David Weber - Schronienie 07 - Niczym Pot Na Armia

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 673

DAVID WEBER

NICZYM
POTĘŻNA ARMIA
Like a Mighty Army
Przełożył Robert J. Szmidt
W cyklu SCHRONIENIE
dotychczas ukazały się:

RAFA ARMAGEDONU

SCHIZMĄ ROZDARCI

HEREZJĄ NAZNACZENI

POTĘŻNA FORTECA

FUNDAMENTY WIARY

TRUD I CIERPIENIE

NICZYM POTĘŻNA ARMIA

Dla Dot Barnette,


przyszywanej wyjątkowej babci.
Dzieciaki za Tobą przepadają... i my też.
PROLOG

- A więc to tak - mruknął Nahrmahn Baytz, odchylając się na oparcie swojego ulubionego
krzesła ze schludnie zapisanymi kartkami w dłoni.
Wprawdzie nie potrzebował już słowa pisanego do komunikacji, gdyż jako osobowość
wirtualna zamieszkująca własny kieszonkowy wszechświat był w stanie bezpośrednio
komunikować się ze sztuczną inteligencją znaną jako Sowa, jednakże doszedł do wniosku, że
z obu tych metod bardziej mu odpowiada stary dobry sposób przetwarzania i przekazywania
informacji.
- Otóż to - potwierdził szczupły, czarnowłosy i szafirowooki typ siedzący po przeciwnej
stronie kamiennego stołu. Ów mężczyzna (czy też może kobieta; kwestia płci bowiem w
dalszym ciągu podlegała dyskusji) jako jedyny składał Nahrmahnowi wizyty tu, na tarasie z
widokiem na połyskliwe wody Zatoki Eraystorskiej. - Myślę, że byłbym w stanie dotrzeć do
zastrzeżonych plików, ale wszystkie analizy wskazują na to, że z prawdopodobieństwem
wynoszącym osiemdziesiąt trzy procent moje działanie doprowadziłoby do uaktywnienia
systemu bezpieczeństwa. W takim wypadku prawdopodobieństwo tego, że zdążyłbym
uzyskać jakiekolwiek interesujące nas dane przed samounicestwieniem modułu
informacyjnego, sięgnęłoby co najwyżej sześćdziesięciu procent, aczkolwiek nie sposób
ustalić ilości przydatnych dla nas danych, które udałoby mi się pozyskać. Z kolei
prawdopodobieństwo, że pliki uległyby mimo wszystko zniszczeniu, wynosi ponad
dziewięćdziesiąt siedem procent, a prawdopodobieństwo tego, że system bezpieczeństwa
zrekonfigurowałby obwody molekularne „Klucza”, uniemożliwiając jakikolwiek przyszły
dostęp do danych, przekracza nawet dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Zakładając, że do
stworzenia plików zastrzeżonych oraz systemu bezpieczeństwa została użyta cywilna
sztuczna inteligencja, istnieje pięćdziesięciodziewięcioprocentowe, plus minus pięć procent,
ryzyko tego, że sam zostałbym skasowany i unicestwiony. Moja kora mózgowa mogłaby
przetrwać z siedemdziesięciodwuprocentowym prawdopodobieństwem, również plus minus
pięć procent, aczkolwiek uszkodzenia skutkowałyby utratą samoświadomości. W takim
wypadku szanse na zreintegrowanie osobowości wyniosłyby nie więcej niż trzydzieści siedem
procent, przy czym znaczna liczba niewiadomych uniemożliwia podanie tej wartości z pełną
odpowiedzialnością. Podsumowując więc, jeśli do stworzenia plików zastrzeżonych użyto
cywilnej sztucznej inteligencji, prawdopodobieństwo mojej destrukcji przekracza
dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Nahrmahn wysłuchał wyważonego wywodu i przyjrzawszy się nie mniej spokojnemu
obliczu rozmówcy, potrząsnął głową. Samoświadomość i integracja Sowy nastąpiła -
przynajmniej wedle standardów reszty wszechświata - przed zaledwie kilkoma miesiącami,
jednakże wedle samej Sowy, jak również wedle niego, minęło znacznie więcej czasu i
korpulentny książę zaczął poczytywać sztuczną inteligencję za swego przyjaciela i wspólnika.
Były jednak chwile, takie jak choćby ta, kiedy Nahrmahn boleśnie sobie uświadamiał, że
czymkolwiek tam Sowa właściwie jest, z całą pewnością nie może się mienić istotą z krwi i
kości. Nigdy też nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że spokojny ton głosu
sztucznej inteligencji szedł w parze z jej spokojem wewnętrznym, nawet gdy w grę wchodziło
omawianie prawdopodobieństwa jej kompletnej destrukcji w razie, gdyby doszło do
kontynuacji próby rozpoznania tak zwanego Klucza Schuelera.
Teraz przeniósł wzrok na odbijający promienie słoneczne wypolerowany przycisk do
papieru, który spoczywał pomiędzy nimi na blacie - jedynej płaskiej powierzchni szpecącej
idealnie kulisty kształt. Oczywiście ani przycisku do papieru, ani stołu tak naprawdę tam nie
było, co nie znaczy, że gdyby Nahrmahn podniósł tenże przycisk i zważył go w dłoni bądź
uderzył się nim w głowę, nie odniósłby wrażenia realności. Nic dziwnego więc, że jakąś
częścią siebie najbardziej ze wszystkiego pragnął w tej chwili cisnąć Kluczem Schuelera w
odmęty jak najprawdziwszej Zatoki Eraystorskiej, darując go na wieki wieków podwodnym
mieszkańcom.
Co niestety byłoby wysiłkiem tyleż niemożliwym, co daremnym, przyznał niechętnie w
myślach książę.
- O ile skasowanie zawartości Klucza byłoby raczej niefortunne - powiedział - o tyle
chyba przeżylibyśmy jego utratę. Natomiast żywię niezachwianą pewność, którą zapewne
podziela reszta członków wewnętrznego kręgu, że utrata ciebie, Sowo, okazałaby się o wiele
bardziej niedogodna. Zarówno na osobistym, jak i zawodowym poziomie.
- Muszę się zgodzić, że ta konkretna możliwość nie budzi również mojego specjalnego
entuzjazmu - potwierdziła Sowa.
- Miło mi to słyszeć - skwitował oschle Nahrmahn, po czym odłożył raport na stół,
używając Klucza Schuelera do przytrzymania kartek trzepoczących na wietrze wiejącym znad
zatoki. - Z drugiej strony jednak bardzo chętnie bym się dowiedział, co skrywają te pliki.
- Większość z nich to zwykłe oprogramowanie, tylko jeden jest wyjątkowo duży, ale nie
jestem w stanie nic więcej powiedzieć, skoro nie mam dostępu do pełnej zawartości.
Petabajtowy plik nazywa „wyjątkowo dużym”, pomyślał Nahrmahn nie mniej oschle, niż
przed chwilą się odezwał, równocześnie rozważając w duchu ogrom tej liczby, szczególnie na
tle wszystkiego, co był sobie w stanie wyobrazić jeszcze za życia. I właśnie ten rozmiar
sprawia, że mam taką chęć dobrać się do niego! Nie aż taką jednak, aby ryzykować utratę
Sowy. Tego nic na tym świecie nie jest warte...
- Cóż, przypuszczam, że możemy spokojnie założyć, iż oprogramowanie ma coś
wspólnego z tym, co znajduje się pod Świątynią - zaczął zastanawiać się na głos, odrywając
przednie nogi krzesła i wsłuchując się w szum fal. - Tyle dobrego, że udało nam się ustalić, iż
czymkolwiek są, wymagają aktywacji przez człowieka.
- To prawda, zakładając, że aktywacja następuje w odpowiedzi na użycie Klucza -
zauważyła Sowa. - Wciąż jednak nie wiemy, czy wykrycie zakazanej technologii przez
platformy bombardujące nie uruchomi automatycznego procesu reakcji. Nie możemy także
wykluczyć istnienia innych Kluczy albo zapasowych systemów obronnych aktywowanych
zupełnie innymi protokołami.
- To prawda - przyznał Nahrmahn. - W nagraniu archanioła Schuelera nie ma niestety
najmniejszej sugestii, że milenijne zwiastowanie nastąpi na wezwanie ludzi.
- Zgadza się - stwierdził awatar sztucznej inteligencji, wywołując uśmiech na twarzy
księcia.
Sowa potrzebowała długiego czasu - jak na jej zdolności - by przyswoić sobie ludzki
zwyczaj potwierdzania, na znak, że popiera się myśl przedmówcy. Nie mówiąc już o
przyjęciu do wiadomości konceptu, że człowiek może zakładać, iż jest inaczej... zwłaszcza że
na początku kontaktów bardzo często nie zwracała uwagi na takie szczegóły jak
kontynuowanie dyskusji.
Uśmiech zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy przez pamięć księcia
przewinęło się po raz kolejny nagranie, które w kółko sobie odtwarzał. Nie miał
najmniejszych wątpliwości, dlaczego Paityr Wylsynn i jego przodkowie tak święcie wierzyli
w to, że zostali namaszczeni przez samego Boga. On sam nie miałby co do tego
najmniejszych wątpliwości, gdyby ujrzał przed sobą wizerunek archanioła i usłyszał z jego
ust, że ród Wylsynnów został wybrany do wypełnienia świętej misji. Zrozumiał także,
dlaczego ci ludzie z taką zawziętością walczyli o czystość duszy Kościoła Boga
Oczekiwanego.
Od tak wielu pokoleń i za cenę tylu żyć bronili czystości i świętości czegoś, co było
wierutnym kłamstwem. Ta myśl sprawiła, że znów poczuł w głębi duszy znajomy dreszcz
gniewu. Wszyscy Wylsynnowie działający na łonie Świątyni nie mieli bladego pojęcia, jak
zresztą każdy inny hierarcha, że cała ta doktryna i teologia służą jednemu: zniewoleniu
ludzkości i zatrzymaniu jej po kres dziejów tutaj, na Schronieniu.
Były takie chwile, że nawet on miał problemy z uwierzeniem w to, iż Langhorne, Bedard i
cała reszta zarządców kolonii działali w dobrej wierze. Od czasu zamachu zdążył
wielokrotnie przeczytać oryginalne rozkazy Langhorne’a, przechowywane przez Pei Kau-
yunga i Pei Shan-wei w miejscu nazwanym po wiekach Jaskinią Nimue. Wiedział więc
doskonale, że rozkaz przeprogramowania pamięci kolonistów i wprowadzenia do niej
Kościoła Boga Oczekiwanego oraz zakazu rozwoju technologii był totalnym
przeciwieństwem prawdziwego celu tej misji. I chociaż zdawał sobie sprawę z tego, czym
podyktowane były czyny Eryka Langhorne’a i jego popleczników, nie umiał darować im tego,
że tak skrzywdzili podlegających im ludzi.
Ale Schueler, którego Paityr i jego przodkowie oglądali, nie przypominał w niczym
psychopaty, który spisał najbardziej okrutną z ksiąg Pisma, co rodziło kolejne pytanie... Które
oblicze tego archanioła jest prawdziwe? Czy był autorem Księgi Schuelera, czy człowiekiem,
który nakazywał Wylsynnom pilnowanie, by Kościół Matka zawsze dbał o dobro dzieci Boga?
Odpowiedzi na te pytania nie da się uzyskać, dopóki ktoś nie zdobędzie fizycznie
Świątyni i nie dotrze do ukrytych w niej nagrań (albo do informacji znajdujących się w
Kluczu), a to może być trudne bez ściągnięcia sobie na głowę zagłady. Nahrmahn wiedział
jedno - gdyby miał stanąć przed Schuelerem, wolałby spotkać człowieka, który był autorem
nagrania.
Wspomniał jego ciemne oczy, wydatne kości policzkowe, tę niezachwianą pewność w
głosie i dziwny akcent.
- Zostawiamy wam upadły świat... - Schueler mówił spokojnie, z wyczuwalnym
smutkiem. Książę musiał koncentrować całą uwagę na jego słowach, gdy oglądał ten zapis po
raz pierwszy, a potem drugi. Tysiąc lat ewolucji języka sprawiło, że wypowiedź była dla
niego ledwie czytelna, ale z oczu archanioła biła wciąż ogromna pewność. - To nie jest świat,
jakiego pragnęliśmy, jaki kazano nam stworzyć, ale nawet my, archaniołowie, nie jesteśmy w
pełni odporni na dotyk zła. Nas też można omamić, ugiąć, a nawet złamać. Wojna, która
rozgorzała po upadku Shan-wei, jest najlepszym tego dowodem. Bóg jednak ma dla was,
swoich dzieci, prawdziwy Plan. Wy, którzy oglądacie ten przekaz, wiecie już, że jesteście
Jego dziećmi. Wzywam was w Jego imieniu, abyście nigdy o tym nie zapominali. Pamiętajcie
po kres czasów, mimo że my, archaniołowie, zawiedliśmy, mimo że stworzony przez nas
świat jest niedoskonały, waszym zadaniem będzie pamiętanie o miłości Boga i okazywanie
tego czynami. To nie będzie łatwe zadanie. Wielu zapłaci za jego wykonanie cierpieniem
swoim i bliskich. Nie dana wam będzie satysfakcja, a tylko poczucie obowiązku, co jednak
nie zmienia faktu, że to najważniejsza z misji, jakie kiedykolwiek otrzymał człowiek. Mówię
wam o tym, ponieważ pozostawiam was tutaj jako strażników strzegących murów wiary. Rolą
Kościoła jest prowadzenie, miłowanie i służenie Jego dzieciom. Nie pozwólcie, by
kiedykolwiek zboczono z tej drogi. Nie pozwólcie, by pycha i arogancja zapanowały w
Świątyni. By pogoń za ziemskimi uciechami przysłoniła prawdziwy cel misji. Bądźcie wierni,
bądźcie czujni, bądźcie dzielni i wiedzcie, że to, czemu służycie, jest warte największych
poświęceń.
Jakim cudem Wylsynn mógłby nie uwierzyć w przesłanie tego człowieka? - zastanawiał się
Nahrmahn. Ja poznałem całą prawdą o „archaniołach” i Kościele, a mimo to czuję potrzebę,
a nawet głód wiary w każde wypowiedziane przez niego słowo. Nie dziwi mnie zatem, że
Samyl Wylsynn i jego brat odrzucili wizję Inkwizycji narzucaną przez Zhaspahra Clyntahna.
Ale...
Westchnął ciężko, ponieważ dotarł do sedna problemu. Słowa Schuelera wypowiedziane
w tym przesłaniu nie zmienią barbarzyńskiej wymowy księgi, którą napisał. A to właśnie ona,
a nie to sekretne nagranie, była od tysiąca lat czytana i czczona przez każdego mieszkańca
Schronienia. Tak, to przez jej surowe zapisy metod, jakimi Kościół powinien strzec czystości
wiary, przelano tyle krwi i dokonano tylu nieludzkich zbrodni w imieniu Boga.
- Cóż - rzucił książę - to chyba wszystko, co zdołamy wydobyć z Klucza. Masz rację,
mówiąc, że powinniśmy przyjąć założenie, iż jakiś inny archanioł, albo sam Schueler, mógł
stworzyć kolejne Klucze uruchamiające istniejące gdzieś centra dowodzenia. A tak przy
okazji, czy przemyślałaś moją ostatnią propozycję?
- Oczywiście, wasza wysokość. - Sowa uśmiechnęła się blado, rozbawiona sugestią, że
mogłaby nie rozważyć tego tematu.
- Czy wydała ci się sensowna?
- Tak, ale tylko przy założeniu ścisłych ograniczeń, choć muszę przyznać, że nadal nie
rozumiem, czemu miałoby to służyć - odpowiedziała sztuczna inteligencja. Gdy Nahrmahn
uniósł znacząco brew, towarzyszący mu awatar przechylił głowę w podpatrzony u księcia
sposób. - Mam, jak wasza wysokość raczył zauważyć, znacznie mniej rozbudowane moduły
intuicji i wyobraźni niż przeciętny człowiek. Nie twierdzę jednak, że twój pomysł wydaje mi
się bezcelowy, tylko że nie umiem dostrzec, czemu miałby służyć. Zważywszy na zawartość
moich banków danych, muszą upłynąć jeszcze całe dziesięciolecia, zanim ludzie pokroju
barona Morskiego Szczytu i Ehdwyrda Howsmyna będą potrzebowali mojej pomocy w
odzyskaniu utraconej wiedzy.
- To prawda. Z drugiej jednak strony nawet w twoich zasobach istnieją wciąż spore luki.
Przechowujesz niewyobrażalne, ale skończone ilości danych, niewykluczone więc, że
możemy wpaść na nowe pomysły, które będziesz mogła wyprodukować w swoim module
fabrycznym. Nie mówiąc już o możliwości przeprowadzania wirtualnych eksperymentów.
- To możliwe, aczkolwiek... wybacz mi, wasza wysokość, to, co zaraz powiem... moim
skromnym zdaniem cele tych eksperymentów bardziej będą służyć twojej rozrywce niż
faktycznemu rozwojowi współczesnej technologii. Wiem, że to przykre, ale w mojej opinii
jesteś człowiekiem przebiegłym, a nawet pozbawionym skrupułów.
- Przywykłem do swoich metod działania - przyznał tonem wyższości książę. - Zauważ
jednak, że przynoszą one więcej pożytku tym, którym służę, niż mnie samemu.
- Księżna Ohlyvya ujęła to nieco inaczej podczas ostatniej wizyty - skontrowała
natychmiast Sowa, rozbawiając Nahrmahna.
- Może dlatego, że zna mnie tak dobrze i od tak dawna. Ty natomiast obserwujesz mnie od
bardzo krótkiego czasu, a masz, jak sama przyznajesz, bardzo ograniczone moduły wyobraźni
i intuicji. Jak sama rozumiesz, oszukanie ciebie i zmuszenie do zrobienia czegoś, co chcę,
byłoby dziecinnie proste. Ufam, że teraz to rozumiesz.
- O, tak - odparła Sowa, uśmiechając się szerzej. - Jak najbardziej, wasza wysokość.
LIPIEC
ROKU PAŃSKIEGO 896
.I.
Armia Glacierheart
Marchia Wschodnia
oraz
Pierwsza (wzmocniona) brygada
Prowincja Glacierheart
Republika Siddarmarku

U rządzenie podsłuchowe ukryte na naramienniku tuniki biskupa Cahnyra Kaitswyrtha


było zbyt małe, by mogło je dostrzec ludzkie oko, ale jego czułość i zasięg budziły podziw,
więc Merlin Athrawes, siedzący w mroku komnaty w odległym Siddarze, nie miał
najmniejszego problemu z odsłuchaniem prowadzonej rozmowy.
- Tak, zdaję sobie sprawę z tego, o czym pisze nasz wódz - warczał Kaitswyrth,
spoglądając bykiem na siedzącego po przeciwnej stronie stołu pułkownika Wylsynna
Maindayla oraz biskupów Gahrmyna Hahlysa i Tymahna Scovayla.
Twarze obu duchownych spochmurniały niemal jednocześnie, gdy padły słowa „nasz
wódz”, pułkownik natomiast zacisnął tylko usta. Był odpowiednikiem szefa sztabu jednostek
Kaitswyrtha. Zdawać się mogło, że zamierza zaprotestować, ale wystarczył jeden rzut oka na
stojącego za przełożonym tępego schuelerytę w czerwonej sutannie, by odeszła mu ochota na
wyrażanie jakichkolwiek opinii.
Kaitswyrth długo mierzył wzrokiem całą trójkę podwładnych. Nie należał nigdy do tak
zwanych cierpliwych ludzi, ale naprawdę rzadko pozwalał sobie na otwarte okazywanie
złości, a nawet frustracji, zwłaszcza w obliczu niższej rangi dowódców, jakimi byli Scovayl i
Hahlys. A jeszcze rzadziej - zdarzyło się to do tej pory tylko kilka razy - wyładowywał się na
Maindaylu.
Stres go zżera, to pewne, pomyślał Merlin, uśmiechając się pod nosem. Tak mi go żal.
- Dobrze - kontynuował Kaitswyrth nieco spokojniejszym tonem, gdy zrozumiał, że nikt
inny nie zamierza oponować. - Rozumiem wasze obawy, tak samo jak wiem, co niepokoi
naszego wodza, ale daleko nam jeszcze do problemów, z jakimi miał do czynienia biskup
Bahrnabai. Niemniej jestem świadom faktu, że gdy nadejdzie zima, sytuacja zmieni się
diametralnie i możemy mocno to odczuć, ale w tym momencie korzystamy z
zabezpieczonych linii zaopatrzeniowych z Dohlaru, których nasz przyjaciel nie miał. A ci
przeklęci heretycy, żeby ich tak Shan-wei wzięła, nie mają najmniejszych szans... - Zamilkł,
jakby szukał odpowiedniego słowa, ale szybko zrezygnował. - Nie ma szans, by te ich
dymiące, demoniczne, zainspirowane przez Proktora kuloodporne statki dostały się na nasze
zaplecze i zablokowały kanał Charayn. Poza tym zgromadziliśmy za Aivahnstyn zapasy na
całe dwa miesiące! Wiem, że musimy wybrać miejsce, w którym przezimujemy, zanim mrozy
zaczną nam doskwierać. Wiem też, że musimy zrobić to na tyle szybko, by żołnierze mogli
schronić się pod prawdziwymi dachami, a nie tylko płótnem. Ale, na Boga, mamy dopiero
koniec lipca, a wikariusz Zhaspahr ma rację, mówiąc, że musimy przegnać heretyków jak
najdalej, zanim powstrzymają nas pierwsze śniegi.
Ciekawa sprawa. Zhaspahr to „wikariusz”, lecz Maigwair to tylko „nasz wódz”,
zastanowił się Merlin. Słuchając biskupa, nigdy bym się nie domyślił, że ci dwaj są członkami
Grupy Czworga. Ani tego, że Maigwair jest naczelnym dowódcą Armii Boga, w której służy
Kaitswyrth.
- Wiem też, że wojska biskupa Bahrnabaia zostały mocno przetrzebione za sprawą
nowych broni heretyków. - Biskup powiódł wzrokiem po twarzach zasłuchanych
podwładnych. - Ale nie zapominajmy, że został zaatakowany znienacka i wzięty przez
zaskoczenie. No i co chyba nawet ważniejsze, jestem pewien jak sam Langhorne, że podczas
szturmu na reduty heretyków nie widzieliśmy ani śladu nowych broni, prócz tych piekielnych
karabinów, rzecz jasna.
- Nie, mój panie - przyznał Maindayl po chwili zastanowienia. - Z całym szacunkiem, ale
nie powinieneś zapominać, że owi heretycy, o których mówiłeś, to były regularne oddziały
Siddarmarku i garstka wspierającej je piechoty morskiej. Dopiero teraz staniemy naprzeciw
prawdziwej heretyckiej armii, a jeśli wierzyć raportom biskupa Bahrnabaia, ta jest uzbrojona
zupełnie inaczej.
Postawienie się dowódcy, nawet tak ostrożne, wymagało odwagi, pomyślał Merlin.
Zwłaszcza że za plecami Kaitswyrtha stał ponury jak głaz Sedryk Zavyr, specjalny intendent.
Biskup zmierzył wzrokiem szefa sztabu, a potem skinął głową, wzdychając ciężko.
- Masz rację, Wylsynnie - przyznał. - I chociaż niektórym trudno w to uwierzyć - tutaj
posłał znaczące spojrzenie w kierunku Scovayla i Hahlysa - ja też jestem tego świadom. Ale
jeśli nawet wróg wytoczy przeciw nam wszystko, o czym mówił Wyrshym, nie utkniemy w
jakiejś przeklętej dolinie pozbawieni obu flanek, mając do wyboru jedynie frontalne ataki na
wroga. - Postukał palcem w leżącą pomiędzy nimi mapę, na której odwzorowano pozycje
jednostek znajdujących się na skrawku ziemi pomiędzy Glacierheart a Skalistym Szczytem...
w samym sercu lasu Ahnstynwood. - Na litość Lamghorne’a, przełęcz Glacierheart ma sto
pięćdziesiąt mil szerokości! A iloma ludźmi dysponują heretycy? Jest ich tutaj co najwyżej
dziesięć tysięcy. Bądźmy bardziej szczodrzy, niech będzie, że i piętnaście! To daje zaledwie
stu ludzi na jedną milę terenu, a większość przedpola jest zarośnięta lasem, w którym
nowoczesne dalekosiężne karabiny tracą na wartości. Nie mówcie mi, że się mylę.
Maindayl przyglądał mu się przez chwilę, aż Merlin zaczął podejrzewać, że zechce zaraz
przypomnieć Kaitswyrthowi, że ta sama gęstwina ogranicza mobilność oddziałów Armii
Boga. Ten jednak pokiwał tylko głową i zachował podobne przemyślenia dla siebie.
- Zastanówmy się zatem nad innym problemem - warczał tymczasem biskup, dźgając
palcem mapę. - Siedzimy w samym środku tych ostępów, otaczających rzekę i nas przy okazji
niczym stado wygłodniałych jaszczurodrapów. Nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam
siedzieć tutaj bezczynnie przez całą zimę i odmrażać sobie tyłek ku uciesze Shan-wei. A
jeszcze bardziej nie pasuje mi dawanie czasu heretykom na poczynienie dalszych
przygotowań, kiedy moi ludzie będą zajmowali się wykruszaniem lodu z nosów. Spójrzcie. -
Przesunął palcem po linii oznaczającej rzekę Daivyn, aż po Jezioro Lodowe. - W tym
momencie szlaki zaopatrzeniowe tego bękarta księcia Eastshare są zabezpieczone od miejsca,
w którym utknął, aż po sam Siddar. My jednak znajdujemy się zaledwie siedemdziesiąt dwie
mile od Jeziora Lodowego i nie więcej niż dwieście osiemdziesiąt od Saithoru, o ile
pokonamy ten zbiornik wodny i udamy się w dół Graywater. Co ja mówię, stoimy sto
osiemdziesiąt mil od samego Tairysu! Nie uważacie, że zdobycie stolicy prowincji wytrąci
heretyków z równowagi, nawet po tym, co zdołali nam zrobić na Przełęczy Sylmahna? Jakże
pragnę dotrzeć aż tam albo chociaż w pobliże miasta, by wysłać przodem parę tysięcy jazdy i
wypalić do gołej ziemi gniazda tych zdradzieckich żmij, ale najpierw muszę się skupić na
zdobyciu przyczółka. Jeśli opanujemy miejsce, w którym Graywater wypływa z jeziora,
zaciśniemy dłoń na krtani Glacierheart już na samym początku kolejnego sezonu tej
kampanii.
To akurat prawda, przyznał w myślach Merlin. Domyślam się, że książę Eastshare będzie
miał inne zdanie na ten temat, ale Kaitswyrth ma rację: gdyby udało mu się zdobyć taki
przyczółek, narobiłby księciu nielichych problemów. Wielka szkoda, że nie mamy na Jeziorze
Lodowym choć jednej kanonierki!
- Mamy ponad sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi pod bronią, jeśli liczyć wszystkie oddziały
milicji, jakie dołączyły do nas po drodze - dodał biskup, stukając w mapę nieco delikatniej,
ale z większą emfazą. - A oni nie mogą bronić pozycji oddalonych od jeziora, ponieważ
narażają się na otoczenie, będą więc musieli się cofnąć, jeśli zaczniemy zachodzić ich od
flanki, ponieważ moglibyśmy ich otoczyć, jak zrobiliśmy to z pierwszą linią heretyków. Jeśli
uderzymy na nich od frontu, jednocześnie rozpoczynając manewr oskrzydlający, odstąpią i
zaczną wycofywać się w kierunku jeziora, gdzie przyszpilimy ich ostatecznie, ponieważ nie
ma tam tych pieprzonych drzew. Chciałbym zobaczyć, jak próbują zaokrętować swoje
oddziały pod naszym ostrzałem! A jeśli spróbują pójść brzegiem, bez własnej jazdy,
dopadniemy drani bez problemu i zmusimy do walki na otwartej przestrzeni. Dlatego nie chcę
słyszeć nawet słowa o konieczności pozostania na miejscu. W najgorszym przypadku
poniesiemy większe straty, ale wykorzystamy w pełni te dwa miesiące, które nam jeszcze
zostały. W najlepszym razie dotrzemy tak daleko, że oczyścimy całe Glacierheart i ruszymy
na niziny, jak tylko zaczną się roztopy. Wcześniej natomiast przetrzebimy tych pieprzonych
heretyków. Zrozumiano? - Szef sztabu i obaj dowódcy dywizji przytaknęli, a on odpowiedział
im podobnym, ale bardziej zdecydowanym gestem. - Zatem postanowione. Przygotujcie
plany operacyjne na jutrzejszy wieczór. Możecie odejść.
***
Cóż, nie to chciałem, dzisiaj usłyszeć, pomyślał Merlin, wstając z fotela, by podejść do
okna, z którego roztaczał się widok na panoramę rozświetlonego Siddaru. Trwające od kilku
dni burze minęły, pozostawiając czyste, rześkie powietrze, w którym wszystkie latarnie były
wyraźnie widoczne pośród czerni mroku. Nie było ich jednak wiele i nie świeciły za jasno jak
na standardy obowiązujące w Federacji Terrańskiej z czasów młodości Nimue Alban,
wystarczały wszakże do oświetlenia głównych ulic miasta. Merlin przyglądał im się ze
smutkiem na twarzy.
Szkoda, że Kaitswyrth po prostu nie ruszył naprzód i nie spanikował. Był zwykłym
głupcem, skoro uważał, że książę Eastshare nie dysponuje takim samym arsenałem, jakiego
Kynt użył podczas bitew o Przełęcz Syłmahna. Z drugiej jednak strony było to mniej
idiotyczne niż udawanie, że rozumie się powody, dla których Cłyntahn kazał nazwać jego
wojska Armią Glacierheart, jak wcześniej oddziały Wyrshyma - Armią Sylmahna. Czy to nie
sugerowało, że liczy na wiele ze strony swojego dowódcy? A biskup zamierzał stanąć na
głowie, podobnie jak wcześniej Wyrshym, by zadowolić wikariusza, nawet jeśli nie miało to
wielkiego sensu.
Niestety miał rację co do jednego: nie mylił się wiele w szacunkach sił, które zagradzały
mu drogę do jeziora, i faktycznie znajdował się niespełna sto osiemdziesiąt mil od rzeki
Graywater, i to bez względu na to, czy ominie Jezioro Lodowe od południa czy północy. Taką
odległość może pokonać w dwa pięciodnie, jeśli nikt nie zagrodzi mu drogi.
A jeśli uda mu się przeciąć szlaki zaopatrzeniowe księcia, jak HMS Delthak i Hador
zrobiły to w przypadku biskupa Bahrnabaia Wyrshyma, książę Eastshare rzeczywiście nie
będzie miał wyboru i zostanie zmuszony do wycofania wojsk. Mimo ogromnej przewagi w
sprzęcie nie zignoruje przecież zagrożenia, jakim jest możliwość zamknięcia w kotle przez
armię liczącą niemal sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy.
Czas, by seijin Ahbraim złożył księciu kolejną wizytę. Ale wcześniej muszę zamienić słowo
z Nahrmahnem i - sprawdził czas na wbudowanym chronometrze - z Caylebem, zanim
wyłączy na noc komunikator, jak i jego żona.
***
- Wasza łaskawość, wybacz, że ci przeszkadzam, ale masz gościa.
Ruhsyl Thairis, książę Eastshare, spojrzał na kaprala Slyma Chalkyra, swojego ordynansa,
gdy ten wpuszczał na stanowisko dowodzenia kapitana Lywysa Braynaira. Stanowisko
dowodzenia było solidnym bunkrem zbudowanym z dłużyc i przysypanym warstwą ziemi,
zdolnym do wytrzymania bezpośredniego trafienia sześciocalowym pociskiem używanym
przez charisjańską artylerię. Musiał być tak odporny, skoro stanowił centralny punkt układu
nerwowego armii księcia. Inżynierowie zadbali także, by można było bronić tego miejsca,
więc mdłe światło lamp wyłuskiwało z półmroku lśniące lufy karabinów porozstawianych na
licznych stojakach.
Książę Eastshare uniósł brew, kierując spojrzenie na młodego, rudego podwładnego.
- A cóż to za gość, Lywysie? - zapytał uśmiechającego się dziwnie Braynaira.
- Taki, którego zawsze chętnie powitasz, z tego, co mówiłeś, wasza łaskawość. Przyjaciel
samego seijina Merlina, jak sądzę.
- Tak? - Książę wstał. - Seijin Ahbraim jest tutaj?
- Zgadza się, wasza łaskawość - usłyszał inny głos, tym razem tenor, i zza kapitana
wynurzył się zgięty w głębokim ukłonie Zhevons. Odziany był bardzo prosto, jak zawsze, a
kasztanowe, zaczesane do tyłu włosy pozaplatał w cienkie warkoczyki.
- Cieszę się, że cię widzę - rzekł książę Eastshare, wyciągając rękę, by uścisnąć
przedramię przybysza. Rzadko kiedy spoufalał się z osobami z gminu, ale ten akurat
mężczyzna wymykał się tak prostemu zaszeregowaniu. I chociaż nigdy nie kazał się
tytułować seijinem, książę nie wątpił, że ma do czynienia z wojownikiem pokroju samego
Merlina. - Z drugiej jednak strony - dodał, gdy już puścił rękę gościa - nie masz w zwyczaju
wpadać na przyjacielskie pogawędki, gdy tylko jesteś w okolicy. Jeśli dobrze rozumiem,
miałeś wyjechać do Siddaru?
- Szczerze powiedziawszy, wasza wysokość, nigdy nie twierdziłem, że udaję się do stolicy
- odparł Zhevons. - Nie planowałem także wracać w te ostępy wcześniej niż za dwa
pięciodnie, ale zostałem niestety zmuszony do zmiany planów.
- Niestety? - Książę zmrużył oczy.
- Sądzę, że nasz przyjaciel Kaitswyrth zacznie ci się narzucać. A z tego, co wiem, prawie
na pewno zamierza cię oskrzydlić i zmusić do odwrotu. Masz pojęcie, że zaczął nazywać
swoje oddziały Armią Glacierheart?
- Ambitny człowiek - oświadczył zwięźle książę Eastshare.
- Clyntahn, jak sądzę, popchnął go dyskretnie w pożądanym kierunku, a Kaitswyrth wziął
sobie jego radę do serca. Jemu chyba naprawdę spodobał się pomysł zepchnięcia twoich sił aż
do jeziora, ale teraz wymyślił, że może zmusić nas do wycofania na drugi brzeg i
pozostawienia Saithoru, a nawet Tairysu.
- Naprawdę? - Książę wyszczerzył zęby, ale nie w uśmiechu. - Moi ludzie i ja mamy
jeszcze co nieco do powiedzenia w tej materii.
- Wątpię, aby uderzył bezpośrednio na wasze pozycje.
- A ja uważam, że musi to zrobić, jeśli chce cokolwiek osiągnąć, mistrzu Zhevons.
Wybrałeś nam doskonałe linie obrony. Lasy po obu flankach są zbyt gęste, by udało się
przeprowadzić nimi zwarte oddziały, więc jego jazda będzie tam bezużyteczna. A nie możesz
też zapominać, że zarówno rzeka, jak i szlak biegną przez sam środek zajmowanych przez nas
pozycji. Nie obejdzie nas, o ile nie wytnie sobie nowych szlaków w takiej odległości od
traktu, byśmy nie mogli ich ostrzelać, a to potrwałoby pewnie aż do następnego lata.
Książę ma rację, przyznał w duchu Ahbraim Zhevons, który dzięki umiejętnościom
rekonfiguracyjnym CZAO w niczym nie przypominał teraz Merlina Athrawesa. Porastające
serce Glacierheart lasy Ahstynwood należały do najstarszych puszcz Schronienia, w których
ziemskie rośliny stanowiły zaledwie promil wszystkich drzew. A większość tutejszych
gatunków była naprawdę gigantyczna i potężna, obwody ich pni można było liczyć w
metrach. Najstarsze dęby tytaniczne były nawet dwa razy grubsze - i tylko Bóg jeden
wiedział, jak głęboko sięgają ich korzenie. Co gorsza, wszędzie wokół roiło się od gęstych
krzewów, które blokowały czasem całą przestrzeń pomiędzy drzewami, sprawiając, że te
odludzia były bardziej niedostępne niż lasy z czasów wojny secesyjnej. Na Starej Ziemi nie
znano takich gatunków jak kablowinorośl, której najeżone igłami liany można było z
powodzeniem wykorzystywać jako zamiennik drutu kolczastego, albo ogniowinorośl, tak
łatwopalna, jak nazwa na to wskazuje, a przy tym niemiłosiernie trująca. Armia Glacierheart
nie miała szans na szybkie wycięcie nowych szlaków.
- Nie twierdzę jednak, że nie zdoła przerzucić za nasze linie niewielkich oddziałów
piechoty - kontynuował książę Eastshare, podchodząc do mapy zdobiącej ścianę jego
ufortyfikowanego stanowiska dowodzenia. Major Lowayl, jego najstarszy inżynier,
aktualizował ją codziennie, dlatego książę miał pełen ogląd sytuacji. - Naszych linii nie da się
zaatakować, nie płacąc przy tym najwyższej ceny za każdą piędź zdobytej ziemi, a w tych
zaroślach moi chłopcy zawsze dadzą sobie radę. Mam dwa pełne bataliony strzelców
wyborowych, które tylko czekają, by likwidować wysyłane w naszym kierunku patrole. Jeśli
zwiadowcy wroga spróbują wetknąć głowę do tego gniazda szerszeni, nie złożą zbyt wielu
raportów swoim przełożonym.
Zhevons próbował się nie krzywić, ale nie było to łatwe. Szerszenie ze Schronienia miały
dwa cale długości, choć ich jad był znacznie mniej szkodliwy dla ludzi niż dla innych
tutejszych form życia, ale i tak prawie dziesięć procent potomków kolonistów było
uczulonych na ich ukąszenia i mogło skonać w niewyobrażalnych męczarniach. A owady te,
podobnie jak ich ziemskie odpowiedniki, mogły żądlić wielokrotnie. Tyle że instynktownie
uderzały najpierw w oczy ofiar, dzięki czemu powiedzenie księcia nabierało dodatkowego
znaczenia.
- Cieszę się, że wasza łaskawość jest zadowolony z mojej propozycji - doparł Ahbraim po
chwili - aczkolwiek zaczynam się zastanawiać, czy mój entuzjazm nie był za bardzo
zaraźliwy. Od jeziora dzieli nas sześćdziesiąt mil koryta rzeki. Czy jesteś pewien, wasza
wysokość, że masz wystarczającą liczbę ludzi, by zapobiec ustawieniu na jej brzegach baterii,
które odetną ci zaopatrzenie?
- Wiem, że może tego spróbować - przyznał książę Eastshare - ale zapewniam cię, że nie
spodobają mu się efekty takich prób. Pułkownik Celahk pilnuje, żeby pająkoszczury nie
dobrały się do spichrza.
Zhevons przechylił głowę. Pułkownik Hynryk Celahk był najlepszym działonowym
księcia. Rodowity Charisjanin, w dodatku dawny oficer floty, uwielbiał wszystko, co robi
głośne „bum”.
- Powiedzmy, że powita z radością każdą próbę ostrzelania nas z sześcio-, a nawet
dwunastofuntówek. A jeśli uda im się zepchnąć nas w stronę jeziora, Hynryk zadba o to, by
trzymali się z dala od brzegów rzeki.
- Rozumiem. - Zhevons pocierał przez chwilę policzek, a potem skinął głową. - Wygląda
na to, że niepotrzebnie się zamartwiam.
- Nie do końca, mistrzu Zhevonsie - rzucił książę Eastshare. - Wróg ma dziesięciokrotną
przewagę liczebną, a to oznacza, że nie możemy czuć się pewnie. Zapewniam cię jednak, że
nasz przyjaciel Kaitswyrth naprawdę pożałuje prób wyparcia nas z tych okopów. Szczerze
mówiąc, wątpię, aby próbował podobnych sztuczek, zwłaszcza po tym, co Kynt zrobił z
Wyrshymem i jak bardzo dopiekł mu brygadier Taisyn, ale nie zlekceważę twojego
ostrzeżenia. Zdaję sobie bowiem sprawę, że do zakończenia tego sezonu kampanii pozostały
jeszcze całe dwa miesiące. Jeśli więc nasz biskup doszedł do wniosku, że zdoła wypchnąć nas
z tej przełęczy, byłby głupcem, gdyby nie spróbował zrealizować swoich planów, zanim
spadną śniegi. A w takiej sytuacji moje poprzednie założenia wydają się, przyznaję, nader
optymistyczne. I kto wie, czy biskup nie zdołałby nas zaskoczyć, gdyby nie twoja wizyta.
- W to akurat wątpię. - Zhevons uśmiechnął się. - Ale dziękuję za te miłe słowa, wasza
wysokość.
- Jesteś przyjacielem seijina Merlina - przypomniał książę. - A ja zawsze jestem bardzo
miły dla jego towarzyszy. - Po tych słowach wyszczerzył wszystkie zęby, a potem spoważniał
i stanął z rękami złożonymi na piersi, przyglądając się uważnie terenom przed naniesionymi
fortyfikacjami. - Prawdę powiedziawszy, Lywysie - dodał moment później - niewykluczone,
że poczułem się zbyt pewnie.
- Tak, wasza wysokość? - odezwał się młody kapitan.
- Przekaż majorowi Lowaylowi, że muszę z nim porozmawiać. Obawiam się, że dopiero
co wrócił do obozu, więc przeproś go, proszę, za ponowne wezwanie.
- Tak jest, wasza wysokość! - Kapitan Braynair zasalutował przepisowo, dotykając pięścią
piersi, pokłonił się z szacunkiem Zhevonsowi i pośpiesznie opuścił bunkier.
Książę tymczasem przeniósł wzrok na Chalkyra.
- Myślę, Slym, że przydałaby się nam gorąca czekolada. - Uśmiechnął się pod nosem. - To
może być znacznie dłuższy wieczór, niż przypuszczał ktokolwiek oprócz mistrza Zhevonsa.
- Tak jest, wasza łaskawość. Czy podać także tacę kanapek, skoro już mowa o
poczęstunku?
- Niezgorszy pomysł, przyznaję - pochwalił go książę Eastshare, po czym siwowłosy
kapral wyprostował się w niezręcznej próbie stanięcia na baczność i opuścił bunkier.
- Obawiam się, że nie mogę tak długo zostać, wasza łaskawość - przeprosił Zhevons. -
Muszę jak najszybciej dotrzeć w jeszcze jedno miejsce, a zboczenie z trasy kosztowało mnie
już wystarczająco wiele czasu.
- Rozumiem. - Książę skinął głową. - Zatem raz jeszcze dziękuję za ostrzeżenie. I
obiecuję, że dobrze je wykorzystam.
- O nic więcej nie proszę, wasza łaskawość.
Zhevons pokłonił się i ruszył za Chalkyrem, opuszczając stanowisko dowodzenia. Zanim
wyszedł na zewnątrz, zostawił w bunkrze kolejny z mikropodsłuchów. Zaspany major Lowayl
przybył do dowódcy, zanim CZAO zdołał wykonać zwyczajową sztuczkę seijinów i zniknął
bez śladu w zaroślach, by tam, w drodze do skimmera, przeistoczyć się ponownie w Merlina
Athrawesa.
- Wzywałeś mnie, wasza łaskawość?
- Tak. - Książę Eastshare cofnął się pod mapę i postukał w nią palcem. - Co byś
powiedział na to, że Kaitswyrth planuje frontalny atak, podczas którego zamierza wykonać
kilka manewrów oskrzydlających, aby zmusić nas do wycofania?
- Pomodliłbym się, aby Bedard przywróciła mu zmysły, wasza wysokość - odparł major, o
całe dwa dziesięciolecia młodszy od księcia.
- Taką pewność siebie widywałem zazwyczaj u generałów - stwierdził książę Eastshare. -
Ale ci najlepsi mają w zwyczaju rozważać nawet najbardziej nieprawdopodobne scenariusze.
Dlatego doszedłem do wniosku, że powinniśmy wzmocnić nasze pozycje, i to na kilka
sposobów. Chcę, abyś zabrał ze sobą któryś z oddziałów i jednego z naszych najlepszych
inżynierów. Cofnij się z nimi do najbliższej stacji semaforowej. Z niej porozumiesz się z
arcybiskupem Zhasynem. Poproś, aby przydzielił nam kilka tysięcy tutejszych górników,
razem z narzędziami, jeśli łaska. Niech ich wyśle na brzeg Jeziora Lodowego. Mają umocnić
ujście rzeki Daivyn. Jeśli zostaniemy zmuszeni do wycofania się pod naporem wroga albo
jeśli zdecydujemy się z jakichś powodów na skrócenie szlaków zaopatrzeniowych, chcę mieć
gotową linię obrony strzegącą dostępu do jeziora.
- Tak jest, wasza łaskawość. - Lowayl wyjął notes i zaczął spisywać polecenia.
- Jak to załatwisz, masz przenieść kolejny oddział inżynieryjny na północny kraniec
naszych pozycji. Gdybym był Kaitswyrthem i naprawdę chciał nas stąd wykurzyć,
rozważyłbym obejście traktu i uderzenie na Haidyrberg albo przynajmniej na naszą prawą
flankę. Gdyby okazało się, że biskup podziela moje zdanie, wolałbym być gotowy na
odparcie tego szturmu. Dlatego...
Merlin Athrawes słuchał rozmowy dwóch oficerów, wspinając się na drabinkę prowadzącą
do kabiny zwiadowczego skimmera. Sprawdził potem dłonią, czy włosy na brodzie mają
odpowiednią długość i czy twarz przybrała na powrót tak dobrze znane mu rysy.

.II.
Lasy Ahstynwood
Na południowy zachód od Haidyrbergu
Marchia Zachodnia
Republika Siddarmarku

- Coś jest przed nami, sierżancie - zameldował szeregowy Pahloahzky.


Dowodzący jego plutonem sierżant Nycodem Zyworya robił, co mógł, by się nie
skrzywić.
Shyman Pahloahzky miał niespełna siedemnaście lat, twarz poznaczoną mocno trądzikiem
i błękitne oczy, w których widać było znacznie mniej rozumu, niż chciałby mieć. Chłopak
zrobił się wyjątkowo nerwowy, odkąd armia biskupa Cahnyra straciła tak wielu ludzi podczas
szturmowania heretyckich okopów.
Kozaczy często, by maskować ten lęk, ale poza tym jest dobrym żołnierzem, napomniał się
w myślach Zyworya.
- A cóż to takiego może być, Shymanie? - zapytał po chwili.
- Nie jestem pewien - odparł żołnierz. - Zauważyłem jakiś ruch, tam, w koronach drzew.
To musiało być coś większego od wiewiórki albo jaszczura drzewnego.
Zyworya ugryzł się w język, zanim zaczął wymieniać jadowitym tonem wszystkie
stworzenia większe od wiewiórki, jakie można spotkać w tak starym lesie.
- Rozumiem - rzucił zamiast tego. - Zamelduj o tym porucznikowi Byrokyo.
- Tak zrobię, sierżancie. - Pahloahzky przełknął głośno ślinę na samą myśl o stanięciu
przed oficerem.
Zyworya uśmiechnął się pod nosem, gdy to usłyszał.
- Jest tam. - Wskazał za siebie, na maszerujących żołnierzy drugiego plutonu.
Młody żołnierz natychmiast potruchtał na tyły jednostki. Sierżant odprowadził go
wzrokiem, a potem skinął na dowódcę pierwszej drużyny.
- Hej, Hagoh, sądzisz, że on naprawdę mógł coś zauważyć? - zapytał, na co kapral
Raymahndoh Myndaiz wzruszył ramionami.
- No przecie musiał coś tam zobaczyć, sierżancie. - Skrzywił się zaraz. - Ale co to było?
Langhorne jeden wie, czy se czegoś szczeniak nie wyobraził, ale mi przecie nie powie.
Zyworya niemal się uśmiechnął, ale szybko pokręcił karcąco głową.
- Wiesz, co ojciec Zhorj myśli o przywoływaniu imion archaniołów nadaremno?
- A kto tu kogo wzywał nadaremno? - bronił się Myndaiz. - Ja tylko powiedziałem, że
Langhorne nie wyjaśni nam, co widział albo czego nie widział ten szczeniak.
Sierżant znów pokręcił głową, a potem odwrócił się, by sprawdzić, gdzie jest Pahloahzky.
Porucznik Byrokyo, oficer dowodzący drugim plutonem, był tylko dwa lata starszy od
szeregowego i o połowę młodszy od Zyworyi. Wciąż jeszcze roztaczał wokół siebie aurę
niepewności, ale na tym kończyły się wszelkie podobieństwa z siedemnastolatkiem. Byrokyo
był wyedukowany i oczytany. W innych czasach mógłby zostać świetnym nauczycielem.
W opinii sierżanta był także jednym z najlepiej zapowiadających się młodszych oficerów
tej armii.
- ...wielkie to było, Shymanie? - pytał właśnie szeregowego.
- Nie jestem pewien, sir - przyznał Pahloahzky o wiele chętniej, niż zrobiłby to przed
obliczem któregoś z podoficerów plutonu. Młody czy nie, Byrokyo umiał sobie radzić w
takich sytuacjach, zachowując należny mu autorytet. - Widziałem to tylko przez sekundę,
może dwie, a przy tak słabym oświetleniu i poruszającym się bez przerwy listowiu...
- Ale to coś było na dębie tytanicznym?
- Tak jest.
- I szło w górę, gdy je widziałeś?
- Tak jest.
- Możesz wskazać sierżantowi plutonu, które to drzewo?
- Tak jest.
Byrokyo przyjrzał mu się uważnie, potem przeniósł wzrok na czekającego w pobliżu
Zyworyę. Gdy sierżant wzruszył ramionami, pokazując „czort wie, o co tu chodzi”, porucznik
uśmiechnął się pod nosem.
- Dobrze, Shymanie - powiedział. - Pozwól mi porozmawiać z sierżantem.
- Tak jest.
Pahloahzky wycofał się dyskretnie poza zasięg głosu dowódcy. Jego twarz pojaśniała z
ulgi, gdy zobaczył, że porucznik przywołuje sierżanta.
- Co o tym wszystkim myślisz? - zapytał Byrokyo.
- Na moje oko Pahloahzky to dobry dzieciak, ale nieco znerwicowany i dlatego może
widzieć różne rzeczy.
- Pomiędzy „widzi różne rzeczy” a „może widzieć” jest spora różnica, nie sądzisz? -
stwierdził porucznik, czemu sierżant skwapliwie przytaknął.
- Wiem. Dlatego wysłałem go do pana.
Teraz to Byrokyo przytaknął, zauważając, że bębni mimochodem palcami prawej dłoni o
pochwę miecza. Służba w Armii Boga nie przypominała w niczym tego, czego się po niej
spodziewał. W tym jednak było najwięcej jego winy, ponieważ budował te przeświadczenia
na spisanych sagach, które nijak się miały do brutalnej rzeczywistości. W żadnym z tych
tekstów nie opisano na przykład Kar Schuelera. Co innego zabijać wroga w walce, co i tak
było o wiele straszniejsze, niż wynikało z lektury, a co innego robić mu to, co robili
inkwizytorzy po bitwach.
Jego pluton był częścią pierwszej kompanii dywizji Syjon, wchodzącej w skład
pierwszego regimentu, który poniósł najcięższe straty w czasie szturmowania heretyckich
redut znajdujących się wzdłuż biegu rzeki Daivyn. Dywizja straciła w czasie tych walk ponad
połowę stanu osobowego, ale drugi pluton miał więcej szczęścia od innych jednostek: z
dwudziestu czterech ludzi, którzy wyruszyli do boju, poległo tylko dziewięciu. A Ahtonyo
Byrokyo nie zamierzał tracić nikogo więcej, ponieważ to byli jego chłopcy, ludzie, których
znał i doprowadził tutaj aż z Ziem Świątynnych. Był za nich odpowiedzialny i dlatego wolał
dmuchać na zimne, niż się sparzyć.
- Dobrze, Nycodemie - powiedział. - Nie zamierzam podskakiwać na widok każdego
cienia, ale nie zamierzam też niepotrzebnie ryzykować. Weź drużynę Myndaiza. Nytzah i ja
zostaniemy tutaj, będziemy was ubezpieczać. Każ Pahloahzky’emu wskazać, które to drzewo,
i wyślij kilku ludzi na jego drugą stronę. Niech mu się dobrze przyjrzą. Nawet jeśli to
wymysły, potraktujmy sprawę poważnie. Upewnij się też, że dzieciak wie, iż nie zbywamy go
jak głupka. Wolę ludzi przewrażliwionych, którzy meldują o wszystkim, niż takich, co z
obawy przed reperkusjami zatają prawdziwe niebezpieczeństwo.
- Tak jest. - Zyworya nakreślił berło Langhorne’a w salucie, a potem przywołał
szeregowego skinieniem głowy i razem wrócili do swojego oddziału.
***
Kapral Lahzrys Mahntsahlo z trzeciej drużyny pierwszego plutonu kompanii B
pierwszego batalionu pierwszego regimentu strzelców wyborowych wymamrotał
przekleństwo, gdy piechota Armii Boga potruchtała w głąb zarośli ledwie widoczną ścieżką.
Wróg szedł luźnym szykiem - na tyle, na ile wydeptana przez zwierzęta przecinka pozwalała -
i tym razem wyglądał na naprawdę czujnego. Kapral obawiał się, że może zostać przez nich
zauważony, ale na szczęście nie patrzyli w jego kierunku - ich cel krył się gdzieś za zakrętem
ścieżki. Zamarł więc, próbując wtopić się w plątaninę listowia i cieni jak polujący jaszczur.
Tylko jego brązowe oczy poruszały się na pomalowanej w zielono-czarne pasy twarzy.
Królewska Armia Chisholmu znana była od dawna z najlepszej lekkiej piechoty i
zwiadowców, ale kapral ze wstydem przyznawał, że najlepsi z jego ludzi mogli się jeszcze
wiele nauczyć o wojnie podjazdowej. Strzelcy wyborowi z Charisu, mimo służby w piechocie
morskiej, przewyższali ich pod każdym względem. Dla przykładu Chisholmianie nigdy nie
przykładali wagi do kamuflażu. Nie wiedział, dlaczego tak było, ale z czasem doszedł do
wniosku, że nikt po prostu nie wpadł na taki pomysł. Tak samo jak nie przyszło to do głowy
nikomu służącemu w armiach kontynentalnych domen... Był więc pewien, że tym bardziej
żołnierze Armii Boga nie będą w stanie wypatrzyć dobrze zamaskowanego snajpera.
Reszta jego oddziału była znacznie lepiej ukryta niż on sam, aczkolwiek wszyscy leżeli na
ziemi, gdzie ktoś mógł na nich nastąpić, choćby przypadkiem. Z drugiej jednak strony...
Nadchodzący przeciwnicy zatrzymali się, dwaj z nich zeszli po chwili ze ścieżki,
zanurzając się z trudem w błękitne splątane zarośla, jakby zamierzali obejść pień rosnącego w
pobliżu dębu tytanicznego. Serce Mahntsahlo zabiło mocniej, ale już po chwili dotarło do
niego, że to, iż wróg czegoś wypatruje, nie znaczy wcale, że coś zobaczy. Przeniósł wzrok na
ścieżkę i ujrzał na niej pryszczatego młodzika stojącego obok podoficera noszącego
napierśnik ozdobiony trzema koncentrycznymi kręgami, co wskazywało, że jest on
sierżantem Armii Boga. Chłopak wskazywał miejsce, w którym Mahntsahlo był, gdy zaczął
podejrzewać, że został zauważony. Na szczęście było to prawie trzydzieści stóp niżej od jego
aktualnej pozycji. Dzięki ostrogom mógł się wspinać po tych drzewach nie gorzej od
jaszczurodrapów.
Czekał więc spokojnie, wsłuchując się w szum listowia.
***
- Cokolwiek to było, właziło wyżej, sierżancie - upierał się Pahloahzky, wciąż wskazując
na ogromne drzewo.
Wyglądał przy tym na lekko skruszonego, zauważył sierżant, ale wciąż trzymał kurczowo
karabin.
- Rozumiem.
Zyworya pocierał brodę, wsłuchując się w szum listowia i odległe piski ptaków, a nawet
wyvern. Ścieżka, którą szli pomiędzy gęstymi zaroślami, biegła prosto na przestrzeni
kolejnych dwustu jardów, docierając w końcu do podnóża gigantycznego dębu. Wielka, gęsta
korona nakrywała całą okolicę i tylko w kilku miejscach przebijały się przez nią wąskie snopy
promieni słonecznych, które jakimś cudem znalazły drogę do ziemi. Uschnięte liście zalegały
wokół grubym kobiercem, piętrząc się przy pniu powalonego drzewa. Za nimi widać było już
tylko ścianę niebieskich zarośli. Teren wokół można było ogarnąć wzrokiem, ale tam w górze,
w tej gęstwinie, nie zauważył niczego szczególnego. To jednak nie znaczyło jeszcze, że na
konarach dębu nie ma nikogo.
- Przygotować broń! - zakomenderował, zdejmując karabin z ramienia.
***
O, w mordą, pomyślał Mahntsahlo, widząc, że żołnierze Armii Boga unoszą broń.
Spanikował, ale zaraz się uspokoił, gdy zrozumiał, że tamci nie celują w niego. To go nieco
uspokoiło, choć...
***
- Dobrze, Shymanie - powiedział Zyworya. - Grasz dobrze w baseball?
- Co? - Szeregowy zmrużył powieki. - Przepraszam, sierżancie. To znaczy tak... chyba.
Zazwyczaj byłem przechwytującym.
- Naprawdę? - Zyworya wyszczerzył zęby. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że chłopak
może mieć tak dobry refleks. - W takim razie znajdź kilka kamieni i zacznij nimi ciskać w
gałęzie.
- Tak jest!
***
Świetnie. Mahntsahlo z trudem powstrzymał się od pokręcenia głową, gdy pierwszy z
kamieni odbił się z trzaskiem od kory dębu. Chłopak miał parę w ręce, ale znajdował się
sześćdziesiąt stóp niżej.
Nawet jeśli trafi, nie zrobi mi wielkiej krzywdy, tylko że uderzenie nie zabrzmi jak
zderzenie z drzewem... Jeśli mi przywali, te dranie natychmiast otworzą ogień bez wzglądu na
to, czy mnie zauważą czy nie, a to może się dla mnie źle skończyć. Z drugiej strony może nie
uda mu się trafić, a kapitan Gahluayo kazał nam ich wywabić jak najdalej, zanim zorientują
się, że tu jesteśmy.
Zacisnął zęby, aby uspokoić oddech. Od tej chwili wszystko zależało wyłącznie od tego,
jak bardzo uparci okażą się chłopcy ze Świątyni. Porucznik Makysak wolałby pewnie, aby
ludzie Mahntsahlo i kaprala Brunohna Sayranoha pozwolili wrogiej kolumnie wejść jak
najgłębiej w las, ale to było tylko pobożne życzenie. Kapral liczył na to, że jego przełożeni
dokonają w tych warunkach jedynego słusznego wyboru. Brunohn z pewnością zrobi co
trzeba, tego był pewien. Nadal jednak miał nadzieję, że tamci cisną jeszcze kilka kamieni i
odejdą. Jeśli jednak zechcą spróbować szczęścia, mogą...
***
Młody Pahloahzky musiał mieć kiedyś mocarny rzut, pomyślał Zyworya, obserwując, jak
kolejny kamień znika w koronie. Widać, że ta zabawa mu się podoba. On jednak zrozumiał
już dawno, że to, co chłopak mógł zauważyć, już dawno zlazło z tego drzewa. W górę
poleciało wystarczająco wiele kamieni, by ujawnić kryjówkę intruza. Postanowił jednak, że
da się młodzikowi wyszaleć. Reszta chłopaków także wyglądała na rozbawionych.
Jeszcze kilka kamieni, uznał, i ruszamy...
Kolejny kamień odbił się od kory. Pahloahzky pochylił się, by podnieść jeszcze jeden.
Szeregowiec prostował właśnie plecy, a sierżant odwracał się do niego, by oznajmić, że to
będzie ostatni rzut, gdy nagle usłyszał głośny trzask.
Ten ruch ocalił życie Zyworyi. Półcalowa kula, którą wystrzelono prosto w jego pierś,
odbiła się tylko od ustawionego teraz pod kątem pancerza. I tak poczuł się, jakby dostał
kowalskim młotem. Uderzenie było tak mocne, że musiał cofnąć się o trzy kroki. Shyman
Pahloahzky chwycił się obiema rękami za zakrwawioną twarz. Spłaszczony, rykoszetujący
pocisk trafił go pod prawym okiem. Padł zaraz na liście, wrzeszcząc przeraźliwie, a sierżant w
tym czasie zadarł głowę, by spojrzeć w górę, nieco na prawo.
Chmurka sinego dymu unosiła się znad błękitnej plątaniny, przecinając kolejne snopy
słonecznego blasku. Strzelec znajdował się jakieś sto pięćdziesiąt jardów od miejsca, w
którym stał Zyworya, więc nie sposób było dostrzec jego sylwetki. Ale to akurat do niczego
nie było potrzebne.
- Prawa flanka, odległość sto pięćdziesiąt jardów! - wrzasnął. - Myndaiz, bierz pierwszą
drużynę i znajdźcie tego drania! Druga drużyna za mną!
Kapral - który powinien być już sierżantem ze względu na poniesione podczas szturmów
straty i brak uzupełnień - zareagował natychmiast. Jego przetrzebiona, pięcioosobowa
drużyna ruszyła przodem, truchtając na prawo z bagnetami na broni. Pozostali żołnierze
ruszyli za Zyworyą, ale wolniej, gotowi w każdej chwili do otwarcia ognia. Sierżant słyszał
za plecami nawoływania porucznika Byrokyo, dowódca wydawał właśnie rozkazy drużynie
kaprala Nytzaha. Był jednak tak skupiony na wykonywanym zadaniu, że nie starał się
zrozumieć treści wykrzykiwanych słów, zdawał sobie bowiem sprawę, że porucznik wie, co
robić.
Pahloahzky wciąż wrzeszczał, więc w jednym z zakamarków umysłu sierżanta pojawiła
się na moment myśl, że czas w takich chwilach płynie bardzo wolno. O tym, że czas potrafi
płynąć zmiennym tempem, przekonał się wtedy, gdy po trwającej całą wieczność bitwie
spojrzał na zegarek i zobaczył, że naprawdę minął dopiero kwadrans... albo gdy zobaczył, że
za jednym mrugnięciem oka ginie cała masa ludzi.
Drużyna Myndaiza pokonała już połowę dystansu dzielącego ją od miejsca, nad którym
unosił się muszkietowy dym, gdy wypaliło kolejnych dwanaście luf. Ci strzelcy znajdowali
się jakieś osiemdziesiąt jardów na południe od pierwszego, pod ostrym kątem w stosunku do
biegnących chłopaków kaprala. Trzej żołnierze z pięciu padli na miejscu, sam Myndaiz
oberwał co najmniej czterema pociskami. Dwaj ocalali odwrócili się instynktownie w
kierunku ludzi, którzy zmasakrowali ich towarzyszy broni... I znów oddano salwę, tym razem
z sześciu luf.
Zyworya poczuł gorycz w przełyku, gdy zrozumiał, że stracił całą drużynę. Dwaj
żołnierze wciąż się poruszali, pełzli wolno w jego kierunku, zostawiając za sobą krwawy ślad,
a on nadal nie widział ani jednego wroga. Strzelcy musieli tam być, dym zdradzał przecież ich
pozycje, ale dostrzec ich nie zdołał.
- Ogień osłonowy! - warknął i trzech z towarzyszących mu ludzi wystrzeliło, choć mogli
mierzyć jedynie w rozpraszający się dym. Ukryci strzelcy także nie próżnowali i pewnie
przeładowywali teraz broń, jak robił to sam sierżant, dlatego nie było sensu ruszać w ich
kierunku. Tym bardziej że mieli co najmniej czterokrotną przewagę liczebną.
Zyworya słyszał za plecami nadbiegających ludzi z drużyny Byrokyo i Nytzaha, którzy
przepychali się właśnie wąską ścieżką. Zaraz jednak drgnął, gdy oddano następną salwę, tym
razem z pozycji oddalonych o jakieś pięćdziesiąt jardów od miejsca, skąd padł pierwszy
strzał. Kolejny żołnierz, tym razem chłopak z drugiej drużyny Myndaiza, padł jak ścięty.
Sierżant zaklął soczyście, gdy wycior wyleciał z martwych rąk podwładnego. Miał
przechlapane, niebieskie liście mogły chronić strzelców przed wzrokiem wroga, ale nie
osłaniały ich przed kulami lepiej niż kartka zwykłego papieru. Mimo że wokół dębu było
więcej wolnej przestrzeni niż w głębi lasu, to i tak nie da się tutaj ustawić porządnego szyku,
a jak tu atakować tyralierą, skoro nie widzi się nawet tych pieprzonych heretyków! Jeśli
jednak założy stanowiska ogniowe u podnóża wielkiego drzewa i pośle gońca do kapitana
Ingrayahna, reszta kompanii przybędzie wkrótce i...
***
Lahzrys Mahntsahlo wyszczerzył zęby.
Do samego końca miał nadzieję, że chłopcy ze Świątyni przejdą po prostu obok drzewa,
na którym się ukrył, ich upór jednak był zadziwiający. Jego ludzie, nie wiedząc dokładnie, jak
blisko lecą kamienie, podkradli się bliżej i widząc, że lojaliści nie zamierzają odstąpić, po
prostu otworzyli do nich ogień. Zrobili to niestety wcześniej, niż chciał kapral Sayranoh. Plan
był taki, by zaskoczyć na szlaku jak największą liczbę żołnierzy Armii Boga, a wyszło na to,
że wciągnęli w pułapkę tylko jeden pluton.
Z drugiej jednak strony zamknięte z dwóch kierunków pole ostrzału pozwalało na
osiągnięcie znakomitych efektów. Lojaliści nadal nie zdawali sobie sprawy z tego, że mają
przeciw sobie dwie drużyny strzelców wyborowych ubranych w stroje zwane przez barona
Zielonej Doliny pełnym kamuflażem. Mahntsahlo nie wiedział, skąd pochodzi ta nazwa, ale
wciąż był pod wrażeniem, jak trudni do zauważenia stali się jego ludzie. Strój maskował
człowieka w każdym wymiarze, odpowiednio dobrany pozwalał mu się wtopić w niemal
każde tło. Niestety nie wynaleziono jeszcze sposobu na ukrycie dymu powstałego w
momencie wystrzelenia pocisku, niemniej chłopcy ze Świątyni chyba nadal nie rozumieli, że
z mahndraynów da się strzelać nawet z pozycji leżącej. Może dlatego, że do tej pory mieli z
nimi do czynienia tylko raz, gdy szturmowali transzeje bronione przez ludzi brygadiera
Taisyna. Dopóki nie natkną się na ludzi uzbrojonych w broń odtylcową na otwartej
przestrzeni, nie zrozumieją, jak wielką przewagę daje ona ich przeciwnikowi. W każdym
terenie znajdą się doły i zagłębienia, więc ostrzał prowadzony na ślepo przez ludzi idących w
pierwszych szeregach ataku zawsze pójdzie zbyt wysoko. Wróg, nie widząc celów, uzna
zapewne, że strzelcy kryją się za pniami drzew albo za kępami błękitnych liści. Zwłaszcza że
strzelcy wyborowi mieli na sobie kombinezony, które idealnie wtapiały ich w taki krajobraz.
To nie był wszakże jedyny powód, dla którego wybrano to miejsce na zasadzkę.
Mahntsahlo zerknął w dół, na resztę plutonu Armii Boga. Wróg przedzierał się wąską ścieżką
pomiędzy gęstymi zaroślami, które dodatkowo osłaniały zaczajonych Charisjan. Szkoda, że
tak niewielu ich wpadnie w tę pułapkę, pomyślał z żalem.
Kapral odczekał jeszcze moment, po czym naciągnął niezwykle cienką linkę ze stalostu,
którą zabarwiono tak, by nie różniła się niemal niczym od kory dębu.
***
Nycodem Zyworya nie dostrzegł linki. Nie mógł też wiedzieć, że jest ona połączona z
umieszczonymi pod dębem spłonkami. A te odpalały lonty urządzeń zwanych przez Charisjan
„miotłami Shan-wei” albo „wymiataczami”, rozmieszczonych wzdłuż ścieżki, na której
tłoczyła się teraz reszta drugiego plutonu.
Na Starej Ziemi takie miny nazywano kierunkowymi. Były nieco słabsze od tradycyjnych,
ponieważ stosowano w nich tylko czarny proch zamiast silniejszych materiałów
wybuchowych, mimo to nadawały się idealnie do tego typu zadań. Rozstawione co
dwadzieścia jardów wyrzucały wąskim koszykiem pięćset siedemdziesiąt sześć półcalowych
kulek. A po każdej stronie ścieżki ustawiono ich po pięć. Każdą umieszczono w odległości
około dwudziestu kroków od miejsca, w którym znajdował się cel, aby pole rażenia było jak
najszersze. Dzięki temu na każdy jard ścieżki przypadnie co najmniej czterdzieści osiem
pocisków lecących poziomo z prędkością tysiąca pięciuset stóp na sekundę.
Nikt nie ocaleje, gdy zostaną odpalone.

.III.
Ambasada Charisu
Siddar
Republika Siddarmarku

- Zatem sądzisz, że Kaitswyrth postawi na swoim i pójdzie na całość?


- Właściwie to tak - odparł Merlin Athrawes, spoglądając ponad stołem na cesarza
Cayleba Ahrmahka.
Pomiędzy nimi na blacie stała butelka ulubionej chisholmskiej whiskey cesarzowej
Sharleyan. Cayleb - pod nieobecność żony - zaczął znów hołdować barbarzyńskim
zwyczajom Starego Charisu. Gdy podniósł szklaneczkę i upił kolejny łyk trunku, lód
zagrzechotał o ścianki naczynia, podczas gdy Merlin siedział odchylony na krześle, tuląc
swoją szklaneczkę w obu dłoniach. CZAO nie poddawały się działaniu alkoholu. Merlin
skłamałby, mówiąc, że żałuje tego doświadczenia, aczkolwiek bywały chwile, kiedy chętnie
by się napił, żeby zapomnieć. Tak czy owak zdawał sobie sprawę ze znaczenia alkoholu dla
życia towarzyskiego, a że zmysły, w które był wyposażony, umożliwiały mu rozkoszowanie
się słodko-palącym smakiem, również pociągnął teraz łyk wyśmienitej whiskey. W jego
wypadku - bez lodu.
- I ty także, Nahrmahnie? - zapytał Cayleb.
- Tak.
Odpowiedź księcia Nahrmahna, która rozległa się wprost w uchu cesarza za sprawą
przezroczystej słuchawki, była zarazem szybsza i pewniejsza niż wcześniejsza reakcja
Merlina. Gdy Cayleb uniósł brwi, obraz księcia wyświetlany wprost na soczewkach
kontaktowych władcy wzruszył ramionami. Książę Szmaragdu trzymał w ręku szklaneczkę
rodowitej whiskey i w przeciwieństwie do CZAO jak najbardziej mógł się upić, pod
warunkiem że wchłonął odpowiednią ilość alkoholu. W tym momencie jednak jego wyraz
twarzy był nie tylko trzeźwy, ale wręcz posępny.
- Wiem, że pułkownik Makyn i jego doborowi snajperzy zaczęli nękać przeciwnika -
powiedział - i że pozostawiony sam sobie Kaitswyrth gotów byłby uznać, że bezpośredni atak
na księcia Eastshare to nie najlepszy pomysł... Jednakże przez swój zapał i bigoterię jest
skłonny ruszyć do szturmu bez względu na wszystko, no i do tego nie pozostawiono go
samemu sobie. Przy poparciu Clyntahna, który niezbyt subtelnie tuszuje własne zamiary, nasz
biskup może w każdej chwili zignorować zdrowy rozsądek i jednak pójść na całość, mimo
tego, co spotkało jego patrole.
- Jeżeli to zrobi - zauważył Cayleb - przekona się, że to, co uczynili mu dotąd snajperzy,
było zaledwie pogrożeniem palcem.
- Być może. Rzecz jednak w tym, że przynajmniej na razie nie ma o tym pojęcia i że pod
wieloma względami zdrowy rozsądek i logika nie należą do jego największych zalet, dzięki
którym mógłby sobie oszczędzić kłopotów. - Nahrmahn skrzywił się, upił łyczek trunku, po
czym ponownie wzruszył ramionami. - Oczywiście nie jestem w stanie zagwarantować, że nie
najdzie go ochota na użycie rozumu, ale nie podejrzewam, aby tak się miało stać.
- Nie myli się jednak co do różnic w zaopatrzeniu, gdy idzie o jego i Wyrshyma zapasy. -
Merlin skrzywił się jeszcze bardziej od Nahrmahna. - W istocie ma w tej sprawie nawet
lepsze rozeznanie, niż mu się wydaje, zważywszy, że nie wie jeszcze o planach
przekierowania Ahlvereza z Alyksbergu. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, by Dohlarianie
mieli dorównać ludziom Sumyra, jednakże Ahlverez może spróbować tej sztuki. Co zaś do
Armii Sprawiedliwości Harlessa nadciągającej z Desnairu, zarówno Thesmar, jak i hrabia
Hanthu mogą mieć więcej do roboty, niżbyśmy wszyscy chcieli.
- Nic na to nie poradzimy - skwitował Cayleb filozoficznie, chociaż nie był dzisiaj w
najlepszym nastroju. - Tyle dobrego, że mamy wsparcie floty w Zatoce Thesmarskiej i że
Fyguera dotychczas zdążył rozmieścić dwustutrzydziestofuntówki na nabrzeżu, bynajmniej
nie uskarżając się na brak amunicji do nich. - Cesarz pokazał zęby w złowieszczym uśmiechu.
- Nie wiem jak wy, ale ja na pewno nie chciałbym przypuścić ataku na takie siły!
- Ja również nie - zgodził się z władcą Merlin. - Z drugiej strony jednak, póki jestem
swego rodzaju adwokatem Shan-wei, muszę zauważyć, że w przeciwieństwie do Armii Boga i
Desnairczyków Ahlverez dysponuje tymi przeklętymi haubicami hrabiego Thirsku!
Cayleb zmarszczył czoło.
- I jak niby te jego haubice miałyby zmieść z powierzchni Schronienia umocnienia
Fyguery?
- Przecież mówiłem, że bawię się w adwokata Shan-wei - odpowiedział Merlin,
wzbudzając tym uśmiech cesarza. - To jeszcze nie znaczy, że hrabia Hanthu nie wpadnie w
tarapaty, gdy zaskoczy go nadciągający od północy Ahlverez, nacierający od zachodu, z
Trevyru, Rychtyr, oraz Harless od południa - kontynuował już poważniejszym tonem Merlin.
- Wiem, wiem! Hrabia Hanthu jest za mądry i za bystry, aby na coś takiego pozwolić,
szczególnie że nasi „szpiedzy” donoszą mu, co się szykuje... A jednak nawet najmądrzejsi i
najsprytniejsi ludzie czasem dają ciała, nie wspominając już o czynniku pogodowym, który
może dodatkowo urozmaicić sytuację. Dlatego jeśli pozwolicie, będę się dalej zamartwiał na
stronie, przynajmniej do czasu, aż stanie się jasne, że wszystko przebiegnie po naszej myśli.
- Rozumiem twój tok myślenia, aczkolwiek mam większe powody do zmartwienia niż
obawa, że ni stąd, ni zowąd Hauwerd Breygart weźmie i zgłupieje - zauważył oschle Cayleb.
- Sen z oczu spędza mi na przykład pytanie, jak wykarmimy wszystkich tej zimy. Zwłaszcza
po tym, jak generał Symkyn dotrze tu z resztą pierwszej fali.
Merlin pokiwał głową, chociaż osobiście wolał dopatrywać się dobrych stron w
pojawieniu się Symkyna razem z niemal sześćdziesięcioma tysiącami żołnierzy, o sprzęcie nie
wspominając. Zresztą wykarmienie dodatkowych sześćdziesięciu tysięcy gąb nie robiło
większej różnicy, skoro na głowie i tak mieli całą ludność Republiki Siddarmarku, nie lada
wygłodzoną po ciężkiej zimie i przednówku.
- Będzie lepiej niż ostatnio, Caylebie - zapewnił Nahrmahn i zaraz się zreflektował: -
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że „lepiej” niż koszmarnie, bo nie sposób użyć innego
określenia na minioną zimę, to żadna rekomendacja, niemniej wraz z Sową dokonaliśmy
stosownych analiz, z których wynika, że ozimina obrodziła bardziej, niż przypuszczali
Stohnar i Maidyn. Owszem, zbiory nie będą tak dobre jak zeszłego roku, ale nie
zapominajmy, ile ziarna spłonęło wraz ze spichlerzami. Zboża siane na wiosnę będzie można
zbierać na południu Republiki Siddarmarku już w początkach września, a na wschodzie
powinno go być więcej niż w ubiegłym roku. Może nie wystarczająco dużo, aby
skompensować utratę zachodnich farm, no i wędrówkę ludów na wschód, jednakże nasze
wyliczenia wskazują, że jesienią powinno zabraknąć nie więcej niż dziesięć procent zboża w
stosunku do potrzeb żywieniowych Siddarmarku. Z kolei zbiory kukurydzy i ziemniaków
powinny być jeszcze lepsze i może przekroczą o sześćdziesiąt procent to, co udało się zebrać
zeszłego roku. Wprawdzie hodowla zwierząt w dalszym ciągu kuleje - Sowa przewiduje, że
trzy lata zajmie odbudowa pogłowia sprzed ostatniej zimy - ale udało nam się przynajmniej
sprowadzić dość krów mlecznych, aby utrzymać produkcję przetworów mlecznych na
przyzwoitym poziomie. Paradoksalnie, mniejsza liczba zwierząt hodowlanych ogólnie
polepsza sytuację: przy niedoborach zwierząt pociągowych i rzeźnych panuje mniejsze
zapotrzebowanie na paszę i siano. Wzrost liczby drobiu również powinien nieco, aczkolwiek
raczej nie znacząco, przyczynić się do poprawy sytuacji. W dodatku mamy wciąż czas, aby
wystarać się o konwoje z żywnością z Charisu, Szmaragdu i Tarota, co nie było nam dane rok
temu. - Skwitował własne słowa wzruszeniem ramion. - Koniec końców wychodzi na to, że
powinniśmy mimo wszystko się wykarmić. Może jadłospis będzie bardziej monotonny,
niżbyśmy sobie życzyli, ale jego kaloryczności nic nie można zarzucić, podobnie jak
zdrowotności, tak więc raczej nie powinniśmy bać się głodu. Naturalnie wszystko zależy od
pogody, ale to jest prawdą zarówno w czas wojny, jak i pokoju. Jestem też pewien, że baron
Żelaznego Wzgórza nie będzie się skarżył na to, że nasi wieśniacy znajdą rynek zbytu na
wyprodukowaną nadwyżkę.
- W to akurat mogę uwierzyć - odparł Cayleb z krzywym uśmieszkiem. - Odkąd Ehdwyrd
wspomniał o „łagodnym wejściu” w sektor rolniczy, o niczym innym nie mówi.
- No to chyba wszystko w porządku - podsumował Merlin. Gdy cesarz posłał mu
niedowierzające spojrzenie, odpowiedział wzruszeniem ramion. - Caylebie, nie twierdzę, że
wszystko jest w porządku pod każdym względem, ale... nasza sytuacja przedstawia się nie
najgorzej, a już na pewno lepiej niż przed rokiem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zawsze
jest miejsce na poprawę - dodał szybko.
- Dobrze, że to powiedziałeś, Merlinie, bo już się obawiałem, że postradałeś elektroniczne
zmysły.
- Przy was dwóch to mi raczej nie grozi - prychnął CZAO.
- Miałbym jeszcze parę drobiazgów do poruszenia... - wtrącił nieśmiało Nahrmahn, aby
zwrócić ich uwagę.
- Te drobiazgi w twoich ustach są wystarczającym powodem, aby każdemu, kto cię zna,
włosy stanęły dęba na głowie - stwierdził Cayleb. - O co chodzi tym razem?
- Tak się składa, że poprosiłem Sowę o sprawdzenie paru rzeczy dla mnie... Z rodzaju
tych, na które Merlin nigdy nie ma czasu, szczególnie odkąd się zaangażował w gaszenie
pożarów lasów. Przykładowo: czy któryś z was może wie, dlaczego Wyspa Srebrna tak się
nazywa?
- To z powodu koloru piasku. - Cayleb zbył księcia wzruszeniem ramion. - Każdy
mieszkaniec Charisu, to znaczy Starego Charisu, to wie.
Merlin przytaknął skinieniem, aczkolwiek przyglądał się dalej badawczo korpulentnemu
księciu czy też jego wyobrażeniu. Srebrna Wyspa, spory kawałek lądu tuż u wschodnich
wybrzeży Charisu, była dość słabo zaludniona, co w dużej mierze zawdzięczała surowemu
krajobrazowi oraz faktowi, że tylko niewielka część jej terytorium została „konsekrowana”
czy też terraformowana pod kątem ludzkich potrzeb. Merlin osobiście rzadziej myślał o tym
skrawku lądu jako o wyspie, a częściej jako o „Wschodnim Charisie”, natomiast przodkowie
Cayleba trzymali go poniekąd w rezerwie na wypadek, gdyby kiedykolwiek populacja
królestwa rozrosła się na tyle, że trzeba by szukać nowych ziem do zasiedlenia. Aż do
obecnych czasów Wyspa Srebrna była praktycznie przez wszystkich ignorowana. Technicznie
rzecz biorąc, nie stanowiła nawet części Imperium Charisu, w czym nie było za wiele sensu,
zważywszy na to, że jeden z tytułów Cayleba brzmiał „książę Wyspy Srebrnej”, a każdy
mieszkaniec tego skrawka lądu był wasalem Ahrmahków, nawet jeśli oficjalnie nie
zamieszkiwał Królestwa Charisu. Skutkiem tego wyspa była własnością raczej Cayleba
Ahrmahka aniżeli Korony, lecz nikt nie śpieszył z uregulowaniem tej sprawy, gdyż na tym
lądzie wielkości połowy Australii ze Starej Ziemi żyło zaledwie piętnaście tysięcy osób.
- To, że każdy Charisjanin tak myśli, nie znaczy jeszcze, że to prawda - powiedział
Nahrmahn z dziwnym uśmieszkiem. - Otóż tak naprawdę za nazwą stoi żarcik Shan-wei. Nie
byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że celowo umieściła tam tę bezsensowną plażę. Nie
jestem też pewien, czy prawdziwa przyczyna uszczęśliwi barona Żelaznego Wzgórza, czy też
raczej doprowadzi go do szaleństwa.
- Skoro tak, lepiej podziel się z nami swoją słodką tajemnicą - rzekł Merlin ostrożnie, co
tylko wzbudziło otwarty śmiech księcia.
- Ujmę to tak... - zaczął Nahrmahn. - Niech po części zagadkę rozwikła Cayleb w ramach
pracy domowej. Ciebie jednak, Merlinie, zapytam, czy może pamiętasz coś takiego, jak Żyła
Comstocka jeszcze ze Starej Ziemi?
Merlin zmarszczył brwi. Nazwa coś mu mgliście mówiła, aczkolwiek nie potrafił tak od
razu sobie przypomnieć, o co chodzi. Wzruszył więc ramionami.
- Ojej, rozczarowałeś mnie. - Uśmiech Nahrmahna stał się jeszcze szerszy. - Chyba
podobnie jak Cayleb powinieneś odrobić zadanie domowe... Kiedy już obaj to zrobicie,
będziemy musieli wymyślić taki sposób „odkrycia” prawdy, jaki będzie do zaakceptowania
przez mieszkańców Schronienia. Możecie mi wierzyć, że wysiłek wart będzie zachodu.
Mars na czole Merlina jeszcze się pogłębił. Znał ten ton, znał ten uśmiech - i w związku z
tym miał szczerą ochotę złapać księcia za niematerialny kark i potrząsnąć nim na tyle mocno,
by wyjawił wreszcie informacje, których niewyjawianie najwyraźniej sprawiało mu tyle
frajdy. Niestety jego wysiłek okazałby się daremny, o czym Merlin doskonale wiedział.
Sądząc z wyrazu twarzy Cayleba, cesarzowi krążyły po głowie dokładnie takie same myśli.
- No dobrze, udało ci się nas zaintrygować - odezwał się po chwili Cayleb, nadając swemu
głosowi lekko męczeńskie brzmienie. - A teraz... masz może zamiar poruszyć resztę
drobiazgów, o których raczyłeś wspomnieć na początku tej rozmowy?
- Oczywiście, wasza wysokość. - Nahrmahn zamrugał niewinnie oczami. - Jak mogłeś
choćby pomyśleć, że tego nie zrobię?
- Nie chciałbym, abyś odebrał źle moje słowa, Nahrmahnie, ale... Zdajesz sobie chyba
sprawę z tego, jakie masz szczęście, że przebywasz tutaj z nami zamiast w Jaskini Nimue,
gdzie nawiasem mówiąc, mógłbym położyć na tobie łapy, gdybyś tylko nie był już martwy?
- Podobna myśl przemknęła mi przez głowę, wasza wysokość. Jednakże - książę
Szmaragdu spoważniał nagle - martwię się, że jesteśmy w kropce. Kazałem Sowie przejrzeć
oryginalne zapisy kolonii jeszcze z czasów komandora Pei, w tym dane biometryczne, i dzięki
temu udało mi się ustalić, że Paityr i jego najbliżsi istotnie wywodzą się w prostej linii od
Fredericka Schuelera. - Zarówno Merlin, jak i Cayleb zesztywnieli na swoich miejscach, co
Nahrmahn skwitował lekkim wzruszeniem ramion. - Łatwo sobie wyobrazić, że obecnie z
Schuelerem jest spokrewniona co najmniej jedna trzecia mieszkańców Republiki
Siddarmarku. Aczkolwiek oczywiście potwierdziłyby to dopiero rozległe badania genetyczne.
Sądząc jednak z tego, od jak dawna istnieje ród Wylsynna, po prostu nie ma innej możliwości:
wokół nas roi się od potomków Schuelera, chociaż na razie nie jestem w stanie podać
dokładniejszej liczby. Pozostaje pytanie, czy powinniśmy o tym powiedzieć Paityrowi. A
także czy on sam chciałby poznać prawdę o swoim pochodzeniu czy też nie.
Merlin wycedził w odpowiedzi:
- Zwłaszcza ta druga kwestia ma ogromne znaczenie, Nahrmahnie. - Gdy Cayleb
potwierdził zamaszystym ruchem głowy, CZAO podjął: - Nie wydaje mi się jednak, abyśmy
mieli prawo zatrzymać taką wiadomość dla siebie. Mam nadzieję, że nie weźmiecie mnie obaj
za tchórza, jeśli zaproponuję, abyśmy skonsultowali się w tej sprawie z Maikelem. Zna
Paityra lepiej od nas. A poza tym - Merlin uśmiechnął się przelotnie - coś takiego podpada
pod jurysdykcję arcybiskupa Charisu, czyż nie?
- O, tak! - podchwycił prędko Cayleb. - Chętnie sceduję odpowiedzialność na
arcybiskupa, byleby samemu urwać się z haczyka. Naprawdę nie mam nic przeciwko temu,
aby tę akurat decyzję wagi państwowej podjął ktoś za mnie!
- Ująłeś to w nader ciekawy sposób, wasza wysokość - stwierdził Nahrmahn, przez co
Cayleb przyjrzał się jego obrazowi z nagle wzmożoną uwagą.
- A to dlaczego?
- Dlatego, że nie tylko Paityr spośród członków wewnętrznego kręgu wywodzi się z
wąskiej, można by rzec uświęconej grupy osób...
- Co ty właściwie próbujesz powiedzieć? - Cayleb przyjrzał się podejrzliwie księciu, który
ponownie wzruszył ramionami.
- Cóż... powiedzmy, że miałem swoje obawy względem pewnych elementów zapisów
historycznych, odkąd Bractwo zechciało je przede mną ujawnić. Szczególnie intrygowała
mnie postać Jeremiasza Knowlesa i jego powinowatych.
- Słucham? - Cayleb zamrugał z wrażenia oczami. - Co święty Zherneau ma wspólnego z
tematem naszej rozmowy? Pomijając rzecz jasna to, że nie byłoby żadnego wewnętrznego
kręgu, gdyby nie jego dziennik. Poza tym jednak...
- Cóż... okazało się, że Sowa dysponuje genetycznym profilem jego i jego żony, jak
również niejakiego Kayleba oraz niejakiej Jennifer Sarmac. Odkrywszy to, kazałem Sowie
przyjrzeć się im baczniej, a wynik obserwacji tylko utwierdził mnie w moich podejrzeniach.
- Jakich znowu podejrzeniach?
- Cóż - powiedział Nahrmahn po raz trzeci - wszystkim nam wiadomo, jak zmieniały się
imiona na przestrzeni minionego tysiąca lat. Czy jednak kiedykolwiek zauważyłeś, Caylebie,
jak podobnie do siebie brzmią nazwiska „Sarmac” i „Ahrmahk”? - Uśmiechnął się spokojnie
do gapiącego się na niego cesarza. - Zawsze to miło ustalić własną genealogię ponad wszelką
wątpliwość, nieprawdaż?
.IV.
Okolice Trevyru
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- No, to dopiero wspaniałe wieści!


Hauwerd Breygart, znany także jako hrabia Hanthu, był przysadzistym, dobrze
zbudowanym mężczyzną o szpakowatych włosach i ciemnych oczach. W większości sytuacji
zachowywał opanowanie, odróżniając się tym od reszty oficerów, których ponosiły emocje i
którzy wrzeszczeli na podwładnych. Jednakże w tym akurat momencie jego ciemne oczy były
twarde niczym stał, a wyraz twarzy bynajmniej nie przyjazny.
- Proszę, mój panie? - odważył się odezwać porucznik Hairahm Bahskym, adiutant
hrabiego Hanthu. - Powiedziałeś coś?
- Nie. Mruknąłem pod nosem - odparł Breygart. Nadal ciskał błyskawice na trzymaną w
ręku depeszę, którą przed chwilą mu dostarczono, po czym nagle poderwał wzrok na
adiutanta. - Domyślam się, że zdążyłeś już poznać jej treść?
- Tak, mój panie. Osobiście ją odebrałem za pomocą semafora i natychmiast do ciebie
przyniosłem.
Hrabia Hanthu parsknął.
- Skoro tak, czemu tu wciąż sterczysz? Biegnij po majora Zhadwaila, majora Mhartyna,
komandora Karmaikela i komandora Portyra. Kazałbym ci również ściągnąć komandora
Ashwaila i komandora Parkyra, gdyby byli osiągalni.
- Tak jest, mój panie! - Bahskym walnął się w pierś, aby oddać przełożonemu salut.
W żaden sposób nie dał też po sobie poznać zdziwienia, które być może odczuł, słysząc,
że hrabia każe mu sprowadzić wszystkich starszych stopniem oficerów - z wyjątkiem Parkyra
i Ashwaila, przebywających obecnie w Thesmarze. Skłonił się tylko i ulotnił niczym
rozwiewający się dym.
***
- To chyba jeszcze niepotwierdzona wiadomość, mój panie? - zapytał prawie godzinę
później major Wyllym Zhadwail.
Był to ogorzały na twarzy mężczyzna, dobre cztery cale niższy od hrabiego, pełniący
funkcję dowódcy Pierwszej Niezależnej Brygady Piechoty Morskiej. Biorąc pod uwagę, że
„Niezależna Brygada” składała się z niecałych pięciu tysięcy ludzi i że w skład dwu trzecich
jej „batalionów” wchodzili charisjańscy marynarze z poboru, był to tytuł raczej na wyrost,
jednakże mało kto śmiał sobie robić podśmiechujki po tym, czego ów oddział dokonał przed
miesiącem w trakcie bitwy o Thesmar.
- Owszem - potaknął zimno hrabia Hanthu. - Aczkolwiek źródłem danych są te same
osoby, które dostarczały nam wcześniejszych informacji, w związku z czym jestem skłonny
jednak ich użyć do celów planowania kampanii.
- A niech to! - zaklął łagodnie Zhadwail, kręcąc głową. - Miałem nadzieję, że
przynajmniej tym razem ktoś się pomylił.
Wszyscy oficerowie zgromadzeni wokół mapy w kwaterze głównodowodzącego
roześmieli się cicho, mimo że właściwie wcale nie było im do śmiechu. Hrabia spojrzał na
mapę i skrzywił się lekko, widząc własne nieszczególne położenie oraz mając świadomość
wielkości nadciągającej armii.
Rainos Ahlverez sprowadzi na południe ponad pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy po zdobyciu
Alyksbergu. Raczej jednak nie dużo ponad pięćdziesiąt tysięcy, wziąwszy pod uwagę liczbę
poległych w pułapce zastawionej na niego przez obrońców Alyksbergu. Jeśli wierzyć
otrzymanym wiadomościom, ariergarda sił generała Clyftyna Sumyrsa, która miała chronić
odwrót reszty wojsk, wysadziła w samobójczym geście magazyny prochu, gdy żołnierze
Ahlvereza wdarli się na mury fortecy. Ostrożne szacunki skutków tej eksplozji mówiły o
czterech tysiącach poległych albo ciężko rannych Dohlarian.
Z drugiej strony sir Fahstyr Rychtyr, dowodzący siłami obleganymi w Trevyrze przez
wojska hrabiego Hanthu, otrzymał ostatnimi czasy posiłki z Dohlaru. Jego
czterdziestotysięczny garnizon został uzupełniony do wyjściowego stanu, nie mówiąc o tym,
że w minionych tygodniach dozbrojono żołnierzy w kilka tysięcy nowych karabinów. Obaj
przeciwnicy, Rychtyr i Ahlverez, mieli osiemnastokrotną przewagę liczebną nad ludźmi
hrabiego, a nie tylko nimi musiał się przecież przejmować. Tak zwana Armia
Sprawiedliwości, kontyngent desnairski zmierzający do targanego walkami Siddarmarku,
przekroczyła właśnie granicę od strony Wielkiego Księstwa Silkiahu. Siły te wkrótce
wylądują, zapewne gdzieś na północ od gór Salthar, ale składająca się w sześćdziesięciu
pięciu procentach z jazdy armia na pewno będzie o wiele bardziej mobilna niż pozostałe siły
w regionie. Co więcej, książę Harless dowodzi nie mniej niż stu siedemdziesięcioma
pięcioma tysiącami ludzi, nie licząc artylerzystów i cywilnych oddziałów wsparcia, a z nimi
liczebność armii wzrośnie do niemal ćwierć miliona. Wszystkie te siły zmierzały prosto na
Pierwszą Niezależną Brygadę, w której szeregach służyło tylko pięć tysięcy żołnierzy.
To zbyt wielka przewaga nawet jak na Charisjan, pomyślał hrabia.
- Wygląda na to, że Sumyrs przybędzie tutaj przed Ahlverezem - rzucił w końcu,
odrywając wzrok od mapy. - Może to i niewielka siła, ale i tak zostaniemy wzmocnieni ponad
siedmioma tysiącami ludzi. Tyle że trzeba im odpoczynku, jedzenia i opieki medycznej, ale
przydadzą nam się, gdy przyjdzie bronić Thesmaru. A do tego dojdzie, nie oszukujmy się, moi
panowie.
- Uwierz mi, mój panie - wtrącił z przejęciem major Lairays Mhartyn. - Otwarta
przestrzeń jest ostatnim miejscem, na którym chciałbym być, gdy nadejdzie taka masa
wrogów! - Pokręcił głową. - Gdyby to mieli być sami Dohlarianie, nie przejmowałbym się
tym aż tak bardzo. Dwudziestu na jednego. Phi! - Pstryknął palcami. - Moi chłopcy nawet by
się nie spocili.
- W to akurat wierzę, Lairaysie. - Hrabia także pokręcił głową. - Ale skoro mamy przeciw
sobie także Desnairczyków, proponowałbym zastanowić się nad planowym odwrotem.
Wolałbym, abyśmy zrobili to pod osłoną ciemności i aby Rychtyr nie zauważył naszej
rejterady, dopóki nasza artyleria nie znajdzie się wystarczająco daleko. To zadanie powierzam
tobie. Wahltairze, i komandorowi Parkyrowi. - Przeniósł wzrok na Karmaikela dowodzącego
jednym z „batalionów” floty. - Wiem, że admirał Hywyt przeniósł na brzeg naprawdę wiele
dział, które mają bronić Thesmaru, ale wolałbym ich nie utracić, podobnie jak ciebie.
- Bez obaw. Damy radę, mój panie - zapewnił go Wahltair.
- Świetnie. - Hrabia Hanthu znów przyjrzał się mapie, a potem przeniósł wzrok na twarze
zebranych. - W takim razie nie mamy już o czym rozmawiać. Wracajcie do swoich oddziałów.
Hairahm dostarczy wam wieczorem nowe rozkazy.

.V.
HMS Przeznaczenie, 56
Port Królewski
oraz
Pałac królewski w Cherayth
Chisholm
Imperium Charisu

- Jest inaczej niż za poprzedniej żeglugi, prawda? - zauważył cicho Hektor Aplyn-
Ahrmahk, książę Darcos, kiedy HMS Przeznaczenie i eskortująca go eskadra wyruszyły w
drogę, czemu towarzyszyło ogłuszające trzepotanie setek par skrzydeł.
Albowiem - pomijając eskortę okrętów - w górze leciała nie mniej imponująca eskorta
wyvern i mew, które szybowały i nurkowały wokół, sprawiając wrażenie różnobarwnej,
rozgwizdanej i rozpiszczanej chmury, przez co stojąca obok Hektora młoda ciemnowłosa
kobieta musiała się pochylić bliżej, aby w ogóle usłyszeć jego słowa. Nawet wytężając słuch,
trudno było wyodrębnić poszczególne słowa z panującego wokół zgiełku, wykrzykiwanych
rozkazów, furkotu płótna, zawodzenia wiatru pośród olinowania i nieustannego szelestu i
bulgotu wody. Stali przy relingu na śródokręciu, w bezpiecznym oddaleniu od marynarzy
zajmujących się masztami i żaglami, których działania księżniczka Corisandu rozumiała coraz
lepiej z każdym dniem.
- I jeszcze inaczej niż za naszego pierwszego wspólnego rejsu - odparła Irys Daikyn, lewą
ręką chwytając jego prawą dłoń i wdychając mocniej woń słonej wody i smoły, jakby był to
jakiś rzadki eliksir. Nie przejmowała się przy tym zupełnie, że wiatr porywa kosmyki jej
włosów i szarpie nimi silnie. - Pod wieloma względami jednak tym razem martwię się
znacznie bardziej wynikiem naszej podróży...
Hektor zacisnął palce na jej dłoni, sprawiając, że poczuła przemożną chęć, aby zbliżyć się
do niego jeszcze bardziej i złożyć mu głowę na ramieniu. Oczywiście niczego podobnego nie
miała zamiaru zrobić - na pewno nie na oczach tylu świadków. Chociaż z drugiej strony, gdy
pomyśleć, jakie standardy zachowań wyznaczyli cesarz i cesarzowa Imperium Charisu...
- Nie powiem, żebym cię nie rozumiał - powiedział Hektor lekko schrypniętym głosem. -
Przecież jazda w niewolę nie umywa się nawet do podróży powrotnej do domu, gdzie czekają
na ciebie przeraźliwie lojalni poddani. - Gdy poderwała na niego ostre spojrzenie, obdarzył ją
uśmiechem. - Miałem na myśli to, że ciągniesz w odwodzie charisjańskiego narzeczonego.
Zaśmiała się, ale zarazem pokiwała głową, wiedząc, że do tego w gruncie rzeczy to się
sprowadzało. Hektor jak zwykle miał rację.
- Zapomniałeś o tym, że w Charisie nie musiałam się martwić o życie swoje i Daivyna -
dodała. - To czyniło kwestię „niewoli” mniej palącą, niżby się mogło wydawać, szczególnie
wziąwszy pod uwagę alternatywy.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, jako że miał wiele wspólnego z obecną sytuacją.
- Chyba jednak nie tylko charisjański narzeczony cię niepokoi w kontekście powrotu do
domu, prawda?
- Prawda - potaknęła z niemal melancholijnym westchnieniem. - Naturalnie zdaję sobie
sprawę, że być może martwię się na zapas, nie wiedząc, jakie powitanie mnie czeka w
Corisandzie. Phylyp często mnie ganił za przedwczesne obawy. A skoro już o tym mowa - jej
oczy błysnęły, kiedy przeniosła na niego wzrok - ty sam również powiedziałeś coś podobnego
raz czy dwa.
- Może nawet trzy razy - potwierdził zamyślony. - Chociaż nie. Nie należę do osób, które
lubią się powtarzać. Mimo wszystko nie da się wykluczyć, że w tym wypadku były to trzy
razy...
- Raczej trzy tuziny razy! - zaripostowała. - Powtarzać się, dobre sobie. Już prędzej lubisz
wiercić mi dziurę w brzuchu. Aczkolwiek... - Urwała i wzruszyła ramionami.
- Cóż, gdybyś przyznała mi rację już za pierwszym razem, nie musiałbym się powtarzać -
wytknął jej przyjaźnie.
- Ależ przyznałam ci rację.
- Doprawdy? - Przekrzywił głowę. - Czyżbyś właśnie użyła słów...
- Przyznałam ci rację na poziomie intelektualnym. To nie to samo co przyjęcie twojej rady.
Zresztą nie sądzę, aby w tym konkretnym wypadku ktokolwiek przyjął tę radę od ciebie.
- Zapewne nie - zgodził się z nią. Przeniósł spojrzenie na nabrzeże i zatłoczoną zatokę,
która przesuwała się wolno za rufę, w miarę jak mała eskadra nabierała prędkości. - Z drugiej
strony stanie na tym pokładzie, dokładnie w tym miejscu, gwoli dokładności, i omawianie
ważnych spraw natury państwowej do pewnego stopnia weszło mi już w nawyk. Masz ochotę
na taką pogawędkę?
Kiedy spojrzał znów na nią, w odpowiedzi tylko uniosła brew. Kontynuował więc:
- Mówię poważnie, Irys, i to nie tylko dlatego, że w bardzo podobnych okolicznościach
udało się hrabiemu Hanthu przywrócić mnie do pionu. Po prostu to dobre miejsce na
rozmowy. Moim zdaniem ludzie zbyt często rozprawiają o ważnych sprawach po komnatach i
gabinetach. W takim otoczeniu nie sposób dojrzeć całej perspektywy. Uważam, że niejedna
decyzja byłaby lepsza, gdyby ją podjąć na otwartej przestrzeni, a jeszcze lepiej w promieniach
słońca.
Irys Daikyn zwęziła oczy, zastanawiając się nad słowami Hektora. Po namyśle uznała, że
w gruncie rzeczy ma on chyba rację. Naturalnie z jego opinią - jak również z niechęcią do
zamkniętych przestrzeni i ciasnych korytarzy poprzedzających komnaty i gabinety
decydentów - mogło mieć coś wspólnego i to, że pływał na statkach od ukończenia
dziesiątego roku życia. Hektor w niczym nie przypominał jakiegokolwiek arystokraty,
którego by znała, i to nie tylko dlatego, że urodził się plebejuszem. Spróbowała sobie teraz
wyobrazić któregokolwiek z młodych wielmożów Corisandu, jednego z tych, którzy ubiegali
się o jej rękę przed tym, zanim jej ojciec odesłał ją na pokładzie galeonu, podczas gdy sam
walczył zaciekle o przetrwanie księstwa.
Spróbowała to zrobić - i poległa na całej linii.
- Właściwie nie bardzo jest o czym rozmawiać - stwierdziła po chwili milczenia. -
Podjęliśmy decyzję. Obecnie możemy ją tylko wprowadzić w życie, ufając, że Jedyny Bóg
pozwoli nam nie popełnić błędu w szczegółach.
- Nie sądzę, aby Bóg miał cokolwiek przeciwko temu, byśmy ponaglili nieco sprawy,
nadając im jak najwcześniej właściwy kierunek - zauważył Hektor, uśmiechając się w sposób,
który tak polubiła. - Wiem, że jestem tylko prostym marynarzem, ale nawet zwykły
midszypmen bardzo szybko się uczy, iż kiedy starsi od niego trzykroć czy czterokroć żeglarze
chcą go używać jako chłopca na posyłki, musi robić dobrą minę do złej gry i udawać
pewnego, nawet jeśli robi pod siebie ze strachu. Nie sądzę, aby ta zasada nie stosowała się w
równym stopniu do książąt i księżniczek.
- I słusznie - potaknęła Irys. - Zapewne właśnie dlatego dobrze nam wszystkim robi mała
morska wyprawa...
- W Charisie zawsze tak na to patrzeliśmy - zapewnił ją Hektor. - Oczywiście za tamtych
czasów nie byłem jeszcze księciem, niemniej zostawszy nim, nadal uważam, że takie
szkolenie może każdemu wyjść tylko na dobre. Książąt nie wyłączając.
Zadarł nos z zadufanym wyrazem twarzy, a na ten widok Irys wybuchnęła śmiechem, po
czym jeszcze trzepnęła go w ramię wolną ręką, natychmiast rozpoznając udatną imitację
cesarza Cayleba w jednym z gorszych jego momentów. Byli i tacy - w gruncie rzeczy było ich
całkiem sporo - którzy uważali, że Cayleb nazbyt małą wagę przywiązuje do majestatu
korony na głowie i przejawia zbyt duży dystans do samego siebie i swoich licznych tytułów.
Jednakże Irys nie zaliczała się do tych osób. W jej oczach Hektor nie wybrał najgorzej,
wzorując się na swym przyszywanym ojcu, a poza tym ceniła jego poczucie humoru i
autoironię tym bardziej, że miał skromny rodowód. Naoglądała się bowiem aż nadto notabli,
którzy podchodzili do siebie z nadmierną powagą. I niewątpliwie pokusa takiego zachowania
była równie duża w wypadku osoby, która z nizin wystrzeliła na same wyżyny
najznaczniejszej na Schronieniu domeny.
Szczęśliwie jednak nie Hektora, pomyślała, ściskając mu rękę. Gdy zerknął na nią
pytająco, odpowiedziała potrząśnięciem głowy.
- Nic takiego - powiedziała na głos. - A już z pewnością nic, co by podważało
prawdziwość twoich słów. Obiecuję, że po tym, jak już dotrzemy do Manchyru, przywdzieję
maskę pewności siebie. Między nami jednak mówiąc, daleko mi do odwagi Sharleyan. Zatem
jeśli nie masz nic przeciwko temu, od czasu do czasu otworzę się przed tobą, nie tając
własnych obaw. A czasem może nawet wesprę się na twoim ramieniu czy wręcz wypłaczę ci
się w rękaw, pod warunkiem że nie będziemy mieli zbyt wielu świadków.
- Moje ramię jest twoim ramieniem, jak wiesz - rzucił, patrząc jej prosto w oczy i
uśmiechając się serdecznie. - Nic a nic nie będzie mi przeszkadzać, że zechcesz z niego
skorzystać wedle uznania.
***
Sharleyan Ahrmahk uśmiechnęła się lekko.
Siedziała rozparta na krześle u szczytu stołu w komnacie rady i przyglądała się obrazom
rzutowanym na jej soczewki kontaktowe przez SAPK-i Sowy, ukazujące eskadrę galeonów
zmierzających w stronę Corisandu. Żałowała, że Irys i Hektor nie mają u swego boku Maikela
Staynaira, lecz zdawała sobie sprawę, że to Cayleb i hrabia Sosnowej Doliny mieli w tym
wypadku rację. Dla dobra sprawy należało odesłać Irys do domu bez obstawy patrzącej jej
przez ramię, a przecież mało kto nie ujrzałby w osobie arcybiskupa Maikela oficjalnego
wysłannika Imperium Charisu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności obowiązki duszpasterskie
wezwały arcybiskupa do Chisholmu i tam go zatrzymały, podczas gdy książę na wygnaniu
wraz z siostrą został wyekspediowany pośpiesznie do niewidzianej dawno ojczyzny. Zresztą
nawet pod nieobecność Staynaira księżniczka miała przy sobie Hektora. Sharleyan bardzo by
chciała móc sobie przypisać zasługę, jednakże jakkolwiek dużo zrobiła, aby zachęcić tych
dwoje do siebie, nikt - nawet władca czy w tym wypadku władczyni - nie był panem
niczyjego serca.
Pasują do siebie, powtórzyła w duchu. A jeśli tylko nie pomyliliśmy się okrutnie co do
sytuacji panującej w Corisandzie, zarówno Daivyn, jak i sama Irys powinni sobie świetnie
poradzić w Manchyrze. Zresztą cokolwiek się tam wydarzy, Irys i Hektor pozostaną razem. I
to się liczy. To się bardzo liczy.
Poczuła ucisk w gardle na wspomnienie, jak wiele - jak często - wzajemna bliskość miała
znaczenie w wypadku jej i Cayleba. Jedna z mądrości Księgi Bedard głosiła, że dzięki
połączonym siłom żadne brzemię nie jest ciężkie, a Sharleyan nauczyła się odsiewać ziarno
od plew i pomimo cynizmu, który legł u podstaw Pisma, wiedziała, że pośród licznych
kłamstw w jego treści czają się takie prawdy jak ta.
Jeszcze przez parę chwil przyglądała się młodej kobiecie i nawet młodszemu od niej
mężczyźnie stojącym na pokładzie HMS Przeznaczenie, po czym znowu skierowała uwagę na
obecnych w komnacie rady.
- ...ciągu nie wskazuje na zdrowy rozsądek w najmniejszym stopniu - mówił właśnie
Dynzayl Hyntyn, hrabia Świętego Howain, kręcąc głową. - Zaczynam się obawiać, że jedynie
skrytobójstwa Rydacha może to zmienić!
Sharleyan pogroziła mu palcem.
- Nawet o tym nie wspominaj, mój panie - powiedziała twardo. - Jakkolwiek mocno by cię
korciło.
Wszyscy obecni mężczyźni, Hyntyna nie wyłączając, zaśmiali się cicho. Było to swego
rodzaju doborowe towarzystwo: Braisyn Byrns, hrabia Białej Skały i główny doradca
Sharleyan; Sylvyst Mhardyr, baron Stoneheart, jej główny sędzia; Ahlber Zhustyn, jej główny
szpieg. Gdyby grono było szersze, Hyntyn zapewne wyraziłby się ogródkami.
Zapewne. Zważywszy bowiem na opinię, którą żywił na temat hrabiego Swayle oraz
duchowego doradcy cesarzowej, nie można było być tego pewnym w stu procentach.
- Rozsądek! - prychnął sędzia. - Jemu bliższa jest chciwość!
- Niezupełnie - poprawiła go Sharleyan. - Powiedziałabym, że część tego równania
stanowi również nieco strachu. - Uśmiechnęła się zimno. - Aczkolwiek chciwość też potrafi
motywować niektórych, a zwłaszcza takich jak on!
- I to jak skutecznie - podchwycił nieco kwaśnym tonem hrabia Świętego Howain.
Jako kanclerz skarbu Chisholmu aż nadto dobrze wiedział, ile będzie kosztował projekt
regulacji rzeki Shelakyl. Oraz że to nie wielki książę Góry Serca będzie musiał wyłożyć
pieniądze.
- Właśnie ta skuteczność ma największe znaczenie. - Sharleyan wzruszyła ramionami. -
Zgodził się przecież obniżyć myto na reszcie rzeki, przy którym tak się upierał. W gruncie
rzeczy - pokazała ząbki - nawet nie zdaje sobie sprawy, do jakiego stopnia je jeszcze opuści,
zanim z nim skończę.
- Wasza wysokość? - Hrabia Świętego Howain przekrzywił głowę i spojrzał na nią
pytająco. Nie od dziś znał ten ton.
- Jednym z powodów, dla którego dołączył do nas dzisiaj sir Ahlber, jest kwestia obecnych
powiązań wielkiego księcia - zaczęła Sharleyan, spoglądając na szefa wywiadu. - Słuchamy
zatem.
- Oczywiście, wasza wysokość. - Zhustyn pokłonił się jej z szacunkiem, potem przeniósł
wzrok na pozostałych trzech doradców. - Jej wysokość odnosi się do treści pewnych raportów,
które dotyczą książąt Góry Serca, Skalistego Wybrzeża i Czarnego Konia oraz hrabiego
Smoczego Wzgórza. Wygląda na to, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy zaczęli
porozumiewać się znacznie częściej niż przedtem. A ostatnimi czasy hrabia Swayle, a raczej
jego żona, wysłał sporo listów.
Hrabiowie Białej Turni i Świętego Howain nie wyglądali na zadowolonych z tych wieści.
Mina barona Stoneheart była jeszcze bardziej ponura i to właśnie on spoglądał ostro na
Zhustyna.
- Dlaczego dopiero teraz słyszę o tej korespondencji? - odezwał się ostrym tonem, więc
Sharleyan uniosła dłoń, zanim Ahlber zdążył otworzyć usta, ściągając na siebie uwagę
rozwścieczonego doradcy.
- Większość informacji docierających do Zhustyna pochodziła z... innych źródeł -
wyjaśniła i zobaczyła błysk zrozumienia w oczach pozostałych. Inne źródła oznaczały
informacje pochodzące od seijinów pracujących dla rodu Ahrmahków. O tym, że Cayleb
otrzymuje od nich regularne raporty, wiedzieli już chyba wszyscy. - Najpierw trafiały do mnie
i to ja przekazywałam niektóre z nich sir Ahlberowi, zalecając mu, by pozostały jak najdłużej
tajne. Rezultatami dochodzeń miał dzielić się tylko ze mną, dopóki nie zyskamy pewności, że
nikt nie zostanie oskarżony bez powodu. Wybacz więc, mój panie, że kazałam pozostawić cię
w niewiedzy, ale to był jedyny sposób, by zachować wszystko w tajemnicy. Ufam wszystkim,
którzy siedzą przy tym stole, ale nie bądźmy dziećmi, wiemy doskonale, że książę Góry Serca
i pozostali wymienieni mają w waszym otoczeniu sporo sympatyków, a kto wie, czy nie
informatorów.
Baron Stoneheart przyglądał jej się przez chwilę, a potem skinął głową.
- Rozumiem, wasza wysokość - rzucił nieco przygnębionym tonem. - Przepraszam, sir
Ahlberze.
- Nie ma za co. - Zhustyn uśmiechnął się blado. - Wiem, że na waszym miejscu też bym
podobnie zareagował.
- Niewykluczone - wtrącił hrabia Białej Turni. - Ale skoro już o tym mówimy, czy wasza
wysokość może nam wyjawić, co zamierza książę Góry Serca?
Katarakty zmieniły niegdyś błękitne oczy siwowłosego doradcy w szare kręgi, ale
zdaniem Sharleyan nie zmniejszyło to w niczym przenikliwości jego wzroku.
- Sir Ahlberze - zachęciła szefa wywiadu.
- Oczywiście, wasza wysokość. - Zhustyn wyprostował ramiona. - Moi panowie, w tym
momencie nie posiadamy jeszcze żadnych dowodów wskazujących na to, że wskazani
arystokraci uczestniczą w spisku. A bez zezwolenia ministra sprawiedliwości nie możemy
przejąć żadnego z tych listów, ale mam powody wierzyć - celowo omijał wzrok barona
Stoneheart - że nawet w przechwyconej korespondencji nie znajdziemy niczego, co
sugerowałoby ich winę. Ci ludzie formułują wszystkie wypowiedzi tak, aby nie można było
nic wykorzystać przeciw nim.
- Jestem pewien, że zachowują w każdej wymianie zdań daleko idącą ostrożność, niemniej
mówimy tutaj o czystych domysłach, jak sądzę. - Baron Stoneheart wypowiedział tę uwagę
tak kąśliwym tonem, że usta cesarzowej drgnęły mimowolnie. Niestety miał rację. - Gdyby
jednak okazali się nieostrożni albo gdybyśmy my, na rany Langhorne’a, niechcący natknęli
się na zgubioną korespondencję parów naszej domeny, zanim wydam takie zezwolenie, co
moglibyśmy w niej znaleźć?
- Sprawy dotyczące królestwa i cesarstwa, mój panie - odparł Zhustyn. - I dowody na chęć
chronienia tego pierwszego.
- Nie imperium? - zapytał zniżonym głosem hrabia Białej Skały.
- Nie, mój panie.
- Domyślam się, że walka o królestwo będzie miała wiele wspólnego z ochroną roli, jaką
pełni w nim obecnie arystokracja, a mówię tutaj o kontroli nad poczynaniami władców -
zasugerował baron Stoneheart.
- Jestem pewien, że nie użyliby tak obrazowego określenia jak kontrola, mój panie,
niemniej ująłeś to bardzo celnie.
- To bardzo... niepokojące, wasza wysokość. - Hrabia Świętego Howain przerwał ciszę,
jaka zapadła po odpowiedzi szefa wywiadu. - Zwłaszcza że mamy zamiar wysłać resztki
naszej armii do Siddarmarku, gdy tylko wrócą nasze transportowce, a to nastąpi najdalej w
przyszłym miesiącu.
- A ja mam takie dziwne przeczucie, że harmonogram działań naszej armii ma bardzo
wiele wspólnego z nasileniem się wspomnianej korespondencji, mój panie - rzuciła niemal
kpiącym tonem Sharleyan. - Chwilowo nie posiadamy żadnych dowodów na to, że
ktokolwiek z nich wdał się w dyskusję z naszymi cechami na temat wpływu, jaki będzie
miało wdrożenie u nas charisjańskich technologii. I nie znajdziemy ich, nawet jeśli
zdecydujemy się na przejęcie listów. Przynajmniej na razie. Ci ludzie nie są głupcami, wiedzą
więc, że sprzeciwianie się Koronie bez choćby częściowego poparcia gminu byłoby
szaleństwem. Panowie Skalistego Wybrzeża i Czarnego Konia udowodnili nam wcześniej, że
nie należą do najrozumniejszych, ale ktoś taki jak książę Góry Serca jest o wiele
ostrożniejszy, a Smocze Wzgórze z kolei leży zbyt daleko od pozostałych włości, by jego
władca miał choćby cień złudzeń, co stanie się z nim, jeśli spróbuje buntu. Obawiam się, że
największym zagrożeniem jest dla nas teraz Swayle. Rozgoryczenie tamtejszej hrabiny po
tym, co stało się z jej mężem, jest tak wielkie, że może popchnąć ją do... gwałtownych
czynów. Zwłaszcza że ma za sobą kogoś takiego jak Rydach, który umiejętnie wykorzystuje
czyjeś słabości.
- Mamy więc kolejny powód, by zaaranżować mały wypadek z jego udziałem - wtrącił
baron Stoneheart, czemu zimnokrwista natura władczyni natychmiast przytaknęła.
Rebkah Rahskail, owdowiała hrabina Swayle, nigdy nie wybaczy skazania na śmierć jej
zdradzieckiego męża. A Zhordyn Rydach, członek zakonu Chihiro i jej spowiednik, był
mistrzem wykorzystywania osób skrzywdzonych. Usunięcie go z tego równania mogłoby
uprościć sytuację, aczkolwiek nie było to do końca pewne. Rydach był bardzo ostrożnym
człowiekiem; nawet gdyby była gotowa wydać rozkaz jego usunięcia - do czego jeszcze nie
dojrzała - usunięcie go w taki sposób, by nie wzmocnić jednocześnie nienawiści hrabiny,
mogło być trudne, a nawet niewykonalne. A gdyby Rebkah uznała, że to Korona stoi za
śmiercią jej ukochanego spowiednika, raczej poszłaby na całość, zamiast zrezygnować z
planów.
- Wiem, o czym mówisz, Sylvyście - odparła Sharleyan bardziej oficjalnym tonem, niż
chciała - ale sądzę, że lepiej będzie, jeśli podejdziemy do tej kwestii jak w przypadku
hrabiego Swayle i wielkiego księcia Zebediahu.
- Chcesz im dać jeszcze więcej swobody, wasza wysokość? - zapytał hrabia Białej Skały.
- Coś w tym stylu - przyznała cesarzowa. - Teraz, gdy Ahlber monitoruje sytuację i mamy
informacje napływające z innych źródeł, na pewno nie zostaniemy zaskoczeni. A ja, szczerze
powiedziawszy, wolałabym załatwić tę sprawę po cichu, żeby arystokracja nie odniosła
wrażenia, że jest pod nieustanną obserwacją Korony. Mam pełną świadomość lojalności
Wschodu i ekstremalności Zachodu, i niech tak zostanie. Z mojej perspektywy najrozsądniej
byłoby schwytać kilkoro najbardziej zaangażowanych spiskowców i ukarać ich przykładnie,
po czym, oczywiście z zachowaniem pełnej dyskrecji, okazać takim ludziom jak książę Góry
Serca posiadane dowody i skłonić ich do tego, by zachowywali się bardziej rozsądnie, na
przykład przy pobieraniu myta za transport rzeczny.
Wszyscy czterej doradcy odchylili się na fotelach, miny mieli poważne, a Sharleyan
mogłaby dać słowo, że słyszy, jak myśli krążą po ich mózgach, przemykając co rusz za na
wpół przymkniętymi powiekami. Zaproponowała im bardzo ryzykowną grę, zwłaszcza że
niemal cała Cesarska Armia Charisu (w której skład wchodziły wszystkie siły zbrojne
Chisholmu) wyruszała, by walczyć w Siddarmarku. Gdyby jednak udało jej się wyłuskać
dwoje lub troje najaktywniejszych spiskowców spośród arystokracji i przy okazji zmusić całą
resztę do większej powściągliwości...
- Śmiały, ale ryzykowny ruch, wasza wysokość - odezwał się w końcu hrabia Białej Skały.
- Przypominający mi wszakże poczynania twojego ojca i hrabiego Zielonej Góry. - Pierwszy
doradca uśmiechnął się na to wspomnienie. - Jestem pewien, że widzisz potencjalne minusy
tego rozwiązania lepiej ode mnie, ale jeśli się uda, i to bez ujawnienia całej sprawy szerszemu
gronu, korzyści mogą być bardzo wymierne.
- Zgadzam się z przedmówcą - oświadczył stanowczym tonem baron Stoneheart, a hrabia
Świętego Howain po prostu przytaknął.
- W takim razie będziemy szli w tym kierunku, dopóki ktoś lub coś nie zmusi nas do
ponownego przemyślenia sprawy - podsumowała Sharleyan. - A teraz przyjrzyjmy się
negocjacjom w sprawie budowy nowych manufaktur w księstwie Eastshare i hrabstwie
Terayth. Wiem, że chcielibyście, aby takie zakłady powstawały wszędzie, gdzie to tylko
możliwe, ale i tak podoba mi się styl, w jakim zareagowali na te nowości reprezentanci
księcia i hrabiego. Wygląda na to...
SIERPIEŃ
ROKU PAŃSKIEGO 896
.I.
Las Ahstynwood
Przełęcz Glacierheart
Marchia Zachodnia
Republika Siddarmarku

Cahnyr Kaitswyrth wpatrywał się w mapę zajmującą niemal całą ścianę jego kajuty na
barce. Było na niej tyle czerwonych pinesek, że wyglądała, jakby krwawiła - a każdą taką
pineską oznaczono miejsce, w którym Armia Glacierheart straciła ludzi w pułapce
zastawionej przez heretyków.
Biskup zacisnął zęby, gdy dotarło do niego, że to nie ta przeklęta przez Shan-wei mapa,
tylko jego armia się wykrwawia. Każdy z tych punktów mówił o tuzinie albo dwóch tuzinach
poległych żołnierzy piechoty czy też o oddziale jazdy zmasakrowanej ogniem strzelców,
których nikt nie widział, dopóki nie otworzyli ognia, w miejscu bardzo dalekim od linii, którą
mieli spenetrować jego zwiadowcy.
A wszystko to po nic. Ta myśl wwiercała mu się z wolna w mózg. Nie wiemy wiele więcej
o rozmieszczeniu sił tego drania księcia Eastshare, niż gdy zaczynaliśmy. A ja nie mam
najmniejszych szans na przerzucenie artylerii, by zablokować rzekę w jej dolnym biegu.
Zęby zaczęły go boleć od siły, z jaką zacisnął szczęki na wspomnienie patrolu, któremu
kazał dotrzeć na brzeg rzeki za pozycjami rebeliantów. Po czasie okazało się, że wróg
doskonale wiedział o niebronionym wąwozie, który został odkryty wcześniej przez innych
zwiadowców. Biskup uważał, żeby nie lekceważyć przeciwnika, ale patrol, który odkrył
wspomniany jar, wszedł znacznie dalej na teren kontrolowany przez heretyków niż wszystkie
inne, a potem wycofał się bez strat. Teraz było jasne, że został wpuszczony przez Charisjan...
którzy poczekali następnie, aż w to samo miejsce trafi regiment odpowiedzialny za dyslokację
artylerii. Wtedy właśnie Kaitswyrth zrozumiał, że książę Eastshare dysponuje niewidzialnymi
działami, o których wspominały raporty Wyrshyma z Przełęczy Sylmahna. Heretycy
zakotwiczyli trzy barki naprzeciw miejsca, w którym wąwóz docierał do rzeki Daivyn, a ich
pokłady zastawiono armatami, które potrafiły wystrzeliwać pociski rozrywające się wysoko
nad głowami żołnierzy, rażąc ich setkami szrapneli. Z czterystu siedemdziesięciu ludzi, którzy
weszli do tego wąwozu, wróciło tylko osiemdziesięciu sześciu, z czego czwarta cześć i tak
była ranna. A zanim dotarli za linie Armii Glacierheart, cały czas byli nękani przez tych
pieprzonych niewidzialnych strzelców.
I jeszcze ten oddział wysłany traktem w kierunku Haidyrbergu, który nadział się na
pułapkę wroga niespełna dwadzieścia mil na południe od miasta. Nikt nie znał jeszcze nazwy
tych piekielnych urządzeń, jakich użyli tam heretycy, a on udawał, że nie wie, iż jego ludzie
określają je nieoficjalnie mianem „kau-yungów”, upamiętniając tym samym jednego
najgorszego z zamachowców, jakich znał ten świat. Inkwizytorzy uznali ją, rzecz jasna, za
bluźnierczą, ale czy nie była bardziej odpowiednia, niż on albo nawet oni mogli przyznać?
Wydawać się mogło, że heretycy umieją wsadzić kulki szrapneli do wszystkiego i sprawić, by
po wybuchu poleciały tam, gdzie im to pasuje najbardziej. Garstka pozostałych przy życiu
zwiadowców przyniosła do obozu dziwne, zakrzywione blachy, które były częściami owych
urządzeń, ale to nie pomogło w rozwikłaniu zagadki. Co gorsza, wróg dysponował znacznie
szerszym arsenałem piekielnych broni przekazanych heretykom przez samą Shan-wei albo i
Kau-yunga.
Kolumna wysłana do Haidyrbergu zatrzymała się, co chyba zrozumiałe, gdy natrafiła na
transzeje przebiegające w poprzek traktu i stanowiska heretyckiej artylerii. Zostały one
rozmieszczone po obu stronach nasypu, a piechotę rozlokowano w gęstych lasach, by chronić
ją przed skutkami ostrzału. To tam ludzie biskupa przekonali się, że wróg dysponuje też
minami, które można zakopać w ziemi, by wybuchały po tym, jak ktoś na nie nastąpi. Nie
mówiąc już o tym, że okoliczne lasy naszpikowano tymi pieprzonymi strzelcami. W trakcie
tamtego wypadu Kaitswyrth stracił niemal trzystu ludzi, a gdy dowodzący kolumną
pułkownik wydał rozkaz szturmu na okopy wroga, liczba ta szybko uległa potrojeniu.
Potrzebuję informacji, myślał w desperacji biskup. Muszę wiedzieć, kogo mam przed
sobą, zanim zaatakuję na ślepo, ale za każdym razem, gdy chcę je zdobyć, tracę kolejnych
ludzi.
Zmusił się do rozwarcia obolałych szczęk, odetchnął głębiej i odwrócił się plecami do
mapy. Spojrzał dla odmiany w bulaj. Złożywszy ręce na plecach, przyglądał się wodom rzeki
Daivyn, które w blasku zachodzącego słońca lśniły, jakby odlano je ze złota. Szeroki szlak,
zablokowany przez tego pieprzonego księcia i jego heretyckich siepaczy.
I znów przesiedziałem na dupie cały dzień kampanii, pomyślał ze złością. A niewiele mi
ich już zostało. Wielki inkwizytor nie będzie zadowolony, jeśli nie znajdę sposobu na
wykorzystanie tych sił, które mi jeszcze zostały.
Przypomniał sobie ostatnią naradę z Sedrykiem Zavyrem, specjalnym intendentem Armii
Glacierheart. Schuelerycki kapłan był o dwanaście lat młodszy od niego samego i technicznie
rzecz biorąc, niższy rangą w kościelnej hierarchii. Każdy kleryk wiedział jednak, że wszyscy
prałaci są sobie równi, a Zavyr piastował nadto stanowisko osobistego wysłannika Zhaspahra
Clyntahna. Z kolei Kaitswyrth do niedawna nawet nie marzył o pierścieniu biskupim, zresztą
nie otrzymałby go, gdyby święta wojna nie wyniosła go nieoczekiwanie do rangi oficerskiej
w Straży Świątyni. Miał tylko kilku przyjaciół w episkopacie, ale nie dorobił się tam ani
jednego sprzymierzeńca, za to nawet o wiele lepiej ustosunkowani kapłani bledli na samą
myśl o podpadnięciu wielkiemu inkwizytorowi.
Poza tym wikariusz Zhaspahr ma rację, i dobrze o tym wiesz! - napomniał się ostro.
Istnieje tylko jeden lek na herezję, ten, który zaaplikowaliśmy temu bękartowi Stahntynowi po
Aiuahnstynie. Oddanie przywódców na Kary Schuelera sprawia, że cała reszta dostaje
nauczkę. Na Langhorne’a! Nawet ci, którzy dowodzą heretykami, mogą się nawrócić na sam
koniec. A jeśli nawet tego nie zrobią, to ich problem. Każdy, kto podnosi rękę na archaniołów
Boga, zasługuje na najgorsze.
Zaczynał się jednak zastanawiać, czy naczelny wódz sił Świątyni, wikariusz Maigwair,
widzi ten problem w identycznym świetle. Z napływających od niego rozkazów wynikało, że
dowództwo chce, by Kaitswyrth utrzymywał zajęte pozycje, jak wcześniej Wyrshym, ale
Armia Glacierheart nie dotarła tak daleko jak wojska walczące na Przełęczy Sylmahna.
Wyrshym znajdował się całe dziewięćset mil od ostatniej niezniszczonej śluzy, a jego linie
zaopatrzenia były zabezpieczone na całej długości od zatoki Bess przez kanał Charayan i
rzekę Fairmyn. Langhorne jeden wiedział, jak długo uda się je utrzymać, ale na razie
korzystał z nich do woli, a bez względu na to, co myślał sobie Maigwair, wikariusz Zhaspahr
miał absolutną rację w tym, co pisał prywatnie do ojca Sedryka. Jeśli nie będą wywierać
ciągłego nacisku na heretyków, siły Stohnara i jego sprzymierzeńców mogą powstrzymać
Armię Boga i odzyskawszy wiarę, podniosą się po ciosie, jaki zadał im Miecz Schuelera.
Mieliśmy ich pod butem! Uciekali przed nami na każdym odcinku frontu! Wszędzie! Jeśli
pozwolimy się powstrzymać teraz, szala zwycięstwa może się przechylić na ich stronę. A
wikariusz słusznie zauważa, po czyjej stronie stoi Bóg. Przychodzi taki czas, że ludzie
walczący za Niego muszą pokładać nadzieję w tym, że i On walczy za nich.
Skrzywił się, spoglądając na pas pozłoconej wody, i zacisnął ręce za plecami. Dohlarianie
nie spodziewali się tego, że przyjdzie im wzmacniać Armię Glacierheart, a on nie za bardzo
wierzył w ich bojową wartość. Co gorsza, całe zaopatrzenie wysyłane Kanałem Świętego
Langhorne’a zostało zawrócone i musiało płynąć okrężną drogą do Zatoki Dohlariańskiej,
zanim kierowano je w końcu do rzeki Fairmyn. A to znaczyło, że nie zobaczy dostaw
amunicji i uzupełnień przed nadejściem zimy. Na szczęście wcześniejsze opóźnienia
pozwoliły mu na zgromadzenie odpowiednich zapasów kul i prochu, a Dohlarianie jak na
razie wyrabiali się z dostarczaniem żywności, więc do chwili zamarznięcia kanałów, czyli do
października, nie miał się czym martwić. Mógłby zwyciężać, gdyby tylko udało mu się
usunąć księcia Eastshare z drogi.
Wiedział już, co powinien zrobić, gdy odwrócił się od bulaja i spojrzał ponownie na mapę.
***
- Nie podoba mi się to, ojcze - mruknął biskup Ahdrais Pohstazhian, usiłując przebić
wzrokiem szarą, wczesną mgłę.
Nie była to uwaga często rzucana przez starszych oficerów Armii Boga w obecności
dywizyjnych intendentów, jednakże ci dwaj, Pohstazhian i ojciec Isydohr Zoay, byli do siebie
bardzo podobni. Nie pod względem fizycznym, lecz charakteru: Pohstazhian był
przysadzistym szatynem o brązowych oczach, podczas gdy Zoay miał jasne włosy, szare oczy,
szczupłą budowę i przewyższał o głowę swojego towarzysza. Rozumieli się bez słów, dzięki
czemu Pohstazhian mógł mieć teraz pewność, że Zoay właściwie odbierze jego wypowiedź.
- Wolałbym mieć lepsze pojęcie na temat tego, w co się pakujemy, mój panie - odparł
niższy rangą duchowny. Zoay był cztery lata starszy od Pohstazhiana, co czyniło zeń osobę
nieco zbyt wiekową jak na stopień zajmowany w hierarchii Kościoła Matki - niezbyt
imponującą karierę zawdzięczał własnej metodyczności, która nie szła w parze z bystrością.
Zoay zaciekle zwalczał wszelką herezję, ale tak samo jak jego przełożony lubił mieć jasno
nakreślony plan przed wdaniem się w bój. Po chwili milczenia podjął: - Niestety biskup
Cahnyr ma rację. Musimy zmiażdżyć pozycje heretyków, zanim ci zdążą wezwać posiłki.
- Zgoda. Zgoda! - Pohstazhian machnął jedną ręką, jakby w ten sposób mógł rozwiać
kłęby mgły i zobaczyć wszystko wyraźniej. - Bóg świadkiem, że nie brak nam ludzi, aby
wykonać to zadanie, lecz koszt może się okazać wysoki jak Shan-wei... - Pokręcił głową. -
Nie sądzę, aby pełnoprawny atak mógł uchodzić za „rozpoznanie”.
- W żaden inny sposób nie udałoby nam się zdobyć informacji, których potrzebujemy -
zauważył Zoay, na co Pohstazhian przestał kręcić głową i niechętnie przytaknął.
- Nie twierdzę, że jest lepsza metoda - powiedział. - Ale nie musi mi się to podobać.
Szczególnie gdy pomyślę o tych wszystkich, którzy odniosą rany lub zginą, zanim nastanie
popołudnie.
- Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, większość ofiar będą stanowili heretycy - rzucił
posępnie Zoay.
- Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli - powtórzył zamyślony Pohstazhian.
***
- Już wkrótce, mój panie - powiedział cicho pułkownik Maindayl stojący tuż obok
Cahnyra Kaitswyrtha.
Niepokój w ciemnych oczach szefa sztabu armii Glacierheart ujrzałby tylko ten, kto
dobrze go znal. Ręka Maindayla, który na zegarku kieszonkowym sprawdzał właśnie godzinę,
ani drgnęła, co było dobrze widać w złocistym blasku lampy.
- Zakładając, że zaczną zgodnie z planem - odparł kwaśno Kaitswyrth.
- Pohstazhian, Scovayl i Waimyan znają się na swojej robocie, mój panie. Przesłaliby
wiadomość, gdyby opóźnienie wchodziło w grę. Zwłoka może wynieść minutę czy dwie, ale
nie więcej.
Kaitswyrth odmruknął coś tylko. Nie chodziło o to, że nie zgadza się z Maindaylem. Po
dywizji Chihiro biskupa Gahrmyna trzema najlepszym dywizjami w jego armii były: dywizja
Syjon Khalryna Waimyana, dywizja Sulyvyn Pohstazhiana oraz dywizja Fyrgyrsyn Tymahna
Scovayla, przy czym pierwsza z nich w dalszym ciągu uzupełniała stan osobowy po fiasku na
trakcie do Haidyrbergu. Fakt ten bynajmniej nie polepszał dowódcy samopoczucia przed
mającymi paść z jego ust rozkazami, które wymagały nie mniejszego poświęcenia od
ocalałych żołnierzy. Normalnie mógłby posłać do walki każdy oddział, lecz w tych
okolicznościach trzeba było czegoś specjalnego, aby stawić czoło heretykom. Jeśli
ktokolwiek był w stanie przeprowadzić tę rzecz od początku do końca, to właśnie ci ludzie, i
to bez względu na koszty, aczkolwiek...
Biskup potrząsnął głową. Było za późno na próżne żale. Klamka zapadła. Już za kilka
minut przekonają się, czy staną na wysokości zadania.
***
- Co to było?
Sierżant sztabowy Ruhfus Hahpkyns uniósł głowę.
- Kto zadał pytanie? - zapytał ostrym szeptem.
Wszyscy jego podwładni wiedzieli, jak ważne jest zidentyfikowanie mówiącego w takiej
chwili. Bez tej informacji groziła utrata bezcennych minut na ustalanie, kto co zobaczył i
gdzie - niestety nawet najbardziej doświadczeni żołnierze zapominali o tym w ferworze akcji
i...
- To byłem ja, sierżancie - odparł szeregowy Bynzhamyn Makysak zajmujący pozycję
oddaloną o dziesięć jardów. - Przepraszam.
- No więc? O co chodzi? - ciągnął Hahpkyns, uważając, aby jego głowa nie wystawała
ponad przedpiersie, podczas gdy przemieszczał się szybko w stronę szeregowca.
- Sam nie wiem... - Makysak machnął ręką w kierunku północno-zachodnim. -
Usłyszałem coś tam... ale...
Wtem zamglony przedświt rozdarł huk eksplozji. W gęstym oparze mignęła błyskawica,
rozległ się grzmot, po którym nastąpiła seria krzyków. Moment później doszło do kolejnego
wybuchu. I następnego.
- Uwaga! - zawołał Hahpkyns. - Goniec!
- Na rozkaz, panie!
- Leć do stanowiska dowodzenia. Ktoś wlazł na wymiatacze w sektorze Able!
- Tak jest!
Goniec zniknął w transzei komunikacyjnej, a Hahpkyns odwrócił się, chwytając za
mahndrayna. Wokół siebie słyszał metaliczne kliknięcia, to ponad pięćdziesięciu ludzi z
pierwszego plutonu kompanii A pierwszego batalionu piątego regimentu poszło za jego
przykładem i nałożyło bagnety na broń. Rozległy się kolejne eksplozje - i wrzaski - tym
razem na wprost ich pozycji, ale nie tylko, słychać je było zewsząd od północnego po
południowy zachód. Przypominały odgłosy letniej burzy, ale wiedział, co znaczą, więc
sprężył się od razu. Żeby uaktywnić tak wiele wymiataczy, na przedpolu musiały być tłumy
chłopców Świątyni!
- Co my tam mamy, Ruhfusie? - zapytał ktoś, więc odwrócił się szybko, by stanąć twarzą
do dowódcy pierwszego plutonu, porucznika Styvyna Hylmyna, który wspinał się właśnie na
pozycję strzelecką, by wyjrzeć za przedpiersie. Jeszcze dwie minuty temu sprawiał wrażenie
zaspanego, ale teraz nikt nie odgadłby, że zdrzemnął się na chwilę.
- Trudno powiedzieć, poruczniku. - Hahpkyns pokręcił głową. - Z tego, co słychać...
- Rozumiem. - Hylmyn był Chisholmianinem jak Hahpkyns, ale o połowę młodszym od
podwładnego. Wysoki, barczysty, a przy tym inteligentny, acz nieprzesadnie, nadrabiał
nieliczne braki niespożytą energicznością i determinacją. - Przyszła odpowiedź ze stanowiska
dowodzenia?
- Nie, sir - zameldował sierżant. - Myślę, że kapitan Carlsyn też dopiero się budzi.
- Niewątpliwie. - Hylmyn pokiwał głową, a potem poklepał podwładnego po ramieniu. -
Utrzymujcie pozycję, dopóki nie wrócę.
- Tak jest. - Hahpkyns odprowadził wzrokiem porucznika, gdy ten poszedł dalej,
zatrzymując się na moment przy każdym z dowódców drużyn, by wymienić z nim kilka słów.
Sądząc po ilości eksplozji, powinien się pośpieszyć, jeśli chce wrócić przed rozpoczęciem
przedstawienia.
***
Ahdrais Pohstazhian zaklął pod nosem, ale za to jadowicie, gdy eksplodowały pierwsze
„kau-yungi” i wokół, z wszechobecnej mgiełki, dało się słyszeć wrzaski. On i jego oddział
szli pomiędzy drugim i trzecim regimentem. Ahdrais miał pewne podejrzenia co do tego, jak
heretycy zdołali zmajstrować swoje piekielne urządzenia. Nikt w Armii Glacierheart nie
doszedł jeszcze do tego, jak działają te ich piekielne karabiny, a przynajmniej nie mówiono
tego oficjalnie. Wszakże jeden z podwładnych Pohstazhiana zasugerował po tym, jak w
okopach wroga znaleziono miedziane łuski, że heretycy mogą używać piorunianu rtęci.
Pasquałe ostrzegała przed zagrożeniami, jakie czyhają na tych, którzy używają podobnych
substancji, ale czy banda czcicieli Shan-wei przejmowałaby się słowami archanioła? Zdaniem
młodego porucznika eksplozja piorunianu mogła dać efekt lepszy od zamka skałkowego. A
skoro sprawdzało się to przy strzelaniu z karabinów, być może odpalano w podobny sposób
inne ładunki wybuchowe. Gdyby Pohstazhian był heretykiem, wykorzystałby też zdalne
zapalniki, na przykład linki, po których przerwaniu następowałoby odpalenie szrapneli.
Podzielił się tymi spostrzeżeniami z dowódcami kompanii, zanim wyruszyli w pole, ale w tak
trudnym terenie wypatrzenie linki było trudne, a o tym, że w ogóle ukrywała się w zaroślach,
ludzie dowiadywali się dopiero, gdy na nią nastąpili.
Minął leżące ciała. Dwaj żołnierze poruszali się jeszcze, sanitariusz z zieloną opaską
Pasquałe uwijał się już przy nich. Ahdrais zacisnął zęby na widok sześciu ofiar. A to tylko
skutki eksplozji jednego kau-yunga. Na szczęście był przewidujący i kazał rozproszyć ludzi,
by ta zabójcza broń zbierała jak najmniejsze żniwo.
Będziemy musieli ponownie zewrzeć szyki, gdy dotrzemy w pobliże linii umocnień wroga,
uzmysłowił sobie po chwili. Heretycy rozpętają prawdziwe piekło, gdy będziemy to robili, ale
z dwojga złego wolę, by na miejsce zbiórki dotarła większość naszych.
***
Oficerowie armii Kaitswyrtha dali z siebie wszystko, by opracować jak najsensowniejszy
plan ataku, ale nie mieli zbyt wielkiego wyboru, ponieważ wojska Chisholmu i Armię Boga
dzieliła technologiczna i instytucjonalna przepaść. Straż Świątyni, z której wywodziła się
większość kadry, miała być w zamierzeniu strukturą pokojową, nikt więc nie myślał w niej o
atakowaniu kogokolwiek. W rezultacie ludzie w niej służący nie nawykli do myślenia w
kategoriach wojskowych, a co więcej, brakowało im doświadczenia, którego przeciwnik miał
aż w nadmiarze. Co gorsza - mimo że większość oficerów Armii Boga nie należała do
głupców i zdawała sobie sprawę z tego, jak groźne są nowe rodzaje broni, mogli oni reagować
jedynie na te zagrożenia, które były im znane. Nikt jednak nie ostrzegł ich przed karabinami
ładowanymi odtylcowo, minami przeciwpiechotnymi i kierunkowymi, kapiszonami, a kto
potrafi zaplanować, jak bronić się przed czymś, co jego zdaniem nie istnieje?
Uczyli się tego w najgorszy z możliwych sposobów, szturmując reduty brygadiera
Taisyna. Tam dowiedzieli się, jak zabójczy może być ogień nowoczesnej broni palnej, tutaj
zaś, w odróżnieniu od poprzednich bitew, niemal wszyscy ludzie księcia Eastshare
wyposażeni byli w taką broń. Tak więc, choć nie znali w pełni wszystkich zalet broni
odtylcowej, wiedzieli, że atakowanie zwartymi kolumnami nie ma najmniejszego sensu,
zwłaszcza na otwartym albo trudnym terenie, za którym znajdują się umocnienia najeżone
tysiącami luf. Robili więc, co mogli, by uniknąć takich szturmów, ale w tych warunkach było
to bardzo trudne. Obejście bastionów bronionych przez pierwszą brygadę okazało się
niewykonalne, głównie dzięki wysiłkom pierwszego i drugiego batalionu z pierwszego
regimentu strzelców wyborowych i setkom zastawianych w lasach pułapek. Armii Boga
brakowało także doświadczenia, jeśli chodzi o zwiad i rozpoznanie, ponieważ wojska
kontynentalnych domen nigdy wcześniej nie miały potrzeby wykonywania zadań, do których
szkolono charisjańskich strzelców. Maszerowano po prostu na siebie całymi formacjami, a po
dotarciu na odległość strzału przystawano, by odpalić muszkiety albo arbalesty, i ruszano
ponownie dalej bądź się wycofywano.
Ta taktyka przestała jednak obowiązywać z momentem pojawienia się nowoczesnych
karabinów i dalekosiężnej artylerii polowej.
Na dęby tytaniczne posłano inżynierów, by korzystając z lunet, sporządzili plan przedpola
dzielącego skraj wypalonego lasu od pierwszych charisjańskich okopów. Pożar miał jednak
miejsce kilka lat temu, więc pogorzelisko zniknęło już dawno pod plątaniną gęstych krzewów
i niewiele dało się powiedzieć o faktycznym ukształtowaniu terenu. Ludzie sporządzający
plany nie widzieli po prostu jarów i zagłębień znajdujących się pod pierzyną zieleni, a wróg
podczas budowy tej linii obrony wykorzystał i umocnił każde wzniesienie. Tyle dobrego, że
inżynierowie Kaitswyrtha wypatrzyli kilka słabszych miejsc, w których ostrzał mógł być
nieco mniej skoncentrowany i intensywny, udało im się też nanieść na mapę stanowiska
artylerii. Nie mieli za to najmniejszych szans na wykrycie piekielnych pułapek
rozmieszczonych pod gęstymi krzewami. A były tam nie tylko wymiatacze, z którymi
zapoznali się wcześniej. Charisjanie wkopali w ziemię wiele „podnóżków Shan-wei”,
eksplodujących po nadepnięciu na zapalnik, i jeszcze gorsze od nich skaczące miny,
wyrzucane na wysokość pasa i dopiero wtedy rozsiewające wokół zabójczy deszcz szrapneli.
Te, nie mniej zabójcze od wymiataczy, pułapki nazywano „fontannami Shan-wei” albo w
skrócie „fontannami”. W tym przypadku koszyk kulek był mniej gęsty, ale za to obejmował
pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Pociski raziły także tych żołnierzy, którzy zdołali ominąć
pułapkę bez jej uaktywnienia. Ginęli oni razem z bardziej pechowymi towarzyszami broni.
Kaitswyrth wiedział, co ryzykuje, posyłając ludzi do ataku przy tak słabej widoczności, a
jego żołnierze naprawdę nie mieli żadnych szans na zobaczenie zastawionych na nich
pułapek. Nie docenił jednak gęstości pól minowych, które czekały na jego oddziały. To także
można było złożyć na karb braku doświadczenia, ponieważ nikt jeszcze w całej historii
Schronienia nie musiał szturmować tak bronionych szańców. Ale gdyby nawet zdawał sobie
sprawę z tego, ilu jego ludzi polegnie w starciu z kau-yungami, i tak nie miałby innego
wyjścia. Musiał wybierać pomiędzy wysłaniem ludzi do boju w mroku, wiedząc, że nie
zobaczą pułapek, ale za to sami będą niewidoczni dla strzelców i artylerii wroga - a ta włączy
się do walki lada moment - i posłaniem ich tam w biały dzień, kiedy łatwiej zobaczyć pułapki,
ale za to człowiek jest wyraźniejszym celem. Wóz albo przewóz. Z dwojga złego wybrał więc
miny.
Nie znaczyło to jednak, że nie próbował minimalizować strat. O tej porze roku gęste
poranne mgły były bardzo powszechnym zjawiskiem, zwłaszcza tutaj, opodal koryta rzeki
Daivyn, dlatego zdecydował, że pośle ludzi tuż przed świtem, by dać im osłonę i choćby
minimalne szanse na dostrzeżenie pułapek.
***
Książę Eastshare stał na dachu bunkra dowodzenia, spoglądając na zachód, gdzie w
półmroku rozkwitały co chwilę czerwono-białe kwiaty eksplozji. Wiedział, że każda z nich
zadaje straty piechocie Świątyni, i uśmiechał się okrutnie, widząc, że są coraz bliższe. Miał
ich stanowczo mniej, niżby sobie tego życzył, ale i tak okazały się bardziej skuteczne, niż
wcześniej przypuszczali razem z majorem Lowaylem. Przynajmniej na razie. Ruhsyl Thairis
nie zamierzał wszakże lekceważyć zdolności adaptacyjnych przeciwnika. Gdy wystarczająco
wielu wrogów przetrwa spotkanie z nową bronią, to, na jakiej zasadzie działają wymiatacze,
podnóżki i fontanny, przestanie być tajemnicą. A już z pewnością przeciwnik zacznie się
uczyć, jak minimalizować straty.
Tyle dobrego, że w niektórych przypadkach niewiele da się zrobić, pomyślał. I cokolwiek
dranie wymyślą w przyszłości, teraz muszą zbierać cięgi.
Ta myśl była dla niego pocieszeniem, ilekroć wracał wspomnieniami do tego, co niespełna
miesiąc temu zrobiono nad tą rzeką z Mahrtynem Taisynem i jego ludźmi. W piekle Shan-wei
było za mało ognia, by ukarać bestie torturujące nie tylko ludzi brygadiera, ale i żołnierzy
generała Charlza Stahntyna z garnizonu w Aivahnstynie.
Mam tylko nadzieję, że część inkwizytorów Clyntahna była blisko pierwszej linii
atakujących. Aczkolwiek nie przeczę, że z chęcią popatrzyłbym, jak ich wieszają po tej bitwie.
Zwłaszcza znad talerza pieczonych ziemniaków i z kuflem piwa w ręku.
Generał charisjańskiej armii nie powinien myśleć w taki sposób, a Kościół Charisu z
pewnością nie poparłby takich egzekucji, nawet w przypadku najpodlejszych inkwizytorów.
Ustalono, że każdego schwytanego inkwizytora należy stracić, ale Cayleb i Sharleyan
Ahrmahk nie byli ludźmi pokroju Zhaspahra Clyntahna, a armia cesarska nie zamierzała
równać się ze Świętą Inkwizycją. Dlatego będzie pozbywać się drani w cywilizowany sposób,
aby uniknąć posądzeń o pragnienie zemsty.
Książę w pełni popierał ten punkt widzenia, zarówno w wymiarze praktycznym, jak i
filozoficznym. Zadbał także, by rozkazy te były ściśle przestrzegane przez żołnierzy jego
brygady. Nie zamierzał jednak oszukiwać samego siebie i dlatego przyglądał się z niekłamaną
satysfakcją każdemu błyskowi na zachodzie.
***
- I co tam, Raymahndoh? - zapytał ostrym tonem Ahdrais Pohstazhian, gdy pułkownik
Allykzhandro odprawił w końcu kuriera.
- Wieści od pułkownika Kahlynsa, sir. - Głos podwładnego był wyjątkowo ponury. - Jego
ludzie trafili na nowy rodzaj kau-yungów. - Oficer z dywizji Sulyvyn posłał Isydohrowi
Zoayowi przepraszające spojrzenie, jakby powstydził się użycia zakazanej nazwy, ale
schueleryta machnął tylko ręką, nakazując mu, by mówił dalej. - Przypominają te zakopane w
ziemi, na które ludzie biskupa Gahrmyna natknęli się w okolicach Haidyrbergu. Te jednak
wyskakują na pewną wysokość, zanim eksplodują. - Allykzhandro pokręcił głową. -
Pułkownik Kahlyns szacuje, że stracił do tej pory jedną trzecią stanu osobowego.
Pohstazhian zacisnął zęby i odetchnął głęboko. Pierwszy regiment Zhandru Kahlynsa
szedł na czele, jego żołnierze oczyszczali teren z piekielnych urządzeń heretyków za cenę
własnego życia i krwi.
- Wiedzieliśmy, że poniesiemy duże straty - powiedział. - Poza tym w takim chaosie
zawsze mamy do czynienia z zawyżaniem szacunków.
Allykzhandro przytaknął, ale Pohstazhian i tak podejrzewał, że zastępca nie podziela jego
zdania na temat przesadnej reakcji Kahlynsa. Bez względu na to, jak wyglądała prawda, nic
nie mogli teraz zrobić... prócz wzięcia odwetu na heretykach czekających za tymi przeklętymi
umocnieniami.
- Co meldował Fahstyr? - zapytał. Bahzwail Fahstyr, dowódca trzeciego regimentu
dywizji Sulyvyn, szedł za oddziałami Kahlynsa.
- Stracił część ludzi - odparł Allykzhandro - ale na pewno mniej niż pierwszy regiment.
- Świetnie. Dzięki Chihiro, coś jednak idzie według planu! - rzucił Pohstazhian, ale zaraz
pokręcił głową, gdy zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało. - Wybacz mi, Boże - wymamrotał,
gdy Zoay położył mu dłoń na ramieniu.
- Mnie także się to nie podoba. - Słowa intendenta utonęły w kolejnej fali eksplozji i
wrzasków. - Przypuszczam, że każda wojna jest okrutna, ale święta wojna wymaga większych
poświęceń od wiernych. Rób, co musisz, w imię Boże.
Pohstazhian przytaknął, ale w piersi nadał czuł kamień zamiast serca. Wystawienie ludzi
Kahlyna nie było dziełem przypadku. Użył ich do oczyszczenia drogi dla pozostałych
regimentów. Nie wątpił wszakże, że Zoay ma rację... aczkolwiek ta wiedza nie była w stanie
mu pomóc w zwalczeniu poczucia winy, z którym stanie oko w oko, ilekroć spojrzy w lustro.
***
- Dotarli już do ostatniej linii fontann, sir.
Sierżant Haphkyns nie mógł wypowiedzieć tych słów z większym szacunkiem, pomyślał
porucznik Hylmyn, choć dało się w nich wyczuć sporo obawy.
- Nie wątpię, że zaraz zobaczymy więcej, Ruhfusie - odparł uspokajającym tonem. -
Książę będzie nam wdzięczny, że nie marnowaliśmy amunicji i poczekaliśmy na kontakt
wzrokowy z wrogiem. To skuteczniejszy sposób prowadzenia walki, nie sądzisz?
- Tak, sir.
Podoficer odwrócił się, by omówić z szeregowym Makysakiem kwestie gotowości
bojowej, ten ostatni bowiem, zamiast obserwować przedpole, wdał się w rozmowę z
kolegami. Hylmyn uśmiechnął się, nie przyznałby nigdy, jak wiele otuchy dawał mu widok
niewzruszonego sierżanta, dlatego z takim przejęciem odnotował fakt, że nawet Haphkyns
zaczyna okazywać nerwowość. Nikt inny, na szczęście, nie zauważył tego momentu słabości.
Ahbygayl Hylmyn także nie miał zbyt szczęśliwej miny, gdy usłyszał, co ma do
powiedzenia książę.
Wyczekanie na moment, w którym cele pojawią się w polu widzenia, jest ze wszech miar
słuszne, napomniał się w myślach. Domyślam się, że książę i pułkownik Celahk także na to
czekają.
Porucznik nie zauważył, że stojący tuż za nim kurier odprężył się, gdy usłyszał cichy
chichot przełożonego, tonący w niemilknącym ani na moment huku eksplodujących min.
***
Pułkownik Stywyrt Sahndhaim, dowodzący pierwszym regimentem dywizji Syjon, zaklął
siarczyście, gdy ujrzał w promieniach wschodzącego słońca najbliższe szańce. Przedpiersia
okopów wyrastały z morza splątanej zieleni niczym złowieszczy górski masyw. Wydawał się
tym groźniejszy, że to właśnie tej dywizji przyszło szturmować reduty przy zakolu rzeki.
Pułkownik wiedział więc, co czai się za tymi umocnieniami z ubitej ziemi - a przynajmniej
tak mu się wydawało - ale wiele by dał, by nie mieć podobnych doświadczeń.
Jego regiment maszerował ramię w ramię z jednostką Zhandru Kahlynsa, tracąc co rusz
kolejne tuziny ludzi za sprawą piekielnych kau-yungów, ale prawdziwy strach budziły w nim
myśli o tym, na co trafią ludzie, którzy przetrwają tę masakrę.
- Przygotować się! - warknął, a potem usłyszał tuzin głosów powtarzających rozkaz,
którego każdy w Armii Glacierheart wolałby nie usłyszeć.
***
- Otworzyć ogień! - zawołał Hylmyn, gdy z mgieł wynurzyły się purpurowo-czerwone
szeregi maszerujących żołnierzy Armii Boga.
- Otworzyć ogień! - powtórzył Ruhfus Hahpkyns i pięćdziesiąt mahndraynów wypaliło w
jednej chwili.
Ogień wydobywający się z ich luf był oślepiający mimo jaśniejącego już nieba. Szańce
zapłonęły, jakby zapłonął na nich sam Rakurai archanioła Langhorne’a. Gromy kolejnych
wystrzałów przetoczyły się nad okopami, gdy kolejne plutony piątego regimentu,
oddelegowanego z drugiej dywizji trzeciej brygady, dołączyły do ostrzału.
***
W odróżnieniu od Armii Boga wojska Charisu już dawno zarzuciły ideę strzelania
salwami. Ładowane odtylcowo mahndrayny wypluwały pociski trzykrotnie szybciej od
klasycznych muszkietów, dlatego żołnierzy szkolono tak, by ostrzeliwali cele na własną rękę.
Piąty regiment wystawił trzy ze swoich czterech batalionów na pierwszej linii. To dawało
ponad trzy tysiące karabinów, z których każdy oddawał strzał co pięć sekund. A pierwsza
brygada rozmieściła w tych szańcach trzy takie regimenty.
Ogień z niemal dziesięciu tysięcy luf był tak zmasowany, że postronny obserwator mógłby
go uznać za nieustającą salwę. Ostrzał ten był jednak o wiele bardziej niszczycielski niż
prowadzony na ślepo, jak to miało miejsce w przypadku muszkieterów, ponieważ żołnierze
ukryci w okopach wiedzieli dokładnie, do kogo strzelają. Za ich plecami kłębiły się dusze
zmasakrowanych chłopców brygadiera Mhartyna Taisyna, tym razem więc nikt nikomu nie
okaże litości.
***
Pułkownik Sahndhaim skrzywił się, gdy zrozumiał, jak wielki błąd popełnił. To, co
spotkało jego ludzi, było dalekie od najczarniejszych przewidywań. Brygadier Taisyn miał
pod swoimi rozkazami niespełna cztery tysiące ludzi, z czego połowę stanowili pikinierzy, do
tego rozmieszczonych w dwunastu osobnych redutach i niemogących skoncentrować ognia
jak strzelcy, których miał teraz przed sobą. Kolumny wspinające się na wzniesienie były więc
masakrowane nieustannym ostrzałem ludzi Taisyna, ale i tak zabrakło im sił na całkowite
unicestwienie atakujących.
Pierwsza brygada miała wystarczająco dużo żołnierzy, by tego dokonać.
Sahndhaim słyszał krzyki i przekleństwa tych, którym udało się przeżyć marsz przez pełne
kau-yungów pola śmierci tylko po to, by teraz wpaść pod lawinę ołowiu i ognia. Czołowe
kompanie zostały zdziesiątkowane i wykrwawione do reszty, a ci z żołnierzy, którzy ocaleli,
zrozumieli z przerażeniem, że nawet najgłębsza wiara nie ochroni ich przed bronią wroga.
Byli tak przerażeni, że niemal natychmiast wpadali w panikę. Najtwardsi unosili broń i
próbowali odpowiadać ogniem, strzelali do ludzi, którzy ich masakrowali, których nie mogli
nawet zobaczyć, ponieważ kryli się za grubymi przedpiersiami okopów i chmurą gryzącego
dymu, ale były to nieliczne wyjątki. Cała reszta po prostu zawracała i uciekała.
- Stać! - Sahndhaim słyszał wokół krzyki ocalałych oficerów i sierżantów. - Stać! W imię
Schuelera, stać!
On sam wykrzykiwał ten sam rozkaz, ale bez przekonania. Nie mógł winić tych ludzi za
to, że ratują się przed niemal pewną zagładą. Wiedział, jak wysoką cenę zapłacili, by dotrzeć
tak daleko, a gdy dotarli do celu, spotkało ich coś jeszcze straszniejszego. Coś, czego nawet
on nie był w stanie przewidzieć. Gdy to ujrzeli, stracili do reszty nadzieję i... wiarę.
Druga i trzecia kompania maszerowały prosto na uciekających towarzyszy broni, z
bagnetami na lufach i kamiennymi twarzami. Dezerterzy omijali ich, znikając z pola
widzenia. Pułkownik słyszał z tylu chrzęst zbliżających się oddziałów dywizji Święta Bedard.
Z panującego wokół chaosu wyłonił się nagle major Dahnel Howail, zastępca dowódcy
pierwszego regimentu. Twarz i tunikę miał umazane czyjąś krwią. Oczy lśniły mu
wściekłością i wstydem, gdy przyglądał się, jak połowa jego jednostki znika.
- Goń za nimi, jeśli możesz - rozkazał mu Sahndhaim, wskazując tyły.
- Ależ, sir...
- Nie sprzeczaj się ze mną! Ruszaj! - Pułkownik chwycił młodego oficera za ramię i
potrząsnął nim. - Ja mam tu jeszcze coś do zrobienia!
- Ależ, sir. Nie może pan... - zaprotestował jeszcze mocniej Howail.
- Ruszaj!
Sahndhaim popchnął majora w kierunku tyłów, a potem przywołał chorążego i ruszył w
kierunku bladolicych żołnierzy trzeciej kompanii dowodzonych przez kapitana Gahvyna
Taylara. Wyszczerzył zęby, próbując zamaskować własny strach, a potem wyciągnął prawą
rękę po sztandar. Odebrał go wylęknionemu sierżantowi, chwycił drzewce obiema dłońmi i
rozejrzał się wokół.
- Pójdziecie ze mną, chłopcy?! - zawołał.
Przez moment miał wrażenie, że żołnierze są zbyt wstrząśnięci, by odpowiedzieć, ale to
trwało nie dłużej niż mgnienie oka. Potem usłyszał głośny, wściekły ryk - nie wiwaty, ale
właśnie ryk zranionego, rozwścieczonego jaszczura. Dźwięk ten uderzył w niego jak poryw
wichury, wzburzył krew, wygnał z serca rozpacz, napełniając je szalonym uniesieniem.
- Zatem chodźcie! - Zamachał raz jeszcze sztandarem, czując, jak jedwab łopocze na
wietrze. - Żadnej litości, na rany Langhorne’a!
- Żadnej litości!
***
- Dobrze, Hynryku. - Książę Eastshare spojrzał na stojącego przed nim ciemnowłosego,
piwnookiego Charisjanina, wsłuchując się jednocześnie w ryk karabinów. - Chyba podeszli
wystarczająco blisko. Otwórzcie ogień, gdy tylko będziecie gotowi.
- Tak jest, wasza wysokość! - Pułkownik Hynryk Celahk dotknął piersi w zwyczajowym
salucie. Jego uśmiech widać było wyraźnie mimo kłębów dymu przesłaniających wstające
dopiero słońce. Czekał na ten rozkaz od chwili, gdy pierwsza brygada okopała się w lasach.
Odwrócił się więc natychmiast do zastępcy. - Słyszałeś księcia, Wahltayrze.
- Tak, sir.
Porucznik zasalutował, zapalił świecę Shan-wei i przyłożył ją do lontu.
***
Ahdrais Pohstazhian poderwał wzrok, gdy zobaczył, że coś wzlatuje w niebo. Nie słyszał
nic prócz nieustannej palby muszkietów, dlatego nie od razu zrozumiał, na co patrzy. Dopiero
po chwili dotarło do niego, że to jedna z rakiet, jakich heretycy używają do przekazywania
sygnałów, i natychmiast poczuł ucisk na dnie żołądka. Nie miał bladego pojęcia, co może
znaczyć ten akurat sygnał, ale był pewien, że nic dobrego.
I miał rację.
***
Każda z czterdziestu ośmiu kompanii pierwszej brygady miała swój pluton wsparcia
liczący sześć moździerzy. Ponadto jednostce towarzyszył pełen batalion artylerii, posiadający
trzydzieści dwie dwunastofuntówki i dwie baterie sześciocalowych dział wysokokątowych,
które dołączono do brygady, gdy wyruszała na kontynent. W Siddarze przejęto dodatkowo
sześćdziesiąt cztery kolejne dwunastofuntówki i szesnaście ładowanych odprzodowo
czterocalówek. Wszystkie te działa - czyli dwie trzecie posiadanej przez pierwszą brygadę
artylerii - i niemal czterysta moździerzy okopano teraz za pierwszą linią sił księcia Eastshare,
rozmieszczając je tak, by jak najpełniej wykorzystać ich zasięg i pole ostrzału. Inżynierowie
Armii Boga, którym kazano sporządzić plany umocnień, dostrzegli większość stanowisk
ciężkiej artylerii, ale nie mieli pojęcia o moździerzach. Tak samo nie mieli szans na
zauważenie szesnastu dział kątowych, które znajdowały się niemal dwie mile za pierwszymi
okopami, ukryte w dodatku za pasem nietkniętej ogniem roślinności.
To wszystko oznaczało, że Armia Glacierheart nie miała pojęcia, jaką siła ognia dysponuje
jej przeciwnik.
Przekonała się o tym dopiero, gdy wystrzelona przez Hynryka Celahka rakieta
eksplodowała wysoko na jaśniejącym dopiero niebie.
***
Cahnyr Kaitswyrth otworzył szeroko oczy, gdy ujrzał przed sobą wybuchający wulkan.
Urywane trzaski wydawane przez oddalone karabiny były wystarczająco stresujące, ale
świadczyły o tym, że choć część jego wojsk dotarła do celu. Kurierzy przybywający z
pierwszej linii uświadomili mu szybko, że nowa broń palna heretyków jest o wiele bardziej
zabójcza, niż do tej pory przypuszczał, ale gdy książę Eastshare rozkazał otworzyć ogień z
dział, nie potrzeba było żadnych wiadomości, by pojął, jaki będzie ogrom zniszczeń. Ziemia
zadrżała mu pod stopami, gdy osiemdziesiąt dział polowych wypaliło w jednej salwie.
Najpierw zaczęły strzelać te znajdujące się pośrodku umocnień, a potem kolejno odpalano
armaty z baterii znajdujących się bliżej skrzydeł. Szrapnele rozrywające się wysoko nad
maszerującymi regimentami masakrowały ludzi bez litości. Ale o wiele gorszy od tej nawały
ognia był nieustanny ostrzał z moździerzy. Z dala wyglądało to tak, jakby nagle nad
kolumnami wojska pojawiły się ołowiane chmury burzowe. Lecące w dół z piekielnym
rykiem pociski niosły ze sobą furię samej Shan-wei.
***
- To powinno wystarczyć, Hynryku - powiedział dwadzieścia minut później książę
Eastshare.
- Już, wasza wysokość? - Pułkownik nie był może zawiedziony wydaniem tego rozkazu,
ale nie wykazywał także przesadnej radości z jego otrzymania. Gdy książę odwrócił się w
kierunku dowódcy artylerii, ten wymamrotał tylko: - Wybacz, wasza wysokość.
- Moim zdaniem dostali wystarczającą nauczkę. - Książę Eastshare poklepał pułkownika
po ramieniu. - Możesz mi wierzyć, że w ich raportach twoje działa zostaną określone mianem
najefektywniejszej artylerii. Nie mamy jednak nieskończonych zapasów amunicji, a i ich tam
nie zostało już wielu do zabicia, więc jeśli nie masz nic przeciwko...
- Oczywiście, wasza wysokość. - Tym razem artylerzysta odpowiedział z uśmiechem na
twarzy, więc i książę wyszczerzył zęby, zanim Celahk odwrócił się do porucznika.
- Czas na kolejną rakietę, Wahltayrze.
.II.
Świątynia
Syjon
Ziemie Świątynne

- I co twoim zdaniem Kaitswyrth narobił? - zapytał kwaśnym tonem Rhobair Duchairn.


Wikariusz siedzący na przeciwległym krańcu stołu rozejrzał się wkoło, jakby odruchowo
się upewniając, że w zasięgu słuchu nie ma żadnego kapłana w purpurze. Byli sami.
Niewielki, acz wygodny - jak wszystkie komnaty Świątyni - gabinet Duchairna znajdował się
w najdalszym zakątku skrzydła skarbnika, gdzie ostatnimi czasy scheuleryci byli witani
nadzwyczaj chłodno. Władza Duchairna była na tyle duża, że nie musiał się przejmować
szpiegami Inkwizycji. Naturalnie w Świątyni człowiek nigdy niczego nie mógł być pewien.
Krążyły bowiem słuchy, że archanioł Schueler wyposażył Inkwizycję w umiejętność
podsłuchiwania wszędzie w całej wielkiej tajemniczej konstrukcji. Duchairn jednak nie
wierzył w te plotki. Gdyby były prawdziwe, Zhaspahr Clyntahn zdążyłby wyrżnąć znacznie
więcej kapłanów, niż to zrobił. Przynajmniej do tej pory.
Z drugiej strony nie trzeba było żadnych oficjalnych szpiegów, aby wytropić
potencjalnych wrogów świętej wojny... czy też wielkiego inkwizytora. Przykładowo
szpiegami mogliby być równie dobrze jego znajomi z zakonów Chihiro czy też Langhorne’a.
Właściwie powinien zakładać, że jakaś ich część szpiegowała na rzecz Clyntahna, z czego by
wynikało, że ostrożność jego gościa nie była bynajmniej przejawem paranoi, nawet gdy
znajdowali się sam na sam. Aczkolwiek...
- Nie jestem zupełnie pewien - odparł po dłuższej chwili Allayn Maigwair. Gdy na te
słowa brwi Duchairna powędrowały w górę, naczelny wódz wojsk Kościoła Boga
Oczekiwanego wzruszył ramionami. - Znaczy, czy wszystko sobie dobrze przemyślał.
- Ach, tak.
Wargi Duchairna drgnęły na wspomnienie czasów, w których Maigwair zachowałby się
znacznie bardziej asertywnie. Czasów, gdy dreptał za Clyntahnem niczym wierny jaszczurkot,
nazbyt przestraszony, by powiedzieć cokolwiek, co by można poczytać za krytykę wielkiego
inkwizytora czy też jego ulubieńców. A przecież wiadomo było, że Cahnyr Kaitswyrth zalicza
się do ulubieńców Clyntahna.
Czy też raczej się zaliczał. To bowiem mogło się już zmienić.
- Sądziłem - kontynuował skarbnik - że wszyscyśmy się zgodzili co do tego, aby przyjąć
taktykę obronną, dopóki nie naprawimy kanałów.
- Ja również tak myślałem. - Maigwair skrzywił się, po czym natychmiast niechętnie
pokręcił głową. - Wygląda na to, że Zhaspahr miał rację w sprawie zasobności jego
zaopatrzenia. Osobiście nie spodziewałem się, że upchnął aż tyle wzdłuż kanału za sobą. Nie
twierdzę, że fakt lepszego zaopatrzenia uzasadniał włożenie głowy w paszczę lwa, jak to się
kiedyś mówiło, niemniej skoro już trzeba było przypuścić atak, to miejsce wydawało się
najlepsze do jego przeprowadzenia.
- Naprawdę? - To jedno słowo emanowało taką dozą ironii, że Maigwair aż się zarumienił.
- Nie powiedziałem, że to było dobre miejsce, Rhobairze. Powiedziałem tylko, że skoro
już musieliśmy zrobić coś głupiego, było to najlepsze miejsce z możliwych. - Wzruszył
gniewnie ramionami. - Zważywszy, że mówimy o Kaitswyrcie i że Zhaspahr uparł się
przydzielić mu na intendenta Zavyra, chyba powinniśmy się cieszyć, że nie ponieśliśmy
większych strat!
Duchairn - chcąc nie chcąc - przytaknął. Ze wstępnych raportów istotnie wynikało, że
mieli wiele szczęścia. O ile straty nie były większe od tych, o których im doniesiono. W
dalszym ciągu bowiem kwestią czasu pozostawało poznanie faktycznych liczb; zapewne
dopiero za kilka pięciodni otrzymają ostateczne meldunki z Aivahnstynu.
Tam bowiem mieściła się teraz kwatera główna Armii Glacierheart - Kaitswyrth musiał się
wycofać po tym, jak wojska księcia Eastshare ruszyły do kontrataku, wykorzystując szok po
fiasku, którym była próba szturmu na szańce. Siły biskupa zostały tak mocno przetrzebione,
że sztab wciąż nie umiał oszacować pełnych strat. Nawet gdyby Kaitswyrth chciał podać
Świątyni prawdziwe dane, nie byłby w stanie tego zrobić, ale i te liczby, które napłynęły do
Syjonu, wystarczająco przygnębiały. Atak na ślepo - nie licząc strat zadanych podczas
kontrataku - kosztował armię biskupa ekwiwalent pełnych siedmiu dywizji, czyli trzynaście
tysięcy poległych, rannych i wziętych do niewoli. Tak mordercze okazały się heretyckie kau-
yungi, karabiny i - w największym chyba stopniu - artyleria.
To właśnie ostrzał z armat załamał ostatecznie ducha walki atakujących. Tak to
przynajmniej przedstawiały wstępne raporty... A te mówiły wyraźnie, że masakra dokonana
przez artylerię wroga odbiła się mocno na morale reszty Armii Glacierheart. Na razie nikt nie
znalazł lepszego wytłumaczenia tego faktu, więc Duchairn przyjmował go jako pewnik.
Żołnierze byli przecież zwykłymi ludźmi: nawet ci pragnący zginąć w imię Boga musieli
przeżyć moment wahania, gdy zrozumieli, że ich poświęcenie nie przybliży Świątyni do
zwycięstwa. Zhaspahr powinien w końcu zrozumieć tę prostą prawdę bez względu na to, jak
bardzo mu nie pasowała. Duchairn nie był wojownikiem, ale wydawało mu się oczywiste, że
fiasko ataku, w połączeniu z ogromnymi stratami i plotkami mówiącymi o tym, co wydarzyło
się na kanałach i rzekach za Armią Sylmahna, nie wspominając już o wydarzeniach z
przełęczy, musiało mieć bardzo destruktywny wpływ na psychikę ludzi Kaitswyrtha.
Tak pewnie było, skoro lewa flanka armii się załamała - a raczej rozpłynęła - zanim
jeszcze heretycy z Haidyrbergu ruszyli do kontrataku. Dowodzący tym odcinkiem nie
próbował nawet organizować obrony, mimo że jego ludzie mieli przewagę liczebną i siedzieli
w okopach, więc Sedryk Zavyr zażądał jego głowy - i dostał ją oczywiście - nie mówiąc już o
egzekucji intendenta tychże oddziałów. Ale rozkład morale, który rozpoczął się na trakcie do
Haidyrbergu, nadal trwał.
Kaitswyrth próbował wzmocnić flankę, przerzucając na nią część sił z centrum
zgrupowania, ale zyskał tylko tyle, że heretycy, którzy musieli obserwować ruchy jego
jednostek z okolicznych drzew, uderzyli stalą i ogniem na te najbardziej osłabione odcinki.
Ostrzał tych strasznych, dalekosiężnych dział, o których Wyrshym donosił w raportach z
Przełęczy Sylmahna, rozniósł na strzępy sporą część umocnień bronionych przez uszczuplone
garnizony, ale najgorszy okazał się ogień lekkich dział polowych, które heretycy podciągnęli
na pierwszą linię. Ich pociski miały znacznie mniejszy kaliber i zasięg, jednakże spadały
znacznie częściej, w dodatku detonując jeszcze w powietrzu i zasypując cele szrapnelami. Do
tego, zdaniem Duchairna, miały jeszcze jedną przewagę, jeśli nie liczyć szybkostrzelności i
tych piekielnych zapalników czasowych. Ich mobilność oznaczała, że heretycy podciągali je
natychmiast wszędzie tam, gdzie były najbardziej potrzebne. Dzięki temu okazały się
znacznie skuteczniejsze niż klasyczna artyleria polowa, a wyższy kąt ustawienia lufy
pozwalał rozmieszczać je w miejscach niewidocznych dla atakowanych, na przykład w
zagłębieniach terenu albo za ścianami budynków czy nawet niewielkimi wzniesieniami.
Taktyka piechoty, ta sama, którą opisywał Wyrshym podczas walk na przełęczy, także
odegrała niemałą rolę, zwłaszcza odkąd Armia Glacierheart poszła w rozsypkę. Brak
konieczności ustawiania oddziałów w liniach ogniowych dobrze posłużył heretykom, gdy
czołowe regimenty Kościoła Matki zaczęły się wycofywać. A gęste łasy znajdujące się za
linią umocnień Armii Boga uniemożliwiły oficerom ponowne zwarcie szyków i
odpowiedzenie ogniem na ostrzał karabinowy i artyleryjski, którym heretycy niszczyli każdy
punkt oporu, dodatkowo oskrzydlając przeciwnika, by jak najszybciej wyprzeć go na bardziej
otwartą przestrzeń.
Udało im się tego dokonać. Zepchnęli wojska Kaitswyrtha do traktu na Haidyrberg, gdzie
połączyli się z kolumnami uderzającymi na Armię Glacierheart z przeciwnego kierunku, więc
biskupowi nie pozostało nic innego, jak wydać rozkaz odwrotu, zanim wróg dotrze do zakola
rzeki i odetnie w naturalnym kotle prawie dwie trzecie jego sił. Wycofał się niemal sto mil w
górę rzeki Daivyn, tracąc cały czas kolejnych ludzi, a gdy w końcu udało mu się wydostać z
tych piekielnych lasów, przegrupował piechotę i pozostałą artylerię i zaczął w końcu stawiać
efektywniejszy opór. To spowolniło postępy heretyków, dzięki czemu oddziały inżynieryjne
zyskały czas potrzebny na budowę nowej linii obrony w dole rzeki. Zanim walczące
regimenty znalazły się w połowie drogi do Aivahnstyn, szańce były gotowe. Tym razem
zadaszono je odpowiednio, by chronić żołnierzy przed gradem szrapneli i pocisków z lekkich
dział. To zniechęciło heretyków do kontynuowania natarcia. Z drugiej strony dlaczego
mieliby tracić siły na dalsze szturmy? Wyparli Armię Glacierheart aż do prowincji Skalistego
Szczytu, po drodze zabijając więcej ludzi, niż liczyły ich własne oddziały. Nie mówiąc już o
tym, że osłabili morale armii Kaitswyrtha. Nawet najtwardsi intendenci nie zdołają przekonać
jej żołnierzy do podjęcia szybkiej ofensywy, a o to przecież chodziło. Duchairn podejrzewał
jednak, że Zavyr w tajnych raportach słanych Clyntahnowi nie wspomni o tym, skupiając się
za to na słabościach podległych mu kapłanów.
W takich warunkach niemałym cudem jest, że ludzie Kaitswyrtha nadal się bronią,
pomyślał z goryczą Duchairn. Choć nie wróży to za dobrze przyszłorocznej kampanii.
Zakładając, że w ogóle dojdzie do jej rozpoczęcia.
A o tym mieli właśnie rozmawiać.
- Wygląda na to, że wszyscy czegoś się nauczymy z tego niepowodzenia - powiedział. -
Wiele bym dał za to, by Kaitswyrth wyciągnął więcej wniosków z porażki Wyrshyma, ale
zdaję sobie także sprawę z tego, że być może za wiele wymagam od dowódcy, który nigdy
wcześniej nie miał do czynienia z tak straszliwą bronią. Takiego doświadczenia nabywa się
zazwyczaj z pierwszej ręki. Nie mówiąc o tym, że Wyrshym nie miał do czynienia z tak
zwanymi kau-yungami, więc nawet najdokładniejsza lektura raportów z przełęczy nie mogła
powiedzieć biskupowi, czego książę Eastshare użyje przeciw atakującym.
- Chyba masz rację - przyznał Maigwair, wzdychając ciężko. - Ale nie doszłoby do tego
wszystkiego, gdyby wykonywał rozkazy. Nie mówiąc już o tym, że jego ludzie natknęli się na
te kau-yungi, zanim wydał rozkaz frontalnego ataku. Mówiłem mu...
Naczelny wódz machnął ręką w irytacji. Obaj z Duchairnem wiedzieli, że Zhaspahr
Clyntahn tak długo urabia ludzi, aż ci zrobią to, na czym naprawdę mu zależy. Skarbnik z
największą przyjemnością zrzuciłby na niego całą winę za tę porażkę, ale niestety nie mógł
tego uczynić. Na samym początku wielki inkwizytor był jedynym członkiem Grupy Czworga,
który upierał się przy konieczności zaatakowania Charisu, ale bez ich zgody nie mógłby nic
zrobić. To oni go poparli, nie zdając sobie sprawy z tego, do czego doprowadzi ten atak, ale i -
co chyba nawet gorsze - nie rozumiejąc, że tym poparciem oddają mu klucze do Świątyni, a
wszystko dlatego, że żadnemu z nich nie chciało się rozważyć całości implikacji. Dzisiaj
świat nie musiałby płacić za ich głupotę, a ktoś tak mało znaczący jak Kaitswyrth nie
słuchałby podszeptów Clyntahna i wybranych przez niego osobiście intendentów, gdyby
Grupa Czworga była wtedy nieco tylko mądrzejsza!
- Jedno jest zupełnie jasne - dodał. - Skoro wróg posiada nowe rodzaje broni,
najważniejsze dla nas są linie zaopatrzenia i produkcja własnego oręża.
- To prawda - przyznał Maigwair. - Dlatego kazałem Kaitswyrthowi przesłać zdobyczne
karabiny prosto do Gorathu. - Dowódca sił Świątyni wzruszył ramionami, widząc uniesioną
znacząco brew skarbnika. - Jak na razie dohlariańskie odlewnie okazały się najbardziej
efektywne, jeśli nie liczyć naszych własnych. Z całym szacunkiem, ale moim zdaniem są
wydajniejsze niż te na Ziemiach Świątynnych i dlatego to oni mają lepiej wyposażoną armię.
Jeśli ktoś jest w stanie produkować duże ilości broni odtylcowej, to tylko oni.
- To może być prawda - przyznał Duchairn. - Z drugiej strony my jesteśmy wydajniejsi od
Harchończyków i - uśmiechnął się pod nosem - dlatego do końca września przejmiemy
kontrolę nad wszystkimi odlewniami Imperium, które znajdują się na południe od Zatoki
Dohlariańskiej.
- Wszystkie? - Zaskoczony Maigwair zrobił wielkie oczy. - Jak zamierzasz tego dokonać?
Wódz wojsk Świątyni tak naprawdę chciał wiedzieć, jakim cudem uda się wydrzeć
tamtejszej szlachcie najbardziej lukratywne kontrakty... nie mówiąc już o armii urzędników,
zarabiających krocie od momentu rozpoczęcia świętej wojny.
- Włączyłem ten warunek do nowej umowy o dziesięcinie. - Duchairn uśmiechnął się
jeszcze oszczędniej niż zazwyczaj. - Zdziwiłbyś się, gdybyś zobaczył, jak potulni stali się
Harchończycy na wieść o tym, że zwiększymy podatek o pięć procent, jeśli nie dojdziemy do
porozumienia w kwestii przejęcia produkcji broni, zwłaszcza że Inkwizycja ma teraz pełen
wgląd w rozliczenia. Ja na ich miejscu nie stawiałbym się Zhaspahrowi i pozwoliłbym mu
sięgnąć po kolejny kawałek tortu. Dlatego, jeśli się nie mylę, do wiosny przejmiemy kontrolę
nad wszystkimi odlewniami imperium, i tymi leżącymi na południe od zatoki, i na północ.
Clyntahnowi nie podobał się ten pomysł. Sam wiesz, jacy czuli są na tym punkcie mieszkańcy
Imperium. Poparł moje starania dopiero wtedy, gdy pokazałem mu raporty o wynikach
produkcji. Wtedy zrozumiał, że tak naprawdę nie mamy wyboru. Na pewno nie zatrudnimy
tam naszych pracowników, ale uda nam się przejąć kierownictwo nad manufakturami, a
wysłani do tych prowincji intendenci zadbają, by okoliczna ludność słuchała naszych
zarządców.
- To dobra wiadomość. Szczerze powiedziawszy, znakomita!
- Nie osiągniemy natychmiastowej poprawy wyników, zwłaszcza na północy Imperium,
ale teraz każda zmiana ma znaczenie - zgodził się Duchairn. - A ja mam zamiar powiększyć
także liczbę pracowników naszych odlewni.
- Tak? - Maigwair zmrużył oczy. - Jak? Wydawało mi się, że nie mamy już marek na takie
wydatki.
- Mamy za mało pieniędzy, by zatrudniać fachowców - odparł Duchairn, uśmiechając się
zarazem krzywo, z zadowoleniem i gorzko. - Zhaspahr bez przerwy to powtarza, ale mamy
przecież od groma wyznawców, którzy tak gorliwie służą Świątyni. Od początku przyszłego
miesiąca każdy zarządca będzie miał obowiązek złożenia na moim biurku listy obejmującej
jedną czwartą jego personelu oraz ludzi współpracujących z urzędnikami, abyśmy mogli
wykorzystać ich tam, gdzie wymaga tego prowadzenie świętej wojny. To może im się nie
spodobać, ale tym sposobem zyskamy wielu pracowników manufaktur, nie wydając przy tym
jednej złamanej marki więcej.
Maigwair zagwizdał pod nosem. Teraz rozumiał, skąd ten uśmiech rozmówcy. Sam starał
się od dwóch lat o przeniesienie jak największych środków na świętą wojnę, ale za każdym
razem spotykał się z odmową. Ludzie wyszukiwali najrozmaitsze wymówki - po części
zapewne usprawiedliwione - byle oddalić jego żądania. A gdy w końcu udało mu się coś
wyszarpać, cały splendor spłynął, jakżeby inaczej, na Clyntahna.
- To nam pomoże - odparł po chwili zastanowienia. - I to bardzo. Ale i tak koszt będzie
niebagatelny.
- Masz rację, ale twój brat Lynkyn obiecał mi, że zdoła zredukować koszty o dziesięć
procent, przynajmniej w odlewniach i arsenałach należących do Świątyni, a ja doszedłem do
wniosku, że nie mam wyboru i muszę zastosować wybieg, którego starałem się do tej pory
unikać. W sumie to nawet dwa.
- O czym mówisz? - zainteresował się Maigwair.
- Zmiany w Harchongu zwiększą płynność finansów Świątyni, lecz na to będzie trzeba co
najmniej kilku miesięcy. Do tego czasu moi ludzie będą naliczać pięćdziesiąt procent nowych
danin z góry. Nie możemy ściągać więcej, dopóki nie sprawdzimy fizycznie, że wpływy są
tak wysokie, jak przypuszczaliśmy. Moje nowe wybiegi - wypowiedział to słowo, krzywiąc
się tak strasznie, jakby miało ono okropny smak - będą bardziej drastyczne. Po pierwsze,
Świątynia musi nałożyć nowe dziesięciny. Po drugie, zmuszę wszystkich bankierów,
właścicieli manufaktur i największych posiadaczy ziemskich do zakupu obligacji Kościoła
Matki. Kwoty zostaną ustalone na podstawie dziesięcin wpłacanych w ciągu ostatnich pięciu
lat, tak aby najwięcej zapłacili ci, którzy dorobili się na świętej wojnie. Manufaktury
produkujące broń będą mogły spłacać dziesięcinę w naturze i tak wspomagać wysiłek
wojenny Świątyni. Papiery dłużne zabezpieczymy, zastawiając jedną trzecią mniej ważnych
posiadłości Kościoła. - Uśmiechnął się raz jeszcze, tym razem bardziej naturalnie. - Mówimy,
rzecz jasna, o majątkach sprzed okresu schizmy. Zadbałem o to, by w portfolio nie znalazło
się nic z kontynentalnych włości. Oferuję na sprzedaż nasze nieruchomości i ziemie w
Charisie, Chisholmie, Szmaragdzie i Tarocie, wyceniając je na czwartą część wartości sprzed
świętej wojny. Nie wiem, ilu nabywców znajdziemy, ale każdy, kto kupi taki majątek, będzie
nas wspierał aż do ostatecznego zwycięstwa.
Maigwair wciągnął gwałtownie powietrze. Musiał opanować podstawy ekonomii, gdy
zaczął zliczać koszty świętej wojny, a to znaczyło, że potrafił ogarnąć takie sprawy jak
długoterminowy wpływ takich ruchów na gospodarki kontynentalnych domen. Podejrzewał
też, że nawet pod czujnym okiem bezwzględnych inkwizytorów znajdą się ludzie, którzy
zrobią wszystko, by uniknąć nowych obciążeń finansowych. A nowe podatki i wymuszenia
doprowadzą z pewnością do upadku pomniejszych banków i części manufaktur. Zastanawiał
się także, czy wyprzedaż majątków Kościoła znajdujących się na ziemiach apostatów zyska
jakiekolwiek zainteresowanie inwestorów, nawet za tak atrakcyjną cenę. Nie mówiąc już o
tym, że sama wieść o wyprzedaży kościelnych włości może mieć zgubny wpływ na wiarę,
ponieważ wszyscy zrozumieją, że to desperackie posunięcie Świątyni. Jak na jego gust,
wikariat wojował zbyt wieloma obosiecznymi mieczami naraz, więc nie podobało mu się, że
będzie musiał mieć baczenie na dwa kolejne. Zarazem oba jednorazowe rozwiązania
Duchairna - na Chihiro, oby okazały się jednorazowe! - sprawią, że do skarbców Świątyni
wpłyną gigantyczne sumy gotówki, której Kościół tak bardzo teraz potrzebował.
A gdy zwyciężymy, Kościół Matka z pewnością wykupi listy dłużne za pełną ich wartość,
wmawiał sobie, celowo unikając słowa „jeśli” i myśli o tym, czy Świątynię stać będzie
jeszcze na takie gesty, nawet zakładając, że będzie skłonna zadośćuczynić wszystkim
sponsorom świętej wojny. Z tą hojnością mogło być bowiem różnie.
- Nie orientuję się w tym wszystkim tak dobrze jak ty - przyznał po chwili - ale rozumiem,
że bardzo niechętnie sięgniesz po te środki nacisku.
- To prawda. Wolałbym tego nie robić. Niestety nie mam zbyt wielkiego wyboru. Dzięki
tym posunięciom zyskamy środki na skopiowanie najnowszych broni stosowanych przez
heretyków. I na zgromadzenie zaopatrzenia potrzebnego dla twoich armii... zakładając, że uda
nam się dostarczyć jakieś transporty na linię frontu.
- Daję słowo, że dręczą mnie te same myśli - zapewnił go natychmiast Maigwair. - A
skoro już o tym mowa, jak posuwają się prace przy naprawach śluz?
- Na razie dysponuję tylko wstępnymi raportami. Posłałem oddziały inżynieryjne do
najdalszych śluz ze szczerą nadzieją, że przynajmniej część z nich da się naprawić. Niestety
wszystko wskazuje na to, że trzeba je będzie odbudować od zera, to samo dotyczy
przepompowni. Moim zdaniem zniszczenia infrastruktury śluz są poważniejsze, niż do tej
pory sądziliśmy.
- Tego się właśnie obawiałem - przyznał Maigwair, od razu smutniejąc. - A do tego dojdą
przecież szkody wyrządzone przez warunki pogodowe. Nie wylejemy betonu zimą, przy
takich mrozach.
- Na pewno nie uda się to na północ od gór Hildermoss. Tam wszystko zamarznie. Ale
wysłałem w te rejony wystarczająco dużo sprzętu i materiałów, abyśmy mogli natychmiast
rozpocząć prace na śluzach pomiędzy Jeziorem Wschodniego Skrzydła i Hildermoss, a z
raportów, które wciąż nadchodzą, wynika, że prace zostaną ukończone przed pierwszymi
śniegami. Te śluzy nie będą tak dobre i wydajne jak przed atakiem heretyków, ale powinny
wystarczyć na nasze potrzeby. A gdy znowu przeprawimy barki do Hildermoss, powinniśmy
dotrzeć aż do Ayaltyn.
- Ayaltyn? - Maigwair pokręcił głową. - Nie słyszałem o takiej miejscowości.
- Może dlatego, że to tylko płytki port znajdujący się około czterdziestu mil od Jeziora
Jaszczurkota. - Duchairn pochylił się nad leżącą pomiędzy nimi mapą, by wskazać miejsce, o
którym mówił. - To niewielka wioska, taka przynajmniej była do niedawna. Jeśli wierzyć
raportom, przed operacją Miecz Schuelera mieszkało w niej nie więcej niż kilkaset osób. Gdy
pojawili się heretycy, tamtejszej śluzy strzegł dziesięcioosobowy garnizon pozostawiony
przez Wyrshyma. Tak więc udrożnimy dwieście mil szlaku za Jeziorem Wschodniego
Skrzydła, ale pozostanie nam kolejnych siedemset pięćdziesiąt, bo tyle, lotem wyverny, dzieli
to miejsce od Guarnaku.
- Gdy kanały zamarzną, możemy transportować zaopatrzenie na saniach - zaproponował
Maigwair, ale Duchairn tylko pokręcił głową.
- To zacny pomysł, przyjacielu, ale tak się pechowo składa, że całe odcinki kanałów
zostały osuszone, podobnie jak siedemdziesiąt mil akweduktu. Wątpię, aby znajdowało się
tam wystarczająco dużo wody, by powstał lód potrzebny do udźwignięcia załadowanych sań,
a bez śluz i pomp nie napuścimy tam ani kropli. A gdyby nawet, to śnieżnych jaszczurów
brakuje nam bardziej niż smoków pociągowych. Co do tych drugich, dysponujemy
przeważnie smokami górskimi, z południowych krain. Musieliśmy je rozmieścić na północ od
Hildermoss i Marchii Zachodniej, a sporo, niestety, zostało zabitych wczesną zimą na mięso.
Te zwierzęta nie mają futer, więc nie przetrzymają mrozów, dwie trzecie padnie, zanim
nadejdzie wiosna. Zrobimy co w naszej mocy, ale na twoim miejscu nie liczyłbym za bardzo
na transporty po lodzie.
Skarbnik zamilkł, kolejne słowa wolał przemyśleć kilka razy. Dopiero po chwili
odchrząknął, by oczyścić krtań.
- Najrozsądniej byłoby się zastanowić, jak sprawić, abyśmy mieli tam jak najmniej gąb do
wyżywienia - powiedział, przyglądając się uważnie Maigwairowi. Twarz naczelnego wodza
stężała, ale przytaknął, pozwalając Duchairnowi kontynuować nieco pewniejszym tonem: -
Połowę piechoty w Armii Sylmahna stanowili pikinierzy, a z tego, co wiemy, broń ta nie jest
w stanie powstrzymać heretyków. Może wycofanie ich z linii frontu nie będzie najgorszym
pomysłem. Niech wrócą do Krain Granicznych albo nawet na Ziemie Świątynne, gdzie damy
radę ich wykarmić bez potrzeby wykorzystywania kanałów. W normalnych warunkach nie
proponowałbym wycofywania naszych oddziałów, ale sam rozumiesz, co mnie do tego
skłania. - Na pewno nie powiedziałby czegoś takiego w obecności Clyntahna. - W obecnej
sytuacji, wiedząc, że ich broń jest kompletnie nieprzydatna, powinniśmy rozważyć takie
rozwiązanie.
Maigwair przymknął oczy. Siedział tak przez dłuższą chwilę.
- Zgoda - powiedział. - Ale wykonanie podobnego manewru, bez podkopywania i tak
słabego morale armii, może być niemożliwe. Poza tym, jak słusznie zauważył Zhaspahr -
spojrzał spod opuszczonych powiek na twarz rozmówcy - musimy zrobić wszystko, by
wyposażyć ich w najlepszą broń. Jeśli doślemy im karabiny, staną się skuteczniejsi na polu
walki.
- To prawda - przyznał Duchairn. - Niestety mamy ogromne problemy z transportem, więc
broń nie dotrze na linię frontu. W tej chwili na granicy z Tansharem mam ponad trzydzieści
tysięcy karabinów, które utknęły tam na dobre. Przesłanie ich dalej nastręczy nam ogromnych
problemów, zwłaszcza teraz, gdy wszystkie środki angażujemy do jak najszybszej naprawy
śluz. Obawiam się, że kolejne transporty nowej broni utkną jeszcze dalej od linii frontu.
A zatrzymam je tam jeszcze przez miesiąc, zanim przedstawię rozmiary problemu
Zhaspahrowi, mój drogi przyjacielu, dodał w myślach, nie chcąc tego dopowiadać.
- Nasze możliwości są ograniczone - rzucił Maigwair po chwili zastanowienia. - Masz
rację co do jednego: jeśli nie możemy dostarczyć karabinów na front, pikinierzy są tam
bezużyteczni. Poza tym nie są wyszkolonymi strzelcami. Wycofanie ich wydaje się więc
sensownym posunięciem. Taki manewr pozwoli ich dozbroić, zmniejszy presję na twoich
kwatermistrzów, a my będziemy mogli przeszkolić tych ludzi i stworzyć z nich nowe
regimenty strzeleckie. Potem, gdy nadejdzie wiosna, przerzucimy ich z powrotem na front już
jako pełnowartościowych żołnierzy.
- Wiedziałem, że ten pomysł może ci się nie spodobać - wyznał przepraszającym tonem
Duchairn - ale zważywszy na sytuację i naciski, to może być jedyne rozsądne rozwiązanie.
- Też tak sądzę - poparł go Maigwair, wzdychając ciężko.
Spojrzeli sobie w oczy, zachowując poważne miny. Potem skarbnik Świątyni poruszył się
w fotelu.
- Mam też dobre wieści - oświadczył, uśmiechając się na widok zaskoczonej miny
Maigwaira. - To nie jest rozwiązanie, które zaproponowałbym w normalnych warunkach,
zwłaszcza że przeczy zapisom Księgi Langhorne’a, ale u licha, mamy sam środek świętej
wojny. Domyślam się, że archaniołowie udzielą nam kilku dyspens z tego powodu.
- O czym ty mówisz?
- Cóż, tak się składa, że mamy tutaj, w Syjonie, plany wszystkich kanałów. A skoro
dysponujemy potrzebnymi informacjami, poprosiłem naszych cieśli, by zbudowali
prowizoryczne drewniane śluzy. Nie mają szans przetrwać wieloletniego użytkowania jak
oryginalne budowle, ale wystarczą do tymczasowego udrożnienia kanałów. Robimy także
stosowne obliczenia dotyczące zniszczonych przepompowni, więc lada moment będę miał
komplet pomp, którymi da się zastąpić stare urządzenia. Możemy dostarczyć je barkami tak
daleko, jak na to pozwolą warunki, a potem przewieźć kawałek po kawałku zaprzęgami, by
znalazły się na miejscu, jak tylko stopnieją śniegi. Ojciec Tailahr dowodzi tą operacją.
- Ojciec Tailahr? - powtórzył Maigwair.
- Tak. Ojciec Tailahr Synzhyn. To członek zakonu Hastingsa, którego przyłączono do
mojego sztabu, gdy zajęliśmy się sprawą logistyki i kanałów. - Duchairn oderwał wzrok od
mapy, by spojrzeć na rozmówcę. - I Chisholmianin.
Naczelny wódz zesztywniał. Zakon Hastingsa dostarczał Schronieniu najlepszych
geografów i astronomów. Z jego szeregów pochodziła także połowa inżynierów Świątyni,
zwłaszcza tych zajmujących się transportem. Jednakże bez względu na doświadczenie
Synzhyna...
- Czy Zhaspahr wie o tym? - zapytał ostrożnie po chwili zastanowienia.
- Szczerze mówiąc, tak. - Głos Duchairna był zimny jak lód. - Mamy tylko garstkę
wiernych nam Chisholmian, jak zapewne wiesz. Część z nich nadal mieszka w ojczyźnie, ale
większość, jak ojciec Tailahr, wróci tam dopiero, gdy odniesiemy ostateczne zwycięstwo. Ten
człowiek pracował do tej pory za trzech, jakby chciał tym poświęceniem zmyć choć część
grzechów Sharleyan. Dlatego osobiście poleciłem go na to stanowisko.
Maigwair pokiwał wolno głową. Miał nadzieję, że skarbnik nie myli się co do oddania
podwładnego. Gdyby się bowiem pomylił, miałby wielki problem. Clyntahn nigdy by mu
tego nie wybaczył.
- Co kazałeś mu robić, jeśli mogę wiedzieć?
- To on wpadł na pomysł, że moglibyśmy budować drewniane śluzy. Musimy jedynie
usunąć gruz ze zniszczonych konstrukcji, by kanał stał się znów żeglowny. Potem
poskładamy nową śluzę z części zrobionych dokładnie pod wymiar zniszczonej budowli.
Będzie ona nieco węższa niż poprzedniczka, zakładamy też dopuszczalne nieszczelności, w
końcu to tylko drewno, w dodatku osadzone w ziemi albo żwirze, a nie betonie. Nie chodzi o
to, by przetrwały długo, szczerze powiedziawszy, obliczamy ich wytrzymałość na jedną
solidną zimę, lecz jeśli któraś się zepsuje, będziemy mogli bez problemu dokonać szybkiego
remontu albo wymiany. Zgromadzimy do tego celu zapasy drewna w pobliżu każdej
lokalizacji. Ojciec Tailahr i ja wyliczyliśmy, że odbudowa trzech takich śluz nie powinna
potrwać dłużej niż cztery pięciodnie, o ile będziemy mieli w pobliżu wystarczająco wielu
robotników. Pod warunkiem - tutaj skarbnik uśmiechnął się pod nosem - że nasza armia zdoła
powstrzymać heretyków przed spaleniem zgromadzonego drewna.
- A ile czasu potrwa odbudowa zniszczonych śluz pomiędzy Ziemiami Świątynnymi a
Guarnakiem? Przy założeniu, że wykorzystamy wymyśloną przez was technologię? - zapytał
Maigwair.
- To zależy od warunków pogodowych i tego, czy da się pracować podczas zimy - odparł
szczerze Duchairn. - Gdyby okazało się to możliwe i gdybym zdołał przetransportować
drewno, udrożnilibyśmy do końca marca cały kanał, od Jeziora Wschodniego Skrzydła aż do
Guarnaku. Problem polega na tym, że raczej nie popracujemy tam w najzimniejsze miesiące.
Ojciec Tailahr twierdzi też, że prefabrykowane śluzy nie sprawdzą się za dobrze na rzekach.
Zakładając zatem przerwę pomiędzy listopadem a lutym, roboty na kanale zakończymy pod
koniec kwietnia, a im cieplej będzie się robić, tym szybciej pójdzie nam dalsza robota.
Najostrożniej zakładając, będziemy gotowi w połowie maja.
- Marzec byłby najodpowiedniejszy - mruknął pod nosem Maigwair, spoglądając na mapę
i niebieską linię łączącą Jezioro Wschodniego Skrzydła z Guarnakiem.
- Zrobimy co w naszej mocy, Allaynie - obiecał Duchairn. - Ale cokolwiek byśmy
wymyślili, zaopatrywanie armii Wyrshyma zimą może być... problematyczne. Nawet jeśli
wycofasz jego pikinierów. I tu znowu wracamy, niestety, do kwestii Harchongu. - Twarz
Maigwaira znów stężała, ale skarbnik zlekceważył tę zmianę. - Nie damy rady wyżywić
oddziałów Wyrshyma i lojalnych mieszkańców prowincji Hildermoss, Nowej Północnej,
Midhold i tworzącego się właśnie frontu harchońskiego. Wybacz, ale bez drożnych kanałów
nie będzie to możliwe. Pracuję nad planami ewakuacji jak największej liczby cywilów,
szukam odpowiednich miejsc na Ziemiach Świątynnych i w południowej części Harchongu,
ale nawet sam Bóg miałby problem z przeprowadzeniem półtora miliona ludzi taką trasą.
- Zhaspahr nie będzie zadowolony, gdy to usłyszy - zauważył Maigwair.
- Zhaspahr będzie musiał przełknąć więcej takich gorzkich pigułek - zapewnił go
Duchairn. W kwestiach związanych z armią Imperium miał więcej pewności, zatem już
dawno ostrzegł Clyntahna, do czego może dojść. - Domyślam się, że znowu wpadnie w szał,
ale jeśli nadal będzie się upierał, by wysłać te wojska jak najdalej, możemy mieć problem z
lojalnością, na którą tak bardzo liczy. - Tym razem Maigwair naprawdę się skrzywił, co
rozbawiło skarbnika. - Uwierz mi, Allaynie, podobnie jak wy nie mam ochoty wysłuchiwać
kolejnych tyrad Zhaspahra, ale zaczynam do tego przywykać. Mam jedynie nadzieję, że
odwrócimy jego uwagę wiadomością, że jest szansa na szybsze przywrócenie żeglugi
kanałowej, o ile zezwoli na wysłanie wszystkich transportów z materiałami zamiast żywności
dla głodujących. Cokolwiek byśmy zrobili, nie damy rady załatwić obu rzeczy naraz. Jeśli
zaczniemy pracę natychmiast, może uda nam się postawić koszary dla Harchończyków
wzdłuż Kanału Świętego Langhorne’a. Oni sami dostarczą robotników na te budowy, a w
wielu przypadkach zdobędą też potrzebny budulec. Wiemy przecież, że tamtejsi niewolnicy
mają wiele doświadczenia w budowaniu domów, w których da się przezimować. Dzięki temu
uda nam się rozmieścić ich jak najbliżej linii frontu i jednocześnie zaopatrzyć w żywność na
zimę, aby wyruszyli dalej zaraz po roztopach.
- To mogłoby się udać - przyznał Maigwair. - Ale... - Zamilkł, widząc niezbyt przyjazny
uśmiech Duchairna.
- Ale chciałbyś dodać, że powinniśmy wykorzystać tę zimę do przeszkolenia ich w walce
nową bronią - dokończył za niego skarbnik.
- No... tak - przyznał Allayn. - Nie wątpię w ich lojalność i determinację, lecz...
Duchairn pokiwał wolno głową, zastanawiając się, jak bardzo wystawia na próbę tę cienką
nić porozumienia, jaka zaczynała łączyć go z naczelnym wodzem kościelnych armii.
- Wiesz doskonale, podobnie jak ja, że Harchończykom daleko do stopnia wyszkolenia
Armii Boga - rzucił po chwili wymownego milczenia. - Wątpię jednak, byś zdawał sobie
sprawę z tego, jak słabo są uzbrojeni.
Spojrzał badawczo na drugiego wikariusza, a ten tylko westchnął ciężko.
- Wiem, że z tym jest źle. Nawet bardzo źle. Chociaż wątpię, czy aż tak niedobrze, jak to
sugeruje w raportach wielki książę Omaru. - Gdy zauważył spojrzenie Rhobaira, zesztywniał
ponownie. - Naprawdę? - zapytał.
- Prawdę powiedziawszy, jeszcze gorzej - rzucił przygaszonym tonem Duchairn. Maigwair
pobladł. - Do chwili... niefortunnego powstania wiernych w Siddarmarku, które, jak
pamiętasz, zaskoczyło nas wszystkich, ich manufaktury pracowały nad zamówionymi przez
nas karabinami. Co gorsza, oni nie rozpoczęli nawet prac nad tworzeniem nowych
regimentów, tak byli zajęci ukrywaniem pieniędzy, które dawaliśmy im na ten cel. Wydawało
im się, że mają mnóstwo czasu, a gdy przyjdzie pora, wcielą do powstającej armii wszystkich
niewolników i chłopów, jacy znajdą się w polu widzenia. I tak zrobili, gdy ogłosiliśmy świętą
wojnę.
Maigwair przełknął głośno ślinę, a Duchairn pomimo cienia sympatii poczuł ukłucie
irytacji. Jego rozmówca był naczelnym wodzem wojsk Świątyni! Kto jak kto, ale to chyba on
powinien być najlepiej poinformowany o stanie harchońskiej armii, zamiast wysłuchiwać
teraz przykrych prawd z ust kogoś takiego jak skarbnik.
Po chwili jednak jego gniew zmalał. Korupcja była w Harchongu zjawiskiem tak
powszechnym, że tamtejsi oficjele z trudem pamiętali, w jakiej domenie przyszło im
mieszkać, a miejscowa arystokracja słynęła ze zdolności do oszustw. Szczerze mówiąc,
ostatnio zdołali zmylić nawet Clyntahna, aczkolwiek chyba tylko dlatego, że wielki
inkwizytor tak rozpaczliwie pragnął im uwierzyć.
- Oni naprawdę mają około dwóch milionów piechoty i jazdy, z tego, co pamiętam -
kontynuował Duchairn. - Oceniam to po ilości środków transportu i dostarczanych im racji
żywnościowych. Ale nie patrzę na ich raporty, tylko dane napływające od moich ludzi, którzy
mają oko na odlewnie imperium, i stąd wiem, że nasi przyjaciele zdołali do tej pory
wyprodukować, nie uwierzysz, osiemdziesiąt tysięcy karabinów. W tyle broni wyposażyli
swoją armię... przy czym piętnaście do dwudziestu tysięcy sztuk nie poszło w ręce wojska,
tylko żandarmerii. Bez względu na to, co chciał usłyszeć Zhaspahr, harchońscy oficerowie są
totalnie niekompetentni. - Maigwair wyglądał jak człowiek, którego właśnie postrzelono,
skarbnik nie dbał jednak o to. - Jeśli nie chcesz użyć tych wojsk wyłącznie jako żywych tarcz,
aby nasi chłopcy mogli spokojniej ostrzeliwać pozycje wroga, musimy coś zrobić, aby
poprawić ich wyposażenie i wyszkolenie. Bądźmy szczerzy. Zważywszy na fakt, jak
harchońscy niewolnicy byli traktowani w imperium, nie oczekiwałbym po nich wielkiego
zaangażowania w szkolenia. A jeśli dodasz do tego wysokość strat, do jakich są
przyzwyczajeni, mogę iść o zakład, że ta armia poczyni więcej szkód lojalnym synom i córom
Kościoła niż heretykom. - Spojrzenia obu wikariuszy spotkały się nad stołem. - Skoro nie
możemy ich przenieść ani wyżywić, przynajmniej spróbujmy ich przeszkolić, a także wpoić
im przy okazji dyscyplinę, aby nie byli dla nas większym zagrożeniem niż dla wroga.
Podliczyłem sobie koszt żywności dla takiej masy ludzi, dodałem cenę gwoździ i narzędzi
potrzebnych do postawienia obozów oraz koszt karabinów, którymi zastąpią część arbalest,
łuków i pik. Mam też parę pomysłów, jak zapanować nad tą tłuszczą, ale gwarantuję ci, że
każdy oficer, który o tym usłyszy, będzie się darł jak obdzierany ze skóry jaszczurodrap, nie
mówiąc już o tym, co usłyszymy z ust zarządców Granicznych Krain. Na Shan-wei, tym
razem wkurzę chyba wszystkich naraz, więc wiem, że Zhaspahrowi to się nie spodoba. Ale to
przecież jego okłamali, nie mnie. Mam więc nadzieję, że poprze mój plan, jeśli my razem, ty i
ja, przekonamy go do przyjęcia mojego pomysłu. Ale pamiętaj, gdy ja powiem o broni, jaką
musimy im przekazać, ty musisz wspomnieć o oficerach potrzebnych do wyszkolenia
oddziałów, ponieważ bez nich lepiej będzie wrzucić całą tę broń do Przesmyku Hsing-wu. I
co chyba ważniejsze, musisz znaleźć sposób na to, by nasi oficerowie dołączyli do każdego z
ich regimentów. Musisz to załatwić, Allaynie.
Obaj patrzyli długo na mapę, aż wreszcie Maigwair powoli skinął głową.
- Masz rację - powiedział półgłosem. - Nie wiem jeszcze jak, ale muszę to zrobić... i
zrobię.

.III.
Przełęcz Sylmahna
Republika Siddarmarku

Kent Clareyk, baron Zielonej Doliny i głównodowodzący drugiej wzmocnionej brygady


Cesarskiej Armii Charisu, dosiadł z rozmachem swego ulubionego wierzchowca. Wokół
unosił się dym z rozpalonych ognisk i dało się słyszeć echa wydawanych rozkazów, szmer
setek rozmów żołnierzy, łomot kowalskiego młota, świszczenie ciężko pracujących smoków
pociągowych oraz wszystkie inne dźwięki zwyczajne dla poranka w obozie wojskowym.
Wałach ugiął się pod ciężarem generała, po czym przestąpił niecierpliwie z nogi na nogę,
gotów do drogi. Clareyk pochylił się ze śmiechem nad końską grzywą i uspokajająco poklepał
siwka po wielkiej łopatce.
- Nie tak prędko, Podróżniku. Wiem, wiem, niektórzy ludzie potrafią być powolni i
gburliwi, gdy nie dostaną w porę swej porannej czekolady...
Porucznik Slokym poderwał na niego spojrzenie z lekkim tylko wyrzutem w oczach, po
czym kręcąc głową, sam wspiął się na siodło zgrabnej kasztanki.
- Niektórzy ludzie - powiedział, zwracając się prosto do postawionych na sztorc uszu
klaczy i niemal idealnie naśladując głos przełożonego - dopiliby czekoladę w porę, gdyby
sami nie musieli oddać komuś innemu własnej porcji porannej czekolady!
Ordynans, który trzymał uzdy obu wierzchowców, pobladł wyraźnie, spodziewając się
gromu gniewu, jednakże baron Zielonej Doliny tylko ciężko westchnął.
- Niestety muszę przebywać wśród osób, które uczepią się każdej wymówki, byle
wytłumaczyć własną opieszałość. Poza tym czekolada była zimna.
- Z całym szacunkiem, mój panie - odezwał się z powagą Slokym, migocząc
roześmianymi niebieskimi oczami - ale moja czekolada była wystarczająco gorąca, aby
sparzyć mi język, choć nalałem jej sobie z tego samego naczynia pięć minut po tobie!
- Przesadzasz!
Baron Zielonej Doliny machnął zamaszyście ręką, uśmiechnął się do adiutanta, po czym
dźgnął boki Podróżnika piętami. Wałach ruszył ochoczo przed siebie, więc porucznik zmusił
kasztankę do truchtu, dzięki czemu wkrótce obaj oficerowie jechali obok siebie ramię w
ramię, kierując się ku wysuniętym pozycjom drugiej brygady.
Ponad ich głowami zataczały leniwe kręgi górskie wyverny, a po doskonale czystym
błękitnym niebie przemykały białe obłoczki. Przyjemna bryza wiała im prosto w twarz.
Wbrew słowom barona pora była nadal wczesna, a powietrze wciąż rześkie, zwłaszcza tutaj,
w cieniu Przełęczy Sylmahna. Kiedy nastanie południe, słońce znajdzie się w zenicie, przez
co nawet zacienione miejsca rozgrzeją się wydatnie - porucznik Slokym, wywodzący się z
Chisholmu, uzna, że jest strasznie gorąco, a Clareyk, który pochodził ze Starego Charisu - że
jest nieco chłodno.
Na tym polega kompromis, zauważył w myślach baron sucho. Żaden z nas nie będzie w
pełni zadowolony.
- Mam nadzieję, że zabrałeś rozkazy dla brygadiera Traigaira oraz mój mapnik? - zapytał
znienacka.
- Tak, mój panie. Niemal ich zapomniałem, ale przypomniałem sobie w samą porę -
zapewnił przełożonego solennie Slokym, co tylko wzbudziło uśmiech na obliczu barona
Zielonej Doliny. Chociaż młodzik wywodził się z nizin społecznych jak on sam, miał zadatki
na świetnego oficera.
- Doskonale. - Generał zmienił ton głosu na poważniejszy. - A czy może zastanowiłeś się
nad jego propozycją?
Bryahn Slokym rozważył pytanie. Szanował Clareyka bardziej niż kogokolwiek na całym
Schronieniu i wiedział, że dowódca nie pyta dlatego, by zabić czas w podróży. Był również
pewien, że baron Zielonej Doliny zdążył już wyrobić sobie własne zdanie na temat propozycji
brygadiera Wylsynna Traigaira, podobnie jak nie miał najmniejszych wątpliwości, że generał
minął się z powołaniem i powinien był raczej uczyć czyjeś dzieci. Aczkolwiek gwoli
uczciwości należało powiedzieć, że w gruncie rzeczy był też nauczycielem, albowiem
nadzwyczaj poważnie podchodził do szkolenia przydzielonych mu adiutantów. Nie
wykorzystywał ich jedynie jako gońców galopujących dokądś z depeszami bądź pędzących
po zapomniane przedmioty. Widział w nich ni mniej, ni więcej, tylko przyszłych dowódców, a
za swój najważniejszy obowiązek uważał wyszkolenie ich na porządnych oficerów. Krótko
mówiąc, zadał pytanie całkiem poważnie i oczekiwał wyczerpującej odpowiedzi.
- Rozumiem, o co chodzi brygadierowi, mój panie - zaczął porucznik. - Myślę również, że
rozumiem, skąd u niego ten pomysł. Nie sądzę jednak, ażeby to, co wymyślił, pasowało do
twych planów.
- Ach, tak? - Baron uniósł jedną brew. - Zatem mam jakieś plany, Bryahnie?
- Ty zawsze coś planujesz, mój panie. Niekiedy tylko nie masz czasu podzielić się swymi
planami z resztą z nas. Jestem jednak pewien, że to wina twojej nieuwagi. Ot, wypada ci z
głowy... Wszystko przez to, że masz na niej tyle innych ważnych spraw.
- Rozumiem. - Baron Zielonej Doliny wygiął lekko wargi w uśmiechu, po czym skupił
wzrok na drodze przed sobą oraz na szerokim odcinku kanału biegnącego po prawej i
obmywającego podnóże Gór Księżycowych Cierni. - Ale objaśnij mi, proszę... Dlaczegóż to
propozycja brygadiera nie jest w smak moim nikczemnym planom?
- Moim zdaniem bardzo ci odpowiada ta sytuacja, jaką mamy teraz, mój panie - odparł
Slokym. Lekka bryza wzburzała jego jasne włosy, nie powodując jednak najmniejszej zmiany
w wyrazie twarzy. - Sądzę, że postrzegasz nasze pozycje jako okazje do zachowania siły
ludzkiej, którą uda się wykorzystać do innych zadań.
- Brawo, Bryahnie. - Generał posłał podwładnemu pełne aprobaty spojrzenie. - A
domyślasz się może, cóż to za inne zadania nas czekają?
- Nie, mój panie. - Slokym pokręcił głową, wykazując się ostrożnością. - Miałbym kilka
sugestii, jednakże żadna z nich nie jest rozwinięta na tyle, aby poddać się twej surowej
ocenie. Za twoim pozwoleniem, chciałbym zastanowić się nad nimi wszystkimi głębiej,
zanim wysunę jakąkolwiek własną propozycję, ryzykując całkowitą zmianę koncepcji
planowanej przez ciebie kampanii.
- Oficer winien być uosobieniem taktu - pochwalił go Clareyk - ilekroć wytyka
przełożonemu błędy w rozumowaniu.
Slokym roześmiał się, co baron skwitował przyjaznym uśmiechem, a następnie obydwaj
przez jakiś czas jechali w milczeniu. Baron Zielonej Doliny zagłębił się we własnych
rozmyślaniach związanych z poruszonym tematem.
Młody Bryahn nie mylił się, twierdząc, że propozycja brygadiera Traigaira nie przystaje
do jego planów. Nie znaczyło to jednak, że Traigair nie ma ani trochę racji. W innych
okolicznościach sam Clareyk chętnie by skorzystał z jego pomysłu, jednakże prawdą było i
to, że obecna pozycja drugiej brygady - na południowym brzegu Jeziora Wyvern - była
idealna z defensywnego punktu widzenia. Oczywiście znaczyło to automatycznie, że pozycja
biskupa Bahrnabaia Wyrshyma na północnym brzegu jest równie dobra. Aczkolwiek obaj
dowódcy mieli odmienne zapatrywania na to, co można z tym fantem począć.
Brygadier Wylsynn Traigair dowodził trzecią brygadą Cesarskiej Armii Charisu, której
dwa regimenty wyłączono do wzmocnienia pierwszej i drugiej brygady, gdy te wyruszały na
front. Traigair pozostał z pułkownikiem Zhonem Tompsynem i jego drugim regimentem,
który skierowano do barona Zielonej Doliny, i został trzecim oficerem w łańcuchu
dowodzenia drugiej brygady. Jak większość chisholmskich wyższych oficerów pochodził z
ludu - był łysy, szeroki w ramionach, lekko otyły. Miał niebieskie oczy i szerokie kości
policzkowe i wykazywał niezachwianą wierność Koronie. Cechowała go powaga i
powściągliwość, nie fantazjował jak młodzieńcy, tylko twardo trzymał się rzeczywistości. Z
tego też powodu przyjął bez resentymentów fakt, że jego jednostkę podzielono i oddano pod
dowodzenie innym oficerom.
W tym momencie jego drugi regiment odpowiadał za obronę czterdziestoośmiomilowego
odcinka frontu, na którym stacjonowała druga brygada. W normalnych warunkach byłoby to
niewykonalne zadanie, jako że w jednostkach tych służyło zaledwie cztery i pół tysiąca
żołnierzy. Na szczęście Jezioro Wyvern znacznie ułatwiało to zadanie. Co prawda wybrzeże
tego zbiornika wodnego obfitowało w liczne zatoczki, które niejednokrotnie wrzynały się
głęboko w brzeg i mogły stanowić wymarzone miejsce do przeprowadzenia desantu,
podobnie jak długi półwysep biegnący na południowy zachód. Na szczęście dla obrońców w
Armii Sylmahna nie było w tym momencie ani jednego śmiałka, który mógłby pomyśleć o
przeprowadzeniu ofensywnej akcji. Wyrshym był rozumnym dowódcą, któremu nie
brakowało odwagi, więc ten stan mógł ulec wkrótce zmianie, na razie jednak musiał siedzieć
w miejscu, przynajmniej dopóki nie poprawi się katastrofalny stan jego linii
zaopatrzeniowych.
Ciekawe, jak zareaguje, gdy otrzyma najnowsze wieści z Syjonu, pomyślał baron Zielonej
Doliny z ponurą satysfakcją. Wie już o niepowodzeniu nad rzeką Daivyn, ale nikt nie
powiedział mu jeszcze o rozmiarach klęski Kaitswyrtha.
Tak samo, jak nie powinien o tym wiedzieć nikt w drugiej brygadzie. Przynajmniej
oficjalnie. Pierwsze wiadomości od księcia Eastshare dotarły już dzięki sieci stacji
semaforowych, ale nie było w nich jeszcze konkretnych danych, ponieważ wciąż szacowano
straty przeciwnej strony. Książę wiedział już, że rozgromił wroga, ale w odróżnieniu od
barona Zielonej Doliny nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów odniesionego zwycięstwa.
Przekazy z bitwy na przełęczy Glacierheart, transmitowane na żywo przez SAPK-i, pokazały
dokładnie każdy szczegół szturmu i następującego po nim kontrataku.
Baron nagrał sobie większą część tego widowiska, ale atak sił Kaitswyrtha, wysłanych do
boju na ślepo, obejrzał w czasie rzeczywistym i dlatego czuł tak wielką dumę z poczynań
Ruhsyła Thairisa. Książę Eastshare, jak większość arystokratów, nie dzielił się pełną wiedzą z
podwładnymi, ale na szczęście dla obu stron był jednym z chlubnych wyjątków pośród
zapatrzonej w siebie szlachty i nie pozwalał, by te zachowania wpływały na jego działania
militarne. Tym różnił się od wielu oficerów, których baron Zielonej Doliny mógłby wymienić
choćby teraz z pamięci. Inną z jego zalet było to, że nigdy nie pogardzał wrogiem. Zawsze
zachowywał zimną krew, rzadko zdarzało mu się wybuchać entuzjazmem i nigdy nie wpadał
w panikę.
Mimo to muszę przyznać, że mnie zaskoczył, pomyślał baron. Zdecydował się na
kontratak, mając przed sobą wciąż dwunastokrotnie liczniejszego przeciwnika. I to bez
przewagi, jaką dają mi SAPK-i!
Książę Eastshare wykazał się nie tylko niesamowitą zdolnością do kalkulowania szans i
ryzyka, ale też niezwykłym wyczuciem, jakiego nie da się wyuczyć nigdzie poza polem
bitwy. Zrozumiał w okamgnieniu, że morale Armii Glacierheart legnie w gruzach, gdy tylko
szaleńczy atak się załamie, a decyzja o kontrataku z lewej flanki była majstersztykiem, dzięki
któremu nieomal zamknięto w kotle jedną trzecią sił Kaitswyrtha. Gdyby ten manewr udał mu
się do końca, zamknąłby w kotle czterokrotnie większe siły od tych, którymi dysponował, co
z pewnością miałoby ciekawe reperkusje - natychmiast przyszła mu na myśl stara opowieść o
tym, jak ogar osaczył jaszczurodrapa - ale i tak udało mu się zmusić do ucieczki całą Armię
Glacierheart. Pognał ją całe sto mil, zabijając, raniąc bądź biorąc do niewoli niemal
dwadzieścia dziewięć tysięcy ludzi, a potem wykazał się kolejnym nadludzkim wyczuciem
czasu i miejsca, zatrzymując swoją brygadę na zachodnim skraju lasów Ahstynwood, w
których rozgromił Armię Boga. Zważywszy na to, co wydarzyło się w cieniu rozłożystych
drzew, Armia Glacierheart długo może zbierać siły i odwagę, by powrócić i ponownie
spróbować ataku na pozycje pierwszej brygady.
A teraz dranie nie będą mieli aż tak wielu inkwizytorów do zagrzewania ludzi.
Ta myśl barona była okrutna i dotyczyła tych inkwizytorów, których zwrócono - w
pewnym sensie - Armii Glacierheart. Zwiadowcy pułkownika Makyna zakradli się nocą na
pas ziemi niczyjej - tę nazwę ukuli sami, z tego, co baron wiedział, bez pomocy Merlina
Athrawesa. Rankiem następnego dnia wschodzące słońce ukazało wartownikom wroga długi
rząd tyczek wbitych nie dalej niż pięćdziesiąt jardów od pierwszych szańców, a na każdej z
nich zatkniętą głowę poległego inkwizytora.
Akcja ta miała na celu dalszy rozkład morale wojsk przeciwnika. Poza tym dostarczyła
bardzo czytelną wiadomość reprezentantom Zhaspahra Clyntahna. Ciekawe, jak na nią
zareagują...
Tym draniom oszczędzono mąk, jakie ci zafundowaliby bez wahania schwytanym
ludziom księcia Eastshare. Co wcale nie znaczy, że wszyscy zginęli w miarę bezboleśnie albo
przetrwali na tyle długo, by trafić przed oblicze księcia. Armia cesarska znała wytyczne
Cayleba i Sharleyan dotyczące inkwizytorów, a zwykłym żołnierzom trudno było hamować
gniew i pragnienie zemsty. Niektórzy dochodzili więc do wniosku, że skoro jeńcy i tak mają
zginąć, mogą pocierpieć choć chwilę za krzywdy wyrządzone przez ich pana, Zhaspahra
Clyntahna. Większość jednak została stracona w jak najszybszy sposób. A już na pewno bez
tortur, jakie stosowano w Armii Boga.
Nie tylko inkwizytorzy zapłacili życiem za swe czyny. W Armii Boga służyli też ludzie,
którym nie pozwolono się poddać mimo wyraźnych rozkazów księcia. To było nieuniknione,
zważywszy na fakt, co zrobiono z marynarzami i żołnierzami korpusu Mahrtyna Taisyna, nie
wspominając o garnizonie generała Stahntyna z Aivahnstynu. Ofiary w szeregach
poddających się oficerów Armii Boga były po wielekroć wyższe niż w przypadku zwykłych
żołnierzy, ale najwięcej zabito siddarmarckich lojalistów służących pod Kaitswyrthem. Książę
Eastshare zareagował ostro w przypadku kilku masakr, o których się dowiedział, ale i tak
zdawał sobie sprawę z faktu, że jeńcy mieli wiele szczęścia, trafiwszy na tak karną jednostkę
jak pierwsza brygada.
Oprócz piętnastu tysięcy jeńców (w tym wielu rannych) siły księcia zdobyły dwadzieścia
osiem dwunastofuntówek, prawie osiem tysięcy znakomitych wierzchowców i niemal pięć
tysięcy siodeł, których poprzedni właściciele nie będą już potrzebować, sto wielkich smoków
pociągowych, sześćdziesiąt wozów, trzydzieści dwie barki kanałowe wypełnione
zaopatrzeniem dla Armii Glacierheart, w tym trzystoma tonami prochu i niemal
dziewiętnastoma tysiącami karabinów. Były to przeważnie odprzodowo ładowane muszkiety,
o wiele gorsze od mahndraynów, ale dziewiętnaście tysięcy sztuk broni to zawsze ogromny
arsenał. Zwłaszcza gdy doda się je do czterech tysięcy dohlariańskich karabinów zdobytych
przez hrabiego Hanthu podczas bitwy o Thesmar i dziewięciu tysięcy, które przejęła brygada
barona Zielonej Doliny podczas operacji przeciw armii Wyrshyma, gdy pognano ją aż za
Serabor. Dzięki tym trzydziestu dwóm tysiącom luf da się wyposażyć co najmniej czternaście
nowych siddarmarckich regimentów strzeleckich, gdy tylko zostaną wysłane do Siddaru albo
przekazane garnizonowi generała Fyguery w Thesmarze. Z dział, które druga brygada
przechwyciła na Przełęczy Sylmahna, a pierwsza przy rzece Daivyn, Siddarmark sformuje
dwa pełne bataliony artyleryjskie, a wszystko to dzięki uprzejmości Armii Boga.
Skromniejszy dohlariański wkład w obronność republiki wzmocnił natomiast szańce wokół
Thesmaru.
Niezłe osiągnięcia, podsumował baron Zielonej Doliny. Dokopalibyśmy tym draniom
jeszcze bardziej, gdyby Duchairn nie zwiększył produkcji broni w Dohlarze i na Ziemiach
Świątynnych. A teraz próbuje jeszcze zrobić to samo w Harchongu. Mimo to nie jest źle.
Kontemplował tę myśl przez kolejne kilka sekund, po czym wrócił do kwestii, jak
przekazać te wieści Traigairowi i pułkownikowi Tompsynowi.
Dołączony do drugiego regimentu trzeci batalion majora Fumyro Kharyna z pierwszego
pułku strzelców wyborowych pułkownika Makyna odkrył właśnie słaby punkt na zachodnim
skraju linii obrony wojsk Wyrshyma. Tam, na brzegu Jeziora Wyvern, znajdował się wąski,
liczący niespełna dwie mile szerokości pas lądu, który oddzielał wody od podnóża Gór
Śnieżnych. Biskup Bahrnabai wiedział o nim, czego dowodem było rozstawienie
posterunków i okopanie w tym miejscu jednej z jego dywizji, niemniej agresywne patrole
Kharyna zdołały opanować znajdujące się opodal wzniesienia. On, Traigair i Tompsyn
uważali, że mogą przenieść tam moździerze, aby wesprzeć ewentualny atak na okopy wroga.
Ten ostatni chciał także, by baron Zielonej Doliny użył niespodzianki, nad którą pracował -
czyli barek rzecznych wypełnionych moździerzami i działami polowymi - i pod ich osłoną
przeprowadził desant za szańcami Wyrshyma.
To był dobry plan, zwłaszcza że wojskom biskupa brakowało ostatnimi czasy ochoty do
walki, co dobrze rokowało każdemu atakowi na ich pozycje. Gdyby szturm przebiegł po
myśli Traigaira, zdobyto by zachodnią część wybrzeża, co umożliwiłoby odcięcie linii
zaopatrzeniowych Armii Sylmahna. A to była priorytetowa sprawa od chwili, gdy pułkownik
Brysyn Graingyr, główny kwatermistrz drugiej brygady, i pułkownik Mhartyn Mkwartyr, jej
główny inżynier, stwierdzili, że użycie barek na zalanych odcinkach kanału Guarnak-
Sylmahn, o których wspominał Tompsyn, może być problematyczne. Serabor wciąż był
przecież wąskim gardłem. Wysadzenie tamy, dzięki któremu opóźniono marsz najpierw
lojalistów Świątyni, a potem armii Wyrshyma, uniemożliwiało skorzystanie z miejskich śluz.
Chłopcy Graingyra przeciągnęli je więc okrężną drogą, po trakcie, wykorzystując do tego
celu rolki skonstruowane przez inżynierów Mkwartyra i smocze zaprzęgi. Potem barki trafiły
ponownie na wodę. Dalsza droga nie wymagała otwierania i zamykania śluz, lecz było jasne,
że zalany kanał nie nadaje się do żeglugi i taki pozostanie, dopóki ktoś nie naprawi
wysadzonych zapór - a druga brygada nie odzyska terenów za Guarnakiem i nie przystąpi do
naprawiania tamtejszych progów wodnych. Właśnie dlatego obecność barek miała się okazać
tak wielką niespodzianką dla biskupa. Ich tam po prostu nie powinno być.
Baron Zielonej Doliny wątpił, by Tompsyn miał na myśli coś więcej niż tylko uderzenie
na tyły wroga. Pułkownik był dobrym oficerem, ale niezbyt doświadczonym kwatermistrzem.
Pochodził z Charisu, w początkach służby zaciągnął się do piechoty morskiej, jak sam baron,
by po szesnastu latach przenieść się do powstającej właśnie armii lądowej, w której nadal
próbował kierować zaopatrzeniem, jak robiło się to w marynarce wojennej. W ciągu kilku
ostatnich lat podciągnął się, i to bardzo, w logistyce operacji wojennych, ale wciąż miał
tendencję do myślenia najpierw o taktyce, a dopiero w drugiej kolejności o kwestiach
zaopatrzenia. W tej akcji dostrzegł okazję do ujęcia kolejnych kilku tysięcy jeńców, nie
zastanawiał się jednak wcale, co z nimi potem będzie - to zostawiał tęższym i lepiej
opłacanym umysłom. Traigair rozsądniej podchodził do tych kwestii, ale z kolei nie należał
do ludzi, którzy rozpatrują problemy wszechstronnie. Skupi się więc na tym, jak wykurzyć
wroga z okopów i pójść za nim, a dopiero później zacznie myśleć, skąd wziąć zaopatrzenie
dla swoich jednostek.
Zważywszy na to, co Ruhsyl zrobił z siłami Kaitswyrtha, możemy liczyć, że pognamy
Wyrshyma z Saiknyru do Guarnaku. Choć to wcale nie takie pewne. Ludzie biskupa mieli już
kontakt z naszą nową doktryną taktyczną i moździerzami, więc nie uda nam się ich tak
zaskoczyć jak nad rzeką Daivyn. Co gorsza, mieli sporo czasu na odzyskanie morale po klęsce
pod Seraborem. Nie będą więc tak chętnie ustępować pola jak ludzie Kaitswyrtha, zwłaszcza
że te gnojki Nybar i Bahrkly zdążyły zmodernizować struktury armii.
Biskup Gorthyk Nybar, dowódca zdziesiątkowanej dywizji Langhorne’a, i biskup Harys
Bahrkly, dowódca niewiele mniej przetrzebionej dywizji Rakurai, zostali wybrani przez
Wyrshyma do znalezienia taktyki pozwalającej na stawienie oporu Charisjanom. Ich dywizje
wycofano z linii frontu, zastępując je świeżymi jednostkami, a oni sami zajęli się
dostosowaniem swoich oddziałów do sposobu walki wroga. Niewiele mogli zrobić w kwestii
karabinów ładowanych odtylcowo i moździerzy, ponieważ taką bronią Armia Boga nie
dysponowała, ale w pozostałych kwestiach radzili sobie całkiem dobrze, ku irytacji barona
Zielonej Doliny.
Zważywszy na fakt, jak wielkie straty poniosła dywizja Langhorne’a w trakcie szturmu na
Serabor i potem, gdy służyła za ariergardę podczas kontrataku drugiej brygady, potrzebowała
ogromnych uzupełnień. Nie osiągnęła jednak pełnego stanu osobowego, jak wiele innych
jednostek Armii Sylmahna, choć wikariusz Maigwair wysłał na ten odcinek frontu ogromne
rzesze rekrutów. Bez nich jednostki Wyrshyma byłyby w znacznie gorszym stanie, a po
otrzymaniu uzupełnień Nybar całkowicie zreorganizował swoją dywizję.
Czas mieszanych pikiniersko-strzeleckich batalionów dobiegł końca. Zamiast tego
jednostka składała się z trzech uszczuplonych regimentów wyposażonych w karabiny i
bagnety oraz czwarty, najmniej liczny, złożony wyłącznie z pikinierów. Było jasne, że
dowódca nie zamierza używać tych ostatnich w boju, chyba że zajdzie jakaś desperacka
potrzeba - albo puści ich w pierwszej linii podczas równie rozpaczliwego szturmu, by dali
osłonę strzelcom, którzy ćwiczyli ostro marsz w luźnym szyku. To było dopiero początkowe
stadium odchodzenia od stosowania zwartego szyku Armii Boga, w którym ludzie stoją ramię
przy ramieniu, ale szybko stało się jasne, że obaj dowódcy zmierzają we właściwym
kierunku. Zdaniem barona Zielonej Doliny Kościół nie miał szans na dorównanie armii
Charisu, choćby dlatego, że jego struktury dowodzenia pozostawały bardzo sztywne, a
dowódcom pododdziałów nie zostawiano najmniejszej swobody działania. Tymczasem
nowoczesna taktyka wymagała większej elastyczności, na której przyswojenie sobie tak
skostniałe struktury mogą potrzebować wielu lat. Co więcej, trzeba będzie jeszcze przekonać
Inkwizycję, a ta, jak powszechnie wiadomo, była bardzo wrogo nastawiona do wszelkich
nowinek i na pewno nie zmieni zdania w przewidywalnej przyszłości. Kiedy zaś inicjatywa
przejdzie w ręce poruczników i sierżantów, Grupa Czworga zacznie z wolna tracić kontrolę
nad własnymi wojskami, na co ktoś taki jak Zhaspahr Clyntahn nigdy nie pozwoli. To jednak
nie oznacza jeszcze, że Armia Boga nie może zreorganizować swoich jednostek w takim
stopniu, by stały się groźniejsze na polu walki.
Wyrshym nie rozważał na razie pomysłu, by pozostałe jego jednostki poszły śladem
dywizji Langhorne’a i Rakurai. Baron Zielonej Doliny wątpił także, by udało mu się
przekonać do tego pomysłu Maigwaira. Nybar i Bahrkly zaproponowali ostatnio, że
należałoby rozwiązać całkowicie oddziały pikinierów, co w szerszym planie mogłoby
doprowadzić do znacznego zmniejszenia stanu osobowego Armii Boga. Jeszcze niedawno
Maigwair odrzuciłby ten pomysł jako niedorzeczny, ale ostatnimi czasy naczelny wódz wojsk
Świątyni zaczął wykazywać elastyczność, o jaką nikt by go nie podejrzewał. Kto wie, czy już
niedługo nie przystanie na niektóre z rewolucyjnych pomysłów mogących zwiększyć
skuteczność i siłę jego oddziałów. Armia Boga stanie się może mniejsza, ale za to
niebezpieczniejsza.
Baron Zielonej Doliny wolałby, aby trwało to jak najdłużej, i dlatego poparł pomysł
Traigaira. Fakt, że generał Ahlyn Symkyn wyląduje lada moment w Siddarze z
pięćdziesięcioma tysiącami kolejnych piechurów i jeźdźców, był kolejnym bodźcem do
podjęcia natychmiastowej akcji. Baron nie wiedział na razie, gdzie trafią te oddziały, ale miał
kilka pomysłów, co można by zrobić z tak znaczącym wzmocnieniem sił.
Może uda mi się osiągnąć kilka z zakładanych celów i bez ich wsparcia, pomyślał, ale
żeby to się udało, muszę mieć Wyrshyma dokładnie tam, gdzie jest teraz. Zatem nie
powinienem nawet myśleć o wypieraniu go z zajmowanych pozycji. Niech tkwi na północnym
krańcu przełęczy tak długo, jak to tylko możliwe. A to oznacza, że muszę odmówić biednemu
Kailleemu.
Uśmiechnął się na tę myśl, ale zaraz spoważniał, gdy przypomniał sobie, dlaczego tak
naprawdę brygadier i pułkownik będą musieli poczekać.

