Professional Documents
Culture Documents
David Weber - Schronienie 07 - Niczym Pot Na Armia
David Weber - Schronienie 07 - Niczym Pot Na Armia
David Weber - Schronienie 07 - Niczym Pot Na Armia
NICZYM
POTĘŻNA ARMIA
Like a Mighty Army
Przełożył Robert J. Szmidt
W cyklu SCHRONIENIE
dotychczas ukazały się:
RAFA ARMAGEDONU
SCHIZMĄ ROZDARCI
HEREZJĄ NAZNACZENI
POTĘŻNA FORTECA
FUNDAMENTY WIARY
TRUD I CIERPIENIE
- A więc to tak - mruknął Nahrmahn Baytz, odchylając się na oparcie swojego ulubionego
krzesła ze schludnie zapisanymi kartkami w dłoni.
Wprawdzie nie potrzebował już słowa pisanego do komunikacji, gdyż jako osobowość
wirtualna zamieszkująca własny kieszonkowy wszechświat był w stanie bezpośrednio
komunikować się ze sztuczną inteligencją znaną jako Sowa, jednakże doszedł do wniosku, że
z obu tych metod bardziej mu odpowiada stary dobry sposób przetwarzania i przekazywania
informacji.
- Otóż to - potwierdził szczupły, czarnowłosy i szafirowooki typ siedzący po przeciwnej
stronie kamiennego stołu. Ów mężczyzna (czy też może kobieta; kwestia płci bowiem w
dalszym ciągu podlegała dyskusji) jako jedyny składał Nahrmahnowi wizyty tu, na tarasie z
widokiem na połyskliwe wody Zatoki Eraystorskiej. - Myślę, że byłbym w stanie dotrzeć do
zastrzeżonych plików, ale wszystkie analizy wskazują na to, że z prawdopodobieństwem
wynoszącym osiemdziesiąt trzy procent moje działanie doprowadziłoby do uaktywnienia
systemu bezpieczeństwa. W takim wypadku prawdopodobieństwo tego, że zdążyłbym
uzyskać jakiekolwiek interesujące nas dane przed samounicestwieniem modułu
informacyjnego, sięgnęłoby co najwyżej sześćdziesięciu procent, aczkolwiek nie sposób
ustalić ilości przydatnych dla nas danych, które udałoby mi się pozyskać. Z kolei
prawdopodobieństwo, że pliki uległyby mimo wszystko zniszczeniu, wynosi ponad
dziewięćdziesiąt siedem procent, a prawdopodobieństwo tego, że system bezpieczeństwa
zrekonfigurowałby obwody molekularne „Klucza”, uniemożliwiając jakikolwiek przyszły
dostęp do danych, przekracza nawet dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Zakładając, że do
stworzenia plików zastrzeżonych oraz systemu bezpieczeństwa została użyta cywilna
sztuczna inteligencja, istnieje pięćdziesięciodziewięcioprocentowe, plus minus pięć procent,
ryzyko tego, że sam zostałbym skasowany i unicestwiony. Moja kora mózgowa mogłaby
przetrwać z siedemdziesięciodwuprocentowym prawdopodobieństwem, również plus minus
pięć procent, aczkolwiek uszkodzenia skutkowałyby utratą samoświadomości. W takim
wypadku szanse na zreintegrowanie osobowości wyniosłyby nie więcej niż trzydzieści siedem
procent, przy czym znaczna liczba niewiadomych uniemożliwia podanie tej wartości z pełną
odpowiedzialnością. Podsumowując więc, jeśli do stworzenia plików zastrzeżonych użyto
cywilnej sztucznej inteligencji, prawdopodobieństwo mojej destrukcji przekracza
dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Nahrmahn wysłuchał wyważonego wywodu i przyjrzawszy się nie mniej spokojnemu
obliczu rozmówcy, potrząsnął głową. Samoświadomość i integracja Sowy nastąpiła -
przynajmniej wedle standardów reszty wszechświata - przed zaledwie kilkoma miesiącami,
jednakże wedle samej Sowy, jak również wedle niego, minęło znacznie więcej czasu i
korpulentny książę zaczął poczytywać sztuczną inteligencję za swego przyjaciela i wspólnika.
Były jednak chwile, takie jak choćby ta, kiedy Nahrmahn boleśnie sobie uświadamiał, że
czymkolwiek tam Sowa właściwie jest, z całą pewnością nie może się mienić istotą z krwi i
kości. Nigdy też nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że spokojny ton głosu
sztucznej inteligencji szedł w parze z jej spokojem wewnętrznym, nawet gdy w grę wchodziło
omawianie prawdopodobieństwa jej kompletnej destrukcji w razie, gdyby doszło do
kontynuacji próby rozpoznania tak zwanego Klucza Schuelera.
Teraz przeniósł wzrok na odbijający promienie słoneczne wypolerowany przycisk do
papieru, który spoczywał pomiędzy nimi na blacie - jedynej płaskiej powierzchni szpecącej
idealnie kulisty kształt. Oczywiście ani przycisku do papieru, ani stołu tak naprawdę tam nie
było, co nie znaczy, że gdyby Nahrmahn podniósł tenże przycisk i zważył go w dłoni bądź
uderzył się nim w głowę, nie odniósłby wrażenia realności. Nic dziwnego więc, że jakąś
częścią siebie najbardziej ze wszystkiego pragnął w tej chwili cisnąć Kluczem Schuelera w
odmęty jak najprawdziwszej Zatoki Eraystorskiej, darując go na wieki wieków podwodnym
mieszkańcom.
Co niestety byłoby wysiłkiem tyleż niemożliwym, co daremnym, przyznał niechętnie w
myślach książę.
- O ile skasowanie zawartości Klucza byłoby raczej niefortunne - powiedział - o tyle
chyba przeżylibyśmy jego utratę. Natomiast żywię niezachwianą pewność, którą zapewne
podziela reszta członków wewnętrznego kręgu, że utrata ciebie, Sowo, okazałaby się o wiele
bardziej niedogodna. Zarówno na osobistym, jak i zawodowym poziomie.
- Muszę się zgodzić, że ta konkretna możliwość nie budzi również mojego specjalnego
entuzjazmu - potwierdziła Sowa.
- Miło mi to słyszeć - skwitował oschle Nahrmahn, po czym odłożył raport na stół,
używając Klucza Schuelera do przytrzymania kartek trzepoczących na wietrze wiejącym znad
zatoki. - Z drugiej strony jednak bardzo chętnie bym się dowiedział, co skrywają te pliki.
- Większość z nich to zwykłe oprogramowanie, tylko jeden jest wyjątkowo duży, ale nie
jestem w stanie nic więcej powiedzieć, skoro nie mam dostępu do pełnej zawartości.
Petabajtowy plik nazywa „wyjątkowo dużym”, pomyślał Nahrmahn nie mniej oschle, niż
przed chwilą się odezwał, równocześnie rozważając w duchu ogrom tej liczby, szczególnie na
tle wszystkiego, co był sobie w stanie wyobrazić jeszcze za życia. I właśnie ten rozmiar
sprawia, że mam taką chęć dobrać się do niego! Nie aż taką jednak, aby ryzykować utratę
Sowy. Tego nic na tym świecie nie jest warte...
- Cóż, przypuszczam, że możemy spokojnie założyć, iż oprogramowanie ma coś
wspólnego z tym, co znajduje się pod Świątynią - zaczął zastanawiać się na głos, odrywając
przednie nogi krzesła i wsłuchując się w szum fal. - Tyle dobrego, że udało nam się ustalić, iż
czymkolwiek są, wymagają aktywacji przez człowieka.
- To prawda, zakładając, że aktywacja następuje w odpowiedzi na użycie Klucza -
zauważyła Sowa. - Wciąż jednak nie wiemy, czy wykrycie zakazanej technologii przez
platformy bombardujące nie uruchomi automatycznego procesu reakcji. Nie możemy także
wykluczyć istnienia innych Kluczy albo zapasowych systemów obronnych aktywowanych
zupełnie innymi protokołami.
- To prawda - przyznał Nahrmahn. - W nagraniu archanioła Schuelera nie ma niestety
najmniejszej sugestii, że milenijne zwiastowanie nastąpi na wezwanie ludzi.
- Zgadza się - stwierdził awatar sztucznej inteligencji, wywołując uśmiech na twarzy
księcia.
Sowa potrzebowała długiego czasu - jak na jej zdolności - by przyswoić sobie ludzki
zwyczaj potwierdzania, na znak, że popiera się myśl przedmówcy. Nie mówiąc już o
przyjęciu do wiadomości konceptu, że człowiek może zakładać, iż jest inaczej... zwłaszcza że
na początku kontaktów bardzo często nie zwracała uwagi na takie szczegóły jak
kontynuowanie dyskusji.
Uśmiech zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy przez pamięć księcia
przewinęło się po raz kolejny nagranie, które w kółko sobie odtwarzał. Nie miał
najmniejszych wątpliwości, dlaczego Paityr Wylsynn i jego przodkowie tak święcie wierzyli
w to, że zostali namaszczeni przez samego Boga. On sam nie miałby co do tego
najmniejszych wątpliwości, gdyby ujrzał przed sobą wizerunek archanioła i usłyszał z jego
ust, że ród Wylsynnów został wybrany do wypełnienia świętej misji. Zrozumiał także,
dlaczego ci ludzie z taką zawziętością walczyli o czystość duszy Kościoła Boga
Oczekiwanego.
Od tak wielu pokoleń i za cenę tylu żyć bronili czystości i świętości czegoś, co było
wierutnym kłamstwem. Ta myśl sprawiła, że znów poczuł w głębi duszy znajomy dreszcz
gniewu. Wszyscy Wylsynnowie działający na łonie Świątyni nie mieli bladego pojęcia, jak
zresztą każdy inny hierarcha, że cała ta doktryna i teologia służą jednemu: zniewoleniu
ludzkości i zatrzymaniu jej po kres dziejów tutaj, na Schronieniu.
Były takie chwile, że nawet on miał problemy z uwierzeniem w to, iż Langhorne, Bedard i
cała reszta zarządców kolonii działali w dobrej wierze. Od czasu zamachu zdążył
wielokrotnie przeczytać oryginalne rozkazy Langhorne’a, przechowywane przez Pei Kau-
yunga i Pei Shan-wei w miejscu nazwanym po wiekach Jaskinią Nimue. Wiedział więc
doskonale, że rozkaz przeprogramowania pamięci kolonistów i wprowadzenia do niej
Kościoła Boga Oczekiwanego oraz zakazu rozwoju technologii był totalnym
przeciwieństwem prawdziwego celu tej misji. I chociaż zdawał sobie sprawę z tego, czym
podyktowane były czyny Eryka Langhorne’a i jego popleczników, nie umiał darować im tego,
że tak skrzywdzili podlegających im ludzi.
Ale Schueler, którego Paityr i jego przodkowie oglądali, nie przypominał w niczym
psychopaty, który spisał najbardziej okrutną z ksiąg Pisma, co rodziło kolejne pytanie... Które
oblicze tego archanioła jest prawdziwe? Czy był autorem Księgi Schuelera, czy człowiekiem,
który nakazywał Wylsynnom pilnowanie, by Kościół Matka zawsze dbał o dobro dzieci Boga?
Odpowiedzi na te pytania nie da się uzyskać, dopóki ktoś nie zdobędzie fizycznie
Świątyni i nie dotrze do ukrytych w niej nagrań (albo do informacji znajdujących się w
Kluczu), a to może być trudne bez ściągnięcia sobie na głowę zagłady. Nahrmahn wiedział
jedno - gdyby miał stanąć przed Schuelerem, wolałby spotkać człowieka, który był autorem
nagrania.
Wspomniał jego ciemne oczy, wydatne kości policzkowe, tę niezachwianą pewność w
głosie i dziwny akcent.
- Zostawiamy wam upadły świat... - Schueler mówił spokojnie, z wyczuwalnym
smutkiem. Książę musiał koncentrować całą uwagę na jego słowach, gdy oglądał ten zapis po
raz pierwszy, a potem drugi. Tysiąc lat ewolucji języka sprawiło, że wypowiedź była dla
niego ledwie czytelna, ale z oczu archanioła biła wciąż ogromna pewność. - To nie jest świat,
jakiego pragnęliśmy, jaki kazano nam stworzyć, ale nawet my, archaniołowie, nie jesteśmy w
pełni odporni na dotyk zła. Nas też można omamić, ugiąć, a nawet złamać. Wojna, która
rozgorzała po upadku Shan-wei, jest najlepszym tego dowodem. Bóg jednak ma dla was,
swoich dzieci, prawdziwy Plan. Wy, którzy oglądacie ten przekaz, wiecie już, że jesteście
Jego dziećmi. Wzywam was w Jego imieniu, abyście nigdy o tym nie zapominali. Pamiętajcie
po kres czasów, mimo że my, archaniołowie, zawiedliśmy, mimo że stworzony przez nas
świat jest niedoskonały, waszym zadaniem będzie pamiętanie o miłości Boga i okazywanie
tego czynami. To nie będzie łatwe zadanie. Wielu zapłaci za jego wykonanie cierpieniem
swoim i bliskich. Nie dana wam będzie satysfakcja, a tylko poczucie obowiązku, co jednak
nie zmienia faktu, że to najważniejsza z misji, jakie kiedykolwiek otrzymał człowiek. Mówię
wam o tym, ponieważ pozostawiam was tutaj jako strażników strzegących murów wiary. Rolą
Kościoła jest prowadzenie, miłowanie i służenie Jego dzieciom. Nie pozwólcie, by
kiedykolwiek zboczono z tej drogi. Nie pozwólcie, by pycha i arogancja zapanowały w
Świątyni. By pogoń za ziemskimi uciechami przysłoniła prawdziwy cel misji. Bądźcie wierni,
bądźcie czujni, bądźcie dzielni i wiedzcie, że to, czemu służycie, jest warte największych
poświęceń.
Jakim cudem Wylsynn mógłby nie uwierzyć w przesłanie tego człowieka? - zastanawiał się
Nahrmahn. Ja poznałem całą prawdą o „archaniołach” i Kościele, a mimo to czuję potrzebę,
a nawet głód wiary w każde wypowiedziane przez niego słowo. Nie dziwi mnie zatem, że
Samyl Wylsynn i jego brat odrzucili wizję Inkwizycji narzucaną przez Zhaspahra Clyntahna.
Ale...
Westchnął ciężko, ponieważ dotarł do sedna problemu. Słowa Schuelera wypowiedziane
w tym przesłaniu nie zmienią barbarzyńskiej wymowy księgi, którą napisał. A to właśnie ona,
a nie to sekretne nagranie, była od tysiąca lat czytana i czczona przez każdego mieszkańca
Schronienia. Tak, to przez jej surowe zapisy metod, jakimi Kościół powinien strzec czystości
wiary, przelano tyle krwi i dokonano tylu nieludzkich zbrodni w imieniu Boga.
- Cóż - rzucił książę - to chyba wszystko, co zdołamy wydobyć z Klucza. Masz rację,
mówiąc, że powinniśmy przyjąć założenie, iż jakiś inny archanioł, albo sam Schueler, mógł
stworzyć kolejne Klucze uruchamiające istniejące gdzieś centra dowodzenia. A tak przy
okazji, czy przemyślałaś moją ostatnią propozycję?
- Oczywiście, wasza wysokość. - Sowa uśmiechnęła się blado, rozbawiona sugestią, że
mogłaby nie rozważyć tego tematu.
- Czy wydała ci się sensowna?
- Tak, ale tylko przy założeniu ścisłych ograniczeń, choć muszę przyznać, że nadal nie
rozumiem, czemu miałoby to służyć - odpowiedziała sztuczna inteligencja. Gdy Nahrmahn
uniósł znacząco brew, towarzyszący mu awatar przechylił głowę w podpatrzony u księcia
sposób. - Mam, jak wasza wysokość raczył zauważyć, znacznie mniej rozbudowane moduły
intuicji i wyobraźni niż przeciętny człowiek. Nie twierdzę jednak, że twój pomysł wydaje mi
się bezcelowy, tylko że nie umiem dostrzec, czemu miałby służyć. Zważywszy na zawartość
moich banków danych, muszą upłynąć jeszcze całe dziesięciolecia, zanim ludzie pokroju
barona Morskiego Szczytu i Ehdwyrda Howsmyna będą potrzebowali mojej pomocy w
odzyskaniu utraconej wiedzy.
- To prawda. Z drugiej jednak strony nawet w twoich zasobach istnieją wciąż spore luki.
Przechowujesz niewyobrażalne, ale skończone ilości danych, niewykluczone więc, że
możemy wpaść na nowe pomysły, które będziesz mogła wyprodukować w swoim module
fabrycznym. Nie mówiąc już o możliwości przeprowadzania wirtualnych eksperymentów.
- To możliwe, aczkolwiek... wybacz mi, wasza wysokość, to, co zaraz powiem... moim
skromnym zdaniem cele tych eksperymentów bardziej będą służyć twojej rozrywce niż
faktycznemu rozwojowi współczesnej technologii. Wiem, że to przykre, ale w mojej opinii
jesteś człowiekiem przebiegłym, a nawet pozbawionym skrupułów.
- Przywykłem do swoich metod działania - przyznał tonem wyższości książę. - Zauważ
jednak, że przynoszą one więcej pożytku tym, którym służę, niż mnie samemu.
- Księżna Ohlyvya ujęła to nieco inaczej podczas ostatniej wizyty - skontrowała
natychmiast Sowa, rozbawiając Nahrmahna.
- Może dlatego, że zna mnie tak dobrze i od tak dawna. Ty natomiast obserwujesz mnie od
bardzo krótkiego czasu, a masz, jak sama przyznajesz, bardzo ograniczone moduły wyobraźni
i intuicji. Jak sama rozumiesz, oszukanie ciebie i zmuszenie do zrobienia czegoś, co chcę,
byłoby dziecinnie proste. Ufam, że teraz to rozumiesz.
- O, tak - odparła Sowa, uśmiechając się szerzej. - Jak najbardziej, wasza wysokość.
LIPIEC
ROKU PAŃSKIEGO 896
.I.
Armia Glacierheart
Marchia Wschodnia
oraz
Pierwsza (wzmocniona) brygada
Prowincja Glacierheart
Republika Siddarmarku
.II.
Lasy Ahstynwood
Na południowy zachód od Haidyrbergu
Marchia Zachodnia
Republika Siddarmarku
.III.
Ambasada Charisu
Siddar
Republika Siddarmarku
.V.
HMS Przeznaczenie, 56
Port Królewski
oraz
Pałac królewski w Cherayth
Chisholm
Imperium Charisu
- Jest inaczej niż za poprzedniej żeglugi, prawda? - zauważył cicho Hektor Aplyn-
Ahrmahk, książę Darcos, kiedy HMS Przeznaczenie i eskortująca go eskadra wyruszyły w
drogę, czemu towarzyszyło ogłuszające trzepotanie setek par skrzydeł.
Albowiem - pomijając eskortę okrętów - w górze leciała nie mniej imponująca eskorta
wyvern i mew, które szybowały i nurkowały wokół, sprawiając wrażenie różnobarwnej,
rozgwizdanej i rozpiszczanej chmury, przez co stojąca obok Hektora młoda ciemnowłosa
kobieta musiała się pochylić bliżej, aby w ogóle usłyszeć jego słowa. Nawet wytężając słuch,
trudno było wyodrębnić poszczególne słowa z panującego wokół zgiełku, wykrzykiwanych
rozkazów, furkotu płótna, zawodzenia wiatru pośród olinowania i nieustannego szelestu i
bulgotu wody. Stali przy relingu na śródokręciu, w bezpiecznym oddaleniu od marynarzy
zajmujących się masztami i żaglami, których działania księżniczka Corisandu rozumiała coraz
lepiej z każdym dniem.
- I jeszcze inaczej niż za naszego pierwszego wspólnego rejsu - odparła Irys Daikyn, lewą
ręką chwytając jego prawą dłoń i wdychając mocniej woń słonej wody i smoły, jakby był to
jakiś rzadki eliksir. Nie przejmowała się przy tym zupełnie, że wiatr porywa kosmyki jej
włosów i szarpie nimi silnie. - Pod wieloma względami jednak tym razem martwię się
znacznie bardziej wynikiem naszej podróży...
Hektor zacisnął palce na jej dłoni, sprawiając, że poczuła przemożną chęć, aby zbliżyć się
do niego jeszcze bardziej i złożyć mu głowę na ramieniu. Oczywiście niczego podobnego nie
miała zamiaru zrobić - na pewno nie na oczach tylu świadków. Chociaż z drugiej strony, gdy
pomyśleć, jakie standardy zachowań wyznaczyli cesarz i cesarzowa Imperium Charisu...
- Nie powiem, żebym cię nie rozumiał - powiedział Hektor lekko schrypniętym głosem. -
Przecież jazda w niewolę nie umywa się nawet do podróży powrotnej do domu, gdzie czekają
na ciebie przeraźliwie lojalni poddani. - Gdy poderwała na niego ostre spojrzenie, obdarzył ją
uśmiechem. - Miałem na myśli to, że ciągniesz w odwodzie charisjańskiego narzeczonego.
Zaśmiała się, ale zarazem pokiwała głową, wiedząc, że do tego w gruncie rzeczy to się
sprowadzało. Hektor jak zwykle miał rację.
- Zapomniałeś o tym, że w Charisie nie musiałam się martwić o życie swoje i Daivyna -
dodała. - To czyniło kwestię „niewoli” mniej palącą, niżby się mogło wydawać, szczególnie
wziąwszy pod uwagę alternatywy.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, jako że miał wiele wspólnego z obecną sytuacją.
- Chyba jednak nie tylko charisjański narzeczony cię niepokoi w kontekście powrotu do
domu, prawda?
- Prawda - potaknęła z niemal melancholijnym westchnieniem. - Naturalnie zdaję sobie
sprawę, że być może martwię się na zapas, nie wiedząc, jakie powitanie mnie czeka w
Corisandzie. Phylyp często mnie ganił za przedwczesne obawy. A skoro już o tym mowa - jej
oczy błysnęły, kiedy przeniosła na niego wzrok - ty sam również powiedziałeś coś podobnego
raz czy dwa.
- Może nawet trzy razy - potwierdził zamyślony. - Chociaż nie. Nie należę do osób, które
lubią się powtarzać. Mimo wszystko nie da się wykluczyć, że w tym wypadku były to trzy
razy...
- Raczej trzy tuziny razy! - zaripostowała. - Powtarzać się, dobre sobie. Już prędzej lubisz
wiercić mi dziurę w brzuchu. Aczkolwiek... - Urwała i wzruszyła ramionami.
- Cóż, gdybyś przyznała mi rację już za pierwszym razem, nie musiałbym się powtarzać -
wytknął jej przyjaźnie.
- Ależ przyznałam ci rację.
- Doprawdy? - Przekrzywił głowę. - Czyżbyś właśnie użyła słów...
- Przyznałam ci rację na poziomie intelektualnym. To nie to samo co przyjęcie twojej rady.
Zresztą nie sądzę, aby w tym konkretnym wypadku ktokolwiek przyjął tę radę od ciebie.
- Zapewne nie - zgodził się z nią. Przeniósł spojrzenie na nabrzeże i zatłoczoną zatokę,
która przesuwała się wolno za rufę, w miarę jak mała eskadra nabierała prędkości. - Z drugiej
strony stanie na tym pokładzie, dokładnie w tym miejscu, gwoli dokładności, i omawianie
ważnych spraw natury państwowej do pewnego stopnia weszło mi już w nawyk. Masz ochotę
na taką pogawędkę?
Kiedy spojrzał znów na nią, w odpowiedzi tylko uniosła brew. Kontynuował więc:
- Mówię poważnie, Irys, i to nie tylko dlatego, że w bardzo podobnych okolicznościach
udało się hrabiemu Hanthu przywrócić mnie do pionu. Po prostu to dobre miejsce na
rozmowy. Moim zdaniem ludzie zbyt często rozprawiają o ważnych sprawach po komnatach i
gabinetach. W takim otoczeniu nie sposób dojrzeć całej perspektywy. Uważam, że niejedna
decyzja byłaby lepsza, gdyby ją podjąć na otwartej przestrzeni, a jeszcze lepiej w promieniach
słońca.
Irys Daikyn zwęziła oczy, zastanawiając się nad słowami Hektora. Po namyśle uznała, że
w gruncie rzeczy ma on chyba rację. Naturalnie z jego opinią - jak również z niechęcią do
zamkniętych przestrzeni i ciasnych korytarzy poprzedzających komnaty i gabinety
decydentów - mogło mieć coś wspólnego i to, że pływał na statkach od ukończenia
dziesiątego roku życia. Hektor w niczym nie przypominał jakiegokolwiek arystokraty,
którego by znała, i to nie tylko dlatego, że urodził się plebejuszem. Spróbowała sobie teraz
wyobrazić któregokolwiek z młodych wielmożów Corisandu, jednego z tych, którzy ubiegali
się o jej rękę przed tym, zanim jej ojciec odesłał ją na pokładzie galeonu, podczas gdy sam
walczył zaciekle o przetrwanie księstwa.
Spróbowała to zrobić - i poległa na całej linii.
- Właściwie nie bardzo jest o czym rozmawiać - stwierdziła po chwili milczenia. -
Podjęliśmy decyzję. Obecnie możemy ją tylko wprowadzić w życie, ufając, że Jedyny Bóg
pozwoli nam nie popełnić błędu w szczegółach.
- Nie sądzę, aby Bóg miał cokolwiek przeciwko temu, byśmy ponaglili nieco sprawy,
nadając im jak najwcześniej właściwy kierunek - zauważył Hektor, uśmiechając się w sposób,
który tak polubiła. - Wiem, że jestem tylko prostym marynarzem, ale nawet zwykły
midszypmen bardzo szybko się uczy, iż kiedy starsi od niego trzykroć czy czterokroć żeglarze
chcą go używać jako chłopca na posyłki, musi robić dobrą minę do złej gry i udawać
pewnego, nawet jeśli robi pod siebie ze strachu. Nie sądzę, aby ta zasada nie stosowała się w
równym stopniu do książąt i księżniczek.
- I słusznie - potaknęła Irys. - Zapewne właśnie dlatego dobrze nam wszystkim robi mała
morska wyprawa...
- W Charisie zawsze tak na to patrzeliśmy - zapewnił ją Hektor. - Oczywiście za tamtych
czasów nie byłem jeszcze księciem, niemniej zostawszy nim, nadal uważam, że takie
szkolenie może każdemu wyjść tylko na dobre. Książąt nie wyłączając.
Zadarł nos z zadufanym wyrazem twarzy, a na ten widok Irys wybuchnęła śmiechem, po
czym jeszcze trzepnęła go w ramię wolną ręką, natychmiast rozpoznając udatną imitację
cesarza Cayleba w jednym z gorszych jego momentów. Byli i tacy - w gruncie rzeczy było ich
całkiem sporo - którzy uważali, że Cayleb nazbyt małą wagę przywiązuje do majestatu
korony na głowie i przejawia zbyt duży dystans do samego siebie i swoich licznych tytułów.
Jednakże Irys nie zaliczała się do tych osób. W jej oczach Hektor nie wybrał najgorzej,
wzorując się na swym przyszywanym ojcu, a poza tym ceniła jego poczucie humoru i
autoironię tym bardziej, że miał skromny rodowód. Naoglądała się bowiem aż nadto notabli,
którzy podchodzili do siebie z nadmierną powagą. I niewątpliwie pokusa takiego zachowania
była równie duża w wypadku osoby, która z nizin wystrzeliła na same wyżyny
najznaczniejszej na Schronieniu domeny.
Szczęśliwie jednak nie Hektora, pomyślała, ściskając mu rękę. Gdy zerknął na nią
pytająco, odpowiedziała potrząśnięciem głowy.
- Nic takiego - powiedziała na głos. - A już z pewnością nic, co by podważało
prawdziwość twoich słów. Obiecuję, że po tym, jak już dotrzemy do Manchyru, przywdzieję
maskę pewności siebie. Między nami jednak mówiąc, daleko mi do odwagi Sharleyan. Zatem
jeśli nie masz nic przeciwko temu, od czasu do czasu otworzę się przed tobą, nie tając
własnych obaw. A czasem może nawet wesprę się na twoim ramieniu czy wręcz wypłaczę ci
się w rękaw, pod warunkiem że nie będziemy mieli zbyt wielu świadków.
- Moje ramię jest twoim ramieniem, jak wiesz - rzucił, patrząc jej prosto w oczy i
uśmiechając się serdecznie. - Nic a nic nie będzie mi przeszkadzać, że zechcesz z niego
skorzystać wedle uznania.
***
Sharleyan Ahrmahk uśmiechnęła się lekko.
Siedziała rozparta na krześle u szczytu stołu w komnacie rady i przyglądała się obrazom
rzutowanym na jej soczewki kontaktowe przez SAPK-i Sowy, ukazujące eskadrę galeonów
zmierzających w stronę Corisandu. Żałowała, że Irys i Hektor nie mają u swego boku Maikela
Staynaira, lecz zdawała sobie sprawę, że to Cayleb i hrabia Sosnowej Doliny mieli w tym
wypadku rację. Dla dobra sprawy należało odesłać Irys do domu bez obstawy patrzącej jej
przez ramię, a przecież mało kto nie ujrzałby w osobie arcybiskupa Maikela oficjalnego
wysłannika Imperium Charisu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności obowiązki duszpasterskie
wezwały arcybiskupa do Chisholmu i tam go zatrzymały, podczas gdy książę na wygnaniu
wraz z siostrą został wyekspediowany pośpiesznie do niewidzianej dawno ojczyzny. Zresztą
nawet pod nieobecność Staynaira księżniczka miała przy sobie Hektora. Sharleyan bardzo by
chciała móc sobie przypisać zasługę, jednakże jakkolwiek dużo zrobiła, aby zachęcić tych
dwoje do siebie, nikt - nawet władca czy w tym wypadku władczyni - nie był panem
niczyjego serca.
Pasują do siebie, powtórzyła w duchu. A jeśli tylko nie pomyliliśmy się okrutnie co do
sytuacji panującej w Corisandzie, zarówno Daivyn, jak i sama Irys powinni sobie świetnie
poradzić w Manchyrze. Zresztą cokolwiek się tam wydarzy, Irys i Hektor pozostaną razem. I
to się liczy. To się bardzo liczy.
Poczuła ucisk w gardle na wspomnienie, jak wiele - jak często - wzajemna bliskość miała
znaczenie w wypadku jej i Cayleba. Jedna z mądrości Księgi Bedard głosiła, że dzięki
połączonym siłom żadne brzemię nie jest ciężkie, a Sharleyan nauczyła się odsiewać ziarno
od plew i pomimo cynizmu, który legł u podstaw Pisma, wiedziała, że pośród licznych
kłamstw w jego treści czają się takie prawdy jak ta.
Jeszcze przez parę chwil przyglądała się młodej kobiecie i nawet młodszemu od niej
mężczyźnie stojącym na pokładzie HMS Przeznaczenie, po czym znowu skierowała uwagę na
obecnych w komnacie rady.
- ...ciągu nie wskazuje na zdrowy rozsądek w najmniejszym stopniu - mówił właśnie
Dynzayl Hyntyn, hrabia Świętego Howain, kręcąc głową. - Zaczynam się obawiać, że jedynie
skrytobójstwa Rydacha może to zmienić!
Sharleyan pogroziła mu palcem.
- Nawet o tym nie wspominaj, mój panie - powiedziała twardo. - Jakkolwiek mocno by cię
korciło.
Wszyscy obecni mężczyźni, Hyntyna nie wyłączając, zaśmiali się cicho. Było to swego
rodzaju doborowe towarzystwo: Braisyn Byrns, hrabia Białej Skały i główny doradca
Sharleyan; Sylvyst Mhardyr, baron Stoneheart, jej główny sędzia; Ahlber Zhustyn, jej główny
szpieg. Gdyby grono było szersze, Hyntyn zapewne wyraziłby się ogródkami.
Zapewne. Zważywszy bowiem na opinię, którą żywił na temat hrabiego Swayle oraz
duchowego doradcy cesarzowej, nie można było być tego pewnym w stu procentach.
- Rozsądek! - prychnął sędzia. - Jemu bliższa jest chciwość!
- Niezupełnie - poprawiła go Sharleyan. - Powiedziałabym, że część tego równania
stanowi również nieco strachu. - Uśmiechnęła się zimno. - Aczkolwiek chciwość też potrafi
motywować niektórych, a zwłaszcza takich jak on!
- I to jak skutecznie - podchwycił nieco kwaśnym tonem hrabia Świętego Howain.
Jako kanclerz skarbu Chisholmu aż nadto dobrze wiedział, ile będzie kosztował projekt
regulacji rzeki Shelakyl. Oraz że to nie wielki książę Góry Serca będzie musiał wyłożyć
pieniądze.
- Właśnie ta skuteczność ma największe znaczenie. - Sharleyan wzruszyła ramionami. -
Zgodził się przecież obniżyć myto na reszcie rzeki, przy którym tak się upierał. W gruncie
rzeczy - pokazała ząbki - nawet nie zdaje sobie sprawy, do jakiego stopnia je jeszcze opuści,
zanim z nim skończę.
- Wasza wysokość? - Hrabia Świętego Howain przekrzywił głowę i spojrzał na nią
pytająco. Nie od dziś znał ten ton.
- Jednym z powodów, dla którego dołączył do nas dzisiaj sir Ahlber, jest kwestia obecnych
powiązań wielkiego księcia - zaczęła Sharleyan, spoglądając na szefa wywiadu. - Słuchamy
zatem.
- Oczywiście, wasza wysokość. - Zhustyn pokłonił się jej z szacunkiem, potem przeniósł
wzrok na pozostałych trzech doradców. - Jej wysokość odnosi się do treści pewnych raportów,
które dotyczą książąt Góry Serca, Skalistego Wybrzeża i Czarnego Konia oraz hrabiego
Smoczego Wzgórza. Wygląda na to, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy zaczęli
porozumiewać się znacznie częściej niż przedtem. A ostatnimi czasy hrabia Swayle, a raczej
jego żona, wysłał sporo listów.
Hrabiowie Białej Turni i Świętego Howain nie wyglądali na zadowolonych z tych wieści.
Mina barona Stoneheart była jeszcze bardziej ponura i to właśnie on spoglądał ostro na
Zhustyna.
- Dlaczego dopiero teraz słyszę o tej korespondencji? - odezwał się ostrym tonem, więc
Sharleyan uniosła dłoń, zanim Ahlber zdążył otworzyć usta, ściągając na siebie uwagę
rozwścieczonego doradcy.
- Większość informacji docierających do Zhustyna pochodziła z... innych źródeł -
wyjaśniła i zobaczyła błysk zrozumienia w oczach pozostałych. Inne źródła oznaczały
informacje pochodzące od seijinów pracujących dla rodu Ahrmahków. O tym, że Cayleb
otrzymuje od nich regularne raporty, wiedzieli już chyba wszyscy. - Najpierw trafiały do mnie
i to ja przekazywałam niektóre z nich sir Ahlberowi, zalecając mu, by pozostały jak najdłużej
tajne. Rezultatami dochodzeń miał dzielić się tylko ze mną, dopóki nie zyskamy pewności, że
nikt nie zostanie oskarżony bez powodu. Wybacz więc, mój panie, że kazałam pozostawić cię
w niewiedzy, ale to był jedyny sposób, by zachować wszystko w tajemnicy. Ufam wszystkim,
którzy siedzą przy tym stole, ale nie bądźmy dziećmi, wiemy doskonale, że książę Góry Serca
i pozostali wymienieni mają w waszym otoczeniu sporo sympatyków, a kto wie, czy nie
informatorów.
Baron Stoneheart przyglądał jej się przez chwilę, a potem skinął głową.
- Rozumiem, wasza wysokość - rzucił nieco przygnębionym tonem. - Przepraszam, sir
Ahlberze.
- Nie ma za co. - Zhustyn uśmiechnął się blado. - Wiem, że na waszym miejscu też bym
podobnie zareagował.
- Niewykluczone - wtrącił hrabia Białej Turni. - Ale skoro już o tym mówimy, czy wasza
wysokość może nam wyjawić, co zamierza książę Góry Serca?
Katarakty zmieniły niegdyś błękitne oczy siwowłosego doradcy w szare kręgi, ale
zdaniem Sharleyan nie zmniejszyło to w niczym przenikliwości jego wzroku.
- Sir Ahlberze - zachęciła szefa wywiadu.
- Oczywiście, wasza wysokość. - Zhustyn wyprostował ramiona. - Moi panowie, w tym
momencie nie posiadamy jeszcze żadnych dowodów wskazujących na to, że wskazani
arystokraci uczestniczą w spisku. A bez zezwolenia ministra sprawiedliwości nie możemy
przejąć żadnego z tych listów, ale mam powody wierzyć - celowo omijał wzrok barona
Stoneheart - że nawet w przechwyconej korespondencji nie znajdziemy niczego, co
sugerowałoby ich winę. Ci ludzie formułują wszystkie wypowiedzi tak, aby nie można było
nic wykorzystać przeciw nim.
- Jestem pewien, że zachowują w każdej wymianie zdań daleko idącą ostrożność, niemniej
mówimy tutaj o czystych domysłach, jak sądzę. - Baron Stoneheart wypowiedział tę uwagę
tak kąśliwym tonem, że usta cesarzowej drgnęły mimowolnie. Niestety miał rację. - Gdyby
jednak okazali się nieostrożni albo gdybyśmy my, na rany Langhorne’a, niechcący natknęli
się na zgubioną korespondencję parów naszej domeny, zanim wydam takie zezwolenie, co
moglibyśmy w niej znaleźć?
- Sprawy dotyczące królestwa i cesarstwa, mój panie - odparł Zhustyn. - I dowody na chęć
chronienia tego pierwszego.
- Nie imperium? - zapytał zniżonym głosem hrabia Białej Skały.
- Nie, mój panie.
- Domyślam się, że walka o królestwo będzie miała wiele wspólnego z ochroną roli, jaką
pełni w nim obecnie arystokracja, a mówię tutaj o kontroli nad poczynaniami władców -
zasugerował baron Stoneheart.
- Jestem pewien, że nie użyliby tak obrazowego określenia jak kontrola, mój panie,
niemniej ująłeś to bardzo celnie.
- To bardzo... niepokojące, wasza wysokość. - Hrabia Świętego Howain przerwał ciszę,
jaka zapadła po odpowiedzi szefa wywiadu. - Zwłaszcza że mamy zamiar wysłać resztki
naszej armii do Siddarmarku, gdy tylko wrócą nasze transportowce, a to nastąpi najdalej w
przyszłym miesiącu.
- A ja mam takie dziwne przeczucie, że harmonogram działań naszej armii ma bardzo
wiele wspólnego z nasileniem się wspomnianej korespondencji, mój panie - rzuciła niemal
kpiącym tonem Sharleyan. - Chwilowo nie posiadamy żadnych dowodów na to, że
ktokolwiek z nich wdał się w dyskusję z naszymi cechami na temat wpływu, jaki będzie
miało wdrożenie u nas charisjańskich technologii. I nie znajdziemy ich, nawet jeśli
zdecydujemy się na przejęcie listów. Przynajmniej na razie. Ci ludzie nie są głupcami, wiedzą
więc, że sprzeciwianie się Koronie bez choćby częściowego poparcia gminu byłoby
szaleństwem. Panowie Skalistego Wybrzeża i Czarnego Konia udowodnili nam wcześniej, że
nie należą do najrozumniejszych, ale ktoś taki jak książę Góry Serca jest o wiele
ostrożniejszy, a Smocze Wzgórze z kolei leży zbyt daleko od pozostałych włości, by jego
władca miał choćby cień złudzeń, co stanie się z nim, jeśli spróbuje buntu. Obawiam się, że
największym zagrożeniem jest dla nas teraz Swayle. Rozgoryczenie tamtejszej hrabiny po
tym, co stało się z jej mężem, jest tak wielkie, że może popchnąć ją do... gwałtownych
czynów. Zwłaszcza że ma za sobą kogoś takiego jak Rydach, który umiejętnie wykorzystuje
czyjeś słabości.
- Mamy więc kolejny powód, by zaaranżować mały wypadek z jego udziałem - wtrącił
baron Stoneheart, czemu zimnokrwista natura władczyni natychmiast przytaknęła.
Rebkah Rahskail, owdowiała hrabina Swayle, nigdy nie wybaczy skazania na śmierć jej
zdradzieckiego męża. A Zhordyn Rydach, członek zakonu Chihiro i jej spowiednik, był
mistrzem wykorzystywania osób skrzywdzonych. Usunięcie go z tego równania mogłoby
uprościć sytuację, aczkolwiek nie było to do końca pewne. Rydach był bardzo ostrożnym
człowiekiem; nawet gdyby była gotowa wydać rozkaz jego usunięcia - do czego jeszcze nie
dojrzała - usunięcie go w taki sposób, by nie wzmocnić jednocześnie nienawiści hrabiny,
mogło być trudne, a nawet niewykonalne. A gdyby Rebkah uznała, że to Korona stoi za
śmiercią jej ukochanego spowiednika, raczej poszłaby na całość, zamiast zrezygnować z
planów.
- Wiem, o czym mówisz, Sylvyście - odparła Sharleyan bardziej oficjalnym tonem, niż
chciała - ale sądzę, że lepiej będzie, jeśli podejdziemy do tej kwestii jak w przypadku
hrabiego Swayle i wielkiego księcia Zebediahu.
- Chcesz im dać jeszcze więcej swobody, wasza wysokość? - zapytał hrabia Białej Skały.
- Coś w tym stylu - przyznała cesarzowa. - Teraz, gdy Ahlber monitoruje sytuację i mamy
informacje napływające z innych źródeł, na pewno nie zostaniemy zaskoczeni. A ja, szczerze
powiedziawszy, wolałabym załatwić tę sprawę po cichu, żeby arystokracja nie odniosła
wrażenia, że jest pod nieustanną obserwacją Korony. Mam pełną świadomość lojalności
Wschodu i ekstremalności Zachodu, i niech tak zostanie. Z mojej perspektywy najrozsądniej
byłoby schwytać kilkoro najbardziej zaangażowanych spiskowców i ukarać ich przykładnie,
po czym, oczywiście z zachowaniem pełnej dyskrecji, okazać takim ludziom jak książę Góry
Serca posiadane dowody i skłonić ich do tego, by zachowywali się bardziej rozsądnie, na
przykład przy pobieraniu myta za transport rzeczny.
Wszyscy czterej doradcy odchylili się na fotelach, miny mieli poważne, a Sharleyan
mogłaby dać słowo, że słyszy, jak myśli krążą po ich mózgach, przemykając co rusz za na
wpół przymkniętymi powiekami. Zaproponowała im bardzo ryzykowną grę, zwłaszcza że
niemal cała Cesarska Armia Charisu (w której skład wchodziły wszystkie siły zbrojne
Chisholmu) wyruszała, by walczyć w Siddarmarku. Gdyby jednak udało jej się wyłuskać
dwoje lub troje najaktywniejszych spiskowców spośród arystokracji i przy okazji zmusić całą
resztę do większej powściągliwości...
- Śmiały, ale ryzykowny ruch, wasza wysokość - odezwał się w końcu hrabia Białej Skały.
- Przypominający mi wszakże poczynania twojego ojca i hrabiego Zielonej Góry. - Pierwszy
doradca uśmiechnął się na to wspomnienie. - Jestem pewien, że widzisz potencjalne minusy
tego rozwiązania lepiej ode mnie, ale jeśli się uda, i to bez ujawnienia całej sprawy szerszemu
gronu, korzyści mogą być bardzo wymierne.
- Zgadzam się z przedmówcą - oświadczył stanowczym tonem baron Stoneheart, a hrabia
Świętego Howain po prostu przytaknął.
- W takim razie będziemy szli w tym kierunku, dopóki ktoś lub coś nie zmusi nas do
ponownego przemyślenia sprawy - podsumowała Sharleyan. - A teraz przyjrzyjmy się
negocjacjom w sprawie budowy nowych manufaktur w księstwie Eastshare i hrabstwie
Terayth. Wiem, że chcielibyście, aby takie zakłady powstawały wszędzie, gdzie to tylko
możliwe, ale i tak podoba mi się styl, w jakim zareagowali na te nowości reprezentanci
księcia i hrabiego. Wygląda na to...
SIERPIEŃ
ROKU PAŃSKIEGO 896
.I.
Las Ahstynwood
Przełęcz Glacierheart
Marchia Zachodnia
Republika Siddarmarku
Cahnyr Kaitswyrth wpatrywał się w mapę zajmującą niemal całą ścianę jego kajuty na
barce. Było na niej tyle czerwonych pinesek, że wyglądała, jakby krwawiła - a każdą taką
pineską oznaczono miejsce, w którym Armia Glacierheart straciła ludzi w pułapce
zastawionej przez heretyków.
Biskup zacisnął zęby, gdy dotarło do niego, że to nie ta przeklęta przez Shan-wei mapa,
tylko jego armia się wykrwawia. Każdy z tych punktów mówił o tuzinie albo dwóch tuzinach
poległych żołnierzy piechoty czy też o oddziale jazdy zmasakrowanej ogniem strzelców,
których nikt nie widział, dopóki nie otworzyli ognia, w miejscu bardzo dalekim od linii, którą
mieli spenetrować jego zwiadowcy.
A wszystko to po nic. Ta myśl wwiercała mu się z wolna w mózg. Nie wiemy wiele więcej
o rozmieszczeniu sił tego drania księcia Eastshare, niż gdy zaczynaliśmy. A ja nie mam
najmniejszych szans na przerzucenie artylerii, by zablokować rzekę w jej dolnym biegu.
Zęby zaczęły go boleć od siły, z jaką zacisnął szczęki na wspomnienie patrolu, któremu
kazał dotrzeć na brzeg rzeki za pozycjami rebeliantów. Po czasie okazało się, że wróg
doskonale wiedział o niebronionym wąwozie, który został odkryty wcześniej przez innych
zwiadowców. Biskup uważał, żeby nie lekceważyć przeciwnika, ale patrol, który odkrył
wspomniany jar, wszedł znacznie dalej na teren kontrolowany przez heretyków niż wszystkie
inne, a potem wycofał się bez strat. Teraz było jasne, że został wpuszczony przez Charisjan...
którzy poczekali następnie, aż w to samo miejsce trafi regiment odpowiedzialny za dyslokację
artylerii. Wtedy właśnie Kaitswyrth zrozumiał, że książę Eastshare dysponuje niewidzialnymi
działami, o których wspominały raporty Wyrshyma z Przełęczy Sylmahna. Heretycy
zakotwiczyli trzy barki naprzeciw miejsca, w którym wąwóz docierał do rzeki Daivyn, a ich
pokłady zastawiono armatami, które potrafiły wystrzeliwać pociski rozrywające się wysoko
nad głowami żołnierzy, rażąc ich setkami szrapneli. Z czterystu siedemdziesięciu ludzi, którzy
weszli do tego wąwozu, wróciło tylko osiemdziesięciu sześciu, z czego czwarta cześć i tak
była ranna. A zanim dotarli za linie Armii Glacierheart, cały czas byli nękani przez tych
pieprzonych niewidzialnych strzelców.
I jeszcze ten oddział wysłany traktem w kierunku Haidyrbergu, który nadział się na
pułapkę wroga niespełna dwadzieścia mil na południe od miasta. Nikt nie znał jeszcze nazwy
tych piekielnych urządzeń, jakich użyli tam heretycy, a on udawał, że nie wie, iż jego ludzie
określają je nieoficjalnie mianem „kau-yungów”, upamiętniając tym samym jednego
najgorszego z zamachowców, jakich znał ten świat. Inkwizytorzy uznali ją, rzecz jasna, za
bluźnierczą, ale czy nie była bardziej odpowiednia, niż on albo nawet oni mogli przyznać?
Wydawać się mogło, że heretycy umieją wsadzić kulki szrapneli do wszystkiego i sprawić, by
po wybuchu poleciały tam, gdzie im to pasuje najbardziej. Garstka pozostałych przy życiu
zwiadowców przyniosła do obozu dziwne, zakrzywione blachy, które były częściami owych
urządzeń, ale to nie pomogło w rozwikłaniu zagadki. Co gorsza, wróg dysponował znacznie
szerszym arsenałem piekielnych broni przekazanych heretykom przez samą Shan-wei albo i
Kau-yunga.
Kolumna wysłana do Haidyrbergu zatrzymała się, co chyba zrozumiałe, gdy natrafiła na
transzeje przebiegające w poprzek traktu i stanowiska heretyckiej artylerii. Zostały one
rozmieszczone po obu stronach nasypu, a piechotę rozlokowano w gęstych lasach, by chronić
ją przed skutkami ostrzału. To tam ludzie biskupa przekonali się, że wróg dysponuje też
minami, które można zakopać w ziemi, by wybuchały po tym, jak ktoś na nie nastąpi. Nie
mówiąc już o tym, że okoliczne lasy naszpikowano tymi pieprzonymi strzelcami. W trakcie
tamtego wypadu Kaitswyrth stracił niemal trzystu ludzi, a gdy dowodzący kolumną
pułkownik wydał rozkaz szturmu na okopy wroga, liczba ta szybko uległa potrojeniu.
Potrzebuję informacji, myślał w desperacji biskup. Muszę wiedzieć, kogo mam przed
sobą, zanim zaatakuję na ślepo, ale za każdym razem, gdy chcę je zdobyć, tracę kolejnych
ludzi.
Zmusił się do rozwarcia obolałych szczęk, odetchnął głębiej i odwrócił się plecami do
mapy. Spojrzał dla odmiany w bulaj. Złożywszy ręce na plecach, przyglądał się wodom rzeki
Daivyn, które w blasku zachodzącego słońca lśniły, jakby odlano je ze złota. Szeroki szlak,
zablokowany przez tego pieprzonego księcia i jego heretyckich siepaczy.
I znów przesiedziałem na dupie cały dzień kampanii, pomyślał ze złością. A niewiele mi
ich już zostało. Wielki inkwizytor nie będzie zadowolony, jeśli nie znajdę sposobu na
wykorzystanie tych sił, które mi jeszcze zostały.
Przypomniał sobie ostatnią naradę z Sedrykiem Zavyrem, specjalnym intendentem Armii
Glacierheart. Schuelerycki kapłan był o dwanaście lat młodszy od niego samego i technicznie
rzecz biorąc, niższy rangą w kościelnej hierarchii. Każdy kleryk wiedział jednak, że wszyscy
prałaci są sobie równi, a Zavyr piastował nadto stanowisko osobistego wysłannika Zhaspahra
Clyntahna. Z kolei Kaitswyrth do niedawna nawet nie marzył o pierścieniu biskupim, zresztą
nie otrzymałby go, gdyby święta wojna nie wyniosła go nieoczekiwanie do rangi oficerskiej
w Straży Świątyni. Miał tylko kilku przyjaciół w episkopacie, ale nie dorobił się tam ani
jednego sprzymierzeńca, za to nawet o wiele lepiej ustosunkowani kapłani bledli na samą
myśl o podpadnięciu wielkiemu inkwizytorowi.
Poza tym wikariusz Zhaspahr ma rację, i dobrze o tym wiesz! - napomniał się ostro.
Istnieje tylko jeden lek na herezję, ten, który zaaplikowaliśmy temu bękartowi Stahntynowi po
Aiuahnstynie. Oddanie przywódców na Kary Schuelera sprawia, że cała reszta dostaje
nauczkę. Na Langhorne’a! Nawet ci, którzy dowodzą heretykami, mogą się nawrócić na sam
koniec. A jeśli nawet tego nie zrobią, to ich problem. Każdy, kto podnosi rękę na archaniołów
Boga, zasługuje na najgorsze.
Zaczynał się jednak zastanawiać, czy naczelny wódz sił Świątyni, wikariusz Maigwair,
widzi ten problem w identycznym świetle. Z napływających od niego rozkazów wynikało, że
dowództwo chce, by Kaitswyrth utrzymywał zajęte pozycje, jak wcześniej Wyrshym, ale
Armia Glacierheart nie dotarła tak daleko jak wojska walczące na Przełęczy Sylmahna.
Wyrshym znajdował się całe dziewięćset mil od ostatniej niezniszczonej śluzy, a jego linie
zaopatrzenia były zabezpieczone na całej długości od zatoki Bess przez kanał Charayan i
rzekę Fairmyn. Langhorne jeden wiedział, jak długo uda się je utrzymać, ale na razie
korzystał z nich do woli, a bez względu na to, co myślał sobie Maigwair, wikariusz Zhaspahr
miał absolutną rację w tym, co pisał prywatnie do ojca Sedryka. Jeśli nie będą wywierać
ciągłego nacisku na heretyków, siły Stohnara i jego sprzymierzeńców mogą powstrzymać
Armię Boga i odzyskawszy wiarę, podniosą się po ciosie, jaki zadał im Miecz Schuelera.
Mieliśmy ich pod butem! Uciekali przed nami na każdym odcinku frontu! Wszędzie! Jeśli
pozwolimy się powstrzymać teraz, szala zwycięstwa może się przechylić na ich stronę. A
wikariusz słusznie zauważa, po czyjej stronie stoi Bóg. Przychodzi taki czas, że ludzie
walczący za Niego muszą pokładać nadzieję w tym, że i On walczy za nich.
Skrzywił się, spoglądając na pas pozłoconej wody, i zacisnął ręce za plecami. Dohlarianie
nie spodziewali się tego, że przyjdzie im wzmacniać Armię Glacierheart, a on nie za bardzo
wierzył w ich bojową wartość. Co gorsza, całe zaopatrzenie wysyłane Kanałem Świętego
Langhorne’a zostało zawrócone i musiało płynąć okrężną drogą do Zatoki Dohlariańskiej,
zanim kierowano je w końcu do rzeki Fairmyn. A to znaczyło, że nie zobaczy dostaw
amunicji i uzupełnień przed nadejściem zimy. Na szczęście wcześniejsze opóźnienia
pozwoliły mu na zgromadzenie odpowiednich zapasów kul i prochu, a Dohlarianie jak na
razie wyrabiali się z dostarczaniem żywności, więc do chwili zamarznięcia kanałów, czyli do
października, nie miał się czym martwić. Mógłby zwyciężać, gdyby tylko udało mu się
usunąć księcia Eastshare z drogi.
Wiedział już, co powinien zrobić, gdy odwrócił się od bulaja i spojrzał ponownie na mapę.
***
- Nie podoba mi się to, ojcze - mruknął biskup Ahdrais Pohstazhian, usiłując przebić
wzrokiem szarą, wczesną mgłę.
Nie była to uwaga często rzucana przez starszych oficerów Armii Boga w obecności
dywizyjnych intendentów, jednakże ci dwaj, Pohstazhian i ojciec Isydohr Zoay, byli do siebie
bardzo podobni. Nie pod względem fizycznym, lecz charakteru: Pohstazhian był
przysadzistym szatynem o brązowych oczach, podczas gdy Zoay miał jasne włosy, szare oczy,
szczupłą budowę i przewyższał o głowę swojego towarzysza. Rozumieli się bez słów, dzięki
czemu Pohstazhian mógł mieć teraz pewność, że Zoay właściwie odbierze jego wypowiedź.
- Wolałbym mieć lepsze pojęcie na temat tego, w co się pakujemy, mój panie - odparł
niższy rangą duchowny. Zoay był cztery lata starszy od Pohstazhiana, co czyniło zeń osobę
nieco zbyt wiekową jak na stopień zajmowany w hierarchii Kościoła Matki - niezbyt
imponującą karierę zawdzięczał własnej metodyczności, która nie szła w parze z bystrością.
Zoay zaciekle zwalczał wszelką herezję, ale tak samo jak jego przełożony lubił mieć jasno
nakreślony plan przed wdaniem się w bój. Po chwili milczenia podjął: - Niestety biskup
Cahnyr ma rację. Musimy zmiażdżyć pozycje heretyków, zanim ci zdążą wezwać posiłki.
- Zgoda. Zgoda! - Pohstazhian machnął jedną ręką, jakby w ten sposób mógł rozwiać
kłęby mgły i zobaczyć wszystko wyraźniej. - Bóg świadkiem, że nie brak nam ludzi, aby
wykonać to zadanie, lecz koszt może się okazać wysoki jak Shan-wei... - Pokręcił głową. -
Nie sądzę, aby pełnoprawny atak mógł uchodzić za „rozpoznanie”.
- W żaden inny sposób nie udałoby nam się zdobyć informacji, których potrzebujemy -
zauważył Zoay, na co Pohstazhian przestał kręcić głową i niechętnie przytaknął.
- Nie twierdzę, że jest lepsza metoda - powiedział. - Ale nie musi mi się to podobać.
Szczególnie gdy pomyślę o tych wszystkich, którzy odniosą rany lub zginą, zanim nastanie
popołudnie.
- Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, większość ofiar będą stanowili heretycy - rzucił
posępnie Zoay.
- Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli - powtórzył zamyślony Pohstazhian.
***
- Już wkrótce, mój panie - powiedział cicho pułkownik Maindayl stojący tuż obok
Cahnyra Kaitswyrtha.
Niepokój w ciemnych oczach szefa sztabu armii Glacierheart ujrzałby tylko ten, kto
dobrze go znal. Ręka Maindayla, który na zegarku kieszonkowym sprawdzał właśnie godzinę,
ani drgnęła, co było dobrze widać w złocistym blasku lampy.
- Zakładając, że zaczną zgodnie z planem - odparł kwaśno Kaitswyrth.
- Pohstazhian, Scovayl i Waimyan znają się na swojej robocie, mój panie. Przesłaliby
wiadomość, gdyby opóźnienie wchodziło w grę. Zwłoka może wynieść minutę czy dwie, ale
nie więcej.
Kaitswyrth odmruknął coś tylko. Nie chodziło o to, że nie zgadza się z Maindaylem. Po
dywizji Chihiro biskupa Gahrmyna trzema najlepszym dywizjami w jego armii były: dywizja
Syjon Khalryna Waimyana, dywizja Sulyvyn Pohstazhiana oraz dywizja Fyrgyrsyn Tymahna
Scovayla, przy czym pierwsza z nich w dalszym ciągu uzupełniała stan osobowy po fiasku na
trakcie do Haidyrbergu. Fakt ten bynajmniej nie polepszał dowódcy samopoczucia przed
mającymi paść z jego ust rozkazami, które wymagały nie mniejszego poświęcenia od
ocalałych żołnierzy. Normalnie mógłby posłać do walki każdy oddział, lecz w tych
okolicznościach trzeba było czegoś specjalnego, aby stawić czoło heretykom. Jeśli
ktokolwiek był w stanie przeprowadzić tę rzecz od początku do końca, to właśnie ci ludzie, i
to bez względu na koszty, aczkolwiek...
Biskup potrząsnął głową. Było za późno na próżne żale. Klamka zapadła. Już za kilka
minut przekonają się, czy staną na wysokości zadania.
***
- Co to było?
Sierżant sztabowy Ruhfus Hahpkyns uniósł głowę.
- Kto zadał pytanie? - zapytał ostrym szeptem.
Wszyscy jego podwładni wiedzieli, jak ważne jest zidentyfikowanie mówiącego w takiej
chwili. Bez tej informacji groziła utrata bezcennych minut na ustalanie, kto co zobaczył i
gdzie - niestety nawet najbardziej doświadczeni żołnierze zapominali o tym w ferworze akcji
i...
- To byłem ja, sierżancie - odparł szeregowy Bynzhamyn Makysak zajmujący pozycję
oddaloną o dziesięć jardów. - Przepraszam.
- No więc? O co chodzi? - ciągnął Hahpkyns, uważając, aby jego głowa nie wystawała
ponad przedpiersie, podczas gdy przemieszczał się szybko w stronę szeregowca.
- Sam nie wiem... - Makysak machnął ręką w kierunku północno-zachodnim. -
Usłyszałem coś tam... ale...
Wtem zamglony przedświt rozdarł huk eksplozji. W gęstym oparze mignęła błyskawica,
rozległ się grzmot, po którym nastąpiła seria krzyków. Moment później doszło do kolejnego
wybuchu. I następnego.
- Uwaga! - zawołał Hahpkyns. - Goniec!
- Na rozkaz, panie!
- Leć do stanowiska dowodzenia. Ktoś wlazł na wymiatacze w sektorze Able!
- Tak jest!
Goniec zniknął w transzei komunikacyjnej, a Hahpkyns odwrócił się, chwytając za
mahndrayna. Wokół siebie słyszał metaliczne kliknięcia, to ponad pięćdziesięciu ludzi z
pierwszego plutonu kompanii A pierwszego batalionu piątego regimentu poszło za jego
przykładem i nałożyło bagnety na broń. Rozległy się kolejne eksplozje - i wrzaski - tym
razem na wprost ich pozycji, ale nie tylko, słychać je było zewsząd od północnego po
południowy zachód. Przypominały odgłosy letniej burzy, ale wiedział, co znaczą, więc
sprężył się od razu. Żeby uaktywnić tak wiele wymiataczy, na przedpolu musiały być tłumy
chłopców Świątyni!
- Co my tam mamy, Ruhfusie? - zapytał ktoś, więc odwrócił się szybko, by stanąć twarzą
do dowódcy pierwszego plutonu, porucznika Styvyna Hylmyna, który wspinał się właśnie na
pozycję strzelecką, by wyjrzeć za przedpiersie. Jeszcze dwie minuty temu sprawiał wrażenie
zaspanego, ale teraz nikt nie odgadłby, że zdrzemnął się na chwilę.
- Trudno powiedzieć, poruczniku. - Hahpkyns pokręcił głową. - Z tego, co słychać...
- Rozumiem. - Hylmyn był Chisholmianinem jak Hahpkyns, ale o połowę młodszym od
podwładnego. Wysoki, barczysty, a przy tym inteligentny, acz nieprzesadnie, nadrabiał
nieliczne braki niespożytą energicznością i determinacją. - Przyszła odpowiedź ze stanowiska
dowodzenia?
- Nie, sir - zameldował sierżant. - Myślę, że kapitan Carlsyn też dopiero się budzi.
- Niewątpliwie. - Hylmyn pokiwał głową, a potem poklepał podwładnego po ramieniu. -
Utrzymujcie pozycję, dopóki nie wrócę.
- Tak jest. - Hahpkyns odprowadził wzrokiem porucznika, gdy ten poszedł dalej,
zatrzymując się na moment przy każdym z dowódców drużyn, by wymienić z nim kilka słów.
Sądząc po ilości eksplozji, powinien się pośpieszyć, jeśli chce wrócić przed rozpoczęciem
przedstawienia.
***
Ahdrais Pohstazhian zaklął pod nosem, ale za to jadowicie, gdy eksplodowały pierwsze
„kau-yungi” i wokół, z wszechobecnej mgiełki, dało się słyszeć wrzaski. On i jego oddział
szli pomiędzy drugim i trzecim regimentem. Ahdrais miał pewne podejrzenia co do tego, jak
heretycy zdołali zmajstrować swoje piekielne urządzenia. Nikt w Armii Glacierheart nie
doszedł jeszcze do tego, jak działają te ich piekielne karabiny, a przynajmniej nie mówiono
tego oficjalnie. Wszakże jeden z podwładnych Pohstazhiana zasugerował po tym, jak w
okopach wroga znaleziono miedziane łuski, że heretycy mogą używać piorunianu rtęci.
Pasquałe ostrzegała przed zagrożeniami, jakie czyhają na tych, którzy używają podobnych
substancji, ale czy banda czcicieli Shan-wei przejmowałaby się słowami archanioła? Zdaniem
młodego porucznika eksplozja piorunianu mogła dać efekt lepszy od zamka skałkowego. A
skoro sprawdzało się to przy strzelaniu z karabinów, być może odpalano w podobny sposób
inne ładunki wybuchowe. Gdyby Pohstazhian był heretykiem, wykorzystałby też zdalne
zapalniki, na przykład linki, po których przerwaniu następowałoby odpalenie szrapneli.
Podzielił się tymi spostrzeżeniami z dowódcami kompanii, zanim wyruszyli w pole, ale w tak
trudnym terenie wypatrzenie linki było trudne, a o tym, że w ogóle ukrywała się w zaroślach,
ludzie dowiadywali się dopiero, gdy na nią nastąpili.
Minął leżące ciała. Dwaj żołnierze poruszali się jeszcze, sanitariusz z zieloną opaską
Pasquałe uwijał się już przy nich. Ahdrais zacisnął zęby na widok sześciu ofiar. A to tylko
skutki eksplozji jednego kau-yunga. Na szczęście był przewidujący i kazał rozproszyć ludzi,
by ta zabójcza broń zbierała jak najmniejsze żniwo.
Będziemy musieli ponownie zewrzeć szyki, gdy dotrzemy w pobliże linii umocnień wroga,
uzmysłowił sobie po chwili. Heretycy rozpętają prawdziwe piekło, gdy będziemy to robili, ale
z dwojga złego wolę, by na miejsce zbiórki dotarła większość naszych.
***
Oficerowie armii Kaitswyrtha dali z siebie wszystko, by opracować jak najsensowniejszy
plan ataku, ale nie mieli zbyt wielkiego wyboru, ponieważ wojska Chisholmu i Armię Boga
dzieliła technologiczna i instytucjonalna przepaść. Straż Świątyni, z której wywodziła się
większość kadry, miała być w zamierzeniu strukturą pokojową, nikt więc nie myślał w niej o
atakowaniu kogokolwiek. W rezultacie ludzie w niej służący nie nawykli do myślenia w
kategoriach wojskowych, a co więcej, brakowało im doświadczenia, którego przeciwnik miał
aż w nadmiarze. Co gorsza - mimo że większość oficerów Armii Boga nie należała do
głupców i zdawała sobie sprawę z tego, jak groźne są nowe rodzaje broni, mogli oni reagować
jedynie na te zagrożenia, które były im znane. Nikt jednak nie ostrzegł ich przed karabinami
ładowanymi odtylcowo, minami przeciwpiechotnymi i kierunkowymi, kapiszonami, a kto
potrafi zaplanować, jak bronić się przed czymś, co jego zdaniem nie istnieje?
Uczyli się tego w najgorszy z możliwych sposobów, szturmując reduty brygadiera
Taisyna. Tam dowiedzieli się, jak zabójczy może być ogień nowoczesnej broni palnej, tutaj
zaś, w odróżnieniu od poprzednich bitew, niemal wszyscy ludzie księcia Eastshare
wyposażeni byli w taką broń. Tak więc, choć nie znali w pełni wszystkich zalet broni
odtylcowej, wiedzieli, że atakowanie zwartymi kolumnami nie ma najmniejszego sensu,
zwłaszcza na otwartym albo trudnym terenie, za którym znajdują się umocnienia najeżone
tysiącami luf. Robili więc, co mogli, by uniknąć takich szturmów, ale w tych warunkach było
to bardzo trudne. Obejście bastionów bronionych przez pierwszą brygadę okazało się
niewykonalne, głównie dzięki wysiłkom pierwszego i drugiego batalionu z pierwszego
regimentu strzelców wyborowych i setkom zastawianych w lasach pułapek. Armii Boga
brakowało także doświadczenia, jeśli chodzi o zwiad i rozpoznanie, ponieważ wojska
kontynentalnych domen nigdy wcześniej nie miały potrzeby wykonywania zadań, do których
szkolono charisjańskich strzelców. Maszerowano po prostu na siebie całymi formacjami, a po
dotarciu na odległość strzału przystawano, by odpalić muszkiety albo arbalesty, i ruszano
ponownie dalej bądź się wycofywano.
Ta taktyka przestała jednak obowiązywać z momentem pojawienia się nowoczesnych
karabinów i dalekosiężnej artylerii polowej.
Na dęby tytaniczne posłano inżynierów, by korzystając z lunet, sporządzili plan przedpola
dzielącego skraj wypalonego lasu od pierwszych charisjańskich okopów. Pożar miał jednak
miejsce kilka lat temu, więc pogorzelisko zniknęło już dawno pod plątaniną gęstych krzewów
i niewiele dało się powiedzieć o faktycznym ukształtowaniu terenu. Ludzie sporządzający
plany nie widzieli po prostu jarów i zagłębień znajdujących się pod pierzyną zieleni, a wróg
podczas budowy tej linii obrony wykorzystał i umocnił każde wzniesienie. Tyle dobrego, że
inżynierowie Kaitswyrtha wypatrzyli kilka słabszych miejsc, w których ostrzał mógł być
nieco mniej skoncentrowany i intensywny, udało im się też nanieść na mapę stanowiska
artylerii. Nie mieli za to najmniejszych szans na wykrycie piekielnych pułapek
rozmieszczonych pod gęstymi krzewami. A były tam nie tylko wymiatacze, z którymi
zapoznali się wcześniej. Charisjanie wkopali w ziemię wiele „podnóżków Shan-wei”,
eksplodujących po nadepnięciu na zapalnik, i jeszcze gorsze od nich skaczące miny,
wyrzucane na wysokość pasa i dopiero wtedy rozsiewające wokół zabójczy deszcz szrapneli.
Te, nie mniej zabójcze od wymiataczy, pułapki nazywano „fontannami Shan-wei” albo w
skrócie „fontannami”. W tym przypadku koszyk kulek był mniej gęsty, ale za to obejmował
pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Pociski raziły także tych żołnierzy, którzy zdołali ominąć
pułapkę bez jej uaktywnienia. Ginęli oni razem z bardziej pechowymi towarzyszami broni.
Kaitswyrth wiedział, co ryzykuje, posyłając ludzi do ataku przy tak słabej widoczności, a
jego żołnierze naprawdę nie mieli żadnych szans na zobaczenie zastawionych na nich
pułapek. Nie docenił jednak gęstości pól minowych, które czekały na jego oddziały. To także
można było złożyć na karb braku doświadczenia, ponieważ nikt jeszcze w całej historii
Schronienia nie musiał szturmować tak bronionych szańców. Ale gdyby nawet zdawał sobie
sprawę z tego, ilu jego ludzi polegnie w starciu z kau-yungami, i tak nie miałby innego
wyjścia. Musiał wybierać pomiędzy wysłaniem ludzi do boju w mroku, wiedząc, że nie
zobaczą pułapek, ale za to sami będą niewidoczni dla strzelców i artylerii wroga - a ta włączy
się do walki lada moment - i posłaniem ich tam w biały dzień, kiedy łatwiej zobaczyć pułapki,
ale za to człowiek jest wyraźniejszym celem. Wóz albo przewóz. Z dwojga złego wybrał więc
miny.
Nie znaczyło to jednak, że nie próbował minimalizować strat. O tej porze roku gęste
poranne mgły były bardzo powszechnym zjawiskiem, zwłaszcza tutaj, opodal koryta rzeki
Daivyn, dlatego zdecydował, że pośle ludzi tuż przed świtem, by dać im osłonę i choćby
minimalne szanse na dostrzeżenie pułapek.
***
Książę Eastshare stał na dachu bunkra dowodzenia, spoglądając na zachód, gdzie w
półmroku rozkwitały co chwilę czerwono-białe kwiaty eksplozji. Wiedział, że każda z nich
zadaje straty piechocie Świątyni, i uśmiechał się okrutnie, widząc, że są coraz bliższe. Miał
ich stanowczo mniej, niżby sobie tego życzył, ale i tak okazały się bardziej skuteczne, niż
wcześniej przypuszczali razem z majorem Lowaylem. Przynajmniej na razie. Ruhsyl Thairis
nie zamierzał wszakże lekceważyć zdolności adaptacyjnych przeciwnika. Gdy wystarczająco
wielu wrogów przetrwa spotkanie z nową bronią, to, na jakiej zasadzie działają wymiatacze,
podnóżki i fontanny, przestanie być tajemnicą. A już z pewnością przeciwnik zacznie się
uczyć, jak minimalizować straty.
Tyle dobrego, że w niektórych przypadkach niewiele da się zrobić, pomyślał. I cokolwiek
dranie wymyślą w przyszłości, teraz muszą zbierać cięgi.
Ta myśl była dla niego pocieszeniem, ilekroć wracał wspomnieniami do tego, co niespełna
miesiąc temu zrobiono nad tą rzeką z Mahrtynem Taisynem i jego ludźmi. W piekle Shan-wei
było za mało ognia, by ukarać bestie torturujące nie tylko ludzi brygadiera, ale i żołnierzy
generała Charlza Stahntyna z garnizonu w Aivahnstynie.
Mam tylko nadzieję, że część inkwizytorów Clyntahna była blisko pierwszej linii
atakujących. Aczkolwiek nie przeczę, że z chęcią popatrzyłbym, jak ich wieszają po tej bitwie.
Zwłaszcza znad talerza pieczonych ziemniaków i z kuflem piwa w ręku.
Generał charisjańskiej armii nie powinien myśleć w taki sposób, a Kościół Charisu z
pewnością nie poparłby takich egzekucji, nawet w przypadku najpodlejszych inkwizytorów.
Ustalono, że każdego schwytanego inkwizytora należy stracić, ale Cayleb i Sharleyan
Ahrmahk nie byli ludźmi pokroju Zhaspahra Clyntahna, a armia cesarska nie zamierzała
równać się ze Świętą Inkwizycją. Dlatego będzie pozbywać się drani w cywilizowany sposób,
aby uniknąć posądzeń o pragnienie zemsty.
Książę w pełni popierał ten punkt widzenia, zarówno w wymiarze praktycznym, jak i
filozoficznym. Zadbał także, by rozkazy te były ściśle przestrzegane przez żołnierzy jego
brygady. Nie zamierzał jednak oszukiwać samego siebie i dlatego przyglądał się z niekłamaną
satysfakcją każdemu błyskowi na zachodzie.
***
- I co tam, Raymahndoh? - zapytał ostrym tonem Ahdrais Pohstazhian, gdy pułkownik
Allykzhandro odprawił w końcu kuriera.
- Wieści od pułkownika Kahlynsa, sir. - Głos podwładnego był wyjątkowo ponury. - Jego
ludzie trafili na nowy rodzaj kau-yungów. - Oficer z dywizji Sulyvyn posłał Isydohrowi
Zoayowi przepraszające spojrzenie, jakby powstydził się użycia zakazanej nazwy, ale
schueleryta machnął tylko ręką, nakazując mu, by mówił dalej. - Przypominają te zakopane w
ziemi, na które ludzie biskupa Gahrmyna natknęli się w okolicach Haidyrbergu. Te jednak
wyskakują na pewną wysokość, zanim eksplodują. - Allykzhandro pokręcił głową. -
Pułkownik Kahlyns szacuje, że stracił do tej pory jedną trzecią stanu osobowego.
Pohstazhian zacisnął zęby i odetchnął głęboko. Pierwszy regiment Zhandru Kahlynsa
szedł na czele, jego żołnierze oczyszczali teren z piekielnych urządzeń heretyków za cenę
własnego życia i krwi.
- Wiedzieliśmy, że poniesiemy duże straty - powiedział. - Poza tym w takim chaosie
zawsze mamy do czynienia z zawyżaniem szacunków.
Allykzhandro przytaknął, ale Pohstazhian i tak podejrzewał, że zastępca nie podziela jego
zdania na temat przesadnej reakcji Kahlynsa. Bez względu na to, jak wyglądała prawda, nic
nie mogli teraz zrobić... prócz wzięcia odwetu na heretykach czekających za tymi przeklętymi
umocnieniami.
- Co meldował Fahstyr? - zapytał. Bahzwail Fahstyr, dowódca trzeciego regimentu
dywizji Sulyvyn, szedł za oddziałami Kahlynsa.
- Stracił część ludzi - odparł Allykzhandro - ale na pewno mniej niż pierwszy regiment.
- Świetnie. Dzięki Chihiro, coś jednak idzie według planu! - rzucił Pohstazhian, ale zaraz
pokręcił głową, gdy zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało. - Wybacz mi, Boże - wymamrotał,
gdy Zoay położył mu dłoń na ramieniu.
- Mnie także się to nie podoba. - Słowa intendenta utonęły w kolejnej fali eksplozji i
wrzasków. - Przypuszczam, że każda wojna jest okrutna, ale święta wojna wymaga większych
poświęceń od wiernych. Rób, co musisz, w imię Boże.
Pohstazhian przytaknął, ale w piersi nadał czuł kamień zamiast serca. Wystawienie ludzi
Kahlyna nie było dziełem przypadku. Użył ich do oczyszczenia drogi dla pozostałych
regimentów. Nie wątpił wszakże, że Zoay ma rację... aczkolwiek ta wiedza nie była w stanie
mu pomóc w zwalczeniu poczucia winy, z którym stanie oko w oko, ilekroć spojrzy w lustro.
***
- Dotarli już do ostatniej linii fontann, sir.
Sierżant Haphkyns nie mógł wypowiedzieć tych słów z większym szacunkiem, pomyślał
porucznik Hylmyn, choć dało się w nich wyczuć sporo obawy.
- Nie wątpię, że zaraz zobaczymy więcej, Ruhfusie - odparł uspokajającym tonem. -
Książę będzie nam wdzięczny, że nie marnowaliśmy amunicji i poczekaliśmy na kontakt
wzrokowy z wrogiem. To skuteczniejszy sposób prowadzenia walki, nie sądzisz?
- Tak, sir.
Podoficer odwrócił się, by omówić z szeregowym Makysakiem kwestie gotowości
bojowej, ten ostatni bowiem, zamiast obserwować przedpole, wdał się w rozmowę z
kolegami. Hylmyn uśmiechnął się, nie przyznałby nigdy, jak wiele otuchy dawał mu widok
niewzruszonego sierżanta, dlatego z takim przejęciem odnotował fakt, że nawet Haphkyns
zaczyna okazywać nerwowość. Nikt inny, na szczęście, nie zauważył tego momentu słabości.
Ahbygayl Hylmyn także nie miał zbyt szczęśliwej miny, gdy usłyszał, co ma do
powiedzenia książę.
Wyczekanie na moment, w którym cele pojawią się w polu widzenia, jest ze wszech miar
słuszne, napomniał się w myślach. Domyślam się, że książę i pułkownik Celahk także na to
czekają.
Porucznik nie zauważył, że stojący tuż za nim kurier odprężył się, gdy usłyszał cichy
chichot przełożonego, tonący w niemilknącym ani na moment huku eksplodujących min.
***
Pułkownik Stywyrt Sahndhaim, dowodzący pierwszym regimentem dywizji Syjon, zaklął
siarczyście, gdy ujrzał w promieniach wschodzącego słońca najbliższe szańce. Przedpiersia
okopów wyrastały z morza splątanej zieleni niczym złowieszczy górski masyw. Wydawał się
tym groźniejszy, że to właśnie tej dywizji przyszło szturmować reduty przy zakolu rzeki.
Pułkownik wiedział więc, co czai się za tymi umocnieniami z ubitej ziemi - a przynajmniej
tak mu się wydawało - ale wiele by dał, by nie mieć podobnych doświadczeń.
Jego regiment maszerował ramię w ramię z jednostką Zhandru Kahlynsa, tracąc co rusz
kolejne tuziny ludzi za sprawą piekielnych kau-yungów, ale prawdziwy strach budziły w nim
myśli o tym, na co trafią ludzie, którzy przetrwają tę masakrę.
- Przygotować się! - warknął, a potem usłyszał tuzin głosów powtarzających rozkaz,
którego każdy w Armii Glacierheart wolałby nie usłyszeć.
***
- Otworzyć ogień! - zawołał Hylmyn, gdy z mgieł wynurzyły się purpurowo-czerwone
szeregi maszerujących żołnierzy Armii Boga.
- Otworzyć ogień! - powtórzył Ruhfus Hahpkyns i pięćdziesiąt mahndraynów wypaliło w
jednej chwili.
Ogień wydobywający się z ich luf był oślepiający mimo jaśniejącego już nieba. Szańce
zapłonęły, jakby zapłonął na nich sam Rakurai archanioła Langhorne’a. Gromy kolejnych
wystrzałów przetoczyły się nad okopami, gdy kolejne plutony piątego regimentu,
oddelegowanego z drugiej dywizji trzeciej brygady, dołączyły do ostrzału.
***
W odróżnieniu od Armii Boga wojska Charisu już dawno zarzuciły ideę strzelania
salwami. Ładowane odtylcowo mahndrayny wypluwały pociski trzykrotnie szybciej od
klasycznych muszkietów, dlatego żołnierzy szkolono tak, by ostrzeliwali cele na własną rękę.
Piąty regiment wystawił trzy ze swoich czterech batalionów na pierwszej linii. To dawało
ponad trzy tysiące karabinów, z których każdy oddawał strzał co pięć sekund. A pierwsza
brygada rozmieściła w tych szańcach trzy takie regimenty.
Ogień z niemal dziesięciu tysięcy luf był tak zmasowany, że postronny obserwator mógłby
go uznać za nieustającą salwę. Ostrzał ten był jednak o wiele bardziej niszczycielski niż
prowadzony na ślepo, jak to miało miejsce w przypadku muszkieterów, ponieważ żołnierze
ukryci w okopach wiedzieli dokładnie, do kogo strzelają. Za ich plecami kłębiły się dusze
zmasakrowanych chłopców brygadiera Mhartyna Taisyna, tym razem więc nikt nikomu nie
okaże litości.
***
Pułkownik Sahndhaim skrzywił się, gdy zrozumiał, jak wielki błąd popełnił. To, co
spotkało jego ludzi, było dalekie od najczarniejszych przewidywań. Brygadier Taisyn miał
pod swoimi rozkazami niespełna cztery tysiące ludzi, z czego połowę stanowili pikinierzy, do
tego rozmieszczonych w dwunastu osobnych redutach i niemogących skoncentrować ognia
jak strzelcy, których miał teraz przed sobą. Kolumny wspinające się na wzniesienie były więc
masakrowane nieustannym ostrzałem ludzi Taisyna, ale i tak zabrakło im sił na całkowite
unicestwienie atakujących.
Pierwsza brygada miała wystarczająco dużo żołnierzy, by tego dokonać.
Sahndhaim słyszał krzyki i przekleństwa tych, którym udało się przeżyć marsz przez pełne
kau-yungów pola śmierci tylko po to, by teraz wpaść pod lawinę ołowiu i ognia. Czołowe
kompanie zostały zdziesiątkowane i wykrwawione do reszty, a ci z żołnierzy, którzy ocaleli,
zrozumieli z przerażeniem, że nawet najgłębsza wiara nie ochroni ich przed bronią wroga.
Byli tak przerażeni, że niemal natychmiast wpadali w panikę. Najtwardsi unosili broń i
próbowali odpowiadać ogniem, strzelali do ludzi, którzy ich masakrowali, których nie mogli
nawet zobaczyć, ponieważ kryli się za grubymi przedpiersiami okopów i chmurą gryzącego
dymu, ale były to nieliczne wyjątki. Cała reszta po prostu zawracała i uciekała.
- Stać! - Sahndhaim słyszał wokół krzyki ocalałych oficerów i sierżantów. - Stać! W imię
Schuelera, stać!
On sam wykrzykiwał ten sam rozkaz, ale bez przekonania. Nie mógł winić tych ludzi za
to, że ratują się przed niemal pewną zagładą. Wiedział, jak wysoką cenę zapłacili, by dotrzeć
tak daleko, a gdy dotarli do celu, spotkało ich coś jeszcze straszniejszego. Coś, czego nawet
on nie był w stanie przewidzieć. Gdy to ujrzeli, stracili do reszty nadzieję i... wiarę.
Druga i trzecia kompania maszerowały prosto na uciekających towarzyszy broni, z
bagnetami na lufach i kamiennymi twarzami. Dezerterzy omijali ich, znikając z pola
widzenia. Pułkownik słyszał z tylu chrzęst zbliżających się oddziałów dywizji Święta Bedard.
Z panującego wokół chaosu wyłonił się nagle major Dahnel Howail, zastępca dowódcy
pierwszego regimentu. Twarz i tunikę miał umazane czyjąś krwią. Oczy lśniły mu
wściekłością i wstydem, gdy przyglądał się, jak połowa jego jednostki znika.
- Goń za nimi, jeśli możesz - rozkazał mu Sahndhaim, wskazując tyły.
- Ależ, sir...
- Nie sprzeczaj się ze mną! Ruszaj! - Pułkownik chwycił młodego oficera za ramię i
potrząsnął nim. - Ja mam tu jeszcze coś do zrobienia!
- Ależ, sir. Nie może pan... - zaprotestował jeszcze mocniej Howail.
- Ruszaj!
Sahndhaim popchnął majora w kierunku tyłów, a potem przywołał chorążego i ruszył w
kierunku bladolicych żołnierzy trzeciej kompanii dowodzonych przez kapitana Gahvyna
Taylara. Wyszczerzył zęby, próbując zamaskować własny strach, a potem wyciągnął prawą
rękę po sztandar. Odebrał go wylęknionemu sierżantowi, chwycił drzewce obiema dłońmi i
rozejrzał się wokół.
- Pójdziecie ze mną, chłopcy?! - zawołał.
Przez moment miał wrażenie, że żołnierze są zbyt wstrząśnięci, by odpowiedzieć, ale to
trwało nie dłużej niż mgnienie oka. Potem usłyszał głośny, wściekły ryk - nie wiwaty, ale
właśnie ryk zranionego, rozwścieczonego jaszczura. Dźwięk ten uderzył w niego jak poryw
wichury, wzburzył krew, wygnał z serca rozpacz, napełniając je szalonym uniesieniem.
- Zatem chodźcie! - Zamachał raz jeszcze sztandarem, czując, jak jedwab łopocze na
wietrze. - Żadnej litości, na rany Langhorne’a!
- Żadnej litości!
***
- Dobrze, Hynryku. - Książę Eastshare spojrzał na stojącego przed nim ciemnowłosego,
piwnookiego Charisjanina, wsłuchując się jednocześnie w ryk karabinów. - Chyba podeszli
wystarczająco blisko. Otwórzcie ogień, gdy tylko będziecie gotowi.
- Tak jest, wasza wysokość! - Pułkownik Hynryk Celahk dotknął piersi w zwyczajowym
salucie. Jego uśmiech widać było wyraźnie mimo kłębów dymu przesłaniających wstające
dopiero słońce. Czekał na ten rozkaz od chwili, gdy pierwsza brygada okopała się w lasach.
Odwrócił się więc natychmiast do zastępcy. - Słyszałeś księcia, Wahltayrze.
- Tak, sir.
Porucznik zasalutował, zapalił świecę Shan-wei i przyłożył ją do lontu.
***
Ahdrais Pohstazhian poderwał wzrok, gdy zobaczył, że coś wzlatuje w niebo. Nie słyszał
nic prócz nieustannej palby muszkietów, dlatego nie od razu zrozumiał, na co patrzy. Dopiero
po chwili dotarło do niego, że to jedna z rakiet, jakich heretycy używają do przekazywania
sygnałów, i natychmiast poczuł ucisk na dnie żołądka. Nie miał bladego pojęcia, co może
znaczyć ten akurat sygnał, ale był pewien, że nic dobrego.
I miał rację.
***
Każda z czterdziestu ośmiu kompanii pierwszej brygady miała swój pluton wsparcia
liczący sześć moździerzy. Ponadto jednostce towarzyszył pełen batalion artylerii, posiadający
trzydzieści dwie dwunastofuntówki i dwie baterie sześciocalowych dział wysokokątowych,
które dołączono do brygady, gdy wyruszała na kontynent. W Siddarze przejęto dodatkowo
sześćdziesiąt cztery kolejne dwunastofuntówki i szesnaście ładowanych odprzodowo
czterocalówek. Wszystkie te działa - czyli dwie trzecie posiadanej przez pierwszą brygadę
artylerii - i niemal czterysta moździerzy okopano teraz za pierwszą linią sił księcia Eastshare,
rozmieszczając je tak, by jak najpełniej wykorzystać ich zasięg i pole ostrzału. Inżynierowie
Armii Boga, którym kazano sporządzić plany umocnień, dostrzegli większość stanowisk
ciężkiej artylerii, ale nie mieli pojęcia o moździerzach. Tak samo nie mieli szans na
zauważenie szesnastu dział kątowych, które znajdowały się niemal dwie mile za pierwszymi
okopami, ukryte w dodatku za pasem nietkniętej ogniem roślinności.
To wszystko oznaczało, że Armia Glacierheart nie miała pojęcia, jaką siła ognia dysponuje
jej przeciwnik.
Przekonała się o tym dopiero, gdy wystrzelona przez Hynryka Celahka rakieta
eksplodowała wysoko na jaśniejącym dopiero niebie.
***
Cahnyr Kaitswyrth otworzył szeroko oczy, gdy ujrzał przed sobą wybuchający wulkan.
Urywane trzaski wydawane przez oddalone karabiny były wystarczająco stresujące, ale
świadczyły o tym, że choć część jego wojsk dotarła do celu. Kurierzy przybywający z
pierwszej linii uświadomili mu szybko, że nowa broń palna heretyków jest o wiele bardziej
zabójcza, niż do tej pory przypuszczał, ale gdy książę Eastshare rozkazał otworzyć ogień z
dział, nie potrzeba było żadnych wiadomości, by pojął, jaki będzie ogrom zniszczeń. Ziemia
zadrżała mu pod stopami, gdy osiemdziesiąt dział polowych wypaliło w jednej salwie.
Najpierw zaczęły strzelać te znajdujące się pośrodku umocnień, a potem kolejno odpalano
armaty z baterii znajdujących się bliżej skrzydeł. Szrapnele rozrywające się wysoko nad
maszerującymi regimentami masakrowały ludzi bez litości. Ale o wiele gorszy od tej nawały
ognia był nieustanny ostrzał z moździerzy. Z dala wyglądało to tak, jakby nagle nad
kolumnami wojska pojawiły się ołowiane chmury burzowe. Lecące w dół z piekielnym
rykiem pociski niosły ze sobą furię samej Shan-wei.
***
- To powinno wystarczyć, Hynryku - powiedział dwadzieścia minut później książę
Eastshare.
- Już, wasza wysokość? - Pułkownik nie był może zawiedziony wydaniem tego rozkazu,
ale nie wykazywał także przesadnej radości z jego otrzymania. Gdy książę odwrócił się w
kierunku dowódcy artylerii, ten wymamrotał tylko: - Wybacz, wasza wysokość.
- Moim zdaniem dostali wystarczającą nauczkę. - Książę Eastshare poklepał pułkownika
po ramieniu. - Możesz mi wierzyć, że w ich raportach twoje działa zostaną określone mianem
najefektywniejszej artylerii. Nie mamy jednak nieskończonych zapasów amunicji, a i ich tam
nie zostało już wielu do zabicia, więc jeśli nie masz nic przeciwko...
- Oczywiście, wasza wysokość. - Tym razem artylerzysta odpowiedział z uśmiechem na
twarzy, więc i książę wyszczerzył zęby, zanim Celahk odwrócił się do porucznika.
- Czas na kolejną rakietę, Wahltayrze.
.II.
Świątynia
Syjon
Ziemie Świątynne
.III.
Przełęcz Sylmahna
Republika Siddarmarku
.IV.
Przylądek Kaihrys
Zatoka Thesmar
Marchia Południowa
oraz
Rzeka Daivyn
Prowincja Skalistego Klifu
Republika Siddarmarku
- Wiem, komandorze, że nie chciałeś ich ustawiać w tym kierunku, ale tutaj mamy
przynajmniej dobre pole ostrzału.
Hrabia Hanthu stanął na szerokim przedpiersiu ułożonym z worków z piaskiem i spojrzał
na osiemnastomilowy przesmyk łączący zatoki Thesmar i Piaskowej Ryby. Refleksy
słoneczne złociły się na pasie błękitnej wody, która w tym miejscu, przy odpływie
odsłaniającym muliste brzegi, miała niespełna cztery mile szerokości i szokująco wysoką
temperaturę jak dla kogoś, kto urodził się i wychował w Starym Charisie. Za plecami
hrabiego, prócz głosów pracujących wciąż przy umocnieniach robotników, słychać było szum
wysokiej trawy porastającej połacie mokradeł. Odór bagnisk był ostry i niezbyt przyjemny dla
szlacheckiego nosa. A teraz, przy najniższym stanie wody, dochodził do tego wszystkiego
smród rozkładających się alg. W takich warunkach Zaraza Grimaldiego tylko czekała, aż
Pasquale obniży gardę.
- Szkoda, że ta cieśnina nie jest odrobinę węższa, mój panie - odparł porucznik Bryahn
Sympsyn. - Stał na stanowisku ogniowym kilka stóp poniżej hrabiego i spoglądał przez lunetę
na przylądek Tymkyn, gdzie ustawiano podobną baterię. - Żałuję też, że nie mamy lepszej
komunikacji z porucznikiem Brownyngiem.
- Nie można mieć wszystkiego - rzucił hrabia Hanthu bardziej filozoficznym tonem, niż
zamierzał. - Z takiej wysokości donośność dział wyniesie jakieś trzy mile albo i więcej, jeśli
wykorzystamy amunicję rykoszetującą. Poza tym ten kanał i tak jest za wąski, by ktoś zdołał
ominąć nasze pozycje.
- To prawda, mój panie - przyznał Sympsyn.
Szczerze mówiąc, wąski kanał żeglugowy biegł jakieś dwa tysiące jardów od brzegu, i to
na długości ponad czterech mil. Każda jednostka, która spróbuje przepłynąć przez tę cieśninę,
narazi się na rozerwanie na strzępy przez osiemnaście trzydziestofuntówek.
- A skoro już o tym mowa - kontynuował hrabia - mniej martwmy się tymi, którzy
spróbują przepłynąć tym kanałem, niż ludźmi chcącymi go zablokować.
- Racja, mój panie. - Sympsyn odłożył lunetę i spojrzał na hrabiego z lekkim
zawstydzeniem.
- Proszę się nie przejmować, poruczniku. - Hrabia uśmiechnął się. - Jeszcze nie spotkałem
morskiego artylerzysty, który przedkładałby myśli o odpieraniu ataków wrogiej piechoty nad
planowanie, jak tu zatopić wrogie jednostki.
Sympsyn uśmiechnął się, słysząc tę uwagę, a hrabia odwrócił się twarzą w stronę
syczących bagnisk i kołyszącej się na nich trawy.
Bagna Północne ciągnęły się na osiemdziesiąt mil w głąb lądu. Większość z nich była
nieprzebyta, chyba że znało się właściwe drogi. Hrabia stracił wiele godzin na przesłuchanie
miejscowej ludności, która żyła całkiem nieźle na tym szczodrym w plony odludziu. Niestety
skoro ci ludzie wiedzieli tak wiele o bagnach, to samo można powiedzieć o zamieszkujących
je lojalistach Świątyni, więc desnairskie i dohlariańskie kolumny z pewnością nie utkną
pośrodku mokradeł, jak chcieliby tego obrońcy. Ale przebycie bagien będzie wielodniowym,
a nawet wielopięciodniowym pasmem udręki, jeśli wróg zechce przetransportować tędy swoją
artylerię. A gdy to się uda, kilka rozsądnie ulokowanych baterii może zamknąć ten przesmyk
dla charisjańskich galeonów, nawet jeśli nie będą dysponowały eksplodującą amunicją.
Z tego właśnie powodu hrabia nakazał rozmieszczenie działonu Sympsyna i jego
bliźniaczej jednostki po drugiej stronie przesmyku. Admirał, sir Paitryk Hywyt, dowodzący
eskadrami obrony wewnętrznej, otrzymał zadanie wsparcia Thesmaru i zamierzał ulokować
tutaj kilka okrętów, w tym galeon artyleryjski, na wypadek gdyby jakiś przedsiębiorczy
człowiek próbował przerwać biegnące tędy linie zaopatrzeniowe. Mimo to hrabia Hanthu nie
był specjalnie zadowolony z faktu, że musi utworzyć dwa tak oddalone od jego sił posterunki.
Przylądek Kaihrys był oddalony od Thesmaru o niemal sto dziewięćdziesiąt mil, a samo
miasto dysponowało zapasami pozwalającymi na przetrwanie niemal miesięcznego oblężenia,
gdyby jakimś cudem Świątynia zdołała zablokować przesmyk. Wielu ludzi uznałoby więc, że
zabezpieczając się w taki sposób, reaguje nadpobudliwie, co być może nie było wcale dalekie
od prawdy. On wszakże uważał od samego początku, że lepiej dmuchać zawczasu na zimne,
niż się potem sparzyć.
Cesarz celnie to ujął, gdy powiedział, że pierwsze prawo wojny głosi, iż wygrywają tylko
ci, którzy ryzykują, ale to wcale nie znaczy, iż rozsądny hazardzista nie powinien asekurować
się przy każdym rozdaniu. A zważywszy na fakt, że w naszym kierunku zmierza niemal ćwierć
miliona bardzo niezadowolonych ludzi, lepiej wykopać z wyprzedzeniem kilka nor, aby móc
się w nich szybko schronić. Aczkolwiek z pewnością nie powiem czegoś takiego tym wszystkim
napaleńcom, którzy pode mną służą.
Prychnął, po czym pokręcił głową. Wspomniani napaleńcy byli dzisiaj święcie
przekonani, że nawet wszyscy Dohlarianie i Desnairczycy tego świata nie zdołają ich
pokonać. I dobrze, tak powinni myśleć żołnierze przed bitwą, choć miało to także swoje złe
strony. Gdyby im kazał, ruszyliby bez wahania na idących ku nim Desnairczyków, co nawet
w przypadku Charisjan byłoby czysto samobójczym krokiem i najmniej optymalnym
sposobem załatwienia sprawy.
Uśmiechnął się z satysfakcją, gdy zobaczył, jak kanonierzy podciągają kolejną
dwunastofuntówkę na otoczone wałem ziemnym stanowisko ogniowe, z którego będzie
mogła chronić podejście do baterii Sympsyna. Tę armatę, podobnie jak cztery tysiące
karabinów, które trafiły w ręce ludzi generała Fyguery, „otrzymali” od królewskiej armii
Dohlaru i choć miał nadzieję, że nie będzie musiał jej nigdy użyć, to przyznawał, że tutaj
przyda mu się najbardziej.
Pas lądu, z którego uformował się półwysep Kaihrys, był o piętnaście stóp wyższy niż
otaczające go bagna, więc każdy, kto spróbuje pokonać to morze cuchnącej brei i trzcin, trafi
pod prawdziwy grad kul i szrapneli. Jeśli do tego czasu zostaną rozmieszczone pełne baterie -
a to da się zrobić całe pięciodnie przed pojawieniem się tutaj potencjalnego wroga - nie trzeba
będzie się martwić nawet zmasowanym atakiem wielkiej armii, dlatego hrabiego bardziej
niepokoiła możliwość, że któryś z Dohlarian wpadnie na pomysł, by uderzyć skrycie
niewielkimi oddziałami. Z tego powodu oddelegował do ochrony obu baterii po kompanii tak
cenionej przez niego piechoty morskiej.
Zaczerpnął tchu, gdy przypomniał sobie, jak daleko od Thesmaru znajduje się to miejsce.
Nawet najszybszy szkuner charisjańskiej floty potrzebował całego dnia, by tutaj przypłynąć, a
właśnie nadchodziła pora powrotu. Właściwie nie musiał przybywać tutaj osobiście,
zwłaszcza że książę Harless przeczesywał systematycznie brzegi jeziora Somyr. Jego oddziały
zajęły już miasto o tej samej nazwie, leżące na południowy zachód od Thesmaru. Prawdę
powiedziawszy, znajdowały się w tej chwili kilka mil bliżej od kwatery głównej hrabiego niż
on sam. Mowa jednak o milach lądowych, tak więc książę będzie potrzebował jeszcze
czterech albo i pięciu dni, zanim dotrze pod Thesmar - o ile jego logistyka jest choćby w
połowie tak dobra jak dohlariańska... co było wszakże bardzo wątpliwe.
Nie zapominajmy, że Dohlarianie nie komplikują niczego niepotrzebnie, co książę Harless
zrozumie, gdy tylko połączy z nimi siły, pomyślał z goryczą hrabia.
Maszerująca ze Skalistego Klifu armia Rainosa Ahlvereza dotarła po bitwie o Alyksberg
aż do Fortu Sheldyn. Mając to zagrożenie na względzie, hrabia Hanthu polecił sir Fahstyrowi
Rychtyrowi wycofać się z zacisznego Trevyru, co oznaczało, że Ahlverez przejmie kontrolę
nad kanałem Sheryl-Sheridahn, prowadzącym aż do Dohlaru. Zakładając, że Dohlarianie i
Desnairczycy zdołają nawiązać współpracę - co zdaniem Hauwerda Breygarta nie było wcale
takie pewne, nawet pomimo faktu, że intendenci obu armii będą dwoili się i troili, by zmusić
do tego swoich podopiecznych - ogromna armia zmierzająca na Thesmar otrzyma
gigantyczne ilości zaopatrzenia. Obrońcy miasta będą równie dobrze wyposażeni, jeśli baterie
strzegące cieśniny pozwolą charisjańskim galeonom na dotarcie do portu, ale te dostawy nie
zniwelują wielkiej przewagi liczebnej wroga.
Siedem tysięcy dwustu ludzi Clyftyna Sumyrsa przybyło z Alyksbergu po liczącym
osiemset mil marszu, lecz byli tak wycieńczeni i schorowani, jak obawiał się tego hrabia.
Cztery regimenty generała Kydryca Fyguery zostały wzmocnione do pełnego stanu
osobowego przez zaciąg ludności lojalnej wobec Republiki, co daje kolejne siedem tysięcy
ośmiuset ludzi, choć nowi rekruci nie byli wciąż tak dobrze wyszkoleni, jak by sobie tego
hrabia życzył. Do tego należało dodać pięć tysięcy ludzi służących w jego pierwszej
niezależnej brygadzie piechoty morskiej i kolejne dwa tysiące marynarzy admirała Hywyta,
który pozostawił na swoich galeonach tylko szkieletowe załogi. To dawało w sumie
trzydzieści dwa tysiące ludzi - o ile żołnierze Sumyrsa staną na nogi przed rozpoczęciem walk
o Thesmar. To stanowiło, w przybliżeniu rzecz jasna, jakieś osiem procent połączonych sił
desnairsko-dohlariańskich, które maszerowały na miasto.
Po to właśnie budowałeś szańce, Hauwerdzie, napomniał się w myślach. I po to ci
karabiny i działa dostarczone tak hojnie przez Dohlarian.
Marzył o otrzymaniu choć kilku tysięcy min lądowych, ale to nie ten rodzaj broni, w jaką
wyposażano piechotę morską. Było to przeoczenie, które zamierzał naprawić w najbliższej
przyszłości, a tymczasem jego inżynierowie improwizowali, zakopując na przedpolach
szańców trzydziestofuntowe pociski połączone ze zdalnymi zapalnikami. Mieli ich pod
dostatkiem, tak samo jak pięćdziesięciosiedmiofuntowych kul do karonad, które można
będzie staczać na przedpole po ręcznym odpaleniu lontów. Jednym z powodów tak silnego
wsparcia sił hrabiego przez marynarzy admirała Hywyta była chęć dostarczenia na pierwszą
linię kanonierów obeznanych z okrętowymi trzydziestofuntówkami, którymi naszpikowano
każdy szaniec.
Hauwerd Breygart nie zamierzał lekceważyć armii wkraczającej na ziemie Marchii
Południowej, nieobce mu były także obawy charakterystyczne dla każdego dowódcy, który
będzie musiał się zmierzyć z dziesięciokrotnie liczebniejszym przeciwnikiem. Mimo to
wkraczał na pokład szkunera po dokonaniu ostatniej inspekcji z niezachwianą pewnością
siebie.
Istnieje możliwość, że przegramy tę bitwę, pomyślał. Ale ci dranie zapłacą za zdobycie
Thesmaru ogromną cenę, wspinając sią na nasze umocnienia po stosach poległych
towarzyszy broni.
***
- Ktoś mógłby zapytać, skąd się tu znowu wziąłeś, seijinie Ahbraimie... - rzucił
uprzejmym tonem książę Eastshare.
- Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej, wasza wysokość - odparł Zhevons. Książę
spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, ale przytaknął w końcu tym słowom, więc jego
rozmówca rozluźnił się nieco i uśmiechnął pewniej. Książę nie zrozumiał pewnie tego żartu,
na Schronieniu nikt bowiem nie czytał Księgi Hioba, ale Merlin nie mógł się oprzeć
zacytowaniu tak pasującego ustępu, zwłaszcza że postrzegano go na tej planecie jako sługę
Shan-wei. Uśmiech zniknął jednak szybko z jego twarzy, gdy przypomniał sobie, po co tu
przybył. - Przebywasz znacznie dalej na zachód niż podczas naszej ostatniej rozmowy, wasza
wysokość - zauważył, na co książę uśmiechnął się bardzo szeroko.
- Wybrałeś dla nas idealne pozycje - odparł. - A ten idiota Kaitswyrth był tak uprzejmy, że
zaatakował je od frontu. Uznaliśmy więc, że skorzystamy z nadarzającej się okazji i pognamy
drania. Wciąż jeszcze przesłuchujemy jeńców, ale już teraz mogę powiedzieć, że nasz
przyjaciel biskup uznał, że ma wystarczająco dużo ludzi, by zadeptać nas niczym szarżujący
smok, bez względu na to, jak głęboko wkopaliśmy się w ziemię.
- Moje źródła potwierdzają, że tak właśnie rozumował - zgodził się Zhevons. - Sugerują
też, że Armia Glacierheart nie będzie stanowiła wielkiego zagrożenia do najbliższej zimy.
Nikt tego nie potwierdzi, ale doszły mnie słuchy, że przyłączeni do niej inkwizytorzy stali się
ostatnimi czasy, nie wiedzieć czemu, bardzo... ostrożni.
Tym razem uśmiech księcia Eastshare był naprawdę paskudny, a seijin odwzajemnił go z
równą satysfakcją. Pomimo dyrektyw wydanych przez Cayleba i Sharleyan inkwizytorzy
służący w Armii Glacierheart byli pewni swojej nietykalności, którą cieszyli się również
wszyscy duchowni, i nie przypuszczali w najgorszych koszmarach, że może im coś grozić.
Długi rząd tyczek z zatkniętymi głowami uzmysłowił im, w jakim błędzie żyli. Nic więc
dziwnego, że wielu ocalałych straciło ochotę na dalszą wojaczkę i nie przykładało się już tak
bardzo do przekonywania żołnierzy. Za jakiś czas dojdą do siebie - pomimo ogromnej
pogardy, jaką Merlin czuł do tych ludzi, nie wątpił nigdy w siłę napędzającej ich wiary - ale
na pewno nie nastąpi to prędko.
- Niestety - kontynuował - Ahlverez nie zamierza dołączyć do Kaitswyrtha. Skierował się
na południe, w tej chwili jego wojska docierają do fortu Sheldyn, a książę Harless opuścił już
Silkiah i podchodzi pod Thesmar. Jeśli wierzyć moim informatorom, hrabia Hanthu i generał
Fyguera okopali się lepiej nawet niż wasza wysokość nad rzeką Daivyn, ale jeśli Ahlverez i
Harless zignorują miasto i zostawią wokół niego kordon, bez trudu dotrą w trzy albo cztery
pięciodnie aż do Fortu Tairys.
Twarz księcia stężała.
- A Fort Tairys znajduje się w rękach rebeliantów - oświadczył beznamiętnym tonem, na
co Zhevons skinął głową.
Szczerze powiedziawszy, Fort Tairys nie do końca znajdował się w rękach rebeliantów.
Generał Lairays Walkyr, dowódca tamtejszego garnizonu, umacniał linie obrony wokół miasta
od wielu miesięcy. Nie były to jednak silne fortyfikacje, a miejscowy garnizon składający się
z buntowników i maruderów nie był wystarczająco liczny, by obsadzić wszystkie szańce,
jednakże to nie miało znaczenia, ponieważ Desnairczycy mogliby bronić miasta bez końca
nawet w przypadku, gdyby Charisjanie rozpętali tam istne piekło. A to nie wróżyło najlepiej,
zważywszy na lokalizację tego miejsca.
- Jeśli tam dotrą, będą mieli pod kontrolą całe Shiloh, nie mówiąc o bezpiecznych tyłach.
A jeśli skręcą na północ, w kierunku waszych linii zaopatrzeniowych, albo na wschód do
Starej Prowincji...
Książę pokiwał ostro głową.
- Problem w tym, że znaleźliśmy się w nieciekawym położeniu - przyznał, sięgając po
mapę Republiki Siddarmarku i rozkładając ją na stole. - Nie przejdą przez nasze pozycje ani
przez Przełęcz Sylmahna - postukał palcem w miejsca zajmowane przez jego jednostki i
wojska barona Zielonej Doliny - ale jeśli ruszą prosto na serce Siddarmarku, nie będziemy
mieli ludzi, którzy ich powstrzymają, ani miejsca, w którym da się ich zastopować, jak
zrobiliśmy z poprzednimi armiami.
- Właśnie - potwierdził Zhevons. - Mam też jednak dobre wieści. Lord protektor jest
gotów wysłać w pole kolejną dywizję strzelecką wyposażoną w najnowsze karabiny. Jedna
brygada już wyruszyła, druga będzie gotowa za kilka pięciodni.
- Naprawdę? - Zaciekawiony książę oderwał wzrok od mapy.
Armia Republiki Siddarmarku w pełni rozumiała potrzebę zaadaptowania żołnierzy do
używania najnowocześniejszej broni, ale to wymagało wywrócenia na nice dotychczasowej
doktryny. W samym środku walki o przetrwanie nie było czasu na formowanie nowych
jednostek, niemniej lord protektor i jego seneszal Daryus Parkair zdecydowali, że struktura
ich regimentów pozostanie niezmieniona, z tym że w każdym będzie teraz pięć kompanii
strzeleckich liczących po czterystu pięćdziesięciu ludzi. Zastosowali też charisjańską metodę
łączenia dwóch regimentów w brygadę, ale ich dywizje, w których skład sojusznicy wcielali
po dwie brygady, miały liczyć po trzy takie jednostki. Zważywszy na fakt, że siddarmarcki
regiment był o połowę mniej liczny niż jego charisjański odpowiednik, tamtejsza dywizja i
tak nie mogła równać się z sojuszniczymi, choć stanowiła całkiem pokaźną formację bojową.
Na razie jednak regimenty strzeleckie, które miały wchodzić w skład owych dywizji, były
wciąż formowane, a siddarmarcka armia przeżyła ogromny wstrząs mimo zachowania
dawnych struktur. Były problemy z uzbrojeniem, dostępnością rekrutów, ale nie tylko. Dla
przykładu zdecydowano, że wszystkie regimenty, które wykazały się nielojalnością podczas
operacji Miecz Schuelera, zostaną rozwiązane. Ich nazwy i numery jednostek zostały
wymazane na zawsze ze wszystkich rejestrów. Pozbawiono je także wszystkich odznaczeń.
Wierne oddziały, które nie zhańbiły się w czas próby, zyskały miano regimentów piechoty,
aczkolwiek nowo powstające jednostki nie miały już takiej nazwy. Podobnie było w
przypadku jazdy, gdzie nowe oddziały nazywano regimentami dragonów.
To były jednak decyzje czysto administracyjne, porządkujące system nazewnictwa starych
i nowych jednostek bojowych, które w najbliższym czasie mogły ulec dalszym zmianom. Nie
miały także nic wspólnego z posyłaniem tychże jednostek na front, a w tej materii napotykano
problemy dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, należało znaleźć i wyszkolić nowych żołnierzy, a
doświadczonych szkoleniowców po ciężkiej zimie i jeszcze cięższych walkach było jak na
lekarstwo. Po drugie, należało zorganizować karabiny. Książę Eastshare zdawał sobie sprawę
z tego, że zdobyczna broń, którą wysłał na wschód, jest bezcenna, mimo że kościelne
muszkiety ustępowały jakością każdej charisjańskiej broni. Wiedział również, że produkcja
siddarmarckich karabinów rośnie wolno, acz nieustannie, ponieważ jest to priorytet w planach
lorda protektora. Stohnar i Parkair nie ustawali w wysiłkach, by ich nowe regimenty były jak
najszybciej gotowe do ruszenia w pole. Mimo to wieść o tym, że cztery takie jednostki już są
gotowe do walki, zaskoczyła go srodze. To było niemal dziewięć tysięcy ludzi, ponad dwie
trzecie stanu osobowego jego armii.
- To doskonała wiadomość - przyznał. - Zastanawiam się wszakże... - W zamyśleniu
spojrzał na mapę, przesuwając po niej palcem tam i z powrotem po linii łączącej rzekę
Daivyn i Jezioro Lodowe, a potem dalej, do miejsca, w którym rzeka Graywater wpadała do
jeziora Glacierborn. Tam postukał palcem, i to dwukrotnie. - Tam mamy silne pozycje - rzucił
półgłosem jakby do siebie, mimo że zerkał w stronę Zhevonsa. - Zajmują rzekę i trakt, a
Kaitswyrth nie wydaje się szczególnie chętny do kolejnego szturmu na nasze szańce. Nie
liczę na to, że będzie siedział dalej bezczynnie, ale jeśli nawet zbierze w sobie tyle odwagi, by
przeprowadzić kolejny atak, teren pozwoli nam się wycofać bez większych strat. No i nadal
mamy szańce na tej wypalonej połaci lasu, gdzie możemy się schronić, gdyby nas stąd
wyparł. - Skupił wzrok na czymś, co tylko on mógł widzieć, i trwał tak przez dłuższą chwilę.
Potem potrząsnął głową. - Z tego, co rozumiem, te dwie brygady, o których wspomniałeś, nie
zostały jeszcze skierowane w konkretne miejsca?
- Tego nie mogę powiedzieć z całkowitą pewnością, wasza wysokość - odparł Zhevons nie
do końca szczerze, a raczej dla zmylenia rozmówcy, ponieważ wiedział doskonale o
wszystkim dzięki SAPK-om, skimmerom i komunikatorom. - Jeśli jeszcze tego nie zrobiono,
zapewne stanie się to już wkrótce.
Książę przyjrzał mu się uważnie, po raz kolejny oceniając dokładność informacji seijina.
Żaden kompetentny generał nie oprze swoich planów na niesprawdzonych informacjach, ale
te pochodzące od Zhevonsa i Merlina Athrawesa zawsze traktował jako pewnik.
