Andriej Płatonow - Dżan I Inne Opowiadania

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 461

ANDRIEJ PŁATONOW

DŻAN
I INNE OPOWIADANIA

tłumaczyli
Irena Piotrowska
Seweryn Pollak
René Śliwowski

1969
CZYTELNIK • WARSZAWA
DŻAN

Na dziedziniec instytutu ekonomicznego w Moskwie wszedł


młody mężczyzna, Nazar Czagatajew. Rozejrzał się dokoła
ze zdziwieniem. Od kilku lat przemierzał ten dziedziniec, tu
minęła jego młodość, lecz nie żałował jej, ponieważ wspiął
się przez ten czas wysoko, na szczyty swego umysłu, skąd
widać cały ten świat ogrzany letnim wieczornym słońcem.
Na dziedzińcu rosła tu i ówdzie mizerna trawka, w rogu
stał śmietnik, dalej zmurszała drewniana szopa, a obok niej
stara samotna jabłoń, o którą nikt się nie troszczył. Tuż za
jabłonią leżał olbrzymi, może stupudowy głaz, nie wiedzieć
skąd pochodzący, a jeszcze dalej zaryte w ziemię żelazne
koło od dziewiętnastowiecznej lokomobili.
Dziedziniec był pusty. Młodzieniec usiadł na progu
szopy i zatopił się w myślach. Otrzymał w sekretariacie
instytutu świadectwo z przeprowadzonej obrony pracy
dyplomowej, sam zaś dyplom zostanie mu później wysłany
pocztą. Nigdy więcej tu nie powróci. Obszedł dziedziniec
dotykając po kolei każdego z tych niepotrzebnych nikomu
przedmiotów. Pragnął, żeby go zapamiętały i polubiły. Atoli
sam w to nie wierzył. Ze wspomnień dzieciństwa wiedział,
że po długiej rozłące ogląda się z dziwnym smutkiem
znajome miejsca; człowiek zachował je w swoim sercu, lecz
nieruchome przedmioty zapomniały o nim, już go nie
poznają, jakby przeżyły bez jego udziału bujne i szczęśliwe
życie, stoi więc przed nimi nieszczęsny i wyobcowany.
Za szopą znajdował się stary ogród. Ustawiano tam w tej
chwili stoły, zakładano prowizoryczną instalację elektryczną
i kolorowe dekoracje. Dyrektor żegnał dziś uroczystym
wieczorem drugi zespół absolwentów instytutu, świeżo
upieczonych inżynierów i ekonomistów. Wprost z
dziedzińca uczelni Nazar Czagatajew udał się do akademika,
aby odpocząć trochę, a potem przebrać się na zabawę.
Położył się na łóżku i niespodziewanie zasnął z nagłym
poczuciem fizycznego szczęścia, jakie jest wyłącznym
przywilejem młodości.
Wieczorem Czagatajew ponownie udał się do ogrodu
uczelni. Włożył swój najlepszy szary garnitur, oszczędzany
przez długie lata studenckie, i ogolił się przed małym
damskim lusterkiem. Cały jego majątek spoczywał pod
poduszką i w nocnej szafce przy łóżku. Przed wyjściem
zajrzał z żalem do ciemnego wnętrza swej szafy; niebawem
szafa zapomni o nim, zapach jego ubrań i ciała ulotni się
stąd na zawsze.
W akademiku mieszkali studenci z innych uczelni i
dlatego Czagatajew poszedł sam. W ogrodzie grała orkiestra
sprowadzona z kina, stoły były zestawione w długi rząd, nad
nimi płonęły reflektory zawieszone przez elektryków na
prowizorkach między drzewami. Letnia noc ciemną kopułą
osłaniała gości zebranych na pożegnalną uroczystość, i cały
urok tej nocy tkwił w otwartej ciepłej przestrzeni, w ciszy
nieba i natury.
Grała muzyka. Młodzi absolwenci siedzieli przy stołach,
gotowi za chwilę rozbiec się po całym świecie i tam
budować szczęście dla siebie. Skrzypce muzykanta
zamierały chwilami niby oddalony słabnący głos.
Czagatajewowi zdawało się, że to płacze ktoś za
horyzontem – może w tamtym nikomu nie znanym kraju,
gdzie kiedyś się urodził i gdzie żyje albo już zmarła jego
matka.
– Giulczataj! – wymówił głośno.
– Co to znaczy? – spytała go sąsiadka, młody technolog.
– Ach, nic… – odrzekł Czagatajew. – Giulczataj to moja
matka, kwiatek górski. W moim kraju tak nazywa się ludzi,
kiedy są jeszcze małymi dziećmi i przypominają wszystko,
co piękne…
Skrzypce znów się odezwały, głos ich nie tylko skarżył
się, lecz i przyzywał w daleki świat, muzyka bowiem, nawet
gdy jest smutna, zawsze opiewa zwycięstwo.
Niebawem rozpoczęły się tańce, gry, zwykła zabawa
młodzieży. Czagatajew patrzył na tańczących, na nocną
scenerię ogrodu.
Naprzeciwko siedziała młoda kobieta o oczach płonących
ciemnym blaskiem, w granatowej sukni zapiętej zwyczajem
starszych kobiet wysoko pod brodą, co nadawało jej miły,
trochę staroświecki wygląd. Nie tańczyła, może czuła się
skrępowana albo też nie umiała, i uporczywie przyglądała
się Czagatajewowi. Podobała jej się smagła twarz
młodzieńca, czarne wąskie oczy, spoglądające na nią
otwarcie, z wyrazem dobroci i melancholii, jego szerolca
pierś, ukrywająca serce pełne tajemnych uczuć, i miękkie,
delikatne usta, gotowe śmiać się i płakać. Nie kryła swojej
sympatii i uśmiechnęła się do Czagatajewa. Nie
odpowiedział na jej uśmiech. Bawiono się coraz weselej.
Studenci, obecnie już ekonomiści, inżynierowie i planiści,
zrywali ogrodową trawę, brali ze stołów kwiaty i wręczali
swym koleżankom lub po prostu sypali na ich gęste włosy.
Nieznajomej już nie było naprzeciwko Czagatajewa –
tańczyła teraz na ścieżce, obsypana kolorowymi konfetti, i
wyglądała na zadowoloną.
Inne kobiety siedzące przy stołach również były
uszczęśliwione względami, jakie okazywali im koledzy,
pięknem ogrodu i przeczuciem własnej przyszłości, tak
pełnej nadziei i tak długiej jak nieśmiertelność. Tylko jedna
wśród nich nie miała kwiatów i konfetti we włosach, nikt nie
pochylał się ku niej i nie zabawiał żartami, uśmiechała się
jednak, aby widziano, że również bierze udział w zabawie,
że jej przyjemnie i wesoło. Ale w oczach miała wyraz
smutku i rezygnacji, jak duże skrzywdzone dziecko. Od
czasu do czasu rozglądała się bacznie i widząc, że nikt się
nią nie interesuje, szybkim ruchem zbierała z sąsiednich
krzeseł kwiaty oraz konfetti i chowała je ukradkiem.
Czagatajew zauważył te manipulacje, lecz nie mógł ich
zrozumieć. Znudziła go przeciągająca się zabawa i
zamierzał wracać już do domu. Nieznajoma zbierająca
kwiaty, które wypadły z włosów innych kobiet, także
dokądś odeszła, wieczór miał się ku końcowi, gwiazdy stały
się wyraziste, zapadała noc. Wstał i ukłonił się najbliżej
stojącym kolegom – nieprędko się z nimi zobaczy.
Idąc pomiędzy drzewami, spostrzegł kryjącą się w cieniu
smutną nieznajomą. Nie widziała go, była zajęta wpinaniem
we włosy kwiatów i wstążek, w chwilę później wyszła zza
drzew i znów skierowała się do oświetlonego stołu.
Czagatajew podążył za nią, gotów w nagłym porywie
przewracać stoły i obalać drzewa, byle tylko przerwać to
zaprawione łzami upojenie, lecz nieznajoma, z różą w
ciemnych włosach, była teraz szczęśliwa i śmiała się,
chociaż oczy jej jeszcze nie obeschły. Postanowił zostać
dłużej, podszedł do niej i przedstawił się, dowiedziawszy się
w zamian, iż jest dyplomantką instytutu chemicznego.
Poprosił ją do tańca, mimo że tańczyć nie umiał, za to ona
okazała się świetną tancerką i prowadziła go lekko w takt
muzyki. Z oczu jej znikły ślady łez, twarz wyładniała, ciało
wyzbyło się dzikiego onieśmielenia i teraz ufnie tuliło się do
niego, pełne spóźnionej dziewiczości, tchnące miłym
ciepłem, jak chleb. Czagatajew zapomniał przy niej o bożym
świecie, sen i szczęście promieniowały od tej kobiety, z
którą pewnie nie spotka się więcej. Jakże często gdzieś w
pobliżu nas istnieje nie zauważona szczęśliwość.
Wesoła zabawa przeciągnęła się do świtu, potem ogród
opustoszał, goście się rozeszli, zostały jedynie martwe
sprzęty. Czagatajew ze swą nową przyjaciółką Wierą szedł
ulicami Moskwy w blasku wstającego dnia. On przybył z
daleka, ale pokochał to miasto całym wdzięcznym sercem,
albowiem mieszkał w nim długo, tu zdobywał wiedzę i jadł
chleb, którego nikt mu nie wypominał. Spojrzał na swą
towarzyszkę – twarz jej w promieniach wschodzącego w
oddali słońca wydawała się piękna.
Czas mijał, niebo było wysokie i czyste, słońce
bezustannie dawało ziemi swe największe dobro – światło.
Wiera szła w milczeniu. Czagatajew przypatrywał się jej z
boku dziwiąc się, czemu inni nie znajdują w niej nic
pociągającego, skoro nawet jej skromne milczenie
przypomina milczenie trawy, wierność bliskiego przyjaciela.
Widział teraz z bliska bruzdy znużenia na jej policzkach,
oczy przysłonięte powiekami, obrzmiałe wargi – cały
tajemny ogień, całą dobroć i siłę kryjącą się w tej żywej
istocie. Tajał z czułości dla niej, nie potrafiłby wyrządzić jej
najmniejszej przykrości, nawet wstydził się myśleć o tym,
czy jest ładna, czy brzydka.
– Zmęczona jestem, całą noc nie zmrużyliśmy oka –
odezwała się Wiera. – Chyba się już pożegnamy.
– Jeszcze trochę – powiedział Czagatajew. – Niedługo
wyjeżdżam, przejdźmy się jeszcze kawałek.
Poszli dalej, minęli kilka długich ulic, na koniec Wiera
przystanęła.
– Tu mieszkam – wskazała duży nowo wybudowany
dom.
– Niech mi pani pozwoli wejść. Położy się pani i
odpocznie, a ja posiedzę trochę i potem odejdę.
Wiera stała zmieszana.
– No, dobrze – rzekła wreszcie i zaprowadziła gościa do
siebie.
Zajmowała duży pokój, przeciętnie umeblowany, ale
jakiś smutny, zasłonięty storami, szary i prawie pusty.
Zdjęła letni płaszcz i Czagatajew zauważył, że jest trochę
tęższa, niż mu się zdawało. Potem zaczęła szperać w swoich
gospodarskich zakamarkach pragnąc poczęstować czymś
gościa, gdy tymczasem on stał zapatrzony w stary dyptyk,
wiszący nad jej łóżkiem i symbolizujący marzenie z owej
epoki, gdy ludzie wierzyli, że ziemia jest płaska, a niebo
niezbyt odległe. Wyobrażał on olbrzyma, który, stojąc na
ziemi, głową przebił otwór w sklepieniu niebios i
wysunąwszy się po ramiona na zewnątrz, zapatrzył się w
przedziwną nieskończoność tamtych czasów. Tak go
pochłonął widok obcych, nieznanych przestrzeni, że
zapomniał o reszcie swego ciała, znajdującej się poniżej
kopuły nieba. Druga połowa obrazu przedstawiała to samo,
ale w odmiennej wersji. Ciało człowieka było wychudzone
na wiór i na pewno już martwe, a uschnięta głowa stoczyła
się na tamten świat po zewnętrznej powierzchni nieba
przypominającego blaszaną misę – głowa poszukiwacza
nowej nieskończoności, która rzeczywiście nie ma końca i
skąd nie ma powrotu na jednostajną płaszczyznę ziemi.
Dla Czagatajewa jednak wszystko stało się teraz obojętne
i niemiłe. Ze struchlałym sercem objął Wierę, która krzątała
się obok, pochylona nad stołem, i przycisnął ją do siebie
ostrożnie, lecz z siłą, jak gdyby pragnął przylgnąć do niej
jak najbliżej i w ten sposób ogrzać się i uspokoić. Wiera,
odgadłszy jego uczucia, nie odepchnęła go, tylko przytuliła
jego głowę do piersi i głaskała pieszczotliwie po czarnych
twardych włosach. I chociaż twarz miała odwróconą, łzy jej
spadały na głowę Czagatajewa i tam wysychały. Płakała
bezgłośnie, usiłując panować nad wyrazem twarzy i nie
wybuchnąć szlochaniem.
– Ja przecież spodziewam się dziecka – szepnęła.
– To nic – powiedział Czagatajew przebaczając jej
wszystko z mężnym sercem, jak skazany na śmierć.
– Nie – mówiła smutno zasłaniając się rękawem, aby
ukryć zapłakaną twarz i osuszyć oczy. – Nie. Nie mogę.
Puścił ją. Wystarczało mu, że jest blisko, może ją
trzymać za rękę i spytać, co jest przyczyną jej płaczu –
smutek czy uraza.
– Straciłam niedawno męża. A o zmarłym, wie pan, jak
trudno zapomnieć. Kiedy dziecko przyjdzie na świat, nie
zobaczy juz ojca, została mu tylko matka, a to trochę za
mało. Prawda, że za mało?
– Prawda – przyznał Czagatajew. – Teraz ja mu zastąpię
ojca.
Przygarnął ją i zasnęli w biały dzień pośród hałasu
budującej się Moskwy, łoskotu świdrów i zgiełku ulicznego
– nic nie docierało do ich uszu; leżeli spleceni ramionami i
przez sen słuchali swoich cichych, stłumionych oddechów.
Po południu, na krótko przed zakończeniem pracy, wzięli
ślub w najbliższym urzędzie stanu cywilnego. Stali między
dwoma bukietami kwiatów, urzędnik wygłosił krótkie
przemówienie okolicznościowe, polecił im ucałować się na
znak dozgonnej wierności i wreszcie życzył licznego
potomstwa, aby pokolenie rewolucyjne rpzmnożyło się po
wieczne czasy. Czagatajew pocałował Wierę dwa razy,
przyjaźnie uścisnął dłoń urzędnika, pomyślawszy w duchu,
że byłoby bardzo przyjemnie, gdyby i on ucałował Wierę
nie ograniczając się wyłącznie do obowiązków służbowych.
Odtąd co wieczór odwiedzał swą żonę, ona zaś czekała
niecierpliwie i cieszyła się na jego przyjście. Od razu
obejmowali się uściskiem, przy czym Nazar obchodził się z
nią nad wyraz delikatnie, pamiętając, iż nosi ona w łonie
dziecię nie żyjącego ojca. Potem szli na spacer trzymając się
pod rękę, uważnie oglądali wystawy sklepowe jak gdyby z
zamiarem poczynienia licznych sprawunków, obserwowali
niebo, które miało swoje własne życie, i jednocześnie nie
uchodził ich uwagi najdrobniejszy fakt z życia toczącego się
wokół nich, jakby serce podczas miłości było tak utrudzone,
iż trzeba je ciągle zabawiać błahostkami, aby nie czuło
swego wysiłku.
Mimo to Czagatajew nie był jeszcze prawdziwym mężem
Wiery, która przez cały czas odsuwała go z tkliwością i
strachem, by nie poczuł się urażony. Może bała się
zaprzepaścić w namiętności swoją biedną radość, pozyskaną
w sposób tak dziwny i niespodziewany, a może była to po
prostu przezorna i mądra taktyka kobiety pragnącej
utrzymać w swym mężu nie stygnące ciepło, które będzie ją
ogrzewało długo i niezawodnie. On natomiast w swoim
uczuciu dla Wiery nie mógł poprzestać jedynie na bliskości
duchowej i pewnego razu zapłakał przy niej, gdy leżała na
pozór bezradna, a przecież uśmiechnięta i niezwyciężona.
2

Była pełnia lata. Na skutek upału tliły się torfowiska wokół


Moskwy, wieczorami unosił się w powietrzu swąd
pomieszany z ciepłym, parującym zapachem dalekich
kołchozów i pól, jak gdyby cała przyroda przyrządzała
wieczorny posiłek. Czagatajew spędzał z Wierą ostatnie dni.
Otrzymał skierowanie do pracy, miał wyjechać do
rodzinnego kraju w głąb azjatyckiej pustyni, gdzie żyła lub
też dawno już zmarła jego matka. Wywędrował stamtąd
piętnaście lat temu jako mały chłopiec. Stara matka,
Turkmenka Giulczataj, włożyła mu na głowę czapkę-
papachę, do torby wsunęła czerstwy czurek i na dokładkę
podpłomyk upieczony z roztartych korzeni trzciny, modraka
i parolistu, następnie dała mu do ręki trzcinową laseczkę, by
zamiast opiekuna towarzyszyła mu roślina, i wyprawiła go
w drogę.
– Idź, Nazarze – rzekła do chłopca, albowiem nie chciała
patrzeć na jego powolną śmierć. – Jeśli rozpoznasz swojego
ojca, nie zbliżaj się do niego. Zobaczysz bazary i wielkie
bogactwa w Kunia-Urgenczu, w Taszauzie, Chiwie, ale nie
idź tam, omijaj wszystko i wędruj daleko do obcych.
Niechaj twój ojciec pozostanie dla ciebie nieznanym
człowiekiem.
Mały Nazar nie chciał rozstawać się z matką. Tłumaczył
jej, że przywykł do umierania, że już się nie boi i że będzie
żywił się byle czym. Lecz matka była nieubłagana.
– Nie – mówiła. – Jestem już taka słaba, że nie mogą cię
kochać, musisz teraz żyć sam. Zapomnę o tobie.
Nazar wybuchnął płaczem. Objął matkę za chudą zimną
nogę i przywarł do niej wpijając się kurczowo w wątłe
znajome ciało. Malutkie serce ściskało się z bólu łomocząc
ciężko, jak gdyby napęczniało wilgocią. Usiadł w pyłe na
ziemi i rzekł:
– Ja też zapomnę o tobie, ja też cię nie kocham. Małego
dziecka nie możesz wyżywić, a kiedy przyjdzie ci umierać,
nie będzie nikogo, kto by zamknął ci oczy.
Położył się twarzą do ziemi i zasnął wśród wilgoci łez i
własnego oddechu. Kiedy się obudził, nie ujrzał dokoła
żywej duszy. Matka odeszła, od pustyni wiał słabiutki, obcy
wiatr nie przynosząc żadnego zapachu ani odgłosu życia.
Przez pewien czas Nazar siedział cicho, jadł matczyny
czurek, rozglądał się po okolicy i rozmyślał o czymś, czego
dziś, jako człowiek dorosły, już nie pamiętał. Przed nim
rozpościerała się ziemia, gdzie urodził się i zapragnął żyć.
Kraina jego dzieciństwa leżała w czarnym cieniu na krańcu
pustyni, która schodzi tam w głęboką kotlinę jak gdyby
przygotowując sobie pochówek, a płaskie, przeżarte suchym
wiatrem góry odgradzają to zapadłe miejsce od blasku nieba,
spowijając je mrokiem i ciszą. Dopiero późne
przedwieczorne światło dociera tam i oblewa smutnym
zmierzchem mizerną roślinność na bladej, słonej ziemi,
jakby obeschły na niej łzy, lecz rozpacz nie minęła.
Nazar stał na skraju posępnej ziemi, opadającej głęboko
w dół; dalej zaczynała się piaszczysta pustynia, szczęśliwsza
i jaśniejsza – pośród martwych piaskowych wzgórz nawet w
taki cichy dzień, jak ten z dawno minionego dzieciństwa,
gnieździł się słaby wietrzyk, snujący się i płaczący
wygnaniec z dalekich stron. Chłopiec nasłuchiwał, wodził
dokoła wzrokiem wypatrując wiatru, pragnąc, by podzielił
jego samotność, a gdy nic nie zobaczył, zaczął krzyczeć.
Nikt się nie odezwał – wiatr umknął od niego. W oddali
zapadała noc, na ciemną kotlinę, z której wyprowadziła go
matka, kładły się już cienie i tylko biały dym snuł się z
kibitek i ziemianek, gdzie chłopiec przedtem mieszkał. Z
niejakim zwątpieniem dotknął swych nóg i ciała, chcąc się
przekonać, czy naprawdę istnieje na świecie, skoro nikt go
nie kocha i nie pamięta o nim; nie potrafił tego pojąć, jak
gdyby żył dotąd dzięki pragnieniu i sile bliskich, a teraz ich
nie stało, kazali mu odejść precz… Kostropaty krzak-
włóczęga, perekotypole, sunął po piasku obok Nazara
kołysząc się, choć nie było najlżejszego podmuchu.
Uchodził z tego miejsca dalej, umęczony, ledwie żywy z
trudu swego żywota i ciągłego ruchu. Nie nikogo, krewnych
ani bliskich, tylko nieustannie wędrował po świecie. Nazar
dotknął go dłonią i rzekł: „Smutno mi samemu, pójdę razem
z tobą, ty myśl o mnie troszeczkę i ja też będę myślał o
tobie. A z tamtymi żyć nie chcę, wygnali mnie, więc niechaj
umrą samotnie!” I pogroził komuś trzcinową laseczką,
zapewne matce, która o nim zapomniała.
Ruszył za krzakiem perekotypola i szedł, póki nie
zapadła ciemność. Potem ułożył się na ziemi i zasnął z
wyczerpania, obejmując krzak ręką w obawie, by go nie
opuścił. Zbudziwszy się rankiem stwierdził, że perekotypola
nie ma, widocznie nocą oddaliło się samotnie. Nazar już był
gotów wybuchnąć płaczem, ale nagle spostrzegł krzak
poruszający się na szczycie najbliższego pagórka i pobiegł
za nim.
Matka i rodzinne strony pozostały daleko – niech
zapomni o nich jego serce, póki jest jeszcze młode. Owego
dnia krzak wędrujący zaprowadził Nazara do pastucha
owiec, który napoił chłopca i nakarmił, krzak zaś przywiązał
do kija, aby też sobie odpoczął. Przez długi czas Nazar
pomagał pastuchowi i mieszkał u niego aż do pierwszych
śniegów. Potem gospodarz wysłał pastucha za interesami do
Czardżuja, gdyż zaczynał on ślepnąć. Pastuch zabrał ze sobą
Nazara, a w mieście oddał go władzom radzieckim jako
bezdomnego sierotę.
Mijały lata, lecz w pamięci nic się nie zatarło, utracona
matka zawsze była jednakowo droga i wspomnienie o niej
budziło radość, jak gdyby wciąż jeszcze był małym
chłopcem. Ojca swego Czagatajew w ogóle nie znał.
Rosjanin Iwan Czagatajew, żołnierz chiwańskich oddziałów
ekspedycyjnych, przepadł bez śladu, zanim Giulczataj
urodziła syna; była ona wówczas młodą małżonką Koczmata
i miała już z nim dwoje dzieci, które pomarły, gdy Nazar był
niemowlęciem, toteż znał je tylko z opowiadań matki.
Koczmat był biedny i dużo starszy od swej żony, żył z tego,
że chodził do posiadłości bogaczy w Kunia-Urgenczu i
Taszauzie i najmował się do pracy w koszarach na całe lato,
aby choć wtedy żywić swą rodzinę chlebem. Zimę zaś
spędzał w ziemiance wyrytej u podnóża Ustiurtu, śpiąc
niemal bez przerwy. Oszczędzał swoje mizerne siły
podobnie jak Giulczataj leżąca obok niego pod jedną
koszmą; ona także grzała się tuląc do siebie dzieci i
drzemiąc przez długie miesiące zimowe, gdyż dzięki temu
mniej potrzebowała jadła. Od czasu do czasu wychodziła po
zielsko i przyrządzała z niego posiłek albo też wyruszała do
Chiwy nająć się do pracy komorniczej. Pewnego razu nie
dostała w Chiwie roboty; była zima, bogacze popijali
herbatę, jedli baraninę, biedacy zaś wypatrywali lata i
młodych pędów roślinnych. Giulczataj znalazła przytułek na
bazarze, żywiła się byle czym, odpadkami, które zostawiali
na ziefni handlarze, bowiem wstydziła się żebrać. Na tym to
chiwańskim bazarze zauważył ją żołnierz, Iwan Czagatajew,
i zaczął co dzień przynosić jej fasowaną zupę w menażce.
Wieczorem, na pustym bazarze, Giulczataj jadła żołnierską
zupę z wołowiną, żołnierz zaś głaskał ją ostrożnie, a potem
obejmował. Niezręcznie było kobiecie odpychać człowieka,
który ją ratował od głodu, milczała więc i nie stawiała
oporu. Pragnęła odwdzięczyć mu się za tyle dobrego, a
przecież nie posiadała nic ponad to, co jej dała natura.

– Dlaczego masz łzy w oczach? – spytała Czagatajewa


Wiera w dniu jego odjazdu do ojczyzny.
– Przypomniała mi się matka, jak uśmiechała się do
mnie, gdy byłem mały.
– No jak?
Czagatajew zafrasował się:
– Nie wiem… Cieszyła się mną i płakała nade mną, teraz
ludzie już się tak nie uśmiechają. Łzy jej płynęły po
uszczęśliwionej twarzy.
Matka mówiła Nazarowi, że mąż jej, Koczmat,
dowiedziawszy się, iż Nazar jest synem rosyjskiego
żołnierza, nie uderzył jej i nie wybuchnął gniewem, popadł
tylko w przygnębienie i stał się na wszystko obojętny.
Odszedł daleko i tam w samotności leczył się ze smutku;
potem wrócił i po dawnemu kochał Giulczataj.
Nazar po raz ostatni wybrał się z Wierą na spacer.
Wieczorem pociąg uwiezie go do Azji. Wiera już
przygotowała mu wszystko do dalekiej podróży –
pocerowała skarpetki, przyszyła brakujące guziki,
własnoręcznie wyprasowała bieliznę i kilkakrotnie
przejrzała wszystkie rzeczy głaszcząc je z cichą zazdrością,
że pojadą wraz z jej mężem.
Podczas spaceru zaproponowała nagle Czagatajewowi,
by wstąpili do jej znajomych.
Być może nim upłynie godzina przestanie ją kochać na
zawsze.
Weszli do dużego mieszkania. Wiera przedstawiła męża
starszej kobiecie, po czym spytała:
– Ksenia jest w domu czy jeszcze nie przyszła?
– Jest, jest, właśnie przed chwilą wróciła.
W obszernym, pełnym nieładu pokoju siedziała
czarnowłosa dziewczynka lat trzynastu lub może piętnastu.
Czytała książkę nawijając na palec koniuszek warkocza.
– Mama! – ucieszyła się na widok wchodzących.
– Jak się masz, Kseniu! – powiedziała Wiera. – To moja
córka – przedstawiła dziewczynkę Czagatajewowi.
Nazar z dziwnym wrażeniem uścisnął na wpół dziecinną,
na wpół kobiecą rączkę. Rączka była lepka i brudna,
ponieważ dzieci niełatwo wdrożyć do czystości.
Ksenia uśmiechała się. Nie dostrzegł w niej
podobieństwa do matki – dziewczęca twarzyczka o
regularnych rysach była trochę smutna i znużona fizycznym
rozwojem. Oczy różnego koloru – jedno czarne, a drugie
niebieskie – nadawały jej potulny wyraz, jak gdyby patrzyło
się na drobną, wzruszającą ułomność. Jedynie usta szpeciły
dziewczynkę – były już prawie dojrzałe, wargi
nabrzmiewały, jakby nękane ciągłym pragnieniem, zdawało
się, że przez niewinne milczenie skóry przebija się na
zewnątrz silna, niszczycielska roślina.
Nie wiedzieli, jak zacząć rozmowę, skrępowani niejasną
sytuacją, chociaż Ksenia już domyśliła się wszystkiego.
– Mieszkasz tu? – zapytał wreszcie Czagatajew.
– Tak, u matki mojego tatusia.
– A gdzież twój tatuś, może umarł?
Wiera stała z boku patrząc przez okno na Moskwę.
Ksenia wybuchnęła śmiechem:
– Co też pan mówi! Mój tatuś jest młody, mieszka na
Dalekim Wschodzie i buduje mosty. Już dwa wybudował!
– Duże mosty?
– Bardzo duże!… Jeden wiszący, a drugi z dwoma
filarami i kesonami ukrytymi głęboko w dnie. Schowały się
tam na zawsze! – mówiła radośnie. – Mam fotografię
wyciętą z gazety!
– Tatuś cię kocha?
– Nie, tatuś woli inne kobiety, nas kochać nie chce.
Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas. W sercu
Czagatajewa obudziła się litość – siedział pełen
nieuchwytnego smutku, jak we śnie albo w podróży.
Zapominając o rzeczywistości, ujął rękę Kseni i długo nie
wypuszczał z uścisku.
Ksenia była zdziwiona i nieco zatrwożona, jej oczy,
każde innego koloru, spoglądały z udręką niby dwoje blisko
spokrewnionych ludzi, którzy się zupełnie nie znają. Wiera
stała z daleka i milcząc uśmiechała się do męża i córki.
– Czy nie spóźnisz się na pociąg? – spytała.
– Nie, dziś nie pojadę – rzekł Czagatajew. Czuł do Kseni
sympatię pełną ludzkiej solidarności i troski o jej szczęście.
Pragnął stać się dla niej siłą opiekuńczą, ojcem i wieczną
pamięcią w jej sercu.
Przeprosił je i wyszedł na pół godziny do miasta. Nakupił
najrozmaitszych prezentów i przyniósł dziewczynce. Gdyby
tego nie uczynił, nie mógłby później odżałować.
Ksenia ucieszyła się z podarków w przeciwieństwie do
matki, która zauważyła niechętnie:
– Ona ma tylko dwie sukienki i ostatnie buty już się
całkiem rozleciały. Ojciec przecież nic nie przysyła, a ja
pracuję od niedawna… Czemu nakupiłeś tyle głupstw, na co
dziewczynce drogie perfumy, torba zamszowa czy jakaś
pstrokata narzuta…
– Och, mamo, co w tym złego! – prosiła Ksenia. –
Sukienkę dostanę bezpłatnie w teatrze dziecięcym, ja tam
jestem bardzo czynna, a w zastępie zaczną niedługo
przydzielać buty wycieczkowe. Niech więc będzie torba i
narzuta.
– Przecież to jest zupełny absurd – utyskiwała Wiera. –
On sam potrzebuje pieniędzy, wyjeżdża daleko.
– Mam ich dość – rzekł Czagatajew. Wyjął jeszcze
czterysta rubli i zostawił na utrzymanie Kseni.
Dziewczynka podeszła do niego i podając mu rękę,
wyraziła swą wdzięczność.
– Ja też wkrótce będę panu dawać prezenty. Już niedługo
będę bogata!
Czagatajew ucałował ją na pożegnanie.
– Na pewno mnie już nie kochasz, Nazarze? – spytała
Wiera, gdy wyszli na ulicę. – Jeśli nie, rozwiedźmy sią
natychmiast, jeszcze przed twoim wyjazdem… Widziałeś
Ksenię, jesteś trzecim mężczyzną w moim życiu, mam już
trzydzieści cztery lata.
Umilkła. Nazar powiedział zdziwiony:
– Dlaczego miałbym cię nie kochać? A ty kochałaś
tamtych mężów?
– Kochałam. Drugi zmarł, a ja do dziś go opłakuję.
Pierwszy porzucił mnie z dzieckiem, ale jego również
kochałam i byłam mu wierna… Potem przyszło mi długo
żyć bez nikogo, chodzić na wesołe zabawy i samej wpinać
we włosy papierowe kwiaty…
– Czemu więc myślisz, że cię nie kocham?
– Kochasz Ksenię, ja wiem… Gdy ona skończy
osiemnaście lat, ty będziesz miał trzydzieści albo trochę
więcej i pobierzecie się. Tylko mnie nie okłamuj i nie martw
się, ja przywykłam tracić bliskich.
Czagatajew zatrzymał się i spoglądał na tę kobietę
zupełnie oszołomiony. Dziwiła go nie tyle jej rozpacz, ile
przekonanie, iż jest skazana na samotność, chociaż ożenił
się z nią, aby dzielić jej losy. Pielęgnowała swoje cierpienie
i nie kwapiła się z nim rozstać. A zatem w głębi umysłu i
serca ludzkiego istnieje wroga siła, zdolna przyćmić żywy
blask oczu w rozkwicie lat, w objęciach kochających
ramion, nawet wśród pocałunków rodzonych dzieci.
– I dlatego nie chciałaś żyć ze mną? – spytał.
– Tak. Dlatego. Nie wiedziałeś przecież, że mam taką
dużą córkę, myślałeś, że jestem młodsza i czystsza.
– Cóż znowu! To nie ma dla mnie znaczenia…
Weszli w milczeniu do mieszkania. Wiera stanęła na
środku pokoju nie zdejmując płaszcza, obca i obojętna
wobec wszystkiego, wobec ludzi i otaczających ją
przedmiotów. W tej chwili chętnie podarowałaby swoje
sprzęty sąsiadce, ten dobry uczynek przyniósłby jej pewną
pociechę i złagodził ból.
– I co ja teraz pocznę? – szepnęła do siebie.
Czagatajew rozumiał jej uczucia. Przytulił ją do piersi i
długo trzymał w ramionach pragnąc ukoić chociażby
ciepłem swego ciała, albowiem urojone cierpienie jest
najbardziej niepocieszone i nie poddaje się słowom.
Powoli zaczęła się otrząsać z rozpaczy.
– Ksenia cię także pokocha… Wychowam ją i wpoję
pamięć o tobie, uczynię z ciebie bohatera. Wierz mi,
Nazarze, lata szybko przelecą, przyzwyczaję się do rozłąki.
– Po cóż przyzwyczajać się do złego? – rzekł
Czagatajew. Nie mógł pojąć, czemu szczęście wydaje się
wszystkim zgoła nieprawdopodobne, a tak łatwo ulegają
pokusie smutku.
On sam dość zaznał nieszczęść, toteż dziś, gdy zdobył
wykształcenie, gdy książki i ludzie nauczyli go walczyć o
szczęście, rozpacz wydawała mu się czymś wręcz
niesmacznym. Postanowił ojczyznę swą uczynić krajem
szczęśliwym, inaczej bowiem cóż by w życiu robił i po co
żył.
– Uspokój się – rzekł i pogłaskał wzdęty brzuch Wiery,
gdzie spoczywało maleństwo, uczestnik przyszłego
szczęścia. – Urodź je jak najprędzej, żeby się mogło
radować.
– A może nie – szepnęła z powątpiewaniem Wiera. –
Może ono będzie wiecznym cierpiętnikiem.
– My do tego nie dopuścimy – odparł Czagatajew.
– My – to znaczy kto?
– My – cicho i niewyraźnie powtórzył Czagatajew. Nie
wiadomo czemu wstydził się mówić jasno i nawet
zaczerwienił się z lekka, jakby ukrywał w głębi duszy
niedobrą myśl.
– Ty na pewno będziesz szczęśliwy, bo masz czyste
serce. Zabierz więc do siebie moją Ksenię.
I zapłakała z miłości swojej i niepewności jutra; twarz jej
początkowo wydała się jeszcze brzydsza, potem łzy obmyły
ją, nadając nowy, nieznany wyraz, jak gdyby Wiera
spoglądała z daleka obcymi oczami.
3
Pociąg dawno opuścił Moskwę, minęło już kilka dni
podróży. Czagatajew stał przy oknie, poznawał znajome z
dzieciństwa okolice, a może to nie były te same miejsca,
tylko jota w jotę podobne do tamtych. Taka sama ziemia,
pustynna i zgrzybiała, ten sam wiatr wieje chyląc pojękujące
bylinki, a przestrzeń rozległa, przygnębiająca niby czyjaś
posępna dusza. Chwilami Czagatajew musiał walczyć ze
sobą, by nie wyskoczyć z pociągu i nie pójść dalej piechotą,
jak tamto porzucone przez wszystkich dziecko. Lecz
dzieciństwo i owe dni należały już do przeszłości. Na
małych stacyjkach stepowych widział portrety wodzów,
często wykonane ręką amatorów i przyklejone gdzie bądź na
płotach. Podobieństwo do tych, których wyobrażały, było z
pewnością niewielkie, ale być może malowała je dziecinna
ręka pioniera, wiedziona szczerym uczuciem. Lenin
wyglądał na starca, na dobrego ojca wszystkich
osamotnionych ludzi, jednak artysta podświadomie starał się
upodobnić trochę jego twarz i do swojej, aby inni wiedzieli,
że nie jest już samotny, że ma ojca i rodzinę – stąd też
sztuka dominowała nad niewprawnością palców. Na każdej
takiej stacyjce można było teraz zobaczyć ludzi, którzy
kopali ziemię, coś sadzili lub coś budowali przygotowując
siedziby i schronienie dla bezdomnych. Pustych, bezludnych
stacji, gdzie żyło się jak na wygnaniu, Czagatajew obecnie
nie widział; wszędzie człowiek pracował wyzwalając się z
odwiecznej beznadziei, z poczucia sieroctwa i nędzy.
Przypomniał sobie słowa matki: „Idź daleko do obcych,
niechaj ojcem twoim będzie nieznany człowiek”. I oto
wyruszył daleko, a teraz powraca, znalazł ojca w obcym
człowieku, który wychował go, uczynił wielkim jego serce i
odsyła go do domu, by odnalazł i ocalił matkę, jeżeli żyje,
lub pogrzebał ją, jeżeli spoczywa gdzieś martwa na
powierzchni ziemi.
Pewnej nocy pociąg zatrzymał się w ciemnym stepie.
Czagatajew wyszedł na pomost wagonu. Było cicho, w dali
sapał parowóz, pasażerowie spali spokojnym snem. Nagle w
ciemnościach stepu krzyknął pojedynczy ptak, jakby czymś
przestraszony. Czagatajew przypomniał sobie ten głos, teraz,
po tylu latach, wydało mu się, że to jego dzieciństwo
żałośnie krzyknęło z milczącego mroku. Zaczął
nasłuchiwać. Jeszcze jakiś ptak odezwał się i zaraz umilkł –
jego głos także miał brzmienie znajome, Czagatajew nie
pamiętał tylko, jak się ów ptak nazywa – pokrzewka
pustynna lub może pustułka. Wysiadł z wagonu. Nie opodal
zauważył duży krzak, zbliżył się do niego i ująwszy za
gałąź, rzekł: „Witaj, kujan-sujuk!” Kujansujuk poruszył się
lekko pod dotknięciem człowieka i znów znieruchomiał,
obojętny i senny.
Czagatajew poszedł dalej. Coś poruszało się i
pokrzykiwało w stepie, który jedynie uszom nie nawykłym
mógł się wydawać głuchy. Grunt zaczął opadać przechodząc
w nizinę porośniętą bujną granatową trawą. Czagatajew
pochłonięty wspomnieniami zanurzył się w nią, zakołysały
się roztrącane dołem wiechetki, przeróżne niewidzialne
stworzenia jęły w popłochu uciekać, jedne na brzuchu, inne
na łapkach, jeszcze inne niskim lotem – każde odpowiednio
do swych możliwości. Na pewno przycupnęły gdzieś
cichuteńko, spały jednak tylko niektóre, bynajmniej nie
wszystkie. Tyle trosk było ich udziałem, że widać dnia nie
starczało lub może szkoda im było krótkiego życia
marnować na sen, więc tylko drzemały przymknąwszy oko
do połowy, aby widzieć bodaj pół życia, słyszeć ciemność i
nie pamiętać o nędzy trapiącej za dnia.
Niebawem Czagatajew poczuł zapach wilgoci, gdzieś w
pobliżu musiało się znajdować jeziorko lub studnia. Podążył
w tamtą stronę i po chwili wszedł w jakieś niskie zarośla,
rosnące na wilgotnym podłożu i przypominające mały
rosyjski zagajnik. Oczy oswojone z mrokiem widziały teraz
wyraźnie. Dalej zaczynała się trzcina błotna. Gdy
Czagatajew rozsunął łodygi stawiając pierwszy krok,
natychmiast zakrzyczeli, rozpierzchli się lub zatrzepotali w
swoich kryjówkach liczni tutejsi mieszkańcy. Nie wszystkie
jednak czworonogi i ptaki umknęły ze strachu przed
człowiekiem, niektóre, sądząc po różnych dźwiękach i
szelestach, pozostały na miejscu. Czagatajew rozróżniał te
dźwięki, pamiętał je i przysłuchując się teraz umęczonym,
słabym głosikom, dolatującym z ciepłych szuwarów, poczuł
wielką litość dla tego biednego życia.
Pociąg odjechał bezszelestnie. Czagatajew mógłby go
jeszcze dogonić, ale się nie kwapił; walizkę z rzeczami
może przecież odebrać w Taszkiencie, nic straconego. Na
razie jednak postanowił nie odbierać jej, pragnął czym
prędzej przystąpić do działania nie rozpraszając się na
drobiazgi. Zasnął w trawie pośród głębokiej ciszy,
przytuliwszy się do ziemi, jak za dawnych lat.
Po siedmiu dniach Czagatajew dotarł pieszo najkrótszą
drogą do Taszkientu. Stawił się w Komitecie Centralnym,
gdzie już od dawna się go spodziewano. Sekretarz
powiedział mu, że gdzieś w okolicach Sary-kamyszu,
Ustiurtu i delty Amu-darii tuła się i wegetuje nieliczny
koczowniczy lud, będący zlepkiem różnych narodowości. Są
tam Turkmeni, Karakałpacy, garstka Uzbeków, Kazachowie,
Persowie, Kurdowie, Beludżowie oraz inni, którzy już
zapomnieli, kim są naprawdę. Dawniej lud ten zamieszkiwał
stale Kotlinę Sarykamyską, skąd wędrował, poszukując
pracy w koszarach i czigirach, do Oazy Chiwańskiej, do
Taszauzu, Chodżejli, Kunia-Urgenczu i innych odległych
miejscowości. Nędza i rozpacz tego narodu były tak wielkie,
że o ciężkich robotach ziemnych, trwających zaledwie kilka
tygodni w roku, marzył jak o największym szczęściu,
albowiem dostawał wtedy jedzenie – placki żytnie, a nawet
ryż. Przy czigirach ludzie zastępowali osły pchając własnym
ciałem wodzidło, aby woda napełniała aryk. Osła trzeba
karmić cały rok, a roboczy lud z Sary-kamyszu jadał tylko w
tym czasie, gdy pracował. Potem odchodził. I nie wymierał
do szczętu, wegetował nędznie gdzieś na dnie pustyni, by w
następnym roku znów powrócić.
– Znam ten naród, urodziłem się tam – rzekł Czagatajew.
– Dlatego też ciebie do nich posyłamy – wyjaśnił
sekretarz. – Jak się ten naród nazywał, nie pamiętasz?
– Wcale się nie nazywał. Ale wiem, że sam sobie nadał
skromniutką nazwę.
– Jaką?
– Dżan. Oznacza to duszę lub miłe człowiekowi życie.
Naród ten nic nie posiadał oprócz duszy i miłego życia,
które przy narodzinach dały mu kobiety-matki.
Sekretarz zmarszczył brwi i posmutniał.
– A więc całe jego dobro to tylko serce w piersi, i to
dopóki bije…
– Tylko serce – potwierdził Czagatajew – i tylko życie,
poza swoim ciałem nie ma innej własności. A naprawdę to i
życia nie posiadał, jedynie łudzący pozór.
– Mówiła ci matka, co to za naród ten dżan?
– Mówiła. Zbiegowie zewsząd i sieroty, i starzy
niewolnicy, których wygnano, gdy sterali wszystkie siły.
Kobiety, co złamawszy wiarę mężom uciekły tam ze
strachu, dziewczęta, które po stracie ukochanych
przybywały nie chcąc nikogo innego za męża. Byli też
ludzie, co nie znali Boga, szydercy urągający światu,
przestępcy… Nie pamiętam wszystkich byłem jeszcze
dzieckiem.
– Jedź tam teraz. Odszukaj ten zaginiony naród. Kotlina
Sarykamyska jest pusta.
– Pojadę – zgodził się Czagatajew. – Co mam wśród nich
czynić – wprowadzić socjalizm?
– A cóż by innego! – rzekł sekretarz. – W piekle twój
naród już był, niechże teraz zazna lepszego życia. A my
pomożemy, w czym tylko się da… Będziesz naszym
pełnomocnikiem. Wysłali tam już kogoś z rejonu, wątpię
jednak, czy coś zdziała, to chyba nie nasz człowiek.
Następnie sekretarz dał mu szczegółowe, dokładne
instrukcje, delegację służbową i Czagatajew pożegnawszy
się z nim był gotów do drogi.
Zamierzał wsiąść do kajuka w okolicy Czardżuja i
popłynąć Amu-darią do swej ojczyzny.
Na poczcie taszkienckiej czekał na niego list od Wiery.
Pisała, że dziecię już się wybiera na świat, zaczyna już
myśleć w jej łonie, gdyż często porusza się i okazuje
niezadowolenie.
„Ale ja pieszczę je, głaszczę mój brzuch, pochylam nad
nim twarz i mówię: Czego ty chcesz? Ciepło ci jest i
spokojnie, staram się ostrożnie poruszać, aby cię nie drażnić,
czemu więc chcesz wyjść ze mnie?… Przyzwyczaiłam się
do niego, przez cały czas współżyję z nim jak z
przyjacielem, jak pragnęłam współżyć z tobą, a narodzin
jego lękam się nie z powodu cierpienia, lecz że staną się one
początkiem wieczystej rozłąki. Nóżkom, którymi teraz
kopie, spieszno odejść od matki i w miarę upływu życia
będą odchodzić coraz dalej, aż syn mój całkiem skryje się
przede mną, nie dojrzą go zapłakane oczy… Ksenia pamięta
o tobie, ale smuci się, ponieważ jesteś daleko, nieprędko
wrócisz i nawet nie dajesz znaku życia. Może już umarłeś
gdzieś w nieznanych stronach?”
Czagatajew wysłał do Wiery pocztówkę. Napisał, że
całuje ją, jak też i Ksenię w oczy, z których każde jest
innego koloru, że minie jeszcze trochę czasu i powróci do
nich. Powróci, gdy naród swój – dżan – uczyni szczęśliwym.
4

Z Czardżuja do Nukusu wyruszały cztery kajuki z towarami


spółdzielczymi. Czagatajew nie skorzystał z uprawnień
delegacji, gdyż niezbyt je tutaj uznawano, lecz zaciągnął się
jako pomocnik marynarza. Zastrzegł sobie z góry, że gdy
dopłyną do Oazy Chiwańskiej, wysiądzie na brzfeg.
Zaczęły się długie dni żeglugi. Rankiem i wieczorem
rzeka zamieniała się w złocisty potok dzięki ukośnym
promieniom słońca przenizującym wodę skroś żywy,
ruchomy muł. Ta żółta ziemia wędrująca rzeką miała w
sobie podobieństwo do żyta, kwiatów i bawełny, a nawet do
ciała ludzkiego. Czasami na wierzchołku trzciny siadał
kolorowy ptak, wiercąc się w podnieceniu i połyskując
piórami w jaskrawym słońcu śpiewał cieniutkim głosikiem,
jakby dla wszystkich stworzeń już nastała szczęśliwość.
Ptak przywiódł Czagatajewowi na myśl Ksenię, małą
kobietkę o oczach dwojakiego koloru, która może teraz
myśli o nim.
Po czternastu dniach, otrzymawszy wypłatę i
podziękowanie od starszego marynarza, wysiadł na brzeg
Oazy Chiwańskiej.
Spędził kilka dni w Chiwie, po czym drogą swego
dzieciństwa wyruszył do ojczystego Sary-kamyszu.
Poznawał drogę po pewnych znakach, lecz widział je
wszystkie jak gdyby w zmniejszonej skali: piaskowe
wzgórza zdawały się teraz niższe, kanał płytszy, odległość
do najbliższej studni – krótsza. To samo słońce świeciło nie
tak wysoko, jak w owym czasie, gdy Czagatajew patrzył na
nie oczami małego chłopca. Kurgancze, kibitki, spotykane
osły i wielbłądy, drzewa nad arykami, przelatujące owady –
wszystko było dawne, nie zmienione, a przecież obojętne
wobec Czagatajewa, jak gdyby oślepło podczas jego
nieobecności. Szedł przykro zaskoczony niby przez obcy
świat, przypatrując się otoczeniu i rozpoznając rzeczy
zapomniane, sam jednak został nierozpoznany. Każde
drobne stworzenie, przedmiot czy roślina było, jak widać,
bardziej dumne i niezależne od dawnych przywiązań aniżeli
człowiek.
Dotarłszy do wyschłej rzeki Kunia-darii, Nazar
Czagatajew spostrzegł wielbłąda, który siedział w pozycji
człowieka, wsparty przednimi nogami o wydmę. Był chudy,
garby mu obwisły, czarne oczy spoglądały nieśmiało, pełne
ludzkiej mądrości i smutku. Czagatajew podszedł blisko, ale
wielbłąd nie zwrócił na niego uwagi pochłonięty śledzeniem
martwych traw, niesionych podmuchem wiatru – czy uda
mu się którąś pochwycić, czy przemkną bokiem. Jedno
źdźbło zatrzymało się tuż przy jego pysku, wielbłąd
podniósł je wargami, zżuł i przełknął. W pewnej odległości
pełzło okrągłe perekotypole, wielbłąd wodził za tą dużą
ruchliwą rośliną oczami złagodniałymi od nadziei, lecz
perekotypole ominęło go z daleka. Naówczas zwierzę
zamknęło oczy, albowiem nie wiedziało, jak się płacze.
Czagatajew obejrzał dokładnie wielbłąda, który był
wychudzony z głodu i choroby, sierść mu prawie wszystka
wyliniała, tylko tu i ówdzie zostały mizerne kłaki i dlatego
dygotał, nie nawykły do zimna. Zapewne jakaś karawana
pozbyła się go w drodze, ponieważ nie mógł już udźwignąć
juków, lub może właściciel zginął gdzieś na pustyni, a
zwierzę czekało na niego, dopóki nie wyczerpał się w nim
zapas sił. Nie mogąc już chodzić wielbłąd wspierał się na
przednich nogach i z lekka podnosił się, aby widzieć źdźbła,
które wiatr pędził w jego stronę, i w porę je pochwycić. Gdy
wiatru nie było, zamykał oczy nie chcąc daremnie wysilać
wzroku i zapadał w drzemkę. Kłaść się też nie chciał,
bowiem nie zdołałby się już podźwignąć, i tak oto trwał w
pozycji siedzącej, czujny, to znów półprzytomny, dopóki
śmierć nie powaliłaby go na piasek lub jakieś zwierzątko
pustynne nie dobiło jednym ciosem malutkiej łapki.
Czagatajew długo siedział obok wielbłąda przyglądając
mu się z pełnym zrozumienia współczuciem. Potem
przyniósł kilka naręczy perekotypola i nakarmił biedaka.
Napoić go nie mógł, ponieważ sam miał w majątku tylko
dwie manierki wody, wiedział jednak, że posuwając się
wzdłuż koryta Kunia-darii napotka słodkowodne jeziora i
małe studnie.
Zapadł wieczór. Czagatajew nazbierał trawy i karmił
wielbłąda, póki ten nie położył głowy na ziemi i nie zasnął
mocnym snem nowego życia. Nadchodziła noc, a z nią
chłód. Czagatajew zjadł kilka placków ze swego worka, po
czym przytulił się do wielbłąda grzejąc się przy jego boku i
zaczął drzemać. Uśmiechał się – jakże dziwny wydawał mu
się ten świat, stworzony jakby dla krótkiej szyderczej
zabawy. Ale ta rozmyślna zabawa ciągnie się zbyt długo,
wieczność całą, i nikt już śmiać się nie chce ani nie może.
Naga ziemia pustyni, wielbłąd, nawet nędzna wędrująca
roślina – wszystko to powinno być ważne, wielkie i
triumfujące. W duszy biedaków żyje świadomość innego,
szczęśliwszego powołania, mającego niechybnie się spełnić
– czemuż więc tak się gnębią i na coś czekają? Czagatajew
zwinął się w kłębek przy boku wielbłąda i zasnął dziwiąc się
osobliwej rzeczywistości.

Po sześciu dniach wędrówki wzdłuż koryta Kunia-darii


Czagatajew ujrzał Sary-kamysz. Przez cały ten czas wiódł ze
sobą wielbłąda, który szedł już o własnych siłach, ale nie
mógł jeszcze nieść na swoim grzbiecie człowieka.
Czagatajew usiadł na granicy kończących się piasków,
gdzie ziemia opada w kotlinę prowadząca ku dalekiemu
Ustiurtowi. Ciemno było tam w dole, nie widać ani dymu,
ani kibitki, tylko w oddali połyskiwało niewielkie jezioro.
Nazar przesypywał w rękach piasek, który nic się nie
zmienił – wiatr przez te wszystkie minione lata zwiewał go
tam i z powrotem i piasek zestarzał się na skutek
przebywania wiecznie w tym samym miejscu.
Tu właśnie matka przywiodła ongiś za rękę małego
Nazara i wyprawiła go samotnie w świat. Teraz oto
powrócił, szedł wraz z wielbłądem w głąb rodzinnego kraju.
Dzikie zarośla robiły wrażenie skarlałych starców – nic nie
urosły od tamtych czasów, gdy Czagatajew był dzieckiem.
Kilka dni stracił błąkając się w poszukiwaniu ludzi.
Wielbłąd z własnej woli chodził za nim trop w trop,
albowiem lękał się smutku samotności; niekiedy wpatrywał
się w człowieka długo, naprężony i czujny, gotów zapłakać
lub uśmiechnąć się, i zarazem pełen udręki, iż tej
umiejętności nie posiada.
Czagatajew nocował w pustynnych miejscach, dojadał
resztki żywności, nie dbał jednak o to, gdyż własne dobro
było mu obojętne. Dążył w głąb bezludnej kotliny naglony
coraz większym niepokojem. Tylko raz jeden podczas
dziennej wędrówki legł na ziemi przytuliwszy się do niej
twarzą. Zabolało go serce, a nie miał już cierpliwości i siły,
aby z nim walczyć; płakał z tęsknoty za Ksenią, wstydząc
się tego uczucia i wyrzekając się go na zawsze. Widział ją
teraz blisko w myślach i wspomnieniu, uśmiechała się do
niego żałośnie jak mała kobietka, która umie kochać jedynie
duchowo, a uścisków nie pragnie i pocałunków lęka się
niczym kalectwa. Wiera siedziała z daleka, szyła koszulki
dla dziecka starając się skrócić czas rozłąki z mężem, który
już prawie jej zobojętniał, gdyż w łonie swym czuła ruchy i
cierpienie innej, bardziej ukochanej i bezradnej istoty.
Czekała na dziecię, marzyła o tym, by ujrzeć jego twarz, i
jednocześnie bała się chwili, w której opuści jej ciało.
Jedyną pociechę stanowiła myśl, że jeszcze przez długie lata
będzie mogła całować je, ile zapragnie, i trzymać w
objęciach, dopóki nie dorośnie i nie powie: „Przestań
niańczyć mnie, mamo, mam już tego dosyć!”
Czagatajew podniósł głowę. Wielbłąd żuł jakąś mizerną,
ościstą trawę, mały żółwik wlepiał czarne łagodne oczki w
leżącego człowieka. Co się roiło w jego móżdżku? Może
cudowna ciekawość na widok tajemniczego olbrzyma, a
może smutek drzemiącego umysłu?
– Nie zostawimy cię samego! – powiedział do żółwia
Czagatajew.
Troszczył się o każde istnienie niby o świętość, miał zbyt
zachłanne serce, aby nie dostrzegać tego, co może przynosić
radość.
Ruszyli obaj z wielbłądem w dalszą drogę do Ustiurtu,
gdzie u stóp wzniesienia żył samotnie zapomniany starzec.
Mieszkał w ziemiance wygrzebanej w suchym zboczu,
żywił się mięsem drobnych zwierząt oraz korzeniami roślin,
które znajdował w rozpadlinach płaskowzgórza. Zgrzybiała
starość i ubóstwo niemal zatarły w nim podobieństwo do
człowieka. Dawno już przeżył wiek sądzony ludziom,
wszystkie jego uczucia były zaspokojone, a rozum poznał i
zapamiętał rodzimą przyrodę z dokładnością prawdy
absolutnej. Nawet gwiazdy, wiele tysięcy gwiazd znał do
znudzenia, na pamięć.
Nazywał się Sufian. Za odzienie służył mu stary płaszcz
rosyjskiego żołnierza z czasów wojny chiwańskiej, nogi zaś
owijał szmatami.
Spostrzegłszy Czagatajewa wyszedł ze swej ziemianki i
zwrócił w jego kierunku wyblakłe oczy.
Zbliżał się ku niemu człowiek z wielbłądem. Sufian od
razu rozpoznał przybysza i zasmucił się w skrytości ducha,
iż nie ma dla niego rzeczy niewiadomych.
– Znam ciebie – rzekł do Czagatajewa. – Tyś jest mały
Nazar.
– A ja cię nie znam – odpowiedział Czagatajew.
– Nie znasz, bo ty przyjmujesz życie jak strawę – co w
ciebie wchodzi, to później wychodzi. A we mnie wszystko
zostaje.
Twarz starca zmarszczyła się jakimś odległym
przypomnieniem powitalnego uśmiechu, lecz mimo to
wyglądała jak pusta, zeschnięta skóra martwego węża.
Zdziwiony Czagatajew dotknął ręki i czoła Sufiana. Nikt się
nie troskał o życie i żyjących, ale teraz nadeszła pora…
Opowiedział starcowi, że przybywa z daleka do matki i
do swego narodu, ale czy istnieje on jeszcze, czy dawno już
wymarł?
Starzec milczał.
– Spotkałeś gdzieś swego ojca? – zapytał.
– Nie. Widzisz, że przyszedłem do ciebie.
Starzec zmarszczył się w uśmiechu niedowierzania.
– Niebawem opuścisz mnie i umrę tu samotny. Młody
jesteś, serce twe bije mocno, usechłbyś z tęsknoty.
Czagatajew zbliżył się do starca i ucałował go długo i
serdecznie.
– Umrzesz tu z żalu i wspomnień. Tu, jak mówili
Persowie, znajdowało się piekło dla rodzaju ludzkiego.
Weszli do ziemianki, gdzie na trzcinowym barłogu
gnieździł się Sufian. Poczęstował gościa plackiem
upieczonym z korzeni roślin. Przez otwór wejściowy widać
było cienie wieczorne ciągnące ku zapadlisku Sary-
kamyszu, w którym ongiś mieściło się piekło wszechziemi.
Czagatajew słyszał w dzieciństwie ową legendę, a teraz w
pełni pojmował jej sens. W dalekim Chorasanie, za górami
Kopet-dag, pośród ogrodów i żyznych pól mieszkał czysty
bóg szczęścia, plonów i kobiet – Ormuzd, patron rolnictwa i
płodności, miłośnik ciszy w Iranie. Na północ od Iranu, po
drugiej stronie gór, ciągnęła się piaszczysta pustynia aż po
miejsce zwane środkiem nocy, gdzie rosła tylko rzadka,
udręczona trawa, a i tę wiatr porywał i pędził na posępne
obszary Turanu, pośród których duszę człowieka wieczna
trawi tęsknota. Stamtąd, nie mogąc znieść rozpaczy i śmierci
głodowej, uciekali mroczni ludzie do Iranu. Wdzierali się w
gęstwinę sadów, do mieszkań kobiet, do starożytnych
grodów, usiłując najeść się łapczywie, napatrzeć, zapamiętać
się całkowicie, dopóki ich nie wybiją, a ocalałych nie
popędzą w głąb piaszczystych obszarów. Naówczas kryli się
na krańcu pustyni w zapadlisku Sary-kamyszu i tak długo
cierpieli męki, aż wreszcie nędza i wspomnienie świetlistych
sadów Iranu znów podrywały ich na nogi… I znów jeźdźcy
z czarnego Turanu zjawiali się w Chorasanie, za Atrekiem,
w Astrabadzie, pośród majętności nienawistnych, osiadłych
i sytych ludzi, niszcząc i upajając się rozkoszą… Możliwe,
że któryś z dawnych mieszkańców Sary-kamyszu nazywał
się Aryman, co oznacza diabła, i że rozpacz doprowadziła
owego biedaka do szału. Nie był najgorszy, był tylko
najnieszczęśliwszym z nieszczęśników, całe życie kołatał
poprzez góry do Iranu, do raju Ormuzda, pożądając jadła i
rozkoszy, aż wreszcie skłonił zapłakaną twarz na bezpłodną
ziemię Sary-kamyszu i umarł.
Czagatajew spędził noc u Sufiana. W półdrzemce
nachodziły go męczące myśli – oto dni i noce mijają na
próżno, trzeba się śpieszyć, trzeba co rychlej stworzyć
szczęście na dnie sarykamyskich piekieł. Długo nie mógł
zasnąć z niecierpliwości, licząc upływające godziny.
Gwiazdy jak światło sumienia płonęły na niebie, wielbłąd
sapał opodal ziemianki i cicho chrobotała na piasku
wyrwana przez wiatr, bezsilna trawa, usiłując iść
samodzielnie na swych nóżkach-bylinkach.
Następnego dnia Czagatajew i Sufian wyruszyli na
poszukiwanie zaginionego narodu. Wielbłąd poszedł za nimi
bojąc się samotności, podobnie jak boi się jej kochający
człowiek, który żyje w rozłące z najbliższymi. Na skraju
Sary-kamyszu Czagatajew rozpoznał miejsce porosłe siwą
trawą, lichą i niziutką, jak w czasach jego dzieciństwa. Na
tym to miejscu ongiś rzekła do niego matka: „Nie bój się,
synku, idziemy na śmierć” – i wziąwszy go za rękę
przyciągnęła do siebie. W krąg zgromadzili się wszyscy
dawni mieszkańcy kotliny, łącznie z matkami i dziećmi,
utworzył się prawie tysięczny tłum. Radosny gwar panował
pośród zebranych – postanowili zgodnie wyruszyć do Chiwy
gotując się na pewną śmierć, bowiem nie chcieli dłużej się
męczyć. Chan chiwański od dawna gnębił pod swym
panowaniem ten mały pokorny naród. Początkowo dość
rzadko, później coraz częściej przysyłał jeźdźców ze swego
pałacu, za każdym razem uwozili oni ze sobą kilku
mężczyzn, których tracono w Chiwie lub zamykano do
lochów, skąd żaden nie powracał, Chan poszukiwał złodziei,
zbrodniarzy i bezbożników, lecz takich trudno było znaleźć.
Rozkazał tedy brać ludzi ukrywających się i nie znanych,
aby mieszkańcy Chiwy, patrząc na ich męczarnie i śmierć,
dygotali ze strachu. Początkowo naród dżan bał się Chiwy,
niektórzy na samą myśl o niej drętwieli ze strachu; przestali
się troszczyć o siebie i rodzinę, leżeli tylko na wznak w
nieustannej słabości, nie mogąc się poruszyć. Potem strach
ogarnął wszystkich – wpatrywali się w nagą pustynię
oczekując stamtąd wrogów, zamierając na lada szmer piasku
porywanego wiatrem z wierzchołka barchanu, przekonani,
że to pędzą ku nim jeźdźcy. Kiedy już jedna trzecia narodu
albo i więcej przepadła w Chiwie bez wieści, ludzie
przywykli do ciągłego oczekiwania na śmierć, zrozumieli,
że życie nie jest tak cenne, jak się wydaje sercu i nadziei, w
końcu ci, co ocaleli, martwili się nawet, że ich nie wzięto.
Tylko młody Jakubdżanow i jego przyjaciel Oraz Babadżan
woleli umrzeć na wolności, aniżeli pójść do Chiwy. Rzucili
się z nożami na czterech chańskich strażników kładąc ich
trupem na miejscu i pozbawiając zarazem sławy i życia. A
mały Nazar, ujrzawszy obcych uzbrojonych ludzi, pobiegł
do matki po ostry kawałek żelaza, który schował sobie do
zabawy, lecz wrócił z nim za późno – strażnicy już nie żyli,
obeszło się bez jego żelaza. Oraz i Jakubdżanow uciekli
dosiadłszy koni zabitych żołnierzy, a naród dżan wyruszył
gromadnie do Chiwy, szczęśliwy i spokojny. Był zarówno
gotów rozgromić chanat, jak i bez żalu rozstać się z życiem,
które nikomu nie wydawało się radością ani przywilejem,
martwi zaś nie cierpią. Na czele szedł bakczi mrucząc swoją
pieśń, obok Sufian, już wtedy posiwiały i stary. Nazar
patrzył na matkę i dziwił się, że w takim wesołym nastroju
idzie na śmierć i że wszyscy inni także idą ochoczo. Po
upływie dziesięciu czy piętnastu dni ujrzeli basztę
chiwańską. Droga do Chiwy była ciężka i długa, ale trudy i
nędza zastałego żywota również wymagały nawyknionego
serca, toteż ludzie nie odczuwali przeciążenia nadmiernym
wysiłkiem. U bram Chiwy otoczyła ich chańska konnica, oni
zaś spostrzegłszy to, zaczęli się radować i śpiewać. Śpiewali
wszyscy, nawet najbardziej milkliwi i nieudolni; Uzbecy i
Kazachowie tańczyli na przedzie, pewien nieszczęśliwy
stary Rosjanin grał na organkach, matka Nazara podniosła w
górę ręce, jak gdyby przygotowując się do tajemniczego
tańca, a Nazar z ciekawością oczekiwał chwili, kiedy
żołnierze wymordują ich wszystkich. Przed pałacem chana
stali opaśli strażnicy strzegący swego władcy. Patrzyli ze
zdumieniem na przybyły naród, który przechodził mimo, nie
lękając się mocy kul ani żelaza, szczęśliwy i pełen
dostojeństwa. Straż pałacowa wespół z konnicą powinna
była otoczyć pierścieniem naród z Sary-kamyszu i zapędzić
go do lochów więziennych; trudno jednak karać wesołych,
albowiem nie rozumieją zła.
Jeden z dygnitarzy chańskich podszedł do r* starców i
zapytał:
– Czego chcecie i jaki jest powód waszej radości?
Odpowiedział mu ktoś, zapewne Sufian albo inny
starzec:
– Długo nas uczyłeś umierać, teraz już nam to nie
dziwne, więc przybyliśmy wszyscy jak jeden mąż – zadaj
nam śmierć jak najrychlej, dopóki się nie oduczyliśmy,
dopóki ludzie się weselą!
Dygnitarz odszedł i więcej nie wrócił. Konni i piesi
żołnierze zostali przed pałacem nie tykając nikogo. Mogli
zabijać jedynie tych, dla których śmierć jest straszna, ale
gdy cały naród idzie na śmierć wesoło, wtedy ani chan, ani
jego wojsko nie wiedzieli, jak to rozumieć i co czynić. Nie
uczynili nic, ludzie z Sary-kamyszu poszli dalej i niebawem
ujrzeli bazar. Handlowali tam kupcy, koło nich leżały stosy
produktów, wieczorne słońce oświetlało zieloną cebulę,
dynie, arbuzy, kosze winogron, żółte ziarno na chleb i siwe
osły drzemiące ze znużenia i obojętności.
Nazar pytał matkę:
– Kiedy przyjdzie ta śmierć, ja chcę umrzeć!
Lecz matka nie umiała mu odpowiedzieć, widziała, że
ciągle jeszcze żyją wszyscy, i bała się wracać do Sary-
kamyszu na wieczną mękę.
Na chiwańskim bazarze przybysze zaczęli chwytać ze
straganów owoce i najadać się za darmo, a kupcy stali w
milczeniu i żaden nie podniósł kija na zgłodniałych
rabusiów. Nasyciwszy głód ludzie zmarkotnieli, gdyż
wesołość ich minęła, a śmierci jak nie było, tak nie było.
Giulczataj poprowadziła syna na pustynię, inni także się
rozeszli do swoich dawnych siedzib.
Nazar z matką wrócili do Sary-kamyszu. Na tej szorstkiej
siwej trawie, w tym samym miejscu, gdzie stał teraz z
Sufianem, odpoczywali wówczas i matka rzekła do syna:
– Zacznijmy żyć na nowo, skoro nie umarliśmy!
– Nie umarliśmy – zgodził się Nazar. – Wiesz co, mamo,
będziemy żyć i nic nie myśleć, jakby nas nie było.
– Szczęśliwy ten, kto umarł w łonie matki – powiedziała
Giulczataj.
Popatrzyła na syna. Twarz jej wyrażała szczęście i litość.
Czagatajew pogładził tę dawną trawę, żyjącą po dziś
dzień bez zmiany, albowiem umarła ona jeszcze przed jego
narodzinami, lecz wciąż jeszcze trzymała się ziemi
głębokimi martwymi korzeniami. Sufian pojmował, że w
Czagatajewie wzbiera jakieś wzruszenie, nie zdradzał jednak
zainteresowania wiedząc, że człowiek musi czymkolwiek
napełnić swą duszę, bo jeśli nie ma niczego, serce łapczywie
pije własną krew.
Po czterech dniach Sufian i Czagatajew byli tak
wygłodzeni, że zaczęły im się zwidywać sny, podczas kiedy
nogi ich szły dalej, a oczy widziały biały dzień. Wielbłąd nie
opuszczał ludzi trzymając się jednak w pewnym oddaleniu,
tam gdzie po drodze znajdował trochę trawy. Sufian
wpatrywał się w swoje pływające sny bez cienia nadziei, a
Czagatajew to uśmiechał się do nich, to przygasał z
wyrazem cierpienia. Dotarłszy do odnogi Dariałyk koło
Mangyrczadaru, dwaj wędrowcy zatrzymali się na nocleg;
Sufian rozbełtał wodę przy brzegu, bowiem zmącona była
gęściejsza i bardziej pożywna, po czym napili się obaj i legli
w małej pieczarze, ażeby ciało mogło zapomnieć, że żyje, i
aby prędzej minęła noc. Zbudziwszy się rano Czagatajew
spostrzegł martwego wielbłąda. Leżał w pobliżu z
nieruchomą, szklaną źrenicą, na poderżniętym gardle
zakrzepła krew. Sufian grzebał w jego wnętrznościach jak w
czarodziejskiej torbie, wyciągając świeże kęsy i
zaspokajając głód. Czagatajew również podczołgał się do
wielbłąda – z otwartego brzucha wiało ciepłem i sytością,
krew jeszcze kapała płynąc szczelinami w głębokich
wąwozach jego tułowia, życie uchodziło powoli. Najadłszy
się do syta, zasnęli z uczuciem błogości i zbudzili się
nieprędko.
Następnie ruszyli dalej – w rozlewiska delty Amu-darii.
Wzięli ze sobą zapas wielbłądziego mięsa, lecz Czagatajew
jadł je bez apetytu; przykro mu było pożywiać się mięsem
smutnego zwierzęcia, wydawało mu się, że ono również jest
członkiem ludzkiej społeczności.

