Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 456

1

2
Dedykuję porucznikowi Johnowi Anthony’emu Skopowi z grupy
235 BUD/S, który zginął podczas hell weeku

3
1

Kosmyki mgły, które snuły się po terenie bazy


szkoleniowej BUD/S (Basic Underwater Demolition/SEAL –
podstawowy kurs niszczenia podwodnego SEAL), jeszcze
bardziej pogłębiały niedolę Greya. Ostatnie promienie słońca
rozpraszały się w świetlistych oparach, nie dostarczając zbyt
wiele ciepła jego mokremu, oblepionemu piaskiem ciału. Asfalt
powoli zdzierał mu skórę z tyłka, w miarę jak liczba brzuszków,
które robił, dochodziła do czterystu pięćdziesięciu. Obok Greya
przykucnął krępy instruktor o łydkach zbliżonych obwodem do
kul używanych w kręgielni, bacznie śledząc przymrużonymi
oczami każdy jego ruch.
– Chyba wiesz, dlaczego tu jesteś, co? – Głos instruktora
brzmiał jak nienaturalny warkot i pewnie wydałby się Greyowi
zabawny, gdyby tak bardzo nie cierpiał.
– No, dlaczego, instruktorze Logan?
– Bo jesteś słaby. – Logan wstał powoli. – I głupi.
Odwrócił się plecami do Greya, zrobił dwa kroki
i raptownie znów się odwrócił. Grey powstrzymał jęk.
– To jeszcze nie koniec, kutasie. Zasuwasz do przyboju.
Wracasz mokry i zapiaszczony. Dwie minuty. Ruszaj!
Grey zerwał się na równe nogi i wybiegł sprintem
z bazy. Śmignął przez parking dla instruktorów, z trudem
przedostał się na drugą stronę trzymetrowego piaszczystego
nasypu, przebrnął przez plażę i wbiegł w fale przyboju.
Ponieważ woda o temperaturze trzynastu stopni sięgała mu
tylko do kolan, padł na brzuch i pozwolił, by ogarnęły go
ciemności Pacyfiku. Przez chwilę unosił się bezwładnie tuż pod
powierzchnią wody. Nie zamierzał ryzykować. Instruktorzy
uwielbiali ustawiać kursantów w szeregu zaraz po tym, jak ci
zaliczyli bieg do przyboju. Taka błyskawiczna inspekcja często
ujawniała wiele mówiące ślady oszukiwania – jakiś suchy

4
kapelusz, suche ramię, zdenerwowanie na twarzy. Kara za
oszukiwanie była zawsze bezzwłoczna i surowa. Grey,
stwierdziwszy z satysfakcją, że jest całkowicie przemoczony,
pobiegł susami z powrotem na plażę i wytarzał się w piachu.
Popruł na nasyp z nisko pochyloną głową i oczami wlepionymi
w piasek. Podniósł wzrok w samą porę, żeby uniknąć zderzenia
z instruktorem Loganem, który spokojnie obserwował jego
poczynania ze szczytu nasypu.
– Wydawało ci się, że mógłbyś mnie przewrócić, co?
Grey stanął na baczność, ciężko dysząc. Wiedział, co się
szykuje, i żadna odpowiedź oprócz „rezygnuję” nie mogła tego
zmienić.
– Wpadanie na instruktorów to kiepski pomysł, sir. –
Logan podrapał się po wyprysku na szyi, a jego oczy leniwie
omiatały plażę. – Czas zapłaty – mruknął to od niechcenia,
jakby komentował ponurą pogodę.
Grey spędził kolejne pół godziny na robieniu
przewrotów w górę i w dół nasypu, połączonych z zanurzaniem
się w wodzie. Kiedy skończył, każdy jego mięsień wył z bólu.
A przecież jego życie nie zawsze tak wyglądało.

Mark Grey nie był przyzwyczajony do porażek. Był


masochistą i perfekcjonistą, a obie te cechy na ogół wystarczały,
żeby nie popadał w kłopoty. W szkole średniej regularnie
harował po osiemnaście godzin dziennie w nadziei, że dostanie
się na któryś z najlepszych uniwersytetów. W Stanfordzie
przyhamował na tyle, żeby znaleźć czas dla wianuszka
dziewczyn, ale nigdy nie przestał ciężko pracować. Kiedy
przeczytał artykuł o teamach marynarki wojennej zwanych
SEAL (SEa, Air and Land), całą swoją energię skierował na to,
by dostać się na BUD/S. Było to podobno najtrudniejsze
szkolenie wojskowe na świecie, a zawsze kiedy Gery czytał, że
coś jest „najtrudniejsze”, ciarki przebiegały mu po plecach.
Podobało mu się, że oficerowie i szeregowcy SEAL

5
przechodzili dokładnie taki sam trening. Miesiące znoszonej
wspólnie niedoli sprzyjały wytworzeniu się wzajemnej
niezłomnej lojalności pomiędzy tymi dwoma grupami. Grey
marzył, żeby dowodzić mężczyznami, którzy wykrwawiali się
i cierpieli razem z nim.
Ponieważ na BUD/S zgłosiło się ponad stu kandydatów
na dziesięć miejsc dla oficerów, konkurencja była zaciekła.
Chcąc poprawić swoją tężyznę fizyczną, Grey zaczął startować
w triathlonach i ostatecznie zakwalifikował się do zawodów
Ironman na Hawajach. Przy wzroście sto osiemdziesiąt sześć
centymetrów i szczupłej, muskularnej sylwetce był urodzonym
sportowcem. Na sprawdzianie kondycyjnym zdołał przebiec
dwa i pół kilometra w wojskowych butach i mundurze polowym
poniżej ośmiu minut, wykonać sto trzydzieści brzuszków
w dwie minuty oraz trzydzieści pięć razy podciągnąć się na
drążku ze swobodnego zwisu. Już te wyniki praktycznie
wystarczały, żeby zapewnić mu miejsce na BUD/S, więc średnia
ocen 3,8 była tylko kwiatkiem do kożucha.
Bezpośrednio po ukończeniu studiów Grey zgłosił się do
szkoły oficerskiej na dwunastotygodniowe przeszkolenie. Bez
trudu awansował aż do stanowiska dowódcy kompanii
i ukończył kurs jako najlepszy w swojej grupie. Krótko mówiąc,
był idealnym kandydatem do szkolenia SEAL i dlatego cała ta
niepożądana uwaga instruktorów, jaką na sobie skupiał,
wydawała mu się zaskakująca. W porównaniu z pozostałymi
siedmioma oficerami z grupy BUD/S numer 283 spędzał
nieproporcjonalnie dużo czasu na dodatkowych treningach po
godzinach.