- Regiment pułkownika Hobsyna poniósł najcięższe straty - dodał - ale przy wsparciu
artylerii i jednego batalionu snajperów pułkownika Makyna może mieć oko na wroga i
utrzyma te pozycje nawet w przypadku, gdy armia Kaitswyrtha nabierze chęci do dalszej
walki. Albo wycofa się aż na brzeg Jeziora Lodowego, jeśli zajdzie taka konieczność.
- Tak, wasza łaskawość? - wtrącił Zhevons, gdy książę znów zamilkł.
- Musisz coś dla mnie zrobić, seijinie.
- Cóż takiego, wasza łaskawość?
- Wypytaj swoich szpiegów o wszystko, co wiedzą na temat Fortu Tairys i jego garnizonu.
Chcę znać jego liczebność, nazwiska dowódców regimentów Walkyra i wiedzieć, jak dobrze
są wyposażone. Ile mają tam dział, czy dostali nowe karabiny, jaki jest stan zapasów i morale.
Po prostu wszystko.
- To się da załatwić, wasza łaskawość, aczkolwiek nie będę mógł dostarczyć ci tych
raportów osobiście.
- Nie szkodzi. Przyjmuję twoje informacje o owych dwóch siddarmarckich brygadach za
pewnik. - Palec księcia przesunął się ponownie po mapie, od jeziora Glacierheart, przez
wzgórza Clynmair w stronę Fortu Świętej Klair, a następnie na północ do podnóża gór
Branath. - Wyślę wiadomość semaforową z prośbą, by wysłano je w pole jak najprędzej... lecz
by nie przekroczyły zachodniej granicy Glacierheart. Do czasu gdy tam dotrą, zapoznam się z
twoimi raportami i...
Przesuwając palcem raz jeszcze po linii kanału Branath, Ruhsyl Thairis, książę Eastshare,
uśmiechnął się chłodno.
.V.
Zakłady Delthaku
Hrabstwo Wysokiej Skały
Królestwo Starego Charisu
Imperium Charisu
.VI.
Przełęcz Sylmahna
Stara Prowincja
Republika Siddarmarku
.VIII.
Thesmar
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
- W życiu nie widziałem tylu ludzi w jednym miejscu - powiedział cicho Kydryc Fyguera.
Wraz z hrabią Hanthu stał na jednej z czterech studwudziestostopowych drewnianych
wież obserwacyjnych, które kapitan Lywys Sympsyn, naczelny inżynier hrabiego, wybudował
na rozkaz tego ostatniego. Sam Fyguera nigdy by nie wydał podobnego polecenia, a to z tej
choćby przyczyny, że nie był żołnierzem piechoty morskiej i brakowało mu typowej dla tej
formacji intuicyjnej wiedzy, o ile dalej można spojrzeć z wysokości masztu. Wieża, na której
stali obecnie, została zbudowana z belek trzymanych na galeonach admirała Hywyta i
znajdowała się w drugim pasie okopów, za redutą numer jeden oraz bastionem o nazwie Kąt
Tymahna, mieszczących się na studziesięciostopowym szczycie Wzgórza Sulyvyna, co
dodatkowo poszerzało pole widzenia. Dzięki ciężkim teleskopom przytwierdzonym do
barierki otaczającej kwadratowy podest wieży straże miały doskonały widok na prawie
dwadzieścia mil, z tego szesnaście poza własnymi liniami.
Druga taka sama wieża stała mniej więcej pośrodku pozycji, za wyspą Reduta, pięć mil na
zachód od Thesmaru. Trzecia - w reducie numer cztery na górze Yarith. Czwarta zaś i ostatnia
w samym sercu miasta. Wyposażeni w heliografy i flagi sygnałowe żołnierze stanowiący
obsadę tych wież mogli śledzić praktycznie każdy ruch wroga... albo kierować ogniem dział
kątowych admirała Hyvyta, przeniesionych z pokładu HMS Holokaust, jednego z jego
okrętów artyleryjskich. Czternaście tych bestii rozstawiono w czołowych bastionach i
redutach, a kolejne dziesięć stało w obrębie murów miasta. Te wielkie armaty, cięższe i mniej
mobilne od wersji lądowych, miały jednak nieco większą donośność i strzelały prawie milę
dalej, co oznaczało, że mogły razić cele odległe o dwie albo trzy mile od pierwszej linii
umocnień. Szkoda tylko, że pierwsza niezależna brygada nie dysponowała moździerzami,
którymi można by wzmocnić siłę ognia piechoty, ale i bez nich obrońcy dysponowali wielką -
i w zupełności wystarczającą - artylerią.
Stojący obok siddarmarckiego generała hrabia Hanthu widział poczwórne linie okopów,
rozciągające się wokół miasta niczym orbity stworzonych przez samego Boga planet.
Zewnętrzna linia umocnień miała sześćdziesiąt mil długości i ciągnęła się od Wzgórza
Sulyvyna na południowym zachodzie miasta do góry Yarith, leżącej na północnym
wschodzie, wewnętrzna miała piętnaście mil i znajdowała się tuż za murami Thesmaru. Od
wschodu osłaniały ją okręty floty. Drążone i usypywane przez wiele miesięcy umocnienia
były nieco za duże jak na potrzeby dwudziestu czterech tysięcy ludzi, a tylu żołnierzy hrabia
miał na razie pod swoimi rozkazami. Uzdrowiciele byli jednak dobrej myśli i twierdzili, że
spora część podwładnych Clyftyna Sumyrsa będzie nadawać się do walki w ciągu
najbliższych pięciodni, a Fyguera wykorzystał przewagę, jaką dawały rzeki Seridahn i Yarith,
gdy planował budowę szańców.
Rzecz jasna, nazywanie Yarith rzeką było równie niedorzeczne jak mówienie o pagórku tej
samej nazwy, że to góra. Był to co najwyżej szeroki strumień, ale jego błotniste koryto biegło
na zachód od góry Yarith aż do Góry Zacienionej. To naprawdę był spory szczyt, choć na
pewno nie tak wysoki jak te, które spotkać można było w górach Glacierheart albo
Księżycowych, a dolina dzieląca oba wzniesienia była przy tym wystarczająco bagnista, by
stworzenie w niej linii obrony nastręczyło wielu problemów. Fyguera dał sobie jednak radę,
kazał po prostu wykopać szerokie fosy przed każdym z szańców. Wody podskórne wypełniły
je szybko, a robotnicy zadbali potem, by sam strumień zasilił je dodatkowo, poszerzając
rozlewisko na całą dolinę. Woda w niektórych miejscach miała po dziesięć stóp głębokości, a
tam, gdzie przecinało ją koryto strumienia, nawet piętnaście - i rozpościerała się na prawie
pięć mil, dzięki czemu na tym odcinku nie trzeba było utrzymywać pełnej obsady redut.
Seridahn płynęła z kolei na południe od Góry Zacienionej i Wzgórza Sulyvyna, wpadając
do zatoki Thesmar. Jej koryto było miejscami bardzo płytkie, ale że toczyła znacznie więcej
wód niż Yarith, Fyguera zdołał zrobić z niej równie dobry użytek. Z sześćdziesięciu mil
zewnętrznego pasa obrony prawie dwadzieścia było chronione rozlewiskami, a siddarmarcki
generał zadbał także o to, by podobne pułapki znajdowały się przed kolejnymi pierścieniami
obrony. Szańce te nie były wszakże nie do zdobycia - nie ma takich umocnień, których nie da
się zająć - ale powinny wystarczyć do powstrzymania ataków nawet tak silnego wroga.
Zwłaszcza że chroni je tak wiele dział, pomyślał hrabia Hanthu.
Dopóki Thesmar znajduje się w rękach aliantów i mógł być zaopatrywany, dopóty będzie
sztyletem przytkniętym do lądowych szlaków zaopatrzeniowych desnairskiej armii,
biegnących tymi okolicami z Wielkiego Księstwa Silkiahu. Greyghor Stohnar i Cayleb
Ahrmahk nie będą może w stanie zadać nim ciosu w najodpowiedniejszym momencie, ale
gdy dotrą tutaj posiłki, sytuacja może ulec diametralnej zmianie, dlatego obrońcy miasta
muszą dzierżyć tę rękojeść najdłużej, jak się da. A skoro władcy nie mieli tego, co hrabiemu
Hanthu byłoby najbardziej potrzebne, czyli piechoty, wyposażyli go w broń, która zajmowała
drugie miejsce na liście, czyli w armaty. Miał ich tyle, że mógłby szturmować samo piekło.
Cesarska Marynarka Wojenna Charisu okopywała swoje działa na brzegu od chwili, gdy
przybył do Thesmaru. Wiele galeonów wynurzyło się z morskiej toni bardziej, niż powinno,
tylko dlatego, że ogołocono ich pokłady z całej artylerii - i kanonierów przy okazji, którym
zafundowano urocze wakacje w mieście, aby bronili go za wszelką cenę.
Dwieście pięćdziesiąt armat broniło dostępu do Thesmaru. Sto trzydzieści sześć morskich
trzydziestofuntówek, pięćdziesiąt cztery pękate pięćdziesięciosiedmiofuntowe karonady,
niezbyt dalekosiężne, ale przepotężne i zdolne do prowadzenia niezwykle szybkiego ostrzału
zaporowego. Było tam też trzydzieści sześć poręcznych dwunastofuntówek, dwie trzecie z
nich pochodziły z Charisu, reszta została zdobyta na armii dohlariańskiej. Te drugie nie mogły
strzelać amunicją produkowaną w Koronie mimo identycznego kalibru, dlatego planowano
sianie zniszczenia za pomocą kartaczy, które przeważnie umieszczano na flankach, by
oczyszczały przedpole linii obrony.
Bastiony i reduty zaprojektowane przez generała Fyguerę wykonali ludzie kapitana
Sympsyna i komandora Ahrthyra Parkyra. Żaden z nich nie był zawodowym inżynierem, ale
w odróżnieniu od oficerów armii Siddarmarku charisjańscy marynarze mieli sporo
doświadczenia w obsłudze najnowszych modeli armat. Obaj wybierali więc pozycje uważnie,
zanim zabrali się do kopania, i sytuowali swoje baterie tak, by kryły ogniem jak największą
część podejść do szańców. Te nieliczne miejsca, których nie mogli ostrzelać, Fyguera kazał
zalać wodą, a pozostałe były chronione przez działa kątowe.
Nie twierdzę, że wróg nie zdobędzie tego miasta, gdy się postara, ale jestem pewien, że nie
zdaje sobie jeszcze sprawy, jak wielką cenę za to zapłaci.
Ta myśl sprawiła, że poczuł rosnącą satysfakcję. Znów przyłożył do oczu lornetkę, by
przez jej podwójne okulary przyjrzeć się mrowiu jazdy kłębiącej się tuż za polem rażenia
artylerii. Ręczne lornetki nie były tak dobre jak zamontowane na balustradach teleskopy, ale
dzięki podwójnej optyce pozwalały uzyskać trójwymiarowy obraz, który był znacznie
bardziej szczegółowy. Hrabia wolał więc takie przyrządy optyczne i teraz przeczesywał
jednym z nich całe przedpole.
- Ja też nigdy wcześniej nie widziałem tak wielu ludzi w jednym miejscu, Kydrycu -
odezwał się po chwili. - Imponujący widok, nieprawdaż?
- Można tak powiedzieć - odparł z goryczą łysy, barczysty Siddarmarczyk.
Mimo ogromnej przewagi liczebnej wroga Fyguera nie wydawał się mniej przygnębiony
niż przed kilkoma miesiącami, gdy hrabia Hanthu przybył do Thesmaru po raz pierwszy.
Może dlatego, że jego garnizon i ci z mieszkańców, którzy jeszcze nie zostali ewakuowani,
mieli w końcu co jeść. Jeszcze bardziej podbudowywała go świadomość, że zdołał utrzymać
swoich ludzi przez ostatnią zimę mimo tych wszystkich trudów i problemów. Morale
obrońców rosło z każdym charisjańskim działem, które lądowało na brzegu i z każdym
dohlariańskim karabinem, jaki rozdysponowano na rozkaz hrabiego Hanthu wśród piechoty.
Siddarmarcki generał nie wydawał się nawet poruszony decyzją lorda protektora, by
obroną miasta dowodził hrabia. Rozumiał powody tej decyzji, przecież większość karabinów,
zaopatrzenia i armat została dostarczona przez Charisjan. Poza tym on sam miał o wiele
mniejszy kontakt z najnowszymi wynalazkami niż wróg.
- Jazda nie na wiele się przyda, gdy przyjdzie do szturmowania naszych umocnień - rzekł
hrabia Hanthu - a co najmniej połowa tej armii to jeźdźcy. Książę Harless ma też o wiele
mniej dział niż Dohlarianie, tak przynajmniej donoszą nasi szpiedzy. Poza tym to desnairski
szlachcic, a wszyscy wiemy, jak oni odnoszą się do „zwykłej” piechoty. - Hrabia pokręcił
głową, jego uśmiech skojarzył się Siddarmarczykowi z wyrazem pyska polującego
jaszczurodrapa. - Generał, który pozwala wrogowi narzucić sobie sposób walki, prosi się o
skopanie dupska, a nasi chłopcy mają wyjątkowo odpowiednie buty do tej roboty.
- Naprawdę uważasz, że on zaatakuje?
- Gdyby miał choć kroplę oleju w głowie, powinien odpuścić, ale to jest zwykły dureń. W
dodatku totalnie niedoświadczony. - Hrabia wzruszył ramionami. - Nikt prócz nas, Charisjan,
nie ma bladego pojęcia, czym jest ta wojna. Jestem pewien, że Rychtyr i Ahlverez udzielą
księciu Harless kilku wskazówek, a przynajmniej ten pierwszy spróbuje mu przemówić do
rozumu. Jeśli ich nie posłucha, jego ludzie dowiedzą się, po co tu przyszli, w najprzykrzejszy
z możliwych sposobów. Tak jak wcześniej Dohlarianie.
***
- Dziękuję za prędkie przybycie, sir Rainosie.
Rainos Ahlverez ukłonił się sztywno elegantowi, który powitał go zaraz w samym progu
ogromnego, kolorowego namiotu. Młodzik, nie mogący mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat,
był odziany wedle najnowszej mody obowiązującej na dworze Desnairu, który znajdował się
w nie lada oddaleniu od Thesmaru. Za to nie licząc lekkiego miecza, był praktycznie
nieuzbrojony. Do tego miał schludnie przystrzyżone włosy, starannie wypielęgnowane dłonie,
a nawet - sądząc z powiewu, który dosięgnął nozdrzy Ahlvereza - wypachnione ciało
ewidentnie roztaczające woń drogiej wody kolońskiej.
- Jestem sir Graim Kyr - oznajmił, prostując się na całą swoją wysokość - i mam zaszczyt
być adiutantem jego dostojności księcia Harless.
- Ach, tak. A to jest sir Lynkyn Lattymyr, mój własny adiutant. - To mówiąc, Ahlverez
wskazał starszawego, ogorzałego i w ogóle bardziej topornego kapitana Królewskiej Armii
Dohlaru, który mu towarzyszył. - Oraz - dodał - ojciec Sulyvyn, mój intendent.
- Miło mi, ojcze - mruknął Graim, zginając się, aby ucałować pierścień schueleryty.
Lattymyrowi zaledwie skinął niedbale głową, wcześniej upewniwszy się okiem eksperta co
do pośledniejszej roli tamtego w stosunku do samego siebie. Na koniec wrócił spojrzeniem do
Ahlvereza. - Zechcesz udać się za mną, panie? Jego dostojność książę cię oczekuje.
***
Maszerując za elegantem po korytarzu wyłożonym grubym chodnikiem oflankowanym
przez delikatnie wydymające się na bryzie jedwabie, Ahlverez zachodził w głowę, jak by tu
umiejscowić Kyra pośród szeregów arystokracji Desnairu, bez większego skutku jednak. W
pewnym momencie pochylił się ku niemu Lattymyr.
- To baron Fyrnachu, panie - szepnął tak cicho, że Ahlverez ledwie go usłyszał. - Dalszy
kuzyn księcia Traykhos oraz cioteczny wnuk księcia Harless.
Ahlverez kiwnął głową, w której nagle mu się rozjaśniło. Tak się składało, że Taylar
Gahrmahn, książę Traykhos, był głównym doradcą Mahrysa IV. Rainos zgadzał się z opinią,
że na ważne stanowiska należy wybierać osoby o dobrym pochodzeniu, przy czym nepotyzm
nie był jego zdaniem niczym złym. Można jednak było dopuszczać do władzy nie tylko
swoich ludzi, ale też do tego kompetentnych, zamiast jakichś wyelegantowanych
nieudaczników, choćby i byli rodziną. Oczywiście coś takiego było jak najbardziej podobne
do Desnairczyków.
Skręcili wreszcie za róg, gdzie czekało na nich miejsce docelowe tej przydługiej
wędrówki. Ahlverez lubił wygody w obozie wojskowym, jednakże ten monstrualny namiot
mierzył chyba osiemdziesiąt jardów z każdego boku. Jego rozbijanie i wznoszenie musiało
trwać godzinami, co trudno byłoby pogodzić z koniecznością szybkiego przemieszczania się
kawalerii. Skoro jednak całemu światu było wiadomo, że wojsko Desnairu w głównej mierze
składa się z kawalerii, zapewne mylił się w tej sprawie albo czegoś tu nie rozumiał.
- Wasza dostojność, przybył sir Rainos Ahlverez - zapowiedział go młody baron Fyrnachu,
kłaniając się przed dość wysokim, łysiejącym mężczyzną o brązowych oczach i z cienkim
wąsikiem. - Towarzyszą mu: ojciec Sulyvyn, intendent, oraz sir Lynkyn Lattymyr, adiutant. -
Zwracając się do gościa, rzucił: - Oto sir Ahlvyn Gahrnet, książę Harless. - Następnie
przeszedł do przedstawienia pozostałej trójki obecnych: - Sir Mahrak Dynnysyn, hrabia
Hankey, sir Traivyr Bahskym, hrabia Hennet, oraz ojciec Tymythy Yairdyn.
Ahlverez wraz ze swoją świtą złożył stosowne ukłony, po czym gospodarz machnięciem
ręki zaprosił wszystkich do stołu, przy którym siedział. Mebel, który zajmował sam środek
gigantycznej komnaty, również był niezwykle imponujący, musiał ważyć na oko co najmniej
trzysta funtów, natomiast krzesła go otaczające w niczym nie przypominały prostych
wojskowych zydli z obozu - wszystkie były bogato rzeźbione i miały obicia, a w stylu
przypominały centralnie ustawiony stół do tego stopnia, że ewidentnie wyszły spod ręki tego
samego rzemieślnika.
Jakiekolwiek zalety miał lub nie miał baron Fyrnachu jako wojskowy, bez wątpienia umiał
się znaleźć w towarzystwie. I tak zdołał usadzić przybyłych wedle starszeństwa i hierarchii na
wyznaczonych z góry miejscach, praktycznie nie wypowiadając ani jednego słowa. Na koniec
sam zasiadł obok ciotecznego dziadka, podczas gdy służący zabrali się do rozlewania wina.
Ahlverez tymczasem dyskretnie obserwował obecnych.
Hrabia Hankey, jak wiedział, był zastępcą głównodowodzącego. Mężczyzna ów dobiegał
już sześćdziesiątego roku życia, mógł się poszczycić imponującym wzrostem, miał jasne
włosy i ciemne oczy oraz szramę biegnącą przez lewy policzek. Był postawny, a choć
szczycił się „jedynie” tytułem hrabiego, zaliczał się do najbardziej znaczących wielmożów
całego Desnairu i zasiadał nawet w radzie cesarskiej.
Hrabia Hannet z kolei stał na czele kawalerii Armii Sprawiedliwości, co samo w sobie
wystarczało do tego, aby budził wśród postronnych respekt, jako że formacja ta miała do
swojej dyspozycji nowatorskie modele broni. Sam hrabia był smukły, aczkolwiek niezbyt
wysoki i choć gorzej umocowany od poprzednika, zajmował prominentną pozycję, a to
niewątpliwie za sprawą potężnego patrona, którym w jego wypadku był ni mniej, ni więcej,
tylko Faigyn Makychee, nowy książę Kholmanu po przejściu Daivyna Bairahta na stronę
Charisjan. Można powiedzieć, że Makychee wziął się znikąd, ponieważ był jednym z
ulubieńców samego biskupa egzekutora Mhartyna Raislaira, do tego spowinowaconym z
księciem Traykhosu.
Z czego wynika, że jest też spokrewniony z baronem Fyrnachu, zauważył w myślach
Ahlverez. Wspaniale!
- Bardzo miło mi cię gościć, sir Rainosie - przemówił książę Harless po tym, jak służący
poczęstowali już wszystkich napitkiem i ulotnili się dyskretnie. - Zwycięzca spod Alyksbergu
to cenny nabytek w każdej armii.
- Dziękuję, wasza dostojność.
Nawet nie zazgrzytał zębami, ufając, że rozmówca nie ironizuje. Skoro już o tym mowa,
należy nadmienić, że Alyksberg był pierwszą fortecą na terenie Republiki Siddarmarku, która
została najechana przez wroga w ciągu minionych kilku stuleci. Fakt, że została rozniesiona w
pył, podobnie jak znaczna część jego ludzi, był tylko drobnym przypiskiem. Zresztą
większość podwładnych wywodziła się z plebsu. Co bynajmniej nie znaczy, że jakikolwiek
Desnairczyk miał coś przeciwko plebejuszom...
- Tym bardziej miło mi cię gościć, że twoja artyleria mocą przewyższa moją - dodał
gospodarz, gestem obejmując jedwabną ścianę i rozciągającą się gdzieś pod Thesmarem linię
ognia. - Naturalnie ściągamy własną artylerię, jednakże twoje działa znacząco wesprą nasz
atak, gdy już go przypuścimy.
- Gdy już go przypuścimy - powtórzył w zamyśleniu Ahlverez.
- Ależ tak. Nastąpi to dość rychło - zapewnił książę ze wzruszeniem ramion. - Teraz, gdy
heretycy panoszą się na wodach zatoki Jahras i w cieśninie Tabbard, a nawet w zatoce Silkiah,
imperium może podciągać odwody jedynie drogą lądową. Nasze baterie poradzą sobie z
obroną Silk Town i kanału Silkiah-Thesmar, ale - skrzywił się z odrazą - po klęsce, jakiej
doznała nasza flota pod Iythrią, nie wiem, jak długo jeszcze będzie to możliwe. Zapewniono
mnie, że sytuacja jest obecnie pod pełną kontrolą, ale nawet na kanale nie możemy poruszać
się na północ dalej niż do jeziora Somyr, a dopóki Thesmar znajduje się w rękach heretyków,
nie możemy mieć pewności, że nie otrzymają niespodziewanie wsparcia i nie uderzą na nasze
linie zaopatrzeniowe. Nie mówiąc już o tym, że zagrożą waszym szlakom na Seridahn, gdy
udamy się w głąb Shiloh. Teraz jednak, jak donoszą nasi szpiedzy i ludzie lojalni wobec
Świątyni, miasta broni dziesięć do piętnastu tysięcy ludzi. - Wzruszył ramionami. -
Najrozsądniej będzie rozbić ich teraz, zanim garnizon zostanie wzmocniony.
Ahlverez siedział bez ruchu, nagle żałując, że nie ma między nimi sir Fahstyra Rychtyra.
Nie przepadał szczególnie za własnym zastępcą, choć miał na tyle przyzwoitości, aby
przyznać - przynajmniej przed samym sobą - że głównym powodem niechęci jest to, iż nie
posłuchał jego rady i wyruszył na Alyksberg, zamiast zdobyć Thesmar, gdy nie było w nim
niemal wcale wroga. A tak jego niezbyt mądra decyzja dała obrońcom wiele pięciodni na
przygotowania, w czasie których Fyguera zdołał wzmocnić garnizon, więc szybkie
zwycięstwo, na jakie liczył książę Harless, może być trudne do osiągnięcia. Z jakiegoś
powodu nie czuł jednak chęci podzielenia się tą myślą z Desnairczykami.
Zastanawiał się także, czy książę celowo pominął Rychtyra przy wystawianiu zaproszeń,
by mieć tylko jednego przeciwnika i stłumić wszelki opór wobec planów zaatakowania
heretyków, zanim omówi szczegóły z własnymi oficerami. Instrukcje, które otrzymał od króla
Rahnylda i Kościoła Matki, były precyzyjne i jasne. Jako dowódca siedemdziesięciu procent
połączonych sił Dohlaru i Desnairu w Marchii Południowej to on był głównodowodzącym na
tym froncie świętej wojny. A Ahlverez, pomimo niechęci, otrzymał wyraźne polecenie
słuchania poleceń księcia Harless - nawet inkwizytorzy wzbraniali się przed nazwaniem ich
rozkazami - aby zapewnić płynność tej części kampanii. Z drugiej jednak strony otrzymał
wyraźne instrukcje ze strony księcia Shaltaru, głównodowodzącego armii Dohlaru, by nie
oddawał władzy ot tak, po prostu, w ręce Desnairczyka.
A ojciec Sulyuyn dziwnie pomijał ten temat. To Kościół Matka przymusił nas do tego
mariażu z Desnairem, więc co począć, gdy każe zamknąć gębę i słuchać rozkazów księcia
Harłess...
- Zgadzam się, że Thesmar stanowi wielkie zagrożenie dla waszych i naszych szlaków
zaopatrzeniowych, wasza dostojność - odpowiedział po chwili zastanowienia. - Nie możemy
także ignorować możliwości wzmocnienia tutejszego garnizonu. Problem jednak w tym, że
heretycka flota dostarcza obrońcom działa i robi to od wielu pięciodni. Ja dopiero co
przybyłem na miejsce, więc nie miałem jeszcze okazji przyjrzeć się umocnieniom wroga, ale
obawiam się, że nasze dwunastofuntówki są niczym wobec ognia ciężkich dział okrętowych.
Zwłaszcza że te ostatnie dobrze okopano i ukryto za solidnymi fortyfikacjami.
- Wiem, że wasze armaty, podobnie jak nasze, są lżejsze od okrętowych - w głosie księcia
Harłess dało się wyczuć lekkie wahanie - ale ten fakt ma także dobre strony. Domyślam się,
że część waszej artylerii przypomina działa używane przez heretyków przeciw naszym
fortecom w Iythrii.
Wypowiedział ostatnie słowa tak, jakby to miało być pytanie, więc Ahlverez zacisnął usta.
To prawda, w jego taborach było kilka baterii dział nazywanych przez heretyków kątowymi,
ale były o wiele mniejsze niż ich charisjańskie odpowiedniki i strzelały tymi samymi
pociskami co pozostałe działa polowe, podejrzewał więc, że muszą ustępować także
zasięgiem. Najbardziej jednak irytował go fakt, że otrzymał tę broń dzięki staraniom Lywysa
Gardynyra, hrabiego Thirsku, którego chronicznie nie cierpiał.
- Tak, wasza dostojność, dysponujemy kilkoma działami kątowymi, ale strzelamy z nich
pociskami tego samego kalibru co z pozostałych armat i, szczerze powiedziawszy, nie mamy
ich za wiele. Musiałbym to sprawdzić, ale z tego, co pamiętam, mamy tylko cztery albo pięć
baterii takich armat. Cięższy model, strzelający większymi pociskami, jest już w produkcji i
otrzymamy go za jakiś miesiąc albo dwa, ale to, czym dysponujemy w tym momencie, raczej
nie zniszczy umocnień heretyków.
- Nie liczyłem na to, sir Raynosie - odparł książę Harless. - Nie sugeruję też, że macie
zrobić wyłom w tych umocnieniach, jakby to był mur jakiegoś zamku. Nie, miałem coś
zupełnie innego na myśli.
- Czyli co, wasza dostojność?
- Do tej pory jeszcze żaden heretyk nie znalazł się pod ostrzałem tych, jak je zwą... dział
kątowych? - Książę uniósł pytająco brew, więc Ahlverez przytaknął. - Jak już wspomniałem,
używali tej broni przeciw lojalnym dzieciom Boga, ale sami nigdy jeszcze jej nie
zakosztowali. Wiem, że nie miałeś jeszcze okazji przyjrzeć się ich umocnieniom, ufam
jednak, że podzielisz się ze mną przemyśleniami, gdy tylko będziesz miał ku temu okazję.
Wszelako z doświadczenia wiem, że heretycy nie dbają za bardzo o własne bezpieczeństwo.
Zalali niżej położone tereny, to prawda, ale nie mogli zrobić tego samego ze wzniesieniami.
Proponuję więc, jeśli wyrazisz zgodę, abyśmy uderzyli przez Wzgórze Sulyvyna, omijając
zalane tereny. Moi zwiadowcy donieśli, że jego szczytu bronią dwie reduty. W każdej
umieszczono po sześć ciężkich dział. Ciężkich, to znaczy powolniejszych, zatem wasze
armaty kątowe z pewnością będą miały nad nimi sporą przewagę. Może i mamy mniej dział,
ale ich artyleria jest bardziej rozproszona, a my możemy skoncentrować swoją w jednym
miejscu i szybko przenosić ją na inne pozycje, jeśli zajdzie taka potrzeba. Mam więc zamiar
podtoczyć je pod osłoną ciemności i skoncentrować pod wzgórzem tak, by rozniosły
umocnienia heretyków kilkoma salwami. Otworzymy ogień o świcie, gdy nie będą się
niczego spodziewać, i ostrzelamy jednocześnie szańce waszymi działami kątowymi. Taki
zaskakujący atak, nie mówiąc już o wykorzystaniu naszych dział kątowych, zniechęci
obrońców, a wątpię, by kryła się tam liczna załoga. Nie mogli obsadzić w pełni wzgórza przy
tak długich liniach obrony i tak nielicznym garnizonie. Zaskoczeni, przerażeni, w obliczu po
wielekroć liczniejszego wroga, nie będą godnym przeciwnikiem dla prawdziwych
wyznawców, więc nasze kolumny wejdą w nich jak nóż w masło.
Sir Rainos Ahlverez poczuł odrazę, patrząc na tego aroganckiego Desnairczyka. Co
gorsza, Sulyvyn Fyrmyn przytakiwał księciu, a w jego oczach widać było gorące pragnienie
uderzenia w samo serce herezji, co źle wszystkim wróżyło. Zazwyczaj Ahlverez myślał
podobnie jak jego intendent, który nie pragnął niczego innego jak zniszczenia apostatów. Ale
to ogromne oddanie mogło go zaprowadzić tym razem do... zaślepienia i podjęcia decyzji
wbrew zdrowemu rozsądkowi.
A ojciec Tymythy jest kolejnym ziarnkiem z tego samego korca, pomyślał, zerkając w
kierunku desnairskiego intendenta. Jeśli tylko się zgadają, zażądają zdobycia Thesmaru na
wczoraj. Trudno ich jednak o to winić. Tego tylko przecież pragną, tak samo jak ja.
Zastanawiał się, dlaczego nie podoba mu się plan księcia Harless. A w każdym razie idea,
jaka się za nim kryła. Trudno było bowiem nazwać sam pomysł planem, więc odrzucanie go z
góry, zanim pozna więcej szczegółów, nie było zbyt rozsądne. Może chodziło o fakt, że nie
tak dawno sam ruszył na o wiele mniej liczebny garnizon Alyksbergu i mocno się przy tym
sparzył?
Nie możesz pozwolić, by jeden moment, w którym zostałeś przechytrzony przez heretyków,
rzutował na wszystkie twoje decyzje, zganił się w myślach. A skoro już o tym mowa, pomyśl
może o tym, że tchórz, który zostawił swoich ludzi na pewną śmierć, kryje się dzisiaj za
murami Thesmaru! Nie udawaj, że nie chcesz wyciągnąć go stamtąd za uszy.
- Bardzo śmiały plan, wasza łaskawość - odparł w końcu. - Nie mogę jednak dać
konkretnej odpowiedzi, dopóki nie zobaczę terenu i umocnień wroga. Poza tym chciałbym,
aby moi artylerzyści przyjrzeli się również wspomnianemu przez ciebie wzgórzu. Dlatego,
jeśli pozwolisz, na razie ani nie przystanę na twoją propozycję, ani jej nie odrzucę. W jednej
kwestii na pewno masz wszelako rację. Jest nas tutaj wielokrotnie więcej niż ich, a oni nigdy
jeszcze nie zostali ostrzelani przez działa kątowe. Być może nadszedł czas, aby naprawić to
drobne przeoczenie.
.IX.
Gorath
Dohlar
- A zatem poruczniku, co tam macie dla nas dzisiaj? - zapytał hrabia Thirsku, wkraczając
do warsztatu porucznika Dynnysa Zhwaigaira w towarzystwie biskupa Staiphana Maika i
komandora Ahlvyna Khapahra.
Warsztat był dobrze oświetlony, nawet jeśli niezbyt wygodny. Hrabia oddał na potrzeby
porucznika cały parter portowego magazynu, który - choć nie obfitował w luksusy - miał
kilka innych dobrych stron. Po pierwsze, znajdował się na terenie największej stoczni
Królewskiej Marynarki Wojennej Dohlaru, dzięki czemu hrabia - jako głównodowodzący
floty - mógł go dowolnie odwiedzać o wybranej przez siebie porze. Po drugie, jego
umiejscowienie było dogodne również pod względem nadzoru pośpiesznej budowy sześciu
uzbrojonych galer śrubowych, która odbywała się pod jego okiem w tejże samej stoczni. Po
trzecie, jako obiekt wojskowy warsztat nie narzekał na brak ochrony.
Gwoli prawdy, jak musiał przyznać w duchu hrabia Thirsku, to ostatnie miało największe
znaczenie. Kluczowe bowiem było, aby trzymać jak najdalej od planów Zhwaigaira zarówno
charisjańskich szpiegów, jak i fanatycznych lojalistów Świątyni. Poczynania Zhwaigaira
sankcjonował sam Kościół Matka w osobie biskupa Staiphana, jak również dzięki
specjalnemu atestowi wydanemu przez ojca Ahbsahlahna Kharmycha, intendenta Gorath. W
tym ostatnim wypadku może zabrakło nieco chęci (żaden schueleryta nie patrzył łaskawym
okiem na rozwój rodzajów broni), niemniej fakt był faktem. Oczywiście nawet to nie było w
stanie powstrzymać co zacieklejszych przeciwników herezji oraz bluźnierczych Charisjan
przed zamordowaniem porucznika i spaleniem warsztatu do gołej ziemi przed tym, zanim uda
się zatruć do reszty ducha Dohlaru.
Między innymi dlatego Ahlvyn i ja z taką uwagą dobieraliśmy żołnierzy pełniących tutaj
straże, pomyślał hrabia Thirsku gorzko, zanim porucznik zdążył się odwrócić od swego stołu
roboczego i przybrać postawę na baczność. Shan-wei musi pękać ze śmiechu, widząc, jak się
zamartwiam, czy przypadkiem moi wierni żołnierze nie okażą się fanatykami do tego stopnia,
aby wystąpić przeciwko człowiekowi, którego święta wojna najbardziej potrzebuje! I czy to
nie interesujące, że atest podpisał Kharmych, a nie Clyntahn osobiście? Nie mogę się nie
zastanawiać, czy wielki inkwizytor nie umywa przypadkiem rąk na wypadek, gdy dojdzie do
wniosku, że nie potrzebuje dłużej młodego Dynnysa i postanowi się go pozbyć. O ironio
bowiem, ktoś taki jak Zhaspahr nie chciał być oskarżony o hipokryzję.
Gdyby Clyntahn istotnie nie lubił sobie brudzić rąk, hrabia Thirsku nie miałby
wątpliwości, czemu atest pochodzi od Kharmycha zamiast od niego. Tymczasem jednak nie
mógł być pewien, czy przypadkiem nie przemawia przez niego paranoja.
Ale oczywiście nawet paranoicy miewają prawdziwych wrogów, czyż nie tak?
- Mój panie... - Niezwykłe wysoki, jasnowłosy porucznik zwrócił się z powitaniem do
hrabiego. - Księże biskupie... - Skłonił się z szacunkiem przed Maikiem, po czym na dokładkę
przyklęknął, aby ucałować pierścień hierarchy. Na koniec zasalutował Khapahrowi.
- Dzień dobry, synu. - Maik uśmiechnął się w odpowiedzi. Biskup był po pięćdziesiątce i
ewidentnie miał słabość do słodyczy, o czym świadczyła oponka w pasie. Pomijając to, że
należał do zakonu Schuelera i że brał udział w świętej wojnie, na co dzień był pełnym ciepła i
wesołym człowiekiem. - Jak widzę, jesteś bardzo zajęty.
- To prawda, wasza dostojność.
Zhwaigair cofnął się, gestem wskazując stół roboczy, kiedy to dopiero hrabia Thirsku zdał
sobie sprawę, że w istocie ma przed oczami cztery połączone blaty tworzące jedną dużą
płaszczyznę. Kiedy sobie uświadomił, na co naprawdę patrzy, podszedł do stołu razem z
biskupem i zaraz uniósł wysoko brwi, zerknąwszy na części posegregowane w schludne
kupki. Wyglądało na to, że ktoś rozłożył na czynniki pierwsze cztery odtylcowe karabiny
stworzone przez heretyków.
- Poruczniku, naprawdę trzeba było rozebrać aż cztery sztuki, aby się przekonać, jak każda
z nich jest zbudowana? - zapytał lekko nadąsanym tonem.
- Doszedłem nie tylko do tego, jak są zbudowane, mój panie - odparł porucznik - ale też
jak działają.
Hrabia skinął głową ze zrozumieniem. Od początku miał nadzieję, że tak się stanie.
Dlatego twardo lobbował na rzecz przekazania Zhwaigairowi egzemplarzy broni
przechwyconych przez wikariusza Allayna i dostarczonych do Dohlaru. Shain Hauwyl, książę
Salthar, nie od razu na to przystał, i to z licznych powodów. Jednym z nich była wrogość
przeciwników hrabiego Thirsku w gronie żołnierzy armii dohlariańskiej, która wzmagała się
każdorazowo, ilekroć okazywało się, że to on miał rację, oni zaś tkwili w błędzie. Hrabia
podejrzewał jednak, że w tym akurat wypadku była to sprawa drugorzędna. Większe
znaczenie miało to, że książę Salthar - całkiem bystry człowiek, aczkolwiek posunięty w
latach, a przy tym nieodmiennie tkwiący w koleinach starego armijnego myślenia -
najzwyczajniej w świecie nie pojął jeszcze, jak istotne jest dorównanie siłą rażenia
Charisjanom. Po prostu nie widział potrzeby, by gmerać przy niebezpiecznych, heretyckich i
najprawdopodobniej zakazanych urządzeniach, kiedy ostatnim, czego trzeba Dohlarowi, było
ściągnięcie na głowy mieszkańców gniewu archaniołów Schuelera i Jwo-jeng za apostazję.
Koniec końców ojciec Ahbsahlahn musiał wydać bezpośredni rozkaz, który dopiero wpłynął
na zmianę nastawienia księcia, a i to nastąpiło dopiero po tym, jak biskup Staiphan suszył
głowę intendentowi przez ponad pięciodzień.
- No i jak to działa? - zapytał teraz hrabia Thirsku.
- Pozwól, że to zademonstruję, wasza dostojność.
- Ależ proszę, nie krępuj się.
- Gdybyście zatem mogli z biskupem Staiphanem odsunąć się trochę na bok - nie chcemy
przecież, żebyście się ubrudzili olejem - poproszę Ahlvyna, aby pomógł mi w prezentacji.
- Wątpię, żeby Paiair bardzo się złościł, gdyby musiał wyczyścić moją tunikę z odrobiny
oleju - zauważył hrabia Thirsku, lecz zarazem uśmiechnął się i posłusznie usunął się na bok.
Oddalił się pod jedną z ław roboczych, po czym znalazłszy na niej w miarę puste miejsce,
oparł się o nią tylną częścią ciała, a potem przysiadł wygodnie. Ponieważ był niewysoki,
stopy dyndały mu w powietrzu, kiedy to zrobił, ale że zdążył już do tego przywyknąć, nie
przejmował się tym zbytnio. Tymczasem promienie wpadającego do pomieszczenia przez
okna słońca jęły rozjaśniać poszczególne części rozłożonej broni. Widząc to, książę
skrzyżował ramiona na piersi i zamarł w oczekiwaniu.
- A zatem, Ahlvynie - odezwał się Zhwaigair - te kupki leżą w porządku, w jakim będę
potrzebował części. Twoim zadaniem będzie podawanie mi kolejnych, kiedy ci powiem,
zgoda?
- Zgoda - potaknął Khapahr.
- W takim razie zaczynajmy. Zechcesz podać mi na początek obudowę zamka?
Ahlvyn obrzucił wzrokiem kupki, po czym sięgnął po część z pierwszej z brzegu.
Zhwaigair odebrał od niego podaną obudowę zamka, położył ją na blacie, a potem wskazał
następną kupkę.
- Teraz potrzebny mi kurek.
Zarówno hrabia Thirsku, jak i Maik przyglądali się Khapahrowi, który wybierał część po
części i każdą podawał Zhwaigairowi, aż w końcu wysoki porucznik miał już skompletowane
wszystkie elementy, w tym łożysko charisjańskiego karabinu, który teraz leżał przed nim w
kawałkach. Wtedy Zhwaigair otworzył skrzynkę z narzędziami i zabrał się do pracy. Jego
zwinne, giętkie palce poruszały się z taką pewnością, jakby osobiście wyprodukował
wszystkie te części, a hrabia Thirsku coraz szerzej otwierał oczy ze zdziwienia, widząc, jak
broń nabiera właściwych kształtów. Wszystko odbyło się w zdumiewająco krótkim czasie.
Wreszcie Zhwaigair odwrócił się od stołu z karabinem w dłoni.
- Zechcesz czynić honory, mój panie?
Z tymi słowy podał broń hrabiemu, który ześlizgnął się z ławy i stanął na nogach,
spoglądając ciekawie to na porucznika, to na karabin.
- Oczywiście nie jest naładowany - zapewnił go Zhwaigair - ale czy mogę cię prosić, abyś
zechciał oddać strzał na sucho?
Hrabia patrzył na niego jeszcze przez chwilę, a następnie wzruszył ramionami. Był
świadkiem wystrzału z tej broni tego samego dnia, w którym karabiny zostały dostarczone do
warsztatu, tak więc teraz mógł jakby nigdy nic przesunąć rygiel do tyłu i w dół. Mechanizm
zadziałał gładko, więc podniósł broń wyżej, by sprawdzić, czy lufa naprawdę jest pusta.
Zamknął potem zamek, docisnął dźwigienkę, by sprawdzić, czy dobrze przylega, i odciągnął
kurek. Ten także dał się poruszyć bez trudu, a gdy dotarł we właściwe położenie, rozległo się
ciche kliknięcie. Wtedy hrabia przyłożył kolbę do ramienia i upewniwszy się, że lufa jest
skierowana na ścianę, nacisnął spust. Mechanizm spustowy chodził luźniej niż te stosowane
w broni myśliwskiej, ale to akurat nic dziwnego, skoro fuzje produkował nikt inny jak
Hahndyl Metzygyr, specjalizujący się w dostarczaniu arystokracji najdoskonalszej broni.
Strzelby Metzygyra były dziełami sztuki i pięknie wyglądały, zanim heretycy rozpowszechnili
na Schronieniu skałkówki, a ich zamki lontowe były bardziej precyzyjne niż niejeden
chronometr. Spust karabinu odtylcowego pomimo długiego skoku także wydawał się całkiem
dobrze wykonany, a gdy cyngiel zwolnił zapadkę, kurek uderzył w zagłębienie, w którym
powinien się znajdować heretycki kapiszon.
Hrabia opuścił broń, spoglądając z zaciekawieniem na Zhwaigaira.
- Działa płynnie i bez zarzutu, mój panie - zapewnił go porucznik.
- To prawda. Poznałem cię na tyle dobrze, że wiem, iż nie rzucasz słów na wiatr, więc nie
dręcz nas dłużej i przejdź do rzeczy.
- Oczywiście, mój panie. Chodzi mi o to, że karabin, który trzymasz w ręku, został
złożony z losowo wybranych części. Ahlvyno podawał mi je jak leci, a ja łączyłem je bez
trudu, jakby należały wcześniej do jednego kompletu.
- I? - Hrabia, oddając broń Khapahrowi, nadal nie ogarniał umysłem tego, co chciał mu
przekazać porucznik.
- Żaden z rusznikarzy nie dokonałby czegoś takiego z naszymi karabinami, mój panie -
zapewnił go beznamiętnym tonem Zhwaigair. - To po prostu niemożliwe. Naszą broń robi się
w warsztatach. Składają ją terminatorzy i uczniowie pod czujnym okiem mistrzów
rusznikarstwa. Czasami da się wymienić części pomiędzy egzemplarzami pochodzącymi z
tego samego warsztatu i zrobionymi przez tę samą osobę, ale to naprawdę rzadkie przypadki.
A części tych karabinów, wszystkie, mój panie, są identyczne. Mierzyłem je bardzo
dokładnie, ale znalazłem tylko kilka minimalnych, nie mających żadnego znaczenia różnic.
Heretycy byli na tyle uprzejmi, że oznaczyli wszystkie karabiny i użyte do ich złożenia części
numerami seryjnymi. Nie jestem pewien, dlaczego to robią, ale sądząc po ciągu cyfr i
znaków, mogę powiedzieć, że te karabiny nie powstały w jednym warsztacie i nie zrobił ich
ten sam człowiek. Chyba że oznaczają tam kolejne egzemplarze przypadkowymi ciągami
liczb.
- Na Shan-wei... - mruknął Ahlvyn Khapahr, ale czy było to przekleństwo, czy
wyjaśnienie faktu, tego hrabia nie zdołał wywnioskować z jego miny.
A gdy spojrzał na oblicze biskupa, dostrzegł na nim podobne zdumienie. Zaraz więc
odwrócił się do Zhwaigaira.
- Twoja rodzina, Dynnysie, od dawien dawna zajmuje się handlem żelazem - rzucił,
zapominając o formalnościach w obliczu rewelacji głoszonych przez porucznika. - Wiesz
może, jakim cudem udało im się tego dokonać?
- Chciałeś powiedzieć, mój synu: poza interwencją demonów - wtrącił biskup Maik. Takie
słowa wypowiedziane przez innego schuelerytę zwiastowałyby problemy, ale ten intendent
uśmiechnął się tylko krzywo, gdy hrabia zerknął w jego kierunku. - Myślę, że możemy
założyć, iż jest to mimo wszystko dzieło ludzkich rąk - dodał - aczkolwiek podobnie jak ty,
Lywysie, nie mam bladego pojęcia, jak udało im się tego dokonać.
- Ja też tego nie wiem, mój panie - przyznał Zhwaigair. - To znaczy widzę kilka
rozwiązań, ale żadne z nich nie pozwoliłoby na produkcję w takiej skali. Mój wuj używał
osadzarek - to taki przyrząd pozwalający na unieruchomienie danej części, aby można ją było
dalej obrabiać - ale tylko w przypadku niewielkich elementów, no i musiał najpierw
zaprojektować i wykonać każdą z nich. Nikt inny nie dysponował nimi jednak, więc części
produkowane w jego warsztacie nie pasowałyby do tych wykonanych gdzie indziej. A sądząc
po śladach narzędzi, jakie znalazłem na tych częściach, niektóre z nich zostały wykonane za
pomocą matryc, choć we wszystkich odlewniach, które znam, robi się to po prostu, kując i
piłując. A to może oznaczać, że heretycy korzystają znacznie częściej z pras i walcarek niż
my. Jeśli dobrze to rozgryzłem, żaden z robotników produkujących te części nie musi być
zawodowym rusznikarzem ani nawet członkiem ich gildii. Jak się nad tym zastanowić, mój
wuj mógłby stworzyć warsztat produkujący identyczne części, ale pracuje dla niego tylko stu
ludzi. Nie sposób oszacować, ile by naprodukował, gdyby korzystał z takich maszyn, jakimi
posługują się heretycy, lecz z pewnością byłyby to porównywalne ilości. Oni muszą mieć
wiele manufaktur tej wielkości i we wszystkich produkują identyczne części. Pytanie więc
nasuwa się samo: jakim cudem części wyprodukowane w różnych manufakturach mogą
pasować do siebie? Żeby tego dokonać, trzeba by ujednolicić pojęcie cala i stopy... i znaleźć
sposób na ich upowszechnienie!
Hrabia spojrzał na biskupa, a ten wzruszył ramionami. Kościół Matka w ciągu trzech
ostatnich lat zezwolił na wprowadzenie tylu innowacji, ile zatwierdzono w ciągu minionych
trzech stuleci. Niewykluczone więc, że Zhaspahr Clyntahn pozwoli także na dokonanie
zmiany opisywanej przez porucznika. Równie prawdopodobne było jednak, że sprzeciwi się
temu pomysłowi.
- Chyba rozumiem, co usiłujesz nam wytłumaczyć, a przynajmniej tak mi się wydaje... -
stwierdził po chwili milczenia hrabia. - Jestem jednak pewien, że mamy na ziemiach
kontrolowanych przez Świątynię więcej rusznikarzy, niż jest ich w całym Charisie. Zatem
nawet w przypadku, gdybyśmy pracowali wolniej, i tak powinniśmy wyprodukować więcej
broni niż oni.
- Tego nie wiem, mój panie - odparł szczerze Zhwaigair. - Skłaniam się wszakże ku myśli,
że to całkiem możliwe... o ile będziemy się trzymali własnych modeli broni, a nie tych
cudactw.
- Słucham?
- Mój panie, wiele części tej broni, a w szczególności rygle zamków są produkowane za
pomocą maszyn, którymi nie dysponujemy. Rzemieślnicy pokroju mojego wuja mogliby je
zaprojektować, a potem zbudować i rozpowszechnić, ale na to trzeba będzie sporo czasu, co
oznaczałoby bardzo długie przestoje w produkcji. Dlatego uważam, aczkolwiek są to tylko
przybliżone wyliczenia, że zamiast jednego takiego karabinu nasi rzemieślnicy mogą
wyprodukować dziesięć, a nawet piętnaście sztuk broni ładowanej odprzodowo. A to znaczy,
że każdy z nich musi kosztować dziesięć do piętnastu razy więcej, co już jest problemem
samym w sobie. Nie wspominając o tym, że uzbroimy dziesięć do piętnastu razy mniej ludzi,
jeśli zastąpimy starą broń. Tak to będzie wyglądało, jeśli się nie mylę, a to jeszcze nie
wszystko. Każda z tych części jest wykonana ze stali, nie ze zwykłego żelaza. My stosujemy
stal tylko tam, gdzie mamy do czynienia z dużymi naprężeniami. Robimy z niej sprężyny,
osłony spustu i tym podobne elementy. Lufy i zamki są natomiast z żelaza, a część mniej
istotnych elementów wykonujemy z mosiądzu, ponieważ stal jest zbyt droga. Nie wiem,
dlaczego heretycy zrezygnowali z oszczędności, ale jak widać, obrali inną drogę. Dlatego
zaczynam podejrzewać, że ich produkcja stali jest większa niż nasze osiągnięcia. I to
zdecydowanie. A po serii testów i strzelań mogę dodać jeszcze jedno. Ta stal jest o niebo
lepsza od naszej. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. - Zhwaigair pokręcił głową,
wyglądał na mocno przybitego tą myślą. - Nie bez powodu nazywaliśmy Charis odlewnią
świata. I to na długo przed rozpoczęciem świętej wojny. Tamtejsze odlewnie produkowały
większe ilości lepszego żelaza, kutego, czarnego i każdego innego, ale na pewno nie w takich
ilościach - poklepał stalową lufę karabinu - jak teraz.
- Rozumiem.
Hrabia Thirsku spojrzał raz jeszcze na biskupa, dostrzegając w jego oczach echo własnej
goryczy. Zhwaigair robił dokładnie to co trzeba, by Kościół Matka wygrał tę wojnę, ale jeśli
powie coś takiego wprost albo napisze w raporcie do Zhaspahra Clyntahna albo Inkwizycji, to
będzie koniec jego kariery.
Ale to nie on ma pisać takie raporty, nieprawdaż? - zapytał hrabia sam siebie w myślach.
To ty jesteś jego przełożonym. To ty dałeś mu ten warsztat i kazałeś szukać rozwiązań. I to ty
musisz zmusić pozostałych, by wysłuchali cię bez względu na to, jak bolesną prawdę musisz
ogłosić. No i z konsekwencjami takiej przemowy, rzecz jasna.
Spojrzał kątem oka na Khapahra. Człowiek, który byłby szefem jego sztabu, gdyby
znajdowali się na Starej Ziemi, odwzajemnił to spojrzenie z pełnym spokojem. Hrabiemu
Thirsku nie podobało się, że musiał go angażować w tę sprawę, ale nie mógł przecież zrobić
tego wszystkiego sam, a w otoczeniu miał zbyt mało ludzi, którym mógł w pełni zaufać -
zwłaszcza w tak ważnej kwestii.
Pomogłoby, gdybym powiedział dziewczętom, co robi Ahlvyn, ale nie mogę. Pewnie nie
miałyby nic przeciw, gdyby udało mi się wydostać je spod kurateli inkwizytorów, ale nie mam
co do tego pewności. A poza tym dochodzi jeszcze kwestia ich mężów. Nie wspominając już o
tym, że jeden przeciek wystarczy, by Kharmych albo Inkwizycja pozbawili nas wszystkich
życia.
Nadal nie był pewien, co by zrobił, gdyby udało mu się wywieźć córki z Gorath i umieścić
je w miejscu, do którego nie sięgały szpony Inkwizycji i gdzie nie uczyniono by z jego
rodziny przykładu dla innych. Kościół Matka i jego królestwo zażądały od niego
bezwzględnej lojalności, jak więc mógłby odrzucić ich żądania? Gdyby jednak wygranie
świętej wojny i ocalenie królestwa wymagało czynu porównywalnego ze zdradą, to czy
odważyłby się wypowiedzieć im posłuszeństwo w imię wyższego dobra?
Nie znał odpowiedzi na to pytanie, nawet teraz, dlatego oddalił je od siebie i ponownie
spojrzał na złożony karabin.
- Raporty sir Rainosa i generała Rychtyra mówią o wielu przewagach, jakie daje
heretykom broń ładowana odtylcowo. Wybacz, Dynnysie, ale być może nie mamy wyjścia i
będziemy zmuszeni do przejścia na produkcję takich karabinów, choć będziemy ich robić
znacznie mniej, by dać naszym żołnierzom szanse na wygranie kolejnych bitew. A skoro
żelazo nadaje się na lufy naszych karabinów, to będzie równie dobrze służyło w nowych
rodzajach broni.
- Zastanawiałem się nad tą kwestią, mój panie - zapewnił go Zhwaigair - i jestem niemal
pewien, że heretycki sposób na uszczelnienie lufy nie jest jedyny, a już na pewno nie
najlepszy.
- Niemal pewien?
- Nie wiem, czy mój pomysł da się zastosować w praktyce, jeśli jednak pozwolisz mi na
przedyskutowanie go z moim wujem i kilkoma innymi rzemieślnikami, spróbuję udowodnić,
że się nie mylę. Jakiś czas temu wymyśliłem, że można by nawiercić koniec lufy i
nagwintować go. Jeśli gwint będzie dokładny i głęboki, da się zaślepić taki otwór nakrętką,
która uszczelni lufę dokładniej, niż robią to heretycy, i to bez stosowania filcowych
podkładek. Metal przylegający do metalu powinien powstrzymać gazy wylotowe, jeśli
mechanizm będzie odpowiednio zaprojektowany.
Hrabia Thirsku zmrużył oczy, a potem przeniósł wzrok na biskupa Maika.
- To bardzo ciekawy pomysł, synu - przyznał ten ostatni, ale hrabia wychwycił w tonie
jego wypowiedzi coś więcej niż tylko te słowa. Ten pomysł był nie tylko interesujący, ale na
tyle rewolucyjny, by zwrócić gniew Inkwizycji przeciw porucznikowi.
Nie podchodź zbyt optymistycznie do tej kwestii, Lywysie, napomniał się natychmiast w
myślach. Bóg jeden wie, co dzisiaj może rozzłościć Inkwizycję! Im gorsza sytuacja, tym
bardziej drażliwi i fanatyczni stają się nasi intendenci.
- Czy to da się zrobić szybciej, niż zduplikować technologię heretyków?
- Tak, mój panie, chyba że zdobędziemy maszyny, na których oni je produkują - odparł
Zhwaigair. - A ten projekt moglibyśmy wdrożyć naprawdę szybko, ponieważ nie wymaga on
zbyt wielu zmian w konstrukcji dotychczas robionej broni, choć wątpię, aby to była prosta
konwersja. Sądzę, że jeśli nawet uda nam się uruchomić produkcję nowej broni, będziemy jej
robili pięciokrotnie mniej niż dotychczas. To oznacza sporą redukcję, ale nie aż tak wielką,
jak w przypadku kopiowania charisjańskich rozwiązań - dodał, stukając palcem w lufę
zdobycznego karabinu.
- A co z tymi ich kapiszonami?
- Mój panie, ja znam się na stali, żelazie i brązie, gdzie mi tam do sekretów Pasquale i
Bedard. Jestem jednak pewien, że oni robią to w bardzo prosty sposób. Zamykają w
kapiszonie kropelkę piorunianu rtęci, może z niewielką domieszką werniksu. Uderzenie kurka
doprowadza do eksplozji piorunianu i odpalenia pocisku.
- Rozumiem.
Hrabia raz jeszcze spojrzał w oczy biskupa. Z tego, co mówił Zhwaigair, wynikało, że
skopiowanie heretyckich kapiszonów nie powinno być specjalnie trudne z punktu widzenia
zwykłych rzemieślników. Z każdej innej strony będzie jednak oznaczało konfrontację z
naukami Schuelera i Pasquale, więc kto wie, czy Zhaspahr Clyntahn udzieli dyspensy tak
wielkiemu naruszeniu zakazów.
- Przewaga, jaką to rozwiązanie daje heretykom, nie jest gigantyczna, mój panie - zwrócił
się do biskupa. - Mamy więcej niewypałów niż oni, nawet przy dobrej pogodzie, a oni
strzelają do nas w deszczu jak w słoneczny dzień... Nasi ludzie niestety nie mogą im
odpowiedzieć tym samym.
- Wiem o tym, Lywysie. - Maik miał niewyraźną minę, może nawet był lekko
wystraszony. - I zgadzam się z tobą, ale... mój synu, ta propozycja powinna paść z innych ust.
Wiem, że jesteś gotowy przedstawić kilka z proponowanych przez porucznika rozwiązań, lecz
proszę cię, uważaj, co robisz. Nie marnuj wpływów na rzeczy mniej istotne albo takie, jakie
ktoś inny może przeforsować.
Wpływów, akurat, pomyślał oschle hrabia Thirsku. Chciałeś powiedzieć: nie nadużywaj
cierpliwości okazywanej ci przez przełożonych i Kościół Matkę, bo i ja mogę ucierpieć!
- Masz rację, jak zwykle - odpowiedział tak, by biskup zrozumiał, że dotarł do niego także
ukryty przekaz, a potem odwrócił się twarzą do Zhwaigaira. - Poradziłeś sobie z tym
zadaniem tak dobrze, jak przypuszczałem - rzucił formalnym, ale zarazem ciepłym tonem. -
Bądź jeszcze tak dobry i sporządź dla mnie szczegółowy raport, a zadbam, by trafił w ręce
ludzi, którzy powinni go przeczytać.
Mam tylko nadzieję, że to zrobią, dodał w myślach.
- Oczywiście, mój panie.
- Świetnie. - Hrabia Thirsku poklepał go po ramieniu, po czym zmierzył wzrokiem
Khapahra. - Ahlvynie, ty, ja i biskup jesteśmy już spóźnieni na spotkanie z admirałem
Tyrnyrem. Sądzę, że powinniśmy się zbierać.
.X.
HMS Przeznaczenie, 56
oraz
Pałac książęcy
Manchyr
Corisand
.XI.
Thesmar
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
.XII.
Ambasada Charisu
Siddar
Republika Siddarmarku
.XIII.
Pałac królewski
Eraystor
Szmaragd
Imperium Charisu
- Chyba wiesz, że nie musiałeś przynosić tego osobiście, Merlinie. Mógł mi to równie
dobrze dostarczyć któryś z SAPK-ów.
- A jednak obiecałem pewnej nieco puszystej wirtualnej osobowości, że doręczę przesyłkę
własnoręcznie. - Wysoki, szafirowooki seijin uśmiechnął się łagodnie do Ohlyvyi Baytz,
stojąc na oryginalnym ulubionym balkonie księcia Nahrmahna. - Bardzo na to nalegał - dodał
tytułem wyjaśnienia. - Poza tym mam do ciebie słabość...
- Tak, wiem. - Księżna wdowa była niewiele wyższa od swego świętej pamięci męża.
Teraz, aby ucałować Merlina w policzek, musiała się wspiąć na palce. - Wiem...
Obejrzała się na skąpane w świetle księżyca wody zatoki. Merlin, nie odstępując jej boku,
również chłonął wieczorne widoki i wsłuchiwał się w typowe dla portowego miasta odgłosy,
jak również miarowy szum fal. Potrafił zrozumieć, czemu Nahrmahn tak przepadał za tym
miejscem - połączenie nastroju i wystroju sprawiało, że każdy, kto tu stanął, czuł się, jakby
znalazł się w oazie. Do tego niemal pewna była gwarancja prywatności.
Co ma niebagatelne znaczenie, pomyślał Merlin, szczególnie gdy wszyscy są przekonani,
że seijin jest z misją w dalekim Siddarze.
- Mimo wszystko dziwnie się czuję... - odezwała się nagle Ohlyvya. - Mówię o
odzyskaniu męża. Nie ukrywam, że czasami przez to wszystko zaczynam od nowa postrzegać
całą tę zaawansowaną technologię jak magię, z którą się ciebie od dawna utożsamia, seijinie.
Och - dodała prędko, machnięciem ręki przepędzając coś, co tylko ona mogła zobaczyć -
oczywiście pojmuję już różnicę między jednym i drugim. Może nie tak jak ty, skoro ty
dorastałeś wśród technologii, ale wystarczająco dobrze, aby czasami przechadzać się tutaj za
oknem i wręcz czekać, aż spadnie Rakurai... Moje zrozumienie jednak to nie to samo co twoje
przyjmowanie istnienia technologii do wiadomości. Podobnie jak nie zastąpi mi
bezpośredniego obcowania z Nahrmahnem ta namiastka kontaktu poprzez komunikator.
Mimo że wiem, iż to Sowa dokonuje jego projekcji, mam wrażenie, że widzę magię w
najczystszej postaci.
- Mam nadzieję, że mówisz o białej magii, nie czarnej.
- O najbielszej - zapewniła, podrywając na niego wzrok. - Możliwość rozmowy po tym,
jak go utraciłam? To najwspanialszy prezent, jaki mogłeś mi dać, Merlinie.
- A jednak rozmowa to za mało, prawda? - zapytał delikatnie. Gdy przekrzywiła głowę, by
spojrzeć na niego, wzruszył lekko ramionami. - Tak jak powiedziałaś, dorastałem wśród
technologii i tego typu projekcji. Biorę - czy też Nimue Alban bierze - takie rzeczy za coś
normalnego. Wiem stąd, że spotkania na odległość, telekonferencje, rozmowy przez
komunikator to nie to samo co przebywanie w tym samym pomieszczeniu, rozmowa oko w
oko. Nie mówiąc już o możliwości wyciągnięcia ręki i dotknięcia osoby, z którą się
rozmawia...
- Oczywiście - zgodziła się z nim Ohlyvya. - Mimo to i tak dostałam więcej niż
ktokolwiek żyjący na Schronieniu. - Poklepała czarny napierśnik cesarskiego gwardzisty. Jej
oczy błyszczały od światła lamp, wpadającego przez otwarte drzwi balkonu. - Czy jeszcze mi
mało, jak każdemu człowiekowi? Ależ tak! Czy pragnę móc dotknąć Nahrmahna? Ależ tak!
Nic z tego jednak nie przeszkadza mi docenić wspaniałego daru, gdy go otrzymuję.
- Cieszę się, że tak to odbierasz. - Nakrył jej dłoń swoją. - Tutaj, na Schronieniu, musiałem
zrobić wiele rzeczy, które przynosiły tyle dobrego co złego, Ohlyvyo. Naprawdę się cieszę, że
ta do takich nie należy.
Obdarzyła go uśmiechem, a on schylił się, aby sięgnąć do płóciennej torby ozdobionej
cesarskim emblematem, którą zabrał ze sobą, gdy promień ściągający skimmera opuszczał go
bezszelestnie na ten balkon. Paczuszka, którą z niej wyjął, była owinięta kolorowym
papierem, na ten widok Ohłyvya klasnęła w ręce i roześmiała się serdecznie. Papier bowiem
był dwukolorowy, czerwono-złoty, i zdobił go wizerunek srebrnej wyverny na granatowej
tarczy. Czerwień i złoto były barwami Szmaragdu, wyverna na granatowym polu zaś
stanowiła herb rodu Baytzów. Latające stworzenie dodatkowo okalała czerwona obwódka, z
czego wynikało, że chodzi o osobisty herb księżnej wdowy. Jakby tego było mało,
poszczególne wyverny zwrócone były do siebie dziobami, a przy każdym poruszeniu papieru
zdawały się trzepotać skrzydłami. Żaden drukarz na Schronieniu nie zdołałby stworzyć
podobnego cacka - nic dziwnego więc, że księżna aż pisnęła z uciechy.
- Koniecznie musisz zabrać ten papier, odchodząc, ale przyznaję, że zwłaszcza ten herb
robi wrażenie... - Pociągnęła palcem po konturach jednej z wyvern, przy czym jej spojrzenie
wyraźnie zmiękło. - Bardzo żałuję, że Gareyt nie wie, iż jego ojciec żyje. I Mahrya... Oboje
tak za nim tęsknią.
- On również za nimi tęskni. Kiedyś, jak już skopiemy tyłek Kościołowi Matce...
- Kiedyś... - powtórzyła dobitnie. - Otóż to.
Zważyła paczuszkę w dłoni i aż uniosła brew, zdawszy sobie sprawę z tego, jak jest lekka.
I jak miękka w dotyku.
- Kazał mi obiecać, że ci nie powiem, co jest w środku - powiedział Merlin. - Mogę
jednak zdradzić, że jest to coś, co Sowa wypichciła specjalnie dla ciebie. I co nawiasem
mówiąc, wymagało z jej strony trochę pracy...
- Naprawdę? - Oczy Ohlyvyi roziskrzyły się bardziej, a ona sama natychmiast położyła
paczuszkę na stole i zabrała się do jej otwierania. - Nahrmahn zawsze lubił obdarowywać nas
prezentami, jakich się po nim nie spodziewaliśmy. Myślę, że do pewnego stopnia pozostał w
głębi ducha małym chłopcem. Pamiętam, że raz całymi pięciodniami spotykał się ukradkiem
z Hahlem Shandyrem. Sądziłam, że główkują nad jakąś mroczną międzynarodową intrygą.
Tymczasem w dzień urodzin odkryłam, że mój mąż kazał Hahlowi wywiedzieć się od
koniuszych w stajni moich rodziców, który koń był moim ulubieńcem za czasów dzieciństwa,
po czym złożył zamówienie w tej samej hodowli... mimo że, rozumiesz, od tamtej pory
upłynęło kilkanaście lat, i sprowadził takiego samego...
Urwała w pół zdania, rozpakowawszy prezent do końca. W środku znajdowały się dwa
przedmioty. Ohlyvya niezwykle delikatnie ujęła w palce pierwszy z nich, po czym przechyliła
lekko, aby uchwycić promienie lampy wpadające przez otwarte drzwi balkonowe.
W jej dłoni rozbłysła złocista cudowność. Medalion miał może cal średnicy, a łańcuszek,
na którym się zwieszał, składał się z ułożonych na przemian złotych kółeczek i maleńkich,
idealnie ciętych rubinów. Sam wisiorek nosił splecione inicjały jej i Nahrmahna.
- Jakie to piękne... - szepnęła.
- Zajrzyj do środka - powiedział cicho Merlin.
Zerknęła na niego, po czym posłuchała polecenia. Wargi jej widocznie zadrżały, gdy z
otwartego medalionu spojrzał na nią Nahrmahn we własnej osobie - aczkolwiek znacznie
młodszy, niż byłby obecnie, a do tego stojący pod ramię ze znacznie młodszą niż w
rzeczywistości Ohlyvyą.
- W jaki sposób...?
- Kazał Sowie przerobić portret, do któregoście pozowali w pierwszą rocznicę waszej
koronacji - wyjaśnił Merlin. - Gdy zobaczył efekt, uznał, że przynajmniej kolory zostały
oddane jak należy...
- O, tak! - wykrzyknęła, potrząsając głową. - Oryginalny portret nawet się do tego nie
umywa! Wszystkie oficjalne portrety są takie sztywne i nieinteresujące. Powinniśmy byli od
razu zamówić coś takiego.
- Cieszę się, że Sowie udało się ulepszyć wasz wizerunek. Gdyby ktokolwiek pytał, skąd
to masz, odpowiedz, że Nahrmahn kazał sporządzić medalion jeszcze za życia, a ja ci go
przekazałem. - Merlin się uśmiechnął. - Co w sumie jest prawdą.
- Dziękuję - odparła Ohlyvya miękko.
Wpatrywała się w podwójny portret jeszcze przez kilka sekund, po czym zamknęła
medalion, przełożyła łańcuszek przez głowę i zawiesiwszy klejnot na szyi, sięgnęła po drugi z
prezentów. Brwi podjechały jej w górę ze zdziwienia, kiedy do ręki wzięła misterną koronkę.
Choć zdawała się ona niematerialna jak powietrze, zarazem była jakby nieprzezroczysta. Nie
przezierał przez nią ani jeden promyk światła, choć ciężko było stwierdzić, gdzie się zaczyna
i gdzie się kończy. Właściwie ledwie ją było widać - nawet jej kolor wymykał się wszelkim
określeniom - lecz z całą pewnością był to jakiś fragment garderoby, mimo że Ohlyvya nigdy
czegoś podobnego wcześniej nie widziała.
- A cóż to ma być? - zapytała, kręcąc głową z tłumionym śmiechem. - Gdybym dostała to
od niego osobiście, miałabym pewne pojęcie co do przeznaczenia... Ale oczywiście wtedy
musiałoby to być znacznie bardziej przejrzyste! Bo widzisz... - zerknęła na Merlina z
tłumionym uśmieszkiem - mój mąż miał słabość do zwiewnych negliży.
- Z jakiegoś powodu wcale mnie to nie dziwi - odparł Merlin z dziwnym błyskiem w
szafirowych oczach, w których przelotnie zagościła znów Nimue Alban. Przez moment obie
kobiety patrzyły na koronkę z nieskrywanym zachwytem. W końcu Merlin pierwszy
spoważniał. - Po prawdzie, to, co trzymasz w rękach, to kombinezon wirtualny.
- Wirtualny? - powtórzyła Ohlyvya niepewnie, na co Merlin przytaknął skinieniem.
- Jak już wspomniałem, stworzenie tego wymagało od Sowy nieco pracy. Używanie
podobnych rzeczy zarzucono jeszcze za czasów Federacji, i to na dobre siedemdziesiąt lat
przed pojawieniem się Gbaba, kiedy to opracowano bezpośredni interfejs neuronowy. Tak
więc Nahrmahn, by tak rzec, musiał wynaleźć koło od nowa. Jeśli mam być szczery,
federacyjna technologia znacznie ustępowała temu, co wypichcili wspólnie książę z Sową,
nawet jeśli ta ostatnia musiała niemal wszystko wymyślać od początku.
- To, co trzymam w rękach, jest wytworem technologii?
Ton głosu miała tak powątpiewający, że Merlin wbrew sobie wybuchnął śmiechem.
- Tak - potwierdził. - Oboje doskonale wiemy, że Nahrmahnowi nie brakuje inwencji,
szczególnie gdy mu na czymś bardzo zależy. I fakt, że jest martwy, niczego tu nie zmienia.
- Ale do czego to służy?
- Zauważyłaś na pewno, że kombinezon składa się między innymi ze skarpetek i
rękawiczek. Otwiera się tutaj z tyłu, o, dzięki czemu możesz go na siebie włożyć. Po zapięciu
jakby znikąd wyłoni się jeszcze kaptur, który zakryje ci głowę. Pokażę ci wszystko później.
- To takie... złowieszcze. - Uniosła ponownie kombinezon i przyjrzała się jego
nieprzepuszczającej światła powierzchni. - Nie jestem pewna, czy chcę się dać w ten sposób
oślepić, żeby potem potykać się o meble!
- Nic takiego się nie stanie - zapewnił. - Ohlyvyo, masz przed sobą własny kombinezon
wirtualny. - Kiedy strzeliła oczami w jego stronę, na moment odrywając spojrzenie od
koronki, uśmiechnął się do niej łagodnie. - Wiem, że przy czymś takim nawet tkanina ze
stalostu zdaje się ciężka jak ołów, ale niech to cię nie zmyli. Wypełniono go sensorami i
kontaktami biokomunikacyjnymi, a kaptur zawiera kompletny zestaw do audiowizualizacji,
którym połączysz się bezpośrednio z procesorami Sowy. Ilekroć to na siebie włożysz,
będziesz mogła spotkać się z Nahrmahnem. Będziesz mogła go nawet dotknąć.
Oczy jej się zaświeciły, a uśmiech Merlina stał się jeszcze szerszy.
- Oczywiście nie powinnaś defilować w czymś takim publicznie. Poza tym, jak na pewno
się domyślasz, kombinezon musi przylegać bezpośrednio do twojego ciała. Ale, jak mieliśmy
okazję się o tym przekonać nieraz w przeszłości, Nahrmahnowi nigdy nie brak pomysłów i
tym razem także umyślił sobie, aby inteligentny materiał zlewał się z twoją skórą,
automatycznie nabierając barwy i faktury twojej cery. Sowa wgrała całą instrukcję obsługi do
pamięci urządzenia, tak że radziłbym ci się z nią zapoznać, zanim zdecydujesz się użyć
kombinezonu, albowiem zwłaszcza przy pierwszym użyciu możesz mieć lekkie uczucie
dezorientacji. Wmontowane bezpieczniki przywrócą cię do rzeczywistości w wypadku,
gdybyś chciała pozostać w świecie wirtualnym dłużej niż parę godzin. W późniejszym czasie
będzie można to podkręcić, względnie zupełnie wyłączyć, ale najpierw musisz nabrać
doświadczenia. Jak już przywykniesz do nowego stroju, powinnaś móc go nosić i używać z
niemałą swobodą. Naturalnie pierwsze kroki powinnaś stawiać na osobności! Nawiasem
mówiąc, Nahrmahn nalegał, abym dostarczył ci prezent wczesnym wieczorem, ażebyś mogła
rozpocząć naukę jeszcze tej nocy.
Ohlyvya prychnęła i przewróciła oczami, a Merlin na to zachichotał.
- Kazał mi jeszcze ci przekazać, że zarówno rękawiczki, jak i kaptur ulegają reabsorpcji,
co znaczy, że ukrywają się pod zwykłym ubraniem w razie, gdyby na przykład zaszła
konieczność niespodzianego powrotu do rzeczywistości i zajęcia się czymś niecierpiącym
zwłoki. Wszystko trwa góra trzy sekundy.
- Rozumiem, Merlinie - powiedziała. - Biorąc to pod uwagę, czy mógłbyś... mogłabyś...
pomóc mi to ubrać, a następnie zmyć się wreszcie?
- Och, sądzę, że to da się załatwić, wasza wysokość.
***
Stał na balkonie, spoglądając na skąpaną w blasku księżyca wodę i przysłuchując się
zawodzeniu wiatru, podczas gdy sam gładził w zamyśleniu ścianki kieliszka z winem. Było
niezwykle cicho, jeśli nie liczyć niemilknącego wiatru, dzięki czemu mógł wrócić
wspomnieniami do swego życia, wyborów, które podjął, rzeczy, które osiągnął... lub nie.
Kompresja będąca częścią jego obecnego życia umożliwiała mu długie rozmyślania,
jednakże...
- Nahrmahnie?
Ledwie słyszalny, ukochany głos rozległ się za jego plecami. Kiedy to się stało,
momentalnie zamarł. Mimo że bardzo pragnął go usłyszeć bez pośrednictwa komunikatora,
mimo że uczynił w tym celu więcej niż jakikolwiek człowiek, poddał się na moment
bezruchowi. Nie był w stanie zaczerpnąć tchu - aczkolwiek gwoli szczerości należało
przyznać, że powietrze nie było mu już potrzebne do życia - i stał tylko bez jednego
drgnienia, przedłużając tę chwilę w nieskończoność, czerpiąc radość z katuszy oczekiwania.
A później wolno się obrócił.
Stała na balkonie, tuż za drzwiami prowadzącymi do ich apartamentu, który dzielili przez
tyle lat. Jej ciemne włosy, lekko tylko przyprószone siwizną, powiewały na wietrze, a złoty
medalion odbijał blask lamp, przy każdym jej ruchu wydobywając lśnienie krwistych rubinów
z łańcuszka na szyi. Jej oczy mówiły wszystko.
- Ohlyvyo... - szepnął. - Och, Ohlyvyo...
Słyszał drżenie własnego głosu i przez mgnienie nie widział zbyt wyraźnie. Zaczął więc
mrugać zawzięcie, po czym zaraz poczuł gorącą łzę skapującą mu po policzku; poczuł
szalone bicie serca, które śmierć zatrzymała przed wieloma miesiącami. W końcu uniósł jedną
rękę, wyciągając ją ku niej.
- Ohlyvyo... - powtórzył raz jeszcze.
Moment później znalazła się w jego ramionach. Ich wargi się złączyły, a ściana dzieląca
jego i jej rzeczywistość runęła nagle z hukiem.
WRZESIEŃ
ROKU PAŃSKIEGO 896
.I.
Siddar
Republika Siddarmarku
.II.
Pałac w Tellesbergu
Stary Charis
Imperium Charisu
.III.
Kanał Branath
Glacierheart
Republika Siddarmarku
.IV.
Odlewnia Świętego Kylmahna
Syjon
Ziemie Świątynne
Brat Lynkyn Fultyn podniósł wzrok znad notatnika, kiedy do jego biura wpadł wikariusz
Allayn Maigwair. Noce zrobiły się już nieprzyjemnie zimne na północy Ziem Świątynnych, w
fontannach o świcie widać było zamarznięte kryształki, a nawet w ciągu dnia czuło się w
powietrzu wyraźny chłód. W skrócie: w Syjonie zapanowała typowa wrześniowa aura -
pomimo czego Fultyn, który przyszedł na świat na wysokim pogórzu Gór Światła, trzymał
wszystkie okna w biurze otwarte. Na szczęście wiatr wpadający z zewnątrz nie okazał się
nadmiernie silny, jak na gust wrażliwego Maigwaira, aczkolwiek niósł ze sobą woń dymu
drzewnego oraz rozgrzanego żelaza, a także odgłosy walenia młotem o kowadło i nawet od
nich głośniejszy, rytmiczny klang młotów hydraulicznych.
Odlewnia Świętego Kylmahna znajdowała się właściwie poza granicami Syjonu,
aczkolwiek z drugiej strony była położona na tyle blisko, aby podlegać pod jurysdykcję
stolicy Ziem Świątynnych. Jak dotąd wyrosła na najznaczniejszy zakład przemysłowy w całej
domenie, aczkolwiek źródła dostępne Inkwizycji twierdziły, że jej produkcja jest na
zastraszająco niskim poziomie w porównaniu z zakładami tego przeklętego heretyka
Howsmyna w Delthaku. Osobiście Maigwair był zadowolony z prezentowanych mu w
raportach liczb, jakkolwiek wydawały się niskie, za to chętnie by poczytał, jak zdaniem
przemądrzałego agenta Inkwizycji można skutecznie zwiększyć rodzimą produkcję.
Oczywiście było to marzenie ściętej głowy. Heretycy bowiem należycie pojmowali
tajemnicę przemysłową, wskutek czego zdobycie przez Inkwizycję jakichkolwiek informacji
tego typu graniczyło z niemożliwością, szczególnie że w grę wchodziło miejsce tak znacznie
oddalone, a do tego leżące na terenie Starego Charisu, którego kontrwywiad był najlepszy na
świecie. Maigwair naturalnie wiedział, że to nie jedyny powód, dla którego docierające doń
informacje są tak skąpe.
Maniera Clyntahna, polegająca na tym, aby zatrzymywać dla siebie najważniejsze
informacje, a nam rzucać na odczepnego tylko jakieś strzępy, prędzej czy później przywiedzie
nas wszystkich do katastrofy, pomyślał z ponurą miną. Byłem na niego wystarczająco
wściekły, kiedy tylko go podejrzewałem, ale teraz, gdy mam już dowody...
Uciął myśl w pół zdania dzięki długoletniemu nawykowi. Czekająca go rozmowa miała
wykroczyć poza ramy zezwolone przez Clyntahna, co tylko dolewało oliwy do ognia. A choć
uczestnikami byli tylko on i Fultyn, dla bezpieczeństwa należało zakładać, że jest inaczej.
Skoro bowiem wielki inkwizytor spoglądał wyvernim okiem na poczynania heretyków, z
jeszcze większą skrupulatnością śledził to, co robią wierni synowie Kościoła Matki. W końcu
nie należał do tych, którzy przymykają oko na działania wysłanników Shan-wei.
Nawet jeśli grozi to przegraniem świętej wojny! I nawet jeśli Clyntahn wie równie dobrze
jak ja - a może nawet lepiej ode mnie, z oczywistych względów - że Shan-wei ma z tym
wszystkim najmniej wspólnego, odkąd...
To jeszcze jedna myśl, którą najlepiej zdusić w zarodku, stwierdził szybko, kiwając
Fultynowi głową na powitanie.
- Bracie Lynkynie...
- Wasza dostojność...
Fultyn zerwał się i ukłonił, po czym zgiął wpół, aby ucałować pierścień Maigwaira, który
ten - wraz z dłonią - podał mu ponad blatem biurka.
Samo biurko tonęło w morzu papierów. Jedyną wyspą na nim była odrobina wolnej
przestrzeni, na której Fultyn umieścił swój notatnik. Gdzieś w rogu majaczył archipelag, na
który składał się rząd szklaneczek z większą od nich kryształową karafką zawierającą
whiskey z Chisholmu. Poza tym lakierowany blat szpeciły tu i ówdzie wypalone miejsca,
pamiętające te nierzadkie chwile, w których gospodarz odkładał na bok palącą się fajkę, z
rozgrzanym cybuchem, alby zagłębić się jeszcze bardziej w poczynania heretyków. Widać też
było kilka kręgów zostawionych przez mokre denka szklaneczek whiskey. Jedna sterta
dokumentów miała zbrązowiały brzeg od tego, że wylał na nią herbatę, a wszystkie papiery
wydzielały charakterystyczny zapach tytoniu, nieco zastarzały, choć wciąż intensywny,
którym przesycone było całe wnętrze gabinetu, tapet i zasłon nie wyłączając, Gdzieś na jego
dnie unosiła się jeszcze nuta swędu, której nie przegonił nawet przeciąg. Pomieszczenie było
komfortowe, panował w nim bałagan jak w jaskini smoka, ale z daleka dało się wyczuć, że
jego właścicielem jest aktywny człowiek o bystrym umyśle.
I cale szczęście, skwitował w myślach Maigwair, obserwując, jak Fultyn odkręca butelkę z
trunkiem i nalewa im obu złocistego płynu. Gospodarz nie zapytał nawet, czy wikariusz się
napije - do tej pory weszło im to w nawyk podczas wspólnych spotkań. Nic dziwnego więc,
że naczelny dowódca wojsk Świątyni przyjął napitek z wdzięcznością.
- Ale dobre - powiedział z westchnieniem, na co Fultyn milcząco potaknął.
Żaden z nich nie zająknął się nawet na temat tego, jak rzadka stała się na Ziemiach
Świątynnych chisholmska whiskey oraz wszystkie inne produkty Imperium Charisu. Nawet
charisjańskie narzędzia polowe zaczynały się powoli sypać, przez co coraz to więcej osób
musiało się zajmować ich naprawą, zamiast cały wysiłek wkładać w świętą wojnę.
Cóż, ten akurat problem zniknie wraz z pierwszymi opadami śniegu, nieprawdaż,
Allaynie? - zapytał się w myślach gorzko wikariusz. Aczkolwiek oczywiście pojawi się z
powrotem, ledwie zima się skończy i zaświta znów wiosna, a my najpewniej obudzimy się z
ręką w nocniku!
- A zatem... - odstawił szklankę na blat i położył obie dłonie na płask po obu jej stronach,
by po chwili zamknąć ją w rombie skonstruowanym z dwóch palców wskazujących i dwóch
kciuków - w swej wiadomości stwierdziłeś, że doszedłeś do pewnych wniosków, bracie.
- Zgadza się, wasza dostojność - potaknął Fultyn. - Aczkolwiek muszę przyznać, że
niektóre z tych wniosków wysnuł przede mną raczej młody Zhwaigair w Gorath. Ten chłopak
to skarb. Przydałby mi się tutaj.
Gdy skrzyżowali spojrzenia, nozdrza Maigwaira się nadęły. Wikariusz zaś odezwał się
dopiero po dłuższej chwili:
- Porucznik Dynnys Zhwaigair świetnie się spisuje tam, gdzie jest, a ludzie tacy jak on są
nam potrzebni nie tylko tutaj, ale też w Dohlarze. Wolałbym nie wkładać wszystkich jajek do
jednego koszyka, bracie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Fultyn przez moment tylko mu się przyglądał, po czym skinął lekko głową. Maigwair miał
rację we wszystkim, co powiedział, lecz prawdziwy powód, dla którego wolał pozostawić
porucznika na swoim miejscu, został zakamuflowany w ostatnim zdaniu: lepiej, żeby część
ludzi przebywała tak daleko, jak tylko się da, od wielkiego inkwizytora, na przykład pod
bacznym okiem biskupa Staiphana, który w razie czego był w stanie ich ochronić.
- Cóż, w każdym razie porucznik jak zwykłe odwalił kawał dobrej roboty, spisując swoje
obserwacje i wnioski - podjął po chwili milczenia Fultyn, patrząc w otwarty notatnik. - Jego
uwagi dotyczące wymienności poszczególnych części nowych karabinów heretyków pasują
do moich obserwacji. Jestem także pewien, że heretycy korzystają z systemu jednolitych miar.
Niestety ustalenie czegoś takiego może być trudniejsze, niż to się na pozór wydaje. Nie
wykluczam, że heretycy poświęcili temu zagadnieniu całe lata, a wszystko wskazuje na to, że
wciąż są daleko od celu. Zarazem wszystko wskazuje też na to, że podczas gdy zakłady w
Delthaku zarażają resztę świata swoimi praktykami i technikami, to samo robią ze
standaryzowanymi miarami i wagami. O ile porucznik i ja bardzo się nie mylimy - podniósł
spojrzenie na rozmówcę - są już na dobrej drodze do tego, aby zapewnić wymienność części z
różnych fabryk. To jeszcze bardziej zwiększy ich wydajność, jak również sprawność sprzętu.
Ot, choćby ich zbrojmistrze nie będą musieli dorabiać każdej zepsutej części indywidualnie.
Oddziały będą mieć w zapasie najczęściej psujące się części, ażeby wymiana była możliwa w
każdej chwili.
Urwał, aby Maigwair mógł przetrawić te informacje, po czym gdy ten skinął ponuro
głową, podjął:
- Tak jak wspomniałem, osiągnięcie tego etapu zajęło im całe lata, w związku z czym nie
jesteśmy w stanie pójść w ich ślady, aby w najbliższym czasie zwiększyć efektywność Armii
Boga w Siddarmarku. Po prawdzie nie jest to jedyna trudność, którą napotkaliśmy. Muszę
przyznać, wasza dostojność, że nie od razu w pełni pojąłem wagę tego, że heretycy zaczęli
używać stali, podczas gdy my wciąż pozostawaliśmy na etapie żelaza. To samo dotyczy
jakości używanego przez nich żelaza w porównaniu z naszym, a także udoskonalonych
procesów technologicznych w odlewnictwie i produkcji sprzętu. Wszystko sprowadza się do
tego, że choć na oko projekt nowego karabinu heretyków jest bardzo prosty, nie jesteśmy w
stanie go powielić, a już zwłaszcza wytworzyć potrzebnej nam liczby sztuk, o zapewnieniu
wymienności części nawet nie mówiąc. Bardzo mi przykro, wasza dostojność, ale to się
zwyczajnie nie uda.
- Tego się obawiałem - westchnął Maigwair.
- Nie twierdzę jednak, że sytuacja jest beznadziejna, wasza dostojność. O
zaproponowanym przez młodego Zhwaigaira projekcie karabinu mogę się wyrażać wyłącznie
w superlatywach. Można go produkować dosłownie z marszu, nie mówiąc o tym, że zdołamy
przerobić także część istniejącej już broni, pod warunkiem że wszystko będzie się odbywać w
centralnych zakładach. Co więcej, być może da się też tak zmodernizować wyposażenie
mobilnych zbrojmistrzów, aby byli w stanie dokonywać przeróbek w terenie.
- Naprawdę? - Maigwair aż się wyprostował.
- Te przeróbki zmniejszą jednak ilość dostępnej broni - zastrzegł zaraz Fultyn - nie
mówiąc już o tym, że będzie bardziej podatna na uszkodzenia. Aczkolwiek nasi żołnierze
umieją dbać o sprzęt, więc nie sądzę, aby miało to być większym problemem. Do tego
prawdopodobnie są nadmiernie pesymistyczne przewidywania Zhwaigaira dotyczące ilości
pracy i czasu potrzebnego do wdrożenia zmian. Zhwaigair nie wie o Tahlbahcie oraz o
udoskonaleniach, które ten dla nas wprowadził, jak również, jestem o tym przekonany,
znacznie zaniżył tempo, w jakim możemy wytwarzać niezbędne śruby. Wydaje mi się, że
wciąż myśli jak na bratanka odlewnika przystało, tymczasem to nie żelazo jest najlepszym
tworzywem. Najwyraźniej nie wziął pod uwagę wszystkich źródeł surowców... Na razie nie
mam absolutnej pewności, którą zdobędę dopiero po zasięgnięciu języka, ale już teraz
przypuszczam, że razem z Tahlbahtem będziemy w stanie wyprodukować karabiny
Zhwaigaira, może odrobinę zmodyfikowane w stosunku do oryginalnego projektu, w czasie
tylko dwukrotnie dłuższym, niż czynimy to obecnie ze starym modelem. Niewykluczone, że
w przyszłości uda nam się ten czas jeszcze skrócić, aczkolwiek na razie lepiej jest dmuchać
na zimne. Na pewno jednak nie zajmie nam to dłużej niż trzy razy tyle czasu co obecnie, a
nawet to jest o jedną czwartą lepszym wynikiem niż przewidywany.
Maigwair pokiwał wolno głową w zamyśleniu, rozważając właśnie zasłyszane informacje
i ciesząc się, że ma po swojej stronie kogoś takiego jak Lynkyn Fultyn. Prawda bowiem była
taka, że Fultyn i Tahlbaht Bryairs byli mistrzami w swoim fachu i niezmiernie cennymi
nabytkami Armii Boga, zesłanymi chyba przez samych archaniołów.
Czarnowłosy, brodaty Fultyn był członkiem zakonu Chihiro, podobnie jak Maigwair,
aczkolwiek zaliczał się tylko do laikatu. Stało za tym kilka powodów, z których nie najmniej
ważny był taki, że nigdy nie poczuł powołania do stanu duchownego. Co jednak bardziej
znaczące, za młodu został kilkakrotnie surowo napomniany, kiedy za sprawą ciekawości i
gorliwości zaczął podważać daną z góry wiedzę, w tym rzemieślniczą. Przeżył tylko dlatego,
że „nabyta wiedza” mieściła się w ramach dogmatów, a donoszący na niego przełożeni,
przeważnie ludzie tępi i ograniczeni, nie zadawali sobie trudu, by przed oskarżeniem
sprawdzić aktualną doktrynę Kościoła Matki. Oczywiście tylko pogorszył sprawę, kiedy się
uparł, aby odwoływać się do wyższych czynników, po czym okazało się, że owe wyższe
czynniki nie mają racji. W efekcie doszło do tego, że celowo przeinaczono Pismo tylko po to,
aby zamknąć mu wreszcie usta... co nie do końca się udało, jako że zwrócił się do jeszcze
wyżej postawionych władz - i wygrał! Żadne z pytań, które stawiał, nie przeczyło wprawdzie
Zakazom, ale mimo to udało mu się doprowadzić kilku znaczących duchownych do takiej
rozpaczy bądź nawet wściekłości, że droga do stanu duchownego została przed nim
zamknięta raz na zawsze, zakładając, że w ogóle by rozważał wkroczenie na nią.
Ta sama dociekliwość, która kazała mu podważać nieefektywne praktyki, sprawiła, że
zainteresował się metalurgią i w końcu zaczął rozwijać dla Kościoła Matki sieć zakładów
przemysłowych. Wszelako do czasu świętej wojny nie znajdowała poparcia u samej góry jego
wiara, że sam Kościół Matka powinien być zaangażowany w propagowanie
proprzemysłowych działań na terenie Ziem Świątynnych. Maigwair doskonale zdawał sobie z
tego sprawę - a to dlatego, że sam był przeciwnikiem innowacji, dopóki nie zrozumiał, że
wrodzona awersja wikariatu do wszelkiego postępu jednak poszła za daleko. Był jednak
świadom, że taniej wychodziło kupowanie towarów w Charisie za pośrednictwem
Siddarmarku, przy czym przeklęta innowacja nie kaziła wtedy Ziem Świątynnych.
Nadejście świętej wojny zmieniło jednak wszystko. Przynajmniej w oczach Allayna
Maigwaira oraz Rhobaira Duchairna, którzy wspólnie dojrzeli w Fultynie osobę, jaka
powinna stanąć na czele zmian. Prawie dwa lata musieli przekonywać do tego Clyntahna,
zwłaszcza z powodu młodzieńczych kłopotów Lynkyna, w końcu jednak przed trzema laty
Fultyn stanął na czele Odlewni Świętego Kylmahna, gdzie pod jego przewodnictwem
produkcja dramatycznie wzrosła.
Było to zasługą tyleż Fultyna co Tahlbahta Bryairsa. Ci dwaj różnili się jak niebo i ziemia:
Tahlbaht był trzynaście lat młodszy, miał rude włosy, niebieskie oczy i jasną karnację i był
niemal o głowę wyższy od Fultyna. W przeciwieństwie do szefa chodził zawsze gładko
ogolony, ale bystrością umysłu w niczym mu nie ustępował, aczkolwiek można powiedzieć,
że jeden i drugi pracował na różnych obrotach. Chyba dlatego stanowili tak zgrany zespół.
Fultyn trochę bujał w obłokach, rozważając nowe koncepty i pomysły, a do tego zajmował się
ogólnikami, podczas gdy Tahlbaht koncentrował się na szczegółach i wdrażaniu idei w życie.
Pasjami studiował hydrologię, by umożliwić wprowadzenie w odlewni maszyn zasilanych
energią wody, takich samych, jakich używali heretycy.
I właśnie dlatego muszę bronić jego skóry przed Inkwizycją, pomyślał chmurnie Maigwair,
nieświadom, jak bardzo jego myśli pokrywają się z tymi, które snuł hrabia Thirsku. Chociaż
obawy hrabiego, gdyby je znał, w najmniejszym stopniu by go nie zdziwiły.
Było to szczególnie frustrujące, ponieważ w tak zwanych „brygadach produkcyjnych”
Bryairsa nie było niczego rewolucyjnego. Ktoś po prostu twórczo rozwinął istniejące
rozwiązania, tyle że tam, gdzie przedwojenny warsztat zatrudnia dwóch albo trzech mistrzów
rusznikarstwa, wspomaganych przez sześciu czeladników i tyle samo uczniów, w nowym
rozwiązaniu był jeden mistrz nadzorujący dwudziestu pięciu do trzydziestu robotników,
wśród których znalazły się także kobiety.
Cechy protestowały, rzecz jasna, jakby ktoś obdzierał ich członków ze skóry, na samo
wspomnienie o takich zmianach. Mówiono tu przecież nie tylko o zmniejszeniu liczby
mistrzów oraz czeladników (i obcięciu pensji pozostałymi), ale też o dopuszczeniu do pracy
ludzi niezrzeszonych w konkretnym cechu. Co gorsza, ci ostatni mieli wykonywać zadania
zarezerwowane do tej pory wyłącznie dla doświadczonych czeladników... za płacę o co
najmniej połowę niższą niż wynegocjowane wcześniej stawki. No i ostatnia, najbardziej
chyba sporna sprawa, czyli zatrudnianie kobiet i stawianie ich na stanowiskach
zarezerwowanych wcześniej wyłącznie dla męskich członków cechu.
Było jasne, że niedoświadczeni robotnicy nie będą w stanie zrobić karabinu ani pistoletu
równie sprawnie, jak to miało miejsce w wypadku mistrza rusznikarstwa, lecz Bryairs nie
zamierzał ich nawet tego uczyć. Jego zdaniem każdy z robotników pracujących w danej
brygadzie powinien specjalizować się w wykonywaniu jednego, bardzo konkretnego zadania,
mianowicie miał wytwarzać część, której inni mogliby użyć do złożenia gotowego
egzemplarza broni. Osobną kwestią było osiągnięcie takiego stopnia wymienialności części,
jaki zdołali wprowadzić heretycy, ale na razie osiągnięto przynajmniej jedno. Wspomniane
brygady po pewnym czasie radziły sobie doskonale z powierzonymi im zadaniami. Części
przez nich produkowanych nie dało się zamontować w egzemplarzach tworzonych w innych
brygadach, lecz pasowały niemal bez przeróbek do karabinów i pistoletów składanych przez
ich kolegów.
Dzięki temu produkcja wzrosła. Manufaktury Kościoła Matki były jeszcze daleko w tyle
za zakładami Howsmyna, jednakże w Odlewni Świętego Kylmahna osiągnięto wydajność
dwukrotnie wyższą niż w każdym innym kontynentalnym warsztacie rusznikarskim, a tych
było naprawdę wiele.
Maigwair w pocie czoła przenosił te rozwiązania do każdej innej kościelnej placówki. Z
czasem zdołał także uciszyć protesty cechów. I nie chodziło bynajmniej o to, że mistrzowie
odkryli, iż nieposłuszeństwo wobec Kościoła Matki może zaszkodzić ich zdrowiu i życiu.
Dotarło do nich raczej, że wielki inkwizytor, który był zawziętym wrogiem wszystkich
innowacji - a już zwłaszcza tych pochodzących od heretyków - nie ma nic przeciw
reorganizacji sposobu pracy, szczególnie gdy nie naruszają żadnych zakazów. Albowiem tylko
dzięki temu zdoła przechylić szalę zwycięstwa w Republice Siddarmarku.
- W zakładach Świętego Greyghora i Świętej Marythy wprowadzono już system
brygadowy - kontynuował Fultyn - ale Tahlbath ocenia, że będą tam potrzebowali miesiąca
albo i więcej na osiągnięcie naszego tempa produkcji. On sam nadal główkuje nad
usprawnieniem pracy naszych brygad, więc będziemy się dzielić nowymi doświadczeniami
tak szybko, jak to możliwe. Do wiosny przeorganizujemy wszystkie manufaktury należące do
Świątyni, a z tego, co zrozumiałem, to wtedy przejmiemy także kontrolę nad wytwórniami
Harchongu...?
- Tak, zgadza się - potwierdził Maigwair. - Nie wiem, na ile sprawdzi się tam system
brygadowy, ale mam nadzieję, że nie będzie źle. Myślę, że powinniśmy udostępnić tę wiedzę
także Desnairowi i Dohlarowi.
- Dohlarianie są już o trzydzieści procent bardziej efektywni, niż my byliśmy przed
zmianami wprowadzonymi przez Tahlbahta, wasza łaskawość - odparł Fultyn, nie
wspominające, co nie uszło uwagi Maigwaira, o swoim udziale w procesie zwiększenia
wydajności Odlewni Świętego Kylmahna. - Nie jestem więc pewien, czy powinniśmy
ingerować w ich manufaktury, dopóki sami nie zakończymy procesu restrukturyzacji. Nie
mówię o naszej manufakturze, ale o całości procesu na Ziemiach Świątynnych. Niech sobie
radzą na razie sami, ponieważ ich produkcja mogłaby spaść, zwłaszcza w początkowej fazie
wprowadzania systemu brygadowego.
- A co z Desnairczykami?
- Z całym szacunkiem, wasza łaskawość, ale tam nawet brygady Tahlbatha niewiele
pomogą. Nie wiem nawet, czy u nich udałoby się wdrożyć podobne rozwiązania. Jestem za
tym, aby robić co w naszej mocy przy zwiększaniu produkcji, lecz ich cechy są o wiele
bardziej... zachowawcze niż nasze.
Maigwair jęknął, słysząc ten argument. Cesarstwo Desnairu, mające ponad siedemdziesiąt
procent więcej mieszkańców niż Ziemie Świątynne, nie umiało wyprodukować podobnej
liczby karabinów, co było po prostu żałosne. Pomijając ten fakt, pozostawała jeszcze
wrodzona niechęć tamtejszych władz i obywateli do handlu. Epitet „naród sklepikarzy”,
którym na kontynentach obdarzano Charisjan, w ustach przyzwyczajonych do wyzysku
niewolników arystokratów Desnairu brzmiał wyjątkowo pogardliwie i stąd też tak wielka
odraza do manufaktur, które kryły się za sukcesami wyspiarzy. Ci ludzie woleli kupować
wytwory cudzych rąk, niż brudzić swoje i truć powietrze nad swoimi włościami w trakcie
praktyk, które każde bojaźliwe dziecko Kościoła Matki musiało uznać za podejrzane.
Zwłaszcza gdy te działania wywracały do góry nogami cały socjalny ład cesarstwa.
Zezwalanie pospólstwu posiadającemu manufaktury na bogacenie się było przecież
niehonorowe. Majętność była bowiem przypisana wyłącznie szlachetnie urodzonym.
Wystarczy spojrzeć na Charis, by wiedzieć, do czego doprowadzi taki upadek obyczajów.
A jakby tego było jeszcze mało, desnairskie cechy upierały się przy zachowaniu
tradycyjnego porządku rzeczy. Może i charisjańskie dobra były tańsze, a dzięki temu
dostępniejsze dla większej liczby obywateli imperium niż produkowane w nim wyroby, ale
kogo to obchodziło? Jeśli wyprodukujemy mniej, argumentowano, będziemy mogli sprzedać
to drożej. Z tego też powodu cechy zawarły sojusz z arystokracją i zamknęły szczelnie
granice, systematycznie wykańczając konkurencję.
Nawet święta wojna nie doprowadziła do większych zmian pod tym względem i nie
zanosiło się, by w przewidywalnej przyszłości coś z tym zrobiono. Desnairska szlachta była
tak skorumpowana i zadufana w sobie jak jej harchońscy odpowiednicy. Tyle że leżące z dala
od Ziem Świątynnych imperium miało nieco lepszą arystokrację, której nie do końca obce
były takie pojęcia jak ojczyzna czy tożsamość narodowa, i choć ludzie ci byli wyjątkowo
niekompetentni, przynajmniej próbowali zarządzać własną domeną, zamiast polegać na
rozbudowanej do granic możliwości biurokracji. Gdyby rzeczeni arystokraci i mistrzowie
zrzeszeni w cechach zechcieli przeszkodzić wprowadzeniu metod Bryairsa do ich manufaktur,
i tak niska wydajność z pewnością spadłaby jeszcze bardziej.
A ci dranie twierdziliby potem, że to wszystko na skutek wciskania im „zagranicznych
technologii niezgodnych z naszym doświadczeniem i praktyką”. System brygadowy sprawdzał
się na Ziemiach Świątynnych i zapewne wypali w Harchongu, ale lepiej nie próbować
wchodzić z nim do tak zacofanej domeny, jaką jest Desnair.
- Jaką wysokość produkcji możemy uzyskać, zakładając, że zostawimy w spokoju Dohlar
i odpuścimy sobie Desnair?
- Każde wyliczenie, jakie przedstawię dzisiaj waszej łaskawości, będzie czystym
zgadywaniem - odparł Fultyn. - Najdokładniejszym z mojego punktu widzenia, ale na pewno
nie prawdziwym.
- Rozumiem. Wszakże dane te zostaną wykorzystane wyłącznie do moich celów i będę je
traktował jako bardzo przybliżone - zapewnił go Maigwair. Bez obaw, dodał w myślach, nie
przekażę ich Zhaspahrowi, żeby nie kazał cię stracić, jeśli okażą się grubo przesadzone, a
produkcja nie sprosta jego wygórowanym wymaganiom.
- W takim razie, wasza łaskawość, szacowałbym... - powiedział Fultyn, przewracając
stronę notatnika - że w odlewniach Ziem Świątynnych, Dohlaru, Desnairu, Harchongu i Krain
Granicznych produkujemy mniej więcej dwadzieścia cztery tysiące karabinów miesięcznie.
Pozyskujemy także około pięciuset egzemplarzy z Silkiahu, od czasu gdy wielki inkwizytor
uznał, że wielkie księstwo nie musi już być strefą zdemilitaryzowaną. Spodziewam się, że ta
liczba może lekko wzrosnąć, ale i tak trafi w całości do Desnairu. Zakładając więc, że uda
nam się wprowadzić system brygadowy wszędzie, gdzie to tylko możliwe, powinniśmy
produkować około pięćdziesięciu dwóch tysięcy karabinów miesięcznie. Chciałbym wierzyć,
że dzięki Harchongowi liczba ta wzrośnie jeszcze bardziej, ale na razie zachowuję ostrożność,
ponieważ nie mam całkowitej pewności, że innowacje tam się przyjmą. Być może uda nam
się także wycisnąć coś więcej z naszych manufaktur, ale na pewno nie teraz. Zbyt wiele
zależy od czynników, o których jeszcze nie wiem.
- Mówimy o aktualnych modelach, ładowanych odprzodowo?
- Tak, wasza łaskawość. Wolałbym jednak, abyśmy skupili się na produkcji nowoczesnej
broni odtylcowej, przynajmniej u nas, na Ziemiach Świątynnych. Będziemy mieli system
brygadowy szybciej niż gdzie indziej, a jeśli moje wyliczenia są choć w przybliżeniu
prawdziwe, może uda nam się wyprodukować nawet dwanaście tysięcy sztuk takiej broni na
miesiąc.
- Wspomniane pięćdziesiąt dwa tysiące karabinów z trudem wystarczą do uzupełnienia
strat, jakie ponieśliśmy w lipcu i sierpniu - zauważył Maigwair.
- To prawda, wasza łaskawość, ale do wiosny będziemy mieli pięć albo nawet sześć
kolejnych miesięcy. Tyle nas dzieli od roztopów na północy, a jeśli moje obliczenia są
poprawne, powinniśmy osiągnąć taki poziom produkcji już w lutym, poza Harchongiem,
rzecz jasna, ale tam mamy tylko dwanaście procent całej produkcji.
Maigwair przytaknął, ale wciąż miał nieszczęśliwą minę. Każdego pikiniera Armii Boga
należało uzbroić w karabin, jeśli miał być dla heretyków czymś więcej niż tylko ruchomą
tarczą, a przy osiągnięciu produkcji na poziomie pięćdziesięciu dwóch tysięcy sztuk trzeba
będzie dwóch miesięcy na taką wymianę broni.
O ile nie wypali plan Rhobaira, dodał w myślach.
Powstrzymał się od uśmiechu, nie chcąc zdradzić przed Fultynem, o czym myśli,
ponieważ Duchairn miał rację, kiedy mówił, że jego - nie, teraz już ich propozycja zostanie
wyartykułowana. A najgłośniej drzeć się będą dowódcy armii, których ten plan ma dotyczyć...
co będzie tylko dowodem na słuszność proponowanego rozwiązania!
Tym razem nie zdołał się powstrzymać przed krótkim chichotem, więc Fultyn zmierzył go
zdziwionym spojrzeniem. Maigwair zaczął się więc tłumaczyć, ale szybko zrezygnował i
machnął tylko ręką. Powie o wszystkim, kiedy przyjdzie na to pora, czyli niedługo, gdy
pozostali wikariusze zrozumieją, że to nieuniknione, i poprą Duchairna.
- A co będzie, jeśli zlikwidujemy produkcję pik i każemy ludziom, którzy je robili, składać
dodatkowe karabiny? - zapytał, zmieniając temat.
- Mówimy o ludziach, którzy nie posiadają odpowiednich umiejętności, wasza łaskawość.
Jak już wspomniałem wcześniej, kluczowym elementem jest szybkość, z jaką robotnicy będą
wkręcać śruby. Możemy wycisnąć z nich dodatkowe dziesięć procent, przynajmniej na
Ziemiach Świątynnych i w Dohlarze. W Harchongu i Desnairze postęp będzie mniejszy, ale
także może być wart wysiłku.
- A jeśli zmniejszymy produkcję dział? - zapytał Maigwair, zdając sobie sprawę, jak
desperacko to zabrzmiało.
- W tym wypadku także mówimy o zupełnie innym rodzaju robotników - odparł Fultyn. -
Poza tym, jeśli mogę być szczery, wasza łaskawość, potrzebujemy tych dział równie
rozpaczliwie, jak karabinów dla naszej piechoty.
Maigwair skrzywił się, wiele by dał za argument przeciw takiemu stawianiu sprawy.
- Mam też kilka wniosków dotyczących artylerii heretyków - kontynuował tymczasem
Fultyn, przewracając kolejną kartkę. - Niewypały i fragmenty pocisków przesłane przez
biskupa Bahrnabaia dały nam wiele informacji. Niestety nie mamy żadnych próbek
substancji, która powoduje eksplozję heretyckich pocisków przy uderzeniu. A ich
konwencjonalne zapalniki funkcjonują dokładnie jak nasze, choć proch spala się w nich
znacznie stabilniej, dzięki czemu są o wiele bardziej niezawodne. Ale znaleźliśmy kilka
usprawnień, które możemy skopiować i wykorzystać, na przykład te wkręcane zapalniki, toż
to istne cudeńka, chociaż ich zastosowanie w naszej amunicji niewiele zmieni, dopóki nie
nauczymy się wyrabiać takiego prochu jak oni. Nie wiem też jeszcze, na jakiej zasadzie
działają te ich przenośne działa kątowe, choć podejrzewam, że może tu bardziej chodzić o
kwestie metalurgiczne niż jakiekolwiek inne. Zważywszy na uwagi porucznika Zhwaigaira
dotyczące użycia większych ilości jakościowo lepszej stali w broni ręcznej, myślę, że te
przenośne działa też mają lufy wykonane ze stopu, a nie samego żelaza. Na razie nie wiem,
czy będziemy w stanie wyprodukować podobną broń, choćby ze względu na ciężar o wiele
grubszych luf, ale badam sprawę stworzenia wyrzutni sprężynowych, które miotałyby pociski
podobnego kalibru. Ich zasięg byłby znacząco mniejszy, lecz byłyby bardzo lekkie, więc
można by je bez trudu przenosić, nie mówiąc już o tym, że byłyby tańsze i prostsze w
produkcji. O ile zdołalibyśmy je wykonać. To kolejna sprawa, której ma się przyjrzeć sztab
Tahlbahta. A co do innych kwestii - przerzucił następną kartkę - cokolwiek byśmy zrobili z
naszą artylerią, jedno jest pewne: nie ma sensu odlewać dział z brązu. Gwinty w takich lufach
bardzo szybko ulegałyby erozji. Może wytrzymałyby nieco dłużej, gdybyśmy używali innej
technologii niż te wodziki heretyków, lecz to i tak nie byłoby zbyt praktyczne rozwiązanie,
wasza łaskawość. A gdyby robić wkładki z twardszego metalu i osadzać je w lufach z
mosiądzu, musielibyśmy sięgnąć po kute żelazo, co podwoiłoby koszty produkcji i trwałoby o
wiele dłużej niż produkcja jednolitych elementów.
- A dlaczego nie mielibyśmy używać żelaza? - Ton Maigwaira wyrażał ciekawość, nie
naganę.
- Ponieważ żelazo jest zbyt kruche, wasza łaskawość. Takie wkładki trzeba by osadzać
przez odpalenie w nich silnego ładunku, a jest niemal pewne, że żelazo popękałoby od czegoś
takiego. Dlatego musielibyśmy sięgnąć po czarne żeliwo. Ono charakteryzuje się większością
cech, których pożądamy, i jest tańsze od kutego żelaza, ale i tak wymaga co najmniej
pięciodniowej obróbki termicznej, a utrzymanie jego jakości i konsystencji jest naprawdę
trudne.
Maigwair ponownie się skrzywił. Ani on, ani Fultyn nie umieliby wytłumaczyć reakcji
fizycznych i chemicznych, jakie zachodziły w zakładach Howsmyna, jednakże wikariusz w
ciągu kilku ostatnich lat nauczył się wystarczająco wiele o odlewnictwie, by wiedzieć, o czym
mowa.
Czarna odmiana żeliwa, czyli materiału znanego na Schronieniu od dnia Stworzenia, była
stosunkowo niedawnym wynalazkiem. Po raz pierwszy pojawiła się siedemdziesiąt pięć lat
wcześniej w Dohlarze, gdzie strzeżono pilnie jej tajemnicy, dopóki Charisjanie - bo któż by
inny - nie zdołali wykraść sekretu. Nazwę wzięło od wyraźnie ciemniejszej barwy. Gdy
złamano pręt wytopiony ze zwykłego żeliwa, jego wnętrze było szare z nielicznymi srebrnymi
i białymi żyłkami; gdy to samo robiono z czarnym żeliwem, jego struktura była o wiele
ciemniejsza i poznaczona czarnymi punktami. Ehdwyrd Howsmyn wytłumaczyłby im, że to z
powodu większego nasycenia węglem - od półtora do pięciu procent - które nadawało żeliwu
większą elastyczność i taką właśnie barwę w miejscach, gdzie pojawiał się grafit. W procesie
wyżarzania można było pozyskać znacznie plastyczniejszy metal, nadający się nawet do kucia
i łączenia z bardziej kruchym żeliwem. W wielu przypadkach był to o wiele doskonalszy
materiał niż klasyczne kute żelazo, nie mówiąc już o jego niskiej cenie. Problem jednak w
tym, jak słusznie zauważył Fultyn, że proces wyżarzania jest czasochłonny, a na dodatek
wymaga obsługi przez doświadczonych odlewników, których ostatnimi czasy zwyczajnie
brakowało.