.IV.
Przylądek Kaihrys
Zatoka Thesmar
Marchia Południowa
oraz
Rzeka Daivyn
Prowincja Skalistego Klifu
Republika Siddarmarku

- Wiem, komandorze, że nie chciałeś ich ustawiać w tym kierunku, ale tutaj mamy
przynajmniej dobre pole ostrzału.
Hrabia Hanthu stanął na szerokim przedpiersiu ułożonym z worków z piaskiem i spojrzał
na osiemnastomilowy przesmyk łączący zatoki Thesmar i Piaskowej Ryby. Refleksy
słoneczne złociły się na pasie błękitnej wody, która w tym miejscu, przy odpływie
odsłaniającym muliste brzegi, miała niespełna cztery mile szerokości i szokująco wysoką
temperaturę jak dla kogoś, kto urodził się i wychował w Starym Charisie. Za plecami
hrabiego, prócz głosów pracujących wciąż przy umocnieniach robotników, słychać było szum
wysokiej trawy porastającej połacie mokradeł. Odór bagnisk był ostry i niezbyt przyjemny dla
szlacheckiego nosa. A teraz, przy najniższym stanie wody, dochodził do tego wszystkiego
smród rozkładających się alg. W takich warunkach Zaraza Grimaldiego tylko czekała, aż
Pasquale obniży gardę.
- Szkoda, że ta cieśnina nie jest odrobinę węższa, mój panie - odparł porucznik Bryahn
Sympsyn. - Stał na stanowisku ogniowym kilka stóp poniżej hrabiego i spoglądał przez lunetę
na przylądek Tymkyn, gdzie ustawiano podobną baterię. - Żałuję też, że nie mamy lepszej
komunikacji z porucznikiem Brownyngiem.
- Nie można mieć wszystkiego - rzucił hrabia Hanthu bardziej filozoficznym tonem, niż
zamierzał. - Z takiej wysokości donośność dział wyniesie jakieś trzy mile albo i więcej, jeśli
wykorzystamy amunicję rykoszetującą. Poza tym ten kanał i tak jest za wąski, by ktoś zdołał
ominąć nasze pozycje.
- To prawda, mój panie - przyznał Sympsyn.
Szczerze mówiąc, wąski kanał żeglugowy biegł jakieś dwa tysiące jardów od brzegu, i to
na długości ponad czterech mil. Każda jednostka, która spróbuje przepłynąć przez tę cieśninę,
narazi się na rozerwanie na strzępy przez osiemnaście trzydziestofuntówek.
- A skoro już o tym mowa - kontynuował hrabia - mniej martwmy się tymi, którzy
spróbują przepłynąć tym kanałem, niż ludźmi chcącymi go zablokować.
- Racja, mój panie. - Sympsyn odłożył lunetę i spojrzał na hrabiego z lekkim
zawstydzeniem.
- Proszę się nie przejmować, poruczniku. - Hrabia uśmiechnął się. - Jeszcze nie spotkałem
morskiego artylerzysty, który przedkładałby myśli o odpieraniu ataków wrogiej piechoty nad
planowanie, jak tu zatopić wrogie jednostki.
Sympsyn uśmiechnął się, słysząc tę uwagę, a hrabia odwrócił się twarzą w stronę
syczących bagnisk i kołyszącej się na nich trawy.
Bagna Północne ciągnęły się na osiemdziesiąt mil w głąb lądu. Większość z nich była
nieprzebyta, chyba że znało się właściwe drogi. Hrabia stracił wiele godzin na przesłuchanie
miejscowej ludności, która żyła całkiem nieźle na tym szczodrym w plony odludziu. Niestety
skoro ci ludzie wiedzieli tak wiele o bagnach, to samo można powiedzieć o zamieszkujących
je lojalistach Świątyni, więc desnairskie i dohlariańskie kolumny z pewnością nie utkną
pośrodku mokradeł, jak chcieliby tego obrońcy. Ale przebycie bagien będzie wielodniowym,
a nawet wielopięciodniowym pasmem udręki, jeśli wróg zechce przetransportować tędy swoją
artylerię. A gdy to się uda, kilka rozsądnie ulokowanych baterii może zamknąć ten przesmyk
dla charisjańskich galeonów, nawet jeśli nie będą dysponowały eksplodującą amunicją.
Z tego właśnie powodu hrabia nakazał rozmieszczenie działonu Sympsyna i jego
bliźniaczej jednostki po drugiej stronie przesmyku. Admirał, sir Paitryk Hywyt, dowodzący
eskadrami obrony wewnętrznej, otrzymał zadanie wsparcia Thesmaru i zamierzał ulokować
tutaj kilka okrętów, w tym galeon artyleryjski, na wypadek gdyby jakiś przedsiębiorczy
człowiek próbował przerwać biegnące tędy linie zaopatrzeniowe. Mimo to hrabia Hanthu nie
był specjalnie zadowolony z faktu, że musi utworzyć dwa tak oddalone od jego sił posterunki.
Przylądek Kaihrys był oddalony od Thesmaru o niemal sto dziewięćdziesiąt mil, a samo
miasto dysponowało zapasami pozwalającymi na przetrwanie niemal miesięcznego oblężenia,
gdyby jakimś cudem Świątynia zdołała zablokować przesmyk. Wielu ludzi uznałoby więc, że
zabezpieczając się w taki sposób, reaguje nadpobudliwie, co być może nie było wcale dalekie
od prawdy. On wszakże uważał od samego początku, że lepiej dmuchać zawczasu na zimne,
niż się potem sparzyć.
Cesarz celnie to ujął, gdy powiedział, że pierwsze prawo wojny głosi, iż wygrywają tylko
ci, którzy ryzykują, ale to wcale nie znaczy, iż rozsądny hazardzista nie powinien asekurować
się przy każdym rozdaniu. A zważywszy na fakt, że w naszym kierunku zmierza niemal ćwierć
miliona bardzo niezadowolonych ludzi, lepiej wykopać z wyprzedzeniem kilka nor, aby móc
się w nich szybko schronić. Aczkolwiek z pewnością nie powiem czegoś takiego tym wszystkim
napaleńcom, którzy pode mną służą.
Prychnął, po czym pokręcił głową. Wspomniani napaleńcy byli dzisiaj święcie
przekonani, że nawet wszyscy Dohlarianie i Desnairczycy tego świata nie zdołają ich
pokonać. I dobrze, tak powinni myśleć żołnierze przed bitwą, choć miało to także swoje złe
strony. Gdyby im kazał, ruszyliby bez wahania na idących ku nim Desnairczyków, co nawet
w przypadku Charisjan byłoby czysto samobójczym krokiem i najmniej optymalnym
sposobem załatwienia sprawy.
Uśmiechnął się z satysfakcją, gdy zobaczył, jak kanonierzy podciągają kolejną
dwunastofuntówkę na otoczone wałem ziemnym stanowisko ogniowe, z którego będzie
mogła chronić podejście do baterii Sympsyna. Tę armatę, podobnie jak cztery tysiące
karabinów, które trafiły w ręce ludzi generała Fyguery, „otrzymali” od królewskiej armii
Dohlaru i choć miał nadzieję, że nie będzie musiał jej nigdy użyć, to przyznawał, że tutaj
przyda mu się najbardziej.
Pas lądu, z którego uformował się półwysep Kaihrys, był o piętnaście stóp wyższy niż
otaczające go bagna, więc każdy, kto spróbuje pokonać to morze cuchnącej brei i trzcin, trafi
pod prawdziwy grad kul i szrapneli. Jeśli do tego czasu zostaną rozmieszczone pełne baterie -
a to da się zrobić całe pięciodnie przed pojawieniem się tutaj potencjalnego wroga - nie trzeba
będzie się martwić nawet zmasowanym atakiem wielkiej armii, dlatego hrabiego bardziej
niepokoiła możliwość, że któryś z Dohlarian wpadnie na pomysł, by uderzyć skrycie
niewielkimi oddziałami. Z tego powodu oddelegował do ochrony obu baterii po kompanii tak
cenionej przez niego piechoty morskiej.
Zaczerpnął tchu, gdy przypomniał sobie, jak daleko od Thesmaru znajduje się to miejsce.
Nawet najszybszy szkuner charisjańskiej floty potrzebował całego dnia, by tutaj przypłynąć, a
właśnie nadchodziła pora powrotu. Właściwie nie musiał przybywać tutaj osobiście,
zwłaszcza że książę Harless przeczesywał systematycznie brzegi jeziora Somyr. Jego oddziały
zajęły już miasto o tej samej nazwie, leżące na południowy zachód od Thesmaru. Prawdę
powiedziawszy, znajdowały się w tej chwili kilka mil bliżej od kwatery głównej hrabiego niż
on sam. Mowa jednak o milach lądowych, tak więc książę będzie potrzebował jeszcze
czterech albo i pięciu dni, zanim dotrze pod Thesmar - o ile jego logistyka jest choćby w
połowie tak dobra jak dohlariańska... co było wszakże bardzo wątpliwe.
Nie zapominajmy, że Dohlarianie nie komplikują niczego niepotrzebnie, co książę Harless
zrozumie, gdy tylko połączy z nimi siły, pomyślał z goryczą hrabia.
Maszerująca ze Skalistego Klifu armia Rainosa Ahlvereza dotarła po bitwie o Alyksberg
aż do Fortu Sheldyn. Mając to zagrożenie na względzie, hrabia Hanthu polecił sir Fahstyrowi
Rychtyrowi wycofać się z zacisznego Trevyru, co oznaczało, że Ahlverez przejmie kontrolę
nad kanałem Sheryl-Sheridahn, prowadzącym aż do Dohlaru. Zakładając, że Dohlarianie i
Desnairczycy zdołają nawiązać współpracę - co zdaniem Hauwerda Breygarta nie było wcale
takie pewne, nawet pomimo faktu, że intendenci obu armii będą dwoili się i troili, by zmusić
do tego swoich podopiecznych - ogromna armia zmierzająca na Thesmar otrzyma
gigantyczne ilości zaopatrzenia. Obrońcy miasta będą równie dobrze wyposażeni, jeśli baterie
strzegące cieśniny pozwolą charisjańskim galeonom na dotarcie do portu, ale te dostawy nie
zniwelują wielkiej przewagi liczebnej wroga.
Siedem tysięcy dwustu ludzi Clyftyna Sumyrsa przybyło z Alyksbergu po liczącym
osiemset mil marszu, lecz byli tak wycieńczeni i schorowani, jak obawiał się tego hrabia.
Cztery regimenty generała Kydryca Fyguery zostały wzmocnione do pełnego stanu
osobowego przez zaciąg ludności lojalnej wobec Republiki, co daje kolejne siedem tysięcy
ośmiuset ludzi, choć nowi rekruci nie byli wciąż tak dobrze wyszkoleni, jak by sobie tego
hrabia życzył. Do tego należało dodać pięć tysięcy ludzi służących w jego pierwszej
niezależnej brygadzie piechoty morskiej i kolejne dwa tysiące marynarzy admirała Hywyta,
który pozostawił na swoich galeonach tylko szkieletowe załogi. To dawało w sumie
trzydzieści dwa tysiące ludzi - o ile żołnierze Sumyrsa staną na nogi przed rozpoczęciem walk
o Thesmar. To stanowiło, w przybliżeniu rzecz jasna, jakieś osiem procent połączonych sił
desnairsko-dohlariańskich, które maszerowały na miasto.
Po to właśnie budowałeś szańce, Hauwerdzie, napomniał się w myślach. I po to ci
karabiny i działa dostarczone tak hojnie przez Dohlarian.
Marzył o otrzymaniu choć kilku tysięcy min lądowych, ale to nie ten rodzaj broni, w jaką
wyposażano piechotę morską. Było to przeoczenie, które zamierzał naprawić w najbliższej
przyszłości, a tymczasem jego inżynierowie improwizowali, zakopując na przedpolach
szańców trzydziestofuntowe pociski połączone ze zdalnymi zapalnikami. Mieli ich pod
dostatkiem, tak samo jak pięćdziesięciosiedmiofuntowych kul do karonad, które można
będzie staczać na przedpole po ręcznym odpaleniu lontów. Jednym z powodów tak silnego
wsparcia sił hrabiego przez marynarzy admirała Hywyta była chęć dostarczenia na pierwszą
linię kanonierów obeznanych z okrętowymi trzydziestofuntówkami, którymi naszpikowano
każdy szaniec.
Hauwerd Breygart nie zamierzał lekceważyć armii wkraczającej na ziemie Marchii
Południowej, nieobce mu były także obawy charakterystyczne dla każdego dowódcy, który
będzie musiał się zmierzyć z dziesięciokrotnie liczebniejszym przeciwnikiem. Mimo to
wkraczał na pokład szkunera po dokonaniu ostatniej inspekcji z niezachwianą pewnością
siebie.
Istnieje możliwość, że przegramy tę bitwę, pomyślał. Ale ci dranie zapłacą za zdobycie
Thesmaru ogromną cenę, wspinając sią na nasze umocnienia po stosach poległych
towarzyszy broni.
***
- Ktoś mógłby zapytać, skąd się tu znowu wziąłeś, seijinie Ahbraimie... - rzucił
uprzejmym tonem książę Eastshare.
- Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej, wasza wysokość - odparł Zhevons. Książę
spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, ale przytaknął w końcu tym słowom, więc jego
rozmówca rozluźnił się nieco i uśmiechnął pewniej. Książę nie zrozumiał pewnie tego żartu,
na Schronieniu nikt bowiem nie czytał Księgi Hioba, ale Merlin nie mógł się oprzeć
zacytowaniu tak pasującego ustępu, zwłaszcza że postrzegano go na tej planecie jako sługę
Shan-wei. Uśmiech zniknął jednak szybko z jego twarzy, gdy przypomniał sobie, po co tu
przybył. - Przebywasz znacznie dalej na zachód niż podczas naszej ostatniej rozmowy, wasza
wysokość - zauważył, na co książę uśmiechnął się bardzo szeroko.
- Wybrałeś dla nas idealne pozycje - odparł. - A ten idiota Kaitswyrth był tak uprzejmy, że
zaatakował je od frontu. Uznaliśmy więc, że skorzystamy z nadarzającej się okazji i pognamy
drania. Wciąż jeszcze przesłuchujemy jeńców, ale już teraz mogę powiedzieć, że nasz
przyjaciel biskup uznał, że ma wystarczająco dużo ludzi, by zadeptać nas niczym szarżujący
smok, bez względu na to, jak głęboko wkopaliśmy się w ziemię.
- Moje źródła potwierdzają, że tak właśnie rozumował - zgodził się Zhevons. - Sugerują
też, że Armia Glacierheart nie będzie stanowiła wielkiego zagrożenia do najbliższej zimy.
Nikt tego nie potwierdzi, ale doszły mnie słuchy, że przyłączeni do niej inkwizytorzy stali się
ostatnimi czasy, nie wiedzieć czemu, bardzo... ostrożni.
Tym razem uśmiech księcia Eastshare był naprawdę paskudny, a seijin odwzajemnił go z
równą satysfakcją. Pomimo dyrektyw wydanych przez Cayleba i Sharleyan inkwizytorzy
służący w Armii Glacierheart byli pewni swojej nietykalności, którą cieszyli się również
wszyscy duchowni, i nie przypuszczali w najgorszych koszmarach, że może im coś grozić.
Długi rząd tyczek z zatkniętymi głowami uzmysłowił im, w jakim błędzie żyli. Nic więc
dziwnego, że wielu ocalałych straciło ochotę na dalszą wojaczkę i nie przykładało się już tak
bardzo do przekonywania żołnierzy. Za jakiś czas dojdą do siebie - pomimo ogromnej
pogardy, jaką Merlin czuł do tych ludzi, nie wątpił nigdy w siłę napędzającej ich wiary - ale
na pewno nie nastąpi to prędko.
- Niestety - kontynuował - Ahlverez nie zamierza dołączyć do Kaitswyrtha. Skierował się
na południe, w tej chwili jego wojska docierają do fortu Sheldyn, a książę Harless opuścił już
Silkiah i podchodzi pod Thesmar. Jeśli wierzyć moim informatorom, hrabia Hanthu i generał
Fyguera okopali się lepiej nawet niż wasza wysokość nad rzeką Daivyn, ale jeśli Ahlverez i
Harless zignorują miasto i zostawią wokół niego kordon, bez trudu dotrą w trzy albo cztery
pięciodnie aż do Fortu Tairys.
Twarz księcia stężała.
- A Fort Tairys znajduje się w rękach rebeliantów - oświadczył beznamiętnym tonem, na
co Zhevons skinął głową.
Szczerze powiedziawszy, Fort Tairys nie do końca znajdował się w rękach rebeliantów.
Generał Lairays Walkyr, dowódca tamtejszego garnizonu, umacniał linie obrony wokół miasta
od wielu miesięcy. Nie były to jednak silne fortyfikacje, a miejscowy garnizon składający się
z buntowników i maruderów nie był wystarczająco liczny, by obsadzić wszystkie szańce,
jednakże to nie miało znaczenia, ponieważ Desnairczycy mogliby bronić miasta bez końca
nawet w przypadku, gdyby Charisjanie rozpętali tam istne piekło. A to nie wróżyło najlepiej,
zważywszy na lokalizację tego miejsca.
- Jeśli tam dotrą, będą mieli pod kontrolą całe Shiloh, nie mówiąc o bezpiecznych tyłach.
A jeśli skręcą na północ, w kierunku waszych linii zaopatrzeniowych, albo na wschód do
Starej Prowincji...
Książę pokiwał ostro głową.
- Problem w tym, że znaleźliśmy się w nieciekawym położeniu - przyznał, sięgając po
mapę Republiki Siddarmarku i rozkładając ją na stole. - Nie przejdą przez nasze pozycje ani
przez Przełęcz Sylmahna - postukał palcem w miejsca zajmowane przez jego jednostki i
wojska barona Zielonej Doliny - ale jeśli ruszą prosto na serce Siddarmarku, nie będziemy
mieli ludzi, którzy ich powstrzymają, ani miejsca, w którym da się ich zastopować, jak
zrobiliśmy z poprzednimi armiami.
- Właśnie - potwierdził Zhevons. - Mam też jednak dobre wieści. Lord protektor jest
gotów wysłać w pole kolejną dywizję strzelecką wyposażoną w najnowsze karabiny. Jedna
brygada już wyruszyła, druga będzie gotowa za kilka pięciodni.
- Naprawdę? - Zaciekawiony książę oderwał wzrok od mapy.
Armia Republiki Siddarmarku w pełni rozumiała potrzebę zaadaptowania żołnierzy do
używania najnowocześniejszej broni, ale to wymagało wywrócenia na nice dotychczasowej
doktryny. W samym środku walki o przetrwanie nie było czasu na formowanie nowych
jednostek, niemniej lord protektor i jego seneszal Daryus Parkair zdecydowali, że struktura
ich regimentów pozostanie niezmieniona, z tym że w każdym będzie teraz pięć kompanii
strzeleckich liczących po czterystu pięćdziesięciu ludzi. Zastosowali też charisjańską metodę
łączenia dwóch regimentów w brygadę, ale ich dywizje, w których skład sojusznicy wcielali
po dwie brygady, miały liczyć po trzy takie jednostki. Zważywszy na fakt, że siddarmarcki
regiment był o połowę mniej liczny niż jego charisjański odpowiednik, tamtejsza dywizja i
tak nie mogła równać się z sojuszniczymi, choć stanowiła całkiem pokaźną formację bojową.
Na razie jednak regimenty strzeleckie, które miały wchodzić w skład owych dywizji, były
wciąż formowane, a siddarmarcka armia przeżyła ogromny wstrząs mimo zachowania
dawnych struktur. Były problemy z uzbrojeniem, dostępnością rekrutów, ale nie tylko. Dla
przykładu zdecydowano, że wszystkie regimenty, które wykazały się nielojalnością podczas
operacji Miecz Schuelera, zostaną rozwiązane. Ich nazwy i numery jednostek zostały
wymazane na zawsze ze wszystkich rejestrów. Pozbawiono je także wszystkich odznaczeń.
Wierne oddziały, które nie zhańbiły się w czas próby, zyskały miano regimentów piechoty,
aczkolwiek nowo powstające jednostki nie miały już takiej nazwy. Podobnie było w
przypadku jazdy, gdzie nowe oddziały nazywano regimentami dragonów.
To były jednak decyzje czysto administracyjne, porządkujące system nazewnictwa starych
i nowych jednostek bojowych, które w najbliższym czasie mogły ulec dalszym zmianom. Nie
miały także nic wspólnego z posyłaniem tychże jednostek na front, a w tej materii napotykano
problemy dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, należało znaleźć i wyszkolić nowych żołnierzy, a
doświadczonych szkoleniowców po ciężkiej zimie i jeszcze cięższych walkach było jak na
lekarstwo. Po drugie, należało zorganizować karabiny. Książę Eastshare zdawał sobie sprawę
z tego, że zdobyczna broń, którą wysłał na wschód, jest bezcenna, mimo że kościelne
muszkiety ustępowały jakością każdej charisjańskiej broni. Wiedział również, że produkcja
siddarmarckich karabinów rośnie wolno, acz nieustannie, ponieważ jest to priorytet w planach
lorda protektora. Stohnar i Parkair nie ustawali w wysiłkach, by ich nowe regimenty były jak
najszybciej gotowe do ruszenia w pole. Mimo to wieść o tym, że cztery takie jednostki już są
gotowe do walki, zaskoczyła go srodze. To było niemal dziewięć tysięcy ludzi, ponad dwie
trzecie stanu osobowego jego armii.
- To doskonała wiadomość - przyznał. - Zastanawiam się wszakże... - W zamyśleniu
spojrzał na mapę, przesuwając po niej palcem tam i z powrotem po linii łączącej rzekę
Daivyn i Jezioro Lodowe, a potem dalej, do miejsca, w którym rzeka Graywater wpadała do
jeziora Glacierborn. Tam postukał palcem, i to dwukrotnie. - Tam mamy silne pozycje - rzucił
półgłosem jakby do siebie, mimo że zerkał w stronę Zhevonsa. - Zajmują rzekę i trakt, a
Kaitswyrth nie wydaje się szczególnie chętny do kolejnego szturmu na nasze szańce. Nie
liczę na to, że będzie siedział dalej bezczynnie, ale jeśli nawet zbierze w sobie tyle odwagi, by
przeprowadzić kolejny atak, teren pozwoli nam się wycofać bez większych strat. No i nadal
mamy szańce na tej wypalonej połaci lasu, gdzie możemy się schronić, gdyby nas stąd
wyparł. - Skupił wzrok na czymś, co tylko on mógł widzieć, i trwał tak przez dłuższą chwilę.
Potem potrząsnął głową. - Z tego, co rozumiem, te dwie brygady, o których wspomniałeś, nie
zostały jeszcze skierowane w konkretne miejsca?
- Tego nie mogę powiedzieć z całkowitą pewnością, wasza wysokość - odparł Zhevons nie
do końca szczerze, a raczej dla zmylenia rozmówcy, ponieważ wiedział doskonale o
wszystkim dzięki SAPK-om, skimmerom i komunikatorom. - Jeśli jeszcze tego nie zrobiono,
zapewne stanie się to już wkrótce.
Książę przyjrzał mu się uważnie, po raz kolejny oceniając dokładność informacji seijina.
Żaden kompetentny generał nie oprze swoich planów na niesprawdzonych informacjach, ale
te pochodzące od Zhevonsa i Merlina Athrawesa zawsze traktował jako pewnik.
- Regiment pułkownika Hobsyna poniósł najcięższe straty - dodał - ale przy wsparciu
artylerii i jednego batalionu snajperów pułkownika Makyna może mieć oko na wroga i
utrzyma te pozycje nawet w przypadku, gdy armia Kaitswyrtha nabierze chęci do dalszej
walki. Albo wycofa się aż na brzeg Jeziora Lodowego, jeśli zajdzie taka konieczność.
- Tak, wasza łaskawość? - wtrącił Zhevons, gdy książę znów zamilkł.
- Musisz coś dla mnie zrobić, seijinie.
- Cóż takiego, wasza łaskawość?
- Wypytaj swoich szpiegów o wszystko, co wiedzą na temat Fortu Tairys i jego garnizonu.
Chcę znać jego liczebność, nazwiska dowódców regimentów Walkyra i wiedzieć, jak dobrze
są wyposażone. Ile mają tam dział, czy dostali nowe karabiny, jaki jest stan zapasów i morale.
Po prostu wszystko.
- To się da załatwić, wasza łaskawość, aczkolwiek nie będę mógł dostarczyć ci tych
raportów osobiście.
- Nie szkodzi. Przyjmuję twoje informacje o owych dwóch siddarmarckich brygadach za
pewnik. - Palec księcia przesunął się ponownie po mapie, od jeziora Glacierheart, przez
wzgórza Clynmair w stronę Fortu Świętej Klair, a następnie na północ do podnóża gór
Branath. - Wyślę wiadomość semaforową z prośbą, by wysłano je w pole jak najprędzej... lecz
by nie przekroczyły zachodniej granicy Glacierheart. Do czasu gdy tam dotrą, zapoznam się z
twoimi raportami i...
Przesuwając palcem raz jeszcze po linii kanału Branath, Ruhsyl Thairis, książę Eastshare,
uśmiechnął się chłodno.

.V.
Zakłady Delthaku
Hrabstwo Wysokiej Skały
Królestwo Starego Charisu
Imperium Charisu

- Zatem ogólnie jesteś całkiem zadowolony, Ehdwyrdzie?


Słysząc głos wewnątrz ucha, Ehdwyrd Howsmyn odchylił się na oparcie krzesła. Siedział
w swoim gabinecie, a choć pora była późna nawet jak na niego, mógł się cieszyć blaskiem
nowego rodzaju lamp gazowych zamontowanych w ściennych uchwytach i zasilanych gazem
koksowniczym, produktem ubocznym spalania w jego ogromnych piecach, w efekcie czego w
pomieszczeniu było wystarczająco jasno, aby ślęczeć nad dokumentami. Tych w jego pracy
nigdy nie brakowało, a mierzył się z nimi w pojedynkę, odkąd kilka godzin temu odesłał do
domów swoich sekretarzy i pomocników, wiedząc, że czeka go podjęcie paru ważnych
decyzji, o konferencji z Caylebem i Sharleyan - oraz Merlinem - nie wspominając. Wolał nie
mieć świadków, po co mu bowiem były plotki, że gada sam do siebie w pustym gabinecie.
Obrócił sobie krzesło tak, aby przez okno wyglądać na wielopiętrowe zakłady, również
rozjaśnione światłem gazowym, w których praca nigdy nie ustawała. Widział więc snopy
iskier, wloty pieców ziejące ogniem niczym wrota piekieł i trzaskające płomieniami głośniej
od rozwścieczonej Shan-wei. Chmury unoszące się w górze, jak i samo niebo zasłane były
nieprzeniknionymi kłębami dymu, który pod wpływem gasnących promieni słońca nabierał
odcienia karmazynu przechodzącego w czerń. Tak przedstawiał się firmament nad
największymi odlewniami w historii Schronienia, emanującymi czystą mocą i energią. Tak
naprawdę były to stalownie, lecz nie można było winić maluczkich, że nie dostrzegali tej
różnicy. On natomiast w gruncie rzeczy patrzył nie na nie, lecz na obrazy cesarza i
cesarzowej, którzy znajdowali się w dwu różnych miejscach, oddalonych od siebie o tysiące
mil, aczkolwiek komunikator zdołał scalić ich projekcje tak, że wydawali się siedzieć obok
siebie. W każdym razie tak to wyglądało w uzbrojonych w soczewki kontaktowe oczach
mistrza Ehdwyrda.
- Wiele zależy od tego, co rozumiesz przez pojęcie „zadowolony”, Caylebie - odparł teraz.
- Pod pewnymi względami jestem nawet bardziej zadowolony, niż się spodziewałem. Pod
innymi z kolei moje zadowolenie jest mniejsze, niżbym sobie życzył. - Wzruszył ramionami.
- Jednym słowem normalka.
Cayleb zachichotał i także rozparł się wygodniej na krześle, które stało w ambasadzie
Charisu w Siddarze. Upił piwa, które trzymał w jednej ręce, a następnie odgryzł kawałek
solonego precla trzymanego w drugiej, po czym przez chwilę żuł w zamyśleniu. Sharleyan -
dla której pora była jeszcze późniejsza niż dla obu mężczyzn - przebywała w komnacie
sypialnej pałacu w Cherayth, racząc się gorącą herbatą. Właśnie pociągnęła dystyngowany
łyczek z cienkiej harchońskiej porcelany, by zaraz pokręcić głową i rzucić pod adresem męża:
- Wy, Starzy Charisjanie, naprawdę macie niewybredny gust.
- Ależ tak - potaknął Cayleb z rozbawieniem. - Do tego jesteśmy pazerni i chętni wdawać
się w interesy z ludźmi pokroju Ehdwyrda. Zdajemy też sobie sprawę, że żaden arystokrata z
prawdziwego zdarzenia długo by z nami nie wytrzymał. Weźmy na przykład takiego hrabiego
Swayle...
- Dziękuję, że mi o nim przypomniałeś. - Sharleyan skrzywiła się i kontynuowała
kwaśnym tonem: - Jak już uruchomisz tę linię rewolwerów, Ehdwyrdzie, koniecznie musisz
mi podarować jeden z pierwszych egzemplarzy. Znam paru chisholsmkich wielmożów, na
których z rozkoszą przeprowadzę testy polowe.
- Będę o tym pamiętał, wasza łaskawość.
- Abstrahując od tych milutkich marzeń o rozlewie krwi i sianiu zniszczenia - wtrącił
Merlin Athrawes - może byś nas oświecił, jak ci idzie montowanie linii produkcyjnej?
Seijin dla odmiany znajdował się w pogrążonym w nocnych ciemnościach lesie u stóp gór
Branath z widokiem na przełęcz Ohadlyn i Fort Tairys. Nie było powodu, by przeprowadzał
rekonesans dla księcia Eastshare osobiście, zważywszy na możliwości SAPK-ów, jednakże od
czasu do czasu lubił sprawdzić wszystko na własne oczy. Poza tym nocne powietrze było
przyjemnie chłodne, a dzięki swemu wzmocnionemu narządowi wzroku widział po ciemku
równie dobrze jak za dnia.
- W kontekście produktywności wygląda to nieźle - odparł Howsmyn. - Zosh Huntyr
poradził sobie nawet lepiej, niż oczekiwałem, z zaadaptowaniem naszych urządzeń pod kątem
użycia pneumatyki, aczkolwiek chyba przedobrzyłem w obliczeniach, jeśli idzie o skalę
tolerancji. Przy pracy z tak wysokimi ciśnieniami nawet mała nieszczelność prowadzi do
poważnych wypadków, a kompresory sprawiają nam więcej problemów, niż przypuszczałem.
I nie chodzi tutaj o osiągnięcie wymaganego ciśnienia, tylko jego utrzymanie w tak wielu
odległych miejscach. Widzę, że nie rozważyłem za dobrze tego aspektu sprawy. Czas więc,
moi drodzy, rozpocząć program szkoleniowy moich inspektorów. - Potarł zaczerwienione
oczy. - Kiedyś produkcja była o wiele prostsza, nie musiałem się przejmować tak wieloma
rzeczami naraz.
- To prawda - poparł go Merlin - ale dzięki twoim postępom wyprzedzamy o lata świetlne
kościelne manufaktury.
- Jakoś nie poprawia mi to nastroju - odparł oschle Howsmyn, opuszczające ręce i
wbijając ponownie wzrok w widoczny za oknem, zadymiony, tętniący życiem kompleks,
który zbudował od zera.
- Ale daje satysfakcję - podpowiedział Merlin, na co przemysłowiec zaczerpnął głęboko
tchu, a potem skinął głową.
- Fakt - przyznał.
Przyglądał się swojemu dziełu jeszcze przez chwilę, a następnie, przeciągnąwszy się w
fotelu, wstał i zaczął krążyć po gabinecie.
- Styvyn Bruhstair okazał się bardzo dobrym kandydatem na szefa Biura Inspekcyjnego.
Jak pamiętacie, nie byłem specjalnie zadowolony z faktu, że tracę najlepszego twórcę
przyrządów pomiarowych, nie mówiąc już o tym, iż miałem przeczucie, że Paityr wkrótce
odbierze mi go na dobre. Nawet rozumiem, co nim kieruje... Bóg jeden wie, jak bardzo
potrzebujemy kogoś takiego w Urzędzie Standaryzacji, ale ten wybór pozostawi ogromny
wyłom w moich dotychczasowych przedsięwzięciach. Na szczęście Styvyn kończy właśnie
szkolić trójkę zastępców. Oni zajmą jego miejsce i razem będą robić to, czym on jeden
zajmował się od niemal roku.
Słuchający go ludzie pokiwali głowami w zamyśleniu. Styvyn Bruhstair był młodszy od
Howsmyna, lecz już został cenionym zegarmistrzem. Zegary Schronienia były znane od
samego pojawienia się człowieka na tej planecie, składali je wszakże mistrzowie fachu, tacy
właśnie jak Bruhstair, nie znający nawet pojęcia standaryzacji. Gildia Zegarmistrzów była
bardzo cenionym cechem, a jej członkowie zarabiali równie wielkie pieniądze jak
hierarchowie Kościoła albo czołowi gracze drużyn baseballowych.
Styvyn był wysoki nawet jak na Charisjanina, do wzrostu Merlina brakowało mu zaledwie
czterech cali, a przy lotnym umyśle i zręcznych palcach mógł się podjąć najbardziej
delikatnych prac. Jako krótkowidz nosił okulary w drucianej oprawie. Już przed laty, zanim
został dostrzeżony przez Howsmyna, wyspecjalizował się w szlifowaniu soczewek i
mechanice precyzyjnej. Dzięki jego wkładowi i pomocy doktora Zhaina Frymyna, kolegi z
Akademii Królewskiej, jednego z najlepszych optyków Schronienia, powstał projekt nowej,
podwójnej lunety pryzmatycznej. Lornetki, jak nazwano ten wynalazek, były kolejnym z
produktów Delthaku, robiono je na wydziale instrumentów precyzyjnych, który powstał
dzięki pieniądzom Howsmyna i pomocy Bruhstaira.
Poza wieloma innymi osiągnięciami Styvyn zajmował się udoskonalaniem narzędzi i
zdolności potrzebnych inspektorom do sprawdzania, czy produkty opuszczające zakłady są
należytej jakości i zostały odpowiednio znormalizowane. Ten aspekt rewolucji przemysłowej
w charisjańskim stylu, jak wiele innych zresztą, wymagał ogromnej giętkości umysłu.
Cesarstwo miało wszakże to szczęście, że pojawił się ktoś taki jak Bruhstair - człowiek
rozumiejący, jak ważną rolę będzie miała kontrola jakości. Z niewielką pomocą Howsmyna (i
sztucznej inteligencji zwanej Sową, o której nawet nie słyszał) wynalazł ponownie
suwmiarkę, dzięki której można było dokonać pomiarów każdego produkowanego obiektu
bez względu na kształty. Do tego w jego portfolio znalazł się także tuzin mikrometrów.
Ponadto dzięki współpracy z Akademią Królewską przywrócił Schronieniu noniusza, nie
mówiąc już o wtyczkach, pierścieniach i miernikach.
A wszystko to zrobił po to, aby w każdej manufakturze Charisu cal był calem w każdym
calu, jak to pięknie ujął kiedyś Cayleb.
Na razie nie osiągnięto jeszcze tego celu, aczkolwiek zbliżano się do niego milowymi
krokami. Merlin natomiast dziwił się niepomiernie, że choć w Piśmie sprecyzowano tak wiele
rzeczy - od zasad baseballu, przez konieczność zachowania higieny osobistej, aż po sposoby
terraformowania „niepoświęconej ziemi”, i uczyniono to naprawdę szczegółowo - to jednak
Bóg nie zająknął się nawet w kwestii miar czy wag. Pismo definiowało je wprawdzie, ale
żadna z nich nie podpadała pod rygory Pasquale, a Kościół Matka upierał się jedynie przy
tym, by zawsze były podawane z jak największą uczciwością, co dawało ogromne pole do
odstępstw na lokalnych rynkach i w manufakturach.
Zważywszy na fanatyzm archanioła Langhorne’a, Merlin przypuszczał, że nie było to
zwykłe przeoczenie. Nie, wszystko wskazywało na to, że - podobnie jak w przypadku
rzymskich cyfr i premetrycznego systemu miar - był to kolejny rozmyślny krok zniechęcający
kolonistów do wynalazczości i odzyskiwania dawnych technologii. Nawet Charisjanie
potrzebowali wiele czasu, by zrozumieć, jak ważna jest standaryzacja produkcji
przemysłowej. A skoro nawet akademicy mieli z tym problem, Athrawes cieszył się w duchu,
że przy jego cichym udziale powstało Królewskie (wkrótce Cesarskie) Biuro Standaryzacji
Miar.
Howsmyn popierał ten pomysł od samego początku i to on kilka lat temu zaproponował
kandydaturę Bruhstaira. Z drugiej jednak strony spora część zdeponowanego w
tellesbergskich skarbcach biura wzorców była dziełem Sowy. Udostępniano je stamtąd
wszystkim chętnym, podkreślając za każdym razem, że jest to dzieło inżynierów Howsmyna.
W Delthaku produkowano także wszelkie wzorce, które trafiały następnie do Cherayth,
Eraystoru i Tranjyru. Prawdę mówiąc, od pewnego czasu zunifikowany cal był nazywany w
cesarstwie znacznie częściej delthackim niż cesarskim czy charisjańskim. Mieszkańcy
Schronienia odkryją kiedyś, jak dawni ludzie na Starej Ziemi, że absolutne standardy miar są
bardzo chimeryczne z samej natury, ale na razie cieszyli się pierwszym ujednoliconym
systemem miar i wag w tutejszej historii... dzięki któremu można było rozpocząć produkcję
na wielką skalę.
Tworzenie nowych, bardzo dokładnych narzędzi pomiarowych nie było jednak łatwe, więc
warsztaty, w których je produkowano, stanowiły nadal wąskie gardło. Tworzenie ich i
sprawdzanie, czy rzeczywiście są tak precyzyjne jak trzeba, zabierało mnóstwo czasu, ale
było to absolutnie konieczne. Dlatego Bruhstair szkolił od niedawna kolejnych pomocników,
dzięki którym wydajność warsztatów wzrosła, choć nie aż tak bardzo, jak pragnąłby tego
Howsmyn.
- Tyle dobrego, że już za kilka lat doczekamy się absolwentów Akademii, którym Rahzhyr
wpoi zasady nowej matematyki - kontynuował przemysłowiec. - Nie cierpię myśli o tym, że
tacy ludzie nie trafią do biur projektujących nowe wynalazki, ale nie ma zmiłuj, bardziej są
nam potrzebni tutaj, by sprawdzali, czy robimy dobrze to, co już produkujemy. Ja dodatkowo
wdrażam program szkoleń w zakresie podstaw geometrii dla czeladników. Gdy ukończymy
budowę kolejnych zakładów, będziemy potrzebowali wielu nowych inspektorów, a chciałbym
także wysłać ich do manufaktur Parsahna Sylza. - Skrzywił się. - Ale ludzie pokroju tego
drania Showaila są naprawdę daleko na mojej liście. Wiem, że potrzebujemy każdego zakładu
produkcyjnego, ale skoro mogę ustalać priorytety, będę się skupiał przede wszystkim na
uczciwych przemysłowcach.
- Mój Boże - mruknął Merlin. - Czym nasz dobry przyjaciel Styvyrt wkurzył cię ostatnimi
czasy?
- Oprócz tego, że zaproponował mistrzowi Bruhstairowi pięćdziesiąt procent podwyżki za
przejście do niego? - rzucił jadowitym tonem Howsmyn. - Albo tego, że łamie aktualnie co
najmniej pięćdziesiąt siedem moich patentów i zatrudnia na czarno dzieci? Hm, może chodzi
też o fakt, że moi inspektorzy odrzucili właśnie pięćset ton wyprodukowanego u niego kutego
żelaza pierwszej jakości, nie wspominając o takim szczególe jak propozycja dwustumarkowej
łapówki dla każdego kontrolera za przymknięcie oka na ten szwindel?
- Jest aż tak źle? - wtrącił Cayleb lodowatym tonem.
- On od samego początku działa w takim stylu. Ostatnio zrobił się jednak jeszcze bardziej
bezczelny, może dlatego że w Starym Charisie nie ma i nie będzie w przewidywalnej
przyszłości ani ciebie, ani Sharleyan. Drań liczy na to, że przez wojnę w Siddarmarku nie
będziemy aż tak czujni i wciśnie nam te swoje wybraki. Przymykałem oko na łamanie przez
niego patentów tylko dlatego, żeby moi ludzie nie tracili dwa razy tyle czasu na kontrolę tego,
co od niego musimy kupować, a Ahlfryd i Dahrail Malkaihy robią to samo w przypadku
naszej marynarki. Ten drań produkuje sporo żelaza, w tym kutego, a tego najbardziej nam
dzisiaj trzeba. Powiem wprost, gdyby nie wasze naciski, już dawno zerwałbym współpracę z
nim. Podczas ostatniej wizyty u Ahlvyna Pawalsyna i Paityra odbyłem nawet krótką rozmowę
na ten temat.
- Naprawdę? - Sharleyan zmrużyła groźnie powieki. Ahlvyno Pawalsyn, baron Żelaznego
Wzgórza, był skarbnikiem Korony, a Paityr Wylsynn pełnił rolę intendenta Imperium Charisu
i szefa Biura Patentowego.
- Zamierzam sądzić się z draniem o każdy patent, który został naruszony - zapewnił ją
Howsmyn - a gdy skończę, lord Hyrst także zamieni z nim kilka słów.
- A niech mnie - jęknęła cesarzowa.
Sir Abshair Hyrst, hrabia Prawiedębu, był ministrem sprawiedliwości Starego Charisu,
odpowiednikiem barona Stoneheart, i przy tym jednym z najważniejszych urzędników
cesarstwa. Właśnie kończył siedemdziesiąt dwa lata i miał o wiele lepsze wykształcenie od
swojego chisholmskiego odpowiednika, gdyż jako członek zakonu Langhorne’a ukończył
prawo, aczkolwiek zanim wstąpił w szeregi episkopatu, jego starszy brat wraz z trojgiem
dzieci zginął w pożarze. Przez tę tragedię musiał opuścić Kościół, aby przejąć obowiązki
hrabiego, i tak zaprzyjaźnił się na kilka dekad z Rayjhisem Yowancem. Był inteligentnym,
oddanym, upartym i coraz bardziej wybuchowym - za sprawą postępującego reumatyzmu -
człowiekiem. Pomimo - a może raczej wskutek - duchownej przeszłości stał się zagorzałym
patriotą i zwolennikiem Kościoła Charisu. Jeśli Showail jest winien choćby połowy przewin
wymienionych przez Howsmyna, hrabia Prawiedębu dopadnie go jak jaszczurodrap kulawego
łowcę.
- Czy nie powiedziałeś przed momentem, że on produkuje masę kutego żelaza, którego tak
bardzo nam trzeba? - zapytał Cayleb, na co Howsmyn wyszczerzył zęby.
- Owszem, wasza wysokość. Lada moment uruchomi dwa kolejne piece hutnicze, które
zwiększą jeszcze bardziej produkcję stali.
- Wybacz, Ehdwyrdzie, że nie nadążam za tokiem twoich myśli, ale czy zaskarżenie nie
spowoduje zamknięcia jego manufaktur?
- Do tego nie dopuścimy za żadną cenę! - Howsmyn pokręcił głową. - Powiedzmy, że nasz
przyjaciel Styvyrt będzie musiał zapłacić karę za łamanie praw patentowych, potem dojdzie
do tego stosowne odszkodowanie i dodatkowe opłaty zarządzone przez Paityra z ramienia
Biura Patentowego, nie mówiąc już o grzywnach nałożonych przez hrabiego Prawiedębu za
łamanie ustaw o zatrudnianiu nieletnich, przekupstwie i kilku innych pomniejszych
przestępstwach. Te działania sprawią, że, jak to mawiają, obudzi się z ręką w nocniku. To
zmusi go do sprzedaży wszystkich posiadanych zakładów, a wtedy, czystym przypadkiem,
zgłosi się do niego pewien holding, w którym wasz uniżony sługa ma sześćdziesiąt pięć
procent udziałów, i zaproponuje wykupienie owych manufaktur. Powiedzmy, że otrzyma
propozycję nie do odrzucenia. Wtedy owe nowe piece rozpoczną pracę pod moim czujnym
okiem, obsługiwane wydajniej i bezpieczniej przez moich ludzi, bez angażowania dzieci i
narażania pracowników na choroby zawodowe. Od miesięcy czekałem na taką okazję. Teraz
drań oberwie z woli Boga.
Merlin zrobił wielkie oczy, widząc zacietrzewienie, z jakim przemawiał Howsmyn. Od
dawna zdawał sobie sprawę z tego, że Ehdwyrd dba o ludzi, którzy dla niego pracują, nie
mówiąc już o ich rodzinach. Pod tym względem on i jego mentor Rhaiyan Mychail różnili się
od większości przemysłowców, nawet charisjańskich, którzy uważali, że robią swoje, dopóki
płacą pensje, nie poniżają robotników i regulują w porę podatki, nie wspominając o
okazjonalnych dotacjach na rzecz zakonu Pasquale, który opiekował się kalekimi i
niedołężnymi. A to, szczerze powiedziawszy, stawiało ich w i tak lepszym świetle niż całą
resztę kapitalistów Schronienia. Polityka rodu Ahrmahków pozwoliła zwalczyć
wykorzystywanie robotników, ale zatrudnianie dzieci i narażanie ludzi na zagrożenia były
wpisane w ten rodzaj działalności gospodarczej od zarania czasów.
Mychail i Howsmyn walczyli z tymi zjawiskami od wielu dekad - w przypadku tego
pierwszego było to ponad czterdzieści lat - a twarda kampania walki z zatrudnianiem
nieletnich prowadzona przez drugiego przedsiębiorcę przysporzyła mu naprawdę wielu
wrogów w branży. Obaj wszakże wierzyli, że godziwa zapłata, zapewnienie opieki medycznej
i wykształcenia dzieciom pracowników oraz przyzwoitych mieszkań dla całych rodzin
stworzy większą więź z pracodawcą i zaowocuje zwiększeniem wydajności i jakości pracy.
Może i płacili więcej niż konkurencja, ale mogli też bardziej polegać na swoich ludziach.
Dzisiaj, sześć i pół roku po pierwszym spotkaniu z Merlinem na Wyspie Heleny, model
przedsiębiorstwa narzucony reszcie Charisu okazał się ogromnym sukcesem i coraz więcej
ludzi, nawet takich gigantów jak Parsahn Sylz, adaptowało go z niekłamaną ochotą. Cała
reszta robiła to nie tyle ze szczerych chęci, ile z obawy, że utraci najlepszych robotników.
Zawsze jednak znajdą się czarne owce, takie jak Showail - ludzie, którzy przedkładają
maksymalizację doraźnego zysku nad dalekosiężne plany.
- Wybacz, Ehdwyrdzie - odezwał się po chwili Merlin - ale czy ty przypadkiem nie
chcesz, aby Showail był przykładem pour encourageur les autres?
- Nie rozumiem, o czym mówisz - odparł Howsmyn, ale już sam fakt, że nie poprosił o
przetłumaczenie tej frazy z francuskiego, był więcej niż wymowny.
- Tak, tak - rzucił seijin. - Czy przypadkiem nie masz podobnych planów wobec innych
przedsiębiorców, którzy naruszają twoje patenty?
- Sugerujesz, że mógłbym wykorzystywać Sowę i jej SAPK-i do szpiegowania
konkurencji?
- Broń Boże! Zastanawiam się jedynie, czy podczas pracy ze sztuczną inteligencją nie
natrafiasz przypadkiem na informacje, które baron Żelaznego Wzgórza i Paityr mogą potem
wykorzystać do zgnębienia twoich pomniejszych konkurentów.
- Ty to masz gadane, seijinie - obruszył się Howsmyn.
- Ale to akurat dobre pytanie, Ehdwyrdzie - przyznał Cayleb, a wtedy jego najlepszy
przemysłowiec odwrócił się ponownie w kierunku okna wychodzącego na zakłady.
- Przyznaję, że w trakcie prac trafiam czasem na takie informacje. Paityr dysponuje
kopiami wszystkich notatek na ten temat dzięki kontaktom z Sową i Nahrmahnem. Musimy
jedynie uważać na to, co przekazujemy Pawalowi, ponieważ on nie należy do wewnętrznego
kręgu. Żaden z nas wszakże nie zamierza wyrugować Showaila z interesu, o ile nie okaże się
to absolutnie konieczne. Paityr wspomniał jedynie, że można by dać do zrozumienia
pozostałym przemysłowcom, iż powinni oczyścić swoją działalność, jeśli nie chcą skończyć
jak ich przyjaciel, i to zanim wyśle do nich inspektorów dysponujących naprawdę
szczegółowymi informacjami. Nie przeczę, że chętnie bym zobaczył, jak część z nich dostaje
po tyłku, ale z dwojga złego wolę, by dostosowali się sami do nowych przepisów, które ty,
Caylebie, zatwierdziłeś razem z Sharleyan przed kilku laty. Nie przetłumaczę im, że dobrze
najedzeni i zdrowi pracownicy oznaczają znacznie wyższy zysk finalny, więc wskażę im
właściwą drogę kilkoma celnie wymierzonymi kopniakami.
- Przypomnij mi tę rozmowę, gdybym jakimś cudem poprosiła w przyszłości, abyś
wygłosił w Chisholmie mowę na temat charisjańskiej przedsiębiorczości - wtrąciła po
dłuższej chwili Sharleyan wyjątkowo oschłym tonem. - Nie jestem pewna, czy
przedstawiciele gildii wysłuchaliby cię z takim spokojem jak my. - Pokręciła głową. -
Zdaniem większości mojej arystokracji ten cały Showail byłby zwykłym mięczakiem.
Przeraziłbyś ich na śmierć, ty piekielny utopisto... i dobrze im tak.
- Nie ma w tym nic utopijnego - upierał się Howsmyn. - Przemawia przeze mnie
wyłącznie zdrowy rozsądek i pragmatyzm.
- Z pewnością - odpowiedział mu bardzo uprzejmym tonem Cayleb. Przemysłowiec
spojrzał na niego, ale cesarz zmilczał. - Kiedy ruszy pierwsza nowa linia produkcyjna? -
zapytał za to.
- Nie prędzej niż pod koniec września i nie później niż w początkach listopada - odparł
przemysłowiec wdzięczy za to, że władca zmienił w końcu temat rozmowy. - Najpewniejsza
wydaje mi się połowa października. Ale to i tak za późno, by wspomóc tegoroczną kampanię.
- Uda wam się produkować na niej rewolwery Mahldyna?
- Niewykluczone. - Howsmyn opadł na fotel. - Taigrys rozgryzł już, jak robić spłonki do
nowych naboi. Nie jest to jednak to rozwiązanie, nad którym pracowaliśmy wcześniej.
Mosiądz dobrego gatunku produkujemy od wielu stuleci, głównie na potrzeby aptek i
przechowywania żywności. Mamy także łatwy dostęp do cynku i antymonu, więc możemy
spokojnie odlewać kule, teraz jedynym problemem jest wymyślenie sposobu osadzania
spłonek. Jeśli pokonamy i tę trudność, resztę zrobią maszyny, a ta część prac, którą muszą
wykonać ludzie, także nie powinna być trudna, o ile pneumatyczne narzędzia zaczną w końcu
działać. Myślę, że zaczniemy od rewolwerów, które wprawdzie nie są tak użyteczne jak
karabiny, ale nie wymagają także wielkich wytwórni. Dlatego pomyślałem, że dam je na
naszą pilotażową linię montażową. Tam będziemy je składać o wiele szybciej, przy okazji
ucząc się, jak udoskonalić niektóre procesy, abyśmy byli gotowi, gdy przyjdzie pora na
robienie karabinów.
Cayleb pokręcił głową, co nie było jednak oznaką dezaprobaty; po prostu zamyślił się
głęboko. Po części pragnął jak najszybszego zwiększenia produkcji karabinów, ale zdawał
sobie również sprawę, że Charisjanie montują je najszybciej na Schronieniu. A Howsmyn
miał rację, gdy mówił, że składanie pistoletów nie wymaga tak wielkich nakładów... nie
wspominając o tym, że armia nie potrzebowała aż tak dużo broni krótkiej.
Poza tym, pomyślał cesarz, jeśli masz na swoje usługi maga, który potrafi robić cuda, nie
podpowiadasz mu, jakich zakląć powinien używać.
- A co z przemysłem ciężkim? - zapytał Merlin. - Ostatnimi czasy byłem zbyt zajęty
sprawami natury wojskowej - dodał tonem usprawiedliwienia. - A jednym z największych
przywilejów wynikających z przynależności do wewnętrznego kręgu jest możliwość
skupienia się na danym temacie i odpuszczenie sobie pozostałych spraw.
- Rozumiem. - Przemysłowiec skinął głową. Zastanawiał się przez kilka chwil, a potem
odwrócił fotel, by móc spojrzeć na wykresy, którymi obwieszono ściany jego biura. - Program
budowy kanonierek zupełnie nie trzyma się harmonogramów ustalonych przez sir Dustyna -
powiedział. - Wszyscy rozumiemy, jak bardzo jest to priorytetowe, zwłaszcza po zakończeniu
wypadu przez kanały i po raportach Bahrnsa. Nie zmienia to jednak faktu, że logistyka
przedsięwzięcia znów jest... zbyt skomplikowana. Budowa silników to temat na osobne
kazanie, jak zawsze zresztą - prychnął pogardliwie. - Stahlman Praigyr i Nahrmahn Tidewater
naciskają, jak tylko się da, a ja przekazałem im kolejne czterdzieści procent silników
przeznaczonych do zwykłych barek, przez co mam teraz problem. A do tego dochodzi jeszcze
produkcja opancerzenia. Za miesiąc ruszy kolejna, trzecia już walcownia Delthaku, na której
da się produkować nawet dziesięciocalowe płyty, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jeśli chodzi o
wydobycie, górnicy Brahda na razie dają radę, choć ledwie zipią. Otwieramy też kopalnie w
Górach Hallecka, w zakładach nad Jeziorem Lymahna uruchomiliśmy piece, to znaczy
uruchamiamy je tam właśnie. Transportowanie rudy do Delthaku nie ma większego sensu,
skoro produkcja stali w tamtejszych zakładach zostanie wszczęta lada pięciodzień.
Składujemy więc cały urobek nad jeziorem, a tutaj będziemy sprowadzać już przetopioną
surówkę, przynajmniej dopóki nie rozbudujemy tamtych zakładów. To może być trudne, ale
wykonalne, jeśli skierujemy na ten front wystarczającą ilość smoków. Brahd także robi spore
postępy przy projekcie na rzece Windhover. Z tym że położenie torów na Przełęczy
Jaszczurów może być sporym problemem, aczkolwiek puszczenie tamtą drogą zaprzęgów
jaszczurów także nie wydaje się sensowne, więc tyle dobrego, że rzeka jest żeglowna aż do
miejsca, w którym łączy się z Białą Wieżą. Dzięki temu możemy tam posłać nawet tak duże
barki jak te, z których korzystamy tutaj, ale budujemy także mniejsze o jedną trzecią, które
idealnie będą się nadawały na tamten odcinek. Doki w Fraidysie od samego początku były
wyposażone w pneumatyczne dźwigi i pasy transmisyjne. Szczerze mówiąc, najgorszy jest
odcinek pomiędzy jeziorami Lymahna i Opal... - Przerwał na moment, po czym skrzywił się
mocno. - Wybaczcie. Nie chcę wciągać was w kolejne techniczne wywody. Prawdziwy
problem polega na tym, czy zdołamy dostarczyć silniki i opancerzenie do nowych kanonierek,
ale myślę, że uda się to zrobić zgodnie z założonym harmonogramem. Nie zdołamy jednak
niczego przyśpieszyć i bez względu na to, jak pilna jest ta sprawa, nie mogę poświęcić jej
więcej energii, ponieważ potrzebujemy jej tutaj i w pozostałych zakładach, kopalniach i
miejscach, o których nawet nie wiem. Tak to wygląda, Merlinie.
- Rozumiem - zapewnił go seijin.
- Ja także - dodał Cayleb, a Sharleyan przytaknęła tylko stanowczo. - Zdajemy sobie
sprawę z tego, że wymagamy od ciebie niemożliwego, Ehdwyrdzie. Zważywszy na ilość
zmian wprowadzanych na szybko do naszych planów, nie zamierzamy naciskać na ciebie ani
niczego na tobie wymuszać.
- Cieszy mnie to - rzucił Howsmyn, po czym zaczerpnął głębiej tchu. - Czasami czuję się
jak jednoręki treser jaszczurodrapów, ale przyznam szczerze, że rad jestem z faktu, iż moi
ludzie nie zawiedli mnie ani razu. Ani razu, Caylebie. Uważasz, że ten chciwy głupiec
Showail mógłby coś podobnego powiedzieć?
- Na pewno nie.
- Czy mam rozumieć, że sir Dustyn i Ahlfryd w świetle raportów kapitana Bahrnsa raz
jeszcze przeprojektowali Króla Haarahlda? - Uśmiech Sharleyan był tak krzywy, że
Howsmyn wzdrygnął się, gdy go zauważył.
- Oczywiście, wasza łaskawość! - Przewrócił oczami. - A raczej zaczną, gdy tylko Ahlfryd
zakończy testy polowe. Razem z Ahldahsem Rahzwailem sprawdza sześcio- i ośmiocalowe
działa odtylcowe. Szczerze powiedziawszy, jesteśmy daleko do przodu, jeśli chodzi o
produkcję luf i zamków do takich dział. Problemem jest wciąż system oporo-odrzutowy. Z
jego powodu składujemy części, zamiast je montować w gotowe armaty. A nasz demoniczny
duet lada moment weźmie się do dziesięciocalówek. Udało nam się wyprodukować pierwsze
niezawodne lufy i zamki. Konstrukcje te przeszły pomyślnie testy na różnych lawetach,
aczkolwiek odrzut tych dwudziestodwutonowych potworów jest naprawdę ogromny. Z
niczym podobnym nie mieliśmy do tej pory do czynienia. Nawet ośmiocalówki ważą o
połowę mniej. Tak więc chłopcy mają tam dostatecznie dużo zabawek, które robią wiele
hałasu, zatem jeśli jedna z nich nie eksploduje przy eksperymentowaniu z piekielnymi
miksturami Sahndrah, to inna zrobi to na pewno.
Sharleyan roześmiała się. Sir Ahlfryd Hyndryk, baron Morskiego Szczytu, był nie tylko
jednym z jej faworytów, ale też pasjonatem wszystkiego, co wybuchało. Kapitan Ahldahs
Rahzwail był może nieco mniej ortodoksyjny i rozgarnięty, ale też bardziej obliczalny od
swojego przełożonego. Poza tym dobrali się jak dwa ziarnka w korcu i nie odpuścili, gdy
dowiedzieli się, że doktor Sahndrah Lywys wynalazła nitrocelulozę. Baron Morskiego
Szczytu zdawał sobie sprawę z tego, że badania są dopiero na wstępnym etapie, ale był też
świadom, jak wielkie możliwości daje nowy materiał, popierał więc z całego serca propozycję
Rahzhyra Mahklyna, by zaproponować Bractwu Świętego Zherneau wprowadzenie Lywysa
do wewnętrznego kręgu.
To oznacza jednak, że biedna Sahndrah odkryje te same prawdy, które tak oszołomiły
Ehdwyrda. Ahlfryd wciąż nie może poskładać tego wszystkiego do kupy, co jest wystarczająco
frustrujące dla niego, a ona stanie wobec jeszcze większego problemu: pozna całą prawdę,
ale nie będzie mogła jej ogłosić, pomyślała Sharleyan.
Lywys wzięła kilkupięciodniowy urlop naukowy z Akademii, aby się uporać z prawdą o
archaniołach, Kościele Matce i tak zwanej Federacji Terrańskiej, którą zniszczyli doszczętnie
Gbaba. Większość tego czasu spędziła jednak na rozmowach z Sową. Merlin poleciał z nią
nawet do Jaskini Nimue, aby mogła spotkać sztuczną inteligencję osobiście, widział więc, jak
kobieta wybuchnęła łzami, gdy odkryła banki danych o chemii i zobaczyła na własne oczy
piękno procesów i zasad, ku którym zmierzała od tylu lat. Zanim wróciła do Tellesbergu,
zdążyła opracować - z pomocą Sowy - formułę Pudru B, czyli oryginalnego bezdymnego
prochu ze Starej Ziemi, nie mówiąc o bardziej stałym kordycie.
W zasięgu jej rąk znalazł się także kwas pikrynowy, przydatny przy produkcji silnych
materiałów wybuchowych, choć jego długookresowa niestabilność studziła zapędy zdolnej
chemiczki oraz pozostałych członków wewnętrznego kręgu. Był wszakże bardzo łatwy do
pozyskania, a to dzięki gigantycznym ilościom węgla drzewnego produkowanego w
zakładach Howsmyna, więc pracowała nad nim, zdając sobie sprawę z tego, że uda się go
wykorzystać prędzej niż Puder B albo ulepszony kordyt.
„Prędzej” nie znaczyło jednak w tym wypadku „szybko”. Bez względu na to, kiedy będzie
gotowa, trafi na problemy z ilościami materiałów potrzebnych do masowej produkcji,
ponieważ ich zdobycie wymaga - między innymi - stworzenia choćby prymitywnej
petrochemii. Doktor Zhansyn Wyllys, który nie należał do wewnętrznego kręgu, zajmował się
już tą sprawą, więc Lywys i Mahklyn kierowali nim umiejętnie, wskazując właściwy
kierunek, aczkolwiek mogli liczyć na uzyskanie czegokolwiek dopiero za miesiąc bez
względu na to, jakiej perswazji by użyli.
- Na razie Ahldahs przygotował brązowy proch - kontynuował Howsmyn. Materiał
wybuchowy, o którym wspomniał, nazywano na Starej Ziemi prochem kakaowym z powodu
kłębów brązowego dymu, jaki pozostawał po spaleniu. - Dymi bardziej od czarnego, ale daje
większą prędkość wylotową. Udało się nam także przekształcić młyny na Wyspie Heleny i
możemy tam teraz produkować jeszcze bardziej wydajny proch pryzmatyczny. Teraz zaś
przygotowujemy się do podobnych zmian w pozostałych młynach. To musi potrwać kilka
miesięcy, ponieważ chcemy mieć absolutną pewność co do jakości produktu. Bez względu na
frustrację Ahlfryda, który chciałby mieć wszystko zrobione na wczoraj, i tak poszliśmy w
tych pracach znacznie dalej niż uczeni Grupy Czworga. Nasza produkcja wzrosła o około
trzydzieści procent i na takim poziomie powinna się utrzymać, dopóki Sahndrah nie
wprowadzi bardziej stabilnych rodzajów prochu. Zanim to jednak nastąpi, powinna mieć
formułę dynamitu dla górników Brahda, tę samą, którą opracował Nobel, z tym że ona
wzbogaciła ją dla stabilizacji o domieszkę ziemi okrzemkowej. Na potrzeby tej produkcji
budujemy całkiem nowy zakład w Hanths. Znajduje się wystarczająco blisko Delthaku, ale
jednocześnie jest na tyle izolowany, by zminimalizować straty w razie jakiejś katastrofy.
Niestety ten materiał wybuchowy nie nadaje się do naszych armat.
- Zatem nie pozostaje nam nic innego, jak trzymać się w najbliższej przyszłości czarnego
prochu - wtrącił zamyślony Cayleb i zaraz machnął ręką. - Nie narzekam, Ehdwyrdzie! No,
może trochę, ponieważ wiem, jaką przewagę dawałby nam proch bezdymny, ale jeśli tobie i
Taigysowi Mahldynowi uda się stworzyć naboje o charakterystyce zbliżonej do tej, o jakiej
słyszałem, będę przeszczęśliwy. Przynajmniej chwilowo.
- Ja także - poparł go Merlin, a Sharleyan znów przytaknęła.
- Cieszę się, że tak uważacie. - Howsmyn westchnął, a potem spojrzał na zegar. -
Naprawdę powinienem już wracać do domu - powiedział. - Wiem, że mamy jeszcze dziesiątki
spraw do omówienia, ale najważniejsze chyba już poruszyliśmy?
- Chyba tak - przyznał po chwili Cayleb. - A w każdym razie porozmawialiśmy o tym, co
najaktualniejsze. Domyślam się również, że w niedalekiej przyszłości znajdziemy kolejną
okazję do rozmowy.
- Tego możesz być pewien! - Howsmyn podniósł się z fotela i przeciągnął mocno. - Jutro
mam konferencję z Brahdem na temat lokomobili. Pojutrze omawiam z Parsahnem Sylzem
kwestię stalowych belek pokładowych do kanonierek. Potem, w czwartek, Ahlfryd i ja
musimy zająć się ustaleniem priorytetów artylerii odtylcowej. Ahldahs na pewno poruszy
także kwestię nowych haubic i systemów odrzutu do nich. Pułkownik Hynrykai także już się
zapowiedział. Chce porozmawiać na temat zwiększenia produkcji min, skoro okazały się tak
przydatne w walce. No tak, jest też komandor Malkaihy, on z kolei ma nowe projekty min
morskich, które bardzo by mi się podobały, gdyby nie fakt, że innym mogą się znacznie
bardziej przydać niż nam. No i na koniec konferencja z Taigrysem na temat produkcji
rewolwerów, podróż w górę rzeki na inspekcję kopalń, z której w drodze powrotnej muszę
zboczyć na budowę zakładu produkującego dynamit. Wspomniałem wam o nim wcześniej. A
jakby tego było mało, mam jeszcze robotę papierkową na pięć albo i sześć pięciodni i połowę
mniej czasu, aby ją skończyć.
- Dość tego! - zawołał Cayleb, szczerząc zęby. - Idź do domu. Przytul żonę. Prześpij się.
Świat nie zniknie do jutra, twoje problemy też nigdzie się nie wybierają. To jedna z lekcji,
jakich udzielił mi kiedyś Merlin. Powiedział również coś takiego: bez względu na to, z iloma
problemami poradzisz sobie dzisiaj, jutrzejszy dzień będzie dla ciebie równie ciekawy.
- Ciekawy! - prychnął Howsmyn. - Wydawało mi się, że to słowo ma inne znaczenie.
- Bo ma - przyznał Merlin z uśmiechem na twarzy. - I dlatego właśnie pewien naród ze
Starej Ziemi miał powiedzenie: „Obyś żył w ciekawych czasach”, które było czymś w rodzaju
klątwy.
- Widzę, że wy, na Starej Ziemi, coś tam jednak wiedzieliście o życiu - mruknął
Howsmyn, uśmiechając się pod nosem, a potem sięgnął do pokrętła lampy gazowej, by ją
zgasić, i ruszył w kierunku drzwi.
- Owszem. Ale nie wszystko, Ehdwyrdzie. Nie wiedzieliśmy na przykład, że wy,
mieszkańcy Schronienia, zdołacie wycisnąć z ciekawości ostatnie soki.

.VI.
Przełęcz Sylmahna
Stara Prowincja
Republika Siddarmarku

- Właśnie nadeszła ta wiadomość semaforowa, na którą czekałeś, mój panie.


Kynt Clareyk podniósł spojrzenie znad raportu, który czytał, mając w oczach odpowiednią
mieszaninę niecierpliwości, zdumienia i wdzięczności. Równocześnie uznał w duchu, że jak
tylko jego kariera wojskowa dobiegnie końca, będzie mógł się rozejrzeć za pracą na scenie,
taki był z niego dobry aktor.
Wyciągnął dłoń, a Bryahn Slokym wręczył mu złożoną i zapieczętowaną kartkę.
Rozłożywszy papier, odkrył - bynajmniej nie ku swemu zdziwieniu - że depesza została
sporządzona za pomocą jego osobistego kodu. Ponieważ oficjalnie nie miał pojęcia, jaką treść
niesie, sięgnął po księgę szyfrów, umieścił ją przed sobą na blacie, po czym zabrał się do
odcyfrowywania wiadomości.
Największym minusem komunikacji semaforowej była niemożność ukrycia wiadomości
przed niepowołanymi oczami. Każdy bowiem, kto nie był ślepcem, widział, kiedy wieża
nadaje, a że tych wież było dużo po drodze od nadawcy do odbiorcy, istniało równie wiele
miejsc, w których mogli się zaczaić szpiedzy, aby z ukrycia podglądać przekaz i skrzętnie
notować przesyłane znaki. Właśnie dlatego rutynowo przesyłano wiadomości za pomocą
kodów i szyfrów, aczkolwiek trzeba też zauważyć, że w ciągu setek lat mieszkańcy
Schronienia nabrali nie lada wprawy w odcyfrowywaniu wiadomości. Laicy na własne ryzyko
podglądali wiadomości kościelne, lecz tajemnicą poliszynela był fakt, że i szyfranci Kościoła
Matki posiedli umiejętność łamania bardziej skomplikowanych kodów. Krążyły nawet słuchy
- w które baron Zielonej Doliny wierzył coraz bardziej w miarę odkrywania prawdy o
„archaniołach” - że w Świątyni znajduje się tajemnicze urządzenie umożliwiające złamanie
dosłownie każdego szyfru. Nawet jeśli należało to włożyć między bajki, fakt pozostawał
faktem, że za odpowiednią cenę obsługa semaforów była skłonna odcyfrowywać treść
wiadomości jednych na zlecenie drugich.
Z tego powodu wszystkie wiadomości o kluczowym znaczeniu przesyłano za pomocą
czegoś, co na Starej Ziemi nazywano „jednorazowymi tabelami”. To, że ostatnia wiadomość
została przesłana właśnie w ten sposób, świadczyło o jej wyjątkowym znaczeniu. Zapewne
dlatego Slokyma ciekawość aż paliła, co generał mimowolnie wyczuwał. Młody porucznik
sprawiał wrażenie opanowanego, jednakże czuć było, że wewnątrz aż drży z podniecenia
niczym mały chłopiec niecierpliwie przestępujący z nogi na nogę.
Baron Zielonej Doliny pracował powoli i dokładnie, mimo że Sowa (która już dawno
poznała zawartość wszystkich jego książek z szyframi) mogła sobie poradzić z tym kodem
błyskawicznie, po czym przerzucić treść odcyfrowanej wiadomości wprost na jego soczewki
kontaktowe. Jednakże porucznik niebotycznie by się zdziwił, widząc, że jego przełożony
odcyfrowuje wiadomość z marszu, a wprawianie młodego Bryahna w zdumienie nie należało
do priorytetów członków wewnętrznego kręgu.
Wreszcie Clareyk dobrnął do końca wiadomości, wyrwał zużytą kartkę z książki,
dokładnie podarł ją na strzępki, umieścił w popielniczce i zapalił świecę Shan-wei. Następnie
tak długo mielił płatki popiołu krańcem świecy, aż rozpadły się w proch. Dopiero wtedy
zwrócił spojrzenie na adiutanta... którego zniecierpliwienie sięgnęło niemal zenitu, ocierając
się o brak szacunku dla przełożonego, podczas gdy ten metodycznie zajmował się
prozaicznymi drobiazgami.
- O, wciąż tu jesteś, Bryahnie! - zauważył baron, dziwiąc się teatralnie.
- Tak, mój panie. Wciąż tu jestem.
Baron Zielonej Doliny zauważył w myślach, że ton głosu jego przybocznego mógłby być
choć odrobinę mniej „cierpliwy”, po czym uśmiechnąwszy się pod nosem, powiedział na
głos:
- A więc tak... - Zawiesił głos. - Mamy zgodę.
Oczy Slokyma rozbłysły jak ogarowi, który właśnie zwietrzył królika w winorośli.
Clareyk pozwolił sobie tylko na nieco szerszy uśmiech.
- Ponadto - podjął - lord protektor Greyghor donosi, że wkrótce zostaniemy wzmocnieni
przez nowoczesną dywizję, która zabezpieczy przełęcz, gdy tylko tutaj dotrze, dzięki czemu
reszta brygady będzie mogła zająć... nowe stanowiska. Naszym zadaniem jest pozostawienie
brygadiera Traigaira na czatach i dyskretne wymknięcie się stąd.
- Tak jest, mój panie! - Oczy Slokyma płonęły teraz jasnym blaskiem.
Widząc to, Clareyk machnął na niego ręką i polecił:
- Sprowadź do mnie brygadiera Mylza, a także pułkownika Powairsa, pułkownika
Graingyra i pułkownika Mkwartyra.
- Tak jest, mój panie!
Slokyn walnął się pięścią w napierśnik, po czym zniknął, baron Zielonej Doliny zaś
wyciągnął mapę, na której już wcześniej rozrysował plan, i zastanowił się, jak oficerowie, po
których posłał, zareagują na nowiny.
Brygadier Zhebydyah Mylz, dowódca drugiej brygady, był Charisjaninem, który - jak
baron Zielonej Doliny - trafił do armii cesarskiej prosto z floty podczas inwazji na Corisand.
Dobiegał właśnie czterdziestki, miał spore doświadczenie polowe ze wspomnianej kampanii i
był o wiele bardziej agresywny niż brygadier Traigair, więc wiadomość powinna mu się
spodobać, do pewnego stopnia rzecz jasna. Powairs, szef sztabu barona Zielonej Doliny,
dostrzeże w tej propozycji znacznie większy potencjał niż Mylz, chociaż od razu tego nie
przyzna. Jednym z jego zadań było służenie baronowi za pudło rezonansowe i zmuszanie go
do przemyślenia każdej decyzji, aby nie podchodził do walki zbyt entuzjastycznie.
Mkwartyrowi będzie wszystko jedno. To twardy, doświadczony inżynier, który robi wszystko
według podręczników (a taszczy ze sobą więcej książek, niż ktokolwiek by podejrzewał).
Będzie pytał tylko o to, co baron Zielonej Doliny chce zbudować bądź wysadzić. Gdzie trzeba
wykonać te operacje, jest mu zupełnie obojętne. Graingyr powinien przyjąć tę wiadomość
mniej więcej tak jak Powairs, jeśli tylko się dowie, że to na jego barkach spoczywa całe
zaopatrzenie.
Niewykluczone, że nie będą aż tak zaskoczeni, jak podejrzewałem, pomyślał baron. Znają
mnie przecież doskonale, a skoro Bryahn wydedukował, co zrobię, oni także mogli do tego
dojść. Z drugiej strony Bryahn ma pieczę nad moimi mapami i wiadomościami, więc widział
projekty, nad którymi pracowałem, a oni nie mieli takiej okazji.
Uśmiechnął się na tę myśl, ponieważ tym razem starał się trzymać karty przy piersi. Ufał
swoim oficerom, a dzięki SAPK-om był w stanie zidentyfikować niemal wszystkich
lojalistów Świątyni, jakich miał w sztabie. Niemal czyniło jednak sporą różnicę, czego
najlepszym dowodem była zagłada młynów Hairathy. A żaden z jego oficerów nie miał
przecież dostępu do SAPK-ów. Im prędzej poznaliby szczegóły zbliżającej się operacji, tym
rychlej wiedzieliby o nich podwładni i tym większe byłoby ryzyko przecieku.
Im dłużej zachowamy wszystko w tajemnicy, tym lepiej dla całej operacji, uznał po
głębszym namyśle.
A gdy opuścił wzrok na mapę i przyjrzał się ponownie ukształtowaniu terenu, jego
uśmiech stał się zimniejszy i bardziej bezwzględny.
***
- To właśnie zrobimy - rzucił Kynt Clareyk jakąś godzinę później, odwracając się do
oficerów zgromadzonych przed mapą. Przesunął palcem po linii, jaką oznaczono bieg rzeki
Sylmahn, potem skręcił na wschód i przez Kanał Tairmana dotarł do rzeki Międzygórze i
leżącego przy niej miasteczka Maiyam, gdzie skręcił ponownie na północny zachód, by
zatrzymać się przy jeziorze Grayback. - Seneszal wysyła nam wsparcie pod postacią dwóch
regimentów jazdy. Oddziały te dotrą tutaj za niespełna pięciodzień. Wolałbym wprawdzie
naszych dragonów, ale kawaleria buntowników, w przeważającej większości, to nie wojsko,
tylko zwykłe zbiry na koniach. Jestem też pewien, że nasza piechota da sobie radę z każdym
zagrożeniem, na jakie trafimy w Międzygórzu. Pytanie tylko, jak szybko zdołamy pokonać tę
trasę, skoro nie musimy go zabezpieczać. Ostatnie raporty wywiadu mówią - wspominał,
rzecz jasna, o informacjach zdobytych przez SAPK-i - że Chestyrvyl i Greentown są słabo
bronione, a w Maiyamie stacjonuje tylko przetrzebiony regiment milicji. Co więcej,
kontrolujemy wszystkie śluzy na kanale, a między nim i jeziorem nie ma już żadnych progów
wodnych. To oznacza, że możemy korzystać z transportu wodnego aż do Greentown, o ile uda
nam się zdobyć Maiyam, zanim obrońcy zorientują się, co im grozi.
- A co będzie, jeśli nie zdołamy zdobyć tego miasta, zanim jego obrońcy zorientują się, co
im grozi? - zapytał Allayn Powairs.
- Wtedy będziemy potrzebowali od groma smoków, ale ufam, że Brysyn znajdzie je, jeśli
zajdzie taka potrzeba.
Uśmiechnął się do pułkownika Graingyra, a ten także wyszczerzył zęby w odpowiedzi.
Nie wyglądał na najszczęśliwszego, ale przynajmniej nie spanikował od razu.
- Jak myślisz, co pocznie Wyrshym, gdy dowie się, co robimy? - Kolejne pytanie zadał
brygadier Mylz.
- Zrozumienie, co się dzieje, zajmie mu sporo czasu, chyba że zdołał naprawić większą
liczbę semaforów zniszczonych przez nasze kanonierki, niż do tej pory sądziliśmy - odparł
pewnym tonem baron Zielonej Doliny. - A gdy już odkryje prawdę, i tak niewiele będzie mógł
począć. Musiałby pokonać Góry Księżycowe, Lodowego Pyłu i Kalgarany, a z tamtejszych
kanałów nie może przecież skorzystać. Gdyby chciał zareagować, musiałby obejść
wspomniane łańcuchy górskie i do tego ciągnąć za sobą całe zaopatrzenie po lądzie. To jakieś
dwa tysiące mil traktów do pokonania, a Serabor od Greentown dzieli tylko dziewięćset
sześćdziesiąt mil szlaków wodnych. Nie mówiąc już o tym, że Serabor leży tylko czterysta
pięćdziesiąt mil od Chestyrtyn. Tak czy inaczej, dotrzemy na miejsce na długo przed nim, o
ile nie obawiasz się, że powstrzyma nas milicja zostawiona na drodze do jeziora Grayback. -
Mylz prychnął pogardliwie. - Tak sądziłem - dodał baron Zielonej Doliny, uśmiechając się z
satysfakcją. - Szczerze powiedziawszy, cieszyłbym się jak dziecko, gdyby Wyrshym
spróbował nas powstrzymać. Wątpię, aby wysłał w pole większość swojej armii, i to tam,
dokąd nie sięgają jego szlaki zaopatrzeniowe, choć byłoby to miłe z jego strony, nie sądzicie?
Zwłaszcza gdyby lord protektor wsparł nas swoją jazdą. Albo gdyby z drugim eszelonem
generała Symkyna pojawiło się parę brygad naszej własnej kawalerii.
- Oj, tak, mój panie. W pełni popieram twoje zdanie na ten temat. Powiedz mi jednak,
dlaczego chcesz to zrobić właśnie teraz. Dlaczego nie poczekamy na przybycie generała
Symkyna, aby ruszyć pełną siłą?
- Z dwóch powodów, Zhebydyahu. Po pierwsze, nie mamy żadnej pewności, że generał
Symkyn przybędzie w wyznaczonym czasie. Domyślam się, że robi wszystko, by się nie
spóźnić, ale ty, jako były żołnierz piechoty morskiej, powinieneś wiedzieć najlepiej, że falom
i wiatrom nie da się rozkazywać, co znaczy, że najprędzej możemy spodziewać się go tutaj
pod koniec pierwszego pięciodnia września. Z tego, co pamiętam, jesteś ciepłolubnym
Charisjaninem jak ja, a nie zaznajomionym z mrozami Chisholmianinem, w północnym
Haven zaś o tej porze roku powinien już leżeć śnieg... - Odpowiedziały mu salwy gromkich
śmiechów. - Podejrzewałem, że w tych pogłoskach może być ziarno prawdy - dodał, ale zaraz
spoważniał. - Chyba możemy spodziewać się śnieżyc nie później niż w pierwszej połowie
października. Jeśli Symkyn nie zdoła dotrzeć na miejsce przed połową września, a do tego
trzeba dodać sześć dni jazdy z Siddaru do Tairmany, nie zostanie nam zbyt wiele jesieni na
prowadzenie działań. Wolę zatem pokonać całe Międzygórze i znaleźć się w prowincji
Midhold, zanim on zejdzie na ląd. Tak samo jak lepiej będzie, jeśli znajdziemy się
wystarczająco blisko Przełęczy Północnej, zanim zamarzną wszystkie kanały. Nie wiem, czy
to najlepsze rozwiązanie, ale przynajmniej wypchniemy milicję buntowników z całej
prowincji Midhold. Dzięki temu przywrócimy komunikację z prowincją Rollings i obsadzimy
linie gór na północy od Meirstroms po przełęcz Glacierheart. - Podwładni kiwali głowami w
głębokim zamyśleniu, więc kontynuował, nie robiąc żadnych przerw: - Drugi powód jest taki,
że Wyrshym miał wystarczająco wiele czasu, by odzyskać siły. Okopał się i poczuł
bezpiecznie, na tyle, na ile jest to możliwe, a cała armia zaczęła odzyskiwać morale, choć z
tym ostatnim może być różnie, ponieważ nasz biskup musiał się już dowiedzieć, co książę
Eastshare zrobił z wojskami Kaitswyrtha. A to może oznaczać, że nastroje w oddziałach,
pomimo zdwojonych wysiłków inkwizytorów, są wciąż podłe. Jeśli więc wróg dowie się, że
wykonaliśmy manewr oskrzydlający, może dojść do wniosku, że chcemy zrobić z nim to
samo, co książę z Armią Glacierheart. Żaden z oficerów Wyrshyma tego nie przyzna, ale
jestem pewien, że tak właśnie pomyślą, i chcę, aby tak się stało. Chcę, żeby myśleli o tym
przez całą zimę. I żeby głowili się, dlaczego przygotowujemy się do ofensywy, skoro mają
nad nami dziesięciokrotną przewagę liczebną. A my, gdy nadejdzie wiosna, będziemy mieli
wsparcie nie tylko ze strony oddziałów generała Symkyna. Generał Wysokiego Szczytu
przybędzie z resztą armii, a gdy ruszymy skopać tyłki wroga, naszych tyłów będą strzegły
nowe siddarmarckie regimenty. To wszystko z pewnością zaniepokoi chłopców ze Świątyni, a
mnie bardzo zależy, żeby bali się jak najdłużej. - Zamilkł, by te słowa zapadły ludziom w
pamięć, a potem uśmiechnął się pod nosem. - Dopóki nie trafili na nas na tej przełęczy, niosła
ich na wschód fala nieprzerwanych zwycięstw, ale nasz sukces, rajd po kanałach i atak księcia
spuściły im wiatr z żagli. I niech tak zostanie. Chcę, by Armia Boga przystępowała do walki z
armią cesarstwa z taką bojaźnią, jak flota Boga walczyła z Cesarską Marynarką Wojenną
Charisu, a to oznacza, że musimy ich przerazić i robić wszystko, by pozostali w takim stanie
do wiosny. Wykopiemy im ziemię spod nóg, a gdy padną, przydepczemy im tchawice,
wykorzystamy każdą okazję, by pozbawić ich serca do walki, i pokażemy im, udowodnimy,
że są tylko mięsem armatnim, z którym możemy zrobić, co zechcemy. Jeśli nam się to uda,
przywódcy Świątyni przegrają, zanim oddamy pierwszy strzał w ich kierunku.
Przyjrzał się twarzom otaczających go oficerów i dostrzegł na nich poparcie. Mogli mieć
wiele argumentów obalających przedstawione im tezy, ale zdołał przemówić im do rozsądku.
Sobie także, przy okazji, ponieważ wiedział więcej, niż mógł powiedzieć. Zdawał sobie
bowiem sprawę, że generał Symkyn przybędzie nieco wcześniej, niż to było planowane, oraz
że generał Wysokiego Szczytu opuścił tego ranka Port Królewski, wiodąc niemal dwieście
tysięcy żołnierzy cesarskiej armii - piechoty, kawalerii i artylerii - ku brzegom Siddarmarku.
Przy sprzyjających wiatrach siły te pojawią się w republice już za dwa miesiące, a najpóźniej
w połowie października. Pomyślnych wiatrów nikt jednak nie mógł zagwarantować, co
wyłożył przed momentem Zhebydyahowi Mylzowi, a sztormy o tej porze roku były częste.
A był przecież jeszcze trzeci powód, którego w ogóle nie omówili. Lojaliści Świątyni z
prowincji Midhold słyszeli już o sukcesach aliantów na Przełęczy Sylmahna i kanałach... a do
tego nie mieli bezpośredniej łączności z Armią Boga. Ktoś mógłby pomyśleć, że w takiej
sytuacji zaczną się hamować, ale do podobnych wniosków doszedłby tylko ten, kto słabo zna
naturę człowieka. Buntownicy uznali bowiem, że w takiej sytuacji muszą poczynić jak
największe szkody, zanim zostaną wyparci z tej prowincji, oczywiście wszystko „w imieniu
Boga”, i już od paru pięciodni realizowali swój plan. Skutki działań biskupa Wylbyra
Edwyrdsa, generalnego inkwizytora prowincji, osobiście wybranego przez Clyntahna, były
przerażające, ale to, co wyczyniali zdegenerowani lojaliści Świątyni po rajdzie kanonierek,
przechodziło ludzkie pojęcie. Prowincja Midhold będzie potrzebowała wielu dziesięcioleci,
by dojść do siebie, a fala prześladowań zaczynała się właśnie rozlewać po prowincji Rollings.
Trzeba powstrzymać tę rzeź, pomyślał baron, do reszty tracąc humor. Zamierzał ukrócić te
działania bez względu na to, ilu milicjantów poniesie śmierć.
Z drugiej jednak strony tylko on ze wszystkich tu zebranych zdawał sobie sprawę, kto
idzie na Thesmar i prowincję Shiloh. Wiedział także, co zamierza zrobić książę Eastshare, i
miał nadzieję, że ta operacja powiedzie się na całej linii. Niestety on sam niewiele mógł
zrobić w tej sprawie prócz jak najszybszego związania w walce oddziałów Wyrshyma.
Wkraczające na ziemie Marchii Południowej połączone wojska Desnairu i Dohlaru były
gigantyczną siłą, ale o wiele mniej groźną niż Armia Boga. A spośród dwóch zgrupowań,
które Świątynia rzuciła do walki, ludzie Wyrshyma byli liczniejsi, choć bardziej wystawieni
na kontratak. Nie mieli pod ręką żadnej rzeki ani kanału, którym mogliby się wycofać w razie
porażki.
Świątynia nadal nie pojmuje, jak szybko możemy się przemieszczać i jak mocno uderzać,
pomyślał baron, przyglądając się mapie, gdy Graingyr i Mkwartyr rozpoczęli dyskusję na
temat logistyki i potrzebnego taboru. Jeśli uda mi się podejść wystarczająco blisko i
przerzucić za ich tyły charisjańską jazdę i artylerię, niewykluczone, że pokonamy i rozbijemy
całą armię. A jeśli nie zdołamy tego dokonać, i tak wyrżniemy łotrów pustoszących prowincję
Midhold, a to warte jest ryzyka. Najważniejsze jednak, by Wyrshym został w Saiknyrze i
Guarnaku, gdy będziemy szli przez przełęcz, by zatrzasnąć pułapkę. Jeśli zorientuje się, że
nadchodzimy, z pewnością wycofa swoje wojska, aczkolwiek ta decyzja może nie należeć do
niego, a Zhaspahr Clyntahn wydał przecież rozkazy, które niewiele się różnią od
Hitlerowskiego oporu „do ostatniego człowieka”. Kto wie? Być może urządzimy sobie nasz
własny Stalingrad, co mi bardzo pasuje.
.VII.
Siddar
Republika Siddarmarku

- Sygnał od admirała, panie.


Kapitan Halcom Bahrns powstrzymał się przed zmarszczeniem brwi na dźwięk pełnego
szacunku głosu Ahbukyry Matthysahna. Młody sygnalista wciąż miał łokieć w gipsie, a
uzdrowiciele nie przejawiali zbytniego optymizmu w sprawie odzyskania przez niego pełnej
sprawności w ręce. Bahrns chciał odesłać młodzika do jednego z prowadzonych przez zakon
Pasquale szpitali położonych na brzegu albo chociaż na pokład jednego ze szpitalnych
okrętów Cesarskiej Marynarki Charisu, jednakże Matthysahn okazał się tyleż uparty, co
zdolny unikać sytuacji, w których wyniku musiałby opuścić HMS Delthak. Właściwie
podobne nastawienie dało się zauważyć u większości załogi, a trzeba było przyznać, że
Matthysahn pozostał jednym z najlepszych sygnalistów w całej flocie.
Nic z tego wszakże nie poprawiło kapitanowi Bahrnsowi humoru, skoro wiadomość od
admirała nadeszła właśnie wtedy, gdy on zasiadał do spóźnionego lunchu.
- Wybacz, panie - dodał Matthysahn - ale wiadomość nosi oznaczenie „pilna”.
- Jeszcze tego brakowało - mruknął Bahrns, po czym szybko się otrząsnął z
niezadowolenia. - Oczywiście to nie twoja wina, Ahbukyra. Chyba nawet nie jest to wina
admirała. Z pewnością sądzi, że zjadłem lunch parę godzin temu, jak każdy rozsądny
dowódca.
- Tak, panie...
Bahrns rozłożył kartkę, przebiegł tekst wzrokiem, po czym ponownie się powstrzymał -
tym razem od rzucenia przekleństwa, co niewątpliwie świadczyło o jego profesjonalizmie
oraz opanowaniu. Zamiast zakląć, przeniósł spojrzenie na Trynta Sevyrsa, paskudnie
wyglądającego, wytatuowanego mata, który jakimś cudem został jego osobistym stewardem.
Spojrzał - i natychmiast potrząsnął głową.
- Smakowicie pachnie, Tryncie, ale muszę się zbierać. Włóż kawał mięsa i sera między
kromki chleba, to przekąszę, płynąc łodzią.
- Ale, kapitanie...
- Obawiam się, że to nie podlega dyskusji. - Bahrns odepchnął się od stołu razem z
krzesłem, obrzucając ostatnim tęsknym spojrzeniem pieczonego kurczaka i ziemniaki polane
masłem. - Muszę się jeszcze przebrać. Ahbukyra, podczas gdy Trynt postara się uchronić
mnie od padnięcia z głodu w drodze do admirała, ty odszukasz Brahdlaia i każesz mu
przyszykować załogę łodzi.
- Tak jest, panie! - Matthysahn wyprostował się na baczność.
Bahrns pozwolił sobie na jeszcze jedno smętne potrząśnięcie głową, by wreszcie
pośpieszyć do swojej kabiny i zmienić wysłużony mundur polowy na coś bardziej
odpowiedniego, skoro czekało go stanięcie oko w oko z dowódcą flagowca.
***
Północna Zatoka Bedard była rozległym, granatowym wodnym przestworem ciągnącym
się na długości dwustu trzydziestu mil. Na wschodzie sięgała lekko pofalowaną powierzchnią
przypominającą zrolowany dywan aż do horyzontu. Na zachodzie, w znacznie bliższej
odległości, z nabrzeża wystrzelały w górę dachy, wieże kościołów oraz mury Siddaru. W
porcie roiło się od ludzi zaaferowanych nawet bardziej niż przedtem. Co było wiele mówiące,
zważywszy na to, ile towarów przeszło przez Siddarmark, zanim Zhaspahr Clyntahn jął siać
śmierć i zniszczenie na większości terytorium tej domeny. Fakt ten był szczególnie znaczący
w kontekście prób przerzucenia wystarczającej ilości żywności, która by gwarantowała
oparcie się podejmowanym przez wielkiego inkwizytora próbom zagłodzenia mieszkańców
Republiki Siddarmarku na śmierć. W rzeczywistości jednak rozpaczliwe działania należały
już do przeszłości. Choć nadal przez port przewijało się mnóstwo ludzi i towarów, udało się
zaprowadzić porządek. To jednak nie uczyniło portu mniej aktywnym miejscem. Dzięki temu
właśnie odbywający długą na dwie mile podróż z HMS Delthak na pokład flagowca kapitan
ani przez chwilę się nie nudził: w zatoce pełno było charisjańskich galeonów, nie
wspominając o konwoju transportowców.
Brahdlai Mahfyt, osobisty sternik Bahrnsa, obrzucił ten widok jednym krótkim
spojrzeniem i jak zwykle pozostał niewzruszony. Bahrns bardzo sobie cenił opanowanie tego
dobrze zbudowanego oficera, nawet jeśli w głębi ducha miał nadzieję, że prędzej czy później
pojawi się na nim jakaś rysa. Nawet w obliczu licznych jednostek na wodach zatoki (a były
pośród nich kutry, barki i statki wielorybnicze) czuł pewność, że Mahfyt uniknie staranowania
czegokolwiek, co stało im na drodze, i tak samo nie da się niczemu staranować, więc
spokojnie rozkoszował się rześkim powietrzem, łagodną bryzą oraz przemykającymi po
niebie obłoczkami. Na jego oczach zanurkowała wyverna, która następnie z ciężkim
trzepotem skrzydeł wzbiła się ponownie w powietrze bogatsza o posiłek, o czym świadczyło
falujące wole, z którego na potęgę usiłowały się wydostać złowione płotki. Jeszcze wyżej
krążyły całe stada innych wyvern i mew, unosząc się swobodnie na prądach powietrznych, w
przodzie zaś fala przyboju rytmicznie miotała spienionym szafirem o nabrzeże.
W chwilach takich jak ta, gdy owiewał go morski wiatr i padały mu na skórę kropelki
słonej wody, Halcom Bahrns był niemalże zdolny zapomnieć o okrucieństwach
rozgrywających się na terenie Siddarmarku. Nigdy jednak na długo. Wspomnienia tak
zwanego „Wielkiego Rajdu” wciąż były żywe i bolesne w jego pamięci i to raczej nie miało
się zmienić w najbliższej przyszłości. A jednak, pomimo całej zaciekłości ataku i rozmiaru
spowodowanych przezeń zniszczeń, Cesarska Marynarka Wojenna Charisu praktycznie nie
miała z kim walczyć. To było... nie w porządku. Od zarania to marynarka była na szpicy, to
ona broniła niepodległości Charisu, tymczasem teraz wszystko było w rękach armii, przez co
Bahrns czuł się zepchnięty na boczny tor albo, co gorsza, zmuszony do nielojalności. W
swoim odczuciu bowiem powinien był zewrzeć się w morderczym uścisku z lojalistami
Świątyni...
Ty naprawdę masz fioła, co? - pytał sam siebie w duchu. Uważasz, że jest za nudno?! I łże
nuda w samym środku działań wojennych to zła rzecz?
Zaśmiał się pod nosem na tę myśl, usiłując sobie wyobrazić załogę Delthaka postawioną
przed podobną perspektywą. Jego podwładni raczej by się z nimi nie zgodzili. Mimo
wszystko...
- Okręt?
Okrzyk z pokładu Fortuny wyrwał Bahrnsa z rozmyślań.
- Delthak! - odpowiedział za niego znacznie przytomniejszy Mahfyt.
Użył w tym celu specjalnej tuby, a podana przez niego nazwa okrętu uprzedziła załogę
flagowca, że na pokładzie łodzi znajduje się surowy dowódca. W górze wszczęło się
zamieszanie, podczas gdy Mahfyt ustawił łódź równolegle do kadłuba większej jednostki, po
czym podczepiono ją sprawnie pod łańcuchy wciągarki. Załoga łodzi odłożyła zgodnie
wiosła, nie czekając nawet na rozkaz, co wywołało przelotny uśmiech na twarzy kapitana.
Nikt, kto by obserwował tych ludzi przy pracy, nie pomyślałby, że dołączyli do obsady HMS
Delthak zaledwie przed miesiącem.
- Brawo, Brahdlai - rzucił półgębkiem, po czym wstał, zniwelował postawą kołysanie
pokładu pod stopami i dopiero wtedy przeskoczył na zejściówkę. W porównaniu z innymi
podobnymi sytuacjami w jego karierze ta nie należała do szczególnie wymagających nawet
pomimo ostrego wiatru i tego, że łódź stała po nawietrznej Fortuny.
Rzecz jasna, nadmierna pewność wiedzie do zguby, pomyślał. Jeszcze ci się zdarzy, że
wylądujesz w wodzie albo że łódź cię staranuje, po czym zostaniesz wciągnięty pod kil i
utopisz się w piękny słoneczny dzień, mogąc o to winić jedynie własną głupotę!
- Dzięki, kapitanie - odparł półgłosem. - Proszę uważać przy wchodzeniu.
Bahrns zmierzył go chłodnym spojrzeniem, które nie zrobiło najmniejszego wrażenia na
pełnym opanowania Mahfycie, a następnie wykonał skok.
Tak się złożyło, że wyliczył wszystko idealnie, dzięki czemu mógł się wspiąć po kadłubie
Fortuny bez żadnych niemiłych przygód. Rozległy się dźwięki gwizdków bosmańskich, a
mały oddział żołnierzy piechoty morskiej stanął na baczność i zaprezentował broń. Kapitan
dotknął piersi, aby odpowiedzieć salutem, później odwrócił się, aby oddać honory banderze, a
kiedy okręcił się na pięcie, stanął oko w oko z górującym nad nim wzrostem, zwalistym
dowódcą jednostki o szerokich barach. Mężczyzna ten był chyba równie wysoki jak Merlin
Athrawes i pół raza od niego cięższy, choć z tego, co widział Bahrns, nie było na nim ani
grama tłuszczu. Wielkolud wyciągnął do niego rękę na powitanie.
- Kapitan Zhilbert Kaillee - przedstawił się dudniąco, mówiąc z wyraźnym akcentem
świadczącym o tym, że pochodzi z Tarota. - Czuj się na pokładzie jak u siebie w domu. I
przyjmij moje gratulacje z okazji swego wyczynu sprzed miesiąca.
- Dziękuję, kapitanie - odparł Bahrns. Niewiele więcej mógł powiedzieć.
- Admirał oczekuje cię w swej kabinie.
- Prowadź zatem.
***
Admirał Gahvyn Mhartyn, baron Białego Brodu, przy swoim kapitanie flagowym
wydawał się karzełkiem. W istocie był niewysokim mężczyzną o ciemnych oczach i niegdyś
również ciemnych włosach, które do tej pory zdążyły się pokryć niemal w całości srebrem.
Jego postawa świadczyła zarówno o czujności, jak i rozwadze.
To on dowodził eskadrami Tarota podczas bitwy za Rafą Armagedonu, gdzie został
pokonany przez galeony księcia Cayleba po oddaniu pierwszej salwy burtowej. Wydawać się
mogło, że starcie to miało miejsce całe wieki temu, choć od pamiętnej bitwy upłynęło
zaledwie pięć lat, więc Bahrns wciąż się zastanawiał, jak muszą się czuć obaj oficerowie. Ich
flota i królestwo zostały pokonane, a władca zmuszony do uznania zwierzchności Charisu. A
mimo to baron Białego Brodu piastował funkcję admirała i dowódcy eskadr Cesarskiej
Marynarki Wojennej, stacjonujących na wodach Zatoki Bedard. Służenie niedawnemu
wrogowi musiało być dziwnym przeżyciem bez względu na okoliczności. Mimo to Bahrns
przypuszczał, że hrabia Thirsku, inny z przeciwników Cayleba na Rafie Armagedonu, z
przyjemnością zamieniłby się miejscami z baronem Białego Brodu, gdyby tylko dano mu do
tego okazję...
Kapitan urwał myśl w połowie, gdy odwrócił się w jego stronę człowiek, który dotychczas
kontemplował widok na zatokę rozciągający się z dziobowych okien galeonu.
- Wasza wysokość! - Bahrns szybko się ukłonił. - Racz wybaczyć, nie spodziewałem się...
- Nie miałeś powodu się spodziewać - odpowiedział Cayleb Ahrmahk uspokajającym
tonem. - W gruncie rzeczy dołożyłem wszelkich starań, aby nie rozniosła się wieść, że
przybywam na rozmowy z admirałem i z tobą.
Cesarz uśmiechnął się, wskazując gestem wysokiego mężczyznę o szafirowych oczach,
stojącego w rogu pomieszczenia.
- Przypuszczam, że miałeś przyjemność poznać majora Athrawesa, kapitanie? - dodał.
- Tak, wasza wysokość. - Bahrns podał rękę seijinowi, który ułożył plany szaleńczego
rajdu po kanałach. - Dobrze cię znów widzieć, seijinie.
- Podobna pochopność raczej nie jest wskazana - odparł Athrawes.
- Słucham? - bąknął Bahrns, unosząc brwi ze zdziwienia.
- Nie należy z góry pochopnie zakładać, że mój widok to coś dobrego - powiedział seijin z
krzywym uśmieszkiem. - Wiem z pewnego źródła, że towarzyszą mi często chaos,
zamieszanie i zniszczenie.
- Nie mam nic przeciwko chaosowi i odrobinie zamieszania, pod warunkiem że
zniszczenie dosięga właściwych ludzi, seijinie - rzucił w odpowiedzi Bahrns, przyprawiając
tym cesarza o wybuch śmiechu.
- Cóż, kapitanie, w zeszłym miesiącu udało ci się ściągnąć na głowy naszych wrogów nie
lada zniszczenie. Ale jak to mówią, żaden dobry uczynek nie przejdzie bez kary.
- Tak słyszałem, wasza wysokość... - Bahrns zerknął na władcę ze w swoim mniemaniu
dobrze skrywaną obawą.
Cesarz skwitował to uśmiechem, po czym gestem wskazał krzesła ustawione wokół blatu
lśniącego w blasku wpadającym przez świetlik kabiny.
- Skoro już admirał uprzejmie nas ugościł, chyba powinniśmy wszyscy usiąść.
- Oczywiście, wasza wysokość.
Jedyną wśród obecnych osobą niższej rangi w stosunku do Bahrnsa był major Athrawes. Z
drugiej strony są majorowie i majorowie. Bahrns jakoś nie wyobrażał sobie, aby zdaniem
cesarza ktokolwiek był wyższy stopniem od Merlina Athrawesa. Czekał więc, obserwując
seijina kątem oka, podczas gdy swoje miejsca zajmowali kolejno cesarz, admirał i kapitan
Fortuny. Tymczasem Athrawes tylko się znów uśmiechnął - krzywo, swoim zwyczajem - po
czym stanął za krzesłem cesarza Cayleba. Mając wolną drogę, Bahrns również usiadł, akurat
w chwili, gdy w kabinie pojawił się siwowłosy człowieczek niosący srebrną tacę z
kryształowymi karafkami i szklankami.
- Dziękuję, Zheevysie - powiedział baron Białego Brodu, ruchem głowy wskazując
cesarza.
Służący umieścił tacę na blacie, po czym zabrał się do oferowania poczęstunku władcy.
Gdy Cayleb dokonał wyboru, Zheevys nalał mu trunku, a następnie obszedł stół dookoła.
Bahrns, który w ogóle się nie znał na wyszukanych alkoholach, nie zamierzał tego faktu
ukrywać. Po prostu przyjął poczęstunek, grzecznie upił łyczek... i niemalże zamrugał z
wrażenia, gdy złociste cudo z dymnym posmakiem stoczyło się po jego języku do gardła.
Może jednak powinienem się zainteresować wyszukanymi trunkami, pomyślał, rozkoszując
się smakiem. Mimo że raczej nie mógłbym sobie często na coś takiego pozwolić.
- Wezwałem cię tutaj, kapitanie, ponieważ jego wysokość ma pewien pomysł związany z
twoją osobą - odezwał się po chwili baron Białego Brodu. - Jeszcze za czasów Rafy
Armagedonu odkryłem, że admirał nierzadko miewa pomysły, które przysparzają nam,
maluczkim, nie lada kłopotów. - Słysząc te słowa, drobny obywatel Tarota uśmiechnął się i w
toaście wzniósł szklaneczkę w stronę cesarza. - Odkąd przestałem się zaliczać do szeregów
maluczkich, chyba że tylko w oczach Zhaspahra Clyntahna, właściwie nie mam nic
przeciwko temu, jeśli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. Tak czy owak chciałbym
dzisiaj zacząć od raportu na temat stanu floty.
Bahrns zesztywniał lekko, a cesarz - widząc to - pokręcił szybko głową.
- Kapitanie, nie mam zamiaru na niczym cię przyłapywać. Operacja, którą
przeprowadziliście wspólnie z kapitanem Tailahrem, ze zrozumiałych względów mogła
nadwerężyć wasze okręty, zwłaszcza że są takie nowe i słabo sprawdzone w działaniu.
Musimy się jednak dowiedzieć, na ile dobrze sobie poradziły w akcji, aby móc zdecydować,
czy nadadzą się również do tego, co mamy w planach.
- Oczywiście, wasza wysokość.
Bahrns odmówił sobie kolejnego łyka wyśmienitego trunku, odstawił szklaneczkę na blat,
po czym spojrzał cesarzowi prosto w oczy. Dopiero wtedy podjął:
- Jeśli mam być szczery, wasza wysokość, okręty spisały się lepiej, niż podejrzewałem.
Zdołały przepłynąć prawie dwadzieścia tysięcy mil. Ponieważ to mało prawdopodobne, żeby
pokonały taki dystans bez jednej awarii, poleciłem porucznikowi Blahdysbnergowi, znaczy
mojemu inżynierowi, aby dokonał inspekcji silników. W tym celu porucznik rozłożył je
praktycznie na czynniki pierwsze, zauważając przy tym drobne usterki. Najgorsza z nich
dotyczy kondensatora sterburtowej jednostki napędowej. Na szczęście galeony serwisowe sir
Dustyna i kapitana Saigyla, które zostały wysłane za nami, mają wszystkie potrzebne części
zapasowe, a mechanicy pokładowi robią co w ich mocy pod nadzorem inżyniera. Mimo
wszystko trochę to potrwa, najpewniej kilka pięciodni, zanim będę mógł z czystym
sumieniem zameldować, że flota gotowa jest znów wyruszyć w morze.
- Czy były jeszcze jakieś problemy, nie licząc kwestii mechaniki?
- Żadnych, które by miały większe znaczenie, wasza wysokość. Pękło kilka nitów,
musieliśmy wyremontować prawe skrzydło mostka i wymienić kilka wentylatorów, jeden z
nich na pokładzie działowym stracił łopatkę. Wszystko to jednak już naprawiliśmy.
- A co z Hodorem?
- Sądzę, że naprawy na pokładzie okrętu kapitana Tailahra idą nie gorzej niż na moim,
wasza wysokość, wolałbym jednak nie wypowiadać się w jego imieniu - odparł Bahrns,
nieprzerwanie patrząc cesarzowi w oczy.
Cayleb skinął głową.
- Jak zapewne ci wiadomo, kapitanie - odezwał się po dłuższej chwili - Saygin i Tellesberg
w dalszym ciągu działają w obrębie Zatoki Kolcoryby, a za dzień czy dwa do Salyku ruszy
jeden z galeonów serwisowych. Nie mamy pojęcia, ile jeszcze czasu będą w pełni
funkcjonalne, wiadomo bowiem, że Przesmyk Hsing-wu zamarza błyskawicznie, a przecież
nie możemy sobie pozwolić na to, aby którakolwiek z naszych kanonierek została uwięziona
przez krę. Jak na razie jednak wszystkie działają jakieś pięćdziesiąt mil od Hildermoss i
generalnie trzymają Armię Boga w ryzach.
Bahrns potaknął skinieniem, aczkolwiek po prawdzie nie miał pojęcia, dokąd zmierza
cesarz. Czyżby chciał wysłać Delthaka i Hodora, aby zmieniły na służbie Saygina i
Tellesbergd?
- Wszakże - odezwał się Cayleb ponownie, jakby czytając w myślach kapitana - dla ciebie
i dla Tailahra mam odmienne zadanie.
- Naprawdę? - bąknął Bahrns, wykorzystując chwilę ciszy, kiedy cesarz przerwał. Krążące
plotki sugerowały, że Cayleb Ahrmahk w istocie może być zdolny do przenikania
ludzkich myśli, a coś takiego budziło respekt u poddanych.
- O, tak - potwierdził cesarz. - Szczęśliwym zbiegiem okoliczności szczegóły planu, o
którym mowa, nie będą dostępne jeszcze przez parę pięciodni, tak więc możesz spokojnie
kontynuować swoje naprawy. Na razie mogę ci zdradzić tylko tyle, że tam, dokąd się udasz,
będzie goręcej niż w Zatoce Kolcoryby, i to pod więcej niż tylko jednym względem.

.VIII.
Thesmar
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
- W życiu nie widziałem tylu ludzi w jednym miejscu - powiedział cicho Kydryc Fyguera.
Wraz z hrabią Hanthu stał na jednej z czterech studwudziestostopowych drewnianych
wież obserwacyjnych, które kapitan Lywys Sympsyn, naczelny inżynier hrabiego, wybudował
na rozkaz tego ostatniego. Sam Fyguera nigdy by nie wydał podobnego polecenia, a to z tej
choćby przyczyny, że nie był żołnierzem piechoty morskiej i brakowało mu typowej dla tej
formacji intuicyjnej wiedzy, o ile dalej można spojrzeć z wysokości masztu. Wieża, na której
stali obecnie, została zbudowana z belek trzymanych na galeonach admirała Hywyta i
znajdowała się w drugim pasie okopów, za redutą numer jeden oraz bastionem o nazwie Kąt
Tymahna, mieszczących się na studziesięciostopowym szczycie Wzgórza Sulyvyna, co
dodatkowo poszerzało pole widzenia. Dzięki ciężkim teleskopom przytwierdzonym do
barierki otaczającej kwadratowy podest wieży straże miały doskonały widok na prawie
dwadzieścia mil, z tego szesnaście poza własnymi liniami.
Druga taka sama wieża stała mniej więcej pośrodku pozycji, za wyspą Reduta, pięć mil na
zachód od Thesmaru. Trzecia - w reducie numer cztery na górze Yarith. Czwarta zaś i ostatnia
w samym sercu miasta. Wyposażeni w heliografy i flagi sygnałowe żołnierze stanowiący
obsadę tych wież mogli śledzić praktycznie każdy ruch wroga... albo kierować ogniem dział
kątowych admirała Hyvyta, przeniesionych z pokładu HMS Holokaust, jednego z jego
okrętów artyleryjskich. Czternaście tych bestii rozstawiono w czołowych bastionach i
redutach, a kolejne dziesięć stało w obrębie murów miasta. Te wielkie armaty, cięższe i mniej
mobilne od wersji lądowych, miały jednak nieco większą donośność i strzelały prawie milę
dalej, co oznaczało, że mogły razić cele odległe o dwie albo trzy mile od pierwszej linii
umocnień. Szkoda tylko, że pierwsza niezależna brygada nie dysponowała moździerzami,
którymi można by wzmocnić siłę ognia piechoty, ale i bez nich obrońcy dysponowali wielką -
i w zupełności wystarczającą - artylerią.
Stojący obok siddarmarckiego generała hrabia Hanthu widział poczwórne linie okopów,
rozciągające się wokół miasta niczym orbity stworzonych przez samego Boga planet.
Zewnętrzna linia umocnień miała sześćdziesiąt mil długości i ciągnęła się od Wzgórza
Sulyvyna na południowym zachodzie miasta do góry Yarith, leżącej na północnym
wschodzie, wewnętrzna miała piętnaście mil i znajdowała się tuż za murami Thesmaru. Od
wschodu osłaniały ją okręty floty. Drążone i usypywane przez wiele miesięcy umocnienia
były nieco za duże jak na potrzeby dwudziestu czterech tysięcy ludzi, a tylu żołnierzy hrabia
miał na razie pod swoimi rozkazami. Uzdrowiciele byli jednak dobrej myśli i twierdzili, że
spora część podwładnych Clyftyna Sumyrsa będzie nadawać się do walki w ciągu
najbliższych pięciodni, a Fyguera wykorzystał przewagę, jaką dawały rzeki Seridahn i Yarith,
gdy planował budowę szańców.
Rzecz jasna, nazywanie Yarith rzeką było równie niedorzeczne jak mówienie o pagórku tej
samej nazwy, że to góra. Był to co najwyżej szeroki strumień, ale jego błotniste koryto biegło
na zachód od góry Yarith aż do Góry Zacienionej. To naprawdę był spory szczyt, choć na
pewno nie tak wysoki jak te, które spotkać można było w górach Glacierheart albo
Księżycowych, a dolina dzieląca oba wzniesienia była przy tym wystarczająco bagnista, by
stworzenie w niej linii obrony nastręczyło wielu problemów. Fyguera dał sobie jednak radę,
kazał po prostu wykopać szerokie fosy przed każdym z szańców. Wody podskórne wypełniły
je szybko, a robotnicy zadbali potem, by sam strumień zasilił je dodatkowo, poszerzając
rozlewisko na całą dolinę. Woda w niektórych miejscach miała po dziesięć stóp głębokości, a
tam, gdzie przecinało ją koryto strumienia, nawet piętnaście - i rozpościerała się na prawie
pięć mil, dzięki czemu na tym odcinku nie trzeba było utrzymywać pełnej obsady redut.
Seridahn płynęła z kolei na południe od Góry Zacienionej i Wzgórza Sulyvyna, wpadając
do zatoki Thesmar. Jej koryto było miejscami bardzo płytkie, ale że toczyła znacznie więcej
wód niż Yarith, Fyguera zdołał zrobić z niej równie dobry użytek. Z sześćdziesięciu mil
zewnętrznego pasa obrony prawie dwadzieścia było chronione rozlewiskami, a siddarmarcki
generał zadbał także o to, by podobne pułapki znajdowały się przed kolejnymi pierścieniami
obrony. Szańce te nie były wszakże nie do zdobycia - nie ma takich umocnień, których nie da
się zająć - ale powinny wystarczyć do powstrzymania ataków nawet tak silnego wroga.
Zwłaszcza że chroni je tak wiele dział, pomyślał hrabia Hanthu.
Dopóki Thesmar znajduje się w rękach aliantów i mógł być zaopatrywany, dopóty będzie
sztyletem przytkniętym do lądowych szlaków zaopatrzeniowych desnairskiej armii,
biegnących tymi okolicami z Wielkiego Księstwa Silkiahu. Greyghor Stohnar i Cayleb
Ahrmahk nie będą może w stanie zadać nim ciosu w najodpowiedniejszym momencie, ale
gdy dotrą tutaj posiłki, sytuacja może ulec diametralnej zmianie, dlatego obrońcy miasta
muszą dzierżyć tę rękojeść najdłużej, jak się da. A skoro władcy nie mieli tego, co hrabiemu
Hanthu byłoby najbardziej potrzebne, czyli piechoty, wyposażyli go w broń, która zajmowała
drugie miejsce na liście, czyli w armaty. Miał ich tyle, że mógłby szturmować samo piekło.
Cesarska Marynarka Wojenna Charisu okopywała swoje działa na brzegu od chwili, gdy
przybył do Thesmaru. Wiele galeonów wynurzyło się z morskiej toni bardziej, niż powinno,
tylko dlatego, że ogołocono ich pokłady z całej artylerii - i kanonierów przy okazji, którym
zafundowano urocze wakacje w mieście, aby bronili go za wszelką cenę.
Dwieście pięćdziesiąt armat broniło dostępu do Thesmaru. Sto trzydzieści sześć morskich
trzydziestofuntówek, pięćdziesiąt cztery pękate pięćdziesięciosiedmiofuntowe karonady,
niezbyt dalekosiężne, ale przepotężne i zdolne do prowadzenia niezwykle szybkiego ostrzału
zaporowego. Było tam też trzydzieści sześć poręcznych dwunastofuntówek, dwie trzecie z
nich pochodziły z Charisu, reszta została zdobyta na armii dohlariańskiej. Te drugie nie mogły
strzelać amunicją produkowaną w Koronie mimo identycznego kalibru, dlatego planowano
sianie zniszczenia za pomocą kartaczy, które przeważnie umieszczano na flankach, by
oczyszczały przedpole linii obrony.
Bastiony i reduty zaprojektowane przez generała Fyguerę wykonali ludzie kapitana
Sympsyna i komandora Ahrthyra Parkyra. Żaden z nich nie był zawodowym inżynierem, ale
w odróżnieniu od oficerów armii Siddarmarku charisjańscy marynarze mieli sporo
doświadczenia w obsłudze najnowszych modeli armat. Obaj wybierali więc pozycje uważnie,
zanim zabrali się do kopania, i sytuowali swoje baterie tak, by kryły ogniem jak największą
część podejść do szańców. Te nieliczne miejsca, których nie mogli ostrzelać, Fyguera kazał
zalać wodą, a pozostałe były chronione przez działa kątowe.
Nie twierdzę, że wróg nie zdobędzie tego miasta, gdy się postara, ale jestem pewien, że nie
zdaje sobie jeszcze sprawy, jak wielką cenę za to zapłaci.
Ta myśl sprawiła, że poczuł rosnącą satysfakcję. Znów przyłożył do oczu lornetkę, by
przez jej podwójne okulary przyjrzeć się mrowiu jazdy kłębiącej się tuż za polem rażenia
artylerii. Ręczne lornetki nie były tak dobre jak zamontowane na balustradach teleskopy, ale
dzięki podwójnej optyce pozwalały uzyskać trójwymiarowy obraz, który był znacznie
bardziej szczegółowy. Hrabia wolał więc takie przyrządy optyczne i teraz przeczesywał
jednym z nich całe przedpole.
- Ja też nigdy wcześniej nie widziałem tak wielu ludzi w jednym miejscu, Kydrycu -
odezwał się po chwili. - Imponujący widok, nieprawdaż?
- Można tak powiedzieć - odparł z goryczą łysy, barczysty Siddarmarczyk.
Mimo ogromnej przewagi liczebnej wroga Fyguera nie wydawał się mniej przygnębiony
niż przed kilkoma miesiącami, gdy hrabia Hanthu przybył do Thesmaru po raz pierwszy.
Może dlatego, że jego garnizon i ci z mieszkańców, którzy jeszcze nie zostali ewakuowani,
mieli w końcu co jeść. Jeszcze bardziej podbudowywała go świadomość, że zdołał utrzymać
swoich ludzi przez ostatnią zimę mimo tych wszystkich trudów i problemów. Morale
obrońców rosło z każdym charisjańskim działem, które lądowało na brzegu i z każdym
dohlariańskim karabinem, jaki rozdysponowano na rozkaz hrabiego Hanthu wśród piechoty.
Siddarmarcki generał nie wydawał się nawet poruszony decyzją lorda protektora, by
obroną miasta dowodził hrabia. Rozumiał powody tej decyzji, przecież większość karabinów,
zaopatrzenia i armat została dostarczona przez Charisjan. Poza tym on sam miał o wiele
mniejszy kontakt z najnowszymi wynalazkami niż wróg.
- Jazda nie na wiele się przyda, gdy przyjdzie do szturmowania naszych umocnień - rzekł
hrabia Hanthu - a co najmniej połowa tej armii to jeźdźcy. Książę Harless ma też o wiele
mniej dział niż Dohlarianie, tak przynajmniej donoszą nasi szpiedzy. Poza tym to desnairski
szlachcic, a wszyscy wiemy, jak oni odnoszą się do „zwykłej” piechoty. - Hrabia pokręcił
głową, jego uśmiech skojarzył się Siddarmarczykowi z wyrazem pyska polującego
jaszczurodrapa. - Generał, który pozwala wrogowi narzucić sobie sposób walki, prosi się o
skopanie dupska, a nasi chłopcy mają wyjątkowo odpowiednie buty do tej roboty.
- Naprawdę uważasz, że on zaatakuje?
- Gdyby miał choć kroplę oleju w głowie, powinien odpuścić, ale to jest zwykły dureń. W
dodatku totalnie niedoświadczony. - Hrabia wzruszył ramionami. - Nikt prócz nas, Charisjan,
nie ma bladego pojęcia, czym jest ta wojna. Jestem pewien, że Rychtyr i Ahlverez udzielą
księciu Harless kilku wskazówek, a przynajmniej ten pierwszy spróbuje mu przemówić do
rozumu. Jeśli ich nie posłucha, jego ludzie dowiedzą się, po co tu przyszli, w najprzykrzejszy
z możliwych sposobów. Tak jak wcześniej Dohlarianie.
***
- Dziękuję za prędkie przybycie, sir Rainosie.
Rainos Ahlverez ukłonił się sztywno elegantowi, który powitał go zaraz w samym progu
ogromnego, kolorowego namiotu. Młodzik, nie mogący mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat,
był odziany wedle najnowszej mody obowiązującej na dworze Desnairu, który znajdował się
w nie lada oddaleniu od Thesmaru. Za to nie licząc lekkiego miecza, był praktycznie
nieuzbrojony. Do tego miał schludnie przystrzyżone włosy, starannie wypielęgnowane dłonie,
a nawet - sądząc z powiewu, który dosięgnął nozdrzy Ahlvereza - wypachnione ciało
ewidentnie roztaczające woń drogiej wody kolońskiej.
- Jestem sir Graim Kyr - oznajmił, prostując się na całą swoją wysokość - i mam zaszczyt
być adiutantem jego dostojności księcia Harless.
- Ach, tak. A to jest sir Lynkyn Lattymyr, mój własny adiutant. - To mówiąc, Ahlverez
wskazał starszawego, ogorzałego i w ogóle bardziej topornego kapitana Królewskiej Armii
Dohlaru, który mu towarzyszył. - Oraz - dodał - ojciec Sulyvyn, mój intendent.
- Miło mi, ojcze - mruknął Graim, zginając się, aby ucałować pierścień schueleryty.
Lattymyrowi zaledwie skinął niedbale głową, wcześniej upewniwszy się okiem eksperta co
do pośledniejszej roli tamtego w stosunku do samego siebie. Na koniec wrócił spojrzeniem do
Ahlvereza. - Zechcesz udać się za mną, panie? Jego dostojność książę cię oczekuje.
***
Maszerując za elegantem po korytarzu wyłożonym grubym chodnikiem oflankowanym
przez delikatnie wydymające się na bryzie jedwabie, Ahlverez zachodził w głowę, jak by tu
umiejscowić Kyra pośród szeregów arystokracji Desnairu, bez większego skutku jednak. W
pewnym momencie pochylił się ku niemu Lattymyr.
- To baron Fyrnachu, panie - szepnął tak cicho, że Ahlverez ledwie go usłyszał. - Dalszy
kuzyn księcia Traykhos oraz cioteczny wnuk księcia Harless.
Ahlverez kiwnął głową, w której nagle mu się rozjaśniło. Tak się składało, że Taylar
Gahrmahn, książę Traykhos, był głównym doradcą Mahrysa IV. Rainos zgadzał się z opinią,
że na ważne stanowiska należy wybierać osoby o dobrym pochodzeniu, przy czym nepotyzm
nie był jego zdaniem niczym złym. Można jednak było dopuszczać do władzy nie tylko
swoich ludzi, ale też do tego kompetentnych, zamiast jakichś wyelegantowanych
nieudaczników, choćby i byli rodziną. Oczywiście coś takiego było jak najbardziej podobne
do Desnairczyków.
Skręcili wreszcie za róg, gdzie czekało na nich miejsce docelowe tej przydługiej
wędrówki. Ahlverez lubił wygody w obozie wojskowym, jednakże ten monstrualny namiot
mierzył chyba osiemdziesiąt jardów z każdego boku. Jego rozbijanie i wznoszenie musiało
trwać godzinami, co trudno byłoby pogodzić z koniecznością szybkiego przemieszczania się
kawalerii. Skoro jednak całemu światu było wiadomo, że wojsko Desnairu w głównej mierze
składa się z kawalerii, zapewne mylił się w tej sprawie albo czegoś tu nie rozumiał.
- Wasza dostojność, przybył sir Rainos Ahlverez - zapowiedział go młody baron Fyrnachu,
kłaniając się przed dość wysokim, łysiejącym mężczyzną o brązowych oczach i z cienkim
wąsikiem. - Towarzyszą mu: ojciec Sulyvyn, intendent, oraz sir Lynkyn Lattymyr, adiutant. -
Zwracając się do gościa, rzucił: - Oto sir Ahlvyn Gahrnet, książę Harless. - Następnie
przeszedł do przedstawienia pozostałej trójki obecnych: - Sir Mahrak Dynnysyn, hrabia
Hankey, sir Traivyr Bahskym, hrabia Hennet, oraz ojciec Tymythy Yairdyn.
Ahlverez wraz ze swoją świtą złożył stosowne ukłony, po czym gospodarz machnięciem
ręki zaprosił wszystkich do stołu, przy którym siedział. Mebel, który zajmował sam środek
gigantycznej komnaty, również był niezwykle imponujący, musiał ważyć na oko co najmniej
trzysta funtów, natomiast krzesła go otaczające w niczym nie przypominały prostych
wojskowych zydli z obozu - wszystkie były bogato rzeźbione i miały obicia, a w stylu
przypominały centralnie ustawiony stół do tego stopnia, że ewidentnie wyszły spod ręki tego
samego rzemieślnika.
Jakiekolwiek zalety miał lub nie miał baron Fyrnachu jako wojskowy, bez wątpienia umiał
się znaleźć w towarzystwie. I tak zdołał usadzić przybyłych wedle starszeństwa i hierarchii na
wyznaczonych z góry miejscach, praktycznie nie wypowiadając ani jednego słowa. Na koniec
sam zasiadł obok ciotecznego dziadka, podczas gdy służący zabrali się do rozlewania wina.
Ahlverez tymczasem dyskretnie obserwował obecnych.
Hrabia Hankey, jak wiedział, był zastępcą głównodowodzącego. Mężczyzna ów dobiegał
już sześćdziesiątego roku życia, mógł się poszczycić imponującym wzrostem, miał jasne
włosy i ciemne oczy oraz szramę biegnącą przez lewy policzek. Był postawny, a choć
szczycił się „jedynie” tytułem hrabiego, zaliczał się do najbardziej znaczących wielmożów
całego Desnairu i zasiadał nawet w radzie cesarskiej.
Hrabia Hannet z kolei stał na czele kawalerii Armii Sprawiedliwości, co samo w sobie
wystarczało do tego, aby budził wśród postronnych respekt, jako że formacja ta miała do
swojej dyspozycji nowatorskie modele broni. Sam hrabia był smukły, aczkolwiek niezbyt
wysoki i choć gorzej umocowany od poprzednika, zajmował prominentną pozycję, a to
niewątpliwie za sprawą potężnego patrona, którym w jego wypadku był ni mniej, ni więcej,
tylko Faigyn Makychee, nowy książę Kholmanu po przejściu Daivyna Bairahta na stronę
Charisjan. Można powiedzieć, że Makychee wziął się znikąd, ponieważ był jednym z
ulubieńców samego biskupa egzekutora Mhartyna Raislaira, do tego spowinowaconym z
księciem Traykhosu.
Z czego wynika, że jest też spokrewniony z baronem Fyrnachu, zauważył w myślach
Ahlverez. Wspaniale!
- Bardzo miło mi cię gościć, sir Rainosie - przemówił książę Harless po tym, jak służący
poczęstowali już wszystkich napitkiem i ulotnili się dyskretnie. - Zwycięzca spod Alyksbergu
to cenny nabytek w każdej armii.
- Dziękuję, wasza dostojność.
Nawet nie zazgrzytał zębami, ufając, że rozmówca nie ironizuje. Skoro już o tym mowa,
należy nadmienić, że Alyksberg był pierwszą fortecą na terenie Republiki Siddarmarku, która
została najechana przez wroga w ciągu minionych kilku stuleci. Fakt, że została rozniesiona w
pył, podobnie jak znaczna część jego ludzi, był tylko drobnym przypiskiem. Zresztą
większość podwładnych wywodziła się z plebsu. Co bynajmniej nie znaczy, że jakikolwiek
Desnairczyk miał coś przeciwko plebejuszom...
- Tym bardziej miło mi cię gościć, że twoja artyleria mocą przewyższa moją - dodał
gospodarz, gestem obejmując jedwabną ścianę i rozciągającą się gdzieś pod Thesmarem linię
ognia. - Naturalnie ściągamy własną artylerię, jednakże twoje działa znacząco wesprą nasz
atak, gdy już go przypuścimy.
- Gdy już go przypuścimy - powtórzył w zamyśleniu Ahlverez.
- Ależ tak. Nastąpi to dość rychło - zapewnił książę ze wzruszeniem ramion. - Teraz, gdy
heretycy panoszą się na wodach zatoki Jahras i w cieśninie Tabbard, a nawet w zatoce Silkiah,
imperium może podciągać odwody jedynie drogą lądową. Nasze baterie poradzą sobie z
obroną Silk Town i kanału Silkiah-Thesmar, ale - skrzywił się z odrazą - po klęsce, jakiej
doznała nasza flota pod Iythrią, nie wiem, jak długo jeszcze będzie to możliwe. Zapewniono
mnie, że sytuacja jest obecnie pod pełną kontrolą, ale nawet na kanale nie możemy poruszać
się na północ dalej niż do jeziora Somyr, a dopóki Thesmar znajduje się w rękach heretyków,
nie możemy mieć pewności, że nie otrzymają niespodziewanie wsparcia i nie uderzą na nasze
linie zaopatrzeniowe. Nie mówiąc już o tym, że zagrożą waszym szlakom na Seridahn, gdy
udamy się w głąb Shiloh. Teraz jednak, jak donoszą nasi szpiedzy i ludzie lojalni wobec
Świątyni, miasta broni dziesięć do piętnastu tysięcy ludzi. - Wzruszył ramionami. -
Najrozsądniej będzie rozbić ich teraz, zanim garnizon zostanie wzmocniony.
Ahlverez siedział bez ruchu, nagle żałując, że nie ma między nimi sir Fahstyra Rychtyra.
Nie przepadał szczególnie za własnym zastępcą, choć miał na tyle przyzwoitości, aby
przyznać - przynajmniej przed samym sobą - że głównym powodem niechęci jest to, iż nie
posłuchał jego rady i wyruszył na Alyksberg, zamiast zdobyć Thesmar, gdy nie było w nim
niemal wcale wroga. A tak jego niezbyt mądra decyzja dała obrońcom wiele pięciodni na
przygotowania, w czasie których Fyguera zdołał wzmocnić garnizon, więc szybkie
zwycięstwo, na jakie liczył książę Harless, może być trudne do osiągnięcia. Z jakiegoś
powodu nie czuł jednak chęci podzielenia się tą myślą z Desnairczykami.
Zastanawiał się także, czy książę celowo pominął Rychtyra przy wystawianiu zaproszeń,
by mieć tylko jednego przeciwnika i stłumić wszelki opór wobec planów zaatakowania
heretyków, zanim omówi szczegóły z własnymi oficerami. Instrukcje, które otrzymał od króla
Rahnylda i Kościoła Matki, były precyzyjne i jasne. Jako dowódca siedemdziesięciu procent
połączonych sił Dohlaru i Desnairu w Marchii Południowej to on był głównodowodzącym na
tym froncie świętej wojny. A Ahlverez, pomimo niechęci, otrzymał wyraźne polecenie
słuchania poleceń księcia Harless - nawet inkwizytorzy wzbraniali się przed nazwaniem ich
rozkazami - aby zapewnić płynność tej części kampanii. Z drugiej jednak strony otrzymał
wyraźne instrukcje ze strony księcia Shaltaru, głównodowodzącego armii Dohlaru, by nie
oddawał władzy ot tak, po prostu, w ręce Desnairczyka.
A ojciec Sulyuyn dziwnie pomijał ten temat. To Kościół Matka przymusił nas do tego
mariażu z Desnairem, więc co począć, gdy każe zamknąć gębę i słuchać rozkazów księcia
Harłess...
- Zgadzam się, że Thesmar stanowi wielkie zagrożenie dla waszych i naszych szlaków
zaopatrzeniowych, wasza dostojność - odpowiedział po chwili zastanowienia. - Nie możemy
także ignorować możliwości wzmocnienia tutejszego garnizonu. Problem jednak w tym, że
heretycka flota dostarcza obrońcom działa i robi to od wielu pięciodni. Ja dopiero co
przybyłem na miejsce, więc nie miałem jeszcze okazji przyjrzeć się umocnieniom wroga, ale
obawiam się, że nasze dwunastofuntówki są niczym wobec ognia ciężkich dział okrętowych.
Zwłaszcza że te ostatnie dobrze okopano i ukryto za solidnymi fortyfikacjami.
- Wiem, że wasze armaty, podobnie jak nasze, są lżejsze od okrętowych - w głosie księcia
Harłess dało się wyczuć lekkie wahanie - ale ten fakt ma także dobre strony. Domyślam się,
że część waszej artylerii przypomina działa używane przez heretyków przeciw naszym
fortecom w Iythrii.
Wypowiedział ostatnie słowa tak, jakby to miało być pytanie, więc Ahlverez zacisnął usta.
To prawda, w jego taborach było kilka baterii dział nazywanych przez heretyków kątowymi,
ale były o wiele mniejsze niż ich charisjańskie odpowiedniki i strzelały tymi samymi
pociskami co pozostałe działa polowe, podejrzewał więc, że muszą ustępować także
zasięgiem. Najbardziej jednak irytował go fakt, że otrzymał tę broń dzięki staraniom Lywysa
Gardynyra, hrabiego Thirsku, którego chronicznie nie cierpiał.
- Tak, wasza dostojność, dysponujemy kilkoma działami kątowymi, ale strzelamy z nich
pociskami tego samego kalibru co z pozostałych armat i, szczerze powiedziawszy, nie mamy
ich za wiele. Musiałbym to sprawdzić, ale z tego, co pamiętam, mamy tylko cztery albo pięć
baterii takich armat. Cięższy model, strzelający większymi pociskami, jest już w produkcji i
otrzymamy go za jakiś miesiąc albo dwa, ale to, czym dysponujemy w tym momencie, raczej
nie zniszczy umocnień heretyków.
- Nie liczyłem na to, sir Raynosie - odparł książę Harless. - Nie sugeruję też, że macie
zrobić wyłom w tych umocnieniach, jakby to był mur jakiegoś zamku. Nie, miałem coś
zupełnie innego na myśli.
- Czyli co, wasza dostojność?
- Do tej pory jeszcze żaden heretyk nie znalazł się pod ostrzałem tych, jak je zwą... dział
kątowych? - Książę uniósł pytająco brew, więc Ahlverez przytaknął. - Jak już wspomniałem,
używali tej broni przeciw lojalnym dzieciom Boga, ale sami nigdy jeszcze jej nie
zakosztowali. Wiem, że nie miałeś jeszcze okazji przyjrzeć się ich umocnieniom, ufam
jednak, że podzielisz się ze mną przemyśleniami, gdy tylko będziesz miał ku temu okazję.
Wszelako z doświadczenia wiem, że heretycy nie dbają za bardzo o własne bezpieczeństwo.
Zalali niżej położone tereny, to prawda, ale nie mogli zrobić tego samego ze wzniesieniami.
Proponuję więc, jeśli wyrazisz zgodę, abyśmy uderzyli przez Wzgórze Sulyvyna, omijając
zalane tereny. Moi zwiadowcy donieśli, że jego szczytu bronią dwie reduty. W każdej
umieszczono po sześć ciężkich dział. Ciężkich, to znaczy powolniejszych, zatem wasze
armaty kątowe z pewnością będą miały nad nimi sporą przewagę. Może i mamy mniej dział,
ale ich artyleria jest bardziej rozproszona, a my możemy skoncentrować swoją w jednym
miejscu i szybko przenosić ją na inne pozycje, jeśli zajdzie taka potrzeba. Mam więc zamiar
podtoczyć je pod osłoną ciemności i skoncentrować pod wzgórzem tak, by rozniosły
umocnienia heretyków kilkoma salwami. Otworzymy ogień o świcie, gdy nie będą się
niczego spodziewać, i ostrzelamy jednocześnie szańce waszymi działami kątowymi. Taki
zaskakujący atak, nie mówiąc już o wykorzystaniu naszych dział kątowych, zniechęci
obrońców, a wątpię, by kryła się tam liczna załoga. Nie mogli obsadzić w pełni wzgórza przy
tak długich liniach obrony i tak nielicznym garnizonie. Zaskoczeni, przerażeni, w obliczu po
wielekroć liczniejszego wroga, nie będą godnym przeciwnikiem dla prawdziwych
wyznawców, więc nasze kolumny wejdą w nich jak nóż w masło.
Sir Rainos Ahlverez poczuł odrazę, patrząc na tego aroganckiego Desnairczyka. Co
gorsza, Sulyvyn Fyrmyn przytakiwał księciu, a w jego oczach widać było gorące pragnienie
uderzenia w samo serce herezji, co źle wszystkim wróżyło. Zazwyczaj Ahlverez myślał
podobnie jak jego intendent, który nie pragnął niczego innego jak zniszczenia apostatów. Ale
to ogromne oddanie mogło go zaprowadzić tym razem do... zaślepienia i podjęcia decyzji
wbrew zdrowemu rozsądkowi.
A ojciec Tymythy jest kolejnym ziarnkiem z tego samego korca, pomyślał, zerkając w
kierunku desnairskiego intendenta. Jeśli tylko się zgadają, zażądają zdobycia Thesmaru na
wczoraj. Trudno ich jednak o to winić. Tego tylko przecież pragną, tak samo jak ja.
Zastanawiał się, dlaczego nie podoba mu się plan księcia Harless. A w każdym razie idea,
jaka się za nim kryła. Trudno było bowiem nazwać sam pomysł planem, więc odrzucanie go z
góry, zanim pozna więcej szczegółów, nie było zbyt rozsądne. Może chodziło o fakt, że nie
tak dawno sam ruszył na o wiele mniej liczebny garnizon Alyksbergu i mocno się przy tym
sparzył?
Nie możesz pozwolić, by jeden moment, w którym zostałeś przechytrzony przez heretyków,
rzutował na wszystkie twoje decyzje, zganił się w myślach. A skoro już o tym mowa, pomyśl
może o tym, że tchórz, który zostawił swoich ludzi na pewną śmierć, kryje się dzisiaj za
murami Thesmaru! Nie udawaj, że nie chcesz wyciągnąć go stamtąd za uszy.
- Bardzo śmiały plan, wasza łaskawość - odparł w końcu. - Nie mogę jednak dać
konkretnej odpowiedzi, dopóki nie zobaczę terenu i umocnień wroga. Poza tym chciałbym,
aby moi artylerzyści przyjrzeli się również wspomnianemu przez ciebie wzgórzu. Dlatego,
jeśli pozwolisz, na razie ani nie przystanę na twoją propozycję, ani jej nie odrzucę. W jednej
kwestii na pewno masz wszelako rację. Jest nas tutaj wielokrotnie więcej niż ich, a oni nigdy
jeszcze nie zostali ostrzelani przez działa kątowe. Być może nadszedł czas, aby naprawić to
drobne przeoczenie.

.IX.
Gorath
Dohlar

- A zatem poruczniku, co tam macie dla nas dzisiaj? - zapytał hrabia Thirsku, wkraczając
do warsztatu porucznika Dynnysa Zhwaigaira w towarzystwie biskupa Staiphana Maika i
komandora Ahlvyna Khapahra.
Warsztat był dobrze oświetlony, nawet jeśli niezbyt wygodny. Hrabia oddał na potrzeby
porucznika cały parter portowego magazynu, który - choć nie obfitował w luksusy - miał
kilka innych dobrych stron. Po pierwsze, znajdował się na terenie największej stoczni
Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dzięki czemu hrabia - jako głównodowodzący
floty - mógł go dowolnie odwiedzać o wybranej przez siebie porze. Po drugie, jego
umiejscowienie było dogodne również pod względem nadzoru pośpiesznej budowy sześciu
uzbrojonych galer śrubowych, która odbywała się pod jego okiem w tejże samej stoczni. Po
trzecie, jako obiekt wojskowy warsztat nie narzekał na brak ochrony.
Gwoli prawdy, jak musiał przyznać w duchu hrabia Thirsku, to ostatnie miało największe
znaczenie. Kluczowe bowiem było, aby trzymać jak najdalej od planów Zhwaigaira zarówno
charisjańskich szpiegów, jak i fanatycznych lojalistów Świątyni. Poczynania Zhwaigaira
sankcjonował sam Kościół Matka w osobie biskupa Staiphana, jak również dzięki
specjalnemu atestowi wydanemu przez ojca Ahbsahlahna Kharmycha, intendenta Gorath. W
tym ostatnim wypadku może zabrakło nieco chęci (żaden schueleryta nie patrzył łaskawym
okiem na rozwój rodzajów broni), niemniej fakt był faktem. Oczywiście nawet to nie było w
stanie powstrzymać co zacieklejszych przeciwników herezji oraz bluźnierczych Charisjan
przed zamordowaniem porucznika i spaleniem warsztatu do gołej ziemi przed tym, zanim uda
się zatruć do reszty ducha Dohlaru.
Między innymi dlatego Ahlvyn i ja z taką uwagą dobieraliśmy żołnierzy pełniących tutaj
straże, pomyślał hrabia Thirsku gorzko, zanim porucznik zdążył się odwrócić od swego stołu
roboczego i przybrać postawę na baczność. Shan-wei musi pękać ze śmiechu, widząc, jak się
zamartwiam, czy przypadkiem moi wierni żołnierze nie okażą się fanatykami do tego stopnia,
aby wystąpić przeciwko człowiekowi, którego święta wojna najbardziej potrzebuje! I czy to
nie interesujące, że atest podpisał Kharmych, a nie Clyntahn osobiście? Nie mogę się nie
zastanawiać, czy wielki inkwizytor nie umywa przypadkiem rąk na wypadek, gdy dojdzie do
wniosku, że nie potrzebuje dłużej młodego Dynnysa i postanowi się go pozbyć. O ironio
bowiem, ktoś taki jak Zhaspahr nie chciał być oskarżony o hipokryzję.
Gdyby Clyntahn istotnie nie lubił sobie brudzić rąk, hrabia Thirsku nie miałby
wątpliwości, czemu atest pochodzi od Kharmycha zamiast od niego. Tymczasem jednak nie
mógł być pewien, czy przypadkiem nie przemawia przez niego paranoja.
Ale oczywiście nawet paranoicy miewają prawdziwych wrogów, czyż nie tak?
- Mój panie... - Niezwykłe wysoki, jasnowłosy porucznik zwrócił się z powitaniem do
hrabiego. - Księże biskupie... - Skłonił się z szacunkiem przed Maikiem, po czym na dokładkę
przyklęknął, aby ucałować pierścień hierarchy. Na koniec zasalutował Khapahrowi.
- Dzień dobry, synu. - Maik uśmiechnął się w odpowiedzi. Biskup był po pięćdziesiątce i
ewidentnie miał słabość do słodyczy, o czym świadczyła oponka w pasie. Pomijając to, że
należał do zakonu Schuelera i że brał udział w świętej wojnie, na co dzień był pełnym ciepła i
wesołym człowiekiem. - Jak widzę, jesteś bardzo zajęty.
- To prawda, wasza dostojność.
Zhwaigair cofnął się, gestem wskazując stół roboczy, kiedy to dopiero hrabia Thirsku zdał
sobie sprawę, że w istocie ma przed oczami cztery połączone blaty tworzące jedną dużą
płaszczyznę. Kiedy sobie uświadomił, na co naprawdę patrzy, podszedł do stołu razem z
biskupem i zaraz uniósł wysoko brwi, zerknąwszy na części posegregowane w schludne
kupki. Wyglądało na to, że ktoś rozłożył na czynniki pierwsze cztery odtylcowe karabiny
stworzone przez heretyków.
- Poruczniku, naprawdę trzeba było rozebrać aż cztery sztuki, aby się przekonać, jak każda
z nich jest zbudowana? - zapytał lekko nadąsanym tonem.
- Doszedłem nie tylko do tego, jak są zbudowane, mój panie - odparł porucznik - ale też
jak działają.
Hrabia skinął głową ze zrozumieniem. Od początku miał nadzieję, że tak się stanie.
Dlatego twardo lobbował na rzecz przekazania Zhwaigairowi egzemplarzy broni
przechwyconych przez wikariusza Allayna i dostarczonych do Dohlaru. Shain Hauwyl, książę
Salthar, nie od razu na to przystał, i to z licznych powodów. Jednym z nich była wrogość
przeciwników hrabiego Thirsku w gronie żołnierzy armii dohlariańskiej, która wzmagała się
każdorazowo, ilekroć okazywało się, że to on miał rację, oni zaś tkwili w błędzie. Hrabia
podejrzewał jednak, że w tym akurat wypadku była to sprawa drugorzędna. Większe
znaczenie miało to, że książę Salthar - całkiem bystry człowiek, aczkolwiek posunięty w
latach, a przy tym nieodmiennie tkwiący w koleinach starego armijnego myślenia -
najzwyczajniej w świecie nie pojął jeszcze, jak istotne jest dorównanie siłą rażenia
Charisjanom. Po prostu nie widział potrzeby, by gmerać przy niebezpiecznych, heretyckich i
najprawdopodobniej zakazanych urządzeniach, kiedy ostatnim, czego trzeba Dohlarowi, było
ściągnięcie na głowy mieszkańców gniewu archaniołów Schuelera i Jwo-jeng za apostazję.
Koniec końców ojciec Ahbsahlahn musiał wydać bezpośredni rozkaz, który dopiero wpłynął
na zmianę nastawienia księcia, a i to nastąpiło dopiero po tym, jak biskup Staiphan suszył
głowę intendentowi przez ponad pięciodzień.
- No i jak to działa? - zapytał teraz hrabia Thirsku.
- Pozwól, że to zademonstruję, wasza dostojność.
- Ależ proszę, nie krępuj się.
- Gdybyście zatem mogli z biskupem Staiphanem odsunąć się trochę na bok - nie chcemy
przecież, żebyście się ubrudzili olejem - poproszę Ahlvyna, aby pomógł mi w prezentacji.
- Wątpię, żeby Paiair bardzo się złościł, gdyby musiał wyczyścić moją tunikę z odrobiny
oleju - zauważył hrabia Thirsku, lecz zarazem uśmiechnął się i posłusznie usunął się na bok.
Oddalił się pod jedną z ław roboczych, po czym znalazłszy na niej w miarę puste miejsce,
oparł się o nią tylną częścią ciała, a potem przysiadł wygodnie. Ponieważ był niewysoki,
stopy dyndały mu w powietrzu, kiedy to zrobił, ale że zdążył już do tego przywyknąć, nie
przejmował się tym zbytnio. Tymczasem promienie wpadającego do pomieszczenia przez
okna słońca jęły rozjaśniać poszczególne części rozłożonej broni. Widząc to, książę
skrzyżował ramiona na piersi i zamarł w oczekiwaniu.
- A zatem, Ahlvynie - odezwał się Zhwaigair - te kupki leżą w porządku, w jakim będę
potrzebował części. Twoim zadaniem będzie podawanie mi kolejnych, kiedy ci powiem,
zgoda?
- Zgoda - potaknął Khapahr.
- W takim razie zaczynajmy. Zechcesz podać mi na początek obudowę zamka?
Ahlvyn obrzucił wzrokiem kupki, po czym sięgnął po część z pierwszej z brzegu.
Zhwaigair odebrał od niego podaną obudowę zamka, położył ją na blacie, a potem wskazał
następną kupkę.
- Teraz potrzebny mi kurek.
Zarówno hrabia Thirsku, jak i Maik przyglądali się Khapahrowi, który wybierał część po
części i każdą podawał Zhwaigairowi, aż w końcu wysoki porucznik miał już skompletowane
wszystkie elementy, w tym łożysko charisjańskiego karabinu, który teraz leżał przed nim w
kawałkach. Wtedy Zhwaigair otworzył skrzynkę z narzędziami i zabrał się do pracy. Jego
zwinne, giętkie palce poruszały się z taką pewnością, jakby osobiście wyprodukował
wszystkie te części, a hrabia Thirsku coraz szerzej otwierał oczy ze zdziwienia, widząc, jak
broń nabiera właściwych kształtów. Wszystko odbyło się w zdumiewająco krótkim czasie.
Wreszcie Zhwaigair odwrócił się od stołu z karabinem w dłoni.
- Zechcesz czynić honory, mój panie?
Z tymi słowy podał broń hrabiemu, który ześlizgnął się z ławy i stanął na nogach,
spoglądając ciekawie to na porucznika, to na karabin.
- Oczywiście nie jest naładowany - zapewnił go Zhwaigair - ale czy mogę cię prosić, abyś
zechciał oddać strzał na sucho?
Hrabia patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a następnie wzruszył ramionami. Był
świadkiem wystrzału z tej broni tego samego dnia, w którym karabiny zostały dostarczone do
warsztatu, tak więc teraz mógł jakby nigdy nic przesunąć rygiel do tyłu i w dół. Mechanizm
zadziałał gładko, więc podniósł broń wyżej, by sprawdzić, czy lufa naprawdę jest pusta.
Zamknął potem zamek, docisnął dźwigienkę, by sprawdzić, czy dobrze przylega, i odciągnął
kurek. Ten także dał się poruszyć bez trudu, a gdy dotarł we właściwe położenie, rozległo się
ciche kliknięcie. Wtedy hrabia przyłożył kolbę do ramienia i upewniwszy się, że lufa jest
skierowana na ścianę, nacisnął spust. Mechanizm spustowy chodził luźniej niż te stosowane
w broni myśliwskiej, ale to akurat nic dziwnego, skoro fuzje produkował nikt inny jak
Hahndyl Metzygyr, specjalizujący się w dostarczaniu arystokracji najdoskonalszej broni.
Strzelby Metzygyra były dziełami sztuki i pięknie wyglądały, zanim heretycy rozpowszechnili
na Schronieniu skałkówki, a ich zamki lontowe były bardziej precyzyjne niż niejeden
chronometr. Spust karabinu odtylcowego pomimo długiego skoku także wydawał się całkiem
dobrze wykonany, a gdy cyngiel zwolnił zapadkę, kurek uderzył w zagłębienie, w którym
powinien się znajdować heretycki kapiszon.
Hrabia opuścił broń, spoglądając z zaciekawieniem na Zhwaigaira.
- Działa płynnie i bez zarzutu, mój panie - zapewnił go porucznik.
- To prawda. Poznałem cię na tyle dobrze, że wiem, iż nie rzucasz słów na wiatr, więc nie
dręcz nas dłużej i przejdź do rzeczy.
- Oczywiście, mój panie. Chodzi mi o to, że karabin, który trzymasz w ręku, został
złożony z losowo wybranych części. Ahlvyno podawał mi je jak leci, a ja łączyłem je bez
trudu, jakby należały wcześniej do jednego kompletu.
- I? - Hrabia, oddając broń Khapahrowi, nadal nie ogarniał umysłem tego, co chciał mu
przekazać porucznik.
- Żaden z rusznikarzy nie dokonałby czegoś takiego z naszymi karabinami, mój panie -
zapewnił go beznamiętnym tonem Zhwaigair. - To po prostu niemożliwe. Naszą broń robi się
w warsztatach. Składają ją terminatorzy i uczniowie pod czujnym okiem mistrzów
rusznikarstwa. Czasami da się wymienić części pomiędzy egzemplarzami pochodzącymi z
tego samego warsztatu i zrobionymi przez tę samą osobę, ale to naprawdę rzadkie przypadki.
A części tych karabinów, wszystkie, mój panie, są identyczne. Mierzyłem je bardzo
dokładnie, ale znalazłem tylko kilka minimalnych, nie mających żadnego znaczenia różnic.
Heretycy byli na tyle uprzejmi, że oznaczyli wszystkie karabiny i użyte do ich złożenia części
numerami seryjnymi. Nie jestem pewien, dlaczego to robią, ale sądząc po ciągu cyfr i
znaków, mogę powiedzieć, że te karabiny nie powstały w jednym warsztacie i nie zrobił ich
ten sam człowiek. Chyba że oznaczają tam kolejne egzemplarze przypadkowymi ciągami
liczb.
- Na Shan-wei... - mruknął Ahlvyn Khapahr, ale czy było to przekleństwo, czy
wyjaśnienie faktu, tego hrabia nie zdołał wywnioskować z jego miny.
A gdy spojrzał na oblicze biskupa, dostrzegł na nim podobne zdumienie. Zaraz więc
odwrócił się do Zhwaigaira.
- Twoja rodzina, Dynnysie, od dawien dawna zajmuje się handlem żelazem - rzucił,
zapominając o formalnościach w obliczu rewelacji głoszonych przez porucznika. - Wiesz
może, jakim cudem udało im się tego dokonać?
- Chciałeś powiedzieć, mój synu: poza interwencją demonów - wtrącił biskup Maik. Takie
słowa wypowiedziane przez innego schuelerytę zwiastowałyby problemy, ale ten intendent
uśmiechnął się tylko krzywo, gdy hrabia zerknął w jego kierunku. - Myślę, że możemy
założyć, iż jest to mimo wszystko dzieło ludzkich rąk - dodał - aczkolwiek podobnie jak ty,
Lywysie, nie mam bladego pojęcia, jak udało im się tego dokonać.
- Ja też tego nie wiem, mój panie - przyznał Zhwaigair. - To znaczy widzę kilka
rozwiązań, ale żadne z nich nie pozwoliłoby na produkcję w takiej skali. Mój wuj używał
osadzarek - to taki przyrząd pozwalający na unieruchomienie danej części, aby można ją było
dalej obrabiać - ale tylko w przypadku niewielkich elementów, no i musiał najpierw
zaprojektować i wykonać każdą z nich. Nikt inny nie dysponował nimi jednak, więc części
produkowane w jego warsztacie nie pasowałyby do tych wykonanych gdzie indziej. A sądząc
po śladach narzędzi, jakie znalazłem na tych częściach, niektóre z nich zostały wykonane za
pomocą matryc, choć we wszystkich odlewniach, które znam, robi się to po prostu, kując i
piłując. A to może oznaczać, że heretycy korzystają znacznie częściej z pras i walcarek niż
my. Jeśli dobrze to rozgryzłem, żaden z robotników produkujących te części nie musi być
zawodowym rusznikarzem ani nawet członkiem ich gildii. Jak się nad tym zastanowić, mój
wuj mógłby stworzyć warsztat produkujący identyczne części, ale pracuje dla niego tylko stu
ludzi. Nie sposób oszacować, ile by naprodukował, gdyby korzystał z takich maszyn, jakimi
posługują się heretycy, lecz z pewnością byłyby to porównywalne ilości. Oni muszą mieć
wiele manufaktur tej wielkości i we wszystkich produkują identyczne części. Pytanie więc
nasuwa się samo: jakim cudem części wyprodukowane w różnych manufakturach mogą
pasować do siebie? Żeby tego dokonać, trzeba by ujednolicić pojęcie cala i stopy... i znaleźć
sposób na ich upowszechnienie!
Hrabia spojrzał na biskupa, a ten wzruszył ramionami. Kościół Matka w ciągu trzech
ostatnich lat zezwolił na wprowadzenie tylu innowacji, ile zatwierdzono w ciągu minionych
trzech stuleci. Niewykluczone więc, że Zhaspahr Clyntahn pozwoli także na dokonanie
zmiany opisywanej przez porucznika. Równie prawdopodobne było jednak, że sprzeciwi się
temu pomysłowi.
- Chyba rozumiem, co usiłujesz nam wytłumaczyć, a przynajmniej tak mi się wydaje... -
stwierdził po chwili milczenia hrabia. - Jestem jednak pewien, że mamy na ziemiach
kontrolowanych przez Świątynię więcej rusznikarzy, niż jest ich w całym Charisie. Zatem
nawet w przypadku, gdybyśmy pracowali wolniej, i tak powinniśmy wyprodukować więcej
broni niż oni.
- Tego nie wiem, mój panie - odparł szczerze Zhwaigair. - Skłaniam się wszakże ku myśli,
że to całkiem możliwe... o ile będziemy się trzymali własnych modeli broni, a nie tych
cudactw.
- Słucham?
- Mój panie, wiele części tej broni, a w szczególności rygle zamków są produkowane za
pomocą maszyn, którymi nie dysponujemy. Rzemieślnicy pokroju mojego wuja mogliby je
zaprojektować, a potem zbudować i rozpowszechnić, ale na to trzeba będzie sporo czasu, co
oznaczałoby bardzo długie przestoje w produkcji. Dlatego uważam, aczkolwiek są to tylko
przybliżone wyliczenia, że zamiast jednego takiego karabinu nasi rzemieślnicy mogą
wyprodukować dziesięć, a nawet piętnaście sztuk broni ładowanej odprzodowo. A to znaczy,
że każdy z nich musi kosztować dziesięć do piętnastu razy więcej, co już jest problemem
samym w sobie. Nie wspominając o tym, że uzbroimy dziesięć do piętnastu razy mniej ludzi,
jeśli zastąpimy starą broń. Tak to będzie wyglądało, jeśli się nie mylę, a to jeszcze nie
wszystko. Każda z tych części jest wykonana ze stali, nie ze zwykłego żelaza. My stosujemy
stal tylko tam, gdzie mamy do czynienia z dużymi naprężeniami. Robimy z niej sprężyny,
osłony spustu i tym podobne elementy. Lufy i zamki są natomiast z żelaza, a część mniej
istotnych elementów wykonujemy z mosiądzu, ponieważ stal jest zbyt droga. Nie wiem,
dlaczego heretycy zrezygnowali z oszczędności, ale jak widać, obrali inną drogę. Dlatego
zaczynam podejrzewać, że ich produkcja stali jest większa niż nasze osiągnięcia. I to
zdecydowanie. A po serii testów i strzelań mogę dodać jeszcze jedno. Ta stal jest o niebo
lepsza od naszej. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. - Zhwaigair pokręcił głową,
wyglądał na mocno przybitego tą myślą. - Nie bez powodu nazywaliśmy Charis odlewnią
świata. I to na długo przed rozpoczęciem świętej wojny. Tamtejsze odlewnie produkowały
większe ilości lepszego żelaza, kutego, czarnego i każdego innego, ale na pewno nie w takich
ilościach - poklepał stalową lufę karabinu - jak teraz.
- Rozumiem.
Hrabia Thirsku spojrzał raz jeszcze na biskupa, dostrzegając w jego oczach echo własnej
goryczy. Zhwaigair robił dokładnie to co trzeba, by Kościół Matka wygrał tę wojnę, ale jeśli
powie coś takiego wprost albo napisze w raporcie do Zhaspahra Clyntahna albo Inkwizycji, to
będzie koniec jego kariery.
Ale to nie on ma pisać takie raporty, nieprawdaż? - zapytał hrabia sam siebie w myślach.
To ty jesteś jego przełożonym. To ty dałeś mu ten warsztat i kazałeś szukać rozwiązań. I to ty
musisz zmusić pozostałych, by wysłuchali cię bez względu na to, jak bolesną prawdę musisz
ogłosić. No i z konsekwencjami takiej przemowy, rzecz jasna.
Spojrzał kątem oka na Khapahra. Człowiek, który byłby szefem jego sztabu, gdyby
znajdowali się na Starej Ziemi, odwzajemnił to spojrzenie z pełnym spokojem. Hrabiemu
Thirsku nie podobało się, że musiał go angażować w tę sprawę, ale nie mógł przecież zrobić
tego wszystkiego sam, a w otoczeniu miał zbyt mało ludzi, którym mógł w pełni zaufać -
zwłaszcza w tak ważnej kwestii.
Pomogłoby, gdybym powiedział dziewczętom, co robi Ahlvyn, ale nie mogę. Pewnie nie
miałyby nic przeciw, gdyby udało mi się wydostać je spod kurateli inkwizytorów, ale nie mam
co do tego pewności. A poza tym dochodzi jeszcze kwestia ich mężów. Nie wspominając już o
tym, że jeden przeciek wystarczy, by Kharmych albo Inkwizycja pozbawili nas wszystkich
życia.
Nadal nie był pewien, co by zrobił, gdyby udało mu się wywieźć córki z Gorath i umieścić
je w miejscu, do którego nie sięgały szpony Inkwizycji i gdzie nie uczyniono by z jego
rodziny przykładu dla innych. Kościół Matka i jego królestwo zażądały od niego
bezwzględnej lojalności, jak więc mógłby odrzucić ich żądania? Gdyby jednak wygranie
świętej wojny i ocalenie królestwa wymagało czynu porównywalnego ze zdradą, to czy
odważyłby się wypowiedzieć im posłuszeństwo w imię wyższego dobra?
Nie znał odpowiedzi na to pytanie, nawet teraz, dlatego oddalił je od siebie i ponownie
spojrzał na złożony karabin.
- Raporty sir Rainosa i generała Rychtyra mówią o wielu przewagach, jakie daje
heretykom broń ładowana odtylcowo. Wybacz, Dynnysie, ale być może nie mamy wyjścia i
będziemy zmuszeni do przejścia na produkcję takich karabinów, choć będziemy ich robić
znacznie mniej, by dać naszym żołnierzom szanse na wygranie kolejnych bitew. A skoro
żelazo nadaje się na lufy naszych karabinów, to będzie równie dobrze służyło w nowych
rodzajach broni.
- Zastanawiałem się nad tą kwestią, mój panie - zapewnił go Zhwaigair - i jestem niemal
pewien, że heretycki sposób na uszczelnienie lufy nie jest jedyny, a już na pewno nie
najlepszy.
- Niemal pewien?
- Nie wiem, czy mój pomysł da się zastosować w praktyce, jeśli jednak pozwolisz mi na
przedyskutowanie go z moim wujem i kilkoma innymi rzemieślnikami, spróbuję udowodnić,
że się nie mylę. Jakiś czas temu wymyśliłem, że można by nawiercić koniec lufy i
nagwintować go. Jeśli gwint będzie dokładny i głęboki, da się zaślepić taki otwór nakrętką,
która uszczelni lufę dokładniej, niż robią to heretycy, i to bez stosowania filcowych
podkładek. Metal przylegający do metalu powinien powstrzymać gazy wylotowe, jeśli
mechanizm będzie odpowiednio zaprojektowany.
Hrabia Thirsku zmrużył oczy, a potem przeniósł wzrok na biskupa Maika.
- To bardzo ciekawy pomysł, synu - przyznał ten ostatni, ale hrabia wychwycił w tonie
jego wypowiedzi coś więcej niż tylko te słowa. Ten pomysł był nie tylko interesujący, ale na
tyle rewolucyjny, by zwrócić gniew Inkwizycji przeciw porucznikowi.
Nie podchodź zbyt optymistycznie do tej kwestii, Lywysie, napomniał się natychmiast w
myślach. Bóg jeden wie, co dzisiaj może rozzłościć Inkwizycję! Im gorsza sytuacja, tym
bardziej drażliwi i fanatyczni stają się nasi intendenci.
- Czy to da się zrobić szybciej, niż zduplikować technologię heretyków?
- Tak, mój panie, chyba że zdobędziemy maszyny, na których oni je produkują - odparł
Zhwaigair. - A ten projekt moglibyśmy wdrożyć naprawdę szybko, ponieważ nie wymaga on
zbyt wielu zmian w konstrukcji dotychczas robionej broni, choć wątpię, aby to była prosta
konwersja. Sądzę, że jeśli nawet uda nam się uruchomić produkcję nowej broni, będziemy jej
robili pięciokrotnie mniej niż dotychczas. To oznacza sporą redukcję, ale nie aż tak wielką,
jak w przypadku kopiowania charisjańskich rozwiązań - dodał, stukając palcem w lufę
zdobycznego karabinu.
- A co z tymi ich kapiszonami?
- Mój panie, ja znam się na stali, żelazie i brązie, gdzie mi tam do sekretów Pasquale i
Bedard. Jestem jednak pewien, że oni robią to w bardzo prosty sposób. Zamykają w
kapiszonie kropelkę piorunianu rtęci, może z niewielką domieszką werniksu. Uderzenie kurka
doprowadza do eksplozji piorunianu i odpalenia pocisku.
- Rozumiem.
Hrabia raz jeszcze spojrzał w oczy biskupa. Z tego, co mówił Zhwaigair, wynikało, że
skopiowanie heretyckich kapiszonów nie powinno być specjalnie trudne z punktu widzenia
zwykłych rzemieślników. Z każdej innej strony będzie jednak oznaczało konfrontację z
naukami Schuelera i Pasquale, więc kto wie, czy Zhaspahr Clyntahn udzieli dyspensy tak
wielkiemu naruszeniu zakazów.
- Przewaga, jaką to rozwiązanie daje heretykom, nie jest gigantyczna, mój panie - zwrócił
się do biskupa. - Mamy więcej niewypałów niż oni, nawet przy dobrej pogodzie, a oni
strzelają do nas w deszczu jak w słoneczny dzień... Nasi ludzie niestety nie mogą im
odpowiedzieć tym samym.
- Wiem o tym, Lywysie. - Maik miał niewyraźną minę, może nawet był lekko
wystraszony. - I zgadzam się z tobą, ale... mój synu, ta propozycja powinna paść z innych ust.
Wiem, że jesteś gotowy przedstawić kilka z proponowanych przez porucznika rozwiązań, lecz
proszę cię, uważaj, co robisz. Nie marnuj wpływów na rzeczy mniej istotne albo takie, jakie
ktoś inny może przeforsować.
Wpływów, akurat, pomyślał oschle hrabia Thirsku. Chciałeś powiedzieć: nie nadużywaj
cierpliwości okazywanej ci przez przełożonych i Kościół Matkę, bo i ja mogę ucierpieć!
- Masz rację, jak zwykle - odpowiedział tak, by biskup zrozumiał, że dotarł do niego także
ukryty przekaz, a potem odwrócił się twarzą do Zhwaigaira. - Poradziłeś sobie z tym
zadaniem tak dobrze, jak przypuszczałem - rzucił formalnym, ale zarazem ciepłym tonem. -
Bądź jeszcze tak dobry i sporządź dla mnie szczegółowy raport, a zadbam, by trafił w ręce
ludzi, którzy powinni go przeczytać.
Mam tylko nadzieję, że to zrobią, dodał w myślach.
- Oczywiście, mój panie.
- Świetnie. - Hrabia Thirsku poklepał go po ramieniu, po czym zmierzył wzrokiem
Khapahra. - Ahlvynie, ty, ja i biskup jesteśmy już spóźnieni na spotkanie z admirałem
Tyrnyrem. Sądzę, że powinniśmy się zbierać.

.X.
HMS Przeznaczenie, 56
oraz
Pałac książęcy
Manchyr
Corisand

Charisjański galeon wpłynął majestatycznie z Cieśniny Białego Konia do Zatoki


Manchyrskiej. Mimo że podróż z Chisholmu była długa, czarna burta z jednym tylko pasem
białych furt działowych była nieskazitelnie czysta, a na masztach widać było nie tylko
proporzec admirała, ale i większy sztandar. Na błękitnym tle pyszniła się srebrna korona, pod
którą umieszczono na czarnych kantonach skrzyżowane pomarańczowe miecze. Nie była to
flaga Charisu, aczkolwiek powiewała na honorowym miejscu, a tego dnia bardziej niż
kiedykolwiek indziej wydawało się to właściwe. Na całej szerokości rufy natomiast biegł
wielki napis - HMS Przeznaczenie.
Galeonowi towarzyszyła eskadra mniejszych jednostek eskortowych, które oddzielały
chmarę małych jednostek wysłanych mu na powitanie. Zatoka Manchyrska miała sto
trzydzieści mil długości, licząc z północy na południe, i była niemal tak samo szeroka, tak że
część flotylli znalazła się niebezpiecznie daleko od brzegu. Na szczęście ranek był spokojny -
tropikalne niebo lśniło niczym wnętrze wypolerowanej niebieskiej kopuły, na której tylko z
rzadka przemykały drobne, oślepiająco białe chmurki, pod nią zaś wiała silna bryza, która w
dawnej skali Beauforta kwalifikowałaby się na jakieś cztery stopnie i dzięki której galeon
mógł posuwać się gładko od południowego wschodu. Wiatr ten wzbijał fale wysokie na cztery
stopy i pchał okręt ze stałą prędkością siedmiu węzłów. Woda pieniła się przed dziobem i za
rufą, gdzie nabierała seledynowej barwy, przywabiając chmary wirujących w powietrzu i co
rusz nurkujących wyvern i mew. Mimo tak wczesnej pory słońce grzało już mocno, jak
zwykle na tej szerokości geograficznej, to znaczy prawie siedemset mil od równika, bo choć
na południowej półkuli Schronienia panowała zima, północno-wschodnie brzegi Zatoki
Manchyrskiej z pokładu galeonu jawiły się kłębowiskiem soczystej zieleni.
Księżniczka Irys Daykyn stała na pokładzie już od świtu, roziskrzonymi oczami wpatrując
się w horyzont, który stanowiła ściana zieleni - ściana będąca w gruncie rzeczy księstwem
Manchyru, jej ojczyzną, z chwiejącą się na wietrze trawą i kołującymi w górze ptakami, jak to
zapamiętała z czasów dzieciństwa. Miała okazję zobaczyć ten widok po raz pierwszy od
trzech lat. Jej dwudzieste urodziny przypadały za niecałe trzy miesiące, co czyniło z niej
osobę na tyle młodą, by trzy lata zdawały się jeszcze wiecznością. Szczególnie że w tych
okolicznościach istotnie można było mówić o czasie bliskim wieczności. Zdarzyło się
bowiem, i to nie raz, że usłyszała od kogoś, iż już nigdy nie zobaczy Corisandu. Ba, byli
nawet tacy, co twierdzili, że ani ona, ani jej młodszy brat nie pożyją długo na wygnaniu. A tu
proszę, bryza rozwiewała jej jedwabiste włosy, a tęsknota serca podchodziła jej aż do samego
gardła, przyprawiając o ból nie do opisania.
Dwudziestostopowa łódź przedarła się przez eskortę galeonu, płynąc prosto na HMS
Przeznaczenie w rozbryzgach spienionej wody. Jej lewa burta nieomalże niknęła w wodzie
podczas wykonywania ciasnego zwrotu.
- Księżniczko! Księżniczko!
Dosłyszała okrzyki poprzez szum morza i trzepot żagli, dojrzała postać stojącą obok
masztu. Kobieta trzymała się belki, aby nie stracić równowagi, wolną ręką machając
pomarańczowo-białą szarfą uniesioną wysoko nad głową, odkąd rozpoznała drobną,
wyprostowaną sylwetkę na pokładzie zagranicznego okrętu.
- Niech Bóg ma cię w swojej opiece, księżniczko! Witaj w domu! Och, witaj w domu!...
Irys poczuła ucisk w gardle i zrewanżowała się machaniem, zastanawiając się, kim jest ta
kobieta na łodzi i dlaczego wyprawiła się tak daleko w morze na maleńkiej łupince. HMS
Konik Morski, jednostka z eskadry eskorty, zmieniła nieco kurs, prąc prosto na łódź. Było
jasne, że kapitan ani myśli staranować stateczku, aczkolwiek przekaz okazał się
wystarczająco jasny. Łódź posłusznie oddaliła się od galeonu. Irys dosłyszała jeszcze swoje
imię dolatujące gdzieś z tyłu, po czym Konik Morski wrócił na swój kurs, obok niej zaś ktoś
roześmiał się cicho.
Odwróciła głowę, spodziewając się ujrzeć przyzwoitkę, hrabinę Hanthu. Lady Mairah
powinna z nią być, zważywszy na tłum pospolitych marynarzy stłoczonych na pokładzie
Przeznaczenia, z których każdy mógł na tysiąc sposobów obrazić szlachetnie urodzoną pannę.
W każdym razie tego by chcieli dopatrujący się wszędzie skandalu wielmoże z dworu jej ojca.
Wszakże odbywszy podróż na tym galeonie, Irys wiedziała, że nie znalazłby się na nim ani
jeden człowiek, który by nie traktował jej jak oczka w głowie, a zresztą - zarażona
charisjańskimi obyczajami - zdążyła się już przyzwyczaić do spontanicznych okrzyków i
gestów.
Lady Mairah, która dla odmiany urodziła się w Chisholmie, również nawykła już do
tradycji Charisu i rankiem tylko skinęła głową, po czym wróciła do słuchania lekcji
recytowanej przez jej pasierba Trumyna, kiedy Irys obwieściła, że zamierza „zażyć świeżego
powietrza”. Oczywiście domyślała się prawdziwego powodu, dla którego księżniczka chciała
wyjść na pokład, skąd mogłaby obserwować rosnący w oczach ląd. Przyzwoitka szóstym
zmysłem wyczuwała chwile, w których Irys potrzebowała prywatności i czasu do namysłu, i
na ogół usuwała się wtedy dyskretnie w cień, dając podopiecznej to, czego ta pragnęła. Nie
było to łatwe na pokładzie okrętu - nawet tak ogromnego jak HMS Przeznaczenie - jednakże
przynajmniej obie robiły co w ich mocy.
Irys już otwierała usta, aby podziękować hrabinie za jej zrozumienie, gdy nagle się
zorientowała, że patrzy prosto w piwne oczy Hektora Aplyna-Ahrmahka, i musiała się
zastanowić, od jak dawna stoi tuż obok niej. Do pewnego stopnia poczuła zdziwienie, kiedy
nie dołączył do niej na pokładzie zaraz po śniadaniu, bardzo szybko jednak pojęła, że i on nie
chce jej się narzucać. Było to do niego podobne. Jednakże choć wcześniej szukała
samotności, teraz ucieszyła ją jego obecność, czemu dała wyraz, ujmując go za rękę.
- Doskonale rozumiem, czemu admirał nie chce pozwolić nikomu zbliżyć się zanadto do
was, zanim wysadzi ciebie i Daivyna bezpiecznie na brzeg - powiedział Hektor. - Wiemy już,
do czego jest zdolny wóz wypełniony prochem na zwykłej ulicy. Bóg jeden raczy wiedzieć,
jaki efekt miałaby tona prochu wybuchająca w pobliżu galeonu na morzu! Sądząc jednak z
liczby żagli na zatoce, muszę stwierdzić, że cieszysz się ogromną popularnością...
- Naprawdę? - Trzepnęła go żartobliwie w ramię wolną ręką.
- Cóż, plotki jednak bywają mylące, sama wiesz...
- Wiem - przytaknęła ciszej. Oczy natychmiast jej pociemniały na temat „plotkarzy”,
którzy rozsiewali podłe pogłoski na temat tego, kto doprowadził do śmierci jej ojca. Wszystko
to jednak powodowało tylko zastarzały ból, z którym zdążyła się nauczyć sobie radzić, i teraz
także prędko przegoniła ponure myśli. - Sama na przykład słyszałam... ehm... plotki, że jesteś
z kimś uczuciowo związany.
- Dziwne. - Przyjrzał jej się z zaskoczonym wyrazem twarzy. - Mnie doszły podobne
słuchy o tobie.
- Och, z pewnością się mylisz, poruczniku - odparła skromnym tonem. - Coś takiego nie
przystoi damie.
- Racja - mruknął, przyprawiając ją o lekki rumieniec na wystających kościach
policzkowych, które odziedziczyła po matce.
Czerwieniła się tak, ilekroć naszła ją myśl o tych rzadkich chwilach, które skradli tylko
dla siebie jeszcze w Cherayth. Na pokładzie Przeznaczenia podobnych momentów było
jeszcze mniej, zważywszy na zagęszczenie, lecz i one wystarczyły, aby oboje porzucili
obawę, że ich małżeństwo okaże się beznamiętnym małżeństwem z rozsądku.
- Skoro tak - odezwała się nieco ostrzej, niż zamierzała - plotki te nie mogą mieć podstaw,
albowiem ja, poruczniku, jestem damą w każdym calu.
- To samo powtarza przy różnych okazjach moja babka - zauważył Hektor. - Dodatkowo
zadzierając przy tym nosa, o tak. Ja jednak nie wierzę w ani jedno jej słowo.
- Zdaje się, że raz wymieniłyśmy się uwagami na temat witania marynarza po długiej
rozłące. W czym oczywiście nie mam najmniejszego doświadczenia...
- Oczywiście.
Uśmiechnęli się do siebie, po czym zapatrzyli ponownie nad relingiem na zbliżający się
wolno ląd.
- W tym tempie przybijemy do brzegu późnym popołudniem - rzucił Hektor. -
Zdenerwowana?
- Skądże! Z jakiego powodu miałabym się denerwować?
- Nie mam pojęcia - odparł niewinnie i jakby instynktownie wysunął łokieć, aby
zablokować jej kuksańca wymierzonego pod jego żebro.
- A co z Daivynem? - zapytał nagle poważniejszym tonem, na co ona tylko westchnęła.
- Czasami mi się wydaje, że on w ogóle nie ma pojęcia, co się wokół niego dzieje. Kiedy
indziej znów mam wrażenie, że doskonale to wie i tylko udaje - na swój użytek albo na mój.
Jeszcze przy innej okazji zdarza mu się ze mną rozmawiać niezwykle poważnie. Zwłaszcza
wtedy widzę w jego oczach odbicie naszego ojca.
- Naprawdę? - Spojrzał na nią z góry, a ona szybko pokręciła głową.
- Nie mówię o ambicjach ojca, Hektorze. Raczej o zrozumieniu... Podobnie wyglądał
ojciec, ilekroć jego umysł działał na pełnych obrotach. Był z niego bardzo bystry człowiek,
wiesz. Nie pod każdym względem jednak. A może właściwie chciałam powiedzieć, że był
bardzo inteligentny, ale nie zawsze wykazywał się mądrością. W każdym razie naprawdę mu
zależało na dobru księstwa. Zdarzało się, że to, czego pragnął dla Corisandu, wcale nie było
tym, czego pragnął lud, ale moim zdaniem ojciec szczerze wierzył, że pragnienia jego i
poddanych to jedno. To samo dotyczyło jego ambicji. Chyba nie docierało do niego, że
Corisandczycy go popierają przez wzgląd na niego samego, nie zaś z powodu tych wszystkich
marzeń, które snuł, bo w gruncie rzeczy niczego z tego dla siebie nie chcieli. Zaczęłam nawet
uważać, że każdy władca powinien być bardzo ostrożny w swoich pragnieniach oraz że
powinien dopuszczać do siebie myśl, że niektórzy z tych, co przewijają się przed jego
obliczem na co dzień, mianowicie wielmoże, panowie rada, dyplomaci, generałowie i
admirałowie, wcale nie mają na sercu dobra wszystkich i całego księstwa, tylko wyłącznie
swoje. Strasznie łatwo jest dać się zamknąć w takiej oszukańczej bańce, Hektorze. Widziałam
to na własne oczy, dzięki czemu znam rozmiar zagrożenia, ale nie sądzę, aby mój ojciec
kiedykolwiek zdał sobie z tego sprawę. Toczył grę według zasad, które znał... i nigdy nawet
nie spróbował poznać nowych.
Mówiła z wielką powagą i smutnym wyrazem twarzy. W pewnym momencie przeniosła
spojrzenie na ścianę zieleni, po czym znów poderwała wzrok na ukochanego.
- Jakiekolwiek miał wady, mój ojciec był bardzo troskliwym człowiekiem. Dlatego jeśli
tylko Daivyn odziedziczył po nim tę troskę, która skrywa się teraz pod powłoką księcia
uczącego się być od nowa małym chłopcem, myślę, że jest szansa, aby przy odrobinie rady i
pokierowania... - Zawiesiła głos.
Hektor pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Wierzę, że to, co mówisz o swoim ojcu, to wszystko prawda - powiedział. Na jego słowa
Irys zrobiło się cieplej na sercu. Ilu ludzi na świecie, których król zmarł w ich ramionach,
byłoby w stanie szczerze wierzyć, że książę odpowiedzialny za tę śmierć naprawdę był
najlepszym władcą, na jakiego pozwalały okoliczności, bez względu na to, jak kiepsko
wywiązywał się ze swoich obowiązków? - Też uważam, że Daivyn ma zadatki na dobrego
panującego. Dobry z niego dzieciak, Irys, a pewnego dnia, o ile tylko zdołamy go uchronić
przed jadem fałszywych dworzan i dworskiej polityki, będą z niego ludzie. Jestem tego
pewien.
Irys wzdrygnęła się w duchu na myśl o tym, na ile sposobów „fałszywi dworzanie i
dworska polityka” mogli zatruć serce i umysł młodego księcia. Daivyn skończył dziesiąty rok
życia przed zaledwie dwoma pięciodniami, tu, na pokładzie Przeznaczenia, i Bóg świadkiem,
że przyszło mu odziedziczyć władzę zbyt wcześnie. Byłoby to prawdą nawet w najlepszych
czasach, a co dopiero wśród tego całego chaosu, który ich otaczał. W dodatku starsza od brata
Irys poznała dworskie zagrywki na tyle dobrze, aby mieć powody obawiać się o losy
braciszka. Dorośli z taką łatwością mogli ukształtować dziecko na własną modłę, czyniąc zeń
dobrego albo złego człowieka, a co dopiero mówić o dziecku książęcej krwi! Wokół roiło się
od pochlebców i zdrajców, a kataklizm, jakim była wojna, dawał im wiele okazji do
zaistnienia.
Cóż, trzeba będzie uważać, aby tak się nie stało, napomniała się w duchu. Zresztą Daivyn
mógł trafić znacznie gorzej niż pod skrzydła Hektora. Jak jednak chronić go przed jadem, tak
aby nie było to jasne dla wszystkich? Aby nie było to jasne dla niego? Za nic bym nie chciała,
aby pomyślał, że moim zdaniem sam nie jest w stanie się ochronić. I co będzie, gdy jako
nastolatek zacznie mieć dość ludzi, którzy będą mu wszystkiego zabraniali? Podczas gdy inni,
mający w tym własny interes, będą mu kadzić i zapewniać go, że może robić, co mu się żywnie
podoba, że nawet gwiazdka z nieba nie jest dla niego za dobra?
Wspomniała starszego brata, zastanawiając się - nie po raz pierwszy - czy przypadkiem
nie „zasługą” właśnie takich ludzi była jego kapryśność i rozwydrzona odmowa uznania
odpowiedzialności, która wiąże się z urodzeniem i pozycją. Sama nie miała w tych sprawach
wielkiego doświadczenia, gdyż nikt nigdy nie próbował jej urabiać. Lubiła myśleć, że to
dlatego, iż wszyscy z góry przewidywali swoją porażkę, jednakże w głębi ducha przyznawała
przed sobą co innego. Żadna pałacowa frakcja nie miałaby pożytku z naginania jej do swojej
woli, ponieważ była dziewczynką. Po cóż było komukolwiek tracić czas na nią, skoro pod
ręką był plastyczny młody książę, łasy na komplementy i obietnice? A nawet jeśli Daivyn był
za mały na takie podchody przed tym, zanim ich ojciec wysłał ich do Delferahku, zdążył od
tego czasu dorosnąć, prawda? Co będzie, gdy...?
Otrząsnęła się z podobnych myśli i zaczerpnęła głęboko powietrza, rozdymając szeroko
nozdrza. Czując w nosie woń morza i soli, stanowczo sobie przykazała nie martwić się na
zapas. Pismo mówiło, aby wszyscy ludzie dawali z siebie wszystko każdego dnia, zarazem
ufając Bogu Jedynemu oraz archaniołom, którzy znali przyszłość. Wprawdzie cesarze i
cesarzowe, królowie i królowe, księżniczki i książęta nie byli zwykłymi ludźmi i mieli
większe obowiązki od większości ludzi, gdyż brzemię korony robi swoje, jednakże nawet oni
czasem musieli po prostu przystanąć i pozwolić sprawom toczyć się własnym trybem,
wprawionym w ruch ręką Boga.
***
- No, dotrzymali danego słowa - powiedział Rysel Gahrvai, hrabia Skalistego Kowadła,
spoglądając uważnie na depeszę.
Semafory przekazały wieści o pojawieniu się Charisjan, ledwie pierwsza szalupa przybiła
do brzegu.
- Wygląda na to, że to zrobili - poprawił go Taryl Lektor, hrabia Tartarianu, kąśliwym
tonem, ściągając na siebie lodowate spojrzenie rozmówcy.
- Nie sądzę, aby się mieli wycofać po czymś takim. - Machnął depeszą przed nosem
przyjaciela. - Byłoby to troszkę niemądre z ich strony, zgodzisz się chyba ze mną?
- Oczywiście. I naturalnie wcale nie uważam, że się z czegokolwiek wycofają. Mówię
tylko, że dopóki mamy Irys i Daivyna całych i zdrowych z powrotem na corisandzkiej ziemi,
zamierzam zachować ostrożność. - Hrabia Tartarianu się skrzywił. - Wiesz równie dobrze jak
ja, że są tu, w Manchyrze, osoby, które chętniej powitają Daivyna w wodach zatoki aniżeli na
tronie, gdzie ich zdaniem będzie tylko „kukiełką Charisu”. Do tego część z nich ma poparcie
Kościoła Matki, mówiąc delikatnie, a mówiąc wprost: działa z polecenia Kościoła Matki.
- To prawda. Hrabia Skalnego Kowadła upuścił depeszę na blat i podszedł do okna.
Komnata, w której się znajdowali, mieściła się w jednej z wyższych wież pałacu, skąd
roztaczał się widok na całą zatokę, jak również dalsze rejony. Zwłaszcza w
przedpołudniowym świetle był to spektakularny obraz - pomimo (a może z powodu)
dziesiątek wiatraków zdobiących wierzchołki wielu manchyrskich budynków, które obracały
się w różnym tempie, szybciej i wolniej, zależnie od ich wielkości i mocy, zawsze jednak
opromieniając przy tym złociście położone niżej miasto. Dla odmiany nabrzeże wydawało się
zadziwiająco puste, mimo biało-pomarańczowych sztandarów, flag i chorągiewek
powiewających z każdego dachu, każdej iglicy i każdego portowego dźwigu. Sama zatoka
również świeciła pustkami, albowiem zniknęły z niej wszystkie, najmniejsze nawet jednostki,
które normalnie stały zacumowane na jej wodach. Hrabia wiedział, gdzie się podziały, i w
związku z tym zmówił w duchu krótką milczącą modlitwę, w nadziei, że żadna nie zalicza się
do „Rakurai” Zhaspahra Clyntahna, który by najchętniej przemycił na jej pokład parę ton
prochu strzelniczego.
- To prawda - powtórzył z westchnieniem. - Jednakże Charisjanie dali jasno do
zrozumienia, że będą się odnosić do księcia i księżniczki z najwyższym szacunkiem, także w
trakcie podróży. O ile ta depesza nie kłamie, o ile naprawdę zawiesili na maszcie sztandar
następcy tronu, w dodatku oficjalnie uznają w Daivynie władcę Corisandu. To chyba dobitny
dowód, że nie zamierzają się wycofać z ustaleń, które przekazał Phylyp, a Irys zaakceptowała.
- Twierdzisz, że członkowie rady pogodzą się z faktem, że dziewiętnastoletnia dziewczyna
przyjęła warunki w imieniu swego niepełnoletniego brata? - Ton głosu hrabiego Tartarianu
był sceptyczny, mówiąc najdelikatniej. - Do Shan-wei, Ryselu! W gronie rady regencyjnej, nie
wspominając o radzie książęcej, nie brak osób, którym nie w smak taki obrót wydarzeń! A nie
zaczęliśmy nawet jeszcze mówić o członkach parlamentu czy zwykłych lojalistach Świątyni!
Zważywszy na inteligencję Sharleyan Ahrmahk, w tym akurat wypadku chyba jednak zbyt
wiele zawierza dobrej woli i naszej zdolności do przekonania całego księstwa, że
ratyfikowanie decyzji małoletniego władcy to dobry pomysł. Szczególnie takiej decyzji!
- Skoro twoim zdaniem warunki nie są dobre, trzeba je było oprotestować wcześniej -
zauważył hrabia Skalnego Kowadła, obracając się, by posłać przyjacielowi kolejne lodowate
spojrzenie.
- Gdyby moim zdaniem warunki nie były dobre, zaprotestowałbym wcześniej. Tak się
jednak składa, że w moim odczuciu to najlepsze warunki, na jakie mogliśmy liczyć w
istniejących okolicznościach. Teraz mówię tylko, że bez względu na to, czy Charisjanie mają
zamiar się wycofać czy nie, znajdzie się paru Corisandczyków twierdzących, że my
powinniśmy to zrobić! I część z nich, by wymienić przykład świętej pamięci odżałowanego
hrabiego Skalistego Wzgórza, będzie na tyle śmiała, by się tego głośno domagać, a nawet coś
w związku z tym zrobić!
- Cóż, pożyjemy, zobaczymy... - Hrabia Skalistego Kowadła miał ponurą minę, kiedy
spoglądał na przyjaciela spojrzeniem twardym niczym granit z gór Barcor. - Mimo wszystko
pokładam pewną ufność w Korynie i Charlzu, a nawet w młodym hrabim Windshare. A skoro
już poruszyłeś ten temat, właśnie przez wzgląd na ludzi takich jak hrabia Skalistego Wzgórza
mamy na swoich usługach katów. Zresztą znosiliśmy podobne rzeczy ździebko za długo przez
ostatnie dwa czy trzy lata, nie uważasz, Tarylu?
***
Wiwaty przetoczyły się przez nabrzeże, kiedy wiosłowe holowniki dociągnęły HMS
Przeznaczenie do brzegu. Okrzyki docierały falami na pokład cumującej jednostki, ogłuszając
czekających na brzegu oficjeli. Wystrzały z dział brzmiały jak huk gromów, gdy okoliczne
forty i jednostki stojące na redzie oddały zwyczajowy salut, witając dawno niewidzianych
następców tronu. W tym czasie wystrojona galowo załoga galeonu wspięła się na maszty, a
żołnierze korpusu ustawili się na pokładzie, prezentując broń obojgu dzieciom starego księcia
Hektora.
Wrzawa podwoiła się, gdy opuszczono długi trap, a tłum naparł jeszcze silniej na kordony
corisandzkich żołnierzy (w tym momencie na nabrzeżu nie było ani jednego Charisjanina w
mundurze), by móc pomachać księciu i księżniczce albo sypnąć w ich kierunku płatkami
kwiatów. Różnokolorowe kwiecie wirowało w powietrzu niczym barwny śnieg, choć to
miasto nigdy jeszcze nie doświadczyło kontaktu z prawdziwą zimą. Hektor Aplyn-Ahrmahk
domyślił się, że orkiestra zagrała powitalne nuty, tylko dlatego, że stojący za dygnitarzami
trębacze podnieśli instrumenty do ust. W tym harmidrze nikt, kto nie znajdował się tuż obok
muzyków, nie mógł usłyszeć granej przez nich melodii.
Hektor stał na śródokręciu Przeznaczenia z rękami skrzyżowanymi na plecach i
przyglądał się zatłoczonej przystani przez zmrużone w szparki oczy. Był bardzo młody jak na
stopień, który nosił, i obowiązki, które wykonywał: w rzeczywistości obchodził swoje
siedemnaste urodziny tego samego dnia, co książę Daivyn jedenaste, jako że ich daty
przyjścia na świat dzieliło zaledwie sześć dni i młody książę uparł się, aby świętowali
wspólnie. A jednak naoglądał się niemało w ciągu tych siedemnastu lat, niewiele mniej
dokonał, a pobierał naukę żeglowania i wojaczki od najdzielniejszego kapitana, jakiego znał.
Ba, zdążył w tym czasie dołączyć do rodu Ahrmahków. Był świadkiem politycznych
machinacji i gierek na samym szczycie, nieraz towarzyszył cesarzowi i cesarzowej, wiedział
więc doskonale, dlaczego obcokrajowiec, do tego nisko urodzony, choć obdarzony tytułem
księcia, a obecnie narzeczony corisandzkiej księżniczki, nie może stać u jej boku podczas
oficjalnego wjazdu do księstwa Irys i Daivyna Daykynów. Zdawał sobie z tego sprawę z
wyprzedzeniem, wiedział dobrze, co go czeka przez wzgląd na rację stanu, jednakże aż do tej
pory nie miał pojęcia, jak trudno mu to będzie znieść. Zacisnął splecione na plecach dłonie w
pięści na myśl, z jaką łatwością jakiś fanatyczny lojalista Świątyni zdołałby wykorzystać
panujące zamieszanie, aby przedostać się z pistoletem bliżej i podnieść rękę na młodą kobietę,
którą wbrew wszystkiemu młody żeglarz pokochał całym sercem. W końcu taki sam los
spotkał jego macochę tu, w tym samym księstwie, i to pomimo czujnej obecności seijina, a
także w znacznie spokojniejszych okolicznościach.
Niestety tutaj i teraz nic nie mógł poradzić i musiał ufać Korynowi Gahrvaiowi, że ten
wszystkiego dopilnuje. Koryn był kuzynem Irys i Daivyna, a słowa zarówno Cayleba, jak i
Sharleyan, a także Merlina Athrawesa świadczyły o tym, że i on sam, i jego ojciec byli ludźmi
honoru... oraz że Koryn znał się na swojej robocie. Jeśli ktokolwiek mógł zapewnić
bezpieczeństwo Irys, to tylko Koryn Gahrvai, co jednak nie zmieniało faktu, że Hektorowi
ciężko było zaufać człowiekowi, którego nigdy nawet nie poznał, i to w wypadku zadania
mającego dlań największe na świecie znaczenie.
Irys i jej brat właśnie ruszyli za szpalerem żołnierzy piechoty morskiej, by w końcu zacząć
schodzić po trapie. Tuż za nimi szedł hrabia Corisu, któremu serce rosło na widok młodego
księcia i dumnej księżniczki. Daivyn był wyraźnie podenerwowany, a mimo to trzymał głowę
wysoko, choć równocześnie ściskał siostrę za rękę - i nikt nie mógł go o to winić. O
wyrozumiałości poddanych świadczył dobitnie gromki wiwat, którym zebrani na nabrzeżu
ludzie powitali pojawienie się dzieci zamordowanego księcia. Jeśli chodzi o Irys, nawet jeśli
troszkę zjadały ją nerwy, nikt by się tego nie domyślił, patrząc na jej wyprostowaną, iście
królewską postawę. Gdy w końcu stanęli na przystani, do przodu wystąpiły osoby mające ich
oficjalnie powitać. Hektor zmrużył wtedy bardziej oczy, ale po chwili odetchnął z ulgą,
wypatrzywszy lamowaną na pomarańczową sutannę i księży czepiec.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gwar głosów umilkł, ledwie duchowny uniósł
rękę. W kompletnej ciszy rozległ się czysty ton głosu arcybiskupa Corisandu.
- Pomódlmy się, moje dzieci - powiedział Klairmant Gairlyng.
Na przystani zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Słychać było jedynie furkot sztandarów,
pokrzykiwanie ptaków i wyvern oraz nieustający szum fal.
- O przepotężny wspaniały Boże - zaintonował Gairlyng, a jego słowa poniosły się echem
na wszystkie strony - dziękujemy Ci z głębi serca za łaskę, którą nas dzisiaj obdarzyłeś,
zwracając nam naszego ukochanego księcia Daivyna i jego siostrę księżniczkę Irys.
Wdzięczni Ci jesteśmy za to, że otuliłeś ich swym ochronnym ramieniem, zapewniając im
bezpieczeństwo podczas długiej nieobecności na ojczystej ziemi i strzegąc ich przed
wszelkimi zagrożeniami. Wychwalamy Twoje imię za to, żeś poruszył tak mocno i skutecznie
serca tylu mężczyzn i kobiet dobrej woli, dzięki którym ta długo wyczekiwana chwila
wreszcie nadeszła. Zaklinamy Cię, żebyś dalej nie spuszczał Daivyna i Irys z oka i żebyś
wpłynął na członków rady regencyjnej, rady książęcej oraz tych, którzy zasiadają w ławach
parlamentu, aby wszyscy dojrzeli właściwość zapadłych decyzji i uznali porozumienie
zawarte między Corisandem a Imperium Charisu, które, jak mamy nadzieję, otaczasz
szczególną ochroną, wiedząc, że jest dobre dla Twojego ludu. Nie opuszczaj nas w
przyszłości, podtrzymuj nas, ilekroć się potkniemy, podnoś nas, ilekroć się przewrócimy, a w
swoim czasie przywiedź nas przed swoje oblicze, jak przed nami przywiodłeś swych
ukochanych synów i ukochane córki. Prosimy Cię o to w imię miłości, którą obiecałeś
ludziom na Schronieniu poprzez słowa Archaniołów wiele lat temu. Amen.
Absolutna cisza trwała przez długą, nabrzmiałą znaczeniem chwilę, wzmacniana
dodatkowo przez huk przyboju i piski latających zwierząt. Wiatr szarpał takielunkiem
Przeznaczenia, wprawiał w trzepot niebieską flagę zwieszającą się z głównego masztu, aż w
końcu milczenie uległo przerwaniu i cisza wybuchła wiwatami jeszcze głośniejszymi niż
wcześniejsze.
***
Gdy Irys Daykyn była ostatnio w komnacie wielkiej rady, jej ojciec wciąż zasiadał na
tronie umieszczonym za długim, potężnym stołem z misternie rzeźbionego drewna. Obecnie
ów tron stał pusty, a jego tapicerowane siedzenie zajmowała prosta korona. Osoby normalnie
zasiadające przy stole rady wstały jak jeden mąż, kłaniając się nisko, kiedy Irys i jej brat
przekroczyli próg sali. Za nimi podążali arcybiskup Klairmant oraz Phylyp Ahzgood, hrabia
Corisu.
- Jego wysokość książę Daivyn - przedstawił niepotrzebnie odźwierny bez podnoszenia
głosu. - Jego dostojność arcybiskup Klairmant. Jej wysokość księżniczka Irys. Jego łaskawość
hrabia Corisu.
Dźwięk obcasów Irys na idealnie wypolerowanej marmurowej posadzce rozbrzmiewał
głośno i wyraźnie pośród ciszy, która zapanowała w komnacie. Irys szła u boku Daivyna,
trzymając dłoń na jego lewym ramieniu. Młody książę oczy miał ogromne i roziskrzone
podnieceniem. Pomimo zdenerwowania głowę trzymał wysoko, a postawę miał taką, jak
dorosły szlachcic eskortujący wielką damę, przy czym sprawiał wrażenie kogoś dojrzałego i
prawie dwakroć starszego, niż był w rzeczywistości. Irys kątem oka zauważyła, że niejeden z
panów rady uniósł na to ze zdziwienia brew.
Pokaż im, na co cię stać, Daivynie, zachęciła brata w duchu, ani na jotę nie zmieniając
wyrazu twarzy, z której biła duma. Przypomnij sobie, co ci mówiłam, i pokaż im wszystkim!
Dobrnęli do właściwego miejsca, a wtedy hrabia Skalnego Kowadła opuścił swoje miejsce
za stołem, wychodząc na środek komnaty. Przeciął szachownicę białych i czarnych płyt
marmurowych błyszczących w słońcu wpadającym przez wysokie okna i kiedy znalazł się na
wprost obojga, przyklęknął na jedno kolano, równocześnie skłaniając głowę.
- Wasza wysokość - przemówił do Daivyna - w imieniu twej rady regencyjnej, w imieniu
rady książęcej oraz w imieniu członków parlamentu, jak również wszystkich poddanych
witam cię w Corisandzie, na rodzinnej ziemi. Każdy z tu obecnych modlił się długo i usilnie o
ten dzień. Mówię nie tylko w swoim imieniu, zapewniając cię, że Bóg Jedyny oraz Jego
archaniołowie mają naszą dozgonną wdzięczność za to, że was nam zwrócili po długiej
rozłące.
- Dziękuję, mój panie - odparł młody Daivyn głosem zdumiewająco pewnym i donośnym,
słowo w słowo powtarzając formułkę, którą wbijali mu do głowy hrabia Corisu pospołu z
Irys. - Raporty na temat rządów, które sprawowałeś pod moją nieobecność, uspokoiły mnie co
do tego, że moim poddanym niczego nie brakowało, chociaż mnie przy nich nie było. Poza
tym - dodał, spoglądając hrabiemu Skalnego Kowadła prosto w oczy - niezmiernie miło mi
cię znów widzieć, kuzynie.
Przy ostatnim zdaniu głos chłopca lekko się załamał, brzmiąc młodziej i mniej oficjalnie,
na co hrabia tylko przełknął ślinę i odpowiedziawszy spojrzeniem w te ufne piwne oczy,
dojrzał w nich wyłącznie szczerość.
- Dziękuję, wasza wysokość - powiedział, po czym zgodnie z protokołem przeniósł uwagę
na Irys. - Naturalnie równą radością napawa nas twój powrót, pani.
- Dziękuję, mój panie. - Irys nie udało się do końca zapanować nad własnym głosem.
Lekko zdziwiona, zamrugała szybko, po czym wyciągnęła rękę do hrabiego Skalnego
Kowadła.
Mężczyzna ujął ją w obie dłonie i ucałował, a następnie podał jedną rękę księciu.
- Zechciejcie zająć swoje miejsca - rzucił przez ściśnięte wzruszeniem gardło.
***
Irys poczuła lekkie zdziwienie.
Daivyn został poprowadzony do pustego tronu i usadzony na mniejszym, wygodnie
wyściełanym krześle ustawionym na najwyższym stopniu podwyższenia tronowego (trzeba
było dołożyć dwie poduszki, żeby wydał się dostatecznie wysoki, i jeszcze podstawić zydel
pod stopy, żeby mu nogi nie dyndały), jednakże tego akurat się spodziewała. Dopóki nie
zostanie koronowany na księcia Corisandu, nie może zasiadać na właściwym tronie,
aczkolwiek takie umieszczenie jego krzesła mogło - w oczach niektórych - podważać jego
prawa do korony. Tym wszakże, co zdumiało Irys, był fakt usadzenia jej po prawicy brata, to
znaczy na miejscu przewidzianym dla książęcej małżonki, zakładając oczywiście, że Daivyn
byłby w wieku odpowiednim do ożenku. Było to o tyle zastanawiające, że ona sama -
zaledwie siostra następcy tronu - również nie osiągnęła jeszcze wymaganej prawem
pełnoletności. Wedle obowiązujących przepisów miała mniej więcej takie same szanse na
zasiadanie w radzie książęcej, jak na objęcie panowania. Tymczasem przydzielenie jej tak
eksponowanego miejsca podnosiło jej pozycję, i to znacznie, nawet jeśli tylko na krótko. Irys
nie mogła się nie zastanowić, czy była to zasługa hrabiego Skalnego Kowadła czy raczej
hrabiego Tartarianu. Zanim znalazła się na wygnaniu w Delferahku, byłaby stawiała na tego
drugiego. Obecnie jednak, po zapoznaniu się z korespondencją pomiędzy hrabią Corisu i
hrabią Skalnego Kowadła, a także pomiędzy tym ostatnim a cesarzem Caylebem i cesarzową
Sharleyan - nie miała już takiej pewności. Jej kuzyn bynajmniej nie pożądał
odpowiedzialności, która na niego spadła, i z tego, co wiedziała, byłby pierwszy do bronienia
się przed nią, a mimo to wywiązywał się ze swojej roli doskonale. W dodatku - wedle zasady
„praktyka czyni mistrza” - nabrał biegłości w politycznych gierkach, zarówno gdy idzie o
poruszanie się na niepewnym gruncie polityki, jak i o jego formowanie, gdy zajdzie taka
potrzeba. Gdyby ktoś ich zapytał o zdanie w tej sprawie, oboje byliby tym faktem równie
zdziwieni.
- Zechcesz uczynić nam ten zaszczyt, wasza dostojność, i rozpocząć nasze obrady
modlitwą? - zapytał hrabia Skalnego Kowadła, na co Klairmant Gairlyng podniósł się ze
swojego miejsca przy stole, gdzie usadzono go tuż obok księcia i księżniczki, po prawej ręce
Irys, bo tak wypadało, skoro w grę wchodził bezpośredni przedstawiciel Boga Oczekiwanego.
- Oczywiście, mój panie - odparł ciemnowłosy i ciemnooki duchowny. Wstał, uniósł obie
ręce w geście błogosławieństwa, po czym skłoniwszy głowę, zaintonował: - Boże Jedyny,
zechciej zwrócić swoją uwagę na tę skromną radę, przed którą stoi nie lada wyzwanie i która
musi sprostać oczekiwaniom ludu. Prosimy cię, abyś obdarzył jej członków mądrością, dzięki
której ich decyzje będą rozważne. Niech ich prowadzi Twoje światło i niech ich dzieło będzie
Twoim dziełem. Szczególnie prosimy Cię o błogosławieństwo dla księcia Daivyna i jego
siostry oraz opiekunki, księżniczki Irys. Oby oboje byli zdolni unieść brzemię
odpowiedzialności, które zległo na ich barkach, i poprowadzili swój lud ku przyszłości
zgodnie z zasadami sprawiedliwości, dbając o bezpieczeństwo i dobrostan poddanych, z
których każdy niech poniesie miecz Twoim wrogom i wszystkim przeniewiercom względem
Twego słowa, takim jak skorumpowani duchowni zamieniający Twój święty Kościół w
instytucję przeżartą zepsuciem i korupcją, Twą Świątynię w gniazdo oszustów i Twą
Inkwizycję w plagę wypuszczoną nieopatrznie na świat. Amen.
Arcybiskup ani na moment nie podniósł głosu. Poważne słowa rozbrzmiewały cicho i
spokojnie, pozbawione ognistej pasji, lecz nie brakowało im stanowczości, dzięki której
niosły tym większą moc. Były to niewątpliwie słowa duchownego, który był pewien swej
racji... jak i pewien swego Boga, na co oczy Irys rozszerzyły się jeszcze mocniej ze
zdziwienia. Kiedy hierarcha zajmował na powrót swoje miejsce, w komnacie dałoby się
słyszeć odgłos upadającej szpilki. Ponieważ jednak żadna nie spadła, pośród milczenia rozległ
się szelest sutanny i trzewików na marmurowej posadzce. Poza tym w sali wielkiej rady
panowała absolutna, niczym nie zmącona cisza. Jakimś cudem Irys zdołała się opanować,
żeby nie obejrzeć się przez ramię na Phylypa Ahzgooda, żeby zobaczyć jego minę.
Boże ty mój, pomyślała. W życiu bym się nie spodziewała podobnej mowy po Klairmancie!
Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł mieć obiekcji do pierwszej części wystąpienia
arcybiskupa, co zaś do jego drugiej połowy... W zaledwie paru zdaniach Klairmant Gairlyng
zawarł postawę Kościoła Corisandu, i to z kryształową, można by rzec: z oślepiającą
jasnością. Zarazem przekreślił stulecia corisandzkiego lawirowania z subtelnością młota i
dłuta. Czy może raczej prochu strzelniczego.
Księżniczka wzięła głęboki oddech, zmuszając myśli do uspokojenia. Inny hierarcha
mógłby ględzić dziesięć razy dłużej, a i tak nie powiedziałby niczego istotnego, jednakże
Gairlyng wyraźnie zawczasu przygotował swoje wystąpienie i uczynił to nie bez namysłu.
Po pierwsze, odniósł się do niej jako do „siostry i opiekunki” Daivyna, przyklepując mocą
swej kościelnej godności propozycję Sharleyan, aby Irys została wyznaczona na opiekunkę
brata oraz przyjęta w poczet członków rady regencyjnej. Po drugie, zwrócił się do Boga o
błogosławieństwo dla Daivyna i Irys prowadzących ku przyszłości „swój lud”, co było
jasnym wyznacznikiem jego stanowiska, że w sferę rządów nad Corisandem powinna być
zaangażowana na równi z prawowitym następcą tronu. Krótko mówiąc, że ma swoje miejsce
w oficjalnych strukturach władzy księstwa. Po trzecie, i najważniejsze, otwarcie ustawił
Kościół Corisandu w opozycji do Kościoła Matki czy też Grupy Czworga uzurpującej sobie
prawo do działania w imieniu Boga Jedynego.
Rozglądając się po twarzach obecnych, dostrzegła, że i pozostali są pod wielkim
wrażeniem mowy arcybiskupa. Jego krótkie, acz dosadne i treściwe wystąpienie wyraźnie
rezonowało im wciąż w głowach, odbijając się tam głośnym echem. Nawet jeśli jakaś część z
nich miała generalnie w nosie to, co Klairmant myślał.
A faktycznie, niektórzy mieli to w nosie, i to z licznych powodów. Jedni przez wzgląd na
własną ambicję, albowiem liczyli na to, że sami będą mogli wywierać wpływ na młodego
Daivyna i prowadzoną przez niego politykę, byle tylko przysporzyć bogactw sobie i swoim
krewnym. W końcu był to główny powód, dla którego ludzie starali się w ogóle o zdobycie
władzy. Nawet stary książę Hektor często powtarzał córce, że każdy, kto myśli inaczej, nie ma
czego szukać na książęcym czy królewskim tronie, gdyż jego ślepota prędzej czy później
przywiedzie księstwo do ruiny.
Inni byli tylko umiarkowanie zainteresowani słowami arcybiskupa dlatego, że już
wcześniej usłyszeli o warunkach Charisu i wiedzieli, że Klairmant również zdążył ich
uprzednio wysłuchać. A przecież w ostatnich zdaniach hierarcha praktycznie potwierdził fakt
włączenia Corisandu do Imperium Charisu. Ludziom tym nie podobała się perspektywa
ugięcia karku w obliczu obcej potęgi, która pierwej dokonała militarnego najazdu na ich
ojczyznę. Nie dało się wykluczyć, że część tych doradców w głębi ducha nadal winiła
Cayleba Ahrmahka o śmierć starego księcia Hektora - i nie miało dla nich znaczenia nic, co
powiedziałby ktoś inny,
Wszakże ku największemu zdziwieniu Irys ci, którzy byli wyraźnie oburzeni przyjęciem
przez hierarchę warunków Charisu, znajdowali się w mniejszości. Łudziła się, że tak będzie,
modliła się o to, nigdy jednak nie śmiała na to liczyć, podobnie jak bała się choćby pomarzyć,
że arcybiskup Corisandu tak jawnie opowie się za Kościołem Charisu i Imperium Charisu. W
Tellesbergu na własne oczy przekonała się, w jak wielkim stopniu Maikel Staynair odciął
Kościół od spraw świeckich i codziennych, w tym spraw władzy. Z początku ją to zdumiało,
później jednak poznała lepiej Maikela i zrozumiała, że to jedyna droga - droga, którą miały
przed sobą także inne domeny, zaraz po Charisie i Chisholmie. Tu, w Corisandzie, rozdział
państwa od Kościoła był dopiero w powijakach, co znaczyło, że arcybiskup swymi słowami
zapoczątkował lawinę zdarzeń, które dopiero - być może - podważą na dobre wielowiekowy
autorytet Kościoła Matki, oddając pole do popisu Charisjanom. Którzy - bagatela -
wypowiedzieli wojnę Grupie Czworga i samemu wielkiemu wikariuszowi.
I pomyśleć, że to wystąpienie składało się z raptem kilku zdań!
- Dziękuję, wasza dostojność - powiedział hrabia Skalnego Kowadła, z którego tonu jasno
wynikało, że choć zgadza się w całej rozciągłości ze stanowiskiem arcybiskupa, to jest
zdziwiony nie mniej od reszty. Cokolwiek bowiem myśleć, ci dwaj nie mieli okazji
przedyskutować swoich wystąpień z okazji powitania księcia i księżniczki. - Bardzo dziękuję
za to błogosławieństwo, za te słowa i - zawiesił głos, omiatając wzrokiem wszystkich
obecnych po kolei - za te przemyślenia. Jestem pewien, że dzięki łaskawości Boga Jedynego
temu zgromadzeniu uda się zrealizować postawione przed nim zadanie, prawdą bowiem jest,
że zostaliśmy do niego powołani z woli Najwyższego.

.XI.
Thesmar
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

Dwa pięciodnie zabrało rozmieszczenie dział i ludzi na swoich pozycjach, pomyślał


rozgoryczony Rainos Ahlverez. Gdyby dano mu wolną rękę, zrobiłby to samo w mniej niż
pięciodzień, lecz nikt nie zamierzał mu dać wolnej ręki.
Oficjalne rozkazy, które, jak wiedział, są w drodze, dotarły właśnie do kwatery głównej.
Nadeszły z Gorath, opatrzone podpisem księcia Salthar, jednakże on dobrze wiedział, że tak
naprawdę zostały sporządzone w Syjonie. Zastanawiał się, czy zostały doręczone królowi
Rahnyldowi - przynajmniej oficjalnie - za pośrednictwem biura wikariusza Zahmsyna czy też
raczej przez biuro Inkwizycji, aczkolwiek w istocie nie miało to większego znaczenia.
Liczyło się to, że jako lojalny syn Kościoła Matki nie mógł ich zignorować bez względu na
to, jak mocno tego pragnął. Co gorsza, nie mógł nawet ich kwestionować, jakiekolwiek
miałby argumenty, gdyż historia niejednokrotnie pokazała, czym się kończy próba
kolegialnego dowodzenia. Dowództwo musiało przemawiać jednym głosem, a zaprzeczeniem
wszelkiej logiki byłoby, gdyby dowodzący mniejszą jednostką chciał narzucać swoją wolę
większej formacji. Szczególnie gdy ów dowodzący był tylko skromnym rycerzem,
niezależnie od jego koneksji rodzinnych, a dowódcą większej formacji został sam książę.
Jednakże nawet fakt nieuchronności, logiczności i pochodzenia ze szczytów władzy
Kościoła Matki nie był w stanie osłodzić Ahlverezowi tego, że stał się podwładnym
Desnairczyka. Cesarstwo od zarania dziejów spoglądało z góry na malutki Dohlar („widzicie
przecież, że to tylko taka przerośnięta nieco baronia!”), natomiast Dohlarianie od co najmniej
dwustu lat wzbierali niechęcią do Desnairczyków tak pogardzających ich republiką. Pogarda,
z jaką sąsiednie imperium podchodziło do małpowania merkantylizmu Charisjan, ścierała się
więc z odrazą, jaką mieszkańcy Dohlaru czuli do zacofanych sąsiadów, wciąż jeszcze
praktykujących niewolnictwo. A ostentacyjne obnoszenie się desnairskiej arystokracji, która
bogaciła się na kopalniach złota, sprawiało, że znacznie ubożsi szlachcice z republiki
nienawidzili każdego wielmoży zza granicy. A do tego wszystkiego, jakby sytuacja nie była
dość tragiczna, doszła konieczność słuchania człowieka, który był nie tylko Desnairczykiem,
ale też tak wielkim niedojdą, że z trudem trafiał palcem do własnej dupy.
Bądź uczciwy, Rainosie, napomniał się Ahlverez, spoglądając z obojętną miną na mijające
go armaty. Sam dałeś dupy w Alyksbergu. Książę Harless jest dzisiaj nie bardziej zapatrzony
w siebie, niż ty byłeś tamtego dnia. No, może trochę bardziej. Ty przynajmniej czytałeś
raporty Rychtyra, czego ten dureń z pewnością nie zrobił, skoro nadał paple z taką
zaciętością o rozgromieniu apostatów z Charisu.
Czepiał się tej myśli.
Szczerze powiedziawszy, poszedł na Alyksberg, aby uniknąć otwartej bitwy z ludźmi
uzbrojonymi w najnowszą charisjańską broń, ale nie mógł przecież uchylać się przed tym do
usranej śmierci, zwłaszcza że szpiedzy donosili, iż tylko co czwarty żołnierz thesmarskiego
garnizonu jest członkiem korpusu piechoty morskiej. Cała reszta Charisjan musiała należeć
do innych formacji, które nigdy wcześniej nie stawiały czoła doświadczonej armii lądowej. A
Siddarmarczycy za tymi murami byli prawdziwą zbieraniną - stan ich jednostek uzupełniono
po drodze o zwykłych milicjantów i marnych ochotników. Połowa z nich była chora bądź
konała z głodu po wyczerpującym marszu z Alyksbergu. Rozumiał więc, dlaczego książę
Harless widział dogodną okazję do wprawienia swoich oddziałów w walce z wrogiem.
Niewykluczone, że tylko co drugi z obrońców dysponował bronią palną, a jeszcze mniej było
tam nowoczesnych karabinów, więc Desnairczycy powinni mieć w tym starciu gigantyczną
przewagę. I chociaż książę nie raczył przeczytać wszystkich raportów, zapoznał się z tymi,
które opisywały szczegóły ostatniego szturmu wojsk Kaitswyrtha na szańce heretyków nad
rzeką Daivyn. Ahlverez wiedział o tym, ponieważ Desnairczyk odnosił się do nich z dziesięć
razy podczas ostatniej odprawy.
- Generale, nie zamierzam lekceważyć faktu, że okopali się tak dobrze - powiedział - ale
działania biskupa Cahnyra dowiodły dobitnie, że gdy Charisjanie zostaną przyciśnięci, nie
będą mieli drogi ucieczki i skupią się na obronie najsłabszych punktów umocnień. Można ich
pokonać zmasowanym atakiem bez względu na to, jak doskonałą bronią dysponują. - Położył
dłoń na raportach Kaitswyrtha. - Co więcej, fakt, że nie otrzymali posiłków drogą morską,
świadczy o tym, że nie dysponują już żadnymi odwodami, więc zdobędę to miasto bez
większego trudu, zanim sytuacja ulegnie zmianie. - Zacisnął palce na dokumentach. - To
może być zrobione, powinno być zrobione i będzie zrobione, sir Raynosie. A przy okazji -
dodał buńczucznie - utrzemy nosa piechocie morskiej, tej samej, która tak bardzo uprzykrzyła
życie straży przedniej twojej armii.
Ahlverez zacisnął usta, z wielkim trudem udało mu się nie okazać gniewu. Książę dbał o
to, by nie powiedzieć za dużo przy sprzymierzeńcach, ale on miał swoje źródła. Wiedział
więc o tym, że książę naśmiewa się przy swoich oficerach z tego, że Dohlarianie dostali
łupnia od czterokrotnie słabszego przeciwnika. Durnie, którym to powiedział, kpili potem ze
swoich odpowiedników w Armii Sprawiedliwości.
- Likwidacja Thesmaru i zagrożenie, jakie może stanowić dla moich linii
zaopatrzeniowych, to niezwykle ważna sprawa - kontynuował książę. - Dla was także, z tego,
co wiem, ponieważ dzięki temu ruchowi odblokujemy zatory, które powstały na waszych
rzekach i kanałach.
Książę także nie cieszy się specjalnie z faktu połączenia obu armii, jak zauważył
Ahlverez. Agenci donieśli, że robił co w jego mocy, by pozwolono mu wcielić oddziały
Ahlvereza do Armii Sprawiedliwości. Na jego szczęście ktoś w Gorath miał tyle oleju w
głowie, by wiedzieć, jak na taką propozycję zareaguje dohlariański generał i jego oficerowie.
- Rozumiem, że nasz plan ataku jest obarczony niewielkim ryzykiem - dodał Desnairczyk.
- Nikt przecież nie może przewidzieć rezultatu bitwy, zanim zostanie stoczona, zwłaszcza gdy
nie ma potrzeby jej wypowiedzenia. Wiem też, że moi ludzie nie mają doświadczenia w walce
z heretykami uzbrojonymi w nowoczesną broń. - To ostatnie zdanie rzucił zbyt niedbale, tak
przynajmniej odebrał to Ahlverez. - Co więcej, nieudany atak bez cienia wątpliwości
podkopie morale mojej armii. Aczkolwiek konsekwencje takiego załamania nie mogą być
większe niż w wypadku odejścia stąd bez wydania wrogowi otwartej bitwy. Jeśli wykażemy
zbyt daleko idącą powściągliwość i nie zaatakujemy tak słabego zgrupowania wroga, nasi
ludzie mogą uznać nas za zwykłych tchórzy i zwątpić też we własne siły. To miałoby
tragiczne skutki nawet dla szlachetnie urodzonych, a co dopiero mówić o prostakach
wcielonych do tej armii.
I tutaj, przyznał w myślach Ahlverez, masz całkowitą rację. Jeśli chodzi o twoich ludzi. Ja
tam wolę myśleć, że moi zrozumieliby, dlaczego otaczamy heretyków w Thesmarze, robiąc z
nimi to, co oni zrobili z Rychtyrem w Treuyrze, mimo iż nie jestem tego tak pewien, jak bym
chciał. Nie widziałeś pozycji heretyków, a ja tak. Poczytałeś raporty, popatrzyłeś na szkice
sytuacyjne, naniosłeś wszystko na mapę, ale nie spojrzałeś ani razu na te reduty i zalane
tereny. Nie widziałeś także ogromu dział skierowanych w naszym kierunku zza linii obrony.
Zobaczenie heretyckich dział niewiele by pewnie zmieniło, ponieważ książę Harless nadal
traktował artylerię jak wielkiego, nieruchawego potwora, który tak wolno strzela, że nie jest
wiele wart na polu prawdziwej bitwy lądowej. On naprawdę uważał, że fakt, iż Charisjanie
zostali zmuszeni do sprowadzenia na brzeg swoich kanonierów, zadziała na jego korzyść!
Desperacko trzymał się myśli, że jego nowoczesne armaty polowe strzelają o wiele szybciej
od starych, powolnych dział okrętowych, jakby nie umiał pojąć, że najnowsze modele
krakenów są równie szybkostrzelne jak jego pukawki.
Nie mówiąc już o tym, iż ci pogardzani przez niego charisjańscy prostaczkowie mają
większe doświadczenie w strzelaniu niż ktokolwiek inny.
- Zaatakujemy zatem jak najszybciej, jak tylko nasza artyleria znajdzie się na
wyznaczonych stanowiskach - zakończył książę, a Ahlverez tylko mu przytaknął.
- Oczywiście, wasza łaskawość - powiedział.
Nie zostawiono mu najmniejszego wyboru. Poza tym książę miał rację. Być może uda im
się zdobyć Thesmar, choć cena tego zwycięstwa będzie o wiele wyższa, niż sądził ten
desnairski głupek. Było takie powiedzenie odnoszące się do odwagi ignorantów, którzy
podejmują się czynów, o których siwowłosy mędrcy mówią, że są niewykonalne.
I jak powiedział sam archanioł Chihiro przed bitwą z Upadłymi, gdy zapanowała ogromna
nienawiść: jeśli chcesz zjeść omlet, musisz rozbić kilka jajek.
Ta rozmowa odbyła się ponad pięciodzień temu, ale złość Ahlvereza rosła nieustannie, gdy
widział, jak heretycy umacniają spokojnie swoje pozycje, podczas gdy desnairska część Armii
Shiloh przygotowywała się niezdarnie do szturmu. A było to szczególnie irytujące, ponieważ
książę Harless powinien wiedzieć - a Ahlverez wiedział - że niewydolność desnairskiej armii,
przez którą imperium zbierało razy od Siddarmarczyków przez wiele stuleci, była głównie
zasługą braku kompetencji kadry oficerskiej. A fakt, że Desnair nie zrobił nic, by temu
zaradzić podczas świętej wojny, był wyjątkowo wkurzający. Tym bardziej że oficerowie
księcia twierdzili, iż należą do wąskiego grona elity kadrowej, co mogło świadczyć o
tragicznym stanie tych wojsk przed ostatnią reorganizacją.
Dobra wiadomość była za to taka, że największe ze wspomnianych problemów
występowały na poziomie dywizyjnym. Nawet w Dohlarze podstawową jednostką bojową był
regiment, a dywizje traktowano jak konieczne zło administracyjne, choć ich dowódcy
(najstarsi oficerowie spośród dowodzących regimentami) musieli zadbać o koordynację
ruchów wszystkich podległych regimentów i ich zaopatrzenie. Dzięki temu powstawał krótki
i prosty łańcuch dowodzenia... i odpowiedzialności. Ahlverez nie był jednak pewien, czy
armia desnairska tak właśnie traktuje swoje dywizje, zauważył bowiem, że w Armii
Sprawiedliwości nie ma wielkiej koordynacji na poziomie regimentów, a fakt, że desnairskie
regimenty są o połowę mniejsze od dohlariańskich, tylko pogłębiał chaos, choć nieco mniej
niż pogarda, z jaką oficerowie traktowali piechotę, czyli prostych żołnierzy. Ich zdaniem
jedynym prawdziwym wojskiem była kawaleria, i to mimo tej masy porażek, które jazda
poniosła w wojnach z pieszymi oddziałami Siddarmarku. Ahlverez słyszał kiedyś, jak hrabia
Hennet, dowódca piechoty księcia Harless, wygłasza znany desnairski aforyzm: kawaleria
zdobywa, piechota okupuje.
Zadziwiająco marnie to wychodziło w starciach z Siddarmarkiem.
Tyle dobrego, że chociaż dowódcy regimentów rozumieją, jak bardzo mają przesrane,
wmawiał sobie Ahlverez, gdy ostatnia z baterii minęła go w drodze na wyznaczone
stanowiska. Niektórzy z nich wykazywali nawet chęć pobierania nauki u swoich
dohlariańskich partnerów. Ci ludzie spędzili ostatni pięciodzień na zapraszaniu do siebie
dowódców jego regimentów, by porozmawiać z nimi przy posiłku o nowych taktykach i
strategiach. Nawet artylerzyści księcia zagadywali jego chłopców!
Nikt jednak nie będzie w stanie przekazać desnairskiej kawalerii tego, co ja wiem,
pomyślał z przekąsem, głównie dlatego, że mało kto wie tyle, co ja. A jak tu gadać z
urodzonymi centaurami.
Skrzywił się na tę myśl i wspomniał - raz jeszcze - jak bardzo jego niechęć do Desnairu i
jego mieszkańców może wpływać na jego osądy. Z drugiej jednak strony: czy krytyczne
myślenie może zaszkodzić w sytuacji, gdy coś jest beznadziejnie złe?
Zobaczymy, jak to wszystko zadziała, pomyślał. Choć szczerze mówiąc, nie pamiętam
sytuacji, w której tak bardzo chciałbym się mylić.
***
- Nasi obserwatorzy donoszą, że ruszyli, mój panie - zameldował porucznik Dyntyn
Karmaikel.
Ciemnowłosy oficer korpusu piechoty morskiej był wysoki jak na Charisjanina - o wiele
wyższy niż hrabia Hanthu na przykład - zawsze też miał srogą minę, przez co wielu ludzi nie
dostrzegało kryjącej się pod nią mądrości. Hrabia zdawał sobie jednak sprawę, że to
wykrzywienie ust jest jedynym widocznym efektem walki porucznika z trawiącą go
nienawiścią. Doskonale sobie z tym radził, choć był bardzo spokojnym człowiekiem aż do
chwili, gdy jego kuzyn - jeden z ludzi Gwylyma Manthyra - został stracony w Syjonie. To był
główny powód, dla którego hrabia wybrał go na swojego adiutanta. Pomimo trawiącej go
nienawiści porucznik był dobrym człowiekiem, więc hrabia Hanthu zdjął go z pierwszej linii,
aby poradził sobie najpierw choć z częścią dręczących go demonów. Chciał dać mu czas, by
prowadząc pluton do walki, nie dokonał czynów, przez które skaże się na wieczne potępienie.
Poza tym Karmaikel był doskonałym adiutantem.
- Udają się tam, gdzie powinni?
- Tak, mój panie. Obserwatorzy twierdzą, że niewiele da się zobaczyć, ale z odgłosów
można wywnioskować, że przetaczają działa pod Wzgórze Sulyvyna i ustawiają je gdzieś
pomiędzy redutami Floty i Numer Jeden. - Porucznik skrzywił się. - Wybrali dokładnie to
miejsce, w którym ich zdaniem nie powinniśmy niczego zauważyć.
- Daj spokój, Dyntynie! Przynajmniej próbowali nas przechytrzyć.
- Tak, mój panie. I mogłoby im się to udać, gdybyśmy byli ślepi i głusi.
Porucznik Karmaikel, z tego, co zauważył hrabia, pogardzał żołnierzami oblegającymi
Thesmar. I właśnie dlatego hrabia wołał nie wysyłać go na pozycję, w której mógłby popełnić
błąd, zwłaszcza że Desnairczycy i Dohlarianie próbowali coś zrobić. Ich oddziały
inżynieryjne wyczekiwały każdego dnia do zapadnięcia zmroku, by pod osłoną ciemności
podejść pod linie obrony i kopać stanowiska ogniowe dla swoich dział. Prace kończono na
długo przed świtem i maskowano postępy świeżo wyciętymi gałęziami.
Nauczyli się tego od Taisyna, pomyślał. Co jest dowodem na to, że nie są już tak dumni, by
nie uczyć się od innych. Nie wiedzą tylko jednego, że to nie zadziała, jeśli przeciwnik ma
widok z góry.
Obserwatorzy ze Wzgórza Sulyvyna zauważyli wysiłki wroga już pierwszego dnia o
świcie i pieczołowicie nanieśli wszystkie pozycje na mapy inżynieryjne. Ponieważ
maksymalny zasięg gładkolufowych dwunastofuntówek wynosił tysiąc sześćset jardów w
przypadku litych kul i tysiąc trzysta, gdy strzelano pociskami zespolonymi, stanowiska
artylerii wroga musiały znajdować się nie dalej niż tysiąc dwieście jardów od umocnień, jeśli
miały zdławić ogień armat hrabiego Hanthu. Szczerze mówiąc, podciągnięto je jeszcze bliżej,
a część ukrytych za nierównościami terenu armat wyglądała zaiste ciekawie. Wróg nie zdołał
ich schować tak dobrze, jak mu się wydawało, więc hrabia po wspięciu się na wieżę obejrzał
je dokładnie przez lornetkę. Miały grubsze, ale krótsze lufy, jak pomniejszone karonady,
doszedł więc do wniosku, że to muszą być owe dohlariańskie działa kątowe, o których
donosili mu wcześniej szpiedzy.
Przypuszczałem, że musi minąć przynajmniej jeszcze rok, zanim uda im się je
wyprodukować, pomyślał, zastanawiając się nad treścią raportu Karmaikela.
Nie wiedział, jaki jest maksymalny zasięg tych armat. Z pewnością nie dorównywały
osiągom jego gwintowanych dział okrętowych, ale niewykluczone, że mogły strzelać dalej niż
tradycyjne działa polowe, choćby ze względu na większe kąty prowadzenia ognia. Wątpił
wszakże, by miały zasięg przekraczający dwa albo trzy tysiące jardów - co sugerowały
krótkie niegwintowane lufy i kaliber - jednakże nie podobała mu się myśl o szrapnelach
spadających na pozycje jego artylerzystów. Wiedział o tych działach, zanim pojawiły się
opodal Thesmaru, przygotował się więc na ich przybycie, zadaszając pozycje strzeleckie
dłużycami i grubą na dwie stopy warstwą ziemi, nadal jednak nie zdążył zapewnić podobnej
osłony kanonierom. Skoncentrował się na najdalej wysuniętych bateriach, zwłaszcza na lewej
flance, gdzie wróg czynił najwięcej przygotowań do ataku. Na prawej flance i w centrum
dopiero zaczynano nad tym pracować, lecz stanowisk dział kątowych nie mógł zadaszyć ze
zrozumiałych względów. Musiały mieć otwartą przestrzeń, aby móc prowadzić ostrzał.
Możemy stracić część z nich, przyznał w myślach. Ale na pewno nie tak wiele jak ci
dranie po drugiej stronie linii frontu!
- Dobrze, Dyntynie - rzucił ze spokojem. - Zakładam, że ludzie majora Zhadwaila są już
na pozycjach?
- Tak, mój panie. Jego batalion został postawiony w stan gotowości bojowej. Komandor
Parkyr kieruje się właśnie do Reduty Floty - dodał Karmaikel z typową dla siebie
obojętnością.
- Cóż, domyślam się, że to ucieszy porucznika Bukanyna - zauważył zwięźle hrabia
Hanthu. - Jakoś to będzie musiał przeżyć.
- Skoro tak mówisz, mój panie.
Hrabia Hanthu pokręcił głową, nie odrywając wzroku od mapy. Porucznik Symyn
Bukanyn był oficjalnie trzecim oficerem na HMS Trębacz. Niestety admirał Hywyt rozbroił
kompletnie jego jednostkę, przenosząc wszystkie jego działa na szańce Thesmaru, i
przekształcił ogołocony galeon w pływający szpital. Reduta Floty, znajdująca się tuż za
pierwszą linią okopów, dysponowała sześcioma z jego trzydziestofuntówek, czterema
pięćdziesięciosiedmiofuntowymi karonadami i dwoma gwintowanymi działami kątowymi.
Hrabiemu nie podobało się, że jego najlepsze armaty znajdują się tak blisko pierwszej linii,
ponieważ nie było sposobu na wycofanie ich w razie problemów, z drugiej jednak strony
tylko tym sposobem mógł zwiększyć pole ostrzału pozycji wroga. Nie użył ich do tej pory -
czekał, aż przeciwnik rozstawi więcej wartych tego celów - i nie miał zamiaru robić tego tej
nocy, choć upoważnił komandora Ahrthyra Parkyra do otwarcia ognia, jeśli zostanie do tego
zmuszony. Z tego też powodu Parkyr udał się do Reduty Floty, choć Bukynyn mógł widzieć
jego decyzję w nieco innym świetle. Był porywczym młodym człowiekiem, ale tę wadę
kompensował z naddatkiem jego ogrom energii i uwaga, z jaką przykładał się do każdego
zadania.
Ahrthyr będzie trzymał rękę na pulsie, jeśli zajdzie taka potrzeba, choć z drugiej strony
wolałbym, aby dowódca mojej artylerii nie dał się zabić już pierwszego dnia walk.
- Najwyższy czas, Dyntynie, byśmy wyszli na zewnątrz - rzucił zrezygnowanym tonem.
Nie cierpiał wspinaczki na wieżę obserwacyjną, zwłaszcza w mroku nocy. Nie był już
młodzieniaszkiem. Ale jeśli wyruszy z odpowiednim wyprzedzeniem, będzie mógł robić
przystanki i odpoczywać co kilkadziesiąt stóp.
- Tak, mój panie.
Jeśli adiutant czuł rozbawienie z powodu rozterek dowódcy, miał tyle oleju w głowie, by
tego nie okazywać.
***
Pułkownik Ahlfryd Makyntyr zerknął w niebo. Noc była ciemna jak szaty samej Shan-
wei. Cieszyło go to, mimo że stał pomiędzy tuzinem armat, które ładowano w całkowitym
mroku. Jego kanonierzy byli dobrze wyszkoleni, więc nie powinien czuć żadnych obaw, a za
godzinę pojawi się w końcu księżyc. To wszakże niewiele pomoże, ponieważ naturalny
satelita był akurat w nowiu, a jego sierp przypominał co najwyżej cienką srebrną linię. Działa
kątowe miały strzelać pociskami zapalającymi, które dadzą atakującym wystarczającą
iluminację, ale ani jemu, ani jego ludziom nie podobało się, że muszą biegać z lampami przy
takich ilościach ładunków prochowych, które mogły eksplodować od byle iskry.
Makyntyr skrzywił się na tę myśl, ale zaraz o niej zapomniał. Najważniejsze było zgranie
w czasie, a sir Rainos na pewno nie będzie zadowolony, jeśli coś pójdzie nie tak.
Pułkownik i sir Rainos nie lubili się wzajemnie. Makyntyra przeniesiono z marynarki, by
nauczył fachu artylerzystów Ahlvereza. Przedtem był kapitanem... i zdeklarowanym
zwolennikiem hrabiego Thirsku i jego reformy floty. Zważywszy na niechęć, jaką sir Rainos
darzył wspomnianego hrabiego, napięcia pomiędzy nim a przydzielonym mu oficerem
wydawały się nieuniknione. Na szczęście Ahlverez, pomimo ogromnej bigoterii, wiedział, że
nie da sobie rady bez tak doświadczonego kanoniera, jakim był Makyntyr. Tylko dzięki tej
świadomości nie wchodzili sobie w drogę i współdziałali na niwie zawodowej, choć unikali
kontaktów osobistych.
Dopóki nie spieprzą czegoś koncertowo, nasz układ będzie trwał. Chyba że...
Makyntyr podchodził do tego pokazu desnairskiej głupoty jak jego przełożony, czyli
niezbyt entuzjastycznie, istniało więc spore prawdopodobieństwo, że Ahlverez nie będzie go
obwiniał w przypadku ewentualnej porażki. Bez względu jednak na to, kto zostanie
obarczony całą odpowiedzialnością, tej nocy zginie całe mnóstwo ludzi, choć wśród tych
ofiar z pewnością będzie zbyt mało heretyków.
Takie przemyślenia lepiej zostaw dla siebie, Ahlfrydzie. To chyba nazywa się defetyzm.
Ojciec Sulyoyn miałby z pewnością wiele do powiedzenia, gdyby się dowiedział, co ci chodzi
po głowie.
To akurat było więcej niż pewne, więc Makyntyr robił co w jego mocy, by ten atak
zakończył się powodzeniem, a licząc jego działa i desnairskie baterie, dysponował dzisiaj
niemal cztery razy większą siłą ognia niż przeciwnik. W każdym razie w atakowanej części
fortyfikacji. W odróżnieniu od desnairskich oficerów wiedział jednak, do czego są zdolne
nowe modele armat, a artyleria znajdująca się na szańcach została w ciągu ostatnich dwóch
pięciodni dobrze osłonięta. Nie wiedział, czy heretycy odkryli już, że dohlariańska armia
dysponuje własnymi kątówkami, ale pracowali ostro nad osłonięciem swoich pozycji od góry,
a opóźnienie, z jakim przybyła Armia Shiloh, dało im na to mnóstwo dodatkowego czasu. Co
gorsza, desnairskie armaty miały mniejszy kaliber niż ich heretyckie odpowiedniki, a jakby
tego było mało, część artylerzystów imperium uważała, że to dobry znak.
Idioci! Idę o zakład, że nie zdają sobie sprawy, jak sprawni są kanonierzy z Charisu.
On sam wiedział to doskonale. Służył jako porucznik na dohlariańskim galeonie, który
eskadra Gwylyma Mahntyra zniszczyła podczas bitwy w Cieśninach. W armii Desnairu nikt
nie przejmował się jednak takimi szczegółami, a już na pewno nie rozmawiano na ten temat z
marynarką imperium. O ile dwunastofuntówki rzeczywiście mogły strzelać szybciej od
trzydziestofuntówek, to już ich osłony były po wielekroć słabsze, niż zakładali to kanonierzy.
A przecież żadna armata nie może strzelać długo z maksymalną prędkością. Gdy jej lufa
rozgrzeje się za bardzo, zmusi artylerzystów do robienia dłuższych przerw, a wtedy przewaga
- jeśli takowa rzeczywiście istnieje - stopnieje do zera, a nawet zmieni się na korzyść
trzydziestofuntówek. Poza tym, zdaniem pułkownika, w armii Desnairu, a nawet tamtejszej
flocie nie było nikogo, kto wiedziałby choćby w przybliżeniu, jak potężny jest wybuch
trzydziestofuntowego pocisku.
Do jutra z pewnością się jednak dowiedzą. W każdym razie ci, którzy przeżyją tę noc.
Pomimo pogardy, jaką darzył sojuszników, ta myśl nie wydała mu się specjalnie
satysfakcjonująca.
***
- Przygotować się - rzucił napiętym głosem sir Shaitlyn Lywys, baron Climbhaven.
Przykucnął za niewielką przybudówką otwartą od zachodu, ale posiadającą solidną -
naprawdę solidną - ścianę od wschodu. Upewnił się, że tak jest - nie chciał bowiem, by
heretyków ostrzegł blask lampy trzymanej w jego ręku, a potrzebował jej płomienia, by móc
patrzeć na zegarek. Po raz pierwszy od chwili wyruszenia z Armią Sprawiedliwości na północ
poczuł naprawdę głęboką satysfakcję.
Baron Climbhaven miał sześćdziesiąt pięć lat. Wypadek jeździecki sprzed trzydziestu lat,
podczas którego uszkodził sobie prawą nogę, pozostawił po sobie trwały ślad pod postacią
niezbyt mocnego, chronicznego bólu, który wzmagał się od czasu do czasu, zwłaszcza
podczas chłodów albo deszczowej pogody, a co gorsza, zakończył jego karierę w kawalerii.
Gorycz tej przymusowej rejterady wzmogła z czasem jego wrodzone rozkapryszenie.
Climbhaven było naprawdę niewielką baronią, którą można znaleźć tylko na największych
mapach, ale jej pan i władca miał wiele koneksji rodzinnych z najbardziej wpływowymi
rodami imperium. Wżenił się nawet w rodzinę księcia Traykhos, co wykorzystał bezwstydnie,
gdy Kościół Matka ogłosił masowy pobór do cesarskiej armii z powodu rozpoczęcia świętej
wojny.
Żadne koneksje tego świata nie mogły mu wszakże zapewnić dowodzenia oddziałem
jazdy, więc skończył jako artylerzysta Armii Sprawiedliwości... mimo że jeszcze dwa lata
temu nie widział na oczy żadnej armaty. Większość oficerów cesarskiej armii mogła
powiedzieć o sobie to samo, ale on w odróżnieniu od reszty robił, co mógł, by opanować
nowy fach. Zadziwiała go zwłaszcza niszczycielska siła nowych modeli dział, czekał więc z
niepokojem na moment, gdy będzie mógł rozpętać piekło nad głowami heretyków.
I właśnie z tego powodu czuł tak ogromną satysfakcję. Choć nie był już dowódcą
regimentu, cała Armia Shiloh czekała na jego znak. To jego kanonierzy mieli rozpocząć atak,
więc pragnął wydać rozkaz dokładnie na czas.
Przyglądał się ruchowi sekundnika po cyferblacie. Nikt nie miałby mu za złe, gdyby się
pośpieszył albo spóźnił o minutę, lecz on nie zamierzał do tego dopuścić. Nie tej nocy.
Uniósł dłoń, świadom tego, że stojącego obok niego porucznika widzą także czekający na
zewnątrz artylerzyści. Nie odrywał nawet na moment wzroku od zegarka. Czekał po prostu,
aż wskazówka dotrze do trzynastki, i wtedy opuścił szybko rękę.
***
To było naprawdę imponujące, przyznał Hauwerd Breygart.
Stał na szczycie wieży, obok Karmaikela i sygnalisty, gdy mrok nocy na zachodzie
rozerwały błyski ognia wydobywającego się z luf dział. Ciągnące za sobą smugi dymu
pociski pomknęły ku oddalonym celom. Hrabia zmrużył oczy, gdy spostrzegł, że niektóre z
nich wzbiły się wysoko w niebo, zanim zaczęły ponownie opadać ku ziemi.
Zatem tak strzelają te wasze działa kątowe. Żadna to niespodzianka, ale dobrze wiedzieć,
gdzie je macie. Trzeba będzie przekazać szkice tych modeli wszystkim innym dowódcom, aby
wiedzieli, czego wypatrywać w przyszłości.
Te myśli przemykały zakamarkami jego umysłu, ustępując miejsca innemu problemowi.
Hrabia zastanawiał się bowiem, jak niszczycielska dla jego sił może być ta nawała ognia i
huku.
Jednym z problemów, jakie wróg sam sobie stworzył, podciągając działa w kompletnych
ciemnościach, był fakt, że jego artylerzyści nie mogli dobrze wymierzyć. Wiedzieli mniej
więcej, gdzie są heretyckie okopy, ale to przecież nie to samo, co wzięcie poprawnego
namiaru, więc większość pocisków pierwszej salwy nie trafiła w cel. A te pociski, które
uderzyły w ziemne umocnienia, nie odbiły się od nich, tylko zostały wchłonięte. Do tego
czarny proch nie należał do najsilniejszych materiałów wybuchowych, jakie znał ten świat.
Poza tym w pociskach wypełnionych szrapnelami nie było go nigdy wiele, ze zrozumiałych
względów, więc eksplozje amunicji do dwunastofuntówek nie narobiły wielkich szkód w
grubych na dwadzieścia stóp wałach ziemi.
Tylko kilka z nich trafiło w same szańce. Większość spadła na przedpolu, choć część
zrykoszetowała nad okopy, zanim zdążyła eksplodować. Jedna trzecia natomiast przeniosła, i
to sporo, przemykając z wizgiem nad czekającymi żołnierzami sojuszu i ich artylerią.
Dosłownie kilka wybuchło tam gdzie trzeba i posłało szrapnele na głowy obrońców.
Hrabia Hanthu wątpił, aby to zaskoczyło kanonierów wroga, skoro nie budziło zdziwienia
w nim i komandorze Parkyrze. Zdawał sobie bowiem sprawę, że Armii Shiloh bardziej
zależało na efekcie psychologicznym takiej nawały ogniowej niż na wyrządzeniu
maksymalnych szkód już przy pierwszych kilku salwach. A udało im się jedynie ulokować
kilkanaście pocisków zapalających za liniami sojuszu. Wypakowane siarką, saletrą i
mielonym prochem płonęły jasno dzięki licznym otworom w grubych łuskach. Na szczęście
wylądowały na pustej przestrzeni pomiędzy pierwszą a drugą linią obrony, nie podpalając
niczego ważnego, choć spełniły podstawowy cel.
***
Baron Climbhaven oparł się ciężko na lasce, spoglądając na linię heretyckich umocnień,
podświetlanych od tyłu przez piekielne ognie Shan-wei i otulanych dymem z jego pocisków
zapalających. Ciężko dyszał, serce waliło mu jak szalone po wysiłku, który musiał włożyć, by
stanąć ponownie, ale czuł, że warto było podjąć ten trud, gdy usłyszał rozkazy wydawane
przez dowódcę obsady najbliższego działa.
Na Chihiro! Teraz widzą już, w co mają strzelać. Teraz dadzą popalić tym bękartom! -
pomyślał.
***
- Otworzyć ogień! - warknął porucznik Symyn Bukanyn, gdy pierwsze pociski wroga
spadły wokół umocnień otaczających stanowiska jego baterii w Reducie Floty.
Doszło do kilku sporów w kwestii nazwy jego baterii. Na początku nazywano ją po prostu
redutą numer dwa - tak opisano to miejsce na mapach, ale Bukanyn nie chciał się z tym
pogodzić. Upierał się, by ochrzcić ją mianem Reduty Trębacza, ponieważ wszystkie działa,
kanonierzy, a nawet dowódca zostali przeniesieni z jednostki o tej nazwie. Niestety uprzedził
go ten lizus, porucznik Dairyn Sahndyrsyn, czwarty oficer HMS Trębacz, a hrabia poparł go,
powołując się na prawo pierwszeństwa. Tak więc Bukanyn musiał przystać na Redutę Floty,
aczkolwiek w tym właśnie momencie czuł satysfakcję, wiedząc, że bateria Sahndyrsyna
znajduje się jedenaście mil dalej, na zboczach Góry Zacienionej. Może i porucznik zwinął mu
najlepszą nazwę sprzed nosa, ale to on i armaty porucznika Fraydryka Hylsdaila oddadzą
pierwszą salwę w obronie Thesmaru.
Jego zdaniem Reduta Floty powinna wyprzedzić kanonierów z sąsiedniej jednostki.
Gdyby tego nie uczyniła, Symyn wiedziałby, kogo winić.
Na szczęście jego kanonierzy wiedzieli, co robią.
***
Baron Climbhaven skrzywił się, gdy artyleria wroga otworzyła ogień. Charisjanie
zareagowali szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Heretycy musieli wyczuć, że coś się
szykuje, to nie ulegało wątpliwości! A pociski spadające na jego artylerzystów były o wiele
cięższe, niż przewidywał. Od razu przypomniał sobie rozmowę z Ahlfrydem Makyntyrem,
podczas której Dohlarianin sugerował, że jego desnairscy sojusznicy mogą nie doceniać mocy
ognia dział okrętowych. Wtedy uznał, że przemawia przez niego zwykła dohlariańska
bojaźliwość. Czyż Dohlarianie nie zostali przyszpileni na swoich pozycjach pod Tairys przez
garstkę straszliwych dział okrętowych? Nic więc dziwnego, że wyolbrzymiali teraz ich
efektywność!
Niewykluczone, że winien mu był przeprosiny, aczkolwiek wiedział, że prędzej piekło
zamarznie, niż ktoś go zmusi do powiedzenia czegoś takiego.
Przykucnął, gubiąc laskę i tracąc równowagę. Padł na twarz, zanim jeden z heretyckich
pocisków uderzył w ziemię tuż przed nim, odbił się i eksplodował wysoko na niebie. Baron
słyszał dźwięki wydawane przez kule szrapneli ryjących ziemię - i ciała ludzi - zaraz też
usłyszał dzikie wrzaski. Upadek uchronił go przed trafieniem, ale jego adiutant nie miał już
tyle szczęścia co on.
Baron wymacał laskę, podniósł się ciężko, myśląc już tylko o tym, czy będzie miał okazję
do przeproszenia dohlariańskiego kolegi.
- Strzelajcie! - wrzasnął, zstępując na najbliższe stanowisko ogniowe. - Dajcie im popalić
jak nigdy!
***
- Jak to wygląda twoim zdaniem, mój panie? - zapytał sir Lynkyn Lattymyr, zniżając głos.
Ahlverez zerknął na swojego adiutanta, potem przeniósł wzrok na płomienie otaczające
stanowiska dział Armii Shiloh i wzruszył ramionami.
- Za wcześnie, bym miał pewność, ale nie wykluczam, że książę Harless i baron
Climbhaven zaczynają właśnie zmieniać opinię na temat nieefektywności wolniej
strzelających dział okrętowych wroga.
***
Hrabia Hanthu pamiętał rozmowę z Kydrykiem Fyguerą, choć miał wrażenie, że odbyła
się ona przed dziesiątkami lat. Zapewniał wtedy siddarmarckiego generała, że w Królewskiej
Armii Dohlaru nie ma ani jednego kanoniera dorównującego umiejętnościami charisjańskim
marynarzom. Tamten mógł podejrzewać, że to przejaw arogancji, ale czyż flota Korony nie
nabyła tego doświadczenia w najboleśniejszy z możliwych sposobów? Kanonierzy musieli się
nauczyć strzelać z pokładów kołyszących się okrętów, i to od razu do ruchomych celów, nic
więc dziwnego, że z dziecinną łatwością trafiali we wszystko, gdy przyszło im walczyć na
stałym lądzie. A nie wspomniał przecież nawet o innych przewagach, jakimi dysponowali
jego ludzie. Na przykład o celownikach optycznych montowanych na każdej armacie. A te
pozwalały niezwykle szybko ustawić działo idealnie w kierunku celu. Już one same dawały
sojusznikom gigantyczną przewagę nad wrogiem, a to przecież nie koniec, ponieważ każde
działo dysponowało także dalmierzem, czyli mechanizmem pozwalającym na w miarę
dokładne ustalenie kąta strzału, aby pocisk spadł tam, gdzie trzeba. Nie było to może idealne
rozwiązanie, ponieważ pociski, w których stosowano różne odmiany prochu, miały lepsze
albo gorsze osiągi, ale i tak pozwalało oddawać całej baterii salwę na tę samą odległość.
Jak zrobiła to teraz jednostka porucznika Bukanyna.
***
Symyn patrzył uważnie, gdzie spadają pierwsze z wystrzelonych przez jego ludzi
pocisków. Nie doleciały do stanowisk wroga - co było i tak lepsze niż przestrzelenie -
ponieważ część odbiła się od ziemi i koziołkowała. Dwa z takich rykoszetów eksplodowały
nad stanowiskami wroga, więc ich szrapnele na pewno narobiły szkód, ale to było stanowczo
za mało. Ktoś tutaj źle ocenił odległość od okopów, które chłopcy ze Świątyni drążyli skrycie
przez ostatnie dwa pięciodnie.
- Ustawić zasięg na tysiąc dwieście! Zapalniki na dwie sekundy!
Usłyszał potwierdzenia i zobaczył, że dowódcy obsad pochylają się nad wizjerami,
przesuwają dźwignie, a potem jeszcze raz sprawdzają, czy kąt jest właściwy. Ich zastępcy w
tym czasie ustawiali zapalniki. Pracowali szybko, dokładnie, jakby nie zauważali
przelatujących nad ich głowami pocisków wroga i nie czuli drżenia ziemi po eksplozjach.
Doświadczył uczucia dumy na ten widok.
***
Hrabia Hanthu skrzywił się, gdy pierwszy z dohlariańskich pocisków wybuchł nad Redutą
Floty. Nie był zbyt ciężki, jak się tego spodziewał, ale to nie znaczyło wcale, że nie stanowił
żadnego zagrożenia. Każda czerwono-biała eksplozja posyłała ku ziemi strumienie szrapneli,
zasypując stanowiska obronne gradem metalu. Z tej odległości nie słyszał krzyków, ale
zdawał sobie sprawę, że nie obeszło się bez ofiar.
***
Symyn Bukanyn słyszał krzyki, ale nie było ich zbyt wiele. Strzelanie z
trzydziestofuntówek stojących pod dachem było cokolwiek... głośnym zajęciem, jednakże
kanonierzy nawykli do walczenia na pokładach działowych mieli to za nic, a decyzja hrabiego
Hanthu o zapewnieniu osłony od góry i rozkaz komandora Parkyra, by działa kątowe
obsadzać tylko wtedy, gdy będą strzelać, opłaciły się po stokroć, gdy z nieba lunął deszcz
ołowianych kulek. Wyglądając przez szczeliny ogniowe, które służyły jego baterii za furty
działowe, widział wokół dziesiątki obłoczków kurzu w miejscu, gdzie szrapnele wgryzły się
w ziemię.
Nie słyszał jednak dudnienia kulek, które uderzały o zadaszenie.
Jeden z pocisków lojalistów spadł przed bastionem i potoczył się na wprost stanowiska
trzydziestofuntówki numer pięć. Albo jego lont był zbyt długi, albo palił się za wolno, w
każdym razie niedbalstwo wrogich artylerzystów pozwoliło im osiągnąć sukces. Zamiast
eksplodować w powietrzu, szrapnel spadł na ziemię, pokręcił się po niej z sykiem, wyrzucając
naokoło snopy iskier, a potem eksplodował, jakby siedziała w nim sama Shan-wei. Trzej z
ludzi Symyna polegli na miejscu, rozszarpani kulkami, które trafiły w otwór strzelniczy.
Jeden z rannych zaczął wrzeszczeć, cienko i przenikliwie, przyciskając dłonie do poszarpanej
twarzy, a już moment później wroga dwunastofuntówka dokończyła dzieła zniszczenia. To
trafienie było groźniejsze niż ostrzał z działa kątowego. Jeśli lojaliści zrozumieją, co jest
grane, i zaczną posyłać poziome salwy w otwory strzelnicze, ofiar może być znacznie więcej.
O ile ktoś dałby im czas na zrobienie czegoś podobnego.
Bukanyn był ponury jak szlag, gdy sanitariusze odciągali ofiary, ale nawet na moment nie
oderwał oczu od celu. Gdy załadowano wszystkie działa, uśmiechnął się okrutnie. - Ognia!
***
Pułkownik Makyntyr zachwiał się, gdy heretycy przedłużyli ogień.
Tę salwę oddano z nie więcej niż sześciu luf, ale strzelający ze szczytu wzniesienia
wrogowie mieli tę przewagę, że mogli prowadzić ogień prosto na stanowiska jego dział. Nie
był to ostrzał od góry, jak w przypadku dział kątowych, za co dziękował Chihiro, ale i tak
narobił szkód. Potężne trzydziestofuntowe pociski spadły dwadzieścia do trzydziestu jardów
przed stanowiskami, więc strumienie szrapneli były gęste, jakby Langhorne zesłał na swoje
wojska Rakurai. Wszystkie armaty zostały dobrze ukryte, nad wały ziemi wystawały tylko
końcówki ich luf, ale wskutek różnicy wzniesień heretycy zniwelowali niemal całą przewagę,
jaką zyskali dzięki temu Desnairczycy. Zewsząd dobiegały krzyki, gdy szrapnele upuściły
artylerzystom krwi, porozrywały ciała i strzaskały kości. Ocalali przeładowywali działa w
desperackim pośpiechu.
***
Do akcji wkroczyły już obie reduty: Floty i Pierwsza. Kanonierzy Armii Shiloh strzelali
najszybciej jak umieli, zasypując linie sojuszników gradem pocisków, a artylerzyści hrabiego
Hanthu odpowiadali im znacznie wolniej. Nie dlatego, że nie mogli robić tego szybciej, oni
po prostu rozgrywali ten pojedynek na zimno. Chronieni od góry grubą warstwą drewna i
ziemi kierowali tornada ognia z wielką precyzją prosto na stanowiska wroga.
Hrabia obserwował wymianę salw, widział eksplozje, w których znikały armaty wroga, i
wiedział, jak to się skończy. Pytanie tylko, jak długo wróg wytrzyma jeszcze, zanim zacznie
wycofywać zdziesiątkowaną artylerię ze śmiertelnej pułapki, w którą sam ją zagnał.
***
I to tyle, jeśli chodzi o natchnięcie ludzi, pomyślał z przekąsem sir Rainos Ahlverez.
Błyski wystrzałów charisjańskich dział przypominały węgle na palenisku, rozżarzające się
przy każdym ruchu miecha. Jeśli wróg ponosił jakieś straty w tej wymianie ognia, on tego nie
dostrzegał. A bez względu na to, co myślał sobie książę Harless, wolne tempo ostrzału nie
wynikało bynajmniej ze ślamazarności Charisjan. Przeciwnik mierzył bowiem uważnie i
każdą salwą masakrował artylerię Armii Shiloh.
Na otwartym terenie byłoby zapewne zupełnie inaczej, tam przewaga liczebna lżejszych
dział mogłaby odegrać większą rolę, ponieważ wróg nie zdołałby ukryć armat za tak grubymi
umocnieniami. Tutaj jednak nie było pojedynku artyleryjskiego na równinie, więc próba sił z
heretykami musiała skończyć się porażką.
A sir Rainos Ahlverez nie zamierzał tracić więcej dział - i ludzi - niż musiał, więc
odwrócił się do kapitana Lattymyra.
- Biegnij do pułkownika Makyntyra. Powiedz mu, że rozkazuję wycofać...
Zamilkł, gdy usłyszał znajomy dźwięk trąbek, przebijający się z trudem przez kanonadę.
Najpierw zagrała jedna, potem odpowiedziały jej kolejne, podchwytując krótką melodię.
Wkrótce były ich już dziesiątki, a może i setki. Sir Rainos Ahlverez zaklął pod nosem, gdy
rozpoznał ten sygnał.
Grano do ataku.
***
- Wielki Boże - jęknął z niedowierzaniem hrabia Hanthu. Widoczność była niewielka ze
względu na mrok i zasnuwające okolicę kłęby dymu prochowego, więc nie miał pewności,
czy dobrze widzi. Z początku, rzecz jasna. Zaraz jednak dostrzegł w błysku kolejnej salwy
uniesione wysoko sztandary, refleksy pełgające po bagnetach i hełmach nacierających
kolumn.
Nawet Desnairczycy nie mogą wierzyć w to, że zdławią ogień naszej artylerii, posyłając
na nią piechotę! Co ci idioci wyczyniają, w imię Boga...
- Na litość boską, co ci durnie wyczyniają, mój panie?
Porucznik Karmaikel myślał, jak widać, o tym samym.
Hrabia mierzył go wzrokiem przez moment, zanim zdołał pozbierać myśli. Potem
prychnął i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Wątpię, aby ktoś po tamtej stronie miał choć kapkę oleju w głowie - warknął, wytężając
wzrok, by dostrzec oznaki ruchu w mroku i kłębach dymu. Zacisnął szczęki i raz jeszcze
pokręcił głową, jak człowiek próbujący się otrząsnąć po silnym ciosie. - Ten rozkaz wydał
ktoś naprawdę bezmyślny... ci durnie uważają, że opanują nasze umocnienia, posyłając
tysiące piechurów prosto na lufy dział.
- To szaleństwo, mój panie - wycedził wolno Karmaikel, a w jego głosie dało się wyczuć
lekką nutkę przerażenia, mimo że szczerze nienawidził Dohlarian.
- Owszem, szaleństwo, albo czyn człowieka, który nie zrozumiał jeszcze, jak bardzo
zmieniły się warunki. Być może mamy do czynienia z oboma przypadkami naraz. - Hrabia
prychnął ponownie i dodał głosem twardym jak stal: - Jest takie określenie, którego używają
seijin Merlin i cesarz Cayleb. Brzmi ono: linia przyswajania wiedzy. Zaczerpnięto je z
wykresów, którymi baron Zielonej Doliny ilustrował poziom wyszkolenia swoich jednostek.
Im bardziej stroma jest ta linia, tym więcej trzeba nauczyć się w krótszym czasie. W
przypadku naszego przeciwnika widzę pionową kreskę.
Wiatr przegnał kolejną ścianę dymu, odsłaniając raz jeszcze podświetlane salwami
sztandary. Hrabia na ich widok odwrócił się do towarzyszącego mu sygnalisty.
- Wiadomość dla kapitana Sympsyna. Wroga piechota ruszyła do ataku. Oświetlić
przedpole za trzy minuty.
- Tak jest, mój panie!
Sygnalista odwrócił się twarzą do pękatego urządzenia zamontowanego na balustradzie
otaczającej taras wieży. Było na trzy stopy wysokie i niemal tak szerokie. Z jednej strony
miało długą dźwignię. Sygnalista zbliżał się do niego ostrożnie mimo grubej rękawicy na
lewej dłoni. Od urządzenia biła woń rozgrzanego metalu, ponieważ było potwornie gorące za
sprawą palącej się w jego wnętrzu latarni. Chroniona grubym materiałem dłoń ujęła dźwignię,
a oko zbliżyło się do pierścienia wizjera.
Sygnalista ustawił dokładnie urządzenie, po czym zaczął poruszać rytmicznie dźwignią,
nadając kolejne sekwencje sygnałów.
***
- Sygnał od hrabiego Hanthu, mój panie!
Kapitan Lywys Sympsyn odwrócił się, gdy głos żołnierza oderwał go od obserwowania
erupcji ognia i dymu. Nie widział z tego miejsca strumieni ognia towarzyszących kolejnym
salwom - przesłaniały je kolejne ściany ziemnych umocnień, ale słyszał ryk gromu i widział
rozbłyski podświetlające kłęby gęstego dymu.
Teraz jednak spoglądał w innym kierunku, na wznoszącą się za nim wieżę obserwacyjną,
nieco tylko czarniejszą od otaczającego ją nocnego nieba. W rozbłyskach piekielnych
eksplozji dostrzegał od czasu do czasu koronkowe podpory wysokiej konstrukcji. Nie to
jednak zwracało jego uwagę, skupiał ją bowiem na światełku migoczącym wysoko na tarasie
obserwacyjnym. Dzięki idealnym zwierciadłom i wyprodukowanej przez Akademię
Królewską soczewce płomień lampy olejowej był tak silny, że dałoby się go zobaczyć w
dzień, a teraz, ciemną nocą, nie sposób było go przeoczyć. W dzień armia posługiwała się
heliografami i flagami sygnałowymi, mrok wymagał innych sposobów komunikacji, więc
kapitan czekał cierpliwie, aż jego sygnalista rozszyfruje nadawaną wiadomość.
- Wroga piechota naciera, sir. Oświetlić przedpole za trzy minuty.
***
- Co za idiota! Ten przeklęty przez Shan-wei, bezmózgi miłośnik własnej matki, rżnący
bure suki desnairski śmieć! To...
Ahlverez zmusił się do zamilknięcia, choć trząsł się nadal z gniewu. Książę Harless
zasługiwał na każdą z tych obelg, ale wykrzykiwanie ich tutaj nie miało większego sensu... i
nie robiło żadnej różnicy.
A może wręcz przeciwnie? Jeśli zdołam wykrzyczeć część tych zarzutów, zdołam stanąć
potem przed nim i nie zagryzę go przy pierwszej okazji!
Wiedział, do czego zmierzał książę, aczkolwiek aż do tej chwili miał nadzieję, że jego
sojusznik nie okaże się na tyle głupi, by tego próbować. Desnairczyk pojął w końcu, że jego
artyleria nie uciszy tych „wolno strzelających, nieefektywnych” dział heretyków, postanowił
więc rzucić na nie ogromne rzesze piechoty. Artyleria Armii Shiloh będzie musiała zaprzestać
ostrzału, gdy jej żołnierze znajdą się na linii ognia, dopóki to jednak nie nastąpi, musi
zasypywać szańce lawiną ognia i stali w nadziei, że uda jej się zdławić opór. To była część
planu omawianego przez księcia z kilkoma najwyższymi dowódcami podczas nocnej
odprawy. Tyle że piechota miała ruszyć dopiero wtedy, gdy działa uciszą większość armat
wroga. A teraz książę Harless zachował się jak hazardzista, do którego nie dociera, że stracił
do reszty poparcie Andropowa, i rzuca kośćmi po raz ostatni, stawiając na nie wszystko, co
posiada.
Ten zakład trzeba jednak będzie opłacić życiem ludzi, nie markami... W tym momencie
Ahlverez zrozumiał, co musiał czuć hrabia Thirsku, gdy jego własny kuzyn odrzucił dobre
rady podczas bitwy na Rafie Armagedonu.
Tyle dobrego, że nasi chłopcy będą szli pod osłoną ciemności i tego dymu, pomyślał,
próbując ignorować fakty. Heretycy nie zorientują się, że nadchodzą, dopóki nie przestaniemy
strzelać, a wtedy nie będą już mieli czasu na dokładniejsze mierzenie. Będą strzelali w
ciemno, więc piechota może - tylko może - mieć szanse na dotarcie do szańców.
***
Lywys Sympsyn stał przy lampie, obserwując uważnie zegarek, a gdy nadszedł czas,
wyjął zapalniczkę - absurdalnie proste urządzenie, które można było wynaleźć całe lata temu.
Stalowy cylinder długi na trzy cale i szeroki na cal, z nakrętką na dole i osłoną na zawiasie po
przeciwnej stronie.
Otworzył tę ostatnią, odsłaniając kółko zębate i knot. Wnętrze cylindra wypełniała wełna
nasączona olejem z winorośli, który nalewało się do środka po odkręceniu denka. Sympsyn
wolałby korzystać z paliwa mniej dymiącego - i trującego zarazem - ale tylko kilka substancji
na tym świecie było bardziej palnych i trudniejszych do zgaszenia niż rzeczony olej. Gdy
pokręcił kółkiem, pocierając nim o krzemień, snop iskier podpalił nasączony olejem knot.
Dymiący czy nie, pomyślał bezwiednie, i tak cuchnie mniej niż te pieprzone świece Shan-
wei!
Skrzywił się okrutnie, gdyż pojął, jak niestosowna była ta myśl tuż przed rozpętaniem
piekła, i przytknął zapalniczkę do pierwszego lontu.
***
Sir Rainos Ahlverez zastanawiał się, jakim cudem jego zęby nie zamieniły się w proch od
tak długiego zgrzytania, a już moment później zacisnął je jeszcze mocniej, widząc, że w
nocne niebo wzlatuje pierwsza z heretyckich rakiet. Desnairskie działa umilkły właśnie, gdyż
trzy kolumny piechoty prawego skrzydła nacierającej formacji minęły ich stanowiska. Jego
własna bateria zdołała oddać jeszcze jedną pośpieszną salwę, zanim nakazał przerwać ogień.
Patrząc na wznoszący się wolno kształt, wiedział, po prostu wiedział, co zaraz się wydarzy. A
gdy ta prawda dotarła do najgłębszych zakamarków jego mózgu, zaczął się zastanawiać, kogo
bardziej w tym momencie nienawidzi: heretyków czy księcia Harless?
Obserwował lot rakiety, a ta mknęła nieprzerwanie w górę, ciągnąc za sobą ogon dymu.
Wzniosła się wyżej, niż przypuszczał, że to możliwe, i tam po prostu eksplodowała. Ale tym
razem nie był to barwny sygnał, jakim heretycy dawali sobie znaki na polach walki. Nie, to
było coś zupełnie innego: niebo rozjaśniało, jakby zapłonęła na nim nowa gwiazda,
oświetlająca jasnym blaskiem maszerujące na wroga kolumny.
Spoglądał na nią spod mocno zmrużonych powiek i tylko dlatego dostrzegł nad nią coś
jeszcze. Coś, co powstrzymywało ów blask przed upadkiem. Gwiazda dryfowała z wiatrem
jak zionąca ogniem wyverna wypuszczona z głębi piekieł Shan-wei. Moment później druga
rakieta uniosła się w niebo. I trzecia.
Biały blask oświetlał kolumny maszerującej piechoty, wystawiając je na łatwy łup
heretyckiej artylerii.