Po powrocie do koszar Grey zdjął przemoczony mundur


i wszedł pod prysznic.
– Do diabła, hombre, wyglądasz, jakbyś został przed
chwilą zgwałcony! – wykrzyknął bosmanmat Ramirez.
Chcąc dobitniej wyrazić, co miał na myśli, chwycił

6
marynarza biorącego prysznic obok niego i wykonał kilka
gwałtownych ruchów biodrami w stronę zaskoczonego
osiemnastolatka.
– Och, kotku, wiesz, że to uwielbiam! – wtórował mu
marynarz Jones, zaciągając, jak przystało na południowca.
Wyszczerzył w uśmiechu popsute zęby, zdradzające, że
wychował się gdzieś na zadupiu w stanie Tennessee.
– Ciężki dzień? – spytał Ramirez, odpychając Jonesa
z udawaną odrazą.
– Można tak powiedzieć. Loganowi nie podobały się
moje brzuszki na porannym PT. Twierdził, że wykazywałem
brak motywacji. – Grey szorował mydłem skaleczenia. – Wiesz,
jak to jest: mała sesja wyrównawcza po wyżerce. Drobny
wycisk, trochę tortur na przyboju.
Skrzywił się, gdy dotknął tyłka. Rowek w dupie
przypominał surowe mięso na hamburgera. Kursanci nazywali
taki przypadek „wspomnieniem szlifierki”, mając na myśli
boisko, na którym codziennie odbywali zajęcia PT (physical
training, treningu fizycznego). Szlifierka miała wklęsłą
powierzchnię. Grey mógłby przysiąc, że czuł odór tych galonów
potu i wymiocin, które przez lata wsiąkały w asfalt.
– Kto jutro prowadzi PT? – spytał Grey.
– Redman – odparł Ramirez. – Lepiej się dobrze wyśpij,
chłopie, bo jutro rano będziesz tego potrzebował.
Grey oparł głowę o brudną ścianę i pozwolił, żeby
gorąca woda spłynęła mu po ciele. Instruktorzy jeszcze nie
złamali go fizycznie, ale niewątpliwie próbowali. Mijał dopiero
drugi tydzień szkolenia. Do hell weeku pozostał jeszcze ponad
miesiąc, a ukończenie kursu stanowiło zbyt odległy cel, żeby
w ogóle o nim myśleć. BUD/S był programem
sześciomiesięcznym, lecz większość tych, którzy go ukończyli,
twierdziła, że całe to maltretowanie kosztowało ich pięć lat
życia.
Grey owinął się w ręcznik i wszedł chwiejnie do pokoju,

7
który dzielił z dwoma innymi oficerami. W rogu porucznik Bell
wrzeszczał do swojej komórki, a podporucznik „Silver Spoon”
Rogers pucował buty, spluwając na nie raz po raz. Bell, zanim
dostał się na BUD/S, służył jako oficer pokładowy w marynarce
wojennej i przez dwa lata pływał na fregacie u Wschodniego
Wybrzeża. Był energicznym mężczyzną łatwo wpadającym we
wściekłość i rzucającym mięsem, a przy tym bezwstydnym
dupolizem, nielubianym przez podwładnych. Jako dowódca
grupy 283 BUD/S, Bell miał odpowiadać przed instruktorami za
wszystkie działania kursantów. W rzeczywistości rzadko brał
odpowiedzialność za cokolwiek, starając się raczej zrzucać winę
za liczne wpadki swojej grupy na Rogersa lub Greya. Ponieważ
miał ledwie sto pięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu,
instruktorzy często nazywali go Papa Smurf. Ze swymi
łysiejącymi skrońmi i lekkim brzuszkiem sprawiał komiczne
wrażenie. Bell nie był zbyt wysportowany, ale jakoś udawało
mu się zaliczać wszystkie konkurencje. Mimo to czuł niechęć do
wybijających się sportowców ze swojej grupy i dlatego Grey
natychmiast znalazł się w niełasce. Grey nie miał wątpliwości,
iż sprawę pogarszał jeszcze fakt, że Papa Smurf ukończył
kiepsko notowaną uczelnię stanową, nie był zatem „oficerem
z wieży z kości słoniowej”, którym to terminem często określał
obu swych kolegów z pokoju.
Przydomkiem Silver Spoon, srebrna łyżeczka, będącym
aluzją do arystokratycznych manier, obdarzyli Rogersa
instruktorzy, a i kursanci w żartach często mówili o nim,
używając tego wątpliwego tytułu. W rzeczywistości Rogers był
pracowitym oficerem, który z wyróżnieniem ukończył
Princeton. Miał dobre intencje, ale nierzadko był źle rozumiany
przez podwładnych i instruktorów. Zakładali, że ma kompleks
wyższości, a on po prostu nie przywykł do pracy z bandą
rozwydrzonych marynarzy. Rogers był prawdziwym
gentlemanem wychowanym na literaturze klasycznej. Potrafił
wygłaszać z pamięci fragmenty Iliady, dlatego instruktorzy

8
często zabawiali się jego kosztem, zmuszając go do recytowania
wierszy albo tłumaczenia obraźliwych zwrotów na łacinę. Jego
chłopięca twarz i blisko osadzone niebieskie oczy jeszcze
pogłębiały komiczny efekt, gdy odgrywał rolę oczytanego
intelektualisty.
– Jutro jest inspekcja? – spytał Grey, przyglądając się
perfekcyjnie wyglansowanym butom Rogersa.
– Niestety. Nie powiedzieli ci?
– Nie. Nie byłem na naszym dzisiejszym zebraniu.
– Co się stało?
– Nic wielkiego. Po prostu mały wycisk.
– Logan naprawdę cię nie lubi, co?
– Na to wygląda, chociaż nie mam pojęcia dlaczego.
– Może ta cizia, którą podrywałeś w zeszły weekend, to
była jego żona – zasugerował Rogers. – Pamiętasz? Ta
w Moondoggie’s.
Grey parsknął śmiechem. Krążyła plotka, że na
poprzednim szkoleniu pewien kursant został wykluczony
z powodów zdrowotnych, po tym jak próbował zaimponować
żonie jednego z instruktorów, twierdząc, że jest SEALsem.
Kobieta zadzwoniła do swojego mężulka i poinformowała go
o uwodzicielskich próbach chłopaka. Trzy dni później
wykluczono go ze szkolenia, bo był całkowicie pogruchotany.
Pomni tej historii kursanci uważali na to, z kim flirtują, a tym
bardziej wystrzegali się, aby nigdy nie podawać się za
SEALsów. Żeby zostać operatorem SEAL trzeba się było
szkolić przez ponad rok, a kursanci BUD/S, którym się
wydawało, że ich status daje im prawo do takich przechwałek,
ryzykowali bolesną lekcję pokory.
Grey usiadł ciężko na brzegu swojego metalowego
łóżka. Myśl, że będzie musiał zarwać noc, czyszcząc buty
i pastując podłogę, przyprawiała go o mdłości. Jak będzie miał
szczęście, może uda mu się przespać ze dwie godziny, może
trzy. Wyciągnął z szafki buty taktyczne i okrężnymi ruchami