- Heretycy załatwili to, stosując stalowe lufy - kontynuował Fultyn tonem osoby, która
mówi to, czego nie chciałaby powiedzieć. - Dzisiaj możemy już produkować stal w
wystarczającej ilości. W raportach Inkwizycji znalazłem wzmianki o nowym procesie
stosowanym przez heretyków, który moglibyśmy, wasza łaskawość, skopiować, gdybyśmy
mieli nieco więcej informacji i trochę czasu. Na razie jednak nie widzę żadnego sposobu na
robienie wkładek do dział z brązu.
- A ja obawiam się, że będziesz musiał go znaleźć bez względu na to, jak drogo ma to
kosztować - rzucił Maigwair, smutniejąc jeszcze bardziej. - Heretycy mają nad nami wyraźną
przewagę zarówno w donośności, jak i celności.
- Wiem, wasza łaskawość. Pozostaje nam zatem rezygnacja z żeliwa. Działa z żelaza są o
tyle lepsze, że moglibyśmy robić z niego wszystkie rodzaje armat gładkolufowych. Myślę też,
że dałoby się je gwintować, gdyby zaszła taka potrzeba. Problem jednak w tym, że przy
stosowaniu cięższych pocisków, takich, jakich używają teraz heretycy, trzeba liczyć się z
większym ciśnieniem gazów. Brąz lepiej nadaje się w takich przypadkach, ponieważ jest
elastyczniejszy. A problemy będą się nawarstwiać wraz ze wzrostem ciśnienia. Zamierzam
przedyskutować ten problem z moimi inżynierami. Myślę, że przedstawimy niedługo
satysfakcjonujące rozwiązanie.
- Jakiego rodzaju? - zainteresował się wikariusz.
- Testy dowiodły, że ciśnienie narasta lawinowo w momencie odpalenia ładunku prochu, a
potem opada równie szybko, gdy pocisk zaczyna poruszać się w lufie. To oznacza, że
największe ciśnienie mamy w części tylnej, jak zawsze, tyle że teraz jest ono o wiele wyższe
niż kiedyś. Do tej pory przeciwdziałaliśmy temu problemowi, zwiększając grubość lufy, ale to
prowadzi do zwiększenia wagi i utraty mobilności, ponieważ te ciśnienia będą coraz większe.
A im grubsza lufa, tym bardziej krucha, dlatego wpadliśmy na pomysł, by odlewać i
gwintować lufy tymi samymi metodami, które stosujemy przy działach gładkolufowych, a
potem owijać je na końcu pasem kutego żelaza. Rozgrzejemy taki pas, by nasunąć go na lufę,
i tam ponownie schłodzimy zimną wodą. Żelazo skurczy się i zabezpieczy najbardziej
narażoną część działa... bardziej elastycznym, lecz równie mocnym materiałem.
- To nadal będzie droższe rozwiązanie i bardziej czasochłonne niż odlewanie luf z żeliwa.
- Tak, wasza łaskawość, to prawda. Niewiele, ale droższe, choć z drugiej strony dużo
tańsze niż robienie armat z kutego żelaza, a to jedyna alternatywa. Tyle że działa z żelaza
zdolne do wystrzeliwania pocisków na żądaną odległość będą bardzo, ale to bardzo ciężkie. O
wiele cięższe od obecnie stosowanej artylerii polowej. A działa z opaską, o ile wejdą do
produkcji, będą lżejsze, może nie równie lekkie jak te, których używamy obecnie, ale o wiele
lżejsze od tych żelaznych potworów.
- Rozumiem. - Maigwair westchnął ciężko. - W takim razie przeprowadzajcie te wasze
eksperymenty jak najszybciej.
- Tak zrobimy, wasza łaskawość.
Fultyn zanotował coś w notesie i znów przewrócił kartkę. Przyglądał się zapisanej tam
notatce, a potem odchrząknął cicho, by oczyścić krtań.
- I tak dobrnęliśmy do heretyckich kapiszonów, wasza łaskawość.
Wikariusz uśmiechnął się pod nosem, gdy jego rozmówca zmienił ton. Brygady
produkcyjne, projekty pocisków, opaski na działa - wszystko to nie wymagało naruszania
jakiegokolwiek z Zakazów, jednakże stosowane przez heretyków kapiszony to zupełnie inna
sprawa.
- Tak? - odezwał się, zachęcając Fultyna.
- Obawiam się, że porucznik Zhwaigair ma rację i w tym wypadku. Badania kapiszonów
zdobytych przez ludzi biskupa Cahnyra nad rzeką Daivyn wykazały, że heretycy naprawdę
stosują w nich piorunian rtęci. Robią krążek, nakładają na niego odrobinę piorunianu i
zalewają całość pokostem. Nie jestem członkiem żadnego zakonu, więc nie wiem, czy to
naprawdę narusza któryś z zakazów Pasquale, ale domyślam się, że nasi wrogowie zbliżyli się
niebezpiecznie do tej granicy. Taktyczna przewaga takiego rozwiązania jest oczywista, lecz
bez specjalnej dyspensy...
- Rozumiem. - Maigwair odchylił się na oparcie, gdy jego rozmówca zawiesił głos. Bał się
tego, co zaraz może usłyszeć.
- Istnieją pewne przeciwwskazania, wasza łaskawość - podjął po chwili Fultyn. - Po
pierwsze, nie mamy pojęcia, jak czasochłonny może być taki proces. A drugi problem jest
taki, że w karabinach tego rodzaju nie można sypać prochu na panewkę, jeśli zabraknie
kapiszonów.
Maigwair pokiwał głową, choć podejrzewał, że Fultyn podaje wymyślone naprędce
argumenty, by zniechęcić wikariat do produkcji podobnych kapiszonów. Podając argumenty
za i przeciw, jak przystało na wiernego syna Kościoła, przerzucał odpowiedzialność za
powzięte decyzje na barki przełożonych.
Wiedziałeś przecież, że to bardzo sprytny człowiek, pomyślał Allayn.
- Musimy się dowiedzieć, jak je robić, i wyliczyć dokładnie, czego nam będzie trzeba do
uruchomienia takiej produkcji - odezwał się po chwili zastanowienia. - Zniwelowanie tej
przewagi jest tak istotne, że nie możemy odrzucić skopiowania kapiszonów bez
przeprowadzenia głębszych analiz, aczkolwiek podejrzewam, że tym razem wielki inkwizytor
udzieli dyspensy tylko kościelnym manufakturom. - O ile zgodzi się na tak daleko idące
ustępstwa, pomyślał, spoglądając Fultynowi prosto w oczy. - Domyślam się, że to będzie
wymagało kolejnych zmian w planach nowych karabinów ładowanych odtylcowo, ale one
także będą produkowane wyłącznie na Ziemiach Świątynnych. O ile, rzecz jasna, Inkwizycja
nie uzna, że kapiszony łamią któryś z Zakazów albo że święta wojna wymaga poświęceń, i
zezwoli na ich produkcję w każdej domenie. Tak czy inaczej, chciałbym przerobić wszystkie
nasze karabiny na taki system, z czasem, rzecz jasna, nie od razu. Teraz najważniejsze jest,
żeby wyprodukować taką liczbę karabinów odtylcowych, żeby dało się uzbroić w nie kilka
kompanii każdego regimentu piechoty. To da naszym dowódcom możliwość dotrzymania
kroku heretykom i wyrówna szanse w kolejnych potyczkach, zwłaszcza przy wsparciu
ogromnej ilości broni odprzodowej.
- Oczywiście, wasza łaskawość - zgodził się Fultyn.
Wiem, jak bardzo Zhaspahr nienawidzi udzielania dyspens na nie swoje pomysły, lecz jeśli
chce wygrać tę wojnę i przetrwać, lepiej niech nie przeszkadza Lynkynowi i pozwoli mu
uzbroić naszych ludzi w broń, jakiej najbardziej potrzebują.
***
- Jakie to irytujące - mruknął rozżalony Nahrmahn Baytz.
Korpulentny książę siedział w elektronicznej kopii pałacowej biblioteki zamiast na
balkonie, z bardzo niezadowoloną miną. Odlewnia Świętego Kymahna znajdowała się na tyle
daleko od Świątyni, że SAPK-i mogły ją obserwować bezkarnie, dzięki czemu już od
pewnego czasu miał oko na brata Lynkyna. Już dawno uświadomił sobie niebezpieczną
bystrość Fultyna. Za czasów, kiedy jeszcze był samodzielnym księciem zaangażowanym w
Wielką Rozgrywkę, bez zastanowienia zleciłby zabójstwo zarówno tego klechy, jak i jego
asystenta, Bryairsa. Tak się jednak składało, że obaj - podobnie jak porucznik Zhwaigair w
Dohlarze - robili to, czego chciała od nich Nimue Alban. Priorytety Merlina Athrawesa mogły
chwilami być wątpliwe, jednakże Nimue Alban pozostawała zawsze poza wszelkim
podejrzeniem, a obecnie uważała wszystkich tych trzech mężczyzn za ni mniej, ni więcej,
tylko bezcenne perły. Gimnastykowali swoje umysły, ucząc się sztuki krytycznego i
innowacyjnego myślenia, i adaptowali nowe technologie. Tak więc to, co czyniło ich
śmiertelnie niebezpiecznymi wrogami Charisu, zarazem gwarantowało, że w swoim czasie
zwrócą się przeciwko Zhaspahrowi Clyntahnowi.
Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, aby byli w swych działaniach odrobiną mniej
sprawni, pomyślał kwaśno Nahrmahn. Skoro już o tym mowa, nie miałbym nic przeciwko
temu, aby mniej sprawny był także Duchairn! Jeśli i jemu, i Maigwairowi się upiecze - a
wszystko wskazuje na to, że tak będzie - uda im się zamienić harchońską armię w skuteczną
siłę, co akurat jest nam najmniej potrzebne. Pomijając to cholerstwo...
Zmarszczył czoło, spoglądając na schludny rysunek techniczny dostarczony przez Sowę.
Nawet on widział, że projekt jest genialny. Była to niemal idealna kopia broni znanej na Starej
Ziemi jako karabin Fergusona, jednakże projekt Zhwaigaira, po poprawkach Fultyna,
przewyższał oryginał pod kilkoma względami. Był cięższy i dłuższy, dzięki czemu udało się
uniknąć problemów ze zbalansowaniem, a dłuższa lufa poprawiała balistykę. Jego komorę
zamykała śruba z szybkim gwintem, jak w oryginale, ale liczyła dziesięć zwojów na cal, a nie
tuzin jak w fergusonie, natomiast decyzja Fultyna, by wykonywać te śruby z mosiądzu
zamiast żelaza albo stali, także nie była głupia, choć tego właśnie rozwiązania nie dało się
przenieść do dział gwintowanych. Niestety księżulek - zapewne bezwiednie - przyczynił się
do udoskonalenia dzieła pana Fergusona. Gdy brytyjski oficer wymyślał zamek odtylcowy,
nie miał nawet cienia nadziei na wprowadzenie go do szerokiego użytku mimo ogromnej
przewagi taktycznej, jaką można było za jego pomocą uzyskać. Poziom osiemnastowiecznych
brytyjskich rusznikarni nie pozwalał na gwintowanie więcej niż tysiąca podobnych śrub
rocznie, więc nie było szans na masową produkcję nowej broni.
Na Schronieniu nie było tego problemu. W różnych warsztatach nie dało się wprawdzie
zrobić śrub o jednakowej średnicy i skoku gwintu, lecz dzięki wprowadzeniu brygad Bryairsa
globalna produkcja mogła być znacznie większa, niż szacował to Zhwaigair. Wprawdzie
śruby będą pasowały tylko do egzemplarzy pochodzących z jednego warsztatu i nie da się ich
przełożyć do broni z innych wytwórni, ale to samo dotyczyło przecież całej reszty karabinów
ładowanych odprzodowo. Robienie śrub podniesie koszty, i to znacznie, lecz Nahrmahn i
Sowa wiedzieli dokładniej niż Kościół Matka, jak wygląda produkcja broni dla Świątyni, i
zdawali sobie sprawę, że wyceny Fultyna są bardzo pesymistyczne.
Ten człowiek jest tak inteligentny, że lada moment może wpaść na zastosowanie gwintu
pojedynczego, uznał książę. Cały czas kombinuje przecież, jak uprościć i potanić produkcją
broni!
Teraz musieli tylko poczekać, by zobaczyć, jak nowa broń będzie się sprawowała, ale jeśli
wierzyć Sowie, oryginał mógł oddać sześć do dziesięciu mierzonych strzałów na minutę... i to
przy zamku skałkowym. Co więcej, można było z niego wystrzelić około sześćdziesięciu razy
pomiędzy czyszczeniami, co było ogromnym postępem w stosunku do wszystkich znanych na
Schronieniu karabinów ładowanych odprzodowo. A jeśli Clyntahn zezwoli Armii Boga na
korzystanie z kapiszonów, szybkostrzelność tej broni może wzrosnąć jeszcze bardziej. Co
gorsza, ten pomysłowy bękart może wkrótce wpaść na pomysł komory otwieranej od góry,
więc przeładowanie w pozycji leżącej stanie się równie łatwe jak w przypadku mahndraynów.
Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiał, tym bardziej kuszące wydawało mu się
skrytobójstwo, jednakże wciąż oddalał od siebie myśl o likwidacji Fultyna. Potrzebowali
takich ludzi jak on, jeśli chcieli pozbyć się jarzma Zakazów.
Poza tym ten drań zdążył już rozesłać plany nowej broni po całych Ziemiach Świątynnych.
Trzeba by armii skrytobójców, by wybić wszystkich, którzy je widzieli, a wątpię, by nawet
Aivah tylu ich tam miała.
Westchnął ciężko, a potem się rozpromienił.
To niezbyt zabawne, muszę przyznać, lecz świadomość tego, że nawet Merlin może się
mylić, jest pocieszająca. On i Ehdwyrd tak bardzo się cieszyli, że mahndraynów nie da się
skopiować w kontynentalnych domenach... Świątynia miała potrzebować co najmniej półtora
roku, zanim będzie w stanie stworzyć narzędzia i maszyny, które pozwolą rozpocząć własną
produkcję. A teraz facet, którego nie pozwolono mi zlikwidować, wyrychtował projekt, który
ma się pojawić na rynku najdalej za miesiąc.
Wyprostował się, odrzucając rysunki techniczne na blat biurka.
Odkrycie tego, co kombinują Zhwaigair z Fultynem, było warte poniesionego trudu
choćby dlatego, żeby zobaczyć minę Merlina, gdy Sowa powie mu o tym karabinie.
.V.
Okolice Thesmaru
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
- N o, zabrało to tylko trzy pięciodnie dłużej, niż powinno - warknął Rainos Ahlverez.
Nabrał zwyczaju rzucać słowa krytyki ostrożnie. W tym momencie zwrócił się tylko do
kapitana Lattymyra i pułkownika Makyntyra. Dyskrecji tych dwóch był całkowicie pewien.
Poza tym i kapitan, i pułkownik sami mieli serdecznie dość tak zwanych „sojuszników”.
Na pewno jednak nie bardziej niż ja. W najlepszym razie tak samo jak ja.
Nie było to najbardziej pożądane podejście u głównodowodzącego armią maszerującą
ramię w ramię z sojusznikami w imię sprawy Kościoła Matki i Boga Jedynego. Tak się jednak
składało, że w danej chwili jemu najbliższe.
- Trzy pięciodnie to chyba lekka przesada, panie - odparł Makyntyr, marszcząc brew. -
Raczej dwa pięciodnie więcej, niż zajęłoby to nam.
- Być może - zagrzmiał Ahlverez - ale rozkazy i tak powinny były zostać wydane o cały
pięciodzień wcześniej. Wtedy udałoby się uniknąć sześciu tysięcy niepotrzebnych ofiar!
- Co racja, to racja - przyznał artylerzysta, którego układy łączące go z
głównodowodzącym znacząco się poprawiły od czasu rozpoczęcia ataku.
Wszyscy trzej zatrzymali wierzchowce na szczycie niewysokiego pagórka, skąd mogli
obserwować monstrualnych rozmiarów kolumnę przesuwającą się w dole. Wojsku
przewodziły oczywiście zwarte szeregi kawalerii Desnairu. Jakże mogło być inaczej?
Przecież dohlariańska jazda nadawała się do tego typu zadań. Co za idiotyzm. Z drugiej
jednak strony sensowniej było trzymać sojusznicze oddziały oddzielnie, zwłaszcza że ich
zaopatrzenie i logistyka działały w zupełnie inny sposób. Ale puszczenie przodem całej Armii
Sprawiedliwości to na pewno dzieło przypadku.
Tak samo jak dziełem przypadku było postawienie sir Fahstyra Rychtyra na czele
jednostek, które nadal oblegały Thesmar. Desnairski książę nie omieszkał wspomnieć o
ogromnym doświadczeniu Rychtyra w walce z heretykami, ale Ahlverez - podobnie jak
zapewne reszta jego armii - nie wątpił nawet przez sekundę, że głównodowodzący kierował
się nieco innymi pobudkami. Oblegani przez o wiele mniejsze siły obrońcy z pewnością
podkulą ogony pod siebie. I na pewno będą sobie siedzieli spokojnie za potężnymi
fortyfikacjami. Jak widać, nawet tak ogromne straty pośród własnej piechoty nie nauczyły
księcia Harless szacunku do wroga.
Tyle dobrego, że przez uprzedzenia Desnairczyka zostawiliśmy przy wejściu do kanału
kogoś kompetentnego, pomyślał Ahlverez z ponurą miną. A to znaczy, że nasze linie
zaopatrzeniowe z Dohlaru pozostaną nietknięte.
- Modliłem się do Chihiro, żeby nam pozwolono iść na czele tej kolumny - rzucił
zniżonym głosem kapitan Lattymyr, jakby obawiał się, że ktoś ich podsłucha na tym
bezludziu.
- Daj spokój, Lynkynie - zganił go Makyntyr. - Nie pomyślałeś o tym, iż nasza straż
przednia musi być tak potężna i waleczna, że wrogowie czmychną na sam jej widok?
Ahlverez uśmiechnął się pod nosem, choć wiedział, że powinien hamować wrogość
względem sojuszników. Na jego szczęście Lattymyr i Makyntyr mieli wystarczająco dużo
oleju w głowie, by nie okazywać tego - przynajmniej otwarcie - przed pozostałymi oficerami i
żołnierzami.
- Nie chodziło mi o siłę uderzeniową, mój panie - odparł Lattymyr - tylko o szybkość.
Rozbawienie zniknęło z twarzy jego rozmówcy, a Ahlverez przytaknął.
- Też o tym myślałem. Ich kwatermistrzów należałoby rozstrzelać, o ile sądy polowe nie
znalazłyby dla nich gorszej kary. - Skrzywił się. - Jak na armię zakochaną w koniach
dysponują zatrważająco małą liczbą wozów i zwierząt pociągowych.
- Może dlatego, że nikt u nich nie myśli o takich sprawach. - Makyntyr wzruszył
pogardliwie ramionami. - Moim zdaniem liczyli na to, że po drodze zdobędą wszystko, czego
im trzeba. Choć raporty, które nawet nam udostępniono, mówiły wyraźnie, że po tym, co
spotkało republikę, może być z tym problem. Tak my to odczytaliśmy w każdym razie. Z
drugiej strony oni wyruszyli dużo później od nas, a klimat Południowej Marchii pozwalał im
zakładać, że czego jak czego, ale traw to tu nigdy nie zabraknie. Tyle że mają o wiele więcej
kawalerii niż my, a konie, jak powszechnie wiadomo, żrą sporo. Powinni byli zabrać ze sobą
więcej wozów z paszą.
- Ale ich nie zabrali - skwitował krótko Ahlverez.
- Myślę, że książę Harless powinien zrozumieć, w czym rzecz, mój panie - wtrącił
Lattymyr, a jego przełożony zauważył, że choć pominął słowo „nawet” przed wymienieniem
tytułu i nazwiska sojusznika i nie dodał „już”, to wszyscy trzej usłyszeli oba te słowa. - Sir
Borys na pewno już to wie. Ale jeśli wierzyć porucznikowi Kahsimahrowi, niewiele może
teraz zrobić.
Ahlverez spojrzał na kapitana i uniósł jedną brew. Laimyn Kahsimahr, najmłodszy syn
księcia Sherachu, został przydzielony do sztabu sir Borysa Cahstnyra, kwatermistrza Armii
Sprawiedliwości. Aczkolwiek z tego, co wiedział Ahlverez, to Kahsimahr był jedynym
członkiem tego sztabu. I mimo że młodzik - mężczyzna miał zaledwie dwadzieścia parę lat -
był zarówno inteligentny, jak i pełen energii, to właściwie sprawiał wrażenie człowieka
przymierzającego się do opróżnienia zatoki łyżeczką do herbaty.
Cahstnyr był po siedemdziesiątce, a zawdzięczał swoją pozycję temu, że urodził się jako
brat księcia Sherkalu, któremu się upiekło, gdy doszło do wojny, dzięki temu, że był jeszcze
starszy od sir Borysa. Cahstnyr wydawał się porządnym człowiekiem, który brał swoje
obowiązki poważnie. Niestety miał mizerne pojęcie o tym, jak cedować te obowiązki na
innych. Rozmiary, a raczej brak sztabu oraz wyznaczenie kogoś tak niedoświadczonego do
wykonania zadań powierzonych jemu samemu pokazywały dobitnie, z jakim lekceważeniem
Desnairczycy podchodzą do kwestii zaopatrzenia swojej armii. Niekompetencja
kwatermistrzostwa z pewnością przyczyniła się, i to w całkiem niemałym stopniu, do
wcześniejszych porażek imperium z sąsiednią republiką, szkoda więc, że żołnierze nie
wyciągnęli z tych lekcji żadnej nauczki.
Jeszcze bardziej irytujący był fakt, że sam Kościół Matka zobowiązał się do
zaopatrywania desnairskiej armii. Do momentu minięcia Thesmaru wszystkie transporty
docierały do maszerujących wojsk kanałami i traktami. Teraz jednak większość zaopatrzenia
utknie w tym wąskim gardle, ponieważ książę Traykhosu wspaniałomyślnie odmówił
propozycji wikariusza Rhobaira, gdy ten zaproponował, że zapewni wyżywienie desnairskiej
armii. Dlaczego to zrobił, sir Rainos Ahlverez nie miał pojęcia, aczkolwiek przypuszczał, że
książę mógł sądzić, iż wojska imperium bez trudu podołają takiemu zadaniu. Nie rozumiał
jednak, co skłoniło wspomnianego arystokratę do uznania tej bzdury za prawdę.
Przyznaj sam, mogło być znacznie gorzej. Pomyśl o Harchończykach. Nasz korpus
kwatermistrzowski także nie wyglądał najlepiej, dopóki nie przeprowadziliśmy reorganizacji,
o czym doskonale wiesz. Masz ogromne szczęście, że znalazł się ktoś taki jak baron
Tymplahru. Zwłaszcza że nie chciałeś go widzieć na tym stanowisku...
Zmarszczył brwi. To było jedno z bardziej przykrych wspomnień, ale na szczęście ocknął
się wystarczająco szybko, tak samo jak w przypadku zmiany nastawienia do Makyntyra. Sir
Shulmyn Rahdrgyrz, baron Tymplahru, był mocno zaangażowany w budowę przedwojennej
floty, która na żądanie króla Rahnylda miała zdominować Zatokę Dohlariańską. Za zasługi
dla Korony i floty wyniesiono go do stanu szlacheckiego. Był zdolny, niespotykanie szczery i
do tego bardzo wierzący. Te trzy przymioty sprawiły, że książę Fernu wybrał go do
zorganizowania armijnego systemu zaopatrzenia, oczywiście pod czujnym okiem doradców
wikariusza Rhobaira. Ahlverez nie chciał go głównie z jednego powodu: baron był bliskim
współpracownikiem hrabiego Thirsku, a nawet jego przyjacielem.
Wykonał jednak zadziwiająco dobrą robotę, a gdy armia została posłana w pole, zgłosił się
na ochotnika (i został przyjęty, pomimo protestów Ahlvereza) na stanowisko głównego
kwatermistrza, by zarządzać ludźmi, których wcześniej wyszkolił. A sam fakt, że został
mianowany generałem - dwaj jego zastępcy zaś pułkownikami - był wymownym dowodem
różnic dzielących armie Desnairu i Dohlaru w kwestiach zaopatrzenia. Ahlverez doszedł więc
do wniosku, i to zanim doszło do połączenia z Armią Sprawiedliwości, że odrzucenie jego
protestów w sprawie barona Tymplahru było błogosławieństwem. Po tym, jak gościł u księcia
Harless i zobaczył na własne oczy desnairskie porządki, spędził calusieńką noc na
modlitwach, dziękując im za obdarzenie go większą inteligencją niż sojuszników.
- A cóż to nasz młody Kahsimahr miał do powiedzenia na ten temat? - zapytał po chwili
Lattymyra.
- Zacznijmy od tego, że jego intencją nie było atakowanie księcia Harless ani tym bardziej
Borysa, mój panie. Niemniej z pytań, które zadawał, wynikać mogło, że wiele by dał, żeby
pozwolono mu przeorganizować ich system na wzór naszego. Rzecz jasna, Desnairczycy nie
mają wystarczającej liczby smoków ani wozów, by mogli to zrobić, a gdyby nawet skądś je
zdobyli, zabrakłoby im doświadczonych wozaków i struktur potrzebnych do utrzymania
taboru. Z tego, co zostało powiedziane, a raczej z tego, co zostało niedopowiedziane, wynika
niezbicie, że sir Borys zaczyna sobie rwać włosy z głowy, ponieważ zrozumiał już, jak wielki
ma problem. Świadczyć może o tym również fakt, że ostatnio rozszerzył kompetencje
Laimyna, to znaczy porucznika Kahsimahra.
- Kompetencje? - prychnął Makyntyr. - Ileż tych kompetencji może mieć zwykły
porucznik?
- Nieco mniej niż kapitan, mój panie - odparł Lattymyr, uśmiechając się szeroko. Ahlverez
także zachichotał. - Naprawdę - dodał jego zastępca, poważniejąc. - Tak się składa, że
przedwczoraj na własne uszy słyszałem, jak opieprzał jakiegoś pułkownika.
- Pułkownika? - powtórzył zaskoczony Makyntyr.
- Tak, mój panie. Jednego z dowódców regimentu hrabiego Hennetu. Laimyn zgnoił go
jak się patrzy, oczywiście z zachowaniem pełnego szacunku dla szarży. Poszło o przewożenie
oficerskich bagaży w taborze kwatermistrzowskim. Ten pomysł chyba mu się nie spodobał.
Jego przełożeni roześmieli się, trochę wbrew woli, ale zbył ich reakcję wzruszeniem
ramion.
- Co ciekawe, rzeczony pułkownik przyjął tę burę, nie pyskując, sir Rainosie, dlatego nie
wątpię, że książę Harless czy hrabia Hennetu poparliby porucznika, gdyby doszło do większej
zawieruchy. Dlatego uważam, że oni naprawdę robią, co mogą, by poprawić sytuację.
Problem tylko w tym, że ta sprawa ich przerosła.
Ahlverez natychmiast spoważniał, gdy dotarło do niego, że kapitan mówi najprawdziwszą
prawdę.
W armii Dohlaru każdy regiment dysponował własnym taborem. Desnairczycy postawili
na centralizację. Wozy przypisane do dohlariańskich regimentów podążały za swoimi
macierzystymi jednostkami, bez względu na to, czy te poruszały się traktami czy bezdrożami.
A gdy zaopatrzenie kończyło się, zawracały do głównej kolumny transportowej, płynącej
zazwyczaj kanałami bądź jadącej drogami w pewnym oddaleniu od głównych sił. Jeśli był
czas, załadowywano je i odsyłano z powrotem do regimentów. Jeśli czasu nie było, woźnice
po prostu przesiadali się na załadowane już wozy.
Rozmiary i pojemność takich wozów z zaopatrzeniem - dobry smok potrafił uciągnąć do
trzydziestu ton ładunku - pozwalały na szybki przemarsz wojsk, ponieważ ludzie byli pewni,
że niczego im nie zabraknie. Teraz jednak, gdy brakowało wsparcia z kanałów, nawet
Dohlarianie będą musieli spowolnić tempo marszu do spokojnego kroku, z
dziesięciominutowymi postojami co godzinę. Jeśli któraś z jednostek musiała się zatrzymać,
natychmiast schodziła z traktu, aby pozostałe regimenty mogły ją minąć, nie narażając się
przy tym na utratę własnego zaopatrzenia.
Desnairczykom brakowało takiej elastyczności. Mieli tyle wozów, by wystarczyło ich na
przewiezienie amunicji i żywności, ale nie dysponowali niczym, co można by wykorzystać do
transportowania paszy dla niemal stu tysięcy koni, pięćdziesięciu tysięcy sztuk bydła
rzeźnego i wszystkich zwierząt pociągowych. Kolejnym problemem było wysyłanie
istniejącego transportu po kolejne zaopatrzenie. Każdy z zaprzęgów musiał pojechać na sam
koniec gigantycznej kolumny. Kawalerzyści próbowali wykarmić konie, pozwalając im się
paść na okolicznych łąkach. Kwatermistrz robił to samo z bydłem. Pora roku była jednak zbyt
późna, furażerzy znajdowali resztki zboża na zaniedbanych polach, których właściciele w
większości nie obsiali tego roku, ponieważ zostali wysiedleni albo sami uciekli z tej
prowincji. To znaczyło, że będą szanse na jakie takie wyżywienie ludzi, aczkolwiek pod
warunkiem robienia długich postojów, potrzebnych na częsty wypas i przeszukiwanie
opustoszałych wiosek. A ziemie Południowej Marchii nie były zbyt gęsto zaludnione.
Thesmar od celu ich wędrówki, czyli Fortu Tairys, dzieliło ponad osiemset mil w linii prostej.
Tutejszy trakt, zbudowany dokładnie według wskazówek Pisma, kończył się jednak w
mieście Kharmych, a dalej nie było już tak porządnych dróg drugiej kategorii, jak w
ościennych, bardziej ludnych domenach. To znaczyło, że cała Armia Shiloh będzie musiała
maszerować krętymi polnymi drogami, jak ciągnący się na wiele mil wąż.
Lepiej zorganizowane i dysponujące własnym taborem jednostki Ahlvereza mogły
przebyć nawet pięćdziesiąt mil w ciągu jednego dnia marszu traktem albo dwadzieścia, gdy
musiały iść polną drogą. Niestety Dohlarianie utknęli za armią księcia Harless, która z trudem
wyrabiała normę dwudziestu mil na trakcie, o ile nie urządzała nadprogramowych postojów,
by rozesłać po okolicy furażerów i nakarmić konie. Regimenty piechoty utworzyły
siedemnastomilową kolumnę, lecz razem z taborami, artylerią, bydłem i wszystkimi tymi
ludźmi, którzy wlekli się za arystokratami z kadry oficerskiej, jej długość wynosiła ponad
dwadzieścia siedem mil, mimo że starano się prowadzić stada poboczami, przynajmniej tam,
gdzie było to możliwe.
A to oznacza, że w takim tempie marszu straż tylna armii księcia Harless rozbija
obozowisko siedem mil za miejscem, w którym noc wcześniej spała jego straż przednia.
Moglibyśmy przesiedzieć pod Thesmarem jeszcze cały pięciodzień, a i tak byśmy ich
przegonili.
Nie mogli tego jednak zrobić, co było oczywiste. Sojusznik odebrałby to jako zniewagę i
nabijanie się z jego powolności. Dlatego wyruszyli wczoraj około południa, gdy ariergarda
armii księcia Harless znikała z pola widzenia okopanych heretyków.
- Chyba masz rację, Lynkynie - odezwał się w końcu. - Jestem pewien, że robią co w ich
mocy. A my powinniśmy im w tym pomagać. Sugerowałem to księciu Harless, ale...
Ugryzł się w język, zanim powiedział, że głównodowodzący wydawał się bardziej
skupiony na obronie honoru desnairskiej armii niż przyjęciu pomocy, której desperacko
potrzebował. I że ten młody smarkacz Fyrnach nie okazał się specjalnie pomocny. Cokolwiek
tam sobie książę myślał o honorze imperium, nastawienie jego młodego krewniaka nie
pozostawiało żadnych wątpliwości, a pomimo niskiej rangi gnojek ten mógł narobić
ogromnych szkód, manipulując harmonogramami księcia bądź też doborem raportów, jakie
należało mu przedstawiać.
- Zróbmy zatem co w naszej mocy - dodał, przenosząc wzrok na oddalającą się od
Thesmaru gigantyczną kolumnę. - Jeśli doczekamy chwili, gdy książę poprosi nas o
wspomożenie wysiłków sir Borysa i młodego Kahsimahra, zrobimy to. A ty, Lynkynie,
przypomnij mi, że powinienem dzisiaj wieczorem porozmawiać z sir Shulmynem.
- Oczywiście, mój panie.
.VI.
Kanał Świętego Bahzlyra
Rzeka Tarikah
Prowincja Tarikah
Republika Siddarmarku
.VII.
Greentown
Farma Traylmyna
oraz
Maiyarn
Prowincja Midhold
oraz
Guarnak
Prowincja Międzygórze
Republika Siddarmarku
- Zwolnij, zwolnijże, człowieku! - krzyknął pułkownik Walkyr Tyrnyr. - Nie sposób cię
zrozumieć. A nawet jeśli, ja nie rozumiem cię ani w ząb!
Tyrnyr, dowódca 16. Regimentu Kawalerii Armii Boga, rzadko się żołądkował, jednakże
w tym akurat momencie był pełen goryczy, za co nikt nie mógł go winić. Za sprawą silnego
akcentu i szybkiego wyrzucania z siebie słów przez milicjanta raportu nie dało się zrozumieć
- a przynajmniej uchwycić - szczególnie że to, co mówił, nie mieściło się w głowie.
- Zajęli Chestyrvyl. - Milicjant zaczerpnął tchu i zmusił się, aby zwolnić przekaz, choć nic
nie mógł poradzić na swój wiejski akcent, który nastręczał Tyrnyrowi chyba najwięcej
trudności. - Góra tuzin ludzi salwowała się ucieczką, a teraz wysłali jeszcze kolumnę z
Chestyrvylu do Charlzvylu. Są już mniej niż trzydzieści mil od Maiyamu nad kanałem, a to
sami żołnierze zawodowi Charisu, można to poznać po umundurowaniu! Jest ich ze
trzydzieści albo i czterdzieści tysięcy, pułkowniku!
Tyrnyr zerknął ponad biurkiem na majora Ahrthyra Wyllymsa, swego zastępcę, który był
równie zaskoczony jak on sam. Co nie było wielką pomocą w tej sytuacji.
- Czterdzieści tysięcy? To niemożliwe - stwierdził pułkownik, odwracając się znowu do
milicjanta. - Heretycy mieli góra trzydziestotysięczną armię na przełęczy Glacierheart, a teraz
w dodatku są częściowo związani walką z naszymi siłami na południowym brzegu Jeziora
Wyvern.
Chyba że, odezwał się cienki głosik w jego głowie, zdążyli ściągnąć do Siddaru posiłki, a
nasi szpiedzy nic jeszcze o tym nie wiedzą. A skoro już mowa o tym, czego nie wiemy...
- Dlaczego nikt nam o nich nie doniósł, zanim zrobili taki szmat drogi wzdłuż kanału? Od
Jeziora Wyvern do tego miejsca jest prawie osiemset mil w linii prostej, a przecież nawet ci
heretycy Charisjanie nie potrafią latać! Ktoś musiał ich zauważyć. Jakim cudem nikt nie
przekazał do kwatery głównej, że dostali się tak daleko na wschód od przełęczy Glacierheart?
- Skąd mam to wiedzieć? - Milicjant przybrał rozgoryczony ton. - Major Bryskoh
dowiedział się o nich teraz, od pułkownika Tahlyvyra z Maiyamu, za pośrednictwem łodzi
płynącej w górę rzeki i na wskroś jeziora. Pułkownik Cahstnyr usłyszał o tym dzięki
semaforowi. A że pomiędzy Greentown a tym miejscem nie ma ani jednego semafora,
wysłano z wiadomością mnie.
Tyrnyr chrząknął i uniósł jedną rękę na poły uspokajającym gestem. Powinien był sam o
tym pomyśleć. To, że w dalszym ciągu nie mógł pomieścić w głowie najnowszych informacji,
nie było żadnym usprawiedliwieniem. Natomiast fakt, że wiadomość pochodziła od
Haimltahna Bryskoha, sam w sobie czynił ją interesującą na tyle, że powinna jednak zmieścić
mu się w głowie.
Bryskoh, który dowodził pierwszym regimentem milicji Greentown, nie miał formalnego
przygotowania wojskowego, ale w żadnym razie nie był głupcem. Przed Powstaniem
zajmował się gospodarką i młynarką, a następnie został przywódcą Wiernych w okolicach
miasteczka Greentown, gdzie rzeka Międzygórze wpływała z północy do jeziora Grayback.
Jego oddział składał się niemal wyłącznie z ochotników, cywilów, takich jak ten wieśniak,
którego uczyniono gońcem, ale że mieli prawie rok na wdrożenie w swoich szeregach
dyscypliny, stali się bardziej wojskową formacją aniżeli niektóre bandy pseudożołnierzy
walczących w imieniu Kościoła Matki. Zawsze gotowi spełnić swój obowiązek, jakkolwiek
byłby on ponury, jeszcze ani razu nie doprowadzili do złamania dyscypliny w swoich
szeregach.
Lyndahr Tahlyvyr, głównodowodzący milicji w Maiyamie, był jednym z nielicznych
oficerów Wiernych, którzy mogli się poszczycić przygotowaniem wojskowym jeszcze z
czasów przed Powstaniem, co w gruncie rzeczy przesądziło o jego eksponowanym
stanowisku. W przeciwieństwie do Bryskoha był wcześniej porucznikiem w armii Republiki
Siddarmarku, i to całkiem niezłym, z tego, co udało się ustalić Tyrnyrowi. To była dobra
wiadomość. Zła zaś była taka, że dowodził swym niepełnym pod względem składu
osobowego „regimentem” od niecałego miesiąca. Regiment ów składał się z takich samych
ochotników jak pierwszy z Greentown, ale był jeszcze gorzej wyposażony niż ludzie
Bryskoha, a Tahlyvyr dodatkowo miał niewiele czasu na zaprowadzenie dyscypliny, która
gwarantowała spójność działania.
Był też jeszcze „pułkownik” Brysyn Cahstnyr, dowódca trzeciego regimentu z
Międzygórza, który stacjonował w Charlzvylu, człowiek awansowany na ten stopień przez
samego siebie. Cahstnyr i jego ludzie - podobnie jak zbyt wielu na gust Tyrnyra „rangersów”
działających przeciwko heretykom na terenie Midhold i Międzygórza - byli niewiele lepsi od
rozbójników. Daleki był od odsądzania ich od czci i wiary za gorliwość, którą przejawiali, i
próby wytrzebienia herezji i apostazji choćby mieczem i ogniem, ale wiedział, że sporo czasu
trawili na najazdy na samotne gospodarstwa i małe wioski, gdzie wyłapywali heretyków,
skazywali ich na śmierć na stosie, po czym wykonywali egzekucje, zamiast przeznaczyć ten
czas na ćwiczenia i musztrę.
Walkyr Tyrnyr ani myślał płakać po straconych heretykach. A nawet jeśli ofiary najazdów
Cahstnyra nie były heretykami, w ich interesie leżało rozpropagowanie tej informacji przed
tym, zanim „rangersi” się nimi zainteresowali. Skoro już o tym mowa, cała republika
stanowiła jedno wielkie gniazdo herezji - w przeciwnym razie wielki inkwizytor nigdy nie
ogłosiłby Miecza Schuelera. Przyszła najwyższa pora, aby wyplenić całe to towarzystwo,
kładąc raz na zawsze kres zepsuciu i korupcji. Aczkolwiek w Księdze Schuelera nie było ani
słowa na temat gwałtów i plądrowania oraz innych brutalnych metod, które uskuteczniał
Cahstnyr ze swoimi ludźmi, zadając kłam dyscyplinie i skuteczności oddziałów wojskowych.
Tyrnyr wolałby, aby ludzie tego pokroju trzymali się jak najdalej od niego i jego oddziałów,
dzięki czemu nadmierny... entuzjazm nie udzielałby się zawodowym żołnierzom.
Oczywiście przez ostatni raport powstawało również pytanie, co stało się z majorem
Kahlvynem Rydnauyrem. Jego piąty regiment rangersów z Międzygórza - kimkolwiek byli ci
ludzie i ilu ich było - miał pełnić rolę garnizonu pilnującego ruin Chestyrvylu, leżącego na
południowym skraju jeziora. Major i Cahstnyr byli bardzo podobni do siebie. Tyrnyr nie
tęskniłby za żadnym z nich, gdyby przytrafiło im się coś strasznego, a to chyba miało miejsce
w przypadku Rydnauyra. Jakkolwiek spojrzeć na tę sprawę, rangersi mieli najlepsze
rozeznanie w terenie i znali wschodnią część Międzygórza i południowy Midhold lepiej niż
ktokolwiek inny, więc jakim cudem ci Charisjanie, czy kto to tam był, zdołali zaatakować z
zaskoczenia?
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tą sprawą, ponieważ ani Bryskoh, ani Tahlyvyr nie
byli ludźmi, którzy wysyłają histeryczne wiadomości, zanim sprawdzą, czy coś jest na rzeczy.
Cahstnyr to zupełnie inna sprawa, a Bryskoh po prostu przesłał dalej wieści, które otrzymał
od niego i Tahlyvyra. Wielka szkoda, ponieważ to on był z tej trójki milicyjnych dowódców
najbardziej doświadczony i najrozsądniejszy. Tyrnyr o wiele bardziej wierzyłby w treść tego
raportu, gdyby był sygnowany przez Bryskoha, a któryś z pozostałych wiernych przekazał go
dalej.
Mimo to słowa posłańca brzmiały całkiem sensownie. Główna linia semaforowa biegła
wzdłuż traktu od Allyntyn do Charlzvylu, gdzie jakieś dwieście pięćdziesiąt mil od jeziora
Grayback zbiegały się rzeki Północne i Południowe Międzygórze. Stamtąd posuwała się na
południe, do Braistyn i dalej do samego Siddaru, okrążając jezioro. Greentown natomiast
służyło za zapasową podstację. Linia na południe od Braikstyn została spalona przez
Wiernych na początku Powstania i do tej pory nikt jej nie odbudował, więc Charlzvyl robiło
teraz za stację końcową, co tylko wzmagało paniczne uczucie odizolowania Cahstnyra.
Regiment Tyrnyra stacjonował natomiast na południe od Greentown, ochraniając linię
łączącą to miasto z Maiyamem. W tej wiejskiej okolicy nie istniały nigdy stacje semaforowe,
więc żołnierze byli odcięci od najszybszego systemu przekazywania informacji. Pułkownik
Bairystyr, dowodzący siedemdziesiątym trzecim regimentem kawalerii i najstarszy oficer w
łańcuchu dowodzenia po biskupie Bahrnabaiu, znajdował się aktualnie na południowy
wschód od gór Kalgaran, a jego kwatera główna mieściła się tuż obok stacji semaforowej
biegnącej na północ od Greentown, więc pewnie już dawno otrzymał wieści od Bryskoha.
Szkoda więc, że łódź płynąca do Greentown, ta wysłana przez Tahlyvyra, nie przewiozła
wiadomości dla Tyrnyra, bo mógł dostać ją znacznie szybciej. Niewykluczone też, że
Tahlyvyr wysłał innego kuriera do pięćdziesiątego trzeciego regimentu pułkownika Bryntyna
Pahlmaira, który stacjonował na północ od Maiyamu. Chociaż zważywszy na wszystkie
okoliczności, było to mało prawdopodobne.
- Znajdź kuriera - polecił majorowi Wyllymsowi, nie odrywając wzroku od mapy. - Niech
przekaże pięćdziesiątemu trzeciemu informacje, które właśnie otrzymaliśmy.
- Tak jest.
To była najprostsza część zadania, pomyślał pułkownik. A jakie będzie twoje następne
posunięcie?
Przesunął palcem po linii, wzdłuż której na rozkaz biskupa Bairystyr rozmieścił patrole
konne. Ta linia miała niemal trzysta mil długości, a strzegło jej zaledwie tysiąc ludzi. Ich
zadaniem było wykrycie i zidentyfikowanie każdego heretyckiego oddziału, który chciałby
wejść do Midholdu, a w drugiej kolejności wspomaganie jednostek wiernych, takich jak
pierwszy regiment z Greentown i milicja z Maiyamu - nie wspominając o rangersach
Cahstnyra - w przeprowadzaniu czystek wyznawców Shan-wei. Biskup Bahrnabai nigdy nie
wydał im rozkazu powstrzymania oddziałów wroga liczących „czterdzieści bądź nawet
pięćdziesiąt tysięcy” ludzi, ale oczekiwał, że spowolnią albo znacznie powstrzymają mniejsze
jednostki Charisjan. Dlatego rozmieścił pod Allyntynem dywizję Port Harbor, dowodzoną
przez biskupa Zhaksyna, i dywizję Święty Fraydyr, dowodzoną przez biskupa Qwentyna
Preskyta. To one miały walczyć z siłami, których ludzie Bairystyra nie mogli powstrzymać.
Niestety miasto to leżało trzysta pięćdziesiąt mil na północny wschód od Greentown, więc
jego garnizon nie miał najmniejszych szans na udzielenie pomocy jednostkom Tyrnyra.
A on i jego koledzy dowodzący innymi regimentami zostali zmuszeni do podzielenia
swoich ludzi na oddziały szybkiego reagowania. Jego kwatera główna znajdowała się
czterdzieści mil na północny zachód - w sumie bardziej na północ niż na zachód - od
Maiyamu, gdzie stacjonowały dwie z czterech kompanii, którymi dowodził. Kapitan Ahdym
Zhadwail, dowodzący pozostałymi dwoma kompaniami, stacjonował trzydzieści mil dalej na
zachód, aby jak najszczelniej blokować dziewięćdziesięciomilowy pas podlegający
szesnastemu regimentowi kawalerii. Siedemdziesiąty trzeci regiment Bairystyra pilnował
swojego, identycznego pasa terenu u podnóży gór Kalgaran, a pięćdziesiąty trzeci regiment
pułkownika Pahlmaira ostatniego odcinka za Maiyamem. Na miejscu Bairjrstyra Tyrnyr
ustawiłby swój regiment na samym środku tej linii, ale zważywszy na czas, jakiego kurier
Bryskoha potrzebował na przekazanie wiadomości, być może jego kolega doszedł już do tego
wniosku, choćby dlatego, że zrozumiał, jaką przewagę daje mu stacjonowanie w pobliżu
stacji semaforowej.
To jednak niewiele pomoże, jeśli heretycy zdecydują się uderzyć pełną siłą na Maiyam.
Zwłaszcza że podeszli już tak blisko tego miasta. Być może dotarli nawet na przedmieścia - i
rozbili garnizon pułkownika Tahlyvyra, zanim on otrzymał ten raport.
Jeśli nawet założą, że kolumna wojsk maszeruje na Charlzvyl, i tak nic na to nie mogę
poradzić, ponieważ znajdujemy się zbyt daleko. Chastnyr będzie problemem Bairystyra, i
dobrze. Ja odpowiadam za Greentown, tak bowiem stanowią rozkazy, za to Bryskoh jest na
razie w najbezpieczniejszym położeniu. Nawet jeśli wróg zdążył już zająć Maiyam, będzie
musiał iść jeszcze dwieście mil wokół jeziora i sforsować rzekę, by mu zagrozić, i to przy
założeniu, że Tahlyuyr nie zdążył wysadzić śluz, zanim został wyparty z miasta. Zatem
najrozsądniejszym ruchem byłoby skoncentrowanie sił i sprawdzenie, co wydarzyło się - bądź
nie - w Maiyamie.
- Dobrze, Ahrthyrze. - Przeniósł wzrok na zastępcę. - Gdy będziesz przekazywał
wiadomość pułkownikowi Pahlmairowi, powiadom go, że wysyłam trzecią i czwartą
kompanię do Maiyamu. Sugeruję mu także, by skoncentrował swoje siły i dołączył do nas
pod Farmą Traylmyna, abyśmy mogli koordynować dalsze działania.
Farma Traylmyna była niewielką, ale za to dobrze prosperującą wioską. Choć do dzisiaj
zostały z niej tylko wypalone ruiny, wciąż była dogodnym punktem zbornym znajdującym się
tylko czterdzieści mil na północny wschód od Maiyamu, przy drodze łączącej to miasto z
traktem do Greentown.
- Potem wyślij wiadomość do Zhadwaila. Każ mu poprowadzić obie kompanie do Farmy
Traylmyna. Niech ruszają natychmiast. Wyślij także kuriera do majora Bryskoha, z kopiami
wiadomości dla Pahlmaira i moich rozkazów wydanych Zhadwailowi. Każ mu przesłać je
pułkownikowi Bairystyrowi za pomocą semaforów. Poinformuj go też, że powinien zachować
podwyższoną czujność na wypadek, gdyby heretycy próbowali przeprawić się jeziorem, bo to
bardzo prawdopodobne, jeśli udało im się zdobyć Maiyam i zapobiec wysadzeniu tamtejszych
śluz.
- Tak jest! - Major Wyllyms walnął pięścią w napierśnik, obrócił się na pięcie i
wymaszerował z namiotu, gdy tylko Tyrnyr skinął głową. Pułkownik odprowadził go
wzrokiem, zanim wrócił do posłańca od Bryskoha.
- Podejrzewam, że znasz lepiej ode mnie wszystkie okoliczne drogi i ścieżki. Damy ci
konia, poprowadzisz mojego kuriera do majora Bryskoha. Masz zadbać o to, by dotarł tam jak
najszybciej.
- Da się zrobić - odparł Siddarmarczyk.
- Świetnie. - Pułkownik pokręcił głową, opuszczając wzrok na mapę i zastanawiając się,
czy nie pominął kogoś, kto powinien być poinformowany o jego kolejnych posunięciach. -
Sądzę, że nie jest aż tak źle, jak sugerują pierwsze wiadomości, ale nie zamierzam
ryzykować. Najpierw więc sprawdzimy, jak się rzeczy mają, a potem zdecydujemy, co zrobić
z tym fantem.
***
- Sądzi pan, że zaczęli już węszyć? - zapytał porucznik Slokym, spoglądając w górę rzeki,
na jezioro Grayback.
- Myślę, że tak - odparł baron Zielonej Doliny, uśmiechając się pod nosem. Szczerze
mówiąc, obserwował w tym właśnie momencie, dzięki SAPK-om, jak przebiega owo
węszenie konnych patroli wroga. Było to bardzo satysfakcjonujące uczucie.
Stał na pirsie wrzynającym się w szerokie i głębokie koryto rzeki Międzygórze, tuż za
Maiyamem. Zdobyli to miasto niemal nietknięte, głównie za sprawą słabości garnizonu
pułkownika Lyndahra Tahlyvyra, składającego się z jednego niepełnego regimentu
wspieranego przez większość dorosłych i dorastających mieszkańców tego morza ruin. Straty
w szeregach cywilnych obrońców były niepomiernie wyższe niż w przypadku milicji, a
uzdrowiciele barona Zielonej Doliny nie byli w stanie pomóc ciężej rannym. Słuchanie
krzyków poranionych dzieci nie należało do najprzyjemniejszych zajęć, nie wspominając już
o patrzeniu na porozrywane zwłoki nastolatków. Z drugiej jednak strony Kynt Clareyk
napatrzył się na o wiele gorsze rzeczy, tutaj na terytorium Republiki Siddarmarku, wiedział
więc, że to jedyny sposób na zakończenie tej przerażającej wojny.
Obwiniłby Tahlyvyra o śmierć tych wszystkich podrostków, ale to nie pułkownik wydał
taki rozkaz. Dzieci na front posłał ojciec Bryntyn Ahdymsyn, schueleryta, który przed buntem
pełnił obowiązki dyrektora tutejszej szkoły. To na jego żądanie uzbrajano nieletnich - w tym
wielu jego byłych uczniów - a jedyną okolicznością łagodzącą, jakiej mógł się dopatrzyć
baron Zielonej Doliny, był fakt, że drań poległ, prowadząc jeden z kontrataków, a poszedł do
walki w pierwszym szeregu uzbrojony tylko w miecz, którym i tak nie umiał się posługiwać.
Tahlyvyr starał się przemówić mu do rozumu i robił, co mógł, by kierować tych chłopców na
mniej zagrożone odcinki, jednakże niewiele to dało. Dowiedział się o wojskach barona
Zielonej Doliny niedługo przed tym, jak te zaatakowały jego pozycje. Inni dowódcy
lojalistów pomiędzy Przełęczą Sylmahna a Maiyamem nie byli aż tak czujni.
Kompania A z pierwszego regimentu strzelców wyborowych czwartego regimentu
kawalerii dosiadła koni wypożyczonych od siddarmarckich żołnierzy przydzielonych do
charisjańskich wojsk barona Zielonej Doliny i zdobyła Chestyrvyl, uderzając od strony
jeziora na pozycje zajmowane przez kompanię lojalistów - czyli tak zwany piąty regiment
rangersów z Międzygórza - która zajmowała pozycje w wypalonych budynkach. Rangersi
mieli dwukrotną przewagę liczebną nad żołnierzami kapitana Rehgnylda Ahzbyrna, ale do
samego końca nie zdawali sobie sprawy, że wróg idzie prosto na nich. A nacierający mieli
ogromną chęć zabicia wszystkich złoczyńców odpowiedzialnych za rzezie w Międzygórzu i
Midholdzie. Jeden oddział uszedł z tej pułapki, lecz jego dowódca otrzymał wyraźne rozkazy
i pozwolił uciec tuzinowi z niemal czterystu rangersów.
Major Kahlvyn Rydnauyr, dowodzący obroną Chestyrvylu, nie załapał się do tej grupki.
Zważywszy na okoliczności i fakt, że rzeczony major miał w zwyczaju palić domy heretyków
wraz z ich mieszkańcami, a jego ludzie urządzali sobie ćwiczenia strzeleckie, obierając za cel
ludzi uciekających w panice przez okna, kapitan postanowił nie pytać, jakim to cudem major
skończył z kulą w potylicy. Żałował jedynie, że ojciec Zefrym Shyryll zdołał uciec, zanim
zaserwowano mu podobną kurację. Shyryll nie był bowiem nawet inkwizytorem, tylko
zwykłym duchownym, członkiem zakonu Langhorne’a, który został osobistym kapelanem
Rydnauyra. Wszakże braki w uduchowieniu nadrabiał czystym fanatyzmem. To on zachęcał
pułkownika do popełniania kolejnych zbrodni, więc baron Zielonej Doliny - na podstawie
raportów swoich „szpiegów” - okrzyknął go mianem nieformalnego inkwizytora, aby
odpowiedział za swoje zbrodnie zgodnie z wytycznymi cesarza, mając nadzieję, że Ahzbyrd
zdoła tym razem wymierzyć sprawiedliwość.
Jeszcze go dopadniesz, pomyślał, a może ten drań zrobi ci przysługą i sam się utopi
podczas ucieczki?
Ta myśl dała baronowi namiastkę satysfakcji. Shyryll był tak przerażony karą, jaka go
czekała, że nie myślał nawet o powrocie na brzeg, gdzie czaili się przecież ci „przeklęci
heretycy”, i wybrał najbezpieczniejszą jego zdaniem trasę, czyli przeprawę łodzią wiosłową
przez liczące dziewięćdziesiąt cztery mile jezioro.
Pułkownik Tahlyvyr także poległ, czego baron, prawdę mówiąc, niemalże żałował. Był to
wprawdzie lojalista Świątyni, ekstremista, buntownik i zdrajca, ale przynajmniej starał się
utrzymać swoich ludzi w ryzach. Istniały spore szanse, że spróbuje się poddać, ale niestety nie
dano mu na to czasu. Śluzy Maiyamu, łączące kanał Tairmana z rzeką Międzygórze, miały
krytyczne znaczenie dla planu barona Zielonej Doliny, a Zhaspahr Clynthan oferował odpust
in blanco każdemu, kto zniszczy takie instalacje, zanim te wpadną w ręce wroga, mimo że
Pismo wyraźnie tego zabraniało. Tymczasem ludzie i tak mieli wielkie opory przed
wysadzaniem śluz, zwłaszcza że nie byli wcale tacy pewni, czy Inkwizycja rzeczywiście
uzna, że było to absolutnie konieczne. Na szczęście baron wiedział dokładnie, co zamierza
pułkownik - oczywiście dzięki SAPK-om. W rezultacie nakazał brygadierowi Mylzowi jak
najszybsze zajęcie miasta, a zwłaszcza jego nabrzeżnej części, trzeciemu regimentowi
pułkownika Preskyta Tahnaiyra zaś powierzył inne zadanie.
Pierwszy i trzeci batalion tej jednostki pod osłoną ciemności sforsował rzekę na wschód
od Maiyamu, by zaatakować nabrzeża od drugiej strony, idąc prosto na bagnety. Pułkownik
stracił podczas tego szturmu sześćdziesięciu ludzi, ale dopiął swego dzięki wyprzedzającemu
ostrzałowi moździerzy i wykorzystaniu nowych granatów ręcznych dostarczonych przez
zakłady w Delthaku.
Granaty czarnoprochowe były dość anemiczne, a ich żelazne obudowy rozrywały się
zazwyczaj na kilka sporych, osiągających niezbyt wielkie prędkości części, które nie
powodowały zbyt wielu ofiar i miały naprawdę mikry zasięg. Ich użycie nie przyniosło
spodziewanych rezultatów podczas inwazji na Corisand, ale rzemieślnicy Ehdwyrda
Howsmyna nie poddawali się i w swych nowych, bardziej cylindrycznych wyrobach zmienili
żelazo na tradycyjne żeliwo. Każdy z takich granatów był w rzeczywistości dwuściennym
walcem, szerokim na dwa cale i na cztery i pół cala wysokim. Konstrukcję tę wzmocniono
trzema równo rozmieszczonymi pionowymi paskami z żelaza. Płaski szczyt zamykała żelazna
płytka przyczepiona do wspomnianych pasków śrubami, a do wnętrza tak przygotowanego
granatu wsypywano dwa funty granulowanego prochu. Robiono to przez gwintowany otwór
w spodniej części, a potem wkręcano w niego drewniany trzonek. Jednocalową przestrzeń
pomiędzy wewnętrzną a zewnętrzną ścianką wypełniano ołowianymi kulkami i zalewano
topioną siarką, by zapobiec ich przesunięciu przed zabezpieczeniem całości wspomnianą
wcześniej płytką z żelaza. Sznurek prowadzący do zapalnika znajdował się w wydrążonym
trzonku. Całość sporo ważyła, ale dzięki trzonkowi można było miotać takim granatem na
spore odległości, a grad kul muszkietowych, wyrzucanych wokół podczas eksplozji, miał
naprawdę niszczycielską moc. Jak się okazało, granaty mogły także wzniecać pożary, ale
Delthak obiecał, że wkrótce pojawią się specjalne odmiany tej broni: zapalająca i dymna.
W tej bitwie użyto ich po raz pierwszy, a zostały one rzucone zaraz po umilknięciu
ostrzału z moździerzy, którego ludzie Tahlyvyra także nigdy wcześniej nie przeżyli, i okazały
się bardziej niszczycielskie dla morale lojalistów niż ich ciał. Ludzie oddelegowani do
wysadzenia śluz uciekli w popłochu, a sam Tahlyvyr poległ, gdy poszedł na czele kontrataku,
próbując odbić zajęte przez Charisjan nabrzeże.
Cokolwiek o nim mówić, miał jaja, przyznał baron Zielonej Doliny. Nie uronię po nim
jednej łzy, ale gdyby dano mi wybór, wolałbym wziąć go żywcem.
Najważniejsze było jednak to, że zdobyto Maiyam i żaden z jego obrońców nie zdołał
uciec z biegiem rzeki. Na południowym brzegu, w lasach, ukryła się garstka zbiegów, ale ci
byli niegroźni, ponieważ nie mogli dotrzeć do Armii Boga. A skoro nikt nie popłynął w górę
rzeki, kawaleria Wyrshyma nadal musiała operować na ślepo.
- Znajdź majora Dyasayla, Bryahnie - powiedział baron, wciąż spoglądając na jezioro. -
Powiedz mu, że ma wysłać na drugi brzeg oddział zwiadowców. Chcę, by zrobili rozpoznanie
kilku mil traktu do Greentown. Niech mają specjalne baczenie na drogę do Farmy Traylmyna.
Wiem, że i tak by ją obserwowali, ale jeśli w okolicy są jacyś lojaliści, to na pewno tam ich
znajdzie. A gdybym był na miejscu Wyrshyma, posłałbym tam jazdę, nie piechotę. Przekaż
Dyasaylowi, że chcę tu widzieć kurierów z meldunkami, jeśli dostrzeże choćby ślad wroga. I
oby pozostali niezauważeni. Potem powiesz pułkownikowi Tahnaiyrowi, że pożyczam od
niego majora Naismytha.
***
- Piechota heretyków? W Chestyrvylu i Maiyamie? To niedorzeczne!
Biskup polowy Bahrnabai Wyrshym spoglądał z naganą na ciemnowłosego porucznika,
który miał to nieszczęście, że kazano mu dostarczyć wiadomość ze stacji semaforowej.
Ghordyn Fainstyn był zastępcą adiutanta biskupa, który zazwyczaj cieszył się względami
przełożonego. W tym momencie jednak na nic się to zdało.
Nie odezwał się jednak słowem, więc biskup powściągnął gniew i odpuścił. Rzucił
wiadomość na biurko i opadł na fotel, przenosząc wzrok z Fainstyna na pułkownika Clairdona
Mahkswaila, jego właściwego zastępcę. Ten z kolei był odpowiednikiem charisjańskiego
szefa sztabu, spoglądał wiec na przełożonego z większym spokojem, choć i jego zdejmował
strach.
- Jakim cudem charisjańskie wojska mogły dotrzeć tak daleko na wschód? - rzucił
Wyrshym, a obaj jego podwładni wyczuli bezbłędnie, że to retoryczne pytanie. - Czyżby
wycofano ich z linii frontu tak, by nikt z nas tego nie zauważył?
To pytanie było już bardziej konkretne, a skierowano je do pułkownika.
- Nie sądzę, mój panie, aczkolwiek jest możliwe, że wycofali z pierwszej linii jakąś część
swoich oddziałów. - Mina pułkownika była równie nieszczęśliwa jak jego ton. - Z przykrością
muszę przyznać, że ci ich zwiadowcy i snajperzy są o wiele lepsi niż nasza lekkozbrojna
piechota. Nie udało nam się przeniknąć za ich linię nawet wtedy, gdy korzystaliśmy z usług
miejscowych przewodników. Nadal tego próbujemy, ale ponosimy bardzo wysokie straty,
niewiele zyskując w zamian.
- To znaczy, że nie mamy bladego pojęcia, co dzieje się na ich tyłach - warknął Wyrshym.
- W zasadzie tak - przyznał Mahkswail. - Raporty, które otrzymujesz, mój panie, są
najdokładniejsze z tych, które napływają, ale za nic nie uznałbym ich za kompletne i
wyczerpujące.
- Cudownie.
Wyrshym przymknął oczy, uniósł dłoń i ścisnął palcami nasadę nosa. Był pewien, że
Allayn Maigwair wie, jaka jest sytuacja na froncie i dlaczego jego wojska utknęły w tym
miejscu, blokując Przełęcz Sylmahna, tak jak to heretycy zrobili wcześniej pod Seraborem,
mimo że miał tam przewagę liczebną. Z rozmów z biskupem pomocniczym Ernystem
Abernethym, który został specjalnym intendentem jego armii, wywnioskował jednak, że
Zhaspahr Clyntahn nie podziela zdania głównodowodzącego kościelnych sił.
Szczerze powiedziawszy, Wyrshym był mocno zdziwiony faktem, że wielki inkwizytor
przystał na pomysł Maigwaira, by wycofać z linii frontu wszystkich pikinierów i skierować
ich do Granicznych Krain. Było ich mniej, niż powinno, biskup nie próżnował bowiem i
przezbrajał swoich ludzi jak najszybciej się dało, robiąc z nich strzelców, ale i tak musiał
wysłać na tyły prawie trzydzieści tysięcy ludzi. To oznaczało trzydzieści tysięcy gąb do
wyżywienia mniej, dzięki czemu reszta nie będzie głodowała tej zimy, lecz z drugiej strony
dysponował w tym momencie tylko sześćdziesięcioma pięcioma tysiącami strzelców, z czego
jedną czwartą stanowili kawalerzyści. Po minięciu przełęczy miałby więc za mało ludzi, by
wykonać zadania stawiane przed nim przez Clyntahna, co mogłoby się skończyć... niezbyt
dobrze.
Wielki inkwizytor nie przyjmie do wiadomości nawet wzmianki o tym, że ci pieprzeni
heretycy próbują odzyskać Midhold i wschodnie Międzygórze, bo tam najdalej udało się
zwyciężyć powstańcom. A Allyntyn leżał mniej niż trzysta mil od wybrzeża. Na Shan-wei, to
tylko dziewięćset mil od samego Siddaru! Clyntahn nie przełknie porażki operacji Miecz
Schuelera bez względu na to, jakie były jej przyczyny. Będzie mnie opieprzał, ponieważ temu
nie przeciwdziałałem, a ja nawet nie wiem, skąd oni wytrzasnęli te siły!
Biskup powstrzymał się od użycia języka bardziej pasującego do skromnego pułkownika
Wyrshyma ze Straży Świątynnej, ponieważ wiedział, że skoro Clyntahn coś popiera, jest to
prawe, nawet jeśli wydaje się inaczej.
Opuścił dłoń i otworzył oczy, by spojrzeć na wiszącą przed nim wielką mapę. Wielka
czerwona pineska oznaczała jego kwaterę główną w Guarnaku, tam też znajdowały się
główne magazyny z zaopatrzeniem dla armii, gromadzone pomimo heretyckiego rajdu po
kanałach. Inne, mniejsze pineski oznaczały poszczególne jednostki, wliczając te stacjonujące
w Allyntynie i dowodzone przez biskupów Qwentyna Preskyta i Zhaksyna Mahkhala. Cztery
tysiące ich ludzi miało wspierać działania wiernych z Midholdu, ale prawdziwym celem ich
misji - o czym wiedział wikariusz Maigwair - było chronienie przełęczy Northland.
Wyparcie jego sił z Przełęczy Sylmahna poprzez frontalny atak wydawało się niemożliwe.
Zbyt dobrze umocnił swoje pozycje. Nawet gdyby wróg był gotów ponieść ogromne straty,
jego ataki zostałyby odparte, więc jeśli Charisjanie chcieli go pokonać, musieli znaleźć na to
inny sposób. A tutaj wybór będzie bardzo ograniczony, zwłaszcza po tym, jak zdecydują się
na ewakuację Salyku. Co muszą zrobić już w przyszłym miesiącu, a najpóźniej w początkach
listopada, z powodu mrozów. Istnieje wprawdzie możliwość - choć tylko marginalna - że
wysadzą desant na jego tyłach, powiedzmy w Ranshairze, ale na pewno nie o tej porze roku.
Tamtejsza zatoka zamarza, więc heretycy nie zdołają przerzucić tam znaczących sił, zanim
mrozy odetną im linie zaopatrzeniowe.
Wyrshym uśmiechnął się zimno na tę myśl. Jeśli chodzi o odcięcie od zaopatrzenia, nie
było chyba człowieka, który miałby w tej kwestii większe doświadczenie.
Po odrzuceniu Salyku i Ranshairu pozostawały już tylko ataki lądem od strony Midholdu,
Northlandu i przełęczy o tej samej nazwie. Ten ostatni kierunek wydawał mu się szczególnie
groźny. Na wybrzeżach Midholdu było wiele portów i wiosek rybackich, w których wróg
mógł rozładowywać okręty z zaopatrzeniem, i to nawet po nadejściu zimy, choć, prawdę
powiedziawszy, nie musiałby tego wcale robić. Sieć dróg i kanałów prowadzących do jeziora
Grayback i Allyntynu była doskonale rozwinięta i rzadko kiedy zamarzała zimą. Choć
Wyrshym wiedział o tym od dawna, nie robił nic, by usunąć to zagrożenie, a to dlatego, że
Charisjanie nie dysponowali w tym regionie żadnymi znacznymi siłami, a te wojska, o
których wiedział, tkwiły wciąż na Przełęczy Sylmahna, trzysta mil od przełęczy Northland.
Jeśli jednak Cestyrtyn zostało przez nich zdobyte, pokonali niemal połowę tego dystansu... i
znajdowali się niespełna pięćset mil od Allyntynu.
A to znaczyło, że ten czterotysięczny garnizon jest znacznie bardziej zagrożony, niż sądził
jeszcze pięć minut temu.
- Dobrze - powiedział w końcu, odwracając się do Mahkswaila. - Dopóki nie otrzymamy
kolejnych wieści od Bairystyra, uznajemy, że Chestyrtyn naprawdę zostało zdobyte przez
Charisjan, którzy maszerują na Maiyam i być może na Greentown. Wydaje mi się jednak, że
atak na Charłzvyl to zwykła zmyłka. Na miejscu heretyków nie marnowałbym ludzi na tak
mało ważne miejsce. Wolałbym zdobyć śluzy w Maiyamie, ponieważ tamtejsze szlaki z
Międzygórza do Greentown są w znacznie lepszym stanie. Po co bić się o kupę ruin u zbiegu
dwóch rzek... - Pokręcił głową. - Nie. Dzięki Maiyamowi miałbym idealną linię
zaopatrzeniową, gdybym ruszył do Allyntynu, a dopóki mamy w Greentown nasze oddziały,
możemy pacyfikować całe pogórze, używając drugorzędnych jednostek. Zważywszy na
mikry opór, wystarczyłaby do tego milicja uzbrojona w piki. - Mahkswail skinął głową, więc
biskup kontynuował. - Wyślij wiadomość do biskupa Qwentyna. Napisz mu... napisz mu,
żeby tak rozmieścił siły, żeby jak najlepiej chronić wiernych w Midholdzie, utrzymując
jednocześnie kordon pomiędzy Allyntynem i Greentown, oraz żeby wykryć, zidentyfikować i
nękać każdego wroga, który ruszy w jego kierunku.
- Tak jest, mój panie. - Ton odpowiedzi wskazywał, iż pułkownik rozumie, że pierwsza
połowa tego rozkazu jest typowym dupochronem. I że druga ma o wiele większe znaczenie.
- Potem poinstruujesz biskupów Gorthyka, Adulfa i Harysa, by przygotowali swoje
dywizje do wymarszu. Mają zabrać żywność, amunicję, zimowe ubrania i artylerię. Znajdź im
wystarczającą liczbę wozów i smoków i dopilnuj, aby ich regimenty strzeleckie zostały
uzupełnione do pełnego stanu osobowego, nawet jeśli trzeba będzie przenieść ludzi z innych
dywizji. Jeśli któryś będzie narzekał, każ mu się zgłosić do mnie. Biskup Gorthyk będzie
dowodził całością tych sił. Każ mu opracować plan jak najszybszego przemarszu do
Allyntynu i powiedz, że po dotarciu do celu przejmie od biskupa Qwentyna dowodzenie
wszystkimi naszymi siłami w Midholdzie, jeśli okaże się, że trzeba go odesłać na tyły. A jak
już się z tym uporasz, wyszukasz mi każdy oddział jazdy, jaki możemy wysłać za naszymi
dywizjami. Tutaj, na przełęczy, kawaleria nam się nie przyda, a jeśli heretycy naprawdę
weszli do Midholdu, będziemy potrzebowali jak najwięcej mobilnych sił, by ich pokonać.
- Tak, mój panie.
- Ghordynie, gdy pułkownik będzie załatwiał te sprawy - kontynuował Wyrshym,
odwracając się do porucznika Faistyna - ty pójdziesz do biskupa Ernysta i zaprosisz go do
mnie na pilną naradę. Przekaż mu, że posiadam najświeższe informacje dotyczące przybycia
dodatkowych oddziałów wroga. Jeśli pojawiły się tu, w Midholdzie, musiały zostać wycofane
skąd indziej, a my musimy jak najszybciej odkryć, skąd przyszli... i jak wielu ich stamtąd
zabrano.
***
Walkyr Tyrnyr poczuł nieprzyjemne swędzenie pomiędzy łopatkami. Nic tam nie miał,
więc powiedział sobie, że to pewnie nerwy. Jego regiment połączył się minionej nocy z
oddziałami Bryntyna Pahlmaira, jak planowano, więc on, jako najstarszy stopniem, przejął
dowodzenie nad całością tych sił. Żaden z regimentów znajdujących się pod jego rozkazami
nie dysponował pełnym stanem osobowym, ale i tak miał pod sobą sześciuset żołnierzy,
którzy maszerowali teraz polną drogą w kierunku Maiyamu. Cokolwiek mówić, była to
znacząca siła uderzeniowa. A jeśli uda się jej przeprawić promami na drugi brzeg i dołączyć
do garnizonu Tahlyvyra...
O ile pułkownik wciąż trwa na posterunku i kontroluje to miasto. Tyrnyr wierzył, że tak
jest, ponieważ szesnasty i pięćdziesiąty trzeci, maszerujące na południe, nie napotkały po
drodze żadnych uciekinierów. Przepłynięcie wpław rzeki Międzygórze byłoby trudne,
wiedział o tym doskonale, ale zdawał sobie też sprawę z faktu, że mieszkańcy Maiyamu mają
wystarczająco dużo łodzi, by chociaż części z nich udało się zbiec na ten brzeg po ataku
Charisjan. Według jego wyliczeń regimenty znajdowały się jakieś trzy albo cztery mile od
koryta rzeki i wciąż nie natrafiły nawet na jednego człowieka. Wokół były tylko pustkowia i
ruiny gospodarstw.
Tyle dobrego, że pogoda im sprzyjała. Tyrnyr pochodził z księstwa Malansath, leżącego
na wybrzeżu Zatoki Dohlariańskiej, więc wrześniowe wieczory w tych okolicach wydawały
się zbyt chłodne jak na jego gust. A przy porannych przymrozkach potrzebował czasem całej
godziny, by przywrócić prawidłowe krążenie krwi. Na jego szczęście ostatnio znów się
ociepliło. Niebo było czyste, tylko tu i ówdzie pojawiały się białe obłoczki. Słońce prażyło
tak mocno, że nawet leciutki wiatr wiejący z północy wydawał się ciepły, nie czuło się go
prawie wcale, w przeciwieństwie jeszcze do tego ranka. To piękny dzień na jazdę, pomyślał, a
przy tym tempie marszu oddziały dotrą do rzeki za...
Z zamyślenia wyrwało go przybycie jeźdźca, który galopował prosto na sztandar
szesnastego regimentu. Rozpoznał w nim jednego ze zwiadowców, a drażniące swędzenie
pomiędzy łopatkami nasiliło się, gdy zauważył nerwowość i pośpiech w jego ruchach.
Ściągając wodze, uniósł rękę, a trębacz natychmiast zagrał na postój.
- Słucham, sierżancie - rzucił, gdy przybysz zatrzymał się obok niego.
- Wybacz, mój panie, ale wygląda na to, że naprzeciw nam idzie charisjańska piechota.
- Jesteś pewien?
Podoficer skinął głową, a pułkownik poczuł prócz swędzenia mocny ucisk na dnie
żołądka.
- Tak jest. Trudno pomylić ich mundury z jakimikolwiek innymi.
- Ilu ich jest?
- Nie liczyłem dokładnie, mój panie, ale na pewno kilkuset.
- Jesteś tego pewien? - zapytał Tyrnyr celowo obojętnym tonem, aby nie okazać
sierżantowi, że jego szacunki odbiegają znacząco od czterdziestu albo pięćdziesięciu tysięcy,
o których była wcześniej mowa.
- Jak już wspomniałem, nie miałem czasu, by ich dokładnie liczyć, ale jest ich tam co
najwyżej kilkuset. Chyba zauważyli nasz patrol, ponieważ uformowali szyk obronny na
jednym z pobliskich wzgórz, na polu w pobliżu drogi. Wątpię, aby chcieli stawiać czoło
kawalerii na tak otwartym terenie, ale specjalnie im się nie dziwię, po tej stronie rzeki mamy
przecież same równiny. Okrążyłem wspomniane wzgórze, żeby sprawdzić, czy nie ukryli tam
jakiejś przykrej niespodzianki, ale nie, niczego tam nie było. To tylko pagórek, który z trudem
pomieści taką bandę, a wszędzie wokół tylko nieużytki i pastwiska.
- Nie mieli dział?
- Nie widziałem ani jednego, mój panie. Mogli mieć za to kilka tych przenośnych
kątówek, ale jeśli nawet, to niewiele.
- Rozumiem. - Tyrnyr zaczerpnął mocno tchu. - Dziękuję, sierżancie. Dobrze się
sprawiliście. Wracajcie do swoich ludzi i miejcie oko na wroga.
- Tak jest!
Gdy podoficer zasalutował, zawrócił konia i pogalopował z powrotem na południe,
pułkownik odwrócił się do majora Wyllymsa.
- Co ty na to?
- Sam nie wiem, co o tym myśleć, mój panie - wyznał szczerze podwładny. - Niedobrze,
że dotarli już na północny brzeg rzeki. To pewne. Czyżby zajęli Maiyam?
- Kto wie? - Pogrążony w myślach Tyrnyr bębnił palcami o łęk siodła. - Na północ od
rzeki nie powinno być żadnych Charisjan. Z drugiej jednak strony sierżant jest pewien, że to
tylko dwustu do trzystu żołnierzy. Nie wydaje mi się jednak, by wróg wysłał w pole tylko
kilka kompanii piechoty. Chyba że... - nagle przestał bębnić palcami - są tak liczni, że chcą
odbić cały Midhold. Pewnie dlatego biskup wysłał nas w to miejsce. Nadal jednak nie mogę
uwierzyć, że heretycy wysyłają przodem tak niewielkie oddziały, które bez trudu możemy
wybić do nogi. - Zdjął hełm i przeczesał ręką spocone włosy, zamyślając się jeszcze głębiej.
Zaraz jednak wyprostował się i skinął głową. - Jedynym sposobem na poznanie całej prawdy
jest bliższe przyjrzenie się temu. Sierżant ma rację co do jednego: na takiej równinie nie
sposób ukryć kilku tysięcy ludzi, którzy spadną na nas niespodziewanie. A jeśli nie zabrali ze
sobą artylerii, muszą czuć teraz obawę, a nawet lęk. Co prawda jestem pewien, że dysponują
chociaż kilkoma przenośnymi kątówkami, nawet jeśli nasi zwiadowcy ich nie dostrzegli, ale
ich artylerzyści jeszcze nigdy nie używali tej broni przeciw kilkuset jeźdźcom, którzy na nich
szarżują. Taki widok wstrząsnąłby każdym.
- Zamierzasz ich zaatakować, mój panie?
- Nikogo nie zaatakuję, dopóki nie będę całkowicie pewien, że wygramy - przyznał
szczerze Tyrnyr. - Nie kazano nam ginąć dla sławy, mamy sprawdzić, co tu się dzieje, i
zameldować o tym biskupowi Qwentynowi w Allyntynie. Choć to jeszcze nie znaczy, że nie
wyrżnę bandy heretyków, jeśli nadarzy się taka okazja. - Przestał się uśmiechać. - Musimy
dojść do siebie po Seraborze. Co więcej, biskupowi trzeba jeńców, których będzie mógł
przesłuchać.
- To prawda. - Uśmiech Wyllymsa stał się bardziej lodowaty.
- Nie kiwniemy jednak palcem, dopóki nie upewnimy się, że biskup Qwentyn wie o
wszystkim. Na wypadek, gdyby jednak coś poszło nie tak - kontynuował pułkownik. - Jedź
do Pahlmaira i przekaż mu, że zamierzam jechać dalej, obserwować sytuację i uderzyć, o ile
warunki będą sprzyjające. Potem poślij kurierów do pułkownika Bairstyra i do samego
Allyntynu. Niech przekażą informację o zauważeniu Charisjan w Midholdzie, na północ od
rzeki Międzygórze, i o tym, że prześlę następne raporty, gdy tylko dowiem się czegoś więcej.
***
- Mam szczerą nadzieję, że nasz major nie przekombinował tym razem - wymamrotał
porucznik Ahbraim Mahzyngail, obserwując ruchy kawalerii Armii Boga.
- Nie on decydował tak naprawdę - odparł półgębkiem porucznik Trumyn Dunstyn.
Młodzi oficerowie stali pod szczytem wzniesienia (pagórka raczej, bo za wysokie to ono
nie było). Sztandar kompanii A drugiego batalionu trzeciego regimentu Cesarskiej Armii
Charisu umieszczono za nimi, w najwyższym miejscu, na rozkaz majora Cahrtaira
Naismytha, dowódcy tego oddziału.
Mahzyngail dowodził drugim plutonem wspomnianej kompanii, Dunstyn natomiast
pierwszym, a ich ludzie zostali rozmieszczeni wzdłuż wschodniego zbocza, gdzie czekali na
dalsze ruchy lojalistów.
- Z tego, co słyszałem, to pomysł samego barona Zielonej Doliny - podjął Dunstyn.
- Serio?
Mahzyngail zerknął na szczerzącego zęby kolegę. Żołnierze drugiej brygady - jak i
wszyscy w Cesarskiej Armii Charisu - bezgranicznie ufali osądowi barona Zielonej Doliny.
Jego zdolność rozpracowywania wroga była niemal tak legendarna, jak samego cesarza, który
z podobnymi sukcesami prowadził flotę do boju, nie mówiąc już o tym, że baron nieustannie
podkreślał, że o żołnierzy należy dbać. Dzięki temu ludzie wierzyli, że dowódca nie pośle ich
na pewną śmierć i że zawsze planuje swoje operacje tak, by straty były jak najmniejsze.
Zazwyczaj tak było, ale nawet cesarzowi zdarzały się od czasu do czasu pomyłki. Należy
jednak przyznać, że do tych błędów dochodziło znacznie rzadziej niż w przypadku innych
dowódców.
Lepiej, żeby i tym razem baron miał rację, stwierdził Dunstyn. Gdy posłano gońców do
Maiyamu z informacją o nadchodzących regimentach jazdy, kompania A celowo zajęła
odsłonięte pozycje, mając w dodatku wsparcie tylko pół plutonu moździerzowego. Istniało
kilka wytłumaczeń tego posunięcia, ale porucznik uznał, że najprawdopodobniej chodzi o to,
by zwabić lojalistów i zmusić go do rozpoczęcia ataku na wroga, który był tak głupi, że ruszył
w pole, nie zabierając wsparcia artyleryjskiego. Dunstyn chętnie starłby się z Armią Boga. W
trakcie przemarszu z Seraboru nad Jezioro Wyverny pozbył się resztek szacunku, jakim
mógłby obdarzyć przeciwnika, aczkolwiek wolałby, aby siły stron były bardziej wyrównane,
a w tym przypadku trudno było tak powiedzieć.
***
- A niech mnie, mój panie - mruknął major Wyllyms. - Stoją tam z gołymi dupami jak
jakieś ćwoki.
- Na to wygląda - przyznał Tyrnyr, obserwując wroga przez lunetę.
Sierżant ocenił siły wroga z minimalnym błędem. Z raportów wynikało, że charisjańskie
kompanie są niemal dwukrotnie liczniejsze niż kościelne, a na szczycie wzgórza powiewał
tylko jeden sztandar. Zatem mieli do czynienia z dwustu, maksymalnie dwustu
pięćdziesięcioma ludźmi. I to pozbawionymi wsparcia artyleryjskiego. Sierżant miał rację co
do jeszcze jednego szczegółu: heretycy dysponowali co najwyżej sześcioma przenośnymi
kątówkami. A pozostawiony na miejscu patrol zameldował, że od chwili wykrycia wróg nie
próbował umacniać zajmowanych pozycji.
Z drugiej jednak strony nie wycofał się także, co Tyrnyr zrobiłby bez wahania w podobnej
sytuacji.
Zakładając, że miałby taką możliwość.
Musieli przeprawić się przez rzekę i utknęli tutaj, uznał, odkładając lunetę. Ale jak do tego
doszło? Zwiadowcy wysłani nad rzekę twierdzą, że nie znaleźli żadnych porzuconych łodzi.
Może przewiózł ich prom, który zawrócił do Maiyamu po posiłki? Skoro tak, dlaczego nikt nie
dołączył do tej kompanii? A może...
- Oni chyba zaatakowali Maiyam - powiedział, wolno cedząc słowa. - Nie wierzyłem
nigdy w te czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, ale heretycy mogli wysłać do
Maiyamu spore oddziały, by zdobyć tamtejsze śluzy. Jeśli liczyli na to, że zaskoczą obronę, to
się pomylili, ponieważ Tahlyvyr dostrzegł ich zawczasu i posłał kurierów do Bryskoha i
pułkownika Pahlmaira. Jest więc możliwe, a nawet prawdopodobne, że wyparli naszych z
miasta. Garnizon, niestety, nie był zbyt liczny. A skoro zdobyli miasto, to i zabezpieczyli
przeprawę promową i tak przerzucili tych ludzi na nasz brzeg.
- Dlaczego jednak nie wycofali się do miasta, gdy nas zauważyli?
- Też się nad tym zastanawiam i myślę, że być może Tahlyvyr przeprowadził jakiś
kontratak, aczkolwiek wątpię, by mógł odzyskać miasto. Niewykluczone, że walki ustały,
zanim się tutaj pojawiliśmy. W tym momencie panuje tam względny spokój, co widać i
słychać. Wiem, że rzeka jest wystarczająco szeroka, by nie dało się dostrzec zbyt wielu
szczegółów, ale nasi zwiadowcy nie przeoczyliby dymu prochowego i huku dział. Jak już
wspomniałem, Tahlyvyr miasta pewnie nie odbił, ale mógł spalić promy i tym sposobem
odciąć drogę powrotu tym draniom. A to by dobrze nam wróżyło.
- Dlaczego, mój panie?
- W każdym razie byłoby dla nas korzystne. - Tyrnyr skrzywił się. - Gdyby przypłynęli
tutaj kanałem, mieliby do dyspozycji barki i mogliby wycofać nimi te oddziały albo zapewnić
im solidne wsparcie. Zatem wiemy już, że na rzece nie ma żadnych barek, a jedynym tego
powodem musiało być wysadzenie śluz przez Tahlyvyra.
- Rozumiem.
Zamyślony głęboko major pokiwał wolno głową, a Tyrnyr przewiesił lunetę przez ramię.
Przyglądał się jeszcze chwilę piechocie zgromadzonej na wzgórzu, a potem zaczerpnął tchu.
- Liczy się tylko to - rzucił zdecydowanym tonem - że ci dranie utknęli po tej stronie
rzeki, a my mamy nad nimi trzykrotną przewagę liczebną. Grzechem byłoby nie wykorzystać
takiej okazji, nieprawdaż?
***
- W porządku, chłopcy - Głos kapitana Dustyna Baikyra był spokojny, niemalże kojący. -
Wygląda na to, że zwierają szyki. Wydawać by się mogło, że mają więcej rozumu i nie pójdą
prosto na nas, ale nie zapominajcie, że w walkach z Siddarmarczykami stosowali ataki
okrążające, więc i teraz należy się czegoś takiego spodziewać.
- Wiele bym dał, żeby okazali się tak głupi i poszli na nasze mahndrayny - odparł
porucznik Mahzyngail, rozbawiając Baikyra.
- Nie ruszyliby w tym kierunku, gdyby nie mieli zamiaru zaatakować, Ahbraimie. Poza
tym chyba raczej nie liczą na to, że to my na nich uderzymy.
Tym razem wszyscy dowódcy plutonów zarżeli z rozbawienia.
- Chyba są już gotowi, wracajcie do ludzi i powiedzcie im, że mają tak dać im po ryjach,
żeby srali własnymi zębami.
***
Walkyr Tyrnyr ruszył kłusem, jadąc na czele swojego regimentu. Jego ludzie nie
przypominali już w niczym nieskazitelnie odzianych młodzianów, jakich wyprowadzał wiele
miesięcy temu z Syjonu. Mundury się wytarły, pancerze zaśniedziały tu i ówdzie, siodła
straciły połysk, przystojne niegdyś twarze jeźdźców nabrały ostrości i twardości. To byli
weterani, zahartowani i zaprawieni w bojach, choć nie mieli zbyt wielu okazji do wykazania
się nabytymi w czasie szkoleń umiejętnościami. Tyrnyr był z nich dumny, a teraz, gdy zerkał
przez ramię, czuł ogromną chęć poprowadzenia tych chłopców na wroga.
Tu i ówdzie zauważał ludzi sprawdzających panewki dwulufowych pistoletów,
używanych najczęściej podczas manewrów oskrzydlających, które na Starej Ziemi nazywano
podjazdami harcowniczymi. Stosowano je od chwili wynalezienia zamka skałkowego, ale
wykorzystano we właściwy sposób dopiero podczas tej kampanii, gdy jazda biskupa Cahnyra
atakowała skupiska heretyków w Marchii Zachodniej i Skalistym Szczycie. Dohlarianie
wykorzystywali ją także, z niemałymi sukcesami w Marchii Południowej, ale nikt jeszcze nie
zaatakował w ten sposób samych Charisjan. Tyrnyr nie wątpił jednak, że i tym razem
wszystko zadziała.
Manewr ten wymagał, by kawalerzyści ustawieni w kilku szeregach pędzili w pełnym
galopie na wprost wroga. Gdy każdy z nich docierał na odległość strzału pistoletowego,
jeźdźcy skręcali na prawo i lewo, by oddać strzał z pierwszego pistoletu, potem zawracali
konie i oddawali drugą salwę i na koniec oddalali się, ustępując pola towarzyszom broni z
kolejnego szeregu. Zasada była prosta. Należało zbliżyć się do formacji wroga, zasypać ją
gradem kul, doprowadzając do chaosu i rozpadu szyku, aby nadciągający za plecami
strzelców lansjerzy dokończyli dzieła zniszczenia.
Doświadczenie pokazywało, że taktyka ta sprawdza się nader często - tak było chociażby
pod Aivahnstynem. Tyle że siddarmarckie regimenty, przeciw którym ją stosowano, składały
się głównie z pikinierów wspieranych co najwyżej przez muszkieterów albo kuszników. Tutaj
natomiast wrogiem byli Charisjanie, co znaczyło, że będą uzbrojeni w karabiny. Pistolety
ustępowały pola karabinom niemal pod każdym względem, a sytuacji nie poprawiał nawet
fakt, że kawalerzystów w nie uzbrojonych było dwukrotnie więcej i każdy miał dwulufową
broń. Ale jeśli spojrzeć na ten problem z innej perspektywy, heretycy nie dysponowali pikami,
co mogło im jednak zaszkodzić. Po oddaniu salwy nie przydadzą im się przecież bagnety,
gdyż będą potrzebowali chwili na przeładowanie. Poza tym nie stanowili zwartej formacji jak
Siddarmarczycy i nie mogli postawić zasłony ze ściany ostrz, która była kiedyś tak zabójcza
dla atakującej jazdy. Na pewno nie będą więc tak groźni jak dawne regimenty, które
rozgromiły armię Desnairu. Tym razem ich przeciwnik wykorzysta dawne lekcje pokory i
wypuści ciężkozbrojnych lansjerów, by rozbili w pył szeregi wroga, po czym dopiero
kawalerzyści będą mogli wybić niedobitków.
Ocenił wzrokiem odległość dzielącą go od heretyków. Zostało jeszcze osiemset jardów,
ocenił. Charisjanie byli tylko zarysami sylwetek, nie mógł rozróżnić ich mundurów, choć
zauważał już błyski kling unoszonych przez oficerów, którzy wskazywali swoim ludziom
szarżującą jazdę.
Sporo miejsca do nabrania prędkości, a porośnięta trawą równina jest wprost idealna do
tego typu manewrów... Pięćdziesiąt kroków stępa, pięćdziesiąt kłusa, sto na rozbieg, dwieście
na pełen galop i ostatnie czterysta czystego cwału. Dwie i pół minuty, z tego tylko
pięćdziesiąt sekund na pokonanie ostatniego etapu, na którym ogień karabinów będzie
wystarczająco efektywny. Broń ładowana odprzodowo może oddać w tym czasie
maksymalnie dwa strzały, zwłaszcza jeśli ma założony bagnet, ponieważ to dodatkowo
spowalnia ruchy żołnierzy, a każdy, kto nie założy bagnetu przed szarżą kawalerii, musi
zginąć na polu walki. Heretyckie karabiny ładowane odtylcowo na pewno są bardziej
szybkostrzelne, ale Charisjanie będą musieli zachować do samego końca szyk kolisty, jeśli nie
chcą zostać oskrzydleni. To zaś znaczyło, że w kierunku jadących będzie skierowane co
najwyżej siedemdziesiąt luf. Nawet jeśli każdy z tych drani zdąży oddać po trzy strzały, to w
kierunku regimentów poleci zaledwie dwieście kul. Bez względu na to, czy na tym wzgórzu
stoją rodowici Charisjanie, większość z nich i tak musi chybić, a potem sześciuset jeźdźców
spadnie na nich jak lawina. W pewnym momencie zorientują się, że te cudowne karabiny nie
są w stanie powstrzymać szarży...
Skinął raz jeszcze głową, a potem odwrócił się do trębaczy szesnastego regimentu.
- Grajcie sygnał do ataku.
***
Dźwięki trąbek Armii Boga przechodziły w coraz wyższe tony, więc niejeden ze stojących
na wzgórzu Charisjan przełknął głośno ślinę i poruszył się nerwowo, widząc rozpędzającą się
powoli masę koni i ludzi.
Szesnaście kompanii jazdy uformowało ośmioszeregową formację, każdy szereg miał
szerokość siedemdziesięciu dwóch jardów i wyprzedzał kolejny o pięć, co dawało w sumie
czterdzieści jardów głębokości szyku, a jej czoło było dwukrotnie szersze niż pozycje
zajmowane przez żołnierzy kompanii A. Ława ruszyła wolno, ale nabierała z każdym krokiem
większego pędu, wzbijając chmury pyłu w rozgrzanym wrześniowym słońcem powietrzu.
Promienie odbijały się od sześciuset wypolerowanych grotów lanc, gdy te poszły w dół po
kolejnym sygnale trębaczy, a konie przyśpieszyły do galopu. Łomot podków uderzających o
ziemię był głośniejszy od ryku gromów, a potem znów zagrały trąbki i jazda przyśpieszyła
jeszcze bardziej.
- Spokojnie, chłopcy. Spokojnie - powtarzali charisjańscy sierżanci. - Czekajcie na rozkaz.
Czekajcie! Wydamy go, kiedy przyjdzie pora.
Tylko ich głosy przerywały panującą na wzgórzu ciszę, a to samo słońce odbijało się od
lanc Armii Boga i bagnetów Cesarskiej Armii Charisu.
Gdy kawaleria zbliżyła się na odległość czterystu jardów, podano kolejny sygnał i jeźdźcy
znów pogonili konie po płaskiej jak stół równinie. To była wciąż zbyt duża odległość, by móc
otworzyć ogień, nawet z charisjańskich karabinów wyposażonych w nowoczesne celowniki,
dlatego żołnierze czekali, pozwalając wrogowi podjechać bliżej, posłusznie wykonując
rozkazy sierżantów. Czekali... czekali...
- Ognia!
Z dystansu dwustu jardów półcalowe kule uderzały w cele z siłą młotów Shan-wei. Konie
kwiczały i padały pokotem, tu i ówdzie jeźdźcy wylatywali z siodeł. Ich ciężkie kirysy nie
były w stanie powstrzymać pocisków tego kalibru, ale szarży to nie zahamowało. Kilka koni
potknęło się o martwe zwierzęta, także padając, masakrując jeźdźców i zostawiając wyłomy.
Większość jednak zdołała ominąć przeszkody, więc zaraz zwarto szyki, a ci, którzy ocaleli,
galopowali teraz z prędkością czterystu jardów na minutę.
- Ognia!
Druga salwa była jeszcze bardziej celna i pozostawiła znacznie większe wyrwy w
szarżującej formacji, ale trąbki grały i grały, prowadząc szesnasty i pięćdziesiąty trzeci
regiment na wrogów Boga i archaniołów, którym wypowiedziano świętą wojnę.
- Żadnej litości, na rany Langhorne’a! - Jeźdźcy z obu jednostek zakrzyknęli w tym
samym momencie, pędząc prosto na znienawidzonego przeciwnika.
- Ognia!
Trzecia salwa położyła trupem bądź raniła połowę żołnierzy szesnastego, ale ci, którzy ją
przeżyli, pędzili dalej z opuszczonymi nisko lancami, wydając okrzyki wojenne, z całym
pięćdziesiątym trzecim za plecami.
- Bagnety!
Lśniąca stal opadła, tworząc ścianę ostrz... i wtedy plan pułkownika Tyrnyra legł w
gruzach.
Największym romantycznym kłamstwem wojennym były kawaleryjskie szarże. Że
efektywność takiego ataku polega na zdolności rozbicia szeregów piechoty, stratowania jej
przez wierzchowce i wybicia zimną stalą. Że wystarczy odpowiednio rozpędzić konie, by
przedarły się przez linie wroga.
Nie było jednak czegoś takiego jak szarża. A w każdym razie nie wyglądała ona tak, jak
opisywano to w pieśniach i poematach, ponieważ konie nie są głupie. Ani nie należą do
drapieżców. To tylko trawożerne, stadne zwierzęta, które na każde niebezpieczeństwo reagują
ucieczką. Można je było wytresować, by niosły jeźdźców ku zagrożeniu, ale nie dało się
stępić ich instynktu i zmienić psychiki. Siedemset- albo osiemsetfuntowy wierzchowiec
gnający z prędkością szesnastu mil na godzinę odniósłby poważne obrażenia, gdyby zderzył
się z obiektem ważącym tylko ćwierć tego co on. Końskie nogi zaś są bardzo wrażliwe,
zbudowane tak, by wytrzymywać pionowe przeciążenia przy galopie albo kłusie, ale łamią się
jak patyczki po trafieniu w przeszkodę, czy to człowieka, czy inne zwierzę, o czym te rumaki
doskonale wiedziały. Galopujące konie omijały więc stojących na ich drodze ludzi nie z
dobrego serca, ale by chronić siebie przed odniesieniem poważnych obrażeń. A ten, kto
próbował trenować je w skokach, szybko się przekonywał, że odmawiają współpracy, gdy
tylko uznają, że belki są zawieszone zbyt wysoko. W rzeczywistości najwyższe przeszkody
mogły mieć maksymalnie pięć stóp wysokości, ale to dotyczyło tylko specjalnie tresowanych
rumaków, te bojowe nigdy nie skakały tak wysoko.
A teraz do tego wszystkiego przeszkoda przed nimi najeżona była paskudnie
wyglądającymi bagnetami.
Podczas bitwy pod Waterloo na dalekiej, martwej od dawna Starej Ziemi, kirasjerzy
francuskiego marszałka Neya przypuszczali szarżę za szarżą na czworoboki brytyjskiej
piechoty... i niczego nie wskórali, ponieważ skuteczność tego typu ataków wynikała raczej z
psychologii niż fizyki, i przerażenia, jakie w piechocie budziła potwornie hałasująca,
rozpędzona, opancerzona, prawie tonowa masa. I chociaż prawdą było, że nawet największy
koń ucierpi po zderzeniu z człowiekiem, to jednak ten drugi wychodził na tym zazwyczaj
znacznie gorzej, nie mówiąc już o tym, że wystawiał się na cios szabli albo lancy, którą
dzierżył siedzący w siodle jeździec. Naturalną reakcją w takiej sytuacji była jak najszybsza
ucieczka, ale że piechota nie ma szans na ucieczkę przed kawalerią, z czasem odkryła, że
pozostanie na miejscu zniechęca konie do kontynuowania ataku i wpadnięcia na
niebezpieczną przeszkodę.
Konie chętnie ścigały uciekającego przeciwnika. Równie ochoczo podbiegały do innych
koni, by maniacy zasiadający na ich grzbietach mogli okładać się do woli, o ile obie formacje
były na tyle luźne, że dało się znaleźć przejazd. Jednakże szarża na stojących ramię w ramię
ludzi, w dodatku osłoniętych ścianą bagnetów? Co to, to nie!
Kawaleria mogła rozgromić takie oddziały, o ile dysponowała wsparciem własnej artylerii
albo muszkieterów. Ciasny szyk, potrzebny do odparcia konnego ataku, był bowiem idealnym
celem dla wszelkiej maści strzelców. Piechota stojąca ramię w ramię ponosiła zazwyczaj
ciężkie straty od ostrzału, a gdy rozluźniała szyki, by zminimalizować to zagrożenie, stawała
się łatwym łupem dla kawalerzystów.
Niestety Armia Boga nie miała wsparcia artyleryjskiego ani osłony piechoty, a jej
wierzchowce, i tak już przerażone kwikiem masakrowanych towarzyszy, odmówiły zderzenia
się ze ścianą ostrej stali.
***
- Drugi szereg, wybierać cele na własną rękę. Trzeci szereg, granaty!
Żołnierze stojący w drugim szeregu znów otworzyli ogień. Używając broni ładowanej
odtylcowo, więc nie musieli nawet zdejmować bagnetów, by szybko przeładowywać. Po
prostu mierzyli i pociągali za spust. Znajdujący się za nimi towarzysze broni pociągali za
sznurki i ciskali ciężkie granaty nad głowami strzelców, posyłając je w ciżbę wroga.
Setki ołowianych kulek wyzwalanych silą kolejnych eksplozji rozrywały wszystko, co
znalazło się w polu rażenia. Kwik trafianych nimi koni był tak donośny, że zagłuszał
wszystkie pozostałe dźwięki prócz trąbek, które wciąż grały, dopóki kolejna kula albo granat
nie uciszyły na zawsze dmącego w nie człowieka.
- Pluton moździerzy! Ognia!
Sześć trzycalowych moździerzy ukrytych w dołach na samym szczycie wzgórza
zakaszlało, posyłając dziesięciofuntowe pociski na ostatnie szeregi formacji wroga. Te
eksplodowały natychmiast po uderzeniu w ziemię, dopełniając dzieła zniszczenia
zapoczątkowanego przez granaty.
Od chwili, gdy oba regimenty ruszyły pełnym galopem, minęło jedenaście minut. Minutę
zajęło im dotarcie w pobliże charisjańskich linii, trzy minuty trwał krwawy kocioł, a przez
pozostałe siedem nieliczni ocalali uciekali poza pole rażenia moździerzy wroga, których
pociski miały teraz zapalniki czasowe i eksplodowały w powietrzu, zasypując całą okolicę
setkami szrapneli.
Z sześciuset dziewiętnastu kawalerzystów, którzy ruszyli do szarży, przeżyło dwustu
pięćdziesięciu trzech - zadziwiająco wielu, zważywszy na sytuację, przy czym tylko połowa z
tego wciąż dysponowała końmi.
Pułkownika Walkyra Tyrnyra i majora Ahrthyra Wyllymsa nie było jednak między nimi.
.VIII.
HMS Potężny, 58
Wyspa Jahras
Zatoka Jahras
Cesarstwo Desnairu
- Siadajcie, panowie.
Dwunastu starszych oficerów, kapitanów i komandorów, zebranych w kajucie admirała
Paytera Shaina zajęło miejsca wokół okrągłego, wypolerowanego na wysoki błysk stołu.
Zhak Haukyns, kapitan flagowca i dowódca HMS Potężny, zasiadł dokładnie naprzeciw
admirała, po czym położył przed sobą na blacie teczkę.
Promienie słońca wpadające przez bulaje kreśliły wzory na niskim suficie, które były
jakby odbiciem fal wzbijanych przez okręt zacumowany przy brzegu wyspy Jahras. Cesarska
Marynarka Wojenna Charisu zdążyła zająć tę wyspę - niewiele więcej niż pastwisko dla
owiec ciągnące się na pięć mil wzdłuż i wszerz - czyniąc z niej wysuniętą bazę w zatoce o tej
samej nazwie. Pastuchowie, którzy ją zamieszkiwali, mieli dość oleju w głowie, aby nie
stawiać oporu, po czym przeżyli nie lada szok, dowiedziawszy się, że najeźdźcy zamierzają
płacić za zarekwirowane owce. Poza tym wyspa oferowała źródło wody oraz cumowisko - i
praktycznie niewiele więcej. Mimo wszystko było to miejsce, gdzie ludzie mogli
rozprostować nogi na stałym lądzie i trochę poćwiczyć, a do tego baranina stanowiła miłe
urozmaicenie w ich na co dzień monotonnej diecie.
Świetlik w kajucie był otwarty, tak samo jak okna rufowe, dzięki czemu do środka
wpadało też powietrze. Niestety przeciągu nie było, a szkoda, bo dzień wstał wyjątkowo
upalny, czego jednak można się było spodziewać w odległości mniejszej niż siedemdziesiąt
mil od równika. Wokół stołu krzątał się służący Shaina, który rozlewał trunki do kieliszków
wszystkich obecnych, a gdy skończył to robić, ukłonił się i niepostrzeżenie wycofał się za
drzwi.
- Nie sądzę, aby temat dzisiejszego spotkania okazał się dla większości z was specjalnym
zaskoczeniem - odezwał się Shain z lekkim uśmiechem, unosząc kieliszek z winem. Upił
łyczek, mlasnął z uznaniem językiem, po czym odchylił się na oparcie krzesła. - Nadeszły
rozkazy. Rozpoczniemy działania na zatoce pojutrze, przy czym mamy zająć, spalić bądź
zatopić każdą jednostkę, jaka się napatoczy, ze szczególnym naciskiem na korsarzy i stocznie,
w których są budowane ich okręty.
Jego uśmiech stał się szerszy - i zimniejszy - kiedy przy stole wszczęło się poruszenie.
Dopiero gdy szepty ucichły, podjął:
- Zwłoka została spowodowana oczekiwaniem na posiłki. - Wskazał gestem kapitana
Symyna Mastyrsyna, dowódcę HMS Rottweiler, który siedział obok kapitana Bryxtyna
Abernethy’ego, dowódcy HMS Trzęsienie Ziemi. - Mam nadzieję, że okażą się przydatne.
Abernethy był jednym z rosnącej liczby oficerów Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu,
którzy weszli w dorosłość jako poddani następcy króla Haarahlda. W gruncie rzeczy
pochodził z Tarota, przez co część charisjańskich oficerów była do niego uprzedzona,
zważywszy, że król Gorjah III zdradził Charis podczas pierwotnego ataku Grupy Czworga na
to królestwo. Jednakże Shain do nich się nie zaliczał - po części zdając sobie sprawę, że
Abernethy jako porucznik służący na galerze, która umknęła cało spod Rafy Armagedonu, nie
miał wyboru, po prostu musiał słuchać rozkazów przełożonych, po części zaś zgadzając się ze
słowami cesarza Cayleba i cesarzowej Sharleyan, którzy utrzymywali, że Charisjanami są
teraz oni wszyscy - także mieszkańcy Chisholmu, Szmaragdu, Tarota, a nawet Zebediahu. W
związku z tym zarówno oficerowie, jak i zwykli żołnierze pochodzący spoza Starego Charisu
powinni być odpowiednio traktowani. Shain, długoletni dowódca, a przy tym człowiek
pozostający na bliższej stopie z parą cesarską niż reszta oficerów, nie zamierzał z tym
polemizować.
W dalszym ciągu większość dowódców okrętów stanowili obywatele Charisu i
Chisholmu, ale to tylko dlatego, że w chwili powstania Imperium Charisu inne domeny nie
dysponowały dużą liczbą oficerów. Od tamtej pory jednak zdążyło się to zmienić i od
jakiegoś czasu coraz większą część młodszej kadry stanowili marynarze wywodzący się z
innych domen. Jeszcze kilka lat i w trakcie spotkania takiego jak to będzie znacznie więcej
elementów rodem z Tarota i Szmaragdu.
Przybycie kapitana Abernethy’ego pasowało mu teraz, i to bardzo, ponieważ HMS
Trzęsienie Ziemi był jednym z galeonów artyleryjskich wyposażonych w działa kątowe. Jego
siła ognia i wielki zasięg będą znakomitym uzupełnieniem, gdy dojdzie do pojedynków
artyleryjskich z bateriami nabrzeżnymi, które Desnairczycy poustawiali, by bronić dostępu do
zatok i zatoczek, gdyż budowano tam kolejne jednostki kaperskie łamiące raz po raz blokadę
zatoki Jahras pomimo zdwojonych wysiłków eskadry Ruhsaila Tyrnyra. Jednostki komandora
stacjonujące na wyspie Howard przechwytywały połowę z nich, ale te okręty, które
przedzierały się na otwarte morze, znajdowały potem wiele bezpiecznych przystani na
wybrzeżach Desnairu, Delferahku, Harchongu i Dohlaru, by nękać frachtowce domen
sprzymierzonych z Charisem. Większość stoczni, w których powstawały te szybkie okręty,
znajdowała się jednak w obrębie zatoki Jahras. Zniszczenie ich na pochylniach wydawało się
więc znacznie bardziej ekonomiczne niż ściganie po morzach i oceanach. A HMS Trzęsienie
Ziemi był idealnym narzędziem do tego celu.
Mastyrsyn to zupełnie inna sprawa. Jego okręt był oczkiem w głowie wielkiego admirała
wyspy Zamek i to właśnie jego poczuciu humoru zawdzięczał swoją nazwę. Tym sposobem
admirał uhonorował wiernego psa, który towarzyszył mu nawet na morzu. Ten
trzydziestodziałowy galeon, choć niewielki, był równie groźny jak tamta bestia.
Zaprojektowano go do przenoszenia osiemdziesięciu ośmiu armat, jak każdą jednostkę
klasy Grom. jednakże nowe wynalazki, takie jak działa strzelające pociskami zespolonymi,
wymusiły na jego budowniczych wprowadzenie wielu zmian; i tak wielki admirał zarządził,
by zmienić HMS Rottweiler i pięć jego bliźniaczych jednostek na jednopokładowe okręty.
Rezultaty tych zmian były oszałamiające. Niskoburtowa, licząca sto dziewięćdziesiąt siedem
stóp długości jednostka - najdłuższa z dotychczas wybudowanych, o dwadzieścia stóp dłuższa
i osiem stóp szersza od klasy Miecz Charisu - posiadała tylko jeden rząd furt działowych, a
było ich po piętnaście na każdej burcie. Zachowano wszakże oryginalne ożaglowanie, dzięki
czemu jednostka ta stała się piekielnie szybka, a wskutek usunięcia dwóch pokładów i
znajdującego się na nich uzbrojenia można ją było opancerzyć trzycalowymi płytami ze stali i
trzystopowymi podporami z drewna tekowego. Poszycie to sięgało od nadburci aż trzy stopy
poniżej linii wody, tam jednak stal miała tylko półtora cala grubości. Zrobiono to, by nie
przeciążyć galeonu. W normalnych warunkach jego burta i tak miała piętnaście stóp
wysokości, co znaczyło, że mógł prowadzić ostrzał nawet przy bardzo wzburzonym morzu.
Opancerzenie tej długości okrętów było możliwe tylko dzięki zastosowaniu wynalazków
sir Dustyna Olyvyra, który wymyślił skośne poszycie i łączenie elementów żebrowania
żelaznymi bolcami. Jednostka ta, co ciekawe, była po zmianach smuklejsza, niż życzyli sobie
tego projektanci. Nic też nie chroniło jej omasztowania i ożaglowania. Mimo to HMS
Rottweiler i dwie jego bliźniacze jednostki zostały uznane za najlepiej opancerzone okręty
morskie, jakie kiedykolwiek żeglowały po Schronieniu. Szczerze powiedziawszy, jako jedyne
miały osłony chroniące je przed ostrzałem pociskami zespolonymi.
Już samo to czyniło z takiej jednostki cenny dodatek do eskadry, która ma walczyć z
doskonale umocnionymi bateriami nabrzeżnymi, lecz to nie opancerzenie było jej
największym atutem. Na pokładzie tego okrętu można było zamontować tylko trzydzieści
dział, ale w odróżnieniu od pozostałych charisjańskich galeonów, na których znajdowały się
klasyczne trzydziestofuntówki, tutaj mieliśmy do czynienia z sześciocalowymi,
gwintowanymi działami kątowymi montowanymi na dwukołowych lawetach projektu
nieodżałowanego komandora Mahndrayna. Większa celność dział gwintowanych nie na wiele
się zdawała podczas morskich potyczek, w trakcie których zarówno strzelający, jak i
ostrzeliwani poruszali się we wszystkich możliwych kierunkach naraz, jeśli nie panowała
akurat tak zwana martwa cisza, jednakże większy zasięg nowych pocisków, ich waga,
zdolność penetracji celu i zdecydowanie silniejsze materiały wybuchowe czyniły z tej broni
najpotężniejszą siłę uderzeniową.
- Teraz już rozumiem, że czekanie na Rottweilera i Trzęsienie Ziemi miało sens - przyznał
kapitan Tymythy Tyrnyr - ale wciąż martwi mnie pewien szczegół, czyli znalezienie ludzi, do
których będziemy mogli postrzelać.