.XII.
Ambasada Charisu
Siddar
Republika Siddarmarku

- Czy powinienem wiedzieć o czymś jeszcze, zanim się spotkamy z Greyghorem i


Daryusem? - zapytał Cayleb Ahrmahk, nie zważając na wiatr szarpiący markizą.
Merlin poddał się, stwierdziwszy, że nijak nie zdoła przekonać cesarza, aby nie spędzał
czasu na dachu, zwłaszcza odkąd u władcy rozwinął się szczególnie ostry przypadek
„klaustrofobii”. Cayleb zawsze źle znosił posyłanie ludzi na pole walki, podczas gdy sam
zostawał na tyłach, a jego tolerancja jeszcze się pogorszyła, gdy oddziały charisjańskie co
rusz wdawały się w bezpośrednie starcia z Armią Boga i jej sojusznikami. Fakt, że mógł
obserwować poczynania na polu bitwy za pomocą SAPK-ów, był ostatnią kroplą
przepełniającą czarę goryczy. Nie chodziło o to, że Cayleb chciał się wystawiać na cel
potencjalnemu skrytobójcy, lecz raczej o spędzanie zbyt długiego czasu w przeróżnych
komnatach, na obradach i konferencjach. Poza tym cesarz był wolnym duchem i jeśli miał do
wyboru przebywanie na zewnątrz zamiast wewnątrz, oczywiście wybierał to pierwsze...
przynajmniej wtedy, gdy cesarzowej akurat przy nim nie było.
Seijinowi udało się uzyskać od swego nominalnego pana lennego jedynie tyle, że stolarze
wznieśli na dachu ambasady porządną nadbudówkę, umieszczoną na tyle głęboko, że
praktycznie nie dało się tam skierować ognia z ulicy. O dziwo, rzemieślnicy skonstruowali
małe cudo architektury, nieodróżniające się specjalnie od innych tego typu nadbudówek
zdobiących gęsto dachy Siddaru. Stolica republiki miała większą populację niż Tellesberg
sprzed czasów Miecza Schuelera, a teraz dodatkowo roiło się w niej od uchodźców. Z
oczywistych względów w mieście brakowało miejsca na zwykłe przydomowe ogródki,
których zwolennikami byli mieszkańcy Tellesbergu, tak więc nic dziwnego, że zamiast nich
jak grzyby po deszczu wyrastały przeróżne cudeńka na dachach. Stanowiły one punkty
widokowe, nierzadko zjawiskowe z uwagi na różnobarwne markizy dodawane przez
właścicieli dla upiększenia, aczkolwiek Merlin nie byłby sobą, gdyby się nie zastanowił, czy
aby te dodatki zdołają przetrwać najbliższą zimę. Już teraz zarówno dachy, jak i nadbudówki
na nich były pokryte grubą warstwą sadzy i brudu z kominów, przez co seijin wolał nawet nie
myśleć, jak będą wyglądały po zimie...
Na razie jednak wiaterek tutaj wiał przyjemnie, a widok był tak kojący, że nawet Merlin
stojący za oparciem krzesła cesarza chętnie się przyglądał rozciągającemu się w dole miastu,
które mimo starań Grupy Czworga ewidentnie tętniło wciąż życiem.
Życiem, o którym myśl - z czego Merlin doskonale zdawał sobie sprawę - tym bardziej
pogłębiała poczucie winy Cayleba, ilekroć stanęły mu przed oczami takie nazwy jak
Glacierheart czy Thesmar.
Zważywszy na wszystkie okoliczności, fakt, że cesarz zadał pytanie tylko umiarkowanie
dociekliwym tonem, sam w sobie był godny odnotowania.
- Raczej nie - odparł seijin. - Rozmawiałem z Nahrmahnem, od którego wiem, że nocne
przekazy z SAPK-ów nie przyniosły niczego nadzwyczajnego. Aczkolwiek Ahlverez jakby
nabrał wody w usta i stał się bardziej oględny w słowach w rozmowach ze swymi oficerami,
aniżeli był przed atakiem.
- Bardziej oględny w słowach? Trudno mi to sobie wyobrazić - zauważył Cayleb z
uśmiechem. - Znam wiele osób, które sypią inwektywami jak z rękawa, jednakże on przerasta
ich wszystkich o głowę!
- Dziwi cię to?
- Nie. - Uśmiech w oczach cesarza zniknął, jego spojrzenie stało się znów ponure i
poważne. A przy tym pełne zadowolenia. - Nie, nie dziwi mnie to ani trochę.
Wyczucie czasu hrabiego Hanthu było idealne, a zabójcza moc trzydziestofuntowych
pocisków ze szrapnelami nie miała sobie równych. Dwunastofuntowe działo polowe
wypluwało z lufy trzydzieści kulek wielkości piłeczek do golfa na odległość trzystu do
czterystu jardów. Trzydziestofuntówka mogła wystrzelić ich osiemdziesiąt, i to na odległość
sięgającą sześciuset jardów. Pocisk taki eksplodował wysoko w powietrzu, pokrywając
szrapnelami pas o szerokości sześćdziesięciu jardów, działając jak gigantyczna śrutówka.
Gdy odpalono pierwszą salwę, maszerujący kolumnami żołnierze księcia Harless
znajdowali się siedemset jardów od okopów hrabiego Hanthu. Żaden z nich nie zdołał zbliżyć
się do obrońców na mniej niż sto metrów, choć ponieśli przerażająco wysokie straty. Z niemal
ośmiu tysięcy desnairskich i dohlariańskich żołnierzy, których rzucono do tego ataku, niemal
trzecia część zginęła prawie natychmiast - z czego połowę zabiły pociski z dział, zanim reszta
dostała się w zasięg karabinów piechoty morskiej - a kolejne trzy tysiące odniosły rany.
Połowę rannych wzięto do niewoli, a trzystu całkiem zdrowych przeciwników poddało się
dobrowolnie, choć wiedziało, jak na ich czyn zareaguje Inkwizycja, jeśli kiedykolwiek
zostaną odbici. Niespełna dwa tysiące trzystu w pełni sprawnych ludzi zdołało wrócić za
własne linie. Żadna jednostka nie przetrwa, jeśli straty siły żywej wyniosą około
siedemdziesięciu procent, poza tym musi upłynąć naprawdę wiele wody, zanim
zdziesiątkowane regimenty odzyskają jako taką wolę walki.
O ile uda się je kiedykolwiek zreorganizować.
- Wiesz jednak, że książę Harless zareagował o wiele szybciej, niż przypuszczał Ahlverez
- wtrącił Merlin po chwili milczenia.
- Najpierw pozwolił zmasakrować swoich ludzi!
- Nie twierdzę, że rozkaz ataku był mądrym posunięciem. Chciałem tylko nadmienić, że
zareagował szybciej, niż sądził Ahlverez. - Merlin pokręcił głową. - Nie wiedział o nowych
flarach na spadochronach, miał więc lepsze usprawiedliwienie, niż chciałby to przyznać jego
sojusznik. Mógł uważać, że jego ludzie podejdą w mroku wystarczająco blisko umocnień, by
móc je potem zdobyć. Nie jest to zbyt dobre wytłumaczenie, to fakt, ale przynajmniej może
się jakoś usprawiedliwiać. Cokolwiek byśmy o nim mówili, odwołał drugą falę ataku, zanim
doszło do całkowitego rozgromienia pierwszej.
Cayleb zerknął przez ramię w kierunku seijina, a potem skrzywił się mocno.
- Dobrze, niech ci będzie. Ale nie zmienię zdania, że powinien się trzy razy namyślić,
zanim ich tam posłał!
- Zgoda. Ahlverez, jak widać, myśli podobnie, ale oddajmy sprawiedliwość księciu, choć
nie jest to postać z naszej bajki. Och... - Merlin machnął ręką, budząc zdziwienie cesarza. -
Nie sugeruję bynajmniej, że jest militarnym geniuszem! Uważam jednak, że nie powinniśmy
nie doceniać dowódców wroga. Nawet jeśli książę Harless nie gra w tej samej lidze co
Gorthyk Nybar czy biskup Bahrnabai, to nie jest tak bezmyślnym durniem, za jakiego ma go
Ahlverez. Dał ciała, ponieważ brak mu wiedzy i doświadczenia, mówię o doświadczeniu
bojowym, co kosztowało go utratę ogromnej liczby ludzi. Ale to jest zarazem
usprawiedliwienie, ponieważ Kaitswyrth miał o wiele większe rozeznanie w sytuacji, gdy
wysyłał swoich żołnierzy na pozycje księcia Eastshare. Nie mówiąc już o tym, że uczy się na
własnych błędach, Caylebie. Nie twierdzę, że nie popełni niedługo kolejnych, ale byłbym
szczerze zdziwiony, gdyby powtórzyła się sytuacja z wczoraj. Nie zapominajmy też o różnicy
pomiędzy niekompetencją wynikającą z niewiedzy a tą, która jest efektem zwykłej głupoty.
- Chyba masz rację - przyznał Cayleb po chwili milczenia, przenosząc wzrok na dachy
Siddaru. - Na razie nie będę traktował go jak zwykłego durnia.
- Ocenimy go po kolejnych czynach - zgodził się Merlin - ale nie zapominajmy o
postępowaniu Ahlvereza. Ten człowiek jest o wiele mądrzejszy, niż myślałem. To wciąż
sztywniak, bigot i fanatyk, który woli widzieć wokół siebie arystokratów niż doświadczonych
oficerów wywodzących się z nizin, a jego czynami kierują po równi porywczość i logika. Jest
równie ambitny jak każdy szlachetnie urodzony i umie żywić urazę aż do grobowej deski. Na
przykład hrabia Thirsku jeszcze długo nie powinien odwracać się do niego plecami. Ale przy
desnairskich arystokratach nawet taki bigot jak on wygląda na utopijnego anarchistę! Co
gorsza, udowodnił już, że umie uczyć się na własnych błędach, a to chyba najmniej pożądana
cecha, jakiej byśmy mu życzyli.
- Czy to nie ty powiedziałeś kiedyś, że nasz wróg nie ma monopolu na głupotę? Wygląda
na to, że możemy teraz dodać, iż nasi sprzymierzeńcy nie mają monopolu na kompetencję.
- Obawiam się, że tak właśnie jest. Ale na razie nasz przyjaciel Ahlverez ma poważny
zgryz, nie wie, komu lepiej posłać kulkę, kolejnemu heretykowi czy księciu Harless. A im
dłużej będzie trwał ten stan, tym bardziej będę zadowolony. Tymczasem Nahrmahn i Sowa
mają na niego oko. Dadzą nam znać, gdyby zdarzyło się coś zaskakującego, na przykład
gdyby doszło do szybkiego pojednania. Dopóki coś takiego się nie zdarzy, możemy być
całkowicie spokojni o to, że Hauwerdi Fyguera utrzymają Thesmar. - Seijin wzruszył
ramionami. - Jak dotąd nie mam jednak żadnych wieści z tamtych okolic, którymi mógłbym
podzielić się z lordem protektorem albo Parkairem. O ile chcemy uniknąć niezręcznych pytań.
Cayleb skrzywił się nieznacznie, słysząc ton, jakim Merlin wypowiedział ostatnie zdanie.
Greyghor Stohnar i jego ministrowie byli szczerze zadziwieni, a nawet zdumieni
efektywnością i rozległością siatki charisjańskich agentów w republice. Cieszyło ich to, ale i
irytowało, ponieważ nie umieli zrozumieć, jakim cudem Charisjanie rozbudowali swoje
wpływy bez wiedzy ich kontrwywiadu i kierującego nim Henraia Maidyna. Zważywszy na
okoliczności, powstrzymywali się od narzekań, a poza tym oczywiście nie nagabywali
sprzymierzeńców o wyjaśnienie im, kim są owi szpiedzy i jakim cudem udało im się tak
doskonale zorganizować. Siddarmarczycy rozumieli potrzebę utrzymywania takiej
działalności w tajemnicy, dzięki pracy tych ludzi otrzymywali przecież bardzo dokładne
raporty, a stary aforyzm „nie naprawiaj czegoś, co nie jest zepsute” znany był także na
Schronieniu.
Może nie cieszyliby się tak bardzo z otrzymywanych wiadomości, gdyby wiedzieli, że
część zawartych w nich informacji jest sfałszowana i nie odpowiada prawdzie. A gdyby
sprawdzili dokładnie, zrozumieliby, że żadne z tych przeinaczeń nie miało dla nich
poważnych następstw, aczkolwiek Merlin żywił nadzieję, że nigdy nie dowiedzą się o tym, iż
ukrywano przed nimi fakt, jak dobrzy są charisjańscy szpiedzy.
Do tego dochodziła jeszcze postać Aivah Pahrsahn, która pełniła funkcję osoby
pośredniczącej w wymianie raportów wywiadu pomiędzy sojusznikami. Sieć jej agentów na
Ziemiach Świątynnych dostarczała wielu informacji, na przykład z Syjonu, gdzie Merlin i
Cayleb bardzo niechętnie posyłali SAPK-i. I choć kobieta ta nie była obywatelką republiki ani
cesarstwa, żaden z władców nie wątpił, że zależy jej na obaleniu Grupy Czworga równie
mocno jak im. Żaden z nich nie wątpił też, że wykładała wszystkie karty na stół. Oni przecież
postępowali w podobny sposób. Merlin na przykład zauważył, że żaden z agentów Madame
Pahrsahn nie zwrócił uwagi na fakt, iż pół tuzina znanych wikariuszy wyzionęło ostatnimi
czasy ducha, i to w bardzo tajemniczych okolicznościach. Tak to przynajmniej wyglądało w
jej raportach przedstawionych lordowi protektorowi i Caylebowi. SAPK-i szybko jednak
ustaliły, że jest to kwestia rozbieżności pomiędzy treścią pism dostarczanych do niej a tych,
które ona przekazywała dalej.
Dzięki temu zachowuje więcej władzy, uznał.
W składaniu obrazu całości z nielicznych okruchów była prawie tak dobra jak Nahrmahn,
a to, że Bynzhamyn Raice, szef wywiadu Charisu, przebywał aktualnie w Tellesbergu, jego
siddarmarcki odpowiednik zaś musiał zajmować się sprawami skarbca i nie miał zbyt wiele
czasu na inne obowiązki, czyniło z niej bardzo pożądanego sojusznika, a nawet kogoś w
rodzaju ministra wywiadu, co wydawało się bardzo logicznym posunięciem zarówno w
oczach lorda protektora, jak i cesarza.
Przynajmniej po tym, jak nim już została. Merlina bawił fakt, że obaj nie myśleli o tym
nawet do dnia, w którym ocknęli się rano ze świadomością, iż właśnie to uczynili.
Po czym bez wątpienia znaleźli wiele logicznych usprawiedliwień dla tej decyzji, dodał w
myślach.
- A co z księciem Eastshare i Kyntem? - zapytał Cayleb, na co Merlin zamrugał oczami,
gdyż to pytanie wyrwało go z zamyślenia.
- Wydaje mi się, że Parkair i Stohnar są wprowadzeni w ich sytuację tak bardzo, jak tego
chcieliśmy - odparł. - Lord protektor reaguje na strategię księcia nieco bardziej nerwowo, niż
jest w stanie przyznać, ale popiera ją szczerze. Choć byłby o wiele szczęśliwszy, gdyby jego
brygada dotarła już do Glacierheart i wsparła Hobsyna. Kaitswyrth, po tym jak skopaliśmy
mu dupsko, nie wykona żadnego agresywnego ruchu, i to jeszcze przez kilka długich
pięciodni. A gdyby nawet coś kombinował, książę Eastshare zostawił wystarczająco wiele
dział i snajperów, by sprawić mu nowe lanie, tym razem na równinach. Co się tyczy Kynta,
nasze depesze semaforowe docierają do niego w ciągu godziny, dzięki czemu jesteśmy na
bieżąco. Wszystko wskazuje na to, że Wyrshym nie zauważył do tej pory wycofania naszych
sił znad Jeziora Wyvern. Dowie się o tym za kilka pięciodni, gdy Kynt rozpocznie
oczyszczanie Międzygórza z milicji lojalistów. Czekam na ten moment z utęsknieniem. -
Seijin obnażył zęby w krótkim uśmiechu. - Te dranie dopuściły się tylu zbrodni, że nadszedł
najwyższy czas, by zaczęli za nie płacić. - Spojrzenie jego szafirowych oczu skrzyżowało się
ze wzrokiem cesarza. - Jak już wspomniałem, wszyscy są na bieżąco, jeśli chodzi o
wydarzenia w Glacierheart i Międzygórzu. A przynajmniej na tyle, by ludzie pokroju
Mahldyna i Aivah nie zaczęli się zastanawiać, jakim cudem tak szybko docierają do nas te
informacje. Myślę jednak, że za jakiś pięciodzień możemy im zaserwować kolejny „raport”
seijina Zhevonsa, w którym znajdą się szczegóły bitwy o Thesmar. W takim czasie siatka
moich tajemniczych agentów i seijinów powinna spokojnie dostarczyć dokument z tak
odległej prowincji. - Uśmiechnął się krzywo. - Ale w tym celu seijin Merlin musi wyjechać,
by mógł się pojawić seijin Zhevons.
- Czy te zmiany nie są dla ciebie irytujące?
- Tylko czasami. - Merlin uśmiechnął się jeszcze paskudniej. - Szczerze mówiąc,
najtrudniejsze jest zapamiętanie, co komu się powiedziało wcześniej i w którym wcieleniu.
Cayleb zachichotał, zaraz jednak znowu spoważniał.
- Zapalamy tę świecę ze zbyt wielu końców, nieprawdaż, przyjacielu? Wiem, że to
przydatne, zdaję sobie też sprawę, że żartujesz, mówiąc takie rzeczy, ale masz rację. Iloma
osobami możesz jeszcze być i iloma kulami żonglować bez przerwy, zanim któraś w końcu ci
upadnie i powiesz coś, czego nie da się wytłumaczyć?
Merlin skrzywił się, ponieważ Cayleb miał rację.
Na razie, na ich szczęście, Grupa Czworga nie zorientowała się, że seijin Merlin miewa
wizje. Ta przykrywka była wyjawiana tylko wąskiemu gronu zaufanych współpracowników i
to się sprawdzało. Członkowie wewnętrznego kręgu wiedzieli o SAPK-ach, które dostarczały
rzekomych wizji, ale ludzi pokroju Ahlfryda Hyndryka trzeba było okłamywać, ponieważ nie
należeli do grona wtajemniczonych, a mimo to musieli wiedzieć o wielu istotnych sprawach.
Wizje, niestety, były równie niefortunne jak wyjawienie całej prawdy, w razie gdyby
wieści o nich dotarły do uszu inkwizytorów, ponieważ wtedy Merlin Athrawes znalazłby się
w samym centrum uwagi. Grupa Czworga mogłaby uznać, że najgroźniejszy zabójca Cayleba
jest kimś więcej niż tylko jego ochroniarzem. To było jednak nieuniknione, a fakt osobistego
uczestnictwa Athrawesa w odbiciu Irys i Daivyna z Delferahku tylko pogorszył sprawę.
Propagandziści Świątyni już przed tą wyprawą nazywali go demonicznym pomagierem
Cayleba, ponieważ wykazywał się nieludzką sprawnością w uniemożliwianiu zamachów, ale
Inkwizycja nic więcej nie robiła z tym fantem. Teraz miała wiele powodów, by w końcu
zareagować, wliczając fakt, że Zhaspahr Clyntahn musiał w końcu coś postanowić, ponieważ
Kościół Matka nauczał od wieków, że każdym demonem, który pojawi się na Schronieniu,
zajmie się sam Bóg... a ten, ku utrapieniu Inkwizycji, nie reagował.
Niechęć do nazwania go demonem zniknęła po brawurowej ucieczce z Delferahku,
podczas której Merlin Athrawes dostarczył naprawdę wielu dowodów swoich nadludzkich
umiejętności, nawet jak na gust Inkwizycji. Co gorsza, Świątynia zyskała kolejne dowody, że
istnieje cała sieć szpiegowska seijinów, więc nie jest jedynym przedstawicielem swojego
gatunku, a to rodziło nowe, poważne zagrożenia. Zarówno w Świadectwach, jak i
Komentarzach napisano bowiem jasno, że w czasie Wojny z Upadłymi prawdziwy seijin
walczył po stronie Światłości. Te same źródła mówiły z niezachwianą pewnością, że żaden
inny seijin nigdy nie podniesie ręki na Kościół utworzony przez Langhorne’a, więc rzeczony
Merlin musi być kimś innym.
W przeciwnym razie Grupa Czworga nie grałaby w drużynie Boga.
Zważywszy na alternatywy, Inkwizycja musiała wyrazić swoje zdanie na ten temat. A
skoro Merlin nie mógł być prawdziwym seijinem, musiał zostać diabelskim pomiotem,
jednym z tych stworów, z którymi walczyli seijinowie, i dlatego wielki inkwizytor oświadczył
niedawno, że bestia zwana demonem Athrawesem musi zostać zabita w dowolny sposób
przez każdego prawego syna Kościoła Matki. Zakładając oczywiście, że ktoś zdoła zbliżyć się
do niego na tyle, by spróbować szczęścia.
To było najrozsądniejsze z wyjaśnień, na jakie mogła sobie pozwolić Świątynia, ale
pozostawał jeden mały problem: co z tą zapowiadaną od wieków interwencją Boga? Merlin
spodziewał się, że Clyntahn i Rayno wykorzystają każdą porażkę Charisu jako dowód tego, że
Bóg i Jego archaniołowie walczą z piekielnymi sługami Shan-wei, i to właśnie robili podczas
trwania operacji Miecz Schuelera, która o mały włos doprowadziłaby do upadku republiki,
jednakże ostatnimi czasy jakby zaczęli tracić grunt pod nogami. Druga sprawa, że dzisiaj
niewielu reformatorów i jeszcze mniej członków Kościoła Charisu słuchało już orędzi
Clyntahna.
Gorzej rzecz wyglądała z całą resztą ludzi mieszkających na terenach ogarniętych wojną.
Merlin podejrzewał, że wielu z nich, nawet niespecjalnie wspierających Świątynię, nie
odrzucało zupełnie jego wezwań. Tego nauczyły ich setki lat bezwzględnego posłuszeństwa
Kościołowi Matce. I w tym tkwił prawdziwy problem. Nadludzkie umiejętności seijina wiele
tłumaczyły, ale nie wszystko. Nie mógł więc pozwolić, by ludzie, zwłaszcza ci bardziej
krytycznie nastawieni, zaczęli się zastanawiać, czy Clyntahn przypadkiem nie ma tym razem
racji. Gdyby do tego doszło, szkody wyrządzone Kościołowi Charisu byłyby ogromne, bo
jeśli Merlin okazałby się demonem, wszystkie te oskarżenia o składanie przez niego ofiar z
dzieci, bluźnierstwa, perwersje i czczenie Shan-wei mogłyby być bardziej wiarygodne.
- Prawdopodobieństwo, że któreś z moich wcieleń upuści w końcu piłkę, jest jednym z
głównych powodów przekazywania tylu informacji przez rzekomą siatkę agentów - przyznał.
- A Sowa, dzięki Bogu, jest doskonałym fałszerzem.
Cayleb zachichotał, choć nie było mu do śmiechu. Wielu informatorów Merlina pisało
teraz bezpośrednio do Aivah Pahrsahn. Każdy z nich miał inny charakter pisma, a nadzór
Nahrmahna pozwolił nadać im także pewne znaki szczególne, takie jak choćby ulubione
zwroty.
- Prawda jest taka - kontynuował Merlin - że mamy teraz doskonałe metody karmienia
ludzi informacjami zdobywanymi przez SAPK-i. Nie powinno nam więc przeszkadzać, że
Aivah przekazuje dalej raporty spisane pod nadzorem Nahrmahna.
- Ale to nie rozwiązuje jeszcze sprawy seijinów: Merlina, Ahbraima i kogo tam jeszcze
udajesz - zauważył Cayleb. - Nie wspominając o tym, że niektórzy ludzie zaczynają się
zastanawiać, dlaczego nie słyszeli przed twoim przybyciem o seijinach, skoro roi się od nich
na świecie. Padną pytania, skąd oni są i gdzie przebywają, więc lepiej, abyś nie mnożył
specjalnie tych bytów.
- Wiem. - Athrawes posłał cesarzowi kolejny krzywy uśmiech. - Myślę jednak, że korzyści
z mojej działalności wciąż są większe niż jej ujemne strony.
- Też tak sądzę, ale to nie znaczy wcale, że powinniśmy zapomnieć o tym, iż każda
wpadka może mieć katastrofalne skutki dla nas wszystkich.
- To prawda.
Merlinowi zdarzało się zapomnieć, że Cayleb Ahrmahk przed zaledwie paroma
miesiącami skończył dwadzieścia sześć lat. Ten młody wiek tłumaczył jego impulsywność i
niezadowolenie, ilekroć nie mógł osobiście poprowadzić w pole swojej armii, co jednak
Merlin znosił z pokorą, wiedział bowiem, że przeciwwagą dla tych nielicznych wad cesarza
są liczne zalety. Zazwyczaj bowiem osoby tak młode nie były zdolne do drobiazgowej analizy
sytuacji i przewidywania, a Cayleb przejawiał obie te cechy. Co było tym bardziej
zdumiewające, że dwadzieścia sześć lat na Schronieniu równało się dwudziestu czterem i pół
na Starej Ziemi, wedle standardowej rachuby czasu. Skoro już o tym mowa, Sharleyan liczyła
sobie zaledwie dwadzieścia osiem lat, wedle rachuby Schronienia, co i ją plasowało na
przeciwnej stronie osi niż ta opisana słowem „zgrzybiałość”. Być może zauważał to tak
rzadko, ponieważ sam miał trzydzieści trzy standardowe lata. Przynajmniej z subiektywnego
punktu widzenia, albowiem CZAO, którego ciało zajmował, istniał od jakiegoś tysiąca lat.
Ludzie na Schronieniu szybciej dojrzewają, pomyślał teraz. A zwłaszcza ludzie tacy jak
Cayleb i Sharleyan, którym właściwie nie dano wyboru. Być może dlatego tak mi z nimi po
drodze - Nimue przecież również dorastała w przyśpieszonym tempie.
Prychnął w duchu, zdawszy sobie sprawę z tego, co właśnie pomyślał. Może faktycznie
zaczynał dostawać rozdwojenia jaźni? W najmniej spodziewanych momentach zaczynał
postrzegać swoje różne wcielenia jako odrębne osoby!
Boże... Ciekaw jestem, co by sobie pomyślał jeden z tutejszych duchownych, gdyby się
dowiedział, ile ludzi biega po tym, co uchodzi za mój umysł!
- Co takiego? - zapytał go Cayleb.
Merlin potrząsnął głową.
- Rozmyślałem właśnie nad różnicami dzielącymi Schronienie od Federacji - odparł, w
głównej mierze szczerze. - Jesteś świadom, że wedle federacyjnych standardów ani ty, ani
Sharleyan nie uchodzicie za siwowłosych mędrców?
- Ta myśl przemknęła mi przez głowę raz czy dwa - zgodził się raczej oschłe Cayleb. -
Zauważyłem, że w porównaniu z Federacją niektóre rzeczy zaczęliśmy robić wcześniej niż
ludzie na Starej Ziemi.
- O tym właśnie przed chwilą sobie myślałem - przyznał Merlin, uśmiechając się szeroko.
- Obawiam się, że wkrótce to samo będą mogli o sobie powiedzieć Hektor i Irys.
- Bynajmniej - zaprzeczył Cayleb ze śmiechem. - Nie zapominaj, że oni nigdy nawet nie
słyszeli o Federacji. Aczkolwiek nie sądzę, aby któreś z nich miało jakieś obiekcje...
zwłaszcza Hektor! To bowiem wymagałoby od niego umiejętności racjonalnego myślenia w
tym czasie, a bardzo wątpię, aby ostatnio zajmował się myśleniem...
- I kto to mówi?
- Wiem, wiem. - Cayleb zachichotał, przyprawiając tym Merlina o wybuch śmiechu.
W duchu musiał jednak przyznać cesarzowi rację. Osiemnasty rok życia - czyli szesnasty
wedle standardowej rachuby - stanowił cezurę pełnoletności w większości domen
Schronienia. W Republice Siddarmarku było to dziewiętnaście lat, a na terenie Ziem
Świątynnych oraz w Corisandzie dwadzieścia lat. Jednakże na ogół „osiemnastka”
wyznaczała granicę dzieciństwa i młodości. Co nie znaczy, że czasem nie pobierano się
wcześniej - przynajmniej w obrębie klasy wyższej.
Merlin lekko się zdziwił, odkrywszy, że średni wiek zamążpójścia był o kilka lat wyższy
wśród klasy średniej aniżeli wśród arystokracji. Kiedy się jednak nad tym zastanowił,
zrozumiał powody. Kościół Matka zniechęcał zakochanych, którzy nie byli w stanie utrzymać
siebie nawzajem ani powiększającej się rodziny. Z tej przyczyny czas narzeczeństwa czasem
bardzo się wydłużał: duchowni dbali o to, aby potencjalny pan młody był w stanie zapewnić
byt żonie i dzieciom, które miał z nią wspólnie spłodzić, aby wypełnić przykazanie „mnóżcie
się obficie”. Dotyczyło to tyleż zwykłych wieśniaków, co rzemieślników, kupców, rybaków i
marynarzy. W efekcie przedstawiciele klas niższych pobierali się dopiero wtedy, gdy mieli
dwadzieścia kilka lat, a nierzadko byli pod trzydziestkę. Inaczej było wyłącznie pośród
bardzo biednych, gdzie panowały nieco luźniejsze obyczaje, oraz pośród bardzo bogatych,
gdzie zdolność utrzymania rodziny nikomu nie spędzała snu z powiek. Najpowszechniej zaś
zawierano małżeństwa w młodym wieku wśród arystokracji, gdzie nadrzędnym celem
istnienia było wyprodukowanie potomstwa i następców linii - w gruncie rzeczy im wcześniej,
tym lepiej. Doskonałym tego przykładem były narodziny ostatniej księżniczki z rodu
Ahrmahków, Alahnah.
- Muszę powiedzieć, że reakcja arcybiskupa Corisandu na warunki postawione przez
ciebie i przez Sharleyan bardzo mnie zdziwiła - odezwał się Merlin, marszcząc czoło. - Tym
samym Gairlyng właściwie wytrącił broń z ręki przeciwnikom sojuszu.
- Na to wygląda - zgodził się ostrożnie Cayleb. - Ale jak dotąd upłynęło tylko siedem dni,
Merlinie, jeszcze wszystko może się zdarzyć. Jestem pewien, że rada z niczego się nie
wycofa, nie zapominaj jednak, że jest jeszcze parlament, który musi wszystko ratyfikować.
- A czyja to wina? - zapytał Merlin.
- Nasza - przyznał Cayleb ze skruchą. - Aczkolwiek jeśli dobrze pamiętam, też nas w tej
sprawie poparłeś.
- Kimże jestem, aby się sprzeczać z doświadczonymi, podstępnymi, iście
makiawelicznymi postaciami ze Schronienia? Poza tym Nahrmahn również uważał to wtedy
za dobry pomysł.
- Co tylko świadczy o tym, że żywy czy martwy zna się na polityce lepiej niż
dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzkiej populacji - zauważył cesarz, a Merlin mógł mu
tylko przytaknąć.
Po prawdzie żywił pewne obawy co do tego, czy warunki narzucone przez Cayleba i
Sharleyan w istocie zostaną przyjęte nie tylko przez parlament, ale też przez obie rady
Corisandu. Po frontalnym ataku Klairmanta Gairlynga było niemal pewne, że rada książęca
zatwierdzi decyzję rady regencyjnej i przyjmie warunki Charisu, jednakże słowo „niemal”
czyni sporą różnicę. Z tego też powodu Sharleyan namawiała Daivyna i jego strażników, by
zwrócić się z jej propozycją bezpośrednio do parlamentu, gdzie nieliczni wielmoże będą mieli
większy problem z blokowaniem tej inicjatywy.
To był wszakże tylko jeden z powodów i wcale nie najważniejszy. Pomimo obaw
cesarzowej, że obrady obu izb mogą zamienić się w regularną bitwę pomiędzy frakcjami,
Merlin uznał, że warto zaryzykować. Cayleb także ją poparł, więc ewentualne protesty seijina
na nic by się zdały. Athrawes był gotów służyć radą obojgu władcom i robił to za każdym
razem, gdy go o coś pytano, ale ostateczne decyzje pozostawiał im. W tym przypadku im
dłużej zastanawiał się nad implikacjami, tym bardziej widział sensowność przedstawienia
parlamentowi - który był najbardziej powszechnym forum politycznym Corisandu - żądań,
aby podciąć skrzydła wszystkim krytykantom twierdzącym, że ambitni i skorumpowani
arystokraci zaprzedali księstwo Charisowi w zamian za łapówki i kolejne nadania. Było jasne,
że Clyntahn i reszta Grupy Czworga tak właśnie przedstawi rozwój wydarzeń, ale lud
Corisandu będzie w tym wypadku lepiej poinformowany.
Merlin od samego początku czuł pokusę wprowadzenia podobnych rozwiązań, choć
niepokoiła go lekko nieprzewidywalność wyników głosowań, a jeszcze bardziej minimalna
przewaga zwolenników. Jeśli liczba przeciwników okaże się zbyt duża, choć wciąż
niewystarczająca, może to zaszkodzić nowemu ładowi. Co gorsza, może to zachęcić
przeciwników do dalszych prób destabilizacji i cofania niektórych decyzji. A Corisand dość
się już nacierpiał podczas tej zawieruchy! Jeśli nawet uda się uniknąć kolejnych zawirowań,
Grupa Czworga z pewnością zacznie jątrzyć, wskazując na korupcję elit i wywierany przez
nie nacisk na przedstawicieli gminu, którego dopuszczali się podli heretycy i ich sługusy, by
wygrać minimalną liczbę głosów i wprowadzić kolejne piekielne prawo... zakładając, rzecz
jasna, że którekolwiek z prawdziwych Dzieci Boga uwierzy w prawdziwość wyników tego
głosowania.
Jeśli jednak parlament przyjmie żądania przeważającą większością głosów, da to
Sharleyan, Caylebowi i Nahrmahnowi wszystkie przewagi, o których wspominali. A nie
można zaprzeczyć, że dzięki staraniom Gairlynga większość propozycji zostanie
przegłosowana, w tym małżeństwo Hektora i Irys.
Obawiałem się, że może to być trudne do przełknięcia przez większość posłów, ale ostatnie
kazanie przekonało chyba każdego z nich. Gdy arcybiskup grzmi z ambony, że osobiście
udzieli ślubu oblubieńcom, parlament powinien dać swoją zgodę, jeśli nie po to, by budować
lepszą przyszłość księstwa, to choćby z powodu przekonania, że to prawdziwa miłość, a nie
związek z rozsądku. Jednocześnie zamknie to usta tym wszystkim, którzy twierdzą, że
Sharleyan zmusiła księżniczkę do zaakceptowania takiego układu.
- Zdajesz sobie sprawę, że Hektor nie spodziewał się ślubu jeszcze przez rok czy coś koło
tego? - zapytał.
- Oczywiście, że się nie spodziewał, ale gwarantuję ci, że nie będzie się opierał! - Cayleb
zareagował śmiechem. - Jak ci się podobała jego mina po tym, jak Gairlyng wygłosił swoje
kazanie?
- Chyba najlepiej opisuje to przymiotnik „oszołomiony”.
- A czy Irys nie wyglądała jak jaszczurkot nad miseczką świeżego mleka? - Roześmiany
Cayleb potrząsnął głową. - Gdybym nie miał bezpośrednich przekazów z SAPK-ów, gotów
byłbym pomyśleć, że to ona namówiła do wszystkiego arcybiskupa!
- Mnie tak naprawdę najbardziej uradowało to, jak mało ludzi w katedrze wyglądało na
niezadowolonych - stwierdził Merlin poważniejszym tonem. - To prawda, że wśród wiernych
nie było wielu lojalistów Świątyni i że większość tych, którzy byli obecni, skłaniała się ku
opinii hierarchy, niemniej i tak potraktowałem to jako dobry omen.
- Z całą pewnością nie jest to zły znak - zgodził się z seijinem Cayleb, po czym
przekrzywiając głowę, zerknął na wieżę pałacu lorda protektora, na której zegar wybijał
właśnie pełną godzinę. - Musimy się zbierać - powiedział, wstając. - Zatem twoim zdaniem
nie będziemy musieli poruszać żadnego więcej tematu?
- Nie. - Merlin pokręcił głową. - Co za dużo, to niezdrowo, jak mawiało się na Starej
Ziemi. Zresztą nie chciałbym, aby nasze małe spotkanko przerodziło się w jedną z tych
długaśnych narad, które tak sobie upodobaliście z lordem protektorem.
- Niczego sobie nie upodobałem! - oburzył się cesarz. - Aczkolwiek - podjął po chwili już
spokojniejszym głosem - wyśmienite piwo, którym częstuje Greyghor, niweluje wszelkie
niedogodności wiążące się z zajmowaną przeze mnie pozycją i licznymi obowiązkami, jakimi
jestem obarczony.
- Ach, tak? - Merlin zrobił wielkie oczy, po czym nieoczekiwanie pokiwał głową ze
zrozumieniem. - Obarczony? Zaczynam pojmować, czemu wydajesz mi się taki ciężki, kiedy
po naradzie wlokę twoje półprzytomne cesarskie ciało z powrotem do ambasady...
- To oszczerstwo! - Cayleb parsknął śmiechem, na co Merlin tylko westchnął.
- Doprawdy bardzo to smutne, że jesteś tak nasączony trunkiem, iż niczego nawet nie
pamiętasz.
- Myślę, że tego tematu też nie powinniśmy poruszać - rzucił Cayleb, kiedy schodzili po
stopniach.
- Muszę ustąpić przed twą tyranią, panie - odmruknął seijin.
- Owszem, musisz. A w ogóle co cię obchodzi, jak długo będę pił... znaczy bił się z
myślami w towarzystwie Greyghora i Daryusa?
- Mam coś do załatwienia - odpowiedział już poważniejszym tonem Merlin, na co Cayleb
przystanął i obrzucił przyjaciela wzrokiem. - Dziś jest rocznica ślubu Nahrmahna i Ohlyvyi -
dodał cicho seijin. - Obiecałem dostarczyć jego prezent osobiście.
Cesarz Imperium Charisu stał zapatrzony w niego jeszcze przez kilka sekund, po czym
wyciągnął rękę i lekko dotknął ramienia swego gwardzisty.
- W takim razie obiecuję, że wrócę na kolację - zapewnił.

.XIII.
Pałac królewski
Eraystor
Szmaragd
Imperium Charisu

- Chyba wiesz, że nie musiałeś przynosić tego osobiście, Merlinie. Mógł mi to równie
dobrze dostarczyć któryś z SAPK-ów.
- A jednak obiecałem pewnej nieco puszystej wirtualnej osobowości, że doręczę przesyłkę
własnoręcznie. - Wysoki, szafirowooki seijin uśmiechnął się łagodnie do Ohlyvyi Baytz,
stojąc na oryginalnym ulubionym balkonie księcia Nahrmahna. - Bardzo na to nalegał - dodał
tytułem wyjaśnienia. - Poza tym mam do ciebie słabość...
- Tak, wiem. - Księżna wdowa była niewiele wyższa od swego świętej pamięci męża.
Teraz, aby ucałować Merlina w policzek, musiała się wspiąć na palce. - Wiem...
Obejrzała się na skąpane w świetle księżyca wody zatoki. Merlin, nie odstępując jej boku,
również chłonął wieczorne widoki i wsłuchiwał się w typowe dla portowego miasta odgłosy,
jak również miarowy szum fal. Potrafił zrozumieć, czemu Nahrmahn tak przepadał za tym
miejscem - połączenie nastroju i wystroju sprawiało, że każdy, kto tu stanął, czuł się, jakby
znalazł się w oazie. Do tego niemal pewna była gwarancja prywatności.
Co ma niebagatelne znaczenie, pomyślał Merlin, szczególnie gdy wszyscy są przekonani,
że seijin jest z misją w dalekim Siddarze.
- Mimo wszystko dziwnie się czuję... - odezwała się nagle Ohlyvya. - Mówię o
odzyskaniu męża. Nie ukrywam, że czasami przez to wszystko zaczynam od nowa postrzegać
całą tę zaawansowaną technologię jak magię, z którą się ciebie od dawna utożsamia, seijinie.
Och - dodała prędko, machnięciem ręki przepędzając coś, co tylko ona mogła zobaczyć -
oczywiście pojmuję już różnicę między jednym i drugim. Może nie tak jak ty, skoro ty
dorastałeś wśród technologii, ale wystarczająco dobrze, aby czasami przechadzać się tutaj za
oknem i wręcz czekać, aż spadnie Rakurai... Moje zrozumienie jednak to nie to samo co twoje
przyjmowanie istnienia technologii do wiadomości. Podobnie jak nie zastąpi mi
bezpośredniego obcowania z Nahrmahnem ta namiastka kontaktu poprzez komunikator.
Mimo że wiem, iż to Sowa dokonuje jego projekcji, mam wrażenie, że widzę magię w
najczystszej postaci.
- Mam nadzieję, że mówisz o białej magii, nie czarnej.
- O najbielszej - zapewniła, podrywając na niego wzrok. - Możliwość rozmowy po tym,
jak go utraciłam? To najwspanialszy prezent, jaki mogłeś mi dać, Merlinie.
- A jednak rozmowa to za mało, prawda? - zapytał delikatnie. Gdy przekrzywiła głowę, by
spojrzeć na niego, wzruszył lekko ramionami. - Tak jak powiedziałaś, dorastałem wśród
technologii i tego typu projekcji. Biorę - czy też Nimue Alban bierze - takie rzeczy za coś
normalnego. Wiem stąd, że spotkania na odległość, telekonferencje, rozmowy przez
komunikator to nie to samo co przebywanie w tym samym pomieszczeniu, rozmowa oko w
oko. Nie mówiąc już o możliwości wyciągnięcia ręki i dotknięcia osoby, z którą się
rozmawia...
- Oczywiście - zgodziła się z nim Ohlyvya. - Mimo to i tak dostałam więcej niż
ktokolwiek żyjący na Schronieniu. - Poklepała czarny napierśnik cesarskiego gwardzisty. Jej
oczy błyszczały od światła lamp, wpadającego przez otwarte drzwi balkonu. - Czy jeszcze mi
mało, jak każdemu człowiekowi? Ależ tak! Czy pragnę móc dotknąć Nahrmahna? Ależ tak!
Nic z tego jednak nie przeszkadza mi docenić wspaniałego daru, gdy go otrzymuję.
- Cieszę się, że tak to odbierasz. - Nakrył jej dłoń swoją. - Tutaj, na Schronieniu, musiałem
zrobić wiele rzeczy, które przynosiły tyle dobrego co złego, Ohlyvyo. Naprawdę się cieszę, że
ta do takich nie należy.
Obdarzyła go uśmiechem, a on schylił się, aby sięgnąć do płóciennej torby ozdobionej
cesarskim emblematem, którą zabrał ze sobą, gdy promień ściągający skimmera opuszczał go
bezszelestnie na ten balkon. Paczuszka, którą z niej wyjął, była owinięta kolorowym
papierem, na ten widok Ohłyvya klasnęła w ręce i roześmiała się serdecznie. Papier bowiem
był dwukolorowy, czerwono-złoty, i zdobił go wizerunek srebrnej wyverny na granatowej
tarczy. Czerwień i złoto były barwami Szmaragdu, wyverna na granatowym polu zaś
stanowiła herb rodu Baytzów. Latające stworzenie dodatkowo okalała czerwona obwódka, z
czego wynikało, że chodzi o osobisty herb księżnej wdowy. Jakby tego było mało,
poszczególne wyverny zwrócone były do siebie dziobami, a przy każdym poruszeniu papieru
zdawały się trzepotać skrzydłami. Żaden drukarz na Schronieniu nie zdołałby stworzyć
podobnego cacka - nic dziwnego więc, że księżna aż pisnęła z uciechy.
- Koniecznie musisz zabrać ten papier, odchodząc, ale przyznaję, że zwłaszcza ten herb
robi wrażenie... - Pociągnęła palcem po konturach jednej z wyvern, przy czym jej spojrzenie
wyraźnie zmiękło. - Bardzo żałuję, że Gareyt nie wie, iż jego ojciec żyje. I Mahrya... Oboje
tak za nim tęsknią.
- On również za nimi tęskni. Kiedyś, jak już skopiemy tyłek Kościołowi Matce...
- Kiedyś... - powtórzyła dobitnie. - Otóż to.
Zważyła paczuszkę w dłoni i aż uniosła brew, zdawszy sobie sprawę z tego, jak jest lekka.
I jak miękka w dotyku.
- Kazał mi obiecać, że ci nie powiem, co jest w środku - powiedział Merlin. - Mogę
jednak zdradzić, że jest to coś, co Sowa wypichciła specjalnie dla ciebie. I co nawiasem
mówiąc, wymagało z jej strony trochę pracy...
- Naprawdę? - Oczy Ohlyvyi roziskrzyły się bardziej, a ona sama natychmiast położyła
paczuszkę na stole i zabrała się do jej otwierania. - Nahrmahn zawsze lubił obdarowywać nas
prezentami, jakich się po nim nie spodziewaliśmy. Myślę, że do pewnego stopnia pozostał w
głębi ducha małym chłopcem. Pamiętam, że raz całymi pięciodniami spotykał się ukradkiem
z Hahlem Shandyrem. Sądziłam, że główkują nad jakąś mroczną międzynarodową intrygą.
Tymczasem w dzień urodzin odkryłam, że mój mąż kazał Hahlowi wywiedzieć się od
koniuszych w stajni moich rodziców, który koń był moim ulubieńcem za czasów dzieciństwa,
po czym złożył zamówienie w tej samej hodowli... mimo że, rozumiesz, od tamtej pory
upłynęło kilkanaście lat, i sprowadził takiego samego...
Urwała w pół zdania, rozpakowawszy prezent do końca. W środku znajdowały się dwa
przedmioty. Ohlyvya niezwykle delikatnie ujęła w palce pierwszy z nich, po czym przechyliła
lekko, aby uchwycić promienie lampy wpadające przez otwarte drzwi balkonowe.
W jej dłoni rozbłysła złocista cudowność. Medalion miał może cal średnicy, a łańcuszek,
na którym się zwieszał, składał się z ułożonych na przemian złotych kółeczek i maleńkich,
idealnie ciętych rubinów. Sam wisiorek nosił splecione inicjały jej i Nahrmahna.
- Jakie to piękne... - szepnęła.
- Zajrzyj do środka - powiedział cicho Merlin.
Zerknęła na niego, po czym posłuchała polecenia. Wargi jej widocznie zadrżały, gdy z
otwartego medalionu spojrzał na nią Nahrmahn we własnej osobie - aczkolwiek znacznie
młodszy, niż byłby obecnie, a do tego stojący pod ramię ze znacznie młodszą niż w
rzeczywistości Ohlyvyą.
- W jaki sposób...?
- Kazał Sowie przerobić portret, do któregoście pozowali w pierwszą rocznicę waszej
koronacji - wyjaśnił Merlin. - Gdy zobaczył efekt, uznał, że przynajmniej kolory zostały
oddane jak należy...
- O, tak! - wykrzyknęła, potrząsając głową. - Oryginalny portret nawet się do tego nie
umywa! Wszystkie oficjalne portrety są takie sztywne i nieinteresujące. Powinniśmy byli od
razu zamówić coś takiego.
- Cieszę się, że Sowie udało się ulepszyć wasz wizerunek. Gdyby ktokolwiek pytał, skąd
to masz, odpowiedz, że Nahrmahn kazał sporządzić medalion jeszcze za życia, a ja ci go
przekazałem. - Merlin się uśmiechnął. - Co w sumie jest prawdą.
- Dziękuję - odparła Ohlyvya miękko.
Wpatrywała się w podwójny portret jeszcze przez kilka sekund, po czym zamknęła
medalion, przełożyła łańcuszek przez głowę i zawiesiwszy klejnot na szyi, sięgnęła po drugi z
prezentów. Brwi podjechały jej w górę ze zdziwienia, kiedy do ręki wzięła misterną koronkę.
Choć zdawała się ona niematerialna jak powietrze, zarazem była jakby nieprzezroczysta. Nie
przezierał przez nią ani jeden promyk światła, choć ciężko było stwierdzić, gdzie się zaczyna
i gdzie się kończy. Właściwie ledwie ją było widać - nawet jej kolor wymykał się wszelkim
określeniom - lecz z całą pewnością był to jakiś fragment garderoby, mimo że Ohlyvya nigdy
czegoś podobnego wcześniej nie widziała.
- A cóż to ma być? - zapytała, kręcąc głową z tłumionym śmiechem. - Gdybym dostała to
od niego osobiście, miałabym pewne pojęcie co do przeznaczenia... Ale oczywiście wtedy
musiałoby to być znacznie bardziej przejrzyste! Bo widzisz... - zerknęła na Merlina z
tłumionym uśmieszkiem - mój mąż miał słabość do zwiewnych negliży.
- Z jakiegoś powodu wcale mnie to nie dziwi - odparł Merlin z dziwnym błyskiem w
szafirowych oczach, w których przelotnie zagościła znów Nimue Alban. Przez moment obie
kobiety patrzyły na koronkę z nieskrywanym zachwytem. W końcu Merlin pierwszy
spoważniał. - Po prawdzie, to, co trzymasz w rękach, to kombinezon wirtualny.
- Wirtualny? - powtórzyła Ohlyvya niepewnie, na co Merlin przytaknął skinieniem.
- Jak już wspomniałem, stworzenie tego wymagało od Sowy nieco pracy. Używanie
podobnych rzeczy zarzucono jeszcze za czasów Federacji, i to na dobre siedemdziesiąt lat
przed pojawieniem się Gbaba, kiedy to opracowano bezpośredni interfejs neuronowy. Tak
więc Nahrmahn, by tak rzec, musiał wynaleźć koło od nowa. Jeśli mam być szczery,
federacyjna technologia znacznie ustępowała temu, co wypichcili wspólnie książę z Sową,
nawet jeśli ta ostatnia musiała niemal wszystko wymyślać od początku.
- To, co trzymam w rękach, jest wytworem technologii?
Ton głosu miała tak powątpiewający, że Merlin wbrew sobie wybuchnął śmiechem.
- Tak - potwierdził. - Oboje doskonale wiemy, że Nahrmahnowi nie brakuje inwencji,
szczególnie gdy mu na czymś bardzo zależy. I fakt, że jest martwy, niczego tu nie zmienia.
- Ale do czego to służy?
- Zauważyłaś na pewno, że kombinezon składa się między innymi ze skarpetek i
rękawiczek. Otwiera się tutaj z tyłu, o, dzięki czemu możesz go na siebie włożyć. Po zapięciu
jakby znikąd wyłoni się jeszcze kaptur, który zakryje ci głowę. Pokażę ci wszystko później.
- To takie... złowieszcze. - Uniosła ponownie kombinezon i przyjrzała się jego
nieprzepuszczającej światła powierzchni. - Nie jestem pewna, czy chcę się dać w ten sposób
oślepić, żeby potem potykać się o meble!
- Nic takiego się nie stanie - zapewnił. - Ohlyvyo, masz przed sobą własny kombinezon
wirtualny. - Kiedy strzeliła oczami w jego stronę, na moment odrywając spojrzenie od
koronki, uśmiechnął się do niej łagodnie. - Wiem, że przy czymś takim nawet tkanina ze
stalostu zdaje się ciężka jak ołów, ale niech to cię nie zmyli. Wypełniono go sensorami i
kontaktami biokomunikacyjnymi, a kaptur zawiera kompletny zestaw do audiowizualizacji,
którym połączysz się bezpośrednio z procesorami Sowy. Ilekroć to na siebie włożysz,
będziesz mogła spotkać się z Nahrmahnem. Będziesz mogła go nawet dotknąć.
Oczy jej się zaświeciły, a uśmiech Merlina stał się jeszcze szerszy.
- Oczywiście nie powinnaś defilować w czymś takim publicznie. Poza tym, jak na pewno
się domyślasz, kombinezon musi przylegać bezpośrednio do twojego ciała. Ale, jak mieliśmy
okazję się o tym przekonać nieraz w przeszłości, Nahrmahnowi nigdy nie brak pomysłów i
tym razem także umyślił sobie, aby inteligentny materiał zlewał się z twoją skórą,
automatycznie nabierając barwy i faktury twojej cery. Sowa wgrała całą instrukcję obsługi do
pamięci urządzenia, tak że radziłbym ci się z nią zapoznać, zanim zdecydujesz się użyć
kombinezonu, albowiem zwłaszcza przy pierwszym użyciu możesz mieć lekkie uczucie
dezorientacji. Wmontowane bezpieczniki przywrócą cię do rzeczywistości w wypadku,
gdybyś chciała pozostać w świecie wirtualnym dłużej niż parę godzin. W późniejszym czasie
będzie można to podkręcić, względnie zupełnie wyłączyć, ale najpierw musisz nabrać
doświadczenia. Jak już przywykniesz do nowego stroju, powinnaś móc go nosić i używać z
niemałą swobodą. Naturalnie pierwsze kroki powinnaś stawiać na osobności! Nawiasem
mówiąc, Nahrmahn nalegał, abym dostarczył ci prezent wczesnym wieczorem, ażebyś mogła
rozpocząć naukę jeszcze tej nocy.
Ohlyvya prychnęła i przewróciła oczami, a Merlin na to zachichotał.
- Kazał mi jeszcze ci przekazać, że zarówno rękawiczki, jak i kaptur ulegają reabsorpcji,
co znaczy, że ukrywają się pod zwykłym ubraniem w razie, gdyby na przykład zaszła
konieczność niespodzianego powrotu do rzeczywistości i zajęcia się czymś niecierpiącym
zwłoki. Wszystko trwa góra trzy sekundy.
- Rozumiem, Merlinie - powiedziała. - Biorąc to pod uwagę, czy mógłbyś... mogłabyś...
pomóc mi to ubrać, a następnie zmyć się wreszcie?
- Och, sądzę, że to da się załatwić, wasza wysokość.
***
Stał na balkonie, spoglądając na skąpaną w blasku księżyca wodę i przysłuchując się
zawodzeniu wiatru, podczas gdy sam gładził w zamyśleniu ścianki kieliszka z winem. Było
niezwykle cicho, jeśli nie liczyć niemilknącego wiatru, dzięki czemu mógł wrócić
wspomnieniami do swego życia, wyborów, które podjął, rzeczy, które osiągnął... lub nie.
Kompresja będąca częścią jego obecnego życia umożliwiała mu długie rozmyślania,
jednakże...
- Nahrmahnie?
Ledwie słyszalny, ukochany głos rozległ się za jego plecami. Kiedy to się stało,
momentalnie zamarł. Mimo że bardzo pragnął go usłyszeć bez pośrednictwa komunikatora,
mimo że uczynił w tym celu więcej niż jakikolwiek człowiek, poddał się na moment
bezruchowi. Nie był w stanie zaczerpnąć tchu - aczkolwiek gwoli szczerości należało
przyznać, że powietrze nie było mu już potrzebne do życia - i stał tylko bez jednego
drgnienia, przedłużając tę chwilę w nieskończoność, czerpiąc radość z katuszy oczekiwania.
A później wolno się obrócił.
Stała na balkonie, tuż za drzwiami prowadzącymi do ich apartamentu, który dzielili przez
tyle lat. Jej ciemne włosy, lekko tylko przyprószone siwizną, powiewały na wietrze, a złoty
medalion odbijał blask lamp, przy każdym jej ruchu wydobywając lśnienie krwistych rubinów
z łańcuszka na szyi. Jej oczy mówiły wszystko.
- Ohlyvyo... - szepnął. - Och, Ohlyvyo...
Słyszał drżenie własnego głosu i przez mgnienie nie widział zbyt wyraźnie. Zaczął więc
mrugać zawzięcie, po czym zaraz poczuł gorącą łzę skapującą mu po policzku; poczuł
szalone bicie serca, które śmierć zatrzymała przed wieloma miesiącami. W końcu uniósł jedną
rękę, wyciągając ją ku niej.
- Ohlyvyo... - powtórzył raz jeszcze.
Moment później znalazła się w jego ramionach. Ich wargi się złączyły, a ściana dzieląca
jego i jej rzeczywistość runęła nagle z hukiem.
WRZESIEŃ
ROKU PAŃSKIEGO 896
.I.
Siddar
Republika Siddarmarku

Miotane porywistym wiatrem galeony sunęły majestatycznie ku przystani, na której roiło


się od czekających w milczeniu mieszkańców republiki. Żywiołowe okrzyki, którymi
powitano pierwszą falę charisjańskich żołnierzy, ścichły nieco, a tłum teraz stał niewzruszony,
nie dając po sobie poznać wcześniejszej desperacji. Poczucie ulgi było nie mniejsze niż
przedtem, ale faktem pozostawało to, że poprzednicy nadpływających zdążyli już
powstrzymać najgorszą pożogę trawiącą Siddarmark. Nadużyciem byłoby powiedzieć, że
mieszkańcy republiki mieli już pewność co do wyniku wojny, lecz ustąpiła przynajmniej
dotychczasowa rozpacz zalegająca nad stolicą i resztą kraju dusznym całunem. Jej miejsce
zajęła nadzieja i determinacja, które powoli przemieniały się w pewność.
Merlin Athrawes stał na przystani razem z lordem Daryusem Parkairem oraz wybranymi
miejscowymi oficerami. Cesarz Cayleb także pragnął tu być, ale tak jemu, jak i lordowi
protektorowi uniemożliwiło to przeciągające się spotkanie z Radą Przemysłową, który
Stohnar założył, by zracjonalizować wkład republiki w działania wojenne sprzymierzonych. Z
tego, co Merlin wiedział dzięki SAPK-om, spotkanie mogło się przeciągnąć do nocy.
Obserwował żagle znikające z rei, przyglądał się rozbryzgom wody w miejscach, gdzie
kotwice zanurzały się w granatowe wody Północnej Zatoki Bedard. Ogromna reda Siddaru
pomieściła zaledwie dziesiątą część transportowców i kilka okrętów eskorty. Ku reszcie
jednostek wysłano wiosłowe barki. Pomiędzy najbliższymi galeonami krążyły wiosłowe
holowniki, by wielkie okręty mogły sprawnie przycumować do nabrzeży. Seneszal republiki,
stojący pomiędzy seijinem a Parkairem, poruszył się niespokojnie, gdy zauważył na
bezanmaszcie pierwszej jednostki banderę głównodowodzącego tych sił.
Odbojniki zatrzeszczały ostrzegawczo, gdy burty galeonów naparły na nie. Rzucono
cumy, naciągnięto je odpowiednio, spuszczono trapy. Na moment zapadła względna cisza,
przerywana jedynie stłumionym chlupotem wody uderzającej o kamienne pirsy, skrzekami
krążących po niebie wyvern, pokrzykiwaniem robotników przy sąsiednich pirsach i łopotem
bander, ponieważ w tym tłocznym miejscu zawsze rozlegały się jakieś dźwięki. Potem na
nabrzeże zszedł przysadzisty, siwowłosy mężczyzna, ubrany we wciąż budzący zdziwienie
ludzi mundur polowy charisjańskiej armii. Złote miecze na jego naramiennikach świadczyły o
tym, że jest generałem. Za nim na lądzie pojawili się złotowłosy kapitan i szpakowaty
pułkownik.
Ciszę przerwano dopiero wtedy, gdy podeszwa buta generała zetknęła się z kamieniami
nabrzeża. W tym momencie zagrała orkiestra regimentowa, stojąca za plecami seneszala.
Dzika to była melodia, skoczna, głośna, zapiszczały bojowe dudy, zagrzmiały wielkie
siddarmarckie bębny. Marsz ten zatytułowano Obrona Rozstajów Kharmycha, napisał go
Fhrancys Kaisi na sto dziesiątą rocznicę epickiej bitwy stoczonej przez trzydziesty siódmy
regiment pikinierów. Tłum zawył z radości, gdy ludzie rozpoznali charakterystyczne tony,
ponieważ trzydziesty siódmy pułk piechoty był duchowym następcą tamtej jednostki i
podobnie jak ona bronił dzielnie Przełęczy Sylmahna, powstrzymując buntowników i
zdrajców, aby nie dopuścić do kolejnych masakr i okrucieństw. Bronił się pomimo
ogromnych strat, dowodzony najpierw przez pułkownika, a potem już tylko kapitana, gdy
zredukowano go do jednej niepełnej kompanii... Wytrwał do momentu, w którym
sprzymierzeńcy republiki przyszli mu z odsieczą i wyparli Armię Boga z przełęczy. Nikt z
obecnych w porcie nie mógł nie zrozumieć przesłania płynącego z tej melodii, tak więc ludzie
podejmowali ją i śpiewali pieśń, aż niebiosa drżały, gdy Daryus Parkair występował z
szeregu, by w promieniach wrześniowego słońca wymienić salut z Ahlynem Symkynem, a
potem uścisnąć jego prawicę.
***
Blask lamp odbijał się w zmęczonych oczach, podczas gdy służący sprawnie napełniali
liczne szklanki, karafki i kufle. Merlin Athrawes skonstatował, że chyba jedynie w Republice
Siddarmarku zdarzało się, aby cesarz, obieralny władca prawie stu trzydziestu milionów
ludzi, półtuzin generałów (z czego wszyscy byli skromnego urodzenia), nędzny major,
najzamożniejszy bankier w kraju, dwaj właściciele odlewni, wielki mistrz gildii ludwisarzy
oraz doradca do spraw przemysłu, który nigdy nawet nie poznał rodzonego ojca, mogli
zasiąść przy jednym stole zasłanym mapami, wykresami, depeszami, okruchami kanapek i
resztkami sałatek, krążkami pieczonych ziemniaków, przepełnionymi popielniczkami oraz
naczyniami z piwem, winem i whiskey. Już sama myśl o takim wspólnym debatowaniu
wysoko i nisko urodzonych sprawiłaby, że każdy arystokrata z kontynentu wypadłby z
oburzeniem za drzwi. Chyba właśnie dlatego mieszkańcy Siddarmarku i Charisjanie mieli się
ku sobie i tak owocnie ze sobą współpracowali, w czego efekcie wspomniane kontynentalne
domeny mogły tylko drżeć ze strachu.
- Nie wiem jak ty, wasza cesarska wysokość - odezwał się Greyghor Stohnar, pocierając
grzbiet nosa i odchylając się na oparcie krzesła - ale ja padam z nóg. Oczywiście - dodał,
odrywając dłoń od twarzy i uśmiechając się do Cayleba - jestem od ciebie znacznie starszy.
Nic dziwnego więc, że nie mam już tylu sił co kiedyś.
- Twoje siły nie budzą najmniejszych obaw, mój panie - odparł Cayleb z uśmiechem. -
Aczkolwiek nie jestem ponad to, aby przystać na wcześniejsze zakończenie obrad przez
wzgląd na twój stan zdrowia i samemu z ulgą poczołgać się do domu. Zdaje się, że coś
takiego zwie się dyplomacją.
Stohnar prychnął, a wokół stołu rozległy się śmiechy.
- Za pozwoleniem waszej cesarskiej mości, przyznaję, że i ja z rozkoszą wyciągnąłbym
stare kości w łóżku, pod którym nic się nie kołysze. Przeprawa morska bije na głowę marsz,
ale nie była nam dana najspokojniejsza pogoda. - Te słowa wypowiedział Ahlyn Symkyn,
uciekając się do niedomówienia, jako że cały konwój wpadł w sztorm po drodze. Położywszy
dłoń na poznaczonej chorągiewkami mapie przed sobą, dodał: - Zresztą na razie głowa mi
pęka od nadmiaru informacji.
- Nie tobie jednemu - dorzucił oschle Daryus Parkair. - Mimo wszystko nie narzekam.
- O, ja również nie. - Stohnar natychmiast spoważniał. - Gra była warta świeczki...
zakładając, że wszystko pójdzie po naszej myśli.
- Z całym szacunkiem, mój panie - do rozmowy włączył się Henrai Maidyn - ale nawet
jeśli po naszej myśli pójdzie zaledwie połowa, gra i tak była warta świeczki, a nawet dwóch!
Stohnar przyglądał mu się przez chwilę, po czym skinął głową.
- Masz rację, Henrai. W zupełności się z tobą zgadzam. Przypuszczam, że przemawia
przeze mnie pazerność, gdy wyrażam chęć, ażeby wszystko poszło po naszej myśli!
- Po ostatniej zimie? - wtrącił Cayleb. - Nie sądzę, aby pragnienie wyrównania rachunków
było wielką przesadą. Twoi poddani, mój panie, oparli się atakowi na skalę niespotykaną na
Schronieniu. Chyba żadna inna kontynentalna domena nie byłaby w stanie przetrwać czegoś
takiego jak operacja Miecz Schuelera! Z pewnością nie jestem odosobniony w tym gronie,
gdy chodzi o tę opinię. Dlatego jesteśmy coś winni mieszkańcom Siddarmarku za ich
wytrwałość, za ich niezłomność. Podobnie jak jesteśmy coś winni rzeźnikom Clyntahna... Już
się nie mogę doczekać odwetu.
Pomruki, które rozległy się przy stole, były zdaniem Merlina znacznie chłodniejsze i...
okrutniejsze.
I tak powinno być, pomyślał seijin. Przypuszczam, że rajd, po kanałach można
potraktować jako odwet, tak samo jak to, co stało się na przełęczach Sylmahna i
Glacierheart. Jednakże choć udało nam się zadać wrogowi rany, to jednak nie były one tak
groźne jak te, które oni zadali Siddarmarkowi w ciągu minionej zimy i wiosny. Cokolwiek
wyczynia książę Eastshare nad rzeką Daivyn, wciąż podejmujemy tylko działania obronne.
Najwyższa pora zmusić ich, żeby zaczęli tańczyć tak, jak my im zagramy! Na szczęście
otaczają mnie ludzie, którzy są w stanie tego dokonać.
Rozejrzał się po komnacie, gdzie pod gęstym dymem unoszącym się ku poczerniałym ze
starości belkom siedzieli wymienieni wyżej doradcy, i zastanowił się, od czego właściwie
pękają im wszystkim głowy.
Kolejną rzeczą, która odróżniała Siddarmark od reszty kontynentalnych domen - i
umacniała przymierze z Charisem - było to, że generałowie zaproszeni do stołu nawet nie
mrugnęli okiem na widok zasiadających z nimi wspólnie cywilów. Ba, żeby to tylko cywilów!
Każdy dowódca przywykł bowiem, że od czasu do czasu musi posłuchać cywila, szczególnie
jeśli ów cywil jest jego panem lennym. Tymczasem w tym wypadku chodziło o zwykłych
kupców, bankierów, a nawet najzwyklejszych w świecie rzemieślników, zarabiających na
życie pracą własnych rąk. O ludzi, których zadaniem było wypełniać polecenia wydane przez
możniejszych i znaczniejszych od nich; którzy urodzili się do tego, aby robić, co im się każe,
a poza tym trzymać buzie zamknięte na kłódkę. O prostaczków, którzy w żadnym razie nie
powinni sprzeczać się ani wyjaśniać, dlaczego czegoś nie da się zrobić.
Nawet jak na rzeczywistość Siddarmarku zakres swobód, jakimi się cieszyli przeciętni
obywatele, stał w sprzeczności z dotychczasowymi praktykami, jednakże specyficzny system
społeczny Republiki umożliwiał to i łagodził. Nie bez znaczenia było i to, że zarówno w
Starym Charisie, jak i w Siddarmarku znaczna część korpusu oficerskiego wywodziła się z
klasy średniej.
Stohnar wyznaczył na przewodniczącego tej rady Tymahna Qwentyna, głowę rodu
Qwentynów, największej bankierskiej dynastii w granicach republiki. To finansowe imperium
znacznie ucierpiało od Miecza Schuelera i upadku tradycyjnego modelu handlu. Tymahn
musiał być tego świadom nawet lepiej od Merlina, bo bez cienia wahania udostępnił
wszystkie swoje kontakty i koneksje, jak również całe swoje bogactwo na rzecz dobra
ojczyzny. Bardzo możliwe, że przy okazji zrujnował siebie i swoją rodzinę, czego jednak nie
dało się w żaden sposób poznać z jego miny czy zachowania.
Z drugiej strony, nie wiedział - przynajmniej na razie - że Ehdwyrd Howsmyn zamierza
znacząco zainwestować w dom bankierski Qwentynów. Planowana inwestycja miała silną
racjonalną podbudowę biznesową, jako że dzięki koneksjom tego rodu otworem stały
wszystkie drzwi w republice, i to nie tylko w czasie wojny, ale i po niej. Jednakże chodziło o
coś więcej, mianowicie o odpłatę przez Imperium Charisu jedynej innej kontynentalnej
domenie, która wykazała się odwagą i wytrwałością, nie ulękłszy się zębisk Inkwizycji.
Pozostałymi członkami rady byli Zhak Hahraimahn, Erayk Ahdyms, Bahrtalam Edwyrds
i... Aivah Pahrsahn.
Siwowłosy i raczej kościsty Hahraimahn był starym przyjacielem Henraia Maidyna, a
przy okazji też odlewnika, do którego kanclerz i lord protektor zwrócili się po pewną liczbę
karabinów, zanim na Siddarmark spadł Miecz Schuelera. Tenże człowiek również po kryjomu
eksperymentował z nowymi rodzajami artylerii, dzięki czemu nawiązał kontakty z niejaką
Aivah Pahrsahn. Jej inwestycje w jego odlewni, a także w kopalniach w Glacierheart i
Międzygórzu oraz w dwu z czterech największych stoczni Siddaru wyjaśniały jej
uczestnictwo w obradach, aczkolwiek coś z tym wspólnego miał również fakt, że była
agentką sił sprzymierzonych.
Erayk Ahdyms był młodszym partnerem w firmie Hahraimahna. W wieku pięćdziesięciu
sześciu lat był o szesnaście lat młodszy od owdowiałego partnera, miał piaskowe włosy, szare
oczy i szerokie ramiona. Ten zaciekły reformista mógł się pochwalić bystrym umysłem i
godną pozazdroszczenia szybkością działania. W wielu aspektach przypominał Merlinowi
starego Ehdwyrda Howsmyna, co tylko potwierdzało jego zainteresowanie najnowszymi
charisjańskimi wynalazkami. Wynikało ono nie tylko z oczywistych potrzeb armii
Siddarmarku. Ahdyms nie mógł się doczekać końca wojny, aby rozwinąć skrzydła i
konkurować z technologiami Charisu. Jak dotąd, rzecz jasna, skrzętnie ukrywał swoje plany, a
Merlin, widząc to, zastanawiał się, jak też Ahdyms zareaguje, dowiedziawszy się, że Cayleb i
Sharleyan z radością powitają konkurencję.
To znaczy w granicach rozsądku.
Ktoś tak rozgarnięty jak Ahdyms z pewnością w końcu przejrzy na oczy, jednakże nie
można było mieć pewności, że uda mu się też zrozumieć faktyczne motywy pary cesarskiej.
Pomimo ogromnego wzrostu ekonomii Schronienia, jaki nastąpił w ciągu ostatniego
półwiecza, wielu myślicieli nadal trzymało się sztywno koncepcji znanych na Starej Ziemi
pod nazwą merkantylizmu. Nie był to wprawdzie ten sam merkantylizm, zważywszy na
odmienne zróżnicowanie społeczne i fakt, że wszystkie domeny tej planety dysponowały na
starcie identyczną technologią. Idee protekcjonizmu, a także tworzenie zamkniętych układów
handlowych, do których nie mógł przystąpić nikt z zewnątrz, były tak długo praktykowane, że
weszły ludziom w nawyk. Stąd też tak wielka zawiść, a nawet nienawiść do łamiących
schematy Charisjan, którą dało się zauważyć jeszcze przed ogłoszeniem świętej wojny.
Jeszcze wiele wody musi upłynąć, by mieszkańcy Schronienia pojęli, że wrogie imperium tak
naprawdę otworzyło erę wolnego handlu i konkurencji. Fakt, że powodem obecnej wojny
była chęć zniesienia dotychczasowego stanu uśpienia cywilizacyjnego, utrzymywanego od
dawien dawna przez Kościół Matkę, miał pozostać jeszcze długo tajemnicą Charisu. Cesarz
nie zamierzał także wyjawiać nikomu, nawet takim cwaniaczkom jak Ahdyms, że jedynym
sposobem utrwalenia procesu zmian jest jak najszersza dystrybucja nowych technologii.
W tym momencie wspomniany kombinator niczego jeszcze nie podejrzewał. Siedział
obok Hahraimahna, naprzeciw Byrghama Cartyra, który był wysłannikiem Ehdwyrda
Howsmyna na rozmowy z radą cechów. Jego pomocnicy przybyli w minionym pięciodniu,
przywożąc całą skrzynię szkiców, modeli i instrukcji. On sam był barczystym
czterdziestolatkiem średniego wzrostu, o typowej dla Charisjan cerze i spracowanych rękach
półsieroty, po śmierci ojca bowiem, już jako dziesięcioletni chłopiec, podjął pracę w jednej z
manufaktur Rhaiana Mychaila, który był mu mentorem, podobnie jak Howsmynowi, nic więc
dziwnego, że to właśnie Byrgham został wysłannikiem. W kontaktach z Desnairczykami i
Dohlarianami pewnie by się nie sprawdził, ponieważ do tej pory w jego głosie pobrzmiewał
charakterystyczny akcent biedoty, ale tu, w republice, nikt na to nie zwracał uwagi, ponieważ
ludzie pokroju Qwentyna, Ahdymsa i Hahraimahna mieli gdzieś, jak kto mówi.
Ostatnim z tego grona był Bahrtalam Edwyrds, chyba najciekawszy członek rady. Ten
plasujący się gdzieś pomiędzy Ahdymem i Hahraimahnem pod względem wieku mężczyzna
stał na czele gildii ludwisarzy w Starej Prowincji. To czyniło zeń najważniejszego człowieka
w ogólnokrajowej gildii, a do tego został jeszcze wybrany przez Hahraimahna do stworzenia
zespołu rzemieślników, których zadaniem było skonstruowanie zamówionych przez Stohnara
(i Aivah Pahrsahn) karabinów.
Przy okazji jako jedyny miał ucierpieć wskutek decyzji, które rada przymierzała się
podjąć przy tym stole.
A stanie się tak za sprawą innowacji dotyczących głównie sfery przemysłowej, które
Charisjanie już pokazali światu - przy czym wiele nowości opracowywanych przez
Howsmyna miało dopiero ujrzeć światło dzienne. Dni dobrze opłacanych rzemieślników
ręcznie wytwarzających doskonałą broń palną - i każdy inny sprzęt - były już policzone, o
czym Edwyrds doskonale wiedział. Mimo to, choć jego zapał do refom był o wiele mniejszy
niż w przypadku Ahdymsa, pozostawał nadal gorliwym siddarmarckim patriotą, lojalnym
wobec lorda protektora i wprowadzonej przez niego konstytucji, i gardził zdrajcami. Nade
wszystko jednak był człowiekiem inteligentnym, więc rozumiał, że zmian, które
przedstawiono jego cechowi, nie da się powstrzymać, więc jedyną szansą na przetrwanie jest
próba adaptacji do nowych warunków. A raczej pogodzenie się ze zniknięciem ze sceny.
Próby walczenia z nadchodzącymi zmianami byłyby równie bezowocne jak chęć pokonania
wpław Zatoki Bedard. Tak więc Edwyrds zachował się jak doświadczony żeglarz w obliczu
sztormu: postanowił płynąć z prądem rewolucji i innowacji, zachęcając wszystkich wokół, by
zrobili to samo. Nowo powstające manufaktury będą potrzebowały doświadczonej kadry
kierowniczej i tam właśnie Bahrtalam zamierzał ulokować tak wielu członków swojego
cechu, jak to tylko możliwe.
Część z nich - zdaniem Merlina zbyt duża, by przejść nad tym do porządku dziennego -
nie chciała go jednak słuchać. Strach pomyśleć, co stanie się z nimi i ich rodzinami, gdy
powieje wiatr zmian. A co będzie, jeśli oni i im podobni zaczną sypać piach w tryby
nowoczesności? Część z nich na pewno będzie próbowała hamować postęp, a to, przy tak
rozchwianej sytuacji gospodarczej, może okazać się naprawdę przykre dla reszty ludzi.
I to nie tylko tutaj, w Republice Siddarmarku, pomyślał z ponurą miną. W Chisholmie też
jest pełno idiotów, którymi powinniśmy się zająć!
Na tym spotkaniu nikt jednak nie kwestionował potrzeby zastosowania nowych
technologii, i to najszybciej jak się da. Wszyscy wiedzieli bowiem doskonale, że od wzrostu
produkcji zależy przetrwanie republiki i jej zdolności bojowe. Wszyscy rzemieślnicy
Siddarmarku razem wzięci mogli przed wojną wytworzyć nieco ponad cztery tysiące
karabinów miesięcznie. Hahraimahn i Edwyrds znaleźli sposób na to, by znacznie zwiększyć
ich produkcję na terenie Starej Prowincji, ale nawet tutaj, w najgęściej zaludnionym zakątku
republiki - i to pomimo napływu ogromnych rzesz uchodźców, wśród których było wielu
rusznikarzy uciekających przed lojalistami Świątyni - udawało im się dostarczać co najwyżej
tysiąc sztuk broni na miesiąc. Z czasem dojdą do półtora tysiąca, ale to będzie szczyt ich
możliwości, dopóki Republika Siddarmarku nie odejdzie od tradycyjnych metod produkcji.
Co gorsza, w innych lojalnych prowincjach sytuacja wyglądała jeszcze tragiczniej, ponieważ
Hahraimahn i Edwyrds nie zdążyli jeszcze dogadać się z tamtejszymi rzemieślnikami. W tym
momencie na terenie całego Siddarmarku produkowano cztery tysiące osiemset sztuk broni
palnej miesięcznie. To oznaczało, że osiemdziesiąt tysięcy ładowanych odprzodowo
charisjańskich muszkietów, które darowano regimentom Daryusa Parkaira, zostanie
zastąpionych składanymi na miejscu mahndraynami dopiero za siedemnaście miesięcy - czyli
za prawie całe dwa tutejsze lata. A co z osiemnastoma nowymi brygadami strzelców?
Zatem Stohnar i jego generałowie wiedzieli doskonale, jak istotne będzie wciągnięcie
cechu rusznikarzy w to przedsięwzięcie.
- Wydaje mi się, wasza wysokość, że najuczciwiej będzie, jeśli damy zaliczkę - stwierdził
Symkyn, a potem pociągnął spory łyk piwa i odstawił kufel z trzaskiem na stół. - Byłbym o
wiele szczęśliwszy, gdyby jego łaskawość raczył poczekać, aż znajdziemy się faktycznie na
brzegu, zanim rozkazał naszym chłopcom wyruszać do Fortu Tairys, ale wiecie, on jest jak
jaszczurkot. Jak byście go rzucili, zawsze wyląduje na czterech łapach. Szczerze mówiąc,
niewiele się różni pod tym względem od barona Zielonej Doliny. Ale nie powiem, że to, co
jego łaskawość mówi o bękartach z Marchii Południowej, nie jest miłe memu uchu.
- Trudno się z tym nie zgodzić, generale - przyznał Maidyn, ale minę miał zatroskaną, a
gdy Stohnar spojrzał na niego uważniej, prychnął głośno. - Przyznaję, że książę Eastshare
trzyma rękę na pulsie, mój panie. A jeśli uda mu się ten manewr, cholerni Desnairczycy
poczują się jak podczas ostatniej naszej wojny! Nie mogę tylko uwierzyć, że oni naprawdę
pozwolą nam to zrobić.
- Może dlatego, że do tej pory obserwowałeś dohlariańską część Armii Boga, a nie
desnairską, mój panie - wtrącił Merlin. - Dohlarianie mają chociaż jakiekolwiek pojęcie o
przeprowadzaniu desantów, a Kaitswyrth nie ustawał w próbach penetracji linii obrony
księcia Eastshare na rzece Daivyn, zanim na nie uderzył. Nie dowiedział się wiele, ale
przynajmniej próbował, a i po działaniach Wyrshyma wnioskowaliśmy, że stawia na
agresywny zwiad. I co może ważniejsze, obaj potwierdzali prawdziwość każdego raportu
otrzymanego od lojalistów Świątyni. W Desnairze nigdy nie myślano nawet o operacjach na
wodzie, a wszyscy wiecie, jak wyglądała do tej pory tamtejsza logistyka. To, że Świątynia
pomogła imperium zgromadzić potrzebne zapasy, nie oznacza jeszcze, że w Desnairze
zmieniło się podejście do tego problemu. Dlatego przypuszczam, że oni nadal będą uważali,
iż pływające na wodach przybrzeżnych galeony są czymś w rodzaju nieco większych barek.
Dopóki książę Harless nie zorientuje się, co zamierza książę Eastshare, dopóty nie będzie
wiedział, jak dobrym wywiadem i zwiadem dysponujemy. A raczej jak blado wypadają jego
ludzie przy naszych.
- Seijin ma rację, Henrai - poparł go Parkair. - Desnairczycy za bardzo lubują się w taktyce
jazdy, by zrozumieć, na czym polega prawdziwy zwiad, i prędko się to nie zmieni. - Pokręcił
głową. - Wiedzą, jak rozstawić oddziały, by ukryć przed nami to, co sami chcą zrobić, ale
nigdy jeszcze nie użyli lekkiej jazdy do sprawdzenia, co my kombinujemy. Zazwyczaj
rozstawiają szeroko swoje regimenty, zajmując pas rzędu stu mil w każdym kierunku, choć
jeśli wierzyć raportom naszych zwiadowców, tym razem odważyli się je rozśrodkować w
promieniu dwudziestu mil. O tym, co dzieje się poza tym pasem, dowiadują się wyłącznie z
raportów lojalistów Świątyni i jak to nam zademonstrowała już Aivah - tu ukłonił się dworsko
Madame Pahrsahn - nie mają bladego pojęcia, że część ich informatorów nie należy wcale do
sympatyków wspomnianej Świątyni.
- W odróżnieniu od biskupa Wyrshyma - podjęła wspomniana - książę Harless nie zadaje
sobie trudu sprawdzania wiarygodności składanych mu raportów. - Uśmiechnęła się pod
nosem. - Tak na marginesie, nie za bardzo wie, ja kto robić. Jeśli więc dostarczane informacje
potwierdzają jego punkt widzenia, przyjmuje je za pewnik, jeśli nie potwierdzają... -
Wzruszyła wymownie ramionami, co większość obecnych skwitowała śmiechem.
- A co najlepsze - Cayleb uśmiechał się znacznie paskudniej niż Aivah - na południowej
flance nie pomogłaby mu nawet najlepsza jazda świata.
- Wasza wysokość nie będzie się tak cieszył - wtrącił Symkyn - gdy poproszę, żeby wasza
wysokość przekazał jego doborowym oddziałom, że mają w te pędy wracać na pokłady
okrętów, które właśnie opuściły.
- Zrobię to, generale, bez najmniejszego problemu - zapewnił go cesarz. - Nie
zapominajmy jednak, że trzeba to uczynić w sekrecie. A w tej sytuacji ty będziesz posłańcem.
Nie widzę innego kandydata, który miałby przekazać te wieści, jeśli mamy uniknąć
niepotrzebnego rozgłosu.
Generał posłał mu urażone spojrzenie, więc Stohnar pośpiesznie uniósł kielich wina, by
ukryć wyszczerzone, choć niezupełnie w uśmiechu, zęby.
- Zważywszy na liczbę lojalistów czających się w stolicy, nie ukryjemy przed
Wyrshymem, a może nawet i Kaitswyrthem faktu wylądowania ludzi generała Symkyna -
rzuciła Aivah. - Jestem pewna, że wyverny pocztowe już lecą w kierunku ich kwater
dowodzenia, ale uważam, że zdołamy ukryć przed nimi fakt ponownego zaokrętowania
czwartej brygady.
Merlin przyjrzał się jej uważniej. Dzięki SAPK-om wiedział, że kobieta ma rację, więc po
części chciał ją namówić, by użyła swoich agentów do zneutralizowania ludzi, którzy wysłali
te wiadomości. On i Nahrmahn tak właśnie postępowali w przypadku najbardziej
efektywnych szpiegów wroga. Ci, którzy działali tutaj, dostarczali dowódcom polowym
Armii Boga zbyt wielu informacji, aby spać spokojnie, choć sporo tych raportów było mocno
przesadzonych albo w ogóle przekłamanych. Problem jednak w tym, że wokół Siddarmarku
nie sposób ustawić żelaznej kurtyny, jak zrobili to Merlin i Bynzhamyn Raice za króla
Haarahlda wokół Starego Charisu. Tutaj było zbyt wiele dróg, którymi mogli się wymykać
agenci albo ich kurierzy, ponieważ nie musieli nigdzie wypływać, by dotrzeć do swoich
mocodawców.
Trudno byłoby ich wyłapać do ostatniego, więc poparł z całego serca działania Aivah
zmierzające do manipulowania informacjami, które przekazywali. Fałszywe obozy, drewniane
działa, fałszywe listy przewozowe, zakryte barki z amunicją, która była zwykłym balastem, i
regimenty piechoty wymaszerowujące na zachód o świcie, by obejść miasto dużym łukiem i
powtórzyć przedstawienie po kilku dniach. Wszystko to miało przekonać Wyrshyma i
Kaitswyrtha, że siły blokujące obie przełęcze otrzymają niedługo ogromne wsparcie, choć tak
naprawdę zostały mocno osłabione.
W tym samym czasie Madame i Parkair Ustanowili szczelny kordon wokół prawdziwego
obozu, znajdującego się na Półwyspie Wschodnim, po drugiej stronie Cieśniny Jedności, czyli
kanału łączącego Zatokę Bedard z Północną Zatoką Bedard. Każda jednostka - dotyczyło to
także sprzętu - o której nie mogli dowiedzieć się lojaliści, trafiała właśnie tam. Wystarczyło
więc przenieść tam także czwartą brygadę, twierdząc, że zasili garnizon stolicy.
- Mówisz, moja pani, o przewiezieniu ich nocą z przylądka na pokłady naszych okrętów?
- O tym właśnie pomyślałam, seijinie. - Uśmiechnęła się. - Sądzę też, że zostawienie kilku
ludzi brygadiera Mathysyna ułatwiłoby nam tę operację. Garstkę tylko, po to, by mogli
pokazywać się od czasu do czasu w mieście. Ludzie bez trudu rozpoznają ich mundury.
- Zawsze podziwiałem twój podstępny umysł, Madame - przyznał generał Symkyn. - W
jednostce tej wielkości z pewnością znajdzie się wystarczająco wielu chorych albo rannych
żołnierzy. Bez problemu wybierzemy całkiem pokaźną gromadkę ludzi na te potrzeby. -
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Mamy też sporo rezerwowych mundurów... Jak to mówią, za
mundurem panny sznurem.
- Wydaje mi się, że słyszałam kiedyś to powiedzenie, generale - przyznała, podnosząc
kielich.
Merlin przyłączył się do śmiechów, jakimi skwitowano tę wymianę zdań. Wątpił, by
podstęp Aivah udało się utrzymać w tajemnicy przez dłuższy czas, ale chwilowo namiesza
wrogowi w głowie, a to powinno wystarczyć.
Odwrócił się, by spojrzeć na wielką mapę, która wisiała na przeciwległej ścianie sali
odpraw. Wpięte w nią chorągiewki informowały o ostatnich pozycjach jednostek
sprzymierzonych i większości zgrupowań wroga. W tym momencie nad Siddarem znajdowała
się jedna wielka charisjańska flaga, ale to miało ulec już wkrótce zmianie.
Pierwszy eszelon korpusu ekspedycyjnego składał się z pierwszej dywizji piechoty i
połowy drugiej dywizji piechoty, którą podzielono na dwie równe części mające wzmocnić
zgrupowania księcia Eastshare i barona Zielonej Doliny. Drugi eszelon Symkyna był znacznie
większy. W jego skład wchodziły trzy brygady piechoty (reszta drugiej i trzecia dywizja), do
tego miał on w nim trzy brygady kawalerii oraz całą resztę korpuśnej artylerii i tabory
inżynieryjne, a także medyczne.
Trzecia brygada konna miała wyruszyć do barona Zielonej Doliny w ciągu najbliższego
pięciodnia, jak tylko wierzchowce dojdą do siebie po tak długim rejsie. Symkyn natomiast, z
trzecią dywizją piechoty i pierwszymi dwiema konnymi, spróbuje dołączyć jak najszybciej do
sił księcia Eastshare i tylko czwarta brygada zostanie skierowana w zupełnie inne miejsce.
Przesunął wzrok w dół, na wybrzeże Wschodniego Haven, za Kanał Tarota, tam, gdzie
znajdowała się samotna siddarmarcka flaga wbita w kropkę, pod którą biegł napis: THE-
SMAR, i uśmiechnął się pod nosem.
***
- Mogę zamienić z tobą słówko, Merlinie?
Seijin obrócił się i zerknął w dół, czując, że Aivah Pahrsahn dotyka jego łokcia. Spotkanie
nareszcie dobiegło końca, chociaż Cayleb i Stohnar w dalszym ciągu rozprawiali o czymś z
Maidynem.
- W czym mogę ci pomóc, jaśnie pani? - zapytał, unosząc brew.
Pokręciła głową, słysząc jego lekko kpiący ton. Droczenie się weszło im w nawyk,
aczkolwiek Merlin wątpił, aby kobieta wyczuwała takie chwile jak ta, kiedy to żartował
szczerze.
W przeciwieństwie do obywateli Siddarmarku wciąż obecnych w tym pomieszczeniu
wiedział, że Madame Pahrsahn należy się ten tytuł z racji urodzenia. Czy też należałby się,
gdyby jej ojciec kiedykolwiek ją oficjalnie uznał. Podobnie dla wszystkich było tajemnicą, że
została ona wychowana przez jedną z potężnych dynastii Kościoła Boga Oczekiwanego,
mimo że do uznania nie doszło. Nikt nie miał pojęcia o osobistych poświęceniach będących
jej udziałem ani o przywilejach, od których się odwróciła w imię większego dobra i własnych
zaciekłych przekonań.
- Zapoznałam się z najnowszymi raportami twoich agentów z Ziem Świątynnych -
powiedziała teraz. - Wiem, że zarówno ty, jak i para cesarska przeglądacie ich kopie, ale
uważam, że jeden z tych raportów wymaga... hm... rozjaśnienia.
- Ach, tak?
Uniósł brew, co skwitowała grymasem. Był to bardzo wdzięczny grymas, niewątpliwie
rozwinięty dzięki pobocznej działalności, a przy tym niezwykle atrakcyjny na urodziwej
twarzy. Zarazem Merlinowi się wydało, że w jego cieniu czai się odrobina... zażenowania?
- Tak. Chodzi o raport seijina Zhozuaha.
- Rozumiem - mruknął.
Zhozuah Murphai był - podobnie jak Ahbraim Zhevons - jeszcze jednym jego wcieleniem,
aczkolwiek Merlin wcielił się w niego tylko raz czy dwa. A to dlatego, że przynajmniej
oficjalnie seijin Zhozuah stacjonował w Syjonie. Nawet po tym, jak Nahrmahn i Merlin przez
ostrożność pozbyli się większości SAPK-ów z bezpośredniego pobliża Świątyni, większość
miasta była nadal obserwowana, dzięki czemu Murphai mógł zdobywać nowe informacje,
najzwyczajniej w świecie nasłuchując rozmów spoza strefy bezpieczeństwa. W tym...
- Domyślam się, że chodzi ci o te plotki, o których doniósł? - zapytał po chwili milczenia.
- Tak - potwierdziła.
- I zapewne poruszyłaś ten temat z tego względu, że w tych plotkach jest ziarno prawdy? -
kontynuował.
- Tak - odparła z westchnieniem. - I to nie jakieś tam małe ziarenko, ale wręcz całe
nasiono.
- Aha. - Przyglądał się jej przez kilka uderzeń serca z przekrzywioną głową. - Mogłabyś
wyrażać się jaśniej?
- Dziewięć - powiedziała ze wzruszeniem ramion. - Byłoby dziesięć, ale wikariusz
Nicodaim w ostatniej chwili zmienił swoje plany.
- Dziewięć - powtórzył Merlin i poczuł, że obie brwi podjeżdżają mu do góry, kiedy
kobieta potaknęła skinieniem. To więcej, niż przypuszczał. Najwyraźniej Clyntahn i Rayno
nadal z sukcesem blokowali przepływ informacji. - A czy wolno zapytać, jakim cudem udało
ci się tego dokonać? - podjął uprzejmym tonem. - Bo zakładam, że to byłaś ty. Jakoś nie
przychodzi mi do głowy nikt inny, kto by miał dostęp i możliwość, aby uśmiercić
wikariuszy...
- Tak, to byłam ja - przyznała. - Czy też raczej moi ludzie.
- A dlaczegóż to nigdy wcześniej nawet się w tej sprawie nie zająknęłaś?
- Nie wiedziałam, jak niektórzy z naszych sprzymierzeńców zareagują na mordowanie
wikariuszy, nawet jeśli rzeczeni wikariusze zaliczają się do ochłapów ludzkiej rasy na
Schronieniu - odpowiedziała beznamiętnie.
- Masz na myśli...? - Zatoczył łuk ręką, wskazując obecnych w komnacie.
Aivah pokręciła głową.
- Paru może by miało drobne wyrzuty sumienia, ale większość? - Prychnęła. - Oni wiedzą,
kim jest ich wróg, Merlinie. Nie martwi mnie nikt stąd, bo nie widzę tu nikogo, kto by choć
uronił łezkę po serii zamachów w Syjonie. Jednakże jedynym sposobem na utrzymanie
sekretu jest dochowanie tajemnicy, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć, i właśnie
dlatego do tej pory nawet się nie „zająknęłam”, jak zechciałeś to ująć. Jak dotąd jedynym
człowiekiem, który morduje członków wikariatu, jest Zhaspahr Clyntahn, a jemu udało się
stworzyć pozory zagrożenia i procesu, no i torturami wydobyć pewne wymuszone zeznania.
Urodziwa twarz kobiety spochmurniała, kiedy jej rysy stężały niczym granit z
Glacierheart.
- Jak tylko się rozniesie, że ktoś morduje wikariuszy, Clyntahn i Rayno wykorzystają to do
wzniecenia nienawiści wśród lojalistów Świątyni. Być może nawet zdołają przekonać
niektórych reformistów, że zabijanie duchownych to jednak przesada, ale dopóki tuszują te
sprawy, by nie przyznać otwarcie, że nie są tacy nietykalni, jak by chcieli, będę kontynuować
tę akcję. Nawet abstrahując od tego, trzeba brać pod uwagę sprawy czysto operacyjne. Moi
agenci w Syjonie muszą oglądać się przez ramię, Merlinie. Tylko ja wiem, jak się z nimi
skontaktować, a robię to tak rzadko i nieregularnie, jak się da. Nie zamierzam tego zmieniać,
ale jeśli wiedza o nich dotrze do innych ludzi, z pewnością powstaną naciski, aby
wykorzystać ich do ogólniejszych działań szpiegowskich czy też „mikrozarządzania” -
uśmiechnęła się, używając słowa, które wprowadzili do języka aliantów Merlin i Cayleb - ich
celami. Nie twierdzę, że takie naciski byłyby bezpodstawne, zważywszy na sytuację, ale
niewątpliwie wystawiłyby moich ludzi na ryzyko. Ja już teraz ryzykuję, ilekroć przesyłam im
jakąś wiadomość, a próba skoordynowania czy kontrolowania ich działań aż stąd
wymagałaby częstszych kontaktów. - Obrzuciła seijina uważnym spojrzeniem. - Wolałabym
tego nie robić. Wolę tego nie robić.
- Rozumiem.
Merlin rozważył to, co przed chwilą od niej usłyszał... i czego nie usłyszał. Nie wątpił, że
Aivah kontaktuje się z agentami nieregularnie i bardzo rzadko, szczególnie iż nigdy jej na tym
nie przyłapał, i to nawet przy użyciu SAPK-ów. Najwyraźniej jednak był również jakiś
zwrotny przepływ informacji, skoro była w stanie śledzić dokonania swoich ludzi. Merlin nie
mógł się nie zastanowić, jak ów przepływ wygląda. Miał pytanie na czubku języka, ale go nie
zadał.
- Powiedz mi, proszę, czy jest jeszcze jakieś kryterium poza łatwością dostępu do ofiar -
zainteresował się nagle.
- Lista powstała na podstawie danych dostarczonych przez Adorai arcybiskupowi
Maikelowi oraz moich własnych... obserwacji. Każda taka akcja musi być dokładnie
zaplanowana i na tym etapie oczywiście łatwość dostępu do ofiary ma swoje znaczenie.
Podobnie jak możliwość ucieczki po fakcie - dodała, zniżając głos i spuszczając wzrok. - Od
podjęcia działań straciliśmy pewną liczbę ludzi, ale przynajmniej nikt nie został wzięty
żywcem.
Merlin zacisnął szczęki, wspominając medalion, który Ahnzhelyka Phonda nosiła na szyi
nawet podczas snu, i położył jej dłoń na ramieniu.
- Dlaczego to robisz, Aivah? - zapytał cicho.
- Dlatego, że ktoś musi - odpowiedziała głucho. - Ochłapy z mojej listy są uosobieniem
całego zła toczącego Kościół Matkę i jako takie muszą zginąć, aby można było położyć kres
perwersjom i zepsuciu. Te śmieci wykorzystują przykrywkę Kościoła, ba, szaty samego Boga
Jedynego, żeby siać zło, a tacy jak Clyntahn i Rayno czepiają się każdego sposobu, byle kupić
ich zgodę na morderstwa i inne okropieństwa. - Jej ciemne oczy stały się bezdenne, zupełnie
jak oczy jaszczurodrapa czy krakena. - Moi ludzie nie mają władzy ani wpływów Straży
Świątynnej czy Inkwizycji. Nie mogą działać otwarcie, tak samo jak nikt nie śmie otwarcie
skrytykować tego rzeźnika Clyntahna. Jednakże każdy cios, który mu zadamy, osłabia jego
uścisk na reszcie duchowieństwa. Kto wie? Archaniołowie obiecują nam cuda... Może i część
tych świń przy korycie Clyntahna przejrzy na oczy, jeśli zdołamy zabić wystarczająco wiele z
nich. Z drugiej strony, nie musi tak być...
Kiedy na niego podniosła spojrzenie, jej uśmiech był nawet zimniejszy od jej oczu.
- Cóż, w najgorszym razie świat stanie się odrobinę lepszym miejscem, a Shan-wei będzie
miała paru więcej klientów. To nie jest bez znaczenia, Merlinie.

.II.
Pałac w Tellesbergu
Stary Charis
Imperium Charisu

- Spóźniłeś się! - Baron Żelaznego Wzgórza przyszpilił Ehdwyrda Howsmyna surowym


spojrzeniem, ledwie mistrz odlewnik wszedł do przestronnej komnaty rady. Ciepły wietrzyk
wpadający przez otwarte okna igrał wesoło z plikami kartek. Nie zważając na nic, skarbnik
Imperium Charisu pogroził gościowi palcem. - Mistrzu Howsmynie, podobna uporczywa
niefrasobliwość nie będzie dłużej tolerowana!
Ehdwyrd wykonał obsceniczny gest prawą ręką, po czym leniwie - bardzo leniwie -
podszedł do swojego krzesła.
- O rozpacz mnie przyprawia twoje niezadowolenie, panie - rzucił do starego przyjaciela,
na co baron zachichotał. Po raz kolejny, jako że robił to z tylko krótkimi przerwami od paru
pięciodni.
- Jestem pewien, że tak. Mimo wszystko spóźniłeś się - tu baron sięgnął po zegarek i
uważnie mu się przyjrzał - całe sześć minut! Jakie masz na to wytłumaczenie?
- Zatrzymałem się Pod Potłuczonym Dzbanem - odparł z powagą Howsmyn. - Mam kaca,
więc gdybyś łaskawie obniżył ton głosu...
Baron Żelaznego Wzgórza pokręcił głową, umieścił zegarek z powrotem w kieszeni, po
czym zerknął na dwóch innych mężczyzn, którzy byli w komnacie.
- Nie patrz na mnie - rzucił do niego sir Domynyk Staynair. - Gdybym miał coś do
powiedzenia w tej sprawie, sam bym siedział Pod Potłuczonym Dzbanem! - Admirał, który z
każdym dniem coraz bardziej upodabniał się do swojego brata, w miarę jak jego włosy
siwiały, poprawił sztuczną nogę na zydlu. - Nie cierpię tych ciągnących się w nieskończoność
zebrań na lądzie!
- Ma pan zły wpływ na otoczenie, admirale - zauważył Trahvys Ohlsyn.
Ohlsyn, hrabia Sosnowej Doliny i główny doradca cesarza, był bliskim kuzynem
Nahrmahna Baytza, aczkolwiek ci dwaj nie mogliby się bardziej różnić. O ile bowiem
Nahrmahn był pulchny, Ohlsyn był szczudłowaty - obydwaj jednak mogli się pochwalić
równie bystrymi umysłami. Do tego - podobnie jak mistrz Howsmyn i admirał, ale już nie
baron Żelaznego Wzgórza - zaliczał się do wewnętrznego kręgu, w którym miał niemało do
powiedzenia.
- W życiu bym nie pomyślał, że wy, Starzy Charisjanie, jesteście takimi hedonistami -
dodał.
- Bo nie jesteśmy - odwarknął baron Żelaznego Wzgórza. - Tylko niektórzy z nas są
pijusami.
- Naprawdę? - Hrabia Sosnowej Doliny przekrzywił głowę, dzięki czemu jeszcze bardziej
upodobnił się do kuzyna. - Aż dziw, że nigdy tego nie zauważyłem. No, dobrze...
Pożartowaliśmy, to może teraz już wreszcie zabierzemy się do pracy?
Obecni roześmiali się głośno, chociaż w ich śmiechu dało się wyczuć nutkę goryczy, która
nie dziwiła, zważywszy, jak napięte mieli wszyscy czterej harmonogramy.
- Ahlvyno - kontynuował główny doradca - skoro wszystkie tematy dotyczą tak czy
inaczej pieniędzy, może ty zaczniesz?
- Zgoda - odparł baron Żelaznego Wzgórza, kiwając głową do hrabiego, po czym rozparł
się wygodnie na wyściełanym krześle i utkwił poważne spojrzenie w twarzy Howsmyna. - Z
tego, co wiem, Domynyk zarządził narady dziś w stoczni, Ehdwyrdzie, i wcale go o to nie
winię. Jak mi wiadomo - jego uśmiech zastygł, zamieniając całą twarz w maskę zadowolenia
- ty i hrabia Prawiedębu spotkaliście się, aby omówić kwestię niedalekiej likwidacji
działalności Styvyrta Showaila. Czekam niecierpliwie na wpływy do skarbca z tego tytułu, i
to nie tylko dlatego, że przyda nam się teraz każda marka. A skoro obłowimy się na tym
wszyscy, pomyślałem o interesie, jaki możemy zrobić po tym, jak wyjedziesz. Omówiłem to
już nawet z Thravysem.
- Mnie to pasuje - przyznał Howsmyn. - Wpadłem tutaj po drodze z Delthaku, by
porozmawiać z Ahlfrydem i kapitanem Rahzwailem, ale mam też to...
Postawił na stole ciężkie lakierowane puzderko, a potem podniósł jego wieczko.
- Oj! - Oczy jego rozmówcy rozbłysły, lecz Howsmyn tylko się uśmiechnął.
- Nie, ten nie jest dla ciebie - poinformował przyjaciela. - To trzeci egzemplarz, jaki
wyprodukowaliśmy. Ofiarujemy go cesarzowi. Zostanie wysłany do Siddaru najbliższą pocztą
kurierską. Pierwszy i drugi popłyną razem z nim, dla towarzystwa, ale jego wysokość ich nie
dostanie.
- Są dla seijina Merlina? - zapytał baron Żelaznego Wzgórza, spoglądając pożądliwie na
rewolwer wyjęty z wyścielanego atłasem puzderka.
- To chyba najwłaściwsza decyzja, zważywszy, że oryginały należały do niego - stwierdził
Howsmyn, czemu baron skwapliwie przytaknął.
- Ja i mistrz Mahldyn wprowadziliśmy do niego kilka ulepszeń, zyskując przy okazji trzy
nowe patenty. Muszę przyznać, że mój współpracownik będzie bardzo bogatym człowiekiem,
zanim ta wojna dobiegnie końca. Jeśli, rzecz jasna, zacznie zarabiać na tym wszystkim, co
powymyślał.
- Należy mu się - mruknął hrabia Sosnowej Doliny.
- Bez dwóch zdań - przyznał Howsmyn z całkowitą powagą. Sterował bardzo dyskretnie
Taigysem Mahldynem, ale wszystkie główniejsze wynalazki dotyczące nowych broni i
amunicji zrodziły się w głowie szefa warsztatu pistoletowego, a efekt końcowy ich wdrożenia
przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
Nowy rewolwer miał solidną ramę z wysuwanym - a nie, jak to było w przypadku broni
seijina, wymienialnym - bębnem. Wyglądał pięknie: smukły, z polerowaną ciemną rękojeścią
wykładaną miejscowym odpowiednikiem drewna tekowego, w którym zamocowano złote
medaliony z herbem rodu Ahrmahków.
- To tak zwany pręt rozładownika - wyjaśnił Howsmyn, wysuwając dalej cylinder i
pokazując wystający z niego cylindryczny kształt. Gdy cylinder był zamknięty, pręt trafiał w
specjalne wyżłobienie pod sześciocalową lufą. - Gdy go naciskasz w ten sposób -
zademonstrował - przechodzi przez wnętrze cylindra, a jego gwiaździsta końcówka wyrzuca
wszystkie sześć opróżnionych łusek za jednym zamachem.
Odłożył rewolwer na blat i sięgnął do teczki po dwa jasne, wydrążone cylindry z
mosiądzu. Krótszy miał niespełna cal długości, a dłuższy był prawie dwa razy większy. Oba
jednak miały tę samą średnicę. Postawił je obok siebie.
- To ręczna robota. Nie chcecie więc wiedzieć, jak czasochłonna byłaby produkcja
sensownej ilości amunicji do takich cacuszek. Na szczęście nie musimy sięgać po tak
archaiczne metody, więc wykorzystujemy je tylko do celów testowych oraz po to, by
dostarczyć seijinowi pociski spełniające jego wymagania. Oba mają kaliber czterdzieści pięć,
a ten - podniósł krótszy nabój - zawiera ładunek trzystu pięćdziesięciu ziarenek prochu, co
pozwala na wystrzelenie kuli z prędkością tysiąca stóp na sekundę, przy założeniu, że lufa ma
co najmniej sześć cali długości. To pięćdziesiąt stóp szybciej niż w standardowym
mahndraynie model IIa, a tylko trzydzieści stóp wolniej w stosunku do snajperskiej wersji Ilb.
Z tego, co udało nam się wyliczyć, energia początkowa jest porównywalna z osiągami modelu
IIa, ponieważ używamy w rewolwerach cięższych pocisków. - Baron Żelaznego Wzgórza
uniósł ze zdziwienia brew. Howsmyn uśmiechnął się na ten widok i sięgnął po drugi, dłuższy
nabój. - To amunicja do mahndrayna, model 96 od roku, w którym została wprowadzona do
masowej produkcji. Tak przynajmniej nazywa się ją oficjalnie, my w Delthaku mówimy na
nią po prostu M96. Dłuższa łuska była potrzebna, ponieważ stosujemy w niej
ponaddwukrotnie więcej prochu niż w przypadku naboi rewolwerowych. Ma co prawda
mniejszy kaliber niż naboje .50 do karabinów, ale wystrzeliwuje dłuższe i cięższe o
trzydzieści procent pociski. Jest też lżejszy od tych stosowanych w karabinach snajperskich.
Wpadliśmy na pomysł, by używać amunicji M96 zarówno do rewolwerów, jak i broni długiej,
ponieważ to ułatwia sprawę produkcji łusek. Dzięki temu będziemy produkować więcej
amunicji mimo różnic pomiędzy wagą pocisku i profilu balistycznego. Stworzymy w tym
celu dwie linie produkcyjne, gdy już skonwertujemy karabiny model II, ponieważ, jak się
okazało, są niekompatybilne z nową amunicją. Różnią się na tyle, że trzeba będzie od nowa
gwintować ich lufy, tym razem znacznie inaczej i znacznie głębiej. Zdecydowaliśmy się także
na zmianę magazynków. Taigys już je zaprojektował. Nazwał ten wynalazek zapadką,
ponieważ polega na zamontowaniu uchylnej klapki. Dzięki jego pomysłowi proces przeróbki
będzie czterokrotnie krótszy niż produkcja nowego egzemplarza. Choć wiem, że ten pomysł
wkurzy Domynyka, zamierzam zaproponować przeróbkę istniejących mahndraynów.
Wycofamy je z linii frontu, gdy walki ustaną na jakiś czas, i dostarczymy armii nową broń.
Jeśli produkcja nowego modelu będzie wystarczająco wysoka, starą broń będziemy mogli
zezłomować za rok albo dwa. A przerobione egzemplarze możemy wysyłać
Siddarmarczykom, zamiast dawać je naszym chłopcom.
- Z przyjemnością słucham pomysłów, które nie wymagają wysupłania większych kwot
pieniędzy, więc pomysł z przeróbkami istniejącej broni bardzo do mnie przemawia - odparł
baron Żelaznego Wzgórza. - A skoro o tym mowa, jeśli wyślemy przerobione karabiny do
Siddarmarku, to czy zdołasz wyprodukować wystarczającą ilość nowej amunicji, by wojska
republiki i nasze mogły jej bez przeszkód używać? - Pokręcił głową. - Rozumiem, jak wielką
przewagę taktyczną dają nam nowe rodzaje uzbrojenia, ale dlaczego nie możemy stosować w
nich wciąż papierowych kapiszonów albo przejętego od Świątyni prochu?
- To dotyczy jedynie mahndraynów, Ahlvyno - zauważył Staynair. - W nich stosujemy
takie kapiszony. Jeśli nam się skończą, będziemy w głębokiej rzyci, jak zwykł mawiać nasz
cesarz.
- Domynyk ma rację - poparł go Howsmyn. - A nowe maszyny wyprodukują naboje
szybciej, niż wymagają tego podpisane kontrakty, ponieważ będziemy robić pociski
zespolone. Ten rodzaj amunicji będzie bezpieczniejszy w użyciu. I chociaż łuski z mosiądzu
są droższe w porównaniu z papierowymi, do ich produkcji potrzeba mniej czasu i ludzi. W
rezultacie nowa amunicja będzie dla skarbca tańsza niż stara.
Baron Żelaznego Wzgórza rozważał tę kwestię przez dłuższą chwilę, a potem skinął
głową z aprobatą, pozwalając Howsmynowi kontynuować.
- Naboje będą tego samego kalibru, ale znacznie cięższe, dzięki czemu prędkość wylotowa
nowej amunicji zostanie zwiększona o sześćset stóp na sekundę w stosunku do rewolwerów.
Dlatego łuska musi być taka długa. Uzyskanie podobnych wyników przy czarnym prochu
wymagałoby jeszcze cięższych ładunków, ponieważ stosujemy tak zwany granulowany proch,
zbliżony do pryzmatycznego, artyleryjskiego, tylko w mniejszych ilościach, rzecz jasna. Sam
pocisk, jak widzicie, ma identyczny kształt jak ten stosowany w modelu Ilb. - Musnął palcem
ostry czubek. - Taigys... - powstrzymał się przed dodaniem „wspólnie z Sową” - wymyślił
coś, co nazwał kontrolerem gazów. To umieszczany pod pociskiem prosty dysk z miedzi,
który zapobiega topieniu ołowiu. Testy wykazały, że dzięki temu rozwiązaniu i zastosowaniu
smarów do zmniejszenia tarcia bocznego udaje się osiągnąć znacznie większą prędkość
wylotową amunicji Ilb. Stosujemy do tego celu tę samą metodę chłodzenia co w broni
snajperskiej, a po wypróbowaniu kilku stopów doszliśmy do wniosku, że dodanie odrobiny
antymonu zapewnia najlepszą kombinację twardości i wytrzymałości. W każdym razie
pociski takie mają trzyipółkrotnie większą energię wylotową niż pocisk rewolwerowy. A
dzięki kształtowi i większej wadze utrzymują ją na znacznie większym dystansie. Jeśli
wierzyć obliczeniom doktora Mahklyna, taki pocisk uderzy z podobną siłą w cel oddalony o
dziewięćset pięćdziesiąt jardów, jak rewolwer strzelający z dwustu pięćdziesięciu. -
Przemysłowiec uśmiechnął się nagle. - Ale kto, prócz seijina Merlina, trafiłby z rewolweru na
taką odległość!
- Sam nie wiem - odparł baron Skalistego Szczytu, uśmiechając się podobnie. - Chociaż
seijin Ahbraim też nieźle strzela...
- No, dobrze, niech będzie jeszcze seijin Ahbraim. Większość śmiertelników nie może
jednak o tym nawet marzyć.
- To prawda - przyznał admirał. - Wydawało mi się, że ty i Ahlfryd poczekacie na bawełnę
strzelniczą, nad którą pracuje właśnie doktor Lywys. Nie chcę wyjść na wyjątkowego
dusigrosza, ponieważ wiem, że stoimy dzisiaj o niebo lepiej niż jeszcze przed trzema
miesiącami, ale na tym właśnie polega moja robota. A wprowadzenie do produkcji nowych
min może nas drogo kosztować. - Potrząsnął głową. - Wątpię, by nawet Desnair znalazł się
kiedykolwiek w tak złej sytuacji.
Pozostali pokiwali głowami, aczkolwiek Howsmyn nie mógł się powstrzymać od myśli,
że jego rozmówcy mają takie same problemy z powstrzymaniem uśmiechu jak on. Fakt, że
skarbnik Korony wiedział o wizjach Merlina, pomógł mu go przekonać, że warto
zainteresować się pomysłem rzuconym przez Nahrmahna. Wyspa Srebrna naprawdę kryła nie
lada niespodziankę. Merlin wysłał baronowi list, w którym oznaczył złoże - pierwsze z wielu
- wstępnie szacując jego wartość. Baron przyjął jego wyliczenia na wiarę, ponieważ znał
precyzję podobnych „wizji” seijina.
W tym wypadku ucieszył się jak dziecko, a może i bardziej, ponieważ nawet szacunki
porównujące te złoża do ziemskich, jakie poczynił Nahrmahn, były mocno zaniżone. Merlin
także je zaniżył, by baron nie pomyślał, że to wszystko jest zbyt nieprawdopodobne.
Góry Mohryah, skalisty kręgosłup wyspy, zajmowały terytorium o siedemdziesiąt procent
większe niż ziemski Teksas i kryły cztery niezwykle bogate złoża rudy, o których Shan-wei
zapomniała wspomnieć Langhorne’owi, gdy tworzono atlas Schronienia. Najłatwiej dostępne
- choć nie najbogatsze - było niemal tak duże jak słynne ziemskie Comstock, a zawierało
prócz srebra także pokłady złota, które miały miejscami setki stóp głębokości i były tak
sypkie, że dało się je wydobywać zwykłymi łopatami. Z Comstock pozyskano siedem
milionów ton srebra i złota w ciągu dwudziestu lat. Z tej żyły nie da się wycisnąć aż tyle, ale
za to była znacznie bogatsza procentowo w złoto. Dane zgromadzone przez Shan-wei
zawierały bardzo dokładne szacunki, więc Merlin był pewien, że z Mohryah uda się wydobyć
co najmniej cztery miliony ton srebra i dwa i pół miliona ton złota, co przy wysokiej czystości
tych kruszców należało przeliczyć na dziesięć bilionów charisjańskich marek. Całości nie
dało się zdobyć od razu - pierwsze transporty zostaną wydobyte dopiero za kilka miesięcy, ale
już sam fakt odnalezienia takich bogactw zmieniał diametralnie sytuację finansową Korony.
I - jak już o tym wspomniał baron - mógł doprowadzić do dużej inflacji, jeśli Charis nie
postąpi umiejętnie i zaleje rynek kruszcami. Tyle dobrego, że cała wyspa była prywatną
własnością rodu Ahrmahków. Cayleb i Sharleyan zdecydują więc osobiście, ile srebra i złota
należy wydobywać, więc baron Żelaznego Wzgórza mógł spokojnie rozpisać nową transzę
obligacji opiewających na sześć procent rocznie z dziesięcioletnim terminem wykupu. To
oznaczało, że każda z nich będzie warta w chwili wykupu sto osiemdziesiąt procent
początkowej wartości, więc nie powinno być problemu ze zbytem, ponieważ ludzie, nawet
bez ujawniania informacji o nowych złożach, mieli Charis za pewnego i wypłacalnego
partnera.
- Muszę pamiętać, żeby nie latać jak jaszczurkot z pęcherzem, gdy tylko pomyślę o tych
nowych bogactwach - kontynuował baron Żelaznego Wzgórza. - Dlatego właśnie zapytałem,
czy warto wprowadzać do produkcji nowy pocisk czarnoprochowy, skoro jesteśmy u progu
odkrycia nowej, znacznie doskonalszej technologii.
- To pytanie wymaga udzielenia dwuczłonowej odpowiedzi. - Howsmyn podniósł nabój
karabinowy i położył go sobie na dłoni. - Po pierwsze, musimy się zastanowić, kiedy ten
nowy materiał wybuchowy będzie dostępny, a to nie nastąpi przecież tak prędko, jak byśmy
chcieli. - Skrzywił się, zaciskając dłoń. - Oni wiedzą doskonale, co powinni zrobić, lecz
problem polega na tym, że muszą jeszcze zrozumieć, jak to robić, żeby uzyskać odpowiednie
ilości surowca, a to może potrwać nawet kilka miesięcy. My uruchomimy linię montażową
rewolwerów już za kilka pięciodni, w tym samym czasie będziemy także gotowi do
przerabiania mahndraynów. Amunicję M96 zaczniemy robić na początku października, a
doktor Lywys twierdzi, że produkcja naboi z wykorzystaniem bawełny strzelniczej może się
zacząć wiosną albo wczesnym latem. Z tego też powodu uważam, że nie powinniśmy
opóźniać wprowadzenia nowej amunicji czarnoprochowej. Druga sprawa. Kiedy pojawi się
bawełna, nasze naboje nie będą wymagały wielkich przeróbek. - Otworzył dłoń i pokazał
lśniący nabój. - Według szacunków przedstawionych przez Lywys i Mahklyna wynika, że
prędkość wylotowa amunicji z bawełną strzelniczą może być o tysiąc stóp na sekundę wyższa
niż w przypadku ładunków czarnoprochowych... przy znacznej redukcji dymu. Skorzystamy
wtedy na kolejnych przewagach, czyli na większej donośności i widoczności, ponieważ dym
przestanie w końcu przesłaniać pole widzenia żołnierzy. - Baron pokiwał głową, wolno, w
zamyśleniu, a Howsmyn wzruszył ramionami. - Wzięliśmy poprawkę na nowy proch w tych
projektach - dodał, odstawiając nabój na stół. - Jednym z powodów rozpoczęcia prac nad tymi
nabojami był fakt, że mamy teraz znacznie lepszą stal niż jeszcze kilka lat temu, a to
właściwie główny czynnik decydujący o możliwości użycia tak silnych ładunków, jakimi
możemy dysponować po wprowadzeniu bawełny strzelniczej. Moglibyśmy brać bardziej
odporne stopy, ale wydaje mi się, że wystarczy pokrycie pocisku warstewką miedzi.
Rozważaliśmy to już przy produkcji tych naboi, ale, jak wiecie, miedzi mamy najmniej, a jej
zużycie wciąż wzrasta, choćby z powodu wprowadzenia mosiężnych łusek. Zastanawialiśmy
się nawet nad zastosowaniem w tym przypadku stali, ale mosiądz jest bardziej elastyczny i
rozciągliwy. Reasumując, gdy powstanie bawełna strzelnicza, będzie jej można używać w
istniejącej amunicji i broni. Po prostu będziemy pakowali do tych łusek mniejsze ładunki.
Niewykluczone też, że uda się ją stosować w przypadku nabojów do zapadkowych
mahndraynów, choćby po to, żeby pozbyć się dymu, aczkolwiek miałbym opory przed
stosowaniem w tym przypadku porównywalnych ładunków jak w M96.
- Dobrze, w takim razie nie mam więcej pytań. - Baron Żelaznego Wzgórza skrzywił się. -
Teraz muszę jedynie wymyślić, jak ci za nie zapłacić. Dostarczenie dziesięciu albo
dwudziestu tysięcy takich naboi w partii próbnej nie powinno być dla ciebie problemem, jak
sądzę?
- Obawiam się, że aż taki hojny nie mogę być - odparł Howsmyn - ale skoro jesteśmy
dobrymi przyjaciółmi, a ty należysz do najlepszych płatników, dam ci dwa procent upustu na
pierwszą partię.
Baron roześmiał się.
- Przy tych ilościach sprzętu, jakie od ciebie nabywamy, i te dwa procent stanowiłoby
pewnie niemałą fortunę. Ten interes wart jest chyba grzechu. Jego wysokość tak przynajmniej
sądzi.
- On przyszedł tu po pieniądze, Ahlvyno - przypomniał mu admirał.
- Akurat. Pomijając nasze rozmowy w sprawie oskubania tego bękarta Showaila,
widujemy się tylko wtedy, gdy mam mu za coś zapłacić!
- Ale jak sam zauważyłeś, jego wysokość uważa, że warto to robić - zauważył hrabia
Sosnowej Doliny, uśmiechając się pod nosem. - Tak samo - tu spoważniał - jak nasi ludzie
stacjonujący w Republice Siddarmarku.
- To prawda - przyznał baron, odwracając się w stronę Howsmyna. - Co Domynyk miał na
myśli tym razem?
- Jak już wspomniałem, wpadłem tutaj, by porozmawiać z Ahlfrydem, kapitanem
Rahzwailem i... sir Dustynem. Druga partia żelaznych kanonierek zostanie dostarczona z
kilku pięciodniowym opóźnieniem, choć komandorzy Malkaihy i Hainai jeszcze o tym nie
wiedzą. Problem w tym, że ostatnia partia kutego żelaza od Showaila do niczego się nie
nadawała. - Przemysłowiec skrzywił się mocno. - Poza tym jesteśmy ze wszystkim do przodu,
nawet z działami. Luf mamy w nadmiarze, dlatego skupiamy się na podciągnięciu montażu
lawet, więc wyposażenie dla kanonierek będzie gotowe, zanim one same wejdą do służby.
Połowa kadłubów jest już pływalnych i gotowych do wyposażania, lecz pierwsza jednostka
zostanie ukończona dopiero za jakiś miesiąc. Do tego czasu będę dysponował tyloma
działami, że wystarczy ich na obsadzenie wszystkich nowych jednostek i wymianę
trzydziestofuntówek na starych. Dlatego chciałbym wysłać całą nadprodukcję najbliższym
konwojem, który udaje się do Siddarmarku.
- Domynyku? - Hrabia Sosnowej Doliny zwrócił się do admirała.
- Nie widzę przeszkód - odparł baron Skalistego Szczytu. - W najgorszym razie ostatnich
sześć kanonierek poczeka kilka miesięcy na wejście do służby, ale nasze stare jednostki
odzyskają pełną sprawność bojową. A wszyscy wiemy, że nie przyjdzie nam nic dobrego z
trzymania sprzętu w magazynach.
- Masz wystarczająco dużo nowej amunicji? - zapytał baron Żelaznego Wzgórza.
- Czyż Domynyk nie wspomniał ci o tym, że będziesz musiał mi więcej zapłacić? - odparł
roześmiany Howsmyn. - Te nowe miedziane elementy działają nawet lepiej, niż przypuszczał
Ahlfryd. Udało mi się też w końcu rozpocząć produkcję kakaowego prochu w młynach
Hairathy. Jeśli do tego dodasz bardziej szczelne zamki, gładszą powierzchnię łusek i
balistyczne możliwości prochu pryzmatycznego, obecnie produkowane sześciocalówki mogą
okazać się równie zabójcze, a może nawet bardziej zabójcze, od ośmiocalówek. A mam tych
nowych pocisków tyle, że możemy wyposażyć każdą z kanonierek w dziewięćdziesiąt sztuk
amunicji na każde działo, przy czym produkcja idzie pełną parą, więc szybko uzupełnimy
zapasy. Problem w tym, że nie dysponujemy nowymi okrętami, na których można by
zainstalować wyprodukowane armaty, i nie będziemy ich mieli, dopóki nowe, lepsze
kanonierki rzeczne nie wejdą do służby. Jeśli przezbroimy istniejące obecnie okręty, nie będą
mogły strzelać sześciocalową amunicją używaną przez działa kątowe, więc pytanie brzmi, czy
chcemy tracić surowce i pieniądze na tworzenie cudów, których nie da się nigdzie indziej
wykorzystać.
- Domynyku? - powtórzył hrabia Sosnowej Doliny, na co admirał zareagował ostrym
skinieniem głowy.
- Jak najbardziej - zapewnił ich spokojnym głosem. - Ehdwyrd zapomniał powiedzieć nam
o jeszcze jednej sprawie. Jest już gotowy do rozpoczęcia produkcji nowych dział kątowych,
które będą mogły strzelać tymi samymi pociskami. Zaczniemy przezbrajanie od montowania
gotowych już luf na nowe lawety, ale nie widzę głębszego sensu w produkowaniu
przestarzałych konstrukcji, skoro mamy w zasięgu ręki nowocześniejsze rozwiązania, a to
znaczy, że w przewidywalnej przyszłości możemy potrzebować ogromnej ilości pocisków do
dział kątowych. Tak więc, z logistycznego punktu widzenia, takie posunięcie wydaje mi się
jak najbardziej sensowne, a nawet gdyby takie nie było, taktyczne konsekwencje dostarczenia
skuteczniejszej broni Bahrnsowi i pozostałym jednostkom pływającym na terytorium
Republiki Siddarmarku usprawiedliwiałoby wydanie zgody na uruchomienie nowej linii
produkcyjnej. Wiem, że najważniejsze są pieniądze, Ahlvyno, ale tę przepaść możemy
zasypać tylko złotem i srebrem.
- Rozumiem. - Baron westchnął ciężko. - Powiedzmy, że mnie przekonałeś. - Wskazał
wiadomość leżącą przed nim na biurku. - A co z Królami Haarahldami?
- Dustyn kończy właśnie przeprojektowywanie tych jednostek, oczywiście z
uwzględnieniem wszystkich uwag kapitana Bahrnsa. Pierwsze trzy powinny być gotowe
jeszcze w tym pięciodniu - wyjaśnił admirał. - Twierdzi, że będą mogły wejść do służby za
osiem miesięcy, ich załogi wiele się nauczyły podczas rejsów kanonierkami, co znaczy, że
będziemy nimi dysponowali w okolicach następnego lipca. Osobiście uważam, że otrzymamy
je szybciej, ponieważ on wszystko robi szybciej, niż zakładamy, ale to tylko moje zdanie, nic
więcej.
- Kadłuby na pewno zrobi przed zakładanym terminem - poparł go Howsmyn - a ja jestem
pewien, że działa także będą gotowe szybciej. Najwięcej problemów przysporzy nam
opancerzenie.
- Silniki są dobre? - zapytał admirał. - Nasz Pawal nie musi się o nic obawiać?
- Myślę, że nie - odparł Howsmyn z godną podziwu powagą.
Nowe silniki były potwornie drogie, więc skarbnik Korony miał wiele oporów, by
finansować tak niesprawdzone wynalazki. Ale to było jeszcze przed tym, zanim dowiedział
się o istnieniu złóż Mohryah, nikt więc go o to nie winił. Okręty typu Król Haarahld miały
być pierwszymi napędzanymi silnikami parowymi potrójnego rozprężania, zamiast
podwójnego, jakie stosowano dla przykładu na kanonierkach. Każdy z nich miał moc
sześciuset smoków mechanicznych - czyli piętnastu tysięcy koni mechanicznych po
przeliczeniu na ziemski system miar. Co więcej, przeprojektowane jednostki zostały
powiększone do wyporności ponad jedenastu tysięcy ton... a budowano je bez masztów i
ożaglowania. Informacja, że będą polegać wyłącznie na sile pary, zaniepokoiła nie tylko
barona Żelaznego Wzgórza, więc sir Olyvyr kazał umieścić w pokładach trzy szyby, aby w
awaryjnych sytuacjach istniała możliwość osadzenia w nich masztów. W jego i Sowy ocenie
jednostki te mogłyby rozwijać pod żaglami nie więcej niż dwa węzły - i to przy dobrej
pogodzie - ponieważ opór stawiany przez bliźniacze śruby był zbyt wielki.
- Stahlmahn testuje jeden z silników. Utrzymuje go nieprzerwanie na trzech czwartych
mocy, i to już od miesiąca - kontynuował. - Jeśli wierzyć wyliczeniom sir Dustyna, powinno
to wystarczyć, by jednostka tej klasy dopłynęła dwa razy do Cherayth i z powrotem. W
rzeczywistości silniki nie musiałyby pracować tak długo, ponieważ okręty zatrzymywałyby
się w Zebediahu, by uzupełnić zapasy węgla, gdyż zużyłyby wszystko przy takim tempie
marszowym, więc uważam, że maszyneria jest wystarczająco sprawdzona, by można ją było
montować na okrętach.
- Świetnie - ucieszył się admirał, szczerząc zęby jak głupi. - Skoro to już ustalone,
powinniśmy iść do hrabiego Prawiedębu w sprawie Showaila. Ale nie zapomnij tego. -
Podniósł rewolwer, włożył go do puzderka i podał Howsmynowi. - Może nadarzy się okazja,
by go wykorzystać.

.III.
Kanał Branath
Glacierheart
Republika Siddarmarku

- To lepsze od maszerowania, sir - powiedział Sailys Trahskhat, stając przy


prowizorycznym relingu. - Tylko chyba kierunek nie ten, co trzeba.
Byrk Raimahn - pułkownik Byrk Raimahn z pierwszego ochotniczego regimentu
Glacierheart - stanął obok niego i wyjrzał za burtę, na południowy kanał żeglugowy kanału
Branath. Północny szlak także był zajęty, przez identyczną barkę płynącą w tym samym
kierunku co oni. Na jej pokładzie i niskich nadbudówkach roiło się od charisjańskich
żołnierzy czyszczących broń i ostrzących bagnety.
Jakim cudem ja, spokojny charisjański chłopak, skończyłem jako pułkownik
siddarmarckiej armii, dowodzący regimentem popieprzonych górników i górali z
Glacierheart? Ta robota jest gorsza od pilnowania stada jaszczurkotów!
Ci twardogłowi, niezależni i samowystarczalni obywatele Glacierheart byli jednak
najlepszym, czego obrońcy republiki mogli potrzebować. Poczucie niezależności i upór,
którymi się cechowali, pozwoliły im - jako jednym z nielicznych - ocalić własną prowincję
przed zdobyciem przez milicję lojalistów Świątyni podczas operacji noszącej nazwę Miecz
Schuelera. Więcej nawet, zimowa kampania przeciw lojalistom w Hildermoss pokazała, że
ludziom tym także nieobca jest nienawiść. Jedna trzecia ochotników, którzy wstąpili do
pierwszego regimentu, wywodziła się z myśliwych i traperów pokroju kapitana Wahlysa
Mahkhoma. Pozostali byli górnikami, rolnikami, rzemieślnikami z niewielkich miasteczek,
ale to nie znaczyło wcale, że stanowili łatwiejszy materiał do urobienia. Praca w kopalni była
jednym z najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych zajęć, ale uprawa ziemi w Glacierheart
także nie należała do łatwych, a większość wspomnianych rzemieślników wywodziła się
przecież z górniczych albo rolniczych rodzin i ciężko harowała, zanim zmieniła na dobre
fach. Ci twardzi górale, przynajmniej zdaniem Raimahna, mogliby być siddarmarckim
odpowiednikiem chłopów pańszczyźnianych z Harchongu, aczkolwiek znalazłoby się między
nimi a żyjącymi niemal jak zwierzęta Harchończykami parę istotnych różnic.
Jego ludzie nie nawykli do wojskowej dyscypliny. Wykonywali rozkazy, zwłaszcza na
polu bitwy, ale nie przejawiali wielkiego zainteresowania utrzymywaniem szyku,
salutowaniem i innymi wojskowymi tradycjami, nie mówiąc już o pozostałych zachowaniach
odróżniających żołnierza od cywila na polu walki. Górnicy natomiast nawykli do dyscypliny,
od niej przecież zależało ich życie w kopalni, więc nie patyczkowali się zbytnio z tymi, którzy
uważali, że to tylko niepotrzebna zabawa. Szczerze powiedziawszy, karali opornych bardziej
dotkliwie, niż wymagały tego surowe przecież regulaminy siddarmarckiej armii. Tak czy
inaczej jego chłopcy rzadko kiedy popełniali dwa razy ten sam błąd, zwłaszcza gdy ich
towarzysze broni... przemawiali im do rozumu. A nierzadko kończyło się to pobytem w
lazarecie.
Pozostali żołnierze, zwłaszcza Charisjanie, początkowo spoglądali na nich z góry, ale
garstka ocalałych z pogromu ludzi brygadiera Taisyna szybko wyprostowała tę sprawę, a
wysoki procent myśliwych i traperów w szeregach pierwszego regimentu sprawił, że ta
jednostka stała się idealnym narzędziem do walki z Armią Boga. Niedługo trzeba było czekać,
by książę Eastshare zaczął używać ochotników do zadań zarezerwowanych do tej pory dla
jego elitarnych zwiadowców.
A fakt, że moi górnicy i budowniczy kanałów są bardziej obyci w obchodzeniu się z
materiałami wybuchowymi niż cała reszta wojska, tylko potwierdza słuszność jego wyboru,
pomyślał Raimahn, nie kryjąc satysfakcji. Taki Wahlys na przykład, ten to umie ukrywać
wymiatacze i fontanny. Gdybym tylko nie musiał się martwić o jego stan psychiczny...
Westchnął, przypominając sobie wymordowaną rodzinę Wahlysa Mahkhoma. Zbyt wielu
z jego ochotników miało identyczne problemy. Zdawał sobie więc sprawę, że czeka go trudne
zadanie powstrzymania ich przed zabijaniem w podobnie okrutny sposób, ponieważ książę
wyraźnie mówił, że nie może dojść do rzezi lojalistów. Miał więc tylko nadzieję, że jego
przełożony rozumie, przez jakie piekło przeszli ci ludzie.
Liczył też na to, że książę wie, co robi, wycofując tylu ludzi z Glacierheart. W tym
momencie pierwszy ochotniczy regiment i pozostałe jednostki znajdowały się już w połowie
drogi pomiędzy jeziorem Glacierheart a Fortem św. Klair i omijały właśnie zachodni masyw
wzgórz Cłynmair. Od przełęczy dzielił je już szmat drogi, miał więc szczerą nadzieję, że
pozostawione na niej oddziały zdołają powstrzymać armię Glacierheart od wkroczenia do
prowincji, od której wzięła swoją nazwę. Topowinno się udać, pomyślał, aczkolwiek słowo
„powinno” nie było tym, które pozwoliłoby mu spać spokojnie, ponieważ tutaj chodziło o
życie i bezpieczeństwo ludzi bronionych przez niego przez ostatnie pół roku. A byli oni dlań
tak ważni, że zabiłby każdego, kto im zagrozi, nawet gdyby musiał to zrobić gołymi rękami.
Uspokój się, Byrk, napomniał się w myślach. Książę wie, co robi, nawet jeśli nie raczył
powiedzieć ci, na czym polega jego sprytny plan. Nie bez przyczyny kazał przecież zabrać tyle
kilofów i łopat. No i materiałów wybuchowych...

.IV.
Odlewnia Świętego Kylmahna
Syjon
Ziemie Świątynne

Brat Lynkyn Fultyn podniósł wzrok znad notatnika, kiedy do jego biura wpadł wikariusz
Allayn Maigwair. Noce zrobiły się już nieprzyjemnie zimne na północy Ziem Świątynnych, w
fontannach o świcie widać było zamarznięte kryształki, a nawet w ciągu dnia czuło się w
powietrzu wyraźny chłód. W skrócie: w Syjonie zapanowała typowa wrześniowa aura -
pomimo czego Fultyn, który przyszedł na świat na wysokim pogórzu Gór Światła, trzymał
wszystkie okna w biurze otwarte. Na szczęście wiatr wpadający z zewnątrz nie okazał się
nadmiernie silny, jak na gust wrażliwego Maigwaira, aczkolwiek niósł ze sobą woń dymu
drzewnego oraz rozgrzanego żelaza, a także odgłosy walenia młotem o kowadło i nawet od
nich głośniejszy, rytmiczny klang młotów hydraulicznych.
Odlewnia Świętego Kylmahna znajdowała się właściwie poza granicami Syjonu,
aczkolwiek z drugiej strony była położona na tyle blisko, aby podlegać pod jurysdykcję
stolicy Ziem Świątynnych. Jak dotąd wyrosła na najznaczniejszy zakład przemysłowy w całej
domenie, aczkolwiek źródła dostępne Inkwizycji twierdziły, że jej produkcja jest na
zastraszająco niskim poziomie w porównaniu z zakładami tego przeklętego heretyka
Howsmyna w Delthaku. Osobiście Maigwair był zadowolony z prezentowanych mu w
raportach liczb, jakkolwiek wydawały się niskie, za to chętnie by poczytał, jak zdaniem
przemądrzałego agenta Inkwizycji można skutecznie zwiększyć rodzimą produkcję.
Oczywiście było to marzenie ściętej głowy. Heretycy bowiem należycie pojmowali
tajemnicę przemysłową, wskutek czego zdobycie przez Inkwizycję jakichkolwiek informacji
tego typu graniczyło z niemożliwością, szczególnie że w grę wchodziło miejsce tak znacznie
oddalone, a do tego leżące na terenie Starego Charisu, którego kontrwywiad był najlepszy na
świecie. Maigwair naturalnie wiedział, że to nie jedyny powód, dla którego docierające doń
informacje są tak skąpe.
Maniera Clyntahna, polegająca na tym, aby zatrzymywać dla siebie najważniejsze
informacje, a nam rzucać na odczepnego tylko jakieś strzępy, prędzej czy później przywiedzie
nas wszystkich do katastrofy, pomyślał z ponurą miną. Byłem na niego wystarczająco
wściekły, kiedy tylko go podejrzewałem, ale teraz, gdy mam już dowody...
Uciął myśl w pół zdania dzięki długoletniemu nawykowi. Czekająca go rozmowa miała
wykroczyć poza ramy zezwolone przez Clyntahna, co tylko dolewało oliwy do ognia. A choć
uczestnikami byli tylko on i Fultyn, dla bezpieczeństwa należało zakładać, że jest inaczej.
Skoro bowiem wielki inkwizytor spoglądał wyvernim okiem na poczynania heretyków, z
jeszcze większą skrupulatnością śledził to, co robią wierni synowie Kościoła Matki. W końcu
nie należał do tych, którzy przymykają oko na działania wysłanników Shan-wei.
Nawet jeśli grozi to przegraniem świętej wojny! I nawet jeśli Clyntahn wie równie dobrze
jak ja - a może nawet lepiej ode mnie, z oczywistych względów - że Shan-wei ma z tym
wszystkim najmniej wspólnego, odkąd...
To jeszcze jedna myśl, którą najlepiej zdusić w zarodku, stwierdził szybko, kiwając
Fultynowi głową na powitanie.
- Bracie Lynkynie...
- Wasza dostojność...
Fultyn zerwał się i ukłonił, po czym zgiął wpół, aby ucałować pierścień Maigwaira, który
ten - wraz z dłonią - podał mu ponad blatem biurka.
Samo biurko tonęło w morzu papierów. Jedyną wyspą na nim była odrobina wolnej
przestrzeni, na której Fultyn umieścił swój notatnik. Gdzieś w rogu majaczył archipelag, na
który składał się rząd szklaneczek z większą od nich kryształową karafką zawierającą
whiskey z Chisholmu. Poza tym lakierowany blat szpeciły tu i ówdzie wypalone miejsca,
pamiętające te nierzadkie chwile, w których gospodarz odkładał na bok palącą się fajkę, z
rozgrzanym cybuchem, alby zagłębić się jeszcze bardziej w poczynania heretyków. Widać też
było kilka kręgów zostawionych przez mokre denka szklaneczek whiskey. Jedna sterta
dokumentów miała zbrązowiały brzeg od tego, że wylał na nią herbatę, a wszystkie papiery
wydzielały charakterystyczny zapach tytoniu, nieco zastarzały, choć wciąż intensywny,
którym przesycone było całe wnętrze gabinetu, tapet i zasłon nie wyłączając, Gdzieś na jego
dnie unosiła się jeszcze nuta swędu, której nie przegonił nawet przeciąg. Pomieszczenie było
komfortowe, panował w nim bałagan jak w jaskini smoka, ale z daleka dało się wyczuć, że
jego właścicielem jest aktywny człowiek o bystrym umyśle.
I cale szczęście, skwitował w myślach Maigwair, obserwując, jak Fultyn odkręca butelkę z
trunkiem i nalewa im obu złocistego płynu. Gospodarz nie zapytał nawet, czy wikariusz się
napije - do tej pory weszło im to w nawyk podczas wspólnych spotkań. Nic dziwnego więc,
że naczelny dowódca wojsk Świątyni przyjął napitek z wdzięcznością.
- Ale dobre - powiedział z westchnieniem, na co Fultyn milcząco potaknął.
Żaden z nich nie zająknął się nawet na temat tego, jak rzadka stała się na Ziemiach
Świątynnych chisholmska whiskey oraz wszystkie inne produkty Imperium Charisu. Nawet
charisjańskie narzędzia polowe zaczynały się powoli sypać, przez co coraz to więcej osób
musiało się zajmować ich naprawą, zamiast cały wysiłek wkładać w świętą wojnę.
Cóż, ten akurat problem zniknie wraz z pierwszymi opadami śniegu, nieprawdaż,
Allaynie? - zapytał się w myślach gorzko wikariusz. Aczkolwiek oczywiście pojawi się z
powrotem, ledwie zima się skończy i zaświta znów wiosna, a my najpewniej obudzimy się z
ręką w nocniku!
- A zatem... - odstawił szklankę na blat i położył obie dłonie na płask po obu jej stronach,
by po chwili zamknąć ją w rombie skonstruowanym z dwóch palców wskazujących i dwóch
kciuków - w swej wiadomości stwierdziłeś, że doszedłeś do pewnych wniosków, bracie.
- Zgadza się, wasza dostojność - potaknął Fultyn. - Aczkolwiek muszę przyznać, że
niektóre z tych wniosków wysnuł przede mną raczej młody Zhwaigair w Gorath. Ten chłopak
to skarb. Przydałby mi się tutaj.
Gdy skrzyżowali spojrzenia, nozdrza Maigwaira się nadęły. Wikariusz zaś odezwał się
dopiero po dłuższej chwili:
- Porucznik Dynnys Zhwaigair świetnie się spisuje tam, gdzie jest, a ludzie tacy jak on są
nam potrzebni nie tylko tutaj, ale też w Dohlarze. Wolałbym nie wkładać wszystkich jajek do
jednego koszyka, bracie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Fultyn przez moment tylko mu się przyglądał, po czym skinął lekko głową. Maigwair miał
rację we wszystkim, co powiedział, lecz prawdziwy powód, dla którego wolał pozostawić
porucznika na swoim miejscu, został zakamuflowany w ostatnim zdaniu: lepiej, żeby część
ludzi przebywała tak daleko, jak tylko się da, od wielkiego inkwizytora, na przykład pod
bacznym okiem biskupa Staiphana, który w razie czego był w stanie ich ochronić.
- Cóż, w każdym razie porucznik jak zwykłe odwalił kawał dobrej roboty, spisując swoje
obserwacje i wnioski - podjął po chwili milczenia Fultyn, patrząc w otwarty notatnik. - Jego
uwagi dotyczące wymienności poszczególnych części nowych karabinów heretyków pasują
do moich obserwacji. Jestem także pewien, że heretycy korzystają z systemu jednolitych miar.
Niestety ustalenie czegoś takiego może być trudniejsze, niż to się na pozór wydaje. Nie
wykluczam, że heretycy poświęcili temu zagadnieniu całe lata, a wszystko wskazuje na to, że
wciąż są daleko od celu. Zarazem wszystko wskazuje też na to, że podczas gdy zakłady w
Delthaku zarażają resztę świata swoimi praktykami i technikami, to samo robią ze
standaryzowanymi miarami i wagami. O ile porucznik i ja bardzo się nie mylimy - podniósł
spojrzenie na rozmówcę - są już na dobrej drodze do tego, aby zapewnić wymienność części z
różnych fabryk. To jeszcze bardziej zwiększy ich wydajność, jak również sprawność sprzętu.
Ot, choćby ich zbrojmistrze nie będą musieli dorabiać każdej zepsutej części indywidualnie.
Oddziały będą mieć w zapasie najczęściej psujące się części, ażeby wymiana była możliwa w
każdej chwili.
Urwał, aby Maigwair mógł przetrawić te informacje, po czym gdy ten skinął ponuro
głową, podjął:
- Tak jak wspomniałem, osiągnięcie tego etapu zajęło im całe lata, w związku z czym nie
jesteśmy w stanie pójść w ich ślady, aby w najbliższym czasie zwiększyć efektywność Armii
Boga w Siddarmarku. Po prawdzie nie jest to jedyna trudność, którą napotkaliśmy. Muszę
przyznać, wasza dostojność, że nie od razu w pełni pojąłem wagę tego, że heretycy zaczęli
używać stali, podczas gdy my wciąż pozostawaliśmy na etapie żelaza. To samo dotyczy
jakości używanego przez nich żelaza w porównaniu z naszym, a także udoskonalonych
procesów technologicznych w odlewnictwie i produkcji sprzętu. Wszystko sprowadza się do
tego, że choć na oko projekt nowego karabinu heretyków jest bardzo prosty, nie jesteśmy w
stanie go powielić, a już zwłaszcza wytworzyć potrzebnej nam liczby sztuk, o zapewnieniu
wymienności części nawet nie mówiąc. Bardzo mi przykro, wasza dostojność, ale to się
zwyczajnie nie uda.
- Tego się obawiałem - westchnął Maigwair.
- Nie twierdzę jednak, że sytuacja jest beznadziejna, wasza dostojność. O
zaproponowanym przez młodego Zhwaigaira projekcie karabinu mogę się wyrażać wyłącznie
w superlatywach. Można go produkować dosłownie z marszu, nie mówiąc o tym, że zdołamy
przerobić także część istniejącej już broni, pod warunkiem że wszystko będzie się odbywać w
centralnych zakładach. Co więcej, być może da się też tak zmodernizować wyposażenie
mobilnych zbrojmistrzów, aby byli w stanie dokonywać przeróbek w terenie.
- Naprawdę? - Maigwair aż się wyprostował.
- Te przeróbki zmniejszą jednak ilość dostępnej broni - zastrzegł zaraz Fultyn - nie
mówiąc już o tym, że będzie bardziej podatna na uszkodzenia. Aczkolwiek nasi żołnierze
umieją dbać o sprzęt, więc nie sądzę, aby miało to być większym problemem. Do tego
prawdopodobnie są nadmiernie pesymistyczne przewidywania Zhwaigaira dotyczące ilości
pracy i czasu potrzebnego do wdrożenia zmian. Zhwaigair nie wie o Tahlbahcie oraz o
udoskonaleniach, które ten dla nas wprowadził, jak również, jestem o tym przekonany,
znacznie zaniżył tempo, w jakim możemy wytwarzać niezbędne śruby. Wydaje mi się, że
wciąż myśli jak na bratanka odlewnika przystało, tymczasem to nie żelazo jest najlepszym
tworzywem. Najwyraźniej nie wziął pod uwagę wszystkich źródeł surowców... Na razie nie
mam absolutnej pewności, którą zdobędę dopiero po zasięgnięciu języka, ale już teraz
przypuszczam, że razem z Tahlbahtem będziemy w stanie wyprodukować karabiny
Zhwaigaira, może odrobinę zmodyfikowane w stosunku do oryginalnego projektu, w czasie
tylko dwukrotnie dłuższym, niż czynimy to obecnie ze starym modelem. Niewykluczone, że
w przyszłości uda nam się ten czas jeszcze skrócić, aczkolwiek na razie lepiej jest dmuchać
na zimne. Na pewno jednak nie zajmie nam to dłużej niż trzy razy tyle czasu co obecnie, a
nawet to jest o jedną czwartą lepszym wynikiem niż przewidywany.
Maigwair pokiwał wolno głową w zamyśleniu, rozważając właśnie zasłyszane informacje
i ciesząc się, że ma po swojej stronie kogoś takiego jak Lynkyn Fultyn. Prawda bowiem była
taka, że Fultyn i Tahlbaht Bryairs byli mistrzami w swoim fachu i niezmiernie cennymi
nabytkami Armii Boga, zesłanymi chyba przez samych archaniołów.
Czarnowłosy, brodaty Fultyn był członkiem zakonu Chihiro, podobnie jak Maigwair,
aczkolwiek zaliczał się tylko do laikatu. Stało za tym kilka powodów, z których nie najmniej
ważny był taki, że nigdy nie poczuł powołania do stanu duchownego. Co jednak bardziej
znaczące, za młodu został kilkakrotnie surowo napomniany, kiedy za sprawą ciekawości i
gorliwości zaczął podważać daną z góry wiedzę, w tym rzemieślniczą. Przeżył tylko dlatego,
że „nabyta wiedza” mieściła się w ramach dogmatów, a donoszący na niego przełożeni,
przeważnie ludzie tępi i ograniczeni, nie zadawali sobie trudu, by przed oskarżeniem
sprawdzić aktualną doktrynę Kościoła Matki. Oczywiście tylko pogorszył sprawę, kiedy się
uparł, aby odwoływać się do wyższych czynników, po czym okazało się, że owe wyższe
czynniki nie mają racji. W efekcie doszło do tego, że celowo przeinaczono Pismo tylko po to,
aby zamknąć mu wreszcie usta... co nie do końca się udało, jako że zwrócił się do jeszcze
wyżej postawionych władz - i wygrał! Żadne z pytań, które stawiał, nie przeczyło wprawdzie
Zakazom, ale mimo to udało mu się doprowadzić kilku znaczących duchownych do takiej
rozpaczy bądź nawet wściekłości, że droga do stanu duchownego została przed nim
zamknięta raz na zawsze, zakładając, że w ogóle by rozważał wkroczenie na nią.
Ta sama dociekliwość, która kazała mu podważać nieefektywne praktyki, sprawiła, że
zainteresował się metalurgią i w końcu zaczął rozwijać dla Kościoła Matki sieć zakładów
przemysłowych. Wszelako do czasu świętej wojny nie znajdowała poparcia u samej góry jego
wiara, że sam Kościół Matka powinien być zaangażowany w propagowanie
proprzemysłowych działań na terenie Ziem Świątynnych. Maigwair doskonale zdawał sobie z
tego sprawę - a to dlatego, że sam był przeciwnikiem innowacji, dopóki nie zrozumiał, że
wrodzona awersja wikariatu do wszelkiego postępu jednak poszła za daleko. Był jednak
świadom, że taniej wychodziło kupowanie towarów w Charisie za pośrednictwem
Siddarmarku, przy czym przeklęta innowacja nie kaziła wtedy Ziem Świątynnych.
Nadejście świętej wojny zmieniło jednak wszystko. Przynajmniej w oczach Allayna
Maigwaira oraz Rhobaira Duchairna, którzy wspólnie dojrzeli w Fultynie osobę, jaka
powinna stanąć na czele zmian. Prawie dwa lata musieli przekonywać do tego Clyntahna,
zwłaszcza z powodu młodzieńczych kłopotów Lynkyna, w końcu jednak przed trzema laty
Fultyn stanął na czele Odlewni Świętego Kylmahna, gdzie pod jego przewodnictwem
produkcja dramatycznie wzrosła.
Było to zasługą tyleż Fultyna co Tahlbahta Bryairsa. Ci dwaj różnili się jak niebo i ziemia:
Tahlbaht był trzynaście lat młodszy, miał rude włosy, niebieskie oczy i jasną karnację i był
niemal o głowę wyższy od Fultyna. W przeciwieństwie do szefa chodził zawsze gładko
ogolony, ale bystrością umysłu w niczym mu nie ustępował, aczkolwiek można powiedzieć,
że jeden i drugi pracował na różnych obrotach. Chyba dlatego stanowili tak zgrany zespół.
Fultyn trochę bujał w obłokach, rozważając nowe koncepty i pomysły, a do tego zajmował się
ogólnikami, podczas gdy Tahlbaht koncentrował się na szczegółach i wdrażaniu idei w życie.
Pasjami studiował hydrologię, by umożliwić wprowadzenie w odlewni maszyn zasilanych
energią wody, takich samych, jakich używali heretycy.
I właśnie dlatego muszę bronić jego skóry przed Inkwizycją, pomyślał chmurnie Maigwair,
nieświadom, jak bardzo jego myśli pokrywają się z tymi, które snuł hrabia Thirsku. Chociaż
obawy hrabiego, gdyby je znał, w najmniejszym stopniu by go nie zdziwiły.
Było to szczególnie frustrujące, ponieważ w tak zwanych „brygadach produkcyjnych”
Bryairsa nie było niczego rewolucyjnego. Ktoś po prostu twórczo rozwinął istniejące
rozwiązania, tyle że tam, gdzie przedwojenny warsztat zatrudnia dwóch albo trzech mistrzów
rusznikarstwa, wspomaganych przez sześciu czeladników i tyle samo uczniów, w nowym
rozwiązaniu był jeden mistrz nadzorujący dwudziestu pięciu do trzydziestu robotników,
wśród których znalazły się także kobiety.
Cechy protestowały, rzecz jasna, jakby ktoś obdzierał ich członków ze skóry, na samo
wspomnienie o takich zmianach. Mówiono tu przecież nie tylko o zmniejszeniu liczby
mistrzów oraz czeladników (i obcięciu pensji pozostałymi), ale też o dopuszczeniu do pracy
ludzi niezrzeszonych w konkretnym cechu. Co gorsza, ci ostatni mieli wykonywać zadania
zarezerwowane do tej pory wyłącznie dla doświadczonych czeladników... za płacę o co
najmniej połowę niższą niż wynegocjowane wcześniej stawki. No i ostatnia, najbardziej
chyba sporna sprawa, czyli zatrudnianie kobiet i stawianie ich na stanowiskach
zarezerwowanych wcześniej wyłącznie dla męskich członków cechu.
Było jasne, że niedoświadczeni robotnicy nie będą w stanie zrobić karabinu ani pistoletu
równie sprawnie, jak to miało miejsce w wypadku mistrza rusznikarstwa, lecz Bryairs nie
zamierzał ich nawet tego uczyć. Jego zdaniem każdy z robotników pracujących w danej
brygadzie powinien specjalizować się w wykonywaniu jednego, bardzo konkretnego zadania,
mianowicie miał wytwarzać część, której inni mogliby użyć do złożenia gotowego
egzemplarza broni. Osobną kwestią było osiągnięcie takiego stopnia wymienialności części,
jaki zdołali wprowadzić heretycy, ale na razie osiągnięto przynajmniej jedno. Wspomniane
brygady po pewnym czasie radziły sobie doskonale z powierzonymi im zadaniami. Części
przez nich produkowanych nie dało się zamontować w egzemplarzach tworzonych w innych
brygadach, lecz pasowały niemal bez przeróbek do karabinów i pistoletów składanych przez
ich kolegów.
Dzięki temu produkcja wzrosła. Manufaktury Kościoła Matki były jeszcze daleko w tyle
za zakładami Howsmyna, jednakże w Odlewni Świętego Kylmahna osiągnięto wydajność
dwukrotnie wyższą niż w każdym innym kontynentalnym warsztacie rusznikarskim, a tych
było naprawdę wiele.
Maigwair w pocie czoła przenosił te rozwiązania do każdej innej kościelnej placówki. Z
czasem zdołał także uciszyć protesty cechów. I nie chodziło bynajmniej o to, że mistrzowie
odkryli, iż nieposłuszeństwo wobec Kościoła Matki może zaszkodzić ich zdrowiu i życiu.
Dotarło do nich raczej, że wielki inkwizytor, który był zawziętym wrogiem wszystkich
innowacji - a już zwłaszcza tych pochodzących od heretyków - nie ma nic przeciw
reorganizacji sposobu pracy, szczególnie gdy nie naruszają żadnych zakazów. Albowiem tylko
dzięki temu zdoła przechylić szalę zwycięstwa w Republice Siddarmarku.
- W zakładach Świętego Greyghora i Świętej Marythy wprowadzono już system
brygadowy - kontynuował Fultyn - ale Tahlbath ocenia, że będą tam potrzebowali miesiąca
albo i więcej na osiągnięcie naszego tempa produkcji. On sam nadal główkuje nad
usprawnieniem pracy naszych brygad, więc będziemy się dzielić nowymi doświadczeniami
tak szybko, jak to możliwe. Do wiosny przeorganizujemy wszystkie manufaktury należące do
Świątyni, a z tego, co zrozumiałem, to wtedy przejmiemy także kontrolę nad wytwórniami
Harchongu...?
- Tak, zgadza się - potwierdził Maigwair. - Nie wiem, na ile sprawdzi się tam system
brygadowy, ale mam nadzieję, że nie będzie źle. Myślę, że powinniśmy udostępnić tę wiedzę
także Desnairowi i Dohlarowi.
- Dohlarianie są już o trzydzieści procent bardziej efektywni, niż my byliśmy przed
zmianami wprowadzonymi przez Tahlbahta, wasza łaskawość - odparł Fultyn, nie
wspominające, co nie uszło uwagi Maigwaira, o swoim udziale w procesie zwiększenia
wydajności Odlewni Świętego Kylmahna. - Nie jestem więc pewien, czy powinniśmy
ingerować w ich manufaktury, dopóki sami nie zakończymy procesu restrukturyzacji. Nie
mówię o naszej manufakturze, ale o całości procesu na Ziemiach Świątynnych. Niech sobie
radzą na razie sami, ponieważ ich produkcja mogłaby spaść, zwłaszcza w początkowej fazie
wprowadzania systemu brygadowego.
- A co z Desnairczykami?
- Z całym szacunkiem, wasza łaskawość, ale tam nawet brygady Tahlbatha niewiele
pomogą. Nie wiem nawet, czy u nich udałoby się wdrożyć podobne rozwiązania. Jestem za
tym, aby robić co w naszej mocy przy zwiększaniu produkcji, lecz ich cechy są o wiele
bardziej... zachowawcze niż nasze.
Maigwair jęknął, słysząc ten argument. Cesarstwo Desnairu, mające ponad siedemdziesiąt
procent więcej mieszkańców niż Ziemie Świątynne, nie umiało wyprodukować podobnej
liczby karabinów, co było po prostu żałosne. Pomijając ten fakt, pozostawała jeszcze
wrodzona niechęć tamtejszych władz i obywateli do handlu. Epitet „naród sklepikarzy”,
którym na kontynentach obdarzano Charisjan, w ustach przyzwyczajonych do wyzysku
niewolników arystokratów Desnairu brzmiał wyjątkowo pogardliwie i stąd też tak wielka
odraza do manufaktur, które kryły się za sukcesami wyspiarzy. Ci ludzie woleli kupować
wytwory cudzych rąk, niż brudzić swoje i truć powietrze nad swoimi włościami w trakcie
praktyk, które każde bojaźliwe dziecko Kościoła Matki musiało uznać za podejrzane.
Zwłaszcza gdy te działania wywracały do góry nogami cały socjalny ład cesarstwa.
Zezwalanie pospólstwu posiadającemu manufaktury na bogacenie się było przecież
niehonorowe. Majętność była bowiem przypisana wyłącznie szlachetnie urodzonym.
Wystarczy spojrzeć na Charis, by wiedzieć, do czego doprowadzi taki upadek obyczajów.
A jakby tego było jeszcze mało, desnairskie cechy upierały się przy zachowaniu
tradycyjnego porządku rzeczy. Może i charisjańskie dobra były tańsze, a dzięki temu
dostępniejsze dla większej liczby obywateli imperium niż produkowane w nim wyroby, ale
kogo to obchodziło? Jeśli wyprodukujemy mniej, argumentowano, będziemy mogli sprzedać
to drożej. Z tego też powodu cechy zawarły sojusz z arystokracją i zamknęły szczelnie
granice, systematycznie wykańczając konkurencję.
Nawet święta wojna nie doprowadziła do większych zmian pod tym względem i nie
zanosiło się, by w przewidywalnej przyszłości coś z tym zrobiono. Desnairska szlachta była
tak skorumpowana i zadufana w sobie jak jej harchońscy odpowiednicy. Tyle że leżące z dala
od Ziem Świątynnych imperium miało nieco lepszą arystokrację, której nie do końca obce
były takie pojęcia jak ojczyzna czy tożsamość narodowa, i choć ludzie ci byli wyjątkowo
niekompetentni, przynajmniej próbowali zarządzać własną domeną, zamiast polegać na
rozbudowanej do granic możliwości biurokracji. Gdyby rzeczeni arystokraci i mistrzowie
zrzeszeni w cechach zechcieli przeszkodzić wprowadzeniu metod Bryairsa do ich manufaktur,
i tak niska wydajność z pewnością spadłaby jeszcze bardziej.
A ci dranie twierdziliby potem, że to wszystko na skutek wciskania im „zagranicznych
technologii niezgodnych z naszym doświadczeniem i praktyką”. System brygadowy sprawdzał
się na Ziemiach Świątynnych i zapewne wypali w Harchongu, ale lepiej nie próbować
wchodzić z nim do tak zacofanej domeny, jaką jest Desnair.
- Jaką wysokość produkcji możemy uzyskać, zakładając, że zostawimy w spokoju Dohlar
i odpuścimy sobie Desnair?
- Każde wyliczenie, jakie przedstawię dzisiaj waszej łaskawości, będzie czystym
zgadywaniem - odparł Fultyn. - Najdokładniejszym z mojego punktu widzenia, ale na pewno
nie prawdziwym.
- Rozumiem. Wszakże dane te zostaną wykorzystane wyłącznie do moich celów i będę je
traktował jako bardzo przybliżone - zapewnił go Maigwair. Bez obaw, dodał w myślach, nie
przekażę ich Zhaspahrowi, żeby nie kazał cię stracić, jeśli okażą się grubo przesadzone, a
produkcja nie sprosta jego wygórowanym wymaganiom.
- W takim razie, wasza łaskawość, szacowałbym... - powiedział Fultyn, przewracając
stronę notatnika - że w odlewniach Ziem Świątynnych, Dohlaru, Desnairu, Harchongu i Krain
Granicznych produkujemy mniej więcej dwadzieścia cztery tysiące karabinów miesięcznie.
Pozyskujemy także około pięciuset egzemplarzy z Silkiahu, od czasu gdy wielki inkwizytor
uznał, że wielkie księstwo nie musi już być strefą zdemilitaryzowaną. Spodziewam się, że ta
liczba może lekko wzrosnąć, ale i tak trafi w całości do Desnairu. Zakładając więc, że uda
nam się wprowadzić system brygadowy wszędzie, gdzie to tylko możliwe, powinniśmy
produkować około pięćdziesięciu dwóch tysięcy karabinów miesięcznie. Chciałbym wierzyć,
że dzięki Harchongowi liczba ta wzrośnie jeszcze bardziej, ale na razie zachowuję ostrożność,
ponieważ nie mam całkowitej pewności, że innowacje tam się przyjmą. Być może uda nam
się także wycisnąć coś więcej z naszych manufaktur, ale na pewno nie teraz. Zbyt wiele
zależy od czynników, o których jeszcze nie wiem.
- Mówimy o aktualnych modelach, ładowanych odprzodowo?
- Tak, wasza łaskawość. Wolałbym jednak, abyśmy skupili się na produkcji nowoczesnej
broni odtylcowej, przynajmniej u nas, na Ziemiach Świątynnych. Będziemy mieli system
brygadowy szybciej niż gdzie indziej, a jeśli moje wyliczenia są choć w przybliżeniu
prawdziwe, może uda nam się wyprodukować nawet dwanaście tysięcy sztuk takiej broni na
miesiąc.
- Wspomniane pięćdziesiąt dwa tysiące karabinów z trudem wystarczą do uzupełnienia
strat, jakie ponieśliśmy w lipcu i sierpniu - zauważył Maigwair.
- To prawda, wasza łaskawość, ale do wiosny będziemy mieli pięć albo nawet sześć
kolejnych miesięcy. Tyle nas dzieli od roztopów na północy, a jeśli moje obliczenia są
poprawne, powinniśmy osiągnąć taki poziom produkcji już w lutym, poza Harchongiem,
rzecz jasna, ale tam mamy tylko dwanaście procent całej produkcji.
Maigwair przytaknął, ale wciąż miał nieszczęśliwą minę. Każdego pikiniera Armii Boga
należało uzbroić w karabin, jeśli miał być dla heretyków czymś więcej niż tylko ruchomą
tarczą, a przy osiągnięciu produkcji na poziomie pięćdziesięciu dwóch tysięcy sztuk trzeba
będzie dwóch miesięcy na taką wymianę broni.
O ile nie wypali plan Rhobaira, dodał w myślach.
Powstrzymał się od uśmiechu, nie chcąc zdradzić przed Fultynem, o czym myśli,
ponieważ Duchairn miał rację, kiedy mówił, że jego - nie, teraz już ich propozycja zostanie
wyartykułowana. A najgłośniej drzeć się będą dowódcy armii, których ten plan ma dotyczyć...
co będzie tylko dowodem na słuszność proponowanego rozwiązania!
Tym razem nie zdołał się powstrzymać przed krótkim chichotem, więc Fultyn zmierzył go
zdziwionym spojrzeniem. Maigwair zaczął się więc tłumaczyć, ale szybko zrezygnował i
machnął tylko ręką. Powie o wszystkim, kiedy przyjdzie na to pora, czyli niedługo, gdy
pozostali wikariusze zrozumieją, że to nieuniknione, i poprą Duchairna.
- A co będzie, jeśli zlikwidujemy produkcję pik i każemy ludziom, którzy je robili, składać
dodatkowe karabiny? - zapytał, zmieniając temat.
- Mówimy o ludziach, którzy nie posiadają odpowiednich umiejętności, wasza łaskawość.
Jak już wspomniałem wcześniej, kluczowym elementem jest szybkość, z jaką robotnicy będą
wkręcać śruby. Możemy wycisnąć z nich dodatkowe dziesięć procent, przynajmniej na
Ziemiach Świątynnych i w Dohlarze. W Harchongu i Desnairze postęp będzie mniejszy, ale
także może być wart wysiłku.
- A jeśli zmniejszymy produkcję dział? - zapytał Maigwair, zdając sobie sprawę, jak
desperacko to zabrzmiało.
- W tym wypadku także mówimy o zupełnie innym rodzaju robotników - odparł Fultyn. -
Poza tym, jeśli mogę być szczery, wasza łaskawość, potrzebujemy tych dział równie
rozpaczliwie, jak karabinów dla naszej piechoty.
Maigwair skrzywił się, wiele by dał za argument przeciw takiemu stawianiu sprawy.
- Mam też kilka wniosków dotyczących artylerii heretyków - kontynuował tymczasem
Fultyn, przewracając kolejną kartkę. - Niewypały i fragmenty pocisków przesłane przez
biskupa Bahrnabaia dały nam wiele informacji. Niestety nie mamy żadnych próbek
substancji, która powoduje eksplozję heretyckich pocisków przy uderzeniu. A ich
konwencjonalne zapalniki funkcjonują dokładnie jak nasze, choć proch spala się w nich
znacznie stabilniej, dzięki czemu są o wiele bardziej niezawodne. Ale znaleźliśmy kilka
usprawnień, które możemy skopiować i wykorzystać, na przykład te wkręcane zapalniki, toż
to istne cudeńka, chociaż ich zastosowanie w naszej amunicji niewiele zmieni, dopóki nie
nauczymy się wyrabiać takiego prochu jak oni. Nie wiem też jeszcze, na jakiej zasadzie
działają te ich przenośne działa kątowe, choć podejrzewam, że może tu bardziej chodzić o
kwestie metalurgiczne niż jakiekolwiek inne. Zważywszy na uwagi porucznika Zhwaigaira
dotyczące użycia większych ilości jakościowo lepszej stali w broni ręcznej, myślę, że te
przenośne działa też mają lufy wykonane ze stopu, a nie samego żelaza. Na razie nie wiem,
czy będziemy w stanie wyprodukować podobną broń, choćby ze względu na ciężar o wiele
grubszych luf, ale badam sprawę stworzenia wyrzutni sprężynowych, które miotałyby pociski
podobnego kalibru. Ich zasięg byłby znacząco mniejszy, lecz byłyby bardzo lekkie, więc
można by je bez trudu przenosić, nie mówiąc już o tym, że byłyby tańsze i prostsze w
produkcji. O ile zdołalibyśmy je wykonać. To kolejna sprawa, której ma się przyjrzeć sztab
Tahlbahta. A co do innych kwestii - przerzucił następną kartkę - cokolwiek byśmy zrobili z
naszą artylerią, jedno jest pewne: nie ma sensu odlewać dział z brązu. Gwinty w takich lufach
bardzo szybko ulegałyby erozji. Może wytrzymałyby nieco dłużej, gdybyśmy używali innej
technologii niż te wodziki heretyków, lecz to i tak nie byłoby zbyt praktyczne rozwiązanie,
wasza łaskawość. A gdyby robić wkładki z twardszego metalu i osadzać je w lufach z
mosiądzu, musielibyśmy sięgnąć po kute żelazo, co podwoiłoby koszty produkcji i trwałoby o
wiele dłużej niż produkcja jednolitych elementów.
- A dlaczego nie mielibyśmy używać żelaza? - Ton Maigwaira wyrażał ciekawość, nie
naganę.
- Ponieważ żelazo jest zbyt kruche, wasza łaskawość. Takie wkładki trzeba by osadzać
przez odpalenie w nich silnego ładunku, a jest niemal pewne, że żelazo popękałoby od czegoś
takiego. Dlatego musielibyśmy sięgnąć po czarne żeliwo. Ono charakteryzuje się większością
cech, których pożądamy, i jest tańsze od kutego żelaza, ale i tak wymaga co najmniej
pięciodniowej obróbki termicznej, a utrzymanie jego jakości i konsystencji jest naprawdę
trudne.
Maigwair ponownie się skrzywił. Ani on, ani Fultyn nie umieliby wytłumaczyć reakcji
fizycznych i chemicznych, jakie zachodziły w zakładach Howsmyna, jednakże wikariusz w
ciągu kilku ostatnich lat nauczył się wystarczająco wiele o odlewnictwie, by wiedzieć, o czym
mowa.
Czarna odmiana żeliwa, czyli materiału znanego na Schronieniu od dnia Stworzenia, była
stosunkowo niedawnym wynalazkiem. Po raz pierwszy pojawiła się siedemdziesiąt pięć lat
wcześniej w Dohlarze, gdzie strzeżono pilnie jej tajemnicy, dopóki Charisjanie - bo któż by
inny - nie zdołali wykraść sekretu. Nazwę wzięło od wyraźnie ciemniejszej barwy. Gdy
złamano pręt wytopiony ze zwykłego żeliwa, jego wnętrze było szare z nielicznymi srebrnymi
i białymi żyłkami; gdy to samo robiono z czarnym żeliwem, jego struktura była o wiele
ciemniejsza i poznaczona czarnymi punktami. Ehdwyrd Howsmyn wytłumaczyłby im, że to z
powodu większego nasycenia węglem - od półtora do pięciu procent - które nadawało żeliwu
większą elastyczność i taką właśnie barwę w miejscach, gdzie pojawiał się grafit. W procesie
wyżarzania można było pozyskać znacznie plastyczniejszy metal, nadający się nawet do kucia
i łączenia z bardziej kruchym żeliwem. W wielu przypadkach był to o wiele doskonalszy
materiał niż klasyczne kute żelazo, nie mówiąc już o jego niskiej cenie. Problem jednak w
tym, jak słusznie zauważył Fultyn, że proces wyżarzania jest czasochłonny, a na dodatek
wymaga obsługi przez doświadczonych odlewników, których ostatnimi czasy zwyczajnie
brakowało.
- Heretycy załatwili to, stosując stalowe lufy - kontynuował Fultyn tonem osoby, która
mówi to, czego nie chciałaby powiedzieć. - Dzisiaj możemy już produkować stal w
wystarczającej ilości. W raportach Inkwizycji znalazłem wzmianki o nowym procesie
stosowanym przez heretyków, który moglibyśmy, wasza łaskawość, skopiować, gdybyśmy
mieli nieco więcej informacji i trochę czasu. Na razie jednak nie widzę żadnego sposobu na
robienie wkładek do dział z brązu.
- A ja obawiam się, że będziesz musiał go znaleźć bez względu na to, jak drogo ma to
kosztować - rzucił Maigwair, smutniejąc jeszcze bardziej. - Heretycy mają nad nami wyraźną
przewagę zarówno w donośności, jak i celności.
- Wiem, wasza łaskawość. Pozostaje nam zatem rezygnacja z żeliwa. Działa z żelaza są o
tyle lepsze, że moglibyśmy robić z niego wszystkie rodzaje armat gładkolufowych. Myślę też,
że dałoby się je gwintować, gdyby zaszła taka potrzeba. Problem jednak w tym, że przy
stosowaniu cięższych pocisków, takich, jakich używają teraz heretycy, trzeba liczyć się z
większym ciśnieniem gazów. Brąz lepiej nadaje się w takich przypadkach, ponieważ jest
elastyczniejszy. A problemy będą się nawarstwiać wraz ze wzrostem ciśnienia. Zamierzam
przedyskutować ten problem z moimi inżynierami. Myślę, że przedstawimy niedługo
satysfakcjonujące rozwiązanie.
- Jakiego rodzaju? - zainteresował się wikariusz.
- Testy dowiodły, że ciśnienie narasta lawinowo w momencie odpalenia ładunku prochu, a
potem opada równie szybko, gdy pocisk zaczyna poruszać się w lufie. To oznacza, że
największe ciśnienie mamy w części tylnej, jak zawsze, tyle że teraz jest ono o wiele wyższe
niż kiedyś. Do tej pory przeciwdziałaliśmy temu problemowi, zwiększając grubość lufy, ale to
prowadzi do zwiększenia wagi i utraty mobilności, ponieważ te ciśnienia będą coraz większe.
A im grubsza lufa, tym bardziej krucha, dlatego wpadliśmy na pomysł, by odlewać i
gwintować lufy tymi samymi metodami, które stosujemy przy działach gładkolufowych, a
potem owijać je na końcu pasem kutego żelaza. Rozgrzejemy taki pas, by nasunąć go na lufę,
i tam ponownie schłodzimy zimną wodą. Żelazo skurczy się i zabezpieczy najbardziej
narażoną część działa... bardziej elastycznym, lecz równie mocnym materiałem.
- To nadal będzie droższe rozwiązanie i bardziej czasochłonne niż odlewanie luf z żeliwa.
- Tak, wasza łaskawość, to prawda. Niewiele, ale droższe, choć z drugiej strony dużo
tańsze niż robienie armat z kutego żelaza, a to jedyna alternatywa. Tyle że działa z żelaza
zdolne do wystrzeliwania pocisków na żądaną odległość będą bardzo, ale to bardzo ciężkie. O
wiele cięższe od obecnie stosowanej artylerii polowej. A działa z opaską, o ile wejdą do
produkcji, będą lżejsze, może nie równie lekkie jak te, których używamy obecnie, ale o wiele
lżejsze od tych żelaznych potworów.
- Rozumiem. - Maigwair westchnął ciężko. - W takim razie przeprowadzajcie te wasze
eksperymenty jak najszybciej.
- Tak zrobimy, wasza łaskawość.
Fultyn zanotował coś w notesie i znów przewrócił kartkę. Przyglądał się zapisanej tam
notatce, a potem odchrząknął cicho, by oczyścić krtań.
- I tak dobrnęliśmy do heretyckich kapiszonów, wasza łaskawość.
Wikariusz uśmiechnął się pod nosem, gdy jego rozmówca zmienił ton. Brygady
produkcyjne, projekty pocisków, opaski na działa - wszystko to nie wymagało naruszania
jakiegokolwiek z Zakazów, jednakże stosowane przez heretyków kapiszony to zupełnie inna
sprawa.
- Tak? - odezwał się, zachęcając Fultyna.
- Obawiam się, że porucznik Zhwaigair ma rację i w tym wypadku. Badania kapiszonów
zdobytych przez ludzi biskupa Cahnyra nad rzeką Daivyn wykazały, że heretycy naprawdę
stosują w nich piorunian rtęci. Robią krążek, nakładają na niego odrobinę piorunianu i
zalewają całość pokostem. Nie jestem członkiem żadnego zakonu, więc nie wiem, czy to
naprawdę narusza któryś z zakazów Pasquale, ale domyślam się, że nasi wrogowie zbliżyli się
niebezpiecznie do tej granicy. Taktyczna przewaga takiego rozwiązania jest oczywista, lecz
bez specjalnej dyspensy...
- Rozumiem. - Maigwair odchylił się na oparcie, gdy jego rozmówca zawiesił głos. Bał się
tego, co zaraz może usłyszeć.
- Istnieją pewne przeciwwskazania, wasza łaskawość - podjął po chwili Fultyn. - Po
pierwsze, nie mamy pojęcia, jak czasochłonny może być taki proces. A drugi problem jest
taki, że w karabinach tego rodzaju nie można sypać prochu na panewkę, jeśli zabraknie
kapiszonów.
Maigwair pokiwał głową, choć podejrzewał, że Fultyn podaje wymyślone naprędce
argumenty, by zniechęcić wikariat do produkcji podobnych kapiszonów. Podając argumenty
za i przeciw, jak przystało na wiernego syna Kościoła, przerzucał odpowiedzialność za
powzięte decyzje na barki przełożonych.
Wiedziałeś przecież, że to bardzo sprytny człowiek, pomyślał Allayn.
- Musimy się dowiedzieć, jak je robić, i wyliczyć dokładnie, czego nam będzie trzeba do
uruchomienia takiej produkcji - odezwał się po chwili zastanowienia. - Zniwelowanie tej
przewagi jest tak istotne, że nie możemy odrzucić skopiowania kapiszonów bez
przeprowadzenia głębszych analiz, aczkolwiek podejrzewam, że tym razem wielki inkwizytor
udzieli dyspensy tylko kościelnym manufakturom. - O ile zgodzi się na tak daleko idące
ustępstwa, pomyślał, spoglądając Fultynowi prosto w oczy. - Domyślam się, że to będzie
wymagało kolejnych zmian w planach nowych karabinów ładowanych odtylcowo, ale one
także będą produkowane wyłącznie na Ziemiach Świątynnych. O ile, rzecz jasna, Inkwizycja
nie uzna, że kapiszony łamią któryś z Zakazów albo że święta wojna wymaga poświęceń, i
zezwoli na ich produkcję w każdej domenie. Tak czy inaczej, chciałbym przerobić wszystkie
nasze karabiny na taki system, z czasem, rzecz jasna, nie od razu. Teraz najważniejsze jest,
żeby wyprodukować taką liczbę karabinów odtylcowych, żeby dało się uzbroić w nie kilka
kompanii każdego regimentu piechoty. To da naszym dowódcom możliwość dotrzymania
kroku heretykom i wyrówna szanse w kolejnych potyczkach, zwłaszcza przy wsparciu
ogromnej ilości broni odprzodowej.
- Oczywiście, wasza łaskawość - zgodził się Fultyn.
Wiem, jak bardzo Zhaspahr nienawidzi udzielania dyspens na nie swoje pomysły, lecz jeśli
chce wygrać tę wojnę i przetrwać, lepiej niech nie przeszkadza Lynkynowi i pozwoli mu
uzbroić naszych ludzi w broń, jakiej najbardziej potrzebują.
***
- Jakie to irytujące - mruknął rozżalony Nahrmahn Baytz.
Korpulentny książę siedział w elektronicznej kopii pałacowej biblioteki zamiast na
balkonie, z bardzo niezadowoloną miną. Odlewnia Świętego Kymahna znajdowała się na tyle
daleko od Świątyni, że SAPK-i mogły ją obserwować bezkarnie, dzięki czemu już od
pewnego czasu miał oko na brata Lynkyna. Już dawno uświadomił sobie niebezpieczną
bystrość Fultyna. Za czasów, kiedy jeszcze był samodzielnym księciem zaangażowanym w
Wielką Rozgrywkę, bez zastanowienia zleciłby zabójstwo zarówno tego klechy, jak i jego
asystenta, Bryairsa. Tak się jednak składało, że obaj - podobnie jak porucznik Zhwaigair w
Dohlarze - robili to, czego chciała od nich Nimue Alban. Priorytety Merlina Athrawesa mogły
chwilami być wątpliwe, jednakże Nimue Alban pozostawała zawsze poza wszelkim
podejrzeniem, a obecnie uważała wszystkich tych trzech mężczyzn za ni mniej, ni więcej,
tylko bezcenne perły. Gimnastykowali swoje umysły, ucząc się sztuki krytycznego i
innowacyjnego myślenia, i adaptowali nowe technologie. Tak więc to, co czyniło ich
śmiertelnie niebezpiecznymi wrogami Charisu, zarazem gwarantowało, że w swoim czasie
zwrócą się przeciwko Zhaspahrowi Clyntahnowi.
Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, aby byli w swych działaniach odrobiną mniej
sprawni, pomyślał kwaśno Nahrmahn. Skoro już o tym mowa, nie miałbym nic przeciwko
temu, aby mniej sprawny był także Duchairn! Jeśli i jemu, i Maigwairowi się upiecze - a
wszystko wskazuje na to, że tak będzie - uda im się zamienić harchońską armię w skuteczną
siłę, co akurat jest nam najmniej potrzebne. Pomijając to cholerstwo...
Zmarszczył czoło, spoglądając na schludny rysunek techniczny dostarczony przez Sowę.
Nawet on widział, że projekt jest genialny. Była to niemal idealna kopia broni znanej na Starej
Ziemi jako karabin Fergusona, jednakże projekt Zhwaigaira, po poprawkach Fultyna,
przewyższał oryginał pod kilkoma względami. Był cięższy i dłuższy, dzięki czemu udało się
uniknąć problemów ze zbalansowaniem, a dłuższa lufa poprawiała balistykę. Jego komorę
zamykała śruba z szybkim gwintem, jak w oryginale, ale liczyła dziesięć zwojów na cal, a nie
tuzin jak w fergusonie, natomiast decyzja Fultyna, by wykonywać te śruby z mosiądzu
zamiast żelaza albo stali, także nie była głupia, choć tego właśnie rozwiązania nie dało się
przenieść do dział gwintowanych. Niestety księżulek - zapewne bezwiednie - przyczynił się
do udoskonalenia dzieła pana Fergusona. Gdy brytyjski oficer wymyślał zamek odtylcowy,
nie miał nawet cienia nadziei na wprowadzenie go do szerokiego użytku mimo ogromnej
przewagi taktycznej, jaką można było za jego pomocą uzyskać. Poziom osiemnastowiecznych
brytyjskich rusznikarni nie pozwalał na gwintowanie więcej niż tysiąca podobnych śrub
rocznie, więc nie było szans na masową produkcję nowej broni.
Na Schronieniu nie było tego problemu. W różnych warsztatach nie dało się wprawdzie
zrobić śrub o jednakowej średnicy i skoku gwintu, lecz dzięki wprowadzeniu brygad Bryairsa
globalna produkcja mogła być znacznie większa, niż szacował to Zhwaigair. Wprawdzie
śruby będą pasowały tylko do egzemplarzy pochodzących z jednego warsztatu i nie da się ich
przełożyć do broni z innych wytwórni, ale to samo dotyczyło przecież całej reszty karabinów
ładowanych odprzodowo. Robienie śrub podniesie koszty, i to znacznie, lecz Nahrmahn i
Sowa wiedzieli dokładniej niż Kościół Matka, jak wygląda produkcja broni dla Świątyni, i
zdawali sobie sprawę, że wyceny Fultyna są bardzo pesymistyczne.
Ten człowiek jest tak inteligentny, że lada moment może wpaść na zastosowanie gwintu
pojedynczego, uznał książę. Cały czas kombinuje przecież, jak uprościć i potanić produkcją
broni!
Teraz musieli tylko poczekać, by zobaczyć, jak nowa broń będzie się sprawowała, ale jeśli
wierzyć Sowie, oryginał mógł oddać sześć do dziesięciu mierzonych strzałów na minutę... i to
przy zamku skałkowym. Co więcej, można było z niego wystrzelić około sześćdziesięciu razy
pomiędzy czyszczeniami, co było ogromnym postępem w stosunku do wszystkich znanych na
Schronieniu karabinów ładowanych odprzodowo. A jeśli Clyntahn zezwoli Armii Boga na
korzystanie z kapiszonów, szybkostrzelność tej broni może wzrosnąć jeszcze bardziej. Co
gorsza, ten pomysłowy bękart może wkrótce wpaść na pomysł komory otwieranej od góry,
więc przeładowanie w pozycji leżącej stanie się równie łatwe jak w przypadku mahndraynów.
Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiał, tym bardziej kuszące wydawało mu się
skrytobójstwo, jednakże wciąż oddalał od siebie myśl o likwidacji Fultyna. Potrzebowali
takich ludzi jak on, jeśli chcieli pozbyć się jarzma Zakazów.
Poza tym ten drań zdążył już rozesłać plany nowej broni po całych Ziemiach Świątynnych.
Trzeba by armii skrytobójców, by wybić wszystkich, którzy je widzieli, a wątpię, by nawet
Aivah tylu ich tam miała.
Westchnął ciężko, a potem się rozpromienił.
To niezbyt zabawne, muszę przyznać, lecz świadomość tego, że nawet Merlin może się
mylić, jest pocieszająca. On i Ehdwyrd tak bardzo się cieszyli, że mahndraynów nie da się
skopiować w kontynentalnych domenach... Świątynia miała potrzebować co najmniej półtora
roku, zanim będzie w stanie stworzyć narzędzia i maszyny, które pozwolą rozpocząć własną
produkcję. A teraz facet, którego nie pozwolono mi zlikwidować, wyrychtował projekt, który
ma się pojawić na rynku najdalej za miesiąc.
Wyprostował się, odrzucając rysunki techniczne na blat biurka.
Odkrycie tego, co kombinują Zhwaigair z Fultynem, było warte poniesionego trudu
choćby dlatego, żeby zobaczyć minę Merlina, gdy Sowa powie mu o tym karabinie.

.V.
Okolice Thesmaru
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- N o, zabrało to tylko trzy pięciodnie dłużej, niż powinno - warknął Rainos Ahlverez.
Nabrał zwyczaju rzucać słowa krytyki ostrożnie. W tym momencie zwrócił się tylko do
kapitana Lattymyra i pułkownika Makyntyra. Dyskrecji tych dwóch był całkowicie pewien.
Poza tym i kapitan, i pułkownik sami mieli serdecznie dość tak zwanych „sojuszników”.
Na pewno jednak nie bardziej niż ja. W najlepszym razie tak samo jak ja.
Nie było to najbardziej pożądane podejście u głównodowodzącego armią maszerującą
ramię w ramię z sojusznikami w imię sprawy Kościoła Matki i Boga Jedynego. Tak się jednak
składało, że w danej chwili jemu najbliższe.
- Trzy pięciodnie to chyba lekka przesada, panie - odparł Makyntyr, marszcząc brew. -
Raczej dwa pięciodnie więcej, niż zajęłoby to nam.
- Być może - zagrzmiał Ahlverez - ale rozkazy i tak powinny były zostać wydane o cały
pięciodzień wcześniej. Wtedy udałoby się uniknąć sześciu tysięcy niepotrzebnych ofiar!
- Co racja, to racja - przyznał artylerzysta, którego układy łączące go z
głównodowodzącym znacząco się poprawiły od czasu rozpoczęcia ataku.
Wszyscy trzej zatrzymali wierzchowce na szczycie niewysokiego pagórka, skąd mogli
obserwować monstrualnych rozmiarów kolumnę przesuwającą się w dole. Wojsku
przewodziły oczywiście zwarte szeregi kawalerii Desnairu. Jakże mogło być inaczej?
Przecież dohlariańska jazda nadawała się do tego typu zadań. Co za idiotyzm. Z drugiej
jednak strony sensowniej było trzymać sojusznicze oddziały oddzielnie, zwłaszcza że ich
zaopatrzenie i logistyka działały w zupełnie inny sposób. Ale puszczenie przodem całej Armii
Sprawiedliwości to na pewno dzieło przypadku.
Tak samo jak dziełem przypadku było postawienie sir Fahstyra Rychtyra na czele
jednostek, które nadal oblegały Thesmar. Desnairski książę nie omieszkał wspomnieć o
ogromnym doświadczeniu Rychtyra w walce z heretykami, ale Ahlverez - podobnie jak
zapewne reszta jego armii - nie wątpił nawet przez sekundę, że głównodowodzący kierował
się nieco innymi pobudkami. Oblegani przez o wiele mniejsze siły obrońcy z pewnością
podkulą ogony pod siebie. I na pewno będą sobie siedzieli spokojnie za potężnymi
fortyfikacjami. Jak widać, nawet tak ogromne straty pośród własnej piechoty nie nauczyły
księcia Harless szacunku do wroga.
Tyle dobrego, że przez uprzedzenia Desnairczyka zostawiliśmy przy wejściu do kanału
kogoś kompetentnego, pomyślał Ahlverez z ponurą miną. A to znaczy, że nasze linie
zaopatrzeniowe z Dohlaru pozostaną nietknięte.
- Modliłem się do Chihiro, żeby nam pozwolono iść na czele tej kolumny - rzucił
zniżonym głosem kapitan Lattymyr, jakby obawiał się, że ktoś ich podsłucha na tym
bezludziu.
- Daj spokój, Lynkynie - zganił go Makyntyr. - Nie pomyślałeś o tym, iż nasza straż
przednia musi być tak potężna i waleczna, że wrogowie czmychną na sam jej widok?
Ahlverez uśmiechnął się pod nosem, choć wiedział, że powinien hamować wrogość
względem sojuszników. Na jego szczęście Lattymyr i Makyntyr mieli wystarczająco dużo
oleju w głowie, by nie okazywać tego - przynajmniej otwarcie - przed pozostałymi oficerami i
żołnierzami.
- Nie chodziło mi o siłę uderzeniową, mój panie - odparł Lattymyr - tylko o szybkość.
Rozbawienie zniknęło z twarzy jego rozmówcy, a Ahlverez przytaknął.
- Też o tym myślałem. Ich kwatermistrzów należałoby rozstrzelać, o ile sądy polowe nie
znalazłyby dla nich gorszej kary. - Skrzywił się. - Jak na armię zakochaną w koniach
dysponują zatrważająco małą liczbą wozów i zwierząt pociągowych.
- Może dlatego, że nikt u nich nie myśli o takich sprawach. - Makyntyr wzruszył
pogardliwie ramionami. - Moim zdaniem liczyli na to, że po drodze zdobędą wszystko, czego
im trzeba. Choć raporty, które nawet nam udostępniono, mówiły wyraźnie, że po tym, co
spotkało republikę, może być z tym problem. Tak my to odczytaliśmy w każdym razie. Z
drugiej strony oni wyruszyli dużo później od nas, a klimat Południowej Marchii pozwalał im
zakładać, że czego jak czego, ale traw to tu nigdy nie zabraknie. Tyle że mają o wiele więcej
kawalerii niż my, a konie, jak powszechnie wiadomo, żrą sporo. Powinni byli zabrać ze sobą
więcej wozów z paszą.
- Ale ich nie zabrali - skwitował krótko Ahlverez.
- Myślę, że książę Harless powinien zrozumieć, w czym rzecz, mój panie - wtrącił
Lattymyr, a jego przełożony zauważył, że choć pominął słowo „nawet” przed wymienieniem
tytułu i nazwiska sojusznika i nie dodał „już”, to wszyscy trzej usłyszeli oba te słowa. - Sir
Borys na pewno już to wie. Ale jeśli wierzyć porucznikowi Kahsimahrowi, niewiele może
teraz zrobić.
Ahlverez spojrzał na kapitana i uniósł jedną brew. Laimyn Kahsimahr, najmłodszy syn
księcia Sherachu, został przydzielony do sztabu sir Borysa Cahstnyra, kwatermistrza Armii
Sprawiedliwości. Aczkolwiek z tego, co wiedział Ahlverez, to Kahsimahr był jedynym
członkiem tego sztabu. I mimo że młodzik - mężczyzna miał zaledwie dwadzieścia parę lat -
był zarówno inteligentny, jak i pełen energii, to właściwie sprawiał wrażenie człowieka
przymierzającego się do opróżnienia zatoki łyżeczką do herbaty.
Cahstnyr był po siedemdziesiątce, a zawdzięczał swoją pozycję temu, że urodził się jako
brat księcia Sherkalu, któremu się upiekło, gdy doszło do wojny, dzięki temu, że był jeszcze
starszy od sir Borysa. Cahstnyr wydawał się porządnym człowiekiem, który brał swoje
obowiązki poważnie. Niestety miał mizerne pojęcie o tym, jak cedować te obowiązki na
innych. Rozmiary, a raczej brak sztabu oraz wyznaczenie kogoś tak niedoświadczonego do
wykonania zadań powierzonych jemu samemu pokazywały dobitnie, z jakim lekceważeniem
Desnairczycy podchodzą do kwestii zaopatrzenia swojej armii. Niekompetencja
kwatermistrzostwa z pewnością przyczyniła się, i to w całkiem niemałym stopniu, do
wcześniejszych porażek imperium z sąsiednią republiką, szkoda więc, że żołnierze nie
wyciągnęli z tych lekcji żadnej nauczki.
Jeszcze bardziej irytujący był fakt, że sam Kościół Matka zobowiązał się do
zaopatrywania desnairskiej armii. Do momentu minięcia Thesmaru wszystkie transporty
docierały do maszerujących wojsk kanałami i traktami. Teraz jednak większość zaopatrzenia
utknie w tym wąskim gardle, ponieważ książę Traykhosu wspaniałomyślnie odmówił
propozycji wikariusza Rhobaira, gdy ten zaproponował, że zapewni wyżywienie desnairskiej
armii. Dlaczego to zrobił, sir Rainos Ahlverez nie miał pojęcia, aczkolwiek przypuszczał, że
książę mógł sądzić, iż wojska imperium bez trudu podołają takiemu zadaniu. Nie rozumiał
jednak, co skłoniło wspomnianego arystokratę do uznania tej bzdury za prawdę.
Przyznaj sam, mogło być znacznie gorzej. Pomyśl o Harchończykach. Nasz korpus
kwatermistrzowski także nie wyglądał najlepiej, dopóki nie przeprowadziliśmy reorganizacji,
o czym doskonale wiesz. Masz ogromne szczęście, że znalazł się ktoś taki jak baron
Tymplahru. Zwłaszcza że nie chciałeś go widzieć na tym stanowisku...
Zmarszczył brwi. To było jedno z bardziej przykrych wspomnień, ale na szczęście ocknął
się wystarczająco szybko, tak samo jak w przypadku zmiany nastawienia do Makyntyra. Sir
Shulmyn Rahdrgyrz, baron Tymplahru, był mocno zaangażowany w budowę przedwojennej
floty, która na żądanie króla Rahnylda miała zdominować Zatokę Dohlariańską. Za zasługi
dla Korony i floty wyniesiono go do stanu szlacheckiego. Był zdolny, niespotykanie szczery i
do tego bardzo wierzący. Te trzy przymioty sprawiły, że książę Fernu wybrał go do
zorganizowania armijnego systemu zaopatrzenia, oczywiście pod czujnym okiem doradców
wikariusza Rhobaira. Ahlverez nie chciał go głównie z jednego powodu: baron był bliskim
współpracownikiem hrabiego Thirsku, a nawet jego przyjacielem.
Wykonał jednak zadziwiająco dobrą robotę, a gdy armia została posłana w pole, zgłosił się
na ochotnika (i został przyjęty, pomimo protestów Ahlvereza) na stanowisko głównego
kwatermistrza, by zarządzać ludźmi, których wcześniej wyszkolił. A sam fakt, że został
mianowany generałem - dwaj jego zastępcy zaś pułkownikami - był wymownym dowodem
różnic dzielących armie Desnairu i Dohlaru w kwestiach zaopatrzenia. Ahlverez doszedł więc
do wniosku, i to zanim doszło do połączenia z Armią Sprawiedliwości, że odrzucenie jego
protestów w sprawie barona Tymplahru było błogosławieństwem. Po tym, jak gościł u księcia
Harless i zobaczył na własne oczy desnairskie porządki, spędził calusieńką noc na
modlitwach, dziękując im za obdarzenie go większą inteligencją niż sojuszników.
- A cóż to nasz młody Kahsimahr miał do powiedzenia na ten temat? - zapytał po chwili
Lattymyra.
- Zacznijmy od tego, że jego intencją nie było atakowanie księcia Harless ani tym bardziej
Borysa, mój panie. Niemniej z pytań, które zadawał, wynikać mogło, że wiele by dał, żeby
pozwolono mu przeorganizować ich system na wzór naszego. Rzecz jasna, Desnairczycy nie
mają wystarczającej liczby smoków ani wozów, by mogli to zrobić, a gdyby nawet skądś je
zdobyli, zabrakłoby im doświadczonych wozaków i struktur potrzebnych do utrzymania
taboru. Z tego, co zostało powiedziane, a raczej z tego, co zostało niedopowiedziane, wynika
niezbicie, że sir Borys zaczyna sobie rwać włosy z głowy, ponieważ zrozumiał już, jak wielki
ma problem. Świadczyć może o tym również fakt, że ostatnio rozszerzył kompetencje
Laimyna, to znaczy porucznika Kahsimahra.
- Kompetencje? - prychnął Makyntyr. - Ileż tych kompetencji może mieć zwykły
porucznik?
- Nieco mniej niż kapitan, mój panie - odparł Lattymyr, uśmiechając się szeroko. Ahlverez
także zachichotał. - Naprawdę - dodał jego zastępca, poważniejąc. - Tak się składa, że
przedwczoraj na własne uszy słyszałem, jak opieprzał jakiegoś pułkownika.
- Pułkownika? - powtórzył zaskoczony Makyntyr.
- Tak, mój panie. Jednego z dowódców regimentu hrabiego Hennetu. Laimyn zgnoił go
jak się patrzy, oczywiście z zachowaniem pełnego szacunku dla szarży. Poszło o przewożenie
oficerskich bagaży w taborze kwatermistrzowskim. Ten pomysł chyba mu się nie spodobał.
Jego przełożeni roześmieli się, trochę wbrew woli, ale zbył ich reakcję wzruszeniem
ramion.
- Co ciekawe, rzeczony pułkownik przyjął tę burę, nie pyskując, sir Rainosie, dlatego nie
wątpię, że książę Harless czy hrabia Hennetu poparliby porucznika, gdyby doszło do większej
zawieruchy. Dlatego uważam, że oni naprawdę robią, co mogą, by poprawić sytuację.
Problem tylko w tym, że ta sprawa ich przerosła.
Ahlverez natychmiast spoważniał, gdy dotarło do niego, że kapitan mówi najprawdziwszą
prawdę.
W armii Dohlaru każdy regiment dysponował własnym taborem. Desnairczycy postawili
na centralizację. Wozy przypisane do dohlariańskich regimentów podążały za swoimi
macierzystymi jednostkami, bez względu na to, czy te poruszały się traktami czy bezdrożami.
A gdy zaopatrzenie kończyło się, zawracały do głównej kolumny transportowej, płynącej
zazwyczaj kanałami bądź jadącej drogami w pewnym oddaleniu od głównych sił. Jeśli był
czas, załadowywano je i odsyłano z powrotem do regimentów. Jeśli czasu nie było, woźnice
po prostu przesiadali się na załadowane już wozy.
Rozmiary i pojemność takich wozów z zaopatrzeniem - dobry smok potrafił uciągnąć do
trzydziestu ton ładunku - pozwalały na szybki przemarsz wojsk, ponieważ ludzie byli pewni,
że niczego im nie zabraknie. Teraz jednak, gdy brakowało wsparcia z kanałów, nawet
Dohlarianie będą musieli spowolnić tempo marszu do spokojnego kroku, z
dziesięciominutowymi postojami co godzinę. Jeśli któraś z jednostek musiała się zatrzymać,
natychmiast schodziła z traktu, aby pozostałe regimenty mogły ją minąć, nie narażając się
przy tym na utratę własnego zaopatrzenia.
Desnairczykom brakowało takiej elastyczności. Mieli tyle wozów, by wystarczyło ich na
przewiezienie amunicji i żywności, ale nie dysponowali niczym, co można by wykorzystać do
transportowania paszy dla niemal stu tysięcy koni, pięćdziesięciu tysięcy sztuk bydła
rzeźnego i wszystkich zwierząt pociągowych. Kolejnym problemem było wysyłanie
istniejącego transportu po kolejne zaopatrzenie. Każdy z zaprzęgów musiał pojechać na sam
koniec gigantycznej kolumny. Kawalerzyści próbowali wykarmić konie, pozwalając im się
paść na okolicznych łąkach. Kwatermistrz robił to samo z bydłem. Pora roku była jednak zbyt
późna, furażerzy znajdowali resztki zboża na zaniedbanych polach, których właściciele w
większości nie obsiali tego roku, ponieważ zostali wysiedleni albo sami uciekli z tej
prowincji. To znaczyło, że będą szanse na jakie takie wyżywienie ludzi, aczkolwiek pod
warunkiem robienia długich postojów, potrzebnych na częsty wypas i przeszukiwanie
opustoszałych wiosek. A ziemie Południowej Marchii nie były zbyt gęsto zaludnione.
Thesmar od celu ich wędrówki, czyli Fortu Tairys, dzieliło ponad osiemset mil w linii prostej.
Tutejszy trakt, zbudowany dokładnie według wskazówek Pisma, kończył się jednak w
mieście Kharmych, a dalej nie było już tak porządnych dróg drugiej kategorii, jak w
ościennych, bardziej ludnych domenach. To znaczyło, że cała Armia Shiloh będzie musiała
maszerować krętymi polnymi drogami, jak ciągnący się na wiele mil wąż.
Lepiej zorganizowane i dysponujące własnym taborem jednostki Ahlvereza mogły
przebyć nawet pięćdziesiąt mil w ciągu jednego dnia marszu traktem albo dwadzieścia, gdy
musiały iść polną drogą. Niestety Dohlarianie utknęli za armią księcia Harless, która z trudem
wyrabiała normę dwudziestu mil na trakcie, o ile nie urządzała nadprogramowych postojów,
by rozesłać po okolicy furażerów i nakarmić konie. Regimenty piechoty utworzyły
siedemnastomilową kolumnę, lecz razem z taborami, artylerią, bydłem i wszystkimi tymi
ludźmi, którzy wlekli się za arystokratami z kadry oficerskiej, jej długość wynosiła ponad
dwadzieścia siedem mil, mimo że starano się prowadzić stada poboczami, przynajmniej tam,
gdzie było to możliwe.
A to oznacza, że w takim tempie marszu straż tylna armii księcia Harless rozbija
obozowisko siedem mil za miejscem, w którym noc wcześniej spała jego straż przednia.
Moglibyśmy przesiedzieć pod Thesmarem jeszcze cały pięciodzień, a i tak byśmy ich
przegonili.
Nie mogli tego jednak zrobić, co było oczywiste. Sojusznik odebrałby to jako zniewagę i
nabijanie się z jego powolności. Dlatego wyruszyli wczoraj około południa, gdy ariergarda
armii księcia Harless znikała z pola widzenia okopanych heretyków.
- Chyba masz rację, Lynkynie - odezwał się w końcu. - Jestem pewien, że robią co w ich
mocy. A my powinniśmy im w tym pomagać. Sugerowałem to księciu Harless, ale...
Ugryzł się w język, zanim powiedział, że głównodowodzący wydawał się bardziej
skupiony na obronie honoru desnairskiej armii niż przyjęciu pomocy, której desperacko
potrzebował. I że ten młody smarkacz Fyrnach nie okazał się specjalnie pomocny. Cokolwiek
tam sobie książę myślał o honorze imperium, nastawienie jego młodego krewniaka nie
pozostawiało żadnych wątpliwości, a pomimo niskiej rangi gnojek ten mógł narobić
ogromnych szkód, manipulując harmonogramami księcia bądź też doborem raportów, jakie
należało mu przedstawiać.
- Zróbmy zatem co w naszej mocy - dodał, przenosząc wzrok na oddalającą się od
Thesmaru gigantyczną kolumnę. - Jeśli doczekamy chwili, gdy książę poprosi nas o
wspomożenie wysiłków sir Borysa i młodego Kahsimahra, zrobimy to. A ty, Lynkynie,
przypomnij mi, że powinienem dzisiaj wieczorem porozmawiać z sir Shulmynem.
- Oczywiście, mój panie.
.VI.
Kanał Świętego Bahzlyra
Rzeka Tarikah
Prowincja Tarikah
Republika Siddarmarku

- No, to dopiero przeklęty bałagan! - skomentował Sygmahn Dahglys, patrząc na rwącą


wodę. Następnie wzdrygnął się i obejrzał przez ramię na księdza Avry’ego Pygaina. - Proszę
o wybaczenie, ojcze.
- Nasłuchałem się gorszych rzeczy, mistrzu Dahglysie. Brązowowłosy i brązowooki
członek zakonu Chihiro miał zdumiewająco długie kończyny jak na swój wzrost. Chodząc,
przypominał bociana - przynajmniej zdaniem Dahglysa - a do tego roztaczał wokół siebie
ważniacką urzędową atmosferę. Nie mogło to dziwić u kogoś, kto był członkiem zakonu
Chihiro, którego znaczną część stanowili urzędnicy i gryzipiórki. Na szczęście był do tego
inteligentny i skuteczny w działaniu, a pełnił, ni mniej, ni więcej, tylko funkcję sekretarza
arcybiskupa Arthyna Zagyrska.
- Szczególnie w minionym roku - dorzucił ksiądz z westchnieniem. - I nawet z mniej
ważnych powodów.
- Trzeba będzie niezłego skurczybyka, żeby zapanował nad tym chaosem. Racz wybaczyć
ponownie, ojcze - zauważył zgodnie Sairahs Mahkgrudyr.
Ten jasnowłosy pilot Służby Kanałowej splunął teraz prosto do wody, dając wyraz swemu
niesmakowi. Z jego lodowo niebieskich oczu przebijała nienawiść człowieka, który
trzydzieści pięć lat życia spędził na pilotowaniu barek po liczących tysiące długości kanałach,
które Pismo nakazywało utrzymywać w dobrym stanie, a nie niszczyć bezmyślnie.
- Ci, co to zrobili, znali się na swojej robocie - dorzucił Wyllym Bohlyr przez zęby
zaciśnięte na fajce. - Zupełnie jak w Fairkynie... - Potrząsnął głową. - Zmyślnie podłożyli te
ładunki wybuchowe, no nie?
Dahglys pomyślał, że siwowłosy nadzorca śluzy, któremu heretycy już wcześniej odebrali
pracę w Fairkynie, ma rację, i sam dalej wodził spojrzeniem doświadczonego inżyniera po
zniszczonej śluzie.
Szeroki, pełen mętnej wody rów, który mieli przed sobą i który pienił się od żółtawych
grzywaczy, niegdyś nosił szumne miano Kanału Świętego Bahzlyra, ciągnął się na odcinku
czterech mil i był jedną z części systemu transportowego rzeki Tarikah. Skracał
jedenastomilowe zakole, oszczędzając barkom sześciu dodatkowych mil żeglugi i pozwalając
uniknąć aż trzech płycizn, które każda jednostka większa od łodzi wiosłowej musiałaby
pokonywać za pomocą nieistniejących w tym miejscu śluz. W odróżnieniu od kanałów z Ziem
Świątynnych, których dna i ściany formowano z betonu, albo leżących dalej na południe
najnowszych kanałów Republiki Siddarmarku, które budowano z cegieł, tutaj zastosowano
naturalny kamień, kształtowany ręcznie i układany za pomocą zaprawy. Z powodu dużej
różnicy poziomów, sięgającej nawet czterdziestu stóp, wyposażono go w dwie śluzy, po
jednej na każdym końcu. To je właśnie wysadzili heretycy. Ułomki wielkich kłód prawiedębu,
z których zrobiono wrota górnej śluzy, wciąż wisiały na zawiasach, przepływająca pomiędzy
nimi woda burzyła się, trafiając na nie, i płynęła dalej mocno spieniona. Ładunki założono
także na ścianach komory, niszcząc ich duże połacie i posyłając gruz na dno. Jakby tego było
mało, heretycy podłożyli jeszcze trzy ładunki w samym kanale, rozwalając jego ściany także
tam.
Niepowstrzymany, rwący nurt dokończył dzieła zniszczenia.
- Największym problemem jest erozja - powiedział Dahglys. - Po wysadzeniu wrót i
komory rozpętało się piekło, woda zniszczyła wszystko, co znalazło się na jej drodze. A
spiętrzenie za groblą tylko potęguje problem. Obawiam się, że będziemy musieli zrobić w niej
wyłom, żeby rozładować to spiętrzenie. Dopiero wtedy można będzie myśleć o zaczęciu
odbudowy.
Odwrócił wzrok od zniszczonej śluzy i przeniósł go na szeroką groblę wrzynającą się w
nurt rzeki. Przed atakiem woda przelewała się spokojnie przez ten wysoki na dziesięć stóp
wał. Usypano ją tutaj, by spiętrzała wodę, tworząc szerokie na pięć mil rozlewisko, które
miało zasilać kanał w przypadku dość rzadkich w tej okolicy, ale mimo wszystko
występujących susz. Nawet jednak w normalnych warunkach ogromna różnica poziomów na
kanale wymagała tłoczenia do niego dodatkowej wody, zwłaszcza pod koniec lata, gdy barki
ze zbożem krążyły po nim bez końca. Poza tym grobla pozwalała zasilać liczne koła wodne
znajdujące się na południowym brzegu, a także kilka młynów i manufaktur.
Te ostatnie zamieniły się teraz w poczerniałe zgliszcza, także za sprawą heretyków, a
wody przelewającej się przez groble było więcej niż zazwyczaj. Nawet po otwarciu
wszystkich przepustów nadal wypełniała kanał, niszcząc wysadzone ściany. Nurt działał jak
koparka, porywając ze sobą pojedyncze kamienie, a potem zasysał znajdującą się za nimi
ziemię.
- Czy wysadzimy groblę, czy nie, i tak będziemy musieli zacząć od zamknięcia górnego
wlotu - dodał Dahglys, opierając dłonie na biodrach. - Na to trzeba będzie czasu i ludzi, a nie
mamy ani jednego, ani drugiego, więc nie zakończymy tych prac przed pierwszymi śniegami.
Jego towarzysze spojrzeli po sobie ponuro. W końcu ktoś wyartykułował to, co wiedzieli
od samego początku. Problem jednak w tym, że otrzymali rozkaz zakończenia prac przed
nastaniem zimy, a wydał go sam wielki inkwizytor.
- Ojciec Tailahr zacznie nam wysyłać prefabrykaty wrót już w następnym pięciodniu -
kontynuował tymczasem Dahglys. - Obie komory zostały tak zniszczone, że trzeba będzie
trzech albo czterech pięciodni, by je odgruzować i zamurować wyrwy. Potem musimy
zawiesić nowe wrota, zainstalować kołowroty i zawory, nie mówiąc o całej reszcie sprzętu. A
zostaje nam jeszcze naprawienie niemal trzech mil samego kanału. - Potrząsnął głową,
spoglądając na Pygaina. - Materiału nam nie zabraknie, z tego, co widzę, ale mamy tutaj za
mało ludzi, ojcze.
- W okolicy nigdy nie było wystarczająco wielu mieszkańców, by obsadzić nimi wszystkie
kanały w prowincjach Tarikah i Lodowatych Wichrów - odparł Mahgrudyr, wzdychając
ciężko. - Każdej wiosny ściągaliśmy tutaj ludzi ze wschodu.
- W tym roku nie ma na to szans - stwierdził Bohlyr ponurym głosem.
- Mogę sprowadzić pewną liczbę robotników z Krain Granicznych - zaproponował
inżynier - ale to nie wystarczy. Nie mówiąc już o tym, że trochę to potrwa, więc i tak nie
wyrobimy się zgodnie z harmonogramem.
Spojrzeli sobie raz jeszcze w oczy. Żaden z nich nie musiał dodawać, że przekazanie tej
wiadomości wielkiemu inkwizytorowi nie jest najlepszym pomysłem.
- Czy arcybiskup Arthyn nie mógłby nam jakoś pomóc, ojcze? - zapytał w końcu inżynier
i zobaczył, że twarz duchownego tężeje.
- Byłbym mocno zaskoczony, gdyby w Tarikah ocalał co trzeci człowiek - odpowiedział
wolno Pygain. - Zebraliśmy ocalałych w większych miastach i wioskach, aby można ich było
wyżywić z tego, co zasieją. Pogoda na szczęście dopisała tego lata, więc wygląda na to, że
zbiory będą dobre, o ile da się je zebrać w porę, ale do tego także trzeba wielu par rąk. Jeśli
zabierzemy stamtąd ludzi, reszta pomrze w zimę jak ich krewniacy w zeszłym roku.
- Obawiam się, że tak jest teraz wszędzie. - Dahglys także westchnął. - Może nie aż tak źle
jak tutaj, ale też niewiele lepiej... - Twarz mu poczerwieniała, gdy przypomniał sobie
widziane po drodze opuszczone gospodarstwa i wymarłe wsie, nieobsadzone pola i puste
pastwiska, poznaczone gęsto pobielałymi kośćmi padniętego bydła. - A siły roboczej trzeba
także w kopalniach i manufakturach produkujących broń dla naszej armii, nie mówiąc już o
tym, że musimy pracować podczas żniw. Ale to nie zmienia postaci rzeczy. Bez rąk do pracy
nie ma sensu zaczynać tych robót przed wiosną. A jeśli nie skończymy roboty przed
wiosennymi roztopami, wszystko się przedłuży do końca kwietnia albo nawet maja.
Zapadła jeszcze bardziej grobowa cisza. Każdy z nich wiedział, że los Armii Sylmahna
zależy od wznowienia ruchu na tym szlaku. Zima zamknie te kanały z końcem listopada bez
względu na to, co zrobią ludzie, więc strach pomyśleć, co czeka żołnierzy biskupa
Bahrnabaia, gdy zacznie padać śnieg. W tym momencie otrzymywali zaopatrzenie
ciągnionymi przez smoki wozami, ale dopiero zaczynała się jesień. Gdy mróz zetnie wody, a
śnieg zasypie trakty, trzeba będzie zabrać smoki na południe, gdzie te ciepłolubne stworzenia
będą miały szanse na przetrwanie zimy. Zaopatrzenie jednostek biskupa stopnieje wtedy
dramatycznie, a nikt z nich nie miał wątpliwości, że heretycy zrobią wszystko, by
doprowadzić do jeszcze większej katastrofy.
- Chyba jest sposób - rzucił w końcu Pygain.
Jego ciepłe zazwyczaj spojrzenie zlodowaciało, minę też miał teraz bardzo ponurą. Gdy
jego towarzysze spojrzeli na niego' uważniej, skrzywił się mocno.
- Mogę porozmawiać z ojcem Zherohmem - wydukał w końcu, na co Dahglys zacisnął
zęby.
Ojciec Zherohm Clymyns był schuelerytą pracującym w sztabie biskupa Wylbyra
Edwyrdsa, generalnego inkwizytora prowincji Lodowatych Wichrów, Nowa Północna,
Międzygórze, Hildermoss i Marchii Zachodniej. To dawało mu pełną władzę nad wszystkimi,
którzy zostali oskarżeni o herezję i apostazję... to on wysyłał na Kary Schuelera każdego,
komu udowodniono winę.
Do tej pory tylko naprawdę nielicznym udało się uniknąć tego losu.
Clymyns był jednym ze specjalnych inkwizytorów Edwyrdsa, odpowiedzialnym za
wyszukiwanie tych, którzy zdołali ukryć przed Kościołem swoje związki z heretykami.
Sądząc po liczbie owych utajonych apostatów, których zawlókł przed oblicze kościelnych
trybunałów, musiał być bardzo dobry w swojej robocie. Dahglys wiedział jednak, że należy
on do grona tych kapłanów, którzy uważają, że heretycy mogą i powinni pocierpieć za życia,
zanim zostaną posłani w ognie piekielne. Swego czasu mówił nawet, że trzymani w
inkwizycyjnych obozach koncentracyjnych skazańcy mogliby być wykorzystywani jako
darmowa siła robocza. Nie chodziło tu bynajmniej o pokazanie, że ludzie, którzy odwrócili
się od Boga i Jego archaniołów, mają jakieś prawa, tylko o prostą konstatację, że czekających
na Kary Schuelera można wykorzystać do odbudowy tego, co zostało zniszczone podczas
świętej wojny, której nie byłoby przecież, gdyby nie herezja.
Dahglys rozumiał taką argumentację, ale czuł się dziwnie, gdy tylko pomyślał, że miałby
kierować niewolnikami, których i tak skazano już na śmierć. Podejrzewał też, że Inkwizycja
przyśle z nimi swoich nadzorców, a metody kontroli stosowane przez takich ludzi były z
pewnością bezwzględne i okrutne. Clymyns nie krył przecież, że jego zdaniem można ich
zaharować na śmierć. Jakie ma to bowiem znaczenie, skoro ich dusze i tak będą się smażyć w
piekle po kres czasów? Nikt nie będzie marnował na nich jedzenia ani ciepłego odzienia, nie
mówiąc już o zapewnieniu dachu nad głową czy opieki uzdrowicieli. Przecież ci dranie sami
wykluczyli się z grona dzieci Boga.
Sygmahn Dahglys był lojalnym synem Kościoła Matki. Miłował Boga i archaniołów, był
wierny ich naukom i oddany ciałem i duszą walce z herezją. Jednakże na samą myśl, że
miałby uczestniczyć w procesie karania apostatów metodami Clymynsa, robiło mu się
niedobrze.
Księga Schuelera mówiła wyraźnie, że takich ludzi należy poddać Karom. To było
okrutne, ale tego przecież chciał sam Bóg, a rolą Inkwizycji było nie tylko karać grzeszników,
ale także wyrywać ich z objęć Shan-wei, zanim zostaną straceni. Sama idea, że ktoś może
przeciwstawiać się Bogu, skazując się na takie cierpienia, napawała Dahglysa przerażeniem,
lecz Pismo mówiło wyraźnie, że nie można odpuszczać takich win. Żaden lojalny syn
Kościoła nie mógł odmówić uczestnictwa w tym procesie.
Jeśli to prawda, trzeba będzie ustąpić. Niech Inkwizycja i Kościół Matka okażą tym
skazańcom choć tyle litości. Niech spędzą czas, jaki im pozostał na Schronieniu, bez
wiecznego lęku. Ci, którzy służą z oddaniem Bogu, nie powinni się przecież zniżać do
poziomu sług Shan-wei.
Ciekawe, kto odważy się powiedzieć to Clymynsowi albo arcybiskupowi Wyllymowi? Może
ty, Sygmahnie? Przeciwstawisz się woli wielkiego inkwizytora? Zakwestionujesz metody
działania Inkwizycji, jakkolwiek wydają się nieludzkie, skoro tylko takim sposobem można
wygrać świętą wojnę? Dopuścisz do tego, że strach przed zobaczeniem tych okropności
uniemożliwi odbudowę kanału, który musi działać, żeby Armia Sylmahna mogła powtrzymać
legiony piekieł?
- Ilu ludzi może nam przysłać ojciec Zherohm? - usłyszał zadawane jego głosem pytanie.
- Tego nie wiem - przyznał Pygain. - W obozie w Traymos przebywa w tej chwili około
dwudziestu tysięcy więźniów. A ten znajduje się najbliżej.
Dahglys pokiwał głową. Traymos leżało na południowym brzegu Jeziora Jaszczurkota,
jakieś sto mil od tego kanału, ale... robotników można dowieźć niemal na miejsce barkami. Z
tych dwudziestu tysięcy więźniów jedna trzecia to pewnie dzieci, zbyt młode, by sprostać
zadaniu, lecz nawet w takim razie...
- Trzeba będzie ich karmić i zbudować im jakieś schronienia.
- Porozmawiam z jego eminencją. - Mina Pygaina była jeszcze bardziej zacięta, choć
wydawało się to niemożliwe. - Jestem pewien, że będzie się upierał przy tym, by robotnicy
mieli jak najlepsze warunki...
Czyżby arcybiskup Arthyn nie był wielkim wielbicielem ojca Zherohma? Dahglys
próbował zachować neutralny wyraz twarzy. Dobrze wiedzieć. Jest zatem szansa na ocalenie
własnego sumienia. Pracując dla ciebie, będą mieli o wiele lepiej, niż siedząc w obozie
Inkwizycji. Shan-wei! To może być prawda.
- Dobrze, ojcze - odparł, wzdychając. - Lepiej jedź i wybadaj sprawę. Ja tymczasem
skieruję wiadomość semaforową do Syjonu i poproszę ojca Tailahra, żeby zaczął wysyłać
materiały.