9
zaczął wcierać pastę w suchą skórę.
– Jaki jest plan zajęć oprócz PT i inspekcji? – spytał
Grey.
– Ta sama zabawa co zwykle. Gimnastyka ze słupami
i IBS. Może trochę tortur na przyboju, jeśli będziemy grzeczni.
W piątkowe popołudnie instruktorzy zawsze się starali
choć trochę dodatkowo pognębić kursantów, żeby przez
weekend nie zapomnieli, że są na BUD/S. Gimnastyka ze
słupami polegała na różnych sadystycznych, katorżniczych
ćwiczeniach wykonywanych ze słupami telefonicznymi. Zajęcia
z IBS, skrót od Inflatable Boat Small (mała nadmuchiwana
łódź), obejmowały szereg wyścigów, podczas których albo się
wiosłowało w łodziach z twardej gumy, albo się je dźwigało.
Przegrana załoga drogo płaciła za porażkę. Zwycięskiej
pozwalano niekiedy przeczekać następny wyścig. Załoga Greya
już zdążyła zyskać złą sławę. Mimo najlepszych chęci często
kończyła na ostatnim miejscu.
Papa Smurf wyłączył komórkę i zlustrował swoje
włości.
– Idę się walnąć do wyra, chłopaki. Nie przemęczajcie
się zbytnio tej nocy.
– Jest dopiero ósma – zauważył Grey. – Co z twoimi
butami do przeglądu?
– Wyczyszczone – odparł Smurf. – Zapłaciłem
Owensowi dziesięć dolców, żeby je wypastował.
– A nóż?
– Już naostrzony. – Smurf czknął głośno. – Owens zrobił
to za darmo.
Grey i Rogers wymienili spojrzenia. Pomysł, żeby
pieniędzmi torować sobie drogę do promocji, napawał ich
obrzydzeniem. Pracowali długo w noc i w końcu wpełzli do
łóżek o drugiej nad ranem. O czwartej zadzwonił budzik Smurfa
i wszyscy trzej, nieprzytomni ze zmęczenia, instynktownie
powlekli się do łazienki, żeby się ogolić.

10
– Podać stan! – Bosmanmat Burns przechadzał się
z wściekłością tam i z powrotem wzdłuż szeregów kursantów,
popychając ludzi, żeby dołączyli do swoich załóg łodzi. – Stan,
do cholery!
Grey rzucił okiem na swoją załogę: Ramirez, Jones,
Wallace, Stevens i Tate. Kogoś brakowało.
– Brak jednego! – zameldował.
– Kogo? – spytał głośno Burns.
– Murraya.
Burns potrząsnął głową zdegustowany i wpadł jak burza
do koszar. Pojawił się po minucie, popychając przed sobą
bosego młodego mężczyznę o błędnym spojrzeniu. Mundur
kursanta był niezapięty, sprzączka pasa odwróciła się na drugą
stronę, a zapiaszczone buty dyndały na sznurowadłach, które
trzymał w ręku.
– Co się stało? – spytał Grey, chociaż wcale nie był
pewien, czy chce usłyszeć odpowiedź.
Murray uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Przepraszam, szefie. Miałem zajebisty sen. Widocznie
nie usłyszałem budzika. – Zapiął mundur i poprawił pas. – To
się więcej nie powtórzy.
– Chciałbym ci wierzyć – odparł Grey. – Porozmawiamy
później. Mamy pięć minut do PT na szlifierce.
Gdy Murray mocował się z butami, Papa Smurf skiną na
Greya.
– Musisz kontrolować swoją załogę – skarcił go. –
Mamy tu dziewięćdziesięciu pięciu ludzi, którzy mogli się
zjawić na czas, a czekamy na jednego idiotę. Lepiej przywołaj
go do porządku.
– Zrobi się – odpowiedział Grey.
Grupa ustawiła się w byle jakich szeregach i pobiegła
równym krokiem w stronę szlifierki. Biegnąc, śpiewali, mając
nadzieję zrobić na instruktorach wrażenie swoją energią. Gdy

11
tylko skręcili za róg jednego z szarych budynków otaczających
szlifierkę, ruszyli sprintem na wyznaczone miejsca. Na asfalcie
wymalowano ponad sto białych śladów stóp. Kursanci rzucili
się, żeby ustawić się w szeregu.
– Na łapy! – Komenda rozległa się echem po bazie.
Cała grupa momentalnie znalazła się na ziemi,
przyjmując pozycję do robienia pompek, i zaczęła odliczać. Po
dwudziestu pompkach Papa Smurf rozejrzał się wokół z paniką
w oczach.
– Kto nas rzucił na glebę? – szepnął natarczywie.
Kursanci musieli podać nazwisko instruktora, który
kazał im robić pompki, i dopiero wtedy mogli wstać.
– Nie mam pojęcia – odparł Grey. – Spróbuj
z Redmanem. Podobno miał prowadzić dzisiaj PT.
Papa Smurf głośno zaczerpnął powietrza i ryknął:
– Instruktor Redman!
– Hoo-yah, instruktor Redman! – zawtórowała grupa.
– Źle! – krzyknął tajemniczy głos. – Pompki!
Po dwudziestu kolejnych pompkach Papa Smurf znów
spojrzał na Greya.
– I co?
Grey potrząsnął głową.
– Cholera wie. Może Logan?
– Instruktor Logan! – krzyknął Smurf.
– Hoo-yah, instruktor Logan! – odpowiedziała grupa.
Nastąpiła krótka chwila ciszy, podczas której kursanci
niepewnie przenosili ciężar ciała z jednej ręki na drugą.
– Źle! Pompki!
– Kto to, kurwa, jest? – zastanawiał się Smurf.
Twarz poczerwieniała mu z wysiłku, ostro kontrastując
z jego białym podkoszulkiem i zielonymi spodniami. Jeśli dodać
do tego niebieską żyłę nabrzmiałą na czole i przerzedzone
żółtawe włosy, mienił się kolorami jak istna tęcza. Grey stłumił
śmiech.