Kilku oficerów zaśmiało się pod nosem. Tyrnyr, dowódca HMS Waleczny i jeden z
najbardziej doświadczonych kapitanów Shaina, należał do iście twardogłowych żeglarzy. Co
więcej, pochodził ze Szmaragdu, więc pomimo solidnej budowy ciała był nieco niższy i
raczej nie przejawiał poczucia humoru. Mimo lekko kpiącego tonu i formy wypowiedzi zadał
całkiem poważne i celne pytanie. Mająca niemal dwa tysiące mil linii brzegowej zatoka
obfitowała w setki odizolowanych miejsc, w których można było budować szkunery. Shain
dowodził natomiast eskadrą składającą się z tuzina galeonów i dwudziestu innych,
mniejszych jednostek, jeśli nie liczyć Rottweilera, Trzęsienia Ziemi i kilku transportowców.
Gdyby rozstawić wszystkie te okręty, przy najspokojniejszej fali kontrolowałyby akwen o
powierzchni około czternastu tysięcy mil kwadratowych. Ta wartość wydawała się całkiem
spora, ale tak naprawdę był to obszar o długości sześciuset trzydziestu mil i szerokości
dwudziestu. Gdyby więc każda z jednostek eskadry mogła operować samodzielnie, udałoby
się obserwować zaledwie trzecią część wybrzeża zatoki.
- Wiem, o co ci chodzi, Tymythy - odparł Shain. - Może uspokoi cię nieco wiedza, że nie
zamierzam pływać wzdłuż wybrzeży, licząc na to, że korsarze na sam nasz widok zwiną żagle
i zaprzestaną ataków. - Tym razem chichoty były głośniejsze, nawet Tyrnyr się uśmiechnął.
Shain także pozwolił sobie na chwilę rozluźnienia, zanim spoważniał, by dodać: - Czekaliśmy
nie tylko na dodatkowe galeony, ale także na raporty naszych szpiegów, choć może bliższe
prawdy byłoby stwierdzenie: na raporty agentów seijina Merlina.
Śmiechy ucichły jak nożem uciął. Oficerowie obecni na tym spotkaniu należeli do grona
najbardziej doświadczonych dowódców, wiedzieli więc doskonale, że na siatce szpiegowskiej
seijina można polegać. Wielu z nich było zdania, podobnie jak sam Shain, że tajemniczy
agenci sami musieli być seijinami.
- Dysponujemy listą miejsc, w których jeszcze dwa pięciodnie temu trwały prace nad
kolejnymi jednostkami - dodał. - Nie możemy wprawdzie polegać na tych raportach jak na
zapisach Pisma, ale mniemam, że znajdziemy tam wiele celów dla naszego przyjaciela
Tymythy’ego.
- To mi pasuje, sir - zapewnił go Tyrnyr.
- Nawet mając te dane w ręku, i tak będziemy mieli mnóstwo roboty dla ludzi pańskiego
pokroju, komandorze Slohvyk - kontynuował Shain, odwracając się do jednego z
najmłodszych oficerów. Jego HMS Jędza był najszybszym osiemnastodziałowym szkunerem
tej flotylli i z powodzeniem dorównywał siłą ognia oraz prędkością każdej korsarskiej
jednostce, na jaką można było trafić w zatoce. Wymieniony usiadł prościej. - Oprócz
zniszczenia wszystkich pochylni i stoczni jego cesarska mość nakazał nam zatopienie każdej
desnairskiej jednostki, jaka zapuści się na tutejsze wody, Paidhro. Dlatego wysyłam Jędzę,
Króla Wyuern i Sokoła do zatoki Mahrosa. Ty będziesz dowodził tymi siłami, ale zabraniam
ci wpływania do zatoki bez naszego wsparcia. Nie wolno ci jednak wypuścić ani jednego
okrętu, zanim reszta flotylli dostanie się w tamte okolice.
- Tak jest!
Oczy młodzika pojaśniały, więc jego przełożony pomyślał, że przyda się kilka
dodatkowych ostrzeżeń. Paidhro Slohvyk miał dopiero dwadzieścia siedem lat i był
człowiekiem agresywnej natury. To mogła być bardzo niebezpieczna kombinacja, ale na
szczęście miał też za sobą piętnaście lat służby na morzu. Poza tym pewna doza agresywności
była przymiotem oficera marynarki.
- Za jakiś czas - dodał admirał, wodząc raz jeszcze spojrzeniem wokół stołu -
przeniesiemy blokadę na zatokę Mahrosa, a przy odrobinie szczęścia uda nam się zamknąć
całkowicie kanał żeglugowy tej samej nazwy. Chciałbym wysadzić na brzeg desanty, aby
zaminowały wszystkie śluzy, ale to chwilowo niemożliwe, ponieważ w największych
miastach stacjonują spore garnizony, więc będziemy musieli zadowolić się działami
kątowymi kapitana Abernethy’ego. Zdaję sobie jednak sprawę, że nawet jeśli dopniemy
swego, nie rozwiążemy problemu, ponieważ wróg może rozładować barki na wyższych
progach wodnych i wyśle ładunki na wybrzeże zwykłymi zaprzęgami, aczkolwiek jeśli
wierzyć naszym szpiegom, stan traktu pomiędzy Mahrosą a Handrylem jest tragiczny bez
względu na to, co pokazują mapy. A skoro o tym mowa, drugie z wymienionych miast jest
mniejsze, więc istnieją spore szanse, że nie stacjonuje tam zbyt duży garnizon, a i fortyfikacje
nie wyglądają zbyt imponująco. To się może jednak zmienić, gdy zaczniemy niszczyć kolejne
miejscowości na wybrzeżu. Gdyby jednak nie zaszły tam wielkie zmiany, rozważam opcję
zajęcia Handrylu. - Kilku oficerów wyglądało na wstrząśniętych ostatnimi zdaniami. Admirał
odnotował to skrzętnie w myślach. - Wiem, że kontyngent naszej piechoty morskiej został
uszczuplony, by wesprzeć nasze operacje na terenie Republiki Siddarmarku, dlatego nie
myślę o jakiejś zakrojonej na szeroką skalę akcji. Jak słusznie zauważył nasz cesarz, takie
przygody kończą się często tragicznie, niech więc pozostaną specjalizacją naszego wroga.
Tym razem ludzie zaśmiali się głośniej, więc on też pozwolił sobie na suszenie zębów
przez moment.
- Jeśli więc uda nam się zdobyć Handryl, zablokujemy jedyny szlak zaopatrzeniowy na
wschód od gór Mersayr... i odetniemy wszystkie tereny od Mahrosy do Silkiahu. Mając pełną
kontrolę nad okolicznymi wodami, zmusimy wroga do przerzucenia całego transportu na
zachodnią stronę gór albo na rzeki Hankey i Altan. Poza tym nasza obecność w tym mieście
odwróci uwagę wroga, ponieważ będziemy mieli spore szanse na uczynienie z tego miasta
bastionu porównywalnego z Thesmarem. W najgorszym razie Kościół Matka będzie musiał
przerzucić tutaj spore siły, by zażegnać to zagrożenie... a gdy to uczyni, my po prostu
odpłyniemy, śmiejąc mu się w twarz. - Tym razem na twarzach zebranych nie było już widać
tak wielkiej troski. Oficerowie zrozumieli w końcu, że ich dowódca nie postradał do reszty
zmysłów. - To wszakże plany na przyszłość. Ostatnio ja i kapitan Haukyns zajmowaliśmy się
bardziej aktualnymi sprawami. Poproszę go zatem, by przedstawił wyniki naszych
przemyśleń. Zobaczymy, czy uda wam się wnieść jakieś sensowne poprawki do tego planu.
Zhak?
- Już zaczynam, admirale. - Kapitan Haukyns uśmiechnął się szeroko. - Wątpię jednak, by
ta banda leni była w stanie wnieść coś konkretnego do naszych błyskotliwych analiz. Mimo to
dajmy im tę szansę, choćby przez wzgląd na dobre wychowanie.
- O to właśnie mi chodziło - poparł go Shain - aczkolwiek nie chciałem tego mówić na
głos.
Oficerowie znów wybuchnęli śmiechem, gdy Haukyns otwierał leżący przed nim
skoroszyt.
- Zważywszy na otrzymane informacje, Kalais wydaje się idealnym miejscem na
rozpoczęcie naszej operacji. Wiedzieliśmy wcześniej, że buduje się tam jednostki korsarskie,
ale jeśli wierzyć szpiegom, myliliśmy się co do jednego. Artyleria strzegąca tego miejsca nie
została ulepszona. To nadal te same stare armaty, większość z nich nie ma nawet obrotowych
lawet, a nie zanosi się na to, by Desnairczycy coś z tym zrobili w najbliższej przyszłości,
zwłaszcza teraz, gdy ich odlewnie skupiają się na produkcji broni dla armii. Uderzenie na
Kalais pozwoli nam przećwiczyć zespołowe działanie i przetestować taktykę, zanim
uderzymy na silniej bronione cele. Potem ruszymy na...
.IX.
Siddar
Republika Siddarmarku
.X.
Pałac cesarski
Cherayth
Chisholm
Imperium Charisu
oraz
Ambasada Charisu
Siddar
Republika Siddarmarku
Słup dymu nad niegdysiejszym miasteczkiem Salyk stał się jeszcze gęstszy i ciemniejszy,
i to pomimo opadów deszczu. Właściwie był to deszcz ze śniegiem - kryształki lodu stukały o
poszycie HMS Tellesberg, po czym ześlizgiwały się wolno po mokrej stali. Kapitan Lainyr
Dahglys trząsł się na przejmującym chłodzie pomimo ciepłego płaszcza i grubych rękawic
włożonych pod nieprzemakalną peleryną.
Dzień był wyjątkowo paskudny. Chmury zwieszały się nisko, tłumiąc wszelkie światło
słoneczne. Zatoka Kolcoryby stanowiła szare, pomarszczone pustkowie, z dwustopowymi
falami obmywającymi kamienny łupek. Pod wieloma względami wcale by nie żałował, gdyby
go odwołano z tego miejsca, zarazem jednak - ilekroć pomyślał o takiej możliwości -
zalewała go melancholia.
Dranie tylko czekają, pomyślał, raz jeszcze unosząc lornetkę do oczu i spoglądając w
stronę brzegu. Ciekawe, jak brzmią ich raporty. Założę się, że ani słówkiem nie pisną o tym,
że siedzą z założonymi rękami, licząc na to, że sami odpłyniemy. Zresztą cokolwiek
zaraportują, ten drań Clyntahn i tak przekuje to w jeszcze jedno wspaniałe zwycięstwo
obrońców Kościoła Matki!
Jego wargi samoistnie się wygięły na sprokurowany w umyśle obraz. Gdyby to zależało
od niego, zostaliby w Salyku jeszcze długo, jednakże nic od niego nie zależało, a oni nie
mogli tu zostać. Przede wszystkim dlatego, że Zatoka Kolcoryby lada dzień miała zamarznąć
i pokryć się lodem.
Większość galeonów już odpłynęła, zabierając na swoich pokładach wszystkich cywilów,
a także wszystkie krowy, świnie, kury i króliki z Salyku. Na posterunku zostały tylko okręty
oraz ostatnie transportowce. Tellesberg i jej bliźniacza jednostka, Saygin, stały na cumie
nieopodal brzegu, dysząc w powietrze dymem z palenisk, który w górze łączył się ze
smogiem spowodowanym przez galeony artyleryjskie, Wir i Tornado. Trzydziestofuntówki
kanonierek zostały wytoczone, by wzmocnić flanki najdalej wysuniętych szańców, podczas
gdy działa kątowe z galeonów artyleryjskich tylko czekały, aby skarcić każdego lojalistę
Świątyni, który byłby na tyle nieroztropny, aby zanadto zbliżyć się do ariergardy. Większość
artylerii została wycofana wraz z resztą garnizonu. Ostatnie dwie baterie dwunastofuntówek
przetaczano na przystań właśnie w tej chwili, a lojaliści Świątyni dostatecznie dobrze poznali
moc fontann i podnóżków Shan-wei, aby zachować odpowiedni dystans.
Zdaniem Dahglysa był to szkolny przykład planowej ewakuacji. Wycofywali się w czasie
przez siebie wybranym, wraz z ludźmi i sprzętem, nie niepokojeni przez Armię Boga, która
od tak dawna oblegała Salyk. Było to dziwne oblężenie, ponieważ wróg nigdy nie zablokował
refy portu ani jej poważnie nie zagroził, a jedyna próba relokacji dział na wysunięte pozycje,
z których można było ostrzeliwać nabrzeża, zakończyła się totalną katastrofą. Lojaliści
próbowali przemieścić działa pod osłoną ciemności, jednakże oświetliły ich race, po czym
Tellesberg i Saygin wkroczyły do akcji, roznosząc w proch działa i kanonierów. To samo
spotkało kolejne oddziały inżynieryjne, które spróbowały szczęścia. Zamiast dział na
wykopanych stanowiskach spoczęło ponad czterystu żołnierzy Armii Boga.
Zarówno żołnierze, jak i cywile w Salyku byli lepiej odżywieni i zdrowsi w
kulminacyjnym punkcie oblężenia aniżeli kiedykolwiek od minionej jesieni. Dahglys nie
widział więc wychudzonych twarzy i wycieńczonych ciał, które powitały pierwsze oddziały
Cesarskiej Marynarki Wojennej Charisu, gdy te w początkach wiosny przybyły z misją
ratunkową. Kanonierki pojawiły się na to za późno. Kiedy jednak wybrał się na brzeg,
zobaczył cmentarze, długie linie drewnianych nagrobków, z wymalowanymi na nich datami
urodzin i śmierci, nazbyt często mówiące o przerwanym przedwcześnie dziecięcym życiu.
Miał zatem pojęcie, czego doświadczyli mieszkańcy prowincji i miasta, i bardzo mu się nie
podobało, że musi opuścić posterunek, porzucając to, czego kosztem takiego poświęcenia
bronili ci dzielni i wytrwali ludzie.
Ale zatoka zaczyna się już pokrywać lodem. Mieliśmy szczęście, że jesień była długa i
łagodna, ale zima jest już tuż-tuż, a cesarz z lordem protektorem dobrze to sobie
wykombinowali. Lepiej ewakuować się planowo teraz, zamiast zostać przymuszonym do
chaotycznego wycofania się lub co gorsza znaleźć się w potrzasku kry tu, na zatoce, albo
nawet na Przesmyku Hsing-wu.
Nie miał więc wątpliwości, że postępują słusznie. Nawet jednak widząc padający deszcz,
nawet czując w kościach zbliżający się śnieg i mróz, nie czuł się z tego powodu ani odrobinę
lepiej.
- Sygnał z brzegu, panie. Barki z działami ustępują miejsca transportowcom. Ostatnie
oddziały przesiadają się do łodzi...
Nagły, wstrząsająco głośny huk zagłuszył ostatnie słowa sygnalisty. W poprzednich
miesiącach dostarczyli na brzeg sporą ilość prochu strzelniczego, którego garnizon nie miał
zamiaru zabierać ze sobą.
Ponownie uniósł lornetkę do oczu, patrząc poza ciemne kolumny unoszące się z
płonących magazynów i koszar. Dojrzał tam nowe pióropusze dymu - tym razem biało-szare,
upstrzone sporadycznymi, wściekle czerwonymi rozbłyskami. To pierwsze ładunki wysadzały
stanowiska dział oraz magazyny położone wzdłuż zewnętrznego kręgu umocnień. Niemal
równą minutę później doszło do kolejnego wybuchu przypominającego erupcję wulkanu. W
takim samym odstępie czasu eksplodował trzeci pierścień, a na koniec ostatni, najbardziej
wewnętrzny krąg umocnień.
Opuścił lornetkę w tym samym momencie, gdy łodzie i kutry skończyły zabierać na
pokład ariergardę. Kiedy wioślarze napięli wszystkie mięśnie, pieniąc wodę przed dziobami
jednostek, w powietrze wyleciało całe miasto. Eksplozja zburzyła każdą budowlę, nie
pozostawiając nic, co by mogło posłużyć za garnizon Armii Boga w ciągu nadchodzącej zimy.
Następnie - kiedy wszystkie łodzie znalazły się już w bezpiecznej odległości - w drzazgi
zamienił się sam port: szerokie nabrzeże, przystań i magazyny, rozbudowane w trakcie
wielomiesięcznego oblężenia przez żołnierzy korpusu piechoty morskiej Charisu. Deski i
cegły poszybowały wysoko w górę, po części ciągnąc za sobą smugi dymu i ognia wyraźnie
widocznego na tle szarego nieba, po czym wpadły do sieczonej deszczem wody w fontannach
piany.
Dahglys przyglądał się, jak ogień pożera niegdysiejsze barwne domki o czerwonych
dachach. Pozwolił, aby ten obraz wyrył mu się w pamięci, po czym wziął głęboki oddech i
zszedł z otwartego mostka do zapraszająco ciepłej, zamkniętej przestrzeni kiosku. Spojrzał na
lśniące rury tub głosowych i rączki telegrafów łączących to miejsce z maszynownią, przy
których stał pierwszy oficer Tellesbergu, porucznik Brahd Solayran.
- Przedstawienie dobiegło końca, Brahdzie - powiedział. - Czas się stąd zabierać.
.II.
Świątynia
Syjon
Ziemie Świątynne
.III.
Allyntyn
Prowincja Midhold
Republika Siddarmarku
Baron Zielonej Doliny drżał pomimo ognia trzaskającego w kominku w miarę całego
domu, który zarekwirował na swoją kwaterę główną. Budynek stał w niegdysiejszej lepszej
dzielnicy miasta, a na północy Republiki Siddarmarku wznoszono solidne budowle o grubych
murach zdolnych utrzymać ciepło zimą i chroniących przed upałami latem. Niestety, jak
miało to miejsce w całym Allyntynie, wybrany przez barona budynek pozostawiał wiele do
życzenia. W dachu ziały dziury, okna na drugim piętrze zabito deskami, wszędzie hulały
przeciągi, a większość umeblowania została zużyta na opał przez poprzednich mieszkańców.
Mimo to budynek i tak był w lepszym stanie niż reszta. A fakt, że w kominku płonęły
węgle, a nie drwa, wiele mówił o stanie zapasów obu stron konfliktu, albowiem to właśnie
lojaliści Świątyni zostali wcześniej zmuszeni do palenia mebli i gratów, zanim w końcu
pośpiesznie wycofali się z miasta.
Baron zbliżył się bardziej do kominka, zacierając energicznie dłonie. Technicznie biorąc,
jesienne zrównanie dnia z nocą na północnej półkuli było zaledwie przed miesiącem, ale
wciąż miał w pamięci słowa jednego z oficerów kawalerii przypisanych do jego oddziałów,
który tak skwitował klimat prowincji Midhold:
- Jeden miesiąc lata, pięć miesięcy zimy i cztery miesiące nie wiadomo czego.
Jak dotąd wszystko się zgadzało. Chociaż do kalendarzowej zimy było jeszcze daleko, w
nocy panowały przymrozki, a o świcie unosiły się gęste mgły. Ten ranek nie różnił się niczym
od wszystkich innych, które napawały urodzonego w Chisholmie barona najczystszym
wstrętem. Nawet chisholmska zima potrafiła się dać we znaki, a Allyntyn leżał znacznie
bardziej na północ od Ahlyksbergu. Właściwie był położony na tej samej szerokości
geograficznej co zatoka Ramsgate, w dodatku bez łagodzącego wpływu Prądu
Chisholmskiego.
Z grymasem na twarzy odwrócił się do leżącej na stole mapy. Jedyny blat ostał się jakimś
cudem w niegdysiejszym salonie tego domu, do którego właściciel mógł - choć nie musiał -
powrócić, aby upomnieć się o swoją własność. Szczególnie że równie dobrze mógł już dawno
nie żyć... Baron Zielonej Doliny życzył mu jednak jak najlepiej. Chciałby, aby na tym
złupionym, udręczonym pustkowiu ktoś przeżył i w swoim czasie zabrał się do łatania
pozostałości dawnej egzystencji swojej i swojej rodziny.
W co jednak w niektóre dni przychodziło uwierzyć z wielkim trudem.
Z marsem na czole zapatrzył się na naniesione ołówkiem pozycje własnych i wrogich
jednostek. W istocie był lepiej poinformowany co do rozmieszczenia wrogich oddziałów niż
młody Slokym, który uaktualniał mapę, a to za sprawą Sowy mogącej w dowolnym czasie i
miejscu wyświetlić mu szczegółowe obrazy przekazywane na bieżąco. Nie miał nic
przeciwko temu w trakcie akcji, jednakże na co dzień, w normalnych warunkach, w dalszym
ciągu preferował korzystanie z map, do jakich przywykł w ciągu życia.
Jak dotąd jego marsz dokoła flanek Bahrnabaia Wyrshyma przebiegał bez problemów, a
kawaleria lojalistów Świątyni poniosła ciężkie straty, nauczywszy się, że lepiej zostawić
charisjańską piechotę w spokoju. Wyrshym w reakcji zwarł szeregi po lewej, posiłkując się co
lepszymi oddziałami piechoty, natomiast Nybar i jego kumple wynieśli oczywistą naukę.
Zdecydowanie większe znaczenie przykładali teraz do zwiadu, starając się ograniczyć
mobilność jego patroli, i całkowicie zapomnieli o pikinierach na polu bitwy. Przeprosili się
także z łopatami. Na własnej skórze poznali różnicę między strzelcem, który musi
przeładowywać broń na stojąco, i takim, co może robić to samo, leżąc na brzuchu za
zwalonym konarem czy murkiem z kamieni. Niewiele mogli poradzić na to, że mają do
dyspozycji broń ładowaną od przodu - przynajmniej na razie - jednakże odkryli piękno
okopów i przedpiersi.
Bardzo żałuję, że to nie Desnairczycy, pomyślał, trzymając palec na pozycji dywizji
Langhorne’a pod dowództwem Gorthyka Nybara w samym środku przełęczy Northland. W
wypadku tych oddziałów nie chodzi tylko o lepszą dyscyplinę i motywację, ale też o lepsze
dowództwo, co już stanowi problem. Ich kawaleria zebrała cięgi przy pierwszych kilku
okazjach, głównie dlatego, że wcześniej radziła sobie bez trudu z Siddarmarczykami w
zachodnich prowincjach. Ci jednak jeźdźcy, którzy przeżyli, wynieśli naukę, i to jaką. A nawet
więcej - uprzedzili tych, którzy jeszcze nie mieli z nami kontaktu. Czyli są bystrzy, są pojętni i
są gotowi przyznać przed przełożonymi, że spieprzyli sprawę. To bardzo złe połączenie, a jeśli
Nahrhman nie myli się co do tych ich nowych karabinów, bardzo możliwe, że będzie jeszcze
gorzej.
Ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę, wolał być na swoim miejscu niż na ich.
W obecnej chwili oba regimenty charisjańskiej piechoty, którymi dowodził, cierpiały na
niedobór ludzi - od pięciu do sześciu setek ludzi - aczkolwiek większość żołnierzy miała
wrócić z rąk uzdrowicieli w ciągu najbliższych kilku pięciodni. Niestety batalion strzelców
wyborowych majora Dyasayla został okrojony do liczby około tysiąca ludzi. Na szczęście w
ostatnim pięciodniu przyłączyła się niego trzecia brygada kawalerii pod dowództwem
Mohrtyna Braisyna, podobnie jak pierwsza brygada generała Fhranklyna Pruaita, należąca do
drugiej siddarmarckiej dywizji strzeleckiej. Wliczając dwa tysiące czterysta kawalerzystów,
miał w sumie dwadzieścia trzy tysiące ludzi, z pominięciem artylerzystów, co stanowiło dwie
trzecie sił Wyrshyma ogółem, po tym, jak ten drugi odesłał pikinierów na tyły. Do tego
dochodziło dwadzieścia tysięcy czy coś koło tego siddarmarckich milicjantów, wprawdzie
niesłużących bezpośrednio pod jego rozkazami, lecz skutecznie zaangażowanych w
wyplenianie lojalistycznych „rangersów” w prowincji Midhold i zachodnim Międzygórzu.
Milicjanci ci poczynali sobie tak śmiało jak trzeba, dzięki czemu exodus przybrał
olbrzymie rozmiary, aczkolwiek tej jesieni odbywał się w przeciwnym kierunku. Baron
Zielonej Doliny niechętnie narażał ludność cywilną którejkolwiek strony, a już zwłaszcza
dzieci, na zimno i głód, jednakże równocześnie jakoś nie mógł w sobie wzbudzić wielkiego
współczucia dla cywilów wroga. Tyle dobrego, że nikt na nich nie napadał, kiedy pokonywali
strome, kamieniste szlaki w górach Kalgaran. Nawet milicja Republiki Siddarmarku, która
chętnie rozprawiała się z wszelkimi „rangersami”, jakich dogoniła, niespecjalnie dawała się
we znaki kobietom i dzieciom. Co do podwładnych barona Zielonej Doliny, mieli ścigać
uciekających przez przełęcz Northland lojalistów tyleż wytrwale, co ostrożnie.
I to nie tylko z dobroci serca, dodał ponuro w myślach. Każda gęba, która wymknie się
herezji, będzie musiała zostać nakarmiona przez Wyrshyma, nie mówiąc o konieczności
zakwaterowania gdzieś na zimę. Tak więc wystarczy jeszcze tylko kilka pięciodni, a sytuacja
wroga znacząco się pogorszy.
W chwili obecnej jego własnym liniom zaopatrzenia niczego nie brakowało, mimo że
pogoda systematycznie się pogarszała. Pierwsze kilka pięciodni jesieni było wyjątkowo ładne,
jednakże miejscowi przepowiadacze sygnalizowali, że zima będzie ciężka, z czym Sowa
całkowicie się zgadzała. Już w połowie listopada miały zamarznąć rzeki i kanały w
północnych zakątkach Wschodniego Haven. To jednak paradoksalnie mogło poprawić jego
sytuację, zwłaszcza że semaforowe negocjacje Cayleba z panami Kruczych Ziem zostały
uwieńczone sukcesem.
Krucze Ziemie nie były specjalnie interesującym partnerem handlowym, ale mogły się
poszczycić dwoma cennymi towarami: śnieżnymi jaszczurami i karibu. Te pierwsze były
mniejsze od gatunków kontynentalnych - zwłaszcza hodowanych w północnym Harchongu i
na rozległych farmach Ziem Świątynnych w pobliżu Przesmyku Hsing-wu - za to te drugie
(genetycznie zmodyfikowane przez zespoły terraformujące Shan-wei, podobnie jak wiele
innych ziemskich gatunków zwierząt przywiezionych na Schronienie) przewyższały
rozmiarami swoich przodków. Tutejszy dorosły samiec karibu ważył średnio ponad siedemset
funtów, a zdarzały się też osobniki sięgające ośmiu, a nawet dziewięciu tysięcy funtów.
Legendarny już Goliat z Tymythtynu osiągnął rekordową wagę tysiąca stu funtów, aczkolwiek
wieść niosła, że specjalnie na okazję jego ważenia zmanipulowano szale wagi.
Oczywiście ani śnieżne jaszczury, ani karibu nie były równie wydajną siłą pociągową jak
smoki, ale z kolei to one lepiej przystosowały się do warunków panujących na dalekiej
północy - nawet w porównaniu z kontynentalnymi smokami górskimi. I bardzo dobrze, bo jak
tylko człowiek znalazł się na północ od jeziora Grayback, nie miał szans znaleźć w prowincji
Midhold choćby jednego kanału czy żeglownej rzeki. Z tego właśnie wynikała znaczna
różnica w gęstości zaludnienia w porównaniu z pobliską Starą Prowincją: Midhold mógł się
poszczycić co najwyżej trzecią częścią ludności zamieszkującej tereny Starej Prowincji przed
wybuchem powstania. Wprawdzie Rzeka Czarna wypływała z Gór Czarnych, ale żeglowna
była tylko jej dolna część. W dodatku rzeka ta nie miała przebiegu korzystnego dla potrzeb
barona Zielonej Doliny. To znaczyło, że wszystkie jego zapasy należało transportować drogą
lądową, nie inaczej niż w wypadku Wyrshyma. Przewaga barona polegała na tym, że miał
mniej ludzi do wykarmienia, a dzięki ewoluującemu stanowisku panów Kruczych Ziem w
stosunku do Imperium Charisu - jak również dzięki jego złotu - mógł być pewien, że nie
zabraknie mu śnieżnych jaszczurów i karibu, gdy nadejdzie czas.
Ale ten czas jeszcze nie nadszedł, przypomniał sobie w duchu. Na razie musimy się
przegrupować, stworzyć daleko wysunięty punkt zaopatrzenia w Allyntynie, podczas gdy
milicja upora się z ostatnimi „rangersami”. Trzeba też poczynić przygotowania na zimę.
Niech się Wyrshym zamartwia, jaki będzie nasz następny ruch.
Bardzo możliwe było, że Wyrshym uzna, iż baron Zielonej Doliny zamierza przezimować,
ponieważ w historii Schronienia mało która armia walczyła zimą tak daleko na północ od
trzydziestego piątego równoleżnika. Żadne prawo jednak nie zabraniało wojsku prowadzenia
walk w okresie zimowym, a Cesarska Armia Charisu poświęciła dużo namysłu temu
zagadnieniu. Już wkrótce żołnierze barona Zielonej Doliny mieli otrzymać zimowe
umundurowanie, nie wspominając o wierzchowcach kawalerii, które należały do
najwytrzymalszej rasy.
Odmiana ta była wynikiem wielowiekowej hodowli zapoczątkowanej przez pierwszego
księcia High Hallów z Chisholmu, przy czym materiał wyjściowy stanowiły staroziemskie
morgany, które dodatkowo podrasowały zabiegi zespoły genetyków Shan-wei. Były mniejsze
i lżejsze - a także znacznie bardziej uparte - od silnych, znarowionych koni bojowych z
kontynentu, a zarazem o wiele od nich mniej powabne i bardziej skołtunione, szczególnie w
szacie zimowej. Do tego stopnia, że ludzie brygadiera Braisyna zdążyli już usłyszeć kilka
komentarzy na temat karłowatych, zabiedzonych koników - nie przejmowali się tym jednak.
Może i ich wierzchowce nie prezentowały się jakoś wyjątkowo, ale potrafiły sobie radzić przy
okrojonych porcjach paszy, a także w niskich temperaturach, w jakich ginęły osobniki
większości innych, piękniejszych ras. Co więcej, ich upór kazał im maszerować dalej, nawet
gdy były już na ostatnich nogach i dawno powinny paść. Oczywiście nie czułyby się tak
świetnie w Starym Charisie czy Corisandzie, ale nikt ich tam przecież nie zaganiał. A nawet
jeśli sprawiały gorsze wrażenie podczas szarży na polu bitwy, gdy galopowały do wtóru
dźwięków trąbek i łopotu chorągwi, tym lepiej, bo charisjańska jazda ani myślała popełnić
tego samego błędu co kawaleria pułkownika Tyrnyra pod Maiyamem, gdzie doszło do
straszliwej masakry pomimo wspaniałej szarży. Gdyby kawalerzyści aliantów musieli wdać
się w walkę na śmierć i życie, uczyniliby to bez wahania, jednakże woleli, aby równie
niemądre zachowania przejawiali raczej arystokraci z Desnairu czy Harchongu. Albowiem
charisjańska jazda składała się z dragonów, co znaczy, że owszem, korzystała z koni jako
środka transportu, jednakże walczyła pieszo za pomocą karabinów, bagnetów i granatów
ręcznych oraz - zwłaszcza ostatnimi czasy - rewolwerów. Właśnie dlatego często mówiło się o
nich „konne oddziały” zamiast „oddziały kawaleryjskie”. A w wypadku tego rodzaju walki
odmiana High Hallów sprawdzała się wyśmienicie.
Co też baron Zielonej Doliny zamierzał naocznie udowodnić biskupowi polowemu
Bahrnabaiowi w najbliższych miesiącach.
Przez chwilę spoglądał z krzywym uśmiechem na mapę, po czym odwrócił się do ognia,
zacierając ręce i wystawiając je w stronę płomieni.
.IV.
Sarkyn
Wzgórza Tairohn
oraz
Pałac arcybiskupi
Święte Vyrdyn
Księstwo Sarkyn
Ależ ten wiatr kąsa dziś rano, pomyślał zrzędliwie Mahlyk Pottyr.
Nie było w tym nic dziwnego! Zaledwie za kilka tygodni Kanał Świętego Langhorne’a
miał pokryć się lodem. W normalnych okolicznościach Pottyr by tego wyczekiwał z
niecierpliwością. Urodził się i wychował w Mhartynsbergu, w Charlz, tuż za granicą Sardahn,
i przeżył sześćdziesiąt pięć mroźnych północnych zim. Wszystkie znaki na niebie i ziemi
wskazywały, że najbliższa będzie równie zimna, ciężka i wczesna jak ostatnia. Na szczęście
chata nadzorcy śluzytu w Sarkynie miała grube ściany, szczelny dach i dobrze zaopatrzoną w
węgiel piwnicę. Z chwilą zamarznięcia kanału Pottyr winien się zająć spędzaniem krótkich
dni i długich wieczorów na siedzeniu w ulubionym fotelu naprzeciwko kominka i słuchaniu
zawodzenia lodowatego wiatru, który błąkał się po wzgórzach Tairohn.
Jednakże w tym roku okoliczności nie były normalne. Pottyr sam nie wiedział, czy
wierzyć we wszystkie opowieści o rozlewie krwi, mordach i głodzie pustoszącym Republikę
Siddarmarku. Naoglądał się jednak uciekinierów, osób pozbawionych uszu lub palców - albo
jednego i drugiego - wskutek odmrożeń, które zbierały swoje żniwo po zachodniej stronie
kanału, i raczej nie mógł wątpić, że docierające doń wieści są prawdziwe. Mimo to...
Wzdrygnął się teraz, wciskając dłonie głębiej w kieszenie, i pożałował, że przez własną
głupotę nie zabrał z domu rękawiczek. Promienie słońca, które muskały Sarkyn i wody
kanału, kreśląc odblaski na podobieństwo wesołych zajączków, były bezcielesne, bezmocne.
Padały na całe miasto niczym uśmiech teściów, udając ciepło, którego naprawdę nie czuły.
Najchętniej Pottyr wróciłby w domowe zacisze, byle dalej od tego ziąbu, ale czekał na niego
specjalny konwój rzeczny.
Wszystkie one są specjalne, Mahlyku, przypomniał sobie w duchu. Armii potrzebna jest
każda tona zaopatrzenia, jaką możemy przerzucić, nawet jeśli potem bezużyteczna trafia do
magazynu na obrzeżach Jeziorna. A wszystko to przez tych przeklętych heretyków.
Pottyr nie pamiętał, aby kiedykolwiek za swego długiego życia widział tyle barek, nawet
na Kanale Świętego Langhorne’a, lecz dzięki semaforom pozostawał w kontakcie z innymi
nadzorcami śluz od Sarkynu do Jeziorna. Służba kanałowa rzadko kiedy przejmowała się
sprawami wielkiej polityki. Jej zadaniem było utrzymanie żeglugi na kanałach w każdych
warunkach, w którym to celu starsi pracownicy musieli pozostawać w bliskim kontakcie ze
sobą. Pottyr był zdruzgotany - i wściekły - gdy ci przeklęci heretycy wysławiający Shan-wei
zniszczyli cały północno-wschodni odcinek systemu, czego dowodem były wiadomości
docierające z Jeziorna i Traymosu, a mówiące o gromadzących się górach zaopatrzenia.
Załogi powołane przez wikariusza Rhobaira dokonywały coraz to nowych cudów, których
prowizoryczność nie była w smak staremu nadzorcy śluzy. Zresztą i tak nie mieli szans
naprawić wszystkiego przed wiosną. A tymczasem niekończące się transporty smoków
pociągowych odsyłanych na zachód z powodu zimy świadczyły dobitnie, że reszta towarów
raczej nie będzie się posuwać na lądzie szybko. Był lojalnym synem Matki Kościoła, ale
nieraz się zastanawiał, jaki sens ma przerzucanie zapasów na wschód, skoro i tak nie zostaną
dostarczone Armii Boga.
Mnóstwo śnieżnych jaszczurów przerzuca się razem z nimi, Mahlyku! A to dopiero
początek, przynajmniej według manifestów. Mają też być sanie, racja? Twoja w tym głowa,
żeby dostały się na wschód, do Sarkynu. Wikariusz Rhobair już sobie poradzi z nimi dalej! I
obejdzie się bez twojej rady, skoro już o tym mowa!
Prychnął na tę myśl, po czym przesunął się bliżej skraju solidnej, wielowiekowej śluzy z
kamienia, kiedy ze świstem pojawiły się smoki pociągowe, a pierwsza ze specjalnych barek
posłusznie do niej przybiła.
Nie wyglądała szczególnie groźnie pomimo czerwonych chorągiewek w czarne pasy
powiewających na dziobie i rufie. Jak wiadomo jednak, pozory bywają mylące i to zadaniem
Mahlyka Pottyra było przeprowadzić ją i jej towarzyszki bezpiecznie przez swoje śluzy i
wysłać w dalszą drogę do biskupa Bahrnabaia.
Kanał Świętego Langhorne’a należał do najstarszych na Schronieniu, a tutejsze wiekowe
kanały były wyposażone w niewiele śluz. Wyjaśniały to przejrzyście te same rozdziały Pisma,
które wyszczególniały zasady ich budowy narzucone śmiertelnikom. Gdziekolwiek istniała
konieczność obejścia góry i wybudowania stromych stopni śluzy, którymi spławiano barki,
archaniołów nie obchodziło, co może leżeć po drodze. Każdy, kto by w to wątpił, zmieniał
zdanie po przyjrzeniu się kanałom w Tairohn. Zbocza wzgórza Ambyltyn, zaledwie cztery
mile na wschód od Sarkynu, wznosiły się na ponad czterysta stóp nad poziomem kanału, i to
w najgłębszym miejscu przekopu! I były gładkie niczym polerowany marmur!
Potrząsnął głową, raz jeszcze się zastanawiając, jak można być tak szalonym jak ci
charisjańscy heretycy, którzy w swym zaślepieniu lekceważyli Pismo i plwali na mądrość
przedstawicieli Boga, co to powołali do istnienia wspomniany cud inżynierii wodnej. Czyżby
mieli się za potężniejszych od wzgórz i gór? Czyżby uważali, że mogą rzucić wyzwanie
nieśmiertelnemu i wszechpotężnemu bytowi, przed którym cały świat, skał nie wyłączając,
skłonił głowę w przejawie uległości?
Na szczęście nie musiał sobie tym zaprzątać głowy. Dla niego liczyła się tylko śluza w
Sarkynie. Nawet bowiem archaniołowie dostrzegli konieczność sporadycznej śluzy, która
utrzymywała odpowiedni poziom wody w tych prostych jak strzała, nieskończenie długich
kanałach. Stąd wzięła się śluza w Sarkynie, niewielkim mieście, może z paruset domami,
poza którymi rozciągały się nieurodzajne gospodarstwa położone na zboczach, i z jednym
kościołem, przy czym jego śluza stanowiła istotny element Kanału Świętego Langhorne’a.
Właśnie dlatego zawiadywał nią ktoś taki jak Pottyr.
I dlatego też postanowił osobiście przypilnować spławiania tego transportu.
Barek było w sumie sześć. Dreszcz, który poczuł, patrząc wzdłuż kanału na zachód, gdzie
czekały w luźnym rzędzie, niewiele miał wspólnego z porannym chłodem. Wymiary śluz
przekładały się na to, że na starszych kanałach barki powinny być mniejsze niż na tych
nowszych. Kanał Świętego Langhorne’a został tak skonstruowany, że mógł pomieścić barki
długości stu trzydziestu stóp, jednakże odkąd to śmiertelnicy wznosili następne konstrukcje,
trzeba było się pogodzić z pewnymi ograniczeniami w tym względzie - przynajmniej do czasu
wynalezienia prochu. Mniejsze barki nie przekraczały stu dziesięciu stóp długości, z
maksymalnie dwudziestostopowej szerokości pokładem, a obecne podopieczne Pottyra były o
dwadzieścia procent mniejsze od tych, jakie jego kanał by pomieścił, a przy tym znacznie
mniejsze od dużych, wschodnich barek. Te, które przewoziły ziarno z prowincji Tarikah czy
węgiel z prowincji Lodowy Pył, miały wyporność niemal czterokrotnie większą niż
dzisiejsze, z czego zawiadowca śluzy szczerze się cieszył.
Znaczyło to bowiem, że każda przewozi „tylko” czterysta pięćdziesiąt ton prochu
strzelniczego.
Wikariusz Rhobair narzucił niezwykle surowo przestrzegane ograniczenia, gdy idzie o
ruch tych barek. Przemieszczały się one w specjalnych transportach poprzedzanych przez
patrole kawalerii, a każdej strzegł pluton piechoty. Oczywiście obowiązywał zakaz choćby
zbliżania się do nich z otwartym ogniem gdziekolwiek na trasie. W pobliżu nich nie mogło
być żadnych innych barek, a już szczególnie barek pasażerskich. I nikt spoza personelu śluzy
nie mógł się do nich zbliżyć na odległość mniejszą niż pięćdziesiąt jardów podczas
pokonywania śluzy z tego powodu, że człowiek to zawsze najmniej pewny czynnik, wręcz
zachęcający do katastrofy, i to nawet wtedy, gdy wszelkie zagrożenia zostały uprzednio
starannie wyłuszczone. Poszczególne barki musiały zachowywać ściśle określoną,
czterystujardową odległość między sobą i każda musiała pokonać śluzę pojedynczo.
Pottyr przyglądał się, jak woda wypełnia niższą komorę śluzy, unosząc pierwszą barkę, by
posłać ją w kolejny odcinek podróży. Barka stuknęła o odbijaki, kiedy poziom wody się
podniósł, a pracownicy śluzy dostosowali odpowiednio napięcie lin.
Napór kadłuba barki na obijaki okazał się silniejszy niż normalnie. Tylko odrobinę
silniejszy, zważywszy, że nawet połączenie podnoszącej się wody i porywistego wiatru
doprowadziło do zaledwie muśnięcia.
To jednak wystarczyło.
Przez starannie ułożony towar przebiegł dreszcz. Proch został umieszczony w beczkach,
które ustawiono na boku i dobrze zabezpieczono, chroniąc przed poruszeniem. Dodatkowo
kolejne warstwy beczek oddzielono od siebie za pomocą słomy. Doprawdy nie było niczyją
winą, że jedna beczka gdzieś na samym dole miała pękniętą klepkę. Została uszkodzona
podczas załadunku, jednakże uszkodzenie było tak małe, że nikt go wtedy nie zauważył. Tak
samo nikt nie wiedział o warstewce prochu, który wysypał się w czasie
trzyipółtysięcznomilowej podróży znad jeziora Pei i uzbierał pomiędzy felerną beczką i jej
najbliższą sąsiadką.
Również żaden z ludzi przeszkolonych w zakresie starannie obmyślanych procedur i
środków ostrożności przedsięwziętych przez Rhobaira Duchairna nawet nie spostrzegł
niewinnego ruchu, który zaowocował tarciem.
Wybuch zabił na miejscu siedemdziesiąt osiem osób, w tym samego Mahlyka Pottyra,
który jednak nie miał spędzić tej zimy przed kominkiem. Kolejne sześćdziesiąt jeden osób
zostało rannych.
***
- Słucham? - Lawrync Zhaikybs, arcybiskup Sardahnu, zmarszczył brwi, patrząc na
starszego rangą duchownego zakonu Schuelera w purpurowej sutannie. - Co takiego
powiedziałeś, ojcze?
- Powiedziałem, że podobny sabotaż nie będzie tolerowany, wasza dostojność - odparł
Hahskyll Seegairs głuchym tonem z przeciwnej strony biurka hierarchy.
Seegairs był o trzydzieści lat młodszy od siwowłosego i drobnego arcybiskupa, a przy tym
także krępy, śniady i łysy jak kolano. Miał brązowe oczy, którymi teraz spoglądał śmiało na
przełożonego. Pełnił ważną funkcję w biurze generalnego inspektora Wylbyra Edwyrdsa i ani
myślał ustąpić przed autorytetem Zhaikybsa w jego własnym gabinecie położonym na terenie
pałacu arcybiskupiego w Świętym Vyrdyn. Właściwie był to pałacyk, nie pałac, jako że
księstwo Sardahnu nie należało do szczególnie zamożnych arcybiskupstw.
- Sabotaż?! A jakie są dowody na to, że to w ogóle był sabotaż?
- Sam fakt oraz umiejscowienie wybuchu.
Głos Seegairsa wydawał się jeszcze bardziej głuchy niż przed chwilą, a jego oczy lśniły w
blasku lampy niczym dwa oszlifowane kamienie.
- I to wszystko? - Arcybiskup usiłował zataić niedowierzanie, co jednak mu się nie udało,
sądząc po błysku tego kamiennego spojrzenia. - Nie myśl, ojcze, że nie podchodzę do tego
incydentu z całą powagą, na jaką zasługuje - dodał po chwili. - Czytałem jednak raport
burmistrza Thompkyna, kierowany na ręce księcia Styvyna, i osobiście przesłuchałem ojca
Mahkzwaila, zastępcę wikariusza Rhobaira tu w stolicy. W raporcie tym nie ma ani słowa o
sabotażu.
- Środki ostrożności podejmowane podczas transportu prochu strzelniczego przez oddziały
Armii Boga są na ogół nadzwyczajne - odpowiedział Seegairs. - Osobiście je opiniowałem,
podobnie jak inkwizytor generalny i sam wielki inkwizytor. Nie ma żadnego naturalnego
wytłumaczenia, dlaczego i jakim cudem barka wioząca proch strzelniczy zgodnie z tymi
środkami ostrożności, która w dodatku przebyła już prawie cztery tysiące mil, miałaby ni
stąd, ni zowąd wylecieć w powietrze. I to nie ot, tak, byle gdzie, ale dokładnie w chwili, kiedy
przepływała przez kluczową śluzę. Pierwszą śluzę na długim na niemal sześćdziesiąt mil
kanale!
Zhaikybs gapił się na niego bez słowa przez dłuższą chwilę, po czym potrząsnął głową.
- Ojcze, nikt poza strażnikami, z których wszyscy byli wtedy na pokładzie zgodnie z
instrukcjami wikariusza Rhobaira i którzy mieli do czynienia z prochem, odkąd został
załadowany na barkę, nie miał dostępu do przewożonego towaru ani do samej barki. Jak niby
ktoś miałby spowodować eksplozję w dogodnym miejscu i czasie?
- Najwyraźniej więc ktoś jeszcze miał jednak kontakt z towarem i barką. - Seegairs
odpowiedział spojrzeniem krztynę nazbyt pogardliwym, zważywszy, że rozmawiał z
arcybiskupem. - Sabotażysta musiał mieć do nich dostęp, skoro doszło do wybuchu.
Zhaikybs zagryzł wargę, aby nie poradzić podwładnemu, gdzie dokładnie może sobie
wsadzić tę swoją kryształową logikę.
- Rozumiem, że zadaniem Inkwizycji jest zbadać z najwyższą skrupulatnością
okoliczności takich katastrof jak ta - powiedział moment później. - Rozumiem również, że
trzeba poważnie rozważyć możliwość, że nie był to wypadek. Jednakże nikt z ocalałych
świadków nie widział przy śluzie nic, czego nie powinno tam być. Eskorta barki oczyściła
okolicę śluzy ze wszystkich oprócz nadzorcy śluzy, jego dwóch pomocników, pompowych i
strażników barki, zgodnie z wytycznymi wikariusza Rhobaira. Oczywiście nie mogę
odpowiadać za strażników, ale nadzorca śluzy Pottyr i jego ludzie przepuścili przez śluzę
setki barek i tysiące ton prochu bez najmniejszych problemów jak do tej pory. Czy chcesz
powiedzieć, ojcze, że któryś z nich nagle zapragnął rozwalić tę konkretną barkę zamiast jedną
z wcześniejszych, przy okazji wysadzając w powietrze i siebie?
- Jeśli nie był to któryś z nich, musiał to być ktoś z Sarkynu. - Spojrzenie Seegaira
krzesało iskry. - Czas, miejsce, fakt, że barka dopłynęła tak daleko bez żadnych kłopotów,
wszystko to świadczy o sabotażu. Tylko ktoś, kto świetnie się orientował w procedurach, był
w stanie je złamać, co przemawia za tym, że człowiek ten pochodził z Sarkynu lub
najbliższych okolic. Zakładając oczywiście, że nie był nim Pottyr bądź któryś z jego
pomocników. Jeśli chodzi o pytanie, dlaczego ktoś, kto zawsze sprawiał wrażenie lojalnego
syna Kościoła, miałby się dopuścić równie haniebnego czynu, nawet za cenę własnego życia,
nie można zapominać, że Shan-wei jest mistrzynią kłamstwa, oszustwa i wszelakiego
zwodzenia. Nie możemy wiedzieć, do jakich pochlebstw się uciekła, jakie fałszywe obietnice
złożyła komuś, kto potajemnie zdążył jej zaprzedać duszę.
- Ale nikt się czegoś takiego nawet nie spodziewał! Nie było żadnego znaku, żadnej
podpowiedzi, zupełnie nic...
- Nie? - Seegairs przechylił ogoloną na łyso głowę i wydął wargi. - Nikt niczego się nie
domyślał? A może tylko nikt o niczym nie wspomniał moim inkwizytorom?
Lawrync Zhaikybs poczuł nagle lodowy sopel w krzyżach. Inkwizytorzy? To Seegairs ma
już w Sarkynie własnych inkwizytorów?
- Obawiam się, wasza dostojność - kontynuował Seegairs - że nie ma wielkiego sensu
ciągnąć tej dyskusji w nieskończoność. Moi śledczy ustalili już ponad wszelką wątpliwość, że
jedynie akt sabotażu mógł doprowadzić do detonacji prochu strzelniczego w tym konkretnym
miejscu. To pewne jak słońce na niebie - kolejne słowa duchowny wypowiadał powoli, z
namysłem, tnąc nimi niczym stalą - tak więc złożyłem już stosowny raport wielkiemu
inkwizytorowi.
- Ale...
- Otrzymałem także odpowiedź od generalnego inkwizytora - Seegairs mówił dalej, jakby
nie usłyszał, że arcybiskup próbuje mu przerwać - a jego rozkazy zostały już przekazane
oddziałowi eskortującemu proch strzelniczy, jak również moim inkwizytorom tutaj, w
Sarkynie.
- Rozkazy? - W głosie hierarchy po raz pierwszy dał się słyszeć gniew. - Jakiego rodzaju
rozkazy, ojcze?
- Herezja i zdrada Boga Jedynego musi być i będzie ukarana. - Seegairs odpowiedział na
pałające spojrzenie biskupa zimnym wzrokiem gada. - Dowiemy się, co za heretyk za tym
stoi, wasza dostojność. I odkryjemy, dlaczego ani jeden mieszkaniec nie powziął choćby
najlżejszych podejrzeń i nie powiadomił sług Kościoła Matki. A kiedy już odsiejemy ziarno
od plew, kiedy poznamy prawdziwą głębię zdrady, która tu miała miejsce, pociągniemy
winnych do odpowiedzialności. A kara będzie straszliwa.
- Mieszkańcy Sarkynu znajdują się pod moją pieczą, ojcze! - Głos Zhaikybsa się załamał
w obliczu tego lodowatego spojrzenia. - A ja powtarzam, że nie spostrzegłem żadnego znaku,
żadnej poszlaki, która by świadczyła o celowym sabotażu. Powtarzam też, że resztę działań,
jeśli je podejmiesz, będziesz prowadził na własne ryzyko. Żądam przedstawienia mi
wszelkich zebranych dowodów, zanim poczynisz jakiekolwiek kroki przeciwko komukolwiek
z mojej parafii!
- To niestety nie leży w twojej gestii, wasza dostojność. Na zlecenie wielkiego inkwizytora
jego namiestnik ma prawo oraz obowiązek chronić kanały i system transportowy przed
dalszymi atakami przypuszczanymi przez wrogów Boga. I biskup Wylbyr wyda takie rozkazy
i poczyni takie kroki, jakie uzna za stosowne, aby sprawiedliwości stało się zadość, a
transport Armii Boga pozostał bezpieczny. W tej kwestii jego decyzje są nadrzędne w
stosunku do decyzji i postanowień wszystkich lokalnych władz, czy to świeckich, czy
kościelnych.
- Nie zgadzam się! - Pięść Zhaikybsa rąbnęła w blat biurka, na co Seegairs tylko lekko
przechylił głowę.
- Wasza dostojność, obawiam się, że w zaistniałych okolicznościach twoja zgoda czy jej
brak nie ma najmniejszego znaczenia. Słowo generalnego inkwizytora jest święte. Jego
rozkazy już trafiły do Sarkynu. Oczywiście wasza dostojność może skontaktować się
bezpośrednio z wielkim inkwizytorem i poprosić go o uchylenie władzy biskupa Wylbyra.
Dopóki jednak to nie nastąpi, zarówno ja, jak i moi współpracownicy będziemy wykonywać
polecenia naszych przełożonych. Rozumiem twoje wzburzenie, eminencjo, jednakże nie
widzę sensu w ciągnięciu tej dyskusji. Tylko przez wzgląd na kurtuazję przyszedłem tu
podzielić się z tobą informacjami. Zrobiwszy swoje, muszę się pożegnać. Przykro mi, że nie
jesteś w stanie pogodzić się z decyzjami generalnego inkwizytora. Masz moje zapewnienie,
że przekażę mu twoje obiekcje. Tymczasem życzę dobrej nocy.
To powiedziawszy, skłonił się ledwie zauważalnie przed arcybiskupem, obrócił się na
pięcie i wyszedł z gabinetu bez jednego słowa więcej..
V.
HMS Rottweiler, 30
Dahltyn
Zatoka Jahras
Cesarstwo Desnairu
.VI.
Guarnak
Prowincja Międzygórze
Republika Siddarmarku
Biskup polowy Bahrnabai Wyrshym w nie najlepszym nastroju wyglądał przez okno na
nabrzeża Guarnaku. Powodów jego niezadowolenia było kilka, w tym niski stan wody w
kanale. A także wyrzucone na brzeg barki oraz spalone magazyny stanowiące wspomnienie
charisjańskiego ataku, który pozostawił po sobie tylko zgliszcza. Nazbyt wiele zapasów, które
uratowano z pożarów bądź dostarczono od tamtej pory, trafiło pod samo płótno zamiast pod
solidny dach, którego brakowało pomimo nie lada wysiłków jego załogi.
Aczkolwiek było to wystarczająco dołujące, jeszcze bardziej dołujące było to, czego nie
widział z okna. Sieć dróg, które ostały się jako jedyny sposób transportu dla jego armii,
zdążyła odczuć skutki opadów deszczu ze śniegiem i śniegu, szczególnie na większych
wysokościach. Kwatermistrze nie byli w stanie utrzymać smoków pociągowych na nogach w
tej piekielnej pogodzie, a Harchończycy jak zwykle żądali wygórowanych cen za śnieżne
jaszczury, które były przecież znacznie mniej wydajną siłą pociągową od smoków. Ziemie
Świątynne podesłały ich dwa tysiące, ale jak dotąd dotarło tylko sześćset. Co gorsza, było to
wszystko, na co można było liczyć, gdyż Ziemie Świątynne też potrzebowały siły pociągowej
w miesiącach zimowych.
Fakt, że heretycy kompletnie wyparli wiernych z prowincji Midhold oraz Międzygórze na
wschód od Księżycowych Cierni i Kalgaran, zadając im po drodze ciężkie straty, również nie
podnosił go na duchu. Aczkolwiek była jedna dobra strona tej akurat sytuacji. W trakcie akcji
najwięcej ucierpieli rangersi z Międzygórza, co niezmiernie go cieszyło. Pomijając ich
znajomość okolicy, byli praktycznie bezużyteczni jako część oddziałów wojskowych, a on nie
chciał, żeby zarazili rozprzężeniem prawdziwych milicjantów, którzy weszli w skład armii
Sylmahna. Ci milicjanci bowiem przedzierzgnęli się w żołnierzy jak się patrzy, a Bahrnabai
nie zamierzał pozwolić, aby tyle pracy poszło na marne przez jakichś tam łobuzów,
gwałcicieli i złodziei.
Był jeszcze napływ tysięcy wygłodniałych cywilów - ostatnie szacunki opiewały na
dwieście tysięcy osób, przy czym to jeszcze nie był koniec. Przemieszczał ich właśnie dalej
na zachód całymi konwojami, tak szybko, jak się dało, jednakże dopóki nie osiągną
przynajmniej prowincji Tarikah, musiał ich wykarmić, a to nie był najlepszy czas na
uszczuplanie zapasów, które zdołał zgromadzić w Guarnaku. Jedyna dobra wiadomość na tym
froncie była taka, że arcybiskupowi Arthynowi udało się obsadzić więcej pól, niż ktokolwiek
się spodziewał, a dobra pogoda - panująca jeszcze do niedawna - pozwoliła plonom dojrzeć.
Brakowało wprawdzie siły roboczej do zbiorów, jednakże Wyrshym oddelegował tylu ludzi z
tyłów, ilu tylko mógł. Nawet kilka jego regimentów pikinierów przerwało marsz, aby
pomagać w miarę swoich sił, co jednak na nic by się nie zdało, gdyby nie pomoc generalnego
inkwizytora Wylbyra i ojca Zherohma. Wyrshym nie miał wyrzutów sumienia w stosunku do
werbowanej siły roboczej w postaci heretyków i osób podejrzanych o herezję i ani myślał
udawać, że nie czuje ulgi na widok zastępów robotników polowych. Zarazem miał na tyle
uczciwości wobec samego siebie, że zdawał sobie sprawę z tego, iż kiedy zacznie znów
brakować jedzenia tej zimy, pierwsi pomrą z głodu właśnie owi spędzeni do nowo powstałych
obozów koncentracyjnych robotnicy polowi, którzy przyczynili się do zgromadzenia zapasów.
W prowincji Tarikah powinno być dość opuszczonych domów, aby uchodźcy mieli gdzie
zamieszkać, co także było nie najgorszą wiadomością. O ile jednak mogli zyskać dach nad
głową, w dalszym ciągu będą potrzebowali paliwa, a tego brakowało straszliwie, jako że
źródła, które powinny były zapewnić węgiel na zimę, przestały być osiągalne.
Tarikah tradycyjnie sprowadzała węgiel z Glacierheart oraz Gór Lodowego Pyłu przez
kanały Nowopółnocny i Guarnak-Lodowy Pył, z których oba znacznie ucierpiały w trakcie
akcji Miecz Schuelera podczas Powstania. Po tym, jak już je ponownie uruchomiono, musiały
przede wszystkim dostarczać zaopatrzenie oddziałom Wyrshyma. Następnie zaś heretycy
zniszczyli zarówno cały kanał Guarnak-Lodowy Pył, jak i kluczowe zachodnie śluzy
Prowincji Nowej Północnej. Tak więc od tamtej chwili nie przepłynęła nimi ani tona węgla, a
Kanał Świętego Langhorne’a, jedyna inna trasa wiodąca do Tarikah, kończył się na Jeziorze
Wschodniego Skrzydła. Nie dało się też ich transportować dalej na wschód przez Przesmyk
Hsing-wu i rzekę Hildermoss. Jakby mało było tego, że przeklęta charisjańska marynarka
wojenna patrolowała przesmyk, co samo w sobie było zabójcze dla wszelkich szlaków
kontrolowanych dotąd przez Kościół Matkę, to jeszcze heretycki garnizon w Salyku
zaczopował ujście rzeki Hildermoss niczym korek. A zresztą Ziemie Świątynne, z których
musiało odtąd pochodzić wszelkie paliwo, były zawsze raczej importerem węgla. Sprawę
pogarszało dodatkowo zapotrzebowanie odlewni i manufaktur wspierających wysiłek
wojenny.
Na północy Harchongu znajdowały się bogate złoża węgla, jednakże przy tak małej
liczbie kanałów i żeglownych rzek przetransportowanie urobku dokądkolwiek byłoby
nieprawdopodobnie kosztowne, co zduszało w zarodku wszelką inicjatywę w zakresie
wydobycia. Wprawdzie harchońska produkcja zwiększyła się w minionych dwóch latach
pomimo wysokich kosztów, ale i tak utrata Glacierheart i Międzygórza okazała się
katastrofalna w skutkach dla pieców Kościoła Matki. W rzeczy samej wkroczenie Cahnyra
Kaitswyrtha do Glacierheart miało wiele wspólnego z przejęciem kontroli nad miejscowymi
kopalniami.
Ale to też nie wypaliło, prawda? - Wyrshym skonstatował sardonicznie. Do tej pory
wszystkie te kopalnie pewnie zaczęły znów pracować pełną parą, tyle że od miesięcy wysyłają
węgiel na wschód, do Stohnara i jego przyjaciół.
No i były jeszcze „napomnienia” wielkiego inkwizytora.
Depesze Allayna Maigwaira wskazywały, że ten pojmuje realia wojskowe - Zhaspahr
Clyntahn jednak miał je gdzieś. Rozjuszał go sposób, w jaki wierni zostali „wyrzuceni z
własnych domów pod groźbą bagnetów heretyków, bluźnierców i morderców”. Jakby mu
było mało ciskania klątw na tychże heretyków, postanowił rzucić na nich Armię Sylmahn,
aczkolwiek jak dokładnie zamierzał to uczynić, było jeszcze niejasne.
Nie chodziło o to, że Wyrshym nie chciał kontrataku. W rzeczy samej rozważał taką
możliwość na długo przed tym, zanim Clyntahn zaczął pomstować. Niezwykle go kusiło, by
zostawić część własnych sił, żeby zmierzyły się z heretykami na południe od Jeziora Wyvern,
resztę zaś poprowadzić na północny wschód, przez przełęcz Ohlarn i Prowincję Północną, i
rozprawić się wreszcie z baronem Zielonej Doliny. To prawda, że po odejściu pikinierów jego
przewaga liczebna nie była już taka jak kiedyś, jednakże jego faktyczna siła uległa
zwiększeniu. Nadal też miał przewagę liczebną nad heretykami. Baron Zielonej Doliny
zapewne poniósłby mniejsze straty, przynajmniej na początku, ale już za Przełęczą Sylmahna
różnica w liczebności powinna dać o sobie znać. Gdyby charisjański generał był tak miły i
zawędrował odpowiednio daleko na zachód, Wyrshym mógłby nawet wjechać masą kawalerii
na jego tyły i narobić w szeregach podobnych szkód, jakie te przeklęte opancerzone okręty
narobiły w jego liniach zaopatrzenia.
Jakąkolwiek jednak miał na to chęć Wyrshym, baron Zielonej Doliny wyraźnie pokazał,
że do tego wszystkiego nie jest głupcem. Wątpliwe więc, aby miał pozwolić, żeby jego armię
okrążono i rozbito tym czy innym manewrem. W najlepszym razie zostanie zmuszony do
wycofania się na południe, nad jezioro Grayback, co zupełnie nic nie dawało Armii
Sylmahna. A wymagałoby od Wyrshyma użycia zapasów, które z takim mozołem zgromadził
w Guarnaku. Wolał ich nie ruszać, szczególnie po stratach, jakie poniósł na skutek działań
niewiernych. Zbyt łatwo bowiem mógł skazać własnych ludzi na śmierć głodową, co -
doszedł do wniosku po namyśle - było celem, do którego dążył znienawidzony baron Zielonej
Doliny.
Jak na razie Clyntahn ograniczył się do dyktowania homilii kapelanom Armii Boga,
rzucania anatem na heretyków, wyklinających ich do setnego pokolenia, oraz „usilnego
zachęcania” Wyrshyma do maksymalnej agresji i aktywności. W efekcie biskup polowy z
każdym dniem był coraz bardziej wdzięczny za Ernysta Abernethy’ego, a zwłaszcza za
zepsucie, jakiemu ten uległ pod wpływem realiów świętej wojny. Biskup pomocniczy nie
mógł oczywiście otwarcie sprzeciwiać się poglądom wielkiego inkwizytora ani też ignorować
jego korespondencji, ale wolno mu było przynajmniej układać własne raporty i listy z daleko
idącą ostrożnością.
To nie tak, że są same złe wieści, napomniał się w duchu Wyrshym. Ostatnie szacunki
Rhobaira Duchairna wskazywały, że ekipy naprawcze powinny dokonać napraw śluz na
odcinku między Jeziorem Jaszczurkota i Pięcioma Zębami, gdzie Kanał Nowy Północny
łączył się z rzeką Hildermoss, najpóźniej do połowy maja, a sezon kampanijny na północy
Wschodniego Haven nie zaczynał się przed początkiem maja. Było to więcej, niżby Wyrshyn
śmiał marzyć... a to osiągnięcie również w dużej mierze było możliwe dzięki niewolniczej
pracy ludzi osadzonych w obozach koncentracyjnych Edwyrdsa. W czarniejszych chwilach
Wyrshym zastanawiał się, czy dojdzie do tego, że ojciec Zherohm w ramach skuteczności
zacznie przekładać warstwy cegieł szkieletami więźniów, którzy przecież zaczną padać jak
muchy, jak tylko nastanie siddarmacka zima i temperatury spadną poniżej zera.
W chwilach jeszcze czarniejszych przystawał na to, wiedząc, że śmierć jest dokładnie
tym, czego oczekuje się od więźniów, skoro to ma pomóc ponownie otworzyć tak potrzebne
kanały.
Oprócz optymistycznych prognoz Duchairn i Maigwair raczyli go obietnicami nowej,
udoskonalonej artylerii na wiosnę. Nawet przy założeniu stanu zaopatrzenia Maigwair liczył
na to, że uda mu się dostarczyć pierwsze gwintowane działa polowe przed końcem listopada,
przy czym najwyraźniej jeden z jego odlewników znalazł odpowiedź na heretyckie działa
kątowe. Do tej pory Wyrshym zdążył otrzymać calutki regiment artylerii - cztery
sześciodziałowe baterie - pełnowymiarowych dział kątowych. Ogólny koncept został
skopiowany z armat Królewskiej Armii Dohlaru, chociaż te działa miały dłuższe lufy i w
przeciwieństwie do dohlariańskich dwunastofuntówek Armii Boga mogły strzelać
standardowymi pociskami dwudziestopięciofuntowymi Marynarki Wojennej Boga. To
oznaczało znacznie mniejszy zasięg niż w wypadku heretyckich dział kątowych, lecz i tak
było sporym osiągnięciem w porównaniu ze wszystkim, czym dysponowała wcześniej Armia
Sylmahna. Jeszcze więcej było w fazie obietnic, a sądząc z ostatnich depesz Maigwaira,
ulepszono także niezawodność zapalników.
Jednakże najbardziej obiecujące ze wszystkiego były nowe karabiny odtylcowe - tak
zwane karabiny św. Kyhlmana. Właściwie pół tuzina takich karabinów zostało już wysłanych
do Guarnaku, z przestrogą, że są to modele eksperymentalne. Wyrshym, osobiście
sprawdzając jeden z nich i oddając z niego strzał, w mgnieniu oka nabrał optymizmu. Jego
zdaniem nazwa była bardzo odpowiednia, po części dlatego, że karabiny produkowano w
Odlewni Świętego Kyhlmana, a po części dlatego, że święty Kyhlman był jednym z
najbardziej czczonych kanonizowanych wojowników Kościoła Matki. Został męczennikiem
w czasie Wojny z Upadłymi, walcząc pod rozkazami samego archanioła Chihiro. Chyba
żadna inna nazwa nie pasowałaby do tej broni tak wyśmienicie.
Mimo że trzymał taki karabin pierwszy raz w ręce, udało mu się osiągnąć przewidywaną
szybkość wystrzelenia sześciu nabojów na minutę, to znaczy o połowę większą niż w
wypadku tradycyjnej odprzodowej skałkówki. Do tego był przekonany, że broń ta - w rękach
wyszkolonego strzelca - będzie mieć jeszcze lepsze osiągi. A jeśli spełni się nadzieja
wyrażona przez Maigwaira prywatnie, w dostarczonym przez wyvernę liście - mianowicie, że
wspólnie z Duchairnem uda mu się przekonać Clyntahna do zgody na skopiowanie
heretyckich kapiszonów - piechota Armii Boga nareszcie zyska broń, która pozwoli jej
zmierzyć się jak równy z równym z piechotą Charisu.
Biskup polowy aż nadął nozdrza na tę myśl. Zaraz jednak się otrząsnął i odwrócił od okna.
Jakkolwiek różowo to wyglądało, mało prawdopodobne, aby otrzymał wystarczającą liczbę
nowych karabinów do lutego, a nawet marca. Armia Sylmahna musi przetrwać bez nich zimę,
co może się okazać bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. On jednak nawykł do
nieprzyjemności. Przy odrobinie szczęścia być może pożyje jeszcze dość długo, aby
doświadczyć ich także w przyszłości. Tymczasem czekało na niego mnóstwo raportów,
planów i narad, które musiał przeczytać i odbyć, jeśli miał wziąć tę armię w garść i mimo
wszystko skopać tyłki heretykom.
.VII.
Cherayth
Chisholm
Imperium Charisu
.VIII.
Kanał Świętego Langhorne'a
Hrabstwo Usher
Krainy Graniczne
Deszcz kapał bez końca z gałęzi rodzimych prawiedębów oraz zaimportowanych ze Starej
Ziemi kasztanowca, jesionu i cisu, podczas gdy wieczór wolno przeradzał się w noc. Krople
były lodowate, zimniejsze nawet od kąsającego chłodem wiatru, nic dziwnego więc, że okryty
derką wierzchowiec drżał pod grubym materiałem. Owies grzechotał w jego worku na paszę,
ilekroć ruszył pyskiem, a dobywającą się ze środka parę przypominały też kłęby białego
dymu unoszące się nieopodal z małego, starannie ukrytego ogniska.
Płomienie trzaskały w wyłożonym kamieniem dołku, który znajdował się trzysta jardów
na północ od Kanału Świętego Langhorne’a. Gdyby traperzy zajrzeli do wgłębienia, zmierzyli
grubość warstwy popiołu, rozejrzeli się po zakamuflowanym obozowisku, zorientowaliby się,
że ktoś tu się zatrzymał przed co najmniej pięciodniem. Takie przynajmniej wrażenie mieli
odnieść, o co już postarała się sztuczna inteligencja imieniem Sowa. W istocie bowiem obóz
powstał przed zaledwie dwoma dniami, a postać obozującego, tkwiąca pomiędzy ścianą lasu a
wodą, przycupnięta bezpiecznie z dala od oczu strzelców na zakręcie kanału, pojawiła się
jeszcze nie dawniej, bo tylko trzy godziny temu.
Mężczyzna ów miał brązowe włosy, za to jego oczy... jego oczy były szafirowe, a przy
tym twardsze od jakiegokolwiek kamienia. Co najdziwniejsze jednak, jego oddech nie
pozostawiał śladu na zimnym powietrzu.
To konkretne wcielenie nie posiadało nawet imienia. Nie potrzebowało go dotąd, bo aż do
tego dnia właściwie nie istniało. Z tego powodu mężczyzna większość czasu oczekiwania
spędził na rozważaniach, jakie miano by tu przyjąć. W końcu uznał, że powinno ono
korespondować z mrocznością powodów, dla których się tutaj znalazł. I koniecznie powinno
być łatwe do zapamiętania przez urzędników Inkwizycji, bez względu na to, czy coś im
powie, czy nie.
Wcześniej zadał sobie niemało trudu, aby wyposażyć swoje nowe wcielenie we wszystko,
co potrzebne, a także przygotować scenę dla wydarzeń tej nocy. Zresztą nie tylko tej, jako że
istniały spore szanse, iż skorzysta z tego miejsca także w przyszłości. Zarazem musiał
uważać, aby nie zostawić po sobie żadnych śladów, które by pozwoliły połączyć obóz z jego
osobą.
Sarkyn był wystarczającą nauczką dla niego.
Chyba możemy mówić o szczęściu, skoro nie spalili tamtego miejsca do gołej ziemi i
jeszcze nie posypali solą zgliszczy, pomyślał z ponurym humorem . Bardzo możliwe, że by się
do tego posunęli, gdyby nie postawili sobie za punkt honoru pozostawić jak najmniejszą
liczbę świadków.
Kamienne spojrzenie stało się jeszcze twardsze, jeszcze ostrzejsze, a twarz, z której
wyzierało, nawet mroczniejsza. Wspólne szacunki Sowy i Nahrmahna wskazywały, że z
oryginalnej populacji Sarkynu pozostało jakieś trzydzieści procent. Odkąd rozpoczęły się
denuncjacje, trzydziestu sześciu mieszkańców - dwudziestu trzech mężczyzn i trzynaście
kobiet - poniosło Karę Schuelera w całej jej okrutności. „Niezależni śledczy” uznali w
pewnym momencie, że pojawią się świadkowe i że ci świadkowie będą sypali nazwiskami, po
czym na zlecenie generalnego inkwizytora sięgnęli po najwymyślniejsze sposoby
pozyskiwania zeznań, zaiste wyciągając ze świadków wszystkie informacje i dane. Co
najmniej trzy osoby doniosły na same siebie pomimo wiedzy, co je czeka, chcąc w ten sposób
ocalić innych, a jedna z kobiet zamordowanych przez Inkwizycję, niewinna jak baranek,
liczyła sobie czterdzieści lat, umysłowość zaś miała dziesięcioletniego dziecka. Jednakże
inkwizytorzy dostrzegli i w niej heretyczkę, winną zdrady świętego Langhorne’a i Kościoła
Boga Oczekiwanego, a także sprawczynię detonacji czterystu ton prochu strzelniczego w
samym środku miasta.
Oczywiście żadna z ofiar nie dokonała zapłonu. Nawet Inkwizycja nie była w stanie jasno
wytłumaczyć, jak ci ludzie mogliby to zrobić i przeżyć. Wystarczyło jednak, że wszyscy
wiedzieli o spisku, a potem próbowali zataić fakty przed władzami kościelnymi. To czyniło z
nich winnych na równi z faktycznymi sprawcami eksplozji, w związku z czym spotkała ich
adekwatna do przewiny kara.
Po czym - w ramach środków ostrożności, celem zapobieżenia powtórki z wstrząsających
czynów Mahlyka Pottyra i burmistrza Wylyta Thomkyna - ponad dziewięciuset mieszkańców,
z czego jedną czwartą stanowiły dzieci, zostało zabranych „prewencyjnie” do Obozu
Fyrmahna, za którą to nazwą krył się kościelny obóz koncentracyjny w Marchii Zachodniej.
Części z nich być może uda się przetrwać zimę.
Przypuszczam, że niektórym znudziło się zwykłe szlachtowanie mieszkańców Republiki
Siddarmarku. Ludzi jest tyłu, że można nimi zapełnić wiele obozów koncentracyjnych, a te
wyrastają jak grzyby po deszczu. Ale cóż to za wyzwanie wsadzać niewinnych za kraty?
Czemu by nie rozsmakować się w czymś innym, czemu by nie porównać brzmienia krzyków
mieszkańców Sardahnanu z odgłosami wrzasków obywateli Republiki? Łatwo sobie
wyobrazić, że kaci nudzą się w kółko tymi samymi piskami...
Samotny mężczyzna przymknął na moment oczy, wyginając wargi w grymasie.
Ale może jestem niesprawiedliwy. Przecież z pewnością kaci nie robią tego, co robią, dla
własnej przyjemności. Aczkolwiek czerpią z tego przyjemność, i to niemałą. Karząc
„winnych”, udowadniają własną „szlachetność”. Ale nie tylko to. Chcą też się upewnić, że
nikt, komu by przyszło do głowy coś zmajstrować, nie pomyśli poważnie o wysadzaniu
niczego w powietrze. Nie zdziwiłbym się, gdyby Clyntahn od miesięcy czekał na podobną
okazję. Być może bardziej by się ucieszył, gdyby doszło do tego w samej Republice, choć co
do tego akurat mogę się mylić. Być może fakt zajścia poza granicami Republiki zadziałał
tylko na jego korzyść. Coś takiego potwierdza przecież jego przekonanie, że heretycy czają się
wszędzie i tylko patrzą, jak by tu zdradzić Kościół Matkę, którego jedynym strażnikiem jest
czujna Inkwizycja! Powzięte działania bez wątpienia dadzą do myślenia każdemu, kto by
chciał włożyć połeć między szprychy toczącej się świętej wojny.
Zacisnął powieki, żałując, że nie może równie łatwo odciąć się od pamięci okropnych
wydarzeń. Jednakże naoglądał się przekazów z SAPK-ów. Nie wszystkie obejrzał, w istocie
widział tylko drobną ich część, ale nawet to wystarczyło. Już nigdy nie miał ich zapomnieć. I
wkrótce podejmie działania zaradcze.
***
Hahskyll Seegairs, skrobiąc piórem, pisał coś zawzięcie.
W jego ciasnej kajucie było bardzo zimno pomimo zamkniętych okien i grzejącego
niewielkiego piecyka na węgiel, jednakże ojcu Hahskyllowi to nie przeszkadzało - nawykł do
niewygód. Palce miał zgrabiałe, ale nie zwracał na to uwagi; od środka rozgrzewała go
satysfakcja z tego, że wykonał nieprzyjemne zadanie bez jednego wzdrygnięcia, tak jak
wymagał tego obowiązek.
Wolałby wrócić do kwatery generalnego inkwizytora w Tarikah, lecz kazano mu ruszyć
prosto do Syjonu. Właśnie dlatego ponad jego barką powiewała flaga z symbolem złocistego
berła, które dawało mu pierwszeństwo żeglugi w stosunku do wszystkich innych jednostek.
Po zapadnięciu zmroku taki sam sygnał wysyłały czerwone latarnie, które rozpalano na
dziobie i rufie, mimo że już sam fakt poruszania się w ciemnościach powinien dać osobom
postronnym do myślenia. Wszyscy inni rzucali na noc cumę, jak nakazywał regulamin Służby
Kanałowej, dzięki czemu na wodzie pozostawały wyłącznie specjalne jednostki wikariusza
Rhobaira. Nic dziwnego więc, że pruli przed siebie samotnie, od wielu godzin nie
uświadczywszy nikogo innego.
Seegairsowi nie podobało się, że odrywa się go od zadań w Republice Siddarmarku. Nie
miał wprawdzie aż tak wysokiego mniemania o sobie, aby uważać, że on jeden potrafi
zwietrzyć herezję z daleka, niemniej mógł się pochwalić licznymi sukcesami. To Hahskyll
Seegairs odkrył więcej heretyków w Republice niż dwaj inni pomocnicy Wylbyra Edwyrdsa.
A teraz wydarzył się ten horror w Sarkynie. Jakkolwiek go potrzebowano w terenie, ktoś
przecież musiał donieść wielkiemu inkwizytorowi o bluźnierczej zdradzie, a któż by się lepiej
sprawdził w tej roli jak nie ten sam inspektor, który wszystko odkrył? Zwłaszcza jeśli ten
kretyn Zhaikybs istotnie oprotestował jego działania przed wikariuszem Zhaspahrem.
Należało koniecznie przedstawić dowody podejrzeń - własnych oraz biskupa Wylbyra
oczywiście - które niestety okazały się w zdecydowanej części prawdziwe. Któż by bowiem
pomyślał, że równie rozległa heretycka sieć zdoła się tak skutecznie kamuflować? A jednak
najwyraźniej tak było - przynajmniej do czasu przesłuchań. Już samo jej istnienie
poświadczało zasadność podjętych przez Inkwizycję zdecydowanych działań, takich jak akcja
Miecz Schuelera, zanim zaraz rozpełzła się z Republiki po reszcie jeszcze prawomyślnych
domen na kontynencie.
Seegairs żałował, że równie ostre działania były niezbędne, jednakże przede wszystkim
pragnął, aby zwyciężyła prawda, w obliczu czego wszelkie fałszywe miłosierdzie nie miało
racji bytu. Zresztą łagodność okazałaby się zgubą dla heretyków. Być może choć kilku pod
sam koniec pożałowało za grzechy, ujrzawszy wieczne cierpienie, którego przedsmakiem była
surowość kary. Nigdy nie było za późno na powrót na łono wiernych i odnalezienie
oczyszczającej łaski Pana. Ci zaś, którzy pozostali zatwardziałymi wrogami Kościoła Matki
do końca, rychło się przekonali, że to, czego doświadczyli z rąk inkwizytorów, było niczym w
porównaniu z okropieństwami, jakich będą doświadczać po wsze czasy zwolennicy Shan-wei.
Ktoś zapukał do drzwi kajuty - aczkolwiek nazywanie tego przerośniętego schowka na
miotły „kajutą” było więcej niż lekką przesadą. Kiedy pukanie się powtórzyło, Seegairs
odłożył pióro do kałamarza.
- Wejść!
W progu stanął inny członek zakonu Schuelera, mężczyzna, który był mniej więcej
rówieśnikiem Seegairsa. W przeciwieństwie do tego ostatniego jednak nowo przybyły miał
czarną czuprynę i równo przystrzyżony zarost. Gospodarz kajuty rozpoznał w gościu dobrego
znajomego. Uczyli się razem w seminarium, po czym szkolili się na inkwizytora pod okiem
arcybiskupa Wyllyma. Oczywiście ten był wtedy tylko księdzem Wyllymem, choć obaj
wiedzieli, że jest stworzony do wielkich rzeczy w służbie Kościoła Matki. Nie pomylili się w
tej sprawie, a on o nich nie zapomniał, doszedłszy już do zaszczytów.
- Co mogę dla ciebie zrobić, Vyktyrze? - zapytał Seegairs, zapraszając gościa gestem dalej
i wskazując stojące przed biurkiem krzesło.
- Mam dla ciebie ten raport, o który prosiłeś - odparł ksiądz Vyktyr Tahrlsahn, pochylając
się, aby położyć dokument na biureczku gospodarza. - Nie mogę powiedzieć, aby było tu
cokolwiek zaskoczeniem.
- Nie spodziewałem się tego. - Seegairs wzruszył ramionami. - Aczkolwiek, zważywszy,
że nasz przyjaciel ksiądz Mahkzwail okazał się raczej mało chętny do współpracy, trzeba było
porównać jego słowa, które zeń wyciągnąłem w świętym Wyrdynie, z szacunkami
przełożonych.
- Naprawdę uważasz, że odważyłby się okłamać Inkwizycję?
- Nie wiem. - Seegairs przejechał dłonią po ogolonej na łyso czaszce, chmurniejąc
wyraźnie. - Shan-wei czai się na każdym kroku, czasem nawet w sercach ludzi, którzy nie
zdają sobie sprawy z tego, że nimi zawładnęła. Weźmy takiego arcybiskupa Lawrynca... -
Opuścił rękę i pokręcił głową. - To człowiek stojący na krawędzi piekła, gotów wydawać
rozkazy samej Inkwizycji, przez które byśmy nic nie zdziałali, a ci wszyscy heretycy i
wyznawcy demonów w Sarkynie przeszliby niezauważeni! Czy jednak z nimi sympatyzował,
czy tylko miał obiekcje co do działań twardej ręki, niezdolny wcielić w życie kary nałożone
przez archaniołów na wszelkiej maści zdrajców? Czy Shan-wei zwiodła go do czynnej służby,
czy tylko objawiła się pod szatkami łagodności i miłosierdzia?
- Schueler świadkiem, że naoglądaliśmy się czegoś takiego - zgodził się z przedmówcą
Tahrlsahn. - Pamiętasz ojca Myrtana? Znałeś go, prawda? Mówię o Myrtanie Byrku.
- Jasne włosy, trochę młodszy od nas obu?
- Wypisz, wymaluj, on. Byliśmy razem, kiedy wikariusz Zhaspahr wysłał mnie do Gorathu
za tymi heretykami, których hrabia Thirsku próbował przetrzymać. Zawsze sądziłem, że to
człowiek z żelaza, tymczasem on przez całą drogę do Syjonu nagabywał mnie, abym okazał
im delikatność, ponieważ słabują i Shan-wei wybiera ich jednego po drugim na własną rękę.
Twierdził, że chce tylko, by dotarli do Syjonu, gdzie miał się odbyć sprawiedliwy proces, ale
ja nie byłem pewny, czy mogę mu wierzyć.
- Chwilami bywa trudno - potwierdził z westchnieniem Seegairs - nam, sługom Schuelera,
którzy nie mają w sobie dość twardości. Oczywiście myślę o takich ludziach jak Zhaikybs czy
Byrk. I może jeszcze ojciec Mahkzwail. Właśnie dlatego poprosiłem cię o sprawdzenie i ten
raport.
- Generalnie przełożony załogi potwierdza jego słowa - odparł Tahrlsahn. - Cokolwiek
uczynił Pottyr z innymi, eksplozja zniszczyła tylko śluzy wschodniego szlaku. Właściwie trzy
komory pozostały nienaruszone, a te zachodnie już znowu działają. Wybuch zniszczył część
pomp i naruszył niektóre z głównych rur, ale ekipy naprawcze zdołały dotrzeć do
uszkodzonych miejsc bez problemu. Śluza transferowa działa jakby nigdy nic, dzięki czemu
są w stanie przekierowywać barki z jednego pasa na drugi. Ruch spowolnieje, ale będą w
stanie obsługiwać obie strony zachodnim szlakiem, dopóki nie zakończy się naprawa.
- Czyli kiedy?
- Zarządca zgadza się z przewidywaniami ojca Mahkzwaila. - Tahrlsahn wzruszył
ramionami. - Śluzy w Sarkynie nie trafiły na sporządzoną przez wikariusza Rhobaira listę
napraw prefabrykatami, ponieważ znajdują się tak daleko od frontu, że heretycy nie mają do
nich dostępu. Ale zarządcy udało się przechwycić drewno i inne materiały, które
transportowano do Jeziorna. Efekt nie będzie specjalnie ładny, ale jego zdaniem raczej na
pewno uda się uszczelnić komorę przed pierwszymi mrozami. To, czy uda się do wiosny
przeprowadzić inne konieczne naprawy, wciąż jednak nie jest przesądzone.
- Wygląda to lepiej, niż myślałem - zauważył Seegairs. - A jeśli te podstępne żmije
zaatakują znowu...
Urwał, po czym obydwaj popatrzyli na siebie z ponurym wyrazem satysfakcji na
twarzach.
Milczenie przeciągało się przez kilka chwil. W końcu Seegairs pierwszy się otrząsnął.
- No, skoro mamy to już z gło...
Ponownie urwał i przekrzywiwszy głowę, nadstawił uszu.
- A to co, do Shan-wei?
***
Jeździec niesiony wysoko w siodle na grzbiecie smoka nie zdążył usłyszeć strzału, który
pozbawił go życia.
Rozpędzony do prędkości tysiąca sześciuset stóp na sekundę pocisk trafił go pół cala nad
uchem, unicestwiając naraz całą głowę i za sprawą impetu wyrzucając resztę ciała z siodła.
Mężczyzna zawisł na poprzeczkach, wystając spod zadaszenia, dzięki czemu krople deszczu
zaczęły się mieszać z kroplami krwi.
Smokowi nie spodobał się odgłos wystrzału, ale że był dobrze wyszkolony, zatrzymał się
natychmiast, jak tylko jeździec puścił cugle, co bardzo ucieszyło CZAO, który ostatecznie
ochrzcił się Dialydd Mab. Jakkolwiek na to spojrzeć, smok nie uczynił nikomu najmniejszej
krzywdy.
Pomocnik martwego jeźdźca wystawił głowę z nadbudówki barki. Sądząc z jego wyrazu
twarzy - który Mab doskonale widział pomimo zapadających ciemności i mżawki, a to za
sprawą ulepszonego wzroku - nie usłyszał bądź też nie rozpoznał odgłosu wystrzału. Usiłował
teraz dociec, czemu smok się zatrzymał, a nie co takiego przytrafiło się jeźdźcowi.
Mab puścił prawą ręką spust karabinu, który Sowa wyprodukowała na podstawie planów
opracowanych w zakładach w Delthaku. Była to pierwsza okazja, przy której użyto
mahndrayna M96, jego zdaniem bardzo odpowiednia. Wyciągniętym kciukiem odciągnął
bolec zamka. Zużyta łuska poszybowała w powietrze, a Mab wykonał dłonią rotacyjny ruch,
zamykając ponownie komorę. Następnie palcem wskazującym odszukał spust.
Rozbrzmiał kolejny wystrzał, nad kanałem rozległo się echo, a pomocnik zniknął we
wnętrzu nadbudówki w fontannie własnej krwi.
Reszta pasażerów chyba zrozumiała, co się dzieje, ponieważ trup młodzika runął wprost
pod ich nogi. Na pokład wyległa szóstka żołnierzy piechoty Armii Boga, podsypując proch na
panewki muszkietów i równocześnie rozglądając się za strzelcami, którzy oddali oba strzały.
Uśmiech Maba był nawet słabszy niż blade światło kończącego się dnia.
***
- Ostrzał?
Seegairs wpatrywał się w Tahrlsahna ze zdumioną miną. W wyrazie jego twarzy nie było
cienia strachu, za to mnóstwo zdziwienia. W odpowiedzi Tahrlsahn potrząsnął głową.
Otworzył usta, po czym zaraz je zamknął, kiedy rozbrzmiały odgłosy wystrzałów
oddawanych z pokładu barki.
Drzwi kajuty rozwarły się na oścież i do środka wpadł jeszcze jeden schueleryta, jeden z
asystentów Seegairsa. W jego oczach widniało przerażenie.
- Obaj jeźdźcy nie żyją! - zameldował. Spojrzenie Seegairsa zhardziało, gdy tylko
dostrzegł wielką plamę czerwieni zdobiącą sutannę duchownego. - I sternik też!
- Co się dzieje? Kto strzela? - zapytał Seegairs głośno, przekrzykując odgłosy wystrzałów.
- Nie wiem! Ktoś jest na zachodnim brzegu!
- Ktoś? Chcesz powiedzieć, że to sprawka jednego człowieka?
- Nie wiem! - powtórzył schueleryta. - Nie znam się na żołnierce. Sierżant darł się:
„Dorwać drania!”. Wydawało mi się, że chodzi mu o jedną osobę. Chciałem go nawet spytać,
ale wtedy...
Urwał ze wzdrygnięciem, sprawiając, że Seegairs zwęził oczy w szparki.
- Sierżant zginął?
Jego asystent pokiwał głową, momentalnie blednąc na twarzy.
***
Dialydd Mab wyrzucił pusty dziesięciopociskowy magazynek. Włożył na miejsce pełen,
przeładował i rozejrzał się za następnym celem.
Ciężko było taki znaleźć. Dzięki wzmacniaczom optycznym było dla niego jasno jak w
dzień, jednakże wśród ciał leżących na pokładzie barki nie widział nikogo żywego. Czterech
pasażerów - trzech inkwizytorów i jeden żołnierz - spróbowało się ratować, wyskakując za
przeciwległą burtę. Nieszczęśliwie dla nich wysoki punkt obserwacyjny umożliwiał mu
świetny widok i na tamto miejsce. Dwaj inkwizytorzy już unosili się bezwładnie na
powierzchni kanału; trzeci schueleryta i żołnierz też zdążyli pójść na dno.
Garstka pozostałych przy życiu żołnierzy Armii Boga wróciła do nadbudówki, gdy tylko
dotarło do nich, że strzelcowi bynajmniej nie przeszkadzają ciemności. Wpakował wszystkie
kulki dokładnie tam, gdzie chciał, może z półcalowym marginesem, podczas gdy oni widzieli
jedynie świetliste rozbłyski na końcu jego lufy. Co gorsza, zdali sobie sprawę, że całe to
zniszczenie powoduje jeden człowiek. Był tylko jeden strzelec, jeden karabin, gdzieś na
szczycie wału na brzegu kanału, a tymczasem udało mu się zabić już z tuzin wiernych, i to z
zastraszającą szybkością. Część żołnierzy Armii Boga słyszała jakieś plotki o nowym rodzaju
pistoletów, które mogły strzelać bez przerw i nie wymagały przeładowywania. Mało kto
wierzył w podobne pogłoski, a już na pewno nikt nie dawał wiary, że są też tego typu
karabiny. Tymczasem najwyraźniej mieli z taką bronią do czynienia - dlatego tak chętnie
poszukali schronienia, ratując skórę.
Tylko sporadycznie rozlegał się odgłos pojedynczego wystrzału oddanego w stronę Maba.
Ogień obronny był rozproszony i nawet jeszcze wolniejszy, niż na to pozwalały ograniczenia
odprzodowo ładowanej broni. Po części dlatego, że żołnierze przeładowywali długie karabiny
w ciasnocie nadbudówki barki, ale też z tego powodu, że strzelali przez dziury pośpiesznie
wycięte w okiennicach albo nawet wprost w poszyciu kadłuba. Czyli wszędzie tam, gdzie
mogli się schronić przed gęstymi pociskami nadlatującymi wprost z mroku.
Właściwie już z całkowitych ciemności. Zapadła bowiem noc. Obrońcy strzelali na oślep,
w nadziei, że zmasowany ogień prędzej czy później rozprawi się z atakującym, który załatwił
tylu ich towarzyszy.
Mab zlokalizował jedną z podziurawionych okiennic, ustawił celownik i zaczekał, aż
załadowana od przodu lufa karabinu pojawi się w otworze. Strzelił, zanim przeciwnik zdążył
pociągnąć za spust. Ktoś wrzasnął. Pocisk najwyraźniej przebił byle jaką osłonę.
Mab uśmiechnął się z chłodną satysfakcją, po czym zaczął wyszukiwać kolejną ofiarę.
Prawdę powiedziawszy, nie musiał tu być osobiście. Mógł wyposażyć SAPK-i w broń i
zaprogramować je tak, aby wykonały zadanie za niego. Mimo to ani przez moment nie
rozważał takiej możliwości.
Jakąś częścią swego umysłu żałował żołnierzy na barce. Najpewniej połowa z nich była z
poboru, przymusem wcielona do Armii Boga i bynajmniej niechętna służbie w Inkwizycji.
Jednakże jakiekolwiek powody stały za ich wcieleniem do wojska, byli częścią tego, co
wydarzyło się w Sarkynie. Seegairs, Tahrlsahn i ten trzeci inkwizytor byli oczywiście
mózgiem barbarzyńskiej operacji, lecz zwykli żołnierze stanowili ich ręce i przynajmniej
niektórzy czynili to z równą chęcią jak pierwszy lepszy schueleryta.
Poza tym stali pomiędzy nim a jego ofiarami.
Zastrzelił jeszcze pięciu, zanim wstrzymali ogień. Kulili się pewnie w nadbudówce,
przerażeni. Dopiero wtedy Mab zabezpieczył i odłożył broń.
Wybrał tę pozycję, ponieważ znajdowała się czterdzieści mil od jakiegokolwiek miasta.
Nawet Inkwizycja miałaby kłopoty z oskarżeniem niewinnych mieszkańców o współudział,
skoro wszystko wydarzyło się tak daleko od ich domów. W dodatku obóz założony przez
Sowę oraz końskie tropy pozostawione przez Maba jadącego na miejsce zasadzki świadczyły,
że ataku dokonał ktoś z zewnątrz. To oczywiście nie powstrzyma osób pokroju Seegairsa czy
Clyntahna od represji, ale Mab w głębi ducha będzie wiedział, że zrobił wszystko, co w jego
mocy.
Nadeszła pora dokończyć dzieła oraz zapewnić mieszkańcom nawet lepszą ochronę.
Martwy sternik wypuścił w końcu sternicę z ręki i dryfująca barka wbiła się dziobem w
brzeg. Czekała na niego nieruchoma i zapraszająca. Mab zbiegł po stromym, śliskim od
deszczu nasypie, jakby to były wygodne, szerokie schody i jakby panował środek dnia.
Przeciął dróżkę biegnącą wzdłuż brzegu, wkroczył w krąg światła rzucanego przez palące się
wciąż latarnie i z rewolwerem w każdej dłoni, wskoczył lekko na pokład.
***
Hahskyll Seegairs ścisnął mocniej trzymane w lewej ręce berło oraz dwulufowy rewolwer
w prawej, słysząc, że ktoś ląduje cicho niczym jaszczurkot pośród zwłok na pokładzie. Zza
pleców dolatywało go na wpół histeryczne biadolenie przypominające modlitwę - autorem
zapewne był Tahrlsahn - oraz ciężkie dyszenie czwórki żołnierzy przycupniętych w
ciemnościach pomiędzy inkwizytorami a zabarykadowanymi drzwiami nadbudówki.
Wszystkie lampy wewnątrz pogaszono, spowijając wnętrze w kompletnych ciemnościach
celem ukrycia obrońców przed wzrokiem atakującego, który odcinał się na tle płonących
latarni. Seegairs wyczuwał w powietrzu woń oliwy, dymu prochowego, krwi i strachu. W
trzewiach czuł lód. Poruszał nozdrzami, starając się zapanować nad własnym przerażeniem,
które za nic nie chciało go opuścić. Nie potrafił uwierzyć zdesperowanym żołnierzom, którzy
twierdzili, że całe zniszczenie było dziełem jednego człowieka, ale jego własne zmysły
podpowiadały mu to samo. Słyszał strzały szybko jeden po drugim, nadlatujące z tego
samego kierunku i najwyraźniej z tej samej broni. Wolał nie myśleć, jak coś takiego jest w
ogóle możliwe.
Ktokolwiek wskoczył na pokład barki, zachowywał się cicho i spokojnie jak śmierć, która
zebrała dziś wielkie żniwo. Ta cisza napinała nerwy obrońców jak postronki. Nawet Seegairs
zaczął bezwiednie odmawiać w myślach dziecięcą modlitwę chroniącą od złego.
***
Dialydd Mab czekał, aż SAPK-i zlustrują wnętrze barki i zlokalizują jego cele. Zostało
przy życiu tylko trzynastu: czterech żołnierzy, pięciu księży i dwóch laickich schuelerytów,
którzy wszyscy przycupnęli w nadbudówce, oraz dwóch członków załogi kulących się na dnie
ładowni.
Doskonale. Wiedział, gdzie wszyscy się znajdują. Z tą myślą uniósł prawą stopę.
***
Drzwi sterówki otwarły się na oścież.
Drewno zapiszczało, gdy obejmy utrzymujące rygiel puściły z trzaskiem, po czym
Hahskyll Seegairs na moment ujrzał strzelistą, potężną sylwetkę rysującą się na tle światła
jednej z latarni. Był to zaledwie ułamek sekundy zdający się wiecznością - po którym z rąk
postaci trysnął ogień.
Seegairs zdał sobie sprawę z tego, że krzyczy, chociaż nie słyszał własnego głosu pośród
huku wystrzałów spotęgowanego jeszcze zamkniętą przestrzenią. Odruchowo szarpnął ręką,
w której trzymał rewolwer. Mimo to miał wrażenie, że jest uwięziony przez ruchome piaski,
że powietrze hamuje jego ruchy niczym gęsty syrop. Broń uniosła się powoli, niezwykle
powoli, podczas gdy wnętrze nadbudówki zamieniło się w kocioł szybujących pocisków.
Nikt nie mógł strzelać tak szybko jak ta piekielna postać! Nikt! Coś takiego po prostu nie
było możliwe.
Pierwsi dwaj żołnierze zginęli, zanim drzwi odbiły się od grodzi. Jeden zdążył wystrzelić
z karabinu, ale był to strzał na ślepo - kula trafiła w ścianę. Drugi z żołnierzy zatoczył się w
bok, prosto na towarzysza broni.
Trącony przez padającego kolegę szeregowiec Armii Boga drgnął i spróbował strząsnąć z
siebie drgające w agonii ciało, zarazem manipulując przy karabinie z bagnetem. Kolejna kula
z rewolweru trzymanego prawą ręką Dialydda Maba trafiła go prosto w odsłonięte gardło.
Czwarty żołnierz zdołał zrobić użytek z broni. Stał niecałe cztery stopy od celu, jednakże
zwalista sylwetka strzelająca nieprzerwanie ani na moment nie zastygała w bezruchu. Z jej
ręki padł jeszcze jeden strzał, który położył trupem ostatniego żołnierza Armii Boga.
- Demon! - wrzasnął Seegairs, wypalając naraz z obu luf.
Trafił napastnika - wiedział, że go trafił! - ten jednak nawet się nie zachwiał. Moment
później Seegairs wrzasnął ponownie, tym razem z bólu, gdy kula rewolwerowa utkwiła w
jego kolanie. Runął na podłogę, chwytając się dłońmi za bolące miejsce i słysząc nad głową
nieprzerwane bum-bum.
***
Ostatni schueleryta padł z jękiem.
Dialydd Mab stał pośród gęstego dymu, przysłuchując się ludzkim krzykom, i najbardziej
ze wszystkiego dziwiło go to, że te dźwięki w ogóle go nie martwią. Odłożył do kabury lewy
rewolwer, opróżnił bębenek prawego, po czym zaczął go ładować od nowa.
***
Seegairs zawył i zwinął się w ciasny kłębek, czując na dłoniach ciepłą wilgoć
wypływającą z jego zmaltretowanego ciała. Ból był wszechogarniający, jednakże jeszcze
silniejsze było przerażenie, które go ogarnęło na widok, że ten sam mężczyzna, co urządził
jatkę w nadbudówce, przeładowuje swoją broń. Po dłuższym ostrzale w tak małej przestrzeni
praktycznie ogłuchł, ale do środka wpadało z zewnątrz dość światła, aby wyraźnie widział
upadające na podłogę łuski. Przepełnionym strachem wzrokiem pobiegł ku dłoniom
demonicznej postaci, która metodycznie umieszczała w bębenku świeże naboje.
W końcu ręce te znieruchomiały na chwilę, rewolwer powędrował do kabury, a postać
zabrała się do przeładowywania drugiego rewolweru.
***
Mab się nie śpieszył.
Mógłby przeładować broń znacznie szybciej, ale nie chciał tego robić. Wolał stać w
ciemnościach, pośród zapachu dymu i krwi, pośród skomlenia rannych, i raz za razem
umieszczać pociski w bębenku. Każdy po kolei.
Obrońcy trafili go trzykrotnie. Było lepiej, niż zakładał, ale i tak pociski broni
małokalibrowej nie stanowiły żadnego zagrożenia dla CZAO ostatniej generacji. Gdyby w grę
wchodziła cięższa broń, miał do ochrony antybalistyczny materiał, z którego zrobiono koszulę
noszoną pod wierzchnim ubraniem, więc tak czy owak nie był narażony na szkody.
Zastanawiał się tylko, czy ojciec Hahskyll ma w ogóle pojęcie, że obie wystrzelone przezeń
kule dosięgły celu, nie czyniąc ofierze krzywdy. Miał nadzieję, że tak jest.
Umieścił drugi rewolwer z powrotem w kaburze, po czym podszedł do Seegairsa,
ignorując jego płacz z bólu. Nie wątpił, że mężczyzna cierpi, jednakże jego cierpienie było
niczym w porównaniu z cierpieniami, które zadał innym. Poza tym wkrótce miał zaznać ulgi.
Mab schylił się, widząc, że para rąk wystrzeliwuje w górę obronnym gestem, gdy ujął w
pięść zmięty materiał na piersi Vyktyra Tahrlsahna. Złapany krzyknął, kiedy poszybował
znienacka w powietrze, uniesiony jedną ręką, jakby był kociakiem. Był to głównie krzyk
bólu, ponieważ chrząstka i kość w jego lewym kolanie przemieściły się przy tym ruchu,
zarazem jednak jego serce zalało najczystsze przerażenie. Mab zastanowił się, czy obie ofiary
zdają sobie sprawę, że celowo zostały unieszkodliwione zamiast zabite od razu.
- Błagam! Błagam!... - szeptał inkwizytor. - Och, błagam...
- Na to trochę za późno, ojcze Vyktyrze - odparł głębokim głosem napastnik. Tahrlsahn
zaskomlał, kiedy nagle został pchnięty w tył. Choć palce jego nóg znajdowały się dobre kilka
cali nad podłogą, napastnik nie wyglądał nawet na zmęczonego. - Ciekawe, ile osób mówiło
ci to samo - kontynuował dudniącym głosem napastnik.
- Ja nigdy... ja nie...
Tahrlsahn nie potrafiłby powiedzieć, co właściwie zaczął mówić. W tej sytuacji nie miało
to jednak najmniejszego znaczenia.
- Nie mogłem się doczekać tej chwili - zagłuszył go napastnik. Ofiara zaskomlała jeszcze
cieniej, kiedy na jej szyi zacisnęło się żelazne imadło. - To nóż charisjańskiego kadeta. -
Upiorny spokój w głosie napastnika był najstraszniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek słyszał
Tahrlsahn. - Zabrałem go specjalnie na tę okazję. Nie wiem, czy pamiętasz nazwiska, ale
Gwylym Manthyr i Lainsair Svairsmahn byli moimi przyjaciółmi.
Skowyt zamarł na ustach Vyktyra Tahrlsahna, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki,
albowiem rozpoznał pierwsze z tych nazwisk.
- Zrozum mnie dobrze, klecho - podjął oprawca - gdyż po raz pierwszy w swoim życiu
usłyszysz słowa prawdy. Twój Langhorne nie był archaniołem, tylko szaleńcem, kłamcą i
masowym mordercą. Twój Schueler był psychopatą, twój Kościół to jedno wielkie oszustwo,
a ty przyczyniłeś się do tortur i mordów dokonanych na tysiącach osób w imię religii, na
którą każdy Bóg co najwyżej by splunął!
Umysł Tahrlsahna zaczął wirować, zalany strachem i bólem. Nie! Nie! To nie może być
prawda! Nic z tego nie może być prawdą...
- Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię, klecho. - Wbrew sobie Tahrlsahn usłuchał i zaraz
pisnął przeraźliwie, gdy szafirowe oczy oprawcy rozbłysnęły krwawo. - Jestem starszy niż
twój Kościół - mówił demon kryjący się za tymi oczami. - Jestem starszy niż twoje pismo.
Urodziłem się, żyłem i umarłem, zanim pierwszy z twoich przodków otworzył oczy na tym
świecie. Zamierzam osobiście doprowadzić do upadku Kościół, w który wierzysz. Zetrę go z
powierzchni Schronienia, zetrę go z powierzchni wszechświata. Ludzie zapamiętają go jako
potworność stworzoną przez szaleńców, którym się wydawało, że są bogami. Oni również
zostaną zapamiętani jako to, czym naprawdę byli, podobnie jak rzeźnicy, którzy im służyli.
Zastanów się nad tym, klecho. Zabierz tę myśl ze sobą do piekła. Langhorne i Schueler
czekają tam na ciebie.
Tahrlsahn wpatrywał się w płonące szafirowe oczy przez jeszcze jedną długą chwilę, po
czym sapnął cicho, gdy nóż wkłuł się w jego serce. Rękojeść zazgrzytała o kość mostka, a
całe czternaście cali ostrza przeszyło go na wylot. Pięć cali zakrwawionego metalu weszło w
ścianę kajuty, przyszpilając ofiarę wiszącą w powietrzu. Wraz z błyskiem w oku zgasła
ostatnia zasłyszana myśl.
***
Dialydd Mab odsunął się o krok, patrząc, jak życie i potworna wiedza opuszczają oczy
Vyktyra Tahrlsahna. Następnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągnął stamtąd
list i zatknął go za sutannę duchownego, gdzie z pewnością zostanie odnaleziony. Nie mogło
być wątpliwości, że wielki inkwizytor go zignoruje, odtrąci obietnicę, podobnie jak odtrącił
wcześniejsze słowa Cayleba i Sharleyan, że żaden inkwizytor dorwany na polu bitwy nie
może liczyć na łaskę. Stanie się tak dlatego, że - przynajmniej na razie - Clyntahn siedział
sobie bezpiecznie w Syjonie, cały i zdrów.
Jednakże nawet odtrącając przeczytane słowa, nawet próbując je zignorować, poczuje w
umyśle wątpliwość, która przekradnie się do zakamarków jego serca. I cokolwiek pomyśli,
cokolwiek powie, cokolwiek zrobi, treść listu wycieknie poza ściany Świątyni. Usłyszą o nim
inni inkwizytorzy, podobnie jak wcześniej usłyszeli o rzędach pali wzdłuż rzeki Daivyn z
nadzianymi głowami duchownych, którzy na swoje nieszczęście znaleźli się daleko poza
bezpiecznymi granicami Ziem Świątynnych.
Odwrócił się od trupa Tahrlsahna. Przyniósł ze sobą tylko jeden nóż, wszakże żołnierze
Armii Boga nosili bagnety. Schylił się, aby wyjąć któryś z rąk zabitych żołnierzy, przy czym
usłyszał piskliwy, przenikliwy pisk paniki wydany przez Hahskylla Seegairsa. Drugi
inkwizytor również zobaczył przed śmiercią płonące nienaturalnie oczy demona.
- Ciebie również nie zapomniałem, ojcze...
.IX.
Trakt Cheryk-Kahrmaik
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
Deszcz zamienił zwyczajnie paskudną noc w prawdziwie okropną. Był lodowaty, gęsty i
uporczywy - nic nie wskazywało, aby miał się skończyć w przewidywalnym czasie. Zresztą
sir Rainos Ahlverez wcale się tego nie spodziewał. W końcu wychował się w księstwie
Thorastu. A nawet jego dom leżał niemal dokładnie na tej samej długości geograficznej co
jego obecne wilgotne miejsce pobytu. W przeciwieństwie do desnairskiego dowódcy Armii
Shiloh miał pojęcie o pogodzie i jej wzorcach i był w stanie powiedzieć, że skoro ten deszcz
nadszedł z zachodu, ze względu na porę roku można było oczekiwać dalszych
przeciągających się opadów.
Stał w otwartej klapie namiotu, przysłuchując się, jak krople bębnią o płótno, i starał się
nie myśleć o tym, jak nieszczęśliwi muszą być jego podwładni. Każdy z żołnierzy piechoty
otrzymał niewielki kawałek brezentu, który można było połączyć z innymi. Teoretycznie, gdy
szesnastu ludzi w drużynie stanęło blisko siebie, powstawał mały namiot, a mniejsze grupki
były w stanie zapewnić sobie stosownie skromniejszą ochronę.
Z tym że ciężko było o tyczki namiotowe, a nawet gdy te jakimś cudem się znalazły,
szwankowały połączenia, przez które zacinała woda i wiatr. Podobnie sprawa przedstawiała
się w kawalerii, gdzie każdy jeździec miał na wyposażeniu natarte tłuszczem poncho,
aczkolwiek spora część kawalerzystów posiała je gdzieś w początkach kampanii. Zanim na
własnej skórze poczuła, jak upierdliwy potrafi być porządny długotrwały deszcz. Większość
jednak oddała je na przechowanie woźnicom wozów z taborem, co było tylko nieco lepszym
rozwiązaniem. Dopóki bowiem było sucho, nikt nie zgłaszał pretensji, lecz kiedy się
rozpadało, nie zawsze znajdował się czas na szukanie właściwego wozu i właściwego
woźnicy. Efekt pozostawał więc ten sam.
Ahlverez wiedział o tym wszystkim, ale jako urodzony arystokrata potrafił w sobie
stłamsić odruch współczucia - w końcu był dowódcą, a nie członkiem zakonu Pasquale! -
podobnie jak wiedział i o tym, że nieszczególne samopoczucie jego żołnierzy przekłada się na
ich skuteczność w walce, ponieważ wychłodzenie lubi powodować kaszel, przeziębienie i
inne przypadłości, od jakich cierpi niedoskonałe ludzkie ciało.
Zarazem jednak jego oddziały były w lepszym położeniu od większości podwładnych
księcia Harless. Aczkolwiek oczywiście nie od wszystkich. Zarówno jego oddziały kawalerii,
jak i znaczna część jego oficerów miała na wyposażeniu namioty jak się patrzy, a także
należytą liczbę adiutantów, ordynansów i zwykłych służących, którzy dbali o ich wygodę.
Ahlverez zdawał sobie sprawę z obecności ludzi, których zadaniem było doglądanie
wyłącznie jego własnych wygód. Ich liczba nie porażała, mimo że jest różnica między
głównodowodzącym armii a kapitanem regimentu. Armia Dohlaru nie bez powodu narzuciła
limity, jeśli chodzi o służbę oraz tabor zabierany w pole.
I bardzo słusznie to zrobiła, dopowiedział w myślach Ahlverez, smętnie przyglądając się
deszczowi, którego strugi były rozjaśniane przez latarnie zaświecone przez jego
podwładnych. Nawet gdybym kiedykolwiek w to wątpił, obserwacja, jak książę Harless
usiłuje przemieścić swoją armię, szybko by mnie wyleczyła z tych złudzeń.
Niestety Ahlverez utknął za księciem Harless i nic nie mógł na to poradzić. Marsz, który
zanosił się na trzy pięciodnie, kiedy opuszczali Thesmar, przeciągnął się prawie dwakroć tyle,
a Ahlverez jakoś nie mógł się pozbyć myśli, że heretycy będą umieli wykorzystać dany im
dodatkowy czas. Niedostatek mieszkańców w okolicy - a nawet najwierniejsi obywatele
Republiki Siddarmarku zapadali się pod ziemię, ilekroć siły Desnairu opadały jakiś teren
niczym szarańcza - przesądził o braku źródeł informacji, przez co Ahlverez miał wrażenie, że
cała Armia Shiloh postępuje po omacku w jakiejś próżni.
Poważnie rozważał, czyby nie poprosić o zgodę na wyprzedzenie Desnairczyków,
wiedział bowiem, że byłby w stanie dotrzeć do Fortu Tairys i zwolnić generała Walkyra na
długo przed księciem Harless, niestety jednak miał świadomość, że nigdy takiej zgody nie
dostanie, sama zaś prośba - czy żądanie - tylko pogorszy i tak napięte stosunki pomiędzy nim
a dowódcą z ramienia Desnairu. Mimo to posyłał do domu prywatne wiadomości, w których
nieomal błagał księcia Salthar i księcia Fernu o pozwolenie na podjęcie samodzielnych
działań. Nie żywił przy tym większych nadziei na sukces... szczególnie odkąd ojciec Sulyvyn
odmówił poparcia jego prośby. Intendent Ahlvereza skupiał się na wkomponowaniu znacznie
większego oddziału Desnairczyków w ramy Armii Shiloh celem umożliwienia Kościołowi
Matce skutecznego zbrojnego natarcia.