.VII.
Greentown
Farma Traylmyna
oraz
Maiyarn
Prowincja Midhold
oraz
Guarnak
Prowincja Międzygórze
Republika Siddarmarku

- Zwolnij, zwolnijże, człowieku! - krzyknął pułkownik Walkyr Tyrnyr. - Nie sposób cię
zrozumieć. A nawet jeśli, ja nie rozumiem cię ani w ząb!
Tyrnyr, dowódca 16. Regimentu Kawalerii Armii Boga, rzadko się żołądkował, jednakże
w tym akurat momencie był pełen goryczy, za co nikt nie mógł go winić. Za sprawą silnego
akcentu i szybkiego wyrzucania z siebie słów przez milicjanta raportu nie dało się zrozumieć
- a przynajmniej uchwycić - szczególnie że to, co mówił, nie mieściło się w głowie.
- Zajęli Chestyrvyl. - Milicjant zaczerpnął tchu i zmusił się, aby zwolnić przekaz, choć nic
nie mógł poradzić na swój wiejski akcent, który nastręczał Tyrnyrowi chyba najwięcej
trudności. - Góra tuzin ludzi salwowała się ucieczką, a teraz wysłali jeszcze kolumnę z
Chestyrvylu do Charlzvylu. Są już mniej niż trzydzieści mil od Maiyamu nad kanałem, a to
sami żołnierze zawodowi Charisu, można to poznać po umundurowaniu! Jest ich ze
trzydzieści albo i czterdzieści tysięcy, pułkowniku!
Tyrnyr zerknął ponad biurkiem na majora Ahrthyra Wyllymsa, swego zastępcę, który był
równie zaskoczony jak on sam. Co nie było wielką pomocą w tej sytuacji.
- Czterdzieści tysięcy? To niemożliwe - stwierdził pułkownik, odwracając się znowu do
milicjanta. - Heretycy mieli góra trzydziestotysięczną armię na przełęczy Glacierheart, a teraz
w dodatku są częściowo związani walką z naszymi siłami na południowym brzegu Jeziora
Wyvern.
Chyba że, odezwał się cienki głosik w jego głowie, zdążyli ściągnąć do Siddaru posiłki, a
nasi szpiedzy nic jeszcze o tym nie wiedzą. A skoro już mowa o tym, czego nie wiemy...
- Dlaczego nikt nam o nich nie doniósł, zanim zrobili taki szmat drogi wzdłuż kanału? Od
Jeziora Wyvern do tego miejsca jest prawie osiemset mil w linii prostej, a przecież nawet ci
heretycy Charisjanie nie potrafią latać! Ktoś musiał ich zauważyć. Jakim cudem nikt nie
przekazał do kwatery głównej, że dostali się tak daleko na wschód od przełęczy Glacierheart?
- Skąd mam to wiedzieć? - Milicjant przybrał rozgoryczony ton. - Major Bryskoh
dowiedział się o nich teraz, od pułkownika Tahlyvyra z Maiyamu, za pośrednictwem łodzi
płynącej w górę rzeki i na wskroś jeziora. Pułkownik Cahstnyr usłyszał o tym dzięki
semaforowi. A że pomiędzy Greentown a tym miejscem nie ma ani jednego semafora,
wysłano z wiadomością mnie.
Tyrnyr chrząknął i uniósł jedną rękę na poły uspokajającym gestem. Powinien był sam o
tym pomyśleć. To, że w dalszym ciągu nie mógł pomieścić w głowie najnowszych informacji,
nie było żadnym usprawiedliwieniem. Natomiast fakt, że wiadomość pochodziła od
Haimltahna Bryskoha, sam w sobie czynił ją interesującą na tyle, że powinna jednak zmieścić
mu się w głowie.
Bryskoh, który dowodził pierwszym regimentem milicji Greentown, nie miał formalnego
przygotowania wojskowego, ale w żadnym razie nie był głupcem. Przed Powstaniem
zajmował się gospodarką i młynarką, a następnie został przywódcą Wiernych w okolicach
miasteczka Greentown, gdzie rzeka Międzygórze wpływała z północy do jeziora Grayback.
Jego oddział składał się niemal wyłącznie z ochotników, cywilów, takich jak ten wieśniak,
którego uczyniono gońcem, ale że mieli prawie rok na wdrożenie w swoich szeregach
dyscypliny, stali się bardziej wojskową formacją aniżeli niektóre bandy pseudożołnierzy
walczących w imieniu Kościoła Matki. Zawsze gotowi spełnić swój obowiązek, jakkolwiek
byłby on ponury, jeszcze ani razu nie doprowadzili do złamania dyscypliny w swoich
szeregach.
Lyndahr Tahlyvyr, głównodowodzący milicji w Maiyamie, był jednym z nielicznych
oficerów Wiernych, którzy mogli się poszczycić przygotowaniem wojskowym jeszcze z
czasów przed Powstaniem, co w gruncie rzeczy przesądziło o jego eksponowanym
stanowisku. W przeciwieństwie do Bryskoha był wcześniej porucznikiem w armii Republiki
Siddarmarku, i to całkiem niezłym, z tego, co udało się ustalić Tyrnyrowi. To była dobra
wiadomość. Zła zaś była taka, że dowodził swym niepełnym pod względem składu
osobowego „regimentem” od niecałego miesiąca. Regiment ów składał się z takich samych
ochotników jak pierwszy z Greentown, ale był jeszcze gorzej wyposażony niż ludzie
Bryskoha, a Tahlyvyr dodatkowo miał niewiele czasu na zaprowadzenie dyscypliny, która
gwarantowała spójność działania.
Był też jeszcze „pułkownik” Brysyn Cahstnyr, dowódca trzeciego regimentu z
Międzygórza, który stacjonował w Charlzvylu, człowiek awansowany na ten stopień przez
samego siebie. Cahstnyr i jego ludzie - podobnie jak zbyt wielu na gust Tyrnyra „rangersów”
działających przeciwko heretykom na terenie Midhold i Międzygórza - byli niewiele lepsi od
rozbójników. Daleki był od odsądzania ich od czci i wiary za gorliwość, którą przejawiali, i
próby wytrzebienia herezji i apostazji choćby mieczem i ogniem, ale wiedział, że sporo czasu
trawili na najazdy na samotne gospodarstwa i małe wioski, gdzie wyłapywali heretyków,
skazywali ich na śmierć na stosie, po czym wykonywali egzekucje, zamiast przeznaczyć ten
czas na ćwiczenia i musztrę.
Walkyr Tyrnyr ani myślał płakać po straconych heretykach. A nawet jeśli ofiary najazdów
Cahstnyra nie były heretykami, w ich interesie leżało rozpropagowanie tej informacji przed
tym, zanim „rangersi” się nimi zainteresowali. Skoro już o tym mowa, cała republika
stanowiła jedno wielkie gniazdo herezji - w przeciwnym razie wielki inkwizytor nigdy nie
ogłosiłby Miecza Schuelera. Przyszła najwyższa pora, aby wyplenić całe to towarzystwo,
kładąc raz na zawsze kres zepsuciu i korupcji. Aczkolwiek w Księdze Schuelera nie było ani
słowa na temat gwałtów i plądrowania oraz innych brutalnych metod, które uskuteczniał
Cahstnyr ze swoimi ludźmi, zadając kłam dyscyplinie i skuteczności oddziałów wojskowych.
Tyrnyr wolałby, aby ludzie tego pokroju trzymali się jak najdalej od niego i jego oddziałów,
dzięki czemu nadmierny... entuzjazm nie udzielałby się zawodowym żołnierzom.
Oczywiście przez ostatni raport powstawało również pytanie, co stało się z majorem
Kahlvynem Rydnauyrem. Jego piąty regiment rangersów z Międzygórza - kimkolwiek byli ci
ludzie i ilu ich było - miał pełnić rolę garnizonu pilnującego ruin Chestyrvylu, leżącego na
południowym skraju jeziora. Major i Cahstnyr byli bardzo podobni do siebie. Tyrnyr nie
tęskniłby za żadnym z nich, gdyby przytrafiło im się coś strasznego, a to chyba miało miejsce
w przypadku Rydnauyra. Jakkolwiek spojrzeć na tę sprawę, rangersi mieli najlepsze
rozeznanie w terenie i znali wschodnią część Międzygórza i południowy Midhold lepiej niż
ktokolwiek inny, więc jakim cudem ci Charisjanie, czy kto to tam był, zdołali zaatakować z
zaskoczenia?
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tą sprawą, ponieważ ani Bryskoh, ani Tahlyvyr nie
byli ludźmi, którzy wysyłają histeryczne wiadomości, zanim sprawdzą, czy coś jest na rzeczy.
Cahstnyr to zupełnie inna sprawa, a Bryskoh po prostu przesłał dalej wieści, które otrzymał
od niego i Tahlyvyra. Wielka szkoda, ponieważ to on był z tej trójki milicyjnych dowódców
najbardziej doświadczony i najrozsądniejszy. Tyrnyr o wiele bardziej wierzyłby w treść tego
raportu, gdyby był sygnowany przez Bryskoha, a któryś z pozostałych wiernych przekazał go
dalej.
Mimo to słowa posłańca brzmiały całkiem sensownie. Główna linia semaforowa biegła
wzdłuż traktu od Allyntyn do Charlzvylu, gdzie jakieś dwieście pięćdziesiąt mil od jeziora
Grayback zbiegały się rzeki Północne i Południowe Międzygórze. Stamtąd posuwała się na
południe, do Braistyn i dalej do samego Siddaru, okrążając jezioro. Greentown natomiast
służyło za zapasową podstację. Linia na południe od Braikstyn została spalona przez
Wiernych na początku Powstania i do tej pory nikt jej nie odbudował, więc Charlzvyl robiło
teraz za stację końcową, co tylko wzmagało paniczne uczucie odizolowania Cahstnyra.
Regiment Tyrnyra stacjonował natomiast na południe od Greentown, ochraniając linię
łączącą to miasto z Maiyamem. W tej wiejskiej okolicy nie istniały nigdy stacje semaforowe,
więc żołnierze byli odcięci od najszybszego systemu przekazywania informacji. Pułkownik
Bairystyr, dowodzący siedemdziesiątym trzecim regimentem kawalerii i najstarszy oficer w
łańcuchu dowodzenia po biskupie Bahrnabaiu, znajdował się aktualnie na południowy
wschód od gór Kalgaran, a jego kwatera główna mieściła się tuż obok stacji semaforowej
biegnącej na północ od Greentown, więc pewnie już dawno otrzymał wieści od Bryskoha.
Szkoda więc, że łódź płynąca do Greentown, ta wysłana przez Tahlyvyra, nie przewiozła
wiadomości dla Tyrnyra, bo mógł dostać ją znacznie szybciej. Niewykluczone też, że
Tahlyvyr wysłał innego kuriera do pięćdziesiątego trzeciego regimentu pułkownika Bryntyna
Pahlmaira, który stacjonował na północ od Maiyamu. Chociaż zważywszy na wszystkie
okoliczności, było to mało prawdopodobne.
- Znajdź kuriera - polecił majorowi Wyllymsowi, nie odrywając wzroku od mapy. - Niech
przekaże pięćdziesiątemu trzeciemu informacje, które właśnie otrzymaliśmy.
- Tak jest.
To była najprostsza część zadania, pomyślał pułkownik. A jakie będzie twoje następne
posunięcie?
Przesunął palcem po linii, wzdłuż której na rozkaz biskupa Bairystyr rozmieścił patrole
konne. Ta linia miała niemal trzysta mil długości, a strzegło jej zaledwie tysiąc ludzi. Ich
zadaniem było wykrycie i zidentyfikowanie każdego heretyckiego oddziału, który chciałby
wejść do Midholdu, a w drugiej kolejności wspomaganie jednostek wiernych, takich jak
pierwszy regiment z Greentown i milicja z Maiyamu - nie wspominając o rangersach
Cahstnyra - w przeprowadzaniu czystek wyznawców Shan-wei. Biskup Bahrnabai nigdy nie
wydał im rozkazu powstrzymania oddziałów wroga liczących „czterdzieści bądź nawet
pięćdziesiąt tysięcy” ludzi, ale oczekiwał, że spowolnią albo znacznie powstrzymają mniejsze
jednostki Charisjan. Dlatego rozmieścił pod Allyntynem dywizję Port Harbor, dowodzoną
przez biskupa Zhaksyna, i dywizję Święty Fraydyr, dowodzoną przez biskupa Qwentyna
Preskyta. To one miały walczyć z siłami, których ludzie Bairystyra nie mogli powstrzymać.
Niestety miasto to leżało trzysta pięćdziesiąt mil na północny wschód od Greentown, więc
jego garnizon nie miał najmniejszych szans na udzielenie pomocy jednostkom Tyrnyra.
A on i jego koledzy dowodzący innymi regimentami zostali zmuszeni do podzielenia
swoich ludzi na oddziały szybkiego reagowania. Jego kwatera główna znajdowała się
czterdzieści mil na północny zachód - w sumie bardziej na północ niż na zachód - od
Maiyamu, gdzie stacjonowały dwie z czterech kompanii, którymi dowodził. Kapitan Ahdym
Zhadwail, dowodzący pozostałymi dwoma kompaniami, stacjonował trzydzieści mil dalej na
zachód, aby jak najszczelniej blokować dziewięćdziesięciomilowy pas podlegający
szesnastemu regimentowi kawalerii. Siedemdziesiąty trzeci regiment Bairystyra pilnował
swojego, identycznego pasa terenu u podnóży gór Kalgaran, a pięćdziesiąty trzeci regiment
pułkownika Pahlmaira ostatniego odcinka za Maiyamem. Na miejscu Bairjrstyra Tyrnyr
ustawiłby swój regiment na samym środku tej linii, ale zważywszy na czas, jakiego kurier
Bryskoha potrzebował na przekazanie wiadomości, być może jego kolega doszedł już do tego
wniosku, choćby dlatego, że zrozumiał, jaką przewagę daje mu stacjonowanie w pobliżu
stacji semaforowej.
To jednak niewiele pomoże, jeśli heretycy zdecydują się uderzyć pełną siłą na Maiyam.
Zwłaszcza że podeszli już tak blisko tego miasta. Być może dotarli nawet na przedmieścia - i
rozbili garnizon pułkownika Tahlyvyra, zanim on otrzymał ten raport.
Jeśli nawet założą, że kolumna wojsk maszeruje na Charlzvyl, i tak nic na to nie mogę
poradzić, ponieważ znajdujemy się zbyt daleko. Chastnyr będzie problemem Bairystyra, i
dobrze. Ja odpowiadam za Greentown, tak bowiem stanowią rozkazy, za to Bryskoh jest na
razie w najbezpieczniejszym położeniu. Nawet jeśli wróg zdążył już zająć Maiyam, będzie
musiał iść jeszcze dwieście mil wokół jeziora i sforsować rzekę, by mu zagrozić, i to przy
założeniu, że Tahlyuyr nie zdążył wysadzić śluz, zanim został wyparty z miasta. Zatem
najrozsądniejszym ruchem byłoby skoncentrowanie sił i sprawdzenie, co wydarzyło się - bądź
nie - w Maiyamie.
- Dobrze, Ahrthyrze. - Przeniósł wzrok na zastępcę. - Gdy będziesz przekazywał
wiadomość pułkownikowi Pahlmairowi, powiadom go, że wysyłam trzecią i czwartą
kompanię do Maiyamu. Sugeruję mu także, by skoncentrował swoje siły i dołączył do nas
pod Farmą Traylmyna, abyśmy mogli koordynować dalsze działania.
Farma Traylmyna była niewielką, ale za to dobrze prosperującą wioską. Choć do dzisiaj
zostały z niej tylko wypalone ruiny, wciąż była dogodnym punktem zbornym znajdującym się
tylko czterdzieści mil na północny wschód od Maiyamu, przy drodze łączącej to miasto z
traktem do Greentown.
- Potem wyślij wiadomość do Zhadwaila. Każ mu poprowadzić obie kompanie do Farmy
Traylmyna. Niech ruszają natychmiast. Wyślij także kuriera do majora Bryskoha, z kopiami
wiadomości dla Pahlmaira i moich rozkazów wydanych Zhadwailowi. Każ mu przesłać je
pułkownikowi Bairystyrowi za pomocą semaforów. Poinformuj go też, że powinien zachować
podwyższoną czujność na wypadek, gdyby heretycy próbowali przeprawić się jeziorem, bo to
bardzo prawdopodobne, jeśli udało im się zdobyć Maiyam i zapobiec wysadzeniu tamtejszych
śluz.
- Tak jest! - Major Wyllyms walnął pięścią w napierśnik, obrócił się na pięcie i
wymaszerował z namiotu, gdy tylko Tyrnyr skinął głową. Pułkownik odprowadził go
wzrokiem, zanim wrócił do posłańca od Bryskoha.
- Podejrzewam, że znasz lepiej ode mnie wszystkie okoliczne drogi i ścieżki. Damy ci
konia, poprowadzisz mojego kuriera do majora Bryskoha. Masz zadbać o to, by dotarł tam jak
najszybciej.
- Da się zrobić - odparł Siddarmarczyk.
- Świetnie. - Pułkownik pokręcił głową, opuszczając wzrok na mapę i zastanawiając się,
czy nie pominął kogoś, kto powinien być poinformowany o jego kolejnych posunięciach. -
Sądzę, że nie jest aż tak źle, jak sugerują pierwsze wiadomości, ale nie zamierzam
ryzykować. Najpierw więc sprawdzimy, jak się rzeczy mają, a potem zdecydujemy, co zrobić
z tym fantem.
***
- Sądzi pan, że zaczęli już węszyć? - zapytał porucznik Slokym, spoglądając w górę rzeki,
na jezioro Grayback.
- Myślę, że tak - odparł baron Zielonej Doliny, uśmiechając się pod nosem. Szczerze
mówiąc, obserwował w tym właśnie momencie, dzięki SAPK-om, jak przebiega owo
węszenie konnych patroli wroga. Było to bardzo satysfakcjonujące uczucie.
Stał na pirsie wrzynającym się w szerokie i głębokie koryto rzeki Międzygórze, tuż za
Maiyamem. Zdobyli to miasto niemal nietknięte, głównie za sprawą słabości garnizonu
pułkownika Lyndahra Tahlyvyra, składającego się z jednego niepełnego regimentu
wspieranego przez większość dorosłych i dorastających mieszkańców tego morza ruin. Straty
w szeregach cywilnych obrońców były niepomiernie wyższe niż w przypadku milicji, a
uzdrowiciele barona Zielonej Doliny nie byli w stanie pomóc ciężej rannym. Słuchanie
krzyków poranionych dzieci nie należało do najprzyjemniejszych zajęć, nie wspominając już
o patrzeniu na porozrywane zwłoki nastolatków. Z drugiej jednak strony Kynt Clareyk
napatrzył się na o wiele gorsze rzeczy, tutaj na terytorium Republiki Siddarmarku, wiedział
więc, że to jedyny sposób na zakończenie tej przerażającej wojny.
Obwiniłby Tahlyvyra o śmierć tych wszystkich podrostków, ale to nie pułkownik wydał
taki rozkaz. Dzieci na front posłał ojciec Bryntyn Ahdymsyn, schueleryta, który przed buntem
pełnił obowiązki dyrektora tutejszej szkoły. To na jego żądanie uzbrajano nieletnich - w tym
wielu jego byłych uczniów - a jedyną okolicznością łagodzącą, jakiej mógł się dopatrzyć
baron Zielonej Doliny, był fakt, że drań poległ, prowadząc jeden z kontrataków, a poszedł do
walki w pierwszym szeregu uzbrojony tylko w miecz, którym i tak nie umiał się posługiwać.
Tahlyvyr starał się przemówić mu do rozumu i robił, co mógł, by kierować tych chłopców na
mniej zagrożone odcinki, jednakże niewiele to dało. Dowiedział się o wojskach barona
Zielonej Doliny niedługo przed tym, jak te zaatakowały jego pozycje. Inni dowódcy
lojalistów pomiędzy Przełęczą Sylmahna a Maiyamem nie byli aż tak czujni.
Kompania A z pierwszego regimentu strzelców wyborowych czwartego regimentu
kawalerii dosiadła koni wypożyczonych od siddarmarckich żołnierzy przydzielonych do
charisjańskich wojsk barona Zielonej Doliny i zdobyła Chestyrvyl, uderzając od strony
jeziora na pozycje zajmowane przez kompanię lojalistów - czyli tak zwany piąty regiment
rangersów z Międzygórza - która zajmowała pozycje w wypalonych budynkach. Rangersi
mieli dwukrotną przewagę liczebną nad żołnierzami kapitana Rehgnylda Ahzbyrna, ale do
samego końca nie zdawali sobie sprawy, że wróg idzie prosto na nich. A nacierający mieli
ogromną chęć zabicia wszystkich złoczyńców odpowiedzialnych za rzezie w Międzygórzu i
Midholdzie. Jeden oddział uszedł z tej pułapki, lecz jego dowódca otrzymał wyraźne rozkazy
i pozwolił uciec tuzinowi z niemal czterystu rangersów.
Major Kahlvyn Rydnauyr, dowodzący obroną Chestyrvylu, nie załapał się do tej grupki.
Zważywszy na okoliczności i fakt, że rzeczony major miał w zwyczaju palić domy heretyków
wraz z ich mieszkańcami, a jego ludzie urządzali sobie ćwiczenia strzeleckie, obierając za cel
ludzi uciekających w panice przez okna, kapitan postanowił nie pytać, jakim to cudem major
skończył z kulą w potylicy. Żałował jedynie, że ojciec Zefrym Shyryll zdołał uciec, zanim
zaserwowano mu podobną kurację. Shyryll nie był bowiem nawet inkwizytorem, tylko
zwykłym duchownym, członkiem zakonu Langhorne’a, który został osobistym kapelanem
Rydnauyra. Wszakże braki w uduchowieniu nadrabiał czystym fanatyzmem. To on zachęcał
pułkownika do popełniania kolejnych zbrodni, więc baron Zielonej Doliny - na podstawie
raportów swoich „szpiegów” - okrzyknął go mianem nieformalnego inkwizytora, aby
odpowiedział za swoje zbrodnie zgodnie z wytycznymi cesarza, mając nadzieję, że Ahzbyrd
zdoła tym razem wymierzyć sprawiedliwość.
Jeszcze go dopadniesz, pomyślał, a może ten drań zrobi ci przysługą i sam się utopi
podczas ucieczki?
Ta myśl dała baronowi namiastkę satysfakcji. Shyryll był tak przerażony karą, jaka go
czekała, że nie myślał nawet o powrocie na brzeg, gdzie czaili się przecież ci „przeklęci
heretycy”, i wybrał najbezpieczniejszą jego zdaniem trasę, czyli przeprawę łodzią wiosłową
przez liczące dziewięćdziesiąt cztery mile jezioro.
Pułkownik Tahlyvyr także poległ, czego baron, prawdę mówiąc, niemalże żałował. Był to
wprawdzie lojalista Świątyni, ekstremista, buntownik i zdrajca, ale przynajmniej starał się
utrzymać swoich ludzi w ryzach. Istniały spore szanse, że spróbuje się poddać, ale niestety nie
dano mu na to czasu. Śluzy Maiyamu, łączące kanał Tairmana z rzeką Międzygórze, miały
krytyczne znaczenie dla planu barona Zielonej Doliny, a Zhaspahr Clynthan oferował odpust
in blanco każdemu, kto zniszczy takie instalacje, zanim te wpadną w ręce wroga, mimo że
Pismo wyraźnie tego zabraniało. Tymczasem ludzie i tak mieli wielkie opory przed
wysadzaniem śluz, zwłaszcza że nie byli wcale tacy pewni, czy Inkwizycja rzeczywiście
uzna, że było to absolutnie konieczne. Na szczęście baron wiedział dokładnie, co zamierza
pułkownik - oczywiście dzięki SAPK-om. W rezultacie nakazał brygadierowi Mylzowi jak
najszybsze zajęcie miasta, a zwłaszcza jego nabrzeżnej części, trzeciemu regimentowi
pułkownika Preskyta Tahnaiyra zaś powierzył inne zadanie.
Pierwszy i trzeci batalion tej jednostki pod osłoną ciemności sforsował rzekę na wschód
od Maiyamu, by zaatakować nabrzeża od drugiej strony, idąc prosto na bagnety. Pułkownik
stracił podczas tego szturmu sześćdziesięciu ludzi, ale dopiął swego dzięki wyprzedzającemu
ostrzałowi moździerzy i wykorzystaniu nowych granatów ręcznych dostarczonych przez
zakłady w Delthaku.
Granaty czarnoprochowe były dość anemiczne, a ich żelazne obudowy rozrywały się
zazwyczaj na kilka sporych, osiągających niezbyt wielkie prędkości części, które nie
powodowały zbyt wielu ofiar i miały naprawdę mikry zasięg. Ich użycie nie przyniosło
spodziewanych rezultatów podczas inwazji na Corisand, ale rzemieślnicy Ehdwyrda
Howsmyna nie poddawali się i w swych nowych, bardziej cylindrycznych wyrobach zmienili
żelazo na tradycyjne żeliwo. Każdy z takich granatów był w rzeczywistości dwuściennym
walcem, szerokim na dwa cale i na cztery i pół cala wysokim. Konstrukcję tę wzmocniono
trzema równo rozmieszczonymi pionowymi paskami z żelaza. Płaski szczyt zamykała żelazna
płytka przyczepiona do wspomnianych pasków śrubami, a do wnętrza tak przygotowanego
granatu wsypywano dwa funty granulowanego prochu. Robiono to przez gwintowany otwór
w spodniej części, a potem wkręcano w niego drewniany trzonek. Jednocalową przestrzeń
pomiędzy wewnętrzną a zewnętrzną ścianką wypełniano ołowianymi kulkami i zalewano
topioną siarką, by zapobiec ich przesunięciu przed zabezpieczeniem całości wspomnianą
wcześniej płytką z żelaza. Sznurek prowadzący do zapalnika znajdował się w wydrążonym
trzonku. Całość sporo ważyła, ale dzięki trzonkowi można było miotać takim granatem na
spore odległości, a grad kul muszkietowych, wyrzucanych wokół podczas eksplozji, miał
naprawdę niszczycielską moc. Jak się okazało, granaty mogły także wzniecać pożary, ale
Delthak obiecał, że wkrótce pojawią się specjalne odmiany tej broni: zapalająca i dymna.
W tej bitwie użyto ich po raz pierwszy, a zostały one rzucone zaraz po umilknięciu
ostrzału z moździerzy, którego ludzie Tahlyvyra także nigdy wcześniej nie przeżyli, i okazały
się bardziej niszczycielskie dla morale lojalistów niż ich ciał. Ludzie oddelegowani do
wysadzenia śluz uciekli w popłochu, a sam Tahlyvyr poległ, gdy poszedł na czele kontrataku,
próbując odbić zajęte przez Charisjan nabrzeże.
Cokolwiek o nim mówić, miał jaja, przyznał baron Zielonej Doliny. Nie uronię po nim
jednej łzy, ale gdyby dano mi wybór, wolałbym wziąć go żywcem.
Najważniejsze było jednak to, że zdobyto Maiyam i żaden z jego obrońców nie zdołał
uciec z biegiem rzeki. Na południowym brzegu, w lasach, ukryła się garstka zbiegów, ale ci
byli niegroźni, ponieważ nie mogli dotrzeć do Armii Boga. A skoro nikt nie popłynął w górę
rzeki, kawaleria Wyrshyma nadal musiała operować na ślepo.
- Znajdź majora Dyasayla, Bryahnie - powiedział baron, wciąż spoglądając na jezioro. -
Powiedz mu, że ma wysłać na drugi brzeg oddział zwiadowców. Chcę, by zrobili rozpoznanie
kilku mil traktu do Greentown. Niech mają specjalne baczenie na drogę do Farmy Traylmyna.
Wiem, że i tak by ją obserwowali, ale jeśli w okolicy są jacyś lojaliści, to na pewno tam ich
znajdzie. A gdybym był na miejscu Wyrshyma, posłałbym tam jazdę, nie piechotę. Przekaż
Dyasaylowi, że chcę tu widzieć kurierów z meldunkami, jeśli dostrzeże choćby ślad wroga. I
oby pozostali niezauważeni. Potem powiesz pułkownikowi Tahnaiyrowi, że pożyczam od
niego majora Naismytha.
***
- Piechota heretyków? W Chestyrvylu i Maiyamie? To niedorzeczne!
Biskup polowy Bahrnabai Wyrshym spoglądał z naganą na ciemnowłosego porucznika,
który miał to nieszczęście, że kazano mu dostarczyć wiadomość ze stacji semaforowej.
Ghordyn Fainstyn był zastępcą adiutanta biskupa, który zazwyczaj cieszył się względami
przełożonego. W tym momencie jednak na nic się to zdało.
Nie odezwał się jednak słowem, więc biskup powściągnął gniew i odpuścił. Rzucił
wiadomość na biurko i opadł na fotel, przenosząc wzrok z Fainstyna na pułkownika Clairdona
Mahkswaila, jego właściwego zastępcę. Ten z kolei był odpowiednikiem charisjańskiego
szefa sztabu, spoglądał wiec na przełożonego z większym spokojem, choć i jego zdejmował
strach.
- Jakim cudem charisjańskie wojska mogły dotrzeć tak daleko na wschód? - rzucił
Wyrshym, a obaj jego podwładni wyczuli bezbłędnie, że to retoryczne pytanie. - Czyżby
wycofano ich z linii frontu tak, by nikt z nas tego nie zauważył?
To pytanie było już bardziej konkretne, a skierowano je do pułkownika.
- Nie sądzę, mój panie, aczkolwiek jest możliwe, że wycofali z pierwszej linii jakąś część
swoich oddziałów. - Mina pułkownika była równie nieszczęśliwa jak jego ton. - Z przykrością
muszę przyznać, że ci ich zwiadowcy i snajperzy są o wiele lepsi niż nasza lekkozbrojna
piechota. Nie udało nam się przeniknąć za ich linię nawet wtedy, gdy korzystaliśmy z usług
miejscowych przewodników. Nadal tego próbujemy, ale ponosimy bardzo wysokie straty,
niewiele zyskując w zamian.
- To znaczy, że nie mamy bladego pojęcia, co dzieje się na ich tyłach - warknął Wyrshym.
- W zasadzie tak - przyznał Mahkswail. - Raporty, które otrzymujesz, mój panie, są
najdokładniejsze z tych, które napływają, ale za nic nie uznałbym ich za kompletne i
wyczerpujące.
- Cudownie.
Wyrshym przymknął oczy, uniósł dłoń i ścisnął palcami nasadę nosa. Był pewien, że
Allayn Maigwair wie, jaka jest sytuacja na froncie i dlaczego jego wojska utknęły w tym
miejscu, blokując Przełęcz Sylmahna, tak jak to heretycy zrobili wcześniej pod Seraborem,
mimo że miał tam przewagę liczebną. Z rozmów z biskupem pomocniczym Ernystem
Abernethym, który został specjalnym intendentem jego armii, wywnioskował jednak, że
Zhaspahr Clyntahn nie podziela zdania głównodowodzącego kościelnych sił.
Szczerze powiedziawszy, Wyrshym był mocno zdziwiony faktem, że wielki inkwizytor
przystał na pomysł Maigwaira, by wycofać z linii frontu wszystkich pikinierów i skierować
ich do Granicznych Krain. Było ich mniej, niż powinno, biskup nie próżnował bowiem i
przezbrajał swoich ludzi jak najszybciej się dało, robiąc z nich strzelców, ale i tak musiał
wysłać na tyły prawie trzydzieści tysięcy ludzi. To oznaczało trzydzieści tysięcy gąb do
wyżywienia mniej, dzięki czemu reszta nie będzie głodowała tej zimy, lecz z drugiej strony
dysponował w tym momencie tylko sześćdziesięcioma pięcioma tysiącami strzelców, z czego
jedną czwartą stanowili kawalerzyści. Po minięciu przełęczy miałby więc za mało ludzi, by
wykonać zadania stawiane przed nim przez Clyntahna, co mogłoby się skończyć... niezbyt
dobrze.
Wielki inkwizytor nie przyjmie do wiadomości nawet wzmianki o tym, że ci pieprzeni
heretycy próbują odzyskać Midhold i wschodnie Międzygórze, bo tam najdalej udało się
zwyciężyć powstańcom. A Allyntyn leżał mniej niż trzysta mil od wybrzeża. Na Shan-wei, to
tylko dziewięćset mil od samego Siddaru! Clyntahn nie przełknie porażki operacji Miecz
Schuelera bez względu na to, jakie były jej przyczyny. Będzie mnie opieprzał, ponieważ temu
nie przeciwdziałałem, a ja nawet nie wiem, skąd oni wytrzasnęli te siły!
Biskup powstrzymał się od użycia języka bardziej pasującego do skromnego pułkownika
Wyrshyma ze Straży Świątynnej, ponieważ wiedział, że skoro Clyntahn coś popiera, jest to
prawe, nawet jeśli wydaje się inaczej.
Opuścił dłoń i otworzył oczy, by spojrzeć na wiszącą przed nim wielką mapę. Wielka
czerwona pineska oznaczała jego kwaterę główną w Guarnaku, tam też znajdowały się
główne magazyny z zaopatrzeniem dla armii, gromadzone pomimo heretyckiego rajdu po
kanałach. Inne, mniejsze pineski oznaczały poszczególne jednostki, wliczając te stacjonujące
w Allyntynie i dowodzone przez biskupów Qwentyna Preskyta i Zhaksyna Mahkhala. Cztery
tysiące ich ludzi miało wspierać działania wiernych z Midholdu, ale prawdziwym celem ich
misji - o czym wiedział wikariusz Maigwair - było chronienie przełęczy Northland.
Wyparcie jego sił z Przełęczy Sylmahna poprzez frontalny atak wydawało się niemożliwe.
Zbyt dobrze umocnił swoje pozycje. Nawet gdyby wróg był gotów ponieść ogromne straty,
jego ataki zostałyby odparte, więc jeśli Charisjanie chcieli go pokonać, musieli znaleźć na to
inny sposób. A tutaj wybór będzie bardzo ograniczony, zwłaszcza po tym, jak zdecydują się
na ewakuację Salyku. Co muszą zrobić już w przyszłym miesiącu, a najpóźniej w początkach
listopada, z powodu mrozów. Istnieje wprawdzie możliwość - choć tylko marginalna - że
wysadzą desant na jego tyłach, powiedzmy w Ranshairze, ale na pewno nie o tej porze roku.
Tamtejsza zatoka zamarza, więc heretycy nie zdołają przerzucić tam znaczących sił, zanim
mrozy odetną im linie zaopatrzeniowe.
Wyrshym uśmiechnął się zimno na tę myśl. Jeśli chodzi o odcięcie od zaopatrzenia, nie
było chyba człowieka, który miałby w tej kwestii większe doświadczenie.
Po odrzuceniu Salyku i Ranshairu pozostawały już tylko ataki lądem od strony Midholdu,
Northlandu i przełęczy o tej samej nazwie. Ten ostatni kierunek wydawał mu się szczególnie
groźny. Na wybrzeżach Midholdu było wiele portów i wiosek rybackich, w których wróg
mógł rozładowywać okręty z zaopatrzeniem, i to nawet po nadejściu zimy, choć, prawdę
powiedziawszy, nie musiałby tego wcale robić. Sieć dróg i kanałów prowadzących do jeziora
Grayback i Allyntynu była doskonale rozwinięta i rzadko kiedy zamarzała zimą. Choć
Wyrshym wiedział o tym od dawna, nie robił nic, by usunąć to zagrożenie, a to dlatego, że
Charisjanie nie dysponowali w tym regionie żadnymi znacznymi siłami, a te wojska, o
których wiedział, tkwiły wciąż na Przełęczy Sylmahna, trzysta mil od przełęczy Northland.
Jeśli jednak Cestyrtyn zostało przez nich zdobyte, pokonali niemal połowę tego dystansu... i
znajdowali się niespełna pięćset mil od Allyntynu.
A to znaczyło, że ten czterotysięczny garnizon jest znacznie bardziej zagrożony, niż sądził
jeszcze pięć minut temu.
- Dobrze - powiedział w końcu, odwracając się do Mahkswaila. - Dopóki nie otrzymamy
kolejnych wieści od Bairystyra, uznajemy, że Chestyrtyn naprawdę zostało zdobyte przez
Charisjan, którzy maszerują na Maiyam i być może na Greentown. Wydaje mi się jednak, że
atak na Charłzvyl to zwykła zmyłka. Na miejscu heretyków nie marnowałbym ludzi na tak
mało ważne miejsce. Wolałbym zdobyć śluzy w Maiyamie, ponieważ tamtejsze szlaki z
Międzygórza do Greentown są w znacznie lepszym stanie. Po co bić się o kupę ruin u zbiegu
dwóch rzek... - Pokręcił głową. - Nie. Dzięki Maiyamowi miałbym idealną linię
zaopatrzeniową, gdybym ruszył do Allyntynu, a dopóki mamy w Greentown nasze oddziały,
możemy pacyfikować całe pogórze, używając drugorzędnych jednostek. Zważywszy na
mikry opór, wystarczyłaby do tego milicja uzbrojona w piki. - Mahkswail skinął głową, więc
biskup kontynuował. - Wyślij wiadomość do biskupa Qwentyna. Napisz mu... napisz mu,
żeby tak rozmieścił siły, żeby jak najlepiej chronić wiernych w Midholdzie, utrzymując
jednocześnie kordon pomiędzy Allyntynem i Greentown, oraz żeby wykryć, zidentyfikować i
nękać każdego wroga, który ruszy w jego kierunku.
- Tak jest, mój panie. - Ton odpowiedzi wskazywał, iż pułkownik rozumie, że pierwsza
połowa tego rozkazu jest typowym dupochronem. I że druga ma o wiele większe znaczenie.
- Potem poinstruujesz biskupów Gorthyka, Adulfa i Harysa, by przygotowali swoje
dywizje do wymarszu. Mają zabrać żywność, amunicję, zimowe ubrania i artylerię. Znajdź im
wystarczającą liczbę wozów i smoków i dopilnuj, aby ich regimenty strzeleckie zostały
uzupełnione do pełnego stanu osobowego, nawet jeśli trzeba będzie przenieść ludzi z innych
dywizji. Jeśli któryś będzie narzekał, każ mu się zgłosić do mnie. Biskup Gorthyk będzie
dowodził całością tych sił. Każ mu opracować plan jak najszybszego przemarszu do
Allyntynu i powiedz, że po dotarciu do celu przejmie od biskupa Qwentyna dowodzenie
wszystkimi naszymi siłami w Midholdzie, jeśli okaże się, że trzeba go odesłać na tyły. A jak
już się z tym uporasz, wyszukasz mi każdy oddział jazdy, jaki możemy wysłać za naszymi
dywizjami. Tutaj, na przełęczy, kawaleria nam się nie przyda, a jeśli heretycy naprawdę
weszli do Midholdu, będziemy potrzebowali jak najwięcej mobilnych sił, by ich pokonać.
- Tak, mój panie.
- Ghordynie, gdy pułkownik będzie załatwiał te sprawy - kontynuował Wyrshym,
odwracając się do porucznika Faistyna - ty pójdziesz do biskupa Ernysta i zaprosisz go do
mnie na pilną naradę. Przekaż mu, że posiadam najświeższe informacje dotyczące przybycia
dodatkowych oddziałów wroga. Jeśli pojawiły się tu, w Midholdzie, musiały zostać wycofane
skąd indziej, a my musimy jak najszybciej odkryć, skąd przyszli... i jak wielu ich stamtąd
zabrano.
***
Walkyr Tyrnyr poczuł nieprzyjemne swędzenie pomiędzy łopatkami. Nic tam nie miał,
więc powiedział sobie, że to pewnie nerwy. Jego regiment połączył się minionej nocy z
oddziałami Bryntyna Pahlmaira, jak planowano, więc on, jako najstarszy stopniem, przejął
dowodzenie nad całością tych sił. Żaden z regimentów znajdujących się pod jego rozkazami
nie dysponował pełnym stanem osobowym, ale i tak miał pod sobą sześciuset żołnierzy,
którzy maszerowali teraz polną drogą w kierunku Maiyamu. Cokolwiek mówić, była to
znacząca siła uderzeniowa. A jeśli uda się jej przeprawić promami na drugi brzeg i dołączyć
do garnizonu Tahlyvyra...
O ile pułkownik wciąż trwa na posterunku i kontroluje to miasto. Tyrnyr wierzył, że tak
jest, ponieważ szesnasty i pięćdziesiąty trzeci, maszerujące na południe, nie napotkały po
drodze żadnych uciekinierów. Przepłynięcie wpław rzeki Międzygórze byłoby trudne,
wiedział o tym doskonale, ale zdawał sobie też sprawę z faktu, że mieszkańcy Maiyamu mają
wystarczająco dużo łodzi, by chociaż części z nich udało się zbiec na ten brzeg po ataku
Charisjan. Według jego wyliczeń regimenty znajdowały się jakieś trzy albo cztery mile od
koryta rzeki i wciąż nie natrafiły nawet na jednego człowieka. Wokół były tylko pustkowia i
ruiny gospodarstw.
Tyle dobrego, że pogoda im sprzyjała. Tyrnyr pochodził z księstwa Malansath, leżącego
na wybrzeżu Zatoki Dohlariańskiej, więc wrześniowe wieczory w tych okolicach wydawały
się zbyt chłodne jak na jego gust. A przy porannych przymrozkach potrzebował czasem całej
godziny, by przywrócić prawidłowe krążenie krwi. Na jego szczęście ostatnio znów się
ociepliło. Niebo było czyste, tylko tu i ówdzie pojawiały się białe obłoczki. Słońce prażyło
tak mocno, że nawet leciutki wiatr wiejący z północy wydawał się ciepły, nie czuło się go
prawie wcale, w przeciwieństwie jeszcze do tego ranka. To piękny dzień na jazdę, pomyślał, a
przy tym tempie marszu oddziały dotrą do rzeki za...
Z zamyślenia wyrwało go przybycie jeźdźca, który galopował prosto na sztandar
szesnastego regimentu. Rozpoznał w nim jednego ze zwiadowców, a drażniące swędzenie
pomiędzy łopatkami nasiliło się, gdy zauważył nerwowość i pośpiech w jego ruchach.
Ściągając wodze, uniósł rękę, a trębacz natychmiast zagrał na postój.
- Słucham, sierżancie - rzucił, gdy przybysz zatrzymał się obok niego.
- Wybacz, mój panie, ale wygląda na to, że naprzeciw nam idzie charisjańska piechota.
- Jesteś pewien?
Podoficer skinął głową, a pułkownik poczuł prócz swędzenia mocny ucisk na dnie
żołądka.
- Tak jest. Trudno pomylić ich mundury z jakimikolwiek innymi.
- Ilu ich jest?
- Nie liczyłem dokładnie, mój panie, ale na pewno kilkuset.
- Jesteś tego pewien? - zapytał Tyrnyr celowo obojętnym tonem, aby nie okazać
sierżantowi, że jego szacunki odbiegają znacząco od czterdziestu albo pięćdziesięciu tysięcy,
o których była wcześniej mowa.
- Jak już wspomniałem, nie miałem czasu, by ich dokładnie liczyć, ale jest ich tam co
najwyżej kilkuset. Chyba zauważyli nasz patrol, ponieważ uformowali szyk obronny na
jednym z pobliskich wzgórz, na polu w pobliżu drogi. Wątpię, aby chcieli stawiać czoło
kawalerii na tak otwartym terenie, ale specjalnie im się nie dziwię, po tej stronie rzeki mamy
przecież same równiny. Okrążyłem wspomniane wzgórze, żeby sprawdzić, czy nie ukryli tam
jakiejś przykrej niespodzianki, ale nie, niczego tam nie było. To tylko pagórek, który z trudem
pomieści taką bandę, a wszędzie wokół tylko nieużytki i pastwiska.
- Nie mieli dział?
- Nie widziałem ani jednego, mój panie. Mogli mieć za to kilka tych przenośnych
kątówek, ale jeśli nawet, to niewiele.
- Rozumiem. - Tyrnyr zaczerpnął mocno tchu. - Dziękuję, sierżancie. Dobrze się
sprawiliście. Wracajcie do swoich ludzi i miejcie oko na wroga.
- Tak jest!
Gdy podoficer zasalutował, zawrócił konia i pogalopował z powrotem na południe,
pułkownik odwrócił się do majora Wyllymsa.
- Co ty na to?
- Sam nie wiem, co o tym myśleć, mój panie - wyznał szczerze podwładny. - Niedobrze,
że dotarli już na północny brzeg rzeki. To pewne. Czyżby zajęli Maiyam?
- Kto wie? - Pogrążony w myślach Tyrnyr bębnił palcami o łęk siodła. - Na północ od
rzeki nie powinno być żadnych Charisjan. Z drugiej jednak strony sierżant jest pewien, że to
tylko dwustu do trzystu żołnierzy. Nie wydaje mi się jednak, by wróg wysłał w pole tylko
kilka kompanii piechoty. Chyba że... - nagle przestał bębnić palcami - są tak liczni, że chcą
odbić cały Midhold. Pewnie dlatego biskup wysłał nas w to miejsce. Nadal jednak nie mogę
uwierzyć, że heretycy wysyłają przodem tak niewielkie oddziały, które bez trudu możemy
wybić do nogi. - Zdjął hełm i przeczesał ręką spocone włosy, zamyślając się jeszcze głębiej.
Zaraz jednak wyprostował się i skinął głową. - Jedynym sposobem na poznanie całej prawdy
jest bliższe przyjrzenie się temu. Sierżant ma rację co do jednego: na takiej równinie nie
sposób ukryć kilku tysięcy ludzi, którzy spadną na nas niespodziewanie. A jeśli nie zabrali ze
sobą artylerii, muszą czuć teraz obawę, a nawet lęk. Co prawda jestem pewien, że dysponują
chociaż kilkoma przenośnymi kątówkami, nawet jeśli nasi zwiadowcy ich nie dostrzegli, ale
ich artylerzyści jeszcze nigdy nie używali tej broni przeciw kilkuset jeźdźcom, którzy na nich
szarżują. Taki widok wstrząsnąłby każdym.
- Zamierzasz ich zaatakować, mój panie?
- Nikogo nie zaatakuję, dopóki nie będę całkowicie pewien, że wygramy - przyznał
szczerze Tyrnyr. - Nie kazano nam ginąć dla sławy, mamy sprawdzić, co tu się dzieje, i
zameldować o tym biskupowi Qwentynowi w Allyntynie. Choć to jeszcze nie znaczy, że nie
wyrżnę bandy heretyków, jeśli nadarzy się taka okazja. - Przestał się uśmiechać. - Musimy
dojść do siebie po Seraborze. Co więcej, biskupowi trzeba jeńców, których będzie mógł
przesłuchać.
- To prawda. - Uśmiech Wyllymsa stał się bardziej lodowaty.
- Nie kiwniemy jednak palcem, dopóki nie upewnimy się, że biskup Qwentyn wie o
wszystkim. Na wypadek, gdyby jednak coś poszło nie tak - kontynuował pułkownik. - Jedź
do Pahlmaira i przekaż mu, że zamierzam jechać dalej, obserwować sytuację i uderzyć, o ile
warunki będą sprzyjające. Potem poślij kurierów do pułkownika Bairstyra i do samego
Allyntynu. Niech przekażą informację o zauważeniu Charisjan w Midholdzie, na północ od
rzeki Międzygórze, i o tym, że prześlę następne raporty, gdy tylko dowiem się czegoś więcej.
***
- Mam szczerą nadzieję, że nasz major nie przekombinował tym razem - wymamrotał
porucznik Ahbraim Mahzyngail, obserwując ruchy kawalerii Armii Boga.
- Nie on decydował tak naprawdę - odparł półgębkiem porucznik Trumyn Dunstyn.
Młodzi oficerowie stali pod szczytem wzniesienia (pagórka raczej, bo za wysokie to ono
nie było). Sztandar kompanii A drugiego batalionu trzeciego regimentu Cesarskiej Armii
Charisu umieszczono za nimi, w najwyższym miejscu, na rozkaz majora Cahrtaira
Naismytha, dowódcy tego oddziału.
Mahzyngail dowodził drugim plutonem wspomnianej kompanii, Dunstyn natomiast
pierwszym, a ich ludzie zostali rozmieszczeni wzdłuż wschodniego zbocza, gdzie czekali na
dalsze ruchy lojalistów.
- Z tego, co słyszałem, to pomysł samego barona Zielonej Doliny - podjął Dunstyn.
- Serio?
Mahzyngail zerknął na szczerzącego zęby kolegę. Żołnierze drugiej brygady - jak i
wszyscy w Cesarskiej Armii Charisu - bezgranicznie ufali osądowi barona Zielonej Doliny.
Jego zdolność rozpracowywania wroga była niemal tak legendarna, jak samego cesarza, który
z podobnymi sukcesami prowadził flotę do boju, nie mówiąc już o tym, że baron nieustannie
podkreślał, że o żołnierzy należy dbać. Dzięki temu ludzie wierzyli, że dowódca nie pośle ich
na pewną śmierć i że zawsze planuje swoje operacje tak, by straty były jak najmniejsze.
Zazwyczaj tak było, ale nawet cesarzowi zdarzały się od czasu do czasu pomyłki. Należy
jednak przyznać, że do tych błędów dochodziło znacznie rzadziej niż w przypadku innych
dowódców.
Lepiej, żeby i tym razem baron miał rację, stwierdził Dunstyn. Gdy posłano gońców do
Maiyamu z informacją o nadchodzących regimentach jazdy, kompania A celowo zajęła
odsłonięte pozycje, mając w dodatku wsparcie tylko pół plutonu moździerzowego. Istniało
kilka wytłumaczeń tego posunięcia, ale porucznik uznał, że najprawdopodobniej chodzi o to,
by zwabić lojalistów i zmusić go do rozpoczęcia ataku na wroga, który był tak głupi, że ruszył
w pole, nie zabierając wsparcia artyleryjskiego. Dunstyn chętnie starłby się z Armią Boga. W
trakcie przemarszu z Seraboru nad Jezioro Wyverny pozbył się resztek szacunku, jakim
mógłby obdarzyć przeciwnika, aczkolwiek wolałby, aby siły stron były bardziej wyrównane,
a w tym przypadku trudno było tak powiedzieć.
***
- A niech mnie, mój panie - mruknął major Wyllyms. - Stoją tam z gołymi dupami jak
jakieś ćwoki.
- Na to wygląda - przyznał Tyrnyr, obserwując wroga przez lunetę.
Sierżant ocenił siły wroga z minimalnym błędem. Z raportów wynikało, że charisjańskie
kompanie są niemal dwukrotnie liczniejsze niż kościelne, a na szczycie wzgórza powiewał
tylko jeden sztandar. Zatem mieli do czynienia z dwustu, maksymalnie dwustu
pięćdziesięcioma ludźmi. I to pozbawionymi wsparcia artyleryjskiego. Sierżant miał rację co
do jeszcze jednego szczegółu: heretycy dysponowali co najwyżej sześcioma przenośnymi
kątówkami. A pozostawiony na miejscu patrol zameldował, że od chwili wykrycia wróg nie
próbował umacniać zajmowanych pozycji.
Z drugiej jednak strony nie wycofał się także, co Tyrnyr zrobiłby bez wahania w podobnej
sytuacji.
Zakładając, że miałby taką możliwość.
Musieli przeprawić się przez rzekę i utknęli tutaj, uznał, odkładając lunetę. Ale jak do tego
doszło? Zwiadowcy wysłani nad rzekę twierdzą, że nie znaleźli żadnych porzuconych łodzi.
Może przewiózł ich prom, który zawrócił do Maiyamu po posiłki? Skoro tak, dlaczego nikt nie
dołączył do tej kompanii? A może...
- Oni chyba zaatakowali Maiyam - powiedział, wolno cedząc słowa. - Nie wierzyłem
nigdy w te czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, ale heretycy mogli wysłać do
Maiyamu spore oddziały, by zdobyć tamtejsze śluzy. Jeśli liczyli na to, że zaskoczą obronę, to
się pomylili, ponieważ Tahlyvyr dostrzegł ich zawczasu i posłał kurierów do Bryskoha i
pułkownika Pahlmaira. Jest więc możliwe, a nawet prawdopodobne, że wyparli naszych z
miasta. Garnizon, niestety, nie był zbyt liczny. A skoro zdobyli miasto, to i zabezpieczyli
przeprawę promową i tak przerzucili tych ludzi na nasz brzeg.
- Dlaczego jednak nie wycofali się do miasta, gdy nas zauważyli?
- Też się nad tym zastanawiam i myślę, że być może Tahlyvyr przeprowadził jakiś
kontratak, aczkolwiek wątpię, by mógł odzyskać miasto. Niewykluczone, że walki ustały,
zanim się tutaj pojawiliśmy. W tym momencie panuje tam względny spokój, co widać i
słychać. Wiem, że rzeka jest wystarczająco szeroka, by nie dało się dostrzec zbyt wielu
szczegółów, ale nasi zwiadowcy nie przeoczyliby dymu prochowego i huku dział. Jak już
wspomniałem, Tahlyvyr miasta pewnie nie odbił, ale mógł spalić promy i tym sposobem
odciąć drogę powrotu tym draniom. A to by dobrze nam wróżyło.
- Dlaczego, mój panie?
- W każdym razie byłoby dla nas korzystne. - Tyrnyr skrzywił się. - Gdyby przypłynęli
tutaj kanałem, mieliby do dyspozycji barki i mogliby wycofać nimi te oddziały albo zapewnić
im solidne wsparcie. Zatem wiemy już, że na rzece nie ma żadnych barek, a jedynym tego
powodem musiało być wysadzenie śluz przez Tahlyvyra.
- Rozumiem.
Zamyślony głęboko major pokiwał wolno głową, a Tyrnyr przewiesił lunetę przez ramię.
Przyglądał się jeszcze chwilę piechocie zgromadzonej na wzgórzu, a potem zaczerpnął tchu.
- Liczy się tylko to - rzucił zdecydowanym tonem - że ci dranie utknęli po tej stronie
rzeki, a my mamy nad nimi trzykrotną przewagę liczebną. Grzechem byłoby nie wykorzystać
takiej okazji, nieprawdaż?
***
- W porządku, chłopcy - Głos kapitana Dustyna Baikyra był spokojny, niemalże kojący. -
Wygląda na to, że zwierają szyki. Wydawać by się mogło, że mają więcej rozumu i nie pójdą
prosto na nas, ale nie zapominajcie, że w walkach z Siddarmarczykami stosowali ataki
okrążające, więc i teraz należy się czegoś takiego spodziewać.
- Wiele bym dał, żeby okazali się tak głupi i poszli na nasze mahndrayny - odparł
porucznik Mahzyngail, rozbawiając Baikyra.
- Nie ruszyliby w tym kierunku, gdyby nie mieli zamiaru zaatakować, Ahbraimie. Poza
tym chyba raczej nie liczą na to, że to my na nich uderzymy.
Tym razem wszyscy dowódcy plutonów zarżeli z rozbawienia.
- Chyba są już gotowi, wracajcie do ludzi i powiedzcie im, że mają tak dać im po ryjach,
żeby srali własnymi zębami.
***
Walkyr Tyrnyr ruszył kłusem, jadąc na czele swojego regimentu. Jego ludzie nie
przypominali już w niczym nieskazitelnie odzianych młodzianów, jakich wyprowadzał wiele
miesięcy temu z Syjonu. Mundury się wytarły, pancerze zaśniedziały tu i ówdzie, siodła
straciły połysk, przystojne niegdyś twarze jeźdźców nabrały ostrości i twardości. To byli
weterani, zahartowani i zaprawieni w bojach, choć nie mieli zbyt wielu okazji do wykazania
się nabytymi w czasie szkoleń umiejętnościami. Tyrnyr był z nich dumny, a teraz, gdy zerkał
przez ramię, czuł ogromną chęć poprowadzenia tych chłopców na wroga.
Tu i ówdzie zauważał ludzi sprawdzających panewki dwulufowych pistoletów,
używanych najczęściej podczas manewrów oskrzydlających, które na Starej Ziemi nazywano
podjazdami harcowniczymi. Stosowano je od chwili wynalezienia zamka skałkowego, ale
wykorzystano we właściwy sposób dopiero podczas tej kampanii, gdy jazda biskupa Cahnyra
atakowała skupiska heretyków w Marchii Zachodniej i Skalistym Szczycie. Dohlarianie
wykorzystywali ją także, z niemałymi sukcesami w Marchii Południowej, ale nikt jeszcze nie
zaatakował w ten sposób samych Charisjan. Tyrnyr nie wątpił jednak, że i tym razem
wszystko zadziała.
Manewr ten wymagał, by kawalerzyści ustawieni w kilku szeregach pędzili w pełnym
galopie na wprost wroga. Gdy każdy z nich docierał na odległość strzału pistoletowego,
jeźdźcy skręcali na prawo i lewo, by oddać strzał z pierwszego pistoletu, potem zawracali
konie i oddawali drugą salwę i na koniec oddalali się, ustępując pola towarzyszom broni z
kolejnego szeregu. Zasada była prosta. Należało zbliżyć się do formacji wroga, zasypać ją
gradem kul, doprowadzając do chaosu i rozpadu szyku, aby nadciągający za plecami
strzelców lansjerzy dokończyli dzieła zniszczenia.
Doświadczenie pokazywało, że taktyka ta sprawdza się nader często - tak było chociażby
pod Aivahnstynem. Tyle że siddarmarckie regimenty, przeciw którym ją stosowano, składały
się głównie z pikinierów wspieranych co najwyżej przez muszkieterów albo kuszników. Tutaj
natomiast wrogiem byli Charisjanie, co znaczyło, że będą uzbrojeni w karabiny. Pistolety
ustępowały pola karabinom niemal pod każdym względem, a sytuacji nie poprawiał nawet
fakt, że kawalerzystów w nie uzbrojonych było dwukrotnie więcej i każdy miał dwulufową
broń. Ale jeśli spojrzeć na ten problem z innej perspektywy, heretycy nie dysponowali pikami,
co mogło im jednak zaszkodzić. Po oddaniu salwy nie przydadzą im się przecież bagnety,
gdyż będą potrzebowali chwili na przeładowanie. Poza tym nie stanowili zwartej formacji jak
Siddarmarczycy i nie mogli postawić zasłony ze ściany ostrz, która była kiedyś tak zabójcza
dla atakującej jazdy. Na pewno nie będą więc tak groźni jak dawne regimenty, które
rozgromiły armię Desnairu. Tym razem ich przeciwnik wykorzysta dawne lekcje pokory i
wypuści ciężkozbrojnych lansjerów, by rozbili w pył szeregi wroga, po czym dopiero
kawalerzyści będą mogli wybić niedobitków.
Ocenił wzrokiem odległość dzielącą go od heretyków. Zostało jeszcze osiemset jardów,
ocenił. Charisjanie byli tylko zarysami sylwetek, nie mógł rozróżnić ich mundurów, choć
zauważał już błyski kling unoszonych przez oficerów, którzy wskazywali swoim ludziom
szarżującą jazdę.
Sporo miejsca do nabrania prędkości, a porośnięta trawą równina jest wprost idealna do
tego typu manewrów... Pięćdziesiąt kroków stępa, pięćdziesiąt kłusa, sto na rozbieg, dwieście
na pełen galop i ostatnie czterysta czystego cwału. Dwie i pół minuty, z tego tylko
pięćdziesiąt sekund na pokonanie ostatniego etapu, na którym ogień karabinów będzie
wystarczająco efektywny. Broń ładowana odprzodowo może oddać w tym czasie
maksymalnie dwa strzały, zwłaszcza jeśli ma założony bagnet, ponieważ to dodatkowo
spowalnia ruchy żołnierzy, a każdy, kto nie założy bagnetu przed szarżą kawalerii, musi
zginąć na polu walki. Heretyckie karabiny ładowane odtylcowo na pewno są bardziej
szybkostrzelne, ale Charisjanie będą musieli zachować do samego końca szyk kolisty, jeśli nie
chcą zostać oskrzydleni. To zaś znaczyło, że w kierunku jadących będzie skierowane co
najwyżej siedemdziesiąt luf. Nawet jeśli każdy z tych drani zdąży oddać po trzy strzały, to w
kierunku regimentów poleci zaledwie dwieście kul. Bez względu na to, czy na tym wzgórzu
stoją rodowici Charisjanie, większość z nich i tak musi chybić, a potem sześciuset jeźdźców
spadnie na nich jak lawina. W pewnym momencie zorientują się, że te cudowne karabiny nie
są w stanie powstrzymać szarży...
Skinął raz jeszcze głową, a potem odwrócił się do trębaczy szesnastego regimentu.
- Grajcie sygnał do ataku.
***
Dźwięki trąbek Armii Boga przechodziły w coraz wyższe tony, więc niejeden ze stojących
na wzgórzu Charisjan przełknął głośno ślinę i poruszył się nerwowo, widząc rozpędzającą się
powoli masę koni i ludzi.
Szesnaście kompanii jazdy uformowało ośmioszeregową formację, każdy szereg miał
szerokość siedemdziesięciu dwóch jardów i wyprzedzał kolejny o pięć, co dawało w sumie
czterdzieści jardów głębokości szyku, a jej czoło było dwukrotnie szersze niż pozycje
zajmowane przez żołnierzy kompanii A. Ława ruszyła wolno, ale nabierała z każdym krokiem
większego pędu, wzbijając chmury pyłu w rozgrzanym wrześniowym słońcem powietrzu.
Promienie odbijały się od sześciuset wypolerowanych grotów lanc, gdy te poszły w dół po
kolejnym sygnale trębaczy, a konie przyśpieszyły do galopu. Łomot podków uderzających o
ziemię był głośniejszy od ryku gromów, a potem znów zagrały trąbki i jazda przyśpieszyła
jeszcze bardziej.
- Spokojnie, chłopcy. Spokojnie - powtarzali charisjańscy sierżanci. - Czekajcie na rozkaz.
Czekajcie! Wydamy go, kiedy przyjdzie pora.
Tylko ich głosy przerywały panującą na wzgórzu ciszę, a to samo słońce odbijało się od
lanc Armii Boga i bagnetów Cesarskiej Armii Charisu.
Gdy kawaleria zbliżyła się na odległość czterystu jardów, podano kolejny sygnał i jeźdźcy
znów pogonili konie po płaskiej jak stół równinie. To była wciąż zbyt duża odległość, by móc
otworzyć ogień, nawet z charisjańskich karabinów wyposażonych w nowoczesne celowniki,
dlatego żołnierze czekali, pozwalając wrogowi podjechać bliżej, posłusznie wykonując
rozkazy sierżantów. Czekali... czekali...
- Ognia!
Z dystansu dwustu jardów półcalowe kule uderzały w cele z siłą młotów Shan-wei. Konie
kwiczały i padały pokotem, tu i ówdzie jeźdźcy wylatywali z siodeł. Ich ciężkie kirysy nie
były w stanie powstrzymać pocisków tego kalibru, ale szarży to nie zahamowało. Kilka koni
potknęło się o martwe zwierzęta, także padając, masakrując jeźdźców i zostawiając wyłomy.
Większość jednak zdołała ominąć przeszkody, więc zaraz zwarto szyki, a ci, którzy ocaleli,
galopowali teraz z prędkością czterystu jardów na minutę.
- Ognia!
Druga salwa była jeszcze bardziej celna i pozostawiła znacznie większe wyrwy w
szarżującej formacji, ale trąbki grały i grały, prowadząc szesnasty i pięćdziesiąty trzeci
regiment na wrogów Boga i archaniołów, którym wypowiedziano świętą wojnę.
- Żadnej litości, na rany Langhorne’a! - Jeźdźcy z obu jednostek zakrzyknęli w tym
samym momencie, pędząc prosto na znienawidzonego przeciwnika.
- Ognia!
Trzecia salwa położyła trupem bądź raniła połowę żołnierzy szesnastego, ale ci, którzy ją
przeżyli, pędzili dalej z opuszczonymi nisko lancami, wydając okrzyki wojenne, z całym
pięćdziesiątym trzecim za plecami.
- Bagnety!
Lśniąca stal opadła, tworząc ścianę ostrz... i wtedy plan pułkownika Tyrnyra legł w
gruzach.
Największym romantycznym kłamstwem wojennym były kawaleryjskie szarże. Że
efektywność takiego ataku polega na zdolności rozbicia szeregów piechoty, stratowania jej
przez wierzchowce i wybicia zimną stalą. Że wystarczy odpowiednio rozpędzić konie, by
przedarły się przez linie wroga.
Nie było jednak czegoś takiego jak szarża. A w każdym razie nie wyglądała ona tak, jak
opisywano to w pieśniach i poematach, ponieważ konie nie są głupie. Ani nie należą do
drapieżców. To tylko trawożerne, stadne zwierzęta, które na każde niebezpieczeństwo reagują
ucieczką. Można je było wytresować, by niosły jeźdźców ku zagrożeniu, ale nie dało się
stępić ich instynktu i zmienić psychiki. Siedemset- albo osiemsetfuntowy wierzchowiec
gnający z prędkością szesnastu mil na godzinę odniósłby poważne obrażenia, gdyby zderzył
się z obiektem ważącym tylko ćwierć tego co on. Końskie nogi zaś są bardzo wrażliwe,
zbudowane tak, by wytrzymywać pionowe przeciążenia przy galopie albo kłusie, ale łamią się
jak patyczki po trafieniu w przeszkodę, czy to człowieka, czy inne zwierzę, o czym te rumaki
doskonale wiedziały. Galopujące konie omijały więc stojących na ich drodze ludzi nie z
dobrego serca, ale by chronić siebie przed odniesieniem poważnych obrażeń. A ten, kto
próbował trenować je w skokach, szybko się przekonywał, że odmawiają współpracy, gdy
tylko uznają, że belki są zawieszone zbyt wysoko. W rzeczywistości najwyższe przeszkody
mogły mieć maksymalnie pięć stóp wysokości, ale to dotyczyło tylko specjalnie tresowanych
rumaków, te bojowe nigdy nie skakały tak wysoko.
A teraz do tego wszystkiego przeszkoda przed nimi najeżona była paskudnie
wyglądającymi bagnetami.
Podczas bitwy pod Waterloo na dalekiej, martwej od dawna Starej Ziemi, kirasjerzy
francuskiego marszałka Neya przypuszczali szarżę za szarżą na czworoboki brytyjskiej
piechoty... i niczego nie wskórali, ponieważ skuteczność tego typu ataków wynikała raczej z
psychologii niż fizyki, i przerażenia, jakie w piechocie budziła potwornie hałasująca,
rozpędzona, opancerzona, prawie tonowa masa. I chociaż prawdą było, że nawet największy
koń ucierpi po zderzeniu z człowiekiem, to jednak ten drugi wychodził na tym zazwyczaj
znacznie gorzej, nie mówiąc już o tym, że wystawiał się na cios szabli albo lancy, którą
dzierżył siedzący w siodle jeździec. Naturalną reakcją w takiej sytuacji była jak najszybsza
ucieczka, ale że piechota nie ma szans na ucieczkę przed kawalerią, z czasem odkryła, że
pozostanie na miejscu zniechęca konie do kontynuowania ataku i wpadnięcia na
niebezpieczną przeszkodę.
Konie chętnie ścigały uciekającego przeciwnika. Równie ochoczo podbiegały do innych
koni, by maniacy zasiadający na ich grzbietach mogli okładać się do woli, o ile obie formacje
były na tyle luźne, że dało się znaleźć przejazd. Jednakże szarża na stojących ramię w ramię
ludzi, w dodatku osłoniętych ścianą bagnetów? Co to, to nie!
Kawaleria mogła rozgromić takie oddziały, o ile dysponowała wsparciem własnej artylerii
albo muszkieterów. Ciasny szyk, potrzebny do odparcia konnego ataku, był bowiem idealnym
celem dla wszelkiej maści strzelców. Piechota stojąca ramię w ramię ponosiła zazwyczaj
ciężkie straty od ostrzału, a gdy rozluźniała szyki, by zminimalizować to zagrożenie, stawała
się łatwym łupem dla kawalerzystów.
Niestety Armia Boga nie miała wsparcia artyleryjskiego ani osłony piechoty, a jej
wierzchowce, i tak już przerażone kwikiem masakrowanych towarzyszy, odmówiły zderzenia
się ze ścianą ostrej stali.
***
- Drugi szereg, wybierać cele na własną rękę. Trzeci szereg, granaty!
Żołnierze stojący w drugim szeregu znów otworzyli ogień. Używając broni ładowanej
odtylcowo, więc nie musieli nawet zdejmować bagnetów, by szybko przeładowywać. Po
prostu mierzyli i pociągali za spust. Znajdujący się za nimi towarzysze broni pociągali za
sznurki i ciskali ciężkie granaty nad głowami strzelców, posyłając je w ciżbę wroga.
Setki ołowianych kulek wyzwalanych silą kolejnych eksplozji rozrywały wszystko, co
znalazło się w polu rażenia. Kwik trafianych nimi koni był tak donośny, że zagłuszał
wszystkie pozostałe dźwięki prócz trąbek, które wciąż grały, dopóki kolejna kula albo granat
nie uciszyły na zawsze dmącego w nie człowieka.
- Pluton moździerzy! Ognia!
Sześć trzycalowych moździerzy ukrytych w dołach na samym szczycie wzgórza
zakaszlało, posyłając dziesięciofuntowe pociski na ostatnie szeregi formacji wroga. Te
eksplodowały natychmiast po uderzeniu w ziemię, dopełniając dzieła zniszczenia
zapoczątkowanego przez granaty.
Od chwili, gdy oba regimenty ruszyły pełnym galopem, minęło jedenaście minut. Minutę
zajęło im dotarcie w pobliże charisjańskich linii, trzy minuty trwał krwawy kocioł, a przez
pozostałe siedem nieliczni ocalali uciekali poza pole rażenia moździerzy wroga, których
pociski miały teraz zapalniki czasowe i eksplodowały w powietrzu, zasypując całą okolicę
setkami szrapneli.
Z sześciuset dziewiętnastu kawalerzystów, którzy ruszyli do szarży, przeżyło dwustu
pięćdziesięciu trzech - zadziwiająco wielu, zważywszy na sytuację, przy czym tylko połowa z
tego wciąż dysponowała końmi.
Pułkownika Walkyra Tyrnyra i majora Ahrthyra Wyllymsa nie było jednak między nimi.

.VIII.
HMS Potężny, 58
Wyspa Jahras
Zatoka Jahras
Cesarstwo Desnairu

- Siadajcie, panowie.
Dwunastu starszych oficerów, kapitanów i komandorów, zebranych w kajucie admirała
Paytera Shaina zajęło miejsca wokół okrągłego, wypolerowanego na wysoki błysk stołu.
Zhak Haukyns, kapitan flagowca i dowódca HMS Potężny, zasiadł dokładnie naprzeciw
admirała, po czym położył przed sobą na blacie teczkę.
Promienie słońca wpadające przez bulaje kreśliły wzory na niskim suficie, które były
jakby odbiciem fal wzbijanych przez okręt zacumowany przy brzegu wyspy Jahras. Cesarska
Marynarka Wojenna Charisu zdążyła zająć tę wyspę - niewiele więcej niż pastwisko dla
owiec ciągnące się na pięć mil wzdłuż i wszerz - czyniąc z niej wysuniętą bazę w zatoce o tej
samej nazwie. Pastuchowie, którzy ją zamieszkiwali, mieli dość oleju w głowie, aby nie
stawiać oporu, po czym przeżyli nie lada szok, dowiedziawszy się, że najeźdźcy zamierzają
płacić za zarekwirowane owce. Poza tym wyspa oferowała źródło wody oraz cumowisko - i
praktycznie niewiele więcej. Mimo wszystko było to miejsce, gdzie ludzie mogli
rozprostować nogi na stałym lądzie i trochę poćwiczyć, a do tego baranina stanowiła miłe
urozmaicenie w ich na co dzień monotonnej diecie.
Świetlik w kajucie był otwarty, tak samo jak okna rufowe, dzięki czemu do środka
wpadało też powietrze. Niestety przeciągu nie było, a szkoda, bo dzień wstał wyjątkowo
upalny, czego jednak można się było spodziewać w odległości mniejszej niż siedemdziesiąt
mil od równika. Wokół stołu krzątał się służący Shaina, który rozlewał trunki do kieliszków
wszystkich obecnych, a gdy skończył to robić, ukłonił się i niepostrzeżenie wycofał się za
drzwi.
- Nie sądzę, aby temat dzisiejszego spotkania okazał się dla większości z was specjalnym
zaskoczeniem - odezwał się Shain z lekkim uśmiechem, unosząc kieliszek z winem. Upił
łyczek, mlasnął z uznaniem językiem, po czym odchylił się na oparcie krzesła. - Nadeszły
rozkazy. Rozpoczniemy działania na zatoce pojutrze, przy czym mamy zająć, spalić bądź
zatopić każdą jednostkę, jaka się napatoczy, ze szczególnym naciskiem na korsarzy i stocznie,
w których są budowane ich okręty.
Jego uśmiech stał się szerszy - i zimniejszy - kiedy przy stole wszczęło się poruszenie.
Dopiero gdy szepty ucichły, podjął:
- Zwłoka została spowodowana oczekiwaniem na posiłki. - Wskazał gestem kapitana
Symyna Mastyrsyna, dowódcę HMS Rottweiler, który siedział obok kapitana Bryxtyna
Abernethy’ego, dowódcy HMS Trzęsienie Ziemi. - Mam nadzieję, że okażą się przydatne.
Abernethy był jednym z rosnącej liczby oficerów Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu,
którzy weszli w dorosłość jako poddani następcy króla Haarahlda. W gruncie rzeczy
pochodził z Tarota, przez co część charisjańskich oficerów była do niego uprzedzona,
zważywszy, że król Gorjah III zdradził Charis podczas pierwotnego ataku Grupy Czworga na
to królestwo. Jednakże Shain do nich się nie zaliczał - po części zdając sobie sprawę, że
Abernethy jako porucznik służący na galerze, która umknęła cało spod Rafy Armagedonu, nie
miał wyboru, po prostu musiał słuchać rozkazów przełożonych, po części zaś zgadzając się ze
słowami cesarza Cayleba i cesarzowej Sharleyan, którzy utrzymywali, że Charisjanami są
teraz oni wszyscy - także mieszkańcy Chisholmu, Szmaragdu, Tarota, a nawet Zebediahu. W
związku z tym zarówno oficerowie, jak i zwykli żołnierze pochodzący spoza Starego Charisu
powinni być odpowiednio traktowani. Shain, długoletni dowódca, a przy tym człowiek
pozostający na bliższej stopie z parą cesarską niż reszta oficerów, nie zamierzał z tym
polemizować.
W dalszym ciągu większość dowódców okrętów stanowili obywatele Charisu i
Chisholmu, ale to tylko dlatego, że w chwili powstania Imperium Charisu inne domeny nie
dysponowały dużą liczbą oficerów. Od tamtej pory jednak zdążyło się to zmienić i od
jakiegoś czasu coraz większą część młodszej kadry stanowili marynarze wywodzący się z
innych domen. Jeszcze kilka lat i w trakcie spotkania takiego jak to będzie znacznie więcej
elementów rodem z Tarota i Szmaragdu.
Przybycie kapitana Abernethy’ego pasowało mu teraz, i to bardzo, ponieważ HMS
Trzęsienie Ziemi był jednym z galeonów artyleryjskich wyposażonych w działa kątowe. Jego
siła ognia i wielki zasięg będą znakomitym uzupełnieniem, gdy dojdzie do pojedynków
artyleryjskich z bateriami nabrzeżnymi, które Desnairczycy poustawiali, by bronić dostępu do
zatok i zatoczek, gdyż budowano tam kolejne jednostki kaperskie łamiące raz po raz blokadę
zatoki Jahras pomimo zdwojonych wysiłków eskadry Ruhsaila Tyrnyra. Jednostki komandora
stacjonujące na wyspie Howard przechwytywały połowę z nich, ale te okręty, które
przedzierały się na otwarte morze, znajdowały potem wiele bezpiecznych przystani na
wybrzeżach Desnairu, Delferahku, Harchongu i Dohlaru, by nękać frachtowce domen
sprzymierzonych z Charisem. Większość stoczni, w których powstawały te szybkie okręty,
znajdowała się jednak w obrębie zatoki Jahras. Zniszczenie ich na pochylniach wydawało się
więc znacznie bardziej ekonomiczne niż ściganie po morzach i oceanach. A HMS Trzęsienie
Ziemi był idealnym narzędziem do tego celu.
Mastyrsyn to zupełnie inna sprawa. Jego okręt był oczkiem w głowie wielkiego admirała
wyspy Zamek i to właśnie jego poczuciu humoru zawdzięczał swoją nazwę. Tym sposobem
admirał uhonorował wiernego psa, który towarzyszył mu nawet na morzu. Ten
trzydziestodziałowy galeon, choć niewielki, był równie groźny jak tamta bestia.
Zaprojektowano go do przenoszenia osiemdziesięciu ośmiu armat, jak każdą jednostkę
klasy Grom. jednakże nowe wynalazki, takie jak działa strzelające pociskami zespolonymi,
wymusiły na jego budowniczych wprowadzenie wielu zmian; i tak wielki admirał zarządził,
by zmienić HMS Rottweiler i pięć jego bliźniaczych jednostek na jednopokładowe okręty.
Rezultaty tych zmian były oszałamiające. Niskoburtowa, licząca sto dziewięćdziesiąt siedem
stóp długości jednostka - najdłuższa z dotychczas wybudowanych, o dwadzieścia stóp dłuższa
i osiem stóp szersza od klasy Miecz Charisu - posiadała tylko jeden rząd furt działowych, a
było ich po piętnaście na każdej burcie. Zachowano wszakże oryginalne ożaglowanie, dzięki
czemu jednostka ta stała się piekielnie szybka, a wskutek usunięcia dwóch pokładów i
znajdującego się na nich uzbrojenia można ją było opancerzyć trzycalowymi płytami ze stali i
trzystopowymi podporami z drewna tekowego. Poszycie to sięgało od nadburci aż trzy stopy
poniżej linii wody, tam jednak stal miała tylko półtora cala grubości. Zrobiono to, by nie
przeciążyć galeonu. W normalnych warunkach jego burta i tak miała piętnaście stóp
wysokości, co znaczyło, że mógł prowadzić ostrzał nawet przy bardzo wzburzonym morzu.
Opancerzenie tej długości okrętów było możliwe tylko dzięki zastosowaniu wynalazków
sir Dustyna Olyvyra, który wymyślił skośne poszycie i łączenie elementów żebrowania
żelaznymi bolcami. Jednostka ta, co ciekawe, była po zmianach smuklejsza, niż życzyli sobie
tego projektanci. Nic też nie chroniło jej omasztowania i ożaglowania. Mimo to HMS
Rottweiler i dwie jego bliźniacze jednostki zostały uznane za najlepiej opancerzone okręty
morskie, jakie kiedykolwiek żeglowały po Schronieniu. Szczerze powiedziawszy, jako jedyne
miały osłony chroniące je przed ostrzałem pociskami zespolonymi.
Już samo to czyniło z takiej jednostki cenny dodatek do eskadry, która ma walczyć z
doskonale umocnionymi bateriami nabrzeżnymi, lecz to nie opancerzenie było jej
największym atutem. Na pokładzie tego okrętu można było zamontować tylko trzydzieści
dział, ale w odróżnieniu od pozostałych charisjańskich galeonów, na których znajdowały się
klasyczne trzydziestofuntówki, tutaj mieliśmy do czynienia z sześciocalowymi,
gwintowanymi działami kątowymi montowanymi na dwukołowych lawetach projektu
nieodżałowanego komandora Mahndrayna. Większa celność dział gwintowanych nie na wiele
się zdawała podczas morskich potyczek, w trakcie których zarówno strzelający, jak i
ostrzeliwani poruszali się we wszystkich możliwych kierunkach naraz, jeśli nie panowała
akurat tak zwana martwa cisza, jednakże większy zasięg nowych pocisków, ich waga,
zdolność penetracji celu i zdecydowanie silniejsze materiały wybuchowe czyniły z tej broni
najpotężniejszą siłę uderzeniową.
- Teraz już rozumiem, że czekanie na Rottweilera i Trzęsienie Ziemi miało sens - przyznał
kapitan Tymythy Tyrnyr - ale wciąż martwi mnie pewien szczegół, czyli znalezienie ludzi, do
których będziemy mogli postrzelać.
Kilku oficerów zaśmiało się pod nosem. Tyrnyr, dowódca HMS Waleczny i jeden z
najbardziej doświadczonych kapitanów Shaina, należał do iście twardogłowych żeglarzy. Co
więcej, pochodził ze Szmaragdu, więc pomimo solidnej budowy ciała był nieco niższy i
raczej nie przejawiał poczucia humoru. Mimo lekko kpiącego tonu i formy wypowiedzi zadał
całkiem poważne i celne pytanie. Mająca niemal dwa tysiące mil linii brzegowej zatoka
obfitowała w setki odizolowanych miejsc, w których można było budować szkunery. Shain
dowodził natomiast eskadrą składającą się z tuzina galeonów i dwudziestu innych,
mniejszych jednostek, jeśli nie liczyć Rottweilera, Trzęsienia Ziemi i kilku transportowców.
Gdyby rozstawić wszystkie te okręty, przy najspokojniejszej fali kontrolowałyby akwen o
powierzchni około czternastu tysięcy mil kwadratowych. Ta wartość wydawała się całkiem
spora, ale tak naprawdę był to obszar o długości sześciuset trzydziestu mil i szerokości
dwudziestu. Gdyby więc każda z jednostek eskadry mogła operować samodzielnie, udałoby
się obserwować zaledwie trzecią część wybrzeża zatoki.
- Wiem, o co ci chodzi, Tymythy - odparł Shain. - Może uspokoi cię nieco wiedza, że nie
zamierzam pływać wzdłuż wybrzeży, licząc na to, że korsarze na sam nasz widok zwiną żagle
i zaprzestaną ataków. - Tym razem chichoty były głośniejsze, nawet Tyrnyr się uśmiechnął.
Shain także pozwolił sobie na chwilę rozluźnienia, zanim spoważniał, by dodać: - Czekaliśmy
nie tylko na dodatkowe galeony, ale także na raporty naszych szpiegów, choć może bliższe
prawdy byłoby stwierdzenie: na raporty agentów seijina Merlina.
Śmiechy ucichły jak nożem uciął. Oficerowie obecni na tym spotkaniu należeli do grona
najbardziej doświadczonych dowódców, wiedzieli więc doskonale, że na siatce szpiegowskiej
seijina można polegać. Wielu z nich było zdania, podobnie jak sam Shain, że tajemniczy
agenci sami musieli być seijinami.
- Dysponujemy listą miejsc, w których jeszcze dwa pięciodnie temu trwały prace nad
kolejnymi jednostkami - dodał. - Nie możemy wprawdzie polegać na tych raportach jak na
zapisach Pisma, ale mniemam, że znajdziemy tam wiele celów dla naszego przyjaciela
Tymythy’ego.
- To mi pasuje, sir - zapewnił go Tyrnyr.
- Nawet mając te dane w ręku, i tak będziemy mieli mnóstwo roboty dla ludzi pańskiego
pokroju, komandorze Slohvyk - kontynuował Shain, odwracając się do jednego z
najmłodszych oficerów. Jego HMS Jędza był najszybszym osiemnastodziałowym szkunerem
tej flotylli i z powodzeniem dorównywał siłą ognia oraz prędkością każdej korsarskiej
jednostce, na jaką można było trafić w zatoce. Wymieniony usiadł prościej. - Oprócz
zniszczenia wszystkich pochylni i stoczni jego cesarska mość nakazał nam zatopienie każdej
desnairskiej jednostki, jaka zapuści się na tutejsze wody, Paidhro. Dlatego wysyłam Jędzę,
Króla Wyuern i Sokoła do zatoki Mahrosa. Ty będziesz dowodził tymi siłami, ale zabraniam
ci wpływania do zatoki bez naszego wsparcia. Nie wolno ci jednak wypuścić ani jednego
okrętu, zanim reszta flotylli dostanie się w tamte okolice.
- Tak jest!
Oczy młodzika pojaśniały, więc jego przełożony pomyślał, że przyda się kilka
dodatkowych ostrzeżeń. Paidhro Slohvyk miał dopiero dwadzieścia siedem lat i był
człowiekiem agresywnej natury. To mogła być bardzo niebezpieczna kombinacja, ale na
szczęście miał też za sobą piętnaście lat służby na morzu. Poza tym pewna doza agresywności
była przymiotem oficera marynarki.
- Za jakiś czas - dodał admirał, wodząc raz jeszcze spojrzeniem wokół stołu -
przeniesiemy blokadę na zatokę Mahrosa, a przy odrobinie szczęścia uda nam się zamknąć
całkowicie kanał żeglugowy tej samej nazwy. Chciałbym wysadzić na brzeg desanty, aby
zaminowały wszystkie śluzy, ale to chwilowo niemożliwe, ponieważ w największych
miastach stacjonują spore garnizony, więc będziemy musieli zadowolić się działami
kątowymi kapitana Abernethy’ego. Zdaję sobie jednak sprawę, że nawet jeśli dopniemy
swego, nie rozwiążemy problemu, ponieważ wróg może rozładować barki na wyższych
progach wodnych i wyśle ładunki na wybrzeże zwykłymi zaprzęgami, aczkolwiek jeśli
wierzyć naszym szpiegom, stan traktu pomiędzy Mahrosą a Handrylem jest tragiczny bez
względu na to, co pokazują mapy. A skoro o tym mowa, drugie z wymienionych miast jest
mniejsze, więc istnieją spore szanse, że nie stacjonuje tam zbyt duży garnizon, a i fortyfikacje
nie wyglądają zbyt imponująco. To się może jednak zmienić, gdy zaczniemy niszczyć kolejne
miejscowości na wybrzeżu. Gdyby jednak nie zaszły tam wielkie zmiany, rozważam opcję
zajęcia Handrylu. - Kilku oficerów wyglądało na wstrząśniętych ostatnimi zdaniami. Admirał
odnotował to skrzętnie w myślach. - Wiem, że kontyngent naszej piechoty morskiej został
uszczuplony, by wesprzeć nasze operacje na terenie Republiki Siddarmarku, dlatego nie
myślę o jakiejś zakrojonej na szeroką skalę akcji. Jak słusznie zauważył nasz cesarz, takie
przygody kończą się często tragicznie, niech więc pozostaną specjalizacją naszego wroga.
Tym razem ludzie zaśmiali się głośniej, więc on też pozwolił sobie na suszenie zębów
przez moment.
- Jeśli więc uda nam się zdobyć Handryl, zablokujemy jedyny szlak zaopatrzeniowy na
wschód od gór Mersayr... i odetniemy wszystkie tereny od Mahrosy do Silkiahu. Mając pełną
kontrolę nad okolicznymi wodami, zmusimy wroga do przerzucenia całego transportu na
zachodnią stronę gór albo na rzeki Hankey i Altan. Poza tym nasza obecność w tym mieście
odwróci uwagę wroga, ponieważ będziemy mieli spore szanse na uczynienie z tego miasta
bastionu porównywalnego z Thesmarem. W najgorszym razie Kościół Matka będzie musiał
przerzucić tutaj spore siły, by zażegnać to zagrożenie... a gdy to uczyni, my po prostu
odpłyniemy, śmiejąc mu się w twarz. - Tym razem na twarzach zebranych nie było już widać
tak wielkiej troski. Oficerowie zrozumieli w końcu, że ich dowódca nie postradał do reszty
zmysłów. - To wszakże plany na przyszłość. Ostatnio ja i kapitan Haukyns zajmowaliśmy się
bardziej aktualnymi sprawami. Poproszę go zatem, by przedstawił wyniki naszych
przemyśleń. Zobaczymy, czy uda wam się wnieść jakieś sensowne poprawki do tego planu.
Zhak?
- Już zaczynam, admirale. - Kapitan Haukyns uśmiechnął się szeroko. - Wątpię jednak, by
ta banda leni była w stanie wnieść coś konkretnego do naszych błyskotliwych analiz. Mimo to
dajmy im tę szansę, choćby przez wzgląd na dobre wychowanie.
- O to właśnie mi chodziło - poparł go Shain - aczkolwiek nie chciałem tego mówić na
głos.
Oficerowie znów wybuchnęli śmiechem, gdy Haukyns otwierał leżący przed nim
skoroszyt.
- Zważywszy na otrzymane informacje, Kalais wydaje się idealnym miejscem na
rozpoczęcie naszej operacji. Wiedzieliśmy wcześniej, że buduje się tam jednostki korsarskie,
ale jeśli wierzyć szpiegom, myliliśmy się co do jednego. Artyleria strzegąca tego miejsca nie
została ulepszona. To nadal te same stare armaty, większość z nich nie ma nawet obrotowych
lawet, a nie zanosi się na to, by Desnairczycy coś z tym zrobili w najbliższej przyszłości,
zwłaszcza teraz, gdy ich odlewnie skupiają się na produkcji broni dla armii. Uderzenie na
Kalais pozwoli nam przećwiczyć zespołowe działanie i przetestować taktykę, zanim
uderzymy na silniej bronione cele. Potem ruszymy na...

.IX.
Siddar
Republika Siddarmarku

W zaadaptowanym portowym magazynie było gwarno. Nic dziwnego, skoro młoty


dźwięczały o kowadła, a dziesiątki osób próbowały się ze sobą porozumieć; napędzane
ręcznie miechy podsycały ogień na paleniskach, deszcz bębnił o dach, a co jakiś czas rozlegał
się taki dźwięk, jakby tona złomu huknęła o ziemię.
Klymynt Abykrahmbi był przyzwyczajony do hałasu. Takiego, a nawet znacznie gorszego.
Nie przywykł natomiast do trójki żołnierzy chodzących za nim krok w krok, a do tego
uzbrojonych w nowy rodzaj rewolwerów, które seijin Merlin wprowadził na wyposażenie
armii obok wcześniejszego karabinu.
Zatrzymał się tuż za progiem i rozejrzał w poszukiwaniu człowieka, do którego przyszedł.
Wewnątrz było gęsto od dymu - oraz od ludzi - co komplikowało poza tym dość prostą
sprawę. Westchnął więc i strząsnął krople deszczu z łysiny, z której jego żona i obie jego
siostry natrząsały się bezlitośnie przez ostatnie trzy lata. Ich ojciec nadal mógł się poszczycić
gęstą czupryną siwych włosów, pomimo swoich sześćdziesięciu trzech lat, przez co tym
bardziej niesprawiedliwy wydawał się fakt zaczątków łysiny u niego, skoro był o połowę
młodszy.
Aczkolwiek nie była to oczywiście jedyna niesprawiedliwość ostatnimi czasy na świecie.
Abykrahmbi zacisnął szczęki i potarł kłykciem palca wskazującego lewej dłoni wąs, który
na Starej Ziemi nazwano by sumiastym.
Mieszkańcy Siddarmarku od zawsze mieli lepsze kontakty z Charisjanami aniżeli
obywatele większości kontynentalnych domen. Właśnie z tego powodu podejrzliwość
Zbaspahra Clyntahna wobec Siddarmarku przybrała aż takie rozmiary. Dowodem na
zacieśnienie stosunków na przestrzeni lat było na przykład to, że mieszkańcy Siddarmarku i
Charisu często się nawzajem wżeniali w swoje rodziny, nie zważając na całkiem szeroki pas
dzielącej ich wody. Nawet ktoś taki jak Abykrahmbi miał krewnych tutaj, w Siddarze.
Niestety ich liczba zmniejszyła się o dwóch, odkąd Grupa Czworga rozpoczęła operację
Miecz Schuelera. Jego dwunastoletnia kuzynka, Fraydrykha, została zgwałcona i
zamordowana, kiedy tłum lojalistów Świątyni zaatakował dzielnicę charisjańską, jego wuj
Zhustyn zaś zginął, próbując ocalić córkę. Mężczyzna był nieuzbrojony - co tylko podkreśla,
jak nagły był to atak - natomiast intruzów było co najmniej siedmiu, z których jednego udało
mu się zabić, podczas gdy reszta już zabawiała się z Fraydrykhą. Po wszystkim oprawcy
zbezcześcili oba ciała, wrzucili sponiewierane zwłoki do zrujnowanego i splądrowanego
sklepu, a na koniec podpalili wszystko - czy to celem ukrycia własnej zbrodni, czy po to, aby
wyrządzić swoim ofiarom jeszcze większą krzywdę, tego Abykrahmbi nie był w stanie
stwierdzić.
Jego ciotka Lyzbet wciąż usiłowała dociec tego, jak jej krajanie mogli im coś takiego
uczynić - zdaniem Abykrahmbiego jedynie konieczność utrzymania przy życiu pozostałej
dwójki dzieci, do tego przez okrutną, głodną zimę, utrzymała Lyzbet przy zdrowych
zmysłach.
Na tyle, na ile to było możliwe w podobnych okolicznościach.
W przeciwieństwie do własnej ciotki Abykrahmbi doskonale rozumiał, jak do tego doszło.
Pojmował bowiem, że mrok zalegający ludzką duszę w niektórych wypadkach bywa
mroczniejszy i silniejszy niż u innych. Zdawał sobie sprawę, że takie rzeczy jak okrutna
śmierć jego kuzynki stają się normą, gdy ktoś tak zepsuty jak kupa krakeniego gówna zasiada
na tronie wielkiego inkwizytora i mocą swego urzędu sankcjonuje podobne okropieństwa.
Zarazem przejaśniło mu się w głowie na tyle, aby zrozumieć, że dopóki taki Zhaspahr
Clyntahn przewodzi innym, dopóty królują nienawiść i pragnienie zemsty, grzeszne bez
wyjątku. Z tych właśnie powodów Abykrahmbi skorzystał z okazji, kiedy Ehdwyrd Howsmyn
zaczął szukać ochotników do pewnej technicznej misji na terenie Republiki Siddarmarku.
Klymynt Abykrahmbi nie miał się za specjalnie bogobojnego człowieka nawet przed
rozpoczęciem akcji Miecz Schuelera. Starał się, lecz szwankował pod wieloma względami,
mimo że Bóg Jedyny i Jego archaniołowie wymagali od niego czegoś wręcz przeciwnego. Z
drugiej strony Kościół Matka nauczał przecież, że każdego grzesznika czeka rozgrzeszenie,
pod warunkiem że skrucha jest szczera, pokuta prawdziwa, a sam grzesznik zamierza się
poprawić na przyszłość.
Klymynt planował zdobycie rozgrzeszenia... jak tylko ostatni lojalista Świątyni zadynda
na sznurze, stając się pożywką dla robactwa.
Teraz wziął głęboki oddech i zmusił się do przegonienia podobnych myśli, gdyż właśnie
dostrzegł tego, kogo szukał.
- Tędy, kapralu - powiedział, na co najstarszy stopniem żołnierz z jego eskorty kiwnął
głową, przywołał do siebie dwóch szeregowych i ruszył na wskroś zatłoczonego, hałaśliwego
pomieszczenia.
Abykrahmbi witał się ze znajomymi, zatrzymując się przy tym i owym, aby zamienić
kilka słów. Nie śpieszyło mu się jakoś specjalnie, a poza tym do jego obowiązków jako
asystenta Bryghama Cartyra należało sprawdzanie, co słychać w warsztatach takich jak ten.
Ewidentnie praca tutaj wrzała, i to na wielu frontach, z czego najważniejszym było
przystosowanie siddarmarckich odprzodowo ładowanych muszkietów do stosowania
kapiszonów. Jedna trzecia zadania była wykonywana przez zbrojmistrzów, którzy przybyli z
drugim eszelonem Charisjańskiego Korpusu Ekspedycyjnego, mającego za zadanie zbudować
sieć warsztatów na zapleczu armii. Jego członkowie jednak w głównej mierze służyli za
szkoleniowców, ucząc mieszkańców Republiki wykonywać najważniejszą robotę - i to nie
tylko rusznikarzy (o czym Abykrahmbi wiedział, doprowadzając tym do szału członków
tutejszej gildii).
Także w tym warsztacie jedni uczyli drugich. Abykrahmbi osobiście nie był przekonany,
czy jest to najbardziej wydajny z możliwych sposób na podniesienie produkcji Republiki
Siddarmarku, ale tak wyglądały realia, których logikę wbrew pozorom pojmował.
Charisjańskie zakłady znacznie przewyższały miejscowe, i to pod każdym względem,
jednakże cesarz Cayleb i cesarzowa Sharleyan postawili sobie za punkt honoru, aby
rozszerzyć tę wydajność i na domenę sojusznika. Niestety czegoś takiego nie dało się zrobić z
dnia na dzień. Wystarczająco trudne okazało się otwarcie takich zakładów na terenie
Chisholmu, a w dodatku istotniejsze było podtrzymywanie wysiłku wojennego na terenie
Imperium Charisu aniżeli na kontynencie. Albowiem w razie upadku Republiki Charis nadal
będzie musiał walczyć, a do tego będą mu potrzebne wszystkie możliwe zasoby.
Dlatego zapadła decyzja, aby wysłać „doradców” w misje techniczne, jak je nazywali
cesarz z cesarzową, dzięki którym Republika Siddarmarku mogła stworzyć własne zakłady,
nie absorbując zarazem tysięcy wyszkolonych już robotników, których potrzebowano gdzie
indziej. Nawet władze Republiki zaakceptowały ten układ. Kanclerz Maidyn i lord protektor
Greyghor skoncentrowali się na naprawach i produkcji - w takiej kolejności - aby racjonalnie
wykorzystać pomoc techniczną Charisu oraz własne możliwości. Wyjątkiem od tej reguły
była produkcja karabinów i bagnetów: lord protektor robił, co mógł, aby na obrzeżach
Siddaru powstała odrębna huta wykorzystująca plany zakładów w Delthaku.
Co tak naprawdę ma wiele sensu, pomyślał Abykrahmbi. Tym sposobem szkoli się zastępy
robotników, przyzwyczaja ich do nowej technologii i nowego sposobu myślenia, przed tym,
zanim powstaną manufaktury, w których ci mają pracować. Mimo wszystko wielka szkoda, że
nie możemy zrobić wszystkiego naraz.
Uśmiechnął się pod nosem. Tak przywykł do metod działania mistrza Howsmyna, że
czasem z trudem przychodziło mu uwierzyć, iż inni ludzie nie są wszechmogący.
Zatrzymał się ponownie, tym razem kładąc dłoń na ramieniu jednego z miejscowych
zmianowych, zamienił z nim kilka słów, po czym zrobił jeszcze parę kroków, aż wreszcie
znalazł się na tyle blisko człowieka, którego przez cały czas szukał, aby doń zawołać:
- Zhak! Hej, Zhak!
Szczudłowaty, opalony i bardzo młody Zhak Bairystyr, porucznik Cesarskiej Marynarki
Wojennej Charisu, obrócił się i uśmiechnął, rozpoznając w wołającym Abykrahmbiego.
Potem wyciągnął wielką, mocarną dłoń, pokrytą odciskami i brudną od oleju i pyłu
węglowego, żeby wymienić uścisk z przyjacielem.
- Klymynt! Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj!
- Ja też się nie spodziewałem, że tutaj przyjdę - odparł Abykrahmbi, pokazując wszystkie
zęby w uśmiechu. - Ale kiedy zacząłem cię szukać na Delthaku, powiedziano mi, że znajdę
cię tutaj. No więc przespacerowałem się te trzysta jardów z portu i oto jestem.
- Poraża mnie... poraża, nie przesadzam... twoje poświęcenie dla sprawy.
- I bardzo dobrze. Szczególnie że tym razem poświęciłem się nie sam, ale razem z
kapralem Brownyngiem i jego podwładnymi.
- Wybaczcie, kapralu - rzucił sucho Bairystyr, spoglądając ponad ramieniem przyjaciela na
nieco odeń tylko wyższego żołnierza piechoty morskiej.
- Nie ma sprawy, panie - odpowiedział Brownyng.
Był to typowy Charisjanin: miał brązowe włosy i brązowe oczy oraz śniadą cerę, a do tego
charakteryzowała go solidna, krzepka budowa zaprawionego w boju wojaka. Zerknąwszy na
rękaw tuniki, Bairystyr zauważył miejsce po odprutych naszywkach sierżanta i zastanowił się,
co takiego uczynił Brownyng. Cokolwiek to było, z pewnością nie rzutowało na jego ogólną
reputację, skoro zlecono mu eskortowanie Abykrahmbiego. Co z kolei rodziło kolejne
interesujące pytanie.
- To teraz wojsko musi cię eskortować?
- Obawiam się, że tak - westchnął Abykrahmbi. - Pamiętasz Zhorja Trumyna?
- Nie wydaje mi się... - Bairystyr przeszukał pamięć. - Nie, to nazwisko nic mi nie mówi.
A co?
- Też pracował dla mistrza Cahnyra.
- Pracował? - Bairystyr powtórzył czasownik w czasie przeszłym.
- Minionego pięciodnia wybierał się na zebranie z mistrzem Ahdymsem. Akurat wybuchły
zamieszki... - Abykrahmbi rozdął nozdrza. - Zhorj zginął.
- Przykro mi to słyszeć. - Bairystyr potarł w zamyśleniu prawą brew. - O zamieszkach
wiem. Mowa o tych przy ulicy Tannera?
- Tak. Sądziliśmy, że to w miarę bezpieczna część miasta, ale okazało się, że leży nazbyt
blisko portu. A przynajmniej warsztatów żaglowych. - Abykrahmbi się skrzywił. - Chyba
wiesz, jak ci dranie oskarżają nas o wszystkie swoje problemy!
Bairystyr pokiwał głową. Zrozumiałe było, że wykwalifikowani robotnicy, którzy stracili
pracę z powodu udoskonaleń wprowadzonych przez Charis, pałali niechęcią do cesarstwa i
jego przedstawicieli. Oczywiście ich uczucia nie miały najmniejszego znaczenia w ogólnym
rozrachunku. Sami zainteresowani znacznie lepiej by zrobili, gdyby zechcieli się
przekwalifikować, a przynajmniej jakoś zaadaptować do zmiennych warunków. Przypuszczał
jednak, że coś takiego nie leży w ludzkiej naturze.
- Ktoś się dowiedział, że Zhorj był Charisjaninem - wyjaśnił Abykrahmbi. - Czy też, jak
osobiście podejrzewam, ktoś rozpoznał trzech towarzyszących mu ludzi oddelegowanych z
odlewni mistrza Ahdymsa i na tej podstawie domyślił się, z kim ma do czynienia. W każdym
razie podniósł larum, krzycząc, że charisjańscy heretycy zabierają jedzenie z ust głodujących
dziatek, i zanim ktokolwiek się zorientował, doszło do zamieszek. Niepokoje rozlały się na
dwie albo nawet trzy ulice, zanim straż miejska zdążyła coś z tym zrobić. Po drodze spłonęły
trzy warsztaty. Na sam koniec strażnicy złapali młodzika nazwiskiem Naigail, Samyl Naigail.
Wsadził Zhorjowi nóż w plecy, ale zaklina się, że nic o tym nie wie. Nikt mu, rzecz jasna, nie
wierzy, tak że powinien lada pięciodzień zawisnąć.
Bairystyr uniósł jedną brew ze zdziwienia na rozgoryczony ton głosu przyjaciela. Łatwo
wybaczyć człowiekowi smutek po śmierci znajomej osoby, jednakże w tym wypadku
Abykrahmbi nie będzie zawiedziony, że egzekucja się spóźnia - będzie wściekły.
Domyślając się powodu zdziwienia Bairystyra, Abykrahmbi pokręcił głową i powiedział:
- Nie chodzi tylko o to, że podlec zamordował z zimną krwią Zhorja. Ledwie strażnicy
mieli go w garści, pojawili się świadkowie. Ponoć Naigail spędził trochę czasu na rabowaniu i
paleniu dzielnicy charisjańskiej... to znaczy, kiedy nie robił jeszcze gorszych rzeczy. Jeśli w
tym mieście jest ktoś zasługujący w pełni na karę śmierci, to właśnie on!
Bairystyr skinął głową. Nie mógł się nie zgodzić z takim wnioskiem, zakładając, że
oskarżenia były zgodne z prawdą. Zresztą pomijając własne odczucia, doskonale wiedział,
czemu Abykrahmbi poczuje ulgę, gdy wreszcie kat spuści zapadnię.
- No i po tym wszystkim uznano, że charisjańskie mózgi potrzebują obstawy na mieście. -
Abykrahmbi wzruszył ramionami. - A skoro już ktoś musi mi deptać po piętach, wolę, żeby to
był Ahldahs niż ktoś inny - zakończył.
- Rozumiem. - Bairystyr obrzucił kaprala ponownym spojrzeniem. - Mistrz Abykrahmbi
jest cywilem, kapralu. Owszem, bystrym cywilem, trzeba mu to przyznać, niemniej tylko
cywilem, a przy tym moim dobrym przyjacielem i cennym nabytkiem Imperium Charisu. Nie
pozwól, żeby coś mu się stało. Ba, masz mój bezpośredni rozkaz, aby zdzielić go w łeb i
wyciągnąć za nogi z pożaru, jeśli zajdzie taka konieczność.
- Tak jest, panie!
Brownyng przybrał postawę zasadniczą i walnął się pięścią w pierś, co widząc,
Abykrahmbi tylko się uśmiechnął. Zaraz jednak uśmiech spełzł mu z twarzy, kiedy
uświadomił sobie, że ani jeden, ani drugi mężczyzna nie żartował.
- Zhak...
- Klymyncie, to nie zabawa. - Bairystyr spojrzał przyjacielowi prosto w oczy. - Wiem, że
nie jesteś na tyle głupi, aby uważać to za zabawę, ale pamiętaj, że wsadzenie komuś noża w
plecy trwa tylko moment. Chętnie założę, że zamieszki, w których zginął twój znajomy,
wybuchły spontanicznie. Ale jestem gotów też uwierzyć, że tak nie było. Potwierdza to tylko
fakt, że ktoś z dowództwa także tak uważa. A jeśli zamieszki nie były spontaniczne, jeśli ktoś
poluje na ciebie, chwila wahania z twojej czy kaprala strony może cię kosztować życie. Nie
zamierzam pójść do twojej ładniutkiej żony i powiadomić jej o twojej śmierci, zrozumiano?
- Tak, oczywiście.
- Świetnie. A teraz... - Bairystyr zaczerpnął głęboko tchu - może mi wreszcie wyjawisz, co
cię tutaj sprowadza?
- Cóż, w gruncie rzeczy szukałem porucznika Blahdysnberga, ale powiedziano mi, że
wraz z kapitanem Bahrnsem udał się na jakieś spotkanie, w związku z czym pozostałeś ty i
porucznik Cahnyrs. A ponieważ ciebie znam lepiej, masz szczęście.
- Na czym dokładnie ono polega? - zapytał ostrożnie Bairystyr.
- Spodziewamy się konwoju z Tellesbergu, a kiedy tu już dotrze, będziemy musieli
rozpruć kazamaty Delthaku. Ktoś będzie musiał pomóc portowym to zrobić i zgadnij, kogo
wybrano do tej roli?
- Że co? - Bairystyr wgapił się w niego, a Abykrahmbi cierpko się uśmiechnął.
- Musimy zrobić nieco większe otwory - wyjaśnił. - Wygląda na to, że mistrz Howsmyn i
admirał Morskiego Szczytu, a także kapitan Rahskail, ukończyli wreszcie prace nad nowym
sześciocalowym działem odtylcowym. Do Siddaru wpłynie lada moment transport tych
cacuszek, jest ich w sam raz tyle, by przezbroić w nie twój okręt. Zważywszy na wszystko to,
w co już jesteśmy zaangażowani, sama Shan-wei będzie musiała nas wspomóc, żebyśmy
wyrobili się na czas. Pomyślałem więc, że skoro jesteś pierwszym mechanikiem okrętu,
dowodzisz wszystkimi fachmanami od napraw i na pewno urobisz sobie ręce po łokcie przy
dbaniu o to, by nowe systemy odrzutu działały jak należy, powinieneś wiedzieć z dużym
wyprzedzeniem, co cię czeka. Wspomniane transportowce pojawią się na redzie na początku
przyszłego pięciodnia.

.X.
Pałac cesarski
Cherayth
Chisholm
Imperium Charisu
oraz
Ambasada Charisu
Siddar
Republika Siddarmarku

Późne popołudnie było słoneczne, o niemal balsamicznym powietrzu, zdumiewająco


przyjemnym jak na koniec września w Chisholmie. Wieczorny chłód czaił się na krańcach
promieni słońca, lecz w taki cudowny dzień około pięćdziesięciotysięczną armię Charisu na
pokładzie konwoju wypływającego z Portu Królewskiego nawet radowała myśl o czekającej
ją przeprawie morskiej do Siddarmarku. Tylko niektórzy - mądrzejsi i bardziej doświadczeni -
żołnierze przejawiali mniejszy entuzjazm. Dystans wynosił dziewięć tysięcy mil w linii
prostej, a przecież okręty to nie wyverny. Co gorsza, przez znaczną część podróży mieli
walczyć z niesprzyjającym wiatrem. Poza tym przyjdzie im minąć wody ochrzczone przez
żeglarzy Kowadłem, bynajmniej nie dlatego, że oferowały idealne warunki do uprawiania
żeglarstwa.
Pomijając jednak malkontentów, na zatłoczonych pokładach licznych okrętów przeważał
optymizm. Sieć semaforów biegnąca przez Krucze Ziemie ponownie niosła z kontynentu
wiadomości, że Kruczy Lordowie zmienili zdanie. A było to teraz kluczowe, ponieważ
Charisjanom udało się powstrzymać marsz Armii Boga, która znajdowała się już tylko
sześćset mil od Siddaru. Żołnierze okrętowani tego popołudnia na transportowce stojące na
spokojnych wodach pod chmurami skrzeczących wyvern i ptaków wyruszali na misję żegnani
salutem dział pobliskiej fortecy, czując ogromną dumę z dokonań ich towarzyszy broni i
jeszcze większą satysfakcję z posiadanej najnowocześniejszej broni.
Wielu z nich odczuwało jednak równie wielką nienawiść, ponieważ te same stacje
semaforowe przyniosły wieści o losie ludzi brygadiera Taisyna, rzeziach dokonywanych na
podbitych terenach, obozach koncentracyjnych, spalonych wsiach i siołach, martwych
cywilach leżących pokotem przy traktach, tam gdzie padli - z głodu albo od chorób.
W Chisholmie wciąż było więcej lojalistów Świątyni niż w innych domenach cesarstwa.
Ci najbardziej zatwardziali należeli jednak do zdecydowanej mniejszości, ponieważ ludzie
przychylnie patrzyli tutaj na reformatorów, zanim jeszcze Sharleyan poślubiła Cayleba.
Działo się tak z powodu ogromnego oddania małej królowej, która wyrosła na dumną
władczynię, zawsze oddana swojemu ludowi, i zdołała przekonać poddanych, że poparcie
Kościoła sąsiedniego królestwa jest słuszne. To wystarczyło, a gdy ludzie zobaczyli na własne
oczy, że cesarz Cayleb naprawdę kocha ich uwielbianą władczynię, uznali, że jest godzien jej
ręki. Mimo to reformatorzy z Chisholmu nie byli nigdy tak gorliwi w reformowaniu
wypaczeń Kościoła Matki jak ich odpowiednicy ze Starego Charisu.
Być może było to nieuniknione, ponieważ Chisholm nie został nigdy podstępnie
zaatakowany przez siły zgromadzone pod sztandarami Kościoła Boga Oczekiwanego. Co
więcej, poniósł ogromne straty w okrętach i ludziach, gdy został zmuszony do wzięcia udziału
w tym ataku. Dopiero wtedy część bardziej rozgarniętych poddanych królowej Sharleyan
domyśliła się, że gdyby ta wojna doprowadziła do zagłady Charisu, ich domena byłaby
następna na liście Grupy Czworga. Zamordowanie Gwylyma Manthyra i jego ludzi było
kroplą, która przelała czarę goryczy, i tak Chisholm przystąpił do wojny ze Świątynią, gotów
do odegrania swojej roli i wymaganych poświęceń, ale bez szczególnej nienawiści, bez
poczucia, że bój ten toczy się o wyzwolenie i usunięcie najgorszych potworów w historii
Schronienia.
Jednakże masakra ludzi brygadiera Taisyna, torturowanie i likwidowanie całych
regimentów, zagłodzenie milionów ludzi na śmierć, a wszystko to na rozkaz Zhaspahra
Clyntahna, doprowadziły do ogromnego wrzenia w królestwie. Ci, którzy pozostawali
obojętni na losy tej wojny, zobaczyli nagle prawdziwe oblicze wroga. Wielu miejscowych
lojalistów Świątyni - nawet ci, którzy kurczowo trzymali się obrządków starej wiary, z
największą nieufnością podchodząc do wszystkich reform i zmian - zadrżało z gniewu.
Większość z nich była tak wstrząśnięta, że przeszła w ostatnich miesiącach na stronę
reformatorów.
To zaś zradykalizowało tych, którzy pozostali wierni jedynej prawdziwe wierze i
Świątyni. Mimo że cesarstwo gwarantowało swobodę wyznania, wściekłe ataki ze strony
inkwizycyjnej propagandy robiły swoje i ci ludzie po prostu odrzucali przekazywane z
kontynentu informacje, uważając, że są to same kłamstwa. Że karmi się ich oszczerstwami, by
przeciągnąć na stronę wrogów Boga. Poza tym strażnicy ludzkich dusz powinni być czasem
surowi, tak mówiła przecież Księga Schuelera, ale nawet tam nie nakazywano masowych
mordów, gwałtów i podpaleń na taką skalę!
Ci, którzy wierzyli, tracili powoli grunt pod nogami. A żołnierze armii cesarskiej, która
zastąpiła dawne królewskie siły, pozostawali niezmiennie oddani Koronie i cesarstwu na
długo przed tym, nim pierwszy Charisjanin wylądował w Siddarmarku.
Dlatego tak niewielu spośród tych, którzy opuszczali Port Królewski, wątpiło w słuszność
tej misji.
***
- No i wypłynęli - powiedział Cayleb Ahrmahk.
W Siddarze było cztery godziny wcześniej, lecz z każdym dniem zmrok zapadał szybciej.
Za oknami gabinetu mieszczącego się na terenie ambasady Charisu było już ciemno, a to za
sprawą chmur, które zaległy na niebie Siddarmarku w przeciwieństwie do firmamentu Portu
Królewskiego. Do tego deszcz bębnił o dach budynku, bulgocząc w gargulcach i wylewając
się na chodnik. Między innymi dlatego w kominku rozpalono ogień.
- Ano wypłynęli - potaknęła jego żona z własnego apartamentu w pałacu w Cherayth.
Siedziała rozparta wygodnie na swoim ulubionym fotelu, trzymając przysypiającą
księżniczkę Alahnah na kolanach, podczas gdy Sairaih Hahlmyn strzegła jej prywatności
niczym smoczyca. Cesarzowa odbywała jedno spotkanie po drugim od bladego świtu, aż
wreszcie ogłosiła, że wieczór spędzi z córeczką. Ochraniana przez sierżanta Seahampera oraz
osobistą służącą gotową roznieść w pył każdego, kto choćby miał zamiar przeszkodzić
władczyni, mogła być pewna, że rozmowa z Caylebem przejdzie przez nikogo niezauważona.
A po dniu takim jak ten bardzo potrzebowała tej rozmowy.
- Zdajesz sobie sprawę, że wysłanie całej armii do Siddarmarku martwi barona Białej
Skały oraz sir Ahlbera bardziej, niż to okazują? - zapytał Cayleb, wywołując jej prychnięcie.
- Czyżbyś uważał, że pojawiłam się w Cherayth dzisiaj rano razem z transportem świeżej
rzodkwi? To oczywiste, że obaj się martwią! W końcu mowa o moim głównym doradcy oraz
głównym szpiegu. Zadaniem ludzi na tych stanowiskach jest zamartwiać się do bólu głowy,
Caylebie.
- Ale też tym razem mają po temu dobre powody - wtrącił Merlin.
Przebywał we własnym pokoju, siedząc na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i
zamkniętymi oczami. Nabrał zwyczaju przybierania tej pozy, ilekroć „medytował”, a jego
zdolność do zamierania w bezruchu na wiele godzin z rzędu tylko wzmocniła przekonanie
niektórych o cudownych, mistycznych umiejętnościach seijina. Nikt, kto by go zobaczył w
takiej chwili, nawet by się nie domyślił, jakie myśli go zaprzątają, aczkolwiek głos, który
rozległ się w komunikatorze, nasycony był obawą, jaką okazywał tylko w obecności paru
osób.
- Im bardziej robią się gorączkowi i im bardziej czują się wyobcowani, tym prędzej ktoś
taki jak hrabina Swayle czy książę Skalistego Wybrzeża będzie miał szansę zrobić coś
głupiego - dodał Athrawes. - Do tego to pierwszy raz od objęcia tronu przez twojego ojca,
kiedy praktycznie cała armia znalazła się poza granicami królestwa.
- Jestem tego świadoma - odparła Sharleyan głosem nawet poważniejszym niż jego. - Tak
samo jak jestem świadoma przekazów SAPK-ów ze Skalistego Wybrzeża i gniazda tej żmii,
Rydacha. Tak że nie musicie mnie walić w głowę niczym obuchem. Po pierwsze jednak,
mamy naszych wrogów na oku. A po drugie, wcale nie cała armia opuściła królestwo. W
Cherayth pozostała kadra szkoleniowa oraz rekruci, którzy zdobywają szlify. Ich lojalność nie
pozostawia cienia wątpliwości, a podejrzewam, że obywatele Zebediahu, którzy nadciągają,
okażą się jeszcze bardziej lojalni od moich rodaków!
Merlin musiał przyznać, że jest w tych słowach ziarno prawdy. Po prawdzie nawet więcej
niż ziarno. Mimo że charisjańska armia przerzuciła do Siddarmarku niemal wszystkie swoje
siły, na miejscu pozostały bataliony przechodzące szkolenie. Dawało to dobre dwadzieścia
tysięcy ludzi, w tym wielu weteranów, z czego dwie trzecie stacjonowały na terenie Cherayth,
względnie Maikelbergu, tradycyjnej siedziby armii Chisholmu, znajdującej się niecałe trzysta
mil na północ. Sharleyan miała całkowitą rację w sprawie rekrutów. Może przesadą byłoby
twierdzenie, że obywatele Chisholmu tłumnie wstępowali do wojska, jednakże znacząca
liczba ochotników czyniła pobór zbędnym. Jeszcze więcej młodych ochotników wstępowało
w szeregi armii Charisu na terenie Szmaragdu, Tarota i Zebediahu. Zwłaszcza mieszkańcy
tego ostatniego znani byli ze swej gorliwości w walce.
W czym chyba nie ma niczego dziwnego, pomyślał Merlin. Hauwyl Chermyn to pierwszy
uczciwy wielki książę Zebediahu, jakiego ta domena ma od lat. Wraz z jego nastaniem
skończyły się nadużycia na szczytach władzy. Hauwyl nie ma też cierpliwości do
skorumpowanych sędziów, co musiało być przykrym zaskoczeniem dla wszystkich
przydupasów dawnego wielkiego księcia...
Zebediah nie przypominał raju nawet przed podbiciem go przez Corisand. Obecnie, po
latach panowania Hektora Daikyna oraz Tohmysa Symmynsa - narzuconego przez Hektora
wielkiego księcia - mieszkańcy tego księstwa zyskali przedsmak uczciwego, skutecznego
rządu, ale nie obeszło się przy tym bez wstrząsów na szczytach władzy, albowiem nie
wszyscy obywatele, szczególnie spośród wysoko urodzonych, chętnie powitali zmiany.
Jednakże reputacja Chermyna jako świetnego dowódcy plus trzydziestotysięczna armia
dysponująca najlepszymi oficerami i sprzętem wystarczyły, aby wybić z głowy rebelię
każdemu, kto by o niej myślał. Baron Zielonej Doliny systematycznie osłabiał armię
Zebediahu, którą scaliły na powrót wysiłki Chermyna. Co więcej, prywatne armie wielmoży,
będące przeżytkiem rządów ostatniego wielkiego księcia, odeszły do przeszłości na mocy
cesarskiego edyktu, który został mile przyjęty przez Hauwyla gotowego zapełnić tę lukę
swoimi ludźmi. Po raz pierwszy od zarania Zebediahu wojsko było postrzegane jako obrońca,
nie łupieżca.
Reformatorscy duchowni wysłani do Zebediahu przez Maikela Staynaira oraz arcybiskupa
Ulysa dla poparcia Kościoła Charisu okazali się nawet skuteczniejsi od żołnierzy Chermyna.
Kościół Boga Oczekiwanego w Zebediahu popełnił bowiem ten błąd, że uznał Zebediah za
kolejny Harchong czy też Desnair i sprzymierzył się z arystokracją. W dodatku Kościół
Matka jawnie okazał swoje poparcie Corisandczykom, kiedy ci dokonali najazdu. Hektor z
Corisandu stał się w rękach Grupy Czworga przeciwwagą dla Haarahlda Ahrmahka. Lud
Zebediahu zwrócił się zatem nie tyle przeciwko Kościołowi jako takiemu, ile przeciwko
polityce tegoż Kościoła oraz duchownym wprowadzającym ją w życie. Zwykli księża
proboszcze, którzy opowiedzieli się za swoimi parafianami, opaci, którzy robili co w ich
mocy, aby okiełznać wybryki szlachty oraz nierzadko własnych przełożonych w strukturach
kościelnych, siostrzyczki z zakonu Pasquale, które pełniły służbę po szpitalach, siostrzyczki z
zakonu Bedard, które zajmowały się potrzebującymi - oni wszyscy zostali jeszcze bardziej
ukochani przez poddanych wielkiego księcia, a zarazem w powszechnym rozumieniu
wyalienowani od potężnego Kościoła Matki.
I tak jak w każdej innej domenie, gdzie nadarzyła się okazja, stan duchowny wystawiony
na działanie ruchu reformatorskiego opowiedział się z wielką mocą po jego stronie.
Przywodząc resztę społeczeństwa na łono Kościoła Charisu, a odbierając ją Kościołowi
Matce.
Właśnie dlatego nie należało się dziwić temu, że przeciętni mieszkańcy Zebediahu całymi
tysiącami zaciągali się do wojska Imperium Charisu. Sharleyan nie przesadzała ani trochę,
wyrażając się pochlebnie o ich lojalności.
- Jeżeli książę Skalistego Wybrzeża i jego sługusy dojrzą w nieobecności armii okazję, źle
się to dla nich skończy - oznajmiła teraz Sharleyan. Jej zimny, okrutny uśmiech nie
korespondował z niemowlęciem śpiącym w jej ramionach, jak zauważył Merlin, zarazem
jednak wydawał się jak najbardziej na miejscu. - Po prawdzie jakąś częścią siebie pragnę, aby
czegoś spróbowali. Skoro są gotowi zaryzykować małą operację, ja jestem gotowa robić za
chirurga!
- Teoretycznie się z tobą zgadzam - odezwał się Cayleb. - Nie zamierzam udawać, że sam
nie wykonałem podobnej operacji raz czy dwa. Wolałbym jednak, aby nic takiego nie
zdarzyło się, póki ty i Alahnah jesteście w Cherayth. Tym bardziej że krótkofalowe
konsekwencje, niezależnie od tych pozytywnych, długofalowych, mogłyby być bardzo
niedobre.
- Wiem, wiem! - Sharleyan się skrzywiła. - Dlatego nie popycham ich do niczego. Ale jeśli
spróbują czegoś głupiego, będzie to ich ostatni wybryk w życiu. Nie uwierzycie, jak powiem,
ale oddzielenie mózgu od reszty ciała zadziwiająco zmniejsza szanse na recydywę.
- To akurat wiemy - odparł Cayleb. - Tylko bądź ostrożna. Na tym świecie dzieje się dość
złego, abym jeszcze musiał się zamartwiać żoną i córką, i teściową, i doradcą, podczas gdy
sam tkwię w tej przeklętej ambasadzie!
- Ależ, Caylebie, kochanie, twoja obecność tam jest konieczna - przypomniała mu
Sharleyan łagodniejszym tonem.
- Wcale nie - sprzeciwił się z kwaśną miną. - Siedzę tutaj, podczas gdy Kynt i książę
Eastshare, i Hauwerd Breygart, i Bóg jeden wie kto jeszcze działają w terenie, robiąc coś
użytecznego! Powinienem być tam, z nimi, na miłość boską!
- Rozumiem, co czujesz, i wiem, jakie to frustrujące, ale...
- To jest nie tylko frustrujące - przerwał jej Cayleb - ale też zwyczajnie złe. Nie mam
prawa wysyłać ludzi na śmierć, podczas gdy sam siedzę bezczynnie na tyłku!
Merlin - nie zmieniając wyrazu twarzy za maską pełną spokoju - skrzywił się z
niesmakiem. Wiedział, że „bezczynność” Cayleba daje mu się we znaki, jednakże szybkość, z
jaką ta rozmowa zboczyła na manowce, była co najmniej niespotykana. Gwoli szczerości,
Merlin przyznawał rację Sharleyan, ale współczuł Caylebowi. Abstrahując od niezwykłej
dojrzałości, jaką przejawiali oboje - i cesarz, i cesarzowa - nie dało się ukryć, że Cayleb
pozostawał bardzo młodym człowiekiem. Zbyt młodym, aby wyrobić w sobie przekonanie, że
koronowana głowa nie jest niezbędna, szczególnie gdy mowa o imperium, które istniało tak
krótko, że jego byt wciąż był ściśle uzależniony od charyzmatycznych przywódców.
W końcu nie jest Aleksandrem Macedońskim, pomyślał Merlin. Z czego zdaje sobie
sprawę i co stanowi część problemu. Pod wieloma wzglądami jest lepszy od tego starożytnego
władcy i dlatego rozumie, że gdy jego zabraknie, pozostanie Sharleyan, która pociągnie jego
dzieło, tak samo jak Maikel i reszta wewnętrznego kręgu. Imperium Charisu nie rozpadnie się
na rywalizujące frakcje. Ale choć to prawda, Cayleb i Sharleyan są uosobieniem walki z
Grupą Czworga - nawet bardziej niż Maikel - i Cayleb jest na tyle inteligentny, aby i z tego
zdawać sobie sprawę. Właśnie dlatego Clyntahn próbował za pomocą Rakurai pozbyć się ich
obojga. Właśnie dlatego nadal próbuje... Utrata któregokolwiek z nich byłaby katastrofalna. I
Cayleb to pojmuje - rozumem, lecz nie sercem. Poza tym wie też, że jest dobrym dowódcą, że
jest urodzonym dowódcą, i ubolewa nad tym, że nie może wcielić swych umiejętności w życie.
- To nie jest złe, Caylebie - odpowiedział cicho. - Po prostu niezbyt dobrze to znosisz.
Cayleb chciał zareagować impulsywnie, gwałtownie. Powstrzymał się jednak. Zacisnął
szczęki.
- Przypomina to trochę sytuacje, w których muszę pozbawiać ludzi życia, mimo że wcale
nie chcę tego robić - podjął Merlin. - Zwłaszcza że ich jedyną przewiną jest wiara w to, co
wpajano im od dzieciństwa, oraz przebywanie w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym
czasie. Przecież wiesz, jakie to dla mnie trudne... Ale Nahrmahn miał rację. Czasami
naprawdę nie ma innego wyjścia, a ja jestem jedyną osobą, która może pewne rzeczy zrobić.
Tak się składa, że w tej chwili ty jesteś jedyną osobą, która może zrobić to, co właśnie robisz.
Być może to się zmieni za kilka miesięcy, ale na razie musisz pozostać w stolicy, gdzie
Stohnar może z tobą przedyskutować wszystkie sprawy, poczynając od strategii, a kończąc na
umiejscowieniu produkcji. Nie zapominaj, że musimy tu być oboje, aby usprawnić przepływ
informacji z SAPK-ów do Maidyna i Aivah.
Cayleb spoglądał z byka jeszcze przez kilka sekund, napinając mięśnie ramion równie
mocno jak mięśnie twarzy. W końcu rozluźnił się i potrząsnął głową.
- Przyjąłem to do wiadomości - na wpół warknął. - Nie podoba mi się to, co usłyszałem, i
raczej nie spodoba się w najbliższej przyszłości, a także możesz być pewien, że nie
zamierzam siedzieć bezczynnie ani minuty dłużej niż to absolutnie konieczne. Udało ci się
jednak ustawić moją... małostkowość w odpowiedniej perspektywie, Merlinie.
- Nie taki był mój zamiar. No i nie o „małostkowość” tu chodzi.
- Wiem, że nie taki był twój zamiar. Właśnie dlatego osiągnąłeś sukces. - Wargi Cayleba
drgnęły w kwaśnym uśmiechu. - Postaram się być grzeczny. Czy też grzeczniejszy. Ale nie
oczekujmy cudów.
- Boże broń. - Sharleyan nawet nie próbowała ukryć swego rozbawienia oraz ulgi, na co
Cayleb uśmiechnął się szerzej i szczerzej.
- Zmieniając temat na przyjemniejszy - odezwał się z celową żywiołowością w głosie -
wygląda na to, że poradziłaś sobie z Irys i hrabią Corisu nawet lepiej, niż myśleliśmy...
- Chętnie bym sobie przypisała zasługę - odparła jego żona - jednakże ty i Maikel również
maczaliście w tym palce. Muszę też przyznać, że nie spodziewałam się pomocy po Gairlyngu!
- Pamiętasz, co powtarzałaś z Caylebem od samego początku? - zapytał Merlin. - Co
mieczem zawojujesz, mieczem musisz pilnować. Mówię to z przykrością, zważywszy na
masę szkód, które wyrządza Clyntahn, ale mamy naprawdę ogromne szczęście, że wielki
inkwizytor jeszcze nie rozumie, iż miłosierdzie i sprawiedliwość są potężniejszą bronią niż
jakiekolwiek karabiny i bagnety.
- Wiedza ta w niczym by mu nie pomogła - zauważył z ponurą miną Cayleb. - Nie
potrafiłby się oprzeć na miłosierdziu i sprawiedliwości, ponieważ to, czego pragnie, to, do
czego dąży, stoi z nimi w sprzeczności. Może mógłby się do nich uciec gdzieś z dala od
centrum konfliktu, jednakże dla niego byłaby to zawsze gra, byłoby to udawanie, z czego
ludzie prędzej czy później zdaliby sobie sprawę.
To prawda, przytaknął w myślach Merlin. Podobnie jak prawdą jest, że raczej prędzej niż
później ludzie zdadzą sobie sprawę z tego, że miłosierdzie i sprawiedliwość, które niesiesz z
Sharleyan, nie są udawane, tylko płyną z głębi waszych serc.
- Mimo wszystko - powiedział na głos - naprawdę się nie spodziewałem, że przejdzie to
tak gładko w parlamencie. Myślę, że to, iż głosowanie nie było jednomyślne, iż wielu panów
głosowało otwarcie przeciwko nam i przegrało z kretesem, działa na naszą korzyść. Nikt nie
będzie przynajmniej twierdził, że to była ustawka bądź że wielmoże zostali zmuszeni by
głosować tak, jak im kazaliśmy, bo trzymaliśmy ich na muszce. Z drugiej strony
zdecydowana większość w Izbie Gmin była jasnym znakiem dla malkontentów, że reszta
księstwa nie zamierza pozwolić na żadne głupstwa.
Sharleyan kiwnęła głową.
- Tak samo fakt, że nie będzie żadnych represji wobec oponentów, jest czytelnym
potwierdzeniem, że nie kłamiemy w kwestii sprawiedliwości dla wszystkich. Nawet tych,
którzy, jak wiemy, z radością by wzniecili bunt przeciwko nam.
- Nigdy im się to nie uda. Nie przy hrabim Corisu, hrabim Skalnego Kowadła, hrabim
Tartarianu oraz przy Irys i Daivynie! - zauważył z satysfakcją w głosie jej mąż, po czym
znienacka się roześmiał. - W dodatku będzie jeszcze szwagier Daivyna i to, co ma do
powiedzenia. Jestem pewien, że zdoła wywrzeć wielki wpływ przynajmniej na Irys...
- Przebiegły z ciebie człowiek, Caylebie! - obruszyła się żartobliwie Sharleyan. -
Aczkolwiek nie wątpię, że Hektor będzie miał dla niej i dla jej brata wyłącznie dobre rady. I
że nie będzie się z nimi narzucał, a raczej poczeka, aż narzeczona, a wkrótce żona, go o nie
poprosi. No, lepiej, żeby tak było!
- Po tym, co mu nagadałaś, zanim wyruszył do Corisandu? - Cayleb przewrócił oczami. -
Właściwie się zdziwiłem, że nie powiedział: „Tak, mamusiu, wszystko zrozumiałem”...
- Nie byłam aż taka, Caylebie! Dobrze o tym wiesz!
- To prawda - przyznał cesarz. - Na szczęście naszemu Hektorowi nie brakuje bystrości. I
jest nie tylko dość inteligentny, aby wiedzieć, czemu poruszyłaś ten temat, ale też aby
samemu go nie poruszać.
- Zdziwiło mnie - wtrącił się Merlin - że parlament tak chętnie przegłosował wniosek
Gairlynga dotyczący rychłego wesela. Moim zdaniem to doskonały pomysł, tym lepszy, że
wyszedł od corisandzkiej strony, nie naszej. Mimo wszystko spodziewałem się odrobiny
protestów, przynajmniej ze strony wielmożów.
- Dopóki parlament nie zmieni prawa, koronę prędzej odziedziczy siostrzeniec hrabiego
Skalnego Kowadła aniżeli Irys - zauważyła Sharleyan. - Tak się składa, że dzięki SAPK-om
wiemy, iż zarówno hrabia Skalnego Kowadła, jak i Tartarianu, a z nimi dwoma także
Gairlyng, zamierzają to po cichu zmienić przy najbliższej sposobności. Potrwa to jednak co
najmniej parę lat. Osobiście uważam, że należałoby z tym zaczekać do czasu, aż Daivyn
osiągnie pełnoletność i przejmie panowanie. Dla większości parlamentarzystów jednak ta
sprawa zwiąże nas, Cayleba i mnie, z dynastią Daikynów, a nie na odwrót. Zdecydowali
bowiem, że skoro już mają wejść w skład Imperium Charisu, uczynią to na najlepszych
możliwych warunkach i na najwyższym szczeblu. A jaki jest na to lepszy sposób niż
ożenienie siostry księcia z synem pary cesarskiej?
- To, co mówisz, ma wiele sensu - zgodził się Merlin. - Chyba wciąż mi brakuje wyczucia
dynastycznego.
- O, upłynie jeszcze wiele czasu, zanim monarchowie na Schronieniu przestaną myśleć
kategoriami dynastycznymi - rzucił Cayleb. - Jedyna domena z tradycją obieralnej władzy to
Republika Siddarmarku, ale nawet ona bardziej przypomina to miejsce na Starej Ziemi, o
którym rozmawialiśmy, aniżeli Federację Terrańską, Merlinie.
- Chodzi ci o Wenecję?
- Właśnie. Może to sobie być system elekcyjny z gwarantującą go konstytucją, lecz
zarówno wybory, jak i decyzje polityczne leżą w rękach ilu? Piętnastu procent całej
populacji?
- Mniej więcej - zgodził się Merlin. - Dlatego, że tylko tyle jest uznanych wielkich rodów.
Wprawdzie coraz więcej przedstawicieli klasy średniej przenikało do nich nawet przed
rozpoczęciem operacji Miecz Schuelera, a co najmniej od czterdziestu lat obniżał się
wymagany próg majętności dla osób sprawujących urzędy. Biorąc pod uwagę, ilu członków
wielkich rodów trafiło do stanu duchownego oraz jaka część klasy średniej pozostała
lojalistami, jestem pewien, że zanim opadnie dym, w tym równaniu nastąpią solidne zmiany. I
jeśli się nie mylę, Stohnar i Maidyn też tak to widzą. Powiedziałbym nawet, że już pracują
nad tym, jak zapewnić obywatelom Siddarmarku miękkie lądowanie, gdy przyjdzie im się
odnaleźć w nowej rzeczywistości. Ich przykład mógłby stanowić nie lada lekcję dla waszych
monarchistycznych zapatrywań.
- Powinieneś to mówić z tym swoim uśmieszkiem, Merlinie - zauważył Cayleb. - Zresztą
jeśli nas nazywasz monarchistami, co powiesz o Harchongu?
- Wolałbym nic nie powiedzieć, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Jakoś bowiem nie
przepadam za harchońską arystokracją... W każdym razie sytuacja zrobi się groźna, gdy ten
wóz zacznie gubić koła. Zwłaszcza w północnym Harchongu.
- Osobiście bardzo bym się zdziwiła, gdyby południe nie oderwało się w secesji -
oznajmiła Sharleyan. - W końcu to tam skupia się już teraz cały handel i przemysł. A przy tym
tempie uprzemysłowienia, z jakim mamy do czynienia na południe od zatoki, można się tylko
spodziewać coraz większych niepokojów. Szczególnie po tym, jak arystokracja zechce cofnąć
zegar tuż po zakończeniu wojny, do czego w swej głupocie jest zdolna!
- Owszem - przyznał Merlin. - Moim zdaniem jednak gorzej będzie na północy. Przecież
to stamtąd pochodzi większość zaciężnych w imię Boga Jedynego, Jego archaniołów i
Kościoła Matki, którym, jeśli Maigwairowi uda się ich przemienić w zwartą siłę bojową,
przyjdzie zapłacić słoną cenę. Przynajmniej część z nich nie zechce wracać do domu do
swoich panów, co wywoła nie lada kłopoty.
- Większe niż te, których świadkiem byliśmy tu, w Republice? - zapytała ponuro
Sharleyan. - Bo muszę ci powiedzieć, Merlinie, że jestem w stanie znieść małe „kłopoty” w
wypadku tych, którzy za nimi stoją. Przyszła kryska, jak to mówią...
- Nie powiem, abym się z tobą nie zgadzał, Sharleyan. - Seijin się skrzywił. - Problem
polega na tym, że wiele osób, które nie miały wyboru, nieźle się wkurzy. A jak wspomniałem
przy jakiejś okazji Domynykowi, wojny chłopskie - powstania niewolników tak naprawdę -
są równie paskudne jak wojny religijne, i to dla obu stron!
Po tych słowach przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Wreszcie Merlin pierwszy
przerwał ciszę.
- Chyba trochę zboczyliśmy z tematu Corisandu - zauważył.
- To dlatego, że sprawę Corisandu właściwie już załatwiliśmy - odparł Cayleb. - Gdy
Gairlyng przeforsował w parlamencie dwudziesty drugi dzień października na datę koronacji,
a dwudziesty czwarty na wesele, wiedziałem, że już po robocie, jeśli nie liczyć zmiatania
kwiatów z ulic. Zdaje się, że na coś takiego mówi się „odhaczone”, Merlinie.
- A fakt, że Maikel zdąży przybyć z Manchyru na obie uroczystości, ani trochę nie
zaszkodzi - dodała Sharleyan tonem nieskrywanej satysfakcji. - Koryn Gahrvai nie bez
powodu już się zastanawia, jak wtłoczyć gwardię corisandzką w ramy armii cesarskiej.
- Nie nadwyręż sobie łokcia, kochanie, klepiąc się po plecach - rzucił Cayleb z szerokim
uśmiechem. - Przyznaję, że masz w tym wszystkim smoczą zasługę, ale nie zapominaj o
skromności, która jest największą zaletą każdego władcy.
- Ależ masz szczęście, że nie mam akurat pod ręką skimmera, którym mogłabym polecieć
do Siddaru, żeby skopać ci tyłek, mój mężu!
- Mogę ci jednego pożyczyć - zaproponował Merlin.
- Ściąć go! - krzyknął Cayleb.
- Bzdura. Własnoręcznie napiszę ci ułaskawienie, Merlinie. Nie musisz się o nic bać.
Tylko podwieź mnie prosto z pałacowego dachu o północy.
- Kusząca perspektywa... - rzekł Merlin z wyraźnym smutkiem. - Bardzo kusząca.
Niestety - rozprostował się z pozycji lotosu i wstał - nie mogę tego zrobić. Mogę za to
uczynić coś innego. Skoro już skończyliśmy omawiać najważniejsze sprawy, a wy dwoje
dawno ze sobą nie rozmawialiście sam na sam, zostawię was. Nagadajcie się do syta. Ja
znajdę sobie coś do roboty.
PAŹDZIERNIK
ROKU PAŃSKIEGO 896
.I.
Zatoka Kolcoryby
Prowincja Lodowatych Wichrów
Republika Siddarmarku

Słup dymu nad niegdysiejszym miasteczkiem Salyk stał się jeszcze gęstszy i ciemniejszy,
i to pomimo opadów deszczu. Właściwie był to deszcz ze śniegiem - kryształki lodu stukały o
poszycie HMS Tellesberg, po czym ześlizgiwały się wolno po mokrej stali. Kapitan Lainyr
Dahglys trząsł się na przejmującym chłodzie pomimo ciepłego płaszcza i grubych rękawic
włożonych pod nieprzemakalną peleryną.
Dzień był wyjątkowo paskudny. Chmury zwieszały się nisko, tłumiąc wszelkie światło
słoneczne. Zatoka Kolcoryby stanowiła szare, pomarszczone pustkowie, z dwustopowymi
falami obmywającymi kamienny łupek. Pod wieloma względami wcale by nie żałował, gdyby
go odwołano z tego miejsca, zarazem jednak - ilekroć pomyślał o takiej możliwości -
zalewała go melancholia.
Dranie tylko czekają, pomyślał, raz jeszcze unosząc lornetkę do oczu i spoglądając w
stronę brzegu. Ciekawe, jak brzmią ich raporty. Założę się, że ani słówkiem nie pisną o tym,
że siedzą z założonymi rękami, licząc na to, że sami odpłyniemy. Zresztą cokolwiek
zaraportują, ten drań Clyntahn i tak przekuje to w jeszcze jedno wspaniałe zwycięstwo
obrońców Kościoła Matki!
Jego wargi samoistnie się wygięły na sprokurowany w umyśle obraz. Gdyby to zależało
od niego, zostaliby w Salyku jeszcze długo, jednakże nic od niego nie zależało, a oni nie
mogli tu zostać. Przede wszystkim dlatego, że Zatoka Kolcoryby lada dzień miała zamarznąć
i pokryć się lodem.
Większość galeonów już odpłynęła, zabierając na swoich pokładach wszystkich cywilów,
a także wszystkie krowy, świnie, kury i króliki z Salyku. Na posterunku zostały tylko okręty
oraz ostatnie transportowce. Tellesberg i jej bliźniacza jednostka, Saygin, stały na cumie
nieopodal brzegu, dysząc w powietrze dymem z palenisk, który w górze łączył się ze
smogiem spowodowanym przez galeony artyleryjskie, Wir i Tornado. Trzydziestofuntówki
kanonierek zostały wytoczone, by wzmocnić flanki najdalej wysuniętych szańców, podczas
gdy działa kątowe z galeonów artyleryjskich tylko czekały, aby skarcić każdego lojalistę
Świątyni, który byłby na tyle nieroztropny, aby zanadto zbliżyć się do ariergardy. Większość
artylerii została wycofana wraz z resztą garnizonu. Ostatnie dwie baterie dwunastofuntówek
przetaczano na przystań właśnie w tej chwili, a lojaliści Świątyni dostatecznie dobrze poznali
moc fontann i podnóżków Shan-wei, aby zachować odpowiedni dystans.
Zdaniem Dahglysa był to szkolny przykład planowej ewakuacji. Wycofywali się w czasie
przez siebie wybranym, wraz z ludźmi i sprzętem, nie niepokojeni przez Armię Boga, która
od tak dawna oblegała Salyk. Było to dziwne oblężenie, ponieważ wróg nigdy nie zablokował
refy portu ani jej poważnie nie zagroził, a jedyna próba relokacji dział na wysunięte pozycje,
z których można było ostrzeliwać nabrzeża, zakończyła się totalną katastrofą. Lojaliści
próbowali przemieścić działa pod osłoną ciemności, jednakże oświetliły ich race, po czym
Tellesberg i Saygin wkroczyły do akcji, roznosząc w proch działa i kanonierów. To samo
spotkało kolejne oddziały inżynieryjne, które spróbowały szczęścia. Zamiast dział na
wykopanych stanowiskach spoczęło ponad czterystu żołnierzy Armii Boga.
Zarówno żołnierze, jak i cywile w Salyku byli lepiej odżywieni i zdrowsi w
kulminacyjnym punkcie oblężenia aniżeli kiedykolwiek od minionej jesieni. Dahglys nie
widział więc wychudzonych twarzy i wycieńczonych ciał, które powitały pierwsze oddziały
Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, gdy te w początkach wiosny przybyły z misją
ratunkową. Kanonierki pojawiły się na to za późno. Kiedy jednak wybrał się na brzeg,
zobaczył cmentarze, długie linie drewnianych nagrobków, z wymalowanymi na nich datami
urodzin i śmierci, nazbyt często mówiące o przerwanym przedwcześnie dziecięcym życiu.
Miał zatem pojęcie, czego doświadczyli mieszkańcy prowincji i miasta, i bardzo mu się nie
podobało, że musi opuścić posterunek, porzucając to, czego kosztem takiego poświęcenia
bronili ci dzielni i wytrwali ludzie.
Ale zatoka zaczyna się już pokrywać lodem. Mieliśmy szczęście, że jesień była długa i
łagodna, ale zima jest już tuż-tuż, a cesarz z lordem protektorem dobrze to sobie
wykombinowali. Lepiej ewakuować się planowo teraz, zamiast zostać przymuszonym do
chaotycznego wycofania się lub co gorsza znaleźć się w potrzasku kry tu, na zatoce, albo
nawet na Przesmyku Hsing-wu.
Nie miał więc wątpliwości, że postępują słusznie. Nawet jednak widząc padający deszcz,
nawet czując w kościach zbliżający się śnieg i mróz, nie czuł się z tego powodu ani odrobinę
lepiej.
- Sygnał z brzegu, panie. Barki z działami ustępują miejsca transportowcom. Ostatnie
oddziały przesiadają się do łodzi...
Nagły, wstrząsająco głośny huk zagłuszył ostatnie słowa sygnalisty. W poprzednich
miesiącach dostarczyli na brzeg sporą ilość prochu strzelniczego, którego garnizon nie miał
zamiaru zabierać ze sobą.
Ponownie uniósł lornetkę do oczu, patrząc poza ciemne kolumny unoszące się z
płonących magazynów i koszar. Dojrzał tam nowe pióropusze dymu - tym razem biało-szare,
upstrzone sporadycznymi, wściekle czerwonymi rozbłyskami. To pierwsze ładunki wysadzały
stanowiska dział oraz magazyny położone wzdłuż zewnętrznego kręgu umocnień. Niemal
równą minutę później doszło do kolejnego wybuchu przypominającego erupcję wulkanu. W
takim samym odstępie czasu eksplodował trzeci pierścień, a na koniec ostatni, najbardziej
wewnętrzny krąg umocnień.
Opuścił lornetkę w tym samym momencie, gdy łodzie i kutry skończyły zabierać na
pokład ariergardę. Kiedy wioślarze napięli wszystkie mięśnie, pieniąc wodę przed dziobami
jednostek, w powietrze wyleciało całe miasto. Eksplozja zburzyła każdą budowlę, nie
pozostawiając nic, co by mogło posłużyć za garnizon Armii Boga w ciągu nadchodzącej zimy.
Następnie - kiedy wszystkie łodzie znalazły się już w bezpiecznej odległości - w drzazgi
zamienił się sam port: szerokie nabrzeże, przystań i magazyny, rozbudowane w trakcie
wielomiesięcznego oblężenia przez żołnierzy korpusu piechoty morskiej Charisu. Deski i
cegły poszybowały wysoko w górę, po części ciągnąc za sobą smugi dymu i ognia wyraźnie
widocznego na tle szarego nieba, po czym wpadły do sieczonej deszczem wody w fontannach
piany.
Dahglys przyglądał się, jak ogień pożera niegdysiejsze barwne domki o czerwonych
dachach. Pozwolił, aby ten obraz wyrył mu się w pamięci, po czym wziął głęboki oddech i
zszedł z otwartego mostka do zapraszająco ciepłej, zamkniętej przestrzeni kiosku. Spojrzał na
lśniące rury tub głosowych i rączki telegrafów łączących to miejsce z maszynownią, przy
których stał pierwszy oficer Tellesbergu, porucznik Brahd Solayran.
- Przedstawienie dobiegło końca, Brahdzie - powiedział. - Czas się stąd zabierać.

.II.
Świątynia
Syjon
Ziemie Świątynne

- Przypuszczam, że ów tajemniczy osobnik w dalszym ciągu uskutecznia wokół ciebie


podchody, Wyllymie.
Ilekroć Zhaspahr Clyntahn uciekał się do zgryźliwego tonu, robił się naprawdę
nieprzyjemny. W tym momencie siedział za swoim biurkiem, trzymając dłonie splecione na
blacie przed sobą, z miną, którą najlepiej określałoby słowo „nadąsana”, gdyby nie to, że
chodziło o człowieka, który miał w garści życie wszystkich swoich podwładnych i poddanych
i mógł ich do woli skazywać na śmierć. Tak czy owak mierzył chmurnym spojrzeniem
stojącego przed nim arcybiskupa Wyllyma Rayno.
- Niestety, wasza dostojność ma rację - odparł Rayno, chowając ręce w rękawy sutanny i
spoglądając przełożonemu prosto w oczy z wyćwiczonym spokojem. - Raporty składam co
pięciodzień. Jak dotąd jedyny sukces, o jakim doniosłem, dotyczył przechwycenia
skrytobójców wysłanych z misją zgładzenia wikariusza Malikaia. Rachunek strat wroga
wyniósł pięć osób. Z przykrością muszę dodać, że ani jednej z nich nie wzięliśmy żywcem.
Dwie z nich popełniły samobójstwo za pomocą przemyślnie ukrytej trucizny, a trzy inne
koniec końców zbiegły.
Clyntahn parsknął. Wikariusz Malikai Bordyn nie zaliczał się do najcenniejszych
członków wikariatu. Jego utrata byłaby co najwyżej drobną niedogodnością, gdyby
oczywiście nie okoliczności towarzyszące jego zejściu i konsekwencje tego wydarzenia.
Pomimo bowiem wysiłków Rayno szeroko krążyły plotki o tym, że ktoś wziął wikariuszy na
celownik i wykańcza ich jednego po drugim. Jak dotąd udało się przynajmniej zataić fakt, że
zamordowani wikariusze nie byli przypadkowymi ofiarami - każdy z nich został starannie
wyselekcjonowany, a następnie śledzony. Udało się także zbagatelizować to, że wszyscy oni
zaliczali się do najwierniejszych popleczników Clyntahna... aczkolwiek często nie z
wewnętrznego przekonania, a za sprawą skutecznego szantażu. Gdyby rozeszła się wieść, że
sojusznicy wielkiego inkwizytora są wybijani jak kaczki, nie wpłynęłoby to dobrze na morale
w ich szeregach.
- Mam nadzieję, że nie weźmiesz tego do siebie, Wyllymie - ciągnął Clyntahn takim
samym tonem jak na początku - ale martwi skrytobójcy to według mnie kiepskie źródło
informacji.
- Zgadzam się - potaknął Rayno. - Mimo wszystko zdołaliśmy się co nieco o nich
dowiedzieć. Głównie tego, że są bardzo dobrze wyszkoleni i świetnie zorganizowani oraz że
znają się na tajnych operacjach lepiej niż ktokolwiek, z kim Kościół Matka zetknął się od
czasów Wojny z Upadłymi. Na przykład żaden trup nie miał przy sobie niczego, co by
cokolwiek mówiło o jego pochodzeniu, tożsamości czy lokalizacji kwatery głównej. Do
pewnego stopnia przypominają anty-Rakurai, z tym że działają jako zorganizowana grupa, a
nie poszczególne jednostki, które wysyłamy przeciwko heretykom.
Tak jak się spodziewał arcybiskup, Clyntahn powściągnął nieco gniew na wspomnienie
swego wypieszczonego dziecka i jego sukcesów. Mimo to Rayno nie mógł jeszcze odetchnąć
z ulgą, ale nie zamierzał narzekać na te małe łaski. Ani myślał również podnosić tematu, że
operacja Rakurai - jakkolwiek udana - spotkała się ze zdecydowaną odpowiedzią heretyków,
skuteczniejszą w udaremnianiu ataków zleconych przez Inkwizycję w większym stopniu
aniżeli działania agentów Inkwizycji przeciwko organizacji ochrzczonej mianem Ręki Kau-
yunga. Mało kto używał tej nazwy w obecności Wyllyma, on jednak wiedział praktycznie o
wszystkim.
- Nie da się ukryć, że trzech naszych inkwizytorów zniknęło bez śladu w ciągu zaledwie
ostatniego miesiąca, wasza dostojność - kontynuował Rayno grobowym tonem. - To znaczy,
że każdy z nich zbliżył się zanadto do wrogich agentów. Zważywszy na skuteczność tych
osób, można śmiało założyć, że chodzi o tych samych ludzi, których poszukujemy. Nie
zamierzam twierdzić, że koniecznie musi tak być, ale wiele na to wskazuje. Analizuję bacznie
wszystkie raporty z ostatniego roku, licząc, że znajdę w nich jakiś wspólny mianownik.
Wolał nie wspominać o trapiącej go obawie, że nie wszyscy ci inkwizytorzy zniknęli z
powodu wrogich działań heretyków. Istniała możliwość, że co najmniej jeden z nich był
agentem Ręki Kau-yunga podesłanym Inkwizycji.
- Hm. - Clyntahn zmarszczył czoło, po czym wzruszył ramionami. - Skoro tylko na tyle
cię stać, nic na to nie poradzę.
Mówił tak, jakby każde słowo kłuło go w podniebienie - co zapewne było prawdą - a
potem jeszcze pozwolił, aby milczenie się znacznie przeciągnęło.
- Mówiłeś, że masz coś do omówienia ze mną. Ponieważ wątpię, aby tematem rozmowy
miał być ciągły brak sukcesów, może byś tak wreszcie przeszedł do rzeczy?
- Oczywiście, wasza dostojność. - Rayno się skłonił. - Po pierwsze, wikariusz Allayn
bardzo się cieszy, że zechciałeś dać dyspensę nowym kapiszonom. Po drugie, jeden z moich
agentów donosi, że przeprowadzone przez wikariusza Rhobaira analizy dotyczące
zwiększonej produktywności i zmniejszonych kosztów za sprawą nowych metod wdrożonych
w Odlewni Świętego Kylmahna są z gruntu prawdziwe. A nawet można powiedzieć, że
zaniżone.
Na twarzy wielkiego inkwizytora malowała się dziwaczna mieszanina zadowolenia i
braku satysfakcji. Rhobair Duchairn na okrągło utyskiwał na koszty świętej wojny i kiepski
stan finansów Świątyni, czym doprowadzał Clyntahna do szewskiej pasji, tym bardziej więc
miło mu było usłyszeć, że nareszcie są jakieś pozytywne wieści. Z drugiej strony niemalże
liczył na to, że Duchairn wyolbrzymił liczby, albowiem to dawałoby mu możliwość
wyeliminowania brata Lynkyna Fultyna, który miał na Maigwaira szkodliwy wpływ
przejawiający się tym, że ów coraz chętniej chciał ignorować Zakazy. W końcu Fultyn mógł
okłamać Duchairna, a gdyby ten starał się go ochronić, tym samym tylko osłabiłby własną
pozycję.
Która, nawiasem mówiąc, wymagała osłabienia. Niepowodzenia Armii Boga w Republice
Siddarmarku - będące wynikiem, cokolwiek by mówić, niezdolności Maigwaira do
przewidzenia rajdu heretyków po kanałach oraz, co gorsza, głupoty osób zarządzających na
rozkaz Rhobaira transportem, które nie zdołały zniszczyć po drodze śluz - w gruncie rzeczy
wzmocniły pozycję Duchairna. Było to strasznie niesprawiedliwe - i niedogodne - jednakże
naprawa uszkodzonych kanałów oraz potrzeba zastąpienia wyposażenia Armii Boga
nowocześniejszym sprzętem zmusiły Clyntahna do ustępstw w obliczu wspólnego frontu
utworzonego przez Duchairna i Maigwaira. Na domiar złego wszystko wskazywało na to, że
współpraca skarbnika i głównodowodzącego coraz bardziej się zacieśnia. Gdyby Clyntahn
naiwnie zezwolił na umieszczenie któregoś z garnizonów w samym Syjonie, ów wspólny
front byłby jeszcze groźniejszy, ale on przytomnie postarał się o to, by wszystkie siły
zgrupowane w okolicach Syjonu, portu i Świątyni znalazły się pod kontrolą Inkwizycji. Nie
zamierzał niczego zmieniać w tym względzie, a zresztą problem był tylko przejściowy.
Koniec końców tchórzliwe utyskiwania Duchairna na realia świętej wojny skonfliktują go
znowu z Maigwairem, który jako naczelny wódz Świątyni jest odpowiedzialny za
prowadzenie walk.
- Poza tym, wasza dostojność, nadeszły pewne informacje z Siddaru...
- Ach, tak? - Clyntahn wyprostował się, a jego oczy zwęziły się w szparki z napięcia.
- Tak - potwierdził Rayno, skłaniając się znowu. - Jeden z naszych Mieczy Rakurai
powrócił.
Uwagi arcybiskupa nie uszedł błysk zadowolenia w spojrzeniu przełożonego. W
przeciwieństwie do Rakurai wysyłanych w świat z zadaniem unicestwienia heretyków na
terenie ich własnych domen, Miecze Rakurai mieli poważniejszą misję. Ich zadaniem bowiem
było zbieranie informacji, przy czym mieli zakaz nawiązywania kontaktów z wiernymi
krajów, do których trafili, co stanowiło konieczne, acz niefortunne ustępstwo w obliczu
niezwykle sprawnego kontrwywiadu heretyków. Brak jakichkolwiek struktur ograniczał
zasięg ich działania, lecz nadrabiali to świetnym wyszkoleniem oraz inicjatywą. Do tego
Rayno, bez informowania o tym wielkiego inkwizytora, tak dobrał ich skład, że prawie nikt z
tego grona nie zamierzał ginąć w imię Boga Jedynego. Miecze Rakurai byli ludźmi ceniącymi
życie oraz przyszłą służbę Stwórcy i Kościołowi Matce.
- Co to za informacja i jak trafiła w jego ręce? - zapytał Clyntahn, milczeniem pomijając
tożsamość informatora.
Bezpieczeństwo Rakurai, a w szczególności Mieczy Rakurai było najwyższym
priorytetem nawet na tak wysokim szczeblu. Także Clyntahn, na własną prośbę, nie wiedział,
który agent gdzie trafił, chociaż nie zrezygnował z prawa sprawdzania każdego kandydata na
tę funkcję. Od tego momentu jednak dalsze losy wszystkich agentów spoczywały wyłącznie
w rękach Wyllyma. Zważywszy na skuteczność wszystkich innych działań mających na celu
przeniknięcie systemu obrony heretyków, ta swego rodzaju paranoja opłaciła się z nawiązką.
- Informację uzyskał - zaczął wyjaśniać Rayno - w wyniku akcji, która doprowadziła do
śmierci czterech sługusów Shan-wei w stolicy Republiki Siddarmarku. - Arcybiskup pozwolił
sobie na pierwszy uśmiech w trakcie tej rozmowy. - W republice żyje wielu prawomyślnych
wiernych, wasza dostojność, także w samym Siddarze. Większość z nich ma swoje powody,
aby nienawidzić Imperium Charisu. Nasz Miecz Rakurai zbliżył się do pewnych grup osób,
które najgłośniej wyrażają swój sprzeciw wobec obecności Charisjan w mieście. Zgodnie z
instrukcją nie zaangażował się w ich działalność, lecz tylko je zidentyfikował i oznaczył jako
potencjalnie przydatne. W zeszłym miesiącu zauważył, że jeden z charisjańskich „doradców”
na usługach tego heretyka Howsmyna rozmawia w najlepsze z paroma miejscowymi
heretykami usiłującymi powielić metody Charisjan. Wypatrzył ich podczas spaceru ulicą,
kiedy szli na spotkanie tak zwanej Rady Manufakturzystów. Nasz agent ich wyprzedził,
zaszedł do tawerny, w której, jak wiedział, często bywają wyjątkowo niezadowoleni wierni,
po czym gdy heretycy nadeszli, wskazał ich bywalcom.
Clyntahn również się uśmiechnął po raz pierwszy od początku tej rozmowy - a jego
uśmiech przypominał raczej zimny grymas godny krakena.
- Bardzo szybko doszło do zamieszek - kontynuował Rayno. - Dzięki powstałemu
chaosowi nasz agent zdołał zbliżyć się do Charisjanina na tyle, by go uśmiercić.
Towarzyszący mu obywatele republiki również zginęli, a wierni zabrali się do palenia
warsztatów i sklepów heretyków i ich sympatyków, korzystając z tego, że straż miejska
okazała się jak zwykle nieruchawa i zareagowała z opóźnieniem. Dopiero poniewczasie nasz
agent zdał sobie sprawę z wagi... w znaczeniu przenośnym... teczki, którą odebrał zabitemu
Charisjaninowi.
W tym momencie arcybiskup urwał, a Clyntahn pochylił się do przodu, spragniony
dalszych wieści.
- O jakiego rodzaju „wadze” mówimy? - zapytał.
- W środku był ni mniej, ni więcej, tylko pełen opis nowatorskiego procesu wytwarzania
stali przez heretyków, wasza dostojność! - odparł Rayno i skinął głową, widząc zmieniający
się wyraz twarzy przełożonego. - Żaden ze mnie mechanik, tak więc mam ograniczone
możliwości oceny tego opisu. Przypuszczam, że są w nim jakieś luki, i zdecydowanie
życzyłbym sobie, aby w tekście było więcej rysunków technicznych. W dodatku opis dotyczy
wyłącznie pewnego rodzaju pieców, a nie wszystkich urządzeń, których wedle doniesień
naszych agentów używają heretycy celem zwiększenia swej produktywności. Jednakże obok
danych na temat pieców jest też wzmianka o czymś, co określa się „maszyną parową”. Nie
znalazłem nigdzie wskazówek, jak coś takiego zbudować, ale przynajmniej jest długi opis
działania. Podejrzewam, że nasi mechanicy i rzemieślnicy zdołają skonstruować taką
„maszynę parową”, o ile podzielimy się z nimi uzyskanymi informacjami.
Clyntahn szepnął cicho „Schueler...”, po czym się otrząsnął z zamyślenia.
- Opowiedz mi więcej o tych „maszynach parowych” - rozkazał.

.III.
Allyntyn
Prowincja Midhold
Republika Siddarmarku

Baron Zielonej Doliny drżał pomimo ognia trzaskającego w kominku w miarę całego
domu, który zarekwirował na swoją kwaterę główną. Budynek stał w niegdysiejszej lepszej
dzielnicy miasta, a na północy Republiki Siddarmarku wznoszono solidne budowle o grubych
murach zdolnych utrzymać ciepło zimą i chroniących przed upałami latem. Niestety, jak
miało to miejsce w całym Allyntynie, wybrany przez barona budynek pozostawiał wiele do
życzenia. W dachu ziały dziury, okna na drugim piętrze zabito deskami, wszędzie hulały
przeciągi, a większość umeblowania została zużyta na opał przez poprzednich mieszkańców.
Mimo to budynek i tak był w lepszym stanie niż reszta. A fakt, że w kominku płonęły
węgle, a nie drwa, wiele mówił o stanie zapasów obu stron konfliktu, albowiem to właśnie
lojaliści Świątyni zostali wcześniej zmuszeni do palenia mebli i gratów, zanim w końcu
pośpiesznie wycofali się z miasta.
Baron zbliżył się bardziej do kominka, zacierając energicznie dłonie. Technicznie biorąc,
jesienne zrównanie dnia z nocą na północnej półkuli było zaledwie przed miesiącem, ale
wciąż miał w pamięci słowa jednego z oficerów kawalerii przypisanych do jego oddziałów,
który tak skwitował klimat prowincji Midhold:
- Jeden miesiąc lata, pięć miesięcy zimy i cztery miesiące nie wiadomo czego.
Jak dotąd wszystko się zgadzało. Chociaż do kalendarzowej zimy było jeszcze daleko, w
nocy panowały przymrozki, a o świcie unosiły się gęste mgły. Ten ranek nie różnił się niczym
od wszystkich innych, które napawały urodzonego w Chisholmie barona najczystszym
wstrętem. Nawet chisholmska zima potrafiła się dać we znaki, a Allyntyn leżał znacznie
bardziej na północ od Ahlyksbergu. Właściwie był położony na tej samej szerokości
geograficznej co zatoka Ramsgate, w dodatku bez łagodzącego wpływu Prądu
Chisholmskiego.
Z grymasem na twarzy odwrócił się do leżącej na stole mapy. Jedyny blat ostał się jakimś
cudem w niegdysiejszym salonie tego domu, do którego właściciel mógł - choć nie musiał -
powrócić, aby upomnieć się o swoją własność. Szczególnie że równie dobrze mógł już dawno
nie żyć... Baron Zielonej Doliny życzył mu jednak jak najlepiej. Chciałby, aby na tym
złupionym, udręczonym pustkowiu ktoś przeżył i w swoim czasie zabrał się do łatania
pozostałości dawnej egzystencji swojej i swojej rodziny.
W co jednak w niektóre dni przychodziło uwierzyć z wielkim trudem.
Z marsem na czole zapatrzył się na naniesione ołówkiem pozycje własnych i wrogich
jednostek. W istocie był lepiej poinformowany co do rozmieszczenia wrogich oddziałów niż
młody Slokym, który uaktualniał mapę, a to za sprawą Sowy mogącej w dowolnym czasie i
miejscu wyświetlić mu szczegółowe obrazy przekazywane na bieżąco. Nie miał nic
przeciwko temu w trakcie akcji, jednakże na co dzień, w normalnych warunkach, w dalszym
ciągu preferował korzystanie z map, do jakich przywykł w ciągu życia.
Jak dotąd jego marsz dokoła flanek Bahrnabaia Wyrshyma przebiegał bez problemów, a
kawaleria lojalistów Świątyni poniosła ciężkie straty, nauczywszy się, że lepiej zostawić
charisjańską piechotę w spokoju. Wyrshym w reakcji zwarł szeregi po lewej, posiłkując się co
lepszymi oddziałami piechoty, natomiast Nybar i jego kumple wynieśli oczywistą naukę.
Zdecydowanie większe znaczenie przykładali teraz do zwiadu, starając się ograniczyć
mobilność jego patroli, i całkowicie zapomnieli o pikinierach na polu bitwy. Przeprosili się
także z łopatami. Na własnej skórze poznali różnicę między strzelcem, który musi
przeładowywać broń na stojąco, i takim, co może robić to samo, leżąc na brzuchu za
zwalonym konarem czy murkiem z kamieni. Niewiele mogli poradzić na to, że mają do
dyspozycji broń ładowaną od przodu - przynajmniej na razie - jednakże odkryli piękno
okopów i przedpiersi.
Bardzo żałuję, że to nie Desnairczycy, pomyślał, trzymając palec na pozycji dywizji
Langhorne’a pod dowództwem Gorthyka Nybara w samym środku przełęczy Northland. W
wypadku tych oddziałów nie chodzi tylko o lepszą dyscyplinę i motywację, ale też o lepsze
dowództwo, co już stanowi problem. Ich kawaleria zebrała cięgi przy pierwszych kilku
okazjach, głównie dlatego, że wcześniej radziła sobie bez trudu z Siddarmarczykami w
zachodnich prowincjach. Ci jednak jeźdźcy, którzy przeżyli, wynieśli naukę, i to jaką. A nawet
więcej - uprzedzili tych, którzy jeszcze nie mieli z nami kontaktu. Czyli są bystrzy, są pojętni i
są gotowi przyznać przed przełożonymi, że spieprzyli sprawę. To bardzo złe połączenie, a jeśli
Nahrhman nie myli się co do tych ich nowych karabinów, bardzo możliwe, że będzie jeszcze
gorzej.
Ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę, wolał być na swoim miejscu niż na ich.
W obecnej chwili oba regimenty charisjańskiej piechoty, którymi dowodził, cierpiały na
niedobór ludzi - od pięciu do sześciu setek ludzi - aczkolwiek większość żołnierzy miała
wrócić z rąk uzdrowicieli w ciągu najbliższych kilku pięciodni. Niestety batalion strzelców
wyborowych majora Dyasayla został okrojony do liczby około tysiąca ludzi. Na szczęście w
ostatnim pięciodniu przyłączyła się niego trzecia brygada kawalerii pod dowództwem
Mohrtyna Braisyna, podobnie jak pierwsza brygada generała Fhranklyna Pruaita, należąca do
drugiej siddarmarckiej dywizji strzeleckiej. Wliczając dwa tysiące czterysta kawalerzystów,
miał w sumie dwadzieścia trzy tysiące ludzi, z pominięciem artylerzystów, co stanowiło dwie
trzecie sił Wyrshyma ogółem, po tym, jak ten drugi odesłał pikinierów na tyły. Do tego
dochodziło dwadzieścia tysięcy czy coś koło tego siddarmarckich milicjantów, wprawdzie
niesłużących bezpośrednio pod jego rozkazami, lecz skutecznie zaangażowanych w
wyplenianie lojalistycznych „rangersów” w prowincji Midhold i zachodnim Międzygórzu.
Milicjanci ci poczynali sobie tak śmiało jak trzeba, dzięki czemu exodus przybrał
olbrzymie rozmiary, aczkolwiek tej jesieni odbywał się w przeciwnym kierunku. Baron
Zielonej Doliny niechętnie narażał ludność cywilną którejkolwiek strony, a już zwłaszcza
dzieci, na zimno i głód, jednakże równocześnie jakoś nie mógł w sobie wzbudzić wielkiego
współczucia dla cywilów wroga. Tyle dobrego, że nikt na nich nie napadał, kiedy pokonywali
strome, kamieniste szlaki w górach Kalgaran. Nawet milicja Republiki Siddarmarku, która
chętnie rozprawiała się z wszelkimi „rangersami”, jakich dogoniła, niespecjalnie dawała się
we znaki kobietom i dzieciom. Co do podwładnych barona Zielonej Doliny, mieli ścigać
uciekających przez przełęcz Northland lojalistów tyleż wytrwale, co ostrożnie.
I to nie tylko z dobroci serca, dodał ponuro w myślach. Każda gęba, która wymknie się
herezji, będzie musiała zostać nakarmiona przez Wyrshyma, nie mówiąc o konieczności
zakwaterowania gdzieś na zimę. Tak więc wystarczy jeszcze tylko kilka pięciodni, a sytuacja
wroga znacząco się pogorszy.
W chwili obecnej jego własnym liniom zaopatrzenia niczego nie brakowało, mimo że
pogoda systematycznie się pogarszała. Pierwsze kilka pięciodni jesieni było wyjątkowo ładne,
jednakże miejscowi przepowiadacze sygnalizowali, że zima będzie ciężka, z czym Sowa
całkowicie się zgadzała. Już w połowie listopada miały zamarznąć rzeki i kanały w
północnych zakątkach Wschodniego Haven. To jednak paradoksalnie mogło poprawić jego
sytuację, zwłaszcza że semaforowe negocjacje Cayleba z panami Kruczych Ziem zostały
uwieńczone sukcesem.
Krucze Ziemie nie były specjalnie interesującym partnerem handlowym, ale mogły się
poszczycić dwoma cennymi towarami: śnieżnymi jaszczurami i karibu. Te pierwsze były
mniejsze od gatunków kontynentalnych - zwłaszcza hodowanych w północnym Harchongu i
na rozległych farmach Ziem Świątynnych w pobliżu Przesmyku Hsing-wu - za to te drugie
(genetycznie zmodyfikowane przez zespoły terraformujące Shan-wei, podobnie jak wiele
innych ziemskich gatunków zwierząt przywiezionych na Schronienie) przewyższały
rozmiarami swoich przodków. Tutejszy dorosły samiec karibu ważył średnio ponad siedemset
funtów, a zdarzały się też osobniki sięgające ośmiu, a nawet dziewięciu tysięcy funtów.
Legendarny już Goliat z Tymythtynu osiągnął rekordową wagę tysiąca stu funtów, aczkolwiek
wieść niosła, że specjalnie na okazję jego ważenia zmanipulowano szale wagi.
Oczywiście ani śnieżne jaszczury, ani karibu nie były równie wydajną siłą pociągową jak
smoki, ale z kolei to one lepiej przystosowały się do warunków panujących na dalekiej
północy - nawet w porównaniu z kontynentalnymi smokami górskimi. I bardzo dobrze, bo jak
tylko człowiek znalazł się na północ od jeziora Grayback, nie miał szans znaleźć w prowincji
Midhold choćby jednego kanału czy żeglownej rzeki. Z tego właśnie wynikała znaczna
różnica w gęstości zaludnienia w porównaniu z pobliską Starą Prowincją: Midhold mógł się
poszczycić co najwyżej trzecią częścią ludności zamieszkującej tereny Starej Prowincji przed
wybuchem powstania. Wprawdzie Rzeka Czarna wypływała z Gór Czarnych, ale żeglowna
była tylko jej dolna część. W dodatku rzeka ta nie miała przebiegu korzystnego dla potrzeb
barona Zielonej Doliny. To znaczyło, że wszystkie jego zapasy należało transportować drogą
lądową, nie inaczej niż w wypadku Wyrshyma. Przewaga barona polegała na tym, że miał
mniej ludzi do wykarmienia, a dzięki ewoluującemu stanowisku panów Kruczych Ziem w
stosunku do Imperium Charisu - jak również dzięki jego złotu - mógł być pewien, że nie
zabraknie mu śnieżnych jaszczurów i karibu, gdy nadejdzie czas.
Ale ten czas jeszcze nie nadszedł, przypomniał sobie w duchu. Na razie musimy się
przegrupować, stworzyć daleko wysunięty punkt zaopatrzenia w Allyntynie, podczas gdy
milicja upora się z ostatnimi „rangersami”. Trzeba też poczynić przygotowania na zimę.
Niech się Wyrshym zamartwia, jaki będzie nasz następny ruch.
Bardzo możliwe było, że Wyrshym uzna, iż baron Zielonej Doliny zamierza przezimować,
ponieważ w historii Schronienia mało która armia walczyła zimą tak daleko na północ od
trzydziestego piątego równoleżnika. Żadne prawo jednak nie zabraniało wojsku prowadzenia
walk w okresie zimowym, a Cesarska Armia Charisu poświęciła dużo namysłu temu
zagadnieniu. Już wkrótce żołnierze barona Zielonej Doliny mieli otrzymać zimowe
umundurowanie, nie wspominając o wierzchowcach kawalerii, które należały do
najwytrzymalszej rasy.
Odmiana ta była wynikiem wielowiekowej hodowli zapoczątkowanej przez pierwszego
księcia High Hallów z Chisholmu, przy czym materiał wyjściowy stanowiły staroziemskie
morgany, które dodatkowo podrasowały zabiegi zespoły genetyków Shan-wei. Były mniejsze
i lżejsze - a także znacznie bardziej uparte - od silnych, znarowionych koni bojowych z
kontynentu, a zarazem o wiele od nich mniej powabne i bardziej skołtunione, szczególnie w
szacie zimowej. Do tego stopnia, że ludzie brygadiera Braisyna zdążyli już usłyszeć kilka
komentarzy na temat karłowatych, zabiedzonych koników - nie przejmowali się tym jednak.
Może i ich wierzchowce nie prezentowały się jakoś wyjątkowo, ale potrafiły sobie radzić przy
okrojonych porcjach paszy, a także w niskich temperaturach, w jakich ginęły osobniki
większości innych, piękniejszych ras. Co więcej, ich upór kazał im maszerować dalej, nawet
gdy były już na ostatnich nogach i dawno powinny paść. Oczywiście nie czułyby się tak
świetnie w Starym Charisie czy Corisandzie, ale nikt ich tam przecież nie zaganiał. A nawet
jeśli sprawiały gorsze wrażenie podczas szarży na polu bitwy, gdy galopowały do wtóru
dźwięków trąbek i łopotu chorągwi, tym lepiej, bo charisjańska jazda ani myślała popełnić
tego samego błędu co kawaleria pułkownika Tyrnyra pod Maiyamem, gdzie doszło do
straszliwej masakry pomimo wspaniałej szarży. Gdyby kawalerzyści aliantów musieli wdać
się w walkę na śmierć i życie, uczyniliby to bez wahania, jednakże woleli, aby równie
niemądre zachowania przejawiali raczej arystokraci z Desnairu czy Harchongu. Albowiem
charisjańska jazda składała się z dragonów, co znaczy, że owszem, korzystała z koni jako
środka transportu, jednakże walczyła pieszo za pomocą karabinów, bagnetów i granatów
ręcznych oraz - zwłaszcza ostatnimi czasy - rewolwerów. Właśnie dlatego często mówiło się o
nich „konne oddziały” zamiast „oddziały kawaleryjskie”. A w wypadku tego rodzaju walki
odmiana High Hallów sprawdzała się wyśmienicie.
Co też baron Zielonej Doliny zamierzał naocznie udowodnić biskupowi polowemu
Bahrnabaiowi w najbliższych miesiącach.
Przez chwilę spoglądał z krzywym uśmiechem na mapę, po czym odwrócił się do ognia,
zacierając ręce i wystawiając je w stronę płomieni.

.IV.
Sarkyn
Wzgórza Tairohn
oraz
Pałac arcybiskupi
Święte Vyrdyn
Księstwo Sarkyn

Ależ ten wiatr kąsa dziś rano, pomyślał zrzędliwie Mahlyk Pottyr.
Nie było w tym nic dziwnego! Zaledwie za kilka tygodni Kanał Świętego Langhorne’a
miał pokryć się lodem. W normalnych okolicznościach Pottyr by tego wyczekiwał z
niecierpliwością. Urodził się i wychował w Mhartynsbergu, w Charlz, tuż za granicą Sardahn,
i przeżył sześćdziesiąt pięć mroźnych północnych zim. Wszystkie znaki na niebie i ziemi
wskazywały, że najbliższa będzie równie zimna, ciężka i wczesna jak ostatnia. Na szczęście
chata nadzorcy śluzytu w Sarkynie miała grube ściany, szczelny dach i dobrze zaopatrzoną w
węgiel piwnicę. Z chwilą zamarznięcia kanału Pottyr winien się zająć spędzaniem krótkich
dni i długich wieczorów na siedzeniu w ulubionym fotelu naprzeciwko kominka i słuchaniu
zawodzenia lodowatego wiatru, który błąkał się po wzgórzach Tairohn.
Jednakże w tym roku okoliczności nie były normalne. Pottyr sam nie wiedział, czy
wierzyć we wszystkie opowieści o rozlewie krwi, mordach i głodzie pustoszącym Republikę
Siddarmarku. Naoglądał się jednak uciekinierów, osób pozbawionych uszu lub palców - albo
jednego i drugiego - wskutek odmrożeń, które zbierały swoje żniwo po zachodniej stronie
kanału, i raczej nie mógł wątpić, że docierające doń wieści są prawdziwe. Mimo to...
Wzdrygnął się teraz, wciskając dłonie głębiej w kieszenie, i pożałował, że przez własną
głupotę nie zabrał z domu rękawiczek. Promienie słońca, które muskały Sarkyn i wody
kanału, kreśląc odblaski na podobieństwo wesołych zajączków, były bezcielesne, bezmocne.
Padały na całe miasto niczym uśmiech teściów, udając ciepło, którego naprawdę nie czuły.
Najchętniej Pottyr wróciłby w domowe zacisze, byle dalej od tego ziąbu, ale czekał na niego
specjalny konwój rzeczny.
Wszystkie one są specjalne, Mahlyku, przypomniał sobie w duchu. Armii potrzebna jest
każda tona zaopatrzenia, jaką możemy przerzucić, nawet jeśli potem bezużyteczna trafia do
magazynu na obrzeżach Jeziorna. A wszystko to przez tych przeklętych heretyków.
Pottyr nie pamiętał, aby kiedykolwiek za swego długiego życia widział tyle barek, nawet
na Kanale Świętego Langhorne’a, lecz dzięki semaforom pozostawał w kontakcie z innymi
nadzorcami śluz od Sarkynu do Jeziorna. Służba kanałowa rzadko kiedy przejmowała się
sprawami wielkiej polityki. Jej zadaniem było utrzymanie żeglugi na kanałach w każdych
warunkach, w którym to celu starsi pracownicy musieli pozostawać w bliskim kontakcie ze
sobą. Pottyr był zdruzgotany - i wściekły - gdy ci przeklęci heretycy wysławiający Shan-wei
zniszczyli cały północno-wschodni odcinek systemu, czego dowodem były wiadomości
docierające z Jeziorna i Traymosu, a mówiące o gromadzących się górach zaopatrzenia.
Załogi powołane przez wikariusza Rhobaira dokonywały coraz to nowych cudów, których
prowizoryczność nie była w smak staremu nadzorcy śluzy. Zresztą i tak nie mieli szans
naprawić wszystkiego przed wiosną. A tymczasem niekończące się transporty smoków
pociągowych odsyłanych na zachód z powodu zimy świadczyły dobitnie, że reszta towarów
raczej nie będzie się posuwać na lądzie szybko. Był lojalnym synem Matki Kościoła, ale
nieraz się zastanawiał, jaki sens ma przerzucanie zapasów na wschód, skoro i tak nie zostaną
dostarczone Armii Boga.
Mnóstwo śnieżnych jaszczurów przerzuca się razem z nimi, Mahlyku! A to dopiero
początek, przynajmniej według manifestów. Mają też być sanie, racja? Twoja w tym głowa,
żeby dostały się na wschód, do Sarkynu. Wikariusz Rhobair już sobie poradzi z nimi dalej! I
obejdzie się bez twojej rady, skoro już o tym mowa!
Prychnął na tę myśl, po czym przesunął się bliżej skraju solidnej, wielowiekowej śluzy z
kamienia, kiedy ze świstem pojawiły się smoki pociągowe, a pierwsza ze specjalnych barek
posłusznie do niej przybiła.
Nie wyglądała szczególnie groźnie pomimo czerwonych chorągiewek w czarne pasy
powiewających na dziobie i rufie. Jak wiadomo jednak, pozory bywają mylące i to zadaniem
Mahlyka Pottyra było przeprowadzić ją i jej towarzyszki bezpiecznie przez swoje śluzy i
wysłać w dalszą drogę do biskupa Bahrnabaia.
Kanał Świętego Langhorne’a należał do najstarszych na Schronieniu, a tutejsze wiekowe
kanały były wyposażone w niewiele śluz. Wyjaśniały to przejrzyście te same rozdziały Pisma,
które wyszczególniały zasady ich budowy narzucone śmiertelnikom. Gdziekolwiek istniała
konieczność obejścia góry i wybudowania stromych stopni śluzy, którymi spławiano barki,
archaniołów nie obchodziło, co może leżeć po drodze. Każdy, kto by w to wątpił, zmieniał
zdanie po przyjrzeniu się kanałom w Tairohn. Zbocza wzgórza Ambyltyn, zaledwie cztery
mile na wschód od Sarkynu, wznosiły się na ponad czterysta stóp nad poziomem kanału, i to
w najgłębszym miejscu przekopu! I były gładkie niczym polerowany marmur!
Potrząsnął głową, raz jeszcze się zastanawiając, jak można być tak szalonym jak ci
charisjańscy heretycy, którzy w swym zaślepieniu lekceważyli Pismo i plwali na mądrość
przedstawicieli Boga, co to powołali do istnienia wspomniany cud inżynierii wodnej. Czyżby
mieli się za potężniejszych od wzgórz i gór? Czyżby uważali, że mogą rzucić wyzwanie
nieśmiertelnemu i wszechpotężnemu bytowi, przed którym cały świat, skał nie wyłączając,
skłonił głowę w przejawie uległości?
Na szczęście nie musiał sobie tym zaprzątać głowy. Dla niego liczyła się tylko śluza w
Sarkynie. Nawet bowiem archaniołowie dostrzegli konieczność sporadycznej śluzy, która
utrzymywała odpowiedni poziom wody w tych prostych jak strzała, nieskończenie długich
kanałach. Stąd wzięła się śluza w Sarkynie, niewielkim mieście, może z paruset domami,
poza którymi rozciągały się nieurodzajne gospodarstwa położone na zboczach, i z jednym
kościołem, przy czym jego śluza stanowiła istotny element Kanału Świętego Langhorne’a.
Właśnie dlatego zawiadywał nią ktoś taki jak Pottyr.
I dlatego też postanowił osobiście przypilnować spławiania tego transportu.
Barek było w sumie sześć. Dreszcz, który poczuł, patrząc wzdłuż kanału na zachód, gdzie
czekały w luźnym rzędzie, niewiele miał wspólnego z porannym chłodem. Wymiary śluz
przekładały się na to, że na starszych kanałach barki powinny być mniejsze niż na tych
nowszych. Kanał Świętego Langhorne’a został tak skonstruowany, że mógł pomieścić barki
długości stu trzydziestu stóp, jednakże odkąd to śmiertelnicy wznosili następne konstrukcje,
trzeba było się pogodzić z pewnymi ograniczeniami w tym względzie - przynajmniej do czasu
wynalezienia prochu. Mniejsze barki nie przekraczały stu dziesięciu stóp długości, z
maksymalnie dwudziestostopowej szerokości pokładem, a obecne podopieczne Pottyra były o
dwadzieścia procent mniejsze od tych, jakie jego kanał by pomieścił, a przy tym znacznie
mniejsze od dużych, wschodnich barek. Te, które przewoziły ziarno z prowincji Tarikah czy
węgiel z prowincji Lodowy Pył, miały wyporność niemal czterokrotnie większą niż
dzisiejsze, z czego zawiadowca śluzy szczerze się cieszył.
Znaczyło to bowiem, że każda przewozi „tylko” czterysta pięćdziesiąt ton prochu
strzelniczego.
Wikariusz Rhobair narzucił niezwykle surowo przestrzegane ograniczenia, gdy idzie o
ruch tych barek. Przemieszczały się one w specjalnych transportach poprzedzanych przez
patrole kawalerii, a każdej strzegł pluton piechoty. Oczywiście obowiązywał zakaz choćby
zbliżania się do nich z otwartym ogniem gdziekolwiek na trasie. W pobliżu nich nie mogło
być żadnych innych barek, a już szczególnie barek pasażerskich. I nikt spoza personelu śluzy
nie mógł się do nich zbliżyć na odległość mniejszą niż pięćdziesiąt jardów podczas
pokonywania śluzy z tego powodu, że człowiek to zawsze najmniej pewny czynnik, wręcz
zachęcający do katastrofy, i to nawet wtedy, gdy wszelkie zagrożenia zostały uprzednio
starannie wyłuszczone. Poszczególne barki musiały zachowywać ściśle określoną,
czterystujardową odległość między sobą i każda musiała pokonać śluzę pojedynczo.
Pottyr przyglądał się, jak woda wypełnia niższą komorę śluzy, unosząc pierwszą barkę, by
posłać ją w kolejny odcinek podróży. Barka stuknęła o odbijaki, kiedy poziom wody się
podniósł, a pracownicy śluzy dostosowali odpowiednio napięcie lin.
Napór kadłuba barki na obijaki okazał się silniejszy niż normalnie. Tylko odrobinę
silniejszy, zważywszy, że nawet połączenie podnoszącej się wody i porywistego wiatru
doprowadziło do zaledwie muśnięcia.
To jednak wystarczyło.
Przez starannie ułożony towar przebiegł dreszcz. Proch został umieszczony w beczkach,
które ustawiono na boku i dobrze zabezpieczono, chroniąc przed poruszeniem. Dodatkowo
kolejne warstwy beczek oddzielono od siebie za pomocą słomy. Doprawdy nie było niczyją
winą, że jedna beczka gdzieś na samym dole miała pękniętą klepkę. Została uszkodzona
podczas załadunku, jednakże uszkodzenie było tak małe, że nikt go wtedy nie zauważył. Tak
samo nikt nie wiedział o warstewce prochu, który wysypał się w czasie
trzyipółtysięcznomilowej podróży znad jeziora Pei i uzbierał pomiędzy felerną beczką i jej
najbliższą sąsiadką.
Również żaden z ludzi przeszkolonych w zakresie starannie obmyślanych procedur i
środków ostrożności przedsięwziętych przez Rhobaira Duchairna nawet nie spostrzegł
niewinnego ruchu, który zaowocował tarciem.
Wybuch zabił na miejscu siedemdziesiąt osiem osób, w tym samego Mahlyka Pottyra,
który jednak nie miał spędzić tej zimy przed kominkiem. Kolejne sześćdziesiąt jeden osób
zostało rannych.
***
- Słucham? - Lawrync Zhaikybs, arcybiskup Sardahnu, zmarszczył brwi, patrząc na
starszego rangą duchownego zakonu Schuelera w purpurowej sutannie. - Co takiego
powiedziałeś, ojcze?
- Powiedziałem, że podobny sabotaż nie będzie tolerowany, wasza dostojność - odparł
Hahskyll Seegairs głuchym tonem z przeciwnej strony biurka hierarchy.
Seegairs był o trzydzieści lat młodszy od siwowłosego i drobnego arcybiskupa, a przy tym
także krępy, śniady i łysy jak kolano. Miał brązowe oczy, którymi teraz spoglądał śmiało na
przełożonego. Pełnił ważną funkcję w biurze generalnego inspektora Wylbyra Edwyrdsa i ani
myślał ustąpić przed autorytetem Zhaikybsa w jego własnym gabinecie położonym na terenie
pałacu arcybiskupiego w Świętym Vyrdyn. Właściwie był to pałacyk, nie pałac, jako że
księstwo Sardahnu nie należało do szczególnie zamożnych arcybiskupstw.
- Sabotaż?! A jakie są dowody na to, że to w ogóle był sabotaż?
- Sam fakt oraz umiejscowienie wybuchu.
Głos Seegairsa wydawał się jeszcze bardziej głuchy niż przed chwilą, a jego oczy lśniły w
blasku lampy niczym dwa oszlifowane kamienie.
- I to wszystko? - Arcybiskup usiłował zataić niedowierzanie, co jednak mu się nie udało,
sądząc po błysku tego kamiennego spojrzenia. - Nie myśl, ojcze, że nie podchodzę do tego
incydentu z całą powagą, na jaką zasługuje - dodał po chwili. - Czytałem jednak raport
burmistrza Thompkyna, kierowany na ręce księcia Styvyna, i osobiście przesłuchałem ojca
Mahkzwaila, zastępcę wikariusza Rhobaira tu w stolicy. W raporcie tym nie ma ani słowa o
sabotażu.
- Środki ostrożności podejmowane podczas transportu prochu strzelniczego przez oddziały
Armii Boga są na ogół nadzwyczajne - odpowiedział Seegairs. - Osobiście je opiniowałem,
podobnie jak inkwizytor generalny i sam wielki inkwizytor. Nie ma żadnego naturalnego
wytłumaczenia, dlaczego i jakim cudem barka wioząca proch strzelniczy zgodnie z tymi
środkami ostrożności, która w dodatku przebyła już prawie cztery tysiące mil, miałaby ni
stąd, ni zowąd wylecieć w powietrze. I to nie ot, tak, byle gdzie, ale dokładnie w chwili, kiedy
przepływała przez kluczową śluzę. Pierwszą śluzę na długim na niemal sześćdziesiąt mil
kanale!
Zhaikybs gapił się na niego bez słowa przez dłuższą chwilę, po czym potrząsnął głową.
- Ojcze, nikt poza strażnikami, z których wszyscy byli wtedy na pokładzie zgodnie z
instrukcjami wikariusza Rhobaira i którzy mieli do czynienia z prochem, odkąd został
załadowany na barkę, nie miał dostępu do przewożonego towaru ani do samej barki. Jak niby
ktoś miałby spowodować eksplozję w dogodnym miejscu i czasie?
- Najwyraźniej więc ktoś jeszcze miał jednak kontakt z towarem i barką. - Seegairs
odpowiedział spojrzeniem krztynę nazbyt pogardliwym, zważywszy, że rozmawiał z
arcybiskupem. - Sabotażysta musiał mieć do nich dostęp, skoro doszło do wybuchu.
Zhaikybs zagryzł wargę, aby nie poradzić podwładnemu, gdzie dokładnie może sobie
wsadzić tę swoją kryształową logikę.
- Rozumiem, że zadaniem Inkwizycji jest zbadać z najwyższą skrupulatnością
okoliczności takich katastrof jak ta - powiedział moment później. - Rozumiem również, że
trzeba poważnie rozważyć możliwość, że nie był to wypadek. Jednakże nikt z ocalałych
świadków nie widział przy śluzie nic, czego nie powinno tam być. Eskorta barki oczyściła
okolicę śluzy ze wszystkich oprócz nadzorcy śluzy, jego dwóch pomocników, pompowych i
strażników barki, zgodnie z wytycznymi wikariusza Rhobaira. Oczywiście nie mogę
odpowiadać za strażników, ale nadzorca śluzy Pottyr i jego ludzie przepuścili przez śluzę
setki barek i tysiące ton prochu bez najmniejszych problemów jak do tej pory. Czy chcesz
powiedzieć, ojcze, że któryś z nich nagle zapragnął rozwalić tę konkretną barkę zamiast jedną
z wcześniejszych, przy okazji wysadzając w powietrze i siebie?
- Jeśli nie był to któryś z nich, musiał to być ktoś z Sarkynu. - Spojrzenie Seegaira
krzesało iskry. - Czas, miejsce, fakt, że barka dopłynęła tak daleko bez żadnych kłopotów,
wszystko to świadczy o sabotażu. Tylko ktoś, kto świetnie się orientował w procedurach, był
w stanie je złamać, co przemawia za tym, że człowiek ten pochodził z Sarkynu lub
najbliższych okolic. Zakładając oczywiście, że nie był nim Pottyr bądź któryś z jego
pomocników. Jeśli chodzi o pytanie, dlaczego ktoś, kto zawsze sprawiał wrażenie lojalnego
syna Kościoła, miałby się dopuścić równie haniebnego czynu, nawet za cenę własnego życia,
nie można zapominać, że Shan-wei jest mistrzynią kłamstwa, oszustwa i wszelakiego
zwodzenia. Nie możemy wiedzieć, do jakich pochlebstw się uciekła, jakie fałszywe obietnice
złożyła komuś, kto potajemnie zdążył jej zaprzedać duszę.
- Ale nikt się czegoś takiego nawet nie spodziewał! Nie było żadnego znaku, żadnej
podpowiedzi, zupełnie nic...
- Nie? - Seegairs przechylił ogoloną na łyso głowę i wydął wargi. - Nikt niczego się nie
domyślał? A może tylko nikt o niczym nie wspomniał moim inkwizytorom?
Lawrync Zhaikybs poczuł nagle lodowy sopel w krzyżach. Inkwizytorzy? To Seegairs ma
już w Sarkynie własnych inkwizytorów?
- Obawiam się, wasza dostojność - kontynuował Seegairs - że nie ma wielkiego sensu
ciągnąć tej dyskusji w nieskończoność. Moi śledczy ustalili już ponad wszelką wątpliwość, że
jedynie akt sabotażu mógł doprowadzić do detonacji prochu strzelniczego w tym konkretnym
miejscu. To pewne jak słońce na niebie - kolejne słowa duchowny wypowiadał powoli, z
namysłem, tnąc nimi niczym stalą - tak więc złożyłem już stosowny raport wielkiemu
inkwizytorowi.
- Ale...
- Otrzymałem także odpowiedź od generalnego inkwizytora - Seegairs mówił dalej, jakby
nie usłyszał, że arcybiskup próbuje mu przerwać - a jego rozkazy zostały już przekazane
oddziałowi eskortującemu proch strzelniczy, jak również moim inkwizytorom tutaj, w
Sarkynie.
- Rozkazy? - W głosie hierarchy po raz pierwszy dał się słyszeć gniew. - Jakiego rodzaju
rozkazy, ojcze?
- Herezja i zdrada Boga Jedynego musi być i będzie ukarana. - Seegairs odpowiedział na
pałające spojrzenie biskupa zimnym wzrokiem gada. - Dowiemy się, co za heretyk za tym
stoi, wasza dostojność. I odkryjemy, dlaczego ani jeden mieszkaniec nie powziął choćby
najlżejszych podejrzeń i nie powiadomił sług Kościoła Matki. A kiedy już odsiejemy ziarno
od plew, kiedy poznamy prawdziwą głębię zdrady, która tu miała miejsce, pociągniemy
winnych do odpowiedzialności. A kara będzie straszliwa.
- Mieszkańcy Sarkynu znajdują się pod moją pieczą, ojcze! - Głos Zhaikybsa się załamał
w obliczu tego lodowatego spojrzenia. - A ja powtarzam, że nie spostrzegłem żadnego znaku,
żadnej poszlaki, która by świadczyła o celowym sabotażu. Powtarzam też, że resztę działań,
jeśli je podejmiesz, będziesz prowadził na własne ryzyko. Żądam przedstawienia mi
wszelkich zebranych dowodów, zanim poczynisz jakiekolwiek kroki przeciwko komukolwiek
z mojej parafii!
- To niestety nie leży w twojej gestii, wasza dostojność. Na zlecenie wielkiego inkwizytora
jego namiestnik ma prawo oraz obowiązek chronić kanały i system transportowy przed
dalszymi atakami przypuszczanymi przez wrogów Boga. I biskup Wylbyr wyda takie rozkazy
i poczyni takie kroki, jakie uzna za stosowne, aby sprawiedliwości stało się zadość, a
transport Armii Boga pozostał bezpieczny. W tej kwestii jego decyzje są nadrzędne w
stosunku do decyzji i postanowień wszystkich lokalnych władz, czy to świeckich, czy
kościelnych.
- Nie zgadzam się! - Pięść Zhaikybsa rąbnęła w blat biurka, na co Seegairs tylko lekko
przechylił głowę.
- Wasza dostojność, obawiam się, że w zaistniałych okolicznościach twoja zgoda czy jej
brak nie ma najmniejszego znaczenia. Słowo generalnego inkwizytora jest święte. Jego
rozkazy już trafiły do Sarkynu. Oczywiście wasza dostojność może skontaktować się
bezpośrednio z wielkim inkwizytorem i poprosić go o uchylenie władzy biskupa Wylbyra.
Dopóki jednak to nie nastąpi, zarówno ja, jak i moi współpracownicy będziemy wykonywać
polecenia naszych przełożonych. Rozumiem twoje wzburzenie, eminencjo, jednakże nie
widzę sensu w ciągnięciu tej dyskusji. Tylko przez wzgląd na kurtuazję przyszedłem tu
podzielić się z tobą informacjami. Zrobiwszy swoje, muszę się pożegnać. Przykro mi, że nie
jesteś w stanie pogodzić się z decyzjami generalnego inkwizytora. Masz moje zapewnienie,
że przekażę mu twoje obiekcje. Tymczasem życzę dobrej nocy.
To powiedziawszy, skłonił się ledwie zauważalnie przed arcybiskupem, obrócił się na
pięcie i wyszedł z gabinetu bez jednego słowa więcej..

V.
HMS Rottweiler, 30
Dahltyn
Zatoka Jahras
Cesarstwo Desnairu

- Ćwierć rumba na zawietrzną, panie Mahkbyth!


Symyn Mastyrsyn miał potężny głos, w sam raz na pole bitwy, a mimo to kakofonia na
pokładzie HMS Rottweiler praktycznie go zagłuszała. Jednakże Ahmbrohs Mahkbyth,
pierwszy oficer, spodziewał się takiego rozkazu.
- Tak jest, mój panie! - odkrzyknął z miejsca, w którym stał, czyli z pobliża
opancerzonego koła sterowego. Dzięki temu kapitan Mastyrsyn mógł zająć się pilniejszymi
sprawami.
Niestety wraz z zarządzoną przez sir Dustyna Olyvyra i barona Morskiego Szczytu
przemianą HMS Rottweiler z liniowca w okręt artyleryjski nastąpiła również zmiana
ożaglowania i opancerzenia nadburcia. Chodziło o to, by ochronić kanonierów przed ogniem
nieprzyjaciela, z czym Mastyrsyn nie mógł polemizować. Jednakże podwyższenie nadburcia
ograniczyło widoczność, i to nawet przed tym, zanim w tym równaniu pojawił się dym
prochowy. Przez furty działowe nie dało się wiele zobaczyć... nawet wtedy, gdy nie
wypełniały ich w całości lufy dział, które odpalano w najmniej dogodnych momentach.
Dustyn Olyvyr zwrócił się z prośbą o rozwiązanie tego problemu do doktor Frymyn z
Królewskiej Akademii Charisu i poproszona o pomoc badaczka zaproponowała pewne
rozwiązanie. Nazwała je lunetą kątową. Było to genialne urządzenie, które składało się z
pustej w środku metalowej rury zamontowanej pionowo w uchwytach na wewnętrznej stronie
opancerzonego nadburcia. Dolny koniec rury był wyposażony w coś, co przypominało
okulary typowej lornetki, natomiast sama rura miała w sobie system lusterek, które odbijały
światło, jak również obrazy.
Zważywszy na rozmiary kanonierki, pomiędzy poszczególnymi furtami działowymi było
sporo miejsca, dzięki czemu na polecenie sir Dustyna zamontowano aż cztery takie peryskopy
po każdej stronie pokładu, z których każdy był przymocowany do wewnętrznej krawędzi
pancernego poszycia. Martynsyn, za pomocą korbki, uniósł jeden z nich na dogodną
wysokość, po czym nachylił się do okularów, spoglądając poprzez dym na wrak mijanego
właśnie galeonu Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, który nieopatrznie próbował ich
zaatakować. Mastyrsyn podejrzewał, że kapitanowi galeonu nie brakowało odwagi, przede
wszystkim jednak miał go za głupca, gdyż jaki dowódca woli unicestwić swój okręt i dwie
trzecie załogi, zamiast pójść po rozum do głowy? Dahltyn było trzecim miastem - aczkolwiek
słowo „miasto” zostało tu użyte nieco na wyrost - które eskadra admirała Shaina zaatakowała
w minionych czterech dniach. Każdy z tych ataków poprowadził HMS Rottweiler. Do tej pory
chyba nawet Desnairczycy powinni zrozumieć, że jest jakiś powód tego, iż kule armatnie
zwyczajnie się odbijają od jego burt.
No, Symynie, nie bądź za surowy dla tego kapitana, powiedział sobie w duchu. Bo bardzo
możliwe, że doskonale wiedział, co go czeka. Biorąc pod uwagę, co uczynił Clyntahn
rodzinom księcia Kholmanu i barona Jahrasu po bitwie o Iythrię, pewnie doszedł do wniosku,
że lepiej dać się wysadzić niż przyznać do tchórzostwa.
Jakikolwiek był tor myślenia dowódcy wraku, nie przyniósł żadnego skutku, ponieważ
opancerzenie HMS Rottweiler sprawiało się dokładnie tak, jak zapowiedział to sir Dustyn. Tu
i ówdzie zostało wgniecione przez odbijające się kule i trzeba było wymienić dwa nity,
jednakże żaden pocisk nie zdołał się przebić. Część z nich wyparowała - po prawdzie nawet te
solidniejsze kule w zetknięciu z nią rozpadały się na dwoje. W efekcie Mastyrsyn musiał
sobie co rusz przypominać, że nie są niezatapialni. Przykładowo jakaś pechowa kula, która
trafiłaby akurat w furtę działową, mogłaby narobić nielichych szkód. Tylko głupiec mógłby
oczekiwać, że skoro do tej pory tak dobrze im szło, szczęście nie opuści ich też w przyszłości.
Na razie jednak...
Zmienił kierunek patrzenia i wbił wzrok w zmierzającą ku HMS Rottweiler jednostkę. Nie
był to nawet statek, raczej stara barka towarowa, aczkolwiek brakowało jej załogi, masztu i
wioseł, w związku z czym Mastyrsyn nie zamierzał określać jej mianem statku-żagwi.
Desnairczycy po raz pierwszy zastosowali tę taktykę, nie mógł się więc nie zastanowić,
dlaczego zabrało im to tak długo. W końcu jednak udało im się posłać tę jednostkę między
Rottweilera i pozostałe galeony. Nagle z pokładu obserwowanej barki rzygnęły płomienie i
dym, na co Mastyrsyn oderwał się od peryskopu i podniósł do ust megafon.
- Panie Fynlaityr!
Lynyx Fynlaityr, działonowy HMS Rottweiler, poderwał wzrok i przyłożył zwiniętą dłoń
do prawego ucha, aby pokazać. że zamienia się w słuch.
- Byłoby miło, gdyby zechciał pan się pozbyć tego płomyka na sterburcie, panie Fynlaityr!
Działa wroga nie będą nam w tym przeszkadzać
- Tak jest, panie! Już się robi!
Fynlaityr zaczął wydawać rozkazy, a Mastyrsyn zwrócił się w stronę wroga.
Umocnienia, które zaatakował HMS Rottweiler, były w opłakanym stanie, co odnotował z
nie lada satysfakcją. Najbardziej zniszczona wydawała się kamienna ściana fortu, ale nie było
w tym niczego dziwnego. Natomiast bateria nowych dwudziestopięciofuntówek u jej podnóża
stała dobrze ukryta za ziemnym wałem, który mógł ją chronić przed nawałą ognia choćby i
cały dzień. Nawet gdyby zamiast dwudziestopięciofuntówek mieli trzydziestofuntówki,
chociaż trzeba było przyznać, że pociski, których używali, były dwukrotnie cięższe i
wypełnione dziesięciokrotnie silniejszym ładunkiem wybuchowym. Dzięki przynajmniej za
to, że osłona składu amunicji okazała się w ich obliczu niewystarczająca. Co najmniej pięć z
dwudziestu tamtejszych dwudziestopięciofuntówek zostało zniszczonych już przez pierwszą
eksplozję i raczej się nie zanosiło, aby ci artylerzyści, którzy przeżyli, mieli ochotę zbliżyć się
do ich nędznych pozostałości, podczas gdy działonowi HMS Rottweiler zajmowali się
statkami-żagwiami.
Działa na pokładzie HMS Rottweiler były zgrupowane w pięć trzydziałowych baterii na
burtę. Każdym z zespołów dowodził porucznik bądź midszypmen. W tej właśnie chwili, gdy
Mastyrsyn przeniósł na niego spojrzenie, Fynlaityr stał obok porucznika Graisyna, który
dowodził przednim sterburtowym działonem. Kanonier ten trzymał ręce skrzyżowane na
piersi i przyglądał się młodemu porucznikowi z niemal ojcowskim wyrazem twarzy. Graisyn
przez moment pochylał się nad działem numer dwa swojego zespołu, po czym odstąpił krok
do tyłu i wzniósł miecz.
W ogólnym hałasie Mastyrsyn nie dosłyszał rozkazu, ale zobaczył opadający miecz.
Wszystkie trzy działa wystrzeliły naraz i wszystkie trzy trafiły w cel. Zanim przebrzmiał
odgłos wystrzału, burta wrogiej jednostki rozprysła się w drobny mak w asyście kłębów
dymu.
Fynlaityr już wskazywał drugi statek-żagiew Graisynowi, co Mastyrsyn powitał z
zadowoleniem. Jedynym negatywnym aspektem ataku były doniesienia szpiegów, którzy
zapewniali, że stocznia w Dahltynie ukończyła niedawno cztery nowe szkunery, czekające
tylko na załogę przed wyruszeniem w morze. Zamierzali przejąć je i dodać do szwadronu
admirała Shaina, jednakże niestały wiatr opóźnił atak do późnych godzin rannych, po czym
okazało się, że część słupów dymu pochodzi właśnie z tych szkunerów, które podpalono, żeby
tylko nie wpadły w ręce wroga. Wszystko wskazywało na to, że niebawem siły wybierające
się na ląd zapoczątkują dalsze pożary, unicestwiając na wpół ukończone kadłuby kolejnych
dwóch szkunerów i jednego brygu, stosy drewna, płótna żaglowego, farby, terpentyny i smoły
oraz wszystkich innych towarów używanych w stoczni.
W głębi ducha marynarz, jakim był Symyn Mastyrsyn, żałował okrętów, które nigdy nie
znajdą się na falach i nigdy nie sprawdzą się w walce z wiatrem i morzem. Zarazem był
jednak oficerem marynarki wojennej i jako taki cieszył się z dokonanych zniszczeń, i to się w
gruncie rzeczy liczyło.
Następnym razem muszę pamiętać o kiełbaskach, pomyślał w tej samej chwili, gdy bliższy
statek-żagiew wywrócił się na bok w tumanie dymu i iskier. Na razie jednak zadowolę się
widokiem tej suki idącej na dno.

.VI.
Guarnak
Prowincja Międzygórze
Republika Siddarmarku

Biskup polowy Bahrnabai Wyrshym w nie najlepszym nastroju wyglądał przez okno na
nabrzeża Guarnaku. Powodów jego niezadowolenia było kilka, w tym niski stan wody w
kanale. A także wyrzucone na brzeg barki oraz spalone magazyny stanowiące wspomnienie
charisjańskiego ataku, który pozostawił po sobie tylko zgliszcza. Nazbyt wiele zapasów, które
uratowano z pożarów bądź dostarczono od tamtej pory, trafiło pod samo płótno zamiast pod
solidny dach, którego brakowało pomimo nie lada wysiłków jego załogi.
Aczkolwiek było to wystarczająco dołujące, jeszcze bardziej dołujące było to, czego nie
widział z okna. Sieć dróg, które ostały się jako jedyny sposób transportu dla jego armii,
zdążyła odczuć skutki opadów deszczu ze śniegiem i śniegu, szczególnie na większych
wysokościach. Kwatermistrze nie byli w stanie utrzymać smoków pociągowych na nogach w
tej piekielnej pogodzie, a Harchończycy jak zwykle żądali wygórowanych cen za śnieżne
jaszczury, które były przecież znacznie mniej wydajną siłą pociągową od smoków. Ziemie
Świątynne podesłały ich dwa tysiące, ale jak dotąd dotarło tylko sześćset. Co gorsza, było to
wszystko, na co można było liczyć, gdyż Ziemie Świątynne też potrzebowały siły pociągowej
w miesiącach zimowych.
Fakt, że heretycy kompletnie wyparli wiernych z prowincji Midhold oraz Międzygórze na
wschód od Księżycowych Cierni i Kalgaran, zadając im po drodze ciężkie straty, również nie
podnosił go na duchu. Aczkolwiek była jedna dobra strona tej akurat sytuacji. W trakcie akcji
najwięcej ucierpieli rangersi z Międzygórza, co niezmiernie go cieszyło. Pomijając ich
znajomość okolicy, byli praktycznie bezużyteczni jako część oddziałów wojskowych, a on nie
chciał, żeby zarazili rozprzężeniem prawdziwych milicjantów, którzy weszli w skład armii
Sylmahna. Ci milicjanci bowiem przedzierzgnęli się w żołnierzy jak się patrzy, a Bahrnabai
nie zamierzał pozwolić, aby tyle pracy poszło na marne przez jakichś tam łobuzów,
gwałcicieli i złodziei.
Był jeszcze napływ tysięcy wygłodniałych cywilów - ostatnie szacunki opiewały na
dwieście tysięcy osób, przy czym to jeszcze nie był koniec. Przemieszczał ich właśnie dalej
na zachód całymi konwojami, tak szybko, jak się dało, jednakże dopóki nie osiągną
przynajmniej prowincji Tarikah, musiał ich wykarmić, a to nie był najlepszy czas na
uszczuplanie zapasów, które zdołał zgromadzić w Guarnaku. Jedyna dobra wiadomość na tym
froncie była taka, że arcybiskupowi Arthynowi udało się obsadzić więcej pól, niż ktokolwiek
się spodziewał, a dobra pogoda - panująca jeszcze do niedawna - pozwoliła plonom dojrzeć.
Brakowało wprawdzie siły roboczej do zbiorów, jednakże Wyrshym oddelegował tylu ludzi z
tyłów, ilu tylko mógł. Nawet kilka jego regimentów pikinierów przerwało marsz, aby
pomagać w miarę swoich sił, co jednak na nic by się nie zdało, gdyby nie pomoc generalnego
inkwizytora Wylbyra i ojca Zherohma. Wyrshym nie miał wyrzutów sumienia w stosunku do
werbowanej siły roboczej w postaci heretyków i osób podejrzanych o herezję i ani myślał
udawać, że nie czuje ulgi na widok zastępów robotników polowych. Zarazem miał na tyle
uczciwości wobec samego siebie, że zdawał sobie sprawę z tego, iż kiedy zacznie znów
brakować jedzenia tej zimy, pierwsi pomrą z głodu właśnie owi spędzeni do nowo powstałych
obozów koncentracyjnych robotnicy polowi, którzy przyczynili się do zgromadzenia zapasów.
W prowincji Tarikah powinno być dość opuszczonych domów, aby uchodźcy mieli gdzie
zamieszkać, co także było nie najgorszą wiadomością. O ile jednak mogli zyskać dach nad
głową, w dalszym ciągu będą potrzebowali paliwa, a tego brakowało straszliwie, jako że
źródła, które powinny były zapewnić węgiel na zimę, przestały być osiągalne.
Tarikah tradycyjnie sprowadzała węgiel z Glacierheart oraz Gór Lodowego Pyłu przez
kanały Nowopółnocny i Guarnak-Lodowy Pył, z których oba znacznie ucierpiały w trakcie
akcji Miecz Schuelera podczas Powstania. Po tym, jak już je ponownie uruchomiono, musiały
przede wszystkim dostarczać zaopatrzenie oddziałom Wyrshyma. Następnie zaś heretycy
zniszczyli zarówno cały kanał Guarnak-Lodowy Pył, jak i kluczowe zachodnie śluzy
Prowincji Nowej Północnej. Tak więc od tamtej chwili nie przepłynęła nimi ani tona węgla, a
Kanał Świętego Langhorne’a, jedyna inna trasa wiodąca do Tarikah, kończył się na Jeziorze
Wschodniego Skrzydła. Nie dało się też ich transportować dalej na wschód przez Przesmyk
Hsing-wu i rzekę Hildermoss. Jakby mało było tego, że przeklęta charisjańska marynarka
wojenna patrolowała przesmyk, co samo w sobie było zabójcze dla wszelkich szlaków
kontrolowanych dotąd przez Kościół Matkę, to jeszcze heretycki garnizon w Salyku
zaczopował ujście rzeki Hildermoss niczym korek. A zresztą Ziemie Świątynne, z których
musiało odtąd pochodzić wszelkie paliwo, były zawsze raczej importerem węgla. Sprawę
pogarszało dodatkowo zapotrzebowanie odlewni i manufaktur wspierających wysiłek
wojenny.
Na północy Harchongu znajdowały się bogate złoża węgla, jednakże przy tak małej
liczbie kanałów i żeglownych rzek przetransportowanie urobku dokądkolwiek byłoby
nieprawdopodobnie kosztowne, co zduszało w zarodku wszelką inicjatywę w zakresie
wydobycia. Wprawdzie harchońska produkcja zwiększyła się w minionych dwóch latach
pomimo wysokich kosztów, ale i tak utrata Glacierheart i Międzygórza okazała się
katastrofalna w skutkach dla pieców Kościoła Matki. W rzeczy samej wkroczenie Cahnyra
Kaitswyrtha do Glacierheart miało wiele wspólnego z przejęciem kontroli nad miejscowymi
kopalniami.
Ale to też nie wypaliło, prawda? - Wyrshym skonstatował sardonicznie. Do tej pory
wszystkie te kopalnie pewnie zaczęły znów pracować pełną parą, tyle że od miesięcy wysyłają
węgiel na wschód, do Stohnara i jego przyjaciół.
No i były jeszcze „napomnienia” wielkiego inkwizytora.
Depesze Allayna Maigwaira wskazywały, że ten pojmuje realia wojskowe - Zhaspahr
Clyntahn jednak miał je gdzieś. Rozjuszał go sposób, w jaki wierni zostali „wyrzuceni z
własnych domów pod groźbą bagnetów heretyków, bluźnierców i morderców”. Jakby mu
było mało ciskania klątw na tychże heretyków, postanowił rzucić na nich Armię Sylmahn,
aczkolwiek jak dokładnie zamierzał to uczynić, było jeszcze niejasne.
Nie chodziło o to, że Wyrshym nie chciał kontrataku. W rzeczy samej rozważał taką
możliwość na długo przed tym, zanim Clyntahn zaczął pomstować. Niezwykle go kusiło, by
zostawić część własnych sił, żeby zmierzyły się z heretykami na południe od Jeziora Wyvern,
resztę zaś poprowadzić na północny wschód, przez przełęcz Ohlarn i Prowincję Północną, i
rozprawić się wreszcie z baronem Zielonej Doliny. To prawda, że po odejściu pikinierów jego
przewaga liczebna nie była już taka jak kiedyś, jednakże jego faktyczna siła uległa
zwiększeniu. Nadal też miał przewagę liczebną nad heretykami. Baron Zielonej Doliny
zapewne poniósłby mniejsze straty, przynajmniej na początku, ale już za Przełęczą Sylmahna
różnica w liczebności powinna dać o sobie znać. Gdyby charisjański generał był tak miły i
zawędrował odpowiednio daleko na zachód, Wyrshym mógłby nawet wjechać masą kawalerii
na jego tyły i narobić w szeregach podobnych szkód, jakie te przeklęte opancerzone okręty
narobiły w jego liniach zaopatrzenia.
Jakąkolwiek jednak miał na to chęć Wyrshym, baron Zielonej Doliny wyraźnie pokazał,
że do tego wszystkiego nie jest głupcem. Wątpliwe więc, aby miał pozwolić, żeby jego armię
okrążono i rozbito tym czy innym manewrem. W najlepszym razie zostanie zmuszony do
wycofania się na południe, nad jezioro Grayback, co zupełnie nic nie dawało Armii
Sylmahna. A wymagałoby od Wyrshyma użycia zapasów, które z takim mozołem zgromadził
w Guarnaku. Wolał ich nie ruszać, szczególnie po stratach, jakie poniósł na skutek działań
niewiernych. Zbyt łatwo bowiem mógł skazać własnych ludzi na śmierć głodową, co -
doszedł do wniosku po namyśle - było celem, do którego dążył znienawidzony baron Zielonej
Doliny.
Jak na razie Clyntahn ograniczył się do dyktowania homilii kapelanom Armii Boga,
rzucania anatem na heretyków, wyklinających ich do setnego pokolenia, oraz „usilnego
zachęcania” Wyrshyma do maksymalnej agresji i aktywności. W efekcie biskup polowy z
każdym dniem był coraz bardziej wdzięczny za Ernysta Abernethy’ego, a zwłaszcza za
zepsucie, jakiemu ten uległ pod wpływem realiów świętej wojny. Biskup pomocniczy nie
mógł oczywiście otwarcie sprzeciwiać się poglądom wielkiego inkwizytora ani też ignorować
jego korespondencji, ale wolno mu było przynajmniej układać własne raporty i listy z daleko
idącą ostrożnością.
To nie tak, że są same złe wieści, napomniał się w duchu Wyrshym. Ostatnie szacunki
Rhobaira Duchairna wskazywały, że ekipy naprawcze powinny dokonać napraw śluz na
odcinku między Jeziorem Jaszczurkota i Pięcioma Zębami, gdzie Kanał Nowy Północny
łączył się z rzeką Hildermoss, najpóźniej do połowy maja, a sezon kampanijny na północy
Wschodniego Haven nie zaczynał się przed początkiem maja. Było to więcej, niżby Wyrshyn
śmiał marzyć... a to osiągnięcie również w dużej mierze było możliwe dzięki niewolniczej
pracy ludzi osadzonych w obozach koncentracyjnych Edwyrdsa. W czarniejszych chwilach
Wyrshym zastanawiał się, czy dojdzie do tego, że ojciec Zherohm w ramach skuteczności
zacznie przekładać warstwy cegieł szkieletami więźniów, którzy przecież zaczną padać jak
muchy, jak tylko nastanie siddarmacka zima i temperatury spadną poniżej zera.
W chwilach jeszcze czarniejszych przystawał na to, wiedząc, że śmierć jest dokładnie
tym, czego oczekuje się od więźniów, skoro to ma pomóc ponownie otworzyć tak potrzebne
kanały.
Oprócz optymistycznych prognoz Duchairn i Maigwair raczyli go obietnicami nowej,
udoskonalonej artylerii na wiosnę. Nawet przy założeniu stanu zaopatrzenia Maigwair liczył
na to, że uda mu się dostarczyć pierwsze gwintowane działa polowe przed końcem listopada,
przy czym najwyraźniej jeden z jego odlewników znalazł odpowiedź na heretyckie działa
kątowe. Do tej pory Wyrshym zdążył otrzymać calutki regiment artylerii - cztery
sześciodziałowe baterie - pełnowymiarowych dział kątowych. Ogólny koncept został
skopiowany z armat Królewskiej Armii Dohlaru, chociaż te działa miały dłuższe lufy i w
przeciwieństwie do dohlariańskich dwunastofuntówek Armii Boga mogły strzelać
standardowymi pociskami dwudziestopięciofuntowymi Marynarki Wojennej Boga. To
oznaczało znacznie mniejszy zasięg niż w wypadku heretyckich dział kątowych, lecz i tak
było sporym osiągnięciem w porównaniu ze wszystkim, czym dysponowała wcześniej Armia
Sylmahna. Jeszcze więcej było w fazie obietnic, a sądząc z ostatnich depesz Maigwaira,
ulepszono także niezawodność zapalników.
Jednakże najbardziej obiecujące ze wszystkiego były nowe karabiny odtylcowe - tak
zwane karabiny św. Kyhlmana. Właściwie pół tuzina takich karabinów zostało już wysłanych
do Guarnaku, z przestrogą, że są to modele eksperymentalne. Wyrshym, osobiście
sprawdzając jeden z nich i oddając z niego strzał, w mgnieniu oka nabrał optymizmu. Jego
zdaniem nazwa była bardzo odpowiednia, po części dlatego, że karabiny produkowano w
Odlewni Świętego Kyhlmana, a po części dlatego, że święty Kyhlman był jednym z
najbardziej czczonych kanonizowanych wojowników Kościoła Matki. Został męczennikiem
w czasie Wojny z Upadłymi, walcząc pod rozkazami samego archanioła Chihiro. Chyba
żadna inna nazwa nie pasowałaby do tej broni tak wyśmienicie.
Mimo że trzymał taki karabin pierwszy raz w ręce, udało mu się osiągnąć przewidywaną
szybkość wystrzelenia sześciu nabojów na minutę, to znaczy o połowę większą niż w
wypadku tradycyjnej odprzodowej skałkówki. Do tego był przekonany, że broń ta - w rękach
wyszkolonego strzelca - będzie mieć jeszcze lepsze osiągi. A jeśli spełni się nadzieja
wyrażona przez Maigwaira prywatnie, w dostarczonym przez wyvernę liście - mianowicie, że
wspólnie z Duchairnem uda mu się przekonać Clyntahna do zgody na skopiowanie
heretyckich kapiszonów - piechota Armii Boga nareszcie zyska broń, która pozwoli jej
zmierzyć się jak równy z równym z piechotą Charisu.
Biskup polowy aż nadął nozdrza na tę myśl. Zaraz jednak się otrząsnął i odwrócił od okna.
Jakkolwiek różowo to wyglądało, mało prawdopodobne, aby otrzymał wystarczającą liczbę
nowych karabinów do lutego, a nawet marca. Armia Sylmahna musi przetrwać bez nich zimę,
co może się okazać bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. On jednak nawykł do
nieprzyjemności. Przy odrobinie szczęścia być może pożyje jeszcze dość długo, aby
doświadczyć ich także w przyszłości. Tymczasem czekało na niego mnóstwo raportów,
planów i narad, które musiał przeczytać i odbyć, jeśli miał wziąć tę armię w garść i mimo
wszystko skopać tyłki heretykom.

.VII.
Cherayth
Chisholm
Imperium Charisu

- Na Boga, ależ tu zimno!


Tahvys Sahndfyrd zadrżał teatralnie i prędziutko podszedł do żelaznego piecyka.
Obszerny kominek, który niegdyś ogrzewał (mniej więcej) rozległy, luksusowo umeblowany
gabinet, został zamurowany cegłami, przez które przeciągnięto do komina wyciąg nowego
wynalazku zakładów w Delthaku.
Też mi poprawa, prychnął w myślach Tahvys, stając tuż przed piecykiem i wyciągając
przed siebie ręce.
Byndfyrd Raimahnd zachichotał.
- Tylko ci się wydaje, że jest zimno, panie. - Drobnej budowy siwowłosy bankier pokręcił
głową. - Wy, Charisjanie, wszyscy jesteście zepsuci przez klimat Tellesbergu!
- Dla mnie jest zimno i już - skwitował sucho Sahndfyrd.
Był o dwadzieścia lat młodszy od rozmówcy, miał brązowe włosy i brązowe oczy, które
zza okularów w drucianej oprawce sprawiały wrażenie nieco sowich. Naturalnie nie należało
zapominać, że sowy to drapieżniki i że mają doskonały wzrok!
Raimahnd tylko się uśmiechnął, mimo że było zaledwie dziesięć stopni powyżej zera. Co,
jak sobie właśnie zdał sprawę, dla kogoś urodzonego i wychowanego w Tellesbergu musiało
być istnym ziąbem. Wspomniał swą jedyną podróż do stolicy Charisu, gdzie dominowały
egzotyczne kwiaty i ptaki i świeciło wspaniałe słońce, po czym zastanowił się, czy Sahndfyrd
miałby szanse przetrwać chisholmską zimę.
A raczej czy ją przetrwa.
- Usiądź - zaprosił. - Jeśli chcesz, możesz sobie przysunąć fotel do piecyka.
- A jakże, zrobię to - zapewnił go Sahndfyrd z błyskiem w oku.
Stary Charisjanin nie zaliczał się do najbardziej taktownych ludzi, jakich poznał w życiu
Raimahnd, co stanowiło pewną niedogodność podczas misji w Chisholmie, ale miał
przynajmniej poczucie humoru, był bystry, no i znał się na procesach technologicznych jak
mało kto.
- Nieźle ci poszło z jej cesarską mością - rzucił tytułem zagajenia Chisholmczyk, siadając
za biurkiem, kiedy Sahndfyrd istotnie przeciągnął sobie fotel w stronę piecyka.
- Bardzo bym chciał przypisać sobie całą zasługę, ale tak się składa, że ich cesarskie
moście same to zapoczątkowały przed dwoma laty w Charisie.
- O, tak - zgodził się z nim Raimahnd, aczkolwiek tak naprawdę nie miał jasnego zdania w
tej sprawie.
Przewrócenie pierwszej łopaty ziemi przez cesarzową Sharleyan z całą pewnością
podkreśliło zaangażowanie Korony. Fakt, że skarbiec Chisholmu wyłożył dziesięć procent na
rzecz tej spółki, powinien otworzyć oczy każdemu, jednakże nie wszyscy o tym wiedzieli
pomimo jawnego rozpowszechniania tej informacji. Poza tym widok Sharleyan brudzącej
sobie ręce z całą pewnością miał większe znaczenie propagandowe niż cokolwiek innego.
Wydarzenie to przyciągnęło niemały tłum, co akurat wzbudziło ambiwalentne uczucia u
Raimahnda. Jej pojawienie się było wyraźnym sygnałem, że popiera uprzemysłowienie
Chisholmu, i jako taki przemówiło do prostych ludzi bardziej niż mętne szczegóły dotyczące
inwestycji i kapitału. Oczywiście jak zawsze cesarzowa została powitana w ojczyźnie
głośnymi wiwatami. Niestety nie wszyscy gapie byli nastawieni równie entuzjastycznie. W
gruncie rzeczy chisholmskie gildie zaczęły sobie zdawać sprawę z konsekwencji
wprowadzenia na miejscu zakładów przemysłowych typu charisjańskiego. Mówiąc
najoględniej, nie w pełni popierały ten pomysł, a tak się składało, że gęsty tłum stanowił
doskonałą osłonę dla jakiegoś szaleńca z bronią palną.
Aczkolwiek Sharleyan była do takich zagrożeń przyzwyczajona.
- Ile to twoim zdaniem zajmie... mam na myśli fazę konstrukcyjną? - zapytał teraz
Sahndfyrd. - Jest tak, jak mówisz: czuję się Charisjaninem... Starym Charisjaninem... na
wskroś i nie mam pojęcia, na ile zima może pokrzyżować nam plany.
- Fundamenty powinny być gotowe przed końcem miesiąca, chyba że nastąpi poważne
załamanie pogody. - Raimahnd bawił się srebrnym nożykiem do otwierania korespondencji,
zastanawiając się nad ciągiem dalszym odpowiedzi. - Jak tylko fundamenty staną, postawimy
szkielet konstrukcji i pokryjemy go dachem, po czym osłonimy całość płótnem dla ochrony
przed deszczami. Potem powinniśmy móc pracować bez względu na kaprysy pogody.
Podsumowując, całość powinna stanąć w połowie albo pod koniec marca. Później trzeba już
będzie tylko wyposażyć wnętrza w maszyny, ale to już zadanie dla twojego mistrza
Howsmyna.
- Wiele też będzie zależało od wyników wojny - zauważył nieco kwaśno Sahndfyrd. -
Mimo wszystko idzie nam lepiej, niż myślałem. Jeśli tylko nie wydarzy się nic, co by
zmieniło priorytety mistrza Howsmyna, co niestety zdarzyło nam się już raz czy dwa,
pierwsze dostawy powinny ruszyć w połowie kwietnia.
- Z czego wynika, że produkcję będzie można rozpocząć na przełomie lipca i sierpnia.
Chyba że nie znajdziemy do tego czasu odpowiedniej ilości siły roboczej.
- A czy to nam grozi? - Sahndfyrd przekrzywił głowę, spoglądając sowimi oczami jeszcze
drapieżniej niż zazwyczaj.
Widząc to, Raimahnd wzruszył ramionami.
- Jeśli mam być szczery, to nie wiem. Czuje się spory entuzjazm wśród tych, którzy
inwestują w zakłady, oraz wśród robotników niewykwalifikowanych. Ludzie nasłuchali się w
dużej mierze przesadzonych opowieści o tym, jak dobrze zarabiają pracownicy zakładów w
Charisie i jak to właściciele zatrudniają wszystkich jak leci, nawet ludzi nie mających pojęcia
o żadnym fachu, bo sprawę załatwiają szkolenia i przyuczenie do zawodu. Obawiam się, że
rozejdzie się fala rozczarowania, gdy Chisholmczycy się przekonają, że posadzki naszych
zakładów wcale nie są wyłożone złotem. Na szczęście i tak jesteśmy w stanie zagwarantować
im trzykrotność, a nawet czterokrotność dotychczasowych zarobków, tak więc nie powinno
być źle. Co do arystokracji... Chyba sam widziałeś, jak się na to wszystko zapatruje. A gildie
będą próbowały bronić własnej pozycji, zagrożonej przez otwarcie nowych zakładów
zarówno od strony ekonomicznej, jak i prestiżowej. Nie przewiduję znacznej otwartej
opozycji, ale spodziewam się aktów sabotażu i wandalizmu.
Sahndfyrd pokiwał głową z zamyśloną miną. Byndfyrd Raimahnd był jednym z
najzamożniejszych bankierów w Chisholmie i bliskim współpracownikiem dynastii Taytów.
Cieszył się nawet bliską przyjaźnią z wujem Sharleyan, Byrtrymem Waistynem, księciem
Halbrook, i to aż od trzydziestu pięciu lat. Zdrada tego ostatniego bardzo go dotknęła,
podobnie jak wiele innych osób, jednakże tak jak wielu ani przez chwilę nie zawahał się w
lojalności wobec Sharleyan, a przy okazji Cayleba.
Nie należało jednak myśleć, że bankier jest zaciekłym reformistą, ponieważ nim nie był.
Tak samo jak książę Halbrook był przerażony na myśl, że zwykli śmiertelnicy, choćby i
władcy, mogą wypowiedzieć posłuszeństwo Kościołowi Matce. Zarazem jednak był w pełni
świadom zepsucia toczącego struktury Kościoła Boga Oczekiwanego, co wystarczyło, by w
połączeniu z niemal wrodzoną wiernością dynastii Taytów, stał się stronnikiem walczących z
Grupą Czworga.
Zdążył nawet przekazać znaczące sumy pieniędzy na tę walkę. Zakładając, że Imperium
Charisu zwycięży, poczynione inwestycje miały mu się zwrócić z nawiązką. Może nie aż tak
jak Ehdwyrdowi Howsmynowi, ale na pewno miał szansę zostać fantastycznie bogatym
człowiekiem. Z kolei w razie przegranej Imperium Charisu nie będzie się musiał martwić o
straty finansowe, ponieważ spokojnie można założyć, że zginie wtedy jako jeden z
pierwszych.
- Bardzo chciałbym zrozumieć, jak ktokolwiek może z tego zrezygnować - odezwał się
Sahndfyrd po chwili milczenia. - Widzę bowiem, że są tacy i że zwłaszcza lojaliści Świątyni
starają się odwieść resztę od wysiłku mogącego zapewnić nam wygraną w tej wojnie. Nie
pojmuję jednak czemu.
- Nie pojmujesz, bo jak mówisz, jesteś Charisjaninem... Starym Charisjaninem. -
Raimahnd uśmiechnął się, powtarzając frazę użytą przed momentem przez jego rozmówcę.
Nagle prychnął i odłożył srebrny nożyk na blat. - A wszyscy Charisjanie w głębi ducha są
sklepikarzami. Czcicie wszechpotężną markę, nie to, co reprezentuje! Zakładacie zadymione,
zabałaganione manufaktury i zakłady, burząc tym społeczny porządek ustanowiony przez
archaniołów, którzy uczynili waszych przodków szlachcicami i napełnili im kabzy, mimo że
nie mieli w żyłach ani kropli błękitnej krwi! Żeby plebejusze rządzili gospodarką? Co też ich
cesarskie moście sobie myślą? - Pokręcił głową z grymasem. - Oczywiście żaden szlachcic z
prawdziwego zdarzenia nie chce sobie brudzić rąk handlem i wytwórstwem!
- Wiem, że tak właśnie myślą, Byndfyrdzie. Nie rozumiem jedynie, jak mogą tak myśleć,
szczególnie w takich czasach jak dzisiejsze.
- Tahvysie, niektórzy z nich nadal się dąsają o to, że król Sailys skopał im tyłki. Wszystko,
co wzmacnia Koronę, a Bóg świadkiem, że charisjański przemysł to robi, wydaje im się
przekleństwem, ponieważ w dalszym ciągu marzą o dniu, w którym Izba Lordów odzyska
dawne znaczenie jako dominująca siła w Chisholmie. Jeśli chcesz znać moje zdanie w tej
sprawie, to uważam, że prędzej archaniołowie powrócą na Schronienie w pełnej chwale, i to
już jutro, no, ale są tacy, którzy snują marzenia ściętych głów. Inna grupa to ci, którzy mają w
pogardzie wszelkie nowinki, w tym przemysłowe. Ich majątki opierają się na ziemi, na
rolnictwie i na hodowli zwierząt, a oni sami tylko to rozumieją i nie chcą mieć do czynienia z
niczym innym. Przede wszystkim zaś nie chcą zmieniać istniejącego układu, który im
odpowiada. Do wszystkiego, co nowe, podchodzą z obawą. Nowe przeczy bowiem tradycji,
przeczy rozsądkowi, a zresztą nawet Pismo przestrzega przed innowacją!
Przy ostatnim zdaniu zrobił bardziej zaciętą minę, co sprawiło, że Sahndfyrd przyjrzał mu
się w zamyśleniu.
- Sam nie do końca jesteś do tego wszystkiego przekonany, co? - zapytał cicho, na co
Raimahnd zesztywniał.
Takie pytanie padło z ust Charisjanina po raz pierwszy. W pierwszym odruchu chciał
odpowiedzieć od razu, ale jednak zmusił się do zastanowienia, zanim otworzył usta.
- Nie - odparł w końcu. - Nie całkiem. Ale jeszcze bardziej nie jestem przekonany do paru
innych rzeczy. Żałuję, że zmiana jest konieczna. Żałuję, że świat nie chce być taki, jakim
stworzył go Bóg z archaniołami. Nie podoba mi się to grzebanie przy dziele Stworzenia. Co z
tego jednak, skoro świat już dawno przestał odpowiadać moim gustom, a to, co słyszę o
działaniach Inkwizycji w Republice Siddarmarku, to, co wyprawia Zhaspahr Clyntahn, a
także to, co mówią ludzie tacy, jak Maikel Staynair czy arcybiskup Ulys, sprawia, że nawet w
moich oczach konieczne jest opowiedzenie się po którejś ze stron. Muszę wybierać wbrew
sobie, bo niezupełnie zgadzam się z arcybiskupem Maikelem, ale w jednym przyznaję mu
rację: trzeba wyrwać Kościół Matkę ze szponów takiego osobnika jak Clyntahn!
Mówiąc, potrząsał głową i spoglądał gdzieś w przestrzeń, a ton głosu miał niski i
przepełniony smutkiem.
- Nawet nie wiesz, Tahvysie, jak bardzo żałuję, że kiedy te przepychanki się skończą,
Kościół Charisu nie będzie miał najmniejszych szans na powrót na łono Kościoła Matki.
Wiem, że niektórzy reformiści wciąż ufają w jedność i uważają, iż po oczyszczeniu Syjonu z
wszelkiego zła można będzie wrócić do wierności wielkiemu wikariuszowi i Świątyni, lecz to
się nie zdarzy. Nie może się zdarzyć. Przelano zbyt wiele krwi, zwłaszcza w Republice
Siddarmarku, i wielu ludzi nigdy nie przebaczy tego Kościołowi Matce. Choć budzi to we
mnie smutek, rozumiem to i szanuję. Widzisz więc, w jakim to stawia mnie położeniu: ja,
lojalny syn Kościoła Matki, działam na rzecz umocnienia schizmy.
- Dlaczego? - zapytał Sahndfyrd łagodnym tonem.
- Mógłbym odpowiedzieć, że to przez lojalność wobec królowej. Mógłbym twierdzić, że
to przez niesmak względem wypaczeń Clyntahna, który przestał widzieć różnicę między wolą
boską i własną. Mógłbym udawać, że choć innowacje mnie niepokoją, dostrzegam, jak bardzo
polepszają byt zwykłych Chisholmian. Mógłbym to wszystko powiedzieć, bo wszystko jest
po części prawdą, ale jaki jest prawdziwy powód tego, że jestem gotów zdradzić Kościół
Matkę? Otóż wychodzę z przekonania, że to jedyny sposób, aby uratować tę instytucję. Skoro
sama nie chce się poddać reformie, ktoś musi ją do tego nakłonić, w tej sprawie reformiści
mają rację.
Po tych słowach zapadła cisza, która wisiała pomiędzy oboma mężczyznami przez kilka
długich minut, aż wreszcie Raimahnd wciągnął głośno powietrze do płuc.
- No, dosyć już tego babskiego biadolenia! Zdaje się, że mieliśmy coś przedyskutować?
Sahndfyrd spojrzał na rozmówcę, mając w pamięci wszystkie ważne tematy. Była kwestia
zachęt dla manufaktur w środkowym i zachodnim Chisholmie, z dala od kanałów
obsługujących jeziora Megan i Morgan. Był węgiel w Eastshare, było żelazo w górach
Sharon, był fakt, że niewielkie barki mogły korzystać z żeglugi po rzece Paul celem
przewiezienia tego żelaza do jezior. Wszystko to czyniło ze wschodniego Chisholmu
naturalny przyczółek. W końcu między innymi dlatego Ehdwyrd Howsmyn założył zakłady w
Maikelbergu nad jeziorem Morgan. Innym powodem było to, że przy okazji główny arsenał
Cesarskiej Armii Charisu i jej wytwórnie broni ciężkiej znalazły się praktycznie na progu, co
ułatwiało transport i ochronę. Zakłady w Maikelbergu dostarczyły swoje pierwsze,
wyprodukowane na miejscu mahndrayny i działa gwintowane w ostatnim pięciodniu, w
związku z czym zaczęto poważnie myśleć o tym, aby skupić większość chisholmskiego
przemysłu wokół tego ośrodka i pobliskich, ułatwiających transport bliźniaczych jezior, jak
również kanałów Edymynda i Króla Sailysa. Zarazem Korona była zdecydowana rozszerzać
uprzemysłowienie na resztę królestwa - Tahvys Sahndfyrd i Byndfyrd Raimahnd musieli
tylko rozpracować, jak to zrobić. Na razie jednak...
- Mamy wiele do przedyskutowania, to prawda - powiedział - ale na razie jestem tylko na
wpół zamarzniętym Charisjaninem zagubionym na tym północnym pustkowiu. Potrzebny mi
kompan do posiłku, do butelki dobrej whiskey i do wieczornej pogawędki na tematy
niemające nic wspólnego z wojną i przemysłem.
Sowie oczy spoczęły ciężko na bankierze siedzącym po drugiej stronie biurka, a wargi pod
nimi rozciągnęły się w uśmiechu.
- Zapytam więc, czy znasz może kogoś, kto by się nadawał na takiego kompana.

.VIII.
Kanał Świętego Langhorne'a
Hrabstwo Usher
Krainy Graniczne

Deszcz kapał bez końca z gałęzi rodzimych prawiedębów oraz zaimportowanych ze Starej
Ziemi kasztanowca, jesionu i cisu, podczas gdy wieczór wolno przeradzał się w noc. Krople
były lodowate, zimniejsze nawet od kąsającego chłodem wiatru, nic dziwnego więc, że okryty
derką wierzchowiec drżał pod grubym materiałem. Owies grzechotał w jego worku na paszę,
ilekroć ruszył pyskiem, a dobywającą się ze środka parę przypominały też kłęby białego
dymu unoszące się nieopodal z małego, starannie ukrytego ogniska.
Płomienie trzaskały w wyłożonym kamieniem dołku, który znajdował się trzysta jardów
na północ od Kanału Świętego Langhorne’a. Gdyby traperzy zajrzeli do wgłębienia, zmierzyli
grubość warstwy popiołu, rozejrzeli się po zakamuflowanym obozowisku, zorientowaliby się,
że ktoś tu się zatrzymał przed co najmniej pięciodniem. Takie przynajmniej wrażenie mieli
odnieść, o co już postarała się sztuczna inteligencja imieniem Sowa. W istocie bowiem obóz
powstał przed zaledwie dwoma dniami, a postać obozującego, tkwiąca pomiędzy ścianą lasu a
wodą, przycupnięta bezpiecznie z dala od oczu strzelców na zakręcie kanału, pojawiła się
jeszcze nie dawniej, bo tylko trzy godziny temu.
Mężczyzna ów miał brązowe włosy, za to jego oczy... jego oczy były szafirowe, a przy
tym twardsze od jakiegokolwiek kamienia. Co najdziwniejsze jednak, jego oddech nie
pozostawiał śladu na zimnym powietrzu.
To konkretne wcielenie nie posiadało nawet imienia. Nie potrzebowało go dotąd, bo aż do
tego dnia właściwie nie istniało. Z tego powodu mężczyzna większość czasu oczekiwania
spędził na rozważaniach, jakie miano by tu przyjąć. W końcu uznał, że powinno ono
korespondować z mrocznością powodów, dla których się tutaj znalazł. I koniecznie powinno
być łatwe do zapamiętania przez urzędników Inkwizycji, bez względu na to, czy coś im
powie, czy nie.
Wcześniej zadał sobie niemało trudu, aby wyposażyć swoje nowe wcielenie we wszystko,
co potrzebne, a także przygotować scenę dla wydarzeń tej nocy. Zresztą nie tylko tej, jako że
istniały spore szanse, iż skorzysta z tego miejsca także w przyszłości. Zarazem musiał
uważać, aby nie zostawić po sobie żadnych śladów, które by pozwoliły połączyć obóz z jego
osobą.
Sarkyn był wystarczającą nauczką dla niego.
Chyba możemy mówić o szczęściu, skoro nie spalili tamtego miejsca do gołej ziemi i
jeszcze nie posypali solą zgliszczy, pomyślał z ponurym humorem . Bardzo możliwe, że by się
do tego posunęli, gdyby nie postawili sobie za punkt honoru pozostawić jak najmniejszą
liczbę świadków.
Kamienne spojrzenie stało się jeszcze twardsze, jeszcze ostrzejsze, a twarz, z której
wyzierało, nawet mroczniejsza. Wspólne szacunki Sowy i Nahrmahna wskazywały, że z
oryginalnej populacji Sarkynu pozostało jakieś trzydzieści procent. Odkąd rozpoczęły się
denuncjacje, trzydziestu sześciu mieszkańców - dwudziestu trzech mężczyzn i trzynaście
kobiet - poniosło Karę Schuelera w całej jej okrutności. „Niezależni śledczy” uznali w
pewnym momencie, że pojawią się świadkowe i że ci świadkowie będą sypali nazwiskami, po
czym na zlecenie generalnego inkwizytora sięgnęli po najwymyślniejsze sposoby
pozyskiwania zeznań, zaiste wyciągając ze świadków wszystkie informacje i dane. Co
najmniej trzy osoby doniosły na same siebie pomimo wiedzy, co je czeka, chcąc w ten sposób
ocalić innych, a jedna z kobiet zamordowanych przez Inkwizycję, niewinna jak baranek,
liczyła sobie czterdzieści lat, umysłowość zaś miała dziesięcioletniego dziecka. Jednakże
inkwizytorzy dostrzegli i w niej heretyczkę, winną zdrady świętego Langhorne’a i Kościoła
Boga Oczekiwanego, a także sprawczynię detonacji czterystu ton prochu strzelniczego w
samym środku miasta.
Oczywiście żadna z ofiar nie dokonała zapłonu. Nawet Inkwizycja nie była w stanie jasno
wytłumaczyć, jak ci ludzie mogliby to zrobić i przeżyć. Wystarczyło jednak, że wszyscy
wiedzieli o spisku, a potem próbowali zataić fakty przed władzami kościelnymi. To czyniło z
nich winnych na równi z faktycznymi sprawcami eksplozji, w związku z czym spotkała ich
adekwatna do przewiny kara.
Po czym - w ramach środków ostrożności, celem zapobieżenia powtórki z wstrząsających
czynów Mahlyka Pottyra i burmistrza Wylyta Thomkyna - ponad dziewięciuset mieszkańców,
z czego jedną czwartą stanowiły dzieci, zostało zabranych „prewencyjnie” do Obozu
Fyrmahna, za którą to nazwą krył się kościelny obóz koncentracyjny w Marchii Zachodniej.
Części z nich być może uda się przetrwać zimę.
Przypuszczam, że niektórym znudziło się zwykłe szlachtowanie mieszkańców Republiki
Siddarmarku. Ludzi jest tyłu, że można nimi zapełnić wiele obozów koncentracyjnych, a te
wyrastają jak grzyby po deszczu. Ale cóż to za wyzwanie wsadzać niewinnych za kraty?
Czemu by nie rozsmakować się w czymś innym, czemu by nie porównać brzmienia krzyków
mieszkańców Sardahnanu z odgłosami wrzasków obywateli Republiki? Łatwo sobie
wyobrazić, że kaci nudzą się w kółko tymi samymi piskami...
Samotny mężczyzna przymknął na moment oczy, wyginając wargi w grymasie.
Ale może jestem niesprawiedliwy. Przecież z pewnością kaci nie robią tego, co robią, dla
własnej przyjemności. Aczkolwiek czerpią z tego przyjemność, i to niemałą. Karząc
„winnych”, udowadniają własną „szlachetność”. Ale nie tylko to. Chcą też się upewnić, że
nikt, komu by przyszło do głowy coś zmajstrować, nie pomyśli poważnie o wysadzaniu
niczego w powietrze. Nie zdziwiłbym się, gdyby Clyntahn od miesięcy czekał na podobną
okazję. Być może bardziej by się ucieszył, gdyby doszło do tego w samej Republice, choć co
do tego akurat mogę się mylić. Być może fakt zajścia poza granicami Republiki zadziałał
tylko na jego korzyść. Coś takiego potwierdza przecież jego przekonanie, że heretycy czają się
wszędzie i tylko patrzą, jak by tu zdradzić Kościół Matkę, którego jedynym strażnikiem jest
czujna Inkwizycja! Powzięte działania bez wątpienia dadzą do myślenia każdemu, kto by
chciał włożyć połeć między szprychy toczącej się świętej wojny.
Zacisnął powieki, żałując, że nie może równie łatwo odciąć się od pamięci okropnych
wydarzeń. Jednakże naoglądał się przekazów z SAPK-ów. Nie wszystkie obejrzał, w istocie
widział tylko drobną ich część, ale nawet to wystarczyło. Już nigdy nie miał ich zapomnieć. I
wkrótce podejmie działania zaradcze.
***
Hahskyll Seegairs, skrobiąc piórem, pisał coś zawzięcie.
W jego ciasnej kajucie było bardzo zimno pomimo zamkniętych okien i grzejącego
niewielkiego piecyka na węgiel, jednakże ojcu Hahskyllowi to nie przeszkadzało - nawykł do
niewygód. Palce miał zgrabiałe, ale nie zwracał na to uwagi; od środka rozgrzewała go
satysfakcja z tego, że wykonał nieprzyjemne zadanie bez jednego wzdrygnięcia, tak jak
wymagał tego obowiązek.
Wolałby wrócić do kwatery generalnego inkwizytora w Tarikah, lecz kazano mu ruszyć
prosto do Syjonu. Właśnie dlatego ponad jego barką powiewała flaga z symbolem złocistego
berła, które dawało mu pierwszeństwo żeglugi w stosunku do wszystkich innych jednostek.
Po zapadnięciu zmroku taki sam sygnał wysyłały czerwone latarnie, które rozpalano na
dziobie i rufie, mimo że już sam fakt poruszania się w ciemnościach powinien dać osobom
postronnym do myślenia. Wszyscy inni rzucali na noc cumę, jak nakazywał regulamin Służby
Kanałowej, dzięki czemu na wodzie pozostawały wyłącznie specjalne jednostki wikariusza
Rhobaira. Nic dziwnego więc, że pruli przed siebie samotnie, od wielu godzin nie
uświadczywszy nikogo innego.
Seegairsowi nie podobało się, że odrywa się go od zadań w Republice Siddarmarku. Nie
miał wprawdzie aż tak wysokiego mniemania o sobie, aby uważać, że on jeden potrafi
zwietrzyć herezję z daleka, niemniej mógł się pochwalić licznymi sukcesami. To Hahskyll
Seegairs odkrył więcej heretyków w Republice niż dwaj inni pomocnicy Wylbyra Edwyrdsa.
A teraz wydarzył się ten horror w Sarkynie. Jakkolwiek go potrzebowano w terenie, ktoś
przecież musiał donieść wielkiemu inkwizytorowi o bluźnierczej zdradzie, a któż by się lepiej
sprawdził w tej roli jak nie ten sam inspektor, który wszystko odkrył? Zwłaszcza jeśli ten
kretyn Zhaikybs istotnie oprotestował jego działania przed wikariuszem Zhaspahrem.
Należało koniecznie przedstawić dowody podejrzeń - własnych oraz biskupa Wylbyra
oczywiście - które niestety okazały się w zdecydowanej części prawdziwe. Któż by bowiem
pomyślał, że równie rozległa heretycka sieć zdoła się tak skutecznie kamuflować? A jednak
najwyraźniej tak było - przynajmniej do czasu przesłuchań. Już samo jej istnienie
poświadczało zasadność podjętych przez Inkwizycję zdecydowanych działań, takich jak akcja
Miecz Schuelera, zanim zaraz rozpełzła się z Republiki po reszcie jeszcze prawomyślnych
domen na kontynencie.
Seegairs żałował, że równie ostre działania były niezbędne, jednakże przede wszystkim
pragnął, aby zwyciężyła prawda, w obliczu czego wszelkie fałszywe miłosierdzie nie miało
racji bytu. Zresztą łagodność okazałaby się zgubą dla heretyków. Być może choć kilku pod
sam koniec pożałowało za grzechy, ujrzawszy wieczne cierpienie, którego przedsmakiem była
surowość kary. Nigdy nie było za późno na powrót na łono wiernych i odnalezienie
oczyszczającej łaski Pana. Ci zaś, którzy pozostali zatwardziałymi wrogami Kościoła Matki
do końca, rychło się przekonali, że to, czego doświadczyli z rąk inkwizytorów, było niczym w
porównaniu z okropieństwami, jakich będą doświadczać po wsze czasy zwolennicy Shan-wei.
Ktoś zapukał do drzwi kajuty - aczkolwiek nazywanie tego przerośniętego schowka na
miotły „kajutą” było więcej niż lekką przesadą. Kiedy pukanie się powtórzyło, Seegairs
odłożył pióro do kałamarza.
- Wejść!
W progu stanął inny członek zakonu Schuelera, mężczyzna, który był mniej więcej
rówieśnikiem Seegairsa. W przeciwieństwie do tego ostatniego jednak nowo przybyły miał
czarną czuprynę i równo przystrzyżony zarost. Gospodarz kajuty rozpoznał w gościu dobrego
znajomego. Uczyli się razem w seminarium, po czym szkolili się na inkwizytora pod okiem
arcybiskupa Wyllyma. Oczywiście ten był wtedy tylko księdzem Wyllymem, choć obaj
wiedzieli, że jest stworzony do wielkich rzeczy w służbie Kościoła Matki. Nie pomylili się w
tej sprawie, a on o nich nie zapomniał, doszedłszy już do zaszczytów.
- Co mogę dla ciebie zrobić, Vyktyrze? - zapytał Seegairs, zapraszając gościa gestem dalej
i wskazując stojące przed biurkiem krzesło.
- Mam dla ciebie ten raport, o który prosiłeś - odparł ksiądz Vyktyr Tahrlsahn, pochylając
się, aby położyć dokument na biureczku gospodarza. - Nie mogę powiedzieć, aby było tu
cokolwiek zaskoczeniem.
- Nie spodziewałem się tego. - Seegairs wzruszył ramionami. - Aczkolwiek, zważywszy,
że nasz przyjaciel ksiądz Mahkzwail okazał się raczej mało chętny do współpracy, trzeba było
porównać jego słowa, które zeń wyciągnąłem w świętym Wyrdynie, z szacunkami
przełożonych.
- Naprawdę uważasz, że odważyłby się okłamać Inkwizycję?
- Nie wiem. - Seegairs przejechał dłonią po ogolonej na łyso czaszce, chmurniejąc
wyraźnie. - Shan-wei czai się na każdym kroku, czasem nawet w sercach ludzi, którzy nie
zdają sobie sprawy z tego, że nimi zawładnęła. Weźmy takiego arcybiskupa Lawrynca... -
Opuścił rękę i pokręcił głową. - To człowiek stojący na krawędzi piekła, gotów wydawać
rozkazy samej Inkwizycji, przez które byśmy nic nie zdziałali, a ci wszyscy heretycy i
wyznawcy demonów w Sarkynie przeszliby niezauważeni! Czy jednak z nimi sympatyzował,
czy tylko miał obiekcje co do działań twardej ręki, niezdolny wcielić w życie kary nałożone
przez archaniołów na wszelkiej maści zdrajców? Czy Shan-wei zwiodła go do czynnej służby,
czy tylko objawiła się pod szatkami łagodności i miłosierdzia?
- Schueler świadkiem, że naoglądaliśmy się czegoś takiego - zgodził się z przedmówcą
Tahrlsahn. - Pamiętasz ojca Myrtana? Znałeś go, prawda? Mówię o Myrtanie Byrku.
- Jasne włosy, trochę młodszy od nas obu?
- Wypisz, wymaluj, on. Byliśmy razem, kiedy wikariusz Zhaspahr wysłał mnie do Gorathu
za tymi heretykami, których hrabia Thirsku próbował przetrzymać. Zawsze sądziłem, że to
człowiek z żelaza, tymczasem on przez całą drogę do Syjonu nagabywał mnie, abym okazał
im delikatność, ponieważ słabują i Shan-wei wybiera ich jednego po drugim na własną rękę.
Twierdził, że chce tylko, by dotarli do Syjonu, gdzie miał się odbyć sprawiedliwy proces, ale
ja nie byłem pewny, czy mogę mu wierzyć.
- Chwilami bywa trudno - potwierdził z westchnieniem Seegairs - nam, sługom Schuelera,
którzy nie mają w sobie dość twardości. Oczywiście myślę o takich ludziach jak Zhaikybs czy
Byrk. I może jeszcze ojciec Mahkzwail. Właśnie dlatego poprosiłem cię o sprawdzenie i ten
raport.
- Generalnie przełożony załogi potwierdza jego słowa - odparł Tahrlsahn. - Cokolwiek
uczynił Pottyr z innymi, eksplozja zniszczyła tylko śluzy wschodniego szlaku. Właściwie trzy
komory pozostały nienaruszone, a te zachodnie już znowu działają. Wybuch zniszczył część
pomp i naruszył niektóre z głównych rur, ale ekipy naprawcze zdołały dotrzeć do
uszkodzonych miejsc bez problemu. Śluza transferowa działa jakby nigdy nic, dzięki czemu
są w stanie przekierowywać barki z jednego pasa na drugi. Ruch spowolnieje, ale będą w
stanie obsługiwać obie strony zachodnim szlakiem, dopóki nie zakończy się naprawa.
- Czyli kiedy?
- Zarządca zgadza się z przewidywaniami ojca Mahkzwaila. - Tahrlsahn wzruszył
ramionami. - Śluzy w Sarkynie nie trafiły na sporządzoną przez wikariusza Rhobaira listę
napraw prefabrykatami, ponieważ znajdują się tak daleko od frontu, że heretycy nie mają do
nich dostępu. Ale zarządcy udało się przechwycić drewno i inne materiały, które
transportowano do Jeziorna. Efekt nie będzie specjalnie ładny, ale jego zdaniem raczej na
pewno uda się uszczelnić komorę przed pierwszymi mrozami. To, czy uda się do wiosny
przeprowadzić inne konieczne naprawy, wciąż jednak nie jest przesądzone.
- Wygląda to lepiej, niż myślałem - zauważył Seegairs. - A jeśli te podstępne żmije
zaatakują znowu...
Urwał, po czym obydwaj popatrzyli na siebie z ponurym wyrazem satysfakcji na
twarzach.
Milczenie przeciągało się przez kilka chwil. W końcu Seegairs pierwszy się otrząsnął.
- No, skoro mamy to już z gło...
Ponownie urwał i przekrzywiwszy głowę, nadstawił uszu.
- A to co, do Shan-wei?
***
Jeździec niesiony wysoko w siodle na grzbiecie smoka nie zdążył usłyszeć strzału, który
pozbawił go życia.
Rozpędzony do prędkości tysiąca sześciuset stóp na sekundę pocisk trafił go pół cala nad
uchem, unicestwiając naraz całą głowę i za sprawą impetu wyrzucając resztę ciała z siodła.
Mężczyzna zawisł na poprzeczkach, wystając spod zadaszenia, dzięki czemu krople deszczu
zaczęły się mieszać z kroplami krwi.
Smokowi nie spodobał się odgłos wystrzału, ale że był dobrze wyszkolony, zatrzymał się
natychmiast, jak tylko jeździec puścił cugle, co bardzo ucieszyło CZAO, który ostatecznie
ochrzcił się Dialydd Mab. Jakkolwiek na to spojrzeć, smok nie uczynił nikomu najmniejszej
krzywdy.
Pomocnik martwego jeźdźca wystawił głowę z nadbudówki barki. Sądząc z jego wyrazu
twarzy - który Mab doskonale widział pomimo zapadających ciemności i mżawki, a to za
sprawą ulepszonego wzroku - nie usłyszał bądź też nie rozpoznał odgłosu wystrzału. Usiłował
teraz dociec, czemu smok się zatrzymał, a nie co takiego przytrafiło się jeźdźcowi.
Mab puścił prawą ręką spust karabinu, który Sowa wyprodukowała na podstawie planów
opracowanych w zakładach w Delthaku. Była to pierwsza okazja, przy której użyto
mahndrayna M96, jego zdaniem bardzo odpowiednia. Wyciągniętym kciukiem odciągnął
bolec zamka. Zużyta łuska poszybowała w powietrze, a Mab wykonał dłonią rotacyjny ruch,
zamykając ponownie komorę. Następnie palcem wskazującym odszukał spust.
Rozbrzmiał kolejny wystrzał, nad kanałem rozległo się echo, a pomocnik zniknął we
wnętrzu nadbudówki w fontannie własnej krwi.
Reszta pasażerów chyba zrozumiała, co się dzieje, ponieważ trup młodzika runął wprost
pod ich nogi. Na pokład wyległa szóstka żołnierzy piechoty Armii Boga, podsypując proch na
panewki muszkietów i równocześnie rozglądając się za strzelcami, którzy oddali oba strzały.
Uśmiech Maba był nawet słabszy niż blade światło kończącego się dnia.
***
- Ostrzał?
Seegairs wpatrywał się w Tahrlsahna ze zdumioną miną. W wyrazie jego twarzy nie było
cienia strachu, za to mnóstwo zdziwienia. W odpowiedzi Tahrlsahn potrząsnął głową.
Otworzył usta, po czym zaraz je zamknął, kiedy rozbrzmiały odgłosy wystrzałów
oddawanych z pokładu barki.
Drzwi kajuty rozwarły się na oścież i do środka wpadł jeszcze jeden schueleryta, jeden z
asystentów Seegairsa. W jego oczach widniało przerażenie.
- Obaj jeźdźcy nie żyją! - zameldował. Spojrzenie Seegairsa zhardziało, gdy tylko
dostrzegł wielką plamę czerwieni zdobiącą sutannę duchownego. - I sternik też!
- Co się dzieje? Kto strzela? - zapytał Seegairs głośno, przekrzykując odgłosy wystrzałów.
- Nie wiem! Ktoś jest na zachodnim brzegu!
- Ktoś? Chcesz powiedzieć, że to sprawka jednego człowieka?
- Nie wiem! - powtórzył schueleryta. - Nie znam się na żołnierce. Sierżant darł się:
„Dorwać drania!”. Wydawało mi się, że chodzi mu o jedną osobę. Chciałem go nawet spytać,
ale wtedy...
Urwał ze wzdrygnięciem, sprawiając, że Seegairs zwęził oczy w szparki.
- Sierżant zginął?
Jego asystent pokiwał głową, momentalnie blednąc na twarzy.
***
Dialydd Mab wyrzucił pusty dziesięciopociskowy magazynek. Włożył na miejsce pełen,
przeładował i rozejrzał się za następnym celem.
Ciężko było taki znaleźć. Dzięki wzmacniaczom optycznym było dla niego jasno jak w
dzień, jednakże wśród ciał leżących na pokładzie barki nie widział nikogo żywego. Czterech
pasażerów - trzech inkwizytorów i jeden żołnierz - spróbowało się ratować, wyskakując za
przeciwległą burtę. Nieszczęśliwie dla nich wysoki punkt obserwacyjny umożliwiał mu
świetny widok i na tamto miejsce. Dwaj inkwizytorzy już unosili się bezwładnie na
powierzchni kanału; trzeci schueleryta i żołnierz też zdążyli pójść na dno.
Garstka pozostałych przy życiu żołnierzy Armii Boga wróciła do nadbudówki, gdy tylko
dotarło do nich, że strzelcowi bynajmniej nie przeszkadzają ciemności. Wpakował wszystkie
kulki dokładnie tam, gdzie chciał, może z półcalowym marginesem, podczas gdy oni widzieli
jedynie świetliste rozbłyski na końcu jego lufy. Co gorsza, zdali sobie sprawę, że całe to
zniszczenie powoduje jeden człowiek. Był tylko jeden strzelec, jeden karabin, gdzieś na
szczycie wału na brzegu kanału, a tymczasem udało mu się zabić już z tuzin wiernych, i to z
zastraszającą szybkością. Część żołnierzy Armii Boga słyszała jakieś plotki o nowym rodzaju
pistoletów, które mogły strzelać bez przerw i nie wymagały przeładowywania. Mało kto
wierzył w podobne pogłoski, a już na pewno nikt nie dawał wiary, że są też tego typu
karabiny. Tymczasem najwyraźniej mieli z taką bronią do czynienia - dlatego tak chętnie
poszukali schronienia, ratując skórę.
Tylko sporadycznie rozlegał się odgłos pojedynczego wystrzału oddanego w stronę Maba.
Ogień obronny był rozproszony i nawet jeszcze wolniejszy, niż na to pozwalały ograniczenia
odprzodowo ładowanej broni. Po części dlatego, że żołnierze przeładowywali długie karabiny
w ciasnocie nadbudówki barki, ale też z tego powodu, że strzelali przez dziury pośpiesznie
wycięte w okiennicach albo nawet wprost w poszyciu kadłuba. Czyli wszędzie tam, gdzie
mogli się schronić przed gęstymi pociskami nadlatującymi wprost z mroku.
Właściwie już z całkowitych ciemności. Zapadła bowiem noc. Obrońcy strzelali na oślep,
w nadziei, że zmasowany ogień prędzej czy później rozprawi się z atakującym, który załatwił
tylu ich towarzyszy.
Mab zlokalizował jedną z podziurawionych okiennic, ustawił celownik i zaczekał, aż
załadowana od przodu lufa karabinu pojawi się w otworze. Strzelił, zanim przeciwnik zdążył
pociągnąć za spust. Ktoś wrzasnął. Pocisk najwyraźniej przebił byle jaką osłonę.
Mab uśmiechnął się z chłodną satysfakcją, po czym zaczął wyszukiwać kolejną ofiarę.
Prawdę powiedziawszy, nie musiał tu być osobiście. Mógł wyposażyć SAPK-i w broń i
zaprogramować je tak, aby wykonały zadanie za niego. Mimo to ani przez moment nie
rozważał takiej możliwości.
Jakąś częścią swego umysłu żałował żołnierzy na barce. Najpewniej połowa z nich była z
poboru, przymusem wcielona do Armii Boga i bynajmniej niechętna służbie w Inkwizycji.
Jednakże jakiekolwiek powody stały za ich wcieleniem do wojska, byli częścią tego, co
wydarzyło się w Sarkynie. Seegairs, Tahrlsahn i ten trzeci inkwizytor byli oczywiście
mózgiem barbarzyńskiej operacji, lecz zwykli żołnierze stanowili ich ręce i przynajmniej
niektórzy czynili to z równą chęcią jak pierwszy lepszy schueleryta.
Poza tym stali pomiędzy nim a jego ofiarami.
Zastrzelił jeszcze pięciu, zanim wstrzymali ogień. Kulili się pewnie w nadbudówce,
przerażeni. Dopiero wtedy Mab zabezpieczył i odłożył broń.
Wybrał tę pozycję, ponieważ znajdowała się czterdzieści mil od jakiegokolwiek miasta.
Nawet Inkwizycja miałaby kłopoty z oskarżeniem niewinnych mieszkańców o współudział,
skoro wszystko wydarzyło się tak daleko od ich domów. W dodatku obóz założony przez
Sowę oraz końskie tropy pozostawione przez Maba jadącego na miejsce zasadzki świadczyły,
że ataku dokonał ktoś z zewnątrz. To oczywiście nie powstrzyma osób pokroju Seegairsa czy
Clyntahna od represji, ale Mab w głębi ducha będzie wiedział, że zrobił wszystko, co w jego
mocy.
Nadeszła pora dokończyć dzieła oraz zapewnić mieszkańcom nawet lepszą ochronę.
Martwy sternik wypuścił w końcu sternicę z ręki i dryfująca barka wbiła się dziobem w
brzeg. Czekała na niego nieruchoma i zapraszająca. Mab zbiegł po stromym, śliskim od
deszczu nasypie, jakby to były wygodne, szerokie schody i jakby panował środek dnia.
Przeciął dróżkę biegnącą wzdłuż brzegu, wkroczył w krąg światła rzucanego przez palące się
wciąż latarnie i z rewolwerem w każdej dłoni, wskoczył lekko na pokład.
***
Hahskyll Seegairs ścisnął mocniej trzymane w lewej ręce berło oraz dwulufowy rewolwer
w prawej, słysząc, że ktoś ląduje cicho niczym jaszczurkot pośród zwłok na pokładzie. Zza
pleców dolatywało go na wpół histeryczne biadolenie przypominające modlitwę - autorem
zapewne był Tahrlsahn - oraz ciężkie dyszenie czwórki żołnierzy przycupniętych w
ciemnościach pomiędzy inkwizytorami a zabarykadowanymi drzwiami nadbudówki.
Wszystkie lampy wewnątrz pogaszono, spowijając wnętrze w kompletnych ciemnościach
celem ukrycia obrońców przed wzrokiem atakującego, który odcinał się na tle płonących
latarni. Seegairs wyczuwał w powietrzu woń oliwy, dymu prochowego, krwi i strachu. W
trzewiach czuł lód. Poruszał nozdrzami, starając się zapanować nad własnym przerażeniem,
które za nic nie chciało go opuścić. Nie potrafił uwierzyć zdesperowanym żołnierzom, którzy
twierdzili, że całe zniszczenie było dziełem jednego człowieka, ale jego własne zmysły
podpowiadały mu to samo. Słyszał strzały szybko jeden po drugim, nadlatujące z tego
samego kierunku i najwyraźniej z tej samej broni. Wolał nie myśleć, jak coś takiego jest w
ogóle możliwe.
Ktokolwiek wskoczył na pokład barki, zachowywał się cicho i spokojnie jak śmierć, która
zebrała dziś wielkie żniwo. Ta cisza napinała nerwy obrońców jak postronki. Nawet Seegairs
zaczął bezwiednie odmawiać w myślach dziecięcą modlitwę chroniącą od złego.
***
Dialydd Mab czekał, aż SAPK-i zlustrują wnętrze barki i zlokalizują jego cele. Zostało
przy życiu tylko trzynastu: czterech żołnierzy, pięciu księży i dwóch laickich schuelerytów,
którzy wszyscy przycupnęli w nadbudówce, oraz dwóch członków załogi kulących się na dnie
ładowni.
Doskonale. Wiedział, gdzie wszyscy się znajdują. Z tą myślą uniósł prawą stopę.
***
Drzwi sterówki otwarły się na oścież.
Drewno zapiszczało, gdy obejmy utrzymujące rygiel puściły z trzaskiem, po czym
Hahskyll Seegairs na moment ujrzał strzelistą, potężną sylwetkę rysującą się na tle światła
jednej z latarni. Był to zaledwie ułamek sekundy zdający się wiecznością - po którym z rąk
postaci trysnął ogień.
Seegairs zdał sobie sprawę z tego, że krzyczy, chociaż nie słyszał własnego głosu pośród
huku wystrzałów spotęgowanego jeszcze zamkniętą przestrzenią. Odruchowo szarpnął ręką,
w której trzymał rewolwer. Mimo to miał wrażenie, że jest uwięziony przez ruchome piaski,
że powietrze hamuje jego ruchy niczym gęsty syrop. Broń uniosła się powoli, niezwykle
powoli, podczas gdy wnętrze nadbudówki zamieniło się w kocioł szybujących pocisków.
Nikt nie mógł strzelać tak szybko jak ta piekielna postać! Nikt! Coś takiego po prostu nie
było możliwe.
Pierwsi dwaj żołnierze zginęli, zanim drzwi odbiły się od grodzi. Jeden zdążył wystrzelić
z karabinu, ale był to strzał na ślepo - kula trafiła w ścianę. Drugi z żołnierzy zatoczył się w
bok, prosto na towarzysza broni.
Trącony przez padającego kolegę szeregowiec Armii Boga drgnął i spróbował strząsnąć z
siebie drgające w agonii ciało, zarazem manipulując przy karabinie z bagnetem. Kolejna kula
z rewolweru trzymanego prawą ręką Dialydda Maba trafiła go prosto w odsłonięte gardło.
Czwarty żołnierz zdołał zrobić użytek z broni. Stał niecałe cztery stopy od celu, jednakże
zwalista sylwetka strzelająca nieprzerwanie ani na moment nie zastygała w bezruchu. Z jej
ręki padł jeszcze jeden strzał, który położył trupem ostatniego żołnierza Armii Boga.
- Demon! - wrzasnął Seegairs, wypalając naraz z obu luf.
Trafił napastnika - wiedział, że go trafił! - ten jednak nawet się nie zachwiał. Moment
później Seegairs wrzasnął ponownie, tym razem z bólu, gdy kula rewolwerowa utkwiła w
jego kolanie. Runął na podłogę, chwytając się dłońmi za bolące miejsce i słysząc nad głową
nieprzerwane bum-bum.
***
Ostatni schueleryta padł z jękiem.
Dialydd Mab stał pośród gęstego dymu, przysłuchując się ludzkim krzykom, i najbardziej
ze wszystkiego dziwiło go to, że te dźwięki w ogóle go nie martwią. Odłożył do kabury lewy
rewolwer, opróżnił bębenek prawego, po czym zaczął go ładować od nowa.
***
Seegairs zawył i zwinął się w ciasny kłębek, czując na dłoniach ciepłą wilgoć
wypływającą z jego zmaltretowanego ciała. Ból był wszechogarniający, jednakże jeszcze
silniejsze było przerażenie, które go ogarnęło na widok, że ten sam mężczyzna, co urządził
jatkę w nadbudówce, przeładowuje swoją broń. Po dłuższym ostrzale w tak małej przestrzeni
praktycznie ogłuchł, ale do środka wpadało z zewnątrz dość światła, aby wyraźnie widział
upadające na podłogę łuski. Przepełnionym strachem wzrokiem pobiegł ku dłoniom
demonicznej postaci, która metodycznie umieszczała w bębenku świeże naboje.
W końcu ręce te znieruchomiały na chwilę, rewolwer powędrował do kabury, a postać
zabrała się do przeładowywania drugiego rewolweru.
***
Mab się nie śpieszył.
Mógłby przeładować broń znacznie szybciej, ale nie chciał tego robić. Wolał stać w
ciemnościach, pośród zapachu dymu i krwi, pośród skomlenia rannych, i raz za razem
umieszczać pociski w bębenku. Każdy po kolei.
Obrońcy trafili go trzykrotnie. Było lepiej, niż zakładał, ale i tak pociski broni
małokalibrowej nie stanowiły żadnego zagrożenia dla CZAO ostatniej generacji. Gdyby w grę
wchodziła cięższa broń, miał do ochrony antybalistyczny materiał, z którego zrobiono koszulę
noszoną pod wierzchnim ubraniem, więc tak czy owak nie był narażony na szkody.
Zastanawiał się tylko, czy ojciec Hahskyll ma w ogóle pojęcie, że obie wystrzelone przezeń
kule dosięgły celu, nie czyniąc ofierze krzywdy. Miał nadzieję, że tak jest.
Umieścił drugi rewolwer z powrotem w kaburze, po czym podszedł do Seegairsa,
ignorując jego płacz z bólu. Nie wątpił, że mężczyzna cierpi, jednakże jego cierpienie było
niczym w porównaniu z cierpieniami, które zadał innym. Poza tym wkrótce miał zaznać ulgi.
Mab schylił się, widząc, że para rąk wystrzeliwuje w górę obronnym gestem, gdy ujął w
pięść zmięty materiał na piersi Vyktyra Tahrlsahna. Złapany krzyknął, kiedy poszybował
znienacka w powietrze, uniesiony jedną ręką, jakby był kociakiem. Był to głównie krzyk
bólu, ponieważ chrząstka i kość w jego lewym kolanie przemieściły się przy tym ruchu,
zarazem jednak jego serce zalało najczystsze przerażenie. Mab zastanowił się, czy obie ofiary
zdają sobie sprawę, że celowo zostały unieszkodliwione zamiast zabite od razu.
- Błagam! Błagam!... - szeptał inkwizytor. - Och, błagam...
- Na to trochę za późno, ojcze Vyktyrze - odparł głębokim głosem napastnik. Tahrlsahn
zaskomlał, kiedy nagle został pchnięty w tył. Choć palce jego nóg znajdowały się dobre kilka
cali nad podłogą, napastnik nie wyglądał nawet na zmęczonego. - Ciekawe, ile osób mówiło
ci to samo - kontynuował dudniącym głosem napastnik.
- Ja nigdy... ja nie...
Tahrlsahn nie potrafiłby powiedzieć, co właściwie zaczął mówić. W tej sytuacji nie miało
to jednak najmniejszego znaczenia.
- Nie mogłem się doczekać tej chwili - zagłuszył go napastnik. Ofiara zaskomlała jeszcze
cieniej, kiedy na jej szyi zacisnęło się żelazne imadło. - To nóż charisjańskiego kadeta. -
Upiorny spokój w głosie napastnika był najstraszniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek słyszał
Tahrlsahn. - Zabrałem go specjalnie na tę okazję. Nie wiem, czy pamiętasz nazwiska, ale
Gwylym Manthyr i Lainsair Svairsmahn byli moimi przyjaciółmi.
Skowyt zamarł na ustach Vyktyra Tahrlsahna, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki,
albowiem rozpoznał pierwsze z tych nazwisk.
- Zrozum mnie dobrze, klecho - podjął oprawca - gdyż po raz pierwszy w swoim życiu
usłyszysz słowa prawdy. Twój Langhorne nie był archaniołem, tylko szaleńcem, kłamcą i
masowym mordercą. Twój Schueler był psychopatą, twój Kościół to jedno wielkie oszustwo,
a ty przyczyniłeś się do tortur i mordów dokonanych na tysiącach osób w imię religii, na
którą każdy Bóg co najwyżej by splunął!
Umysł Tahrlsahna zaczął wirować, zalany strachem i bólem. Nie! Nie! To nie może być
prawda! Nic z tego nie może być prawdą...
- Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię, klecho. - Wbrew sobie Tahrlsahn usłuchał i zaraz
pisnął przeraźliwie, gdy szafirowe oczy oprawcy rozbłysnęły krwawo. - Jestem starszy niż
twój Kościół - mówił demon kryjący się za tymi oczami. - Jestem starszy niż twoje pismo.
Urodziłem się, żyłem i umarłem, zanim pierwszy z twoich przodków otworzył oczy na tym
świecie. Zamierzam osobiście doprowadzić do upadku Kościół, w który wierzysz. Zetrę go z
powierzchni Schronienia, zetrę go z powierzchni wszechświata. Ludzie zapamiętają go jako
potworność stworzoną przez szaleńców, którym się wydawało, że są bogami. Oni również
zostaną zapamiętani jako to, czym naprawdę byli, podobnie jak rzeźnicy, którzy im służyli.
Zastanów się nad tym, klecho. Zabierz tę myśl ze sobą do piekła. Langhorne i Schueler
czekają tam na ciebie.
Tahrlsahn wpatrywał się w płonące szafirowe oczy przez jeszcze jedną długą chwilę, po
czym sapnął cicho, gdy nóż wkłuł się w jego serce. Rękojeść zazgrzytała o kość mostka, a
całe czternaście cali ostrza przeszyło go na wylot. Pięć cali zakrwawionego metalu weszło w
ścianę kajuty, przyszpilając ofiarę wiszącą w powietrzu. Wraz z błyskiem w oku zgasła
ostatnia zasłyszana myśl.
***
Dialydd Mab odsunął się o krok, patrząc, jak życie i potworna wiedza opuszczają oczy
Vyktyra Tahrlsahna. Następnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągnął stamtąd
list i zatknął go za sutannę duchownego, gdzie z pewnością zostanie odnaleziony. Nie mogło
być wątpliwości, że wielki inkwizytor go zignoruje, odtrąci obietnicę, podobnie jak odtrącił
wcześniejsze słowa Cayleba i Sharleyan, że żaden inkwizytor dorwany na polu bitwy nie
może liczyć na łaskę. Stanie się tak dlatego, że - przynajmniej na razie - Clyntahn siedział
sobie bezpiecznie w Syjonie, cały i zdrów.
Jednakże nawet odtrącając przeczytane słowa, nawet próbując je zignorować, poczuje w
umyśle wątpliwość, która przekradnie się do zakamarków jego serca. I cokolwiek pomyśli,
cokolwiek powie, cokolwiek zrobi, treść listu wycieknie poza ściany Świątyni. Usłyszą o nim
inni inkwizytorzy, podobnie jak wcześniej usłyszeli o rzędach pali wzdłuż rzeki Daivyn z
nadzianymi głowami duchownych, którzy na swoje nieszczęście znaleźli się daleko poza
bezpiecznymi granicami Ziem Świątynnych.
Odwrócił się od trupa Tahrlsahna. Przyniósł ze sobą tylko jeden nóż, wszakże żołnierze
Armii Boga nosili bagnety. Schylił się, aby wyjąć któryś z rąk zabitych żołnierzy, przy czym
usłyszał piskliwy, przenikliwy pisk paniki wydany przez Hahskylla Seegairsa. Drugi
inkwizytor również zobaczył przed śmiercią płonące nienaturalnie oczy demona.
- Ciebie również nie zapomniałem, ojcze...