12
– No, dalej, podaj mi jakieś nazwisko.
– Może to starszy bosman Madsen? – zasugerował Grey.
– Bosman Madsen! – krzyknął Smurf.
– Hoo-yah, bosm...
– Zamknąć się! – przerwał im głos. – Pompki!
Grupa zrobiła następne dwadzieścia.
– Pompki!
Z ramionami trzęsącymi się z wysiłku zrobili jeszcze
dwadzieścia pompek. Potem wszyscy przyjęli pochyloną
pozycję spoczynkową. Przesunęli stopy bliżej dłoni, unosząc
pośladki wysoko do góry. Pozwoliło to zmniejszyć nieco nacisk
na mięśnie ramion i klatkę piersiową. Nie była to niestety
pozycja ćwiczeniowa aprobowana przez instruktorów BUD/S.
– Przestańcie wypinać te wasze małe nędzne tyłki, to
może pozwolę wam wstać – zagrzmiał głos. – Wystarczy, że
zobaczę proste plecy.
Nagle powietrze przeszył donośny odgłos uwalnianych
gazów. Ktoś puścił bąka i to chwilowo rozładowało napięcie.
Kilku kursantów zdobyło się nawet na cichy chichot.
– Kto to był? – zapytał stanowczo głos.
Murray przeniósł ciężar ciała na jedną rękę, a drugą
podniósł do góry.
– Zasuwaj do przyboju, zasrańcu! I solidnie wyszoruj
dupsko. Nie chcę mieć na swojej szlifierce twojego cuchnącego
gówna.
Murray wstał i ruszył biegiem.
– Nie tak! Na czworakach! I nie pozwól, żebym cię
przyłapał na oszukiwaniu.
Murrayowi zniknął z twarzy uśmiech samozadowolenia.
Ponownie przyjął pozycję do pompek i podreptał sto metrów do
przyboju na rękach i stopach.
– No dobra, jeśli reszta z was zdoła utrzymać proste
plecy dokładnie przez minutę, pozwolę wam wstać – głos
zdradzał znaczne poirytowanie.

13
Grupa czym prędzej przyjęła właściwą pozycję. Grey
wiedział, że za nic nie wytrzymają całej minuty, ale musieli
próbować: rezygnacja oznaczałaby kolejną karę. I rzeczywiście,
po trzydziestu sekundach tego testu na wytrzymałość jednemu
z kursantów ugięły się plecy i dotknął ziemi kolanami.
– Jesteście żałośni! – krzyknął głos. – Jesteście chyba
najsłabszą grupą, jaką widziałem! Zabierajcie te swoje nędzne
dupy do przyboju! Macie tu wrócić za dwie minuty, mokrzy
i zapiaszczeni!
Grey zaczynał się przyzwyczajać do tej musztry.
Instruktorzy bacznie przyglądali się kursantom. Kiedy
wydawało się, że ci po prostu nie są już w stanie wykonać ani
jednej pompki, wysyłano ich do wody. W ten sposób przez cały
dzień byli zmarznięci, mokrzy i wyczerpani – doskonały
przepis, żeby ich unieszczęśliwić.
– Do dupy z tym! – wykrzyknął jeden z kursantów,
kiedy gnali w stronę przyboju.
Grey spojrzał za siebie, chcąc zapamiętać jego twarz. Ci,
którzy zbyt dużo narzekali, zazwyczaj znikali. Jeśli ktoś
naprawdę nie chciał być na BUD/S, odchodził. Nie ulegało to
najmniejszej wątpliwości.
Grey wskoczył do ciemnego oceanu, kuląc się
odruchowo, gdy woda zamknęła się nad jego głową. Chociaż
nienawidził zimna, uznał, że jego obecna sytuacja jest
perwersyjnie romantyczna. Przez całe życie bał się perspektywy
pracy za biurkiem. Marzył o przygodzie i oto była tutaj,
wywołując ból w każdej kości, przeszywając każdy napięty
mięsień. Cierpki smak oceanu, słony zapach gnijących
wodorostów, piasek powodujący otarcia na nogach – wszystko
to prowadziło do jednego wspaniałego wniosku: jego marzenie
się spełniało. Gdy biegł z powrotem w stronę szlifierki, na jego
twarzy zagościł uśmiech.
– Popierdoliło cię? – spytał Ramirez, widząc zachwyt na
twarzy Greya. – Z całym szacunkiem, sir, sądzę, że panu odbiło.

14
Przerażająca scena, która ich powitała, gdy znaleźli się
z powrotem na szlifierce, szybko popsuła Greyowi uciechę.
Dwunastu instruktorów ustawiło się w różnych miejscach na
asfalcie. Dwóch z nich trzymało ogrodowe węże, inny
wymachiwał megafonem.
– Dzień dobry, panowie! Gotowi do zajęć?
– Hoo-yaaaah! – odpowiedziała grupa.
Przeciągali ten tradycyjny okrzyk bojowy SEALsów,
podtrzymując go przez kilka minut bez przerwy. Ceglane ściany
bazy zwielokrotniły upiorny dźwięk, zmieniając go
w gorączkową wrzawę. Grey mógł sobie bez trudu wyobrazić,
że są wojownikami wikingów szykującymi się do ataku
i krzyczącymi, ile sił w płucach, aby zademonstrować swą dziką
męskość. Czuł, że żyje: każdy nerw w jego ciele był napięty do
granic wytrzymałości. Ze strony instruktorów był to test
motywacji. Zawsze mieli ochotę się przekonać, kto naprawdę
chce być na BUD/S, a kto wpadł tu tylko na chwilę. Grey
wrzeszczał, aż głos mu się załamał, a potem jeszcze trochę.
Efektem był ochrypły krzyk, który zmienił tonację, przechodząc
w głos dorastającego uczniaka.
Instruktor Redman uniósł zaciśniętą pięść na znak, że
dość już usłyszał. Był imponującą postacią: sto dziewięćdziesiąt
dwa centymetry wzrostu, ramiona pęczniejące od muskułów,
nieprawdopodobnie wielka klata. Miał szorstką skórę, a spod
okazałych brwi spoglądały czarne jak paciorki oczy. Czubek
głowy wieńczyła kępka gęstych, sztywnych czarnych włosów,
a nos wyglądał tak, jakby został złamany co najmniej dziesięć
razy. Kursanci panicznie bali się Redmana. Zwłaszcza Grey...
„Jestem niewidzialny. – Grey wiedział, co się szykuje. –
Nie widzisz mnie. Mnie tu nie ma”.
– Grey! – ryknął Redman.
– Hoo-yah! – odpowiedział Grey. Skrzywił się, słysząc,
że jego głos podniósł się o oktawę.
Grupa wybuchnęła śmiechem. Wąskie oczy Redmana