Natarcia? - prychnął w myślach Ahlverez. Powinni się raczej cieszyć, jeśli nie stracą
czwartej części stanu osobowego wskutek chorób i dezercji przed dotarciem do Fortu Tairys!
Ciekawe, jak im w takich okolicznościach uda się „natarcie”!
Podejrzewał, że nie za bardzo.
***
Merlin Athrawes nie był w stanie odczytać myśli Ahlvereza, przeglądając przekazy z
SAPK-ów, jednakże gdyby potrafił to zrobić, w zupełności zgodziłby się z opinią
Dohlarczyka.
Armia Shiloh maszerowała rozciągnięta wzdłuż drogi niczym potężny, leniwy, niechlujny
wąż. Do tego wąż przemoczony i ubłocony. Oczywiście jak w wypadku każdej formacji w
trakcie marszu mogła iść tak szybko jak jej najwolniejsze jednostki, czyli masy ludzi
nazywane niegdyś Armią Sprawiedliwości.
Wedle standardów średniowiecznych Desnairczycy radzili sobie całkiem nieźle; wedle
współczesnych - prezentowali obraz nędzy i rozpaczy. Na południu Republiki Siddarmarku
zaczęły szaleć deszcze, najpierw jesienne, potem zimowe, co - biorąc pod uwagę wpływ
wywierany na najeźdźcę - było jedynym dobrym aspektem nadciągającej ciężkiej zimy.
Dzięki nakazom Księgi Pasquale oraz staraniom braci i sióstr z zakonu tegoż archanioła armie
na Schronieniu utrzymywały bardzo niski poziom chorób w porównaniu z analogicznymi
armiami z historii Starej Ziemi, aczkolwiek w takich warunkach wszystkie słupki z pewnością
miały poszybować w górę. Co jednak dobre, przynajmniej z perspektywy sprzymierzonych,
fatalne warunki pogodowe spowalniały marsz księcia Harless, a tym samym reszty
najeźdźczej armii. Pozwoliły one także miejscowym gospodarzom, którzy jeszcze nie zabrali
rodzin i dobytku i nie umknęli z drogi nawale, usunąć z pola widzenia wszystkie zwierzęta
gospodarskie, co czyniło życie najeźdźców jeszcze trudniejszym.
Wszelako nawet skuteczniej niż pogoda - co z niejaką satysfakcją zauważył Merlin -
utrudniał marsz fakt, że praktycznie nikt poza Cesarską Armią Charisu nie zaadaptował
struktury korpusowej.
Armie na Schronieniu posuwały się zwartą masą, ponieważ jeszcze do niedawna żadna
jednostka nie była w stanie sama się obronić. Przed wprowadzeniem gwintówek i bagnetów
lekka piechota - żołnierze wyposażeni w łuki, broń lontową czy arbalesty - potrzebowała
ciężkiej piechoty - pikinierów - do powstrzymania kawalerii. To samo dotyczyło jazdy. Konni
łucznicy mogli zasypać ciężką kawalerię strzałami czy bełtami z bezpiecznej odległości,
niepozwalającej na trafienie mieczem czy lancą, jednakże dosiadający wierzchowców zbrojni
nie byli w stanie oprzeć się szarży ciężkozbrojnych, którzy potrafili zmusić ich do walki, i to
wręcz. W związku z powyższym wszystkie elementy armii musiały trzymać się w kupie. To z
kolei sprawiało, że niełatwo było nimi rozdysponować w obliczu szykującej się bitwy. Jeśli
dowódca zdawał sobie sprawę z bliskości wroga, starał się nadać swojemu wojsku taki szyk
marszowy, aby w każdej chwili mógł się on przerodzić w szyk bitewny - aczkolwiek „w
każdej chwili” w tym wypadku znaczyło „wcześniej, niż nastąpi usrana śmierć”. Przy
najlepszych wiatrach zajmowało to dawnej armii prawie cały dzień. Gdy warunki nie
dopisały, mogło nawet potrwać dłużej. Na szczęście nieprzyjaciel musiał się zmierzyć z
takimi samymi problemami.
Dzięki porażkom biskupa polowego Bahrnabaia i biskupa Gorthyka Armia Boga właśnie
zaczynała sobie uświadamiać, jak bardzo ta sytuacja się zmieniła. Proces ten jednak uległ
dopiero zapoczątkowaniu. A to dlatego, że zaledwie do zeszłego miesiąca żołnierze musieli
się obawiać hord pikinierów. To wymuszało konieczność połączenia lekkiej i ciężkiej
kawalerii, aczkolwiek Maigwairowi miało zająć jeszcze trochę, zanim wycofa z szyku
bitewnego własnych pikinierów i w ogóle zmieni sposób myślenia. Jak dotąd uczynił to tylko
w odniesieniu do Armii Sylmahna. Dla odmiany Kaitswyrth wciąż miał ich na karku i to nie
powinno się zmienić jeszcze przez dłuższy czas.
Jeśli chodzi o pikinierów, to Cesarska Armia Charisu nigdy ich nie miała, a właśnie
przeorganizowywana Armia Republiki Siddarmarku już ich nie miała. Cała charisjańska
piechota została wyposażona w karabiny i bagnety, co znaczyło, że nie tylko da sobie radę w
obliczu wrogiej piechoty, ale też zdoła rozprawić się z wrogą kawalerią, co udowodnił
pułkownikowi Tyrnyrowi major Naismyth. W erze dominacji karabinierów nie było potrzeby
łączenia tyłu różnych elementów armii. To samo, nawiasem mówiąc, dotyczyło charisjańskiej
jazdy. Konne oddziały Cesarskiej Armii Charisu, składające się z regimentów dragonów, nie
miały potrzeby walczyć z wrogą kawalerią, pod warunkiem że znalazło się miejsce, gdzie
dragoni mogliby zeskoczyć z siodła i zacząć strzelać zza ukrycia skał, drzew i ogrodzeń.
To znaczyło, że formacje charisjańskie były przejrzystsze i elastyczniejsze niż wszystko, z
czym ktokolwiek na Schronieniu miał dotąd do czynienia. Charisjanie nie zasypiali gruszek w
popiele, lecz dodatkowo opracowali organizację korpusową. Na razie skromny udział
żołnierzy w polu nie pozwalał na wykorzystanie do maksimum tejże organizacji, jednakże
wraz z nadciąganiem posiłków miało się to zmienić, i to już wkrótce.
Głównodowodzący Cesarskiej Armii Charisu wiedział, że powinien podzielić swoje siły
na osobne korpusy, każdy po mniej więcej trzydzieści sześć tysięcy ludzi - w idealnej wersji
na tę liczbę składały się dwie dywizje piechoty i jedna brygada kawalerii. Do tego dochodziła
jeszcze artyleria. Dowódców tych korpusów wybierało się w oparciu o ich zdolności i
inicjatywę, po czym wyposażało w personel sztabowy korpusu, co w dużej mierze odciążało
głównodowodzącego i jego sztab. Co najważniejsze jednak, każdy taki korpus był w stanie
zadbać o siebie w trakcie walk, a dzięki podziałowi sił można było działać na szerszym
froncie. Dało się na przykład nacierać odrębnymi równoległymi ścieżkami, co zmniejszało
zagęszczenie spowalniające Armię Shiloh i zwiększało szanse na skuteczne wykrycie
nieprzyjaciela. Każdy korpus mógł odpierać atak znaczniejszej od siebie siły, szczególnie gdy
stanowiła ona mieszaninę pikinierów i piechociarzy. Równocześnie korpusy siostrzane
okrążały wroga lub skupiały się na jednej jego flance. Analogicznie każdy taki korpus był w
stanie zaatakować wroga i przytrzymać go w miejscu do czasu nadciągnięcia posiłków. Nawet
dowódcy na poziomie dywizji byli szkoleni do tego, by dzielić dywizje na „korpusy”
wielkości brygady, odkąd w armii Charisu zapanowała nowa taktyka działania.
Merlin uznał, że powoli - aczkolwiek szybciej, niż ktokolwiek po drugiej stronie
przypuszczał - zbliża się czas, kiedy to tacy dowódcy jak książę Eastshare, baron Zielonej
Doliny i Symkyn zademonstrują światu, co to dokładnie oznacza. Nahrmahn Baytz miał
absolutną rację co do implikacji niesionych przez nowy model karabinów Armii Boga, jak
również tego, że zarówno Armia Sylmahn, jak i Królewska Armia Dohlaru nabierają wprawy
w działaniu w tempie znacznie szybszym od tego, które by odpowiadało Merlinowi.
Jakkolwiek jednak były bolesne dotychczasowe lekcje, nie był to jeszcze koniec. W zanadrzu
znajdowały się bowiem równie ciekawe rzeczy.
.X.
Fort Raimyr
Północne okolice Siddaru
Republika Siddarmarku
- Żałuję, nie wiemy, gdzie dokładnie ci dranie się znajdują - powiedział Greyghor Stohnar.
- I jaka jest ich sytuacja, jeśli chodzi o zapasy.
Lord protektor miał poważny wyraz twarzy, w którym dawało się zauważyć zmartwienie,
mimo że świeciło słońce, kiedy po południu wraz z cesarzem Caylebem zmierzali konno w
stronę strzelnicy. I jednemu, i drugiemu z wielkim trudem przychodziło się wyrwać z narad,
zebrań i konferencji, wszakże Stohnarowi weszło w nawyk jeszcze przed Mieczem Schuelera,
by przynajmniej dwa razy w pięciodniu wybrać się na przejażdżkę, a czasem nawet zagrać w
polo, które uprawiał od chłopięctwa. Od mniej więcej roku jego ochrona nalegała na
zmniejszenie do minimum sytuacji, w których groziłoby mu niebezpieczeństwo. A tak się
składało, że Cayleb - ów heretycki zamorski potentat, który wsparł jego rządy - był chyba
jedynym człowiekiem w całej Republice, którego miejscowi lojaliści Świątyni nienawidzą
nawet silniej niż własnego władcy.
Dziś rano obydwaj się postawili i wyszło na to, że wspólny front dwóch najpotężniejszych
władców Schronienia wystarczył - ledwo, ledwo, ale wystarczył - żeby znieść sprzeciw
ochrony. Co wyjaśniało, w jaki sposób ta dwójka, której towarzyszył Daryus Parkair, horda
charisjańskich gwardzistów i masa strażników lorda protektora, znalazła się w siodle
nieopodal Fort Raimyr, ogromnej bazy wojskowej w okolicach Siddaru. Gwardia lorda
protektora nalegała, aby władcy wyprawili się zamkniętym wozem, przy czym dwa inne takie
pojazdy miały posłużyć za zmyłkę na wypadek, gdyby ktoś śledził ich ruchy i jakiś
skrytobójca chciał skorzystać z okazji, mając pod płaszczem cały arsenał, jednakże Merlin i
jego ludzie wiedzieli, że nie ma na to najmniejszych szans. Tym sposobem Cayleb i Greyghor
jechali stępa, ciesząc się wyjątkowo ciepłym i słonecznym dniem.
Jakkolwiek była to przejażdżka dla przyjemności, nie zdołali się uwolnić od obowiązków.
W tym właśnie momencie Cayleb wzruszył ramionami w odpowiedzi na uwagę Stohnara.
- Aivah ma zadziwiający dar odkrywania prawdy, gdy idzie o działania Świątyni -
powiedział tonem nieomal łagodnym. - Do tego mamy raporty księcia Eastshare i generała
Wyllysa na temat ich postępów w marszu. Zgadzam się, że przyniosłoby nam pewną... ulgę,
gdybyśmy wiedzieli, że nasze informacje dotyczące drugiej strony są prawdziwe, ale
obawiam się, że o tym możemy się przekonać tylko w jeden sposób. Co też uczynimy już za
kilka dni. - Uśmiechnął się krzywo. - Tak czy owak.
Stohnar prychnął.
- Przejawem wielkiego taktu z twojej strony jest takie pochlebne wyrażanie się o
zdolnościach Aivah. Niemniej masz oczywiście rację. Przy jej źródłach i twojej godnej
podziwu siatce szpiegów - zerknął na wysokiego, szafirowookiego gwardzistę jadącego po
lewej stronie cesarskiego kasztanka - zdołaliśmy przeanalizować dogłębnie intencje i
działania Grupy Czworga. Które okazały się wyjątkowo przebiegłe i paskudne.
Zacisnął wargi w wąską kreskę, równocześnie spowijając oczy wyrazem zaciętości.
Raport, który Aivah Pahrsahn przedstawiła im zaledwie wczoraj, mówił o warunkach w
obozach koncentracyjnych generalnego inkwizytora i wynikającym z nich żniwie śmierci.
Nikt na Schronieniu, poza wąskim gronem wtajemniczonych przyjaciół Merlina Athrawesa,
nie słyszał o takich ludziach jak Adolf Hitler, Józef Stalin czy Pol Pot, jednakże wszystko
wskazywało na to, że Wylbyr Edwyrds pragnie powielić ich dokonania. Musiało jeszcze się
znacznie pogorszyć, zanim się polepszy - wszyscy o tym dobrze wiedzieli - co było jednym z
powodów, dla których Cayleb oraz Stohnar zdecydowali się poprzeć plany barona Zielonej
Doliny pomimo późnej pory i trudnych warunków pogodowych w Republice Siddarmarku.
Obozy zgrupowane były w północno-zachodnich prowincjach, a najkrótsza droga do ich
wyzwolenia prowadziła przez pozycje Armii Sylmahna pod dowództwem biskupa polowego
Bahrnabaia.
Jakkolwiek jednak mocno pragnęli przedrzeć się do obozów, wiedzieli, że nie mogą
uczynić tego teraz. Głównym tego powodem było znaczne rozproszenie Armii Shiloh, która
wiła się na terenie Marchii Południowej w drodze do Fortu Tairys. Kosztowna porażka księcia
Harless pod Thesmarem była najlepszym dowodem na jakość tej armii, ale gigantyczna
liczebność czyniła ją mimo wszystko groźną siłą. Co więcej, jej dohlariański kontyngent
stawał się z każdym dniem bardziej doświadczony, czego nie można było lekceważyć. To
samo dotyczyło zrujnowanej prowincji Shiloh. Lojalna milicja i oddziały regularnej armii,
które wysłano tam dla wzmocnienia sił lorda protektora, z trudem utrzymywały kontrolę nad
terenami leżącymi na północ od Kolstyru i na wschód od rzeki Blackbern. Trzy czwarte
terytorium pozostawało w rękach buntowników albo zamieniło się w wypaloną ziemię
niczyją, której nikt nie chciał. Jeśli do tego równania dodać potęgę tak wielką jak Armia
Shiloh...
Jak najszybsze wyzwolenie obozów koncentracyjnych było moralnym imperatywem,
powstrzymanie armii idącej na Shiloh zaś kwestią życia lub śmierci. I tego właśnie tematu
miało dotyczyć dzisiejsze spotkanie.
- Problem polega na tym - kontynuował Stohnar - że nawet Aivah zgaduje raczej, niż wie,
gdzie jest teraz książę Harless. Przyznaję, że do tej pory miała nosa. A sądząc po tym, co
pokazali nam do tej pory Desnairczycy, zdziwiłbym się, i to bardzo, gdyby zdołali dotrzeć
bliżej Fortu Tairys, niż przypuszczamy. Zostałem już jednak nie raz zaskoczony. Operacja
Miecz Schuelera jest chyba najdobitniejszym przykładem podstępnego działania naszego
wroga, więc nie dziwcie się, że czuję ogromną obawę bez względu na to, jak doskonale
wyszkolone są wasze wojska i jak znakomitym dowódcą jest książę. Budzę się czasem w
nocy zdjęty strachem, że zostanie wzięty w dwa ognie przez Armię Shiloh i obsadę Fortu
Tairys, a ma przecież tylko czternaście tysięcy ludzi do dyspozycji.
- Nie sposób się z tym nie zgodzić - odparł Cayleb, bardzo ciekawie dobierając słowa, co
nie uszło uwagi Merlina. Cesarz nie mógł uspokoić lorda protektora, nie wspominając mu o
SAPK-ach i rozpoznaniu satelitarnym. - Z drugiej jednak strony książę Eastshare nie będzie
zdany tylko na własne siły, gdy dotrze do Fortu Tairys. Myślę, że dziewięć tysięcy
siddarmarckich strzelców zmieni nieco jego sytuację, zwłaszcza że dowodzi nimi generał
Wyllys.
- Jego cesarska mość ma rację, mój panie - przyznał Parkair. - Poza tym Wyllys dysponuje
większą liczbą dział niż siły księcia. To też niebagatelne wsparcie.
Stohnar przytaknął, odprężył się także wyraźnie. Stahn Wyllys był jednym z dwóch
pułkowników siddarmarckiej armii, którzy wyszli z życiem z zaciętych walk na Przełęczy
Sylmahna. Jego regiment został wtedy zredukowany do jednej niepełnej kompanii,
dowodzonej przez ostatniego, najmłodszego kapitana. Po zluzowaniu obrońców przez siły
księcia Eastshare został awansowany do stopnia generała, a jego dawny trzydziesty siódmy
regiment przekształcono w pierwszą dywizję strzelecką siddarmarckiej armii. Jego nowym
dowódcą został, rzecz jasna, Wyllys. Generał Fhranklyn Pruait, inny dowódca regimentu,
który przetrwał walki na Przełęczy Sylmahna, przejął drugą dywizję strzelecką.
Te jednostki nie miały wystarczającej ilości czasu, by w pełni przyswoić charisjańską
doktrynę wojenną. Ich odprzodowo ładowane karabiny nie były do tego przystosowane, ale
oficerowie odpowiedzialni za ten proces przegadali wiele godzin ze swoimi charisjańskimi
towarzyszami broni i szkoleniowcami. Zbyt wielu ich podwładnych było żółtodziobami,
którzy zaciągnęli się do armii, by bronić własnych rodzin... albo by szukać zemsty. Byli
zmotywowani, doskonale wyszkoleni, ale też ogromnie niedoświadczeni, nic więc dziwnego,
że pytanie, jak sprawią się na polu walki, zaprzątało myśli wielu decydentów, a i pewnie
dręczyło ich samych. Mimo to Cayleb Ahrmahk ufał bezgranicznie Stahnowi Wyllysowi i nie
omieszkał mówić tego wprost.
Dwie z trzech brygad tej dywizji zostały już wysłane do Fortu Tairys. Żołnierze popłynęli
barkami w górę rzeki Siddarmark, do Holkyru leżącego na granicy prowincji Glacierheart.
Stamtąd pomaszerowali do Shiloh, zabierając charisjańskie polowe trzydziestofuntówki. W
chwili obecnej znajdowali się na południe od Maidynbergu i szli głównym traktem na Raisor.
Osłaniani przez przydzielony im regiment kawalerii osiągnęli punkt, za którym drogami
trzeciej jakości pójdą na przełęcz Ohaldyn, a potem na Fort Tairys - od tego ostatniego
dzieliło ich już niespełna sto mil. Mimo że ludzie Wyllysa przeszli ponad czterysta mil przez
tereny kontrolowane przez milicję buntowników - czyli odpowiednik rangersów z
Międzygórza - i zabili po drodze niemal tysiąc z nich, Lairays Walkyr, dowódca garnizonu w
Forcie Tairys, dowiedział się o ich obecności zaledwie dwa dni temu. Po części dlatego, że
milicjanci, którym udało się przetrwać starcia, byli bardziej zainteresowani ocaleniem własnej
skóry niż powiadomieniem innych jednostek o grożącym im niebezpieczeństwie. No, ale też
Walkyr nigdy nie kazał im pilnować podejścia od tej strony, co wiele mówiło - zwłaszcza
przeciwnikowi - o agresywności poczynań jego zwiadu.
A to, że nadal pozostawał w błogiej nieświadomości faktu, iż Charisjanie nadchodzą także
od strony kanału Branath, świadczyło o nim jeszcze gorzej.
Mimo to Fort Tairys był znakomitą pozycją obronną. Zbudowany niemal sto lat wcześniej,
podczas wojen toczonych przez Desnair i Republikę Siddarmarku, miał grube ściany z
obmurowanych cegłą kamieni i strzegł drogi na przełęcz Ohadlyn, łączącej Shiloh z Marchią
Południową. Jeszcze dwa pięciodnie temu stacjonowało w nim tylko pięć regimentów
piechoty wspieranej przez jeden regiment kawalerii, czyli prawie trzynaście tysięcy ludzi. I
choć sam Walkyr sądził, że to wystarczy, lojaliści świątyni z Shiloh mieli co do tego poważne
wątpliwości i obawiali się upadku fortu. On jednak nie słuchał ich i nie wezwał pod broń,
ponieważ to wiązałoby się z koniecznością wykarmienia większej liczby gąb. Dlatego musieli
zorganizować się sami i zrobili to, formując cztery dodatkowe regimenty piechoty, które
wysłali następnie do Fortu Tairys. Dziewiąty kawaleryjski miał jednak bardzo uszczuplony
stan osobowy, aczkolwiek większość regimentów piechoty nie narzekała na braki, co
oznaczało, że Walkyr ma do dyspozycji nie mniej niż dziewiętnaście tysięcy ludzi. Ta liczba
mogłaby budzić szacunek, gdyby nie marne morale i kiepskie wyszkolenie żołnierzy. Na
nieszczęście dowódcy fortu większość jego podwładnych rekrutowała się spośród
buntowników i zwykłych żółtodziobów, którzy bez względu na to, ile miast i gospodarstw
puścili z dymem, nie wiedzieli nic o prawdziwej wojaczce i nie dorastali do pięt ludziom
Stahna Wyllysa. Co gorsza - oczywiście z jego perspektywy - nie dysponował nowoczesną
artylerią ani karabinami i mógł liczyć co najwyżej na garść strzelców wyposażonych w
skałkówki.
Obrońcy liczyli więc na wytrzymałość grubych murów i solidność szańców, które miały
bronić dostępu do przełęczy, aczkolwiek mądrzej by zrobił, gdyby nie próbował zablokować
jej całkowicie. Zewnętrzny krąg fortyfikacji miał bowiem aż sześćdziesiąt osiem mil długości,
co znaczyło, że nawet po uwzględnieniu posiłków, o które nie prosił, mógł ustawić po jednym
człowieku co sześć jardów okopu. Jedynym jego usprawiedliwieniem był fakt, że nie
spodziewał się równoczesnego ataku z dwóch kierunków, a w takim razie linia frontu byłaby
krótsza o połowę, nie mówiąc już o tym, że budował te umocnienia nie dla swojego
garnizonu, tylko dla o wiele większej Armii Shiloh, by stworzyć bastion chroniący jej tyły od
wschodniej strony. I mimo że brakowało mu nowych dział, fort dysponował aż
pięćdziesięcioma armatami starej daty. Pytanie więc nie brzmiało, czy wojskom księcia
Eastshare i Wyllysa uda się zdobyć te umocnienia, tylko czy zdołają to zrobić, zanim pojawi
się tutaj Armia Shiloh. A ta, mimo ślimaczego tempa marszu, była już całkiem blisko.
- Czułbym się lepiej, gdyby Wyllys miał ze sobą wszystkie trzy brygady - wyznał po
chwili Stohnar.
- Generał Wyllys ma tylu ludzi, ilu potrzebuje - odparł zwięźle Cayleb. - A książę
Eastshare nie mylił się: potrzebujemy trzeciej brygady nad rzeką Daivyn, na wypadek gdyby
Kaitswyrth odzyskał odwagę. Wiem, że każdy dowódca woli mieć więcej oddziałów, niż
może mu być potrzebne, żeby w czasie bitwy nie dojść do wniosku, że przyjął zbyt skromne
szacunki, ale w tym wypadku jestem całkowicie spokojny. Martwmy się o zgranie w czasie,
nie o siły, jakimi dysponuje książę.
- Masz rację, przyznaję... - Lord protektor westchnął ciężko. - Chyba znowu szukam sobie
powodów do zmartwień.
- Nie szedłbym aż tak daleko - rzucił oschłym tonem cesarz, ale zaraz się uśmiechnął. - To
raczej próba myślenia za kogoś, co wcale nie jest takie nierozsądne, jak się wydaje, zwłaszcza
po wydarzeniach minionego roku.
- Też prawda. - Stohnar zaczerpnął głęboko tchu, gdy ich orszak zbliżył się do strzelców.
On i Cayleb spędzili kilka godzin wśród żołnierzy, dokonując inspekcji, przyglądając się
szkoleniom regimentów i ich późniejszej paradzie, ale najdłużej próbowali podnieść morale
nowych jednostek Armii Siddarmarku. Tymczasem teraz lord protektor spoglądał w kierunku
majora Athrawesa jak człowiek, który spodziewa się czegoś wyjątkowego. - Jesteś gotów
zadziwić nas wszystkich, seijinie Merlinie? - zapytał.
- „Zadziwić” to może za dużo powiedziane, mój panie - odparł spokojnie Athrawes. -
„Zaskoczyć” byłoby może odpowiedniejszym słowem.
- Nie chciałeś powiedzieć przypadkiem: „pokrzepić”? - wtrącił Parkair, prychając
żartobliwie i przechylając głowę. - Wiem, że rewolwery seijina są naprawdę wyjątkowe,
wasza wysokość. Tak więc domyślam się, że dzisiejsza wycieczka ma na celu dodanie otuchy
tym ludziom, a nie ma chyba lepszego sposobu niż zaprezentowanie im, jak doskonała jest
charisjańska broń.
- Ująłbym to inaczej - stwierdził Cayleb - ale ja jestem uosobieniem taktu i dyplomacji, o
czym wszyscy wiedzą.
- Zauważyliśmy to nie raz - poparł go Stohnar, spoglądając na zeskakującego z konia
seijina. - Jestem gotowy na przyjęcie każdego pokrzepienia, jakie może mi dać ta
demonstracja.
- Będę się starał, mój panie - wymamrotał Merlin, ruszając w kierunku celów
przygotowanych specjalnie na tę okazję.
W ziemię wbito pięć grubych pali tworzących linię o długości czterdziestu jardów. Na
każdym palu powieszono podwójne napierśniki stosowane w Armii Siddarmarku, a na ich
szczytach pozatykano hełmy. Merlin stanął w odległości dwudziestu pięciu jardów od nich,
po czym wyjął rewolwer z prawego olstra.
Broń ta wyglądała identycznie jak egzemplarz, który spoczywał teraz na biodrze Cayleba,
a zaprezentowany został wcześniej w Tellesbergu przez Ehdwyrda Howsmyna. Bębenek w
broni cesarza miał dwa cale długości i zawierał sześć komór. Rewolwer seijina był
pięciostrzałowy, ale jego bębenek miał trzy cale długości. Ważył też dwa razy więcej i nie bez
powodu miał o cal dłuższą lufę. Przystosowany do pocisków kalibru .45, mógł też strzelać
klasycznymi nabojami karabinowymi. Dlatego potrzebował grubszych ścian komory, choć
wyprodukowano go z najlepszej stali Delthaku. Ciśnienie gazów wylotowych było bowiem
dwukrotnie wyższe niż w przypadku standardowych nabojów.
Żadne stworzenie nie miało szans na przeżycie po trafieniu taką kulą, ale to nie
przeszkadzało Merlinowi. Szczerze mówiąc, podobało mu się to nawet. Nie wiedział bowiem,
czy Cayleb nie spróbuje znowu iść na jaszczurodrapa z samym oszczepem w dłoniach.
Taigys Mahldyn produkował dwuoporowe rewolwery z niezwykłą starannością,
dopieszczając każdy element do tego stopnia, że żaden pistolet nie mógł się równać z tą
bronią. Spust trzeba było nacisnąć dużo dalej, jeśli chciało się przejść na ogień automatyczny,
więc seijin przypuszczał, że większość jego kompanów z gwardii wybierze modele
jednooporowe, w których trzeba było odwodzić kurek przed każdym strzałem, zwłaszcza w
sytuacji, gdy ważniejsza jest celność niż szybkostrzelność.
CZAO miał jednak ogromną przewagę pod takimi względami.
Rewolwer powędrował w górę, trzymany pewnie przez dłoń seijina, a potem nagle rozległ
się huk gromu. Płomienie wydobywały się z lufy niemal ciągiem, gdy raz po raz naciskał
spust. W podwójnych napierśnikach pojawiały się kolejne dziury, jakby ktoś zaczarował te
wszystkie kule, które przechodziły przez stal jak przez masło i w dodatku przebijały się także
przez grube pale. Athrawes opróżnił bębenek, uniósł lufę do pionu, odwiódł palcem
bezpiecznik i wysunął cylinder. Długie łuski posypały się na ziemię, połyskując w słońcu.
Następnie seijin skierował rewolwer lufą w dół, sięgając jednocześnie do sakwy umieszczonej
przy pasie.
Nowe rewolwery były spadkobiercami wyrobów i pomysłów Mahldyna, ale to Ehdwyrd
Howsmyn dodał do nich jeden, bardzo istotny element. To był naprawdę zadziwiająco prosty
wynalazek. Krótki cylinderek z kilkoma półcalowymi zagłębieniami, w których spoczywały
naboje. Wystarczył jeden ruch, by załadować je wszystkie do komór, a naciśnięcie przycisku
w podstawie tego urządzenia uwalniało łuski z uchwytów. Teraz wystarczyło zatrzasnąć
bębenek i broń znów nadawała się do oddania kolejnej serii. Tym razem celami były hełmy.
Wszystkie spadły z pali, zanim umilkły echa wystrzałów.
Seijin powtórnie opróżnił bębenek, lecz tym razem napełnił go w bardziej tradycyjny
sposób, wspominając wydarzenia na Kanale Świętego Langhorne’a. Na koniec schował
rozgrzaną broń do pochwy i odwrócił się do widowni. Niewielki obłoczek prochowego dymu
rozwiewał się, szybując coraz wyżej w bezchmurne niebo. Cayleb uśmiechał się szeroko,
widząc zdziwienie na twarzy Merlina. Połowa koni gwardzistów lorda protektora wciąż
wierzgała i tylko Parkair oraz władca Siddarmarku panowali w pełni nad swoimi
wierzchowcami. Mimo to obaj wydawali się zszokowani pokazem.
- Na Langhorne’a! - zawołał seneszal. - To było naprawdę imponujące, seijinie!
Dźgnął niespokojnego konia ostrogami, by podjechać bliżej celów. Na miejscu wychylił
się z siodła, włożył czubek palca w otwór po kuli, która przeszła przez obie warstwy stali, i
znów pokręcił głową.
- Siła przebicia jest niesamowita. Ale nie ma chyba człowieka, który dałby radę utrzymać
te twoje ręczne dwudziestofuntówki.
- Szczerze powiedziawszy, mój panie, odrzut wcale nie jest taki duży - zapewnił go
Merlin, na co seneszal okazał jeszcze większe niedowierzanie. - To bardzo ciężkie rewolwery,
znacznie cięższe od standardowej wersji, i właśnie dlatego odrzut nie jest aż tak odczuwalny.
Kopią bardziej niż standardowa wersja, ale większość żołnierzy powinna utrzymać je bez
trudu. Przy tej masie bardziej namęczą się z ich podniesieniem, jak sądzę.
- Tym razem uwierzymy ci na słowo, seijinie - wtrącił Stohnar. - Myślę, że wystarczy nam
normalna wersja. Najbardziej zadziwiła mnie, jeśli chcesz wiedzieć, szybkość, z jaką
strzelałeś i przeładowywałeś. - I on pokręcił głową. - Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy,
jaką siłą ognia dysponuje człowiek trzymający w dłoniach te cuda. Teraz zaczyna mi coś
świtać, ale wolę nawet nie myśleć o tych karabinach z magazynkiem, które obiecał nam
mistrz Howsmyn.
- One nie będą tak szybkostrzelne, mój panie - wyjaśnił Merlin. - Działają na zupełnie
innej zasadzie. Strzelec musi przeładować broń przed każdym strzałem. Z drugiej jednak
strony każdy karabin będzie miał dziesięcionabojowy magazynek, więc znajdzie się w nim
dwa razy tyle pocisków co w moim rewolwerze, a poza tym da się go wymienić równie
szybko, jak ja to robiłem na pokazie. - Uśmiechnął się lodowato. - Chłopcom ze Świątyni ten
wynalazek na pewno nie przypadnie do gustu...
.XI.
HMS Delthak, 22
Kanał Tarota
.XII.
Świątynia
Syjon
Ziemie Świątynne
Nie będę sobie strzępił języka, żeby cię obrażać wyzwiskami. Po pierwsze dlatego, że
żadna inwektywa nie jest dostatecznie dosadna. Po drugie dlatego, że moje epitety mogłyby
zostać przyrównane do złorzeczeń, które miotasz na każdym kroku.
Cały świat wie, jaki jesteś nieustraszony, póki nie musisz osobiście stawić czoła swoim
wrogom. Nie ma na Schronieniu domeny, w której nie byłoby głośno o twoich rzeziach i
twoich katach. Sam jednak nigdy nie opuściłeś bezpiecznych murów Inkwizycji i Świątyni.
Brak ci nawet odwagi, aby się przechadzać ulicami własnego miasta, choć straże nie
odstępują cię ani na krok. Nie w smak ci myśl o uronieniu krwi w tak zwanej „służbie Panu”.
Ogłosiłeś świętą wojnę i przyglądasz się z ukrycia, jak inni giną milionami, lecz sam ani
myślisz ryzykować.
Obaj doskonale wiemy - a niebawem dowie się o tym cały świat - że twoje czyny nie mają
nic, ale to nic wspólnego ze służbą Panu. Wyznajesz nie wiarę w Boga, lecz wiarę w
przyjemności ciała, w bogactwo, w luksus, w rozporządzanie czyimś życiem i śmiercią.
Pławisz się nie w miłości Bożej, lecz w okrucieństwach, z których zasłynął twój urząd. Rękami
swoich sługusów torturujesz, okaleczasz i mordujesz każdego, kto odważy się wystąpić nie
przeciwko Bogu, ale przeciwko tobie.
Dałeś jasno do zrozumienia, że żadna ilość niewinnej krwi, żadna ilość cierpienia nie
zachwieje cię w postanowieniu, aby przemienić Kościół w cień tego, czym powinien być, i w
wyraźne odbicie twego zepsucia. Zatrudniając na swych usługach najgorsze ścierwa, czyniąc
inkwizytorami ludzi bez skrupułów, dorobiłeś się spolegliwych narzędzi, takich jak Vyktyr
Tahrlsahn i Hahskyll Seegairs.
Nadeszła pora pozbawić cię tych narzędzi.
W czasie Wojny z Upadłymi działali ludzie przekraczający umiejętnościami wszystkich
innych. Śmiertelnicy nazywali ich seijinami, uważając, że przejawiane przez nich zdolności są
nie z tego świata, a pochodzą od samego Boga. Cokolwiek sądzili zwykli ludzie, seijinowie
nie byli ani aniołami, ani demonami.
Co zaś najważniejsze dla ciebie: nie odeszli do przeszłości.
Ogłosiłeś, że Merlin Athrawes to demon. Podobnie jak w wielu innych sprawach, uciekłeś
się do kłamstwa. Ale do pewnego stopnia powiedziałeś prawdę: Merlin jest jednym z nas,
chociaż ilu nas jest i gdzie jesteśmy, nigdy się nie dowiesz. Nie rościmy sobie prawa do
boskości, lecz stawiamy sobie za punkt honoru nie dopuścić, aby zepsucie toczące Świątynię
rozpełzło się po całym Schronieniu. Dlatego służymy Imperium Charisu i Kościołowi Charisu
i poprzysięgamy, że pewnego dnia zapłacisz za wszystko, co zrobiłeś.
Tak jak ogłosił to cesarz Cayleb z cesarzową Sharleyan, inkwizytorzy nie mogą liczyć na
litość bez względu na to, gdzie zostaną pojmani. Wiedz, że od tej chwili będziemy na nich
aktywnie polować, zamiast czekać, żeby sami wpadli nam w ręce. Nie dosięgniemy karzącą
ręką każdego, ale ukarzemy każdego, kogo dosięgniemy. Ci zaś, którzy dopuścili się
wyjątkowo ohydnych czynów, będą przez nas tropieni, tak jak Tahrlsahn i Seegairs. A kiedy
już ich wytropimy, zabijemy ich. Nie będziemy im zadawać niepotrzebnego cierpienia, w czym
sami się lubują, podobnie jak i ty. Niech się jednak nie spodziewają po nas litości, ponieważ
sami nigdy nie okazali nikomu miłosierdzia.
Możecie próbować zignorować ten list. Możecie dalej urządzać rzeź wśród jeńców
wojennych, możecie zsyłać tysiące niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci do obozów
koncentracyjnych i skazywać ich na Karę Schuelera. Możecie dalej torturować i zastraszać.
W swoim czasie odpowiecie za to przed Bogiem. Powtarzam, nie rościmy sobie prawa do
boskości. Cokolwiek jednak Pan ma dla was w zanadrzu, możecie zacząć żegnać się z życiem,
ponieważ odbierzemy je wam w czasie i miejscu przez nas wybranym.
Dialydd Mab
- Coś takiego nie może przejść bez odpowiedzi - oznajmił Clyntahn. - Już dostatecznie złe
było to, że książę Eastshare masakruje wyświęconych księży na polu bitwy. Nie możemy
pozwolić, aby nasi specjalni inkwizytorzy byli mordowani z dala od linii frontu i bez
poważnych konsekwencji.
- Jakie dokładnie konsekwencje masz na myśli, wasza dostojność?
Słysząc to niepewne pytanie, wielki inkwizytor zmarszczył czoło, a Rayno ukrył dłonie w
rękawach sutanny. Arcybiskup zbierał się w sobie, aby przedstawić przełożonemu dalsze
niewygodne fakty czy też prawdy.
- Zaczniemy od powrotu do Sarkynu, żeby dokończyć dzieła. Zobaczymy, co ten cały Mab
na to powie!
- Za pozwoleniem waszej dostojności, ale to chyba nie najlepszy pomysł.
- A to dlaczego?
Pomimo dziesiątek lat doświadczenia Rayno drgnął, kiedy Clyntahn zerwał się z krzesła,
wsparł dłonie o blat biurka i nachylił się z groźnym błyskiem w oku. Arcybiskup zmusił się
do bezruchu i odwzajemnienia spojrzenia. Cisza była tak napięta, że aż trzaskała niczym
wyładowania atmosferyczne. W końcu jednak Clyntahn usiadł z powrotem.
- A to dlaczego? - powtórzył spokojniej.
Z jego głosu wiał chłód zdolny zmrozić padający deszcz. Rayno bezgłośnie wypuścił
wstrzymywane powietrze. Poświęcił momencik na milczącą modlitwę, aby jego następne
słowa przedarły się do umysłu Clyntahna poprzez zwały furii. Nie żywił wielkich nadziei, ale
pod przykryciem rękawów trzymał zaciśnięte kciuki.
- Wasza dostojność... - zaczął. - Przewidziałem twoją reakcję. Moja początkowa reakcja
bowiem była identyczna. Zanim jednak przyszedłem do ciebie z tym listem, wysłałem
umyślnych aż do Sarkynu, aby rozeznali się w sytuacji i sprawdzili, co właściwie wydarzyło
się na trasie żeglugi barki. Mam szczegółowe raporty w swoim biurze, jednakże, mówiąc w
skrócie, dowódca garnizonu w Sarkynie nie żyje. Jego zastępca nie żyje. Zastępca zastępcy
nie żyje. Dowódcy kompanii piechoty przydzielonych celem oczyszczenia Sarkynu wedle
instrukcji ojca Hahskylla nie żyją. Wszyscy co do jednego zostali wystrzelani przez snajpera z
niesamowicie dużej odległości. Dowódca oddziału eskortującego podejrzanych o herezję z
Sarkynu do obozu w Fyrmahnie nie żyje, zastrzelony przez snajpera w czasie, kiedy układał
wierzchowca. Wszyscy laiccy bracia przypisani do pomocy ojcu Hahskyllowi na pokładzie
barki nie żyją, podobnie jak eskorta wojskowa. Dowiedziałem się również, że poza tym
zginęli czterej inni podoficerowie oraz jedenastu szeregowców, którzy wyróżnili się podczas
czystki w Sarkynie. Większość poległa, kiedy jeden patrol wpadł w zasadzkę. Dwaj
podoficerowie, w tym jeden sierżant, zostali znalezieni we własnych kwaterach, we własnych
łóżkach, z poderżniętymi gardłami. Nikt nie wie. w jaki sposób zabójcy przedostali się koło
wart niezauważeni.
Clyntahn słuchał z kamienną twarzą. Rayno przerwał na moment, pozwalając, by znów
rozdźwięczała się cisza.
- Wasza dostojność - odezwał się w końcu znowu. - Zgadzam się z tobą w całej
rozciągłości. Jednakże wszystko wskazuje na to, że kimkolwiek jest ów seijin Dialydd Mab,
należy do potężnej organizacji o niesłychanych możliwościach. Zaprzecza, jakoby był
demonem, i być może nie mija się tutaj z prawdą. Odkryliśmy bowiem obozowisko
skrytobójców, którzy pozbawili życia ojca Vyktyra i ojca Hahskylla. Wątpliwe, aby demonom
były potrzebne ogniska i namioty. Jakkolwiek jednak wygląda sprawa, zabójcy mają długie
ręce. Cokolwiek byśmy zrobili, wieść o śmierci duchownych i towarzyszących im żołnierzy
tak czy siak się rozejdzie między ludźmi. Moi agenci uczynią wszystko, aby spowolnić wici,
wszakże nie łudźmy się, że uda nam się je powstrzymać zupełnie. Owszem, możemy
dokończyć czystkę w Sarkynie zgodnie z twoim życzeniem, ale co będzie, jeśli ten cały seijin
i jego kompani zdołają uśmiercić jeszcze kilku inkwizytorów i żołnierzy?
Po tych słowach zapanowało długie, bardzo długie milczenie.
.XIII.
Fort Tairys
Shiloh
Republika Siddarmarku
.XV.
Fort Tairys
Shiloh
Republika Siddarmarku
.XVI.
Malyktyn
Na trakcie Cheryk-Kharmych
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
- Obawiam się, że jednak będę musiał mu przeszkodzić, sir Graimie - powiedział głucho
Rainos Ahlverez. - Przykro mi, że przerywam kolację, ale to coś naprawdę pilnego.
Graim Kyr zmierzył Ahlvereza spojrzeniem, pozwalając sobie na odrobinę pogardy w
oczach na widok przemokniętej i ubłoconej postaci. Ahlverez poczuł przemożną chęć, żeby
wyrżnąć napuszonego młodego barona Fyrnachu prosto w szczękę, po czym jeszcze poprawić
kopniakiem w nerki. A na dokładkę zmiażdżyć mu obcasem jabłko Adama, ewentualnie
zadowolić się solidnym kopnięciem w jądra. Nie, jednak wolałby zmiażdżyć jabłko Adama -
kopniak w jądra jest do przeżycia, jakąkolwiek sprawia satysfakcję kopiącemu. Prawdziwy
szlachcic z Desnairu rozważyłby raczej uczciwy pojedynek, ale Ahlverez przynajmniej w tym
momencie ani myślał traktować bydlaka z aż taką godnością.
- Jak już tłumaczyłem, sir Rainosie - odpowiedział baron Fyrnachu - mój wuj, to znaczy
jego dostojność - uśmiechnął się słabo - spożywa posiłek. Jak tylko...
Ton głosu Ahlvereza wzbogacił się o stalowe nutki.
- Dowodzę dohlarskim kontyngentem Armii Shiloh. Odpowiadam przed majestatem
Kościoła Matki oraz mojego króla, a nie przed tobą, mój panie. Jeśli nie rozmówię się z
księciem Harless w ciągu dwu minut, przed upływem dwunastu godzin, moi ludzie wraz ze
mną zawrócą do Thesmaru. Powodem takiego obrotu spraw będzie to, że okazałeś się zbyt
arogancki, zbyt uparty, zbyt głupi, żeby dopuścić mnie do jego dostojności w sprawie
niecierpiącej zwłoki. Dołożę też wszelkich starań, baronie, ażeby Inkwizycja zainteresowała
się, czemuż to sabotowałeś kampanię nakazaną przez Kościół Matkę. Jestem pewien, że
cesarz Mahrys zechce przedyskutować tę samą sprawę z twoim wujem.
To powiedziawszy, wyciągnął zegarek i go otworzył.
- Została ci minuta i pięćdziesiąt sekund, mój panie.
Młodzik gapił się na niego z twarzą najpierw pociemniałą z wściekłości, a następnie bladą
z przerażenia. Otworzył usta, żeby...
- Minuta czterdzieści sekund - rzucił Ahlverez tym samym obojętnym tonem. - Na twoim
miejscu nie zmarnowałbym ani sekundy na dalsze dywagacje ze mną, mój panie.
Młodzik zamknął usta z nieomal słyszalnym trzaśnięciem, po czym wyprysnął z
westybulu domu burmistrza w Malyktynie, który został zarekwirowany w imieniu księcia, jak
tylko awangarda dotarła do miasta. Drzwi huknęły za nim, po czym Ahlverez usłyszał u
swego boku głośny oddech. Podniósłszy wzrok znad tarczy zegarka, zobaczył kapitana
Lattymyra.
- Chciałeś coś powiedzieć, Lynkynie? - zapytał miłym tonem.
- Moje serce się raduje, panie. Ale zdajesz sobie chyba sprawę, że właśnie zyskałeś
zaprzysiężonego wroga?
- Pewnie tak - westchnął. - Nigdy wcześniej jednak nie spotkałem człowieka, którego
uważałbym za większego wroga. To, jak broni dostępu do swego drogiego wuja, kosztowało
tę armię jakieś pół tysiąca dezerterów, i to tylko odkąd opuściliśmy Thesmar, a według
mistrza Slaytyra - skinął na bardzo wysokiego, siwego, brązowookiego mężczyznę stojącego
za Dohlarianami i zachowującego przezornie milczenie - obaj do kupy wzięci mogą nas
jeszcze kosztować utratę Fortu Tairys. - Nozdrza mu się rozdęły. - Tak więc nie dziw się
memu brakowi cierpliwości.
Kapitan Lattymyr skinął głową, aczkolwiek na dnie jego oczu widać było pewną obawę.
Nie o siebie się jednak martwił. Wyprostował się dopiero na widok powracającego barona
Fyrnachu.
- Jego dostojność zechce cię przyjąć natychmiast, sir Rainosie - powiedział z okropną
wyniosłością, miotając z oczu sztylety zapowiadające zemstę.
- Dziękuję. - Ahlverez zatrzasnął zegarek i wystudiowanym ruchem odłożył go z
powrotem do kieszeni, po czym skinął głową na Lattymyra i Slaytyra.
- Chwileczkę, sir Rainosie. Nie mogę dopuścić przed oblicze jego dostojności nikogo
więcej - powiedział baron Fyrnachu z nieprzyjemnym uśmieszkiem.
Ahlverez patrzył na niego przez chwilę, po czym zajął miejsce na jednym z zydli
ustawionych dla gońców czekających na przekazanie wiadomości któremuś z podwładnych
księcia.
- Skoro nie możesz nas dopuścić przed oblicze jego dostojności, zaczekamy na niego tutaj
- powiedział twardo. - Przy czym, nie muszę chyba tego dodawać, limit czasu pozostaje ten
sam co przedtem. Wybór należy do ciebie, mój panie.
Młodzik wgapił się w niego, jedną ręką sięgając po sztylet, ale Ahlverez odpowiedział
tylko spokojnym jak u węża spojrzeniem i wyciągnął znowu zegarek. Kiedy zaczął go
otwierać, baron Fyrnachu poruszył nozdrzami. Jego normalnie urodziwa twarz w tym
konkretnym momencie jakby zbrzydła - z fioletową cerą mało kto prezentował się nadobnie.
Po chwili milczenia wykonał ruch głową.
- Zatem dobrze, sir Rainosie - wydusił z siebie, plując żółcią. - Zechciej wraz ze swymi...
towarzyszami pójść za mną.
- Oczywiście. - Ahlverez wstał i skinął na pozostałych dwóch mężczyzn. - Idziemy na
pokoje, panowie.
***
Książę Harless sprawiał wrażenie znacznie mniej wściekłego, niż Ahlverez się
spodziewał. Być może młody kretyn miał na tyle oleju w głowie, aby nie chwalić się
postawionym mu ultimatum. Jeśli istotnie tak było, okazał się krztynę mądrzejszy, niż zawsze
sądził Rainos. Aż trudno w to uwierzyć. Z drugiej strony doprawdy trudno być jeszcze
głupszym...
W rozjaśnionej blaskiem lampy jadalni było ciepło, w odróżnieniu od chłodnego i
wilgotnego dworu, z którego przybyła trójka gości. Płomienie trzaskały wesoło w kominku, a
przy stole zasiadał gospodarz ze świtą odzianą wedle najnowszej dworskiej mody.
Oczywiście wszyscy znaleźli czas i możliwości na gorącą kąpiel, mimo że żaden z ich
podwładnych nie mógł o sobie powiedzieć tego samego.
- Sir Rainosie... - Książę kiwnął mu na powitanie głową. Nie był to gest przesadnie suchy,
ale też nie do końca zapraszający. Sam książę nie podniósł się ze swego miejsca. Być może
jednak nie z tego powodu, że mu się przeszkadza w kolacji. Zważywszy na liczbę butelek
walających się na stole pomiędzy resztkami jedzenia zdolnymi nakarmić cały wygłodzony
oddział jego armii, bardzo możliwe, że najzwyczajniej w świecie nie był w stanie ustać na
nogach. - Jak rozumiem, wyniknęła jakaś pilna sprawa?
- Owszem, wasza dostojność.
Ahlverez złożył oficjalny ukłon przed księciem, ojcem Tymythym Vairdynem, hrabią
Hankey i hrabią Hennetu. Schuelerycki intendent miał zamglone spojrzenie, aczkolwiek dwaj
arystokraci wydawali się w miarę trzeźwi.
- Możemy się dowiedzieć, o co chodzi?
Książę mówił wolniej niż zazwyczaj, aczkolwiek język mu się nie plątał.
Ahlverez przywołał gestem wysokiego Siddarmarczyka, a kiedy ten postąpił do przodu,
powiedział:
- Wasza dostojność, to mistrz Zhapyth Slaytyr. Przybył prosto z prowincji Shiloh.
Wyraz twarzy księcia nie zmienił się ani na jotę. Po chwili jednak jego oczy zwęziły się w
szparki.
- Z prowincji Shiloh? - zapytał, a Ahlverez skinął głową.
- Jeden z moich oddziałów kawalerii przejął go w drodze do nas - powiedział, ignorując
świadomie błysk gniewu w oczach hrabiego Hennetu.
Dowódcy kawalerii księcia Harless nie podobała się ta jednostronna decyzja Ahlvereza,
żeby wysłać trzy regimenty własnej kawalerii, aby przyłączyły się do zwiadu osłaniającego
posuwającą się w ślimaczym tempie armię. Aczkolwiek niezbyt wiele mógł z tym fantem
zrobić, skoro sam wcześniej odrzucił wszelkie sugestie, by całą kawalerię skupić w jednej
formacji. Ahlverez nie zamierzał udawać, że jest niezadowolony z powodu decyzji hrabiego
Hennetu - w istocie uczynił tę sugestię w nadziei, że książę właśnie tak postąpi.
Ponieważ hrabia Hennetu go nie rozczarował, Ahlverez mógł teraz używać jazdy
dohlariańskiej wedle własnego uznania, a uznał, że trzeba wysłać kawalerzystów, w których
umiejętności zwiadowcze wierzył. A jeśli ci znajdą się na miejscu, kiedy oddziały desnairskie
będą się posilać w gospodarstwie jakiegoś wieśniaka, który nie uciekł w porę, tym lepiej.
Ahlverez nie miał wątpliwości, że jego ludzie wyniosą wszystko, co nie jest przyśrubowane
bądź przybite do podłogi - a nawet to, co jest przyśrubowane bądź przybite, pod warunkiem
że będą mieli dość czasu, aby to odrąbać - jednakże wiedział również, że nie dopuszczą oni
do żadnych ekscesów, poczynając od gwałtu, a kończąc na morderstwie, jakich ludzie księcia
Harless dopuszczali się aż zanadto często z powodu zadawnionej niechęci pomiędzy
mieszkańcami Desnairu i Republiki Siddarmarku. Był to jeszcze jeden powód, dla którego
hrabia Hennetu miał opory wobec tej decyzji, i to poważne. Dlatego hrabia postarał się o to,
aby Dohlarianie pod żadnym pozorem nie przynieśli mu wstydu, raportując coś, co przegapili.
Wielka szkoda.
- Naprawdę? - zapytał cicho książę Harless.
- Naprawdę - odpowiedział Ahlverez. - Przywozi wiadomość od generała Walkyra. Panie
Slaytyr?
Ubłocony, przemoczony Slaytyr sięgnął do steranej torby przy pasie i wyciągnął list.
Pieczęć na nim była zerwana.
Posłaniec zerknął na Ahlvereza, który po chwilowym namyśle skinął głową w stronę
księcia Harless. Na ten widok Slaytyr wręczył wiadomość księciu.
Podczas gdy książę Harless przechylał list do światła i mrużąc oczy, czytał jego treść, w
pomieszczeniu słychać było tylko szelest papieru i bębnienie deszczu o dach i szyby. Ani
czytanie nie należało do ulubionych rozrywek księcia, ani pismo Walkyra nie było zbyt
wyraźne, w związku z czym lektura szła mozolnie. W pewnym momencie jednak twarz
czytającego skrzywiła się w grymasie. Książę zaczął czytać szybciej, doszedł do ostatniej
linijki, po czym poderwał spojrzenie najpierw na Slaytyra, a potem na Ahlvereza, jakby ci
dwaj byli osobiście odpowiedzialni za treść wiadomości.
- Czy to prawda? - zapytał Siddarmarczyka ostrym tonem.
- Nie mam pojęcia, mój panie - odparł Slaytyr, rozciągając melodyjnie głoski, co było
charakterystyczne dla mieszkańców prowincji Shiloh. Posłaniec był w średnim wieku, ale
miał już siwe włosy, a jego oczy przybrały odcień błota. Musiał mu doskwierać reumatyzm,
ponieważ jego kostki palców były opuchnięte, a ramiona, pomimo znacznego wzrostu,
wydawały się zgarbione. Chodząc, lekko utykał na lewą nogę, a teraz ogólnie przedstawiał
sobą obraz nędzy i rozpaczy. Chociaż znajdował się na skraju wyczerpania, w jego głosie i
spojrzeniu nie było wahania. - Nie czytałem wiadomości. Generał Walkyr kazał mi ją
dostarczyć, no to dostarczyłem. Nie pytałem, co w niej napisał, a on mi tego nie powiedział.
Ahlverez poruszył wargami, widząc minę księcia, ale zaraz zacisnął je mocno.
- No dobrze - odezwał się znów książę Harless, przekazując list Yaidynowi - zapytam
inaczej. Ta wiadomość donosi, że heretycy oblegają Fort Tairys. - Hrabia Hennetu, hrabia
Hankey, a nawet baron Fyrmachu zesztywnieli jak jeden mąż. - Z tego, co wam wiadomo...
Slaytyr, zgadza się? - Siddarmarczyk przytaknął. - Z tego, co wam wiadomo, Slaytyr, czy to
prawda?
- Najprawdziwsza, mój panie - odparł Slaytyr głucho. - Mają tam zajeb... znaczy bardzo
dużą armię, z siłami rozstawionymi na obu krańcach przełęczy. Jak tu jechałem, to słyszałem
huk wystrzałów z ich armat.
- Heretyków jest ponoć dwadzieścia tysięcy - rzucił książę Harless, spoglądając przelotnie
na Ahlvereza, - Czy to też się zgadza?
- Trudno mi powiedzieć, mój panie. - Slaytyr, jak widać, nie bał się przyznać do własnej
niewiedzy. Ahlverez zauważył to i docenił. - Wiem tylko, że jedna część ich armii nadciągnęła
od strony kanału Branath, a druga nadeszła drogą od strony Maidynbergu. Widziałem ich
tabuny, jakem wyruszał przed siedmioma dniami. Gdyby chodziło o rogowaciznę albo
chociaż smoki, toby mi było łatwiej ich zliczyć. - Wzruszył ramionami. - Obawiam się, że
liczenie ludzi idzie mi niesporo, mój panie.
Siddarmarczycy od dawna nie mieli wśród siebie wielmożów i niespecjalnie szanowali
cudzych, a już zwłaszcza desnairskich. A już na pewno nie byli zainteresowani właściwym
sposobem zwracania się do nich. Nawet zwykłe „mój panie” było sporym ustępstwem ze
strony kogoś takiego jak Slaytyr. Na co dzień Ahlvereza to trochę irytowało, nie tym razem
jednak. Ba, czuł swego rodzaju satysfakcję, widząc, jak baron Fyrmachu puchnie ze złości,
kiedy posłaniec uchybia formom i protokołowi w szlachetnej obecności jego wuja. Jednakże
wieści przyniesione przez Slaytyra nie brzmiały w uszach Ahlvereza za ciekawie.
- Dlaczegóż to generał Walkyr posłał ciebie z tą wiadomością? - zapytał książę Harless,
gdy tylko nieco mniej wstawiony ojciec Tymythy przekazał list hrabiemu Hankey. - Zamiast
któregoś ze swoich ludzi?
- Nie powiedział mi dlaczego, mój panie, ale ja sądzę, iż to dlatego, że jego własna
kawaleria nie potrafi sobie trafić palcem do dupy, jeśli przychodzi do poruszania się w górach
- odparł ze wzruszeniem ramion Slaytyr. - Co do mnie, wychowałem się w górach. Znam je
jak własną kieszeń. Tak więc generał uznał pewnie, że mnie uda się przedostać, w
przeciwieństwie do nich. Szczególnie że wokół roiło się od żołnierzy w śmiesznych
kolorowych mundurach, którzy zdawali się znać na rzeczy, jeśli rozumiesz, co chcę przez to
powiedzieć, mój panie. Nawet ja musiałem na nich uważać. Raz czy dwa nieomal mnie
złapali.
Książę Harless zesztywniał na wieść, że heretycy istotnie znajdują się na zachód od Fortu
Tairys i że jest to zawodowa armia Charisu. Następnie przeniósł wzrok na hrabiów Hankey i
Hennetu, po czym z poszarzałą twarzą wydukał:
- Dziękuję wam... Slaytyr. Baron Fyrnachu znajdzie wam jakieś suche miejsce i coś do
zjedzenia. Zaczekacie na wypadek, gdybyśmy mieli do was jeszcze jakieś pytania.
Slaytyr skinął przyjaźnie głową, jeszcze wyraźniej okazując lekceważenie dla wszelkich
form w obecności wysoko urodzonych, po czym ruszył za sztywno wyprostowanym baronem
Fyrnachu, opuszczając jadalnię burmistrza. Książę Harless odprowadzał obydwu wzrokiem i
dopiero gdy zamknęły się za nimi drzwi, zaczerpnął głęboko tchu i wskazał puste miejsce
przy stole.
- Usiądź z nami, sir Rainosie. Wygląda na to, że słusznie zwróciłeś na to moją uwagę.
***
- Przepraszam, panie - odezwał się ostrożnie Lynkyn Lattymyr, kiedy jechali w deszczu,
który był raczej mżawką aniżeli ulewą akurat w tym momencie. Wszyscy trzej zmierzali po
spotkaniu na kwaterze księcia Harless z miasta do obozu armii dohlariańskiej i namiotu
Ahlvereza.
- Słucham, Lynkynie - odpowiedział uprzejmie Ahlverez, z którego tonu przebijała jednak
wyczuwalna dla zagadującego sztywność.
- Naprawdę bardzo przepraszam, panie - kapitan wyrzucał z siebie starannie dobrane
słowa; został wyrzucony ze spotkania gestem ręki ojca Tymytha, zapewne dlatego, aby nie
mógł roznosić plotek o stanie upojenia duchownych - ale mam wrażenie, że nie jesteś
szczególnie zadowolony z wyniku rozmowy z jego dostojnością.
- Ach, tak? - Ahlverez wzruszył ramionami. - Słuszne wrażenie odnosisz. Nie jestem
szczególnie zadowolony.
- Ale czy książę nie...?
- Nie, książę nie. - Ahlverez przerwał mu w pół zdania, co rzadko czynił. - Prosiłem,
błagałem, na Shan-wei, nawet zaklinałem, żeby mi pozwolił wysforować moje oddziały przed
jego armię. Odmówił. Ponieważ wojsko między nami a Fortem Tairys jest charisjańskie,
obawia się, że bez wsparcia Desnairu bylibyśmy zbytnio narażeni na ostrzał ich artylerii oraz
tych przeklętych karabinów. Bez wsparcia! - powtórzył z prychnięciem. - Bez jakiego
wsparcia, pytam.
Był tak wściekły, że pryskał wokoło kropelkami śliny. Lattymyr aż się musiał uchylić.
- Boli mnie to bardziej, niż możesz sobie wyobrazić, Lynkynie - kontynuował tymczasem
jego dowódca głosem ciężkim niczym ołów - ale powoli dochodzę do wniosku, że chyba
jestem winien przeprosiny hrabiemu Thirsku.
Lattymyr zamrugał ze zdziwienia, zaskoczony tą nagłą, nieoczekiwaną zmianą tematu, a
Ahlverez zaśmiał się gorzko, mimo że w tych ciemnościach nie mógł zobaczyć miny
podwładnego.
- Przypuszczam, że nie spodziewałeś się po mnie takich słów - ciągnął tylko nieznacznie
weselszym tonem - jednakże prawda jest taka, że mój kuzyn Faidel nie znał się na
żeglarstwie, za to był uparty jak demon. Przez wszystkie te lata winiłem hrabiego Thirsku -
doświadczonego żeglarza i człowieka, który powinien był wiedzieć, co robi - o to, że najpierw
odmówił mu rady, a potem zwalił na niego całą winę. Przecież powinien był uchronić Faidela
od popełnienia tylu błędów, prawda? Od tego był! Zresztą stracił swoją część floty po tym,
jak porzucił Faidela na pastwę losu, czyż nie?
Zamilkł na moment, po czym zaczerpnął głęboko tchu, co było słychać nawet wśród
plusku kopyt wyciąganych z błota.
- Obecnie wiem dokładnie, jak musiał się czuć hrabia - dodał niechętnie. - Dałem
najlepszą radę, na jaką mnie było stać, argumentowałem, aż posiniałem na twarzy z wysiłku,
zrobiłem wszystko z wyjątkiem padnięcia na kolana przed tym. aroganckim dupkiem z
Desnairu, ale równie dobrze mogłem sobie darować. Jeśli tak samo było z hrabią Thirsku i
Faidelem, a choć ciężko mi to przyznać, najprawdopodobniej to prawda, przez cały ten czas
winiłem o fiasko na Rafie Armagedonu niewłaściwego człowieka.
Zdumienie Lattymyra nie mogłoby być większe, nawet gdyby objawił im się w pełnej
chwale sam Langhorne. Jednakże instynkt podpowiadał mu, że lepiej niczego takiego nie
mówić głośno w tym momencie.
- Zatem co zamierza książę, mój panie? - zapytał bardzo ostrożnie.
- Zgadza się, że czas to pieniądz. I przyznaje, że wojsko porusza się z mniejszą niż
maksymalna prędkością, ponieważ hamuje nas zła pogoda.
Ironia w jego głosie była czytelna, a Lattymyr doskonale to rozumiał. Malyktyn leżał
prawie pięćset mil od Fortu Tairys. Przy dotychczasowym tempie marszu dotrą na miejsce za
pięć pięciodni. Podczas gdy same oddziały Ahlvereza byłyby w stanie pokonać tej dystans w
czasie krótszym niż trzy pięciodnie, nawet w tej pogodzie. Co więcej, już dawno by byli w
Forcie Tairys, gdyby odpowiednio wcześnie dostali wolną rękę.
- Jednakowoż w świetle sytuacji kryzysowej w Forcie Tairys - kontynuował Ahlverez -
nazajutrz wyruszy cała armia, ażeby móc wesprzeć generała Walkyra. Jego zdaniem zdołamy
zwiększyć prędkość o pięćdziesiąt procent.
Lattymyr zacisnął szczęki. Nawet w takim tempie dotarcie na miejsce zajęłoby im jeszcze
czternaście dni. I to jeśli przeklęci heretycy nie stanęliby im na drodze, na przykład pałace
wsie, wysadzając mosty czy strącając na trakt ścięte drzewa, kiedy już wkroczą w las
Kyplyngyr.
- Taka była, drogi Lynkynie - zakończył z ponurą miną dowódca - reakcja jego
dostojności. Jedyne, co zrobił, to wysłał do Walkyra wiadomość, że posiłki są w drodze.
Mistrz Slaytyr już nas opuścił.
- Mistrz Slaytyr? Sam? - Tym razem Lattymyr nie zapanował nad zdziwieniem. Pytanie
wyrwało mu się, zanim zdążył pomyśleć.
Ahlverez roześmiał się na to.
- Mistrz Slaytyr ominął heretyków i kawalerię tego durnia hrabiego Hennetu, niosąc
wiadomość generała Walkyra i to pokonując pięćset mil w mniej niż osiem dni. To chyba
zrozumiałe, że tylko on mógł zawiadomić obrońców o reakcji księcia Harless.
Lattymyr wpatrywał się w mówiącego w mroku, chwilowo pozbawiony zdolności
formowania słów. W pamięci bowiem wciąż miał ewidentne wycieńczenie mistrza Slaytyra.
Ahlverez skwitował to wzruszeniem ramion.
- Slaytyr nie oponował. Chyba poznał się na ludziach hrabiego Hennetu i uznał, że sam
ma największe szanse. Na co mu kawalerzyści, którzy z trudem trafiają ręką do własnego
tyłka? Z tego, co zdążyłem zobaczyć, myślę, że generalnie ma rację.
Lattymyr pokiwał wolno głową, po czym dalej już jechali w milczeniu.
***
Kilka mil na wschód Zhapyth Slaytyr galopował w przeciwnym kierunku na pożyczonym
koniu.
Jego włosy były mniej siwe niż jeszcze niedawno, a na twarzy w zadziwiającym tempie
pojawiał się zarost. Ramiona jakby mniej się garbiły, a opuchlizna na knykciach i plamy
wątrobowe na dłoniach zniknęły. W gruncie rzeczy ręce te wyglądały na znacznie silniejsze i
lepiej umięśnione niż wtedy, gdy dostarczały wiadomość od Lairaysa Walkyra sir Rainosowi
Ahlverezowi i księciu Harless.
Za pomocą SAPK-ów orientował się w najbliższej przestrzeni, pędząc co koń wyskoczy,
aby jak najszybciej pokonać jak największy dystans dzielący go od ściany kawalerii przed
wezwaniem skimmera. Nastąpi to za dwie bądź trzy godziny, jednakże nie miał to być czas
stracony. Posłaniec był bardzo z siebie zadowolony, a każdy, kto by go w tej chwili zobaczył,
dostrzegłby cień rozbawienia w jego oczach, które bynajmniej nie były już brązowe.
Ależ to była frajda patrzeć, jak Ahlverez naciera uszy temu idiocie! Nawet w wypadku
kogoś, kto nie jest Dohlarianinem. Zasianie niesnasek w obozie wroga nigdy nie zaszkodzi.
Mimo wszystko ciekaw jestem, jak książę Harless czy ten drań Yairdyn zareagowaliby, gdyby
wiedzieli, że znaleźli się w obecności „demona Athrawesa”. Wielka szkoda, że nie mogłem się
ujawnić. Ani że „Slaytyr” nie mógł ich poinformować o niespodziance, którą młody Raimahn
i jego górnicy sprezentują temu draniowi Walkyrowi.
Cóż, nie można mieć wszystkiego, skonstatował w duchu. Nie zamierzał też udawać, że
nie cieszył się z faktu, iż Walkyr nie zdołał pchnąć własnego posłańca do Armii Shiloh. To
niedopatrzenie pozwoliło mu na własne oczy zobaczyć reakcję księcia Harless.
Rzadko kiedy miewam bardziej udany dzień... ja, Merlin, i ja, Nimue, pomyślał radośnie,
po czym zaczął się rozglądać za dogodnym miejscem na lądowanie skimmera, który zabrałby
jego i jego wiernego wierzchowca.
.XVII.
Pałac arcybiskupi
Manchyr
Corisand
.XVIII.
Fort Tairys
Shiloh
Republika Siddarmarku
.XIX.
Trakt Kharmych-Fort Tairys
Marchia Południowa
oraz
Siddar
Republika Siddarmarku
Książę Harless spoglądał na depeszę trzymaną w ręce, starając się ogarnąć wiadomość,
którą właśnie przeczytał.
Tekst był krótki, i to nie tylko dlatego, że depesza została dostarczona przez wyvernę.
Chociaż bowiem wszyscy nadawcy wiadomości przesyłanych za pomocą wyvern musieli się
streszczać, w tym wypadku chodziło o coś więcej. Ten nadawca był oszczędny w słowach,
ponieważ wiedział, że ma niewiele czasu na ich skreślenie.
Książę przysłuchiwał się bębnieniu deszczu o dach wielkiego namiotu. Ulewy ostatnich
dni już się skończyły, ale padało nadal, w związku z czym ziemia wciąż była mokra i ani
myślała wysychać. Co gorsza, wilgoć przyczyniała się do rozprzestrzeniania chorób w
szeregach armii. Przydzieleni do Armii Shiloh członkowie zakonu Pasquale robili co w ich
mocy, lecz zwykłą niemożliwością było przemieścić dwieście tysięcy żołnierzy, nie licząc
taboru, w tej przeklętej zimowej pogodzie bez żadnych strat. Tempo, w którym wojsko się
poruszało, tylko dodatkowo pogarszało sprawę: ludzi trapiły głód, zmęczenie oraz brak
suchego drewna na opał. Z każdą przemaszerowaną przez nich milą było gorzej.
Książę odłożył depeszę na biurko, po czym odchylił się na oparcie wyściełanego krzesła,
przymykając oczy i skubiąc się po nosie.
Wiadomość była sprzed ośmiu dni. Tyle zajęło jej dotarcie do wyverniarni w Trevyrze, a
następnie przesłanie tutaj. Książę Harless przyznawał niechętnie, że dobrze się stało, iż
Fahstyr Rychtyr pomyślał o wysłaniu Walkyrowi klatki z wyvernami pocztowymi - pod
eskortą całej kompanii kawalerii, żeby na pewno dotarła na miejsce - zanim dał się zapędzić
w kozi róg w Trevyrze przez tego heretyka, hrabiego Hanth, co nastąpiło przed miesiącem.
Była to chyba jedyna rozsądna rzecz, jaką zrobił, ale przynajmniej się opłaciła.
Opóźnienie w przesłaniu wiadomości tłumaczyło zniszczenie sieci semaforów. Gdyby
stacje semaforowe pozostały nietknięte na linii od Thesmaru do Kharmychu, Rychtyr
zdołałby nadać przekaz w ciągu godziny. Konieczność zastąpienia semaforów siecią kurierów
wydłużyła ten czas do pięciodnia. W tych okolicznościach miał w ogóle szczęście, że dostał
jakąkolwiek wiadomość.
Teraz - zaczerpnąwszy głęboko tchu - sięgnął po dzwonek. Radosny dźwięk nie zdążył
umilknąć, kiedy pojawił się sługa.
- Wzywałeś mnie, panie?
- Przekaż memu bratankowi, że muszę się z nim natychmiast zobaczyć. Następnie wyślij
wiadomości do ojca Tymythy’ego, hrabiego Hankey, hrabiego Hennetu, barona Climbhaven i
sir Borysa Cahstnyra. Wszyscy mają się stawić tutaj niezwłocznie. Pchnij także gońca do
generała Ahlvereza. Niech dołączy do nas, jak tylko będzie mógł.
Sługa zrobił wielkie oczy, ale nic nie powiedział, nauczony doświadczeniem, że kiedy
jego pan używa tego tonu, lepiej zmilczeć i nie zadawać żadnych pytań.
- Tak jest, panie - odparł i zniknął.
***
Rainos Ahlverez jechał w milczeniu konno, mijając pękate, ale niemiłosiernie ubłocone
powozy ciągnące po obu stronach traktu. Oczywiście ten należący do księcia Harless był
największy i najbardziej komfortowy ze wszystkich, lecz i te będące własnością hrabiego
Hennetu i Hankey także były niczego sobie i zapewniały tym tłustym dupkom wszelkie
wygody. Ahlverez był skłonny pofolgować baronowi Climbhaven oraz sir Borysowi
Cahstnyrowi - kaleka noga artylerzysty musiała mu doskwierać nawet bardziej niż zwykle
przy tej pogodzie, a sir Borys, który nigdy nie cieszył się dobrym zdrowiem, słabował
bardziej niż zazwyczaj. Co więcej, ci dwaj postanowili dzielić jeden powóz, kiedy książę
Harless kazał zwijać obóz, aby ruszyć z pomocą obrońcom Fortu Tairys. Jak łatwo się
domyślić, żaden inny oficer armii Desnairu nie wziął z nich przykładu.
Gwoli szczerości armia pokonała w jedenaście dni ponad trzysta siedemdziesiąt mil, z
czego sto trzydzieści biegło przez sam środek lasu Kyplyngyr. Dawało to bardzo dobrą
średnią w niegdysiejszych czasach. Z tym że nie żyli już w „niegdysiejszych czasach”. Co
gorsza, desnairska część Armii Shiloh była znacznie przetrzebiona. Jego własne oddziały
radziły sobie znacznie lepiej, po części dzięki temu, że z łatwością dotrzymywały tempa
Desnairczykom, w głównej mierze jednak dlatego, że od samego początku miały należyte
zapasy. Bo chociaż tempo marszu mogło się wydawać dowództwu iście ślimacze, i tak było
za szybkie na to, by wydzielone oddziały zdołały zbierać w okolicy niezbędne produkty. A już
cztery dni spędzone w środku lasu były istnym koszmarem - brakowało nawet trawy dla
wierzchowców. Okrojone racje, opady, błoto, zimno i brak porządnego schronienia odbiły się
bardzo na kondycji żołnierzy. W efekcie stracono niemal dwadzieścia procent stanu
osobowego wskutek chorób, wyczerpania, a także zwykłej dezercji. Ahlverez został
zmuszony pozostawić w tyle z uzdrowicielami więcej ludzi, niżby sobie życzył, aczkolwiek
dezercji u niego prawie nie było, a ogólne straty w jego wypadku wyniosły niewiele ponad
pięć procent.
Tyle dobrego, że w końcu wyleźli z tego przeklętego lasu i że była nadzieja na to, iż jego
rozkazy wydane Rychtyrowi i baronowi Tymplahrowi przynajmniej w części uratują sytuację
zaopatrzeniową w najbliższych pięciodniach. Tymczasem znaleźli się tylko czterdzieści mil
od kanału Branath, to znaczy mniej niż sto pięćdziesiąt mil od Fortu Tairys. Nawet książę
Harless był w stanie dotrzeć do Walkyra w mniej więcej jeden pięciodzień!
Znaczy z niedobitkami swojej armii...
Ahlverez zeskoczył z siodła pod ociekającym wodą ogromnym namiotem, który służył
księciu za kwaterę główną. Jednym z powodów, dla którego książę rozbijał się tak dużym
powozem, było to, że musiał mu on służyć jako gabinet na kółkach - a przy tym przestronna,
w miarę komfortowa i sucha kwatera dowództwa - w momentach, kiedy rozstawienie
pawilonu było niemożliwe, co jednak nie zdarzało się często. Codziennie bowiem posyłano
namiot przodem wraz z oddziałem kawalerii, a w Armii Shiloh nigdy nie brakowało ludzi,
którzy byli w stanie go rozstawić i przygotować, zanim pojawił się głównodowodzący.
Jeszcze jakiś czas temu Ahlverez protestowałby przeciw czemuś takiemu. Jednakże fakty
wyglądały tak, jak wyglądały, nawet jeśli jemu było to nie w smak. Szybko się uczył...
znacznie szybciej niż sam książę i inni dowódcy, którzy nadal mieli problemy z
przyswojeniem realiów.
- Jesteś gotów, Lynkynie? - zapytał, widząc, że kapitan Lattymyr stoi już obok niego.
- Oczywiście, panie.
Ahlverez zerknął na pułkownika Makyntyra i generała Rahdgyrza, unosząc pytająco brew,
na co obaj mężczyźni kiwnęli głowami. Żaden z nich nie miał pojęcia, skąd to nagłe
wezwanie, jednakże na podstawie tonu wiadomości od księcia zorientowali się, że sprawa
musi być poważna. Właśnie dlatego Ahlverez wolał mieć przy sobie dowódcę artylerii i
kwatermistrza.
- Ojcze Sulyvynie? - obrócił się do Sulyvyna Fyrmyna.
Schueleryta westchnął. Jego zapał do współpracy z Armią Sprawiedliwości w ogóle, a w
szczególe z ojcem Tymythym Yairdynem, znacznie osłabł. Nadal był silniejszy niż w
wypadku świeckich oficerów Ahlvereza, ale nawet Fyrmyn nie był głupcem. W dalszym
ciągu bronił Desnairczyków, ale zaczął już rozumieć, dlaczego Ahlverez powątpiewa w ich
możliwości.
- Jestem gotów, synu - odparł.
Ahlverez skinął głową.
- W takim razie ksiądz przodem - powiedział i uczynił gest zapraszający duchownego do
stanięcia na czele małego orszaku.
Moment później wraz z podwładnymi ruszył za Fyrmynem przez błoto powstałe wskutek
przejścia przez mokrą trawę setek stóp i kopyt. Przed wejściem do namiotu leżała
wycieraczka, na której widok Ahlverez musiał już się ugryźć w język. Domyślił się jednak, o
co chodzi, i starannie wytarł buty, zanim wszedł na grube dywany wyściełające podłogę
pawilonu.
Graim Kyr powitał ich chłodnym ukłonem. Jeśli nawet kiedykolwiek ci dwaj, baron
Fyrnachu i Rainos Ahlverez, darzyli się sympatią, teraz nie było widać żadnych jej śladów.
- Zechciej pójść za mną, ojcze - powiedział Desnairczyk, celowo ignorując świeckich
towarzyszy księdza.
Oczy Fyrmyna rozbłysły, ale Ahlverez leciuteńko pokręcił głową, sprawiając, że
reprymenda zamarła na ustach duchownego. Nie chodziło o to, że Ahlverez nie chciał być
świadkiem, jak ksiądz chłoszcze słowami pyszałka i zamienia go w kwilącą kupkę
nieszczęścia. Schueleryta miał bogaty zasób inwektyw, ale potrafił też obrazić, nie uciekając
się do niecenzuralnych słów, tak więc Ahlverez w każdych innych okolicznościach bardzo
chętnie by patrzył, jak Kyr jest miażdżony. Niestety sam zdążył już wyrządzić
niepowetowaną szkodę stosunkom łączącym go z adiutantem głównodowodzącego. Nie
żałował tego, bo rzecz była po prostu konieczna, jednakże zasianie nienawiści między ojcem
Sulyvynem a tym małym draniem tylko bardziej by skomplikowało sprawy, które już nie
przedstawiały się najlepiej.
Zatem zamiast zetrzeć barona w proch, Fyrmyn tylko skinął głową, po czym cały orszak
ruszył do tej części namiotu, która służyła za salę narad księcia Harless. Było tam znacznie
cieplej, prawdopodobnie dlatego, że część ta mieściła się w samym środku pawilonu, w
otoczeniu czegoś w rodzaju korytarzy powietrznych, zapewniających izolację. Miłą
temperaturę dodatkowo wyjaśniała obecność piecyka - charisjańskiego piecyka, co nie uszło
uwagi Ahlvereza - obok którego piętrzył się kopczyk węgla. Choć armii brakowało opału, jej
dowódca najwyraźniej nie mógł się skarżyć na podobne braki.
Przestań, napomniał się w myślach Rainos. Dobra, nienawidzisz go. Zgoda, jak dotąd
popełnił chyba każdy możliwy błąd. Mimo wszystko pozostajesz jego podwładnym i masz
obowiązek rozprawić się z heretykami. Może więc powinieneś się skupić na stojącym przed
tobą zadaniu, zamiast zastanawiać się nad sposobami, jak by mu tu skręcić kark.
Książę Harless powstał, aby ich przywitać, co było znaczącym postępem w stosunku do
ostatniego spotkania z Ahlverezem.
Wezwany dowódca napiął wszystkie mięśnie, a książę skinął ze smutkiem głową.
- Fort Tairys padł osiem dni temu - oznajmił głuchym tonem. - Generał Rychtyr przesłał
wiadomość z Thesmaru, jak tylko wyverna pocztowa doleciała do Trevyru. - Bezwiednie
obnażył lekko zęby. - Załączył też ostatnią depeszę ojca Naiklosa. Generał Walkyr już nie żył,
kiedy wysłano wiadomość.
Ahlverez poczuł w żołądku lodowatą kulę. Książę zaś kontynuował:
- Wszystko wskazuje na to, że heretycy zagnali garnizon z powrotem do fortu za ostatnią
linię obrony, po czym pokonali mury i wezwali generała Walkyra do poddania się. Kiedy
odmówił, co zrozumiałe, wdarli się do środka. Ojciec Naiklos pisze, że żołnierze Siddarmarku
odtrąbili Piki Kolstyru w momencie, w którym wysyłał wyvernę pocztową.
Lodowata kula w żołądku Ahlvereza stężała na dobre.
- Piki Kolstyru...
Nic dziwnego, że książę Harless mówił głosem jak z kamienia. Cesarska Armia Desnairu
doświadczyła więcej ze strony Republiki Siddarmarku niż ktokolwiek inny i całkiem sporo
tych doświadczeń od czasu Masakry Kolstyrskiej - zarządzonej przez przodka po kądzieli
hrabiego Hankey, o ile Ahlverez dobrze pamiętał - nie zaliczało się do najmilszych. Również
Ahlverez nie czuł przyjemności, wysłuchując tej wiadomości, szczególnie że wiedział, co ona
oznacza na przyszłość. Siddarmarczycy mieli reputację ludzi przestrzegających prawa
wojennego i nawet w konfliktach z Desnairem uciekali się do akcji odwetowych jedynie
wtedy, gdy zostali do tego sprowokowani. Tak naprawdę - zakładając prawdziwość relacji
ojca Naiklosa - był to zaledwie szósty raz w historii, kiedy Armia Republiki Siddarmarku
odtrąbiła ten utwór na polu bitwy.
Ahlverez wątpił jednak, aby był to ostatni raz.
Oczywiście, że nie będzie ostatni, powiedział sobie w duchu. W końcu to święta wojna i
trudno o to winić nawet heretyków. Zabiłbym każdego z tych drani gołymi rękami, ale nie
będę udawał, że nie zareagowałbym w identyczny sposób, będąc na ich miejscu.
- Ojciec Naiklos ocenia, że heretyków jest mniej więcej siedemnaście tysięcy -
kontynuował książę Harless. - Zdążyłem przedyskutować z baronem Climbhaven to, co ojciec
Naiklos nam doniósł o bombardowaniu heretyków, i wszystko wskazuje na to, że są dobrze
wyposażeni w artylerię. Z drugiej strony musieli zużyć masę amunicji, której nie uzupełnią
tak łatwo. Jestem pewien, że wiedzą, iż nadciągamy, i że zdecydowali się przypuścić tak
zaciekły atak właśnie po to, by zdobyć Fort Tairys przed naszym przybyciem. To też zapewne
wyjaśnia, czemu wysłali na mury piechotę, co musiało ich kosztować spore straty w ludziach.
Niestety koniec końców im się powiodło. Zdobyli fort. Uczynili to osiem dni temu, a my
mamy wciąż cały pięciodzień, zanim dotrzemy na przełęcz przy dotychczasowym tempie
marszu. To znaczy, że mają dwa pełne pięciodnie na przygotowanie swoich pozycji, zanim
znajdziemy się na miejscu, nie wspominając o tym, że my padamy z nóg po wyczerpującym
marszu... Ponieważ i tak nie jesteśmy w stanie im przeszkodzić w okopywaniu się, proponuję,
abyśmy zrobili sobie pięciodniową przerwę. Dzięki temu ludzie odpoczną i najedzą się przed
ruszeniem w dalszą drogę.
Ahlverez zacisnął szczęki. Jakąś częścią siebie chciał zaprotestować, jednakże wiedział,
że propozycja księcia Harless ma sens. Przegrali wyścig do Fortu Tairys celem zwolnienia
tamtejszego garnizonu i teraz szukanie winnych było bezcelowe. Odtąd ich zadaniem było
odbicie fortu, a żeby to zrobić, potrzebowali wojska w dobrej kondycji. Wiedział to, ale nawet
ta wiedza nie łagodziła u niego mdłości, które czuł na myśl o ponownym napotkaniu świetnie
okopanych heretyków dysponujących karabinami odtylcowymi i artylerią nowej generacji.
- Nie podoba mi się perspektywa natarcia na okopy Charisjan - oświadczył książę Harless
ze szczerością, która zadziwiła Ahlvereza. - Przekonaliśmy się pod Thesmarem, ile nas to
może kosztować. Prawdę powiedziawszy jednak, Thesmar był drugorzędnym celem. W
przeciwieństwie do Fortu Tairys. Pod Thesmarem mogliśmy odpuścić, zamiast ponieść
koszty, tu jednak potrzebujemy kontroli nad przełęczą Ohadlyn. Zakładając, że szacunki ojca
Naiklosa są prawidłowe, po oblężeniu zostało im jakieś dziesięć do piętnastu tysięcy ludzi. To
znaczy, że mamy nad nimi przewagę dziesięć do jednego, abstrahując od strat po drodze. Co
więcej, mamy doskonałą kawalerię, której nie zawaham się użyć.
- Z całym należnym szacunkiem, wasza wysokość - odezwał się chwilę później ojciec
Sulyvyn. - Popieram twoje intencje, ale kawaleria raczej się nie sprawdzi przy natarciu na
okopy, tak jak by się sprawdziła na otwartej przestrzeni.
Ahlverez był wdzięczny intendentowi za uczynienie tej uwagi, jednakże książę Harless raz
jeszcze go zadziwił.
- Otóż to, ojcze - zgodził się z przedmówcą. - Nie da się jednak ukryć, że heretycy mają
własne problemy. Znajdujemy się tylko o dzień drogi od kanału Branath. Zamierzam posłać
przodem kilka tysięcy jeźdźców hrabiego Hennetu z rozkazem zabezpieczenia śluz i
rozprawienia się ze wszystkimi heretykami, jakich napotkają. Hrabia wyśle część swoich sił
na trakt Kharmych-Fort Świętej Klair, który daje możliwość dotarcia pod Fort Tairys od tyłu.
Zobaczymy, czy będą siedzieli na przełęczy, podczas gdy my opanowujemy cały kanał i
zakradamy się za ich plecami.
Uśmiechnął się okrutnie, co widząc, Ahlverez niemal wbrew sobie pokiwał głową na
zgodę, mimo że książę Harless raczej na pewno przejawiał nadmierny optymizm. Na miejscu
heretyków Ahlverez byłby skłonny poświęcić cały kanał za cenę utrzymania przełęczy
Ohadlyn. A nie było sposobu, aby Armia Shiloh zdołała posuwać się dalej zimą przez
Branath, cokolwiek sobie myśleli książę Harless i hrabia Hennetu. Jednakże heretycy mogli
być tego nieświadomi... i gdyby odciągnęli tak znaczące siły od rzeki Daivyn, kawalerii
hrabiego Hennetu mogłoby się udać dotrzeć do jeziora Glacierheart albo nawet zajść od tyłu
wroga, który stawiał czoło armii biskupa Cahnyra. To byłoby wielkie osiągnięcie, ale Stohnar
i jego poplecznicy na pewno zdawali sobie sprawę z takiego zagrożenia.
Zakładając, że szacunki księcia Harless są choć w przybliżeniu słuszne, mamy
wystarczające siły, aby ich zmiażdżyć nawet na przełęczy, jeśli będzie trzeba, pomyślał z
zaciętością. Będzie to ciężki bój i kosztowny, nawet wiem, czyja piechota poniesie największe
straty, jednakże jest to do zrobienia, zwłaszcza jeśli książę Harless pozwoli nam wziąć sprawy
w swoje ręce. Siedemnaście tysięcy żołnierzy nie przeszkodzi mi zrobić użytku z mojej
piechoty. Co innego gdyby chodziło o piechotę desnairską - moi chłopcy jednak są godni
zaufania i kiedy już odetniemy przełęcz z dwóch stron, heretycy poczują się jak
pajęczoszczury wrzucone do worka z myślą o posłaniu ich na dno.
- Oczywiście czeka nas sporo planowania - dodał książę Harless, gestem zapraszając gości
do zajęcia miejsc przy stole. - Proszę, siadajcie wszyscy i dzielcie się ze mną swoimi
przemyśleniami. Nie spodziewam się, że zadanie będzie łatwe, ani nie chcę go wykonać w
jeden dzień, ale oczekuję, że zrobimy, co do nas należy. - Zarówno głos, jak i oczy mu
stwardniały. - Nadejdzie dzień, gdy heretyków, którzy zmasakrowali ludzi generała Walkyra,
spotka stosowna kara. Nie zaznają od nas łaski. Przysięgam to na honor moich przodków.
***
- Nie wątpię, że mówisz poważnie, wasza dostojność - mruknął Nahrmahn Baytz,
przeglądając przekazy z SAPK-ów. - Bardzo możliwe jednak, że się wkrótce przekonasz, iż
żywisz nadmierne ambicje...
Krępy książę odchylił się na oparcie krzesła i upił łyczek wina, zastanawiając się nad
sytuacją.
Książę Eastshare stracił nieco poniżej dwóch tysięcy ludzi, w tym czterystu na dobre,
podczas ataku przypuszczonego na Fort Tairys. Liczba ofiar była znacznie niższa od
zakładanej przez Nahrmahna. Najwyraźniej powinien zostawić sprawy planowania
wojskowego tym, którzy znali się na rzeczy, bo jak widać, książę Eastshare wiedział, co robi.
Walki były zacięte i paskudne - między innymi - ponieważ ludzie Lairaysa Walkyra nie byli
tchórzami i dzielnie walczyli oraz ginęli, ale wynik starcia został z góry przesądzony.
Największym zaskoczeniem było to, że ponad tysiąc wrogów przeżyło, z czego większość
jednak odniosła rany. Właściwie ludzie ci przeżyli chyba właśnie dlatego, że odnieśli rany -
zostali wyłączeni z walki, a nawet ochotnicy z Glacierheart naoglądali się nadto rozlewu krwi,
aby chcieć dokonać masakry bezbronnych. W efekcie ranni nie tylko pozostali przy życiu, ale
też otrzymali najlepszą opiekę, jaką mogli zapewnić uzdrowiciele księcia Eastshare.
To znaczy wszyscy z wyjątkiem inkwizytorów.
Usunięcie takiej masy ciał było nie lada wyzwaniem, szczególnie że trwała typowa dla
prowincji Shiloh wilgotna zima, w czasie której ciężko było o porządny stos pogrzebowy.
Tymczasem generał Wyllys wynalazł stosowną liczbę ochotników. Podczas gdy lojaliści
Świątyni zbiegli, mieszkańcy Shiloh, którzy pozostali lojalni wobec Republiki Siddarmarku,
zaczęli powoli wracać na pustkowie uczynione przez Miecz Schuelera. Niewiele było tam
jedzenia, ale żywność zaczęto już dowozić z Nowej Prowincji i Southguardu, a zresztą
ocaleńcy pragnęli odzyskać ziemię przodków, z której zostali wyparci przez ogień i krew.
Przywieźli ze sobą mnóstwo łopat i nie mieli obiekcji, by użyźnić teren zwłokami lojalistów
Świątyni, którzy wcześniej wymordowali ich rodziny i przyjaciół.
Byłem pod wielkim wrażeniem analiz księcia Harless, przyznał w myślach Nahrmahn.
Aczkolwiek oczywiście przegapił parę punktów. Sądzę jednak, że nie można go winić obrak
wiedzy, w jakim stopniu zostały wzmocnione oddziały księcia Eastshare.
Chisholmski książę otrzymał wsparcie pod postacią pierwszej konnej brygady. Druga
konna miała przybyć lada dzień, podobnie jak trzecia dywizja piechoty. W sumie książę
Eastshare będzie miał pod swoimi rozkazami siedemdziesiąt tysięcy ludzi, w tym dwadzieścia
trzy tysiące kawalerzystów, i ponad dwieście charisjańskich dział (nie licząc moździerzy,
kątówek i armat okrętowych generała Wyllysa). Wszystkie te odwody dotarły kanałem
znajdującym się po drugiej stronie gór, więc książę Harless nie miał szans na poznanie
faktycznej liczebności wojsk przeciwnika.
Drugim jego błędem, o czym Ahlverez przekona się już wkrótce, był kompletny brak
zainteresowania faktem, dlaczego Charisjanie nie robią nic, by powstrzymać marsz Armii
Shiloh przez lasy Kharmych. Ciekawe też, dlaczego nikt z Desnairczyków nie zająknął się
nawet, czemu Walkyr wysłał kuriera, zamiast posłużyć się dostarczonymi mu wyuernami, tymi
samymi, z których skorzystał na koniec Vahnhain? Nawet ktoś taki jak Ahlverez mógł
pomyśleć, że Walkyr wybrał pewniejszy jego zdaniem sposób, ale powinien się chociaż
zastanowić, dlaczego nie zrobił tego na oba sposoby jednocześnie, żeby zyskać pewność, iż
chociaż jedna z tych wiadomości dotrze do celu.
Zastanawiał się nad tym wszystkim jeszcze przez chwilę, a potem wzruszył ramionami.
Możliwe, że Ahlverez nabierze w końcu podejrzeń, lecz nawet tak doświadczony dohlariański
dowódca - Nahrmahn szanował jego dokonania - nie zdoła odkryć, jaki był naprawdę cel
działań księcia Eastshare.
***
Merlin Athrawes stał na sieczonej chłodem i wiatrem przystani, przyglądając się płynącym
w jego stronę steranym galeonom przedzierającym się przez Północną Zatokę Bedard. Dachy
Siddaru były białe, a tarasy, na które zapanowała moda dzięki Caylebowi, zasypane śniegiem.
A Sowa zapowiadała dalsze opady w najbliższym pięciodniu. Tego akurat dnia niebo było w
miarę czyste, jednakże wiatr wiejący znad zatoki smagał bezlitośnie, przez co tłumy, które się
zgromadziły, aby powitać pierwszą i drugą falę eszelonu Charisjańskich Sił Ekspedycyjnych
pod dowództwem księcia Eastshare, nie pokazały się ponownie w porcie. Merlin nie winił ich
o to, zważywszy na panującą temperaturę. Mimo wszystko miał nadzieję, że część
mieszkańców Siddaru pokaże się jednak, kiedy wojsko Imperium Charisu zacznie
maszerować przez stolicę republiki.
Tym razem miało to trochę potrwać.
Na pokładach okrętów znajdowało się bowiem dwieście tysięcy żołnierzy. Przybyły
konwój był ogromny, obejmował dziewięć dywizji piechoty, siedem brygad kawalerii, korpus
artyleryjski i inżynieryjny oraz dodatkowe pięć tysięcy personelu kwatermistrzowskiego,
czyli ludzi którzy mieli wzmocnić bazę charisjańską zlokalizowaną po wschodniej stronie
zatoki. Miały też przypłynąć elementy taboru: wozy, smoki pociągowe oraz śnieżne jaszczury
z Kruczych Ziem. Ogółem w Republice Siddarmarku pojawi się więc trzysta tysięcy
Charisjan. W ciągu następnych paru dni dwie dywizje piechoty i czwarta konna brygada
skierują się w stronę Allyntynu, po czym baron Zielonej Doliny i hrabia Wysokiego Szczytu
wyruszą do Fortu Tairys z trzema dalszymi dywizjami i dwiema brygadami kawalerii.
Merlin uśmiechnął się nawet zimniej od wiejącego wiatru.
Coś mi mówi, pomyślał, że książę Harless i sir Rainos Ahlverez będą bardzo
niezadowoleni, gdy czterdzieści dziewięć tysięcy żołnierzy oraz szesnaście tysięcy
charisjańskich dragonów pojawi się znienacka na ich flance.
.XX.
Manchyr
Corisand
.XXI.
Pałac królewski
Manchyr
Corisand
Podpisu nie było. Koryn zmrużył oczy. Jeśli w tych słowach była choć odrobina prawdy,
wszystko wskazywało na to, że winnym zamachu był jeden z Rakurai nasłanych przez
Clyntahna. Równie dobrze jednak list ten mógł zostać napisany w celu wprowadzenia w błąd.
Koryn nie miał wprawdzie pojęcia, kto inny mógłby stać za zamachem, lecz wiedział, że
niektórzy świeccy przeciwnicy powołanej rady regencyjnej byli w stanie schować się za
pretekstem religijnym, byle zaspokoić swoją ambicję.
No i był jeszcze rzekomy autor listu. Symyn Hahlek, najstarszy rangą i najbardziej
zaufany pomocnik arcybiskupa Klairmanta. Nikt, kto choćby przelotnie poznał Symyna, nie
uwierzyłby, że mógłby on być zamieszany w coś podobnego. Niestety liczba osób, które go
nie znały, znacznie przekraczała liczbę tych, którzy go znali. Przeciwko niemu mogło
świadczyć to, że był rodowitym Corisandczykiem i jako taki miał prawo poczuć się zelżony
pomysłem włączenia Corisandu w skład Imperium Charisu, jak również i to, że był członkiem
zakonu Langhorne’a, a list trafił do klasztoru Świętego Krystyphyra za pośrednictwem innego
zakonnika spod tego znaku. Do tego ktoś postawiony tak blisko arcybiskupa był w stanie
zapewnić pisemną rezerwację zamachowcowi, niezbędną do zajęcia korzystnej pozycji przed
katedrą. Oczywiście to, że Hahlek miał cokolwiek wspólnego z zamachem, było kompletną
bzdurą, aczkolwiek Rakurai mogli tylko zyskać na utworzeniu tarcia między nim a hierarchą.
- No dobrze - odezwał się w końcu Koryn, odbierając list z rąk ojca i raz jeszcze go
czytając. - Nie zamierzam przyjąć do wiadomości, że za czynem masowego mordercy stoją
czyste motywy wynikające z jego wiary, jak również ani myślę przystać na to, że ojciec
Symyn, ze wszystkich ludzi na świecie, był zaangażowany w zamach.
- Ja też - poparł syna krótko hrabia Skalnego Kowadła. - Ambitne z nich dranie, no nie?
Nie tylko chcą rzucić cień na ojca Symyna, ale także próbują oczernić Taryla!
- Proszę? - Koryn uniósł spojrzenie znad treści listu i zmarszczył brew. Po chwili jednak
jego czoło się wygładziło. - Ha, umknęło mi to, ojcze, ale teraz widzę, że masz rację!
Lian, do którego rzekomo zmierzał duchowny z zakonu Langhorne’a, stanowił trzecie pod
względem wielkości miasto hrabstwa Tartarianu. Zważywszy na to, jak bardzo podkreślał to
miejsce docelowe, z pewnością tak naprawdę wybierał się zupełnie gdzie indziej, jednakowoż
byłoby z korzyścią dla Clyntahna, gdyby przy okazji udało się poróżnić hrabiego Skalnego
Kowadła oraz Tartarianu, dotąd jego najbliższego przyjaciela i politycznego sojusznika.
Zresztą gdyby nawet hrabia okazał się niezbyt łatwowierny, zawsze można było liczyć na
naiwność księcia Daivyna. W końcu był to tylko mały chłopiec, który pogrążony w żałobie po
śmierci siostry z pewnością będzie przepełniony chęcią wywarcia zemsty na każdym, kto
miałby cokolwiek wspólnego z zamachem na nią.
- Ciekaw jestem, gdzie jeszcze wypłyną kopie tego listu? - zastanowił się na głos Koryn. -
Bo skierowanie go wyłącznie do pałacu z Manchyrze jakoś się kłóci z ambicją
zamachowców.
- Słuszna uwaga - przyznał hrabia Skalnego Kowadła.
- Bardzo słuszna - zgodził się Doyal. - Wspomnijcie list seijina Merlina po zamachu na
placu Szarej Jaszczurki. Seijin twierdził w nim, że Clyntahn wysłał skrytobójców w
pojedynkę z wyraźnym poleceniem niebudowania siatki, którą można by przeniknąć. Jeśli
więc ostatni zamach to dzieło jego Rakurai działających właśnie w ten sposób, nie będzie
nikogo, kto by mógł rozwieszać kartki na słupach czy zagadywać ludzi na rogach. Zatem jeśli
gdzieś na terenie Corisandu pojawią się kopie tego listu, będziemy wiedzieć, że mamy do
czynienia z kimś innym. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że tak jest. Większa siatka może
dokonać większych szkód, ale też daje nam większe szanse jej przeniknięcia.
- Bardzo bym chciał, abyś miał rację - powiedział Koryn niezwykle cicho, na powrót
odwracając się do okna, za którym płonęły tysiące świec, podczas gdy ludzie modlili się za
swoją księżniczkę.
***
Irys Aplyn-Ahrmahk siedziała przy łożu swego męża. Prawa strona jej twarzy była
jednym wielkim siniakiem, a ból złamanej kości policzkowej pulsował w niej, rozlegając się
echem w całym ciele. Księżniczka nie widziała wyraźnie - przed oczami falowało jej jakby
rozgrzane powietrze, a wszystko nabierało dziwnych barw, które nie miały nic wspólnego z
blaskiem lampy. W innych okolicznościach na pewno zauważyłaby ten ból, zmartwiłaby się
mroczkami. Dziś wieczorem jednak nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi. Po prostu
siedziała tam, trzymając Hektora za prawą rękę i przysłuchując się jego chrapliwemu, lekko
mlaszczącemu oddechowi. Oczy miała całkowicie suche. Płacz pozostawiła za sobą,
przynajmniej na razie. W środku czuła ogromną pustkę, która aż ją rozsadzała.
Hektor ocalił jej życie. Co do tego nie było wątpliwości. Jednakże cena ocalenia była
wysoka. Osłonił ją własnym ciałem, a kiedy ją ochraniał, sam został trafiony trzykrotnie: w
lewe ramię, w udo z tyłu oraz w prawą łopatkę.
Rana na nodze była najmniej groźna - wyglądała jak długie, paskudne rozdarcie uczynione
wielkim szponem. Chociaż z powodu rozerwanego mięśnia uda stracił wiele krwi, Hektor
ucierpiał najbardziej od rany ramienia. W innych okolicznościach uzdrowiciele już dawno
amputowaliby rękę poniżej łokcia, a nawet gdyby tego nie zrobili i dłoń jakimś cudem
ocalała, i tak byłaby niesprawna do końca życia.
Tak się jednak nie stanie, powtarzała sobie księżniczka. Ponieważ kula, która raniła
łopatkę, przeszła na wylot, rozrywając po drodze prawe płuco, mijając o włos serce i czyniąc
Bóg jeden wie jakie jeszcze inne szkody.
Starszy rangą uzdrowiciel potraktował ją ze zwykłą dla zakonu Pasquale szczerością,
kiedy zażądała od niego prawdy. Jej mąż Hektor umierał. Żaden chirurg, żaden aptekarz nie
mógł tego zmienić. Po prawdzie uzdrowiciele nie mieli pojęcia, jakim cudem śmiertelnie
ranny mężczyzna przetrwał tak długo.
Tak mi przykro, kochanie. Ta myśl unosiła się ostrożnie nad lodową pustynią przyszłości,
która jeszcze tego ranka wydawała się taka soczyście zielona. Tak mi przykro. Powinnam była
wiedzieć, do czego jest zdolny ten syjoński potwór, po tym, jak ocaliłeś Daivyna i mnie z rąk
rzeźników. Powinnam była wiedzieć, że poruszy ziemię i niebo, aby naprawić swój błąd.
Powinnam była trzymać się od ciebie jak najdalej. Najpierw mój ojciec i starszy brat, a teraz
ty. Każdy, kogo pozwoliłam sobie pokochać, staje się jego celem. Mnie jednak nie dosięgną.
Przyłożyła dłoń do czoła Hektora. Chybił. A ja któregoś dnia, gdzieś, jakimś sposobem wyrwę
mu z piersi to jego czarne serce i będę prosić Boga tylko o jedno: ażeby wiedział, z czyich rąk
spotkała go śmierć.
- Irys?
Podniosła wzrok.
Obok jej krzesła stał Maikel Staynair, wciąż w ornacie, wciąż spryskany krwią Hektora,
aczkolwiek osobiście nalegał, aby ona przebrała się z przesiąkniętej czerwienią sukni ślubnej.
Staynair dobiegł do nich pierwszy, próbował zatamować krwawienie z ziejącej w piersi
rannego dziury, założył opaski na udo i ramię, a wszystko to wtedy, gdy Irys pozostawała
nadal nieprzytomna. Bez jego pomocy Hektor umarłby na długo przed pojawieniem się
uzdrowicieli. Od tamtej pory arcybiskup Charisu nie opuścił ich boku ani na moment.
- Jeszcze żyje, eminencjo - powiedziała cicho, poprawiając ciemny kręcony lok. - Jeszcze
żyje...
Spojrzenie Staynaira było łagodne i pełne współczucia, pozbawione jednak czystej
rozpaczy, która musiała wyzierać z jej oczu. Pomyślała, że taka jest natura jego powołania.
Czuła żal i gniew hierarchy, ale wiedziała też, że patrzy w przyszłość z optymizmem. Dla
niego zawsze była jakaś przyszłość, nawet za ścianą śmierci, przyszłość odsłaniana jego
umysłowi przez głębię jego wiary. Miała też pojęcie, jak ważna będzie dla niej wiara w
nadchodzących dniach. Jednakże teraz, w tym konkretnym momencie, było to więcej, niżby
chciała się podzielić z kimkolwiek, dlatego tylko uroniła łzę, której istnienia po długich
godzinach płaczu nawet nie podejrzewała.
Arcybiskup starł samotną łzę delikatnym ruchem palca i objął księżniczkę gestem
milczącego wsparcia.
- Powinieneś już iść, eminencjo - powiedziała, opierając mu głowę na ramieniu. - Są
chyba setki innych osób, które potrzebują twej otuchy i troski, poświęciłeś nam nadto dużo
swego czasu i uwagi. Hektor nawet nie wie, że przy nim jesteś, a ja i tak wiem, jak bardzo nas
kochasz. Dałeś mi tak wiele, że byłabym egoistką, gdybym chciała zatrzymać cię dłużej przy
sobie, podczas gdy pozostali potrzebują tego samego co ja, a tutaj i tak już nic nie możesz
zrobić.
- Mylisz się, moja droga - powiedział cichym głosem Staynair, tuląc ją w ramionach. -
Mogę coś zrobić i nie odejdę, póki tego nie uczynię.
Irys poczuła ucisk w gardle oraz pragnienie, by zaprzeczyć jego słowom. Hektor już
otrzymał ostatnie namaszczenie; jedyne, co Staynair, mógł zrobić, to pozostać z nimi do
momentu, w którym jej mąż wyda ostatnie tchnienie, a jej serce roztrzaska się na milion
kawałeczków, by nigdy już się nie zrosnąć z powrotem. Zdawała sobie sprawę z tego, jak
bardzo tego potrzebuje, a jednak miała nadzieję, że jeśli go odeśle, być może ta chwila nigdy
nie nadejdzie. Jeśli go przy niej nie będzie, jeśli nie będzie mógł nieść jej pociechy, być może
Hektor nigdy nie umrze. Wiedziała, że to nieracjonalne myślenie, lecz mimo to otworzyła
usta, aby go odprawić, tymczasem Staynair wyprostował się nagle i odwrócił głowę w stronę
szklanych drzwi prowadzących na balkon sypialni.
Coś pojawiło się na mgnienie w jego wyrazie twarzy - radość zmieszana z niepokojem -
po czym znowu się do niej obrócił. Schwycił jej wolną rękę w obie silne dłonie i spojrzał jej
głęboko w oczy.
- Córko - przemówił. - Muszę cię poprosić, żebyś zrobiła coś, czego nigdy nie powinnaś
robić. Coś, czego być może nie jesteś w stanie zrobić. Wiem jednak, ile masz w sobie siły, i
wiem, jaka jest siła twojej miłości. Dlatego jednak cię o to poproszę.
- Eminencjo?
Nawet pomimo własnej rozpaczy zrozumiała wagę jego słów i nagle zaczęła się bać.
Strach ten był dla niej nowy, inny, jakby stanęła na skraju przepaści, w której szalała
nawałnica. Było to absurdalne porównanie, nie wiedziała nawet, skąd jej się wziął ten obraz
czeluści przepełnionej wichrem, ale wydawał się on tak realny, tak prawdziwy...
- Za chwileczkę, moja droga.
Uścisnął jej dłoń po raz ostatni, po czym przeciął pomieszczenie w kierunku drzwi
balkonowych. Sięgnął do haczyka, ale jeszcze się na nią obejrzał.
- Przeszłaś dziś tyle, że starczyłoby dla tuzina księżniczek, moje dziecko - rzekł cicho. -
Wolałbym cię nie zmuszać do niczego więcej, ale obawiam się, że nie mam wyboru. Proszę
cię tylko, abyś mi zaufała i uwierzyła, kiedy ci powiem, że w tym, co ma się stać, widzę palec
Boży sięgający do świata śmiertelników.
- Przerażasz mnie, eminencjo - powiedziała, wpatrując się ciemnymi oczami w jego
jeszcze ciemniejsze, przepełnione po brzegi wiarą.
Uśmiechnął się do niej.
- Nie jest to moim zamiarem. Poza tym nie ma się czego bać. Można się za to dziwować.
Bądź otwarta na zdziwienie, moja droga...
Arcybiskup poruszył haczykiem, a jej dłoń odruchowo zacisnęła się na chłodnej,
bezwładnej dłoni Hektora. Nagle nozdrza Irys nabrzmiały, a jej oczy otworzyły się szeroko w
wyrazie szoku i niedowierzania, kiedy z balkonu na czwartym piętrze do sypialni wkroczył
znany jej dobrze szafirowooki mężczyzna w czarnym napierśniku i mundurze świadczących o
jego przynależności do cesarskiej gwardii Charisu.
- Przybyłem tak szybko, jak to było możliwe, wasza wysokość - odezwał się do niej cicho
Merlin Athrawes.
.XXII.
jaskinia Nimue
Góry Światła
Ziemie Świątynne
- Przyjęła to lepiej, niż się spodziewałem, tak naprawdę - powiedział z powagą Cayleb
Ahrmahk. - O wiele lepiej. - Nie podoba mi się, że musieliśmy ją postawić w podobnej
sytuacji - odezwała się Sharleyan ze swej kabiny na pokładzie HMS Gwiazda Południa, w
połowie drogi między Chisholmem a Corisandem. - Albowiem dobrze wiem, jak to jest, gdy
takie coś wali człowieka w głowę niczym obuchem.
- Takie coś? - powtórzył pytająco jej mąż. - Doprawdy, Sharleyan, twój dobór słów... Nie
wyobrażam sobie, co...
- Daj spokój, Caylebie - do rozmowy włączył się Nahrmahn Baytz zamyślonym tonem. -
Przecież zawsze moglibyśmy jej powiedzieć o duchu pewnego krępego księcia, który straszy
w komputerze zakopanym czterdzieści tysięcy stóp pod Olimpem w samym środku Ziem
Świątynnych.
- Pozwolę sobie zauważyć, że nikt z nas nie zwrócił się do Bractwa, zanim podjęliśmy
działanie - dorzucił z Manchyru Maikel Staynair, na co Merlin roześmiał się szczekliwie.
- Biorąc pod uwagę, że to ty mnie wezwałeś, tym razem chyba pozwolimy, abyś i ty
przedstawił wyjaśnienia, eminencjo.
- Skądże! - zaprotestował arcybiskup. - Ty masz w tym znacznie większe doświadczenie, o
starszeństwie nie wspominając! Jestem pewien, że członkowie Bractwa przyjmą wszystko
spokojniej, jeśli to ty im powiesz, Merlinie.
- Taaa, jasne.
Merlin potrząsnął głową i odchylił się na oparcie wygodnego krzesła w swojej jaskini pod
Górami Światła. Minionego dnia wydarzyły się tylko dwie dobre rzeczy. Pierwsza była taka,
że zdążył już dawno wszczepić Hektorowi i Irys - a także Daivynowi i hrabiemu Corisu - taką
samą nanotechnologię, którą nosili już w swoich ciałach członkowie wewnętrznego kręgu.
Druga zaś - że cesarz Cayleb zdążył wysłać majora Athrawesa w kolejną niesprecyzowaną
misję. Obecna misja polegała na złożeniu wizyty księciu Eastshare pod przykrywką Ahbraima
Zhevonsa, jednakże musiała zostać przerwana z chwilą, w której Sowa zaraportowała o
zamachu w Manchyrze. Merlin natychmiast zawrócił skimmera i skierował go do Corisandu z
prędkością znacznie przekraczającą prędkość dźwięku. Ilekroć gdzieś się tak śpieszył,
ryzykował uruchomienie platform bombardujących, dlatego do Jaskini Nimue wrócił już w
znacznie spokojniejszym tempie.
W gruncie rzeczy nie musiał tam wracać, ale nawet jemu potrzebne było coś w rodzaju
„domu”. A stąd mógł się komunikować - „pobyć” - z przyjaciółmi, tak samo jak mógł się
chwilowo przestać mieć na baczności, kiedy rozważali ostatnie wydarzenia przypominające
małe trzęsienie ziemi oraz ich konsekwencje. Tutaj, w Jaskini Nimue, czuł się najzwyczajniej
w świecie bezpiecznie.