.IX.
Trakt Cheryk-Kahrmaik
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

Deszcz zamienił zwyczajnie paskudną noc w prawdziwie okropną. Był lodowaty, gęsty i
uporczywy - nic nie wskazywało, aby miał się skończyć w przewidywalnym czasie. Zresztą
sir Rainos Ahlverez wcale się tego nie spodziewał. W końcu wychował się w księstwie
Thorastu. A nawet jego dom leżał niemal dokładnie na tej samej długości geograficznej co
jego obecne wilgotne miejsce pobytu. W przeciwieństwie do desnairskiego dowódcy Armii
Shiloh miał pojęcie o pogodzie i jej wzorcach i był w stanie powiedzieć, że skoro ten deszcz
nadszedł z zachodu, ze względu na porę roku można było oczekiwać dalszych
przeciągających się opadów.
Stał w otwartej klapie namiotu, przysłuchując się, jak krople bębnią o płótno, i starał się
nie myśleć o tym, jak nieszczęśliwi muszą być jego podwładni. Każdy z żołnierzy piechoty
otrzymał niewielki kawałek brezentu, który można było połączyć z innymi. Teoretycznie, gdy
szesnastu ludzi w drużynie stanęło blisko siebie, powstawał mały namiot, a mniejsze grupki
były w stanie zapewnić sobie stosownie skromniejszą ochronę.
Z tym że ciężko było o tyczki namiotowe, a nawet gdy te jakimś cudem się znalazły,
szwankowały połączenia, przez które zacinała woda i wiatr. Podobnie sprawa przedstawiała
się w kawalerii, gdzie każdy jeździec miał na wyposażeniu natarte tłuszczem poncho,
aczkolwiek spora część kawalerzystów posiała je gdzieś w początkach kampanii. Zanim na
własnej skórze poczuła, jak upierdliwy potrafi być porządny długotrwały deszcz. Większość
jednak oddała je na przechowanie woźnicom wozów z taborem, co było tylko nieco lepszym
rozwiązaniem. Dopóki bowiem było sucho, nikt nie zgłaszał pretensji, lecz kiedy się
rozpadało, nie zawsze znajdował się czas na szukanie właściwego wozu i właściwego
woźnicy. Efekt pozostawał więc ten sam.
Ahlverez wiedział o tym wszystkim, ale jako urodzony arystokrata potrafił w sobie
stłamsić odruch współczucia - w końcu był dowódcą, a nie członkiem zakonu Pasquale! -
podobnie jak wiedział i o tym, że nieszczególne samopoczucie jego żołnierzy przekłada się na
ich skuteczność w walce, ponieważ wychłodzenie lubi powodować kaszel, przeziębienie i
inne przypadłości, od jakich cierpi niedoskonałe ludzkie ciało.
Zarazem jednak jego oddziały były w lepszym położeniu od większości podwładnych
księcia Harless. Aczkolwiek oczywiście nie od wszystkich. Zarówno jego oddziały kawalerii,
jak i znaczna część jego oficerów miała na wyposażeniu namioty jak się patrzy, a także
należytą liczbę adiutantów, ordynansów i zwykłych służących, którzy dbali o ich wygodę.
Ahlverez zdawał sobie sprawę z obecności ludzi, których zadaniem było doglądanie
wyłącznie jego własnych wygód. Ich liczba nie porażała, mimo że jest różnica między
głównodowodzącym armii a kapitanem regimentu. Armia Dohlaru nie bez powodu narzuciła
limity, jeśli chodzi o służbę oraz tabor zabierany w pole.
I bardzo słusznie to zrobiła, dopowiedział w myślach Ahlverez, smętnie przyglądając się
deszczowi, którego strugi były rozjaśniane przez latarnie zaświecone przez jego
podwładnych. Nawet gdybym kiedykolwiek w to wątpił, obserwacja, jak książę Harless
usiłuje przemieścić swoją armię, szybko by mnie wyleczyła z tych złudzeń.
Niestety Ahlverez utknął za księciem Harless i nic nie mógł na to poradzić. Marsz, który
zanosił się na trzy pięciodnie, kiedy opuszczali Thesmar, przeciągnął się prawie dwakroć tyle,
a Ahlverez jakoś nie mógł się pozbyć myśli, że heretycy będą umieli wykorzystać dany im
dodatkowy czas. Niedostatek mieszkańców w okolicy - a nawet najwierniejsi obywatele
Republiki Siddarmarku zapadali się pod ziemię, ilekroć siły Desnairu opadały jakiś teren
niczym szarańcza - przesądził o braku źródeł informacji, przez co Ahlverez miał wrażenie, że
cała Armia Shiloh postępuje po omacku w jakiejś próżni.
Poważnie rozważał, czyby nie poprosić o zgodę na wyprzedzenie Desnairczyków,
wiedział bowiem, że byłby w stanie dotrzeć do Fortu Tairys i zwolnić generała Walkyra na
długo przed księciem Harless, niestety jednak miał świadomość, że nigdy takiej zgody nie
dostanie, sama zaś prośba - czy żądanie - tylko pogorszy i tak napięte stosunki pomiędzy nim
a dowódcą z ramienia Desnairu. Mimo to posyłał do domu prywatne wiadomości, w których
nieomal błagał księcia Salthar i księcia Fernu o pozwolenie na podjęcie samodzielnych
działań. Nie żywił przy tym większych nadziei na sukces... szczególnie odkąd ojciec Sulyvyn
odmówił poparcia jego prośby. Intendent Ahlvereza skupiał się na wkomponowaniu znacznie
większego oddziału Desnairczyków w ramy Armii Shiloh celem umożliwienia Kościołowi
Matce skutecznego zbrojnego natarcia.
Natarcia? - prychnął w myślach Ahlverez. Powinni się raczej cieszyć, jeśli nie stracą
czwartej części stanu osobowego wskutek chorób i dezercji przed dotarciem do Fortu Tairys!
Ciekawe, jak im w takich okolicznościach uda się „natarcie”!
Podejrzewał, że nie za bardzo.
***
Merlin Athrawes nie był w stanie odczytać myśli Ahlvereza, przeglądając przekazy z
SAPK-ów, jednakże gdyby potrafił to zrobić, w zupełności zgodziłby się z opinią
Dohlarczyka.
Armia Shiloh maszerowała rozciągnięta wzdłuż drogi niczym potężny, leniwy, niechlujny
wąż. Do tego wąż przemoczony i ubłocony. Oczywiście jak w wypadku każdej formacji w
trakcie marszu mogła iść tak szybko jak jej najwolniejsze jednostki, czyli masy ludzi
nazywane niegdyś Armią Sprawiedliwości.
Wedle standardów średniowiecznych Desnairczycy radzili sobie całkiem nieźle; wedle
współczesnych - prezentowali obraz nędzy i rozpaczy. Na południu Republiki Siddarmarku
zaczęły szaleć deszcze, najpierw jesienne, potem zimowe, co - biorąc pod uwagę wpływ
wywierany na najeźdźcę - było jedynym dobrym aspektem nadciągającej ciężkiej zimy.
Dzięki nakazom Księgi Pasquale oraz staraniom braci i sióstr z zakonu tegoż archanioła armie
na Schronieniu utrzymywały bardzo niski poziom chorób w porównaniu z analogicznymi
armiami z historii Starej Ziemi, aczkolwiek w takich warunkach wszystkie słupki z pewnością
miały poszybować w górę. Co jednak dobre, przynajmniej z perspektywy sprzymierzonych,
fatalne warunki pogodowe spowalniały marsz księcia Harless, a tym samym reszty
najeźdźczej armii. Pozwoliły one także miejscowym gospodarzom, którzy jeszcze nie zabrali
rodzin i dobytku i nie umknęli z drogi nawale, usunąć z pola widzenia wszystkie zwierzęta
gospodarskie, co czyniło życie najeźdźców jeszcze trudniejszym.
Wszelako nawet skuteczniej niż pogoda - co z niejaką satysfakcją zauważył Merlin -
utrudniał marsz fakt, że praktycznie nikt poza Cesarską Armią Charisu nie zaadaptował
struktury korpusowej.
Armie na Schronieniu posuwały się zwartą masą, ponieważ jeszcze do niedawna żadna
jednostka nie była w stanie sama się obronić. Przed wprowadzeniem gwintówek i bagnetów
lekka piechota - żołnierze wyposażeni w łuki, broń lontową czy arbalesty - potrzebowała
ciężkiej piechoty - pikinierów - do powstrzymania kawalerii. To samo dotyczyło jazdy. Konni
łucznicy mogli zasypać ciężką kawalerię strzałami czy bełtami z bezpiecznej odległości,
niepozwalającej na trafienie mieczem czy lancą, jednakże dosiadający wierzchowców zbrojni
nie byli w stanie oprzeć się szarży ciężkozbrojnych, którzy potrafili zmusić ich do walki, i to
wręcz. W związku z powyższym wszystkie elementy armii musiały trzymać się w kupie. To z
kolei sprawiało, że niełatwo było nimi rozdysponować w obliczu szykującej się bitwy. Jeśli
dowódca zdawał sobie sprawę z bliskości wroga, starał się nadać swojemu wojsku taki szyk
marszowy, aby w każdej chwili mógł się on przerodzić w szyk bitewny - aczkolwiek „w
każdej chwili” w tym wypadku znaczyło „wcześniej, niż nastąpi usrana śmierć”. Przy
najlepszych wiatrach zajmowało to dawnej armii prawie cały dzień. Gdy warunki nie
dopisały, mogło nawet potrwać dłużej. Na szczęście nieprzyjaciel musiał się zmierzyć z
takimi samymi problemami.
Dzięki porażkom biskupa polowego Bahrnabaia i biskupa Gorthyka Armia Boga właśnie
zaczynała sobie uświadamiać, jak bardzo ta sytuacja się zmieniła. Proces ten jednak uległ
dopiero zapoczątkowaniu. A to dlatego, że zaledwie do zeszłego miesiąca żołnierze musieli
się obawiać hord pikinierów. To wymuszało konieczność połączenia lekkiej i ciężkiej
kawalerii, aczkolwiek Maigwairowi miało zająć jeszcze trochę, zanim wycofa z szyku
bitewnego własnych pikinierów i w ogóle zmieni sposób myślenia. Jak dotąd uczynił to tylko
w odniesieniu do Armii Sylmahna. Dla odmiany Kaitswyrth wciąż miał ich na karku i to nie
powinno się zmienić jeszcze przez dłuższy czas.
Jeśli chodzi o pikinierów, to Cesarska Armia Charisu nigdy ich nie miała, a właśnie
przeorganizowywana Armia Republiki Siddarmarku już ich nie miała. Cała charisjańska
piechota została wyposażona w karabiny i bagnety, co znaczyło, że nie tylko da sobie radę w
obliczu wrogiej piechoty, ale też zdoła rozprawić się z wrogą kawalerią, co udowodnił
pułkownikowi Tyrnyrowi major Naismyth. W erze dominacji karabinierów nie było potrzeby
łączenia tyłu różnych elementów armii. To samo, nawiasem mówiąc, dotyczyło charisjańskiej
jazdy. Konne oddziały Cesarskiej Armii Charisu, składające się z regimentów dragonów, nie
miały potrzeby walczyć z wrogą kawalerią, pod warunkiem że znalazło się miejsce, gdzie
dragoni mogliby zeskoczyć z siodła i zacząć strzelać zza ukrycia skał, drzew i ogrodzeń.
To znaczyło, że formacje charisjańskie były przejrzystsze i elastyczniejsze niż wszystko, z
czym ktokolwiek na Schronieniu miał dotąd do czynienia. Charisjanie nie zasypiali gruszek w
popiele, lecz dodatkowo opracowali organizację korpusową. Na razie skromny udział
żołnierzy w polu nie pozwalał na wykorzystanie do maksimum tejże organizacji, jednakże
wraz z nadciąganiem posiłków miało się to zmienić, i to już wkrótce.
Głównodowodzący Cesarskiej Armii Charisu wiedział, że powinien podzielić swoje siły
na osobne korpusy, każdy po mniej więcej trzydzieści sześć tysięcy ludzi - w idealnej wersji
na tę liczbę składały się dwie dywizje piechoty i jedna brygada kawalerii. Do tego dochodziła
jeszcze artyleria. Dowódców tych korpusów wybierało się w oparciu o ich zdolności i
inicjatywę, po czym wyposażało w personel sztabowy korpusu, co w dużej mierze odciążało
głównodowodzącego i jego sztab. Co najważniejsze jednak, każdy taki korpus był w stanie
zadbać o siebie w trakcie walk, a dzięki podziałowi sił można było działać na szerszym
froncie. Dało się na przykład nacierać odrębnymi równoległymi ścieżkami, co zmniejszało
zagęszczenie spowalniające Armię Shiloh i zwiększało szanse na skuteczne wykrycie
nieprzyjaciela. Każdy korpus mógł odpierać atak znaczniejszej od siebie siły, szczególnie gdy
stanowiła ona mieszaninę pikinierów i piechociarzy. Równocześnie korpusy siostrzane
okrążały wroga lub skupiały się na jednej jego flance. Analogicznie każdy taki korpus był w
stanie zaatakować wroga i przytrzymać go w miejscu do czasu nadciągnięcia posiłków. Nawet
dowódcy na poziomie dywizji byli szkoleni do tego, by dzielić dywizje na „korpusy”
wielkości brygady, odkąd w armii Charisu zapanowała nowa taktyka działania.
Merlin uznał, że powoli - aczkolwiek szybciej, niż ktokolwiek po drugiej stronie
przypuszczał - zbliża się czas, kiedy to tacy dowódcy jak książę Eastshare, baron Zielonej
Doliny i Symkyn zademonstrują światu, co to dokładnie oznacza. Nahrmahn Baytz miał
absolutną rację co do implikacji niesionych przez nowy model karabinów Armii Boga, jak
również tego, że zarówno Armia Sylmahn, jak i Królewska Armia Dohlaru nabierają wprawy
w działaniu w tempie znacznie szybszym od tego, które by odpowiadało Merlinowi.
Jakkolwiek jednak były bolesne dotychczasowe lekcje, nie był to jeszcze koniec. W zanadrzu
znajdowały się bowiem równie ciekawe rzeczy.

.X.
Fort Raimyr
Północne okolice Siddaru
Republika Siddarmarku

- Żałuję, nie wiemy, gdzie dokładnie ci dranie się znajdują - powiedział Greyghor Stohnar.
- I jaka jest ich sytuacja, jeśli chodzi o zapasy.
Lord protektor miał poważny wyraz twarzy, w którym dawało się zauważyć zmartwienie,
mimo że świeciło słońce, kiedy po południu wraz z cesarzem Caylebem zmierzali konno w
stronę strzelnicy. I jednemu, i drugiemu z wielkim trudem przychodziło się wyrwać z narad,
zebrań i konferencji, wszakże Stohnarowi weszło w nawyk jeszcze przed Mieczem Schuelera,
by przynajmniej dwa razy w pięciodniu wybrać się na przejażdżkę, a czasem nawet zagrać w
polo, które uprawiał od chłopięctwa. Od mniej więcej roku jego ochrona nalegała na
zmniejszenie do minimum sytuacji, w których groziłoby mu niebezpieczeństwo. A tak się
składało, że Cayleb - ów heretycki zamorski potentat, który wsparł jego rządy - był chyba
jedynym człowiekiem w całej Republice, którego miejscowi lojaliści Świątyni nienawidzą
nawet silniej niż własnego władcy.
Dziś rano obydwaj się postawili i wyszło na to, że wspólny front dwóch najpotężniejszych
władców Schronienia wystarczył - ledwo, ledwo, ale wystarczył - żeby znieść sprzeciw
ochrony. Co wyjaśniało, w jaki sposób ta dwójka, której towarzyszył Daryus Parkair, horda
charisjańskich gwardzistów i masa strażników lorda protektora, znalazła się w siodle
nieopodal Fort Raimyr, ogromnej bazy wojskowej w okolicach Siddaru. Gwardia lorda
protektora nalegała, aby władcy wyprawili się zamkniętym wozem, przy czym dwa inne takie
pojazdy miały posłużyć za zmyłkę na wypadek, gdyby ktoś śledził ich ruchy i jakiś
skrytobójca chciał skorzystać z okazji, mając pod płaszczem cały arsenał, jednakże Merlin i
jego ludzie wiedzieli, że nie ma na to najmniejszych szans. Tym sposobem Cayleb i Greyghor
jechali stępa, ciesząc się wyjątkowo ciepłym i słonecznym dniem.
Jakkolwiek była to przejażdżka dla przyjemności, nie zdołali się uwolnić od obowiązków.
W tym właśnie momencie Cayleb wzruszył ramionami w odpowiedzi na uwagę Stohnara.
- Aivah ma zadziwiający dar odkrywania prawdy, gdy idzie o działania Świątyni -
powiedział tonem nieomal łagodnym. - Do tego mamy raporty księcia Eastshare i generała
Wyllysa na temat ich postępów w marszu. Zgadzam się, że przyniosłoby nam pewną... ulgę,
gdybyśmy wiedzieli, że nasze informacje dotyczące drugiej strony są prawdziwe, ale
obawiam się, że o tym możemy się przekonać tylko w jeden sposób. Co też uczynimy już za
kilka dni. - Uśmiechnął się krzywo. - Tak czy owak.
Stohnar prychnął.
- Przejawem wielkiego taktu z twojej strony jest takie pochlebne wyrażanie się o
zdolnościach Aivah. Niemniej masz oczywiście rację. Przy jej źródłach i twojej godnej
podziwu siatce szpiegów - zerknął na wysokiego, szafirowookiego gwardzistę jadącego po
lewej stronie cesarskiego kasztanka - zdołaliśmy przeanalizować dogłębnie intencje i
działania Grupy Czworga. Które okazały się wyjątkowo przebiegłe i paskudne.
Zacisnął wargi w wąską kreskę, równocześnie spowijając oczy wyrazem zaciętości.
Raport, który Aivah Pahrsahn przedstawiła im zaledwie wczoraj, mówił o warunkach w
obozach koncentracyjnych generalnego inkwizytora i wynikającym z nich żniwie śmierci.
Nikt na Schronieniu, poza wąskim gronem wtajemniczonych przyjaciół Merlina Athrawesa,
nie słyszał o takich ludziach jak Adolf Hitler, Józef Stalin czy Pol Pot, jednakże wszystko
wskazywało na to, że Wylbyr Edwyrds pragnie powielić ich dokonania. Musiało jeszcze się
znacznie pogorszyć, zanim się polepszy - wszyscy o tym dobrze wiedzieli - co było jednym z
powodów, dla których Cayleb oraz Stohnar zdecydowali się poprzeć plany barona Zielonej
Doliny pomimo późnej pory i trudnych warunków pogodowych w Republice Siddarmarku.
Obozy zgrupowane były w północno-zachodnich prowincjach, a najkrótsza droga do ich
wyzwolenia prowadziła przez pozycje Armii Sylmahna pod dowództwem biskupa polowego
Bahrnabaia.
Jakkolwiek jednak mocno pragnęli przedrzeć się do obozów, wiedzieli, że nie mogą
uczynić tego teraz. Głównym tego powodem było znaczne rozproszenie Armii Shiloh, która
wiła się na terenie Marchii Południowej w drodze do Fortu Tairys. Kosztowna porażka księcia
Harless pod Thesmarem była najlepszym dowodem na jakość tej armii, ale gigantyczna
liczebność czyniła ją mimo wszystko groźną siłą. Co więcej, jej dohlariański kontyngent
stawał się z każdym dniem bardziej doświadczony, czego nie można było lekceważyć. To
samo dotyczyło zrujnowanej prowincji Shiloh. Lojalna milicja i oddziały regularnej armii,
które wysłano tam dla wzmocnienia sił lorda protektora, z trudem utrzymywały kontrolę nad
terenami leżącymi na północ od Kolstyru i na wschód od rzeki Blackbern. Trzy czwarte
terytorium pozostawało w rękach buntowników albo zamieniło się w wypaloną ziemię
niczyją, której nikt nie chciał. Jeśli do tego równania dodać potęgę tak wielką jak Armia
Shiloh...
Jak najszybsze wyzwolenie obozów koncentracyjnych było moralnym imperatywem,
powstrzymanie armii idącej na Shiloh zaś kwestią życia lub śmierci. I tego właśnie tematu
miało dotyczyć dzisiejsze spotkanie.
- Problem polega na tym - kontynuował Stohnar - że nawet Aivah zgaduje raczej, niż wie,
gdzie jest teraz książę Harless. Przyznaję, że do tej pory miała nosa. A sądząc po tym, co
pokazali nam do tej pory Desnairczycy, zdziwiłbym się, i to bardzo, gdyby zdołali dotrzeć
bliżej Fortu Tairys, niż przypuszczamy. Zostałem już jednak nie raz zaskoczony. Operacja
Miecz Schuelera jest chyba najdobitniejszym przykładem podstępnego działania naszego
wroga, więc nie dziwcie się, że czuję ogromną obawę bez względu na to, jak doskonale
wyszkolone są wasze wojska i jak znakomitym dowódcą jest książę. Budzę się czasem w
nocy zdjęty strachem, że zostanie wzięty w dwa ognie przez Armię Shiloh i obsadę Fortu
Tairys, a ma przecież tylko czternaście tysięcy ludzi do dyspozycji.
- Nie sposób się z tym nie zgodzić - odparł Cayleb, bardzo ciekawie dobierając słowa, co
nie uszło uwagi Merlina. Cesarz nie mógł uspokoić lorda protektora, nie wspominając mu o
SAPK-ach i rozpoznaniu satelitarnym. - Z drugiej jednak strony książę Eastshare nie będzie
zdany tylko na własne siły, gdy dotrze do Fortu Tairys. Myślę, że dziewięć tysięcy
siddarmarckich strzelców zmieni nieco jego sytuację, zwłaszcza że dowodzi nimi generał
Wyllys.
- Jego cesarska mość ma rację, mój panie - przyznał Parkair. - Poza tym Wyllys dysponuje
większą liczbą dział niż siły księcia. To też niebagatelne wsparcie.
Stohnar przytaknął, odprężył się także wyraźnie. Stahn Wyllys był jednym z dwóch
pułkowników siddarmarckiej armii, którzy wyszli z życiem z zaciętych walk na Przełęczy
Sylmahna. Jego regiment został wtedy zredukowany do jednej niepełnej kompanii,
dowodzonej przez ostatniego, najmłodszego kapitana. Po zluzowaniu obrońców przez siły
księcia Eastshare został awansowany do stopnia generała, a jego dawny trzydziesty siódmy
regiment przekształcono w pierwszą dywizję strzelecką siddarmarckiej armii. Jego nowym
dowódcą został, rzecz jasna, Wyllys. Generał Fhranklyn Pruait, inny dowódca regimentu,
który przetrwał walki na Przełęczy Sylmahna, przejął drugą dywizję strzelecką.
Te jednostki nie miały wystarczającej ilości czasu, by w pełni przyswoić charisjańską
doktrynę wojenną. Ich odprzodowo ładowane karabiny nie były do tego przystosowane, ale
oficerowie odpowiedzialni za ten proces przegadali wiele godzin ze swoimi charisjańskimi
towarzyszami broni i szkoleniowcami. Zbyt wielu ich podwładnych było żółtodziobami,
którzy zaciągnęli się do armii, by bronić własnych rodzin... albo by szukać zemsty. Byli
zmotywowani, doskonale wyszkoleni, ale też ogromnie niedoświadczeni, nic więc dziwnego,
że pytanie, jak sprawią się na polu walki, zaprzątało myśli wielu decydentów, a i pewnie
dręczyło ich samych. Mimo to Cayleb Ahrmahk ufał bezgranicznie Stahnowi Wyllysowi i nie
omieszkał mówić tego wprost.
Dwie z trzech brygad tej dywizji zostały już wysłane do Fortu Tairys. Żołnierze popłynęli
barkami w górę rzeki Siddarmark, do Holkyru leżącego na granicy prowincji Glacierheart.
Stamtąd pomaszerowali do Shiloh, zabierając charisjańskie polowe trzydziestofuntówki. W
chwili obecnej znajdowali się na południe od Maidynbergu i szli głównym traktem na Raisor.
Osłaniani przez przydzielony im regiment kawalerii osiągnęli punkt, za którym drogami
trzeciej jakości pójdą na przełęcz Ohaldyn, a potem na Fort Tairys - od tego ostatniego
dzieliło ich już niespełna sto mil. Mimo że ludzie Wyllysa przeszli ponad czterysta mil przez
tereny kontrolowane przez milicję buntowników - czyli odpowiednik rangersów z
Międzygórza - i zabili po drodze niemal tysiąc z nich, Lairays Walkyr, dowódca garnizonu w
Forcie Tairys, dowiedział się o ich obecności zaledwie dwa dni temu. Po części dlatego, że
milicjanci, którym udało się przetrwać starcia, byli bardziej zainteresowani ocaleniem własnej
skóry niż powiadomieniem innych jednostek o grożącym im niebezpieczeństwie. No, ale też
Walkyr nigdy nie kazał im pilnować podejścia od tej strony, co wiele mówiło - zwłaszcza
przeciwnikowi - o agresywności poczynań jego zwiadu.
A to, że nadal pozostawał w błogiej nieświadomości faktu, iż Charisjanie nadchodzą także
od strony kanału Branath, świadczyło o nim jeszcze gorzej.
Mimo to Fort Tairys był znakomitą pozycją obronną. Zbudowany niemal sto lat wcześniej,
podczas wojen toczonych przez Desnair i Republikę Siddarmarku, miał grube ściany z
obmurowanych cegłą kamieni i strzegł drogi na przełęcz Ohadlyn, łączącej Shiloh z Marchią
Południową. Jeszcze dwa pięciodnie temu stacjonowało w nim tylko pięć regimentów
piechoty wspieranej przez jeden regiment kawalerii, czyli prawie trzynaście tysięcy ludzi. I
choć sam Walkyr sądził, że to wystarczy, lojaliści świątyni z Shiloh mieli co do tego poważne
wątpliwości i obawiali się upadku fortu. On jednak nie słuchał ich i nie wezwał pod broń,
ponieważ to wiązałoby się z koniecznością wykarmienia większej liczby gąb. Dlatego musieli
zorganizować się sami i zrobili to, formując cztery dodatkowe regimenty piechoty, które
wysłali następnie do Fortu Tairys. Dziewiąty kawaleryjski miał jednak bardzo uszczuplony
stan osobowy, aczkolwiek większość regimentów piechoty nie narzekała na braki, co
oznaczało, że Walkyr ma do dyspozycji nie mniej niż dziewiętnaście tysięcy ludzi. Ta liczba
mogłaby budzić szacunek, gdyby nie marne morale i kiepskie wyszkolenie żołnierzy. Na
nieszczęście dowódcy fortu większość jego podwładnych rekrutowała się spośród
buntowników i zwykłych żółtodziobów, którzy bez względu na to, ile miast i gospodarstw
puścili z dymem, nie wiedzieli nic o prawdziwej wojaczce i nie dorastali do pięt ludziom
Stahna Wyllysa. Co gorsza - oczywiście z jego perspektywy - nie dysponował nowoczesną
artylerią ani karabinami i mógł liczyć co najwyżej na garść strzelców wyposażonych w
skałkówki.
Obrońcy liczyli więc na wytrzymałość grubych murów i solidność szańców, które miały
bronić dostępu do przełęczy, aczkolwiek mądrzej by zrobił, gdyby nie próbował zablokować
jej całkowicie. Zewnętrzny krąg fortyfikacji miał bowiem aż sześćdziesiąt osiem mil długości,
co znaczyło, że nawet po uwzględnieniu posiłków, o które nie prosił, mógł ustawić po jednym
człowieku co sześć jardów okopu. Jedynym jego usprawiedliwieniem był fakt, że nie
spodziewał się równoczesnego ataku z dwóch kierunków, a w takim razie linia frontu byłaby
krótsza o połowę, nie mówiąc już o tym, że budował te umocnienia nie dla swojego
garnizonu, tylko dla o wiele większej Armii Shiloh, by stworzyć bastion chroniący jej tyły od
wschodniej strony. I mimo że brakowało mu nowych dział, fort dysponował aż
pięćdziesięcioma armatami starej daty. Pytanie więc nie brzmiało, czy wojskom księcia
Eastshare i Wyllysa uda się zdobyć te umocnienia, tylko czy zdołają to zrobić, zanim pojawi
się tutaj Armia Shiloh. A ta, mimo ślimaczego tempa marszu, była już całkiem blisko.
- Czułbym się lepiej, gdyby Wyllys miał ze sobą wszystkie trzy brygady - wyznał po
chwili Stohnar.
- Generał Wyllys ma tylu ludzi, ilu potrzebuje - odparł zwięźle Cayleb. - A książę
Eastshare nie mylił się: potrzebujemy trzeciej brygady nad rzeką Daivyn, na wypadek gdyby
Kaitswyrth odzyskał odwagę. Wiem, że każdy dowódca woli mieć więcej oddziałów, niż
może mu być potrzebne, żeby w czasie bitwy nie dojść do wniosku, że przyjął zbyt skromne
szacunki, ale w tym wypadku jestem całkowicie spokojny. Martwmy się o zgranie w czasie,
nie o siły, jakimi dysponuje książę.
- Masz rację, przyznaję... - Lord protektor westchnął ciężko. - Chyba znowu szukam sobie
powodów do zmartwień.
- Nie szedłbym aż tak daleko - rzucił oschłym tonem cesarz, ale zaraz się uśmiechnął. - To
raczej próba myślenia za kogoś, co wcale nie jest takie nierozsądne, jak się wydaje, zwłaszcza
po wydarzeniach minionego roku.
- Też prawda. - Stohnar zaczerpnął głęboko tchu, gdy ich orszak zbliżył się do strzelców.
On i Cayleb spędzili kilka godzin wśród żołnierzy, dokonując inspekcji, przyglądając się
szkoleniom regimentów i ich późniejszej paradzie, ale najdłużej próbowali podnieść morale
nowych jednostek Armii Siddarmarku. Tymczasem teraz lord protektor spoglądał w kierunku
majora Athrawesa jak człowiek, który spodziewa się czegoś wyjątkowego. - Jesteś gotów
zadziwić nas wszystkich, seijinie Merlinie? - zapytał.
- „Zadziwić” to może za dużo powiedziane, mój panie - odparł spokojnie Athrawes. -
„Zaskoczyć” byłoby może odpowiedniejszym słowem.
- Nie chciałeś powiedzieć przypadkiem: „pokrzepić”? - wtrącił Parkair, prychając
żartobliwie i przechylając głowę. - Wiem, że rewolwery seijina są naprawdę wyjątkowe,
wasza wysokość. Tak więc domyślam się, że dzisiejsza wycieczka ma na celu dodanie otuchy
tym ludziom, a nie ma chyba lepszego sposobu niż zaprezentowanie im, jak doskonała jest
charisjańska broń.
- Ująłbym to inaczej - stwierdził Cayleb - ale ja jestem uosobieniem taktu i dyplomacji, o
czym wszyscy wiedzą.
- Zauważyliśmy to nie raz - poparł go Stohnar, spoglądając na zeskakującego z konia
seijina. - Jestem gotowy na przyjęcie każdego pokrzepienia, jakie może mi dać ta
demonstracja.
- Będę się starał, mój panie - wymamrotał Merlin, ruszając w kierunku celów
przygotowanych specjalnie na tę okazję.
W ziemię wbito pięć grubych pali tworzących linię o długości czterdziestu jardów. Na
każdym palu powieszono podwójne napierśniki stosowane w Armii Siddarmarku, a na ich
szczytach pozatykano hełmy. Merlin stanął w odległości dwudziestu pięciu jardów od nich,
po czym wyjął rewolwer z prawego olstra.
Broń ta wyglądała identycznie jak egzemplarz, który spoczywał teraz na biodrze Cayleba,
a zaprezentowany został wcześniej w Tellesbergu przez Ehdwyrda Howsmyna. Bębenek w
broni cesarza miał dwa cale długości i zawierał sześć komór. Rewolwer seijina był
pięciostrzałowy, ale jego bębenek miał trzy cale długości. Ważył też dwa razy więcej i nie bez
powodu miał o cal dłuższą lufę. Przystosowany do pocisków kalibru .45, mógł też strzelać
klasycznymi nabojami karabinowymi. Dlatego potrzebował grubszych ścian komory, choć
wyprodukowano go z najlepszej stali Delthaku. Ciśnienie gazów wylotowych było bowiem
dwukrotnie wyższe niż w przypadku standardowych nabojów.
Żadne stworzenie nie miało szans na przeżycie po trafieniu taką kulą, ale to nie
przeszkadzało Merlinowi. Szczerze mówiąc, podobało mu się to nawet. Nie wiedział bowiem,
czy Cayleb nie spróbuje znowu iść na jaszczurodrapa z samym oszczepem w dłoniach.
Taigys Mahldyn produkował dwuoporowe rewolwery z niezwykłą starannością,
dopieszczając każdy element do tego stopnia, że żaden pistolet nie mógł się równać z tą
bronią. Spust trzeba było nacisnąć dużo dalej, jeśli chciało się przejść na ogień automatyczny,
więc seijin przypuszczał, że większość jego kompanów z gwardii wybierze modele
jednooporowe, w których trzeba było odwodzić kurek przed każdym strzałem, zwłaszcza w
sytuacji, gdy ważniejsza jest celność niż szybkostrzelność.
CZAO miał jednak ogromną przewagę pod takimi względami.
Rewolwer powędrował w górę, trzymany pewnie przez dłoń seijina, a potem nagle rozległ
się huk gromu. Płomienie wydobywały się z lufy niemal ciągiem, gdy raz po raz naciskał
spust. W podwójnych napierśnikach pojawiały się kolejne dziury, jakby ktoś zaczarował te
wszystkie kule, które przechodziły przez stal jak przez masło i w dodatku przebijały się także
przez grube pale. Athrawes opróżnił bębenek, uniósł lufę do pionu, odwiódł palcem
bezpiecznik i wysunął cylinder. Długie łuski posypały się na ziemię, połyskując w słońcu.
Następnie seijin skierował rewolwer lufą w dół, sięgając jednocześnie do sakwy umieszczonej
przy pasie.
Nowe rewolwery były spadkobiercami wyrobów i pomysłów Mahldyna, ale to Ehdwyrd
Howsmyn dodał do nich jeden, bardzo istotny element. To był naprawdę zadziwiająco prosty
wynalazek. Krótki cylinderek z kilkoma półcalowymi zagłębieniami, w których spoczywały
naboje. Wystarczył jeden ruch, by załadować je wszystkie do komór, a naciśnięcie przycisku
w podstawie tego urządzenia uwalniało łuski z uchwytów. Teraz wystarczyło zatrzasnąć
bębenek i broń znów nadawała się do oddania kolejnej serii. Tym razem celami były hełmy.
Wszystkie spadły z pali, zanim umilkły echa wystrzałów.
Seijin powtórnie opróżnił bębenek, lecz tym razem napełnił go w bardziej tradycyjny
sposób, wspominając wydarzenia na Kanale Świętego Langhorne’a. Na koniec schował
rozgrzaną broń do pochwy i odwrócił się do widowni. Niewielki obłoczek prochowego dymu
rozwiewał się, szybując coraz wyżej w bezchmurne niebo. Cayleb uśmiechał się szeroko,
widząc zdziwienie na twarzy Merlina. Połowa koni gwardzistów lorda protektora wciąż
wierzgała i tylko Parkair oraz władca Siddarmarku panowali w pełni nad swoimi
wierzchowcami. Mimo to obaj wydawali się zszokowani pokazem.
- Na Langhorne’a! - zawołał seneszal. - To było naprawdę imponujące, seijinie!
Dźgnął niespokojnego konia ostrogami, by podjechać bliżej celów. Na miejscu wychylił
się z siodła, włożył czubek palca w otwór po kuli, która przeszła przez obie warstwy stali, i
znów pokręcił głową.
- Siła przebicia jest niesamowita. Ale nie ma chyba człowieka, który dałby radę utrzymać
te twoje ręczne dwudziestofuntówki.
- Szczerze powiedziawszy, mój panie, odrzut wcale nie jest taki duży - zapewnił go
Merlin, na co seneszal okazał jeszcze większe niedowierzanie. - To bardzo ciężkie rewolwery,
znacznie cięższe od standardowej wersji, i właśnie dlatego odrzut nie jest aż tak odczuwalny.
Kopią bardziej niż standardowa wersja, ale większość żołnierzy powinna utrzymać je bez
trudu. Przy tej masie bardziej namęczą się z ich podniesieniem, jak sądzę.
- Tym razem uwierzymy ci na słowo, seijinie - wtrącił Stohnar. - Myślę, że wystarczy nam
normalna wersja. Najbardziej zadziwiła mnie, jeśli chcesz wiedzieć, szybkość, z jaką
strzelałeś i przeładowywałeś. - I on pokręcił głową. - Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy,
jaką siłą ognia dysponuje człowiek trzymający w dłoniach te cuda. Teraz zaczyna mi coś
świtać, ale wolę nawet nie myśleć o tych karabinach z magazynkiem, które obiecał nam
mistrz Howsmyn.
- One nie będą tak szybkostrzelne, mój panie - wyjaśnił Merlin. - Działają na zupełnie
innej zasadzie. Strzelec musi przeładować broń przed każdym strzałem. Z drugiej jednak
strony każdy karabin będzie miał dziesięcionabojowy magazynek, więc znajdzie się w nim
dwa razy tyle pocisków co w moim rewolwerze, a poza tym da się go wymienić równie
szybko, jak ja to robiłem na pokazie. - Uśmiechnął się lodowato. - Chłopcom ze Świątyni ten
wynalazek na pewno nie przypadnie do gustu...
.XI.
HMS Delthak, 22
Kanał Tarota

- Nie podoba mi się to, panie!


Porucznik Zherald Cahnyrs musiał przekrzykiwać wiatr i szum fal, kiedy kapitan Halcom
Bahrns wyszedł na mostek, starając się zamknąć za sobą szarpane porywami powietrza drzwi
do opancerzonego mostka. Podwładny w duchu musiał przyznać sam przed sobą, że jego
słowa są chyba największym niedopowiedzeniem w całym jego życiu, po czym wciąż zdając
sobie sprawę z bezsensu owijania w jedwabiowełnę, skulił się przed kolejnym lodowatym
rozpryskiem zalewającym mostek.
Natychmiast się wyprostował, czując przylegającą do skóry nieprzemakalną pelerynę
pchaną wzmagającym się wiatrem, i przetarł oczy. Osuszanie twarzy mijało się z celem -
najlepsze, na co mógł mieć w tych warunkach nadzieję, to to, że nie przestanie jako tako
widzieć.
Aczkolwiek to, co widział, bynajmniej nie podnosiło na duchu.
Kapitan Bahrns w końcu domknął drzwi, zebrał się w sobie i ruszył przez drżący mostek,
czepiając się lin ratunkowych, które kazał zamontować trzy godziny wcześniej.
Stanąwszy obok Cahnyra, powiedział:
- Nie twierdzę, że mnie się podoba. - Podniósł głos tak, aby przekrzyczeć świst wiatru, a
zarazem nie wrzeszczeć. Pomyślał, że to sztuka, którą opanował do perfekcji, zostawszy
kapitanem. - Barometr wciąż opada - kontynuował, przypinając uprząż sztormową do jednego
z pierścieni osadzonych w drewnianym legarze. Odwrócił się, osłaniając oczy przed ulewą,
aby zlustrować ukryty za falami horyzont.
Porucznik zauważył nagle, że jego przełożony zesztywniał. Sam poczuł się nieciekawie,
gdy spojrzał w tamtą stronę.
- Kiedy straciliśmy kontakt wzrokowy z Kahrlą Bordyn? - zapytał oschłym tonem Bahrns.
- Była tam jeszcze dziesięć minut temu, sir. - Szarpany przez kołyszący się okręt Cahnyrs
podniósł rękę, by wskazać kierunek. - Wlokła się strasznie - dodał, zerkając na obserwatora,
który kiwał głową po każdym jego słowie, a potem przeniósł wzrok na kapitana. -
Widoczność pogorszyła się od tamtego czasu, sir, ale chyba nie na tyle, byśmy stracili tę
jednostkę z oczu. Bryxtynie?
- Drugi oficer ma rację, kapitanie. - Doświadczony żeglarz spoglądał pewnie w oczy
dowódcy. - Sam ją tam widziałem pięć, najdalej sześć minut temu, sir. Mogła się oddalić w
tym czasie, choć to niezbyt prawdopodobne.
Bahrns przytaknął. Zdołał zachować neutralny wyraz twarzy, ale wzrok miał ponury,
czemu Cahnyrs się nie dziwił. Kahrla Bordyn przewoziła dwie kompanie piechoty, ponad
pięciuset chłopa, jeśli liczyć także pluton wsparcia. To musiał być problem spowodowany
pogorszeniem widoczności! Kahrla Bordyn była porządnym galeonem, z doświadczoną
załogą i świetnym kapitanem, więc powinna przetrwać taki sztorm o wiele łatwiej niż HMS
Delthak. Musiała gdzieś tam być.
- Nie nadali żadnego sygnału alarmowego?
- Nie, sir - odparł Cahnyrs, a Bryxtyn pokręcił tylko głową dla poparcia. - Zrzucili część
żagli, ale poza tym szło im całkiem dobrze. Nie wystrzelili żadnych rac ani nie nadali innych
sygnałów, choć jak popatrzeć na to z drugiej strony... w taką pogodę nie sposób dostrzec
wywieszonych flag.
Kapitan przytaknął. To była jedna z tych cech, za które Cahnyrs uwielbiał swojego
przełożonego. Bahrns nigdy nie opieprzał ludzi, którzy przyznawali się do błędów. Boże broń
jednak tych, którzy szukali wymówek, kapitan wolał bowiem podwładnych, którzy mówili,
co myślą, nawet jeśli nie było to do końca zgodne z prawdą, niż milczeli, zatajając
informację, by nie narazić się na jego gniew. A porucznik znał wielu przełożonych, którzy
rozerwaliby go na strzępy tylko dlatego, żeby dać upust własnemu strachowi i złości.
Kapitan Bahrns natomiast odwrócił się po prostu, by spojrzeć na miejsce, w którym
powinna być teraz Kahrla Bordyn, i wpatrywał się w skłębioną, biało-granatową toń fal
napierających z coraz większą mocą na niski dziób kanonierki. Większość z nich przelewała
się przez pokład, rozbijając się o pochyłe kazamaty i szczelnie zamknięte furty działowe. Stał
tak przez kilka minut, potem otrząsnął się i podniósł rękę, by poklepać Cahnyrsa po ramieniu.
- Będę na mostku, gdybyście mnie potrzebowali - powiedział.
- Aye, aye, sir.
Porucznik poczuł przez moment mocniejszy nacisk na bark. Kapitan puścił go jednak
szybko, by odpiąć uprząż i skryć się za opancerzonymi drzwiami.
***
Wewnątrz kiosku było znacznie spokojniej, chociaż pojęcie „ciszy” było raczej względne
na tysiącdwustutonowym okręcie przedzierającym się przez sztorm, który na Starej Ziemi
zostałby oceniony na siedem stopni w skali Beauforta. Wiatr ten wiał z południowego
zachodu, prosto na Kanał Tarota, z prędkością prawie czterdziestu mil na godzinę, wzburzając
czternasto- i piętnastostopowe fale. Białe grzywy unosiły się niemal poziomo, pchane jego
siłą. A wolna burta HMS Delthak miała zaledwie jedenaście i pół stopy.
Bahrns skinął głową sternikowi, sygnaliście i telegrafiście tej wachty, po czym przeszedł
do maleńkiej kajuty nawigacyjnej i zerknął na aktualną pozycję HMS Delthak. Jeśli wierzyć
wyliczeniom, znajdowali się sto czterdzieści mil na wschód północny wschód od Wyspy
Konika Morskiego, on jednak wolałby być gdziekolwiek indziej. Szczególnie że wyglądało
na to, że pogoda się pogorszy, zanim w ogóle zacznie się poprawiać.
Zacisnął szczęki na myśl o HMS Kahrla Bordyn. Pod każdym względem był to galeon
lepszy od jego krypy. Niskie zanurzenie Delthaka sprawiało, że sztorm rzucał nim jak
korkiem, tyle że przy płaskim kadłubie i braku ożaglowania wiatr tak nie znosił go z kursu.
Nie mówiąc już o tym, że okazał się lepiej wybalansowany, niż Bahrns początkowo
przypuszczał. To jednak było marną pociechą, gdy słyszał wodę huczącą po obu stronach i
szarpiącą furtami działowymi. Wszystkie przeciekały, nawet te opancerzone, bez względu na
to, jak szczelnie zostały zamknięte. Ale nic dziwnego. Jemu nie podobało się również to, jak
woda rozpryskuje się przy krawędziach furt dziobowych. Gdyby któraś z nich puściła,
morskie fale wdarłyby się do wnętrza okrętu, doprowadzając do fatalnych w skutkach
konsekwencji.
Oczywiście, że tak, powiedział sobie. Właśnie dlatego zadałeś sobie tyle wysiłku, by je
zabezpieczyć, prawda?
Prawda. Wielka prawda. Nie czuł się z jej powodu ani odrobinę lepiej, ale nie mógł
zaprzeczyć faktom.
Otrząsnął się w duchu i rozstawił szerzej stopy, aby skontrować kołysanie pokładu pod
nogami. Przypomniał sobie, że jego okręt ma także zalety. Dopóki palacze stali przy piecach i
dosypywali węgla, napęd HMS Delthak - w przeciwieństwie do galeonów transportowych i
wojennych poruszających się niemrawo na południowy wschód - był niezależny od wiatru. W
dodatku napędzane parą pompy okazały się bardzo wydajne. Pomimo przecieków przy
furtach oraz wody przedostającej się przez deski poszycia jak dotąd udało im się pozostać na
czele, i to z niespotykaną łatwością. Miał pewne obawy co do bezpieczeństwa palaczy i
porucznika Bairystyra, zamkniętych w ciasnocie maszynowni i kotłowni, ale zdawał sobie też
sprawę, że grozi im mniej niż marynarzom posyłanym na maszty do refowania żagli przy tej
pogodzie.
Dopóki kadłub wytrzyma i nie puści żadna z furt dziobowych, poradzimy sobie. Poradzimy
sobie świetnie.
Oczywiście ktoś mógł zadać pytanie, jak przerobiona rzeczna barka może wytrzymać w
takich warunkach, szczególnie mając kadłub wzmocniony tysiącami ton opancerzenia. Na
szczęście jednak sir Dustyn Olyvyr zapytał o to samo, kiedy wcielał w życie efekty wyliczeń
Howsmyna. Rzeczone barki zostały zaprojektowane tak, aby przewozić ciężkie towary,
poruszając się wzdłuż linii brzegowej, aczkolwiek raczej tylko szaleniec wysłałby którąś w
podróż z Tellesbergu do Republiki Siddarmarku, nie wprowadziwszy wcześniej żadnych
zmian konstrukcyjnych. Z drugiej strony ich kadłub był masywniejszy i bardziej przysadzisty
aniżeli analogicznych barek pływających na kanałach, a Olyvyr dodatkowo wzmocnił go,
także gdy idzie o elementy podłużne, używając stalowych prętów pomiędzy każdą z wręg i
zabezpieczając je za pomocą grubych bolców. To wzmocnienie - razem z opancerzeniem,
które uparł się poprawić po bokach i na dziobie, oraz z łamaczami fal dodanymi na pokładzie
dziobowym - zwiększyły zanurzenie HMS Delthak o kilka cali, co nie było byle czym w
wypadku rzeki czy kanału, aczkolwiek wraz z sześcioma solidnymi calami drewna tekowego
poza opancerzeniem dawało naprawdę porządne i wytrzymałe pudło.
A to - zwłaszcza w obliczu nadciągających jesiennych i zimowych porywistych wiatrów z
południowego zachodu wiejących nad Kanałem Tarota od Morza Sprawiedliwości - było
chyba całkiem dobrym pomysłem.
***
- Kapitanie! Kapitanie!
Halcom Bahrns od razu otworzył oczy, gdy czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia. Nawet
przed tym, zanim uniósł powieki, wyczuł gwałtowny ruch okrętu.
- Słucham. - Podniósł się do pozycji siedzącej, przeczesując palcami prawej dłoni
zmierzwione brązowe włosy. - Co się stało, panie Sutyls?
- Wybacz, że cię niepokoję, panie. - Midszypmen Tairaince Sutyls odstąpił do tyłu,
wodząc dokoła zmartwionym spojrzeniem czternastolatka. - Porucznik Blahdysnberg, który
czeka na ciebie w kiosku, przesyła wyrazy szacunku i prosi o spotkanie.
Młody Chisholmianin ewidentnie czerpał otuchę z oficjalności przekazywanej
wiadomości, co Bahrns od razu zauważył i sam posłał podwładnemu na tyle krzepiący
uśmiech, na ile był w stanie.
- Przekaż porucznikowi moje uszanowanie i powiedz, że zjawię się tak szybko, jak będę
mógł.
- Tak jest, panie. Mam przekazać porucznikowi uszanowanie i zapewnić, że do spotkania
dojdzie jak najszybciej - powtórzył.
Następnie zasalutował i zniknął, a wtedy Bahrns przerzucił nogi za skraj szaleńczo się
kołyszącej koi i wsunął stopy w buty. Położył się spać w ubraniu, więc teraz tylko sięgnął po
pelerynę.
W progu kajuty znalazł się piętnaście sekund po wychodzącym Sutylsie.
- Kapitan na pokładzie!
- Spocznij - odparł raźno Bahrns, kierując się do kiosku.
Pierwszy oficer ledwie co zdążył schronić się tam przed wiatrem siekącym na mostku,
przynajmniej sądząc z potoków wody cieknących z jego peleryny, i choć kulił się z zimna, na
dźwięk głosu przełożonego bezzwłocznie wyprostował ramiona, odwracając się od jednej ze
szczelin, przez którą wyglądał.
- Proszę o wybaczenie, panie, za zakłócenie twojego spokoju. - Głos miał napięty i
podenerwowany.
- Jestem pewien, że miałeś dobry powód. O co chodzi?
- HMS Królowa Tellesbergu wystrzeliła race.
Bahrns poczuł, że żołądek zaciska mu się w supeł. HMS
Królowa Tellesbergu należała do konwoju transportowego. Okręt ten, znacząco większy
od HMS Kahrla Bordyn, wiózł na pokładzie cały batalion artylerii, oprócz tylko zwierząt
pociągowych, oraz dwie kompanie strzelców wyborowych. To w sumie dawało ponad tysiąc
charisjańskich żołnierzy i trzydzieści dwa działa polowe, nie licząc zwyczajnej załogi.
- Jaką ma pozycję?
- Jest jakieś pięć mil za naszą rufą - odparł ponuro Blahdysnberg. - Wprawdzie zbliża się
noc i jest ciemno jak u Shan-wei w dupie, ale wydaje mi się, że straciła część ożaglowania.
Być może nawet cały fokmaszt. W każdym razie nie widziałem ani śladu żagli dziobowych.
Supeł w żołądku Bahrnsa stał się splotem rozżarzonej liny. Fok był kluczowy dla
zwrotności każdego okrętu między innymi dlatego, że podtrzymywał wszystkie istotne żagle
główne. A okręt, który nie potrafił utrzymać stałego kursu w tych warunkach...
Kapitan odwrócił się i ruszył ku kabinie nawigacyjnej, gestem nakazując porucznikowi iść
za sobą. Blahdysnberg usłuchał bez gadania i chwilę później obaj pochylali się nad mapą.
- My jesteśmy tutaj? - Kapitan stuknął palcem w zaznaczoną ołówkiem ostatnią pozycję.
- Raczej tutaj, panie - poprawił go porucznik, pokazując miejsce oddalone od tamtego o
jakieś piętnaście do dwudziestu mil na południowy zachód. - Szef Kuhlbyrstyn uaktualnił logi
jakieś dwie godziny temu.
Bahrns skinął głową, ze zmarszczonym czołem wpatrując się w mapę, która nie rokowała
dobrze. Jeśli Blahdysnberg się nie mylił, zdążyli pokonać siedemdziesiąt mil od czasu, kiedy
rano rozmawiał z Cahnyrsem na skrzydle mostka. Minęli najbardziej na południe wysunięty
kraniec Wyspy Konika Morskiego i jeszcze z piętnaście mil pozbawionego nazwy zwału
podgryzanych przypływem skał i piachu, leżącego czterdzieści mil na południowy wschód od
wyspy. Teoretycznie, gdyby skręcili ostro na sterburtę i skierowali się na zachód, dotarliby do
Wyspy Gwiazdy, podchodząc do niej od południowo-zachodniego brzegu Wyspy Konika
Morskiego, jednakże przesmyk między obiema wyspami miał ledwie trzydzieści mil
szerokości i stanowił zagrożenie nawet w najlepszych warunkach pogodowych, z jakimi z
pewnością nie mieli do czynienia. A poza tym dokąd by popłynęli dalej? W stronę cieśniny
Malitar? To było przecież morskie cmentarzysko: płytkie, zdradliwe wody upstrzone co rusz
zmieniającymi kształt łachami piasku. Przy tej pogodzie, fali i wietrze cieśnina ta była
przedsionkiem samego piekła. Nikt, kto by się w nią zapuścił, nie wyszedłby z niej żywy.
Znajdowali się co najmniej sześćset mil od bezpiecznej przystani, którą była wyspa Sekyr w
zatoce Clanhyr.
Coś mu też mówiło, że pogoda nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Skoro więc
HMS Królowa Tellesbergu znalazła się pośród tej nawałnicy bez fokmasztu, nie miała
wielkich szans dotrwać do świtu, nie mówiąc już o dotarciu do zatoki Clanhyr. Żadna siła na
Schronieniu nie była w stanie uratować tego okrętu.
Chyba że...
Na pewno bierzesz to pod uwagę? - zapytał w jego głowie niesłychanie spokojny głos. To
istne szaleństwo, chyba zdajesz sobie z tego sprawę? Zamierzasz narazić własny okręt,
własną załogę, żeby spróbować czegoś tak szalonego?
Gwoli szczerości, wcale mu się to nie uśmiechało. Nie miało to jednak większego
znaczenia. W końcu był oficerem Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu.
- Poruczniku - odezwał się z niespotykaną formalnością w głosie, nie odrywając wciąż
ręki od mapy. - Proszę zawołać wszystkich na pokład, jeśli łaska.
***
To czyste szaleństwo, pomyślał Zherald Cahnyrs.
Stał znowu na skrzydle mostka, czując pod powiekami piasek po tym, jak go wyrwano ze
snu. Tym razem jednak nie był oficerem wachtowym. Trzymał się futryny drzwi kiosku i
spoglądał na kapitana Bahrnsa, podczas gdy fontanny wody przetaczały się przez mostek.
Były to nie tylko rozbryzgi piany morskiej, ale też strugi deszczu, przy czym wśród
wszechobecnej soli nie dało się wyczuć ani kropli słodkiej wody. Trzy stopy poniżej jego nóg
spienione fale rozbryzgiwały się o dziobową część kazamat. Znacząco je wzmocniono po
ostatnim rajdzie, ale wystarczyłaby jedna mocniejsza fala, nieco tylko wyższa od pozostałych,
żeby wedrzeć się na mostek i po nim przetoczyć. W gruncie rzeczy wydarzyło się to już dwa
razy, a Cahnyrs nie przejawiał zbyt wielkiego optymizmu co do solidności konstrukcji w
obliczu podobnej nawałnicy.
Co gorsza, te same fale groziły przelaniem się przez kazamaty - a gdyby do tego doszło,
gdyby te ściany huczącej wody przedostały się pod pokład...
Zmusił się, aby przestać o tym myśleć. Nie było to łatwe, jednakże dopomogło mu
skupienie się na osobie kapitana.
***
Halcom Bahrns zerknął przez ramię na porucznika Cahnyrsa. Podobnie jak młody Sutyls,
porucznik był Chisholmianinem i mierzył prawie sześć stóp, co czyniło zeń giganta wedle
starocharisjańskich standardów. W tym jednak momencie wydawał się równie młody i kruchy
jak Sutyls.
Pełen współczucia Bahrns odwrócił wzrok i spojrzał ponad dziobem - czy też ponad
przewalającą się, kłębiącą masą wody skrywającej dziób - i skoncentrował myśli na
przygotowaniach.
Z tego, co wiedział, nikt nigdy nie próbował zrobić tego, co sobie zamierzył. To znaczyło,
że musiał na bieżąco improwizować, a także że być może nikt nigdy nie dowie się o jego
wyczynie, ponieważ wcześniej zdąży ukatrupić całą swoją załogę.
Dość tego, Halcomie! - napomniał się ostro w duchu, po czym przymknął oczy, kiedy
kolejna fala zielonej wody z hukiem przetoczyła się pod kratownicą u jego stóp.
Pierwszy krok polegał na pozbyciu się kotwicy, co oznaczało, że ktoś musiał się wypuścić
na śródokręcie, żeby ją odczepić. Dobra wiadomość była taka, że pokład rufowy znajdował
się po zawietrznej od kazamat, dzięki czemu najgorszy impet fal był hamowany przez stalową
nadbudówkę. Zła natomiast była taka, że pomiędzy kolejnymi falami pokład rufowy
znajdował się dwie stopy pod wodą, a nawet sześć stóp pod wodą za każdym razem, gdy
przetaczała się przez niego fala. Co gorsza, woda w każdej chwili mogła się zrobić dwa razy
głębsza.
Trudno było zdecydować, kto jest potężniej zbudowany: Dyllahn czy Mahfyt, toteż
Bahrns nawet nie próbował dociec, komu przyjdzie wyjść tam i zrobić, co było do zrobienia.
Koniec końców to Mahfyt znalazł się w uprzęży przypiętej do stopni drabiny. To wystarczyło,
aby go uchronić przed zmyciem za pokład, aczkolwiek nie zapewniało całości żeber ani braku
siniaków.
Wypuścili go przez tylny właz pomiędzy wywietrznikami na szczycie nadbudówki. Zlazł
po stopniach drabiny, mocując się hakami jednej z dwóch uprzęży do każdego kolejnego
szczebla w miarę schodzenia. Na dole, stojąc po uda w lodowatej wodzie, zanurkował, znalazł
dobrze przymocowaną kotwicę i - korzystając z łomu przypasanego do prawej ręki -
odszpuntował po kolei masywne kołki.
Jego śladem ruszył Dylahn, który też wyłonił się z włazu kazamat, trzymany przez dwóch
marynarzy za nogi, po czym tak samo umocował swoją uprząż, by dostać się tam, gdzie
Mahfyt stał w kotle, wody i wichury. Następnie do sternika dołączył bosman i obydwaj
wspólnymi siłami jakoś zdołali przywiązać linę do kotwicznej. Do tego czasu Dyllahn miał
przetrącone trzy palce, a Mahfyt - wedle późniejszej oceny uzdrowiciela - sześć złamanych
żeber. Zanim skończyli, byli ledwie żywi, tak więc dwóch członków załogi musiało wleźć w
sam środek tego żywiołu, aby sprowadzić sternika w bezpieczne miejsce. Jakimś cudem udało
im się to i teraz wszystko zależało już od Halcoma Bahrnsa.
- Kolejna raca, sir! - zameldował obserwator.
Bahrns skinął głową do własnych myśli. Królowa Tellesbergu wciąż gdzieś tam była...
albo jakiś inny galeon miał problemy. Nie wierzył w to, że nawet te najnowocześniejsze race
dadzą radę lecieć prosto w taką wichurę. Nie wiadomo, jak daleko została zniesiona z kursu,
zanim dostrzegł ją obserwator z mostka. Miał nadzieję, że nie bardzo. To była jedyna
wskazówka, gdzie płynąć.
Dobrze zatem, moja pani, pomyślał. Poznaliśmy się lepiej w ciągu ostatnich miesięcy.
Zobaczmy zatem, czy damy radę to zrobić.
Przymknął oczy, skoncentrował się, zsynchronizował ruchy ciała z kołysaniem mostka,
opróżnił umysł i czekał, czekał...
- Teraz, panie Cahnyrs! Ostro na sterburtę! Prawy silnik stop! Lewy silnik cała naprzód!
***
Zherald Cahnyrs nie miał pojęcia, jak kapitan to sobie wyliczył. Nie zauważył żadnej
różnicy pomiędzy tym momentem a każdym innym. Fale kołysały nimi tak samo, wiatr wył
równie głośno, ale to nie przeszkodziło mu wykonać rozkazu bez cienia wahania. Odwrócił
się w momencie.
- Ostro na sterburtę! Prawy silnik stop! Lewy cała naprzód! - warknął w kierunku kiosku.
- Jest ster ostro na sterburtę, aye, aye, sir - zameldował sternik Crahmynd Fyrgyrsyn,
kręcąc kołem.
- Jest prawy silnik stop! - zawołał wachtowy stojący przy telegrafie, przesuwając
mosiężną rączkę na odpowiednią pozycję. - Jest lewy silnik cała naprzód - dodał, przesuwając
drugą dźwignię do przodu.
Wszyscy poczuli, jak okręt zaczyna skręcać. Wielka płetwa sterowa pozwalała wykonać
ostry zwrot, ale śruby jeszcze bardziej wspomogły ten manewr. HMS Delthak odwracał się
szybko, kołysany potwornie uderzającymi w burtę falami. W pewnym momencie przechylił
się tak mocno, że wszyscy myśleli, iż zaraz wywróci się do góry dnem. Na szczęście nie
doszło do tego. Jakimś cudem kanonierka wyprostowała się i zdążyła wykonać trzy czwarte
nawrotu, zanim sięgnęła ją następna, jeszcze większa fala. Ta, o której Halcom Bahrns
wiedział, mimo że jej jeszcze nie widział. Dzięki niej okręt wykonał jeszcze szybciej resztę
manewru i pomknął na północny wschód.
- Prostować ster! - zawołał Bahrns. - Oba silniki dwie trzecie naprzód! Kurs północ-
północny wschód!
Cahnyrs zachwiał się po kolejnym mocnym przechyle. Poczuł w lewym ramieniu tak
potworny ból, że zdał sobie sprawę z tego, iż musiało zostać złamane. Wylądował na
otwartym na oścież włazie do kiosku. Woda spływała po nim strumieniami, ale zdołał
powtórzyć rozkazy wydane przez kapitana.
HMS Delthak posłuchał szaleńców obierających nowy kurs w kierunku kolejnej racy,
która rozbłysła wysoko na niebie, rozświetlając pokrywę chmur przed dziobem.
***
Halcom Bahrns przetarł zaczerwienione od słonej wody oczy, gdy w mroku zamajaczył
kadłub Królowej Tellesbergu. Galeon stracił nie tylko fokmaszt, ale i sporo innego
ożaglowania. Z bukszprytu zostały tylko drzazgi, więc płynął na potrójnie zrefowanych
grotach i bezanach. Wichura czyniła jednak dalsze spustoszenia, ponieważ wiele lin było
pozrywanych, zatem każde uderzenie wiatru osłabiało te, które się jeszcze trzymały.
Wyglądało też na to, że wszystkie pompy poszły już w ruch, a jakby tego wszystkiego było
nie dość, galeon płynął prosto na Wyspę Konika Morskiego. W świetle kolejnej błyskawicy,
która dodawała grozy sytuacji, kapitan dostrzegł zarysy skał i rozbijającą się o nie spienioną
wodę.
Kolejny rozbłysk pozwolił mu dostrzec wywieszone flagi sygnałowe, wydęte mocno na
porywistym wietrze. „Potrzebujemy pomocy”, „nabieramy wody”.
- Dobra - rzucił, choć nikt inny nie mógł go usłyszeć. - Jeszcze jeden wysiłek, moja pani.
Nawet z samego krańca skrzydła mostka miał bardzo marny widok na to, co działo się za
rufą. Na szczęście błyskawice pozwalały mu sięgnąć wzrokiem dalej niż normalnie... w tych
krótkich chwilach, gdy to było możliwe. Spienione fale miały już wysokość ponad
dwudziestu stóp, ich szczyty załamywały się co rusz, tocząc masy piany i wody, które
przesłaniały całe pole widzenia. Jeśli to jeszcze nie był huragan, niewiele do niego brakowało,
wichura nabierała bowiem wciąż mocy, więc jeśli chciał coś zrobić, to tylko teraz.
Może i tak, pomyślał, ale pośpiech to pewna śmierć. Cierpliwości, Halcom, cierpliwości...
Stał tak, wyczekując na dogodny moment, a potem skinął zdecydowanie głową.
- Ostro na bakburtę!
HMS Delthak zadrżał, posłusznie idąc w kierunku wskazanym przez sternika, ale tym
razem musiał zwrócić się dziobem pod falę i wiatr. Wspiął się pod kątem na ścianę wody,
przechylił na bakburtę i pomknął w dół, pokonawszy wysoki grzbiet. Jego śruby wynurzyły
się na chwilę z toni, nabrały prędkości, wprawiając kadłub w drżenie. Zaraz jednak znów
zanurzyły się w morzu, popychając kanonierkę między dwie fale. Kolejna masa wody
uderzyła w lewą stronę dziobnicy, strumienie piany wystrzeliły pionowo w niebo z hukiem
głośniejszym od artyleryjskiej salwy. Wstrząs był tak mocny, że Bahrnsa podrzuciło w górę,
jakby coś walnęło od spodu w kratownice mostka, ale moment później Delthak dokończył
zwrot, a Królowa Tellesbergu sunęła sześćdziesiąt stóp za jego rufą.
Bahrns przywarł do relingu, szukając tuby głosowej na widok ludzi podbiegających do
nadburcia galeonu. Dla nich było jasne, że jest szalony, skoro podpływa w taką pogodę blisko
ich uszkodzonej jednostki. Na maszcie sygnalizacyjnym kanonierki pojawiły się jednak dwie
flagi. Numer siedemdziesiąt trzy: „przygotować się do odbioru liny” i siedemdziesiąt pięć:
„weźmiemy was na hol”. Nie wiedział jednak, czy ktoś na galeonie był w stanie je dostrzec.
- Przygotować się! - wrzasnął przez tubę. - Przygotować się do przyjęcia liny!
Chyba nikt go nie usłyszał, więc powtarzał te słowa aż do utraty tchu. Krtań paliła go
żywym ogniem. Płuca też. W końcu zrozumieli, o co mu chodzi. Nie mógł zmienić kursu
Delthaka, więc linę należało podać, gdy kanonierka przetnie kurs galeonu, a to byłoby
niemożliwe, gdyby nie zorientowano się, że zostanie wystrzelona...
Dostrzegł, że ktoś macha do niego z pokładu Królowej Tellesbergu. Nie miał całkowitej
pewności, ale uznał, że jest to potwierdzenie, na które czekał. Był już niemal w jednej linii z
dryfującą jednostką. Spojrzał na rufę, gdzie stał jeden z jego ludzi, przywiązany do
sterburtowego wywietrznika. Człowiek ten spoglądał wprost na niego. Kapitan uniósł tubę,
wskazując nią niczym mieczem widoczny w oddali galeon. Marynarz zasalutował mu i
odwrócił wzrok.
Chwilę później końcówka linki sygnałowej pomknęła w zawieruchę. Trafiła na pokład
Królowej Tellesbergu, gdzie pochwyciło ją natychmiast tuzin rąk i zaczęło wciągać dalej.
- Zwolnić do ćwierci! - zawołał Bahrns i ruchy Delthaka stały się powolniejsze, ale za to
bardziej kołyszące. Kanonierka protestowała serią trzasków i jęków, ale załoga galeonu
potrzebowała więcej czasu. Trzycalowa lina wysuwała się wolno za rufę, a na pokładzie
Królowej Tellesbergu, na wysokości mostka kanonierki, pojawiła się przy relingu postać w
mundurze oficerskim.
- Podamy wam nasz łańcuch kotwiczny! - zawołał Bahrns. - Tylko on wytrzyma tak
wielkie naprężenia!
Oficer spojrzał na niego z niedowierzaniem, ale zaraz skinął głową i odwrócił się, by
wydać rozkazy swoim ludziom. Na pokładzie zrobiło się tłoczno, moment później lina została
owinięta na dziobowym kabestanie.
Bahrns odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że wielki kabestan zaczyna się obracać i ciągnie
naprawdę ciężką linę. Dostrzegł, jak z naprężonych włókien tryska wyciskana woda, i
odwrócił się do porucznika Cahnyrsa, który trwał na swoim posterunku przy kiosku z ręką na
temblaku.
- Przekaż porucznikowi Bairystyrowi, że może już luzować łańcuch. Tylko niech to robi
powoli!

.XII.
Świątynia
Syjon
Ziemie Świątynne

Gniew” był za słabym słowem.


Nawet „wściekłość” ani „furia” nie oddawały tego należycie. Jedynym określeniem, które
zbliżało się do prawdy, był „szał”. Wyllym Rayno stał w całkowitym bezruchu w jednym rogu
luksusowego apartamentu, podczas gdy Zhaspahr Cłyntahn szalał wokół.
Nie był to pierwszy raz, kiedy wielki inkwizytor zdemolował pomieszczenie, jednakże
przy tej okazji można było odnieść wrażenie, że siłą sprawczą jest trzęsienie ziemi, któremu
pomogło jeszcze tornado. Meble leżały wywrócone do góry nogami, naczynia spoczywały na
ziemi w skorupach, obrazy zostały zerwane ze ścian, książki skończyły w strzępach, a rzeźby
w proszku...
Szał Clyntahna trwał jakąś godzinę. Rayno nie potrafił powiedzieć, jak długo dokładnie,
ponieważ wspaniały stojący zegar wart tyle, że z jego sprzedaży można by odziać i wykarmić
całą syjońską rodzinę, i to przez co najmniej dwa lata, zakończył swoje istnienie w
trzydziestej szóstej minucie wybuchu wielkiego inkwizytora. Od tamtej pory arcybiskup nie
śmiał choćby zerknąć na własny zegarek kieszonkowy. Przezorny królik nie zwraca na siebie
uwagi żądnej krwi wyverny kołującej mu nad głową, a tym razem musiał zachować
szczególną przezorność. W istocie jednak - pomimo całej swojej wewnętrznej dzielności -
Wyllym Rayno najchętniej wziąłby nogi za pas. Albowiem przez wszystkie lata służby w
Inkwizycji nigdy - ani razu - nie widział wielkiego inkwizytora w takim stanie. Zdążył nawet
pomyśleć, że to aż dziw, iż atak szału nie ściągnął na niego ataku apopleksji bądź ataku serca.
Raz czy dwa miał nadzieję, że najgorsze minęło, ale ilekroć Clyntahn wrócił spojrzeniem
do strzępów listu, który tak go rozwścieczył, wszystko zaczynało się od nowa. W końcu
jednak zamarł w bezruchu, dysząc, pośród dokonanych przez siebie zniszczeń i szczątków
bezcennych dzieł sztuki. Niektóre z ksiąg, które leżały podarte na ziemi, sięgały czasów
Stworzenia, a mimo to po kątach walały się kamienie szlachetne wyrwane z ich opraw
własnoręcznie przez Clyntahna bądź przy okazji miotania woluminami na wszystkie strony.
Arcybiskup przyglądał się wszystkiemu w milczeniu, z obliczem wypranym z wszelkiej
emocji, i starał się nie oddychać, kiedy jego przełożony wolnym ruchem uniósł obie ręce i
przejechał palcami po spoconych, rozczochranych włosach. Gdy Clyntahn zamarł ponownie z
dłońmi na karku, Rayno usłyszał syk wypuszczanego z płuc powietrza.
Cisza przeciągała się w nieskończoność, która nie mogła trwać dłużej niż kilka sekund.
Wreszcie wielki inkwizytor odwrócił się, posłał spojrzenie w stronę podwładnego i skinąwszy
na niego energicznie, wypadł ze zrujnowanej komnaty.
Ostatnim, czego Wyllym Rayno pragnął w tej chwili, było pozostawanie sam na sam z
Clyntahnem i narażanie się na skutki jego samoodnawiającej się furii w zgliszczach gabinetu.
Dlatego bez słowa ruszył za przełożonym niczym wierny pies.
Za ich plecami przerażeni służący powyłazili z kryjówek, obrzucili spojrzeniem
zniszczenia i zaczęli przetrząsać ruiny w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogło ocaleć.
***
- No dobrze - zgrzytnął Clyntahn. Siedział za biurkiem ze splecionymi mocno palcami,
jakby w ten sposób chciał okiełznać targające nim uczucia. Knykcie miał posiniaczone, na
dwóch widniały nawet krople krwi, a cała ręka musiała trafić do lodu, jeśli chciał zsunąć
pierścień bez uszkodzenia spuchniętego ciała. Jak na razie chyba nie zdawał sobie sprawy z
tej konieczności, a Rayno ani myślał mu tego uświadamiać. - Co jeszcze wiadomo o tym
parszywym Mabie poza tym, co napisano w liście? - zapytał po chwili milczenia.
- Nic, wasza dostojność - odparł Rayno najbardziej obojętnym tonem, na jaki go było stać.
- Inkwizycja w życiu o nim nie słyszała. Osobiście podejrzewam, że to nazwisko to tylko
pseudonim.
- Na jakiej podstawie tak myślisz? - zainteresował się Clyntahn, łypiąc na podwładnego
przekrwionym okiem.
- Jego prawdziwe miano z pewnością znajduje się w archiwach Kościoła Matki, wasza
dostojność. Jeśli nawet nic innego, musimy mieć jego akt urodzenia. Wiedział, że
przetrząśniemy wszystko, czym dysponujemy, a dokopawszy się do aktu urodzenia, trafimy
nie tylko na niego, ale też na jego rodzinę i sąsiadów z parafii, na całą przeklętą wioskę,
szkoły, w której pobierał nauki, nie wyłączając. Jakoś nie chce mi się wierzyć, aby ktoś
zdolny do tego, do czego on najwyraźniej jest zdolny, pozostawił wszystko losowi.
Clyntahn zacisnął szczęki. Po chwili jednak się rozluźnił i kiwnął wolno głową.
- To ma sens - przyznał. - Przy okazji wyjaśnia też dziwaczność jego nazwiska. Przecież
brzmi ono jak jakaś wymyślona bzdura!
- Oczywiście, wasza dostojność.
- Nie obchodzi mnie, czy mamy go w archiwach, czy nie. - Głos Clyntahna brzmiał tak,
jakby przy mówieniu miażdżył zębami granitowe głazy. - Macie go znaleźć. Macie go
zidentyfikować. Macie go zabić. Tu, w Syjonie, Wyllymie!
- Już wydałem stosowne rozkazy, wasza dostojność - zapewnił Rayno. - Aczkolwiek
przewiduję, że zadanie okaże się... trudne. Nie mamy pojęcia, jak wygląda ani gdzie go
szukać, a działania na ziemiach heretyków podlegają niejakim ograniczeniom. Polowanie już
się rozpoczęło, skłamałbym jednak, obiecując waszej dostojności, że ofiara zostanie
schwytana w najbliższej przyszłości.
Arcybiskup spiął się w sobie, szykując się na kolejny wybuch przełożonego, ale Clyntahn
tylko kiwnął energicznie głową. Jego niezadowolenie było widoczne, lecz chyba powoli
wracał do siebie i analizował sytuację na zimno, zdając sobie sprawę z niezaprzeczalnych
faktów. A przynajmniej faktu, bo wielki inkwizytor był mistrzem przymykania oka na
niewygodne prawdy. Arcybiskup mógł mieć tylko nadzieję, że Clyntahn nie odmówi
wysłuchania głosu rozsądku, gdy nadejdzie pora.
- Tymczasem musimy się zdecydować, jaka będzie nasza reakcja - warknął wielki
inkwizytor. - Nie mam bowiem cienia wątpliwości, że wkrótce kopie jego parszywego listu
zawisną na wszystkich ścianach obu kontynentów.
- Obawiam się, że to możliwe...
Rayno chciał dodać, że nie mają pewności, czy człowiek rozplakatowujący różne
informacje w ogóle słyszał o Dialyddzie Mabie. Wszakże doświadczenie nauczyło go, że
należy zawsze oczekiwać najgorszego. A w tym wypadku „najgorsze” miało się okazać
naprawdę fatalne.
Arcybiskup przymknął na moment oczy, wspominając chwilę, w której nadeszła
splamiona krwią koperta adresowana pewnym charakterem pisma do „Zhaspahra Clyntahna,
wielkiego cudzołożnika”. Przyglądał się jej z odrazą, równocześnie wysłuchując meldunku, w
jakich okolicznościach została znaleziona. Nie uśmiechało mu się jej otwierać, a jeszcze
mniej - dostarczać przełożonemu, wiedział jednak, że zatajenie takiej informacji nie wchodzi
w grę. Kimkolwiek bowiem był tajemniczy Mab, najwyraźniej miał jasny i czytelny zamiar
rozpropagowania swoich celów i czynów. Clyntahn dowiedziałby się tak czy inaczej, a gdyby
jego wiedza pochodziła z innego źródła, gniew mógłby się zwrócić prosto na Wyllyma...
Dlatego koniec końców otworzył kopertę i przeczytał list. Bladł coraz bardziej z każdym
kolejnym słowem.

Nie będę sobie strzępił języka, żeby cię obrażać wyzwiskami. Po pierwsze dlatego, że
żadna inwektywa nie jest dostatecznie dosadna. Po drugie dlatego, że moje epitety mogłyby
zostać przyrównane do złorzeczeń, które miotasz na każdym kroku.
Cały świat wie, jaki jesteś nieustraszony, póki nie musisz osobiście stawić czoła swoim
wrogom. Nie ma na Schronieniu domeny, w której nie byłoby głośno o twoich rzeziach i
twoich katach. Sam jednak nigdy nie opuściłeś bezpiecznych murów Inkwizycji i Świątyni.
Brak ci nawet odwagi, aby się przechadzać ulicami własnego miasta, choć straże nie
odstępują cię ani na krok. Nie w smak ci myśl o uronieniu krwi w tak zwanej „służbie Panu”.
Ogłosiłeś świętą wojnę i przyglądasz się z ukrycia, jak inni giną milionami, lecz sam ani
myślisz ryzykować.
Obaj doskonale wiemy - a niebawem dowie się o tym cały świat - że twoje czyny nie mają
nic, ale to nic wspólnego ze służbą Panu. Wyznajesz nie wiarę w Boga, lecz wiarę w
przyjemności ciała, w bogactwo, w luksus, w rozporządzanie czyimś życiem i śmiercią.
Pławisz się nie w miłości Bożej, lecz w okrucieństwach, z których zasłynął twój urząd. Rękami
swoich sługusów torturujesz, okaleczasz i mordujesz każdego, kto odważy się wystąpić nie
przeciwko Bogu, ale przeciwko tobie.
Dałeś jasno do zrozumienia, że żadna ilość niewinnej krwi, żadna ilość cierpienia nie
zachwieje cię w postanowieniu, aby przemienić Kościół w cień tego, czym powinien być, i w
wyraźne odbicie twego zepsucia. Zatrudniając na swych usługach najgorsze ścierwa, czyniąc
inkwizytorami ludzi bez skrupułów, dorobiłeś się spolegliwych narzędzi, takich jak Vyktyr
Tahrlsahn i Hahskyll Seegairs.
Nadeszła pora pozbawić cię tych narzędzi.
W czasie Wojny z Upadłymi działali ludzie przekraczający umiejętnościami wszystkich
innych. Śmiertelnicy nazywali ich seijinami, uważając, że przejawiane przez nich zdolności są
nie z tego świata, a pochodzą od samego Boga. Cokolwiek sądzili zwykli ludzie, seijinowie
nie byli ani aniołami, ani demonami.
Co zaś najważniejsze dla ciebie: nie odeszli do przeszłości.
Ogłosiłeś, że Merlin Athrawes to demon. Podobnie jak w wielu innych sprawach, uciekłeś
się do kłamstwa. Ale do pewnego stopnia powiedziałeś prawdę: Merlin jest jednym z nas,
chociaż ilu nas jest i gdzie jesteśmy, nigdy się nie dowiesz. Nie rościmy sobie prawa do
boskości, lecz stawiamy sobie za punkt honoru nie dopuścić, aby zepsucie toczące Świątynię
rozpełzło się po całym Schronieniu. Dlatego służymy Imperium Charisu i Kościołowi Charisu
i poprzysięgamy, że pewnego dnia zapłacisz za wszystko, co zrobiłeś.
Tak jak ogłosił to cesarz Cayleb z cesarzową Sharleyan, inkwizytorzy nie mogą liczyć na
litość bez względu na to, gdzie zostaną pojmani. Wiedz, że od tej chwili będziemy na nich
aktywnie polować, zamiast czekać, żeby sami wpadli nam w ręce. Nie dosięgniemy karzącą
ręką każdego, ale ukarzemy każdego, kogo dosięgniemy. Ci zaś, którzy dopuścili się
wyjątkowo ohydnych czynów, będą przez nas tropieni, tak jak Tahrlsahn i Seegairs. A kiedy
już ich wytropimy, zabijemy ich. Nie będziemy im zadawać niepotrzebnego cierpienia, w czym
sami się lubują, podobnie jak i ty. Niech się jednak nie spodziewają po nas litości, ponieważ
sami nigdy nie okazali nikomu miłosierdzia.
Możecie próbować zignorować ten list. Możecie dalej urządzać rzeź wśród jeńców
wojennych, możecie zsyłać tysiące niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci do obozów
koncentracyjnych i skazywać ich na Karę Schuelera. Możecie dalej torturować i zastraszać.
W swoim czasie odpowiecie za to przed Bogiem. Powtarzam, nie rościmy sobie prawa do
boskości. Cokolwiek jednak Pan ma dla was w zanadrzu, możecie zacząć żegnać się z życiem,
ponieważ odbierzemy je wam w czasie i miejscu przez nas wybranym.
Dialydd Mab

- Coś takiego nie może przejść bez odpowiedzi - oznajmił Clyntahn. - Już dostatecznie złe
było to, że książę Eastshare masakruje wyświęconych księży na polu bitwy. Nie możemy
pozwolić, aby nasi specjalni inkwizytorzy byli mordowani z dala od linii frontu i bez
poważnych konsekwencji.
- Jakie dokładnie konsekwencje masz na myśli, wasza dostojność?
Słysząc to niepewne pytanie, wielki inkwizytor zmarszczył czoło, a Rayno ukrył dłonie w
rękawach sutanny. Arcybiskup zbierał się w sobie, aby przedstawić przełożonemu dalsze
niewygodne fakty czy też prawdy.
- Zaczniemy od powrotu do Sarkynu, żeby dokończyć dzieła. Zobaczymy, co ten cały Mab
na to powie!
- Za pozwoleniem waszej dostojności, ale to chyba nie najlepszy pomysł.
- A to dlaczego?
Pomimo dziesiątek lat doświadczenia Rayno drgnął, kiedy Clyntahn zerwał się z krzesła,
wsparł dłonie o blat biurka i nachylił się z groźnym błyskiem w oku. Arcybiskup zmusił się
do bezruchu i odwzajemnienia spojrzenia. Cisza była tak napięta, że aż trzaskała niczym
wyładowania atmosferyczne. W końcu jednak Clyntahn usiadł z powrotem.
- A to dlaczego? - powtórzył spokojniej.
Z jego głosu wiał chłód zdolny zmrozić padający deszcz. Rayno bezgłośnie wypuścił
wstrzymywane powietrze. Poświęcił momencik na milczącą modlitwę, aby jego następne
słowa przedarły się do umysłu Clyntahna poprzez zwały furii. Nie żywił wielkich nadziei, ale
pod przykryciem rękawów trzymał zaciśnięte kciuki.
- Wasza dostojność... - zaczął. - Przewidziałem twoją reakcję. Moja początkowa reakcja
bowiem była identyczna. Zanim jednak przyszedłem do ciebie z tym listem, wysłałem
umyślnych aż do Sarkynu, aby rozeznali się w sytuacji i sprawdzili, co właściwie wydarzyło
się na trasie żeglugi barki. Mam szczegółowe raporty w swoim biurze, jednakże, mówiąc w
skrócie, dowódca garnizonu w Sarkynie nie żyje. Jego zastępca nie żyje. Zastępca zastępcy
nie żyje. Dowódcy kompanii piechoty przydzielonych celem oczyszczenia Sarkynu wedle
instrukcji ojca Hahskylla nie żyją. Wszyscy co do jednego zostali wystrzelani przez snajpera z
niesamowicie dużej odległości. Dowódca oddziału eskortującego podejrzanych o herezję z
Sarkynu do obozu w Fyrmahnie nie żyje, zastrzelony przez snajpera w czasie, kiedy układał
wierzchowca. Wszyscy laiccy bracia przypisani do pomocy ojcu Hahskyllowi na pokładzie
barki nie żyją, podobnie jak eskorta wojskowa. Dowiedziałem się również, że poza tym
zginęli czterej inni podoficerowie oraz jedenastu szeregowców, którzy wyróżnili się podczas
czystki w Sarkynie. Większość poległa, kiedy jeden patrol wpadł w zasadzkę. Dwaj
podoficerowie, w tym jeden sierżant, zostali znalezieni we własnych kwaterach, we własnych
łóżkach, z poderżniętymi gardłami. Nikt nie wie. w jaki sposób zabójcy przedostali się koło
wart niezauważeni.
Clyntahn słuchał z kamienną twarzą. Rayno przerwał na moment, pozwalając, by znów
rozdźwięczała się cisza.
- Wasza dostojność - odezwał się w końcu znowu. - Zgadzam się z tobą w całej
rozciągłości. Jednakże wszystko wskazuje na to, że kimkolwiek jest ów seijin Dialydd Mab,
należy do potężnej organizacji o niesłychanych możliwościach. Zaprzecza, jakoby był
demonem, i być może nie mija się tutaj z prawdą. Odkryliśmy bowiem obozowisko
skrytobójców, którzy pozbawili życia ojca Vyktyra i ojca Hahskylla. Wątpliwe, aby demonom
były potrzebne ogniska i namioty. Jakkolwiek jednak wygląda sprawa, zabójcy mają długie
ręce. Cokolwiek byśmy zrobili, wieść o śmierci duchownych i towarzyszących im żołnierzy
tak czy siak się rozejdzie między ludźmi. Moi agenci uczynią wszystko, aby spowolnić wici,
wszakże nie łudźmy się, że uda nam się je powstrzymać zupełnie. Owszem, możemy
dokończyć czystkę w Sarkynie zgodnie z twoim życzeniem, ale co będzie, jeśli ten cały seijin
i jego kompani zdołają uśmiercić jeszcze kilku inkwizytorów i żołnierzy?
Po tych słowach zapanowało długie, bardzo długie milczenie.

.XIII.
Fort Tairys
Shiloh
Republika Siddarmarku

- Charisjanie? Charisjanie?! - Generał Lairays Walkyr - wpatrywał się w gońca


pułkownika Syngyltyna z przerażeniem w oczach. - To są Charisjanie?
- Tak jest, panie. - Porucznik, który przed powstaniem był kapralem, wydawał się nieco
zdziwiony reakcją Walkyra.
- Rozumiem. - Generał zmusił się do głębszego oddechu, po czym skinął głową. -
Rozumiem - powtórzył. - Przekaż pułkownikowi Syngyltynowi, że chcę go tu widzieć jak
najszybciej.
- Tak jest, panie.
Porucznik dotknął napierśnika pięścią i oddalił się, a Walkyr podniósł się ciężko z krzesła,
podszedł do okna i zapatrzył niewidzącym wzrokiem na fortyfikacje, które wznosił przez
ostatnie dziesięć miesięcy.
Zaniepokoił się już wtedy, gdy siły lojalne wobec tego apostaty Stohnara dostrzeżono o
marsz drogi od Fortu Tairys, od wschodu, lecz tego akurat mógł się spodziewać. Oczywiście
byłoby lepiej, gdyby wierni zdołali zapanować nad całą prowincją, jednakże nie uczynili tego,
w czego efekcie Stohnar ze swymi heretyckimi sojusznikami natychmiast spróbował
odzyskać zachodnią część swoich dawnych włości. Fakt, że wybrali właśnie ten moment,
wiele mówił zdaniem Walkyra na temat tego, w jaką stronę zmierzała święta wojna. W
każdym razie szacunki podawały, że mają najwyżej siedem do ośmiu tysięcy żołnierzy.
Postarał się o to, aby Fortu Tairys można było bronić w nieskończoność od strony Republiki
Siddarmarku, i to przed znacznie silniejszym atakiem. Co jeszcze ważniejsze, wiadomości,
które otrzymał od księcia Harless przed tym, zanim sabotażyści zniszczyli semafory
pomiędzy fortem a miastem o nazwie Kharmych, upewniły go co do tego, że ogromna armia
księcia przybędzie niebawem, aby go wesprzeć.
Niestety nikt nie uprzedził go, aby się spodziewał wroga - a już zwłaszcza Charisjan - od
zachodu. Co gorsza zaś, nic nie świadczyło o nadciąganiu nieprzyjaciela od tej strony,
przynajmniej do minionego wieczoru, kiedy to rozkazał Syngyltynowi wysłać zwiadowców,
aby zidentyfikowali intruzów, którzy ponoć kręcili się po Kharmychu. Miał nadzieję -
pozwolił sobie ją mieć - że to awangarda sił księcia Harless, mimo że pora bynajmniej nie
była właściwa. Druga z możliwości, która by go w miarę ucieszyła, była taka, że wieści o
intruzach to tylko niepotwierdzone plotki. Tymczasem okazało się, że to wróg, i to jaki!
Nie podobało mu się, że nieprzyjaciel zakradł się tak daleko na południe, nie dając się
zauważyć nikomu. Tak naprawdę jednak tereny położone na zachód od Fortu Tairys były
praktycznie wyludnione od czasu powstania, co dość dobrze tłumaczyło, dlaczego heretyków
nikt nie widział. Ale żeby to byli Charisjanie? Od samego początku ciężko było o sprawdzone
informacje, jednakże nic z tego, co do niego dotarło, nie wskazywało na to, aby heretycy
odważyli się wycofać swoje oddziały z blokady, gdzie ich o wiele mniej liczne siły blokowały
marsz armii biskupa Cahnyra.
Skąd jednak mogli się pojawić, zakładając, że kawaleria Syngyltyna rozszyfrowała ich
prawidłowo? Jedyna droga tutaj prowadziła przez kanał Branath. Walkyr zadudnił nerwowo
palcami po parapecie i zamyślił się głęboko. Ojciec Naiklos Vahnhain, członek zakonu
Schuelera i niższy rangą duchowny, który dołączył do Walkyra podczas oblężenia Fortu
Tairys, został mianowany intendentem, jak tylko doszło do komunikacji z Kościołem Matką.
Obaj odebrali od inkwizytora przed trzema miesiącami polecenie zniszczenia śluz kanału,
jeśli będzie tego wymagać sytuacja. W istocie pułkownik Mhartyn, dowódca szóstego
regimentu piechoty, nakłaniał Walkyra, żeby przynajmniej uszkodził śluzy kanału Branath na
wysokości traktu wiodącego z Kharmychu do Fortu św. Klair. On jednak chciał posunąć się
nawet dalej i wyłączyć z użytkowania całe czterysta mil kanału.
Pułkownik Zahmsyn, dowodzący piętnastym regimentem piechoty, zgodził się z
Mhartynem, w związku z czym Walkyr zastanawiał się, czy przyznać im rację, czy ocalić ten
ważny szlak.
Decyzję komplikowała konieczność potwierdzenia swojej zwierzchności. Zarówno
Mhartyn, jak i Zahmsyn byli zawodowymi żołnierzami, podobnie jak Walkyr. O ile jednak
Zahmsyn i Walkyr byli przed powstaniem kapitanami, o tyle Mhartyn był majorem. Obecna
ranga Walkyra wynikała z jego przedsiębiorczości: nadał ją sam sobie przy wydatnym
poparciu ojca Naiklosa. Jako uzasadnienie podawał fakt, że człowiek, który przejął Fort
Tairys z rąk garnizonu, najlepiej się nadaje na jego dowódcę. Jednakże awans ten został
zatwierdzony przez Inkwizycję, a Mhartyn i Zahmsyn go zaaprobowali, aczkolwiek niezbyt
chętnie.
Mimo to Mhartyn - jako oficer, który przeprowadził sześćdziesiąt procent swego
regimentu przez cały okres walk - nie patrzył przychylnie na taki układ. Zahmsyn zapewne
czuł podobnie, choć jeśli nawet - skrzętnie to ukrywał przed postronnymi. Także Mhartyn,
który słuchał rozkazów Walkyra, w głębi ducha był przekonany, że to on powinien był objąć
dowództwo. To prowokowało oczywiste problemy, gdy przychodziło do sięgania po radę
Mhartyna, jako że Walkyr chciał za wszelką cenę unikać wrażenia, że tańczy tak, jak mu
zagra pułkownik. Wszakże i tak był skłonny pójść mu na rękę, przynajmniej w zakresie
uszkodzenia śluz na odcinku między Kharmychem i fortem. Z drugiej strony rozkazy
uzyskane wcześniej od Kościoła Matki mówiły jasno, że należy zostawić kanał żeglowny, na
wypadek gdyby siły nadciągające z Desnairu chciały zaskoczyć wroga walczącego z armią
Glacierheart od tyłu. Tych rozkazów nikt nie odwołał, a w dodatku ojciec Naiklos
argumentował, że zniszczenie śluz w sytuacji, gdy w pobliżu nie ma nawet śladu wroga,
właściwie przekreśliłoby całą strategię Kościoła Matki.
I słusznie, pomyślał teraz Walkyr z ponurą miną. Tyle że ja się spodziewałem jakiegoś
uprzedzenia. Gdybyśmy wiedzieli, że heretycy nadciągają, tobyśmy mieli czas załatwić
sprawę kanału!
Niestety tak się nie stało.
Może się jeszcze okaże, że ta cała przeklęta milicja się przyda... Wargi Walkyra drgnęły w
parodii uśmiechu. Jeśli Syngyltyn się nie myli, problem wyżywienia zimą nie będzie moim
największym zmartwieniem...
Zaczerpnął głęboko tchu, po czym wrócił do biurka i zadzwonił dzwonkiem. Drzwi
gabinetu otworzyły się niemal natychmiast.
- Słucham, panie.
- Odprawa odbędzie się za dwadzieścia minut - powiedział Walkyr tonem bardziej
cierpkim, niż zamierzał. - Chcę tu widzieć wszystkich dowódców regimentów.
- Tak jest, panie!
Ordynans zasalutował i zniknął, a Walkyr rozsiadł się za biurkiem z rękoma założonymi
za głową i wpatrzył się w zamknięte znowu drzwi.
***
- Nic więcej nie wiadomo o ich prawdopodobnej liczbie? - zapytał major Bryahn Kyrbysh.
Oficer ten dowodził trzecim regimentem milicji z Maidynbergu, dopiero co uformowanym
przez Walkyra. Zarazem ten czarnowłosy, brązowooki i nader poważny mężczyzna był
najmłodszym z dowódców znajdujących się pod komendą generała. Cechowała go zdolność
do niespodziewanych wybuchów gniewu.
- Nie - odparł pułkownik Clareyk Syngyltyn z niejakimi oporami. Kiedy Kyrbysh na niego
spojrzał, wzruszył tylko ramionami. - Nie sposób przeniknąć ściany ich kawalerii. Wiem tylko
tyle, że w grę wchodzi piechota oraz zapewne artyleria i że biorą nas w dwa ognie.
Kyrbysh wyglądał na niepocieszonego, co nie dziwiło specjalnie, jako że niezbyt za sobą z
pułkownikiem przepadali. Major chętnie grabił i palił heretyckie osady, lecz nie pochwalał
chaotycznych działań na własną rękę, podczas gdy kawaleria Syngyltyna w głównej mierze
właśnie takie działania prowadziła. Gwoli prawdy, Syngyltyn był bardziej zajęty paleniem niż
werbowaniem ludzi. Odkąd ci trzej, Kyrbysh, pułkownik Maikel Zahmsyn i pułkownik
Nathalan Hahpkynsyn, stworzyli oddziały milicji z Maidynbergu praktycznie z niczego, siła
Syngyltyna znacząco się zmniejszyła. Wprawdzie szkolenie kawalerii zajmowało więcej
czasu niż szkolenie piechoty, ale Syngyltyn eksploatował nadmiernie zarówno ludzi, jak i
wierzchowce, wykorzystując je do grabienia i palenia opustoszałych wiosek. Jakkolwiek
satysfakcjonujące było to zajęcie dla wykonawców, w pożarze nie dało się niczego
wywiedzieć, a takie było podstawowe zadanie kawalerii.
- Bez dalszych informacji doprawdy trudno będzie służyć sensowną radą, mój panie -
powiedział Kyrbysh po chwili, odwracając się do Walkyra. - Wszyscy pojmujemy znaczenie,
jakie ma utrzymanie fortu do czasu pojawienia się sił księcia Harless. Zarazem mamy do
czynienia z klasycznym wzięciem w dwa ognie. Zamierzają natrzeć na nas z dwu stron
jednocześnie, a bardzo wątpię, aby się na to zdecydowali, nie mając pewności, że ich
przewaga jest wystarczająca, aby przeprowadzić ten manewr skutecznie, zanim zjawi się tutaj
książę z posiłkami.
- Zakładając, że w ogóle wiedzą o oddziałach księcia. - Ojciec Naiklos rzucił Kyrbyshowi
twarde spojrzenie. - Jeśli są nieświadomi, że zmierza ku nam, sami znajdą się w potrzasku
między nami a Armią Shiloh.
- To prawda, ojcze - przyznał Dahglys Mhartyn. - Podejrzewam jednak, że coś muszą
wiedzieć. Z całą pewnością są świadomi ataku na Thesmar, a czy nam się to podoba, czy nie,
ich flota ma całkowicie wolną rękę na morzu. Żaden tam ze mnie żeglarz, nie wiem więc, ile
czasu potrzebuje statek, aby przebyć drogę z Thesmaru do powiedzmy Trokhanos, ale choćby
tą drogą heretycy dowiedzieli się za pośrednictwem semaforów, że książę zwinął już obóz.
Nie trzeba geniusza wojskowości, aby zgadnąć, w którą stronę się kieruje. Mogą nie wiedzieć,
ilu dokładnie ma ludzi, ale raczej musimy zakładać, że o jego ruchach są powiadomieni.
- Co zatem proponujesz, pułkowniku? - Duchowny nie ustępował. - Mamy według ciebie
porzucić nasze pozycje?
- Nigdy czegoś takiego nie powiedziałem, ojcze. - Akcent Mhartyna stał się nieco
silniejszy, aczkolwiek on sam stawił czoło Vahnhainowi bez mrugnięcia okiem. - Twierdzę
tylko, że jakiekolwiek plany poczynimy, powinny one uwzględniać faktyczną sytuację i dane
na temat liczebności i gotowości wroga. Niepotrzebnie pesymistyczne założenia przekreślą
naszą szansę na zwycięstwo nawet przed rozpoczęciem starcia. Z kolei nader optymistyczne
mogą się skończyć jeszcze gorzej.
- Schueler świadkiem, że dotąd co poniektórzy przejawiali nadmierny optymizm - zgodził
się z przedmówcą pułkownik Helfryd Vahlverday. - Na przykład nikt się nawet nie
spodziewał, że ci heretyccy dranie pojawią się znikąd i spalą do gołej ziemi Raisor, no nie?
Mówiąc, wodził groźnym wzrokiem po twarzach mężczyzn zebranych wokół stołu.
Połowa milicji Walkyra składała się z trzech regimentów ochotników z Raisor, którzy
skrzyknęli się w gronie wiernych z Shiloh po najeździe heretyków na miasto o tej samej
nazwie. Major Olyvyr Bekyt i pułkownik Tobys Shraydyr, którzy dowodzili dwoma
pierwszymi regimentami, mieli przynajmniej jakieś doświadczenie milicyjne sprzed
powstania; Vahlverday go nie posiadał. Wyróżnił się za to zapałem, z jakim chciał wypleniać
herezję w okolicy Raisor, w czego efekcie pewien starszy inkwizytor wyznaczył go na
dowódcę jednego z nowo powstałych regimentów. Nie zmieniało to faktu, że nie miał pojęcia
o taktyce - Walkyr był zdania, że gdy przyjdzie co do czego, okaże się beznadziejny -
niemniej z drugiej strony potrafił zaprowadzić dyscyplinę, jego podwładni mu ufali, a brak
doświadczenia nie powinien aż tak zawadzać w wypadku obrony ufortyfikowanej pozycji.
- Jestem zmuszony zgodzić się z pułkownikiem Mhartynem i pułkownikiem
Vahlverdayem - powiedział Syngyltyn, kiedy zapadła krótka cisza. - Jednocześnie czuję się w
obowiązku zwrócić uwagę na to, że kawaleria nieprzyjaciela wydaje się pięciokrotnie
silniejsza od naszej i że jej awangarda znalazła się już na drodze między Kharmychem a
naszymi pozycjami. Nawet gdybyśmy chcieli porzucić fort, musielibyśmy się przedzierać
przez charisjańską jazdę i piechotę występującą w przeważającej sile.
Na tę myśl Walkyrowi przebiegły przez plecy zimne ciarki. Sądził raczej, że Syngyltyn
przecenia liczebność wrogiej kawalerii, przeoczywszy fakt, że heretycka jazda uległa
rozdzieleniu: jedna jej połowa znajdowała się w potrzasku na wschód od Branathu i gór
Shingle. Ale jeśli nawet tylko część informacji o skuteczności charisjańskiej broni była
prawdziwa, spotkanie się z Charisjanami w polu, i to w takiej masie, zmroziłoby nawet
najwaleczniejsze serce.
Rozejrzał się po gabinecie, zauważając odbicie własnych obaw w twarzach zebranych, i
zrozumiał, do czego prowadzi ta rozmowa. Może trochę to jeszcze potrwa, zanim zapadnie
ostateczna decyzja, jednakże to, jaka ona będzie, było już przesądzone.
Szkoda, że semafor nie działa, pomyślał ze smutkiem. Bardzo bym bowiem chciał
zakomunikować księciu Harless, że chętnie go tutaj zobaczymy, i to jak najszybciej.
.XIV.
Kharmych
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- Masz nawyk pojawiania się w dogodnych chwilach, prawda? - stwierdził książę


Eastshare, podnosząc wzrok znad mapy leżącej na rozkładanym stole i uśmiechając się na
widok Ahbraima Zhevonsa wkraczającego do namiotu w towarzystwie kapitana Braynaira.
Seijin był ubłocony i zmarznięty jak prawie każdy żołnierz książęcego wojska, jednakże
jeśli nawet mu to doskwierało, nie okazywał nic po sobie.
- Jak ująłby to major Athrawes, wasza dostojność, trzeba się starać - odparł Zhevons,
skłaniając się lekko.
- Zakładam, że przynosisz mi świeże informacje na temat sytuacji w Forcie Tairys.
- Tylko do pewnego stopnia... - Zhevons z wdzięcznością przyjął kubek grzanego cydru z
rąk kaprala Chalkyra. - Obawiam się bowiem, że informacji tych jest niewiele. Na pewno
chciałbyś więcej, panie.
- Pokaż mi dowódcę, który nie chce więcej informacji, a ja powiem ci, że to kretyn - rzucił
ostrym tonem książę Eastshare, doprowadzając tym powiedzeniem Zhevonsa do śmiechu.
- Nie jest aż tak źle, wasza dostojność. - Seijin upił kilka łyków, po czym odstawił kubek. -
Szacunki wskazują, że od chwili dołączenia ochotników z Raisor siły wroga liczą jakieś
dziewiętnaście, dwadzieścia tysięcy ludzi. Oddział Kyrbysha odzyskał już niemal w pełni
pierwotny stan osobowy, za to Syngyltyn utracił kilkuset jeźdźców, głównie za sprawą
szarżowania w tej pogodzie.
Książę Eastshare się skrzywił. Dzięki Zhevonsowi i jego siatce dysponował lepszym
wywiadem, niż kiedykolwiek mógł zamarzyć. Pułkownik Clareyk Syngyltyn był młody jak
na stopień, który dzierżył, i obowiązki, które wypełniał - miał zaledwie trzydziestkę z hakiem.
Z drugiej strony major Rhobair Tymyns, który dowodził drugim regimentem kawalerii
przypisanym do brygady księcia Eastshare, liczył sobie jeszcze mniej lat - prawdopodobnie
on i cesarz Cayleb byli rówieśnikami. I o ile Syngyltyn zaczął od liczby tysiąca ośmiuset
ludzi, z których stracił osiem setek, Tymyns na początku miał tylko pięciuset, a obecnie
dysponował już ponad dwoma tysiącami, i to pomimo zliczonych strat. Po części zawdzięczał
to wierzchowcom schwytanym przez ludzi księcia Eastshare po zajęciu obozu Kaitswyrtha,
po części zaś lepszemu zrozumieniu potrzeb tych zwierząt. Gdy bowiem dobrze dba się o
konie, okazują się niesłychanie wytrzymałymi stworzeniami. Z kolei zaniedbywane chorują i
padają jak muchy.
- Major Tymyns donosi, że kawaleria rebeliantów nie daje z siebie wszystkiego - zauważył
sucho książę. - Chyba wiemy, czemu Syngyłtynowi udało się zamienić tylu jeźdźców w
piechociarzy.
- Owszem - potwierdził Zhevons i ponownie upił łyk cydru. - Aczkolwiek kawaleria
raczej nie na wiele się zda, kiedy już z generałem Wyllysem zabierzecie się do rzeczy.
- To prawda. - Książę Eastshare pokiwał głową, słysząc w tle kapanie deszczu na płótno
namiotu nad ich głowami. - Robi się jeszcze bardziej wilgotnie i błotniście, niż
przypuszczałem, tak więc moi ludzie będą mnie przeklinać sążniściej niż Clyntahna. Jeśli
jednak dostalibyśmy jeszcze kilka pięciodni...
- Nie mogę niczego obiecać - odparł Zhevons - ale byłbym niezmiernie zdziwiony, gdyby
awangardzie księcia Harless udało się tu dotrzeć szybciej niż za trzy pięciodnie.
- A jeśli usłyszy o ataku na Fort Tairys i poszedłszy po rozum do głowy, pozbędzie się
Ahlvereza i wyśle go przodem?
- Dohlarianie mają szanse skrócić ten czas o dobry pięciodzień - przyznał Zhevons. - Z
tego, co mi jednak wiadomo, taka myśl nawet nie postała w jego głowie.
- Bardzo chciałbym wierzyć, że masz rację w tej sprawie, ale czy to możliwe, aby był aż
tak głupi?
- To nie głupota, wasza dostojność. - Zhevons ujął kubek w obie dłonie i wbił wzrok w
jego zawartość, marszcząc przy tym brew niczym człowiek, który stara się dobrać
odpowiednie słowa. - To raczej ślepota - rzucił w końcu. - Książę Harless nie ma wielkiej
wyobraźni. Co więcej, wie tylko to, co wie, że wie, jak by to ujął mistrz Howsmyn, w
związku z czym nie zamierza uganiać się za dzikimi wyvernami, skoro znane mu metody
według niego działają. A jego obecny problem polega na tym, że stare metody jak dotąd się
sprawdzają.
Kiedy książę Eastshare spojrzał na niego z niedowierzaniem, seijin prychnął.
- Och, nie wedle twoich standardów, wasza dostojność. Ani Republiki. Ani nawet Armii
Boga. Jednakże działają na tyle, na ile zawsze działały metody armii Desnairu, w związku z
czym używa ich jako wzorca. Do tego dochodzi jego brak wyobraźni, jak już wspomniałem.
Nie ma doświadczenia Ahlvereza, a ponieważ od początku upierał się przy prowadzeniu
wojska aż z Thesmaru, nie ma pojęcia, o ile szybciej poruszałby się sam Ahlverez, nawet przy
tej pogodzie. Oczywiście chciałby dotrzeć do Fortu Tairys prędzej i czuje frustrację z powodu
opóźnienia, ale w głębi ducha jest przekonany, że wszystko dzieje się tak, jak powinno, i że
niczego nie da się przyśpieszyć. I rzeczywiście zmusza swoich ludzi do takiego wysiłku, że
wręcz ponosi w czasie tego marszu straty.
Wyraz twarzy księcia Eastshare zmienił się z niedowierzającego w zamyślony.
- Może masz rację... - Pokiwał głową. - Tak, na pewno ją masz. Ale nawet w takim
wypadku nie zamierzam czynić żadnych pochopnych założeń. Nie zakładam więc od razu...
jak to nazwałeś?... ślepoty księcia Harless. - W tym momencie postukał palcem w mapę,
śledząc trakt biegnący przez las Kyplyngyr, czyli tereny porośnięte naturalnymi drzewami
Schronienia, ciągnące się od Kharmychu aż po Roymark. - Myślę, że poślemy tutaj
najsprawniejszych konnych zwiadowców oraz może kompanię albo dwie strzelców
wyborowych. Skoro wyobraźnia księcia Harless jest niedorobiona, chyba powinniśmy ją
nieco przetestować, zgodzisz się ze mną?

.XV.
Fort Tairys
Shiloh
Republika Siddarmarku

- No, to już pewne - powiedział kwaśno major Kyrbysh.


Razem z Maikelem Zahmsynem stał na błotnistym szczycie wału, skąd przyglądał się
rozproszonym jeźdźcom zmierzającym w ich stronę. Całość kawalerii Clareyka Syngyltyna
znajdowała się za zapewniającymi ochronę murami Fortu Tairys. To nie dawało wielkiego
pola do popisu, jeśli chodzi o przypuszczenia, kim są przybysze. Deszcz zdążył ustać,
przynajmniej na trochę, dzięki czemu można było zobaczyć, że nadciągający żołnierze noszą
barwy Republiki Siddarmarku. Dodatkowo Kyrbysh dzięki lunecie ustalił, że podążająca za
kawalerią błotnistym traktem piechota nosi łaciate mundury armii charisjańskiej.
- Mogłoby być gorzej - nie mniej kwaśnym tonem odezwał się Zhamsyn. - Charisjanie
mogliby być po obu stronach tych przeklętych gór!
Kyrbysh mruknął coś i zastanowił się nie po raz pierwszy, czy z Walkyra naprawdę jest aż
taki idiota, aby liczył na utrzymanie całego ufortyfikowanego terenu. Gwoli szczerości
wznoszenie umocnień przynajmniej dało ludziom zajęcie - bez tego siedzieliby bezczynnie na
tyłkach i się zamartwiali. Ale najwyraźniej robił to, zakładając, że kiedy Armia Shiloh w
końcu nadciągnie, aby go zluzować, będzie oczekiwać solidnych, dobrze umocnionych
pozycji tu, na przełęczy Ohadlyn. Chyba jednak nawet on zdawał sobie sprawę, że nie ma
wystarczająco wielu ludzi, aby obsadzić wszystkie stanowiska.
Och, obwałowania były imponujące: każde przedpiersie poprzedzał głęboki rów pokryty
zasiekami. Z powodu nieustających deszczów w większości rowów stała woda sięgająca
kolan, a czasem nawet wyżej, do pasa. Musieli więc własnym sumptem zapewnić osłonę
stanowiskom ogniowym. Gdyby mieli ludzi do obsadzenia wszystkich stanowisk, byłaby to
jakaś pomoc, ale niestety ich nie mieli, a pojawienie się heretyków zarówno na wschodnim,
jak i na zachodnim krańcu przełęczy dodatkowo pogorszyło i tak nie najlepszą sytuację.
Założę się, że pod względem liczebności nie ustępujemy wiele atakującym, pomyślał
Kyrbysh z goryczą. Aczkolwiek w milicji zawsze mi powtarzano, że w takim wypadku sytuacja
obrońców jest lepsza. Taaa, akurat...
Potoczył wokół chmurnym spojrzeniem. Było niemal pewne, że będą musieli bronić
zewnętrznych szańców, lecz on modlił się w duchu do Langhorne’a, żeby Walkyr zdecydował
się jednak na obronę drugiej linii umocnień zamiast pierwszej. Chociaż nawet ona liczyła
pięćdziesiąt dwie mile długości, nie wolno było kręcić nosem na dwudziestopięcioprocentowy
spadek. Skoro już o tym mowa, trakt - po prawdzie jedyna droga dla wszystkiego, co było
większe od skalnego jaszczura - przebiegał wprost przez Fort Tairys, a linia umocnień
broniąca samego fortu mierzyła tylko dziesięć mil.
No tak, ale zużyliśmy zasieki na pierwszą i drugą linię obrony, nieprawdaż? Mimo
wszystko trzy stopy na jednego człowieka to zawsze mniej niż dwadzieścia stóp!
Nie podobało mu się to, że Walkyr wciąż nie może podjąć decyzji - lub przynajmniej
poinformować o niej swoich podkomendnych - w odniesieniu do wybranego planu ofensywy.
Charisjańscy heretycy nie tracili czasu, sądząc po tempie przemieszczania się ich kolumn -
jeśli się zorientują, jak słaba jest obrona Fortu Tairys, równie dobrze mogą przypuścić atak
prosto na okopy.
A stwierdzenie, z jaką obroną ma się w tym wypadku do czynienia, nie wymaga
militarnego geniuszu...
- Nie zdołamy utrzymać zewnętrznej linii obrony, Maikelu - powiedział głucho. - Jeśli
tego spróbujemy, dostaniemy łomot. Może i przewyższamy drani liczebnie, ale jeśli
rozproszymy się, aby obsadzić wszystkie stanowiska, uderzą na nas z siłą dziewięciu czy
nawet dziesięciu na jednego w chwili przez siebie wybranej, a tego po prostu nie
wytrzymamy.
- Bardzo chciałbym móc temu zaprzeczyć - odparł mrukliwie pułkownik Zahmsyn po
chwili milczenia. - Tak się jednak składa, że masz rację. - Wyszczerzył zęby. - Jak na oficera
milicji masz głowę na karku, i to nawet w porównaniu z paroma żołnierzami zawodowymi,
jakich mógłbym tutaj wymienić.
- Pozostaje pytanie, czy czekać na rozkazy, czy działać z własnej inicjatywy - podjął
Kyrbysh, popatrując na heliograf ustawiony pięćdziesiąt stóp na wschód od nich.
W razie planu obrony całości pozycji obaj, Zahmsyn i on, będą odpowiedzialni za
trzydzieści mil okopów bezpośrednio zagrożonych atakiem Charisjan. Ponieważ w sumie
dysponowali czterema tysiącami ludzi, każdy ich człowiek będzie miał do obrony piętnaście
jardów czy coś koło tego. Chyba że z jakiegoś niemądrego powodu postanowią zachować
rezerwę na wypadek niespodziewanego rozwoju sytuacji. To uważał za zły pomysł. Niestety
nie miał też pojęcia, na ile szybko generał Walkyr odpowie na jak najbardziej właściwą z
militarnego punktu widzenia prośbę o zgodę na wycofanie. Jeśli w momencie nadejścia tej
prośby u boku generała będzie stał ojciec Naiklos, ten czas - jakikolwiek by był - wydłuży się
co najmniej dwukrotnie. Kyrbysh miał wielki szacunek dla niezachwianej wiary księdza,
jednakże nie zamierzał udawać, że Vahnhain przejawia jakąkolwiek elastyczność. W
rzeczywistości bowiem ta jego silna wiara czyniła zeń zatwardziałego durnia zwłaszcza w
obliczu heretyków i apostatów, wrogów Kościoła Matki, przed którymi mieliby się cofnąć.
Niewątpliwie dzięki temu właśnie duchowny zaszedł tak daleko, mimo że cecha ta nie
była pozytywna w każdej sytuacji.
Zahmsyn niechętnie patrzył na pomysł wycofania się bez zgody. Jego oddział składał się z
resztek trzech regimentów, które poniosły ciężkie straty podczas powstania i które udało mu
się dość zgrabnie scalić w nową jednostkę. Pomijając to, nie bez powodu nawet przed
powstaniem wydawał się stary jak na swój stopień. Nikt nie mógłby mu zarzucić braku starań,
jednakże pozostawał raczej topornym, prącym przed siebie z uporem wojownikiem aniżeli
myślicielem.
Nie znaczyło to, że jest głupi. W tej właśnie chwili również przeniósł wzrok na heliograf i
westchnął ciężko.
- Każdy sierżant wie o tym, Bryahnie, że nierzadko łatwiej jest prosić o przebaczenie niż o
zgodę. Myślę, że mamy do czynienia właśnie z takim przypadkiem. - Mówił to z
nieszczęśliwą miną, ale bez cienia wahania. - Skoro chcemy się wycofać, nie zaprowadzając
chaosu w szeregach, powinniśmy zacząć niebawem.
- Masz na myśli wycofanie się na drugą linię? - zapytał Kyrbysh, nagle bardzo wdzięczny
za toporną, pozbawioną wyobraźni osobę Zahmsyna.
- Co najmniej - potwierdził Zahmsyn głuchym tonem. - Aczkolwiek jeśli mam być
szczery, widziałbym raczej wycofanie się na trzecią linię.
- To oznacza oddanie w ręce wroga wzgórz po obu stronach heretyckiej artylerii. Byłoby
to chyba nie najlepszym pomysłem, jeśli wierzyć w osiągi tych nowych dział, których
używają Charisjanie - zauważył Kyrbysh, na co Zahmsyn wydał z siebie dźwięk będący
skrzyżowaniem śmiechu, chrząknięcia i przekleństwa.
- Skoro dali radę wciągnąć działa aż tutaj, na pewno nie będą mieli problemu z
zaciągnięciem ich na flanki szańców zewnętrznej linii obrony. A kiedy już tam się dostaną i
zobaczą, jak dziurawa jest nasza obstawa, będziemy mieli naprawdę przesrane, jak raczyłeś to
już zauważyć.
- Owszem - potaknął Kyrbysh, po czym zamyślił się na chwilę. - Moim zdaniem
powinniśmy się wycofać na drugą linię, posłać gońca do generała Walkyra z informacją, co
robimy, i pytaniem, czy chce jeszcze bardziej skrócić nasze linie. Gdybyśmy zaczęli ten
manewr już teraz, powinniśmy go przeprowadzić bez większego kłopotu.
Nie mówiąc o tym, dodał już tylko w myślach, mając w pamięci sześciomilowy odcinek
dzielących ich pozycje od stanowiska dowódcy, że jak ruszymy działa, zanim goniec dotrze
do Walkyra i wróci do nas, będzie zbyt niebezpiecznie je zawracać na pierwotne pozycje,
ponieważ w każdej chwili będzie nam groził ostrzał heretyków.
- Tak, to doskonały pomysł, pułkowniku - skwitował sucho Zahmsyn z rzadkim dla niego
błyskiem humoru w oczach. - Zabierajmy się zatem do roboty. Natychmiast.
- Świetnie, pułkowniku - odparł Kyrbysh z uśmiechem. - Świetnie!
***
- Wielka szkoda, że mieli dość rozumu, aby się jednak wycofać, wasza wysokość - rzucił z
grymasem brygadier Zhorj Maiksyn.
- No, no, Zhorj - napomniał delikatnie podwładnego książę Eastshare. - Przecież wiesz, że
żaden z tych dwóch nie nazywa się Kaitswyrth... - Stali na najbardziej wysuniętym szańcu
Fortu Tairys u podnóża wzgórz na południowy zachód od fortecy. Do najbliższego
wschodniego nasypu było niecałe trzy mile, co wiele mówi o ambicji planów Walkyra. Książę
przyglądał się przez lornetkę wewnętrznym umocnieniom, nie przestając mówić. - Ale jedno
trzeba przyznać. Nie spodziewali się ataku z dwóch stron jednocześnie.
- Z całym szacunkiem, wasza wysokość, ale powinni byli wziąć to pod uwagę, kiedy
budowali to paskudztwo. - Maiksyn potrząsnął głową z niesmakiem. - Jest nie tylko zbyt
duże, aby je utrzymać siłami, którymi dysponują, i to rozmieszczonymi w niewłaściwych
miejscach, a do tego połowa - gdzie tam połowa, dwie trzecie! - znajduje się w zasięgu
artylerii strzelającej z tych wzgórz.
- Prawda. - Książę oderwał lornetkę od oczu, aby spojrzeć na jednego ze swych starszych
stopniem dowódców. - Z drugiej strony nowoczesna artyleria nie schodzi z twoich myśli od
lat, podczas gdy oni nigdy nawet nie widzieli ładowanego odtylcowo działa. Trudno ich winić
o to, że postrzegają wszystko w kategoriach tych przestarzałych smoków, od których roi się
na ich pozycjach.
Maiksyn zrobił chmurną minę. Sam zaczynał jako inżynier i nie zamierzał popełnić tego
błędu i wziąć rebelianckich inżynierów za idiotów.
- W każdym razie - podjął książę Eastshare bardziej ponurym tonem - zewnętrzne
umocnienia w ogóle się nie liczą. Za to wewnętrzny pas może nam nastręczyć problemów.
Sądzę, że postarają się przynajmniej obronić trzecią linię, która jednak nie utrzyma się długo.
Wtedy dotrzemy bezpośrednio do okopów i wdamy się w walkę wręcz, praktycznie jeden na
jednego. Jak tylko się przedrzemy dalej, znajdziemy się pod pierwotnymi fortyfikacjami,
ponieważ nie ma żadnej drogi prowadzącej dookoła. W przeciwieństwie do tego paskudztwa -
tak, zdaje się, to nazwałeś? - fort znajduje się we właściwym miejscu pod względem obrony.
Co gorsza, jego projektant znał się na rzeczy. Tak czy owak zepchniemy ich za mury, za
którymi już dawno powinni się znajdować!
- Nie da rady, wasza wysokość - zaoponował z szacunkiem Maiksyn. Kiedy książę
Eastshare uniósł pytająco brew, w odpowiedzi wzruszył ramionami. - Są poniekąd między
młotem i kowadłem. Jest ich za dużo, żeby się zmieścić za murami, i za mało, żeby utrzymać
umocnienia na zewnątrz. Jeśli jednak spróbują się schronić w forcie, zamienią się w sardynki
w słoju, do których będziemy mogli do woli strzelać z naszych dział kątowych i moździerzy.
Nie sądzę, aby im się to spodobało.
Książę Eastshare pokiwał wolno głową. Maiksyn dobrze gadał, aczkolwiek i tak trzeba się
było spodziewać nie lada starcia. Jeśli nie zabraknie czasu, swojej przydatności dowiodą
górnicy z Glacierheart, chociaż w takim wypadku być może zdąży i książę Harless z
posiłkami.
- Cóż, w takim razie chyba najlepiej będzie, jeśli ruszymy artylerię. Przekonajmy się, jak
bardzo im zależy na utrzymaniu drugiej linii. Gdyby udało nam się ich do tego zniechęcić,
dostaniemy się wyżej na wzgórze po wschodniej stronie fortu. - Uśmiechnął się słabo. -
Projektanci Fortu Tairys nie mieli pojęcia o przyszłych nowych modelach dział... i nawet
sobie nie wyobrażali, że ktoś zdoła zaciągnąć armaty tak wysoko. Nie mówiąc o donośności
kul, które powinny dolecieć do murów fortu. Chyba powinniśmy skorzystać z naszej
przewagi, zgodzisz się ze mną?
- Tak jest, wasza wysokość. Zgadzam się w całej rozciągłości.
- Myślę, że skorzystamy z szóstego dla ochrony armat. Jeden batalion powinien w
zupełności wystarczyć w obliczu tego, czym oni tam dysponują. Piąty poślemy przodem, a
trzy bataliony Lutayla będą stanowiły naszą rezerwę.
- Jak dla mnie może być. - Maiksyn pokiwał głową. - Aczkolwiek w rezerwie przyda się
też jedna czy dwie kampanie kawalerii młodego Tymynsa. - Charknął i splunął na ziemię. - O
Syngyltynie nie mam za wysokiego mniemania, ale chyba nawet ktoś taki jak on może się
spiąć w sobie, gdy zamknąć go w potrzasku.
- Otóż to - potwierdził książę Eastshare. - No, dobrze, zatem szczegóły zostawiam tobie,
Zhorj. Przekaż, proszę, pułkownikowi Makynowi, że poślę Lywysa do generała Wyllysa i że
chciałbym, aby jego strzelcy wyborowi przypilnowali, by dotarł na miejsce bezpiecznie.
Zanim będzie mógł wyruszyć, minie pewnie godzina czy dwie, ale skoro już się wycofali,
pozostawiając nam te urocze błotniste zbocza i ścieżki, chyba powinniśmy z nich zrobić jakiś
użytek. Z tego powodu chciałbym też, aby Lywys i jego ludzie mieli oko na ewentualne
semafory po drodze.
- Tak jest, wasza wysokość - powtórzył brygadier, co książę Eastshare skwitował
zadowolonym skinieniem głowy.
Makyn miał pod swoimi rozkazami pierwszą brygadę, a książę nigdy nie wyrywał wodzy
z rąk doskonale sobie radzącego podwładnego.
- W takim razie - powiedział głównodowodzący, ruszając w stronę wierzchowca po
błotnistej powierzchni ziemnych umocnień - do dzieła. Oczekuję raportu w ciągu kilku
godzin.
- Tak jest, wasza wysokość! Możesz na mnie liczyć, wasza wysokość.
- Wiem, Zhorj. - Książę Eastshare przystanął jeszcze, by obdarzyć podkomendnego
uśmiechem. - Po prostu lubię wydawać na głos rozkazy.
***
- Nie powinni byli się wycofać tak szybko! - warknął ojciec Naiklos. - Nie powinniśmy
byli spisać na straty zewnętrznych umocnień, bez choćby próby ich obrony! Po cóż w takim
razie poświęciliśmy tyle wysiłku na ich wzniesienie?
Siedział wraz z Lairaysem Walkyrem w gabinecie tego ostatniego, podczas gdy na
zewnątrz zapadały ciemności, i popijał napar, który kucharz obozowy zwał herbatą.
Czekolada skończyła się całe miesiące temu, a prawdziwa herbata wkrótce po tym, czyli
niedługo przed tym, zanim doszły ich słuchy o nadciągającej heretyckiej nawale. Napój, który
kucharz przyrządził w jej zastępstwie, był gorący, jednakże nic więcej dobrego nie dało się o
nim powiedzieć. Vahnhain podejrzewał, że został sporządzony bądź z przypalonych
okruchów, bądź ze zmielonych żołędzi - tak czy owak, nie zamierzał o to się dopytywać.
Walkyr pociągnął długi łyk „herbaty”, rozważając w duchu uwagę intendenta. Jakąś
częścią siebie zgadzał się z ojcem Naiklosem. Z drugiej strony popierał także Kyrbysha i
Zahmsyna - i podejrzewał, że to ta jego mądrzejsza część. Jednakże to Vahnhain był jego
duchowym przewodnikiem i głównym doradcą od pierwszego dnia powstania. Przynajmniej
więc zasługiwał na to, aby jego słowa zostały rozważone.
- W każdych innych okolicznościach zgodziłbym się z tobą, ojcze - odezwał się w końcu,
odstawiając filiżankę na spodeczek. Odkroił sobie plasterek sera z lekko tylko zapleśniałego
krążka stojącego na skraju blatu, pochodzącego jeszcze z zeszłej zimy i będącego na
ukończeniu, po czym oderwał grudkę chleba z wciąż gorącego bochenka leżącego obok. -
Okoliczności te jednak sprowadzałyby się do ataku z tylko jednej strony - dodał. - Mówiąc
szczerze, Kyrbysh ma rację. Gdyby razem z Zahmsynem został na miejscu i pozwolił
heretykom się zaatakować, w rezultacie mielibyśmy do czynienia z prawdziwą katastrofą.
- Ale mieli tam umocnienia i zasieki. - Vahnhain mówił mniej gniewnym głosem,
aczkolwiek wciąż był daleki od kapitulacji. - To wiele znaczy, Lairaysie!
- Wiele, ale nie wystarczająco dużo. - Walkyr włożył do ust ser i pieczywo i zaczął powoli
przeżuwać, po czym spłukał jedno i drugie kolejnym łykiem „herbaty”. Na koniec wzruszył
ramionami. - Heretycy mogliby wybierać, który odcinek zaatakować, ale Kyrbysh i Zahmsyn
musieliby bronić całej długości umocnień. Przez to nasi byliby rozstawieni tak rzadko, że
stosunek sił wyniósłby dwudziestu, a nawet trzydziestu ludzi na jednego. Nie wątpię, że
wszyscy walczyliby zaciekle, ale w obliczu takiej przewagi byliby bezradni. - Potrząsnął
głową. - Nie twierdzę, że mnie ucieszyła ich samodzielna decyzja o wycofaniu oddziałów, ale
nie mogę powiedzieć, aby to była zła decyzja. Skoro już o tym mowa, nie zamierzam
umieścić na drugiej linii niczego poza posterunkami.
Vahnhain wgapił się w niego i w odpowiedzi spotkał się z krzywym uśmiechem.
- Ojcze, Fort Tairys stoi tu, gdzie stoi, nie bez powodu. Dopóki pilnujemy drogi, nikt się
nie przemknie niezauważony. No, może przejdą zboczami jakieś grupki czy to pieszych, czy
konnych, bez względu na to, co Syngyltyn mówi o „niepokonanym terenie”. Na pewno
jednak nie przedostanie się tamtędy ani jeden wóz z zaopatrzeniem i ani jedna laweta. Ścieżki
są na to za wąskie. Tak więc w gruncie rzeczy liczy się tylko fort i umocnienia dookoła niego.
- Ale... Wybacz mi, Lairaysie, odnoszę jednak wrażenie, że już się zdecydowałeś na
taktykę wyłącznie obronną. Czy to nie najlepszy przepis na klęskę?
- Przepisem na klęskę byłoby wysyłanie żołnierzy w teren i kazanie im tam walczyć -
odpowiedział Walkyr stanowczo, niemalże ostro, co w obecności schueleryty zdarzało mu się
nieczęsto. - Heretycy mają karabiny i nowoczesne działa. Nasi ludzie mają broń skałkową,
arbalesty i piki. Chyba słyszałeś, co Dohlarianie uczynili w Forcie Sheldyn, a tu przecież
chodzi o Charisjan z ich przeklętymi odtylcowymi karabinami.
Vahnhain spuścił wzrok. Tyle było raportów, tyle opowieści przekazywanych z ust do ust,
a także za pomocą semaforów, że obecnie nie dało się odróżnić prawdy od fikcji, plotek i
wymysłów od rzeczywistości. Mimo wszystko nie ulegało kwestii, że Charisjanie posiadają
coś takiego jak ładowane odtylcowo karabiny, które były w stanie dosłownie ziać ogniem.
- Pomijając to wszystko, próba obrony drugiej linii byłaby niemal równie beznadziejna jak
próba obrony pierwszej linii. Nie mamy bowiem wystarczającej liczby ludzi, aby obsadzić
wszystkie stanowiska. Tak wyglądała prawda od samego początku, czy nam się to podoba,
czy nie, aczkolwiek nie z naszej winy. Dlatego każemy posterunkom pilnować, żeby heretycy
nie dostali się za te umocnienia, choć oczywiście wiem, że nasi ludzie „zwieją”, jak by to ujął
pułkownik Vahlverday, gdy tylko dojdzie do poważniejszego natarcia. Tak więc trzeba będzie
skoncentrować się na obronie naszych głównych pozycji, stojących heretykom kością w
gardle, aż do czasu nadejścia Armii Shiloh. Wtedy apostaci znajdujący się po zachodniej
stronie przełęczy będą mieli do wyboru uciekać albo zginąć. Książę Harless wejdzie w nich
jak nóż w masło, po czym rozprawi się z draniami siedzącymi po drugiej stronie. Jedyne, co
musimy zrobić, to utrzymać się do czasu nadejścia posiłków. Jeśli nam się to uda, wygramy.
Jeśli nam się nie uda, wygrają heretycy, a Matka Kościół i archaniołowie stracą Shiloh
pomimo wszystko. Takie to proste, jakkolwiek niehonorowe może się wydawać ograniczenie
do bronienia pozycji.
Vahnhain ponownie podniósł wzrok, żeby spojrzeć na protegowanego. Na widok jego
wyrazu twarzy, na widok pewności w jego oczach zrozumiał, że Walkyr ma jednak rację.
Wyczuł przy okazji także determinację generała, nowo odzyskany zapał. Zupełnie jakby
postanowienie skrystalizowało się w jego głowie. Duchowny wspomniał kapitana armii, który
dokonał zajęcia Fortu Tairys. Tamten kapitan też był pewny swego i z przekonaniem dążył do
realizacji zamierzonych celów. Również nie można mu było odmówić poświęcenia.
Vahnhain pomyślał teraz, że być może niepotrzebnie namawiał Walkyra do przyjęcia
awansu. W tamtym momencie wydawało się to nieuniknioną konsekwencją, obecnie jednak
nie był już taki pewien... Obowiązki wiążące się z nowym stanowiskiem, niepewność
wynikająca z sytuacji przy braku wiedzy, kiedy - jeśli w ogóle - nadciągną posiłki, wszystko
to przerastało nieco Walkyra. Podobnie jak drobiazgi natury administracyjnej, dotyczące
wyżywienia, zorganizowania i wyposażenia milicji, zapewnienia wsparcia dla lojalnych
partyzantów, nękania heretyków i generalnie zaprowadzenia czegoś na kształt porządku w
prowincji Shiloh...
Sprawy te mu ciążyły, ponieważ - czy chciał to przyznać, czy nie (przy czym zdaniem
Vahnhaina nie chciał tego zrobić, gdyż przyznanie się świadczyłoby o jego słabości) -
najzwyczajniej w świecie nie nadawał się do tej roli. Właśnie dlatego - zdał sobie nagle
sprawę duchowny - od początku nalegał na budowanie umocnień. Nie tylko po to, aby były
gotowe w momencie nadejścia Armii Shiloh, lecz przede wszystkim w celu zajęcia myśli i rąk
czymś, co rozumiał i w czym był dobry.
Tymczasem teraz nagle wszystkie te drobiazgi, wszystkie te troski zostały zepchnięte na
bok, zastąpione przez jeden wszechpotężny imperatyw. Raz jeszcze nadszedł czas, aby
walczyć lub ginąć wzorem rycerzy Boga, co Lairays Walkyr pojmował doskonale, w
przeciwieństwie do szczególików i strategii.
Heretycy pozbędą się go stąd, tylko wynosząc jego trupa, pomyślał znienacka ojciec
Naiklos. W gruncie rzeczy czegóż więcej może żądać od człowieka Kościół Matka albo sam
Bóg?
- Dobrze, Lairaysie - powiedział cicho duchowny. - Rozumiem. Masz moje słowo, że
podczas gdy ty będziesz starał się ze wszystkich sił utrzymać pozycje, ja zagadnę
archaniołów, żeby sprawdzić, czy można przyśpieszyć nadejście księcia Harless.

.XVI.
Malyktyn
Na trakcie Cheryk-Kharmych
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- Obawiam się, że jednak będę musiał mu przeszkodzić, sir Graimie - powiedział głucho
Rainos Ahlverez. - Przykro mi, że przerywam kolację, ale to coś naprawdę pilnego.
Graim Kyr zmierzył Ahlvereza spojrzeniem, pozwalając sobie na odrobinę pogardy w
oczach na widok przemokniętej i ubłoconej postaci. Ahlverez poczuł przemożną chęć, żeby
wyrżnąć napuszonego młodego barona Fyrnachu prosto w szczękę, po czym jeszcze poprawić
kopniakiem w nerki. A na dokładkę zmiażdżyć mu obcasem jabłko Adama, ewentualnie
zadowolić się solidnym kopnięciem w jądra. Nie, jednak wolałby zmiażdżyć jabłko Adama -
kopniak w jądra jest do przeżycia, jakąkolwiek sprawia satysfakcję kopiącemu. Prawdziwy
szlachcic z Desnairu rozważyłby raczej uczciwy pojedynek, ale Ahlverez przynajmniej w tym
momencie ani myślał traktować bydlaka z aż taką godnością.
- Jak już tłumaczyłem, sir Rainosie - odpowiedział baron Fyrnachu - mój wuj, to znaczy
jego dostojność - uśmiechnął się słabo - spożywa posiłek. Jak tylko...
Ton głosu Ahlvereza wzbogacił się o stalowe nutki.
- Dowodzę dohlarskim kontyngentem Armii Shiloh. Odpowiadam przed majestatem
Kościoła Matki oraz mojego króla, a nie przed tobą, mój panie. Jeśli nie rozmówię się z
księciem Harless w ciągu dwu minut, przed upływem dwunastu godzin, moi ludzie wraz ze
mną zawrócą do Thesmaru. Powodem takiego obrotu spraw będzie to, że okazałeś się zbyt
arogancki, zbyt uparty, zbyt głupi, żeby dopuścić mnie do jego dostojności w sprawie
niecierpiącej zwłoki. Dołożę też wszelkich starań, baronie, ażeby Inkwizycja zainteresowała
się, czemuż to sabotowałeś kampanię nakazaną przez Kościół Matkę. Jestem pewien, że
cesarz Mahrys zechce przedyskutować tę samą sprawę z twoim wujem.
To powiedziawszy, wyciągnął zegarek i go otworzył.
- Została ci minuta i pięćdziesiąt sekund, mój panie.
Młodzik gapił się na niego z twarzą najpierw pociemniałą z wściekłości, a następnie bladą
z przerażenia. Otworzył usta, żeby...
- Minuta czterdzieści sekund - rzucił Ahlverez tym samym obojętnym tonem. - Na twoim
miejscu nie zmarnowałbym ani sekundy na dalsze dywagacje ze mną, mój panie.
Młodzik zamknął usta z nieomal słyszalnym trzaśnięciem, po czym wyprysnął z
westybulu domu burmistrza w Malyktynie, który został zarekwirowany w imieniu księcia, jak
tylko awangarda dotarła do miasta. Drzwi huknęły za nim, po czym Ahlverez usłyszał u
swego boku głośny oddech. Podniósłszy wzrok znad tarczy zegarka, zobaczył kapitana
Lattymyra.
- Chciałeś coś powiedzieć, Lynkynie? - zapytał miłym tonem.
- Moje serce się raduje, panie. Ale zdajesz sobie chyba sprawę, że właśnie zyskałeś
zaprzysiężonego wroga?
- Pewnie tak - westchnął. - Nigdy wcześniej jednak nie spotkałem człowieka, którego
uważałbym za większego wroga. To, jak broni dostępu do swego drogiego wuja, kosztowało
tę armię jakieś pół tysiąca dezerterów, i to tylko odkąd opuściliśmy Thesmar, a według
mistrza Slaytyra - skinął na bardzo wysokiego, siwego, brązowookiego mężczyznę stojącego
za Dohlarianami i zachowującego przezornie milczenie - obaj do kupy wzięci mogą nas
jeszcze kosztować utratę Fortu Tairys. - Nozdrza mu się rozdęły. - Tak więc nie dziw się
memu brakowi cierpliwości.
Kapitan Lattymyr skinął głową, aczkolwiek na dnie jego oczu widać było pewną obawę.
Nie o siebie się jednak martwił. Wyprostował się dopiero na widok powracającego barona
Fyrnachu.
- Jego dostojność zechce cię przyjąć natychmiast, sir Rainosie - powiedział z okropną
wyniosłością, miotając z oczu sztylety zapowiadające zemstę.
- Dziękuję. - Ahlverez zatrzasnął zegarek i wystudiowanym ruchem odłożył go z
powrotem do kieszeni, po czym skinął głową na Lattymyra i Slaytyra.
- Chwileczkę, sir Rainosie. Nie mogę dopuścić przed oblicze jego dostojności nikogo
więcej - powiedział baron Fyrnachu z nieprzyjemnym uśmieszkiem.
Ahlverez patrzył na niego przez chwilę, po czym zajął miejsce na jednym z zydli
ustawionych dla gońców czekających na przekazanie wiadomości któremuś z podwładnych
księcia.
- Skoro nie możesz nas dopuścić przed oblicze jego dostojności, zaczekamy na niego tutaj
- powiedział twardo. - Przy czym, nie muszę chyba tego dodawać, limit czasu pozostaje ten
sam co przedtem. Wybór należy do ciebie, mój panie.
Młodzik wgapił się w niego, jedną ręką sięgając po sztylet, ale Ahlverez odpowiedział
tylko spokojnym jak u węża spojrzeniem i wyciągnął znowu zegarek. Kiedy zaczął go
otwierać, baron Fyrnachu poruszył nozdrzami. Jego normalnie urodziwa twarz w tym
konkretnym momencie jakby zbrzydła - z fioletową cerą mało kto prezentował się nadobnie.
Po chwili milczenia wykonał ruch głową.
- Zatem dobrze, sir Rainosie - wydusił z siebie, plując żółcią. - Zechciej wraz ze swymi...
towarzyszami pójść za mną.
- Oczywiście. - Ahlverez wstał i skinął na pozostałych dwóch mężczyzn. - Idziemy na
pokoje, panowie.
***
Książę Harless sprawiał wrażenie znacznie mniej wściekłego, niż Ahlverez się
spodziewał. Być może młody kretyn miał na tyle oleju w głowie, aby nie chwalić się
postawionym mu ultimatum. Jeśli istotnie tak było, okazał się krztynę mądrzejszy, niż zawsze
sądził Rainos. Aż trudno w to uwierzyć. Z drugiej strony doprawdy trudno być jeszcze
głupszym...
W rozjaśnionej blaskiem lampy jadalni było ciepło, w odróżnieniu od chłodnego i
wilgotnego dworu, z którego przybyła trójka gości. Płomienie trzaskały wesoło w kominku, a
przy stole zasiadał gospodarz ze świtą odzianą wedle najnowszej dworskiej mody.
Oczywiście wszyscy znaleźli czas i możliwości na gorącą kąpiel, mimo że żaden z ich
podwładnych nie mógł o sobie powiedzieć tego samego.
- Sir Rainosie... - Książę kiwnął mu na powitanie głową. Nie był to gest przesadnie suchy,
ale też nie do końca zapraszający. Sam książę nie podniósł się ze swego miejsca. Być może
jednak nie z tego powodu, że mu się przeszkadza w kolacji. Zważywszy na liczbę butelek
walających się na stole pomiędzy resztkami jedzenia zdolnymi nakarmić cały wygłodzony
oddział jego armii, bardzo możliwe, że najzwyczajniej w świecie nie był w stanie ustać na
nogach. - Jak rozumiem, wyniknęła jakaś pilna sprawa?
- Owszem, wasza dostojność.
Ahlverez złożył oficjalny ukłon przed księciem, ojcem Tymythym Vairdynem, hrabią
Hankey i hrabią Hennetu. Schuelerycki intendent miał zamglone spojrzenie, aczkolwiek dwaj
arystokraci wydawali się w miarę trzeźwi.
- Możemy się dowiedzieć, o co chodzi?
Książę mówił wolniej niż zazwyczaj, aczkolwiek język mu się nie plątał.
Ahlverez przywołał gestem wysokiego Siddarmarczyka, a kiedy ten postąpił do przodu,
powiedział:
- Wasza dostojność, to mistrz Zhapyth Slaytyr. Przybył prosto z prowincji Shiloh.
Wyraz twarzy księcia nie zmienił się ani na jotę. Po chwili jednak jego oczy zwęziły się w
szparki.
- Z prowincji Shiloh? - zapytał, a Ahlverez skinął głową.
- Jeden z moich oddziałów kawalerii przejął go w drodze do nas - powiedział, ignorując
świadomie błysk gniewu w oczach hrabiego Hennetu.
Dowódcy kawalerii księcia Harless nie podobała się ta jednostronna decyzja Ahlvereza,
żeby wysłać trzy regimenty własnej kawalerii, aby przyłączyły się do zwiadu osłaniającego
posuwającą się w ślimaczym tempie armię. Aczkolwiek niezbyt wiele mógł z tym fantem
zrobić, skoro sam wcześniej odrzucił wszelkie sugestie, by całą kawalerię skupić w jednej
formacji. Ahlverez nie zamierzał udawać, że jest niezadowolony z powodu decyzji hrabiego
Hennetu - w istocie uczynił tę sugestię w nadziei, że książę właśnie tak postąpi.
Ponieważ hrabia Hennetu go nie rozczarował, Ahlverez mógł teraz używać jazdy
dohlariańskiej wedle własnego uznania, a uznał, że trzeba wysłać kawalerzystów, w których
umiejętności zwiadowcze wierzył. A jeśli ci znajdą się na miejscu, kiedy oddziały desnairskie
będą się posilać w gospodarstwie jakiegoś wieśniaka, który nie uciekł w porę, tym lepiej.
Ahlverez nie miał wątpliwości, że jego ludzie wyniosą wszystko, co nie jest przyśrubowane
bądź przybite do podłogi - a nawet to, co jest przyśrubowane bądź przybite, pod warunkiem
że będą mieli dość czasu, aby to odrąbać - jednakże wiedział również, że nie dopuszczą oni
do żadnych ekscesów, poczynając od gwałtu, a kończąc na morderstwie, jakich ludzie księcia
Harless dopuszczali się aż zanadto często z powodu zadawnionej niechęci pomiędzy
mieszkańcami Desnairu i Republiki Siddarmarku. Był to jeszcze jeden powód, dla którego
hrabia Hennetu miał opory wobec tej decyzji, i to poważne. Dlatego hrabia postarał się o to,
aby Dohlarianie pod żadnym pozorem nie przynieśli mu wstydu, raportując coś, co przegapili.
Wielka szkoda.
- Naprawdę? - zapytał cicho książę Harless.
- Naprawdę - odpowiedział Ahlverez. - Przywozi wiadomość od generała Walkyra. Panie
Slaytyr?
Ubłocony, przemoczony Slaytyr sięgnął do steranej torby przy pasie i wyciągnął list.
Pieczęć na nim była zerwana.
Posłaniec zerknął na Ahlvereza, który po chwilowym namyśle skinął głową w stronę
księcia Harless. Na ten widok Slaytyr wręczył wiadomość księciu.
Podczas gdy książę Harless przechylał list do światła i mrużąc oczy, czytał jego treść, w
pomieszczeniu słychać było tylko szelest papieru i bębnienie deszczu o dach i szyby. Ani
czytanie nie należało do ulubionych rozrywek księcia, ani pismo Walkyra nie było zbyt
wyraźne, w związku z czym lektura szła mozolnie. W pewnym momencie jednak twarz
czytającego skrzywiła się w grymasie. Książę zaczął czytać szybciej, doszedł do ostatniej
linijki, po czym poderwał spojrzenie najpierw na Slaytyra, a potem na Ahlvereza, jakby ci
dwaj byli osobiście odpowiedzialni za treść wiadomości.
- Czy to prawda? - zapytał Siddarmarczyka ostrym tonem.
- Nie mam pojęcia, mój panie - odparł Slaytyr, rozciągając melodyjnie głoski, co było
charakterystyczne dla mieszkańców prowincji Shiloh. Posłaniec był w średnim wieku, ale
miał już siwe włosy, a jego oczy przybrały odcień błota. Musiał mu doskwierać reumatyzm,
ponieważ jego kostki palców były opuchnięte, a ramiona, pomimo znacznego wzrostu,
wydawały się zgarbione. Chodząc, lekko utykał na lewą nogę, a teraz ogólnie przedstawiał
sobą obraz nędzy i rozpaczy. Chociaż znajdował się na skraju wyczerpania, w jego głosie i
spojrzeniu nie było wahania. - Nie czytałem wiadomości. Generał Walkyr kazał mi ją
dostarczyć, no to dostarczyłem. Nie pytałem, co w niej napisał, a on mi tego nie powiedział.
Ahlverez poruszył wargami, widząc minę księcia, ale zaraz zacisnął je mocno.
- No dobrze - odezwał się znów książę Harless, przekazując list Yaidynowi - zapytam
inaczej. Ta wiadomość donosi, że heretycy oblegają Fort Tairys. - Hrabia Hennetu, hrabia
Hankey, a nawet baron Fyrmachu zesztywnieli jak jeden mąż. - Z tego, co wam wiadomo...
Slaytyr, zgadza się? - Siddarmarczyk przytaknął. - Z tego, co wam wiadomo, Slaytyr, czy to
prawda?
- Najprawdziwsza, mój panie - odparł Slaytyr głucho. - Mają tam zajeb... znaczy bardzo
dużą armię, z siłami rozstawionymi na obu krańcach przełęczy. Jak tu jechałem, to słyszałem
huk wystrzałów z ich armat.
- Heretyków jest ponoć dwadzieścia tysięcy - rzucił książę Harless, spoglądając przelotnie
na Ahlvereza, - Czy to też się zgadza?
- Trudno mi powiedzieć, mój panie. - Slaytyr, jak widać, nie bał się przyznać do własnej
niewiedzy. Ahlverez zauważył to i docenił. - Wiem tylko, że jedna część ich armii nadciągnęła
od strony kanału Branath, a druga nadeszła drogą od strony Maidynbergu. Widziałem ich
tabuny, jakem wyruszał przed siedmioma dniami. Gdyby chodziło o rogowaciznę albo
chociaż smoki, toby mi było łatwiej ich zliczyć. - Wzruszył ramionami. - Obawiam się, że
liczenie ludzi idzie mi niesporo, mój panie.
Siddarmarczycy od dawna nie mieli wśród siebie wielmożów i niespecjalnie szanowali
cudzych, a już zwłaszcza desnairskich. A już na pewno nie byli zainteresowani właściwym
sposobem zwracania się do nich. Nawet zwykłe „mój panie” było sporym ustępstwem ze
strony kogoś takiego jak Slaytyr. Na co dzień Ahlvereza to trochę irytowało, nie tym razem
jednak. Ba, czuł swego rodzaju satysfakcję, widząc, jak baron Fyrmachu puchnie ze złości,
kiedy posłaniec uchybia formom i protokołowi w szlachetnej obecności jego wuja. Jednakże
wieści przyniesione przez Slaytyra nie brzmiały w uszach Ahlvereza za ciekawie.
- Dlaczegóż to generał Walkyr posłał ciebie z tą wiadomością? - zapytał książę Harless,
gdy tylko nieco mniej wstawiony ojciec Tymythy przekazał list hrabiemu Hankey. - Zamiast
któregoś ze swoich ludzi?
- Nie powiedział mi dlaczego, mój panie, ale ja sądzę, iż to dlatego, że jego własna
kawaleria nie potrafi sobie trafić palcem do dupy, jeśli przychodzi do poruszania się w górach
- odparł ze wzruszeniem ramion Slaytyr. - Co do mnie, wychowałem się w górach. Znam je
jak własną kieszeń. Tak więc generał uznał pewnie, że mnie uda się przedostać, w
przeciwieństwie do nich. Szczególnie że wokół roiło się od żołnierzy w śmiesznych
kolorowych mundurach, którzy zdawali się znać na rzeczy, jeśli rozumiesz, co chcę przez to
powiedzieć, mój panie. Nawet ja musiałem na nich uważać. Raz czy dwa nieomal mnie
złapali.
Książę Harless zesztywniał na wieść, że heretycy istotnie znajdują się na zachód od Fortu
Tairys i że jest to zawodowa armia Charisu. Następnie przeniósł wzrok na hrabiów Hankey i
Hennetu, po czym z poszarzałą twarzą wydukał:
- Dziękuję wam... Slaytyr. Baron Fyrnachu znajdzie wam jakieś suche miejsce i coś do
zjedzenia. Zaczekacie na wypadek, gdybyśmy mieli do was jeszcze jakieś pytania.
Slaytyr skinął przyjaźnie głową, jeszcze wyraźniej okazując lekceważenie dla wszelkich
form w obecności wysoko urodzonych, po czym ruszył za sztywno wyprostowanym baronem
Fyrnachu, opuszczając jadalnię burmistrza. Książę Harless odprowadzał obydwu wzrokiem i
dopiero gdy zamknęły się za nimi drzwi, zaczerpnął głęboko tchu i wskazał puste miejsce
przy stole.
- Usiądź z nami, sir Rainosie. Wygląda na to, że słusznie zwróciłeś na to moją uwagę.
***
- Przepraszam, panie - odezwał się ostrożnie Lynkyn Lattymyr, kiedy jechali w deszczu,
który był raczej mżawką aniżeli ulewą akurat w tym momencie. Wszyscy trzej zmierzali po
spotkaniu na kwaterze księcia Harless z miasta do obozu armii dohlariańskiej i namiotu
Ahlvereza.
- Słucham, Lynkynie - odpowiedział uprzejmie Ahlverez, z którego tonu przebijała jednak
wyczuwalna dla zagadującego sztywność.
- Naprawdę bardzo przepraszam, panie - kapitan wyrzucał z siebie starannie dobrane
słowa; został wyrzucony ze spotkania gestem ręki ojca Tymytha, zapewne dlatego, aby nie
mógł roznosić plotek o stanie upojenia duchownych - ale mam wrażenie, że nie jesteś
szczególnie zadowolony z wyniku rozmowy z jego dostojnością.
- Ach, tak? - Ahlverez wzruszył ramionami. - Słuszne wrażenie odnosisz. Nie jestem
szczególnie zadowolony.
- Ale czy książę nie...?
- Nie, książę nie. - Ahlverez przerwał mu w pół zdania, co rzadko czynił. - Prosiłem,
błagałem, na Shan-wei, nawet zaklinałem, żeby mi pozwolił wysforować moje oddziały przed
jego armię. Odmówił. Ponieważ wojsko między nami a Fortem Tairys jest charisjańskie,
obawia się, że bez wsparcia Desnairu bylibyśmy zbytnio narażeni na ostrzał ich artylerii oraz
tych przeklętych karabinów. Bez wsparcia! - powtórzył z prychnięciem. - Bez jakiego
wsparcia, pytam.
Był tak wściekły, że pryskał wokoło kropelkami śliny. Lattymyr aż się musiał uchylić.
- Boli mnie to bardziej, niż możesz sobie wyobrazić, Lynkynie - kontynuował tymczasem
jego dowódca głosem ciężkim niczym ołów - ale powoli dochodzę do wniosku, że chyba
jestem winien przeprosiny hrabiemu Thirsku.
Lattymyr zamrugał ze zdziwienia, zaskoczony tą nagłą, nieoczekiwaną zmianą tematu, a
Ahlverez zaśmiał się gorzko, mimo że w tych ciemnościach nie mógł zobaczyć miny
podwładnego.
- Przypuszczam, że nie spodziewałeś się po mnie takich słów - ciągnął tylko nieznacznie
weselszym tonem - jednakże prawda jest taka, że mój kuzyn Faidel nie znał się na
żeglarstwie, za to był uparty jak demon. Przez wszystkie te lata winiłem hrabiego Thirsku -
doświadczonego żeglarza i człowieka, który powinien był wiedzieć, co robi - o to, że najpierw
odmówił mu rady, a potem zwalił na niego całą winę. Przecież powinien był uchronić Faidela
od popełnienia tylu błędów, prawda? Od tego był! Zresztą stracił swoją część floty po tym,
jak porzucił Faidela na pastwę losu, czyż nie?
Zamilkł na moment, po czym zaczerpnął głęboko tchu, co było słychać nawet wśród
plusku kopyt wyciąganych z błota.
- Obecnie wiem dokładnie, jak musiał się czuć hrabia - dodał niechętnie. - Dałem
najlepszą radę, na jaką mnie było stać, argumentowałem, aż posiniałem na twarzy z wysiłku,
zrobiłem wszystko z wyjątkiem padnięcia na kolana przed tym. aroganckim dupkiem z
Desnairu, ale równie dobrze mogłem sobie darować. Jeśli tak samo było z hrabią Thirsku i
Faidelem, a choć ciężko mi to przyznać, najprawdopodobniej to prawda, przez cały ten czas
winiłem o fiasko na Rafie Armagedonu niewłaściwego człowieka.
Zdumienie Lattymyra nie mogłoby być większe, nawet gdyby objawił im się w pełnej
chwale sam Langhorne. Jednakże instynkt podpowiadał mu, że lepiej niczego takiego nie
mówić głośno w tym momencie.
- Zatem co zamierza książę, mój panie? - zapytał bardzo ostrożnie.
- Zgadza się, że czas to pieniądz. I przyznaje, że wojsko porusza się z mniejszą niż
maksymalna prędkością, ponieważ hamuje nas zła pogoda.
Ironia w jego głosie była czytelna, a Lattymyr doskonale to rozumiał. Malyktyn leżał
prawie pięćset mil od Fortu Tairys. Przy dotychczasowym tempie marszu dotrą na miejsce za
pięć pięciodni. Podczas gdy same oddziały Ahlvereza byłyby w stanie pokonać tej dystans w
czasie krótszym niż trzy pięciodnie, nawet w tej pogodzie. Co więcej, już dawno by byli w
Forcie Tairys, gdyby odpowiednio wcześnie dostali wolną rękę.
- Jednakowoż w świetle sytuacji kryzysowej w Forcie Tairys - kontynuował Ahlverez -
nazajutrz wyruszy cała armia, ażeby móc wesprzeć generała Walkyra. Jego zdaniem zdołamy
zwiększyć prędkość o pięćdziesiąt procent.
Lattymyr zacisnął szczęki. Nawet w takim tempie dotarcie na miejsce zajęłoby im jeszcze
czternaście dni. I to jeśli przeklęci heretycy nie stanęliby im na drodze, na przykład pałace
wsie, wysadzając mosty czy strącając na trakt ścięte drzewa, kiedy już wkroczą w las
Kyplyngyr.
- Taka była, drogi Lynkynie - zakończył z ponurą miną dowódca - reakcja jego
dostojności. Jedyne, co zrobił, to wysłał do Walkyra wiadomość, że posiłki są w drodze.
Mistrz Slaytyr już nas opuścił.
- Mistrz Slaytyr? Sam? - Tym razem Lattymyr nie zapanował nad zdziwieniem. Pytanie
wyrwało mu się, zanim zdążył pomyśleć.
Ahlverez roześmiał się na to.
- Mistrz Slaytyr ominął heretyków i kawalerię tego durnia hrabiego Hennetu, niosąc
wiadomość generała Walkyra i to pokonując pięćset mil w mniej niż osiem dni. To chyba
zrozumiałe, że tylko on mógł zawiadomić obrońców o reakcji księcia Harless.
Lattymyr wpatrywał się w mówiącego w mroku, chwilowo pozbawiony zdolności
formowania słów. W pamięci bowiem wciąż miał ewidentne wycieńczenie mistrza Slaytyra.
Ahlverez skwitował to wzruszeniem ramion.
- Slaytyr nie oponował. Chyba poznał się na ludziach hrabiego Hennetu i uznał, że sam
ma największe szanse. Na co mu kawalerzyści, którzy z trudem trafiają ręką do własnego
tyłka? Z tego, co zdążyłem zobaczyć, myślę, że generalnie ma rację.
Lattymyr pokiwał wolno głową, po czym dalej już jechali w milczeniu.
***
Kilka mil na wschód Zhapyth Slaytyr galopował w przeciwnym kierunku na pożyczonym
koniu.
Jego włosy były mniej siwe niż jeszcze niedawno, a na twarzy w zadziwiającym tempie
pojawiał się zarost. Ramiona jakby mniej się garbiły, a opuchlizna na knykciach i plamy
wątrobowe na dłoniach zniknęły. W gruncie rzeczy ręce te wyglądały na znacznie silniejsze i
lepiej umięśnione niż wtedy, gdy dostarczały wiadomość od Lairaysa Walkyra sir Rainosowi
Ahlverezowi i księciu Harless.
Za pomocą SAPK-ów orientował się w najbliższej przestrzeni, pędząc co koń wyskoczy,
aby jak najszybciej pokonać jak największy dystans dzielący go od ściany kawalerii przed
wezwaniem skimmera. Nastąpi to za dwie bądź trzy godziny, jednakże nie miał to być czas
stracony. Posłaniec był bardzo z siebie zadowolony, a każdy, kto by go w tej chwili zobaczył,
dostrzegłby cień rozbawienia w jego oczach, które bynajmniej nie były już brązowe.
Ależ to była frajda patrzeć, jak Ahlverez naciera uszy temu idiocie! Nawet w wypadku
kogoś, kto nie jest Dohlarianinem. Zasianie niesnasek w obozie wroga nigdy nie zaszkodzi.
Mimo wszystko ciekaw jestem, jak książę Harless czy ten drań Yairdyn zareagowaliby, gdyby
wiedzieli, że znaleźli się w obecności „demona Athrawesa”. Wielka szkoda, że nie mogłem się
ujawnić. Ani że „Slaytyr” nie mógł ich poinformować o niespodziance, którą młody Raimahn
i jego górnicy sprezentują temu draniowi Walkyrowi.
Cóż, nie można mieć wszystkiego, skonstatował w duchu. Nie zamierzał też udawać, że
nie cieszył się z faktu, iż Walkyr nie zdołał pchnąć własnego posłańca do Armii Shiloh. To
niedopatrzenie pozwoliło mu na własne oczy zobaczyć reakcję księcia Harless.
Rzadko kiedy miewam bardziej udany dzień... ja, Merlin, i ja, Nimue, pomyślał radośnie,
po czym zaczął się rozglądać za dogodnym miejscem na lądowanie skimmera, który zabrałby
jego i jego wiernego wierzchowca.

.XVII.
Pałac arcybiskupi
Manchyr
Corisand

- No cóż - arcybiskup Maikel Staynair odwrócił się od okna z widokiem na plac


katedralny w Manchyrze i uśmiechnął się krzywo do swego gościa - muszę powiedzieć, że
zauważam różnicę w stosunku do mojego ostatniego tutaj pobytu, Klairmancie.
Na placu roiło się od ludzi, a w zatoce tłoczyły się charisjańskie statki kupieckie. Oddział
charisjańskich żołnierzy piechoty morskiej pełnił wartę przed budynkiem będącym niegdyś
siedzibą tutejszego wicekróla, a obecnie ambasadą Charisu, wkrótce zaś mającym zostać
kwaterą główną cesarskiego biura patentowego. Nad pałacem, naprzeciwko siedziby biskupa,
powiewał sztandar cesarstwa, a po jego obu stronach znajdowały się: pomarańczowa flaga
Corisandu i niebiesko-biała szachownica ze złotym krakenem, czyli symbol Charisu.
- Sporo się od wtedy zmieniło, eminencjo - zgodził się Klairmant Gairlyng. Arcybiskup
Corisandu zdążył stanąć u boku wizytującego hierarchy i wyjrzeć melancholijnie na
rozjaśniony słońcem plac. - Pamiętam dyskusję toczoną w tymże pałacu z biskupem
Zheraldem. Na temat spraw, w które wierzyłem i które podejrzewałem. - Potrząsnął głową. -
Wiele z tego, w co wierzyłem, znalazło potwierdzenie, ku mojej wielkiej radości. - Odwrócił
głowę, aby spojrzeć na Staynaira. - Niestety również potwierdziło się to, co podejrzewałem...
ku memu wielkiemu smutkowi.
- Clyntahn? - zapytał cicho Staynair.
Gairlyng odpowiedział potakującym skinieniem.
- Clyntahn i reszta. - Mówił nawet ciszej od wizytującego hierarchy. - Jak tylko się
dowiedziałem, że zlecił zabójstwo Irys i Daivyna, natychmiast zrozumiałem, kto zlecił
skrytobójczy zamach na księcia Hektora. Wtedy spotkałem się z tobą, cesarzem Caylebem,
cesarzową Sharleyan oraz, skoro już o tym mowa, z seijinem Merlinem. Nawet jeśli
powątpiewałem w dowody hrabiego Corisu, przekonała mnie wersja Świątyni na temat
wydarzeń w Delferahku. Ludzie, z którymi rozmawiałem, nigdy by nie popełnili czynów, o
które zostali oskarżeni. Natomiast potwierdzeniem tego, że tak zwana Grupa Czworga
współuczestniczyła w zbrodniach popełnianych w imię Kościoła Matki, był fakt milczenia
wszystkich jej członków w sprawie kłamstw przez nią rozsiewanych. Tak więc nie miałem
wyjścia, musiałem przejść na stronę reformistów, a także wysłać powierzonych mojej opiece
wiernych na wojnę przeciwko Kościołowi Boga Oczekiwanego, ażeby ocalić ich dusze przed
złem sianym przez tenże Kościół.
- Wybacz, że to powiem - wtrącił łagodnym tonem Staynair - ale ty zawsze byłeś w głębi
ducha reformistą. Koniec końców zaś co bardziej się liczy: Kościół czy Bóg?
- Zawsze nauczaliśmy i słyszeliśmy od naszych nauczycieli, że nie ma między nimi
różnicy - odparł Gairlyng, ponownie wyglądając za okno.
- Zarazem zawsze wiedzieliśmy, że bez względu na początki Kościoła Matki jest on
zarządzany przez śmiertelników. - Staynair położył lekko dłoń na ramieniu młodszego odeń
mężczyzny. - A śmiertelnicy są omylni, przyjacielu. Nawet ci najlepsi z nas. Zatem i każda
inna instytucja, nawet najbardziej święta, lecz znajdująca się w rękach zwykłych ludzi, może
się mylić.
- Ale to sam Langhorne wyznaczył Kościół Matkę na narzędzie w rękach Boga i uczynił
wielkiego wikariusza Jego nieomylnym głosem - skontrował Gairlyng zmartwionym głosem.
- Nie. - Staynair go poprawił tym samym łagodnym tonem. - Langhorne ogłosił
nieomylnym Pismo i ogłosił wielkiego wikariusza również nieomylnym, póki przemawia z
tronu Langhorne’a w zgodzie ze słowem Pisma oraz wolą Boga. To istotna różnica, wiesz. W
zgodzie ze słowem Pisma oraz wolą Boga - powtórzył dobitnie. - W Piśmie bowiem napisano,
że nawet archaniołowie mogą się mylić i że nawet oni mogą ulec zepsuciu i korupcji. A skoro
nawet oni są podatni na własne żądze, które przedkładają ponad pragnienia Boga Jedynego,
chyba nic dziwnego, że na manowce może zejść przeciętny śmiertelnik, choćby i był wielkim
wikariuszem. Nie mówiąc o tych, którzy go kontrolują... Wówczas taki wielki wikariusz z
pewnością nie wyraża woli bożej.
- Wiem. Znam też za dobrze historię Kościoła Matki, aby nie wiedzieć, że nieraz w
przeszłości Kościół przemawiał głosem, który pozostawał w... niezgodzie. O ile jednak
zawsze uważałem, że człowiek może zbłądzić, o tyle byłem przekonany, że Kościół Matka
utrzyma wiecznie kurs dzięki pewnej ręce Boga Jedynego, który w razie potrzeby dotknie
steru i przywróci właściwy kurs wbrew najsilniejszym wiatrom.
- Bardzo możliwe, że w obecnej chwili właśnie z czymś takim mamy do czynienia -
powiedział Staynair. - Niewykluczone bowiem, że boski plan obejmuje nawet więcej, niż
ujęto w Piśmie. - Gairlyng ponownie zwrócił spojrzenie na hierarchę, który w odpowiedzi
obdarzył go uśmiechem. - Nie przynoszę żadnych wielkich nowin, Klairmancie. Ani też nie
nakłaniam cię, byśmy się udali do katedry i ogłosili jakąś wymyślną herezję tylko po to, aby
usatysfakcjonować Clyntahna. Ale wiesz, Bóg naprawdę jest wszechwiedzący i
wszechmocny, w przeciwieństwie do nas. Mam nad tobą przewagę lat i doświadczenia, a na
przestrzeni swego życia uświadomiłem sobie w bólach, że Bóg nigdy nie przestaje odsłaniać
się przed nami. Możemy zamknąć oczy, możemy zamknąć uszy. Możemy udawać, że zamilkł
i milczy od wieków, przemawiając wyłącznie poprzez Pismo i zaprzestawszy rycia swych
słów w naszych sercach. Możemy to wszystko zrobić, ale musimy mieć świadomość jednego:
to kłamstwo. Być może nie wszyscy jesteśmy pojętnymi uczniami, ale to nie znaczy, że On
nie jest dobrym nauczycielem. Nie zapominajmy jednak, że odwracając się od Jego nauk,
odwracamy się od Niego. A to, mój drogi Klairmancie, nie tylko nasza osobista tragedia, ale i
wielki grzech przeciw Stwórcy. Nasze ograniczenia sprawiają, że nie jesteśmy w stanie w
pełni Go pojąć, że musimy go zamykać w ramach, które rozumiemy naszymi śmiertelnymi
móżdżkami. Nawet to jednak, że nie w pełni rozumiemy Boga, nie zmniejsza Jego wielkości i
chwały, którą przynajmniej przeczuwamy. Być może to, co dzieje się obecnie na świecie, być
może schizma, która podzieliła Kościół na Schronieniu, to przejaw czegoś więcej niż tylko
ludzkiej słabości i zepsucia, Być może Bóg Jedyny wybrał właśnie ten moment w historii, aby
spisać swoją wolę płomiennymi zgłoskami i dać nam ostateczną lekcję prawdy.
Po tych słowach zapadła cisza, przerywana tylko odgłosami dobiegającymi z ulic stolicy
Corisandu przez otwarte okno. Milczenie przeciągało się, aż w końcu Gairlyng zaczerpnął
głęboko tchu.
- Pewnie masz rację. - Głos miał cichy, ale stanowczy, a spojrzenie opanowane, kiedy
skrzyżował je ze spojrzeniem Staynaira. - Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale chyba
największym grzechem, jaki człowiek może popełnić przeciwko swemu Stwórcy, to
próbować Mu powiedzieć, czym może, czym zaś nie może być, co może, czego zaś nie może
uczynić. Lubimy myśleć, że gdybyśmy żyli w czasach Wojny Upadłych, stanęlibyśmy
tłumnie po stronie Światła w poczuciu dobrze pojmowanego obowiązku. Że nikt nigdy by nas
nie zwiódł na manowce. Mimo jednak że chcemy w to wierzyć, obawiam się, że bardzo
nieliczni z nas potrafią przejrzeć zamiary Boga i dostrzec w nich to, czym są w istocie. Zatem
bardzo możliwe, że żyjemy w ciekawych czasach, tylko skąd mamy to wiedzieć?
- Wiemy to, nasłuchując nie uszami, lecz tym... - Staynair położył rozczapierzoną dłoń na
piersi Gairlynga. - Wiemy to, podejmując najlepsze możliwe decyzje w kwestiach, które
przed nami stawia, i ufnie dając mu się prowadzić... Każde boże stworzenie musi dokonywać
wyborów co dnia. Nawet my, choć nosimy arcybiskupie czepce i pierścienie, niczym się nie
różnimy od zwykłych ludzi.
Z uśmiechem przeniósł znów rękę na ramię młodszego od siebie mężczyzny, delikatnie
nim potrząsając.
- Jeśli wziąć pod uwagę naszych wiernych, my dwaj zaliczamy się do najpotężniejszych
osób na Schronieniu. Ale czy tak się czujesz, otwierając przed nimi serce w kaplicy? Nie
wydaje mi się... Myślę też, że doskonale wiesz, jakich wyborów i decyzji oczekuje od nas
Bóg.
- Chyba tak. - Gairlyng nakrył dłoń hierarchy własną, równocześnie spoglądając na niego
miękkim wzrokiem. - Chyba tylko potrzebowałem, abyś mi o tym przypomniał.
- A mnie się wydaje, że radziłeś sobie świetnie i beze mnie. - W oczach Staynaira błysnęły
ogniki rozbawienia, aczkolwiek gdzieś na dnie czaił się też smutek. Nie wiem jak ty, ale ja
czasami żałuję, że nie mam mniej decyzji do podjęcia. A także - rozbawienie całkiem
zniknęło z jego spojrzenia - że to, co zdecyduję, nie dotyczy wyłącznie mnie zamiast
milionów innych ludzi, bożych dzieci, tych już żyjących i jeszcze nienarodzonych. Niestety
nasz Pan bywa namolny. Nie jest to Jego najlepsza cecha, no, ale cóż.
- Tak, wiem coś o tym. - Gairlyng roześmiał się cicho i uścisnął przelotnie dłoń hierarchy.
- Jednakże ty zdajesz sobie doskonale radzić, eminencjo. Jakiś głosik w głębi mojej głowy - i
w głębi mojego serca - usilnie mnie namawia, abym poszedł w twoje ślady. Nie sądzę, abym
miał w sobie tę samą iskrę, którą Bóg obdarzył ciebie, każąc ci zasuwać z zapaloną latarnią i
wyznaczać nam drogę, ale gdziekolwiek skierujesz swoje kroki, możesz liczyć na to, że będę
osłaniał ci plecy.

.XVIII.
Fort Tairys
Shiloh
Republika Siddarmarku

Deszcz znowu przybierał na sile.


Sieczone wiatrem krople spadały całymi stadami, niczym maleńkie lodowate kopytka
uderzające w odsłoniętą skórę, jednakże to zdawało się nie przeszkadzać przeklętym
heretykom, jak zauważył generał Lairays Walkyr, przysłuchując się wybuchającym pociskom.
Zarówno on sam, jak i reszta dowództwa została otoczona przez siły heretyków:
Siddarmarczycy nadciągnęli od północy z przełęczy Ohadlyn, a Charisjanie od południa.
Generał był przekonany, że ich piechota zdążyła już połączyć siły, przechodząc wąskimi
górskimi ścieżkami. A to dzięki przewodnikom w postaci miejscowych apostatów, którzy
nienawidzili wiernych i tylko czekali na sposobny moment, aby się na nich zemścić.
Tak, to oczywiste, że ich oddziały piechoty się połączyły, pomyślał z goryczą. Mają w
górach pieprzoną artylerię! Rozumie się samo przez się, że ustawili piechotę tam, gdzie im się
podoba!
Dowiedział się w najbardziej brutalny sposób, że wszystkie opowieści o nowych
karabinach Charisjan są bardziej niż prawdziwe, ale jak dotąd nie miał pojęcia, czym mogą
być wspomniane w raportach działa kątowe. Nie umiał sobie nawet wyobrazić, jak wyglądają
i do czego służą. Teraz, niestety, pojmował to aż nazbyt dobrze. Najcięższe działa kątowe
były morderczą bronią, zasypywały teren fortu potężnymi pociskami odpalanymi z
oddalonych o całe mile wzgórz. Każda eksplozja wyrywała ogromny krater za liniami
umocnień, a to, co robiły z murami, przechodziło ludzkie pojęcie. Jednakże te małe przenośne
draństwa były jeszcze gorsze. Charisjanie mieli ich całe mnóstwo, przerzucali je poza tym z
miejsca na miejsce, przez co jego ludzie nie mogli przewidzieć, z którego kierunku i na jakim
odcinku posypie się na nich grad szrapneli.
No i te ich rakiety, pomyślał, przeczesując zaczerwienionymi oczami deszczowe
ciemności. Miał nadzieję, że uda się chociaż przeprowadzić najpotrzebniejsze naprawy pod
osłoną mroku, ale heretycy szybko pozbawili go złudzeń. Nie miał pojęcia, jak nazwać
draństwo szybujące po nocnym niebie, wiszące pod czymś, co wyglądało jak wielki parasol,
jednakże wynoszone w niebo rakiety bezlitośnie rozświetlały ciemności - przeklinał je więc
tak czy owak. Jego ludzie twierdzili, że to słynne świece Shan-wei, ale jego zdaniem nie było
w nich niczego nadnaturalnego - ani demonicznego - tak samo jak w karabinach czy
eksplodujących pociskach, których używali heretycy. Z drugiej jednak strony miały piekielne
właściwości, a kimże on był, żeby wiedzieć, czy wynalazki te nie naruszały któregoś z
Zakazów?
Jakkolwiek byłyby doskonałe, i tak nie miały szans zastąpić światła dziennego, a tylko
przy nim snajperzy wroga mieli używanie. I choćby dlatego mógł przypuszczać, że nie ma w
nich niczego demonicznego. Gdyby były dziełem Shan-wei albo jej sługusa Proctora,
robiłoby się jasno jak za dnia. Tyle że - choć strzelcy nie mogli sobie poszaleć przy tym
blasku - ta piekielna artyleria nie miała z tym najmniejszego problemu. Mimo że brak jej było
precyzji snajperów, nadrabiała polem rażenia, zasypując oddziały inżynieryjne lawiną ognia i
szrapneli, gdy tylko na niebie pojawiały się świece Shan-wei.
Jego ludzie byli wierni Bogu i Kościołowi Matce, jak każdy prawy mieszkaniec
Schronienia, ale i w ich serca zakradły się rozpacz i zwątpienie, gdy nastał czwarty dzień
takich bombardowań i musieli kryć się za murami albo w pośpiesznie wykopanych jamach.
Stracił w ostrzale ponad dwa tysiące ludzi, a to był dopiero początek. Jego podwładni też
zdawali sobie z tego sprawę i nawet najzagorzalsi z nich zaczynali tchórzyć w obliczu pewnej
śmierci.
Mimo to była jednak niewielka różnica pomiędzy zwątpieniem a rezygnacją. Ci
przemoknięci, brudni, zmarznięci ludzie kulili się na swoich stanowiskach, wiedząc, że muszą
wytrwać, dopóki nie nadejdzie odsiecz. Że muszą bronić fortu do nadejścia Armii Shiloh. I
będą walczyć, póki starczy im sił - co nastąpi, niestety, już wkrótce - i wtedy oddadzą życie za
swojego Boga i archaniołów, wiedząc, że cokolwiek heretycy uczynią z ich śmiertelnymi
powłokami, nie będzie miało już najmniejszego znaczenia.
***
Książę Eastshare stał na szczycie wzgórz po wschodniej stronie przełęczy Ohaldyn,
opatulony zmoczoną peleryną, wydychając gęste kłęby pary z ust, gdy podnosił lornetkę do
oczu. W tym momencie nad Fortem Tairys pojawiły się trzy nowe flary. Książę poczuł
ogromną wdzięczność dla człowieka, którego nigdy w życiu nie spotkał, a który znalazł
sposób na rozświetlenie mroków nocy. Pomyślał nawet, że powinien wpaść do Tellesbergu,
gdy już wróci z tej wojny, i osobiście uścisnąć dłoń baronowi Morskiego Szczytu. A potem
uszczknąć jeszcze godzinkę i wyrazić wdzięczność sir Ehdwyrdowi Howsmynowi za
pozostałe cuda techniki produkowane w Delthaku.
Nieco poniżej niego stała bateria składająca się z ośmiu czterocalowych gwintowanych
kątówek, która zasypywała cel nieustannym gradem pocisków z metronomiczną precyzją.
Rozbłyski wydobywające się z ich luf były ogromne i wyglądały naprawdę niesamowicie w
tym mroku i deszczu. Równie wielkie wrażenie sprawiały ich pociski - przeciwpancerne, jak
nazwano je w Delthaku - które kruszyły mury fortu z przerażającą mocą. Lufy tych armat
były węższe o pół cala od klasycznych gładkolufowych dwunastofuntówek, ale wystrzeliwane
pociski ważyły po dwadzieścia osiem funtów, a każdy był wypełniony do reszty czarnym
prochem. Wchodziły w mury jak w masło, tworząc w nich wielkie dziury, a sześciocalowe
kątówki były od nich jeszcze potężniejsze. Ich pociski osiągały wagę sześćdziesięciu ośmiu
funtów i zawierały ponad jedenaście funtów materiałów wybuchowych. To wystarczało, by
przebić każdą osłonę, jaką oferował ten fort, więc podobne do erupcji wulkanów wybuchy
roznosiły na strzępy kolejne wypełnione gruzem mury.
Niestety były za to znacznie mniej skuteczne w przypadku ostrzeliwania umocnień
ziemnych. Ubita ziemia absorbowała większą część energii wybuchu i o wiele łatwiej było
naprawić poczynione w niej wyrwy. Ale i na to jest rada, pocieszył się w myślach,
spoglądając na dymiące w oddali ruiny. Choć czterocalowym działom brakowało mocy,
nadrabiały celnością. Jego najlepsi artylerzyści mogli trafić cel o boku sześciu stóp z
odległości dwóch tysięcy jardów, a wystrzeliwane przez nich pociski dolatywały nawet na
cztery tysiące jardów. Czytał już raporty o nowych, jeszcze lepszych modelach armat, które
zaczęto produkować w zakładach Howsmyna, i już nie mógł się doczekać, kiedy jego chłopcy
dostaną je w swoje ręce. Te jednak, którymi dysponował, wystarczały mu w zupełności do
wykonania zadania.
***
- Nie chcę słyszeć, że dzisiejszej nocy znowu ktoś zrobił coś głupiego, Sailysie.
Zrozumiano? - Pułkownik Byrk Raimahn spojrzał podwładnemu prosto w oczy. - Masz to
przekazać chłopakom Laimuyla.
- Tak jest. Uczynię to. Nie pierwszy raz zresztą - odparł ze spokojem major Sailys
Trahskhat. - Obiecałem mu, że zrobię z nimi co trzeba.
- Mam nadzieję, że będziesz z nim bardziej stanowczy niż z arcybiskupem Zhasynem -
mruknął wciąż poirytowany Raimahn.
Trahskhat stłumił chęć bolesnego jęknięcia, na jakie zasługiwała ta uwaga, dzięki czemu
napięcie na twarzy pułkownika nieco zelżało. Kąciki ust drgnęły nieznacznie, choć przy tak
złej pogodzie nie musiało to nic znaczyć.
- Wiem, że zrobią co w ich mocy, Sailysie. - Poklepał majora po ramieniu. - Po prostu nie
chcę ich tracić niepotrzebnie. Miej więc na nich oko, proszę.
- Możesz na to liczyć, mój panie - zapewnił go Trahskhat.
- W takim razie ruszaj.
Major potaknął raz jeszcze, zasalutował w sposób, który dla nich obu przestał być
nienaturalny, i zniknął w ulewie.
Raimahn obserwował go przez chwilę, a potem znów pochylił się nad mapą osłoniętą -
prawie - przed wiatrem i zacinającym deszczem. Zadrżał z chłodu i natychmiast się za to
zganił. Po ubiegłorocznej zimie klimat tej prowincji wydawał się wręcz kojący, nawet gdy
padało. Jego ludzie od czasu minięcia Fortu Świętej Klair zaczęli nawet dowcipkować: „I to
ma być niby zima?”.
Można zabrać chłopaka z Charisu, ale Charisu z niego nijak nie da się zabrać, pomyślał,
podkręcając nieco knot latarni. Jego pozycja była niewidoczna dla ludzi znajdujących się na
umocnieniach, ponieważ została osłonięta od strony trzeciego pasa okopów otaczających fort.
Jego nos - nie bez oporów - zdążył przywyknąć do odrażającego odoru, który wisiał nad
tym miejscem. Żaden deszcz nie zdoła go chyba zmyć. Dlaczego dowódca lojalistów z takim
uporem każe bronić tych okopów? Pozostałe dwa kręgi zajęto bez jednego wystrzału,
ponieważ rozsądek zatriumfował nad fanatyzmem, ale trzeci bronił się wciąż zacięcie, co
kosztowało obrońców utratę niemal tysiąca zabitych, rannych i wziętych do niewoli. Głównie
zabitych, poprawił się w myślach Raimahn, chociaż jego oddziały, składające się z Charisjan,
brały do niewoli każdego, kto się poddawał. Lojaliści nie mieliby tyle szczęścia, gdyby
chodziło o chłopaków z Glacierheart. To go niepokoiło. Ale większy niepokój czuł z powodu
tego, że po ostatniej zimie przestał mieć aż takie wyrzuty sumienia.
Wyprostował plecy i nabił powoli cybuch fajki, której nie palił, zanim znalazł się
pomiędzy zaśnieżonymi szczytami Glacierheart. Większość mieszkańców tamtejszych okolic
paliła tytoń, więc i on nabrał tego nawyku, po części dlatego, że przeistaczał się z wolna z
charisjańskiego robotnika w prawdziwego dowódcę siddarmarckiej milicji. Poza tym, co
uzmysłowił sobie, zapalając zapałkę, dym tytoniowy maskował smród śmierci.
Upewnił się, że fajka pali się jak trzeba, potem zgasił zapałkę i powrócił do studiowania
mapy, mrużąc powieki z powodu gryzącego dymu, który porywisty wiatr kierował prosto w
jego oczy. Gdzieś tam na zewnątrz górnicy majora Laimuyla Styvyrta z czwartej kompanii
pierwszego ochotniczego regimentu Glacierheart przedzierali się przez ulewę i błoto,
obładowani kilofami, łopatami i baryłkami prochu, a trzecia kompania majora Zhaikyba
Mahclyntahka osłaniała ich gotowymi do strzału karabinami i moździerzami. Jeśli wszystko
pójdzie dobrze, chłopcy z trzeciej kompanii nie będą musieli nic robić, tylko siedzieć tam i
moknąć. Jeśli artyleria ostrzeliwująca pozycje lojalistów wykona zadanie, obrońcy będą zbyt
zajęci ratowaniem własnego życia, by wystawiać głowy poza prowizoryczne schrony, i nie
usłyszą ani nie zauważą ludzi pracujących u stóp ich fortyfikacji.
To wydawało się niemal niemożliwe, ponieważ ani Charisjanie, ani nawet Siddarmarczycy
nie dopuściliby do takiej sytuacji, lecz obrońcy fortu po sześciu dniach nieustannego ostrzału
przestali być tak spostrzegawczy. A poprzedniej nocy i wcześniej nic podobnego nie miało
przecież miejsca?
Szczerze powiedziawszy, działo się tam sporo, choć żaden z wrogów niczego nie
zauważył. Dwie noce temu pierwsza kompania Zherylda Mahkdugyla zabrała łopaty, a druga,
dowodzona przez Lareka Satyrfylda, osłaniała jej działania. Minionej nocy chłopcy
Mahkdughyla kopali dalej, a pilnowali ich żołnierze Mahclyntahka. A gdy czwarta kompania
zakończy dzisiejsze prace, będzie można zameldować księciu, że pierwszy ochotniczy
regiment wykonał powierzone mu zadanie,
Młody pułkownik poczuł się znacznie dojrzalej, uśmiechając się i pykając fajkę. A był to
wyjątkowo lodowaty uśmiech.
***
- Wasza łaskawość, pułkownik Raimahn prosił, by przekazać, że ładunki zostały
podłożone - zameldował Traimynt. Książę oderwał wzrok od spartańskiego śniadania i
spojrzał na szczerzącego się szefa sztabu. - Wątpię, aby podobało im się kopanie w deszczu,
ale koniec końców dopięli swego, wasza łaskawość.
Pułkownik ma rację, stwierdził książę, upijając kolejny łyk gorącej, posłodzonej owsianki.
Kapral Chalkyr nieustannie próbował urozmaicić jego menu o potrawy godne szlacheckiego
podniebienia, ale w cesarskiej armii skłaniano się bardziej ku racjom żywnościowym niż w
wojskach Chisholmu. Zrównywanie statusu oficerów i żołnierzy nie byłoby bardzo
rozważnym krokiem, ale tu chodziło o coś zupełnie innego. Każdy oficer podczas działań
polowych jadł to samo co jego podwładni, dzięki czemu dbał, by kwatermistrzowie korpusu
karmili wszystkich jak najlepiej się dało. Nie mówiąc już o tym, że taka solidarność odbijała
się dobrze na morale oddziałów.
W tym momencie jednak książę Eastshare skupiał całą uwagę na ludziach Byrka
Raimahna, a nie na swoim posiłku. Górnicy z Glacierheart spisali się znakomicie jak na takie
warunki pogodowe, lecz tego akurat się po nich spodziewał. Niepokoiło go tylko jedno.
Raimahn poprosił w imieniu swoich podwładnych, by pozwolono im iść w pierwszym
szeregu, gdy umocnienia zostaną wysadzone.
Pomimo ogromnej determinacji tym ludziom daleko jeszcze było do regularnego wojska.
Książę wiedział, że nieuczciwością byłoby oczekiwać od nich takiej samej dyscypliny jak od
przeszkolonych żołnierzy, ale to, u licha, była wojna. A wojna to zabici, ranni, krew i pot.
Trzeba było zadbać, by ponosić jak najmniejsze straty. A ochotnicy ginęliby jak muchy na
pierwszej linii, a już na pewno częściej niż żołnierze z charisjańskich regimentów.
Zdawał sobie sprawę także z tego, że zdyscyplinowani górnicy mogliby wyjść z tego w
lepszym stanie, niż przypuszczał. Większość z nich przeszła bowiem mordercze szkolenie,
pozwalające im poznać zasady pola walki. Byli weteranami w każdym tego słowa znaczeniu
bez względu na to, ile czasu spędzili na musztrze. Nie mówiąc już o tym, że znali się na
materiałach wybuchowych lepiej niż cała reszta jego ludzi. Chętnie sięgali po granaty ręczne,
nie wątpił więc, że zrobią z nich użytek, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Ta myśl naprowadziła go na prawdziwe powody wahania.
Górnicy mieli zbyt wiele rachunków do wyrównania z takimi ludźmi jak ci, którzy bronili
Fortu Tairys. Jeśli da im wolną rękę i puści w pierwszej fali, żaden z nich nie będzie
zainteresowany braniem jeńców. A to oznaczałoby złamanie rozkazu cesarza o
minimalizowaniu okrucieństw popełnianych na polu walki. Z drugiej jednak strony...
Mieliśmy wystarczająco wiele okazji, by sprawdzić, jak racjonalnie postępują Walkyr i ten
jego klecha. W czasie tego ataku równie wiele będzie zależało od zachowania wroga. Takie są
przecież prawidła wojny.
Uśmiechał się przez moment - a minę miał przy tym podobną jak Byrk Raimahn - a potem
nabrał pełną łyżkę owsianki.
***
- Jest sygnał! - zawołał sierżant.
- Czas grać pobudkę, Sailysie. Czyń honory, proszę - rzucił Raimahn, przyjąwszy
meldunek.
- Ludzie woleliby, abyś ty to zrobił - odparł Trahskhat. Pułkownik posłał majorowi
zdziwione spojrzenie, ale tamten wyglądał na śmiertelnie poważnego. - Chłopcy wiedzą, kto
nas doprowadził aż tutaj. I myślą sobie, że jesteś naszym talizmanem. Nie powinniśmy psuć
im tej zabawy w ostatniej chwili, nieprawdaż?
Raimahn parsknął, próbując ukryć się za maską opryskliwości, zaraz jednak podszedł do
przemoczonej deszczem drewnianej skrzyni. W jednym z jej boków znajdował się żelazny
pierścień, założony na koniec nasmołowanego sznurka, który wystawał z miedzianej rury.
Pochylił się, wsunął palce w krążek metalu i zaczerpnął bardzo głęboko tchu.
- Uwaga, odpalam! - zawołał, pociągając mocno.
Tarcie zapaliło proch sprasowany wewnątrz owiniętego nasmołowanym materiałem lontu.
Gazy, nie mogąc wydostać się do atmosfery, przyśpieszały proces spalania, tak więc płomień
sunął po loncie z zawrotną prędkością trzystu stóp na sekundę.
Nikt nie wiedział, co zaraz nastąpi, ponieważ lont ukryto w błotnistej ziemi. Eksplozja
ładunków wkopanych w przedpiersie szańców była więc dla obrońców kompletnym
zaskoczeniem.
***
Lairays Walkyr zasiadał właśnie do skromnego śniadania z Naiklosem Vahnhainem.
Jedzenie było lepsze niż minionej zimy, ale nie aż tak bardzo, jak by sobie tego życzył, a to za
sprawą pułkownika Synglytyna i jego kawalerii, która była zbyt zajęta paleniem
opuszczonych gospodarstw heretyków zamiast zbieraniem tego, co można było znaleźć na
polach. Ale nie to było powodem milczenia, które kładło się ponurym cieniem na stole
biesiadnym.
Walkyr poczekał, aż ojciec Naiklos zmówi modlitwę, a potem sięgnął od razu po kubek i
upił łyk naparu, robiąc wszystko co w jego mocy, by się nie skrzywić.
- Jak wielkie zniszczenia poczynili nam ostatniej nocy, Lairaysie? - zapytał chwilę później
duchowny.
- Nie otrzymałem jeszcze raportów. - Tym razem Walkyr wykrzywił usta. - Wątpię jednak,
by były dobre. Te działa na wzgórzach zniszczyły niemal całe mury od południa i wschodu.
Są tam teraz takie wyrwy, że przejechałby nimi cały pluton naszej jazdy. Zakładając, że
Syngyltyn nadal miałby jakieś konie.
Straty wśród inwentarza kawalerzystów były bardzo duże, zanim heretycy zdobyli trzeci
pas umocnień, gdzie trzymano większość zwierząt.
Twarz Vahnhaina stężała, gdy sięgał po własną „herbatę”. Był tak wystraszony, że nie
zwrócił uwagi na jej okropny smak.
- Morale spada - dodał, odkładając naczynie. - Wszyscy kapelani o tym meldują. Nie
chodzi o to, że ludzie chcą się poddać, tylko o fakt, że są bez przerwy ostrzeliwani, a nie mają
się jak odgryźć.
- Wiem. - Walkyr westchnął ciężko. - Vahleverday nalega, abyśmy zrobili wypad na
pozycje ich dział, ale chroni je prawie tysiąc okopanych dobrze strzelców, a zbocza są od tej
strony bardzo strome i gołe. Heretycy zmasakrują każdy oddział, który spróbuje do nich
podejść. Rozważałem przeprowadzenie nocnego ataku, ale te piekielne świece Shan-wei
pomogą im wystrzelać nas, jak tylko opuścimy okopy. Choć tu jest nie lepiej. Nie staram się
nawet wysyłać ludzi do okopów, oprócz nielicznych obserwatorów, którym każę znaleźć jak
najlepiej zabezpieczone pozycje. Nasi chłopcy tkwią w schronach umieszczonych u podstawy
murów, aby mogli szybko zareagować na atak, ale zakazałem im wychylać nosa bez potrzeby.
- Skrzywił się, gdy to mówił. - Jeśli tylko trafią do okopów, heretyccy snajperzy urządzają
sobie zawody, a to nie najlepszy sposób na poprawienie morale naszych oddziałów.
- Nie krytykowałem cię, Lairaysie - zapewnił go Vahnhain, zniżając głos. - Tylko
meldowałem, jak jest.
- Wiem, ojcze. - Walkyr pociągnął kolejny łyk z kubka. - Nie ma co ukrywać, że jesteśmy
w samym środku piekła Shan-wei. Nasze muszkiety i arbalesty nie mogą się równać z ich
karabinami. Nasze działa stoją naładowane, to znaczy te, których jeszcze nie zniszczyli, ale
do tej pory nie miały do kogo strzelać. Zostawiam je więc na okazję ataku, który mogą
przypuścić, i modlę się, żeby nam ładunki nie zamokły. To samo dotyczy naszych skałkówek.
Jeśli heretycy zdecydują się na szturm, zadamy im wysokie straty, ale jeśli zostaną na swoich
pozycjach i będą nas dalej ostrzeliwać, nic im nie zrobimy.
- Obawiałem się, że coś takiego powiesz... - Vahnhain uśmiechnął się blado.
- Dobra wiadomość jest taka, że stracili już sporo czasu i amunicji. A im dłużej nas
oblegają, tym bliżej podchodzi książę Harless - rzucił Walkyr, mając nadzieję, że zabrzmiało
to wystarczająco optymistycznie. - Ale jeśli w końcu zaatakują, zyskamy wreszcie szansę, by
upuścić im krwi. Nie lubię tracić ludzi dziesiątkami, jak i ty, ojcze, ale dopóki siedzimy w
tych dziurach, wykonujemy powierzone nam zadanie i...
Ogłuszający wybuch zdmuchnął go z krzesła w połowie zdania.
***
- Imponująco to wyglądało. - Choć słowa księcia mogły się wydawać żartobliwe, ton,
jakim je wypowiedział, nie powinien budzić wątpliwości. - Przypomnij mi, że mam
pogratulować pułkownikowi Raimahnowi i jego ludziom, Lywysie. Odwalili kawał dobrej
roboty.
- Oczywiście, wasza łaskawość - odparł kapitan Braynair.
Ładunki podłożone przez górników otworzyły trzy szerokie wyrwy w murze po
południowej stronie ostatniej linii umocnień strzegącej Fortu Tairys. Zabiły przy okazji ze
dwustu ludzi, ale to miało drugorzędne znaczenie. W końcu pojawił się upragniony wyłom.
- Zaprośmy ich do rokowań - dodał książę. - Zobaczymy, czy teraz będą trochę
rozsądniejsi.
***
Oblicze Lairysa Walkyra było nieruchome, jakby wykuto je w kamieniu, gdy jechał na
jednym z ostatnich koni w kierunku charisjańskiego sztandaru, który łopotał na trzecim kręgu
szańców. Towarzyszyli mu tylko pułkownicy Mhartyn i Kyrbysh. Upierał się, by pozwolono
mu zabrać także ojca Naiklosa, ale Charisjanie powiedzieli wprost, że każdy inkwizytor,
jakiego zobaczą, zostanie zastrzelony na miejscu.
To kolejny dowód na to, że służą Shan-wei, uznał.
Zastanawiał się, czy nie zlekceważyć tego wezwania do rokowań, ale uznał, że być może
dowie się czegoś ciekawego. Co więcej, liczył, że tym sposobem kupi swoim ludziom kilka
godzin, w czasie których wojska księcia Harless pokonają kolejne mile. Postanowił też, że
bez względu na treść usłyszanych propozycji odrzuci każdą z nich i wróci do swoich
regimentów, gotowych oddać życie za Boga.
O ile heretycy uhonorują święte prawo nietykalności posłańców. Mogą przecież równie
dobrze wyrżnąć całą delegację, czego wbrew zdrowemu rozsądkowi nagle zapragnął. Nie
chciał ginąć, jak nikt na Schronieniu, ale sądził, że ten zdradziecki akt tak rozjuszyłby jego
ludzi, że walczyliby do samego końca.
Dotarł do sztandaru i zeskoczył z konia, próbując ignorować otaczających go strzelców w
dziwacznych mundurach. Ze szczytu umocnień zobaczył obozowisko heretyków, ciągnące się
w dół przełęczy Kharmych. W tym momencie ujrzał je po raz pierwszy w pełnej krasie i
natychmiast poczuł zawiść na widok równych rzędów namiotów i nakrytych plandekami
wozów transportowych. Charisjanie mogli być równie mocno ubłoceni i przemoknięci jak
jego ludzie, ale i tak podejrzewał, że pod tym płótnem żyją - i odżywiają się - lepiej niż jego
podwładni, gnieżdżący się w ruinach dawnej fortecy.
Moment później dostrzegł, również po raz pierwszy w życiu, przysadziste sylwetki dział
kątowych, które przyczyniły się tak bardzo do zniszczenia murów.
Barczysty mężczyzna, który na niego czekał, był wysoki jak na wyspiarza - dorównywał
wzrostem Siddarmarczykom - a poza tym miał kasztanowe włosy, piwne oczy i zawziętą
minę. Stał tak nieporuszenie, że niejeden głaz mógłby mu pozazdrościć stabilności. Nosił taki
sam mundur jak otaczający miejsce rokowań żołnierze. Jedyna różnica polegała na tym, że
jego nogi zdobiły kawaleryjskie buty, jeśli nie liczyć dziwacznego pistoletu przy pasie i
złotych mieczy na kołnierzu, czyli generalskich insygniów cesarstwa.
Walkyr skrzywił się w myślach. Nawet milicja wiedziała, że oficer powinien się
wyróżniać, by łatwo go było dojrzeć w samym środku bitwy. Zaraz jednak przypomniał sobie
piekielną celność heretyckich karabinów i ogromną liczbę poległych poruczników i
sierżantów.
Zatrzymał się, spoglądając w oczy człowieka, który powinien być księciem Eastshare. Z
trudem pohamował chęć oddania mu przepisowego salutu. Rudowłosy oficer stojący obok
dowódcy heretyków miał na kołnierzu koronę zamiast miecza. Poza tym jego mundur nie
różnił się niczym od tego, jaki nosił przełożony. Niebieskie oczy pociemniały, gdy zauważył,
że przybysz odmawia oddania honorów. To dało Walkyrowi choć cień satysfakcji, ale jeśli ta
zniewaga dotknęła heretyckiego księcia, ten nie okazał tego w żaden sposób.
- Generał Walkyr, jak sądzę? - Jego akcent brzmiał dziwnie w uszach Siddarmarczyka, ale
nie dało się nie zauważyć bijącej od Charisjanina pogardy.
- Ty wzywałeś do rokowań - odparł hardo. - Zakładam więc, że masz mi coś do
powiedzenia. Słucham zatem.
Rudowłosy oficer - pewnie adiutant księcia - wyprostował plecy i pociemniał na twarzy,
ale książę Eastshare prychnął tylko, jakby usłyszał coś zabawnego.
- Od razu do sedna - rzucił. - Dobrze. Oszczędzi nam to sporo czasu. - Wyszczerzył białe
zęby, które skojarzyły się Walkyrowi z paszczą jaszczura. - Mam proste przesłanie. Twoje
zewnętrzne umocnienia znalazły się w moich rękach. Ostatnia linia obrony została przerwana
w wielu miejscach, tak samo jak mury fortu. Prawo wojny nakazuje dać wam możliwość
poddania, więc to robię.
Walkyr zacisnął zęby, poczuł też, że dłoń spoczywająca na rękojeści miecza zaczyna mu
drżeć. Przez moment kusiło go, by wyszarpnąć tę broń z pochwy i wrazić głęboko w brzuch
heretyka, patrząc mu prosto w oczy, by zobaczyć strach przed pewną śmiercią. Charisjańscy
strzelcy obserwowali go jednak dokładnie. Zginąłby, zanim zdążyłby wykonać
gwałtowniejszy ruch.
Oddalił od siebie tę myśl, ale z gniewem nie poszło już tak łatwo. Poddać się? I to
jakiemuś draniowi, który podniósł bluźniercze łapy przeciw Bogu i Jego świętemu
Kościołowi? Który morduje księży? Który najechał jego kraj, by pokonać wiernych i pomóc
temu zdrajcy mieszkającemu w pałacu lorda protektora?
- Dlaczego miałbym się poddać? - zdołał wycharczeć przez zaciśnięte nadal zęby.
- Może dlatego, że to twoja ostatnia szansa na dokonanie rozsądnego wyboru - odparł
lodowatym tonem książę Eastshare. - Prawo wojny stanowi, że garnizon, który odmówił
poddania po dokonaniu wyłomu w murach, nie ma prawa poddać się w późniejszym terminie.
Jeśli odrzucisz moją propozycję, będę miał prawo wydać rozkaz stracenia wszystkich twoich
ludzi.
- Ilu swoich poświęcisz, by tego dokonać? - syknął Walkyr, na co książę prychnął z
jeszcze większą pogardą.
- Szturmując taką kupę gruzów? Bądź poważny, człowieku! Zanim odpowiesz, pragnę
przypomnieć, że na zewnątrz tego fortu tylko moi ludzie mogą się zgodzić, choć naprawdę
niechętnie, na twoją kapitulację. Siddarmarczykami oblegającymi was od północy dowodzi
oficer, który bronił Przełęczy Sylmahna i przetrzymał wszystko, co rzuciła na niego Armia
Boga. Stracił tylu ludzi i tyle się napatrzył na zbrodnie dokonywane przez takich jak ty
świętych wojowników, że na pewno nie okaże wam cienia litości. Wiem to, ponieważ
oczyścił już kilka takich fortów w Shiloh z podobnych gwałcicieli, buntowników i rzeźników.
- Jego oczy błyszczały jak lód, ale i tak wydawały się cieplejsze od głosu. - Będę szczery,
generale. Ja także mam niespecjalną ochotę na darowanie wam życia. Rozkazano mi wybić
was najszybciej jak się da, a ja zawsze robię, co mi kazano. Jeśli odmówicie kapitulacji, z
pewnością nie poczuję żalu. I pozwól, że przypomnę ci, iż od momentu ogłoszenia świętej
wojny przez Clyntahna normalne prawa wojny przestały obowiązywać. Dlatego
mordowaliście bezbronne kobiety i dzieci, zasłaniając się Bogiem. Ja nie zamierzam
popełniać mordów w Jego imieniu... chyba że będziesz tak miły i dasz mi wymówkę. Możesz
mi wierzyć, chętnie pójdę waszym śladem. A teraz gadaj, zgadzasz się czy nie, bo drugi raz o
to nie poproszę.
Walkyr gapił się na niego i chociaż przepełniała go furia, wyczuwał niewzruszoną
pewność siebie Charisjanina. Gdyby się teraz poddał, Charisjanie zapewne dotrzymaliby
danego słowa. Może nawet obroniliby jeńców przez siddarmarckimi zdrajcami. A jeśli
odmówi, książę Eastshare zaatakuje i nie oszczędzi nikogo.
Ale jeśli ogłoszę kapitulację, zawiodę Kościół Matkę. Za to śmierć w obronie Boga nie
powinna martwić prawego człowieka, powtarzał sobie w myślach. Dla odmiany wyparcie się
Go może mieć przerażające skutki. Poza tym ojciec Naiklos i pozostali inkwizytorzy jego
regimentów zostaną i tak wymordowani. On, Lairays Walkyr, ma stanąć przed obliczem Boga
z krwią na rękach i świadomością, że wydał ich na rzeź?
Ten arogancki kutas ma nadzieję, że moi chłopcy pierzchną, kiedy jego wojska zaatakują,
ale tu się myli! Przypomniał sobie poranną rozmowę z Vahnhainem. Jeśli zdecydują się na
atak, znajdą się w końcu w zasięgu naszej broni. Po pięciodniu bezkarnego ostrzeliwania
naszych pozycji i wygodnego życia nie mają pojęcia, co ich czeka. Zwłaszcza że oznajmili
nam, że nie będzie litości! Żaden z moich chłopców nie cofnie się o cal, wiedząc, że i tak
zostanie zabity. Pokonamy tych drani na murach!
Spojrzał księciu Eastshare w oczy, a potem splunął z rozmysłem na ziemię.
- Tak odpowiem na twoją propozycję. Myślisz, że zdobędziesz Fort Tairys? Proszę bardzo,
spróbuj!
- Nie mam zamiaru próbować, „generale” Walkyr. - Książę uśmiechnął się pod nosem. -
Dzięki tej decyzji zdjąłeś mi z głowy problem utrzymania takiej masy jeńców. Wracaj do
fortu. Jutro do południa będzie po was.
Walkyr splunął raz jeszcze, potem odwrócił się i pomaszerował w asyście ponurych
pułkowników do pozostawionych koni. Gdy ruszyli w kierunku ruin fortu, książę spojrzał na
adiutanta.
- Znajdź pułkownika Raimahna, Lywysie. Powiedz mu, że jego prośba została rozpatrzona
pozytywnie.
***
Byrk Raimahn stał w bezruchu, mając nadzieję, że wygląda spokojniej, niż się naprawdę
czuł.
Nie wyczekiwał tej chwili po części dlatego, że wciąż żywe wspomnienia z Zielonej Hali
odarły go już dawno z poczucia młodzieńczej nieśmiertelności. Odkrył tam, że nie tylko może
zginąć, ale i że świat całkiem dobrze poradzi sobie bez niego. Ale nie tylko to sobie
uświadomił. Poczuł tam po raz pierwszy palącą nienawiść. Zrozumiał, do czego będzie
zdolny, jeśli padnie rozkaz. Poznał grozę walki... i jeszcze większy koszmar tego, co
następuje po niej.
Partyzantka z Gór Szarych przygotowała go do tego zadania o wiele lepiej niż służba w
oddziałach księcia Eastshare. Jego ludzie z pierwszego ochotniczego także się nie zawahają,
ponieważ ostatni rok zmienił ich tak bardzo, jak i jego. Przekazał ich prośbę księciu,
ponieważ była dla nich niezwykle ważna, choć modlił się wielokrotnie do archaniołów, by
nigdy nie padła. A jeszcze bardziej wstydził się tego, że sam tego pragnął.
Kiedyś to się skończy, pomyślał, sprawdzając dwulufowy pistolet. Kiedyś wrócimy do
domu, to znaczy ci z nas, którzy przeżyją i mają wciąż jakieś domy. Ale kim wtedy będziemy ?
Co zrobimy ze wspomnieniami tego, co widzieliśmy i słyszeliśmy? Ze wspomnieniami naszych
czynów i tego... jak się przy tym czuliśmy?
Bał się odpowiedzi na te pytania. Wiedział jednak, że od ich poznania dzielą go jeszcze
lata poniewierki, którą musi przeżyć. Powinien zadbać, aby jak najwięcej jego ludzi
doczekało tej chwili, a tymczasem...
Usłyszał chlupot błota rozgniatanego czyimiś butami, a moment później stanął obok niego
sierżant Trahskhat.
- Chłopcy są gotowi, mój panie - zameldował były baseballista. - Większość z nich
strasznie jest ciekawa, jak działają te nowe granaty.
Raimahn skinął głową. Dzięki marszowi wzdłuż kanału Branath książę Eastshare
dysponował ogromną ilością amunicji. Jego artyleria zużyła już sporą część tych zapasów, ale
nowe konwoje z zaopatrzeniem były już w drodze i powinny pojawić się u celu za trzy dni,
razem z podnóżkami i fontannami Shan-wei. Granatów ręcznych nadal jednak nie brakowało,
więc każdy z ludzi Raimahna otrzymał ich aż sześć. Spędzili kilka dni na uczeniu się, jak je
odpalać i jak rzucać - w czasie rejsu, rzecz jasna - ale jeszcze nigdy nie mieli okazji
sprawdzić, jak sprawują się w walce. Trahskhat miał więc rację, kiedy mówił, że nie mogą się
doczekać.
- A co z moździerzami?
- Gotowe do zabrania, mój panie, tak samo jak nasze oddziały WA.
Raimahn ponownie skinął głową. Żadna inna armia nie dysponowała bronią zapewniającą
bezpośrednie wsparcie artyleryjskie ani nawet nie myślała o podobnych rozwiązaniach. A to
właśnie było rolą oddziałów WA. Żołnierze ci byli wyposażeni w heliografy, flagi sygnałowe,
rakiety - bądź służyli jako zwykli kurierzy. Ich zadanie polegało na koordynacji ognia dział
kątowych i plutonów moździerzy. Możliwość przenoszenia tych drugich razem z
postępującymi naprzód oddziałami dawała ogromną przewagę taktyczną, a oddziały wsparcia
zwiększały ją jeszcze bardziej, co udowodnione zostało podczas walk nad rzeką Daivyn. Były
doskonałym uzupełnieniem dla każdej jednostki, a zwłaszcza takich regimentów jak
ochotniczy z Glacierheart, który nie miał własnych moździerzy i musiał liczyć na pomoc
charisjańskiego sojusznika. Z tego właśnie powodu Raimahn przydzielił po trzydziestu
strzelców do osłony i wsparcia, jeśli zajdzie taka konieczność.
- W takim razie powinieneś wracać do swojego oddziału - rzucił jakby od niechcenia.
- Święta racja, mój panie - przyznał Trahskhat spokojnym jak zwykle tonem.
Zbyt dobrze się jednak znali, by oszukać jeden drugiego.
***
- Wszystkie trzy kolumny są gotowe do ataku, wasza łaskawość - zameldował sir Zhaksyn
Traimynt.
Książę Eastshare nie odpowiadał mu przez dłuższą chwilę, spoglądał tylko przez lornetkę
na dymiące zgliszcza Fortu Tairys. Deszcz przestał w końcu padać, a zasłona chmur na
południowym zachodzie stała się jakby cieńsza i mniej zwarta. Promienie popołudniowego
słońca sączyły się przez nieliczne wyrwy, muskając przemoczone do cna korony drzew i
przesuwając złotymi palcami po zmoczonych stokach okalających przełęcz Ohadlyn. Wciąż
jednak było zimno, a powietrze pozostawało nasycone wilgocią, która oblepiała człowieka w
jednej chwili, wywołując nieprzyjemne dreszcze.
Ponieważ jednak to uczucie mogło mieć różne przyczyny, książę zaczął się zastanawiać,
jak mają się teraz czekający na atak ludzie Lairaysa Walkyra.
Miał nadzieję, że czują się tak źle, jak na to zasługiwali.
Wznowiony ostrzał artyleryjski niszczył, salwa po salwie, resztki umocnień fortu. Jedno z
dział kątowych wymacało w końcu magazyn amunicji wroga. Nad odległymi ruinami
pojawiła się gigantyczna kula ognia, od którego zajmowało się wszystko, co nie zdołało w
ciągu ostatnich dni przemoknąć. Książę uznał, że eksplozja musiała zabić bądź ranić wielu
obrońców, a kolumna czarnego dymu nadal nie rzedła, mimo że od trafienia minęła już cała
godzina.
Odwrócił się, by spojrzeć przez lornetkę na formacje.
Zobaczył trzy kolumny. Na lewej flance stały trzy kompanie ochotników z Glacierheart.
Środkowa składała się z drugiego i trzeciego batalionu pierwszego regimentu Cesarskiej
Armii Charisu, a trzy kompanie trzydziestego siódmego siddarmarckiego regimentu piechoty
pułkownika Bryntyna tworzyły prawą flankę.
Generał Wyllys wysłał swój regiment na drugą stronę błotnistymi górskimi ścieżkami.
Głównie dlatego, by Siddarmarczycy byli godnie reprezentowani podczas tej bitwy. Ale
trzydziesty siódmy także miał wiele powodów, w tym osobistych, by w niej uczestniczyć.
Część jego żołnierzy (aczkolwiek niewielka, zważywszy na straty, jakie poniosła ta jednostka)
pamiętała boje o Przełęcz Sylmahna, a wszyscy przemaszerowali potem przez zrujnowane
zachodnie rejony prowincji Shiloh. Oni także, jak Byrk Raimahn i jego górnicy, mieli
rachunki do wyrównania ze zdrajcami republiki, a cena za tę zdradę mogła być tylko jedna.
Każda z kolumn liczyła od tysiąca trzystu do dwóch tysięcy ludzi. Cztery dalsze tysiące
czekały w odwodach. Każdą z formacji wspierały cztery plutony moździerzy, a książę zadbał
też osobiście, by żadnemu z atakujących nie zabrakło granatów ręcznych.
Przyglądał się im przez kilka długich sekund, zauważając w końcu, jak różnią się od
siebie. Jego Charisjanie i ochotnicy z Glacierheart, którzy razem z nimi się szkolili, wysłali
przodem oddziały harcowników, którzy mieli osłaniać maszerujące za nimi kolumny.
Żołnierze ci pokonali już jakieś sto jardów, kryjąc się za każdą możliwą osłoną i
wykorzystując każdy lej. Cały czas ostrzeliwali też pozycje lojalistów, próbujących wyjść z
kryjówek i obsadzić resztki umocnień. Trzydziesty szósty miał nacierać w znacznie
luźniejszym szyku niż dawni pikinierzy, ale mimo to tworzył wciąż bardziej zwartą kolumnę
niż pozostałe dwie formacje, ponieważ Siddarmarczycy nie nawykli jeszcze do metod walki
swoich sojuszników z armii cesarskiej. Bardziej liberalnie podchodzili także do podziału
kompanii na drużyny, więc nad ich jednostkami książę widział więcej łopoczących na wietrze
czerwonych sztandarów.
Wiedząc, co oznacza ich rozwinięcie, odłożył natychmiast lornetkę.
- Dobrze, Zhaksynie. Daj sygnał.
***
Raca pomknęła w niebo, ciągnąc za sobą kolumnę dymu i eksplodując niemal dokładnie
nad Fortem Tairys.
Byrk Raimahn widział jej rozbłysk, powitał go z niekłamaną radością, jak wszyscy stojący
wokół niego mężczyźni. Moment później zagrały trąbki Cesarskiej Armii Charisu. Brzmiały
ostro i wyraźnie, dając sygnał do ataku, podjęty niemal natychmiast przez trębaczy
pierwszego ochotniczego.
W trzydziestym siódmym nikt nie zagrał. Armia Republiki Siddarmarku używała do tego
celu werbli, więc ich donośny grzechot zagłuszył na moment sygnalistów z innych jednostek.
Mimo że Siddarmarczycy stawiali na werble, każdy ich oddział miał także dudziarzy, których
również wykorzystywano do przekazywania dalej rozkazów. Na przykład takich jak ten,
pomyślał Raimahn, gdy do jego uszu dotarły tony Pik Kolstyru.
Melodię tę datowano na okres pierwszej wojny stoczonej pomiędzy Siddarmarkiem a
Desnairem, tej, która zaczęła się tak katastrofalnie dla Republiki i w której cesarstwo miało
nadzieję na ostateczne zwycięstwo. Aby przyśpieszyć nieuniknione, desnairski dowódca
przyjął kapitulację liczącego tysiąc żołnierzy siddarmarckiego garnizonu broniącego miasta
Kolstyr, leżącego jakieś czterysta mil od granicy z prowincją Shiloh. Rzecz jasna, na
honorowych warunkach. Gdy poddający się wyszli za mury i złożyli broń, kazał wybrać co
dziesiątego z nich... a resztę zabić. Potem spalił miasto i odesłał stu ocalonych, uprzednio
obcinając im prawe ręce, aby byli ostrzeżeniem, co stanie się z resztą Republiki, jeśli nie
skapituluje natychmiast.
Niestety - z punktu widzenia imperium - wiadomość ta została odebrana w zupełnie
odmienny sposób, a pieśń Piki Kolstyru była tego efektem. W czas pokoju przypominała, jaką
cenę trzeba zapłacić za wierność ojczyźnie, a w czas wojny grano ją, gdy republikańskie
oddziały nie miały zamiaru brać jeńców. Siddarmarczycy nigdy nie byli zbyt skorzy do
okrucieństw, ale umieli odpłacić pięknym za nadobne każdemu, kto się nad nimi znęcał.
Desnairczycy przekonali się o tym w najgorszy z możliwych sposobów, a trzydziesty siódmy
miał zamiar powtórzyć tę lekcję także w Forcie Tairys.
Szkoda tylko, że nikt nie wyciągnie wniosków z tej nauczki.
Byrk Raimahn nie był jedynym człowiekiem, który rozpoznał te dźwięki - ryk, jaki dobył
się z gardeł tysięcy atakujących, był tak potężny, że strzaskałby niebo, gdyby miało nieco
bardziej stałą formę. Przez moment Raimahnowi było żal ludzi ukrytych za tymi
fortyfikacjami.
Ale tylko przez moment.
- Dobrze, Sailysie... - Musiał podnieść głos, by go usłyszano, ale udało mu się zachować
obojętny ton. - Miejmy to za sobą. Daj rozkaz wymarszu.