Mieszkańcy Kotliny Sarykamyskiej żyli rozproszeni w


trzcinach i zaroślach delty Amu-darii. Upłynęło już około
dziesięciu lat od dnia, gdy naród dżan przybył tu i osiadł
pośród wilgotnej roślinności. Początkowo komary kąsały tak
dotkliwie, że ludzie zdzierali sobie ciało niemal do kości, ale
po jakimś czasie krew ich przywykła do komarzego jadu i
zaczęła wytwarzać przeciwciała działające na owady
zabójczo. Dlatego obecnie komary bały się ludzi i nie
zbliżały się do nich w ogóle.
Niektórzy członkowie tego narodu osiedlili się samotnie,
z daleka od innych, by nie patrzeć na ich mękę głodową i nie
płakać, gdy umierają bliscy. Ale zdarzało się również, że
żyli rodzinami, i wówczas nie posiadali nic, oprócz
wzajemnej miłości. Nie było posilnego jadła, nie było
nadziei na przyszłość ani okruszyny szczęścia
rozjaśniającego życie, toteż serca ich osłabły tak dalece, że
mogły pomieścić w sobie jedynie miłość i przywiązanie do
męża lub żony, najbardziej bezradne, biedne i wiecznotrwałe
uczucie.
Sufian i Czagatajew przez dwa dni błądzili wśród
mrocznych i wilgotnych trzcin, aż wreszcie ujrzeli samotnie
stojący szałas. Mieszkał w nim ślepiec, Mołła Czerkiezow,
w towarzystwie dwunastoletniej córki Ajdym, jedynej
opiekunki i żywicielki. Mołła poznał Sufiana po głosie, ale
nie bardzo mieli o czym rozmawiać. Posiedzieli na
trzcinowym posłaniu, wypili herbatę przyrządzoną z
roztartych i wysuszonych korzeni tejże trzciny i pożegnali
się.
– Nic u ciebie nowego? – zapytał Sufian na odchodnym.
– Nic, życie płynie jednakowo – odrzekł Czerkiezow. –
Żona moja, ukochana Giun, utopiła się, nie żyje.
– Dlaczego utopiła się twoja czcigodna Giun?
– Nie chciała żyć dłużej… Zabierz moją małą Ajdym i
przyprowadź mi w zamian młodą oślicę, będę z nią żył po
nocach, aby się uchronić od myśli i bezsenności.
– Jestem biedny – odpowiedział Sufian – i nie mam
oślicy. Ale możesz zamienić córkę na starą kobietę. Żyj ze
starą, przecież ci wszystko jedno.
– Wszystko jedno – zgodził się Mołła Czerkiezow. –
Tyle że stare prędko umierają, skąd je brać.
– Słyszałeś o tym, że przyjechał do nas z Moskwy Nazar
Czagatajew? Przysłali go, żeby nam pomógł, będzie teraz
lepiej.
– Czterech ludzi przyjeżdżało tu przed Nazarem. Komary
o mało ich nie zagryzły, więc rychło zabrali się z powrotem.
A ja jestem ślepy, moje życie to ciemność, dobrze mi już nie
będzie. Z żoną czas mija szybciej.
Mała Ajdym siedziała na ziemi i rozcierała na kamieniu
korzenie trzciny. Była tu gospodynią i do niej należało
przygotowywanie strawy. Z boku, oprócz trzciny, leżało
kilka pęczków błotnych oraz pustynnych ziół i – dla
nagotowania smaku – jedna czysta kość osła czy wielbłąda,
wykopana daleko w piaskach. Dziewczynka raz po raz
wrzucała do czysto wymytego kotła przyprawy, które jej
ręce przygotowywały na zupę. Nie interesowała się gośćmi,
wyraz jej oczu świadczył, że jest pochłonięta jakimiś
myślami, widocznie żyła własnym tajemnym marzeniem, a
zajęcia domowe spełniała prawie bez udziału świadomości,
oderwana skupionym sercem od otaczającego ją świata.
– Pozwól mi zabrać twoją córkę! – poprosił Czagatajew
gospodarza.
– Ona jeszcze nie dorosła, cóż będziesz z nią robił?
– Przyprowadzę ci drugą, starą.
– Przyprowadź co prędzej – zgodził się skwapliwie
Czerkiezow.
Czagatajew wziął Ajdym za rękę. Patrzyła na niego
półprzytomnie czarnymi, bardzo błyszczącymi oczami,
przestraszona, nie rozumiejąc, co się dzieje.
– Pójdź ze mną – powiedział.
Ajdym wytarła zabrudzone ręce o trawę, wstała i poszła
nawet się nie obejrzawszy, jak gdyby przeżyła tu chwilę
zaledwie i nie musiała porzucać starego ojca.
– Chcesz iść ze mną, Sufianie, czy możesz zostać? –
zwrócił się do starca Czagatajew.
– Mogę zostać – odpowiedział Sufian, wobec czego
Nazar polecił mu opiekować się ślepym Czerkiezowem i
żywić go, dopóki on nie powróci.
Odszedł z dziewczynką wydeptanym w trzcinowym lesie
tropem. Chciał zobaczyć wszystkich mieszkańców tej krainy
trzcin, cały naród, który skrył się tu przed okrutną niedolą.
Ani razu nie spytał Sufiana o swą matkę Giulczataj, miał
nadzieję, że spotka ją nagle żywą i pamiętającą o synu, a
jeśli nie – zawsze zdąży się dowiedzieć, gdzie spoczywają
jej kości.
Ajdym szła pokornie za Czagatajewem przez całą długą
drogę. Co pewien czas trzciny się kończyły, wychodzili na
piaskowe lub ilaste namuliska, na małe jeziorka, okrążali
szorstkie zarośla i znów zagłębiali sią w trzcinowy gąszcz,
którędy wiodła ścieżka. Ajdym milczała. Gdy Czagatajew
spostrzegł, że jest bardzo zmęczona, wziął ją na plecy i niósł
przytrzymując pod kolana. Potem odpoczywali i pili wodę z
czystego, piaszczystego źródła. Dziewczynka spoglądała na
Czagatajewa z dziwnym i jednocześnie bardzo ludzkim
wyrazem w oczach, który on starał się pojąć.
– Dlaczego tu jest tak źle, kiedy ja tak chcę, aby było
dobrze!…
Czagatajew wziął ją na ręce i głaskał przebierając
palcami w jej włosach. Niebawem zasnęła mu na rękach,
ufna i wzruszająca, zrodzona wyłącznie dla szczęścia i
miłości.
Zapadł wieczór. Nie sposób było wędrować po ciemku.
Czagatajew narwał trawy, sporządził z niej ciepłe posłanie,
chroniące przed nocnym chłodem, ułożył Ajdym w
trawiastym puchu, a sam legł obok strzegąc i ogrzewając
małego człowieka.
Leżał z otwartymi oczami. Gdyby zasnął, Ajdym
mogłaby się odkryć do gołego ciała i skostnieć z zimna.
Ogromna czarna noc napełniła niebo i ziemię – od podnóża
traw aż do krańców świata. Schowało się jedno słońce, za to
wzeszły wszystkie gwiazdy i wyraźnie znaczyła się Droga
Mleczna, stratowana i niespokojna, jakby niedawno przerw
mierzyły ją czyjeś bezpowrotne kroki.
7
Świt oświetlił śpiących na trawie. Jedna ręka Czagatajewa
spoczywała pod głową Ajdym, żeby nie było jej wilgotno i
twardo spać, drugą zasłonił oczy przed blaskiem poranka.
Jakaś obca starucha siedziała przy śpiących przypatrując się
im bez pamięci. Muskała leciutko włosy, usta i rękę
Czagatajewa, wąchała jego ubranie rozglądając się wokół ze
strachem, że ktoś jej przeszkodzi. Potem ostrożnie wyjęła
rękę Nazara spod głowy Ajdym, aby w tej chwili nikogo
przy sobie nie czuł, nie kochał i był wyłącznie z nią. Grzbiet
jej od dawna i na zawsze zgiął się tak nisko, że gdy chciała
coś dojrzeć, wodziła twarzą przy samej ziemi, jak
niewidoma, która szuka zgubionej rzeczy. Obejrzała
dokładnie wszystko, co miał na sobie Nazar, wypróbowała
w rękach rzemyki i tasiemki jego spodni i butów, pomacała
materiał kurtki, przesunęła poślinionym palcem po czai •
nych, zakurzonych brwiach. Dopiero potem, uspokoiwszy
się, położyła głowę u nóg Czagatajewa, szczęśliwa i
znużona, jak gdyby doszła do kresu życia i nic już nie miała
do spełnienia, jak gdyby u tych trzewików gnijących
wewnątrz od potu, pokrytych pyłem pustyni i błotem
moczarów znalazła ostatnią swą radość. Zdrzemnęła się, a
może zasnęła, lecz niebawem znów się podniosła.
Czagatajew i Ajdym spali jak przedtem – dzieci sypiają
długo, nic im nie przeszkadza, nawet słońce, motyle i ptaki.
– Zbudź się prędzej! – powiedziała stara objąwszy
ramionami śpiącego Czagatajewa.
Otworzył oczy. Stara zaczęła całować jego szyję, pierś
skroś ubranie, ręce, wodziła twarzą po ciele syna,
sprawdzała je i oglądała, czy nie ucierpiało, czy nie utracił
czegoś podczas rozłąki.
– Nie rób tego, wszak jesteś moją matką – rzekł
Czagatajew.
Podniósł się i stanął przed nią, lecz matka była tak
zgarbiona, że nie widziała jego twarzy, pociągała go w dół
ku sobie, więc Czagatajew schylił się i usiadł na ziemi.
Giulczataj trzęsła się ze starości, a może z miłości do syna,
ale nie mogła przemówić ani słowem. Przesuwała tylko
rękami po jego ciele, niepewnie uświadamiając sobie własne
szczęście, nie wierząc w nie i bojąc się, że zniknie.
Czagatajew patrzył w oczy matki, które odzwyczaiły się
od jego widoku, wyblakły, nie płonęły już dawnym
mrocznym i silnym ogniem. Chuda malutka twarz nabrała
złego, drapieżnego wyrazu wskutek ciągłej udręki i napięcia,
aby utrzymać się przy życiu, kiedy żyć nie warto i nie ma po
co, kiedy trzeba pamiętać o swoim sercu, słuchać, czy bije, i
zmuszać je do pracy. W przeciwnym razie człowiek może
każdej chwili umrzeć zapomniawszy lub nie zauważywszy,
że żyje, że musi za wszelką cenę czegoś pragnąć i nie
spuszczać z oka samego siebie.
Nazar objął matkę. Była leciutka jak piórko, jak mała
dziewczynka – musi teraz rozpocząć życie od początku niby
nowo narodzone dziecię, ponieważ wszystkie jej siły zabrała
walka z nieustannym cierpieniem i nigdy nie miała wolnego
od rozpaczy zakątka serca, by odczuć dobro swego istnienia;
nie zdążyła jeszcze pojąć siebie, przyzwyczaić się, gdy
nadeszła starość i kres żywota.
– Gdzie mieszkasz? – zapytał Nazar.
– Tam – pokazała ręką Giulczataj.
Poprowadziła go przez rzadkie trawy i szuwary,
niebawem doszli do niewielkiej wioski na polanie wśród
gęstego lasu trzcin. Czagatajew ujrzał trzcinowe szałasy
oraz kilka kibitek również uplecionych z trzciny. W sumie
było tych siedzib dwadzieścia lub niewiele więcej. Ani psa,
ani osła nie było w tym osiedlu, żaden ptak domowy nie
chodził po trawie.
Koło pierwszego z brzegu szałasu siedział nagi człowiek,
skóra wisiała na nim fałdami jak zniszczona, sfatygowana
odzież; przebierał na kolanach pałki trzciny plotąc z niej
jakiś sprzęt domowy czy też ozdobę. Nie zdziwił się
bynajmniej na widok Czagatajewa, nie odpowiedział nawet
na jego ukłon. Mamrotał coś pod nosem wyobrażając sobie
rzeczy niewidzialne dla innych, karmiąc swą duszę własną
tajemną radością.
– Czy tu mieszka cały nasz naród, czy też jeszcze gdzie
indziej? – zapytał matkę Czagatajew.
– Jużem zapomniała, Nazarze, nie wiem – powiedziała
Giulczataj drepcząc za nim z wysiłkiem i dźwigając nisko
pochyloną głowę jak uciążliwe brzemię. – Było jeszcze z
dziesięć osób, mieszkają rozproszeni w trzcinach prawie do
samego morza – dawniej żyli, teraz pora im umrzeć i pewnie
już umarli, bo nikt do nas nie przychodzi…
Skończyły się szałasy i kibitki, dalej znów zaczynały się
trzciny. Czagatajew przystanął. Tu mieściło się wszystko –
matka i ojczyzna, dzieciństwo i przyszłość. Wczesny ranek
oświetlał tę miejscowość – zielone i blade trzciny,
szarobrunatne zmurszałe szałasy na polanie porosłej rzadką
niziutką trawką i w gorze niebo pełne słonecznego blasku,
zasnute wilgotnym oparem bagien, lessowym pyłem
wyschniętych oaz, wzburzone wysokim niesłyszalnym
wiatrem – mętne, umęczone niebo, jak gdyby tutejsza natura
też była tylko gorzką, beznadziejną siłą.
Rozejrzawszy się Czagatajew uśmiechnął się do
wszystkich zwodniczych, smętnych żywiołów, nie wiedząc,
co czynić. Nad powierzchnią trzcinowych ostępów, na
srebrnym horyzoncie majaczył jakiś zastygły miraż – morze
czy jezioro z płynącymi po nim okrętami i jaśniejąca bielą
kolumnada dalekiego miasta nad brzegiem. Matka stała w
milczeniu obok syna chyląc zgarbiony tułów ku ziemi.
Mieszkała w zbudowanym na glinie szałasie, bez męża,
bez jakiejkolwiek bliskiej duszy. Wewnątrz leżały dwie
maty trzcinowe – jedną się przykrywała, na drugiej spała.
Poza tym miała jeszcze w majątku żelazny garnek do
gotowania strawy i gliniany dzban, a na poprzeczce wisiał
jej panieński jaszmak oraz szmata, w którą zawijała Nazara,
gdy był niemowlęciem. Koczmat zmarł przed sześciu laty,
została po nim jedna nogawka od spodni (drugą Giulczataj
zużyła na łatanie spódnicy) oraz wiecheć z łyka, który służył
mu do ocierania potu i brudu z ciała, gdy chodził po oazach
wynajmując się do pracy w koszarach.
Matka Nazara żyła tu jako samotna kołtamanka. Zdziwiło
ją, że Nazar jest zdrów i cały, nie zdziwił natomiast fakt jego
powrotu. Nie wiedziała, że może istnieć jeszcze inne życie
poza tym, jakie sama pędziła, była przekonana, że cały świat
jest jednakowy.
Nazar wrócił po małą Ajdym, obudził ją i przyprowadził
do trzcinowego namiotu matki. Giulczataj poszła kopać
korzenie roślin, łowić trzcinową opałką małe rybki w
wodnych oknach i wybierać z ptasich gniazd w zaroślach
jajka lub pisklęta. Wróciła dopiero przed wieczorem i od
razu zabrała się do gotowania posiłku z ziół, korzeni trzcin i
malutkich rybek. Nie interesowała jej obecność syna, nie
patrzyła już na niego i nie zagadnęła ani słowem, jak gdyby
jej umysł był pogrążony w głębokich, nieustannych
rozmyślaniach pochłaniających wszystkie jej siły.
Krótkotrwałe uczucie ludzkiej radości na widok żywego,
dorosłego syna minęło już, a może nie istniało w ogóle,
może było to tylko zdumienie wywołane niezwykłym
spotkaniem.
Giulczataj nie spytała nawet, czy Nazar jest głodny i co
zamyśla robić w trzcinowym osiedlu po powrocie do
ojczyzny.
A Nazar obserwował matkę krzątającą się przy
codziennych zajęciach i odnosił wrażenie, że ona śpi i
porusza się nie na jawie, lecz we śnie. Oczy jej tak bardzo
spłowiały, że nie miały siły patrzeć, utraciły też wszelki
wyraz, jak oślepłe i nieme. Duże stwardniałe stopy
świadczyły o tym, że Giulczataj przez całe życie chodziła
boso; odzież jej składała się z jedynej spódnicy,
przedłużonej po szyję na podobieństwo chałata, połatanej
skrawkami najróżniejszych materiałów włącznie z filcem,
którym obszyty był dół. Nazar dotknął matczynej sukni –
nie było pod nią koszuli, Giulczataj wkładała ją na gołe
ciało, bowiem już dawno odzwyczaiła się marznąć nocami
w zimie lub męczyć się z gorąca w lecie, po prostu oswoiła
się z cierpieniem.
Nazar zawołał matkę. Odpowiedziała mu, rozumiała jego
słowa. Zaczął jej pomagać przy rozniecaniu ognia w
palenisku zbudowanym w kształcie małej groty pod ukośną
trzcinową ścianą. Ajdym patrzyła na obcych ludzi czystymi
czarnymi oczami kryjąc w nich promienną siłę swego
dzieciństwa, swoją nieśmiałość, która była smutkiem,
ponieważ dziecko pragnęło być szczęśliwe, a nie siedzieć w
domu i myśleć, czy dadzą mu jeść.
Czagatajew usiłował przypomnieć sobie, gdzie widział
oczy tak podobne do oczu Ajdym, tylko żywsze, wesołe i
kochające – tu na pewno nie, tamta kobieta nie była
Turkmenka ani Kirgizką, nie pamięta już jej imienia, ona też
dawno o nim zapomniała, nie ma pojęcia, gdzie się teraz
obraca i co robi Czagatajew. Moskwa daleko, a on tu prawie
samotny, wokół tylko trzcinowe szuwary, rozlewiska
wodne, wątłe szałasy z martwych traw. Ogarnęła go
tęsknota za Moskwą, za towarzystwem kolegów, za Wierą i
Ksenią; jak dobrze byłoby wsiąść wieczorem w tramwaj i
pojechać w odwiedziny do przyjaciół. Ale już po chwili
przyszło opamiętanie: „Nie, tu także jest Moskwa!” –
powiedział głośno i uśmiechnął się spoglądając w oczy
Ajdym. Onieśmieliło ją to i przestała na niego patrzeć.
Matka ugotowała dla siebie rzadką zupę, wyjadła
wszystko do dna, potem jeszcze wytarła garnek wewnątrz
paltami i ssała je, żeby się lepiej najeść. Ajdym uważnie
śledziła, jak Giulczataj niesie zupę do ust, jak przy
połykaniu porusza się jej wyschnięta grdyka, lecz we
wzroku dziewczynki nie było chciwości ani zawiści, tylko
zdziwienie i litość dla starej kobiety chłepczącej
rozgotowane w wodzie zielsko. Po posiłku Giulczataj
zasnęła na zleżałym trzcinowym barłogu. Zapadła noc.
8

Pierwszy dzień pobytu Czagatajewa w rodzinnych stronach


miał się ku końcowi. Kiedy świeciło słońce, nie gasła
również nadzieja, teraz niebo zmierzchło i w dali ukazała się
blada, mizerna gwiazda.
Zrobiło się wilgotno i głucho. Ludzie w tej krainie trzcin
umilkli i tak oto Czagatajew nie zdążył ich jeszcze usłyszeć.
Narwał trawy rosnącej w pobliżu, sporządził z niej posłanie
w matczynym szałasie i ułożył Ajdym w ciepłym kątku, aby
również zasnęła.
Następnie wyszedł na samotną przechadzkę, dotarł do
jakiejś płytkiej, ledwie ciekącej odnogi Amu-darii i
zawrócił. Ogromna noc rozpostarła się nad tą krainą, wątłe
młodziutkie trzciny kokosiły się u podnóża starych niby
dzieci we śnie. Ludzie sądzą, że na pustyni nie ma nic, że to
jakieś dzikie, jałowe miejsce, gdzie drzemie w ciemności
smutny pastuch, a u stóp jego leży błotnista kotlina Sary-
kamysz, niegdysiejsze dno piekieł, otchłań ludzkiego
cierpienia – ale i ono już minęło, przeminęli też męczennicy.
W rzeczywistości i tu nad Amu-darią, i w Sary-kamyszu
również istniał cały trudny świat zaprzątnięty własnymi
losami.
Czagatajew nasłuchiwał uważnie. W pobliżu ktoś mówił
spiesznie, urągliwie, nikt mu jednak nie odpowiadał. Nazar
podszedł do trzcinowej nory. Słychać było, jak wewnątrz
dyszą śpiący ludzie i przewracają się na legowiskach,
dręczeni niepokojem.
– Pozbieraj sierść z ziemi i włóż mi za pazuchę – mówił
głos śpiącego starca. – Prędzej, śpiesz się, dopóki wielbłądy
linieją.
Czagatajew przyłożył ucho do trzcinowej ścianki. Stary
bredził coś szeptem, nie można było rozróżnić słów. Śniło
mu się jakieś życie, nieustanne działanie, mamrotał coraz
ciszej, jakby się oddalał.
– Durdy, Durdy! – zawołał głos kobiety; kręciła się
niespokojnie szeleszcząc trzcinową matą. – Durdy! Nie
uciekaj ode mnie, sił mi nie staje, nie dogonię cię… Stój,
przestań mnie męczyć, ostry mój nożyk w mig cię zarżnie,
poddaj się.
Niebawem jednak starzec i kobieta umilkli, spali teraz
spokojnie.
– Durdy! – zawołał cicho Czagatajew.
– Co? – odpowiedział z wnętrza szałasu głos starucha.
– Czy śpisz?
– Śpię.
Czagatajew przywołał z błękitnej dali swego dzieciństwa
postać Durdiego – był to chudy mężczyzna z plemienia
Jomudów, koczujący we dwójkę z żoną i żywiący się
żółwiami. Do Sary-kamyszu przychodził wówczas, gdy
zmogła go tęsknota, zasiadał milcząco w kręgu ludzi,
słuchał ich słów, uśmiechał się piastując w sobie tajemne
szczęście tego spotkania. Potem znów odchodził w płaski,
by łowić żółwie i rozmyślać w samotności. Samotna kobieta
(Nazarowi i wtedy wydawała się stara) szła trop w trop za
mężem dźwigając na plecach cały ich wspólny dobytek.
Nazar odprowadzał ich do granicy piasków, później patrzył
za nimi długo, dopóki nie skryli się w oślepiającym blasku
zamieniając się w płynące głowy bez ciała, w łódź, w ptaka,
w fatamorganę.
Obok stał drugi trzcinowy szałas sklecony w kształcie
kibitki. Siedział przy nim pies. Czagatajew zdziwił się, gdyż
nie spotkał tu jeszcze ani jednego domowego zwierzęcia.
Czarny pies patrzył na niego, otwierał i zamykał pysk w
odruchu wściekłego ujadania, lecz nie mógł wydobyć z
gardła żadnego dźwięku. Podnosił przy tym prawą, to znów
lewą łapę usiłując podjudzić w sobie wściekłość i rzucić się
na obcego przybysza, ale był to wysiłek daremny.
Czagatajew pochylił się nad nim, pies chwycił jego dłoń w
paszczękę i międlił bezzębnymi dziąsłami. Człowiek
pomacał jego boki, wewnątrz tłukło się gwałtownie serce,
okrutne i biedne, a w oczach psa stały łzy rozpaczy.
W kibitce ktoś od czasu do czasu wybuchał łagodnym,
obłąkanym śmiechem. Czagatajew podniósł zawieszoną na
żerdzi plecionkę i wszedi do środka. Panowała tam
ciemność, cisza i zaduch. Zgiął się i poczołgał szukając
kogoś, kto tu był. Duszna woń sierści zatykała mu oddech.
Omdlałymi rękami szukał nieznajomego człowieka, aż
wreszcie namacał czyjąś twarz. Twarz ta zmarszczyła się
pod jego palcami, z ust popłynęło ciepłe tchnienie słów, z
których każde z osobna było zrozumiałe, lecz razem nie
miały żadnego sensu. Czagatajew słuchał ze zdziwieniem,
trzymając twarz człowieka w dłoniach i na próżno starając
się pojąć, co tamten mówi. W przerwach mieszkaniec kibitki
wybuchał krótkim rozumnym śmiechem, po czym znów
zaczynał mamrotać. Czagatajew odniósł wrażenie, że on
drwi ze swoich słów i ze swego umysłu, w którym rodzą się
jakieś myśli, ale żadna nic nie oznacza. Dopiero po chwili
odgadł wszystko i też się uśmiechnął – słowa zdawały się
bezsensowne, ponieważ były jedynie dźwiękiem, nie
zawierały uczuć ani pragnień, ani zapału, jak gdyby
człowiek ten nie posiadał serca.
– Idź, wdrap się na Ustiurt, weź stamtąd cokolwiek i
przynieś mi, a ja w pierś sobie włożę – wybełkotał, po czym
znów się roześmiał.
Umysł jego żył jeszcze, być może, szydził sam z siebie
trwożąc się i nie pojmując tego, że serce bije, dusza tchnie, a
nie ma w nim żadnych pragnień ani ciekawości. Nawet
całkowita samotność, nocne ciemności kibitki, obcy
przybysz – nic go nie poruszyło, nie budziło strachu ani
zaciekawienia. Czagatajew dotykał twarzy i rąk tego
człowieka, potrząsał jego ciałem, mógł go nawet zabić – on
zaś dalej mówił swoje nie przejmując się, jak gdyby był już
tylko postronnym widzem własnego życia.
Na zewnątrz panowała głęboka noc. Odszedłszy kawałek
drogi, Czagatajew chciał wrócić i zabrać bełkoczącego
człowieka, lecz dokąd go zaniesie, skoro on tak się udręczył,
że nie pomocy mu trzeba, tylko zapomnienia. Obejrzał się,
niemy pies szedł za nim, w trzcinowych szałasach
spoczywali ludzie pogrążeni w swoich sennych widziadłach,
od czasu do czasu wierzchołkami trzcin wstrząsał dreszcz
słabego wiatru, uchodzącego dalej do Jeziora Aralskiego.
Opodal szałasu, w którym spała matka i Ajdym, stał drugi
szałas i słychać było cichą rozmowę. Pies wszedł do środka,
lecz natychmiast wybiegł i pognał z powrotem bojąc się, iż
zapomni, gdzie znajduje się jego właściciel i przytulisko.
Czagatajew wrócił do szałasu matki i położył się w
ubraniu obok Ajdym. Dziewczynka oddychała we śnie
powoli, prawie niezauważalnie, to było przerażające, że
może zapomnieć odetchnąć i wtedy umrze. Czagatajew
leżąc na glinie słyszał w półdrzemce, jak po ziemi szło
stłumionym echem senne mamrotanie jego narodu, a
umączone żołądki mozolnie trawiły kwaśne i alkaliczne
trawy. W sąsiednim legowisku mąż rozmawiał z żoną.
Chciał, żeby mieli dziecko…
Ale żona odpowiadała:
– Nie, nie, słabość w nas obojgu wielka, a moje łono
puste, jakbym była martwa…
Mąż umilkł, potem znów się odezwał:
– Słuchaj, coś musimy zrobić… Musimy coś mieć na
pocieszenie…
– Przecież ja nawet nie mam co na grzbiet włożyć –
odpowiadała kobieta – ani ty nie masz, jakże przetrzymamy
zimą!…
– Jak będziemy spać, to się ogrzejemy, cóż można z
biedy innego czynić, ty jesteś wszystkim, co mam,
poniewolnie patrzysz na mnie i kochasz!
– Tak, tak – mówiła kobieta – innego dobra nie
posiadamy, długo myślałam, przemyśliwałam i widzą, że cię
kocham.
– Ja także. Inaczej nie dałoby się żyć…
– Cóż może być tańszego ponad żoną – rzekła kobieta. –
W tej naszej nędzy czy masz coś więcej oprócz mego ciała?
– Nie mam nic – przyznał mąż. – Dobrze, że chociaż
żona rodzi się i dojrzewa sama, nie trzeba się o to starać.
Masz usta, oczy, które patrzą, tyle masz wszystkiego, myślę
o tobie, a ty o mnie, i czas jakoś upływa.
Zamilkli. Czagatajew dalej nasłuchiwał, czy nie dolecą
jeszcze jakieś słowa z szałasu, w którym leżeli mąż i żona.
– Liche to nasze dobro – odezwała się kobieta – tyś
chudy i sił w sobie nie masz, a mnie piersi wysychają, ból
łamie kości…
– Będę kochał to, co z ciebie zostało – powiedział mąż.
I umilkli na dobre – pewnie objęli się wzajem, aby
trzymać w ramionach swe jedyne szczęście.
Czagatajew szepnął coś, uśmiechnął się i zasnął
pocieszony, że w jego ojczyźnie istnieje już między
dwojgiem ludzi szczęście, choćby tak bardzo ubogie.
9

Rano Giulczataj nie zwróciła uwagi na syna ani na


dziewczynkę, którą ze sobą przyprowadził. Dusza jej mogła
się zdobyć tylko na wysiłek wspomnienia, kiedy spał na
trawie w pobliżu ścieżki mając przy swym boku Ajdym.
Obecnie żyła już własnym życiem. W szałasie nie było nic
do roboty, ona jednak długo wyrównywała trzcinowe pałki
w pochyłych ścianach, pozbierała z ziemi każde źdźbło
trawy, wymyła kociołek, wygładziła i zwinęła matę, przy
czym robiła to wszystko bardzo gorliwie i z nadzwyczajną
dbałością o swe gospodarskie dobro, gdyż oprócz niego nic
już nie łączyło jej z życiem i z innymi ludźmi. A że
człowiek musi o czymś nieustannie myśleć, ona też zapewne
coś sobie roiła podczas swej mało ważnej i prawie
bezużytecznej krzątaniny. Bez pracy myśleć by nie potrafiła,
gospodarstwo i sprzątanie szałasu ułatwiały wspomnienia,
napełniały poczuciem istnienia jej puste, słabe serce.
Poprosiła syna, by jej podarował cokolwiek. Prosiła
nieśmiało, bez nadziei i bez chciwości, jedynie dlatego, iż
posiadanie jeszcze jakiejś rzeczy pomnoży jej codzienne
zajęcia i tym samym ułatwi życie. Nazar, doskonale
pojmując matkę, podarował jej płaszcz, kaburę (rewolwer
przełożył do kieszeni), notes oraz czterdzieści rubli
polecając jednocześnie nakarmić Ajdym. Ale dziewczynka
już sama poszła uzbierać ziół na posiłek, więc Giulczataj
została w domu.
– Znasz Mołłę Czerkiezowa? – spytał Nazar.
– Ja wszystkich znam – odparła matka.
– Idź wrięc i zamieszkaj z nim, będziesz tam miała lepiej.
Mołła jest ślepcem, będzie cię szanował do końca swoich
dni.
Stara, zgarbiona matka patrzyła w ziemię. Nie rozumiała,
na co się przyda Czerkiezowowi, skoro serce jej od dawna
bije tylko z przyzwyczajenia, nie ma w nim żadnych uczuć,
bo i życie jest dla niej prawie niedostrzegalne. Poszła
jednak, nie wziąwszy żadnej rzeczy z szałasu, poza darami
otrzymanymi od syna, i to jedynie dlatego, że miała je w
rękach. Widocznie nie lubiła już nawet swego dobytku,
ponieważ nie stać jej było na odruch ludzkiej chciwości.
Czagatajew pozostał wraz z Ajdym w szałasie, pragnąc,
by serce matki ogrzało się w rodzinnym życiu z Mołłą
Czerkiezowem. Ajdym od razu zaczęła gospodarzyć, zbierać
rośliny, łowić ryby i przyrządzać posiłki. Pewnego razu
wybrała się nieco dalej przez odnogi i rozlewiska rzeczne,
dotarła do saksaułowego zagajnika i przyniosła zapas drew
na zimę. Czagatajew chodził tam później dwukrotnie,
znosząc drwa, natomiast dziewczynce zabronił w ogóle
zapuszczać się dalej, niechaj tylko roznieca ogień w
domowym palenisku i gotuje jedną polewkę dziennie.
Wkrótce jednak przyszło mu samemu wszystkim się
zajmować, gdyż Ajdym leżała chora, rozpalona gorączką i
mokra od potu. Nazar okrywał ją trawą strzegąc przed
zimnem, przecierał zaognione oczy i poił rzadką zupą z ziół,
ale choroba nie ustępowała, dziewczynka chudła, leżała w
milczeniu i zdawało się, że idzie ku śmierci. Oczy jej
spoglądały na Czagatajewa nieprzytomnie, nie umiała
znaleźć dla siebie ulgi. Czuwał przy niej przez długie dni
pustynne, starając się uchronić chorą przed smutkiem i
strachem.
W innych szałasach również leżeli chorzy i wycieńczeni
ludzie. Czagatajew obliczył, że naród dżan składał się
zaledwie z czterdziestu siedmiu osób, a z tego dwadzieścia
było chorych. Kobiet w tym narodzie było jedenaście, dzieci
do lat dwunastu – troje, wliczając w to Ajdym. Kobiety jako
najciężej pracujące umierały wcześnie, te zaś, które żyły,
bardzo rzadko rodziły dzieci.
Podczas choroby Ajdym odwiedził Czagatajewa
pełnomocnik rejonowego komitetu wykonawczego, Nur-
Muhammed. Czagatajew poinformował go, że został tu
delegowany dla ratowania swego narodu, który powinien
rozwijać się normalnie, stać się szczęśliwym i licznym. Nur-
Muhammed odparł na to, iż serce narodu wysuszyła nędza,
umysł jego zjałowiał i dlatego nie może on odczuwać
szczęścia; lepiej zostawić go w spokoju, zapomnieć o nim
na zawsze lub wyprowadzić na pustynię, w stepy i góry, aby
tam się zagubił, a później uważać go za nie istniejący.
Czagatajew przyglądał się Nur-Muhammedowi – był to
mężczyzna olbrzymiego wzrostu, stary już, oczy jego
patrzyły przez wąskie szpary powiek jak gdyby z wyrazem
nieustannego bólu. Nosił uzbecki chałat, na głowie
tiubetiejkę, na nogach filcowe pantofle – jedyny człowiek w
całym narodzie posiadający taki ubiór. Fakt ten łatwo się
tłumaczył, bowiem Nur-Muhammed nie należał do narodu
dżan, został tu delegowany pół roku temu i patrzył na ludzi
obojętnym okiem.
– Co zdziałałeś przez te pół roku? – spytał Czagatajew.
– Nic. Nie potrafię wskrzeszać umarłych.
– Na co więc czekasz, po co tu jesteś?
– Kiedy tu przybyłem, zastałem sto dziesięć osób, teraz
jest znacznie mniej. Kopię mogiły zmarłym, w bagnach
grzebać nie wolno, może wybuchnąć zaraza, noszę więc
nieboszczyków daleko w piaski. Będę grzebał, póki wszyscy
nie wymrą, wówczas odejdę stąd i powiem, że wywiązałem
się z delegacji…
– Ludzie sami pogrzebią swych bliskich, nie potrzebują
twojej pomocy.
– Nie, nie będą grzebali, wiem o tym.
– Dlaczego nie będą?
– Martwych muszą grzebać żywi, a tu żywych nie ma, są
tylko na wpół umarli, dożywający dni swoich we śnie. Nie
zdołasz uczynić ich szczęśliwymi, ponieważ oni nawet nie
zdają sobie sprawy ze swego nieszczęścia, już się nie męczą,
przestali czuć.
– Cóż więc poczniemy? – spytał Czagatajew.
– Nic – odpowiedział Nur-Muhammed. – Człowieka nie
wolno męczyć za długo, a chanowie chiwańscy sądzili, że
można. Zbyt długa męczarnia go zabija, trzeba mu trochę
popuszczać cugli, a potem męczyć od nowa…
– Ja im grobów kopał nie będę – rzekł Czagatajew. – Nie
wiem, coś ty za jeden – jesteś obcy, lepiej odejdź stąd i
zostaw nas samych.
Nur-Muhammed dotknął czoła śpiącej Ajdym i podniósł
się z miejsca.
– Ja wiem swoje, ty zaś swoje. Niedługo i tę dzieweczkę
poniosę do ziemi. Do widzenia.
Odszedł do swej ziemianki. Czagatajew otulił Ajdym
trawą, zawinął w matę i czym prędzej odniósł ją do matki i
Mołły Czerkiezowa. Tam dadzą jej od czasu do czasu pić i
będą strzegli przed nocnym chłodem. Sam natomiast
wyruszył bez zwłoki do Czimgaju odległego o jakieś sto lub
sto pięćdziesiąt kilometrów drogi. Szedł przez wyschnięte
łożyska rzek i odnóg, przez trzcinowe szuwary i gąszcz
splątanych roślin, szedł do wieczora, potem całą noc i
jeszcze jeden dzień, obdarty i umęczony mozolnym
marszem, targany niecierpliwością, błądząc z zamroczonym
umysłem, aż wreszcie upadł na ziemię zanurzając twarz w
miękkim mchu. Obudziwszy się spostrzegł niedaleko jakieś
wielkie ruiny. Podszedł bliżej do glinianych, osiadłych
murów. Słońce gromadziło pod nimi cały swój żar,
omdlewająca duchota, sen i zapomnienie płynęły od suchej
wiekowej gliny. Czagatajew wsunął się w głąb twierdzy
przez rozwalony mur, który w tym miejscu podmyły bieżące
wody. W środku było jeszcze duszniej, skwar słoneczny
skupił się w jednym ognisku zarosłym olbrzymimi roślinami
o grubych, tłustych łodygach, nikt ich bowiem nie zrywał na
pokarm. Czagatajew z nienawiścią patrzył na to opasłe
zielsko, wyszukując pod nim jakichś drobnych jadalnych
traw. Znalazł jakieś nieduże strzaskane kości – albo ktoś je
porąbał, by uzyskać mocniejszy wywar, albo też, jeśli to
były kości ludzkie, ciął parokrotnie szablą. Dalej spostrzegł
jeszcze kilka kości oraz połowę szkieletu człowieka wraz z
czaszką. Człowiek ten skonał twarzą do ziemi, żebra były
rozszerzone, jakby dla zaczerpnięcia pośmiertnego oddechu,
jedno opierało się ostrym końcem o pogięty hełm
czerwonoarmisty, zbutwiały już i przerośnięty bladą trawą.
Czagatajew wydostał hełm spod żebra – na wierzchu
zachował się jeszcze ślad pięcioramiennej gwiazdy, a
wewnątrz, na miękkiej podkładce, wypisane chemicznym
ołówkiem nazwisko poległego żołnierza: „Oraz
Gołomanow”. Nazar oczyścił hełm, włożył go na głowę,
swoją zaś czapką nakrył czerep Gołomanowa. W glinianym
murze twierdzy, zapewne bagnetem Gołomanowa lub
innego czerwonoarmisty, były wyryte słowa: „Niech żyje
żołnierz rewolucji”. Bagnet rył glinę głęboko, aby czas,
wichry i deszcze nie zatarły i nie zmyły śladu owej nadziei
martwych i żywych. Widocznie w trzydziestym albo w
trzydziestym pierwszym roku znajdował się tu oddział
Armii Czerwonej walczący z basmaczami, z wojskiem
chiwańskich i turkmeńskich właścicieli niewolników i
Gołomanow wraz z towarzyszami broni został tu na zawsze,
spokojnie rozsypał się w proch, jak gdyby w przekonaniu, że
jego przerwane życie będzie przez innych przeżyte do końca
równie dobrze, jak przez niego samego. Czagatajew
przysypał ziemią i zielskiem szkielet żołnierza, ażeby orły
lub samotne zwierzęta nie rozwlekły jego kości, po czym
ruszył w dalszą drogę do Czimgaju.
Po przybyciu na miejsce zakupił apteczkę kołchozową
oraz zdobył za pośrednictwem komitetu rejonowego
kilkadziesiąt proszków chininy. Wiedział jednak, że środki
te niewiele pomogą jego narodowi, że przede wszystkim
potrzebuje on innego, jeszcze nie istniejącego życia, które
można przetrzymać bez powolnego konania. Na wszelki
wypadek Czagatajew wstąpił na pocztę dowiedzieć się, czy
nie ma dla niego listów z Moskwy. Wewnątrz lokalu
pocztowego wisiały plakaty przedstawiające dalekie trasy
komunikacji lotniczej, na pochyłych stołach pod szkłem
leżały wzory adresów – do Moskwy, Leningradu i Tyflisu,
jak gdyby tutejsi mieszkańcy wysyłali listy tylko do tych
punktów i tęsknili tylko za tymi pięknymi miastami.
Czagatajew podszedł do okienka „poste restante”, gdzie
mu wręczono zwykły list z Moskwy, przesłany tu z
Taszkientu przez troskliwych pracowników KC partii
Uzbekistanu. Pisała Ksenia:
„Nazarze Iwanowiczu Czagatajew! Twoja żona, a moja
mama Wiera zmarła przy porodzie w drugiej klinice
położniczej w Moskwie Dziewczynka urodziła się nieżywa,
widziałam jej ciało. Włożyli ją w szpitalu do jednej trumny z
mamą Wierą, Twoją żoną, i pochowali na cmentarzu
Wagańkowskim niedaleko grobu pisarza Batiuszkowa.
Byłam dwa razy na cmentarzu, postałam przy grobie i
poszłam. Jak przyjedziesz, to Ci pokażę, gdzie znajduje się
grób. Mama kazała mi pamiętać o Tobie i kochać Cię, więc
pamiętam. Z pionierskim pozdrowieniem, Ksenia”.
Młoda Turkmenka powiedziała wychyliwszy głowę:
– Proszę zaczekać, jest jeszcze depesza, leży od sześciu
dni.
I podała Czagatajewowi depeszę z Taszkientu:
„List o śmierci żony przeczytany ze względu na
utrudniony kontakt z wami przepraszam możecie jechać na
miesiąc do Moskwy potem wrócić pozdrowienia wydz org
Isfendiarow w razie niedoręczenia w ciągu dni dwudziestu
zwrócić nadawcy Taszkient”.
Czagatajew schował list i depeszę, wziął skrzynkę z
kołchozową apteczką i opuścił pocztę. Czimgaj był nędzną
miejscowością, ślepe duwały i gliniane chaty stanowiły
akcent prawie niedostrzegalny pośród ogromnej przestrzeni
pustego świata. Czagatajew kupił w czajchanie trochę
placków jęczmiennych i w pięć minut później znajdował się
już poza miastem, gdzie tylko wiatr mu towarzyszył. Słońce
płonęło wysoko, w całej pełni blasku, a przecież nawet jego
ciepło nie mogło ogrzać człowieczego serca. Czagatajew
przestał rozmyślać. Obserwował spotykane po drodze
przedmioty – wiechetki martwej trawy, które spadły z
czyjejś arby, grudki oślego nawozu, stary rosyjski łapeć
porzucony przez jakiegoś nieznanego wędrowca. Resztki i
ślady cudzego życia i działalności oderwały go od własnych
myśli. W pewnej chwili spostrzegł małego żółwia. Leżał z
wysuniętą, nabrzmiałą szyją, z bezsilnie opuszczonymi
łapkami, nie kryjąc się pod swoim pancerzem – umarł tu
przy drodze. Czagatajew podniósł go i obejrzał, a potem
zaniósł nieco dalej i zakopał w piasku. Uderzyła go myśl, że
ten żółw jest teraz bliżej złączony z Wierą niż on. Usiadł z
otępiałym umysłem, nie zdając sobie sprawy, że żyje i działa
w określonym celu, obce i nudne wydały mu się zjawiska
przyrody, niepotrzebne wszelkie widoki i upojenia, ze
wstrętem rzucił jęczmienne placki, które rozmiękły w cieple
jego ręki, a potem zaczął krzyczeć, jak wtedy w
dzieciństwie, gdy matka wyprowadziła go z Sary-kamyszu,
szukał oczami kogoś, kto może go na tym pustkowiu
usłyszy i zjawi się przy nim – jak gdyby za każdym
człowiekiem chodził nieodłączny opiekun i tylko czekał, by
go podtrzymać w chwilach ostatecznej rozpaczy… W
oddali, za martwą zasłoną ciszy, w bliskim, ale innym
świecie coś bez ustanku pohukiwało. Był to dźwięk
nieokreślony i nic nie wyrażający. Czagatajew nasłuchiwał
czujnie. Pamiętał te dźwięki z dawnych lat, ale nie
pojmował ich wtedy i puszczał mimo uszu. Dźwięki znów
się powtórzyły, dolatywały co jakiś czas, z martwymi
pauzami, pokonując pustkę pustyni, jak woda kapiąca
wielkimi zamarzającymi kroplami, jak urywany głos rogu
oddalającego się coraz bardziej w głąb granatowych lasów
albo jak nadchodzący wielki czas gwiaździsty, który
przemija bezpowrotnie, licząc swe obumierające cząstki. A
może dźwięki te rozlegały się znacznie bliżej, w głębi
samego Czagatajewa, i źródłem ich było powolne tętno jego
serca przypominające o tamtym bardzo ważnym życiu, które
teraz zostało przezeń zapomniane, zdławione bólem w
ściśniętej piersi…
Wstał i szybkim krokiem podążył w kierunku
obozowiska swego narodu. Pod wieczór był tak bardzo
wyczerpany, że zasnął nie szukając jakiejś ciepłej szczeliny,
w której mógłby się zaszyć, i przez całą noc słyszał
niewyraźny szum dokoła, podniecenie, niespokojny ruch
przyrody wierzącej w swoje działanie i przeznaczenie.
Następnej nocy znalazł się już u granic trzcinowych
gąszczy, w bliskości tych, których kochał. Myślał, że naród
dżan śpi teraz i chociaż we śnie nie cierpi głodu i męczarni,
niechże więc ta noc ciągnie się dla nich jak najdłużej,
albowiem rano, aby nie umrzeć, będą musieli zdobyć się
bodaj na słabe jęk senna mara poczucie rzeczywistości.
Dlatego też w nocy Czagatajew zwykle był spokojniejszy,
wiedział, że śpiącym łatwiej jest żyć, jego matka nie pamięta
teraz o nim ani o sobie, a mała Ajdym leży grzejąc się we
własnym cieple, szczęśliwa, nie potrzebując nikogo.
Szedł powoli, oddychając głęboko, minął niski
saksaulnik, potem płytką odnogę rzeczną. Późny żółtawy
księżyc oświetlał płynącą wodę. Nad starodawnym szlakiem
karawan, prowadzącym koło Chiwy do Afganistanu lub
jeszcze dalej, unosił się migocący w blasku księżyca pył.
Zjawisko to wydało się Czagatajewowi niezrozumiałe.
Szlak, nie używany od wieków, ciągnął się przez twarde,
ubite piaski i tylko w jednym miejscu przez lessową szreń,
gdzie teraz na pewno jest sucho i gęsty pył kłębi się pod
stopami wędrowców. Kurz wzbijany przez osły i wielbłądy
wygląda inaczej, unosi się wyżej i zgęszcza na końcu
karawany. Czagatajew zboczył z drogi i ruszył na przełaj
przez dzikie miejsca w kierunku południowym, pragnąc
zobaczyć, kto wędruje tamtędy, gdzie nie powinno być
nikogo. Przedzierał się przez gęstwinę trzcin zapadając się w
trzęsawiska, rozsuwał rękami kolczaste wonne krzewy, aż
wreszcie wyszedł na suchy, czysty, owiany wiatrami kurhan,
pod którym znalazł wieczysty spokój jakiś zapomniany
przedhistoryczny gródek.
Stary szlak, okrążając ten kurhan u podnóża, wiódł dalej
na południowy wschód, w kierunku Chin i Afganistanu, i
ginął w ciemności. Nieznani wędrowcy jeszcze tu nie doszli,
poruszali się cicho, nie słychać było najmniejszego szmeru –
może skręcili ze szlaku lub zawrócili, lub też ułożyli się do
snu na ziemi. Czagatajew poszedł w tamtą stronę. Nie
spodziewał się ujrzeć nic pocieszającego ani przyjemnego,
wiedział, że kłęby pyłu widoczne w świetle księżyca mogą
równie dobrze pochodzić spod kopyt zwierząt, które wyszły
z głębokiej delty Amirdarii i dążą ku dalekim oazom lub
kołchozom, aby tam pożywić się mięsem owiec.
Tymczasem naprzeciwko wędrowali ludzie. Czagatajew,
zboczywszy nieco z drogi, położył się i wtedy zobaczył
wszystkich. Pełnomocnik Nur-Muhammed prowadził za
rękę ślepego Mołłę Czerkiezowa, za nimi szła matka
Czagatajewa, a obok niej przebierała małymi nóżkami
Ajdym. Dalej szli inni, wśród nich stary Sufian,
mamroczący Nazar-Szakir i jego żona, którą miłował jak
jedyny dar swojego życia, dalej Durdy z żoną – w sumie
zaledwie czternaście lub może osiemnaście osób. Reszta
zapewne nie mogła się obudzić lub utraciła siły i chęć do
wędrówki.
Giulczataj niosła zawinięte w płaszcz syna korzenie
trzciny na przyszłą strawę, Ajdym wlokła za końce łodyg
wiązkę jadalnych ziół. Mołła Czerkiezow lewą ręką trzymał
się Muhammeda, a prawą szukał czegoś w powietrzu –
wszyscy oni mieli oczy zamknięte, szli drzemiąc, niektórzy
szeptali coś do siebie lub mruczeli pod nosem,
przyzwyczaiwszy się żyć wyobraźnią. Jeden tylko Nur-
Muhammed patrzył przed siebie otwartymi oczami,
wyraźnie postrzegając świat. Palił pokruszone zioła,
zawinięte w wysuszony liść trzciny błotnej, i milczał.
Czagatajew podszedł do niego i spytał, dokąd prowadzi
ludzi.
Nur-Muhammed przywitawszy się, odparł:
– Jakich ludzi?… Dusza z nich dawno uleciała, wszystko
im jedno, czy żyją, czy nie.
Nie przerywał marszu, a Czagatajew szedł obok niego.
Muhammed uśmiechnął się do siebie i spojrzał w bok –
otaczająca go przyroda nawet po ciemku wyglądała nędznie
i nienawistnie, a tam z tyłu szli prawie nie istniejący ludzie.
Droga okrążała niewielki kurhan, na którym niedawno
stał Czagatajew. Innym spojrzeniem objął teraz ów kopiec
ziemi, pod którym spoczywał jakiś mały naród
przemieszawszy swoje kości, utraciwszy nazwę swą i ciało,
by nie stanowić już przynęty dla dręczycieli. Ciężki
niewolniczy trud, wyczerpanie, eksploatacja nigdy nie
wysysają samych tylko sił fizycznych – umysł ludzki, jego
serce i dusza niszczeją przede wszystkim, następnie opada
ciało i człowiek odchodzi w śmierć, kryje się w ziemi, jak w
twierdzy lub schronie, zanim zdąży uświadomić sobie, że
żył, oderwany i oduczony ciekawości życia, nawykły
jedynie wierzyć, roić sny i karmić się wyobraźnią… Czy i
jego naród dżan spocznie niebawem gdzieś w pobliżu i wiatr
nakryje go ziemią, i pamięć o nim zaginie, nie zdążył
bowiem niczego wznieść z kamienia ani z żelaza, nie
stworzył wiecznego piękna – kopał tylko ziemię w kanałach,
lecz prąd wody znów ją nanosił, trzeba było raz jeszcze
kopać namuliska, wyrzucać grunt, a później mętny potok
osadzał nowy muł i zacierał wszelki ślad ludzkiej pracy.
– A gdzie jest reszta ludzi, może śpią? – spytał Nur-
Muhammeda Czagatajew.
– Nie, idą za nami, zostali trochę w tyle i dogonią nas
później.
Ajdym, idąca w czołowej grupie, osunęła się na ziemię
zmorzona snem. Czagatajew usłyszał to i obejrzał się –
nieco dalej leżały jeszcze dwa ciała ludzkie.
– Nie szkodzi – rzekł do niego Nur-Muhammed. – Po
jakimś czasie obudzą się i nadrobią drogi.
Czagatajew wziął jednak Ajdym na ręce i niósł dalej.
Dziewczynka spała nie trzęsąc się w febrze, widocznie
choroba ją opuściła. Mimo wyłącznie roślinnego odżywiania
i mimo choroby ciało jej nie było wychudzone, pobierało
wszystko, co mogło być dlań pożyteczne, nawet z suchych
łodyg trzciny, sposobiąc się do długiego, szczęśliwego
życia.
– Dokąd ich prowadzisz? – ponownie, spytał Czagatajew.
– Do Sary-kamyszu, w rodzinne strony – odpowiedział
Nur – tam gdzie żyli dawniej.
– Po CO?
– Niech idą tu czy tam, byle szli… Prowadzę ich dłuższą
drogą dookoła rozlewisk. Kto się rusza, temu zawsze lżej.
– A chorzy?
– Też idą po trochu. Wyzdrowieją w drodze. Opuściliśmy
mokradła, więc i febra się skończy.
Czagatajew nie wierzył w dobre intencje Nur-
Muhammeda. Nie miał nawet pewności, czy chorzy poczują,
że wróciło im zdrowie, skoro umysł ich dawno oderwał się
od spraw życia, a serce przywykło do męki. Z tej samej
przyczyny wszystkie choroby i cierpienia znosili milcząco, z
kamienną nieczułością, jakby nie ich dotyczyły. Czagatajew
został nieco w tyle za Muhammedem i wzrokiem poszukał
matki. Ajdym spała spokojnie u niego na rękach. Giulczataj
otworzyła oczy, gdy Nazar do niej podszedł, lecz nie
przemówiła ani słowa. Ślepy Mołła Czerkiezow trzymał ją
za rękę, słaby i uszczęśliwiony. Matka z roztargnieniem
patrzyła na syna, którego znała, lecz nie pamiętała o nim nie
widząc go w pobliżu. Nazar nie spuszczał wzroku z matki, a
ona odwróciła oczy wstydząc się słabości swojej i
nieszczęścia. Chciałaby kochać syna z dawną zapomnianą
siłą, ale już nie mogła, serca jej starczyło zaledwie na
oddychanie, podobał się jej żołnierski hełm na głowie syna,
myślała, że dobrze byłoby mieć go na własność i grzać
swoją głowę podczas snu.
Po pewnym czasie wędrowcy napotkali na swej drodze
suchy, ciepły piasek i legli w nim, aby przedrzemać do rana.
Czagatajewowi nie chciało się spać, ułożył Ajdym pomiędzy
matką a Mołłą Czerkiezowem i został sam nie wiedząc, co z
sobą począć. Nudził się, to znów mruczał coś do siebie z
uśmiechem, przeżywając jałowe godziny.
10
Nad ranem dołączyli się ci, którzy wczoraj padli na drogę
zmorzeni snem lub też wlekli się w tyle wskutek
wyczerpania, i znów wszyscy ruszyli za Nur-
Muhammedem. Ajdym szła teraz o własnych sitach i nawet
żartowała z Czagatajewem. Dotknął jej czoła – nie miała
gorączki, była ożywiona i rześka. W południe stary Sufian
odciągnął Czagatajewa na bok i powiedział mu, że w
pobliżu Amudarii można jeszcze spotkać niekiedy kilka
sztuk starych owiec, które żyją samotnie, nie pamiętają już
człowieka, lecz ujrzawszy go, przypominają sobie dawnych
pasterzy i biegną ku niemu. Owce te przetrwały jakimś
cudem lub może były to resztki ogromnych zdziczałych
stad, które bajowie zamierzali pognać do Afganistanu, lecz
nie zdążyli. I owce przeżyły kilka lat razem z pastuszymi
psami, w końcu psy zaczęły je pożerać, potem rozbiegły się
z tęsknoty lub wyzdychały, owce zaś zostały same i też
stopniowo marły ze starości albo stawały się łupem dzikich
zwierząt zabłąkanych w bezwodnej pustyni. Niektóre jednak
przeżyły i tułały się zbite w gromadkę, drżąc ze strachu
przed całkowitą samotnością. Chodziły po ubogim stepie
zataczając duże koła i nigdy nie zbaczając z ich obwodu.
Był to przejaw życiowego instynktu, gdyż wyjedzone i
zdeptane byliny oraz inne trawy znów odrastały, zanim
owce przebyły resztę swej drogi powracając w to samo
miejsce. Sufian znał cztery takie koczownicze, porosłe trawą
kręgi, po których do końca swego życia snuły się owce,
niedobitki zdziczałych wymarłych stad. Jeden z nich
przechodził niedaleko, przecinając nieomal drogę, którą
naród dżan wędrował teraz do Sary-kamyszu.
Sufian wraz z Czagatajewem dotarli do małej wilgotnej
zapadliny w piasku i zatrzymali się przy niej. Starzec
pomacał ręką piasek i stwierdziwszy, iż głębiej jest mokry,
powiedział, że owce rozgrzebują przednimi kopytkami
ziemię i następnie żują wilgotny piasek, by ugasić
pragnienie. W tym miejscu trzeba na nie zaczekać. Wiedząc,
ile czasu zużywają na obejście całego koła, obliczył, że
niebawem powinny się tu zjawić. W zeszłym roku chodził
śladem owczego stada i dotarł właśnie do tego punktu. W
stadzie znajdowało się wówczas około czterdziestu owiec, z
czego sześć sztuk zabił Sufian, siedem padło w drodze,
reszta zaś poszła dalej.
Nur-Muhammed też przyprowadził ludzi do miejsca, w
którym czekali Czagatajew z Sufianem, po czym wszyscy
położyli się i zasnęli koło owczej ścieżyny, mimo że do
wieczora było jeszcze daleko i od rana niewiele upłynęło
czasu. Czagatajew chodził między śpiącymi pełen
niepokoju, że się już więcej nie obudzą, sam również
smutny i znękany własnymi myślami i wspomnieniami.
Podszedł do Ajdym – dziewczynka spała ze słodko
sklejonymi powiekami, uśmiechając się do swoich sennych
widziadeł. Nie znając radości na jawie, znajdowała ją w
uczuciach swych i wyobraźni, gdy zamykała oczy. Mołła
Czerkiezow ukrył głowę na piersi Giulczataj, przycisnął się
do niej i spał w cieple, nie pomnąc o swej ślepocie. Nur-
Muhammed, leżący na uboczu, przewracał się z boku na bok
i szeptał coś do siebie.
– Co ty tam mruczysz? – spytał Czagatajew.
– Zostało ponad czterdzieści osób – odpowiedział
Muhammed. – Dużo jeszcze!
Liczył ludzi – ilu zmarło, ilu pozostało żyjących.
Czagatajew trącił Sufiana, starzec nie spał, miał tylko
oczy przymknięte jakby oszczędzał wzrok i nie chciał się
rozpraszać wewnętrznie pośród wrażeń widzialnego świata.
Czagatajew powiedział mu o śmierci swej żony w dalekiej
Moskwie, lecz Sufian nie podzielił jego smutku, chwilę
milczał, a potem doradził, by Czagatajew udał się na
zwiady, ponieważ owce znalazłszy gdzie indziej mokry
piasek mogą ich wyminąć bokiem.
Giulczataj już się obudziła. Siedziała teraz trzymając na
kolanach głowę śpiącego Mołły Czerkiezowa. Czagatajew
zbliżył się do matki, chciał z nią porozmawiać, ale w końcu
zrezygnował z tego zamiaru. Przyszło mu na myśl, że
zwracając się do niej i do starego Sufiana szuka u nich
jedynie pociechy i podtrzymania na duchu. Ale przecież
jego życie nie na tym polega, by chronić się w spokój ducha
i współczucie bliskich!… Szkoda, że od razu na poczcie nie
napisał kartki do Kseni, by zwróciła się do KC, gdy jej
będzie ciężko bez matki, bo przecież on, przybrany ojciec,
znajduje się teraz daleko i może nie wróci, nie będzie mógł
jej pomóc.
Pogłaskał Giulczataj po włosach i nakrył je żołnierskim
hełmem, gdyż od silnego słońca na pewno bolała ją głowa.
Matka zdjęła hełm i schowała go pod siebie; wierzyła w
wartość dobytku i strzegła go pilnie, stąd też i kaftan miała
wypchany, bowiem pod nim na gołym ciele spoczywały
rzeczy, jej własność ogrzewająca wyschłą pierś. Opodal
Giułczataj leżała Kirgizka z twarzą schowaną w piasek.
Spała pokrzykując we śnie dziecinnym głosem, zanosząc się
chwilami płaczem jak niemowlę, po chwili znów się
uspokajała, zaczynała regularnie oddychać. Czagatajew
podniósł z lekka jej twarz ująwszy za skronie i zobaczył, że
była to starsza kobieta i że usta jej nie otwierały się wydając
ten dziecięcy, zamierający krzyk. Jak gdyby w jej łonie
płakało dziecię, mały niewinny człowiek, tak samotny i tak
jej obcy, że nawet nie budziła się przy tym ze snu, lub może
to płakała jej prawdziwa, dziecięca dusza, która jeszcze nie
zaznała życia.
Czagatajew ułożył głowę kobiety na ziemi i wyruszył na
poszukiwanie błąkających się owiec. Z początku szedł dosyć
wolno, później jednak, gdy dzień zaczął ustępować przed
nocą, puścił się pędem naprzód, by nie przeoczyć stada w
ciemności. Od czasu do czasu przystawał dla zaczerpnięcia
tchu, potem znów przyspieszał kroku. Kiedy zrobiło się
zupełnie ciemno, biegł nisko pochylony, aby widzieć
rzadkie źdźbła trawy i muskać je rękami, inaczej mógłby
zboczyć, znaleźć się na nagich piaskach i nie zauważyć
stada.
Biegł długo pustym owczym szlakiem. Była już północ, a
może jeszcze później. Na skutek zmęczenia i smutku
podświadomie nękającego jego serce, pod wpływem
chłodnych powiewów słabego wiatru stracił nagle
przytomność – zasnął idąc, upadł i nie mógł się podnieść.
Spał jak zabity, sam na pustyni, w ubogiej ciszy, w której
nie było nawet nic, co by się mogło poruszać. Czarne
wiechetki rzadkiej trawy stały niby sieroty wokół śpiącego
jak gdyby stroskane, że niebawem zbudzi się i odejdzie, a
one znów pozostaną samotne.
O świcie Czagatajew otworzył oczy i po krótkim
przebłysku świadomości, który natychmiast zgasł, zasnął
ponownie, pogrążywszy się w ciepło i niepamięć. Dwie
owce leżały po obu stronach śpiącego, ogrzewając go swoim
ciepłem. Inne stały dokoła czekając, kiedy podniesie głowę.
Było ich razem około czterdziestu, od dawna tęskniły za
swym pasterzem i oto wreszcie go odnalazły. Stary baran
podchodził co trochę do Czagatajewa i ostrożnie lizał jego
szyję i włosy na karku. Rozglądał się też na wszystkie strony
szukając psa owczarskiego, ale psa nie było. Czuł się już
zmęczony prowadzeniem owiec, godzeniem ich u
wodopoju, czuwaniem po nocach w obawie przed samotnym
zwierzem – pamiętał dawne dobre czasy, kiedy pasterz z
pomocą psów dawał sobie radę ze wszystkim. Obecnie
baran stał się mądry, chudy i nieszczęśliwy, owce zaś
nienawidziły go za słabość i obojętność dla nich i również
wspominały pasterzy oraz psy, choć te ostatnie, pilnując j
porządku przy wodopoju, nieraz wyrywały im kłaki sierści,
z takim trudem nabytej na pustynnej karmie.
W jakiś czas później Czagatajew pognał stado ku
miejscu, gdzie zatrzymał się jego naród, i dotarł tam przed
wieczorem. Ludzie spali jeszcze, tylko Ajdym bawiła się w
piasku, żłobiąc w nim rzeki i drogi. Czagatajew obudził ich i
kazał nazbierać gałęzi saksaułu oraz suchej trawy, aby
rozniecić ognisko i upiec przy nim owcze mięso. Sufian
ochoczo zabrał się do zarzynania owiec, pierwszy wypijał
trochę krwi z otwartych żył, następnie scedzał ją do miski i
dawał chętnym do picia.
Czagatajew pozwolił zarżnąć tylko dziesięć sztuk, resztę
zaś zostawił na rozpłód i zapas na przyszłość. Ocalały baran
odszedł nieco dalej i położył się, owce podążyły za nim.
Chude, nawykłe do dzikiego życia i włóczęgi, były z daleka
podobne do wielkich psów.
Zabrano się do pieczenia przy ogniskach tusz
zwierzęcych w całości, bez dzielenia na części, po czym
gotowe układano na piasku. Następnie rozpoczęła się uczta.
Ludzie jedli mięso niełapczywie i bez rozkoszowania się
smakiem, odgryzając małe kęsy i żując je w słabych,
odwykłych od takiego posiłku ustach. Jedynie Nur-
Muhammed jadł dużo i szybko, odrywał mięso płatami i
pożerał je chciwie. Nasyciwszy się ogryzł do czysta kości,
wyssał z nich szpik, wreszcie oblizał dokładnie palce i
ułożył się na lewym boku do snu. Małżeństwa poszły spać
na uboczu, Mołła Czerkiezow również poprowadził daleko
matkę Nazara i tylko samotni oraz sieroty pozostali wokół
wygasłych ognisk. Wszyscy byli tak bardzo osłabieni, tak
głęboki zmorzył ich sen, jak gdyby spożyte jadło zmogło ich
całkowicie, wyzuło z resztek sił.
Czagatajew nie spał, chodził w nocy po obozowisku,
zliczył stado owiec łącznie z baranem, pozbierał skóry i łby
zabitych zwierząt i złożył je w jedno miejsce, a potem
patrzył w nocną mgłę rozmyślając, co teraz porabia Ksenia
daleko, daleko za tą ciemnością, w elektrycznych światłach
Moskwy, i gdzie spoczywa zmarła Wiera, co zostało w
ziemi z jej dużego nieśmiałego ciała… Przeszedł z wolna
obok śpiących – spoczywali na piasku nie okryci, jak gdyby
wszyscy naraz padli trupem i nie został nikt, kto by ich
pogrzebał. Niektórzy jednak mężowie i żony poruszali się
słabo, miłując się wzajem. Mołła Czerkiezow też leżał u
boku Giulczataj. Czagatajew ujrzawszy to zapłakał. Nie
wiedział, co ma uczynić, aby nauczyć ten mały naród
socjalizmu. Nie mógł go już opuścić skazując tym samym
na wymarcie, albowiem i jego, porzuconego przez matkę na
pustyni, przygarnął ongiś pasterz, władza radziecka, a
nieznajomy człowiek żywił go i wychowywał umożliwiając
życie oraz dalszy rozwój.
Chorzy i słabi drzemali w gorączce. Dwóch zasnęło
ściskając w rękach kości, które wysysali przed snem, żeby
nabrać więcej siły. Czagatajew poszedł do zapadliny w
piasku i rozgrzebał ją tworząc rodzaj małej studzienki; kiedy
na dnie zebrała się woda, wrócił do chorych, obudził ich i
dał każdemu proszek chininy, po czym kilkakrotnie biegał
do piaskowej studzienki przynosząc wodę do popicia
lekarstwa.
Było już późno. Czagatajew zmarzł, położył się więc
koło chorego, który miał najsilniejszą gorączkę, i ogrzawszy
się przy nim zasnął. Rano okazało się, że baran, a z nim
wszystkie owce zniknęły. Sądząc po śladach, odeszły w
kierunku otwartych piasków, porzuciwszy swój dawny
szlak.

11

Sufian obliczał coś w myśli, wreszcie oświadczył, że owce


na pewno wrócą na swój szlak lub też natrafią na drugi,
wiodący okrężnie przez Kara-kum. Oba te szlaki wychodzą
jednak na błotniste jeziora Sary-kamyszu, opodal których
leży ojczyzna narodu dżan, więc owce wcześniej czy później
dotrą do kotliny wiecznego cienia i zobaczą mroczne góry
Ustiurtu, gdzie wielu z obecnych tu spędziło całe swe życie.
Nur-Muhammed zgodził się z Sufianem.
– Pójdziemy za nimi – powiedział. – Będziemy pić ich
krew i jeść ich mięso. Po siedmiu lub ośmiu dniach
dotrzemy do Sary-kamyszu… Czy ktoś zmarł dzisiejszej
nocy? – zapytał.
Odpowiedziano mu, że zmarła jedna kobieta, stara
Karakałpaczka, co Nur-Muhammed skrupulatnie odnotował
w swoim rejestrze. Czagatajew nie pamiętał tej kobiety i nie
widział jej – nocowała sama odszedłszy daleko od
obozowiska i tam też cichutko zmarła.
Ludzie ruszyli długim szeregiem po śladach zbiegłych
owiec. Chorzy i słabi szli na końcu, często siadali dla
odpoczynku popijając wodę z domowych bukłaków.
Czagatajew zamykał pochód czuwając, by nikt się nie zgubił
i nie zmarł niepostrzeżenie. Zwierzęta prawdopodobnie
umykały szybko, Sufian wyczytał to ze śladów kopytek,
tego samego zdania zresztą był Czagatajew. Wspinał się na
wysokie wydmy, lecz do samej linii horyzontu nie widać
było najlżejszego obłoku pyłu – stado odeszło już zbyt
daleko.
Stara chiwańska niewolnica, Turkmenka, oderwała od
spódnicy kawał materiału i kazała Czagatajewowi obwiązać
sobie nim głowę, gdyż słońce bardzo mu się dawało we
znaki. Ludzie szli cierpliwiej Ajdym już całkowicie wróciła
do zdrowia, była znacznie weselsza – dla istoty, która w
swoim życiu nic jeszcze nie widziała, dość było tu wrażeń
zaspokajających wszystkie jej uczucia. Kiedy się zmęczyła,
Czagatajew brał ją na ręce i wtedy zasypiała na jpgo
ramieniu, pokrzykując od czasu do czasu lub mrucząc swoje
straszne sny. Ale jakież marzenia senne karmiły
świadomość tego tułaczego narodu, skoro potrafił on znosić
swój los? Prawdą żyć nie mógł, umarłby natychmiast ze
smutku poznawszy prawdę o sobie. Ludzie jednak żyją
dlatego, że się urodzili, nie zaś dzięki rozumowi i prawdzie,
i dopóki bije w nich serce, przetwarza ono i rozprasza
rozpacz, samo się przy tym rujnując, niszcząc w cierpieniu i
pracy własną substancję.
Do późnej nocy wędrowcy nie dogonili owiec. Rano
Nur-Muhammed znów zapytał, czy ktoś umarł w nocy, czy
też wszyscy żyją. Okazało się, że jednej z matek zmarł
synek, i Muhammed z satysfakcją skreślił jedną duszę w
swoim notesie. Teraz pozostało już tylko dwoje dzieci –
Ajdym oraz mała dziewuszka, która przed trzema laty
przyszła na świat dzięki przypadkowi. Do narodu dżan
przybył wówczas z pustyni jakiś mężczyzna, spędził z nimi
półtora roku i poszedł dalej zostawiając w łonie Giuzel,
wdowy po rozbójniku z okolic starego Urgenczu, przyszłego
swojego potomka.
Następnego dnia ujrzeli dwie owce leżące na drodze,
widocznie chore zwierzęta utraciły podczas ucieczki resztę
sił i oto teraz zdychały. Wyliniała sierść zlepiła się od potu,
wychudzone pyski miały dziki, złowrogi wyraz, na pierwszy
rzut oka owce przypominały szakale, a w ich ogonach nie
było ani odrobiny tłuszczu. Ludzie dobili owce i zjedli nięso
na surowo, kości zaś podzielili i zabrali na wieczorny
posiłek. W ciągu następnych dwóch dni nie było nic do
jedzenia oprócz mizernych bylinek, za to na takyrach
dwukrotnie napotkano wodę w jamach.
Szli teraz tylko wieczorami i z rana, w ciągu dnia na
skutek osłabienia i upału zagrzebywali się w piasku i spali.
Nur-Muhammed codziennie odnotowywał zgony,
Czagatajew zaś, by upewnić się, czy rzeczywiście nastąpiła
śmierć, słuchał serca i zaglądał w oczy, kiedyś bowiem
Sufian i jeszcze drugi starzec, fergański niewolnik Oraz
Babajew, udali nieboszczyków. Nazar usłyszał jednak skroś
ich żebra głuchy, daleki stukot serca, kazał im podnieść się i
żyć dalej.
– Czemu chcieliście umrzeć? – spytał.
– Dusza nam zdrętwiała od życia – powiedział Sufian –
kości się zeschły i powykręcały, żyły się pokurczyły,
rozprostować się przyszła im chęć, niechaj deszcze je
zmoczą, wiatry osuszą, robaki zjedzą.
Oraz Babajew stał patrząc na Czagatajewa i z początku
nie mógł wykrztusić ani słowa, widocznie przekonany, że
jest nieboszczykiem.
– Nie dajemy rady – ędezwał się wreszcie – co dzień
próbowaliśmy żyć i nic z tego…
– Będziemy się teraz uczyć razem – rzekł do nich
Czagatajew.
– Pocierpimy jeszcze trochę – zgodził się Sufian – a
potem wszyscy bezwiednie pomrzemy.
Rosjanin zwany Starym Wańką podszedł do Sufiana,
dotknął jego gardła, rozchylił powieki i zajrzał do każdego
oka, na koniec obmacał mu żebra i powiedział:
– Co ty gadasz! Dopieroś krzepy nabrał i już chcesz
umierać? Cierpliwości, jeszcze pożyjemy, pomozolimy się,
to i beczułki miodu się dochrapiemy, i pajdę chleba
będziemy w nim maczać…
Rosjanin uśmiechając się odszedł. W ciągu
sześćdziesięciu lat życia niemal każdy dzień mógł być dla
niego ostatnim, tymczasem nie umarł jeszcze ani razu,
przestał więc wierzyć w moc śmierci i nieszczęścia żyjąc
spokojnie i obojętnie, jak ktoś szczęśliwy i nieśmiertelny.
Czagatajew wiedział, że ongiś – ze trzydzieści lat temu –
Stary Wańka zbiegł tu z sybirskiej katorgi, zżył się z obcym
narodem i wiódł taki sam żywot jak wszyscy, zapomniawszy
drogi do Rosji.
W nocy zerwał się ciemny pustynny wiatr, za tym
wiatrem powlokły się piaski i powoli zatarły na zawsze
ślady owczego stada. Wczesnym rankiem Czagatajew
oddalił się nieco od śpiących i drzemiących, żeby zebrać
myśli, zrozumiał bowiem, że stado odeszło na dobre, ścigać
je w takich warunkach byłoby niedorzecznością, i że
wyczerpani do cna ludzie znaleźli się w szczerej pustyni bez
żywności i bez pomocy – nie będą mieli sił ani dowlec się
do Sary-kamyszu, ani powrócić nad Amu-darię.
Poranny dziwny wiatr dął mu w twarz, piaskowy kręciel
młynkował u jego stóp i zawodził niczym rosyjska wichura
za okiennicami chaty. Czasami słychać było żalącą się nutę
fujarki, czasami harmonię, daleki głos trąby, a najczęściej
ubogą, głuchą dutarę. To śpiewały dręczone wiatrem piaski,
ocierające się o siebie ziarenka. Czagatajew położył się na
ziemi i zaczął rozmyślać o tym, co ma czynić dalej. Nie po
to przysłano go tutaj, by sam umarł i naród swój zostawił na
pastwę śmierci… Przesunął ręką po twarzy – była pokryta
szorstkim zarostem, we włosach rozmnożyły się wszy,
chude, nie myte ciało było obolałe z zaniedbania. Pomyślał
o sobie, jak o kimś żałosnym i nudnym. Któż o nim teraz
pamięta oprócz Kseni, zresztą i ona pewnie już zapomina,
młodość jest tak pochłonięta własnymi szczęśliwymi
sprawami. Zasnął w niespokojnym piasku, samotny, z
daleka od reszty pogrążonych we śnie ludzi. Wszystko w
nim omdlało głęboko i na długo, skryło się, przestało na
jakiś czas żyć, by nie umrzeć ha wieki. Obudził się w
ciemności na wpół przysypany piaskiem, wiatr ciągle wiał i
była to już noc druga. Przespał cały dzień. Wrócił do
obozowiska, lecz nie zastał nikogo. Ludzie już dawno wstali
i poszli byle prędzej i dalej od śmierci. Tylko jeden Nazar-
Szakir leżał na ziemi martwy, z otwartymi ustami, w których
teraz szeptał coś wiatr i piasek. Czagatajew natknąwszy się
na zmarłego, długo obmacywał go i sprawdzał, czy
naprawdę nie żyje, potem zasypał zwłoki piaskiem, by
spoczywały przez nikogo nie zauważone.
Szedł przez całą noc. Niekiedy schylając się widział
ślady stóp swego narodu, niekiedy, gdy pozacierał je wiatr,
kierował się instynktem.
Rankiem z pewnych oznak wywnioskował, że w tej
okolicy powinna być woda, i rzeczywiście znalazł zawaloną
piaskiem studnię. Dogrzebał się rękami do głębszej
wilgotnej warstwy i wysysał mokry piasek, ale widząc, że
niewiele ma z tego pożytku, zaczął go połykać i dopiero
wtedy ustało okrutne pragnienie. W ciągu następnych
czterech dni Czagatajew usiłował iść przez pustynię, lecz na
skutek wyczerpania przebywał tylko niewielki kawałek
drogi i znów powracał na mokry piasek, aby konając z głodu
nie umrzeć z pragnienia. Piątego dnia zatrzymał się
postanawiając nabrać trochę sił w drzemce i półomdleniu, a
później dogonić swoich. Połknął dwa ostatnie proszki
chininy, zjadł garstkę okruchów wytrząśniętych z kieszeni i
poczuł się nieco lepiej. Był pewny, że jego naród jest gdzieś
w pobliżu, że też nie miał siły odejść daleko, nie wiedział
tylko, jaką obrał drogę. Wyobraził sobie, z jakim tajonym
zadowoleniem Nur-Muhammed odnotował jego śmierć.
Uśmiechnął się do swej dawnej myśli: czemu ludzie zawsze
tylko biorą w rachubę zgryzoty i klęski, podczas gdy
szczęście jest równie nieuniknione i częstokroć łatwiej
osiągalne, aniżeli rozpacz… Dla ochrony przed słońcem
zagrzebał się w wilgotny piasek i próbował zapaść w stan
omdlenia, zaoszczędzić w ten sposób siły żywotne, ale mu
się to nie udawało, ciągle o czymś myślał, żył częściowo i
patrzył w niebo, gdzie leciutką mgłą płynął gorący
południowo-wschodni wiatr i było tak pusto, że istnienie
stałego realnego świata wydawało się zgoła
nieprawdopodobne.
Po dłuższym wypoczynku Czagatajew wczołgał się na
pobliski barchan, skąd zauważył na wpół przysypany
piaskiem krzaczek perekotypola. Dopełznął do niego,
odłamał kilka uschłych gałązek, zżuł je w ustach, a krzak
wyrwał z piasku umożliwiając mu swobodną wędrówkę.
Krzak natychmiast poturlał się i wkrótce zniknął za
barchanami dążąc w dalekie nieznane strony. Czagatajew
czołgając się dalej znalazł w płytkich piaskowych mogiłkach
zeschłe źdźbła trawy, które również zjadł nie bacząc na nic.
Potem zsunąwszy się z barchanu zasnął u jego stóp. We śnie
opadły go różnorakie wspomnienia, mnóstwo błahych,
zapomnianych wrażeń, sylwetki nieciekawych, przypadkiem
spotykanych osób – całe minione życie powróciło do niego
przesuwając się jak w kalejdoskopie. Śledził je w
bezradnym milczeniu, nie umiejąc zapomnieć na zawsze
rzeczy nieważnych, przesłoniętych później przez wielkie
zdarzenia, i zrozumiał, że wszystko zachowało się w nim w
całości, nietknięte i niezniszczalne. Oto schyla się nad nim
przyjaciółka Wiera, którą kiedyś widział przelotnie, schyla
się i nie odchodzi, nęka świadomość drzemiącego na pustyni
człowieka i nie odchodzi. A za nią na glinianym duwale
drży cień srebrzystej gałęzi rosnącej niegdyś w słońcu –
może w Czardżuju lub może jeszcze gdzie indziej.
Chiwański osioł spogląda na Czagatajewa znajomym
wzrokiem i ryczy bez przerwy, namolnie, jakby mu
przypominał, że powinien go uwolnić i ocalić. Było jeszcze
wiele innych ulotnych obrazów w rodzaju zmurszałego
drzewa, lokalu pocztowego, bezludnej góry w promieniach
południowego słońca, cichnącego szelestu wiatru i czułych
objęć Wiery – wszystkie one wstąpiły w Czagatajewa
jednocześnie i żyły w nim nieruchome i natrętne, mimo że
kiedyś w rzeczywistości fakty te i ludzie istnieli krótko, nie
poruszając jego sumienia ani uczuć. Teraz jednak drążyły
mózg, Czagatajew chciał krzyknąć, ale nie mógł, nie
starczyło mu sił. Zaczął nasłuchiwać, czy nie odezwą się w
dali rzadkie, dzwonnie kapiące dźwięki za czarnym,
martwym horyzontem, z ciemnej przestronnej nocy, gdzie
wchłonięty bez reszty ginie ostatni blask słońca niby rzeka
wpadająca w piaszczystą pustynię. Słyszał chwilami te
odgłosy dalekiej przyrody nie znając ich przyczyny ani
pełnego znaczenia.
Dźwignął się na nogi, chciał otrząsnąć się ze snu,
wyzwolić z kręgu obrazów tkwiących w jego mózgu jak
ciernisty krzak. Sen go opuścił, lecz straszliwy natłok
wspomnień i myśli nie rozwiał się na jawie. Czagatajew
spostrzegł jakiś kształt na sąsiednim barchanie – zwierzę czy
kibitkę – lecz zanim zdążył uprzytomnić sobie, co to jest,
upadł znów z osłabienia na ziemię. Jednocześnie kształt ten
wtargnął do jego świadomości i zaczął go natarczywie
nękać, mimo że nie rozpoznany i nawet nie mający nazwy.
To nowe zjawisko, dołączywszy się do poprzednich, zmogło
ostatecznie Czagatajewa i zapadł w omdlenie ratując swą
duszę.
Obudził się wczesnym rankiem następnego dnia. Wiatr
ucichł zupełnie, wszędzie panowała trwożna cisza, tak pusta
i słaba, że lada chwila mogła w nią wedrzeć się burza. Cień
nocy odpłynął wysoko i leżał nad światem powyżej jasności
dnia. Czagatajew czuł się teraz lepiej, umysł miał
trzeźwiejszy, znów zaczął myśleć o swych zadaniach.
Słabość jeszcze go nie opuściła, ale nie sprawiała już tyle
udręki. Sądził, że pewnie przyjdzie mu tutaj umrzeć,
podobnie jak jego narodowi, który kości swe rozsieje po
pustyni. Nie żałował siebie – istnieje przecież wielki naród,
za którego sprawą ziści się szczęście dla nieszczęśliwych.
Szkoda tylko, że naród dżan, najbardziej ze wszystkich
narodów Związku Radzieckiego potrzebujący ratunku,
będzie już martwy.
– Nie będzie! – wyszeptał.
Zaczął się dźwigać na drżących rękach, przenosząc na
nie cały ciężar ciała, ale natychmiast upadł z powrotem na
wznak – z tyłu za jego głową ktoś się znajdował.
Czagatajew usłyszał pospiesznie cofające się kroki jakiegoś
stworzenia.
Zamknął oczy i objął palcami rękojeść rewolweru w
kieszeni. Bał się tylko, że nie zdoła uporać się ze swą ciężką
bronią, gdyż ręka jego mogła się zdobyć zaledwie na
niemowlęcy wysiłek. Leżał długo bez ruchu, udając
nieboszczyka. Znał dużo czworonogów i ptaków, które
żerują na trupach ludzkich w stepie. Z pewnością za
wędrującym narodem dżan skradały się cichaczem dzikie
zwierzęta pożerając tych, co padali po drodze. Owce, ludzie
i dzikie zwierzęta – potrójny pochód sunął przez pustynię.
Owce jednak, zgubiwszy szlak pastwiskowy, zaczynają
niekiedy iść śladem, wędrującej rośliny perekotypole, którą
wiatr goni z miejsca na miejsce, albowiem wiatr jest siłą
przewodnią dla wszystkiego, co żyje – poczynając od
rośliny, a kończąc na człowieku. Z pewnością trzeba było
iść z wiatrem w pogoni za owcami, lecz Nur-Muhammed o
niczym nie ma pojęcia, a zmęczony życiem Sufian w ogóle
już nie myśli.
Czagatajew chciał zerwać się błyskawicznie, strzelić do
zwierzęcia, zabić je i zjeść, lękał się jednak, że z osłabienia
może chybić, i wtedy spłoszy je na dobre. Postanowił
dopuścić zwierzę jak najbliżej i zabić z bezpośredniej
odległości.
Lekkie, ostrożne kroki przez cały czas krążyły z tyłu za
jego głową, zbliżając się, to znów oddalając. Nazar
wstrzymując oddech czekał, kiedy skoczy na niego to
skradające się stworzenie, niepewne jeszcze, czy ma przed
sobą trupa. Kroki rozległy się teraz tuż nad jego głową.
Wysunął trochę rewolwer z kieszeni, zbierając w sobie
resztki życia i czując wystarczający przypływ sił.
Tymczasem kroki wyminęły go i zaczęły się oddalać. Nazar
lekko uchylił powiek – w pewnej odległości od jego nóg
kroczyły z wolna dwa olbrzymie ptaki kierując się w stronę
barchanu. Czagatajew nigdy nie widział takich ptaków,
przypominały one równocześnie stepowe ścierwniki i czarne
dzikie łabędzie. Dzioby miały sępie, ale potężna szyja była
dłuższa, a silne nogi wysoko niosły delikatny łabędzi tułów.
Czarne złożone skrzydła jednego ptaka mieniły się szarym
nalotem, w skrzydłach drugiego, zapewne samicy, lśniły
czerwone i błękitne pióra. Podbrzusza pokrywał gęsty
śnieżnobiały puch, Czagatajew zauważył nawet u samicy
małe czarne cętki – były to pchły, które wpiły się w jej
brzuch poprzez warstwę puchu. W obu tych ptakach było
jakieś podobieństwo do olbrzymich piskląt, które nie mają
jeszcze doświadczenia i poruszają się z wielką ostrożnością.
Dzień stał się upalny i przygnębiający, w piasku
wyrastały małe wirujące leje, wiatr jeszcze panował na
wysokości, ponad światłem i ciepłem. Ptaki weszły na
przeciwległy barchan i odwróciły jednocześnie głowy
patrząc na Czagatajewa daleko widzącymi, rozumnymi
oczami. Obserwował je spod powiek, dojrzał nawet
niezwykły, szary kolor tych oczu spoglądających z pełnym
inteligencji wyrazem. Samica oczyściła dziobem pazury i
wypluła z gardzieli jakąś resztkę pokarmu, możliwe, że
szczątek rozdziobanego Nazar-Szakira. Samiec wzbił się w
powietrze, samica została na wydmie. Olbrzymi ptak
odfrunął niskim lotem, następnie kilkoma machnięciami
skrzydeł wzniósł się wysoko i błyskawicznie zaczął spadać.
Czagatajew poczuł na twarzy podmuch, zanim ptak go
dosięgnął. Zobaczył nad sobą jego śnieżnobiałą pierś i szare
bystre oczy, w których nie było drapieżności, jedynie
przezorność, bowiem ptak zauważył już, że człowiek żyje i
widzi go. Czagatajew wyciągnął rewolwer, podniósł go
obiema rękami i strzelił do spadającego mu na głowę ptaka.
Pośrodku piersi, w białym puchu rozdmuchiwanym przez
gwałtowny pęd, ukazała się ciemna plama, potem jakby
nagły wicher wyrwał cały puch i pierze wokół rany i ptak na
sekundę zawisł nieruchomo w powietrzu.
Zamknęły się szare oczy, w chwilę później otworzyły się
znowu, ale już nie widzące – ptak był martwy. Leżał na ciele
Czagatajewa – tak jak spadł – piersią na jego piersi, głową
na głowie, z dziobem zanurzonym w gęstych włosach
człowieka, z szeroko rozpostartymi bezwładnymi
skrzydłami. Wyrwane pióra i puch obsypały Nazara, który
na skutek uderzenia stracił przytomność, ale ranny nie był.
Ptak ogłuszył go jedynie, niebezpieczna szybkość spadania
została zahamowana przez śmiercionośną kulę, która
ugodziła z dołu… Nagle Czagatajew zerwał się i usiadł
ocucony dotkliwym bólem – drugi ptak dziobnął go w prawą
nogę wyrywając kawałek ciała i natychmiast wzbił się w
powietrze. Nazar trzymając obiema rękami rewolwer oddał
do niego dwa strzały, lecz chybił, olbrzymi ptak zniknął za
barchanami, potem znów się ukazał lecąc bardzo wysoko.
Martwy orzeł leżał teraz na piasku u nóg Nazara,
widocznie samica ściągnęła go z ciała człowieka pragnąc się
przekonać, czy naprawdę zginął, i pożegnać się z nim.
Czagatajew podczołgał się do zabitego ptaka i zaczął
ogryzać jego szyję, wyskubując z niej pióra. Orlica ciągle
jeszcze była widoczna, lecz osiągnęła już tę wysokość nieba,
gdzie nawet w południe zalega cień nocy, półmrok zachodu
i brzasku, więc Czagatajewowi zdawało się, że ona już
stamtąd nie wróci, że tam właśnie znajduje się szczęśliwa
powietrzna kraina odlatujących ptaków.
Posiliwszy się nieco, związał nogi martwego orła
skórzanym paskiem i drugi jego koniec wsunął głęboko za
spodnie. W ten sposób zyskiwał pewność, że się obudzi,
gdyby jakiś drapieżnik chciał mu skraść zdobycz.
Przewiązał szarpaną rankę na nodze kawałkiem szmaty i
czym prędzej położył się, żeby odzyskać nieco sił.