Nazwałem to miejsce Jaskinią Nimue nie bez powodu, a nie tylko dlatego, że
postanowiłem przedzierzgnąć się w kogoś imieniem Merlin. To jest mój punkt dowodzenia,
moje inner sanctum z zasobami całej mojej wiedzy i sztuki, i czasami po prostu potrzebuję się
ukryć - pośród tego, kim była Nimue i co przywiodło mnie w ogóle na Schronienie.
Przymknął oczy, wspominając desperacki wyścig z czasem w drodze do Manchyru oraz
obawę, jak przyjmie jego pojawienie się Irys Daikyn. Szczerze szanował - i bardzo lubił -
córkę starego księcia Hektora, jednakże wiedział, że nie jest jeszcze gotowa na spotkanie z
jego prawdziwym ja, podobnie jak nie była jeszcze gotowa na poznanie prawdy o
Schronieniu, o archaniołach i o faktycznej misji Nimue Alban. Do niedawna sądzili, że mają
mnóstwo czasu - co najmniej dziesięć lat - na przygotowanie księżniczki, a także na podjęcie
decyzji, czy w ogóle wyznać jej straszną, przejmującą, trudną do uwierzenia prawdę.
Jednakże los - czy też „palec Boży” wedle Maikela Staynaira - przyśpieszył wypadki,
podobnie jak to było wcześniej po zamachu na Sharleyan. Dlatego pędził na ratunek
Hektorowi, przez całą drogę zamartwiając się, że przybędzie za późno, a nawet bardziej
obawiając się tego, co przyjdzie mu zrobić, gdy Irys okaże się jednak niegotowa na rewelacje,
nawet widząc go z apteczką w dłoni.
Tym razem nie był zdany całkiem na siebie. To znaczy decyzja była jak najbardziej jego -
taką samą podjąłby nawet wtedy, gdyby reszta wewnętrznego kręgu głosowała inaczej.
Zwyczajnie nie mógł zadecydować inaczej, podobnie jak przed laty, kiedy nie pozwolił trójce
krakenów pożreć łodzi pełnej dziatwy pewnego pięknego dnia na Wyspie Heleny.
Tym razem jednak także Cayleb, Sharleyan, Nahrmahn i Maikel nawet się nie zawahali.
Merlin doskonale zdawał sobie sprawę, że spore znaczenie miała tu głęboka miłość żywiona
przez nich do Hektora oraz szczere uczucie, którym obdarzyli Irys. Ale były też inne powody,
bardziej pragmatyczne, jako że śmierć Hektora z rąk Rakurai w dniu jego ślubu mogła mieć
doprawdy tragiczne konsekwencje.
O reakcji w Starym Charisie lepiej było nawet nie myśleć, zważywszy na to, jakie miejsce
w sercach Charisjan zajmował książę Darcos. Choć sam Hektor Aplyn-Ahrmahk nie do końca
był tego świadom, ludzie wciąż mieli w pamięci to, że walczył ze starym królem Haarahldem
ramię przy ramieniu przeciwko przeważającej sile wroga na pokładzie królewskiego
flagowca. Ludzie wciąż pamiętali, że podtrzymywał umierającego Haarahlda i że słowa króla
do podówczas jedenastoletniego chłopca stały się częścią narodowego dziedzictwa. Byli
świadkami dorastania młodego kadeta i jego awansu na oficera, z którego zmarły król byłby
dumny, szczególnie kiedy ów młody oficer uratował z rąk oprawców pewnego księcia i
pewną księżniczkę.
Reakcja Corisandczyków, grożąca dalszą polaryzacją stanowisk, mogłaby się okazać
jeszcze tragiczniejsza w skutkach, szczególnie gdyby ani Irys, ani Daivyn nigdy nie poznali
prawdy. Przeciwnicy unii Corisandu z Charisem mogliby się stać jeszcze bardziej zaciekli. W
takiej sytuacji nie sposób było przewidzieć efektu, jaki wywarłoby to na Irys i jej brata,
którzy oboje całym sercem pokochali Aplyna. Bardzo możliwe, że tym bardziej
przeciwstawialiby się Grupie Czworga - jakim kosztem jednak? Czy ich serca zostałyby
zatrute nienawiścią? Czy podołaliby w późniejszym czasie, wiedząc, że Hektor mógłby
przeżyć, gdyby członkowie wewnętrznego kręgu ufali im na tyle, aby wyznać prawdę we
właściwym czasie?
Do tego dochodziła racja stanu Imperium Charisu. To prawda, że Sharleyan upierała się
przy ślubie Hektora i Irys, ponieważ wiedziała, że ci dwoje się kochają, jednakże nie był to
jedyny powód, z czego zarówno Hektor, jak i Irys zdawali sobie sprawę. Ten symbol unii
między dynastią Daikynów i Ahrmahków był nie do przecenienia na planecie, na której nadal
myślano bardziej w kategoriach dynastycznych aniżeli narodowych. I dla Corisandu, i dla
Charisu małżeństwo to było dowodem, że obie te domeny będą stały ramię w ramię
przeciwko Kościołowi Matce na wypowiedzianej przezeń świętej wojnie. Czegoś takiego nie
wolno było stracić.
A jednak niemal nam się to udało, pomyślał Merlin ponuro. Gdybym nie napompował
wszystkich najważniejszych osób nanorobotami po utracie Haarahlda, Hektor by umarł.
Zresztą i tak ledwie przeżył. Co oczywiście rodzi kolejne problemy.
- Chciałbym go przetransportować tu, do modułu medycznego - powiedział na głos. - W
Manchyrze będzie dochodził do siebie całymi pięciodniami. I wątpię, aby kiedykolwiek
jeszcze użył skutecznie lewej ręki.
- Wszystkim nam zależy na powrocie Hektora do pełnej sprawności - przyznał Cayleb
cicho. - Jak jednak wytłumaczymy jego wyzdrowienie z dnia na dzień? I co będzie, jeśli
zechce go odwiedzić któryś ze służących albo uzdrowicieli, a on właśnie będzie poddawany
cudownej kuracji w Górach Światła? Nawet Maikel i Irys nie zdołają wytłumaczyć jego
tajemniczego zniknięcia. W takim wypadku mielibyśmy konkursowo przesrane.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Skoro już o tym mowa - dodał Merlin, uśmiechając się ledwie
zauważalnie - Irys też. Sama mi wszystko wyłuszczyła, kiedy tylko wspomniałem o jaskini.
Lekarska brać na Schronieniu i tak będzie miała zagwozdkę, kiedy Hektor wyzdrowieje w
swoim tempie w Manchyrze!
- Największym problemem nie jest tempo jego zdrowienia - wtrącił sucho Staynair - lecz
sam fakt jego przeżycia.
- Tak, masz rację - zgodził się Merlin, po czym pokręcił głową. - Od początku wiedziałem,
że wszczepienie wam nanorobotów może skomplikować nam życie, w razie gdy coś wam się
stanie, ale nie przewidziałem tego!
- Jako ktoś, kto na własnej skórze doświadczył dobrodziejstwa tej technologii w
oczekiwaniu na twoje przybycie, myślę, że to jednak był bardzo dobry pomysł - wtrącił
Nahrmahn.
- Nie wątpię, wasza wysokość. W każdym razie nawet jeśli Maikel się nie myli, szybki
powrót do zdrowia Hektora wzbudzi pytania, to pewne.
- Skądże znowu, Merlinie! - Sharleyan uśmiechnęła się niemal łobuzersko. - Irys zatrzyma
go w łóżku i będzie go sama doglądać, nie dzieląc się nim z bandą uzdrowicieli, którzy
mogliby się dopatrzyć czegoś, czego nie powinni. I nie, nie sądzę, aby chciała, byśmy
przeciągnęli jego rekonwalescencję tylko po to, żeby mogła się dłużej bawić w doktora. Nie
sądzicie chyba jednak, że wiadomość o doglądaniu Hektora przez księżniczkę we własnej
osobie nie przecieknie do opinii publicznej? A chyba rozumie się samo przez się, że ludzie
natychmiast uznają, że to doskonała opieka żony, a także jej wytrwała miłość pozwoliła
utrzymać Hektora przy życiu, mimo że wszyscy, nawet uzdrowiciele, położyli na nim
krzyżyk.
- Właśnie - podchwycił Nahrmahn. - Taka wieść rozejdzie się po Corisandzie. A przy
naszym drobnym współudziale podobnie powinno być w Chisholmie, Szmaragdzie, Charisie i
Tarocie.
- Strasznie jesteś wyrachowany, mój synu - zauważył Staynair. - Aczkolwiek nie twierdzę,
że nie masz racji.
Parę osób zachichotało - tyleż z rozbawienia, co dla rozładowania emocji - a Merlin tylko
się uśmiechnął. Na Sharleyan i Nahrmahna zawsze można było liczyć, jeśli chodzi o
wyciśnięcie z sytuacji najwięcej politycznych korzyści. Musiał też przyznać, że do tej pory
Irys bardzo się do nich upodobniła...
Księżniczka oswoiła się z nieprawdopodobną prawdą nawet szybciej niż Sharleyan po
zamachu w klasztorze Świętej Agthy. Po części zapewne dlatego, że bardzo chciała, aby
Hektor mimo wszystko przeżył. Sharleyan po fakcie musiała sobie radzić wyłącznie ze
zdumieniem z własnego przetrwania, a nie mężczyzny, którego pokochała, zanim został
ocalony. Do tego miała tę przewagę, że towarzyszył jej Maikel, który mógł zaświadczyć o
niedemonicznym pochodzeniu Merlina. No i, Merlin był tego osobiście pewien, niemałe
znaczenie miał fakt otwartości umysłu księżniczki, którą niegdyś przyciągnęła Akademia
Królewska. Irys po prostu nie przestała się dziwić światu i jego wspaniałości. Ostatnie
przeżycie było tylko kolejnym dowodem, że wszechświat jest nawet większy i wspanialszy,
niż myślała.
Nie miał jeszcze czasu przygotować komunikatorów dla niej i dla Hektora, ale Sowa już
nad nimi pracowała - między innymi. Merlin miał pewność, że bardzo szybko pojmą, jak ich
używać, zwłaszcza że pod ręką będzie Maikel, który w razie czego posłuży im pomocą.
Arcybiskup zdążył już obiecać, że dostarczy je im osobiście przed powrotem do Siddaru.
A ja przy okazji dostarczę im „antybalistyczne spodnie ubranka”. Nagle uśmiech spełzł z
jego twarzy. Gdybym wyposażył ich w nie przed zamachem, nawet nie zostaliby draśnięci!
No, ale lepiej późno niż wcale: od teraz będą mieli taką samą ochronę jak reszta członków
wewnętrznego kręgu. Następny w kolejce po Irys i Hektorze będzie oczywiście Daivyn.
- Czy wiemy już, jak im się to udało? - zapytał po chwili milczenia, otwierając oczy, na co
wyobrażenie Nahrmahna wzruszyło ramionami.
- Wątpię, abyśmy kiedykolwiek mieli poznać wszystkie szczegóły, jednakże razem z Sową
przejrzałem uważnie przekazy z SAPK-ów. Wiemy mniej więcej, jak zamach przebiegał,
nawet jeśli nie mamy pojęcia, w jaki sposób zamachowczyni dostała się do Corisandu.
- Zamachowczyni? - powtórzył ostrym tonem Staynair.
- Tak, eminencjo - odparła Sowa. - Nie mamy przekazu przedstawiającego sam wybuch,
ale nie brak nam obrazów tuż przed i tuż po zamachu i wszystko wskazuje na to, że analizy
księcia Nahrmahna są prawidłowe.
- To znaczy? - zapytał Cayleb, marszcząc w skupieniu czoło.
- Przyjrzeliśmy się wszystkim zapisom z kluczowego sektora tak dokładnie, jak się dało -
powiedział Nahrmahn. - Oczywiście było na nim tłoczno i raczej nerwowo, ale udało nam się
wyodrębnić niemal wszystkich obecnych w nim ludzi. Między innymi znajdowała się tam
jedna osoba, starszy mężczyzna na wózku inwalidzkim, który przykuł moją uwagę, ponieważ
nie potrafiłem zrozumieć powodu, dla którego tam się znalazł.
- Zapewne chciał zobaczyć ślub pary książęcej - stwierdziła nieco uszczypliwie Sharleyan.
- Zgodziłbym się, gdyby nie to, że sprawiał wrażenie kompletnie niezainteresowanego
widowiskiem. Tylko tam siedział. Powiedziałbym, że miał ostatnie stadium zaćmicy.
Merlin zacisnął wargi na myśl o tym wszystkim, co ludzie na Schronieniu musieli
wycierpieć przez Langhorne’a. Zaćmicą było to, co niegdyś na Ziemi zwano chorobą
Alzheimera, którą Ziemianie pokonali na dobre trzysta lat przed napotkaniem Gbaba.
- Głowę miał opuszczoną, przejawiał klasyczne przykurcze zgięciowe i zdawał się
całkowicie nieobecny duchem, nawet gdy wiwaty osiągnęły apogeum. Im dłużej na niego
patrzyłem, tym mniej rozumiałem, skąd się tam wziął i po co. Pomyślałem - kontynuował
książę - że został zabrany przez syna czy córkę, którzy chcieli urządzić mu jeszcze jedną,
ostatnią rodzinną wycieczkę, jednakże znajdował się pod opieką kobiety w stroju świeckiej
siostry zakonu Pasquale. To jednak nie wykluczało obecności kogoś z rodziny w tłumie,
chociaż zapewne każdy, kto by przewidział taką rozłąkę, zostawiłby go raczej w domowych
pieleszach. Dlatego kazałem Sowie przyjrzeć mu się dokładniej.
Przerwał, a Sowa płynnie podjęła, reagując na zmianę w jego tonie głosu, jakiej by nawet
nie zauważył jeszcze przed rokiem.
- Postąpiłam zgodnie z poleceniem jego wysokości - powiedziała sztuczna inteligencja - i
ustaliłam, że wózek inwalidzki tego osobnika nie ma standardowej budowy. Zamiast ażurowej
ramy, dzięki której byłby lekki, miał zamknięte od dołu siedzisko. Nie wiem, z czego
zrobiono ten element, ale z moich obliczeń wynika, że miał on pojemność pięciu i pół stopy
sześciennej, czyli że można tam było napchać ze sto pięćdziesiąt funtów prochu. Analiza
skutków eksplozji dowodzi, że punktem centralnym był ten właśnie wózek. Z jej mocy
natomiast wynika, że twórcy tej bomby bardziej zależało na ukierunkowaniu pola rażenia niż
na maksymalizacji mocy. Do zamachu użyto około tysiąca pięciuset kul muszkietowych, co
daje czterdzieści funtów ołowiu i drugie tyle prochu.
Merlin się skrzywił. Dziesięć funtów prochu strzelniczego wystarczało, by posłać
trzydziestofuntowy pocisk na odległość trzech tysięcy jardów. Hektor i Irys znajdowali się
mniej niż trzydzieści jardów od ładunku czterokroć silniejszego.
- Zakładając, że moje wyliczenia są prawidłowe - ciągnęła Sowa - zdumiewa, że wybuch
zabił tak mało ludzi. Przyjęłam, że mała liczba przypadkowych ofiar jest wynikiem
ukierunkowania siły wybuchu na lożę i kordon żołnierzy odgradzających młodą parę od
gości. To ich ciała przyjęły najwięcej kul, nic więc dziwnego, że tak wielu poległo. Kolejną
przyczyną było umieszczenie ładunku na bardzo małej wysokości...
Merlin poczuł w swoich elektronicznych obwodach dziwny chłód, w miarę jak sztuczna
inteligencja przedstawiała wyniki dociekań swoich i Nahrmahna. Dzięki częstym kontaktom z
księciem Sowa rozwinęła w sobie większą empatię, o czym Merlin wiedział. Teraz pomyślał,
że matowy ton jej głosu bynajmniej nie odzwierciedla braku jej wyobraźni. Zerknął na ekran
wyświetlający awatar Sowy i dojrzał w jej szafirowych oczach świadomość niewiele różniącą
się od własnej. Dojrzał inteligencję, która - choć nie z krwi i kości - usiłowała się
zdystansować od potworności, do której doszło na placu Katedralnym.
- Podanie o miejsce w sektorze zamkniętym jest ewidentnie sfałszowane, jako że
hospicjum, z którego rzekomo zostało złożone, nie zgłosiło brakujących pacjentów ani
opiekunów. - Głos Nahrmahna zabrzmiał niczym wystrzał w zapadłej nagle ciszy. -
Staraliśmy się wytropić oboje, jednakże bezskutecznie. Dopóki ktoś nie zgłosi jego
zaginięcia, nie dowiemy się, kim był mężczyzna na wózku ani skąd pochodził. Co do
„siostry”, jej kolor włosów, cera i rysy twarzy wskazują na mieszkankę kontynentu z jednej z
północnych domen, co zgadza się ze sposobem działania Clyntahna. Została przysłana spoza
granic Corisandu, nie nawiązała kontaktu z miejscowymi lojalistami Świątyni, z nikim nie
rozmawiała o swoich planach, a dzięki temu wszystkiemu uniknęła zwrócenia na siebie uwagi
przez SAPK-i równie skutecznie jak przez Doyala i Gahrvaia.
- Dobry Boże... - mruknął Cayleb. Siedział bez ruchu przez dłuższą chwilę, po czym w
końcu wziął głębi oddech i otrząsnął się wyraźnie. - Jak, na Boga, mamy powstrzymać takich
jak ona? Jak powstrzymać kogoś, kto jest gotowy przebyć tysiące mil, żeby w imię swojego
Stwórcy uśmiercić jak największą liczbę ludzi? Jak powstrzymać kogoś, o czyim istnieniu
nawet się nie wie, bo nie raczy z nikim zamienić słowa o swojej misji?
- Dopóki nie pozwolimy Aivah umieścić kogoś ze swoich ludzi w szeregach Inkwizycji w
Syjonie, nigdy nam się to nie uda - odparł Merlin.
- Sowa i ja opracowaliśmy nowe protokoły, które będą obowiązywać SAPK-i obserwujące
Ziemie Świątynne poza obszarem Syjonu - poinformował Nahrmahn. - Staramy się też
ulepszyć i podrasować przekazy satelitarne z samego Syjonu. Mamy nadzieję uzyskać
odpowiednio dużą rozdzielczość sensorów orbitalnych, dzięki której będzie można
rozpoznawać poszczególne twarze osób wchodzących do Świątyni i opuszczających ją, ze
szczególnym naciskiem na biura Inkwizycji. Ufamy, że w ten sposób zidentyfikujemy
przynajmniej część agentów Clyntahna, po czym uruchomimy programy rozpoznawania
twarzy na imprezach masowych na terenie całego Imperium Charisu. Sowa twierdzi, że może
potrzebować pomocy drugiej, podrzędnej sztucznej inteligencji, ale jak tylko wypatrzymy
kogoś, kogo obraz mamy z Ziem Świątynnych, na przykład pod katedrą w Tellesbergu, przy
dobrych układach natychmiast skierujemy do tej osoby straże.
- To może być pomocne - przyznała Sharleyan. - Na razie jednak najbardziej mnie martwi
fakt, że Clyntahn wykorzystał do zamachu kobietę. - Skrzywiła się, jakby ugryzła cytrynę. -
Taki z niego lubieżnik, że aż trudno to sobie wyobrazić. - Skrzywiła się jeszcze mocniej. - W
jego mniemaniu kobiety służą tylko do jednego celu, którym bynajmniej nie jest używanie
mózgu ani branie udziału w świętej wojnie.
- To prawda w jego wypadku - potwierdził Merlin z grymasem dorównującym temu na
twarzy Sharleyan, aczkolwiek w tym momencie seijin był bardziej Nimue niż majorem
Athrawesem. - Obawiam się jednak, że arcybiskup Wyllym jest nieco bardziej otwarty na
nowatorskie trendy, a zresztą czy ktokolwiek ma wątpliwości, że kobieta może być równie
fanatyczna jak mężczyzna? Fakt, że na Schronieniu kobiet nie postrzega się jako zagrożenia,
tylko ułatwia im zadanie. Tak czy owak, jeśli doszliśmy do etapu żeńskich Rakurai,
powiedziałbym, że stoi za tym Rayno.
- Ale jak wyjaśnimy naszym szanownym szowinistycznym gwardzistom, że jakaś tam
kobieta może stanowić istotne zagrożenie? - zadał pytanie Cayleb.
- Wystarczy im pokazać przekazy przedstawiające Sharleyan w klasztorze Świętej Agthy -
zaproponował Merlin z ponurym uśmiechem. - Albo pozwolić spędzić trochę czasu z Aivah.
Skoro już o tym mowa, byłbym w stanie wymienić z setkę kobiet z miejsc takich jak
Glacierheart czy Shiloh, które są gotowe poderżnąć gardło każdemu lojaliście Świątyni, i to
bez mrugnięcia okiem.
- Wszystko to prawda, z tym że mało przydatna, gdy idzie o zmianę sposobu ich myślenia
- zauważył Cayleb.
Nahrmahn zaś powiedział:
- Osobiście doradzałbym, aby nasza „sieć seijinów” w Corisandzie podczyściła nieco
raporty, usuwając z nich informacje między innymi o SAPK-ach, po czym wręczyła je
generałowi Gahrvaiowi i pułkownikowi Doyalowi. Moglibyśmy nawet pokazać portret
pamięciowy „siostrzyczki” ich ludziom. Któryś być może ją widział, a jeśli nawet nie, to
powinno skutecznie zasiać im w głowach myśl, że coś takiego jak żeńskie Rakurai istnieje
naprawdę.
- Koryn musi się o tym dowiedzieć - rzekła Sharleyan cicho. - Biorąc pod uwagę czas
potrzebny na podróż, skrytobójca musiał zostać wysłany przed tym, zanim Irys i Daivyn
dotarli do ojczyzny. Co znaczy, że zabójczyni wpadła na pomysł zamachu sama, w oparciu o
rozkazy, które otrzymała od swych mocodawców na wstępie. Mogę się mylić w tej sprawie -
jest wciąż ten członek zakonu Langhorne’a w klasztorze Świętego Krystyphyra, który
przecież nie rozpłynął się bez śladu - ale Koryn i tak powinien usłyszeć o potencjalnej
sprawczyni, na wypadek gdyby byli jej podobni, szkoleni do podobnych wyczynów.
Pomijając wszystko inne, zwyczajnie dobrze zrobi Korynowi wiedza, jak doszło do zamachu,
bo to go może wreszcie przekona, że nie jest winny śmierci tych wszystkich cywilów. W
końcu skąd miał wiedzieć, że jakaś suka z zimną krwią podłoży ładunek wybuchowy pod
staruszka cierpiącego na zaćmicę.
Merlin pokiwał głową.
- Tak, to nie najgorszy pomysł. Tymczasem jednak chciałbym zwrócić waszą uwagę na
jeszcze jeden problem. Bardzo możliwe, że skrytobójczyni została wysłana z wyprzedzeniem,
ale tak czy owak Clyntahn nie ustanie w wysiłkach, aby oderwać Corisand od Charisu.
Równie dobrze więc możemy się spodziewać kolejnych zamachów. Czy też innych działań
mających na celu wykluczenie Irys, Daivyna i Hektora. A także hrabiego Corisu, hrabiego
Skalnego Kowadła i hrabiego Tartarianu czy nawet arcybiskupa Gairlynga... Jak się nad tym
dobrze zastanowić, potencjalnych kluczowych celów jest całe mnóstwo. A my na razie nie
mamy w Corisandzie nikogo, kto mógłby zapobiec najgorszemu. Och, zgoda, przyjęliśmy
Irys i Hektora do grona wtajemniczonych i wyposażyliśmy ich w komunikatory oraz dostęp
do zasobów Sowy i SAPK-ów, jednakże w sumie niewiele im z tego przyjdzie. Nie mogą
przecież stworzyć zaufanej grupy wsparcia działającej na podstawie informacji zdobytych w
tajemniczych okolicznościach, a tym bardziej reagować osobiście w razie potrzeby.
- Tak - przyznał Nahrmahn, zwracając tym na siebie uwagę Merlina.
- Znam ten ton, wasza wysokość - powiedział. - O co chodzi?
- Tak się składa, że razem z Sową przeprowadziłem kilka wirtualnych eksperymentów
dotyczących także innych rzeczy niż wirtualny kostium Ohlyvyi.
- O jakich eksperymentach mówisz? - Merlin zmrużył oczy, a Nahrmahn wzruszył
ramionami.
- Jakiś czas temu spytałeś Sowę o możliwość stworzenia dalszych egzemplarzy CZAO i w
odpowiedzi usłyszałeś, że brak koniecznych planów i specyfikacji technicznych oraz że
istnieje zbyt duże ryzyko uszkodzenia twoich obwodów, w razie gdyby tą drogą chcieć
uzyskać konieczne informacje. Pomyślałem sobie, że może ciężko będzie tak z marszu
stworzyć CZAO, ale mamy przecież dane na temat zaawansowanych technologii i tak dalej.
Poradziłem więc Sowie, aby kontynuowała badania z wykorzystaniem tych danych, próbując
dociec, jak właściwie działasz. - Nahrmahn uśmiechnął się promiennie. - Z tego, co mi
wiadomo, Sowa spędziła na tych badaniach odpowiednik ludzkiego stulecia.
- Mam rozumieć, że jesteś zdolna stworzyć nowe egzemplarze CZAO, Sowo? - zapytał
ostrożnie Merlin.
- Nie - odparła Sowa rzeczowo. - Jestem zdolna stworzyć tylko jeden egzemplarz CZAO,
komandorze poruczniku. Moje zapasy kluczowych materiałów, których nie jestem w stanie w
chwili obecnej zwiększyć za pomocą modułu wytwórczego, nie pozwalają na zbudowanie
więcej niż jednego CZAO.
Cisza, która zapadła w komunikatorach, była wiele mówiąca.
- Ile ci to zajmie? - odezwał się znów po chwili Merlin.
- Proces jest bardzo złożony, ale niezbyt czasochłonny - powiedziała spokojnie sztuczna
inteligencja. - Czas potrzebny na wykonanie zadania zamyka się w około sześciu lokalnych
dniach, plus minus trzy godziny, licząc od momentu uruchomienia nanorobotów.
- To by było coś - odezwał się Cayleb po kolejnej długiej chwili milczenia. - To by
naprawdę było coś.
- Jest jednak pewien mały problem - wtrącił Nahrmahn.
- O jakiego rodzaju problemie mówisz, Nahrmahnie?
- Jesteśmy w stanie stworzyć CZAO, ale nie dysponujemy osobowością, którą
moglibyśmy w nim umieścić.
- Jak to? - zdziwił się Cayleb. - Przecież moglibyśmy załadować do niego Merlina. Dzięki
temu byłby w stanie być w dwóch miejscach jednocześnie!
- Niestety jego szybki port transmisyjny jest uszkodzony. Tempo transferu danych byłoby
za niskie. Zrobienie jego kopii zajęłoby w najlepszym razie kilka miesięcy.
- Chwileczkę - wtrącił Staynair. - Wydawało mi się, że Sowa udostępniła na potrzeby
Merlina zestaw czujników, za pomocą którego zgrał twoją osobowość. Tym samym powinien
być w stanie zgrać własną w identyczny sposób.
- Nie był to najlepszy pomysł - rzekł Nahrmahn z typowym dla niego podstępnym
uśmieszkiem - przynajmniej z jego perspektywy. Bo z mojej jak najbardziej.
- Nie rozumiem - rzucił Cayleb.
- Otóż przegapiłem fakt - wyznał Merlin z westchnieniem - że sprzęt ten działa tylko w
połączeniu z organicznymi ludzkimi implantami lub ze wspomnianym portem CZAO. W
chwili obecnej nie dysponuję ani jednym, ani drugim. Podobnie jak reszta z was. - Wzruszył
ramionami. - Wprawdzie w moim wypadku rzecz jest teoretycznie wykonalna, ale jak
słusznie zauważył Nahrmahn, trwałaby za długo. Nie zdołałem wykroić odpowiednio dużej
ilości czasu, a teraz raczej nie mogę sobie zrobić urlopu i zniknąć na parę miesięcy.
Szczególnie jeśli ten drugi CZAO jest potrzebny w Corisandzie do ochrony Irys i Hektora.
- A gdyby tak użyć Nahrmahna? - zaproponowała Sharleyan, przechylając głowę i
spoglądając na rzutowany awatar księcia Szmaragdu. - Twoje dane już są zgrane, a ty
najwyraźniej jesteś w stanie sprząc się z Sową przy odpowiednio wysokim transferze.
- Też o tym pomyślałem - powiedział wolno Nahrmahn. - Co więcej, zainteresowałem
Sowę tym tematem głównie dlatego, że miałem nadzieję na odzyskanie ciała. Niestety... nie
jestem kompletny.
- Nie jesteś kompletny? - powtórzył Staynair w ciszy, która zaległa po słowach księcia.
- Funkcjonuję bez zarzutu, Maikelu - pośpieszył uspokoić arcybiskupa Nahrmahn. - Tak
więc nie myśl, że mam jakieś problemy. - Uśmiechnął się szczerze. - Tak się jednak składa, że
znaczną część mnie trzeba było zrekonstruować, w związku z czym jest we mnie sporo...
DNA Sowy. Między innymi dlatego Sowa tak szybko zyskała samoświadomość po moim
pojawieniu się. Mówiąc w skrócie, część jej komunikuje się bezpośrednio z tą częścią mnie,
udzielając mi wsparcia, by tak rzec. Tak więc w razie rozdzielenia nas przestałbym istnieć.
Trochę utarło mi nosa odkrycie, że mam lustrzanego bliźniaka, ale nie dochodzi do wymiany
danych bez mojej świadomości, więc nie czuję się wykorzystywany. Jednakże szansa, że
mógłbym - czy też ktoś z was mógłby, gdyby się zgłosił na ochotnika do tego projektu -
utrzymać działającą osobowość w CZAO, jest wyjątkowa mała. Sowa szacuje, że może to być
nawet tylko pół procenta.
- Pół procenta to faktycznie mało - zgodził się Cayleb. - A skoro tak, nie ma większego
sensu tworzyć drugiego CZAO, prawda? Jeżeli Merlin nie może zgrać swojej osobowości ani
zainstalować jej w innym CZAO, a nikt z nas nie ma szans przeżyć w „mózgu” takiej
jednostki, nie mamy nikogo, kto by nią kierował.
- To nie do końca tak - oznajmił Nahrmahn powoli. Gdy wszyscy naraz spojrzeli w jego
stronę, westchnął. - Widzicie, mamy do dyspozycji jedną osobowość. Taką, która moim
zdaniem świetnie by sobie poradziła w środowisku CZAO.
- Masz pojęcie, jaki z ciebie szczęściarz, że od pewnego czasu brak ci karku, który można
by skręcić? - zapytała Sharleyan. - Przed chwilą wyłuszczyłeś nam, że sprawa jest nie do
załatwienia. Teraz zaś bredzisz coś o nadającej się osobowości. Mógłbyś mówić jaśniej?
- No więc... - Nahrmahn spojrzał prosto na Merlina. - Okazuje się, że kiedy doktor Proctor
zaczął modyfikować twoje CZAO i jego oprogramowanie w celu ominięcia
dziesięciodniowego bufora bezpieczeństwa, nie miał pewności, że to się w ogóle uda. W
dodatku obawiał się, że przypadkiem uruchomi jeden z protokołów bezpieczeństwa, niszcząc
twoją pamięć przy testowaniu oprogramowania. Zatem dla pewności zrobił twój backup.
Który znajduje się wciąż w archiwach Sowy.
Merlin usłyszał własny oddech, który zabrzmiał niczym głos w nagle zapadłej ciszy. Cisza
ta trwała kilka sekund, po czym...
- Sowo, dlaczego nic nie powiedziałaś, kiedy poprosiłem cię o urządzenie zgrywające? -
zapytał stanowczym tonem.
- Pytanie nie dotyczyło przechowywanych osobowości - odparła Sowa logicznie - a ja w
tamtym czasie jeszcze nie potrafiłam ekstrapolować niewypowiedzianych pragnień na
podstawie konkretnie sprecyzowanych zapytań. Ani też nie zdawałam sobie sprawy z
istnienia tego nagrania, dopóki książę Nahrmahn nie poruszył tematu badań. Dopiero wtedy
przeszukałam wszystkie bazy danych i natknęłam się na folder pozostawiony przez doktora
Proctora. Z początku nie miałam pojęcia o jego wartości ani zawartości.
Merlin pokiwał głową. Było zrozumiałe, że Sowa sprzed czasów Nahrmahna nie
rozszerzała sama zakresu parametrów wyszukiwania poza te objęte zapytaniem.
- Można, nawet bez użycia portu, zgrać twoje doświadczenia i wspomnienia z wydarzeń
mających miejsce na Schronieniu w ciągu pięciodnia, najwyżej sześciu dni. - Merlin
zauważył, że Nahrmahn dobiera słowa z wyjątkową starannością. - To by pozwoliło nam na
uaktualnienie przechowywanej osobowości o wszystkie twoje doświadczenia ze Schronienia.
- Nie - powiedział bardzo cicho Merlin.
- Ale... - zaczął Cayleb, lecz nie dokończył.
- Nie - powtórzył Merlin bardziej stanowczo. - Nie chcę się powielić w drugim CZAO,
Caylebie. Już teraz jest mi wystarczająco trudno zapamiętać, ile dana osoba, z którą
rozmawiam, o mnie wie. Gdybyśmy stworzyli drugiego CZAO, a nie jestem pewien, czy to w
ogóle dobry pomysł, przynajmniej na chwilę obecną, powstałaby kolejna osoba, ktoś, kto
musiałby wchodzić w interakcje z innymi ludźmi, tymi samymi ludźmi. Ryzyko wpadki
byłoby za duże. „Nowy” seijin mógłby się przy jakiejś okazji zdradzić, że nosi wspomnienia
seijina Merlina.
Cayleb pokiwał wolno głową, jednakże Sharleyan zwęziła oczy w szparki w
zastanowieniu, po czym utkwiła wzrok w Merlinie.
Ona wie, pomyślał. Oczywiście, że tak. Nahrmahn zresztą także wie. Już sam sposób, w
jaki sformułował propozycję, o tym świadczy...Zamknął oczy, czując, jak myśli wirują mu w
głowie, po czym rozdymając nozdrza, wziął byka za rogi.
Nimue Alban, to znaczy Nimue Alban śpiąca w bazach danych Sowy... była nieskażona.
Nie uczyniła nic z tego, czego dopuścił się Merlin Athrawes. O niczym nie pamiętała, tak
samo jak Merlin był niczego nieświadom w chwili, gdy przebudził się jeszcze jako Nimue w
tej jaskini po zgłoszeniu się na ochotnika do misji. W związku z powyższym Nimue Alban nie
ponosiła odpowiedzialności - ani nie poczuwała się do winy - za śmierć milionów ludzi,
którzy już zginęli albo mieli dopiero zginąć w wojnie religijnej zapoczątkowanej tak
naprawdę przez Merlina Athrawesa. A on nie miał prawa obarczać jej tą winą, tymi
wspomnieniami. Czy miał jednak prawo wprowadzić ją w świat będący konsekwencją jego
czynów? Czy miał prawo wprowadzić ją w świat pełen krwi, gniewu i nienawiści? Czuł, że
przyjaciele czekają na jego reakcję, czuł ich miłość i poparcie, wiedział, o jak wysoką stawkę
toczy się gra tutaj, na Schronieniu, ale nie mógł się na to zgodzić.
Ponownie zaczerpnął głęboko tchu, którego jako CZAO wcale nie potrzebował, po czym
na powrót otworzył oczy.
- Będę musiał się nad tym zastanowić - powiedział cicho. - Nahrmahnie, zbuduj z Sową
tego CZAO. Coś mi mówi, że koniec końców nie będziemy mieli wyjścia, jak tylko go
uruchomić. Potrzebuję jednak czasu, aby rozważyć i zdecydować, ile, jeśli w ogóle,
wspomnień wykorzystać w tym procesie.
.XXIII.
Zakłady w Delthaku
Baronia Twardej Skały
Stary Charis
oraz
Zatoka Thesmar i kanał Branath
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
.II.
Jaskinia Nimue
Góry Światła
Ziemie Świątynne
Obudziła się. Co było dziwne, ponieważ nie pamiętała, aby kładła się spać.
Szafirowe oczy otworzyły się, po czym zaraz zmrużyły na widok krzywizny idealnie
gładkiego sklepienia ponad jej głową. Leżała na jakimś stole, ręce miała skrzyżowane na
piersi. Była pewna, że nigdy wcześniej nie widziała tego pomieszczenia.
Spróbowała usiąść. Jej zmrużone oczy rozszerzyły się nagle szeroko, kiedy zdała sobie
sprawę, że nie może się ruszyć.
- Witaj, Nimue - rozległ się głęboki, rezonujący głos, którego nigdy nie słyszała.
Na jego dźwięk przekonała się, że jednak może poruszyć głową, i to zrobiła. Patrzyła teraz
na kogoś, kogo na pewno nigdy nie spotkała, lecz kto wydawał jej się dziwnie znajomy
pomimo dziwnego wyglądu.
Nie chodziło o długie włosy ani o wąsy, ani o bródkę - wprawdzie w marynarce wojennej
Federacji Terrańskiej preferowano wśród personelu włosy krótkie i gładko ogolone twarze w
wypadku mężczyzn, jednakże zdarzały się też warkocze i zarost. Skoro już o tym mowa,
cywile byli przeróżnej maści i w porównaniu z nimi prezencja tego osobnika była wręcz...
nudna. Nawet pomimo blizn na jego twarzy, które także zdarzały się wśród wojskowych.
Mimo wszystko jednak nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała kogokolwiek
w czarnym stalowym napierśniku, kolczudze, czarnych spodniach o szerokich nogawkach
wpuszczonych w wysokie, wypolerowane na wysoki błysk buty oraz pasującej kolorem
tunice z rozciętymi rękawami. Napierśnik nosił skomplikowany herb w kolorach niebieskim,
białym, czarnym i złotym, który przedstawiał chyba wyobrażenie ryby czy też ośmiornicy w
umyśle kogoś, kto nadużył opium - bardzo możliwe, że była to ryba usiłująca zgwałcić
ośmiornicę. Wizerunek ten przywiódł jej na myśl starą, pochodzącą jeszcze z czasów sprzed
ery lotów kosmicznych książkę, którą raz czytała, autorstwa niejakiego Lovecrafta.
Do tego osobnik ten był niesłychanie wysoki. Nimue mierzyła tylko nieco ponad metr
dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, lecz on musiał być od niej o co najmniej dwadzieścia
centymetrów wyższy. Trudno było jej to ocenić, dopóki leżała na stole, jednakże różnica
musiała być spora, co tylko podkreślało dziwaczność jego wyglądu. Przywykła bowiem
górować nad większością znanych jej mężczyzn. Tak więc gdyby kiedykolwiek spotkała tego
długowłosego, barczystego i nieco nadwerężonego giganta, na pewno by go zapamiętała!
Tymczasem go nie pamiętała. Mimo to miała wrażenie, że go zna, zupełnie jakby byli
przyjaciółmi, co wydawało jej się jeszcze dziwniejsze. Przecież niemożliwe, żeby
zapomniała...
Urwała myśl w połowie, kiedy jej zmysły dostrzegły jeszcze coś. Po pierwsze, znajdowała
się w CZAO, aczkolwiek zupełnie nie pamiętała takich planów. Po drugie, czegoś jej
brakowało: na skraju pola widzenia nie było zegara odliczającego czas dziesięciodniowego
limitu korzystania z CZAO. Przeraziła się na myśl, że ktoś inny uruchomił CZAO bez jej
wiedzy i współpracy, co byłoby trudne, zważywszy na to, że systemy obronne tej maszyny są
nie do złamania. Bardziej martwiło ją jednak zniknięcie zegara. Nawet się nie zorientuje, czy
nie łamie prawa.
- Kim ty jesteś? - zapytała w końcu, na co nieznajomy się uśmiechnął.
Poczucie, że skądś go zna, jeszcze się nasiliło, mimo że wciąż była przekonana, iż nigdy
się nie spotkali. Ta twarz, z pobliźnionym policzkiem i wydatnym podbródkiem, musiałaby
jej utkwić w pamięci!
- Dobrze, że pytasz - odpowiedział. Sięgnąwszy ręką za siebie, przyciągnął sobie wysoki,
okrągły stołek, po czym usiadł na nim tuż przy stole, na którym leżała. - Dobrze, że pytasz -
powtórzył łagodniejszym tonem. - Bo widzisz, kiedyś byłem tobą.
***
Nimue Alban stała na balkonie obok mężczyzny, który nazywał się Merlin Athrawes, i
spoglądała na wnętrze ogromnej pieczary, usiłując sobie poradzić z huraganem emocji i
myśli, które w niej buzowały.
Głową ledwie sięgała „Merlinowi” do ramienia, aczkolwiek nie dlatego, że był taki
wysoki. W rzeczywistości przewyższał ją o równo dwadzieścia osiem centymetrów - nie,
jedenaście cali, poprawiła się zaraz w myślach - ale to dlatego, że z jakiegoś powodu obudziła
się o jedenaście cali niższa, niż była kiedyś. Czuła się karłem, lecz bardzo szybko się
dowiedziała, dlaczego musi taka być.
- Na Schronieniu ludzie są niżsi niż za czasów Federacji - powiedział tym męskim,
głębokim głosem, który w ogóle nie przypominał jej głosu... chyba że się wsłuchała bardzo
uważnie. - Ktoś naszego wzrostu może być w tym świecie wyłącznie mężczyzną. Mierzę
zaledwie dwa czy trzy cale więcej, niż wynosi średnia w północnych rejonach planety,
aczkolwiek przeciętny wzrost na wyspach to tylko pięć stóp i siedem cali. Naturalnie CZAO
nie może zmieniać swego wzrostu. Ty mierzysz pięć stóp i cztery cale, czyli trochę za mało
jak na mężczyznę, jednakże akurat tyle, abyś mogła zostać, kim zechcesz. - Ponownie się
uśmiechnął, tym samym uśmiechem, który mówił o przeżyciach, których nie dane jej było
doświadczyć. - Osobiście... W moim wypadku były pewne problemy przy adaptacji do
męskiej roli, równie dobrze więc można by ci ich oszczędzić. Poza tym... - zaśmiał się
nieoczekiwanie - przy takim układzie nikt nigdy nas ze sobą nie pomyli, biorąc za jedną i tę
samą osobę!
Wciąż potrzebowała czasu, aby przywyknąć do tej myśli, ale niewątpliwie co do tego
akurat się nie mylił. Przy czym „ta myśl” obejmowała właściwie wszystko, czego się
dowiedziała w trakcie minionych kilku godzin.
Zamknęła oczy i poczuła na twarzy powiew cyrkulującego w jaskini powietrza. Nie
otwierając ich, przebiegła w pamięci - uważając, aby omijać szczególnie ostre zadziory żalu i
poczucia straty, których doświadczyła tak boleśnie - wydarzenia tamtych godzin. Odtworzyła
ostatnią wiadomość od komodora Pei, czując na plecach ciarki na myśl, że mężczyzna stojący
obok był odbiorcą tej samej wiadomości. Następnie przeszła do tego, co Merlin, sztuczna
inteligencja zwana Sową, której awatar tak bardzo przypominał ich dwoje, oraz pewien niski i
pulchny osobnik nazwiskiem Nahrmahn rezydujący w wirtualnej rzeczywistości jej
powiedzieli. Potrzebowała czasu, aby przetworzyć tę masę informacji, jednakże miała do niej
dostęp non stop, podobnie jak do przekazów ze straszliwej wojny rozgrywającej się na terenie
„Republiki Siddarmarku”.
Wojny, którą ona rozpętała.
Nie, nie ja ją rozpętałam. Merlin Athrawes to zrobił... W głowie jej się zakręciło.
Aczkolwiek uczyniłabym to z miłą chęcią, gdyby mnie nie uprzedził. Nie widzę innego
rozwiązania. Nawet gdyby nad głową nie wisiała mu perspektywa powrotu „archaniołów” z
okazji milenium, nie miał szans w żaden inny sposób rozprawić się z tyranią tutejszego
Kościoła. Z majaczącym na horyzoncie powrotem „archaniołów” ma nawet jeszcze mniej
czasu, by doprowadzić do zmian, których nie da się cofnąć.
Jednakże ja nie musiałam niczego rozpętywać. On to zrobił.
Zastanowiła się nad tym wszystkim. Pomyślała, że stojący obok niej stuprocentowy
mężczyzna jest nią, aczkolwiek przy tym jest też starszy od niej o siedem lat i Bóg jeden wie
ile śmierci, ile strat. Zrozumiała, dlaczego wgrał jej tylko ograniczone uaktualnienie. Takie,
które nie obejmowało utraty szybkiego portu, cokolwiek by twierdził.
- Nie miałem czasu wgrać wszystkiego, skoro chcieliśmy cię uruchomić jak najszybciej,
ale pamiętałem o uaktualnieniu twojego pakietu symulacji mięśniowej - powiedział,
uśmiechając się łobuzersko. - Ot, drobiazgi, takie jak umiejętność strzelania, odróżnianie
katany od kendo w walce, zdolność jazdy konnej, dobre maniery przy stole, rodzaje salutów i
pozdrowień wojskowych... Po co miałabyś spadać z konia, jak mnie to się przytrafiło
pierwsze kilka razy, całe szczęście, że na osobności. Masz też wgrane wszystkie miejscowe
dialekty oraz dane o wszystkim, co zrobiłem w ostatnich latach, aczkolwiek bez obciążania
cię nadmiarem szczegółów, które tylko stałyby na przeszkodzie rozwinięciu przez ciebie
własnej osobowości. Masz niezbędne informacje i umiejętności, nieodbiegające wiele od
moich, jednakże uważam, że nasza reakcja zwłaszcza na osoby, które Merlin zdążył już
poznać, powinna być na tyle odmienna od mojej, na ile to możliwe.
To ma sens, pomyślała, przepełniona nagle współczuciem dla osoby, którą nie było jej
dane się stać. To naprawdę ma sens. Tylko że on narzucił te wszystkie ograniczenia nie
dlatego. Ciekawe, czy... czy to wcielenie Nimue Alban wyrośnie na kogoś, kto będzie równie
niechętny obarczeniu innej osoby bólem...
Wyciągnęła rękę w bok - i do góry, co zauważyła z przekąsem - aby położyć dłoń na
zakutym w zbroję ramieniu. Z jednej strony było to... nienaturalne. Chodziło o wiedzę, że
Merlin Athrawes urodził się jako Nimue Alban. Z drugiej strony wydawało się to absolutnie
normalne: ona była kobietą, on mężczyzną. Nie miała jednak wrażenia, że dotyka sama siebie,
raczej że stara się dodać otuchy bratu, starszemu bratu, którego nigdy nie miała, któremu nie
pozwolono zaistnieć w świecie skazanym na zagładę.
- Tak? - Uniósł brew, spoglądając na nią, na co odpowiedziała uśmiechem: może nieco
niepewnym, ale na pewno szczerym.
- Poznaję tę minę... - powiedziała. - Ostatnimi czasy bywałeś w miejscach, których ja
nawet nie widziałam. I po drodze nabrałeś szyku.
- Szyk... - powtórzył to słowo, jakby je smakował. - Tak, to jedna z rzeczy, których
nabrałem. Nie licząc wgnieceń i zadrapań. - Pokręcił głową. - Wiesz, Schronienie to
niebezpieczne miejsce, ale warte obrony. A także paru zmian.
- Tak, wiem. - Uścisnęła jego przedramię. - Będę jednak potrzebować trochę czasu, żeby
do wszystkiego przywyknąć, rozumiesz? - Nieoczekiwanie się roześmiała. - No oczywiście,
że rozumiesz! - Wybuch dobrego humoru zniknął równie nagle, jak się pojawił. - Muszę też
przywyknąć do myśli, co stało się z Shan-wei i z komandorem... z nimi wszystkimi... Nie
powiem, żebym nie uważała zadania, które na siebie wzięliśmy - czy też którego na siebie nie
braliśmy, bo żadne z nas nie pamięta tej decyzji - za nieco deprymujące. Z drugiej strony
wiele osób musiało zginąć, abyśmy my dwoje mogli prowadzić tę rozmowę. Jeszcze więcej
ludzi, w tym zupełnie nam nieznanych, umrze, zanim to wszystko się skończy. To trudne,
Merlinie. Jakąś częścią siebie pragnę od tego uciec. Ty jednak tego nie zrobiłeś, jakże więc ta
wersja ciebie... nas... mogłaby uczynić coś, przed czym ty zdołałeś się powstrzymać? Zresztą
jak się nad tym dobrze zastanowić, to i tak mamy większe szanse, nawet w obliczu tego
całego milenijnego powrotu, nawet po początkowych trudnościach, niż w czasach, gdy jedyną
naszą perspektywą było dać się zabić Gbaba.
Podniosła spojrzenie, nadymając skrzydełka nosa, aby popatrzeć w identyczne jak jej
szafirowe oczy.
- Skoro byłeś na tyle szalony, aby w to wejść, ja również w to wchodzę. No bo -
uśmiechnęła się ponownie, zmieniając wyraz twarzy na mieszaninę żalu, poczucia straty,
determinacji oraz... humoru - kimże w ogóle jestem, aby dyskutować sama ze sobą?
.III.
Port Królewski
Chisholm
Imperium Charisu
- A zatem, Zohzefie, zdążymy z tym na czas czy nie? - zapytał sir Lewk Cohlmyn, hrabia
Sharpfield.
- Jak to mówi seijin Merlin? - odpowiedział pytaniem na pytanie admirał Zohzef Hyrst,
uśmiechając się krzywo. - Sprawy trudne załatwiamy od ręki, te niemożliwe zajmują trochę
dłużej. Tak to jakoś szło, prawda?
- Zdaje się, że tak. - Hrabia odwzajemnił uśmiech podwładnego. - A czy nasza sprawa
zalicza się tylko do trudnych czy do niemożliwych?
- Powiedziałbym, że do bardzo trudnych, mój panie. Na szczęście został nam jeszcze
pięciodzień do postawienia żagli. Mając tyle czasu, na pewno zdążymy dokonać cudów.
Hyrst podniósł się z krzesła i uprzejmym gestem zachęcił siwowłosego hrabiego, aby
podszedł za nim do okna, z którego rozciągał się widok na wody Portu Królewskiego. Zatoka
była spokojniejsza niż wtedy, gdy Imperium Charisu wsadzało na statki każdego, kto nosił
mundur, aby wyekspediować go do Republiki Siddarmarku. Nie dało się jednak powiedzieć,
że była całkiem spokojna.
- Jak widzisz, mój panie, zgromadziliśmy niemal całą flotę. Nieco bardziej
problematyczne jest zebranie żołnierzy, ale wielki admirał zapewnił mnie, że piechota morska
powinna się zjawić lada dzień. Węglowce już tu są, a węgiel powinniśmy zdążyć załadować
do końca tego pięciodnia, aczkolwiek odkryłem, że będziemy potrzebowali więcej
transportowców, niż pierwotnie zakładałem, gdy jeszcze cały plan świtał dopiero w głowie
wielkiego admirała. Ponieważ to normalka, nie biegam jak wyverna z ogonem w
płomieniach, szukając dodatkowych galeonów. Oczywiście byłoby mi łatwiej, gdybyśmy nie
wysłali każdego dostępnego okrętu do Republiki Siddarmarku, wszakże udało się je zastąpić
starocharisjańskimi łajbami. Wygląda też na to, że będziemy mieli wystarczająco liczną
eskortę, a nie muszę dodawać, że obecność zarówno Gromowładnego, jak i Dreadnoughta
sprawia, że całość operacji wydaje mi się skazana na sukces. Co oczywiście nie znaczy, że nie
chciałbym mieć też pierwszego Króla Haarahlda. Co jak sobie wyobrażam, od początku było
do przewidzenia.
Wargi Hyrsta ponownie drgnęły w uśmiechu, na co hrabia parsknął. Jego zdaniem nie było
nic śmiesznego we wspomnieniu tamtego przerażającego dnia na zatoce Darcos, dnia
huczącego od gromów, gęstego od dymu i cuchnącego siarką. Dowodził podczas bitwy flotą
królowej Sharleyan, pamiętał więc, z jaką niechęcią dała się wciągnąć w sojusz ze starym
księciem Hektorem przeciwko ówczesnemu królestwu Charisu. Ułatwiło mu decyzję
stwierdzenie, jak bardzo wszystkie galery są zacofane w stosunku do nowoczesnych,
wyposażonych w działa galeonów Królewskiej Marynarki Charisu. Byłoby mu jeszcze
łatwiej, gdyby nie wiedział, jak zareagują Zhaspahr Clyntahn oraz Inkwizycja na jego rozkaz
opuszczenia bandery.
Tak się jednak złożyło, że królowa Sharleyan była niezwykle roztropną kobietą, która
wiedziała, jak postąpić, kiedy cesarz Cayleb zaproponował jej małżeństwo. Dobrze było być
znów w ofensywie. Zwłaszcza przeciwko takiemu wrogowi. Tak naprawdę nigdy nie chciał
walczyć z Charisem i szczerze żałował, że król Haarahld zginął w cieśninie Darcos. Za to
żywił zupełnie inne odczucia, gdy szło o Świątynię, i zamierzał wyrównać rachunki z
marynarką wojenną Dohlaru, które miały wiele wspólnego z wydarzeniami w cieśninie
Darcos, jak i późniejszymi, będącymi ich konsekwencją.
Przed kapitulacją nie miał okazji spotkać ani Bryahna, hrabiego Wyspy Zamek, ani
Gwylyma Manthyra, jednakże potem poznał obydwóch bardzo dobrze. Razem - pomimo
śmierci ukochanego króla oraz wiedzy, co Clyntahn uczyni ich domom i rodzinom - postarali
się o to, aby należycie traktować jeńców wojennych. Oficerom pozwolili zatrzymać miecze,
nie pozwalali na jakiekolwiek przejawy brutalności, zapewnili uzdrowicieli oraz udzielili
pomocy każdemu, kogo dało się uratować z wód zatoki. Wszyscy trzej zaprzyjaźnili się z
hrabią Sharpfield, bynajmniej nie z pozycji zwycięzców, a hrabia Wyspy Zamek uczynił go
nawet drugim pod względem rangi admirałem w nowo powstałej Cesarskiej Marynarce
Wojennej Imperium Charisu, po tym, jak już doszło do zlania w jeden organizm królestw
Starego Charisu, Chisholmu oraz Szmaragdu.
Teraz zaś tamci nie żyli. Hrabia Wyspy Zamek dostąpił przynajmniej godnej śmierci w
walce za cesarza i cesarzową oraz wszystko to, w co głęboko wierzył, przyczyniając się do
klęski Floty Boga oraz Marynarki Harchongu. Manthyr nie miał tego szczęścia - i nawet po
tak długim czasie hrabia Sharpfield wciąż czuł ogień gniewu na myśl o tym, co Inkwizycja
uczyniła jego przyjacielowi i podwładnemu. Tymczasem Charisjanie zawsze okazywali litość
swoim wrogom i traktowali ich przyzwoicie, widząc nawet w nich istoty ludzkie.
To hrabia Thirsku i ten jego król Rahnyld przekazali Gwylyma i jego załogę w łapy tej
świni Clyntahna, pomyślał teraz hrabia, wpatrując się niewidzącym spojrzeniem w rojne
wody zatoki. Jestem pewien, że nie był to pomysł tego pierwszego, jednakże takie coś musi się
spotkać z karą bez względu na to, czyj to był pomysł. Zresztą nie ja jeden we flocie pragną
zemsty.
Nie zanosiło się na to, aby miał spełnić swoje pragnienie w najbliższej przyszłości.
Jednakże już w następnym miesiącu, zakładając, że Hyrst wykona swe bardzo trudne zadanie,
zarówno sir Lywk Cohlmyn, jak i jego flota mogli oczekiwać stosownego zadośćuczynienia.
Skupił wzrok raz jeszcze, dostrzegając galeony artyleryjskie HMS Tumult i HMS Zamęt, i
stojące za nimi HMS Gromowładny oraz HMS Dreadnought. Były to bliźniacze jednostki
HMS Rottweiler, tak samo dobrze opancerzone i uzbrojone, więc już dawno zdecydował, że
zrobi z Dreadnoughta swój flagowiec.
Czyż może być coś lepszego niż powrót do Zatoki Dohlariańskiej na pokładzie okrętu
noszącego nazwę po jednostce sir Gwylyma Manthyra, z której dowodził tak błyskotliwie - i
którą utracił - podczas bitwy w cieśninie Darcos?
Może ciebie tam nie będzie, przyjacielu, i może niczego nie zobaczysz, pomyślał,
spoglądając z lodowatym uśmiechem na zamknięte furty działowe i wspominając tkwiące za
nimi armaty, ale obiecuję ci, Gwylymie, że te dranie usłyszą twój głos nawet w Gorath, zanim
z nimi skończę!
.IV.
Na zachód od przełęczy Ohadlyn
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
- Co takiego?
Sir Rainos Ahlverez zauważył szok we własnym głosie, przyglądając się pułkownikowi
Thomysowi Gardynyrowi. Zarówno jego zdziwienie, jak i obawa, których nie zdołał zataić,
miały mu zepsuć reputację ostoi spokoju w obliczu przeciwności, jednakże to akurat było
najmniejszym z jego zmartwień w tej chwili.
- Zwiadowcy majora Tybyta dobrze się przyjrzeli, panie. - Głos Gardynyra był
spokojniejszy niż Ahlvereza przed chwilą, prawdopodobnie dzięki temu, że pułkownik miał
więcej czasu na przyswojenie nowin w trakcie długiej podróży ze stacji semaforowej w
Kharmychu. - Twierdzą, że jeźdźcy, których widzieli, mieli na sobie charisjańskie poncha i
hełmy.
- Nie chcę o to pytać, ale czy na pewno możemy polegać na Tybycie?
- To sprawdzony, godny zaufania dowódca kompanii, panie. Właśnie z tego powodu
wyznaczyłem go do tego zadania. W dodatku sierżant, który też ich widział, nie ma sobie
równych wśród zwiadowców. Z wiadomości semaforowej wynika, że oko miał wyposażone w
lunetę. Musiał wszystko dobrze widzieć. I ponoć jest pewien, że heretycy go nie zauważyli,
zanim się wycofał i pogalopował do Brahnselyku.
Ahlverez pokiwał głową z uznaniem. Nie mieli wiele lunet, ale zgromadził tyle, ile mógł -
ku wielkiemu niezadowoleniu dowódców piechoty - na cele patroli kawalerii, które
monitorowały siedemdziesięciopięciomilowy odcinek od lasu Kyplyngyr do niewielkiego
sennego miasteczka noszącego nazwę Brahnselyk w górze Rzeki Świętego Alyka. Nie
wspomniał o nich księciu Harless, który prawdopodobnie wziąłby je za dowód bojaźliwości
Dohlarian, sam na wpół przekonany, że to nic nie da. Wydawało się przesadą zamartwianie
zagrożeniem oddalonym o trzysta mil albo i więcej, na tyłach Armii Shiloh, podczas gdy
faktyczny wróg znajdował się z przodu. Nawet jeśli Charisjanie jakimś cudem skrzyknęli
armię, która ruszyła na pomoc księciu Eastshare, niemożliwe, aby wysłali ją tak daleko na
zachód. Raczej bowiem kierowałaby się na Shiloh, by uniemożliwić im łączność, zamiast
zagrażać wojsku.
Choć wiedział to wszystko, nie potrafił uciszyć przekonania o wadze tego sennego
miasteczka. Wielka szkoda tylko, że książę Harless był innego zdania.
Pierwotny plan przerzucenia ton zapasów lądem z Thesmaru został oparty na kilku
założeniach. Pierwsze - z perspektywy godne pożałowania - było takie, że desnairscy
kwatermistrze Borysa Cahstnyra zdołają przetransportować liczące się ilości zapasów do
Kharmychu. Drugie - iż rzeka stanowi niepraktyczną trasę z powodu nieżeglowności
sześćdziesięciodwumilowego odcinka Świętego Alyka, leżącego tuż na północ od Syrku, oraz
z powodu braku sieci dróg w tym rejonie.
Jednakże zdawszy sobie sprawę z naprawdę fatalnego stanu taboru wozów Cahstnyra,
Ahlverez i Tymplahr wrócili do wersji ze Świętym Alykiem. W gruncie rzeczy zaczęli
rozważać tę możliwość nawet przed tym, zanim Thesmar zniknął z pola widzenia. W efekcie
generał Rychtyr otrzymał rozkaz oddelegowania ośmiu tysięcy cywilnych robotników do
wyrżnięcia drogi równoległej do nieżeglownego odcinka Świętego Alyka, zbudowania floty
tratw po północnej stronie - jako że właściwe barki zostały unieruchomione poniżej Syrku -
oraz stworzenia prowizorycznych śluz w Syrku i w Brahnselyku. Ponieważ generał był
zaradnym człowiekiem i marsz Armii Shiloh w stronę Kharmychu odbywał się w żółwim
tempie, wszystkie zakładane cele osiągnięto, zanim książę Harless podjął czynne działania
przeciwko Fortowi Tairys.
Tymplahr w dalszym ciągu zajmował się organizacją, która zdaniem Ahlvereza
pozostawiała wiele do życzenia, aczkolwiek w porównaniu z tym, do czego był zdolny książę
Harless, i tak olśniewała skutecznością. W ciągu dwóch pięciodni dystans od kanału - a
właściwie rzeki - do Kharmychu zmniejszył się o ponad połowę, licząc teraz tylko nieco
więcej niż trzysta siedemdziesiąt mil. Z czego sto siedemdziesiąt biegło po raczej kiepskiej
drodze z Brahnselyku do Roymarku, miasteczka leżącego dwadzieścia pięć mil na zachód od
lasu Kyplyngyr, co jednak - dzięki skróceniu dystansu do pokonania o połowę - dwukrotnie
zwiększało liczbę wozów. Zwłaszcza tyły kolumny musiały się wysilić, a jego ogólna
sytuacja zaopatrzeniowa nie była najlepsza, jednakże i tak wszystko wyglądało nie najgorzej.
Ahlverezowi nie podobała się myśl o pozostawieniu nowej linii zaopatrzenia bez ochrony,
w związku z czym wysłał Faydohra Mahrtyna, jednego z najlepszych pułkowników piechoty,
do garnizonu w Brahnselyku, aby objął tam dowodzenie. Z tego samego powodu umieścił
swoją jazdę na północny zachód od lasu, postarał się o to, aby naprawiono wieże semaforowe
między Roymarkiem i Kharmychem oraz zbudowano nowe między Roymarkiem i
Brahnselykiem. Desnairczycy z przyjemności scedowali to zadanie na swych dohlariańskieh
sojuszników. Natomiast ich wysiłki i oddziały inżynieryjne koncentrowały się na dotarciu do
Fortu Tairys. Skoro Ahlverez chciał wykończyć swoich ludzi, każąc im ścinać drzewa i
budować wieże ze świeżego drewna w samym środku zimy, nie zamierzał mu w tym
przeszkadzać.
I bardzo dobrze, że ktoś się w ogóle postarał o przywrócenie funkcjonalności tej linii,
pomyślał ponuro.
- Gdzie dokładnie zauważył ich sierżant Tybyta? - zapytał teraz, kładąc płasko dłoń na
mapie rozłożonej na stole.
- Mniej więcej tutaj, panie. - Gardynyr wskazał miejsce leżące jakieś sto pięćdziesiąt mil
na północny wschód od Roymarku, nieco na południe od granicy dzielącej Marchię
Południową i Skaliste Szczyty... oraz ledwie siedemdziesiąt mil na wschód od Brahnselyku.
- A w którą stronę zmierzali?
- Mniej więcej na południowy zachód, panie.
- Południowy zachód? - powtórzył ostro Ahlverez. - Nie na zachód?
- Nie, panie. - Gardynyr podniósł spojrzenie znad mapy. - Nie szli na Brahnselyk.
Ahlverez skinął głową, ciesząc się, że przynajmniej jeden problem ma z głowy. Chyba że
jakieś inne oddziały, których sierżant od majora Tybyta nie zauważył, jednak kierowały się na
zachód, żeby spalić Brahnselyk do gołej ziemi. Było mało prawdopodobne, aby heretycy
dowiedzieli się o linii zaopatrzenia, jednakże nowy przyczółek na rzece stanowił wspaniały
cel dla kawalerii. W garnizonie stacjonowało mniej niż cztery tysiące ludzi: trzy regimenty
piechoty, wszystkie w niepełnym stanie osobowym, chronione tylko przez nieliczne konne
patrole. Mimo to...
- Jak szybko się poruszali?
- Niezbyt szybko, panie. Chciałbym być bardziej konkretny, ale sierżant przekazał
majorowi tylko tyle, że kiedy ich obserwował, szli w tempie wolnego marszu, po czym
zatrzymali się na dwadzieścia albo nawet trzydzieści minut, żeby wypasać konie.
Czyli jeden problem mamy z głowy, a drugi wręcz przeciwnie, pomyślał Ahlverez.
Kawaleria wysłana z zamiarem zaatakowania Brahnselyku jechałaby co koń wyskoczy,
aby jak najszybciej wykonać zadanie. Cała północna i środkowa część prowincji Skaliste
Szczyty była w rękach wiernych, i to pomimo niepowodzeń Armii Boga nad rzeką Daivyn.
Apostaci z kolei dzierżyli południowo-wschodni zakątek prowincji, dzięki czemu książę
Eastshare mógł przemieszczać swoje siły wzdłuż kanału Branath, nie ryzykując, że ktoś go
przyuważy. Aczkolwiek biskup polowy Cahnyr nadal miał wystarczająco dużo jazdy, aby
zapobiegła nawet błyskawicznie przeprowadzonemu atakowi kawalerii. Fakt, że charisjańscy
żołnierze donikąd się nie śpieszyli, dowodził, że nie stanowią części szarży na Brahnselyk.
Ahlverez nie był pewien, czy to dobrze czy źle.
- Nie było ich dużo, tak? - zapytał.
- Tak, panie. Co najwyżej jedna sekcja. Major Tybyt sugeruje nawet, że to być może tylko
zwiad większych sił.
Ahlverez ponownie skinął głową, doskonale rozumiejąc nieszczęśliwy ton głosu i taką
samą minę pułkownika. Jeśli major się nie mylił, a książę Eastshare dysponował zarówno
ludźmi, jak i chęciami, by...
Chęciami? Ahlverez zapatrzył się tępo na mapę. Temu draniowi może brakować ludzi, ale
chęci nigdy mu nie zabraknie! Dowodzi tego to, co uczynił biskupowi Cahnyrowi, nawet
abstrahując od Fortu Tairys. Obecnie wie już, jak bardzo nawalił, ale czy nawet ktoś taki jak
on miałby śmiałość przyznać się do popełnienia błędu?
Książę Harless chętnie pozwolił piechocie Ahlvereza na próbny atak na przełęcz, a
naszpikowana artylerią linia obrony heretyków okazała się dokładnie tak groźna, jak się
obawiał. Aby usatysfakcjonować księcia, stracił ponad tysiąc ludzi, ale książę Harless
przynajmniej przyjął do wiadomości naoczny dowód w postaci zmasakrowanych ciał,
natomiast pomysł hrabiego Hankey, aby „przedrzeć się przez szańce”, umarł śmiercią
naturalną, zastąpiony przez bardziej praktyczne podejście.
Technicznie biorąc, książę Eastshare znajdował się teraz pod oblężeniem. Aczkolwiek
było to dość szczególne oblężenie, zważywszy na fakt, że Armia Shiloh nie potrafiła zamknąć
kotła, co jednak nie znaczyło, że nie jest skuteczna, ponieważ heretycy także przeszarżowali.
Zagrali śmiało, odbijając Fort Tairys, jednakże w trakcie tego manewru książę Eastshare przy
okazji wpuścił swoich ludzi w pułapkę. Decyzja, by pozwolić zbiec kawalerii hrabiego
Hennetu, tylko zaś pogorszyła jego położenie.
Ciężko było zaprzeczyć jego logice, ale nawet osławieni Charisjanie popełniali błędy.
Książę Eastshare oddał kanał Branath w ręce hrabiego Hennetu, ponieważ spodziewał się
dostaw lądem, a konkretnie drogą z Maidynbergu. Wozy może były mniej skuteczne niż
barki, ale mimo wszystko skuteczne... a do tego znajdowały się w bezpiecznym miejscu po
drugiej stronie gór niż Armia Shiloh. Na jego nieszczęście jednak nie po drugiej stronie gór
niż pułkownik Bryahn Kyrbysh. Wierni partyzanci uciekli pod jego sztandar z Fortu Tairys,
po czym ich niekończące się ataki zaczęły siać spustoszenie na wybranej drodze dostaw
księcia Eastshare. Obecnie sytuacja zaopatrzeniowa heretyków była nawet gorsza niż Armii
Shiloh.
Zgodnie z szacunkami Kyrbysha, które zgadzały się z wszystkim tym, co oblegający
widzieli na własne oczy, książę Eastshare miał może siedemnaście tysięcy żołnierzy -
dwadzieścia co najwyżej - a przy tym na horyzoncie ani okruszka jedzenia. Zapewne
zgromadził jakieś zapasy przed oddaniem kanału Branath, jednakże nie mógł wtedy nawet
przypuszczać, że Kyrbysh odetnie jego linię zaopatrzenia. Skutkiem tego w jego szeregach
musiał panować kąsający głód. Tak więc wystarczyło, by Armia Shiloh wytrzymała jeszcze
trochę, i pułapka, którą książę Eastshare na nią zastawił, zatrzaśnie się na nim samym.
Wszakże heretycy z pewnością wiedzieli o tym równie dobrze jak Ahlverez, tak że musiał
zakładać, iż poruszą niebo i ziemię, aby sobie pomóc. Pozostawało tylko pytanie, jakimi
środkami będą się bronić. Wedle doniesień agentów Inkwizycji cała Cesarska Armia Charisu
liczyła nie więcej niż dwieście tysięcy ludzi, z czego pewna część musiała pozostać w domu,
aby tłamsić wiernych na podbitych terytoriach, takich jak Tarot, Zebediah i - zwłaszcza -
Corisand. Biorąc to wszystko pod uwagę, Ahlverez zakładał limit wojsk, które heretycy mogli
przekierować gdzie indziej, co by wskazywało, że Armia Shiloh była liczniejsza niż wszystko,
co byli w stanie wyskrobać na kontynencie Cayleb i Sharleyan.
Ale jeśli znajdą kolejne czterdzieści pięć tysięcy czy coś koło tego ludzi w Republice
Siddarmarku i jeśli książę Eastshare naprawdę pokaże, że ma jaja...
- Doskonale, poruczniku - przemówił w końcu, podnosząc wzrok znad mapy. - Przekaż,
proszę, moje podziękowania majorowi Tybytowi, a potem skieruj resztę swego oraz
pułkownika Wykmyna regimentu do wzmocnienia patroli, i to jak najszybciej. Ja wyślę dwa
albo trzy regimenty piechoty do wzmocnienia Roymarku, niestety jednak dotarcie tam zajmie
im większą część pięciodnia. Każę też generałowi Rychtyrowi, żeby wysłał posiłki
pułkownikowi Marytnowi, aczkolwiek nawet jeśli skorzysta ze Świętego Alyka, zanim dotrze
do Trevyru, miną co najmniej dwa pięciodnie... Będziesz zatem musiał zwracać szczególnie
baczną uwagę na podejścia do Brahnselyku. Zobaczę, czy nie uda mi się przekonać księcia
Harless, aby podesłał ci parę tysięcy kawalerzystów do pomocy.
- Dziękuję, panie. - Sądząc z głosu Gardynyra, można było pomyśleć, że jest mniej
uradowany perspektywą pomocy ze strony desnairskiej kawalerii, niż dobry sojusznik być
powinien. - Wyruszę w ciągu godziny.
- Świetnie, pułkowniku. Świetnie... Kapitan Lattymyr dopilnuje, ażeby w Roymarku się
ciebie spodziewano.
Skinął głową, odprawiając podwładnego, który ulotnił się, pozostawiając Ahlvereza
schylonego nad mapą i rozważającego całą gamę przypuszczeń i podejrzeń.
Dowódca wyprostował się dopiero po dłuższej chwili, rozmasował sobie krzyż, po czym
zbliżył się do wyjścia z namiotu.
Na zewnątrz było zdecydowanie przyjemniej niż jeszcze niedawno. Ustały niekończące
się deszcze, aczkolwiek grunt pozostał błotnisty i grząski, o co postarały się buciory i kopyta
dwustutysięcznej armii. Ziemia schłaby szybciej, gdyby co wieczór nie pokrywała się
warstewką lodu. Już wcześniej doświadczyli trzydniowego istotnego ochłodzenia, któremu
towarzyszyły opady deszczu ze śniegiem i marznącej mżawki, chociaż temperatury za dnia
oscylowały wokół piętnastu, a nawet dwudziestu stopni. Tego na przykład popołudnia było
dostatecznie ciepło, aby wyjść w samej kurtce mundurowej. Nocami jednak robiło się
znacznie zimniej. A Ahlverez podejrzewał, że idą prawdziwe chłody, niesione przez
północno-zachodnie wiatry i lodowato niebieskie niebo, które bez wątpienia pozostawią co
rano grubą warstewkę szronu na ziemi.
Ten nieustanny kołowrót zamarzania i rozmarzania nie wychodził ludziom na zdrowie.
Ahlverez, kręcąc głową, żałował, że pogoda się nie chce ustabilizować: mogłoby być albo
cieplej przez cały czas, albo zdecydowanie zimniej - byle bez przerwy, dzięki czemu z
powietrza zniknęłaby ta wilgoć. Desnairczykom brakowało ciepłych ubrań, powinien być
więc właściwie wdzięczny, że nie doświadczają temperatur, które musiały trapić bardziej
północne rejony Republiki. Tymczasem! na razie cierpieli zmieniające się bez końca
temperatury: ziąb nocą przyprawiający o dreszcze i powodujące poty upały w południe, kiedy
to można było nosić same tuniki.
Do tego dochodziła jeszcze kwestia diety.
Najbardziej cierpiały wierzchowce, aczkolwiek i piechociarze skarżyli się na zbyt małe
racje żywieniowe. Bardzo małe - w wypadku Desnairczyków. Było tylko kwestią czasu, kiedy
książę Harless zażąda od Ahlvereza, aby jakoś zaradził tej przykrej sytuacji.
Zwalczył w sobie chęć splunięcia flegmą. Być może poczułby się od tego lepiej, ale
musiał pamiętać, że w tej właśnie chwili patrzą na niego setki par oczu - a wiadomo było nie
od dziś, że plotka w obozie wojskowym przemieszcza się nawet szybciej od Rakurai
archanioła Langhorne’a. W niczym więc by się nie przysłużyło, gdyby jawnie okazał swoje
niezadowolenie tuż przed tym, zanim poprosił o konia i udał się na kolejne spotkanie z
głównodowodzącym.
.V.
Pałac książęcy
Manchyr
Corisand
Koryn Gahrvai wdrapał się po ostatnim ciągu schodów, po czym skierował kroki zalanym
słońcem korytarzem na czwartym piętrze północnego skrzydła pałacu książęcego w
Manchyrze.
Architekt, który zaprojektował ten przybytek, pogodził sprzeczności. Przed wiekiem była
potrzebna solidna forteca, jednakże pradziad księcia Hektora pragnął czegoś wygodniejszego
aniżeli kupa kamieni. Uparł się więc, aby w środku kupy kamieni upchnąć komfortową i
rozległą posiadłość, w czego efekcie powstał ni kraken, ni wyverna: ogrodzona blankami i
fosą seria ufortyfikowanych wież kryła za swymi murami budynek niewiele mniejszy od
katedry.
Powstały tym sposobem pałac pełnił swe funkcje - obie funkcje - dobrze, aczkolwiek
niekoniecznie równie dobrze w obydwóch wypadkach. Chyba tylko skończony głupiec
zdecydowałby się zaatakować fortecę, której wysokie mury odcinały całkowicie dostęp
światła słonecznego do części mieszkalnej, może z wyjątkiem dwu czy trzech godzin w
samym środku dnia, kiedy to panowała najwyższa temperatura, której nie łagodziła w
dusznym wnętrzu żadna bryza.
Dwa kolejne pokolenia rodu Daikynów jakoś to znosiły, jednakże ojciec obecnego księcia
stwierdził, że co za dużo, to niezdrowo, i nałożył na poddanych specjalny podatek, żeby jakoś
zaradzić niedogodnościom. Południowe, bliższe morzu ściany zostały zburzone i zastąpione
przez całkowicie nowe, niższe i umocnione mury wyrastające prosto z wód zatoki na
fundamencie z pokruszonej skały i piasku. Oryginalne wschodnie i zachodnie ściany także
zburzono i zastąpiono grubszymi, podwójnymi, które biegły aż do nowych umocnień i łącząc
się z nimi, w efekcie dodatkowo wzmacniały osłonę. Ściana północna, która wychodziła
wprost na plac Katedralny i stanowiła tylną część rezydencji mieszkalnej z widokiem na
południe, została nienaruszona. Jako że od początku miała trzydzieści stóp grubości, ciężko
było o polepszenie skrzydła północnego, jednakże południową fasadę przemodelowano,
dobudowując przy tym całe czwarte piętro: rozległy, przestronny dodatek pełen świetlików, z
kolorowymi dachówkami zwieńczonymi dziesiątkami kopułek skrywających wywietrzniki
oraz szeregiem okien wychodzących na główny dziedziniec pałacu, jak również masą
balkonów gwarantujących spektakularny widok na Zatokę Manchyrską rozciągającą się za
bateriami strzegącymi portu.
Usunięcie starych murów i wzniesienie nowych kawałek dalej zapewniło dostęp do wnętrz
większej ilości światła słonecznego oraz - Bogu niech będą dzięki - wiatru i świeżego
powietrza. Niegdysiejszy plac apelowy wyłożony kocimi łbami przemienił się w kolorowy,
zadbany ogród, a nowo dodane skrzydło administracyjne po zachodniej stronie ogrodu
cieszyło się zarówno jasnością, przewiewnością, jak i wspaniałym widokiem.
I bardzo dobrze, pomyślał Gahrvai, maszerując korytarzem. Teraz jest wystarczająco źle
nawet w spokojne dni, wolę nie wyobrażać sobie, jak tu było kiedyś, bez jednego podmuchu
wiatru w środku!
Zaśmiał się pod nosem, po czym wybuchnął śmiechem, aczkolwiek niezbyt głośnym,
uświadomiwszy sobie, że coś, co wiązało się z tym pałacem, wzbudziło jego rozbawienie.
Zatrzymawszy się, wyjrzał przez jedno z ciągu okien, który przemienił południową stronę
w ścianę szkła, i zastanowił się głęboko. We wnętrzach panowała zupełna cisza, zapewne
dlatego, że górne piętro było zastrzeżone dla rodziny książęcej, a obecnie rodzina ta składała
się z zaledwie dwu osób. To znaczy trzech, wliczając świeżo poślubionego męża Irys. Przy
takim układzie nawet charisjańscy goście nie byli w stanie zapełnić tej całej pustej
przestrzeni.
Koryn Gahrvai był wdzięczny za tę ciszę, która rezonowała w jego kościach. W
minionych pięciodniach jego rutyną stało się spożywanie śniadania z Hektorem i Irys
Aplynami-Ahrmahkami, księciem Daivynem oraz hrabiną Hanth i jej dziećmi przynajmniej
dwa razy na pięciodzień - przy czym okazje te były ukoronowaniem jego dnia.
Na Daivyna aż miło było popatrzeć, szczególnie w porównaniu z przestraszonym małym
chłopcem, który rozpaczliwie czepiał się ojca, błagając, aby nie odsyłano go z domu nawet w
celu zapewnienia bezpieczeństwa. Jak się okazało, „bezpieczeństwo” niespecjalnie
przysłużyło się malcowi, który nie zdołał odzyskać na obczyźnie pewności siebie. Koryn
wiedział od księżniczki, że jej brat w Delferahku stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie.
Snuł się bez celu z napiętymi od nerwów łopatkami, wypatrując zagrożenia, którego z racji
młodego wieku nawet nie umiał pojąć. Gahrvai wiedział też z tego samego źródła, jak
chłopiec się zmienił pod wpływem seijina Merlina i porucznika Aplyna-Ahrmahka, a później
także pod skrzydłami hrabiny Hanthu i arcybiskupa Maikela. Jakiś cynik mógłby próbować
powiązać tę reakcję młodzika z silną potrzebą księżniczki, aby wytłumaczyć swoją
współpracę z despotami, którzy podbili jej ziemie. Koryn Gahrvai bywał cyniczny, lecz nie
wtedy, gdy widział, jak chłopiec się rozpromienia w obecności szwagra i jak zachowuje przy
hrabinie Hanthu i jej dzieciach. Nawet najzatwardzialszy cynik zmiękłby bowiem na ten
widok.
Mairah Breygart również stanowiła miłe towarzystwo, o Irys już nie wspominając. Koryn
cenił u kuzynki inteligencję i poczucie humoru jeszcze w dawnych czasach. Teraz z
przyjemnością się przekonał, że jej dowcip nie stracił nic z ostrości i że ona sama nadal
potrafi się uśmiechać w ten sam sposób. Jedno i drugie cieszyło go tym bardziej, że nieomal
stracił możliwość obcowania z nią na co dzień, podobnie jak reszta dworzan i poddanych.
Jego własny uśmiech zgasł mu na twarzy, kiedy Koryn wspomniał obcokrajowca, dzięki
któremu para książęca wydobrzała.
Członkowie zakonu Pasquale byli w wielkim zdziwieniu, że książę Darcos w ogóle
przeżył, jednakże Koryn to rozumiał. Świeccy bracia i siostry często zapominali w swym
reformistycznym zacietrzewieniu o rzeczy tak prostej jak cud. A przecież to właśnie cudami
zaświadczali o swej obecności na łonie Boga Jedynego archaniołowie. Co z tego, że książę
Darcos był młodym, chudym i nieco niechlujnym młodzikiem, niezbyt pasującym do obrazu
bojownika z Upadłymi? Jakkolwiek spojrzeć, był żołnierzem, a księżniczka Irys miała zadatki
na świętą. Czemu tu się dziwić, że archanioł Pasquale pozwoliła, by dzięki żoninej trosce i
modlitwie oblubieniec, który własnym ciałem uratował małżonkę przed pewną śmiercią,
jednak się wykaraskał z obrażeń doznanych na schodach katedry w dzień własnego ślubu?
W ogóle była to niesłychanie romantyczna historia. Nawet to, że wszystko było prawdą,
nie czyniło jej mniej romantyczną. Przy okazji przyczyniła się też do wzrostu poparcia dla
połączenia Corisandu z Charisem. Siły zła spróbowały skrzywdzić parę książęcą w ohydnym
morderczym ataku na nich na progu świątyni. Zamach ten dowodził, kto naprawdę usiłował
zabić Irys i Daivyna jeszcze w Delferahku, natomiast sromotna porażka skrytobójców
dowodziła jasno, że to arcybiskup Klairmant miał rację, wykładając wiernym, czego oznaką
jest w rzeczywistości związek między Irys i Hektorem.
Gahrvai był gotów bronić tej wersji publicznie do upadłego, aczkolwiek jako człowiek
odpowiedzialny za bezpieczeństwo pary książęcej nie mógł także zapominać, iż
archaniołowie pomagają tylko tym, którzy pomagają sami sobie. Szybki powrót do zdrowia
księcia Darcosu mógł być oznaką przychylności niebios, ale mimo to sir Koryn Gahrvai ani
myślał oczekiwać drugiej takiej cudownej interwencji następnym razem. Wiedział, że musi
być czujny i wziąć sprawy w swoje ręce.
Aczkolwiek jeśli ktokolwiek zasługuje na boską interwencję, to właśnie Hektor, dodał w
myślach.
Powód tego był prosty: oto przypadek człowieka, który naoglądał się więcej rozlewu krwi,
niż powinien ktoś w jego wieku; człowieka, u którego rozwinął się tak zwany przez seijina
Merlina zmysł sytuacyjny, dzięki któremu potrafił w porę rozpoznać zagrożenie. To jednak w
niczym nie umniejszało samego czynu. Czynu, który polegał na tym, że Hektor Aplyn-
Ahrmahk złapał Irys w ramiona i nakrył jej ciało swoim w całkowicie świadomej decyzji, że
skoro tylko jedno z nich może przeżyć, niech tą osobą będzie kobieta, którą kochał.
Aczkolwiek pomylił się co do szans własnego przeżycia, choć nie powinien, zważywszy
na szkody, jakich doznał. I do tego był jedynym żyjącym świadkiem całego wydarzenia. W
dalszym ciągu nie było wiadomo, skąd się wziął zamachowiec i nieszczęsna ofiara na wózku
inwalidzkim, jednakże zeznanie Hektora potwierdziło informacje podane przez obserwatorów
seijina Merlina, a dotyczące prawdopodobnego przebiegu zdarzenia.
Nikt nigdy się nie dowie, co zwróciło uwagę sierżanta Wynstyna Frayzhyra. Był to jeden z
doborowych ludzi Gahrvaia, który obracał się w tłumie w cywilnym stroju, wyglądając oznak
tego, co w istocie się stało, jednakże w chwili eksplozji, która pozbawiła go życia, znajdował
się pięćdziesiąt jardów od przypisanego mu sektora. Cokolwiek zwróciło jego uwagę,
zaowocowało szczupakiem w stronę kobiety ubranej w strój laickiej siostry, a to z kolei
pozwoliło Hektorowi dojrzeć nagły obłoczek dymu i skojarzyć, że pochodzi on z zapalnika.
Gdyby nie Frayzhyr, zarówno Hektor, jak i Irys zginęliby na miejscu, nic dziwnego więc, że
książę Daivyn zdążył już ogłosić, iż dwie córki sierżanta będą dorastać w pałacu jako
podopieczne Korony, podczas gdy wdowa po żołnierzu otrzyma dożywotnią rentę
pułkownika.
Choć nie przywróci to życia samemu Frayzhyrowi, będzie stanowić czytelny znak, że jego
rodzina nie zostanie rzucona na pastwę losu. Mimo że Koryn szczerze ubolewał nad stratą
sierżanta, cieszył się, że znalazł się on we właściwym miejscu w odpowiednim czasie, dzięki
czemu uratował księżniczkę oraz Hektora.
Jego spojrzenie zmiękło na myśl o księciu Darcos oraz szacunku, który do niego żywił.
Hektor był od niego mniej więcej o połowę młodszy, a mimo to miał takie samo, jeśli nie
większe doświadczenie bojowe. Zdaniem Koryna ostatnie, czego było trzeba księżniczce Irys
Zhorzhet Mharze Daikyn, to jakiś zniewieściały, urodziwy, wykształcony, politycznie
sprawny, wyfiokowany i umocowany w środowisku arystokrata, który by wiedział wszystko o
dworskich gierkach i miał za szczyt trudów życiowych zmoknięcie podczas polowania na
jaszczurolisa. Hektorowi nie brakowało edukacji, tak samo jak politycznego obycia, jednakże
nikt nie mógł go nazwać urodziwym, a już szczególnie daleko mu było do wyfiokowanego i
umocowanego arystokraty zainteresowanego polowaniem na jaszczurolisy. Zarazem był on
twardszy od podeszwy buta z niewyprawionej skóry.
Kiedyś myślałem, że marynarze Cayleba są twardzi, pomyślał Koryn. Ale teraz uważam,
że Hektor mógłby ich wszystkich nauczyć tego i owego o byciu nieugiętym. Ciekawe, czy to
wpływ charisjańskiej wody.
Cokolwiek było przyczyną, Hektor Aplyn-Ahrmahk się tego nałykał w dostatecznej ilości.
Przez trzy dni od zamachu wybudzał się i na powrót pogrążał w nieświadomości, przy czym
częściej to drugie. W czwarty dzień jednak obudził się przytomny. Z jakiegoś powodu
członkowie zakonu Pasquale mieli jego szybkie ozdrowienie za jeszcze bardziej tajemnicze
od samego faktu jego przeżycia. Było mało prawdopodobne, aby miał kiedykolwiek odzyskać
pełną sprawność w lewej ręce, lecz poza tym jego rany goiły się z szybkością, która
wprawiała w zdumienie nawet doświadczonych uzdrowicieli. Oczywiście czekała go długa
rekonwalescencja, ale już próbował poruszać się o własnych siłach, a sądząc z uśmiechu na
twarzy kuzynki zaledwie wczoraj, Koryn wnosił, że to nie wszystko, do czego Hektor jest
zdolny.
Gahrvai zaśmiał się ponownie, tym razem szeroko uśmiechając się do samego siebie.
Zaraz jednak się otrząsnął z tych rozważań. Jeśli zmitręży jeszcze trochę czasu, przegapi
całkiem śniadanie!
Ruszył dalej korytarzem, krokiem szybszym niż wcześniej, skręcił w odnogę, która
prowadziła do jadalni, po czym... zatrzymał się jak wryty.
Kobieta stojąca przed drzwiami jadalni była mniej więcej tego samego wzrostu co Irys, a
przy tym o kilka lat od niej starsza. Do tego robiła naprawdę spore wrażenie: miała rude
włosy typowe dla mieszkańców jednej z północnych domen oraz ciemnoniebieskie oczy nie
tak znów różne od oczu Merlina Athrawesa, jednakże najbardziej uwagę do niej przyciągał
czarny napierśnik gwardzisty i insygnia kapitana na tunice. Stała nieruchomo niczym
polujący jaszczurkot, trzymając ręce splecione przed sobą i mając na plecach miecz
identyczny jak ten będący własnością majora Athrawesa oraz cesarza Cayleba. Przy jej
biodrze natomiast zwisał jeden z tych nowomodnych rewolwerów. Przy tym wszystkim nawet
tunika i napierśnik nie były w stanie ukryć krągłości jej kształtów, co tylko podkreślało
dziwaczność pomysłu, aby uzbroić i wysłać na wojnę kobietę. Chyba jednak najbardziej ze
wszystkiego zdumiał Koryna spokój w jej szafirowych oczach, opanowanie w wyrazie jej
twarzy... a także silne, zgrabne dłonie kogoś, kto jest gotowy na każdą ewentualność.
No dobrze, to oraz fakt, że nie powinno jej tu być i że Koryn nigdy w życiu jej wcześniej
nie widział.
- Dzień dobry, generale Gahrvai.
Kobieta skłoniła mu się lekko. Miała miły głos, co Koryn odnotował kątem umysłu; może
nieco za niski jak na kobietę, ale bardzo melodyjny, z lekko gardłowym brzmieniem.
- Dzień dobry - odpowiedział niemal wbrew sobie, jakby faktycznie miała prawo
znajdować się pod tymi drzwiami.
Gwoli prawdy bowiem w żadnym razie nie powinno jej tam być. Koryn nie mógł się nie
zastanowić, dlaczego żaden z wartowników, których rozstawił w całym pałacu po zamachu
przy katedrze, nie zająknął się ani słówkiem na jej temat. Czarny napierśnik i wymyślny
miecz nie były jeszcze dostatecznym biletem, aby dostać się do mieszkalnej części pałacu bez
jego osobistej oficjalnej zgody.
A jestem pewien, że bym zapamiętał zgodę wydaną komuś takiemu jak ona...
Ta ostra myśl wyrwała go wreszcie z oszołomienia. Koryn przechylił głowę, nagle
boleśnie sobie uświadamiając, że sam jest pozbawiony jakiejkolwiek broni.
- Czy wolno mi zapytać, co pani tu robi... pani kapitan? - odezwał się chłodnym tonem,
omiatając insygnia na jej tunice, a następnie wracając znów spojrzeniem do jej twarzy. - I
jakim cudem się tu pani znalazła bez mojej wiedzy i zgody?
- Zostałam przysłana przez jego wysokość cesarza Cayleba i jej łaskawość cesarzową
Sharleyan, aby wzmocnić ochronę księcia Daivyna i księżniczki Irys, mój panie - odparła
spokojnie, mówiąc z akcentem, który mu kogoś przypominał. - Nie chodzi o to, że ktokolwiek
wątpi w zdolność Corisandczyków do zapewnienia ochrony księciu i jego siostrze. Co więcej,
z tego, co mi wiadomo, w tym od księcia Darcos, o zamachu na placu Katedralnym, wszystko
wskazuje na to, że pan, generale, i pańscy ludzie spisaliście się na medal. Jego wysokość
cesarz Cayleb życzy sobie, abym dołączyła do osobistej gwardii księcia Daivyna, księżniczki
Irys i księcia Darcos, nie zaś zastąpiła sierżanta Raimaira czy jakiegokolwiek innego członka
ochrony.
- To bardzo wspaniałomyślne ze strony jego wysokości - powiedział Koryn tonem nieco
oschlejszym, niż zamierzał, powstrzymując się przed dodaniem, że cokolwiek przyniesie
przyszłość, na razie jeszcze cesarz Cayleb nie jest jego władcą. - Nawet to jednak nie
tłumaczy, jak się tu pani dostała bez mojej wiedzy.
- Przybyłam późno wieczorem, przynosząc ze sobą rozkazy. Ty zdążyłeś się już udać na
spoczynek, podobnie jak większość personelu pałacowego, w związku z czym uznałam, że
byłoby niegrzecznie budzić cię tylko po to, aby się pokazać.
Koryn zmrużył oczy. Chciał powiedzieć, że co rano przegląda raporty na temat
zawijających do portu okrętów i że według nich w ostatnim pięciodniu nie przybił do brzegu
żaden statek ze Starego Charisu ani z Republiki Siddarmarku, ale ugryzł się w język.
Zaczynał bowiem mieć pewne podejrzenia co do sposobu, w jaki tajemnicza pani kapitan
znalazła się w księstwie niezauważona przez nikogo.
- A czemuż to nikt z osobistej gwardii księcia Daivyna nie uznał za stosowne
poinformować mnie o pani obecności dzisiaj rano zaraz po moim pojawieniu się w pałacu?
Tym razem w jego głosie zadźwięczała nutka gniewu. Miał w nosie, czy kobieta została
przysłana przez Merlina Athrawesa, Cayleba Ahrmahka czy samego Langhorne’a - w żadnym
razie nie miała prawa wydawać rozkazów gwardzistom. A już na pewno nie miała prawa im
zabronić przekazania mu wiadomości o pojawieniu się uzbrojonej nieznajomej, która
sugerowała bliskie związki z rodziną cesarską!
- Obawiam się, mój panie, że nic im nie wiadomo o mojej obecności tutaj - rzekła jakby
przepraszająco. - Wydało mi się prostsze stawienie się tuż pod drzwiami księcia i jego siostry,
aby móc wręczyć im osobiście przywiezione przeze mnie rozkazy.
- Wydało się pani prostsz...?!
Koryn urwał w pół zdania i zmusił się do zaczerpnięcia głębokiego oddechu, aby się
uspokoić. To, co przed chwilą usłyszał, oznaczało, że kobieta dostała się do pałacu,
ominąwszy straże i warty wywodzące się z doborowego oddziału gwardii, po czym jakby
nigdy nic weszła na czwarte piętro i zacumowała przed drzwiami komnat księżniczki Irys i
księcia Daikyna, udając roślinę doniczkową, której nie zauważyli także służący.
Zaczął go ogarniać ból głowy, szczególnie że rozpoznał chyba już ten charakterystyczny
akcent.
- Proszę mi powiedzieć, pani kapitan... Jak dobrze zna pani seijina Merlina?
- Dosyć dobrze, panie. - Uśmiechnęła się lekko. - Oboje pochodzimy z Gór Światła i
znamy się całe życie.
- A czy... czy macie też te same umiejętności?
- W większości tak - potwierdziła. - Pobieraliśmy nauki pod okiem tych samych mistrzów.
Rozumiesz, panie...
- Tak, chyba zaczynam rozumieć - wpadł jej w słowo. Uśmiechając się do niej, obnażył
bezwiednie zęby. - Domyślam się, że jednym z powodów, dla których seijin Merlin - wybacz,
cesarz Cayleb - wybrał cię do tej roli, jest fakt, że księżniczka Irys i książę Daivyn już ci
ufają.
- Ufają mi księżniczka Irys i książę Darcos, panie. Obawiam się, że jeszcze nie miałam
przyjemności poznać księcia Daivyna, aczkolwiek nie wydawał się mieć nic przeciwko mojej
obecności, kiedy siostra opowiadała mu o mnie dzisiaj rano. - Odwzajemniła uśmiech,
aczkolwiek zęby pozostawiła zasłonięte przez wargi. - Być może pomogło też to, że jego
wysokość cesarz Cayleb przesłał księciu Daivynowi krótki liścik z wyjaśnieniem...
- Ach, tak.
Koryn zatknął kciuki za pas, odstępując o krok, aby raz jeszcze obrzucić wzrokiem
niesłychanie atrakcyjną młodą kobietę przed sobą, zastanawiając się nie po raz pierwszy, co
takiego sprawiło, że nagle tylu seijinów wystawia nosy z Gór Światła i chce służyć dynastii
Ahrmahków. Nie przeszkadzało mu to wprawdzie, ale chętnie by się dowiedział, o co tu, u
Shan-wei, chodzi.
I to zanim spotka go jeszcze większe zaskoczenie.
- Cóż, pani kapitan - powiedział po dłuższej chwili milczenia - wygląda na to, że jestem na
panią skazany. Mam nadzieję, że nie odbierze pani źle moich słów.
- Ależ skąd, mój panie.
Głos miała równie spokojny jak zawsze, aczkolwiek w jej ciemnoniebieskich oczach igrał
błysk rozbawienia.
- To dobrze. - Poczuł, że kąciki oczu jemu też się marszczą, kiedy w końcu uderzył go
absurd całej tej sytuacji. - Skoro już jestem na ciebie skazany, seijinie - podkreślił ostatnie
słowo - czy mogę zapytać, jakie miano nosisz?
Przez moment sądził, że zaraz mu odpowie - podobnie jak uczynił to Merlin przy więcej
niż jednej okazji - że sama bynajmniej nie uważa się za seijina. Najwyraźniej jednak kobieta
poszła po rozum do głowy. Świadczyło to, że być może i Merlin kiedyś przestanie zaprzeczać
oczywistościom. Tymczasem stojąca przed nim kobieta uśmiechnęła się raz jeszcze i skłoniła
głowę w pełnym szacunku geście.
- Oczywiście, generale Gahrvai. - Głos miała nad wyraz cichy. - Nazywam się Nimue.
.VI.
Allyntyn
Prowincja Midhold
Republika Siddarmarku
T rudno sobie wyobrazić gorszą pogodę na kampanię, pomyślał Kynt Clareyk z wielką
satysfakcją, stojąc przy oknie swej kwatery w Allyntynie.
Z ołowianego nieba szybowały ku ziemi znużone płatki śniegu, które później - podrygując
na lodowatym wietrze - odbijały się od pokrytych zmarzliną ulic, aby osiąść na powierzchni,
tworząc jodełkowy wzór. Rogi szyb okiennych pokryte były warstwą szronu zbyt grubą, aby
nazwać ją swojskim „mrozem”, i nawet pomimo ciepła panującego w kwaterze głównej czuło
się ziąb dolatujący z dworu. Wiele z tym wspólnego miała pamięć kąsającego zimna, tego, jak
przenikliwy potrafi być wicher, oraz pewność, że temperatura jeszcze spadnie, gdy wieczór
przejdzie w noc.
Jedyne, co dobre, dodał w myślach, rozpatrując dane meteorologiczne, to to, że aura
jeszcze się pogorszy.
Uśmiechnął się słabo, po czym pokazał plecy smętnemu krajobrazowi i zasiadł za
biurkiem. W jego karierze jedna rzecz była niezmienna: ilość roboty papierkowej przyrastała
w tempie odwrotnie proporcjonalnym do czasu, jaki na nią mógł przeznaczyć. Bryahn
Slokym i Allayn Powairs starali się go odciążyć, jednakże pomoc ta miała swoje granice. Do
pewnego stopnia był za to wdzięczny. Przynajmniej miał co robić, czekając na załamanie
pogody.
Odkąd Breyt Bahskym, hrabia Wysokiego Wzgórza, pojawił się z ostatnią partią
Cesarskiej Armii Charisu, Grupa Czworga mogła zapomnieć o zgarnięciu całej puli. Było to -
aby przytoczyć słowa pewnego słynnego generała ze Starej Ziemi - „najbardziej niepewne
zwycięstwo, jakie kiedykolwiek widziałem”, jednakże Armia Boga znalazła się w kropce.
Została powstrzymana w takich miejscach jak Przełęcz Sylrnahna czy rzeka Daivyn przez
pełnych poświęcenia siddarmarckich żołnierzy i piechotę morską Imperium Charisu... oraz w
tysiącu innych bezimiennych miejsc przez zwykłą determinację mężczyzn i kobiet, którzy
trwali na swoich pozycjach za cenę życia. Większości ich nazwisk nigdy nawet nie poznamy,
jednakże to oni przeważyli szalę - za cenę krwi i własnego życia - dzięki czemu pewna
wzmocniona charisjańska dywizja dotarła do Republiki Siddarmarku.
W tej pierwszej partii znalazło się dwadzieścia sześć tysięcy żołnierzy. Obecnie było ich
ponad trzysta tysięcy, nie licząc stricte logistycznych oddziałów wspierających charisjańską
linię zaopatrzenia. Nowa Armia Republiki Siddarmarku podniosła się z popiołów buntu,
rebelii i śmierci, by maszerować w sam środek bitwy u boku swych charisjańskich
sojuszników. Już teraz na froncie walczyło pięć dywizji strzeleckich, rozprawiając się z
lojalistycznymi powstańcami, a dziesięć następnych - czyli kolejne sto trzydzieści tysięcy
żołnierzy - niemal ukończyło już szkolenie wojskowe. Piętnaście dalszych dywizji miało
przystąpić do szkolenia w najbliższych kilku pięciodniach. Nie dało się skierować na front
więcej dywizji, ponieważ zwyczajnie brakowało karabinów, a dowództwo Armii Republiki
Siddarmarku nigdy nie wysłałoby w pole pikinierów. W każdym razie karabinierzy mieli być
gotowi już przyszłej wiosny. Tymczasem dzięki pojawieniu się hrabiego Wysokiego Szczytu
wdrożono już nową strukturę organizacyjną Cesarskiej Armii Charisu.
Siły księcia Eastshare zgromadzone na przełęczy Ohaldyn zyskały miano Armii Branath, a
po nadejściu ostatnich siddarmarckich uzupełnień powinny liczyć ponad siedemdziesiąt
tysięcy ludzi, z czego trzydzieści procent należało do jednostek kawaleryjskich. Armia
hrabiego Zielonej Doliny w Midholdzie będzie nieco większa i sięgnie siedemdziesięciu
sześciu tysięcy żołnierzy, wliczając w to szesnaście tysięcy charisjańskich dragonów. Armia
barona Skalistego Szczytu z kolei miała w swoich szeregach sześćdziesiąt dziewięć tysięcy
żołnierzy, ale za to samych Charisjan, ponieważ nie wzmocniono jej ani jednym
Siddarmarczykiem. Armia Daivyn generała Symkyna, która blokowała Kaitswyrthowi
przełęcz Glacierheart, po ostatnich uzupełnieniach mogła liczyć siedemdziesiąt pięć tysięcy
ludzi, a siły stacjonujące w Starej Prowincji i podlegające generałowi Bartynowi
Sahmyrsytowi składały się z czterdziestu trzech tysięcy rezerwistów. Dwie kolejne niezależne
brygady kawaleryjskie wysłano na południe od stolicy, aby zajęły się tępieniem lojalistów
Świątyni w trójkącie pomiędzy Marchią Południową, Southgardem i rzeką Taigyn. Tamtejsi
mordercy i gwałciciele już wkrótce poznają, czym jest gniew charisjańskich dragonów.
Alianci byli w mniejszości na wszystkich trzech czynnych frontach, jednakże nie to
martwiło barona Zielonej Doliny. Właściwie rozmieszczona Armia Boga nadal stanowiła
imponującą, zdolną do skutecznej obrony siłę, a już w przyszłym roku, o ile szacunki
Nahrmahna i Sowy były słuszne, mogła stać się siłą prawdziwie groźną pod względem
ofensywnym. Jak na razie jednak stała przygwożdżona w miejscu i już wkrótce miała odkryć,
że jej stan jest znacznie gorszy od przewidywanego. Aczkolwiek to nie Armia Boga była
celem aliantów w tym momencie. Nie - ten zaszczyt przypadł Armii Shiloh, której - pomyślał
to z nie lada satysfakcją - ani trochę się to nie spodoba.
Podobnie jak biskupowi potowemu Bahrnabaiowi. Może i mamy na celowniku przede
wszystkim księcia Harless i Ahlvereza, lecz możemy też poświęcić trochę swojej uwagi ich
przyjaciołom. A już za trzy pięciodnie lód na kanale będzie dość wytrzymały, aby mogła po
nim przejść piechota. W połowie lutego da radę działom i chłopcy Nybara poczują, na
plecach ciarki!
Twórcy Armii Boga w pełni zdawali sobie sprawę z surowości północnego klimatu oraz z
tego, jak trudne okaże się przerzucanie zapasów z chwilą zamarznięcia kanałów. Właśnie
dlatego nigdy nawet nie myśleli o zimowej kampanii na terenie Wschodniego Haven.
Jednakże tak samo jak pewien wódz ze Starej Ziemi, niejaki Adolf Hitler, nie zdołali
zrealizować celów swojej letniej kampanii i teraz, po rajdzie Halcoma Bahrnsa, ich oddziały
zaopatrzeniowe były w nawet bardziej opłakanym stanie niż Wehrmacht zimą tysiąc
dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Kanały stały się nieżeglowne i nawet trakty
przestawały sobie radzić przy tak ożywionym ruchu, a w dodatku Wyrshym został zmuszony
do odesłania większości smoków pociągowych na tyły. Bynajmniej nie chciał ograniczać
swojej zdolności transportowej, lecz smoki, które by pozostały na miejscu, miałyby
minimalne szanse przeżycia zimy. W większości skończyłyby jako racje żywnościowe dla
jego piechoty, i to w ciągu niecałego miesiąca.
Dobra wiadomość - o ile w ogóle można było mówić o dobrych wiadomościach w
wypadku Armii Sylmahna - była taka, że wojsko polegało na sile mięśni zwierząt i nie było
uzależnione od paliw płynnych ani części zamiennych oraz że jego stosunkowo prymitywna
amunicja nie prowokowała potrzeb wysoko zmechanizowanej armii ze Starej Ziemi. W
dalszym ciągu jednak potrzebowało żywności. A ta powinna zostać przerzucona akurat wtedy,
gdy cały dostępny transport koncentrował się na ewakuowaniu lojalistów Świątyni z pustkowi
powstałych w wyniku akcji Miecz Schuelera.
Zresztą potrzeby obejmowały nie tylko żywność. Twórcy Armii Boga zaprojektowali
bowiem porządne zimowe mundury, lecz wyprodukowali ich za mało i nie byli w stanie
dostarczyć ich na front z wyżej wymienionych powodów. W efekcie ludzie Wyrshyma nawet
teraz cierpieli na odmrożenia. Niektórzy, znalazłszy się w szczególnie złych warunkach,
umierali z wyziębienia.
Zważywszy na to, co spotkało znaczną część Siddarmarczyków zeszłej zimy, baron
Zielonej Doliny jakoś nie czuł dla nich współczucia.
Rhobair Duchairn starał się jak mógł, aby przerzucić na front ciepłe odzienie, ale problem
nie dotyczył tylko logistyki. Zwyczajnie miał za mało zimowych mundurów, których liczbę
dowództwo źle oszacowało przy zamówieniach. Zarówno Maigwair, jak i jego biskupi polowi
zakładali przedarcie się na wschodnią stronę Śnieżnych Turni i Gór Księżycowych jeszcze
przed załamaniem pogody. W chwili obecnej, gdy armia stanęła w miejscu, w grę wchodził
już wyłącznie odwrót, i to wszystkich, nie tylko pikinierów. Tymczasem Zhaspahr Clyntahn
ani myślał oddać choćby piędzi ziemi, zupełnie jak kiedyś Hitler, no i z tej przyczyny
żołnierze paradowali nadal w cienkich, letnich mundurach. Żeby dopełnić obrazu klęski
odzieżowej, kontynentalny przemysł tekstylny - w przeciwieństwie do charisjańskich
manufaktur Rhaiyana Mychaila - nie byłby w stanie wyprodukować wymaganej ilości
umundurowania w tak krótkim czasie, nawet gdyby można je było później przetransportować.
Kościół Boga Oczekiwanego organizował zbiórki ubrań, przyjmując tyle zimowej
odzieży, ile się dało, jednakże społeczeństwo na Schronieniu nigdy nie dysponowało
nadmiarem wyrobów tekstylnych, traktowanym na Starej Ziemi jak oczywistość. Tutejsze
ubrania były dobrej jakości, lecz niezbyt liczne, a wszystkie ciepłe stroje umożliwiające
przetrwanie ciężkiej zimy znajdowały się w większości tam, gdzie powinny. Na domiar złego
miejscowe manufaktury, polegające wyłącznie na pracy ludzkich rąk, nie były w stanie nagle
zwiększyć znacząco produkcji. Mechaniczne krosna i maszyny do szycia stały się na tej
wojnie bronią nie gorszą od karabinów - a czegoś takiego nie spodziewał się nawet Rhobair
Duchairn. Znakiem głębi problemów Armii Sylmahn było to, że furażerzy przetrząsali
okoliczne gospodarstwa i miasteczka nie tylko w poszukiwaniu jedzenia, ale też ubrań i
materiałów budowlanych, które by pozwoliły na wzniesienie zimowych kwater.
To wszystko niemal kompletnie unieruchomiło Armię Boga. Bez wystarczających ilości
żywności i paszy wycieńczonym ludziom i wychudłym zwierzętom najzwyczajniej w świecie
brakowało energii do zdecydowanego marszu czy robienia zwiadów w temperaturze poniżej
zera. Wszyscy zostali zmuszeni do kulenia się w kryjówkach, jakiekolwiek one były,
oszczędzając siły i unikając odmrożeń. Nie mówiąc o tym, że nawet opał był wytęsknionym
artykułem.
Ruhsyl ma teraz pole do popisu, pomyślał baron Zielonej Doliny. I to by się zgadzało,
zważywszy na to, o ile lepsze warunki panują, w południowej części prowincji Skaliste Szczyty
czy Południowej Marchii. To rozumiem. Jednakże Wyrshym i ja. jeszcze zatańczymy za
miesiąc czy dwa i tym razem to ja będę grał jemu!
Wrócił do roboty papierkowej już w lepszym nastroju, pogwizdując cicho. Gdyby ktoś go
podsłuchiwał, z pewnością poznałby melodię.
Była to pieśń Piki Kolstyru.♦
LUTY
ROKU PAŃSKIEGO 897
.I.
Obóz numer cztery
Kanał Bedard
Na zachód od Mahzgyru
Księstwo Gwynt
.II.
Na zachód od Cheyvair
Prowincja Skalisty Szczyt
oraz
W pobliżu Brahnselyku
Południowa Marchia
Republika Siddarmarku
.III.
Pałac w Manchyrze
Corisand
oraz
Ambasada Charisu
Siddar
Republika Siddarmarku
- Bardzo dobrze, wasza wysokość. Może tylko odrobinkę wyżej, tak żeby lufa znalazła się
w jednej linii z twoją dłonią. I pamiętaj, żeby trzymać rękojeść pewnie. To bardzo ważne. A
teraz... dla oddania pojedynczego strzału należy unieść lekko czubek lufy w górę, dzięki temu
kciuk szybciej trafi na kurek, natomiast żeby oddać dwa strzały po sobie, lepiej tę lufę unieść
minimalne, żeby trafić za każdym razem. Te uchwyty zrobiono tak, by sprawowały się równie
dobrze przy oddawaniu pojedynczych strzałów, jak i przy prowadzeniu automatycznego
ognia, ale moje dłonie są większe od twoich, a te akurat egzemplarze zostały przystosowane
do moich potrzeb. Gdy tylko podamy mistrzowi Mahldynowi wymiary twoich rąk, spędzi w
swoim warsztacie kilka godzin, szczęśliwy jak wyverna po upolowaniu jaszczurkota, że
pozwolono mu osobiście stworzyć takie cacuszka dla ciebie. Jej wysokość wraca właśnie do
Chisholmu, ale po drodze zajrzy tutaj, więc też pewnie zechce się pobawić moimi
rewolwerami, zanim otrzyma swoje własne.
Irys Aplyn-Ahrmahk skupiała się na wypowiadanych spokojnym głosem słowach
instruktora. Brzmiały nieco dziwnie, a to za sprawą zatyczek do uszu, które musiała nosić,
ilekroć wchodziła na strzelnicę - bez względu na to, czy danego dnia strzelali czy nie - były
jednak na tyle wyraźne, aby chłonęła je bez trudu. Z początku podchodziła do strzelania z
ponurym zacięciem, które jednak bardzo szybko przerodziło się w szczery entuzjazm, i to już
na etapie wstępnego szkolenia na „sucho”, które bardzo jej się spodobało. W przeciwieństwie
do Sharleyan nie miała żadnego kontaktu z bronią palną przed wyjazdem do Delferahku, a
tam z kolei król Zhames ani myślał jej pozwolić na ćwiczenia z bronią, kiedy już zapewnił jej
i bratu „schronienie przed wrogami”. Zapytany, odparłby, że użycie broni nie przystoi
kobiecie, a poza tym był aż nadto świadom, jak na coś takiego zareagowałaby Inkwizycja.
Do pewnego momentu jej to nie przeszkadzało. Wszystko jednak się zmieniło z chwilą
zamachu na placu Katedralnym, gdzie jej mąż został śmiertelnie ranny i tylko dzięki łasce
Boga Jedynego i cudowi większemu, niżby śmiała marzyć, zdołał zawrócić z progu królestwa
umarłych. To wtedy całe jej rozumienie świata uległo zmianie, a w niej pojawiła się
determinacja, aby zerwać okowy kłamstwa, które pętały cały gatunek ludzki na Schronieniu.