.XIX.
Trakt Kharmych-Fort Tairys
Marchia Południowa
oraz
Siddar
Republika Siddarmarku

Książę Harless spoglądał na depeszę trzymaną w ręce, starając się ogarnąć wiadomość,
którą właśnie przeczytał.
Tekst był krótki, i to nie tylko dlatego, że depesza została dostarczona przez wyvernę.
Chociaż bowiem wszyscy nadawcy wiadomości przesyłanych za pomocą wyvern musieli się
streszczać, w tym wypadku chodziło o coś więcej. Ten nadawca był oszczędny w słowach,
ponieważ wiedział, że ma niewiele czasu na ich skreślenie.
Książę przysłuchiwał się bębnieniu deszczu o dach wielkiego namiotu. Ulewy ostatnich
dni już się skończyły, ale padało nadal, w związku z czym ziemia wciąż była mokra i ani
myślała wysychać. Co gorsza, wilgoć przyczyniała się do rozprzestrzeniania chorób w
szeregach armii. Przydzieleni do Armii Shiloh członkowie zakonu Pasquale robili co w ich
mocy, lecz zwykłą niemożliwością było przemieścić dwieście tysięcy żołnierzy, nie licząc
taboru, w tej przeklętej zimowej pogodzie bez żadnych strat. Tempo, w którym wojsko się
poruszało, tylko dodatkowo pogarszało sprawę: ludzi trapiły głód, zmęczenie oraz brak
suchego drewna na opał. Z każdą przemaszerowaną przez nich milą było gorzej.
Książę odłożył depeszę na biurko, po czym odchylił się na oparcie wyściełanego krzesła,
przymykając oczy i skubiąc się po nosie.
Wiadomość była sprzed ośmiu dni. Tyle zajęło jej dotarcie do wyverniarni w Trevyrze, a
następnie przesłanie tutaj. Książę Harless przyznawał niechętnie, że dobrze się stało, iż
Fahstyr Rychtyr pomyślał o wysłaniu Walkyrowi klatki z wyvernami pocztowymi - pod
eskortą całej kompanii kawalerii, żeby na pewno dotarła na miejsce - zanim dał się zapędzić
w kozi róg w Trevyrze przez tego heretyka, hrabiego Hanth, co nastąpiło przed miesiącem.
Była to chyba jedyna rozsądna rzecz, jaką zrobił, ale przynajmniej się opłaciła.
Opóźnienie w przesłaniu wiadomości tłumaczyło zniszczenie sieci semaforów. Gdyby
stacje semaforowe pozostały nietknięte na linii od Thesmaru do Kharmychu, Rychtyr
zdołałby nadać przekaz w ciągu godziny. Konieczność zastąpienia semaforów siecią kurierów
wydłużyła ten czas do pięciodnia. W tych okolicznościach miał w ogóle szczęście, że dostał
jakąkolwiek wiadomość.
Teraz - zaczerpnąwszy głęboko tchu - sięgnął po dzwonek. Radosny dźwięk nie zdążył
umilknąć, kiedy pojawił się sługa.
- Wzywałeś mnie, panie?
- Przekaż memu bratankowi, że muszę się z nim natychmiast zobaczyć. Następnie wyślij
wiadomości do ojca Tymythy’ego, hrabiego Hankey, hrabiego Hennetu, barona Climbhaven i
sir Borysa Cahstnyra. Wszyscy mają się stawić tutaj niezwłocznie. Pchnij także gońca do
generała Ahlvereza. Niech dołączy do nas, jak tylko będzie mógł.
Sługa zrobił wielkie oczy, ale nic nie powiedział, nauczony doświadczeniem, że kiedy
jego pan używa tego tonu, lepiej zmilczeć i nie zadawać żadnych pytań.
- Tak jest, panie - odparł i zniknął.
***
Rainos Ahlverez jechał w milczeniu konno, mijając pękate, ale niemiłosiernie ubłocone
powozy ciągnące po obu stronach traktu. Oczywiście ten należący do księcia Harless był
największy i najbardziej komfortowy ze wszystkich, lecz i te będące własnością hrabiego
Hennetu i Hankey także były niczego sobie i zapewniały tym tłustym dupkom wszelkie
wygody. Ahlverez był skłonny pofolgować baronowi Climbhaven oraz sir Borysowi
Cahstnyrowi - kaleka noga artylerzysty musiała mu doskwierać nawet bardziej niż zwykle
przy tej pogodzie, a sir Borys, który nigdy nie cieszył się dobrym zdrowiem, słabował
bardziej niż zazwyczaj. Co więcej, ci dwaj postanowili dzielić jeden powóz, kiedy książę
Harless kazał zwijać obóz, aby ruszyć z pomocą obrońcom Fortu Tairys. Jak łatwo się
domyślić, żaden inny oficer armii Desnairu nie wziął z nich przykładu.
Gwoli szczerości armia pokonała w jedenaście dni ponad trzysta siedemdziesiąt mil, z
czego sto trzydzieści biegło przez sam środek lasu Kyplyngyr. Dawało to bardzo dobrą
średnią w niegdysiejszych czasach. Z tym że nie żyli już w „niegdysiejszych czasach”. Co
gorsza, desnairska część Armii Shiloh była znacznie przetrzebiona. Jego własne oddziały
radziły sobie znacznie lepiej, po części dzięki temu, że z łatwością dotrzymywały tempa
Desnairczykom, w głównej mierze jednak dlatego, że od samego początku miały należyte
zapasy. Bo chociaż tempo marszu mogło się wydawać dowództwu iście ślimacze, i tak było
za szybkie na to, by wydzielone oddziały zdołały zbierać w okolicy niezbędne produkty. A już
cztery dni spędzone w środku lasu były istnym koszmarem - brakowało nawet trawy dla
wierzchowców. Okrojone racje, opady, błoto, zimno i brak porządnego schronienia odbiły się
bardzo na kondycji żołnierzy. W efekcie stracono niemal dwadzieścia procent stanu
osobowego wskutek chorób, wyczerpania, a także zwykłej dezercji. Ahlverez został
zmuszony pozostawić w tyle z uzdrowicielami więcej ludzi, niżby sobie życzył, aczkolwiek
dezercji u niego prawie nie było, a ogólne straty w jego wypadku wyniosły niewiele ponad
pięć procent.
Tyle dobrego, że w końcu wyleźli z tego przeklętego lasu i że była nadzieja na to, iż jego
rozkazy wydane Rychtyrowi i baronowi Tymplahrowi przynajmniej w części uratują sytuację
zaopatrzeniową w najbliższych pięciodniach. Tymczasem znaleźli się tylko czterdzieści mil
od kanału Branath, to znaczy mniej niż sto pięćdziesiąt mil od Fortu Tairys. Nawet książę
Harless był w stanie dotrzeć do Walkyra w mniej więcej jeden pięciodzień!
Znaczy z niedobitkami swojej armii...
Ahlverez zeskoczył z siodła pod ociekającym wodą ogromnym namiotem, który służył
księciu za kwaterę główną. Jednym z powodów, dla którego książę rozbijał się tak dużym
powozem, było to, że musiał mu on służyć jako gabinet na kółkach - a przy tym przestronna,
w miarę komfortowa i sucha kwatera dowództwa - w momentach, kiedy rozstawienie
pawilonu było niemożliwe, co jednak nie zdarzało się często. Codziennie bowiem posyłano
namiot przodem wraz z oddziałem kawalerii, a w Armii Shiloh nigdy nie brakowało ludzi,
którzy byli w stanie go rozstawić i przygotować, zanim pojawił się głównodowodzący.
Jeszcze jakiś czas temu Ahlverez protestowałby przeciw czemuś takiemu. Jednakże fakty
wyglądały tak, jak wyglądały, nawet jeśli jemu było to nie w smak. Szybko się uczył...
znacznie szybciej niż sam książę i inni dowódcy, którzy nadal mieli problemy z
przyswojeniem realiów.
- Jesteś gotów, Lynkynie? - zapytał, widząc, że kapitan Lattymyr stoi już obok niego.
- Oczywiście, panie.
Ahlverez zerknął na pułkownika Makyntyra i generała Rahdgyrza, unosząc pytająco brew,
na co obaj mężczyźni kiwnęli głowami. Żaden z nich nie miał pojęcia, skąd to nagłe
wezwanie, jednakże na podstawie tonu wiadomości od księcia zorientowali się, że sprawa
musi być poważna. Właśnie dlatego Ahlverez wolał mieć przy sobie dowódcę artylerii i
kwatermistrza.
- Ojcze Sulyvynie? - obrócił się do Sulyvyna Fyrmyna.
Schueleryta westchnął. Jego zapał do współpracy z Armią Sprawiedliwości w ogóle, a w
szczególe z ojcem Tymythym Yairdynem, znacznie osłabł. Nadal był silniejszy niż w
wypadku świeckich oficerów Ahlvereza, ale nawet Fyrmyn nie był głupcem. W dalszym
ciągu bronił Desnairczyków, ale zaczął już rozumieć, dlaczego Ahlverez powątpiewa w ich
możliwości.
- Jestem gotów, synu - odparł.
Ahlverez skinął głową.
- W takim razie ksiądz przodem - powiedział i uczynił gest zapraszający duchownego do
stanięcia na czele małego orszaku.
Moment później wraz z podwładnymi ruszył za Fyrmynem przez błoto powstałe wskutek
przejścia przez mokrą trawę setek stóp i kopyt. Przed wejściem do namiotu leżała
wycieraczka, na której widok Ahlverez musiał już się ugryźć w język. Domyślił się jednak, o
co chodzi, i starannie wytarł buty, zanim wszedł na grube dywany wyściełające podłogę
pawilonu.
Graim Kyr powitał ich chłodnym ukłonem. Jeśli nawet kiedykolwiek ci dwaj, baron
Fyrnachu i Rainos Ahlverez, darzyli się sympatią, teraz nie było widać żadnych jej śladów.
- Zechciej pójść za mną, ojcze - powiedział Desnairczyk, celowo ignorując świeckich
towarzyszy księdza.
Oczy Fyrmyna rozbłysły, ale Ahlverez leciuteńko pokręcił głową, sprawiając, że
reprymenda zamarła na ustach duchownego. Nie chodziło o to, że Ahlverez nie chciał być
świadkiem, jak ksiądz chłoszcze słowami pyszałka i zamienia go w kwilącą kupkę
nieszczęścia. Schueleryta miał bogaty zasób inwektyw, ale potrafił też obrazić, nie uciekając
się do niecenzuralnych słów, tak więc Ahlverez w każdych innych okolicznościach bardzo
chętnie by patrzył, jak Kyr jest miażdżony. Niestety sam zdążył już wyrządzić
niepowetowaną szkodę stosunkom łączącym go z adiutantem głównodowodzącego. Nie
żałował tego, bo rzecz była po prostu konieczna, jednakże zasianie nienawiści między ojcem
Sulyvynem a tym małym draniem tylko bardziej by skomplikowało sprawy, które już nie
przedstawiały się najlepiej.
Zatem zamiast zetrzeć barona w proch, Fyrmyn tylko skinął głową, po czym cały orszak
ruszył do tej części namiotu, która służyła za salę narad księcia Harless. Było tam znacznie
cieplej, prawdopodobnie dlatego, że część ta mieściła się w samym środku pawilonu, w
otoczeniu czegoś w rodzaju korytarzy powietrznych, zapewniających izolację. Miłą
temperaturę dodatkowo wyjaśniała obecność piecyka - charisjańskiego piecyka, co nie uszło
uwagi Ahlvereza - obok którego piętrzył się kopczyk węgla. Choć armii brakowało opału, jej
dowódca najwyraźniej nie mógł się skarżyć na podobne braki.
Przestań, napomniał się w myślach Rainos. Dobra, nienawidzisz go. Zgoda, jak dotąd
popełnił chyba każdy możliwy błąd. Mimo wszystko pozostajesz jego podwładnym i masz
obowiązek rozprawić się z heretykami. Może więc powinieneś się skupić na stojącym przed
tobą zadaniu, zamiast zastanawiać się nad sposobami, jak by mu tu skręcić kark.
Książę Harless powstał, aby ich przywitać, co było znaczącym postępem w stosunku do
ostatniego spotkania z Ahlverezem.
Wezwany dowódca napiął wszystkie mięśnie, a książę skinął ze smutkiem głową.
- Fort Tairys padł osiem dni temu - oznajmił głuchym tonem. - Generał Rychtyr przesłał
wiadomość z Thesmaru, jak tylko wyverna pocztowa doleciała do Trevyru. - Bezwiednie
obnażył lekko zęby. - Załączył też ostatnią depeszę ojca Naiklosa. Generał Walkyr już nie żył,
kiedy wysłano wiadomość.
Ahlverez poczuł w żołądku lodowatą kulę. Książę zaś kontynuował:
- Wszystko wskazuje na to, że heretycy zagnali garnizon z powrotem do fortu za ostatnią
linię obrony, po czym pokonali mury i wezwali generała Walkyra do poddania się. Kiedy
odmówił, co zrozumiałe, wdarli się do środka. Ojciec Naiklos pisze, że żołnierze Siddarmarku
odtrąbili Piki Kolstyru w momencie, w którym wysyłał wyvernę pocztową.
Lodowata kula w żołądku Ahlvereza stężała na dobre.
- Piki Kolstyru...
Nic dziwnego, że książę Harless mówił głosem jak z kamienia. Cesarska Armia Desnairu
doświadczyła więcej ze strony Republiki Siddarmarku niż ktokolwiek inny i całkiem sporo
tych doświadczeń od czasu Masakry Kolstyrskiej - zarządzonej przez przodka po kądzieli
hrabiego Hankey, o ile Ahlverez dobrze pamiętał - nie zaliczało się do najmilszych. Również
Ahlverez nie czuł przyjemności, wysłuchując tej wiadomości, szczególnie że wiedział, co ona
oznacza na przyszłość. Siddarmarczycy mieli reputację ludzi przestrzegających prawa
wojennego i nawet w konfliktach z Desnairem uciekali się do akcji odwetowych jedynie
wtedy, gdy zostali do tego sprowokowani. Tak naprawdę - zakładając prawdziwość relacji
ojca Naiklosa - był to zaledwie szósty raz w historii, kiedy Armia Republiki Siddarmarku
odtrąbiła ten utwór na polu bitwy.
Ahlverez wątpił jednak, aby był to ostatni raz.
Oczywiście, że nie będzie ostatni, powiedział sobie w duchu. W końcu to święta wojna i
trudno o to winić nawet heretyków. Zabiłbym każdego z tych drani gołymi rękami, ale nie
będę udawał, że nie zareagowałbym w identyczny sposób, będąc na ich miejscu.
- Ojciec Naiklos ocenia, że heretyków jest mniej więcej siedemnaście tysięcy -
kontynuował książę Harless. - Zdążyłem przedyskutować z baronem Climbhaven to, co ojciec
Naiklos nam doniósł o bombardowaniu heretyków, i wszystko wskazuje na to, że są dobrze
wyposażeni w artylerię. Z drugiej strony musieli zużyć masę amunicji, której nie uzupełnią
tak łatwo. Jestem pewien, że wiedzą, iż nadciągamy, i że zdecydowali się przypuścić tak
zaciekły atak właśnie po to, by zdobyć Fort Tairys przed naszym przybyciem. To też zapewne
wyjaśnia, czemu wysłali na mury piechotę, co musiało ich kosztować spore straty w ludziach.
Niestety koniec końców im się powiodło. Zdobyli fort. Uczynili to osiem dni temu, a my
mamy wciąż cały pięciodzień, zanim dotrzemy na przełęcz przy dotychczasowym tempie
marszu. To znaczy, że mają dwa pełne pięciodnie na przygotowanie swoich pozycji, zanim
znajdziemy się na miejscu, nie wspominając o tym, że my padamy z nóg po wyczerpującym
marszu... Ponieważ i tak nie jesteśmy w stanie im przeszkodzić w okopywaniu się, proponuję,
abyśmy zrobili sobie pięciodniową przerwę. Dzięki temu ludzie odpoczną i najedzą się przed
ruszeniem w dalszą drogę.
Ahlverez zacisnął szczęki. Jakąś częścią siebie chciał zaprotestować, jednakże wiedział,
że propozycja księcia Harless ma sens. Przegrali wyścig do Fortu Tairys celem zwolnienia
tamtejszego garnizonu i teraz szukanie winnych było bezcelowe. Odtąd ich zadaniem było
odbicie fortu, a żeby to zrobić, potrzebowali wojska w dobrej kondycji. Wiedział to, ale nawet
ta wiedza nie łagodziła u niego mdłości, które czuł na myśl o ponownym napotkaniu świetnie
okopanych heretyków dysponujących karabinami odtylcowymi i artylerią nowej generacji.
- Nie podoba mi się perspektywa natarcia na okopy Charisjan - oświadczył książę Harless
ze szczerością, która zadziwiła Ahlvereza. - Przekonaliśmy się pod Thesmarem, ile nas to
może kosztować. Prawdę powiedziawszy jednak, Thesmar był drugorzędnym celem. W
przeciwieństwie do Fortu Tairys. Pod Thesmarem mogliśmy odpuścić, zamiast ponieść
koszty, tu jednak potrzebujemy kontroli nad przełęczą Ohadlyn. Zakładając, że szacunki ojca
Naiklosa są prawidłowe, po oblężeniu zostało im jakieś dziesięć do piętnastu tysięcy ludzi. To
znaczy, że mamy nad nimi przewagę dziesięć do jednego, abstrahując od strat po drodze. Co
więcej, mamy doskonałą kawalerię, której nie zawaham się użyć.
- Z całym należnym szacunkiem, wasza wysokość - odezwał się chwilę później ojciec
Sulyvyn. - Popieram twoje intencje, ale kawaleria raczej się nie sprawdzi przy natarciu na
okopy, tak jak by się sprawdziła na otwartej przestrzeni.
Ahlverez był wdzięczny intendentowi za uczynienie tej uwagi, jednakże książę Harless raz
jeszcze go zadziwił.
- Otóż to, ojcze - zgodził się z przedmówcą. - Nie da się jednak ukryć, że heretycy mają
własne problemy. Znajdujemy się tylko o dzień drogi od kanału Branath. Zamierzam posłać
przodem kilka tysięcy jeźdźców hrabiego Hennetu z rozkazem zabezpieczenia śluz i
rozprawienia się ze wszystkimi heretykami, jakich napotkają. Hrabia wyśle część swoich sił
na trakt Kharmych-Fort Świętej Klair, który daje możliwość dotarcia pod Fort Tairys od tyłu.
Zobaczymy, czy będą siedzieli na przełęczy, podczas gdy my opanowujemy cały kanał i
zakradamy się za ich plecami.
Uśmiechnął się okrutnie, co widząc, Ahlverez niemal wbrew sobie pokiwał głową na
zgodę, mimo że książę Harless raczej na pewno przejawiał nadmierny optymizm. Na miejscu
heretyków Ahlverez byłby skłonny poświęcić cały kanał za cenę utrzymania przełęczy
Ohadlyn. A nie było sposobu, aby Armia Shiloh zdołała posuwać się dalej zimą przez
Branath, cokolwiek sobie myśleli książę Harless i hrabia Hennetu. Jednakże heretycy mogli
być tego nieświadomi... i gdyby odciągnęli tak znaczące siły od rzeki Daivyn, kawalerii
hrabiego Hennetu mogłoby się udać dotrzeć do jeziora Glacierheart albo nawet zajść od tyłu
wroga, który stawiał czoło armii biskupa Cahnyra. To byłoby wielkie osiągnięcie, ale Stohnar
i jego poplecznicy na pewno zdawali sobie sprawę z takiego zagrożenia.
Zakładając, że szacunki księcia Harless są choć w przybliżeniu słuszne, mamy
wystarczające siły, aby ich zmiażdżyć nawet na przełęczy, jeśli będzie trzeba, pomyślał z
zaciętością. Będzie to ciężki bój i kosztowny, nawet wiem, czyja piechota poniesie największe
straty, jednakże jest to do zrobienia, zwłaszcza jeśli książę Harless pozwoli nam wziąć sprawy
w swoje ręce. Siedemnaście tysięcy żołnierzy nie przeszkodzi mi zrobić użytku z mojej
piechoty. Co innego gdyby chodziło o piechotę desnairską - moi chłopcy jednak są godni
zaufania i kiedy już odetniemy przełęcz z dwóch stron, heretycy poczują się jak
pajęczoszczury wrzucone do worka z myślą o posłaniu ich na dno.
- Oczywiście czeka nas sporo planowania - dodał książę Harless, gestem zapraszając gości
do zajęcia miejsc przy stole. - Proszę, siadajcie wszyscy i dzielcie się ze mną swoimi
przemyśleniami. Nie spodziewam się, że zadanie będzie łatwe, ani nie chcę go wykonać w
jeden dzień, ale oczekuję, że zrobimy, co do nas należy. - Zarówno głos, jak i oczy mu
stwardniały. - Nadejdzie dzień, gdy heretyków, którzy zmasakrowali ludzi generała Walkyra,
spotka stosowna kara. Nie zaznają od nas łaski. Przysięgam to na honor moich przodków.
***
- Nie wątpię, że mówisz poważnie, wasza dostojność - mruknął Nahrmahn Baytz,
przeglądając przekazy z SAPK-ów. - Bardzo możliwe jednak, że się wkrótce przekonasz, iż
żywisz nadmierne ambicje...
Krępy książę odchylił się na oparcie krzesła i upił łyczek wina, zastanawiając się nad
sytuacją.
Książę Eastshare stracił nieco poniżej dwóch tysięcy ludzi, w tym czterystu na dobre,
podczas ataku przypuszczonego na Fort Tairys. Liczba ofiar była znacznie niższa od
zakładanej przez Nahrmahna. Najwyraźniej powinien zostawić sprawy planowania
wojskowego tym, którzy znali się na rzeczy, bo jak widać, książę Eastshare wiedział, co robi.
Walki były zacięte i paskudne - między innymi - ponieważ ludzie Lairaysa Walkyra nie byli
tchórzami i dzielnie walczyli oraz ginęli, ale wynik starcia został z góry przesądzony.
Największym zaskoczeniem było to, że ponad tysiąc wrogów przeżyło, z czego większość
jednak odniosła rany. Właściwie ludzie ci przeżyli chyba właśnie dlatego, że odnieśli rany -
zostali wyłączeni z walki, a nawet ochotnicy z Glacierheart naoglądali się nadto rozlewu krwi,
aby chcieć dokonać masakry bezbronnych. W efekcie ranni nie tylko pozostali przy życiu, ale
też otrzymali najlepszą opiekę, jaką mogli zapewnić uzdrowiciele księcia Eastshare.
To znaczy wszyscy z wyjątkiem inkwizytorów.
Usunięcie takiej masy ciał było nie lada wyzwaniem, szczególnie że trwała typowa dla
prowincji Shiloh wilgotna zima, w czasie której ciężko było o porządny stos pogrzebowy.
Tymczasem generał Wyllys wynalazł stosowną liczbę ochotników. Podczas gdy lojaliści
Świątyni zbiegli, mieszkańcy Shiloh, którzy pozostali lojalni wobec Republiki Siddarmarku,
zaczęli powoli wracać na pustkowie uczynione przez Miecz Schuelera. Niewiele było tam
jedzenia, ale żywność zaczęto już dowozić z Nowej Prowincji i Southguardu, a zresztą
ocaleńcy pragnęli odzyskać ziemię przodków, z której zostali wyparci przez ogień i krew.
Przywieźli ze sobą mnóstwo łopat i nie mieli obiekcji, by użyźnić teren zwłokami lojalistów
Świątyni, którzy wcześniej wymordowali ich rodziny i przyjaciół.
Byłem pod wielkim wrażeniem analiz księcia Harless, przyznał w myślach Nahrmahn.
Aczkolwiek oczywiście przegapił parę punktów. Sądzę jednak, że nie można go winić obrak
wiedzy, w jakim stopniu zostały wzmocnione oddziały księcia Eastshare.
Chisholmski książę otrzymał wsparcie pod postacią pierwszej konnej brygady. Druga
konna miała przybyć lada dzień, podobnie jak trzecia dywizja piechoty. W sumie książę
Eastshare będzie miał pod swoimi rozkazami siedemdziesiąt tysięcy ludzi, w tym dwadzieścia
trzy tysiące kawalerzystów, i ponad dwieście charisjańskich dział (nie licząc moździerzy,
kątówek i armat okrętowych generała Wyllysa). Wszystkie te odwody dotarły kanałem
znajdującym się po drugiej stronie gór, więc książę Harless nie miał szans na poznanie
faktycznej liczebności wojsk przeciwnika.
Drugim jego błędem, o czym Ahlverez przekona się już wkrótce, był kompletny brak
zainteresowania faktem, dlaczego Charisjanie nie robią nic, by powstrzymać marsz Armii
Shiloh przez lasy Kharmych. Ciekawe też, dlaczego nikt z Desnairczyków nie zająknął się
nawet, czemu Walkyr wysłał kuriera, zamiast posłużyć się dostarczonymi mu wyuernami, tymi
samymi, z których skorzystał na koniec Vahnhain? Nawet ktoś taki jak Ahlverez mógł
pomyśleć, że Walkyr wybrał pewniejszy jego zdaniem sposób, ale powinien się chociaż
zastanowić, dlaczego nie zrobił tego na oba sposoby jednocześnie, żeby zyskać pewność, iż
chociaż jedna z tych wiadomości dotrze do celu.
Zastanawiał się nad tym wszystkim jeszcze przez chwilę, a potem wzruszył ramionami.
Możliwe, że Ahlverez nabierze w końcu podejrzeń, lecz nawet tak doświadczony dohlariański
dowódca - Nahrmahn szanował jego dokonania - nie zdoła odkryć, jaki był naprawdę cel
działań księcia Eastshare.
***
Merlin Athrawes stał na sieczonej chłodem i wiatrem przystani, przyglądając się płynącym
w jego stronę steranym galeonom przedzierającym się przez Północną Zatokę Bedard. Dachy
Siddaru były białe, a tarasy, na które zapanowała moda dzięki Caylebowi, zasypane śniegiem.
A Sowa zapowiadała dalsze opady w najbliższym pięciodniu. Tego akurat dnia niebo było w
miarę czyste, jednakże wiatr wiejący znad zatoki smagał bezlitośnie, przez co tłumy, które się
zgromadziły, aby powitać pierwszą i drugą falę eszelonu Charisjańskich Sił Ekspedycyjnych
pod dowództwem księcia Eastshare, nie pokazały się ponownie w porcie. Merlin nie winił ich
o to, zważywszy na panującą temperaturę. Mimo wszystko miał nadzieję, że część
mieszkańców Siddaru pokaże się jednak, kiedy wojsko Imperium Charisu zacznie
maszerować przez stolicę republiki.
Tym razem miało to trochę potrwać.
Na pokładach okrętów znajdowało się bowiem dwieście tysięcy żołnierzy. Przybyły
konwój był ogromny, obejmował dziewięć dywizji piechoty, siedem brygad kawalerii, korpus
artyleryjski i inżynieryjny oraz dodatkowe pięć tysięcy personelu kwatermistrzowskiego,
czyli ludzi którzy mieli wzmocnić bazę charisjańską zlokalizowaną po wschodniej stronie
zatoki. Miały też przypłynąć elementy taboru: wozy, smoki pociągowe oraz śnieżne jaszczury
z Kruczych Ziem. Ogółem w Republice Siddarmarku pojawi się więc trzysta tysięcy
Charisjan. W ciągu następnych paru dni dwie dywizje piechoty i czwarta konna brygada
skierują się w stronę Allyntynu, po czym baron Zielonej Doliny i hrabia Wysokiego Szczytu
wyruszą do Fortu Tairys z trzema dalszymi dywizjami i dwiema brygadami kawalerii.
Merlin uśmiechnął się nawet zimniej od wiejącego wiatru.
Coś mi mówi, pomyślał, że książę Harless i sir Rainos Ahlverez będą bardzo
niezadowoleni, gdy czterdzieści dziewięć tysięcy żołnierzy oraz szesnaście tysięcy
charisjańskich dragonów pojawi się znienacka na ich flance.

.XX.
Manchyr
Corisand

Okrzyki i towarzysząca im muzyka podnosiły na duchu, jednakże sir Koryn Gahrvai


wolałby, aby plac Katedralny był pusty. Miał nawet pod ręką szwadron kawalerii sir Alyka
Ahrthyra, który w każdej chwili mógł oczyścić to miejsce z ludzi, gdyby powstała taka
potrzeba, aczkolwiek modlił się do Langhorne’a, aby to nie było konieczne. Z tego, co
widział, nic nie wskazywało na to, aby się na coś takiego zanosiło.
Powtarzał to sobie stanowczo w duchu, zastanawiając się, czemu z takim trudem
przychodzi mu przekonać samego siebie.
Nie wątpił przecież, że większość Corisandczyków zaakceptowała już prawdę o
zleceniodawcach zabójstwa księcia Hektora i jego starszego syna, jak również planowanego
morderstwa księcia Daivyna i księżniczki Irys, a także że wiedziała dobrze, kto ocalił
następcę tronu i jego siostrę. Koryn nie wątpił również, że ci sami ludzie pogodzili się z
decyzją parlamentu w sprawie włączenia Corisandu w skład Imperium Charisu. Zgoda ta była
może niechętna, co niezbyt mu się podobało, ale z drugiej strony trudno było oczekiwać po
Corisandczykach większego entuzjazmu. Jeszcze sporo czasu upłynie, zanim obywatele
wcielonego Corisandu pogodzą się z tym, że ten sam przeciwnik, który zadał im druzgocącą
klęskę, teraz przyłączył ich do siebie.
Właściwie chyba nie powinienem nikogo winić o podobne odczucia, pomyślał, wodząc
spojrzeniem po napakowanym do granic placu i słuchając wznoszonych okrzyków. W końcu
byłem dowódcą armii, która dostała w tyłek.
Wargi mu drgnęły w lekkim, aczkolwiek bardzo pożądanym uśmiechu, na wspomnienie
tego, w jakim tempie cesarz Cayleb dał mu w kość. Od tamtej pory jednak naoglądał się sam
dość, aby wiedzieć, czyją stronę obiera w walce z Grupą Czworga, i to pomimo ran zadanych
jego dumie. Poza tym pobicie przez kogoś takiego jak Cayleb Ahrmahk bynajmniej nie było
powodem do wstydu. W gruncie rzeczy Gahrvai mógł się szczycić tym, że cesarzowi
Imperium Charisu rozgromienie go zajęło aż pięć miesięcy.
Był to najlepszy wynik wszystkich starć z Caylebem.
Tak więc jeśli pozwolisz, aby cokolwiek się stało jego adoptowanemu synowi i księżniczce
Irys w ich dzień ślubu, dodał w myślach, będziesz musiał sobie poszukać naprawdę głębokiej
dziury, aby się schować.
Kiedy miał w głowie tego typu myśli, odchodziła go wszelka ochota na śmiech.
Właściwie nic nie powinno go martwić, nie żywił żadnych podejrzeń, a już z pewnością
nie miał żadnych dowodów, niemniej czuł w kościach obawę. „Rakurai” Zhaspahra Clyntahna
zabili w Corisandzie około tysiąca cywilów, pozostawiając liściki, że zawsze wybierają tylko
Charisjan, kiedy atakują najeźdźców ojczyzny (i całkowicie pomijając fakt, że tylko garstka z
nich samych urodziła się w Corisandzie), i że ofiary wśród ludności cywilnej są nieuniknione.
Czytelną implikacją tego przekazu było, że każdy, kto choćby zbliżył się do Charisjan, nie
może być pewien dnia ani godziny. Chyba jednak nawet ci dranie nie podnieśliby ręki na
uwielbianą przez lud księżniczkę Irys, szczególnie że od przeszło trzech miesięcy nie było w
ogóle żadnych ataków. Mimo to Koryna gnębiła ta niesprecyzowana obawa...
Wielokrotnie przeglądał plany imprezy i rozmawiał ze swymi podwładnymi, zmieniając
detale tak, aby nikt, kto ewentualnie miał ich na oku, nie mógł wykorzystać informacji.
Zapoznawał się z napływającymi raportami seijinów Merlina Athrawesa, zainstalowanych
tutaj, w Corisandzie, a nawet wysłał tysiąc swoich żołnierzy przebranych za cywilów w tłum,
aby wypatrywali jakichkolwiek podejrzanych oznak. Niczego nie zaniedbał, nic nie
wskazywało na zawiązany spisek, a jednak... a jednak...
Spodziewasz się nie wiadomo czego wyłącznie z tych nerwów, pomyślał. Pewnie przez to,
co spotkało Sharleyan, i z obawy, że historia może się powtórzyć. No, ale znacznie lepiej jest
się martwić czymś, co się nie wydarzy, niż przeoczyć coś, co niestety się stanie. Godzę się na
bezsenność i chętnie zarwę kilka nocy, jeśli tylko to pozwoli nam przetrwać najbliższy czas
bezpiecznie.
Koronacja młodego Daivyna przebiegła bez żadnych przygód. Wybrano pełen skład rady
regencyjnej, nowy książę Corisandu podpisał dokument akcesyjny do Imperium Charisu, a
niebawem, bo za miesiąc czy dwa, w Manchyrze miała się pojawić cesarzowa Sharleyan
celem odebrania przysięgi wierności z ust Daivyna. Ten ślub był ostatnią rzeczą, którą musieli
załatwić przed jej przyjazdem, i najlepiej, żeby obeszło się bez problemów. Koryn raz jeszcze
skarcił się w duchu za żywiony na wyrost niepokój. Oczywiście jako głównodowodzący
rekonstytuowanej Królewskiej Armii Corisandu musiał się niepokoić, ale...
Wiwaty wzmogły się, topiąc uliczną muzykę, a nawet fanfary, kiedy księżniczka Irys wraz
z księciem Darcos wyłoniła się z pałacu i ruszyła na wskroś centralnego placu Manchyru.
***
Ciekawe, czy jest zdenerwowana, pomyślał Hektor Aplyn-Ahrmahk, zmuszając się do
statecznego kroku przy schodzeniu z szerokich i niskich stopni, podczas gdy trzymająca lekką
jak piórko rękę na jego ramieniu Irys stąpała u jego boku. Zaczął nawet liczyć w głowie, żeby
nie zgubić kroku, i starał się nie myśleć o zamieszaniu wprowadzonym przez Cayleba w
plany uroczystości, ponieważ śmiejąc się, na pewno by się pomylił w liczeniu, a to mogłoby
się źle skończyć. Musiał jednak przyznać sam przed sobą, że zdecydowanie wolałby być
Caylebem niż sobą.
Oczywiście, że tak, odpowiedział sobie zaraz w myślach. Na pewno jest bardzo
zdenerwowana, chociaż chyba jednak mniej od ciebie. Nikt nie mógłby być bardziej
zdenerwowany niż ty! Czemu ślub nie jest równie prosty jak abordaż, stłumienie buntu czy
walka z huraganem na morzu?
Ta myśl trochę poprawiła mu humor, dzięki czemu mógł nawet zerknąć na narzeczoną.
Jakiś zabiegany człowieczek, który wcześniej instruował go na temat protokołu, przykazał mu
wyraźnie, że nie powinien patrzeć na Irys do momentu wkroczenia do katedry. Zdaniem
Hektora było to głupie. Skoro nie mógł na nią patrzeć, jak twierdzili ci, którzy tak się
szarogęsili - co dziwne, różni ludzie panoszyli się, wydając rozkazy, których przy tej okazji z
jakichś powodów nie mogli wydawać ani on, ani Irys - czemu nie postarano się o to, aby
dotarli do katedry oddzielnie? A może chodziło o to, aby udawał, że nie chce na nią spojrzeć?
Albo że ona jest dla niego kimś obcym, przypadkowym przechodniem, którego spotkał tego
ranka w drodze do kościoła? Bez wątpienia wchodziły tu w grę kwestie polityczne, jednakże
Hektor był pewien, że nikogo nie uda im się zwieść swoim zachowaniem. Poza tym prasa w
Corisandzie zyskała nieco wolności od śmierci starego księcia Hektora, wskutek czego na
łamach zaroiło się od artykułów na temat „dobrania” narzeczonych: księżniczki i jej
„dzielnego charisjańskiego bohatera”.
Fuj.
Z drugiej strony chociaż ten jeden raz dziennikarzom udało się utrafić w sedno. Hektor
wolałby, aby mniejszy nacisk położono na jego odwagę, wiedząc równocześnie, że znaczna
część poddanych i tak upatruje w tym małżeństwie wyrachowanej racji stanu, przekonana, że
wszyscy tylko tak dobrze odgrywają swoje role. Pod pewnymi względami ludzie ci mieli
rację: ich małżeństwo wynikało z racji stanu. Hektor jednak znał swoją przybraną matkę
nazbyt dobrze, aby podejrzewać, że przemawiało przez nią wyłącznie zimne wyrachowanie.
Widział ją razem z Caylebem wystarczająco często, aby mieć pewność, że nigdy nie
skazałaby jego i Irys na pozbawione miłości małżeństwo z rozsądku, mające służyć tylko racji
stanu. A jakkolwiek trudno mu było w to uwierzyć, Irys go kochała. Ta piękna, mądra,
opanowana, pełna gracji i pomysłów, dzielna i twarda jak stal młoda kobieta naprawdę
darzyła go uczuciem!
Dzięki Ci, Boże, pomyślał w skrytości ducha, czując, jak trzepot gdzieś w jego wnętrzu
uspokaja się powoli. Nie mam pojęcia, co takiego zrobiłem, aby na to zasłużyć, ale szczerze
Ci dziękuję.
Wiwaty dobiegały zewsząd, podczas gdy para narzeczonych przecinała plac Katedralny,
sunąc szpalerem wyciętym z tłumu przez dwa szeregi doborowych członków Królewskiej
Armii Corisandzkiej. Broń, którą żołnierze prezentowali, rzucała odblaski od
wypolerowanych luf, jednakże Hektor nie miał cienia wątpliwości, że karabiny są
naładowane, a lśniące bagnety mogą posłużyć nie tylko celom ceremonialnym. Widział
bowiem, że kawalerzyści omiatają tłum czujnymi spojrzeniami z wyżyn końskich grzbietów.
Podczas uroczystości zabrakło charisjańskiego wojska, albowiem dzień ślubu księżniczki był
świętem corisandzkim. Cóż, skoro Hektor nie mógł patrzeć na oblubienicę, postanowił
spoglądać na twarze odprowadzających ją wzrokiem żołnierzy, którzy zdawali się ciągnąć w
nieskończoność na krótkim odcinku z pałacu do katedry, gdzie czekał już na nich Klairmant
Gairlyng z Maikelem Staynairem. A tak się składało, że spojrzenia wojaków były pełne
zachwytu, szczególnie że w tle rozbrzmiewały raz po raz coraz to głośniejsze wiwaty na cześć
młodej pary.
***
Koryn Gahrvai odetchnął z wielką ulgą, kiedy jego księżniczka z narzeczonym dotarła
bezpiecznie do wnętrza katedry. Gdyby to zależało od niego, wsadziłby ich oboje do
zamkniętego powozu, przy czym w orszaku wysłałby jeszcze dwa czy trzy takie same
powozy dla zmylenia przeciwnika. I nie miało znaczenia, że dystans liczył tylko dwieście
metrów! Skoro już o tym mowa, mając wolną rękę, wcześniej wysłałby właściwy powóz do
Charisu, aby tam powleczono go z wierzchu tym samym zbrojonym materiałem, którym
powlekano słynne kanonierki! A do tego rozmieściłby z tuzin karabinierów na każdym
powozie. Poza tym jeszcze by...
Och, przestańże! Potrząsnął głową. Za chwilą zażądasz dwunastofuntówek na każdym
boku placu! Irys była wystarczająco wkurzona, kiedy zaproponowałeś użycie jednego
powozu. Byłaby ci chyba urwała głowę i wsadziła ją w pewien poręczny otwór ciała, gdybyś
choćby zasugerował użycie czterech!
Bez wątpienia tak by się stało, mimo że w ostatnim pięciodniu Koryn znalazł się w
zadziwiającej zgodzie z seijinem Merlinem i sierżantem Seahamperem. A dopóki nie uda mu
się uzyskać przeniesienia do armii cesarskiej, będzie uziemiony tutaj jako ochroniarz
księżniczki, jej męża i jej brata. Z jednej strony darzył uczuciem kuzynostwo i nigdy by się
nie wyparł obowiązku wobec nich. Z drugiej strony nie nadawał się do tego typu rzeczy. Już
lepiej by było, gdyby za ich ochronę odpowiadał Charlz Doyal. Albo Charlz i hrabia Corisu.
Jeśli ktokolwiek mógł ich ochronić przed zagrożeniami, to właśnie ci dwaj. A skoro
znalezienie odpowiednich ludzi mogło pomóc sir Korynowi Gahrvaiowi wymknąć się do
armii, tym lepiej...
Prychnął i wrócił do obserwacji. Naprawdę żałował, że ominie go ceremonia zaślubin,
jednakże w katedrze znajdował się już jego ojciec, który był przedstawicielem całej rodziny, a
zadaniem jego, Koryna, było stać tutaj i mieć wszystko na oku.
***
Wnętrze przestronnej katedry było rozjaśnione tropikalnym słońcem, którego promienie
wpadały przez witraże, oświetlając barwne sklepienie spowite chmurą kadzidła, podczas gdy
niewidoczny chór zanosił świąteczne pienia. Hektor i Irys szli przed siebie powoli i pewnie,
zmierzając główną nawą do ołtarza przy wtórze dźwięków muzyki i pieśni oraz tumanu
kolorowych kwietnych płatków rzucanych przez wiernych z wypełnionych po brzegi ław.
Nawet tu, w świątyni, pod jej ścianami stali w równych odstępach gwardziści i żołnierze w
galowych mundurach. Byliby obecni przez wzgląd na Irys także w innych okolicznościach,
jednakże wówczas stan ich napięcia byłby zdaniem Hektora znacznie mniejszy. A już na
pewno nie przejmowaliby się ani trochę nim.
Chwilę mu zajęło pogodzenie się z tą myślą. Przestał być zwykłym młodszym oficerem,
który mógł się poszczycić drugim członem nazwiska „Ahrmahk”. Przestał być nawet
księciem służącym w cesarskiej marynarce i tak jak każdy inny marynarz mającym nadzieję
na zrobienie kariery w służbie Koronie. To znaczy był wciąż jednym i drugim, ale już za
godzinę miał się stać także mężem siostry władcy Corisandu. Właśnie z tego powodu straże,
które teraz tak czujnie wodziły wzrokiem od kroczącej pary do tłumu i z powrotem, miały się
już niebawem stać nieodłączną częścią jego życia. Irys może była przyzwyczajona do czegoś
takiego od maleńkości, jednakże Hektor Aplyn jeszcze niedawno nawet sobie czegoś
podobnego nie wyobrażał - i jakąś częścią siebie pragnął wrócić do czasów sprzed bitwy w
cieśninie Darcos. Chciał rozpaczliwie uciec przed odpowiedzialnością i brzemieniem tego,
kim się stał. Nagle ogarnęła go nie tyle panika, ile obawa, a na rozświetlonym dniu położył
się cieniem mrok nocy, sprawiając, że to, co Hektor miał na wyciągnięcie ręki, stało się dla
niego jeszcze cenniejsze. Zrozumiał, że wszystko w życiu ma swoją cenę i że każdy, kto nie
jest przygotowany na zapłacenie tej ceny, jest niegodny miłości osób, które go kochają.
***
Maikel Staynair stał obok Klairmanta Gairlynga i przyglądał się zmierzającej ku nim z
powagą absurdalnie młodej parze ludzi. Hektor Aplyn stał się jego synem bardzo dawno
temu, a Irys jego ukochaną córką podczas pobytu w Tellesbergu.
Patrząc na nich, pomyślał, że trudno dojrzeć w nich choć odrobinę niepewności. Hektor,
który nie był przystojnym młodzieńcem, w dalszym ciągu mającym jeszcze zmężnieć, dziś
wyjątkowo - w swym mundurze porucznika, z mieczem u boku - w każdym calu wyglądał nie
na chłopca, lecz na mężczyznę, który ocalił życie Daivyna i Irys. Mało osób miało okazję
dorosnąć równie szybko jak Hektor Aplyn-Ahrmahk, jeszcze mniejszej zaś liczbie przyszło
zapłacić za to taką cenę, jaką on zapłacił, jednakże nikt nie mógł mieć wątpliwości, że jest on
godnym synem Boga.
Obok niego stała tak, jakby się do tego urodziła, księżniczka Irys o ciemnych oczach,
ciemnych włosach, wydatnym podbródku i spokojnym, uroczystym wyrazie twarzy. Choć nie
skończyła jeszcze dwudziestego roku życia, widziała w życiu niemało i przypłaciła to ceną
równą tej, którą musiał zapłacić jej narzeczony. Król Hektora zmarł w jego ramionach, zabity
przez marynarzy, którymi jej ojciec poszczuł Stary Charis. Jej ojciec i brat zginęli z ręki
skrytobójców na ulicach własnej stolicy, jak wszystkim było wiadomo, z rozkazu Cayleba i
Sharleyan Ahrmahków. Ona poprzysięgła, że nie spocznie, póki nie wywrze na nich zemsty.
Ale dziś wychodziła za mąż za ich przybranego syna. Nie dlatego, że ktoś tego od niej
oczekiwał, lecz dlatego, że tego pragnęła. Ponieważ miała siłę i odwagę przejrzeć na wylot
wiedzę podawaną jej na tacy i dojrzeć prawdę, której jeszcze nie znała. Znacznie łatwiej
byłoby jej czepiać się tej nienawiści, przymykać oczy na fakty - tymczasem znalazła w sobie
odwagę, aby uwierzyć obietnicy złożonej przez śmiertelnych wrogów jej ojca, że będą
troszczyć się o jej młodszego brata i następcę tronu Corisandu. Przy okazji też ich sprawa
stała się jej sprawą.
Kiedy zbliżali się na jego oczach do ołtarza, Maikel Staynair wspomniał inny ślub, który
odbył się cztery lata wcześniej siedem tysięcy mil od Manchyru. Cayleb i Sharleyan byli
niewiele starsi od Hektora i Irys, a ich małżeństwo również wynikało z racji stanu. Mimo to i
oni odnaleźli miłość, jak i wzajemną ufność w siebie. To samo miało się stać udziałem tej
pary. Jestem tego pewien, dodał w myślach.
Zatrzymali się przy ozdobionej kwiatami balustradzie, a on obdarzył ich ciepłym
uśmiechem. Jedną z największych radości bycia duchownym stanowili wszyscy ci ludzie,
którzy wzbogacali jego życie i których uważał za własnych synów i córki. Chyba z nikogo
jednak nie był tak dumny, jak z tej pary. Hektor i Irys stali ze złączonymi rękami, unosząc
wysoko głowy i patrząc śmiało roziskrzonymi oczami. Jednakże był w Corisandzie tylko
gościem - dlatego jedynie skłonił lekko głowę, po czym zajął miejsce u ramienia Gairlynga,
aby koncelebrować z nim nabożeństwo ślubne.
- Moje dzieci - głos arcybiskupa przetoczył się przez wnętrze katedry - nadszedł
wyczekiwany długo dzień! Ci oto młodzi ludzie stawili się przed wami, przed majestatem
Boga i Jego archaniołów oraz przede mną, aby połączył ich święty związek małżeński. Będzie
to małżeństwo dwu osób, z których każda, jestem w stanie o tym zaświadczyć osobiście,
będzie darzyć miłością i szacunkiem drugą stronę. Będzie to małżeństwo dwu serc, które
gorąco pragną zlać się w jedno, by wspólnie stawiać czoło wszystkiemu, co przyniesie im
życie, czy to będzie radość czy smutek. Zarazem będzie to małżeństwo Charisu i Corisandu.
Nie z przymusu, nie z wyrachowania ani czyjejś ambicji, lecz z powodu uczucia tej dwójki i
ich determinacji, aby bronić Światła przeciwko Ciemności nawet w obliczu samej Shan-wei.
Tak zapowiada się nasza przyszłość. Przyłączcie się do nas, moje dzieci, albowiem
obowiązkiem nas wszystkich jest bronić Światła, z którego pochodzimy i do którego
zmierzamy. Świętujcie z nami, dzielcie nasze szczęście, bądźcie świadkami złożonych tu
przyrzeczeń, a przy tym obiecajcie wspierać ten zbożny wysiłek. Otwórzcie swoje serca,
dopuśćcie do siebie miłość, oddalcie zaś od siebie strach. Równie chętnie jak ci dwoje
pokażcie, że jesteście godnymi dziećmi Boga Jedynego.
W świątyni panowała niemal absolutna cisza. Gairlyng uśmiechnął się nagle do
zgromadzonych wiernych i uniósł obie ręce.
- A teraz, ukochani - zaintonował - przejdźmy do sedna. Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby w
oczach Boga i Jego archaniołów, w obliczu wszystkich obecnych tu świadków, połączyć
węzłem małżeńskim tego oto mężczyznę i tę oto kobietę. Nie zapominajmy, że instytucja
małżeństwa jest święta, powołana przez archaniołów w imieniu Boga Jedynego, aby nam
przypominać o tajemnej więzi między Bogiem i Jego Kościołem. Sam archanioł Langhorne ją
uświęcił podczas swego pobytu na Schronieniu, a Bedard poleca ją wszystkim mężczyznom i
kobietom. Nikt jednak nie powinien wstępować w związek małżeński pochopnie, bez
namysłu, lecz zawsze po dogłębnym namyśle i przy wielkiej pewności serca, z szacunkiem,
na jaki zasługuje, i z bojaźnią bożą. W ten właśnie święty związek małżeński
pobłogosławiony przez Boga i Jego archaniołów pragną dziś wstąpić ci dwoje. Ktokolwiek
zna słuszny powód, dla którego nie powinni się związać na wieki, niech wystąpi teraz i
powie, co ma do powiedzenia, w przeciwnym razie niech zamilknie już po wsze czasy.
***
Irys Aplyn-Ahrmahk zastanawiała się, czy twarz jej pęknie na dwoje od uśmiechu, w
który przyoblekła twarz, dosłownie frunąc nawą w stronę wyjścia z katedry na skrzydłach
szczęścia. Obecnie czepiała się ramienia Hektora mocniej, pewniej i bardziej zaborczo aniżeli
przedtem, gdy dopiero szli na swój ślub. Zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie jest to
złamanie protokołu, ale w końcu od tej chwili był jej - tylko jej! - i cały protokół, całe
polityczne wyrachowanie musiało się schować. Postanowiła, że zacznie się przejmować
dworską etykietą dopiero po tym, jak skończy się ich miesiąc miodowy.
Dosłownie zachichotała na myśl o czekającym ich miesiącu miodowym i aż przeciągnęła
się w środku niczym jaszczurkot, sięgając do pokładów radości, która, jak myślała w
Delferahku, na pozór przepadła na dobre. Ciepło bijące ze świecącego słońca nie ogrzewało
jej bardziej niż przepełniające każdy zakamarek jej serca szczęście. Daivynowi, który
wreszcie zasiadł na tronie ojca, nic nie groziło, a ona - po tylu sztormach i takiej rozpaczy -
przybiła do bezpiecznej przystani, znajdując swoje miejsce u boku mężczyzny, którego tak
nieoczekiwanie pokochała.
Wtem, bez żadnego ostrzeżenia, Hektor oderwał ją od ziemi i rzucił na posadzkę.
Zmartwiała z przerażenia usłyszała grom jakby zapowiadający koniec świata, po czym za
chroniącym ją ciałem męża zobaczyła jaskrawą błyskawicę. Towarzyszył temu dźwięk
przypominający syk tysiąca węży oraz inny, podobny do piłki chwytanej w rękawicę
baseballową. Potem poczuła na sobie nagłe, konwulsyjne drżenie ciała Hektora. Gdzieś w tle
rozległy się pierwsze piski, kiedy ludzie zdali sobie sprawę z tego, co się stało. Równocześnie
ciężar mężowskiego ciała nagle ją przygniótł, kiedy stało się znienacka straszliwie bezwładne.
Coś gorącego i mokrego trysnęło na jej suknię ślubną. Niemal równocześnie uderzyła głową o
stopień katedry. W uszach zadzwonił jej własny krzyk, który wirując, zniknął razem z nią w
kompletnej ciemności...

.XXI.
Pałac królewski
Manchyr
Corisand

- To moja wina. To moja wina - powtarzał Koryn Gahrvai.


- Przez cały czas wiedziałem, że coś jest nie tak. Wiedziałem, a mimo to nic nie...
- To nie twoja wina - przerwał mu głucho ojciec. Hrabia Skalnego Kowadła miał
pociemniałe z gniewu oczy i twarz wstrząśniętą smutkiem, kiedy spoglądał na syna, jednakże
w jego głosie nie było cienia wątpliwości. - Przedsięwzięliśmy każdy możliwy środek
ostrożności oprócz oczyszczenia placu z ludzi, ponieważ Irys i Phylyp mieli rację. Ten ślub
stanowił podkreślenie, że Charis i Corisand są jednością. Gdybyśmy już na wstępie pokazali,
jak bardzo się boimy reakcji własnych poddanych, skutki mogłyby się okazać katastrofalne.
- A to nie jest katastrofa? - Koryn ruszył głową, eksponując czarne szwy sterczące mu z
prawego policzka i zamykające długą, głęboką ranę, która zalśniła krwią w świetle lampy, po
czym na dokładkę uniósł ramię zawieszone na temblaku. - Na Langhorne’a, ojcze! Liczba
ofiar sięgnęła niemal dwustu zabitych, mamy ponad dwakroć tyle rannych, a do tego Hektor i
Irys!
- Wiem, wiem! - Z twarzy hrabiego Skalnego Kowadła biła gorycz. - Skąd mogliśmy
wiedzieć, że wykażą się aż taką głupotą? Nawet ci przeklęci Rakurai powinni mieć dość oleju
w głowie, aby nie napadać na Irys...
Koryn wiedział, że jego ojciec ma rację, aczkolwiek to w niczym nie polepszało mu
samopoczucia. Aktem szaleństwa był bezpośredni atak na księżniczkę, i to w dzień jej ślubu.
Cokolwiek sobie myśleli lojaliści Świątyni, wywoła to wściekłość poddanych, darzących
uczuciem Irys i Daivyna, wściekłość nie do przecenienia. Wiedząc to, byli pewni, że Rakurai
nie uderzą. Oczywiście zakładali zamach, ale nigdy nie brali go poważnie pod rozwagę.
Niesłusznie, jak się przekonali.
Nie przypominało to mamucich eksplozji, którymi Rakurai obwieścili swoje istnienie.
Koryn przypuszczał, że powinni być wdzięczni choć za to, ale jakoś w tej konkretnej chwili
nie potrafił się zdobyć na jakąkolwiek wdzięczność. Nie było świadków - żywych świadków -
którzy widzieli na własne oczy, co właściwie zaszło, ale dowody wskazywały na to, że
wybuch był robotą samotnego fanatyka. Jakim cudem zdołał wnieść materiały wybuchowe
tak daleko, pozostawało nadal tajemnicą. Na razie było wiadomo tylko, gdzie się znajdowały:
w jednym z nielicznych pierwszych rzędów przewidzianych dla osób mających trudności z
poruszaniem się lub niezdolnych stać o własnych siłach przez dłuższy czas.
Dla ludzi słabych od starości i niezdolnych zatroszczyć się o siebie samodzielnie. Ludzi -
w różnym wieku - cierpiących na gorączkę stawów, tych po amputacji kończyn bądź trwale
upośledzonych wskutek chorób i wypadków. Ludzi, którzy wycierpieli się dość, aby Koryn
nie musiał dodatkowo przyczynić się do przedwczesnego przecięcia nici ich życia w jednej
gwałtownej chwili horroru.
Półkole zniszczenia wokół miejsca, w którym stał zamachowiec, przekraczało wszelką
wyobraźnię. Ciała uległy rozerwaniu jakby za sprawą kartaczy - do czego w istocie doszło.
Kimkolwiek był zamachowiec, doskonale znał się na rzeczy i jakimś cudem zdołał przemycić
odpowiednik charisjańskiej miny pomimo gęstych straży rozstawionych przez Koryna wśród
gapiów. Eksplozja posłała dziesiątki - jeśli nie setki - staromodnych półcalowych kul
muszkietowych wachlarzem w kierunku orszaku weselnego.
Sześćdziesiąt dwie ze zidentyfikowanych ofiar stanowili żołnierze i gwardziści Koryna
Gahrvaia. Ich ciała przejęły znaczną część impetu, jednakże i tak ponad setka cywilów
zebranych wokół katedry bądź zginęła na miejscu wskutek wybuchu, bądź została stratowana
przez uciekający w panice tłum.
- Ktokolwiek to zaplanował i przeprowadził, znał się na swojej robocie - powiedział
hrabia Skalnego Kowadła po dłuższej chwili milczącego namysłu. - Wniósł bombę dokładnie
tam gdzie trzeba i detonował ją w dokładnie tym momencie co trzeba.
- Ale dlaczego nie przy wchodzeniu do katedry? - zapytał Gahrvai. Kiedy ojciec na niego
spojrzał, wzruszył ramionami. - Pewnie nie ma to większego znaczenia, ale dlaczego
wstrzymywał się tak długo? Skoro, jak mówisz, znał się na swojej robocie, skąd ta zwłoka?
Im dłużej tam siedział, tym większe szanse mieli moi ludzie, i ja sam, na Boga, aby go
zauważyć, dostrzec, że coś jest na rzeczy. Czemu więc nie wysadził ładunku jak
najwcześniej?
- Nie wiem. Skąd mamy wiedzieć, jakie myśli chodziły mu po głowie? - Hrabia Skalnego
Kowadła podszedł ciężko do okna i wyjrzał na tysiące świec wotywnych, które paliły się na
ogromnym placu w bezwietrzną noc. - Może zwlekał do chwili ślubu, aby móc twierdzić, że
Irys była Charisjanką? Może była to część przekazu? A może jeszcze nie było go na miejscu,
kiedy szli do katedry.
- Był - powiedział głuchym tonem Koryn. Widząc, że ojciec obraca się przez ramię i
spogląda na niego z uniesioną brwią, skrzywił się nieznacznie. - Wszyscy, którzy zajmowali
miejsca w tej sekcji, znaleźli się tam za pisemną rezerwacją, nad którą czuwała gwardia
arcybiskupia, podobnie jak potem nad sprawdzaniem, czy istotnie z uprzywilejowanych
miejsc korzystają wyłącznie potrzebujący i uprawnieni, przy czym kontrolowały to dwie
niezależne osoby, porównując dane z listą. Ustalenia zabraniały wpuszczania i wypuszczania
uprawnionych krócej niż na godzinę przed wyjściem Hektora i Irys z pałacu. - Potrząsnął
głową. - Zatem musiał tam być. Jakimś cudem wystrychnął nas na dudka. To nasza wina,
ojcze.
- Nic z tego nie jest naszą winą, Korynie! - Głos hrabiego nabrał ostrzejszych tonów. -
Zachowaliśmy równowagę pomiędzy bezpieczeństwem a dostępnością miejsca uroczystości
i...
Przerwało mu nagłe otwarcie się drzwi, w których pokazał się Charlz Doyal. Obaj
mężczyźni odwrócili się do niego twarzą i zobaczyli trzymaną przez niego w ręce kopertę.
- Dostarczono to do pałacu przed dziesięcioma minutami - oznajmił. - Zatrzymałem
posłańca, choć nie wydaje mi się, aby miał pojęcie, co przenosi. Chyba nie mija się także z
prawdą, mówiąc, że nawet nie wie, kto był jego zleceniodawcą.
- Domyślam się, że to ma coś wspólnego z zamachem? - zapytał Koryn, na co Doyal
potaknął skinieniem. - Skoro tak, skąd u ciebie pewność, że ten człowiek nie jest w to
zamieszany od samego początku?
- Mówimy o członku zakonu Bedard z klasztoru Świętego Krytyphyra, któremu
powiedziano, że wiadomość, nawiasem mówiąc, adresowana do ciebie, mój panie - dodał
Charlz, spoglądając na hrabiego - pochodzi od ojca Symyna.
- Co takiego? - Hrabia Skalnego Kowadła zrobił wielkie oczy ze zdziwienia, po czym
zaraz podejrzliwie zwęził je w wąskie szparki. - Chodzi o Symyna Hahleka? Dlaczego?
- Wedle tego zakonnika - zamierzam zresztą wysłać wiadomość semaforową do jego opata
skoro świt, aby wszystko potwierdzić - list trafił do zajazdu przy klasztorze za sprawą
pewnego duchownego z zakonu Langhorne’a, który gościł u Świętego Krystyphyra po drodze
do Lianu za poruczeniem arcybiskupa Klairmanta. Zatrzymawszy się na postój, odkrył, że
niechcący zabrał list ze sobą. Ponieważ sprawa w Lianie nie cierpiała zwłoki, nie mógł stracić
trzech dni na powrót do Manchyru, aby dostarczyć wiadomość osobiście. Dlatego poprosił
opata, aby ktoś doręczył ją za niego. Wspomniany mnich został obarczony zadaniem i chyba
dotarł do Manchyru dzień wcześniej, niż zakładał właściwy posłaniec, biorąc pod uwagę
zatory na drogach spowodowane zbliżającym się ślubem księżniczki. Gdyby znalazł się na
miejscu choćby godzinę wcześniej, doręczyłby wiadomość przed tym, zanim narzeczeni
wyruszyli do katedry. Tymczasem doszło do eksplozji, a jemu zajęło kilka godzin znalezienie
kogoś, kto chciałby z nim gadać. - Człowiek, który od niedawna pełnił funkcję szefa wywiadu
rady regencyjnej, pokręcił głową. - Moim zdaniem nie miał z tym wszystkim nic wspólnego,
moi panowie. Uważam też, że jego tajemniczy zleceniodawca pragnął wymierzyć palec
oskarżenia w ojca Symyna.
- Co stoi w tym w przeklętym liście? - zapytał hrabia Skalnego Kowadła.
- Sam zobacz, panie.
I Doyal podał mu list. Hrabia sięgnął po kopertę gestem człowieka wyciągającego rękę do
jadowitego gada, po czym otworzył ją ostrożnie i lekko się odchylił, aby i jego syn mógł mu
czytać ponad ramieniem.

Do na wieki wieków przeklętych heretyków, bluźnierców i wyznawców Shan-wei, którzy


sprzeciwiają się woli Boga Jedynego, mordują księży i spiskują z demonami, oddani całymi
sobą siłom Ciemności, a przeciwni wiernym synom i córkom Stwórcy. Wiedzcie, że daliście się
poznać jako wrogowie Corisandu i jego ludu, a także Boga, Jego archaniołów i Kościoła
Matki. Jeśli dołączycie do tej dziwki Charisu i sług Shan-wei, jeśli zaprzedacie Corisand tak
zwanemu Imperium Charisu, staniecie się wrogami każdego Bożego dziecka i każdego
zwolennika wolności Corisandu. Myślicie, że nic wam nie grozi, bo strzegą was bagnety
żołnierzy, którzy niewolniczo wam służą wbrew groźbie ekskomuniki nałożonej przez
wielkiego wikariusza. Myślicie, że sam Bóg was nie dosięgnie, i w swej arogancji podnosicie
rękę na Tego, którego archaniołowie stworzyli ten świat. Sprzeciwiacie się woli Pana, chcecie
zaprząc Corisand w służbie sił zła i w głębi ducha pławicie się we władzy, którą namaściła
was Shan-wei. Jednakże Pan was dosięgnie rękami swoich wiernych sług, czego dowód
daliśmy dzisiaj. To tylko pierwsze ostrzeżenie. Rakurai Langhorne’a spadną na wszystkich
tych, którzy wyprą się prawdziwej wiary i prawdziwego Kościoła, zaprzedając się Ciemności.
Zdrada, bluźnierstwo, herezja i apostazja mogą zostać wyplenione wyłącznie krwią i bez
wątpienia zostaną wyplenione.

Podpisu nie było. Koryn zmrużył oczy. Jeśli w tych słowach była choć odrobina prawdy,
wszystko wskazywało na to, że winnym zamachu był jeden z Rakurai nasłanych przez
Clyntahna. Równie dobrze jednak list ten mógł zostać napisany w celu wprowadzenia w błąd.
Koryn nie miał wprawdzie pojęcia, kto inny mógłby stać za zamachem, lecz wiedział, że
niektórzy świeccy przeciwnicy powołanej rady regencyjnej byli w stanie schować się za
pretekstem religijnym, byle zaspokoić swoją ambicję.
No i był jeszcze rzekomy autor listu. Symyn Hahlek, najstarszy rangą i najbardziej
zaufany pomocnik arcybiskupa Klairmanta. Nikt, kto choćby przelotnie poznał Symyna, nie
uwierzyłby, że mógłby on być zamieszany w coś podobnego. Niestety liczba osób, które go
nie znały, znacznie przekraczała liczbę tych, którzy go znali. Przeciwko niemu mogło
świadczyć to, że był rodowitym Corisandczykiem i jako taki miał prawo poczuć się zelżony
pomysłem włączenia Corisandu w skład Imperium Charisu, jak również i to, że był członkiem
zakonu Langhorne’a, a list trafił do klasztoru Świętego Krystyphyra za pośrednictwem innego
zakonnika spod tego znaku. Do tego ktoś postawiony tak blisko arcybiskupa był w stanie
zapewnić pisemną rezerwację zamachowcowi, niezbędną do zajęcia korzystnej pozycji przed
katedrą. Oczywiście to, że Hahlek miał cokolwiek wspólnego z zamachem, było kompletną
bzdurą, aczkolwiek Rakurai mogli tylko zyskać na utworzeniu tarcia między nim a hierarchą.
- No dobrze - odezwał się w końcu Koryn, odbierając list z rąk ojca i raz jeszcze go
czytając. - Nie zamierzam przyjąć do wiadomości, że za czynem masowego mordercy stoją
czyste motywy wynikające z jego wiary, jak również ani myślę przystać na to, że ojciec
Symyn, ze wszystkich ludzi na świecie, był zaangażowany w zamach.
- Ja też - poparł syna krótko hrabia Skalnego Kowadła. - Ambitne z nich dranie, no nie?
Nie tylko chcą rzucić cień na ojca Symyna, ale także próbują oczernić Taryla!
- Proszę? - Koryn uniósł spojrzenie znad treści listu i zmarszczył brew. Po chwili jednak
jego czoło się wygładziło. - Ha, umknęło mi to, ojcze, ale teraz widzę, że masz rację!
Lian, do którego rzekomo zmierzał duchowny z zakonu Langhorne’a, stanowił trzecie pod
względem wielkości miasto hrabstwa Tartarianu. Zważywszy na to, jak bardzo podkreślał to
miejsce docelowe, z pewnością tak naprawdę wybierał się zupełnie gdzie indziej, jednakowoż
byłoby z korzyścią dla Clyntahna, gdyby przy okazji udało się poróżnić hrabiego Skalnego
Kowadła oraz Tartarianu, dotąd jego najbliższego przyjaciela i politycznego sojusznika.
Zresztą gdyby nawet hrabia okazał się niezbyt łatwowierny, zawsze można było liczyć na
naiwność księcia Daivyna. W końcu był to tylko mały chłopiec, który pogrążony w żałobie po
śmierci siostry z pewnością będzie przepełniony chęcią wywarcia zemsty na każdym, kto
miałby cokolwiek wspólnego z zamachem na nią.
- Ciekaw jestem, gdzie jeszcze wypłyną kopie tego listu? - zastanowił się na głos Koryn. -
Bo skierowanie go wyłącznie do pałacu z Manchyrze jakoś się kłóci z ambicją
zamachowców.
- Słuszna uwaga - przyznał hrabia Skalnego Kowadła.
- Bardzo słuszna - zgodził się Doyal. - Wspomnijcie list seijina Merlina po zamachu na
placu Szarej Jaszczurki. Seijin twierdził w nim, że Clyntahn wysłał skrytobójców w
pojedynkę z wyraźnym poleceniem niebudowania siatki, którą można by przeniknąć. Jeśli
więc ostatni zamach to dzieło jego Rakurai działających właśnie w ten sposób, nie będzie
nikogo, kto by mógł rozwieszać kartki na słupach czy zagadywać ludzi na rogach. Zatem jeśli
gdzieś na terenie Corisandu pojawią się kopie tego listu, będziemy wiedzieć, że mamy do
czynienia z kimś innym. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że tak jest. Większa siatka może
dokonać większych szkód, ale też daje nam większe szanse jej przeniknięcia.
- Bardzo bym chciał, abyś miał rację - powiedział Koryn niezwykle cicho, na powrót
odwracając się do okna, za którym płonęły tysiące świec, podczas gdy ludzie modlili się za
swoją księżniczkę.
***
Irys Aplyn-Ahrmahk siedziała przy łożu swego męża. Prawa strona jej twarzy była
jednym wielkim siniakiem, a ból złamanej kości policzkowej pulsował w niej, rozlegając się
echem w całym ciele. Księżniczka nie widziała wyraźnie - przed oczami falowało jej jakby
rozgrzane powietrze, a wszystko nabierało dziwnych barw, które nie miały nic wspólnego z
blaskiem lampy. W innych okolicznościach na pewno zauważyłaby ten ból, zmartwiłaby się
mroczkami. Dziś wieczorem jednak nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi. Po prostu
siedziała tam, trzymając Hektora za prawą rękę i przysłuchując się jego chrapliwemu, lekko
mlaszczącemu oddechowi. Oczy miała całkowicie suche. Płacz pozostawiła za sobą,
przynajmniej na razie. W środku czuła ogromną pustkę, która aż ją rozsadzała.
Hektor ocalił jej życie. Co do tego nie było wątpliwości. Jednakże cena ocalenia była
wysoka. Osłonił ją własnym ciałem, a kiedy ją ochraniał, sam został trafiony trzykrotnie: w
lewe ramię, w udo z tyłu oraz w prawą łopatkę.
Rana na nodze była najmniej groźna - wyglądała jak długie, paskudne rozdarcie uczynione
wielkim szponem. Chociaż z powodu rozerwanego mięśnia uda stracił wiele krwi, Hektor
ucierpiał najbardziej od rany ramienia. W innych okolicznościach uzdrowiciele już dawno
amputowaliby rękę poniżej łokcia, a nawet gdyby tego nie zrobili i dłoń jakimś cudem
ocalała, i tak byłaby niesprawna do końca życia.
Tak się jednak nie stanie, powtarzała sobie księżniczka. Ponieważ kula, która raniła
łopatkę, przeszła na wylot, rozrywając po drodze prawe płuco, mijając o włos serce i czyniąc
Bóg jeden wie jakie jeszcze inne szkody.
Starszy rangą uzdrowiciel potraktował ją ze zwykłą dla zakonu Pasquale szczerością,
kiedy zażądała od niego prawdy. Jej mąż Hektor umierał. Żaden chirurg, żaden aptekarz nie
mógł tego zmienić. Po prawdzie uzdrowiciele nie mieli pojęcia, jakim cudem śmiertelnie
ranny mężczyzna przetrwał tak długo.
Tak mi przykro, kochanie. Ta myśl unosiła się ostrożnie nad lodową pustynią przyszłości,
która jeszcze tego ranka wydawała się taka soczyście zielona. Tak mi przykro. Powinnam była
wiedzieć, do czego jest zdolny ten syjoński potwór, po tym, jak ocaliłeś Daivyna i mnie z rąk
rzeźników. Powinnam była wiedzieć, że poruszy ziemię i niebo, aby naprawić swój błąd.
Powinnam była trzymać się od ciebie jak najdalej. Najpierw mój ojciec i starszy brat, a teraz
ty. Każdy, kogo pozwoliłam sobie pokochać, staje się jego celem. Mnie jednak nie dosięgną.
Przyłożyła dłoń do czoła Hektora. Chybił. A ja któregoś dnia, gdzieś, jakimś sposobem wyrwę
mu z piersi to jego czarne serce i będę prosić Boga tylko o jedno: ażeby wiedział, z czyich rąk
spotkała go śmierć.
- Irys?
Podniosła wzrok.
Obok jej krzesła stał Maikel Staynair, wciąż w ornacie, wciąż spryskany krwią Hektora,
aczkolwiek osobiście nalegał, aby ona przebrała się z przesiąkniętej czerwienią sukni ślubnej.
Staynair dobiegł do nich pierwszy, próbował zatamować krwawienie z ziejącej w piersi
rannego dziury, założył opaski na udo i ramię, a wszystko to wtedy, gdy Irys pozostawała
nadal nieprzytomna. Bez jego pomocy Hektor umarłby na długo przed pojawieniem się
uzdrowicieli. Od tamtej pory arcybiskup Charisu nie opuścił ich boku ani na moment.
- Jeszcze żyje, eminencjo - powiedziała cicho, poprawiając ciemny kręcony lok. - Jeszcze
żyje...
Spojrzenie Staynaira było łagodne i pełne współczucia, pozbawione jednak czystej
rozpaczy, która musiała wyzierać z jej oczu. Pomyślała, że taka jest natura jego powołania.
Czuła żal i gniew hierarchy, ale wiedziała też, że patrzy w przyszłość z optymizmem. Dla
niego zawsze była jakaś przyszłość, nawet za ścianą śmierci, przyszłość odsłaniana jego
umysłowi przez głębię jego wiary. Miała też pojęcie, jak ważna będzie dla niej wiara w
nadchodzących dniach. Jednakże teraz, w tym konkretnym momencie, było to więcej, niżby
chciała się podzielić z kimkolwiek, dlatego tylko uroniła łzę, której istnienia po długich
godzinach płaczu nawet nie podejrzewała.
Arcybiskup starł samotną łzę delikatnym ruchem palca i objął księżniczkę gestem
milczącego wsparcia.
- Powinieneś już iść, eminencjo - powiedziała, opierając mu głowę na ramieniu. - Są
chyba setki innych osób, które potrzebują twej otuchy i troski, poświęciłeś nam nadto dużo
swego czasu i uwagi. Hektor nawet nie wie, że przy nim jesteś, a ja i tak wiem, jak bardzo nas
kochasz. Dałeś mi tak wiele, że byłabym egoistką, gdybym chciała zatrzymać cię dłużej przy
sobie, podczas gdy pozostali potrzebują tego samego co ja, a tutaj i tak już nic nie możesz
zrobić.
- Mylisz się, moja droga - powiedział cichym głosem Staynair, tuląc ją w ramionach. -
Mogę coś zrobić i nie odejdę, póki tego nie uczynię.
Irys poczuła ucisk w gardle oraz pragnienie, by zaprzeczyć jego słowom. Hektor już
otrzymał ostatnie namaszczenie; jedyne, co Staynair, mógł zrobić, to pozostać z nimi do
momentu, w którym jej mąż wyda ostatnie tchnienie, a jej serce roztrzaska się na milion
kawałeczków, by nigdy już się nie zrosnąć z powrotem. Zdawała sobie sprawę z tego, jak
bardzo tego potrzebuje, a jednak miała nadzieję, że jeśli go odeśle, być może ta chwila nigdy
nie nadejdzie. Jeśli go przy niej nie będzie, jeśli nie będzie mógł nieść jej pociechy, być może
Hektor nigdy nie umrze. Wiedziała, że to nieracjonalne myślenie, lecz mimo to otworzyła
usta, aby go odprawić, tymczasem Staynair wyprostował się nagle i odwrócił głowę w stronę
szklanych drzwi prowadzących na balkon sypialni.
Coś pojawiło się na mgnienie w jego wyrazie twarzy - radość zmieszana z niepokojem -
po czym znowu się do niej obrócił. Schwycił jej wolną rękę w obie silne dłonie i spojrzał jej
głęboko w oczy.
- Córko - przemówił. - Muszę cię poprosić, żebyś zrobiła coś, czego nigdy nie powinnaś
robić. Coś, czego być może nie jesteś w stanie zrobić. Wiem jednak, ile masz w sobie siły, i
wiem, jaka jest siła twojej miłości. Dlatego jednak cię o to poproszę.
- Eminencjo?
Nawet pomimo własnej rozpaczy zrozumiała wagę jego słów i nagle zaczęła się bać.
Strach ten był dla niej nowy, inny, jakby stanęła na skraju przepaści, w której szalała
nawałnica. Było to absurdalne porównanie, nie wiedziała nawet, skąd jej się wziął ten obraz
czeluści przepełnionej wichrem, ale wydawał się on tak realny, tak prawdziwy...
- Za chwileczkę, moja droga.
Uścisnął jej dłoń po raz ostatni, po czym przeciął pomieszczenie w kierunku drzwi
balkonowych. Sięgnął do haczyka, ale jeszcze się na nią obejrzał.
- Przeszłaś dziś tyle, że starczyłoby dla tuzina księżniczek, moje dziecko - rzekł cicho. -
Wolałbym cię nie zmuszać do niczego więcej, ale obawiam się, że nie mam wyboru. Proszę
cię tylko, abyś mi zaufała i uwierzyła, kiedy ci powiem, że w tym, co ma się stać, widzę palec
Boży sięgający do świata śmiertelników.
- Przerażasz mnie, eminencjo - powiedziała, wpatrując się ciemnymi oczami w jego
jeszcze ciemniejsze, przepełnione po brzegi wiarą.
Uśmiechnął się do niej.
- Nie jest to moim zamiarem. Poza tym nie ma się czego bać. Można się za to dziwować.
Bądź otwarta na zdziwienie, moja droga...
Arcybiskup poruszył haczykiem, a jej dłoń odruchowo zacisnęła się na chłodnej,
bezwładnej dłoni Hektora. Nagle nozdrza Irys nabrzmiały, a jej oczy otworzyły się szeroko w
wyrazie szoku i niedowierzania, kiedy z balkonu na czwartym piętrze do sypialni wkroczył
znany jej dobrze szafirowooki mężczyzna w czarnym napierśniku i mundurze świadczących o
jego przynależności do cesarskiej gwardii Charisu.
- Przybyłem tak szybko, jak to było możliwe, wasza wysokość - odezwał się do niej cicho
Merlin Athrawes.

.XXII.
jaskinia Nimue
Góry Światła
Ziemie Świątynne

- Przyjęła to lepiej, niż się spodziewałem, tak naprawdę - powiedział z powagą Cayleb
Ahrmahk. - O wiele lepiej. - Nie podoba mi się, że musieliśmy ją postawić w podobnej
sytuacji - odezwała się Sharleyan ze swej kabiny na pokładzie HMS Gwiazda Południa, w
połowie drogi między Chisholmem a Corisandem. - Albowiem dobrze wiem, jak to jest, gdy
takie coś wali człowieka w głowę niczym obuchem.
- Takie coś? - powtórzył pytająco jej mąż. - Doprawdy, Sharleyan, twój dobór słów... Nie
wyobrażam sobie, co...
- Daj spokój, Caylebie - do rozmowy włączył się Nahrmahn Baytz zamyślonym tonem. -
Przecież zawsze moglibyśmy jej powiedzieć o duchu pewnego krępego księcia, który straszy
w komputerze zakopanym czterdzieści tysięcy stóp pod Olimpem w samym środku Ziem
Świątynnych.
- Pozwolę sobie zauważyć, że nikt z nas nie zwrócił się do Bractwa, zanim podjęliśmy
działanie - dorzucił z Manchyru Maikel Staynair, na co Merlin roześmiał się szczekliwie.
- Biorąc pod uwagę, że to ty mnie wezwałeś, tym razem chyba pozwolimy, abyś i ty
przedstawił wyjaśnienia, eminencjo.
- Skądże! - zaprotestował arcybiskup. - Ty masz w tym znacznie większe doświadczenie, o
starszeństwie nie wspominając! Jestem pewien, że członkowie Bractwa przyjmą wszystko
spokojniej, jeśli to ty im powiesz, Merlinie.
- Taaa, jasne.
Merlin potrząsnął głową i odchylił się na oparcie wygodnego krzesła w swojej jaskini pod
Górami Światła. Minionego dnia wydarzyły się tylko dwie dobre rzeczy. Pierwsza była taka,
że zdążył już dawno wszczepić Hektorowi i Irys - a także Daivynowi i hrabiemu Corisu - taką
samą nanotechnologię, którą nosili już w swoich ciałach członkowie wewnętrznego kręgu.
Druga zaś - że cesarz Cayleb zdążył wysłać majora Athrawesa w kolejną niesprecyzowaną
misję. Obecna misja polegała na złożeniu wizyty księciu Eastshare pod przykrywką Ahbraima
Zhevonsa, jednakże musiała zostać przerwana z chwilą, w której Sowa zaraportowała o
zamachu w Manchyrze. Merlin natychmiast zawrócił skimmera i skierował go do Corisandu z
prędkością znacznie przekraczającą prędkość dźwięku. Ilekroć gdzieś się tak śpieszył,
ryzykował uruchomienie platform bombardujących, dlatego do Jaskini Nimue wrócił już w
znacznie spokojniejszym tempie.
W gruncie rzeczy nie musiał tam wracać, ale nawet jemu potrzebne było coś w rodzaju
„domu”. A stąd mógł się komunikować - „pobyć” - z przyjaciółmi, tak samo jak mógł się
chwilowo przestać mieć na baczności, kiedy rozważali ostatnie wydarzenia przypominające
małe trzęsienie ziemi oraz ich konsekwencje. Tutaj, w Jaskini Nimue, czuł się najzwyczajniej
w świecie bezpiecznie.
Nazwałem to miejsce Jaskinią Nimue nie bez powodu, a nie tylko dlatego, że
postanowiłem przedzierzgnąć się w kogoś imieniem Merlin. To jest mój punkt dowodzenia,
moje inner sanctum z zasobami całej mojej wiedzy i sztuki, i czasami po prostu potrzebuję się
ukryć - pośród tego, kim była Nimue i co przywiodło mnie w ogóle na Schronienie.
Przymknął oczy, wspominając desperacki wyścig z czasem w drodze do Manchyru oraz
obawę, jak przyjmie jego pojawienie się Irys Daikyn. Szczerze szanował - i bardzo lubił -
córkę starego księcia Hektora, jednakże wiedział, że nie jest jeszcze gotowa na spotkanie z
jego prawdziwym ja, podobnie jak nie była jeszcze gotowa na poznanie prawdy o
Schronieniu, o archaniołach i o faktycznej misji Nimue Alban. Do niedawna sądzili, że mają
mnóstwo czasu - co najmniej dziesięć lat - na przygotowanie księżniczki, a także na podjęcie
decyzji, czy w ogóle wyznać jej straszną, przejmującą, trudną do uwierzenia prawdę.
Jednakże los - czy też „palec Boży” wedle Maikela Staynaira - przyśpieszył wypadki,
podobnie jak to było wcześniej po zamachu na Sharleyan. Dlatego pędził na ratunek
Hektorowi, przez całą drogę zamartwiając się, że przybędzie za późno, a nawet bardziej
obawiając się tego, co przyjdzie mu zrobić, gdy Irys okaże się jednak niegotowa na rewelacje,
nawet widząc go z apteczką w dłoni.
Tym razem nie był zdany całkiem na siebie. To znaczy decyzja była jak najbardziej jego -
taką samą podjąłby nawet wtedy, gdyby reszta wewnętrznego kręgu głosowała inaczej.
Zwyczajnie nie mógł zadecydować inaczej, podobnie jak przed laty, kiedy nie pozwolił trójce
krakenów pożreć łodzi pełnej dziatwy pewnego pięknego dnia na Wyspie Heleny.
Tym razem jednak także Cayleb, Sharleyan, Nahrmahn i Maikel nawet się nie zawahali.
Merlin doskonale zdawał sobie sprawę, że spore znaczenie miała tu głęboka miłość żywiona
przez nich do Hektora oraz szczere uczucie, którym obdarzyli Irys. Ale były też inne powody,
bardziej pragmatyczne, jako że śmierć Hektora z rąk Rakurai w dniu jego ślubu mogła mieć
doprawdy tragiczne konsekwencje.
O reakcji w Starym Charisie lepiej było nawet nie myśleć, zważywszy na to, jakie miejsce
w sercach Charisjan zajmował książę Darcos. Choć sam Hektor Aplyn-Ahrmahk nie do końca
był tego świadom, ludzie wciąż mieli w pamięci to, że walczył ze starym królem Haarahldem
ramię przy ramieniu przeciwko przeważającej sile wroga na pokładzie królewskiego
flagowca. Ludzie wciąż pamiętali, że podtrzymywał umierającego Haarahlda i że słowa króla
do podówczas jedenastoletniego chłopca stały się częścią narodowego dziedzictwa. Byli
świadkami dorastania młodego kadeta i jego awansu na oficera, z którego zmarły król byłby
dumny, szczególnie kiedy ów młody oficer uratował z rąk oprawców pewnego księcia i
pewną księżniczkę.
Reakcja Corisandczyków, grożąca dalszą polaryzacją stanowisk, mogłaby się okazać
jeszcze tragiczniejsza w skutkach, szczególnie gdyby ani Irys, ani Daivyn nigdy nie poznali
prawdy. Przeciwnicy unii Corisandu z Charisem mogliby się stać jeszcze bardziej zaciekli. W
takiej sytuacji nie sposób było przewidzieć efektu, jaki wywarłoby to na Irys i jej brata,
którzy oboje całym sercem pokochali Aplyna. Bardzo możliwe, że tym bardziej
przeciwstawialiby się Grupie Czworga - jakim kosztem jednak? Czy ich serca zostałyby
zatrute nienawiścią? Czy podołaliby w późniejszym czasie, wiedząc, że Hektor mógłby
przeżyć, gdyby członkowie wewnętrznego kręgu ufali im na tyle, aby wyznać prawdę we
właściwym czasie?
Do tego dochodziła racja stanu Imperium Charisu. To prawda, że Sharleyan upierała się
przy ślubie Hektora i Irys, ponieważ wiedziała, że ci dwoje się kochają, jednakże nie był to
jedyny powód, z czego zarówno Hektor, jak i Irys zdawali sobie sprawę. Ten symbol unii
między dynastią Daikynów i Ahrmahków był nie do przecenienia na planecie, na której nadal
myślano bardziej w kategoriach dynastycznych aniżeli narodowych. I dla Corisandu, i dla
Charisu małżeństwo to było dowodem, że obie te domeny będą stały ramię w ramię
przeciwko Kościołowi Matce na wypowiedzianej przezeń świętej wojnie. Czegoś takiego nie
wolno było stracić.
A jednak niemal nam się to udało, pomyślał Merlin ponuro. Gdybym nie napompował
wszystkich najważniejszych osób nanorobotami po utracie Haarahlda, Hektor by umarł.
Zresztą i tak ledwie przeżył. Co oczywiście rodzi kolejne problemy.
- Chciałbym go przetransportować tu, do modułu medycznego - powiedział na głos. - W
Manchyrze będzie dochodził do siebie całymi pięciodniami. I wątpię, aby kiedykolwiek
jeszcze użył skutecznie lewej ręki.
- Wszystkim nam zależy na powrocie Hektora do pełnej sprawności - przyznał Cayleb
cicho. - Jak jednak wytłumaczymy jego wyzdrowienie z dnia na dzień? I co będzie, jeśli
zechce go odwiedzić któryś ze służących albo uzdrowicieli, a on właśnie będzie poddawany
cudownej kuracji w Górach Światła? Nawet Maikel i Irys nie zdołają wytłumaczyć jego
tajemniczego zniknięcia. W takim wypadku mielibyśmy konkursowo przesrane.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Skoro już o tym mowa - dodał Merlin, uśmiechając się ledwie
zauważalnie - Irys też. Sama mi wszystko wyłuszczyła, kiedy tylko wspomniałem o jaskini.
Lekarska brać na Schronieniu i tak będzie miała zagwozdkę, kiedy Hektor wyzdrowieje w
swoim tempie w Manchyrze!
- Największym problemem nie jest tempo jego zdrowienia - wtrącił sucho Staynair - lecz
sam fakt jego przeżycia.
- Tak, masz rację - zgodził się Merlin, po czym pokręcił głową. - Od początku wiedziałem,
że wszczepienie wam nanorobotów może skomplikować nam życie, w razie gdy coś wam się
stanie, ale nie przewidziałem tego!
- Jako ktoś, kto na własnej skórze doświadczył dobrodziejstwa tej technologii w
oczekiwaniu na twoje przybycie, myślę, że to jednak był bardzo dobry pomysł - wtrącił
Nahrmahn.
- Nie wątpię, wasza wysokość. W każdym razie nawet jeśli Maikel się nie myli, szybki
powrót do zdrowia Hektora wzbudzi pytania, to pewne.
- Skądże znowu, Merlinie! - Sharleyan uśmiechnęła się niemal łobuzersko. - Irys zatrzyma
go w łóżku i będzie go sama doglądać, nie dzieląc się nim z bandą uzdrowicieli, którzy
mogliby się dopatrzyć czegoś, czego nie powinni. I nie, nie sądzę, aby chciała, byśmy
przeciągnęli jego rekonwalescencję tylko po to, żeby mogła się dłużej bawić w doktora. Nie
sądzicie chyba jednak, że wiadomość o doglądaniu Hektora przez księżniczkę we własnej
osobie nie przecieknie do opinii publicznej? A chyba rozumie się samo przez się, że ludzie
natychmiast uznają, że to doskonała opieka żony, a także jej wytrwała miłość pozwoliła
utrzymać Hektora przy życiu, mimo że wszyscy, nawet uzdrowiciele, położyli na nim
krzyżyk.
- Właśnie - podchwycił Nahrmahn. - Taka wieść rozejdzie się po Corisandzie. A przy
naszym drobnym współudziale podobnie powinno być w Chisholmie, Szmaragdzie, Charisie i
Tarocie.
- Strasznie jesteś wyrachowany, mój synu - zauważył Staynair. - Aczkolwiek nie twierdzę,
że nie masz racji.
Parę osób zachichotało - tyleż z rozbawienia, co dla rozładowania emocji - a Merlin tylko
się uśmiechnął. Na Sharleyan i Nahrmahna zawsze można było liczyć, jeśli chodzi o
wyciśnięcie z sytuacji najwięcej politycznych korzyści. Musiał też przyznać, że do tej pory
Irys bardzo się do nich upodobniła...
Księżniczka oswoiła się z nieprawdopodobną prawdą nawet szybciej niż Sharleyan po
zamachu w klasztorze Świętej Agthy. Po części zapewne dlatego, że bardzo chciała, aby
Hektor mimo wszystko przeżył. Sharleyan po fakcie musiała sobie radzić wyłącznie ze
zdumieniem z własnego przetrwania, a nie mężczyzny, którego pokochała, zanim został
ocalony. Do tego miała tę przewagę, że towarzyszył jej Maikel, który mógł zaświadczyć o
niedemonicznym pochodzeniu Merlina. No i, Merlin był tego osobiście pewien, niemałe
znaczenie miał fakt otwartości umysłu księżniczki, którą niegdyś przyciągnęła Akademia
Królewska. Irys po prostu nie przestała się dziwić światu i jego wspaniałości. Ostatnie
przeżycie było tylko kolejnym dowodem, że wszechświat jest nawet większy i wspanialszy,
niż myślała.
Nie miał jeszcze czasu przygotować komunikatorów dla niej i dla Hektora, ale Sowa już
nad nimi pracowała - między innymi. Merlin miał pewność, że bardzo szybko pojmą, jak ich
używać, zwłaszcza że pod ręką będzie Maikel, który w razie czego posłuży im pomocą.
Arcybiskup zdążył już obiecać, że dostarczy je im osobiście przed powrotem do Siddaru.
A ja przy okazji dostarczę im „antybalistyczne spodnie ubranka”. Nagle uśmiech spełzł z
jego twarzy. Gdybym wyposażył ich w nie przed zamachem, nawet nie zostaliby draśnięci!
No, ale lepiej późno niż wcale: od teraz będą mieli taką samą ochronę jak reszta członków
wewnętrznego kręgu. Następny w kolejce po Irys i Hektorze będzie oczywiście Daivyn.
- Czy wiemy już, jak im się to udało? - zapytał po chwili milczenia, otwierając oczy, na co
wyobrażenie Nahrmahna wzruszyło ramionami.
- Wątpię, abyśmy kiedykolwiek mieli poznać wszystkie szczegóły, jednakże razem z Sową
przejrzałem uważnie przekazy z SAPK-ów. Wiemy mniej więcej, jak zamach przebiegał,
nawet jeśli nie mamy pojęcia, w jaki sposób zamachowczyni dostała się do Corisandu.
- Zamachowczyni? - powtórzył ostrym tonem Staynair.
- Tak, eminencjo - odparła Sowa. - Nie mamy przekazu przedstawiającego sam wybuch,
ale nie brak nam obrazów tuż przed i tuż po zamachu i wszystko wskazuje na to, że analizy
księcia Nahrmahna są prawidłowe.
- To znaczy? - zapytał Cayleb, marszcząc w skupieniu czoło.
- Przyjrzeliśmy się wszystkim zapisom z kluczowego sektora tak dokładnie, jak się dało -
powiedział Nahrmahn. - Oczywiście było na nim tłoczno i raczej nerwowo, ale udało nam się
wyodrębnić niemal wszystkich obecnych w nim ludzi. Między innymi znajdowała się tam
jedna osoba, starszy mężczyzna na wózku inwalidzkim, który przykuł moją uwagę, ponieważ
nie potrafiłem zrozumieć powodu, dla którego tam się znalazł.
- Zapewne chciał zobaczyć ślub pary książęcej - stwierdziła nieco uszczypliwie Sharleyan.
- Zgodziłbym się, gdyby nie to, że sprawiał wrażenie kompletnie niezainteresowanego
widowiskiem. Tylko tam siedział. Powiedziałbym, że miał ostatnie stadium zaćmicy.
Merlin zacisnął wargi na myśl o tym wszystkim, co ludzie na Schronieniu musieli
wycierpieć przez Langhorne’a. Zaćmicą było to, co niegdyś na Ziemi zwano chorobą
Alzheimera, którą Ziemianie pokonali na dobre trzysta lat przed napotkaniem Gbaba.
- Głowę miał opuszczoną, przejawiał klasyczne przykurcze zgięciowe i zdawał się
całkowicie nieobecny duchem, nawet gdy wiwaty osiągnęły apogeum. Im dłużej na niego
patrzyłem, tym mniej rozumiałem, skąd się tam wziął i po co. Pomyślałem - kontynuował
książę - że został zabrany przez syna czy córkę, którzy chcieli urządzić mu jeszcze jedną,
ostatnią rodzinną wycieczkę, jednakże znajdował się pod opieką kobiety w stroju świeckiej
siostry zakonu Pasquale. To jednak nie wykluczało obecności kogoś z rodziny w tłumie,
chociaż zapewne każdy, kto by przewidział taką rozłąkę, zostawiłby go raczej w domowych
pieleszach. Dlatego kazałem Sowie przyjrzeć mu się dokładniej.
Przerwał, a Sowa płynnie podjęła, reagując na zmianę w jego tonie głosu, jakiej by nawet
nie zauważył jeszcze przed rokiem.
- Postąpiłam zgodnie z poleceniem jego wysokości - powiedziała sztuczna inteligencja - i
ustaliłam, że wózek inwalidzki tego osobnika nie ma standardowej budowy. Zamiast ażurowej
ramy, dzięki której byłby lekki, miał zamknięte od dołu siedzisko. Nie wiem, z czego
zrobiono ten element, ale z moich obliczeń wynika, że miał on pojemność pięciu i pół stopy
sześciennej, czyli że można tam było napchać ze sto pięćdziesiąt funtów prochu. Analiza
skutków eksplozji dowodzi, że punktem centralnym był ten właśnie wózek. Z jej mocy
natomiast wynika, że twórcy tej bomby bardziej zależało na ukierunkowaniu pola rażenia niż
na maksymalizacji mocy. Do zamachu użyto około tysiąca pięciuset kul muszkietowych, co
daje czterdzieści funtów ołowiu i drugie tyle prochu.
Merlin się skrzywił. Dziesięć funtów prochu strzelniczego wystarczało, by posłać
trzydziestofuntowy pocisk na odległość trzech tysięcy jardów. Hektor i Irys znajdowali się
mniej niż trzydzieści jardów od ładunku czterokroć silniejszego.
- Zakładając, że moje wyliczenia są prawidłowe - ciągnęła Sowa - zdumiewa, że wybuch
zabił tak mało ludzi. Przyjęłam, że mała liczba przypadkowych ofiar jest wynikiem
ukierunkowania siły wybuchu na lożę i kordon żołnierzy odgradzających młodą parę od
gości. To ich ciała przyjęły najwięcej kul, nic więc dziwnego, że tak wielu poległo. Kolejną
przyczyną było umieszczenie ładunku na bardzo małej wysokości...
Merlin poczuł w swoich elektronicznych obwodach dziwny chłód, w miarę jak sztuczna
inteligencja przedstawiała wyniki dociekań swoich i Nahrmahna. Dzięki częstym kontaktom z
księciem Sowa rozwinęła w sobie większą empatię, o czym Merlin wiedział. Teraz pomyślał,
że matowy ton jej głosu bynajmniej nie odzwierciedla braku jej wyobraźni. Zerknął na ekran
wyświetlający awatar Sowy i dojrzał w jej szafirowych oczach świadomość niewiele różniącą
się od własnej. Dojrzał inteligencję, która - choć nie z krwi i kości - usiłowała się
zdystansować od potworności, do której doszło na placu Katedralnym.
- Podanie o miejsce w sektorze zamkniętym jest ewidentnie sfałszowane, jako że
hospicjum, z którego rzekomo zostało złożone, nie zgłosiło brakujących pacjentów ani
opiekunów. - Głos Nahrmahna zabrzmiał niczym wystrzał w zapadłej nagle ciszy. -
Staraliśmy się wytropić oboje, jednakże bezskutecznie. Dopóki ktoś nie zgłosi jego
zaginięcia, nie dowiemy się, kim był mężczyzna na wózku ani skąd pochodził. Co do
„siostry”, jej kolor włosów, cera i rysy twarzy wskazują na mieszkankę kontynentu z jednej z
północnych domen, co zgadza się ze sposobem działania Clyntahna. Została przysłana spoza
granic Corisandu, nie nawiązała kontaktu z miejscowymi lojalistami Świątyni, z nikim nie
rozmawiała o swoich planach, a dzięki temu wszystkiemu uniknęła zwrócenia na siebie uwagi
przez SAPK-i równie skutecznie jak przez Doyala i Gahrvaia.
- Dobry Boże... - mruknął Cayleb. Siedział bez ruchu przez dłuższą chwilę, po czym w
końcu wziął głębi oddech i otrząsnął się wyraźnie. - Jak, na Boga, mamy powstrzymać takich
jak ona? Jak powstrzymać kogoś, kto jest gotowy przebyć tysiące mil, żeby w imię swojego
Stwórcy uśmiercić jak największą liczbę ludzi? Jak powstrzymać kogoś, o czyim istnieniu
nawet się nie wie, bo nie raczy z nikim zamienić słowa o swojej misji?
- Dopóki nie pozwolimy Aivah umieścić kogoś ze swoich ludzi w szeregach Inkwizycji w
Syjonie, nigdy nam się to nie uda - odparł Merlin.
- Sowa i ja opracowaliśmy nowe protokoły, które będą obowiązywać SAPK-i obserwujące
Ziemie Świątynne poza obszarem Syjonu - poinformował Nahrmahn. - Staramy się też
ulepszyć i podrasować przekazy satelitarne z samego Syjonu. Mamy nadzieję uzyskać
odpowiednio dużą rozdzielczość sensorów orbitalnych, dzięki której będzie można
rozpoznawać poszczególne twarze osób wchodzących do Świątyni i opuszczających ją, ze
szczególnym naciskiem na biura Inkwizycji. Ufamy, że w ten sposób zidentyfikujemy
przynajmniej część agentów Clyntahna, po czym uruchomimy programy rozpoznawania
twarzy na imprezach masowych na terenie całego Imperium Charisu. Sowa twierdzi, że może
potrzebować pomocy drugiej, podrzędnej sztucznej inteligencji, ale jak tylko wypatrzymy
kogoś, kogo obraz mamy z Ziem Świątynnych, na przykład pod katedrą w Tellesbergu, przy
dobrych układach natychmiast skierujemy do tej osoby straże.
- To może być pomocne - przyznała Sharleyan. - Na razie jednak najbardziej mnie martwi
fakt, że Clyntahn wykorzystał do zamachu kobietę. - Skrzywiła się, jakby ugryzła cytrynę. -
Taki z niego lubieżnik, że aż trudno to sobie wyobrazić. - Skrzywiła się jeszcze mocniej. - W
jego mniemaniu kobiety służą tylko do jednego celu, którym bynajmniej nie jest używanie
mózgu ani branie udziału w świętej wojnie.
- To prawda w jego wypadku - potwierdził Merlin z grymasem dorównującym temu na
twarzy Sharleyan, aczkolwiek w tym momencie seijin był bardziej Nimue niż majorem
Athrawesem. - Obawiam się jednak, że arcybiskup Wyllym jest nieco bardziej otwarty na
nowatorskie trendy, a zresztą czy ktokolwiek ma wątpliwości, że kobieta może być równie
fanatyczna jak mężczyzna? Fakt, że na Schronieniu kobiet nie postrzega się jako zagrożenia,
tylko ułatwia im zadanie. Tak czy owak, jeśli doszliśmy do etapu żeńskich Rakurai,
powiedziałbym, że stoi za tym Rayno.
- Ale jak wyjaśnimy naszym szanownym szowinistycznym gwardzistom, że jakaś tam
kobieta może stanowić istotne zagrożenie? - zadał pytanie Cayleb.
- Wystarczy im pokazać przekazy przedstawiające Sharleyan w klasztorze Świętej Agthy -
zaproponował Merlin z ponurym uśmiechem. - Albo pozwolić spędzić trochę czasu z Aivah.
Skoro już o tym mowa, byłbym w stanie wymienić z setkę kobiet z miejsc takich jak
Glacierheart czy Shiloh, które są gotowe poderżnąć gardło każdemu lojaliście Świątyni, i to
bez mrugnięcia okiem.
- Wszystko to prawda, z tym że mało przydatna, gdy idzie o zmianę sposobu ich myślenia
- zauważył Cayleb.
Nahrmahn zaś powiedział:
- Osobiście doradzałbym, aby nasza „sieć seijinów” w Corisandzie podczyściła nieco
raporty, usuwając z nich informacje między innymi o SAPK-ach, po czym wręczyła je
generałowi Gahrvaiowi i pułkownikowi Doyalowi. Moglibyśmy nawet pokazać portret
pamięciowy „siostrzyczki” ich ludziom. Któryś być może ją widział, a jeśli nawet nie, to
powinno skutecznie zasiać im w głowach myśl, że coś takiego jak żeńskie Rakurai istnieje
naprawdę.
- Koryn musi się o tym dowiedzieć - rzekła Sharleyan cicho. - Biorąc pod uwagę czas
potrzebny na podróż, skrytobójca musiał zostać wysłany przed tym, zanim Irys i Daivyn
dotarli do ojczyzny. Co znaczy, że zabójczyni wpadła na pomysł zamachu sama, w oparciu o
rozkazy, które otrzymała od swych mocodawców na wstępie. Mogę się mylić w tej sprawie -
jest wciąż ten członek zakonu Langhorne’a w klasztorze Świętego Krystyphyra, który
przecież nie rozpłynął się bez śladu - ale Koryn i tak powinien usłyszeć o potencjalnej
sprawczyni, na wypadek gdyby byli jej podobni, szkoleni do podobnych wyczynów.
Pomijając wszystko inne, zwyczajnie dobrze zrobi Korynowi wiedza, jak doszło do zamachu,
bo to go może wreszcie przekona, że nie jest winny śmierci tych wszystkich cywilów. W
końcu skąd miał wiedzieć, że jakaś suka z zimną krwią podłoży ładunek wybuchowy pod
staruszka cierpiącego na zaćmicę.
Merlin pokiwał głową.
- Tak, to nie najgorszy pomysł. Tymczasem jednak chciałbym zwrócić waszą uwagę na
jeszcze jeden problem. Bardzo możliwe, że skrytobójczyni została wysłana z wyprzedzeniem,
ale tak czy owak Clyntahn nie ustanie w wysiłkach, aby oderwać Corisand od Charisu.
Równie dobrze więc możemy się spodziewać kolejnych zamachów. Czy też innych działań
mających na celu wykluczenie Irys, Daivyna i Hektora. A także hrabiego Corisu, hrabiego
Skalnego Kowadła i hrabiego Tartarianu czy nawet arcybiskupa Gairlynga... Jak się nad tym
dobrze zastanowić, potencjalnych kluczowych celów jest całe mnóstwo. A my na razie nie
mamy w Corisandzie nikogo, kto mógłby zapobiec najgorszemu. Och, zgoda, przyjęliśmy
Irys i Hektora do grona wtajemniczonych i wyposażyliśmy ich w komunikatory oraz dostęp
do zasobów Sowy i SAPK-ów, jednakże w sumie niewiele im z tego przyjdzie. Nie mogą
przecież stworzyć zaufanej grupy wsparcia działającej na podstawie informacji zdobytych w
tajemniczych okolicznościach, a tym bardziej reagować osobiście w razie potrzeby.
- Tak - przyznał Nahrmahn, zwracając tym na siebie uwagę Merlina.
- Znam ten ton, wasza wysokość - powiedział. - O co chodzi?
- Tak się składa, że razem z Sową przeprowadziłem kilka wirtualnych eksperymentów
dotyczących także innych rzeczy niż wirtualny kostium Ohlyvyi.
- O jakich eksperymentach mówisz? - Merlin zmrużył oczy, a Nahrmahn wzruszył
ramionami.
- Jakiś czas temu spytałeś Sowę o możliwość stworzenia dalszych egzemplarzy CZAO i w
odpowiedzi usłyszałeś, że brak koniecznych planów i specyfikacji technicznych oraz że
istnieje zbyt duże ryzyko uszkodzenia twoich obwodów, w razie gdyby tą drogą chcieć
uzyskać konieczne informacje. Pomyślałem sobie, że może ciężko będzie tak z marszu
stworzyć CZAO, ale mamy przecież dane na temat zaawansowanych technologii i tak dalej.
Poradziłem więc Sowie, aby kontynuowała badania z wykorzystaniem tych danych, próbując
dociec, jak właściwie działasz. - Nahrmahn uśmiechnął się promiennie. - Z tego, co mi
wiadomo, Sowa spędziła na tych badaniach odpowiednik ludzkiego stulecia.
- Mam rozumieć, że jesteś zdolna stworzyć nowe egzemplarze CZAO, Sowo? - zapytał
ostrożnie Merlin.
- Nie - odparła Sowa rzeczowo. - Jestem zdolna stworzyć tylko jeden egzemplarz CZAO,
komandorze poruczniku. Moje zapasy kluczowych materiałów, których nie jestem w stanie w
chwili obecnej zwiększyć za pomocą modułu wytwórczego, nie pozwalają na zbudowanie
więcej niż jednego CZAO.
Cisza, która zapadła w komunikatorach, była wiele mówiąca.
- Ile ci to zajmie? - odezwał się znów po chwili Merlin.
- Proces jest bardzo złożony, ale niezbyt czasochłonny - powiedziała spokojnie sztuczna
inteligencja. - Czas potrzebny na wykonanie zadania zamyka się w około sześciu lokalnych
dniach, plus minus trzy godziny, licząc od momentu uruchomienia nanorobotów.
- To by było coś - odezwał się Cayleb po kolejnej długiej chwili milczenia. - To by
naprawdę było coś.
- Jest jednak pewien mały problem - wtrącił Nahrmahn.
- O jakiego rodzaju problemie mówisz, Nahrmahnie?
- Jesteśmy w stanie stworzyć CZAO, ale nie dysponujemy osobowością, którą
moglibyśmy w nim umieścić.
- Jak to? - zdziwił się Cayleb. - Przecież moglibyśmy załadować do niego Merlina. Dzięki
temu byłby w stanie być w dwóch miejscach jednocześnie!
- Niestety jego szybki port transmisyjny jest uszkodzony. Tempo transferu danych byłoby
za niskie. Zrobienie jego kopii zajęłoby w najlepszym razie kilka miesięcy.
- Chwileczkę - wtrącił Staynair. - Wydawało mi się, że Sowa udostępniła na potrzeby
Merlina zestaw czujników, za pomocą którego zgrał twoją osobowość. Tym samym powinien
być w stanie zgrać własną w identyczny sposób.
- Nie był to najlepszy pomysł - rzekł Nahrmahn z typowym dla niego podstępnym
uśmieszkiem - przynajmniej z jego perspektywy. Bo z mojej jak najbardziej.
- Nie rozumiem - rzucił Cayleb.
- Otóż przegapiłem fakt - wyznał Merlin z westchnieniem - że sprzęt ten działa tylko w
połączeniu z organicznymi ludzkimi implantami lub ze wspomnianym portem CZAO. W
chwili obecnej nie dysponuję ani jednym, ani drugim. Podobnie jak reszta z was. - Wzruszył
ramionami. - Wprawdzie w moim wypadku rzecz jest teoretycznie wykonalna, ale jak
słusznie zauważył Nahrmahn, trwałaby za długo. Nie zdołałem wykroić odpowiednio dużej
ilości czasu, a teraz raczej nie mogę sobie zrobić urlopu i zniknąć na parę miesięcy.
Szczególnie jeśli ten drugi CZAO jest potrzebny w Corisandzie do ochrony Irys i Hektora.
- A gdyby tak użyć Nahrmahna? - zaproponowała Sharleyan, przechylając głowę i
spoglądając na rzutowany awatar księcia Szmaragdu. - Twoje dane już są zgrane, a ty
najwyraźniej jesteś w stanie sprząc się z Sową przy odpowiednio wysokim transferze.
- Też o tym pomyślałem - powiedział wolno Nahrmahn. - Co więcej, zainteresowałem
Sowę tym tematem głównie dlatego, że miałem nadzieję na odzyskanie ciała. Niestety... nie
jestem kompletny.
- Nie jesteś kompletny? - powtórzył Staynair w ciszy, która zaległa po słowach księcia.
- Funkcjonuję bez zarzutu, Maikelu - pośpieszył uspokoić arcybiskupa Nahrmahn. - Tak
więc nie myśl, że mam jakieś problemy. - Uśmiechnął się szczerze. - Tak się jednak składa, że
znaczną część mnie trzeba było zrekonstruować, w związku z czym jest we mnie sporo...
DNA Sowy. Między innymi dlatego Sowa tak szybko zyskała samoświadomość po moim
pojawieniu się. Mówiąc w skrócie, część jej komunikuje się bezpośrednio z tą częścią mnie,
udzielając mi wsparcia, by tak rzec. Tak więc w razie rozdzielenia nas przestałbym istnieć.
Trochę utarło mi nosa odkrycie, że mam lustrzanego bliźniaka, ale nie dochodzi do wymiany
danych bez mojej świadomości, więc nie czuję się wykorzystywany. Jednakże szansa, że
mógłbym - czy też ktoś z was mógłby, gdyby się zgłosił na ochotnika do tego projektu -
utrzymać działającą osobowość w CZAO, jest wyjątkowa mała. Sowa szacuje, że może to być
nawet tylko pół procenta.
- Pół procenta to faktycznie mało - zgodził się Cayleb. - A skoro tak, nie ma większego
sensu tworzyć drugiego CZAO, prawda? Jeżeli Merlin nie może zgrać swojej osobowości ani
zainstalować jej w innym CZAO, a nikt z nas nie ma szans przeżyć w „mózgu” takiej
jednostki, nie mamy nikogo, kto by nią kierował.
- To nie do końca tak - oznajmił Nahrmahn powoli. Gdy wszyscy naraz spojrzeli w jego
stronę, westchnął. - Widzicie, mamy do dyspozycji jedną osobowość. Taką, która moim
zdaniem świetnie by sobie poradziła w środowisku CZAO.
- Masz pojęcie, jaki z ciebie szczęściarz, że od pewnego czasu brak ci karku, który można
by skręcić? - zapytała Sharleyan. - Przed chwilą wyłuszczyłeś nam, że sprawa jest nie do
załatwienia. Teraz zaś bredzisz coś o nadającej się osobowości. Mógłbyś mówić jaśniej?
- No więc... - Nahrmahn spojrzał prosto na Merlina. - Okazuje się, że kiedy doktor Proctor
zaczął modyfikować twoje CZAO i jego oprogramowanie w celu ominięcia
dziesięciodniowego bufora bezpieczeństwa, nie miał pewności, że to się w ogóle uda. W
dodatku obawiał się, że przypadkiem uruchomi jeden z protokołów bezpieczeństwa, niszcząc
twoją pamięć przy testowaniu oprogramowania. Zatem dla pewności zrobił twój backup.
Który znajduje się wciąż w archiwach Sowy.
Merlin usłyszał własny oddech, który zabrzmiał niczym głos w nagle zapadłej ciszy. Cisza
ta trwała kilka sekund, po czym...
- Sowo, dlaczego nic nie powiedziałaś, kiedy poprosiłem cię o urządzenie zgrywające? -
zapytał stanowczym tonem.
- Pytanie nie dotyczyło przechowywanych osobowości - odparła Sowa logicznie - a ja w
tamtym czasie jeszcze nie potrafiłam ekstrapolować niewypowiedzianych pragnień na
podstawie konkretnie sprecyzowanych zapytań. Ani też nie zdawałam sobie sprawy z
istnienia tego nagrania, dopóki książę Nahrmahn nie poruszył tematu badań. Dopiero wtedy
przeszukałam wszystkie bazy danych i natknęłam się na folder pozostawiony przez doktora
Proctora. Z początku nie miałam pojęcia o jego wartości ani zawartości.
Merlin pokiwał głową. Było zrozumiałe, że Sowa sprzed czasów Nahrmahna nie
rozszerzała sama zakresu parametrów wyszukiwania poza te objęte zapytaniem.
- Można, nawet bez użycia portu, zgrać twoje doświadczenia i wspomnienia z wydarzeń
mających miejsce na Schronieniu w ciągu pięciodnia, najwyżej sześciu dni. - Merlin
zauważył, że Nahrmahn dobiera słowa z wyjątkową starannością. - To by pozwoliło nam na
uaktualnienie przechowywanej osobowości o wszystkie twoje doświadczenia ze Schronienia.
- Nie - powiedział bardzo cicho Merlin.
- Ale... - zaczął Cayleb, lecz nie dokończył.
- Nie - powtórzył Merlin bardziej stanowczo. - Nie chcę się powielić w drugim CZAO,
Caylebie. Już teraz jest mi wystarczająco trudno zapamiętać, ile dana osoba, z którą
rozmawiam, o mnie wie. Gdybyśmy stworzyli drugiego CZAO, a nie jestem pewien, czy to w
ogóle dobry pomysł, przynajmniej na chwilę obecną, powstałaby kolejna osoba, ktoś, kto
musiałby wchodzić w interakcje z innymi ludźmi, tymi samymi ludźmi. Ryzyko wpadki
byłoby za duże. „Nowy” seijin mógłby się przy jakiejś okazji zdradzić, że nosi wspomnienia
seijina Merlina.
Cayleb pokiwał wolno głową, jednakże Sharleyan zwęziła oczy w szparki w
zastanowieniu, po czym utkwiła wzrok w Merlinie.
Ona wie, pomyślał. Oczywiście, że tak. Nahrmahn zresztą także wie. Już sam sposób, w
jaki sformułował propozycję, o tym świadczy...Zamknął oczy, czując, jak myśli wirują mu w
głowie, po czym rozdymając nozdrza, wziął byka za rogi.
Nimue Alban, to znaczy Nimue Alban śpiąca w bazach danych Sowy... była nieskażona.
Nie uczyniła nic z tego, czego dopuścił się Merlin Athrawes. O niczym nie pamiętała, tak
samo jak Merlin był niczego nieświadom w chwili, gdy przebudził się jeszcze jako Nimue w
tej jaskini po zgłoszeniu się na ochotnika do misji. W związku z powyższym Nimue Alban nie
ponosiła odpowiedzialności - ani nie poczuwała się do winy - za śmierć milionów ludzi,
którzy już zginęli albo mieli dopiero zginąć w wojnie religijnej zapoczątkowanej tak
naprawdę przez Merlina Athrawesa. A on nie miał prawa obarczać jej tą winą, tymi
wspomnieniami. Czy miał jednak prawo wprowadzić ją w świat będący konsekwencją jego
czynów? Czy miał prawo wprowadzić ją w świat pełen krwi, gniewu i nienawiści? Czuł, że
przyjaciele czekają na jego reakcję, czuł ich miłość i poparcie, wiedział, o jak wysoką stawkę
toczy się gra tutaj, na Schronieniu, ale nie mógł się na to zgodzić.
Ponownie zaczerpnął głęboko tchu, którego jako CZAO wcale nie potrzebował, po czym
na powrót otworzył oczy.
- Będę musiał się nad tym zastanowić - powiedział cicho. - Nahrmahnie, zbuduj z Sową
tego CZAO. Coś mi mówi, że koniec końców nie będziemy mieli wyjścia, jak tylko go
uruchomić. Potrzebuję jednak czasu, aby rozważyć i zdecydować, ile, jeśli w ogóle,
wspomnień wykorzystać w tym procesie.

.XXIII.
Zakłady w Delthaku
Baronia Twardej Skały
Stary Charis
oraz
Zatoka Thesmar i kanał Branath
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- Mój Boże, ale tu hałas!


- Proszę? Bo nie dosłyszałem. Coś mówiłeś, Paityrze? - odpowiedział Ehdwyrd Howsmyn
z szerokim uśmiechem, na co Paityr tylko pogroził mu pięścią.
W głębi ducha Howsmyn musiał przyznać rację przyjacielowi. U niego w zakładzie
zawsze panował rejwach, dziś jednak było nawet głośniej niż zwykle. Pod wieloma
względami Wylsynn mógł mieć pretensje wyłącznie do siebie. Ta linia produkcyjna, którą
właśnie skończyli sprawdzać, była jego pomysłu, a poziom hałasu urządzeń pneumatycznych
i hydraulicznych istotnie ogłuszał. Właśnie dlatego obydwaj mieli w uszach zatyczki, a na
głowach kaski, w które Howsmyn wyposażył wszystkich pracowników.
Zważywszy, że akurat była nocna zmiana, w zakładzie było też wyjątkowo jasno. Gaz
węglowy pochodzący z zakładowych pieców był transportowany rurami do wszystkich
budynków, dzięki czemu wiszące u sufitu lampy z wypolerowanymi reflektorami zapewniały
rzęsistą iluminację. Inne lampy oświetlały drogę i kanały pomiędzy fabryką a jeziorem
Ithmyn, a także biegły wzdłuż rzeki Delthak do Lareku. W dodatku gazownia, którą budował,
aby zapewnić podobne oświetlenie całemu Tellesbergowi, nabrzeża nie wyłączając, była już
prawie na ukończeniu.
Parę osób zgłosiło zastrzeżenia do nowego typu oświetlenia, dopatrując się w nim
demonicznej magii, ale Howsmyn tylko ostrzegał każdego przed zagrożeniami związanymi z
gazem. Przy okazji - przy pomocy Wylsynna i z błogosławieństwem Akademii Królewskiej -
zapewniał na prawo i lewo, że gaz nie ma nic wspólnego z magią. Miał nadzieję, że
ostrzeżenia poskutkują i nikt nie będzie się doszukiwał udziału demonów, w razie gdyby
mimo wszystko doszło gdzieś do eksplozji.
W tej chwili skinął na Wylsynna, zachęcając go, aby poszedł za nim, po czym obaj
skierowali się na schody prowadzące do biura. Minęli drzwi, przeszli ciasnym korytarzykiem,
po czym zamknęli się w wewnętrznym gabinecie.
Poziom hałasu opadł znacząco. Wciąż było coś słychać, ale gabinet miał grube ściany i
okna z podwójnymi szybami (to samo dotyczyło drzwi), dzięki czemu dźwięki były tłumione.
Asystentka kierownika wstała na powitanie, ale Howsmyn z uśmiechem nakazał jej gestem
zostać na swoim miejscu.
- Proszę nie wstawać, pani Sympsyn. Ojciec Paityr jest tak pełen podejrzliwości wobec
wszystkiego, co tutaj robimy, że nie ma sensu tracić na niego uprzejmości.
Brązowowłosa i brązowooka kobieta uśmiechnęła się do nich. Większość osób była
zbulwersowana lekceważącym stosunkiem Howsmyna, jednakże Mhargyt Sympsyn nie
należała do tej grupy. Choć nie była starsza od Paityra Wylsynna, zaliczała się do pierwszych
kobiet, które Howsmyn osobiście wybrał z myślą o przysposobieniu do kierowniczych
stanowisk w swym powiększającym się stale imperium, i już od sześciu miesięcy szkoliła się
pod okiem Alyka Krystyphyrsyna, który z kolei był tak dobry w tym, co robił, że został
szefem pierwszego na całym Schronieniu zakładu z linią montażową. W istocie obydwoje
byli wszechstronnymi umysłami i dołożyli swoje trzy grosze do innowacji procesu
produkcyjnego.
Nie dziwiło to Ehdwyrda Howsmyna, którego wybór na nią i na jej koleżanki nie padł z
powodu ich niskiej inteligencji. Skoro miały się sprawdzić na nowych stanowiskach, musiały
być wyjątkowe. Albowiem nawet przy jego pełnym poparciu nie będzie im łatwo zyskać
sobie szacunku wśród podległych im mężczyzn, których mimo wszystko nadal pracowała
większość. Zarazem ciągły rozwój wymusił na nim konieczność stworzenia programu szkoleń
dla kierownictwa, jak również przełamania niechęci najbliższych współpracowników do
kobiet na wyższych stanowiskach, co nie było trudniejsze od, powiedzmy, przepłynięcia
Zatoki Howella... wpław. A jednak mu się udało... i im także, stwierdził z dumą.
I reszta świata lepiej niech do tego przywyknie, dodał w duchu, gdy Wylsynn dołączył do
jego boku, aby z góry spojrzeć na halę produkcyjną. Jeszcze przez dekady będziemy wciąż
polegać na sile mięśni robotników, co nieszczególnie mi się podoba, niemniej tak to już jest,
kiedy nie potrafi się używać elektryczności bez jej uziemienia. Na szczęście siła mięśni będzie
coraz bardziej tracić na znaczeniu. Wśród moich pracowników jest już trzydzieści procent
kobiet, przy czym liczba ta jest jeszcze wyższa w warsztatach produkujących urządzenia
pomiarowe i pistolety, aczkolwiek bywa też niższa, na przykład przy piecach i w kopalni. Im
więcej jednak zastosujemy maszyn Paityra, tym procent kobiet będzie wyższy, co pozwoli nam
też zwiększyć liczbę mężczyzn w armii.
Wargi zadrgały mu z rozbawienia na wspomnienie entuzjazmu Nahrmahna Baytza przy
okazji rozmowy na temat niejakiej Rózi Nitowaczki, która występowała w archiwach Sowy.
Zaraz jednak uśmiech spełzł mu z twarzy na widok zapracowanych robotników.
Skoro nadają się do składania karabinów, rewolwerów i granatów, to nadają się też do
nadzorowania tych procesów. A jeśli moi konkurenci i Świątynia nie pójdą w moje ślady, tym
gorzej dla nich! Z moich informacji wynika, że połowa ludzi to kobiety, co oznacza, że
również połowa bystrych i kompetentnych ludzi to kobiety! O czym zaświadczają osoby takie,
jak Sharleyan, Irys i Aioah Pahrsahn - oraz Nimue Alban. Skoro ktoś chce się pozbawić
pożytku z nich, nie będę mu w tym przeszkadzał. Sam sobie jednak będzie winny w
ostatecznym rozrachunku...
- Pomimo hałasu wygląda to naprawdę imponująco - stwierdził Wylsynn będący wciąż
pod wielkim wrażeniem.
- Część zasługi jest twoja - zauważył Howsmyn. - Masz pojęcie, że co osiem minut z tej
linii schodzi jeden gotowy rewolwer? To daje tysiąc na pięciodzień, a w ciągu miesiąca aż
sześć tysięcy! Druga linia zostanie uruchomiona za kilka dni, trzecia zaś w połowie
przyszłego miesiąca. Gdy już wszystkie naraz będą działały, wyprodukujemy jakieś sto
osiemdziesiąt tysięcy rewolwerów rocznie.
Nawet Wylsynn wydawał się zdumiony tymi liczbami, co rozbawiło Howsmyna. Zaraz
jednak się opamiętał.
- Aczkolwiek nie osiągniemy takiej wydajności, o ile nie uruchomimy całej nowej
mechanicznej kuźni w ciągu dwóch czy trzech miesięcy. To znaczy mógłbym dobić takich
liczb w wypadku samych rewolwerów, ale muszę przekierować część młotów i pras na nowe
linie produkcyjne karabinów, gdy już zostaną otwarte. Wycisnę tyle broni ręcznej, ile się da,
po czym część ludzi, których tam widzisz, przekieruję na linię produkcyjną broni długiej,
zamykając równocześnie jedną z linii broni krótkiej, przynajmniej dopóki nie zaczną działać
nowe kuźnie. Jak dotąd dobrze nam idzie zamiana staromodnych mahndraynów w model z
zapadkami, na chwilę obecną konwertujemy w ten sposób około dwustu sztuk dziennie, a
oczekuję, że w ciągu najbliższych dwóch pięciodni będziemy mieli pierwszą linię M96. W
oparciu o nasze doświadczenia z pistoletami mogę zakładać, że uda się produkować sto
czterdzieści M96s na dzień na jednej tylko linii, co daje siedemset sztuk na pięciodzień.
Druga linia powinna być gotowa kilka pięciodni później, tak że wszystkie trzy powinny
działać do końca listopada względnie do początków lutego. W tym czasie będziemy
produkować ponad tysiąc sztuk co pięciodzień.
Wylsynn wypuścił wstrzymywane powietrze z płuc. Wprawdzie znał liczby z
wcześniejszych raportów Howsmyna, ale czym innym były suche cyfry, a czym innym
zobaczenie wszystkiego na własne oczy.
- To daje sto dwadzieścia sześć tysięcy sztuk rocznie... - powiedział ostrożnie.
- Owszem - potwierdził z dumą Howsmyn. - Do tego już wkrótce uruchomimy produkcję
w zakładach nad Jeziorem Lymahna. Plany przewidują, że i tam otworzymy trzy linie, z
których każda będzie w pełni funkcjonalna do końca marca. Zdążyłem już wysłać narzędzia,
dzięki którym w Maikelbergu powstaną warsztaty produkujące karabiny i pistolety, a w
planach mamy wysłanie projektów, dzięki którym będą mogli na miejscu zduplikować
konieczny sprzęt. Mamy nadzieję uruchomić pięć kompletnych linii produkujących karabiny i
dwie produkujące pistolety w ciągu najbliższych czterech albo pięciu miesięcy. Jak tylko
wszystkie będą działały, produkcja sięgnie trzystu tysięcy rewolwerów i prawie czterystu
sześćdziesięciu tysięcy karabinów rocznie.
- I nadążysz z produkcją amunicji do nich? - Wylsynn nie zdołał powstrzymać się przed
lekko sceptycznym tonem.
Howsmyn tylko się wyszczerzył.
- Produkcja amunicji już teraz właściwie hula. Obecnie wytwarzamy mniej więcej
dwieście naboi na godzinę, co jednak planujemy zwiększyć do tysiąca w najbliższych
pięciodniach. Jeszcze szybsza produkcja mija się z celem, ponieważ maszyna do pakowania
się narowi i musimy się tym zająć. Ale już wiosną będziemy w stanie wyprodukować i
zapakować dwa tysiące naboi na godzinę, czyli nieco poniżej miliona sześciuset tysięcy na
miesiąc. Tych liczb nie da się już zbytnio podwyższyć, zakładając nawet, że byłaby taka
potrzeba, dopóki nie zdołamy wytwarzać kapiszonów w wystarczających ilościach.
Wylsynn potrząsnął głową, a Howsmyn poklepał go po ramieniu.
- Przywykniesz do tej myśli, gdy się z nią oswoisz, ojcze Paityrze. Tymczasem - odwrócił
duchownego od okna, kierując go ku piecykowi w kącie gabinetu, gdzie grzał się garnuszek z
czekoladą - jestem pewien, że pani Sympsyn i pan Krystyphyrsyn zechcą się do nas
przyłączyć i uczcić nasz sukces małym co nieco. - Odsłonił pokaźny talerz, na którym piętrzył
się stos pączków. Szczerząc zęby, dodał: - To powinno nam lepiej zrobić niż ten okropny
szampan i whiskey.
***
Sir Paitryk Hywyt stał na pokładzie rufowym HMS Król Tymythy, przyglądając się
czemuś, czego żaden charisjański admirał - a nawet żaden admirał ze Schronienia - nigdy nie
widział ani nie miał nadziei zobaczyć.
Jednostka wchodząca do Zatoki Thesmarskiej wyglądała jak najgorszy koszmar żeglarza.
Farba z jej szerokiego dziobu została zdarta, a przednią ścianę pochyłych kazamat zdobiły
plamy rdzy. Żurawiki zwisały smętnie nad linami, z których zniknęły porwane sztormem
szalupy. Maszt sygnałowy został złamany prawie u nasady, a jeden z rufowych kominów był
o połowę krótszy od drugiego.
Nie dałby złamanej marki za to, że taka jednostka zdoła przetrzymać sztormy hulające od
trzech pięciodni w Kanale Tarota, a mimo to pojawiła się, ciągnąc za sobą wijące się
sztandary utkane z gęstego dymu. Jeszcze większym cudem wydawał się jednak galeon
holowany przez nią na grubym łańcuchu. Jego maszty także były połamane, strzaskany
bukszpryt zakryto płachtą płótna żaglowego, tylko bezan ocalał z tego pogromu, dzięki czemu
nad rufą wydymało się kilka żagli. To HMS Królowa Tellesbergu, stwierdził Hyvyt. Dwie
inne jednostki zatonęły, gdy konwój płynący do Thesmaru dostał się w zasięg huraganu. Ale
reszta dotarła i proszę, okręt Halcoma Bahrnsa ocalił tysiąc żołnierzy płynących na
uszkodzonym galeonie.
Stojące na kotwicowisku jednostki strzelały na wiwat, pozdrawiając przybyszy, których
nie spodziewano się już spotkać. Hywyt nie nakazał oddania tych salw, ale nie zdziwił się
zbytnio, gdy kanonierzy Króla Tymythy’ego dołączyli do towarzyszy broni.
***
Sir Hauwerd Breygant stał na szczycie wieży obserwacyjnej w centrum miasta i z
wysokości przyglądał się cudowi, który miał miejsce w porcie. W odróżnieniu od Hyvyta
hrabia Hanth nie był żeglarzem, tylko doświadczonym żołnierzem korpusu piechoty morskiej.
Wiedział więc, jak to jest, gdy na człowieka płynącego po morzu spada furia żywiołów.
Zatem nie spodziewał się, podobnie jak admirał, że ujrzy jeszcze te okręty.
Stał nieruchomo, oparty obiema dłońmi o balustradę, obserwując płynące okręty i
zmawiając cichą modlitwę dziękczynną nie tylko za ludzi, których ocaliła załoga HMS
Delthak. Ten przeciekający galeon, z którego nieustannie wypompowywano wodę, przewoził
bowiem nie tylko batalion artylerii brygadiera Zhamesa Mathynsyna, ale też niemal połowę
strzelców wyborowych przydzielonych do czwartej brygady piechoty. Ocalone działa
odegrają kluczową rolę w obronie miasta, dlatego powitał je z ogromną ulgą. Ale bardziej był
wdzięczny Bogu za uratowanie strzelców.
Wyprostował się, zacisnął szczęki, przypominając sobie, ilu ludzi miało mniej szczęścia
od pasażerów Królowej Tellesbergu. Ludzi, których nie mógł ocalić cud zwany Delthakiem
ani jego kapitan Halcom Bahrns. Pułkownik Ludyvyk Ovyrtyn stracił cały batalion z ósmego
regimentu czwartej brygady. Nikt nie wiedział, kiedy i gdzie Dumna Amelyah przegrała walkę
z żywiołem, ale zabrała ze sobą na dno ponad tysiąc żołnierzy i oficerów cesarskiej armii.
Zagładę Damy Eraystoru widziało wielu świadków, ale nikt nie mógł jej zapobiec. Razem z
nią zatonęły dwie baterie cennych czterocalowych armat, wraz z załogami, które miały je
obsługiwać. A był przecież jeszcze Spindrift, którego prądy i wiatr zagnały na rafy opodal
Wyspy Kamiennej. Pułkownik Raif Ahlbyrtsyn z drugiego regimentu strzelców wyborowych
utonął podczas akcji ewakuacyjnej. Jego los podzielił major Ahlyk Styvynsyn, nie mówiąc o
osiemdziesięciu procentach zwykłych żołnierzy tego batalionu. Major Dynnys Mahklumorh
nie wiedział tego jeszcze, ale on i jego ludzie byli jedynymi strzelcami wyborowymi, jacy
znajdą się w garnizonie Thesmaru.
Straty były ogromne, a wciąż jeszcze nie znano losu trzech transportowców z
zaopatrzeniem, ale wiedziano przynajmniej, co stało się z jednostkami przewożącymi sprzęt i
żołnierzy. Nie mówiąc już o tym, że HMS Delthak będzie stanowił znakomite uzupełnienie
linii obrony.
Nasza sytuacja jest dzisiaj o niebo lepsza niż jeszcze niedawno temu, napomniał się w
myślach Hauwerd.
Garnizon Thesmaru liczył teraz trzydzieści tysięcy ludzi. Cesarz Cayleb i lord protektor
obwieścili, że zwierzchność nad tymi siłami nadal sprawować ma hrabia Hanthu, więc
generałowie Sumyrs i Fyguera przełknęli i tę kroplę goryczy. Brygada Mathysyna, licząca
ponad osiem tysięcy dwustu ludzi, była największą jednostką w mieście, a w połączeniu z
pierwszą niezależną brygadą piechoty morskiej Breygarta i artylerią Hyvyta stanowiła prawie
połowę sił Thesmaru. I to pomimo strat, jakie poniósł ostatni konwój. Sumyrs i Fyguera także
zdawali sobie z tego sprawę. Wiedzieli również, że nie utrzymaliby Thesmaru bez pomocy
Charisjan. A co więcej, rozumieli, że nie mają tak dobrego rozeznania w taktyce i doktrynie
wojennej armii cesarskiej.
To ostatnie ulegało jednak powolnej zmianie. Obaj uczestniczyli we wszystkich
manewrach połączonych sił, a teraz, po przybyciu Mathysyna, na pewno nie omieszkają
szkolić się także z jego ludźmi. Bataliony piechoty hrabiego na pewno na tym skorzystają, ale
Siddarmarczycy z pewnością zyskają więcej. Byli to przecież sami ochotnicy, których zagnał
tutaj równie tragiczny huragan pustoszący ich Republikę. Ci ludzie zahartowali się w
piekielnym ogniu, za co ludzie hrabiego Hanthu podziwiali ich otwarcie... i ufali im
bezgranicznie. Dlatego hrabia chciał, by podobne więzi połączyły ich z żołnierzami
Mathysyna.
Ty także na tym wiele skorzystasz, pomyślał. Byłeś pułkownikiem korpusu, zanim wybrał
cię cesarz. Co ty wiesz o manewrach całej brygady? Prychnął pod nosem. Lepiej ucz się od
niego, i to szybko. Nie zaszkodzi też, jeśli pogadasz z Mathysynem o jak najszerszym scaleniu
waszych jednostek z oddziałami Clyftyna i Kydryca. Jedna trzecia z nich wciąż używa
skałkówek, a drugie tyle umie strzelać tylko z arbalest albo lontówek. Tyle dobrego, że nie
biegają już z pikami.
Tyle dobrego, że lord protektor i seneszal Parkair zdołali zebrać dość robionych w
Siddarze karabinów, by można było wyposażyć w nie pięć tysięcy milicjantów z Marchii
Południowej.
A ty masz jeszcze cały miesiąc, by pokazać Rychtyrowi nowe zabawki. Czyż to nie miła
perspektywa?
***
- Nie spodziewałem się ciebie znowu zobaczyć, panie Slaytyr - stwierdził sir Rainos
Ahlverez.
- Nawzajem, mój panie - odparł szczerze Zhapyth Slaytyr, z wdzięcznością oplatając
sękatymi palcami kubek z gorącą herbatą. - Ale pułkownik Kyrbysh... Ten ma zdolność
przekonywania.
- No tak... Nie można mu odmówić determinacji.
- Coś w tym stylu - przyznał lakonicznie Slaytyr, zasługując tym sobie na uśmiech
Ahlvereza.
Depesza, którą dostarczył mu właśnie Slaytyr, była pierwszą dobrą nowiną, jaką otrzymał
od czasu opuszczenia Thesmaru. Wbrew ostatniej chmurnej wiadomości od ojca Naiklosa
niemal jednej czwartej garnizonu Lairaysa Walkyra pod dowództwem pułkownika Bryahna
Kyrbysha udało się przedrzeć przez przetrzebione oddziały Republiki Siddarmarku na wschód
od przełęczy Ohadlyn. Stonowany list tylko sugerował zaciekłość walk, do których musiało
dojść, aczkolwiek pułkownik nie ograniczył się do ucieczki. Obecnie zwoływał pod sztandar
Armii Shiloh wszystkich lojalnych wiernych, by poczynić szkody na tyłach heretyków.
Ahlverez nie do końca rozumiał, jak chce tego dokonać, ale z ogólnym zamysłem jak
najbardziej się zgadzał.
- Książę Harless będzie zachwycony, kiedy się dowie - powiedział teraz do posłańca,
przysłuchującego się nieustannemu stukaniu deszczu w brezentowy dach.
- Nie mogę powiedzieć, żebym specjalnie przepadał za jego wysokością i jego grubością -
odparł z kwaśną miną Siddarmarczyk. - Niemal wyzionąłem przez niego ducha, kiedy posłał
mnie ostatni raz z wieściami! Za to pułkownika Kyrbysha człowiek, owszem, może polubić.
- Z tego, co słyszałem, to prawda - zgodził się z nim Ahlverez, starając się nie roześmiać.
Jednakże po wyrazie twarzy górala zorientował się, że niezbyt mu się to udało. Po chwili
milczenia podjął: - Skoro już o posyłaniu z wieściami mowa... Powiedz, czy w swoim
mniemaniu zdołasz się przedrzeć ponownie?
Slaytyr wpatrywał się w niego przez moment, wyraźnie zamyślony, po czym wzruszył
ramionami.
- Póki będę miał do towarzystwa tylko muła, powinienem dać radę, mój panie. Ale
niczego nie mogę obiecać...
Ahlverez rozważył jego słowa, doskonale zdając sobie sprawę z ryzyka, jakie stanie się
udziałem posłańca. Do tej pory trzykrotnie korzystał z jego usług, każdorazowo skutecznie
obchodząc charisjańskie posterunki. Aby się dostać do domu, będzie musiał powtórzyć ten
wyczyn, a każdy koń czy dodatkowy muł tylko zmniejszały jego szanse. Gdyby do tego
dodać jeszcze przenośne wyvernie gniazda, jego szanse zmalałyby prawie do zera. A mimo to
był gotów spróbować.
- No dobrze - przemówił wreszcie. - Przekażę sugestię pułkownika księciu. Obawiam się
jednak - zawiesił głos z uśmiechem - że zajmie mi to kilka godzin, pięć albo sześć co
najmniej, a być może nawet więcej, po czym jeszcze będziemy musieli czekać na jego
odpowiedź. Może więc udasz się z kapitanem Lattymyrem, który zaprowadzi cię w suche
miejsce, gdzie będziesz mógł się trochę przespać, póki będziesz czekać?
- Chętnie, mój panie - odparł Slaytyr.
Ahlverez zerknął na adiutanta.
- Lynkynie, dopilnuj, aby dostał gorący posiłek, po czym znajdź mu jakieś miejsce do
spania. Jak wrócisz, będę miał już gotowy brudnopis listu do księcia Harless.
***
Nieomal czuję się winny, uzmysłowił sobie Merlin Athrawes z niejakim zdziwieniem.
Praktycznie zakończył już przemianę CZAO z postaci siwowłosego i brązowookiego
Zhapytha Slaytyra i teraz rzucił przez ramię spojrzenie na parę obładowanych mułów, które
dreptały posłusznie za jego koniem. Za jakieś dwadzieścia minut oddali się od pozycji Armii
Shiloh na tyle, aby bezpiecznie wezwać niewidzialny skimmer, mimo że był środek
deszczowego pochmurnego dnia.
Założę się, że ten drań Ahlverez do pewnego stopnia ma duszę, pomyślał, po czym
przestrzegł się przed nadmierną wyobraźnią. Zważywszy na to, jak nie cierpieli się Ahlverez z
księciem Harless, było bardzo możliwe, że troska o zwykłego Siddarmarczyka miała więcej
wspólnego z tym, aby zajść tamtemu za skórę, aniżeli z prawdziwymi ludzkimi uczuciami.
Mimo to...
Możliwe, że tym razem wspólnie z Nahrmahnem przekombinowali. A jednak gra warta
była świeczki, szczególnie że korpulentny książę upodobał sobie ostatnimi czasy staroziemski
aforyzm: „Jeśli nie oszukujesz, to znaczy, że nie starasz się dostatecznie mocno”. Zdaniem
Merlina strategia Ruhsyla Thairisa miała wielkie szanse powodzenia, aczkolwiek nigdy nie
szkodziło pomóc trochę wypadkom.
I takie właśnie zadanie miały przekazywane za pomocą wyvern pocztowych wiadomości
od „pułkownika Bryahna Kyrbysha” do księcia Harless.
LISTOPAD
ROKU PAŃSKIEGO 896
.I.
Fort Tairys
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- Trochę im to zajęło - mruknął książę Eastshare do siebie, patrząc z tego samego


wzgórza, z którego obserwował bombardowanie Fortu Tairys.
Wzgórze wyglądało tak samo - w przeciwieństwie do przełęczy Ohadlyn. Poza nią w
ogóle wiele się zmieniło od momentu upadku fortu przed czterema pięciodniami.
Przede wszystkim otrzymał posiłki w postaci drugiego regimentu ochotników z
Glacierheart, który przybył kanałem Branath ze spodziewanym konwojem amunicji i
dodatkowymi trzydziestofuntówkami, oraz siddarmarckiej dziesiątej niezależnej brygady,
która nadciągnęła lądem od Siddaru. Obecnie jego siły wynosiły prawie trzydzieści cztery
tysiące żołnierzy; w ciągu dwóch pięciodni będzie to aż czterdzieści dwa tysiące, a kiedy na
miejsce dotrze trzecia dywizja piechoty wraz z resztą dragonów, liczba ta sięgnie
siedemdziesięciu tysięcy, aczkolwiek oczywiście nie miał zamiaru uprzedzać o tym fakcie
Armii Shiloh.
Tymczasem uszkodzone mury fortu były dodatkowo niszczone przez charisjańskich
saperów, którzy sumiennie je wysadzali przy współudziale górników z Glacierheart, póki nie
ostało się tylko parę kamiennych kręgów cegieł sterczących z ruin. Żaden nie przekraczał
pięciu stóp wysokości ani też - dziwnym zrządzeniem losu - nie biegł ze wschodu na zachód.
Umocnienia ziemne, które wcześniej broniły dostępu od południa - oraz te, które broniły
całej przełęczy od wschodu - zostały zaatakowane przez tych samych zaciekłych robotników
(wspomaganych przez tysiące mieszkańców prowincji Shiłoh, którzy na ochotnika machali
łopatami i oskardami), w efekcie czego zrównano je z ziemią bądź też przerobiono na
całkowicie nowy zestaw umocnień skierowanych na południe.
Książę Eastshare miał dość oleju w głowie, aby nie próbować utrzymać rozległych
umocnień obronnych wzniesionych przez Walkyra. W związku z tym major Lowayl
zaprojektował całkiem nowy zestaw umocnień kawałek na północ od ruin fortu.
Umocnienia Walkyra - który udowodnił własny brak doświadczenia - stanowiły mury
biegnące przez przełęcz i praktycznie niechroniące przed ogniem z flanek. Lowayl miał za
mało czasu, aby stworzyć coś z niczego, jednakże efekt jego działań z wykorzystaniem
nowoczesnych technik wypracowanych przez saperów i artylerzystów Cesarskiej Armii
Charisu przeszedł najśmielsze oczekiwania.
Zrobił użytek z dwóch wałów ziemnych, do których dodał zwykłe bastiony: trójkątne
pomniejsze umocnienia przed szańcami w regularnych odstępach, dobrze zaopatrzone w broń
artyleryjską. Okopy Walkyra także zostały ulepszone, dzięki czemu zapewniały osłonięte
stanowiska strzeleckie piechocie, aczkolwiek zabrakło czasu na zbudowanie bunkrów z
prawdziwego zdarzenia. Lowayl skonstruował osłonięte drewniane mostki służące za trasy,
którymi piechota mogła bezpiecznie schronić się za głównymi umocnieniami, gdyby wróg
dokonał wyłomu. Oczywiście mostki można było spalić, aby nieprzyjaciel ich nie
wykorzystał. Stanowiska moździerzy wykopano w równych odstępach za wałami, a na tyłach
utworzono rozliczne stanowiska strzeleckie dla dział kątowych pułkownika Celahka.
Specjalne drogi umożliwiały przemieszczanie ciężkich dział, i to szybko, pomimo miękkiej,
przesiąkniętej wodą ziemi. Zasieki lojalistów Świątyni również się przydały - ponieważ nowe
umocnienia były krótsze od starych, powstały nawet gęstsze zapory niż przedtem.
Linia frontu przecinająca przełęcz mierzyła dwadzieścia dwie mile i sięgała do samych
wzgórz, gdzie kończyła się dwiema redutami, z których każda była wyposażona w broń
artyleryjską, aczkolwiek w nieco mniejszym stopniu niż główne umocnienia. Daleko po lewej
powstała reduta Szara, mająca bronić szlaku, którym nadciągnęła piechota Wyllysa, aby
połączyć siły z pierwszą brygadą przed ostatecznym atakiem na fort. Była to bowiem jedyna
sensowna droga dla bardziej licznych jednostek. Książę Eastshare postarał się o to, aby
zwiadowcy sprawdzili każdą ścieżkę w promieniu trzydziestu mil. Chociaż reduta istotnie
blokowała jedyny trakt, który go interesował, wysłał patrole z zapasem min, aby zaminowały
wszystkie pozostałe. Nie chciał, żeby cokolwiek zepsuło niespodziankę, którą szykował dla
księcia Harless i Ahlvereza.
Ogólnie powstała jeszcze potężniejsza przeszkoda niż za czasów Walkyra, obsadzona
lepiej wyposażoną i przeszkoloną załogą, a przy tym także znacznie bardziej zabójczą w
działaniu artylerią, która nie miała sobie równych na całym Schronieniu. I bardzo dobrze,
zważywszy, że nadciągająca Armia Shiloh liczyła ponad sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy
oraz setki może odrobinę mniej zabójczych, ale jednak skutecznych dział w odwodzie.
Awangarda tej masywnej armii posuwała się wolno przez przełęcz na oczach księcia
Eastshare, który zastanawiał się, czy książę Harless jest na tyle głupi, aby przypuścić
frontalny atak. Wydawało mu się to mało prawdopodobne. Czytał raporty hrabiego Hanth,
opisujące nieudane nocne natarcie w Thesmarze, i jakoś sobie nie wyobrażał, aby dowódca,
który stracił tyłu ludzi, chciał powtórzyć pechowy manewr. Mimo wszystko nie należało
porzucać nadziei...
Nie bądź taki pewny siebie, Ruhsylu, powiedział sobie w duchu. Jeśli uda im się przerwać
linię umocnień, jest ich dość, aby zalali cię swoją masą, przynajmniej do czasu, aż pojawi się
Symkyn ze swoją trzecią dywizją. Do tego - w przeciwieństwie do Walkyra - wróg teraz
dysponuje wyszkolonymi saperami mającymi doświadczenie przy oblężeniach.
Wszystko to była prawda, nie zamierzał więc puchnąć z dumy ani nie chciał pozwolić, aby
podobny błąd popełnił któryś z jego podwładnych. Zarazem pokładał wielkie nadzieje w tych
saperach. Ich wiedza była przestarzała, z czego jednak na razie nie zdawali sobie sprawy. W
dodatku pogoda zdawała się poprawiać - zrobiło się chłodniej, ale trochę rzadziej padało. To
dawało im większe możliwości manewru, a on bardzo liczył na to, że zaprą się, by zdobyć
jego pozycje, i nie odpuszczą przez trzy albo nawet cztery pięciodnie.
***
Sir Rainos Ahlverez stał obok swego konia, przyglądając się przez ciężką lunetę
umocnieniom heretyków. Miał przy tym nadzieję, że żaden z podkomendnych nie widzi jego
miny. Z tego bowiem, co zdążył zaobserwować, wynikało, że pułkownik Kyrbysh w swoich
przesyłanych za pomocą wyvern pocztowych wiadomościach nie docenił sytuacji.
Wszystko, co mogło stanowić jakąkolwiek ochronę dla nadciągającej armii, zostało
zburzone. Kupy potłuczonych cegieł wskazywały miejsce, w którym stał niegdyś fort - same
umocnienia zniknęły skuteczniej niż Alyksberg po tym, jak w garnizonie doszło do wybuchu.
Heretycy najwyraźniej ani myśleli bronić pozostałości fortu, co już samo w sobie dawało do
myślenia. Mówiło bowiem jasno, jaki mają stosunek do niegdysiejszego najpotężniejszego
fortu w całej Republice Siddarmarku.
Były też umocnienia na północ od ruin. Stąd nie widział ich zbyt dobrze, jednakże to, co
udało mu się zobaczyć, powiedziało mu, że generalnie zmieniła się natura tych umocnień. W
Thesmarze miał do czynienia z czymś podobnym, aczkolwiek na mniejszą skalę - zapewne
dlatego, że hrabia Hanthu, choć nieustępliwy, w głębi ducha był jednak żołnierzem piechoty
morskiej, wyszkolonym do walki na morzu, a nie do obrony fortów na lądzie. Natomiast ten,
kto zaprojektował te umocnienia tutaj, był o całe niebo lepszym inżynierem. Dlatego im
dłużej Ahlverez się im przyglądał, tym mocniejsze czuł ciarki na grzbiecie.
Bastiony stanowiły część umocnień od wieków, nigdy jednak nie na taką skalę. Bywały
częścią zamków, zazwyczaj w postaci wież aniżeli takich płaskich platform strzelniczych.
Najczęściej też stały zwarte, ponieważ ostrzał miał bliski zasięg, a armaty były wielkie,
ciężkie, niezdarne i powolne, gdy idzie o oddawanie strzałów. Tylko kompletny wariat
liczyłby na to, że staromodna artyleria rozprawi się z zażywną piechotą - od tego były łuki,
arbalesty i broń lontowa, z czego nic nie sprawdzało się na odległość dalszą niż sto jardów.
Każdy to wiedział, co po części wyjaśniało - aczkolwiek nie usprawiedliwiało - atak księcia
Harless pod Thesmarem. Książę wiedział, że nowomodna artyleria i broń jest bardziej
śmiercionośna, jednakże była to tylko świadomość na poziomie intelektualnym, która nie
zdążyła jeszcze się zakorzenić na tyle, aby zmienić dawne nawyki i przyzwyczajenia.
Tymczasem te umocnienia wydawały się najeżone artylerią. Ahlverez nie miał
wątpliwości, że kryją mnóstwo stanowisk strzeleckich, aczkolwiek prawdziwym strachem
napawały go działa. Wyglądało na to, że bastiony dzieli w najdłuższym odcinku aż cztery
tysiące jardów. Była to odległość nazbyt duża jak dla broni lontowej i staromodnej artylerii,
jednakże heretycy udowodnili już, że ich działa radzą sobie bez trudu nawet na takie dystanse.
Opuścił lunetę, wykrzywiając wargi. Zastanowił się, dlaczego heretycy nie spróbowali ich
zatrzymać w lesie Kyplyngyr. Było to dla niego niezrozumiałe szczególnie w świetle tego, z
jaką wprawą książę Eastshare, głównodowodzący heretyków, wykorzystał podobny teren
przeciwko biskupowi polowemu Cahnyrowi w lipcu. Teraz zaczynał to powoli rozumieć. Nie
było sensu okopywać się wśród drzew, gdzie zawsze da się znaleźć nieosłoniętą flankę i zajść
ją z boku bez względu na to, jak gęsta jest roślinność. A Fort Tairys nie upadł wcześniej ani
razu i do tego przełęcz oferowała idealne pozycje bez żadnych flanek. Książę Harless i hrabia
Hankey w dalszym ciągu mówili coś o obejściu heretyków wzgórzami, aczkolwiek sam
Ahlverez jakoś nie wierzył zbytnio w to rozwiązanie. Dowódca, który obrał takie pozycje i
przygotował wszystkie te umocnienia, na pewno nie zostawił żadnych dziur, przez które ktoś
mógłby się do niego dobrać. Obecnie nawet Zhapyth Slaytyr nie był w stanie się przedrzeć, a
Ahlverez nie miał najmniejszej ochoty na uprawianie zapasów na tym terenie ze „strzelcami
wyborowymi”, którzy siali takie spustoszenie wśród wojska biskupa Cahnyra.
Nie, pomyślał. Tę butelką zakorkowała dla księcia Eastshare sama Shan-wei. Doskonale
pojmuję, co ten przebiegły typ zamierza. Tak się jednak składa, że i on sam musi się teraz
zmierzyć z pewnym własnym problemem, nieprawdaż?
Kawaleria hrabiego Hennetu posuwała się właśnie na północ wzdłuż kanału Branath,
chociaż książę Eastshare okazał się zbyt sprytny na to, żeby zostawić patrole tam, gdzie
hrabia Hennetu mógłby się z nimi rozprawić. W gruncie rzeczy, podczas gdy przemieszczał
żołnierzy na południe, ludność cywilną wysyłał - tymi samymi barkami - na północ, byle
dalej od zagrożenia. Był przy tym bardzo dokładny... podobnie jak przy opustoszaniu każdej
stodoły i każdego spichlerza między Kharmychem i Fortem Świętej Klair. Wyglądało na to,
że armia księcia Eastshare mogłaby nauczyć lojalnych wiernych, jak ogołocić okolicę ze
wszystkiego, co może się przydać najeźdźcy. Głód i choroby były plagą wszystkich
dotychczasowych oblężeń w historii, zwłaszcza po wyczerpaniu się zapasów. Książę
Eastshare najwyraźniej zamierzał użyć tej broni przeciwko Armii Shiloh, a Ahlverez był
niestety pewien, że pozostawiający wiele do życzenia stan zapasów pogorszy się szybciej, niż
wydawało się księciu Harless.
To jednak działa w obie strony, nieprawdaż? - rozważał dalej w duchu. Głównodowodzący
heretyków chyba jednak tym razem przekombinował. Aczkolwiek znajomość jego problemów
w niczym nie zmniejsza naszych kłopotów - a przecież stoimy na progu zimy. Która zanosi się
może na łagodniejszą niż dalej na północy, lecz co zima, to zima, o czym świadczy choćby to,
że żołnierze księcia Harless powoli przymierzają się do konsumpcji własnych butów i pasów.
A będzie jeszcze gorzej - znacznie gorzej - po tym, jak książę Eastshare ogołocił okolicę.
Tymczasem znajdujemy się aż dziewięćset mil od Thesmaru. Niby jak Desnairczycy mają
przetransportować zapasy dziewięćset mil po lądzie, skoro mają połowę - gdzie tam połowę!
jedną trzecią! - wozów, których im trzeba? Armia, która polega na furażerach, powinna
pozostawać w ciągłym ruchu, powinna zapuszczać się na tereny, których jeszcze nikt nie
opustoszył z żywności - i właśnie na to liczy książę Eastshare.
Ahlverez i baron Tymplahr zrobili co w ich mocy, jednakże nawet drugorzędna trasa
wzdłuż Świętego Alyka była... mało wydajna, mówiąc najoględniej. Tymczasem
Desnairczycy ponosili klęskę za klęską nawet wtedy, gdy czynili wysiłki zmierzające do
poprawy sytuacji. Ich smoki pociągowe padały jak muchy z powodu wyczerpania,
przepracowania i głodu, a każdy utracony smok pociągowy oznaczał jeszcze mniej skuteczny
transport. Co gorsza, nawet ta część linii zaopatrzeniowej, która była w rękach Kościoła
Matki, szwankowała. Heretycy trzymali w ręku zatokę Jahras, a „droga”, która obiegała jej
zachodni brzeg, nie dość, że była w fatalnym stanie, to jeszcze została zablokowana w co
najmniej sześciu miejscach. Zatem wszystkie transporty z Desnairu musiały teraz
przemieszczać się południowym krańcem Zatoki Dohlariańskiej, a jakby tego było jeszcze
mało, dwa z tych przeklętych opancerzonych okrętów przybiły do brzegu zatoki Silkiah.
Zamknięcie zaś wschodniego krańca kanału Salthar przełożyło się na to, że każda dostarczana
tam tona żywności musiała pokonać ponad sześćdziesiąt mil po lądzie na odcinku między
Saltharem a kanałem Jedwabno-Thesmar, co z kolei wymagało dodatkowych zwierząt
pociągowych i wozów.
Tak powoli kończyły się możliwości księcia Harless, gdy idzie o uzupełnianie zapasów, w
których to okolicznościach nawet taki czarodziej jak baron Tymplahr nie mógł wiele zdziałać.
Nie byli w stanie - najzwyczajniej nie byli w stanie - wykarmić tylu gąb i tylu paszcz.
Przynajmniej mogli jednak odesłać do Thesmaru tylu kawalerzystów, ilu się da. Część
jazdy musieli oczywiście zatrzymać, choćby dla ochrony flanek, jednakże kawaleria
generalnie jest bezużyteczna w trakcie oblężenia, a jeden koń zżera dziesięć razy tyle co
człowiek. Chyba nawet hrabia Hankey i hrabia Hennetu zdawali sobie z tego sprawę!
Na twoim miejscu specjalnie bym na to nie liczył, pomyślał ponuro Rainos Ahlverez.
Hrabia Hennetu nadmie się jak skoczek błotny w sezonie godowym, jeśli choćby zasugerujesz
odesłanie jego ukochanych kawalerzystów na tyły. Bo przecież jedynym powodem takiej
sugestii będzie chęć ujrzenia, jak godna pogardy piechota - twoja piechota - zbiera laury za
zabezpieczenie drogi do Shiloh, podczas gdy on i jego jazda zostaje z ręką w nocniku.
Westchnął i przyznał sam przed sobą, że jeszcze do niedawna myślał bardzo podobnie.
Naturalnie jednak nie był Desnairczykiem. Co znaczyło, że był w stanie się uczyć na
własnych błędach, szczególnie gdy te okazały się poważne i bolesne.
Pora się rozmówić z Shulmynem, powiedział sobie w duchu. Kiedy ludzie księcia Harless
dostatecznie zgłodnieją, będą oczekiwać, że ich nakarmimy. Sir Borys ewidentnie sobie nie
radzi, nawet z Kahsimahrem, który urabia sobie ręce po łokcie, żeby to zatuszować. Zatem
gdy sytuacja jeszcze się pogorszy, wszystko się skrupi na jedynym kwatermistrzu, który mniej
więcej wie, co robi...
Skrzywił się na niesprawiedliwość, że to jego kwatermistrz będzie musiał unieść taki
ciężar odpowiedzialności, z drugiej strony jednak doskonale rozumiał, że udawanie przed
sobą, iż istnieje jakakolwiek alternatywa, byłoby zwyczajnie głupie. No i przynajmniej - za
pięciodzień czy coś koło tego - będą mieli żeglowną Rzekę Świętego Alyka, po której będą
mogły pływać barki pomimo wszelkich innych przeszkód. To posłuży wydatną pomocą. Czy
ta pomoc okaże się wystarczająca, było całkowicie inną sprawą - istniała możliwość, że nawet
niezastąpiony sir Shulmyn Rahdgyrz tym razem nie podoła. A skoro tak, nikt nie podoła, co
znaczyło, że - jakkolwiek wydawało się to sprawiedliwie czy niesprawiedliwe - Ahlverez
musiał się zwrócić do niego z tą prośbą.
Zresztą, przypomniał sobie, nie tylko kwatermistrze Armii Shiloh mają kłopoty...
Ponownie uniósł do oka lunetę i powiódł chmurnym spojrzeniem po fortyfikacjach,
bardzo sobie ceniąc wiadomości przesyłane za pomocą wyvern pocztowych.
Mój heretycki przyjacielu, chciałeś tam sobie przeczekać, bezpieczny za umocnieniami i
syty od zapasów, które nadeszły od strony Maidynbergu, podczas gdy my tutaj
głodowalibyśmy na krańcu tak zwanej linii zaopatrzenia, jednakże nie powinieneś był
pozwolić Kyrbyshowi się wymknąć. Niedługo się przekonamy, kto pierwszy będzie przymierać
głodem!

.II.
Jaskinia Nimue
Góry Światła
Ziemie Świątynne

Obudziła się. Co było dziwne, ponieważ nie pamiętała, aby kładła się spać.
Szafirowe oczy otworzyły się, po czym zaraz zmrużyły na widok krzywizny idealnie
gładkiego sklepienia ponad jej głową. Leżała na jakimś stole, ręce miała skrzyżowane na
piersi. Była pewna, że nigdy wcześniej nie widziała tego pomieszczenia.
Spróbowała usiąść. Jej zmrużone oczy rozszerzyły się nagle szeroko, kiedy zdała sobie
sprawę, że nie może się ruszyć.
- Witaj, Nimue - rozległ się głęboki, rezonujący głos, którego nigdy nie słyszała.
Na jego dźwięk przekonała się, że jednak może poruszyć głową, i to zrobiła. Patrzyła teraz
na kogoś, kogo na pewno nigdy nie spotkała, lecz kto wydawał jej się dziwnie znajomy
pomimo dziwnego wyglądu.
Nie chodziło o długie włosy ani o wąsy, ani o bródkę - wprawdzie w marynarce wojennej
Federacji Terrańskiej preferowano wśród personelu włosy krótkie i gładko ogolone twarze w
wypadku mężczyzn, jednakże zdarzały się też warkocze i zarost. Skoro już o tym mowa,
cywile byli przeróżnej maści i w porównaniu z nimi prezencja tego osobnika była wręcz...
nudna. Nawet pomimo blizn na jego twarzy, które także zdarzały się wśród wojskowych.
Mimo wszystko jednak nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała kogokolwiek
w czarnym stalowym napierśniku, kolczudze, czarnych spodniach o szerokich nogawkach
wpuszczonych w wysokie, wypolerowane na wysoki błysk buty oraz pasującej kolorem
tunice z rozciętymi rękawami. Napierśnik nosił skomplikowany herb w kolorach niebieskim,
białym, czarnym i złotym, który przedstawiał chyba wyobrażenie ryby czy też ośmiornicy w
umyśle kogoś, kto nadużył opium - bardzo możliwe, że była to ryba usiłująca zgwałcić
ośmiornicę. Wizerunek ten przywiódł jej na myśl starą, pochodzącą jeszcze z czasów sprzed
ery lotów kosmicznych książkę, którą raz czytała, autorstwa niejakiego Lovecrafta.
Do tego osobnik ten był niesłychanie wysoki. Nimue mierzyła tylko nieco ponad metr
dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, lecz on musiał być od niej o co najmniej dwadzieścia
centymetrów wyższy. Trudno było jej to ocenić, dopóki leżała na stole, jednakże różnica
musiała być spora, co tylko podkreślało dziwaczność jego wyglądu. Przywykła bowiem
górować nad większością znanych jej mężczyzn. Tak więc gdyby kiedykolwiek spotkała tego
długowłosego, barczystego i nieco nadwerężonego giganta, na pewno by go zapamiętała!
Tymczasem go nie pamiętała. Mimo to miała wrażenie, że go zna, zupełnie jakby byli
przyjaciółmi, co wydawało jej się jeszcze dziwniejsze. Przecież niemożliwe, żeby
zapomniała...
Urwała myśl w połowie, kiedy jej zmysły dostrzegły jeszcze coś. Po pierwsze, znajdowała
się w CZAO, aczkolwiek zupełnie nie pamiętała takich planów. Po drugie, czegoś jej
brakowało: na skraju pola widzenia nie było zegara odliczającego czas dziesięciodniowego
limitu korzystania z CZAO. Przeraziła się na myśl, że ktoś inny uruchomił CZAO bez jej
wiedzy i współpracy, co byłoby trudne, zważywszy na to, że systemy obronne tej maszyny są
nie do złamania. Bardziej martwiło ją jednak zniknięcie zegara. Nawet się nie zorientuje, czy
nie łamie prawa.
- Kim ty jesteś? - zapytała w końcu, na co nieznajomy się uśmiechnął.
Poczucie, że skądś go zna, jeszcze się nasiliło, mimo że wciąż była przekonana, iż nigdy
się nie spotkali. Ta twarz, z pobliźnionym policzkiem i wydatnym podbródkiem, musiałaby
jej utkwić w pamięci!
- Dobrze, że pytasz - odpowiedział. Sięgnąwszy ręką za siebie, przyciągnął sobie wysoki,
okrągły stołek, po czym usiadł na nim tuż przy stole, na którym leżała. - Dobrze, że pytasz -
powtórzył łagodniejszym tonem. - Bo widzisz, kiedyś byłem tobą.
***
Nimue Alban stała na balkonie obok mężczyzny, który nazywał się Merlin Athrawes, i
spoglądała na wnętrze ogromnej pieczary, usiłując sobie poradzić z huraganem emocji i
myśli, które w niej buzowały.
Głową ledwie sięgała „Merlinowi” do ramienia, aczkolwiek nie dlatego, że był taki
wysoki. W rzeczywistości przewyższał ją o równo dwadzieścia osiem centymetrów - nie,
jedenaście cali, poprawiła się zaraz w myślach - ale to dlatego, że z jakiegoś powodu obudziła
się o jedenaście cali niższa, niż była kiedyś. Czuła się karłem, lecz bardzo szybko się
dowiedziała, dlaczego musi taka być.
- Na Schronieniu ludzie są niżsi niż za czasów Federacji - powiedział tym męskim,
głębokim głosem, który w ogóle nie przypominał jej głosu... chyba że się wsłuchała bardzo
uważnie. - Ktoś naszego wzrostu może być w tym świecie wyłącznie mężczyzną. Mierzę
zaledwie dwa czy trzy cale więcej, niż wynosi średnia w północnych rejonach planety,
aczkolwiek przeciętny wzrost na wyspach to tylko pięć stóp i siedem cali. Naturalnie CZAO
nie może zmieniać swego wzrostu. Ty mierzysz pięć stóp i cztery cale, czyli trochę za mało
jak na mężczyznę, jednakże akurat tyle, abyś mogła zostać, kim zechcesz. - Ponownie się
uśmiechnął, tym samym uśmiechem, który mówił o przeżyciach, których nie dane jej było
doświadczyć. - Osobiście... W moim wypadku były pewne problemy przy adaptacji do
męskiej roli, równie dobrze więc można by ci ich oszczędzić. Poza tym... - zaśmiał się
nieoczekiwanie - przy takim układzie nikt nigdy nas ze sobą nie pomyli, biorąc za jedną i tę
samą osobę!
Wciąż potrzebowała czasu, aby przywyknąć do tej myśli, ale niewątpliwie co do tego
akurat się nie mylił. Przy czym „ta myśl” obejmowała właściwie wszystko, czego się
dowiedziała w trakcie minionych kilku godzin.
Zamknęła oczy i poczuła na twarzy powiew cyrkulującego w jaskini powietrza. Nie
otwierając ich, przebiegła w pamięci - uważając, aby omijać szczególnie ostre zadziory żalu i
poczucia straty, których doświadczyła tak boleśnie - wydarzenia tamtych godzin. Odtworzyła
ostatnią wiadomość od komodora Pei, czując na plecach ciarki na myśl, że mężczyzna stojący
obok był odbiorcą tej samej wiadomości. Następnie przeszła do tego, co Merlin, sztuczna
inteligencja zwana Sową, której awatar tak bardzo przypominał ich dwoje, oraz pewien niski i
pulchny osobnik nazwiskiem Nahrmahn rezydujący w wirtualnej rzeczywistości jej
powiedzieli. Potrzebowała czasu, aby przetworzyć tę masę informacji, jednakże miała do niej
dostęp non stop, podobnie jak do przekazów ze straszliwej wojny rozgrywającej się na terenie
„Republiki Siddarmarku”.
Wojny, którą ona rozpętała.
Nie, nie ja ją rozpętałam. Merlin Athrawes to zrobił... W głowie jej się zakręciło.
Aczkolwiek uczyniłabym to z miłą chęcią, gdyby mnie nie uprzedził. Nie widzę innego
rozwiązania. Nawet gdyby nad głową nie wisiała mu perspektywa powrotu „archaniołów” z
okazji milenium, nie miał szans w żaden inny sposób rozprawić się z tyranią tutejszego
Kościoła. Z majaczącym na horyzoncie powrotem „archaniołów” ma nawet jeszcze mniej
czasu, by doprowadzić do zmian, których nie da się cofnąć.
Jednakże ja nie musiałam niczego rozpętywać. On to zrobił.
Zastanowiła się nad tym wszystkim. Pomyślała, że stojący obok niej stuprocentowy
mężczyzna jest nią, aczkolwiek przy tym jest też starszy od niej o siedem lat i Bóg jeden wie
ile śmierci, ile strat. Zrozumiała, dlaczego wgrał jej tylko ograniczone uaktualnienie. Takie,
które nie obejmowało utraty szybkiego portu, cokolwiek by twierdził.
- Nie miałem czasu wgrać wszystkiego, skoro chcieliśmy cię uruchomić jak najszybciej,
ale pamiętałem o uaktualnieniu twojego pakietu symulacji mięśniowej - powiedział,
uśmiechając się łobuzersko. - Ot, drobiazgi, takie jak umiejętność strzelania, odróżnianie
katany od kendo w walce, zdolność jazdy konnej, dobre maniery przy stole, rodzaje salutów i
pozdrowień wojskowych... Po co miałabyś spadać z konia, jak mnie to się przytrafiło
pierwsze kilka razy, całe szczęście, że na osobności. Masz też wgrane wszystkie miejscowe
dialekty oraz dane o wszystkim, co zrobiłem w ostatnich latach, aczkolwiek bez obciążania
cię nadmiarem szczegółów, które tylko stałyby na przeszkodzie rozwinięciu przez ciebie
własnej osobowości. Masz niezbędne informacje i umiejętności, nieodbiegające wiele od
moich, jednakże uważam, że nasza reakcja zwłaszcza na osoby, które Merlin zdążył już
poznać, powinna być na tyle odmienna od mojej, na ile to możliwe.
To ma sens, pomyślała, przepełniona nagle współczuciem dla osoby, którą nie było jej
dane się stać. To naprawdę ma sens. Tylko że on narzucił te wszystkie ograniczenia nie
dlatego. Ciekawe, czy... czy to wcielenie Nimue Alban wyrośnie na kogoś, kto będzie równie
niechętny obarczeniu innej osoby bólem...
Wyciągnęła rękę w bok - i do góry, co zauważyła z przekąsem - aby położyć dłoń na
zakutym w zbroję ramieniu. Z jednej strony było to... nienaturalne. Chodziło o wiedzę, że
Merlin Athrawes urodził się jako Nimue Alban. Z drugiej strony wydawało się to absolutnie
normalne: ona była kobietą, on mężczyzną. Nie miała jednak wrażenia, że dotyka sama siebie,
raczej że stara się dodać otuchy bratu, starszemu bratu, którego nigdy nie miała, któremu nie
pozwolono zaistnieć w świecie skazanym na zagładę.
- Tak? - Uniósł brew, spoglądając na nią, na co odpowiedziała uśmiechem: może nieco
niepewnym, ale na pewno szczerym.
- Poznaję tę minę... - powiedziała. - Ostatnimi czasy bywałeś w miejscach, których ja
nawet nie widziałam. I po drodze nabrałeś szyku.
- Szyk... - powtórzył to słowo, jakby je smakował. - Tak, to jedna z rzeczy, których
nabrałem. Nie licząc wgnieceń i zadrapań. - Pokręcił głową. - Wiesz, Schronienie to
niebezpieczne miejsce, ale warte obrony. A także paru zmian.
- Tak, wiem. - Uścisnęła jego przedramię. - Będę jednak potrzebować trochę czasu, żeby
do wszystkiego przywyknąć, rozumiesz? - Nieoczekiwanie się roześmiała. - No oczywiście,
że rozumiesz! - Wybuch dobrego humoru zniknął równie nagle, jak się pojawił. - Muszę też
przywyknąć do myśli, co stało się z Shan-wei i z komandorem... z nimi wszystkimi... Nie
powiem, żebym nie uważała zadania, które na siebie wzięliśmy - czy też którego na siebie nie
braliśmy, bo żadne z nas nie pamięta tej decyzji - za nieco deprymujące. Z drugiej strony
wiele osób musiało zginąć, abyśmy my dwoje mogli prowadzić tę rozmowę. Jeszcze więcej
ludzi, w tym zupełnie nam nieznanych, umrze, zanim to wszystko się skończy. To trudne,
Merlinie. Jakąś częścią siebie pragnę od tego uciec. Ty jednak tego nie zrobiłeś, jakże więc ta
wersja ciebie... nas... mogłaby uczynić coś, przed czym ty zdołałeś się powstrzymać? Zresztą
jak się nad tym dobrze zastanowić, to i tak mamy większe szanse, nawet w obliczu tego
całego milenijnego powrotu, nawet po początkowych trudnościach, niż w czasach, gdy jedyną
naszą perspektywą było dać się zabić Gbaba.
Podniosła spojrzenie, nadymając skrzydełka nosa, aby popatrzeć w identyczne jak jej
szafirowe oczy.
- Skoro byłeś na tyle szalony, aby w to wejść, ja również w to wchodzę. No bo -
uśmiechnęła się ponownie, zmieniając wyraz twarzy na mieszaninę żalu, poczucia straty,
determinacji oraz... humoru - kimże w ogóle jestem, aby dyskutować sama ze sobą?

.III.
Port Królewski
Chisholm
Imperium Charisu

- A zatem, Zohzefie, zdążymy z tym na czas czy nie? - zapytał sir Lewk Cohlmyn, hrabia
Sharpfield.
- Jak to mówi seijin Merlin? - odpowiedział pytaniem na pytanie admirał Zohzef Hyrst,
uśmiechając się krzywo. - Sprawy trudne załatwiamy od ręki, te niemożliwe zajmują trochę
dłużej. Tak to jakoś szło, prawda?
- Zdaje się, że tak. - Hrabia odwzajemnił uśmiech podwładnego. - A czy nasza sprawa
zalicza się tylko do trudnych czy do niemożliwych?
- Powiedziałbym, że do bardzo trudnych, mój panie. Na szczęście został nam jeszcze
pięciodzień do postawienia żagli. Mając tyle czasu, na pewno zdążymy dokonać cudów.
Hyrst podniósł się z krzesła i uprzejmym gestem zachęcił siwowłosego hrabiego, aby
podszedł za nim do okna, z którego rozciągał się widok na wody Portu Królewskiego. Zatoka
była spokojniejsza niż wtedy, gdy Imperium Charisu wsadzało na statki każdego, kto nosił
mundur, aby wyekspediować go do Republiki Siddarmarku. Nie dało się jednak powiedzieć,
że była całkiem spokojna.
- Jak widzisz, mój panie, zgromadziliśmy niemal całą flotę. Nieco bardziej
problematyczne jest zebranie żołnierzy, ale wielki admirał zapewnił mnie, że piechota morska
powinna się zjawić lada dzień. Węglowce już tu są, a węgiel powinniśmy zdążyć załadować
do końca tego pięciodnia, aczkolwiek odkryłem, że będziemy potrzebowali więcej
transportowców, niż pierwotnie zakładałem, gdy jeszcze cały plan świtał dopiero w głowie
wielkiego admirała. Ponieważ to normalka, nie biegam jak wyverna z ogonem w
płomieniach, szukając dodatkowych galeonów. Oczywiście byłoby mi łatwiej, gdybyśmy nie
wysłali każdego dostępnego okrętu do Republiki Siddarmarku, wszakże udało się je zastąpić
starocharisjańskimi łajbami. Wygląda też na to, że będziemy mieli wystarczająco liczną
eskortę, a nie muszę dodawać, że obecność zarówno Gromowładnego, jak i Dreadnoughta
sprawia, że całość operacji wydaje mi się skazana na sukces. Co oczywiście nie znaczy, że nie
chciałbym mieć też pierwszego Króla Haarahlda. Co jak sobie wyobrażam, od początku było
do przewidzenia.
Wargi Hyrsta ponownie drgnęły w uśmiechu, na co hrabia parsknął. Jego zdaniem nie było
nic śmiesznego we wspomnieniu tamtego przerażającego dnia na zatoce Darcos, dnia
huczącego od gromów, gęstego od dymu i cuchnącego siarką. Dowodził podczas bitwy flotą
królowej Sharleyan, pamiętał więc, z jaką niechęcią dała się wciągnąć w sojusz ze starym
księciem Hektorem przeciwko ówczesnemu królestwu Charisu. Ułatwiło mu decyzję
stwierdzenie, jak bardzo wszystkie galery są zacofane w stosunku do nowoczesnych,
wyposażonych w działa galeonów Królewskiej Marynarki Charisu. Byłoby mu jeszcze
łatwiej, gdyby nie wiedział, jak zareagują Zhaspahr Clyntahn oraz Inkwizycja na jego rozkaz
opuszczenia bandery.
Tak się jednak złożyło, że królowa Sharleyan była niezwykle roztropną kobietą, która
wiedziała, jak postąpić, kiedy cesarz Cayleb zaproponował jej małżeństwo. Dobrze było być
znów w ofensywie. Zwłaszcza przeciwko takiemu wrogowi. Tak naprawdę nigdy nie chciał
walczyć z Charisem i szczerze żałował, że król Haarahld zginął w cieśninie Darcos. Za to
żywił zupełnie inne odczucia, gdy szło o Świątynię, i zamierzał wyrównać rachunki z
marynarką wojenną Dohlaru, które miały wiele wspólnego z wydarzeniami w cieśninie
Darcos, jak i późniejszymi, będącymi ich konsekwencją.
Przed kapitulacją nie miał okazji spotkać ani Bryahna, hrabiego Wyspy Zamek, ani
Gwylyma Manthyra, jednakże potem poznał obydwóch bardzo dobrze. Razem - pomimo
śmierci ukochanego króla oraz wiedzy, co Clyntahn uczyni ich domom i rodzinom - postarali
się o to, aby należycie traktować jeńców wojennych. Oficerom pozwolili zatrzymać miecze,
nie pozwalali na jakiekolwiek przejawy brutalności, zapewnili uzdrowicieli oraz udzielili
pomocy każdemu, kogo dało się uratować z wód zatoki. Wszyscy trzej zaprzyjaźnili się z
hrabią Sharpfield, bynajmniej nie z pozycji zwycięzców, a hrabia Wyspy Zamek uczynił go
nawet drugim pod względem rangi admirałem w nowo powstałej Cesarskiej Marynarce
Wojennej Imperium Charisu, po tym, jak już doszło do zlania w jeden organizm królestw
Starego Charisu, Chisholmu oraz Szmaragdu.
Teraz zaś tamci nie żyli. Hrabia Wyspy Zamek dostąpił przynajmniej godnej śmierci w
walce za cesarza i cesarzową oraz wszystko to, w co głęboko wierzył, przyczyniając się do
klęski Floty Boga oraz Marynarki Harchongu. Manthyr nie miał tego szczęścia - i nawet po
tak długim czasie hrabia Sharpfield wciąż czuł ogień gniewu na myśl o tym, co Inkwizycja
uczyniła jego przyjacielowi i podwładnemu. Tymczasem Charisjanie zawsze okazywali litość
swoim wrogom i traktowali ich przyzwoicie, widząc nawet w nich istoty ludzkie.
To hrabia Thirsku i ten jego król Rahnyld przekazali Gwylyma i jego załogę w łapy tej
świni Clyntahna, pomyślał teraz hrabia, wpatrując się niewidzącym spojrzeniem w rojne
wody zatoki. Jestem pewien, że nie był to pomysł tego pierwszego, jednakże takie coś musi się
spotkać z karą bez względu na to, czyj to był pomysł. Zresztą nie ja jeden we flocie pragną
zemsty.
Nie zanosiło się na to, aby miał spełnić swoje pragnienie w najbliższej przyszłości.
Jednakże już w następnym miesiącu, zakładając, że Hyrst wykona swe bardzo trudne zadanie,
zarówno sir Lywk Cohlmyn, jak i jego flota mogli oczekiwać stosownego zadośćuczynienia.
Skupił wzrok raz jeszcze, dostrzegając galeony artyleryjskie HMS Tumult i HMS Zamęt, i
stojące za nimi HMS Gromowładny oraz HMS Dreadnought. Były to bliźniacze jednostki
HMS Rottweiler, tak samo dobrze opancerzone i uzbrojone, więc już dawno zdecydował, że
zrobi z Dreadnoughta swój flagowiec.
Czyż może być coś lepszego niż powrót do Zatoki Dohlariańskiej na pokładzie okrętu
noszącego nazwę po jednostce sir Gwylyma Manthyra, z której dowodził tak błyskotliwie - i
którą utracił - podczas bitwy w cieśninie Darcos?
Może ciebie tam nie będzie, przyjacielu, i może niczego nie zobaczysz, pomyślał,
spoglądając z lodowatym uśmiechem na zamknięte furty działowe i wspominając tkwiące za
nimi armaty, ale obiecuję ci, Gwylymie, że te dranie usłyszą twój głos nawet w Gorath, zanim
z nimi skończę!

.IV.
Na zachód od przełęczy Ohadlyn
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- Co takiego?
Sir Rainos Ahlverez zauważył szok we własnym głosie, przyglądając się pułkownikowi
Thomysowi Gardynyrowi. Zarówno jego zdziwienie, jak i obawa, których nie zdołał zataić,
miały mu zepsuć reputację ostoi spokoju w obliczu przeciwności, jednakże to akurat było
najmniejszym z jego zmartwień w tej chwili.
- Zwiadowcy majora Tybyta dobrze się przyjrzeli, panie. - Głos Gardynyra był
spokojniejszy niż Ahlvereza przed chwilą, prawdopodobnie dzięki temu, że pułkownik miał
więcej czasu na przyswojenie nowin w trakcie długiej podróży ze stacji semaforowej w
Kharmychu. - Twierdzą, że jeźdźcy, których widzieli, mieli na sobie charisjańskie poncha i
hełmy.
- Nie chcę o to pytać, ale czy na pewno możemy polegać na Tybycie?
- To sprawdzony, godny zaufania dowódca kompanii, panie. Właśnie z tego powodu
wyznaczyłem go do tego zadania. W dodatku sierżant, który też ich widział, nie ma sobie
równych wśród zwiadowców. Z wiadomości semaforowej wynika, że oko miał wyposażone w
lunetę. Musiał wszystko dobrze widzieć. I ponoć jest pewien, że heretycy go nie zauważyli,
zanim się wycofał i pogalopował do Brahnselyku.
Ahlverez pokiwał głową z uznaniem. Nie mieli wiele lunet, ale zgromadził tyle, ile mógł -
ku wielkiemu niezadowoleniu dowódców piechoty - na cele patroli kawalerii, które
monitorowały siedemdziesięciopięciomilowy odcinek od lasu Kyplyngyr do niewielkiego
sennego miasteczka noszącego nazwę Brahnselyk w górze Rzeki Świętego Alyka. Nie
wspomniał o nich księciu Harless, który prawdopodobnie wziąłby je za dowód bojaźliwości
Dohlarian, sam na wpół przekonany, że to nic nie da. Wydawało się przesadą zamartwianie
zagrożeniem oddalonym o trzysta mil albo i więcej, na tyłach Armii Shiloh, podczas gdy
faktyczny wróg znajdował się z przodu. Nawet jeśli Charisjanie jakimś cudem skrzyknęli
armię, która ruszyła na pomoc księciu Eastshare, niemożliwe, aby wysłali ją tak daleko na
zachód. Raczej bowiem kierowałaby się na Shiloh, by uniemożliwić im łączność, zamiast
zagrażać wojsku.
Choć wiedział to wszystko, nie potrafił uciszyć przekonania o wadze tego sennego
miasteczka. Wielka szkoda tylko, że książę Harless był innego zdania.
Pierwotny plan przerzucenia ton zapasów lądem z Thesmaru został oparty na kilku
założeniach. Pierwsze - z perspektywy godne pożałowania - było takie, że desnairscy
kwatermistrze Borysa Cahstnyra zdołają przetransportować liczące się ilości zapasów do
Kharmychu. Drugie - iż rzeka stanowi niepraktyczną trasę z powodu nieżeglowności
sześćdziesięciodwumilowego odcinka Świętego Alyka, leżącego tuż na północ od Syrku, oraz
z powodu braku sieci dróg w tym rejonie.
Jednakże zdawszy sobie sprawę z naprawdę fatalnego stanu taboru wozów Cahstnyra,
Ahlverez i Tymplahr wrócili do wersji ze Świętym Alykiem. W gruncie rzeczy zaczęli
rozważać tę możliwość nawet przed tym, zanim Thesmar zniknął z pola widzenia. W efekcie
generał Rychtyr otrzymał rozkaz oddelegowania ośmiu tysięcy cywilnych robotników do
wyrżnięcia drogi równoległej do nieżeglownego odcinka Świętego Alyka, zbudowania floty
tratw po północnej stronie - jako że właściwe barki zostały unieruchomione poniżej Syrku -
oraz stworzenia prowizorycznych śluz w Syrku i w Brahnselyku. Ponieważ generał był
zaradnym człowiekiem i marsz Armii Shiloh w stronę Kharmychu odbywał się w żółwim
tempie, wszystkie zakładane cele osiągnięto, zanim książę Harless podjął czynne działania
przeciwko Fortowi Tairys.
Tymplahr w dalszym ciągu zajmował się organizacją, która zdaniem Ahlvereza
pozostawiała wiele do życzenia, aczkolwiek w porównaniu z tym, do czego był zdolny książę
Harless, i tak olśniewała skutecznością. W ciągu dwóch pięciodni dystans od kanału - a
właściwie rzeki - do Kharmychu zmniejszył się o ponad połowę, licząc teraz tylko nieco
więcej niż trzysta siedemdziesiąt mil. Z czego sto siedemdziesiąt biegło po raczej kiepskiej
drodze z Brahnselyku do Roymarku, miasteczka leżącego dwadzieścia pięć mil na zachód od
lasu Kyplyngyr, co jednak - dzięki skróceniu dystansu do pokonania o połowę - dwukrotnie
zwiększało liczbę wozów. Zwłaszcza tyły kolumny musiały się wysilić, a jego ogólna
sytuacja zaopatrzeniowa nie była najlepsza, jednakże i tak wszystko wyglądało nie najgorzej.
Ahlverezowi nie podobała się myśl o pozostawieniu nowej linii zaopatrzenia bez ochrony,
w związku z czym wysłał Faydohra Mahrtyna, jednego z najlepszych pułkowników piechoty,
do garnizonu w Brahnselyku, aby objął tam dowodzenie. Z tego samego powodu umieścił
swoją jazdę na północny zachód od lasu, postarał się o to, aby naprawiono wieże semaforowe
między Roymarkiem i Kharmychem oraz zbudowano nowe między Roymarkiem i
Brahnselykiem. Desnairczycy z przyjemności scedowali to zadanie na swych dohlariańskieh
sojuszników. Natomiast ich wysiłki i oddziały inżynieryjne koncentrowały się na dotarciu do
Fortu Tairys. Skoro Ahlverez chciał wykończyć swoich ludzi, każąc im ścinać drzewa i
budować wieże ze świeżego drewna w samym środku zimy, nie zamierzał mu w tym
przeszkadzać.
I bardzo dobrze, że ktoś się w ogóle postarał o przywrócenie funkcjonalności tej linii,
pomyślał ponuro.
- Gdzie dokładnie zauważył ich sierżant Tybyta? - zapytał teraz, kładąc płasko dłoń na
mapie rozłożonej na stole.
- Mniej więcej tutaj, panie. - Gardynyr wskazał miejsce leżące jakieś sto pięćdziesiąt mil
na północny wschód od Roymarku, nieco na południe od granicy dzielącej Marchię
Południową i Skaliste Szczyty... oraz ledwie siedemdziesiąt mil na wschód od Brahnselyku.
- A w którą stronę zmierzali?
- Mniej więcej na południowy zachód, panie.
- Południowy zachód? - powtórzył ostro Ahlverez. - Nie na zachód?
- Nie, panie. - Gardynyr podniósł spojrzenie znad mapy. - Nie szli na Brahnselyk.
Ahlverez skinął głową, ciesząc się, że przynajmniej jeden problem ma z głowy. Chyba że
jakieś inne oddziały, których sierżant od majora Tybyta nie zauważył, jednak kierowały się na
zachód, żeby spalić Brahnselyk do gołej ziemi. Było mało prawdopodobne, aby heretycy
dowiedzieli się o linii zaopatrzenia, jednakże nowy przyczółek na rzece stanowił wspaniały
cel dla kawalerii. W garnizonie stacjonowało mniej niż cztery tysiące ludzi: trzy regimenty
piechoty, wszystkie w niepełnym stanie osobowym, chronione tylko przez nieliczne konne
patrole. Mimo to...
- Jak szybko się poruszali?
- Niezbyt szybko, panie. Chciałbym być bardziej konkretny, ale sierżant przekazał
majorowi tylko tyle, że kiedy ich obserwował, szli w tempie wolnego marszu, po czym
zatrzymali się na dwadzieścia albo nawet trzydzieści minut, żeby wypasać konie.
Czyli jeden problem mamy z głowy, a drugi wręcz przeciwnie, pomyślał Ahlverez.
Kawaleria wysłana z zamiarem zaatakowania Brahnselyku jechałaby co koń wyskoczy,
aby jak najszybciej wykonać zadanie. Cała północna i środkowa część prowincji Skaliste
Szczyty była w rękach wiernych, i to pomimo niepowodzeń Armii Boga nad rzeką Daivyn.
Apostaci z kolei dzierżyli południowo-wschodni zakątek prowincji, dzięki czemu książę
Eastshare mógł przemieszczać swoje siły wzdłuż kanału Branath, nie ryzykując, że ktoś go
przyuważy. Aczkolwiek biskup polowy Cahnyr nadal miał wystarczająco dużo jazdy, aby
zapobiegła nawet błyskawicznie przeprowadzonemu atakowi kawalerii. Fakt, że charisjańscy
żołnierze donikąd się nie śpieszyli, dowodził, że nie stanowią części szarży na Brahnselyk.
Ahlverez nie był pewien, czy to dobrze czy źle.
- Nie było ich dużo, tak? - zapytał.
- Tak, panie. Co najwyżej jedna sekcja. Major Tybyt sugeruje nawet, że to być może tylko
zwiad większych sił.
Ahlverez ponownie skinął głową, doskonale rozumiejąc nieszczęśliwy ton głosu i taką
samą minę pułkownika. Jeśli major się nie mylił, a książę Eastshare dysponował zarówno
ludźmi, jak i chęciami, by...
Chęciami? Ahlverez zapatrzył się tępo na mapę. Temu draniowi może brakować ludzi, ale
chęci nigdy mu nie zabraknie! Dowodzi tego to, co uczynił biskupowi Cahnyrowi, nawet
abstrahując od Fortu Tairys. Obecnie wie już, jak bardzo nawalił, ale czy nawet ktoś taki jak
on miałby śmiałość przyznać się do popełnienia błędu?
Książę Harless chętnie pozwolił piechocie Ahlvereza na próbny atak na przełęcz, a
naszpikowana artylerią linia obrony heretyków okazała się dokładnie tak groźna, jak się
obawiał. Aby usatysfakcjonować księcia, stracił ponad tysiąc ludzi, ale książę Harless
przynajmniej przyjął do wiadomości naoczny dowód w postaci zmasakrowanych ciał,
natomiast pomysł hrabiego Hankey, aby „przedrzeć się przez szańce”, umarł śmiercią
naturalną, zastąpiony przez bardziej praktyczne podejście.
Technicznie biorąc, książę Eastshare znajdował się teraz pod oblężeniem. Aczkolwiek
było to dość szczególne oblężenie, zważywszy na fakt, że Armia Shiloh nie potrafiła zamknąć
kotła, co jednak nie znaczyło, że nie jest skuteczna, ponieważ heretycy także przeszarżowali.
Zagrali śmiało, odbijając Fort Tairys, jednakże w trakcie tego manewru książę Eastshare przy
okazji wpuścił swoich ludzi w pułapkę. Decyzja, by pozwolić zbiec kawalerii hrabiego
Hennetu, tylko zaś pogorszyła jego położenie.
Ciężko było zaprzeczyć jego logice, ale nawet osławieni Charisjanie popełniali błędy.
Książę Eastshare oddał kanał Branath w ręce hrabiego Hennetu, ponieważ spodziewał się
dostaw lądem, a konkretnie drogą z Maidynbergu. Wozy może były mniej skuteczne niż
barki, ale mimo wszystko skuteczne... a do tego znajdowały się w bezpiecznym miejscu po
drugiej stronie gór niż Armia Shiloh. Na jego nieszczęście jednak nie po drugiej stronie gór
niż pułkownik Bryahn Kyrbysh. Wierni partyzanci uciekli pod jego sztandar z Fortu Tairys,
po czym ich niekończące się ataki zaczęły siać spustoszenie na wybranej drodze dostaw
księcia Eastshare. Obecnie sytuacja zaopatrzeniowa heretyków była nawet gorsza niż Armii
Shiloh.
Zgodnie z szacunkami Kyrbysha, które zgadzały się z wszystkim tym, co oblegający
widzieli na własne oczy, książę Eastshare miał może siedemnaście tysięcy żołnierzy -
dwadzieścia co najwyżej - a przy tym na horyzoncie ani okruszka jedzenia. Zapewne
zgromadził jakieś zapasy przed oddaniem kanału Branath, jednakże nie mógł wtedy nawet
przypuszczać, że Kyrbysh odetnie jego linię zaopatrzenia. Skutkiem tego w jego szeregach
musiał panować kąsający głód. Tak więc wystarczyło, by Armia Shiloh wytrzymała jeszcze
trochę, i pułapka, którą książę Eastshare na nią zastawił, zatrzaśnie się na nim samym.
Wszakże heretycy z pewnością wiedzieli o tym równie dobrze jak Ahlverez, tak że musiał
zakładać, iż poruszą niebo i ziemię, aby sobie pomóc. Pozostawało tylko pytanie, jakimi
środkami będą się bronić. Wedle doniesień agentów Inkwizycji cała Cesarska Armia Charisu
liczyła nie więcej niż dwieście tysięcy ludzi, z czego pewna część musiała pozostać w domu,
aby tłamsić wiernych na podbitych terytoriach, takich jak Tarot, Zebediah i - zwłaszcza -
Corisand. Biorąc to wszystko pod uwagę, Ahlverez zakładał limit wojsk, które heretycy mogli
przekierować gdzie indziej, co by wskazywało, że Armia Shiloh była liczniejsza niż wszystko,
co byli w stanie wyskrobać na kontynencie Cayleb i Sharleyan.
Ale jeśli znajdą kolejne czterdzieści pięć tysięcy czy coś koło tego ludzi w Republice
Siddarmarku i jeśli książę Eastshare naprawdę pokaże, że ma jaja...
- Doskonale, poruczniku - przemówił w końcu, podnosząc wzrok znad mapy. - Przekaż,
proszę, moje podziękowania majorowi Tybytowi, a potem skieruj resztę swego oraz
pułkownika Wykmyna regimentu do wzmocnienia patroli, i to jak najszybciej. Ja wyślę dwa
albo trzy regimenty piechoty do wzmocnienia Roymarku, niestety jednak dotarcie tam zajmie
im większą część pięciodnia. Każę też generałowi Rychtyrowi, żeby wysłał posiłki
pułkownikowi Marytnowi, aczkolwiek nawet jeśli skorzysta ze Świętego Alyka, zanim dotrze
do Trevyru, miną co najmniej dwa pięciodnie... Będziesz zatem musiał zwracać szczególnie
baczną uwagę na podejścia do Brahnselyku. Zobaczę, czy nie uda mi się przekonać księcia
Harless, aby podesłał ci parę tysięcy kawalerzystów do pomocy.
- Dziękuję, panie. - Sądząc z głosu Gardynyra, można było pomyśleć, że jest mniej
uradowany perspektywą pomocy ze strony desnairskiej kawalerii, niż dobry sojusznik być
powinien. - Wyruszę w ciągu godziny.
- Świetnie, pułkowniku. Świetnie... Kapitan Lattymyr dopilnuje, ażeby w Roymarku się
ciebie spodziewano.
Skinął głową, odprawiając podwładnego, który ulotnił się, pozostawiając Ahlvereza
schylonego nad mapą i rozważającego całą gamę przypuszczeń i podejrzeń.
Dowódca wyprostował się dopiero po dłuższej chwili, rozmasował sobie krzyż, po czym
zbliżył się do wyjścia z namiotu.
Na zewnątrz było zdecydowanie przyjemniej niż jeszcze niedawno. Ustały niekończące
się deszcze, aczkolwiek grunt pozostał błotnisty i grząski, o co postarały się buciory i kopyta
dwustutysięcznej armii. Ziemia schłaby szybciej, gdyby co wieczór nie pokrywała się
warstewką lodu. Już wcześniej doświadczyli trzydniowego istotnego ochłodzenia, któremu
towarzyszyły opady deszczu ze śniegiem i marznącej mżawki, chociaż temperatury za dnia
oscylowały wokół piętnastu, a nawet dwudziestu stopni. Tego na przykład popołudnia było
dostatecznie ciepło, aby wyjść w samej kurtce mundurowej. Nocami jednak robiło się
znacznie zimniej. A Ahlverez podejrzewał, że idą prawdziwe chłody, niesione przez
północno-zachodnie wiatry i lodowato niebieskie niebo, które bez wątpienia pozostawią co
rano grubą warstewkę szronu na ziemi.
Ten nieustanny kołowrót zamarzania i rozmarzania nie wychodził ludziom na zdrowie.
Ahlverez, kręcąc głową, żałował, że pogoda się nie chce ustabilizować: mogłoby być albo
cieplej przez cały czas, albo zdecydowanie zimniej - byle bez przerwy, dzięki czemu z
powietrza zniknęłaby ta wilgoć. Desnairczykom brakowało ciepłych ubrań, powinien być
więc właściwie wdzięczny, że nie doświadczają temperatur, które musiały trapić bardziej
północne rejony Republiki. Tymczasem! na razie cierpieli zmieniające się bez końca
temperatury: ziąb nocą przyprawiający o dreszcze i powodujące poty upały w południe, kiedy
to można było nosić same tuniki.
Do tego dochodziła jeszcze kwestia diety.
Najbardziej cierpiały wierzchowce, aczkolwiek i piechociarze skarżyli się na zbyt małe
racje żywieniowe. Bardzo małe - w wypadku Desnairczyków. Było tylko kwestią czasu, kiedy
książę Harless zażąda od Ahlvereza, aby jakoś zaradził tej przykrej sytuacji.
Zwalczył w sobie chęć splunięcia flegmą. Być może poczułby się od tego lepiej, ale
musiał pamiętać, że w tej właśnie chwili patrzą na niego setki par oczu - a wiadomo było nie
od dziś, że plotka w obozie wojskowym przemieszcza się nawet szybciej od Rakurai
archanioła Langhorne’a. W niczym więc by się nie przysłużyło, gdyby jawnie okazał swoje
niezadowolenie tuż przed tym, zanim poprosił o konia i udał się na kolejne spotkanie z
głównodowodzącym.

.V.
Pałac książęcy
Manchyr
Corisand

Koryn Gahrvai wdrapał się po ostatnim ciągu schodów, po czym skierował kroki zalanym
słońcem korytarzem na czwartym piętrze północnego skrzydła pałacu książęcego w
Manchyrze.
Architekt, który zaprojektował ten przybytek, pogodził sprzeczności. Przed wiekiem była
potrzebna solidna forteca, jednakże pradziad księcia Hektora pragnął czegoś wygodniejszego
aniżeli kupa kamieni. Uparł się więc, aby w środku kupy kamieni upchnąć komfortową i
rozległą posiadłość, w czego efekcie powstał ni kraken, ni wyverna: ogrodzona blankami i
fosą seria ufortyfikowanych wież kryła za swymi murami budynek niewiele mniejszy od
katedry.
Powstały tym sposobem pałac pełnił swe funkcje - obie funkcje - dobrze, aczkolwiek
niekoniecznie równie dobrze w obydwóch wypadkach. Chyba tylko skończony głupiec
zdecydowałby się zaatakować fortecę, której wysokie mury odcinały całkowicie dostęp
światła słonecznego do części mieszkalnej, może z wyjątkiem dwu czy trzech godzin w
samym środku dnia, kiedy to panowała najwyższa temperatura, której nie łagodziła w
dusznym wnętrzu żadna bryza.
Dwa kolejne pokolenia rodu Daikynów jakoś to znosiły, jednakże ojciec obecnego księcia
stwierdził, że co za dużo, to niezdrowo, i nałożył na poddanych specjalny podatek, żeby jakoś
zaradzić niedogodnościom. Południowe, bliższe morzu ściany zostały zburzone i zastąpione
przez całkowicie nowe, niższe i umocnione mury wyrastające prosto z wód zatoki na
fundamencie z pokruszonej skały i piasku. Oryginalne wschodnie i zachodnie ściany także
zburzono i zastąpiono grubszymi, podwójnymi, które biegły aż do nowych umocnień i łącząc
się z nimi, w efekcie dodatkowo wzmacniały osłonę. Ściana północna, która wychodziła
wprost na plac Katedralny i stanowiła tylną część rezydencji mieszkalnej z widokiem na
południe, została nienaruszona. Jako że od początku miała trzydzieści stóp grubości, ciężko
było o polepszenie skrzydła północnego, jednakże południową fasadę przemodelowano,
dobudowując przy tym całe czwarte piętro: rozległy, przestronny dodatek pełen świetlików, z
kolorowymi dachówkami zwieńczonymi dziesiątkami kopułek skrywających wywietrzniki
oraz szeregiem okien wychodzących na główny dziedziniec pałacu, jak również masą
balkonów gwarantujących spektakularny widok na Zatokę Manchyrską rozciągającą się za
bateriami strzegącymi portu.
Usunięcie starych murów i wzniesienie nowych kawałek dalej zapewniło dostęp do wnętrz
większej ilości światła słonecznego oraz - Bogu niech będą dzięki - wiatru i świeżego
powietrza. Niegdysiejszy plac apelowy wyłożony kocimi łbami przemienił się w kolorowy,
zadbany ogród, a nowo dodane skrzydło administracyjne po zachodniej stronie ogrodu
cieszyło się zarówno jasnością, przewiewnością, jak i wspaniałym widokiem.
I bardzo dobrze, pomyślał Gahrvai, maszerując korytarzem. Teraz jest wystarczająco źle
nawet w spokojne dni, wolę nie wyobrażać sobie, jak tu było kiedyś, bez jednego podmuchu
wiatru w środku!
Zaśmiał się pod nosem, po czym wybuchnął śmiechem, aczkolwiek niezbyt głośnym,
uświadomiwszy sobie, że coś, co wiązało się z tym pałacem, wzbudziło jego rozbawienie.
Zatrzymawszy się, wyjrzał przez jedno z ciągu okien, który przemienił południową stronę
w ścianę szkła, i zastanowił się głęboko. We wnętrzach panowała zupełna cisza, zapewne
dlatego, że górne piętro było zastrzeżone dla rodziny książęcej, a obecnie rodzina ta składała
się z zaledwie dwu osób. To znaczy trzech, wliczając świeżo poślubionego męża Irys. Przy
takim układzie nawet charisjańscy goście nie byli w stanie zapełnić tej całej pustej
przestrzeni.
Koryn Gahrvai był wdzięczny za tę ciszę, która rezonowała w jego kościach. W
minionych pięciodniach jego rutyną stało się spożywanie śniadania z Hektorem i Irys
Aplynami-Ahrmahkami, księciem Daivynem oraz hrabiną Hanth i jej dziećmi przynajmniej
dwa razy na pięciodzień - przy czym okazje te były ukoronowaniem jego dnia.
Na Daivyna aż miło było popatrzeć, szczególnie w porównaniu z przestraszonym małym
chłopcem, który rozpaczliwie czepiał się ojca, błagając, aby nie odsyłano go z domu nawet w
celu zapewnienia bezpieczeństwa. Jak się okazało, „bezpieczeństwo” niespecjalnie
przysłużyło się malcowi, który nie zdołał odzyskać na obczyźnie pewności siebie. Koryn
wiedział od księżniczki, że jej brat w Delferahku stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie.
Snuł się bez celu z napiętymi od nerwów łopatkami, wypatrując zagrożenia, którego z racji
młodego wieku nawet nie umiał pojąć. Gahrvai wiedział też z tego samego źródła, jak
chłopiec się zmienił pod wpływem seijina Merlina i porucznika Aplyna-Ahrmahka, a później
także pod skrzydłami hrabiny Hanthu i arcybiskupa Maikela. Jakiś cynik mógłby próbować
powiązać tę reakcję młodzika z silną potrzebą księżniczki, aby wytłumaczyć swoją
współpracę z despotami, którzy podbili jej ziemie. Koryn Gahrvai bywał cyniczny, lecz nie
wtedy, gdy widział, jak chłopiec się rozpromienia w obecności szwagra i jak zachowuje przy
hrabinie Hanthu i jej dzieciach. Nawet najzatwardzialszy cynik zmiękłby bowiem na ten
widok.
Mairah Breygart również stanowiła miłe towarzystwo, o Irys już nie wspominając. Koryn
cenił u kuzynki inteligencję i poczucie humoru jeszcze w dawnych czasach. Teraz z
przyjemnością się przekonał, że jej dowcip nie stracił nic z ostrości i że ona sama nadal
potrafi się uśmiechać w ten sam sposób. Jedno i drugie cieszyło go tym bardziej, że nieomal
stracił możliwość obcowania z nią na co dzień, podobnie jak reszta dworzan i poddanych.
Jego własny uśmiech zgasł mu na twarzy, kiedy Koryn wspomniał obcokrajowca, dzięki
któremu para książęca wydobrzała.
Członkowie zakonu Pasquale byli w wielkim zdziwieniu, że książę Darcos w ogóle
przeżył, jednakże Koryn to rozumiał. Świeccy bracia i siostry często zapominali w swym
reformistycznym zacietrzewieniu o rzeczy tak prostej jak cud. A przecież to właśnie cudami
zaświadczali o swej obecności na łonie Boga Jedynego archaniołowie. Co z tego, że książę
Darcos był młodym, chudym i nieco niechlujnym młodzikiem, niezbyt pasującym do obrazu
bojownika z Upadłymi? Jakkolwiek spojrzeć, był żołnierzem, a księżniczka Irys miała zadatki
na świętą. Czemu tu się dziwić, że archanioł Pasquale pozwoliła, by dzięki żoninej trosce i
modlitwie oblubieniec, który własnym ciałem uratował małżonkę przed pewną śmiercią,
jednak się wykaraskał z obrażeń doznanych na schodach katedry w dzień własnego ślubu?
W ogóle była to niesłychanie romantyczna historia. Nawet to, że wszystko było prawdą,
nie czyniło jej mniej romantyczną. Przy okazji przyczyniła się też do wzrostu poparcia dla
połączenia Corisandu z Charisem. Siły zła spróbowały skrzywdzić parę książęcą w ohydnym
morderczym ataku na nich na progu świątyni. Zamach ten dowodził, kto naprawdę usiłował
zabić Irys i Daivyna jeszcze w Delferahku, natomiast sromotna porażka skrytobójców
dowodziła jasno, że to arcybiskup Klairmant miał rację, wykładając wiernym, czego oznaką
jest w rzeczywistości związek między Irys i Hektorem.
Gahrvai był gotów bronić tej wersji publicznie do upadłego, aczkolwiek jako człowiek
odpowiedzialny za bezpieczeństwo pary książęcej nie mógł także zapominać, iż
archaniołowie pomagają tylko tym, którzy pomagają sami sobie. Szybki powrót do zdrowia
księcia Darcosu mógł być oznaką przychylności niebios, ale mimo to sir Koryn Gahrvai ani
myślał oczekiwać drugiej takiej cudownej interwencji następnym razem. Wiedział, że musi
być czujny i wziąć sprawy w swoje ręce.
Aczkolwiek jeśli ktokolwiek zasługuje na boską interwencję, to właśnie Hektor, dodał w
myślach.
Powód tego był prosty: oto przypadek człowieka, który naoglądał się więcej rozlewu krwi,
niż powinien ktoś w jego wieku; człowieka, u którego rozwinął się tak zwany przez seijina
Merlina zmysł sytuacyjny, dzięki któremu potrafił w porę rozpoznać zagrożenie. To jednak w
niczym nie umniejszało samego czynu. Czynu, który polegał na tym, że Hektor Aplyn-
Ahrmahk złapał Irys w ramiona i nakrył jej ciało swoim w całkowicie świadomej decyzji, że
skoro tylko jedno z nich może przeżyć, niech tą osobą będzie kobieta, którą kochał.
Aczkolwiek pomylił się co do szans własnego przeżycia, choć nie powinien, zważywszy
na szkody, jakich doznał. I do tego był jedynym żyjącym świadkiem całego wydarzenia. W
dalszym ciągu nie było wiadomo, skąd się wziął zamachowiec i nieszczęsna ofiara na wózku
inwalidzkim, jednakże zeznanie Hektora potwierdziło informacje podane przez obserwatorów
seijina Merlina, a dotyczące prawdopodobnego przebiegu zdarzenia.
Nikt nigdy się nie dowie, co zwróciło uwagę sierżanta Wynstyna Frayzhyra. Był to jeden z
doborowych ludzi Gahrvaia, który obracał się w tłumie w cywilnym stroju, wyglądając oznak
tego, co w istocie się stało, jednakże w chwili eksplozji, która pozbawiła go życia, znajdował
się pięćdziesiąt jardów od przypisanego mu sektora. Cokolwiek zwróciło jego uwagę,
zaowocowało szczupakiem w stronę kobiety ubranej w strój laickiej siostry, a to z kolei
pozwoliło Hektorowi dojrzeć nagły obłoczek dymu i skojarzyć, że pochodzi on z zapalnika.
Gdyby nie Frayzhyr, zarówno Hektor, jak i Irys zginęliby na miejscu, nic dziwnego więc, że
książę Daivyn zdążył już ogłosić, iż dwie córki sierżanta będą dorastać w pałacu jako
podopieczne Korony, podczas gdy wdowa po żołnierzu otrzyma dożywotnią rentę
pułkownika.
Choć nie przywróci to życia samemu Frayzhyrowi, będzie stanowić czytelny znak, że jego
rodzina nie zostanie rzucona na pastwę losu. Mimo że Koryn szczerze ubolewał nad stratą
sierżanta, cieszył się, że znalazł się on we właściwym miejscu w odpowiednim czasie, dzięki
czemu uratował księżniczkę oraz Hektora.
Jego spojrzenie zmiękło na myśl o księciu Darcos oraz szacunku, który do niego żywił.
Hektor był od niego mniej więcej o połowę młodszy, a mimo to miał takie samo, jeśli nie
większe doświadczenie bojowe. Zdaniem Koryna ostatnie, czego było trzeba księżniczce Irys
Zhorzhet Mharze Daikyn, to jakiś zniewieściały, urodziwy, wykształcony, politycznie
sprawny, wyfiokowany i umocowany w środowisku arystokrata, który by wiedział wszystko o
dworskich gierkach i miał za szczyt trudów życiowych zmoknięcie podczas polowania na
jaszczurolisa. Hektorowi nie brakowało edukacji, tak samo jak politycznego obycia, jednakże
nikt nie mógł go nazwać urodziwym, a już szczególnie daleko mu było do wyfiokowanego i
umocowanego arystokraty zainteresowanego polowaniem na jaszczurolisy. Zarazem był on
twardszy od podeszwy buta z niewyprawionej skóry.
Kiedyś myślałem, że marynarze Cayleba są twardzi, pomyślał Koryn. Ale teraz uważam,
że Hektor mógłby ich wszystkich nauczyć tego i owego o byciu nieugiętym. Ciekawe, czy to
wpływ charisjańskiej wody.
Cokolwiek było przyczyną, Hektor Aplyn-Ahrmahk się tego nałykał w dostatecznej ilości.
Przez trzy dni od zamachu wybudzał się i na powrót pogrążał w nieświadomości, przy czym
częściej to drugie. W czwarty dzień jednak obudził się przytomny. Z jakiegoś powodu
członkowie zakonu Pasquale mieli jego szybkie ozdrowienie za jeszcze bardziej tajemnicze
od samego faktu jego przeżycia. Było mało prawdopodobne, aby miał kiedykolwiek odzyskać
pełną sprawność w lewej ręce, lecz poza tym jego rany goiły się z szybkością, która
wprawiała w zdumienie nawet doświadczonych uzdrowicieli. Oczywiście czekała go długa
rekonwalescencja, ale już próbował poruszać się o własnych siłach, a sądząc z uśmiechu na
twarzy kuzynki zaledwie wczoraj, Koryn wnosił, że to nie wszystko, do czego Hektor jest
zdolny.
Gahrvai zaśmiał się ponownie, tym razem szeroko uśmiechając się do samego siebie.
Zaraz jednak się otrząsnął z tych rozważań. Jeśli zmitręży jeszcze trochę czasu, przegapi
całkiem śniadanie!
Ruszył dalej korytarzem, krokiem szybszym niż wcześniej, skręcił w odnogę, która
prowadziła do jadalni, po czym... zatrzymał się jak wryty.
Kobieta stojąca przed drzwiami jadalni była mniej więcej tego samego wzrostu co Irys, a
przy tym o kilka lat od niej starsza. Do tego robiła naprawdę spore wrażenie: miała rude
włosy typowe dla mieszkańców jednej z północnych domen oraz ciemnoniebieskie oczy nie
tak znów różne od oczu Merlina Athrawesa, jednakże najbardziej uwagę do niej przyciągał
czarny napierśnik gwardzisty i insygnia kapitana na tunice. Stała nieruchomo niczym
polujący jaszczurkot, trzymając ręce splecione przed sobą i mając na plecach miecz
identyczny jak ten będący własnością majora Athrawesa oraz cesarza Cayleba. Przy jej
biodrze natomiast zwisał jeden z tych nowomodnych rewolwerów. Przy tym wszystkim nawet
tunika i napierśnik nie były w stanie ukryć krągłości jej kształtów, co tylko podkreślało
dziwaczność pomysłu, aby uzbroić i wysłać na wojnę kobietę. Chyba jednak najbardziej ze
wszystkiego zdumiał Koryna spokój w jej szafirowych oczach, opanowanie w wyrazie jej
twarzy... a także silne, zgrabne dłonie kogoś, kto jest gotowy na każdą ewentualność.
No dobrze, to oraz fakt, że nie powinno jej tu być i że Koryn nigdy w życiu jej wcześniej
nie widział.
- Dzień dobry, generale Gahrvai.
Kobieta skłoniła mu się lekko. Miała miły głos, co Koryn odnotował kątem umysłu; może
nieco za niski jak na kobietę, ale bardzo melodyjny, z lekko gardłowym brzmieniem.
- Dzień dobry - odpowiedział niemal wbrew sobie, jakby faktycznie miała prawo
znajdować się pod tymi drzwiami.
Gwoli prawdy bowiem w żadnym razie nie powinno jej tam być. Koryn nie mógł się nie
zastanowić, dlaczego żaden z wartowników, których rozstawił w całym pałacu po zamachu
przy katedrze, nie zająknął się ani słówkiem na jej temat. Czarny napierśnik i wymyślny
miecz nie były jeszcze dostatecznym biletem, aby dostać się do mieszkalnej części pałacu bez
jego osobistej oficjalnej zgody.
A jestem pewien, że bym zapamiętał zgodę wydaną komuś takiemu jak ona...
Ta ostra myśl wyrwała go wreszcie z oszołomienia. Koryn przechylił głowę, nagle
boleśnie sobie uświadamiając, że sam jest pozbawiony jakiejkolwiek broni.
- Czy wolno mi zapytać, co pani tu robi... pani kapitan? - odezwał się chłodnym tonem,
omiatając insygnia na jej tunice, a następnie wracając znów spojrzeniem do jej twarzy. - I
jakim cudem się tu pani znalazła bez mojej wiedzy i zgody?
- Zostałam przysłana przez jego wysokość cesarza Cayleba i jej łaskawość cesarzową
Sharleyan, aby wzmocnić ochronę księcia Daivyna i księżniczki Irys, mój panie - odparła
spokojnie, mówiąc z akcentem, który mu kogoś przypominał. - Nie chodzi o to, że ktokolwiek
wątpi w zdolność Corisandczyków do zapewnienia ochrony księciu i jego siostrze. Co więcej,
z tego, co mi wiadomo, w tym od księcia Darcos, o zamachu na placu Katedralnym, wszystko
wskazuje na to, że pan, generale, i pańscy ludzie spisaliście się na medal. Jego wysokość
cesarz Cayleb życzy sobie, abym dołączyła do osobistej gwardii księcia Daivyna, księżniczki
Irys i księcia Darcos, nie zaś zastąpiła sierżanta Raimaira czy jakiegokolwiek innego członka
ochrony.
- To bardzo wspaniałomyślne ze strony jego wysokości - powiedział Koryn tonem nieco
oschlejszym, niż zamierzał, powstrzymując się przed dodaniem, że cokolwiek przyniesie
przyszłość, na razie jeszcze cesarz Cayleb nie jest jego władcą. - Nawet to jednak nie
tłumaczy, jak się tu pani dostała bez mojej wiedzy.
- Przybyłam późno wieczorem, przynosząc ze sobą rozkazy. Ty zdążyłeś się już udać na
spoczynek, podobnie jak większość personelu pałacowego, w związku z czym uznałam, że
byłoby niegrzecznie budzić cię tylko po to, aby się pokazać.
Koryn zmrużył oczy. Chciał powiedzieć, że co rano przegląda raporty na temat
zawijających do portu okrętów i że według nich w ostatnim pięciodniu nie przybił do brzegu
żaden statek ze Starego Charisu ani z Republiki Siddarmarku, ale ugryzł się w język.
Zaczynał bowiem mieć pewne podejrzenia co do sposobu, w jaki tajemnicza pani kapitan
znalazła się w księstwie niezauważona przez nikogo.
- A czemuż to nikt z osobistej gwardii księcia Daivyna nie uznał za stosowne
poinformować mnie o pani obecności dzisiaj rano zaraz po moim pojawieniu się w pałacu?
Tym razem w jego głosie zadźwięczała nutka gniewu. Miał w nosie, czy kobieta została
przysłana przez Merlina Athrawesa, Cayleba Ahrmahka czy samego Langhorne’a - w żadnym
razie nie miała prawa wydawać rozkazów gwardzistom. A już na pewno nie miała prawa im
zabronić przekazania mu wiadomości o pojawieniu się uzbrojonej nieznajomej, która
sugerowała bliskie związki z rodziną cesarską!
- Obawiam się, mój panie, że nic im nie wiadomo o mojej obecności tutaj - rzekła jakby
przepraszająco. - Wydało mi się prostsze stawienie się tuż pod drzwiami księcia i jego siostry,
aby móc wręczyć im osobiście przywiezione przeze mnie rozkazy.
- Wydało się pani prostsz...?!
Koryn urwał w pół zdania i zmusił się do zaczerpnięcia głębokiego oddechu, aby się
uspokoić. To, co przed chwilą usłyszał, oznaczało, że kobieta dostała się do pałacu,
ominąwszy straże i warty wywodzące się z doborowego oddziału gwardii, po czym jakby
nigdy nic weszła na czwarte piętro i zacumowała przed drzwiami komnat księżniczki Irys i
księcia Daikyna, udając roślinę doniczkową, której nie zauważyli także służący.
Zaczął go ogarniać ból głowy, szczególnie że rozpoznał chyba już ten charakterystyczny
akcent.
- Proszę mi powiedzieć, pani kapitan... Jak dobrze zna pani seijina Merlina?
- Dosyć dobrze, panie. - Uśmiechnęła się lekko. - Oboje pochodzimy z Gór Światła i
znamy się całe życie.
- A czy... czy macie też te same umiejętności?
- W większości tak - potwierdziła. - Pobieraliśmy nauki pod okiem tych samych mistrzów.
Rozumiesz, panie...
- Tak, chyba zaczynam rozumieć - wpadł jej w słowo. Uśmiechając się do niej, obnażył
bezwiednie zęby. - Domyślam się, że jednym z powodów, dla których seijin Merlin - wybacz,
cesarz Cayleb - wybrał cię do tej roli, jest fakt, że księżniczka Irys i książę Daivyn już ci
ufają.
- Ufają mi księżniczka Irys i książę Darcos, panie. Obawiam się, że jeszcze nie miałam
przyjemności poznać księcia Daivyna, aczkolwiek nie wydawał się mieć nic przeciwko mojej
obecności, kiedy siostra opowiadała mu o mnie dzisiaj rano. - Odwzajemniła uśmiech,
aczkolwiek zęby pozostawiła zasłonięte przez wargi. - Być może pomogło też to, że jego
wysokość cesarz Cayleb przesłał księciu Daivynowi krótki liścik z wyjaśnieniem...
- Ach, tak.
Koryn zatknął kciuki za pas, odstępując o krok, aby raz jeszcze obrzucić wzrokiem
niesłychanie atrakcyjną młodą kobietę przed sobą, zastanawiając się nie po raz pierwszy, co
takiego sprawiło, że nagle tylu seijinów wystawia nosy z Gór Światła i chce służyć dynastii
Ahrmahków. Nie przeszkadzało mu to wprawdzie, ale chętnie by się dowiedział, o co tu, u
Shan-wei, chodzi.
I to zanim spotka go jeszcze większe zaskoczenie.
- Cóż, pani kapitan - powiedział po dłuższej chwili milczenia - wygląda na to, że jestem na
panią skazany. Mam nadzieję, że nie odbierze pani źle moich słów.
- Ależ skąd, mój panie.
Głos miała równie spokojny jak zawsze, aczkolwiek w jej ciemnoniebieskich oczach igrał
błysk rozbawienia.
- To dobrze. - Poczuł, że kąciki oczu jemu też się marszczą, kiedy w końcu uderzył go
absurd całej tej sytuacji. - Skoro już jestem na ciebie skazany, seijinie - podkreślił ostatnie
słowo - czy mogę zapytać, jakie miano nosisz?
Przez moment sądził, że zaraz mu odpowie - podobnie jak uczynił to Merlin przy więcej
niż jednej okazji - że sama bynajmniej nie uważa się za seijina. Najwyraźniej jednak kobieta
poszła po rozum do głowy. Świadczyło to, że być może i Merlin kiedyś przestanie zaprzeczać
oczywistościom. Tymczasem stojąca przed nim kobieta uśmiechnęła się raz jeszcze i skłoniła
głowę w pełnym szacunku geście.
- Oczywiście, generale Gahrvai. - Głos miała nad wyraz cichy. - Nazywam się Nimue.

.VI.
Allyntyn
Prowincja Midhold
Republika Siddarmarku

T rudno sobie wyobrazić gorszą pogodę na kampanię, pomyślał Kynt Clareyk z wielką
satysfakcją, stojąc przy oknie swej kwatery w Allyntynie.
Z ołowianego nieba szybowały ku ziemi znużone płatki śniegu, które później - podrygując
na lodowatym wietrze - odbijały się od pokrytych zmarzliną ulic, aby osiąść na powierzchni,
tworząc jodełkowy wzór. Rogi szyb okiennych pokryte były warstwą szronu zbyt grubą, aby
nazwać ją swojskim „mrozem”, i nawet pomimo ciepła panującego w kwaterze głównej czuło
się ziąb dolatujący z dworu. Wiele z tym wspólnego miała pamięć kąsającego zimna, tego, jak
przenikliwy potrafi być wicher, oraz pewność, że temperatura jeszcze spadnie, gdy wieczór
przejdzie w noc.
Jedyne, co dobre, dodał w myślach, rozpatrując dane meteorologiczne, to to, że aura
jeszcze się pogorszy.
Uśmiechnął się słabo, po czym pokazał plecy smętnemu krajobrazowi i zasiadł za
biurkiem. W jego karierze jedna rzecz była niezmienna: ilość roboty papierkowej przyrastała
w tempie odwrotnie proporcjonalnym do czasu, jaki na nią mógł przeznaczyć. Bryahn
Slokym i Allayn Powairs starali się go odciążyć, jednakże pomoc ta miała swoje granice. Do
pewnego stopnia był za to wdzięczny. Przynajmniej miał co robić, czekając na załamanie
pogody.
Odkąd Breyt Bahskym, hrabia Wysokiego Wzgórza, pojawił się z ostatnią partią
Cesarskiej Armii Charisu, Grupa Czworga mogła zapomnieć o zgarnięciu całej puli. Było to -
aby przytoczyć słowa pewnego słynnego generała ze Starej Ziemi - „najbardziej niepewne
zwycięstwo, jakie kiedykolwiek widziałem”, jednakże Armia Boga znalazła się w kropce.
Została powstrzymana w takich miejscach jak Przełęcz Sylrnahna czy rzeka Daivyn przez
pełnych poświęcenia siddarmarckich żołnierzy i piechotę morską Imperium Charisu... oraz w
tysiącu innych bezimiennych miejsc przez zwykłą determinację mężczyzn i kobiet, którzy
trwali na swoich pozycjach za cenę życia. Większości ich nazwisk nigdy nawet nie poznamy,
jednakże to oni przeważyli szalę - za cenę krwi i własnego życia - dzięki czemu pewna
wzmocniona charisjańska dywizja dotarła do Republiki Siddarmarku.
W tej pierwszej partii znalazło się dwadzieścia sześć tysięcy żołnierzy. Obecnie było ich
ponad trzysta tysięcy, nie licząc stricte logistycznych oddziałów wspierających charisjańską
linię zaopatrzenia. Nowa Armia Republiki Siddarmarku podniosła się z popiołów buntu,
rebelii i śmierci, by maszerować w sam środek bitwy u boku swych charisjańskich
sojuszników. Już teraz na froncie walczyło pięć dywizji strzeleckich, rozprawiając się z
lojalistycznymi powstańcami, a dziesięć następnych - czyli kolejne sto trzydzieści tysięcy
żołnierzy - niemal ukończyło już szkolenie wojskowe. Piętnaście dalszych dywizji miało
przystąpić do szkolenia w najbliższych kilku pięciodniach. Nie dało się skierować na front
więcej dywizji, ponieważ zwyczajnie brakowało karabinów, a dowództwo Armii Republiki
Siddarmarku nigdy nie wysłałoby w pole pikinierów. W każdym razie karabinierzy mieli być
gotowi już przyszłej wiosny. Tymczasem dzięki pojawieniu się hrabiego Wysokiego Szczytu
wdrożono już nową strukturę organizacyjną Cesarskiej Armii Charisu.
Siły księcia Eastshare zgromadzone na przełęczy Ohaldyn zyskały miano Armii Branath, a
po nadejściu ostatnich siddarmarckich uzupełnień powinny liczyć ponad siedemdziesiąt
tysięcy ludzi, z czego trzydzieści procent należało do jednostek kawaleryjskich. Armia
hrabiego Zielonej Doliny w Midholdzie będzie nieco większa i sięgnie siedemdziesięciu
sześciu tysięcy żołnierzy, wliczając w to szesnaście tysięcy charisjańskich dragonów. Armia
barona Skalistego Szczytu z kolei miała w swoich szeregach sześćdziesiąt dziewięć tysięcy
żołnierzy, ale za to samych Charisjan, ponieważ nie wzmocniono jej ani jednym
Siddarmarczykiem. Armia Daivyn generała Symkyna, która blokowała Kaitswyrthowi
przełęcz Glacierheart, po ostatnich uzupełnieniach mogła liczyć siedemdziesiąt pięć tysięcy
ludzi, a siły stacjonujące w Starej Prowincji i podlegające generałowi Bartynowi
Sahmyrsytowi składały się z czterdziestu trzech tysięcy rezerwistów. Dwie kolejne niezależne
brygady kawaleryjskie wysłano na południe od stolicy, aby zajęły się tępieniem lojalistów
Świątyni w trójkącie pomiędzy Marchią Południową, Southgardem i rzeką Taigyn. Tamtejsi
mordercy i gwałciciele już wkrótce poznają, czym jest gniew charisjańskich dragonów.
Alianci byli w mniejszości na wszystkich trzech czynnych frontach, jednakże nie to
martwiło barona Zielonej Doliny. Właściwie rozmieszczona Armia Boga nadal stanowiła
imponującą, zdolną do skutecznej obrony siłę, a już w przyszłym roku, o ile szacunki
Nahrmahna i Sowy były słuszne, mogła stać się siłą prawdziwie groźną pod względem
ofensywnym. Jak na razie jednak stała przygwożdżona w miejscu i już wkrótce miała odkryć,
że jej stan jest znacznie gorszy od przewidywanego. Aczkolwiek to nie Armia Boga była
celem aliantów w tym momencie. Nie - ten zaszczyt przypadł Armii Shiloh, której - pomyślał
to z nie lada satysfakcją - ani trochę się to nie spodoba.
Podobnie jak biskupowi potowemu Bahrnabaiowi. Może i mamy na celowniku przede
wszystkim księcia Harless i Ahlvereza, lecz możemy też poświęcić trochę swojej uwagi ich
przyjaciołom. A już za trzy pięciodnie lód na kanale będzie dość wytrzymały, aby mogła po
nim przejść piechota. W połowie lutego da radę działom i chłopcy Nybara poczują, na
plecach ciarki!
Twórcy Armii Boga w pełni zdawali sobie sprawę z surowości północnego klimatu oraz z
tego, jak trudne okaże się przerzucanie zapasów z chwilą zamarznięcia kanałów. Właśnie
dlatego nigdy nawet nie myśleli o zimowej kampanii na terenie Wschodniego Haven.
Jednakże tak samo jak pewien wódz ze Starej Ziemi, niejaki Adolf Hitler, nie zdołali
zrealizować celów swojej letniej kampanii i teraz, po rajdzie Halcoma Bahrnsa, ich oddziały
zaopatrzeniowe były w nawet bardziej opłakanym stanie niż Wehrmacht zimą tysiąc
dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Kanały stały się nieżeglowne i nawet trakty
przestawały sobie radzić przy tak ożywionym ruchu, a w dodatku Wyrshym został zmuszony
do odesłania większości smoków pociągowych na tyły. Bynajmniej nie chciał ograniczać
swojej zdolności transportowej, lecz smoki, które by pozostały na miejscu, miałyby
minimalne szanse przeżycia zimy. W większości skończyłyby jako racje żywnościowe dla
jego piechoty, i to w ciągu niecałego miesiąca.
Dobra wiadomość - o ile w ogóle można było mówić o dobrych wiadomościach w
wypadku Armii Sylmahna - była taka, że wojsko polegało na sile mięśni zwierząt i nie było
uzależnione od paliw płynnych ani części zamiennych oraz że jego stosunkowo prymitywna
amunicja nie prowokowała potrzeb wysoko zmechanizowanej armii ze Starej Ziemi. W
dalszym ciągu jednak potrzebowało żywności. A ta powinna zostać przerzucona akurat wtedy,
gdy cały dostępny transport koncentrował się na ewakuowaniu lojalistów Świątyni z pustkowi
powstałych w wyniku akcji Miecz Schuelera.
Zresztą potrzeby obejmowały nie tylko żywność. Twórcy Armii Boga zaprojektowali
bowiem porządne zimowe mundury, lecz wyprodukowali ich za mało i nie byli w stanie
dostarczyć ich na front z wyżej wymienionych powodów. W efekcie ludzie Wyrshyma nawet
teraz cierpieli na odmrożenia. Niektórzy, znalazłszy się w szczególnie złych warunkach,
umierali z wyziębienia.
Zważywszy na to, co spotkało znaczną część Siddarmarczyków zeszłej zimy, baron
Zielonej Doliny jakoś nie czuł dla nich współczucia.
Rhobair Duchairn starał się jak mógł, aby przerzucić na front ciepłe odzienie, ale problem
nie dotyczył tylko logistyki. Zwyczajnie miał za mało zimowych mundurów, których liczbę
dowództwo źle oszacowało przy zamówieniach. Zarówno Maigwair, jak i jego biskupi polowi
zakładali przedarcie się na wschodnią stronę Śnieżnych Turni i Gór Księżycowych jeszcze
przed załamaniem pogody. W chwili obecnej, gdy armia stanęła w miejscu, w grę wchodził
już wyłącznie odwrót, i to wszystkich, nie tylko pikinierów. Tymczasem Zhaspahr Clyntahn
ani myślał oddać choćby piędzi ziemi, zupełnie jak kiedyś Hitler, no i z tej przyczyny
żołnierze paradowali nadal w cienkich, letnich mundurach. Żeby dopełnić obrazu klęski
odzieżowej, kontynentalny przemysł tekstylny - w przeciwieństwie do charisjańskich
manufaktur Rhaiyana Mychaila - nie byłby w stanie wyprodukować wymaganej ilości
umundurowania w tak krótkim czasie, nawet gdyby można je było później przetransportować.
Kościół Boga Oczekiwanego organizował zbiórki ubrań, przyjmując tyle zimowej
odzieży, ile się dało, jednakże społeczeństwo na Schronieniu nigdy nie dysponowało
nadmiarem wyrobów tekstylnych, traktowanym na Starej Ziemi jak oczywistość. Tutejsze
ubrania były dobrej jakości, lecz niezbyt liczne, a wszystkie ciepłe stroje umożliwiające
przetrwanie ciężkiej zimy znajdowały się w większości tam, gdzie powinny. Na domiar złego
miejscowe manufaktury, polegające wyłącznie na pracy ludzkich rąk, nie były w stanie nagle
zwiększyć znacząco produkcji. Mechaniczne krosna i maszyny do szycia stały się na tej
wojnie bronią nie gorszą od karabinów - a czegoś takiego nie spodziewał się nawet Rhobair
Duchairn. Znakiem głębi problemów Armii Sylmahn było to, że furażerzy przetrząsali
okoliczne gospodarstwa i miasteczka nie tylko w poszukiwaniu jedzenia, ale też ubrań i
materiałów budowlanych, które by pozwoliły na wzniesienie zimowych kwater.
To wszystko niemal kompletnie unieruchomiło Armię Boga. Bez wystarczających ilości
żywności i paszy wycieńczonym ludziom i wychudłym zwierzętom najzwyczajniej w świecie
brakowało energii do zdecydowanego marszu czy robienia zwiadów w temperaturze poniżej
zera. Wszyscy zostali zmuszeni do kulenia się w kryjówkach, jakiekolwiek one były,
oszczędzając siły i unikając odmrożeń. Nie mówiąc o tym, że nawet opał był wytęsknionym
artykułem.
Ruhsyl ma teraz pole do popisu, pomyślał baron Zielonej Doliny. I to by się zgadzało,
zważywszy na to, o ile lepsze warunki panują, w południowej części prowincji Skaliste Szczyty
czy Południowej Marchii. To rozumiem. Jednakże Wyrshym i ja. jeszcze zatańczymy za
miesiąc czy dwa i tym razem to ja będę grał jemu!
Wrócił do roboty papierkowej już w lepszym nastroju, pogwizdując cicho. Gdyby ktoś go
podsłuchiwał, z pewnością poznałby melodię.
Była to pieśń Piki Kolstyru.♦
LUTY
ROKU PAŃSKIEGO 897
.I.
Obóz numer cztery
Kanał Bedard
Na zachód od Mahzgyru
Księstwo Gwynt

- Na Shan-wei! Ależ tu zimno!


Sierżant Allayn Tahlbaht obejmował się ciasno ramionami, wchodząc do dobrze
izolowanej kajuty i zatrzaskując nogą drzwi za sobą. Podszedł zaraz do kominka, wyciągnął
dłonie spod pach, pochuchał na nie, zatarł mocno, po czym zbliżył do trzaskającego ognia.
Zrobiony z bali obłożonych gliną kominek nie był najlepszym przedstawicielem swego
rodzaju, o czym świadczyły choćby smużki dymu snujące się w pomieszczeniu, jednakże
trochę duszna atmosfera była niską ceną za miłe ciepło, przynajmniej zdaniem Tahlbahta.
- To uważasz za zimno? - zaśmiał się sierżant Tamgwyn Syngpu, podnosząc wzrok znad
naprawianego pasa. W jego głosie było słychać silny harchoński akcent. - W takim razie
musisz mnie odwiedzić po zakończeniu wojny. Dopiero tam zobaczysz, co znaczy prawdziwe
zimno!
Tahlbaht przewrócił oczami. Syngpu nie był jedynym członkiem dwieście trzydziestego
pierwszego regimentu ochotników, który droczył się z nim na temat pogody. I z pewnością
miał rację w sprawie różnicy dzielącej jego ojczyznę i księstwo Gwynt. Syngpu pochodził z
maleńkiej wioski (której nazwy Tahlbaht nawet nie zamierzał próbować wymówić) w
prowincji Thomas. Osada leżała pomiędzy górami de Castro i Langhorne’a, czyli prawie dwa
tysiące mil na północ od miejsca urodzenia Tahlbahta, które znajdowało się w Trokhanos. Ba,
była nawet położona dwieście mil dalej na północ niż Syjon! Dla odmiany w Trokhanos
temperatury rzadko spadały poniżej zera nawet w samym środku zimy, zwłaszcza w pobliżu
nieruchawego portu Eralth, gdzie dorastał Tahlbaht. Dzięki temu mieszkańcy tamtych okolic
często do dorosłości nie widzieli nawet jednego płatka śniegu.
Spokojnie więc mógł zakładać, że w ojczystej prowincji kolegi jest zdecydowanie zimniej.
- Dla mnie to tu jest wystarczająco zimno - odpowiedział. - A pamiętaj, że przesłużyłem
siedem zim w Syjonie i nadal uważam, że tam było nieco cieplej niż tutaj. Ale ja jestem z tych
ciepłolubnych ludzi, których nazywacie południowcami... Jakby tego ziąbu było mało, zaraz
pojawi się jeszcze ten biały, no, jak wy go nazywacie, śnieg i wszystko wokół zasypie. A nie
licz na to, że pozwolą nam siedzieć w chałupach, będziemy po nim zasuwali aż miło.
Syngpu zaśmiał się znowu, choć Tahlbaht miał pewnie rację i co do śniegu, i co do
marszów, jakie im urządzi dowództwo. Szkolono ich ostro, a Tahlbaht też rzadko się mylił w
swoich przepowiedniach. Ale zima na południu naprawdę wydawała się łagodna komuś, kto
dorastał u podnóża gór Castro, więc nie miał problemu ze spędzaniem czasu na zewnątrz,
dopóki nie lało i niebo było w miarę czyste. Poza tym przebywanie na świeżym powietrzu jest
dobre dla zdrowia.
Dziwne, że były pasterz o czymś takim nie pamięta, pomyślał. Ja jeszcze nie tak dawno
temu nie zastanawiałbym się, co jest dobre dla człowieka, a co nie jest. Wypadałoby więc
podziękować Allaynowi za to, że tak nas zmienił.
Skoncentrował się na obrabianiu skraju pasa w miejscu, z którego musiał wyciąć kawałek
poszarpanej skóry. Nauczył się dbania o własne rzeczy, kiedy był pasterzem. Nie pomyślał
jednak, że mogłoby mu się także przydać pisanie albo czytanie. Tangwyn Sangpu zaciągnął
się więc do Potężnej Hordy Boga i Archaniołów jako kompletny analfabeta. Chciał wspomóc
Kościół Matkę, ale przeraził się, gdy dzień po zaciągu zrobiono z niego kaprala, a niedługo
potem, po wstępnym szkoleniu, sierżanta. Teraz, pół roku później, był już sztandarowym
dwieście trzydziestego pierwszego regimentu ochotniczego, czyli kimś w rodzaju starszego
sierżanta Armii Boga - drugim od góry podoficerem swojej jednostki.
A co ja wiem o byciu sierżantem? Jestem prostym chłopakiem z gór Castro. Twardzielem,
to prawda, bo w mojej okolicy albo się dorasta, albo umiera, i zdarzyło mi się wybić parę
zębów w awanturach przy piwie i pieczystym, ale awans na sierżanta? Mam być
odpowiedzialny za ludzi walczących z piekielnymi zastępami Shan-wei? To niedorzeczne... i
przerażające zarazem.
Gdyby wiedział wtedy to co teraz, miałby wiele innych, ważniejszych powodów do
zmartwień, ale dzięki Tahlbahtowi i reszcie oficerów Armii Boga przydzielonych do dwieście
trzydziestego pierwszego regimentu mógł nie tylko zamartwiać się wspomnianymi
problemami, ale też nauczyć się czegoś, co pozwalało mu na dowodzenie ludźmi tak, by
mogli przetrwać ten koszmar.
Zerkał kątem oka na Siddarmarczyka, który znów wyciągał ręce w kierunku ognia. Gdy
Tahlbaht pojawił się w obozie, by zastąpić dawnego harchońskiego dowódcę, Syngpu był
zauroczony. Postrzegał pewnego siebie, doświadczonego oficera jako prawdziwego
archanioła albo przynajmniej znaczniejszego anioła. Inni żołnierze Potężnej Hordy Boga i
Archaniołów patrzyli z pogardą i niechęcią na obcokrajowców, którzy mieli nimi dowodzić,
on jednak postanowił przyswoić sobie od nich tyle wiedzy, ile zdoła. Był starszy od
pozostałych podoficerów swojej kompanii, zostawił w domu żonę i czwórkę dzieci, ale
zamierzał dożyć sędziwszego wieku, o ile Bóg i Chihiro pozwolą. Jeśli Tahlbaht posiada jakąś
wiedzę, Syngpu przyswoi ją sobie z największą radością.
Z czasem jednak, gdy mijały kolejne zimowe tygodnie, przekonał się, że ten
obcokrajowiec jest dla niego bardziej przyjacielem niż mentorem. W odróżnieniu od
większości swoich krajan nie spoglądał z góry na harchońskich chłopów pańszczyźnianych i
niewolników, których zagnano tutaj, aby zwalczali herezję. Podwinął rękawy i harował jak
wszyscy inni, wspólnie z Sangpu tworząc kompanię wojska, która była po wielekroć
groźniejsza - dla wroga, nie dla siebie - niż przed jego przybyciem.
Znam gorsze przypadki niż znalezienie sobie zagranicznego przyjaciela, który pomoże
opanować sytuację, pomyślał. Zwłaszcza takiego, co poszedł za wezwaniem Allayna.
Cała prowincja Trohkanos, zarządzana i inspirowana z miasta zwanego Eralth - rodzinnej
miejscowości Tahlbahta - wpadła w łapy heretyków. Sierżant nie miał żadnych wiadomości o
swojej rodzinie od momentu, w którym wypowiedział posłuszeństwo Stohnarowi, zdrajcy
Boga i Kościoła Matki. Mówił o tym nieraz, od czasu do czasu dorzucając jakieś osobiste
szczegóły - i zapewne robił to częściej, niż chciał. Syngpu rozumiał więc, dlaczego pod
maską dobrego humoru jest taki nachmurzony. Niepokój o losy najbliższych każdemu da w
kość. Mimo że krewniacy przeszli na stronę herezji.
Syngpu podniósł pas, by odgryźć nitkę. Gdy cenna igła została odłożona do puzderka,
wstał, przewlekł pas przez szlufki i zapiął go ciasno.
- Cudnie - rzucił Tahlbaht, chichocząc. - Jak masz czas, załataj też moje buty, bo mam
dziurawe.
- Tak mi przykro - odparł Syngpu, sięgając po płaszcz. - Obiecałem kapitanowi Włóczni
Ywahnzhiemu, że zajmę się dzisiaj wartami.
- Znaczy, że podkradniesz się do nich, tak? - Tahlbaht zaśmiał się znowu i po raz ostatni
zatarł ręce. - Co byłby wart dzień sierżanta, gdyby nie zdybał jakiegoś biednego wartownika
na drzemce. Dorwij drania, Tangwynie.
Obaj ruszyli w stronę drzwi, rechocząc głośno.
***
Pan Stopy Bangpa Tshangjyn i pułkownik Bynzhamyn Krestmyn dzielili się opodal chaty
sierżanta zawartością butelki cennej, chisholmskiej whiskey. Tshangjyn powinien czuć się
winny, że spożywa produkt pochodzący z heretyckiej krainy. ale to była przecież
trzydziestoletnia glynfych. Fakt ten nie tylko czynił z niej jedną z najlepszych whiskey, jaką
kiedykolwiek wyprodukowano, ale przede wszystkim był wspomnieniem czasów, kiedy na
dalekich wyspach nie było jeszcze tej podłej herezji. Czyż whiskey nie dojrzewała spokojnie
w beczkach, zanim narodzili się Cayleb i ta jego Sharleyan?
Ojciec Bryahn z pewnością znalazłby kilka luk w tym rozumowaniu, pomyślał Pan Stopy,
ale on jest zbyt gorliwym, młodym człowiekiem. Na pewno nie zganiłby dwukrotnie od niego
starszego człowieka tylko za to, że ten próbuje jakoś odreagować trudy kampanii.
Bryahn Charlz, szuelerycki kapłan, który został kapelanem dwieście trzydziestego
pierwszego regimentu - choć wolał, by mówiono o nim jako o intendencie Armii Boga -
naprawdę był bardzo gorliwym młodym księdzem. Mimo to nie postępował impulsywnie,
tylko starał się podchodzić do problemów racjonalnie, zwłaszcza gdy w grę wchodziły
kontakty z mniej cywilizowanymi oficerami. Gdyby tu był, nie tylko chętnie wzniósłby
własną szklanicę, ale i odnosiłby się z należytym respektem do tego złotawego ognistego
płynu.
Poza tym pułkownik obraziłby się śmiertelnie, gdyby Tshangjyn odmówił kolejki.
Krestmyn wycierpiał podczas świętej wojny więcej niż inni. Zanim wyznawcy Shan-wei
zaczęli niszczyć świat, był dobrze prosperującym kupcem z Tansharu. Jego ród został
zrujnowany przez charisjańskich korsarzy (i embargo Kościoła Matki zabraniające handlu z
heretykami). Potem stracił lewą rękę podczas walk o Przełęcz Sylmahna. Człowiek, który tyle
oddał na rzecz świętej wojny, zasługiwał na odrobinę szacunku, nawet jeśli był barbarzyńcą.
Szczerze mówiąc, miał w sobie o wiele mniej z barbarzyńcy niż większość jego
pobratymców. Nikt, kto urodził się na wschód od Syjonu, nawet jeśli chodziło o terytoria
Ziem Świątynnych, nie mógł być uważany za człowieka cywilizowanego, ale Krestmynowi
naprawdę niewiele do tego brakowało. Był dobrze wykształcony, przyzwoity, inteligentny i
kompetentny. W końcu to nie jego wina, że nie urodził się w Harchongu.
- Co sądzisz o tych nowych karabinach, które nazywamy świętymi Kylmahnami? - zapytał
Pan Stopy, tuląc szklanicę w dłoniach i spoglądając na rozmówcę przez buzujący ogień.
Panowały zbytnie ciemności, by mógł dostrzec twarz pułkownika. Kwatera Krestmyna
była nieco lepiej wykończona, ale poza tym nie różniła się niczym od pozostałych zabudowań
wielkiego obozu numer cztery. Kominek nie dymił - już - a klepisko wyłożono grubymi
deskami. Pułkownik nie miał jednak szyb w oknach, jak podoficerowie i żołnierze jego
jednostki, więc okiennice musiały być szczelnie zamknięte przez cztery i pół dnia na każdy
pięciodzień, jeśli chciał przetrwać tutejszą zimę. Do oświetlenia kwatery służyły mu więc
lampa i kominek. A oczy Pana Stopy, niestety, nie były już tak dobre jak kiedyś. Zdążył do
tego przywyknąć, podobnie jak do spartańskich warunków panujących w kwaterze
pułkownika, a te dalekie były od tych, które przysługiwały harchońskim oficerom
dowodzącym czterdziestoma tysiącami żołnierzy. Mimo to nie wyobrażał sobie tego
człowieka w innym otoczeniu.
- Sam nie wiem, co o nich myśleć, Bangpa - odparł Krestmyn po chwili. - Poza tym, że
chciałbym dostać jeden taki w ręce i osobiście wypróbować, co jest wart. Jeśli chociaż
połowa tego, co nam o nich mówią, jest prawdą, zmienią układ sił tej wiosny.
Tshangjyn pokiwał głową; minę miał poważną, gdy rozmyślał o tym wszystkim, czego
jego rozmówca nie powiedział. Żaden z nich nie powiedziałby tego na głos, lecz Pan Stopy
uznał już wiele miesięcy temu, że rajd heretyków po kanałach postawił Boga i Jego armię w
okropnej sytuacji.
Uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie miny pułkownika, gdy ten usłyszał po raz
pierwszy pełną nazwę sił, którymi miał dowodzić. Potężna Horda Boga i Archaniołów - tak
Harchończycy nazwali swoją armię. Jaka szkoda, że ludy wschodu nie mają poetyckich dusz!
Ale tak, to prawda, że wymówienie tej nazwy trwało dłużej niż wypowiedzenie „Armia
Boga”.
Chęć obnażenia zębów w uśmiechu minęła mu, gdy pomyślał, co mogliby zdziałać, gdyby
nie wspomniany rajd po kanałach, choć niejeden z jego kolegów oficerów - zwłaszcza tych
starszych stopniem - miał inne zdanie na temat zmian, do których ich zmuszono tej zimy.
Bynzhamyn Krestmyn odchylił się mocniej i z tej pozycji studiował uważnie język ciała
przyjaciela, dzięki czemu dość szybko rozszyfrował, o czym ten myśli. Bangpa Tshangjyn nie
był głupcem ani tchórzem. Nie zgłosił się na ochotnika do Potężnej Hordy Boga i
Archaniołów, ponieważ przed wojną był dobrze prosperującym bankierem spowinowaconym
z samym baronem Traw Pieszczonych Przez Wiatr, a ponadto synem, wnukiem i prawnukiem
biurokratów, którzy naprawdę zarządzali Imperium Harchongu. Miał wystarczająco wiele
koneksji, by wymigać się od służby, ale nigdy z nich nie skorzystał.
Można go było podziwiać za wiele zachowań i cech charakteru, na przykład za
inteligencję, wykształcenie, żarliwą wiarę i determinację. Z drugiej strony miał także kilka
przywar, co było chyba nieuniknione w jego przypadku. Jako harchoński arystokrata od
zawsze pogardzał chłopami pańszczyźnianymi i niewolnikami, z których składały się
oddziały Potężnej Hordy Boga i Archaniołów, i miał ich za coś gorszego od ludzi. Często
traktował ich jak na wpół udomowioną zwierzynę, z drugiej jednak strony dbał o to, by
egzystowali w znośnych warunkach, i ciężko pracował, by powstał ten obóz i by
przestrzegano w nim praw Pasquale, czego nie można było powiedzieć o wielu jego
harchońskich kolegach.
A armia imperium była lustrzanym odbiciem stosunków panujących w imperium. I w tym
tkwił jej największy problem.
Był taki czas, gdy Harchong stanowił ogromne zagrożenie dla swoich sąsiadów. Jego
nieprzeliczone rzesze żołnierzy wspierał przemysł niewiele tylko zapóźniony w stosunku do
reszty Schronienia, nie mówiąc już o tym, że imperium miało najlepszych rzemieślników na
świecie. Nawet dzisiaj wielu z nich cieszyło się opinią prawdziwych artystów,
niedoścignionych mistrzów w swoim fachu. Niestety jednak wciąż było ich zbyt mało w
stosunku do całej populacji cesarstwa... a tak zwanych mechaników jeszcze mniej. Za
wytwory ich rąk kolekcjonerzy płacili gigantyczne sumy, lecz armia Harchongu dysponowała
bardzo przestarzałą bronią, którą zgromadzono w ciągu minionych stu lat. Nowego uzbrojenia
było tyle, co jaszczurkot napłakał, a to, co znajdowało się w magazynach, nie sprawdzało się
na współczesnym polu walki.
Pomimo ogromu samego imperium jego armia była przed wypowiedzeniem świętej wojny
stosunkowo nieliczna. Ostatni dwaj cesarze - a raczej biurokraci rządzący w ich imieniu -
modernizowali przez ostatnie pięćdziesiąt lat ten skostniały wytwór dawnych czasów,
próbując wymusić odejście od koszmarów feudalizmu, które nawarstwiały się w siłach
zbrojnych przez kilka ostatnich stuleci. Arystokracja, co chyba jasne, gorąco protestowała
przeciw tworzeniu armii podlegającej władcy, a nie jej, jednakże biurokraci okazali się
nieustępliwi. A musieli podjąć naprawdę trudne decyzje - nawet jeśli nie liczyć oporu
szlachetnie urodzonych - ponieważ modernizacja wymagała zwiększenia wydatków, czego
sami chronicznie nienawidzili, gdyż to ograniczało możliwość zagarniania pieniędzy.
Szczerze powiedziawszy, skala ich wyrzeczeń musiała być naprawdę gigantyczna.
Cesarstwo opierało się zawsze na jeździe, i to z kilku powodów. Jednym z nich była
wielka miłość arystokracji do koni. Księstwo Tanshar nie było w tym wypadku wyjątkiem,
choć jego arystokracja nie pałała aż tak wielką miłością do jazdy wierzchem, choć Krestmyn
mógłby opowiedzieć co najmniej kilka anegdot o tym, dlaczego wysoko urodzeni spędzają
tak dużo czasu w swoich stajniach.
Po drugie, szlachta Harchongu żyła w nieustannym lęku przed buntem chłopów - w czym
nie było nic dziwnego, jeśli zważyć, jak traktowano milionowe rzesze biedoty. Ich
egzystencję trudno było nazwać życiem - po objęciu stanowiska Krestmyn nie mógł
uwierzyć, że tak wielu z tych nieszczęśników wykazało się bezgraniczną lojalnością wobec
swoich panów i z ochotą wyruszyło na wojnę po przymusowym zapisaniu ich do armii.
Było to tym dziwniejsze, że cesarstwo w swej historii musiało sobie radzić z wieloma
naprawdę krwawymi powstaniami chłopów pańszczyźnianych. Udręczony plebs odpłacał
pięknym za nadobne swoim prześladowcom, a kary dla przykładu, jakie spadały na
buntowników po stłumieniu rebelii, były jeszcze bardziej dotkliwe. Poza tym obie strony
miały naprawdę dobrą i długą pamięć. Z tego też powodu każdy chłop pańszczyźniany, u
którego znaleziono broń bardziej skomplikowaną od pasterskiej procy, był natychmiast
skazywany na śmierć. Dlatego właśnie harchońska armia musiała polegać na dużej
mobilności, bo tylko tak mogła budzić grozę wieśniaków.
Reformy armii niewiele zmieniły pod tym względem, jako że siedemdziesiąt procent
żołnierzy wciąż jeździło na koniach. Reformatorom udało się jednak stworzyć duży, liczący
sto tysięcy żołnierzy trzon ciężkozbrojnej, dobrze wyposażonej i wyszkolonej piechoty,
wspieranej przez trzydzieści tysięcy łuczników i kuszników oraz nieliczne jednostki
strzelców, których bronią były muszkiety. Najpotężniejszą siłą uderzeniową cesarskiej armii
pozostali jednak konni łucznicy, którzy stanowili połowę jej stanu osobowego. Poza tym po
terytorium cesarstwa rozproszono wiele oddziałów milicji, nie wspominając o budzących
grozę Cesarskich Włóczniach, harehońskiej żandarmerii. Trzonem tych sił pozostawała
jednak wciąż wielka zawodowa armia... formacja, która oddalała sny o potędze arystokracji
marzącej o powrocie czasów, gdy to ona, a nie biurokraci, miała realny wpływ na politykę.
Wciąż jednak, pomimo tych wszystkich reform, istniało wiele regimentów należących do
poszczególnych możnowładców - i te służyły wyłącznie swoim panom. Szczerze mówiąc, ich
liczebność była dwa razy większa, ale tak naprawdę pod bronią nie służyła nawet połowa
ludzi wykazywanych w raportach.
Jeśli jednak wziąć pod uwagę i te jednostki, których wyszkolenie musiało być naprawdę
marne, całość sił zbrojnych imperium można było oszacować na około pół miliona żołnierzy,
zarówno jazdy, jak i piechoty. Na początku schizmy siły te nie dysponowały żadną artylerią.
A Pan Wszystkich Armii Yitanghzi Gengchai, wielki książę Omaru i (oficjalny) minister
wojny, nie zrobił nic, by zmienić ten stan rzeczy, dopóki cesarstwo nie zostało wezwane do
uczestniczenia w świętej wojnie. Człowiek ten nie różnił się wszakże niczym od całej reszty
arystokracji, więc oczekiwanie, że coś zrobi, było daremne. Ale biurokratom zarządzającym
imperium niespecjalnie to przeszkadzało.
Ogłosili po prostu przymusowy pobór, by zgromadzić siły odpowiadające
zapotrzebowaniu Potężnej Hordy Boga i Archaniołów. W ciągu czterech miesięcy udało im
się zwiększyć liczebność jednostek z czterystu siedemdziesięciu jeden tysięcy do miliona
trzystu tysięcy ludzi, nie przejmując się zupełnie tym, ile wiosek upadnie przez ogołocenie ich
ze wszystkich rolników. Zdaniem Krestmyna było to osiągnięcie niemożliwe do realizacji w
żadnej innej domenie, lecz czy armia, której jedynym zadaniem było karcenie buntujących się
chłopów, mogła stawić czoło wojskom Republiki Siddarmarku i jej charisjańskich
sojuszników? Jeśli nawet połowę wysłanej armii stanowiły Cesarskie Włócznie, to na jej
wyposażeniu znalazło się tylko siedemdziesiąt siedem tysięcy karabinów i osiemdziesiąt
tysięcy pistoletów. Łuków, kusz i nawet proc nie brakowało, ale z bronią palną było nie
najlepiej.
Konni łucznicy mogli sprawić się jakoś przeciw piechocie uzbrojonej w muszkiety, a
nawet, choć już nie tak licznie, w odprzodowo ładowane karabiny, ponieważ byli szybcy i
doskonale wyszkoleni. Tym razem jednak mieli przeciw sobie działa kątowe heretyków i broń
ładowaną odtylcowo. A bez względu na to, jak sprawni byli konni łucznicy, cała reszta tej
hordy, czyli lekkozbrojna piechota, nie umiała nawet strzelać. Trzeba lat, żeby wyszkolić
dobrego łucznika, i nieco mniej czasu, jeśli chodzi o kusznika, a nie należało przy tym
zapominać, że każdego chłopa pańszczyźnianego, którego przyłapano przed poborem z taką
bronią, natychmiast skazywano na śmierć. A co jeszcze gorsze, oficerowie należący do klasy
uprzywilejowanej nie chcieli, by ich podwładni stali się dobrymi strzelcami. Święta wojna
czy nie, część z nich przeżyje przecież tę wojnę i wróci do domu. Dlatego lepiej stawiać na
liczbę wystrzelonych pocisków niż ich celność.
Zapewne zmieniliby zdanie, gdyby Potężna Horda Boga i Archaniołów trafiła już na
Charisjan, ale na ich szczęście los oszczędził im tej nieprzyjemności. Zamiast tego trafili do
takich zimowych obozów jak ten, zbudowanych na czas dzięki zapobiegliwości wikariusza
Rhobaira w pobliżu rzek i kanałów północnego i środkowego Haven. W czasie tego
przymusowego postoju instruktorzy i mentorzy pokroju Bynzhamyna Krestmyna robili, co
mogli, by zmienić podejście swoich partnerów.
Wielu harchońskich arystokratów było przerażonych perspektywą nauczenia chłopów
prawdziwej żołnierki. Ich rolą do tej pory było zalewanie pozycji wroga masą (bez względu
na wysokość ponoszonych strat) i torowanie drogi lepiej uzbrojonym, wyżej urodzonym
wojownikom, by ci mogli sobie przypisać kolejne zwycięstwo. To nie wymagało żadnych
umiejętności, które po powrocie do domu mogłyby być pomocne podczas ewentualnego
buntu. Ludzie tacy jak Bangpa Tshangjyn rozumieli potrzebę takich szkoleń i nawet
podchodzili do nich entuzjastycznie, ale proszenie baronów, hrabiów i książąt o podobne
podejście musiało spełznąć na panewce.
Na szczęście tym razem nie było wielkiego wyboru. Kosztowało to sporo Armię Boga, ale
naczelny wódz Maigwair wymyślił taką łapówkę, której żaden Harchończyk nie umiał się
oprzeć. Zaoferował Potężnej Hordzie Boga i Archaniołów ogromną ilość broni palnej - tej
samej, która była tak potrzebna jego armii - a potem wsparł ofertę artylerią, dostarczaną
razem z pełnymi obsadami... Postawił przy tym tylko jeden warunek: broń otrzymają
wyłącznie przeszkoleni żołnierze, którzy będą umieli jej użyć. Krestmyn podejrzewał, że w
stolicy imperium rozległo się straszne zgrzytanie zębów, gdy dotarła tam depesza semaforowa
ze Świątyni, wszakże cesarstwo nie miało wyboru i musiało przyjąć oferowane mu warunki.
Arystokracja z pewnością będzie nadał protestować, lecz biurokraci powinni dać sobie radę,
ponieważ tym razem mieli poparcie Inkwizycji, która wcześniej stała murem za szlachetnie
urodzonymi.
W Krainach Granicznych panowało nie mniejsze niezadowolenie, ponieważ to tamtejsze
armie zostały ogołocone z karabinów, dzięki czemu uzyskano aż dwieście cztery tysiące sztuk
tej broni. W połączeniu z przekazaniem niemal osiemdziesięciu procent produkcji Ziem
Świątynnych, pięćdziesięciu tysięcy karabinów z Dohlaru, niemal dwudziestu z Silkiahu i
czterdziestu tysięcy wyprodukowanych w samym Harchongu uzyskano łączną liczbę
pięciuset sześciu tysięcy sztuk broni palnej, które powinny trafić w ręce żołnierzy Potężnej
Hordy Boga i Archaniołów już pod koniec miesiąca. Jeśli wszyscy producenci wywiążą się z
kontraktów, armia ta będzie w stanie wystawić już tej wiosny sześćset tysięcy strzelców. A
około czternastu procent z nich zostanie uzbrojonych w nowoczesne karabiny, tak zwane
święte Kylmahny. Mimo to Harchończycy będą dysponowali jeszcze ponad czterystoma
tysiącami żołnierzy pozbawionych broni palnej, aczkolwiek tym pozostawi się wszelkie
rodzaje kusz (sprowadzonych z arsenałów Dohlaru i Desnairu) i łuków. Do tego dojdzie
sześćdziesiąt tysięcy chłopów uzbrojonych w proce, którzy pozostaną przy broni, jaką
najlepiej znają. Nie będzie to całkiem to samo co rzucenie miliona karabinów na heretyków,
ale i tak przeciwstawi im się gigantyczną siłę ognia. A co równie ważne, ta przezbrojona
piechota zyska całe trzy miesiące na szkolenie pod czujnym okiem instruktorów Armii Boga.
Nawet kusznicy powinni osiągnąć w tym czasie przyzwoite wyniki, a łucznicy dowiedzą się,
którym końcem zakładać strzały na cięciwy. Najgorszych oficerów, tam gdzie okaże się to
konieczne, zastąpią ich koledzy z Armii Boga.
I tak pewnego dnia heretycy, którzy doprowadzili do ruiny rodzinę Bynzhamyna
Krestmyna, a potem podnieśli rękę na Boga i Jego Kościół, staną oko w oko z przezbrojoną
Potężną Hordą Boga i Archaniołów, która sprawi im o wiele więcej problemów, niż
początkowo przypuszczali.