12

Giulczataj nie opłakiwała syna, zapomniała o nim. Szła


śladem innych zgięta w pół, dotykając rękami piasku, gdy
się jej zdawało, że leżą tam jakieś przedmioty. Mołła
Czerkiezow trzymał się jej ubrania starając się ustawicznie
pamiętać o tym, że żyje. Nur-Muhammed zdobywszy się na
ostateczną decyzję wziął na ręce Ajdym. Zamierzał
wychować, odżywić dziewczynkę i korzystać z niej jako z
żony, potem zaś sprzedać komuś innemu. Dręczyło go, że
tak niewiele kobiet jest w narodzie dżan, a te, które żyją, są
już zgrzybiałe – jedyna nadzieja w młodziutkiej Ajdym. Za
kobiety uzyskuje się wyższą cenę, służą bowiem
równocześnie do pracy i do miłości, ale i mężczyzn można
będzie nieźle sprzedać, o ile nie wymrą w czasie tej długiej
wędrówki.
Owego ranka, gdy nagle zabrakło Czagatajewa, Nur-
Muhammed uśmiechnął się i skrupulatnie odnotował w
książeczce fakt jego zniknięcia. Doszedł do wniosku, iż
Czagatajew uciekł pragnąc się ratować, jak postąpiłby każdy
małoduszny człowiek, a Nur-Muhammedowi było to bardzo
na rękę. Ludzie już się nie dopytywali, kiedy dotrą do Sary-
kamyszu i ani słowem nie napomykali o jedzeniu. Nur-
Muhammed też padłby z wyczerpania, ale trzymał się
jeszcze dzięki dawnym zapasom organizmu, gdyż w swoim
czasie, mieszkając w oazach i przemykając się ukradkiem do
Afganistanu, do zbiegłego tam chana Dżunaida, jadał bardzo
dużo ryżu, mięsa i owoców.
Tego samego dnia Sufian skierował się tam, gdzie wieje
wiatr, gdzie lecą wyrwane martwe źdźbła trawy i toczy się
perekotypole; wiedział, że właśnie w tę stronę wędrują teraz
owce, skoro wiatr zawiał bez śladu ich szlak, na którym z
rzadka po oazach rosły wieloletnie trawy. Za Sufianem
ruszyła reszta ludzi, lecz Nur-Muhammed kazał im iść w
przeciwną stronę, pod wiatr, na południowy wschód.
Przycisnął do siebie Ajdym, by poczuć zawiązki jej
dziewczęcych piersi, ale wyczuł jedynie cieniutkie żebra.
Obejrzał się za siebie – wiatr szamotał ludźmi, piasek
chłostał ich po nogach, martwe rośliny wlokły się naprzeciw
– wiatr ściął je przy samych korzeniach na całym
piaszczystym bezludziu, którędy przeszła jego niszcząca
siła. Niektórzy padali pod jego naporem, inni stąpali we śnie
rozchodząc się w różne strony, gubiąc się nawzajem w
mroku kłębiących się piasków.
Nur-Muhammed przystanął.
Wiatr dął z południowego wschodu napierając z
jednostajną siłą machiny. Ludzie rozpraszali się, nie słyszeli
już albo nie chcieli słyszeć głosu Muhammeda wzywającego
ich po imieniu, aby szli naprzód. On sam ledwie dyszał z
męki, pragnienia i głodu, umysł jego zasnuwał już cień
obojętności wobec własnego losu. Przedtem zamierzał
uprowadzić ten nędzny, wycieńczony naród do Afganistanu
i sprzedać go w niewolę dawnym chanom, a sam spędzić
szczęśliwie resztę życia we własnej, obfitującej w domowy
dostatek kurganczy, gdzieś w afgańskiej dolinie nad
brzegiem potoku. Teraz zaś zbijany z nóg piaskową wichurą
widział, że naród dżan pada na ziemię lub traci kierunek w
zamroczeniu zmysłów, że ciało każdego człowieka jest
puste, a serce z wolna zamiera. Nie dowloką się do
Afganistanu, a jeśli jakimś cudem zdołają to zrobić, nie
będzie z nich nawet tyle pożytku, co z najmarniejszych
batraków, gdyż nie ostała się w nich odrobina
zainteresowania życiem, konieczna nawet dla niewolnika.
Nur-Muhammed stał długo, dopóki wszyscy nie
rozproszyli się w mrocznych tumanach piasku i nie padli na
ziemię pogrążając się w śmierć lub w sen. Ajdym ukryła
twarz na jego szyi i oddychała cichutko w sennej
niepamięci. Muhammed niósł ją troskliwie, a sam z
lubością, zapomniawszy o głodzie i pragnieniu, śledził
ginący naród. Sufian, skurczony, usiadł na piasku,
Giulczataj dawno już leżała, a ślepy jej mąż, Mołła
Czerkiezow, układał się za jej plecami od zawietrznej
strony, jak gdyby moszcząc sobie miejsce w łożu
małżeńskim. Chudy, niestary jeszcze Karakałpak,
przezwiskiem Tagan, zrzucił z siebie odzież – spodnie i
chałat – cisnął je z wiatrem, nagi zagrzebał się w piasku i tak
pozostał prawie niewidoczny dla oka. Muhammed cieszył
się, że liczba mieszkańców Związku Radzieckiego
zmniejszy się teraz o cały naród, bo chociaż nikt o tym
narodzie nie wiedział, to przecież korzyść dla państwa
zmaleje i robotnicy, którzy niegdyś kopali całe korytarze dla
bajów, teraz już niczego kopać nie będą, nawet mogił dla
siebie.
Nie tylko odczuwał zadowolenie, lecz nawet kołysał się z
lekka, jak gdyby w tańcu, obserwując ludzi i ich ostatni
piaskowy sen.
Obecnie widział większą dla siebie korzyść – o ileż
więcej dobra przypadnie na niego w pustyni i na całym
świecie, skoro ubywa tylu żyjących. Nie wiadomo, czy
większej rozkoszy doznałby sprzedając naród dżan w
niewolę, czy teraz, kiedy naród ten ginął, kiedy w
przyrodzie stało się luźniej i kiedy naraz zamknęły się usta
najbardziej złaknionych biedaków. Postanowił iść do
Afganistanu zabierając ze sobą Ajdym, pozostać tam na
zawsze, a potem sprzedać dziewczynkę i w ten sposób
wyrównać choć trochę straty poniesione w pracy dla
Związku Radzieckiego.
Wiatr nagłe przycichł, dokoła przejaśniało. Nur-
Muhammed przycisnął do siebie Ajdym tak mocno, że
dziewczynka otworzyła oczy. Niósł ją w zaciszne
piaszczyste miejsce, stęskniony za pieszczotami i
szczęściem posiadania cudzego ciała. Ani głód, ani długie
cierpienia nie zdołały osłabić w nim potrzeby męskiej
miłości, która istniała w nim niezależnie, namiętna i silna,
przebijając się skroś najokrutniejsze niedole i nie słabnąc
wraz z jego słabością. Mógłby trzymać w objęciach kobietę
i płodzić dzieci nawet w ciężkiej chorobie, nieprzytomny, na
sekundę przed śmiercią.
Znalazł odosobnione miejsce, położył dziewczynkę i sam
legł obok niej. Ajdym znów zapadła w półsen. Muhammed
zdjął z niej stare, brudne szmaty i ujrzał nagie, dziecinne
ciałko. Ajdym była mała jak pięcioletnie dziecko, kości jej
były obciągnięte bladoniebieską błoną, nigdy nie odżywioną
na tyle, aby mogła stać się prawdziwą skórą. A jednak przez
tę błonę, niemal bezpośrednio z kości szkieletu pączkowały
już kobiece piersi nie licząc się z ubóstwem pozostałych
tkanek. Dziewczynka miała już na pewno ze dwanaście albo
trzynaście lat i jeśli ją dobrze odżywić, będzie się nadawała
do małżeństwa.
Dwa wielkie ptaki o ciemnych skrzydłach przeleciały
nisko nad Muhammedem i Ajdym. Śledził przez chwilę ich
lot, a potem przygarnął dziewczynkę. Obudził ją ból.
Patrzyła na Muhammeda w milczeniu ciekawymi, pełnymi
łez oczami… Jak gdyby czekała, że zaraz spotka ją coś
nieznanego, może pięknego…
– Odejdź! Lepiej niech zostanę sama – rzekła
Muhammedowi.

Na pustyni zmierzchało. Nadeszła noc i znowu minęła. Ci,


którzy wczoraj padli pod naporem wiatru i zostali w
piaskach, rano podnieśli się, zaczęli rozglądać się w czystym
świetle pośród ciszy nowego dnia.
Za pobliskim barchanem rozległ się wystrzał. Drzemiący
Sufian usiadł nadstawiając uszu. Ajdym przybiegła do niego
porzuciwszy Muhammeda, który spał w oddaleniu i nie
przebudził się na odgłos strzału.
Naród dżan nie zginął, żyli wszyscy, lecz życie istniało
już poza ich wolą i było prawie ponad ich siły. Patrzyli
przed siebie nie wiedząc, co mają począć ze swym
bytowaniem. Nawet ich ciemne oczy były teraz jaśniejsze na
skutek zobojętnienia, puste i pozbawione siły postrzegania,
jak ślepe lub wypatrzone do samego dna. Jedynie Ajdym
pragnęła żyć, nie utraciła jeszcze dzieciństwa i zapasu
energii pobranego z łona matki, patrzyła na pustynne piaski
oczami pełnymi nie przyćmionego blasku.
Za barchanem jeszcze dwa razy huknął strzał. Ajdym
poszła zobaczyć, kto strzela, ale zrazu nie znalazła nikogo.
Poza nią jedną nikt nie ruszył się z miejsca. Ludzie nie bali
się wroga, lecz i nie spodziewali się przyjaciela ani
wybawcy. Ajdym wspięła się na czwarty barchan i dopiero
stamtąd spostrzegła, że u jego stóp leży jakiś śpiący czy też
martwy mężczyzna, a obok niego ciemno upierzony ptak.
Zbiegłszy po piaszczystym zboczu rozpoznała Czagatajewa.
Dotknęła rękami jego twarzy, twarz była ciepła, z ust
wydobywał się oddech.
– Śpij! – powiedziała szeptem i przycisnęła palcami
powieki Czagatajewa, lekko nie domknięte we śnie.
Następnie odwiązała zabitego ptaka i wziąwszy go za
nogę powlokła przez piaski do swoich.
Zgromadzili się wokół ptaka, przyglądając mu się bez
pożądliwości, przestali już bowiem liczyć na jedzenie.
Widząc to Ajdym wyjęła nóż z porzuconych spodni Tagana
i zaczęła oskubywać ptaka, a potem krajać go na drobne
kawałki. Wszystkim, którzy mogli jeść, dawała po trochu
ptasiego mięsa, wysysając zeń przedtem soki i krew.
Ludzie zjedli swoje porcje, ogryźli wszystkie kości,
wyssali pióra, lecz zamiast się nasycić, poczuli jeszcze
większy głód.
Ajdym znowu wróciła do Czagatajewa. Inni, sądząc, że
znajdą tam więcej zabitych ptaków, podążyli jej śladem. Szli
teraz bardzo powoli, niektórzy nawet czołgali się na rękach,
między nimi matka Czagatajewa, pomagając przy tym
czołgać się Molle Czerkiezowowi. Niektórzy jednak zostali
na miejscu, nie mieli bowiem sił udźwignąć swego
szkieletu. Ajdym uszedłszy kawałek drogi długo czekała na
wlokących się za nią ludzi. Dopiero ku wieczorowi dobrnęli
do piaskowego wzgórza, u którego stóp leżał Czagatajew.
Przez cały czas, kiedy szli, Ajdym słyszała tarcie i
skrzypienie ich kości. Na pewno wysechł im wszystek
tłuszcz w stawach – myślała – i dlatego kości tak się męczą.
Nur-Muhammed widział z daleka idących, ale było mu to
najzupełniej obojętne. Myślał tylko o tym, że musi znaleźć
w pobliżu jakąkolwiek wodę, chociażby słoną, bowiem w
przeciwnym razie nie dojdzie do chiwańskiej oazy. Po
Ajdym wróci, gdy odszuka wodę, napoi dziewczynkę i
razem z nią odejdzie na zawsze do Afganistanu.

13

Czagatajew zapłakał z bólu we śnie i obudził się. Myślał, że


ból mu się przyśnił i że zaraz minie.
Dwa ciemne ptaki – ta sama, co poprzednio, samica, lecz
z innym już samcem – odskoczyły od niego. Zraniły go
trzykrotnie ostrymi dziobami – w pierś, w kolano i w ramię
– wyszarpując ciało aż do kości. Oddaliwszy się nieco,
odwróciły głowy i popatrzyły na niego, każdy ptak jednym
okiem. Nazar wyciągnął rewolwer i zaczął strzelać
pospiesznie, zanim wszystka krew ujdzie z jego ran i zanim
wyczerpie się zapas sił nagromadzonych podczas snu.
Zdążył oddać dwa strzały. I oto jeden ptak opuścił skrzydła,
opadł na ziemię na podkurczonych nogach. A później złożył
głowę na piasku wyprężając szyję, jakby po wielkim
utrudzeniu. Z szyi płynęła krew, wsiąkała w pierze i w
dookolny piasek. Oczy zagasły, zasnuły się szarym
bielmem. Drugi ptak wzbił się wysoko, wydając krótki,
donośny okrzyk rozchodzący się echem jak w pustym lochu,
po czym znikł w potokach słonecznego światła.
Zza barchanu ukazała się Ajdym. Zbliżyła się do
zabitego ptaka i powlokła go za nogę mimo Czagatajewa.
– Ajdym! – zawołał.
Podeszła do niego.
– Daj mi się napić.
Dziewczynka przyciągnęła martwego ptaka i ukląkłszy
zaczęła wyciskać krew z jego szyi prosto do ust
Czagatajewa.
– Leż spokojnie i udawaj trupa – powiedziała. – Przylecą
do ciebie ptaki, przybiegną szakale, będziesz je zabijał, a my
będziemy zjadać…
– Gdzie reszta ludzi? – spytał.
– Tam idą – wskazała Ajdym.
Poprosił, żeby przyniosła wody, jeżeli znajdzie w
pobliżu, i obmyła jego rany. Dziewczynka obejrzała
zranione miejsca, usunęła z nich strzępy ubrania, a potem
wylizała językiem, wiedząc, że ślina najlepiej goi.
– Już dobrze, nie umrzesz, rany są przecież niewielkie –
powiedziała. – Leż teraz spokojnie, bo ptaki nie przylecą…
Powlokła ptaka za piaskowe wzgórze, gdzie w zaciszu
głębokiej kotliny naród dżan urządził sobie nowe
obozowisko. Zdobycz została natychmiast zjedzona. Ludzie,
którzy żyją w dalekich krajach i jadają codziennie,
absolutnie nie mogliby zaspokoić głodu kawałkiem ptasiego
mięsa, jaki dała każdemu Ajdym, lecz ci, nękani wiecznym
głodem, prawie nasycili się tą odrobiną jadła, a przynajmniej
ciało ich poczuło ulgę i nadzieję.
Ściemniło się. Sufian rozgrzebał piasek aż do warstwy
nasyconej wilgocią i żuł go gasząc w ten sposób pragnienie.
Widząc to niektórzy podeszli bliżej i podzielili z nim ową
wieczerzę z piasku i wody. Nur-Muhammed w obawie przed
nocnym chłodem przyłączył się do obozujących w kotlinie,
aby spocząwszy gdziekolwiek grzać się we wspólnym
cieple.
O świcie obudził Ajdym, wziął ją na ręce i ruszył wraz z
nią do Afganistanu.
Czagatajew wciąż jeszcze leżał udając nieboszczyka i
czekając na przylot ptaków. Obliczył naboje – zostało mu
siedem sztuk. Był przekonany, że ptaki zjawią się ponownie,
zabił przecież samca, samica o barwnych skrzydłach
odleciała, ale wróci z pewnością nie sama, by wreszcie
dobić człowieka, który zadał śmierć jej pierwszemu, może
najukochańszemu mężowi.
Ajdym wyrwała się z rąk Muhammeda i przybiegła
pożegnać się z Czagatajewem. Ucałował ją, pogłaskał
wychudzoną ręką jej twarzyczkę. Panował jeszcze półmrok,
Nur-Muhammed czekał na dziewczynkę w oddaleniu.
– Nie odchodź nigdzie, Ajdym – powiedział Nazar. –
Niebawem zaświta nam własne szczęście.
– Wiem – odrzekła. – Ale on mi każe…
– Zawołaj go.
Ajdym przywiodła za rękę wielkiego Nur-Muhammeda.
– Umierasz? – spytał Nazara. – Myślałem, że cię już
dawno rozdziobały sępy.
– Dlaczego zabierasz dziewczynkę?
– Widocznie tak trzeba.
– Ona zostanie z nami!
Ajdym usiadła na piasku koło Czagatajewa.
– Zostanę – powiedziała. – Jestem mała, nie mam siły iść
taki kawał drogi, ja nie chcę!
Czagatajew uniósł się na łokciu i przyciągnął dp siebie
dziewczynkę. Spadła rosa, na włosach Ajdym były krople
wilgoci i Czagatajew zlizał je ukradkiem.
– Idź sam – rzekł do Muhammeda.
– Martwi powinni milczeć! – zawołał tamten. – Odwróć
się do ziemi i śpij! – Kopnął Czagatajewa w twarz nogą w
brezentowym bucie.
Nazar upadł na wznak. Spostrzegł, że Muhammed
dotychczas chowa w zanadrzu urzędniczą teczkę. Możliwe,
że uważał on całe swe życie tylko za czasową podróż
służbową w dalekie strony i jedyny urok istnienia znajdował
w tym, że mógł opuścić jedno miejsce i odejść na nowe – a
ci, którzy pozostali, niech giną marnie!
Czagatajew wstał bez namysłu na równe nogi. Był teraz
pusty i lekki, ciało miał swobodne i chwiał się jak w stanie
nieważkości. Ajdym pomagała mu utrzymać równowagę,
wparłszy się rękami w jego brzuch. Nur-Muhammed
chwycił ją wpół i pobiegł naprzód. Czagatajew rzucił się za
nim, upadł, potem znów podniósł się usiłując zebrać siły. Z
osłabienia świat zataczał się przed jego oczami – był i znów
znikał. Muhammed oddalał się bez pośpiechu, nie obawiając
się półmartwego człowieka.
– Dokąd idziesz? – zawołał z najwyższym wysiłkiem
Czagatajew.
Ajdym zaczęła płakać na ręku Muhammeda.
– Zabierz mnie, Nazarze Czagatajew. Ja nie chcę do
Afganistanu! Tam są burżuje!…
Skąd ona wie o burżujach?… Czagatajew już się nie
przewrócił, zwycięska moc życia wlała się w niego z
powrotem, podniósł rewolwer zesztywniałą ręką i kazał
Muhammedowi stanąć. Lecz tamten ujrzawszy broń zaczął
uciekać. Ajdym spostrzegłszy na szyi Muhammeda czyrak,
wpiła się weń długimi paznokciami. Nur-Muhammed zawył
strasznym głosem i uderzył dziewczynkę w twarz, ale brak
rozmachu osłabił uderzenie czyniąc je niezbyt bolesnym.
Ajdym nie odjęła rąk od czyraka, zawisła teraz na szyi
Muhammeda, który puścił ją, ażeby tym razem wymierzyć
silniejszy cios.
– Widzisz, jak to boli! – wołała. – A mówili ci, żebyś
mnie nie kradł! A ty ukradłeś, basmaczu jeden! Cierp teraz,
cierp!
Z otwartego czyraka płynęła gęsta krew – Ajdym
zdrapała zaschniętą skorupę.
Muhammed jęknął głośno i z trudem oderwał od siebie
dziewczynkę. Lecz obejrzawszy się na Czagatajewa znów ją
pochwycił i zaczął uciekać – ani myślał rezygnować z
zysku. Czagatajew nie mógł strzelać do niego, gdyż zabiłby
wtedy Ajdym, którą Muhammed przyciskał do piersi. Posłał
więc kulę mierząc w nogi. Strzał był celny. Nur-
Muhammeda zmiotło z ziemi jak niepotrzebny śmieć, upadł
z rozpędu i zarył się ramieniem w piasek, co mogło stać się
niebezpieczne dla Ajdym. Lecz ona odskoczyła w bok,
zanim jeszcze upadł, po czym natychmiast zerwała się i
pobiegła do Czagatajewa. Nazar chciał strzelić jeszcze raz i
zabić Muhammeda, musiał jednak oszczędzać garstkę
nabojów, jaka mu została, aby znów zdobyć żywność dla
swego narodu.
Nur-Muhammed leżał na piasku zaledwie kilka sekund,
potem rzucił się do ucieczki skoczywszy jednym susem na
strome zbocze barchanu jak człowiek w pełni sił i zdrowia.
Krzyczał głośno z bólu, gdyż ruch jeszcze bardziej jątrzył
mu ranę, ale nie słyszał swego krzyku. Skrył się za
piaszczystym wzgórzem i głos jego umilkł dla Czagatajewa
na zawsze.
Ajdym stała w osłupieniu, ciągle patrząc w tę stronę,
gdzie zniknął Nur-Muhammed. Zastanawiała się, czy umrze
on niedługo, czy też nie. Wreszcie odwróciła się i podreptała
przy boku Czagatajewa.
– Spiesz się – przynaglała. – Musisz położyć się na
piasku, zanim ptaki nadlecą, bo inaczej nie będziemy mieli
co jeść.
Słabnąc coraz bardziej Czagatajew dowlókł się na dawne
miejsce i osunął się na nie resztką sił. Ajdym udała się do
wspólnego obozowiska. Dnia zostało jeszcze sporo, ale
wszyscy pragnąc oszczędzić odrobinę życia spoczywali już
we śnie przykryci resztkami odzieży.
Czagatajew leżał sam za grzbietem piaszczystej wydmy.
Starał się myśleć wyłącznie o tym, co było niezbędne dla
życia i ocalenia jego narodu. Orlica żyje i znów odleciała
nieszczęśliwa. Jeżeli za pierwszym razem ustrzelił jej męża,
to kim był następny ptak? Pewnie jej drugim mężem… Nie,
u ptaków tak nie bywa. Zabił więc przyjaciela lub krewnego
męża, może brata, którego orlica wezwała dla dokonania
wspólnej zemsty. Ale brat także zginął, po kogóż więc
poleciała teraz?… Jeżeli tam za horyzontem czy w dalekich
niebiosach nie znajdzie sojusznika, to przyleci sama.
Czagatajew był o tym przekonany, znał od dziecka
wszystkie instynkty dzikich ziwerząt. Nie potrafią płakać,
aby we łzach dać upust zbolałemu sercu znajdując w tym
pociechę dla siebie i przebaczenie dla wroga. Działają
inaczej, pragną ukoić swe cierpienie w walce, w trzewiach
martwego wroga lub we własnej śmierci.
Podczas tego powtórnego pobytu na pustyni Czagatajew
nie mógł się pozbyć wrażenia, że się dokądś coraz bardziej
oddala. Zacierały się już w jego pamięci niektóre szczegóły
związane z Moskwą. Twarz Kseni widział już tylko jak na
starej fotografii – ubolewał nad tym i często wysilał pamięć
pragnąc ujrzeć ją żywą. Ilekroć przywoływał jej obraz,
zdawało mu się, że wargi jej szepcą coś do niego, lecz on
nie słyszy, nie może zrozumieć z powodu wielkiego
oddalenia. Oczy, z których każde było innego koloru,
spoglądały na niego ze zdziwieniem lub może ze smutkiem,
że na tak długo ją opuścił. Były to jednak zwodnicze
odczucia. W rzeczywistości Ksenia na pewno już całkiem o
nim zapomniała, jest przecież bardzo młodziutka, serce jej
przepełnia cudowne, pasjonujące życie i nie ma w nim
miejsca na przechowywanie minionych wrażeń.
Dzień upływał uciążliwie, nie przynosząc wybawienia.
Czagatajew zdawał sobie sprawę, że nie zdoła nakarmić
ludzi jeszcze jednym czy dwoma upolowanymi ptakami, nie
był jednak wielkim człowiekiem i nie potrafił wymyślić w
tej sytuacji nic konkretniejszego. Polowanie na ptaki miało
znikome znaczenie, choć był to jedyny wysiłek, na jaki mógł
się zdobyć przy obecnym straszliwym wyczerpaniu. Gdyby
miał dawne siły, przeszukałby wzdłuż i wszerz całą
pustynię, odnalazłby dzikie owce i przyprowadził je tutaj.
Gdyby choć jeden człowiek był w stanie przejść pięćdziesiąt
czy sto kilometrów do najbliższego urzędu pocztowego,
zażądałby pomocy z Taszkientu. A może jakiś samolot
ukaże się na niebie! Nie, to bardzo wątpliwe, na razie nie ma
tu żadnych bogactw, po cóż więc zużywać kosztowną
maszynę. I choć ten ubogi, mało pożyteczny trud,
polegający na męczącym wyczekiwaniu, na pozorach
wysiłku, był dla Czagatajewa pewną pociechą, to jednak
postanowił bez wzglądu na okoliczności wyruszyć nazajutrz
ze swym narodem do ojczystego Sary-kamyszu.
Zdrzemnął się. Świat znowu zaczął przesuwać się przed
nim, raz ożywiony, jasny i szumiący, raz oddalający się w
mrok niepamięci.
Wieczorem Czagatajew posłyszał niewyraźne szmery.
Przygotował się wsunąwszy rękę pod plecy, gdzie leżał
rewolwer. Ucho go jednak zmyliło, nie był to szum skrzydeł
nadlatujących orłów. To jego matka, zgięta w pół, z głową
przy samej ziemi, podeszła, dotknęła jego ciała rękami i
obszukała wzrokiem pobliski piasek. Nie sprawdziła, czy
syn jej żyje, czy umarł, szukała tylko zabitych ptaków
ślepnącymi od nieszczęść oczami. Dziwne, zgrzytliwe
dźwięki wydobywały się z ciała Giulczataj – to wyschłe
kości z bolesnym trudem pokonywały wzajemne tarcie.
Oddalała się z wolna, pomagając sobie w ten sposób, że
dotykała rękami ziemi i rozgarniała nimi piasek jak
wiosłami.
Niebawem Czagatajew znowu usłyszał ten sam odgłos
klekoczących kości, tyle że szkieletów było więcej.
Przezwyciężył senność i skupił uwagę. Za piaszczystym
grzbietem barchanu coś się poruszało. Stary Wańka wyjrzał
stamtąd, obok zamajaczyła głowa Sufiana, chwilę później
ukazała się jeszcze jakaś postać, której Nazar nie mógł
rozpoznać.
Była tam również Ajdym i nawet Mołła Czerkiezow,
choć nie rozróżniał nocy od dnia. Sylwetki ludzi
powiększały się stopniowo, wszyscy oni patrzyli w stronę
Czagatajewa. On także spoglądał na nich. Przywiódł ich
tutaj jedynie instynkt głodu, jednak i to uczucie nie było
bezwzględne ani okrutne, jak u normalnego człowieka, lecz
niewinne, niezdolne rozjuszyć się klęską, albowiem nie
współdziałał z nim rozum.
Czegóż oczekiwali od Czagatajewa? Czy jeden lub dwa
ptaki mogły zaspokoić głód? Nie. Ale smutek ich może
zmienić się w radość, jeśli każdy dostanie okruszynę
ptasiego mięsa. Nie nasycą się, ale to ich złączy nawzajem
ze sobą i z życiem, przywracając poczucie rzeczywistości i
pamięć własnego istnienia. Jedzenie posłuży tu jako pokarm
dla ducha i zarazem sprawi, że opustoszałe, pokorne oczy
znowu rozbłysną i ujrzą blask słońca rozsiany na ziemi.
Czagatajewowi wydało się, że gdyby cała ludzkość stanęła
w tej chwili przed nim, patrzyłaby na niego tak samo
oczekująca, gotowa zawieść się w swych nadziejach,
przecierpieć ten zawód i znów zająć się różnorodnym
życiem, które musi trwać dalej.
Uśmiechnął się. Wiedział, że rozpacz i cierpienie to tylko
sen i mara i że nawet wątłe siły Ajdym mogą je rozproszyć.
W sercu i w świecie trzepoce jak w klatce uwięzione,
jeszcze nie zakosztowane szczęście i każdy człowiek czuje
jego zbliżanie się, jego moc. Niebawem Czagatajew zmieni
losy swego narodu. Dał im znak ręką. Ajdym zrozumiała i
natychmiast kazała wszystkim odejść, nie przeszkadzać
Czagatajewowi w polowaniu.
Z zapadnięciem nocy, kiedy wszyscy pogrążyli się we
śnie, Ajdym wybrała się sama na poszukiwanie owiec.
Sufianowi i Staremu Wańce poleciła rozkopać rękami piasek
w małej dolince między dwoma długimi barchanami. Pod
warstwą piasku odkryła tam gliniaste podłoże, które
powinno zatrzymywać wodę, sama zresztą napiła się już
trochę z wygrzebanej jamki. Wiedziała, że w braku jedzenia
nawet wodą można się posilić.
14

Noc płynęła nad piaskami. Czagatajew spał na prawym


boku, senne zwidzenia wyparły głód, pragnienie, słabość i
wszelakie cierpienie. Tańczył z dorosłą Ksenią w ogrodzie
oświetlonym elektrycznymi lampionami, w letnią noc
pachnącą ziemią i dzieciństwem, na chwilę przed świtem,
który płonął już na wierzchołkach topoli jak daleki, jeszcze
nie dosłyszalny głos. Ksenia osłabła w jego ostrożnych
ramionach, oczy miała zamknięte, jak gdyby zasypiała. Od
wschodu, gdzie wstawała zorza, szedł między drzewami
podmuch wiatru i rozwiewał suknie tańczących kobiet.
Grała muzyka, wiatr i poblask świtu muskały twarze
milczących i szczęśliwych ludzi. Potem muzyka ucichła,
dokoła zrobiło się zupełnie jasno i Czagatajew niósł Ksenię
na rękach. Nagle w miejsce światła przyszła ciemność,
poczuł straszliwy ból i zawrót głowy, padając starał się tak
przekręcić, aby nie zranić Kseni, którą trzymał przed sobą
jak niemowlę. Objął ją jeszcze mocniej ramionami, lecz
Ksenia gdzieś znikła. Krzyknął, zerwał się po ciemku z
ziemi, wtem dwa ostre ciosy – w głowę i w pierś – obaliły
go z powrotem.
Olbrzymie ptaki spadając na niego, to znów wzlatując w
powietrze tłukły go dziobami wbijając szpony w ciało i
szarpiąc na nim ubranie. Nazar usiłował wstać, lecz nie
mógł, tracił siły z bólu i od coraz to nowych ciosów,
zadawanych przez ciężkie ptaki. Wił się na ziemi drapiąc
rękami piach w szaleńczej rozpaczy, otoczony pustynną
nocą, zbroczony obficie upływającą krwią. Chciał krzyknąć,
aby gdzieś na samym dnie, w resztkach niknącego życia
obudzić zaciekłą siłę, ale kąśliwe ciosy orlich dziobów i
szpony rozdzierające mu żyły unicestwiały ten krzyk w
zarodku, zanim Czagatajew zdążył nabrać w płuca
powietrza. Wiatr wywołany łopotem skrzydeł zbijał go z
nóg, nie mógł w tej zawierusze złapać tchu, dławił się
puchem i piórami lecącymi z ptaków. Zorientował się, że
pierwsze dwa ciosy ugodziły go w tył głowy, krew ciurkiem
spływała mu po karku, prócz tego miał chyba wyrwany
jeden sutek, gdyż rana w tym miejscu ćmiła dokuczliwym,
mrowiącym bólem.
Wreszcie udało mu się bodaj na sekundę stanąć na
nogach. Rozpostarł ręce, gotów schwytać pierwszego ptaka,
który nań spadnie, i skręcić mu szyję. Były teraz oba w
powietrzu i właśnie rozpędzały się do ataku. Czagatajew
poczuł pod nogą swój rewolwer, schylił się szybko, ale nie
zdążył go podnieść. Ptaki spadły mu na plecy, lecz on był
już na tyle przytomny, iż po liczbie świeżo zadawanych ran
zdołał się orientować, że orłów było trzy. Chwyciwszy
rewolwer upadł na wznak, aby zrzucić z siebie lub też
zadusić ptaki, które wpiły mu się w plecy, lecz siły go
zawiodły i przewrócił się na bok, orły zaś odleciały nisko
nad ziemią. Usiłował podnieść się nieco, by ułatwić sobie
celowanie, jego wyschnięte kości wydały ten sam
skrzypiący dźwięk, jaki niedawno słyszał u innych. Żal mu
się zrobiło ciała swojego i kości – matka uciułała je kiedyś
dla niego w swym biednym łonie nie z gorącej miłości, nie z
rozkoszy, lecz z czysto biologicznej konieczności. Poczuł
się jak cudze dobro, jak ostatni grosz nędzarzy, który chcą
roztrwonić na marne, i ogarnęła go straszliwa wściekłość. W
mgnieniu oka usiadł mocno na piasku. Orły, które wzleciały
niezbyt wysoko, znów pędziły wprost na niego z
przyciśniętymi do boków skrzydłami. Dopuścił je na bliską
odległość i nacisnął spust. Widział ptaki dobrze, było ich
trzy, mierzył dokładnie, z zimną krwią, jak gdyby w obronie
kogoś innego, bliskiego i bezsilnego przyjaciela. Oddał do
pędzących ptaków pięć strzałów niemal z bezpośredniej
bliskości. Przeleciały nad nim nisko ze świstem powietrza,
nie mogąc zahamować rozpędu, ponieważ były już martwe
lub śmiertelnie ranne. Upadły o kilka metrów dalej na
ciemny piasek pustyni.
Czagatajew dygotał z trwogi i zmęczenia. Wygrzebał w
piasku jamę i ułożył się w niej skurczony, pragnąc jedynie
ogrzać się i zasnąć, nie troszcząc się o to, ile krwi upłynie z
jego szarpanych ran, nie myśląc o swym zdrowiu ani o
przyszłości.
Ajdym zawędrowała tej nocy daleko, po czym znużona
położyła się i zasnęła nie usłyszawszy strzałów
Czagatajewa. Pamiętając jednak, że nie wolno jej długo
spać, obudziła się wkrótce pełna niepokoju i znów ruszyła w
drogę. Późny, mizerny księżyc wyjrzał zza dalekiego
horyzontu i niskim blaskiem oświetlił pustynię. Ajdym
rozejrzała się wokół bystrymi oczami. Czuła, że to
niemożliwe, aby niczego na tej ziemi nie było. Gdyby iść
przez pustynią cały dzień, to na pewno coś można spotkać,
czy znaleźć – wodę albo owce, albo zobaczyć mnóstwo
ptaków, może się też trafić czyjś zabłąkany osioł,
przebiegną w pobliżu rozmaite zwierzęta. Starsi mówili jej,
że na pustyni jest tyleż samo dobra, co w innych dalekich
stronach, ale mało na niej ludzi i stąd wydaje się, że nie ma
również nic więcej. Ajdym zresztą nie wiedziała nawet,
gdzie jest ziemia bogatsza i lepsza niż piaski lub trzcinowe
lasy w rozlewiskach Amu-darii. Stała na najwyższym
barchanie i z zaciekawieniem obserwowała migocący i
drgający w pewnym punkcie blask księżyca – nad resztą
pustyni był niezmącony, tylko tam coś przeszkadzało mu
świecić. Ajdym skierowała się w tę stronę i wkrótce
spostrzegła młodą owieczkę stojącą na szczycie
niewielkiego wzgórza. Owieczka grzebała kopytkami
wzbijając tumany piasku i właśnie one z daleka nad
majaczącymi w ciemności wzgórzami pustyni zdawały się
takim dziwnym, zagadkowym zjawiskiem. Owca-jarka
wybierała z piasku i zjadała wiosenne, zasypane źdźbła
trawy. Ajdym wdrapała się po cichu na wzgórze i
pochwyciła zwierzę obiema rękami. Jarka nie stawiała
oporu, nic przecież nie wiedziała o człowieku. Ajdym
przewróciła ją, chciała przegryźć jej słabe gardło i nasycić
się krwią. Równocześnie spostrzegła, że u stóp barchanu,
sapiąc ciężko jak ludzie, stado owiec ryło kopytkami piasek
dogrzebując się do spodniej warstwy kryjącej wilgoć.
Ajdym puściła jarkę i zbiegła na dół. Lecz nim dopadła
pierwszej z brzegu owcy, wyskoczył baran i stanął przed nią
z nastawionymi bojowo rogami. Ajdym posiedziała chwilę
naprzeciwko niego wysilając swój mały mózg i szukając
jakiegoś wyjścia. Policzyła stado – było w nim dwadzieścia
cztery sztuki wraz z jarką i dwoma kozłami, które też się tu
przyplątały. Podczołgała się ostrożnie do najbliższej owcy
grzebiącej w piasku. Baran ruszył za nią wyczekująco.
Ajdym pomacała piasek w wygrzebanym przez owcę dołku
– nie było w nim ani kropli wilgoci. Na wargach
spragnionych zwierząt zebrała się piana, od czasu do czasu
chwytały pyskiem piasek i wypluwały go wraz z resztkami
śliny. Piasek nie tylko nie poił, lecz wypijał ich soki. Ajdym
podeszła do barana – nie był zbytnio wychudzony, tylko
ciężko dyszał z pragnienia. Wzięła go za rogi i powiodła za
sobą. Zrazu dał się prowadzić, potem zatrzymał się jakby dla
zastanowienia i znów ruszył za nią. Niektóre owce
podniosły głowy, przestały grzebać w piasku i poszły
śladem dziewczynki i barana. Kozły oraz pozostałe owce też
ich wkrótce dogoniły.
Ajdym szła pospiesznie ciągnąc barana. Mimo że
orientowała się dobrze w terenie, dopiero przed świtem, gdy
księżyc zgasł na niebie, dotarła do doliny, gdzie niedawno
odkryła w głębszych warstwach wodę. Zostawiła tam owce,
które natychmiast zaczęły rozgrzebywać kopytkami piasek,
a sama podążyła do obozowiska. Czuła się dotknięta, że w
dolinie nie wykopano ani jednej studzienki. Stary Wańka i
Sufian albo umarli, albo nie chciało im się tego zrobić, albo
też napili się sami nie troszcząc się o życie innych.
Przyszedłszy do obozowiska Ajdym trącała po kolei
wszystkich śpiących i nieprzytomnych – oddychali, żaden
nie umarł. Obudziła Sufiana i Starego Wańkę każąc im
pilnować owczego stada, sama zaś poszła do Czagatajewa,
aby i jego przyprowadzić na posiłek.
Czagatajew długo nie mógł się ocknąć, gdy go Ajdym
budziła. Umierał powoli, podczas snu krew nieustannie zeń
uchodziła, i teraz widać było, jak od czasu do czasu sączy
się z jego ran i wsiąka w piasek. Ajdym zrozumiała
niebezpieczeństwo. Pobiegła z powrotem, ale wszyscy
wyruszyli już do stada, jedni na czworakach, drudzy ledwie
trzymając się na nogach lub korzystając z pomocy innych.
Ajdym poszukała wzrokiem kogoś, na kim uchowała się
możliwie cała lub miękka odzież, lecz nie znalazła nikogo.
Na wszystkich wisiały jedynie nędzne i skąpe łachmany.
Mołła Czerkiezow miał miękkie szarawary, ale bardzo
niechlujne, czego powodem była jego ślepota. Ajdym zdjęła
z siebie koszulę i obejrzała ją – była jeszcze dzieckiem,
jeszcze nie nagromadziło się w niej tyle zarazków i chorób,
co u starych ludzi, koszulę czuć tylko wonią jej potu i ciała,
poza tym jest czysta, na pustyni nie ma brudu. Wróciwszy
do Czagatajewa Ajdym podarła swoją koszulę na paski i
przewiązała wszystkie broczące krwią rany na jego ciele i
głowie. Był już przytomny i odwracał się z boku na bok, aby
jej ułatwić bandażowanie. Otworzywszy oczy zobaczył
Ajdym, zabite ptaki i piaski jak gdyby przez gęsty mrok,
chociaż dokoła panował słoneczny ranek. Przyjrzał się
orłom, w największym rozpoznał samicę, pozostałe dwa,
znacznie mniejsze, były jej dziećmi. Przyleciała tu wraz z
najwierniejszymi przyjaciółmi swego męża – z jego
dziećmi.
15

Przez cztery dni naród dżan odżywiał się i z wolna


przychodził do siebie po wszystkich nieszczęściach i
klęskach. Ajdym pilnowała, aby każdy jadł w miarę, a
szczególnie łasych na jedzenie powstrzymywała lub biła po
oku – inaczej by nie zabolało. Rany na ciele Czagatajewa
zabliźniały się i goiły. Oddał Ajdym swoją bieliznę, z której
dziewczynka uszyła dla siebie spódnicę i bluzkę, była
bowiem zupełnie naga. Sufian, zawsze noszący przy sobie
niezbędne drobiazgi – zapałki, igłę, nici, szydło, jakiś stary
dowód osobisty, scyzoryk i temu podobne – poprosił
Ajdym, by mu zacerowała ubranie. Zaszyła największe
dziury w chałacie starca, za jednym zamachem naprawiła
również pozostałym zniszczoną odzież, przynajmniej w tych
miejscach, gdzie przeświecało nagie ciało. Niektórym ją
skracała, by z uzyskanych kawałków materiału sporządzić
coś dla innych. Tak oto uszyła spodnie i koszulę Taganowi,
który zostawił gdzieś w piaskach swoje ubranie sądząc, iż
nadszedł kres jego życia, od tej pory chodził nagi.
Na tych zajęciach zeszło Ajdym jeszcze cztery dni, bo
tylko Stary Wańka i Czagatajew pomagali jej w szyciu i
cerowaniu. Poza tym czuwała nad ogólnym porządkiem, nad
rozdziałem żywności, nad wypoczynkiem ludzi, nad
owcami, które trzeba było paść i poić, żeby nie chudły i nie
traciły mięsa. Na noc przywiązywała każdą owcę do
człowieka, a baranowi zakładała na szyję pętlę i drugi
koniec sznura okręcała wokół siebie zaciągając mocny
węzeł. Dzięki tej ostrożności nie uciekła ani jedna owca, tyle
że przez całą noc leżały nic nie jedząc i nie przybierały na
wadze.
Rankiem, po upływie dziesięciu dni od chwili, gdy
Ajdym przyprowadziła stado, naród dżan wyruszył w dalszą
drogę do swojej ojczyzny. Zostało mu w majątku dziesięć
sztuk owiec i jeden baran, bowiem trzynaście sztuk oraz trzy
orły zjedzono w czasie popasu. Ludzie szli teraz dobrym
krokiem i czuli, że żyją, zachowując bez wysiłku pamięć o
sobie.
Od Sary-kamyszu dzieliło ich zaledwie trzy dni niezbyt
forsownego marszu. Ale już na drugi dzień ujrzeli szary
płaskowyż Ustiurtu, a u jego podnóża ciemność okrywającą
kotlinę pustej ziemi i skąpych gorzkich wód. Uradowali się i
przyspieszyli kroku, jakby tam była rękojmia ich szczęścia i
jakby czekały na nich domy z otwartymi wrotami na
przyjęcie gospodarzy. Czagatajew prowadził matkę za rękę i
uśmiechał się, zdawało mu się, że znowu jest dzieckiem i
znajduje się u progu wielkiego życia, gotów podjąć męczący
cierpliwy trud. W głębi jego serca tliło się niejasne i
nieśmiałe poczucie niechybnego zwycięstwa.
Trzeciego dnia wieczorem ludzie przekroczyli granicę
pustyni, ostatnie jasne piaski, i zaczęli schodzić w półmrok
kotliny. Czagatajew patrzył na tę ziemię – na blade solniska
i piaszczystą glinę, na ciemną zmurszałość umęczonych
popiołów, gdzie być może zetlały kości nieszczęsnego
Arymana, który nie zwyciężył Ormuzda i nie osiągnął, jak
tamten, szczęścia. Dlaczego nie umiał być szczęśliwy?
Może dlatego, że życie Ormuzda oraz innych mieszkańców
krain tonących w zieleni ogrodów było mu obce i wstrętne,
nie zaspokajało i nie pociągało jego serca – w przeciwnym
bowiem razie przy swej wytrwałości i energii potrafiłby
stworzyć w Sary-kamyszu to samo, co było w Chorasanie,
lub nawet podbiłby Chorasan…
Czagatajew lubił rozmyślać o tym, czego dawniej nie
udało się ludziom dokonać, a co on właśnie teraz musiał
urzeczywistnić.
W ciągu następnych dwóch dni przebyli kotlinę i dotarli
do podnóża Ustiurtu. Czagatajew znalazł niewielki
słodkowodny zbiornik zasilany przez wiosenny spływ ze
zboczy płaskowyżu, zatrzymali się więc w tym miejscu dla
odpoczynku, a także dla wyboru stałej siedziby. Pozostały
im już tylko trzy owce i jeden baran, ale w fakcie tym nie
było nic zastraszającego dla narodu dżan, który potrafił
korzystać z najbardziej skąpych dóbr przyrody. Ajdym już
pierwszego dnia znalazła kilka ślepych parowów, w których
pełno było perekotypola. Przygnał je tutaj z pustyni
południowo-wschodni wiatr i tylko te krzaki, którym
przypadkowo udało się taki parów ominąć, wspinały się po
zboczu na płaskowyż, a potem wędrowały dalej w step.
Sufian wybrał się do pieczary, w której mieszkał przed
przybyciem Czagatajewa, i poradził wszystkim, aby założyli
swoje siedziby w jej sąsiedztwie. Jest tam duża, przestronna
dolina, porosła stepową roślinnością, środkiem płynie z
Ustiurtu niewielki strumień nie wysychający do połowy lata.
Ludzie ruszyli ku owej dolinie i po drodze natrafiali na ślady
dawnych swych obozowisk jeszcze z czasów” chanatu. Nie
było tam żadnych przedmiotów, wszędzie ta sama pustosz,
tu i ówdzie garść węgli, grudy gliny, pal od kibitki do cna
przeżarty skwarem i wiatrami. Ajdym spostrzegła na wpół
zagrzebaną w ziemi starą dziecinną tiubetiejkę, podniosła ją,
oczyściła z kurzu i włożyła na głowę.
Dolina, którą wskazał Sufian, doskonale nadawała się do
zamieszkania. Sporą jej przestrzeń okrywała szata roślinna,
która nawet teraz, pod koniec lata, nie całkiem obumarła,
wśród pożółkłych wiechetków trafiały się często żywe,
zielone. Łożysko strumienia było suche, ale o jakieś dwa
kilometry dalej, w głębi Sary-kamyszu, widać było jezioro,
do którego spływał potok górski wiosną i na początku lata.
To wystarczało do egzystencji. Gdy ludzie stanęli w ujściu
doliny, mnóstwo żółwi umknęło im spod nóg. Oddaliwszy
się nieco, odwróciły z wolna szyję i popatrzyły na
przybyszów – każdy żółw jednym czarnym okiem, bystrym i
sympatycznym. Czagatajewa ucieszył widok tych stworzeń,
odpoczął już trochę i przyszedł do siebie, po dawnemu
zdawało mu się wszystko w życiu możliwe, najpiękniejsze
nadzieje łatwe do zrealizowania.
Wybrał się wraz z Ajdym daleko w głąb Ustiurtu, na jego
wysoko rozpostarte wymarłe równiny. Szukał jakichś drzew,
chociażby nawet saksaułu rosnącego niekiedy w wąwozach
– drewno było mu potrzebne do sporządzenia narzędzi i
sprzętu gospodarskiego. W drodze wziął Ajdym na ręce nie
chcąc, żeby się zbytnio utrudziła, całował jej policzki, oczy,
włosy i robiło mu się od tego lżej na sercu. Lubił czuć przy
sobie czyjeś życie, wydawało mu się ono piękniejsze,
bardziej tajemnicze i znaczące od własnego, często jego
zdrowie i samopoczucie poprawiało się tylko z tej prostej
przyczyny, że mógł kogoś trzymać za rękę. Ajdym też
objęła go za szyją, głaskała palcami dwa nagie miejsca w
jego włosach – ślady ran zadanych orlimi dziobami.
Pamiętała dobrze, że tego dnia zjadła na raz całego młodego
orła.
Czagatajew miał do dyspozycji tylko scyzoryk, toteż
sporo czasu upłynęło, zanim nadciął i złamał nieduże i dość
miękkie drzewo rosnące samotnie w rozpadlinie skalnej.
Poza nim nie było żadnej innej rośliny, jak gdyby
przelatujący ptak upuścił tam niegdyś to jedno jedyne
nasionko drzewa.
Przez kilka dni w dolinie Ustiurtu wybranej na nowe
siedlisko pracowało tylko dwoje ludzi – Czagatajew i
Ajdym. Inni drzemali w pieczarach, które wygrzebali sobie
na stokach doliny, łowili żółwie i przyrządzali z nich strawę,
ale jedli niewiele, rzec można, niechętnie i tylko raz na
dzień chodzili nad jezioro pić wodę. Trzech owiec i barana
Czagatajew nie pozwalał ruszać, był to bowiem zapas na
czarną godzinę. Sprawdzając stan liczebny ludzi stwierdził
brak jednego dziecka, trzyletniej dziewczynki. Ani ojciec,
ani matka, ani też nikt z pozostałych nie umiał mu
powiedzieć, kiedy się zagubiła i jaką zginęła śmiercią. Nikt
nie pamiętał, kiedy wiatr oderwał ją od rodziców i zasypał
piaskiem pustyni…
Czagatajew i Ajdym zaczęli znosić glinę na budowę
pierwszej kurganczy, na razie jednak nie kwapiono się im z
pomocą. Gdy Czagatajew zapędził do roboty Sufiana i
Starego Wańkę, którym w porównaniu z innymi jeszcze
dopisywały siły, przynieśli glinę tylko dwa razy i poniechali
pracy. Usiedli na ziemi i zadumali się głęboko, choć w
swoim długim życiu mieli czas dawno już wszystko
przemyśleć i dojść do sedna prawdy.
Wówczas Czagatajew zebrał swój naród i zapytał, czy
pragnie on żyć. Nikt mu nie odpowiedział…
Wyblakłe oczy spoglądały na niego z natężeniem, aby
nie zamknąć się z niemocy i obojętności. Czagatajew doznał
bolesnego uczucia – oto naród ten pragnie tylko
zapomnienia, dopóki wiatr nie ostudzi i nie rozwieje jego
prochów, na nic innego już się nie zdobędzie. Odwrócił się –
wszystkie poczynania, wszystkie nadzieje okazały się
bezpłodne, trzeba wziąć Ajdym za rękę i odejść z tych stron
na zawsze. Oddalił się nieco i legł twarzą do ziemi. Był w
pełni świadomy, że dokądkolwiek odszedłby stąd, wróci
ponownie. Wszakże jego naród jest największym na świecie
nędzarzem, wyniszczył ciało swe w koszarach i w biedzie
pustyni i żył mechanicznie, oduczywszy się celu życia,
pozbawiony świadomości istnienia i zainteresowań,
albowiem marzenia jego nigdy w najmniejszej mierze się
nie urzeczywistniały. Wystarczyło mu nędzne codzienne
pożywienie z żółwi, jaj żółwich i drobnych ryb, które zaczął
łowić w strumieniu dostarczającym mu zarazem wody do
picia. Czy została w tym narodzie choć iskra ducha, aby
roznieciwszy ją można było stworzyć powszechne szczęście,
czy też cierpienie dawno w nim wszystko wypaliło i nawet
wyobraźnia, ta jedyna szansa biedaków – wszystko umarło?
… Czagatajew wiedział o tym, że wszelka eksploatacja
człowieka zaczyna się od wypaczania, od przysposabiania
jego duszy do śmierci, to jest celem panujących, inaczej
niewolnik nie będzie niewolnikiem. Proces degenerowania
duszy trwa i nasila się coraz bardziej, dopóki umysł
niewolnika nie popadnie w obłęd. Walka klasowa
rozpoczyna się od pokonania „świętego ducha” w
niewolniku, przy czym spotwarzanie tego, w co wierzy sam
władca, nigdy nie zostaje wybaczone, a dusza niewolnika
ulega rozkładowi w kłamstwie i wyniszczającej pracy.
Czagatajew przypomniał sobie opowiadanie Starego Wańki.
Otóż pewnego razu w Chiwie chciał on na dziedzińcu
meczetu schwytać pawia i później sprzedać go do
wypchania kupcowi rosyjskiemu. Rzucił w pawia –
świętego ptaka – kamieniem, lecz z pośpiechu nie trafił. Z
daleka pośród krzewów ukazał się dozorca czy też ktoś
postronny. Stary Wańka podniósł bryłkę, która mu się
napatoczyła pod rękę i cisnął nią w głowę pawia. Ptak
najpierw pochwycił i przełknął ową bryłkę, a potem
wrzasnął wstrętnym urywanym głosem. Stary Wańka rzucił
się ku niemu, chcąc go zadusić rękami, nie zdążył jednak,
gdyż nagle pojawili się muzułmanie, pojmali go, wywlekli
na ulicę i zaczęli bić, póki nie doszli do wniosku, że nie
żyje, a potem wrzucili go do nieczynnego aryku. Gdy
podczas bicia zasłaniał twarz rękami, poczuł nagle, że
cuchną obrzydliwie, i stąd domyślił się, iż za drugim razem
rzucił w pawia grudką zeschniętego kału. Później wyczołgał
się z rowu i żył dalej, lecz od tej pory lubił ciskać w ptaki
różnymi nieczystościami, zwłaszcza jeśli były to gołębie.
Dopiero po upływie wielu lat wyzbył się tego nałogu.
Czagatajew usłyszał nad głową sapiący oddech jakiegoś
zwierzęcia. Sądził w pierwszej chwili, że to owca, lecz
zwierzę chwyciło w paszczękę jego ucho i zaczęło trzeć
między bezzębnymi dziąsłami. Był to zły i bezsilny pies,
którego Czagatajew widział już w siedzibie swego narodu
nad Amu-darią. Nie było go podczas wędrówki przez
pustynię, może się gdzieś odłączył, może pozostał stróżując
przy opuszczonym obozowisku, a później, trawiony
tęsknotą, przybiegł prosto do Sary-kamyszu, gdzie
widocznie żył przed laty. Czagatajew oparł dłoń na głowie
psa i przygiął go z lekka każąc mu się położyć. Pies legł
pokornie, drżąc z wyczerpania – stary, zdziczały, nie mający
sił zakończyć okrutnego żywota i wciąż jeszcze przekonany
o szczęściu swego istnienia.
Pies zasnął przy boku Czagatajewa. Ajdym sama miesiła
glinę bosymi nogami, nosząc w bukłaku wodę z
dwukilometrowej odległości. Gdy Czagatajew otworzył
oczy, ujrzał siedzących wokół kilku mężczyzn, którzy
czekali na jego przebudzenie. Sufian, najstarszy wiekiem,
powiedział mu, że naród teraz umyślnie zatracił duszę, nie
zna swych zamierzeń, ale rwie się do lepszego jadła,
ogrzewa się słabiutkim ciepłem swego serca, ono zaś
pobiera to ciepło z ziół, z mięsa żółwi i ryb, wreszcie z kości
samego człowieka, gdy mu zabraknie pokarmu.
Sufian nachylił się do ucha Czagatajewa. Pies patrzył na
ludzi żarliwie i ze smutkiem. Przybiegł tu po ich śladach,
trzymając się z daleka, w ciągu dnia zagrzebując się głęboko
w piasku, by nie wypatrzyły go orły stepowe lub inne
drapieżniki.
– Żle rozumujesz – rzekł do Nazara Sufian. – Naród
pragnie życia, ale nie widzi sposobu. Jeśli zechce jeść pilaw,
pić wino, posiadać chałat i kibitkę, przyjdą do niego obcy
ludzie i powiedzą: weź, co tylko chcesz – wino, ryż,
wielbłąda, szczęście twego życia…
– Nikt tego nie da – odpowiedział Czagatajew.
– Troszkę dawali – ciągnął Sufian. – Garść ryżu, czurek,
stary chałat, a pieśń wieczorną bakczi mieliśmy od dawna,
jak pracowaliśmy w koszarach bajów…
– Matka kazała mi żywić się samemu, gdy byłem
dzieckiem. Małośmy mieli, konaliśmy z głodu.
– Mało – powtórzył Sufian. – Ale zawsze chcieliśmy
dużo. Chcieliśmy mieć owce, żony, wodę w aryku: w duszy
zawsze jest puste miejsce, gdzie człowiek pragnie ukryć
swoje szczęście. I za byle co, za nędzną polewkę
harowaliśmy ciężko, dopóki nie wyschły nasze kości.
Innego życia nie znaliśmy – mówił. – Więc pytam cię, jeżeli
dla marnej łyżki strawy stawaliśmy się z okrutnej pracy i
głodu żywymi trupami, to czy nawet śmierć nasza
wystarczy, by zapracować sobie na szczęście tu na ziemi?
Czagatajew podniósł się.
– Wystarczy jedno życie! Dawniej w niewolniku
najpierw umierała dusza, a potem przestawał czuć, że żyje.
Trawa perekotypole wolniejsza była od nas.
– Słyszałem – rzekł Sufian obojętnie. – Wiemy, że już
nie ma bogaczy, że wszyscy umarli. Ale posłuchaj mnie –
pogłaskał stary moskiewski trzewik Czagatajewa – naród
twój boi się życia, odwykł od niego i nie wierzy. Udaje
martwego, bo w przeciwnym razie przyjdą szczęśliwi i silni
i zaczną go znowu udręczać. Zostawił sobie znikomą,
nikomu niepotrzebną cząstkę, ażeby nikt się na nią nie
złakomił.
Wstał i odszedł wraz z innymi. Czagatajew udał się do
Ajdym i pracował wspólnie z nią do późna. Wieczorem
ułożył ją do snu w suchej pieczarze, a sam ponownie zabrał
się do pracy przygotowując z gliny oraz z roztartej zeschłej
trawy samanowe cegły na budową pierwszego domu. W
pobliżu i w całej dolinie nie było nikogo, wszyscy dokądś
się rozeszli, zapewne nad jezioro łowić żółwie i ryby.
Czagatajew pracował coraz szybciej i wydajniej. Dopiero
późną nocą wyszedł na płaskowyż, by rozejrzeć się za
ludźmi. Wysoki czysty księżyc rozwidniał całą dookolną
przestrzeń, blask jaśniał nad bezludnym Ustiurtem
okrywając cieniem gór kotliną Sary-kamyszu, po czym
znów zapalał się daleko nad pustynią ciągnącą się aż po
góry Iranu… Trzy owce i baran pasły się w niewielkim
żlebie grzebiąc w szeleszczących stertach perekotypola,
wyszukując żywe, zielone łodygi. W czarnym cieniu
Ustiurtu, u progu kotliny, płonęło niewielkie ognisko, nieco
dalej nad jeziorem wisiał lekki obłok mgły. Czagatajew
zbiegł ze wzgórza i skierował się w tamtą stronę. Po
półgodzinie był już dość blisko i ujrzał, że wokół ogniska, w
którym cicho płonął saksauł, siedzieli wszyscy członkowie
jego narodu. Śpiewali pieśni i nie zauważyli Czagatajewa,
on zaś stał i słuchał. W dzieciństwie często słyszał, jak
śpiewała matka, bakczi lub inni starcy – były to pieśni
przepiękne, lecz smutne. Ta natomiast zawierała nieznaną
treść, było w niej uczucie obce temu narodowi, a jednak
śpiewali wszyscy z takim przejęciem, że nie spostrzegli jego
nadejścia. Czagatajew usłyszał nawet cichy, nieśmiały głos
swojej matki. Pieśń mówiła: nie zapłaczemy, kiedy łzy
trzeba będzie przelewać, ale i nie uśmiechniemy się z
radości, kiedy nastanie czas szczęśliwy, a czas ten coraz jest
bliższy. Skończyli śpiewać. Stary Wańka grzebał kijem w
ognisku i wyciągał z żaru ryby próbując, czy mają już
dosyć, nie dopieczone zaś wrzucał z powrotem.
Czagatajew oddalił się nie zdradzając swej obecności.
Zabrał się znów do formowania cegieł i pracował, dopóki
księżyc nie stajał na niebie i nie wzeszło słońce. Rano
spostrzegł, że ludzie wciąż jeszcze siedzą wokół zagasłego
ogniska, a Stary Wańka porusza się i wygina całym ciałem,
widocznie w jakimś tańcu. Postanowił nie przerywać pracy,
ponieważ noc już minęła i nie pora na spanie. Sporządzał
cegły w glinianych formach wkładając w tę czynność cały
zapał swojego serca. Ajdym jeszcze spała. Czagatajew od
czasu do czasu zaglądał do wgłębienia, w którym
dziewczynka leżała, okrywał ją trawą chroniąc przed
muchami i innymi owadami – niechaj rośnie i we śnie
nabiera zdrowia na całe długie życie. Około południa
przyszedł do Czagatajewa Stary Wańka, zdjął spodnie, które
uszyła mu Ajdym, po czym wlazł do dołu z mokrą gliną i
zaczął ją wyrabiać chudymi żylastymi nogami.
16