15
zwęziły się jeszcze bardziej.
– To tego was uczą w Stanfordzie? Piszczeć jak kobiety?
Grey miał ochotę zapaść się pod ziemię. W szkole
oficerskiej instruktorzy podkreślali, jak ważne jest utrzymanie
aury profesjonalizmu w kontaktach z szeregowcami. Ponad trzy
czwarte grupy 283 składało się właśnie z szeregowców, którzy
nieźle się teraz bawili jego kosztem. To tyle, jeśli chodzi
o wizerunek.
– Myślisz, że dzisiaj dasz radę robić prawidłowe
brzuszki? – spytał Redman.
Grey skinął głową.
– Co to ma być?
– Hoo-yah! – wychrypiał, starając się usilnie, żeby jego
głos zabrzmiał nisko.
– Już my tego dopilnujemy. – Redman położył na
podium podkładkę z gąbki i przyjął pozycję do robienia
brzuszków. – Brzuszki... Gotowi?
Kursanci klapnęli na tyłkach.
– Gotowi!
Instruktorzy przechadzali się między szeregami
kursantów, polewając ich wodą z węży i zasypując gradem
obelg. Grey czuł, jak z każdym kolejnym brzuszkiem zdziera
sobie strup na dupie. Sól, która przywarła do munduru,
dostawała się do tej otwartej rany, wywołując niekontrolowane
łzawienie oczu. Po brzuszkach nastąpiły pompki, potem skłony,
podciąganie na drążku, pompki na poręczach, nożyce. To
szaleństwo skończyło się po pełnej udręki godzinie.
– Nie jestem pod wrażeniem – stwierdził Redman,
potrząsając głową z niesmakiem. Jego niebieska koszulka
marszczyła się, gdy napinał i rozluźniał mięśnie. – Spójrzcie na
mnie – zeskoczył z podestu – nawet się nie spociłem, a wy,
chłopaki, wyglądacie jak grupa niedożywionych uchodźców.
Macie dziesięć sekund, żeby się wynieść z mojej szlifierki.
Ruchy!

16
Kursanci wpadali na siebie, usiłując jak najszybciej
wybiec poza teren bazy i znaleźć się jak najdalej od
instruktorów. Słońce wyjrzało zza nadbrzeżnych gór, rzucając
bladą poświatę na kremowe budynki bazy. Grey zebrał swoją
załogę łodzi na otwartej przestrzeni w pobliżu koszar, określanej
po prostu mianem dziury. Był to wybetonowany placyk, ukryty
przed wzrokiem instruktorów, na tyle jednak duży, że mógł
pomieścić dziewięćdziesięciu sześciu kursantów – idealne
miejsce, żeby spędzić kilka cennych sekund i się
przeorganizować.
– Jest szósta zero zero – poinformował grupę Smurf. –
Musimy być tu z powrotem punkt siódma. Jeśli chcecie, ludzie,
zjeść porządne śniadanie, lepiej się pośpieszmy.
Murray wskoczył Greyowi na plecy i uczepił się go
kurczowo niczym miś koala.
– Jestem zmęczony, sir. Nie wziąłby mnie pan na
barana? Ma pan siłę za nas dwóch.
– Odwal się, Murray – skarcił go Grey. – Jesteśmy
spóźnieni.
– Do szeregu, puta! – wrzasnął Ramirez. – Jeśli przez
ciebie ominie mnie śniadanie, pożałujesz, że żyjesz.
Murray niechętnie zeskoczył na ziemię, podczas gdy
bosmanmat Burns ustawił grupę w kilku szeregach
i poprowadził na plażę. Stołówka znajdowała się trochę ponad
półtora kilometra dalej, czyli w odległości, która początkowo
wydawała się śmieszna. Jednak Grey szybko się przekonał, że
przebiegnięcie dodatkowych dziesięciu kilometrów dziennie
nieźle daje mu się we znaki. Wielu kursantów z jego grupy
dorobiło się już bólu goleni i przeciążeniowych złamań kości.
Energia, którą tryskali podczas pierwszego biegu na wyżerkę
w zeszłym tygodniu, wyparowała. Grey zauważył
z rozbawieniem, że jego koledzy w naturalny sposób przywykli
do kulawego chodu znanego jako BUD/S-owe szuranie. Zamiast
podnosić stopy, szurali butami po nawierzchni, oszczędzając

17
w ten sposób energię i minimalizując otarcia skóry. Gdy tak
posuwali się powoli w stronę stołówki, bosmanmat Liska,
dobroduszny kursant o pięknym głosie, zaintonował wojskową
przyśpiewkę. Śpiewał refren, a grupa powtarzała za nim jego
kwestie:
Ja rangerem nie chcę być,Wolę w niebezpieczeństwie
żyć.Zielonym beretem też nieee,Mają PT tylko raz
dziennieee.Ani pieprzonym zwiadowcą.Wolę już być czarną
owcą. Przyśpiewka i wysokie morale grupy podniosły Greya na
duchu. Gdy pomyślał, że wkrótce zje smaczne gorące śniadanie,
zaczęło mu burczeć w brzuchu.
Na BUD/S Grey nauczył się żyć chwilą. Niektóre dni
były zbyt przykre, żeby traktować je jako jedną całość. Zamiast
skupiać się na tym, jak bezpiecznie przebrnąć przez cały dzień,
koncentrował się na przetrwaniu do następnego posiłku.
Grupa 283 zatrzymała się przed stołówką i ustawiła
w kilku szeregach. Papa Smurf wprowadził do budynku
pierwszą grupę szeregowców. Oficerowie zawsze jedli na
końcu. Greyowi pozostawało zwykle niewiele ponad pięć minut
na pochłonięcie swojego ulubionego porannego posiłku:
jajecznicy na bekonie, smażonych ziemniaków, pięciu tostów
z masłem orzechowym i dżemem, gorącej owsianki, soku
pomarańczowego, mleka i ogromnego kawałka ciasta
kawowego. W sumie Grey oceniał, że na jeden posiłek zjada
około trzech tysięcy kalorii, ale i tak miał problem
z utrzymaniem wagi. Ciągłe dreszcze połączone z wysiłkiem
fizycznym trwającym do sześciu godzin dziennie sprawiały, że
jego ciało zmieniło się w nienasycony piec. Rogers często
żartował, że jedzenie Greya zajmuje się ogniem, zanim jeszcze
ten zdąży je połknąć.
– Cześć, panie Grey. – Stojąca za kasą Felicia błysnęła
w uśmiechu perłowo białymi zębami.
Grey lubił ją najbardziej spośród wszystkich pracownic
stołówki, które bez wyjątku mówiły ze śpiewnym akcentem

18
zdradzającym, że były świeżymi imigrantkami z Filipin.
Niejeden kursant z jego grupy podkochiwał się w tej
niewysokiej piękności.
– Jak leci, Felicio?
– Nieźle, panie Grey. – Uśmiech zamarł jej na ustach. –
Ale trochę się martwię.
– Czym? – Grey nachylił się w jej stronę i dał znak
innym oficerom stojącym za nim w kolejce, żeby przeszli do
przodu.
Felicia wstrzymała się z odpowiedzią, aż tamci znaleźli
się poza zasięgiem słuchu.
– Ktoś mówi o panu złe rzeczy. – Spuściła oczy. –
Myślę, że on chce, żeby pan odszedł.
– Co masz na myśli? – Grey poczuł skurcz w sercu.
Jeśli jakiś instruktor nie chce, żebyś ukończył BUD/S,
prawie na pewno ci się to nie uda.
– On mówi, że pan się uważa za takiego sprytnego, no
wie pan, zbyt dobrego w porównaniu z resztą.
– Ale kto? – ochrypły głos Greya zadrżał. – Kto to
powiedział?
– Wielki facet, ciemna skóra, tłuste włosy, złośliwy
wygląd.
Redman. Grey poczuł, jak ulatnia się podniecenie, które
pulsowało w jego żyłach w drodze do stołówki. „Skurwysyn” –
pomyślał. W podzięce łagodnie uścisnął dłoń Felicii i przesunął
się dalej w kolejce po żarcie. Kiedy zgromadził swój zwykły
zestaw pożywnego marynarskiego jedzenia, dostrzegł Rogersa,
który siedział sam przy stoliku.
– Wyglądasz, jakbyś właśnie zobaczył ducha.
– Gorzej – zwierzył mu się Grey. – Waśnie się
dowiedziałem, że Redman uważa mnie za zarozumiałego,
aroganckiego skurwysyna i że spróbuje się mnie pozbyć.
– Dziwi cię to? Przecież Redman nienawidzi wszystkich
oficerów.