To wtedy postanowiła sobie, że od tej pory każdy - czy to mężczyzna, czy to kobieta, czy
to demon wcielony - kto zapragnie skrzywdzić kogoś, kogo ona kocha, będzie musiał
rozprawić się najpierw z nią.
- Bardzo dobrze - pochwaliła rudowłosa Nimue Chwaeriau, stojąc za jej plecami i obiema
rękami poprawiając chwyt jej dłoni na okładanym drewnem tekowym uchwycie broni. - Teraz
przyłóż lewą dłoń na prawą. Właśnie tak... zaciśnij prawą dłonią... kontroluj nacisk...
Doskonale. Przytrzymaj.
Kapitan Chwaeriau sprawdziła ustawienie jej stóp, po czym dotknęła lekko spodu lufy,
sprawdzając pewność chwytu broni, przybierając postawę, którą Nimue nazywała „postawą
Weavera”. Następnie udały się obydwie na strzelnicę.
- Doskonale! - pochwaliła. - A teraz odwiedź kurek.
Kciuk Irys powędrował do kurka i odciągnął go, aż rozległo się głośne kliknięcie.
Rewolwer został odbezpieczony. Mechanizm poruszał się gładko, jednakże lufa wciąż lekko
drżała. Następnym razem będę musiała się bardziej postarać, pomyślała księżniczka,
umieszczając opuszkę kciuka z powrotem na wyprofilowanym szczycie uchwytu.
- Palec wskazujący na spuście, pamiętasz, jak kazałam ci go trzymać.
Palec spoczął na języczku.
- No dobrze, teraz skupimy się na mierzeniu do tarczy. Strzelaniem do ruchomego celu
zajmiemy się przy innej okazji. Nie śpiesząc się, wymierz dobrze i powiedz, jak będziesz
gotowa.
- Już - mruknęła po chwili Irys, trzymając oboje oczu otwartych i patrząc na widoczny za
muszką i szczerbinką cel. Tarczę i muszkę widziała wyraźnie, podczas gdy szczerbinka lekko
jej się rozmywała, kiedy skupiała wzrok na celu, tak jak nauczyła ją kapitan Chwaeriau.
- Pamiętaj, że masz broń ustawioną na ogień automatyczny, więc gdy naciśniesz spust...
Irys usłuchała, naciskając lekko i pewnie, tak żeby nie zmienić pozycji dłoni. Kurek opadł
szybko, z głośnym trzaskiem, aż drgnęła ze zdziwienia, chociaż przez cały czas się tego
spodziewała.
- Doskonale! - pogratulowała jej instruktorka. - Jeśli robisz wszystko jak trzeba, zawsze
poczujesz się zaskoczona w momencie, gdy zadziała mechanizm spustowy. Poćwicz przez
chwilę oddawanie pojedynczych strzałów, po czym zabierzemy się do ognia automatycznego.
A potem, jak i to poćwiczysz kilkanaście razy - uśmiechnęła się szerzej - załadujemy bębenek
prawdziwymi nabojami i będziesz mogła zrobić parę dziurek w tarczy.
***
Porucznik Charlz Sheltyn był w podłym nastroju.
Czuł, jak zaciskają mu się szczęki, kiedy maszerował zamaszyście przed siebie, pilnie
starając się wdrożyć „radę” majora Maiyrsa w życie. Oczywiście sprawa byłaby znacznie
prostsza, gdyby Maiyrs wyciągnął głowę z własnego tyłka, zamiast patrzeć przez pępek, gdzie
lezie.
Technicznie rzecz biorąc, corisandzka gwardia odpowiadała przed sir Korynem
Gahrvaiem, który sprawował funkcję przedstawiciela rady regencyjnej, wszakże jego
doświadczenie z gwardzistami było ograniczone, mówiąc najłagodniej, przynajmniej zdaniem
Sheltyna. Major Tymahn Maiyrs, najstarszy stopniem oficer gwardii, powinien odpowiadać
bezpośrednio przed księciem Daivynem, ale że z powodu wieku księcia było to niemożliwe,
musiał wystarczyć do tego celu Gahrvai. I może by wystarczył, gdyby nie był skończonym
głupcem. Jeszcze do niedawna Sheltyn bardzo szanował przełożonego, ale teraz zaczął mieć
wątpliwości, bo najwyraźniej wszystko wskazywało na to, że z Maiyrsa zrobił się nie
mniejszy idiota.
Sheltyn przystanął w cieniu fikuśnego drzewka persymonowego, usiłując rozluźnić
szczęki, po czym aż przymknął oczy, gdy ponownie zalała go fala wrażenia, że to wszystko
jest nie tak, jak być powinno.
Gwardia nigdy nie była duża, a książę Hektor jeszcze zmniejszył jej rozmiary. Umyślił
sobie bowiem, że tylko w ten sposób zdoła podkreślić jej elitarny charakter, a przy tym
zapamiętać bez trudu wszystkich jej członków. W razie potrzeby przy niektórych okazjach
powiększano skład gwardii o żołnierzy innych regimentów, aczkolwiek zawsze podlegali oni
dowódcy gwardii. A ponieważ w jej szeregach było za mało miejsca na tych wszystkich
kapitanów, majorów i pułkowników" pałętających się w normalnych oddziałach, książę
Hektor zarządził, że stopień każdego gwardzisty jest w istocie o dwa punkty wyższy od
faktycznego.
To znaczyło, że major Maiyrs był w istocie równy rangą generałowi Gahrvaiowi i że
porucznik Sheltyn dorównywał stopniem majorowi armii czy też marynarki. Tak musiało być,
jeśli gwardia miała należycie wywiązywać się ze swoich obowiązków. W tym celu jednak
Maiyrs musiałby uświadomić Gahrvaiowi, że są sobie równi, a następnie odmówić
przyjmowania od niego idiotycznych rozkazów. W najgorszym razie zaś powinien zażądać
tych rozkazów na piśmie od rady regencyjnej!
Porucznik znowu zazgrzytał zębami i stojąc z założonymi do tyłu rękami, których dłonie
odruchowo skuliły mu się w pięści, udawał, że podziwia barwne kwiaty pnące się po
kamiennym murku, przy którym rosło drzewko.
Skoro rada regencyjna chciała narzucić gwardii swoje zwierzchnictwo, z pewnością
pojmowała, że ochroną księcia Daivyna musi się zajmować jednostka złożona z ludzi do tego
wyszkolonych i przyzwyczajonych. Ludzi, którzy przedtem służyli wiernie jego ojcu,
dowiedli swej lojalności, wiedzieli, jakich zagrożeń wypatrywać, i dysponowali
doświadczeniem i przeszkoleniem umożliwiającymi im wykonywanie swoich obowiązków
jak należy. Lecz nie! Najwyraźniej nie wiedzieli tego ani członkowie rady regencyjnej, ani
generał Gahrvai!
To zrozumiałe, że chłopiec chciał się otaczać znanymi sobie ludźmi. Jakże mogłoby być
inaczej? Zważywszy na trzęsienie ziemi, które zaszło w jego życiu trzykrotnie od środy,
pragnął otaczać się znajomymi twarzami... jednakże które dziecko potrafi ocenić przydatność
zbrojnego lub jej brak? Sheltyn to pojmował i był gotowy umieścić w szeregach gwardii
mężczyzn, którzy opiekowali się Daivynem na wygnaniu. Oczywiście wszystkich w stopniu
szeregowca, ponieważ najpierw trzeba by ich odpowiednio przeszkolić i wyedukować, żeby
się sprawdzili w zaszczytnej roli, względnie przekierować do jakiegoś innego godnego
zajęcia, gdyby koniec końców okazało się, że jednak się nie nadają do służby w gwardii
książęcej. Tymczasem rada regencyjna jakby nigdy nic wyniosła Tobysa Raimaira do stopnia
oficerskiego! W dodatku czyniąc go osobistym strażnikiem księcia! Jakby tego było mało,
jakby mało było, że żołnierz z trzydziestoletnim stażem, który nie wyrósł ponad funkcję
sierżanta, nieoczekiwanie został majorem, w szeregach gwardii rozpanoszyły się jakieś
żółtodzioby, których jedyna zasługa polegała na tym, że spędzili trochę czasu z księciem w
Delferahku, gdzie hrabia Corisu - zawodowy szpieg! - wynajął ich z konieczności, bo nie
potrafił znaleźć nikogo lepszego.
A niech to, przeklinał w myślach Sheltyn. A niech to wszystkie demony porwą! Jakim
prawem oddają bezpieczeństwo tego chłopca w ręce im podobnych nieudaczników? Do tego
wybranych przez tego drania hrabiego Corisu?
Poczuł, jak mu łopatki drżą ze zdenerwowania. Wszyscy wiedzieli, jakim krętaczem był
Phylyp Ahzgood. Sheltyn nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś taki jak książę Hektor
wybrał kogoś takiego jak Ahzgood na towarzysza wygnania księcia i księżniczki. Zresztą
cokolwiek się mówiło o faktycznych zamachowcach odpowiedzialnych za śmierć starego
księcia Hektora, Charlz Sheltyn wiedział swoje. Nie miał wątpliwości, że Irys i Daivyn dali
wiarę szerzonym pogłoskom, czegóż jednak wymagać od młodej dziewczyny i zaledwie
dziesięcioletniego chłopca, którym zaufany opiekun nagadał, że to Kościół Matka usiłował
ich zgładzić? Coś takiego jeszcze nie czyniło oszczerstw prawdą, zwłaszcza gdy jedynym
„dowodem” były słowa hrabiego Corisu oraz świadectwo człowieka, który przyznawał się do
zdradzania Inkwizycji całymi latami, zanim doszło w końcu do wojny z herezją. Sheltyn
nawet teraz ledwie mógł uwierzyć, że nie tylko brano słowa szpiega za dobrą monetę, ale też
włączono niespełna dwudziestoletnią kobietę w skład rady książęcej głowy państwa! Czynią z
niej oficjalną opiekunkę panującego księcia! Czy naprawdę nie można było do tej roli znaleźć
kogoś, kto miałby odrobinę doświadczenia, zamiast oddawać władzę pustogłowemu
dziewczęciu, które najwyraźniej myślało sercem i innymi częściami ciała zamiast mózgiem?
Sheltyn widziałby w tej roli raczej kogoś, kto zdaje sobie sprawę z prawdziwej natury
Charisjan i bynajmniej nie ma zamiaru wskakiwać im do łóżka. A niech to, a niech to. Skoro
panowie rada są aż takimi głupcami, czemu by nie pójść na całość i nie umieścić w składzie
rady regencyjnej i tego zagranicznego książątka? Ten na pewno nie tracił czasu i szeptał Irys
na uszko nie tylko czułe słówka, kiedy ją łachotał...
Oczywiście włączenie Raimaira w skład gwardii przybocznej księcia Daivyna namieszało
sporo w jej szeregach. Gdyby kierować się starszeństwem i doświadczeniem, to porucznik
Hairahm Bahnystyr powinien być osobistym przybocznym chłopca, a Sheltyn powinien
dowodzić osobistą strażą księżniczki Irys. Tyle byłby w stanie przełknąć. Bahnystyra znał od
piętnastu lat, wiedział więc, że jest z niego solidny, godny zaufania oficer. Może trochę
nazbyt ciepło jak na gust Sheltyna wyrażał się o reformistach, ale przynajmniej nie został
polecony przez żadnego szpiega ani wybrany przez niemądrego chłopca czy też dziewczynę
zakochaną bez pamięci w nisko urodzonym podrywaczu, którego wpuściła do swojego łóżka.
Tyle dobrego, że w przeciwieństwie do Bahnystyra sam Sheltyn nie musiał uśmiechać się
do „księcia Darcos” ani udawać, że mu ufa. Oczywiście bardzo źle się stało, że jakiś zbity z
tropu nieszczęśnik odebrał życie tak wielu gapiom. Niepowetowaną stratą byłaby śmierć
księżniczki Irys. Ale przynajmniej usunięto by tego drania z pałacu, oddalając go od księcia
Daivyna, zanim kogoś użądli!
A teraz ten ostatni cios. Charisjanin oficjalnie w pałacu księcia - bez zaproszenia, bez
konsultacji... nawet bez zapowiedzi! W ten sposób „cesarz” Cayleb wymierzył skuteczny
policzek całemu Corisandowi! Szczególnie że wysłał swego agenta w drogę na długo przed
tym, zanim mógł choćby wiedzieć, czy księstwo jednak nie ugnie przed nim karku. Jak widać,
nie miało dla niego żadnego znaczenia, co powiedzą rada regencyjna i parlament. Zwyczajnie
zapragnął umieścić swojego szpiega, a może też skrytobójcę, w pałacu książęcym, wiążąc
tym samym ręce prawowitej gwardii.
Najgorsze jednak ze wszystkiego było to, że chodziło nie o agenta, tylko o agentkę!
Sheltyn aż się zachłysnął na tę myśl. Kobiety, owszem, miały swoją rolę - a on przy
swoim wzroście, wyglądzie i znaczeniu cieszył się u nich nawet większym powodzeniem niż
inni - jednakże żeby któraś obnosiła zbroję? Żeby udawała, że wie, jak się posługiwać tym
śmiesznym mieczem albo tym śmiesznym rewolwerem? Żeby śmiała patrzeć na prawdziwych
gwardzistów - mężczyzn, którzy ciężko zapracowali na swoją pozycję, nie zaś dostali ją w
prezencie za piękne oczy lub wręcz za to, że byli dobrzy w łóżku - tymi swoimi chłodnymi,
pogardliwymi niebieskimi oczami? I żeby na domiar złego miała stopień kapitana, czyniący z
niej zwierzchniczkę większości corisandzkich gwardzistów?
No, ma dziwka szczęście, że przynajmniej nie weszła w skład gwardii, pomyślał
zapalczywie. Rozpowiada wokół, że przybyła jako przedstawicielka Cayleba i Sharleyan i że
para cesarska nie życzy sobie, aby „się wtrącała”. Tymczasem to tylko ratuje ją przed
koniecznością udowodnienia, jaka jest dobra - bądź jaka kiepska - w walce. Przesiaduje tylko
w towarzystwie księcia Daivyna i księżniczki Irys, przypochlebia się im, tuszując tym fakt, że
nie ma pojęcia o prawdziwych obowiązkach przybocznego! Na domiar złego obiecała Irys, że
nauczy ją strzelać!
Prychnął z pogardą. Zaledwie dziś rano widział ją, jak siedzi na wschodnim patio, kiedy
zmierzał na spotkanie z majorem Maiyrsem. Miała przy sobie ten nowomodny - i zapewne
zakazany, cokolwiek tam powiedział charisjański intendent - rewolwer, który położyła na
stole pomiędzy sobą a Irys, żeby pokazać księżniczce, jak jest zbudowany, i wyjaśnić, jak
działa. Nawet jeśli miała o tym jakieś pojęcie, w co Sheltyn osobiście bardzo wątpił, na cóż ta
wiedza księżniczce Irys? Przecież nie będzie musiała sama się bronić! Była kobietą, na
Langhorne’a!
Wszystko to tylko sztuczka dla zamydlenia oczu, skwitował w myślach. Skuteczna w
wypadku głupiutkiej dziewczyny i dzieciaka w wieku Daivyna. Ale znacznie łatwiej jest gadać
niż coś zrobić. Najgorsze, co może się przytrafić księżniczce czy jej bratu, to stanąć oko w oko
z zagrożeniem w obecności tylko tej tam „kapitan” Chwaeriau. Co zaś do tego całego
gadania o byciu seijinem... Dajcie spokój. Czy Cayleb naprawdę ma nas za aż tak głupich?
Zacisnął powieki na długą ciemną i duszną chwilę, po czym zmusił się do zaczerpnięcia
głębokiego oddechu. Jeśli będzie się dalej nad tym wszystkim rozwodził, doprowadzi się do
apopleksji. Jedyne, co mógł zrobić z resztą gwardzistów, to zdwoić czujność, nie pozwolić
narozrabiać takim jak Raimair, no i oczywiście mieć oko na „księcia Darcos” oraz innych
procharisjańskich pochlebców, czekając przez cały czas na okazję do udowodnienia, że
czymkolwiek jest Nimue Chwaeriau, na pewno nie jest seijinem przysłanym przez
archaniołów do ochrony księcia Daivyna i jego siostry przed złymi, podstępnymi
skrytobójcami nasłanymi przez Kościół Matkę.
Powtórzył to sobie stanowczo, skinął raz głową i podjął wędrówkę w kierunku zbrojowni.
Jeszcze bardziej niż kiedykolwiek indziej liczyło się to, aby wykonywał swoje obowiązki
należycie. „Porucznik” Raimair po prostu musiał wypaść na jego tle bardzo blado. Poza tym
już niedługo lunch i...
Gdzieś przed nim rozległ się huk wystrzału. Zamarł na moment, odruchowo sięgając po
dwulufowy pistolet wiszący u jego boku. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że odgłos dobiegł
od strony strzelnicy, którą generał Gahrvai uparł się wznieść pośrodku pałacu. To sprawiło, że
nieco się odprężył. Aczkolwiek zaraz znowu zesztywniał, gdy jego uszu dobiegła cała seria
wystrzałów.
Było ich sześć, a brzmiały niczym narastający pomruk gromu, rozlegając się w równych,
niby odmierzanych metronomem odstępach czasu. Sheltyn raz jeszcze zacisnął wargi. Taki
hałas mógł robić tylko jeden rodzaj broni.
Zdecydował się zboczyć i nadrobić drogi.
***
- Odłóż broń! - rozkazała stojąca za Irys Nimue. Księżniczka posłusznie uniosła lufę,
opróżniła bębenek i nie zamykając go, odłożyła rewolwer na ławę. - Będziemy musiały
pomyśleć o zainstalowaniu tutaj tego ruchomego systemu przybliżającego tarczę, nad którym
pracuje mistrz Mahldyn... Tymczasem przebiegnijmy się i sprawdźmy, jak ci poszło.
- Ja już to wiem - odparła Irys, niezdolna pohamować dumy w głosie. - Czterdzieści
siedem punktów na sześćdziesiąt.
Skrzywiła się, czując lekki wstyd na wspomnienie pudła. Pierwsza wystrzelona przez nią
kula przeleciała w odległości dwudziestu pięciu stóp od tarczy. Jednakże trzy z dalszych
pięciu znalazły się w dziesiątce, z czego dwa wręcz w samym jej środku.
- Ja też to wiem - powiedziała Nimue głosem tak niepodobnym do głosu Merlina
Athrawesa, a zarazem przywodzącym go na myśl. - A to dlatego, że mam wzmocniony wzrok.
Ty zaś wiesz to dzięki swoim zmyślnym soczewkom kontaktowym. Tak się jednak składa, że
co najmniej tuzin osób przygląda się twojej lekcji z okien. Nie uważasz, że ździebko się
zdziwią, kiedy zignorujemy efekt ćwiczeń i nawet nie spojrzymy na tarczę?
- Och... - Irys poczuła rumieniec na policzkach, następnie roześmiała się i pokręciła głową
do stojącej obok niej atrakcyjnej rudowłosej kobiety. - Wybacz. Wciąż chyba jestem na etapie
cieszenia się nową zabawką, jak nazywa je Hektor. Chwilami zaczynam to wszystko
przyjmować za pewnik, po czym nagle coś ściąga mnie za nogi na ziemię, aż muszę sobie
przysiąść i przetrawić to, co przecież nie może być prawdą.
- Nie dziwi mnie to, wasza wysokość - odparła Nimue, ruchem głowy wskazując tarczę, a
następnie podejmując wędrówkę za plecami księżniczki. - Wszystko spadło na ciebie dosyć
nagle. Przypuszczam też, że oglądanie męża na łożu śmierci, i to w dniu ślubu, nie
zmniejszyło ani trochę stresu. Jeśli dorzucić do tego fakt, że to, czego się dowiedziałaś,
przeczy wszystkiemu, co kiedykolwiek słyszałaś o Bogu i wszechświecie, należy ci się
dodatkowy pięciodzień albo dwa, żeby przywyknąć... A, co tam, znaj moją
wspaniałomyślność. Masz czas do końca przyszłego miesiąca!
Irys zaśmiała się głośniej. I ponownie pokręciła głową.
- To rzeczywiście bardzo wspaniałomyślne z twojej strony. Obawiam się jednak, że mogę
potrzebować nawet więcej czasu. Czy to nie ciekawe, że mówiąc o „przywyknięciu”, jesteś
nad podziw spokojna. Zwłaszcza że sama masz...
- Chciałaś powiedzieć: „mniej niż miesiąc”? - wpadła jej w słowo Nimue.
- Coś w tym stylu.
Podeszły do tarczy i stojąc obok siebie, pochyliły głowy - jedną rudą i jedną ciemnowłosą
- żeby przyjrzeć się dziurkom w papierze z sylwetką człowieka. W pewnym momencie Irys
podniosła wzrok na spokojną twarz Nimue.
- Trudno mi uwierzyć, tak naprawdę uwierzyć, że przed dwoma miesiącami jeszcze cię nie
było. Jeszcze trudniej zaś, że ty i Merlin jesteście tą samą osobą.
- Też musiałam przywyknąć do tej myśli. Aczkolwiek oczywiście nie jesteśmy tą samą
osobą, przynajmniej w chwili obecnej. Myślę o nim raczej jako o starszym bracie, którego
znam bardzo, ale to bardzo dobrze. Dzięki temu mam większe szanse uchronić mój mózg
przed wybuchem.
- Serio? Mógłby wybuchnąć? - Irys zrobiła wielkie oczy, a Nimue tylko westchnęła.
- To taka przenośnia, wasza wysokość. Nie sądzę, aby CZAO był zdolny do eksplozji,
szczególnie że Federacja Terrańska raczej nie pozwalała spacerować bombom atomowym po
swoich ulicach. Z jakiegoś powodu miała co do tego poważne obiekcje. Sama nie wiem
czemu.
- Och - bąknęła Irys nieco głupkowato. - Powinnam była to wiedzieć, ale jakoś nie mam
głowy do tłumaczeń Sowy o tej całej technologii z dawnych czasów. Bo kiedy już jesteśmy z
Hektorem sami, wiedząc, że pilnie strzeżesz naszych drzwi, wtedy... cóż...
- Para oblubieńców z odrobiną prywatności ma coś lepszego do roboty, niż konferować ze
sztuczną inteligencją z jakiejś jaskini oddalonej o pół świata - podsumowała Nimue.
- Właśnie. - Irys przez chwilę spoglądała z zainteresowaniem na podziurkowaną tarczę, po
czym znowu spojrzała na Nimue. - Z oczywistych powodów straciliśmy sporo czasu zaraz po
ślubie.
- Koniecznie go teraz nadrabiajcie - odparła rudowłosa seijinka. - Zwłaszcza że trzeba
jakoś zatuszować fakt błyskawicznego powrotu Hektora do zdrowia. Skoro macie czym się
zająć za zamkniętymi drzwiami, tym lepiej dla wszystkich.
- Szkoda, że nie możemy poinformować Phylypa - westchnęła Irys. - Wydaje się
podejrzliwy, że spędzam z mężem tyle czasu.
- To jest niepotrzebna komplikacja - przyznała Nimue. - Niemniej mam pewność, że jak
tylko członkowie wewnętrznego kręgu otrząsną się z szoku, że ty i Hektor zostaliście
wtajemniczeni, nie tracąc czasu, zgodzą się na przystąpienie do Bractwa hrabiego Corisu. Bo
nie da się ukryć, że książę Daivyn jest jednak za młody, aby go obciążać czymś podobnym. A
wy dwoje będziecie potrzebować jeszcze przynajmniej jednej osoby, której ufa też rada
regencyjna.
Irys zwinęła starannie dziurawy papier, podczas gdy Nimue zakładała nowy. Po pewnej
chwili księżniczka potrząsnęła głową.
- Chyba właśnie tego typu rozmowy utrudniają mi ogarnięcie tego, że jesteś taka... hm...
młoda. I rzeczywiście niezbyt przypominasz seijina Merlina. Nie chodzi mi tylko o
fizyczność, ale też o charakter. Z drugiej strony jesteś tak samo dobrze obznajomiona z
polityką i dyplomacją jak on.
- Faktycznie mamy zupełnie różne osobowości... - Nimue wypowiadała kolejne słowa
bardzo wolno, koncentrując się pozornie na tym, co robiły jej dłonie. Zamontowawszy papier
z sylwetką człowieka, wygładziła go jeszcze ręką. - Merlin ma... cóż, ma znacznie więcej
doświadczenia, by tak rzec. Nimue Alban miała tylko dwadzieścia siedem lat, kiedy mnie
zgrała. To tylko dziewięć tutejszych lat więcej, niż ty masz obecnie. Merlin jest o dodatkowe
siedem lat starszy. Siedem ciężkich lat. Ja jak dotąd nie musiałam przechodzić przez nic z
tego, przez co on przeszedł, ani też nie straciłam tylu ukochanych osób co on.
- Byłaś świadkiem zagłady całej Federacji - przypomniała Irys cicho.
- O, tak. Wprawdzie przegapiłam końcową bitwę, ale miałam pojęcie, co się święci, i
widziałam, jak giną ludzie jeszcze przed operacją Arka. Byłam jednak świadoma
nieuchronności ich śmierci. - Kiedy spojrzała prosto na księżniczkę, poranna bryza porwała
kilka płomiennych kosmyków, które oswobodziły się z warkocza. - Oni po prostu byli
skazani, Irys. Nikt nie mógł na to nic poradzić. W takiej sytuacji człowiek nie może sobie
pozwolić na uczucia, a przynajmniej udaje, że tego nie robi. Tymczasem i Merlinowi, i mnie
dano szansę, by to zmienić. Ludzie tacy jak Cayleb i Sharleyan, jak Maikel, jak ty i Hektor...
nikt z was nie musi umierać. Co dodatkowo mnie przeraża, bo mimo że wasza śmierć nie jest
przesądzona, w dalszym ciągu jest możliwa. Niewykluczone, że w przyszłości dowiem się,
tak jak dowiedział się Merlin przede mną, jak to jest utracić kogoś, kogo się kocha.
Spojrzenie Irys zmiękło, a ona sama położyła jedną dłoń na zakutym w zbroję ramieniu
Nimue. Zaczęła coś mówić, ale zaraz ugryzła się w język i tylko potrząsnęła głową. W końcu
Nimue zawróciła i poprowadziła je obie na stanowisko strzelnicze.
- Bez względu na to, jak niedawno dowiedziałam się o tutejszych układach, nie jestem
wcale taka młoda, jak myślisz. - Uśmiechnęła się pod nosem. - Masz do czynienia z
udoskonalonym modelem CZAO. Mój sztuczny mózg nie kasuje już danych co dziesięć dni,
więc nikt nie zdoła zmienić mi podstawowego oprogramowania. A i mój szybki port działa
bez zarzutu, w odróżnieniu od Merlinowego. To zaś oznacza, że mam bezpośrednią
skompresowaną łączność z wirtualnym księciem Nahrmahnem i Sową. To pozwoliło mi
spędzić kilka dodatkowych miesięcy na przyswajaniu danych wybranych przez sztuczną
inteligencję, Merlina i Nahrmahna. No i nabyć wszystkich umiejętności naszego seijina. -
Zachichotała. - Merlin pomyślał o wgraniu mi pamięci mięśniowej, ale jest drobny problem,
ponieważ mamy inny zasięg rąk i punkt ciężkości. Głupio bym wyglądała, zadając ciosy i nie
sięgając przeciwnika.
- O tym nie pomyślałam - rzekła Irys ze śmiechem. - Zresztą nawet gdybym pomyślała,
pewnie bym nie... Ojej.
Nimue parsknęła. Już wcześniej zdążyła zauważyć zbliżającego się gwardzistę, którego
widok ucieszył ją jeszcze mniej niż Irys. Z drugiej strony wiedziała, że dla księżniczki to
przeżycie musi być znacznie cięższe niż dla niej.
W jej oczach bowiem Charlz Sheltyn był tylko ciemnym bigotem, kimś nazbyt zadufanym
w sobie, aby dostrzec własną głupotę. W jego ocenie gwardia książęca, z której był tak
dumny, w istocie miała mniejszą liczebność od zwykłej kompanii terrańskiej piechoty
morskiej i stanowiła w najlepszym razie jedną dziesięciotysięczną siły bojowej marynarki. A
w czasach operacji Arka armia Federacji liczyła ponad dwa koma siedem miliarda żołnierzy, z
czego dziewięćdziesiąt procent pozostawało w czynnej służbie, a prawie połowa była
kobietami.
Z czego jedna czwarta należała do piechoty morskiej i byłaby w stanie rozszarpać tego
idiotę na strzępy gołymi rękami, uświadomiła sobie teraz Nimue, przyglądając się, jak
nieubłaganie się do nich zbliża.
W przeciwieństwie do niej Irys znała Sheltyna praktycznie od urodzenia. I niegdyś był dla
niej półbogiem, za jakiego najwyraźniej sam wciąż się uważał. Ona zaś była w jego oczach
nadal małą dziewczynką, którą można poklepać po głowie - zgoda, że z szacunkiem - i
kompletnie zignorować. Zwłaszcza dlatego, że poślubiła obcokrajowca, który nie dość, że był
od niej o trzy lata młodszy, to jeszcze urodził się plebejuszem.
- Może zechcesz przeładować broń, wasza wysokość - zaproponowała Nimue, ustawiając
się tak, aby znaleźć się pomiędzy podopieczną a źródłem swego gniewu. - Tylko zostaw
bębenek otwarty, dopóki nie zaczniemy znów strzelać.
- Oczywiście, kapitan Chwaeriau - odparła Irys wyraźnie, podkreślając rangę Nimue.
Seijinka opanowała chęć przewrócenia oczami, po czym zwróciła się twarzą w stronę
nadchodzącego Sheltyna. Tak naprawdę nie winiła Irys o ten przytyk, jednakże jakkolwiek
satysfakcjonujący był błysk wściekłości w oczach Sheltyna, wiedziała, że w niczym nie
pomoże on w tej sytuacji.
Stanęła na wprost niego i skłoniła głowę w pozdrowieniu.
- Dzień dobry, poruczniku - powiedziała.
***
Sheltyn przełknął chęć odgryzienia jej głowy. „Poruczniku”, też coś! Jak to możliwe, że
zawsze używała jego stopnia, zamiast zwracać się do niego z szacunkiem per „mój panie”!
- Dzień dobry, kapitanie - odpowiedział, z ostatniego słowa czyniąc zawoalowany epitet
pod płaszczykiem uprzejmości, a przy tym przypominając, że jego stopień w gruncie rzeczy
to major.
- Czym mogę ci służyć tego pięknego ranka? - zapytała, nie zwracając uwagi na jego ton.
Miał na końcu języka kilka odpowiedzi, niestety żadna z nich nie nadawała się do
przedstawienia w obecności świadka. I to szczególnie księżniczki Irys!
- Usłyszałem odgłosy wystrzałów - poinformował.
Ani Chwaeriau, ani księżniczka nie zareagowały. Ta druga dalej jakby nigdy nic ładowała
rewolwer, najwyraźniej się z tym nie śpiesząc, seijinka zaś tylko przyjrzała mu się dokładniej,
jakby czekając, czy powie coś jeszcze - coś, co będzie zasługiwało na jej reakcję.
- Nie wiedziałem, że ktoś zgłosił chęć używania strzelnicy tego ranka - dodał po chwili
milczenia tonem nawet ostrzejszym niż poprzednio.
- Osobiście powiadomiłam majora Maiyrsa, że kapitan Chwaeriau będzie mnie dziś
szkolić - odezwała się chłodno Irys, po raz pierwszy włączając się do tej wymiany zdań.
- To ciekawe, wasza wysokość. - Sheltyn ani na moment nie spuścił wzroku z Nimue
Chwaeriau. - Bo tak się składa, że dziś to ja mam dyżur, a nie major Maiyrs. A o tym, że
strzelnica jest w użytku, oficer dyżurny, czyli w tym wypadku ja, winien być zawiadomiony
przez członka gwardii. - Najzwyczajniej w świecie nie był w stanie się zmusić, aby o tej
kobiecie powiedzieć „gwardzista”. - Tak nakazują procedury bezpieczeństwa. A jakoś sobie
nie przypominam, kapitanie, aby ktokolwiek o czymkolwiek mnie informował tego ranka.
- Za pozwoleniem, poruczniku, to nie do końca prawda. - Chwaeriau uciekła się do tonu
pełnego wyższości. - Regulamin istotnie wymaga, aby każdy, kto chce używać strzelnicy,
powiadomił o tym fakcie oficera odpowiedzialnego za strzelnicę, którym normalnie jest oficer
dyżurny. Jednakże dziś oficer dyżurny, czyli w tym wypadku ty, planując spotkanie z
majorem Maiyrsem, przekazał swoje obowiązki na strzelnicy sierżantowi Zhadwailowi. -
Chociaż spojrzenie miała spokojne, widział w jej oczach pogardę. - Dlatego jak tylko
księżniczka Irys i je skończyłyśmy zapoznawać się z budową broni, udałam się do sierżanta,
aby sprawdzić dostępność strzelnicy w dniu dzisiejszym.
Uniosła rękę z żetonem, który pobierało się w zbrojowni przed skorzystaniem ze
strzelnicy, i zwracało tamże na koniec dnia.
Sheltyn poczuł, że twarz mu ciemnieje. Albowiem mowa była o Traivahrze Zhadwailu,
jeszcze jednym „zaufanym człowieku z Delferahku”, którego narzucono gwardii! W dodatku,
choć zwyczaj nakazywał rezerwowanie strzelnicy dzień wcześniej, Chwaeriau raz-dwa
dowiodłaby, że nie jest to wymóg regulaminowy, a skoro tak, to w istocie nie obowiązuje. Co
więcej, był przekonany, że specjalnie odczekała, aż on uda się na spotkanie z majorem
Maiyrsem, po czym dopiero zadała sobie trud oficjalnego wynajęcia strzelnicy. A zrobiła to
zapewne dlatego, że wiedziała, iż gdyby to on miał dać pozwolenie, nalegałby, aby podczas
ćwiczeń był obecny prawdziwy gwardzista, skoro w obecności księżniczki będą
wystrzeliwane prawdziwe kule. Co oczywiście byłby zrobił, i to pomimo tych wszystkich
bredni twierdzących, że Nimue Chwaeriau jest odtąd częścią gwardii!
- A teraz, poruczniku, jestem zmuszona poprosić, abyś się wycofał za linię bezpieczeństwa
i zakrył sobie uszy, skoro najwyraźniej nie przyniosłeś ze sobą zatyczek.
Po tych słowach obróciła się, by z rękami założonymi za plecy zająć pozycję instruktora
nieco z tyłu i z boku uczącej się strzelać księżniczki.
- Zaczynamy strzelanie! Po lewej czysto. Po prawej czysto. Wasza wysokość, możesz
odbezpieczyć broń i...
- Jedną, kurwa, chwileczkę! - warknął niespodziewanie nawet dla samego siebie Sheltyn. -
Jeszcze z tobą nie skończyłem, na Shan-wei! To ja jestem oficerem dyżurnym i to ja
decyduję, kiedy z tobą skończyłem!
Złapał Nimue za ramię, aby obrócić ją do siebie twarzą.
- Mam tego dość, ty mała kur...!
Zachwiał się, kiedy się odwróciła, a właściwie okręciła, poruszając się tak szybko i tak
zręcznie, że nie zdołał jej nawet pociągnąć za ramię. Wyglądało to tak, jakby zaczęła się
odwracać przed tym, zanim jej dotknął. Aż musiał zaprzeć się nogami o ziemię, równocześnie
zaciskając palce na jej ramieniu niczym w imadle. Przez zbroję i grubą tunikę nie miała szans
poczuć jego uścisku, jednakże on wykorzystał przewagę, jaką dawało mu to chwilowe
zachwianie, aby teraz naprzeć na nią z całą swoją mocą.
Charlz Sheltyn mierzył sześć stóp bez jednego cala. To czyniło zeń nie lada giganta jak na
corisandzkie standardy, zwłaszcza że mógł się też pochwalić barkami nieproporcjonalnie
szerokimi nawet do swego wzrostu. Choć nigdy nie uprawiał biegów, mógł się poszczycić
niesłychanym refleksem, a przy tym dyscypliną, która czyniła zeń maszynę z mięśni. Ważył
ponad dwieście funtów, z czego ani jeden nie stanowił tłuszczu, natomiast Chwaeriau - niższa
od niego o osiem cali - ważyła może połowę tego co on.
Ciężar na jej ramieniu powinien więc powalić ją na kolana - i dokładnie to było zamiarem
Sheltyna. Nie do końca wiedział, co zrobi potem; liczyło się tylko to, aby pokazać jej, a przy
tym księżniczce Irys, że nie może się mienić strażnikiem ktoś, kto nie potrafi ustać na nogach
nawet po tym, jak ktoś inny na niego przypadkiem wpadnie.
Niestety okazało się, że jego masa nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Chwaeriau
podniosła tylko na niego wzrok, uniosła jedną brew i popatrzyła nań pociemniałymi
szafirowymi oczami, na których dnie czaiła się... pogarda.
Nawet przez swój gniew Sheltyn zrozumiał, że coś jest nie tak. Chwaeriau nie tyle
zachowała równowagę, ile w ogóle nie drgnęła. Zaczął się cofać, zdziwiony tym, że nie obalił
jej na kolana, lecz nagle dojrzał wciąż uniesioną brew i spokojną minę, która nie zmieniła się
ani na jotę. Ta kobieta się z niego naśmiewała! Odmawiała choćby zauważenia, że próbował
ją przywołać do porządku i pokazać jej, gdzie jej miejsce.
- Słuchaj no, ty mała dziwko! - warknął, potrząsając nią i w ostatniej chwili używając
słowa „dziwka” zamiast innego, które miał zamiar wypowiedzieć, zanim sobie przypomniał o
obecności księżniczki. - Jeszcze z tobą nie skończyłem! Wysłuchasz więc, co mam do
powiedzenia. Nie obchodzi mnie, kto cię przysłał i za kogo się ma...
Już w trakcie tej przemowy dotarło do niego, że wcale nią nie potrząsa. Sam za to
podrygiwał śmiesznie, ponieważ jej potężne ramię ani drgnęło. Jednakże cała ta włożona w
szarpanie siła musiała znaleźć gdzieś ujście.
- Zabieraj łapę z mojego ramienia albo ci ją przetrącę.
Spokój w jej głosie sprawił na rozgorączkowanym Sheltynie wrażenie policzka.
- Co? Co śmiałaś do mnie powiedzieć?! - zapytał, nie wierząc własnym uszom.
- Zdzierżyłam tyle, ile mogłam, poruczniku. - Obecnie w jej głosie było coś więcej niż
tylko spokój; zakradł się do niego chłód, a nawet lód, i to zapewne przez niego ranga
zabrzmiała niczym najgorsze przekleństwo, wzmocnione jeszcze przez nieskrywaną pogardę
bijącą z jej słów. - Jestem starsza od ciebie stopniem bez względu na to, czy znajduję się w tej
samej jednostce czy nie. Zdaje się, że umyka ci tutaj sedno, poruczniku. Skoro więc tak
pomocnie się wystawiłeś, dam ci nauczkę. Chyba że zabierzesz rękę z mojego ramienia,
przeprosisz księżniczkę za użycie plugawego języka i zwrócisz się do mnie o wyrozumiałość
za zachowanie, które bardziej przystoi portowemu alfonsowi niż oficerowi gwardii książęcej!
Sheltyn gapił się na nią, nie wierząc, że Chwaeriau śmiała się do niego odezwać w ten
sposób.
- Doskonale - dodała. - Dziękuję za zgłoszenie się na ochotnika.
Zamrugał, a ona nareszcie drgnęła. Przez długi czas potem czuł jedynie ból.
***
- No, to musiało boleć - powiedział Merlin Athrawes w zamyśleniu.
Seijin spoczywał wygodnie wyciągnięty w fotelu stojącym w gabinecie Cayleba
Ahrmahka z kuflem piwa w prawej ręce i talerzem ze smażonymi ziemniakami po jego lewej,
na stoliczku pomiędzy nim a Caylebem. Obaj mężczyźni przeglądali obrazy z SAPK-ów
ukazujące konfrontację Charlza Sheltyna z Nimue Chwaeriau.
Trwała ona tylko trzy minuty, ale Sheltynowi musiała zdawać się wiecznością.
Pomijając kendo, Nimue Alban nigdy nie interesowała się sztukami walki. Od tamtej pory
Merlin zyskał dość niesamowite zdolności w tym względzie, w dużej mierze posiłkując się
możliwością zaprogramowania pamięci mięśniowej CZAO, jednakże Nimue Chwaeriau
poszła nawet dalej. Za pomocą szybkiego łącza połączyła się z Sową i zgrała sobie ruchy
moarte subita, sztuki walki powstałej w wyniku zlania w jedną wielu dyscyplin znanych na
kolonii Walachia, a następnie udoskonalonej przez piechotę morską. Później Chwaeriau
spędziła kilka subiektywnych pięciodni w rzeczywistości wirtualnej, ucząc się tych ruchów i
programując własną pamięć mięśniową.
Rezultat był niesamowity. Merlin aż się skrzywił, widząc, że kobieta w precyzyjny sposób
wyłamuje prawy bark znacznie potężniejszego od siebie Corisandczyka. Lewy bark został już
wyłamany wcześniej, a Athrawes nie dałby sobie głowy uciąć, że przy okazji to samo ramię
nie uległo pęknięciu, i to w kilku miejscach. Sheltyn miał również spore szczęście, że
dentyści na Schronieniu opanowali już sztukę wytwarzania całkiem nieźle się prezentujących
sztucznych zębów.
Zgodnie z bieżącymi wyliczeniami wszystko wskazywało na to, że porucznik będzie
potrzebował aż sześciu. A Nimue jeszcze z nim nie skończyła.
Kiedy to się w końcu stało, Sheltyn był ledwie przytomny. Zachował jednak na tyle
świadomości, aby - kiedy wreszcie od niego odstąpiła, nie zmieniając ani na moment wyrazu
twarzy - postarać się od niej odpełznąć. Było to pierwszą oznaką jego zdrowego rozsądku,
aczkolwiek najpewniej brało się z głęboko położonych pokładów instynktów niż
jakichkolwiek procesów myślowych.
- Moim zdaniem była wkurzona - stwierdził Merlin po tym, jak obraz zgasł.
- Tak uważasz? - zapytał chłodno Cayleb.
- Cóż, jest znacznie młodszą i milszą osobą ode mnie. Wątpię, aby dokonała czegoś
takiego, gdyby nie była wkurzona. - Merlin upił w zamyśleniu łyk piwa. - Przynajmniej mam
taką nadzieję... Nie wydaje mi się, żeby mój charakter pozwolił na coś takiego bez
porządnego powodu.
- To nie jest śmieszne, wiesz, Merlinie? Chwaeriau została wysłana do Corisandu w
charakterze mojego osobistego przedstawiciela, a właśnie udało jej się posłać jednego z
najważniejszych oficerów corisandzkiej gwardii do szpitala, i to ze szkodami na ciele, które
zatrzymają go tam przez dobre kilka pięciodni z rzędu. I to na oczach świadków, którzy
zobaczyli dość, aby powziąć podejrzenie, że uczyniła to celowo. I nie przestała nawet wtedy,
gdy Sheltyn był gotów się wycofać. Na Boga, Merlinie! Po pół minuty piszczał jak mała
dziewczynka.
- Jak mała dziewczynka - powtórzył wciąż zamyślony Merlin, jakby smakował te słowa,
równocześnie zaś sięgnął po kolejny plasterek ziemniaka z talerza. - To ciekawe, że tak to
ująłeś.
- A niech mnie! - Zmartwienie Cayleba było czytelne, mimo że z trudem się nie roześmiał,
gdy Merlin przewrócił do niego oczami. - To może mieć poważne reperkusje - dodał
mendzącym tonem. - Bóg jeden raczy wiedzieć, jak zareaguje na to reszta gwardii!
- Być może Bóg jeden to wie, ale ja jestem w stanie wysunąć pewną sugestię - powiedział
Merlin, żując ziemniaka. Słysząc to, Cayleb opadł na oparcie fotela i machnąwszy, pozwolił
mu mówić dalej. - W porządku. - Merlin przełknął i odchrząknął, po czym nadał tonowi
poważniejsze brzmienie. - Masz rację, że byli świadkowie. Wszyscy oni jednak widzieli, że to
Sheltyn pierwszy dotknął starszego stopniem oficera. Wszyscy słyszeli też, kto doprowadził
do konfrontacji. Jego słowa musieli słyszeć nawet ci, co mieszkają po drugiej stronie
Manchyru, Caylebie... nie wspominając o świadkach, o których mówimy. Gwarantuję ci, co
sam wiesz z własnego doświadczenia nie gorzej ode mnie, że ani jeden wart czegoś
gwardzista nie lubił Sheltyna. Być może go szanowali, zanim pojawiła się Nimue i zanim on
sam zaczął się błaźnić na każdym kroku. Nimue dała mu dość czasu, żeby się wziął w garść,
podobnie jak dała im sporo czasu na zmianę zdania o nim, kiedy tego nie zrobił. Miał całe
pięciodnie na to, żeby zacząć się zachowywać po ludzku. W gwardii nie ma człowieka, który
by nie wiedział, że nawet Maiyrs wezwał go do siebie, kiedy to się nie stało. I co takiego
Sheltyn zrobił zaraz po zakończonej rozmowie z majorem? Poszedł i zaczepił kogoś o połowę
od siebie mniejszego. I to na oczach Irys!
Merlin pokręcił głową z niesmakiem.
- Oni za nią przepadają, Caylebie. Ledwo co ją odzyskali, razem z młodszym bratem.
Dopiero co niemal ją stracili w zamachu, w którego wyniku zginęło dwieście niewinnych
osób, i to w dzień jej ślubu! Nimue Chwaeriau została przysłana do Corisandu celem ochrony
księżniczki Irys, księcia Daivyna oraz księcia Hektora, a ten tępy idiota zabiera się do
sprawienia łomotu seijince na jej oczach? Dziwię się, że jego głupota pozwala mu na
oddychanie...
Cayleb zmarszczył czoło, a Merlin przy tej okazji zanurzył kolejny plasterek ziemniaka w
miseczce z octem słodowym, po czym wykorzystał go dla podkreślenia swoich dalszych słów.
- W większości są to porządni ludzie, Caylebie. Byli tacy jeszcze przed tym, zanim
dołączyli do nich Tobys z chłopcami, a od tamtej pory stali się tylko lepsi. Żaden nie odczyta
błędnie przekazu skierowanego do nich przez Nimue. Ani nie przegapi informacji, że
poradziła sobie z draniem bez sięgnięcia po broń. Do czego była w pełni uprawniona wedle
wewnętrznego regulaminu gwardii. Nawet jeśli któryś miał ochotę wykręcić przed nią ten
sam numer -„jestem wielkim majorem, a ty jesteś tylko nędznym kapitanem” - z całą
pewnością teraz już tego nie zrobi. Moim skromnym zdaniem wszyscy też przestaną się
dziwić, że kobieta może być seijinem. Stało się to gdzieś pomiędzy momentem, w którym
Sheltyn pierwszy raz rąbnął o ziemię, a chwilą, w której przestał piszczeć. Co ważniejsze, nie
będzie musiała połamać nikogo więcej, aby go przekonać, że powinien się jej słuchać w
przyszłości. A, i że nie powinien jej wkurzać... - Wzruszył ramionami. - Zgoda, może jestem
nieco uprzedzony, ale z mojego punktu widzenia jest to sytuacja, w której obie strony
wygrywają.
Umieścił nasączony plasterek ziemniaka w ustach, żuł go przez chwilę z wyrazem
rozmarzenia na twarzy, po czym pokazał zęby w uśmiechu.
- Obejrzysz to ze mną jeszcze raz, tylko w zwolnionym tempie?
.IV.
Wyspa Szpon
Morze Harchońskie
.V.
Manchyr
Corisand
- Wasza wysokość...
Rudowłosa, niebieskooka kobieta ukłoniła się nisko, gdy cesarzowa Sharleyan zeszła z
trapu na przystań. Jej słowa zniknęły pośród donośnych wiwatów zgromadzonego w porcie
tłumu.
- Pani kapitan Chwaeriau... - Uśmiech cesarzowej wydawał się lekko krzywy, kiedy
odpowiedziała iście cesarskim skinieniem głowy. - Dobrze panią widzieć.
Nie powiedziała - co Nimue Chwaeriau skonstatowała, prostując się z ukłonu - „dobrze
panią znowu widzieć”. Była to pomniejsza kwestia, aczkolwiek istotna, jako że oficjalnie
cesarzowa Sharleyan Ahrmahk nigdy jej jeszcze nie spotkała.
- I ciebie również, wasza wysokość - odparła cicho członkini gwardii książęcej, z
szacunkiem odsuwając się na bok.
Następnie zajęła miejsce za lewym ramieniem władczyni i ruszyła za nią po błękitnym
chodniku rozłożonym na kamiennej przystani. Siwiejący sierżant za prawym ramieniem
cesarzowej skinął jej lekko głową na powitanie, po czym oboje zabrali się do przeczesywania
tłumu czujnym wzrokiem - oraz sensorami, których istnienia nikt nawet nie podejrzewał -
podczas gdy hrabiowie Skalnego Kowadła oraz Tartarianu witali się z Sharleyan.
***
- Cóż, muszę powiedzieć, że w bezpośrednim kontakcie wydajesz się znacznie bardziej...
solidna - zauważyła Sharleyan, siedząc w zamkniętym powozie jadącym po ulicach
Corisandu pękających w szwach od wiwatujących Corisandczyków. - I niezbyt przypominasz
Merlina. Jednakże jest... coś. - Pokręciła głową i pomachała przez okno przyjaźnie
nastawionym gapiom. - Jakby podobieństwo rodzinne, jak sądzę.
- Budowa ciała - podsunęła Nimue, która wraz z sierżantem Seahamperem jechała tym
samym obłożonym ołowianymi płytami powozem co cesarzowa. Obydwoje wyglądali
ostentacyjnie, acz bacznie przez przeciwne okna. - Merlin zmodyfikował nieco swoją,
postanowiwszy zostać mężczyzną, jednakże w ogólnym zarysie pozostała ona taka sama,
może z wyjątkiem zarysu szczęki.
- Rozumiem. - Sharleyan zerknęła na Seahampera, który tylko wzruszył ramionami i
uśmiechnął się, nie zaprzestając obserwacji tłumu.
Cesarzowa westchnęła. Męczyła ją ta ciągła, wyszukana ochrona, jednakże sir Koryn
Gahrvai ani myślał tym razem coś przeoczyć. Powóz, którym teraz jechała, był wzmocniony i
otoczony eskortą kawalerii sir Alyka Ahrthyra, a wszystkie sklepy i zakłady znajdujące się na
drodze jej przejazdu zostały na ten dzień zamknięte (wcześniej zaś dodatkowo przeszukane
dokładnie przez członków gwardii i armii corisandzkiej). W promieniu trzech przecznic nie
miał prawa znaleźć się żaden inny wóz, chodniki wyściełał szpaler żołnierzy, a na dachach
Manchyru czatowali doborowi snajperzy. Entuzjazm tłumu świadczył o tym, że środki
ostrożności były nieco na wyrost, lecz przecież entuzjazm Corisandczyków nie był ani
odrobinę mniejszy w dniu ślubu Irys i Hektora. Zrozumiałe więc, że Gahrvai uparł się, aby
księżniczka Alahnah nie towarzyszyła matce w powozie. Wraz z piastunkami i własną
gwardią miała się przemieścić w późniejszym czasie i mniej okazale, poruszając się wodą
zamiast ulicami.
Dzięki temu w powozie znalazło się miejsce dla Nimue, która mogła wieść z cesarzową
niemal normalną pogawędkę pomimo ogłuszających wiwatów zebranego tłumu.
- Jak miewają się dzieci? - zapytała teraz cesarzowa, przyprawiając Nimue o chichot.
- Dzieci, z czego wasza wysokość doskonale sobie zdaje sprawę, mają się świetnie.
Pojmuję, że mogą się wydawać nieco roztrzepane i niedojrzałe komuś tak posuniętemu w
latach jak ty, jednakże w istocie rzeczy są całkiem dorosłe.
- Och, tylko nie posuniętemu w latach! - zaprotestowała Sharleyan. Miała w końcu niecałe
trzydzieści lat. Bardzo szybko jednak odzyskała powagę. - Wiem, że u nich wszystko dobrze,
ale... nadal się martwię. Niemądra jestem, wiem. To znaczy rozmawiamy ze sobą od dnia
ataku. Mimo to...
Wzruszyła ramionami, a wzrok Nimue stał się łagodniejszy. Wbrew niezwykle napiętemu
programowi oficjalnej wizyty cesarzowej Sharleyan w Corisandzie dzisiejszy dzień miał być
dość spokojny. Pomijając powitanie na przystani, reszta godzin była poświęcona sprawom
rodzinnym. Sharleyan odwiedzi Daivyna oraz bez wątpienia hrabiego Corisu, aczkolwiek
wyłącznie w charakterze członków rodziny jej nowej przybranej synowej.
- Rozmowa przez komunikator to nie to samo co spotkanie twarzą w twarz - zgodziła się
Nimue po chwili milczenia. - Ma swoje plusy, ale jednak to nie to samo. Szczególnie w
wypadku Hektora, który ucierpiał najbardziej. - Potrząsnęła głową. - Po czymś takim
człowiek chce dotknąć drugiej osoby, a nie tylko oglądać jej obraz.
- Tak - przyznała Sharleyan, ponownie spoglądając za okno. - Bez względu na to, jaka
różnica wieku nas dzieli, czuję się za nich odpowiedzialna.
- Być może faktycznie jesteś, jako cesarzowa, jednakże żadne z nich nie jest już
dzieckiem. W gruncie rzeczy z Hektora jest twardy marynarz, a Irys wychowywała się w
warunkach niewiele mniej wymagających niż ty. Zresztą nie chciałabym być skrytobójcą,
który dostanie się w zasięg rażenia jej broni! Co więcej, oboje znieśli prawdę o
„archaniołach” znacznie lepiej niż niejeden dorosły. Zastanawiam się nawet, czy młodzieńcza
elastyczność nie jest przewagą w tych sprawach.
- Bardzo możliwe, że masz rację - stwierdziła Sharleyan, marszcząc brew. - Nikt nie
przeprowadził oczywiście badań na dużym wycinku populacji, ale przykład Cayleba, Irys i
Hektora oraz oczywiście mój pokazuje, że ci, którzy dowiadują się o wszystkim za młodu,
znoszą to lepiej od innych.
- Można tak to ująć - rzuciła Nimue, prychając. - Plusem przymusowej
„rekonwalescencji” Hektora jest to, ile czasu może spędzać z Nahrmahnem i Sową. Oboje,
Irys i Hektor, chłoną informacje jak gąbka, a te pytania, które mi zadają...!
Sharleyan roześmiała się, a Nimue pokręciła głową.
- Cayleb i ja niemal zamęczyliśmy Merlina po tym, jak nam wyjawił prawdę - zauważyła.
- Zdaje się, że teraz twoja kolej, kapitan Chwaeriau. Aczkolwiek z tego, co od ciebie słyszę,
wnoszę, że tak jakby są bardziej rozgarnięci od nas.
- Nie masz nawet pojęcia, wasza wysokość - zapewniła ją Nimue. - Nie masz nawet
pojęcia...
Sharleyan zerknęła na nią ostro.
- Słyszałam ten ton nieraz u Merlina, Nimue. Dlaczego mnie nim teraz raczysz?
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, wasza wysokość. - Wyraz twarzy Nimue był
uosobieniem niewinności.
- Owszem, masz! - rzekła raźno Sharleyan. - Dosyć tych wykrętów, mów!
***
Były pewne granice nieformalności towarzyszącej pojawieniu się panującej głowy
imperium w stolicy podbitego księstwa, które niebawem miało dołączyć do tegoż imperium.
Jednakże księciu Daivynowi - przy wydatnej pomocy jego siostry, a od niedawna także
prawnej opiekunki - udało się zmniejszyć pompę i celebrę do minimum. Sharleyan
podejrzewała, że Irys przy współudziale hrabiego Corisu i rady regencyjnej udało się utrzeć
nosa tyluż manchyrskim wielmożom, ilu Caylebowi i jej wcześniej w Tellesbergu.
Gdy powóz w końcu się zatrzymał u podnóża szerokich, niskich stopni, lokaj pośpieszył
otworzyć drzwi przed cesarzową. Pierwsi wysiedli jednak Nimue i Seahamper, aby mieć
wszystko na oku, po czym dopiero z wnętrza wyłoniła się cesarzowa.
Ledwie zdążyła postawić jedną nogę na ziemi, kiedy ze schodów pędem nadleciało małe
tornado w postaci niewysokiej osoby w stroju dworskim, z nieco przekrzywioną srebrną
koroną na głowie, i z miejsca rzuciło się jej w ramiona. Tylko instynkt samozachowawczy
pozwolił jej dostawić drugą stopę do pierwszej, zanim poczuła impet uderzenia.
- Cesarzowa Sharleyan!
- Wasza wysokość - odparła odrobinę stateczniej, tuląc do siebie księcia Daivyna
Dahnylda Mharaka Zoshyę Daikyna. - Również się cieszę, że cię widzę.
- Kazałem im cię przywieźć prosto do pałacu. - Daivyn zadarł nos na książęcą modłę. -
Nikt nie śmiał nawet zaprotestować.
- Wszyscy zatem wykazali się wielkim rozsądkiem... - Uścisnęła go raz jeszcze, po czym
odstawiła na ziemię. - Domyślam się, że ani twoja siostra, ani hrabia Corisu nie mieli z tym
nic wspólnego, co?
- No, może trochę - przyznał jakby nigdy nic chłopiec. - Ale powoli uczę się być
stanowczy.
Obnażył zęby, na co wybuchnęła śmiechem. Następnie wyprostowała mu na głowie
koronę i podała rękę.
- Czy zechcesz mnie eskortować, wasza wysokość?
- To będzie dla mnie zaszczyt, wasza cesarska mość - odparł z powagą, po czym
błyskawicznie zepsuł efekt swoich słów, łapiąc ją za rękę i ciągnąc po schodach. - Szybciej!
Musisz zobaczyć, jak zmieniliśmy wystrój twojego apartamentu od ostatniego razu!
Tłumek na szczycie schodów obejmował hrabiego Corisu, hrabinę Hanthu i jej dzieci oraz
Hektora, który siedział na wózku inwalidzkim u boku Irys. Sharleyan z trudem powstrzymała
cisnące jej się do oczu łzy na widok cierpienia wyrytego głębokimi bruzdami w twarzy
adoptowanego syna. Nie uszła też jej uwagi sztywność jego lewej ręki. Hektor sprawiał
wrażenie o pięć lat starszego niż wtedy, gdy opuszczał Cherayth. W rzeczy samej wyglądał na
starszego od żony, a jednak rozszerzył usta w uśmiechu na widok nadchodzącego Daivyna i
jej samej.
Irys zaczęła dygać, jednakże Sharleyan przerwała ten ruch w połowie, zamykając ją w
objęciach niemal równie mocno jak przed chwilą jej brata. W pierwszej chwili Irys wyraźnie
się zawahała na to typowe dla Sharleyan pogardliwe złamanie dworskiej etykiety, ale wkrótce
odwzajemniła uścisk z równą mocą.
- Witaj... matko - rzekła.
- „Matko”? - Sharleyan odstąpiła o krok, nie zdejmując rąk z ramion Irys, i z tej odległości
przyjrzała się uważnie twarzy dziewczyny.
- Cóż, jakkolwiek patrzeć, Hektor jest twoim synem - rzuciła Irys z uśmiechem.
- Owszem - potwierdziła Sharleyan, po czym stanęła na wprost wózka inwalidzkiego,
którego Hektor właściwie już nie potrzebował, aby zaraz schylić się do niego i uściskać go
serdecznie, przykładając policzek do jego twarzy. - Jako wasza matka - dodała - byłabym
bardzo wdzięczna, gdybyście nie dali się wysadzić w najbliższym czasie.
- Pracujemy nad tym - zapewnił ją Hektor ze szczerością w głosie. - Po fakcie jednak
uważam, że każdy powinien przeżyć coś takiego choć raz w życiu.
- Zdecydowanie za dużo czasu spędzasz z przybranym ojcem - powiedziała Sharleyan. -
Chyba obie z Irys będziemy musiały was rozdzielić, jeśli mamy wytrzymać to wasze
specyficzne poczucie humoru.
Na koniec obróciła się do miejsca, w którym stała Mairah, hrabina Hanthu, oraz dwoje jej
dzieci.
- No, chodź! - odezwał się nagle Daivyn, ponownie ciągnąc cesarzową za rękę. - Nie
mieliśmy pojęcia, kiedy twój statek przybije do brzegu, więc zjedliśmy już lunch. Ale
kazałem poczekać z deserem na ciebie!
***
Trochę czasu minęło, zanim Sharleyan obejrzała odnowioną komnatę, po czym jeszcze
stoczyła dyskusję na argumenty, który deser jest lepszy: corisandzkie ciasto czekoladowe czy
charisjański sufłet bananowy, i rozdała prezenty dzieciom hrabiny Hanthu. W końcu jednak
zasiadła w salonie Irys i Hektora. Do tego czasu zdążył zapaść mrok; krople deszczu uderzały
delikatnie w świetlik, a księżniczka Alahnah, która przybyła do pałacu drogą wodną w samą
porę na deser, teraz siedziała pośrodku dywanika przed kominkiem, w całości zaabsorbowana
rzeźbionymi drewnianymi klockami, które niegdyś należały do malutkiej księżniczki Irys.
- Boże, jak miło usadzić cesarski tyłek na czymś, co się nie kiwa - rzekła Sharleyan z
westchnieniem, odchylając się na poduszki fotela i przymykając oczy. - Nie mam nic
przeciwko statkom, ale chyba jednak wolę twardy grunt pod nogami!
- I to mówi Charisjanka? - oburzył się Hektor. W zaciszu prywatnych apartamentów
porzucił wózek na kółkach i zajął miejsce na podłokietniku fotela żony, otaczając ją prawym
ramieniem. - Jesteśmy - mam tu na myśli siebie i ciebie, wasza cesarska mość, a nie tych
wychuchanych Corisandczyków - Charisjanami na wskroś, co znaczy, że morza nam
niestraszne. W naszych żyłach płynie słona krew, nasze tętna falują - rozpędził się i
zahamował, kiedy zabrakło mu metafor. - Woda to nasz żywioł, nasza domena, szkielet
naszego imperium...
- Chyba cię trzepnę - stwierdziła Sharleyan, nie otwierając oczu. - Albo poproszę Irys,
żeby to zrobiła dla mnie.
- Oczywiście, wasza wysokość. - Irys posłusznie podniosła rękę i delikatnie trzepnęła
męża w potylicę.
- Ejże!
- Wierny poddany wypełnia bez gadania każdy rozkaz wydany przez prawowitego władcę
- odrzekła Irys świętoszkowato.
- Zwłaszcza jeśli sam ma na to ochotę - dorzucił jej mąż.
- No tak, faktycznie...
Popatrzyli na siebie i roześmieli się zgodnie.
- Zdaje się, że będziemy mieli ręce pełne roboty w najbliższych dniach - przywołała ich do
porządku Sharleyan. - Dlaczego nie powiedzieliście mi wszystkiego w czasie naszych
pogawędek przez komunikator?
Popatrzyli na nią niewinnie, a wtedy ona wycelowała w nich oskarżycielski palec.
- Domyślam się, że nie zechcecie mi wyjaśnić, jak to możliwe, że Irys jest już w ciąży?
- Cóż, trzeba coś robić z tym całym czasem, który spędzamy tylko we dwoje, żeby Hektor
nie pałętał się po pałacu, wzbudzając pytania, jakim cudem tak szybko zdrowieje - zaczęła
Irys. - Po prostu musieliśmy się czymś zająć, no i tak jedno pociągnęło drugie... Oczywiście
to nie moja wina - zastrzegła się zaraz. - Byłam tylko owieczką prowadzoną na rzeź. -
Rozszerzyła oczy, udając niewiniątko. - Ten tu przystojny charisjański marynarz obiecał mi
ćwiczenia, dzięki którym stracę na wadze, ale chyba jednak rozminął się trochę z prawdą.
- O, i to jak! - potwierdziła Sharleyan ze śmiechem. - Z Charisjan są straszne kłamczuchy.
Mówię to niestety z doświadczenia.
- Marynarski honor do czegoś w końcu zobowiązuje - bronił się przed nimi obiema
Hektor. - Poza tym...
Cokolwiek miał do powiedzenia, przepadło, kiedy jego kochająca żona bezlitośnie
wypatrzyła pewne miejsce w jego zbroi i zrobiła z niego podstępny użytek.
- Na Boga... - szepnęła Sharleyan, gdy jej przybrany syn z chichotem ześlizgnął się z
podłokietnika na ziemię, nieprzerwanie łaskotany przez roześmianą żonę. - Hektor ma nawet
większe łaskotki od Cayleba!
***
Wspaniały chór umilkł, ostatnia nuta organów przebrzmiała, a wnętrze manchyrskiej
katedry objęła w posiadanie woń kadzidła.
Wiele dyskutowano, gdzie powinna się odbyć ta ceremonia. Jedni twierdzili, że w sali
tronowej pałacu. Drudzy, że w Tellesbergu, podobnie jak wszystkie inne uroczystości tego
typu. Byli nawet tacy, co uważali, że najlepszym miejscem będzie plac Katedralny, pod
chmurką i bożym niebem. W końcu jednak zaaprobowano powszechnie propozycję Irys. Pod
wieloma względami było to nieuniknione. W efekcie Sharleyan zasiadała na tronie tuż przed
barierką odgradzającą ołtarz od nawy, podczas gdy mały chłopiec w eleganckim odzieniu i z
koroną na głowie zmierzał statecznie ku niej.
Jego siostra kroczyła u jego prawego boku, hrabia Skalnego Kowadła zaś u lewego.
Poprzedzali ich ministranci niosący kadzielnicę, świecę i berło, natomiast Klairmant Gairlyng
oraz Maikel Staynair stali po obu stronach tronu Sharleyan, oczekując nadejścia tej procesji.
Wydawało się, że trwa to bardzo długo, i Sharleyan zdążyła poczuć w sercu ciepło na
widok poważnej miny Daivyna.
Był taki młodziutki. Waga tego, co miał zaraz zrobić, przytłoczyłaby nawet kogoś
trzykrotnie od niego starszego. W dodatku Sharleyan nie była pewna, czy książę w pełni
pojmuje znaczenie rozgrywającej się uroczystości. A jednak w jego wyrazie twarzy, w jego
postawie nie dostrzegała wahania. W chłopcu nie było żadnych wątpliwości - była za to
wyłącznie ufna wiara we własną siostrę i w Phylypa Ahzgooda. A także - Sharleyan miała
przynajmniej taką nadzieję - w nią. I w dynastię Ahrmahków.
Wszakże Daivyn miał zaledwie jedenaście lat - dziesięć, jeśli liczyć wedle kalendarza
unicestwionej Ziemi. Czy kiedy dorośnie, pożałuje tego dnia? Czy gdy pojmie znaczenie
złożonej dziś przysięgi, będzie mu szkoda niezależności, którą jednym gestem przekreślił?
Czy poweźmie podejrzenie, że został zdradzony przez ukochane osoby, które namówiły go do
wyrzeczenia się tego, co mu się z urodzenia należało? Bóg świadkiem, że w historii
człowieka nie brakowało takich przypadków. I trudno było mieć nadzieję, że na świecie nie
ma więcej ludzi, którzy chętnie wykorzystają słabość i brak doświadczenia młodego władcy,
byle tylko zrealizować własne cele i ambicje.
Oboje z Caylebem będziemy musieli dołożyć wszelkich starań, aby Daivyn nigdy nie
znalazł powodu, by w nas zwątpić, pomyślała cesarzowa. Merlin ma rację. W ostatecznym
rozrachunku uczciwość jest znacznie potężniejszą bronią od podstępu. Tak więc jeżeli tylko
ten mały chłopiec nigdy nie przestanie mi ufać, przyrzekam, że ja nigdy go nie zawiodę.
Orszak dobrnął do jej tronu. Akolici zeszli na stronę, a Daivyn - zatrzymawszy się w
dokładnie wyliczonej odległości - ukłonił się z wdziękiem i opanowaniem, jakich nie
powstydziłby się ktoś dwakroć od niego starszy.
- Wasza cesarska mość - przemówił cienkim głosikiem, który jednak poniósł się wyraźnie
w całej katedrze.
- Wasza wysokość - odparła. Odczekała kilka uderzeń serca, po czym podjęła: - Jesteś
gotów, wasza wysokość?
- Jestem.
- Zatem kontynuujmy. - Przeniosła wzrok na Klairmanta Gairlynga. - Gdybyś był tak
dobry, eminencjo...
- Oczywiście, wasza cesarska mość.
I arcybiskup Corisandu postąpił do przodu, by położyć prawą dłoń na głowie Daivyna.
- Módlmy się - zaintonował, skłaniając własną głowę. - Wszechpotężny i miłosierny Boże,
zanosimy do Ciebie błaganie o błogosławieństwo dla naszego księcia. Prosimy Cię, abyś dał
mu siłę, abyś go prowadził, abyś udzielił mu swej mądrości. Jakeś pokierował swymi
archaniołami, które na Twoje polecenie stworzyły świat, tak pokieruj czynami tego oto sługi
Twego, który z własnej i nieprzymuszonej woli, za zgodą rady książęcej, parlamentu i
Kościoła, złoży zaraz przysięgę wiernopoddańczą Imperium Charisu w imieniu wszystkich
swoich poddanych. Uczyń zeń zbrojną rękę swojej walki przeciwko tym, którzy przeinaczyli i
zdradzili Twoją sprawę, zaprzestając służby i ochrony Twych owieczek. Powiedź jego i
każdego prawego człowieka do zwycięstwa w walce przeciwko Ciemności, nie odstępuj ich
ani na krok na długiej drodze życia i kieruj ich czynami wedle własnej woli, aby nigdy nie
zapomnieli, że ich poddani są przede wszystkim Twoimi poddanymi. Amen.
Po tych słowach arcybiskup wrócił na swoje miejsce, Maikel Staynair zaś sięgnął po
wysadzany klejnotami egzemplarz Pisma. Hrabia Skalnego Kowadła umieścił naprzeciwko
tronu Sharleyan poduszkę, Irys zdjęła koronę z głowy brata i ją przytrzymała, po czym
chłopiec uklęknął na poduszce i położył prawą dłoń na oprawie Pisma. Spojrzał
nieustraszonym wzrokiem w oczy cesarzowej i powiedział:
- Ja, Daivyn Dahnyld Mharak Zoshya Daikyn, przysięgam wierność i lojalność cesarzowi
Caylebowi i cesarzowej Sharleyan, władcom Imperium Charisu. - Głos nawet mu nie zadrżał.
- Obiecuję być im wierny ciałem i duszą i służyć własnym mieczem na ich potrzeby.
Przyrzekam spełniać swój wobec nich obowiązek, lojalnie służąc ich Koronie i ich dynastii na
wszystkie możliwe sposoby, tak jak pokieruje mną dobry Bóg. Składam tę przysięgę, nie
mając do jej treści żadnych zastrzeżeń, i oddaję się pod osąd cesarza i cesarzowej Charisu
oraz samego Boga Jedynego, gdybym w czymś uchybił swemu przyrzeczeniu, na którego
świadków biorę was wszystkich i Pana w niebiesiech.
Przez moment w katedrze panowała absolutna cisza. W zalanym barwnym światłem
witraży wnętrzu czuć było wszechobecną woń kadzidła. W końcu po długiej chwili bezruchu
Sharleyan wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni chłopca.
- A my, Sharleyan Alahnah Zhenyfyr Ahlyssa Ahrmahk, w swoim własnym imieniu i w
imieniu naszego męża Cayleba Zhana Haarahlda Bryahna Ahrmahka, przyjmujemy z twoich
ust złożoną nam przysięgę. Niniejszym obiecujemy bronić twojego księstwa przed
wszystkimi wrogami. Gwarantujemy lojalność za lojalność, wierność za wierność i karę za
złamanie danego słowa. Tak nam dopomóż Bóg.
Cisza, która nastąpiła potem, była jeszcze głębsza i jeszcze wymowniejsza. Książę i
cesarzowa spoglądali sobie długo w oczy, po czym wreszcie dłoń Sharleyan znowu drgnęła.
Kobieta wstała z tronu, chwytając chłopca za rączkę. Pociągnęła go z kolan na nogi,
objęła za ramiona, po czym odwróciła twarzą do wypełnionej po brzegi katedry.
- Rzadko się zdarza nam, śmiertelnikom, abyśmy w głębi ducha wiedzieli z całym
przekonaniem, żeśmy spełnili pokładane w nas oczekiwania Boga Jedynego - odezwała się
dźwięcznym tonem Sharleyan. - Tymczasem dziś, tutaj, w obecności tylu świadków ten oto
młody książę, ten chłopiec, który tak wiele stracił i zapłacił taką wysoką cenę za swoją
koronę, może to o sobie powiedzieć. Znalazł w sobie pokłady odwagi, ufności i mądrości,
której Pan wymaga od nas na co dzień, i poprzysiągł wierność i lojalność dynastii
Ahrmahków i całemu Imperium Charisu. Uczynił to nie ze słabości ani strachu. Zrobił to,
ponieważ w jego mniemaniu jest to najlepsze, co może zrobić dla swych poddanych, i
ponieważ wierzy, iż w zamian ja, Sharleyan Ahrmahk, wraz z moim mężem, Caylebem
Ahrmahkiem, dołożę wszelkich starań, aby jego uczynek okazał się właściwy. Od dziś
Corisandczycy są naszymi poddanymi. Będziemy ich bronić za cenę własnej krwi. Mogą być
pewni naszej sprawiedliwości, równego traktowania z naszych rąk i z naszych serc. Corisand
stał się częścią Imperium Charisu nie w wyniku wrogiego przejęcia, lecz z dobrej woli obu
stron. Wasz książę zaufał nam, że postąpimy z wami honorowo. My przyrzekliśmy mu, że tak
będzie. Gwarantujemy to każdemu, kto jest mu bliski i przez niego kochany. Nawet jeśli cały
świat sprzysięgnie się przeciwko nam, nawet jeśli siły Ciemności na nas napadną, nie
porzucimy na pastwę naszego wasala, nie zawiedziemy was. Będziemy stać i trwać przy was,
inaczej bowiem nie można.
.VI.
W pobliżu Roymarku
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
- Co do...?!
Sierżant Rehgnyld Lywkys zamarł z kubkiem przestygniętej herbaty przy ustach,
spoglądając na szeregowego Zhynkynsa Obairna.
Ten dzień nie należał jego zdaniem do najlepszych. Znalazł się w tym miejscu, ponieważ
jego przełożony, porucznik Stahndyrd z trzeciego plutonu, niepokoił się o wysunięte
posterunki i postanowił wzmocnić je kilkoma doświadczonymi zwiadowcami. Lywkys nie
dziwił mu się specjalnie, ale też nie cieszył się przesadnie z nocowania poza Roymarkiem. A
szeregowiec stojący na skraju niewielkiej doliny nie poprawiał mu humoru.
Obairn nie należał do najlepszych jeźdźców, jakich Lywkys spotkał podczas służby w
kawalerii, i niejeden już raz trafił do jego czarnego notesika, a spis popełnionych wykroczeń
był długi i obszerny, poczynając od wylania pierwszej tego dnia herbaty sierżanta. Za to
właśnie został wysłany na dodatkową wartę. A teraz po raz drugi zakłócał poranny rytuał
Lywkysa, co nie rokowało mu najlepiej na resztę dnia.
Z drugiej wszakże strony był jednym z najspokojniejszych żołnierzy trzeciego plutonu,
więc ton jego głosu wydawał się wyjątkowo niepokojący.
- Czego? - zapytał sierżant, nie opuszczając kubka. Jego głos ostrzegł Obairna, że stąpa po
cienkim lodzie, ale szeregowiec nie zwrócił na to uwagi.
- Lepiej niech się pan zbiera, sierżancie! Mamy towarzystwo... nie wiem tylko, czy to oni
czy nasi.
Lywkys spoglądał przez chwilę na kaprala Fraidarecka Zymmyra z drugiej drużyny, a
potem odstawił kubek na w miarę płaski kamień. Zanim dotarł do kaprala, ten zdążył się już
podnieść z mokrej trawy i zwoływał właśnie pozostałych sześciu żołnierzy ich niewielkiego
oddziału, kierując ich prosto do uwiązanych w pobliżu koni. Lywkys poślizgnął się
dwukrotnie, zanim dotarł do miejsca, w którym czekał Obairn. Za drugim razem musiał nawet
przyklęknąć, zdążył jednak podeprzeć się rękami, zanim poleciał na twarz. Zaklął więc
siarczyście, gdy wycierał zabłocone dłonie o tył bryczesów.
Nadal je wycierał, gdy dotarł na szczyt wzniesienia, ale tam zamarł.
Kilka dni wcześniej było jeszcze w miarę ciepło, ale ostatnio temperatura zaczęła spadać,
nawet do kilku stopni nad ranem, więc w powietrzu unosiła się gęsta przygruntowa mgła.
Zaczynała się właśnie rozwiewać dzięki porywom silniejszego wiatru, lecz mimo to niewiele
było widać. Lywkys poczuł zimny dreszcz, gdy zrozumiał, co kryje się w tym tumanie.
Najbliższy z konnych Charisjan znajdował się dosłownie trzysta jardów od niego, a gdy
wiatr rozproszył kolejne pasma mgły, sierżant dostrzegł za nim ze trzydziestu innych
jeźdźców.
Co gorsza, zauważył, że jeden z tamtych wskazuje palcem na niego i Obairna.
- Na Langhorne’a!
Obrócił się na pięcie, potknął się i wylądował na tyłku, próbując zjechać na nim w dół
zbocza. Poruszał się jednak znacznie szybciej, niż chciał. Druga drużyna widywała wroga
częściej, niżby sobie tego życzyła, ale Zymmyr był twardym facetem i dobrym żołnierzem.
Dlatego wybrano jego drużynę do służby patrolowej. Zanim sierżant znalazł się na dnie
dolinki, wszyscy jego podkomendni już gnali po konie.
- Heretycy! - warknął Lywkys, chwytając w biegu derkę i siodło, które zaraz trafiły na
grzbiet jego wierzchowca. - Co najmniej trzydziestu. Charisjańska kawaleria. - Spojrzał na
pobladłe twarze podwładnych, a potem pochylił się, by sięgnąć po popręg. - Upewnijcie się,
że porucznik zrozumiał, iż mamy do czynienia z charisjańską armią, a nie z siddarmarckimi
ochotnikami!
Przytaknęli, doskonale pojmując, dlaczego sierżant każe im wszystkim zanieść tę
informację. Jeśli nawet mieli jakieś wątpliwości, narastający tętent końskich kopyt wybił im
je z głowy.
Szeregowy Schmyd osiodłał już konia. Odwrócił się, by pomóc Obairnowi, ale Zymmyr
odwiódł go od tego, kręcąc głową.
- Zasuwaj, Max! - syknął.
Schmyd wahał się może jedno uderzenie serca. On i Obairn pochodzili z tego samego
miasta, dorastali razem, jeden nawet uderzał do starszej siostry kolegi, ale w tej drużynie
wszyscy się znali jak łyse konie i wiedzieli, co oznacza coraz głośniejszy tętent.
Mahkzwail Schmyd uścisnął ramię przyjaciela, a potem wskoczył na siodło i wbił ostrogi
w wydęte boki zaskoczonego wierzchowca.
Czterej inni żołnierze także wsiedli na koń, zanim Charisjanie znaleźli się na szczycie
zbocza. Zawrócili je w kierunku nadciągającego wroga, dobywając szabel, aby kupić
odrobinę czasu towarzyszom, którzy wciąż jeszcze nie skończyli przygotowań.
Było już jednak za późno.
Konne regimenty armii Charisu posiadały na wyposażeniu nowe rewolwery. Dziewięć
tysięcy kapiszonowych i trzy tysiące udoskonalonych przez Taigyna Mahldyna pistoletów
czekało na wojska hrabiego Wysokiego Szczytu, gdy ten przybył do Siddaru. Wystarczyło ich
do uzbrojenia po jednym regimencie każdej z jego trzech konnych brygad. Ci z żołnierzy,
którzy otrzymali nową broń, przekazali stare dwulufowe pistolety kolegom z innych
jednostek, podwajając ich siłę ognia. To znaczyło, że każdy z kawalerzystów hrabiego
Wysokiego Szczytu mógł oddać sześć strzałów bez konieczności przeładowania broni, zatem
trzeci pluton kompanii B drugiego batalionu dziesiątego regimentu konnego zasypał
przeciwnika lawiną ognia.
Szeregowy Schmyd był jedynym członkiem drużyny kaprala Zymmyra, któremu udało się
zbiec.
***
- To potwierdzone? - zapytał ostro sir Rainos Ahlverez.
- Tak jest! - odparł kapitan Lattymyr z niewyraźną miną, a potem pochylił się i postukał
palcem w mapę. - Są tutaj, mój panie.
- Ale nie wiemy, ilu ich tam jeszcze jest prócz tych, których zauważyli ludzie Ahzbyrna?
Lattymyr wiedział, kiedy dowódca zadaje retoryczne pytanie, więc potrząsnął tylko
głową. Ahlverez uśmiechnął się blado, po czym pochylił się nad mapą, rozmyślając
gorączkowo o sytuacji.
Regiment jazdy sir Ahgustahsa Ahzbyrna był jednym z trzech, jakie pozostawiono do
obrony Roymarku. Pozostałe skierowano w teren, by chroniły konwoje z zaopatrzeniem, albo
przerzucono do wsparcia oddziałów broniących położonego między błotnistymi dolinami i
wzgórzami Brahnselyku. Zachęcał księcia Harless do jeszcze większego wzmocnienia
tamtejszego garnizonu, więc Desnairczycy obiecali mu cztery dodatkowe regimenty
kawalerii, ale żaden z nich nie dotarł jeszcze na miejsce. Odmówiono mu za to, i to
kategorycznie, wycofania jakichkolwiek ludzi hrabiego Hennetu z okolic Cheyvairu, a co
więcej, zażądano, aby sir Rainos przekazał więcej swojej piechoty na południowy odcinek
linii oblężenia Fortu Tairys w zamian za regimenty, których zażądał. W rezultacie tylko ludzie
Ahlvereza musieli bronić bazy zaopatrzeniowej o kluczowym znaczeniu dla tej kampanii, a
teraz musiał wysłać ich tam jeszcze więcej.
Heretycka jazda podchodziła pod Brahnselyk od kilku pięciodni, ale na razie nie
odważono się na żaden poważniejszy atak na umocnienia broniące miasta. Wyglądało też na
to, że kawaleria Charisjan posiada mniejsze wsparcie artylerii niż wspomniana piechota. Jak
do tej pory zameldowano o obecności kilku tysięcy konnych heretyków, aczkolwiek liczby te
były wciąż mniej dokładne, niżby Ahlverez mógł sobie tego życzyć. Heretycy pojawiali się i
znikali, tutaj zastawili pułapkę na jakiś patrol, tam napadli na konwój z zaopatrzeniem albo
ostrzelali z karabinów przypływające tratwy i nieustannie przeczesywali brzegi rzeki pod i
nad Brahnselykiem. Z pewnością zrozumieli, jak ważna jest ta miejscowość z punktu
widzenia kwatermistrzostwa Armii Shiłoh, ale na razie nie przejawiali wielkiej chęci do
przelewania krwi w otwartej walce. Być może dlatego, że brakowało im wsparcia tej
piekielnej artylerii.
Ahlverez był im wdzięczny za tę powściągliwość, ale z drugiej strony zastanawiał się
coraz częściej, dlaczego wciąż zwlekają z atakiem. Charisjanie nie ociągali się wcześniej, a te
podchody zaczynały go coraz bardziej irytować. A jeszcze bardziej wnerwiało go to, że nie
użyli do tej pory tych swoich piekielnych przenośnych dział kątowych. Przecież te ustrojstwa
można było przenosić na plecach, więc tym bardziej dało się je zapakować na muła albo
nawet koński grzbiet. Dlaczego więc kawaleria nie ostrzelała do tej pory bazy w
Brahnselyku?
Nakazał swoim chłopcom sprawdzenie, o co chodzi, ale każdy patrol, który natykał się na
wroga, ponosił bardzo ciężkie straty, a nie zdobywał niemal żadnych informacji. Jedno
wszakże stało się z czasem jasne: Charisjanie nie traktowali kawalerii w ten sam sposób jak
inne nacje. Na Schronieniu znane były od dawna formacje jeździecko-strzeleckie, takie
choćby jak konni łucznicy, ale większość dowódców używała ich jako wsparcia albo jako
harcowników, a polegała na szarżach i walce na szable. Do tej pory jednak nikt nie widział
choćby jednego charisjańskiego lansjera. Żaden Dohlarianin ani Desnairczyk nie poległ także
od ciosu szabli. Za to każdy napotkany wróg dysponował karabinem i działał jak zwykły
piechur, który używa konia tylko do szybkiego przemieszczania się w terenie. To była kolejna
rzecz, która unieszczęśliwiała sir Rainosa.
A teraz zrozumiał na domiar, że to jeszcze nie koniec jego zmartwień.
Te dranie mnie zwodzą, uznał. A fakt, że nie dałem się zwieść aż tak bardzo jak ten idiota
książę albo ten jego przydupas, wcale mnie nie pociesza.
Pochylił się nad mapą, opierając ciężar ciała na zaciśniętych pięściach, i przyjrzał się
ukształtowaniu terenu. Nic dziwnego, że nie śpieszą się z zaatakowaniem Brahnselyku.
Pokazywali mu się nieustannie, zwracając jego uwagę na niezwykle ważną bazę
zaopatrzeniową, ale to nie o nią im chodziło. Nie miał na to jeszcze dowodu, ale wiedział, w
co z nim pogrywają, ponieważ im na to pozwolił.
Gdyby ten kawalerzysta nie przegalopował pięciu mil z kulą pistoletową w ramieniu,
nadal nic byś o tym nie wiedział, napomniał się w myślach.
Na szczęście udało mu się przenieść cichcem tyle oddziałów piechoty, ile zdołał sprzątnąć
księciu Harless sprzed nosa, i rozmieścić je na zachód od Kharmychu na obrzeżach lasu
Kyplyngyr. Był pewien, że żołnierze złorzeczą na niego ile wlezie za to, że kazał im opuścić
ciepłe kwatery, które od tak dawna sobie budowali, i zagnał ich ponownie pod namioty.
Książę przyjął jego argumentację, że dzięki temu ruchowi da się skrócić linie zaopatrzeniowe
dla części armii, hrabia Hankey z kolei uznał, że to kolejny dowód chorobliwego strachu
przed wyimaginowanymi zagrożeniami, a desnairscy żołnierze pokochali go za to, że mogli
się przenieść do znacznie wygodniejszych kwater, ponieważ szałasy, w których ich
umieszczono, do niczego się nie nadawały. Tak więc nikt się teraz nie przejmował, dlaczego
zabrał spod przełęczy tak wielu swoich ludzi.
Może to niewiele, ale i tak mam swoje oddziały o dwa dni marszu bliżej, niż gdyby
stacjonowały w Kharmychu. Jeśli zdołam ściągnąć je na czas...
- Przekażcie natychmiast wiadomość semaforową - rzucił, nie odrywając wzroku od mapy.
- Nie wiem, czy szlak na północ od lasu Kyplyngyr jeszcze działa, ale jeśli nawet, to pewnie
niedługo zostanie przerwany, więc wyślijcie także wyverny. Prześlijcie generałowi
Rychtyrowi kopię meldunku Ahzbyrna. Powiedzcie mu, że spodziewam się silnego ataku, nie,
bardzo silnego ataku na nasze linie komunikacyjne pomiędzy lasem Kyplyngyr a
Roymarkiem. Kopia ma iść także do pułkownika Ohygynsa. - Zerknął na Lattymyra. - Idź.
Wyślij je od razu. Potem powiedz generałowi Sahndyrsowi, że chcę widzieć u siebie jego,
pułkownika Makyntyra i generała Tymplahra. I to natychmiast.
- Tak jest!
***
- Dobrze.
Sir Ahgustahs Ahzbyrn przemówił oschłym tonem, wodząc wzrokiem po zaniepokojonych
twarzach otaczających go towarzyszy. Major Trai Alykzhandyr wyglądał na najbardziej
przejętego, co nie było dziwne, zważywszy, jak mocno oberwał jego pluton. Oprócz ludzi
kaprala Zymmyra stracił większość innej drużyny w potyczce dziesięć mil na południe od
miejsca pierwszego starcia. Porucznikowi Wahlysowi zostało już tylko pół plutonu, ale
najbardziej zabolała go śmierć sierżanta. Ahzbyrn współczuł także Stahdyrdowi, aczkolwiek
zdawał sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec złych wieści.
- Wysłałem kurierów do pułkowników Sulyvyna, Lairoha i Ohygynsa z Roymarku. Jestem
pewien że Ohygyns przekaże je dalej, do Branshelyku i sir Rainosa. Ale zanim to nastąpi,
musimy zająć się naszym małym problemem. - Wyszczerzył zęby, wskazując na wschód. -
Jeśli wierzyć ludziom Traia - skinął w kierunku ponurego majora - heretycy posuwają się
zachodnim skrajem lasu Kyplyngyr. Nie wiemy, jakimi siłami dysponują, lecz musimy
przyjąć, że nie są tam na pikniku ani wycieczce krajoznawczej. Zanim więc pojawią się tutaj
oddziały pułkowników Sulyvyna i Lairoha, sami musimy zrobić kilka wypadów w tamte
okolice.
***
- Zabierzcie te konie na tyły, u licha!
Sierżant był... rozdrażniony, więc sir Laimyn Seacatcher, dowódca piątej brygady konnej
Armii Skalistego Szczytu, powściągnął własny gniew. Od dawna czekał na ten moment. Stał
teraz, wsłuchując się w odgłosy kopania i omiatając wzrokiem podejście do Roymarku. Jego
brygada była potężną formacją, a już za kilka godzin otrzyma wsparcie pod postacią szóstej
brygady sir Ahdryna Raizyngyra. Razem da to ponad szesnaście tysięcy ludzi, co brzmiało
naprawdę imponująco. Pech jednak chciał, że ich zadaniem było zablokowanie niemal dwustu
tysięcy żołnierzy wroga.
W tym momencie jednak szósta brygada kryła się wciąż gdzieś tam, maszerując w
kierunku jego pozycji... o ile już się nie zgubiła w tej gęstej mgle.
Umiesz się pocieszyć, draniu, pomyślał z przekąsem. Nie masz przecież powodów do
zmartwienia. Artyleria jest na miejscu, moździerze zostały okopane, a tobie udało się ukryć
ich obecność przed wrogiem. Co mogłoby pójść nie tak?
Szczerze powiedziawszy, miał na myśli kilka takich spraw, więc skończyło się na nadziei,
że książę Eastshare i hrabia Wysokiego Szczytu nie przekombinowali tym razem.
- Wracać do roboty! To łopaty, nie dziwki w burdelu! Machać nimi, a nie kłaść się na nich!
- wydarł się kolejny sierżant o żelaznych płucach, choć jego ludzie nie potrzebowali zachęty.
Wiedzieli, po co ich tu wysłano, a w odróżnieniu od wielu innych kawalerzystów byli z
saperkami za pan brat.
Seacatcher odsunął lornetkę od oczu i uśmiechnął się na widok pracujących sprawnie
ludzi. Był rodowitym Charisjaninem i starszym synem barona Mandoliny. Jego baronia leżała
w głębi lądu, został więc posadzony w siodle, ledwie nauczył się chodzić. Tak to jest, jak się
ma za ojca zapalonego myśliwego. Z tego też powodu był dziś znakomitym jeźdźcem, czym
różnił się od większości oficerów pochodzących z jego domeny. Już jako chłopiec marzył o
bohaterskich szarżach na wroga... i o pięknych kobietach znajdujących się zawsze w zasięgu
ręki, aby miał kto zachwalać jego przymioty.
Oddalił od siebie te myśli.
Na wojnie, a zwłaszcza na takiej wojnie, żadne przymioty nie mają znaczenia. Tu chodzi
jedynie o wygraną. Baron Zielonej Doliny wyjaśnił to prostymi żołnierskimi słowami: „Żaden
durny baran nie wygrał wojny tym, że poległ w bitwie. Wygrywa się wtedy, jeśli zabije się
innego durnego barana walczącego za swoją ojczyznę!”. W tej wojnie nie chodziło jednak o
tak proste pojęcia jak ojczyzna, aczkolwiek zasada pozostawała ta sama, a w Cesarskiej Armii
Charisu nauczono Laimyna Seacatchera wielu sposobów na zabicie durnych baranów
walczących za Zhaspahra Clyntahna.
Choć wśród nich nie było czegoś takiego jak szarże.
Podwładni Seacatchera mieli szable, większość z nich przeszła też szkolenie, tak że nie
powinni poucinać nimi łbów swoim koniom, choć brygadier nie postawiłby na to złamanej
marki. Znacznie bardziej przyłożono się za to do nauki strzelania z pistoletów podczas jazdy.
Żołnierze spędzali tyle samo czasu, zapoznając się z karabinami, ile zajmowało im
oporządzanie wierzchowców. To byli dragoni, konna piechota. Jeśli wróg chciałby ich
zaatakować na otwartej przestrzeni, powinien zawczasu zafasować sporo trumien.
Kwestię obecności koni załatwiono sprawnie. Zazwyczaj każda kompania miała w swoim
składzie pluton, który zajmował się wierzchowcami pozostałych pododdziałów. Teraz jednak,
kiedy zajęto wyznaczone pozycje, większość koni trafiła w głąb lasu Kyplyngyr, gdzie
pilnowali ich wozacy, dzięki czemu liczebność jednostek liniowych zwiększyła się o jedną
czwartą stanu osobowego.
Jeden z wierzchowców, które nie trafiły na tyły, zbliżał się do niego właśnie, rozbryzgując
błoto. Jeździec ściągnął sprawnie wodze i zasalutował.
- Tak, majorze?
- Pułkownik Vahrtanysh przesyła wyrazy szacunku, mój panie - rzucił Kręg Ahbraims,
zastępca dowódcy dziewiątego regimentu. - Ludzie okopali się, działa zostały rozstawione.
Wysunięci zwiadowcy donoszą, że wroga kawaleria zbliża się traktem od wschodu. Za jakąś
godzinę powinna trafić na naszych harcowników.
- Przekaż pułkownikowi, że przyjadę za trzy kwadranse. Dziewiąty wie, co ma robić do
tego czasu, więc nie potrzebujecie dodatkowych instrukcji ode mnie.
- Tak jest! - Ahbraims zasalutował ponownie i oddalił się w kierunku, z którego
przyjechał. Seacatcher odprowadził go wzrokiem, a potem odwrócił się do kapitana Elwyna
Newyla, jego starszego adiutanta.
- Tak, mój panie?
- Przeciwnik, przynajmniej z początku, nie powinien prowadzić zbyt skoordynowanych
działań. To się zmieni z czasem, ale jeśli teraz przerwiemy komunikację semaforową i
zablokujemy drogi, narobi się sporo zamieszania. Mogę mieć nadzieję, że wszystko idzie
zgodnie z planem?
- Oczywiście, mój panie - odparł szczupły, włochaty Chisholmianin.
- Mimo to wołałbym, Elwynie, aby brygadier Raizyngyr był już tutaj z nami. Weź ze sobą
tylu ludzi, ilu trzeba, i wyjedź mu naprzeciw. Znajdź szóstą i sprowadź ją do nas. Z pełnym
szacunkiem, rzecz jasna.
- Rozumiem, mój panie - odparł kapitan Newyl.
- W takim razie dlaczego tu jeszcze sterczysz? Ruszaj.
- Tak jest!
Gdy Newyl zasalutował i zniknął, Seacatcher poprosił o konia.
***
- No, pięknie - mruknął major Paityr Mahkaid. Nawet przez lunetę nie mógł dostrzec zbyt
wielu szczegółów, ale to, co widział, i tak mu wystarczało.
- Co? - zapytał Zhorj Sellyrs.
Mahkaid dowodził drugą kompanią regimentu sir Ahgustahsa Ahzbyrna, a Sellyrs trzecią.
Obaj zostali wysłani przodem, by przeprowadzić rekonesans. Mahkaid był jednak pewien, że
pułkownik Ahzbyrn nie będzie zadowolony z meldunku, jaki zamierza złożyć.
- Powiedzmy, że nie zauważyłem tam ani jednego konia - powiedział Sellyrsowi, podając
mu lunetę. - Spójrz sam i powiedz mi, co widzisz.
Sellyrs przyłożył lunetę do oka, popatrzył chwilę, a potem się skrzywił.
- Widzę piechotę, a nie pieprzoną jazdę - rzucił. - Okopaną piechotę.
- Czyli zobaczyłeś to samo co ja. - Mahkaid przeniósł wzrok na odległy las i westchnął. -
Lepiej powiedzmy o tym pułkownikowi.
***
- To nie jest zadanie dla kawalerii! - pieklił się Ahgustahs Ahzbyrn. - Mam w trzech
regimentach niecałe dwa tysiące ludzi. I ani jednego działa. Ani karabinu. Dysponuję za to
czterema niepełnymi kompaniami konnych łuczników. I jak ja mam pokonać takimi siłami
kilka tysięcy dobrze okopanej piechoty? Proszę mi to powiedzieć, poruczniku Mastyrs. -
Dwudziestoletni co najwyżej oficer nie odpowiedział, więc Ahzbyrn wziął się w garść i
zaczerpnął tchu. - Wybacz, poruczniku, wylałem na ciebie swoje żale, a nie powinienem tego
robić, ale trzy regimenty kawalerii, z niespełna osiemdziesięcioma procentami stanu
osobowego, nie są w stanie przełamać tak silnej linii obrony. - Wskazał palcem na umocnienia
heretyków. - Nie wiem, czy pułkownikowi Ohygynsowi pójdzie lepiej, ale on ma
przynajmniej strzelców i artylerię. Jeśli poślę moich ludzi na te okopy, zostaną zmasakrowani.
I tyle. Przekaż pułkownikowi Ohygynsowi, że jestem gotów dać wsparcie każdemu
oddziałowi piechoty, jaki do nas wyśle, ale odmawiam wysyłania moich ludzi na pewną
śmierć, wiedząc, że jego jednostki nadają się lepiej do wykonania tego zadania. Gdybym
widział jakiekolwiek szanse na pokonanie wroga, przypuściłbym na niego atak bez względu
na wysokość strat po naszej stronie. Niestety, nie mamy żadnych szans na odniesienie
zwycięstwa, o ile nie otrzymamy naprawdę dużego wsparcia.
- Rozumiem, sir Ahgustahsie - odparł Mastyrs - ale będę z panem szczery. Pułkownik
Ohygyns nie kazał mi tego mówić, lecz ja mam poważne wątpliwości, czy wesprze pańskie
działania. - Młodzieniec wyglądał znacznie starzej, niż powinien, gdy to mówił. - Sam o mały
włos wpadłbym na patrol heretyckiej kawalerii, gdy do was jechałem. Wygląda na to, że
wysyłają coraz więcej patroli na teren pomiędzy waszymi pozycjami a nami, nie mówiąc już
o tym, że zaczynają nękać nasze pozycje wokół miasta. Nie zdziwiłbym się, gdyby
zaatakowali Roymark podobnymi siłami, jakie zgromadzili tutaj.
Ahzbyrn zacisnął usta. Wiedział, że Mastyrs jest młody i niedoświadczony. Przypomniał
sobie też, że ludzie zdjęci strachem wyolbrzymiają zagrożenie. Mimo to jednak porucznik
miał wiele racji w tym, co powiedział.
Przeszli lasami, by odciąć nas od sir Rainosa albo księcia Harless i uniemożliwić
przysłanie wsparcia. Teraz mogą uderzyć na Roymark. Stamtąd mogą ruszyć na Brahnselyk
albo przejść na wschód i wzmocnić blokadę w lesie Kyplyngyr. Nie mówiąc już o tym, że
Brahnselyk może być atakowane w tym właśnie momencie. Igrali z nami jak z dziećmi we
mgle przez ostatni miesiąc, więc kto wie, czy nie zgromadzili wystarczających sił, by zdobyć
to miasto.
Przepełniła go odraza, bardziej gorzka od żółci. Teraz to było dla niego jasne, zastanawiał
się tylko, czy sir Rainos poczuje się równie źle jak on.
Mymphys. Stamtąd nadszedł wróg. Przypłynął kanałem, potem poszedł dalej drogami,
dokładnie tak, jak przewidywał to sir Rainos. A co zrobił z tym biskup polowy Cahnyr? Nic
nie zrobił. A książę Harless i hrabia Hennetu wyśmiali nas, twierdząc, że przesadzamy,
ponieważ tam nie ma dobrych traktów. Szkoda, że nie powiedzieli o tym pieprzonym
heretykom.
Ostatnim elementem było podejście części tych oddziałów pod Brahnselyk, aby zmylić
wroga i zaskoczyć go całkowicie w innym miejscu.
Mój Boże. Mogą siedzieć sobie na tym pieprzonym trakcie, dopóki nie zagłodzą całej
naszej armii. A ja nic nie mogę im zrobić.
***
- Cieszę się, że cię widzę, Ahdrynie - rzucił brygadier Seacatcher, wyciągając rękę do sir
Raizyngyra. - Na razie panuje u nas spokój, ale to się niedługo zmieni.
- Też tak sądzę - zgodził się przybysz. - Z drugiej jednak strony sir Tamys jest tylko
kilkanaście godzin za nami. Powinien być tutaj jutro przed południem.
Twarz brygadiera Seacatchera pojaśniała. Sir Tamys Mahkbyrn, dowódca drugiego
korpusu Armii Skalistego Klifu, miał także zwierzchność nad siódmą dywizją piechoty. Gdy
jego ludzie dołączą do obu brygad konnych, a jest ich dwadzieścia siedem tysięcy i mają sto
dwadzieścia dział, zdołają powstrzymać wszystkie siły, jakie Armia Shiloh zdoła posłać do
lasu Kyplyngyr w ciągu następnego pięciodnia.
O ile dotrą tutaj na czas.
- Na zachód od naszych pozycji znajdują się pokaźne oddziały kawalerii wroga -
poinformował Raizyngyra. - Wątpię jednak, by ci ludzie byli na tyle głupi, by nas atakować.
Jeśli się mylę, dostaną bolesną lekcję. Bardziej boję się tych wojsk, które stacjonują na
wschód od nas. Przerzucono tam sporą ilość desnairskiej jazdy. Wygląda jednak na to, że ich
konie są w gorszej kondycji, niż przypuszczaliśmy, ale to nie zmienia faktu, że dysponują
ogromną masą doświadczonych łuczników. Nie wiem, kto nimi dowodzi, ale zaczynam
podejrzewać, że nie jest to największy głupek w tej bandzie. Reaguje szybciej i bardziej
zdecydowanie, niż zakładaliśmy. Nie trzeba więc być geniuszem, by zrozumieć, co zrobi w
następnej kolejności.
- Tyle to i ja wiem.
Raizyngyr spojrzał w granatowe niebo. Tutaj, na południu, dni nawet zimą nie były
krótkie, lecz to wystarczało. Lada moment zrobi się ciemno.
- Znowu się chmurzy - zauważył. - Księżyc nam nie poświeci.
- Raczej nie.
- Ruszą zaraz po zachodzie słońca? Czy poczekają kilka godzin, abyśmy najpierw najedli
się strachu?
- Ruszą najprędzej, jak to możliwe - stwierdził Seacatcher ponurym głosem. - Udało nam
się zaskoczyć ich, jak przewidywali to książę i hrabia. Mam jednak podejrzenia, że
Desnairczycy wysłali wsparcie dla Roymarku albo Brahnselyku, zanim zaszliśmy im drogę.
Ale jedno jest pewne, zareagowali szybciej i śmielej, niż przypuszczaliśmy, a może raczej, niż
ja przypuszczałem. Nie nadejdą od zachodu i nie dadzą się wybić, ale ci dranie na wschodzie
wiedzą doskonale, co się stanie, jeśli nie zepchną nas z traktu, więc rzucą wszystko, co mają,
by tym razem wygrać.
Raizyngyr pokiwał wolno głową. Plany operacyjne przewidywały takie posunięcie Armii
Shiloh. W końcu jeśli Ahlverez i książę Harless nie przełamią blokady drugiego korpusu, ich
cała armia wymrze z głodu. Oczyszczenie linii zaopatrzeniowej albo trasy odwrotu uzyska
najwyższy priorytet bez względu na poniesione straty. Plan wszakże zakładał, że drugi korpus
będzie miał co najmniej dwa dni, a może nawet i trzy, zanim nastąpi atak od strony
Kharmychu.
Plany wszakże, jak to powszechnie wiadomo, idą w diabły, gdy tylko na horyzoncie
pojawi się wróg.
- Tak - mruknął, podkręcając wąsa. - Szkoda, że nie mamy strzelców wyborowych.
Posłałbym ich, żeby pobawili się z naszymi przyjaciółmi. To by ich spowolniło. Ale skoro ich
nie mamy, musimy wymyślić coś innego. Pożyczysz mi kilku przewodników?
- Czekają na twoje rozkazy - zapewnił go Seacatcher z bladym uśmiechem na twarzy,
przywołując jednocześnie kapitana Newyla.
- Tak, mój panie?
Adiutant był mocno ubłocony po spędzeniu całego dnia w siodle, ale dobrze maskował
zmęczenie.
- Znajdź porucznika Brynkmyna, Elwynie. Jego pluton wskaże ludziom brygadiera
Raizyngyra wyznaczone pozycje. On wie, o czym mowa. Każ mu rozstawić ich na czole.
- Rozumiem, mój panie.
Newyl zasalutował obu brygadierom i wyszedł, a Raizyngyr pokręcił głową z uznaniem.
- Chłopak ma przyszłość, Laimynie. O ile ktoś mu nie odstrzeli głowy w najbliższym
czasie.
- Też tak sądzę - zgodził się Seacatcher, wskazując mapę rozpostartą pod brezentowym
zadaszeniem na polowym pulpicie. - Pozwól, że zapoznam cię z terenem, na którym przyjdzie
nam działać. Moi chłopcy oczyścili już przedpole, wyznaczyli też miejsca na transzeje, ale nie
mieliśmy już czasu ich wykopać. Liczę na to, że macie wystarczająco dużo saperek.
.VII.
Trakt Roymark-Kharmych
Las Kyplyngyr
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
- Mój panie, to szaleństwo! - protestował major Mahknarhma. - Ludzie nie byli szkoleni
do takich akcji, a gdyby nawet, to...
Przerwał, jedną ręką próbując uspokoić podenerwowanego wierzchowca, a drugą
wykonując gesty, które miały zobrazować przepełniający go gniew. Gdzieś w dali
pobrzmiewała nierównomierna palba wystrzałów karabinowych, przeplatana od czasu do
czasu hukiem odpalanych pistoletów. Zamiast typowej mgiełki nad ziemią snuły się tego
wieczoru pasma cuchnącego dymu prochowego. Sunął pomiędzy pniami drzew, gryząc w
gardła i nosy. Na trakcie zaś i na otaczających go łąkach leżało pełno uschniętych liści i ciał.
Większość z nich pozostawała nieruchoma, ale tylko na kilku można było dostrzec heretyckie
mundury.
- Świetnie, że zechciałeś się z nami podzielić swoją opinią, Symynie - odparł jadowitym
tonem sir Zheryld Klynkskayl, baronet Glynfryd. - Powiedz mi więc, co mamy, na Shan-wei,
zrobić?
Pułkownik Glynfryd posłał miażdżące spojrzenie podwładnemu, choć nie na niego się
akurat obruszał. Nie miał bladego pojęcia, ilu jego ludzi poległo do tej pory, aczkolwiek
zdawał sobie sprawę z tego, że liczby podane pod koniec dnia mogą go zdołować. Już teraz
musiały być zatrważająco wysokie! Tego ranka w regimencie było prawie sto wakatów: tyle
osób odniosło rany bądź - co przyznawał z niechęcią - zdezerterowało. Żołnierze zaczęli
znikać, gdy sytuacja z zaopatrzeniem pogorszyła się jeszcze bardziej. W tej chwili
dysponował co najwyżej pięciuset kawalerzystami. A kto wie, czy nie czterystoma... choć
była przecież dopiero trzecia.
Symyn ma rację, pomyślał z goryczą. Ludzie nie byli szkoleni do czegoś takiego, więc
zostaną zmasakrowani! Ale ten sukinsyn Ahlverez także ma rację...
Mahknarhma spoglądał przez chwilę na niebo, ale zaraz zwiesił ramiona i wbił wzrok w
ziemię.
- Z przykrością stwierdzam, że tym sposobem wytracimy tylko ludzi, mój panie -
przyznał, na co baronet skrzywił się paskudnie.
- Tyle to i ja wiem. Gdybym widział sposób na uniknięcie takich strat, z pewnością bym
go wykorzystał, ale...
Gdzieś na zachodzie karabiny zagrzechotały głośniej. Obaj oficerowie odwrócili się w
tamtym kierunku, nadstawiając uszu.
- Za moment musimy podjąć decyzję - rzucił oschle Glynfryd, próbując nawet nie myśleć,
co ten rozkaz będzie oznaczał dla jego regimentu. Reakcja Mahknarhmy była równie ponura.
***
- Wypatrywaliśmy ciebie, mój panie, jak zbawienia - stwierdził pułkownik Nohbyro
Baylair, wyciągając rękę, by uścisnąć sir Ahdryna Raizyngyra.
- Przepraszam za spóźnienie - odparł brygadier. - Sir Laimyn powiedział, żebyśmy ruszali
natychmiast po przybyciu na miejsce.
- I miał rację. Nie wiem, kto dowodzi siłami przeciwnika, ale ma łeb zbyt daleko od
własnej dupy, jeśli chcesz poznać moje zdanie.
- Wprowadź mnie w sytuację - poprosił Raizyngyr.
- Okopujemy się tam... - Pułkownik wskazał głową na zachód, na trakt. Idąc na
stanowisko dowodzenia, brygadier słyszał wszędzie wokół odgłosy rąbania i kopania. -
Oddziały inżynieryjne majora Chernynkoha robią, co mogą, ale to nie wystarcza. Jeśli te
dranie zaatakują nas teraz, będzie marnie.
Raizyngyr skinął głową. Czwarty konny batalion majora Brahdlaia Chernynkoha został
dołączony do drugiego korpusu tylko po to, by pomógł innym jednostkom przygotować
umocnienia, zanim rozpoczną się ataki Armii Shiloh. Żołnierze z tej jednostki nie byli
przygotowani do walki, choć chętnie stawiliby czoło każdemu, kto ich zaczepi. W tym
momencie byli wszakże zajęci tym, co powinni robić, czyli kopaniem. Raizyngyr co rusz
słyszał trzask, z jakim padały ścinane drzewa. Rzadkie eksplozje sugerowały, że inżynierowie
korzystają także z materiałów wybuchowych. Niemniej sądząc po nasilającej się kanonadzie
od wschodu, mogą nie mieć czasu na właściwe wykonanie zadania.
- Trzeci batalion osłania nasze przedpole - kontynuował pułkownik, wskazując tym razem
gdzieś na wschód. - Major Braytahn odwalił kawał dobrej roboty, ale musiał już zaangażować
do walki trzy ze swoich czterech kompanii, a wróg wciąż naciska mocno. Na jego pozycje
naciera niemal wyłącznie jazda. I to lekka, żeby ją szlag trafił. No i desnairska.
Zamilkł, spoglądając w oczy brygadiera. Stawianie czoła Desnairczykom było mniej
groźne niż w przypadku Dohlarian, ponieważ ci drudzy zdążyli już odrobić zadane im lekcje.
Byli o wiele ostrożniejsi od żołnierzy imperium i dysponowali bronią palną. Ich dragoni,
uzbrojeni w najcięższe arbalesty, także mogli narobić zamieszania. Tyle dobrego, że tylko
czwarta część ich jazdy należała do tych formacji. Natomiast cała lekka kawaleria Desnairu i
dwie trzecie cięższej jazdy operowały łukami. Bez względu na to, jak zacofana była armia
imperium, ci żołnierze byli doskonałymi strzelcami.
I strasznie zawziętymi zarazem.
- Przez te pieprzone drzewa nie mamy zbyt dużego pola ostrzału - stwierdził Baylair - a
łuki spisują się w takim terenie o wiele lepiej od ciężkich arbalest. Dranie wycwanili się i
sami rzadko wystawiają się na cel. - Wyszczerzył na moment zęby. - Kule karabinowe to
znakomita forma wbicia czegoś do głowy.
Mieli przeciw sobie lekką kawalerię Desnairu, ludzi nienoszących ani pancerzy
ciężkozbrojnych, ani nawet kolczug. Dzięki czemu są mobilniejsi i szybsi, pomyślał z
rozgoryczeniem brygadier.
- Spychają moich chłopców nieustannie - wyznał Baylair. - Wiem, że o to nam chodziło od
samego początku, ale musimy cofać się szybciej, niż to zaplanowaliśmy. Jakieś dwadzieścia
minut temu otrzymałem wiadomość od Braytahna. Zauważył cięższą jazdę, która zmierza w
naszym kierunku. Jest teraz gdzieś na południe od traktu. Jeden z dowódców kompanii
zameldował też, że od wschodu zbliża się dohlariańska piechota.
- Piechota - powtórzył Raizyngyr, od razu pochmurniejąc.
- Tak twierdzi Braytahn i to samo mówią meldunki kapitana Ohahlyrna. Ohahlyrn to
dowódca kompanii C. Jest młody, ale nigdy nie zameldowałby nam o tej piechocie, gdyby jej
nie widział na własne oczy.