W dwa miesiące później, jesienią, w dolinie Ustiurtu stały


już cztery nieduże domy z samanowej cegły, otoczone
wspólnym duwałem. W domach tych, które z powodu braku
szkła nie posiadały okien, pomieścił się cały naród dżan,
znajdując po raz pierwszy bezpieczną osłonę przed wiatrem,
zimnem oraz drobnymi, zjadliwie kłującymi owadami.
Niektórzy długo nie mogli przyzwyczaić się do spania i do
życia w szczelnym zamknięciu czterech ścian, co trochę
wychodzili na dwór, by zaczerpnąć powietrza, nasycić się
widokiem przyrody, po czym z westchnieniem wracali do
mieszkania.
Na wniosek Czagatajewa utworzono radę pracujących, w
której skład weszli wszyscy, w tej liczbie i Ajdym jako
aktywistka, zaś najstarszy wiekiem Sufian został
przewodniczącym.
Naród dżan żył teraz inaczej, wyzbył się uczucia
powolnej śmierci, był zajęty zdobywaniem pożywienia na
pustyni, w jeziorze i w górach Ustiurtu, podobnie jak żyje
większość ludzi na świecie. Czagatajew dopiął nawet tego,
żeby wszyscy co dzień jadali obiad. Wiedział, że ma to
wielkie znaczenie, ponieważ wśród mieszkańców tej ziemi
jedynie dla mniejszości obiad jest wydarzeniem
codziennym, dla większości – nie. Ajdym doskonale dawała
sobie radę z gospodarstwem, na jej zlecenie wszyscy musieli
starać się o zioła, ryby, żółwie oraz inne jadalne stworzenia
z górskich parowów. Przy pomocy Giulczataj rozcierała
rośliny jadalne na mąkę, przypominała Sufianowi, że należy
sporządzić sieci roślinne na ptaki, które siadają nad
brzegiem jeziora, aby napić się wody. Kto zapominał o
obowiązku pracy i posiłku, temu oświadczała publicznie, że
nazajutrz wykopie wraz z Nazarem wielki dół i niechaj
kładą się w nim wszyscy, którym życie niemiłe.
– Nieszczęśliwych nam nie trzeba – mówiła.
Czagatajew nie był jednak zadowolony z tego szarego,
ubogiego życia, jakie wiódł teraz jego naród. Pragnął mu
dopomóc, aby szczęście utajone w każdym nieszczęśliwym
człowieku od dnia jego narodzin wyzwoliło się, stało się
czynną siłą życiową. Zarówno wspólne wszystkim ludziom
podświadome dążenie, jak i nauka starają się o to samo –
jedyne i nieodzowne – o otwarcie okna na świat dla duszy,
która niecierpliwie szamoce się w człowieku i może się
udusić, jeśli jej nie dopomóc w wyswobodzeniu się.
Wkrótce spadł śnieg, coraz trudniejsze stało się
zdobywanie pożywienia. Żółwie pochowały się na sen
zimowy; wielkie stada ptaków przeleciały nad Ustiurtem z
północy na południe, lecz nie usiadły nad małym jeziorem,
by napić się wody, nie zauważyły żyjącej w dolinie garstki
ludzi. Korzenie jadalnych roślin zmarzły i straciły smak,
ryby odeszły bliżej dna, w półmrok spoczynku. Czagatajew
zdając sobie sprawę z tych niesprzyjających okoliczności
postanowił wyruszyć do baz zaopatrzeniowych w Chiwie i
przywieźć stamtąd zapas żywności na całą zimę. Ajdym
wyreperować mu zniszczone i podarte ubranie, buty
naprawił sobie sam za pomocą wystruganych z drewna
kołeczków oraz pasków owczej skóry. Następnie pożegnał
się ze wszystkimi po kolei i zapowiedziawszy swój rychły
powrót zaczął schodzić w kotlinę Sary-kamyszu. Przez
oszczędność nie wziął ze sobą nic do jedzenia, obliczywszy,
że droga potrwa około trzech dni, może zatem odbyć ją o
pustym żołądku.
Skrył się w dalekiej mglistej perspektywie pustyni,
Ajdym siedziała na zboczu góry i płakała. Łzy płynęły z jej
czarnych oczu, lękała się, że Nazar już nigdy nie powróci.
Ale przez następne dni nie miała czasu go opłakiwać.
Zaprzątały ją codzienne troski, bieda i odpowiedzialność za
ludzi. Wzdychała tylko chwilami jak biedna staruszka.
Ludzie wciąż jeszcze pracowali słabo, nie byli przekonani,
że życie jest przywilejem, oduczyli ich tego baj owie w
koszarach, toteż obecnie nie cenili swego istnienia, a
rozkosz, nawet ta płynąca z sytości, była dla nich czymś
zgoła niezrozumiałym.
Przeważająca większość obowiązków po odejściu
Czagatajewa spadła na Ajdym. Nie czuła się jednak
przemęczona, wiedziała od Czagatajewa, że bogaczy nie ma,
że ona sama jest biedna, ale niebawem będzie jej dobrze, a
potem jeszcze lepiej.
Po trzech dniach nieobecności Czagatajewa Ajdym
wreszcie pomyślała o nim i skrzywiła się, by zapłakać z
tęsknoty, ale zapadł już wieczór i trzeba było czym prędzej
iść na poszukiwanie owiec i barana, które zapędziły się
gdzieś w dalekie parowy. Odłożyła więc łzy i tęsknotę na
sposobniejszą chwilę, gdy położy się spać. Wracając z
owcami do kurganczy dostrzegła nagle przedziwny,
oślepiający blask. Koło glinianych domów płonęły światła
tak jasne, jakich Ajdym nigdy w swoim życiu nie widziała.
Chciała uciekać, skryć się wraz z owcami w pieczarze lub w
dalekiej górskiej przepaści, a jutro za dnia powrócić i
zobaczyć, co się dzieje. Wzięła barana za róg, ale wciąż
jeszcze nie mogła oderwać oczu od jarzących się świateł.
Ciekawość i zdumienie przemogły strach i ruszyła ze swym
małym stadkiem w stronę domu rozumując w duchu, że
mogą to być albo zwierzęta, albo coś niezwykłego,
pochodzącego stamtąd, gdzie mieszkają bolszewicy.
Wtem w blasku tych świateł ujrzała Czagatajewa.
Podbiegła ku niemu i mrużąc oczy, drżąc ną całym ciele
objęła go za nogę. Czagatajew wziął ją na ręce, zaniósł do
domu i ułożył do snu na posłaniu z traw, sam zaś powrócił
do przerwanego wyładunku samochodów. Drugiego dnia
swej wędrówki spotkał je na pustyni u wylotu Sary-
kamyszu. Cztery dni wcześniej wyruszyły z Chiwy na
polecenie Taszkientu dwie ciężarówki. Jedna wiozła
konserwy mięsne, ryż, suchary, mąkę, lekarstwa, naftę,
lampy, siekiery i łopaty, odzież, książki oraz inne rzeczy,
druga beczki z benzyną, olej i części zapasowe.
Z Taszkientu przyszło polecenie, aby odnaleźć w
okolicach Sary-kamyszu lub między Ustiurtem a Jeziorem
Aralskim koczujące plemię dżan i udzielić mu wszelkiej
możliwej pomocy. Ciężarówkom nie wolno wracać
wcześniej, póki nie odszukają owego plemienia lub też
śladów świadczących o jego całkowitym wyginięciu. Około
północy wyładunek zakończono i podczas gdy szoferzy oraz
kierownik ekspedycji szykowali samochody do drogi
powrotnej, Czagatajew zasiadł do pisania dla władz
taszkienckich raportu o sytuacji narodu dżan. Pisał do świtu,
a w zakończeniu sprawozdania przedstawił kilka swoich
postulatów. Prosił o stworzenie narodowi dżan warunków, w
których mógłby on odrodzić się po wieloletniej niedoli
(obecnie takie warunki już istnieją, gdyż ludzie nie będą w
zimie głodować dzięki pomocy żywnościowej udzielonej
przez republikę), a co najważniejsze – by każdy z
mieszkańców nabrał z powrotem sił i ciała, które
wyniszczyło się i opadło prawie do kości, powodując z kolei
niemal całkowity zanik funkcji psychicznych.
Czagatajew wręczył pismo kierownikowi ekspedycji, po
czym ciężarówki odjechały do Oazy Chiwańskiej. Było
wcześnie, wszyscy jeszcze spali, w Kotlinie Sarykamyskiej
leżał śnieg. Czagatajew wziął łopatę i siekierę i obudziwszy
Starego Wańkę oraz Tagana poszedł wraz z nimi karczować
saksauł. W południe powrócili z zapasem drew, Ajdym
rozpaliła w piecu zeschłą trawą i zaczęła przyrządzać obiad
z nowych produktów, których smaku nie znał tu prawie nikt.
Po jedzeniu, do którego ich organizm nie był
przyzwyczajony, ludzie poczuli takie znużenie, że zasnęli
wszyscy jak jeden mąż. Wieczorem Czagatajew kazał
Ajdym ugotować drugi obiad, sam zaś napiekł placków z
białej mąki i zaparzył kawę oraz herbatę. Wiedział, że taki
sposób odżywiania może być trochę szkodliwy, chciał
jednak odkarmić jak najrychlej ludzi, aby wzmocniły się ich
kości i aby choć w niewielkim stopniu ocknęło się w nich
uczucie, które w każdym innym narodzie jest tak silnie
rozwinięte – egoizm oraz instynkt samozachowawczy.
Z radosną dumą obserwował ich w czasie posiłku, jak
niełapczywie, ostrożnie niosą strawę do ust, świadomi
celowości tego, co czynią, potem zamyślają się chwilę,
jakby wyobrażając sobie twarze i myśli ludzi, którzy z
ciężkim trudem zdobyli dla nich i przysłali tę żywność.
Cierpliwie przygotowywał ten dzień, kiedy zacznie
realizować prawdziwe szczęście wspólnego życia, bez
którego nie sposób pracować i serce odczuwa wstyd.
Czasami gawędził z matką, która o nic go teraz nie prosiła,
głaskała tylko jego nogi i ciało przez ubranie. Trzymał w
dłoniach jej nisko pochyloną głowę i zastanawiał się, co
winien uczynić, aby wynagrodzić i uradować tę prawie
unicestwioną istotę, w której łonie zaczął żyć. Nie wiedział,
że matka przypominała sobie o nim tylko wtedy, gdy Ajdym
czyniła jej wyrzuty, i że ukradkiem ocierała łzy pojmując, iż
syna powinno się kochać, i zarazem nie odnajdując go w
swej pamięci i w sercu. Dlatego też głaskała go jak kogoś
dobrego i obcego.
W kilka dni później nadeszły silne chłody, trzeba więc
było napalić porządnie w piecu w jednym pomieszczeniu i
gotować tam posiłki, gdyż piec równocześnie zastępował
kuchnię. Inne domy nie miały jeszcze pieców. Od gór
Ustiurtu dął silny wiatr zacinający drobnym zlodowaciałym
śniegiem. Ajdym przyprowadziła na noc owce do domu, w
którym sama nocowała. Czagatajew z trudem przywiózł na
sporządzonej własnym przemysłem taczce piąć bukłaków
wody z jeziora. Wspinał się na zbocze pod wiatr, broniąc się
przed jego gwałtownym naporem i z najwyższym wysiłkiem
pchając przed sobą taczkę. Ten wicher, wczesny zimowy
mrok, okrywający cały świat, i czarna, zionąca pustką
kotlina Sary-kamyszu, do której chciał go zepchnąć wiatr –
wszystko to utwierdzało Czagatajewa w przekonaniu o
konieczności innego, całkowicie odmiennego życia.
W jednym z domów migały sylwetki ludzkie, przez
otwarte drzwi padało światło. Ludzie kończyli obiad,
zapadali w drzemkę. Ajdym trzaskała nowymi naczyniami
robiąc porządki oraz uprzątając resztki i radziła, aby
wszyscy dziś nocowali tu, gdzie jest napalone. Będzie im
ciasno, ale za to ciepło. Była dopiero godzina szósta po
południu, mimo to ludzie ułożyli się już w izbie, jeden przy
drugim, i spali w tej ciasnocie jak w raju. Czagatajew z
braku miejsca zjadł obiad na stojąco. Ajdym poszła spać do
sąsiedniego domu, w którym znajdowały się owce, tam też
udał się Czagatajew.
Rano zerwała się śnieżyca, ale trochę się ociepliło. Mimo
że było już widno, żaden dźwięk nie mącił ciszy panującej w
kurganczy. Ajdym spała w cieple pomiędzy dwiema
owcami. Czagatajew nie chciał jej budzić i sam udał się do
domu, w którym spoczywała reszta ludzi. Zapalił lampę i
rozejrzał się wokół.
Wszyscy spali w tej samej pozycji, w jakiej zasnęli z
wieczora, nikt się nie poruszył w ciągu długiej nocy. Z
niektórych twarzy nie schodził teraz uśmiech. Ślepy Mołła
Czerkiezow spał z otwartymi oczami podłożywszy lewą
rękę pod plecy Giulczataj, aby nieustannie czuć ją przy
sobie i osłaniać. Stary Pers, zwany Allachem, spoglądał
jednym półprzymkniętym okiem, Czagatajew nie umiał
odgadnąć, co człowiek ten widzi i o czym duma w tej
chwili, jakie pragnienia kryje w swej duszy – takie same, jak
on, czy też zupełnie inne.
Resztę dnia Czagatajew przesiedział koło Ajdym
słuchając jej oddechu, patrząc z zachwytem na jej
twarzyczkę, na rumieniec młodości coraz wyraźniej
barwiący policzki. Owce wypuścił na dwór, żeby pochodziły
trochę i wytarzały się w śniegu, a potem ująwszy w swoje
dłonie rękę Ajdym siedział pełen cichej radości, że tę oto
biedną, delikatną istotę osłaniają żelaznym murem
bolszewicy, a on sam też tylko dlatego tu się znajduje.
Ajdym obudziła się pod wieczór. Złajała Czagatajewa, że
pozwolił jej spać tak długo i że straciła przez to cały dzień.
Odpowiedział jej, żeby poszła obudzić tamtych, którzy też
śpią i ani myślą wstawać. Ajdym usłyszawszy to krzyknęła
ze złości i pobiegła do sąsiedniego domu. Odsunęła matę
przy wejściu, żeby zimne powietrze owionęło i otrzeźwiło
śpiących. Oni jednak, kuląc się z chłodu, tylko mocniej
przyciskali się do siebie i spali jak zabici.
Minęła następna noc. Rano Czagatajew znów przyjrzał
się śpiącym. Zmiana na ich twarzach była dziś jeszcze
bardziej widoczna. Stary Wańka zarumienił się z ożywienia
i wyglądał teraz na czterdziestolatka, nawet zgrzybiały
Sufian jakby się trochę zaokrąglił, a sześćdziesięcioletni
Kara-Czorma leżał zaróżowiony wdychając powietrze tak
zachłannie, jak gdyby chciał ugasić palące go pragnienie.
Czagatajew pochylił się nad matką, ale na jej twarzy nie
dostrzegł zmian. Giulczataj, górski kwiat, pewnie się już w
ogóle nie zbudzi, zapadły się jej oczy, ściemniały policzki,
piętno ziemi spoczęło na niej. Oczy Mołły Czerkiezowa
ciągle były otwarte, ale pojawił się w nich teraz daleki
odblask, jak gdyby przenikający z głębi mózgu, i
Czagatajew odniósł wrażenie, że człowiek ten odzyskał
wzrok.
Rozpalił w piecu, a potem wyszedł z Ajdym na
przechadzkę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy miał trochę
czasu dla siebie. Zamieć ustała w nocy, teraz padał
rzadziutki śnieżek, a na najwyższym tarasie Ustiurtu jaśniał
już blask słoneczny, wesoły, olśniewający, wróżący
wieczysty triumf. Ajdym biegała, roześmiana, po śniegu.
Znikała gdzieś daleko, wpadając w zawalone śniegiem
szczeliny, i skradając się niespodziewanie z tyłu rzucała się
Czagatajewowi na szyję. Pochwycił ją wreszcie na ręce i
skierował się nad brzeg przepaści. Odgadła jego zamiary.
– Rzuć mnie, ja i tak nie umrę! – powiedziała.
W drodze powrotnej Ajdym, idąca teraz przy boku
Czagatajewa, zapytała:– Nazarze, kiedy oni się obudzą?
– Niedługo, niedługo… Może już nie śpią.
Piec w domu jeszcze nie wygasł. Nazar podsycił ogień,
po czym oboje z Ajdym ugotowali obiad, na wszelki
wypadek – dla wszystkich. Przed wieczorem niektórzy
zaczęli się po trochu budzić. Pierwszy wstał Sufian,
następnie Stary Wańka i Mołła Czerkiezow, a o północy
wszyscy byli już na nogach z wyjątkiem Giulczataj, która
zmarła.
Czagatajew przeniósł ją do pustego zimnego domu i
ułożył na posłaniu z traw. Naród dżan, otrząsnąwszy się z
długiego snu, zasiadł do obiadu w ciepłym glinianym domu,
Czagatajew zaś legł przy zwłokach matki i zasnął.
Ajdym wydała ludziom obiad strofując ich przy tym, że
śpią przez dwie noce z rzędu, a jednego życia przeżyć nie
umieją. Stary Wańka odparł ze śmiechem:
– Teraz pomrzemy! Nie rozpaczaj po nas, dzieweczko…
Ajdym poszła nocować do domu, w którym przy
zwłokach matki spał Czagatajew. Ułożyła się cichutko w
kąciku i natychmiast zasnęła. O świcie wstała i wyszła do
swych gospodarskich zajęć. Ciepła izba, w której nocował
naród dżan, była pusta, w następnych dwóch domach
również nie było nikogo. Ajdym sprawdziła mniej więcej
wszystkie rzeczy, cały wspólny dobytek, zajrzała też do
pomieszczenia, w którym znajdował się zapas żywności
przywieziony z Chiwy. Zaniepokojona, opukała nawet
ściany, ale i to nic nie dało. Żywność była nie tknięta, puszki
z konserwami leżały tak samo, jak wczoraj je zostawiła
biorąc porcję na obiad. Worków z ryżem i mąką też nikt nie
ruszał. Możliwe, że czegoś tam brakowało, ale bardzo
niewiele, może trochę tytoniu albo zapałek, które zazwyczaj
brano bez rozliczenia.
Wdrapała się po zboczu na górę. Malutkie słońce
oświetlało całą ogromną ziemię i światła wszędzie było
dosyć. Śnieg iskrzył się w Kotlinie Sarykamyskiej i na
szczytach Ustiurtu. Wiał słaby wiatr, lecz z czystego nieba
płynęło ciepło i świat dokoła był bardzo piękny. Ajdym,
zmrużywszy oczy, długo rozglądała się po okolicy, aż
wreszcie dostrzegła czterech ludzi. Szli pojedynczo, w
niewielkim oddaleniu od siebie. Jeden szedł kotliną Sary-
kamysz w stronę, gdzie zachodzi słońce, drugi po niższych
zboczach Ustiurtu ku Amu-darii, pozostali dwaj znikali już
na dalekim płaskowyżu dążąc przez góry w kierunku
północnym.
Ajdym obudziła Nazara, który natychmiast wstał i
wyruszył na poszukiwanie. Uszedłszy kilka kilometrów
wspiął się na najwyższy taras Ustiurtu, skąd widać było
świat niemal od krańca do krańca. Dostrzegł stamtąd
dziesięciu lub dwunastu ludzi oddalających się pojedynczo
każdy w inną stronę. Jedni kierowali się ku Morzu
Kaspijskiemu, drudzy do Turkmenii i Iranu, dwóch, w
znacznej odległości od siebie, do Czardżuja i nad Amu-
darię. Nie widać było tych, którzy wyruszyli przez Ustiurt
na północ i na wschód lub uszli przez noc spory kawał
drogi.
Czagatajew westchnął i uśmiechnął się – pragnął
przecież całym swym małym sercem, ograniczonym
umysłem i mocą zapału stworzyć po raz pierwszy
prawdziwe życie tu na skraju Sary-kamyszu,
niegdysiejszego dna piekieł. Lecz ludzie sami wiedzą, co
jest dla nich lepsze. Wystarczy, że im dopomógł wrócić do
życia, a szczęście niechaj znajdą za horyzontem…
1933—1935
Tłum. Irena Piotrowska
RZEKA POTUDAŃ
Na rozjeżdżonych gruntowych drogach wojny domowej
znowu odrosła trawa, ponieważ wojna się skończyła. Na
świecie, w guberniach, znowu zrobiło się cicho i pusto:
niektórzy ludzie poginęli w walkach, wielu leczyło się z ran
i wypoczywało u krewnych, zapominając w długich snach o
ciężkiej pracy wojny, a poniektórzy spośród
zdemobilizowanych nie zdążyli jeszcze powrócić do domu i
szli teraz w starym płaszczu, z żołnierskim plecakiem, w
miękkim hełmie albo baranicy – szli po gęstej nieznanej
trawie, której przedtem nie mieli czasu dostrzec albo która
podówczas może, zadeptana przez przemarsze wojsk, po
prostu nie rosła. Szli i ściskało im się zdziwione serce, gdy
znów poznawali pola i wsie rozpościerające się na ich
drodze; serce ich odmieniło się już w utrapieniach wojny, w
chorobach i w szczęściu zwycięstwa – szli teraz, jak gdyby
mieli zacząć życie od nowa, niejasno pamiętając siebie
takimi, jakimi byli trzy czy cztery lata temu, ponieważ stali
się innymi ludźmi – przybyło im lat i zmądrzeli, stali się
bardziej cierpliwi i w głębi ich duszy zrodziła się wielka na
cały świat nadzieja, która teraz stała się przewodnią w ich
chwilowo jeszcze skromnym życiu, nie mającym przed
wojną domową wyraźnego celu i przeznaczenia.
Późnym latem wracali do domu ostatni zdemobilizowani
żołnierze Armii Czerwonej. Spóźnili się zatrzymani w
oddziałach pracy, gdzie uprawiali różne nie znane im
rzemiosła i gdzie tęsknili, i dopiero teraz kazano im iść do
domu, aby mogli żyć własnym i ogólnym życiem.
Wzgórzem, które daleko ciągnie się nad rzeką Potudań,
już drugą dobę szedł do domu, do mało znanego
powiatowego miasta były czerwonoarmista Nikita Firsow.
Był to mężczyzna około dwudziestu pięciu lat o skromnej,
jak gdyby stałe zmartwionej twarzy, ale ten wyraz twarzy
pochodził zapewne nie ze smutku, ale ze spokojnej dobroci,
a może z właściwego dla młodości skupienia. Jasne, dawno
nie strzyżone włosy opadały mu spod czapki na uszy, duże
szare oczy patrzyły z ponurą uwagą na spokojny, nudny
krajobraz jednostajnej krainy, tak jak gdyby wędrowiec był
nietutejszy.
W południe Nikita Firsow położył się przy małym
strumieniu, od samego źródła płynącym dnem wąwozu do
rzeki Potudań. I wędrowiec zdrzemnął się leżąc na ziemi w
słońcu, wśród wrześniowej trawy, która znużyła się już
rosnąc tu od samej wiosny. Ciepło życia jakby pociemniało
w nim i Firsow zasnął w ciszy bezludnego zakątka. Latały
nad nim owady, płynęły pajęczyny, jakiś włóczęga
przestąpił przez niego i nie tknąwszy śpiącego, nie
zainteresowawszy się nim poszedł dalej swoją drogą. Pył
lata i długiej posuchy stał wysoko w powietrzu, co
sprawiało, że światło z nieba bardziej jeszcze było niejasne i
słabe, a przecież i tak czas świata szedł jak zwykle z dala, w
ślad za słońcem… Naraz Firsow poderwał się i usiadł
oddychając ciężko, z lękiem, jak gdyby dostał sapki w
niewidzialnym biegu i walce. Przyśnił mu się straszny sen,
że dławi go swą gorącą sierścią małe, tłuste zwierzątko, coś
w rodzaju chomika wypasionego na czystej pszenicy. To
zwierzątko, oblewając się potem z wysiłku i chciwości,
zalazło śpiącemu do ust, do gardła i usiłowało chwytliwymi
łapkami przedostać się do samego środka, do jego duszy,
ażeby spalić mu oddech. Straciwszy we śnie dech Firsow
chciał coś zakrzyknąć, gdzieś pobiec, ale zwierzak wydarł
się z niego, ślepy, żałosny, sam przerażony i drżący, i ukrył
się w ciemnościach swojej nocy.
Firsow umył się w strumieniu i wypłukał usta, a potem
poszedł szybkim krokiem w dalszą drogę; dom jego ojca był
już blisko i można było do niego dojść jeszcze przed
wieczorem.
Jak tylko się zmierzchlo, Firsow ujrzał wśród niejasnej,
nadchodzącej nocy swe rodzinne strony. Było to pochyłe,
powolne wzgórze wznoszące się od brzegów Potudani ku
żytnim polom na wyniosłości. Na tym wzgórzu rozpostarło
się niewielkie miasto, prawie niewidoczne teraz z powodu
ciemności. Nie płonęło tam ani jedno światło.
Ojciec Nikity Firsowa spał teraz: położył się, gdy tylko
powrócił z roboty, kiedy jeszcze nie zaszło słońce. Mieszkał
samotnie, żona jego dawno umarła, dwaj synowie zaginęli
na wojnie imperialistycznej, a ostatni syn, Nikita, był na
domowej. Może jeszcze powróci, myślał ojciec o ostatnim
synu, wojna domowa toczy się tuż koło domów i w
zagrodach i mniej jest w niej strzelaniny niż na
imperialistycznej. Ojciec sypiał wiele – od zorzy wieczornej
do porannej – bo jeśli nie spał, to zaczynał przemyśliwać
różne rzeczy, uprzytamniać sobie to, co już zapomniał, a
serce jego udręczała tęsknota za utraconymi synami i żal, że
tak smutno minęło mu życie. Z samego rana szedł do
chłopskiego warsztatu meblowego, było mu tam lżej,
zapominał o swoich troskach. Ale pod wieczór znów robiło
mu się ciężko na duszy i powróciwszy do swego
jednoizbowego mieszkania, jak najszybciej, niemal w
przerażeniu zasypiał aż do następnego dnia – nie
potrzebował nawet nafty. A o świcie muchy zaczynały gryźć
go w łysinę, stary budził się i długo, powolutku, starannie
się ubierał, obuwał, mył się, wzdychał, dreptał, sprzątał
pokój, mruczał coś sam do siebie, wychodził przed dom,
patrzał, jaka jest pogoda, i wracał, aby tylko zabić zbędny
czas, który zostawiał mu do rozpoczęcia roboty w
warsztacie meblowym.
Tej nocy ojciec Nikity Firsowa spał jak zazwyczaj, ze
zmęczenia i z musu. Świerszcz już któreś tam lato mieszkał
sobie pod przyzbą domu i stamtąd wyśpiewywał co
wieczora – był to może ten sam świerszcz, co
pozaprzeszłego lata, a może jego wnuk. Nikita podszedł do
przyzby i zastukał do okna; świerszcz zamilkł na chwilę, jak
gdyby się przysłuchiwał, kto przyszedł – jakiś nieznajomy,
zapóźniony człowiek. Ojciec zlazł ze starego łóżka, na
którym spał jeszcze z nieboszczką, matką wszystkich
swoich synów, Nikita też urodził się na tym właśnie łóżku.
Stary chudy człowiek miał teraz na sobie tylko kalesony,
które po długim noszeniu i wielokrotnym praniu zbiegły się
i zwęziły, i dlatego dochodziły mu tylko do kolan. Ojciec
oparł się o szybę okienną i patrzał z izby na syna. Ujrzał i
poznał już swojego syna, ale wciąż jeszcze patrzał na nieao i
nie mógł się napatrzeć. Potem pobiegł, niewysoki i szczupły
jak chłopak, okólną drogą przez sień i podwórze, ażeby
otworzyć zamkniętą na noc furtkę. Nikita wszedł do starej
izby z leżanką, niskim sufitem i z jednym małym okienkiem
na ulicę. Pozostał tu ten sam zapach, co w dzieciństwie i trzy
lata temu, gdy Nikita szedł na wojnę; czuć tu było nawet
jeszcze zapach matczynej spódnicy, tutaj, w jedynym
miejscu na świecie. Nikita zdjął torbę i czapkę, powoli się
rozebrał i usiadł na łóżku. Ojciec cały czas stał przed nim,
bosy i w kalesonach, nie ośmielając się jeszcze ani
przywitać jak należy, ani odezwać.
– No, jak tam burżuje i kadeci? – zapytał po chwili. –
Wszystkich ich pobiliście czy jeszcze zostało co nieco?
– Chyba nie, prawie wszystkich – odrzekł syn.
Ojciec na mgnienie, ale poważnie się zamyślił: bądź co
bądź całą klasę utrupili, była to nie byle jaka robota.
– No tak, przecież to mizeroty! – powiedział stary o
burżujach. – Co oni tam mogą, na próżno tylko żyć
przywykli…
Nikita stanął przed ojcem, był teraz wyższy od niego
chyba o półtorej głowy. Stary stał w milczeniu przy synu, ze
skromnym zakłopotaniem swojej do niego miłości. Nikita
położył rękę na głowie ojca i przycisnął go do piersi. Stary
przytulił się do syna i zaczął szybko i głęboko oddychać, jak
gdyby spłynął na niego odpoczynek.

W tym samym mieście, przy ulicy wychodzącej w pole, stał


drewniany dom z zielonymi okiennicami. W domu tym
mieszkała kiedyś staruszka wdowa, nauczycielka szkoły
miejskiej, a wraz z nią mieszkały jej dzieci – syn,
dziesięcioletni chyba chłopak, i córka Luba, jasnowłosa
piętnastoletnia dziewczynka.
Ojciec Nikity Firsowa chciał kilka łat temu ożenić się z
owdowiałą nauczycielką, ale wkrótce wyrzekł się tego
zamiaru. Dwukrotnie, idąc do nauczycielki, brał ze sobą
Nikitę, wtedy jeszcze małego chłopca, i Nikita widział tam
poważną dziewczynkę Lubę, która siedziała i czytała książki
nie zwracając uwagi na obcych.
Stara nauczycielka częstowała stolarza herbatą z
sucharami i mówiła coś o oświeceniu ludu i o remoncie
pieców w szkole. Ojciec Nikity przez cały czas siedział w
milczeniu, czuł się skrępowany, chrząkał, pokaszliwał i palił
papierosy własnej roboty, a potem nieśmiało pił herbatę ze
spodka nie tknąwszy sucharów, ponieważ, jak mówił, od
dawna już był syty.
W mieszkaniu nauczycielki, w obu jej pokojach i w
kuchni, stały krzesła, na oknach wisiały firaneczki, w
pierwszym pokoju stało pianino i szafa ubraniowa, a w
drugim, dalszym, stały łóżka, dwa miękkie fotele kryte
czerwonym pluszem, tam również stało na ściennych
półkach mnóstwo książek, zapewne całe dzieła zebrane.
Ojcu i synowi umeblowanie to wydawało się nazbyt bogate,
więc ojciec, odwiedziwszy wdowę zaledwie dwa razy,
przestał u niej bywać. Nie zdołał jej nawet powiedzieć, że
chce się z nią ożenić. Ale Nikita miał ochotę jeszcze raz
zobaczyć pianino i zamyśloną dziewczynkę i dlatego prosił
ojca, ażeby ożenił się ze staruszką, by chodzić do niej z
wizytami.
– Nie mogę, Nikito! – odezwał się na to ojciec. – Za mało
jestem kształcony, o czym będę z nią rozmawiał! A do nas
wstyd je zaprosić, statków nie mamy, jadło marne…
Widziałeś, jakie one mają fotele? Staroświeckie,
moskiewskie! A co za szafa! Cała rzeźbiona i z nacięciami:
tak to rozumiem!… A córka z pewnością na kursy pójdzie.
I ojciec teraz już od kilku lat nie widział swojej starej
narzeczonej, czasami tylko tęsknił zapewne do niej albo po
prostu o niej myślał.
Nazajutrz po powrocie z wojny domowej Nikita poszedł
do komisariatu wojennego, aby go tam przepisali do
rezerwy. Potem obszedł całe tak znane mu rodzinne miasto i
zabolało go serce na widok postarzałych, niewielkich
domów, spróchniałych płotów i ogrodzeń, i z rzadka po
podwórzach stojących jabłoni, z których wiele już pomarło,
uschło na zawsze. W jego dzieciństwie jabłonie te były
jeszcze zielone, a parterowe domy wydawały się wielkie i
bogate, mieszkali w nich tajemniczy mądrzy ludzie, ulice
były wtenczas długie, łopiany wysokie, a chwasty na
pustkowiach i w zapuszczonych sadach wydawały się w
owych dawnych latach leśną, pełną przerażeń gęstwiną. A
teraz Nikita ujrzał, że małe domki były niskie, ubogie, że
należało je pomalować i wyremontować, że chwasty na
pustoszach rosną nędzne i nie przerażające, lecz żałosne,
zamieszkałe jedynie przez stare cierpliwe mrówki, i że
wszystkie ulice szybko kończyły się szerokimi polami, jasną
przestrzenią nieba. Miasto było teraz nieduże. Nikita
pomyślał, że widocznie przeżył kawał życia, jeśli wielkie
tajemnicze przedmioty przemieniły się w małe i
powszednie.
Powoli przeszedł koło domu z zielonymi okiennicami,
gdzie niegdyś chodził z ojcem w gości. Zieloną barwrę
okiennic znał tylko z pamięci, teraz pozostały z niej jedynie
słabe ślady, wypłowiała bowiem od słońca, zmyły ją ulewny
i deszcze, wyleniała aż do drzewnych słojów; żelazny dach,
którym kryty był dom, mocno już zardzewiał, na pewno
deszcze przesączają się teraz przez dach i nad pianinem
moknie w mieszkaniu sufit. Nikita uważnie popatrzał na
okna tego domu, firanek teraz już nie było, z tamtej strony
widniała obca ciemność. Nikita usiadł na ławce przed furtką
zgrzybiałego, ale jednak znajomego domu. Myślał sobie, że
może ktoś tam w środku zagra na pianinie, a wtedy posłucha
muzyki. Ale w domu było cicho, nie wiadomo, co się tam
działo. Poczekawszy chwilę Nikita przez szczelinę w płocie
popatrzał na podwórze; rosły tam wielkie pokrzywy,
zapuszczona ścieżka biegła pomiędzy gęstwą pokrzyw do
szopy, a trzy drewniane schodki prowadziły do sieni.
Zapewne dawno już umarły – i staruszka nauczycielka, i jej
córka Luba, a chłopak poszedł na wojnę jako ochotnik…
Nikita ruszył do swego domu. Dzień miał się już ku
końcowi, wkrótce ojciec przyjdzie na nocleg, trzeba będzie z
nim razem pomyśleć, jak dalej żyć i gdzie rozpocząć pracę.
Na głównej ulicy powiatowego miasta był niewielki
deptak, gdyż ludzie zaczęli powoli wracać do życia. Teraz
po ulicy szli urzędnicy, uczennice, zdemobilizowani, ranni
ozdrowieńcy, chałupnicy i inni, a robotnicy wyjdą tu na
przechadzkę później, gdy całkiem zapadnie zmierzch.
Ludzie ubrani byli ubogo, w starą odzież albo też w
używane wojskowe mundury z czasów imperializmu.
Prawie wszyscy przechodnie, nawet idący pod rękę
narzeczeni, nieśli coś dla domu. Kobiety w gospodarskich
torbach niosły kartofle, a czasami ryby, mężczyźni trzymali
pod pachą kartkowy chleb albo połowę krowiego łba, albo
też skrzętnie ściskali woreczki z podrobami na warzę.
Rzadko jednak ktoś szedł przygnębiony, chyba tylko jakiś
człowiek całkiem zgrzybiały czy wyczerpany. Co młodsi
śmiali się zazwyczaj i z bliska patrzyli sobie w oczy,
podnieceni i ufni, jak gdyby to był przeddzień wiecznego
szczęścia.
– Dzień dobry! – nieśmiało odezwała się do Nikity
Firsowa jakaś przechodząca obok kobieta.
I głos ten od razu doszedł go i ogrzał, jak gdyby ktoś
drogi a zagubiony zapragnął mu pomóc. Jednakże wydało
się Nikicie, że to pomyłka i że to nie jego ktoś powitał. W
obawie, że się pomylił, popatrzał uważnie na najbliższych
przechodniów. Ale były tam tylko dwie osoby i już go
minęły. Nikita obejrzał się – duża, wydoroślała Luba stała i
patrzała w jego stronę. Uśmiechała się do niego smutno i z
zażenowaniem.
Nikita podszedł do niej i przyjrzał się jej ostrożnie – czy
naprawdę przetrwała cało, ponieważ nawet we
wspomnieniach była dla niego czymś cennym. Jej
austriackie kamasze zasznurowane szpagatem były mocno
znoszone, perkalowa spłowiała sukienka dochodziła jej
tylko do kolan, zapewne na dłuższą nie starczyło materiału –
i ta właśnie sukienka sprawiła, że Nikita od razu użalił się
nad Lubą – widział kobiety w trumnach ubrane w takie same
suknie, gdy tu perkal okrywał żywe, rozrosłe, ale ubogie
ciało. Na suknię Luba włożyła stary damski żakiet – na
pewno nosiła go jeszcze jej matka w panieńskich czasach,
na głowie nie miała nic, tylko gładkie włosy poniżej szyi
zaplecione w jasny, mocny warkocz.
– Pan mnie nie pamięta? – zapytała Luba.
– Nie, nie zapomniałem pani – odpowiedział Nikita.
– Nigdy nie trzeba zapominać – uśmiechnęła się Luba.
Pełnymi utajonych uczuć czystymi oczami tkliwie
patrzała na Nikitę, Nikita również patrzał na jej twarz i serce
mu się radowało i cierpiało na sam widok jej oczu,
zapadłych głęboko z codziennej nędzy, ale rozświetlonych
ufną nadzieją.
Nikita poszedł z Lubą w kierunku jej domu, mieszkała
dalej w tym samym miejscu. Matka jej umarła niezbyt
dawno, a młodszy brat w czasie głodu usiłował wyżyć
kręcąc się w pobliżu żołnierskiej kuchni potowej, potem
przywykł tam chadzać i wraz z czerwonoarmistami poszedł
na południe naprzeciw nieprzyjacielowi.
– Przywykł tam jeść kaszę, a w domu jej nie było –
mówiła Luba o bracie.
Luba mieszkała teraz w jednym tylko pokoju, nie
potrzebowała więcej. Z zapartym tchem rozejrzał się Nikita
po tym pokoju, gdzie po raz pierwszy ujrzał Lubę, pianino i
bogate meble. Nie było teraz ani pianina, ani rzeźbionej
szafy, pozostały dwa samotne miękkie fotele, stół i łóżko, a
sam pokój przestał być tak interesujący i zagadkowy jak
wówczas we wczesnej młodości – tapety na ścianach
spłowiały i wisiały obdarte, podłoga była wydeptana, obok
kaflowego pieca stał niewielki żelazny piecyk, w którym
można było napalić wiązką szczap, aby się nieco przy nim
ogrzać.
Luba wyjęła zza pazuchy jakiś zeszyt, potem zdjęła
kamasze i pozostała boso. Uczyła się teraz w powiatowej
akademii nauk medycznych: w owych czasach we
wszystkich powiatach były uniwersytety i akademie,
ponieważ lud chciał jak najszybciej osiągnąć wyższe
wykształcenie; bezsens życia, podobnie jak głód i nędza,
nazbyt udręczyły serca ludzi i trzeba było sobie uświadomić,
czym właściwie jest istnienie człowieka, czy to sprawa
poważna, czy coś przypadkowego.
– Obcierają mi nogi – powiedziała Luba o swoich
bucikach. – Niech pan jeszcze trochę posiedzi, a ja się
położę spać, bo bardzo mi się chce jeść i nie chcę o tym
myśleć…
Luba nie rozbierając się wsunęła się pod kołdrę i
położyła sobie warkocz na oczach.
Nikita przesiedział w milczeniu ze dwie albo trzy
godziny, aż Luba się obudziła. Była już noc i Luba wstała w
ciemnościach.
– Moja przyjaciółka pewno już dzisiaj nie przyjdzie –
powiedziała ze smutkiem.
– A co, potrzebna jest pani? – zapytał Nikita.
– Nawet bardzo – odezwała się Luba. – Tam jest duża
rodzina, a ojciec jest wojskowym. Jeżeli coś im zostaje z
kolacji, to ona mi przynosi… Zjadam to i zaczynamy się
razem uczyć…
– A naftę pani ma? – zapytał Nikita.
– Nie, dali mi drzewo… Rozpalamy piecyk, siadamy na
podłodze i czytamy przy ogniu.
Luba uśmiechnęła się bezradnie i wstydliwie, jak gdyby
przyszła jej do głowy jakaś okrutna i smutna myśl.
– Pewno jej starszy brat jeszcze nie zasnął – powiedziała.
– Nie pozwala, aby siostra mnie żywiła, szkoda mu… A ja
nie jestem nic winna! Ja i tak nie bardzo lubię jeść: to nie ja,
to głowa sama zaczyna mnie boleć, myśli o Chlebie i
przeszkadza mi żyć i myśleć o czym innym…
– Luba! – odezwał się zza okna młody głos.
– Żenią! – zawołała Luba przez okno.
Przyszła koleżanka Luby. Wyjęła z kieszeni kurtki cztery
duże pieczone kartofle i położyła je na żelaznym piecyku.
– A histologię dostałaś? – zapytała Luba.
– Au kogo miałabym ją dostać? – odrzekła Żenią. –
Zapisali mnie w kolejce w bibliotece…
– Trudno, obejdziemy się – oświadczyła Luba. – Dwa
pierwsze rozdziały wykułam na pamięć na wydziale. Będę
mówiła, a ty zanotujesz. Zgoda?
– Trzeba było tak wcześniej! – roześmiała się Zenia.
Nikita rozpalił w piecyku, aby ogień oświetlił zeszyty, i
zaczął się wybierać do ojca na nocleg.
– Pan teraz nie zapomni o mnie? – pożegnała się z nim
Luba.
– Nie – rzekł Nikita. – Nie mam więcej nikogo, aby o
nim pamiętać.
Firsow po powrocie z wojny przewałkonił w domu dwa
dni, a potem dostał robotę w warsztacie meblowym, gdzie
pracował jego ojciec. Przyjęto go na stolarza
przygotowującego materiał i stawkę miał prawie dwa razy
niższą niż ojciec. Ale Nikita wiedział, że to chwilowe, póki
nie przywyknie do rzemiosła, a wtedy przeniosą go na
stolarza i będzie lepiej zarabiał.
Nikita nie zdążył odzwyczaić się od pracy. W Armii
Czerwonej ludzie zajmowali się nie tylko samą wojną. Na
długich postojach i w oddziałach rezerwowych
czerwonoarmiści kopali studnie, naprawiali po wsiach
chałupy biedaków i obsadzali krzakami brzegi wąwozów,
aby ziemia nie obsuwała się dalej. Przecież wojna minie, a
życie zostanie i należało się o nie z góry zatroszczyć.
Po tygodniu Nikita znów poszedł w gości do Luby,
zaniósł jej w prezencie gotowaną rybę i chleb – swoje drugie
danie z obiadu w stołówce robotniczej.
Luba korzystając z tego, że słońce jeszcze nie zgasło na
niebie, spiesznie doczytywać przy oknie książkę, i dlatego
Nikita przez pewien czas siedział w pokoju Luby milcząc i
czekając na ciemności nocy. Lecz wkrótce zmrok zrównał
się z ciszą na ulicy powiatowego miasta, a Luba potarła oczy
i zamknęła podręcznik.
– Co pan porabia? – cicho zapytała Luba.
– Mieszkam z ojcem – a no, tak sobie, niczego – odrzekł
Nikita. – Przyniosłem tu pani coś do jedzenia, proszę, niech
pani zje – poprosił.
– Dziękuję, zjem – powiedziała Luba.
– A spać pani nie będzie? – zapytał Nikita.
– Nie będę – odrzekła. – Zaraz przecież zjem kolację i
będę syta!
Nikita przyniósł z sieni kilka szczapek i rozpalił żelazny
piecyk, aby zrobić światło do nauki. Siadł na podłodze,
otworzył drzwiczki pieca i kładł do ognia szczapki i cienkie
krótkie polana, starając się, ażeby ciepła było mniej, a
więcej światła. Luba zjadła rybę z Chlebem i również
usiadła na podłodze naprzeciwko Nikity i przy świetle z
pieca zaczęła się z książki uczyć swojej medycyny.
Czytała w milczeniu, jednakże od czasu do czasu coś
szeptała, uśmiechała się i drobnym szybkim pismem
zapisywała w notesie kilka słów – zapewne rzeczy
najważniejsze. A Nikita pilnował tylko, aby ogień palił się w
sposób właściwy, i jedynie od czasu do czasu – nie za często
– spoglądał na twarz Luby, ale później znów długo patrzał w
ogień, gdyż bał się, że jego spojrzenia mogą się wydać
Lubie zbyt natrętne.
Tak mijał czas i Nikita myślał ze smutkiem, że wkrótce
całkiem minie i że przyjdzie pora, aby pójść do domu.
O północy, gdy zegar na dzwonnicy wybił godzinę,
Nikita zapytał Lubę, dlaczego nie przyszła jej koleżanka
Żenią.
– A jej się tyfus powtórzył, pewno umrze –
odpowiedziała Luba i znów zaczęła czytać medycynę.
– A to szkoda! – rzekł Nikita, lecz Luba nic się na to nie
odezwała.
Nikita wyobraził sobie w myśli chorą, rozpaloną
gorączką Żenię, i na dobrą sprawę ją również mógłby
szczerze pokochać, gdyby ją poznał wcześniej i gdyby
okazała mu choć trochę dobroci. Zdaje się, że też jest bardzo
ładna: szkoda, że niezbyt dobrze ją dojrzał wtedy w
ciemności i słabo pamiętał.
– Spać mi się już chce – wyszeptała Luba wzdychając.
– A zrozumiała pani wszystko, co pani przeczytała? –
zapytał Nikita.
– Wszystko jest jasne! Jak pan chce, to opowiem –
zaproponowała Luba.
– Nie trzeba – odmówił Nikita. – Niech pani raczej
zachowa dla siebie, bo ja i tak zapomnę.
Zmiótł miotłą drzazgi koło pieca i poszedł do ojca.
Od tej pory odwiedzał Lubę prawie co dzień, jedynie
czasami przepuszczając jedną albo dwie doby, aby Luba za
nim zatęskniła. Nie wiadomo, czy tęskniła, czy nie, ale w te
puste wieczory Nikita musiał po kilkakroć obejść całe
miasto, dziesięć czy piętnaście wiorst, ażeby w samotności,
bez pocieszenia, znieść tęsknotę za Lubą i nie pójść do niej.
Gdy do niej przychodził, zajmował się zazwyczaj
paleniem w piecu i wyczekiwał, kiedy Luba powie mu coś w
przerwach, oderwawszy się od swojej książki. Za każdym
razem przynosił jej na kolację trochę strawy ze stołówki
przy warsztacie meblowym; obiady jadała w swojej
akademii, ale tam dawali zbyt mało do jedzenia, a Luba
dużo myślała, uczyła się i w dodatku jeszcze rosła i tego
jedzenia stanowczo jej nie wystarczało. Gdy Nikita otrzymał
pierwszą wypłatę, kupił w najbliższej wsi krowie nogi, a
potem przez całą noc gotował z nich na żelaznym piecyku
galaretę. Luba do północy uczyła się, otoczona książkami i
zeszytami, potem reperowała sobie odzież, cerowała
pończochy, o świcie szorowała podłogi i zanim zbudzili się
obcy ludzie, kąpała się na podwórzu w kadzi z deszczówką.
Ojciec Nikity nudził się spędzając sam bez syna
wszystkie wieczory, a Nikita nie mówił, dokąd wychodzi.
„Sam jest teraz człowiekiem – myślał stary – mogli go
przecież zabić albo zranić na wojnie, a skoro żyje, to
niechże sobie chodzi!”
Pewnego razu stary zauważył, że syn przyniósł skądś
dwie białe bułki. Jednakże od razu zawinął je w papier, a
jego nie poczęstował. Potem Nikita, jak zazwyczaj, włożył
czapkę i poszedł aż do północy, biorąc ze sobą obie bułki.
– Nikita, weź mnie ze sobą! – poprosił ojciec. – Nie będę
tam nic mówił, tylko popatrzę… Tam musi być ciekawie,
pewno coś niezwykłego!
– Innym razem, ojcze – rzekł Nikita ze zmieszaniem. –
Bo to i czas już, abyś spać poszedł, jutro przecież rano
musisz iść do roboty…
Tego wieczoru Nikita nie zastał Luby, nie było jej w
domu. Siadł więc na ławeczce przed bramą i zaczął czekać
na gospodynię. Białe bułki położył sobie za pazuchę i grzał
je tam, aby nie ostygły do przyjścia Luby. Siedział
cierpliwie do późnej nocy, obserwując gwiazdy na niebie i
rzadkich przechodniów, którzy spieszyli się do swoich
domów, do dzieci. Słuchał bicia miejskiego zegara na
dzwonnicy, szczekania psów po podwórzach i owych
cichych niejasnych odgłosów nie istniejących we dnie.
Zapewne mógłby tutaj przeżyć w oczekiwaniu aż do samej
śmierci.
Luba niedosłyszalnie pojawiła się w ciemności przed
Nikitą. Wstał na jej widok, ale ona powiedziała mu: „Niech
pan lepiej idzie do domu” – i zapłakała. Poszła do swego
mieszkania, a Nikita, zaskoczony, czekał jeszcze chwilą na
dworze i powlókł się za Lubą.
– Żenią umarła – powiedziała mu Luba w pokoju. – Co ja
teraz zrobią?
Nikita milczał. Za pazuchą leżały ciepłe bułki, nie
wiedział, czy wyjąć je zaraz, czy już teraz nic nie potrzeba.
Luba położyła się w ubraniu na łóżku, odwróciła się twarzą
do ściany i płakała cicho, prawie się nie ruszając.
Nikita długo stał sam w ciemnym pokoju, krępując się
przeszkodzić w cudzym strapieniu i smutku. Luba nie
zwracała na niego uwagi, ponieważ smutek własnego
nieszczęścia czyni ludzi obojętnymi wobec wszystkich
innych cierpiących. Nikita bez pytania siadł na łóżku w
nogach Luby i wyjął bułki zza pazuchy, aby gdzieś je
położyć, ale chwilowo nie znajdował dla nich miejsca.
– Zgadza się pani, żebym ja teraz z panią był? – rzekł
Nikita.
– A co pan będzie robił? – zapytała Luba zalana łzami.
Nikita pomyślał chwilę obawiając się, że może się
pomylić albo też przypadkiem obrazić Lubą.
– Nic nie będę – odparł. – Będziemy żyli jak zawsze,
ażeby się pani nie męczyła.
– Zaczekamy, nie ma się czego spieszyć – z
zastanowieniem i rozwagą powiedziała Luba. – Teraz trzeba
pomyśleć, w czym by Żenię pochować, nie mają trumny…
– Jutro przyniosę – powiedział Nikita i położył bułki na
łóżku.
Na drugi dzień Nikita poprosił majstra o pozwolenie i
zaczął robić trumnę; trumny pozwalano robić bez przeszkód
i nie potrącano za materiał. Nie mając wprawy pracował
długo, ale za to starannie i ze szczególną dokładnością
wykończył dla zmarłej dziewczyny wnętrze trumny.
Wyobraziwszy sobie zmarłą Żenię Nikita zdenerwował się i
nieco łez kapnęło na wióry. Ojciec przechodząc przez
podwórze zbliżył się do Nikity i zauważył, że jest
zdenerwowany.
– Co tak się smęcisz, narzeczona umarła? – zapytał
ojciec.
– Nie, jej koleżanka – odrzekł Nikita.
– Koleżanka? – powiedział ojciec. – A cholera z nią!…
Daj, to ci wyrównam ścianki, brzydko ci wyszły, nie
pracujesz dokładnie.
Po robocie Nikita zaniósł trumnę do Luby, nie wiedział
bowiem, gdzie leży jej zmarła koleżanka.
Tego roku długo trwała jesień i ludzie byli zadowoleni.
„Zboże nam nie obrodziło, ale za to oszczędzimy na
drwmch” – mówili ludzie z gospodarskim wyrachowaniem.
Nikita Firsow zawczasu dał swój płaszcz czerwonoarmisty
do przeszycia na kobiece palto dla Luby. Ale palto było już
gotowe, a nie było potrzebne, ponieważ panowały ciepłe
dni. Nikita jak dawniej przychodził do mieszkania Luby,
aby jej pomagać i aby w odpłatę otrzymywać ukojenie dla
serca.
Zapytał ją pewnego razu, jak będą dalej żyć – razem czy
oddzielnie. A ona odpowiedziała, że do wiosny nie może
cieszyć się swoim szczęściem, ponieważ musi jak
najszybciej skończyć akademię nauk medycznych, a
potem… potem to się zobaczy. Nikita wysłuchał jej dalekiej
obietnicy, nie pragnął większego szczęścia, niż je miał
dzięki Lubie, nie wiedział nawet, czy istnieje jeszcze
większe, ale czuł niepewność w sercu po długich dniach
cierpliwości, czy sam przez się potrzebny jest Lubie, był
bowiem człowiekiem ubogim, niekształconym i
zdemobilizowanym. Luba czasami patrzała na niego z
uśmiechem swymi jasnymi oczami, w których widniały
jakieś dziwne punkciki, a twarz jej wokoło oczu pełna była
dobroci.
Pewnego razu Nikita, okrywając Lubę na noc kołdrą
przed pójściem do domu, zapłakał, a Luba pogłaskała go
tylko po głowie i powiedziała: „No, już dosyć, nie można się
tak męczyć, ja przecież jeszcze żyję”.
Nikita spieszył do ojca, aby tam się ukryć, opamiętać się
i przez kilka dni nie chodzić do Luby. „Będę czytał –
zdecydował – i zacznę żyć naprawdę, a o Lubie zapomnę,
nie będę o niej pamiętał i nie chcę jej znać. Nie ma w niej
nic niezwykłego, na świecie żyją całe miliony lepszych od
niej! Jest brzydka!”
Nazajutrz nie wstał z posłania, na którym spał na
podłodze. Ojciec idąc do roboty przyłożył mu rękę do głowy
i powiedział:
– Jesteś cały rozpalony, połóż się do łóżka! Pochorujesz
trochę, a potem wyzdrowiejesz… Tyś na wojnie nigdzie nie
był ranny?
– Nigdzie – odrzekł Nikita.
Pod wieczór stracił przytomność, z początku widział
przez cały czas sufit i dwie zapóźnione przedśmiertne
muchy, które szukały tam schronienia, aby ogrzać się i w ten
sposób przedłużyć życie, a potem te same przedmioty
zaczęły wywoływać w nim nudę i obrzydzenie – sufit i
muchy wlazły mu jak gdyby w głąb mózgu, nie można ich
było stamtąd wypędzić i nie myśleć o nich coraz bardziej
wzbierającą myślą, która pożerała już kości czaszki. Nikita
zamknął oczy, ale muchy wrzały w jego mózgu, zerwał się z
łóżka, aby spędzić muchy z sufitu, i znowu upadł na
poduszkę: wydało mu się, że poduszka pachnie jeszcze
oddechem matki – przecież matka tu właśnie spała obok
ojca – Nikita przypomniał sobie o niej i stracił pamięć.
W cztery dni później Luba odnalazła mieszkanie Nikity
Firsowa i po raz pierwszy sama do niego przyszła. Była
dopiero połowa dnia, we wszystkich domach, gdzie
mieszkali robotnicy, było pusto – kobiety poszły zdobywać
żywność, a dzieci w wieku przedszkolnym porozłaziły się
po podwórzach i polanach. Luba usiadła na łóżku koło
Nikity, pogłaskała go po czole, przetarła mu oczy brzeżkiem
swej chustki do nosa i zapytała:
– No co, co cię boli?
– Nic – rzekł Nikita.
Silna gorączka unosiła go w swym nurcie daleko od
wszystkich ludzi i najbliższych przedmiotów i Nikita z
trudem dostrzegał teraz i przypominał sobie Lubę,
obawiając się ją utracić w ciemnościach obojętnego umysłu;
złapał się ręką za kieszeń jej palta przeszytego z płaszcza
czerwono- gwardzisty i trzymał się jej jak znużony pływak
chwyta się stromego brzegu, to tonąc, to znów wypływając
na powierzchnię. Choroba usiłowała porwać go ku
jaśniejącemu, pustemu horyzontowi – na otwarte morze,
ażeby mógł tam odetchnąć na grzbietach powolnych,
ciężkich fal.
– Masz pewno grypę, ale ja cię wyleczę – powiedziała
Luba. – A może nawet tyfus! No nic, nie takie to straszne!
Podniosła Nikitę za ramiona i oparła go plecami o ścianę.
Potem szybko i stanowczo przebrała Nikitę w swój płaszcz,
znalazła szal ojca i owinęła nim głowę chorego, a nogi jego
wepchnęła w walonki poniewierające się pod łóżkiem aż do
zimy. Ująwszy Nikitę wpół, kazała mu poruszać nogami i
zziębniętego wyprowadziła na ulicę. Tam stała dorożka.
Luba podsadziła chorego i pojechali.
– Nie do życia ludzie teraz żyją! – powiedział dorożkarz
zwracając się do konia i nieustannie popędzając go lejcami,
aby przeszedł na drobny, powiatowy kłus.
W swoim pokoju Luba rozebrała Nikitę, położyła go do
łóżka i okryła kołdrą, starym dywanowym chodnikiem,
zniszczonym szalem matki, wszystkim, co grzeje,
znalezionym w domu.
– Po co masz leżeć w domu? – mówiła Luba podtykając
kołdrę pod rozpalone ciało Nikity. – No, po co właściwie!…
Ojciec twój w pracy, ty cały dzień leżysz sam jeden, nie
masz żadnej opieki i tęsknisz za mną…
Nikita długo myślał i rozważał, skąd Luba wzięła
pieniądze na dorożkę. Może sprzedała swoje austriackie
buciki albo podręcznik (z początku nauczyła się go na
pamięć, aby nie był potrzebny), albo może wydała na
dorożkę całe swoje miesięczne stypendium…
W nocy Nikita leżał na wpół świadomy: czasami zdawał
sobie sprawę, gdzie się znajduje, i widział Lubę, która
rozpalała piecyk i gotowała na nim jedzenie, ale potem
oglądał nieznane zwidzenia swego umysłu, który działał
niezależnie od jego woli w zdławionej, rozpalonej cieśni
jego głowy.
Febra wciąż narastała. Od czasu do czasu Luba dotykała
dłonią czoła Nikity i mierzyła puls na jego ręce. Późną nocą
napoiła go ciepłą gotowaną wodą i zdjąwszy suknię
położyła się przy chorym pod kołdrą, gdyż Nikita dygotał z
febry i trzeba go było ogrzać. Luba objęła Nikitę i przytuliła
do siebie, a on skulił się z zimna w kłębek i przywarł twarzą
do jej piersi, ażeby bliżej odczuwać cudze, wyższe, lepsze
życie i zapomnieć o swoich mękach, o swym zziębłym
pustym ciele. Ale Nikicie żal było teraz umierać – nie za
względu na siebie, ale chciał dotykać Luby, dotykać innego
życia – i dlatego zapytał szeptem, czy wyzdrowieje, czy
umrze: bo ona przecież uczyła się i powinna to wiedzieć.
Luba ścisnęła rękami głowę Nikity i odpowiedziała:
– Niedługo się poprawisz… Ludzie umierają, ponieważ
chorują w samotności i nie mają nikogo, kto by ich kochał.
A ty jesteś teraz ze mną…
Nikita ogrzał się nieco i zasnął.
Po jakichś trzech tygodniach Nikita wrócił do zdrowia. Na
dworze już padał śnieg. Wszędzie zrobiło się cicho i Nikita
poszedł zimować do ojca; nie chciał przeszkadzać Lubie w
kończeniu akademii, chciał, ażeby umysł jej w pełni się
rozwinął, ona przecież również należy do ubogich ludzi.
Ojciec ucieszył się z powrotu syna, choć u Luby odwiedzał
go co trzeci dzień, za każdym razem przynosząc dla syna
jedzenie, a dla Luby jakiś upominek.
W dzień Nikita znów zaczął pracować w warsztacie, a
wieczorem odwiedzał Lubę i przez całą zimę żył spokojnie:
wiedział, że od wiosny będzie jego żoną i że wtedy zacznie
się szczęśliwe, długie życie. Czasami Luba dotykała go i
szarpała, uciekała od niego biegnąc dookoła pokoju i
wówczas – po zabawie – Nikita ostrożnie całował ją w
policzek. Zazwyczaj zaś Luba nie pozwalała mu dotykać się
bez potrzeby.
– Bo w ten sposób znudzę ci się, a my musimy jeszcze
całe życie przeżyć razem! – mówiła. – Nie jestem przecież
taka smakowita: to ci się tak tylko wydaje!
W dni świąteczne Luba i Nikita chodzili zimowymi
drogami na przechadzkę za miasto albo też szli, objąwszy
się wpół, po lodzie uśpionej rzeki Potudani – daleko wzdłuż
jej letniego nurtu. Nikita kładł się na brzuchu i patrzał, co się
dzieje pod lodem, gdzie widać było, jak spokojnie płynęła
woda. Luba również siadała koło niego i dotykając się
ramionami patrzyli na ukryty nurt wody i mówili sobie,
jakże szczęśliwa jest rzeka Potudań, bo uchodzi do morza, a
ta woda pod lodem będzie płynęła koło wybrzeży dalekich
krain, w których teraz rosną kwiaty i śpiewają ptaki.
Pomyślawszy o tym przez chwilę Luba kazała Nikicie
natychmiast wstać z lodu; Nikita chodził teraz w starej
ojcowskiej watowanej marynarce, która była dla niego za
krótka i słabo grzała, i Nikita mógł się przeziębić.
I tak we dwójkę przyjaźnili się cierpliwie prawie przez
całą długą zimę, dręczeni przeczuciem bliskiego przyszłego
szczęścia. Rzeka Potudań też przez całą zimę kryła się pod
lodem, a ozime zboża drzemały pod śniegiem – te zjawiska
przyrody uspokajały, a nawet pocieszały Nikitę Firsowa, że
nie tylko jego serce leży pogrzebane aż do wiosny. W lutym
budząc się z rana nasłuchiwał, czy nie brzęczą już nowe
muchy, a na dworze patrzał w niebo i na drzewa sąsiedniego
ogrodu – może już przylatują pierwsze ptaki z dalekich
krajów. Ale drzewa, trawy i jaja much spały jeszcze w głębi
ledwo poczętych swoich sił.
W połowie lutego Luba powiedziała Nikicie, że
egzaminy końcowe zaczynają się u nich dwudziestego,
ponieważ lekarze są bardzo potrzebni i lud nie ma czasu tak
długo na nich czekać, a do marca egzaminy już się skończą i
dlatego niech śnieg leży sobie, a rzeka płynie pod lodem
przynajmniej aż do lipca. Radość ich serca przyjdzie, zanim
jeszcze nastanie ciepło w przyrodzie.
Na ten czas – aż do marca – Nikita postanowił wyjechać
z miasta, aby jak najszybciej przebyć okres dzielący go od
pożycia z Lubą. Zgłosił się w warsztacie meblowym wraz z
brygadą stolarzy do naprawiania mebli po radach wiejskich i
wiejskich szkołach.
Ojciec przez ten czas – na marzec – nie spiesząc się
zrobił w prezencie dla młodych dużą szafę, podobną do tej,
która stała w mieszkaniu Luby, gdy matka jej miała zostać
narzeczoną ojca Nikity. W oczach starego stolarza życie
powtarzało się już za drugim albo nawet trzecim nawrotem.
Można to zrozumieć, ale zmienić chyba nie można, i ojciec
Nikity westchnąwszy położył szafę na sanki i zawiózł ją do
mieszkania narzeczonej swojego syna. Śnieg pocieplał i tajał
w słońcu, ałe stary człowiek był jeszcze silny i ciągnął sanki
uparcie nawet po czarnym ciele obnażonej ziemi. Myślał w
głębi duszy, że i sam na dobrą sprawę mógłby się ożenić z tą
dziewczyną, skoro nie śmiał ożenić się z jej matką, ale jakoś
to wstyd, a dom nie jest zbyt dostatni, ażeby upieścić i
przynęcić do siebie taką młodą dziewczynę. I dlatego ojciec
Nikity uważał, że życie bynajmniej nie jest normalne. Na
przykład syn dopiero co przyszedł z wojny i znów wychodzi
z domu, tym razem już na zawsze. Widać, że on, stary,
będzie musiał wziąć do domu chociażby żebraczkę z ulicy –
nie dla życia rodzinnego, ale żeby, niby jeż czy królik, było
w mieszkaniu jakieś drugie stworzenie: niechby nawet
przeszkadzało żyć i wnosiło brud do domu, ale bez niego
człowiek przestaje był człowiekiem.
Ojciec Nikity oddał Lubie szafę i zapytał ją, kiedy ma
przyjść na wesele.
– A jak przyjedzie Nikita. Ja jestem gotowa! –
odpowiedziała Luba.
Ojciec nocą poszedł do odległej o dwadzieścia wiorst
wsi, gdzie Nikita pracował przygotowując szkolne ławki.
Nikita spał w pustej klasie na podłodze, ale ojciec go
obudził i powiedział mu, że czas iść do miasta. Może się już
żenić.
– Idź, a ja już za ciebie wykończę ławki! – rzekł ojciec.
Nikita włożył czapkę i natychmiast, nie czekając świtu,
ruszył piechotą do powiatowego miasta. Szedł sam przez
pustkowia całą drugą połowę nocy; polny wiatr błąkał się
bezładnie w pobliżu niego, to dotykając twarzy, to
dmuchając w plecy, a czasami w ogóle kryjąc się dla
odpoczynku w ciszę przydrożnego rowu. Ziemia na
zboczach i na wysoko położonych rolach była ciemna, śnieg
uszedł z niej w niżej położone miejsca, pachniało młodą
wodą i starymi trawami pozostałymi od jesieni. Ale jesień to
już zapomniane, dawne czasy – ziemia była teraz uboga i
wolna – będzie rodziła wszystko na nowo i to jedynie te
istnienia, które nigdy nie żyły. Nikita nawet nie spieszył się
do Luby, podobało mu się, że idzie w mrocznym świetle
nocy po tej niepamiętnej wczesnej ziemi, która zapomniała o
wszystkich zmarłych na niej i nie wiedziała, że będzie
rodzić w cieple nowego lata.
Nad ranem Nikita podszedł do domu Luby. Lekki zamróz
leżał na dachu, który dobrze pamiętał i na fundamencie z
cegieł – Lubie na pewno przyjemnie teraz spać w rozgrzanej
pościeli, więc Nikita przeszedł mimo jej domu, ażeby nie
budzić narzeczonej, nie ostudzić jej ciała dla własnej
przyjemności.
Przed wieczorem tego samego dnia Nikita Firsow i
Lubów Kuzniecowa wzięli w powiatowej radzie ślub, a
potem przyszli do pokoju Luby i nie wiedzieli, co mają
robić. Nikita miał teraz wyrzuty sumienia, że przypadło mu
w udziale całkowite szczęście, że człowiek najbliższy mu na
świecie chce żyć w jedności z jego życiem, jak gdyby ukryte
w nim było wielkie, cenne dobro. Przycisnął do siebie rękę
Luby i długo ją przytrzymywał, sycił się ciepłem tej dłoni,
czuł przez nią odległe bicie kochającego go serca i myślał o
niepojętej tajemnicy: dlaczego Luba uśmiecha się do niego i
kocha go nie wiadomo za co. Sam odczuwał dokładnie,
dlaczego Luba jest mu tak droga.
– Z początku coś zjedzmy! – rzekła Luba i odebrała
Nikicie swoją rękę.
Przygotowała dzisiaj coś do zjedzenia. Po ukończeniu
akademii dali jej zwiększony przydział w postaci produktów
i pieniędzy.
Nikita zaczął nieśmiało jeść rozmaite smaczne potrawy
podane mu przez żonę. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek
częstowano go niemal bezinteresownie, nie zdarzało mu się
odwiedzać ludzi dla przyjemności, a w dodatku jeszcze się u
nich najadać.
Podjadłszy sobie Luba pierwsza wstała od stołu.
Rozłożyła ramiona, aby Nikita ją objął, i powiedziała do
niego:
– No!
Nikita wstał i objął ją nieśmiało w obawie, że uszkodzi
coś w tym niezwykłym, delikatnym ciele. Luba sama
uścisnęła go tak, jakby chciała, ale Nikita poprosił: „Proszę,
zaczekaj, bardzo mnie serce rozbolało” – i Luba dała
mężowi spokój.
Za oknem zapadł zmrok i Nikita chciał rozpalić piecyk,
aby oświetlić pokój, ale Luba powiedziała: „Nie trzeba,
przecież już się skończyłam uczyć, no i dzisiaj jest nasze
wesele”. Wtedy Nikita rozścielił łóżko, a Luba tymczasem
rozebrała się przy nim, nie znając wstydu wobec męża.
Nikita zaś poszedł za ojcowską szafę i tam jak najszybciej
zdjął z siebie ubranie, a potem położył się spać obok Luby.
Nazajutrz Nikita wstał skoro świt. Zamiótł pokój, napalił
w piecu, ażeby zagotować wodę w imbryku, przyniósł z
sieni w wiadrze wodę do umycia, a potem już nie wiedział,
co ma robić dalej, póki Luba jeszcze śpi. Usiadł na krześle i
ogarnął go smutek: Luba teraz na pewno każe mu iść sobie
na zawsze do ojca, ponieważ, jak się okazuje, trzeba umieć
zażywać rozkoszy, a Nikita nie może dręczyć Luby tylko dla
swego szczęścia, bo cała jego siła tętni mu w sercu i zapiera
oddech, nigdzie więcej się nie ujawniając.
Luba obudziła się i zaczęła patrzeć na męża.
– Nie martw się, nie warto – odezwała się z uśmiechem.
– Wszystko się jeszcze ułoży!
– Wiesz co, wyszoruję podłogę – poprosił ją Nikita – bo
tu brudno.
– Szoruj – zgodziła się Luba.
„Jaki on żałosny i jakiś słaby z miłości do mnie! –
myślała Luba leżąc w łóżku. – Jak mi jest miły i drogi,
niechże nawet zostanę przy nim na zawsze dziewicą!…
Zniosę to. A może kiedyś zacznie mnie mniej kochać i
wtedy nabierze siły!”
Nikita czołgał się po podłodze z mokrą ścierką zmywając
brud z desek, a Luba śmiała się z niego leżąc w łóżku.
„No, to już jestem zamężna!” cieszyła się sama ze siebie
i wylazła w koszuli spod kołdry.
Uporawszy się z pokojem Nikita przy okazji wytarł
wilgotną ścierką wszystkie meble, a potem do zimnej wody
w kuble dolał gorącej i wyciągnął spod łóżka miednicę, aby
Luba mogła się nad nią umyć.
Wypiwszy herbatę Luba pocałowała męża w czoło i
poszła do pracy w szpitalu mówiąc, że powróci za jakieś
trzy godziny. Nikita dotknął na czole miejsca, gdzie go
pocałowała żona, i został sam. Nie wiedział właściwie,
dlaczego dzisiaj nie poszedł do pracy – wydawało mu się, że
teraz wstyd mu żyć, a może nawet wcale to życie nie jest
potrzebne: a więc po co zarabiać pieniądze? Postanowił
jakoś tam dożyć do końca, póki nie uświerknie ze wstydu i
tęsknoty.
Przepatrzywszy wspólne rodzinne zasoby w mieszkaniu
Nikita znalazł żywność i przygotował obiad z jednego dania
– krupnik z mięsem. A po tej robocie położył się na łóżku
twarzą do poduszki i zaczął liczyć, ile jeszcze zostało czasu,
aż spłynie lód z rzek, żeby utopić się w Potudani.
– Zaczekam, jak ruszy lód, to już niedługo! – powiedział
głośno do siebie, by się uspokoić, i zaczął drzemać.
Luba przyniosła z pracy prezent: dwie doniczki
zimowych kwiatów. Złożyli jej tam ślubne życzenia lekarze
i siostry miłosierdzia. A ona zachowywała się wobec nich
dumnie i tajemniczo jak prawdziwa kobieta. Młode
dziewczyny, siostry i pielęgniarki zazdrościły jej, a pewna
bardziej szczera pracownica szpitalnej apteki zapytała Lubę
w zaufaniu, czy to prawda, czy nie, że miłość to coś nader
czarującego, a małżeństwo z miłości to upajające szczęście?
Luba odpowiedziała jej, że wszystko to szczera prawda i po
to ludzie żyją na świecie. Wieczorem mąż z żoną długo
rozmawiali. Luba mówiła, że może będą mieli dzieci, więc
trzeba o tym zawczasu pomyśleć. Nikita obiecał, że zacznie
w warsztacie poza godzinami pracy robić dziecinne meble:
stolik, krzesełko i łóżko-kołyskę.
– Rewolucja została już na zawsze, dobrze jest teraz
rodzić – mówił Nikita. – Dzieci już nigdy nie będą
nieszczęśliwe!
– Dobrze ci mówić, a przecież to ja będę musiała rodzić!
– obraziła się Luba.
– Będzie bolało? – pytał Nikita. – No to już lepiej nie
ródź, nie męcz się…
– Nie, jakoś to zniosę! – decydowała się Luba.
O zmroku posłała łóżko, przy czym, żeby nie było im
ciasno, dostawiła do łóżka dwa krzesła na nogi i kazała mu
położyć się w poprzek. Nikita położył się na wskazanym
miejscu, zamilkł, a późną nocą zapłakał przez sen. Luba
jednak długo nie spała, usłyszała, jak płacze, i ostrożnie
wytarła senną twarz Nikity końcem prześcieradła, a z rana,
obudziwszy się, Nikita nie pamiętał swego zmartwienia z
nocy.
Od tego czasu ich wspólne życie potoczyło się swoją
koleją. Luba w szpitalu leczyła chorych, a Nikita robił meble
dla chłopów. W wolnych godzinach i w niedziele pracował
na podwórzu i w domu, choć Luba nie prosiła go o to, sama
bowiem teraz nie wiedziała dokładnie, czyj to jest dom.
Dawniej należał do jej matki, potem uznano go za własność
państwową, ale państwo zapomniało o domu, nikt ani razu
nie przychodził sprawdzić, czy dom stoi cały, i nie brał
pieniędzy za komorne. Nikicie było to obojętne. Przez
znajomych ojca zdobył zieloną farbę-grynszpan i jak tylko
ustaliła się wiosenna pogoda, wymalował na nowo dach i
okiennice. Tak samo starannie naprawił kolejno starą szopę
w podwórzu, wrota i płot i zamierzał wykopać nową
piwnicę, ponieważ stara się zawaliła.
Rzeka Potudań ruszyła już. Nikita ze dwa razy chodził na
jej brzeg, przyglądał się płynącym wodom i postanowił nie
umierać, dopóki Luba go jeszcze znosi, a jeśli przestanie go
znosić, to on ma czas jeszcze z umieraniem, bo rzeka
zamarznie nie tak szybko. Gospodarskie prace na podwórzu
Nikita zazwyczaj robił powoli, aby nie siedzieć w pokoju i
nie narzucać się niepotrzebnie Lubie. A gdy już napracował
się do woli, to zgarniał w podołek koszuli glinę ze starej
piwnicy i szedł z nią do mieszkania. Tam siadał na podłodze
i lepił z gliny figurki i różne przedmioty do niczego
niepodobne i nie mające żadnego przeznaczenia – po prostu
martwe pomysły w postaci góry z wyrastającą z niej głową
zwierzęcia albo też korzenie drzewa, przy czym korzeń
zdawał się być zwykłym, ale tak był splątany, zasupłany,
zwijający się swoimi odnogami, sam siebie gryzący i
udręczający, że człowiek, który długo na ten korzeń patrzał,
miał ochotę zasnąć. Nikita pomimo woli uśmiechał się
radośnie podczas tej swej glinianej roboty, a Luba siedziała
tuż obok niego na podłodze, reperowała bieliznę, śpiewała
piosenki, które kiedyś słyszała, i od czasu do czasu
pieszczotliwie jedną ręką to głaskała go po głowie, to znów
łaskotała pod pachą. Nikita w takich chwilach czuł, jak
ściska mu się łagodnie serce i nie wiedział, czy pragnie
czegoś bardziej wzniosłego i potężnego, czy też życie
doprawdy jest małe, takie, jakie ma już teraz. Ale Luba
patrzała na niego znużonymi oczami pełnymi cierpliwej
dobroci, jak gdyby dobro i szczęście stały się dla niej
ciężkim wysiłkiem. A wówczas Nikita zgniatał swoje
zabawki, zmieniał je znowu w glinę i pytał żony, czy nie
trzeba napalić w piecu, aby zagotować wodę na herbatę, lub
też pójść coś załatwić…
– Nie trzeba – uśmiechała się Luba. – Sama wszystko
zrobię…
I Nikita zdawał sobie sprawę, że życie jest duże i
zapewne nie na jego siły, że nie całe skupiło się w biciu jego
serca, że jest bardziej jeszcze interesujące, silniejsze i
droższe w drugim, niedostępnym człowieku. Brał kubeł,
szedł po wodę do miejskiej studni, gdzie woda była czystsza
niż w zbiornikach ulicznych. Niczym, żadną pracą nie mógł
przezwyciężyć swego bólu i bał się, jak w dzieciństwie,
nadchodzącej nocy. Nabrawszy wody Nikita z pełnym
wiadrem wstąpił do ojca i posiedział u niego w gościach.
– Cóż to, nie wyprawiliście wesela? – zapytał ojciec. –
Załatwiliście to po cichu, po sowiecku?…
– Jeszcze wyprawimy – obiecał syn. – Wiesz co, zrobimy
mały stolik z krzesełkiem i łóżeczko-kołyskę, pogadaj jutro
z majstrem, żeby dał nam materiał… Bo to wiesz, dzieci
pewno będziemy mieli!
– No cóż, można – zgodził się ojciec. – Ale przecież nie
powinniście jeszcze mieć dzieci, nie czas jeszcze…
Po tygodniu Nikita zrobił wszystkie dziecinne mebelki;
co wieczór zostawał po fajrancie i gorliwie pracował. A
ojciec wykończył każdą z tych rzeczy i pomalował.
Luba ustawiła dziecinne umeblowanie w oddzielnym
kącie, przyozdobiła stolik przyszłego dziecka dwiema
doniczkami kwiatów, a na oparciu krzesełka powiesiła nowy
haftowany ręcznik. Z wdzięczności za wierność dla niej i dla
jej nie znanych jeszcze dzieci Luba uścisnęła Nikitę,
pocałowała go w szyję, przytuliła się do jego piersi i długo
grzała się przy kochającym ją człowieku, wiedząc, że nic
więcej uczynić nie można. A Nikita, kryjąc swoje uczucia,
stał przed nią w milczeniu z opuszczonymi rękami,
ponieważ nie chciał wydawać się silnym, gdy był tak
bezradny.
Tej nocy Nikita wcześnie poczuł się wyspany i obudził
się nieco po północy. Długo leżał w ciszy i słuchał bicia
zegarów w mieście – pół do pierwszej, pierwsza, pół do
drugiej, trzy razy po jednym uderzeniu. Na niebie za oknem
zaczęło nieznacznie ożywać – to jeszce nie był świt, lecz
tylko ruch ciemności, powolne obnażanie się pustej
przestrzeni. Wszystkie rzeczy w pokoju i nowe mebelki
dziecinne też stały się dostrzegalne, ale po przeżyciu
ciemnej nocy wydawały mu się godne litości i znużone, jak
gdyby wołały o pomoc. Luba poruszyła się pod kołdrą i
westchnęła; możliwe, że również nie spała. Na wszelki
wypadek Nikita znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać.
Jednakże Luba już się nie poruszyła, znów zaczęła równo
oddychać i Nikicie podobało się, że Luba leży koło niego
żywa, niezbędna jego sercu i przez sen nieświadoma, że on,
jej mąż, istnieje na świecie. Nikicie, aby żyć, wystarczała
sama świadomość, że nic się nie stało i że jest szczęśliwa.
Zadrzemał spokojnie, pocieszony snem bliskiego, miłego
mu człowieka, i znowu otworzył oczy.
Luba ukradkiem, prawie niedosłyszalnie płakała. Ukryła
głowę pod kołdrą i tam męczyła się samotnie, chcąc zdusić
swe strapienie, aby umarło bezgłośnie. Nikita obrócił się
twarzą do Luby i ujrzał, jak żałośnie skuliwszy się pod
kołdrą szybko oddychała pełna udręki. Nikita milczał. Nie
każde strapienie można ukoić; istnieją udręki, które kończą
się dopiero wraz z wyzbytym sił sercem, kończą się w
długotrwałej niepamięci albo też w roztargnieniu wśród
bieżących życiowych trosk.
O świcie Luba ucichła. Nikita przeczekał pewien czas, a
potem uniósł koniec kołdry i spojrzał w twarz żony. Spała
spokojnie, ciepła, łagodna, z wyschłymi łzami…
Nikita wstał, ubrał się po cichu i wyszedł. Na świecie
zaczynał się niewyraźny poranek, środkiem ulicy szedł
żebrak z pełną sakwą. Nikita ruszył za tym człowiekiem,
ażeby iść z jakimś celem. Żebrak wyszedł za miasto,
kierując się gościńcem ku osadzie Kantemirówka, gdzie od
niepamiętnych czasów odbywały się duże jarmarki i gdzie
mieszkali ludzie zasobni; eo prawda żebrakom dawali tam
zawsze niewiele, żywić się trzeba było w dalszych,
biedniackich wsiach, ale za to w Kantemirówce było
ciekawie, można było nic nie robić i żyć na jarmarku samą
tylko obserwacją mnóstwa ludzi, a to na krótko rozpraszało
myśli.
Do Kantemirówki żebrak i Nikita przyszli przed samym
południem. Przed wejściem do miasta żebrak siadł nad
rowem, otworzył sakwę i wraz z Nikitą zaczął się posilać,
ale w mieście rozeszli się w różne strony, ponieważ żebrak
miał swoje sprawy, a Nikita ich nie miał. Nikita poszedł na
jarmark, siadł w cieniu zamkniętego straganu i przestał
myśleć o Lubie, o swoich troskach i o samym sobie.
Stróż targowiska mieszkał na terenie bazaru już od
dwudziestu pięciu lat i przez wszystkie te lata wraz ze swoją
grubą, bezdzietną, starą żoną tłusto sobie pojadał. Kupcy i
sprzedawcy w spółdzielniach dawali mu zawsze co gorsze
resztki i odpadki mięsa, sprzedawali po cenie własnej
materiały, a także przedmioty gospodarcze w rodzaju nici,
mydła i tak dalej. On sam już od dawna przyhandlowywał
sobie nieco sprzedając puste wybrakowane opakowania,
zbierał pieniądze i składał je w kasie oszczędności. Do jego
obowiązków należało zmiatanie śmieci z całego targowiska,
zmywanie krwi z lad w straganach rzeźników, sprzątanie
publicznego ustępu, a nocami pilnowanie magazynów i
pomieszczeń handlowych. Ale stróż przechadzał się tylko
nocą po targowisku ubrany w ciepły kożuch, a brudne
roboty zlecał nędzarzom i żebrakom, którzy nocowali na
targu; żona jego prawie zawsze wylewała do śmietnika
resztki wczorajszego kapuśniaku na mięsie, tak że stróż
zawsze mógł wyżywić jakiegoś ubogiego człowieka za to,
że tamten wysprzątał mu ustęp.
Żona nakazywała mu ustawicznie, aby nie zajmował się
brudną robotą, przecież ma już siwą brodą i jest teraz nie
stróżem, ale dozorcą.
Ale czy można nauczyć ustawicznej pracy włóczęgę lub
żebraka: raz popracuje sobie, poje, co mu dadzą, i o jeszcze
poprosi, a potem przepada gdzieś znowu w powiecie.
Ostatnio, już od kilku nocy, stróż wypędzał z targowiska
tego samego człowieka. Kiedy go śpiącego potrącał, tamten
wstawał i odchodził bez słowa, a potem znowu leżał albo też
siedział gdzie bądź za skrzynią. Pewnego razu stróż przez
całą noc polował na tego bezdomnego i obudziła się w nim
nawet namiętność, aby zadręczyć, zwyciężyć tego obcego
znużonego człowieka… Ze dwa razy stróż rzucił w niego
kijem i trafiał go w głowę i włóczęga o świcie ukrył się
przed nim, na pewno całkiem się oddalił od targowiska. A z
rana stróż znaldzł go znowu, spał na przykryciu dołu za
ustępem, z którego wydobywano nieczystości. Stróż zawołał
na śpiącego, tamten otworzył oczy, nic nie odpowiedział,
popatrzał i znowu obojętnie zadrzemał. Stróż pomyślał, że
to niemowa. Pchnął śpiącego w brzuch końcem laski i
pokazał mu ręką, żeby szedł za nim dalej.
W swoim służbowym, czysto utrzymanym mieszkaniu,
składającym się z pokoju z kuchnią, stróż dał niemowie
pojeść nieco zimnego kapuśniaku ze skwarkami, a gdy
tamten najadł się, kazał mu wziąć stojącą w sieni miotłę,
łopatę, skrobaczkę, kubeł z wapnem i wysprzątać do czysta
klozet publiczny. Niemowa patrzał na stróża zamglonymi
oczami, na pewno był przy tym jeszcze głuchy… Ale chyba
nie, bo zabrał stojące w sieni wszystkie potrzebne narzędzia
i materiały, tak jak mu kazał stróż, a więc słyszał.
Nikita wykonał robotę dokładnie i stróż przyszedł
później, aby sprawdzić, jak mu to poszło; jak na początek
okazało się zrobione znośnie i dlatego stróż zaprowadził
Nikitę do konowiązu i polecił mu wybrać nawóz i wywieźć
w taczkach.
W domu stróż-dozorca nakazał swojej żonie, aby nie
wylewała teraz do śmietnika resztek z kolacji i obiadu, ale
by zlewała je do oddzielnego naczynia: niech się tam
niemowa pożywia.
– Może go jeszcze każesz położyć spać w pokoju? –
zapytała żona stróża.
– A to już zupełnie niepotrzebne! – stwierdził stróż. –
Nocować będzie na dworze: nie jest przecież głuchy, niech
sobie leży i nasłuchuje, czy nie idą złodzieje, jak usłyszy, to
przybiegnie mi powiedzieć… Daj mu parciankę, niech sobie
znajdzie miejsce i pościele…
Nikita na targowisku przeżył długi czas. Z początku,
odzwyczaiwszy się od mówienia, zaczął również mniej
myśleć, wspominać i udręczać się. Jedynie od czasu do
czasu czuł ucisk w sercu, ale znosił go bez rozpamiętywania
i stopniowo uczucie smutku wyczerpywało się w nim i
przemijało. Przywykł już mieszkać na targowisku, a tłumne
zbiegowisko, gwar ludzki, codzienne wydarzenia odwracały
jego uwagę od myślenia o sobie samym i o swoich sprawach
– od jedzenia, wypoczynku i chęci ujrzenia ojca. Nikita stale
pracował; nawet w nocy, kiedy zasypiał w pustej skrzyni
pośród zamilkłego targowiska, przychodził do niego stróż-
dozorca i nakazywał mu drzemać i nasłuchiwać, a nie spać
kamiennym snem. „Różnie to bywa – mówił stróż. –
Wczoraj łobuzy dwie deski ze straganu oderwali i pud
miodu bez Chleba zeżarli…” A o świcie Nikita już
pracował, spieszył się wymieść targowisko, zanim zbiorą stę
ludzie; w dzień też nie było kiedy jeść; to trzeba było nawóz
przerzucać na miejską podwodę, to kopać nowy dół na
pomyje i nieczystości, to rozbijać stare skrzynie, które stróż
otrzymywał za darmo od handlarzy, a potem oddzielnie
deski sprzedawał na wieś – zawsze znajdowała się jakaś
robota.
W połowie lata Nikitę wzięto do więzienia jako
podejrzanego o kradzież farb z mieszczącego się na targu
sklepu wiejskiej spółdzielni, ale w śledztwie uniewinniono
go, ponieważ niemowa, człowiek mocno wyczerpany,
nazbyt już był obojętny na oskarżenia. Sędzia śledczy nie
dopatrzył się w charakterze Nikity i w jego skromnej pracy
na targowisku jako pomocnika stróża żadnych oznak
łapczywości życia i skłonności do folgowania sobie i do
uciech – nawet w więzieniu nie zjadał wszystkiej strawy.
Sędzia śledczy zrozumiał, że ten człowiek nie zna wartości
rzeczy osobistych i społecznych, a okoliczności sprawy nie
dawały wyraźnych poszlak. „Nie warto paskudzić więzienia
takim człowiekiem!” – zdecydował.
Nikita przesiedział w więzieniu zaledwie pięć dni, a
potem znów pojawił się na targowisku. Stróż-dozorca
męczył się bez niego robotą i dlatego ucieszył się, gdy
niemowa znów zjawił się na targu przy ladach. Stary
zawołał go do mieszkania i poczęstował świeżym, gorącym
kapuśniakiem, naruszając tym porządek i oszczędny tryb
swego gospodarstwa. „Raz sobie podje, to przecież nas nie
zrujnuje! – uspokoił sam siebie stary stróż. – A później
znów przejdzie na dawną zimną strawę i będzie jadł
resztki.”
– Idź pozbieraj śmiecie przy straganach kolonialnych –
nakazał Nikicie stróż, kiedy tamten podjadł sobie
kapuśniaku.
Nikita ruszył do swej codziennej roboty. Słabo teraz
zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim działo, i niewiele
myślał, jedynie to, co przypadkiem przychodziło mu do
głowy. Pod jesień zapewne w ogóle zapomni, kim jest, i
widząc dokoła żywy świat nie będzie już więcej miał o nim
żadnego wyobrażenia. Choćby się nawet wszystkim ludziom
wydawało, że ten człowiek żyje sobie na świecie, w
rzeczywistości on tylko będzie się tu znajdował i będzie
istniał pogrążony w nieświadomości, w nędzy umysłu, w
obojętności niby w domowym cieple, niby w schronieniu
przed śmiertelną rozpaczą…
Wkrótce po wyjściu z więzienia, już pod koniec lata, gdy
noce stały się dłuższe, Nikita, zgodnie z przepisami, chciał
wieczorem zamknąć drzwi do ustępu, ale stamtąd dał się
słyszeć głos:
– Zaczekaj, chłopcze, z zamykaniem!… Czy stąd też
kradną?
Nikita poczekał na tego człowieka. Z ustępu wyszedł
ojciec z pustym workiem pod pachą.
– Jak się masz, Nikita! – rzekł ojciec i nagle zapłakał
żałośnie, krępując się swoich łez i nie ocierając ich niczym,
aby uważać je za nie istniejące. – Myśleliśmy, że ty od
dawna jesteś nieboszczykiem… Więc żyjesz?
Nikita uścisnął ojca, wychudłego i zaniedbanego, i
drgnęło mu serce, które odwykło od uczuć.
Potem poszli na puste targowisko i usiedli w przejściu
między dwoma straganami.
– A ja tu przyszedłem po kaszę, tu jest tańsza – wyjaśnił
ojciec. – Ale widzisz, spóźniłem się, targ już się skończył…
No, teraz przenocuję, a jutro kupię kaszy i ruszę do domu…
A ty co tu robisz?
Nikita chciał odpowiedzieć ojcu, ale wyschło mu w
gardle i zapomniał, jak się mówi. Potem zakaszlał i
wyszeptał:
– Ja tak sobie. A Luba żyje?
– Utopiła się w rzece – powiedział ojciec. – Ale ją rybacy
od razu zobaczyli i wyciągnęli, zaczęli ją cucić, była nawet
w szpitalu, wydobrzała jakoś.
– A teraz żyje? – zapytał cicho Nikita.
– Jeszcze nie umarła – powiedział ojciec. – Krew jej
często z gardła idzie, pewno przeziębiła się, gdy się topiła.
Kiepski czas sobie wybrała, właśnie pogoda jakoś się
zepsuła i woda była zimna…
Ojciec wyjął z kieszeni pajdę chleba, dał połowę synowi i
pojedli sobie trochę na kolację. Nikita milczał, a ojciec
rozesłał na ziemi worek i zamierzał położyć się.
– A ty masz miejsce? – zapytał ojciec. – Bo jak nie, to
kładź się na worku, a ja poleżę na ziemi, nie przeziębię się,
jestem stary…
– A dlaczego Luba się topiła? – wyszeptał Nikita.
– Gardło cię boli czy co? – zapytał ojciec. – Przejdzie ci!
… Z twojego powodu rozpaczała i tęskniła za tobą, właśnie
dlatego… Przez cały miesiąc wzdłuż brzegów Potudani
chodziła sto wiorst tam i z powrotem. Myślała, że utonąłeś i
wypłyniesz, a ona chciała ciebie zobaczyć. A okazuje się, że
ty mieszkasz tutaj. To źle…
Nikita myślał o Lubie i znów serce jego napełniło się
żalem i siłą.
– Nocuj, ojcze, sam – rzekł Nikita. – Ja pójdę popatrzeć
na Lubę.
– Idź – zgodził się ojciec. – O tej porze dobrze iść,
chłodno. A ja jutro przyjdę, to pogadamy…
Wyszedłszy z miasteczka Nikita pobiegł bezludnym
powiatowym traktem. Kiedy się znużył, przez pewien czas
szedł wolniej, a potem znów w swobodnym lekkim
powietrzu biegł przez ciemne pola.
Późną nocą Nikita zastukał do okna Luby i szarpnął
okiennicami, które pamalował kiedyś zieloną farbą – teraz
okiennice wśród ciemnej nocy wydawały się granatowe.
Przylgnął twarzą do szyby. Od białego prześcieradła, które
obsunęło się z łóżka, rozsiewało się po pokoju słabe światło
i Nikita dojrzał dziecinne mebelki, które zrobił z ojcem –
były całe. A wówczas Nikita zastukał mocno we framugę
okna. Ale Luba znów się nie odezwała, nie zbliżyła się do
okna, żeby go zobaczyć.
Nikita przełaz! przez furtkę, wszedł do sieni, a potem do
pokoju – drzwi nie były zamknięte. Osoba, która tu
mieszkała, nie troszczyła się o uchronienie majątku przed
złodziejami.
Na łóżku leżała Luba ukrywając głowę pod kołdrą.
– Luba! – cicho odezwał się Nikita.
– Co? – zapytała Luba spod kołdry.
Nie spała. Zapewne leżała sama, ogarnięta lękiem i
chorobą, albo też stukanie do okna i głos Nikity uważała za
sen.
Nikita usiadł na brzegu łóżka.
– Luba, to ja przyszedłem! – odezwał się Nikita.
Luba odrzuciła kołdrę z twarzy.
– Chodź do mnie zaraz! – poprosiła swym dawnym
czułym głosem i wyciągnęła ręce do Nikity.
Bała się, że wszystko to zaraz zniknie, uchwyciła Nikitę
za ręce i przyciągnęła do siebie.
Nikita objął Lubę z tą mocą, która usiłuje pomieścić
drugiego ukochanego człowieka w głębi swego pragnącego
serca, ale wkrótce się opamiętał i wstyd mu się zrobiło.
– Nic ciebie nie boli? – zapytał Nikita.
– Nie! Nic nie czuję – odpowiedziała Luba.
Zapragnął jej całej, aby się pocieszyła, i nawiedziła go
okrutna, żałosna siła. Jednakże Nikita nie doznał z tej swojej
bliskiej miłości z Lubą większej radości, niż znał ją
zazwyczaj, poczuł jedynie, że serce jego panuje teraz w
całym ciele i dzieli się swoją krwią z ubogą, ale konieczną
rozkoszą.
Luba poprosiła Nikitę, żeby napalił w piecu, przecież na
dworze jeszcze długo będzie ciemno. Niechby ogień
rozświetlał pokój, przecież i tak ona nie będzie już spała,
będzie oczekiwać świtu i patrzeć na Nikitę.
Ale w sieni nie było już drew, więc Nikita oderwał na
dworze dwie deski z komórki, porąbał je na szczapki i
napalił w żelaznym piecyku. Gdy ogień rozgorzał, Nikita
otworzył drzwiczki, żeby światło wychodziło na zewnątrz.
Luba wstała z łóżka i usiadła na podłodze naprzeciw Nikity,
tam gdzie było widno.
– Dobrze ci teraz, czy ci nie przykro żyć ze mną? –
zapytała.
– Nie, dobrze mi – odrzekł Nikita. – Przywykłem już być
z tobą szczęśliwym.
– Rozpal mocniej w piecu, bo zziębłam – poprosiła Luba.
Była w samej tylko znoszonej nocnej koszuli i wychudłe
ciało zziębło w chłodnej pomroce późnej godziny.
1937
Tłum. Seweryn Pollak
GLINIANY DOM W
POWIATOWYM SADZIE
W powiatowym sadzie stała drewniana kuźnia. Dokoła niej
rosły łopiany i pokrzywy, dalej stały jabłonie i wiśnie,
pomiędzy nimi rozkrzewił się agrest i czarna porzeczka, a
najwyższy był klon, wielkie i smutne drzewo, od dawna
żyjące ponad tutejszym burzanem i wszelkimi innymi
roślinami okolicznych zagród i sadów. Sad otoczony był ze
wszystkich stron chruścianym płotem, w jednym tylko
miejscu była furtka drewniana, zawieszona na grubym
kołku; furtka ta wychodziła na puste podwórze, na
podwórzu zaś znajdował się biedny dom składający się z
kuchni i pokoju, gdzie mieszkał konduktor pociągu
towarowego z żoną i siedmiorgiem dzieci. Na tyłach sadu
rosły kępy sennej trawy i stała gliniana ściana milczącego i
jeszcze bardziej niepozornego domku niż ten, w którym
mieszkał konduktor. Do tej ściany z obu stron przytykały
płoty i wraz z gęstą trawą zdawały się strzec tego
tajemniczego gliniano-słomianego domu, gdzie ktoś wiódł
ubogi, bezsilny żywot, a może w ogóle nikogo tam nie było.
Pośrodku glinianej ściany tego domu znajdowało się
okno, maleńkie niczym drzemiące oko; wychodziło ono
prosto na sad, na ciszę jego traw i drzew, na samotność
wlokącego się, powolnego czasu.
Pozostałe ściany glinianego domu i jego drzwi
znajdowały się za chruścianym płotem, po drugiej stronie, i
tam też rosła trawa, kilka milczących gęstych krzaków i
ciągnął się zapuszczony, zapomniany ogród. Nie widać było
mieszkańców, którzy by wchodzili do tego domu, trzaskali
drzwiami, żyli i zapalali światło w oknie w jesienne
wieczory.
Drewniana kuźnia stała na drugim końcu sadu. Pracował
tu i mieszkał nieodstępnie samotny kowal Jaków Jorkin.
Miał już teraz blisko pięćdziesiąt lat, przeżył długie życie,
które mu się niemal na nic nie zdało. Pracował kiedyś jako
leśny stróż i przeklął las. Opuszczając na zawsze państwową
izdebkę odwrócił się w kierunku dębowych chaszczy i rzekł:
– Przeklinam cię na wieki wieków, pierś moja zapomni
wszystkie twoje drzewa, grzyby i ścieżki. Głowa moja nie
ujrzy cię więcej nawet we śnie!
Uczynił nad szumiącą dąbrową znak krzyża, wyrażający
pożegnanie i pogardę, i poszedł przed siebie, bez żadnego
dobytku, wolny. Żeby mieć z czego się utrzymać, najął się
do rozcieralni farb, gdzie pracowały cztery dziewuchy, dwaj
chłopcy i on sam. Rozcierał farbę trzy tygodnie, aż wreszcie
splunął na rozcieracz i zawołał:
– Obyś był po trzykroć przeklęty, trzyj sobie sam! – i
skierował się do drzwi, by zgodnie ze swoim zwyczajem
więcej tu nie wrócić.
Na ulicy przyjrzał się z uwagą fabryczce upajając się w
duchu myślą, że nigdy więcej jej nie zobaczy, może więc na
odchodnym obdarzyć ją nawet smętnym uczuciem miłości.
Potem Jaków Sawwicz kopał rowy dla rur
kanalizacyjnych w mieście gubernialnym, dopóki – po
trzech dniach – nie uświadomił sobie, że do takiej pracy nie
trzeba być w ogóle człowiekiem: marzenia w jego głowie i
nastrój serca nie znajdowały zastosowania, pracowały tylko
znudzone ręce, a nogi trzymały człowieka w pozycji
pionowej niczym posągi pogańskie. Jaków Sawwicz
poradził sobie z miejsca ze swym nowym losem – wziął
wypłatę i oddał łopatę nadzorcy, a ziemi powiedział: „Leż
sobie, czekaj cierpliwie, jak umrę, to się do ciebie zgłoszę”!
Potem Jorkin w obawie przed chłodną zimą najął się jako
wodniczy. Zamieszkał w budce wodniczego z piecem i
wydawał teraz woziwodom i chłopom z targu wodę za małą
opłatą. Nie było to trudne zajęcie, byle zarobić na jedzenie i
jakoś to życie przeżyć. Ale w budce wodniczego okno miało
ćwierć arszyna do kwadratu – nikogo nie widać przez nie,
zawsze nudno, wsuwają w kółko grosze i trojaki do
państwowej szpary pod ramą oszronionego okienka.
Niewiele tu radości, toteż Jaków Sawwicz pewnego
zimowego wieczora wyszedł z budki i zagapił się na długą
kolejkę pustych wiejskich sani. Dzień targowy dobiegł
końca, wieśniacy odjeżdżali do domu – do ciepłych chat
schowanych w śniegu o dziesięć-dwadzieścia wiorst stąd, w
rzecznych dolinach, w zamilkłych wąwozach i pustkowiach;
będzie już późno, kiedy dojadą, zjedzą chleba i otrąb na
kolację i położą się spać słuchając piania pierwszych
kogutów. Długa siniejąca ulica miasta wychodziła na pole,
na pierwszy zmierzch nocy rosyjskiej. Już z nastaniem
jesieni niebo pokryło się ciemną, ciepłą powłoką i pozostało
niezmiennie nieruchome, nie było na nim ani gwiazd, ani
błyskawic. Psy szczekały przed sieniąmi właścicieli małych
kamieniczek i donosił się dźwięk dzwonów cerkiewnych
świętujących pamięć jakiegoś niepozornego świętego,
mieszczanie ciągnęli do łaźni lub stamtąd wracali, zziębnięte
dzieci biedaków spędzały dzieciństwo na swych
podwórzach, bawiąc się tym, co spadło z nieba lub z
przejeżdżających furmanek.
Ostatnie sanie bezimiennego staruszka skryły się w
smętnej, ciemnej przestrzeni. Nieopanowane, tęskne
marzenie o bezkresnej włóczędze zaczęło trapić serce
Jakowa Sawwicza. Obliczył dzienny wpływ ze sprzedaży
wody, który należało odnieść do kasy miejskiej. Zebrało się
tego sześć rubli i czterdzieści dwie i pół kopiejki.
– Ech, niech to wszystko diabli wezmą! – powiedział
Jaków Sawwicz. – Będę żyć wedle swego upodobania.
Wziął z budki marynarkę, zgasił lampę i zniknął w ślad
za odjeżdżającymi chłopami.
We wsi Tawołżanka, o czterdzieści wiorst od miasta,
spodobała mu się miła, młoda kobieta, wdowa po
zaginionym górniku. Wprowadził się do chaty jej rodziców,
a po jakimś czasie ożenił się z nią i przywiązał ją do siebie
tak, że go pokochała. Nie było w tym nic szczególnego.
Wszak kobieta nie miała się gdzie podziać, dokoła obojętne
pole, w chacie bieda, brak rąk do roboty, każdy ma swoje
troski, a człowiek chodzi, milczy – toteż niejeden nie
wytrzymuje, serce rwie się do kogokolwiek i dwoje ludzi
rozpoczyna wspólne życie tuląc się do siebie w swym żalu,
odgradzając się od obcych. W takim to stanie ducha wdowa
po górniku powierzyła swój los Jakowowi, szukając
przystani w jego dobroci.
Jaków Sawwicz zaś, na odwrót, bał się wszelkiej
przystani jak ciemnej mogiły. Powiedział tedy do niej:
– No, popłacz sobie teraz po mnie, kruszynko, ze dwa
latka, a ja tymczasem pójdą, skąd przyszedłem…
I Jaków Sawwicz poszedł w świat: pracował w powiecie
na bogatych chłopów, czyścił wagony towarowe na kolei,
rąbał mięso u rzeźnika – i wszędzie, uginając się od pracy,
jadał źle, a na ubranie nigdy nie starczało, choć pożytku jego
praca przynosiła niemało. Zmiarkowawszy, że pożyteczna
praca nie jest zyskowna, Jaków Sawwicz zajął się
zbieraniem datków na budowę świątyni Mikołaja-
cudotwórcy i wszystkie pieniądze padające do jego puszki
zostawiał sobie na jedzenie i na czarną godzinę, i zaczął żyć
w spokoju i dostatku. Chodził sobie po guberni pośród
przyrody, gawędził i rozmyślał z różnymi ludźmi, i widział,
że jego niepotrzebne zajęcie jest bardziej opłacalne niż praca
przynosząca pożytek. I co więcej, ludzie ofiarowawszy
kopiejkę, którą wrzucali do szczeliny puszki, czynili to dla
przyjemności, choć wiedzieli dobrze, że pieniądz to
bezpowrotnie stracony i wątpliwe, czy Bóg im dopomoże.
Kiedy zaś Jaków Sawwicz sprzedawał wodę w budce
wodniczego i przychodzili do niego z wiadrami spragnieni,
to wodę nieśli z niechęcią, choć woda była ich powszednią
potrzebą, a cerkiewna puszka to przecież pusta blaszanka.
Uskładawszy sto rubli Jaków Sawwicz udał się do
powiatowego miasta, kupił kiosk z towarem i zaczął
handlować zabawkami, błyskotkami i ozdobami kobiecej
twarzy. Wiedział już teraz dobrze, że rzeczy niepotrzebne
cenione są bardziej i kupowane chętniej niźli niezbędne.
Interes będzie, znaczy się, w pełni zyskowny. Nie udało mu
się jednak handlować dłużej niż miesiąc, gdyż aresztowano
go i skazano na trzy lata i siedem miesięcy więzienia za
przywłaszczenie sobie pieniędzy cerkiewnych. W więzieniu
Jaków Sawwicz poznał wiele innych jeszcze sposobów
walki z przeciwnościami życia i po odbyciu kary najął się u
dwóch kupców do zbudowania precyzyjnej wagi. Owi
kupcy, handlujący alabastrem, wapnem i różnym
paskudztwem, prowadzili wspólny interes, lecz pewnego
razu posprzeczali się pośrodku lata o to, czyja żona jest
lepsza i cięższa. Własnej wadze nie dowierzali, a właściciele
innych wag byli oszustami. Nawinął im się Jaków Sawwicz
i zaproponował, że zrobi wagę, która rozstrzygnie, czyja
żona jest lepsza, która lżejsza, a która cięższa. Z początku
kupcy chcieli już dać temu wszystkiemu spokój i nie tracić
pieniędzy bez potrzeby: niechaj jedna z żon będzie grubsza,
a druga za to gładsza na gębie – równowaga zostanie
zachowana i obejdzie się bez specjalnego ważenia. Ale
jeden z kupców rozmyślił się.
– Znowu strzela bez prochu – powiedział w
rozdrażnieniu. – Towar lubi gatunek, a nie tylko sam ciężar.
Niech ten człowiek zrobi wagę, skoro się tego podjął: nie
będzie zdatna dla bab, przyda się do wapna…
– Twoją babę zważyć to fraszka – powiedział drugi
kupiec – ani z przodu, ani z tyłu nie ma żadnego dobra. A
dla mojej trzeba by odlać specjalne odważniki!
– Moja baba ma twardsze kości, jest bardziej chwatka od
twojej.
– Masz ci los – bardziej chwatka! No to kup sobie
kleszcze w sklepie żelaznym i żyj sobie z nimi.
– Zważmy i basta! – zaproponował Jaków Sawwicz.
– Nie będzie krętactwa, a podług sumienia. Dla kobiety
można życie postradać: lepiej zrobić wagę, tak czy inaczej
przyda się do wapna.
– Od mojej baby waga rozwali się chyba na dwie części!
– powiedział kupiec, którego żona była widać tęższa.
– A niech się rozwali! – obraził się drugi kupiec. – Co
jest cięższe: stare sadło czy młoda kość? Niech no tylko
moja baba naciśnie, zobaczymy, jak twoja podskoczy do
góry!…
Tamten wyjął pięciorublówkę i rzucił na ziemię:
– Ano, zobaczmy, jak twój pączek podrzuci do góry moją
babę-pieróg!
Drugi kupiec również nie pożałował pieniędzy ujmując
się zazdrośnie za swoją małżonką i wyjął z kieszeni
asygnatę.
– Bzdura, piękna nie zwyciężysz łopianem.
– Ależ moja twoją zwali jednym dychem!
– A co, zdarzało ci się spadać z pierzyny na podłogę?
Ale interes lubi, żeby się kierować sercem, a nie złością,
toteż kupcy w trosce o swój spokój zamówili u Jakowa
Sawwicza wagę uczuloną na kobiety.
Jaków Sawwicz wynajął sobie na lato mieszkanie u
konduktora towarowego – w szopie, w sądzie powiatowym.
Wziął ze sklepu instrument i zabrał się do kucia rzeczy
niepotrzebnej, pragnąc się na niej dorobić. Wagę musiał
robić i przerabiać cały rok, gdyż nie mógł w żaden sposób
dogodzić kupcom – ciągle nie zadowalała ich dokładność
przyrządu, który miał zmierzyć ciężar ich żon. Potem Jaków
Sawwicz przestał się śpieszyć z pracą otrzymawszy
stopniowo od kupców prawie dwieście rubli, aż kupcy,
poróżniwszy się na wieki o swe żony i o inne jeszcze
poważne sprawy, zerwali ze sobą na zawsze, zubożeli ze
złości.
Jaków Sawwicz miał już wtedy w swej szopie piec na
zimą, umeblował się, dokupił jeszcze narzędzi, nakisił
kapusty w kadzi, ale nie brał żadnej zwyczajnej roboty
kowalskiej i o niczym nie myślał, lecz czekał, żeby mu się
przytrafiło coś niepotrzebnego i zagadkowego, lecz tym
niemniej koniecznego dla ducha, a więc coś bardzo
rentownego.
W ciągu zimy, która tymczasem nastąpiła, Jaków
Sawwicz nie otrzymał odpowiednich zamówień, toteż zaczął
się zabawiać wyrabianiem żelaznych piszczałek i kubków
do picia z odchylającym się denkiem, co utrudniało ich
używanie, natomiast ciekawie było nimi czerpać wodę.
Wyroby swoje Jaków Sawwicz sprzedawał na targu, gdzie
spotkał kiedyś jednego z dwóch zubożałych kupców, którym
zachciało się wagi do rozstrzygnięcia sporu o swe żony.
Kupiec ten zaczął się napraszać, żeby Jaków Sawwicz
przyjął go na pomocnika, ale Jaków kazał mu najsamprzód
znaleźć jakiś obstalunek. Wkrótce kupiec przyszedł do
Jakowa Sawwicza i poradził mu udać się do popa w soborze
katedralnym, tam będzie zamówienie. Rzeczywiście, popi
nosili się z zamiarem złożenia daru archijerejowi, który za
pół roku miał skończyć sto lat, więc należało wymyślić coś
wspaniałego i prostego. Jaków Sawwicz z miejsca wymyślił
zegar, który miał chodzić bez nakręcania aż do końca świata
i nadejścia Mesjasza.
Popowi spodobała się taka fantazja, miał jednak
wątpliwości: czy nie byłoby lepiej, żeby zegar nie chodził,
lecz stał, bowiem życie na ziemi jest trwającą krótko udręką;
dopiero na dobę przed sądem ostatecznym zegar
uruchomiłby się sam i odmierzał iście boski czas.
– Można i tak! – zgodził się od razu Jaków Sawwicz i
dostał sto dwadzieścia rubli zadatku, umówiwszy się, że
pracę wykona za pięć setek.
Jaków Sawwicz pracował sobie powoli, a tymczasem
właścicielowi zagrody, konduktorowi, rodziły się bez
przerwy dzieci, i przemieniał się on w smutnego nędzarza.
Jaków Sawwicz nieraz karmił dzieci konduktora chlebem z
wodzianki, bowiem sercu jego ckniło się od łapczywości i
własnego dostatku, i dla urozmaicenia domagało się choć
trochę dobroci. Potem Jaków Sawwicz zrobił dla popów
zegar z lanego żelaza, który zgodnie z umową miał zostać
wprawiony w ruch od uderzenia piorunu, i odkupił wtedy od
konduktora całą jego zagrodę za dwieście rubli; konduktor
ze swą rodziną mieszkał dalej, tak jak przedtem, w kuchni i
w jednym pokoju, ale już jako lokator, za pięć rubli
miesięcznie.
Od tej chwili Jaków Sawwicz przestał przeklinać swój
pobyt na tym padole i grzał się na słońcu koło własnej
kuźni, bacząc, by wszystko było w porządku, by rosło nawet
niepotrzebne zielsko w sadzie, zaprzyjaźnił się potajemnie z
inwentarzem swego podwórza – z chruścianymi płotami,
drzewami, deskami i sterczącymi w nich gwoździami, z
każdym zakamarkiem – i rozmawiał z nimi w myśli,
kochając je teraz nieodstępną miłością niczym królestwo
własnego serca i ostateczną przystań. I biedne, drzemiące
przedmioty również coś mu szeptały w odpowiedzi swoimi
spierzchniętymi od milczenia smutnymi wargami, toteż
nowy gospodarz tym bardziej nie mógł pozostawić ich na
pastwę smutnego, sierocego losu. Nie szukał teraz okazji do
budowania samych tylko dziwacznych mechanizmów
zaspokajających żądze ciemnej duszy, lecz robił wszystko,
co się przytrafiło – wiadra, brytfanny do ciasta, żelazne
okucia, zawiasy do wrót drewnianych i różne inne rzeczy.
Jaków Sawwicz przyjmował teraz każde zamówienie,
ciesząc się z najdrobniejszego. Niegdyś przeklinał wszystkie
lasy na ziemi, a teraz pokochał krzaki i trawy w nabytym
przez siebie sadzie; dawniej złościł go wiatr na wędrownych
drogach, a teraz przysłuchiwał się, jak chruści jego własny
płot, ale wiatru nie lubił jak w ogóle każdej niepogody.
Życie toczyło się obok niego w pełnej spokoju
powolności; dzieci konduktora towarowego wyrosły i kradły
agrest w sadzie, drewniana kuźnia pokryła się szronem
zapomnienia – drobnym mchem drzewnym, stary klon w
sadzie od kilku już lat nie miał liści na dolnych gałęziach
wyschniętych ze starości – urodził się widać w dawnych
czasach, kiedy było tu jeszcze szczere pole, i przeżył wiek
sieroco, z dala od potężnych lasów ojcowskich.
Jaków Sawwicz lubił obchodzić podwórze i sad w letnią
noc zaniedbanym skrajem, gdzie rosły pokrzywy, i patrzeć,
jak śpi jego dobytek i nic się z nim nie dzieje. Na niebie
gwiazdy wprawdzie dokądś tam zmierzały, lecz powoli, a w
następną noc były znowu na swoich miejscach. Potem
Jaków Sawwicz zasypiał i w starczym śnie widział siebie,
swoją młodość, gładkość swej twarzy, a wokół rósł
rozjuszony wiatrem burzan i głos dawno zmarłej, smutnej
matki dźwięczał nad nim w powietrzu, a on się śmiał. W
kuźni pachnie sadzą i żelazem, za drewnianą ścianą – mrok i
rzadki niepokojący szelest trawianych łodyg, a staruszek śpi
na swoim drewnianym łożu z otwartymi ustami, szczęśliwy,
że widział we śnie matkę, dawną przyrodę i swoją
zapomnianą duszę.
Lecz umysł jego, niczym stary stróż, spał czujnie: pewnej
nocy usłyszał, jak chruściany płot skrzypi pod czyimś
ciężarem, i Jakowa Sawwicza wytrącił ze snu jakiś niepokój.
Obudził się i zaczął się przysłuchiwać zbliżającemu się
nieszczęściu. Ktoś stąpał drobnym krokiem po miękkiej
trawie i ziemi, zatrzymywał się od czasu do czasu, speszony
nieznanym miejscem, i zastygał. Jakowa Sawwicza ogarnął
lęk i zamarł w oczekiwaniu. Usłyszał, jak nieznana istota
oddaliła się od kuźni i jak stamtąd doniosło się nieśmiałe
stukanie do okna w glinianej ścianie małego domku
wychodzącego tą stroną na sad. Jaków Sawwicz sam nie
wiedział, kto mieszkał w tym domu, nie dochodziły stamtąd
żadne odgłosy ani światło, ani dym. Ale szyby były
zapaćkane zimą i latem, a więc nikt nie wychodził do sadu, i
to mu wystarczało.
Po chwili milczenia ktoś znowu zapukał do dalekiego
okna i zastygł z pokorą w oczekiwaniu na odpowiedź.
„Może to anioł chodzi po nocy! – pomyślał Jaków
Sawwicz. – Któraż to godzina? – Dotknął po omacku
wskazówek wiejskiego zegara: była pierwsza w nocy. – W
sam raz pora na anioły! – doszedł do wniosku. – Trzeba
będzie chyba machnąć na to wszystko ręką i czmychnąć stąd
na zawsze!… Co ja tu robię – ni to życie, ni to umieranie.
Dziwy jakieś!”
Wsłuchiwał się dalej. Anioł w dalszym ciągu postukiwał
do okna, ale już coraz rzadziej, i nikt mu nie odpowiadał.
„Zmarznie na kość! – pomyślał Jaków Sawwicz i wstał. –
Zimno teraz o świcie.”
Wyszedł na dwór i zawołał: „Ej, ty, diablątko, chodź no
tutaj!” – ale żaden dźwięk nie wyszedł z jego ust. Ze
skrępowania czy też ze strachu mówił tylko w myślach.
„To ci dopiero heca! – pomyślał Jaków Sawwicz. –
Wszystko przez tę wiarę w Boga, niech ją licho porwie!…
Musiał przełazić przez krzewy owocowe i zniszczył rośliny,
sukinsyn.”
Okno w glinianym domu otworzyło się na oścież, razem
z ramą, i wysunęła się stamtąd w kierunku ciemnego sadu
czyjaś niepodobna do człowieczej twarz.
– Już dawno wszystko słyszę! Czego chcesz? – odezwał
się smętny głos staruszki dyszącej słowami nie na zewnątrz,
lecz wewnątrz siebie, w puste, wąskie trzewia.
– Jesteś moją mamą czy nie? – zapytał głos dziecka
zmęczonego widać chodzeniem po ciemnej nocy.
– Ja dla ciebie obca – odpowiedziała staruszka i wstawiła
z powrotem ramę okna w otwór ścienny…
Dziecko postało chwilę, pogładziło ręką glinianą ścianę i
poszło w stronę kuźni, stąpając po pokrzywach nawykłymi
do tego nogami.
– Czyj ty jesteś? – spytał je Jaków Sawwicz.
– Niczyj, chodzę i szukam ojca i matki – powiedział
chłopiec, który mógł mieć cztery lub pięć lat.
– A ja myślałem, że jesteś aniołem, draniu jeden!
– Nie, ja jestem niczym – zaprzeczył chłopiec.
– A może złodziej?
– Nie… Ciotka mnie wygryzła, że dużo chleba jem i
robią mi się dziury w portkach. Wyzywa się: Idź sobie,
mówi, precz stąd, znajdź sobie rodzoną matkę i ojca, niech
cię karmią i poją wodą. A ja chodzę, chodzę, pytam i
mówię, nikt ich nie zna.
– Kogo? – zapytał Jaków Sawwicz.
– Ani ojca, ani matki. A ciotka pierze mnie za nich
kościaną ręką po pysku.
– Ot co – przerwał własne milczenie kowal. – Szkoda,
żeś nie anioł.
– Nie szkodzi – odparł chłopczyk.
– A gdzie mogą mieszkać ojciec twój i matka?
– Nikt nie wie, zaraz pójdę dalej się pytać – odpowiedział
mały człowieczek. – Może gdzieś są, dzieci jest przecież
dużo na świecie, no i o jednym zapomnieli.
– Mały jesteś, ale mądrala! – zdziwił się Jaków Sawwicz.
– Zrobiłem się taki niechcący, żyję sobie sam, chodzę i
myślę.
– Dawno już tak szukasz rodziców?
– Dawno… Zapomniałem już, gdzie mieszka ciotka.
Lepiej by już biła kością i resztki chleba dawała, bom się
wygłodził.
Jaków Sawwicz zapalił światło w kuźni i podniósł
małego przybysza, żeby przyjrzeć się jego twarzy.
Chłopczyk ubrany był w spodnie trzymające się na jednym
guziku i koszulę, a czapki i butów nie miał. Wszystko było
na nim zniszczone, materiał się przerzedził, jakby go wichry
wysmagały. Twarz dziecka, pozbawiona jakiejkolwiek
warstwy tłuszczu, była chuda i pomarszczona, szare posępne
oczy wyrażały cierpliwość, gotowość do przyjęcia bez
jednej łzy najbardziej nieoczekiwanego ciosu.
– No nic – powiedział Jaków Sawwicz. – Będziesz żyć –
i postawił dziecko na ziemię.
Chłopczyk zamieszkał w kuźni. Jadł tak mało, że Jaków
Sawwicz nie przepędzał go, spodnie zaś i koszulę łatał sam,
kiedy darły się ze starości. Dziecko często majaczyło przez
sen jedną i tą samą myślą o matce i ojcu, a Jaków Sawwicz
słuchał i uśmiechał się pod wąsem, bo wiedział, że rodzice
nic nie znaczą, że to tylko marzenie dziecięcego serca.
Po niedługim czasie chłopczyk uzbierał trochę szmat na
sąsiednich podwórzach i uszył worek; do tego worka składał
kromki chleba, a potem któregoś poranka zaczął się żegnać
z Jakowem Sawwiczem.
– Pójdę szukać matki, z obcymi nudno żyć.
– Ja ci pójdę! Zleję cię pasem.
– No to ja będę dużo żarł, wtedy sam mnie przepędzisz.
Jaków Sawwicz zamyślił się. Poprosił żonę konduktora
towarowego, by usynowiła chłopca, a on w zamian za to nie
będzie od nich brał komornego. Ale konduktorowa
odmówiła – jedzenia jej nie żal, ale swoich dzieci ma dużo,
a o sierotę trzeba się też martwić jak o swojego własnego.
Chłopczyk uspokoił się na jakiś czas i bez niczyjej
wiedzy zrobił sobie trzewiki; do drewnianych podeszew
przymocował przyszwy z blachy, potem uzbierał i nasuszył
grzybów i gdzieś tam sobie poszedł. Jaków Sawwicz, który
udawał się na rynek z gotowymi wiadrami, zawrócił go już z
ulicy:
– A ty dokąd?
– Mam jedną sprawę.
– Jaką sprawę? Skąd wziąłeś te buciory?
– Sam zrobiłem. Pójdę teraz daleko, w buciorach nogi się
nie zmęczą, i już nigdy do ciebie nie wrócę.
– Fuj, ależ to bydlak! Toć ja jestem twoim ojcem!
Chłopiec spojrzał ostrożnie na starego kowala.
– Ojciec by po mnie zapłakał, tak jak ja płaczę po nim,
kiedy ty śpisz… Ty jesteś dla mnie obcy!…
– Sam jestem sierota – odpowiedział Jaków Sawwicz
wzruszony smutkiem dziecka.
– Dawno już powinieneś być ojcem, ale nie jesteś… Ja
czekam, aż dorosnę. Tylko mało jem, mięso nie trzyma się
na mnie. Nie ma z czego przytyć.
– A po co ci to? – przestraszył się Jaków Sawwicz.
– Będę mógł wtedy rodzić dzieci i zostanę z nimi do
samej śmierci.
– Ile ty właściwie masz lat?
– Gdyby byli ojciec i matka, toby wiedzieli. Wiedzieliby
też, jak mam na imię, a ja wszystko zapomniałem.
Jaków Sawwicz zawrócił go i chłopiec umilkł. Póki mały
nie miał własnych dzieci, obłaskawiał wróble, karmił je
okruchami chleba, prosem i różnymi odpadami. Wróble
jadły, a najadłszy się zaczynały się kłócić i rozpierzchały się
na wszystkie strony, a potem zbierały się znowu razem, żeby
znowu krzątać się we wspólnej potrzebie i bijatyce. Jaków
Sawwicz zrobił dla sieroty żelazną klatkę i chłopczyk zaczął
w niej hodować wróble. Ale wróble żyły niedługo, umierały
wnet z tęsknoty kładąc się na wznak. Wobec tego chłopiec
umieszczał je w klatce po dwa i po trzy, żeby mogły rodzić
dzieci, żyć dla nich i nie smucić się. Mimo to wróble kładły
się znowu na wznak i wszystkie umierały. Zastanowiło to
samego Jakowa Sawwicza, ale i on nie wiedział, w czym
kryła się tajemnica – wszak nawet słowiki żyją w klatkach i
orły oswajają się, a wróbel plącze się człowiekowi niemal
pod nogami, dlaczego więc w klatce od razu umiera… Na co
mu wolność, skoro fruwa na długość jednego arszyna i
spędza całe życie na dwóch sąsiadujących ze sobą
podwórzach? Tymczasem okazuje się, że ten, który potrafi
przelecieć przez morze, potrafi też śpiewać sobie w klatce!
– Niech to wszystko szlag trafi! Znaczy się, jestem jak
ten wróbelek! – powiedział Jaków Sawwicz. – Może by tak
znowu dokądś wyruszyć! Ale przecież wszędzie jedno i to
samo – pola i chałupki, obłoki i rzeczułki… No cóż, jestem
wróbel, ale gdybym był innym ptaszkiem, nasiedziałbym się
w klatce.
Chłopiec przestał trzymać wróble w klatce. „Wyście nie
ludzie – rzekł do nich – trzeba się pomęczyć, a nie tak od
razu umierać, nie można się z wami bawić.” Często błądził
po sadzie szukając w drzewach, w małych owadach i
nieznanych martwych przedmiotach jakiejś pokrewnej sobie
istoty, przywiązania i wzajemności w rozpaczy, ale
złudzenie to nie trwało długo, bowiem serce jego
przepełnione było powagą.
Malec przywierał codziennie twarzą do okna w glinianej
ścianie i wypatrywał, co też tam może być w środku. Stał
tam taboret, a na nim wiadro z wodą i kubek. Obok taboretu
znajdowało się drewniane łóżko, na łóżku zaś siedziała łysa
starucha i patrzała przed siebie w pustą przestrzeń białymi,
nie pamiętającymi oczami. Czasami chodziły po niej myszy,
pluskwy gryzły ją w szyję, ale ona prawie nie czuła tego, a
może szczędziła siły i dlatego nie walczyła z nimi.
Chłopczyk długo bał się jej, ale pewnego razu starucha
płakała z otwartymi oczyma, wówczas wyjął ramę okienną i
wszedł do glinianego domu. Od tego czasu odwiedzał
niemal codziennie staruchę, zdejmował z niej pluskwy i
przepędzał myszy. Starucha nie odzywała się do chłopca,
raz tylko, kiedy zbliżył się do niej, położyła mu lekką
niczym drewno rękę na głowę, na płowe włosy, przebierając
je palcami. Wkrótce chłopiec przywykł do odwiedzin u
staruchy, a ona czekała na niego; widział przez okno, że
kiedy nie był u niej dzień lub dwa, starucha siedziała
zasępiona albo płakała. Chłopiec nauczył się myć staruchę,
gotował dla niej kaszę na palenisku kowalskim i uszył
czepiec na jej gołą głowę ze starych rękawic Jakowa
Sawwicza, żeby w nocy nie kostniała z zimna.
Raz na tydzień do staruchy przychodziła córka, kobieta
niemłoda, przynosiła jej chleb, zmieniała wodę w wiadrze,
po czym wychodziła bez słowa. Chłopiec dowiedział się, że
starucha ma ośmiu synów i pięć córek, wszyscy już dorośli,
a nawet niemłodzi, niektórzy są zamożni, inni biedni, ale od
dawna nikt do niej nie przychodzi poza średnią córką, toteż
starucha zapomniała twarze swoich dzieci, nie pamiętała, ile
kto ma lat, i plątała żywych z umarłymi w niemowlęctwie.
Żeby starucha nie nudziła się, kiedy siedzi sama, chłopiec
złapał dla niej szczygła, zamknął w klatce po wróblach i
przyniósł jej w podarunku. Wyjąwszy jak zwykle okno
przedostał się do pokoju. Starucha leżała na podłodze, na
wznak, z oczami otwartymi, ale nie widzącymi. Chłopiec
pochylił się nad nią i zaczął składać jej ręce na piersiach,
gołe, odsłonięte nogi przykrył suknią, powieki zamknął
palcem – widział to już nieraz i wiedział, jak należy się
obchodzić z umarłymi. Teraz już nic nie wiązało go z
kowalem, skoro umarła starucha, trzeba jak najprędzej
odszukać matkę lub ojca, żeby nie zaszlochać z rozpaczy.
Wypuścił szczygła z klatki, przelazł przez chruściany
płot i poszedł sobie precz cudzymi ogrodami, nie wziąwszy
ze sobą nic i nie najadłszy się przed wyruszeniem w drogę.
Jaków Sawwicz strasznie zatęsknił za zaginionym
chłopcem, ale nie usiłował go odnaleźć: małoż to rzeczy
ginie na świecie. Sam też zginął po jakimś czasie, kiedy
wybuchła rewolucja lutowa. Jaków Sawwicz trafnie
zmiarkował, że rewolucja jest korzystniejsza, zyskowniejsza
nawet aniżeli zegar chodzący wiecznie, i zaczął działać w
niej, a półtora roku później został zabity podczas wojny
domowej. Zaciągnął się na ochotnika do czerwonej artylerii
stając po stronie samotnych sierot i ugodziła go druga
artyleria, ale umierał z jasną świadomością, powiedziawszy
sobie samemu na pożegnanie: „Nareszcie odczepiłem się od
siebie samego, już dawno należało to zrobić” – i zacisnął
powieki zbolałe od patrzenia na bieg życia.
Osierocony chłopiec wyrósł gdzieś indziej na dużego
uczciwego młodzieńca. Wiele razy przejeżdżał później po
tej drodze, gdzie ciągnęły się kiedyś powiatowe sady i w
jednym z nich stała drewniana kuźnia i gliniany dom
staruchy. Nie dowiedział się i nie znalazł nigdy miejsca, w
którym upłynęła część jego dzieciństwa: wokoło – w kraju
byłych sierot – wznosiły się wysokie czyste miasta,
szumiały liście nowych drzew, lśniły szosy i wszędzie pełno
było nieznanych i pięknych ludzi. Młodzieniec patrzał na
idących mu naprzeciw i uśmiechał się do nich: wiedział, że
pośród nich jest wiele takich jak on sierot, które po długiej
tułaczce tak samo jak on budują dla siebie upragnioną
ojczyznę.
Tłum. René Sliwowski
SKRZYPCE