19
– Wiem, ale myślę, że tym razem chodzi o coś innego. –
Grey nabrał na widelec porcję jajecznicy i włożył sobie do ust. –
Pociesza mnie tylko to, że dziś wieczorem kończymy fazę
wstępną. Prawdopodobnie nie zobaczę go aż do hell weeku.
Rogers bawił się resztką smażonych ziemniaków na
talerzu. Gdy już rozgniótł je na niejadalną tłustą maź, podniósł
głowę i popatrzył na Greya przepraszająco.
– Redman przechodzi do fazy pierwszej razem z nami.
– Cholera.
Na ogół instruktorów odpowiedzialnych za fazę wstępną
zastępował w fazie pierwszej całkiem nowy zespół. W stołówce
nagle ucichło. Grey ściszył głos:
– Jaja sobie ze mnie robisz. Wolno mu tak?
– Chodzą takie słuchy.
– 283, powstań! – Smurf wstał i poszedł w stronę drzwi,
co znaczyło, że wyżerka dobiegła końca.
Grey zdążył nabrać na widelec tylko jeden kęs jedzenia.
Odwrócił się plecami do kolegów z grupy, a następnie zagarnął
ręką do ust pełną garść jajecznicy na bekonie.
– Dzikus – mruknął Rogers pod nosem. – Kretyn.

20
2

Grey otworzył z impetem drzwi swojej szafki


i wyciągnął wyprasowany mundur maskujący. Za pięć minut
zaczynała się inspekcja, więc ledwie miał czas, żeby się
przebrać. Rogers gorączkowo szperał w sąsiedniej szafce.
– Gdzie jest mój nóż?
– Nie mam pojęcia.
– Gdzie jest mój nóż? – powtórzył Rogers, tym razem
bardziej natarczywie.
Zachowanie spokoju w stresowej sytuacji nie było jego
mocną stroną. Grey zastanawiał się czasem, czy zostanie
SEALsem to rozsądna ścieżka kariery dla jego uczonego
przyjaciela.
– Sprawdź za workiem żeglarskim – podpowiedział mu
Grey.
Rogers padł na kolana i wyciągnął worek z szafki.
– Eureka! – Wstał z nożem w ręku i przyglądał mu się
z uznaniem, jakby nigdy nie widział nic równie pięknego. –
Dzięki za dobrą radę, stary.
– Lepiej ruszcie swoje oficerskie dupy – powiedział
Smurf – i nie wkurzajcie mnie.
Przyklęknął, wyjął z dna własnej szafki stertę czasopism
z oślimi uszami i starannie ułożył je na nienagannie
pościelonym wyrku.
– Po co te czasopisma? – spytał Grey.
– Łapówka – odparł Smurf. – To jedyny pewny sposób
na zaliczenie inspekcji pokoju.
Grey podszedł bliżej i rzucił okiem na tytuły. „Backdoor
Babes”, „Barely Legal”, „Uncensored XXX”, „Buttman” –
zadziwiająca kolekcja twardej pornografii.
– Ładne – mruknął Grey z sarkazmem.
– Hej, przecież ja nie ustalam reguł – bronił się Smurf. –

21
Chcę po prostu zaliczyć.
Spojrzał z podziwem na lśniące czubki swoich butów,
poprawił klamrę pasa i wymaszerował za drzwi.
Grey i Rogers w pośpiechu włożyli mundury, walcząc
z czasem. Grey był gotowy dużo szybciej, więc zawiązał
Rogersowi buty, podczas gdy ten gorączkowo zapinał guziki
kurtki.
– Chodźmy, Sokratesie – ponaglił go Grey. – Czas nie
czeka na nikogo, a Redman z pewnością nie będzie czekał na
mnie.
Minutę później Grey stał w szeregu przed koszarami.
Szybki rzut oka wokoło upewnił go, że wszyscy odrobili pracę
domową: wypucowane buty, wykrochmalone i wyprasowane
mundury, odpowiednio uformowane kapelusze, świeżo obcięte
włosy.
– Równaj w prawo! – krzyknął bosmanmat Burns. –
Baczność!
Grupa stanęła na baczność. Instruktorzy ubrani
w niebieskie szorty i podkoszulki przechadzali się przed
szeregiem. Wszyscy paradowali w niemal identycznych
supermodnych okularach przeciwsłonecznych i patrzyli spode
łba z takim samym zdegustowanym wyrazem twarzy.
– Silver Spoon, wystąp! – wrzasnął instruktor Logan.
Rogers niezdarnie wyszedł z szeregu i przebiegł przed
frontem grupy. Był dużo wyższy od krępego instruktora. Nie
mając nic lepszego do powiedzenia, krzyknął:
– Hoo-yah, instruktorze Logan!
– Wsadź sobie to swoje hoo-yah, ty głupi przepłacany
zjadaczu ciasteczek. – Logan zmierzył Rogersa wzrokiem od
stóp do głów, a następnie przegryzł garść pestek słonecznika
i splunął mu na stopy. – Twoje buty wyglądają jak gówno –
zauważył. – Jaką masz wymówkę?
Rogers zachował milczenie.
– Wymówki są jak dziury w dupie: każdy ma jedną. –