Raizyngyr zacisnął zęby. To, że wysunięte jednostki Baylaira natrafiły na lekką jazdę
wroga, było bardzo niefortunne, ale jeśli Armia Shiloh naprawdę dysponuje piechotą, którą
wkrótce włączy do akcji...
- Dobrze - powiedział. - Mam w pełnym pogotowiu dwa bataliony jedenastego, mogę je
wysłać na flanki waszych pozycji. Zamierzałem trzymać dwa kolejne bataliony pułkownika
Haskynsa w odwodzie, dopóki nie zjawi się dwunasty, ale chyba nie mamy czasu na takie
zagrywki. Zaraz wyślę trzeci i czwarty na pierwszą linię. Tylko powiedz, na którą stronę
traktu. Południe czy północ?
- Północ - odparł bez wahania Baylair. - Co prawda nacierają mocniej od południowej
strony, ale tam mam drugi batalion pilnujący flanki i teren nam bardziej sprzyja. Za to po
lewej mamy spory kawałek nieobsadzonej ziemi. Nie wiem dokładnie, jak wygląda tam
sytuacja, ale jeśli wróg się zorientuje, może podejść bliżej, niżbyśmy sobie tego życzyli.
- Rozumiem. Skoro trzymasz już rękę na pulsie i masz swoich chłopców w lesie,
pozostawię ci dowodzenie do chwili, gdy ukończymy tworzenie linii obrony. Kup mi tyle
czasu, ile zdołasz. Dwunasty maszeruje jakąś godzinę za Haskynsem.
- Tak jest, mój panie. - Grymas Baylaira zmienił się najpierw w uśmiech, a potem w coś
znacznie bardziej złowrogiego. - Mocno ich już przetrzebiliśmy, ale razem damy im
prawdziwego łupnia, zanim reszta chłopaków do nas dotrze.
***
Ludzie otaczający sir Rainosa Ahlvereza nie wyglądali na szczęśliwszych, ale poza sir
Ahlgyrnahnem Haithmynem, dowódcą regimentu cięższej jazdy hrabiego Hennetu, wszyscy
wykazywali się ponurą determinacją.
- Pułkownicy Glynfyrd, Tytmyozha i Pynhaloh dobrze się sprawili - powiedział sir Rainos,
spoglądając na ostatniego z wymienionych, który znajdował się na tyle blisko kwatery
dowódcy, że mógł zdążyć na odprawę. - I zapłacili za to ogromną cenę - kontynuował, patrząc
Pynhalohowi w oczy - a mówimy o walce, do której ich ludzie nie byli szkoleni. Wiem
dokładnie, o jak wiele ich poprosiliśmy, tak samo jak mam świadomość, że dali z siebie
więcej, niż mogli.
Pułkownik odwrócił na moment wzrok, potem skinął głową, raz, ale zdecydowanie, a
Ahlverez odpowiedział mu podobnym gestem. Miał w głębokim poważaniu Desnairczyków, a
zwłaszcza ich wyższych dowódców, ale te regimenty walczyły dzielnie od samego rana do
wieczora i pomimo ogromnych strat zdołały zepchnąć heretyków o niemal trzy mile. W tego
typu terenie nie sposób uniknąć licznych ofiar, a jeźdźcom przyszło operować na zalesionym
pogórzu, byłby więc mocno zdziwiony, gdyby się dowiedział, że w walkach poległo co
najwyżej siedmiuset ludzi z każdego regimentu. To oznaczało trzydziestoprocentowe straty,
ale dzięki poświęceniu tych ludzi wróg był w odwrocie. Jeśli nawet doktryna Desnairczyków
była do bani, to bitności nie można im było odmówić.
Niestety wszystko wskazywało też na to, że heretycy zamierzają się wycofać, choć nie
udało się uzyskać naprawdę wiarygodnego potwierdzenia tej informacji. Sytuacja nie
wyglądała najlepiej nawet na otwartym terenie, gdzie żołnierz widział, co się dookoła niego
dzieje, a kurier mógł bez problemu wypatrzyć oficera. Na szczęście wszyscy podwładni
zdawali sobie sprawę z jednego: kwatera główna musi zostać założona na trakcie, ponieważ
jest to jedyne miejsce, do którego da się trafić bez kluczenia po ostępach. Z drugiej strony
kurierzy musieli mieć piekielne problemy z dotarciem do jednostek walczących na pierwszej
linii.
Daj spokój, napomniał się w myślach. Wysłanie ich do ataku było jedynym, co mogłeś w
tej sytuacji zrobić. Nie masz najmniejszych szans na zapanowanie nad tym burdelem. Teraz
cała odpowiedzialność spoczywa na głowach dowódców kompanii. Niech Bóg Jedyny ma ich
w swojej opiece.
- Teraz nasza kolej - kontynuował, okazując niezachwianą determinację, ponieważ tego
właśnie od niego oczekiwali, mimo że musieli zdawać sobie sprawę, iż nie wie więcej od nich
o sile i rozmieszczeniu jednostek wroga. - Wątpię, aby spodziewali się, iż tak szybko
rozpoczniemy kontruderzenie. Zwiadowcy donoszą, że wciąż próbują się okopać przy trakcie.
Jeśli pozwolimy im dokończyć tę robotę, przepędzenie drani zza gotowych umocnień będzie
po stokroć trudniejsze.
Szczerze powiedziawszy, jeśli pozwolimy im dokończyć robotę, za nic nie uda nam się
wygrać tej bitwy, przyznał w myślach.
Ostatnie kilka godzin uświadomiło mu, jak ogromna przepaść dzieli charisjańską
kawalerię od jego oddziałów. Desnairska lekka jazda walczyła niemal tak dzielnie, jak
powiedział, ale nie wątpił, że straty Charisjan są co najmniej czterokrotnie niższe. To była
kawaleria, która walczyła jak zwykła piechota. Jeśli oddziałom tej klasy dać czas na porządne
okopanie, frontalne ataki - a tylko takie wchodziły w grę na tym terenie - będą równie
kosztowne jak bezcelowe, co udowodnił choćby szturm na szańce Thesmaru. A gdy do tego
dojdzie...
- Jeśli nie udrożnimy traktu, nasza armia znajdzie się w poważnych tarapatach -
oświadczył - a najlepszą szansę na to będziemy mieli teraz. Gdybym miał inny pomysł, nie
prosiłbym was o rozpoczęcie tego szturmu. Wiem, że pójdziemy w ciemno, nie mając pojęcia,
gdzie znajduje się wróg i jak jest liczebny, więc nasze straty będą ogromne. Musimy jednak
uderzyć natychmiast, tak szybko jak to tylko możliwe, póki umocnienia nie są jeszcze
gotowe. Znajdźcie wroga i pokonajcie go! Być może nie jest to najprecyzyjniejszy rozkaz,
jaki otrzymaliście, za to jedyny, jaki mogę wam wydać w tych okolicznościach, pędźcie
zatem na złamanie karku i wykończcie tych heretyckich drani.
Raz jeszcze powiódł wzrokiem po ich twarzach, potem skinął mocno głową, a oni
zasalutowali mu i rozeszli się do swoich jednostek.
Spoglądał na nich jeszcze przez chwilę, widząc determinację - a może desperację - w
każdym ich ruchu... oraz furię, która przepełniała pułkownika Haithmyna. Nie mógł go za to
winić, poczekał więc, aż tamten przełknie protest i przyjmie rozkazy. Ten Desnairczyk miał
jednak rację, i to w bardzo ważnej kwestii, z czego Ahlverez zdał sobie teraz sprawę. Jego
spieszeni kawalerzyści będą czuli się piekielnie nieswojo i zapłacą bardzo wysoką cenę za to,
że on został zmuszony do wydania im tak durnego rozkazu.
Nawet książę Harless o tym wiedział. Szczerze powiedziawszy, Ahlverez zdziwił się
niepomiernie, że tak szybko otrzymał zatwierdzenie tego planu. Być może jego desnairski
partner zrozumiał w końcu, że na wpół zagłodzona Armia Shiloh znalazła się w ogromnym
niebezpieczeństwie, choć może bardziej chodziło o to, że ta gnida Fyrnach został
oddelegowany do Brahnselyku w zeszłym pięciodniu. Ahlverez wściekł się niepomiernie, gdy
baron Tymplahr poinformował go, że Fyrnach wybiera się w tę podróż, by osobiście zmyć
głowę dohlarskim kwatermistrzom za opóźnienia w dostawach wina do jego i księcia
prywatnych piwniczek. Uspokoił się, ale tylko minimalnie, gdy dowiedział się, że to był
pomysł tego wszarza, nie jego wuja. Pomyślał też, że chwilowa nieobecność barona to wielki
plus w zaistniałych okolicznościach.
W każdym razie książę Harless zgodził się na przeprowadzenie natychmiastowego
uderzenia celem udrożnienia traktu. Ahlverez nie wspomniał mu oczywiście, że wydałby taki
rozkaz nawet bez jego zgody, ale skoro wszystko poszło po jego myśli, nie musiał się tym już
przejmować. Ucieszyła go także wiadomość, że książę wysyła mu z odsieczą kolejne
desnairskie oddziały. Szkoda, że większość piechoty imperium utkwiła na zabłoconej
przełęczy pod Fortem Tairys, ale głównodowodzący zezwolił mu na spieszenie swoich
regimentów jazdy i użycie ich jako dodatkowej piechoty. Mimo powagi sytuacji sir Rainos
uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie, jak się zachowa ten głupek hrabia Hennetu,
kiedy usłyszy nowe rozkazy.
Spoważniał jednak niemal natychmiast, widząc przed oczami masę strat; z drugiej jednak
strony padło już tyle wierzchowców, że i tak co trzeci żołnierz musiałby iść do ataku na
własnych nogach.
W tym samym czasie skierował całą swoją piechotę na zachód. Regimenty Dohlaru
pojawią się na miejscu przed Desnairczykami, a było jasne, że może ich desperacko
potrzebować. Powiedział podwładnym, że najlepszym sposobem na przełamanie linii wroga
jest jak najszybszy atak, i to była czysta prawda. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli ta próba
nie wypali, Armia Shiloh będzie zgubiona. Jeśli więc nie uda się dziś wieczorem, jutro rano
trzeba ich będzie pognać do następnego szturmu.
***
Pułkownik Ahbailr Pahskail zaczerpnął mocno tchu. Nocne powietrze było zimniejsze i
wilgotniejsze niż jeszcze przed chwilą. Pachniało deszczem, ale przy takim chłodzie ulewa
mogła szybko przerodzić się w deszcz ze śniegiem, a nawet śnieżycę, jeśli temperatura będzie
nadal spadać.
Tego nam jeszcze trzeba, pomyślał. Ślizgawicy tylko brakowało. Cudnie.
Regiment piechoty Pahskaila znajdował się jakieś pięćset jardów na południe od nasypu
traktu. Pokonywał właśnie gęsty las, maszerując przed trzema innymi jednostkami. W teorii
atakowali zwartym szykiem, w praktyce teren uniemożliwiał im jakąkolwiek koordynację
działań.
W lesie Kyplyngyr nie było zbyt wiele tytanicznych dębów. Temperatury były tutaj zbyt
niskie, zatem te giganty stały w dużej odległości od siebie, a pomiędzy nimi rozpleniły się
różnorakie zarośla. Były tu prawiedęby, prawietopole, niebodrapacze i strupokory. Na
szczęście mieli do czynienia z dość starym drzewostanem, tak więc kolce na pniach
niektórych gatunków zaczynały się wysoko nad ich głowami, a i prawietopole rosły w
przyzwoitej odległości od siebie. Niestety większość tutejszych gatunków była łatwopalna. W
tym klimacie letnie pożary należały do kręgu życia... o czym myśl łagodziła trochę
niedogodności związane z opadami, podczas których skałkówki i pistolety miały kłopoty z
odpalaniem. Kolejny problem stanowiła wysokość tych drzew. Większość miała i po
dziewięćdziesiąt stóp - najszybciej rosnące prawietopole nawet więcej - dzięki czemu pod ich
koronami zrobiło się sporo miejsca na krzewy.
Pahskail podniósł rękę i odsunął ledwo widoczną gałęź strupokora, aby nie dostać nią po
twarzy. Moment później z trudem powstrzymał się od syknięcia na swoich ludzi, by uciszyli
się wreszcie. Chłopcy starali się jak mogli, idąc przez tak trudny teren, a już na pewno
zachowywali się o wiele ciszej od pieprzonych kawalerzystów, którzy przebijali się tędy przez
cały dzień. Pahskail nie cenił ich nigdy zbytnio, ale dzisiaj udowodnili mu, że zasługują na
żołd i...
***
- Stać! Stać!
Kapitan Maikel Karnynkoh poderwał głowę, gdy usłyszał krzyk i rozpoznał głos sierżanta
Daivyna Sylvelli. Karnynkoh dowodził kompanią A trzeciego batalionu dwunastego
regimentu konnego, a Sylvella był podoficerem z drugiego plutonu, przy tym zaś
człowiekiem rozważnym i doświadczonym, kimś, kto nie wystraszy się własnego cienia. A
skoro tak...
Huk i rozbłysk odpalonej fontanny Shan-wei uświadomił kapitanowi, że ostrzeżenie
sierżanta miało swoje podstawy.
***
Pahskail zaklął, gdy przed nim doszło do kolejnych eksplozji.
Jego regiment nie trafił jeszcze na heretyckie kau-yungi, ale pułkownik słyszał o nich od
oficerów, którzy mieli tę wątpliwą przyjemność. Wiedział więc, co stało się z jego
zwiadowcami.
Moment później usłyszał okrzyki. Ktoś wołał w oddali - bez dohlariańskiego czy
desnairskiego akcentu.
- Znajdź pułkownika Kahmelkę! - syknął, chwytając gońca za ramię. - Powiedz mu, że
potrzebujemy tu jego i pułkownika Ohdwaira. I to zaraz!
- Tak jest!
Na heretyckich pozycjach zadęto w trąbkę, a pułkownik Pahskail sięgnął do sakwy po
gwizdek.
***
W kolumnie Pahskaila szły cztery regimenty piechoty. Sami Dohlarianie. Każdy oddział
był dwukrotnie liczniejszy od desnairskich jednostek i o jakieś trzydzieści procent od
charisjańskiego batalionu, ale żaden nie miał niestety pełnego stanu osobowego. W sumie
powinno być tutaj pięć tysięcy sześciuset żołnierzy, ale tak naprawdę szło ich nieco ponad
cztery tysiące. Byli to jednak sami weterani, a każdy miał karabin z bagnetem.
Charisjańskie pozycje przed nimi składały się ze zwykłych okopów osłoniętych
niewysokim przedpiersiem i ciągnęły się pomiędzy drzewami. Oddziały inżynieryjne, którym
zlecono wykopanie tej transzei, wycięły tyle zarośli, ile się dało, aby stworzyć prowizoryczne
zasieki z kolczastych konarów. Dzięki temu uzyskano też większe przedpole... choć nadal nie
było ono zbyt duże. Niestety ciemności pozbawiły obrońców i tej przewagi, a nie mieli czasu
na rozmieszczenie większej ilości min, które sprawdziły się podczas walk nad rzeką Daivyn.
Te miny, które trafiły do lasu, nie miały na celu powstrzymać ataku, tylko zaalarmować
Charisjan o obecności wroga.
Pahskail, choć wiedział, jak ważny jest czas, nie rzucił swoich ludzi od razu do szturmu.
Oficerowie zmusili żołnierzy gwizdkami do zacieśnienia szyku szerokiego na jedną kompanię
i głębokiego na pięć w czasie, gdy regiment pułkownika Khamelki skręcił w prawo, a
jednostka pułkownika Ohdwaira w lewo. W odwodach pozostali ludzie pułkownika Brygsyna.
Na pierwszej linii znalazło się więc prawie trzy tysiące ludzi, którzy poszli z ochotą na
tysiąc sześciuset równie ochoczych Charisjan czekających w okopach i dalszych ośmiuset
pozostających w rezerwie.
***
Eksplozje kolejnych fontann i przenikliwe gwizdy uświadomiły pułkownikowi
Lewshianowi Zhywnohowi z dwunastego regimentu konnego, że atak właśnie się rozpoczyna.
W okopach miał drugi batalion majora Zhairymiaha Mohzlyra i trzeci dowodzony przez
majora Ghordyna Lyptakię. Pierwszy, pod dowództwem majora Krystyna Reja, stanowił
odwody. Czwarty wciąż maszerował w kierunku pozycji zajmowanych przez dwunasty
regiment. Przy tej pogodzie i w tym terenie ludzie majora Mahraka nie pojawią się jednak na
polu walki prędzej niż przed świtem.
Sądząc po odgłosach, przydaliby się pułkownikowi już teraz. Niestety Armia Shiloh nie
chciała czekać na dogodniejszy dla wroga moment.
- Flary! - zawołał i zaraz usłyszał świsty odpalanych rakiet, ale tu znów pojawił się
problem.
Pierwsza z nich uderzyła w konar niewidocznej w mroku prawietopoli po przeleceniu
kilkudziesięciu stóp, tam zmieniła trajektorię i pomknęła ponownie ku ziemi. Na szczęście
wylądowała na przedpolu, a nie pomiędzy jego ludźmi, lecz z tego miejsca nie mogła
oświetlić pola walki.
- Znajdźcie jakieś wolne miejsce, u licha!
Usłyszał krótkie potwierdzenie i zrozumiał, że oddział wsparcia artyleryjskiego zrobi co w
jego mocy, ale zważywszy na tę gęstwinę, będzie to walka z wiatrakami.
***
Ahbailr Pahskail wzdrygnął się, gdy heretycka rakieta zaczęła się wznosić w niebo.
Widział takie pod Thesmarem. Ta jednak uderzyła po chwili w drzewo i z rykiem pomknęła
ku ziemi. Cudem tylko minęła jedną z kompanii pułkownika Kahmelki, ale Pahskail
podejrzewał, że chłopcy cieszą się z tego, iż mają ją pod nogami, a nie nad głowami.
Odczekał jeszcze moment, choć nerwy miał napięte jak postronki. Każda sekunda zwłoki
pozwalała heretykom na lepsze przygotowanie, ale oni i tak byli już na wyznaczonych
pozycjach, zatem ten dodatkowy czas działał bardziej na korzyść Armii Shiloh niż jej wroga.
Stał więc z rękami założonymi za plecy, wytężając wszystkie siły, by wyglądać jak
najspokojniej, choć nerwy go zżerały. Ruszył się dopiero wtedy, gdy gwizdki z prawej i lewej
oznajmiły, że skrzydłowe regimenty są tam gdzie trzeba.
Klepnął trębacza w ramię.
- Graj sygnał do ataku!
***
Dohlariańskie trąbki zagrały głośno i wyraźnie. Kolumna pułkownika Pahskaila ruszyła
do szturmu.
Moment później rozpętało się istne pandemonium.
Żadna ze stron nie mogła tego widzieć, ale SAPK-i zarejestrowały cały przebieg bitwy, by
zachować ją dla potomnych.
Na ziemi zapanowało totalne zamieszanie. Mrok nocy rozjaśniały błyski oddawanych
strzałów, ludzie krzyczeli, korony drzew wyłaniały się z pasm dymu prochowego jak
złowrogie wyspy i rafy. Kule świszczały, wokół eksplodowały pociski moździerzowe i ręczne
granaty.
Żadne z dział dwunastego regimentu konnego nie zostało podciągnięte na wyznaczone
stanowiska, a pierwszy batalion wsparcia piechoty zagubił się w lasach gdzieś pomiędzy
traktem a macierzystą jednostką. Regiment dysponował wszakże dwudziestoma czterema
moździerzami z pozostałych dwóch plutonów, aczkolwiek ta sama gęstwina, która
uniemożliwiała wystrzelenie rac, niweczyła większość wysiłków żołnierzy. Część pocisków
odbijała się bowiem od drzew, spadając w pobliżu okopów.
W mroku i dymie walczono więc granatami i na bagnety, okładając wroga kolbami,
dźgając go nożami, a czasem nawet waląc pięściami i kąsając zębami. Żołnierze dowodzący
dohlariańskimi regimentami wiedzieli, jak ważne jest przełamanie blokady, i choć nie
wszyscy z ich podwładnych zdawali sobie z tego sprawę, to jednak rozumieli, że tutaj mają
wroga na wprost siebie, nie w bastionach, jakimi otoczono ruiny Fortu Tairys, gdzie artyleria i
snajperzy kładli trupem każdego, kto odważył się podejść. Wszyscy byli też głodni,
przemoknięci, obdarci, ale o broń dbali jak zawsze i wiedzieli, jak się nią posługiwać.
Przedzierali się więc przez zaimprowizowane zasieki, przy okazji gubiąc szyki.
Charisjańskie miny zabijały ich i raniły dziesiątkami. Charisjańskie karabiny i granaty kładły
ich pokotem. Ale ci, którzy przetrwali tę rzeź, dotarli do przedpiersia i wtedy doszło do walki
na bagnety. Dwunasty regiment konny został przezbrojony w nowoczesne rewolwery, więc i
one zebrały krwawe żniwo, jednakże widmowi żołnierze nacierali dalej. Zdołali dokonać
wyłomu w linii obrony trzeciego batalionu. Wybili dwa plutony kompanii B i jeden pluton
wsparcia piechoty przy okazji. Potem jednak nadziali się na ostry kontratak z flanki.
Kompania D zasypała ich granatami i potraktowała ścianą bagnetów. Wyłom zatkano, wroga
wyparto za okopy albo zabito, choć zapłacono za to bardzo wysoką cenę.
Pierwszy dohlariański atak rozpoczął się zaraz po godzinie dziewiątej. Dopiero po
czterdziestu krwawych minutach atakujący odstąpili, nie kryjąc złości i frustracji... aby
dziewięćdziesiąt minut później ruszyć do drugiego szturmu przy wtórze trąbek i gwizdków.
Ten szturm nie był już tak silny, ponieważ aż trzydzieści procent atakujących poległo bądź
odniosło rany przy pierwszej próbie zdobycia okopów. Prowadził go pułkownik Trynt
Brygsyn, ponieważ jego koledzy, Pahskail i Khamelka, zostali ranni. To jednak nie znaczyło,
że walka będzie mniej zacięta. Dohlarianie i tym razem zdołali dokonać wyłomu.
Przedarli się w dwóch miejscach, ale pomimo zaciętości nie mieli wystarczającej siły, a za
okopami czekał na nich cały pierwszy batalion. Kilka kompanii przeprowadziło udane
kontrataki i zatkało oba wyłomy. Walki trwały jeszcze przez całe dwie godziny - w mroku,
pośród dymu i błysku wystrzałów.
A potem zapadła cisza, nagle, jak nożem uciął. Umilkły echa wystrzałów i piski trąbek.
Bagnety przestały wbijać się w ludzkie ciała, eksplozje grantów nie rozrywały już mroku
nocy. Na polu walki pozostali tylko umęczeni żołnierze dwunastego regimentu, wsłuchujący
się w jęki rannych i konających.
Dwunasty regiment stracił tej nocy niemal ośmiuset ludzi, czyli prawie trzydzieści procent
stanu osobowego batalionów biorących udział w walkach, ale wróg poniósł znacznie
dotkliwsze straty. Dwa tysiące sześciuset ludzi z kolumny pułkownika Pahskaila poległo.
Było to ponad sześćdziesiąt procent atakujących. Trzej z czterech pułkowników, którzy
poprowadzili ludzi do walki, polegli bądź odnieśli rany, podobnie jak trzynastu z dwudziestu
czterech dowódców kompanii i szesnastu z czterdziestu ośmiu dowódców plutonów.
Dohlarianie nie mieli się jednak czego wstydzić. Naprawdę. Zaatakowali okopanego
wroga - nocą, nie mając pojęcia, gdzie znajduje się przeciwnik. W pierwszym szturmie
ponieśli ogromne straty, a mimo to po przegrupowaniu zerwali się znów do boju, tracąc przy
tym więcej ludzi niż jakakolwiek inna armia w całej historii ludzkości.
Oddali Kościołowi i Koronie wszystko, co mieli, więcej nawet, niż można żądać od
zwykłego śmiertelnika. Jednakże koniec końców musieli się wycofać - kulejąc, złorzecząc,
liżąc rany... zostawiając za sobą nieprzerwane linie obrony dwunastego regimentu.
.VIII.
Las Kyplyngyr
oraz
Fort Tairys
Marchia Południowa
Republika Siddarmarku
Generał sir Tamys Mahkbyrn, dowódca drugiego korpusu Armii Skalistego Szczytu,
patrzył na szare twarze wyczerpanych żołnierzy. Ciemno jeszcze było, płomyki lamp z
trudem rozjaśniały mrok, wyławiając z niego lśniące jak polerowany marmur oczy.
Moment później generał przeniósł wzrok na mapę, przygotowaną dla niego przez ludzi z
jednostek inżynieryjnych majora Chernynkoha. Była ona o wiele mniej szczegółowa od tych,
które archanioł Hastings podarował ludzkości w Dniu Stworzenia. Nie dorównywała także
tym stworzonym już ludzką ręką, które Armia Skalistego Szczytu otrzymała niedawno z
Siddaru. Była wszakże na tyle precyzyjna, by mógł bez problemu ocenić każdą odległość, i
choć nie uwzględniono na niej ukształtowania terenu ani wielu punktów orientacyjnych, mógł
wywnioskować, gdzie dokładnie trafiły jego oddziały.
To samo dotyczyło oddziałów drugiego korpusu biorących udział w niedawnej bitwie.
Gdyby wyszedł z namiotu na zacinający deszcz i spojrzał na horyzont, dostrzegłby bez
problemu łunę, jaka biła od pożarów, których nie zdołały stłumić nawet ulewy. Cieszył się
jednak, że nie musi na nią patrzeć w tym momencie. Wolał też nie myśleć o tym, jakie piekło
rozpętały płonące ogniorośle. To musiały być skutki ostrzału moździerzowego - tak
przynajmniej twierdził brygadier Raizyngyr, który był na miejscu, zatem wiedział, co mówi.
Oczywiście pewności w tym względzie nikt nie miał, ale to było teraz bez znaczenia. Bardziej
liczyło się, że wszyscy mają pełną świadomość, co dzieje się w lesie. Ogień rozprzestrzenił
się błyskawicznie, pochłaniając nasiąknięte oleistymi sokami pnie i zamieniając w kule ognia
niebosiężne korony.
Na szczęście wiatr wiał tej nocy z zachodu. Gdyby było inaczej, doprowadziłby do
nieobliczalnej w skutkach katastrofy. Teraz jednak spychał ogień i toksyczne wyziewy w
kierunku lasu Kyplyngyr... prosto na stanowiska Armii Shiloh. Okolica była do tego stopnia
przesiąknięta wodą z opadów, że nawet tak wielki pożar nie potrwa długo, aczkolwiek i ten
czas powinien wystarczyć do ostatecznego rozprzężenia w jednostkach wroga... ogień będzie
równie skutecznym straszakiem jak paniczne wrzaski rannych Dohlarian i Desnairczyków,
którzy znaleźli się na jego drodze.
Z mroku dobiegały co rusz odgłosy wystrzałów. To ci, którzy zostali unieruchomieni, ale
zachowali przytomność, przeładowywali po raz ostatni broń, by wywinąć się jeszcze
gorszemu losowi.
Gdy tak spoglądał na mapę i rozważał w pamięci treść meldunków otrzymanych od
dowódców brygad i regimentów, wiedział, że samobójstwa tych nieszczęśników nie są
bynajmniej najbardziej przerażającym szczegółem wydarzeń, które rozegrały się w tym
mrocznym, przesiąkniętym deszczem lesie. Błyskotliwy, a nawet może i genialny plan księcia
Eastshare okazał się bowiem błędny w dwóch co najmniej punktach. Książę zbyt
optymistycznie podszedł do czasu potrzebnego drugiemu korpusowi na zajęcie pozycji i
okopanie się. Nie docenił także szybkości reakcji i zawziętości przeciwnika.
Generał zerknął w kierunku sir Ahdryna Raizyngyra. Znał go doskonale, wiedział więc, że
brygadier jest kawalerzystą starej daty, dla którego przeistoczenie się w strzelca nie było
łatwe ani proste. Wątpliwe też, aby pragnął tego z całego serca. Cokolwiek jednak o nim
mówić, dokonał tego.
Otak, pomyślał Mahkbyrn, wracając wzrokiem do mapy. Dokonał tego i stoczył pierwszą
w swoim życiu bitwę, w której dowodził piechotą z dziką determinacją i zimną kalkulacją.
Szósta brygada konna wjechała do lasu Kyplyngyr, licząc niemal osiem tysięcy ludzi,
opuściło go zaś tylko pięć tysięcy żołnierzy Raizyngyra, z czego niemal tysiąc odniosło rany.
To oznaczało, że straty wyniosły czterdzieści siedem procent stanu osobowego... a do tego
należało przecież doliczyć dwa i pół tysiąca poległych z piątej brygady konnej i niemal cztery
tysiące dwustu z dowodzonej przez generała trzynastej brygady piechoty. W sumie drugi
korpus stracił jedenaście tysięcy ludzi, zabitych i rannych, z początkowego stanu dwudziestu
czterech tysięcy ośmiuset ludzi, jednakże mimo to wykonał postawione przed nim zadanie.
Nocne walki na lewej flance szóstej konnej - czyli na północ od drogi - były jeszcze
bardziej zacięte niż na prawej. Na jednostki pułkownika Mohrtyna Haskinsa uderzyło niemal
dwukrotnie więcej ludzi niż na jedenasty konny regiment pułkownika Zhywnoha, a przedpole
było tam też krótsze niż po drugiej stronie. Gdyby brygadier Seacatcher wiedział, jak
niekorzystne będzie to położenie, nigdy nie kazałby swoim ludziom umacniać tej linii. Nie
mógł jednak tego wiedzieć, gdy pojawił się w lesie, a szybkość reakcji przeciwnika nie
pozwoliła mu na dokonanie dokładniejszego rozpoznania. Spore zagłębienie terenu pozwoliło
wrogowi na podprowadzenie kilku tysięcy ludzi na odległość niespełna siedemdziesięciu
pięciu jardów od okopów dwunastego regimentu. To stamtąd ruszył atak dohlariańskiej
piechoty i towarzyszących jej spieszonych Desnairczyków ze szwadronów ciężkiej jazdy.
Haskyns zdążył rozmieścić wszystkie swoje bataliony przed rozpoczęciem natarcia, ale
spadło na nie aż pięć dohlariańskich regimentów. W pewnym momencie do boju zostały
rzucone niemal wszystkie charisjańskie odwody - oprócz trzech kompanii z drugiego
batalionu dziesiątego konnego i czwartego batalionu majora Mahraka. Cudem, bo cudem, ale
walczący do utraty sil żołnierze zdołali powstrzymać napierającego wroga.
Armia Shiloh spadła na dwunasty regiment konny niczym błyskawica, jej żołnierze
wynurzyli się z lasu jak fala przypływu, gnani żarem wiary i desperacją. Dotarli do okopów
Charisjan, przedarli się w wielu miejscach, ale zostali zaraz wyparci i zapłacili za tę śmiałość
morzem przelanej krwi. Cztery razy szturmowali pozycję dwunastego regimentu, jakby
opętała ich sama Shan-wei, lecz za każdym razem musieli odstąpić, pozostawiając na
przedpolu szańców pułkownika Haskynsa stosy trupów i rannych.
Następnego dnia nie doszło do żadnego ataku. Przeciwnik zajęty był podciąganiem
odwodów, które miały zastąpić regimenty zdziesiątkowane podczas nocnych wypadów i
szturmów. Obie konne brygady wykorzystały ten czas na lepsze okopanie pozycji i usypanie
bastionów. Podciągnięto także artylerię, choć w tym terenie jej ogień nie mógł być zbyt
skuteczny. Oddziały saperskie zaminowały także wszystkie podejścia do pierwszej linii. I co
chyba najważniejsze, po południu pojawiły się pierwsze bataliony brygad piechoty
Mahkbyrna, które natychmiast rozlokowano w szańcach.
Tyle można było zrobić. Trzeciego dnia, przynajmniej według szacunków Raizyngyra i
Seacatchera, Armia Shiloh rzuciła na ich czternaście tysięcy ludzi czterokrotnie liczniejsze
oddziały. Walki zaczęły się jeszcze przed świtem, około godziny czwartej, kiedy to doszło do
zapalenia ogniorośli, i trwały do dziesiątej w nocy. Langhorne jeden wie, ilu Dohlarian i
Desnairczyków poległo na zadymionym przedpolu, ale jedno było pewne: zbyt wiele rodzin
w Charisie, Chisholmie, Szmaragdzie i Tarocie dowie się o utracie ojców, synów i braci w tej
bitwie.
Ważne jednak, że i tym razem wróg nie przerwał linii obrony... A Armia Shiloh poszła w
rozsypkę, zamiast złamać opór przeciwnika. Mahkbyrn był tego pewien, nie wiadomo tylko,
czy dowódcy wroga także już to zrozumieli.
- Dobrze - rzucił generał do pułkowników, którzy osiągnęli tak wiele - musimy założyć, że
za kilka godzin spróbują po raz kolejny. Gdy to zrobią - przeniósł wzrok na Edgaira
Braizhyra, dowódcę siódmej kompanii czternastej brygady piechoty, jego najświeższych
odwodów - albo uderzą bezpośrednio na pozycje dwunastego, albo spróbują je oskrzydlić. Na
moje oko wybiorą tę drugą opcję, mimo że to spowolni natarcie, ponieważ tylko szaleniec
chciałby ruszyć na nasze szańce po tym, co uczyniliśmy poprzednim razem. Dlatego chcę,
żeby pułkownik Baytz i dwudziesty siódmy zabezpieczały flankę oddziałów Haskynsa.
Rozmieścimy też kilka dodatkowych plutonów wsparcia moździerzowego na tym terenie. -
Postukał palcem w mapę. - Bataliony dwudziestego siódmego będą stanowiły odwody lewej
flanki. Poza tym...
***
Sir Rainos Ahlverez przysłuchiwał się od niechcenia nerwowej rozmowie księcia Harless
z sir Bahrtalamem Tukkyrem, baronem Doliny Klifu, i sir Brahdrykiem Traiwyrthynem. Tak
naprawdę jego myśli zajmowała kwestia porażki - której rozmiary uświadamiali mu ranni,
kuśtykający niekończącym się strumieniem w kierunku iluzorycznego schronienia na tyłach
armii, i rozpaczliwe wołania tych, którzy dotarłszy tak daleko, nie mieli sił iść dalej. Czuł się
równie obolały i zmęczony jak ci konający weterani.
Tukkyr i Traiwyrthyn dowodzili osobistym regimentem cesarza Mahrysa i Szarymi
Perlmanna, dwoma pałacowymi jednostkami przydzielonymi do Armii Shiloh. Jak przystało
na zhierarchizowane układy, oddziały te miały absolutne pierwszeństwo w dostępie do
zaopatrzenia i żywności, znajdowały się więc w znacznie lepszej kondycji niż cała reszta
kawalerii hrabiego Hennetu. Książę liczył więc, że rozgromią heretyków, gdy piechota
przełamie w końcu ich linie. Ahlverez uważał jednak, że ten szturm zakończy się podobną
tragedią jak wszystkie wcześniejsze.
Już po nas, pomyślał, otrząsając się z ponurych myśli. Chłopcy próbowali, Bóg mi
świadkiem, że próbowali! Nic to jednak nie dało. A ten idiota nadał nie przyjmuje tego do
wiadomości, na Shan-wei! Ale czy on kiedykolwiek rozumiał, co się wokół niego dzieje?
Zacisnął zęby, by powstrzymać strumień obelg, jakie wypełniały jego usta i krtań. Mimo
przepełniającej go furii zauważył jednak determinację, z jaką książę Harless wydaje kolejne
rozkazy, i żałował tylko jednego: że ten głąb nie obudził się wcześniej. Wtedy, gdy
determinacja i szybkość działań mogły zmienić sytuację i uratować tę armię.
U boku księcia Harless stał ojciec Yairdyn. Dłonie ukrył w obszernych rękawach habitu,
oczy przymknął i w tej pozycji wysłuchiwał wydawanych przez księcia instrukcji. Ahlverez
żałował, że nie ma tutaj teraz jego osobistego intendenta. Niestety ojciec Sulyvyn miał inne
zajęcia. Został wprawdzie lekko ranny przez odłamek heretyckiego pocisku, ale odmówił
wycofania się i udał się wraz z pozostałymi oficerami i kapelanami do lasu, by zaprowadzić
porządek w oddziałach, które przez trzy ostatnie dni wypruwały z siebie flaki w imię Boga i
króla.
Wśród ludzi, którzy zasługiwali na coś więcej niż połajanki klechy.
- Wasza łaskawość. - Zdziwił się, słysząc, że ktoś przemawia jego głosem. - Ponowny atak
na heretyków będzie poważnym błędem.
Książę Harless oderwał wzrok od planu sytuacyjnego, w który stukał zawzięcie palcem, i
zmrużył powieki. Yairdyn otworzył oczy, i to gwałtownie, a stojący obok niego hrabia
Hankey zmierzył sir Rainosa wzrokiem zza pleców głównodowodzącego. Tylko Tukkyr,
zerknąwszy przelotnie w kierunku Dohlarianina, natychmiast powrócił do studiowania
planów. Traivyrtyn nie drgnął nawet. Widać było, że obaj pułkownicy nie chcą brać udziału w
tej wymianie zdań, choć pewnie zgadzali się w pełni z tym, co powiedział Ahlverez. Może i
byli Desnairczykami, ale dowodzili dwoma najbardziej elitarnymi arystokratycznymi
regimentami i nie wyglądali na niedorozwiniętych ślepców.
- Nikt nie twierdzi, że to będzie łatwa operacja, sir Rainosie - odparł po dłuższej chwili
książę Harless. - Wiem, że poniesiemy ogromne straty, ale to konieczny ruch. Nie mamy
innego wyjścia. Musimy odblokować szlaki komunikacyjne.
Ahlverez przełknął kolejną jadowitą uwagę, za którą zapłaciłby co najmniej uwięzieniem -
bądź koniecznością stoczenia pojedynku - i zaczerpnął głęboko tchu.
- Wasza łaskawość, trzy dni temu dysponowałem pięćdziesięcioma trzema tysiącami
piechoty, dzisiaj zostało mi jej niespełna piętnaście tysięcy, a twoje regimenty jazdy, które
atakowały z nami, poniosły porównywalne, jeśli nie większe straty. Wedle moich szacunków
straciliśmy pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy ludzi. - Machnął ręką, pomijając wtrącenie,
że znakomita większość poległych to Dohlarianie. - Choć może nie jest tak źle, ponieważ nie
chodzi tutaj tylko o zabitych i rannych, ale także o zaginionych, a tych musi być naprawdę
wielu. Błądzą teraz po kniei, szukając własnych jednostek, lecz to oznacza, że musi minąć
kilka dni, zanim uda się ich ponownie zebrać i sformować w gotowe do walki regimenty. A
heretycy w tym czasie okopują się dalej i ściągają kolejne posiłki. Wykorzystują każdy
moment, jaki im ofiarowujemy, na wykopanie lepszych szańców, a obaj wiemy, że nowe
oddziały napływały na pierwszą linię od początku tej bitwy.
- Co zatem proponujesz, generale? - zapytał obojętnym tonem ojciec Tymythy. - Mamy
siedzieć tutaj i czekać, aż cała armia zagłodzi się na śmierć? Przecież to ty pierwszy
stwierdziłeś, że musimy oczyścić tamte lasy.
- Tak, ojcze. To prawda - przyznał równie obojętnym tonem Ahlverez. - Ale z całym
szacunkiem dla obu pułkowników, będziemy potrzebowali o wiele więcej piechoty, jeśli
chcemy przerwać linię obrony wroga. - Powiódł wzrokiem od Yairdyna do księcia i z
powrotem. - Piechoty, wasza łaskawość. Ludzi wyszkolonych do walki pieszo i odpowiednio
wyposażonych. A takich nie mamy. I nie będziemy mieli, dopóki nie uda mi się zebrać
rozproszonych i przetrzebionych regimentów.
O ile w ogóle da się to zrobić, dodał w myślach, nie chcąc zaogniać sytuacji. Powoli
dochodził do wniosku, że Armia Shiloh nie dysponuje już tak zwanymi wystarczającymi
siłami. A już na pewno nie do tego zadania.
- Sprowadzimy naszą piechotę - wpadł mu w słowo hrabia Hankey, nie kryjąc pogardy,
przez co sir Rainos musiał raz jeszcze wziąć się w garść, by nie zetrzeć mu z tej głupiej
mordy wyrazu samozadowolenia.
Hrabia Hankey osobiście odpowiadał za stan desnairskiego kontyngentu piechoty, a ten
można było określić jednym słowem: tragiczny. Po pierwsze, desnairskie regimenty były o
połowę mniej liczne niż dohlarskie, a hrabia osłabił je dodatkowo podczas tak zwanego
oblężenia. Co gorsza, ich racje żywnościowe zostały okrojone na rzecz faworyzowanej przez
desnairskie dowództwo kawalerii, o czym wszyscy wiedzieli, ponieważ ten stan rzeczy
utrzymywał się od chwili wymarszu. Tak więc z sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy, jakimi
dysponował hrabia, pozostało nie więcej niż pięćdziesiąt, i to pomimo nadejścia ponad
dwudziestopięciotysięcznych uzupełnień, z czego osiem tysięcy ludzi musiało pozostać, by
strzec przełęczy Ohadlyn, aby piętnaście tysięcy głodujących ludzi księcia Eastshare nie
zaatakowało tyłów walczącej armii. To dawało możliwość przerzucenia jakichś czterdziestu
dwóch tysięcy żołnierzy, z czego większość była już zagłodzona, wycieńczona i chora. O
jakimkolwiek morale tych oddziałów także nie mogło być mowy.
Trudno było sobie wyobrażać, że ci ludzie pokonają zaprawionych w bojach heretyków,
którzy czekają na nich za umocnieniami pośrodku tego piekielnego lasu, ale gdyby nawet
mieli na to szanse, jedna trzecia z nich wciąż była w drodze i raczej na pewno nie pojawi się
na miejscu przed jutrzejszym popołudniem. A przecież ci ludzie muszą mieć kilka godzin na
odpoczynek, zanim hrabia Hankey pośle ich do ataku.
Czas potrzebny na odpoczynek oznaczał danie wrogowi kolejnych godzin na budowanie
umocnień... i ściągnięcie jeszcze liczniejszych odwodów.
- Domyślam się, że chcecie ściągnąć tutaj więcej piechoty. - Ahlverez podkreślił słowo
„ściągnąć”, patrząc hrabiemu Hankey prosto w oczy. - Pozwólcie jednak, że powtórzę to, co
już powiedziałem: zanim ona tu przybędzie, heretycy będą doskonale okopani. Mój panie,
zwiadowcy donoszą, że wróg ścina kolejne drzewa, by budować z nich bunkry. Naprawdę
uważasz, że nie rozmieści na przedpolu więcej tych piekielnych kau-yungów, które
zmasakrują twoje oddziały, gdy poślesz je do szturmu? A co powiesz na powiększone pola
ostrzału? Albo na to, że sami ściągają wszystkie odwody najszybciej jak to tylko możliwe?
- Na sprawdzenie tego wszystkiego istnieje tylko jeden sposób, nieprawdaż, generale?
- Przez ostatnie trzy dni nie robiłem niczego innego - warknął Ahlverez - i straciłem przez
to niemal czterdzieści tysięcy ludzi. Nie widzę więc wielkiego sensu w tym, by posyłać na
pewną śmierć następne czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt tysięcy, choćby i Desnairczyków,
ponieważ to i tak nic nam nie da.
Twarz hrabiego Hankey pociemniała, otwierał właśnie usta, ale książę Harless uciszył go
jednym gestem, zanim awantura zaczęła się na dobre.
- Doceniam poświęcenie twoich żołnierzy, sir Rainosie. - W odróżnieniu od hrabiego
książę mówił spokojnym, nawet przyjaznym tonem. A do tego całkiem szczerze, zauważył
Ahlverez. - I tak samo jak ty nie mam ochoty oglądać masakry kolejnych oddziałów,
zwłaszcza jeśli ludzie zginą nadaremnie. Hrabia Hankey ma jednak rację. Musimy coś zrobić,
jeśli chcemy ocalić moją armię, a jak inaczej przegnamy heretyków z tego lasu? Gdybyśmy
mogli wyprzeć ich na bardziej otwarty teren, gdzie przewaga liczebna zadziałałaby na naszą
korzyść...
- Nie możemy tego zrobić, wasza łaskawość - przerwał mu Ahlverez także o wiele
grzeczniejszym tonem niż ten, którego użył w rozmowie z hrabią Hankey. - Ich linie obrony
są zbyt silne, aby udało nam się zmusić ich do odwrotu. Nie dokonamy tego bez udziału
piechoty, której nam teraz brakuje.
Dostrzegł na ich twarzach upór, z jakim odmawiali przyjęcia tego faktu do wiadomości.
Obaj widzieli w manewrze heretyków desperacką próbę ocalenia uwięzionego garnizonu
księcia Eastshare. Zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosła ze sobą blokada tej drogi,
ale nie wierzyli, że wróg mógł dysponować na tym odcinku piętnastoma czy dwudziestoma
tysiącami żołnierzy, a wyverny Kyrbysha potwierdzały, że sytuacja księcia Eastshare jest
naprawdę ciężka. Nic więc dziwnego, że marzyli tylko o jednym: by zmiażdżyć opór wroga
na trakcie, udrożnić szlaki zaopatrzeniowe i doprowadzić tym do zguby oddziały okopane pod
Fortem Tairys.
Ahlverez zgadzał się z ich oceną sytuacji w odniesieniu do położenia księcia Eastshare,
ale wiedział też, że mylą się, i to bardzo, jeśli sądzą, że zdołają przełamać linię obrony
Charisjan w lesie. W co oni święcie wierzyli. Hrabia Hankey miał go nawet za defetystę, a i
księciu niewiele brakowało, by podzielał to zdanie, więc...
- Może to i prawda - rzucił Yairley mniej cierpliwie niż książę. - Jeśli nawet, i tak nie
pozostaje nam nic innego, jak spróbować i liczyć na to, że Bóg i Jego archaniołowie dadzą
ostateczne zwycięstwo swoim czempionom.
Ahlverez przyglądał się intendentowi przez dłuższą chwilę, a potem zaczerpnął tchu.
- Ojcze - odezwał się ostrożnie, wiedząc, że następne słowa mogą zaprzepaścić całą jego
dotychczasową karierę wojskową... i będzie miał szczęście, jeśli tylko na tym się skończy -
czas na odwrót. - Wszyscy na niego patrzyli, najpierw z niedowierzaniem, potem z rosnącą
pogardą, lecz nie przeszkodziło mu to w dokończeniu myśli. - Heretycy przerwali naszą
łączność. Nie jesteśmy w stanie przebić się przez ich pozycje. W takiej gęstwinie nie możemy
ich obejść ani dostarczyć taką drogą zaopatrzenia dla naszych oddziałów. Jeśli zostaniemy
tutaj, wszyscy pomrzemy z głodu. Jeśli zaatakujemy po raz kolejny, stracimy dziesiątki
tysięcy żołnierzy, a wróg nadal pozostanie ukryty w swoich bastionach. Czas się wycofać i
ocalić to, co zostało z naszej armii.
- Dokąd mamy się wycofać? - Hrabia Hankey nie starał się nawet kryć pogardy. - Jak
słusznie zauważyłeś, generale, nie zdołamy się przebić przez linie heretyków!
- Musimy wycofać się na południe - odparł spokojnie Ahlverez. Traktem na Fort Sandfish.
Jeśli wydostaniemy się z lasu Kyplyngyr, będziemy mieli większe szanse na wykorzystanie
przewagi liczebnej. Jeśli pozostaniemy tutaj, wytracimy ludzi w bezsensownych atakach,
zamiast ich zagłodzić na śmierć.
- To niedorzeczne! - wybuchnął hrabia Hankey. - Tym sposobem oddalimy się od naszych
szlaków zaopatrzeniowych! Skoro uważasz, że pomrzemy z głodu, jeśli tutaj zostaniemy, co
stanie się z nami, jeśli cię usłuchamy? Znajdujemy się dwieście mil od południowego skraju
tego piekielnego lasu i czterysta mil od Thesmaru, a po drodze trafimy co najwyżej na kilka
farm! Będziemy mieli szczęście, jeśli co trzeci z naszych żołnierzy dotrze do Trevyru albo
Somyru!
- Jeśli się nie wycofamy, będziemy mieli szczęście, jeśli ocaleje co dziesiąty! - wypalił w
odpowiedzi Ahlverez, odwracając się do księcia Harless i Yairdyna. - Zostając tutaj i
nacierając na heretyków, zrobimy dokładnie to, na czym im najbardziej zależy!
Pełna napięcia cisza przeciągała się w nieskończoność. W końcu intendent odchrząknął.
- Jesteś zmęczony, mój synu... - W jego głosie pobrzmiewało współczucie, ale w oczach
nie było widać cienia litości. - Przez ostatnie kilka dni walczyłeś w imię Boga jak prawdziwy
bohater, dlatego musisz być wycieńczony. Ściąganie cię na tę odprawę, teraz, gdy tak bardzo
potrzebujesz odpoczynku, było niewłaściwe i okrutne z naszej strony. Twoja obawa o życie
żołnierzy stawia cię w bardzo pozytywnym świetle, więc posłuchaj mojej rady i daj spokój.
Idź odpocząć, ponieważ obaj wiemy, że nie myślisz teraz jasno. Wróć do nas, jak dojdziesz do
pełni sił. Cokolwiek zdecydujemy, do nadejścia odwodów pozostało jeszcze dziesięć do
dwunastu godzin. Idź więc. Prześpij osiem z nich, a potem wróć. Jeśli i wtedy nie będziesz
widział innej rady, przedyskutujemy to ponownie.
Ahlverez potoczył wzrokiem po zebranych, a potem westchnął ciężko i pokłonił się
intendentowi.
- Oczywiście, ojcze. Dziękuję - powiedział.
Nie trudził się otwieraniem ust do pozostałych, po prostu ukłonił im się i wyszedł.
Kapitan Lattymyr czekał na zewnątrz przy koniach. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale
zaraz je zamknął, widząc ponurą minę generała. Pomógł mu tylko wsiąść na wierzchowca, a
potem sam wskoczył na siodło.
Minęli wartowników, nie odpowiadając na saluty. Lattymyr dosłownie czuł furię
przepełniającą jego przełożonego. Nawet koń generała wiedział, że coś jest nie tak.
Przejechali tak z tysiąc jardów, zanim sir Rainos spojrzał na adiutanta.
- Kazali mi odpocząć, rozumiesz? - powiedział ostrym tonem, jakiego Lattymyr jeszcze
nigdy u niego nie słyszał. - Wysłuchają mnie, gdy się wyśpię... i zrozumiem, że ten idiotyczny
plan, który opracowali, jest najlepszy z możliwych.
Twarz kapitana stężała. Wiedział, co Ahlverez myśli, ale nie wierzył, że naprawdę...
- Wybacz, sir Rainosie, ale o jakim idiotycznym planie mówisz?
- Na pewno nie o tym, który ja zaproponowałem - zapewnił go Ahlverez z ponurą
satysfakcją. - Odwrót ich zdaniem jest nie tylko aktem tchórzostwa, ale i głupoty. Bardziej
sensowne wydaje się wytracenie połowy armii na próbach przełamania linii tych pieprzonych
heretyków i zagłodzenie całej reszty!
Lattymyr zbladł. Jeśli generał naprawdę zasugerował potrzebę odwrotu w obecności
intendenta Armii Shiloh...
- Dali mi osiem godzin na odespanie. Potem mam do nich wrócić i przyznać im rację -
kontynuował sir Rainos z gorejącymi oczami. - Ja mam jednak coś lepszego do roboty. Jedź
przodem, Lynkynie. Przekaż ojcu Sulyvynowi, generałowi Sahndyrsowi i baronowi
Tymplahrowi, że chcę ich widzieć w moim namiocie, gdy tylko wrócę do obozu. I jeśli ojciec
Sulyvyn nie uzna, że należy mnie usunąć ze stanowiska dowódcy, masz wysłać wiadomości
do pułkowników Hahlynda, Mahcerlyana, Lahkyrta, Mkwartyra, Tyrwaita i Ohklaryna.
Lattymyr zdziwił się. Hahlynd, Mahcerlyan, Lahkyrt i Mkwartyr dowodzili ostatnimi
nietkniętymi regimentami piechoty. To była cała ich rezerwa. Pozostali dwaj pułkownicy
dowodzili kawalerią oddelegowaną do osłony taboru kwater - mistrzowskiego barona
Tymplahra. W tym momencie wszystkie sześć regimentów stacjonowało na południowym
krańcu Kharmychu... na trakcie wiodącym do Fortu Sandfish.
Kapitan przyglądał się przez chwilę przełożonemu, później skłonił głowę, zasalutował
przepisowo i popędził konia.
***
Ruhsyl Tairys oderwał wzrok od talerza, gdy ktoś zastukał cicho do drzwi. Moment
później pojawił się w nich kapral Chalkyr.
Żołnierze jednostek przekształconych w Armię Branatha nie taplali się w błocie, jeśli nie
widzieli takiej potrzeby. Nawet okopy pierwszej linii, która znajdowała się w polu widzenia
Armii Shiloh, zostały zaopatrzone w zadaszenia i przedpiersia z worków z piaskiem, które
miały za zadanie chronić na równi przed odłamkami i zimowym wiatrem. Na tyłach, gdzie
rezydowała większość żołnierzy, wzniesiono siłami oddziałów inżynieryjnych i cywilów
proste baraki pokryte strzechą. W kwaterze księcia Eastshare postawiono nawet kamienny
kominek, przy którym dowódca mógł się ogrzać i zjeść ciepły posiłek, ciesząc się przy okazji
z różnic w zaopatrzeniu pomiędzy jego armią a wrogiem.
- Tak, Lywysie? - rzucił. - Wcześnie wstałeś tego ranka.
- Wybacz, że przeszkadzam ci w zjedzeniu śniadania, mój panie - odparł kapitan Braynair
- ale właśnie przyszła depesza semaforowa od brygadiera Dahmbryka. Melduje, że ogień
artylerii osłabł. Wygląda też na to, że piechota wroga opuściła okopy pod osłoną nocy i
została odesłana na tyły.
- Tak? - Książę odłożył widelec, by sięgnąć po kubek. Sulyvyn Dahmbryk dowodził piątą
brygadą trzeciej dywizji piechoty Ahlyna Symkyna. W tym momencie to jego jednostka
znajdowała się na pierwszej linii i miała oko na wroga. - Wycofali całą piechotę? - zapytał po
chwili, unosząc z niedowierzaniem brew.
- Wybacz, wasza łaskawość - rzucił Braynair, pochylając z pokorą głowę. - Powinienem
był powiedzieć: wycofali większość piechoty. Wedle szacunków brygadiera zatrzymali od
pięciu do siedmiu tysięcy ludzi. Pozostawiono im wsparcie paru tysięcy kawalerzystów.
Uważa, że nie może ich tam być więcej niż dziesięć tysięcy pospołu, i prosi o pozwolenie
wysłania patroli, które to potwierdzą.
- Rozumiem.
Książę usiadł prościej, położył prawą dłoń na blacie stołu i zaczął bębnić po nim palcami.
To dość rzadki przypadek okazywania przez niego zaniepokojenia, uznał Braynair, ale na
twarzy przełożonego nie dostrzegł żadnego grymasu. Książę przetrawiał podaną mu
informację w całkowitym spokoju. W końcu zaczerpnął powietrza i pokręcił głową.
- Może lepiej nie. - Przeniósł wzrok na adiutanta, mrużąc przy tym oczy. - Wygląda na to,
że hrabia Wysokiego Szczytu dotarł na czas, a ja ufam osądowi brygadiera Dahmbryka,
zwłaszcza dotyczącemu ruchów wojsk na linii frontu. Odpowiedz brygadierowi, że zapraszam
go do siebie przy pierwszej nadarzającej się sposobności. A także generała Symkyna, generała
Wyllysa i pułkownika Traimynta. Powiedz im, że zjemy razem wczesny lunch.
- Oczywiście, wasza łaskawość. Czy mam ich powiadomić o powodzie tego zaproszenia?
- Przekaż im tylko, że wszystko wskazuje na to, iż hrabia wykonał zadanie, czas więc
zająć się naszą częścią umowy.
***
Ahlverezowi udało się przespać całe trzy godziny. Niespecjalnie go to odświeżyło,
mięśnie nadal piekły jak przed zaśnięciem, ale umysł miał przynajmniej odrobinę czystszy i
rozumował składniej.
Ku jego rozczarowaniu żaden z mężczyzn znajdujących się w jego namiocie nie mógł
powiedzieć tego samego.
Najważniejsze jednak, że intendent Sulyvyn Fyrmyn, sir Laimyn Sahndyrs i baron
Tymphlar przybyli tu z nim. Sir Laimyn wydawał się mocno zaniepokojony, ale i on był
gotów wykonać rozkazy. Ahlverez zastanawiał się jednak, czy nie wynika to z faktu, że jest
jego bezpośrednim zastępcą, kalkuluje więc, że gdyby co, po prostu powie, że wykonywał
rozkazy przełożonego. Podejrzewał też, że robi Sahndyrsowi niedźwiedzią przysługę, ale był
zbyt zmęczony, żeby rozpatrywać ostatnie działania pod kątem moralnym. Bez względu
jednak na to, czy miałby wystarczające zapasy energii, by przejmować się etyką swoich
czynów, cieszyło go jedno - ojciec Sulyvyn także poparł jego decyzję. A nie był pewien, po
czyjej stronie stanie intendent, który do tej pory nalegał, by zmieść heretyków z powierzchni
Schronienia. Nawet teraz nie był do końca pewny, czy nie zostanie przez niego oskarżony w
przyszłości za to, że podejmował decyzje pod wpływem niechęci do desnairskich towarzyszy
broni, przez których jego oddziały wykrwawiły się podczas bezsensownego szturmu na
pozycje wroga. Z drugiej strony miał to gdzieś. Liczyło się tylko to, że na razie zyskał jego
pełne poparcie.
Zastanawiał się również, czy ktoś raczy donieść księciu Harless albo ojcu Tymythy’emu,
że dohlariańskie tabory ruszyły właśnie traktem w kierunku Fortu Sandfish. Z wyrazu ich
twarzy wywnioskował jednak szybko, że to raczej wykluczone.
- A! Sir Rainos! I ojciec Sulyvyn! - Książę uśmiechnął się na ich widok. - Miło mi was
widzieć. Widzę, że jesteś bardziej wypoczęty niż podczas naszej ostatniej rozmowy -
pochwalił Ahlvereza.
- Dziękuję, wasza łaskawość - odparł generał, a towarzyszący mu intendent skinął głową.
- Mnie też miło ciebie widzieć, synu - dodał schueleryta, po czym raz jeszcze skłonił
głowę, tym razem przed Yairmanem. - Tymythy...
- Za pozwoleniem, sir Rainosie - kontynuował książę Harless, wskazując niedbałym
gestem na mapę. - Chciałbym wysłuchać twojej opinii na temat planów, które poczyniliśmy z
hrabią Hankey. Mamy nadzieję, że uda nam się zajść heretyków od północy, jeśli dotrzemy
nieco dalej niż poprzednim razem. Gdyby to się udało...
- Stój, kto idzie!
Wszyscy odwrócili się w kierunku wejścia, skąd słychać było tętent wierzchowca, którego
ktoś zatrzymał zaraz obok wartowników. Zebrani usłyszeli niewyraźną rozmowę, a potem
odsłonięto kotary i do wnętrza wszedł ubłocony, zdyszany i kompletnie przemoknięty
porucznik, prowadzony przez wciąż protestującego wartownika. Młodzieniec rozejrzał się
lśniącymi jak ognie oczami, po czym stanął na baczność przed księciem Harless, sięgając do
torby kurierskiej.
- Porucznik Ohcahnyr, wasza wysokość - zameldował zwięźle. - Z regimentu Bahskyma.
Przysyła mnie pułkownik.
Ahlverez zesztywniał, zerknął na Fyrmyna. Pułkownik Hykaru Bahskym był najstarszym
desnairskim oficerem w Kharmychu, mieście znajdującym się niemal o sto mil od ich
aktualnej pozycji. Generał, który tego popołudnia skorzystał z linii semaforowej, przesyłając
nią rozkazy dla taboru i ariergardy, zastanawiał się gorączkowo. Jeśli ten młody oficer
przybywa prosto z Kharmychu, musiał opuścić miasto wieczorem, zaraz po zmroku i
zamknięciu stacji, ponieważ dotarcie do kwatery głównej z pewnością zajęło mu ponad
siedem godzin. Nic dziwnego, że ledwie trzyma się na nogach. Musiał kilkakrotnie zmieniać
konia, a połowę wierzchowców i tak prawdopodobnie zajechał na śmierć. A jeśli przywozi
wiadomość mówiącą, że dohlariańskie oddziały opuściły tamtejszą bazę bez rozkazu księcia...
Ciekawe, czy powiadomi go także o tych wszystkich naszych regimentach, które musiał
minąć po drodze? - rozważał w duchu Ahlverez. A jeszcze ciekawsze, jak zareagują na to
książę Harless i Yairley.
Zaskoczyło go, z jakim spokojem rozmyśla nad dalszym rozwojem wypadków, i nagle
dotarło do niego, że ma gdzieś, co powiedzą albo pomyślą.
Jego zdziesiątkowane regimenty udawały się na tyły, by jak najszybciej oczyścić trakt dla
idących na linię frontu ludzi księcia. A odesłał nawet te oddziały, które nie poniosły
największych strat, aby także usunąć je z oczu Desnairczykom planującym kolejny wielki
atak. W rezultacie mógłby kazać im iść dalej, na Kharmych, bez wzbudzania niczyjej uwagi,
ale i tak kazał dowódcom poczekać z wymarszem do nocy, aby zmniejszyć to ryzyko do
minimum. W tym momencie jego oddziały znajdowały się jakieś trzydzieści mil dalej i żaden
nie zawróci bez wyraźnego rozkazu od niego, kontrasygnowanego przez ojca Sulyvyna.
A książę Harless i Yairdyn nie zdołają go zmusić do ich wydania.
To jednak nie znaczyło jeszcze, że ktoś taki jak ojciec Tymythy nie zechce uczynić z sir
Rainosa przykładu dla tych, którzy zaczynają wątpić w świętą wojnę.
- Dawaj! - Książę Harless wyciągnął dłoń do ubłoconego posłańca, a ten rozpiął sakwę i
podał mu list.
Książę złamał pieczęć, wyjął z koperty pojedynczą kartkę papieru i przebiegł oczami po
spisanych na niej słowach. Nagle zamarł i zacisnął palce na wiadomości. Ahlverez zauważył,
że książę na dodatek blednie. Stał tak w bezruchu przez kilka sekund, potem jęknął, zmiął
papier lewą ręką, prawicę trzymając na piersi. Twarz wykrzywił mu paskudny grymas, a już
moment później padł na kolana.
- Dawać tu uzdrowiciela! - wrzasnął Yairdyn, przyklękając obok dowódcy Armii Shiloh,
zanim ten zwalił się na ziemię. - Dawać go tu natychmiast!
Usta księcia zsiniały, teraz już przyciskał do piersi nie tylko lewą rękę, ale i prawą.
Wszyscy na niego patrzyli prócz Ahlvereza.
Dohlariański generał podniósł zmiętą wiadomość, gdy Yairdyn wołał o whiskey i ponaglał
uzdrowicieli, podtrzymując księcia.
Ponieważ Ahlverez widział już wcześniej poważny atak serca, pozostawił schuelerycie
bezowocną walkę o ocalenie życia księcia, a sam rozprostował kartkę i przysunął ją do
najbliższej lampy. To była naprawdę krótka wiadomość.
Wasza łaskawość!
Duże oddziały heretyków atakują nasze wysunięte pozycje. Semafory donoszą o
zmasowanym ostrzale artyleryjskim. Heretycka jazda i piechota zdobyły nasze bastiony i całą
artylerię oblężniczą. Najdokładniejsze informacje przekazane przez kapitana Bruhstaira
(ranga oficera została podkreślona, zapewne dla uświadomienia odbiorcy faktu, jak ogromne
straty ponieśli obrońcy, skoro tak ważny meldunek składa niski stopniem oficer) mówią o
tym, że heretycy mają dwu-, a nawet trzykrotnie więcej żołnierzy, niż do tej pory sądziliśmy
(słowo „trzy” było jeszcze wyraźniej podkreślone niż ranga Bruhstaira). Dotarła do nas także
wyverna pocztowa od pułkownika Ohygynsa, wysłana wczoraj o szesnastej. Brahnselyk został
zdobyty przez kawalerię wroga, a Roymark jest oblegany przez piechotę i ostrzeliwany z
dział. Zwiadowcy donoszą o ogromnej kolumnie wojsk wroga, która kierowała się przez las
Kyplyngyr prosto na wasze pozycje, ale potem została zawrócona na Roymark. Wysyłam tę
wiadomość do waszej łaskawości i do hrabiego Hennetu w Cheyuairze. Czekam na dalsze
instrukcje.
Hykahru Bahskym, oficer dowodzący obroną Kharmychu.
MARZEC
ROKU PAŃSKIEGO 897
.I.
Allyntyn
Prowincja Midhold
oraz
Siddar
Stara Prowincja
Republika Siddarmarku
Merlin Athrawes wspiął się po stopniach do swojej sypialni, nie przestając się uśmiechać
po rozmowie z Nimue. Ich znajomość rozwijała się w dziwnym kierunku. Bynajmniej nie w
tym, który go z początku martwił, co uświadomił sobie, sięgając do zasuwki i otwierając
drzwi. Właściwie...
- Dobry wieczór - odezwał się głos, który sprawił, że Merlin zamarł w progu.
Zdumienie przykuło go do miejsca, podobnie jak rozżalenie, że w ogóle jest zdolny do
takiego zaskoczenia. Raczej rzadko martwił się, że go ktoś zaskoczy, skoro mało kto
wyszedłby z takiej sytuacji obronną ręką. Z tego powodu zaniedbał ustawiania SAPK-ów na
pozycjach, gdy szło o jego kwaterę mieszkalną pod jego nieobecność. Z drugiej strony bardzo
dbał, aby nikt, ale to nikt nie zbliżył się niezauważony do apartamentów Cayleba Ahrmahka.
Najwyraźniej jednak coś przegapił...
Muszę zresetować filtry, postanowił w duchu, otrząsając się z zaskoczenia i przekraczając
próg. Zmienić ich ustawienia. Aczkolwiek nie sądzę, aby pojawiła się tutaj z zamiarem zabicia
mnie czy Cayleba.
- Dobry wieczór, Aivah. - Zamknął drzwi za sobą i skrzyżował ramiona na piersi,
opierając się o nie plecami. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
Aivah Pahrsahn siedziała na prostym krześle i uśmiechała się do niego. Merlin potrząsnął
głową. Ustawił filtry tak, aby informowały go o każdym intruzie, który nie zaliczał się do
grupy znajomych lub sojuszników. Aivah była jednym i drugim. To znaczyło, że jedynym, na
co musiała uważać, były czujne, sokolookie i wiecznie podejrzliwe ludzkie straże rozstawione
w całym pałacu. Co samo w sobie było nie lada wyczynem, jak sobie właśnie uświadomił.
- Przyszłam cię prosić o przysługę - odparła. - Taką, o którą wypada poprosić na
osobności.
- Co to za przysługa? - zapytał ostrożnie.
- Chcę, abyś mnie przetransportował do Syjonu i z powrotem. I to szybko.
- Do Syjonu? Co skłania cię do myśli, że pozwoliłbym ci się udać do Syjonu, biorąc pod
uwagę wszystko, co wiesz o nas i naszych planach, nie mówiąc już o dostarczeniu cię tam we
własnym zakresie? A na wypadek gdybym okazał się na tyle szalony, aby ulec twojej prośbie,
może wyjaśnisz mi, co rozumiesz przez „szybko”.
- Nie muszę wyruszyć w podróż natychmiast, jeśli o to ci chodzi - powiedziała miłym
tonem. - Ale kiedy ta chwila nadejdzie, może być i tak, że nie zdołam cię uprzedzić. Przez
„szybko” zaś rozumiem w ciągu jednego, dwóch dni.
Wpatrzył się w nią.
- Zdajesz sobie sprawę, że stąd do Syjonu jest jakieś pięć tysięcy mil z hakiem?
- Oczywiście, że zdaję sobie z tego sprawę. Właśnie dlatego rozmawiam z tobą...
Ahbraimie.
POSTACIE
Ananas górski - gatunek rośliny endemicznej dla Schronienia. Jej kulisty owoc ma około
czterech cali średnicy, twardość jabłka i smak przypominający słodki grejpfrut. Występuje
głównie na kontynentach.
Angorska jaszczurka - jaszczurka żyjąca na Schronieniu, charakteryzująca się
wyjątkowo połyskliwą, przypominającą kaszmir pokrywą włosową i z tego powodu
hodowana na runo podobnie jak owca na Starej Ziemi; podstawa przemysłu tekstylnego
Schronienia.
Anshinritsumei - słowo to w języku japońskim oznacza „oświecenie”. W Biblii
Schronienia określono nim „mały ogień”, czyli pomniejsze tchnienie Boskiego ducha. Jest to
najwyższy stan umysłowy, jaki może osiągnąć śmiertelna istota.
Archaniołowie - centralne postacie Kościoła Boga Oczekiwanego; byli to najwyżsi
stopniem członkowie dowództwa operacji Arka, którzy pod postacią boskich wysłanników,
przewodników oraz opiekunów nadali kształt powstającej na Schronieniu ludzkiej cywilizacji.
Chłopcy Świątyni - pogardliwe określenie żołnierzy Armii Boga, stosowane przez
Charisjan i mieszkańców Republiki Siddarmarku.
Czuwanie Langhorne’a - trwający trzydzieści jeden minut okres przerwy w pomiarze
czasu, przypadający tuż po północy. Został wprowadzony przez pierwszych „archaniołów”
celem skompensowania liczącej 26,5 godziny doby na Schronieniu. Zwyczajowo
przeznaczony na kontemplację i dziękczynienie.
Drapacz nieba - wysokie smukłe drzewo liściaste. Dorasta do wysokości około
osiemdziesięciu pięciu, a nawet dziewięćdziesięciu stóp i ma drobne, gęste konary porośnięte
listkami przypominającymi liście ostrokrzewu. Gałęzie rzadko przekraczają długość ośmiu
stóp.
Drzewo gofrowe - rodzime dla Schronienia liściaste drzewo rodzące orzechy,
charakteryzujące się szczególnie twardą i nierówną korą.
Drzewo olejowe - drzewo występujące na Schronieniu i osiągające wysokość do
trzydziestu stóp. Wydaje duże owłosione torebki nasienne zawierające liczne nasionka, z
których każde jest bardzo bogate w oleje roślinne. Zespół terraformujący dr Pei Shan-wei,
posługując się inżynierią genetyczną, zwiększył poziom zawartości olejów w nasionach oraz
sprawił, że są one jadalne dla ludzi. Drzewo olejowe uprawia się głównie z myślą o żywności,
lecz stanowi ono również ważne źródło smaru. W domenach położonych w głębi kontynentu
jest postrzegane jako istotne źródło oleju do lamp.
Drzewo tekowe - rodzime drzewo Schronienia, którego drewno zawiera krzemionkę i
inne minerały. Chociaż dorasta na wyższej wysokości niż drzewo tekowe ze Starej Ziemi i
zamiast liści ma igły, to jego drewno - teczyna - ma podobne słoje i barwę, a także jest tak
samo wytrzymałe na warunki pogodowe, próchnienie i szkodliwe działanie owadów.
Dusznik - niskie zarośla pochodzące ze Schronienia. Istnieje wiele odmian tych krzewów,
które rosną w niemal każdej strefie klimatycznej. Są bardzo gęste i trudne do wycięcia, ale
wymagają wiele światła do rozrostu, więc praktycznie nie występują w starych, rzadkich
lasach.
Działo kątowe - rodzaj krótkolufowej armaty na lawecie, z której można strzelać pod
zmiennym kątem, aby pociski spadały na cel po łukowatych trajektoriach.
Działo wysokokątowe - nazwę zazwyczaj skraca się do działo kątowe, szczególnie w
środowisku artylerzystów.
Dziennik Świętego Zherneau - dziennik pozostawiony przez Jeremy’ego Knowlesa, w
którym zawarto opis zniszczenia enklawy Aleksandria i losy Pei Shan-wei.
Dzikie jagody - którekolwiek z licznych jagód porastających cierniste krzewy
Schronienia.
Dziurawy ser - rodzima nazwa sera szwajcarskiego na Schronieniu.
Fałszywe srebro - rodzima nazwa antymonu na Schronieniu.
Fontanny Shan-wei - nadana przez Charisjan nazwa „min skaczących”. Przy odpaleniu
ładunek wybuchowy podrzuca minę na wysokość mniej więcej pasa, zanim ta detonuje, co
sprawia, że w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni pada deszcz odłamków. Patrz także:
Kau-yungi.
Gbaba - ksenofobiczna rasa Obcych, która unicestwia wszystkie napotkane gatunki istot
inteligentnych. Gbaba pokonali Federację Terrańską oraz wszystkie skupiska ludzi poza
kolonią na Schronieniu.
Glynfych - znana na całym Schronieniu marka chisholmskiej whiskey; destylarnia o tej
samej nazwie.
Gorączka lędźwiowa - określenie na różne choroby skutkujące uszkodzeniem układu
nerwowego i paraliżem ciała, takie jak np. polio.
Górskie igłociernie - szczególny gatunek iglocierni, rosnących wyłącznie na zboczach
gór w strefie tropikalnej. Kwiatostan tej rośliny ma zazwyczaj krwistoczerwony kolor, ale ten
jeden gatunek charakteryzuje się białymi, niemal kobaltowo-błękitnymi kielichami u nasady i
jaśniejącymi stopniowo ku końcom płatkami, które mają dodatkowo złotawe obwódki.
Grupa Czworga - czterej wikariusze, którzy sprawują faktyczną władzę nad Radą
Wikariuszy i Kościołem Boga Oczekiwanego.
High-Hallows - niezwykle wytrzymała, również w warunkach zimowych, rasa koni.
Igłociernie - krzewy spotykane tylko na Schronieniu, osiągają wysokość około trzech stóp
i mają ostre kolce o długości od trzech do siedmiu cali w zależności od gatunku.
Intendent - duchowny przydzielony do biskupstwa lub arcybiskupstwa w charakterze
bezpośredniego przedstawiciela Inkwizycji. Jego zadaniem jest zwłaszcza przestrzeganie, aby
nie łamano Zakazów Jwo-jeng.
Jabłoń cukrowa - tropikalne drzewo owocowe występujące na Schronieniu. Jego owoc
ma purpurową skórkę przypominającą mandarynkę, lecz miąższ jest bardziej podobny do
jabłka. Chętnie spożywany ze względu na wysoką zawartość cukru.
Jaszczurflak - padlinożerca zajmujący niszę ziemskiej hieny skrzyżowanej z szakalem.
Jaszczurflaki czasami polują, ale generalnie nie należą do odważnych stworzeń, przez co są
traktowane pogardliwie przez większość mieszkańców Schronienia.
Jaszczur klifowy - sześcionogi, jajorodny gatunek ssaka rodzimy dla Schronienia. Męskie
osobniki osiągają wagę pomiędzy stu pięćdziesięcioma i dwustu pięćdziesięcioma funtami i
zajmują podobną niszę jak ziemskie muflony.
Jaszczurkot - futrzasta jaszczurka wielkości ziemskiego kota, bardzo przymilna.
Traktowana jako zwierzę domowe.
Jaszczurlis - ciepłokrwiste, sześcionogie, jajorodne futrzaste stworzenie rodzime dla
Schronienia, którego okrywa włosowa bywa ruda bądź ciemnoszara. Większość odmian
potrafi wspinać się na drzewa. Ich długość zamyka się w przedziale od czterdziestu do
czterdziestu ośmiu cali, przy czym sam krzaczasty ogon może mieć dwadzieścia pięć cali
długości. Waga tych zwierząt sięga trzydziestu funtów, najlżejsze osobniki zaś ważą około
dwudziestu funtów.
Jaszczurodrap - sześcionogi ssak z wyglądu przypominający jaszczura, porośnięty
gęstym futrem. Jajorodny. W jego paszczy znajdują się dwa rzędy kłów zdolnych przebić
kolczugę. Stopy tego zwierzęcia mają po cztery długie palce zakończone pięcio- lub nawet
sześciocalowymi pazurami.
Jaszczuromałpka - ogólna nazwa dla kilku gatunków nadrzewnych torbaczy pokroju
jaszczurek. Istnieje wiele odmian różniących się kształtem i wielkością, aczkolwiek żadna nie
jest większa od ziemskiego szympansa, a większość jest znacząco od niego mniejsza.
Wszystkie są wyposażone w ręce przypominające ludzkie, choć z tylko trzema palcami i
jednym przeciwstawnym kciukiem. Ich stopy, również chwytne do pewnego stopnia, nie mają
przeciwstawnego kciuka. Jaszczuromałpki są niezwykle energiczne i nerwowe, a także
potrafią zdumiewająco dobrze naśladować ludzkie zachowania.
Jedwabiowełna - roślina pochodząca ze Schronienia, mająca wiele właściwości
charakterystycznych dla jedwabiu i bawełny. Pozyskiwano z niej bardzo lekkie i niezwykle
wytrzymałe nici, ale ich kłębki były znacznie bardziej zanieczyszczone ziarenkami niż
ziemska bawełna. Jedwabiowełna osiągała zawrotne ceny ze względu na długi i żmudny
ręczny proces oczyszczania przędzy.
Kharmych - marsz wojskowy grany w Republice Siddarmarku, upamiętniający wspaniałą
postawę 37. regimentu piechoty podczas desnairskiej inwazji.
Kau-yungi - nazwa przypisana przez żołnierzy Armii Boga minom przeciwpiechotnym, a
szczególnie kierunkowym minom typu Claymore dla upamiętnienia „kieszonkowej bomby
atomowej” komandora Pei Kau-yunga, których użył on przeciwko sojusznikom Erica
Langhorne’a po zniszczeniu enklawy Aleksandria. W późniejszym czasie określenie
wszystkich min lądowych.
Klasztor Świętej Evehlain - zakon siostrzany przy klasztorze Świętego Zherneau.
Klasztor Świętego Zherneau - siedziba bractwa Świętego Zherneau, jednego z
biedniejszych zakonów Charisu.
Kolcocierń - kwitnący krzew występujący w większości stref klimatycznych Schronienia.
Jego kwiaty mają przeróżne kolory i odcienie. Gatunki tropikalne znane są ze smuklejszego
pokroju oraz delikatniejszych płatków.
Kolcojaszczur - gad wielkości ziemskiego łosia, mający rozwidlający się róg o czterech
odnogach. Długość tych kolców może dochodzić do jednej trzeciej rozmiaru całego
zwierzęcia. Jaszczury te są roślinożerne i nie stanowią wielkiego zagrożenia.
Kolcowinorośl - roślina Schronienia przypominająca nieco kudzu. Niestety nie rośnie tak
szybko jak jej ziemski odpowiednik, ale jest od niej o wiele trwalsza, a kilka jej odmian ma
na łodygach twarde kolce. W odróżnieniu od wielu miejscowych roślin bez problemu dała się
skrzyżować z ziemską florą. Stosowana jako żywopłoty i ogrodzenia przez wielu rolników
Schronienia.
Komentarze - autoryzowane interpretacje i rozszerzenia doktryn zawartych w Piśmie.
Zawierają oficjalnie zaakceptowane i usankcjonowane interpretacje treści oryginalnych
zapisów.
Korzeń nasenny - rodzime drzewo Schronienia, którego korzenie są bogate w opiaty i
inne środki przeciwbólowe. Tą samą nazwą często określa się produkowane z nich leki.
Kosz Pasquale - dobrowolne dary dla biednych, bezdomnych i chorych. Różnica
pomiędzy sumą przekazywaną dobrowolnie a wymaganą na cele Kosza ma pochodzić ze
skarbca Kościoła Matki, wypłaca się ją wkrótce po zebraniu dziesięciny.
Kościół Boga Oczekiwanego - Kościół i religia utworzone przez personel zarządzający
operacją Arka w celu kontrolowania kolonistów i ich potomków oraz uniemożliwienia
powrotu zaawansowanej technologii.
Kościół Charisu - powstały w wyniku schizmy Kościół wyodrębniony z Kościoła Boga
Oczekiwanego po podjętej przez Grupę Czworga nieudanej próbie unicestwienia Królestwa
Charisu.
Kraken (1) - wspólna nazwa nadana całej rodzinie morskich drapieżników. Zwierzęta te
przypominają krzyżówkę rekina z kałamarnicą. Są bardzo potężne, mają rybie kształty,
wielkie szczęki pełne zakrzywionych do tyłu zębów i wiązki macek wyłaniających się z ciała
przy podstawie głowy. Za ich pomocą drapieżniki te przytrzymują ofiary podczas ich
pożerania. Małe przybrzeżne krakeny mogą mierzyć tylko trzy do czterech stóp długości, ich
kuzyni żyjący na pełnym morzu osiągają czasami nawet pięćdziesiąt stóp - co zostało
udokumentowane - ale te z legend i opowieści bywają o wiele większe.
Kraken (2) - jedno z najcięższych dział ery przedmerlinowskiej. Przeciętna armata tego
typu ważyła prawie trzy i pół tony i strzelała czterdziestodwufuntowymi kulami. Królewskie
krakeny ważyły przeszło cztery tony. Z nich także strzelano czterdziestodwufuntowymi
pociskami, ale miały one znacznie większy zasięg. Standardowe działa tego typu osiągały
wagę dwóch i trzech czwartych tony. Miały kaliber sześciu i dwóch dziesiątych cala i
strzelały kulami o masie trzydziestu pięciu funtów.
Krakeny z Tellesbergu - zawodowy klub baseballowy.
Krowa morska - ssak ze Schronienia przypominający z wyglądu ziemskiego morsa.
Dorosłe osobniki osiągają długość do dziesięciu stóp.
Kuguar - mniejszy gatunek jaszczurodrapa. Kuguary są znacznie mądrzejsze i
zwinniejsze od swoich gigantycznych pobratymców, a co za tym idzie, potrafią unikać
kontaktów z ludźmi. Są też niezwykle wytrwałymi i zabójczymi łowcami.
Kyousei hi - dosłownie „wielki ogień” albo „wspaniały ogień” - za Pismem. Terminem
tym określano aureole, jakie otaczały wszystkie pojazdy i skimmery dowództwa operacji
Arka, aby podkreślić ich boskie pochodzenie w oczach pierwszych pokoleń mieszkańców
Schronienia.
Levelersi - reformistyczno-rewolucyjny ruch w domenach kontynentalnych, mający na
celu zlikwidowanie wszelkich różnic społecznych i ekonomicznych wśród ludzi.
Liście żujnika - narkotyk średniej mocy uzyskiwany z oryginalnych roślin Schronienia.
Żuty przez niemal wszystkich, jak ongiś liście tytoniu.
Lojaliści Świątyni - ludzie, którzy sprzeciwiają się schizmie powstałej po utworzeniu
Kościoła Charisu i wyzwaniu rzuconemu wielkiemu wikariuszowi oraz całemu wikariatowi
Kościoła Boga Oczekiwanego. Część lojalistów należy wszakże do ruchu reformistowskiego
(patrz niżej), choć potępia schizmę.
Lustrzane bliźnięta - rodzime określenie na bliźnięta syjamskie na Schronieniu.
Łaska Pasquale - eutanazja. Uzdrowiciele z zakonu Pasquale zgodnie ze złożonymi
ślubami mają prawo zakończyć życie osoby śmiertelnie chorej, jednakże może się to stać
wyłącznie pod ściśle określonymi warunkami.
Małpojaszczur - większy i potężniejszy od jaszczuromałpki. W odróżnieniu od małych
krewniaków bytuje wyłącznie na ziem i, choć umie wspinać się także na drzewa, które są w
stanie utrzymać jego ciężar. Gatunki górskie ważą od dziewięciuset do nawet tysiąca funtów,
natomiast nizinne zaledwie sto do stu pięćdziesięciu funtów. Małpojaszczury żyją w stadach
liczących od dwudziestu do trzydziestu dorosłych osobników. W odróżnieniu od
jaszczuromałpek zazwyczaj nie uciekają w obliczu zagrożenia, tylko atakują potencjalnych
napastników. Znane są też przypadki, gdy dwa lub trzy stada łączyły siły, by rozprawić się ze
szczególnie groźnymi drapieżnikami. Dlatego nawet smoki starają się ich unikać.
Małżoróg - jadowity owad o twardym, zwijanym pancerzu. Zwinięty w kulkę praktycznie
nie do odróżnienia od owocu płaskorzecha.
Maskojaszczur - rodzimy odpowiednik kameleona na Schronieniu. Są to drapieżcy
długości około dwóch stóp, którzy zwabiają ofiarę zmianą ubarwienia, po czym atakują.
Mech fleminga (nazwa zazwyczaj pisana małą literą) - gatunek rodzimego mchu
występującego tylko na Schronieniu, który po genetycznych zmianach wprowadzonych przez
zespół terraformujący Shan-wei zyskał naturalne właściwości antybiotyczne. Stosowany
powszechnie w medycynie Schronienia.
Miecz Rakurai - specjalnie wyszkoleni wysłannicy Inkwizycji ekspediowani na tyły
wroga. Działają w pojedynkę, identycznie jak klasyczni Rakurai. Nie są to jednak samobójcy
ani zwykli terroryści. To szpiedzy i wywiadowcy, którzy mają zadanie dokonać jak
największych szkód, podczas gdy ich główną misją jest zbieranie informacji.
Miecz Schuelera - okrutna akcja powstańcza zapoczątkowana przez Inkwizycję celem
obalenia lorda protektora Greyghora Stohnara i unicestwienia Republiki Siddarmarku.
Mistrz Traynyr - postać z niezwykle popularnych na Schronieniu teatrzyków
kukiełkowych. Mistrz Traynyr zazwyczaj odgrywał rolę konspiratora, którego knowania
zawsze kończyły się niczym. Tym samym terminem określano także lalkarza, który poruszał
wszystkimi marionetkami podczas przedstawienia.
Morszczuk - rodzima ryba Schronienia. Podobnie jak inne tutaj występujące ma długie
wężowate ciało, aczkolwiek jej głowa przypomina ziemskiego morszczuka lub sztokfisza, z
haczykowatą szczęką.
Narwal - gatunek morskiego stworzenia, nazwany tak ze względu na podobieństwo do
pewnego gatunku waleni ze Starej Ziemi. Tutejsze narwale osiągają około czterdziestu stóp
długości i mają dwa przypominające rogi kły, które mogą osiągać nawet osiem stóp długości.
Żyją w dużych stadach i nie należą do nieśmiałych. Dorosłe osobniki czasami atakują
krakeny.
Nowy model - określenie innowacyjnych technologii (szczególnie wojskowych)
wprowadzonych przez Charis i sojuszników. Patrz także: nowy model krakena.
Nowy model krakena - podstawowy model armaty Cesarskiej Marynarki Wojennej
Charisu. Waży w przybliżeniu dwie i pół tony i strzela trzydziestofuntowymi pociskami o
średnicy pięć i dziewięć dziesiątych cala. Mimo że waży nieco mniej od starego krakena
(patrz wyżej), a jego pociski są o dwanaście procent lżejsze, ma większy zasięg i większą
prędkość wylotową z powodu redukcji oporu, ulepszenia prochu oraz trochę wydłużonej lufy.
Niebieskoliść - drzewiasta, rosnąca w gęstych skupiskach roślina rodzima dla
Schronienia, bardzo podobna do kalmii szerokolistnej. W porze kwitnienia wydaje białe lub
żółte kwiaty, a nazwę swą zawdzięcza sinoniebieskiemu odcieniowi liści.
Nynian Rychtair - tutejszy odpowiednik Heleny Trojańskiej, urodzona w Siddarmarku
kobieta legendarnej urody, która poślubiła cesarza Harchongu.
Oddział Wsparcia Artyleryjskiego (WA) - określenie grupy oficerów i podoficerów
Cesarskiej Armii Charisu, szkolonych w celu koordynacji wsparcia artyleryjskiego. Żołnierz
taki może zostać przydzielony na każdym poziomie dowodzenia, od dywizji poczynając, a na
kompanii czy nawet plutonie kończąc. Ma on na wyposażeniu heliograf, flagi sygnałowe,
gońców oraz czasami także wyverny pocztowe.
Ogarojaszczur - jeden z kilku gatunków bardzo szybkiej mięsożernej jaszczurki
hodowanej i szkolonej do tropienia zdobyczy. Odmiany obejmują od ogarojaszczur a
Tiegelkampa, który jest nieco mniejszy od ziemskiego ogara, do ogarojaszczura z Szarych
Gór, którego ciało osiąga długość ponad pięciu stóp i wagę prawie dwustu pięćdziesięciu
funtów.
Ogniorośl - pokaźna, odporna, szybko rosnąca winorośl ze Schronienia, której pędy mogą
osiągać średnicę do dwóch cali, a nawet więcej; roślina wyjątkowo zasobna w oleje. Uważana
za niebezpieczną dla ludzkich siedlisk, szczególnie położonych w rejonie niskich opadów
deszczu w lecie, ze względu na jej niezwykłą łatwopalność, a także dlatego, że zawarte w niej
oleje są trujące zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt lądowych. Wszakże zmiażdżone pędy i
torebki nasienne ogniorośli są źródłem cennych olejów i z tego powodu jest to roślina
uprawna.
Okrągły teatr - największy i najpiękniejszy teatr Tellesbergu. Wspierany przez Koronę,
lecz całkowicie niezależny. Znany nie tylko z jakości dawanych przedstawień, ale i swobody,
z jaką pokazywano na jego scenie satyry na charisjańskie społeczeństwo, przemysł,
arystokrację, a nawet Kościół.
Okular kątowy - charisjańskie określenie na peryskop.
Olej z krakena - dawniej olej pozyskiwany z krakenów i wykorzystywany jako paliwo,
głównie w lampach, szczególnie w domenach znajdujących się na wybrzeżach kontynentów i
wyspach. Obecnie większość oleju przeznaczonego do lamp pozyskuje się zamiast z
krakenów ze smoków morskich (patrz niżej) i w gruncie rzeczy taki olej pali się o wiele lepiej
i znacznie jaśniejszym płomieniem od oleju z krakena, wydzielając przy tym znacznie mniej
nieprzyjemnego zapachu. Mimo to jakość oleju w dalszym ciągu ocenia się wedle miar
stosowanych wobec oleju z krakena.
Operacja Arka - ostatnia próba stworzenia kolonii pozaziemskiej podjęta przez Federację
Terrańską celem ratunku przed ksenofobicznymi Gbaba. W jej wyniku powstało Schronienie.
Oskrzydlenie ogniowe - rodzime określenie na manewr kawaleryjski przypominający
ziemski karakol, w którym żołnierze jazdy otwierają z bliska ogień broni ręcznej przeciwko
wrogiej piechocie. Stosowany również - w sprzyjających okolicznościach - przeciwko
wrogiej jeździe.
Pajęczokrab - rodzima forma życia na Schronieniu, o wiele większa od znanych na Ziemi
krabów. Zwierzę to nie jest jednak skorupiakiem, jego segmentowe, mocno opancerzone ciało
przypomina raczej ślimaka. Odnóża uznawane są za niezwykle delikatny przysmak.
Pajęczoszczur - gatunek szkodnika występującego na Schronieniu, który pełni w tym
ekosystemie rolę podobną do ziemskich szczurów. Jest sześcionogi, podobnie jak wszystkie
ssaki Schronienia, i wygląda jak skrzyżowanie włochatej helodermy z owadem. Posiada
wielostawowe odnóża, które sięgają wyżej niż jego ciało. Szkodnik ten jest znany z
narowistego usposobienia, ale zarazem niezbyt odważny. Dorosłe osobniki największych
gatunków mogą osiągać długość ciała rzędu dwóch stóp, przy czym sam ogon może mierzyć
tyle samo, jednakże średnia wielkość tych zwierząt to na ogół dwie, trzy stopy razem z
ogonem.
Persymona - rodzimy owoc Schronienia, w smaku niesłychanie cierpki i stosunkowo
gruboskórny, z wyglądu przypominający nieco ziemskie figi.
Piaskowe czerwie - obrzydliwi mięsożercy, wyglądający jak sześcionogie ślimaki, które
żerują na plażach podczas przypływu. Piaskowe czerwie zazwyczaj nie gustują w żywych
ofiarach, aczkolwiek nie pogardzą też niewielkimi stworzeniami, które znajdą się w ich
zasięgu. Ich naturalna barwa pozwala im się idealnie wtapiać w piaszczyste tło plaży, w
dodatku zakopują się głęboko, pozostawiając na powierzchni jedynie koniec odwłoka.
Pięciodzień - odpowiednik ziemskiego tygodnia na Schronieniu. Składa się on tylko z
pięciu dni: od poniedziałku do piątku.
Piki Kolstyru - marsz wojskowy grany w Republice Siddarmarku, upamiętniający
okrucieństwa Cesarstwa Desnairu, jakich dopuszczono się w trakcie jednej z pierwszych
wojen pomiędzy Siddarmarkiem i Desnairem. Gdy rozbrzmiewa na polu bitwy, znaczy to, że
Armia Republiki Siddarmarku przystępuje do bezlitosnego natarcia.
Pismo - najważniejsza święta księga Kościoła Boga Oczekiwanego.
Płaskorzech - bocznie spłaszczony orzech o grubej skorupie. Rosną na drzewach
liściastych o dużych czteroklapowych liściach, osiągających wysokość do trzydziestu stóp.
Czarny płaskorzech został zmodyfikowany genetycznie tak, aby był jadalny dla ludzi.
Czerwony płaskorzech jest niejadalny, a jego spożycie grozi zatruciem. Czarny płaskorzech
jest znany z wysokiej zawartości białka.
Podnóżki Shan-wei - nadana przez Charisjan nazwa min przeciwpiechotnych, które
zazwyczaj zakopuje się lub porzuca na powierzchni i detonuje za pomocą zapalników
naciskowych. Patrz także: Kau-yungi.
Podwójny okular - charisjańskie określenie na lornetkę.
Powstanie - nazwa rebelii wymierzonej w lorda protektora Greyghora i konstytucję
Republiki Siddarmarku przez lojalistów Świątyni.
Półtuńczyk - jeden z nielicznych rodzimych gatunków ryb Schronienia. Osiąga długość
od trzech stóp do nieco ponad pięciu stóp.
Prawiedąb - drzewo rosnące na Schronieniu, przypominające nieco ziemskie dęby.
Spotykane głównie w strefie tropikalnej. Charakteryzują je chropawa kora, wiecznie zielona
okrywa liści oraz nasiona podobne do szyszek.
Prawiepalma - drzewo tropikalne występujące na Schronieniu i przypominające ziemską
palmę królewską z tą różnicą, że jego wysokość może sięgać sześćdziesięciu stóp. Wydaje
podobne do śliwek, kwaskowe owoce, których średnica wynosi do pięciu cali.
Prawiepalmy owoc - podobny do ziemskiej śliwki owoc prawiepalmy. Spożywany w
stanie surowym lub po ugotowaniu, aczkolwiek ceniony głównie dla wyrabianego z niego
wina.
Prawietopola - rodzimy gatunek drzewa na Schronieniu, o bardzo szybkim, strzelistym
przyroście. Występuje głównie w strefie umiarkowanej. Osiąga wysokość około
dziewięćdziesięciu stóp.
Rada Wikariuszy - odpowiednik Kolegium Kardynalskiego w Kościele Boga
Oczekiwanego.
Rakurai (1) - dosłownie „błyskawica”. Tym słowem Pismo określa broń kinetyczną, za
pomocą której zniszczono enklawę Aleksandria.
Rakurai (2) - organizacja skupiająca zamachowców samobójców działających w
pojedynkę na zlecenie Wyllyma Rayna i Zhaspahra Clyntahna. Zasada bezpieczeństwa
wymaga, aby nawet Clyntahn nie znał nazwisk jej członków oraz celów, przeciwko którym
wysyła ich Rayno.
Reformiści - ludzie popierający reformę Kościoła Boga Oczekiwanego. Większość
reformistów mieszkających poza Charisem wciąż postrzega siebie jako lojalistów Świątyni.
Ręka Kau-yunga - nazwa przypisana przez agentów Inkwizycji Antygrupie Czworga,
którą w Syjonie założyła Aivah Pahrsahn/ Ahnzhelyka Phonda.
Ropucha oślizgła - ziemnowodny padlinożerca o ciele długości do siedmiu cali. Jego
skórę pokrywa gęsta wydzielina, stąd nazwa. Jad jest toksyczny, ale ukąszenie rzadko kończy
się śmiercią.
Ruch reformistowski - ruch w łonie Kościoła Boga Oczekiwanego, jego celem jest
naprawa wypaczeń, które narastały w wikariacie przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat. Przed
pojawieniem się Kościoła Charisu ruch ten działał w ukryciu, z czasem jednak wyszedł na
światło dzienne, zyskując coraz większe poparcie społeczne.
Rycerze Ziem Świątynnych - urzędowy tytuł prałatów zarządzających Ziemiami
Świątynnymi. Z technicznego punktu widzenia Rycerze Ziem Świątynnych są ich świeckimi
władcami, należącymi jednocześnie do hierarchii kościelnej. Zgodnie z prawem kanonicznym
nic, co uczynią jako Rycerze Ziem Świątynnych, nie może być kojarzone z oficjalnymi
działaniami Kościoła Matki. Świątynia wykorzystywała tę fikcję prawną już niejednokrotnie
w swojej historii.
SAPK-i - Samonaprowadzająca Autonomiczna Platforma Komunikacyjno-zwiadowcza.
Seijin - mędrzec, święty mąż. Legendarni wojownicy i nauczyciele, którzy w
powszechnym przekonaniu dostąpili anshinritsumei. Wielu wykształconych mieszkańców
Schronienia uważa seijinów za istoty mityczne.
Skoczek moczarowy - średniej wielkości (pięćdziesiąt do sześćdziesięciu funtów wagi)
płaz na Schronieniu. Drapieżny, jego ofiarami są różne wodne stworzenia. Przypomina
sześcionogiego smoka z Komodo, ale w odróżnieniu od niego ma na głowie pióropusz, który
rozkłada, gdy czuje się zagrożony albo gdy broni terytorium. W tych samych okolicznościach
nadyma worki powietrzne u szyi. Agresywny i humorzasty.
Skrzydlaci Wojownicy - tradycyjny tytuł zaprawionych w boju wojowników górskich
klanów z Kruczych Ziem.
Smok - największa lądowa forma życia na Schronieniu. Wyróżniamy dwa gatunki
smoków: roślinożernego smoka zwykłego (zazwyczaj dzielonego na smoka leśnego i smoka
górskiego) oraz mięsożernego smoka wielkiego. Patrz także: Smok wielki.
Smok górski - nieco mniejsze od ziemskiego słonia zwierzę pociągowe, znane na całym
Schronieniu. Mimo wielkich rozmiarów zdolne do szybkich zrywów. Roślinożerca.
Smok leśny - nazwa nadawana gatunkom smoków żyjących na nizinach. Osiąga znacznie
większe rozmiary niż smok górski. Jego szara odmiana stanowi największe zwierzę
roślinożerne na Schronieniu.
Smok morski - odpowiednik ziemskiego wieloryba na Schronieniu. Istnieje kilka
gatunków smoków morskich, z których największy osiąga rozmiary do pięćdziesięciu stóp
długości. Podobnie jak wieloryby, smoki morskie są ssakami. Przed niskimi temperaturami
wody chroni je gruba warstwa tłuszczu. Zwierzęta te żywią się krylem. Rozmnażają się w
znacznie szybszym tempie niż wieloryby, stanowią główne źródło pożywienia
waleniszczycieli oraz co większych głębinowych krakenów. Większość gatunków wytwarza
tutejszy odpowiednik olbrotu. Z dorodnego osobnika można pozyskać nawet czterysta
galonów oleju.
Smok wielki - największy i najniebezpieczniejszy drapieżca na Schronieniu.
Niespokrewniony ani ze smokiem górskim, ani ze smokiem leśnym pomimo pozornych
zewnętrznych podobieństw. W istocie jest to gigantyczny krewny jaszczurodrapa, przy czym
ma wydłużone szczęki i ostre zębiska. Wyposażony w sześć nóg, podobnie jak jaszczurodrap,
ale w odróżnieniu od niego nie ma futra, tylko grubą, doskonale izolującą skórę.
Smoki Hairathy - zawodowa drużyna baseballowa z Hairathy. Tradycyjni rywale
Krakenów z Tellesbergu w Pucharze Króla.
Staloset - roślina Schronienia przypominająca mocno rozgałęzione bambusy. Jej strączki
zawierają niezwykle delikatne nasionka przytwierdzone bardzo cienkimi, ale mocnymi nićmi.
Ziarenka te są bardzo trudne do usunięcia gołymi rękami, ale z ich nici można tkać materiały
o wiele wytrzymalsze od jedwabiowełny. Można z nich także splatać niezwykle wytrzymałe i
odporne na rozciąganie liny. Co więcej, rośliny te rosną równie szybko jak bambus, a ilość
zbieranej z jednego akra nici jest wyższa o siedemdziesiąt procent niż w przypadku ziemskiej
bawełny.
Strupokor - bogate w żywicę liściaste drzewo o bardzo gładkiej szarobrązowej korze.
Swoją nazwę wzięło od tego, że w miejscu zranienia wytwarza „strup” z żywicy, która
wypływa obficie z każdego skaleczenia i natychmiast twardnieje w czerwonobrązowe płaty.
Drewno przypomina brezylkę ciernistą ze Starej Ziemi, a żywicę stosuje się do produkcji
czerwonego barwnika.
Surgoi kasai - dosłownie „wielki (okropny) pożar”. Prawdziwy duch Boga, tchnienie
Boskiego ognia, które wytrzymać może jedynie anioł albo archanioł.
Szarfa - tradycyjne nakrycie głowy noszone w królestwie Tarota, czyli specjalnie
zaprojektowana i uszyta bandana nakładana na włosy.
Szerszeń - żądlący, drapieżny odpowiednik ziemskiego owada, spotykany na Schronieniu.
Ma dwa cale długości i gnieździ się w norach ziemnych. Jego jad jest wysoce toksyczny dla
miejscowych form życia, jednakże w większości niegroźny dla ziemskich stworzeń
(aczkolwiek dziesięć procent ludzi jest na niego uczulonych). Szerszenie są bardzo
agresywne. Bronią swego terytorium. Instynktownie atakują w pierwszej kolejności oczy
ofiary.
Szponi konar - rodzime, wiecznie zielone drzewo Schronienia. Ma długie cienkie igły, a
jego gałęzie dodatkowo są pokryte półcalowymi cierniami. Dorasta do wysokości
siedemdziesięciu stóp. Konary dojrzałych osobników zaczynają się dopiero dwadzieścia stóp
nad ziemią.
Świadectwa - z wielu dokumentów, jakimi posługuje się Kościół Boga Oczekiwanego, te
zawierają relacje naocznych świadków spisane przez kilka pierwszych pokoleń ludzi
zamieszkujących Schronienie. Nie mają one jednak podobnego statusu jak chrześcijańskie
ewangelie, ponieważ nie zawierają żadnych nauk ani inspiracji przekazywanych przez Boga.
Ich zadaniem jest unaocznienie historycznej zgodności nauk Kościoła z faktami, które
gromadnie spisywali naoczni świadkowie owych wydarzeń.
Świątynia - kompleks wybudowany przez archaniołów z wykorzystaniem terrańskiej
technologii, służący za główną siedzibę hierarchów Kościoła Boga Oczekiwanego. Można w
nim znaleźć wiele magicznych rozwiązań, które przypominają o potędze twórców.
Świeca Shan-wei (1) - celowo wyzywająca nazwa nadana przez Charisjan zapałkom,
które można zapalić nie tylko o draskę, ale dosłownie o cokolwiek.
Świeca Shan-wei (2) - nazwa nadana przez lojalistów Świątyni, oznaczająca flary
podwieszane na spadochronach i wynalezione przez Charisjan.
Świerszcz - tutejszy odpowiednik ziemskiego owada o tej nazwie dorasta do długości
dziewięciu cali i jest mięsożerny. Na szczęście występuje mniej licznie niż świerszcze na
Ziemi.
Świetliki - niewielkie bioluminescencyjne skrzydlate jaszczurki. Trzykrotnie większe od
ziemskich odpowiedników odgrywają taką samą rolę w ekosystemie Schronienia.
Święta Evehlain - patronka klasztoru Świętej Evehlain w Tellesbergu, żona świętego
Zherneau.
Święty Zherneau - patron klasztoru Świętego Zherneau w Tellesbergu, mąż świętej
Evehlain.
Tytanodąb - bardzo wolno rosnące i długowieczne drzewo liściaste występujące na
Schronieniu, używane do wyrobu mebli, o wysokości dochodzącej do stu jardów.
Upadli - archaniołowie, aniołowie i śmiertelnicy, którzy podążyli za Shan-wei, buntując
się przeciw Bogu i Jego prawowitemu następcy Langhorne’owi. Terminem tym określa się
wszystkich wyznawców Shan-wei, aczkolwiek najczęściej stosuje się go dla określenia
archaniołów i aniołów, którzy poszli za Panią Kłamstwa z własnej woli, nie zaś zostali do
tego zmuszeni jak zwykli ludzie.
Uzupełnienia - spisane oświadczenia i obserwacje wielkich wikariuszy oraz świętych
Kościoła Boga Oczekiwanego. Zawierają głęboko uduchowione i inspirujące nauki, ale jako
dzieło zwykłych śmiertelników nie są stawiane na równi z treścią Pisma.
Waleniszczyciel - najbardziej niebezpieczny drapieżnik żyjący na Schronieniu, na
szczęście bardzo rzadko interesujący się tak niewielką zdobyczą, jaką jest dla niego człowiek.
Waleniszczyciele osiągają długość niemal stu stóp i są wyłącznie mięsożerne. Osobniki tego
gatunku potrzebują wielkich przestrzeni do życia, więc nie zbliżają się do wybrzeży, dzięki
czemu spotkania z nimi należą do rzadkości. Stworzenia te jedzą wszystko, nie wyłączając
największych krakenów. Znane są też niezwykle rzadkie przypadki, gdy atakowały
frachtowce lub galery wojenne.
Wełna mineralna - tutejszy odpowiednik chryzotylu (białego azbestu).
Wewnętrzny krąg - charisjańscy sprzymierzeńcy Merlina Athrawesa, którzy poznali
prawdę na temat Kościoła Boga Oczekiwanego oraz Federacji Terrańskiej.
Widelcogon - jedna z nielicznych ryb Schronienia, odpowiednik ziemskiego śledzia.
Wiertacz - rodzaj żyjącego na Schronieniu skorupiaka, który przyczepia się do dna okrętu
albo drewna spławianego do portów, wwiercając się w nie na pewną głębokość. Istnieje kilka
rodzajów wiertaczy, z których najgroźniejsze potrafią wygryźć spore otwory w drewnie,
ponieważ nieustająco wnikają w głąb zaatakowanej przez siebie drewnianej konstrukcji. Te
najmniej groźne żywią się tylko zewnętrzną warstwą konstrukcji, byle tylko znaleźć na niej
punkt przyczepienia, po czym rozrastają się na podobieństwo korala, tworząc swego rodzaju
warstwę ochronną. Wiertacze są największym oprócz zbutwienia zagrożeniem dla kadłubów
okrętowych.
Wilk (1) - drapieżnik ze Schronienia, który żyje i poluje w stadzie i wykazuje liczne cechy
ziemskiego wilka. Choć ciepłokrwisty, jest jajorodny i większy od wilka znanego na Starej
Ziemi. Dorosłe męskie osobniki osiągają masę dwustu dwudziestu pięciu funtów.
Wilk (2) - nazwa artylerii pokładowej o kalibrze mniejszym niż dwa cale i
jednofuntowym (lub lżejszym) pocisku. To broń głównie przeciwpiechotna, ale może też być
stosowana przeciwko łodziom i innym mniejszym jednostkom.
Wilk obrotowy - lekka armata, pierwotnie zamierzona jako broń zamontowana na
obrotowym wysięgniku. Patrz także: wilk.
Wojna Shan-wei - zaczerpnięte z Pisma określenie na walkę pomiędzy stronnikami Erica
Langhorne’a i zwolennikami Pen Shan-wei o przyszłość ludzi na Schronieniu. W ogólnym
zarysie przypomina znaną z ziemskiej Biblii walkę Lucyfera z aniołami wiernymi Bogu, przy
czym rolę Lucyfera objęła Shan-wei. Patrz także: Wojna z Upadłymi.
Wojna z Upadłymi - okres po upadku Shan-wei pomiędzy zniszczeniem enklawy
Aleksandria i przywróceniem władzy Kościoła.
Wymiatacze Shan-wei - nadana przez Charisjan nazwa rodzimej wersji miny typu
Claymore. Patrz także: Kau-yungi.
Wyverna - tutejszy odpowiednik ziemskich ptaków. Wyverny występują w równie
wielkiej liczbie i różnorodności jak ptaki na Starej Ziemi. Wśród nich wyróżniamy wyverny
pocztowe, myśliwskie (stosowane do łowów w podobny sposób jak sokoły), skalne (te
gatunki są niewielkie, rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do dziesięciu stóp), morskie (tych jest
naprawdę wiele), królewskie (jedne z największych latających drapieżników, mogących
osiągać nawet do dwudziestu pięciu stóp rozpiętości skrzydeł). Wszystkie gatunki tych
zwierząt mają po dwie pary skrzydeł oraz jedną parę kończyn wyposażonych w niezwykle
ostre pazury. Zdesperowane królewskie wyverny porywają dzieci, jeśli nadarzy się ku temu
okazja, aczkolwiek gatunek ten znany jest z całkiem sporej inteligencji i wie, że człowiek nie
jest łatwą ofiarą, więc na ogół omija ludzkie sadyby.
Wyverna bagienna - jedna z wielu gatunków występujących na Schronieniu wyvern,
której miejscem występowania są słonowodne i słodkowodne bagna i moczary.
Wyverna lodowa - nielotna wodna odmiana wyverny przypominająca ziemskiego
pingwina. Odrębne gatunki zamieszkują zarówno północne, jak i południowe koło
podbiegunowe Schronienia.
Wyverna pocztowa - odmiana rodzimej wyverny poddana modyfikacji genetycznej przez
Pei Shan-wei i jej zespół terraformujący, ażeby stworzyć odpowiednik ziemskiego gołębia
pocztowego. Wykorzystuje się ją do dostarczania wiadomości na krótkich dystansach,
błyskawicznie, oraz na dłuższych, co zabiera więcej czasu.
Wyyerna szaroroga - nocny drapieżnik żyjący na Schronieniu. Można by go porównać
do ziemskiej sowy.
Wyverna długodzioba - odpowiednik ziemskiego pelikana.
Wyyernowisko - miejsce wylęgu oswojonych wyvern.
Zaćmica - nazwa choroby Alzheimera na Schronieniu.
Zakazy Jwo-jeng - spis technologii dozwolonych przez Kościół Boga Oczekiwanego. W
ogólnym zarysie Zakazy zabraniają korzystania z urządzeń, które nie są napędzane siłą
wiatru, wody albo ludzkich mięśni. Zwyczajowo zakazy podlegają ocenom zakonu Schuelera,
należącego do najbardziej konserwatywnych zgromadzeń Schronienia, aczkolwiek znane są
przypadki, kiedy to skorumpowani intendenci wydali niezgodny z regułą werdykt w zamian
za rekompensatę pieniężną.
Zapalacz - nazwa zapalniczki na Schronieniu.
Złocista jagoda - drzewo osiągające wysokość około dziesięciu stóp, występujące w
niemal każdym klimacie Schronienia. Napar z jego liści to znany specyfik na chorobę
lokomocyjną i mdłości.
Informacja dotycząca miar czasu na
Schronieniu
Doba na Schronieniu liczy dwadzieścia sześć godzin i trzydzieści jeden minut. Rok
Schronienia to 301,32 dnia, czyli 0,91 standardowego roku ziemskiego. Planeta ma jeden
spory księżyc, który obiega ją w 27,6 lokalnego dnia, zatem miesiąc księżycowy trwa tutaj
mniej więcej 28 dni.
Doba Schronienia dzieli się na 26 sześćdziesięciominutowych godzin oraz
trzydziestojednominutowy okres zwany „czuwaniem Langhorne’a”.
Rok Schronienia dzieli się na dziesięć miesięcy: luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec,
lipiec, sierpień, wrzesień, październik i listopad. Każdy z nich dzielony jest na sześć
pięciodniowych tygodni, zwanych tutaj „pięciodniami”. Mają one następujące nazwy:
poniedziałek, wtorek, środa, czwartek i piątek. Dodatkowy dzień roku przypada w samym
środku lipca, ale nie ma przydzielonego numeru. To tak zwany „dzień Boga” i zarazem
najważniejsze święto Kościoła Boga Oczekiwanego. Z takiego podziału wynika, że każdy
pierwszy dzień miesiąca musi wypadać w poniedziałek, a ostatnim jest piątek. Co trzy lata
występuje tak zwany rok przestępny, który trwa o jeden dzień dłużej - zwany „memoriałem
Langhorne’a” i umieszczany w środku lutego (także bez przydzielonego numeru). To
oznacza, że statystyczny miesiąc Schronienia liczy 795 godzin, w odróżnieniu od 720, jakie
ma 30-dniowy miesiąc na Ziemi.
Zrównanie dnia z nocą wypada na Schronieniu 23 kwietnia i 22 września, natomiast
przesilenia słoneczne 7 lipca i 8 lutego.
ARCHANIOŁOWIE