Do miasta Moskwy szedł Siemion Sartorius. Był to człowiek


niewysokiego wzrostu, o nieregularnym szerokim obliczu
przypominającym wiejski krajobraz. Po ojcu nazywał się nie
Sartorius, lecz Żujboroda, i matka chłopka nosiła go kiedyś
w swym łonie wraz z ciepłym przeżutym razowym
Chlebem. Zamiast zwykłego kufereczka i narzędzi
ciesielskich Sartorius niósł w ręku futerał od skrzypiec, ale
w futerale tym prócz zimnych blinów i kawałka mięsa nic
nie było.
Szedł piechotą wśród otaczającej go przyrody. Czasu
miał przed sobą dużo – ze czterdzieści lat nieprzerwanego
życia; w całym kraju trwała piękna pogoda, miesiąc
czerwiec. Ileż myśli można przemyśleć, przypomnieć to, co
utonęło w niepamięci, przeżyć to, co niewiadome, podczas
takiej samotnej drogi.
W Moskwie Sartorius zjawił się w sekretariacie
konserwatorium i okazał swoje skierowanie. Było tam
napisane, że wysyła się towarzysza Siemiona Jakowlewicza
Sartoriusa na naukę; pieniądze za prawo do nauki, jeżeli
takowe trzeba płacić, rada wiejska zapisze na swój
rachunek, a zarazem nie pozostawi bez środków do życia
samego Sartoriusa, to znaczy łożyć będzie na jego
utrzymanie dopóty, dopóki trzeba, a także przesyłać mu
pieniądze na oporządzenie i na bieżące rozrywki kulturalne.
Rada wiejska prosiła, żeby przyjąć Sartoriusa jako
człowieka bardzo dla niej cennego, który w du-, żej mierze
potrafi rozwiązać grą na skrzypcach trudne zagadnienie
życia, jakie – opowiedzieć nie sposób, bo jak się opowiada,
wygląda to nieprzekonywająco. Teraz jednak jego skrzypce
zostały ukradzione i nie ma ich, jest tylko futerał, ale
Sartoriusowi dano pieniądze, żeby sobie kupił drugie. W
razie gdyby się zepsuł charakter Sartoriusa albo jego
przekonania pod wpływem życia publicznego, uprasza się,
żeby dać znać, aby pieniądze społeczne nie poszły na zgubę
uczciwego człowieka.
W konserwatorium powiedzieli Sartoriusowi, że teraz
lato na świecie, a przyjmować będą na jesieni, toteż na razie
mogą mu dać tylko miejsce w bursie.
– Człek żyje przecie każdą chwilą, nie ma czasu na
czekanie! – powiedział Sartorius.
– No, jak pan chce – oświadczył urzędnik. – Więc co,
napisać skierowanie do akademika czy jak?
– Co ja tam mam do chcenia – odparł niezadowolony
Sartorius. – Czekajcie mnie na jesieni, wtedy się zobaczy…
Sartorius opuścił konserwatorium i zaczął chodzić po
sklepach, żeby sobie znaleźć nowe skrzypce.
Wypróbowywał je wedle brzmienia i wyczucia materiału,
ale jakoś nie przypadały mu do gustu, nuty dźwięczały, ale
nie wychodziły z pudła w przestrzeń.
Kiedy tak wędrował po mieście, wszędzie spostrzegał
szczęśliwe, niespokojne lub tajemnicze twarze i wydawały
mu się one bardzo piękne. Myślał sobie, że zadaniem
muzyki jest wyrażenie różnorodnego życia innych, a nie
tylko swojego – swojego za mało. Zastanawiał się, w kogo
spośród spotkanych ludzi winien się przeistoczyć, by
wniknąć w cudzą tajemnicę i zdobyć ją dla muzyki.
Wyobrażenie innej duszy, tajemne odczucie nowego
wcielenia nie opuszczało go. Dumał o myślach powstałych
w innej głowie, stąpał nie swoim krokiem i cieszył się
żarliwie ukształtowanym już sercem.
Pewne urodziwe dziewczę, z którym można by przeżyć
pół życia, poradziło Sartoriusowi, aby pojechał na rynek
Krestowski: czasami przynoszą tam na sprzedaż
instrumenty, ona sama uczy się w technikum muzycznym,
ale nie gry na skrzypcach.
Rynek Krestowski pełen był handlujących żebraków i
zakamuflowanych burżujów, którzy z zimną pasją i
ryzykancką rozpaczą zdobywali swój chleb. Smrodliwe
powietrze unosiło się nad tłumnym zbiegowiskiem stojących
tu i monotonnie mruczących ludzi: niektórzy oferowali
nędzne rzeczy przyciskając je rękoma do piersi, inni
targowali się drapieżnie, macali towar palcami, udręczeni,
licząc, że go posiądą na wieki. Sprzedawano tu garderobę
staromodnego kroju, przesypaną specjalnym proszkiem,
zachowaną troskliwie przez dziesięciolecia na ostrożnym
ciele; były tu futra, co w zapobiegliwych czasach rewolucji
przeszły przez tyle rąk, że nie starczyłoby równika
ziemskiego globu, by wymierzyć ich wędrówkę pomiędzy
ludźmi. W ciżbie handlowano też takimi rzeczami, które raz
na zawsze wyszły z użycia, na przykład szlafrokami po
jakichś niezwykłych kobietach, ozdobami od chrzcielnic, w
których chrzczono niemowlęta, surdutami nie żyjących już
frantów, brelokami do łańcuszków noszonych na brzuchu…
W specjalnym kramie sprzedawano oryginalne barwne
portrety i reprodukcje dzieł sztuki. Portrety przedstawiały
dawno zmarłych mieszczan, a także oblubieńców z
oblubienicami z okolic podmoskiewskich. Samouwielbienie
promieniowało z ich twarzy, zadowolenie z życia rozsadzało
ich, dumni byli ze swego życia niczym z medalu za wybitne
zasługi. Czasami za tymi postaciami widniała cerkiew w
krajobrazie i rosły dęby dawno minionego łata. Jeden obraz
był wielkiego rozmiaru i wisiał na dwóch listwach. Obraz
przedstawiał ni to chłopa, ni to kupca, nie biednego, ale
niechlujnego i bosego. Stał na drewnianym lichym ganku,
koszulę podwiewał mu wiatr, w rzadkiej, od dawien dawna
zapuszczonej bródce widać było śmieci i słomę, patrzył
gdzieś obojętnie w odludny świat, gdzie blade słońce
wschodziło czy też zachodziło. Chłop dopiero co się
przebudził ze snu, a teraz wyszedł na przechód i zaraz
znowu wróci, żeby zapaść w sen bez marzeń, żeby jak
najprędzej przeżyć to życie nie myśląc o nim wcale.
Sartorius długo stał zatopiony w kontemplacji tych ludzi
minionych czasów.
Dalej sprzedawano rzeźby, filiżanki, talerze, trójnogi do
zawieszania kociołków nad ogniem, balaski od jakiejś
balustrady, gwicht ważący dwanaście dawnych pudów, płytę
z lanego żelaza, odkopaną tutaj, na miejscu, tak że widać
było tylko jeden jej koniec, a reszta była w ziemi; obok
siedzieli w kucki ostatni prywatni sprzedawcy farb i olejów,
zwolnieni z pracy wykolejeni ślusarze opylali własnoręcznie
zmajstrowane imadła, drewniane kliny, młotki, przygarść
gwoździ.
Drobne rzezimieszki wałęsały się między kundmanami a
sprzedawcami, porywały z rąk perkal, stare walonki, bułki,
pojedynczy kalosz i zmykały w gąszcz snujących się we
wszystkie strony ciał, żeby zarobić półrublówkę czy rubla na
każdej kradzieży. W głębi targowiska rozbrzmiewały
czasami okrzyki rozpaczy, ale nikt się tam nie rzucał na
pomoc i tuż obok cudzego nieszczęścia ludzie handlowali i
kupowali, bo ich własna niedola wymagała natychmiastowej
pociechy.
Jakiś niepozorny mężczyzna stał niemal bez ruchu,
potrącany jedynie przez kotłującą się ciżbę. Sartorius
natknął się na niego już po raz wtóry i podszedł do niego.
– Kartki na chleb – wyrzekł jakby do siebie ów
nieruchomy człowiek.
– Po czemu? – zapytał Sartorius.
– Dwadzieścia pięć rubli, pierwsza kategoria.
– Ano, daj no jedną – poprosił Sartorius, któremu
zachciało się wydać trochę pieniędzy na cokolwiek.
Handlarz wyjął ostrożnie z bocznej kieszeni kopertę z
nadrukiem: „Pełny program Mechanobra”. Wewnątrz
programu zasunięta była maleńka kartka na chleb. Ten sam
handlarz zaofiarował się Sartoriusowi za jednym zachodem
wyszukać również skrzypce, ale Sartorius nabył później
skrzypce u jakiegoś człowieka, który chciał wymienić swój
instrument na rosówki do łowienia ryb i gderał na
wszystkich przechodniów jak na wrogów państwa.
Przed kupnem Sartorius chciał wypróbować skrzypce, ale
ciasnota przeszkadzała mu; wszedł tedy po schodkach do
budki milicjanta, milicjant stanął z boku i zrobił miejsce
grajkowi. Z wysokości tej nadbudówki Sartorius zaczął
grać; na dole nikt go nie słuchał: od dawna już oswojono się
tu z różnymi dziwactwami. Ale te przypadkiem znalezione
skrzypce grały pięknie. Sporządzone były z ciemnego
tworzywa cięższego od drzewa, z wyglądu dość prostackie,
same z siebie dobywały ton bardziej szlachetny i czuły, niż
to potrafił grajek. Sartorius sam słuchał ich śpiewu jak
postronny słuchacz i dziwił się, że całe powietrze wokół
wibrowało od słabego pociągnięcia smyczkiem, a ludzie
wcale na to nie zwracali uwagi. Zasięgnął w tej sprawie
zdania milicjanta i ten mu wyjaśnił:
– Czego chcesz, wałęsają się tu różne niedobitki
burżuazyjno, wyznaczono im miejsce w tej przegródce i
smęcą się same jedne.
– A dlaczego nie wezmą się do roboty? – zapytał
Sartorius.
– Jak by ci tu powiedzieć! – milicjant wpatrzył się w głąb
ciżby. – Jednego zmieni słowo, drugiego kara – ci już od
dawna żyją jak ludzie. A inny tylko śmierci posłucha, więc
żeby stać się człowiekiem, musiałby się na nowo narodzić…
Nudno tu, obywatelu, idźże swoją drogą, nie przeszkadzaj
mi w pełnieniu moich obowiązków służbowych…
Sartorius zgarbił się przygnębiony i porzucił na zawsze
rynek Krestowski. Tego miejsca też wkrótce nie będzie, jak
nie ma już panny Anny Wasiliewny Striżowej, jak umarł
niechlujny i bosy kupiec, co siusiał z ganku w bezludny,
okutany niepogodą świat.
Od tej pory Sartorius pozostał w Moskwie. Już sam tłum
na ulicach podniecał jego duchowe siły, kroczył wśród ciżby
jak urzeczony i odczuwał jej emanujące ciepłem ciało.
Do późnej nocy Sartorius nie myślał o schronieniu i
chodził ze skrzypcami niesiony nurtem ogólnego ruchu
wśród światła, czystości i ciepła. Czuł, że zginąć tutaj,
pozostać niedostrzeżonym, bez pożywienia i opieki nie
można, jeżeli nie czuje się w sobie wrogości do ludzi.
Drugiego wieczoru Sartorius wyszedł na bulwar, gdzie
stoi pomnik Puszkina. Zostawił futerał na dole i wszedł na
piedestał pomnika, na wysokość wszystkich jego stopni.
Zagrał stamtąd, wyobrażając sobie, że słucha go cała
Moskwa, swój ulubiony utwór o wróblu, który pofrunął za
zwykłym ziarnem gdzieś niedaleko i najadł się tam do syta
pośród niezliczonych stworzeń. Ale skrzypce zagrały jakby
same, skrzypek podążył ostrożnie za ich coraz bardziej
skomplikowaną melodią – motyw muzyczny rozszerzył się i
los wróbla się zmienił. Nie doleciał do pobliskiego pokarmu:
żywioł wiatru porwał go i uniósł w dal, w burzę, i wróbel
zdrętwiał cały od szybkości swego lotu, ale spotkał noc –
ciemności zakryły przed nim przestrzeń i wysokość,
rozgrzał się, usnął, skulił się we śnie w maleńki kłębuszek i
upadł w dół, w gaj, na delikatną gałązkę, a zbudził się w
ciszy, o brzasku nieznanego dnia, wśród radujących się
nieznajomych mu ptaków. Przechodnie stali zasłuchani w
muzykę grajka; do jego futerału popłynęły strumieniem
datki; Sartorius zawstydził się i nie wiedział, co ma zrobić z
pieniędzmi, nie był wszak żebrakiem.
Młoda robotnica pracująca przy budowie metra słuchała
w zasmuceniu Sartoriusa. Miała na sobie męskie ubranie
robocze, szpecące jej kobiecą postać, a twarz jej była mądra
i śliczna; jasność serca błyszczała w jej spojrzeniu, ślady
gliny i smaru od pracy pod ziemią nie przynosiły szkody jej
ciału, lecz zdobiły je jak godło honoru i cnoty.
Grając muzyk patrzył na młodą robotnicę obojętnie i bez
żadnej uwagi, nie olśnił go żaden jej urok. Jako artysta
odczuwał zawsze w swej duszy jeszcze piękniejszy, męski
czar, co pociągał wolę wzwyż, ponad pospolite uciechy.
Kiedy skończył grę, z jego oczu popłynęły łzy – jemu
samemu spodobała się muzyka i uległ wzruszeniu, ale liczni
jego słuchacze mieli uśmiech na twarzy, a młoda robotnica z
budowy metra nawet się śmiała.
Sartorius zszedł z piedestału i ze złością zwrócił się do
niej:
– Ej, ty, publiczność! Myśleć jeszcze nie potrafi, a już się
natrząsa z uczucia… Miernoty!
– Toć to nie pan gra, pan tak nie potrafi! – odparła
robotnica. – Znam te skrzypce, na nich to i ja potrafię grać.
– Nie takim jak ty dziewuchom sądzić. Ładnaś, ale tylko
na gębie.
– A, to pan taki! – zagadkowo wycedziła dziewczyna. –
Zdaje się panu, że z pana wielki muzyk, a w gruncie rzeczy
tylko nudny samochwała…
Odeszła od niego do swoich spraw, a on poszedł za nią aż
do samego jej mieszkania, póki się w nim nie skryła. Wtedy
Sartorius zapamiętał sobie, gdzie mieszka ta robotnica,
wsiadł do tramwaju i pojechał daleko za miasto. Chodził
tam i męczył się, siedział koło łanu żyta, grał w zupełnej
ciszy i samotności na skrzypcach i nie mógł pojąć ich
konstrukcji; dlaczego, pobudzone jego graniem, same
zaczynają potem grać i nie są mu całkowicie posłuszne. Nie
znał fizyki ani techniki, mógł odczuwać jedynie namiętności
duszy i niespokojne, wytężone bicie człowieczego serca. W
oddaleniu Moskwa łagodnie szumiała jak poważna muzyka;
jej elektryczną łunę strop nieba odbijał z powrotem na
ziemię – i już tylko najsłabszy odblask dochodził do łanu
żyta, kładł się na jego kłosach jak wczesny, niepewny
brzask. Ale była jeszcze późna noc. Sartorius słuchał w
ekstazie dalekiej Moskwy, patrzył na elektryczną zorzę na
niebie i rozmyślał, że wszystko to jest tajemną muzyką, i
znowu zaczynał grać na swoich skrzypcach.
Robotnica z budowy metra, Lida Osipowa, która słuchała
muzyki Sartoriusa przy pomniku Puszkina, mieszkała na
czwartym piętrze nowego domu w dwóch niedużych
pokojach. W domu tym mieszkali lotnicy, konstruktorzy,
różni inżynierowie, filozofowie, teoretycy ekonomii i ludzie
innych zawodów. Okna jej mieszkania wychodziły ponad
sąsiednie dachy Moskwy i często się zdarzało, że Lida
powróciwszy ze swej zmiany i umywszy się kładła się na
parapecie okna. Włosy jej zwisały w dół, a ona
nasłuchiwała, jak szumi wszechwieczne miasto w swojej
tryumfalnej energii. A kiedy podnosiła głowę, widziała, jak
wschodzi pustynny, ubogi księżyc na zagasłe niebo i czuła
w sobie gorący nurt życia. Jej wyobraźnia pracowała
nieustannie i nigdy jeszcze nie uległa zmęczeniu – czuła, że
w jej mózgu zachodzą przeróżne procesy i brała w nich
udział w myśli; w samotności ogarniała cały świat swoją
czujną uwagą, pilnowała świateł latarni, żeby nie gasły,
rozmyślała o maszynach, dniem i nocą wytężając swoją
moc, żeby płonęło światło w ciemności, żeby można było
czytać, by motory mełły żyto na jutrzejszy wypiek chleba,
by pod ciśnieniem wznosiła się woda w rurach do ciepłych
natrysków w salach tańca i rodził się zalążek lepszego życia,
żeby wreszcie jaśniało ogniem i błyszczało radością miasto
jej młodości, wszechziemska metropolia pracy ludzkiej,
rozumu i człowieczeństwa. Lida Osipowa sama pragnęła
przeżyć to życie i radować się nim, czuwać nad jego
pomyślnością – dzień i noc stać przy dźwigni hamulca
parowozu, wozić ludzi zdążających na spotkanie, naprawiać
rurę wodociągu, kierować walcem drogowym, by wygładzić
nową asfaltową jezdnię, odważać lekarstwa dla chorych na
wadze analitycznej i zgasnąć w porę lampą nad czyimś
pocałunkiem.
Kiedy Lida wychylała się przez okno w owe samotne
wieczory, z dołu pozdrawiali ją okrzykami przechodnie,
wołali ją, by szła z nimi we wczesny letni zmrok, obiecywali
jej pokazać wszystkie atrakcje Parku Kultury i Wypoczynku
i kupić kwiaty. Lida śmiała się i nie chciała iść.
Później Lida widziała z góry, jak zaczynały się zaludniać
sąsiednie dachy domów. Przez strychy na kryte blachą
dachy wychodziły rodziny, rozścielały koce i układały się do
snu na powietrzu, a dzieci umieszczano pomiędzy ojcem i
matką; w zakamarkach zaś dachów, gdzieś między
dymnikiem a kominem, szukały samotności młode pary i
pozostawały tam do poranka nie zmrużywszy oczu – poniżej
gwiazd, ale ponad ludzką ciżbą.
Drzwi od swego mieszkania Lida często zapominała
zamykać. Pewnego razu zastała nieznajomego człowieka,
który spał z ukrytą twarzą na podłodze na swojej
zwierzchniej odzieży. Lida poczekała, aż odwróci twarz, i
wtedy poznała grajka, który grał przy pomniku Puszkina.
Sartorius przyszedł tutaj bez pytania, a skrzypce schował w
ubikacji. Gdy się obudził, powiedział, że chce u niej
pomieszkać; miejsca tu dużo i podoba mu się. Lida nie
odezwała się i dała lokatorowi poduszkę i koc. Sartorius
zamieszkał u niej; po nocach wstawał i na palcach
podchodził do pogrążonej we śnie Lidy, żeby ją okryć
kołdrą, bo kręciła się przez sen, odkrywała i ziębła.
Po kilku dniach życia w mieszkaniu Osipowej skrzypek
naprawiał już zdarte obcasy pantofli Lidy, po kryjomu
czyścił jej z kurzu jesionkę, podgrzewał herbatę i z radością
czekał na przebudzenie się gospodyni. Lida z początku
krzyczała na skrzypka za podlizywanie się, a potem, żeby
wykorzenić taką służalczość, wprowadziła ze swoim
lokatorem prosty rozrachunek: zaczęła mu cerować
skarpetki, a nawet golić żyletką szczecinę na policzkach.
A kiedy Lida wychodziła, Sartorius zaczynał cicho grać
na skrzypcach, usiłując pojąć ich czarodziejską budowę. Na
oko skrzypce były zwyczajne i tanie, a przecież ich tony
budziły rezonans w szybach, ścianach, meblach, w
żyrandolu, pustym powietrzu – i wszystko to współgrało
niczym symfonia. Ale w obecności Lidy Sartorius bał się
grać. Nie ośmielił się ani razu zapytać o tajemnicę swojego
instrumentu i co oznaczały jej drwiące słowa koło pomnika.
Sartorius zrozumiał jednakże, że o prawdzie nowej muzyki,
śpiewającej w każdym tworzywie niczym żywe uczucie,
może się dowiedzieć od tej czarnowłosej dziewczyny, a
więcej od nikogo. Po to właśnie przyszedł, zamieszkał u niej
i starał się pokochać ją we wszystkim.
Wkrótce Sartorius dowiedział się, że Lida pracuje jako
technik przy wiertarkach, i dodało mu to odwagi, by u niej
pozostać, jako że była człowiekiem wykształconym.
Pewnej nocy, kiedy okrywał ją jak zwykle we śnie,
usłyszał jej szczęśliwy śmiech i czuły, niewyraźny szept.
Zapytał wtedy:
– A czyje tę skrzypce, moja kochana?
Lida otworzyła oczy.
– Bo co?
– Muszę wiedzieć!
– Co musisz wiedzieć? – oprzytomniała Lida. – Nie pali
się! Powiem ci jutro. – I zasnęła z powrotem.
Rano powiedziała Sartoriusowi, że wieczorem będzie bał
i żeby poszedł tam ze skrzypcami: czy mu się nie uprzykrzy
tak wałkonić się do samej jesieni?
– A czyje to skrzypce, moja kochana? – zapytał
Sartorius. – Powiedz, proszę cię.
Lida powoli obrzuciła skrzypce wzrokiem.
– Co za kochana?! Cóż to znów nowego? Skrzypce te
zrobione są z odpadków w laboratorium mojego
narzeczonego, i to dla niego jestem kochana, rozumie pan?
– Rozumiem – powiedział Sartorius. – Nie jestem
przecież mieszczuchem. Jestem człowiekiem nie takim jak
inni!
– To widać! – rzekła Lida lekceważąco i bez urazy.
Wieczorem w klubie rejonowym komsomołu zebrali się
młodzi naukowcy, inżynierowie, lotnicy, lekarze,
pedagodzy, artyści i wybitni robotnicy nowych fabryk. Nie
mieli więcej niż dwadzieścia siedem – trzydzieści lat, ale
każdy był już znany w kraju, w nowym świecie, i każdy czuł
się skrępowany tą zbyt wczesną sławą, co przeszkadzało im
żyć i przydawało ich twarzom wyraz nadmiernego
podniecenia. Pracownicy klubu ustawili odpowiednio meble
w salach: w jednej miało się odbyć posiedzenie, w drugiej
pogawędka i przyjęcie.
Jako jeden z pierwszych przyszedł dwudziestoczteroletni
inżynier Połuwarow z komsomołką Kuźminą, pianistką,
zawsze zadumaną od przebywania w świecie muzyki.
– Chodźmy, przekąsimy cokolwiek! – zaproponował
Połuwarow.
– Przekąsimy – z niewieścią uległością zgodziła się
Kuźmina.
Poszli do bufetu. Tam Połuwarow, rumiany, tęgi, lubiący
dobrze zjeść, wziął parę kanapek z kiełbasą, a Kuźmina
tylko dwa ciastka, żyła bowiem dla muzyki, a nie dla
trawienia.
Wkrótce nadeszło jednocześnie z dziesięć osób:
podróżnik Gołowacz, mechanik Haussman, dwie
dziewczyny, przyjaciółki – obie hydrauliczki z budowy
kanału Moskwa—Wołga, meteorolog służby lotnictwa
Wieczkin, konstruktor silników pracujących na dużych
wysokościach Muldbauer, elektrotechnik Guńkin z żoną, za
nimi znowu dały się słyszeć głosy i przyszło jeszcze kilka
osób, wśród nich Lida Osipowa ze skrzypkiem Sartoriusem.
Najpóźniej zjawił się w klubie chirurg Sambikin. Dopiero
co wrócił z kliniki, gdzie dokonywał trepanacji czaszki
maleńkiemu dziecku, i teraz przyszedł przygnębiony
niedoskonałością budowy ciała ludzkiego.
Moskiewska noc jarzyła się pełną skupienia ciemnością,
wspomagana napięciem dalekich maszyn. Pulsujące
powietrze, rozgrzane ciepłem milionów ludzi, ich tęsknotą,
przenikało do serca Sambikina. Popatrzył na gwiazdy, w
czarowną otchłań mroku, i wyszeptał stare słowa, które znał
ze słyszenia: „Mój Boże!”
Potem udał się do sali, gdzie się zebrali jego rówieśnicy i
koledzy. Sambikin miał wygłosić referat o ostatnich pracach
tego instytutu, w którym był zatrudniony. Tematem jego
referatu była nieśmiertelność człowieka.
W drugim rzędzie siedziała młoda kobieta o pociągającej
twarzy, a obok niej skrzypek ze swoim instrumentem.
Uśmiech młodości i nieświadomy czar upiększały ją, ale ona
tego nie dostrzegała. Sambikin i jego kolega z instytutu
chcieli przedłużyć siłę życia, a może nawet zdobyć jej
wieczne trwanie. Sambikin znalazł w okolicach serca nikłe
ślady nieznanej substancji, która go zadziwiła. Zbadał ją i
odkrył, że substancja ta posiada moc pobudzania słabnącego
życia, że w chwili śmierci w ciele człowieka otwiera się
jakby jakaś tajemnicza śluza i po całym organizmie rozlewa
się osobliwa ciecz, troskliwie chroniona przez całe życie aż
do chwili największego niebezpieczeństwa.
Wędrujący promień dalekiego reflektora zatrzymał się
przypadkiem na ogromnych oknach klubu. W zapadłej ciszy
słychać było, jak biją w pale i wydmuchują ulatniającą się
parę potężne katary na rzece Moskwie.
Lida Osipowa zaczęła się niepokoić i odwracała głowę w
stronę każdego, kto wchodził do sali. Kilka razy szła do
telefonu, by zadzwonić do tego, kogo oczekiwała, ale nikt
jej stamtąd nie odpowiadał, widocznie zepsuł się aparat, i
wracała ukrywając swój smutek.
Później wszyscy goście przeszli do drugiej sali, gdzie stał
stół nakryty do ogólnej kolacji, i tam znowu rozpoczęła się
dyskusja o nieśmiertelności, o przedhistorycznych
jednookich cyklopach, tych pierwszych proletariuszach, co
założyli Grecję i wznieśli olimpijskie wzgórza, i o tym, że
Zeus był tylko galernikiem z wyłupionym okiem, którego
czciła później mądra arystokracja „za jego czyny,
zbudowanie całego kraju, i na inne tematy”. Sartorius
siedział i napełniał się wiedzą jak pusty worek, w którym
żyły tylko niedostrzegalnie duchy przelotnych uczuć.
Kwiaty, którym powolne umieranie nadawało wygląd
zadumanych, stały co pół metra wydzielając pośmiertny
aromat. Żony konstruktorów i młode kobiety –
inżynierowie, filozofowie, brygadierzy, dziesiętnicy – były
odziane w najcieńszy jedwab republiki. Lida Osipowa miała
na sobie błękitną jedwabną suknię, która ważyła zaledwie
koło dziesięciu gramów, a uszyta była tak misternie, że
nawet tętno arterii Lidy i niepokój jej serca zaznaczały się
na sukni falowaniem jedwabiu. Wszyscy mężczyźni, nie
wyłączając niedbałego Sambikina i zarośniętego
meteorologa Wieczkina, przyszli w garniturach z
doskonałego materiału, skromnych i drogich; ubierać się
licho i niechlujnie byłoby obrazą dla kraju, który żywił i
odziewał tu obecnych tym, co miał najlepszego.
Sambikin poprosił Sartoriusa, żeby zagrał cokolwiek – bo
po cóż przyniósł ze sobą skrzypce?
Sartorius wstał i z klarowną, pełną szczęśliwości mocą
zagrał swoją muzykę – pośród młodej Moskwy, w jej
gwarną noc, ponad głowami zamilkłych ludzi, pięknych z
natury albo którym piękności przydawała młodość i
entuzjazm. Cały świat wokół niego stał się nagle surowy i
nieprzejednany – tworzyły go same tylko twarde i ciężkie
przedmioty, brutalna, sroga potęga działała z takim
gniewem, że sama wpadała w rozpacz i płakała ludzkim,
zamierającym głosem na krawędzi własnego milczenia. I
znowu ta siła dźwigała się ze swego żelaznego piedestału i z
szybkością okrzyku druzgotała jakiegoś swojego zimnego,
kamiennego wroga, który wypełnił martwym swoim ciałem
nieskończoność. A przecież ta muzyka, choć zatracała
wszelką melodię i przechodziła w zgrzytliwy wrzask
natarcia, miała jednak rytm zwyczajnego ludzkiego serca i
była prosta.
Lecz grając Sartorius nie mógł pojąć swojego
instrumentu: dlaczego skrzypce grały lepiej, niż on potrafił,
dlaczego martwe i liche tworzywo instrumentu dobywało z
siebie dodatkowe żywe tony, które nie grały na temat, lecz
go pogłębiały i były kunsztowniejsze, niżby to sprawić
mogła ręka skrzypka. Ręka Sartoriusa wprawiała tylko w
wibrację skrzypce, a śpiewały i prowadziły melodię one
same przybierając sobie do pomocy utajoną harmonię
przestworzy, a całe niebo stawało się wtedy ekranem dla
muzyki, budząc w ciemnej istocie przyrody odzew na
wzruszenie ludzkiego serca.
Lida zasłoniła twarz rękami i zapłakała, nie mając siły
dłużej ukrywać swego niepokoju. Wtedy wszyscy obecni
wstali ze swoich miejsc i podeszli do niej. Sartorius opuścił
skrzypce w rozterce. Ogólna radość spotkania rozwiała się.
– Posłuchajcie – zwróciła się Osipowa do bliżej stojących
kolegów. – Który z was ma samochód? Muszę jechać…
– Zaraz będzie – powiedział Sambikin.
Wezwał telefonicznie auto. W dziesięć minut potem.
Lida Osipowa, Sambikin i Sartorius pojechali wedle
wskazówek Lidy.
W rejonie placu Kałanczewskiego samochód skręcił w
zaciszny zaułek i zatrzymał się. Dalej nie można było jechać
– stały tam wozy straży ogniowej, choć nigdzie nie widać
było pożaru, rozbrzmiewała tylko monotonna, delikatna i
groźna melodia, nie wiadomo co.
W głębi zaułka stał nieduży parterowy budynek z
szyldem informującym, że to fabryka produkująca
odważniki i nowe ciężkie tworzywa. Tuż przy bramie tej
fabryki stała karetka Pogotowia Ratunkowego. Smuga
reflektora wozu strażackiego oświetlała jedno okno fabryki;
za oknem – wewnątrz budynku – jarzyło się nieruchomo
samoistne fioletowe światło; ustawieni w pogotowiu
strażacy tworzyli kordon naprzeciw okna, ale nie
przystępowali do akcji: wewnątrz maleńkiej fabryki leżał
człowiek – nie wiadomo, żywy czy umarły.
Lida Osipowa ze struchlałym sercem oceniła sytuację,
lecz nagle, wbrew rozumowi i sercu, krzyknęła swoim
wysokim, naiwnym głosem i pobiegła do fabryki poprzez
kordon strażaków, którzy nie zdążyli jej powstrzymać.
Czekali na nią kilka minut, ale nie wróciła. Naczelnik
straży ogniowej rozkazał rozebrać zewnętrzną ścianę
budynku i wywlec stamtąd ludzi długimi bosakami.
Delikatny, groźny śpiew trwał w dalszym ciągu,
rozszerzał się na cały zaułek i wznosił ku elektrycznej łunie
nocnej Moskwy.
Sartorius poznawał głos przestworzy i niepojętej wokół
siebie substancji, która była zawsze martwa i niema – to był
głos jego skrzypiec, które spoczywały teraz w futerale w
jego ręku. Podniósł futerał do ucha i wsłuchał się: cały
materiał instrumentu śpiewał coś i zmieniając melodię
podążał za nieznanym i wzruszającym motywem
muzycznym, lecz zewnętrzny zgiełk i ruch przeszkadzały
uchwycić myśl muzyki.
– Moje skrzypce, obywatelu… Pewnie teraz radzi byście
dziękować, ale nie ma komu.
Sartorius ujrzał tego samego człowieka, który na rynku
Krestowskm kupował rosówki na przynętę i trafem sprzedał
mu skrzypce. Był już w podeszłym wieku i służył, jak się
okazało, jako nocny stróż w tej fabryce odważników, a
przedtem pracował przy obróbce drzewa i uprawiał
rybołówstwo z miłości do natury.
– Cóż to się tu u was dzieje? Jakiś wypadek się zdarzył?
– zapytał go Sartorius.
– Przejdzie… Włodzimierz Iwanowicz omdlał w
laboratorium.
– A kto to jest?
– Jak to kto? Inżynier. Zaraz się ocknie.
– A co mu się stało?
– Masz tobie, co mu się stało! – z niezadowoleniem
gderał stróż. – Przy swojej robocie zemdlał… Tylko patrzeć,
jak i ta kobieta zemdleje tam razem z nim.
– Jaka kobieta?
– Gadaj z nim – jaka! A ta, co tu z tobą stała: baba
Władimira Iwanowicza, jego narzeczona.
Dziwny, głęboki dźwięk ucichł; czarodziejskie światło w
oknie laboratorium zagasło. W drzwiach portierni fabrycznej
ukazała się Lida Osipowa. Powiedziała do strażników:
– No, idźcież tam prędzej. Przestańcie rujnować
budynek. Niebezpieczeństwa już nie ma. Prąd wyłączony.
Strażnicy weszli do budynku i wynieśli stamtąd młodego
człowieka. Zanieśli do karetki Pogotowia.
– Nie, ja chcę do domu! – powiedział inżynier Grubow. –
Gdzie Lida?
– Wnieście go tutaj! – Sambikin otworzył drzwi swojego
samochodu. – Pojedziemy do instytutu – powiedział do
szofera.
Do auta przyniesiono wyczerpanego człowieka: widać
było, jak na jego obnażonym tu i ówdzie ciele osiadły gęste
kropelki potu, jak gdyby walczył ponad siły, ale twarz jego
była zdrowa.
– Dzień dobry! – powiedział Sambikin do Grubowa.
– Dzień dobry – odpowiedział chory inżynier.
– Pojedziemy do naszego instytutu, pomogę panu –
powiedział Sambikin, kiedy wsadzono Grubowa do
samochodu.
– Nie chcę – odezwał się Grubow.
– To bardzo interesujące, wstrzyknę panu coś takiego, co
udało mi się uzyskać. Bardzo interesujący eksperyment,
radzę się temu poddać.
– No to jedźmy! – od razu zgodził się Grubow.
– Czekaj! – do auta wsunął głowę nocny stróż, ten, co
zmajstrował skrzypce Sartoriusa. – Włodzimierzu
Iwanowiczu, co ty tam, zemdlałeś?
– Zemdlałem, Sidorze Pietryczu…
– Wiesz, ja chciałem tam wejść do ciebie, a tu coś
wypycha i wypycha z powrotem.
– Nie wolno, Sidorze Pietryczu, umrzesz.
– Nie wolno, to nie wolno… Można wziąć odpadki?
Chciałbym jeszcze ze dwoje skrzypiec zrobić, ostatnie już…
– Bierz, Sidorze Pietryczu… Idź spać, ja też się
zmordowałem.
Odjechali. Zaułek opustoszał. Pozostali tylko Sidor
Pietrowicz i Sartorius.
Przyzwyczajony żyć, gdzie popadło, a nawet cudzym
życiem, Sartorius pozostał w fabryce. Pracował jako
robotnik fizyczny i zamieszkał w pokoju u Sidora
Pietrowicza na dziedzińcu fabrycznym. Stróż wkrótce
nauczył Sartoriusa robić skrzypce; sam robił je zwyczajnie i
nie znał wcale starodawnej sztuki lutniczej, tylko że ciemny,
połyskujący materiał do roboty brał z laboratorium
Grubowa; ten materiał już się dla inżyniera nie nadawał jako
nieprecyzyjny, wyrzucano go. Sartorius nie mógł jednak
zrozumieć, dlaczego naturalne tworzywo gra wewnątrz
niemal samo z siebie i umiejętniej od kunsztu skrzypka.
Sidor Pietrowicz także tego nie wiedział.
Przez dwa miesiące Sartorius dręczył się nie mogąc się
niczego dowiedzieć, aż fabryka przeszła na produkcję
nowych odważników. Spieszono z ich produkcją i wielu
robotnikom podwyższono kwalifikacje na skróconych
kursach. Sartoriusa także posłano, by się uczył pracować
przy nowej produkcji. W fabryce ukazały się wtedy nieduże
maszyny elektryczne, podobne do odbiorników radiowych.
Maszyny te wypromieniowywały potężną rozdrabniającą
niewidzialną energię, pod jej działaniem materiał z początku
smutnie śpiewał, a później cichł. Materiałem mogła być
glina, masa plastyczna, zwykła ziemia i wszystko, co łatwo
dostępne i tanie. Po obróbce elektrycznej tworzywo stawało
się twarde i zwarte jak metal.
Inżynier Grubow wytłumaczył robotnikom, że świat, a
zwłaszcza te jego części, które poddane zostały pracy
człowieka, zbudowany jest z materiału słabego, gdyż
wszystkie jego drobne molekularne cząsteczki, wytrącone
ogniem, pracą, maszynami i innym oddziaływaniem ze
swoich przyrodzonych lepszych miejsc, błądzą teraz bez
celu w łonie materii. Prąd elektryczny wysokiej
częstotliwości i drgania ultradźwiękowe szybko przywracają
molekuły na ich pradawne miejsca – natura znowu staje się
zdrowa i trwała, molekuły ożywają, zaczynają dawać
harmonijny rezonans, czyli odpowiadają dźwiękiem,
ciepłotą, elektrycznością na wszelkie bodźce, a nawet
śpiewają jeszcze same z siebie, kiedy bodziec przestał już
działać. I oto ów dźwięk okazał się zrozumiały dla
człowieka: jego serce, wypełnione napięciem twórczego
uniesienia, śpiewa niemal tak samo, tyle że mniej
precyzyjnie i bardziej niezrozumiale.
– Sprawdziło się to na skrzypcach zrobionych przez
Sidora Pietrowicza – powiedział kiedyś Grubow na naradzie
produkcyjnej. – Skrzypce zrobione są z materiału, który ze
względu na swoje właściwości nie nadaje się na odważniki,
lutnik wydobył muzykę z wybrakowanego materiału…
Myślę jednak, że teraz wypadnie nam zrobić kilka skrzypiec
z prawdziwego materiału…
Sartorius pracował w fabryce odważników do września,
ale potem znikł nie wiadomo gdzie. Ciągnęła go wielka
Moskwa, wieloludny tłum działał na niego jak natchnienie, a
cudze serce interesowało go bardziej niźli własne. Pragnął
poddać próbie swoją duszę w całej wielorakości losu
nowego świata, a nie tylko jako skrzypek, nie w samych
wąskich granicach swego ciała i talentu.
Krajanie szukali go jesienią po całej Moskwie, ale
znaleźli tylko nikłe ślady w postaci informacji, gdzie
mieszkał, a Sartoriusa nigdzie nie było: zaginął wśród ludzi i
być może zmienił swą twarz, nazwisko i charakter.
Tłum. René Sliwowski
PODRÓŻ WRÓBLA
czyli
BULWAR TWERSKI
Stary muzyk lubił grać u stóp pomnika Puszkina. Pomnik
ten znajduje się w Moskwie, na początku bulwaru
Twerskiego, widnieją na nim wiersze i ze wszystkich
czterech stron wznoszą się ku niemu marmurowe schodki.
Wspiąwszy się po tych schodkach do samego piedestału
stary muzyk zwracał się twarzą ku bulwarowi, ku Bramie
Nikickiej, i smyczkiem dotykał strun na skrzypcach. Przy
pomniku gromadziły się od razu dzieci, przechodnie,
czytelnicy gazet z miejscowego kiosku i wszyscy milkli w
oczekiwaniu na muzykę, bowiem muzyka działa na ludzi
kojąco, zawiera w sobie obietnicę szczęścia i wspaniałego
życia. Futerał od skrzypiec muzyk kładł zamknięty na ziemi,
naprzeciwko pomnika; leżał w nim kawałek razowego
chleba i jabłko, żeby można było zjeść, kiedy się zachce.
Zazwyczaj staruszek wychodził pograć wieczorem, o
pierwszym zmierzchu. Dla jego muzyki było lepiej, żeby
świat stał się cichszy i mroczniejszy. Starość nie była mu
ciężarem, gdyż otrzymywał od państwa emeryturę, więc nie
głodował. Dręczyła go jednak myśl, że nie przynosi ludziom
żadnego pożytku, dlatego też przychodził z własnej woli
pograć na bulwarze. Dźwięki jego skrzypiec rozlegały się tu
w półmroku i choć z rzadka docierały do głębin ludzkiego
serca, wzruszały je swą pełną delikatności siłą, nawołując do
piękniejszego, bardziej wzniosłego życia. Niektórzy jego
słuchacze wyjmowali pieniądze, by dać je staruszkowi, ale
nie wiedzieli, gdzie je położyć. Futerał od skrzypiec był
zamknięty, sam zaś muzyk znajdował się wysoko na
piedestale pomnika, niemalże obok Puszkina. Wobec tego
ludzie kładli monety na wieku futerału.
Staruszek nie chciał jednak zasłaniać swej nędzy
muzyką; schowawszy skrzypce do futerału, zsypywał z
niego pieniądze na ziemię nie zwracając uwagi na ich
wartość. Wracał do domu późno, czasami nawet o północy,
kiedy na ulicach nie było już prawie żywej duszy i tylko
jakiś zabłąkany samotny przechodzień słuchał jego muzyki.
Ale staruszek mógł grać również dla jednego człowieka i
dogrywał swój utwór do końca, dopóki słuchacz stał
zapłakawszy po cichu w ciemności. Być może, miał on
zmartwienie, a może zaczynało go dręczyć sumienie, że żyje
nie tak, jak powinien, albo też po prostu wypił sobie nieco…
Pewnego razu późną jesienią staruszek spostrzegł, że na
futerale, leżącym jak zwykle nie opodal na ziemi, usiadł
sobie wróbel. Muzyk zdziwił się, że ptaszek jeszcze nie śpi i
nawet w wieczornych ciemnościach pracuje na swe życie.
Prawdę mówiąc, trudno było teraz w dzień znaleźć
pożywienie: wszystkie drzewa pogrążyły się w sen zimowy,
owady powymierały, ziemia w mieście była naga i głodna,
bo konie chodziły rzadko i dozorcy szybko sprzątali po nich
nawóz. Gdzież więc, w istocie, wróbel miał znaleźć coś do
jedzenia na jesieni i w zimie? Wszak nawet wiatr w mieście
jest słaby i skąpy pomiędzy domami – nie potrafi utrzymać
wróbla, kiedy ten rozpościera zmęczone skrzydła, toteż musi
on nimi nieustannie machać i pracować.
Zbadawszy wieko futerału, wróbel nie znalazł na nim nic
dla siebie. Wówczas poruszył monety łapkami, wziął do
dzioba najmniejszy miedziak i pofrunął z nim nie wiedzieć
dokąd. A więc nie na darmo przyleciał – zabrał z sobą choć
cokolwiek!
Niech sobie żyje na zdrowie i kłopocze się, on też musi
istnieć.
Następnego wieczoru stary skrzypek otworzył futerał: a
nuż przyfrunie wczorajszy wróbel, wtedy będzie mógł się
najeść miękiszem chleba leżącym na dnie futerału. Ale
wróbel nie zjawił się, widocznie zdobył gdzieś indziej
pożywienie, a miedziak nie zdał mu się na nic.
Staruszek czekał jednak cierpliwie na wróbla i na
czwarty dzień ujrzał go znowu. Wróbel siadł sobie jak
gdyby nigdy nic na Chlebie w futerale i zabrał się
energicznie do jedzenia. Muzyk zszedł z pomnika i
zbliżywszy się do futerału przyglądał się w milczeniu
małemu ptaszkowi. Wróbel był kosmaty, miał wielką głowę
i sporo posiwiałych piórek; od czasu do czasu rozglądał się
dokoła czujnym okiem, by móc niechybnie odróżnić wroga
od przyjaciela; muzyka zdziwiło jego spokojne, rozumne
spojrzenie. Wróbel musiał już być bardzo stary albo
nieszczęśliwy, zdążył już bowiem zmądrzeć od niewygód,
zgryzot i długiego żywota.
Kilka dni z rzędu wróbel nie pojawiał się na bulwarze;
przez ten czas spadł śnieg i zrobiło się mroźno. Przed
pójściem na bulwar staruszek wsypywał do futerału
okruszyny miękkiego ciepłego chleba.
Stojąc na wysokości piedestału pomnika i grając rzewną
melodię staruszek śledził nieustannie otwarty futerał,
najbliższe dróżki i wymarłe kępy kwiatów na letnich
klombach. Stary muzyk czekał na wróbla i tęsknił do niego:
co się z nim dzieje, gdzie się teraz podziewa, czym się karmi
na tym zimnym śniegu? Cicho i jasno świeciły latarnie
wokół pomnika Puszkina; piękni i czyści ludzie, oświetleni
światłem elektrycznym i śniegiem, śpieszyli do swych
ważnych i radosnych spraw. Staruszek grał dalej, tłumiąc w
sobie żałosne uczucie smutku po małym pracowitym
ptaszku, który gdzieś tam żył teraz i opadał z sił.
Minęło jeszcze pięć dni, a wróbel ciągle nie przylatywał
w gościnę pod pomnik Puszkina. Stary skrzypek ciągle
pozostawiał dla niego otwarty futerał z pokruszonym
Chlebem, ale uczucie tęsknoty do wróbla zaczęło tępieć w
tym oczekiwaniu i muzyk powoli zapominał o nim.
Staruszkowi wypadło w życiu wiele zapomnieć
bezpowrotnie. Przestał więc kruszyć chleb, który leżał teraz
w futerale w całym kawałku, i tylko wieko zostawiał
otwarte.
Pośrodku zimy, koło północy, rozszalała się śnieżyca.
Staruszek grał swój ostatni utwór, „Drogę zimową”
Schuberta, i miał się już udać na spoczynek. W tej samej
chwili z kłębów wiatru i śniegu wyłonił się znajomy siwy
wróbel. Cienkimi, drobnymi łapkami usiadł na mroźnym
śniegu; pokręcił się jakiś czas wokół futerału, smagany
wichrem, lecz obojętny na niego i nieustraszony – potem
skoczył do wnętrza futerału. Zabrał się tam do dziobania
chleba, zagrzebawszy się niemal całkowicie w jego ciepłym
miękiszu. Jadł długo, bodajże z pół godziny; zamieć
zasypała, zaniosła śniegiem prawie cały futerał, a wróbel
ciągle szamotał się w śniegu, trudząc się nad swym jadłem.
A więc umiał najeść się na długo. Staruszek zbliżył się do
futerału ze skrzypcami i smyczkiem i długo czekał pośród
wichru, aż wróbel opuści futerał. Wreszcie wróbel
wygramolił się z niego, coś tam zaświergotał i poleciał
pieszo do swych pieleszy, nie chcąc fruwać na zimnym
wietrze, żeby nie tracić sił nadaremnie.
Następnego wieczoru tenże sam wróbel przyleciał znowu
do pomnika Puszkina; od razu wlazł do futerału i zabrał się
do dziobania przygotowanego dla niego chleba. Staruszek
przyglądał mu się z postumentu pomnika grając jakąś
melodię na skrzypcach z dobrotliwym uczuciem w sercu.
Tego wieczoru pogoda była cicha, jakby zmęczona
wczorajszą śnieżycą. Najadłszy się, wróbel wzniósł się
wysoko z futerału i zamamrotał w powietrzu jakąś krótką
melodię…
Rano długo nie świtało. Obudziwszy się w swym pokoju,
muzyk-emeryt usłyszał za oknem śpiew wichury. Mroźny,
twardy śnieg kłębił się w uliczce przesłaniając światło
dzienne. Do szyb okiennych jeszcze w nocy, w ciemności,
przywarły zamarzłe lasy i kwiaty niewiadomej zaczarowanej
krainy. Staruszek przypatrywał się z zachwytem tej
natchnionej grze przyrody, która zdawała się również, jak
człowiek, tęsknić do lepszej doli.
O tym, żeby pójść dzisiaj grać na bulwar Twerski, nie
mogło być mowy. Dzisiaj śpiewa wichura i dźwięki
skrzypiec byłyby zbyt słabe. A jednak pod wieczór staruszek
ubrał się w palto, obwiązał sobie głowę i szyję szalikiem,
nakruszył chleba do kieszeni i wyszedł na dwór. Szedł z
trudem swą uliczką do bulwaru Twerskiego tracąc oddech
od stężałego zimna i wiatru. Oszronione gałęzie skrzypiały
w samotności na bulwarze i nawet pomnik smętnie szeleścił
– to ocierał się o niego sypiący śnieg. Staruszek chciał już
położyć okruszyny chleba na stopniach pomnika, lecz
spostrzegł, że nie zda się to na nic: zawieja z miejsca uniesie
chleb i śnieg go zasypie. Muzyk zostawił jednak chleb na
stopniu i zobaczył, jak znika on w mroku zawiei.
Wieczorem muzyk siedział w domu sam; grał na
skrzypcach, ale nie było komu go słuchać, toteż melodia w
pustym pokoju nie brzmiała tak ładnie, wzruszała jedynie
samotne serce skrzypka, ale tego było za mało, a może serce
jego opustoszało na stare lata. Staruszek przestał grać. Na
dworze burza huczała bez przerwy, biedne muszą być teraz
wróble. Staruszek podszedł do okna i zaczął się
przysłuchiwać sile burzy przez zaszronione okno. Czyżby
siwy wróbel odważył się przylecieć teraz do pomnika
Puszkina, żeby skubnąć chleba z futerału?
Siwy wróbel kuty na wszystkie nogi nie zląkł się śnieżnej
burzy. Nie pofrunął jednak do bulwaru Twerskiego, lecz
poszedł tam pieszo, gdyż na dole było nieco spokojniej i
można było sią schować za tamtejszymi zaspami i różnymi
napotkanymi na drodze przedmiotami.
Wróbel zbadał skrzętnie cały teren wokół pomnika
Puszkina, a nawet pogrzebał łapkami w śniegu, gdzie leżał
zazwyczaj otwarty futerał z chlebem. Usiłował kilkakrotnie
wznieść się od strony nawietrznej na nagie, oczyszczone
wichurą ze śniegu stopnie pomnika, by zobaczyć, czy burza
nie zaniosła tam jakichś okruszyn lub starych ziaren; można
byłoby je złapać i zjeść. Ale burza porywała wróbla, ledwie
odrywał się od śniegu, i unosiła go hen, aż wreszcie zderzał
się z pniem jakiegoś drzewa lub słupem tramwajowym;
wówczas wróbel padał i zagrzebywał się w śniegu, żeby
ogrzać się i odsapnąć. Wkrótce stracił wszelką nadzieję na
znalezienie pożywienia. Wykopał głębszą jamę w śniegu,
wtulił się w nią i zdrzemnął się: byle nie zamarznąć i nie
umrzeć, burza przecież kiedyś ucichnie. Na wszelki
wypadek spał ostrożnie, czujnie, śledząc we śnie działanie
burzy. Pośród snu zauważył, że śnieżna zaspa, w której spał,
pełznie wraz z nim, po czym cały śnieg wokół niego obsunął
się, rozprószył i wróbel został znowu sam na sam z burzą.
Niosło go w dal na dużej pustej wysokości. Nie było tu
nawet śniegu, tylko czysty wiatr stwardniały od własnej
zgęszczonej siły. Wróbel zastanowił się, zwinął się mocno w
kłębek i zasnął wśród burzy.
Obudził się wyspany, ale burza niosła go jak przedtem.
Wróbel już trochę przywykł do życia pośród burzy, było mu
teraz nawet łatwiej istnieć, gdyż nie czuł ciężaru swego ciała
i nie musiał chodzić ani fruwać, ani o nic się troszczyć.
Wróbel rozejrzał się w pomroce burzy, chciał się
zorientować, jaka może być teraz pora: dzień czy noc. Ale
nie zdołał odróżnić światła dziennego od zmierzchu, zjeżył
się więc znowu i zasnął, usiłując uchronić ciepło
przynajmniej w sobie, piórka i skóra mogą ostygnąć.
Kiedy wróbel obudził się po raz wtóry, ciągle jeszcze
niosła go burza. Zaczął już do niej przywykać, ale
doskwierał mu głód. Zimna wróbel teraz nie czuł, ale nie
było mu też ciepło, drżał tylko w tym mroku i potoku
pustego powietrza. Zwinął się znowu w kłębek, usiłując nie
uświadamiać sobie niczego, aż umilknie burza.
Kiedy się obudził, leżał na ziemi, w ciszy ciepłej i
czystej, na liściach wysokiej zielonej trawy. Nieznane i
niewidzialne ptaki wyśpiewywały długie, melodyjne pieśni;
zdziwiony, przysłuchiwał się im dłuższy czas. Potem
uporządkował i wyczyścił swoje zwichrzone burzą piórka i
udał się na żer.
Lato trwało tu widać wiecznie i dlatego pokarmu było w
bród. Niemal każda trawa miała owoce. Na łodygach
między liśćmi wisiały kłosy z ziarnem albo miękkie strączki
z korzennymi placuszkami, lub też rosły duże, sycące
jagody. Wróbel dziobał cały dzień, aż ogarnął go wstyd i
obrzydzenie; otrząsnął się i przestał jeść, choć mógłby sobie
jeszcze trochę poskubać.
Spędziwszy noc na łodydze trawy wróbel zabrał się od
rana do jadła. Wczoraj głód nie pozwolił mu zauważyć
smaku pokarmu, dzisiaj zaś czuł, że wszystkie owoce na
trawach i krzakach były zbyt słodkie lub też, na odwrót, zbyt
gorzkie. Ale za to owoce te zawierały wiele wartości
odżywczych w postaci gęstego, niemal oszałamiającego
tłuszczu, toteż wrróbel nabrał nieco tuszy, a jego upierzenie
blasku. W nocy zaczęła go męczyć zgaga i wówczas wróbel
zatęsknił do kwaśnego smaku zwykłego razowego Chleba;
jego drobne kiszki i żołądek aż się skręcały na wspomnienie
ciepłego, ciemnego miękiszu w futerale muzyka z bulwaru
Twerskiego.
Wkrótce na tej letniej, spokojnej ziemi wróbla ogarnął
wielki smutek. Słodycz i obfitość pokarmu, światła i
powietrza oraz zapachy roślin były mu niemiłe. Tułając się
w cieniu zarośli wróbel nie spotkał nigdzie ani znajomego,
ani krewnego: wróble tu nie żyły.
Miejscowe, odkarmione ptaki miały różnobarwne, piękne
pióra, siedziały zazwyczaj wysoko na gałęziach drzew i
śpiewały tam pieśni tak piękne, jakby z ich gardła
wydobywało się światło. Ptaki te jadły rzadko, bowiem
wystarczało dziobnąć jedną tłustą jagodę w trawie, żeby
najeść się na cały dzień i całą noc.
Wróbel żył więc w samotności. Stopniowo obleciał cały
tutejszy kraj wznosząc się nad krzakami i wszędzie widział
gęste zagajniki traw i kwiatów, grube niskie drzewa,
śpiewające dumne ptaki i błękitne bezwietrzne niebo. Nawet
deszcz padał tu tylko w nocy, kiedy wszystko spało, żeby
nikomu nie psuć nastroju.
Po jakimś czasie wróbel znalazł sobie stałe miejsce
zamieszkania na brzegu strumyka pokrytym drobnymi
kamykami, gdzie nic nie rosło, gdzie ziemia była uboższa i
nieprzytulna.
W szczelinie brzozowej mieszkała żmija, ale nie miała
ona jadu ani zębów, odżywiała się w ten sposób, że połykała
wilgotną ziemię niczym robak: drobne żyjątka zostawały w
jej wnętrzu, a przeżutą ziemię wyrzucała z powrotem.
Wróbel zaprzyjaźnił się ze żmiją. Przychodził do niej często
i patrzał w jej ciemne życzliwe oczy i żmija też patrzała na
Wróbla. Potem wróbel odchodził i było mu łatwiej żyć w
samotności po spotkaniu ze żmiją.
W dole, z biegiem rzeki, wróbel ujrzał pewnego razu
dość wysoką, błękitną skałę. Podfrunął do niej i postanowił
nocować odtąd na tym wzniesieniu. Miał nadzieję, że zerwie
się kiedyś burza i porwie go, śpiącego, z kamienia i uniesie z
powrotem do domu, na bulwar Twerski. W pierwszą noc
było mu niewygodnie spać na zimnej skale; następnej
jednak nocy przyzwyczaił się i spał na kamieniu snem
głębokim, jak w gnieździe, ogrzany nadzieją na burzę.