22
Ponownie splunął. – A jaką ty masz wymówkę?
– Nie mam żadnej, instruktorze Logan.
– Świetnie. Policzymy się później. Teraz recytuj.
– Mam recytować?
– Tak, stań na tamtym stole, niech grupa posłucha trochę
tego greckiego gówna.
Rogers wskoczył na stolik piknikowy stojący za plecami
instruktorów i odchrząknął.
Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród TroiZburzywszy, długo
błądził i w tułaczce swojejSiła różnych miast widział, poznał
tylu ludówZwyczaje, a co przygód doświadczył i trudów!A co
strapień na morzach, gdy przyszło za siebieLub za swe
towarzysze stawić się w potrzebie*. Instruktorzy przystąpili do
inspekcji, a tymczasem Rogers deklamował dalej. Kojący
dźwięk recytacji połączony z wściekłymi wrzaskami
instruktorów przyprawiał Greya o zawrót głowy. Starał się nie
zwracać uwagi na obelgi i skupić się na pięknie Odysei. Epos
miał ponadczasową wartość i zdawał się górować nad
otaczającym go chaosem.
– Na glebę, kutasie!
Grey otrząsnął się z marzeń. Cała grupa zdążyła już paść
na ziemię i przyjąć pozycję do pompek. Wściekła twarz
instruktora Redmana znalazła się kilka centymetrów od jego
własnej. Grey padł na ziemię i zaczął trzaskać pompki.
– Powstań! – ryknął Redman.
Grey skoczył na równe nogi.
– Padnij!
Grey padł na ziemię. Seria komend powtarzała się tak
długo, że z trudem łapał powietrze: padnij, powstań, padnij,
powstań.
– Myślisz, że teraz przestaniesz się zachowywać jak
kompletny dupek?! – wrzasnął Redman.
– Hoo-yah! – odpowiedział Grey.
– Już my się o to postaramy. Zobaczmy, jak wygląda

23
twój mundur. – Redman szybko zmierzył Greya wzrokiem
i uśmiechnął się przebiegle. – Co mówiliśmy wcześniej? Że
każde trafienie podczas inspekcji jest warte sto pompek?
– Hoo-yah – odparł cicho Grey.
– No i co my tu mamy. – Redman chwycił między
paznokcie maleńką nitkę i zaczął ciągnąć. Gdy odpruł
kilkanaście centymetrów, odwrócił się, żeby pochwalić się
swoim cennym znaleziskiem. – Instruktorze Logan! –
krzyknął. – Proszę tu spojrzeć. Widział pan kiedyś tak długi
irlandzki proporzec? Mógłbym po nim zjechać jak na linie!
– Myślę, że to jest warte co najmniej trzech trafień –
zasugerował Logan. – Może czterech.
Grey znów miał ochotę się zapaść pod ziemię.
Przyciąganie uwagi stawało się jego sposobem na życie.
– No i popatrz na te buty – zachichotał Redman. –
Zdarte.
– A cały ten piasek na jego klatce – dorzucił Logan. –
Ale z niego brudas!
Grey poczuł, że się czerwieni ze złości. Piętnaście
centymetrów luźnej nitki to jedna sprawa, ale czepianie się, że
zabrudził mundur podczas robienia pompek było absurdem.
– Jezu! – krzyknął Redman. – Ależ jesteś żałosny.
Zapieprzaj do przyboju! Masz dwie minuty.
Grey posłusznie zanurzył się w oceanie i wrócił do
Redmana, który stał już przed jednym ze złotych sygnetów.
Chociaż określenie „złoty sygnet” już dawno straciło prestiż,
Grey nadal nazywał tak oficerów ze swojej grupy, którzy byli
absolwentami Akademii Marynarki Wojennej Stanów
Zjednoczonych. Rzadko coś zawalali, zawsze potrafili się
załapać na najlepsze zajęcia dodatkowe i byli wobec siebie
niezmiernie solidarni. Ponadto byli skryci i zachowywali się
defensywnie, ale zawsze udawało im się robić dobrą minę do
złej gry. Rogers porównał kiedyś to zamknięte bractwo
z akademii do masonów. Uczciwie mówiąc, Grey spotkał wielu

24
oficerów po akademii, których uważał za wybitnych dowódców
i wspaniałych ludzi, tak się jednak składało, że żaden z nich nie
znalazł się w grupie 283.
– Ładne buty, panie Wright – stwierdził Redman –
porządny mundur, przepisowa fryzura. W sumie całkiem nieźle.
– Dziękuję, instruktorze Redman. – Podporucznik
Wright uśmiechnął się szeroko.
– Nie dziękuj mi, dupku – warknął Redman. – Też
chcesz zasuwać do przyboju?
– Nie, instruktorze Redman. – Wright przestał nagle
suszyć zęby z przerwą między jedynkami.
Grey zauważył, że Redman, przesuwając się wzdłuż
szeregu, często zerkał w jego stronę. Diaboliczny wyraz twarzy
instruktora świadczył o tym, że był zachwycony, wiedząc, iż
Grey doskonale zdaje sobie sprawę z tego niesprawiedliwego
traktowania. Posłał do oceanu jeszcze tylko jednego kursanta
i to dlatego, że miał odwróconą klamrę. Ostatnią osobą, jaką
kontrolował Redman, był marynarz Jones, Cud Tennessee.
– Co się tak uśmiechasz, ty brzdąkający na banjo
nieokrzesany głupku z zadupia? – spytał Redman.
– Właśnie sobie myślałem, jaki dziś ładny dzień i w
ogóle – odpowiedział Jones, przeciągając samogłoski. – W sam
raz do zajęć na dworze.
– W sam raz do zajęć na dworze – powtórzył Redman,
kiepsko naśladując południowy akcent Jonesa. – Cóż, nie jest aż
tak ładnie. – Strzepnął wyimaginowany pyłek z ramienia
Jonesa. – Jesteś pedałem, Jones?
– Nie.
Grey usłyszał, że do głosu Jonesa wkradło się
zdenerwowanie.
– Jesteś pewien? Bo ja bez trudu mogę sobie wyobrazić
ciebie i Murraya, napalonych pod prysznicem.
Jones wyraźnie się zachwiał. Grey miał nadzieję, że
chłopak nie zemdleje.

25
– Ależ instruktorze Redman! – krzyknął Murray,
przerywając ciszę. – Wie pan, że jestem lepszy od tej starej
wieśniackiej dupy. Pociągający ze mnie sukinsyn. – Położył
dłonie na piersiach, pocierając prowokacyjnie.
Grupa wybuchnęła śmiechem.
– Ty głupi skurwielu! – Redman kilkoma wielkimi
susami pokonał dzielącą ich odległość. – Nie masz prawa stroić
sobie żartów. Tylko instruktorzy mogą sobie pozwalać na
dowcipy. Zaraz ci spuszczę wpierdol, żebyś to sobie wbił do
głowy. Czas na zabawę dla wybrańców na plaży. Jones, możesz
się do nas przyłączyć.
Grey marzył, żeby za sprawą jakiejś czarodziejskiej
sztuczki stać się o połowę chudszym i w ten sposób zniknąć za
stojącym obok niego kursantem.
– Grey, ty również. – Redman zaczął już się oddalać,
kiedy jego wzrok padł na Rogersa. – Ty też, Persefono czy jak
ci tam na imię.
Czterech pechowych kursantów pobiegło razem na
plażę. Ustawili się w szeregu na spocznij, z dłońmi za plecami,
twarzą do nasypu. Kilka minut później Redman dołączył do nich
spacerowym krokiem.
– Dwóch oficerów i dwóch szeregowców. Doskonale. –
Gdy mówił, ogromne mięśnie piersiowe drgały mu pod
koszulką. – Jestem pewien, szanowni panowie, że wiecie, co to
jest wyścig taczek. Jeden kursant przyjmuje pozycję jak do
pompek, drugi chwyta go za nogi i jazda. Założę się chłopaki, że
ćwiczyliście te zasrane taczki przez cały czas, kiedy byliście
w zuchach albo w skautach czy jak tam się, kurwa, nazywa ta
organizacja. – Redman narysował kreskę na piasku. –
Zaczniecie tutaj, a skończycie, kiedy wam powiem, że jest po
wyścigu. Zająć pozycje.
Grey położył się na brzuchu. Wiedział, że siła ramion nie
jest najmocniejszą stroną Rogersa, więc zajął paskudną dolną
pozycję. Jego bicepsy płonęły w oczekiwaniu na szykujące się