.II.
Na zachód od Cheyvair
Prowincja Skalisty Szczyt
oraz
W pobliżu Brahnselyku
Południowa Marchia
Republika Siddarmarku

- Wybacz, mój panie. Jest tu ktoś, z kim powinieneś porozmawiać.


Major Kręg Ahbraims oderwał wzrok od mapy osłanianej natłuszczonym ponchem jego
adiutanta. Kapitan Avrahm Lansyr, dowódca kompanii B, zasalutował. Towarzyszył mu
niezwykle wysoki siwowłosy cywil, z niewyglądającym na broń myśliwską karabinem
przewieszonym przez ramię i paskudnym krótkim mieczem przy pasie.
Ahbraims zmrużył gniewnie oczy, gdy zrozumiał, że przybysz ma najnowszy, zapadkowy
model mahndrayna, który nie powinien znajdować się w rękach zwykłej osoby, a już
zwłaszcza tutaj, w Siddarmarku.
- A któż to taki, kapitanie? - zapytał, zerkając na szczerzącego zęby przybysza.
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli sam się przedstawię, majorze - odparł cywil z silnym
akcentem wskazującym na mieszkańca prowincji Shiloh. - Nazywam się Slaytyr, Zapyth
Slaytyr. Wiem, że to panu nic nie mówi, ale jestem dobrym znajomym księcia Eastshare.
- Czyżby? - Ahbraims jeszcze bardziej zmrużył oczy, choć wydawało się to już
niemożliwe. - Mam nadzieję, że nie będziesz miał mi za złe, jeśli poproszę o jakiś dowód tej
znajomości, mistrzu... Slaytyr, tak?
- Tak, tak się nazywam - potwierdził cywil. - Nie mam panu za złe, kapitanie, tej
podejrzliwości. Może to rozwieje pańskie wątpliwości.
Gdy otworzył dłoń, Ahbraims westchnął głośno, widząc na pokrytej odciskami skórze
błyszczący przedmiot.
Nigdy wcześniej nie widział tych żetonów, ale wiele o nich słyszał. Na jednym widniał
srebrny waleniszczyciel Chisholmu, na drugim złoty kraken, symbol Charisu. Te przedmioty
cywil mógł otrzymać tylko od dwóch osób... od władców używających tej symboliki.
Przeniósł wzrok na twarz człowieka, który twierdził, że nazywa się Zhapyth Slaytyr.
- Jak już wspomniałem - rzucił tamten z takim samym silnym akcentem - nie winię cię za
zbytnią podejrzliwość, ale naprawdę muszę zobaczyć się niezwłocznie z pułkownikiem
Vahrtanyshem.
***
- Powiadasz, mistrzu Slaytyr, że widziałeś te wozy na własne oczy?
Zamyślony głęboko pułkownik Kathyl Vahrtanysh wpatrywał się intensywnie w mapę,
wodząc przy tym palcem po drodze z Brahnselyku do Roymarku. Tymczasem zrobiło się
zimniej i rozpadało się na dobre. Brezent rozpięty pomiędzy dwoma prawiedębami pozwalał
osłonić mapę, ale głośne bębnienie nad głową oznaczało, że ten marny dzień może stać się
jeszcze gorszy.
- Tak, pułkowniku - odparł Merlin Athrawes głosem Slaytyra. Nie był wprawdzie w
Brahnselyku, ale dzięki SAPK-om mógł przejść całą tę błotnistą drogę z zamkniętymi
oczami.
- I magazyny? Także je widziałeś? - Vahrtanysh oderwał w końcu wzrok od mapy, więc
Slaytyr przytaknął skinieniem głowy.
- Nadal je wznoszą - dodał. - W pobliskim mieście stacjonują co najmniej trzy regimenty
dohlariańskiej piechoty. Do tego trzeba liczyć ze trzy tysiące ludzi z oddziałów
kwatermistrzowskich, ale wszystkich cywilów ewakuowano. Budują tam główną bazę
zaopatrzeniową dla swojej armii. Śpieszą się, bo Desnairczykom jest bardzo potrzebna. -
Skrzywił się. - Konie im zaczynają padać, a z ludźmi jest nie lepiej.
- Jakoś mnie to nie dziwi. - W głosie Vahrtanysha dało się wyczuć satysfakcję, ale minę
miał wciąż ponurą.
Slaytyra to nie dziwiło. Plan księcia Eastshare zakładał, że Armia Skalistego Szczytu
podejdzie bliżej Roymarku, zanim ktokolwiek się zorientuje, że hrabia Wysokiego Szczytu
maszeruje w tamtym kierunku. Niestety sir Rainos Ahlverez okazał się nie w ciemię bity i
rozstawił swoje czujki dokładnie na przewidywanej trasie marszu z Mymphys.
- Wiem, że nie wolno panu rozmawiać o planach księcia z pierwszym lepszym
napotkanym szpiegiem - dodał po chwili - ale tak się składa, że już je z grubsza znam.
Oczy Vahrtanysha nagle pociemniały, więc Slaytyr uśmiechnął się szerzej.
- Nie mam zamiaru paplać o nich nawet panu, pułkowniku, ale nie czarujmy się, wiem, co
pana niepokoi. I myślę, że ma pan rację. Nie ma sposobu na to, by podszedł pan tak blisko
Roymarku, jak chciał tego książę, zanim zostaliście dostrzeżeni przez patrole Ahlvereza. A
wróg dysponuje już sprawną linią semaforową z Brahnselyku do Roymarku i dalej do
Kharmychu. Nie macie więc żadnych szans na wyprowadzenie piechoty hrabiego Wysokiego
Szczytu, zanim sir Ahlverez i książę Harless się o tym dowiedzą. Wiem, że brygadierzy
Seacatcher i Raizyngyr są doskonałymi dowódcami, ale nawet oni nie zdołają powstrzymać
całej Armii Shiloh na otwartej przestrzeni. - Oczy Vahrtanysha zrobiły się równie ponure jak
jego twarz. - Uwierz mi, nie jestem przebranym agentem Inkwizycji, któremu polecono
odwieść hrabiego Wysokiego Szczytu od wykonania wydanych rozkazów - dodał, a cień na
obliczu pułkownika zrobił się jeszcze głębszy. Trwało to tylko chwilę, potem oficer rozluźnił
się nieco, więc Slaytyr podjął: - Gdybym był agentem Inkwizycji, znalazłbym wygodniejszy
sposób na odwiedzenie wrogów wielkiego inkwizytora. Niestety, jestem tylko skromnym
szpiegiem Charisu i przylazłem w tę parszywą pogodę, by przestrzec was o patrolach
Ahlvereza, zanim na nie wpadniecie. Obawiam się, że wróg dostrzegł jeden z oddziałów
idących na waszej flance. Ale to Dohlarianie, nie Desnairczycy, więc unikają kontaktu, jak im
rozkazano. Niespecjalnie ich sobie cenię, racz zauważyć, lecz ludzie Ahlvereza mają zwyczaj
natychmiastowego składania raportów o każdym zauważonym wrogu, zamiast przypuścić
natychmiastową szarżę, tym samym zdradzając wszystkim, co wykryli.
- Nie powiem, żeby mnie to specjalnie cieszyło - przyznał po chwili Vahrtanysh. - Miałem
nadzieję, że wiedzą o nas tyle samo co zeszłego lata, czyli nic.
- Chęć ocalenia życia bywa najlepszym nauczycielem - rzucił sentencjonalnie Slaytyr.
- Domyślam się. - Pułkownik spojrzał po raz kolejny na mapę, marszcząc brwi w
zamyśleniu, a Slaytyr postukał palcem w niewielką kropkę, którą oznaczono miasto
Brahnselyk.
- Wątpię, aby Ahlverez wiedział, jakimi siłami dysponuje naprawdę hrabia Wysokiego
Szczytu, i jestem pewien, że nie wie tego książę Harless. Jego zwiadowcy nie donieśli mu o
niczym, a jeśli Dohlarianie zaczną rozpowiadać o wrogu zagrażającym tyłom jego armii,
hrabia Hennetu przekona wszystkich oficerów, że w samym środku zimy nie mogliśmy
przerzucić trzysta pięćdziesiąt mil dalej sił, które stanowiłyby poważne zagrożenie. Aby
zagrozić tak wielkiej armii, musielibyśmy przeprawić się przez kanał na wysokości
Cheyvairu, gdzie jego jazda już dawno by nas wypatrzyła. W tym momencie wie tylko tyle,
że jakieś nasze oddziały przebywają w tej okolicy. Ahlverez jest na tyle cwany, że mógłby się
domyślić, co planuje książę Eastshare, ale i tak w to nie uwierzy. Może więc nadeszła
najwyższa pora, by uświadomić mu, że wiecie już o magazynach w Brahnselyku.
***
- Szlag!
Szeregowy Zhustyn Mahstyrs wzdrygnął się mimowolnie, gdy coś ciepłego, wilgotnego, o
miedzianym posmaku eksplodowało mu nad głową. Przez moment był zbyt zaskoczony, by
zrozumieć, co zaszło, ale zaraz usłyszał odgłos przypominający mocne uderzenie, gulgot,
zdławiony okrzyk i odległy trzask oddawanego strzału.
Rozejrzał się szybko i zrozumiał, że ta gęsta ciecz spływająca mu po policzkach i grubym
skórzanym płaszczu to krew. Jucha Bryghama Zhadwaila. Mahstyrs zrobił wielkie oczy z
przerażenia, gdy jego przyjaciel podniósł anemicznie rękę do wielkiego otworu ziejącego tuż
nad jego obojczykiem. Poza tym zduszonym okrzykiem Zhadwail nie wydał z siebie żadnego
dźwięku, padł po prostu jak kłoda na zmrożone krzewy. Jego koń uskoczył, gdy siedzący na
nim do tej pory jeździec poleciał w dół. Mahstyrs nie zwracał jednak na to uwagi, usłyszał
bowiem echa kolejnych strzałów, a potem następne krzyki bólu i trwogi.
Oderwał wzrok od martwego przyjaciela, skulił się instynktownie w siodle, poszukując
jednocześnie źródeł ostrzału. Po drugiej stronie pola uschniętej kukurydzy dostrzegł cały ciąg
obłoczków sinego dymu, ściągnął więc szybko wodze, zawrócił konia i pogalopował polną,
mocno zarośniętą drogą, wsłuchując się w wizg przelatujących tuż obok kul.
Kwadrans później złożył raport sierżantowi Rahzhyrowi Zhaksynowi... jako jedyny
ocalały z pięcioosobowego patrolu.
***
- Jakim cudem dostali się aż tak daleko? - zapytał ostrym tonem sir Alykzhandyr Preskyt.
- To niedorzeczne!
Sierżant Zhaksyn rozumiał, że dowódca jego kompanii nie oczekuje odpowiedzi. I dobrze,
ponieważ nie znał jej.
Trzecia kompania znajdowała się zaledwie trzy mile od Brahnselyku, a najbliższe
oddziały wrogiej piechoty powinny tkwić teraz na przełęczy Ohadlyn, jakieś pięćset mil stąd.
Trzecia pojawiła się w tym miejscu tylko dlatego, że pułkownik Wykmyn zasugerował
kapitanowi Preskytowi, że generał Ahlverez liczy na to, iż jego ulubiona jednostka
uniemożliwi heretykom dotarcie do bazy i wypalenie jej do gołej ziemi. A pułkownik nie był
człowiekiem, który łatwo znosił sprzeciw, nawet gdy wydawał tak niedorzeczne rozkazy,
więc trzecia wyruszyła w pole pomimo niepogody i niedorzeczności twierdzenia, iż kawaleria
wroga pokonała kilkaset mil zajmowanego przez Armię Shiloh terytorium. Nie padało, gdy
wyruszała, by patrolować okolice miasta, ale zaczęło lać, ledwie żołnierze rozbili obóz, by
przenocować. Dzisiaj, dwa dni później, byli już gotowi do powrotu i myśleli tylko o jednym:
by jak najprędzej znaleźć się w prowizorycznych koszarach. Do tej pory nie trafili nawet na
jeden marny ślad oddziałów, które rzekomo zostały dostrzeżone pięciodzień wcześniej.
Aż do tej chwili.
- Mahstyrs nie przyjrzał im się dokładniej? - zapytał Preskyt.
- Nie, mój panie. - Sierżant skrzywił się. - Ale trudno go o to winić. W taką pogodę, gdy
ludzie padali wokół jak muchy... - Pokręcił głową, a na jego twarzy pojawiła się strapiona
mina. - Kapitanie, on wygląda, jakby go skąpano we krwi. Może nie leje teraz jak z cebra, ale
deszcz nie zdołał zmyć z niego całej juchy. Mieliśmy szczęście, że choć jeden z nich ocalał.
Preskyt przytaknął mu niechętnie. Powrót Mahstyrsa rzeczywiście można było zaliczyć do
kategorii cudów, nie zamierzał więc winić szeregowego za to, że nie przyjrzał się dokładnie
strzelcom ukrytym w zaroślach.
- Dobrze, zbierz mi kurierów - rzucił. - Jeden niech jedzie do Brahnselyku i ostrzeże
pułkownika Mhartyna o zbliżających się heretykach. Drugiego poślij do pułkownika
Wykmyna z meldunkiem tej samej treści. Trzeci uda się do pułkownika Gardynyra, a ostatni
ma jechać do najbliższej stacji semaforowej i poinformować o wszystkim generała Ahlvereza.
- Tak jest! - Sierżant Zhaksyn dotknął pięścią grubego płaszcza, a Preskyt podniósł głowę,
by spojrzeć w nieprzyjazne niebo.
- Spiszę treść wiadomości, zanim wybierzesz ludzi do tego zadania - dodał. - Potem
przekaż pozostałym, żeby się zbierali. Nie wiem, czy jedna kompania lekkiej jazdy zdoła
powstrzymać heretyków idących na Brahnselyk, ale jestem pewien jak diabli, że o wiele
bardziej przydamy się pułkownikowi Mhartynowi w samym mieście, jeśli przyjdzie go
bronić.
***
- Jesteś naprawdę paskudnym człowiekiem. - Tę uwagę wypowiedziano przyjemnym
kontraltem, gdy Merlin Athrawes pilotował skimmer w czasie lotu powrotnego do stolicy
Republiki Siddarmarku.
Oddalił się na zbyt długo, ponieważ tego wymagało wcielenie się w postać Slaytyra, a
jego zdaniem Zhapyth był teraz równie - jeśli nie bardziej - użyteczny jak Ahbraim Zhevons.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparł. - Poza tym trochę nierozsądnie jest mówić o mnie
takie rzeczy, ponieważ jesteśmy jedną i tą samą osobą w dwóch postaciach.
- O, nie! - Kobieta, która wolała pozostać przy imieniu Nimue Alban, zaśmiała się w
swojej alkowie, znajdującej się w północnym skrzydle odległego manhyrskiego pałacu. -
Wiedziałeś, co robisz, nie przekazując mi wszystkich swoich wspomnień, Merlinie. Nie
szukaj więc teraz usprawiedliwień w zagraniach typu „tkwimy w tym razem”.
Teraz to Merlin zarechotał, choć ta rozmowa wydawała mu się mocno... dziwna.
Właściciele CZAO nie rozmawiali zazwyczaj ze swoimi elektronicznymi kopiami, zabraniał
tego dobry obyczaj, a swoje dokładało także prawo. Było w tym coś narcystycznego,
zwłaszcza że w tym przypadku chodziło o osoby, które zostały doprowadzone na skraj
wytrzymałości rozpamiętywaniem dawnej porażki w bitwie z Gbaba.
Jak większość użytkowników CZAO, także Nimue złamała ten zakaz kilkakrotnie, aby
sprawdzić, jak to jest, ale tamte rozmowy nie przypominały w niczym dzisiejszej sytuacji.
Biologiczna i elektroniczna Alban nie różniły się, gdy zasiadały naprzeciw siebie, tutaj
natomiast chodziło o dwie bardzo różne postacie: mężczyzna imieniem Merlin i kobieta,
której pozwolił zachować imię Nimue, ponieważ jego zdaniem zasługiwała na to bardziej niż
on. Naprawdę różnili się pod wieloma względami, lecz mieli identyczne wspomnienia i takie
samo życie aż do chwili przebudzenia na Schronieniu. Merlin cieszył się szczerze, że we
wszechświecie jest jeszcze ktoś, kto naprawdę pamięta czasy Federacji Terrańskiej i długą
wojnę, w której tyle ludzi poświęciło życie, aby ten świat mógł przetrwać. Ta wiedza
uświadamiała mu jednocześnie, jak wiele stracił.
- Jeśli odrzucimy twierdzenie, że tak nieustraszony seijin jak ja mógłby kryć się za czymś
- odparł - nie poczuwam się do bycia paskudnym człowiekiem. Ja jedynie przedstawiłem
uzyskane dane i podpowiedziałem, co można zrobić. Hrabia Wysokiego Szczytu jest bardzo
bystrym facetem, podejrzewam więc, że doszedłby do podobnych wniosków nawet bez mojej
pomocy. Zatem... jedynie przyśpieszyłem ten proces.
- Wykorzystując przy okazji ludzi biednego generała Ahlvereza przeciw niemu samemu -
zauważyła Nimue. - Oszukałeś go tak samo jak wtedy, gdy mówiłeś, że pułkownik Kyrbysh
nadal żyje. Jeśli to nie spełnia definicji ohydnego czynu, to już sama nie wiem, co mogłoby
nim być.
- Wydaje mi się, że istnieje takie powiedzenie, iż w miłości i podczas wojny wszystkie
chwyty są dozwolone. - Merlin wzruszył ramionami. - Przyznam ci, że facet wzbudził we
mnie szacunek, choć nadal traktuję go jak wroga.
- We mnie też - odparła po chwili. - Szczerze mówiąc, będzie mi go żal, jeśli twój plan
wypali. Wiesz przecież, że Clyntahn go oskarży, ponieważ posłał Slaytyra do księcia Harless.
- Wiem. - Merlin westchnął ciężko. - Nie będę go jednak żałował tak bardzo jak hrabiego
Thirsku, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zwłaszcza w punktach dotyczących
Clyntahna. Ale wiesz, walka z kimś takim jak Clynthan, kogo jestem w stanie zrozumieć, jest
o wiele sensowniejsza niż ścieranie się z Gbaba.
- Jesteś w stanie zrozumieć Clyntahna?
- W tym sensie, że wiem, czym się kieruje. Przyznam, że czasami wstyd mi za to, że
wiem, co mu się roi we łbie, ponieważ jest istotą ludzką, a robi rzeczy jeszcze potworniejsze
niż Gbaba. Oni chcieli zniszczyć ludzkość i czynili wszystko, by urzeczywistnić swój plan,
jednakże nic nie wskazuje na to, by chodziło o najzwyklejsze w świecie okrucieństwo. Nie
twierdzę bynajmniej, że te istoty mogły odczuwać coś w rodzaju współczucia. To przecież
Obcy, nigdy nie zrozumiemy, jak działają ich umysły. Nie zważali na to, jak okrutne jest ich
postępowanie, ponieważ szukali najbardziej efektywnego sposobu na wyeliminowanie
przeciwnika. A Clyntahn czuje przyjemność z niszczenia ludzi, którzy stają mu na drodze. -
Głos Merlina stwardniał. - Więcej nawet, to go napędza. Każdy, kto ma inne zdanie,
natychmiast staje się jego osobistym wrogiem, którego należy zniszczyć w jak
najokrutniejszy sposób. Mimo to rozumiem, co on chce tym sposobem osiągnąć... i mogę go
powstrzymać. Nienawidzę go bardziej, niż nienawidziłem Gbaba, ale w tym przypadku nie
chodzi o bezsilną złość na niepohamowaną siłę, której nie da się pokonać i która ma gdzieś
mnie jako jednostkę. A tak właśnie czuliśmy się, walcząc z Gbaba. Dopiero tutaj
zrozumiałem, jak wielką robi to różnicę.
Nimue milczała przez dłuższą chwilę. Odkryła już, że Merlin i Nahrmahn mieli rację co
do pozostałych członków wewnętrznego kręgu. Nie poznała żadnego z nich osobiście - a w
każdym razie nie tak dobrze, jak znał ich Merlin, a oni jego - ale wiedziała, że to wszystko
dobrzy ludzie. I im dłużej się zastanawiała nad tym, kim są, tym większą różnicę dostrzegała
pomiędzy wojną toczoną przez Merlina a jej własną. Ta ponura determinacja, z jaką Nimue i
jej towarzysze broni szli na pewną śmierć, odbijała się cichym echem w czynach nie tylko
Cayleba i Sharleyan, ale także Maikela Staynaira, jego brata, Ehdwyrda Howsmyna, Irys i
Hektora Aplynów-Ahrmahków, Rahzyra Mahklyna i całego bractwa Świętego Zherneau. Ale
to jeszcze nie wszystko. Ci śmiertelnicy podnieśli rękę na koncept fałszywego Stwórcy i
dążyli z żelazną konsekwencją do zwycięstwa. Nie oddalali od siebie porażki, jak to było za
czasów Federacji, lecz starali się zwyciężyć, choćby po długiej i trudnej walce.
Przez moment czuła potworny gniew, gorzką jak arszenik furię, że tym ludziom dano to,
co zostało jej odebrane. Że mają przed sobą przyszłość, w której zatriumfują, że przetrwa coś
więcej niż tylko oni. Gniew ten zniknął jednak równie szybko, jak się pojawił, Nimue
zrozumiała bowiem, że tym razem ona także dożyje dnia zwycięstwa. Tym razem przyczyni
się do sukcesu, jak wszyscy pozostali, i nie tylko ocali Schronienie, lecz gdy nadejdzie czas,
powiedzie ludzi na wojnę z Gbaba, którą da się wygrać, a zwycięstwo zadedykuje wszystkim
poległym przed tysiącem lat.
W oczach CZAO pojawiły się piekące łzy, gdy dotarło do niej, jak wielki dar otrzymała od
Merlina. Dał jej wroga, z którym warto się zmierzyć, sprawę godną walki, przyjaciół godnych
miłości... oraz okazję zakończenia rzezi i pomszczenia wszystkich planet Federacji.
Za takie cele warto umrzeć... i odrodzić się ponownie, nawet jeśli będzie musiała zmierzyć
się raz jeszcze z jarzmem przeszłości i wspomnieniami, które wprawiały umysł Merlina
Athrawesa w nieustanną melancholię.
- Masz rację - odpowiedziała w końcu. - Nie rozważyłam sprawy z takiego punktu
widzenia. Ale - zaczerpnęła głęboko tchu, dodając do tonu wypowiedzi nieco kpiny i uczucia
- doszłabym do tego wszystkiego, gdybym była tak stara jak ty.
Merlin zaśmiał się, a ona mu zawtórowała, gdy to usłyszała.
- Ty zarozumialcu - rzucił po chwili. - Pamiętaj o tym, że siła CZAO jest proporcjonalna
do jego wymiarów, a ja jestem wyższy o całą stopę.
- Co czyni z ciebie większy cel, tak na marginesie. Jesteś jak ten cały Brahnselyk - dodała,
sprowadzając rozmowę na właściwe tory.
- Cóż - odparł, przystając na tę zmianę - ponieważ jak widać, trudno jest ukryć
siedemdziesiąt tysięcy ludzi albo trzydzieści tysięcy koni i kilkaset smoków pociągowych,
gdy ludzie mają ich na wprost nosa, pomyślałem, że wskażę Ahlverezowi kierunek, w którym
powinien patrzeć. Uznałem, że jestem mu to winien.
- Ty naprawdę jesteś bardzo złym człowiekiem. - Powagę tej wypowiedzi niweczyły
odgłosy chichotu.
Sir Rainos Ahlverez udowodnił im, że nie mają wielkich szans na zaskoczenie go. Nawet
karmiony fałszywymi meldunkami Kyrbysha był na tyle przezorny, by wysłać w pole więcej
jazdy. Wiedział też, jak wielkie znaczenie ma baza w Brahnselyku, więc gdy tylko zrozumie,
że wróg może jej zagrozić, zrobi wszystko, by mu to uniemożliwić. Zachowa się podobnie jak
młody kapitan Preskyt, który natychmiast pognał swoich ludzi, by wzmocnili obronę miasta,
a im więcej kawalerii znajdzie się na tamtym terenie, tym mniej jej będzie pomiędzy
wojskami barona Wysokiego Szczytu a Roymarkiem.
Ta akcja nie przebiegnie tak gładko, jak by sobie życzył książę Eastshare, ale i tak ma
ogromne szanse powodzenia, pomyślał i to w zupełności wystarczało.
Jak zwykł mawiać komandor Pei: czujesz się zaskoczony wtedy, gdy to, na co patrzysz i co
widzisz, okazuje się nie tym, za co to brałeś. Tym właśnie doświadczeniem chcę się z panem
dziś podzielić, generale Ahlverez.
Ciekawiło go, i to bardzo, czy Nimue pomyślała w tej chwili o tym samym.

.III.
Pałac w Manchyrze
Corisand
oraz
Ambasada Charisu
Siddar
Republika Siddarmarku

- Bardzo dobrze, wasza wysokość. Może tylko odrobinkę wyżej, tak żeby lufa znalazła się
w jednej linii z twoją dłonią. I pamiętaj, żeby trzymać rękojeść pewnie. To bardzo ważne. A
teraz... dla oddania pojedynczego strzału należy unieść lekko czubek lufy w górę, dzięki temu
kciuk szybciej trafi na kurek, natomiast żeby oddać dwa strzały po sobie, lepiej tę lufę unieść
minimalne, żeby trafić za każdym razem. Te uchwyty zrobiono tak, by sprawowały się równie
dobrze przy oddawaniu pojedynczych strzałów, jak i przy prowadzeniu automatycznego
ognia, ale moje dłonie są większe od twoich, a te akurat egzemplarze zostały przystosowane
do moich potrzeb. Gdy tylko podamy mistrzowi Mahldynowi wymiary twoich rąk, spędzi w
swoim warsztacie kilka godzin, szczęśliwy jak wyverna po upolowaniu jaszczurkota, że
pozwolono mu osobiście stworzyć takie cacuszka dla ciebie. Jej wysokość wraca właśnie do
Chisholmu, ale po drodze zajrzy tutaj, więc też pewnie zechce się pobawić moimi
rewolwerami, zanim otrzyma swoje własne.
Irys Aplyn-Ahrmahk skupiała się na wypowiadanych spokojnym głosem słowach
instruktora. Brzmiały nieco dziwnie, a to za sprawą zatyczek do uszu, które musiała nosić,
ilekroć wchodziła na strzelnicę - bez względu na to, czy danego dnia strzelali czy nie - były
jednak na tyle wyraźne, aby chłonęła je bez trudu. Z początku podchodziła do strzelania z
ponurym zacięciem, które jednak bardzo szybko przerodziło się w szczery entuzjazm, i to już
na etapie wstępnego szkolenia na „sucho”, które bardzo jej się spodobało. W przeciwieństwie
do Sharleyan nie miała żadnego kontaktu z bronią palną przed wyjazdem do Delferahku, a
tam z kolei król Zhames ani myślał jej pozwolić na ćwiczenia z bronią, kiedy już zapewnił jej
i bratu „schronienie przed wrogami”. Zapytany, odparłby, że użycie broni nie przystoi
kobiecie, a poza tym był aż nadto świadom, jak na coś takiego zareagowałaby Inkwizycja.
Do pewnego momentu jej to nie przeszkadzało. Wszystko jednak się zmieniło z chwilą
zamachu na placu Katedralnym, gdzie jej mąż został śmiertelnie ranny i tylko dzięki łasce
Boga Jedynego i cudowi większemu, niżby śmiała marzyć, zdołał zawrócić z progu królestwa
umarłych. To wtedy całe jej rozumienie świata uległo zmianie, a w niej pojawiła się
determinacja, aby zerwać okowy kłamstwa, które pętały cały gatunek ludzki na Schronieniu.
To wtedy postanowiła sobie, że od tej pory każdy - czy to mężczyzna, czy to kobieta, czy
to demon wcielony - kto zapragnie skrzywdzić kogoś, kogo ona kocha, będzie musiał
rozprawić się najpierw z nią.
- Bardzo dobrze - pochwaliła rudowłosa Nimue Chwaeriau, stojąc za jej plecami i obiema
rękami poprawiając chwyt jej dłoni na okładanym drewnem tekowym uchwycie broni. - Teraz
przyłóż lewą dłoń na prawą. Właśnie tak... zaciśnij prawą dłonią... kontroluj nacisk...
Doskonale. Przytrzymaj.
Kapitan Chwaeriau sprawdziła ustawienie jej stóp, po czym dotknęła lekko spodu lufy,
sprawdzając pewność chwytu broni, przybierając postawę, którą Nimue nazywała „postawą
Weavera”. Następnie udały się obydwie na strzelnicę.
- Doskonale! - pochwaliła. - A teraz odwiedź kurek.
Kciuk Irys powędrował do kurka i odciągnął go, aż rozległo się głośne kliknięcie.
Rewolwer został odbezpieczony. Mechanizm poruszał się gładko, jednakże lufa wciąż lekko
drżała. Następnym razem będę musiała się bardziej postarać, pomyślała księżniczka,
umieszczając opuszkę kciuka z powrotem na wyprofilowanym szczycie uchwytu.
- Palec wskazujący na spuście, pamiętasz, jak kazałam ci go trzymać.
Palec spoczął na języczku.
- No dobrze, teraz skupimy się na mierzeniu do tarczy. Strzelaniem do ruchomego celu
zajmiemy się przy innej okazji. Nie śpiesząc się, wymierz dobrze i powiedz, jak będziesz
gotowa.
- Już - mruknęła po chwili Irys, trzymając oboje oczu otwartych i patrząc na widoczny za
muszką i szczerbinką cel. Tarczę i muszkę widziała wyraźnie, podczas gdy szczerbinka lekko
jej się rozmywała, kiedy skupiała wzrok na celu, tak jak nauczyła ją kapitan Chwaeriau.
- Pamiętaj, że masz broń ustawioną na ogień automatyczny, więc gdy naciśniesz spust...
Irys usłuchała, naciskając lekko i pewnie, tak żeby nie zmienić pozycji dłoni. Kurek opadł
szybko, z głośnym trzaskiem, aż drgnęła ze zdziwienia, chociaż przez cały czas się tego
spodziewała.
- Doskonale! - pogratulowała jej instruktorka. - Jeśli robisz wszystko jak trzeba, zawsze
poczujesz się zaskoczona w momencie, gdy zadziała mechanizm spustowy. Poćwicz przez
chwilę oddawanie pojedynczych strzałów, po czym zabierzemy się do ognia automatycznego.
A potem, jak i to poćwiczysz kilkanaście razy - uśmiechnęła się szerzej - załadujemy bębenek
prawdziwymi nabojami i będziesz mogła zrobić parę dziurek w tarczy.
***
Porucznik Charlz Sheltyn był w podłym nastroju.
Czuł, jak zaciskają mu się szczęki, kiedy maszerował zamaszyście przed siebie, pilnie
starając się wdrożyć „radę” majora Maiyrsa w życie. Oczywiście sprawa byłaby znacznie
prostsza, gdyby Maiyrs wyciągnął głowę z własnego tyłka, zamiast patrzeć przez pępek, gdzie
lezie.
Technicznie rzecz biorąc, corisandzka gwardia odpowiadała przed sir Korynem
Gahrvaiem, który sprawował funkcję przedstawiciela rady regencyjnej, wszakże jego
doświadczenie z gwardzistami było ograniczone, mówiąc najłagodniej, przynajmniej zdaniem
Sheltyna. Major Tymahn Maiyrs, najstarszy stopniem oficer gwardii, powinien odpowiadać
bezpośrednio przed księciem Daivynem, ale że z powodu wieku księcia było to niemożliwe,
musiał wystarczyć do tego celu Gahrvai. I może by wystarczył, gdyby nie był skończonym
głupcem. Jeszcze do niedawna Sheltyn bardzo szanował przełożonego, ale teraz zaczął mieć
wątpliwości, bo najwyraźniej wszystko wskazywało na to, że z Maiyrsa zrobił się nie
mniejszy idiota.
Sheltyn przystanął w cieniu fikuśnego drzewka persymonowego, usiłując rozluźnić
szczęki, po czym aż przymknął oczy, gdy ponownie zalała go fala wrażenia, że to wszystko
jest nie tak, jak być powinno.
Gwardia nigdy nie była duża, a książę Hektor jeszcze zmniejszył jej rozmiary. Umyślił
sobie bowiem, że tylko w ten sposób zdoła podkreślić jej elitarny charakter, a przy tym
zapamiętać bez trudu wszystkich jej członków. W razie potrzeby przy niektórych okazjach
powiększano skład gwardii o żołnierzy innych regimentów, aczkolwiek zawsze podlegali oni
dowódcy gwardii. A ponieważ w jej szeregach było za mało miejsca na tych wszystkich
kapitanów, majorów i pułkowników" pałętających się w normalnych oddziałach, książę
Hektor zarządził, że stopień każdego gwardzisty jest w istocie o dwa punkty wyższy od
faktycznego.
To znaczyło, że major Maiyrs był w istocie równy rangą generałowi Gahrvaiowi i że
porucznik Sheltyn dorównywał stopniem majorowi armii czy też marynarki. Tak musiało być,
jeśli gwardia miała należycie wywiązywać się ze swoich obowiązków. W tym celu jednak
Maiyrs musiałby uświadomić Gahrvaiowi, że są sobie równi, a następnie odmówić
przyjmowania od niego idiotycznych rozkazów. W najgorszym razie zaś powinien zażądać
tych rozkazów na piśmie od rady regencyjnej!
Porucznik znowu zazgrzytał zębami i stojąc z założonymi do tyłu rękami, których dłonie
odruchowo skuliły mu się w pięści, udawał, że podziwia barwne kwiaty pnące się po
kamiennym murku, przy którym rosło drzewko.
Skoro rada regencyjna chciała narzucić gwardii swoje zwierzchnictwo, z pewnością
pojmowała, że ochroną księcia Daivyna musi się zajmować jednostka złożona z ludzi do tego
wyszkolonych i przyzwyczajonych. Ludzi, którzy przedtem służyli wiernie jego ojcu,
dowiedli swej lojalności, wiedzieli, jakich zagrożeń wypatrywać, i dysponowali
doświadczeniem i przeszkoleniem umożliwiającymi im wykonywanie swoich obowiązków
jak należy. Lecz nie! Najwyraźniej nie wiedzieli tego ani członkowie rady regencyjnej, ani
generał Gahrvai!
To zrozumiałe, że chłopiec chciał się otaczać znanymi sobie ludźmi. Jakże mogłoby być
inaczej? Zważywszy na trzęsienie ziemi, które zaszło w jego życiu trzykrotnie od środy,
pragnął otaczać się znajomymi twarzami... jednakże które dziecko potrafi ocenić przydatność
zbrojnego lub jej brak? Sheltyn to pojmował i był gotowy umieścić w szeregach gwardii
mężczyzn, którzy opiekowali się Daivynem na wygnaniu. Oczywiście wszystkich w stopniu
szeregowca, ponieważ najpierw trzeba by ich odpowiednio przeszkolić i wyedukować, żeby
się sprawdzili w zaszczytnej roli, względnie przekierować do jakiegoś innego godnego
zajęcia, gdyby koniec końców okazało się, że jednak się nie nadają do służby w gwardii
książęcej. Tymczasem rada regencyjna jakby nigdy nic wyniosła Tobysa Raimaira do stopnia
oficerskiego! W dodatku czyniąc go osobistym strażnikiem księcia! Jakby tego było mało,
jakby mało było, że żołnierz z trzydziestoletnim stażem, który nie wyrósł ponad funkcję
sierżanta, nieoczekiwanie został majorem, w szeregach gwardii rozpanoszyły się jakieś
żółtodzioby, których jedyna zasługa polegała na tym, że spędzili trochę czasu z księciem w
Delferahku, gdzie hrabia Corisu - zawodowy szpieg! - wynajął ich z konieczności, bo nie
potrafił znaleźć nikogo lepszego.
A niech to, przeklinał w myślach Sheltyn. A niech to wszystkie demony porwą! Jakim
prawem oddają bezpieczeństwo tego chłopca w ręce im podobnych nieudaczników? Do tego
wybranych przez tego drania hrabiego Corisu?
Poczuł, jak mu łopatki drżą ze zdenerwowania. Wszyscy wiedzieli, jakim krętaczem był
Phylyp Ahzgood. Sheltyn nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś taki jak książę Hektor
wybrał kogoś takiego jak Ahzgood na towarzysza wygnania księcia i księżniczki. Zresztą
cokolwiek się mówiło o faktycznych zamachowcach odpowiedzialnych za śmierć starego
księcia Hektora, Charlz Sheltyn wiedział swoje. Nie miał wątpliwości, że Irys i Daivyn dali
wiarę szerzonym pogłoskom, czegóż jednak wymagać od młodej dziewczyny i zaledwie
dziesięcioletniego chłopca, którym zaufany opiekun nagadał, że to Kościół Matka usiłował
ich zgładzić? Coś takiego jeszcze nie czyniło oszczerstw prawdą, zwłaszcza gdy jedynym
„dowodem” były słowa hrabiego Corisu oraz świadectwo człowieka, który przyznawał się do
zdradzania Inkwizycji całymi latami, zanim doszło w końcu do wojny z herezją. Sheltyn
nawet teraz ledwie mógł uwierzyć, że nie tylko brano słowa szpiega za dobrą monetę, ale też
włączono niespełna dwudziestoletnią kobietę w skład rady książęcej głowy państwa! Czynią z
niej oficjalną opiekunkę panującego księcia! Czy naprawdę nie można było do tej roli znaleźć
kogoś, kto miałby odrobinę doświadczenia, zamiast oddawać władzę pustogłowemu
dziewczęciu, które najwyraźniej myślało sercem i innymi częściami ciała zamiast mózgiem?
Sheltyn widziałby w tej roli raczej kogoś, kto zdaje sobie sprawę z prawdziwej natury
Charisjan i bynajmniej nie ma zamiaru wskakiwać im do łóżka. A niech to, a niech to. Skoro
panowie rada są aż takimi głupcami, czemu by nie pójść na całość i nie umieścić w składzie
rady regencyjnej i tego zagranicznego książątka? Ten na pewno nie tracił czasu i szeptał Irys
na uszko nie tylko czułe słówka, kiedy ją łachotał...
Oczywiście włączenie Raimaira w skład gwardii przybocznej księcia Daivyna namieszało
sporo w jej szeregach. Gdyby kierować się starszeństwem i doświadczeniem, to porucznik
Hairahm Bahnystyr powinien być osobistym przybocznym chłopca, a Sheltyn powinien
dowodzić osobistą strażą księżniczki Irys. Tyle byłby w stanie przełknąć. Bahnystyra znał od
piętnastu lat, wiedział więc, że jest z niego solidny, godny zaufania oficer. Może trochę
nazbyt ciepło jak na gust Sheltyna wyrażał się o reformistach, ale przynajmniej nie został
polecony przez żadnego szpiega ani wybrany przez niemądrego chłopca czy też dziewczynę
zakochaną bez pamięci w nisko urodzonym podrywaczu, którego wpuściła do swojego łóżka.
Tyle dobrego, że w przeciwieństwie do Bahnystyra sam Sheltyn nie musiał uśmiechać się
do „księcia Darcos” ani udawać, że mu ufa. Oczywiście bardzo źle się stało, że jakiś zbity z
tropu nieszczęśnik odebrał życie tak wielu gapiom. Niepowetowaną stratą byłaby śmierć
księżniczki Irys. Ale przynajmniej usunięto by tego drania z pałacu, oddalając go od księcia
Daivyna, zanim kogoś użądli!
A teraz ten ostatni cios. Charisjanin oficjalnie w pałacu księcia - bez zaproszenia, bez
konsultacji... nawet bez zapowiedzi! W ten sposób „cesarz” Cayleb wymierzył skuteczny
policzek całemu Corisandowi! Szczególnie że wysłał swego agenta w drogę na długo przed
tym, zanim mógł choćby wiedzieć, czy księstwo jednak nie ugnie przed nim karku. Jak widać,
nie miało dla niego żadnego znaczenia, co powiedzą rada regencyjna i parlament. Zwyczajnie
zapragnął umieścić swojego szpiega, a może też skrytobójcę, w pałacu książęcym, wiążąc
tym samym ręce prawowitej gwardii.
Najgorsze jednak ze wszystkiego było to, że chodziło nie o agenta, tylko o agentkę!
Sheltyn aż się zachłysnął na tę myśl. Kobiety, owszem, miały swoją rolę - a on przy
swoim wzroście, wyglądzie i znaczeniu cieszył się u nich nawet większym powodzeniem niż
inni - jednakże żeby któraś obnosiła zbroję? Żeby udawała, że wie, jak się posługiwać tym
śmiesznym mieczem albo tym śmiesznym rewolwerem? Żeby śmiała patrzeć na prawdziwych
gwardzistów - mężczyzn, którzy ciężko zapracowali na swoją pozycję, nie zaś dostali ją w
prezencie za piękne oczy lub wręcz za to, że byli dobrzy w łóżku - tymi swoimi chłodnymi,
pogardliwymi niebieskimi oczami? I żeby na domiar złego miała stopień kapitana, czyniący z
niej zwierzchniczkę większości corisandzkich gwardzistów?
No, ma dziwka szczęście, że przynajmniej nie weszła w skład gwardii, pomyślał
zapalczywie. Rozpowiada wokół, że przybyła jako przedstawicielka Cayleba i Sharleyan i że
para cesarska nie życzy sobie, aby „się wtrącała”. Tymczasem to tylko ratuje ją przed
koniecznością udowodnienia, jaka jest dobra - bądź jaka kiepska - w walce. Przesiaduje tylko
w towarzystwie księcia Daivyna i księżniczki Irys, przypochlebia się im, tuszując tym fakt, że
nie ma pojęcia o prawdziwych obowiązkach przybocznego! Na domiar złego obiecała Irys, że
nauczy ją strzelać!
Prychnął z pogardą. Zaledwie dziś rano widział ją, jak siedzi na wschodnim patio, kiedy
zmierzał na spotkanie z majorem Maiyrsem. Miała przy sobie ten nowomodny - i zapewne
zakazany, cokolwiek tam powiedział charisjański intendent - rewolwer, który położyła na
stole pomiędzy sobą a Irys, żeby pokazać księżniczce, jak jest zbudowany, i wyjaśnić, jak
działa. Nawet jeśli miała o tym jakieś pojęcie, w co Sheltyn osobiście bardzo wątpił, na cóż ta
wiedza księżniczce Irys? Przecież nie będzie musiała sama się bronić! Była kobietą, na
Langhorne’a!
Wszystko to tylko sztuczka dla zamydlenia oczu, skwitował w myślach. Skuteczna w
wypadku głupiutkiej dziewczyny i dzieciaka w wieku Daivyna. Ale znacznie łatwiej jest gadać
niż coś zrobić. Najgorsze, co może się przytrafić księżniczce czy jej bratu, to stanąć oko w oko
z zagrożeniem w obecności tylko tej tam „kapitan” Chwaeriau. Co zaś do tego całego
gadania o byciu seijinem... Dajcie spokój. Czy Cayleb naprawdę ma nas za aż tak głupich?
Zacisnął powieki na długą ciemną i duszną chwilę, po czym zmusił się do zaczerpnięcia
głębokiego oddechu. Jeśli będzie się dalej nad tym wszystkim rozwodził, doprowadzi się do
apopleksji. Jedyne, co mógł zrobić z resztą gwardzistów, to zdwoić czujność, nie pozwolić
narozrabiać takim jak Raimair, no i oczywiście mieć oko na „księcia Darcos” oraz innych
procharisjańskich pochlebców, czekając przez cały czas na okazję do udowodnienia, że
czymkolwiek jest Nimue Chwaeriau, na pewno nie jest seijinem przysłanym przez
archaniołów do ochrony księcia Daivyna i jego siostry przed złymi, podstępnymi
skrytobójcami nasłanymi przez Kościół Matkę.
Powtórzył to sobie stanowczo, skinął raz głową i podjął wędrówkę w kierunku zbrojowni.
Jeszcze bardziej niż kiedykolwiek indziej liczyło się to, aby wykonywał swoje obowiązki
należycie. „Porucznik” Raimair po prostu musiał wypaść na jego tle bardzo blado. Poza tym
już niedługo lunch i...
Gdzieś przed nim rozległ się huk wystrzału. Zamarł na moment, odruchowo sięgając po
dwulufowy pistolet wiszący u jego boku. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że odgłos dobiegł
od strony strzelnicy, którą generał Gahrvai uparł się wznieść pośrodku pałacu. To sprawiło, że
nieco się odprężył. Aczkolwiek zaraz znowu zesztywniał, gdy jego uszu dobiegła cała seria
wystrzałów.
Było ich sześć, a brzmiały niczym narastający pomruk gromu, rozlegając się w równych,
niby odmierzanych metronomem odstępach czasu. Sheltyn raz jeszcze zacisnął wargi. Taki
hałas mógł robić tylko jeden rodzaj broni.
Zdecydował się zboczyć i nadrobić drogi.
***
- Odłóż broń! - rozkazała stojąca za Irys Nimue. Księżniczka posłusznie uniosła lufę,
opróżniła bębenek i nie zamykając go, odłożyła rewolwer na ławę. - Będziemy musiały
pomyśleć o zainstalowaniu tutaj tego ruchomego systemu przybliżającego tarczę, nad którym
pracuje mistrz Mahldyn... Tymczasem przebiegnijmy się i sprawdźmy, jak ci poszło.
- Ja już to wiem - odparła Irys, niezdolna pohamować dumy w głosie. - Czterdzieści
siedem punktów na sześćdziesiąt.
Skrzywiła się, czując lekki wstyd na wspomnienie pudła. Pierwsza wystrzelona przez nią
kula przeleciała w odległości dwudziestu pięciu stóp od tarczy. Jednakże trzy z dalszych
pięciu znalazły się w dziesiątce, z czego dwa wręcz w samym jej środku.
- Ja też to wiem - powiedziała Nimue głosem tak niepodobnym do głosu Merlina
Athrawesa, a zarazem przywodzącym go na myśl. - A to dlatego, że mam wzmocniony wzrok.
Ty zaś wiesz to dzięki swoim zmyślnym soczewkom kontaktowym. Tak się jednak składa, że
co najmniej tuzin osób przygląda się twojej lekcji z okien. Nie uważasz, że ździebko się
zdziwią, kiedy zignorujemy efekt ćwiczeń i nawet nie spojrzymy na tarczę?
- Och... - Irys poczuła rumieniec na policzkach, następnie roześmiała się i pokręciła głową
do stojącej obok niej atrakcyjnej rudowłosej kobiety. - Wybacz. Wciąż chyba jestem na etapie
cieszenia się nową zabawką, jak nazywa je Hektor. Chwilami zaczynam to wszystko
przyjmować za pewnik, po czym nagle coś ściąga mnie za nogi na ziemię, aż muszę sobie
przysiąść i przetrawić to, co przecież nie może być prawdą.
- Nie dziwi mnie to, wasza wysokość - odparła Nimue, ruchem głowy wskazując tarczę, a
następnie podejmując wędrówkę za plecami księżniczki. - Wszystko spadło na ciebie dosyć
nagle. Przypuszczam też, że oglądanie męża na łożu śmierci, i to w dniu ślubu, nie
zmniejszyło ani trochę stresu. Jeśli dorzucić do tego fakt, że to, czego się dowiedziałaś,
przeczy wszystkiemu, co kiedykolwiek słyszałaś o Bogu i wszechświecie, należy ci się
dodatkowy pięciodzień albo dwa, żeby przywyknąć... A, co tam, znaj moją
wspaniałomyślność. Masz czas do końca przyszłego miesiąca!
Irys zaśmiała się głośniej. I ponownie pokręciła głową.
- To rzeczywiście bardzo wspaniałomyślne z twojej strony. Obawiam się jednak, że mogę
potrzebować nawet więcej czasu. Czy to nie ciekawe, że mówiąc o „przywyknięciu”, jesteś
nad podziw spokojna. Zwłaszcza że sama masz...
- Chciałaś powiedzieć: „mniej niż miesiąc”? - wpadła jej w słowo Nimue.
- Coś w tym stylu.
Podeszły do tarczy i stojąc obok siebie, pochyliły głowy - jedną rudą i jedną ciemnowłosą
- żeby przyjrzeć się dziurkom w papierze z sylwetką człowieka. W pewnym momencie Irys
podniosła wzrok na spokojną twarz Nimue.
- Trudno mi uwierzyć, tak naprawdę uwierzyć, że przed dwoma miesiącami jeszcze cię nie
było. Jeszcze trudniej zaś, że ty i Merlin jesteście tą samą osobą.
- Też musiałam przywyknąć do tej myśli. Aczkolwiek oczywiście nie jesteśmy tą samą
osobą, przynajmniej w chwili obecnej. Myślę o nim raczej jako o starszym bracie, którego
znam bardzo, ale to bardzo dobrze. Dzięki temu mam większe szanse uchronić mój mózg
przed wybuchem.
- Serio? Mógłby wybuchnąć? - Irys zrobiła wielkie oczy, a Nimue tylko westchnęła.
- To taka przenośnia, wasza wysokość. Nie sądzę, aby CZAO był zdolny do eksplozji,
szczególnie że Federacja Terrańska raczej nie pozwalała spacerować bombom atomowym po
swoich ulicach. Z jakiegoś powodu miała co do tego poważne obiekcje. Sama nie wiem
czemu.
- Och - bąknęła Irys nieco głupkowato. - Powinnam była to wiedzieć, ale jakoś nie mam
głowy do tłumaczeń Sowy o tej całej technologii z dawnych czasów. Bo kiedy już jesteśmy z
Hektorem sami, wiedząc, że pilnie strzeżesz naszych drzwi, wtedy... cóż...
- Para oblubieńców z odrobiną prywatności ma coś lepszego do roboty, niż konferować ze
sztuczną inteligencją z jakiejś jaskini oddalonej o pół świata - podsumowała Nimue.
- Właśnie. - Irys przez chwilę spoglądała z zainteresowaniem na podziurkowaną tarczę, po
czym znowu spojrzała na Nimue. - Z oczywistych powodów straciliśmy sporo czasu zaraz po
ślubie.
- Koniecznie go teraz nadrabiajcie - odparła rudowłosa seijinka. - Zwłaszcza że trzeba
jakoś zatuszować fakt błyskawicznego powrotu Hektora do zdrowia. Skoro macie czym się
zająć za zamkniętymi drzwiami, tym lepiej dla wszystkich.
- Szkoda, że nie możemy poinformować Phylypa - westchnęła Irys. - Wydaje się
podejrzliwy, że spędzam z mężem tyle czasu.
- To jest niepotrzebna komplikacja - przyznała Nimue. - Niemniej mam pewność, że jak
tylko członkowie wewnętrznego kręgu otrząsną się z szoku, że ty i Hektor zostaliście
wtajemniczeni, nie tracąc czasu, zgodzą się na przystąpienie do Bractwa hrabiego Corisu. Bo
nie da się ukryć, że książę Daivyn jest jednak za młody, aby go obciążać czymś podobnym. A
wy dwoje będziecie potrzebować jeszcze przynajmniej jednej osoby, której ufa też rada
regencyjna.
Irys zwinęła starannie dziurawy papier, podczas gdy Nimue zakładała nowy. Po pewnej
chwili księżniczka potrząsnęła głową.
- Chyba właśnie tego typu rozmowy utrudniają mi ogarnięcie tego, że jesteś taka... hm...
młoda. I rzeczywiście niezbyt przypominasz seijina Merlina. Nie chodzi mi tylko o
fizyczność, ale też o charakter. Z drugiej strony jesteś tak samo dobrze obznajomiona z
polityką i dyplomacją jak on.
- Faktycznie mamy zupełnie różne osobowości... - Nimue wypowiadała kolejne słowa
bardzo wolno, koncentrując się pozornie na tym, co robiły jej dłonie. Zamontowawszy papier
z sylwetką człowieka, wygładziła go jeszcze ręką. - Merlin ma... cóż, ma znacznie więcej
doświadczenia, by tak rzec. Nimue Alban miała tylko dwadzieścia siedem lat, kiedy mnie
zgrała. To tylko dziewięć tutejszych lat więcej, niż ty masz obecnie. Merlin jest o dodatkowe
siedem lat starszy. Siedem ciężkich lat. Ja jak dotąd nie musiałam przechodzić przez nic z
tego, przez co on przeszedł, ani też nie straciłam tylu ukochanych osób co on.
- Byłaś świadkiem zagłady całej Federacji - przypomniała Irys cicho.
- O, tak. Wprawdzie przegapiłam końcową bitwę, ale miałam pojęcie, co się święci, i
widziałam, jak giną ludzie jeszcze przed operacją Arka. Byłam jednak świadoma
nieuchronności ich śmierci. - Kiedy spojrzała prosto na księżniczkę, poranna bryza porwała
kilka płomiennych kosmyków, które oswobodziły się z warkocza. - Oni po prostu byli
skazani, Irys. Nikt nie mógł na to nic poradzić. W takiej sytuacji człowiek nie może sobie
pozwolić na uczucia, a przynajmniej udaje, że tego nie robi. Tymczasem i Merlinowi, i mnie
dano szansę, by to zmienić. Ludzie tacy jak Cayleb i Sharleyan, jak Maikel, jak ty i Hektor...
nikt z was nie musi umierać. Co dodatkowo mnie przeraża, bo mimo że wasza śmierć nie jest
przesądzona, w dalszym ciągu jest możliwa. Niewykluczone, że w przyszłości dowiem się,
tak jak dowiedział się Merlin przede mną, jak to jest utracić kogoś, kogo się kocha.
Spojrzenie Irys zmiękło, a ona sama położyła jedną dłoń na zakutym w zbroję ramieniu
Nimue. Zaczęła coś mówić, ale zaraz ugryzła się w język i tylko potrząsnęła głową. W końcu
Nimue zawróciła i poprowadziła je obie na stanowisko strzelnicze.
- Bez względu na to, jak niedawno dowiedziałam się o tutejszych układach, nie jestem
wcale taka młoda, jak myślisz. - Uśmiechnęła się pod nosem. - Masz do czynienia z
udoskonalonym modelem CZAO. Mój sztuczny mózg nie kasuje już danych co dziesięć dni,
więc nikt nie zdoła zmienić mi podstawowego oprogramowania. A i mój szybki port działa
bez zarzutu, w odróżnieniu od Merlinowego. To zaś oznacza, że mam bezpośrednią
skompresowaną łączność z wirtualnym księciem Nahrmahnem i Sową. To pozwoliło mi
spędzić kilka dodatkowych miesięcy na przyswajaniu danych wybranych przez sztuczną
inteligencję, Merlina i Nahrmahna. No i nabyć wszystkich umiejętności naszego seijina. -
Zachichotała. - Merlin pomyślał o wgraniu mi pamięci mięśniowej, ale jest drobny problem,
ponieważ mamy inny zasięg rąk i punkt ciężkości. Głupio bym wyglądała, zadając ciosy i nie
sięgając przeciwnika.
- O tym nie pomyślałam - rzekła Irys ze śmiechem. - Zresztą nawet gdybym pomyślała,
pewnie bym nie... Ojej.
Nimue parsknęła. Już wcześniej zdążyła zauważyć zbliżającego się gwardzistę, którego
widok ucieszył ją jeszcze mniej niż Irys. Z drugiej strony wiedziała, że dla księżniczki to
przeżycie musi być znacznie cięższe niż dla niej.
W jej oczach bowiem Charlz Sheltyn był tylko ciemnym bigotem, kimś nazbyt zadufanym
w sobie, aby dostrzec własną głupotę. W jego ocenie gwardia książęca, z której był tak
dumny, w istocie miała mniejszą liczebność od zwykłej kompanii terrańskiej piechoty
morskiej i stanowiła w najlepszym razie jedną dziesięciotysięczną siły bojowej marynarki. A
w czasach operacji Arka armia Federacji liczyła ponad dwa koma siedem miliarda żołnierzy, z
czego dziewięćdziesiąt procent pozostawało w czynnej służbie, a prawie połowa była
kobietami.
Z czego jedna czwarta należała do piechoty morskiej i byłaby w stanie rozszarpać tego
idiotę na strzępy gołymi rękami, uświadomiła sobie teraz Nimue, przyglądając się, jak
nieubłaganie się do nich zbliża.
W przeciwieństwie do niej Irys znała Sheltyna praktycznie od urodzenia. I niegdyś był dla
niej półbogiem, za jakiego najwyraźniej sam wciąż się uważał. Ona zaś była w jego oczach
nadal małą dziewczynką, którą można poklepać po głowie - zgoda, że z szacunkiem - i
kompletnie zignorować. Zwłaszcza dlatego, że poślubiła obcokrajowca, który nie dość, że był
od niej o trzy lata młodszy, to jeszcze urodził się plebejuszem.
- Może zechcesz przeładować broń, wasza wysokość - zaproponowała Nimue, ustawiając
się tak, aby znaleźć się pomiędzy podopieczną a źródłem swego gniewu. - Tylko zostaw
bębenek otwarty, dopóki nie zaczniemy znów strzelać.
- Oczywiście, kapitan Chwaeriau - odparła Irys wyraźnie, podkreślając rangę Nimue.
Seijinka opanowała chęć przewrócenia oczami, po czym zwróciła się twarzą w stronę
nadchodzącego Sheltyna. Tak naprawdę nie winiła Irys o ten przytyk, jednakże jakkolwiek
satysfakcjonujący był błysk wściekłości w oczach Sheltyna, wiedziała, że w niczym nie
pomoże on w tej sytuacji.
Stanęła na wprost niego i skłoniła głowę w pozdrowieniu.
- Dzień dobry, poruczniku - powiedziała.
***
Sheltyn przełknął chęć odgryzienia jej głowy. „Poruczniku”, też coś! Jak to możliwe, że
zawsze używała jego stopnia, zamiast zwracać się do niego z szacunkiem per „mój panie”!
- Dzień dobry, kapitanie - odpowiedział, z ostatniego słowa czyniąc zawoalowany epitet
pod płaszczykiem uprzejmości, a przy tym przypominając, że jego stopień w gruncie rzeczy
to major.
- Czym mogę ci służyć tego pięknego ranka? - zapytała, nie zwracając uwagi na jego ton.
Miał na końcu języka kilka odpowiedzi, niestety żadna z nich nie nadawała się do
przedstawienia w obecności świadka. I to szczególnie księżniczki Irys!
- Usłyszałem odgłosy wystrzałów - poinformował.
Ani Chwaeriau, ani księżniczka nie zareagowały. Ta druga dalej jakby nigdy nic ładowała
rewolwer, najwyraźniej się z tym nie śpiesząc, seijinka zaś tylko przyjrzała mu się dokładniej,
jakby czekając, czy powie coś jeszcze - coś, co będzie zasługiwało na jej reakcję.
- Nie wiedziałem, że ktoś zgłosił chęć używania strzelnicy tego ranka - dodał po chwili
milczenia tonem nawet ostrzejszym niż poprzednio.
- Osobiście powiadomiłam majora Maiyrsa, że kapitan Chwaeriau będzie mnie dziś
szkolić - odezwała się chłodno Irys, po raz pierwszy włączając się do tej wymiany zdań.
- To ciekawe, wasza wysokość. - Sheltyn ani na moment nie spuścił wzroku z Nimue
Chwaeriau. - Bo tak się składa, że dziś to ja mam dyżur, a nie major Maiyrs. A o tym, że
strzelnica jest w użytku, oficer dyżurny, czyli w tym wypadku ja, winien być zawiadomiony
przez członka gwardii. - Najzwyczajniej w świecie nie był w stanie się zmusić, aby o tej
kobiecie powiedzieć „gwardzista”. - Tak nakazują procedury bezpieczeństwa. A jakoś sobie
nie przypominam, kapitanie, aby ktokolwiek o czymkolwiek mnie informował tego ranka.
- Za pozwoleniem, poruczniku, to nie do końca prawda. - Chwaeriau uciekła się do tonu
pełnego wyższości. - Regulamin istotnie wymaga, aby każdy, kto chce używać strzelnicy,
powiadomił o tym fakcie oficera odpowiedzialnego za strzelnicę, którym normalnie jest oficer
dyżurny. Jednakże dziś oficer dyżurny, czyli w tym wypadku ty, planując spotkanie z
majorem Maiyrsem, przekazał swoje obowiązki na strzelnicy sierżantowi Zhadwailowi. -
Chociaż spojrzenie miała spokojne, widział w jej oczach pogardę. - Dlatego jak tylko
księżniczka Irys i je skończyłyśmy zapoznawać się z budową broni, udałam się do sierżanta,
aby sprawdzić dostępność strzelnicy w dniu dzisiejszym.
Uniosła rękę z żetonem, który pobierało się w zbrojowni przed skorzystaniem ze
strzelnicy, i zwracało tamże na koniec dnia.
Sheltyn poczuł, że twarz mu ciemnieje. Albowiem mowa była o Traivahrze Zhadwailu,
jeszcze jednym „zaufanym człowieku z Delferahku”, którego narzucono gwardii! W dodatku,
choć zwyczaj nakazywał rezerwowanie strzelnicy dzień wcześniej, Chwaeriau raz-dwa
dowiodłaby, że nie jest to wymóg regulaminowy, a skoro tak, to w istocie nie obowiązuje. Co
więcej, był przekonany, że specjalnie odczekała, aż on uda się na spotkanie z majorem
Maiyrsem, po czym dopiero zadała sobie trud oficjalnego wynajęcia strzelnicy. A zrobiła to
zapewne dlatego, że wiedziała, iż gdyby to on miał dać pozwolenie, nalegałby, aby podczas
ćwiczeń był obecny prawdziwy gwardzista, skoro w obecności księżniczki będą
wystrzeliwane prawdziwe kule. Co oczywiście byłby zrobił, i to pomimo tych wszystkich
bredni twierdzących, że Nimue Chwaeriau jest odtąd częścią gwardii!
- A teraz, poruczniku, jestem zmuszona poprosić, abyś się wycofał za linię bezpieczeństwa
i zakrył sobie uszy, skoro najwyraźniej nie przyniosłeś ze sobą zatyczek.
Po tych słowach obróciła się, by z rękami założonymi za plecy zająć pozycję instruktora
nieco z tyłu i z boku uczącej się strzelać księżniczki.
- Zaczynamy strzelanie! Po lewej czysto. Po prawej czysto. Wasza wysokość, możesz
odbezpieczyć broń i...
- Jedną, kurwa, chwileczkę! - warknął niespodziewanie nawet dla samego siebie Sheltyn. -
Jeszcze z tobą nie skończyłem, na Shan-wei! To ja jestem oficerem dyżurnym i to ja
decyduję, kiedy z tobą skończyłem!
Złapał Nimue za ramię, aby obrócić ją do siebie twarzą.
- Mam tego dość, ty mała kur...!
Zachwiał się, kiedy się odwróciła, a właściwie okręciła, poruszając się tak szybko i tak
zręcznie, że nie zdołał jej nawet pociągnąć za ramię. Wyglądało to tak, jakby zaczęła się
odwracać przed tym, zanim jej dotknął. Aż musiał zaprzeć się nogami o ziemię, równocześnie
zaciskając palce na jej ramieniu niczym w imadle. Przez zbroję i grubą tunikę nie miała szans
poczuć jego uścisku, jednakże on wykorzystał przewagę, jaką dawało mu to chwilowe
zachwianie, aby teraz naprzeć na nią z całą swoją mocą.
Charlz Sheltyn mierzył sześć stóp bez jednego cala. To czyniło zeń nie lada giganta jak na
corisandzkie standardy, zwłaszcza że mógł się też pochwalić barkami nieproporcjonalnie
szerokimi nawet do swego wzrostu. Choć nigdy nie uprawiał biegów, mógł się poszczycić
niesłychanym refleksem, a przy tym dyscypliną, która czyniła zeń maszynę z mięśni. Ważył
ponad dwieście funtów, z czego ani jeden nie stanowił tłuszczu, natomiast Chwaeriau - niższa
od niego o osiem cali - ważyła może połowę tego co on.
Ciężar na jej ramieniu powinien więc powalić ją na kolana - i dokładnie to było zamiarem
Sheltyna. Nie do końca wiedział, co zrobi potem; liczyło się tylko to, aby pokazać jej, a przy
tym księżniczce Irys, że nie może się mienić strażnikiem ktoś, kto nie potrafi ustać na nogach
nawet po tym, jak ktoś inny na niego przypadkiem wpadnie.
Niestety okazało się, że jego masa nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Chwaeriau
podniosła tylko na niego wzrok, uniosła jedną brew i popatrzyła nań pociemniałymi
szafirowymi oczami, na których dnie czaiła się... pogarda.
Nawet przez swój gniew Sheltyn zrozumiał, że coś jest nie tak. Chwaeriau nie tyle
zachowała równowagę, ile w ogóle nie drgnęła. Zaczął się cofać, zdziwiony tym, że nie obalił
jej na kolana, lecz nagle dojrzał wciąż uniesioną brew i spokojną minę, która nie zmieniła się
ani na jotę. Ta kobieta się z niego naśmiewała! Odmawiała choćby zauważenia, że próbował
ją przywołać do porządku i pokazać jej, gdzie jej miejsce.
- Słuchaj no, ty mała dziwko! - warknął, potrząsając nią i w ostatniej chwili używając
słowa „dziwka” zamiast innego, które miał zamiar wypowiedzieć, zanim sobie przypomniał o
obecności księżniczki. - Jeszcze z tobą nie skończyłem! Wysłuchasz więc, co mam do
powiedzenia. Nie obchodzi mnie, kto cię przysłał i za kogo się ma...
Już w trakcie tej przemowy dotarło do niego, że wcale nią nie potrząsa. Sam za to
podrygiwał śmiesznie, ponieważ jej potężne ramię ani drgnęło. Jednakże cała ta włożona w
szarpanie siła musiała znaleźć gdzieś ujście.
- Zabieraj łapę z mojego ramienia albo ci ją przetrącę.
Spokój w jej głosie sprawił na rozgorączkowanym Sheltynie wrażenie policzka.
- Co? Co śmiałaś do mnie powiedzieć?! - zapytał, nie wierząc własnym uszom.
- Zdzierżyłam tyle, ile mogłam, poruczniku. - Obecnie w jej głosie było coś więcej niż
tylko spokój; zakradł się do niego chłód, a nawet lód, i to zapewne przez niego ranga
zabrzmiała niczym najgorsze przekleństwo, wzmocnione jeszcze przez nieskrywaną pogardę
bijącą z jej słów. - Jestem starsza od ciebie stopniem bez względu na to, czy znajduję się w tej
samej jednostce czy nie. Zdaje się, że umyka ci tutaj sedno, poruczniku. Skoro więc tak
pomocnie się wystawiłeś, dam ci nauczkę. Chyba że zabierzesz rękę z mojego ramienia,
przeprosisz księżniczkę za użycie plugawego języka i zwrócisz się do mnie o wyrozumiałość
za zachowanie, które bardziej przystoi portowemu alfonsowi niż oficerowi gwardii książęcej!
Sheltyn gapił się na nią, nie wierząc, że Chwaeriau śmiała się do niego odezwać w ten
sposób.
- Doskonale - dodała. - Dziękuję za zgłoszenie się na ochotnika.
Zamrugał, a ona nareszcie drgnęła. Przez długi czas potem czuł jedynie ból.
***
- No, to musiało boleć - powiedział Merlin Athrawes w zamyśleniu.
Seijin spoczywał wygodnie wyciągnięty w fotelu stojącym w gabinecie Cayleba
Ahrmahka z kuflem piwa w prawej ręce i talerzem ze smażonymi ziemniakami po jego lewej,
na stoliczku pomiędzy nim a Caylebem. Obaj mężczyźni przeglądali obrazy z SAPK-ów
ukazujące konfrontację Charlza Sheltyna z Nimue Chwaeriau.
Trwała ona tylko trzy minuty, ale Sheltynowi musiała zdawać się wiecznością.
Pomijając kendo, Nimue Alban nigdy nie interesowała się sztukami walki. Od tamtej pory
Merlin zyskał dość niesamowite zdolności w tym względzie, w dużej mierze posiłkując się
możliwością zaprogramowania pamięci mięśniowej CZAO, jednakże Nimue Chwaeriau
poszła nawet dalej. Za pomocą szybkiego łącza połączyła się z Sową i zgrała sobie ruchy
moarte subita, sztuki walki powstałej w wyniku zlania w jedną wielu dyscyplin znanych na
kolonii Walachia, a następnie udoskonalonej przez piechotę morską. Później Chwaeriau
spędziła kilka subiektywnych pięciodni w rzeczywistości wirtualnej, ucząc się tych ruchów i
programując własną pamięć mięśniową.
Rezultat był niesamowity. Merlin aż się skrzywił, widząc, że kobieta w precyzyjny sposób
wyłamuje prawy bark znacznie potężniejszego od siebie Corisandczyka. Lewy bark został już
wyłamany wcześniej, a Athrawes nie dałby sobie głowy uciąć, że przy okazji to samo ramię
nie uległo pęknięciu, i to w kilku miejscach. Sheltyn miał również spore szczęście, że
dentyści na Schronieniu opanowali już sztukę wytwarzania całkiem nieźle się prezentujących
sztucznych zębów.
Zgodnie z bieżącymi wyliczeniami wszystko wskazywało na to, że porucznik będzie
potrzebował aż sześciu. A Nimue jeszcze z nim nie skończyła.
Kiedy to się w końcu stało, Sheltyn był ledwie przytomny. Zachował jednak na tyle
świadomości, aby - kiedy wreszcie od niego odstąpiła, nie zmieniając ani na moment wyrazu
twarzy - postarać się od niej odpełznąć. Było to pierwszą oznaką jego zdrowego rozsądku,
aczkolwiek najpewniej brało się z głęboko położonych pokładów instynktów niż
jakichkolwiek procesów myślowych.
- Moim zdaniem była wkurzona - stwierdził Merlin po tym, jak obraz zgasł.
- Tak uważasz? - zapytał chłodno Cayleb.
- Cóż, jest znacznie młodszą i milszą osobą ode mnie. Wątpię, aby dokonała czegoś
takiego, gdyby nie była wkurzona. - Merlin upił w zamyśleniu łyk piwa. - Przynajmniej mam
taką nadzieję... Nie wydaje mi się, żeby mój charakter pozwolił na coś takiego bez
porządnego powodu.
- To nie jest śmieszne, wiesz, Merlinie? Chwaeriau została wysłana do Corisandu w
charakterze mojego osobistego przedstawiciela, a właśnie udało jej się posłać jednego z
najważniejszych oficerów corisandzkiej gwardii do szpitala, i to ze szkodami na ciele, które
zatrzymają go tam przez dobre kilka pięciodni z rzędu. I to na oczach świadków, którzy
zobaczyli dość, aby powziąć podejrzenie, że uczyniła to celowo. I nie przestała nawet wtedy,
gdy Sheltyn był gotów się wycofać. Na Boga, Merlinie! Po pół minuty piszczał jak mała
dziewczynka.
- Jak mała dziewczynka - powtórzył wciąż zamyślony Merlin, jakby smakował te słowa,
równocześnie zaś sięgnął po kolejny plasterek ziemniaka z talerza. - To ciekawe, że tak to
ująłeś.
- A niech mnie! - Zmartwienie Cayleba było czytelne, mimo że z trudem się nie roześmiał,
gdy Merlin przewrócił do niego oczami. - To może mieć poważne reperkusje - dodał
mendzącym tonem. - Bóg jeden raczy wiedzieć, jak zareaguje na to reszta gwardii!
- Być może Bóg jeden to wie, ale ja jestem w stanie wysunąć pewną sugestię - powiedział
Merlin, żując ziemniaka. Słysząc to, Cayleb opadł na oparcie fotela i machnąwszy, pozwolił
mu mówić dalej. - W porządku. - Merlin przełknął i odchrząknął, po czym nadał tonowi
poważniejsze brzmienie. - Masz rację, że byli świadkowie. Wszyscy oni jednak widzieli, że to
Sheltyn pierwszy dotknął starszego stopniem oficera. Wszyscy słyszeli też, kto doprowadził
do konfrontacji. Jego słowa musieli słyszeć nawet ci, co mieszkają po drugiej stronie
Manchyru, Caylebie... nie wspominając o świadkach, o których mówimy. Gwarantuję ci, co
sam wiesz z własnego doświadczenia nie gorzej ode mnie, że ani jeden wart czegoś
gwardzista nie lubił Sheltyna. Być może go szanowali, zanim pojawiła się Nimue i zanim on
sam zaczął się błaźnić na każdym kroku. Nimue dała mu dość czasu, żeby się wziął w garść,
podobnie jak dała im sporo czasu na zmianę zdania o nim, kiedy tego nie zrobił. Miał całe
pięciodnie na to, żeby zacząć się zachowywać po ludzku. W gwardii nie ma człowieka, który
by nie wiedział, że nawet Maiyrs wezwał go do siebie, kiedy to się nie stało. I co takiego
Sheltyn zrobił zaraz po zakończonej rozmowie z majorem? Poszedł i zaczepił kogoś o połowę
od siebie mniejszego. I to na oczach Irys!
Merlin pokręcił głową z niesmakiem.
- Oni za nią przepadają, Caylebie. Ledwo co ją odzyskali, razem z młodszym bratem.
Dopiero co niemal ją stracili w zamachu, w którego wyniku zginęło dwieście niewinnych
osób, i to w dzień jej ślubu! Nimue Chwaeriau została przysłana do Corisandu celem ochrony
księżniczki Irys, księcia Daivyna oraz księcia Hektora, a ten tępy idiota zabiera się do
sprawienia łomotu seijince na jej oczach? Dziwię się, że jego głupota pozwala mu na
oddychanie...
Cayleb zmarszczył czoło, a Merlin przy tej okazji zanurzył kolejny plasterek ziemniaka w
miseczce z octem słodowym, po czym wykorzystał go dla podkreślenia swoich dalszych słów.
- W większości są to porządni ludzie, Caylebie. Byli tacy jeszcze przed tym, zanim
dołączyli do nich Tobys z chłopcami, a od tamtej pory stali się tylko lepsi. Żaden nie odczyta
błędnie przekazu skierowanego do nich przez Nimue. Ani nie przegapi informacji, że
poradziła sobie z draniem bez sięgnięcia po broń. Do czego była w pełni uprawniona wedle
wewnętrznego regulaminu gwardii. Nawet jeśli któryś miał ochotę wykręcić przed nią ten
sam numer -„jestem wielkim majorem, a ty jesteś tylko nędznym kapitanem” - z całą
pewnością teraz już tego nie zrobi. Moim skromnym zdaniem wszyscy też przestaną się
dziwić, że kobieta może być seijinem. Stało się to gdzieś pomiędzy momentem, w którym
Sheltyn pierwszy raz rąbnął o ziemię, a chwilą, w której przestał piszczeć. Co ważniejsze, nie
będzie musiała połamać nikogo więcej, aby go przekonać, że powinien się jej słuchać w
przyszłości. A, i że nie powinien jej wkurzać... - Wzruszył ramionami. - Zgoda, może jestem
nieco uprzedzony, ale z mojego punktu widzenia jest to sytuacja, w której obie strony
wygrywają.
Umieścił nasączony plasterek ziemniaka w ustach, żuł go przez chwilę z wyrazem
rozmarzenia na twarzy, po czym pokazał zęby w uśmiechu.
- Obejrzysz to ze mną jeszcze raz, tylko w zwolnionym tempie?

.IV.
Wyspa Szpon
Morze Harchońskie

Porucznik Henrai Sahltmyn stanął na szańcu ze śniadaniową serwetką w dłoni, zanim


umilkł obserwator i rozległ się ogłuszający warkot werbli. Jeszcze w czasie biegu pomyślał,
że to musi być pomyłka, że człowiek, który podniósł alarm, miał jakieś omamy. To przecież
nie mogła być prawda...
Przemknął w oblepiająco wilgotnym klimacie tropików obok palenisk, na których
rozgrzewano do czerwoności kule armatnie, pognał po stopniach ułożonych z grubych bali,
by stanąć w końcu na stanowisku ogniowym jednej z dwudziestopięciofuntówek. Obsada
działa biegła tuż za nim. Kanonierzy byli nie do końca ubrani, wciąż pocierali zaspane oczy,
ale Sahltmyn słyszał już wrzaski ich dowódcy przydzielającego im zadania. Baterie na
przylądku Sztylet składały się z sześćdziesięciu dział. Sahltmyn dowodził nimi wszystkimi,
więc przyglądał się uważnie, jak ludzie obsadzają pozostałe stanowiska. Tylko co czwarte
działo było obsadzone przez cały czas, miał więc w pełnej gotowości piętnaście luf.
Kanonierzy stali obok armat, czekając na wydanie rozkazu i spoglądając na wody Kanału
Północnego.
Akwen miał w tym miejscu dwadzieścia mil szerokości, lecz pomiędzy przylądkiem a
mielizną Hardship, zwłaszcza od południowej strony, było tak wiele piaszczystych łach, że
żaden rozsądny kapitan nie wpłynąłby na tamte wody, zwłaszcza przy północno-północno-
wschodnim wietrze, jaki wiał tego ranka.
Nie mówiąc już o tym, że musiałby to zrobić podczas jednej z najciemniejszych nocy
roku, gdy na niebie nie było nawet skrawka księżyca.
Sahltmyn przełknął głośno ślinę, gdy wstające dopiero słońce pozłociło żagle zbliżających
się okrętów. Tylko jedna nacja miała tyle odwagi i śmiałości, by wpłynąć ciemną nocą na
wody pomiędzy wyspą Hog a Kanałem Północnym. Nie musiał szukać wzrokiem bander ani
sprawdzać, czy kadłuby tych galeonów są pomalowane na czarno, by wiedzieć, że ma do
czynienia z charisjańską marynarką wojenną.
Dwa kable za pierwszą jednostką pojawiła się druga, a potem kolejne wynurzały się z
rozpraszających się szybko ciemności. Szyk był tak luźny, żeby agresor mógł uniknąć
niepotrzebnych kolizji na tych niebezpiecznych wodach. Porucznik zastanawiał się więc, ile
jeszcze okrętów pojawi się w polu widzenia.
Oni nie powinni być w stanie tego dokonać, myślał. Nie powinni nas tak zaskoczyć. Co się
dzieje, u licha?
Wiedział, że to głupie pytanie. Morze Harchońskie było wielkie, zatem istniały spore
szanse na to, że wroga eskadra uniknie wykrycia przez krążowniki Dohlaru i dopłynie do
wyspy Szpon, przy której znajdowało się kotwicowisko jakże bezbronnej teraz zachodniej
eskadry admirała Rohsaila. Hrabia Thirsku nalegał, by okręty tego zgrupowania pływały
nieustannie po okolicznych akwenach, patrolując Cieśniny Harchońskie i wykonując
narzucone przez Kościół Matkę zadanie chronienia wybrzeży Tiegelkampu, Kyznetzova i
Queirozu. Ponieważ jednak wszyscy zdawali sobie sprawę, że heretycy nie zaatakują
odebranej im ponownie wyspy Szpon w najdogodniejszym dla obrońców czasie, więc
ufortyfikowano ją najlepiej jak to tylko możliwe. Ale i to nie uspokoiło Sahltmyna w
najmniejszym nawet stopniu, gdy spoglądał na przesuwające się wolno szczyty masztów
jednostek płynących majestatycznie po wodach, których nie zdążył musnąć pierwszy promień
wstającego dopiero słońca.
Na rany Langhorne’a! A cóż to znowu za draństwo?
Ta myśl przemknęła mu przez głowę na widok okrętu, który płynął na czele formacji. Był
ogromny i... dziwny. Miał o czterdzieści stóp dłuższy kadłub od największych galeonów, jakie
porucznik widział na tych wodach, był też nienaturalnie niski jak na te rozmiary. Na jego
pokładzie nie stała ani jedna karonada, a czyż nie one były znakami charakterystycznymi
wyróżniającymi charisjańskie okręty wojenne? Kto przy zdrowych zmysłach budował tak
wielkie jednostki i wyposażał je w tylko trzydzieści dział?
Spojrzał przez lunetę, próbując zrozumieć, do czego może służyć taki galeon, i dostrzegł
jeszcze jedną dziwną rzecz - to był jednopokładowy okręt. Wcześniej nie zauważył tego
szczegółu, ponieważ nadburcia były bardzo wysokie, przez co furty działowe wydawały się
osadzone za nisko. Masywne nadburcia były wysokie na sześć, a może nawet siedem stóp,
więc żaden marynarz nie mógł przez nie wyjrzeć. Co to za idiotyczne rozwiązanie?
Z drugiej jednak strony charisjańska flota pokazała innym domenom wiele modyfikacji,
które mogły się komuś wydawać głupie... dopóki ten ktoś nie stanął do walki i nie przekonał
się, jaką ogromną przewagę dają wyspiarzom.
Zerknął przez ramię, by sprawdzić, czy wykonano jego rozkazy. Na razie posłano
admirałowi jeden sygnał: „wróg w polu widzenia”, kolejny zostanie nadany, gdy porucznik
zliczy okręty Charisjan. W tym momencie jego konsternację musieli dzielić wszyscy
dowódcy baterii, którym sygnał alarmowy uzmysłowił, że nadszedł dzień wyczekiwanego od
tak dawna kontrataku.
Porucznik skupił ponownie uwagę na pierwszym galeonie i skrzywił się, gdy pojął, jak
daleko na północ znajduje się ten okręt. Każdy rozsądny kapitan trzymałby się z dala od tych
wszystkich mielizn, z drugiej jednak strony chciałby się też znaleźć jak najdalej od baterii na
przylądku. A podczas przypływu mógłby przepłynąć w odległości sześciu albo siedmiu mil od
dział Sahltmyna, czyli poza ich zasięgiem, jeśli nawet liczyć rykoszety. Artyleria miała
bowiem bronić tego odcinka wybrzeża przed lądowaniem oddziałów wroga, a nie blokować
kanał, choć podczas odpływu i przy niesprzyjających wiatrach przeciwnik mógł znaleźć się w
jej zasięgu. Te galeony korzystały jednak z maksymalnego poziomu wód, a wiatr był nader
sprzyjający ich celom. Dlaczego więc płynęły tak, by minąć przylądek w odległości niespełna
dwóch mil?
Lada moment zmienią kurs, nawet przy tej prędkości pozostało im jeszcze z półtorej
godziny, zanim znajdą się w zasięgu moich dział. To wystarczająco wiele czasu, by zmienić
zamiary. Ałe...
- Rozpalić mi te pieprzone paleniska! - warknął.
***
- Wolałbym, aby nasz admirał podchodził do tej sprawy bardziej racjonalnie, mój panie -
rzucił półgłosem porucznik Kylmahn, gdy kapitan Bruhstair Ahbaht stanął na pokładzie
rufowym HMS Gromowładny.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Daivynie - odparł Ahbaht, zerkając na o wiele
wyższego podwładnego. Wszyscy Chisholmianie wydawali mu się dziwnie wysocy, ponieważ
sam pochodził ze Szmaragdu i był tylko o cal wyższy od zabitego księcia Nahrmahna. -
Moim zdaniem rozkazy nie mogły być jaśniejsze i sensowniejsze. Chcesz, abym ci wyjaśnił
któryś punkt planu?
- Nie o to mi chodziło, mój panie - odparł nieco zbyt poważnym tonem Kylmahn.
Ahbaht był o szesnaście lat starszy od porucznika, więc Kylmahn miał czasem wrażenie,
że obcuje z gderliwym nauczycielem. Darzył ogromnym szacunkiem swojego niskiego, ale
bardzo doświadczonego przełożonego, ponieważ zdawał sobie sprawę, że admirał Skalistego
Szczytu nie mianowałby byle kogo na stanowisko dowódcy pierwszego oceanicznego
pancernika, ale uważał także, że Ahbahtowi brakuje poczucia humoru. Szczerze
powiedziawszy, lubił sobie pożartować, ale pilnował się przy tym, by żaden z jego psikusów
nie odbił się negatywnie na stanie okrętu i jego załogi. Miał na przykład w zwyczaju
wyznaczać „ofiary” poległe podczas ćwiczeń albo wyciągać zegarek podczas wyjątkowo
spokojnego popołudnia i oznajmiać, że okręt utracił właśnie połowę omasztowania, a podczas
tak okropnego szkwału należy natychmiast naprawić wszystkie szkody, ponieważ grozi to
zatonięciem okrętu. Dzięki takim posunięciom wszyscy oficerowie chodzili jak we
wspomnianym zegarku, i to od samego momentu opuszczenia Portu Królewskiego. Podobne
manewry zlecał także dowódcom pozostałych jednostek, co także dobrze wpływało na ich
gotowość, ale Kylmahn życzył sobie czasami w myślach... by jego kapitan ostrzegał go nieco
wcześniej o swoich wyskokach.
- Chodziło mi o to - zaczął porucznik tonem sugerującym, że obu im jest wiadome, w
czym rzecz - że sprawdzanie jakości naszego opancerzenia nie powinno się odbywać kosztem
narażania głównodowodzącego. To my powinniśmy iść na czele eskadry.
- Z tym trudno się nie zgodzić - przyznał Ahbaht poważniejszym tonem. - Ale nie myślisz
chyba, że oni mają jakiekolwiek szanse na zabicie admirała?
- Nie mają żadnych szans... - Kylmahn westchnął ciężko - ale martwić się chyba mogę.
- Na tej wyspie nie ma dział większego kalibru niż te, którymi kapitan Rahzwail testował
nasze opancerzenie. Jeśli więc nie wydarzy się coś naprawdę nieprzewidywalnego,
Dreadnought wyjdzie z tego bez jednego zadrapania.
- Wybacz mi, mój panie, ale czy to nie ty zwykłeś powtarzać, że zawsze należy
spodziewać się nieoczekiwanego, i to w najmniej dogodnym momencie?
- Dobry oficer nie przypominałby mi o tym, tylko odpowiedział krótko: tak jest, mój
panie.
- Tak jest, mój panie. Przepraszam. Jak mogłem o tym zapomnieć.
- Prawidłowa reakcja - pochwalił go Ahbaht i podniósł lornetkę do oczu, by przyjrzeć się
najeżonym lufami umocnieniom, które majaczyły w bladym blasku świtu.
***
- Szacuję, że znajdziemy się w polu ostrzału z ich dział za jakieś piętnaście minut, mój
panie - zameldował kapitan Haigyl.
- Dziękuję, Kahltynie - odparł jak zwykle poważnym tonem hrabia Sharpfieldu.
Haigyl obrzucił go spojrzeniem, a potem, z braku dalszej reakcji, westchnął ciężko i
przeniósł wzrok na sternika.
Hrabia uśmiechnął się do pleców kapitana. Haigyl, podobnie jak on, pochodził z
Chisholmu, miał ogorzałą twarz, siwe potargane włosy i bardzo ciemne oczy. To on dowodził
HMS Strzała w bitwie w cieśninie Darcos. Strzała była jedną z ostatnich galer płynących w
prawej kolumnie floty hrabiego, tej bliższej charisjańskich jednostek. Zatonęła na samym
początku bitwy, a Haigyl po dziś dzień nosił przepaskę na straconym tamtego dnia lewym
oku. Nie było mu łatwo przeistoczyć się z dowódcy galery w kapitana galeonu. Nawet teraz
średnio sobie radził z tą jednostką, dlatego część oficerów zastanawiała się nieraz, dlaczego
hrabia tak bardzo go popierał u wielkiego admirała, zabiegając, by ten przydzielił mu
dowództwo HMS Dreadnought.
Wielu było znakomitych żeglarzy w marynarce wojennej cesarstwa, ale ta ziemia nie
nosiła bardziej nieustraszonego człowieka, a determinacja Kahrltyna Haigyla zawstydziłaby
nawet buldoga. We flocie, którą zaatakowano z zaskoczenia i masakrowano nawałą ogniową,
o jakiej nikt wcześniej nie słyszał, na wpół oślepiony już po pierwszej salwie walczył do
samiuśkiego końca, do momentu, gdy ociekający krwią pokład dosłownie usunął mu się spod
nóg. A gdy Strzała poszła na dno, zadbał o to, by wszyscy pozostali ranni znaleźli się na
pokładach ocalałych łodzi i tratw, zanim sam wyskoczył za reling.
To właśnie tam, pod Darcos, stał się najbliższym przyjacielem innego bohatera - Gwylyma
Manthyra.
Dlatego hrabia Sharpfieldu nawet przez moment nie zastanawiał się nad przekazaniem
dowództwa swojego flagowca w inne ręce, a wielki admirał poparł go bez wahania. Mimo
ogromnej odwagi Haigyl miał jednak opory przed płynięciem prosto na bastiony, z których
wróg ostrzela pokład - oraz znajdującego się na nim admirała - pociskami i rozgrzanymi do
czerwoności kulami. Sugerował więc nieraz, jak mu się wydawało z pełnym taktem, że hrabia
powinien zniknąć z pola widzenia wroga i ukryć się za najgrubszym pancerzem
Dreadnoughta, zanim dojdzie do walki.
- Kapitan chyba niepokoi się o ciebie, mój panie - powiedział stojący obok admirała
ciemnooki i ciemnowłosy porucznik sygnalista. Sir Mahrak Tymplytyn pokręcił głową. Był
ciężko pracującym, bardzo rozsądnym człowiekiem i także szanował swojego dowódcę. -
Wiem, że niewiele mogę w tej sprawie zrobić, ale gorąco popieram jego punkt widzenia.
- Ja także, przyznaję. Bawi mnie jednak zaniepokojenie najodważniejszego człowieka,
jakiego znam.
- Będzie ci mniej do śmiechu, jeśli zostaniesz zabity albo ranny, mój panie.
- Jeśli do tego dojdzie, obiecuję, że skonam dopiero po tym, jak podyktuję ci mój nowy
testament.
Tymplytyn parsknął gniewnie. Pomimo wielu zalet miał też jedną wadę... bazgrał jak kura
pazurem.
- Wybacz, mój panie. Skoro już mnie ostrzegłeś, pójdę po Fronza, jeśli pozwolisz - rzucił i
teraz hrabia Sharpfieldu prychnął równie gniewnie. Fronz Hylmyn był jego sekretarzem i do
tego znakomitym kaligrafem. Nawet jego notatki wyglądały niezwykle schludnie.
- Widzisz, Mahraku? Dzięki temu, że jesteś tak mądry, zostałeś już porucznikiem -
stwierdził. - Zadbaj więc o to, by dohlariańscy artylerzyści nie pozbawili cię głowy.
***
Henrai Sahltmyn uniósł po raz kolejny lunetę, próbując jednocześnie odgadnąć, co może
chodzić po głowie kapitanowi wrogiego okrętu. Obecny kurs zaprowadził galeon na odległość
dwustu jardów od północnego krańca kanału żeglugowego. Znajdował się już niespełna
osiemset jardów od głównej baterii, a to mogło okazać się dla niego zabójcze. Charisjanin
musiał widzieć dymy unoszące się znad palenisk, wiedział też, że załoga tych szańców
dysponuje nowymi pociskami eksplodującymi. Co więc, na Shan-wei, zamierzał?
- Otworzyć ogień, mój panie?
Odłożył lunetę i spojrzał na swojego zastępcę, porucznika Lahmbaira. Choć ten
wypowiadał się nadal z pełnym spokojem, w jego oczach dało się dostrzec cień strachu, za co
trudno go jednak było winić.
- Jeszcze nie, Lynyrdzie. Im bliżej podpłynie, tym lepiej dla nas. - Sahltmyn wyszczerzył
zęby w krótkim uśmiechu. - To nas chronią te wszystkie umocnienia ziemne. Możemy mu
więc pozwolić na oddanie pierwszej salwy.
- Tak jest.
Lahmbair zasalutował i ruszył w drogę powrotną na swoje stanowisko, Sahltmyn
tymczasem skoncentrował się ponownie na galeonie. Wyglądało na to, że Charisjanin
zamierza rzucić rufową kotwicę, a to była chyba najgłupsza z rzeczy, jakie mógł uczynić.
Płynąc, był nieco trudniejszy do trafienia! Jeśli jednak naprawdę zakotwiczy na wprost baterii
Sahltmyna...
Zaraz, a to co takiego?
Teraz, gdy słońce wychynęło już całkowicie zza horyzontu, dzień zrobił się o wiele
cieplejszy, można nawet powiedzieć, że upalny. Porucznik zmrużył oczy, gdy dostrzegł na
kadłubie kilka szczegółów, na które nie zwrócił wcześniej uwagi. Do tej pory widział tylko
jego czarne burty mocno poobdzierane przez zimowe sztormy, na jakie musiał trafić po
drodze z Chisholmu. To akurat nie było w tych okolicach niczym dziwnym, ale teraz widział
coś jeszcze. Jakieś rdzawe linie tam, gdzie farba została zmyta. Ciemniejsze od zwykle
stosowanych podkładów. Coś, co wyglądało jak... rdza.
O słodki Langhornie! - pomyślał zdjęty nagłym strachem.
Zanim został przeniesiony na wyspę Szpon, służył we flocie w zatoce Gorath. To tam
właśnie widział po raz pierwszy słynne galery śrubowe porucznika Zhwaigaira. Zaskoczyły
go i zadziwiły osiąganą prędkością i zwrotnością, przynajmniej podczas tych krótkich rejsów
po wodach przybrzeżnych. Przypomniał też sobie ich wielkie działa dziobowe... i żelazne
płyty, którymi został osłonięty przód kadłuba.
Te same żelazne płyty, które korodowały po zetknięciu ze słoną morską wodą.
- Wiadomość dla admirała Krahla i kapitana Lywynstyna! - warknął bez zastanowienia.
- Tak jest!
Zaskoczony sygnalista chwycił za pióro i notatnik. Sahltmyn odczekał, aż młodzik będzie
gotowy, potem odchrząknął dla oczyszczenia krtani.
- Pisz. „Wrogie okręty w Kanale Północnym wyglądają na opancerzone”. Ostatnie słowo
przeliteruj. Potem dodaj: „Otworzyć ogień”. Nadaj to natychmiast!
***
- Widzę, że w końcu coś do nich dotarło - stwierdził hrabia Sharpfieldu, gdy pierwsza
bateria nabrzeżna zaczęła strzelać.
Nie więcej niż trzydzieści pięć do czterdziestu armat z przylądka mierzyło w tym
momencie w Dreadnoughta, nie miał więc ochoty na dalsze narażanie swojego flagowca,
dopóki nie udowodni wrogowi jego nietykalności. Poza tym maszty i takielunek nie miały
żadnego opancerzenia i były równie narażone na zniszczenia jak osprzęt każdego innego
galeonu. Na jego szczęście przy tych prądach i wietrze zdryfuje dość szybko poza pole
rażenia tych baterii, gdyby doszło do najgorszego, a na kanale jest wystarczająco dużo
miejsca na zakotwiczenie i dokonanie niezbędnych napraw.
Na pokładzie panował spokój, ludzie tam obecni czekali na wydanie rozkazów, które
musiały paść. Ten bezruch był jak cisza przed burzą, zwłaszcza przy pandemonium, które
towarzyszyło ostrzałowi od strony wyspy. A potem...
- Kotwicę rzuć!
***
Oni rzucają kotwicę, pomyślał zdumiony Sahltmyn.
W uszach dzwoniło mu od huku odpalanych dział, krztusił się od gryzącego dymu.
Działonowi wykrzykiwali kolejne rozkazy, wyciory znikały w dymiących wciąż lufach, a on
uniósł raz jeszcze lunetę, czekając, aż ściana dymu rozproszy się nieco.
***
Ponad połowa dohlariańskich dział przeniosła albo nie trafiła, co i tak było całkiem
niezłym wynikiem jak na gładkolufowe zabytki strzelające na odległość pół mili, uznał hrabia
Sharpfieldu.
Część pocisków zniknęła w toni, reszta pomknęła, rykoszetując od powierzchni, albo
spadła daleko za Dreadnoughtem, gdy rzucał kotwicę. Marynarze wspięli się na wanty, by
zrefować górne żagle, a ich koledzy naparli na kabestany, aby naciągnąć łańcuch i ustawić
okręt tak, by mógł oddać salwę burtową.
Nie wszystkie pociski chybiły celu, więc załoga usłyszała głośne huki, jakby ktoś
gigantycznym młotem uderzał w jeszcze większe kowadło, gdy tuzin
dwudziestopięciofuntowych pocisków trafił w burtę. Część rozpadła się przy uderzeniu, inne
odbiły się od trzycalowej stali jak piłki od kija baseballowego.
Hrabia Sharpfieldu poczuł wibracje, usłyszał łomot i uśmiechnął się, spoglądając w okular
peryskopu.
***
Dym rozwiał się, a Henrai Sahltmyn poczuł nagły skurcz żołądka, gdy zobaczył czarny
kadłub wynurzający się zza zasłony.
Nie było na nim nawet śladu zniszczeń.
Wszyscy nie mogli chybić z tej odległości. Część pocisków musiała trafić. Musiała, jestem
tego pewien! Ale...
***
HMS Dreadnought zniknął za zasłoną podświetlanego językami ognia, cuchnącego siarką
dymu. Piętnaście sześciocalowych dział wypaliło jednocześnie i w odróżnieniu od baterii
nabrzeżnych żadne z nich nie chybiło. Co prawda cele były znacznie większe, a lufy
gwintowane, ale i tak celność Charisjan przekraczała wszelkie wyobrażenia wroga.
A ogrom zniszczeń jeszcze bardziej podkreślił tę różnicę.
***
Porucznik Sahltmyn widział, jak galeon znika za ścianą brązowego dymu. Wystrzelone z
niego pociski nadleciały z przeraźliwym świstem, który urwał się raptownie, gdy spadły na
przedpiersie.
Moment później eksplodowały.
Porucznik się zachwiał. Nie mógł uwierzyć w ich moc. Jego działa mogły wystrzelić
dwudziestopięciofuntowe lite kule, ale wydrążone pociski tego kalibru ważyły o jedną
czwartą mniej, a prochu w nich mieściło się tylko półtora funta. Charisjanie strzelali niewiele
cięższymi pociskami, ale za to dłuższymi, a ich prędkość wylotowa była o dwadzieścia
procent większa. A ważyły prawie pięć razy tyle. I przenosiły dziesięć razy więcej materiałów
wybuchowych. Dzięki podłużnemu kształtowi i stożkowatemu czubkowi zachowywały o
wiele lepszą balistykę i wbijały się głębiej, więc eksplozje miały naprawdę niszczycielską
moc. Anemiczną w porównaniu z tym, czego można dokonać dzięki nitrocelulozie,
aczkolwiek i tak wystarczającą.
***
Hrabia Sharpfieldu czekał niecierpliwie, aż rozwieje się gęsty brązowy dym.
Był na pokładzie Dreadnoughta, gdy kanonierzy kapitana Haigyla ćwiczyli strzelanie do
specjalnie zbudowanych umocnień. Widział więc, co pociski zrobiły z nimi wtedy, ale czym
innym jest patrzenie na destrukcję kupy ziemi, a czym innym przyglądanie się, jak w nawale
ognia i stali rozpadają się szańce, armaty... i giną obsługujący je ludzie.
Dym rozwiał się w końcu, a hrabia wyszczerzył zęby w dzikim uśmiechu, gdy ujrzał
poznaczone kraterami umocnienia.
Dranie nie okopali się wcale tak głęboko, pomyślał. Trzydziestofuntówkom opieraliby się
może cały dzień, ale nie czemuś takiemu.
Jednakże nawet najcięższe pociski nie mogły rozwalić tych umocnień tak szybko, jak by
sobie tego życzył, choć rozprawiały się z nimi systematycznie. Nie musiały też przebijać się
przez całe wały ziemi, aby uciszać kolejne armaty. Jedna z nich zaliczyła bezpośrednie
trafienie - był to przypadek, nikt nie może zagwarantować takiego trafienia z ośmiuset jardów,
i to już przy pierwszej salwie - lecz nawet to nie czyniło tego sukcesu mniej spektakularnym.
Ta konkretna dwudziestopięciofuntówka nie wystrzeli już nigdy więcej, więc gdy wodził
peryskopem po szańcach wroga, nieomal wyczuwał spadające na pysk morale pozostałych
artylerzystów.
Dohlariańskie działa wypaliły po raz kolejny, kryjąc się na chwilę za chmurami białego
dymu, a Dreadnought zadźwięczał moment później jak wielki dzwon, ale pociski odbiły się
od niego raz jeszcze, niemal w tym samym momencie, jak jego artylerzyści zaryczeli niczym
wygłodniałe wilki, a potem pochylili się nad własnymi armatami. Tymczasem do kanału
wpływały kolejne jednostki, HMS Gromowładny, prowadzący HMS Tumult i HMS Zamęt. Za
nimi znajdowało się jeszcze trzydzieści jeden okrętów wojennych charisjańskiej floty
wypełnionych ośmioma tysiącami żołnierzy piechoty morskiej i stosami najlepszego
chisholmskiego węgla.
Hrabia Sharpfieldu odwrócił się plecami do zasnutej dymem baterii, by spojrzeć na
maszty przepływających za zakotwiczonym flagowcem okrętów, zastanawiając się, czy
wiadomość dostarczona obrońcom tego odcinka zostanie przekazana dalej i czy reszta
Dohlarian zrozumie ją w porę. Miał nadzieję, że tak będzie... a może lepiej, żeby nie
zrozumieli?
Nie musiał angażować flagowca w pojedynek artyleryjski z bateriami na półwyspie
Sztylet. Mógł je minąć, nie wchodząc nawet w ich zasięg, jak robiła to reszta jego eskadry.
Rzucił jednak kotwicę i roznosił wroga w pył tylko z jednego powodu: by mu udowodnić,
że może to spokojnie zrobić.
Uważajcie, dranie, pomyślał, spoglądając przez peryskop na brzeg, gdy odpalano kolejną
salwę. Uważajcie! Zdychajcie na miejscu albo nieco później, ponieważ nie jesteście w stanie
zapobiec ponownemu odebraniu wam tej wyspy. W waszej gestii pozostaje tylko jedno: jak
wielu z was polegnie, zanim zrozumiecie, że lepiej się poddać. Ale jeśli o mnie chodzi,
możecie z tym zwlekać jak najdłużej.

.V.
Manchyr
Corisand

- Wasza wysokość...
Rudowłosa, niebieskooka kobieta ukłoniła się nisko, gdy cesarzowa Sharleyan zeszła z
trapu na przystań. Jej słowa zniknęły pośród donośnych wiwatów zgromadzonego w porcie
tłumu.
- Pani kapitan Chwaeriau... - Uśmiech cesarzowej wydawał się lekko krzywy, kiedy
odpowiedziała iście cesarskim skinieniem głowy. - Dobrze panią widzieć.
Nie powiedziała - co Nimue Chwaeriau skonstatowała, prostując się z ukłonu - „dobrze
panią znowu widzieć”. Była to pomniejsza kwestia, aczkolwiek istotna, jako że oficjalnie
cesarzowa Sharleyan Ahrmahk nigdy jej jeszcze nie spotkała.
- I ciebie również, wasza wysokość - odparła cicho członkini gwardii książęcej, z
szacunkiem odsuwając się na bok.
Następnie zajęła miejsce za lewym ramieniem władczyni i ruszyła za nią po błękitnym
chodniku rozłożonym na kamiennej przystani. Siwiejący sierżant za prawym ramieniem
cesarzowej skinął jej lekko głową na powitanie, po czym oboje zabrali się do przeczesywania
tłumu czujnym wzrokiem - oraz sensorami, których istnienia nikt nawet nie podejrzewał -
podczas gdy hrabiowie Skalnego Kowadła oraz Tartarianu witali się z Sharleyan.
***
- Cóż, muszę powiedzieć, że w bezpośrednim kontakcie wydajesz się znacznie bardziej...
solidna - zauważyła Sharleyan, siedząc w zamkniętym powozie jadącym po ulicach
Corisandu pękających w szwach od wiwatujących Corisandczyków. - I niezbyt przypominasz
Merlina. Jednakże jest... coś. - Pokręciła głową i pomachała przez okno przyjaźnie
nastawionym gapiom. - Jakby podobieństwo rodzinne, jak sądzę.
- Budowa ciała - podsunęła Nimue, która wraz z sierżantem Seahamperem jechała tym
samym obłożonym ołowianymi płytami powozem co cesarzowa. Obydwoje wyglądali
ostentacyjnie, acz bacznie przez przeciwne okna. - Merlin zmodyfikował nieco swoją,
postanowiwszy zostać mężczyzną, jednakże w ogólnym zarysie pozostała ona taka sama,
może z wyjątkiem zarysu szczęki.
- Rozumiem. - Sharleyan zerknęła na Seahampera, który tylko wzruszył ramionami i
uśmiechnął się, nie zaprzestając obserwacji tłumu.
Cesarzowa westchnęła. Męczyła ją ta ciągła, wyszukana ochrona, jednakże sir Koryn
Gahrvai ani myślał tym razem coś przeoczyć. Powóz, którym teraz jechała, był wzmocniony i
otoczony eskortą kawalerii sir Alyka Ahrthyra, a wszystkie sklepy i zakłady znajdujące się na
drodze jej przejazdu zostały na ten dzień zamknięte (wcześniej zaś dodatkowo przeszukane
dokładnie przez członków gwardii i armii corisandzkiej). W promieniu trzech przecznic nie
miał prawa znaleźć się żaden inny wóz, chodniki wyściełał szpaler żołnierzy, a na dachach
Manchyru czatowali doborowi snajperzy. Entuzjazm tłumu świadczył o tym, że środki
ostrożności były nieco na wyrost, lecz przecież entuzjazm Corisandczyków nie był ani
odrobinę mniejszy w dniu ślubu Irys i Hektora. Zrozumiałe więc, że Gahrvai uparł się, aby
księżniczka Alahnah nie towarzyszyła matce w powozie. Wraz z piastunkami i własną
gwardią miała się przemieścić w późniejszym czasie i mniej okazale, poruszając się wodą
zamiast ulicami.
Dzięki temu w powozie znalazło się miejsce dla Nimue, która mogła wieść z cesarzową
niemal normalną pogawędkę pomimo ogłuszających wiwatów zebranego tłumu.
- Jak miewają się dzieci? - zapytała teraz cesarzowa, przyprawiając Nimue o chichot.
- Dzieci, z czego wasza wysokość doskonale sobie zdaje sprawę, mają się świetnie.
Pojmuję, że mogą się wydawać nieco roztrzepane i niedojrzałe komuś tak posuniętemu w
latach jak ty, jednakże w istocie rzeczy są całkiem dorosłe.
- Och, tylko nie posuniętemu w latach! - zaprotestowała Sharleyan. Miała w końcu niecałe
trzydzieści lat. Bardzo szybko jednak odzyskała powagę. - Wiem, że u nich wszystko dobrze,
ale... nadal się martwię. Niemądra jestem, wiem. To znaczy rozmawiamy ze sobą od dnia
ataku. Mimo to...
Wzruszyła ramionami, a wzrok Nimue stał się łagodniejszy. Wbrew niezwykle napiętemu
programowi oficjalnej wizyty cesarzowej Sharleyan w Corisandzie dzisiejszy dzień miał być
dość spokojny. Pomijając powitanie na przystani, reszta godzin była poświęcona sprawom
rodzinnym. Sharleyan odwiedzi Daivyna oraz bez wątpienia hrabiego Corisu, aczkolwiek
wyłącznie w charakterze członków rodziny jej nowej przybranej synowej.
- Rozmowa przez komunikator to nie to samo co spotkanie twarzą w twarz - zgodziła się
Nimue po chwili milczenia. - Ma swoje plusy, ale jednak to nie to samo. Szczególnie w
wypadku Hektora, który ucierpiał najbardziej. - Potrząsnęła głową. - Po czymś takim
człowiek chce dotknąć drugiej osoby, a nie tylko oglądać jej obraz.
- Tak - przyznała Sharleyan, ponownie spoglądając za okno. - Bez względu na to, jaka
różnica wieku nas dzieli, czuję się za nich odpowiedzialna.
- Być może faktycznie jesteś, jako cesarzowa, jednakże żadne z nich nie jest już
dzieckiem. W gruncie rzeczy z Hektora jest twardy marynarz, a Irys wychowywała się w
warunkach niewiele mniej wymagających niż ty. Zresztą nie chciałabym być skrytobójcą,
który dostanie się w zasięg rażenia jej broni! Co więcej, oboje znieśli prawdę o
„archaniołach” znacznie lepiej niż niejeden dorosły. Zastanawiam się nawet, czy młodzieńcza
elastyczność nie jest przewagą w tych sprawach.
- Bardzo możliwe, że masz rację - stwierdziła Sharleyan, marszcząc brew. - Nikt nie
przeprowadził oczywiście badań na dużym wycinku populacji, ale przykład Cayleba, Irys i
Hektora oraz oczywiście mój pokazuje, że ci, którzy dowiadują się o wszystkim za młodu,
znoszą to lepiej od innych.
- Można tak to ująć - rzuciła Nimue, prychając. - Plusem przymusowej
„rekonwalescencji” Hektora jest to, ile czasu może spędzać z Nahrmahnem i Sową. Oboje,
Irys i Hektor, chłoną informacje jak gąbka, a te pytania, które mi zadają...!
Sharleyan roześmiała się, a Nimue pokręciła głową.
- Cayleb i ja niemal zamęczyliśmy Merlina po tym, jak nam wyjawił prawdę - zauważyła.
- Zdaje się, że teraz twoja kolej, kapitan Chwaeriau. Aczkolwiek z tego, co od ciebie słyszę,
wnoszę, że tak jakby są bardziej rozgarnięci od nas.
- Nie masz nawet pojęcia, wasza wysokość - zapewniła ją Nimue. - Nie masz nawet
pojęcia...
Sharleyan zerknęła na nią ostro.
- Słyszałam ten ton nieraz u Merlina, Nimue. Dlaczego mnie nim teraz raczysz?
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, wasza wysokość. - Wyraz twarzy Nimue był
uosobieniem niewinności.
- Owszem, masz! - rzekła raźno Sharleyan. - Dosyć tych wykrętów, mów!
***
Były pewne granice nieformalności towarzyszącej pojawieniu się panującej głowy
imperium w stolicy podbitego księstwa, które niebawem miało dołączyć do tegoż imperium.
Jednakże księciu Daivynowi - przy wydatnej pomocy jego siostry, a od niedawna także
prawnej opiekunki - udało się zmniejszyć pompę i celebrę do minimum. Sharleyan
podejrzewała, że Irys przy współudziale hrabiego Corisu i rady regencyjnej udało się utrzeć
nosa tyluż manchyrskim wielmożom, ilu Caylebowi i jej wcześniej w Tellesbergu.
Gdy powóz w końcu się zatrzymał u podnóża szerokich, niskich stopni, lokaj pośpieszył
otworzyć drzwi przed cesarzową. Pierwsi wysiedli jednak Nimue i Seahamper, aby mieć
wszystko na oku, po czym dopiero z wnętrza wyłoniła się cesarzowa.
Ledwie zdążyła postawić jedną nogę na ziemi, kiedy ze schodów pędem nadleciało małe
tornado w postaci niewysokiej osoby w stroju dworskim, z nieco przekrzywioną srebrną
koroną na głowie, i z miejsca rzuciło się jej w ramiona. Tylko instynkt samozachowawczy
pozwolił jej dostawić drugą stopę do pierwszej, zanim poczuła impet uderzenia.
- Cesarzowa Sharleyan!
- Wasza wysokość - odparła odrobinę stateczniej, tuląc do siebie księcia Daivyna
Dahnylda Mharaka Zoshyę Daikyna. - Również się cieszę, że cię widzę.
- Kazałem im cię przywieźć prosto do pałacu. - Daivyn zadarł nos na książęcą modłę. -
Nikt nie śmiał nawet zaprotestować.
- Wszyscy zatem wykazali się wielkim rozsądkiem... - Uścisnęła go raz jeszcze, po czym
odstawiła na ziemię. - Domyślam się, że ani twoja siostra, ani hrabia Corisu nie mieli z tym
nic wspólnego, co?
- No, może trochę - przyznał jakby nigdy nic chłopiec. - Ale powoli uczę się być
stanowczy.
Obnażył zęby, na co wybuchnęła śmiechem. Następnie wyprostowała mu na głowie
koronę i podała rękę.
- Czy zechcesz mnie eskortować, wasza wysokość?
- To będzie dla mnie zaszczyt, wasza cesarska mość - odparł z powagą, po czym
błyskawicznie zepsuł efekt swoich słów, łapiąc ją za rękę i ciągnąc po schodach. - Szybciej!
Musisz zobaczyć, jak zmieniliśmy wystrój twojego apartamentu od ostatniego razu!
Tłumek na szczycie schodów obejmował hrabiego Corisu, hrabinę Hanthu i jej dzieci oraz
Hektora, który siedział na wózku inwalidzkim u boku Irys. Sharleyan z trudem powstrzymała
cisnące jej się do oczu łzy na widok cierpienia wyrytego głębokimi bruzdami w twarzy
adoptowanego syna. Nie uszła też jej uwagi sztywność jego lewej ręki. Hektor sprawiał
wrażenie o pięć lat starszego niż wtedy, gdy opuszczał Cherayth. W rzeczy samej wyglądał na
starszego od żony, a jednak rozszerzył usta w uśmiechu na widok nadchodzącego Daivyna i
jej samej.
Irys zaczęła dygać, jednakże Sharleyan przerwała ten ruch w połowie, zamykając ją w
objęciach niemal równie mocno jak przed chwilą jej brata. W pierwszej chwili Irys wyraźnie
się zawahała na to typowe dla Sharleyan pogardliwe złamanie dworskiej etykiety, ale wkrótce
odwzajemniła uścisk z równą mocą.
- Witaj... matko - rzekła.
- „Matko”? - Sharleyan odstąpiła o krok, nie zdejmując rąk z ramion Irys, i z tej odległości
przyjrzała się uważnie twarzy dziewczyny.
- Cóż, jakkolwiek patrzeć, Hektor jest twoim synem - rzuciła Irys z uśmiechem.
- Owszem - potwierdziła Sharleyan, po czym stanęła na wprost wózka inwalidzkiego,
którego Hektor właściwie już nie potrzebował, aby zaraz schylić się do niego i uściskać go
serdecznie, przykładając policzek do jego twarzy. - Jako wasza matka - dodała - byłabym
bardzo wdzięczna, gdybyście nie dali się wysadzić w najbliższym czasie.
- Pracujemy nad tym - zapewnił ją Hektor ze szczerością w głosie. - Po fakcie jednak
uważam, że każdy powinien przeżyć coś takiego choć raz w życiu.
- Zdecydowanie za dużo czasu spędzasz z przybranym ojcem - powiedziała Sharleyan. -
Chyba obie z Irys będziemy musiały was rozdzielić, jeśli mamy wytrzymać to wasze
specyficzne poczucie humoru.
Na koniec obróciła się do miejsca, w którym stała Mairah, hrabina Hanthu, oraz dwoje jej
dzieci.
- No, chodź! - odezwał się nagle Daivyn, ponownie ciągnąc cesarzową za rękę. - Nie
mieliśmy pojęcia, kiedy twój statek przybije do brzegu, więc zjedliśmy już lunch. Ale
kazałem poczekać z deserem na ciebie!
***
Trochę czasu minęło, zanim Sharleyan obejrzała odnowioną komnatę, po czym jeszcze
stoczyła dyskusję na argumenty, który deser jest lepszy: corisandzkie ciasto czekoladowe czy
charisjański sufłet bananowy, i rozdała prezenty dzieciom hrabiny Hanthu. W końcu jednak
zasiadła w salonie Irys i Hektora. Do tego czasu zdążył zapaść mrok; krople deszczu uderzały
delikatnie w świetlik, a księżniczka Alahnah, która przybyła do pałacu drogą wodną w samą
porę na deser, teraz siedziała pośrodku dywanika przed kominkiem, w całości zaabsorbowana
rzeźbionymi drewnianymi klockami, które niegdyś należały do malutkiej księżniczki Irys.
- Boże, jak miło usadzić cesarski tyłek na czymś, co się nie kiwa - rzekła Sharleyan z
westchnieniem, odchylając się na poduszki fotela i przymykając oczy. - Nie mam nic
przeciwko statkom, ale chyba jednak wolę twardy grunt pod nogami!
- I to mówi Charisjanka? - oburzył się Hektor. W zaciszu prywatnych apartamentów
porzucił wózek na kółkach i zajął miejsce na podłokietniku fotela żony, otaczając ją prawym
ramieniem. - Jesteśmy - mam tu na myśli siebie i ciebie, wasza cesarska mość, a nie tych
wychuchanych Corisandczyków - Charisjanami na wskroś, co znaczy, że morza nam
niestraszne. W naszych żyłach płynie słona krew, nasze tętna falują - rozpędził się i
zahamował, kiedy zabrakło mu metafor. - Woda to nasz żywioł, nasza domena, szkielet
naszego imperium...
- Chyba cię trzepnę - stwierdziła Sharleyan, nie otwierając oczu. - Albo poproszę Irys,
żeby to zrobiła dla mnie.
- Oczywiście, wasza wysokość. - Irys posłusznie podniosła rękę i delikatnie trzepnęła
męża w potylicę.
- Ejże!
- Wierny poddany wypełnia bez gadania każdy rozkaz wydany przez prawowitego władcę
- odrzekła Irys świętoszkowato.
- Zwłaszcza jeśli sam ma na to ochotę - dorzucił jej mąż.
- No tak, faktycznie...
Popatrzyli na siebie i roześmieli się zgodnie.
- Zdaje się, że będziemy mieli ręce pełne roboty w najbliższych dniach - przywołała ich do
porządku Sharleyan. - Dlaczego nie powiedzieliście mi wszystkiego w czasie naszych
pogawędek przez komunikator?
Popatrzyli na nią niewinnie, a wtedy ona wycelowała w nich oskarżycielski palec.
- Domyślam się, że nie zechcecie mi wyjaśnić, jak to możliwe, że Irys jest już w ciąży?
- Cóż, trzeba coś robić z tym całym czasem, który spędzamy tylko we dwoje, żeby Hektor
nie pałętał się po pałacu, wzbudzając pytania, jakim cudem tak szybko zdrowieje - zaczęła
Irys. - Po prostu musieliśmy się czymś zająć, no i tak jedno pociągnęło drugie... Oczywiście
to nie moja wina - zastrzegła się zaraz. - Byłam tylko owieczką prowadzoną na rzeź. -
Rozszerzyła oczy, udając niewiniątko. - Ten tu przystojny charisjański marynarz obiecał mi
ćwiczenia, dzięki którym stracę na wadze, ale chyba jednak rozminął się trochę z prawdą.
- O, i to jak! - potwierdziła Sharleyan ze śmiechem. - Z Charisjan są straszne kłamczuchy.
Mówię to niestety z doświadczenia.
- Marynarski honor do czegoś w końcu zobowiązuje - bronił się przed nimi obiema
Hektor. - Poza tym...
Cokolwiek miał do powiedzenia, przepadło, kiedy jego kochająca żona bezlitośnie
wypatrzyła pewne miejsce w jego zbroi i zrobiła z niego podstępny użytek.
- Na Boga... - szepnęła Sharleyan, gdy jej przybrany syn z chichotem ześlizgnął się z
podłokietnika na ziemię, nieprzerwanie łaskotany przez roześmianą żonę. - Hektor ma nawet
większe łaskotki od Cayleba!
***
Wspaniały chór umilkł, ostatnia nuta organów przebrzmiała, a wnętrze manchyrskiej
katedry objęła w posiadanie woń kadzidła.
Wiele dyskutowano, gdzie powinna się odbyć ta ceremonia. Jedni twierdzili, że w sali
tronowej pałacu. Drudzy, że w Tellesbergu, podobnie jak wszystkie inne uroczystości tego
typu. Byli nawet tacy, co uważali, że najlepszym miejscem będzie plac Katedralny, pod
chmurką i bożym niebem. W końcu jednak zaaprobowano powszechnie propozycję Irys. Pod
wieloma względami było to nieuniknione. W efekcie Sharleyan zasiadała na tronie tuż przed
barierką odgradzającą ołtarz od nawy, podczas gdy mały chłopiec w eleganckim odzieniu i z
koroną na głowie zmierzał statecznie ku niej.
Jego siostra kroczyła u jego prawego boku, hrabia Skalnego Kowadła zaś u lewego.
Poprzedzali ich ministranci niosący kadzielnicę, świecę i berło, natomiast Klairmant Gairlyng
oraz Maikel Staynair stali po obu stronach tronu Sharleyan, oczekując nadejścia tej procesji.
Wydawało się, że trwa to bardzo długo, i Sharleyan zdążyła poczuć w sercu ciepło na
widok poważnej miny Daivyna.
Był taki młodziutki. Waga tego, co miał zaraz zrobić, przytłoczyłaby nawet kogoś
trzykrotnie od niego starszego. W dodatku Sharleyan nie była pewna, czy książę w pełni
pojmuje znaczenie rozgrywającej się uroczystości. A jednak w jego wyrazie twarzy, w jego
postawie nie dostrzegała wahania. W chłopcu nie było żadnych wątpliwości - była za to
wyłącznie ufna wiara we własną siostrę i w Phylypa Ahzgooda. A także - Sharleyan miała
przynajmniej taką nadzieję - w nią. I w dynastię Ahrmahków.
Wszakże Daivyn miał zaledwie jedenaście lat - dziesięć, jeśli liczyć wedle kalendarza
unicestwionej Ziemi. Czy kiedy dorośnie, pożałuje tego dnia? Czy gdy pojmie znaczenie
złożonej dziś przysięgi, będzie mu szkoda niezależności, którą jednym gestem przekreślił?
Czy poweźmie podejrzenie, że został zdradzony przez ukochane osoby, które namówiły go do
wyrzeczenia się tego, co mu się z urodzenia należało? Bóg świadkiem, że w historii
człowieka nie brakowało takich przypadków. I trudno było mieć nadzieję, że na świecie nie
ma więcej ludzi, którzy chętnie wykorzystają słabość i brak doświadczenia młodego władcy,
byle tylko zrealizować własne cele i ambicje.
Oboje z Caylebem będziemy musieli dołożyć wszelkich starań, aby Daivyn nigdy nie
znalazł powodu, by w nas zwątpić, pomyślała cesarzowa. Merlin ma rację. W ostatecznym
rozrachunku uczciwość jest znacznie potężniejszą bronią od podstępu. Tak więc jeżeli tylko
ten mały chłopiec nigdy nie przestanie mi ufać, przyrzekam, że ja nigdy go nie zawiodę.
Orszak dobrnął do jej tronu. Akolici zeszli na stronę, a Daivyn - zatrzymawszy się w
dokładnie wyliczonej odległości - ukłonił się z wdziękiem i opanowaniem, jakich nie
powstydziłby się ktoś dwakroć od niego starszy.
- Wasza cesarska mość - przemówił cienkim głosikiem, który jednak poniósł się wyraźnie
w całej katedrze.
- Wasza wysokość - odparła. Odczekała kilka uderzeń serca, po czym podjęła: - Jesteś
gotów, wasza wysokość?
- Jestem.
- Zatem kontynuujmy. - Przeniosła wzrok na Klairmanta Gairlynga. - Gdybyś był tak
dobry, eminencjo...
- Oczywiście, wasza cesarska mość.
I arcybiskup Corisandu postąpił do przodu, by położyć prawą dłoń na głowie Daivyna.
- Módlmy się - zaintonował, skłaniając własną głowę. - Wszechpotężny i miłosierny Boże,
zanosimy do Ciebie błaganie o błogosławieństwo dla naszego księcia. Prosimy Cię, abyś dał
mu siłę, abyś go prowadził, abyś udzielił mu swej mądrości. Jakeś pokierował swymi
archaniołami, które na Twoje polecenie stworzyły świat, tak pokieruj czynami tego oto sługi
Twego, który z własnej i nieprzymuszonej woli, za zgodą rady książęcej, parlamentu i
Kościoła, złoży zaraz przysięgę wiernopoddańczą Imperium Charisu w imieniu wszystkich
swoich poddanych. Uczyń zeń zbrojną rękę swojej walki przeciwko tym, którzy przeinaczyli i
zdradzili Twoją sprawę, zaprzestając służby i ochrony Twych owieczek. Powiedź jego i
każdego prawego człowieka do zwycięstwa w walce przeciwko Ciemności, nie odstępuj ich
ani na krok na długiej drodze życia i kieruj ich czynami wedle własnej woli, aby nigdy nie
zapomnieli, że ich poddani są przede wszystkim Twoimi poddanymi. Amen.
Po tych słowach arcybiskup wrócił na swoje miejsce, Maikel Staynair zaś sięgnął po
wysadzany klejnotami egzemplarz Pisma. Hrabia Skalnego Kowadła umieścił naprzeciwko
tronu Sharleyan poduszkę, Irys zdjęła koronę z głowy brata i ją przytrzymała, po czym
chłopiec uklęknął na poduszce i położył prawą dłoń na oprawie Pisma. Spojrzał
nieustraszonym wzrokiem w oczy cesarzowej i powiedział:
- Ja, Daivyn Dahnyld Mharak Zoshya Daikyn, przysięgam wierność i lojalność cesarzowi
Caylebowi i cesarzowej Sharleyan, władcom Imperium Charisu. - Głos nawet mu nie zadrżał.
- Obiecuję być im wierny ciałem i duszą i służyć własnym mieczem na ich potrzeby.
Przyrzekam spełniać swój wobec nich obowiązek, lojalnie służąc ich Koronie i ich dynastii na
wszystkie możliwe sposoby, tak jak pokieruje mną dobry Bóg. Składam tę przysięgę, nie
mając do jej treści żadnych zastrzeżeń, i oddaję się pod osąd cesarza i cesarzowej Charisu
oraz samego Boga Jedynego, gdybym w czymś uchybił swemu przyrzeczeniu, na którego
świadków biorę was wszystkich i Pana w niebiesiech.
Przez moment w katedrze panowała absolutna cisza. W zalanym barwnym światłem
witraży wnętrzu czuć było wszechobecną woń kadzidła. W końcu po długiej chwili bezruchu
Sharleyan wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni chłopca.
- A my, Sharleyan Alahnah Zhenyfyr Ahlyssa Ahrmahk, w swoim własnym imieniu i w
imieniu naszego męża Cayleba Zhana Haarahlda Bryahna Ahrmahka, przyjmujemy z twoich
ust złożoną nam przysięgę. Niniejszym obiecujemy bronić twojego księstwa przed
wszystkimi wrogami. Gwarantujemy lojalność za lojalność, wierność za wierność i karę za
złamanie danego słowa. Tak nam dopomóż Bóg.
Cisza, która nastąpiła potem, była jeszcze głębsza i jeszcze wymowniejsza. Książę i
cesarzowa spoglądali sobie długo w oczy, po czym wreszcie dłoń Sharleyan znowu drgnęła.
Kobieta wstała z tronu, chwytając chłopca za rączkę. Pociągnęła go z kolan na nogi,
objęła za ramiona, po czym odwróciła twarzą do wypełnionej po brzegi katedry.
- Rzadko się zdarza nam, śmiertelnikom, abyśmy w głębi ducha wiedzieli z całym
przekonaniem, żeśmy spełnili pokładane w nas oczekiwania Boga Jedynego - odezwała się
dźwięcznym tonem Sharleyan. - Tymczasem dziś, tutaj, w obecności tylu świadków ten oto
młody książę, ten chłopiec, który tak wiele stracił i zapłacił taką wysoką cenę za swoją
koronę, może to o sobie powiedzieć. Znalazł w sobie pokłady odwagi, ufności i mądrości,
której Pan wymaga od nas na co dzień, i poprzysiągł wierność i lojalność dynastii
Ahrmahków i całemu Imperium Charisu. Uczynił to nie ze słabości ani strachu. Zrobił to,
ponieważ w jego mniemaniu jest to najlepsze, co może zrobić dla swych poddanych, i
ponieważ wierzy, iż w zamian ja, Sharleyan Ahrmahk, wraz z moim mężem, Caylebem
Ahrmahkiem, dołożę wszelkich starań, aby jego uczynek okazał się właściwy. Od dziś
Corisandczycy są naszymi poddanymi. Będziemy ich bronić za cenę własnej krwi. Mogą być
pewni naszej sprawiedliwości, równego traktowania z naszych rąk i z naszych serc. Corisand
stał się częścią Imperium Charisu nie w wyniku wrogiego przejęcia, lecz z dobrej woli obu
stron. Wasz książę zaufał nam, że postąpimy z wami honorowo. My przyrzekliśmy mu, że tak
będzie. Gwarantujemy to każdemu, kto jest mu bliski i przez niego kochany. Nawet jeśli cały
świat sprzysięgnie się przeciwko nam, nawet jeśli siły Ciemności na nas napadną, nie
porzucimy na pastwę naszego wasala, nie zawiedziemy was. Będziemy stać i trwać przy was,
inaczej bowiem nie można.

.VI.
W pobliżu Roymarku
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- Co do...?!
Sierżant Rehgnyld Lywkys zamarł z kubkiem przestygniętej herbaty przy ustach,
spoglądając na szeregowego Zhynkynsa Obairna.
Ten dzień nie należał jego zdaniem do najlepszych. Znalazł się w tym miejscu, ponieważ
jego przełożony, porucznik Stahndyrd z trzeciego plutonu, niepokoił się o wysunięte
posterunki i postanowił wzmocnić je kilkoma doświadczonymi zwiadowcami. Lywkys nie
dziwił mu się specjalnie, ale też nie cieszył się przesadnie z nocowania poza Roymarkiem. A
szeregowiec stojący na skraju niewielkiej doliny nie poprawiał mu humoru.
Obairn nie należał do najlepszych jeźdźców, jakich Lywkys spotkał podczas służby w
kawalerii, i niejeden już raz trafił do jego czarnego notesika, a spis popełnionych wykroczeń
był długi i obszerny, poczynając od wylania pierwszej tego dnia herbaty sierżanta. Za to
właśnie został wysłany na dodatkową wartę. A teraz po raz drugi zakłócał poranny rytuał
Lywkysa, co nie rokowało mu najlepiej na resztę dnia.
Z drugiej wszakże strony był jednym z najspokojniejszych żołnierzy trzeciego plutonu,
więc ton jego głosu wydawał się wyjątkowo niepokojący.
- Czego? - zapytał sierżant, nie opuszczając kubka. Jego głos ostrzegł Obairna, że stąpa po
cienkim lodzie, ale szeregowiec nie zwrócił na to uwagi.
- Lepiej niech się pan zbiera, sierżancie! Mamy towarzystwo... nie wiem tylko, czy to oni
czy nasi.
Lywkys spoglądał przez chwilę na kaprala Fraidarecka Zymmyra z drugiej drużyny, a
potem odstawił kubek na w miarę płaski kamień. Zanim dotarł do kaprala, ten zdążył się już
podnieść z mokrej trawy i zwoływał właśnie pozostałych sześciu żołnierzy ich niewielkiego
oddziału, kierując ich prosto do uwiązanych w pobliżu koni. Lywkys poślizgnął się
dwukrotnie, zanim dotarł do miejsca, w którym czekał Obairn. Za drugim razem musiał nawet
przyklęknąć, zdążył jednak podeprzeć się rękami, zanim poleciał na twarz. Zaklął więc
siarczyście, gdy wycierał zabłocone dłonie o tył bryczesów.
Nadal je wycierał, gdy dotarł na szczyt wzniesienia, ale tam zamarł.
Kilka dni wcześniej było jeszcze w miarę ciepło, ale ostatnio temperatura zaczęła spadać,
nawet do kilku stopni nad ranem, więc w powietrzu unosiła się gęsta przygruntowa mgła.
Zaczynała się właśnie rozwiewać dzięki porywom silniejszego wiatru, lecz mimo to niewiele
było widać. Lywkys poczuł zimny dreszcz, gdy zrozumiał, co kryje się w tym tumanie.
Najbliższy z konnych Charisjan znajdował się dosłownie trzysta jardów od niego, a gdy
wiatr rozproszył kolejne pasma mgły, sierżant dostrzegł za nim ze trzydziestu innych
jeźdźców.
Co gorsza, zauważył, że jeden z tamtych wskazuje palcem na niego i Obairna.
- Na Langhorne’a!
Obrócił się na pięcie, potknął się i wylądował na tyłku, próbując zjechać na nim w dół
zbocza. Poruszał się jednak znacznie szybciej, niż chciał. Druga drużyna widywała wroga
częściej, niżby sobie tego życzyła, ale Zymmyr był twardym facetem i dobrym żołnierzem.
Dlatego wybrano jego drużynę do służby patrolowej. Zanim sierżant znalazł się na dnie
dolinki, wszyscy jego podkomendni już gnali po konie.
- Heretycy! - warknął Lywkys, chwytając w biegu derkę i siodło, które zaraz trafiły na
grzbiet jego wierzchowca. - Co najmniej trzydziestu. Charisjańska kawaleria. - Spojrzał na
pobladłe twarze podwładnych, a potem pochylił się, by sięgnąć po popręg. - Upewnijcie się,
że porucznik zrozumiał, iż mamy do czynienia z charisjańską armią, a nie z siddarmarckimi
ochotnikami!
Przytaknęli, doskonale pojmując, dlaczego sierżant każe im wszystkim zanieść tę
informację. Jeśli nawet mieli jakieś wątpliwości, narastający tętent końskich kopyt wybił im
je z głowy.
Szeregowy Schmyd osiodłał już konia. Odwrócił się, by pomóc Obairnowi, ale Zymmyr
odwiódł go od tego, kręcąc głową.
- Zasuwaj, Max! - syknął.
Schmyd wahał się może jedno uderzenie serca. On i Obairn pochodzili z tego samego
miasta, dorastali razem, jeden nawet uderzał do starszej siostry kolegi, ale w tej drużynie
wszyscy się znali jak łyse konie i wiedzieli, co oznacza coraz głośniejszy tętent.
Mahkzwail Schmyd uścisnął ramię przyjaciela, a potem wskoczył na siodło i wbił ostrogi
w wydęte boki zaskoczonego wierzchowca.
Czterej inni żołnierze także wsiedli na koń, zanim Charisjanie znaleźli się na szczycie
zbocza. Zawrócili je w kierunku nadciągającego wroga, dobywając szabel, aby kupić
odrobinę czasu towarzyszom, którzy wciąż jeszcze nie skończyli przygotowań.
Było już jednak za późno.
Konne regimenty armii Charisu posiadały na wyposażeniu nowe rewolwery. Dziewięć
tysięcy kapiszonowych i trzy tysiące udoskonalonych przez Taigyna Mahldyna pistoletów
czekało na wojska hrabiego Wysokiego Szczytu, gdy ten przybył do Siddaru. Wystarczyło ich
do uzbrojenia po jednym regimencie każdej z jego trzech konnych brygad. Ci z żołnierzy,
którzy otrzymali nową broń, przekazali stare dwulufowe pistolety kolegom z innych
jednostek, podwajając ich siłę ognia. To znaczyło, że każdy z kawalerzystów hrabiego
Wysokiego Szczytu mógł oddać sześć strzałów bez konieczności przeładowania broni, zatem
trzeci pluton kompanii B drugiego batalionu dziesiątego regimentu konnego zasypał
przeciwnika lawiną ognia.
Szeregowy Schmyd był jedynym członkiem drużyny kaprala Zymmyra, któremu udało się
zbiec.
***
- To potwierdzone? - zapytał ostro sir Rainos Ahlverez.
- Tak jest! - odparł kapitan Lattymyr z niewyraźną miną, a potem pochylił się i postukał
palcem w mapę. - Są tutaj, mój panie.
- Ale nie wiemy, ilu ich tam jeszcze jest prócz tych, których zauważyli ludzie Ahzbyrna?
Lattymyr wiedział, kiedy dowódca zadaje retoryczne pytanie, więc potrząsnął tylko
głową. Ahlverez uśmiechnął się blado, po czym pochylił się nad mapą, rozmyślając
gorączkowo o sytuacji.
Regiment jazdy sir Ahgustahsa Ahzbyrna był jednym z trzech, jakie pozostawiono do
obrony Roymarku. Pozostałe skierowano w teren, by chroniły konwoje z zaopatrzeniem, albo
przerzucono do wsparcia oddziałów broniących położonego między błotnistymi dolinami i
wzgórzami Brahnselyku. Zachęcał księcia Harless do jeszcze większego wzmocnienia
tamtejszego garnizonu, więc Desnairczycy obiecali mu cztery dodatkowe regimenty
kawalerii, ale żaden z nich nie dotarł jeszcze na miejsce. Odmówiono mu za to, i to
kategorycznie, wycofania jakichkolwiek ludzi hrabiego Hennetu z okolic Cheyvairu, a co
więcej, zażądano, aby sir Rainos przekazał więcej swojej piechoty na południowy odcinek
linii oblężenia Fortu Tairys w zamian za regimenty, których zażądał. W rezultacie tylko ludzie
Ahlvereza musieli bronić bazy zaopatrzeniowej o kluczowym znaczeniu dla tej kampanii, a
teraz musiał wysłać ich tam jeszcze więcej.
Heretycka jazda podchodziła pod Brahnselyk od kilku pięciodni, ale na razie nie
odważono się na żaden poważniejszy atak na umocnienia broniące miasta. Wyglądało też na
to, że kawaleria Charisjan posiada mniejsze wsparcie artylerii niż wspomniana piechota. Jak
do tej pory zameldowano o obecności kilku tysięcy konnych heretyków, aczkolwiek liczby te
były wciąż mniej dokładne, niżby Ahlverez mógł sobie tego życzyć. Heretycy pojawiali się i
znikali, tutaj zastawili pułapkę na jakiś patrol, tam napadli na konwój z zaopatrzeniem albo
ostrzelali z karabinów przypływające tratwy i nieustannie przeczesywali brzegi rzeki pod i
nad Brahnselykiem. Z pewnością zrozumieli, jak ważna jest ta miejscowość z punktu
widzenia kwatermistrzostwa Armii Shiłoh, ale na razie nie przejawiali wielkiej chęci do
przelewania krwi w otwartej walce. Być może dlatego, że brakowało im wsparcia tej
piekielnej artylerii.
Ahlverez był im wdzięczny za tę powściągliwość, ale z drugiej strony zastanawiał się
coraz częściej, dlaczego wciąż zwlekają z atakiem. Charisjanie nie ociągali się wcześniej, a te
podchody zaczynały go coraz bardziej irytować. A jeszcze bardziej wnerwiało go to, że nie
użyli do tej pory tych swoich piekielnych przenośnych dział kątowych. Przecież te ustrojstwa
można było przenosić na plecach, więc tym bardziej dało się je zapakować na muła albo
nawet koński grzbiet. Dlaczego więc kawaleria nie ostrzelała do tej pory bazy w
Brahnselyku?
Nakazał swoim chłopcom sprawdzenie, o co chodzi, ale każdy patrol, który natykał się na
wroga, ponosił bardzo ciężkie straty, a nie zdobywał niemal żadnych informacji. Jedno
wszakże stało się z czasem jasne: Charisjanie nie traktowali kawalerii w ten sam sposób jak
inne nacje. Na Schronieniu znane były od dawna formacje jeździecko-strzeleckie, takie
choćby jak konni łucznicy, ale większość dowódców używała ich jako wsparcia albo jako
harcowników, a polegała na szarżach i walce na szable. Do tej pory jednak nikt nie widział
choćby jednego charisjańskiego lansjera. Żaden Dohlarianin ani Desnairczyk nie poległ także
od ciosu szabli. Za to każdy napotkany wróg dysponował karabinem i działał jak zwykły
piechur, który używa konia tylko do szybkiego przemieszczania się w terenie. To była kolejna
rzecz, która unieszczęśliwiała sir Rainosa.
A teraz zrozumiał na domiar, że to jeszcze nie koniec jego zmartwień.
Te dranie mnie zwodzą, uznał. A fakt, że nie dałem się zwieść aż tak bardzo jak ten idiota
książę albo ten jego przydupas, wcale mnie nie pociesza.
Pochylił się nad mapą, opierając ciężar ciała na zaciśniętych pięściach, i przyjrzał się
ukształtowaniu terenu. Nic dziwnego, że nie śpieszą się z zaatakowaniem Brahnselyku.
Pokazywali mu się nieustannie, zwracając jego uwagę na niezwykle ważną bazę
zaopatrzeniową, ale to nie o nią im chodziło. Nie miał na to jeszcze dowodu, ale wiedział, w
co z nim pogrywają, ponieważ im na to pozwolił.
Gdyby ten kawalerzysta nie przegalopował pięciu mil z kulą pistoletową w ramieniu,
nadal nic byś o tym nie wiedział, napomniał się w myślach.
Na szczęście udało mu się przenieść cichcem tyle oddziałów piechoty, ile zdołał sprzątnąć
księciu Harless sprzed nosa, i rozmieścić je na zachód od Kharmychu na obrzeżach lasu
Kyplyngyr. Był pewien, że żołnierze złorzeczą na niego ile wlezie za to, że kazał im opuścić
ciepłe kwatery, które od tak dawna sobie budowali, i zagnał ich ponownie pod namioty.
Książę przyjął jego argumentację, że dzięki temu ruchowi da się skrócić linie zaopatrzeniowe
dla części armii, hrabia Hankey z kolei uznał, że to kolejny dowód chorobliwego strachu
przed wyimaginowanymi zagrożeniami, a desnairscy żołnierze pokochali go za to, że mogli
się przenieść do znacznie wygodniejszych kwater, ponieważ szałasy, w których ich
umieszczono, do niczego się nie nadawały. Tak więc nikt się teraz nie przejmował, dlaczego
zabrał spod przełęczy tak wielu swoich ludzi.
Może to niewiele, ale i tak mam swoje oddziały o dwa dni marszu bliżej, niż gdyby
stacjonowały w Kharmychu. Jeśli zdołam ściągnąć je na czas...
- Przekażcie natychmiast wiadomość semaforową - rzucił, nie odrywając wzroku od mapy.
- Nie wiem, czy szlak na północ od lasu Kyplyngyr jeszcze działa, ale jeśli nawet, to pewnie
niedługo zostanie przerwany, więc wyślijcie także wyverny. Prześlijcie generałowi
Rychtyrowi kopię meldunku Ahzbyrna. Powiedzcie mu, że spodziewam się silnego ataku, nie,
bardzo silnego ataku na nasze linie komunikacyjne pomiędzy lasem Kyplyngyr a
Roymarkiem. Kopia ma iść także do pułkownika Ohygynsa. - Zerknął na Lattymyra. - Idź.
Wyślij je od razu. Potem powiedz generałowi Sahndyrsowi, że chcę widzieć u siebie jego,
pułkownika Makyntyra i generała Tymplahra. I to natychmiast.
- Tak jest!
***
- Dobrze.
Sir Ahgustahs Ahzbyrn przemówił oschłym tonem, wodząc wzrokiem po zaniepokojonych
twarzach otaczających go towarzyszy. Major Trai Alykzhandyr wyglądał na najbardziej
przejętego, co nie było dziwne, zważywszy, jak mocno oberwał jego pluton. Oprócz ludzi
kaprala Zymmyra stracił większość innej drużyny w potyczce dziesięć mil na południe od
miejsca pierwszego starcia. Porucznikowi Wahlysowi zostało już tylko pół plutonu, ale
najbardziej zabolała go śmierć sierżanta. Ahzbyrn współczuł także Stahdyrdowi, aczkolwiek
zdawał sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec złych wieści.
- Wysłałem kurierów do pułkowników Sulyvyna, Lairoha i Ohygynsa z Roymarku. Jestem
pewien że Ohygyns przekaże je dalej, do Branshelyku i sir Rainosa. Ale zanim to nastąpi,
musimy zająć się naszym małym problemem. - Wyszczerzył zęby, wskazując na wschód. -
Jeśli wierzyć ludziom Traia - skinął w kierunku ponurego majora - heretycy posuwają się
zachodnim skrajem lasu Kyplyngyr. Nie wiemy, jakimi siłami dysponują, lecz musimy
przyjąć, że nie są tam na pikniku ani wycieczce krajoznawczej. Zanim więc pojawią się tutaj
oddziały pułkowników Sulyvyna i Lairoha, sami musimy zrobić kilka wypadów w tamte
okolice.
***
- Zabierzcie te konie na tyły, u licha!
Sierżant był... rozdrażniony, więc sir Laimyn Seacatcher, dowódca piątej brygady konnej
Armii Skalistego Szczytu, powściągnął własny gniew. Od dawna czekał na ten moment. Stał
teraz, wsłuchując się w odgłosy kopania i omiatając wzrokiem podejście do Roymarku. Jego
brygada była potężną formacją, a już za kilka godzin otrzyma wsparcie pod postacią szóstej
brygady sir Ahdryna Raizyngyra. Razem da to ponad szesnaście tysięcy ludzi, co brzmiało
naprawdę imponująco. Pech jednak chciał, że ich zadaniem było zablokowanie niemal dwustu
tysięcy żołnierzy wroga.
W tym momencie jednak szósta brygada kryła się wciąż gdzieś tam, maszerując w
kierunku jego pozycji... o ile już się nie zgubiła w tej gęstej mgle.
Umiesz się pocieszyć, draniu, pomyślał z przekąsem. Nie masz przecież powodów do
zmartwienia. Artyleria jest na miejscu, moździerze zostały okopane, a tobie udało się ukryć
ich obecność przed wrogiem. Co mogłoby pójść nie tak?
Szczerze powiedziawszy, miał na myśli kilka takich spraw, więc skończyło się na nadziei,
że książę Eastshare i hrabia Wysokiego Szczytu nie przekombinowali tym razem.
- Wracać do roboty! To łopaty, nie dziwki w burdelu! Machać nimi, a nie kłaść się na nich!
- wydarł się kolejny sierżant o żelaznych płucach, choć jego ludzie nie potrzebowali zachęty.
Wiedzieli, po co ich tu wysłano, a w odróżnieniu od wielu innych kawalerzystów byli z
saperkami za pan brat.
Seacatcher odsunął lornetkę od oczu i uśmiechnął się na widok pracujących sprawnie
ludzi. Był rodowitym Charisjaninem i starszym synem barona Mandoliny. Jego baronia leżała
w głębi lądu, został więc posadzony w siodle, ledwie nauczył się chodzić. Tak to jest, jak się
ma za ojca zapalonego myśliwego. Z tego też powodu był dziś znakomitym jeźdźcem, czym
różnił się od większości oficerów pochodzących z jego domeny. Już jako chłopiec marzył o
bohaterskich szarżach na wroga... i o pięknych kobietach znajdujących się zawsze w zasięgu
ręki, aby miał kto zachwalać jego przymioty.
Oddalił od siebie te myśli.
Na wojnie, a zwłaszcza na takiej wojnie, żadne przymioty nie mają znaczenia. Tu chodzi
jedynie o wygraną. Baron Zielonej Doliny wyjaśnił to prostymi żołnierskimi słowami: „Żaden
durny baran nie wygrał wojny tym, że poległ w bitwie. Wygrywa się wtedy, jeśli zabije się
innego durnego barana walczącego za swoją ojczyznę!”. W tej wojnie nie chodziło jednak o
tak proste pojęcia jak ojczyzna, aczkolwiek zasada pozostawała ta sama, a w Cesarskiej Armii
Charisu nauczono Laimyna Seacatchera wielu sposobów na zabicie durnych baranów
walczących za Zhaspahra Clyntahna.
Choć wśród nich nie było czegoś takiego jak szarże.
Podwładni Seacatchera mieli szable, większość z nich przeszła też szkolenie, tak że nie
powinni poucinać nimi łbów swoim koniom, choć brygadier nie postawiłby na to złamanej
marki. Znacznie bardziej przyłożono się za to do nauki strzelania z pistoletów podczas jazdy.
Żołnierze spędzali tyle samo czasu, zapoznając się z karabinami, ile zajmowało im
oporządzanie wierzchowców. To byli dragoni, konna piechota. Jeśli wróg chciałby ich
zaatakować na otwartej przestrzeni, powinien zawczasu zafasować sporo trumien.
Kwestię obecności koni załatwiono sprawnie. Zazwyczaj każda kompania miała w swoim
składzie pluton, który zajmował się wierzchowcami pozostałych pododdziałów. Teraz jednak,
kiedy zajęto wyznaczone pozycje, większość koni trafiła w głąb lasu Kyplyngyr, gdzie
pilnowali ich wozacy, dzięki czemu liczebność jednostek liniowych zwiększyła się o jedną
czwartą stanu osobowego.
Jeden z wierzchowców, które nie trafiły na tyły, zbliżał się do niego właśnie, rozbryzgując
błoto. Jeździec ściągnął sprawnie wodze i zasalutował.
- Tak, majorze?
- Pułkownik Vahrtanysh przesyła wyrazy szacunku, mój panie - rzucił Kręg Ahbraims,
zastępca dowódcy dziewiątego regimentu. - Ludzie okopali się, działa zostały rozstawione.
Wysunięci zwiadowcy donoszą, że wroga kawaleria zbliża się traktem od wschodu. Za jakąś
godzinę powinna trafić na naszych harcowników.
- Przekaż pułkownikowi, że przyjadę za trzy kwadranse. Dziewiąty wie, co ma robić do
tego czasu, więc nie potrzebujecie dodatkowych instrukcji ode mnie.
- Tak jest! - Ahbraims zasalutował ponownie i oddalił się w kierunku, z którego
przyjechał. Seacatcher odprowadził go wzrokiem, a potem odwrócił się do kapitana Elwyna
Newyla, jego starszego adiutanta.
- Tak, mój panie?
- Przeciwnik, przynajmniej z początku, nie powinien prowadzić zbyt skoordynowanych
działań. To się zmieni z czasem, ale jeśli teraz przerwiemy komunikację semaforową i
zablokujemy drogi, narobi się sporo zamieszania. Mogę mieć nadzieję, że wszystko idzie
zgodnie z planem?
- Oczywiście, mój panie - odparł szczupły, włochaty Chisholmianin.
- Mimo to wołałbym, Elwynie, aby brygadier Raizyngyr był już tutaj z nami. Weź ze sobą
tylu ludzi, ilu trzeba, i wyjedź mu naprzeciw. Znajdź szóstą i sprowadź ją do nas. Z pełnym
szacunkiem, rzecz jasna.
- Rozumiem, mój panie - odparł kapitan Newyl.
- W takim razie dlaczego tu jeszcze sterczysz? Ruszaj.
- Tak jest!
Gdy Newyl zasalutował i zniknął, Seacatcher poprosił o konia.
***
- No, pięknie - mruknął major Paityr Mahkaid. Nawet przez lunetę nie mógł dostrzec zbyt
wielu szczegółów, ale to, co widział, i tak mu wystarczało.
- Co? - zapytał Zhorj Sellyrs.
Mahkaid dowodził drugą kompanią regimentu sir Ahgustahsa Ahzbyrna, a Sellyrs trzecią.
Obaj zostali wysłani przodem, by przeprowadzić rekonesans. Mahkaid był jednak pewien, że
pułkownik Ahzbyrn nie będzie zadowolony z meldunku, jaki zamierza złożyć.
- Powiedzmy, że nie zauważyłem tam ani jednego konia - powiedział Sellyrsowi, podając
mu lunetę. - Spójrz sam i powiedz mi, co widzisz.
Sellyrs przyłożył lunetę do oka, popatrzył chwilę, a potem się skrzywił.
- Widzę piechotę, a nie pieprzoną jazdę - rzucił. - Okopaną piechotę.
- Czyli zobaczyłeś to samo co ja. - Mahkaid przeniósł wzrok na odległy las i westchnął. -
Lepiej powiedzmy o tym pułkownikowi.
***
- To nie jest zadanie dla kawalerii! - pieklił się Ahgustahs Ahzbyrn. - Mam w trzech
regimentach niecałe dwa tysiące ludzi. I ani jednego działa. Ani karabinu. Dysponuję za to
czterema niepełnymi kompaniami konnych łuczników. I jak ja mam pokonać takimi siłami
kilka tysięcy dobrze okopanej piechoty? Proszę mi to powiedzieć, poruczniku Mastyrs. -
Dwudziestoletni co najwyżej oficer nie odpowiedział, więc Ahzbyrn wziął się w garść i
zaczerpnął tchu. - Wybacz, poruczniku, wylałem na ciebie swoje żale, a nie powinienem tego
robić, ale trzy regimenty kawalerii, z niespełna osiemdziesięcioma procentami stanu
osobowego, nie są w stanie przełamać tak silnej linii obrony. - Wskazał palcem na umocnienia
heretyków. - Nie wiem, czy pułkownikowi Ohygynsowi pójdzie lepiej, ale on ma
przynajmniej strzelców i artylerię. Jeśli poślę moich ludzi na te okopy, zostaną zmasakrowani.
I tyle. Przekaż pułkownikowi Ohygynsowi, że jestem gotów dać wsparcie każdemu
oddziałowi piechoty, jaki do nas wyśle, ale odmawiam wysyłania moich ludzi na pewną
śmierć, wiedząc, że jego jednostki nadają się lepiej do wykonania tego zadania. Gdybym
widział jakiekolwiek szanse na pokonanie wroga, przypuściłbym na niego atak bez względu
na wysokość strat po naszej stronie. Niestety, nie mamy żadnych szans na odniesienie
zwycięstwa, o ile nie otrzymamy naprawdę dużego wsparcia.
- Rozumiem, sir Ahgustahsie - odparł Mastyrs - ale będę z panem szczery. Pułkownik
Ohygyns nie kazał mi tego mówić, lecz ja mam poważne wątpliwości, czy wesprze pańskie
działania. - Młodzieniec wyglądał znacznie starzej, niż powinien, gdy to mówił. - Sam o mały
włos wpadłbym na patrol heretyckiej kawalerii, gdy do was jechałem. Wygląda na to, że
wysyłają coraz więcej patroli na teren pomiędzy waszymi pozycjami a nami, nie mówiąc już
o tym, że zaczynają nękać nasze pozycje wokół miasta. Nie zdziwiłbym się, gdyby
zaatakowali Roymark podobnymi siłami, jakie zgromadzili tutaj.
Ahzbyrn zacisnął usta. Wiedział, że Mastyrs jest młody i niedoświadczony. Przypomniał
sobie też, że ludzie zdjęci strachem wyolbrzymiają zagrożenie. Mimo to jednak porucznik
miał wiele racji w tym, co powiedział.
Przeszli lasami, by odciąć nas od sir Rainosa albo księcia Harless i uniemożliwić
przysłanie wsparcia. Teraz mogą uderzyć na Roymark. Stamtąd mogą ruszyć na Brahnselyk
albo przejść na wschód i wzmocnić blokadę w lesie Kyplyngyr. Nie mówiąc już o tym, że
Brahnselyk może być atakowane w tym właśnie momencie. Igrali z nami jak z dziećmi we
mgle przez ostatni miesiąc, więc kto wie, czy nie zgromadzili wystarczających sił, by zdobyć
to miasto.
Przepełniła go odraza, bardziej gorzka od żółci. Teraz to było dla niego jasne, zastanawiał
się tylko, czy sir Rainos poczuje się równie źle jak on.
Mymphys. Stamtąd nadszedł wróg. Przypłynął kanałem, potem poszedł dalej drogami,
dokładnie tak, jak przewidywał to sir Rainos. A co zrobił z tym biskup polowy Cahnyr? Nic
nie zrobił. A książę Harless i hrabia Hennetu wyśmiali nas, twierdząc, że przesadzamy,
ponieważ tam nie ma dobrych traktów. Szkoda, że nie powiedzieli o tym pieprzonym
heretykom.
Ostatnim elementem było podejście części tych oddziałów pod Brahnselyk, aby zmylić
wroga i zaskoczyć go całkowicie w innym miejscu.
Mój Boże. Mogą siedzieć sobie na tym pieprzonym trakcie, dopóki nie zagłodzą całej
naszej armii. A ja nic nie mogę im zrobić.
***
- Cieszę się, że cię widzę, Ahdrynie - rzucił brygadier Seacatcher, wyciągając rękę do sir
Raizyngyra. - Na razie panuje u nas spokój, ale to się niedługo zmieni.
- Też tak sądzę - zgodził się przybysz. - Z drugiej jednak strony sir Tamys jest tylko
kilkanaście godzin za nami. Powinien być tutaj jutro przed południem.
Twarz brygadiera Seacatchera pojaśniała. Sir Tamys Mahkbyrn, dowódca drugiego
korpusu Armii Skalistego Klifu, miał także zwierzchność nad siódmą dywizją piechoty. Gdy
jego ludzie dołączą do obu brygad konnych, a jest ich dwadzieścia siedem tysięcy i mają sto
dwadzieścia dział, zdołają powstrzymać wszystkie siły, jakie Armia Shiloh zdoła posłać do
lasu Kyplyngyr w ciągu następnego pięciodnia.
O ile dotrą tutaj na czas.
- Na zachód od naszych pozycji znajdują się pokaźne oddziały kawalerii wroga -
poinformował Raizyngyra. - Wątpię jednak, by ci ludzie byli na tyle głupi, by nas atakować.
Jeśli się mylę, dostaną bolesną lekcję. Bardziej boję się tych wojsk, które stacjonują na
wschód od nas. Przerzucono tam sporą ilość desnairskiej jazdy. Wygląda jednak na to, że ich
konie są w gorszej kondycji, niż przypuszczaliśmy, ale to nie zmienia faktu, że dysponują
ogromną masą doświadczonych łuczników. Nie wiem, kto nimi dowodzi, ale zaczynam
podejrzewać, że nie jest to największy głupek w tej bandzie. Reaguje szybciej i bardziej
zdecydowanie, niż zakładaliśmy. Nie trzeba więc być geniuszem, by zrozumieć, co zrobi w
następnej kolejności.
- Tyle to i ja wiem.
Raizyngyr spojrzał w granatowe niebo. Tutaj, na południu, dni nawet zimą nie były
krótkie, lecz to wystarczało. Lada moment zrobi się ciemno.
- Znowu się chmurzy - zauważył. - Księżyc nam nie poświeci.
- Raczej nie.
- Ruszą zaraz po zachodzie słońca? Czy poczekają kilka godzin, abyśmy najpierw najedli
się strachu?
- Ruszą najprędzej, jak to możliwe - stwierdził Seacatcher ponurym głosem. - Udało nam
się zaskoczyć ich, jak przewidywali to książę i hrabia. Mam jednak podejrzenia, że
Desnairczycy wysłali wsparcie dla Roymarku albo Brahnselyku, zanim zaszliśmy im drogę.
Ale jedno jest pewne, zareagowali szybciej i śmielej, niż przypuszczaliśmy, a może raczej, niż
ja przypuszczałem. Nie nadejdą od zachodu i nie dadzą się wybić, ale ci dranie na wschodzie
wiedzą doskonale, co się stanie, jeśli nie zepchną nas z traktu, więc rzucą wszystko, co mają,
by tym razem wygrać.
Raizyngyr pokiwał wolno głową. Plany operacyjne przewidywały takie posunięcie Armii
Shiloh. W końcu jeśli Ahlverez i książę Harless nie przełamią blokady drugiego korpusu, ich
cała armia wymrze z głodu. Oczyszczenie linii zaopatrzeniowej albo trasy odwrotu uzyska
najwyższy priorytet bez względu na poniesione straty. Plan wszakże zakładał, że drugi korpus
będzie miał co najmniej dwa dni, a może nawet i trzy, zanim nastąpi atak od strony
Kharmychu.
Plany wszakże, jak to powszechnie wiadomo, idą w diabły, gdy tylko na horyzoncie
pojawi się wróg.
- Tak - mruknął, podkręcając wąsa. - Szkoda, że nie mamy strzelców wyborowych.
Posłałbym ich, żeby pobawili się z naszymi przyjaciółmi. To by ich spowolniło. Ale skoro ich
nie mamy, musimy wymyślić coś innego. Pożyczysz mi kilku przewodników?
- Czekają na twoje rozkazy - zapewnił go Seacatcher z bladym uśmiechem na twarzy,
przywołując jednocześnie kapitana Newyla.
- Tak, mój panie?
Adiutant był mocno ubłocony po spędzeniu całego dnia w siodle, ale dobrze maskował
zmęczenie.
- Znajdź porucznika Brynkmyna, Elwynie. Jego pluton wskaże ludziom brygadiera
Raizyngyra wyznaczone pozycje. On wie, o czym mowa. Każ mu rozstawić ich na czole.
- Rozumiem, mój panie.
Newyl zasalutował obu brygadierom i wyszedł, a Raizyngyr pokręcił głową z uznaniem.
- Chłopak ma przyszłość, Laimynie. O ile ktoś mu nie odstrzeli głowy w najbliższym
czasie.
- Też tak sądzę - zgodził się Seacatcher, wskazując mapę rozpostartą pod brezentowym
zadaszeniem na polowym pulpicie. - Pozwól, że zapoznam cię z terenem, na którym przyjdzie
nam działać. Moi chłopcy oczyścili już przedpole, wyznaczyli też miejsca na transzeje, ale nie
mieliśmy już czasu ich wykopać. Liczę na to, że macie wystarczająco dużo saperek.
.VII.
Trakt Roymark-Kharmych
Las Kyplyngyr
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

- Mój panie, to szaleństwo! - protestował major Mahknarhma. - Ludzie nie byli szkoleni
do takich akcji, a gdyby nawet, to...
Przerwał, jedną ręką próbując uspokoić podenerwowanego wierzchowca, a drugą
wykonując gesty, które miały zobrazować przepełniający go gniew. Gdzieś w dali
pobrzmiewała nierównomierna palba wystrzałów karabinowych, przeplatana od czasu do
czasu hukiem odpalanych pistoletów. Zamiast typowej mgiełki nad ziemią snuły się tego
wieczoru pasma cuchnącego dymu prochowego. Sunął pomiędzy pniami drzew, gryząc w
gardła i nosy. Na trakcie zaś i na otaczających go łąkach leżało pełno uschniętych liści i ciał.
Większość z nich pozostawała nieruchoma, ale tylko na kilku można było dostrzec heretyckie
mundury.
- Świetnie, że zechciałeś się z nami podzielić swoją opinią, Symynie - odparł jadowitym
tonem sir Zheryld Klynkskayl, baronet Glynfryd. - Powiedz mi więc, co mamy, na Shan-wei,
zrobić?
Pułkownik Glynfryd posłał miażdżące spojrzenie podwładnemu, choć nie na niego się
akurat obruszał. Nie miał bladego pojęcia, ilu jego ludzi poległo do tej pory, aczkolwiek
zdawał sobie sprawę z tego, że liczby podane pod koniec dnia mogą go zdołować. Już teraz
musiały być zatrważająco wysokie! Tego ranka w regimencie było prawie sto wakatów: tyle
osób odniosło rany bądź - co przyznawał z niechęcią - zdezerterowało. Żołnierze zaczęli
znikać, gdy sytuacja z zaopatrzeniem pogorszyła się jeszcze bardziej. W tej chwili
dysponował co najwyżej pięciuset kawalerzystami. A kto wie, czy nie czterystoma... choć
była przecież dopiero trzecia.
Symyn ma rację, pomyślał z goryczą. Ludzie nie byli szkoleni do czegoś takiego, więc
zostaną zmasakrowani! Ale ten sukinsyn Ahlverez także ma rację...
Mahknarhma spoglądał przez chwilę na niebo, ale zaraz zwiesił ramiona i wbił wzrok w
ziemię.
- Z przykrością stwierdzam, że tym sposobem wytracimy tylko ludzi, mój panie -
przyznał, na co baronet skrzywił się paskudnie.
- Tyle to i ja wiem. Gdybym widział sposób na uniknięcie takich strat, z pewnością bym
go wykorzystał, ale...
Gdzieś na zachodzie karabiny zagrzechotały głośniej. Obaj oficerowie odwrócili się w
tamtym kierunku, nadstawiając uszu.
- Za moment musimy podjąć decyzję - rzucił oschle Glynfryd, próbując nawet nie myśleć,
co ten rozkaz będzie oznaczał dla jego regimentu. Reakcja Mahknarhmy była równie ponura.
***
- Wypatrywaliśmy ciebie, mój panie, jak zbawienia - stwierdził pułkownik Nohbyro
Baylair, wyciągając rękę, by uścisnąć sir Ahdryna Raizyngyra.
- Przepraszam za spóźnienie - odparł brygadier. - Sir Laimyn powiedział, żebyśmy ruszali
natychmiast po przybyciu na miejsce.
- I miał rację. Nie wiem, kto dowodzi siłami przeciwnika, ale ma łeb zbyt daleko od
własnej dupy, jeśli chcesz poznać moje zdanie.
- Wprowadź mnie w sytuację - poprosił Raizyngyr.
- Okopujemy się tam... - Pułkownik wskazał głową na zachód, na trakt. Idąc na
stanowisko dowodzenia, brygadier słyszał wszędzie wokół odgłosy rąbania i kopania. -
Oddziały inżynieryjne majora Chernynkoha robią, co mogą, ale to nie wystarcza. Jeśli te
dranie zaatakują nas teraz, będzie marnie.
Raizyngyr skinął głową. Czwarty konny batalion majora Brahdlaia Chernynkoha został
dołączony do drugiego korpusu tylko po to, by pomógł innym jednostkom przygotować
umocnienia, zanim rozpoczną się ataki Armii Shiloh. Żołnierze z tej jednostki nie byli
przygotowani do walki, choć chętnie stawiliby czoło każdemu, kto ich zaczepi. W tym
momencie byli wszakże zajęci tym, co powinni robić, czyli kopaniem. Raizyngyr co rusz
słyszał trzask, z jakim padały ścinane drzewa. Rzadkie eksplozje sugerowały, że inżynierowie
korzystają także z materiałów wybuchowych. Niemniej sądząc po nasilającej się kanonadzie
od wschodu, mogą nie mieć czasu na właściwe wykonanie zadania.
- Trzeci batalion osłania nasze przedpole - kontynuował pułkownik, wskazując tym razem
gdzieś na wschód. - Major Braytahn odwalił kawał dobrej roboty, ale musiał już zaangażować
do walki trzy ze swoich czterech kompanii, a wróg wciąż naciska mocno. Na jego pozycje
naciera niemal wyłącznie jazda. I to lekka, żeby ją szlag trafił. No i desnairska.
Zamilkł, spoglądając w oczy brygadiera. Stawianie czoła Desnairczykom było mniej
groźne niż w przypadku Dohlarian, ponieważ ci drudzy zdążyli już odrobić zadane im lekcje.
Byli o wiele ostrożniejsi od żołnierzy imperium i dysponowali bronią palną. Ich dragoni,
uzbrojeni w najcięższe arbalesty, także mogli narobić zamieszania. Tyle dobrego, że tylko
czwarta część ich jazdy należała do tych formacji. Natomiast cała lekka kawaleria Desnairu i
dwie trzecie cięższej jazdy operowały łukami. Bez względu na to, jak zacofana była armia
imperium, ci żołnierze byli doskonałymi strzelcami.
I strasznie zawziętymi zarazem.
- Przez te pieprzone drzewa nie mamy zbyt dużego pola ostrzału - stwierdził Baylair - a
łuki spisują się w takim terenie o wiele lepiej od ciężkich arbalest. Dranie wycwanili się i
sami rzadko wystawiają się na cel. - Wyszczerzył na moment zęby. - Kule karabinowe to
znakomita forma wbicia czegoś do głowy.
Mieli przeciw sobie lekką kawalerię Desnairu, ludzi nienoszących ani pancerzy
ciężkozbrojnych, ani nawet kolczug. Dzięki czemu są mobilniejsi i szybsi, pomyślał z
rozgoryczeniem brygadier.
- Spychają moich chłopców nieustannie - wyznał Baylair. - Wiem, że o to nam chodziło od
samego początku, ale musimy cofać się szybciej, niż to zaplanowaliśmy. Jakieś dwadzieścia
minut temu otrzymałem wiadomość od Braytahna. Zauważył cięższą jazdę, która zmierza w
naszym kierunku. Jest teraz gdzieś na południe od traktu. Jeden z dowódców kompanii
zameldował też, że od wschodu zbliża się dohlariańska piechota.
- Piechota - powtórzył Raizyngyr, od razu pochmurniejąc.
- Tak twierdzi Braytahn i to samo mówią meldunki kapitana Ohahlyrna. Ohahlyrn to
dowódca kompanii C. Jest młody, ale nigdy nie zameldowałby nam o tej piechocie, gdyby jej
nie widział na własne oczy.
Raizyngyr zacisnął zęby. To, że wysunięte jednostki Baylaira natrafiły na lekką jazdę
wroga, było bardzo niefortunne, ale jeśli Armia Shiloh naprawdę dysponuje piechotą, którą
wkrótce włączy do akcji...
- Dobrze - powiedział. - Mam w pełnym pogotowiu dwa bataliony jedenastego, mogę je
wysłać na flanki waszych pozycji. Zamierzałem trzymać dwa kolejne bataliony pułkownika
Haskynsa w odwodzie, dopóki nie zjawi się dwunasty, ale chyba nie mamy czasu na takie
zagrywki. Zaraz wyślę trzeci i czwarty na pierwszą linię. Tylko powiedz, na którą stronę
traktu. Południe czy północ?
- Północ - odparł bez wahania Baylair. - Co prawda nacierają mocniej od południowej
strony, ale tam mam drugi batalion pilnujący flanki i teren nam bardziej sprzyja. Za to po
lewej mamy spory kawałek nieobsadzonej ziemi. Nie wiem dokładnie, jak wygląda tam
sytuacja, ale jeśli wróg się zorientuje, może podejść bliżej, niżbyśmy sobie tego życzyli.
- Rozumiem. Skoro trzymasz już rękę na pulsie i masz swoich chłopców w lesie,
pozostawię ci dowodzenie do chwili, gdy ukończymy tworzenie linii obrony. Kup mi tyle
czasu, ile zdołasz. Dwunasty maszeruje jakąś godzinę za Haskynsem.
- Tak jest, mój panie. - Grymas Baylaira zmienił się najpierw w uśmiech, a potem w coś
znacznie bardziej złowrogiego. - Mocno ich już przetrzebiliśmy, ale razem damy im
prawdziwego łupnia, zanim reszta chłopaków do nas dotrze.
***
Ludzie otaczający sir Rainosa Ahlvereza nie wyglądali na szczęśliwszych, ale poza sir
Ahlgyrnahnem Haithmynem, dowódcą regimentu cięższej jazdy hrabiego Hennetu, wszyscy
wykazywali się ponurą determinacją.
- Pułkownicy Glynfyrd, Tytmyozha i Pynhaloh dobrze się sprawili - powiedział sir Rainos,
spoglądając na ostatniego z wymienionych, który znajdował się na tyle blisko kwatery
dowódcy, że mógł zdążyć na odprawę. - I zapłacili za to ogromną cenę - kontynuował, patrząc
Pynhalohowi w oczy - a mówimy o walce, do której ich ludzie nie byli szkoleni. Wiem
dokładnie, o jak wiele ich poprosiliśmy, tak samo jak mam świadomość, że dali z siebie
więcej, niż mogli.
Pułkownik odwrócił na moment wzrok, potem skinął głową, raz, ale zdecydowanie, a
Ahlverez odpowiedział mu podobnym gestem. Miał w głębokim poważaniu Desnairczyków, a
zwłaszcza ich wyższych dowódców, ale te regimenty walczyły dzielnie od samego rana do
wieczora i pomimo ogromnych strat zdołały zepchnąć heretyków o niemal trzy mile. W tego
typu terenie nie sposób uniknąć licznych ofiar, a jeźdźcom przyszło operować na zalesionym
pogórzu, byłby więc mocno zdziwiony, gdyby się dowiedział, że w walkach poległo co
najwyżej siedmiuset ludzi z każdego regimentu. To oznaczało trzydziestoprocentowe straty,
ale dzięki poświęceniu tych ludzi wróg był w odwrocie. Jeśli nawet doktryna Desnairczyków
była do bani, to bitności nie można im było odmówić.
Niestety wszystko wskazywało też na to, że heretycy zamierzają się wycofać, choć nie
udało się uzyskać naprawdę wiarygodnego potwierdzenia tej informacji. Sytuacja nie
wyglądała najlepiej nawet na otwartym terenie, gdzie żołnierz widział, co się dookoła niego
dzieje, a kurier mógł bez problemu wypatrzyć oficera. Na szczęście wszyscy podwładni
zdawali sobie sprawę z jednego: kwatera główna musi zostać założona na trakcie, ponieważ
jest to jedyne miejsce, do którego da się trafić bez kluczenia po ostępach. Z drugiej strony
kurierzy musieli mieć piekielne problemy z dotarciem do jednostek walczących na pierwszej
linii.
Daj spokój, napomniał się w myślach. Wysłanie ich do ataku było jedynym, co mogłeś w
tej sytuacji zrobić. Nie masz najmniejszych szans na zapanowanie nad tym burdelem. Teraz
cała odpowiedzialność spoczywa na głowach dowódców kompanii. Niech Bóg Jedyny ma ich
w swojej opiece.
- Teraz nasza kolej - kontynuował, okazując niezachwianą determinację, ponieważ tego
właśnie od niego oczekiwali, mimo że musieli zdawać sobie sprawę, iż nie wie więcej od nich
o sile i rozmieszczeniu jednostek wroga. - Wątpię, aby spodziewali się, iż tak szybko
rozpoczniemy kontruderzenie. Zwiadowcy donoszą, że wciąż próbują się okopać przy trakcie.
Jeśli pozwolimy im dokończyć tę robotę, przepędzenie drani zza gotowych umocnień będzie
po stokroć trudniejsze.
Szczerze powiedziawszy, jeśli pozwolimy im dokończyć robotę, za nic nie uda nam się
wygrać tej bitwy, przyznał w myślach.
Ostatnie kilka godzin uświadomiło mu, jak ogromna przepaść dzieli charisjańską
kawalerię od jego oddziałów. Desnairska lekka jazda walczyła niemal tak dzielnie, jak
powiedział, ale nie wątpił, że straty Charisjan są co najmniej czterokrotnie niższe. To była
kawaleria, która walczyła jak zwykła piechota. Jeśli oddziałom tej klasy dać czas na porządne
okopanie, frontalne ataki - a tylko takie wchodziły w grę na tym terenie - będą równie
kosztowne jak bezcelowe, co udowodnił choćby szturm na szańce Thesmaru. A gdy do tego
dojdzie...
- Jeśli nie udrożnimy traktu, nasza armia znajdzie się w poważnych tarapatach -
oświadczył - a najlepszą szansę na to będziemy mieli teraz. Gdybym miał inny pomysł, nie
prosiłbym was o rozpoczęcie tego szturmu. Wiem, że pójdziemy w ciemno, nie mając pojęcia,
gdzie znajduje się wróg i jak jest liczebny, więc nasze straty będą ogromne. Musimy jednak
uderzyć natychmiast, tak szybko jak to tylko możliwe, póki umocnienia nie są jeszcze
gotowe. Znajdźcie wroga i pokonajcie go! Być może nie jest to najprecyzyjniejszy rozkaz,
jaki otrzymaliście, za to jedyny, jaki mogę wam wydać w tych okolicznościach, pędźcie
zatem na złamanie karku i wykończcie tych heretyckich drani.
Raz jeszcze powiódł wzrokiem po ich twarzach, potem skinął mocno głową, a oni
zasalutowali mu i rozeszli się do swoich jednostek.
Spoglądał na nich jeszcze przez chwilę, widząc determinację - a może desperację - w
każdym ich ruchu... oraz furię, która przepełniała pułkownika Haithmyna. Nie mógł go za to
winić, poczekał więc, aż tamten przełknie protest i przyjmie rozkazy. Ten Desnairczyk miał
jednak rację, i to w bardzo ważnej kwestii, z czego Ahlverez zdał sobie teraz sprawę. Jego
spieszeni kawalerzyści będą czuli się piekielnie nieswojo i zapłacą bardzo wysoką cenę za to,
że on został zmuszony do wydania im tak durnego rozkazu.
Nawet książę Harless o tym wiedział. Szczerze powiedziawszy, Ahlverez zdziwił się
niepomiernie, że tak szybko otrzymał zatwierdzenie tego planu. Być może jego desnairski
partner zrozumiał w końcu, że na wpół zagłodzona Armia Shiloh znalazła się w ogromnym
niebezpieczeństwie, choć może bardziej chodziło o to, że ta gnida Fyrnach został
oddelegowany do Brahnselyku w zeszłym pięciodniu. Ahlverez wściekł się niepomiernie, gdy
baron Tymplahr poinformował go, że Fyrnach wybiera się w tę podróż, by osobiście zmyć
głowę dohlarskim kwatermistrzom za opóźnienia w dostawach wina do jego i księcia
prywatnych piwniczek. Uspokoił się, ale tylko minimalnie, gdy dowiedział się, że to był
pomysł tego wszarza, nie jego wuja. Pomyślał też, że chwilowa nieobecność barona to wielki
plus w zaistniałych okolicznościach.
W każdym razie książę Harless zgodził się na przeprowadzenie natychmiastowego
uderzenia celem udrożnienia traktu. Ahlverez nie wspomniał mu oczywiście, że wydałby taki
rozkaz nawet bez jego zgody, ale skoro wszystko poszło po jego myśli, nie musiał się tym już
przejmować. Ucieszyła go także wiadomość, że książę wysyła mu z odsieczą kolejne
desnairskie oddziały. Szkoda, że większość piechoty imperium utkwiła na zabłoconej
przełęczy pod Fortem Tairys, ale głównodowodzący zezwolił mu na spieszenie swoich
regimentów jazdy i użycie ich jako dodatkowej piechoty. Mimo powagi sytuacji sir Rainos
uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie, jak się zachowa ten głupek hrabia Hennetu,
kiedy usłyszy nowe rozkazy.
Spoważniał jednak niemal natychmiast, widząc przed oczami masę strat; z drugiej jednak
strony padło już tyle wierzchowców, że i tak co trzeci żołnierz musiałby iść do ataku na
własnych nogach.
W tym samym czasie skierował całą swoją piechotę na zachód. Regimenty Dohlaru
pojawią się na miejscu przed Desnairczykami, a było jasne, że może ich desperacko
potrzebować. Powiedział podwładnym, że najlepszym sposobem na przełamanie linii wroga
jest jak najszybszy atak, i to była czysta prawda. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli ta próba
nie wypali, Armia Shiloh będzie zgubiona. Jeśli więc nie uda się dziś wieczorem, jutro rano
trzeba ich będzie pognać do następnego szturmu.
***
Pułkownik Ahbailr Pahskail zaczerpnął mocno tchu. Nocne powietrze było zimniejsze i
wilgotniejsze niż jeszcze przed chwilą. Pachniało deszczem, ale przy takim chłodzie ulewa
mogła szybko przerodzić się w deszcz ze śniegiem, a nawet śnieżycę, jeśli temperatura będzie
nadal spadać.
Tego nam jeszcze trzeba, pomyślał. Ślizgawicy tylko brakowało. Cudnie.
Regiment piechoty Pahskaila znajdował się jakieś pięćset jardów na południe od nasypu
traktu. Pokonywał właśnie gęsty las, maszerując przed trzema innymi jednostkami. W teorii
atakowali zwartym szykiem, w praktyce teren uniemożliwiał im jakąkolwiek koordynację
działań.
W lesie Kyplyngyr nie było zbyt wiele tytanicznych dębów. Temperatury były tutaj zbyt
niskie, zatem te giganty stały w dużej odległości od siebie, a pomiędzy nimi rozpleniły się
różnorakie zarośla. Były tu prawiedęby, prawietopole, niebodrapacze i strupokory. Na
szczęście mieli do czynienia z dość starym drzewostanem, tak więc kolce na pniach
niektórych gatunków zaczynały się wysoko nad ich głowami, a i prawietopole rosły w
przyzwoitej odległości od siebie. Niestety większość tutejszych gatunków była łatwopalna. W
tym klimacie letnie pożary należały do kręgu życia... o czym myśl łagodziła trochę
niedogodności związane z opadami, podczas których skałkówki i pistolety miały kłopoty z
odpalaniem. Kolejny problem stanowiła wysokość tych drzew. Większość miała i po
dziewięćdziesiąt stóp - najszybciej rosnące prawietopole nawet więcej - dzięki czemu pod ich
koronami zrobiło się sporo miejsca na krzewy.
Pahskail podniósł rękę i odsunął ledwo widoczną gałęź strupokora, aby nie dostać nią po
twarzy. Moment później z trudem powstrzymał się od syknięcia na swoich ludzi, by uciszyli
się wreszcie. Chłopcy starali się jak mogli, idąc przez tak trudny teren, a już na pewno
zachowywali się o wiele ciszej od pieprzonych kawalerzystów, którzy przebijali się tędy przez
cały dzień. Pahskail nie cenił ich nigdy zbytnio, ale dzisiaj udowodnili mu, że zasługują na
żołd i...
***
- Stać! Stać!
Kapitan Maikel Karnynkoh poderwał głowę, gdy usłyszał krzyk i rozpoznał głos sierżanta
Daivyna Sylvelli. Karnynkoh dowodził kompanią A trzeciego batalionu dwunastego
regimentu konnego, a Sylvella był podoficerem z drugiego plutonu, przy tym zaś
człowiekiem rozważnym i doświadczonym, kimś, kto nie wystraszy się własnego cienia. A
skoro tak...
Huk i rozbłysk odpalonej fontanny Shan-wei uświadomił kapitanowi, że ostrzeżenie
sierżanta miało swoje podstawy.
***
Pahskail zaklął, gdy przed nim doszło do kolejnych eksplozji.
Jego regiment nie trafił jeszcze na heretyckie kau-yungi, ale pułkownik słyszał o nich od
oficerów, którzy mieli tę wątpliwą przyjemność. Wiedział więc, co stało się z jego
zwiadowcami.
Moment później usłyszał okrzyki. Ktoś wołał w oddali - bez dohlariańskiego czy
desnairskiego akcentu.
- Znajdź pułkownika Kahmelkę! - syknął, chwytając gońca za ramię. - Powiedz mu, że
potrzebujemy tu jego i pułkownika Ohdwaira. I to zaraz!
- Tak jest!
Na heretyckich pozycjach zadęto w trąbkę, a pułkownik Pahskail sięgnął do sakwy po
gwizdek.
***
W kolumnie Pahskaila szły cztery regimenty piechoty. Sami Dohlarianie. Każdy oddział
był dwukrotnie liczniejszy od desnairskich jednostek i o jakieś trzydzieści procent od
charisjańskiego batalionu, ale żaden nie miał niestety pełnego stanu osobowego. W sumie
powinno być tutaj pięć tysięcy sześciuset żołnierzy, ale tak naprawdę szło ich nieco ponad
cztery tysiące. Byli to jednak sami weterani, a każdy miał karabin z bagnetem.
Charisjańskie pozycje przed nimi składały się ze zwykłych okopów osłoniętych
niewysokim przedpiersiem i ciągnęły się pomiędzy drzewami. Oddziały inżynieryjne, którym
zlecono wykopanie tej transzei, wycięły tyle zarośli, ile się dało, aby stworzyć prowizoryczne
zasieki z kolczastych konarów. Dzięki temu uzyskano też większe przedpole... choć nadal nie
było ono zbyt duże. Niestety ciemności pozbawiły obrońców i tej przewagi, a nie mieli czasu
na rozmieszczenie większej ilości min, które sprawdziły się podczas walk nad rzeką Daivyn.
Te miny, które trafiły do lasu, nie miały na celu powstrzymać ataku, tylko zaalarmować
Charisjan o obecności wroga.
Pahskail, choć wiedział, jak ważny jest czas, nie rzucił swoich ludzi od razu do szturmu.
Oficerowie zmusili żołnierzy gwizdkami do zacieśnienia szyku szerokiego na jedną kompanię
i głębokiego na pięć w czasie, gdy regiment pułkownika Khamelki skręcił w prawo, a
jednostka pułkownika Ohdwaira w lewo. W odwodach pozostali ludzie pułkownika Brygsyna.
Na pierwszej linii znalazło się więc prawie trzy tysiące ludzi, którzy poszli z ochotą na
tysiąc sześciuset równie ochoczych Charisjan czekających w okopach i dalszych ośmiuset
pozostających w rezerwie.
***
Eksplozje kolejnych fontann i przenikliwe gwizdy uświadomiły pułkownikowi
Lewshianowi Zhywnohowi z dwunastego regimentu konnego, że atak właśnie się rozpoczyna.
W okopach miał drugi batalion majora Zhairymiaha Mohzlyra i trzeci dowodzony przez
majora Ghordyna Lyptakię. Pierwszy, pod dowództwem majora Krystyna Reja, stanowił
odwody. Czwarty wciąż maszerował w kierunku pozycji zajmowanych przez dwunasty
regiment. Przy tej pogodzie i w tym terenie ludzie majora Mahraka nie pojawią się jednak na
polu walki prędzej niż przed świtem.
Sądząc po odgłosach, przydaliby się pułkownikowi już teraz. Niestety Armia Shiloh nie
chciała czekać na dogodniejszy dla wroga moment.
- Flary! - zawołał i zaraz usłyszał świsty odpalanych rakiet, ale tu znów pojawił się
problem.
Pierwsza z nich uderzyła w konar niewidocznej w mroku prawietopoli po przeleceniu
kilkudziesięciu stóp, tam zmieniła trajektorię i pomknęła ponownie ku ziemi. Na szczęście
wylądowała na przedpolu, a nie pomiędzy jego ludźmi, lecz z tego miejsca nie mogła
oświetlić pola walki.
- Znajdźcie jakieś wolne miejsce, u licha!
Usłyszał krótkie potwierdzenie i zrozumiał, że oddział wsparcia artyleryjskiego zrobi co w
jego mocy, ale zważywszy na tę gęstwinę, będzie to walka z wiatrakami.
***
Ahbailr Pahskail wzdrygnął się, gdy heretycka rakieta zaczęła się wznosić w niebo.
Widział takie pod Thesmarem. Ta jednak uderzyła po chwili w drzewo i z rykiem pomknęła
ku ziemi. Cudem tylko minęła jedną z kompanii pułkownika Kahmelki, ale Pahskail
podejrzewał, że chłopcy cieszą się z tego, iż mają ją pod nogami, a nie nad głowami.
Odczekał jeszcze moment, choć nerwy miał napięte jak postronki. Każda sekunda zwłoki
pozwalała heretykom na lepsze przygotowanie, ale oni i tak byli już na wyznaczonych
pozycjach, zatem ten dodatkowy czas działał bardziej na korzyść Armii Shiloh niż jej wroga.
Stał więc z rękami założonymi za plecy, wytężając wszystkie siły, by wyglądać jak
najspokojniej, choć nerwy go zżerały. Ruszył się dopiero wtedy, gdy gwizdki z prawej i lewej
oznajmiły, że skrzydłowe regimenty są tam gdzie trzeba.
Klepnął trębacza w ramię.
- Graj sygnał do ataku!
***
Dohlariańskie trąbki zagrały głośno i wyraźnie. Kolumna pułkownika Pahskaila ruszyła
do szturmu.
Moment później rozpętało się istne pandemonium.
Żadna ze stron nie mogła tego widzieć, ale SAPK-i zarejestrowały cały przebieg bitwy, by
zachować ją dla potomnych.
Na ziemi zapanowało totalne zamieszanie. Mrok nocy rozjaśniały błyski oddawanych
strzałów, ludzie krzyczeli, korony drzew wyłaniały się z pasm dymu prochowego jak
złowrogie wyspy i rafy. Kule świszczały, wokół eksplodowały pociski moździerzowe i ręczne
granaty.
Żadne z dział dwunastego regimentu konnego nie zostało podciągnięte na wyznaczone
stanowiska, a pierwszy batalion wsparcia piechoty zagubił się w lasach gdzieś pomiędzy
traktem a macierzystą jednostką. Regiment dysponował wszakże dwudziestoma czterema
moździerzami z pozostałych dwóch plutonów, aczkolwiek ta sama gęstwina, która
uniemożliwiała wystrzelenie rac, niweczyła większość wysiłków żołnierzy. Część pocisków
odbijała się bowiem od drzew, spadając w pobliżu okopów.
W mroku i dymie walczono więc granatami i na bagnety, okładając wroga kolbami,
dźgając go nożami, a czasem nawet waląc pięściami i kąsając zębami. Żołnierze dowodzący
dohlariańskimi regimentami wiedzieli, jak ważne jest przełamanie blokady, i choć nie
wszyscy z ich podwładnych zdawali sobie z tego sprawę, to jednak rozumieli, że tutaj mają
wroga na wprost siebie, nie w bastionach, jakimi otoczono ruiny Fortu Tairys, gdzie artyleria i
snajperzy kładli trupem każdego, kto odważył się podejść. Wszyscy byli też głodni,
przemoknięci, obdarci, ale o broń dbali jak zawsze i wiedzieli, jak się nią posługiwać.
Przedzierali się więc przez zaimprowizowane zasieki, przy okazji gubiąc szyki.
Charisjańskie miny zabijały ich i raniły dziesiątkami. Charisjańskie karabiny i granaty kładły
ich pokotem. Ale ci, którzy przetrwali tę rzeź, dotarli do przedpiersia i wtedy doszło do walki
na bagnety. Dwunasty regiment konny został przezbrojony w nowoczesne rewolwery, więc i
one zebrały krwawe żniwo, jednakże widmowi żołnierze nacierali dalej. Zdołali dokonać
wyłomu w linii obrony trzeciego batalionu. Wybili dwa plutony kompanii B i jeden pluton
wsparcia piechoty przy okazji. Potem jednak nadziali się na ostry kontratak z flanki.
Kompania D zasypała ich granatami i potraktowała ścianą bagnetów. Wyłom zatkano, wroga
wyparto za okopy albo zabito, choć zapłacono za to bardzo wysoką cenę.
Pierwszy dohlariański atak rozpoczął się zaraz po godzinie dziewiątej. Dopiero po
czterdziestu krwawych minutach atakujący odstąpili, nie kryjąc złości i frustracji... aby
dziewięćdziesiąt minut później ruszyć do drugiego szturmu przy wtórze trąbek i gwizdków.
Ten szturm nie był już tak silny, ponieważ aż trzydzieści procent atakujących poległo bądź
odniosło rany przy pierwszej próbie zdobycia okopów. Prowadził go pułkownik Trynt
Brygsyn, ponieważ jego koledzy, Pahskail i Khamelka, zostali ranni. To jednak nie znaczyło,
że walka będzie mniej zacięta. Dohlarianie i tym razem zdołali dokonać wyłomu.
Przedarli się w dwóch miejscach, ale pomimo zaciętości nie mieli wystarczającej siły, a za
okopami czekał na nich cały pierwszy batalion. Kilka kompanii przeprowadziło udane
kontrataki i zatkało oba wyłomy. Walki trwały jeszcze przez całe dwie godziny - w mroku,
pośród dymu i błysku wystrzałów.
A potem zapadła cisza, nagle, jak nożem uciął. Umilkły echa wystrzałów i piski trąbek.
Bagnety przestały wbijać się w ludzkie ciała, eksplozje grantów nie rozrywały już mroku
nocy. Na polu walki pozostali tylko umęczeni żołnierze dwunastego regimentu, wsłuchujący
się w jęki rannych i konających.
Dwunasty regiment stracił tej nocy niemal ośmiuset ludzi, czyli prawie trzydzieści procent
stanu osobowego batalionów biorących udział w walkach, ale wróg poniósł znacznie
dotkliwsze straty. Dwa tysiące sześciuset ludzi z kolumny pułkownika Pahskaila poległo.
Było to ponad sześćdziesiąt procent atakujących. Trzej z czterech pułkowników, którzy
poprowadzili ludzi do walki, polegli bądź odnieśli rany, podobnie jak trzynastu z dwudziestu
czterech dowódców kompanii i szesnastu z czterdziestu ośmiu dowódców plutonów.
Dohlarianie nie mieli się jednak czego wstydzić. Naprawdę. Zaatakowali okopanego
wroga - nocą, nie mając pojęcia, gdzie znajduje się przeciwnik. W pierwszym szturmie
ponieśli ogromne straty, a mimo to po przegrupowaniu zerwali się znów do boju, tracąc przy
tym więcej ludzi niż jakakolwiek inna armia w całej historii ludzkości.
Oddali Kościołowi i Koronie wszystko, co mieli, więcej nawet, niż można żądać od
zwykłego śmiertelnika. Jednakże koniec końców musieli się wycofać - kulejąc, złorzecząc,
liżąc rany... zostawiając za sobą nieprzerwane linie obrony dwunastego regimentu.

.VIII.
Las Kyplyngyr
oraz
Fort Tairys
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku

Generał sir Tamys Mahkbyrn, dowódca drugiego korpusu Armii Skalistego Szczytu,
patrzył na szare twarze wyczerpanych żołnierzy. Ciemno jeszcze było, płomyki lamp z
trudem rozjaśniały mrok, wyławiając z niego lśniące jak polerowany marmur oczy.
Moment później generał przeniósł wzrok na mapę, przygotowaną dla niego przez ludzi z
jednostek inżynieryjnych majora Chernynkoha. Była ona o wiele mniej szczegółowa od tych,
które archanioł Hastings podarował ludzkości w Dniu Stworzenia. Nie dorównywała także
tym stworzonym już ludzką ręką, które Armia Skalistego Szczytu otrzymała niedawno z
Siddaru. Była wszakże na tyle precyzyjna, by mógł bez problemu ocenić każdą odległość, i
choć nie uwzględniono na niej ukształtowania terenu ani wielu punktów orientacyjnych, mógł
wywnioskować, gdzie dokładnie trafiły jego oddziały.
To samo dotyczyło oddziałów drugiego korpusu biorących udział w niedawnej bitwie.
Gdyby wyszedł z namiotu na zacinający deszcz i spojrzał na horyzont, dostrzegłby bez
problemu łunę, jaka biła od pożarów, których nie zdołały stłumić nawet ulewy. Cieszył się
jednak, że nie musi na nią patrzeć w tym momencie. Wolał też nie myśleć o tym, jakie piekło
rozpętały płonące ogniorośle. To musiały być skutki ostrzału moździerzowego - tak
przynajmniej twierdził brygadier Raizyngyr, który był na miejscu, zatem wiedział, co mówi.
Oczywiście pewności w tym względzie nikt nie miał, ale to było teraz bez znaczenia. Bardziej
liczyło się, że wszyscy mają pełną świadomość, co dzieje się w lesie. Ogień rozprzestrzenił
się błyskawicznie, pochłaniając nasiąknięte oleistymi sokami pnie i zamieniając w kule ognia
niebosiężne korony.
Na szczęście wiatr wiał tej nocy z zachodu. Gdyby było inaczej, doprowadziłby do
nieobliczalnej w skutkach katastrofy. Teraz jednak spychał ogień i toksyczne wyziewy w
kierunku lasu Kyplyngyr... prosto na stanowiska Armii Shiloh. Okolica była do tego stopnia
przesiąknięta wodą z opadów, że nawet tak wielki pożar nie potrwa długo, aczkolwiek i ten
czas powinien wystarczyć do ostatecznego rozprzężenia w jednostkach wroga... ogień będzie
równie skutecznym straszakiem jak paniczne wrzaski rannych Dohlarian i Desnairczyków,
którzy znaleźli się na jego drodze.
Z mroku dobiegały co rusz odgłosy wystrzałów. To ci, którzy zostali unieruchomieni, ale
zachowali przytomność, przeładowywali po raz ostatni broń, by wywinąć się jeszcze
gorszemu losowi.
Gdy tak spoglądał na mapę i rozważał w pamięci treść meldunków otrzymanych od
dowódców brygad i regimentów, wiedział, że samobójstwa tych nieszczęśników nie są
bynajmniej najbardziej przerażającym szczegółem wydarzeń, które rozegrały się w tym
mrocznym, przesiąkniętym deszczem lesie. Błyskotliwy, a nawet może i genialny plan księcia
Eastshare okazał się bowiem błędny w dwóch co najmniej punktach. Książę zbyt
optymistycznie podszedł do czasu potrzebnego drugiemu korpusowi na zajęcie pozycji i
okopanie się. Nie docenił także szybkości reakcji i zawziętości przeciwnika.
Generał zerknął w kierunku sir Ahdryna Raizyngyra. Znał go doskonale, wiedział więc, że
brygadier jest kawalerzystą starej daty, dla którego przeistoczenie się w strzelca nie było
łatwe ani proste. Wątpliwe też, aby pragnął tego z całego serca. Cokolwiek jednak o nim
mówić, dokonał tego.
Otak, pomyślał Mahkbyrn, wracając wzrokiem do mapy. Dokonał tego i stoczył pierwszą
w swoim życiu bitwę, w której dowodził piechotą z dziką determinacją i zimną kalkulacją.
Szósta brygada konna wjechała do lasu Kyplyngyr, licząc niemal osiem tysięcy ludzi,
opuściło go zaś tylko pięć tysięcy żołnierzy Raizyngyra, z czego niemal tysiąc odniosło rany.
To oznaczało, że straty wyniosły czterdzieści siedem procent stanu osobowego... a do tego
należało przecież doliczyć dwa i pół tysiąca poległych z piątej brygady konnej i niemal cztery
tysiące dwustu z dowodzonej przez generała trzynastej brygady piechoty. W sumie drugi
korpus stracił jedenaście tysięcy ludzi, zabitych i rannych, z początkowego stanu dwudziestu
czterech tysięcy ośmiuset ludzi, jednakże mimo to wykonał postawione przed nim zadanie.
Nocne walki na lewej flance szóstej konnej - czyli na północ od drogi - były jeszcze
bardziej zacięte niż na prawej. Na jednostki pułkownika Mohrtyna Haskinsa uderzyło niemal
dwukrotnie więcej ludzi niż na jedenasty konny regiment pułkownika Zhywnoha, a przedpole
było tam też krótsze niż po drugiej stronie. Gdyby brygadier Seacatcher wiedział, jak
niekorzystne będzie to położenie, nigdy nie kazałby swoim ludziom umacniać tej linii. Nie
mógł jednak tego wiedzieć, gdy pojawił się w lesie, a szybkość reakcji przeciwnika nie
pozwoliła mu na dokonanie dokładniejszego rozpoznania. Spore zagłębienie terenu pozwoliło
wrogowi na podprowadzenie kilku tysięcy ludzi na odległość niespełna siedemdziesięciu
pięciu jardów od okopów dwunastego regimentu. To stamtąd ruszył atak dohlariańskiej
piechoty i towarzyszących jej spieszonych Desnairczyków ze szwadronów ciężkiej jazdy.
Haskyns zdążył rozmieścić wszystkie swoje bataliony przed rozpoczęciem natarcia, ale
spadło na nie aż pięć dohlariańskich regimentów. W pewnym momencie do boju zostały
rzucone niemal wszystkie charisjańskie odwody - oprócz trzech kompanii z drugiego
batalionu dziesiątego konnego i czwartego batalionu majora Mahraka. Cudem, bo cudem, ale
walczący do utraty sil żołnierze zdołali powstrzymać napierającego wroga.
Armia Shiloh spadła na dwunasty regiment konny niczym błyskawica, jej żołnierze
wynurzyli się z lasu jak fala przypływu, gnani żarem wiary i desperacją. Dotarli do okopów
Charisjan, przedarli się w wielu miejscach, ale zostali zaraz wyparci i zapłacili za tę śmiałość
morzem przelanej krwi. Cztery razy szturmowali pozycję dwunastego regimentu, jakby
opętała ich sama Shan-wei, lecz za każdym razem musieli odstąpić, pozostawiając na
przedpolu szańców pułkownika Haskynsa stosy trupów i rannych.
Następnego dnia nie doszło do żadnego ataku. Przeciwnik zajęty był podciąganiem
odwodów, które miały zastąpić regimenty zdziesiątkowane podczas nocnych wypadów i
szturmów. Obie konne brygady wykorzystały ten czas na lepsze okopanie pozycji i usypanie
bastionów. Podciągnięto także artylerię, choć w tym terenie jej ogień nie mógł być zbyt
skuteczny. Oddziały saperskie zaminowały także wszystkie podejścia do pierwszej linii. I co
chyba najważniejsze, po południu pojawiły się pierwsze bataliony brygad piechoty
Mahkbyrna, które natychmiast rozlokowano w szańcach.
Tyle można było zrobić. Trzeciego dnia, przynajmniej według szacunków Raizyngyra i
Seacatchera, Armia Shiloh rzuciła na ich czternaście tysięcy ludzi czterokrotnie liczniejsze
oddziały. Walki zaczęły się jeszcze przed świtem, około godziny czwartej, kiedy to doszło do
zapalenia ogniorośli, i trwały do dziesiątej w nocy. Langhorne jeden wie, ilu Dohlarian i
Desnairczyków poległo na zadymionym przedpolu, ale jedno było pewne: zbyt wiele rodzin
w Charisie, Chisholmie, Szmaragdzie i Tarocie dowie się o utracie ojców, synów i braci w tej
bitwie.
Ważne jednak, że i tym razem wróg nie przerwał linii obrony... A Armia Shiloh poszła w
rozsypkę, zamiast złamać opór przeciwnika. Mahkbyrn był tego pewien, nie wiadomo tylko,
czy dowódcy wroga także już to zrozumieli.
- Dobrze - rzucił generał do pułkowników, którzy osiągnęli tak wiele - musimy założyć, że
za kilka godzin spróbują po raz kolejny. Gdy to zrobią - przeniósł wzrok na Edgaira
Braizhyra, dowódcę siódmej kompanii czternastej brygady piechoty, jego najświeższych
odwodów - albo uderzą bezpośrednio na pozycje dwunastego, albo spróbują je oskrzydlić. Na
moje oko wybiorą tę drugą opcję, mimo że to spowolni natarcie, ponieważ tylko szaleniec
chciałby ruszyć na nasze szańce po tym, co uczyniliśmy poprzednim razem. Dlatego chcę,
żeby pułkownik Baytz i dwudziesty siódmy zabezpieczały flankę oddziałów Haskynsa.
Rozmieścimy też kilka dodatkowych plutonów wsparcia moździerzowego na tym terenie. -
Postukał palcem w mapę. - Bataliony dwudziestego siódmego będą stanowiły odwody lewej
flanki. Poza tym...
***
Sir Rainos Ahlverez przysłuchiwał się od niechcenia nerwowej rozmowie księcia Harless
z sir Bahrtalamem Tukkyrem, baronem Doliny Klifu, i sir Brahdrykiem Traiwyrthynem. Tak
naprawdę jego myśli zajmowała kwestia porażki - której rozmiary uświadamiali mu ranni,
kuśtykający niekończącym się strumieniem w kierunku iluzorycznego schronienia na tyłach
armii, i rozpaczliwe wołania tych, którzy dotarłszy tak daleko, nie mieli sił iść dalej. Czuł się
równie obolały i zmęczony jak ci konający weterani.
Tukkyr i Traiwyrthyn dowodzili osobistym regimentem cesarza Mahrysa i Szarymi
Perlmanna, dwoma pałacowymi jednostkami przydzielonymi do Armii Shiloh. Jak przystało
na zhierarchizowane układy, oddziały te miały absolutne pierwszeństwo w dostępie do
zaopatrzenia i żywności, znajdowały się więc w znacznie lepszej kondycji niż cała reszta
kawalerii hrabiego Hennetu. Książę liczył więc, że rozgromią heretyków, gdy piechota
przełamie w końcu ich linie. Ahlverez uważał jednak, że ten szturm zakończy się podobną
tragedią jak wszystkie wcześniejsze.
Już po nas, pomyślał, otrząsając się z ponurych myśli. Chłopcy próbowali, Bóg mi
świadkiem, że próbowali! Nic to jednak nie dało. A ten idiota nadał nie przyjmuje tego do
wiadomości, na Shan-wei! Ale czy on kiedykolwiek rozumiał, co się wokół niego dzieje?
Zacisnął zęby, by powstrzymać strumień obelg, jakie wypełniały jego usta i krtań. Mimo
przepełniającej go furii zauważył jednak determinację, z jaką książę Harless wydaje kolejne
rozkazy, i żałował tylko jednego: że ten głąb nie obudził się wcześniej. Wtedy, gdy
determinacja i szybkość działań mogły zmienić sytuację i uratować tę armię.
U boku księcia Harless stał ojciec Yairdyn. Dłonie ukrył w obszernych rękawach habitu,
oczy przymknął i w tej pozycji wysłuchiwał wydawanych przez księcia instrukcji. Ahlverez
żałował, że nie ma tutaj teraz jego osobistego intendenta. Niestety ojciec Sulyvyn miał inne
zajęcia. Został wprawdzie lekko ranny przez odłamek heretyckiego pocisku, ale odmówił
wycofania się i udał się wraz z pozostałymi oficerami i kapelanami do lasu, by zaprowadzić
porządek w oddziałach, które przez trzy ostatnie dni wypruwały z siebie flaki w imię Boga i
króla.
Wśród ludzi, którzy zasługiwali na coś więcej niż połajanki klechy.
- Wasza łaskawość. - Zdziwił się, słysząc, że ktoś przemawia jego głosem. - Ponowny atak
na heretyków będzie poważnym błędem.
Książę Harless oderwał wzrok od planu sytuacyjnego, w który stukał zawzięcie palcem, i
zmrużył powieki. Yairdyn otworzył oczy, i to gwałtownie, a stojący obok niego hrabia
Hankey zmierzył sir Rainosa wzrokiem zza pleców głównodowodzącego. Tylko Tukkyr,
zerknąwszy przelotnie w kierunku Dohlarianina, natychmiast powrócił do studiowania
planów. Traivyrtyn nie drgnął nawet. Widać było, że obaj pułkownicy nie chcą brać udziału w
tej wymianie zdań, choć pewnie zgadzali się w pełni z tym, co powiedział Ahlverez. Może i
byli Desnairczykami, ale dowodzili dwoma najbardziej elitarnymi arystokratycznymi
regimentami i nie wyglądali na niedorozwiniętych ślepców.
- Nikt nie twierdzi, że to będzie łatwa operacja, sir Rainosie - odparł po dłuższej chwili
książę Harless. - Wiem, że poniesiemy ogromne straty, ale to konieczny ruch. Nie mamy
innego wyjścia. Musimy odblokować szlaki komunikacyjne.
Ahlverez przełknął kolejną jadowitą uwagę, za którą zapłaciłby co najmniej uwięzieniem -
bądź koniecznością stoczenia pojedynku - i zaczerpnął głęboko tchu.
- Wasza łaskawość, trzy dni temu dysponowałem pięćdziesięcioma trzema tysiącami
piechoty, dzisiaj zostało mi jej niespełna piętnaście tysięcy, a twoje regimenty jazdy, które
atakowały z nami, poniosły porównywalne, jeśli nie większe straty. Wedle moich szacunków
straciliśmy pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy ludzi. - Machnął ręką, pomijając wtrącenie,
że znakomita większość poległych to Dohlarianie. - Choć może nie jest tak źle, ponieważ nie
chodzi tutaj tylko o zabitych i rannych, ale także o zaginionych, a tych musi być naprawdę
wielu. Błądzą teraz po kniei, szukając własnych jednostek, lecz to oznacza, że musi minąć
kilka dni, zanim uda się ich ponownie zebrać i sformować w gotowe do walki regimenty. A
heretycy w tym czasie okopują się dalej i ściągają kolejne posiłki. Wykorzystują każdy
moment, jaki im ofiarowujemy, na wykopanie lepszych szańców, a obaj wiemy, że nowe
oddziały napływały na pierwszą linię od początku tej bitwy.
- Co zatem proponujesz, generale? - zapytał obojętnym tonem ojciec Tymythy. - Mamy
siedzieć tutaj i czekać, aż cała armia zagłodzi się na śmierć? Przecież to ty pierwszy
stwierdziłeś, że musimy oczyścić tamte lasy.
- Tak, ojcze. To prawda - przyznał równie obojętnym tonem Ahlverez. - Ale z całym
szacunkiem dla obu pułkowników, będziemy potrzebowali o wiele więcej piechoty, jeśli
chcemy przerwać linię obrony wroga. - Powiódł wzrokiem od Yairdyna do księcia i z
powrotem. - Piechoty, wasza łaskawość. Ludzi wyszkolonych do walki pieszo i odpowiednio
wyposażonych. A takich nie mamy. I nie będziemy mieli, dopóki nie uda mi się zebrać
rozproszonych i przetrzebionych regimentów.
O ile w ogóle da się to zrobić, dodał w myślach, nie chcąc zaogniać sytuacji. Powoli
dochodził do wniosku, że Armia Shiloh nie dysponuje już tak zwanymi wystarczającymi
siłami. A już na pewno nie do tego zadania.
- Sprowadzimy naszą piechotę - wpadł mu w słowo hrabia Hankey, nie kryjąc pogardy,
przez co sir Rainos musiał raz jeszcze wziąć się w garść, by nie zetrzeć mu z tej głupiej
mordy wyrazu samozadowolenia.
Hrabia Hankey osobiście odpowiadał za stan desnairskiego kontyngentu piechoty, a ten
można było określić jednym słowem: tragiczny. Po pierwsze, desnairskie regimenty były o
połowę mniej liczne niż dohlarskie, a hrabia osłabił je dodatkowo podczas tak zwanego
oblężenia. Co gorsza, ich racje żywnościowe zostały okrojone na rzecz faworyzowanej przez
desnairskie dowództwo kawalerii, o czym wszyscy wiedzieli, ponieważ ten stan rzeczy
utrzymywał się od chwili wymarszu. Tak więc z sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy, jakimi
dysponował hrabia, pozostało nie więcej niż pięćdziesiąt, i to pomimo nadejścia ponad
dwudziestopięciotysięcznych uzupełnień, z czego osiem tysięcy ludzi musiało pozostać, by
strzec przełęczy Ohadlyn, aby piętnaście tysięcy głodujących ludzi księcia Eastshare nie
zaatakowało tyłów walczącej armii. To dawało możliwość przerzucenia jakichś czterdziestu
dwóch tysięcy żołnierzy, z czego większość była już zagłodzona, wycieńczona i chora. O
jakimkolwiek morale tych oddziałów także nie mogło być mowy.
Trudno było sobie wyobrażać, że ci ludzie pokonają zaprawionych w bojach heretyków,
którzy czekają na nich za umocnieniami pośrodku tego piekielnego lasu, ale gdyby nawet
mieli na to szanse, jedna trzecia z nich wciąż była w drodze i raczej na pewno nie pojawi się
na miejscu przed jutrzejszym popołudniem. A przecież ci ludzie muszą mieć kilka godzin na
odpoczynek, zanim hrabia Hankey pośle ich do ataku.
Czas potrzebny na odpoczynek oznaczał danie wrogowi kolejnych godzin na budowanie
umocnień... i ściągnięcie jeszcze liczniejszych odwodów.
- Domyślam się, że chcecie ściągnąć tutaj więcej piechoty. - Ahlverez podkreślił słowo
„ściągnąć”, patrząc hrabiemu Hankey prosto w oczy. - Pozwólcie jednak, że powtórzę to, co
już powiedziałem: zanim ona tu przybędzie, heretycy będą doskonale okopani. Mój panie,
zwiadowcy donoszą, że wróg ścina kolejne drzewa, by budować z nich bunkry. Naprawdę
uważasz, że nie rozmieści na przedpolu więcej tych piekielnych kau-yungów, które
zmasakrują twoje oddziały, gdy poślesz je do szturmu? A co powiesz na powiększone pola
ostrzału? Albo na to, że sami ściągają wszystkie odwody najszybciej jak to tylko możliwe?
- Na sprawdzenie tego wszystkiego istnieje tylko jeden sposób, nieprawdaż, generale?
- Przez ostatnie trzy dni nie robiłem niczego innego - warknął Ahlverez - i straciłem przez
to niemal czterdzieści tysięcy ludzi. Nie widzę więc wielkiego sensu w tym, by posyłać na
pewną śmierć następne czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt tysięcy, choćby i Desnairczyków,
ponieważ to i tak nic nam nie da.
Twarz hrabiego Hankey pociemniała, otwierał właśnie usta, ale książę Harless uciszył go
jednym gestem, zanim awantura zaczęła się na dobre.
- Doceniam poświęcenie twoich żołnierzy, sir Rainosie. - W odróżnieniu od hrabiego
książę mówił spokojnym, nawet przyjaznym tonem. A do tego całkiem szczerze, zauważył
Ahlverez. - I tak samo jak ty nie mam ochoty oglądać masakry kolejnych oddziałów,
zwłaszcza jeśli ludzie zginą nadaremnie. Hrabia Hankey ma jednak rację. Musimy coś zrobić,
jeśli chcemy ocalić moją armię, a jak inaczej przegnamy heretyków z tego lasu? Gdybyśmy
mogli wyprzeć ich na bardziej otwarty teren, gdzie przewaga liczebna zadziałałaby na naszą
korzyść...
- Nie możemy tego zrobić, wasza łaskawość - przerwał mu Ahlverez także o wiele
grzeczniejszym tonem niż ten, którego użył w rozmowie z hrabią Hankey. - Ich linie obrony
są zbyt silne, aby udało nam się zmusić ich do odwrotu. Nie dokonamy tego bez udziału
piechoty, której nam teraz brakuje.
Dostrzegł na ich twarzach upór, z jakim odmawiali przyjęcia tego faktu do wiadomości.
Obaj widzieli w manewrze heretyków desperacką próbę ocalenia uwięzionego garnizonu
księcia Eastshare. Zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosła ze sobą blokada tej drogi,
ale nie wierzyli, że wróg mógł dysponować na tym odcinku piętnastoma czy dwudziestoma
tysiącami żołnierzy, a wyverny Kyrbysha potwierdzały, że sytuacja księcia Eastshare jest
naprawdę ciężka. Nic więc dziwnego, że marzyli tylko o jednym: by zmiażdżyć opór wroga
na trakcie, udrożnić szlaki zaopatrzeniowe i doprowadzić tym do zguby oddziały okopane pod
Fortem Tairys.
Ahlverez zgadzał się z ich oceną sytuacji w odniesieniu do położenia księcia Eastshare,
ale wiedział też, że mylą się, i to bardzo, jeśli sądzą, że zdołają przełamać linię obrony
Charisjan w lesie. W co oni święcie wierzyli. Hrabia Hankey miał go nawet za defetystę, a i
księciu niewiele brakowało, by podzielał to zdanie, więc...
- Może to i prawda - rzucił Yairley mniej cierpliwie niż książę. - Jeśli nawet, i tak nie
pozostaje nam nic innego, jak spróbować i liczyć na to, że Bóg i Jego archaniołowie dadzą
ostateczne zwycięstwo swoim czempionom.
Ahlverez przyglądał się intendentowi przez dłuższą chwilę, a potem zaczerpnął tchu.
- Ojcze - odezwał się ostrożnie, wiedząc, że następne słowa mogą zaprzepaścić całą jego
dotychczasową karierę wojskową... i będzie miał szczęście, jeśli tylko na tym się skończy -
czas na odwrót. - Wszyscy na niego patrzyli, najpierw z niedowierzaniem, potem z rosnącą
pogardą, lecz nie przeszkodziło mu to w dokończeniu myśli. - Heretycy przerwali naszą
łączność. Nie jesteśmy w stanie przebić się przez ich pozycje. W takiej gęstwinie nie możemy
ich obejść ani dostarczyć taką drogą zaopatrzenia dla naszych oddziałów. Jeśli zostaniemy
tutaj, wszyscy pomrzemy z głodu. Jeśli zaatakujemy po raz kolejny, stracimy dziesiątki
tysięcy żołnierzy, a wróg nadal pozostanie ukryty w swoich bastionach. Czas się wycofać i
ocalić to, co zostało z naszej armii.
- Dokąd mamy się wycofać? - Hrabia Hankey nie starał się nawet kryć pogardy. - Jak
słusznie zauważyłeś, generale, nie zdołamy się przebić przez linie heretyków!
- Musimy wycofać się na południe - odparł spokojnie Ahlverez. Traktem na Fort Sandfish.
Jeśli wydostaniemy się z lasu Kyplyngyr, będziemy mieli większe szanse na wykorzystanie
przewagi liczebnej. Jeśli pozostaniemy tutaj, wytracimy ludzi w bezsensownych atakach,
zamiast ich zagłodzić na śmierć.
- To niedorzeczne! - wybuchnął hrabia Hankey. - Tym sposobem oddalimy się od naszych
szlaków zaopatrzeniowych! Skoro uważasz, że pomrzemy z głodu, jeśli tutaj zostaniemy, co
stanie się z nami, jeśli cię usłuchamy? Znajdujemy się dwieście mil od południowego skraju
tego piekielnego lasu i czterysta mil od Thesmaru, a po drodze trafimy co najwyżej na kilka
farm! Będziemy mieli szczęście, jeśli co trzeci z naszych żołnierzy dotrze do Trevyru albo
Somyru!
- Jeśli się nie wycofamy, będziemy mieli szczęście, jeśli ocaleje co dziesiąty! - wypalił w
odpowiedzi Ahlverez, odwracając się do księcia Harless i Yairdyna. - Zostając tutaj i
nacierając na heretyków, zrobimy dokładnie to, na czym im najbardziej zależy!
Pełna napięcia cisza przeciągała się w nieskończoność. W końcu intendent odchrząknął.
- Jesteś zmęczony, mój synu... - W jego głosie pobrzmiewało współczucie, ale w oczach
nie było widać cienia litości. - Przez ostatnie kilka dni walczyłeś w imię Boga jak prawdziwy
bohater, dlatego musisz być wycieńczony. Ściąganie cię na tę odprawę, teraz, gdy tak bardzo
potrzebujesz odpoczynku, było niewłaściwe i okrutne z naszej strony. Twoja obawa o życie
żołnierzy stawia cię w bardzo pozytywnym świetle, więc posłuchaj mojej rady i daj spokój.
Idź odpocząć, ponieważ obaj wiemy, że nie myślisz teraz jasno. Wróć do nas, jak dojdziesz do
pełni sił. Cokolwiek zdecydujemy, do nadejścia odwodów pozostało jeszcze dziesięć do
dwunastu godzin. Idź więc. Prześpij osiem z nich, a potem wróć. Jeśli i wtedy nie będziesz
widział innej rady, przedyskutujemy to ponownie.
Ahlverez potoczył wzrokiem po zebranych, a potem westchnął ciężko i pokłonił się
intendentowi.
- Oczywiście, ojcze. Dziękuję - powiedział.
Nie trudził się otwieraniem ust do pozostałych, po prostu ukłonił im się i wyszedł.
Kapitan Lattymyr czekał na zewnątrz przy koniach. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale
zaraz je zamknął, widząc ponurą minę generała. Pomógł mu tylko wsiąść na wierzchowca, a
potem sam wskoczył na siodło.
Minęli wartowników, nie odpowiadając na saluty. Lattymyr dosłownie czuł furię
przepełniającą jego przełożonego. Nawet koń generała wiedział, że coś jest nie tak.
Przejechali tak z tysiąc jardów, zanim sir Rainos spojrzał na adiutanta.
- Kazali mi odpocząć, rozumiesz? - powiedział ostrym tonem, jakiego Lattymyr jeszcze
nigdy u niego nie słyszał. - Wysłuchają mnie, gdy się wyśpię... i zrozumiem, że ten idiotyczny
plan, który opracowali, jest najlepszy z możliwych.
Twarz kapitana stężała. Wiedział, co Ahlverez myśli, ale nie wierzył, że naprawdę...
- Wybacz, sir Rainosie, ale o jakim idiotycznym planie mówisz?
- Na pewno nie o tym, który ja zaproponowałem - zapewnił go Ahlverez z ponurą
satysfakcją. - Odwrót ich zdaniem jest nie tylko aktem tchórzostwa, ale i głupoty. Bardziej
sensowne wydaje się wytracenie połowy armii na próbach przełamania linii tych pieprzonych
heretyków i zagłodzenie całej reszty!
Lattymyr zbladł. Jeśli generał naprawdę zasugerował potrzebę odwrotu w obecności
intendenta Armii Shiloh...
- Dali mi osiem godzin na odespanie. Potem mam do nich wrócić i przyznać im rację -
kontynuował sir Rainos z gorejącymi oczami. - Ja mam jednak coś lepszego do roboty. Jedź
przodem, Lynkynie. Przekaż ojcu Sulyvynowi, generałowi Sahndyrsowi i baronowi
Tymplahrowi, że chcę ich widzieć w moim namiocie, gdy tylko wrócę do obozu. I jeśli ojciec
Sulyvyn nie uzna, że należy mnie usunąć ze stanowiska dowódcy, masz wysłać wiadomości
do pułkowników Hahlynda, Mahcerlyana, Lahkyrta, Mkwartyra, Tyrwaita i Ohklaryna.
Lattymyr zdziwił się. Hahlynd, Mahcerlyan, Lahkyrt i Mkwartyr dowodzili ostatnimi
nietkniętymi regimentami piechoty. To była cała ich rezerwa. Pozostali dwaj pułkownicy
dowodzili kawalerią oddelegowaną do osłony taboru kwater - mistrzowskiego barona
Tymplahra. W tym momencie wszystkie sześć regimentów stacjonowało na południowym
krańcu Kharmychu... na trakcie wiodącym do Fortu Sandfish.
Kapitan przyglądał się przez chwilę przełożonemu, później skłonił głowę, zasalutował
przepisowo i popędził konia.
***
Ruhsyl Tairys oderwał wzrok od talerza, gdy ktoś zastukał cicho do drzwi. Moment
później pojawił się w nich kapral Chalkyr.
Żołnierze jednostek przekształconych w Armię Branatha nie taplali się w błocie, jeśli nie
widzieli takiej potrzeby. Nawet okopy pierwszej linii, która znajdowała się w polu widzenia
Armii Shiloh, zostały zaopatrzone w zadaszenia i przedpiersia z worków z piaskiem, które
miały za zadanie chronić na równi przed odłamkami i zimowym wiatrem. Na tyłach, gdzie
rezydowała większość żołnierzy, wzniesiono siłami oddziałów inżynieryjnych i cywilów
proste baraki pokryte strzechą. W kwaterze księcia Eastshare postawiono nawet kamienny
kominek, przy którym dowódca mógł się ogrzać i zjeść ciepły posiłek, ciesząc się przy okazji
z różnic w zaopatrzeniu pomiędzy jego armią a wrogiem.
- Tak, Lywysie? - rzucił. - Wcześnie wstałeś tego ranka.
- Wybacz, że przeszkadzam ci w zjedzeniu śniadania, mój panie - odparł kapitan Braynair
- ale właśnie przyszła depesza semaforowa od brygadiera Dahmbryka. Melduje, że ogień
artylerii osłabł. Wygląda też na to, że piechota wroga opuściła okopy pod osłoną nocy i
została odesłana na tyły.
- Tak? - Książę odłożył widelec, by sięgnąć po kubek. Sulyvyn Dahmbryk dowodził piątą
brygadą trzeciej dywizji piechoty Ahlyna Symkyna. W tym momencie to jego jednostka
znajdowała się na pierwszej linii i miała oko na wroga. - Wycofali całą piechotę? - zapytał po
chwili, unosząc z niedowierzaniem brew.
- Wybacz, wasza łaskawość - rzucił Braynair, pochylając z pokorą głowę. - Powinienem
był powiedzieć: wycofali większość piechoty. Wedle szacunków brygadiera zatrzymali od
pięciu do siedmiu tysięcy ludzi. Pozostawiono im wsparcie paru tysięcy kawalerzystów.
Uważa, że nie może ich tam być więcej niż dziesięć tysięcy pospołu, i prosi o pozwolenie
wysłania patroli, które to potwierdzą.
- Rozumiem.
Książę usiadł prościej, położył prawą dłoń na blacie stołu i zaczął bębnić po nim palcami.
To dość rzadki przypadek okazywania przez niego zaniepokojenia, uznał Braynair, ale na
twarzy przełożonego nie dostrzegł żadnego grymasu. Książę przetrawiał podaną mu
informację w całkowitym spokoju. W końcu zaczerpnął powietrza i pokręcił głową.
- Może lepiej nie. - Przeniósł wzrok na adiutanta, mrużąc przy tym oczy. - Wygląda na to,
że hrabia Wysokiego Szczytu dotarł na czas, a ja ufam osądowi brygadiera Dahmbryka,
zwłaszcza dotyczącemu ruchów wojsk na linii frontu. Odpowiedz brygadierowi, że zapraszam
go do siebie przy pierwszej nadarzającej się sposobności. A także generała Symkyna, generała
Wyllysa i pułkownika Traimynta. Powiedz im, że zjemy razem wczesny lunch.
- Oczywiście, wasza łaskawość. Czy mam ich powiadomić o powodzie tego zaproszenia?
- Przekaż im tylko, że wszystko wskazuje na to, iż hrabia wykonał zadanie, czas więc
zająć się naszą częścią umowy.
***
Ahlverezowi udało się przespać całe trzy godziny. Niespecjalnie go to odświeżyło,
mięśnie nadal piekły jak przed zaśnięciem, ale umysł miał przynajmniej odrobinę czystszy i
rozumował składniej.
Ku jego rozczarowaniu żaden z mężczyzn znajdujących się w jego namiocie nie mógł
powiedzieć tego samego.
Najważniejsze jednak, że intendent Sulyvyn Fyrmyn, sir Laimyn Sahndyrs i baron
Tymphlar przybyli tu z nim. Sir Laimyn wydawał się mocno zaniepokojony, ale i on był
gotów wykonać rozkazy. Ahlverez zastanawiał się jednak, czy nie wynika to z faktu, że jest
jego bezpośrednim zastępcą, kalkuluje więc, że gdyby co, po prostu powie, że wykonywał
rozkazy przełożonego. Podejrzewał też, że robi Sahndyrsowi niedźwiedzią przysługę, ale był
zbyt zmęczony, żeby rozpatrywać ostatnie działania pod kątem moralnym. Bez względu
jednak na to, czy miałby wystarczające zapasy energii, by przejmować się etyką swoich
czynów, cieszyło go jedno - ojciec Sulyvyn także poparł jego decyzję. A nie był pewien, po
czyjej stronie stanie intendent, który do tej pory nalegał, by zmieść heretyków z powierzchni
Schronienia. Nawet teraz nie był do końca pewny, czy nie zostanie przez niego oskarżony w
przyszłości za to, że podejmował decyzje pod wpływem niechęci do desnairskich towarzyszy
broni, przez których jego oddziały wykrwawiły się podczas bezsensownego szturmu na
pozycje wroga. Z drugiej strony miał to gdzieś. Liczyło się tylko to, że na razie zyskał jego
pełne poparcie.
Zastanawiał się również, czy ktoś raczy donieść księciu Harless albo ojcu Tymythy’emu,
że dohlariańskie tabory ruszyły właśnie traktem w kierunku Fortu Sandfish. Z wyrazu ich
twarzy wywnioskował jednak szybko, że to raczej wykluczone.
- A! Sir Rainos! I ojciec Sulyvyn! - Książę uśmiechnął się na ich widok. - Miło mi was
widzieć. Widzę, że jesteś bardziej wypoczęty niż podczas naszej ostatniej rozmowy -
pochwalił Ahlvereza.
- Dziękuję, wasza łaskawość - odparł generał, a towarzyszący mu intendent skinął głową.
- Mnie też miło ciebie widzieć, synu - dodał schueleryta, po czym raz jeszcze skłonił
głowę, tym razem przed Yairmanem. - Tymythy...
- Za pozwoleniem, sir Rainosie - kontynuował książę Harless, wskazując niedbałym
gestem na mapę. - Chciałbym wysłuchać twojej opinii na temat planów, które poczyniliśmy z
hrabią Hankey. Mamy nadzieję, że uda nam się zajść heretyków od północy, jeśli dotrzemy
nieco dalej niż poprzednim razem. Gdyby to się udało...
- Stój, kto idzie!
Wszyscy odwrócili się w kierunku wejścia, skąd słychać było tętent wierzchowca, którego
ktoś zatrzymał zaraz obok wartowników. Zebrani usłyszeli niewyraźną rozmowę, a potem
odsłonięto kotary i do wnętrza wszedł ubłocony, zdyszany i kompletnie przemoknięty
porucznik, prowadzony przez wciąż protestującego wartownika. Młodzieniec rozejrzał się
lśniącymi jak ognie oczami, po czym stanął na baczność przed księciem Harless, sięgając do
torby kurierskiej.
- Porucznik Ohcahnyr, wasza wysokość - zameldował zwięźle. - Z regimentu Bahskyma.
Przysyła mnie pułkownik.
Ahlverez zesztywniał, zerknął na Fyrmyna. Pułkownik Hykaru Bahskym był najstarszym
desnairskim oficerem w Kharmychu, mieście znajdującym się niemal o sto mil od ich
aktualnej pozycji. Generał, który tego popołudnia skorzystał z linii semaforowej, przesyłając
nią rozkazy dla taboru i ariergardy, zastanawiał się gorączkowo. Jeśli ten młody oficer
przybywa prosto z Kharmychu, musiał opuścić miasto wieczorem, zaraz po zmroku i
zamknięciu stacji, ponieważ dotarcie do kwatery głównej z pewnością zajęło mu ponad
siedem godzin. Nic dziwnego, że ledwie trzyma się na nogach. Musiał kilkakrotnie zmieniać
konia, a połowę wierzchowców i tak prawdopodobnie zajechał na śmierć. A jeśli przywozi
wiadomość mówiącą, że dohlariańskie oddziały opuściły tamtejszą bazę bez rozkazu księcia...
Ciekawe, czy powiadomi go także o tych wszystkich naszych regimentach, które musiał
minąć po drodze? - rozważał w duchu Ahlverez. A jeszcze ciekawsze, jak zareagują na to
książę Harless i Yairley.
Zaskoczyło go, z jakim spokojem rozmyśla nad dalszym rozwojem wypadków, i nagle
dotarło do niego, że ma gdzieś, co powiedzą albo pomyślą.
Jego zdziesiątkowane regimenty udawały się na tyły, by jak najszybciej oczyścić trakt dla
idących na linię frontu ludzi księcia. A odesłał nawet te oddziały, które nie poniosły
największych strat, aby także usunąć je z oczu Desnairczykom planującym kolejny wielki
atak. W rezultacie mógłby kazać im iść dalej, na Kharmych, bez wzbudzania niczyjej uwagi,
ale i tak kazał dowódcom poczekać z wymarszem do nocy, aby zmniejszyć to ryzyko do
minimum. W tym momencie jego oddziały znajdowały się jakieś trzydzieści mil dalej i żaden
nie zawróci bez wyraźnego rozkazu od niego, kontrasygnowanego przez ojca Sulyvyna.
A książę Harless i Yairdyn nie zdołają go zmusić do ich wydania.
To jednak nie znaczyło jeszcze, że ktoś taki jak ojciec Tymythy nie zechce uczynić z sir
Rainosa przykładu dla tych, którzy zaczynają wątpić w świętą wojnę.
- Dawaj! - Książę Harless wyciągnął dłoń do ubłoconego posłańca, a ten rozpiął sakwę i
podał mu list.
Książę złamał pieczęć, wyjął z koperty pojedynczą kartkę papieru i przebiegł oczami po
spisanych na niej słowach. Nagle zamarł i zacisnął palce na wiadomości. Ahlverez zauważył,
że książę na dodatek blednie. Stał tak w bezruchu przez kilka sekund, potem jęknął, zmiął
papier lewą ręką, prawicę trzymając na piersi. Twarz wykrzywił mu paskudny grymas, a już
moment później padł na kolana.
- Dawać tu uzdrowiciela! - wrzasnął Yairdyn, przyklękając obok dowódcy Armii Shiloh,
zanim ten zwalił się na ziemię. - Dawać go tu natychmiast!
Usta księcia zsiniały, teraz już przyciskał do piersi nie tylko lewą rękę, ale i prawą.
Wszyscy na niego patrzyli prócz Ahlvereza.
Dohlariański generał podniósł zmiętą wiadomość, gdy Yairdyn wołał o whiskey i ponaglał
uzdrowicieli, podtrzymując księcia.
Ponieważ Ahlverez widział już wcześniej poważny atak serca, pozostawił schuelerycie
bezowocną walkę o ocalenie życia księcia, a sam rozprostował kartkę i przysunął ją do
najbliższej lampy. To była naprawdę krótka wiadomość.
Wasza łaskawość!
Duże oddziały heretyków atakują nasze wysunięte pozycje. Semafory donoszą o
zmasowanym ostrzale artyleryjskim. Heretycka jazda i piechota zdobyły nasze bastiony i całą
artylerię oblężniczą. Najdokładniejsze informacje przekazane przez kapitana Bruhstaira
(ranga oficera została podkreślona, zapewne dla uświadomienia odbiorcy faktu, jak ogromne
straty ponieśli obrońcy, skoro tak ważny meldunek składa niski stopniem oficer) mówią o
tym, że heretycy mają dwu-, a nawet trzykrotnie więcej żołnierzy, niż do tej pory sądziliśmy
(słowo „trzy” było jeszcze wyraźniej podkreślone niż ranga Bruhstaira). Dotarła do nas także
wyverna pocztowa od pułkownika Ohygynsa, wysłana wczoraj o szesnastej. Brahnselyk został
zdobyty przez kawalerię wroga, a Roymark jest oblegany przez piechotę i ostrzeliwany z
dział. Zwiadowcy donoszą o ogromnej kolumnie wojsk wroga, która kierowała się przez las
Kyplyngyr prosto na wasze pozycje, ale potem została zawrócona na Roymark. Wysyłam tę
wiadomość do waszej łaskawości i do hrabiego Hennetu w Cheyuairze. Czekam na dalsze
instrukcje.
Hykahru Bahskym, oficer dowodzący obroną Kharmychu.
MARZEC
ROKU PAŃSKIEGO 897
.I.
Allyntyn
Prowincja Midhold
oraz
Siddar
Stara Prowincja
Republika Siddarmarku