Stary muzyk zrozumiał, że siwy znajomy wróbel zginął na


zawsze w zawierusze zimowej. Śnieżyce, zimne dni i
wichury często nie pozwalały staruszkowi wychodzić grać
na skrzypcach na bulwar Twerski.
Siedział wtedy w domu i jego jedyną rozrywką było
patrzenie na zamarznięte szyby, gdzie powstawała i
rozpadała się w ciszy bujna roślinność czarodziejskiej
krainy, w której mieszkały prawdopodobnie same
śpiewające ptaki. Stary człowiek nie mógł przypuścić, że
jego wróbel żyje teraz w ciepłym, kwitnącym kraju i śpi w
nocy na wysokiej skale wystawiwszy się pod wiatr… W
lutym muzyk kupił sobie małego żółwia w sklepie
zoologicznym na Arbacie. Wyczytał gdzieś, że żółwie żyją
długo, a staruszek nie chciał, żeby istota, do której
przyzwyczai się jego serce, umarła przed nim. Na starość
rany serca nie goją się wcale, długo męczy je pamięć,
niechaj więc żółw przeżyje jego śmierć.
Żyjąc sobie razem z żółwiem stary muzyk rzadko teraz
chodził pod pomnik Puszkina. Grał teraz w domu co
wieczór na skrzypcach, a żółw wychodził powoli na środek
pokoju, wyciągał długą chudą szyję i słuchał muzyki.
Odwracał nieco głowę od staruszka jakby po to, żeby lepiej
go słyszeć, i tylko jednym czarnym oczkiem patrzał z
wyrazem pokory na muzyka. Żółw bał się widać, że
staruszek przestanie grać i znowu będzie mu smutno żyć
samemu na gołej ziemi. Ale muzyk grał dla żółwia do
późnej nocy, dopóki ten nie położył swej małej główki na
podłodze, znużony zmęczeniem i snem. Wyczekawszy, aż
oczy żółwia zasłonią się fałdami powiek, staruszek chował
skrzypki do futerału i kładł się na spoczynek. Ale spało mu
się źle. To coś strzykało w jego ciele, to ściskało i nieraz
budził się przerażony, że umiera. Okazywało się zawsze, że
jeszcze żyje, a za oknem, w uliczce moskiewskiej, trwała
spokojna noc. Kiedyś w marcu obudziwszy się od ucisku w
sercu staruszek usłyszał huk wichru. Szyby w oknie
odtajały, wiatr dął widać z południa, od strony wiosny. I
stary człowiek przypomniał sobie wróbla, i zrobiło mu się
żal, że umarł. Wkrótce nadejdzie lato, na bulwarze
Twerskim drzewa powrócą do życia i wróbel mógłby sobie
jeszcze pożyć na tym świecie. A na zimę muzyk wziąłby go
do siebie do pokoju, wróbel zaprzyjaźniłby się z żółwiem i
spokojnie przezimował w cieple jak emeryt… Staruszek
zasnął znowu, rad, że ma żywego żółwia, cóż mu więcej
trzeba.
Wróbel też spał tej nocy, ale w huraganowym
południowym wietrze. Obudził się tylko na chwilę, kiedy
huragan zerwał go ze skały, lecz ucieszony zasnął od razu z
powrotem, wtuliwszy się w siebie. Obudził się dopiero za
dnia; potężna siła wiatru niosła go ku dalekim krajom.
Wróbel nie bał się wysokich lotów; poruszył się w huraganie
niczym w ciężkim, lepkim cieście, coś tam mruknął do
siebie i poczuł, że mu się chce jeść. Obejrzał się ostrożnie
wokół siebie i zauważył różne przedmioty. Przypatrzył się
im uważnie i rozpoznał pojedyncze tłuste jagody z ciepłego
kraju, ziarna, strączki i całe kłosy, zaś nieco dalej od wróbla
leciały nawet całe krzaki i gałęzie. A więc wiatr zabrał z
sobą nie tylko jego, wróbla. Maleńkie ziarenko pędziło tuż
przy wróblu, ale złapać je nie było łatwo, bo podmuch był
bardzo silny. Wróbel wysunął kilkakrotnie dziób, ale nie
zdołał uchwycić ziarna, gdyż dziób opierał się o wichurę jak
o kamień. Wówczas wróbel zaczął się kręcić dokoła samego
siebie: przewrócił się łapkami do góry, rozpostarł jedno
skrzydło i wiatr od razu podrzucił go w bok, z początku do
bliskiego ziarnka, i wróbel dziobnął je błyskawicznie, a
potem do dalszych jagód i kłosów. Najadł się do syta i
nauczył się poza tym poruszać niemal w poprzek burzy.
Potem postanowił się zdrzemnąć. Było mu teraz dobrze:
obfity pokarm leciał obok niego, a on nie czuł ani zimna, ani
ciepła pośród huraganu. Wróbel spał i budził się, a
obudziwszy się, znowu kładł się na wietrze łapkami do góry,
żeby się spokojnie zdrzemnąć. W przerwach pomiędzy
jednym snem a drugim najadał się do syta tym, co go
otaczało w powietrzu; niekiedy jakaś jagoda lub strączek ze
słodkim nadzieniem przybijały do ciała wróbla, pozostawało
wtedy tylko dziobać i połykać to jedzenie. Wróbel zaczął się
niebawem obawiać, że wiatr przestanie kiedyś dąć, a on
przywykł już żyć pośród burzy i czerpać z niej obfite
pożywienie. Nie chciało mu się więcej zdobywać rozbojem
pokarmu na bulwarach, marznąć każdej zimy i łazić po
pustym asfalcie, żeby nie tracić sił na latanie przeciwko
wiatrowi. Żałował tylko, że w tym potężnym wietrze nie ma
żadnych okruchów kwaśnego razowego chlebaj leciała tylko
sama słodycz albo gorycz. Na jego szczęście burza trwała
długo i budząc się wróbel czuł się znowu nieważkim i nawet
próbował sam sobie śpiewać pieśń o pełnym szczęśliwości
żywocie.

W wiosenne wieczory stary skrzypek wychodził niemal


codziennie pograć pod pomnikiem Puszkina. Zabierał ze
sobą żółwia i stawiał go na łapki koło siebie.
Podczas gry żółw słuchał skrzypiec znieruchomiały, w
przerwach zaś czekał cierpliwie na dalszy ciąg. Futerał od
skrzypiec leżał jak dawniej na ziemi naprzeciwko pomnika,
ale wieko było teraz zawsze zamknięte, gdyż staruszek nie
spodziewał się już, że siwy wróbel przyleci do niego
pogościć.
Pewnego pogodnego wieczora zaczął dąć wiatr ze
śniegiem. Muzyk schował żółwia za pazuchę, włożył
skrzypce do futerału i poszedł do domu. Nakarmił jak
zwykle żółwia, położył go na noc do pudełka wyłożonego
watą. Potem chciał się napić herbaty, żeby się ogrzać i
przedłużyć w ten sposób wieczór, ale w prymusie nie było
już nafty i butelka okazała się również pusta. Staruszek
poszedł więc kupić naftę na ulicę Bronną. Wiatr już ustał,
padał słaby, mokry śnieg. Na Bronnej staruszek nie dostał
nafty, bo w sklepie był remanent, musiał więc pójść aż do
Bramy Nikickiej.
Kupiwszy naftę skrzypek udał się z powrotem do domu
po świeżym, tającym śniegu. Dwaj chłopcy stali w bramie
starej kamienicy i jeden z nich powiedział do staruszka:
– Dziadku, niech dziadek kupi od nas ptaszka… Zabrakło
nam pieniędzy na kino!
Skrzypek przystanął.
– Daj no go – rzekł. – A skąd go macie?
– Sam spadł, z nieba jak kamień – odparł chłopiec i podał
skrzypkowi ptaszka w złożonych dłoniach.
Ptak już na pewno nie żył. Staruszek schował go do
kieszeni, dał chłopcu dwadzieścia kopiejek i poszedł dalej.
W domu wyjął ptaszka z kieszeni. W jego ręku leżał siwy
wróbel; oczy miał zamknięte, nóżki bezradnie podkurczone,
jedno skrzydło zwisało bezwładnie. Trudno było zrozumieć,
czy wróbel przestał żyć na chwilę czy też na zawsze. Na
wszelki wypadek staruszek położył sobie wróbla za
pazuchę, pod koszulę nocną: rano albo ogrzeje się, albo
nigdy się więcej nie obudzi.
Napiwszy się herbaty muzyk położył się ostrożnie na
bok, by nie zrobić krzywdy wróblowi.
Wkrótce staruszek zasnął, ale po chwili się obudził:
wróbel poruszył się pod jego koszulą i dziobnął go mocno.
„Żyje! – pomyślał stary człowiek. – A więc serce jego
ustrzegło się śmierci!” – i wyjął wróbla z ciepła swej
koszuli.
Muzyk położył przywróconego do życia wróbelka koło
żółwia. Żółw spał sobie w pudełku – leżała tam wata,
wróblowi będzie tam miękko.
O świcie staruszek obudził się na dobre i wychylił się,
żeby zobaczyć, jak się miewa wróbel.
Wróbel leżał na wacie cienkimi nóżkami do góry, a żółw
wyciągnąwszy szyję patrzał na niego dobrymi, cierpliwymi
oczami. Wróbel umarł i zapomniał na zawsze, że żył kiedyś
na świecie.
Wieczorem stary muzyk nie poszedł na bulwar Twerski.
Wyjął skrzypce z futerału i zaczął grać melodię pełną
słodyczy i szczęśliwości. Żółw wyszedł na środek pokoju i
słuchał go pokornie. Ale w muzyce zabrakło czegoś, co
mogłoby ucieszyć przepełnione rozpaczą serce staruszka.
Odłożył więc skrzypce na miejsce i zapłakał, muzyka nie
jest bowiem w stanie wyrazić wszystkiego, a biedny
człowiek pozostaje zawsze ostatnim ogniwem pomiędzy
życiem i cierpieniem.
Tłum. René Śliwowski
ŚWIATŁO ŻYCIA

Na dnie naszej pamięci spoczywają senne widziadła i


rzeczywistość, i po jakimś czasie nie sposób już odróżnić
tego, co było naprawdę, od tego, co się przyśniło –
zwłaszcza jeśli minęło wiele długich lat i wspomnienie sięga
czasów dzieciństwa, dalekiego światła początków życia. W
tej pamięci dzieciństwa dawno miniony świat istnieje
niezmiennie i nieśmiertelnie… Drzewo rosło gdzieś tam na
polanie, w pobliżu ojczyzny, oświetlone czerwonym
światłem południa, światło nieba leżało na trawie i
podniecony skwarem cień liści drzew leżał niesłyszalnie na
trawiastej rozpromienionej ziemi, i zdawało się, że widać,
jak słońce oddycha.
Męcząco i nudno było siedzieć dziesięcioletniemu
chłopcu, Akimowi, pod tym drzewem, ale w jego sercu żyło
sobie niezależnie ciche, szczęśliwe uczucie, karmione
ciepłem ziemi, światłem słońca, błękitnym niebem nad
dalekimi polami i odbiciem całego tego niecodziennego
jeszcze świata w duszy dziecięcej, jakby to trawa rosła i
światło świeciło, i wiatr trzepotał nie na zewnątrz, lecz w
głębi ciała Akima – i ciekawie mu było istnieć za nich, i
wyobrażać sobie, co myśli i czego chce wiatr, słońce i trawa.
W dzieciństwie cały świat należy do dziecka i Akim
wszystko, co widział, przetwarzał we własne przeżycie,
myśląc o sobie, jak myślał o drzewie, o mrówce, o wietrze,
by zgadnąć, po co one żyją i dlaczego jest im dobrze. Matka
kazała mu odejść z obejścia, pobiegać sobie i nie
przychodzić przed obiadem, a jeszcze lepiej – przed kolacją,
żeby Akim nie upominał się przedwcześnie o jedzenie.
Akim obraził się na matkę: „Już do was więcej nie przyjdę,
żyjcie sobie sami, albo wrócę, jak będę stary, kiedy wszyscy
umrzecie, a ja będę sam”. Matka Akima miała oprócz niego
wiele dzieci, umęczyła ją nędza i rodzina i rzekła do syna: –
A to dopiero będziemy lamentować! A to dopiero będziemy
płakać! Idź sobie, dokąd cię oczy poniosą, wielkie mi
zmartwienie!
I Akim poszedł sobie precz z domu; chodził dokoła
swego obejścia po rozległych polach, po krzakach, po
zboczu wielkiego parowu porośniętego brzeziną i za każdym
razem znajdował potajemne zaciszne miejsca, gdzie nigdy
nie był. Oczarowany własną dociekliwością i
spostrzeżeniami powoli, jakby we śnie, przemierzał
przyrodę mały Akim. Wyszedł na dalekie pole, znajdujące
się nad rzeką Stara Sosna. Było letnie święto, ludzie chodzili
po polu w korowodzie u skraju lasu, rwali gałęzie z liśćmi,
zbierali kwiaty na miedzach, między łanami, i wili wianki.
Śpiewali pieśni trzymając się za ręce i czyjaś matka
pachnąca kwiatami, czystą odzieżą i ciepłą twarzą – nie tak,
jak pachniała matka Akima – obca kobieta wzięła Akima na
ręce i zaczęła go całować, bawić się z nim i śmiać, a potem
nakarmiła go pączkami z białej mąki. Bawiła się tu obca
wieś: we wsi Akima nie siali pszenicy i nie piekli białego
chleba, jedli razowy chleb, kartofle i cebulę. Do samego
zachodu słońca Akim przebywał pośród obcych ludzi
patrząc na ich obce, miłe twarze, słuchając gry na harmonii i
zapomniawszy o domu. Siedział na urwisku nad rzeką. Za
rzeką, na tamtym brzegu, rozpościerały się łąki, i Akim
widział, jak tam, w dali, na ziemi i na niebie kończył się
dzień – światło chowało się we mgle, w granatowym
wieczorze, w wielkiej i strasznej nocy, gdzie migotały
błyskawice nad głębokimi trawami pochylonymi w sennej
rosie.
Nastał czas, zrobiło się późno, Akim dawno już powinien
był pójść do domu, ale nie miał ochoty, chciało mu się tu
zostać na zawsze. I jakaś wysoka, wesoła i bosa niewiasta z
obcej wsi wzięła Akima za rękę i pociągnęła go za sobą,
żeby malec poszedł do chałupy spać. Kobieta wyprowadziła
Akima za miedzę dzielącą obie wsie i zostawiła go tam,
dalej sam znajdzie drogę do wsi. Akim sam dobrze wiedział,
że tu zaczynają się grunty jego wsi, ale do chałupy nie
poszedł. „Jeszcze czas” – rzekł sam do siebie, nie lubił
odchodzić z miejsca, które mu się podobało, i obejrzał się za
siebie, na kobietę. Obca niewiasta biegła do swoich
wielkimi krokami po mokrej wieczornej trawie. „Gruba, syta
– pomyślał o niej Akim.— Dobry mają wikt… Nie pójdę do
domu, co tam, nie widziałem ojca i matki czy co? Zobaczę
ich jeszcze. Pójdę do tych obcych, oni wejdą do chałupy, a
ja za nimi, zaproszą mnie i najem się u nich rumianych
pączków i placków. Napcham się, aż będę miał brzuch jak
bęben, urosnę od razu duży i pójdę sobie daleko stąd… Albo
nie, lepiej nie pójdę do cudzej wsi, niech o mnie najpierw
zapomną, a ja będę szedł za nimi. Bo jeszcze ta kobieta
przypomni sobie o mnie i przepędzi: znów tu jesteś, powie,
idź sobie precz, ty nocny Marku! Poczekam… Pójdę lepiej
do nich w gościnę, na jakieś pięć albo cztery dni. W domu
będą mieli więcej Chleba, wtedy ojciec z matką pojedzą
sobie lepiej i bracia z siostrami. Panka i Dunka, Sieńka i
Filka podzielą się moją częścią i nikt w chałupie nie będzie
się kłócić i brzydko wymyślać.”
Akim usiadł pod dojrzewającym postarzałym żytein i
ostrożnie dotknął ręką kłosa. Potem nachylił go i przyjrzał
mu się: w kłosie pęczniały wilgotne, delikatne ziarna. Akim
doszedł do wniosku, że właśnie takimi powinny być, bo
deszcze padają często, rosa też robi swoje, tylko chleb
wszystko jedno wychodzi z pieca czarny i kwaśny,
niepodobny do jasnego żyta.
Pola i niebo pociemniały, zapachniało wilgotną senną
ziemią i kwiatami, które swe wysokie głowy pochyliły nisko
na ramiona sąsiednich traw. Akim spojrzał na żyto – kłosy
drzemały, a więc zboże też chciało spać, i Akim po namyśle
przyłożył głowę do skiby zoranej ziemi, żeby zdrzemnąć się
razem z trawą i żytem.
Zabłysły gwiazdy na niebie. „I one obudziły się i patrzą!
– ujrzał gwiazdy Akim. – Ja też nie będę spać, a będę
patrzeć, bo chłopi z babami wrócą do chałup, do swojej,
obcej wsi, zasiądą do kolacji i zjedzą całe jedzenie, a dla
mnie nic nie zostanie, a u nich, od razu widać, dobry wikt,
ludziska mają białe gęby, syci są, pyskaci… Pobawili się,
przyjdą do domu i zjedzą wszystko, nic nie zostanie. Pójdę i
ja za nimi, bo inaczej nic z tego!”
Akim wyszedł na nocną polankę nad rzeką. Było tam już
pusto, ludzie rozeszli się na noc, tylko w dali, na drugim
brzegu rzeki, świeciły cztery ogniki w chatkach tajemniczej,
obcej wsi. Akim poszedł tam po rosie bojąc się spóźnić na
kolację.
W chacie koło drewnianego mostu mieszkał zgrzybiały
staruszek; siedział teraz przed małym ogniskiem i na
palących się szczapach odgrzewał sobie na kolację kaszę
albo też kartoflankę z cebulą – jedno z dwóch. Akim zapytał
staruszka: – Nie widział dziadek, czy szli tędy ludzie do
swojej wsi, chłopy i baby, czy jeszcze nie przechodzili? Oni
tam, o, pieśni sobie śpiewali, nic nie robili.
Staruszek siedział pochylony nad swą strawą w kociołku,
nie spojrzał na chłopca i nie odpowiedział; widocznie
obrzydło mu już zauważać, co się wokół niego dzieje, i
mówić, i myśleć – niech się dzieje, co się ma dziać,
wszystko jedno, nie jego to już sprawa. Kiedyś, dawno
temu, staruszek naprawiał most, a w nocy pilnował go, ale
most mimo to umierał, bo drzewo na moście zbutwiało ze
starości, dyszało, jakby było puste, pod nogami Akima.
Gdzie się teraz podziewa po upływie całego ludzkiego
wieku ów dziadunio przy drewnianym wiejskim mostku?
Być może, żyje i oddycha gdzieś: przyzwyczaił się żyć, a
odwyknąć zapomniał. A most dawno już chyba zniosły
wezbrane wody. Co też tam teraz może być – po
pięćdziesięciu z górą latach? Czy ktoś jeszcze żyje spośród
ludzi, którzy wili wianki na wysokiej polance, kiedy Akim
był dzieckiem, i co teraz rośnie na tamtej ziemi – zwykła
trawa czy też co innego, i jakie tam stoją urządzenia
techniczne?…
Akim przeszedł most i żeby mniej się bać ciemności,
pobiegł prędko przez łąkę do światła w oknie, które jaśniało
mu na spotkanie w cudzej wsi.
Ostatnia chatka, gdzie paliło się światło, była nieduża i
niepozorna z wyglądu. Akim wdrapał się na przyzbę i
zajrzał do środka izby, co też się tam dzieje. W izbie za
stołem nakrytym obrusem siedziała chuda kobieta i jadła
kolację z garnuszka. Akim pomyślał o niej, że to starucha,
ale wówczas wszyscy ludzie odrobinę starsi lub wyżsi od
niego wydawali mu się starcami albo staruchami. Obok
kobiety stały kule oparte o stół. „Chromołydka, znaczy się!
– wywnioskował Akim. – Siedzi sama, nie chodzi wić
wianków, to nie dla niej.” Cicho zapukał do okna. Kulawa
kobieta odwróciła twarz do okna i Akim zobaczył
nieznajome dobre oczy, spokojnie patrzące na niego z głębi
obcego serca, jakby z dala. Kobieta uchwyciła się kul i
wstała, opierając się o nie umęczonymi rękami, żeby
otworzyć drzwi i przywitać gościa.
Akim wszedł do izby i zapytał kalekę:
– Tu mieszkasz?
– Tu, a gdzieżbym miała mieszkać? – powiedziała
kobieta. – Siadaj ze mną do kolacji.
– No to nalej mi do garnuszka i daj łyżkę – wyraził zgodę
Akim.
Ale kobieta siadła z powrotem na ławkę i odłożyła kule.
– Sam sobie nalej – powiedziała. – W piecu stoi garnek z
zacierkami na mleku, jeszcze ciepłe… Widzisz, kulawa
jestem. Weź mój garnuszek i łyżkę, ja się już najadłam.
Ukrój sobie chleba. Weź sobie sitkowego, czarny wszystek
zjadłam.
Akim zaczął gospodarzyć sam, a kobieta w milczeniu
wodziła za nim wzrokiem ze smutną i pełną rezygnacji
pokorą, która upodobniła się do skromnego, lecz
nienaruszalnego szczęścia.
– Słońce już dawno zaszło – powiedziała gospodyni i
zapytała Akima: – A czyj ty jesteś? Dokąd idziesz w taką
nocną porę?
– Do kopalni idę – odparł Akim; nie zastanawiał się
jeszcze, dokąd pójdzie, ale teraz postanowił tam wyruszyć;
jego wujek był górnikiem koło Krindaczówki, przysłał
stamtąd list, już dawno, i pisał, że górnikom żyje się dobrze;
ojciec Akima czytał list głośno, od początku do końca.
– Umęczysz się – odezwała się kaleka – i ojciec z matką
zatęsknią do ciebie.
– Ojciec z matką się przyzwyczają, a potem zapomną –
mówił Akim zajadając się zacierkami na mleku z dużego
garnuszka. – Będę im przysyłał wypłatę, jak będę zarabiał.
– A skąd ty jesteś? – pytała kobieta i jej twarz ożywiła
ciekawość cudzego życia, zapomniana w chorobach i
samotności.
– Ja nietutejszy – opowiadał Akim. – Ja z Miełowatki.
– Z Miełowatki? – zdziwiła się kulawa. – To będzie
chyba jakie półtora wiorsty od nas? No to jaki z ciebie
nietutejszy? – Ja nie z daleka – przytaknął jej Akim. – A ty
na co jesteś chora, na nogi?
– Żeby tylko na nogi – wyrzekła kobieta – cała chora
jestem: ze słabości… zjedz wszystko do końca, nie
zostawiaj niczego, nie ma komu jeść.
– Zjem wszystko – powiedział Akim. – A kto cię karmi?
– Synów mam. Rozdzielili się, przez synowe, a sami
dobrzy są i karmią mnie dobrze, złego słowa nie powiem –
mówiła gospodyni. – Ja już niedługo umrę, najwyższy czas.
– Żyj sobie, co tam – odrzekł Akim. – Wikt masz, w
chałupie ciepło. U nas gorzej.
– A po co mi żyć… Stara jestem, schorowana, chodzić
nie mogę, siedzieć ze mną nie ma komu, wszyscy mają jakąś
robotę… No co, podjadłeś sobie? Czas spać, zaraz gaszę
lampę…
Gospodyni kazała Akimowi wyjąć z kufra czystą rogożę i
położyć się na podłodze, a potem zdmuchnęła lampę, z
trudem i bólem wlazła na łóżko i umilkła na całą noc.
I Akim przybłęda zamieszkał w obcej chacie. Pomagał
kalekiej gospodyni sprzątać izdebkę, chodził po wodę,
przynosił słomę i chrust na rozpałkę. Chorej kobiecie było
raźniej i weselej z Akimem, toteż nie przepędzała go od
siebie, mówiła tylko, że ojciec z matką pewnie tęsknią do
Akima i pora dowiedzieć się, co słychać w domu. Ale Akim
nie miał na to ochoty.
– Zdążę do domu – odpowiadał – ziemia u nas
małoduszna, glina, piach, wapniak, nie wykarmi nikogo. A
latoś deszczów było mało, ani rosy, ani wilgoci, co to za
życie! Niech moją część zje sobie rodzina – jest nas
sześcioro, ja siódmy, gęby duże, zostanę u ciebie, nudno ci
przecież, kulawa jesteś, siedzisz sama w chacie, jak jestem z
tobą, to ci lepiej.
Chroma kobieta zgodziła się z podrostkiem, że z nim żyje
się jej lepiej i jest do kogo usta otworzyć, i na kogo
popatrzeć.
– Kiedy tu jesteś, serce moje odrywa się od złych myśli i
godziny prędzej mijają – mówiła gospodyni. – Ale ty
wkrótce pójdziesz do kopalni…
– Pobędę jeszcze trochę u ciebie – obiecał Akim.
Lecz po dwóch-trzech dniach spędzonych u kulawej
gospodyni Akim zapragnął odejść od niej w dalsze strony, a
przedtem dowiedzieć się, czy żyją ojciec z matką i bracia z
siostrami, bo zdarza się tak, że ludzie umierają ni stąd, ni
zowąd, i serce Akima na samą myśl o tym ścisnęło się
boleśnie. Ale on musi przetrwać na obcej stronie, żeby w
domu mieli więcej do jedzenia.
Czwartego dnia chroma staruszka posłała Akima pleć
kartofle w ogródku przy zagrodzie, za pustą rygą. Akim
poszedł do ogrodu, a gospodyni wyszła za nim. Akim zabrał
się do pielenia zielska zżerającego ziemię nadaremnie, a
chroma starucha stała w oddaleniu oparta o kule i patrzała
na chłopca, żeby nie nudzić się samej w chałupie.
Chroma kobieta, cała zgięta, wisiała bezsilnie na kulach i
Akim dopiero teraz zauważył, że ma nieduży garb, nabyty
czy też od urodzenia. „Podobna jest do Konika-Garbuska! –
pomyślał Akim, przypomniawszy sobie bajkę, którą czytała
mu jego siostra Pańka. Ja pracuję, a ona stoi, nic nie może
robić. Żyje niepotrzebnie. Albo nie – ona też musi żyć,
skoro się urodziła. Gdyby nie było trzeba, nie urodziłaby się.
Tego, kto nie musi żyć, nie ma na świecie.”
Od strony nocy dął zimny nierówny wiatr, lato się
kończyło i zawczasu dawało odczuć jesienną porę, i znów
trzeba będzie siedzieć w zamkniętej chałupie, bawić się i
kłócić z młodszymi braćmi i siostrami, czekać na obiad, na
kolację i usiłować wyrwać ze wspólnej misy jakiś większy
kęs, choćby kartofla, i dostać za to od ojca pustą łyżką po
głowie… „Nie, nie wrócę do chałupy, pójdę na koniec
świata, póki ciepło” – zastanawiał się Akim nad swym
losem na cudzym kartoflisku.
– Babciu, idź do domu! – powiedział do gospodyni. –
Wiatr zimny, zaziębisz się i umrzesz!
– To nic, kochaneczku – odpowiedziała chroma kobieta.
– Ogorzeję chociaż od wiatru i płuca sobie przewietrzę.
– Ogorzeje! – warczał ochrypłe Akim. – Słaba jesteś i
niezdrowa cała, idź do chaty, słyszysz! – rzekł rozkazująco,
przypomniawszy sobie gniewny głos ojca. – Widzisz ją,
chromołydkę jedną, niech cię nie znam!
Kaleka patrzała ze strachem i smutkiem na swego gościa,
potem w milczeniu zawróciła do chaty, wlokąc za sobą
mizerne nogi.
– Garnek z kaszą zasuń dalej w piecu, bo ostygnie do
obiadu – rzucił Akim za odchodzącą gospodynią.
– Czego wrzeszczysz, sama dobrze wiem –
odpowiedziała mu z oddalenia chroma kobieta. – Czym ją
okrasić, słoniną czy olejem?
– Słoniną – wyraził życzenie Akim.
Do obiadu uporał się z pieleniem ogrodu, potem wyszedł
za wrota, popatrzał na swe rodzinne strony i poszedł do
chaty na obiad.
Nazajutrz gospodyni nie wstała z łóżka, zaniemogła.
– Przeziębiłaś się! – mówił do niej Akim. – Czegoś stała
na wietrze? Dobrze ci tak!
– Dawno się już źle czułam – odpowiedziała chora. – Pot
z wierzchu bije, a w środku wysycham. Leżałam już, zanim
przyszedłeś, a jakeś się zjawił u mnie, zrobiło mi się jakby
lepiej, wytchnęłam, miałam na kogo popatrzeć, a teraz
znowu mnie chwyciło… Jak zasypiam, czuję, że płynę po
wodzie nie wiedzieć dokąd i woda mnie wsysa, budzę się i
ciężaru nie mam żadnego, lekka jestem, jakby mnie nie
było…
– A gdzie mieszkają twoi synowie, powiedz, pobiegnę po
nich, zawołam ich, to przyjdą – powiedział Akim.
Kobieta zastanowiła się i nie pozwoliła mu pójść.
– Tymczasem nie trzeba… Oni się już przyzwyczaili do
mojej choroby. Starszego nie ma, wyjechał na cały tydzień
do miasta, a drugi był niedawno, przyniósł mi kaszę i
butelkę nafty, żona nie puści go teraz, może uda mu się
wpaść po kryjomu przed nią…
Akim zrobił sobie posłanie na podłodze, tuż obok łóżka
chorej gospodyni, żeby usłyszeć w nocy, kiedy jej się słabo
zrobi, i przyjść jej od razu z pomocą.
Cisza i ciemności ogarnęły całą wieś. Przez okno widać
było duże gwiazdy, ledwie-ledwie świecące, chwilami gasły
zupełnie, a potem świeciły znowu, niewyraźnie, jakby we
śnie. W dalekich polach z rzadka przekrzykiwały się późne
przepióreczki – jeden głos pytał, a drugi odpowiadał. I znów
zapadała cisza i przez uchylone drzwi w sieni zimno
pachniało z dworu świeżą trawą, przesiąkniętą rosą.
– Czas spać! – powiedział Akim i przewrócił się na
prawy bok.
– Spij – rozległ się z łóżka głos gospodyni. – Postawię tu
kulę, koło twojej głowy. Kiedy zacznę stygnąć, zastukam
nią o podłogę, a ty obudzisz się i pożegnasz się ze mną. A
teraz śpij.
– Dobra – rzekł Akim i zasnął.
Obudził się w strasznie gęstych mrokach, nawet dwie
słabe gwiazdy odeszły z nieba za oknem, nic tam nie było
teraz widać – puste ciemności, i przepiórki zamilkły w
dalekim życie. Akimowi zachciało się znowu spać, ale teraz
bał się otworzyć oczy, żeby ktoś nie przyczołgał się do
niego niewidzialnie w ciemności albo nie ukazał się za
oknem.
– Akimie – odezwała się cichym głosem chora kobieta. –
To ja stukałam kulą. Podejdź do mnie, zapal światło.
Niedobrze ze mną, stygnę cała.
Usłyszawszy głos gospodyni Akim przestał się bać
nocnych ciemności; wyciągnął się w cieple snu, zamknął
oczy i złoszcząc się, że nie może od razu wstać, postanowił
podrzemać sobie jeszcze troszeczkę i zaraz potem wstać:
kulawa starucha nie zdąży ostygnąć, przyzwyczaiła się do
chorowania, sama mówiła. Starając się pamiętać, że ma się
obudzić, Akim oparł się ręką o podściółkę, zdrzemnął się i
położył głowę na poduszce.
Ale przez sen usłyszał stukanie, które przybliżało się
coraz bardziej – jakby z oddali ledwie dostrzegalnie ktoś do
niego podchodził czy też chciał zagościć w jego sercu, a on
nie mógł wstać i pójść na spotkanie nieznajomemu.
Kula stukała o podłogę koło ucha Akima, chora kobieta
szeptem wzywała chłopca, ale Akim mamrotał w
dziecięcym śnie i nie mógł się obudzić. Kobieta zastukała
mocniej kulą. Akim otworzył oczy i przypomniał sobie
chorą. Kula przestała stukać, tkwiła nieruchomo dolnym
końcem tuż koło głowy Akima. Było znowu cicho; Akim
nadstawił ucha – gospodyni oddychała rzadko i ciężko, ale
nie wołała go już. „Zasnęła – wywnioskował Akim – niech
sobie śpi, nad ranem poczuje się lepiej.” Wziął ostrożnie
kulę i schował pod łóżkiem, żeby chroma gospodyni nie
miała czym stukać i mogła spać, i zasnął z powrotem.
Leżącej na łóżku kobiecie serce zamierało ze starczej
słabości; usiłowała głębiej oddychać i zasnąć jak najprędzej,
lecz ręce jej stygły i traciły siłę, bała się, że nie uniesie nimi
kuli, nie zdąży obudzić Akima i umrze sama, nie
pożegnawszy się z nikim. I zawołała znowu na Akima,
najpierw szepczącymi wargami, potem wyciągnęła rękę,
żeby zastukać kulą, ale kuli nie było. „Upadła na podłogę –
pomyślała chora – nie mogę teraz wstać po nią, nie mam
nawet siły się ruszyć; poczekam z umieraniem do rana, będę
oddychać i żyć, aż się obudzi Akim, niech sobie śpi.”
Dożyła do rana. Akim wyspał się i otworzył oczy.
– Żyjesz? – zapytał gospodynię.
– Jeszcze żyję – odezwała się z łóżka kobieta. – Zrobiło
mi się jakby lepiej i do snu mnie ciągnie, całą noc nie
spałam… Okryj mi cieplej nogi, wyjmij poduszkę z kufra.
Obiad zrób sobie sam – w sieni stoi dzieżka z kaszą, słoniny
sobie ukrój…
– Zrobię sobie – przytaknął Akim. – Będziesz dalej żyć,
jak się odeśpisz?
– Jak odpocznę, to sobie jeszcze pożyję – obiecała chora
gospodyni.
– Żyj – powiedział Akim. – A ja zjem obiad i pójdę dalej,
do kopalni.
– Idź – wyrzekła cichym głosem chroma kobieta. – Jak
będziesz wracać, wstąp do mnie znowu.
Akim położył kaftan na przykryte kołdrą nogi gospodyni,
poprawił poduszkę i odpowiedział:
– Wstąpię… Wrócę nieprędko, ale do ciebie wszystko
jedno przyjdę. Zaniosę do domu wypłatę, a tobie kupię
różne gościńce albo jaki nowy łach.
– Kup mi szal, choćby mały szaliczek, żebym nie ziębła –
poprosiła stara kobieta.
– Z wełny – powiedział Akim – wiem. Matka taki miała,
ojciec go sprzedał i kupił prosa.
Po obiedzie Akim ukroił sobie sporą pajdę chleba i
poszedł za wieś bitą drogą. Ojciec mówił mu kiedyś, że tą
wielką drogą ludzie chodzą do kopalni, szedł nią wuj…
Akim wrócił nieprędko – po pięćdziesięciu pięciu latach.
W ciągu tych pięćdziesięciu pięciu lat nieobecności każdego
dnia zamierzał pójść do domu, ale nie udało mu się: to nędza
i praca, to własne dzieci, to więzienie, to wojna, to różne
troski – i tak upłynął jego żywot – krótkie mgnienie czasu,
Akim przekonał się o tym. Całe swoje życie przygotowywał
się do czegoś najlepszego i dręczył się, ale opamiętał się
dopiero wtedy, kiedy był już starcem. A teraz, na starość,
znowu był samotny i wolny jak w dzieciństwie. Jego dzieci
dorosły i usamodzielniły się, a żona umarła.
I wtedy stary Akim poszedł do domu. Tam gdzie była
kiedyś bita droga, którą wyruszył do kopalni, biegła teraz
linia kolejowa. Akim nie pojechał jednak koleją, lecz szedł
pieszo po nasypie.
W pamiętnym miejscu zboczył z drogi do wsi, gdzie żyła
kulawa kobieta, która go niegdyś przygarnęła, ale zaraz
zabłądził nie poznając niczego. Wkroczył do dużego miasta,
pełnego domów i dostatnio żyjących ludzi. Akim poszedł w
kierunku rzeki, którą mgliście pamiętał, chcąc wyjść na
wysoką polanę i stamtąd dotrzeć do swojej wsi; zostawił tam
swą pierwszą starą rodzinę – ojca i matkę, braci i siostry.
Rzeki nie było. Zapytał niemłodego przechodnia, gdzie
jest rzeka. Przechodzień odpowiedział, że rzekę dawno temu
wpuszczono do rury, a rurę zakopano głęboko w ziemi…
Staruszek poszedł dalej długą ulicą, zabudowaną z obu
stron jasnożółtymi, ozdobionymi z zewnątrz domami. Ulica
po skrzyżowaniu z rzeką, schowaną w rurze, biegła równo,
nigdzie nie było widać owej wysokiej polany, na której
ludzie wili wianki w dzieciństwie Akima.
Staruszek przemierzył całe miasto i znalazł się na
gładkim asfaltowanym trakcie. Miejsca, gdzie znajdowała
się jego wieś rodzinna, nie mógł teraz odnaleźć. Chyba tylko
węgły pieca z domu ojcowskiego muszą gdzieś leżeć pod
fundamentami nieznajomego domu. Akim zawrócił do
miasta, skręcił w boczną ulicę i znalazł się w przytulnym
parku na placu. Usiadł tam przy fontannie i oprzytomniał.
Przy fontannie było chłodno, cicho, pachniało drogimi
ogrodowymi kwiatami. Nowe, syte dzieci bawiły się w
kupce piasku za fontanną, pilnowała ich młoda kobieta o
zamyślonym wyrazie twarzy, ubrana w białą suknię w
kwiaty; chodziła wokół dzieci, zajętych zabawą, czytała
książkę, a czasem rozmawiała z dziećmi, robiła im jakieś
wymówki.
Stary Akim podszedł do zamyślonej młodej kobiety i
zapytał ją, przypuszczając, że może pomylił się, zabłądził i
przyszedł nie do rodzinnego kraju, lecz do obcych stron:
– Czy pani nie wie, co tu przedtem było, zanim wyrosło
to miasto?
– Wiem – uśmiechnęła się w odpowiedzi kobieta. – Były
tu pola, lasy, wioski kryte słomą, a w nich żyli smutni,
biedni ludzie.
– To prawda – przytaknął stary Akim i odszedł od ładnej
młodej kobiety.
Przypomniały mu się drzewa i zboże rosnące tutaj w
czasach jego dzieciństwa, jasność letnich dni, faiujćjcy
skwar i cień listowia drgający na trawie. W przyrodzie i
świecie wszystko to istniało i zniknęło, ale w nim, w
człowieku, dopóki żyje, nic nie zapadnie w niepamięć.
Staruszek gotujący sobie kolację przy drewnianym wiejskim
moście i kobieta-chromołydka, której Akim nie zdążył
podarować wełnianego szala, dawno odeszli z tego świata,
lecz dalej żyją w uczuciach i pamięci starego Akima jako
istoty kochane i nieśmiertelne.
– Chodź no tu! – rzekł Akim do panienki w białej sukni
w kwiaty.
Dziewczyna podeszła, milcząca i uprzejma.
– Czyjaś ty? – zapytał staruszek. – Dawno tu mieszkasz
alboś nietutejsza?
– Urodziłam się tutaj – odpowiedziała dziewczyna. –
Jestem przedszkolanką, pracuję w przedszkolu, nazywam się
Nadia Iwanuszkina. A pan?
– Jestem robotnikiem, urodziłem się tutaj, tylko że już
dawno, dawno temu, kiedy ciebie nie było na świecie.
– Nie było mnie – zgodziła się Nadia Iwanuszkina. –
Żyję od niedawna: od dziewiętnastu lat.
– A ja w tym wieku bylem prawie staruszkiem:
pracowałem w kopalni, ożeniłem się i syn mi rósł, a jako
chłopak siedziałem w więzieniu – nie raz i nie dwa.
– A pański syn mieszka tutaj? – zapytała Nadia.
– Nie, nie mieszka – powiedział Akim. – Sam
przyszedłem… No, idź już sobie, zajmij się dziećmi.
Nadia postała jeszcze trochę koło Akima, skrępowana i
zakłopotana, a potem wróciła do dzieci.
Staremu Akimowi nie spodobała się, dlatego też zawołał
ją do siebie, ale nie dokuczył jej.
Dawni ludzie, umarli i starzy, żyli w smutku i nędzy w
ubogich chatach po to, żeby taka Nadia Iwanuszkina mogła
spokojnie pracować, być ładną i zamyśloną, chodzić w
białej sukni w kwiaty, mieszkać w murowanym domu i
najeść się do syta na obiad i na kolację. Dawniej ludzie nie
litowali się nad sobą – nadaremnie się rodzili i nadaremnie
umierali. A ci takie życie sobie wymyślili!
Stary Akim zagłębił się w myślach, zasępił, znużył i
zasnął; siedział na ławce, głowa oparta o rękę, otoczony
pachnącymi kwiatami, owiany chłodem fontanny, w ciszy
rozwiniętego listowia parku.
Obudził się o zmroku. Dzieci przy fontannie nie było,
zaprowadzono je widocznie do domów. Ale Nadia
Iwanuszkina siedziała teraz z dala od Akima. Staruszek
zerknął w jej kierunku i zamknął z powrotem oczy.
Nadia z własnej woli podeszła do drzemiącego staruszka.
– Dziadku – powiedziała – do kogo dziadek przyjechał?
Akim otworzył oczy i spojrzał na nią.
– W gościnę do ciebie – warknął.
– No to chodźmy – zgodziła się Nadia Iwanuszkina.
Staruszek wstał. „Co tam – pomyślał – pójdę zobaczyć.”
Nadia mieszkała niedaleko w czystym, sprzątniętym
pokoju. Ugościła staruszka, nalała na talerz zupy z mięsem.
– Proszę jeść – zachęciła go. – Ja już jadłam.
– Masz męża? – zapytał Akim.
– Jeszcze nie. Mieszkam sama – powiedziała Nadia. –
Zaraz odgrzeję panu drugie danie.
– Odgrzej – rzekł Akim. – A gdzie ja będę spać, masz
tylko jedno łóżko?
– Pan właśnie będzie na nim spać – postanowiła młoda
gospodyni. – A ja pościelę sobie na podłodze. Jestem
przyzwyczajona, pracowałam na budowie, mieszkałam w
barakach i hotelach robotniczych, widziałam niejedno.
Staruszek przyjrzał się uważnie dziewczynie.
– Toś ty taka! – wyrzekł.
Zjadłszy obiad Akim położył się zaraz spać do miękkiego
łóżka. Zmęczony i stary, długo nie mógł jednak zasnąć –
nienawykły do wypoczynku! Nadia dawno już spała na
wąskim dywaniku na podłodze, skulona po dziecięcemu pod
prześcieradłem.
W środku nocy staruszkowi zachciało się pić.
– Gospodyni, daj pić! – zawołał głośno.
Nadia zerwała się z miejsca, trzeźwa, jakby nie zmrużyła
oka, w samej koszuli poszła do kuchni i przyniosła szklankę
wody, a potem położyła się z powrotem.
Napiwszy się staruszek zasnął i zaczął płakać przez sen,
jakby się w nim wyzwoliła zrozpaczona, udręczona długim
życiem dusza. Nie miał żadnych snów i nie odczuwał
cierpienia, uspokoił się powoli, zapadł w głęboki sen,
odpoczywał; sam nie wiedział, że płacze.
Staruszek obudził się o świcie. U jego wezgłowia
siedziała Nadia i ręką wycierała mu łzy.
– Proszę się uspokoić – mówiła – pan od dawna płacze.
– Nie wiedziałem – powiedział Akim.
– No, a teraz niech się pan obudzi i uspokoi – rzekła
prosząco młoda gospodyni i pocałowała Akim a w czoło. –
Rozumiem pana.
Staruszek przyciągnął do siebie Nadię, ujmując jej głowę
w obie ręce.
– Dawni ludzie zostali zapomniani, umarli, a ich chaty
spróchniały – wyrzekł Akim. – Ale ty nie jesteś od nich
gorsza, powinnaś być lepsza.
– Jesteśmy lepsi – powiedziała z ufnością Nadia.
– Ja ich pamiętam, ty mnie zapamiętaj, a ciebie
zapamiętają ci, którzy urodzą się po tobie; ci nieznajomi
będą jeszcze lepsi od ciebie – mówił stary Akim. – Tak
ludzie będą żyć jeden w drugim jak jeden świat.
Nadia słuchała staruszka. Akim umilkł. Już się
przyzwyczaił do tego miejsca, do obcego miasta powstałego
na miejscu rodzinnej wsi. Stał przed nim ten sam znajomy
mu z czasów dzieciństwa wieczny człowiek, tyle tylko że
młodszy od chromej staruchy i szczęśliwszy od niej.
– Zrobię śniadanie – rzekła gospodyni. – Idę dzisiaj do
pracy.
– Zrób, na co mamy czekać – odpowiedział Akim.
– Dziadku, a dlaczego dziadek płakał w nocy? – zapytała
Nadia.
Staruszek nie odezwał się. Nie pamiętał, żeby płakał.
Nadia zamyśliła się.
– Musiał pan mieć ciężkie życie. Odszedł pan daleko i
wszystkich zapomniał, przyszedł do nas – i nikt pana nie
poznał. Ludzie, których pan zapomniał, wszyscy umarli, a w
nocy zjawili się w pana sercu. Ale teraz już nikogo nie ma,
proszę nie płakać, jesteśmy sami…
Stary Akim zmilczał. Zrozumiał, że życie ludzkie stało
się wznioślejsze, i poczuł się onieśmielony wobec tej
dziewczyny, która miała na imię Nadia.
Tłum. René Sliwowski
W ŚWIECIE PASJI I PIĘKNA

W parowozowni tołubiejewskiej za najlepszego maszynistę


uważano Aleksandra Wasiliewicza Malcewa.
Miał około trzydziestu lat, ale zdobył już kwalifikacje
maszynisty pierwszej kategorii i od dawna prowadził
pociągi pośpieszne. Kiedy nasza parowozownia otrzymała
pierwszy parowóz pasażerski serii „IS”, powierzono go
Malcewowi, co było rozsądne i słuszne. Pomocnikiem
Malcewa był starszy człowiek, ślusarz z parowozowni,
Fiodor Drabanow, lecz wkrótce zdał on egzamin na
maszynistę i przeszedł na inny parowóz, a na pomocnika
mechanika do brygady Malcewa skierowano mnie; przedtem
pracowałem również jako pomocnik mechanika, lecz na
starej lokomotywie o niedużej mocy.
Zadowolony byłem z tego skierowania. Parowóz „IS”,
podówczas jedyny na odcinku trakcyjnym, już samym swym
wyglądem wywoływał we mnie entuzjazm: mogłem długo
na niego patrzeć i uczucie szczególnej radości budziło się
we mnie, radości równie wzniosłej jak w dzieciństwie, gdy
po raz pierwszy czytałem wiersze Puszkina. Poza tym
pragnąłem popracować w zespole pierwszorzędnego
maszynisty, żeby się nauczyć od niego sztuki prowadzenia
ciężkich pociągów pospiesznych.
Aleksander Wasiliewicz przyjął moje skierowanie do
swego zespołu spokojnie i obojętnie: było mu widać
wszystko jedno, kto będzie jego pomocnikiem.
Przed kursem sprawdziłem jak zwykle wszystkie zespoły
parowozu, wypróbowałem działanie wszystkich
mechanizmów i uspokoiłem się uznawszy, że maszyna jest
gotowa do drogi. Aleksander Wasiliewicz widział, jak
pracowałem, przyglądał mi się, ale własnoręcznie sprawdził
po mnie stan parowozu, jakby mi nie dowierzał.
Powtarzało się to również później, przywykłem więc do
tego, że Aleksander Wasiliewicz nieustannie wtrąca się do
moich obowiązków, choć w skrytości ducha sprawiało mi to
przykrość. Zazwyczaj jednak, skoro tylko wyruszaliśmy w
drogę, zapominałem o swojej zgryzocie. Odrywając się na
chwilę od przyrządów kontrolno-pomiarowych parowozu i
przestając obserwować pracę lewej maszyny i tory przed
nami, przypatrywałem się Malcewowi. Prowadził pociąg z
pełną odwagi pewnością siebie wielkiego mistrza, ze
skupieniem natchnionego artysty, który stopił swe własne
uczucia z całym otaczającym go światem i dlatego nad nim
panuje.
Oczy Aleksandra Wasiliewicza patrzały przed siebie
jakby puste, abstrakcyjnie, wiedziałem jednak, że widział
nimi całą drogę przed nami i całą przyrodę biegnącą nam na
spotkanie – nawet wróbla zmiecionego ze skarpy torowiska
pędem wdzierającej się w przestrzeń lokomotywy, nawet
tego wróbla dosięgało spojrzenie Malcewa – na mgnienie
oka odwracał głowę patrząc, co się z nim stanie, dokąd
poleciał.
Z własnej winy nigdy nie spóźnialiśmy się; przeciwnie,
zatrzymywano nas często na stacjach, które należało mijać
bez zatrzymywania, gdyż mieliśmy nadwyżkę w czasie i
wprowadzano nas w ten sposób z powrotem w ramy
rozkładu jazdy.
Zazwyczaj pracowaliśmy w milczeniu; z rzadka tylko
Aleksander Wasiliewicz nie zwracając się w moją stronę
pukał kluczem w kocioł, żeby zwrócić mi uwagę na jakieś
zakłócenia w systemie pracy maszyny lub też przygotować
mnie do nagłej zmiany w jej rytmie i zachowania czujności.
Rozumiałem zawsze milczące wskazówki mego starszego
kolegi i pracowałem z całą gorliwością, mimo to mechanik
w dalszym ciągu odnosił się do mnie z rezerwą, podobnie
zresztą jak i do palacza smarowacza, z nieobecnym
wyrazem twarzy systematycznie sprawdzał na postojach
smarowanie łożysk, dokręcanie śrub regulujących, maźnice
na osiach napędowych i temu podobne. Jeżeli dopiero co
dokonałem przeglądu jakiejś trącej się części, Malcew
przeglądał ją po mnie i ponownie smarował, jakby nie brał
mojej pracy pod uwagę.
– Ja już sprawdziłem ten wodzik, Aleksandrze
Wasiliewiczu – powiedziałem raz do niego, kiedy zaczął
sprawdzać tę część po mnie.
– A ja sam chcę sprawdzić – odparł Malcew z
uśmiechem i w uśmiechu tym był smutek, który mnie
zdumiał.
Dopiero później pojąłem znaczenie jego smutku i tej
obojętności, z jaką nas traktował. Malcew czuł swoją
przewagę nad nami, gdyż znał parowóz lepiej od nas i nie
wierzył, bym mógł ja lub ktokolwiek inny posiąść tajemnicę
jego talentu, umiejętność jednoczesnego dostrzegania
przelatującego wróbla i sygnału na przodzie, a przy tym
wyczuwać tory, ciężar pociągu i wysiłek maszyny. Malcew
rozumiał oczywiście, że pod względem gorliwości i
sumienności możemy go nawet prześcignąć, nie mógł sobie
jednak wyobrazić, byśmy mogli bardziej niż on kochać
parowóz i lepiej prowadzić pociąg – uważał, że już lepiej nie
można. Dlatego też Malcewowi było z nami smutno; jego
talent ciążył mu niczym samotność, a nie wiedział, jak nam
to wytłumaczyć, byśmy zrozumieli.
A my rzeczywiście nie potrafiliśmy zrozumieć jego
umiejętności. Poprosiłem go kiedyś, by pozwolił mi
prowadzić pociąg samodzielnie. Pozwolił mi przejechać ze
czterdzieści kilometrów i usiadł na miejscu pomocnika.
Poprowadziłem pociąg i po dwudziestu kilometrach miałem
już cztery minuty spóźnienia, a pod górę jechałem z
szybkością najwyżej trzydziestu kilometrów na godzinę. Po
mnie parowóz poprowadził Malcew; brał wzniesienia z
szybkością pięćdziesięciu kilometrów, a na zakrętach nie
zarzucało nas tak jak przy mnie, toteż wkrótce nadrobił
stracony przeze mnie czas.
2

Pracowałem około roku jako pomocnil Malcewa, od sierpnia


do lipca, a piątego lipca Malcew wyjechał w ostatni kurs w
charakterze maszynisty pociągu pośpiesznego.
Wzięliśmy skład liczący osiemdziesiąt osi pasażerskich,
spóźniony o całe cztery godziny. Dyspozytor podszedł do
parowozu i specjalnie poprosił Aleksandra Wasiliewicza, by
zmniejszył spóźnienie pociągu, jak się tylko da, doprowadził
owo spóźnienie przynajmniej do trzech godzin, gdyż inaczej
będzie mu trudno skierować skład próżnych wagonów na
sąsiedni tor. Malcew przyrzekł mu, że nadrobi stracony czas,
i wyruszyliśmy w drogę.
Była ósma wieczór, lecz trwał jeszcze letni dzień i słońce
świeciło z tryumfującą poranną siłą. Aleksander
Wasiliewicz zażądał, bym utrzymywał cały czas ciśnienie
pary w kotle tylko o pół atmosfery poniżej dopuszczalnego.
Pół godziny później wyjechaliśmy w step, na łagodnie
pofalowany teren. Malcew doprowadził szybkość parowozu
do dziewięćdziesięciu kilometrów i nie obniżał tej szybkości
– przeciwnie, na płaszczyznach i małych wzniesieniach
zwiększał do stu kilometrów. Na wzniesieniach forsowałem
palenie pod kotłem na całego i kazałem palaczowi ręcznie
gracować, żeby pomóc urządzeniu podającemu, gdyż
ciśnienie spadało.
Malcew pędził naprzód na cały regulator, trzymając
suwak na największym skoku. Jechaliśmy teraz na spotkanie
potężnej chmury, która pojawiła się na horyzoncie. Od
naszej strony chmurę oświetlało słońce, a z jej wnętrza
wydzierały się rozszalałe, gniewne błyskawice, widzieliśmy,
jak miecze błyskawic wbijały się pionowo w milczącą
daleką ziemię, i wściekle pędziliśmy ku niej, jakby śpiesząc
na jej ratunek. Aleksandra Wasiliewicza widać fascynowało
to widowisko: wychylił się, jak mógł najdalej, za okno i
patrzył przed siebie, a oczy jego, przyzwyczajone do dymu,
ognia i przestrzeni, błyszczały w upojeniu. Zdawał sobie
sprawę, że praca i moc naszej maszyny mogły rywalizować
z pracą burzy i być może myśl ta napawała go dumą.
Wkrótce zauważyliśmy tuman kurzu mknący po stepie w
naszym kierunku. A więc burza pędziła chmurę deszczową
prosto na nas. Świat pociemniał wokół nas. Sucha ziemia i
piasek stepowy zaświstały i zgrzytnęły o żelazne ciało
parowozu, zniknęła wszelka widoczność, włączyłem więc
prądnicę i przedni reflektor, żeby oświetlić tor. Z trudem
oddychaliśmy teraz pośród gorącego pylnego wichru, który
wdzierał się do kabiny ze zdwojoną siłą – wskutek zderzenia
się z pędzącą mu naprzeciw lokomotywą, w powietrzu
przesyconym gazami z paleniska i wczesnym zmierzchem.
Parowóz z wyciem torował sobie drogę w mętnych
dusznych mrokach – ku szczelinie świetlnej przedniego
reflektora. Szybkość spadła do sześćdziesięciu kilometrów,
pracowaliśmy i patrzyliśmy przed siebie jak we śnie.
Nagle duża kropla spadła na szybę i natychmiast
wyschła, wypita przez gorące powietrze. Potem raptowne
światło granatowego koloru rozbłysło tuż przy moich
rzęsach i przeniknęło mnie aż do głębi wstrząśniętego serca.
Chwyciłem kurek inżektora, lecz ból w sercu już ustąpił i
spojrzałem na Malcewa – patrzał przed siebie i prowadził
lokomotywę jakby nigdy nic.
– Co to było? – zapytałem palacza.
– Piorun – odparł. – Chciał nas trafić, ale odrobinę
chybił.
Malcew usłyszał naszą rozmowę.
– Jaki piorun? – zapytał głośno.
– Uderzył przed chwilą – odpowiedział palacz.
– Nie widziałem – rzekł Malcew i zwrócił się znowu
twarzą w stronę toru.
– Jak to? – zdziwił się palacz. – Myślałem nawet, że
kocioł wybuchł, tak nagle rozbłysło, a on nie widział.
Ja też zacząłem wątpić, czy to był piorun.
– A grzmot? – zapytałem.
– Przejechaliśmy go – wyjaśnił palacz. – Grzmot słychać
zawsze później. Póki uderzył piorun, póki rozkołysał
powietrze, póki to i owo, jużeśmy przelecieli. Pasażerowie
mogli usłyszeć, są przecież za nami.
Potem wjechaliśmy w ulewę, ale wnet ją minęliśmy i
zaleźliśmy się w spokojnym już, ciemnym stepie, nad
którym zwisały przycichłe, wycieńczone chmury.
Pociemniało na dobre i zapadła cicha noc. Czuliśmy
zapach mokrej ziemi, woń traw i zbóż przesyconych
deszczem i burzą i pędziliśmy naprzód nadrabiając czas.
Zauważyłem, że Malcew gorzej prowadzi teraz
lokomotywę, na zakrętach zarzucało nas, szybkość
dochodziła raz do stu z czymś kilometrów, to znów spadała
do czterdziestu. Pomyślałem, że Aleksander Wasiliewicz
musi być bardzo zmęczony, toteż nic mu nie powiedziałem,
choć było mi bardzo trudno utrzymać na poziomie pracę
paleniska i kotła przy takim zachowaniu maszynisty. Na
szczęście za pół godziny mieliśmy się zatrzymać, żeby
nabrać wody, i tam, na postoju, Aleksander Wasiliewicz
przekąsi coś i trochę odpocznie. Nadrobiliśmy już
czterdzieści minut i do końca naszego odcinka trakcyjnego
nadrobimy jeszcze co najmniej godzinę.
Niepokoiło mnie jednak zmęczenie Malcewa i zacząłem
sam patrzeć bacznie przed siebie – na tor i sygnały. Po mojej
stronie, nad lewą maszyną, wisiała lampa elektryczna
oświetlając mechanizm korbowy. Dobrze widziałem
wytężoną, bezbłędną pracę lewej maszyny, ale potem lampa
nad nią przygasła i zaczęła świecić blado jak świeczka.
Spojrzałem w kierunku kabiny. Tam też wszystkie lampy
ledwie się żarzyły, słabo oświetlając przyrządy. To dziwne,
że Aleksander Wasiliewicz nie zapukał od razu kluczem, by
zwrócić mi na to uwagę. Było oczywiste, że prądnica
zwolniła obroty i napięcie spadło. Zacząłem ją regulować
przy pomocy przewodu parowego i długo się z tym
guzdrałem, ale napięcie nie wzrastało.
Tymczasem mętne czerwone pasmo przesunęło się po
tarczach przyrządów i pułapie kabiny. Wyjrzałem na
zewnątrz.
Przed nami – blisko czy daleko, trudno było stwierdzić –
czerwona smuga światła chybotała się w poprzek torów. Nie
wiedziałem, co to było, ale wiedziałem, co należy robić.
– Aleksandrze Wasiliewiczu! – wrzasnąłem i trzema
gwizdkami dałem sygnał zatrzymania pociągu.
Pod obręczami naszych kół rozległy się wybuchy petard.
Rzuciłem się ku Malcewowi; odwrócił się twarzą do mnie i
spojrzał na mnie pustymi, spokojnymi oczami. Strzałka na
tarczy szybkościomierza wskazywała sześćdziesiąt
kilometrów.
– Malcew! – wrzasnąłem. – Jedziemy po petardach! – i
wyciągnąłem rękę do układu kierowniczego.
– Precz! – zawołał Malcew i oczy mu rozbłysły mglistym
światłem lampy wiszącej nad szybkościomierzem.
Błyskawicznie włączył hamowanie nagłe i przestawił
nawrotnik do tyłu.
Przycisnęło mnie do kotła, słyszałem, jak wyły obręcze
kół strugając szyny.
– Malcew! – zawołałem. – Trzeba otworzyć kurki
cylindrów, bo koniec z maszyną.
– Nie trzeba! Nic jej nie będzie! – odpowiedział Malcew.
Stanęliśmy. Napompowałem wody do kotła i wyjrzałem
przez okno. Przed nami, o jakieś dziesięć metrów, stał na
naszym torze parowóz zwrócony tendrem w naszą stronę.
Na tendrze stał mężczyzna trzymając w ręku długi
pogrzebacz rozpalony na końcu do czerwoności:
wymachiwał nim, by zatrzymać nasz pociąg. Parowóz był
popychaczem pociągu towarowego, który stał na odcinku
międzyprzystankowym.
A więc kiedy naprawiałem prądnicę i nie patrzyłem przed
siebie, minęliśmy żółte światło, a potem czerwone i być
może niejeden sygnał ostrzegawczy dróżników. Ale
dlaczego sygnałów tych nie zauważył Malcew?
– Kostia! – zawołał mnie Aleksander Wasiliewicz.
Podszedłem do niego.
– Kostia!… Co tam jest z przodu?
Odpowiedziałem mu.
– Kostia… Dalej ty poprowadzisz. Oślepłem.
Na drugi dzień doprowadziłem wracający pociąg do
swojej stacji i oddałem parowóz do parowozowni, gdyż na
dwóch zestawach kołowych przesunęły mu się trochę
obręcze. Zameldowawszy kierownikowi o tym, co się
zdarzyło, odprowadziłem Malcewa pod rękę do jego
mieszkania; był zdruzgotany i nie poszedł do kierownika.
Nie zdążyliśmy jeszcze dojść do domu na porosłej trawą
ulicy, gdzie mieszkał Malcew, kiedy poprosił, żebym go
zostawił samego.
– Nie mogę – odparłem. – Pan przecież nie widzi,
Aleksandrze Wasiliewiczu.
Spojrzał na mnie jasnymi, myślącymi oczami.
– Teraz widzę, możesz sobie iść… widzę wszystko. O,
żona wyszła mi na spotkanie.
Przed bramą domu, gdzie mieszkał Malcew, rzeczywiście
oczekiwała kobieta, żona Aleksandra Wasiliewicza, i jej
niczym nie przysłonięte czarne włosy lśniły w słońcu.
– Ma coś na głowie czy nie? – zapytałem.
– Nie ma – odpowiedział Malcew. – Kto z nas jest ślepy,
ja czy ty?
– No, skoro widzisz, to cześć – zdecydowałem i
zostawiłem go samego.

Przeciwko Malcewowi wszczęto dochodzenie, czekał go


sąd. Wezwał mnie sędzia śledczy i zapytał, co myślę o
zajściu w pociągu pośpiesznym. Powiedziałem to, co
myślałem: że Malcew nie jest winny.
– Oślepł z powodu bliskiego wyładowania, od uderzenia
pioruna – powiedziałem do sędziego. – Uległ kontuzji,
nerwy rządzące wzrokiem zostały uszkodzone… Nie wiem,
jak to określić dokładnie.
– Rozumiem pana – rzekł sędzia śledczy – określił to pan
dokładnie. Wszystko to jest możliwe, ale
nieprawdopodobne. Przecież sam Malcew zeznał, że nie
widział błyskawicy.
– Ale ja widziałem i smarowacz też.
– A więc piorun uderzył bliżej was niż Malcewa –
rozumował sędzia śledczy. – Dlaczego w pana i w
smarowacza nie trafił, dlaczego wyście nie oślepli, a
Malcew został rażony piorunem i stracił wzrok? Jak pan
sądzi?
Nie znajdowałem odpowiedzi i zacząłem się zastanawiać.
– Błyskawicy Malcew nie mógł widzieć – powiedziałem.
Sędzia śledczy słuchał mnie ze zdziwieniem.
– Nie mógł jej widzieć. Stracił wzrok od razu, od
uderzenia fali elektromagnetycznej, która poprzedza światło
błyskawicy. Światło błyskawicy to rezultat wyładowania, a
nie przyczyna wywołująca błyskawicę. Malcew był już
ślepy, kiedy błysnęło, a ślepy nie może widzieć światła.
– Ciekawe! – uśmiechnął się sędzia śledczy. –
Umorzyłbym tę sprawę, gdyby Malcew był w dalszym ciągu
niewidomy. Ale, jak pan wie, widzi tak samo jak ja i pan.
– To fakt – potwierdziłem.
– Czy był ślepy – ciągnął dalej sędzia śledczy – kiedy
prowadził z olbrzymią szybkością pociąg pośpieszny prosto
na towarowy?
– Był – potwierdziłem.
Sędzia śledczy przyjrzał mi się uważnie.
– Dlaczego więc nie powierzył panu prowadzenia
parowozu lub przynajmniej nie dał panu rozkazu
zatrzymania pociągu?
– Nie wiem – powiedziałem.
– Widzi pan – mówił sędzia śledczy. – Człowiek dorosły,
świadomy swych czynów, prowadzi parowóz pociągu
pośpiesznego, wiezie na pewną śmierć setki ludzi, dzięki
przypadkowi unika katastrofy, a potem usprawiedliwia się
tym, że był ślepy. Co to wszystko znaczy?
– Ale przecież on by też zginął! – powiedziałem.
– Bardzo możliwe. Mnie jednak bardziej interesuje życie
setek ludzi niż jednego człowieka. Być może miał jakieś
powody, żeby zginąć.
– Nie miał żadnych – powiedziałem.
Sędzia śledczy zobojętniał: rozmowa ze mną zaczęła go
nudzić jak rozmowa z głupcem.
– Wie pan wszystko oprócz najważniejszego –
powiedział z powolnym rozmysłem. – Nie zatrzymuję pana.
Od sędziego śledczego udałem się do Malcewa.
– Aleksandrze Wasiliewiczu – rzekłem do niego –
dlaczego pan nie wezwał mnie na pomoc, kiedy pan stracił
wzrok?
– Ależ ja widziałem – odpowiedział. – Po co miałbym cię
wołać?
– Co pan widział?
– Wszystko: tory, sygnały, pszenicę w stepie, pracę
prawej maszyny – widziałem wszystko…
Byłem zbity z tropu.
– Ale jak to się stało? Minął pan wszystkie sygnały
ostrzegawcze, leciał pan prosto na inny pociąg.
Były maszynista pierwszej kategorii pogrążył się w
smutną zadumę i odpowiedział mi cicho, jakby samemu
sobie:
– Przywykłem widzieć światło, byłem pewny, że je
widzę, ale widziałem tylko w duchu, w wyobraźni. W
rzeczywistości byłem ślepy, ale nie wiedziałem o tym…
Nawet w petardy nie uwierzyłem, chociaż je usłyszałem.
Pomyślałem, że mnie słuch myli. A kiedy dałeś sygnał
zatrzymania pociągu i krzyknąłeś, widziałem na przodzie
zielone światło. Nie domyśliłem się od razu.
Zrozumiałem teraz Malcewa, nie wiedziałem jednak,
dlaczego nie powiedział sędziemu śledczemu, że utraciwszy
wzrok długo jeszcze widział świat w wyobraźni i wierzył w
jego prawdziwość. Zapytałem go o to.
– Mówiłem mu przecież – odparł Malcew.
– Co on na to?
– Powiedział, że to gra mojej wyobraźni; być może w tej
chwili również pan sobie coś wyobraża, nie wiem. Mnie,
mówi, interesują fakty, a nie pańska wyobraźnia czy
urojenia. Pańskiej wyobraźni – czy było tak, czy inaczej –
sprawdzić nie mogę, istnieje ona jedynie w pańskiej głowie,
to pańskie słowa, katastrofa zaś, do której o włos nie doszło,
to fakty.
– Ma rację – powiedziałem.
– Wiem, że ma rację – zgodził się maszynista. – I ja też
mam rację, jestem niewinny. Co teraz będzie?
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.

Malcewa aresztowano. Jeździłem w dalszym ciągu w


charakterze pomocnika, tyle tylko, że z drugim maszynistą,
ostrożnym staruszkiem, który włączał hamulce o kilometr
od żółtego światła, a kiedy podjeżdżaliśmy do niego, to
sygnał zmieniał się na zielony i staruszek znowu zaczynał
wlec parowóz naprzód. To nie była żadna robota,
zatęskniłem za Malcewem.
Zimą byłem w mieście wojewódzkim i odwiedziłem
swego brata studenta, który mieszkał w domu akademickim.
Brat powiedział mi, że w pracowni fizycznej uniwersytetu
znajduje się urządzenie Tesla wytwarzające sztuczną
błyskawicę. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, choć
niejasny jeszcze dla mnie samego.
Po powrocie do domu rozważyłem swój pomysł z
urządzeniem Tesla i doszedłem do wniosku, że moje
rozumowanie jest prawidłowe. Napisałem list do sędziego
śledczego, który w swoim czasie prowadził sprawę
Malcewa, i poprosiłem go, by więzień Malcew został
poddany próbie w związku z jego uczuleniem na
wyładowania elektryczne. Jeżeli potwierdzi się podatność
psychiki Malcewa lub jego narządu wzroku na działanie
bliskich, raptownych wyładowań, to trzeba będzie jego
sprawę poddać rewizji. Wskazałem sędziemu śledczemu,
gdzie znajduje się urządzenie Tesla i jak należy
przeprowadzić doświadczenie z człowiekiem.
Sędzia śledczy długo mi nie odpowiadał, aż wreszcie
zawiadomił mnie, że prokurator okręgowy zgodził się na
proponowaną przeze mnie próbę w laboratorium fizycznym
uniwersytetu.
Kilka dni później otrzymałem wezwanie do sędziego
śledczego. Przyszedłem do niego podniecony, wierząc
zawczasu w szczęśliwe zakończenie sprawy Malcewa.
Sędzia śledczy przywitał mnie, ale długo nie odzywał się
słowem, czytając powoli jakiś papier oczyma pełnymi
smutku; nadzieja zaczynała mnie opuszczać.
– Ładnie pan urządził swego przyjaciela – odezwał się po
chwili.
– Jak to? Wyrok zostaje prawomocny?
– Nie, zwolniliśmy Malcewa. Wydałem już zarządzenie
w tej sprawie, Malcew wrócił już chyba do domu.
– Dziękuję panu – wstałem.
– A my nie będziemy panu dziękować. Kiepską dał pan
radę: Malcew znowu nie widzi…
Usiadłem z powrotem czując nagłą słabość. Zachciało mi
się pić.
– Biegli bez uprzedzenia, w ciemności doprowadzili
Malcewa do urządzenia – mówił sędzia śledczy. – Włączono
prąd, powstała błyskawica i rozległ się silny grzmot.
Malcew reagował spokojnie, ale teraz znowu nie widzi,
stwierdzili to niezbicie eksperci z medycyny sądowej.
Sędzia napił się wody i dodał:
– Teraz znowu widzi świat jedynie w swej wyobraźni…
Jest pan jego przyjacielem, niech mu pan pomoże.
– Może jeszcze odzyska wzrok – wyraziłem nadzieję –
jak wtedy, po tym wypadku z parowozem…
Sędzia śledczy zastanowił się chwilę.
– Wątpliwe. Wtedy to był pierwszy uraz, a teraz drugi.
Rana została zadana w miejscu już zranionym.
I nie panując więcej nad sobą sędzia śledczy wstał i
zaczął przemierzać nerwowo pokój.
– To moja wina… Czemu pana usłuchałem i domagałem
się jak głupiec ekspertyzy sądowo-lekarskiej! Ryzykowałem
człowiekiem, a on nie wytrzymał tego ryzyka.
– To nie pańska wina, niczym pan nie ryzykował –
pocieszałem sędziego śledczego. – Nie wiadomo, co lepsze
– być człowiekiem niewidomym, lecz wolnym czy też
widzieć, lecz siedzieć niewinnie w więzieniu?
– Nie wiedziałem, że wypadnie mi dowieść niewinności
człowieka za cenę jego nieszczęścia – powiedział sędzia
śledczy. – To zbyt wygórowana cena.
– Jest pan sędzią śledczym – tłumaczyłem mu – pan
powinien wiedzieć o człowieku wszystko, nawet to, czego
on sam nie wie o sobie.
– Rozumiem pana, ma pan rację – rzekł cichym głosem
sędzia śledczy.
– Niech się pan nie denerwuje, panie sędzio. Działały tu
czynniki ukryte, a pan ich szukał tylko na zewnątrz. Ale
potrafił pan zrozumieć swój błąd i postąpił szlachetnie.
Szanuję pana.
– Ja pana również – wyznał sędzia śledczy. – Wie pan,
mógłby z pana być niezły pomocnik sędziego śledczego.
– Dziękuję, ale mam już pracę, jestem pomocnikiem
maszynisty w pociągu pośpiesznym.
Odszedłem. Nie byłem przyjacielem Malcewa, on też nie
okazywał mi nigdy ani zainteresowania, ani troski. Chciałem
jednak obronić go przed ciosami losu, budziły we mnie
wściekłość fatalne siły, ślepo i obojętnie niszczące
człowieka-, poczułem potajemne, nieuchwytne
wyrachowanie tych sił, gubiących właśnie Malcewa, a nie
na przykład mnie. Rozumiałem, że w przyrodzie nie ma
takiego wyrachowania, w naszym ludzkim, matematycznym
pojmowaniu rzeczy, widziałem jednak, że mają miejsce
fakty, stanowiące dowód istnienia wrogich, zgubnych dla
życia człowieka okoliczności, i że te zgubne siły łamią ludzi
wybranych i przerastających zwykłą miarę. Postanowiłem
nie ulec im, czułem bowiem w sobie coś, czego nie mogło
być w siłach otaczającej mnie przyrody i w naszym losie –
istotę ludzką. Ogarnęła mnie zawziętość i postanowiłem
stawiać opór, choć nie wiedziałem jeszcze, jak to należy
robić.
Następnego lata zdałem egzamin na maszynistę i
zacząłem prowadzić samodzielnie parowóz serii „SU”, który
kursował na linii podmiejskiej. I niemal zawsze, kiedy
podjeżdżałem ze swoim parowozem do pociągu stojącego
przy peronie, widziałem Malcewa siedzącego na
pomalowanej ławce. Oparty o laskę tkwiącą między nogami
zwracał ku parowozowi swą namiętną, czujną twarz z
opustoszałymi, nie widzącymi oczami i chciwie wchłaniał
zapach sadzy i smaru, przysłuchiwał się z uwagą rytmicznej
pracy parowozowej pompy. Nie miałem czym go pocieszyć;
odjeżdżałem, a on zostawał.
Lato było w pełni; pracowałem wciąż jako maszynista i
często widywałem Aleksandra Wasiliewicza nie tylko na
peronie dworcowym, spotykałem go też na ulicy, kiedy
kroczył powoli wymacując drogę laską. Zmizerniał i
postarzał się w ostatnim czasie; żył dostatnio – pobierał
rentę, jego żona pracowała, dzieci nie mieli, ale tęsknota i
bezczynność zżerały Aleksandra Wasiliewicza i ciało jego
chudło pod wpływem nie odstępującego go smutku.
Gawędziliśmy czasami, ale widziałem, że nudzą go
rozmowy o byle czym i moje uprzejme zapewnienia, że
niewidomy jest również człowiekiem pełnoprawnym i
pełnowartościowym.
– Wynos się! – mówił nasłuchawszy się moich
życzliwych uwag.
Ja też miałem swój ambit i kiedy starym zwyczajem
kazał mi się wynieść, powiedziałem mu:
– Jutro o dziesiątej trzydzieści wyruszam w drogę. Jeżeli
będziesz siedzieć spokojnie, zabiorę cię do parowozu.
Malcew zgodził się.
– Dobra. Będę siedział spokojnie. Daj mi tylko coś
potrzymać, choćby nawrotnik, kręcić nie będę.
– Kręcić nie będziesz! – potwierdziłem. – Jeżeli
zaczniesz kręcić, dam ci do ręki kawał węgla i nigdy cię
więcej nie zabiorę.
Niewidomy zamilkł. Tak bardzo pragnął znaleźć się
znowu w parowozie, że spokorniał wobec mnie.
Następnego dnia z pomalowanej ławki sprowadziłem go
na parowóz i pomogłem wleźć do kabiny.
Kiedy ruszyliśmy naprzód, posadziłem Aleksandra
Wasiliewicza na miejsce maszynisty, położyłem jedną jego
rękę na nawrotniku, drugą zaś na zaworze hamulcowym, a
na jego rękach położyłem swoje. Wykonywałem nimi
odpowiednie ruchy, a jego ręce też pracowały. Malcew
siedział w milczeniu i był mi posłuszny, rozkoszując się
ruchem, wiatrem chłoszczącym go w twarz i pracą. Był cały
skupiony, zapomniał o swojej niedoli niewidomego i pełna
pokory radość opromieniła udręczoną twarz tego człowieka,
dla którego odczuwanie maszyny stanowiło najwyższą
rozkosz.
W drodze powrotnej jechaliśmy tak samo: Malcew
siedział na miejscu maszynisty, a ja stałem pochylony obok
niego i trzymałem ręce na jego rękach. Malcew dostosował
się już do tego rodzaju pracy na tyle, że wystarczało lekko
przycisnąć jego rękę, aby wyczuł z całą precyzją to, czego
się od niego żądało. Dawny nieprześcigniony mistrz-
maszynista usiłował przezwyciężyć swoją ślepotę i
odczuwać świat innymi sposobami, by móc pracować i być
w życiu pożytecznym.
Na spokojniejszych odcinkach zostawiałem go samego i
patrzałem na tor po stronie pomocnika.
Zbliżaliśmy się już do Tołubiejewa; nasz kolejny rejs
kończył się pomyślnie i jechaliśmy zgodnie z rozkładem. Na
ostatnim jednak odcinku międzystacyjnym paliło się przed
nami żółte światło semafora.
Malcew siedział spokojnie, trzymając lewą rękę na
nawrotniku; patrzyłem na swojego nauczyciela z ukrytą
nadzieją…
– Zamknij parę! – zawołał Malcew.
Nie odezwałem się, wstrząśnięty do głębi.
Wówczas Malcew wstał, wyciągnął rękę do przepustnicy
i zamknął parę.
– Widzę żółte światło – rzekł i przesunął ku sobie
dźwignię hamulca.
– A może znowu ci się zdaje, że widzisz światło? –
powiedziałem.
Odwrócił do mnie twarz i zapłakał.
Podszedłem do niego i pocałowałem w odpowiedzi.
– Prowadź lokomotywę do końca, Aleksandrze
Wasiliewiczu: widzisz teraz cały świat!
Doprowadził parowóz do Tołubiejewa bez mojej
pomocy. Po pracy poszliśmy do niego i przesiedzieliśmy
cały wieczór i całą noc.
Bałem się zostawić go samego jak rodzonego syna,
bezbronnego wobec niespodziewanych i wrogich sił naszego
świata pasji i piękna.
Tłum. René Śliwowski
RÓŻA

W więzieniu rosławskim, spalonym przez Niemców wraz z


więźniami, na ścianach kazamat można po dziś dzień
przeczytać krótkie napisy pozostawione przez zabitych tu
ludzi. „17 sierpnia, moje imieniny. Siedzę w pojedynce,
głodny, 200 gramów chleba i litr więziennej lury oto cała
uczta. Rok urodzenia 1927. Siemionów.” Inny więzień dodał
do tego jeszcze jedno słowo, mówiące o losie Siemionowa:
„Rozstrzelany”. W sąsiedniej kazamacie więzień zwracał się
do matki:

Nie płacz, mateczko kochana,


Nie płacz, nie smuć się, nie szlochaj.

Niedługo będziesz samotna


Na naszej drodze straszliwej…
Siedzę w ciemnicy wilgotnej
I Bóg mi świadkiem na niebie,

Myśli me lecą ku tobie,


I łzy serce zalewają.

Nazwiska nie podał. Na cóż mu ono, skoro miał stracić


życie i odejść od nas na wieczne zapomnienie.
W rogu tej kazamaty znajdował się napis wyryty
najprawdopodobniej paznokciami: „Tu siedział Złów.” Była
to najlakoniczniejsza i najskromniejsza opowieść o
człowieku: żył sobie na świecie niejaki Złów, potem
rozstrzelano go na podwórzu więzienia rosławskiego, oblano
jego ciało benzyną i spalono, żeby nic nie zostało po
człowieku oprócz garści wapiennego popiołu z jego kości,
który zmiesza się nierozpoznawalnie z ziemią i zniknie w
bezimiennych prochach gleby.
Obok napisu Złowa widniały słowa jakiejś Róży:
„Chciałabym zostać przy życiu. Życie – to raj, a żyć nie
można, muszę umrzeć! Róża”.
Róża. Imię jej wyryte było ostrym końcem agrafki czy
też paznokciem na ciemnogranatowej ścianie; wskutek
wilgoci i starości warstwa farby pokryła się konturami
tajemniczych krajów i mórz – mglistych krain wolności, do
których przedostawali się wyobraźnią więźniowie wpatrując
się w półmrok więziennej ściany.
Kim była owa więźniarka Róża i gdzie ona teraz jest –
czy tutaj na więziennym podwórzu upadła na ziemię bez
życia, czy też łaskawy los pozwolił jej żyć na wolnej ziemi
rosyjskiej i Róża znowu jest z nami – w raju życia, jak sama
nazwała życie? Kim był Złów? Nie powiedział nic o sobie i
zameldował tylko zwięźle na ścianie więziennej, że żył
kiedyś na świecie taki człowiek.
Śladów istnienia Złowa nie znaleźliśmy, natomiast Róża
okazała się męczennicą wśród męczennic, los jej bowiem
pozostał w pamięci tych nielicznych, którzy uszli śmierci.
Więźniowie wyprowadzani na podwórze na rozstrzał
pokrzepiali się wspomnieniem o Róży: była już raz na
egzekucji i kiedy do niej strzelano, padła na ziemię, ale nie
umarła; na jej ciało rzucono zwłoki pozostałych
rozstrzelanych, potem przykryto umarłych słomą, oblano
benzyną i oddano na pastwę płomieni; Róża nie była
wówczas martwa, dwie kule zadrasnęły tylko jej skórę;
przywalona ciałami zabitych, nie spłonęła w ogniu, ocalała i
odzyskała przytomność, a pod osłoną nocy wygrzebała się
spod umarłych i wydostała na wolność przez ogrodzenie
więzienne rozwalone przez bombę lotniczą. Ale w dzień
Niemcy znowu ją schwytali w mieście i zaprowadzili do
więzienia. I zaczęła od nowa żyć życiem więziennym,
oczekując po raz wtóry na śmierć.
Ci, którzy widzieli Różę, mówili, że była ładna i pełna
wdzięku, jakby wymyślili ją sobie ku swej radości i
ukojeniu ludzie smutni, udręczeni tęsknotą. Miała cienkie
wijące się ciemne włosy i wielkie szare oczy dziecka,
promieniujące światłem ufnej duszy, miłą twarzyczkę,
nabrzmiałą w więzieniu z głodu, lecz delikatną i gładką. Nie
była wysoka, ale za to silna jak chłopak i miała złote ręce;
umiała szyć, pracowała też kiedyś jako elektryk; teraz nie
miała jednak co robić, pozostawało jej tylko znosić swe
cierpienia; skończyła już dziewiętnaście lat i na tyle też
wyglądała, potrafiła bowiem stłumić w sobie rozpacz, która
postarza i kaleczy – chciała żyć.
Po raz wtóry Róża oczekiwała na śmierć w więzieniu
rosławskim, ale nie doczekała się jej: Niemcy ułaskawili ją.
Zrozumieli, że jeśli się zabija człowieka raz, to na nic się on
już nie zda i nie będzie można nad nim panować; bez
panowania nad ludźmi życie jest dla Niemców nieciekawe i
pozbawione korzyści, potrzeba im, by człowiek istniał obok
nich, lecz wiódł coś na kształt półżywota – żeby jego rozum
przemienił się w głupotę, a serce biło nie ze szczęścia, lecz z
bojaźni, ze strachu, że umrze, kiedy kazano mu żyć.
Różę wezwano na przesłuchanie do śledczego. Śledczy
był przekonany, że Róża wie wszystko o Rosławiu i życiu w
Rosji, jakby była całą władzą radziecką. A Róża nie
wiedziała niczego, a tego, co wiedziała, powiedzieć nie
mogła. Piła u śledczego piwo monachijskie, jadła smażone
parówki i przebierała się w nową suknię. Tak określił swój
poczęstunek śledczy zwracając się do swych pomocników,
których więźniowie nazywali „mistrzami tamtego świata”.
Przyniesiono dla Róży butelkę piwa, wypełnioną piaskiem,
bito ją tą butelką po piersiach i brzuchu, żeby w niej zginęło
raz na zawsze przyszłe macierzyństwo; potem chłostano ją
metalowymi prętami, parzącymi ciało aż do kości, i kiedy
brakło jej oddechu, a świadomość poczynała zanikać,
wówczas „przebierano ją w nową suknię”: przewiązywano
ją mocno twardym czarnym drutem elektrycznym,
utopiwszy go w mięśniach i między żebrami, aż krew i
przedśmiertny pot występował na ciele więźniarki, potem
Różę wynoszono z powrotem do pojedynki i tam rzucano na
cementową posadzkę; wszyscy mieli jej dość – i śledczy, i
„mistrzowie tamtego świata”.
Co z nią począć? Żywa rosyjska dziewczyna nie
poddawała się Niemcom; można było ją zabić od razu, ale
panowanie nad martwymi mijało się z celem.
Zarówno życiem swoim, jak i śmiercią ta rosyjska Róża
podawała w wątpliwość cały sens wojny, władzy,
panowania i „nowej organizacji” ludzkości. Takich czarów
nie można tolerować – czyż niemieccy żołnierze polegli
nadaremnie?
W więzieniu rosławskim niemiecki sędzia wojskowy
pogrążył się w zadumę. Nad kim będzie panować naród
niemiecki, kiedy pozostanie sam jeden na wielkim
cmentarzysku wszystkich innych narodów?
Sędziego śledczego opuścił nastrój dobrodusznej
rzeczowości. Sędzia wezwał do siebie Prędkiego Hansa,
który zyskał sobie ten przydomek za błyskawiczne
wykonywanie rozkazów. Johann Focht niegdyś długo
mieszkał w Związku Radzieckim, dobrze znał język
rosyjski. Śledczy najpierw polecił Prędkiemu Hansowi
przynieść wódki, a potem zapytał go, co należy uczynić,
żeby człowiek nie żył, ale przy tym nie umarł.
– Nic prostszego! – odparł z miejsca pojętny Hans.
Śledczy napił się, ogarnął go niefrasobliwy nastrój i kazał
Hansowi pójść do celi Róży i sprawdzić – czy żyje jeszcze,
czy też umarła.
Hans wykonał rozkaz i wrócił. Zameldował, że Róża
oddycha, śpi i uśmiecha się przez sen, i dodał od siebie:
– A śmiać się nie ma prawa…
Śledczy potwierdził, że Róża nie ma prawa się śmiać, żyć
też nie powinna, ale zabijać jej również nie należy, gdyż
straci się w ten sposób żywą siłę roboczą i nie będzie to
żadną nauczką dla innych. Śledczy sądził, że należałoby
uczynić z Róży nieustanny żywy przykład dla odstraszenia
ludności, uosobienie straszliwych męczarni dla wszystkich
niepokornych; umarli zaś nie mogą przynosić tego rodzaju
pożytku, wywołują jedynie litość żywych i nakłaniają ich do
nieustraszoności.
– Trzeba by jej dać pół życia! – powiedział Prędki Hans.
– Zrobię z niej półgłówka…
– Jak to półgłówka? – zapytał śledczy.
– Dam jej po głowie, o tak – Hans wskazał na swą głowę
– przycisnę jej ciemiączko ręką, a do ręki wezmę
odpowiedni przedmiot.
– Wyzionie ducha – powiedział śledczy.
– Wykaraska się – rzekł z przekonaniem Prędki Hans –
mam wprawę, nie dam jej umrzeć…
„Będzie z niego mały fiihrer” – pomyślał śledczy o
Hansie i rozkazał mu przystąpić do czynu.
Nazajutrz Różę wypuszczono z więzienia. Wyszła
stamtąd ubrana jak żebraczka, w sukni zniszczonej już
podczas pierwszych przesłuchań i boso, gdyż jej trzewiki
zniknęły w więziennym składzie. Była już jesień, ale Róża
nie czuła jesiennego chłodu; kroczyła po Rosławiu z pełnym
szczęśliwości, nieśmiałym uśmiechem na pięknej, otwartej
twarzy, lecz spojrzenie miała zamglone i obojętne, a oczy jej
patrzyły sennie na świat. Róża widziała teraz wszystko
normalnie, jak przedtem – widziała ziemię, domy i ludzi; nie
rozumiała tylko, co to oznacza, i jej serce paraliżował strach
na widok wszystkiego, co napotykała.
Niekiedy zdawało się jej, że widzi długi sen i ze słabego,
chybotliwego wspomnienia wyłaniał się inny świat, gdzie
wszystko było dla niej zrozumiałe i nie budziło strachu.
Teraz jednak uśmiechała się lękliwie do wszystkich ludzi i
przedmiotów, udręczona swoim oniemiałym rozumem.
Zapragnęła obudzić się, poruszyła się raptownie i zaczęła
biec, lecz senne widziadło nie odstępowało od niej i jej
zdrętwiały rozum nie ocknął się.
Róża weszła do czyjegoś domu. W pokoju siedziała stara
kobieta modląc się do obrazu Matki Boskiej.
– A gdzie jest Róża? – zapytała Róża; zapragnęła
niejasno zobaczyć siebie żywą i zdrową, nie pomnąc już,
kim właściwie jest.
– Jaka znowu Róża? – zapytała gniewnie stara
gospodyni.
– Ona była Różą – z bezsilną pokorą wyszeptała Róża.
Staruszka obrzuciła ją spojrzeniem.
– Była, ale teraz, widać, już jej nie ma… Zapytaj
Niemców o tę twoją Różę – takie prowadzą rejestry, że
niedługo zabraknie dla nich ludzi.
– Niedobra z ciebie, zła starucha! – rzekła z
przekonaniem Róża. – Róża była żywa, a potem poszła
sobie w pole i niedługo wróci…
Staruszka przyjrzała się uważniej żebraczce i powiedziała
do niej:
– Usiądź sobie, posiedź ze mną, córeczko.
Róża zgodziła się pokornie; staruszka podeszła do niej i
obmacała jej odzież.
– Ech, ty moja biedna żebraczko! – powiedziała i
rozpłakała się, udręczona własnym nieszczęściem, o którym
przypomniała sobie na widok Róży.
Staruszka rozebrała Różę, zmyła z niej brud więzienny i
opatrzyła rany, potem wystroiła niczym narzeczoną w swoją
panieńską suknię, obuła w płócienne trzewiki i nakarmiła,
jak mogła.
Róża przyjęła to wszystko bez żadnej radości i
wieczorem opuściła dom litościwej staruszki. Udała się ku
rogatkom miasta, ale nie mogła znaleźć z niego wyjścia i
błądziła nieprzytomnie po ulicach.
W nocy patrol zaprowadził ją do komendantury. W
komendanturze zasięgnięto o niej wiadomości i nazajutrz
wypuszczono, zdjąwszy z niej piękną suknię i płócienne
trzewiki, ubraną w łachmany jednej z więźniarek. W
komendanturze nie zdołano się dowiedzieć, kto ubrał i obuł
Różę – milczała jak grób.
Następnej nocy Różę przyprowadzono znowu do
komendantury. Miała teraz na sobie palto, ciepłą chustkę na
głowie i nabrała rumieńców dzięki powietrzu i jedzeniu.
Pozostali przy życiu mieszkańcy Rosławia jawnie
rozpieszczali i lubili Różę – była dla nich symbolem
bohaterstwa krzepiącego wszystkich unieszczęśliwionych i
zrezygnowanych.
Ale Róża nie dostrzegała tego wszystkiego, pragnęła
jedynie znaleźć się jak najdalej od miasta, w błękicie nieba,
które zaczynało się, widziała to – tuż za miastem. Tam było
czysto i przestronnie, wzrok sięgał daleko, i ta Róża, którą
wspominała z trudem i tęssknotą, chodzi sobie po tej krainie,
ona dogoni tę Różę i weźmie za rękę, i tamta Róża
zaprowadzi ją tam, gdzie znajdowała się kiedyś, gdzie nigdy
nie bolała jej głowa i nie dręczyło się serce od rozłąki z
tymi, którzy żyją na świecie, lecz których teraz zapomniała i
nie może poznać.
Róża prosiła przechodniów, by ją wyprowadzili w pole,
bo sama nie mogła znaleźć drogi; lecz przechodnie zabierali
ją z sobą, częstowali, uspokajali i układali do snu. Róża była
im posłuszna, wypełniała prośbę każdego napotkanego, a
potem znowu prosiła, żeby ją wziąć za rękę i wyprowadzić
w otwarte pole, gdzie jest dużo przestrzeni i wzrok sięga
daleko jak w niebie.
Pewien chłopiec uległ prośbie Róży; wziął ją za rękę i
doprowadził do szosy za miastem. Dalej Róża poszła sama.
Doszedłszy do punktu kontrolnego na szosie, gdzie pełniło
wartę dwóch niemieckich żołnierzy, przystanęła obok nich.
– Prędki Hansie, znowu mnie zabijesz? – zapytała.
– Ty półgłówku! – powiedział jeden z Niemców po
rosyjsku, a drugi walnął ją w plecy kolbą automatu.
Wtedy Róża pobiegła od nich precz; biegła polem
porośniętym burzanem i biegła bardzo długo. Niemcy
przyglądali się jej i dziwili, że jest już tak daleko, a ciągle
żyje ten półgłówek – ta część pola była zaminowana. Potem
ujrzeli raptowny błysk.
Tłum. René Śliwowski
SIÓDMY

1
Przedostał się do nas przez front. Najpierw zapłakał, potem
rozejrzał się dokoła, zjadł co nieco i opanował się. Był
nędznie ubrany – w czarne łachmany przywiązane do
tułowia sznurkami, nogi miał owinięte słomą. Ciała nie
zostało na nim wiele, nie więcej niż na trupie dawno
zmarłego człowieka – same kości, w których tliło się jeszcze
życie. Twarz miał siną, jakby powleczoną szronem śmierci i
bez żadnego wyrazu i dopiero po uważniejszym przyjrzeniu
się można było dostrzec, że wyrył się na niej smutek
wyobcowania od wszystkich ludzi – smutek, którego ten
umęczony człowiek widocznie już nie odczuwał lub
odczuwał jako stan normalny.
Żył już chyba tylko z przyzwyczajenia, nie z własnej
woli, bowiem wszystko mu odebrano i pozbawiono go
wszystkiego, czym oddychał, żywił się i w co wierzył. Ale
żył na przekór wszystkiemu i cierpliwie opadał z sił, jakby
do końca pragnął spełnić wolę matki, która wydała go na
świat, by żył szczęśliwie, jakby żywił nadzieję, że nie
oszukała go, że nie urodziła go po to, by się męczył.
Już dusza jego – ostatnie pragnienie życia, nie godząca
się ze śmiercią do ostatniego tchu – już dusza jego
wydostała się na zewnątrz z wyschniętych zakamarków jego
ciała, i dlatego twarzy jego i opustoszałych oczu prawie
wcale nie ożywiały żadne potrzeby życiowe, dlatego nie
wyrażały one nic i nie sposób było określić charakteru tego
człowieka, czy jest zły, czy dobry – a on ciągle jeszcze żył.
Z jego dokumentów wynikało, że nazywa się Osip
Jewsiejewicz Herszanowicz, urodził się w roku 1894 i
mieszka w Mińsku, że pracował niegdyś jako starszy
planista w rejonowym związku chałupników, ale życie
sprawiło, że był już inną istotą, być może zdrajcą ludzkości
w nieprzeniknionej masce obronnej męczennika. W naszych
czasach, w czasach wojny, kiedy wróg postanowił pozbawić
życia niespokojną różnojęzyczną ludzkość pozostawiając
tylko jej wymęczone niewolnicze szczątki – w naszych
czasach zbrodnia może przybrać natchniony i pełen
szczerości wyraz, bowiem gwałt wtłoczył zbrodnię we
wnętrze człowieka, wyparłszy stamtąd jego starą świętą
istotę, i człowiek oddaje się złu najpierw z rozpaczą, a
później z wiarą i zadowoleniem (by nie umrzeć z
przerażenia). Zło i dobro mogą teraz ukazywać się w
jednakowo natchnionej, wzruszającej i powabnej postaci;
jest to stan szczególny naszych czasów, dotąd nie znany i
nie do pomyślenia; przedtem człowiek mógł popełniać
zbrodnie, lecz odczuwał je jako nieszczęście i kiedy
wszystko mijało, garnął się znowu do dobroczynnego ciepła
życia powszedniego: dzisiaj natomiast narzucono
człowiekowi zdolność życia i ogrzewania się w
samospalaniu niweczącym jego i innych.
2

Herszanowiczowi pomogli przyjść do nas partyzanci,


których wprawił w podziw i zainteresował tak niezwykły
człowiek – niezwykły nawet dla nich, którzy wypili do dna
czaszę swego losu – zdolny wchłonąć w siebie śmierć i
przeżyć ją. Przeprowadzili go, osłaniając, i przenieśli na
rękach tuż obok umocnionych gniazd przeciwnika, by
sercem oddalił się od cierpienia, od samego wspomnienia o
nim i zaczął żyć normalnie.
Herszanowicz mówił jak przez sen, jakby główne
obszary jego świadomości tkwiły w niewidzialnym dla nas
świecie, a do nas docierało jedynie słabe światło jego
odległych myśli. Nazywał siebie siódmym i mówił, że nie
odbezpieczył granatu, bo bezpiecznik zaciął się, a on nie
zdążył uporać się z nim; a zaciął się dlatego, że praca działu
kontroli technicznej nie jest postawiona na odpowiednim
poziomie, nie tak jak w Mińsku, w jego rejonowym związku
chałupników.
Potem Herszanowicz opowiedział nam w sposób bardziej
już zrozumiały, że brał pracę do domu na wieczór:
potrzebne mu były pieniądze, bo miał aż pięcioro dzieci;
wszystkie były zdrowe i jadły dużo, a on cieszył się, że
zjadają wszystko, co zarobi, i przyzwyczajał się mało spać,
żeby starczało mu czasu na dodatkową pracę; ale teraz może
długo spać, a nawet umrzeć – nie ma już kogo karmić:
wszystkie jego dzieci, żona i babka spoczywają w gliniastej
mogile, blisko obozu koncentracyjnego w Borysowie, i
oprócz nich spoczywa tam pięćset osób, też zabici –
wszyscy są nadzy, lecz z wierzchu przykryci ziemią, latem
wyrośnie tam trawa, zimą leży śnieg, i nie będzie im zimno.
– Rozgrzeją się – mówił Herszanowicz. – Niedługo
przyjdę i ja do nich, nudno mi bez rodziny, nie mam dokąd
pójść, chcę zobaczyć ich grób…
– Żyj sobie z nami – zaproponował mu jeden z
czerwonoarmistów.
– Ja będę tu żyć, a oni tam żyć nie będą! – zawołał
Herszanowicz. – Źle im tam, niewygodnie, gdzie tu prawda?
… Nie, pójdę do nich poprzez śmierć, po raz drugi. Raz nie
doszedłem, teraz pójdę znowu.
I nagle zadrżał pod wpływem ponurego wspomnienia:
– I znowu nie umrę. Będę zabijać, a sam nie umrę.
– Dlaczego? Z tym to nic nie wiadomo – rzekł słuchający
jego opowieści czerwonoarmista.
– Wiadomo – odparł Herszanowicz. – Niemiec oszczędza
nawet na śmierci; skąpy jest, jedną śmierć nam dawał na
siedmiu – to ja im podsunąłem ten pomysł racjonalizatorski
– a teraz jeszcze mniej będą dawać: zbiednieli.
Nie zrozumieliśmy wówczas słów Herszanowicza.
Pomyśleliśmy: niech sobie mamrocze.
Niebawem przyszło do nas czterech partyzantów.
Okazało się, że znają od dawna Herszanowicza jako
szeregowca partyzanckiej brygady imienia N.
Dowiedzieliśmy się od nich, że Herszanowicz to człowiek
wielkiej mądrości i najlepszy partyzant w brygadzie.
Rodzina jego rzeczywiście została rozstrzelana pod
Borysowem, kiedy to zgładzono tam od razu pięćset istot
ludzkich, by się pozbyć gąb do karmienia i Żydów.
– A jego samego śmierć nie wzięła ani razu, choć jemu
tam wszystko jedno – rzekł jeden z przybyłych partyzantów.
– Właściwie to niby zrozumiałe. Osip Jewsiejewicz jest
człowiekiem mądrym i śmierci chce nie głupszej od siebie, a
Niemcy wojują hałaśliwie, walą na oślep – tak to można
jeszcze wytrzymać… W Mińsku Osip Jewsiejewicz dostał
kulą w głowę i to z bliska, a kula nie weszła mu do głowy,
ubiegł ją myślą…
Powiedzieliśmy, że to niemożliwe.
– Możliwe – odparł partyzant. – To zależy, jak się
wojuje. Jeżeli z głową, to jest możliwe.
Na dowród prawdziwości swych słów pierwszy dotknął
karku Herszanowicza; potem wszyscy dotknęli – pod
włosami, w czaszce, wymacaliśmy wklęsłość od głębokiej
rany.

Herszanowicz pożył u nas jeszcze trochę, podkarmił się


niezgorszym jedzeniem i wyglądał już nieco normalniej, a
wtedy znowu udał się na dalekie tyły wroga z czterema
partyzantami. Pragnął pójść raz jeszcze tą samą drogą, gdzie
nie zmogła go śmierć, gdzie nie doprowadził do końca
swego zwycięstwa, a potem jak najprędzej do nas wrócić.
W białoruskiej siermiędze, obuty w łapcie i uzbrojony,
Herszanowicz odszedł w nocy, w ciemność, po śmierć dla
wroga i żeby odwiedzić swe umarłe dzieci.
Dotarłszy do Mińska partyzanckimi drogami
Herszanowicz odłączył się od swych towarzyszy i znowu,
jak podczas pierwszej swej wyprawy, stanął o zmierzchu u
rogatki miasta. Szedł samotnie z jasną świadomością,
odczuwając otaczający go świat jak smutną bajkę albo sen, z
którym może rozminąć się na zawsze. Przywykł już do
bezludzia, do zionących śmiercią zgliszcz niemieckich tyłów
i do nieustannych dreszczy ciała ludzkiego, które błąka się
tu jeszcze.
Herszanowicz ominął obóz rosyjskich jeńców
wojennych. Tam, za drutami kolczastymi, nikogo nie było
widać. Po chwili z ziemi podniósł się rosyjski żołnierz i
zbliżył do drutów. Miał na sobie osmalony płaszcz i był bez
czapki, jedna noga bosa, druga owinięta w szmatę, i tak
szedł po śniegu. Poruszając umęczonymi, odmawiającymi
posłuszeństwa nogami mamrotał coś tam w malignie –
słowa wiecznej rozłąki z życiem, potem opadł na ręce i
przylgnął twarzą do ziemi.
U wrót obozu było rojno. „Wtedy też było rojno –
wspomniał Herszanowicz – tu zawsze dużo ludzi.”
Na ławce koło budki kontrolnej wartownika siedziało
dwóch Niemców – byli to dwaj starsi wartownicy z gestapo.
Palili w milczeniu fajki i uśmiechali się do widowiska, które
rozgrywało się przed nimi.
Dwóch jeńców rosyjskich, z wyglądu sytych, w
porządnym wojskowym umundurowaniu, pędziło przed
sobą dwoje ludzi, również jeńców, lecz do tego stopnia
wymizerowanych, wycieńczonych i obojętnych, że zdawali
się już być trupami poruszanymi nie swoją siłą.
Niemcy powiedzieli coś do Rosjan i ci dwaj, co
wyglądali na silnych, popchnęli swych towarzyszy, którzy
pokornie upadli na ziemię, słabość obezwładniła ich bowiem
zupełnie. Potem dwaj odżywieni Rosjanie podnieśli ich i
obalili powtórnie. Następnie wyglądający na sytych
Rosjanie przerwali swoje zajęcie chcąc odsapnąć. Niemcy
wrzasnęli na nich, że trzeba pracować dalej, dopóki z tych
słabszych i niepotrzebnych nie ujdzie ostatnie tchnienie.
Wykarmieni zdrajcy posłusznie podnieśli wycieńczonych
czerwonoarmistów i jeszcze raz rzucili ich głowami na
zamarznięte grudy.
Niemcy zaśmiali się i kazali pracować szybciej.
Herszanowicz stał w oddaleniu i przyglądał się. Rozumiał,
że morderstwo to spowodowane było brakiem nabojów,
które Niemcy na tyłach skrzętnie oszczędzali. Poza tym
śmierć tych ludzi miała być przestrogą dla żywych jeńców.
Z bloków obozowych podeszło pięciu jeńców i
przyglądało się w milczeniu śmiertelnym kaźniom swych
towarzyszy. Niemcy nie przepędzali ich; patrzyli na Rosjan
z nawykłym uśmiechem, z niemal obojętną nienawiścią,
pozwolili zdrajcom zwolnić tempo pracy. Ale praca nie
miała już teraz żadnego sensu; podnosili już z ziemi i rzucali
z powrotem na grudy trupy ze strzaskanymi głowami, w
zakrzepniętej zimnej krwi; ludzie ci zmarli widocznie z
wycieńczenia już wtedy, kiedy po raz pierwszy uderzono
nimi o ziemię: uleciało z nich wówczas ostatnie tchnienie.
Niemcy kazali jednak znęcać się dalej nad trupami pragnąc,
by wywarło to jak najkorzystniejszy wpływ na tych, co
zostali przy życiu.
Herszanowicz podkradł się do siedzących na ławce
Niemców. W tym samym czasie podeszli do nich zmęczeni
zdrajcy i stojąc na baczność poprosili o dodatkowy przydział
żywności, co im się należało za pracę.
Niemcy uśmiechnęli się bez słowa; potem jeden z nich
odpowiedział, że dodatkowego przydziału nie będzie: na
transport z Chlebem napadli partyzanci i teraz trzeba
partyzantom odebrać ten chleb.
– Wstąpcie do naszego oddziału karnego – powiedzieli
Niemcy – i odbierzcie partyzantom chleb, będziecie
wówczas syci, a tymczasem dla was Chleba nie ma…
Herszanowicz odbezpieczył granat pod połą siermięgi i z
bliskiej odległości, celując dokładnie, cisnął granat w
czwórką wrogów.
Granat rozerwał się z zaciekłością, po raz ostatni zawołał
jakby ludzkim głosem i wrogowie ludzi zastygli na ułamek
sekundy, a potem upadli na ziemię.
Poprzednim razem, u innego wejścia do tegoż obozu,
granat Herszanowicza nie wybuchnął, tylko niczym martwy
kawałek metalu rozbił głowę jednego z Niemców; teraz
więc ucieszył się i uszczęśliwiony rzucił się do ucieczki.
Wartownik z budki kontrolnej został jednak przy życiu i
teraz zaczął strzelać w powietrze i do uciekającego
Herszanowicza.
Pięciu uzbrojonych żołdaków wyskoczyło z budki, gdzie
sprzedawano kiedyś napoje chłodzące, i z hałasem,
wrzeszcząc jeden na drugiego, by się pozbyć strachu,
napadło na Herszanowicza i rozbroiło go.

Osipa Herszanowicza zaprowadzono do komendantury


rejonowej, gdzie był już raz.
Tu, w suterenach, rozstrzeliwano sześciu ludzi Jednym
strzałem – gwoli oszczędności amunicji. W tym celu
ustawiano skroń przy skroni sześciu ludzi, wyrównując ich
wzrost cegłami i książkami podstawianymi pod nogi.
W komendanturze zapytano Herszanowicza, czy
zamierza coś powiedzieć na swoją obronę. Herszanowicz
odpowiedział, że, na odwrót, nie ma nic do powiedzenia,
gdyż pragnie śmierci, toteż nie warto go męczyć torturami –
nie dlatego, że to niepotrzebne, a dlatego, żeby nie tracić na
próżno sił żandarmerii potowej i nie marnotrawić makaronu
z baraniną, którą się karmi żołnierzy na koszt państwa.
Oficer pomyślał widocznie, że to, co mówi
Herszanowicz, nie jest pozbawione sensu, i rozkazał, by go
wyprowadzono. Wszelako Herszanowicz, póki nie był
jeszcze umarły, żył i walczył, i ufał w zwycięstwo.
Nie był to ten sam oficer, który przesłuchiwał
Herszanowicza za pierwszym razem, toteż Herszanowicz po
raz wtóry zaproponował swój wynalazek: jedną kulą można
zabić nie sześciu, lecz siedmiu ludzi, siódmy umiera nie od
razu, lecz po jakimś czasie, w końcu jednak umiera, państwo
zaś oszczędza na nabojach jakieś czternaście procent.
– Siódmy nie ginie – powiedział oficer. – Siła uderzenia
kuli znacznie słabnie już w szóstej głowie. Zameldowano
mi, że próbowano tu przedtem postawić siódmego: ocalał i
zniknął z nie zasypanej mogiły, z przestrzelonym karkiem.
– On umiał ocaleć – wyjaśnił Herszanowicz – zachował
świadomość, choć głowa go bolała, wszak uszkodzono mu
ją. Ja wiem!
– Któż to był?
– Czy ja wiem? Nie wiadomo; żył sobie człowiek, żył
niewiele, zabijano go, żył z powrotem i umarł z własnej
woli, bo zbyt tęsknił do swoich…
Oficer pomyślał.
– Przeprowadzamy próby nowego, zmodernizowanego
muszkietu. Będzie pan siódmym, ale w celach
doświadczalnych postawię również ósmego.
– No, oczywiście! – zgodził się ochoczo Herszanowicz.
– Ciekawe – mówił oficer – czy kula zostanie w pańskim
mózgu, czy też przebije głowę i utknie w ósmym? Te nowe
muszkiety dają ostry ogień, ale nie wiadomo, jaką mają siłę
uderzenia…
– Tak, to ciekawe – rzekł Herszanowicz – cóż, dowiemy
się wkrótce – i pomyślał o oficerze, że to niemądry
człowiek; po czym konwojujący żołnierz wyprowadził
więźnia.
5

W ogólnej celi przepełnionej przyszłymi nieboszczykami


życie toczyło się zwykłym trybem; ludzie naprawiali odzież,
rozmawiali, spali lub rozmyślali o tym, jakie jest ich życie, a
jakie powinno być zgodnie z prawdą wszechświata. W celi
nie było okien; okrągłą dobę paliła się w niej lampa naftowa
i tylko nowo przybyły więzień wiedział, która jest godzina,
lecz wkrótce tracono znowu rachubę czasu i nikt nie miał
pewności, czy jest dzień, czy noc, a wszyscy byli tego
ciekawi.
Herszanowicz znalazł sobie miejsce na podłodze i
położył się, by odpocząć; niepokoiła go teraz myśl – kto
będzie ósmym na egzekucji; ten ósmy może przecież liczyć
na pewne ocalenie, jeśli tylko ósmy nie okaże się tchórzem
lub głupcem. „Niedobrze – myślał Herszanowicz. – Kula
uderzy go słabo, jeżeli mnie zabije, ale może uszkodzić
kość, a on pomyśli, że został zabity, i umrze ze strachu na
samą myśl o śmierci.”
Upłynęło trochę czasu; Herszanowicz nie zdążył
wypocząć, kiedy całej celi rozkazano wyjść. Herszanowicz
spodziewał się tego, wiedział z pierwszego jeszcze razu, że
Niemcy nie trzymają długo skazanych na śmierć, żeby nie
karmić ich i nie poić, i w ogóle nie zaprzątać sobie nimi
głowy na próżno.
Po raz drugi w życiu Herszanowicz schodził po śmierć w
podziemiu tymi samymi kamiennymi schodami. Nie
rozpoznał pośród swoich towarzyszy idących z nim na
śmierć żadnej znanej twarzy, domyślał się z ich słów, że
przywieziono ich niedawno z Polski.
Gefrajter odliczył ośmiu ludzi, w ich liczbie
Herszanowicza, który szedł drugi, i wpuścił ich do
podziemia, a innych zostawił na schodach.
Mroki piwnicy rozpraszała nieśmiało świeca; stał przy
niej ten sam oficer, który przesłuchiwał Herszanowicza.
Oficer rozmiłowany w broni oglądał skrócony karabin. „Ze
wszystkiego chcą mieć korzyść, na wszystkim zaoszczędzić
– wywnioskował Herszanowicz. – A my nie możemy sobie
na to pozwolić, niechby wypadło po dwie kule na jednego
Niemca, i to by się opłacało.”
Gefrajter zaczął ustawiać więźniów jednego za drugim.
– Ja jestem siódmy! – przypomniał zapobiegliwie
Herszanowicz.
– Nie chcesz umrzeć pierwszy? – zapytał gefrajter. –
Chcesz nas przechytrzyć? Umieraj sobie siódmy, masz
taryfę ulgową, podstaw sobie tylko cegłę pod nogi, boś
trochę za niski.
Herszanowicz położył sobie cegłę pod nogi i stanął na
miejscu śmierci. Spojrzał na ósmego, ostatniego – zobaczył
starczą łysinę, pokrytą puchem jak u niemowlęcia.
„Zaraz przyjdzie śmierć – pomyślał Osip Herszanowicz.
– No i cóż takiego? Żyło mi się nieźle na tym świecie; jak
znajdę się na tamtym, urządzę się jakoś i będzie mi dobrze, i
z dziećmi się zobaczę. A jeżeli nie ma tam nic, będę
umarłym tak jak one – będzie mi też dobrze, i tak będzie
sprawiedliwie: po co mi żyć, skoro w ziemi spoczywa moje
zabite serce?”
– Gotowi? – zapytał oficer. – Oddychać głębiej! – rzekł
rozkazująco do więźniów i rzucił im obietnicę: – Zaśniecie
zaraz słodkim snem dzieciństwa.
Herszanowicz, na odwrót, wstrzymał oddech i
wsłuchiwał się w ciszę, która zapadła, pragnąc z ciekawości
usłyszeć huk wystrzału. Nie usłyszał go jednak i pogrążył
się od razu w błogi sen: prostoduszny rozum jego zapadł w
niepamięć, broniąc człowieka przed rozpaczą.
Ocknąwszy się Herszanowicz dotknął swego czoła – było
czyste i gładkie. „Kula utkwiła mi w rozumie” –
wywnioskował. Dotknął swego karku i namacał tam tylko
wklęśnięcie po starej ranie. „A jednak żyję, zostałem na tym
świecie, tak też sądziłem – rozmyślał więzień. – Ich nowy
muszkiet to żaden wynalazek, ładunek wybuchowy naboju
jest słaby, tak też przypuszczałem. Ilu jednak zabili jedną
kulą? No, ze trzech, czterech na pewno, a przede mną, kiedy
szóstego kula dochodziła, znacznie osłabła, czuję to!”
Leżąc Herszanowicz wpatrywał się w ciemności, słabo
rozjaśnione tajemnym, ledwie żarzącym się w dali, drżącym
światłem. Koło niego leżał jego sąsiad – łysy staruszek z
dziecinnym puszkiem na gładkiej skórze głowy.
Herszanowicz przyłożył rękę do głowy staruszka, ostygła
już, człowiek nie żył, choć kula go nie dosięgła. „Tak też
myślałem, nie trzeba się bać – zawyrokował Herszanowicz.
– Ze strachu może się świat zawalić, co wtedy będzie? Nie
trzeba się bać!”
Wiedział już teraz, gdzie jest: w podziemiu, gdzie ich –
ośmiu ludzi – rozstrzelano, a w dali dogorywała świeca. „To
niedobrze, żeśmy tu zostali – rozumował Herszanowicz. –
Niechybna śmierć. No cóż! Przed śmiercią człowiek sobie
trochę pożyje. Poprzednim razem zawieźli mnie do mogiły,
a tam można było żyć…”
Pochylił się nad nim oficer. Herszanowicz poczuł go po
oddechu, po cuchnącym zapachu z żołądka.
– No, jak to mówią wasi bolszewicy? Nie udało się?!
Ustawił się na siódmym miejscu, żyć się Żydowi zachciało!
– Moim zdaniem, to wam się nie udało! – odparł
Herszanowicz. – Wszak jestem żywy!
– Jesteś już trupem! – zawołał oficer i przyłożył mu do
czoła lufę swego małego rewolweru.
Herszanowicz spojrzał w blade, udręczone tajemną
rozpaczą oczy oficera i rzekł do niego:
– Strzelaj pan… Tu jest moje życie, a tam są moje dzieci
– ja wszędzie mam swoje dobro, mnie wszędzie dobrze…
My tu byliśmy ludźmi, ludzkością, a tam będziemy czymś
więcej, będziemy wieczną przyrodą rodzącą ludzi…
Kula przebiła Herszanowiczowi oko i Herszanowicz
znieruchomiał, ale długo jeszcze ciało jego było ciepłe,
żegnając się powoli z życiem, zwracając swe ciepło ziemi.
6