- Zatem dobrze. To chyba wszystko, Bryahnie. Upewnij się, że Podróżnik dostanie


dodatkową porcję ziarna na noc.
- Oczywiście, mój panie. Dobrej nocy.
Porucznik Slokym na moment przybrał postawę zasadniczą, zasalutował, po czym
zniknął. Zamknął za sobą cicho drzwi, a baron Zielonej Doliny obszedł biurko dokoła,
usadowił się na jedynym wygodnym fotelu w całym swoim gabinecie i zapatrzył się w
płomienie trzaskające na kominku.
- Nie możesz się doczekać, Kyncie? - zapytał go głos w uchu, kiedy adiutant odszedł.
- Pogody? Na Boga, nie! - Baron Zielonej Doliny wzdrygnął się bynajmniej nie teatralnie.
- Chyba że mówisz o skopaniu tyłków chłopcom ze Świątyni. Wtedy tak, to całkiem co
innego.
Uśmiech, który wypełzł mu na twarz, był pełen głodu. Przebywający w odległej
ambasadzie w Siddarze seijin Merlin i cesarz Cayleb Ahrmahk spojrzeli na siebie nawzajem z
podobnym grymasem.
Pogoda naprawdę była okropna - i to nie tylko w prowincji Midhold. Dowodem tego były
ciężkie opady śniegu, które zasypywały stolicę Republiki Siddarmarku nieskażoną bielą oraz
porywisty, lodowaty wiatr wiejący od zatoki Bedard. Jakkolwiek gęsto padało jednak w
Siddarze, warunki pogodowe tutaj bladły całkowicie w porównaniu z tym, co działo się w
okolicy Allyntynu. Na szczęście śnieżyca, choć zaciekła, powoli dogorywała. Satelity
meteorologiczne zapowiadały polepszenie pogody już jutro wczesnym popołudniem, a
większość starszych oficerów barona Zielonej Doliny wierzyła święcie w zapewnienia
przełożonego.
Zresztą nawet gdyby się pomylił, opóźniłoby ich to tylko o dzień czy dwa. Tak więc
sensowniej było udawać, że mu wierzą, po czym zmilczeć, gdyby się jednak okazało, że nie
miał racji.
Jeśli wszakże się nie mylił, Armia Midhold wkrótce ruszy przez dziewiczy, głęboki, biały
śnieg, który niebawem nabierze całkiem innej barwy.
- Twoi ludzie też chyba nie mogą się doczekać - zauważył Cayleb.
- Czekają na to od dawna - odparł baron Zielonej Doliny. - Ale przyznaję, stali się nawet
bardziej niecierpliwi po depeszach Ruhsyla i Breyta. Są zdecydowani skopać Wyrshymowi
tyłek równie skutecznie, jak ich koledzy skopali tyłek księciu Harless.
- No, jemu nie dosłownie... - rzucił z Tellesbergu Domynyk Staynair.
W stolicy Starego Charisu było o cztery godziny później oraz znacznie cieplej, jednakże
pierwsze lampy gazowe w historii Tellesbergu zapalały się już na nabrzeżu, które tętniło
życiem jak zawsze. Staynair widział je z pomostu rufowego HMS Niszczyciel, z którego
spoglądał ponad zatoką o spokojnych wodach skąpanych świetlnymi refleksami.
- Tylko dlatego, że ten niekompetentny stary drań wcześniej wyzionął ducha.
- Czyżbym słyszał w twoim głosie mściwe nutki, Kyncie? - zapytał łagodnie Merlin.
- Nie narzekam, że Desnairczycy znaleźli sobie takiego beznadziejnego dowódcę - odparł
baron Zielonej Doliny tylko nieznacznie mniej kwaśnym tonem. - Mówiąc to, bynajmniej nie
odbieram niczego Ruhsylowi. Na tle głupich przeciwników generałowie tylko wypadają
lepiej, nie stają się w istocie lepsi. Ale jeśli ktokolwiek zasłużył sobie na powrót do domu i
zaraportowanie Zhaspahrowi Clyntahnowi potwornych strat, tym kimś był właśnie książę
Harless.
- Cóż, jemu się upiekło, w przeciwieństwie do hrabiego Hennetu - powiedział Cayleb,
uśmiechając się dziko. - Już sama myśl o tym rozgrzewa moje zimne cesarskie serce. Jak to
dobrze, że miał aż tak rączego konia, zgodzicie się chyba ze mną...
Pozostali roześmieli się zgodnie. Hrabia Hennetu istotnie miał rączego konia, który w
dodatku pomimo racjonowania żywności i paszy w Armii Shiloh pozostał dobrze odżywiony.
Wierzchowce jego gwardii przybocznej były w gorszej kondycji, czego powody wyjaśniły
się, jak tylko goniec pułkownika Bahskyma dojechał do Cheyvair. Hrabia natychmiast
wypuścił się na osobisty rekonesans po Brahnselyku, gubiąc się przy okazji tak doszczętnie,
że dojechał aż do rzeki Daivyn i Armii Glacierheart. Bez wątpienia była to wina
nieumiejętności czytania mapy i kiepskiej orientacji w terenie.
Nie trzeba chyba dodawać, że reszta Armii Shiloh wpadła w znacznie większe tarapaty.
Taktyka Ruhsyla Thairisa odniosła sukces, aczkolwiek z paroma perturbacjami po drodze.
Armia Skalistego Szczytu poniosła cięższe, aniżeli się spodziewano, straty podczas
powstrzymywania wroga w lesie Kyplyngyr, co w dużej mierze wynikało z wygórowanych
oczekiwań. A także pogardy, którą w sobie wyrobił w stosunku do głównodowodzącego
Armią Shiloh. W odniesieniu do księcia Harless, hrabiego Hankey i hrabiego Hennetu
pogarda ta była w pełni uzasadniona; okazało się jednak, że sir Rainos Ahlverez okazał się
człowiekiem nieco bardziej godnym szacunku, a i jego żołnierzom nie można było zarzucić
braku odwagi. Zdecydowanie Ahlvereza - jego postanowienie, by przesunąć piechotę dalej na
zachód, jego niemal natychmiastowa reakcja na doniesienia, że charisjańska jazda pojawiła
się w okolicach Roymarku, oraz szybkość, z jaką przypuścił pierwsze kontrataki - jak również
odwaga i zaciekłość ludzi pod jego dowództwem nieomal doprowadziły do rozbicia drugiego
korpusu konnego.
Pomimo dobrego rozeznania w sytuacji i ostrożnych analiz książę Eastshare nie docenił
należycie tych czynników, za co członkowie drugiego korpusu zapłacili słoną cenę.
Nigdy nie będzie wiadomo, czy rozbicie drugiego korpusu zaowocowałoby ocaleniem
Armii Shiloh, zważywszy na zagrożenie, jakie stanowiła reszta Armii Skalistego Szczytu dla
jej północnej flanki, oraz fatalne w skutkach przeoczenie znaczenia prawdziwej siły Armii
Branatha. Wiadomo tylko było, że Ahlverez - odkąd opuścił Thesmar - zawsze wyprzedzał o
głowę swych desnairskich odpowiedników. Gdyby to on stał na czele Armii Shiloh, bardzo
możliwe, że ta taktyka okazałaby się skuteczna.
Tymczasem zdołał wycofać z okrążenia niemal całą swoją armię - to znaczy te jej
pozostałości, które przetrwały bitwę w lesie Kyplyngyr oraz upadek Brahnselyku i Roymarku
- zanim nieubłagany książę Eastshare zdołał zamknąć okrążenie na wschód od Kharmychu.
Co najmniej dwadzieścia procent pierwotnej desnairskiej Armii Sprawiedliwości zostało
dogonione i rozbite w trakcie natarcia księcia od strony przełęczy Ohadlyn. Dalsza część
wpadła w pułapkę na trakcie biegnącym przez las Kyplyngyr, gdzie alternatywą dla poddania
się była śmierć głodowa. Jednakże uparta ariergarda Dohlaru walczyła do upadłego tam,
gdzie trakt z Fortu Sandfish biegnie przez południowe rejony lasu, tym samym kupując trochę
czasu reszcie sił Ahlvereza, dzięki czemu mogły się wycofać. Chociaż nigdy nie było to ich
zamiarem, porzucone regimenty hrabiego Hennetu w Cheyvair dopomogły w ucieczce
Ahlvereza. Księciu Eastshare nie pozostało nic innego, jak tylko wysłać własną jazdę, aby
rozprawiła się z desnairską kawalerią - która na szczęście znalazła się w potrzasku, zanim
zdążyła się zabrać do zniszczenia kanału - zamiast wysłać ją tropem Ahlvereza. Zanim
charisjańska jazda zawróciła na południe, Ahlverez był już w pół drogi do Thesmaru.
Musiał po drodze porzucić własnych rannych, lecz i w tym aspekcie rozszyfrował
Charisjan precyzyjniej niż Desnairczycy. Wiedział, że charisjańscy uzdrowiciele zajmą się
ofiarami zmagań - i tak też się stało, aczkolwiek po chwilach grozy, kiedy to cały batalion
żołnierzy Imperium Charisu musiał bronić jeńców przed żądnymi zemsty cywilami z
Siddarmarku.
Wskutek poniesionych ofiar, chorób, głodu i dezercji armia Ahlvereza liczyła koniec
końców niecałe trzydzieści pięć tysięcy ludzi, mniej więcej połowę tego, co zabrał ze sobą na
przełęcz Ohadlyn, i to pomimo faktu uzyskania uzupełnień podczas „oblężenia” Fortu Tairys.
Straty rzędu sześćdziesięciu pięciu procent musiałyby być uznane za katastrofalne, mimo to
okazały się mniej straszne w skutkach, niż mogłyby być... a przy tym znacząco lepsze od
tego, czego doświadczyła Armia Sprawiedliwości. Trzynaście tysięcy Desnairczyków
przyłączyło się do Ahlvereza; z pozostałych dwustu trzydziestu dwóch tysięcy ludzi
(wliczając w to posiłki), którymi dowodził książę Harless, mniej niż osiem tysięcy dezerterów
z kawalerii hrabiego Hennetu - plus oczywiście sam bohaterski hrabia i jego gwardia - uciekło
pod ochronę Armii Glacierheart. Jak dotąd śmierci bądź pojmania uniknęło dwadzieścia jeden
tysięcy Desnairczyków, ledwie dziewięć procent pierwotnego stanu osobowego armii księcia
Harless.
Armia Sprawiedliwości wkroczyła do Republiki Siddarmarku, aby stoczyć bój na śmierć i
życie... i to też zrobiła.
Co do Ahlvereza, jego ucieczka nie była stuprocentowo pewna nawet teraz. Zwiadowcy
szukali jego oddziałów - nie mając zbytnio pojęcia, gdzie może się znajdować - aby
przestrzec je, że siły hrabiego Hanthu od strony Thesmaru zmiażdżyły wysuniętą bazę
zaopatrzeniową Desnairczyków w Somyrze, a następnie ruszyły na północ i zajęły Trevyr.
Generał Rychtyr zmykał wzdłuż biegu rzeki Seridahn, a Królewska Armia Dohlaru
przerzucała posiłki wzdłuż kanału Sheryl-Sheridan w desperackiej próbie zachowania
przynajmniej ruin Evrytynu, gdzie kanał krzyżował się z rzeką. Jako że praktycznie wszystkie
te posiłki były wyposażone w nowe karabiny ładowane odtylcowo, granaty ręczne, które
udało się w końcu zmajstrować Dohlarianom, oraz pierwszą zaprojektowaną przez Kościół
armatę o gwintowanej lufie, nie można było wykluczyć ich sukcesu, aczkolwiek czy
Ahlverezowi uda się uniknąć sił hrabiego Hanthu i dotrzeć do Evrytyn, pozostawało
wątpliwe.
A teraz przyszła kolej na Armię Sylmahn.
- Zdajesz sobie sprawę, że Wyrshym jest co najmniej tak rozgarnięty jak Ahlverez, co,
Kyncie? - zapytał Cayleb. - Ba, być może nawet bardziej. I w przeciwieństwie do księcia
Harless przecenił twoje siły, dzięki czemu ma mniejsze szanse na popełnienie głupich,
wynikających z nadmiernej pewności siebie błędów.
- To prawda - zgodził się baron Zielonej Doliny. - W dodatku brak mi „pułkownika
Kyrbysha”, który by go karmił fałszywymi informacjami. Z drugiej strony mam przewagę
SAPK-ów, których nie posiada Ruhsyl. Ponadto będziemy od niego o całe niebo bardziej
mobilni. Jestem pewien, że uda nam się przynajmniej zdobyć jego wysunięte pozycje oraz
oczyścić przełęcz Northland. Przy odrobinie szczęścia dotrzemy aż do Fairkynu, wprawiając
go w zdenerwowanie z powodu przełęczy Oklarn. A jeśli szczęście naprawdę nam dopisze, a
pogoda się utrzyma, powinno nam się udać dotrzeć do Guarnaku przed wiosennymi
roztopami, zanim cały teren zamieni się w bagno. Tak czy owak będą się zamartwiać
północną flanką nie mniej, niż obecnie zamartwiają się południową.
- Jak dla mnie, brzmi to dobrze - odezwał się nowy głos. - Im bardziej będą się
przejmować tym, co możemy im zrobić, tym mniej będą mieć sił na zastanawianie się, co
mogliby uczynić nam.
- O, jestem przekonany, że nie zabraknie im powodów do zmartwień, Nimue - powiedział
Merlin, uśmiechając się, gdy Sowa wyświetliła projekcję Nimue Chwaeriau siedzącej w
zaciemnionej pałacowej sypialni, podczas gdy wokół niej cały Manchyr spał snem
sprawiedliwego. Wciąż miał w pamięci niejeden wieczór spędzony na takich pogawędkach.
- Racja! - podchwycił admirał Wysokiego Szczytu. - Ty, Kyncie, zajmiesz się nimi na
lądzie. Hrabia Sharpfield zamieni ich życie w piekło w Cieśninach Harchońskich i na Zatoce
Zachodniej. Nie pozwolę mu się zapuścić za daleko, nawet z Gromowładnym i
Dreadnoughtem, ale właśnie wracam z inspekcji na Królu Haarahldzie. Prace posuwają się w
dobrym tempie, mamy prawie dwa pięciodnie zapasu, podobnie wygląda sprawa z jego
siostrzanymi jednostkami, zatem już niedługo będziemy mogli się zapuścić w Zatokę
Dohlariańską tak głęboko, jak nam się będzie podobało. A tymczasem dostaniemy
podrasowane kanonierki rzeczne, które będą mogły śmiało służyć na wodach przybrzeżnych
wschodniego Haven - to znaczy te, których nie będziemy potrzebować na Przesmyku Hsing-
wu po odwilży. Otrzymałem też dość intrygującą sugestię, aby założyć stację węglową na
Ziemi Samsona. Dzięki temu damy się we znaki Desnairczykom oraz temu żałosnemu
Zhamesowi z Delferahku.
- Wiecie - przemówił znowu Cayleb - kiedy Clyntahn ruszył na wojnę z Siddarmarkiem,
wydało mi się to takie wyrachowane, takie bezduszne, szczególnie że wiedziałem, jakie
okropności czekają miliony niewinnych mieszkańców Republiki, ale też widziałem
możliwość, okazję, jaką to tworzy dla nas. A po tym wszystkim, czego Republika
doświadczyła w ostatnich miesiącach, po tym, czego się naoglądaliśmy, co przeżyli ludzie -
Charisjanie i Siddarmarczycy, bez różnicy - wydaje mi się to nawet bardziej... trywialne i
cyniczne. Mimo to...
- Pamiętam, że kiedyś ci wspomniałem o Winstonie Churchillu - powiedział do niego
Merlin. Głos miał równie cichy i zamyślony jak cesarz Imperium Charisu. - Był jeszcze jeden
atak z zaskoczenia na Starej Ziemi, w miejscu zwanym Pearl Harbor. Atakującym była
domena o nazwie Cesarstwo Japonii. Była to tylko część znacznie większej operacji
wojskowej, genialnie przeprowadzonej. Zaskoczenie było całkowite. Poległy wtedy tysiące
osób, a zniszczeniu uległa praktycznie cała czynna flota domeny zwanej Stanami
Zjednoczonymi Ameryki, najgroźniejszego potencjalnie wroga Japonii. Podówczas Churchill
wysłał na drugi koniec świata eskadrę bojową, która miała odwrócić uwagę agresora. - Urwał
na moment. - Japonia wchodziła w skład sojuszu wojskowego zwanego Osią. Przez dwa lata z
rzędu Oś była niepowstrzymana. Armie jej członków miażdżyły każdego, kto stanął im na
drodze. Domena Churchilla, Anglia, przetrwała jedynie dlatego, że leżała na wyspie. Jej
marynarka była dostatecznie silna, aby przeciwdziałać inwazji, jednakże Niemcy, kolejna
domena będąca członkiem Osi, powoli, lecz skutecznie zacieśniali uścisk, zatapiając po kolei
wszystkie statki handlowe, od których zależało jej istnienie. Swego czasu Pearl Harbor
wydawało się tylko kolejnym zwycięstwem z pasma sukcesów Osi i następną porażką
aliantów, jednakże przyczyniło się w efekcie do przystąpienia do wojny przez chyba
najpotężniejszą domenę z czasów drugiej wojny światowej, i to po stronie Churchilla. Pisząc
o tych wydarzeniach później, ten ostatni przyznał, że w jednej chwili zobaczył kolejne
miliony ludzi zaangażowane w wojnę, zarazem jednak zrozumiał, że z udziałem Stanów
Zjednoczonych, przy ich przemyśle i sile roboczej, triumf aliantów jest przesądzony.
Powiedział wtedy: „Przepełniony uczuciami, położyłem się spać, by zasnąć snem człowieka
ocalonego i wdzięcznego”. Czy to podsumowuje twoje odczucia, Caylebie?
- Tak. - Cesarz spojrzał na swego przybocznego i skinął głową. - Jak najbardziej.
- No, nie twierdziłabym, że jesteśmy „ocaleni” - wtrąciła praktyczna jak zwykle Nimue -
ale mogę powiedzieć, że przeszliście cholernie długą drogę od momentu, w którym Merlin
przebudził się w swojej jaskini.
- Nie przesadzajmy z optymizmem - podchwycił Merlin. - W życiu bym nie pomyślał, że
Duchairn i Maigwair zdołają przeistoczyć armię Harchongu w skuteczną broń, a jednak chyba
im się to udało. I nie jest to wcale mała armia. Skoro już o tym mowa, ich wyniki produkcji
karabinów przekraczają nasze najśmielsze oczekiwania, szczególnie że jakimś cudem
wykombinowali, jak się robi broń ładowaną odtylcowo, i to nawet lepszą od naszej. Nie
należy także zapominać o tym pomysłowym skurczybyku, bracie Lynkynie, oraz odlewniach,
które Duchairn buduje w całym środkowym i południowym Harchongu. - Pokręcił głową. -
Nasze szanse wyglądają różowiej niż kiedykolwiek, ale daleko nam jeszcze do całkowitego
pokonania Kościoła. Nie wspominając o tym, że sami nie wiemy jeszcze, co zrobimy, gdy już
go pokonamy. Nie mam pojęcia, jak to coś, co tkwi pod Świątynią, zareaguje, kiedy armia
najeźdźcza wmaszeruje do Syjonu i zażąda poddania się Kościoła Matki!
- To szczegóły, tylko szczegóły! - Nimue machnęła ręką i uśmiechnęła się krzywo. - Jak
powiedziałby Maikel, oczywiście gdyby akurat nie spał: Bóg nigdy nie pozwoliłby nam zajść
tak daleko, gdyby miał zamiar rzucić nas na kolana na sam koniec!
- Zdajesz sobie sprawę, że po drugiej stronie jest mnóstwo ludzi, którzy mówią to samo? -
zapytał Cayleb, przyprawiając ją tym o śmiech.
- Oczywiście. Ale tak się składa, że tamta strona to strona Zhaspahra Clyntahna, a
ktokolwiek jeszcze się za nim opowiada, z pewnością nie jest to Bóg!
- Przyznasz, Caylebie, że z taką logiką trudno polemizować... Nawet pomijając fakt, że to
nie ja na nią wpadłem. - Merlin zwrócił się do cesarza z twarzą przepołowioną przez szeroki
uśmiech.
- Dobra! Wystarczy! Poddaję się! - Cayleb potrząsnął głową i odepchnąwszy się od stołu,
wstał z fotela. - Było wystarczająco źle z jednym seijinem, który zbijał wszystkie moje
argumenty! Odmawiam dyskutowania z dwoma naraz, szczególnie że ci dwoje to właściwie
jedna i ta sama osoba! Kładę się spać.
- Dobrych snów, wasza wysokość - rzuciła za nim słodkim głosem Nimue.
Na to cesarz roześmiał się, ponownie potrząsnął głową i skierował kroki do sypialni.
- To chyba dobry pomysł, gdy idzie o nas wszystkich - zauważył baron Zielonej Doliny. -
A przynajmniej wszystkich tych, co są z krwi i kości. Jutro trzeba będzie się zająć mnóstwem
drobiazgów. Do czegoś takiego lepiej mieć wypoczętą głowę.
- To prawda - rzekł Staynair. - Dobranoc wszystkim.
Zarówno on sam, jak i baron Zielonej Doliny zerwali połączenie, po czym zostali tylko
dwaj CZAO.
- Naprawdę ci się udało, Merlinie - powiedziała cicho Nimue. - Oczywiście nie samemu.
Niemniej zdołałeś zrobić to, za co zginęli Shan-wei, komodor Pei i Nimue Alban...
- Jeszcze nie - zaoponował Merlin, wstając i podchodząc do okna, żeby wyjrzeć na śnieg
padający na ulice Siddaru. Spoglądając w zamyśleniu szafirowymi oczami, przysłuchiwał się
świszczeniu wiatru na dworze i trzaskaniu ognia w kominku. - Jeszcze nie. Nawet jeśli
pokonamy Grupę Czworga, nawet jeśli Kościół Matka skapituluje, to dopiero połowa
sukcesu, Nimue. A czasu mamy coraz mniej.
- Wiem. Mimo to zdążysz, wszyscy zdążymy, cała planeta, choćby ją trzeba było ciągnąć
za łeb, co niewątpliwie zrobisz, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jednakże tak naprawdę chciałam
chyba, skoro już zostaliśmy sami, chciałam ci podziękować.
- Podziękować mi? - Merlin odwrócił się od okna, zakładając ramiona na piersi, po czym
spojrzał na projekcję młodej rudowłosej kobiety. - A za co?
- Za obudzenie mnie i sprawienie, że stałam się częścią tego wszystkiego - odparła głosem
cichym. Patrzyła przy tym na niego łagodnym spojrzeniem szafirowych oczu, takich samych
jak jego. - Za umożliwienie mi dokończenia tego, co zaczęli Shan-wei i komodor, nie tylko tu,
na Schronieniu, ale tam... - Machnęła ręką, wskazując niebo, którego żadne z nich w tej
chwili nie widziało. - Zawdzięczamy wielu osobom wiele rzeczy, Gbaba nie wyłączając. Z
niecierpliwością wyczekuję chwili, gdy razem z tobą spłacimy wszystkie długie. Wszystkie
co do jednego, Merlinie.
- Naprawdę? - Przekrzywił głowę, a następnie się uśmiechnął, ale był to dziwny uśmiech.
Łagodny, z nutą humoru, a zarazem smutku, a przy tym jednak promienny. - Cóż,
powinienem chyba powiedzieć: proszę bardzo... A skoro już o tym mowa, też czekam
niecierpliwie na zakończenie, Nimue. Zakładając, że to się w ogóle skończy.
- Och, skończy się, Merlinie. Możesz być pewien, że kiedyś się skończy.
- Wiesz co? Chyba masz rację. - Ponownie się uśmiechnął, po czym zaczerpnął głęboko
tchu. - Dobranoc, Nimue.
- Dobranoc, Merlinie. Spij dobrze.
EPILOG

Merlin Athrawes wspiął się po stopniach do swojej sypialni, nie przestając się uśmiechać
po rozmowie z Nimue. Ich znajomość rozwijała się w dziwnym kierunku. Bynajmniej nie w
tym, który go z początku martwił, co uświadomił sobie, sięgając do zasuwki i otwierając
drzwi. Właściwie...
- Dobry wieczór - odezwał się głos, który sprawił, że Merlin zamarł w progu.
Zdumienie przykuło go do miejsca, podobnie jak rozżalenie, że w ogóle jest zdolny do
takiego zaskoczenia. Raczej rzadko martwił się, że go ktoś zaskoczy, skoro mało kto
wyszedłby z takiej sytuacji obronną ręką. Z tego powodu zaniedbał ustawiania SAPK-ów na
pozycjach, gdy szło o jego kwaterę mieszkalną pod jego nieobecność. Z drugiej strony bardzo
dbał, aby nikt, ale to nikt nie zbliżył się niezauważony do apartamentów Cayleba Ahrmahka.
Najwyraźniej jednak coś przegapił...
Muszę zresetować filtry, postanowił w duchu, otrząsając się z zaskoczenia i przekraczając
próg. Zmienić ich ustawienia. Aczkolwiek nie sądzę, aby pojawiła się tutaj z zamiarem zabicia
mnie czy Cayleba.
- Dobry wieczór, Aivah. - Zamknął drzwi za sobą i skrzyżował ramiona na piersi,
opierając się o nie plecami. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
Aivah Pahrsahn siedziała na prostym krześle i uśmiechała się do niego. Merlin potrząsnął
głową. Ustawił filtry tak, aby informowały go o każdym intruzie, który nie zaliczał się do
grupy znajomych lub sojuszników. Aivah była jednym i drugim. To znaczyło, że jedynym, na
co musiała uważać, były czujne, sokolookie i wiecznie podejrzliwe ludzkie straże rozstawione
w całym pałacu. Co samo w sobie było nie lada wyczynem, jak sobie właśnie uświadomił.
- Przyszłam cię prosić o przysługę - odparła. - Taką, o którą wypada poprosić na
osobności.
- Co to za przysługa? - zapytał ostrożnie.
- Chcę, abyś mnie przetransportował do Syjonu i z powrotem. I to szybko.
- Do Syjonu? Co skłania cię do myśli, że pozwoliłbym ci się udać do Syjonu, biorąc pod
uwagę wszystko, co wiesz o nas i naszych planach, nie mówiąc już o dostarczeniu cię tam we
własnym zakresie? A na wypadek gdybym okazał się na tyle szalony, aby ulec twojej prośbie,
może wyjaśnisz mi, co rozumiesz przez „szybko”.
- Nie muszę wyruszyć w podróż natychmiast, jeśli o to ci chodzi - powiedziała miłym
tonem. - Ale kiedy ta chwila nadejdzie, może być i tak, że nie zdołam cię uprzedzić. Przez
„szybko” zaś rozumiem w ciągu jednego, dwóch dni.
Wpatrzył się w nią.
- Zdajesz sobie sprawę, że stąd do Syjonu jest jakieś pięć tysięcy mil z hakiem?
- Oczywiście, że zdaję sobie z tego sprawę. Właśnie dlatego rozmawiam z tobą...
Ahbraimie.
POSTACIE

Skróty tytułów książek


TOM I - Rafa Armagedonu
TOM II - Schizmą rozdarci
TOM III - Herezją naznaczeni
TOM IV - Potężna forteca
TOM V - Fundamenty wiary
TOM VI - Trud i cierpienie
TOM VII - Niczym potężna armia

Abernethy Ernyst - biskup pomocniczy, członek zakonu Schuelera, wyższy rangą


duchowny, biskup przydzielony Wyrshymowi w charakterze intendenta, TOM VI.
Abernethy Bryxtyn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca galeonu
artyleryjskiego HMS Trzęsienie Ziemi, 24, TOM VII.
Abykrahmbi Klymynt - asystent Bryghama Cartyra podczas pomocniczej misji
technicznej w Republice Siddarmarku, TOM VII.
Abykrahmbi Talhma - żona Klymynta Abykrahmbiego, TOM VII.
Abylyn Charlz - przywódca lojalistów Świątyni w Charisie, TOM II.
Ahbaht Ruhsail - kapitan marynarki wojennej Desnairu, dowódca HMS Archanioł
Chihiro, 40, na okręcie flagowym komandora Wailahra, TOM V.
Ahbaht Bruhstair - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca kanonierki
HMS Gromowładny, 30, TOM VII.
Ahbaht Lywys - przyrodni brat Edmynda Walkyra, pierwszy oficer na galeonie Wiatr,
TOM II.
Ahbaht Zhefry - osobisty sekretarz hrabiego Szarej Zatoki, wykonuje obowiązki
podsekretarza stanu w ministerstwie spraw zagranicznych, TOM II. Tę samą funkcję pełnił
Trahvys Ohlsyn, TOM V.
Ahbraims Kreg - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 9. regimentu
kawalerii 5. brygady, TOM VII.
Ahdyms Tahlyvyr - pułkownik, były oficer milicji lojalistów Świątyni, zastępca
„generała” Erayka Tympyltyna w Forcie Darymahn w Marchii Południowej Republiki
Siddarmarku, TOM VI.
Ahdyms Erayk - młodszy partner i wspólnik Zhala Hahraimahna, który działa w radzie
cechów, TOM VII.
Ahdymsyn Zherald - dawniej biskup egzekutor arcybiskupa Erayka Dynnysa w Charisie,
TOM I. Obecnie starszy biskup pomocniczy arcybiskupa Maikela, TOM V.
Ahdymsyn Bryntyn - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny, przed akcją
Miecz Schuelera nauczyciel w Maiyamie, następnie wyznaczony na intendenta pułkownika
Lyndahra Tahlyvyra, TOM VII.
Ahlaixsyn Raif - zamożny poeta z Siddarmarku, sprzyjający reformatorom, TOM V.
Ahlbair Edwyrd - hrabia Smoczego Wzgórza, TOM VI.
Ahlbair Zherohm - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, służący na HMS
Tajfun, TOM I.
Ahlbyrtsyn Raif - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. regimentu strzelców
wyborowych, TOM VII.
Ahldarm Mahrys Ohlarn - Mahrys IV, cesarz Desnairu, TOM V.
Ahlvai Mahlyk - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, dowódca HMS
Imperator Zhorj, 48, flagowca barona Jahrasu, TOM V.
Ahlverez Faidel - admirał Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, książę Malikai,
główny admirał floty Dohlaru pod dowództwem króla Rahnylda IV, TOM I.
Ahlverez Rainos - dowódca w armii Dohlaru podczas inwazji na Republikę Siddarmarku,
TOM VI; dowódca dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII. Kuzyn Faidela Ahlvereza,
księcia Malikai.
Ahlwail Braihd - lokaj ojca Paityra Wylsynna, TOM V.
Ahlyxzandyr Trai - major Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca 1. kompanii „regimentu
Ahzbyrna”, części kawalerii Armii Shiloh pod dowództwem Rainosa Ahlvereza, TOM VII.
Ahndairs Tailahr - lojalista Świątyni rodem z Charisu, zamieszkujący Ziemie Świątynne,
zwerbowany na cele operacji Rakurai, TOM V.
Ahrbukyl Swynsyn - jeden ze zwiadowców kaprala Howaila Brahdlaia ze 191. regimentu
kawalerii Armii Boga, TOM VI.
Ahrdyn - jaszczurkot arcybiskupa Maikela, TOM II.
Ahrmahk Alahnah Zhanayt Naimu - nowo narodzona córka Cayleba I i Sharleayn
Ahrmahków, następczyni tronu Imperium Charisu, TOM VI.
Ahrmahk Cayleb Zhan Haarahld Bryahn - książę Ahrmahku, książę Tellesbergu,
książę protektor królestwa, król Charisu jako Cayleb II, cesarz Imperium Charisu jako Cayleb
I. Mąż Sharleyan Ahrmahk. Członek wewnętrznego kręgu, TOM II.
Ahrmahk Haarahld - książę Ahrmahku, książę Tellesbergu, władca Charisu jako król
Haarahld VII, członek wewnętrznego kręgu, poległy w trakcie bitwy w cieśninie Darcos,
TOM I.
Ahrmahk Kahlvyn - książę Tirianu, konstabl Hairathy, kuzyn króla Haarahlda VII,
zdrajca i uzurpator (nieżyjący), TOM I.
Ahrmahk Kahlvyn Cayleb - młodszy syn Kahlvyna Ahrmahka, młodszy brat księcia
Tirianu, kuzyn cesarza Cayleba, TOM I.
Ahrmahk Rayjhis - kuzyn Cayleba Ahrmahka, starszy syn Kahlvyna Ahrmahka, kolejny
książę Tirianu, konstabl Hairathy, TOM I.
Ahrmahk Sharleyan Alahnah Zhenyfyr Ahlyssa Tayt - księżna Cherayth, księżna
protektorka Chisholmu, królowa Chisholmu, cesarzowa Charisu. Żona Cayleba Ahrmahka,
TOM II. Członkini wewnętrznego kręgu, TOM III. Patrz także: Sharleyan Tayt.
Ahrmahk Zhan - książę Zhan, młodszy syn króla Haarahlda VII, TOM I; młodszy brat
króla Cayleba, młodszy brat i następca cesarza Cayleba, narzeczony księżniczki Szmaragdu,
Mahryi Baytz, TOM II.
Ahrmahk Zhanayt - księżniczka Zhanayt, młodsza siostra cesarza Cayleba, środkowe
dziecko króla Haarahlda VII, TOM I.
Ahrmahk Zhanayt - królowa Zhanayt, nieżyjąca żona króla Haarahlda VII, matka
Cayleba, Zhanayt i Zhana, TOM II.
Ahrmahk Zhenyfyr - księżna wdowa Tirianu, matka Kahlvyna Cayleba Ahrmahka, córka
Rayjhisa Yowance’a, hrabiego Szarej Zatoki, TOM I.
Ahrnahld Spynsair - osobisty sekretarz cesarzowej Sharleyan, TOM V.
Ahrthyr Alyk - hrabia Windshare, dowódca kawalerii sir Koryna Gahrvaia, TOM II;
dowódca kawalerii gwardii corisandzkiej, TOM V.
Ahstyn Franz - porucznik Cesarskiej Straży Charisu, zastępca dowódcy gwardii króla
Cayleba II, TOM II.
Ahtkyn Zherald - porucznik armii Republiki Siddarmarku, adiutant pułkownika Phylypa
Mahldyna, TOM VI.
Ahubrai Ahnsylmo - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny, liczący się
kapłan lojalistów Świątyni, Fairkyn, Prowincja Nowa Północna w Republice Siddarmarku,
TOM VI.
Ahzbyrn Ahgustahs - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Ahzbyrna”, dohlariańskiej części kawalerii Armii Shiloh, TOM VII.
Ahzbyrn Rehgnyld - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, dowódca kompanii A 4. batalionu
1. regimentu strzelców wyborowych, TOM VII.
Ahzgood Phylyp - hrabia Corisu, dawniej szef wywiadu księcia Hektora, TOM I; prawny
opiekun księżniczki Irys Daykyn i księcia Daivyna Daykyna, ich główny doradca i minister
na wygnaniu, TOM III; członek rady regencyjnej księcia Daivyna, TOM VII.
Ahzwail Zoshya - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 5. regimentu
kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Aimaiyr Ignaz - członek zakonu Schuelera, intendent arcybiskupa Arthyna Zagyrska w
prowincji Tarikah, TOM VI.
Aimayl Rahn - członek antycharisjańskiego ruchu oporu w Manchyrze w Corisandzie,
dawniej czeladnik Paitryka Hainreego, TOM V.
Airnhart Saimyn - członek zakonu Schuelera, bezpośredni podwładny ojca Zohannesa
Pahtkovaira, TOM V.
Airythu hrabia - patrz: Sowthmyn Trumyn.
Aiwain Harys - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS Tarcza,
54, TOM V.
Alban Nimue - komandor porucznik Federacji Terrańskiej, oficer taktyczny admirała Pei
Kau-zhi, TOM I.
Allykzhandro Raymahndoh - pułkownik Armii Boga, zastępca dowódcy dywizji
Sulyvyna Armii Glacierheart, TOM VII.
Allyrd Klymynt - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 23. regimentu piechoty
13. brygady piechoty 7. dywizji piechoty, TOM VII.
Aplyn Chestyr - jeden z młodszych braci Hektora Aplyna-Ahrmahka, świeżo przyjęty w
poczet studentów Akademii Królewskiej, TOM VI.
Aplyn-Ahrmahk Hektor - kadet na galerze HMS Królewski Charis, TOM I; przybrany
syn Cayleba Ahrmahka i książę Darcos, pełniący obowiązki chorążego na HMS
Przeznaczenie, 54, TOM II; awansowany na porucznika pod dowództwem admirała Dunkyna
Yairleya na jego flagowcu, mąż Irys Daykyn i członek wewnętrznego kręgu, TOM VII.
Aplyn-Ahrmahk Irys Zhorzhet Mhara Daykyn - córka księcia Corisandu, Hektora
Daykyna, siostra Daivyna i Hektora Daykynów, TOM I; wyznaczona na prawnego opiekuna
następcy tronu Corisandu, księcia Daivyna, członkini rady regencyjnej księcia Daikyna, żona
Hektora Aplyna-Ahrmahka, księżna Darcos, członkini wewnętrznego kręgu, TOM VII.
Aplyn Sailmah - biologiczna matka Hektora Aplyna-Ahrmahka, TOM VI.
Arcybiskup Ahdym - patrz: Taibyr Ahdym.
Arcybiskup Borys - patrz: Bahrmyn Borys.
Arcybiskup Dahnyld - patrz: Fardhym Dahnyld.
Arcybiskup Erayk - patrz: Dynnys Erayk.
Arcybiskup Failyx - patrz: Gahrbor Failyx.
Arcybiskup Halmyn - patrz: Zahmsyn Halmyn.
Arcybiskup Klairmant - patrz: Gairlyng Klairmant.
Arcybiskup Lawrync - patrz: Zhaikybs Lawrync.
Arcybiskup Maikel - patrz: Staynair Maikel.
Arcybiskup Pawal - patrz: Braynair Pawal.
Arcybiskup Praidwyn - patrz: Laicharn Praidwyn.
Arcybiskup Urvyn - patrz: Myllyr Urvyn.
Arcybiskup Wyllym - patrz: Rayno Wyllym.
Arcybiskup Zhasyn - patrz: Zhasyn Cahnyr.
Arcybiskup Zherohm - patrz: Zherohm Vyncyt.
Arthmyn Ohmahr - ksiądz, główny medyk pałacu cesarskiego w Tellesbergu, TOM V.
Ashwail Sahlavahn - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca 5.
batalionu 1. niezależnej brygady piechoty morskiej (jednego z „batalionów” Hauwerda
Breygarta w Thesmarze), TOM VI.
Athrawes Merlin - osobisty ochroniarz Cayleba Ahrmahka, cybernetyczny awatar
komandor Nimue Alban, kapitan (od 896 r. major) Cesarskiej Straży Charisu, TOM I.
Aymez Bardulf - kadet Królewskiej Marynarki Wojennej Charisu na HMS Tajfun, 36,
TOM I.
Bahcher Zhory - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „oddziału Bahchera”,
regimentu kawalerii stanowiącego wsparcie dla kolumny wojsk sir Fahstyra Rychtyra, TOM
VI.
Bahkmyn Hairwail - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, baron Bahkmynu, dowódca
„regimentu Bahkmyna” (ciężka kawaleria) Armii Shiloh, TOM VII.
Bahltyn Zheevys - sługa barona Białego Brodu, TOM I.
Bahnyr Hektor - hrabia Mancory, jeden z wyższych oficerów sir Koryna Gahrvaia,
dowódca prawego skrzydła w bitwie na Rozstajach Haryla, TOM III.
Bahnystyr Hairahm - porucznik straży corisandzkiej, dowódca straży przybocznej
księżniczki Irys Aplyn-Ahrmahk, TOM VII.
Bahr Dahnnah - zarządca pałacu cesarskiego w Cherayth, TOM V.
Bahrdahn Phylyp - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Nieustraszony, 56, TOM V.
Bahrdailahn Ahbail - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, marynarz na
okręcie flagowym hrabiego Thirsku, TOM V.
Bahrkly Harys - biskup, dowódca dywizji Rakurai Armii Boga (Armia Sylmahn), TOM
VII.
Bahrmyn Borys - arcybiskup Kościoła Boga Oczekiwanego w Corisandzie, TOM III.
Bahrmyn Tohmys - baron Białego Zamku, ambasador księcia Hektora na dworze księcia
Nahrmahna, TOM I.
Bahrns Halcom - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca kanonierki
HMS Delthak, 22, TOM VI.
Bahrns Rahnyld - władca Dohlaru, król Rahnyld IV, TOM I.
Bahskym Breyt - generał Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, hrabia Wysokiego
Szczytu, dowódca Armii Skalistego Szczytu, TOM VII.
Bahskym Hykahru - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „regimentu
Bahskyma” w piechocie Armii Shiloh, dowódca garnizonu Kharmych, TOM VII.
Bahskym Traivyr - hrabia Hennetu, trzeci w łańcuchu dowodzenia Cesarskiej Armii
Desnairu pod dowództwem księcia Harless, dowódca „skrzydła kawalerii” Armii Shiloh,
TOM VII.
Bahzkai Laiyan - drukarz z Siddaru, niwelator, przywódca operacji Miecz Schuelera,
TOM V.
Baiket Stywyrt - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dowódca HMS
Archanioł Chihiro, 50, na okręcie flagowym hrabiego Thirsku, TOM V.
Baikyr Dustyn - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, dowódca kompanii B 2. batalionu 6.
regimentu, TOM VII.
Baikyr Pawal - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, oficer zawodowy, który
przeszedł na stronę lojalistów Świątyni, dowódca rebeliantów na Przełęczy Sylmahna, TOM
VI.
Baikyr Sylmahn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Ahrmahk, 58, na okręcie flagowym admirała Wyspy Zame, TOM V.
Bailahnd Ahmai - matka przełożona klasztoru Świętej Evehlain, TOM V.
Bairaht Daivyn - książę Kholmanu, minister marynarki wojennej cesarza Desnairu,
Mahrysa IV, po bitwie pod Iythrią zbiegł do Charisu, wskutek czego został pozbawiony
funkcji przez cesarza Mahrysa IV, TOM VII.
Bairystyr Maynsfyld - pułkownik Armii Boga, dowódca 73. regimentu kawalerii Armii
Sylmahn, TOM VII.
Bairystyr Zhak - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy inżynier na
pokładzie kanonierki HMS Delthak, 22, TOM VI.
Bairzhair Tairaince - skarbnik klasztoru Świętego Zherneau, TOM VI.
Banahr Ahzwald - opat klasztoru Świętego Hamlyna w Saraynie w Starym Charisie,
TOM II.
Barcoru baron - patrz: Sumyrs Zher.
Barhnkastyr Paitryk - major Cesarskiej Armii Charisu, zastępca dowódcy 3. regimentu
2. brygady, TOM VI.
Bartyn Mahkzwail - członek zakonu Langhorne’a, niższy rangą duchowny, jeden z ludzi
Rhobaira Duchairna, TOM VII.
Baryngyr Brygham - pułkownik Armii Boga, dowódca 1. regimentu dywizji Fyrgysyn
Armii Glacierheart, TOM VII.
Bayliar Nohbyro - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 10. regimentu
kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Baytz Felayz - najmłodsze dziecko i druga z kolei córka księcia Nahrmahna i księżnej
Ohlyvyi ze Szmaragdu, TOM I.
Baytz Hanbyl - książę Solomonu, wuj księcia Nahrmahna i wódz naczelny armii
Szmaragdu, TOM II.
Baytz Mahrya - najstarsze dziecko i pierwsza córka księcia Nahrmahna i księżnej
Ohlyvyi ze Szmaragdu, TOM I; narzeczona księcia Zhana ze Starego Charisu, TOM II.
Baytz Nahrmahn Gareyt - drugie dziecko i jedyny syn księcia Nahrmahna i księżnej
Ohlyvyi ze Szmaragdu, TOM I; po śmierci ojca władca Szmaragdu, TOM V.
Baytz Nahrmahn Hanbyl Graim - władca księstwa Szmaragdu, książę Nahrmahn II,
TOM I; wasal Cayleba i Sharleyan Ahrmahków, doradca cesarski i szef wywiadu Imperium
Charisu, TOM II; członek wewnętrznego kręgu, TOM IV; zamordowany w ataku
terrorystycznym, TOM V; osobowość wirtualna, TOM VI.
Baytz Ohlyvya - księżna Szmaragdu, żona księcia Nahrmahna II, TOM I; członkini
wewnętrznego kręgu, TOM IV; po śmierci małżonka księżna wdowa, TOM V.
Baytz Rahdryk - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 27. regimentu piechoty
14. brygady piechoty 7. dywizji piechoty, TOM VII.
Baytz Trahvys - trzecie dziecko księcia Nahrmahna i księżnej Ohlyvyi ze Szmaragdu i
ich młodszy syn, TOM I.
Bédard Adorée, dr - naczelny psychiatra operacji Arka, TOM I.
Bekatyro Elaiys - były lojalistyczny burmistrz Ohlarnu, Prowincja Nowa Północna w
Republice Siddarmarku, niesprawiedliwie zadenuncjowany Inkwizycji przez Bynna Leskyra,
który miał chrapkę na jego stanowisko, TOM VI.
Bekhym Dahnel - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 6. regimentu,
TOM VII.
Bekyt Olyvyr - major, dowódca 1. regimentu ochotników z Raisor lojalistycznej milicji
Shiloh, TOM VII.
Białego Brodu baron - patrz: Mahrtyn Gahvyn.
Białego Zamku baron - patrz: Bahrmyn Tohmys.
Białej Grani hrabia - patrz: Byrns Braisyn.
Biskup Amilain - patrz: Gahrnaht Amilain.
Biskup egzekutor Baikyr - patrz: Saikor Baikyr.
Biskup egzekutor Dynzail - patrz: Vahsphar Dynzail.
Biskup egzekutor Mhartyn - patrz: Mhartyn Raislair.
Biskup egzekutor Wyllys - patrz: Graisyn Wyllys.
Biskup egzekutor Zherald - patrz: Ahdymsyn Zherald.
Biskup Maikel - patrz: Staynair Maikel.
Biskup Mytchaił - patrz: Zhessop Mytchail.
Biskup Styvyrt - patrz: Sahndyrs Stywyrt.
Blahdysnberg Pawal - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca
dowódcy kanonierki HMS Delthak, 22, TOM VI.
Blahndai Chantahal - alias Lysbet Wylsynn w Syjonie, patrz: Wylsynn Lysbet, TOM V.
Blaidyn Rozhyr - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, drugi oficer na
galerze Królewska Bédard, TOM I.
Bohłgyr Tymythy - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 9. regimentu
kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Bohlyr Wyllym - zawiadowca śluzy, Fairkyn, Prowincja Nowa Północna w Republice
Siddarmarku, TOM VI.
Borys, arcybiskup - patrz: Bahrmyn Borys.
Bowave Dairak - starszy asystent doktora Rahzhyra Mahklyna z Królewskiej Akademii
Charisu w Tellesbergu, TOM V.
Bowsham Khanair - kapitan Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca HMS
Huragan, TOM I.
Bradlai Robyrt - porucznik marynarki wojennej Corisandu, prawdziwe miano Styvyna
Whaite’a, TOM I.
Brahdlai Haarahld - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, trzeci oficer na
pokładzie HMS Archanioł Chihiro, 50, TOM VI.
Brahdlai Howail - kapral Armii Boga, dowódca oddziału zwiadowców w 191. regimencie
kawalerii, TOM VI.
Brahnahr Styvyn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca w pionie
nawigacji, TOM VI.
Brahnsyn Fyl - doktor botaniki, członek Królewskiej Akademii Charisu, TOM VI.
Brahnsyn Pawal - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 10. regimentu
kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Braidail Zhilbyrt - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny, młodszy
inkwizytor w Talkyrze, TOM V.
Braishair Horys - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Skalisty Klif, 38, jeniec hrabiego Thirsku przekazany w ręce Inkwizycji, TOM V.
Braisyn Ahrnahld - marynarz HMS Przeznaczenie, 54, członek załogi łodzi Stywyrta
Mahlyka, TOM V.
Braisyn Dynnys - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca w pionie
zaopatrzenia, TOM VI.
Braisyn Mohrtyn - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. brygady kawalerii,
TOM VII.
Braizhyr Edgair - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 14. brygady piechoty 7.
dywizji piechoty, TOM VII.
Braynair Lywys - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, adiutant księcia Eastshare, TOM VII.
Braynair Pawal - pierwszy arcybiskup Kościoła Charisu w Chisholmie, TOM IV.
Braytahn Bahnyface - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 10.
regimentu kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Braytahn Raimynd - sierżant Cesarskiej Armii Charisu, najstarszy stopniem podoficer 1.
plutonu kompanii B 1. batalionu 1. regimentu strzelców wyborowych, TOM VII.
Breygart Fhrancys - młodsza córka Hauwerda i Fhrancys Breygartów, pasierbica Mairy
Breygart, TOM VI.
Breygart Fraidareck - czternasty hrabia Hanthu, pradziad Hauwerda Breygarta, TOM I.
Breygart Haarahld - drugi w kolejności syn Hauwerda i Fhrancys Breygartów, pasierb
Mairy Breygart, TOM VI.
Breygart Hauwerd - generał Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, prawowity dziedzic
hrabstwa Hanthu, TOM I; hrabia od 893 r. po złożeniu funkcji wojskowej, TOM II; ponownie
oficer Charisu w randze generała, dowódca 1. niezależnej brygady piechoty morskiej, TOM
VI; dowódca garnizonu w Thesmarze, TOM VII.
Breygart Mairah Lywkys - główna dworka cesarzowej Sharleyan, kuzynka barona
Zielonej Doliny, TOM I; hrabina Hanthu, druga żona Hauwerda Breygarta, TOM VI.
Breygart Styvyn - najstarszy syn Hauwerda i Fhrancys Breygartów, pasierb Mairy
Breygart, TOM VI.
Breygart Trumyn - najmłodszy syn Hauwerda i Fhrancys Breygartów, pasierb Mairy
Breygart, TOM VI.
Breygart Zherldyn - najstarsza córka Hauwerda i Fhrancys Breygartów, pasierbica Mairy
Breygart, TOM VI.
Broun Mahtaio - ksiądz, starszy sekretarz i prawa ręka arcybiskupa Erayka Dynnysa,
jego zausznik i protegowany, TOM I.
Brownyng Ehlys - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca baterii na
przylądku Tymkyn w Zatoce Thesmarskiej, TOM VII.
Brownyng Ellys - kapitan, dowódca galeonu Świątyni Błogosławiony Langhorne, TOM I.
Bruhstar Styvyn - zegarmistrz, obecnie główny konstruktor instrumentów pomiarowych i
inspektor Ehdwyrda Howsmyna, TOM VII.
Bryairs Tahlbaht - asystent brata Lynkyna Fultyna, odpowiedzialny za produkcję w
Odlewni Świętego Kylmahna, TOM VII.
Brygsyn Trynt - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu Brygsyna”,
dohlariańskiej części piechoty Armii Shiloh, TOM VII.
Bryndyn Dahryn - major, starszy oficer artylerii przydzielony do kolumny brygadiera
Clareyka przy opactwie Haryla, TOM III.
Brynkymyn Chestyr - porucznik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. plutonu kompanii
B 1. batalionu 9. regimentu kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Brynygair Zhadwail - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „oddziału
Brynygaira”, oddziału kawalerii stanowiącego wsparcie dla wojsk inwazyjnych sir Fahstyra
Rychtyra, TOM VI.
Bryskoh Haimltahn - major, dowódca 1. regimentu lojalistycznej milicji prowincji
Midhold, dowódca garnizonu Greentown, TOM VII.
Brystahl Fhranklyn - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 7. regimentu, 4.
brygady piechoty, TOM VII.
Bukanyn Symyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca reduty
Floty w Thesmarze, TOM VII.
Byrgair Zhadwail - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „oddziału
Byrgaira” (ciężka kawaleria), TOM VI.
Byrk Brekyn - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca oddziału piechoty
morskiej na HMS Królewski Charis, TOM I.
Byrk Myrtan - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, zastępca ojca
Vyktyra Tahrlsahna, eskortujący charisjańskich jeńców wojennych z Gorathu do Syjonu,
TOM V.
Byrk Zhorj - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS Wulkan,
24, jednego z okrętów artyleryjskich floty Charisu, TOM VI.
Byrkyt Zhon - wyższy rangą duchowny Kościoła Boga Oczekiwanego, opat klasztoru
Świętego Zherneau, TOM II; następnie bibliotekarz tego klasztoru, TOM V.
Byrmahn Zhaksyn - pułkownik lojalistycznej milicji, dowódca 2. regimentu milicji z
Maidynbergu, przydzielony do garnizonu Fortu Tairys, TOM VII.
Byrns Braisyn - hrabia Białej Grani, były sędzia najwyższy Chisholmu, obecnie główny
doradca w miejsce Mahraka Sahndyrsa, TOM VI.
Cahkrayn Samyl - książę Fernu, pierwszy doradca króla Rahnylda IV z Dohlaru, TOM I.
Cahmmyng Ahlbair - zawodowy zabójca wynajęty przez księdza Aidryna Waimyna,
TOM V.
Cahnyr Zhasyn - arcybiskup Glacierheart, TOM I; członek ruchu reformistów Samyla
Wylsynna, TOM III; przywódca duchowy reformistów w Siddarze, TOM IV; po powrocie
do Glacierheart stanął na czele swego arcybiskupstwa w walce przeciwko Grupie Czworga,
TOM VI.
Cahnyrs Zherald - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, drugi oficer na
kanonierce HMS Delthak, 22, TOM VI.
Cahrtair Hahlys - major, rebeliancki dowódca lojalistów Świątyni, dowódca 3. kompanii
3. regimentu milicji z Saiknyru, TOM VI.
Cahstnyr Borys - kwatermistrz Armii Sprawiedliwości, kwatermistrz Armii Shiloh z
ramienia Cesarskiej Armii Desnairu, TOM VII.
Cahstnyr Brysyn - pułkownik, dowódca 3. oddziału rangersów, lojalistycznych
partyzantów z prowincji Międzygórze, TOM VII.
Carlsyn Edwyrd - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, dowódca kompanii A 1. batalionu 5.
regimentu, TOM VII.
Cartyr Brygham - przedstawiciel Ehdwyrda Howsmyna w radzie cechów Republiki
Siddarmarku, ciała ustanowionego przez Greyghora Stohnara celem zracjonalizowania
wysiłku wojennego, TOM VII.
Cartyr Bryxtyn - major Cesarskiej Armii Charisu, zastępca dowódcy 5. regimentu
kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Cayleb - patrz: Ahrmahk Cayleb.
Celahk Hynryk - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, najstarszy stopniem oficer
artylerii księcia Eastshare, 1. brygady (wzmocnionej) i Armii Branaths, TOM VII.
Cesarz Cayleb I - patrz: Ahrmahk Cayleb.
Cesarz Mahrys IV - patrz: Ahldarm Mahrys.
Cesarz Waisu VI - patrz: Hantai Waisu.
Cesarzowa Sharleyan - patrz: Ahrmahk Sharleyan.
Chahlmair Bairmon - książę Margo, członek rady regencyjnej księcia Daivyna w
Corisandzie, nie do końca ufający hrabiemu Skalnego Kowadła i hrabiemu Tartarianu, TOM
V.
Chaimbyrs Zhustyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, drugi oficer
na HMS Archanioł Chihiro, 40, TOM V.
Chalkyr Slym - kapral Cesarskiej Armii Charisu, ordynans księcia Eastshare, TOM VII.
Chalmyrz Karlos - ksiądz, pomocnik i sekretarz arcybiskupa Borysa Bahrmyna, TOM I.
Chansayl Paityr - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 43. regimentu
piechoty, członek dowództwa obrony Przełęczy Sylmahna generała Trumyna Stohnara, TOM
VI.
Charltyn Krystyphyr - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 5.
regimentu kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Charlz Bryahn - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny, kapelan i intendent
231. regimentu ochotników Cesarskiej Armii Harchongu, TOM VII.
Charlz Marik - kapitan, dowódca kupieckiego statku Córa Fali, TOM I.
Charlz Yerek - ogniomistrz Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, HMS Fala, 14,
TOM II.
Chermyn Dahnel - major, rebeliancki dowódca lojalistów Świątyni, dowódca 1.
kompanii 3. regimentu milicji z Saiknyru, TOM VI.
Chermyn Hauwyl - generał Królewskiej Piechoty Morskiej Charisu, najstarszy stopniem
oficer korpusu piechoty morskiej Charisu, TOM II; dowódca sił okupacyjnych w Corisandzie,
TOM III; corisandzki regent Cayleba i Sharleyan w Corisandzie, wicekról Corisandu, TOM
IV; wielki książę Zebediahu, TOM V.
Chermyn Mathyld - żona Hauwyla Chermyna, TOM V.
Chermyn Rhaz - najstarszy syn Hauwyla Chermyna, TOM V.
Chermyn Zhoel - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy inżynier na
pokładzie kanonierki HMS Hador, 22, TOM VI.
Chernynkoh Brahdlai - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu
inżynieryjnego przy 2. korpusie Armii Skalistego Szczytu, TOM VII.
Cheryng Taiwyl - porucznik Królewskiej Armii Delferahku, służący w sztabie sir Vyka
Lakyra, zawiaduje cywilnymi podwładnymi Lakyra i przesyłaniem wiadomości, TOM II.
Chwaeriau Nimue - seijin, drugi, „młodszy” CZAO komandor porucznik Nimue Alban
na Schronieniu, TOM VII.
Claityn Samyl - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 22. regimentu piechoty
13. brygady piechoty 7. dywizji piechoty, TOM VII.
Clareyk Kynt - major i główny szkoleniowiec Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu,
TOM I; brygadier, dowódca 3. brygady, baron Zielonej Doliny, TOM III; w stopniu generała
przeszedł do Cesarskiej Armii Charisu, doradca księcia Eastshare, członek wewnętrznego
kręgu, TOM IV; praktycznie wicekról Zebediahu, TOM V; dowódca 2. brygady
(wzmocnionej) Cesarskiej Armii Charisu, TOM VI; dowódca Armii Midhold, TOM VII.
Clyffyrd Cahnyr - major Cesarskiej Armii Charisu, zastępca dowódcy 6. regimentu,
TOM VII.
Clymyns Zherohm - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, szef sztabu
biskupa Wylbyra Edywrdsa, TOM VII.
Clyntahn Hairym - porucznik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca plutonu pomocniczego
1. batalionu 2. regimentu, TOM VI.
Clyntahn Zhaspahr - wikariusz, wielki inkwizytor Kościoła Boga Oczekiwanego,
członek Rady Wikariuszy oraz tak zwanej Grupy Czworga, TOM I.
Cohlmyn Lewk - admirał Królewskiej Marynarki Wojennej Chisholmu, hrabia
Sharpfieldu, głównodowodzący flotą Chisholmu, TOM I; drugi co do ważności oficer
Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, TOM V; dowódca szwadronu w Zatoce
Dohlariańskiej, TOM VII.
Corisu hrabia - patrz: Ahzgood Phylyp.
Cupyr Bartahlaimo - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 5.
regimentu, TOM VII.
Czarnego Konia książę - patrz: Stywyrt Payt.
Czarnej Wody książę - patrz: Lynkyn Ernyst.
Czarnej Wody książę - patrz: Lynkyn Adulfo.
Dabnyr Wahltayr - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 9. regimentu
kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Dahglys Lainyr - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca kanonierki
HMS Tellesberg, 22, TOM VI.
Dahglys Sygmahn - inżynier przydzielony do biura ojca Tailahra Synzhyna, zajmującego
się naprawą kanałów w imieniu Kościoła Boga Oczekiwanego, TOM VII.
Dahnsyn Charlz - porucznik Armii Republiki Siddarmarku, starszy adiutant pułkownika
Stahna Wyllysa, TOM VI.
Dahnvahr Ainsail - wywodzący się z Charisu lojalista Świątyni, żyjący na Ziemiach
Świątynnych, zwerbowany na cele operacji Rakurai, TOM V.
Dahnvahr Rahzhyr - ojciec Ainsaila Dahnvahra, TOM V.
Dalinvair Laizahndoo - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Królewski Kraken, 58, TOM V.
Dahnzai Lyzbyt - gospodyni księdza Zhaifa Laityra w parafii Archaniołów
Tryumfujących, TOM V.
Dahryus Edvarhd - alias Mylz Halcom, patrz: Halcom Mylz, TOM II.
Daikhar Mohtohkai - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca
dowódcy HMS Rzutka, 54, TOM V.
Daikyn Gahlvyn - osobisty sługa króla Cayleba II, TOM I.
Dairvynu baron - patrz: Hyllair Farahk.
Daivys Mytrahn - charisjański lojalista Świątyni, TOM II.
Dantas Ainghus - major Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca 1. kompanii regimentu
piechoty Sulyvyna, TOM VII.
Darcos książę - patrz: Aplyn-Ahrmahk Hektor.
Darcos księżna - patrz: Aplyn-Ahrmahk Irys.
Darys Tymythy - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Niszczyciel, 54, dowódca okrętu flagowego sir Domynyka Staynaira, TOM II.
Daykyn Daivyn Dahnyld Mhahrak Zoshya - najmłodsze dziecko i jedyny żyjący syn
księcia Hektora z Corisandu, po skrytobójczej śmierci ojca i starszego brata prawowity książę
Corisandu na wygnaniu w Delferahku, gdzie się schronił, TOM III; uniknął skrytobójczego
zamachu zleconego przez Zhaspahra Clyntahna, TOM V; poszukał schronienia na terenie
Imperium Charisu, TOM VI; koronowany na panującego księcia pomimo niepełnoletności,
złożył przysięgę lenną Caylebowi i Sharleyan Ahrmahkom, TOM VII.
Daykyn Hektor Młodszy - drugie dziecko i starszy syn księcia Hektora z Corisandu,
TOM II; zamordowany wraz z ojcem w 893 r., TOM III.
Daykyn Hektor Starszy - książę Corisandu, przywódca Ligi Corisandu, zamordowany w
893 r., TOM III.
Daykyn Irys Zhorzhet Mhara - patrz: Aplyn-Ahrmahk Irys Zhorzhet Mhara Daykyn.
Daykyn Raichynda - nieżyjąca żona księcia Hektora z Corisandu, urodzona w hrabstwie
Domair w królestwie Hoth, TOM II.
Dekyn Allayn - sierżant Królewskiej Armii Delferahku, jeden z podwładnych Tohmysa
Kairmyna w Feraydzie, TOM II.
Dobyns Charlz - syn Ezmeldy Dobyns, niegdysiejszy członek antycharisjańskiego ruchu
oporu w Manchyrze, TOM IV; Corisandczyk sądzony za udział w spisku i ułaskawiony przez
cesarzową Sharleyan, TOM V.
Dobyns Ezmelda - gospodyni księdza Tymahna Hahskansa w parafii Świętej Kathryn,
TOM IV.
Dowain Tymythy - pułkownik Armii Boga, zastępca dowódcy dywizji Syjon, TOM VI.
Doyal Charlz - dowódca artylerii w armii księcia Hektora, uczestnik bitwy pod
Rozstajami Harryla TOM III; adiutant i szef wywiadu sir Koryna Gahrvaia oraz rady
regencyjnej, TOM VI
Doyal Dunkyn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 8. regimentu 4.
brygady piechoty, TOM VII.
Dragoner Rayjhis - ambasador Charisu w Republice Siddarmarku, TOM II; przeszedł na
emeryturę, TOM VI.
Dragoner Zhak - kapral Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, członek gwardii księcia
Cayleba, TOM I.
Dragonmaster Mahkynty „Mahk” - starszy sierżant Cesarskiej Piechoty Morskiej
Charisu, najstarszy stopniem podoficer brygadiera Clareyka w trakcie kampanii corisandzkiej,
TOM II.
Duchairn Rhobair - wikariusz, skarbnik Świątyni, członek Rady Wikariuszy oraz tak
zwanej Grupy Czworga, TOM I.
Dunstyn Trumyn - porucznik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. plutonu kompanii B
2. batalionu 6. regimentu, TOM VII.
Dyasaiyl Ahrkyp - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 1. regimentu
strzelców wyborowych, TOM VII.
Dyllahn Chestyr - bosmanmat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, bosman
kanonierki HMS Delthak, 22, TOM VII.
Dymytree Fronz - żołnierz Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, członek gwardii księcia
Cayleba, TOM I.
Dynnys Adorai - żona arcybiskupa Erayka Dynnysa, TOM I; pod tym mianem
występowała po aresztowaniu jej męża w Ailysie, TOM II.
Dynnys Ahbnair - major Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 1. kompanii 37.
regimentu piechoty, TOM VI.
Dynnys Erayk - arcybiskup Charisu, stracony za herezję w 892 r., TOM I.
Dynnys Styvyn - młodszy syn arcybiskupa Erayka, w 892 r. liczący jedenaście lat, TOM
II.
Dynnys Tymythy Erayk - starszy syn arcybiskupa Erayka, w 892 r. liczący czternaście
lat, TOM II.
Dynnysyn Mahrak - hrabia Hankey, zastępca dowódcy księcia Harless, dowódca sił
piechoty Desnairu w Armii Sprawiedliwości i Armii Shiloh, TOM VII.
Dytmahr Zhan-Charlz - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 10.
regimentu kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Eastshare książę - patrz: Thairis Ruhsyl.
Edmyndsyn Maikel - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 8. regimentu
4. brygady piechoty, TOM VII.
Edwair Shainsail - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, starszy
inkwizytor przydzielony do lojalistów Świątyni na Przełęczy Sylmahna w Międzygórzu,
TOM VI.
Edwyrds Bahrtalam - siddarmarcki rusznikarz i przedstawiciel gildii rusznikarzy w
radzie cechów, TOM VII.
Edwyrds Kevyn - zastępca dowódcy korsarskiego galeonu Kraken, TOM II.
Edwyrds Wylbyr - biskup, schueleryta, mianowany przez Zhaspahra Clyntahna na
stanowisko starszego inkwizytora terytoriów okupowanych przez Armię Boga, TOM VI.
Ekyrd Hayrys - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dowódca galery Król
Rahnyld, TOM I.
Erayksyn Styvyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, oficer na okręcie
flagowym sir Domynyka Staynaira, TOM II.
Erayksyn Wyllym - producent tekstylny z Charisu, TOM II.
Fahrkys Robair - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 8. regimentu 4.
brygady piechoty, TOM VII.
Fahrmahn Luhys - szeregowy Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, członek gwardii
księcia Cayleba, TOM I.
Fahrmyn Tairyn - proboszcz parafii Świętego Chihiro na prowincji nieopodal klasztoru
Świętej Agthy, uczestnik spisku i zamachu na cesarzową Sharleyan, TOM III.
Fahrno Mahrlys - jedna z dziewcząt Madame Ahnzhelyki Phondy, TOM V.
Fahrya Byrnahrdo - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, dowódca HMS
Święty Langhorne, 42, TOM V.
Fahstyr Bahzwail - pułkownik Armii Boga, dowódca 3. regimentu dywizji Sulyvyn
Armii Glacierheart, TOM VII.
Fahstyr Vyrgyl - hrabia Złotej Wyverny, TOM VI.
Fainstyn Ghordyn - porucznik Armii Boga, młodszy adiutant biskupa Bahrnabaia, Armia
Glacierheart, TOM VII.
Faircaster Payter - sierżant Królewskiej Piechoty Morskiej Charisu, najstarszy podoficer
straży przybocznej księcia Cayleba, TOM I; członek gwardii królewskiej Cayleba II, TOM II;
członek gwardii cesarskiej Cayleba I, TOM III.
Fairstock Klymynt - major Armii Republiki Siddarmarku, dowódca kompanii
aprowizacji w Forcie Sheldyn w Marchii Południowej, TOM VI.
Fairys Ahlvyn - pułkownik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 1. regimentu
3. brygady, TOM V.
Falkhan Ahrnahld - porucznik Królewskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca straży
przybocznej księcia Cayleba, TOM I; dowódca straży przybocznej księcia Zhana, TOM II.
Fardhym Dahnyld - biskup Siddaru, wyniesiony na stolec arcybiskupi przez Greyghora
Stohnara po rebelii zwanej operacją Miecz Schuelera i wznieconej przez wielkiego
inkwizytora Zhaspahra Clyntahna, TOM VI.
Fauyair Bahrtalam - jałmużnik klasztoru Świętego Zherneau, TOM V.
Fernu książę - patrz: Cahkrayn Samyl.
Fhairly Ahdym - major Królewskiej Armii Delferahku, dowódca baterii na Wyspie
Wschodniej w cieśninie Ferayd w królestwie Delferahku, TOM II.
Fharmyn Ryk - właściciel odlewni w Tarocie, TOM V.
Flagrum - rottweiler admirała wyspy Zamek, później barona Morskiego Szczytu, TOM II.
Fofao Mateus - kapitan Marynarki Wojennej Federacji Terrańskiej - dowódca OWFT
Swiftsure, TOM I.
Fohrdym Karmaikel - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 3.
regimentu, TOM VI.
Foryst Erayk - wikariusz, członek grupy reformistów Samyla Wylsynna w Syjonie, TOM
II.
Fowail Maikel - kapitan Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „baterii Fowaila”,
stanowiącej wsparcie dla wojsk inwazyjnych sir Fahstyra Rychtyra, TOM VI.
Fraidmyn Vyk - sierżant Królewskiej Straży Charisu, jeden z przybocznych króla
Cayleba II, następnie przeniesiony do Cesarskiej Straży Charisu, TOM II.
Frayzhyr Wynstyn - sierżant Armii Corisandu, podoficer pełniący funkcję ochroniarza w
cywilu na ślubie Irys Daykyn i Hektora Aplyna-Ahrmahka, TOM VII.
Frymyn Zhain - członek Akademii Królewskiej interesujący się szczególnie optyką,
członek wewnętrznego kręgu, TOM VII.
Fuhllyr Raimahnd - kapelan HMS Dreadnought, TOM I.
Fuiltyn Lynkyn - laicki członek zakonu Chihiro, zarządca Odlewni Świętego Kylmahna,
wybrany przez Allayna Maigwaira i Rhobaira Duchairna na zarządcę manufaktur, TOM VII.
Furkhal Rafayl - drugi bazowy i uderzający Krakenów Tellesbergu, TOM I.
Fyguera Kydryc - generał Armii Republiki Siddarmarku, dowódca w Thesmarze w
Marchii Południowej, TOM VI; dowódca dywizji Thesmar, TOM VII.
Fynlaityr Lynyx - artylerzysta kanonierki HMS Rottweiler, 20, TOM VII.
Fyntyn Frayzhyr - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 13. brygady piechoty 7.
dywizji piechoty, TOM VII.
Fyrgyrsyn Crahmynd - mat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, sternik na
pokładzie kanonierki HMS Delthak, 22, TOM VI.
Fyrloh Bahn - członek zakonu Langhorne’a, lojalista Świątyni, niższy rangą duchowny,
rezydent Tellesbergu, mianowany przez ojca Davysa Tyrnyra kapelanem i spowiednikiem Irys
i Daivyna Daykynów na czas ich podróży do Chisholmu, TOM VI.
Fyrmahn Zhan - góral rodem z Gór Szarych, starszy klanu i późniejszy przywódca
lojalistów Świątyni atakujących Glacierheart, TOM VI.
Fyrmyn Sulyvyn - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, intendent
przydzielony Rainosowi Ahlverezowi, TOM VI.
Fyrnachu baron - patrz: Kyr Graim.
Fyshyr Hairys - dowódca korsarskiego galeonu Kraken, TOM II.
Fytsymyns Tahd - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 11. regimentu
kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Gahdarhd Samyl - strażnik pieczęci i minister wywiadu Republiki Siddarmarku, TOM V.
Gahlvayo Saiyr - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, dowódca kompanii B 1. batalionu 1.
regimentu strzelców wyborowych, TOM VII.
Gahlvyn Cahnyr - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca kanonierki
HMS Saygin, 22, TOM VI.
Gahrbor Failyx - arcybiskup, głowa Kościoła Boga Oczekiwanego w Tarocie, TOM V.
Gahrdaner Charlz - sierżant Królewskiej Straży Charisu, członek straży przybocznej
króla Haarahlda VII, poległy w trakcie bitwy w cieśninie Darcos, TOM I.
Gahrmahn Taylar - książę Traykhos, główny doradca cesarza Desnairu, Mahrysa IV,
TOM VII.
Gahrmyn Rahnyld - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Delferahku, zastępca
dowódcy galery Grot, TOM II.
Gahrnaht Amilain - usunięty ze stanowiska biskup Larchrosu, TOM V.
Gahrnet Ahlvyn - książę Harless, głównodowodzący Cesarską Armią Desnairu w
Republice Siddarmarku, dowódca Armii Sprawiedliwości, dowódca Armii Shiloh, TOM VII.
Gahrvai Koryn - generał straży corisandzkiej, syn hrabiego Skalnego Kowadła, dowódca
armii księcia Hektora, TOM III; dowódca Gwardii Corisandu w służbie rady regencyjnej,
TOM IV; dowódca Armii Corisandu, TOM VII.
Gahrvai Rysel - hrabia Skalnego Kowadła, kuzyn i dowódca księcia Hektora, TOM II;
oficjalny regent księcia Daivyna Daykyna, przewodzi radzie regencyjnej księcia Daivyna na
terenie Corisandu, TOM IV.
Gahztahn Hiraim - alias Ainsail Dahnvahr, znany pod tym imieniem i nazwiskiem w
Tellesbergu, TOM V.
Gaimlyn Bahldwyn - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny działający jako
agent Inkwizycji na terenie dworu króla Delferahku, Zhamesa, TOM V.
Gaiiraht Wyllys - kapitan Chisholmskiej Gwardii Królewskiej, dowódca oddziału
chroniącego królową Sharleyan w Charisie, zginął w trakcie zamachu w klasztorze Świętej
Agthy, TOM II.
Gairlyng Klairmant - arcybiskup, głowa Kościoła Charisu w Corisandzie, TOM V.
Gairvyl Dahnyld - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 5. regimentu kawalerii
3. brygady kawalerii, TOM VII.
Gairwyl Nahtchyz - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Gairwyla” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Galvahn Naithyn - major, najstarszy oficer hrabiego Windshare podczas kampanii
corisandzkiej, TOM II.
Gardynyr Lywys - hrabia Thirsku, główny admirał floty Dohlaru, zastępca księcia
Malikaia, TOM I; w niełasce, TOM II; przywrócony na stanowisko głównodowodzącego
Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, TOM IV.
Gardynyr Thomys - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Gardynyra” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, daleki kuzyn Lywysa Gardynyra,
TOM VI.
Garthin Edwair - hrabia Północnego Wybrzeża, jeden z doradców księcia Hektora,
członek rady regencyjnej księcia Daivyna w Corisandzie, sojusznik hrabiego Skalnego
Kowadła i hrabiego Tartarianu, TOM V.
Gengchai Yitangzhi - wielki książę Omahru, minister Armii Harchongu, TOM VII.
Ghadwyn Samyl - góral rodem z Gór Szarych, lojalista Świątyni, jeden z kuzynów Zhana
Fyrmahna, TOM VI.
Ghatfryd Sandaria - osobista pokojówka Ahnzhelyki Phondy alias Nynian Rychtair,
TOM V.
Ghordyn Nicodaim - wikariusz, sprzymierzeniec Zhaspahra Clyntahna w Radzie
Wikariuszy.
Glynfyrdu baronet - patrz: Klynkskayl Zheryd.
Głębokiej Doliny hrabia - patrz: Selkyr Bryahn.
Godwyl Ohtys - generał, baron Traylmynu, zastępca generała Fahstyra Rychtyra, TOM
VI.
Gorjah Gharth - ksiądz, prywatny sekretarz arcybiskupa Zhasyna Cahnyra, członek
zakonu Chihiro (Zakon Pióra), TOM V; główny asystent arcybiskupa po jego powrocie do
Glacierheart, TOM VI.
Gorjah Sahmantha - córka byłej gospodyni arcybiskupa Zhasyna Cahnyra, żona księdza
Gorjaha, TOM V; wyszkolona uzdrowicielka przydzielona arcybiskupowi po jego powrocie
do Glacierheart, TOM VI.
Gorjah Zhasyn - pierworodny Ghartha i Sahmanthy Gorjahów, TOM V.
Gowain Fairghas - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy
HMS Zwycięski, 56, TOM V.
Grahsmahm Sylvayn - pracownik biura inżyniera miejskiego w Manchyrze w księstwie
Corisandu, bezpośredni przełożony Paitryka Hainreego, TOM V.
Grahzaial Mahshal - porucznik komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu,
dowódca szkunera HMS Posłaniec, 6, TOM V.
Graingyr Brysyn - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, starszy kwatermistrz 2. brygady
(wzmocnionej), w późniejszym czasie starszy kwatermistrz Armii Midhold, TOM VII.
Graisyn Styvyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, drugi oficer na
kanonierce HMS Rottweiler, 30, TOM VII.
Graisyn Wyllys - biskup egzekutor, główny administrator przy arcybiskupstwie
Szmaragdu za arcybiskupa Lyama Tyrna, TOM I.
Graivyr Styvyn - ksiądz, intendent biskupa Ernysta Jynkynsa, TOM II; powieszony na
flagowcu sir Domynyka Staynaira, TOM III.
Greenhill Tymahn - starszy łowczy króla Haarahlda VII, TOM I.
Gromu baron - patrz: Raicé Bynzhamyn.
Gromu baronowa - patrz: Raicé Leahyn.
Guyshain Bahrnai - ksiądz, starszy doradca wikariusza Zahmsyna Trynaira, TOM I.
Gyllmyn Rahskho - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, zastępca generała Kydryca
Fyguery w Thesmarze w Marchii Południowej Republiki Siddarmarku, TOM VI; zastępca
dowódcy dywizji Thesmar, TOM VII.
Gyrard Andrai - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, pierwszy oficer na
HMS Dreadnought, TOM I; dowódca HMS Cesarzowa Charisu, 58, TOM II.
Haarpar Gorj - sierżant Królewskiej Straży Charisu, jeden z przybocznych króla
Haarahlda VII, poległy w trakcie bitwy w cieśninie Darcos, TOM I.
Hador Sahlavahn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 5. regimentu
kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Hahl Pawal - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, drugi oficer HMS
Chihiro, 50, TOM VI.
Hahlcahm Zher - członek Królewskiej Akademii Charisu, specjalista od biologii i
żywienia, TOM VI.
Hahlek Symyn - członek zakonu Langhorne’a, niższy rangą duchowny, pomocnik i
sekretarz arcybiskupa Klairmanta Gairlynga, TOM V.
Hahlmahn Pawal - starszy szambelan króla Haarahlda VII, TOM I.
Hahlmyn Mahrak - starszy rangą duchowny Kościoła Boga Oczekiwanego, pomocnik i
sekretarz biskupa egzekutora Thomysa Shylaira, TOM II.
Hahlmyn Sairah - osobista służąca cesarzowej Sharleyan, TOM III.
Hahlmyn Zhorj - kadet Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, sygnalista na HMS
Cieśnina Darcos, 54, TOM V.
Hahltar Urwyn - główny admirał Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, baron
Jahrasu, szwagier Daivyna Bairahta (księcia Kholmanu), dowódca floty Desnairu, po bitwie o
Iythrię zbiegł do Charisu, gdzie poszukał schronienia, TOM VI.
Hahlynd Braisyn - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Hahlynda” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Hahlynd Pawal - admirał Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, jeden z najbardziej
zaufanych podwładnych hrabiego Thirsku, dowódca patroli antypirackich w cieśninie
Hankey, przyjaciel hrabiego Thirsku, TOM III; główny admirał służący pod hrabią Thirsku,
TOM V.
Hahlynd Rahzhyr - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 5. regimentu
kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Hahlys Gahrmyn - biskup, dowódca dywizji Chihiro Armii Boga (ulubionej dywizji
biskupa polowego Cahnyra Kaitswyrtha), TOM VI.
Hahndail Wahlys - kapral Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca piechoty
morskiej w oddziałach brygadiera Taisyna w Glacierheart, TOM VI.
Hahpkyns Ruhfus - sierżant Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. plutonu kompanii A 1.
batalionu 5. regimentu, TOM VII.
Hahpkynsyn Nathalan - pułkownik, dowódca 1. regimentu milicji z Maidynbergu,
lojalista z Shiloh przydzielony do garnizonu w Forcie Tairys, TOM VII.
Hahraimahn Zhak - przemysłowiec z Republiki Siddarmarku, właściciel odlewni, TOM
V.
Hahskans Dailohrs - żona księdza Tymahna Hahskansa, TOM V.
Hahskans Tymahn - reformistowski duchowny w Manchyrze, wyższy rangą członek
zakonu Bedard, proboszcz kościoła Świętej Kathryn, zginął z rąk ekstremistów Świątyni,
TOM V.
Hahskyn Ahndrai - porucznik Cesarskiej Straży Charisu, charisjański oficer
oddelegowany do gwardii cesarzowej Sharleyan, zastępca kapitana Gairahta, poległ w trakcie
zamachu w klasztorze Świętej Agthy, TOM II.
Hahvair Franz - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca szkunera
HMS Maczuga, 12, TOM V.
Haiigyl Kahrltyn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca kanonierki
HMS Dreadnought, 30, TOM VII.
Haiimltahn Wyllys - biskup egzekutor, główny zastępca arcybiskupa Zhasyna Cahnyra w
Glacierheart, TOM V.
Haiimyn Mahrys - brygadier Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca piątej
brygady, TOM II.
Haiinai Frahnklyn - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, jeden z
głównych zastępców sir Ahlfryda Hyndryka, główny łącznik pomiędzy pionem sprzętowym
oraz Ehdwyrdem Howsmynem i jego rzemieślnikami, TOM VI.
Haiine Fhranklyn - członek zakonu Pasquale, wyższy rangą duchowny, starszy
uzdrowiciel przydzielony do korpusu ekspedycyjnego Zhasyna Cahnyra w prowincji
Glacierheart, TOM VI.
Hainree Paitryk - złotnik i agitator lojalistów Świątyni w Manchyrze w księstwie
Corisandu, TOM V; zamachowiec na życie cesarzowej Sharleyan, TOM IV.
Haithmyn Ahlgyrnahn - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „regimentu
Haithmyna” kawalerii w Armii Shiloh, TOM VII.
Halbrooka księżna - patrz: Waistyn Elahnah.
Halbooka książę - patrz: Waistyn Byrtrym. Patrz także: Waistyn Sailys.
Halcom Mylz - biskup Zatoki Margaret, przywódca zbrojnego ramienia lojalistów
Świątyni w Charisie, zginął w trakcie zamachu w klasztorze Świętej Aghty, TOM II.
Hamptyn Kolyn - major, były oficer milicji lojalistów Świątyni w Forcie Darymahn w
Marchii Południowej Republiki Siddarrnarku, TOM VI.
Hantai Waisu - Waisu VI, cesarz Harchongu.
Hanthu hrabia - patrz: Breygart Hauwerd. Patrz także: Mahntayl Tahdayo.
Hanthu hrabina - patrz: Breygart Mairah Lywkys.
Harmyn Bahrkly - major armii Szmaragdu, oficer szmaragdzki przydzielony do Zatoki
Północnej, TOM II.
Harpahr Kornylys - biskup, członek zakonu Chihiro, główny admirał Floty Boga, TOM
V.
Harpahr Bryahn - kapitan Armii Boga, dowódca 1. kompanii 73. regimentu kawalerii
(Armia Sylmahn), TOM VII.
Harrison Matthew Paul - prawnuk Timothy’ego i Sary Harrison, TOM I.
Harrison Robert - wnuk Timothy’ego i Sarah Harrison, ojciec Matthew Paula Harrisona,
TOM I.
Harrison Sarah - żona Timothy’ego Harrisona i jedna z Ew, TOM I.
Harrison Timothy - burmistrz Lakeview i jeden z Adamów, TOM I.
Harys Ahlbyrt - ksiądz, specjalny wysłannik Zahmsyna Trynaira do Dohlaru, TOM I.
Harys Wyntahn - pułkownik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, najstarszy stopniem
oficer, oddelegowany dla wsparcia operacji kapitana Halcoma Bahrnsa, TOM VI.
Harys Zhoel - kapitan floty corisandzkiej, dowódca galery Lanca, TOM II; dowódca
galeonu Skrzydło, odpowiedzialny za zapewnienie bezpieczeństwa księżniczce Irys i księciu
Daivynowi w drodze do Delferahku, TOM III.
Haskyn Yahncee - midszypmen Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, służył na
pokładzie Zatoki Gorath, TOM I.
Haskyns Mohrtyn - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 11. regimentu
kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Haukyns Zhak - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Potężny, 58, kapitan flagowca admirała Paytera Shaina, TOM VII.
Hauwyl Shain - książę Saltharu, najstarszy stopniem oficer w Królewskiej Armii
Dohlaru, TOM VI.
Hauwyrd Zhorzh - osobisty strażnik hrabiego Szarej Zatoki, TOM I.
Henderson Gabriela „Gabby” - oficer taktyczny, TFNS Swiftsure, TOM I.
Hillkeeper Wahlys - hrabia Stromego Wzgórza, członek rady regencyjnej księcia
Daivyna oraz starszy stażem członek Konspiracji Północy, TOM V.
Hobsyn Allayn - pułkownik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca 5.
regimentu 3. brygady 2. dywizji, TOM VII.
Holdyn Lywys - wikariusz, członek grupy reformistów Samyla Wylsynna w Syjonie,
TOM II.
Hotchkys Ohwyn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca galery
HMS Tellesberg, TOM I.
Howail Bryntyn - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 37. regimentu
piechoty, TOM VII.
Howail Dahnel - major Armii Boga, zastępca dowódcy 1. regimentu dywizji Syjon Armii
Glacierheart, TOM VII.
Howsmyn Ehdwyrd - zamożny właściciel odlewni i stoczni w Tellesbergu, TOM I;
członek wewnętrznego kręgu w Charisie, TOM III; „główny odlewnik Charisu”, najbogatszy i
najbardziej innowacyjny przemysłowiec Starego Charisu, TOM VI.
Howsmyn Zhain - żona Ehdwyrda Howsmyna, córka hrabiego Sharphill, TOM I.
Hrabia Białej Grani - patrz: Byrns Braisyn.
Hrabia Wichrowej Góry - patrz: Khowsan Shoukhan.
Huntyr Klemynt - porucznik Królewskiej Straży Charisu, oficer odbywający służbę w
Tellesbergu, TOM I.
Huntyr Zosh - główny rzemieślnik mistrza Howsmyna, TOM VI.
Hwystyn Vyrnyn - członek parlamentu Charisu wybrany w Tellesbergu, TOM II.
Hyldyr Fraihman - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 123. regimentu
piechoty, członek sztabu generała Trumyna Stohnara podczas walk na Przełęczy Sylmahna,
TOM VI.
Hyllair Farahk - baron Dairwynu, TOM II.
Hylmahn Rahzhyr - hrabia Thairnos, od niedawna w składzie rady regencyjnej księcia
Daivyna, TOM VI.
Hylmyn Fronz - sekretarz hrabiego Sharpfieldu, TOM VII.
Hylmyn Mainyrd - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy inżynier
na pokładzie kanonierki HMS Saygin, 22, TOM VI.
Hylmyn Styvyn - porucznik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. plutonu kompanii A 1.
batalionu 5. regimentu, TOM VII.
Hylsdail Fraydyk - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, drugi oficer na
HMS Trębacz, oddelegowany jako dowódca reduty numer jeden garnizonu w Thesmarze,
TOM VII.
Hyndryk Ahlfryd - baron Morskiego Szczytu, kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej
Charisu, najlepszy ekspert artyleryjski, TOM I; komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej
Charisu, TOM II; admirał, TOM V; dowódca pionu sprzętowego, TOM VI
Hyndyrs Dunkyn - płatnik korsarskiego galeonu Drapieżca, TOM II.
Hynrykai Ahvrahm - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, łącznik z pionem sprzętowym
i zakładami w Delthaku, TOM VII.
Hyntyn Dynzayl - hrabia Saint Howan, kanclerz skarbu Chisholmu, TOM VI.
Hyrst Abshair - hrabia Prawiedębu, najwyższy sędzia Starego Charisu, a potem
Imperium Charisu, TOM VII.
Hyrst Zohzef - admirał Królewskiej Marynarki Wojennej Chisholmu, prawa ręka
hrabiego Sharpfieldu, TOM I; dowódca bazy Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu w
Porcie Królewskim w Chisholmie, TOM III.
Hysin Chiyan - wikariusz, członek grupy reformistów Samyla Wylsynna w Syjonie
(oryginalnie z Harchongu), TOM II.
Hywstyn Avrahm - kuzyn Greyghora Stohnara, funkcjonariusz średniego stopnia w
ministerstwie spraw zagranicznych Republiki Siddarmarku, TOM II.
Hywyt Paitryk - admirał Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca szkunera
HMS Fala, 14, TOM II; kapitan i dowódca HMS Tancerz, 56, TOM III. W końcu
awansowany na admirała i dowódcę charisjańskiej floty w zatoce Mathyas i przydzielony
jako wsparcie sir Hauwerdowi Breygartowi działającemu na lądzie, TOM VI.
Ibbet Ahstell - kowal oskarżony o zdradę i skazany za udział w Konspiracji Północy w
Corisandzie, ułaskawiony przez cesarzową Sharleyan, TOM V.
Illian Ahntahn - kapitan corisandzkiej armii, jeden z dowódców kompanii sir Phylypa
Myllyra, TOM II.
Jahrasu baron - patrz: Hahltar Urwyn.
Jynkyn Hauwyrd - pułkownik Królewskiej Piechoty Morskiej Charisu, główny dowódca
piechoty morskiej we flocie admirała Staynaira, TOM II.
Jynkyns Ernyst - biskup, hierarcha w Feraydzie, TOM II.
Kahbryllo Ahntahn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Gwiazda Zaranna, 58, towarzyszący cesarzowej Sharleyan w drodze do Zebediahu i do
Corisandu, TOM V.
Kahldonai Zhykohma - sierżant 1. plutonu kompanii A 191. regimentu kawalerii Armii
Glacierheart, TOM VII.
Kahlyns Zhandru - pułkownik Armii Boga, dowódca 1. regimentu dywizji Sulyvyn
(Armia Glacierheart), TOM VII.
Kahmelka Gotfryd - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Kahmelki”, dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Kahmerlyng Lutaylo - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. regimentu 1.
brygady 1. dywizji piechoty, TOM VII.
Kahmptmyn Hahlynd - major Cesarskiej Armii Charisu, zastępca dowódcy 4. regimentu,
TOM VI.
Kahnklyn Aidryn - starsza córka Tairys Kahnklyn. Najstarsza wnuczka Rahzhyra
Mahklyna, TOM II.
Kahnklyn Aizak - zięć Rahzhyra Mahklyna, starszy bibliotekarz Królewskiej Akademii w
Tellesbergu.
Kahnklyn Erayk - najstarszy syn Tairys Kahnklyn. Najstarszy wnuk Rahzhyra
Mahklyna, TOM II.
Kahnklyn Eydyth - młodsza córka Tairys Kahnklyn. Młodsza wnuczka Rahzhyra
Mahklyna, bliźniaczka Zhoela Kahnklyna, TOM II.
Kahnklyn Haarahld - środkowy syn Tairys Kahnklyn. Środkowy wnuk Rahzhyra
Mahklyna, TOM II.
Kahnklyn Tairys - zamężna córka Rahzhyra Mahklyna. Starsza bibliotekarka
Królewskiej Akademii w Tellesbergu, TOM II.
Kahnklyn Zhoel - najmłodszy syn Tairys Kahnklyn. Najmłodszy wnuk Rahzhyra
Mahklyna, bliźniak Eydyth Kahnklyn, TOM II.
Kahrnaikys Zhaphar - major straży Świątyni, członek zakonu Schuelera, oficer, TOM V.
Kahsimahr Laimyn - porucznik Cesarskiej Armii Desnairu, młodszy syn księcia Sherach,
starszy adiutant i szef sztabu Borysa Cahstnyra, kwatermistrz korpusu Armii Sprawiedliwości
(Armia Shiloh), TOM VII.
Kailee Bruhstair - major Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca
3. kompanii „regimentu Ohygynsa” (piechoty), dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM
VII.
Kaillee Zhilbert - kapitan Floty Tarota, dowódca galery Król Gorjah II, kapitan flagowca
barona Białego Brodu, TOM I; dowódca HMS Fortuna, 58, w Cesarskiej Marynarce
Wojennej Charisu, kapitan flagowca barona Białego Brodu, TOM VII.
Kaillwyrth Zhaik - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódc 4. batalionu 6. regimentu,
TOM VII.
Kaillyt Kail - zastępca majora Borysa Sahdlyra w Siddarze, TOM V.
Kairee Traivyr - bogaty kupiec i posiadacz ziemski w hrabstwie Styvyn na terenie
Starego Charisu, lojalista Świątyni, TOM II; uczestnik spisku wymierzonego w cesarzową
Sharleyan, TOM III.
Kairmyn Tomhys - kapitan Królewskiej Armii Delferahku, jeden z oficerów sir Vyka
Lakyra z garnizonu w Feraydzie, TOM II.
Kaisi Fhrancys - jeden z najbardziej znanych kompozytorów siddarmarckich, który
między innymi skomponował Obronę Kahrmaiku, utwór upamiętniający najwspanialsze
zwycięstwo Republiki Siddarmarku nad Desnairem.
Kaits Bahrnabai - kapitan Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca oddziału
piechoty morskiej na HMS Szkwał, 36, TOM V.
Kaitswyrth Cahnyr - biskup, członek zakonu Chihiro (Zakon Miecza), były oficer straży
Świątyni, dowódca zachodniej kolumny Armii Boga, dokonującej inwazji na Republikę
Siddarmarku z kierunku zachodniego, przez prowincję Marchii Zachodniej, TOM VI;
przeniesiony do Armii Sylmahna, TOM VII.
Kamiennej Warowni baron - patrz: Rustmayn Edmynd.
Karmaikel Dyntyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, adiutant
hrabiego Hanthu, TOM VII.
Karmaikel Wahltayr - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca 3.
batalionu 1. niezależnej brygady piechoty morskiej (jednego z „batalionów” marynarki
Hauwerda Breygarta w Thesmarze), TOM VI.
Karnynkoh Maikel - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, dowódca kompanii A 2. batalionu
12. regimentu kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Karstayrs Thomys - sierżant Armii Boga, dowódca 191. regimentu kawalerii, TOM VI.
Kartyr Zhon - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 8. regimentu 4.
brygady piechoty, TOM VII.
Kestair Ahrdyn - zamężna córka arcybiskupa Maikela, TOM II.
Kestair Lairync - zięć arcybiskupa Maikela, TOM II.
Khailee Rolf - pseudonim lorda Avrahma Hywstyna, patrz: Hywstyn Avrahm, TOM II.
Khalryn Failyx - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, inkwizytor
wysłany przez Zhaspahra Clyntahna i Wyllyma Rayna celem wszczęcia i poprowadzenia
powstania w prowincji Hildermoss, TOM VI.
Khanstybyl Emayt - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 6.
regimentu, TOM VII.
Khapahr Ahlvyn - komandor Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, szef sztabu
hrabiego Thirsku, TOM V.
Kharmych Ahbsahlahn - członek zakonu Schuelera, intendent arcybiskupa Trumahna
Rowzvela, TOM V.
Kharyn Fumyro - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 1. regimentu
strzelców wyborowych, TOM VII.
Khattyr Payt - kapitan floty Szmaragdu, dowódca galery Czarny Książę, TOM I.
Khettsyn Rahnyld - baron Prawiedębu, kuzyn księcia Styvyna V i jego główny doradca,
TOM VII.
Khettsyn Styvyn - książę Styvyn V, panujący władca Sardahnu, TOM VII.
Khlunai Rhandyl - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, szef sztabu generała Ahlyna
Symkyna po przeorganizowaniu, TOM VI.
Kholmanu książę - patrz: Bairaht Daivyn. Patrz także: Makychee Faigyn.
Khowsan Shoukhan - kapitan wiatrów we flocie Harchongu, hrabia Góry Wiatrów,
dowódca IMWH Kwiat Wód, 50, dowódca na okręcie flagowym księcia Wschodzącego
Słońca, TOM V.
Klahrksain Tymahn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Talizman, 54, TOM V.
Klairynce Hainree - kapitan Armii Republiki Siddarmarku, pełniący obowiązki dowódcy
3. kompanii 37. regimentu piechoty, TOM VI.
Klymynt Zahndru - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 7. regimentu
4. brygady piechoty, TOM VII.
Klynkskayl Zheryd - baronet Glynfyrdu, dowódca „regimentu Glynfyrda” lekkiej
kawalerii Cesarskiej Armii Desnairu w obrębie Armii Shiloh, TOM VII.
Knowles Evelyn - Ewa, której udało się przeżyć zagładę Aleksandrii dzięki zainicjowanej
przez Shan-wei ucieczce do Tellesbergu, TOM II.
Knowles Jeremiah - Adam, któremu udało się przeżyć zagładę Aleksandrii dzięki
zainicjowanej przez Shan-wei ucieczce do Tellesbergu, gdzie został patronem i założycielem
bractwa Świętego Zherneau, TOM II.
Kohlychstu baron - patrz: Tryntyn Vyktyr.
Kohrby Lynail - midszypmen Królewskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy kadet na
HMS Dreadnought, 54, TOM I.
Krahl Ahndair - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dowódca HMS
Bédard, 42, TOM V; awansowany na admirała, dowódca na wyspie Szpon, TOM VII.
Krainy Jezior książę - patrz: Mahknee Paitryk.
Krestmyn Bynzhamyn - pułkownik Armii Boga, księstwo Gwynt, TOM VII.
Król Cayleb II - patrz: Ahrmahk Cayleb.
Król Gorjah III - patrz: Gorjah Nyou.
Król Haarahld VII - patrz: Ahrmahk Haarahld.
Król Rahnyld IV - patrz: Bahrns Rahnyld.
Król Zhames II - patrz: Rayno Zhames Olyvyr.
Królowa Hailyn - patrz: Rayno Hailyn.
Królowa Maiyl - patrz: Nyou Maiyl.
Królowa Sharleyan - patrz: Ahrmahk Sharleyan.
Królowa Ysbell - wcześniejsza panująca królowa Chisholmu, która została odsunięta od
władzy (i zamordowana) na rzecz władcy płci męskiej, TOM II.
Krugair Maikel - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Lawina, 36, jeniec hrabiego Thirsku przekazany w ręce Inkwizycji, TOM V.
Krughair Zhasyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, drugi oficer na
HMS Tancerz, 56, TOM V.
Książę Cayleb - patrz: Ahrmahk Cayleb.
Książę Daivyn - patrz: Daykyn Daivyn Dahnyld Mahrak Zoshya.
Książę Hektor - patrz: Daykyn Hektor.
Książę Nahrmahn II - patrz: Baytz Nahrmahn.
Książę Nahrmahn Gareyt - patrz: Baytz Nahrmahn Gareyt.
Książę Rholynd - patrz: Nyou Rholynd.
Książę Styvyn - patrz: Khettsyn Styvyn.
Książę Trahvys - patrz: Baytz Trahvys.
Księżna Ohlyvya - patrz: Baytz Ohlyvya.
Księżniczka Felayz - patrz: Baytz Felaytz.
Księżniczka Irys - patrz: Aplyn-Ahrmahk Irys Zhorzhet Mhara Daykyn.
Krystyphyrsyn Alyk - nadzorca, zakłady w Delthaku, TOM VII.
Kuhlbyrtsyn Myrvyn - bosmanmat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, najstarszy
stopniem podoficer na pokładzie kanonierki HMS Delthak, 22, TOM VII.
Kulmyn Rhobair - starszy pompowy, Fairkyn, Prowincja Nowa Północna, Republika
Siddarmarku, TOM VI.
Kwayle Tymythy - bosmanmat na HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Kwili Zytan - członek zakonu Bédard, wyższy rangą duchowny, przełożony hospicjum
Świętej Bédard, najważniejszego schroniska dla bezdomnych w Syjonie, TOM V.
Kylmahn Daivyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy
na kanonierce HMS Gromowładny, 30, TOM VII.
Kyr Fraim - baron Fyrnachu, starszy adiutant księcia Harless, w 896 r.
dwudziestosiedmiolatek, ciemne włosy, brązowe oczy, przystojny i rzucający się w oczy,
kuzyn księcia Traykhos i dalszy krewny księcia Harless, TOM VII.
Kyrbysh Bryahn - pułkownik, dowódca 3. regimentu milicji z Maidybergu, przydzielony
do garnizonu w Forcie Tairys, TOM VII.
Kyrst Owain - lojalista Świątyni, burmistrz Fairkynu, Prowincja Nowa Północna w
Republice Siddarmarku, TOM VI.
Krzyżowej Zatoki hrabia - patrz: Zhefry Ahdem.
Lachlyn Taylar - pułkownik Armii Boga, członek zakonu Langhorne’a, wyższy rangą
duchowny, dowódca regimentu z dywizji Chihiro, TOM VI.
Lahang Braidee - agent księcia Nahrmahna ze Szmaragdu w Charisie przed przybyciem
Merlina Athrawesa, TOM I.
Lahfat Myrgyn - kapitan piracki, władca warowni Szpon na wyspie Szpon, TOM V.
Lahftyn Bryahn - major, szef sztabu brygadiera Clareyka, TOM II.
Lahkyrt Zhonathyn - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Lahkyrta” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Lahmbair Lynyrd - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, zastępca
porucznika Henraia Sahltmyna, baterii obronnych wyspy Szpon, TOM VII.
Lahmbair Parsaivahl - znaczący corisandzki kupiec uznanyza zdrajcę w wyniku
Konspiracji Północy, później ułaskawiony przez cesarzową Sharleyan, TOM V.
Lahrak Nailys - wiodący przywódca lojalistów Świątyni w Charisie, TOM II; uczestnik
spisku przeciwko cesarzowej Sharleyan, TOM III.
Lahsahl Shairmyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca
dowódcy HMS Niszczyciel, 54, TOM II.
Laicharn Praidwyn - arcybiskup, liczący się hierarcha Republiki Siddarmarku, członek
zakonu Langhorne’a i lojalista Świątyni, arcybiskup na wygnaniu, TOM VI.
Laimhyn Clyfyrd - ksiądz, osobisty sekretarz i spowiednik cesarza Cayleba,
oddelegowany przez arcybiskupa Maikela, TOM II.
Lainyr Wylsynn - biskup egzekutor, członek zakonu Langhorne’a z Gorath, TOM V.
Lairays Awbrai - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny, kapelan okrętowy
HMS Archanioł Chihiro, TOM V.
Lairmahn Fahnstair - baron Krainy Jezior, pierwszy doradca królestwa Delferahku,
TOM V.
Lairoh Zhonathyn - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Lairoha” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Laitee Zhames - członek zakonu Schuelera, sekretarz ojca Gaisbyrta Vandaika z Talkyry,
TOM V.
Laityr Zhaif - członek zakonu Pasquale, wyższy rangą duchowny, reformista, proboszcz
kościoła Archaniołów Tryumfujących, bliski przyjaciel księdza Tymahna Hahskansa, TOM V.
Lakyr Vyk - dowódca garnizonu w Feraydzie w Delferahku, TOM II.
Langhorne Erie - główny administrator operacji Arka, TOM I.
Lansyr Avrahm - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, dowódca kompanii B 1. batalionu 9.
regimentu kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Larchrosu baron - patrz: Mairwyn Rahzhyr.
Larchrosu baronowa - patrz: Mairwyn Raichenda.
Lathyk Rhobair - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy na
HMS Przeznaczenie, 54, okręcie flagowym sir Dustyna Yairleya, TOM II; awansowany na
kapitana i dowódcę HMS Przeznaczenie, 54, TOM VI.
Lattymyr Kahlyns - pułkownik, dowódca 23. regimentu lojalistycznej milicji w Shiloh,
przydzielony do garnizonu w Forcie Tairys, TOM VII.
Lattymyr Lynkyn - kapitan Królewskiej Armii Dohlaru, starszy adiutant Rainosa
Ahlvereza, TOM VII.
Laybrahn Bahrynd - patrz: Hainree Paitryk.
Layn Zhim - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, początkowo porucznik i
adiutant brygadiera Clareyka, awansowany na majora, oficer ds. szkoleń, dowódca bazy
szkoleniowej piechoty morskiej na wyspie Helena, TOM V.
Lektor Taryl - admirał corisandzkiej floty, hrabia Tartarianu, najstarszy stopniem oficer i
głównodowodzący floty Corisandu podczas kampanii corisandzkiej, TOM II; po śmierci
księcia Hektora sprzymierzył się z hrabią Skalnego Kowadła, jeden z członków rady
regencyjnej księcia Daivyna, TOM IV.
Leskyr Bynno - lojalista Świątyni, burmistrz Ohlarnu, Prowincja Nowa Północna w
Republice Siddarmarku, TOM VI.
Lohgyn Mahrak - góral rodem z Gór Szarych, lojalista Świątyni, jeden z kuzynów Zhana
Fyrmahna, TOM VI.
Lopayz Behznyk - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 10. regimentu
kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Lord protektor Greyghor - patrz: Stohnar Greyghor.
Lowayl Frahnk - major Cesarskiej Armii Charisu, starszy inżynier, 1. brygada
(wzmocniona) i Armia Branaths, TOM VII.
Lyam, arcybiskup - patrz: Tyrn Lyam.
Lybyrn Ghatfryd - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny, starszy kapłan z
Ohlarnu, Prowincja Nowa Północna w Republice Siddarmarku, TOM VI.
Lycahn Zhedryk - szeregowy Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, żołnierz w
oddziałach brygadiera Taisyna w Glacierheart, były kłusownik i złodziej, TOM VI.
Lyndahr Raimynd - skarbnik księcia Hektora, TOM II; członek rady regencyjnej księcia
Daivyna i książęcy skarbnik, sojusznik hrabiego Skalnego Kowadła i hrabiego Tartarianu,
TOM IV.
Lynkyn Adulfo - książę Czarnej Wody, syn Ernysta, TOM V.
Lynkyn Cahnyr - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 6. regimentu
kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Lynkyn Ernyst - admirał corisandzkiej floty, książę Czarnej Wody, głównodowodzący
marynarki wojennej Corisandu, poległ w trakcie bitwy w cieśninie Darcos, TOM I.
Lynkyn Ulys - drugi arcybiskup Kościoła Charisu w Chisholmie, powołany w miejsce
zamordowanego arcybiskupa Pawala Braynaira, TOM VI.
Lyptakia Ghordyn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 12.
regimentu kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Lywkys Mairah - patrz: Breygart Mairah Lywkys.
Lywkys Rehgnyld - sierżant Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca 3. plutonu 1. kompanii
„regimentu Ahzbyrna” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Lywshai Shaintai - pochodzący z Harchongu ojciec Trumyna Lywshaia, TOM VI.
Lywshai Trumyn - sekretarz Dunkyna Yairleya, TOM V.
Lywys Sahndrah - członek Królewskiej Akademii Charisu w Tellesbergu, TOM V;
członkini wewnętrznego kręgu, TOM VI.
Lywys Shailtyn - baron Climbhaven, starszy kanonier księcia Harless, TOM VII.
Lywystyn Krystyphyr - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, zastępca
dowódcy na wyspie Szpon, TOM VII.
Mab Dialydd - seijin, jedna z osobowości Merlina Athrawesa, utworzona specjalnie z
myślą o odwecie na Inkwizycji, TOM VII.
Mahclyntahk Zhaikyb - major, dowódca 3. kompanii 1. regimentu ochotników z
Glacierheart, TOM VII.
Mahfyt Brahdlai - osobisty sternik Halcoma Bahrnsa na pokładzie kanonierki HMS
Delthak, 22, TOM VII.
Mahgail Bryndyn - porucznik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, przydzielony do
operacji na rzece Sarm, TOM V.
Mahgail Byrt - kapitan Straży Delferahku, dowódca kompanii w gwardii królewskiej
Delferahku w pałacu w Telkyrze, TOM V.
Mahgail Garam - cieśla na pokładzie HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Mahgail Kynahn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 7. regimentu 4.
brygady piechoty, TOM VII.
Mahgail Payt - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu Mahgaila”
kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Mahgail Raif - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS Tancerz,
56, na okręcie flagowym sir Gwylyma Manthyra.
Mahgentee Mahrak - midszypmen Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy
kadet na pokładzie HMS Tajfun, TOM I.
Mahgrudyr Tymythy - szeregowy Cesarskiej Armii Charisu, żołnierz 2. plutonu
kompanii B 1. batalionu 9. regimentu kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Mahgyrs Allayn - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, najstarszy stopniem
podwładny rodem z Siddarmarku w oddziałach generała Fronza Tylmahna, oddelegowany dla
wsparcia operacji kapitana Halcoma Bahrnsa, TOM VI.
Mahkaid Paityr - major Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca 2. kompanii „regimentu
Ahzbyrna” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Mahkbyth Ahmbrohs - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, pierwszy
oficer na kanonierce HMS Rottweiler, 30, TOM VII.
Mahkdugyl Zheryld - major siddarmarckiej milicji, dowódca 1. kompanii 1. regimentu
ochotników z Glacierheart, TOM VII.
Mahkelyn Rhobair - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, czwarty oficer
na HMS Przeznaczenie, 54, TOM II.
Mahkgrudyr Sairahs - lojalistyczny pilot kanałowy pracujący przy naprawach szkód
wyrządzonych podczas rajdu po kanałach, TOM VII.
Mahkhal Zhaksyn - biskup, dowódca dywizji Port Harbor Armii Sylmahn, części Armii
Boga, TOM VII.
Mahkhom Wahlys - pochodzący z Glacierheart traper, a następnie partyzant, przywódca
sił reformistowskich na terenie Gór Szarych, TOM VI.
Mahkhynroh Kaisi - biskup, hierarcha Kościoła Charisu w Manchyrze, TOM V.
Mahkluskee Ahryn - major Cesarskiej Armii Charisu, zastępca dowódcy 8. regimentu 4.
brygady piechoty, TOM VII.
Mahklymorh Dynnys - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 2.
regimentu strzelców wyborowych, TOM VII.
Mahklymorh Kheefyr - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 9.
regimentu kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Mahklyn Ahngaz - lokaj Domynyka Staynaira, TOM V.
Mahklyn Rahzhyr - rektor Królewskiej Akademii Charisu w Tellesbergu, członek
wewnętrznego kręgu, TOM II.
Mahklyn Tohmys - nieżonaty syn Rahzhyra Mahklyna, TOM II.
Mahklyn Ysbet - nieżyjąca żona Rahzhyra Mahklyna, TOM II.
Mahknarhma Symyn - major Cesarskiej Armii Desnairu, zastępca dowódcy „regimentu
Glynfyrda” lekkiej kawalerii Armii Shiloh, TOM VII.
Mahknash Braice - sierżant Królewskiej Armii Delferahku, jeden z podwładnych
pułkownika Aiphraima Tahlyvyra, dowódca drużyny, TOM V.
Mahknee Paitryk - książę Krainy Jezior, TOM VI.
Mahknee Symyn - wuj Paitryka Mahknee, TOM VI.
Mahkneel Hauwyrd - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Delferahku, dowódca
galery Grot, TOM II.
Mahkswail Clairdon - pułkownik Armii Boga, starszy adiutant biskupa polowego
Bahrnabaia i jego szef sztabu, TOM VII.
Mahkwyrtyr Paidrho - pułkownik Królewskiej Armii Delferahku, dowódca „regimentu
Mahkwyrtyra” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Mahkynty Ahrnahld - major Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 4. kompanii 37.
regimentu piechoty, TOM VI.
Mahldan Stahn - reformistowski zakrystian z Siddaru (zakon Pióra), TOM V.
Mahldyn Byrtrym - baron Szarego Wzgórza, zastąpił w radzie regencyjnej księcia
Daivyna straconego za zdradę hrabiego Skalistego Wzgórza, który wziął udział w Konspiracji
Północy, TOM VI.
Mahldyn Fhranklyn - najmłodszy syn Taigysa i Mathyldy, student Królewskiej
Akademii, TOM VI.
Mahldyn Gahlvyn - czeladnik w zakładach w Delthaku, środkowy syn Taigysa i
Mathyldy, TOM VII.
Mahldyn Mathylda - żona Taigysa Mahldyna, TOM VI.
Mahldyn Phylyp - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 110. regimentu
piechoty, pełniący obowiązki dowódcy Fortu Sheldyn w Marchii Południowej, TOM VI.
Mahldyn Taigys - nadzorca wydziału produkcji pistoletów w zakładach w Delthaku,
wynalazca kartridży, TOM VI; wynalazca karabinu z zamkiem ryglowym i główny projektant
broni ręcznej w zakładach w Delthaku, TOM VII.
Mahldyn Zhames - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca
dowódcy HMS Szkwał, 36, TOM V.
Mahldyn Zosh - mat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, najstarszy syn Taigysa i
Mathyldy, TOM VI.
Mahllysyn Mytchail - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 6.
regimentu kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Mahlry Rholynd - porucznik floty Szmaragdu, oficer służący na pokładzie galery Czarny
Książę, TOM I.
Mahlyk Stywyrt - osobisty sternik Dunkyna Yairleya, TOM II.
Mahndrayn Urvyn - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca rady
eksperymentalnej, starszy asystent barona Morskiego Szczytu, TOM V.
Mahndyru hrabia - patrz: Rahlstahn Gharth.
Mahntain Tohmys - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, dowódca HMS
Błogosławiony Wojownik, 40, TOM V.
Mahntayl Tahdayo - uzurpator hrabstwa Hanth, TOM I.
Mahntee Charlz - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, zastępca
dowódcy HMS Rakurai, 46, TOM V.
Mahntsahlo Lahzrys - kapral Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. drużyny 1. plutonu
kompanii B 1. batalionu 1. regimentu strzelców wyborowych, TOM VII.
Mahntyn Ailas - kapral Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, strzelec wyborowy
oddelegowany do plutonu sierżanta Edvarhda Wystahna, TOM II.
Mahnyng Clyntahn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 6. regimentu
kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Mahrak Rahnald - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, oficer pełniący
służbę na HMS Krółewski Charis, TOM I.
Mahrak Zhefry - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 12. regimentu
kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Mahrcelyan Ahndru - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Mahrcelyana” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Mahrlow Ahrain - biskup egzekutor, główny zastępca Zahmsyna Halmyna, arcybiskupa
Gorathu w Dohlarze, TOM V.
Mahrlow Arthyr - członek zakonu Schuelera, sekretarz ojca Gaisbyrta Vandaika w
Talkyrze, TOM V.
Mahrtyn Gahvyn - admirał, baron Białego Brodu, najstarszy stopniem oficer floty
Tarota, TOM I; admirał Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, TOM V; admirał, Zatoka
Bédard, Republika Siddarmarku, TOM VI.
Mahrtyn Faydohr - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „dywizji
Mahrtyna” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, dowódca garnizonu Brahnselyk,
TOM VII.
Mahrtyn Lairays - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 2. batalionu 1.
niezależnej brygady piechoty morskiej, TOM VII.
Mahrtynsyn Laizair - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, zastępca
dowódcy HMS Archanioł Chihiro, 40, TOM V.
Mahrys Zhak „Zhakky” - kapral straży corisandzkiej, członek gwardii księcia Daivyna
na wygnaniu (młodszy stopniem podoficer Tobysa Raimaira), TOM V; młodszy stopniem
podoficer gwardii przybocznej Irys, TOM VII.
Mahrys Zheryld - sekretarz sir Rayjhisa Dragonera, TOM II.
Mahstyrs Zhustyn - szeregowy Królewskiej Armii Dohlaru, żołnierz 3. kompanii
„regimentu Wykmyna” lekkiej kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Mahzyngail Ahbraim - porucznik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. plutonu
kompanii B 2. batalionu 6. regimentu, TOM VII.
Mahzyngail Haarlahm - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, sekretarz
flagowy wielkiego admirała, barona Skalistego Klifu, TOM V.
Mahzyngail Vyktyr - pułkownik, dowódca 14. regimentu milicji w Forcie Sheldyn w
Marchii Południowej w Republice Siddarmarku, TOM VI.
Maib Edmynd - major Armii Boga, dowódca 20. regimentu artylerii, najstarszy stopniem
oficer w Ohlarnie, Prowincja Nowa Północna w Republice Siddarmarku, TOM VI.
Maidyn Henrai - minister finansów Republiki Siddarmarku, TOM V.
Maigee Graygair - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dowódca galeonu
HMS Strażnik, TOM II.
Maigee Zhak - sierżant Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, najstarszy stopniem
podoficer z 2. plutonu kompanii alfa, 1. batalion, 3. brygada, TOM V.
Maigowhyn Brahndyn - porucznik Królewskiej Armii Delferahku, adiutant pułkownika
Aiphraima Tahlyvyra, TOM V.
Maigwair Allayn - wikariusz, dowódca wojsk Kościoła Matki, członek Rady Wikariuszy
oraz tak zwanej Grupy Czworga, TOM I.
Maigwair Stahnyzlahas - kapral, lojalista Świątyni, rebeliant w garnizonie Fortu
Darymahn w Marchii Południowej w Republice Siddarmarku, TOM VI.
Maik Staiphan - wywodzący się z zakonu Schuelera biskup pomocniczy Kościoła Boga
Oczekiwanego, faktycznie intendent Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru z ramienia
Kościoła Matki, TOM V.
Maikel Qwentyn - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dowódca galery
Zatoka Gorath, TOM I.
Maikelsyn Leeahm - porucznik floty Tarota, pierwszy oficer na galerze Król Gorjah II,
TOM I.
Maiksyn Lywys - pułkownik, dowódca 3. regimentu milicji z Saiknyru, lojalista Świątyni,
uczestnik akcji Miecz Schuelera na Przełęczy Sylmahna, TOM VI.
Maiksyn Zhorj - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu, TOM VII.
Maindayl Wylsynn - pułkownik Armii Boga, szef sztabu biskupa polowego Cahnyra
Kaitswyrtha, TOM VII.
Mairnair Tobys - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy
HMS Hador, 22, TOM VI.
Mairwyn Rahzhyr - baron Larchrosu, członek Konspiracji Północy w Corisandzie,
stracony za zdradę, TOM V.
Mairwyn Raichenda - baronowa Larchrosu, żona Rahzhyra Mairwyna, TOM V.
Mairyai Spyncyr - pułkownik Armii Boga, dowódca 2. regimentu dywizji Langhorne’a
Armii Sylmahn, TOM VI.
Mairydyth Nevyl - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, pierwszy oficer
na galerze Królewska Bedard, TOM I.
Maitlynd Zhorj - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Zwycięski, 56, TOM V.
Maitzlyr Faidohrav - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, HMS Lojalny
Obrońca, 48, TOM V.
Maiyr Zhaksyn - kapitan, oficer oddziału pułkownika Wahlysa Zhorja, na usługach
Tahdayo Mahntayla, TOM II.
Maiyrs Tymahn - major straży corisandzkiej, najstarszy stopniem oficer Gwardii
Corisandu, TOM VII.
Maizur Khanstanc - kucharz arcybiskupa Maikela Staynaira, TOM VI.
Makaivyr Zhosh - brygadier Królewskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 1.
brygady korpusu piechoty morskiej Starego Charisu, TOM II.
Makferzahn Zhames - jeden z agentów księcia Hektora w Charisie, TOM I.
Makgregair Zhoshua - ksiądz, specjalny wysłannik wikariusza Zahmsyna Trynaira do
Tarota, TOM I.
Makkbyrn Tamys - generał Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 7. dywizji piechoty 2.
korpusu Armii Stromego Szczytu, TOM VII.
Makstyvybs Dugahld - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 1.
regimentu strzelców wyborowych, TOM VII.
Makychee Faigyn - książę Kholmanu, wyniesiony do tej funkcji po przegranej Daivyna
Bairahta w bitwie o Iythrię oraz jego ucieczce do Charisu, TOM VII.
Makyn Ahlystair - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. regimentu strzelców
wyborowych, TOM VII.
Makyntyr Ahlfryd - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, starszy specjalista do spraw
artylerii u Rainosa Ahlvereza, TOM VII.
Makysak Bynzhamyn - szeregowy Cesarskiej Armii Charisu, żołnierz 1. plutonu
kompanii A 1. batalionu 5. regimentu, TOM VII.
Makysak Zhaif - porucznik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. plutonu kompanii B 1.
batalionu 1. regimentu strzelców wyborowych, TOM VII.
Malikai książę - patrz: Ahlverez Faidel.
Malkaihy Dahrail - komandor, starszy asystent kapitana Ahldahsa Rahzwaila, główny
łącznik pomiędzy pionem sprzętowym i sir Dustynem Olyvyrem, TOM VI; następnie
przesunięty do dowództwa nowo utworzonego pionu inżynieryjnego, TOM VII.
Manthyr Gwylym - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Dreadnought, okrętu flagowego Cayleba Ahrmahka, TOM I; komandor Cesarskiej Marynarki
Wojennej Charisu, TOM III; admirał, dowódca charisjańskiej ekspedycji do Zatoki
Dohlariańskiej, oddany w ręce Inkwizycji przez Dcihlarian i stracony, TOM V.
Mardhar Zhandru - pułkownik Armii Boga, dowódca 191. regimentu kawalerii, TOM
VI.
Margo książę - patrz: Chahlmair Bairmon.
Marshyl Adym - midszypmen Królewskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy kadet na
HMS Królewski Charis, TOM I.
Mastyrs Zhon - porucznik Królewskiej Armii Dohlaru, jeden z adiutantów pułkownika
Ohygynsa, TOM VII.
Mastyrsyn Symyn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca
kanonierki HMS Rottweiler, 30, TOM VII.
Mathysyn Zhaikeb - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, pierwszy
oficer galery Zatoka Gorath, TOM I.
Mathysyn Zhames - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. brygady piechoty,
przeniesiony do Thesmaru, TOM VII.
Matthysahn Ahbukyra - mat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, sygnalista na
pokładzie kanonierki HMS Delthak, 22, TOM VI.
Maylyr Dunkyn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Halabarda, TOM I.
Maysahn Zhaspahr - szef agentów księcia Hektora w Charisie, TOM I.
Maythis Fraizher - porucznik floty Corisandu, prawdziwe miano kapitana Wahltayra
Seatowna, patrz: Seatown Wahltayr.
Medgyrs Lainyl - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 28. regimentu piechoty
14. brygady piechoty 7. dywizji piechoty, TOM VII.
Metzlyr Pairaik - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, specjalny
intendent generała Fahstyra Rychtyra, TOM VI.
Metzygyr Hahndyl - mistrz i przewodniczący gildii rusznikarzy Gorathu, TOM VII.
Mhardyr Sylvyst - baron Stoneheart, obecny sędzia najwyższy Chisholmu w miejsce
Braisyna Byrnsa, TOM VI.
Mhartyn Abshair - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 4. regimentu,
TOM VI.
Mhartyn Dahglys - pułkownik Armii Siddarmarku, były kapitan tej armii, dowódca 6.
regimentu, uczestnik akcji Miecz Schuelera, drugi co do ważności oficer w garnizonie Fortu
Tairys, TOM VII.
Mhartyn Lairays - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 2. batalionu 1.
niezależnej brygady piechoty morskiej w Thesmarze, TOM VI.
Mhattsyn Laisl - mat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca działa w baterii
porucznika Yereka Sahbrahana pod dowództwem komandora Hainza Watyrsa w Glacierheart,
TOM VI.
Mhulvayn Oskahr - jeden z agentów księcia Hektora w Charisie, TOM I.
Mkwartyr Mhartyn - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, starszy inżynier 2. brygady
(wzmocnionej) Armii Midhold, TOM VII.
Mohzlyr Zhairymiah - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 12.
regimentu kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Morskiego Szczytu baron - patrz: Hyndryk Ahlfryd.
Muldayair Haarahld - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. regimentu 1.
brygady 1. dywizji piechoty, TOM VII.
Mullygyn Rahskho - sierżant, członek gwardii przybocznej księcia Daivyna Daykyna na
wygnaniu (drugi pod względem starszeństwa podoficer Tobysa Raimaira), TOM V; sierżant
straży corisandzkiej, młodszy stażem członek gwardii księcia Daivyna, TOM VII.
Murphai Zhozuah - seijin, jedna z osobowości Merlina Athrawesa, teoretycznie szpieg
zainstalowany na Ziemiach Świątynnych celem śledzenia wydarzeń w Syjonie.
Mychail Alyx - najstarszy wnuk Rhaiyana Mychaila, TOM II.
Mychail Myldryd - żona jednego z wnuków Rhaiyana Mychaila, TOM II.
Mychail Rhaiyan - partner biznesowy Ehdwyrda Howsmyna, największy producent
tekstyliów w Charisie, TOM I.
Mychail Styvyn - najmłodszy syn Myldryd Mychail, TOM II.
Myklayn Zhaimys - starszy pilot kanałowy siddarmackiej Służby Kanałowej,
oddelegowany dla wsparcia operacji kapitana Halcoma Bahrnsa, TOM VI.
Myllyr Phylyp - jeden z dowódców regimentu sir Koryna Gahrvaia podczas kampanii
corisandzkiej, TOM II.
Myllyr Urvyn - arcybiskup, hierarcha Sodaru, TOM I.
Mylz Zhebydyah - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. brygady, TOM VII.
Myndaiz Raymahndoh - kapral Armii Boga, 2. pluton 1. kompanii 1. regimentu dywizji
Syjon Armii Glacierheart, TOM VII.
Myrdohk Ahlzhernohn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 11.
regimentu kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Myrgah Adulfo - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 7. regimentu 4.
brygady piechoty, TOM VII.
Myrgyn Kehvyn - kapitan floty Corisandu, dowódca galery Corisand, dowódca okrętu
flagowego księcia Czarnej Wody. Poległy w bitwie w cieśninie Darcos, TOM I.
Nahrmahn Fronz - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, drugi oficer HMS
Przeznaczenie, 54, TOM VI
Nahrmahn książę - patrz: Baytz Nahrmahn.
Naigail Samyl - syn nieżyjącego żaglomistrza z Republiki Siddarmarku, lojalista Świątyni
i zaciekły anty-Charisjanin, TOM V; aresztowany i stracony za morderstwo, TOM VII.
Naiklos Frahnklyn - kapitan corisandzkiej straży, dowódca kwatery głównej sir Koryna
Gahrvaia, później awansowany na majora, TOM V.
Naismyth Cahrtair - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 6. regimentu,
TOM VII.
Narth Tyrnyr - biskup egzekutor, główny zastępca Failyxa Gahrbora, arcybiskupa Tarota,
TOM V.
Navyz Wylfryd - przewodnik z grona lojalistów Świątyni w Republice Siddarmarku
przydzielony dohlariańskiemu generałowi Fahstyrowi Rychtyrowi i jego wojskom
inwazyjnym, TOM VI.
Nethaul Hairym - zastępca dowódcy korsarskiego szkunera Ostrze, TOM II.
Newyl Elwyn - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, adiutant brygadiera Laimyna
Seacatchera, dowódca 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Nohrcross Mailvyn - biskup, hierarcha Kościoła Charisu w Barcorze, członek
Konspiracji Północy w Corisandzie, stracony za zdradę, TOM V.
Nybar Gorthyk - biskup, dowódca dywizji Langhornea Armii Boga, głównodowodzący
dywizją biskupa polowego Bahrnabaia Wyrshyma, TOM VI.
Nylz Kohdy - komandor Królewskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca jednej z
eskadr galer admirała wyspy Zamek, TOM I; później admirał Cesarskiej Marynarki Wojennej
Charisu, TOM II; dowódca szwadronu, TOM V.
Nyou Gorjah Alyksahndar - król Gorjah III, władca Tarota, TOM I; wasal Cayleba i
Sharleyan Ahrmahków, TOM V.
Nyou Maiyl - małżonka króla Gorjaha, królowa Tarota, TOM V.
Nyou Rholynd - książę, nowo narodzony syn Gorjaha i Maiyl, książę Tarota, następca
tronu, TOM V.
Nytzah Daivyn - kapral Armii Boga, 2. pluton 1. kompanii 1. regimentu dywizji Syjon
Armii Glacierheart, TOM VII.
Nyxyn Daivyn - dragon Królewskiej Armii Delferahku, żołnierz z oddziału sierżanta
Braice’a Mahknasha, TOM V.
Oarmaster Sygmahn - żołnierz Królewskiej Piechoty Morskiej Charisu, członek straży
przybocznej księcia Cayleba, TOM I.
Obairn Zhynkyns - szeregowy Królewskiej Armii Dohlaru, 2. sekcja 3. plutonu 1.
kompanii „regimentu Ahzbyrna” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Ohahlyrn Meryt - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, dowódca kompanii C 3. batalionu
10. regimentu kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Ohcahnyr Charlz - porucznik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca 2. plutonu 3.
kompanii „regimentu Bahskyma” Armii Shiloh, TOM VII.
Ohdwiar Mahthyw - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Ohdwiara” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Ohkarlyn Bryahn - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Ohkarlyna” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Ohlsyn Trahvys - hrabia Sosnowej Doliny, kuzyn księcia Nahrmahna, pierwszy doradca
Szmaragdu, TOM I; główny doradca cesarza Imperium Charisu i członek wewnętrznego
kręgu, TOM V.
Ohygyns Brahdfyrd - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Ohygynsa” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, dowódca garnizonu w Roymarku,
TOM VII.
Olyvyr Ahnyet - żona Dustyna Olyvyra, TOM I.
Olyvyr Dustyn - najlepszy projektant statków Królewskiej Marynarki Wojennej Charisu,
TOM I; główny konstruktor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, TOM II; członek
wewnętrznego kręgu, TOM V.
Omahru wielki książę - patrz: Gengchai Yitangzhi.
Oraistys Rydolf - porucznik Armii Boga, dowódca 1. plutonu kompanii A 191. regimentu
kawalerii Armii Glacierheart, TOM VII.
Ovyrtyn Ludyvyk - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 8. regimentu 4.
brygady piechoty, TOM VII.
Pahlmahn Zhulyis - corisandzki bankier skazany za zdradę wskutek udziału w
Konspiracji Północy, ułaskawiony przez cesarzową Sharleyan, TOM V.
Pahlmair Bryntyn - pułkownik Armii Boga, dowódca 53. regimentu kawalerii Armii
Sylmahn, TOM VII.
Pahloahzky Shyman - szeregowy Armii Boga, żołnierz 2. plutonu 1. kompanii 1.
regimentu dywizji Syjon Armii Glacierheart, TOM VII.
Pahlzar Ahkyllys - pułkownik, dowódca artylerii w armii sir Koryna Gahrvaia w miejsce
sir Charlza Doyala, TOM II.
Pahraiha Vahsag - pułkownik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 14.
regimentu piechoty morskiej, TOM V.
Pahrsahn Aivah - alias Nynian Rychtair, działająca w Republice Siddarmarku, TOM V.
Pahskail Ahlbair - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Pahskaila” piechoty dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Pahskal Faydohr - midszypmen Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, kadet służący
na pokładzie HMS Gwiazda Zaranna, 58, TOM V.
Pahtkovair Zohannes - członek zakonu Schuelera, intendent Siddaru, TOM V.
Pairmyn Tobys - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 6. regimentu
kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Parkair Adym - najstarszy syn i dziedzic Weslaia Parkaira, TOM VI.
Parkair Daryus - seneszal Republiki Siddarmarku, TOM V.
Parkair Pawal - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „regimentu Parkaira”
ciężkiej kawalerii Armii Shiloh, TOM VII.
Parkair Weslai - lord Shairncross, przywódca klanu Shairncross i szef rady klanów z
Kruczych Ziem, TOM VI.
Parkair Zhain - żona Weslaia Parkaira, lady Shairncross, TOM VI.
Parkair Zhanaiah - żona Daryusa Parkaira, TOM V.
Parkyr Ahrthyr - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy kanonier
Hauwerda Breygarta w Thesmarze, TOM VI.
Parkyr Edwyrd - członek zakonu Bedard, wyższy rangą duchowny, wyznaczony przez
arcybiskupa Klairmanta na następcę ojca Tymahna w parafii Świętej Kathryn, TOM VI.
Parkyr Glahdys - pochodząca z Chisholmu mamka i niańka księżniczki Alahnah
Ahrmahk, TOM V.
Pawal Zhon - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS Rzutka,
54, TOM V.
Pawalsyn Ahlvyno - baron Żelaznego Wzgórza, skarbnik królestwa Starego Charisu, a
później także Imperium Charisu, członek rady Cayleba Ahrmahka, TOM II.
Pawalsyn Samyl - major Cesarskiej Armii Charisu, zastępca dowódcy 6. regimentu
kawalerii 3. brygady kawalerii, TOM VII.
Pei Kau-yung - komandor Marynarki Wojennej Federacji Terrańskiej, dowódca ostatniej
eskorty operacji Arka, TOM I.
Pei Kau-zhi - admirał Marynarki Wojennej Federacji Terrańskiej, głównodowodzący
operacji Odejście, starszy brat komandora Pei Kau-yunga, TOM I.
Pei Shan-wei - żona komandora Pei Kau-yunga, ekspert od terraformingu, pracujący dla
operacji Arka, TOM I.
Pezkyvyr Ahndrai - major Armii Boga, zastępca dowódcy 191. regimentu kawalerii,
TOM VI.
Phalgrain Harvai - lokaj w pałacu cesarskim w Cherayth, TOM V.
Phandys Khanstahnzo - kapitan Straży Świątyni, dowódca osobistej gwardii wikariusza
Rhobaira Duchairna, TOM V.
Phonda Ahnzhelyka - właścicielka jednego z bardziej dyskretnych domów publicznych
w Syjonie, alias Nynian Rychtair, TOM I.
Plyzyk Ehrnysto - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, HMS Święty
Adulfo, 40, TOM V.
Pohstazhian Ahdrais - biskup, dowódca dywizji Sulyvyn Armii Glacierheart, TOM VII.
Portyr Daivyn - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca 4. batalionu
1. niezależnej brygady piechoty morskiej (jednego z „batalionów” marynarki Hauwerda
Breygarta w Thesmarze), TOM VI.
Portyr Danyel - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 1. batalionu 3.
regimentu 3. brygady, TOM V.
Pottyr Hainree - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 4. regimentu,
TOM VI.
Pottyr Mahlyk - zawiadowca śluzy w Sarkynie, wzgórza Tairohn, księstwo Sardahnu,
TOM VII.
Powairs Allayn - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, szef sztabu 2. brygady
(wzmocnionej) charisjańskiego korpusu ekspedycyjnego, Armia Midhold, TOM VII.
Północnego Wybrzeża hrabia - patrz: Garthin Edwair.
Praieto Orlynoh - porucznik Armii Boga, dowódca baterii B 20. regimentu artylerii w
Ohlarnie, Prowincja Nowa Północna, Republika Siddarmarku, TOM VI.
Praigyr Stahlman - jeden z rzemieślników Ehdwyrda Howsmyna, zaangażowany
szczególnie w projekt silnika parowego, TOM VI.
Prawiedębu baron - patrz: Khettsyn Rahnyld.
Prawiedębu hrabia - patrz: Hyrst Abshair.
Preskyt Alykzhandyr - major Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca 3 kompanii
„regimentu Wykmyna” lekkiej kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Proktor Elias - członek zespołu Pei Shan-wei i znany cybernetyk, TOM I.
Pruait Fhranklyn - generał Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 76. regimentu
piechoty na Przełęczy Sylmahna, TOM VI; awansowany na generała, dowódcę 2. dywizji
karabinierów, TOM VII.
Pruait Tymythy - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, nowo mianowany
kapitan pryzu Miecz Boga, TOM V.
Pyangtu Bayzhau - kapitan Cesarskiej Armii Harchongu, dowódca 231. ochotniczego
regimentu 115. ochotniczej brygady Armii Boga i Archaniołów, TOM VII.
Pygain Avry - członek zakonu Chihiro (zakon Pióra), wyższy rangą duchowny, sekretarz i
prawa ręka arcybiskupa Arthyna Zagyrska, TOM VI.
Pynhaloh Selvyn - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „regimentu
Pynhaloha” lekkiej kawalerii Armii Shiloh, TOM VII.
Qwentyn Donyrt - baron Warowni Tanlyr, komandor floty Corisandu, jeden z dowódców
eskadry księcia Czarnej Wody, TOM I.
Qwentyn Owain - wnuk Tymahna Qwentyna, TOM V.
Qwentyn Tymahn - obecna głowa rodu Qwentynów, zajmującegosię prowadzeniem
banków i inwestycji w Republice Siddarmarku. W zarządzie rodu Quentynów zasiada sam
lord protektor Greyghor, a ród ten prowadzi między innymi mennicę w Siddarze, TOM II.
Rahdgyrz Shulmyn - baron Tymplahru, generał Królewskiej Armii Dohlaru,
kwatermistrz Rainosa Ahlvereza, TOM VII.
Rahlstahn Gharth - hrabia Mahndyru, admirał floty Szmaragdu, głównodowodzący floty
Szmaragdu, TOM I; trzeci co do ważności oficer Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu,
TOM III.
Rahlstyn Erayk - komandor Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, jeden z
dowódców eskadr księcia Malikaia, TOM I.
Rahlstyn Mhartyn - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, zastępca
dowódcy HMS Archanioł Chihiro, 50, TOM VI.
Rahs Kayvairn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 1. regimentu
strzelców wyborowych, TOM VII.
Rahskail Ahndrya - najmłodsze dziecko Barkaha i Rebkah Rahskailów, TOM VI.
Rahskail Barkah - hrabia Swayle, pułkownik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu,
oficer zaopatrzenia, stracony za zdradę, TOM V.
Rahskail Rebkah - księżna Swayle, wdowa po Barkahu, matka Wahlysa, TOM VI.
Rahskail Samyl - młodszy brat Wahlysa Rahskaila, TOM VI.
Rahskail Wahlys - hrabia Swayle, syn Barkaha i Rebkah Rahskailów, TOM VI.
Rahzmahn Dahnyld - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, pierwszy
oficer na okręcie flagowym sir Gwylyma Manthyra, TOM V.
Rahzwail Ahldahs - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy
pionu sprzętowego, główny asystent Ahlfryda Hyndryka po śmierci komandora Urvyna
Mahndrayna, TOM VI.
Raice Bynzhamyn - baron Gromu, szef wywiadu Starego Charisu na dworze króla
Haarahlda VII i członek jego rady królewskiej, TOM I; później doradca do spraw wywiadu na
dworze cesarza Cayleba, członek wewnętrznego kręgu, TOM III.
Raice Leahyn - baronowa Gromu, żona Bynzhamyna Raice’a, TOM V.
Raigly Sylvyst - lokaj Dunkyna Yairleya, TOM V.
Raimahn Byrk - wnuk Claitahna i Sahmanthy Raimahnów, muzyk i reformista, TOM V;
dowódca strzelców wysłanych przez Aivah Pahrsahn do Glacierheart, TOM VI; dowódca 1.
regimentu ochotników z Glacierheart w Republice Siddarmarku, TOM VII.
Raimahn Claitahn - zamożny charisjański imigrant i lojalista Świątyni w Siddarze, TOM
V.
Raimahn Sahmantha - żona Claitahna Raimahna, lojalistka Świątyni, TOM V.
Raimahnd Byndfyrd - bankier z Chisholmu zaangażowany w rozpowszechnianie w
Chisholmie manufaktur typu charisjańskiego, TOM VII.
Raimair Tobys - porucznik straży corisandzkiej, dawniej sierżant armii Corisandu,
najstarszy stopniem członek nieoficjalnej gwardii księcia Daivyna Daykyna na wygnaniu,
TOM V; członek Gwardii Corisandu i dowódca straży przybocznej księcia Daivyna Daykyna,
TOM VII.
Raimynd Lyndahr - skarbnik księcia Hektora, TOM II; skarbnik księcia Daivyna,
członek jego rady regencyjnej, TOM V.
Raisahndo Caitahno - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dowódca HMS
Rakurai, 46, TOM V.
Raislair Mhartyn - biskup egzekutor, główny zastępca Ahdyma Taibyra, arcybiskupa
Desnairu, TOM V.
Raismyn Byrnhar - porucznik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, oficer oddziału
pułkownika Wyntahna Harysa oddelegowany dla wsparcia operacji kapitana Halcoma
Bahrnsa, TOM VI.
Raiyz Carlsyn - ksiądz, spowiednik królowej Sharleyan, TOM II; zginął podczas próby
zamachu na Sharleyan w klasztorze Świętej Agthy, TOM III.
Raizyngyr Ahdryn - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 6. brygady kawalerii,
TOM VII.
Raizyngyr Arttu - pułkownik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 2.
batalionu 3. brygady, TOM II.
Raynair Ekohls - kapitan, dowódca korsarskiego szkunera Ostrze, TOM II.
Rayno Hailyn - żona króla Zhamesa II, władcy Delferahku, kuzynka księcia Hektora z
Corisandu, TOM II.
Rayno Wyllym - arcybiskup Chiang-wu, szef sztabu zakonu Schuelera, TOM I.
Rayno Zhames Olyvyr - król Zhames II,władca Delferahku, powinowaty Hektora
Daykyna i daleki krewny arcybiskupa Chiang-wu, Wyllyma Rayno, TOM II.
Razhail Derahk - ksiądz, starszy uzdrowiciel w pałacu cesarskim w Cherayth, wyższy
rangą duchowny, członek zakonu Pasquale, TOM V.
Rej Krystyn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 12. regimentu
kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Rhobair, wikariusz - patrz: Duchairn Rhobair.
Rohsail Dahrand - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dowódca HMS
Wielki Wikariusz Mahrys, 50, TOM V; dowódca zachodniego szwadronu stacjonującego na
wyspie Szpon, TOM VII.
Rohzhyr Bahrtol - pułkownik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, najstarszy stopniem
oficer zaopatrzenia, TOM II.
Ropewalk Ahdam - pułkownik Królewskiej Straży Charisu, dowódca charisjańskiej
gwardii, TOM I.
Rowyn Horahs - kapitan, dowódca Ahnyet, jachtu sir Dustyna Olyvyra, TOM I.
Rowzvel Trumahn - arcybiskup Gorathu, członek zakonu Langhorne’a, TOM V.
Rustmyn Edymynd - baron Kamiennej Warowni, pierwszy doradca króla Gorjaha III z
Tarota i szef jego wywiadu, TOM I.
Rychtair Nynian - nieślubna córka wielkiego wikariusza Chihiro IX, przyrodnia siostra
Adorai Dynnys, TOM II; patrz: Phonda Ahnzhelyka, Tahlbaht Frahncyn, Pahrsahn Aivah.
Rychtyr Fahstyr - generał Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca awangardy armii
Dohlaru podczas inwazji na Republikę Siddarmarku, TOM VI; dowódca garnizonu w
Trevyrze, TOM VII.
Rydach Zhordyn - ksiądz, spowiednik Rebkah Rahskail, lojalista Świątyni, oficjalnie
niższy rangą duchowny (w istocie duchowny wyższy rangą) zakonu Chihiro, TOM VI.
Rydnauyr Kahlvyn - major, dowódca 5. regimentu rangersów Międzygórza,
lojalistycznych partyzantów, dowódca garnizonu w Chestyrtynie, TOM VII.
Ryndyl Ahlun - kapelan generała Trumyna Stohnara, TOM VI.
Sahbrahan Paiair - lokaj hrabiego Thirsku, TOM V.
Sahbrahan Yerek - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca baterii
dział, służący pod rozkazami komandora Hainza Watyrsa w Glacierheart, TOM VI.
Sahdlyr Borys - major straży Świątyni, gwardzista oddelegowany do Siddaru w ramach
operacji Miecz Schuelera, TOM V.
Sahdlyr Bynzhamyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, drugi oficer na
HMS Dreadnought, 54, TOM I.
Sahlavahan Trai - kapitan, kuzyn komandora Urwyna Mahndrayna, dowódca młyna
prochowego Hairathy, TOM V.
Sahlmyn Hain - sierżant major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, podwładny
pułkownika Zhanstyna, dowódca batalionu, TOM III.
Sahltmyn Henrai - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, jeden z
dowódców baterii dział kapitana Lywystyna na wyspie Szpon, TOM VII.
Sahlys Gahvyn - major Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 5. kompanii 37.
regimentu piechoty, TOM VI.
Sahlyvahn Dahglys - porucznik Armii Republiki Siddarmarku, adiutant generała
Trumyna Stohnara, TOM VI.
Sahmytsyt Bartyn - generał Cesarskiej Armii Charisu, dowódca armii w Starej Prowincji,
TOM VII.
Sahndahl Fraimahn - pułkownik Królewskiej Straży Delferahku, zastępca dowódcy
gwardii królewskiej, TOM V.
Sahndfyrd Tahvys - młodszy partner i przedstawiciel Ehdwyrda Howsmyna, wysłany do
Chisholmu z misją niesienia pomocy Sharleyan przy zakładaniu chisholmskich manufaktur,
TOM VII.
Sahndhaim Stywyrt - pułkownik Armii Boga, dowódca 1. regimentu dywizji Syjon
Armii Glacierheart, TOM VI.
Sahndyrs Laimyn - generał Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca głównych sił armii
Dohlaru podczas inwazji na Republikę Siddarmarku, zastępca Rainosa Ahlvereza, TOM VI.
Sahndyrs Mahrak - baron Zielonego Wzgórza, pierwszy doradca królowej Sharleyan z
Chisholmu, TOM I; pierwszy doradca królestwa Chisholmu w obrębie Imperium Charisu,
TOM II; ofiara ataku terrorystycznego, TOM V; przybrany ojciec Sharleyan Ahrmahk po tym,
jak służył też jej ojcu, królowi Sailysowi, TOM V.
Sahndyrs Stywyrt - reformistowski biskup Solomonu w Szmaragdzie, TOM VI.
Sahndyrs Wahltayr - porucznik Cesarskiej Armii Charisu, adiutant pułkownika Hynryka
Celahka, TOM VII.
Sahndyrsyn Dairyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca
Reduty Trębacza w Thesmarze, TOM VII.
Sahrkho Mohrys - ksiądz, spowiednik cesarzowej Sharleyan, TOM V.
Saigahn Mahrdai - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Strażnik, 44, TOM V.
Saigyl Tompsyn - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, jeden z głównych
asystentów sir Ahlfryda Hyndryka, łącznik pomiędzy pionem sprzętowym i sir Dustynem
Olyvyrem, TOM VI; dowódca nowo utworzonego pionu okrętowego, TOM VII.
Saikor Baikyr - biskup egzekutor, podwładny arcybiskupa Praidwyna Laicharna, członek
zakonu Pasquale, TOM V.
Saint Howan hrabia - patrz: Hyntyn Dynzayl.
Saithwyk Fairmyn - arcybiskup, reformistowski hierarcha Kościoła Charisu w
Szmaragdzie, TOM V.
Saltair Hairyet - druga niańka księżniczki Alahnah Ahrmahk, TOM V.
Saltharu książę - patrz: Hauwyl Shain.
Sarforth Qwentyn - komandor Charisjańskiej Marynarki Wojennej Charisu, najstarszy
stopniem oficer w zatoce Brankyr w Tarocie, TOM VI.
Sarmac Jennifer - Ewa, której udało się przeżyć zagładę Aleksandrii dzięki ucieczce do
Tellesbergu, TOM II.
Sarmac Kaleb - Adam, któremu udało się przeżyć zagładę Aleksandrii dzięki ucieczce do
Tellesbergu, TOM II.
Sarmouth baron - patrz: Yairley Dunkyn.
Satyrfyld Larek - major milicji Republiki Siddarmarku, dowódca 2. kompanii 1.
regimentu ochotników z Glacierheart, TOM VII.
Sawal Rahss - członek zakonu Chihiro, niższy rangą duchowny, kapitan statku
kurierskiego Świątyni, TOM II.
Sawyair Frahncys - członkini zakonu Pasquale z klasztoru Błogosławionej Dłoni w
Cherayth, TOM V.
Saylkyrk Trahvys - midszypmen, starszy kadet na pokładzie HMS Przeznaczenie, 54,
TOM V; czwarty oficer na pokładzie HMS Przeznaczenie, 54, TOM VI.
Sayranoh Brunohn - kapral Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. drużyny kompanii B
1. batalionu 1. regimentu strzelców wyborowych, TOM VII.
Schahl Dahnyvyn - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, pracujący
bezpośrednio dla biskupa Mytchaila Zhessopa, przydzielony do oddziału dragonów z
regimentu pułkownika Aiphraima Tahlyvyra, TOM V.
Schrnyd Mahkzwail - szeregowy Królewskiej Armii Dohlaru, żołnierz kawalerii 2. sekcji
3. plutonu 1. kompanii „regimentu Ahzbyrna” dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Schyllyr Ahmbross - członek zakonu Schuelera, intendent, dywizja Fyrgyrsyna, Armia
Glacierheart, TOM VII.
Scovayl Tymahn - biskup, dowódca dywizji Fyrgyrsyna, Armia Glacierheart, TOM VII.
Seablanket Rhobair - lokaj hrabiego Corisu, TOM V.
Seacatcher Laimyn - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, starszy syn barona Mandoliny,
dowódca 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Seacatcher Rahnyld - baron Mandoliny, członek rady króla Cayleba Ahrmahka, TOM II.
Seafarer Zhasyn - książę Skalistego Wybrzeża, TOM VI.
Seafarmer Rhyzhard - starszy śledczy barona Gromu, TOM I.
Seahamper Edwyrd - sierżant Cesarskiej Straży Charisu, osobisty przyboczny królowej
Sharleyan od momentu, gdy ukończyła dziesięć lat, członek wewnętrznego kręgu, TOM II.
Searose Greyghor - ksiądz, dowódca OFB Święty Styvyn, 52, jeden z ocalałych oficerów
floty Kornylysa Harpahra, członek zakonu Chihiro (zakon Miecza), TOM V.
Seasmoke Yairman - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca
dowódcy HMS Tancerz, 56, TOM V.
Seatown Wahltayr - kapitan, dowódca statku handlowego Fraynceen, działający jako
kurier szpiegów księcia Hektora w Charisie, TOM I. Patrz także: Maythis Fraizher.
Seegairs Hahskyll - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, inkwizytor,
starszy członek sztabu Wylbyra Edwyrdsa, TOM VII.
Selkyr Ahntahn - mat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, bosmanmat służący na
pokładzie HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Selkyr Bryahn - hrabia Głębokiej Doliny, członek Konspiracji Północy w Corisandzie,
stracony za zdradę, TOM V.
Sellyrs Paityr - baron Białego Zamku, strażnik pieczęci królestwa Charisu, członek rady
króla Cayleba, TOM II.
Sevyrs Trynt - steward Halcoma Bahrnsa na pokładzie kanonierki HMS Delthak, 22,
TOM VII.
Shaikyr Larys - dowódca korsarskiego galeonu Drapieżca, TOM II.
Shailtyn Daivyn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Piorun, 58, TOM V; mianowany komandorem, aby mógł objąć dowodzenie nad eskadrą w
charakterze eskorty charisjańskiego korpusu ekspedycyjnego wysłanego do Republiki
Siddarmarku, TOM VI.
Shain Payter - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca okrętu
flagowego admirała Nylza HMS Straszny, 48, TOM II; admirał, dowódca floty stacjonującej
w zatoce Thoł w Tarocie, TOM V; dowódca eskadry w zatoce Jahras, TOM VII.
Shaiow Chyntai - admirał Szerokich Oceanów floty Harchongu, książę Wschodzącego
Słońca, najstarszy stopniem oficer na pokładzie harchońskiej floty, TOM V.
Shairncross lady - patrz: Parkair Zhain.
Shairncross lord - patrz: Parkair Weslai.
Shandyr Hahl - baron Shandyru, szef wywiadu księcia Nahrmahna ze Szmaragdu, TOM
I.
Sharghati Ahlyssa - największa śpiewaczka operowa (sopran) w całej Republice
Siddarmarku, przyjaciółka Aivah Pahrsahn, TOM V.
Sharleyan - patrz: Ahrmahk Sharleyan.
Sharpfieldu hrabia - patrz: Cohlmyn Lewk.
Sharphill hrabia - patrz: Traivyr Maikel.
Shaumahn Symyn - zakonnik, gospodarz w klasztorze Świętego Zherneau, TOM V.
Sheltyn Charlz - porucznik corisandzkiej straży, oficer gwardii, który nie znosi Nimue
Chwaeriau, TOM VII.
Showail Styv - komandor porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca
szkunera HMS Błysk, 10, TOM V.
Showail Stywyrt - charisjański właściciel odlewni, świadomie kopiujący kilka patentów
Ehdwyrda Howsmyna, TOM VI; oskarżony o nielegalne praktyki i doprowadzony do ruiny,
TOM VII.
Shraydyr Tobys - pułkownik, dowódca 2. regimentu ochotników z Raisor, lojalistycznej
milicji w Shiloh, Fort Tairys.
Shulmyn Trahvys - biskup, hierarcha Kruczych Ziem, TOM VI.
Shumakyr Symyn - ksiądz, sekretarz arcybiskupa Erayka Dynnysa podczas jego wizyty
duszpasterskiej w 891 r., agent wielkiego inkwizytora, TOM I.
Shumay Ahlvyn - ksiądz, osobisty sekretarz biskupa Mylza Halcoma, zginął podczas
zamachu w klasztorze św. Agthy, TOM II.
Shylair Thomys - biskup egzekutor, główny zastępca arcybiskupa Borysa Bahrmyna,
TOM II.
Shyllyr Zefrym - członek zakonu Langhorne’a, niższy rangą duchowny, który dołączył do
5. regimentu rangersów Międzygórza majora Kahlvyna Rydnauyra jako kapelan, TOM VII.
Shyrbyrt Allayn - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, szef sztabu
hrabiego Sharpfieldu, TOM VII.
Skalistego Klifu baron - patrz: Staynair Domynyk.
Skalistego Wybrzeża książę - patrz: Seafarer Zhasyn.
Skalnego Kowadła hrabia - patrz: Gahrvai Rysel.
Skynyr Mhartyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, trzeci oficer na
HMS Przeznaczenie, 54, TOM VI.
Slaytyr Zhapyth - jedna z osobowości Merlina Athrawesa, TOM VII.
Slohvyk Paidhro - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca szkunera
HMS Jędza, 18, zatoka Jahras, TOM VII.
Slokym Bryahn - porucznik Cesarskiej Armii Charisu, adiutant barona Zielonej Doliny, 2.
brygada (wzmocniona) charisjańskiego korpusu ekspedycyjnego, TOM VI.
Slokym Thomys - kapitan Armii Boga, dowódca 2. kompanii 73. regimentu kawalerii
Armii Sylmahn, TOM VII.
Smoczego Wzgórza hrabia - patrz: Ahlbair Edwyrd.
Smolth Zhan - gwiazda Krakenów z Tellesbergu, TOM I.
Solayran Brahd - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy
na kanonierce HMS Tellesberg, 22, TOM VII.
Solomonu książę - patrz: Baytz Hanbyl.
Somerset Martin Luther - kapitan Marynarki Wojennej Federacji Terrańskiej, dowódca
OWFT Excalibur, TOM I.
Sosnowej Doliny hrabia - patrz: Ohlsyn Trahvys.
Sowa - akronim sztucznej inteligencji Nimue Alban, skrót od: komputer taktyczny
RAPIER, Model 17a firmy Smith-Orclones-Westinghouse-Aytton, TOM I.
Sowthmyn Trumyn - hrabia Airythu, jeden z doradców hrabiego Hektora, członek rady
regencyjnej księcia Daivyna, sojusznik hrabiego Skalnego Kowadła i hrabiego Tartarianu,
TOM V.
Stahdyrd Wahlys - porucznik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca 3. plutonu 1.
kompanii „regimentu Ahzbyrna” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Stahkail Lowrai - generał Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca Fortu Trójkąt, Iythria,
TOM V.
Stahntyn Charlz - generał Armii Republiki Siddarmarku, dowódca garnizonu
Aivahnstyn, prowincja Skaliste Szczyty w Republice Siddarmarku, TOM VI.
Stantyn Nyklas - arcybiskup, hierarcha Hankey w Desnairze, jeden z reformistów, TOM
II.
Staynair Ahdryn - nieżyjąca żona arcybiskupa Maikela, TOM II.
Staynair Domynyk - admirał Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, młodszy brat
arcybiskupa Maikela Staynaira, komandor, specjalista taktyki morskiej, dowódca szwadronu
eksperymentalnego, zastępca Cayleba Ahrmahka w bitwie Skalistego Przylądka i w cieśninie
Darcos, TOM I; awansowany na admirała, pasowany na barona Skalistego Klifu, TOM II;
dowódca blokady w Eraystorze, TOM III; członek wewnętrznego kręgu, awansowany na
wielkiego admirała, głównodowodzący Cesarską Marynarką Wojenną Charisu, TOM IV.
Staynair Maikel - członek zakonu Bedard, biskup Tellesbergu, spowiednik króla
Haarahlda, członek rady królewskiej, członek wewnętrznego kręgu, TOM I; arcybiskup
Charisu, przeciwnik Świątyni i Grupy Czworga, TOM II; twórca Kościoła Charisu po
połączeniu Królestwa Charisu z Królestwem Chisholmu, TOM III.
Stohnar Greyghor - lord protektor, obieralny władca Republiki Siddarmarku, TOM I.
Stohnar Trumyn - generał Armii Republiki Siddarmarku, kuzyn lorda protektora
Greyghora Stohnara, dowódca posiłków wysłanych w celu utrzymania Przełęczy Sylmahna,
TOM VI.
Stoneheart baron - patrz: Mhardyr Sylyyst.
Stowail Ahbraim - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, szef sztabu sir
Domynyka Staynaira, TOM VI.
Stromego Wzgórza hrabia - patrz: Hillkeeper Wahlys.
Stylmyn Brahd - główny inżynier Ehdwyrda Howsmyna, TOM VI.
Styvynsyn Ahlyk - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 2. regimentu
strzelców wyborowych, TOM VI.
Styvynsyn Zhorj - major Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 2. kompanii 37.
regimentu piechoty, TOM VI.
Stywyrt Ahrnahld - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Szkwał, 36, TOM V.
Stywyrt Dahryl - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS Tajfun,
36, TOM I.
Styvyrt Laimuyl - major milicji Republiki Siddarmarku, dowódca 4. kompanii 1.
regimentu ochotników z Glacierheart, TOM VII.
Stywyrt Payt - książę Czarnego Konia, TOM VI.
Stywyrt Zohzef - sierżant Królewskiej Armii Delferahku, podoficer w garnizonie w
Feraydzie, uczestnik masakry w Feraydzie, TOM II.
Sulyvyn Chermyn - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Sulyvyna” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Sulyvyn Dahmbryk - dowódca 5. brygady 3. dywizji piechoty Cesarskiej Armii Charisu,
TOM VII.
Sumyr Frahnklyn - ksiądz, intendent arcybiskupa Tarota, Failyxa Gahrbora, TOM V.
Sumyrs Clyftyn - generał Armii Republiki Siddarmarku, dowódca obrony Alyksbergu,
prowincja Skaliste Szczyty w Republice Siddarmarku, TOM VI.
Sumyrs Dahltyn - sierżant Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, drugi co do
starszeństwa podoficer Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu przydzielony do sił brygadiera
Taisyna w Glacierheart, TOM VI.
Sumyrs Zher - baron Barcoru, jeden z wyższych rangą oficerów sir Koryna Gahrvaia
podczas kampanii corisandzkiej, późniejszy członek Konspiracji Północy, TOM V.
Sutyls Tairaince - midszypmen Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, kadet na
pokładzie kanonierki HMS Delthak, 22, TOM VII.
Suvyryv Ahrnahld - major Cesarskiej Armii Desnairu, zastępca pułkownika Zhadwaila
Brygaira, przydzielony do wojsk inwazyjnych sir Fahstyra Rychtyra, TOM VI.
Suwail Barjwail - baron Theraltu, mieszkaniec Kruczych Ziem, TOM VI.
Suwail Zhordyn - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 93. regimentu
piechoty, TOM VI.
Suwyl Tobys - charisjański bankier i kupiec w Siddarze, lojalista Świątyni, TOM V.
Suwyl Zhandra - żona Tobysa Suwyla, umiarkowana reformistka, TOM V.
Svairsmahn Lainsair - midszypmen Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, kadet na
pokładzie HMS Tancerz, 56, TOM IV; najmłodszy jeniec wojenny przekazany w ręce
Inkwizycji przez królestwo Dohlaru, TOM V.
Swayle hrabia - patrz: Rahskail Barkah. Patrz także: Rahskail Wahlys.
Swayle hrabina - patrz: Rahskail Rebkah.
Sygayl Fraydrykha - dwunastoletnia córka Zhustyna Sygayla, zgwałcona i zamordowana
przez lojalistów Świątyni podczas ataku na dzielnicę charisjańską w Siddarze, TOM VII.
Sygayl Lyzbyt - wdowa po Zhustynie Sygaylu i matka Fraydrykhi Sygayl, TOM VII.
Sygayl Zhustyn - wuj Klymynta Ahbykrahmbiego, zamordowany podczas próby obrony
córki przed lojalistami Świątyni w trakcie ataku na dzielnicę charisjańską w Siddarze, TOM
VII.
Syghal Trevyr - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, oficer artylerii, 2. brygada
(wzmocniona) charisjańskiego korpusu ekspedycyjnego, TOM VI; oficer artylerii Armia
Midhold, TOM VII.
Sygzbee Styvyrt - major Cesarskiej Armii Charisu, oficer 2. plutonu kompanii A 2.
batalionu 12. regimentu kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Sylvella Daivyn - sierżant Cesarskiej Armii Charisu, podoficer 2. plutonu kompanii A 2.
batalionu 12. regimentu kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Sylz Pahrsahn - właściciel odlewni w Charisie, wspólnik Ehdwyrda Howsmyna, TOM
VI.
Symkee Garaith - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, drugi oficer na
HMS Przeznaczenie, 54, TOM V; zastępca dowódcy HMS Przeznacznie, 54, TOM VI.
Symkyn Ahlyn - generał Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. dywizji piechoty,
dowódca drugiego rzutu charisjańskiego korpusu ekspedycyjnego, TOM VI.
Symmyns Maikel - starszy mat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, bosman służący
na pokładzie HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Symmyns Tohmys - wielki książę Zebediahu, kanclerz Rady Najwyższej Zebediahu,
wasal Cayleba i Sharleyan Ahrmahków, TOM II; członek Konspiracji Północy w Corisandzie,
TOM IV; stracony za zdradę, TOM V.
Sympsyn Bryahn - porucznik komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu,
dowódca baterii na przylądku Kaihrys w Zatoce Thesmarskiej, TOM VII.
Sympsyn Lywys - kapitan Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, starszy inżynier
hrabiego Hanthu w Thesmarze, TOM VII.
Sympsyn Mhargryt - zastępca zarządcy w zakładach w Delthaku, podwładna Alyka
Krystyphyrsyna, awansowana w ramach programu Ehdwyrda Howsmyna promującego
żeńską siłę roboczą, TOM VII.
Symyn Hahl - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy na
HMS Strumień, 42, TOM II.
Symyn Zhorj - sierżant Cesarskiej Straży Charisu, podoficer przydzielony do oddziału
ochrony cesarzowej Sharleyan, poległy w trakcie zamachu w klasztorze Świętej Agthy, TOM
II.
Syngpu Tangwyn - sierżant Cesarskiej Armii Harchongu, chorąży 1. kompanii 231.
regimentu ochotniczego 115. brygady ochotniczej Armii Boga i Archaniołów, TOM VII.
Syngyltyn Clareyk - pułkownik, dowódca 9. regimentu kawalerii lojalistycznej milicji w
Shiloh, TOM VII.
Synklair Ahdym - żołnierz Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, członek obsady
działa Laisla Mhattsyna w Glacierheart, TOM VI.
Synklyr Airah - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, zastępca dowódcy
na galeonie Strażnik, TOM II.
Synzhyn Tailahr - członek zakonu Hastingsa, wyższy rangą duchowny, rodowity
Chisholmianin służący jako specjalista inżynier Duchairna do spraw kanałów, TOM VII.
Syrahlla Marshyl - kapitan Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „baterii Syrahlla”,
stanowiącej wsparcie dla wojsk inwazyjnych sir Fahstyra Rychtyra, TOM VI.
Syrkus Pawal - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. batalionu 4. regimentu,
TOM VI.
Szarego Wzgórza baron - patrz: Mahldyn Byrtrym.
Szarej Zatoki hrabia - patrz: Yowance Rayjhis.
Tahlas Brahd - porucznik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 2. plutonu
kompanii alfa 1. batalionu 3. brygady, TOM V.
Tahlbaht Allayn - starszy sierżant Armii Boga, dowódca 1. kompanii 231. regimentu
ochotniczego 115. brygady ochotniczej Cesarskiej Armii Harchongu, TOM VII.
Tahlbaht Frahncyn - pracownica (i faktyczna właścicielka) firmy Bruhstair i Synowie,
pseudonim Nynian Rychtair. Patrz: Phonda Ahnzhelyka.
Tahlmydg Gahdarhd - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „regimentu
Tahlmydga”, jednostki piechoty stanowiącej wsparcie dla wojsk inwazyjnych sir Fahstyra
Rychtyra, TOM VI.
Tahlyvyr Aiphraim - pułkownik Królewskiej Armii Delferahku, dowódca oddziału
dragonów mającego „uratować” księżniczkę Irys i księcia Daivyna, TOM V.
Tahlyvyr Lyndahr - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, niegdysiejszy porucznik
tej armii, dowódca lojalistycznej milicji w Maiyamie, dowódca garnizonu w Maiyamie, TOM
VII.
Tahlyvyr Symyn - pułkownik Armii Boga, zastępca dowódcy dywizji Fyrgyrsyna Armii
Glacierheart, TOM VII.
Tahlyvyr Fraidareck - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 2.
regimentu, TOM VI.
Tahnaiyr Preskyt - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 6. regimentu 3.
brygady 2. dywizji, TOM VII.
Tahrlsahn Vyktyr - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, inkwizytor
wybrany specjalnie przez Zhaspahra Clyntahna i mający za zadanie przetransportować
charisjańskich jeńców wojennych z Dohlaru na Ziemie Świątynne, TOM V; przydzielony do
sztabu biskupa Wylbyra Edwyrdsa, TOM VII.
Taibahld Ahrnahld - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, dowódca
Miecza Boga, kapitan na okręcie flagowym biskupa Kornylysa Harpahra, TOM V.
Taibor Lywys - uzdrowiciel na pokładzie HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Taibyr Ahdym - arcybiskup, hierarcha Kościoła Boga Oczekiwanego w Desnairze, TOM
V.
Taiidswayl Kory - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy
HMS Saygin, 22, TOM VI.
Taigyn Zhermo - sierżant, podoficer lojalistów Świątyni, Fairkyn, Prowincja Nowa
Północna w Republice Siddarmarku, TOM VI.
Tailahr Zaikyb - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca kanonierki
HMS Hador, 22, TOM VI.
Tailyr Edwyrd - biskup, dowódca dywizji Jwo-jeng Armii Sylmahna w Armii Boga,
TOM VI.
Tailyr Zhak - porucznik, członek straży Świątyni wysłany do Hildermoss z ojcem
Failyxem Khalrynem w celu dowodzenia oddziałem „ochotników”, zwerbowanych przez
Khalryna lojalistów Świątyni z terenu Krain Granicznych, TOM VI.
Tailyr Zhake - szeregowy, członek królewskiej straży Delferahku, TOM V.
Tairwaldu baron - patrz: Zhaksyn Phylyp.
Taisyn Mhartyn - brygadier Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, najstarszy stopniem
oficer piechoty morskiej w Republice Siddarmarku przed przybyciem do Siddaru cesarza
Cayleba, wysłany na czele sił mających bronić Glacierheart, poległ w bitwie nad rzeką
Daivyn, TOM VI.
Tallmyn Gervays - kapitan floty Szmaragdu, zastępca komendanta stoczni królewskich w
Tranjyrze, TOM V.
Tanlyrh baron - patrz: Qwentyn Donyrt.
Tannyh Hahlys - członek zakonu Chihiro, niższy rangą duchowny, dowódca lodowej
łodzi Szerszeń, TOM V.
Tanyr Gairyt - wikariusz, członek grupy reformistów Samyla Wylsynna w Syjonie, TOM
II.
Tartarianu hrabia - patrz: Lektor Taryl.
Taylar Gahvyn - kapitan Armii Boga, dowódca 3. kompanii 1. regimentu dywizji Syjon
Armii Glacierheart, TOM VII.
Taylar Paidrho - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 1. batalionu 4. regimentu,
TOM VI.
Tayso Daishyn - szeregowy Cesarskiej Straży Charisu, gwardzista przydzielony do
oddziału ochrony cesarzowej Sharleyan, poległ podczas zamachu w klasztorze Świętej Agthy,
TOM II.
Tayt Alahnah - żona króla Sailysa, matka Sharleyan, królowa wdowa, TOM II.
Tayt Charlz - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. batalionu 3. regimentu, daleki
kuzyn cesarzowej Sharleyan, TOM VI.
Tayt Sailys - nieżyjący król Chisholmu, ojciec Sharleyan, TOM II.
Tayt Sharleyan - królowa Chisholmu, cesarzowa Imperium Charisu. Patrz: Ahrmahk
Sharleyan.
Teagmahn Bryahn - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, intendent
arcybiskupa Glacierheart, TOM V.
Thairis Ruhsyl - książę Eastshare, oficer Cesarskiej Armii Charisu, TOM V; dowódca 1.
brygady (wzmocnionej) charisjańskiego korpusu ekspedycyjnego, TOM VI; dowódca Armii
Branaths, TOM VII.
Thairnos hrabia - patrz: Hylmahn Rahzhyr.
Theraltu baron - patrz: Suwail Barjwail.
Thiessen Joseph - kapitan Marynarki Wojennej Federacji Terrańskiej, szef sztabu
admirała Pei Kau-zhi, TOM I.
Thirsku hrabia - patrz: Gardynyr Lywys.
Thorastu książę - patrz: Zaivyair Aibram.
Thyrstyn Symyn - kupiec z Republiki Siddarmarku, mąż Wynai Thyrstyn, TOM V.
Thyrstyn Wynai - zamężna siostra Traia Sahlavahna, asystentka i stenografistka
ambasadora Charisu w Siddarze, TOM V.
Tiang Wu-shai - biskup egzekutor, podwładny arcybiskupa Zherohma Vyncyta, TOM II.
Tidewater Nahrmahn - jeden z głównych rzemieślników Ehdwyrda Howsmyna, TOM
VI.
Tillyer Henrai - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, szef sztabu admirała
wyspy Zamek, dawniej pierwszy oficer jego okrętu flagowego, TOM V.
Tillyer Vyncyt - kapitan Armii Boga, dowódca 3. kompanii 73. regimentu kawalerii Armii
Sylmahn, TOM VII.
Tirianu książę - patrz: Ahrmahk Kahlvyn oraz Ahrmahk Rayjhis.
Tobys Flahn - starszy skrzydłowy lorda Tariwalda, TOM VI.
Tohmpsyn Sahlmyn - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „regimentu
Tohmpsyna”, oddziału piechoty stanowiącego wsparcie dla wojsk inwazyjnych sir Fahstyra
Rychtyra, TOM VI.
Tohmys Frahnklyn - nauczyciel księcia Cayleba, TOM I.
Tohmys Fraidmyn - wieloletni lokaj arcybiskupa Zhasyna Cahnyra, TOM V.
Tompsyn Zhon - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. regimentu 2. brygady
1. dywizji, TOM VI.
Trahlmahn Zhon - członek zakonu Bédard, spowiednik w pałacu księcia Nahrmahna,
zatrzymany na tym stanowisku przez księcia Nahrmahna Gareyta, TOM VI.
Trahskhat Mahrtyn - starszy syn Sailysa i Myrahm Trahskhatów, TOM V.
Trahskhat Myrahm - żona Sailysa Trahskhata, lojalistka Świątyni, TOM V.
Trahskhat Pawal - młodszy syn Sailysa i Myrahm Trahskhatów, TOM V.
Trahskhat Sailys - były trzeciobazowy tellegsberskich Krakenów, były lojalista Świątyni,
do czasu ataku na jego rodzinę w akcji Miecz Schuelera, TOM V; zastępca Byrka Raimahna
stojącego na czele sił broniących reformistów w Glacierheart, TOM VI; awansowany na
majora milicji Republiki Siddarmarku, zastępca dowódcy 1. regimentu ochotników z
Glacierheart, TOM VII.
Trahskhat Sindai - najmłodsze dziecko (płci żeńskiej) Sailysa i Myrahm Trahskhatów,
TOM V.
Traigair Sahlahmn - hrabia Burzowej Warowni, członek Konspiracji Północy w
Corisandzie, stracony za zdradę, TOM V.
Traigair Wylsynn - brygadier Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. brygady, TOM VII.
Traighair Lharee - proboszcz kościoła Świętego Bailara w Siddarze, członek zakonu
Bédard, reformista, TOM V.
Traimynt Zhaksyn - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, szef sztabu 1. brygady
(wzmocnionej) Armii Branaths, TOM VII.
Traivyr Maikel - hrabia Sharphill, teść Ehdwyrda Howsmyna, TOM III.
Traiwyrthyn Brahdryk - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca lekkiej
kawalerii cesarskiej gwardii, Armia Shiloh, TOM VII.
Traykhos książę - patrz: Gahrmahn Taylar.
Traylmynu baron - patrz: Godwyl Ohtys.
Tredgair Symyn - kapitan Armii Boga, dowódca 3. kompanii 16. regimentu kawalerii
Armii Sylmahn, TOM VII.
Trumyn Zhorj - asystent Bryghama Cartyra podczas charisjańskiej misji technicznej w
Republice Siddarmarku, TOM VII.
Trynair Zahmsyn - wikariusz, kanclerz Kościoła Boga Oczekiwanego, członek Rady
Wikariuszy oraz tak zwanej Grupy Czworga, TOM I.
Tryntyn Vyktyr - baron Kohlchystu, pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca
regimentu lekkiej kawalerii gwardii cesarskiej cesarzowej Gwyndolyny, Armia Shiloh, TOM
VII.
Tryntyn Zhairymiah - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Strumień, 42, TOM II.
Tryvythyn Dynzyl - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca galery
HMS Królewski Charis, kapitan flagowca króla Haarahlda VII, poległ podczas bitwy w
cieśninie Darcos, TOM I.
Tshangjyn Bangpa - dowódca 115. ochotniczej brygady Armii Boga i Archaniołów, TOM
VII.
Tsynzhwei Yaunyng - kapitan Cesarskiej Armii Harchongu, dowódca 1. kompanii 231.
ochotniczego regimentu 115. ochotniczej brygady Armii Boga i Archaniołów, TOM VII.
Tukkyr Bahrtalam - baron Doliny Klifów, pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu,
dowódca regimentu ciężkiej kawalerii gwardii cesarskiej cesarza Mahrysa, Armia Shiloh,
TOM VII.
Tybyt Gyffry - trzynastoletni syn Paidryga Tybyta, TOM VI.
Tybyt Klairynce - major Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca 1. kompanii „regimentu
Gardynyra” dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Tybyt Paidryg - załogant barki i wieśniak, lojalista Świątyni, Fairkyn, Prowincja Nowa
Północna w Republice Siddarmarku, TOM VI.
Tydwail Zhorj - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, specjalny intendent
dywizji Syjon Armii Boga, TOM VI.
Tylmahn Fronz - generał Armii Republiki Siddarmarku, najstarszy stopniem oficer
oddziału piechoty oddelegowany dla wsparcia operacji kapitana Halcoma Bahrnsa, TOM VI.
Tylmahn Vyktyr - członek zakonu Pasquale, wyższy rangą duchowny, reformista w
Thesmarze w Marchii Południowej Republiki Siddarmarku. TOM VI.
Tymkyn Tohmys - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, czwarty oficer, a
później trzeci oficer na HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Tymkyn Zhames - członek zakonu Langhorne’a, niższy rangą duchowny, kapelan 191.
regimentu kawalerii Armii Glacierheart, TOM VI.
Tymkyn Zhastrow - sekretarz wielkiego admirała barona Skalistego Klifu, TOM V.
Tymplahr baron - patrz: Rahdgyrz Shulmyn.
Tympyltyn Erayk - generał, lojalista Świątyni, były oficer milicji, którego zbuntowane
oddziały przejęły Fort Darymahn w Marchii Południowej Republiki Siddarmarku,
samowolnie mianowany generałem, TOM VI.
Tympyltyn Klairynce - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca
zachodniej baterii w Thesmarze, TOM VII.
Tympyltyn Mahrak - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, pierwszy oficer
flagowca hrabiego Sharpfieldu, TOM VII.
Tymyns Rhobair - major Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 2. regimentu kawalerii,
TOM VII.
Tymyozha Zahloh - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca „regimentu
Tymyozhy” lekkiej kawalerii, Armia Shiloh, TOM VII.
Tyotayn Bairahnd - brygadier Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 5.
brygady, starszy oficer sir Gwylyma Manthyra, TOM V.
Tyrn Lyam - arcybiskup, hierarcha Szmaragdu, TOM I.
Tyrnyr Bryndyn - sierżant Straży Królewskiej Chisholmu, członek oddziału ochrony
królowej Sharleyan, TOM II; poległy w trakcie zamachu w klasztorze Świętej Agthy, TOM
III.
Tyrnyr Davys - członek zakonu Bedard, lojalista Świątyni, wyższy rangą duchowny z
Tellesbergu, pełniący funkcję kapelana i spowiednika Irys i Daivyna Daykynów podczas ich
pobytu w tym mieście, TOM VI.
Tyrnyr Ruhsail - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca bazy na
wyspie Howard, mający za zadanie zablokować zatokę Jahras, TOM VI.
Tyrnyr Saidryk - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, kwatermistrz 1. brygady
(wzmocnionej) i Armii Branaths, TOM VII.
Tyrnyr Samyl - specjalny wysłannik Cayleba do Chisholmu do czasu misji hrabiego
Szarej Zatoki, TOM II.
Tyrnyr Sympsyn - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, oficer wysłany do
Glacierheart wraz z brygadierem Taisynem, TOM VI.
Tyrnyr Tymythy - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS
Waleczny, 56, TOM VII.
Tyrnyr Walkyr - pułkownik Armii Boga, dowódca 16. regimentu kawalerii Armii
Sylmahna, TOM VII.
Tyrnyr Zhorj - admirał Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, stacjonujący na lądzie
oficer, który ma za zadanie nadzorować produkcję artylerii na potrzeby floty Dohlaru, TOM
VI.
Tyrwait Ohmahr - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Tyrwaita” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Tyrwait Shain - porucznik komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, oficer
odpowiedzialny za okrętowe trzydziestofuntówki przydzielone generałowi Trumynowi
Stohnarowi w celu obrony Przełęczy Sylmahna, TOM VI.
Uhlstyn Yairman - gwardzista sir Koryna Gahrvaia, TOM IV.
Urbahn Hahl - zastępca dowódcy na korsarskim galeonie Drapieżca, TOM II.
Urvyn, arcybiskup - patrz: Myllyr Urvyn.
Urvyn Ludovyc - pierwszy lord protektor Republiki Siddarmarku, założyciel Republiki
Siddarmarku, TOM V.
Urvyn Zhak - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca dowódcy na
HMS Fala, 14, TOM II.
Ushyr Bryahn - niższy rangą duchowny, osobisty sekretarz arcybiskupa Maikela i jego
najbardziej zaufany podwładny, TOM II; członek wewnętrznego kręgu, TOM V.
Vahlain Naikłos - lokaj sir Gwylyma Manthyra, jeden z charisjańskich jeńców wojennych
przekazanych w ręce Inkwizycji przez królestwo Dohlaru, TOM V.
Vahlverday Helfryd - pułkownik, dowódca 3. regimentu ochotników z Raisor
lojalistycznej milicji w Shiloh, garnizon Fortu Tairys, TOM VII.
Vahnhain Naiklos - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny, intendent w
garnizonie Fortu Tairys, TOM VII.
Vahnwyk Mahrtyn - osobisty sekretarz hrabiego Thirsku, TOM V.
Vahnwyk Zheryld - major Armii Boga, zastępca dowódcy 73. regimentu kawalerii Armii
Sylmahn, TOM VII.
Varhtanysh Kathyl - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 9. regimentu
kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Vahsphar Dynzail - biskup egzekutor, hierarcha Delferahku, członek zakonu Andropova,
TOM V.
Vandaik Gaisbyrt - ksiądz, członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny,
inkwizytor pracujący bezpośrednio dla biskupa Mytchaila Zhessopa w Talkyrze, TOM V.
Veldamahn Byrtrym „Byrt” - osobisty sternik wielkiego admirała, barona Skalistego
Klifu, TOM V.
Verryn Dygry - kapitan, lojalista Świątyni, Fairkyn, Prowincja Nowa Północna w
Republice Siddarmarku, TOM VI.
Vohlyndyr Rollyns - sierżant Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 2. plutonu kompanii B
1. batalionu 9. regimentu kawalerii 5. brygady kawalerii, TOM VII.
Vraidahn Alys - gospodyni arcybiskupa Maikela Staynaira, TOM V.
Vykain Mahryahno - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, zastępca
dowódcy na HMS Ahrmahk, 58, TOM V.
Vynair Adulfo - biskup, dowódca dywizji Świętych Męczenników Armii Sylmahna,
Armia Boga, TOM VI.
Vynair Ahdym - sierżant Królewskiej Straży Charisu, jeden z przybocznych króla
Cayleba II, TOM II.
Vyncyt Zherohm - arcybiskup, prymas Chisholmu, TOM II.
Vyrutynr Fraydyk - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, najstarszy stopniem
charisjański podwładny pułkownika Wyntahna Harysa, oddelegowany dla wsparcia operacji
kapitana Halcoma Bahrnsa, TOM VI.
Vyrnyr Dahnel - doktor fizyki, członek Królewskiej Akademii Charisu, interesujący się
szczególnie zagadnieniami ciśnienia, TOM VI.
Wahldair Lahmbair - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, trzeci oficer na
HMS Tancerz, 56, TOM V.
Wahls Styvyn - pułkownik Królewskiej Armii Delferahku, dowódca Warowni Sarmouth,
TOM V.
Wahltahrs Lachlyn - kapitan Armii Boga, dowódca 4. kompanii 73. regimentu kawalerii
Armii Sylmahna, TOM VII.
Wahltahrs Rahzhyr - sierżant straży corisandzkiej, członek gwardii księcia Daivyna na
wygnaniu w Delferahku, starszy stopniem podoficer Tobysa Raimaira, TOM V; najstarszy
stopniem podoficer gwardii przybocznej księcia Daivyna Daykyna.
Wahrlyw Zhoel - wrotowy, Fairkyn, Prowincja Nowa Północna w Republice
Siddarmarku, TOM VI.
Waigan Frahnklyn - starszy mat Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, sternik na
HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Waignair Hainryk - biskup, hierarcha Tellesbergu, drugi co do ważności hierarcha
królestwa Starego Charisu (zaraz po arcybiskupie Maikelu), zginął w ataku terrorystycznym
na placu Szarej Jaszczurki, TOM V.
Waignair Wyltahn - jeden ze zwiadowców Howaila Brahdlaia, 191. regiment kawalerii
Armii Boga, TOM VI.
Wailahr Hairahm - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Desnairu, dowódca
eskadry, TOM V.
Waimyan Khalryn - biskup, członek zakonu Chihiro (Zakon Miecza), dowódca dywizji
Syjon Armii Glacierheart w Armii Boga, TOM VI.
Waimyn Aidryn - ksiądz, intendent arcybiskupa Corisandu, TOM II; stracony za
morderstwo, TOM V.
Waimys Zhoshua - dragon Królewskiej Armii Delferahku, żołnierz przydzielony do
oddziału sierżanta Braice’a Mahknasha, TOM V.
Waistyn Ahlys - młodsza córka Byrtryma i Elahnah Waistynów, TOM VI.
Waistyn Byrtrym - książę Doliny Halbrooka, wuj cesarzowej Sharleyan, niegdysiejszy
skarbnik Chisholmu, były głównodowodzący Królewskiej Armii Chisholmu, nie popiera
sojuszu z Charisem, lecz jest oddany Sharleyan, TOM II; zdradza Sharleyan na rzecz
lojalistów Świątyni, ginie z ręki lojalisty Świątyni podczas zamachu w klasztorze Świętej
Agthy, TOM III.
Waistyn Elahnah - księżna Doliny Halbrooka, wdowa po Byrtrymie Waistynie, matka
Sailysa Waistyna, TOM VI.
Waistyn Sailys - książę Doliny Halbrooka, kuzyn cesarzowej Sharleyan, jedyny syn i
spadkobierca Byrtryma Waistyna, TOM VI.
Waistyn Sharyl - starsza córka Byrtryma i Elahnah Waistynów, TOM VI.
Walkyr Edmynd - kapitan galeonu kupieckiego Fala, TOM II.
Walkyr Fraid - midszypmen Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, kadet na HMS
Tarcza, 54, TOM V.
Walkyr Greyghor - syn Edmynda Walkyra, TOM II.
Walkyr Lairys - generał, były kapitan Armii Republiki Siddarmarku, dowódca
lojalistycznej milicji Świątyni, dowódca Fortu Tairys, TOM VII.
Walkyr Lyzbet - żona Edmynda Walkyra, TOM II.
Walkyr Mychail - najmłodszy brat Edmynda Walkyra, zastępca dowódcy na galeonie
kupieckim Wiatr, TOM II.
Walikyr Styv - doradca Tahdayo Mahntayla, TOM II.
Walkyr Styv - szeregowy Armii Boga, żołnierz oddelegowany do 1. regimentu dywizji
Syjon. TOM VI.
Walkyr Zhorj - młodszy brat Edmynda Walkyra, zastępca dowódcy na galeonie
kupieckim Fala, TOM II.
Wallyce Frahnklyn - lord kanclerz Republiki Siddarmarku, TOM II.
Watyrs Hainz - komandor Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, oficer dowodzący
artylerią brygadiera Taisyna w Glacierheart, TOM VI.
Warowni Tanlyr baron - patrz: Qwentyn Donyrt.
Wayst Zakrai - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, dowódca HMS Cieśnina
Darcos, 54, TOM V.
Whaite Styvyn - kapitan, dowódca frachtowca Morska Chmura, kurier krążący pomiędzy
księciem Hektorem a szpiegami w Charisie, TOM I. Patrz także: Bradlai Robyrt.
Wichrowej Góry hrabia - patrz: Khowsan Shoukhan.
Wielki wikariusz Erek XVII - świecki i duchowy przywódca Kościoła Boga
Oczekiwanego.
Wikariusz Hauwerd - patrz: Wylsynn Hauwerd.
Wikariusz Nicodaim - patrz: Ghordyn Nicodaim.
Wikariusz Samyl - patrz: Wylsynn Samyl.
Wikariusz Zahmsyn - patrz: Trynair Zahmsyn.
Wikariusz Zhaspahr - patrz: Clyntahn Zhaspahr.
Windshare hrabia - patrz: Ahrthyr Alyk.
Wschodzącego Słońca książę - patrz: Shaiow Chyntai.
Wykmyn Rohderyk - pułkownik Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca „regimentu
Wykmyna” lekkiej kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VI.
Wyldyng Mahdyc - sierżant Armii Boga, najstarszy stopniem podoficer, bateria B 20.
regimentu artylerii w Ohlarnie, Prowincja Nowa Północna w Republice Siddarmarku, TOM
VI.
Wyllym, arcybiskup - patrz: Rayno Wyllym.
Wyllyms Ahrthyr - major Armii Boga, zastępca dowódcy 16. regimentu kawalerii Armii
Sylmahna, TOM VII.
Wyllyms Marhys - majordomus księcia Tirianu, agent księcia Nahrmahna ze Szmaragdu,
TOM VII.
Wyllyms Praiskhat - porucznik Królewskiej Armii Delferahku, jeden z młodszych
dowódców plutonu służących pod pułkownikiem Aiphraimem Tahlyvyrem, TOM V.
Wyllys Stahn - generał Armii Republiki Siddarmarku, dawniej pułkownik, dowódca 37.
regimentu na Przełęczy Sylmahna, TOM VI; awansowany na generała, dowódca 1. dywizji
karabinierów, TOM VII.
Wyllys Styvyn - ojciec doktora Zhansyna Wyllysa, TOM VI.
Wyllys Zhansyn - doktor chemii, członek Królewskiej Akademii Charisu, zainteresowany
szczególnie procesami destylacji, TOM VI.
Wylsynn Archbahld - młodszy syn wikariusza Samyla i Lysbet Wylsynnów, przyrodni
brat Paityra Wylsynna, TOM V.
Wylsynn Hauwerd - wikariusz, wuj Paityra Wylsynna, członek grupy reformistów
Samyla Wylsynna, były strażnik Świątyni, członek zakonu Langhorne’a, TOM V.
Wylsyn Lysbet - druga żona Samyla Wylsynna, matka Tohmysa, Zhanayt i Achbahlda
Wylsynnów, TOM V.
Wylsynn Paityr - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, intendent Kościoła
Boga Oczekiwanego w Charisie, TOM I; późniejszy intendent i szef biura patentowego za
arcybiskupa Maikela, TOM II; członek wewnętrznego kręgu, TOM V.
Wylsynn Samyl - wikariusz, ojciec Paityra Wylsynna, przywódca grupy reformistów w
Radzie Wikariuszy, członek zakonu Schuelera, TOM V.
Wylsynn Tanniere - nieżyjąca pierwsza żona Samyla Wylsynna, matka Erais i Paityra,
TOM V.
Wylsynn Thomys - sierżant, lojalista Świątyni z garnizonu Fortu Darymahn w Marchii
Południowej Republiki Siddarmarku, rebeliant, TOM VI.
Wylsynn Tohmys - starszy syn Samyla i Lysbet Wylsynnów, przyrodni brat Paityra
Wylsynna, TOM V.
Wylsynn Zhanayt - córka Samyla i Lysbet Wylsynnów, przyrodnia siostra Paityra
Wylsynna, TOM V.
Wyndayl Brainahk - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 1. batalionu
14. regimentu piechoty morskiej, TOM V.
Wynkastair Payter - marynarz Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, kanonier na
HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Wynstyn Kynyth - porucznik floty Corisandu, pierwszy oficer na galerze Corisand, TOM
I.
Wynstyn Zavyr - major Cesarskiej Armii Charisu, zastępca dowódcy 7. regimentu 4.
brygady, TOM VII.
Wyrkmyn Malikai - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 4. regimentu 2.
brygady 1. dywizji, TOM VI.
Wyrshym Bahrnabai - biskup polowy, członek zakonu Chihiro (Zakon Miecza), były
strażnik Świątyni, dowódca Armii Sylmahna, TOM VI.
Wystahn Ahnainah - żona Edvarhda Wystahna, TOM II.
Wystahn Edvarhd - sierżant Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, strzelec wyborowy 1.
batalionu 3. brygady piechoty morskiej, TOM II.
Wytykair Bynzhamyn - kapitan Cesarskiej Armii Charisu, adiutant generała Ahlyna
Symkyna, TOM VI.
Yairdyn Tymythy - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, intendent księcia
Harless w Armii Sprawiedliwości, Armia Shiloh, TOM VII.
Yairley Allayn - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy brat sir
Dunkyna Yairleya, TOM II.
Yairley Dunkyn - baron Sarmouth, kapitan HMS Przeznaczenie, 54, TOM II; komandor,
przyjął kapitulację z rąk Desnairczyków po bitwie o Iythrię, dowódca HMS Przeznaczenie,
54, TOM IV; admirał, dowodził akcją ratunkową Irys i Daivyna Daykynów w Delferahku,
TOM V; przetransportował Irys i Daivyna do Tellesbergu, a następnie Cherayth, TOM VI;
odeskortował Irys, Daivyna i Hektora Aplyna-Ahrmahka do Corisandu, TOM VII.
Yarith Uhlstyn - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 6. regimentu kawalerii 3.
brygady kawalerii, TOM VII.
Yowance Ehrnaist - nieżyjący starszy brat Rayjhisa Yowance’a, TOM V.
Yowance Rayjhis - hrabia Szarej Zatoki, pierwszy doradca króla Haarahlda VII,
przewodniczący jego rady królewskiej, TOM I; pierwszy doradca króla Cayleba II, a potem
cesarza Cayleba i cesarzowej Sharleyan, TOM II; zginął w zamachu terrorystycznym na placu
Szarej Jaszczurki, TOM V.
Ysbell - wcześniejsza królowa Chisholmu, usunięta z tronu (zamordowana) w celu
zapewnienia miejsca męskiemu władcy.
Yuthain Gorjha - kapitan Cesarskiej Marynarki Wojennej Harchongu, dowódca galery
IMWH Lodowy Jaszczur, TOM V.
Ywahnzhi Shaikyan - kapitan Cesarskiej Armii Harchongu, zastępca dowódcy 1.
kompanii 231. ochotniczego regimentu 115. ochotniczej brygady Armii Boga i Archaniołów,
TOM VII.
Zagyrsk Arthyn - arcybiskup, członek zakonu Pasquale, lojalista Świątyni, arcybiskup
prowincji Tarikah w Republice Siddarmarku, TOM IV.
Zahmsyn, wikariusz - patrz: Trynair Zahmsyn.
Zahmsyn Halmyn - arcybiskup, hierarcha Gorathu, prymas Dohlaru do czasu zajęcia tego
stanowiska przez Trumahna Rowzvela, TOM I.
Zahmsyn Maikel - pułkownik, były kapitan Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 15.
regimentu w Forcie Tairys, TOM VII.
Zaivyair Aibram - książę Thorastu, minister odpowiedzialny za flotę Dohlaru i jej
faktyczny głównodowodzący, przyrodni brat księcia Malikai (Faidela Ahlvereza), TOM II.
Zavyr Sedryk - członek zakonu Schuelera, wyższy rangą duchowny, specjalny intendent
biskupa polowego Cahnyra Kaitswyrtha, TOM VI.
Zebediahu wielki książę - patrz: Symmyns Tohmys oraz Chermyn Hauwyl.
Zhadahng Wynn - sierżant Straży Świątyni, najstarszy stopniem podoficer służący pod
kapitanem Walyshem Zhu, którego zadaniem było przetransportowanie charisjańskich jeńców
wojennych do Syjonu, TOM V.
Zhadwail Adym - kapitan Armii Boga, dowódca 1. kompanii 16. regimentu kawalerii
Armii Sylmahna, TOM VII.
Zhadwail Brygham - szeregowy Królewskiej Armii Dohlaru, żołnierz 3. kompanii
„regimentu Wykmyna” lekkiej kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Zhadwail Brywstyr - major Cesarskiej Amii Charisu, dowódca 3. batalionu 3. regimentu,
TOM VI.
Zhadwail Traivahr - członek gwardii księcia Daivyna Daykyna na wygnaniu, TOM IV;
sierżant corisandzkiej gwardii, najstarszy stopniem podoficer gwardii przybocznej Irys Aplyn-
Ahrmahk, TOM V.
Zhadwail Wyllym - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 1. batalionu 1.
niezależnej brygady piechoty morskiej, najstarszy stopniem dowódca hrabiego Hanthu w
Thesmarze, TOM VI.
Zhahnsyn Hauwerd - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, najstarszy stopniem
oficer wysłany do Glacierheart z brygadierem Taisynem, poległ w bitwie nad rzeką Daivyn,
TOM VI.
Zhaikybs Lawrync - arcybiskup, członek zakonu Langhorne’a, hierarcha Sardahnu, TOM
VII.
Zhaimsyn Maikel - pułkownik Armii Republiki Siddarmarku, dowódca 15. regimentu,
który przeszedł na stronę lojalistów Świątyni, Fort Tairys, TOM VII.
Zhaksyn Ahrnahld - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy
mechanik na pokładzie kanonierki HMS Tellesberg, 22, TOM VI.
Zhaksyn Grovair - sierżant Armii Republiki Siddarmarku, najstarszy stopniem podoficer
2. kompanii 37. regimentu piechoty, TOM VII.
Zhaksyn Phylyp - baron Tairwaldu, mieszkaniec Kruczych Ziem.
Zhaksyn Razhzhyr - sierżant 3. kompanii „regimentu Wykmyna” lekkiej kawalerii
dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Zhaksyn Tohmys - porucznik Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, adiutant generała
Chermyna, TOM II.
Zhandor Neythan - członek zakonu Langhorne’a, wyższy rangą duchowny, prawnik
specjalizujący się zarówno w prawie świeckim, jak i kościelnym, członek personelu
cesarzowej Sharleyan, TOM V.
Zhansan Frahnk - szef straży księcia Tirianu, TOM I.
Zhanstyn Zhoel - brygadier Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca 3. brygady,
dawniej (podczas kampanii corisandzkiej) dowódca batalionu pod brygadierem Clareykiem,
TOM III.
Zhardeau Erais - córka Samyla i Tanniere Wylsynnów, młodsza siostra Paityra
Wylsynna, żona Fraihmana Zhardeau, TOM V.
Zhardeau Fraihman - pomniejszy arystokrata z Tansharanu, mąż Erais Wylsynn, zięć
wikariusza Samyla Wylsynna, TOM V.
Zhardeau Samyl - syn Fraihmana i Erais Zhardeau, wnuk wikariusza Samyla Wylsynna,
siostrzeniec Paityra Wylsynna, TOM V.
Zhastrow Ahbel - następca ojca Zhona Byrkyta na stanowisku opata klasztoru Świętego
Zherneau, TOM V.
Zhaztro Hainz - komandor floty Szmaragdu, najstarszy stopniem oficer rezydujący w
Eraystorze po bitwie w cieśninie Darcos, TOM II.
Zheffyr Wyli - major Cesarskiej Piechoty Morskiej Charisu, dowódca piechoty morskiej
na HMS Przeznaczenie, 54, TOM II.
Zhefry Ahdem - hrabia Krzyżowej Zatoki, TOM VI.
Zheppsyn Nyklas - kapitan floty Szmaragdu, dowódca galery Tryton, TOM I.
Zhermain Mahrtyn - kapitan Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dowódca HMS
Książę Dohlaru, 38, TOM V.
Zhessop Mytchail - biskup, intendent Delferahku, członek zakonu Schuelera, TOM V.
Zhessyp Lachlyn - sługa króla Haarahlda VII, poległ w bitwie w cieśninie Darcos, TOM
I.
Zhevons Ahbraim - jedna z osobowości Merlina Athrawesa, także jego pseudonim pod tą
postacią, TOM V.
Zhoel Chermyn - porucznik Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, starszy mechanik
na kanonierce HMS Hador, 22, TOM VI.
Zhoelsyn Phylyp - porucznik floty Tarota, drugi oficer galery Król Gorjah II, TOM I.
Zhohansyn Ahgustahn - major Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 3. batalionu 7.
regimentu 4. brygady piechoty, TOM VII.
Zhonair Gahrmyn - major Królewskiej Armii Delferahku, dowódca baterii nabrzeżnej w
porcie Ferayd w królestwie Delferahku, TOM II.
Zhones Ahrlee - midszypmen Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, młodszy kadet na
HMS Przeznaczenie, 54, TOM V.
Zhorj Wahlys - pułkownik, dowódca najemników na służbie Tahdao Mahntayla, TOM II.
Zhu Walysh - kapitan, oficer odpowiedzialny za transport charisjańskich jeńców
wojennych z Dohlaru na Ziemie Świątynne, TOM V.
Zhud Walthar - kapral Królewskiej Armii Delferahku, zastępca sierżanta Braice’a
Mahknasha na stanowisku dowódcy oddziału, TOM V.
Zhustyn Ahlber - szef wywiadu królowej Sharleyan, minister wywiadu w Chisholmie,
TOM II.
Zhwaigair Dynnys - porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, trzeci oficer
na HMS Władca Fal, 54, wcześniej członek sztabu admirała Zhorja Tyrnyra, odpowiedzialny
za dział rozwoju artylerii, przydzielony bezpośrednio hrabiemu Thirsku po propozycji
skonstruowania opancerzonych galer śrubowych, TOM VI; wynalazca odtylcowo ładowanego
karabinu Świętego Kylmahna, TOM VII.
Zhwaigair Thomys - wuj porucznika Dynnysa Zhwaigaira, obdarzony zmysłem
innowacyjnym dohlariański odlewnik z księstwa Bess, TOM VI.
Zhynkyns Rhuan - pułkownik Cesarskiej Armii Desnairu, dowódca regimentu następcy
tronu księcia Mahrysa, kawaleria gwardii cesarskiej, Armia Shiloh, TOM VII.
Zhywnoh Lewshian - pułkownik Cesarskiej Armii Charisu, dowódca 12. regimentu
kawalerii 6. brygady kawalerii, TOM VII.
Zielonej Doliny baron - patrz: Clareyk Kynt.
Zielonego Wzgórza baron - patrz: Sandyrs Mahrak.
Złotej Wyverny hrabia - patrz: Fahstyr Vyrgyl.
Zoay Isydohr - członek zakonu Schuelera, niższy rangą duchowny, intendent dywizji
Sulyvyn Armii Glacierheart, TOM VII.
Zohannsyn Paitryk - szeregowy, lojalista Świątyni, garnizon w Forcie Darymahn w
Marchii Południowej Republiki Siddarmarku, TOM VI.
Zymmyr Fraidareck - kapral Królewskiej Armii Dohlaru, dowódca 2. sekcji 3. plutonu 1.
kompanii „regimentu Ahzbyrna” kawalerii dohlariańskiej części Armii Shiloh, TOM VII.
Zyworya Nycodem - sierżant Armii Boga, dowódca 2. plutonu 1. kompanii 1. regimentu
dywizji Syjon Armii Glacierheart, TOM VII.
Żelaznego Wzgórza baron - patrz: Pawalsyn Ahlvynd.
GLOSARIUSZ

Ananas górski - gatunek rośliny endemicznej dla Schronienia. Jej kulisty owoc ma około
czterech cali średnicy, twardość jabłka i smak przypominający słodki grejpfrut. Występuje
głównie na kontynentach.
Angorska jaszczurka - jaszczurka żyjąca na Schronieniu, charakteryzująca się
wyjątkowo połyskliwą, przypominającą kaszmir pokrywą włosową i z tego powodu
hodowana na runo podobnie jak owca na Starej Ziemi; podstawa przemysłu tekstylnego
Schronienia.
Anshinritsumei - słowo to w języku japońskim oznacza „oświecenie”. W Biblii
Schronienia określono nim „mały ogień”, czyli pomniejsze tchnienie Boskiego ducha. Jest to
najwyższy stan umysłowy, jaki może osiągnąć śmiertelna istota.
Archaniołowie - centralne postacie Kościoła Boga Oczekiwanego; byli to najwyżsi
stopniem członkowie dowództwa operacji Arka, którzy pod postacią boskich wysłanników,
przewodników oraz opiekunów nadali kształt powstającej na Schronieniu ludzkiej cywilizacji.
Chłopcy Świątyni - pogardliwe określenie żołnierzy Armii Boga, stosowane przez
Charisjan i mieszkańców Republiki Siddarmarku.
Czuwanie Langhorne’a - trwający trzydzieści jeden minut okres przerwy w pomiarze
czasu, przypadający tuż po północy. Został wprowadzony przez pierwszych „archaniołów”
celem skompensowania liczącej 26,5 godziny doby na Schronieniu. Zwyczajowo
przeznaczony na kontemplację i dziękczynienie.
Drapacz nieba - wysokie smukłe drzewo liściaste. Dorasta do wysokości około
osiemdziesięciu pięciu, a nawet dziewięćdziesięciu stóp i ma drobne, gęste konary porośnięte
listkami przypominającymi liście ostrokrzewu. Gałęzie rzadko przekraczają długość ośmiu
stóp.
Drzewo gofrowe - rodzime dla Schronienia liściaste drzewo rodzące orzechy,
charakteryzujące się szczególnie twardą i nierówną korą.
Drzewo olejowe - drzewo występujące na Schronieniu i osiągające wysokość do
trzydziestu stóp. Wydaje duże owłosione torebki nasienne zawierające liczne nasionka, z
których każde jest bardzo bogate w oleje roślinne. Zespół terraformujący dr Pei Shan-wei,
posługując się inżynierią genetyczną, zwiększył poziom zawartości olejów w nasionach oraz
sprawił, że są one jadalne dla ludzi. Drzewo olejowe uprawia się głównie z myślą o żywności,
lecz stanowi ono również ważne źródło smaru. W domenach położonych w głębi kontynentu
jest postrzegane jako istotne źródło oleju do lamp.
Drzewo tekowe - rodzime drzewo Schronienia, którego drewno zawiera krzemionkę i
inne minerały. Chociaż dorasta na wyższej wysokości niż drzewo tekowe ze Starej Ziemi i
zamiast liści ma igły, to jego drewno - teczyna - ma podobne słoje i barwę, a także jest tak
samo wytrzymałe na warunki pogodowe, próchnienie i szkodliwe działanie owadów.
Dusznik - niskie zarośla pochodzące ze Schronienia. Istnieje wiele odmian tych krzewów,
które rosną w niemal każdej strefie klimatycznej. Są bardzo gęste i trudne do wycięcia, ale
wymagają wiele światła do rozrostu, więc praktycznie nie występują w starych, rzadkich
lasach.
Działo kątowe - rodzaj krótkolufowej armaty na lawecie, z której można strzelać pod
zmiennym kątem, aby pociski spadały na cel po łukowatych trajektoriach.
Działo wysokokątowe - nazwę zazwyczaj skraca się do działo kątowe, szczególnie w
środowisku artylerzystów.
Dziennik Świętego Zherneau - dziennik pozostawiony przez Jeremy’ego Knowlesa, w
którym zawarto opis zniszczenia enklawy Aleksandria i losy Pei Shan-wei.
Dzikie jagody - którekolwiek z licznych jagód porastających cierniste krzewy
Schronienia.
Dziurawy ser - rodzima nazwa sera szwajcarskiego na Schronieniu.
Fałszywe srebro - rodzima nazwa antymonu na Schronieniu.
Fontanny Shan-wei - nadana przez Charisjan nazwa „min skaczących”. Przy odpaleniu
ładunek wybuchowy podrzuca minę na wysokość mniej więcej pasa, zanim ta detonuje, co
sprawia, że w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni pada deszcz odłamków. Patrz także:
Kau-yungi.
Gbaba - ksenofobiczna rasa Obcych, która unicestwia wszystkie napotkane gatunki istot
inteligentnych. Gbaba pokonali Federację Terrańską oraz wszystkie skupiska ludzi poza
kolonią na Schronieniu.
Glynfych - znana na całym Schronieniu marka chisholmskiej whiskey; destylarnia o tej
samej nazwie.
Gorączka lędźwiowa - określenie na różne choroby skutkujące uszkodzeniem układu
nerwowego i paraliżem ciała, takie jak np. polio.
Górskie igłociernie - szczególny gatunek iglocierni, rosnących wyłącznie na zboczach
gór w strefie tropikalnej. Kwiatostan tej rośliny ma zazwyczaj krwistoczerwony kolor, ale ten
jeden gatunek charakteryzuje się białymi, niemal kobaltowo-błękitnymi kielichami u nasady i
jaśniejącymi stopniowo ku końcom płatkami, które mają dodatkowo złotawe obwódki.
Grupa Czworga - czterej wikariusze, którzy sprawują faktyczną władzę nad Radą
Wikariuszy i Kościołem Boga Oczekiwanego.
High-Hallows - niezwykle wytrzymała, również w warunkach zimowych, rasa koni.
Igłociernie - krzewy spotykane tylko na Schronieniu, osiągają wysokość około trzech stóp
i mają ostre kolce o długości od trzech do siedmiu cali w zależności od gatunku.
Intendent - duchowny przydzielony do biskupstwa lub arcybiskupstwa w charakterze
bezpośredniego przedstawiciela Inkwizycji. Jego zadaniem jest zwłaszcza przestrzeganie, aby
nie łamano Zakazów Jwo-jeng.
Jabłoń cukrowa - tropikalne drzewo owocowe występujące na Schronieniu. Jego owoc
ma purpurową skórkę przypominającą mandarynkę, lecz miąższ jest bardziej podobny do
jabłka. Chętnie spożywany ze względu na wysoką zawartość cukru.
Jaszczurflak - padlinożerca zajmujący niszę ziemskiej hieny skrzyżowanej z szakalem.
Jaszczurflaki czasami polują, ale generalnie nie należą do odważnych stworzeń, przez co są
traktowane pogardliwie przez większość mieszkańców Schronienia.
Jaszczur klifowy - sześcionogi, jajorodny gatunek ssaka rodzimy dla Schronienia. Męskie
osobniki osiągają wagę pomiędzy stu pięćdziesięcioma i dwustu pięćdziesięcioma funtami i
zajmują podobną niszę jak ziemskie muflony.
Jaszczurkot - futrzasta jaszczurka wielkości ziemskiego kota, bardzo przymilna.
Traktowana jako zwierzę domowe.
Jaszczurlis - ciepłokrwiste, sześcionogie, jajorodne futrzaste stworzenie rodzime dla
Schronienia, którego okrywa włosowa bywa ruda bądź ciemnoszara. Większość odmian
potrafi wspinać się na drzewa. Ich długość zamyka się w przedziale od czterdziestu do
czterdziestu ośmiu cali, przy czym sam krzaczasty ogon może mieć dwadzieścia pięć cali
długości. Waga tych zwierząt sięga trzydziestu funtów, najlżejsze osobniki zaś ważą około
dwudziestu funtów.
Jaszczurodrap - sześcionogi ssak z wyglądu przypominający jaszczura, porośnięty
gęstym futrem. Jajorodny. W jego paszczy znajdują się dwa rzędy kłów zdolnych przebić
kolczugę. Stopy tego zwierzęcia mają po cztery długie palce zakończone pięcio- lub nawet
sześciocalowymi pazurami.
Jaszczuromałpka - ogólna nazwa dla kilku gatunków nadrzewnych torbaczy pokroju
jaszczurek. Istnieje wiele odmian różniących się kształtem i wielkością, aczkolwiek żadna nie
jest większa od ziemskiego szympansa, a większość jest znacząco od niego mniejsza.
Wszystkie są wyposażone w ręce przypominające ludzkie, choć z tylko trzema palcami i
jednym przeciwstawnym kciukiem. Ich stopy, również chwytne do pewnego stopnia, nie mają
przeciwstawnego kciuka. Jaszczuromałpki są niezwykle energiczne i nerwowe, a także
potrafią zdumiewająco dobrze naśladować ludzkie zachowania.
Jedwabiowełna - roślina pochodząca ze Schronienia, mająca wiele właściwości
charakterystycznych dla jedwabiu i bawełny. Pozyskiwano z niej bardzo lekkie i niezwykle
wytrzymałe nici, ale ich kłębki były znacznie bardziej zanieczyszczone ziarenkami niż
ziemska bawełna. Jedwabiowełna osiągała zawrotne ceny ze względu na długi i żmudny
ręczny proces oczyszczania przędzy.
Kharmych - marsz wojskowy grany w Republice Siddarmarku, upamiętniający wspaniałą
postawę 37. regimentu piechoty podczas desnairskiej inwazji.
Kau-yungi - nazwa przypisana przez żołnierzy Armii Boga minom przeciwpiechotnym, a
szczególnie kierunkowym minom typu Claymore dla upamiętnienia „kieszonkowej bomby
atomowej” komandora Pei Kau-yunga, których użył on przeciwko sojusznikom Erica
Langhorne’a po zniszczeniu enklawy Aleksandria. W późniejszym czasie określenie
wszystkich min lądowych.
Klasztor Świętej Evehlain - zakon siostrzany przy klasztorze Świętego Zherneau.
Klasztor Świętego Zherneau - siedziba bractwa Świętego Zherneau, jednego z
biedniejszych zakonów Charisu.
Kolcocierń - kwitnący krzew występujący w większości stref klimatycznych Schronienia.
Jego kwiaty mają przeróżne kolory i odcienie. Gatunki tropikalne znane są ze smuklejszego
pokroju oraz delikatniejszych płatków.
Kolcojaszczur - gad wielkości ziemskiego łosia, mający rozwidlający się róg o czterech
odnogach. Długość tych kolców może dochodzić do jednej trzeciej rozmiaru całego
zwierzęcia. Jaszczury te są roślinożerne i nie stanowią wielkiego zagrożenia.
Kolcowinorośl - roślina Schronienia przypominająca nieco kudzu. Niestety nie rośnie tak
szybko jak jej ziemski odpowiednik, ale jest od niej o wiele trwalsza, a kilka jej odmian ma
na łodygach twarde kolce. W odróżnieniu od wielu miejscowych roślin bez problemu dała się
skrzyżować z ziemską florą. Stosowana jako żywopłoty i ogrodzenia przez wielu rolników
Schronienia.
Komentarze - autoryzowane interpretacje i rozszerzenia doktryn zawartych w Piśmie.
Zawierają oficjalnie zaakceptowane i usankcjonowane interpretacje treści oryginalnych
zapisów.
Korzeń nasenny - rodzime drzewo Schronienia, którego korzenie są bogate w opiaty i
inne środki przeciwbólowe. Tą samą nazwą często określa się produkowane z nich leki.
Kosz Pasquale - dobrowolne dary dla biednych, bezdomnych i chorych. Różnica
pomiędzy sumą przekazywaną dobrowolnie a wymaganą na cele Kosza ma pochodzić ze
skarbca Kościoła Matki, wypłaca się ją wkrótce po zebraniu dziesięciny.
Kościół Boga Oczekiwanego - Kościół i religia utworzone przez personel zarządzający
operacją Arka w celu kontrolowania kolonistów i ich potomków oraz uniemożliwienia
powrotu zaawansowanej technologii.
Kościół Charisu - powstały w wyniku schizmy Kościół wyodrębniony z Kościoła Boga
Oczekiwanego po podjętej przez Grupę Czworga nieudanej próbie unicestwienia Królestwa
Charisu.
Kraken (1) - wspólna nazwa nadana całej rodzinie morskich drapieżników. Zwierzęta te
przypominają krzyżówkę rekina z kałamarnicą. Są bardzo potężne, mają rybie kształty,
wielkie szczęki pełne zakrzywionych do tyłu zębów i wiązki macek wyłaniających się z ciała
przy podstawie głowy. Za ich pomocą drapieżniki te przytrzymują ofiary podczas ich
pożerania. Małe przybrzeżne krakeny mogą mierzyć tylko trzy do czterech stóp długości, ich
kuzyni żyjący na pełnym morzu osiągają czasami nawet pięćdziesiąt stóp - co zostało
udokumentowane - ale te z legend i opowieści bywają o wiele większe.
Kraken (2) - jedno z najcięższych dział ery przedmerlinowskiej. Przeciętna armata tego
typu ważyła prawie trzy i pół tony i strzelała czterdziestodwufuntowymi kulami. Królewskie
krakeny ważyły przeszło cztery tony. Z nich także strzelano czterdziestodwufuntowymi
pociskami, ale miały one znacznie większy zasięg. Standardowe działa tego typu osiągały
wagę dwóch i trzech czwartych tony. Miały kaliber sześciu i dwóch dziesiątych cala i
strzelały kulami o masie trzydziestu pięciu funtów.
Krakeny z Tellesbergu - zawodowy klub baseballowy.
Krowa morska - ssak ze Schronienia przypominający z wyglądu ziemskiego morsa.
Dorosłe osobniki osiągają długość do dziesięciu stóp.
Kuguar - mniejszy gatunek jaszczurodrapa. Kuguary są znacznie mądrzejsze i
zwinniejsze od swoich gigantycznych pobratymców, a co za tym idzie, potrafią unikać
kontaktów z ludźmi. Są też niezwykle wytrwałymi i zabójczymi łowcami.
Kyousei hi - dosłownie „wielki ogień” albo „wspaniały ogień” - za Pismem. Terminem
tym określano aureole, jakie otaczały wszystkie pojazdy i skimmery dowództwa operacji
Arka, aby podkreślić ich boskie pochodzenie w oczach pierwszych pokoleń mieszkańców
Schronienia.
Levelersi - reformistyczno-rewolucyjny ruch w domenach kontynentalnych, mający na
celu zlikwidowanie wszelkich różnic społecznych i ekonomicznych wśród ludzi.
Liście żujnika - narkotyk średniej mocy uzyskiwany z oryginalnych roślin Schronienia.
Żuty przez niemal wszystkich, jak ongiś liście tytoniu.
Lojaliści Świątyni - ludzie, którzy sprzeciwiają się schizmie powstałej po utworzeniu
Kościoła Charisu i wyzwaniu rzuconemu wielkiemu wikariuszowi oraz całemu wikariatowi
Kościoła Boga Oczekiwanego. Część lojalistów należy wszakże do ruchu reformistowskiego
(patrz niżej), choć potępia schizmę.
Lustrzane bliźnięta - rodzime określenie na bliźnięta syjamskie na Schronieniu.
Łaska Pasquale - eutanazja. Uzdrowiciele z zakonu Pasquale zgodnie ze złożonymi
ślubami mają prawo zakończyć życie osoby śmiertelnie chorej, jednakże może się to stać
wyłącznie pod ściśle określonymi warunkami.
Małpojaszczur - większy i potężniejszy od jaszczuromałpki. W odróżnieniu od małych
krewniaków bytuje wyłącznie na ziem i, choć umie wspinać się także na drzewa, które są w
stanie utrzymać jego ciężar. Gatunki górskie ważą od dziewięciuset do nawet tysiąca funtów,
natomiast nizinne zaledwie sto do stu pięćdziesięciu funtów. Małpojaszczury żyją w stadach
liczących od dwudziestu do trzydziestu dorosłych osobników. W odróżnieniu od
jaszczuromałpek zazwyczaj nie uciekają w obliczu zagrożenia, tylko atakują potencjalnych
napastników. Znane są też przypadki, gdy dwa lub trzy stada łączyły siły, by rozprawić się ze
szczególnie groźnymi drapieżnikami. Dlatego nawet smoki starają się ich unikać.
Małżoróg - jadowity owad o twardym, zwijanym pancerzu. Zwinięty w kulkę praktycznie
nie do odróżnienia od owocu płaskorzecha.
Maskojaszczur - rodzimy odpowiednik kameleona na Schronieniu. Są to drapieżcy
długości około dwóch stóp, którzy zwabiają ofiarę zmianą ubarwienia, po czym atakują.
Mech fleminga (nazwa zazwyczaj pisana małą literą) - gatunek rodzimego mchu
występującego tylko na Schronieniu, który po genetycznych zmianach wprowadzonych przez
zespół terraformujący Shan-wei zyskał naturalne właściwości antybiotyczne. Stosowany
powszechnie w medycynie Schronienia.
Miecz Rakurai - specjalnie wyszkoleni wysłannicy Inkwizycji ekspediowani na tyły
wroga. Działają w pojedynkę, identycznie jak klasyczni Rakurai. Nie są to jednak samobójcy
ani zwykli terroryści. To szpiedzy i wywiadowcy, którzy mają zadanie dokonać jak
największych szkód, podczas gdy ich główną misją jest zbieranie informacji.
Miecz Schuelera - okrutna akcja powstańcza zapoczątkowana przez Inkwizycję celem
obalenia lorda protektora Greyghora Stohnara i unicestwienia Republiki Siddarmarku.
Mistrz Traynyr - postać z niezwykle popularnych na Schronieniu teatrzyków
kukiełkowych. Mistrz Traynyr zazwyczaj odgrywał rolę konspiratora, którego knowania
zawsze kończyły się niczym. Tym samym terminem określano także lalkarza, który poruszał
wszystkimi marionetkami podczas przedstawienia.
Morszczuk - rodzima ryba Schronienia. Podobnie jak inne tutaj występujące ma długie
wężowate ciało, aczkolwiek jej głowa przypomina ziemskiego morszczuka lub sztokfisza, z
haczykowatą szczęką.
Narwal - gatunek morskiego stworzenia, nazwany tak ze względu na podobieństwo do
pewnego gatunku waleni ze Starej Ziemi. Tutejsze narwale osiągają około czterdziestu stóp
długości i mają dwa przypominające rogi kły, które mogą osiągać nawet osiem stóp długości.
Żyją w dużych stadach i nie należą do nieśmiałych. Dorosłe osobniki czasami atakują
krakeny.
Nowy model - określenie innowacyjnych technologii (szczególnie wojskowych)
wprowadzonych przez Charis i sojuszników. Patrz także: nowy model krakena.
Nowy model krakena - podstawowy model armaty Cesarskiej Marynarki Wojennej
Charisu. Waży w przybliżeniu dwie i pół tony i strzela trzydziestofuntowymi pociskami o
średnicy pięć i dziewięć dziesiątych cala. Mimo że waży nieco mniej od starego krakena
(patrz wyżej), a jego pociski są o dwanaście procent lżejsze, ma większy zasięg i większą
prędkość wylotową z powodu redukcji oporu, ulepszenia prochu oraz trochę wydłużonej lufy.
Niebieskoliść - drzewiasta, rosnąca w gęstych skupiskach roślina rodzima dla
Schronienia, bardzo podobna do kalmii szerokolistnej. W porze kwitnienia wydaje białe lub
żółte kwiaty, a nazwę swą zawdzięcza sinoniebieskiemu odcieniowi liści.
Nynian Rychtair - tutejszy odpowiednik Heleny Trojańskiej, urodzona w Siddarmarku
kobieta legendarnej urody, która poślubiła cesarza Harchongu.
Oddział Wsparcia Artyleryjskiego (WA) - określenie grupy oficerów i podoficerów
Cesarskiej Armii Charisu, szkolonych w celu koordynacji wsparcia artyleryjskiego. Żołnierz
taki może zostać przydzielony na każdym poziomie dowodzenia, od dywizji poczynając, a na
kompanii czy nawet plutonie kończąc. Ma on na wyposażeniu heliograf, flagi sygnałowe,
gońców oraz czasami także wyverny pocztowe.
Ogarojaszczur - jeden z kilku gatunków bardzo szybkiej mięsożernej jaszczurki
hodowanej i szkolonej do tropienia zdobyczy. Odmiany obejmują od ogarojaszczur a
Tiegelkampa, który jest nieco mniejszy od ziemskiego ogara, do ogarojaszczura z Szarych
Gór, którego ciało osiąga długość ponad pięciu stóp i wagę prawie dwustu pięćdziesięciu
funtów.
Ogniorośl - pokaźna, odporna, szybko rosnąca winorośl ze Schronienia, której pędy mogą
osiągać średnicę do dwóch cali, a nawet więcej; roślina wyjątkowo zasobna w oleje. Uważana
za niebezpieczną dla ludzkich siedlisk, szczególnie położonych w rejonie niskich opadów
deszczu w lecie, ze względu na jej niezwykłą łatwopalność, a także dlatego, że zawarte w niej
oleje są trujące zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt lądowych. Wszakże zmiażdżone pędy i
torebki nasienne ogniorośli są źródłem cennych olejów i z tego powodu jest to roślina
uprawna.
Okrągły teatr - największy i najpiękniejszy teatr Tellesbergu. Wspierany przez Koronę,
lecz całkowicie niezależny. Znany nie tylko z jakości dawanych przedstawień, ale i swobody,
z jaką pokazywano na jego scenie satyry na charisjańskie społeczeństwo, przemysł,
arystokrację, a nawet Kościół.
Okular kątowy - charisjańskie określenie na peryskop.
Olej z krakena - dawniej olej pozyskiwany z krakenów i wykorzystywany jako paliwo,
głównie w lampach, szczególnie w domenach znajdujących się na wybrzeżach kontynentów i
wyspach. Obecnie większość oleju przeznaczonego do lamp pozyskuje się zamiast z
krakenów ze smoków morskich (patrz niżej) i w gruncie rzeczy taki olej pali się o wiele lepiej
i znacznie jaśniejszym płomieniem od oleju z krakena, wydzielając przy tym znacznie mniej
nieprzyjemnego zapachu. Mimo to jakość oleju w dalszym ciągu ocenia się wedle miar
stosowanych wobec oleju z krakena.
Operacja Arka - ostatnia próba stworzenia kolonii pozaziemskiej podjęta przez Federację
Terrańską celem ratunku przed ksenofobicznymi Gbaba. W jej wyniku powstało Schronienie.
Oskrzydlenie ogniowe - rodzime określenie na manewr kawaleryjski przypominający
ziemski karakol, w którym żołnierze jazdy otwierają z bliska ogień broni ręcznej przeciwko
wrogiej piechocie. Stosowany również - w sprzyjających okolicznościach - przeciwko
wrogiej jeździe.
Pajęczokrab - rodzima forma życia na Schronieniu, o wiele większa od znanych na Ziemi
krabów. Zwierzę to nie jest jednak skorupiakiem, jego segmentowe, mocno opancerzone ciało
przypomina raczej ślimaka. Odnóża uznawane są za niezwykle delikatny przysmak.
Pajęczoszczur - gatunek szkodnika występującego na Schronieniu, który pełni w tym
ekosystemie rolę podobną do ziemskich szczurów. Jest sześcionogi, podobnie jak wszystkie
ssaki Schronienia, i wygląda jak skrzyżowanie włochatej helodermy z owadem. Posiada
wielostawowe odnóża, które sięgają wyżej niż jego ciało. Szkodnik ten jest znany z
narowistego usposobienia, ale zarazem niezbyt odważny. Dorosłe osobniki największych
gatunków mogą osiągać długość ciała rzędu dwóch stóp, przy czym sam ogon może mierzyć
tyle samo, jednakże średnia wielkość tych zwierząt to na ogół dwie, trzy stopy razem z
ogonem.
Persymona - rodzimy owoc Schronienia, w smaku niesłychanie cierpki i stosunkowo
gruboskórny, z wyglądu przypominający nieco ziemskie figi.
Piaskowe czerwie - obrzydliwi mięsożercy, wyglądający jak sześcionogie ślimaki, które
żerują na plażach podczas przypływu. Piaskowe czerwie zazwyczaj nie gustują w żywych
ofiarach, aczkolwiek nie pogardzą też niewielkimi stworzeniami, które znajdą się w ich
zasięgu. Ich naturalna barwa pozwala im się idealnie wtapiać w piaszczyste tło plaży, w
dodatku zakopują się głęboko, pozostawiając na powierzchni jedynie koniec odwłoka.
Pięciodzień - odpowiednik ziemskiego tygodnia na Schronieniu. Składa się on tylko z
pięciu dni: od poniedziałku do piątku.
Piki Kolstyru - marsz wojskowy grany w Republice Siddarmarku, upamiętniający
okrucieństwa Cesarstwa Desnairu, jakich dopuszczono się w trakcie jednej z pierwszych
wojen pomiędzy Siddarmarkiem i Desnairem. Gdy rozbrzmiewa na polu bitwy, znaczy to, że
Armia Republiki Siddarmarku przystępuje do bezlitosnego natarcia.
Pismo - najważniejsza święta księga Kościoła Boga Oczekiwanego.
Płaskorzech - bocznie spłaszczony orzech o grubej skorupie. Rosną na drzewach
liściastych o dużych czteroklapowych liściach, osiągających wysokość do trzydziestu stóp.
Czarny płaskorzech został zmodyfikowany genetycznie tak, aby był jadalny dla ludzi.
Czerwony płaskorzech jest niejadalny, a jego spożycie grozi zatruciem. Czarny płaskorzech
jest znany z wysokiej zawartości białka.
Podnóżki Shan-wei - nadana przez Charisjan nazwa min przeciwpiechotnych, które
zazwyczaj zakopuje się lub porzuca na powierzchni i detonuje za pomocą zapalników
naciskowych. Patrz także: Kau-yungi.
Podwójny okular - charisjańskie określenie na lornetkę.
Powstanie - nazwa rebelii wymierzonej w lorda protektora Greyghora i konstytucję
Republiki Siddarmarku przez lojalistów Świątyni.
Półtuńczyk - jeden z nielicznych rodzimych gatunków ryb Schronienia. Osiąga długość
od trzech stóp do nieco ponad pięciu stóp.
Prawiedąb - drzewo rosnące na Schronieniu, przypominające nieco ziemskie dęby.
Spotykane głównie w strefie tropikalnej. Charakteryzują je chropawa kora, wiecznie zielona
okrywa liści oraz nasiona podobne do szyszek.
Prawiepalma - drzewo tropikalne występujące na Schronieniu i przypominające ziemską
palmę królewską z tą różnicą, że jego wysokość może sięgać sześćdziesięciu stóp. Wydaje
podobne do śliwek, kwaskowe owoce, których średnica wynosi do pięciu cali.
Prawiepalmy owoc - podobny do ziemskiej śliwki owoc prawiepalmy. Spożywany w
stanie surowym lub po ugotowaniu, aczkolwiek ceniony głównie dla wyrabianego z niego
wina.
Prawietopola - rodzimy gatunek drzewa na Schronieniu, o bardzo szybkim, strzelistym
przyroście. Występuje głównie w strefie umiarkowanej. Osiąga wysokość około
dziewięćdziesięciu stóp.
Rada Wikariuszy - odpowiednik Kolegium Kardynalskiego w Kościele Boga
Oczekiwanego.
Rakurai (1) - dosłownie „błyskawica”. Tym słowem Pismo określa broń kinetyczną, za
pomocą której zniszczono enklawę Aleksandria.
Rakurai (2) - organizacja skupiająca zamachowców samobójców działających w
pojedynkę na zlecenie Wyllyma Rayna i Zhaspahra Clyntahna. Zasada bezpieczeństwa
wymaga, aby nawet Clyntahn nie znał nazwisk jej członków oraz celów, przeciwko którym
wysyła ich Rayno.
Reformiści - ludzie popierający reformę Kościoła Boga Oczekiwanego. Większość
reformistów mieszkających poza Charisem wciąż postrzega siebie jako lojalistów Świątyni.
Ręka Kau-yunga - nazwa przypisana przez agentów Inkwizycji Antygrupie Czworga,
którą w Syjonie założyła Aivah Pahrsahn/ Ahnzhelyka Phonda.
Ropucha oślizgła - ziemnowodny padlinożerca o ciele długości do siedmiu cali. Jego
skórę pokrywa gęsta wydzielina, stąd nazwa. Jad jest toksyczny, ale ukąszenie rzadko kończy
się śmiercią.
Ruch reformistowski - ruch w łonie Kościoła Boga Oczekiwanego, jego celem jest
naprawa wypaczeń, które narastały w wikariacie przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat. Przed
pojawieniem się Kościoła Charisu ruch ten działał w ukryciu, z czasem jednak wyszedł na
światło dzienne, zyskując coraz większe poparcie społeczne.
Rycerze Ziem Świątynnych - urzędowy tytuł prałatów zarządzających Ziemiami
Świątynnymi. Z technicznego punktu widzenia Rycerze Ziem Świątynnych są ich świeckimi
władcami, należącymi jednocześnie do hierarchii kościelnej. Zgodnie z prawem kanonicznym
nic, co uczynią jako Rycerze Ziem Świątynnych, nie może być kojarzone z oficjalnymi
działaniami Kościoła Matki. Świątynia wykorzystywała tę fikcję prawną już niejednokrotnie
w swojej historii.
SAPK-i - Samonaprowadzająca Autonomiczna Platforma Komunikacyjno-zwiadowcza.
Seijin - mędrzec, święty mąż. Legendarni wojownicy i nauczyciele, którzy w
powszechnym przekonaniu dostąpili anshinritsumei. Wielu wykształconych mieszkańców
Schronienia uważa seijinów za istoty mityczne.
Skoczek moczarowy - średniej wielkości (pięćdziesiąt do sześćdziesięciu funtów wagi)
płaz na Schronieniu. Drapieżny, jego ofiarami są różne wodne stworzenia. Przypomina
sześcionogiego smoka z Komodo, ale w odróżnieniu od niego ma na głowie pióropusz, który
rozkłada, gdy czuje się zagrożony albo gdy broni terytorium. W tych samych okolicznościach
nadyma worki powietrzne u szyi. Agresywny i humorzasty.
Skrzydlaci Wojownicy - tradycyjny tytuł zaprawionych w boju wojowników górskich
klanów z Kruczych Ziem.
Smok - największa lądowa forma życia na Schronieniu. Wyróżniamy dwa gatunki
smoków: roślinożernego smoka zwykłego (zazwyczaj dzielonego na smoka leśnego i smoka
górskiego) oraz mięsożernego smoka wielkiego. Patrz także: Smok wielki.
Smok górski - nieco mniejsze od ziemskiego słonia zwierzę pociągowe, znane na całym
Schronieniu. Mimo wielkich rozmiarów zdolne do szybkich zrywów. Roślinożerca.
Smok leśny - nazwa nadawana gatunkom smoków żyjących na nizinach. Osiąga znacznie
większe rozmiary niż smok górski. Jego szara odmiana stanowi największe zwierzę
roślinożerne na Schronieniu.
Smok morski - odpowiednik ziemskiego wieloryba na Schronieniu. Istnieje kilka
gatunków smoków morskich, z których największy osiąga rozmiary do pięćdziesięciu stóp
długości. Podobnie jak wieloryby, smoki morskie są ssakami. Przed niskimi temperaturami
wody chroni je gruba warstwa tłuszczu. Zwierzęta te żywią się krylem. Rozmnażają się w
znacznie szybszym tempie niż wieloryby, stanowią główne źródło pożywienia
waleniszczycieli oraz co większych głębinowych krakenów. Większość gatunków wytwarza
tutejszy odpowiednik olbrotu. Z dorodnego osobnika można pozyskać nawet czterysta
galonów oleju.
Smok wielki - największy i najniebezpieczniejszy drapieżca na Schronieniu.
Niespokrewniony ani ze smokiem górskim, ani ze smokiem leśnym pomimo pozornych
zewnętrznych podobieństw. W istocie jest to gigantyczny krewny jaszczurodrapa, przy czym
ma wydłużone szczęki i ostre zębiska. Wyposażony w sześć nóg, podobnie jak jaszczurodrap,
ale w odróżnieniu od niego nie ma futra, tylko grubą, doskonale izolującą skórę.
Smoki Hairathy - zawodowa drużyna baseballowa z Hairathy. Tradycyjni rywale
Krakenów z Tellesbergu w Pucharze Króla.
Staloset - roślina Schronienia przypominająca mocno rozgałęzione bambusy. Jej strączki
zawierają niezwykle delikatne nasionka przytwierdzone bardzo cienkimi, ale mocnymi nićmi.
Ziarenka te są bardzo trudne do usunięcia gołymi rękami, ale z ich nici można tkać materiały
o wiele wytrzymalsze od jedwabiowełny. Można z nich także splatać niezwykle wytrzymałe i
odporne na rozciąganie liny. Co więcej, rośliny te rosną równie szybko jak bambus, a ilość
zbieranej z jednego akra nici jest wyższa o siedemdziesiąt procent niż w przypadku ziemskiej
bawełny.
Strupokor - bogate w żywicę liściaste drzewo o bardzo gładkiej szarobrązowej korze.
Swoją nazwę wzięło od tego, że w miejscu zranienia wytwarza „strup” z żywicy, która
wypływa obficie z każdego skaleczenia i natychmiast twardnieje w czerwonobrązowe płaty.
Drewno przypomina brezylkę ciernistą ze Starej Ziemi, a żywicę stosuje się do produkcji
czerwonego barwnika.
Surgoi kasai - dosłownie „wielki (okropny) pożar”. Prawdziwy duch Boga, tchnienie
Boskiego ognia, które wytrzymać może jedynie anioł albo archanioł.
Szarfa - tradycyjne nakrycie głowy noszone w królestwie Tarota, czyli specjalnie
zaprojektowana i uszyta bandana nakładana na włosy.
Szerszeń - żądlący, drapieżny odpowiednik ziemskiego owada, spotykany na Schronieniu.
Ma dwa cale długości i gnieździ się w norach ziemnych. Jego jad jest wysoce toksyczny dla
miejscowych form życia, jednakże w większości niegroźny dla ziemskich stworzeń
(aczkolwiek dziesięć procent ludzi jest na niego uczulonych). Szerszenie są bardzo
agresywne. Bronią swego terytorium. Instynktownie atakują w pierwszej kolejności oczy
ofiary.
Szponi konar - rodzime, wiecznie zielone drzewo Schronienia. Ma długie cienkie igły, a
jego gałęzie dodatkowo są pokryte półcalowymi cierniami. Dorasta do wysokości
siedemdziesięciu stóp. Konary dojrzałych osobników zaczynają się dopiero dwadzieścia stóp
nad ziemią.
Świadectwa - z wielu dokumentów, jakimi posługuje się Kościół Boga Oczekiwanego, te
zawierają relacje naocznych świadków spisane przez kilka pierwszych pokoleń ludzi
zamieszkujących Schronienie. Nie mają one jednak podobnego statusu jak chrześcijańskie
ewangelie, ponieważ nie zawierają żadnych nauk ani inspiracji przekazywanych przez Boga.
Ich zadaniem jest unaocznienie historycznej zgodności nauk Kościoła z faktami, które
gromadnie spisywali naoczni świadkowie owych wydarzeń.
Świątynia - kompleks wybudowany przez archaniołów z wykorzystaniem terrańskiej
technologii, służący za główną siedzibę hierarchów Kościoła Boga Oczekiwanego. Można w
nim znaleźć wiele magicznych rozwiązań, które przypominają o potędze twórców.
Świeca Shan-wei (1) - celowo wyzywająca nazwa nadana przez Charisjan zapałkom,
które można zapalić nie tylko o draskę, ale dosłownie o cokolwiek.
Świeca Shan-wei (2) - nazwa nadana przez lojalistów Świątyni, oznaczająca flary
podwieszane na spadochronach i wynalezione przez Charisjan.
Świerszcz - tutejszy odpowiednik ziemskiego owada o tej nazwie dorasta do długości
dziewięciu cali i jest mięsożerny. Na szczęście występuje mniej licznie niż świerszcze na
Ziemi.
Świetliki - niewielkie bioluminescencyjne skrzydlate jaszczurki. Trzykrotnie większe od
ziemskich odpowiedników odgrywają taką samą rolę w ekosystemie Schronienia.
Święta Evehlain - patronka klasztoru Świętej Evehlain w Tellesbergu, żona świętego
Zherneau.
Święty Zherneau - patron klasztoru Świętego Zherneau w Tellesbergu, mąż świętej
Evehlain.
Tytanodąb - bardzo wolno rosnące i długowieczne drzewo liściaste występujące na
Schronieniu, używane do wyrobu mebli, o wysokości dochodzącej do stu jardów.
Upadli - archaniołowie, aniołowie i śmiertelnicy, którzy podążyli za Shan-wei, buntując
się przeciw Bogu i Jego prawowitemu następcy Langhorne’owi. Terminem tym określa się
wszystkich wyznawców Shan-wei, aczkolwiek najczęściej stosuje się go dla określenia
archaniołów i aniołów, którzy poszli za Panią Kłamstwa z własnej woli, nie zaś zostali do
tego zmuszeni jak zwykli ludzie.
Uzupełnienia - spisane oświadczenia i obserwacje wielkich wikariuszy oraz świętych
Kościoła Boga Oczekiwanego. Zawierają głęboko uduchowione i inspirujące nauki, ale jako
dzieło zwykłych śmiertelników nie są stawiane na równi z treścią Pisma.
Waleniszczyciel - najbardziej niebezpieczny drapieżnik żyjący na Schronieniu, na
szczęście bardzo rzadko interesujący się tak niewielką zdobyczą, jaką jest dla niego człowiek.
Waleniszczyciele osiągają długość niemal stu stóp i są wyłącznie mięsożerne. Osobniki tego
gatunku potrzebują wielkich przestrzeni do życia, więc nie zbliżają się do wybrzeży, dzięki
czemu spotkania z nimi należą do rzadkości. Stworzenia te jedzą wszystko, nie wyłączając
największych krakenów. Znane są też niezwykle rzadkie przypadki, gdy atakowały
frachtowce lub galery wojenne.
Wełna mineralna - tutejszy odpowiednik chryzotylu (białego azbestu).
Wewnętrzny krąg - charisjańscy sprzymierzeńcy Merlina Athrawesa, którzy poznali
prawdę na temat Kościoła Boga Oczekiwanego oraz Federacji Terrańskiej.
Widelcogon - jedna z nielicznych ryb Schronienia, odpowiednik ziemskiego śledzia.
Wiertacz - rodzaj żyjącego na Schronieniu skorupiaka, który przyczepia się do dna okrętu
albo drewna spławianego do portów, wwiercając się w nie na pewną głębokość. Istnieje kilka
rodzajów wiertaczy, z których najgroźniejsze potrafią wygryźć spore otwory w drewnie,
ponieważ nieustająco wnikają w głąb zaatakowanej przez siebie drewnianej konstrukcji. Te
najmniej groźne żywią się tylko zewnętrzną warstwą konstrukcji, byle tylko znaleźć na niej
punkt przyczepienia, po czym rozrastają się na podobieństwo korala, tworząc swego rodzaju
warstwę ochronną. Wiertacze są największym oprócz zbutwienia zagrożeniem dla kadłubów
okrętowych.
Wilk (1) - drapieżnik ze Schronienia, który żyje i poluje w stadzie i wykazuje liczne cechy
ziemskiego wilka. Choć ciepłokrwisty, jest jajorodny i większy od wilka znanego na Starej
Ziemi. Dorosłe męskie osobniki osiągają masę dwustu dwudziestu pięciu funtów.
Wilk (2) - nazwa artylerii pokładowej o kalibrze mniejszym niż dwa cale i
jednofuntowym (lub lżejszym) pocisku. To broń głównie przeciwpiechotna, ale może też być
stosowana przeciwko łodziom i innym mniejszym jednostkom.
Wilk obrotowy - lekka armata, pierwotnie zamierzona jako broń zamontowana na
obrotowym wysięgniku. Patrz także: wilk.
Wojna Shan-wei - zaczerpnięte z Pisma określenie na walkę pomiędzy stronnikami Erica
Langhorne’a i zwolennikami Pen Shan-wei o przyszłość ludzi na Schronieniu. W ogólnym
zarysie przypomina znaną z ziemskiej Biblii walkę Lucyfera z aniołami wiernymi Bogu, przy
czym rolę Lucyfera objęła Shan-wei. Patrz także: Wojna z Upadłymi.
Wojna z Upadłymi - okres po upadku Shan-wei pomiędzy zniszczeniem enklawy
Aleksandria i przywróceniem władzy Kościoła.
Wymiatacze Shan-wei - nadana przez Charisjan nazwa rodzimej wersji miny typu
Claymore. Patrz także: Kau-yungi.
Wyverna - tutejszy odpowiednik ziemskich ptaków. Wyverny występują w równie
wielkiej liczbie i różnorodności jak ptaki na Starej Ziemi. Wśród nich wyróżniamy wyverny
pocztowe, myśliwskie (stosowane do łowów w podobny sposób jak sokoły), skalne (te
gatunki są niewielkie, rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do dziesięciu stóp), morskie (tych jest
naprawdę wiele), królewskie (jedne z największych latających drapieżników, mogących
osiągać nawet do dwudziestu pięciu stóp rozpiętości skrzydeł). Wszystkie gatunki tych
zwierząt mają po dwie pary skrzydeł oraz jedną parę kończyn wyposażonych w niezwykle
ostre pazury. Zdesperowane królewskie wyverny porywają dzieci, jeśli nadarzy się ku temu
okazja, aczkolwiek gatunek ten znany jest z całkiem sporej inteligencji i wie, że człowiek nie
jest łatwą ofiarą, więc na ogół omija ludzkie sadyby.
Wyverna bagienna - jedna z wielu gatunków występujących na Schronieniu wyvern,
której miejscem występowania są słonowodne i słodkowodne bagna i moczary.
Wyverna lodowa - nielotna wodna odmiana wyverny przypominająca ziemskiego
pingwina. Odrębne gatunki zamieszkują zarówno północne, jak i południowe koło
podbiegunowe Schronienia.
Wyverna pocztowa - odmiana rodzimej wyverny poddana modyfikacji genetycznej przez
Pei Shan-wei i jej zespół terraformujący, ażeby stworzyć odpowiednik ziemskiego gołębia
pocztowego. Wykorzystuje się ją do dostarczania wiadomości na krótkich dystansach,
błyskawicznie, oraz na dłuższych, co zabiera więcej czasu.
Wyyerna szaroroga - nocny drapieżnik żyjący na Schronieniu. Można by go porównać
do ziemskiej sowy.
Wyverna długodzioba - odpowiednik ziemskiego pelikana.
Wyyernowisko - miejsce wylęgu oswojonych wyvern.
Zaćmica - nazwa choroby Alzheimera na Schronieniu.
Zakazy Jwo-jeng - spis technologii dozwolonych przez Kościół Boga Oczekiwanego. W
ogólnym zarysie Zakazy zabraniają korzystania z urządzeń, które nie są napędzane siłą
wiatru, wody albo ludzkich mięśni. Zwyczajowo zakazy podlegają ocenom zakonu Schuelera,
należącego do najbardziej konserwatywnych zgromadzeń Schronienia, aczkolwiek znane są
przypadki, kiedy to skorumpowani intendenci wydali niezgodny z regułą werdykt w zamian
za rekompensatę pieniężną.
Zapalacz - nazwa zapalniczki na Schronieniu.
Złocista jagoda - drzewo osiągające wysokość około dziesięciu stóp, występujące w
niemal każdym klimacie Schronienia. Napar z jego liści to znany specyfik na chorobę
lokomocyjną i mdłości.
Informacja dotycząca miar czasu na
Schronieniu

Doba na Schronieniu liczy dwadzieścia sześć godzin i trzydzieści jeden minut. Rok
Schronienia to 301,32 dnia, czyli 0,91 standardowego roku ziemskiego. Planeta ma jeden
spory księżyc, który obiega ją w 27,6 lokalnego dnia, zatem miesiąc księżycowy trwa tutaj
mniej więcej 28 dni.
Doba Schronienia dzieli się na 26 sześćdziesięciominutowych godzin oraz
trzydziestojednominutowy okres zwany „czuwaniem Langhorne’a”.
Rok Schronienia dzieli się na dziesięć miesięcy: luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec,
lipiec, sierpień, wrzesień, październik i listopad. Każdy z nich dzielony jest na sześć
pięciodniowych tygodni, zwanych tutaj „pięciodniami”. Mają one następujące nazwy:
poniedziałek, wtorek, środa, czwartek i piątek. Dodatkowy dzień roku przypada w samym
środku lipca, ale nie ma przydzielonego numeru. To tak zwany „dzień Boga” i zarazem
najważniejsze święto Kościoła Boga Oczekiwanego. Z takiego podziału wynika, że każdy
pierwszy dzień miesiąca musi wypadać w poniedziałek, a ostatnim jest piątek. Co trzy lata
występuje tak zwany rok przestępny, który trwa o jeden dzień dłużej - zwany „memoriałem
Langhorne’a” i umieszczany w środku lutego (także bez przydzielonego numeru). To
oznacza, że statystyczny miesiąc Schronienia liczy 795 godzin, w odróżnieniu od 720, jakie
ma 30-dniowy miesiąc na Ziemi.
Zrównanie dnia z nocą wypada na Schronieniu 23 kwietnia i 22 września, natomiast
przesilenia słoneczne 7 lipca i 8 lutego.

ARCHANIOŁOWIE

ARCHANIOŁ ZAKRES SYMBOL


Langhorne Prawo i życie Berło
Bédard Mądrość i wiedza Lampka oliwna]
Pasquale Uzdrawianie i medycyna Laska Eskulapa
Sondheim Rolnictwo i uprawy Snopek
Truscott Hodowla zwierząt Koń
Schueler Sprawiedliwość Miecz
Jwo-jeng Dopuszczalna technika Płomień
Chihiro (1) Historia Pióro
Chihiro (2) Opieka Pióro skrzyżowane z mieczem
Andropov Szczęście Para kostek do gry
Hastings Geografia Cyrkiel

UPADŁY ARCHANIOŁ ZAKRES


Shan-wei Matka zła/nadmiernej ambicji
Kau-yung Zniszczenie
Proctor Pokusa/zakazana wiedza
Sullivan Obżarstwo
Ascher Kłamstwa
Grimaldi Zarazy
Stavraki Chciwość

KOŚCIÓŁ BOGA OCZEKIWANEGO

RANGA BARWA PIERŚCIEŃ


Wielki wikariusz granat szafiry i rubiny
Wikariusz pomarańcz szafiry
Arcybiskup biel i pomarańcz rubiny
Biskup egzekutor biel rubiny
Biskup biel rubiny
Biskup pomocniczy zieleń i biel rubiny
Wyższy kapłan zieleń złoto (bez kamieni)
Kapłan brąz -
Niższy kapłan brąz -
Zakrystian brąz -

Duchowni nienależący do żadnego z zakonów noszą proste sutanny w barwach


odpowiadających ich randze kościelnej. Sutanna arcybiskupa pomocniczego jest zielona i ma
białą cienką lamówkę. Sutanna arcybiskupa jest biała i ma pomarańczową lamówkę.
Duchowni należący do poszczególnych zakonów (patrz niżej) noszą na co dzień habity w
barwach swojego zakonu, ale po prawej stronie piersi mają przyczepiony symbol swego
zakonu w barwach odpowiadających ich kościelnej randze. Strój oficjalny odwraca tę zasadę,
to znaczy strój jest w barwach odpowiadających randze kościelnej, natomiast symbol zakonu
występuje w barwach zakonu. Wszyscy członkowie duchowieństwa zwyczajowo noszą bądź
to sutanny, bądź to habity. Nakryciem głowy jest kapłański czepiec z trzema rogami, bardzo
podobny do osiemnastowiecznych trójrożnych męskich kapeluszy. Czepiec ma czarną barwę
w wypadku wszystkich duchownych o randze niższej od wikariusza. Kapłani i niżsi kapłani
noszą przy czepcu brązowe kokardy. Biskupi pomocniczy mają kokardy zielone. Biskupi i
biskupi egzekutorzy - białe. Kokarda arcybiskupa jest również biała, ale dodatkowo ma
przyczepioną szeroką, rozdwojoną na końcu pomarańczową tasiemkę. Czepiec wikariusza jest
pomarańczowy i pozbawiony ozdób w postaci kokard czy tasiemek. Natomiast czepiec
wielkiego wikariusza poraża bielą i jaskrawopomarańczową kokardą.
Wszyscy duchowni Kościoła Boga Oczekiwanego są zgrupowani przy jednym bądź
większej liczbie zakonów, aczkolwiek nie każdy kapłan jest członkiem jakiegoś zakonu - czy
też raczej należałoby powiedzieć, że nie każdy kapłan jest pełnoprawnym członkiem jakiegoś
zakonu. Przy wyświęceniu na księdza następuje automatyczne przypisanie wyświęcanego do
zakonu, którego członkiem jest wyświęcający go biskup, w związku z czym - przynajmniej w
teorii odtąd jest winien posłuszeństwo danemu zakonowi. Za pełnoprawnych członków
zakonu uważany jest tylko ten kapłan, który złożył odpowiednie śluby zakonne. Ta sama
zasada dotyczy kobiet, które mogą należeć do zgromadzeń klasztornych siostrzanych
względem męskich zakonów. (Uwaga: na Schronieniu nie ma kobiet księży, chociaż
członkinie klasztorów mogą dochodzić do wysokich stanowisk kościelnych w ramach
zakonu). Wyłącznie pełnoprawni członkowie i pełnoprawne członkinie zakonu docierają do
najwyższych funkcji zakonnych i wyłącznie członkowie jednego z zakonów mogą mieć
nadzieję na wyniesienie do rangi wikariusza.
ZAKONY KOŚCIOŁA BOGA OCZEKIWANEGO
W PORZĄDKU WAŻNOŚCI I ZNACZENIA:

Zakon Schuelera - głównie odpowiedzialny za doktrynę i teologię. Wielki inkwizytor,


automatycznie będący członkiem Rady Wikariuszy, zarazem jest głową tego zakonu. Wzrost
wpływów schuelerytów w Kościele Boga Oczekiwanego rozpoczął się przed dwustu laty i od
tamtej pory trwa nieprzerwanie. Zakon Schuelera obecnie stanowi największą siłę w obrębie
Kościoła Matki. Barwą zakonu jest purpura, a jego symbolem - miecz.
Zakon Langhorne’a - teoretycznie starszy od zakonu Schuelera, jednakże zdążył utracić
wpływy na wszystkich polach. Z tego zakonu wywodzą się kościelni prawnicy, a że prawo
kościelne ma na Schronieniu przewagę nad prawem świeckim, praktycznie każdy prawnik (i
sędzia) na planecie bądź to wywodzi się z zakonu Schuelera, bądź to zyskał jego
błogosławieństwo. Swego czasu stanowiło to o potędze zakonu Langhorne’a, jednakże
później schueleryci zepchnęli członków zakonu Langhorne’a do funkcji wyłącznie
administracyjnych. Przełożony zakonu Langhorne’a utracił prawo do zasiadania w Radzie
Wikariuszy przed wieloma pokoleniami (w Roku Pańskim 810). Jak łatwo się domyślić,
między oboma zakonami panuje tarcie. Barwą zakonu jest czerń, a jego symbolem - berło.
Zakon Bedard - na przestrzeni wieków zmieniał się najbardziej ze wszystkich zakonów.
Pierwotnie Inkwizycja wywodziła się z zakonu Bedard, lecz potem przejęli ją schueleryci,
gdyż członkowie zakonu Bedard zgodnie z wolą i reformami świętego Greyghora
skoncentrowali się na nauczaniu. Obecnie wśród członków zakonu Bedard jest najwięcej
filozofów i nauczycieli zarówno stopnia podstawowego, jak i wyższego. Poza tym jego
członkowie nadal często zajmują się opieką zdrowia psychicznego i terapią, jak również
opieką w ogóle - zwłaszcza okazywaną biednym i wykluczonym. Co ciekawe, zapewne z
powodu faktu, że to ten zakon przyczynił się najbardziej do powstania Kościoła Boga
Oczekiwanego, znaczna część reformistów opuszcza obecnie jego szeregi. Podobnie jak w
wypadku zakonu Schuelera, przełożony zakonu Bedard także ma zagwarantowane miejsce w
Radzie Wikariuszy. Barwą zakonu jest biel, a symbolem - lampka oliwna.
Zakon Chihiro - jest wyjątkowy o tyle, że spełnia dwie różne funkcje i jest podzielony na
właściwie dwa odrębne zakony. Zakon Pióra odpowiada za szkolenie i nadzorowanie
kościelnych skrybów, historyków i urzędników. Ma pod swoją pieczą kościelne archiwa oraz
wszystkie oficjalne dokumenty. Zakon Miecza natomiast dostarcza oficerów straży Świątyni,
jak również większości oddziałów świeckich na terenie Ziem Świątynnych - w tym lądowych
i morskich. Zakon Miecza współpracuje ściśle z zakonem Schuelera oraz z Inkwizycją, a jego
przełożony zawsze zasiada w Radzie Wikariuszy jako dowódca wojsk Kościoła Boga
Oczekiwanego i praktycznie pełni funkcję ministra wojny. Barwą zakonu jest błękit, a
symbolem - pióro. W wypadku drugiego odłamu tego zakonu symbol pióra krzyżuje się z
mieczem umieszczonym w pochwie.
Zakon Pasquale - to kolejny liczący się zakon w łonie Kościoła Boga Oczekiwanego.
Podobnie jak zakon Bedard ma za zadanie nieść kaganek oświaty, lecz dodatkowo
specjalizuje się w zakresie uzdrawiania i medycyny. Członkowie tego zakonu są najczęściej
chirurgami. Niestety z powodu oficjalnej nauki Kościoła Boga Oczekiwanego pozostają ślepi
na fakt, że większość chorób wywołują niewidoczne gołym okiem mikroby. Wszyscy
licencjonowani uzdrowiciele na Schronieniu muszą mieć błogosławieństwo zakonu Pasquale,
który angażuje się bardzo w kwestię higieny publicznej oraz - już nie tak bardzo - w niesienie
pomocy biednym i wykluczonym. Większość szpitali na Schronieniu w mniejszym lub
większym stopniu jest zależna od zakonu Pasquale. Przełożony tego zakonu zazwyczaj,
aczkolwiek nie zawsze, zasiada w Radzie Wikariuszy. Barwą zakonu jest zieleń, a symbolem
- laska Eskulapa.
Zakon Sondheima. Zakon Truscotta - te dwa zakony są nierzadko traktowane jako
zakony „braterskie” i do pewnego stopnia przypominają zakon Bedard, aczkolwiek ich
dziedziną są uprawy roślin i hodowla zwierząt. Obydwa zajmują się krzewieniem wiedzy, a
przy tym rolnictwem i produkcją żywności. Nauki archanioła Sondheima i archanioła
Truscotta, zamieszczone w Piśmie, stanowiły podstawę procesu terraformingu Schronienia po
tym, jak zrezygnowano z zaawansowanej technologii. Przed ponad dwustu laty przełożeni
obu tych zakonów utracili prawo zasiadania w Radzie Wikariuszy. Barwą zakonu Sondheima
jest brąz, a symbolem - snopek zboża. Barwą zakonu Truscotta jest brąz z domieszką zieleni,
a symbolem - koń.
Zakon Hastingsa - to najmłodszy i najsłabszy współcześnie zakon. Podobnie jak
poprzednicy zajmuje się krzewieniem wiedzy, a dodatkowo dostarcza kartografów, geodetów,
a nawet astronomów, którzy wszakże nie wyszli poza ptolemeuszowską wizję wszechświata.
Barwą zakonu jest zielono-brązowo-niebieska szachownica odzwierciedlająca roślinność,
glebę i wodę. Symbolem - cyrkiel.
Zakon Jwo-jeng - początkowo jeden z czterech największych zakonów Kościoła Boga
Oczekiwanego. W 650 r. został wchłonięty przez zakon Schuelera. (W tym samym czasie
ustalono, że wielki inkwizytor odtąd będzie wywodził się z schuelerytów). Od tamtej pory
zakon Jwo-jeng stanowi integralną część zakonu Schuelera.
Zakon Andropova - plasuje się pomiędzy liczącymi się i nieistotnymi zakonami
Schronienia. Jak wynika z Pisma, Andropov był jednym z głównych archaniołów biorących
udział w walkach przeciwko Shan-wei i reszcie upadłych archaniołów, chociaż cechowało go
lekkie (by nie powiedzieć: frywolne) podejście. Jego zakon miewał tendencje epikurejskie,
choć to akurat nie przeszkadzało Kościołowi Matce z uwagi na to, że jego loterie, kasyna,
wyścigi konne i jaszczurodrapów zazwyczaj przynosiły niemałe sumy, które można było
spożytkować na szlachetne cele. Praktycznie każdy bukmacher na Schronieniu albo jest
członkiem tego zakonu, albo uważa archanioła Andropova za swego patrona. Nie ma potrzeby
dodawać, że przełożony zakonu Andropova nie zasiada w Radzie Wikariuszy. Barwą zakonu
jest czerwień, a symbolem - para kostek.
***
Poza wyżej wymienionymi zakonami istnieje wiele pomniejszych: zakony żebracze,
zakony służebne (często, choć nie zawsze zgrupowane przy zakonie Pasquale), zakony
dobroczynne (często, choć nie zawsze zgrupowane przy zakonie Bedard bądź przy zakonie
Pasquale), zakony ascetyczne etc. Zarówno duże, jak i pomniejsze zakony utrzymują liczne
klasztory, opactwa itd. Wszelako żaden członek pomniejszego zakonu nie otrzyma czepca
wikariusza, jeśli wcześniej nie przystąpi do któregoś z największych zakonów.

You might also like