Po jakimś czasie przedarł się do nas przez front partyzant w


podeszłym wieku i opowiedział, jak zginął Herszanowicz.
Był ósmym, ostatnim w kolejce po śmierć, a przed nim stał
Herszanowicz. Tak dobrze udawał umarłego i tak
powstrzymywał oddech, że zaczął nawet stygnąć na całym
ciele, w ten sposób, dla życia, oszukał niemieckiego oficera
i wprowadził w błąd macającego mu kark Herszanowicza.
Świeca w podziemiu zgasła, nie zapalono drugiej i
staruszek ów, któremu nie przyjrzano się bliżej, wywieziony
został i wrzucony do wąwozu razem z prawdziwymi
nieboszczykami, a potem po cichu wymknął się stamtąd.
Gwoli oszczędności siły roboczej Niemcy nie zawsze kopią
groby, zwłaszcza zimą – kiedy ziemia jest zamarznięta.
Tłum. René Śliwowski
AFRODYTA
Czy żyje jeszcze jego Afrodyta? – z tym zwątpieniem i z tą
nadzieją Nazar Fomin zwracał się teraz już nie do ludzi i
urzędów – odpowiedziano mu, że po jego Afrodycie nie ma
nigdzie żadnego śladu – lecz do przyrody, do gwiazd i
horyzontu. Wierzył, że musi być jakiś znak pośredni na
świecie albo niewyraźny sygnał, który mu wskaże, czy
oddycha jeszcze jego Afrodyta, czy też jej pierś już ostygła.
Wychodził ze schronu na pole i stawał przed niebieskim,
naiwnym kwiatkiem, długo się w niego wpatrywał i
wreszcie pytał: „No? Ty wiesz lepiej ode mnie, tyś z całą
ziemią związany, a ja błąkam się osobno – czy żyje jeszcze
moja Afrodyta?” Kwiatek nie zmieniał się od jego tęsknoty i
pytania, milczał i żył sobie po swojemu, wiatr dął obojętnie
nad trawą, tak jak przedtem dął może nad grobem Afrodyty
lub owiewał jej żywą roześmianą twarz. Fomin patrzał w
dał, na płynące nad horyzontem, lśniące czystym światłem
obłoki i myślał, że stamtąd, z lotu ptaka, ujrzałby chyba
swoją Afrodytę. Wierzył, że przyroda stanowi jedno
niepodzielne gospodarstwo i można z niego wyczytać
smutek utraty lub radość z ocalonego, człowieczego dobra, i
chciał dojrzeć poprzez wspólną więź wszystkich żywych i
umarłych na świecie ledwo dostrzegalną, zatajoną
wiadomość o losie żony swej Afrodyty – o jej życiu lub
śmierci.
Afrodyta zniknęła na początku wojny pośród tłumów
wycofujących się na wschód. Nazar Fomin był już wtedy w
wojsku i nie mógł nic uczynić dla ratowania ukochanej
istoty. Afrodyta była kobietą młodą, roztargnioną, łatwą w
pożyciu i nie mogła zaginąć bez śladu ani umrzeć z głodu
wśród ludzi, wśród swoich. Oczywiście, zawsze może się
przydarzyć jakieś nieszczęście na dalekich drogach, albo
przypadkowa śmierć. A jednak ani w przyrodzie, ani w
ludziach nie można było dostrzec żadnego głosu lub
drgnienia, które zawierałoby smutną odpowiedź na pytanie
otwartego, pełnego oczekiwania serca, toteż Afrodyta
musiała być żywa. Fomin oddał się wspomnieniom,
wskrzeszając w sobie ślady szczęścia, które się kiedyś
urwało…
Z jego pamięci wyłoniło się oświetlone słońcem
miasteczko, oślepiające, pobielone wapnem ściany i
dachówki domów, sady owocowe rosnące w ciepłej błogości
pod błękitem nieba. W południe Fomin szedł zazwyczaj na
śniadanie do baru znajdującego się blisko kantoru fabryki
materiałów ogniotrwałych, gdzie pracował jako kierownik
robót. W barze grał patefon. Fomin podchodził do bufetu,
zamawiał sobie parówki z kapustą, tak zwaną „fruwaczkę”,
to znaczy solony groch, który chwytało się ustami w locie, i
do tego kufel piwa. Kobieta, która wydawała piwo,
napełniała kufle płynem, a Fomin wzrokiem śledził
strumień, żądając dla zasady, by nalewano mu do kreski i
nie zapełniano naczynia samą tylko pianą; zmagając się tak
codziennie z tą pianą nie przyjrzał się ani razu twarzy
obsługującej go kobiety i nie pamiętał o niej, kiedy
opuszczał bar. Pewnego razu kobiecie wyrwało się ni stąd,
ni zowąd mimowolne, głębokie westchnienie, i Fomin
obrzucił ją długim spojrzeniem. Ona również spojrzała na
niego: piana wylała się z kufla, a bufetowa zapomniawszy
się, nie spostrzegła tego wcale. „Stop!” – odezwał się wtedy
do niej Fomin i teraz dopiero zauważył, że była to kobieta
młoda, o twarzy otwartej, ciemnych błyszczących oczach,
pełnych zadumy i ironii zarazem, i ciemnych włosach
rosnących z jakąś nieokiełznaną siłą. Fomin odwrócił od niej
wzrok, ale serce oczarowane już wizerunkiem kobiety
przestało od tej chwili liczyć się z rozsądkiem i spokojem
ducha, rwało się do szczęścia na przekór wszystkiemu.
Patrzał wówczas na rozlaną na stole pianę i było mu
obojętne, że piana gromadzi się bez potrzeby na
marmurowej powierzchni kontuaru. Później nazwał żartem
Natalię Afrodytą, gdyż jej wizerunek ukazał się jego oczom
nad pianą, choć nie była to piana z wody morskiej. I razem
ze swą Afrodytą Nazar przeżył jak mąż z żoną dwadzieścia
lat, jeżeli nie liczyć przerwy dwu i półletniej, i dopiero
wojna ich rozłączyła, a teraz na próżno usiłuje dowiedzieć
się o niej czegoś od roślin i różnych robaków żyjących z
pożytkiem na tej ziemi, a nawet wpatruje się w obłoki i
gwiazdy zadając im jedno i to samo pytanie. Biuro
informacyjne osób ewakuowanych usilnie i od dawna już
poszukiwało Natalii Fominy, ale jak dotąd nie odnalazło jej.
Afrodyta nie miała nikogo bliskiego poza Nazarem;
przywykł z nią całe życie rozmawiać, gdyż pomagało mu to
rozmyślać i przekonywało o pożytku pracy, którą
wykonywał. I dzisiaj, na wojnie, będąc już czwarty rok w
rozłące z Afrodytą, Nazar Fomin wykorzystuje każdą wolną
chwilę na pisanie do niej długich listów, które wysyła do
biura informacyjnego osób ewakuowanych w Buguruszłanie
z adnotacją, by listy te doręczono adresatowi po jego
odnalezieniu. W czasie wojny niemało takich listów musiało
się chyba nagromadzić w biurze informacyjnym – niektóre
zostaną doręczone, inne nigdy i zbutwieją nie przeczytane.
Nazar pisał do żony spokojnie i wyczerpująco, wierząc w jej
istnienie i w przyszłe z nią spotkanie, ani razu jednak nie
otrzymał odpowiedzi od Afrodyty. Czerwonoarmiści i
oficerowie, którymi Fomin dowodził, bacznie śledzili
pocztę, by nie zawieruszył się jakiś list adresowany do ich
dowódcy, gdyż był on bodaj jedyny w pułku, który nie
dostawał listów ani od żony, ani od krewnych.
Teraz dawno już minęły te szczęśliwe, spokojne lata. I
nie mogły one trwać wiecznie, bowiem szczęście również
musi się zmieniać, aby trwać dalej. W wojnie Nazar
odnalazł drugie swoje szczęście, inne niż w poprzedniej
pokojowej pracy, lecz również bliskie mu; po wojnie zaś
miał nadzieję poznać wyższe formy życia niż te, które już
przeżył jako człowiek pracy i żołnierz.
Nasze jednostki czołowe zajęły właśnie to południowe
miasto, gdzie przed wojną mieszkał i pracował Fomin. Pułk
Fomina był w odwodzie i nie wziął udziału w operacjach,
gdyż nie było po temu potrzeby.
Pułk Fomina rozmieścił się w jednej z dzielnic miasta w
drugim rzucie, by wyruszyć stąd w dalszy marsz na zachód.
Zaraz pierwszego wolnego dnia Nazar napisał list do
Afrodyty, a potem poszedł obejrzeć miasto najmilsze jego
sercu na całej ziemi rosyjskiej. Miasto było zdruzgotane
ogniem artyleryjskim, spalone płomieniem pożarów, pewne
budynki wróg wysadził w powietrze. Fomin przyzwyczaił
się już do widoku stratowanych przez maszyny łanów,
okaleczonej okopami ziemi i zniesionych pociskami osiedli;
takie było żniwo wojny, która zasiewała to, co nigdy więcej
nie powinno z ziemi wyrosnąć – trupy złoczyńców, i to, co
przyszło na świat, by czynić życie lepszym, lecz skazane
zostało jedynie na wieczną pamięć – ciała naszych
żołnierzy, strzegących pośmiertnie w ziemi tego, co na nią
padło.
Fomin doszedł przez sad do miejsca, gdzie znajdował się
kiedyś bar Afrodyty. Był grudzień. Nagie drzewa owocowe
zastygły na okres zimowy i oniemiały w smutnym śnie, a
wyciągnięte ich gałęzie, jesienią obwieszone owocami, były
teraz posiekane seriami pocisków i bezsilnie chyliły się ku
ziemi na resztkach włókien, i niektóre tylko gałęzie
zachowały się całe i zdrowe. Wiele zresztą drzew Niemcy
ścięli na materiał do budowli obronnych.
Dom, gdzie ponad dwadzieścia lat temu znajdował się
bar, a potem mieszkali ludzie, leżał teraz zamieniony w
stertę gruzów i śmieci, zdruzgotany i umarły,
wydmuchiwany w przestrzeń przez wiatr. Fomin
przypominał sobie jeszcze, jak wyglądał ten dom ale
wkrótce, z upływem czasu, on również o nim zapomni.
Może tak samo gdzieś w dalekim opustoszałym polu leży
teraz zimne, duże, ukochane ciało Afrodyty i to ciało toczy
robactwo, i rozkłada je woda i powietrze, suszy i rozwiewa
wiatr, by całą substancję życia Afrodyty rozproszyć po
święcie równomiernie i bez śladu, by o człowieku
zapomniano.
Poszedł dalej, na krańce miasta, gdzie spędził
dzieciństwo. Bezludzie mroziło jego duszę, późny
pośmiertny wiatr dął w ruinach zamilkłych ulic. Zobaczył
miejsce, gdzie mieszkał i bawił się, kiedy był dzieckiem.
Stary drewniany dom spalił się aż do fundamentów,
rozkruszona od wielkiego gorąca dachówka leżała na
spalonej ziemi – przystani jego lat dziecinnych. Topola
rosnąca na podwórzu, pod którą mały Nazar sypiał latem,
leżała ścięta obok własnego pnia, martwm, z opaloną korą.
Fomin długo stał obok drzewa swego dzieciństwa. Jego
oniemiałe serce nagle zamknęło się w sobie, by nie
wchłaniać więcej smutku. Potem Fomin zabrał kilka
ocalałych dachówek i ułożył je w maleńkie równe słupki,
jakby przygotowywał materiał dla przyszłej budowy albo
zbierał ziarna, z których wyrosnąć miała nowa Rosja.
Dachówka ta, jak zresztą w całym okręgu, wyrabiana była w
warsztatach, które założył tu w dawnych pokojowych
czasach Fomin i którymi kierował latami.
Fomin poszedł w step; tam, jakieś dwie wiorsty od
miasta, zaprojektował i zbudował kiedyś na stawie swą
pierwszą tamę. Był wówczas szczęśliwym budowniczym,
lecz teraz smutne i puste było pole jego młodości, zryte
przez wojnę i bezpłodne; nieznane trawki widniały tu i
ówdzie na roztajałym skąpym śniegu i, obojętne wobec
człowieka, pokornie drżały na wietrze… Tama ziemna była
wysadzona w samym środku, staw wysechł, a ryby w nim
zginęły.
Fomin wrócił do miasta. Odnalazł ulicę imienia
Szewczenki i dom, w którym mieszkał po powrocie z
Rostowa, gdzie ukończył szkołę politechniczną. Domu nie
było, ale została ławka. Stała kiedyś pod oknami jego
mieszkania; wysiadywał na niej wieczorami, z początku
sam, potem z Afrodytą, i w tym zniszczonym dziś domu
mieszkali oboje w jednym pokoju z oknami wychodzącymi
na ulicę. Ojciec jego, majster odlewniczy, zmarł nagle,
kiedy Fomin uczył się jeszcze w Rostowie, matka zaś
wyszła powtórnie za mąż i wyjechała do Kazania, by tam
zamieszkać na stałe. Młody Nazar Fomin żył wtedy
samotnie, ale cały świat oświetlony słońcem, pełen
ciekawych ludzi, upajający świat młodości i
nieodgadnionych odwiecznych tajemnic, świat jeszcze nie
urządzony i ubogi, lecz opromieniony nadzieją i wolą
robociarzy-bolszewików – ten świat oczekiwał młodzieńca i
znajoma ziemia ojczysta, wygłodzona, spustoszona
kataklizmami pierwszej wojny światowej, rozpościerała się
u jego stóp.
Fomin usiadł na ławce, na której tyle letnich cichych
wieczorów spędził na rozmowach z umiłowaną Afrodytą.
Teraz miał przed sobą pusty, rozbity świat, a jego
najwierniejszego przyjaciela nie było już, być może, na tym
świecie. Trzeba było wszystko zaczynać od nowa, żeby
prowadzić dalej to, co obmyślił przed ćwierćwieczem.
Zapewne zupełnie inaczej potoczyłoby się życie Nazara
Fomina, gdyby w minione dni młodości nie natchnęła go
wiara w sens życia klasy robotniczej. Przeżyłby może swoje
życie spokojniej, ale nudno i bezowocnie; żyłby swoim
własnym życiem, ale nie zaznałby owego szczęścia, kiedy
oddawszy narodowi jedno tylko swoje serce, człowiek
poznaje i doświadcza więcej, niż jest to przeznaczone
jednemu człowiekowi. Zaczął więc żyć tchnieniem całej
ludzkości. Pojedynczy człowiek nie jest w stanie pojąć sensu
i celu swego istnienia. Ale kiedy przylgnie do narodu, który
go zrodził, i poprzez niego stanie się bliski przyrodzie i
światu, czasom przeszłym i przyszłej nadziei – wówczas
przed jego duszą otworzy się owe święte źródło, z którego
winien się karmić człowiek, by nabrać niewyczerpanych sił
dla swych czynów i niezachwianej wiary w niezbędność
swego życia.
Rosja radziecka podówczas dopiero stanęła u progu
swego przeznaczenia. Naród udał się w wielką,
nieodwracalną drogę, w tę historyczną przyszłość, dokąd
przed nim nikt jeszcze nie dążył. Zapragnął urzeczywistnić
wszystkie swe nadzieje, zdobyć pracą i bohaterskimi
czynami wieczne wartości i godność życia ludzkiego i
podzielić się tym z innymi narodami…
Fomin miał kiedyś w młodości, na Morzu Azowskim,
taką prostą wizję. Stał na brzegu, a samotny rybacki statek
żaglowy odpływał w dal po niebieskim morzu, pod
jasnozłotym niebem; statek oddalał się coraz bardziej, w
tkliwej bieli żagla odbijało się słońce, ale statek długo był
jeszcze widoczny dla tych, co stali na brzegu; potem skrył
się zupełnie za czarodziejskim horyzontem. Nazar poczuł
wówczas zaprawioną tęsknotą radość, jakby ukochana istota
wzywała go za sobą w promieniejącą przestrzeń wody i
nieba, a on nie mógł jeszcze pójść za nią. I podobnie jak ten
statek znikający w jasnej dali, ujrzał wtedy w wyobraźni
Rosję radziecką, zmierzającą w dal świata i czasu.
Pamiętał jeszcze jakąś południową godzinę dawno
zapomnianego dnia. Szedł polem, schodząc do wąwozu
porośniętego piękną dziką trawą; słońce z wysokości
przyzywało wszystkich ku sobie, i z mroków ziemi rwały się
do niego w gościnę rośliny i żyjątka – wszystkie
różnobarwne, niepodobne do siebie. Każde, jak potrafiło,
ukształtowało się, ożyło w ziemi, byle wydostać się na
powierzchnię, dysząc i triumfując, i spędzić przeznaczony
im czas na powszechnym spotkaniu wszystkiego, co żyje, by
móc zdążyć pokochać żyjących, a potem znowu na zawsze
rozłączyć się z nimi. Młody Nazar Fomin odczuł wtedy
ogromną niemą rozpacz wszechświata, którą może pojąć,
wyrazić i przezwyciężyć jedynie człowiek, i na tym polega
jego powołanie. Nazar odczuł podówczas radość ze swego
powołania, wiedział z góry, że sprosta mu, gdyż klasa
robotnicza i bolszewicy wzięli na siebie ciężar obowiązków
spoczywających na ludzkości i bohaterską pracą, siłą
płynącą z właściwego pojmowania sensu swego istnienia
roboczy lud podoła swemu przeznaczeniu, i mroczne losy
ludzkości opromieni prawda. Tak myślał Nazar Fomin w
młodości. Więcej wtedy czuł, niźli wiedział, nie umiał
jeszcze ująć w jasne słowa dążeń wszystkich ludzi, ale
wystarczało mu samo radosne przeświadczenie, że mroki
pokrywające świat i ocieniające ludzkie serce – to nie
wieczna ciemność, lecz jedynie mgła unosząca się przed
nastaniem poranka.
Rówieśników Nazara Fomina, komsomolców i
bolszewików, ożywiała ta sama idea zbudowania nowego
świata. Oni również, jak Nazar, żywili przekonanie, że
Lenin powołał ich do wzięcia udziału we wszechświatowym
czynie ludzkości, żeby na ziemi nastało wreszcie prawdziwe
życie, żeby spełniły się wszystkie nadzieje ludzi, na co
zasłużyli sobie wiekami pracy i śmiertelnymi ofiarami, a
które uchronili w swym długim doświadczeniu i cierpliwym
rozmyślaniu…
Po ukończeniu szkoły specjalnej w Rostowie nad Donem
Fomin wrócił do stron rodzinnych, do tego właśnie miasta,
gdzie siedział teraz w samotności. Nazar został wówczas
technikiem budownictwa i dopiero rozpoczynał działanie.
Wszystko, co materialne, szare i codzienne, tak brał sobie do
serca, że stało się ono jego przewodnikiem i motorem
postępowania. Teraz już nie pamiętał, czy uświadamiał
sobie wówczas, że wszystko, co wzniosłe, rodzi się
wyłącznie z potrzeby; własnymi rękoma przetwarzał wtedy
żywioł materialny w duchowy i wierzył w słuszność
rewolucji, była bowiem także jego dziełem, i widział na
własne oczy, jak wpływa na losy narodu.
Z początku Nazar Fomin zarządzał rejonową wytwórnią
materiałów ogniotrwałych dla wsi. Było to stanowisko
skromne, ale Nazar zapalił się do tej pracy, widział w niej
nie zwykły obowiązek, lecz sens swojego życia, i nie mógł
oderwać namiętnego spojrzenia od pierwszego wyrobu
wyprodukowanego sposobem chałupniczym; pogładził
wówczas tę pierwszą dachówkę, powąchał ją i zaniósł do
pokoju, gdzie mieszkał, żeby wieczorem i nazajutrz jeszcze
raz sprawdzić, czy istotnie jest dobrze zrobiona i tak trwała,
żeby na długie łata zastąpić słomę na dachach wiejskich chat
i uchronić w ten sposób domostwa chłopskie od pożarów.
Przestudiował wtedy statystykę pożarów w swoim rejonie
wertując raporty ziemstwa i obliczył, że jeżeli strzechę
zastąpi się dachówką, to chłopi ze środków
zaoszczędzonych dzięki usunięciu niebezpieczeństwa
pożaru mogą na przykład po trzech latach zbudować w
każdej wsi obfitującą w zdrową wodę studnię artezyjską lub
też coś innego, a w ciągu następnych trzech – czterech lat
można będzie z tychże pieniędzy, uratowanych dzięki
dachówkom od ognia, zbudować własną elektrownię z
młynem i krupiarnią. Snując takie projekty Nazar Fomin
mógł godzinami patrzeć na dachówkę i rozmyślać o tym, jak
zrobić, żeby była jeszcze trwalsza i tańsza – dachówka była
wówczas jego wielką miłością, zastępowała mu książkę i
przyjaciół; później zrozumiał, że żaden przedmiot nie może
zastąpić człowieka, ale w młodości wystarczało mu samo o
nim wyobrażenie.
Bywają czasy, kiedy ludzie żyją tylko nadzieją i
oczekiwaniem na zmianę swego losu; bywają czasy, kiedy
jedynie wspomnienia przeszłości ogrzewają żyjące
pokolenie, ale bywają też szczęśliwe czasy, kiedy
historyczny rozwój świata harmonizuje w ludziach z
odruchami ich serca. Nazar Fomin urodził się w takich
właśnie czasach i z początku, jak wielu jego rówieśników i
wyznawców tej samej idei, sądził, że nastała era
niezmąconej radości, spokoju, szczęśliwości i braterstwa,
która stopniowo obejmie całą kulę ziemską. Aby stało się to
rzeczywistością, wystarczy budować i pracować: tak wierzył
podówczas młody Fomin.
I Nazar Fomin znalazł spokój ducha w miłości do żony
Afrodyty i swej wierności dla niej; poskromił w sobie tym
sposobem mroczne namiętności uwodzące go ku ciemnym
stronom zmysłowego świata, gdzie można bez żadnego
pożytku, choć może i nie bez przyjemności roztrwonić
swoje życie, i poświęcił wszystkie swe siły pracy i służbie
idei, która stała się obsesją jego serca – temu, co nie
trwoniło sił człowieka, lecz nieustannie odradzało go i co
odtąd stało się źródłem jego rozkoszy, nie wyczerpującej i
nieokiełznanej, lecz spokojnej i kojącej jak dobro.
Nazar Fomin był wtedy zajęty, jak i całe jego pokolenie,
uduchowieniem świata żyjącego dotąd ubogo, w
rozproszeniu, i pozbawionego wszechogarniającego
wyraźnego sensu.
Na początku swej pracy Fomin wyrabiał ogniotrwałe
dachówki; później jego obowiązki zwiększyły się i wkrótce
wybrano go na zastępcę przewodniczącego rady wiejskiej; z
tytułu swego stanowiska został inżynierem naczelnym
wszystkich prac we wsi i w całym powiecie. Podówczas
miasto uważano za osadę, która stanowiła administracyjne
centrum rejonu czy też gminy.
Fomin budował tamy w suchym stepie na wodopój dla
bydła, wiercił w osadach studnie z umocnieniami z
betonowych pierścieni i brukował miejscowym kamieniem
drogi w całym rejonie, starając się wszelkimi sposobami
dźwignąć z nędzy gospodarkę i zbliżyć pojedynczą duszę
chłopską do całego narodu.
Ale już wtedy myślał o sprawach bardziej istotnych i
nawet w jego snach pojawiała się ciągle jedna i ta sama
uporczywa myśl, która nie dawała mu spokoju. Dwa lata
Fomin czynił przygotowania do swego przedsięwzięcia, aż
wreszcie rejonowy komitet wykonawczy powierzył mu to
zadanie. A chodziło o zbudowanie w osadzie elektrowni i
stopniowe pokrycie siecią elektryczną całego rejonu, by dać
ludziom światło do czytania książek, maszyny ułatwiające
im pracę i ciepło w zimie, które ogrzewałoby mieszkania i
zabudowania dla bydła. Urzeczywistnienie tego prostego
marzenia miało zmienić zasadniczo tryb życia mieszkańców
rejonu – człowiek poczułby się wreszcie wyzwolony od
nędzy i zgryzot, od pracy, wycieńczającej go, a mimo to
nieskutecznej i nie przysparzającej żadnych wygód
życiowych…
Cienie wspomnień snuły się po obliczu pułkownika
Fomina siedzącego pośród ruin zniszczonego miasta, które
niegdyś wzniósł wraz ze swymi towarzyszami.
Wspomnienia przywoływały na jego twarz to uśmiech, to
smutek, to znów spokojną wizję dawno minionych czasów.
Zbudował wtedy tę swoją elektrownię. W klubie odbył
się bal z okazji uruchomienia potężnej jak na owe czasy
siłowni i Afrodyta tańczyła wtedy na balu oświetlonym
jasnością elektryczności, przy dźwiękach orkiestry złożonej
z trzech bajanistów, i szczęśliwsza była od samego Nazara,
gdyż było to dzieło jej męża.
Niełatwo jednak było Fominowi doprowadzić budowę do
końca. Fundusze przeznaczone przez rejon na elektrownię
były skąpe; trzeba było więc wyjaśnić ludności całego
rejonu korzyści, jakie niesie elektryczność, by w budowę
elektrowni włożyli własną pracę i własne zaoszczędzone
grosze. W tym też celu Fomin zorganizował wtedy
trzydzieści cztery chłopskie stowarzyszenia do spraw
elektryfikacji i połączył je w związek rejonowy. Kosztowało
go to wiele wysiłku, niepokojów i szamotaniny.
Przypomniała mu się pewna chłopska dziewczyna, sierota,
Eudokia Remejko; rodzice zostawili jej skromniutki posag,
który wniosła jako swój wkład w dzieło elektryfikacji, a
potem z większą niż inni gorliwością i zapałem pracowała
jako pomocnik cieśli przy budowie gmachu elektrowni. Dziś
Eudokia Remejko, jeżeli żyje na tym świecie, jest już
kobietą w podeszłym wieku, a gdyby była młoda,
zaciągnęłaby się z pewnością do Armii Czerwonej lub
walczyła w oddziale partyzanckim. Fominowi przypomnieli
się inni jeszcze ludzie, którzy wówczas razem z nim
pracowali – chłopi i chłopki, mieszkańcy osady, starzy i
młodzi. Ze szczerym przejęciem i prostotą ludzie ci
budowali nowy świat, wkładając w to wszystkie swoje
umiejętności. Ich drzemiące, stłumione zdolności znalazły
wtedy upust i zaczęły się rozwijać w rozumnej i
dobroczynnej pracy; ich dusza, ich pojmowanie życia
przejaśniało się i rosło, jak wyrastają rośliny z ziemi, z
której usunięto kamienne płyty. Elektrownia nie była jeszcze
ukończona i wyposażona, a Fomin widział już z
zadowoleniem, że jej budowniczowie – chłopi pracujący na
ochotnika po dniu spędzonym na polu – tak bardzo przejęli
się tą sprawą, a dzięki niej zbliżyli do siebie i poczuli więź z
klasą robotniczą, która wykonała maszyny do produkcji
prądu elektrycznego, że uboga samotność opuściła ich serca
i zaczęli się już wyzbywać swej chłopskiej obojętności dla
nieznanego świata i lęku przed nim. To prawda, że ukrytym
marzeniem każdego człowieka jest odejść od swej zagrody i
samotności, by zobaczyć i poznać cały wszechświat, lecz
trzeba znaleźć odpowiednią i w miarę dostępną dla tego celu
drogę. Stary chłop Jeremiejew tak wówczas wyraził
Fominowi tę niejasną myśl:
„Abo to my nie czujemy, Nazarze Iwanowiczu, że
władza radziecka pozwala nam popróbować ryzyka: działaj,
powiada, ciesz się i odpowiadaj za dobro i zło, tyś teraz na
ziemi, powiada, nie przypadkowy przechodzień. A kiedyś
życie jak wyglądało: leżysz w trzewiach u matki – nic o
sobie nie wiesz, wyjdziesz na świat boży – dławi cię smutek
i bieda, żyjesz w izbie jak w kazamacie, bez promyka
światła, a jak umarłeś – leż cicho w trumnie i zapomnij, że
żyłeś. Wszędzie nam było ciasno, Nazarze Iwanowiczu –
matka, kazamaty i grób – i żadnego o sobie pojęcia. No i
wszyscy wszystkim zawadzali! A teraz wszyscy wszystkim
pomagają – oto czym jest władza radziecka i kooperacja!”
Gdzież się teraz podziewa stary Jeremiejew? A może
jeszcze żyje? Choć to wątpliwe, tyle już czasu upłynęło…
Elektrownia nie pracowała długo, spłonęła w tydzień po
uruchomieniu. Nazar Fomin znajdował się wtedy o
czterdzieści wiorst od osady; pojechał obejrzeć tamę koło
chutoru Dubrowka, zmytą jesienną powodzią, i oszacować
zakres prac rekonstrukcyjnych. Umyślny na koniu
powiadomił go o pożarze i Fomin niezwłocznie wrócił z
powrotem.
Na skraju osady, tam gdzie onegdaj jeszcze stał gmach
elektrowni zbudowany z samanowej cegły, było teraz pusto
– wszystko doszczętnie spłonęło. Zostały tylko martwe
metalowe korpusy maszyn – od gorąca roztopiły się
wszystkie części miedziane; łożyska i armatura wypłynęły
niczym strumienie łez i zastygły na podmurowaniach; przy
generatorach roztopiły się i wyciekły pierścienie i wykipiała
cała miedź.
Nazar Fomin stał koło swych umarłych maszyn,
patrzących na niego ślepymi otworami spalonych
delikatnych części, i płakał. Dżdżysty wiatr brzęczał
żałośnie leżącymi na podłodze płatami blachy, które skręciły
się pod wpływem gorąca. W tej smutnej chwili swego życia
Fomin popatrzał na niebo; przewalały się po nim ciemne
jesienne obłoki, gnane posępną niepogodą; ziało stamtąd
nudą i nie widać było śladu współczucia, bowiem przyroda
przy całej swej wielkości jest jednak samotna i poza sobą
nie zna żadnego istnienia. Jedynie to, co spłonęło w ogniu,
było inne; był to świat stworzony przez ludzi żywiących dla
siebie współczucie; tu na małą skalę ziściła się nadzieja na
lepsze życie, na ulepszenie i ożywienie w przyszłości
przyrody ciemiężącej samą siebie – nadzieja istniejąca, być
może, w całym wszechświecie jedynie w sercu i
świadomości człowieka, i to nie każdego, lecz tylko tego,
który pierwszy w ofierze, w pracy i rewolucji doszedł do
takiego właśnie rozumienia swojego losu. Jakże słabe są
jeszcze siły dobra w granicach ogromnego świata i jakże
trzeba ich strzec!
Smutne czasy nastały dla Nazara Fomina; władze śledcze
poinformowały go, że elektrownia spłonęła nie na skutek
przypadku łub niedbalstwa, lecz podpalona została przez
złoczyńcę. Tego Fomin nie mógł zrazu pojąć: jakże to, co
dla wszystkich jest dobrodziejstwem, może wywołać
nienawiść i stać się przyczyną zbrodni? Poszedł zobaczyć
człowieka, który podłożył ogień pod elektrownię. Złoczyńca
z wyglądu wydał mu się najzwyklejszym człowiekiem; nie
żałował swego czynu. W jego słowach Fomin wyczuł
nienasyconą nienawiść, która podtrzymywała go na duchu
nawet w areszcie. Dziś Fomin nie pamiętał dokładnie jego
twarzy i słów, natomiast zapamiętał nie ukrywaną wrogość
wymierzoną w niego, głównego budowniczego
unicestwionego wspólnego dzieła, oraz motywację jego
postępku, jako czynu niezbędnego dla zaspokojenia umysłu
i sumienia. Fomin wysłuchał wówczas w milczeniu
przestępcę i zrozumiał, że nie da się go przekonać słowem;
można by go przekonać czynem, ale przecież nie dopuści on
nigdy do tego, aby dzieło zostało doprowadzone do
pomyślnego końca, będzie je nieustannie burzyć i unicestwi
w samym zarodku to, czego nie zbudował.
Fomin ujrzał istotę, która, jak sądził, zniknęła z
powierzchni ziemi lub też po rewolucji stała się bezsilna i
nieszkodliwa. W rzeczywistości zaś istota ta żyła życiem
pełnym zawziętości i nawet miała rozum, w którego
słuszność wierzyła. I wtedy wiarę Fomina w bliskie już
szczęście na ziemi zachwiało zwątpienie; wizja świetlanej
przyszłości jakby oddaliła się od niego za mglisty horyzont,
a pod jego nogami rozpostarła się znowu szara, twarda,
nieprzebyta ziemia, po której długo jeszcze trzeba było iść,
by dotrzeć do tego promiennego świata, który zdawał się
być tak bliski i osiągalny.
Chłopi, budowniczowie i udziałowcy elektrowni, zwołali
zebranie. Na zebraniu tym wysłuchali mowy Fomina i
zasępili się nie ukrywając swej wspólnej zgryzoty. Potem
wystąpiła Eudokia Remejko i powiedziała nieśmiało, że
trzeba zebrać od nowa środki na odbudowę spalonej
elektrowni; w ciągu roku lub dwóch można będzie znowu
odrobić wszystko własnymi rękoma, powiedziała Remejko,
a może nawet wcześniej. „Coś ty, dziewczyno – odparł jej z
miejsca rozweselony chłop, nie wiadomo który – jeden
posag wrzuciłaś do ognia, chcesz, żeby ci drugi wsiąknął: w
ten sposób do grobowej deski nie wydasz się za mąż,
uschniesz w staropanieństwie!”
Obliczywszy, ile wyniesie odszkodowanie z Zakładu
Ubezpieczeń, a ile trzeba będzie dodać z tego, co się
samemu zarobi, udziałowcy postanowili wspólnie zbudować
elektrownię po raz drugi. „Elektryka zgasła – powiedział
bednarz Jewtuchow – ale my będziemy jeszcze żyć przy
świetle! A tobie, Nazarze Iwanowiczu, komedrujemy
karykatycznie zbudować wedle planu i skali wszystko tak,
jak było!” Jewtuchow lubił kategorycznie radzić, czyli
rekomendować w sprawach wielkich i małych; sam też żył
kategorycznie i rewolucyjnie i był wynalazcą beczułki
kulistej. Jakby ciepłe światło musnęło wówczas posępną
duszę Nazara Fomina. Nie wiedząc, co należy zrobić lub
powiedzieć, zbliżył się do Eudokii Remejko i chciał ją
pocałować w policzek, lecz wstydząc się zebranych zdobył
się tylko na dotknięcie wargami jej ciemnych włosów nad
uchem. Tak to wtedy było i orzeźwiające uczucie szczęścia,
zapach włosów młodej Remejko, jej nieśmiała postać
dotychczas zachowały się w pamięci Fomina.
I Nazar Fomin zbudował na tym samym miejscu nową
elektrownię o mocy dwukrotnie większej niż ta, co padła
pastwą płomieni. Na tej pracy zeszło mu prawie dwa lata. W
tym czasie opuściła go Afrodyta; pokochała drugiego,
jakiegoś inżyniera, który przyjechał z Moskwy zakładać
radiowęzeł, i wyszła za niego za mąż. Fomin miał wielu
przyjaciół wśród chłopów i roboczego ludu, ale bez swej
ukochanej Afrodyty czuł się jak sierota i serce jego
skostniało w samotności. Przedtem myślał zawsze, że jego
wierna Afrodyta to bogini, lecz teraz wydawała mu się
żałosna w swej potrzebie, w swym pragnieniu nowej
miłości, w swym przywiązaniu do radości i rozkoszy, które
były silniejsze od jej woli, silniejsze od jej wierności i
dumnej stałości dla tego, kto kochał ją niezmiennie i bez
reszty. A jednak po odejściu Afrodyty nie mógł się od niej
odzwyczaić i kochał ją jak przedtem; nie zamierzał zresztą
zwalczać tego uczucia, które zamieniło się teraz w
cierpienie: okoliczności pozbawiły go żony, która odeszła
od niego fizycznie, ale kto powiedział, że musimy władać
ukochaną istotą i cieszyć się jedynie jej bliskością – czasami
wystarczy czuć, że przebywa ona stale w naszym sercu; co
prawda, jest to trudniejsze i bardziej męczące niż bliskie,
dające radość posiadanie, bowiem miłość do osoby
obojętnej żywi się jedynie własną wierną siłą nie otrzymując
niczego w zamian. Ale czyż Fomin i inni ludzie w jego kraju
zmieniają świat ku lepszemu tylko po to, żeby nim władać i
korzystać z niego później, jakby to była ich własność?
Fomin przypomniał sobie jeszcze, że nawiedziła go
wówczas dziwna myśl, która pozostała niewyjaśniona.
Wyczuł w rozłące z Afrodytą, że jakaś zbrodnicza moc
znowu stanęła w poprzek jego drogi życiowej; w swej
praprzyczynie była to, być może, ta sama moc, która
spowodowała pożar elektrowni. Uświadamiał sobie różnicę
zachodzącą pomiędzy tymi wydarzeniami, zdawał sobie
sprawę z ich niezgodności, a jednak w sposób okrutny
zniweczyły one jego życie i ofiarą ich za każdym razem był
jeden i ten sam człowiek. Nie jest wykluczone, że on sam
nie był bez winy wobec Afrodyty – zdarza się przecież, że
wyrządzamy krzywdę nie pragnąc tego wcale, bez złej woli i
bezwiednie, i to nawet wtedy, kiedy ze wszystkich sił
staramy się uczynić jak najwięcej dobra drugiemu
człowiekowi. Dzieje się tak może dlatego, że serce sercu
nierówne: jedno, doznawszy dobra, pochłania je bez reszty
na własną potrzebę i dla innych nic już nie zostaje; a bywają
serca, które nawet zło potrafią obrócić w dobro i siłę – dla
siebie i innych.
Utraciwszy Afrodytę Nazar Fomin zdał sobie sprawę, że
powszechna szczęśliwość i radość z życia, tak jak ją dotąd
pojmował, to niedorzeczne mrzonki i nie na tym polega
prawda człowieka i jego rzeczywiste szczęście.
Przezwyciężając swoje cierpienie, znosząc to, co mogło go
zgubić, wznosząc od nowa to, co zostało zniszczone, Fomin
niespodziewanie dla siebie poczuł swobodną radość,
niezależną i od złoczyńców, i od przypadku. Zrozumiał
swoją dotychczasową naiwność, stawał się zawzięty hartując
się w nieszczęściach; uczył się umiejętności
przezwyciężania, znoszenia ciężkich niepowodzeń stających
na drodze życia; i wtedy świat, który dotąd zdawał się być
zrozumiały i dostępny, rozpostarł się przed nim rozległy i
mglisty – nie dlatego, że rzeczywiście wszystko było w nim
mroczne, smutne i przerażające, lecz dlatego, że w istocie
był tak wielki we wszystkich swych wymiarach, iż nie
można go było od razu objąć wzrokiem – ani w ludzkiej
duszy, ani w zwykłej przestrzeni. To nowe pojmowanie
świata zadowalało Fomina bardziej niźli owa uboga
szczęśliwość, dla której, jak niegdyś myślał, ludzie
wyłącznie żyli.
Wtedy jednak, wraz z całym swym pokoleniem,
znajdował się zaledwie u progu nowej drogi życia całego
narodu radzieckiego, toteż wszystko, co podówczas
przeżywał, było tylko wstępem do pełnego trudów losu,
było pierwszą próbą, jakiej został poddany młody człowiek,
i przygotowaniem do nieodzownego dzieła historycznego,
którego podjął się jego naród. W istocie dążenie do
szczęścia dla samego siebie ma w sobie coś niecnego i
nietrwałego; człowiek staje się człowiekiem dopiero poprzez
czyn i spełnienie swego obowiązku wobec narodu, z łona
którego powstał, i w tym tkwi źródło jego zadowolenia czy
też prawdziwe, wieczne szczęście, którego nie może już
zniweczyć żaden kataklizm, żadne niepowodzenie, żadna
rozpacz. Ale podówczas nie był w stanie ukryć smutku
wywołanego spadającymi na niego nieszczęściami i gdyby
nie było przy nim ludzi związanych z nim wspólnotą
przekonań, załamałby się może i nie odnalazł równowagi
ducha. „Uspokój się – ze smutkiem pełnym zrozumienia
rzekł do niego jeden z bliskich jego towarzyszy – uspokój
się! A czegoś ty się spodziewał innego – że ktoś tu
przygotował dla nas radość i prawdę? Samiśmy je powinni
powołać do życia, po to właśnie nasza partia nadaje światu
sens… Nasza partia to gwardia ludzkości, a ty jesteś
gwardzistą! Partia nie wychowuje naiwnych cieląt, ale
bohaterów dla wielkiej epoki wojen i rewolucji… Przed
nami będą wyrastać coraz to nowe zadania, wzniesiemy się
na takie szczyty, skąd widoczne będą wszystkie horyzonty,
aż po sam koniec świata! Przestań jęczeć i tęsknić! Żyj
naszym życiem! Cóż to, dla ciebie ciepło – to tylko piec
albo żona? Nie jesteś głupi i wiesz, że niepotrzebne są nam
bezradne, drżące nad sobą ślamazary! Inne teraz czasy
nastały!”
Fomin po raz pierwszy usłyszał wtedy słowo „gwardia”.
Życie jego toczyło się dalej. Afrodyta, żona Nazara Fomina,
znieważona niewiernością swego drugiego męża, spotkała
pewnego razu Nazara i opowiedziała mu, że wiedzie smutny
żywot i tęskni do niego, że niewłaściwie pojmowała życie,
pragnąc w nim jedynie radości dla siebie i nie chcąc
wiedzieć, co to dług i obowiązek. Nazar wysłuchał jej w
milczeniu; zazdrość i urażona godność własna drzemały w
nim jeszcze, stłumione, prawie milczące, ale ciągle żywe
niczym nieśmiertelne twory. Lecz radość na widok
Afrodyty, bliskość jej serca, bijącego dla niego, zabiły w
nim żałosny smutek, i po przeszło dwóch latach rozłąki
ucałował rękę, którą Afrodyta wyciągnęła do niego.
Popłynęły nowe lata. Okoliczności życia nieraz czyniły
Fomina swoją ofiarą, doprowadzały go nad brzeg przepaści,
ale ducha jego nie wysuszała już ani tęsknota, ani
przygnębienie. Żył, myślał i pracował, jakby nieustannie
czuł potężną rękę wiodącą go łagodnie i stanowczo naprzód
– ku losowi bohaterów. I ta sama ręka, która wiodła go
stanowczo naprzód, ta właśnie potężna ręka ogrzewała go, i
jej ciepło przenikało go do samego serca.
– Do widzenia, Afrodyto! – powiedział głośno Nazar
Fomin. Gdziekolwiek by teraz była jego żona, żywa czy
umarła, tu, w tym opustoszałym mieście, czaiły się
dotychczas ślady jej stóp i w postaci popiołu przetrwały
przedmioty, które ongiś trzymała w rękach przesycając je
ciepłem swoich palców. Na każdym kroku natrafiał tu na
nieuchwytne oznaki jej istnienia, które nigdy nie ulegają
całkowitemu zniszczeniu niezależnie od tego, jak bardzo
zmienia się świat. Miłość Fomina do Afrodyty znajdowała
ukojenie nawet w tym, że kiedyś dyszała ona tym
powietrzem, więc powietrze to zawiera rozproszone ciepło
jej ust i słaby zapach jej zaginionego ciała – wszak nic na
świecie nie ginie bez śladu.
– Do widzenia, Afrodyto! Żyjesz teraz tylko w moich
wspomnieniach, ale chcę widzieć cię żywą i całą!…
Fomin wstał z ławki, popatrzał na miasto, które osiadło
nisko w swych ruinach i które można było teraz z łatwością
objąć wzrokiem od końca do końca, pokłonił mu się i udał
się z powrotem do pułku. Serce jego, nawykłe już teraz do
cierpień, zdolne było wytrzymać wszystko, może nawet
wieczną rozłąkę, i gotowe było dochować wierności i
uczucia aż po kres swego istnienia. Potajemnie Fomin nosił
w sobie dumę żołnierza, który zdobyć się może na każdy
wysiłek i wyczyn bohaterski; i Fomin był szczęśliwy, kiedy
zwalał z nóg przeciwnika, który wrósł w beton i w ziemię,
lub kiedy rozpacz w duszy przemieniał w nadzieję, a
nadzieję – w powodzenie i zwycięstwo.
Ordynans zapalił światło w maleńkim stearynowym
kaganku na drewnianym stole kuchennym. Fomin zdjął
płaszcz i zasiadł do pisania listu do Afrodyty: „Droga
Nataszo, ufaj mi i nie zapominaj o mnie, tak jak ja o tobie
pamiętam. Wierz mi, że wszystko będzie tak, jak powinno
być, i znowu będziemy żyć razem, i nic nas nie rozłączy.
Będziemy jeszcze mieli piękne dzieci, które powinniśmy
urodzić. Ich obraz przepełnia moje serce tęsknotą do
ciebie…”
1945—1946
Tłum. René Śliwowski
JESZCZE JEDNA MAMA

Jak będę duży, nie będę chodzić do szkoły! – powiedział


Artiom do matki, Eudokii Aleksiejewny. – Prawda, mamo?
– Prawda, prawda – odparła matka. – Po cóż miałbyś
chodzić!
– Po cóż miałbym chodzić? Po co? Bo jak pójdę, to
będziesz za mną tęsknić. Lepiej nie chodzić!
– Lepiej nie – powiedziała matka – lepiej nie!
Kiedy jednak minęło lato i Artiom ukończył siedem lat,
Eudokia Aleksiejewna wzięła syna za rękę i zaprowadziła
do szkoły. Artiom chciał odejść od matki, ale nie mógł
wyjąć ręki z jej dłoni, dłoń matki była teraz twarda, a
przedtem była miękka.
– Trudno! – rzekł Artiom. – Wrócę za to rychło do domu!
Prawda, że rychło?
– Rychło, rychło – odpowiedziała matka. – Pouczysz się
trochę i pójdziesz do domu.
– Ja tylko troszeczkę, troszeczkę – zgodził się Artiom. –
Ale ty nie tęsknij za mną sama jedna!
– Nie będę tęsknić, synku, nie będę.
– No, troszeczkę możesz potęsknić – powiedział Artiom.
– To ci będzie lżej, no nie? A zabawek mi nie sprząti jak
tylko przyjdę, zaraz się będę bawić, a raz-dwa przylecę do
domu.
– A ja będę na ciebie czekać – powiedziała matka –
nasmażę ci naleśników na obiad.
– Będziesz na mnie czekać? – cieszył się Artiom. – Nie
doczekasz się chyba! Oj, biedna! A ty nie płacz za mną, nie
bój się i nie umrzyj mi tylko, a czekaj na mnie!
– No już dobrze, dobrze! – zaśmiała się matka Artioma. –
Doczekam się ciebie jakoś, może nie umrę!
– Oddychaj głęboko i bądź cierpliwa, to nie umrzesz –
powiedział Artiom. – Zobacz, jak ja oddycham, rób tak jak
ja.
Matka westchnęła, przystanęła i wyciągnęła przed siebie
rękę. Tam, w końcu ulicy, stała nowa, duża, drewniana
szkoła, budowano ją całe lato, za szkołą zaś zaczynał się
ciemny las liściasty. Do szkoły było stąd jeszcze daleko,
trzeba było minąć sporo domów, z dziesięć czy jedenaście
zagród.
– A dalej pójdziesz sam – powiedziała matka. – Musisz
się przyzwyczaić chodzić sam. Widzisz szkołę?
– Jeszcze jak! O, tam jest!
– No, to idź już, idź, Artiomku, idź sam.
Słuchaj się pani, teraz ona będzie twoją mamusią.
Artiom zamyślił się.
– Nie, nie będzie moją mamusią – wyszeptał – ona jest
obca.
– Przyzwyczaisz się do niej, Apolinaria Nikołajewna
będzie ci bliska jak ktoś z rodziny. No, idź już!
Matka pocałowała go w czoło i dalej Artiom poszedł
sam.
Przebywszy spory kawał drogi Artiom obejrzał się za
siebie. Matka stała w tym samym miejscu i patrzała na
niego. Artiomowi zebrało się na płacz i zapragnął wrócić do
niej, ale poszedł dalej, żeby matka się na niego nie gniewała.
A matka Artioma zapragnęła również dogonić go, wziąć za
rękę i wrócić z nim do domu, lecz westchnęła tylko i poszła
sama.
Po chwili Artiom raz jeszcze obejrzał się, żeby popatrzeć
na matkę, ale już jej nie było.
I poszedł znowu sam, i zapłakał. Raptem gąsior wysunął
szyję zza płotu, zagęgał i dziobem capnął Artioma za
spodenki, a zarazem za żywe ciało, za nogę. Artiom
wyszarpnął się i rzucił się do ucieczki. „To strasznie dzikie
ptaki – zawyrokował – żyją razem z orłami!”
Następna zagroda miała otwarte wrota. Artiom zobaczył
jakieś kosmate zwierzę z poprzyczepianymi rzepami;
zwierze stało odwrócone do niego ogonem, ale było
wyraźnie nie w humorze i widziało go dobrze.
„Co to może być? – pomyślał Artiom. – Wilk czy co?”
Spojrzał tam, gdzie zniknęła matka, czy nie widać jej, a nuż
to wilczysko popędzi za nią. Matki nie było widać, jest już
chyba w domu, to dobrze, wilk jej nie zeżre. Nagle kosmate
zwierzę odwróciło łeb i w milczeniu wyszczerzyło zęby na
Artioma.
Artiom poznał psa Żuczka.
– Żuczek, to ty?
– R-r-r! – odpowiedział pies-wilczysko.
– Spróbuj no tylko mnie ugryźć! – rzekł Artiom. –
Spróbuj tylko! Już ja ci pokażę, gdzie raki zimują. Ja idę do
szkoły! O, widać ją stąd!
– Mmm – odpowiedział pokornie Żuczek i machnął
ogonem.
– Ech, daleko jeszcze do szkoły! – westchnął Artiom i
ruszył w dalszą drogę.
Raptem coś uderzyło go boleśnie w policzek, nieomal
wbiło się w niego i natychmiast odskoczyło.
– A to co za licho? – przestraszył się Artiom. – Czego się
mnie czepiasz, jak ja cię… Spieszę się do szkoły. Ja jestem
uczniem, nie widzisz?
Rozejrzał się, ale nigdzie dokoła nie było żywej duszy,
tylko wiatr szeleścił opadniętymi liśćmi.
– Schowałeś się? – powiedział Artiom. – Pokaż no się
tylko!
Na ziemi leżał gruby żuk. Artiom podniósł go i położył
na łopianie.
– Spadłeś na mnie z wiatru. Żyj sobie teraz, żyj prędko,
bo niedługo nastanie zima.
To rzekłszy, Artiom popędził do szkoły, żeby się nie
spóźnić. Z początku biegł ścieżką wzdłuż żywopłotu, ale
jakieś zwierzę chuchnęło stamtąd na niego gorącym
oddechem i powiedziało: ff ur!
– Daj mi spokój, nie mam czasu! – odparł Artiom i
popędził środkiem ulicy.
Na szkolnym podwórzu siedziały dzieci. Artiom ich nie
znał, przyszły z drugiej wsi, widocznie uczyły się nie od
dziś i musiały być bardzo mądre, bowiem Artiom nie
rozumiał tego, o czym rozmawiały.
– A ty znasz tłusty druk? Oho! – powiedział chłopiec z
drugiej wsi.
A dwoje innych mówiło:
– A nam Afanasij Pietrowicz pokazał ryjkowcowate
owady!
– A myśmy to już przerabiali. Uczyliśmy się o ptakach aż
do samych kiszek.
– Wy tylko do kiszek, a myśmy przerabiali wszystkie
ptaki do przelotu.
„A ja nic nie umiem – pomyślał Artiom – ja tylko mamę
kocham. Ucieknę do domu!”
Rozległ się dzwonek. Na ganku szkoły ukazała się
nauczycielka Apolinaria Nikołajewna i kiedy dzwonek
umilkł, powiedziała:
– Dzień dobry, dzieci. Podejdźcie no bliżej do mnie.
Wszystkie dzieci weszły do szkoły, tylko Artiom został
na podwórzu. Apolinaria Nikołajewna podeszła do niego:
– Czego tu stoisz? Wstydzisz się?
– Ja chcę do mamy – powiedział Artiom i zasłonił twarz
rękami. – Proszę mnie odprowadzić do domu.
– Co też ty wygadujesz! – odpowiedziała nauczycielka. –
W szkole ja będę twoją mamą!
Ujęła Artioma pod pachy, wzięła na ręce i zaniosła do
klasy.
Artiom zaczął się jej przyglądać: patrzaj no tylko – cała
bielutka na twarzy, dobra, patrzy na niego wesoło, jakby
chciała się z nim pobawić jak mała dziewczynka. I
pachniało od niej tak samo jak od mamy – ciepłym Chlebem
i suchą trawą.
W klasie Apolinaria Nikołajewna chciała posadzić
Artioma w ławce, ale on ze strachu przywarł do niej i nie
schodził z jej rąk. Apolinaria Nikołajewna usiadła za stołem
i z Artiomem na kolanach zabrała się do uczenia dzieci.
– Ej ty, gruby kaczor, co tak siedzisz na kolanach? –
powiedział jeden z chłopców.
– Nie jestem gruby! – odparł Artiom. – To orzeł mnie
ukąsił, jestem ranny.
Zszedł z kolan nauczycielki i usiadł w ławce.
– Gdzie? – zapytała nauczycielka. – Gdzie ta rana? Pokaż
no ją, pokaż!
– O tu! – Artiom pokazał nogę, w którą dziobnął go
gąsior.
Nauczycielka obejrzała mu nogę.
– Dożyjesz do końca lekcji?
– Dożyję – przyrzekł Artiom.
Artiom nie słyszał, co nauczycielka mówiła na lekcji.
Patrzał przez oko na daleki biały obłok; płynął na niebie
tam, gdzie mieszkała jego mama w ich rodzimej izdebce.
Ale czy żyje jeszcze? Czy nie umarła od czegoś – jak babcia
Daria na wiosnę, ni stąd, ni zowąd. A może ich izdebka się
spaliła, kiedy go nie było, dawno już przecież wyszedł z
domu, małoż to rzeczy może się zdarzyć!
Nauczycielka zauważyła niepokój chłopca i zapytała go:
– O czym teraz myślisz, Fiedotow? Dlaczego nie
słuchasz tego, co mówię?
– Ja się boję pożaru, proszę pani, dom nasz może się
spalić.
– Nie spali się. Ludzie w kołchozie czuwają, zgaszą
ogień.
– Zgaszą beze mnie? – zapytał Artiom.
– Poradzą sobie bez ciebie.
Po lekcji Artiom pierwszy zerwał się do domu.
– Chwileczkę, chwileczkę – powiedziała Apolinaria
Nikołajewna. – Wróć się, jesteś przecież ranny.
A dzieci dodały:
– Patrzcie no, inwalida, a biega!
Artiom stanął w drzwiach, nauczycielka podeszła do
niego, wzięła na ręce i zaniosła do siebie. Mieszkała w
szkole, tyle że z drugiej strony. W jej mieszkaniu pachniało
kwiatami, cicho dzwoniły naczynia w szafie i wszędzie było
czysto, przyjemnie.
Apolinaria Nikołajewna posadziła Artioma na krześle,
obmyła mu nogę czystą wodą z miski i przewiązała
czerwoną plamkę – ukąszenie gąsiora – białą gazą.
– Ale twoja mama będzie się martwić! – powiedziała
Apolinaria Nikołajewna. – Ale się będzie martwić!
– Nie będzie! – odparł Artiom. – Ona smaży naleśniki!
– A właśnie, że będzie. Eh, powie, po co Artiom poszedł
dzisiaj do szkoły? Niczego się nie nauczył, a po to przecież
tam poszedł, a więc mamę oszukał, a więc nie kocha mnie,
powie i będzie płakać.
– Ojej! – przeraził się Artiom.
– A widzisz. No to teraz pouczymy się.
– Tylko odrobinkę – powiedział Artiom.
– Niech tak będzie, tylko odrobinkę – zgodziła się
nauczycielka. No, chodź tu, inwalido.
Wzięła go na ręce i zaniosła do klasy. Artiom bał się, że
spadnie, i przylgnął do nauczycielki. Poczuł znowu ten sam
łagodny i przyjemny zapach, który czuł przy matce, a w
nieznajomych oczach, patrzących na niego z bliska, nie było
gniewu, zdawało się, że zna je od dawna.
„To nic strasznego” – pomyślał Artiom.
W klasie Apolinaria Nikołajewna napisała na tablicy
jakieś słowo i powiedziała:
– Tak się pisze słowo mama – i kazała mu przepisać
litery do zeszytu.
– To o mojej mamie? – zapytał Artiom.
– O twojej.
Wówczas Artiom zaczął starannie rysować w swym
zeszycie takie same litery jak na tablicy. Przykładał się
pilnie, ale ręka nie była mu posłuszna; podpowiadał jej, jak
należy pisać, ale ręka jeździła na wszystkie strony i kreśliła
gryzmoły niepodobne do słowa: mama. Rozdrażniony
Artiom przepisywał raz po raz cztery litery przedstawiające
mamę, nauczycielka nie odrywała od od niego uradowanych
oczu.
– Zuch z ciebie! – wyrzekła.
Zobaczyła, że Artiomowi udało się wreszcie nakreślić
litery równo, jak należy.
– Ucz mnie dalej! – poprosił Artiom. – Jaka to litera? O
taka, co ma dwie rączki z boku?
– To B – powiedziała Apolinaria Nikołajewna.
– A co to jest tłusty druk?
– To takie grube litery jak te.
– Tuczone? – zapytał Artiom. – Więcej nie będziesz mnie
uczyć? Już nie ma czego?
– Jak to „nie ma czego”? A to mądrala! – powiedziała
nauczycielka. – Pisz dalej!
Napisała na tablicy: ojczyzna.
Artiom zabrał się do przepisywania tego słowa do
zeszytu, lecz nagle zamarł i zamienił się w słuch.
Na dworze ktoś zawołał strasznym, pełnym smętku
głosem: „u – u!”, a potem rozległo się skądś, jakby spod
ziemi: „n— n – n!”
I Artiom zobaczył przez okno czarny łeb byka. Byk
spojrzał na niego przekrwionym okiem i ruszył w kierunku
szkoły.
– Mamo! – wrzasnął Artiom.
Nauczycielka schwyciła chłopca i przycisnęła do piersi.
– Nie bój się! – rzekła. – Nie bój się, ty mój maleńki. Nie
pozwolę ci zrobić krzywdy.
– U – u – u! – zaryczał byk.
Artiom objął Apolinarię Nikołajewnę za szyję, ona zaś
położyła mu rękę na głowie.
– Przepędzę byka.
Artiom nie dowierzał.
– Też! Tyś nie moja mama.
– Mama!… Teraz ja jestem twoją mamą!
Do klasy wszedł staruszek z batem, cały zakurzony,
ukłonił się i rzekł:
– Dzień dobry, gospodarze! Czy nie macie przypadkiem
trochę kwasu albo wody do picia? Droga strasznie sucha…
– Coście za jeden, skąd wy jesteście, dziadku?
– My z daleka – odpowiedział staruszek. – Idziemy przed
siebie, byki na uwięzi gnamy wedle planu. Słyszy panienka,
jakie ryki wydają z siebie? Okrutne zwierzęta!
– Dzieci mogą pokaleczyć te wasze byki! – powiedziała
Apolinaria Nikołajewna.
– Co też panienka mówi! – obraził się staruszek. – A ja
od czego jestem? Już ja dzieci potrafię ochronić!
Stary pastuch napił się przegotowanej wody ze zbiornika
– wypił pół zbiornika – wyjął z torby czerwone jabłko i dał
je Artiomowi.
– Jedz – powiedział – ostrz sobie zęby – i odszedł.
– A czy ja mam jeszcze inne mamy? – zapytał Artiom. –
Gdzieś tam daleko stąd?
– Masz – odpowiedziała nauczycielka. – Masz ich dużo.
– Dlaczego dużo?
– Żeby jakiś byk cię nie ubódł. Cała nasza ojczyzna jest
twoją matką.
Niebawem Artiom poszedł sobie do domu, a na drugi
dzień skoro świt wybrał się do szkoły.
– Dokąd to? Jeszcze za wcześnie – rzekła matka.
– Tak, ale tam czeka nauczycielka, Apolinaria
Nikołajewna! – odpowiedział Artiom.
– No to co, że nauczycielka? Ona jest dobra.
– Już się chyba stęskniła – powiedział Artiom. – Pora na
mnie.
Matka nachyliła się do syna i pocałowała go na
pożegnanie.
– No to idź, idź już sobie powoli. Ucz się tam i rośnij
duży.
1947
Tłum. René Sliwowski
GŁOS OJCA
Sztuka w jednym akcie

Osoby:
JAKUB
EX-URZĘDNIK
MILICJANT

Cmentarz. Niskie żelazne ogrodzenie. Za ogrodzeniem –


grób, na nim pionowo stojąca płyta z napisem: „Aleksander
Spirydonowicz Titow. Kontynuator dzieła Watta i Diesla.
Zmarł w roku 1925, przeżywszy lat 38 i 3 miesiące. Pokój
prochom twoim, o ty, któryś tyle uczynił, by ulżyć doli
człowieka”.

Koło grobu stare drzewa. Na grobie kilka żałosnych


kwiatków blaszanych, postawionych tu dawno temu. Na
drugim planie widnieją podobne płyty nagrobkowe i drzewa.
Wieczór. Na cmentarzu pusto. Pojawia się Jakub,
młodzieniec dziewiętnasto- lub dwudziestoletni. Wchodzi za
ogrodzenie okalające grób ojca. Milczenie.

(Potem nastąpi dialog pomiędzy synem Jakubem, a jego


ojcem, przemawiającym przez serce Jakuba – głosem syna;
właściwie mówi Jakub, pyta i sam sobie odpowiada, ale głos
syna nie jest podobny do głosu ojca, choć oba te głosy
należą do jednego człowieka, człowieka z krwi i kości –
Jakuba, zaś „głos ojca” to w istocie głos tegoż Jakuba. Na
scenie „głosu ojca” nie powinien grać inny aktor, byłby to
bowiem niewybaczalny błąd artystyczny, który przydałby
scenie odcień mistycyzmu, podczas gdy scena ta winna być
potraktowana w sposób bezwzględnie realistyczny. Zresztą,
być może, „głos ojca” powinien właśnie grać drugi aktor).
JAKUB

Ojcze, dlaczego umarłeś? Dlaczego leżysz sam jeden w


tym grobie. Kocham cię przecież mimo wszystko!

Chwila milczenia.
GŁOS OJCA

Nie ma mnie tu, mój drogi. Grób, nad którym stoisz, jest
pusty.
JAKUB

Gdzie jesteś, ojcze? Przyszedłem do ciebie…


GŁOS OJCA
W grobie nie ma nikogo – tylko ziemia: wszystko, co
wchodzi do ziemi, w ziemię się obraca. Ale ziemia
zamienia się w kwiaty i drzewa i w ten sposób wydostaje
się z ciemności grobów.
JAKUB

Więc gdzie jesteś teraz, ojcze?


GŁOS OJCA

W twoim sercu i w twoich wspomnieniach – poza tym


nie ma mnie nigdzie. I tyś moje życie, i moja nadzieja,
bez ciebie jestem jeszcze większą marnością aniżeli
prochy, które spoczywają pod tą płytą nagrobkową, bez
ciebie umarłbym na zawsze i nie pamiętałbym, że kiedyś
żyłem.
JAKUB

Ojcze, jak więc będziesz żył, kiedy i ja kiedyś umrę tak


samo jak ty?
GŁOS OJCA

Wówczas zniknę razem z tobą. Bez ciebie nie mogę


istnieć.
JAKUB

Ależ, ojcze, ja często zapominam o tobie i serce moje


bywa puste – gdzie żyjesz w takich chwilach?
GŁOS OJCA
Żyję w twojej niepamięci i czekam, aż sobie o mnie
przypomnisz.

Chwila milczenia.
JAKUB

Ojcze! Po co ci żyć, kiedy już umarłeś? Skoro umarłeś,


niczego ci już nie potrzeba… Czyżbyś chciał jeszcze
żyć?
GŁOS OJCA

Nie, życie moje już się skończyło. Nie mogę już więcej
żyć i więcej żyć nie będę – umarłem przecież. Wszelako
pragnąłbym zająć w twej pamięci ciche miejsce, abyś
pomyślał niekiedy o mnie i znalazł ukojenie w trudnych
chwilach życia.
JAKUB

Ale dlaczego chcesz w ten sposób żyć, na co ci to życie?


GŁOS OJCA

Na nic… Ale pragnę oszczędzić ci zgryzot, niepotrzebnej


rozpaczy i wczesnej śmierci – wszystkich klęsk
życiowych, jakie na ciebie czyhają. Żyję po to, żeby ci
przyjść z pomocą.
JAKUB

Nie dla siebie, lecz dla mnie żyjesz?


GŁOS OJCA
Zadręczam się dla ciebie, żebyś mnie nie zdradził.
JAKUB

Ojcze, jakże mógłbym cię zdradzić? Ty już umarłeś, a ja


żyję.
GŁOS OJCA

To prawda. Ale możesz jeszcze mnie zdradzić i twoja


zdrada będzie dla mnie najstraszniejszą katuszą, bom
umarły i bezsilny, nie mogę się już bronić, jestem słabym
światełkiem żyjącym w tobie.
JAKUB

Czuję cię, znam to dalekie, niewyraźne światełko, kiedy


myślę o tobie i tęsknię za tobą. Ale nie potrafię cię
zdradzić.
GŁOS OJCA

Potrafisz, potrafisz.
JAKUB

Ale dlaczego, ojcze?


GŁOS OJCA
Rozejrzyj się wokół siebie. Tu są same groby. A w nich
ludzie. Oni wszyscy – i ci, którzy zmarli w podeszłym
wieku, i ci, którzy odeszli młodo – wszyscy zmarli nie
zaznawszy prawdziwego życia. Wszyscy, co spoczywają
w ziemi, pod twoimi stopami, umarli nie dlatego, że ciało
ich wycieńczyło szczęście, rozum – prawda, a serce –
sława. Nie dlatego. Nie, nie zaznaliśmy ani szczęścia, ani
prawdziwego zadowolenia ze swej pracy i swych
cierpień. Ale my również pragnęliśmy stworzyć wielki
świat ludzi szlachetnych i czuliśmy, że jesteśmy tego
świata godni. Pracowaliśmy w pośpiechu, naszym
udziałem stała się walka, udręka, choroby, zmęczenie, a
potem przyszła śmierć.
JAKUB

Wiem o tym dobrze, ojcze…


GŁOS OJCA
Wierzyliśmy w piękno duszy ludzkiej. Żyliśmy na
świecie niczym ludzie chorzy, jak w malignie.
Zbieraliśmy się razem i rozgrzewaliśmy się wzajemnie
własnym ciepłem. Ale czy żyliśmy? Nie pamiętam tego.
Wszystko przeminęło zbyt prędko, niczym sen dziecka,
w pamięci mojej pozostała jedynie udręka, lecz i o niej
zdążyłem zapomnieć i wybaczyć jej… Coś niecoś jednak
zdziałaliśmy: niewiele, ale dobre i to. Wierzyliśmy w
lepszego człowieka – nie w siebie samych, lecz w
człowieka przyszłości, dla którego warto wszystko
wycierpieć. I nadzieją tą przekazujemy wam, naszym
dzieciom, bowiem nikomu innemu nie możemy jej
przekazać. A wy nie powinniście dopuścić sią zdrady,
Ale gdybyście mieli nas zdradzić, zrównajcie z ziemią
nasze groby.
JAKUB

[uśmiechając się] Ojcze! Umarłeś dawno temu. Nie


wiesz, co sią teraz dzieje na świecie. Twoje prace
przyniosły milionowe oszczędności na paliwie; dzięki
temu matka otrzymuje emeryturę. Gdybyś żył, byłbyś
szczęśliwy…
GŁOS OJCA
Nie wiem, czy byłbym szczęśliwy… Twoja matka
mówiła ci chyba, jak trudno to było osiągnąć – to znaczy
zużywać mało paliwa i otrzymywać dużo energii… W
rzeczywistości było to łatwe, a nawet przyjemne. Chcę
przez to powiedzieć, że nie przyroda jest wrogiem
człowieka – nietrudno odgadnąć jej tajemnice,
wykorzystać dla dobra człowieka. Ileż się trzeba
natomiast namęczyć, zanim ludzie przekonają się, że
działasz dla ich dobra, jak trudno ulżyć ich niedoli!
Siedziałem za to w więzieniu.
JAKUB

Któż jest więc wrogiem człowieka?


GŁOS OJCA

Drugi człowiek.
JAKUB

A przyjacielem?
GŁOS OJCA

Też człowiek. I to jest właśnie źródło udręki i rozpaczy.


Gdyby ludzie mieli do czynienia wyłącznie z przyrodą,
sprawa byłaby prosta i łatwa.
JAKUB

Matka opowiadała mi, jak ciężko szła ci praca. Wiem o


tym.
GŁOS OJCA
Byłem idealistą, sądziłem, że ludziom będzie lżej, jeżeli
w ciągu godziny jeden koń mechaniczny zużyje sto
pięćdziesiąt gramów mazutu.
JAKUB

Ludziom jest teraz lżej, rozumowałeś słusznie.


GŁOS OJCA

Nie wiem, jak tam u was jest teraz. Wiem jednak, że


moje rozumowanie było błędne, że pomyliłem się. W
rękach szubrawców i drani najwspanialsze osiągnięcia
techniczne obrócą się przeciwko człowiekowi.
JAKUB

[w podnieceniu] Masz rację, ojcze! Tak właśnie


postępują dzisiaj wrogowie ludzkości, ale my ich
zmiażdżymy, bowiem najwspanialsza technika to
człowiek, a takich ludzi mamy u nas w kraju pod
dostatkiem.
GŁOS OJCA

Człowiek o wyższej, doskonałej organizacji – oto


tajemnica, której nie potrafiliśmy odkryć i dlatego
umarliśmy pogrążeni w smutku…
Chwila milczenia.
GŁOS OJCA
Ojciec wydał mnie na świat i nakazał mi, bym był tylko
dobrym i cierpliwym. Ja zaś pragnąłem, żebyś był
wykształcony i śmiały. Ty jednak powinieneś być teraz
mądry i szczęśliwy. Powinieneś być moim ideałem. Ale
kto pomoże ci stać się właśnie takim i czy to
kiedykolwiek nastąpi? Wszak ja, ojciec twój, jestem
wśród umarłych i bezsilnych…
JAKUB

[wstaje] Tak się stanie, ojcze! Nawet gdybym musiał


walczyć z całym światem, nawet gdyby ludzi zmogło
zmęczenie, nawet wtedy gdyby zezwierzęceli, zdziczeli i
rzucili się na siebie w przystępie nienawiści, gdyby
zapomnieli o sensie swego istnienia, będę w samotności
bronić ciebie i samego siebie!
GLOS OJCA

Zginiesz niechybnie, mój chłopcze!


JAKUB

Ależ ty też zginąłeś!… Czy śmierć jest taka straszna?


Spójrz, ilu was tu leży, umarłych! Wszak wszyscy
przeżyliście śmierć.
GŁOS OJCA

Umrzeć – to nic strasznego. Nie lękaj się śmierci: to nie


boli.
JAKUB

Wiem.
GŁOS OJCA

Skąd możesz wiedzieć, nie umierałeś przecież jeszcze.


JAKUB

A jednak wiem, gdyż nie boję się śmierci.


GŁOS OJCA

Masz rację, synu mój. Kocham cię teraz jeszcze bardziej.


Odejdź od mojego grobu i żyj, a ja pozostanę umarłym
na zawsze i będę spokojny. Nie zdradzisz mnie nigdy i w
ten sposób zapewnisz mi wieczność.
JAKUB

Śpij, ojcze, śpij w ziemi na wieki. Żegnaj.

Jakub pochyla się ku mogile i całuje ziemię. Wtedy to przy


sąsiednim grobie pojawia się jakiś osobnik, ex-urzędnik
przedsiębiorstwa budowlano-rozbiórkowego; podkopuje
łopatą płytę nagrobkową, przewraca i kładzie na ziemi.
Następnie potrząsa żelaznym ogrodzeniem. Jakub przygląda
mu się w milczeniu. Urzędnik odchodzi od kraty okalającej
sąsiednią mogiłę, przechodzi na grób ojca Jakuba i zaczyna
podkopywać płytę nagrobkową.
JAKUB

Rzuć tę łopatę! Co ty wyprawiasz? Tu leży mój ojciec.


URZĘDNIK
To przecież nieboszczyk. Nie dokopię się do niego, po
kiego mi on licha?
JAKUB

Fo co pan to robi?
URZĘDNIK

Takie mam polecenie. Kamień i żelazo zebrać na złom,


drzewa wykarczować, groby zrównać z ziemią, na ich
miejscu powstanie park: karuzele, woda sodowa,
muzyka, dziewuchy przyjdą i będą się gzić z chłopakami;
przyjdź i ty – czego tu sterczysz nad tym grobem? A
teraz marsz stąd, nie przeszkadzaj w robocie!
JAKUB

[oszołomiony] Ale po co zakładać park na miejscu


cmentarza? Naokoło pustkowie, goła ziemia… Czy nie
łatwiej tam założyć park?
URZĘDNIK

[kopiąc łopatą] Tu będzie, znaczy się, w sam raz – tam


dalej niewygodnie, materiału nie ma żadnego, a tutaj
mamy i żelazo, i kamień, i drzewo, i wieńce z blachy –
czego tylko dusza zapragnie.
JAKUB

No i co z tego, że macie żelazo! Zardzewiałe przecież, a


kamień jest do niczego, drzewo nadaje się tylko na opał,
stare i krzywe…
URZĘDNIK

A jednak państwu naszemu opłaca się… Po kiego licha


ma się marnować żelazo i kamień! Umarlaki dawno już
pogniły, a ich krewniacy – jedni powyrastali, drudzy
sami powymierali – ao zmarłych dawno zapomnieli.
JAKUB

A ja nie zapomniałem!…
URZĘDNIK

Dobry sobie – nie zapomniałem! A to ci dopiero


pamiętliwy! Niech no tylko zrobi się porządek z
cmentarzem, i ty też zapomnisz: nie znajdziesz wtedy
miejsca, na którym teraz stoisz, ognie sztuczne będzie się
tu puszczać albo kwas sprzedawać na kufle, jak będzie
upał… A krewniacy umarlaków, ci, co jeszcze żyją, sami
będą tu przychodzić na potańcówki – kto by tam płakał
albo wspominał!… Kapujesz teraz?
JAKUB

[zdziwiony] Nie!
URZĘDNIK
Potem skapujesz, jak się przyzwyczaisz – nie tak od razu!
[obraca płytę nagrobkową na wszystkie strony, jednakże
bezskutecznie] A niech ją licho porwie, jak się to
diabelstwo opiera! Wesoło i fajnie tu będzie, mówię ci!
Lody, kompot w filiżankach, beczka śmiechu za
ogrodzeniem. Byłem kiedyś w Tulę i widziałem różne
cuda… Siłomierz i lunetę do patrzenia na gwiazdy:
gdzie, co i jak tam jest, skąd się wszystko wzięło i co się
z tym później stanie; okazuje się, żeśmy z prochu
powstali – tak mówią uczeni – niech będzie z prochu, a
bo to nie wszystko jedno! A potem [przerywa na chwilę
pracę i gestykuluje podniecony wizją przyszłości] tam
dalej – o, w tym miejscu, widzisz? – będzie bufet: żarcie,
napoje, wafle, kefir, naleśniki – czego tylko dusza
zapragnie! Tu będzie parada piękności, coś wspaniałego,
mówię ci! Co ty tak stoisz? No, powiedz, fajno będzie,
no nie?
JAKUB

[nie wierząc własnym uszom] Fajno.


URZĘDNIK
[zabiera się z powrotem do roboty] A ten kamień pójdzie
na fundament, żelazo na przetopienie – tylko patrzeć, jak
stanie nowa fabryka. No, jasna rzecz, jeżeli nie starczy
surowca, będą przestoje. Ale to nic. Poczekamy, nam się
nie spieszy… [zwala na ziemię płytę nagrobkową] Ja
będę kierownikiem stoiska z siłomierzem albo zajmę się
zawijaniem słodyczy w papierki – lekka i czysta robota!
Raz-dwa i dzień minął, i nie jesteś, człeku, zmęczony,
pieniążki zarobiłeś, najesz się do syta. Znajomości masz
wszędzie: i w kuchni, i w bufecie – tu pierożek ci dadzą,
tu pierniczek, tam talerz zupki… I jakoś się to życie
przeżyje – nie spostrzeżesz się nawet, bracie – i
przyjemnie, i beztrosko, i kulturalnie, żyć, nie umierać!
[podśpiewuje sobie i puszcza się w pląsy] Ta-ra-ra-ra, ta-
ra-ra!… [przestaje tańczyć] Cóż więcej trzeba? Nic. Nic
więcej.
JAKUB

[z pasją] Precz stąd!


URZĘDNIK

Co-o?
JAKUB

Dość tego. Precz stąd – precz z grobu mego ojca!


[wyrywa urzędnikowi łopatę i ciska ją daleko od siebie].
URZĘDNIK

Nie waż się ruszać moich narzędzi. Odpowiesz mi za to!


Wyjmuje gwizdek z bocznej kieszeni i gwiżdże przeciągle
na wszystkie strony. Wówczas Jakub chwyta go wpół i
przerzuca przez ogrodzenie wraz z gwizdkiem, który nie
przestaje gwizdać. Zniknąwszy ze sceny Urzędnik gwiżdże
jeszcze przez jakiś czas, po chwili gwizdek milknie. Jakub
zostaje sam.
JAKUB

[zwracając się do ziemi] Ojcze!

Milczenie.
JAKUB

Będę żyć dla was wszystkich, umarłych.

Ziemia odpowiada milczeniem. Pojawia się Milicjant.


MILICJANT

Kto tu gwizdał?
JAKUB

[w stronę, gdzie zniknął Urzędnik] Ten tam jegomość.


Najpierw chciał zrównać groby z ziemią, a potem zaczął
gwizdać.

Milicjant odchodzi na bok, po chwili wraca z Urzędnikiem.


MILICJANT

[do Urzędnika] To pan poprzewracał te nagrobki?


URZĘDNIK

Tak, to my. W trosce o kulturę, towarzyszu naczelniku,


najpierw demolujemy wszystko, co niezdatne jest do
użytku, zbieramy surowiec, a potem budujemy.
MILICJANT

Takie buty. Czy to nie wyście rozebrali kuźnię w


podmiejskiej dzielnicy, a z tej kuźni zbudowali łaźnię? A
potem połapaliście się, że kuźnia jest też potrzebna, i
wtedy rozebraliście łaźnię, żeby z powrotem zbudować
kuźnię? I takeście na przemian rozbierali i budowali, raz
łaźnię, raz kuźnię, aż w międzyczasie zmarnowaliście
cały materiał; wtedy przestaliście budować, bo nie było z
czego. Nie wasza to sprawka i tego waszego
przedsiębiorstwa?
URZĘDNIK

Możliwe, towarzyszu naczelniku: to nasza robota.


Pasjami lubimy budować piękno ze starzyzny.
JAKUB

[do Urzędnika] Kim pan właściwie jest – głupcem czy


sabotażystą?
URZĘDNIK
Nie ma głupich, towarzyszu krewny nieboszczyka, są
tylko przeżytki świadomości kapitalistycznej w mózgach
poszczególnych lojalnych obywateli, ale to nie jest
sabotaż. To się nie liczy. Jak pan śmie mnie oczerniać!
To sprawa kryminalna! Sam pan dopiero co cisnął moim
chorym ciałem o ziemię.
MILICJANT

Świadków nie było, dowodów nie ma… Kto wam polecił


likwidować cmentarz?
URZĘDNIK

Nie likwidować, lecz stopniowo i systematycznie


przygotowywać ten teren pod obiekt nadający się w
przyszłości do wykorzystania jako park kultury, sztuki i
wypoczynku, gdzie ludzie odpoczywając mogliby
jednocześnie kształtować swoje charaktery…
MILICJANT

Kto wam to kazał robić? Wasze przedsiębiorstwo?


URZĘDNIK

Broń Boże, towarzyszu naczelniku…


MILICJANT

Nie jestem żadnym naczelnikiem…


URZĘDNIK
Wnoszę z pańskich zdolności, że nie jest pan zwykłym
milicjantem, nie nabierze mnie pan. Wstyd, towarzyszu
milicjancie… Chwilowo nie pracuję nigdzie i nie
otrzymuję żadnych wytycznych, jestem w pewnym
sensie na urlopie, ale zmobilizowałem miejscową opinię
publiczną mojego zjednoczenia w celu przejawienia
inicjatywy, bowiem ja się nie załamuję. Dlatego
powierzono mi opiekę nad cmentarzem, a także nie
zamieszkanymi wąwozami i pustkowiem w celu
sprostania wyżej wspomnianemu celowi…
MILICJANT

Ilu was tam jest?


URZĘDNIK

Ludzi z inicjatywą jest nas w danym wypadku dwoje, ale


ja jej mam więcej. Postanowiliśmy więc upiększyć nasze
miasto.
MILICJANT

Dobrze. Wobec tego jutro zasadzicie z powrotem kwiaty


na tych grobach, własnymi siłami i na własny rachunek.
A tymczasem postawcie na miejsce wszystkie
poprzewracane nagrobki i uporządkujcie stratowane
groby.
URZĘDNIK
[ochoczo, z nagłym entuzjazmem] Rozkaz, towarzyszu
naczelniku! Już się robi, w te pędy!… Moim zdaniem,
powinien tu być cmentarz, i to na zawsze, a park kultury i
wypoczynku zaprojektujemy na pustkowiu. [z zaciekłą
gorliwością przystępuje do przywracania porządku na
cmentarzu]
JAKUB

[do Milicjanta] Niech go pan wyśle na zawsze na jakieś


pustkowie.
MILICJANT

Aha! Wtedy i z pustkowia śladu nie zostanie!


JAKUB

No to niech go pan przymknie!


MILICJANT

Nic z tego. Trzeba będzie po nim remontować więzienie.


JAKUB

No to co z nim zrobić?
MILICJANT

Sam się spali w bezmyślnej krzątaninie. W dym się


obróci i jak dym rozwieje. Wszak nie każdy obywatel jest
człowiekiem, towarzyszu! Do zobaczenia!
Tłum. René Śliwowski
ANDRIEJ PŁATONOW (1899—1951) znany jest
czytelnikowi polskiemu z dwóch tomów opowiadań
wydanych w tej samej serii. Trzeci z kolei tom pt. „Dżan i
inne opowiadania” – niemal wyczerpujący dorobek
literacki Płatonowa – pozwoli dopełnić obrazu tego
pisarza, który w swej twórczości w tak niezwykły sposób
połączył liryzm i satyrę, zafascynowanie rewolucją i
niepokój wywołany niektórymi towarzyszącymi jej
zjawiskami, ludowy humor i dojrzałą miłość humanisty
do człowieka usiłującego podołać wielkim i małym
niedolom życia.
W tomie „Dżan i inne opowiadania” zamieszczono
kilkanaście utworów o trwałych walorach artystycznych
jak np. „Światło życia”, „Rzeka Potudań”, „Gliniany
dom”, „Skrzypce” czy „Podróż wróbla”. Opowiadanie
tytułowe „Dżan” – osnute na motywach turkmeńskiej
legendy o duszy poszukującej szczęścia – jest alegoryczną
opowieścią o dramatycznych losach narodu koczującego
w głębi azjatyckiej pustyni.
Tytuł oryginału IZBRANNOJE
Projekt obwoluty i tłoczeń JAN S. MIKLASZEWSKI
„Czytelnik”, Warszawa 1969. Wydanie 1
Nakład 10 280. Ark. wyd. 13,4; ark. druk. 28,25.
Papier druk. sat. kl. V, 65 g, 63 X 80 z Włocławka.
Oddano do składania 8.1.1969.
Podpisano do druku 23. VIII. 1969.
Druk ukończono w październiku 1969.
Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Zam. wyd. 222; druk. 28/69 A-070-1296 Cena zł 22.—
Printed in Poland

You might also like