26
lanie. Spojrzał na Murraya i uśmiechnął się, gdy żeglarz do
niego mrugnął.
– Instruktorze Redman, może nam pan chociaż wskazać
kierunek? – spytał Murray. – Jak znam Rogersa, może skręcić
i popędzić przez nasyp.
– Zasuwaj prosto przed siebie, dupku. Jak będę chciał,
żebyście skręcili, to wam powiem.
Redman podniósł rękę do góry i odczekał parę sekund.
Murray zrobił falstart i kiedy się zorientował, zaparł się
łokciami, żeby wyhamować. Niestety Jones dalej popychał go
za nogi i niechcący przeorał piasek twarzą swego partnera. Gdy
Murray i Jones gramolili się, żeby ponownie zająć pozycję,
Redman opuścił rękę, rozpoczynając wyścig. Rogers i Grey
wystartowali.
– Opłaca się być zwycięzcą! – krzyknął Redman,
biegnąc tyłem przed trudzącymi się parami.
Grey zaczął słabnąć po stu metrach. Za każdym razem,
gdy stawiał rękę, czuł, że łokcie uginają się pod jego ciężarem.
Każdy krok był irytującym przypomnieniem, jak niedorzeczne
może być szkolenie SEALsów. Jego wygięte plecy pilnie
dopominały się odpoczynku, a tymczasem Jones i Murray już
ich dogonili.
– Naprzód, dziewczyny! Już prawie jesteście! – darł się
Redman. – Wystarczy, że dobiegniecie do mnie.
Zatrzymał się dziesięć metrów przed ścigającymi się
ludzkimi taczkami. Grey wiedział, że coś jest nie tak: ton
Redmana był zdecydowanie zbyt zachęcający. Postanowił
oszczędzać siły i pozwolił się wyprzedzić Murrayowi
i Jonesowi.
– Sorry, zmieniłem zdanie – stwierdził wesoło Redman,
gdy Murray upadł na kopiec piasku, pociągając za sobą Jonesa.
Grey i Rogers przemknęli obok leżących kolegów. Redman
z wyrachowaną powolnością wytyczał trasę prowadzącą
w stronę nasypu. Szedł ukosem pod górę po piaszczystym stoku

27
i uśmiechał się radośnie, widząc, jak Grey raz za razem upada
na klatkę piersiową, kiedy ramiona odmawiały mu
posłuszeństwa.
– Tylko pomyślcie, szanowni panowie porucznicy.
Moglibyście akurat teraz siedzieć przed dwumetrową stertą
papierów na pokładzie USS Widmo. Albo być w szkole
lotniczej, wsuwać pączki i pilotować najnowocześniejsze
samoloty. Na pewno jest gdzieś lepsze życie. Nie musicie być
tutaj.
– Mam to w dupie – wysapał Grey pomiędzy palącymi
oddechami.
– Co takiego? – spytał Redman.
– Powiedziałem, że mam to w dupie! – wrzasnął Grey.
– W porządku, sir. Niech pan nie pozwoli się pomiąć
swoim atłasowym figom. Proszę za mną, jeśli łaska.
Redman wykonał zamaszysty ruch ręką, zginając się
w szyderczym ukłonie. Szedł dalej, najpierw wchodząc na
nasyp, a potem schodząc po jego drugiej stronie opadającej ku
oceanowi. Grey stawiał jedną rękę przed drugą, mając nadzieję,
że odwodnione ciało nie odmówi mu posłuszeństwa. Gdy tylko
dogonił instruktora Redmana, z boku pojawili się Murray
i Jones. Z łobuzerskiej twarzy Murraya zniknął wyzywający
uśmiech. Z otwartych ust zwisały mu nitki śliny, a jego skrzące
się zwykle niebieskie oczy zmętniały.
– Przerwa na nawadnianie! – Redman wskazał na
spienioną strefę przyboju. – Zabierzcie swoje taczki do
przyboju, panowie. Trzeba nasmarować zardzewiałe części
słoną wodą.
Grey i Rogers nie przestawali się posuwać do przodu.
Grey coraz głębiej zanurzał ramiona w lodowatej wodzie
oceanu, aż w końcu sięgnęła mu do brody. Zaczerpnął głęboko
powietrza i wstrzymał oddech, gdy runął na nich z hukiem
ogromny grzywacz.
– Stać! – krzyknął Redman.

28
Metrowej wysokości ściana białej piany przywaliła
w Greya i Rogersa, odrzucając ich do tyłu ze zdumiewającą siłą.
Przekoziołkowali kawałek, zanim zdołali stanąć na nogach.
– Wystarczy już tej zabawy w narzędzia ogrodowe –
stwierdził Redman. – Pobawmy się w sople lodu. W końcu do
Bożego Narodzenia zostały tylko dwa miesiące. – Splunął żółtą
flegmą na piasek i otarł usta wierzchem dłoni. – Proszę siadać.
Czterej kursanci chwycili się pod ręce i usiedli. Jones
znalazł się po lewej stronie Greya, a Rogers po prawej. Przez
ostatnie dwa tygodnie Grey nauczył się, że jesteś ceniony przez
kolegów nie tylko za to, ile z siebie dajesz podczas ćwiczeń
zespołowych, ale także za ilość ciepła wydzielanego przez twoje
ciało. Co dziwne, niektórzy kursanci byli prawdziwymi
kaloryferami, podczas gdy innych pokarało lodowatym
dotykiem. Grey zaliczał się do szczęśliwców. Dwa dni temu
kilku członków jego załogi łodzi sprzeczało się o to, kto będzie
siedział koło niego w czasie tortur na przyboju. Na jego
nieszczęście obaj kursanci, którzy teraz tak zachłannie się go
czepiali, byli z gatunku lodowatych. Przycisnęli ramiona do jego
torsu i wydychali powietrze w łagodnym rytmie staccato.
– Zostaniemy tu przez cały dzień, panowie. Będziecie
mieli mnóstwo czasu, żeby rozważyć, jakimi możliwościami
dysponujecie – zawołał Redman z plaży.
Jones gapił się przed siebie, mimowolnie szczękając
głośno zębami. Upiorny połysk jego bladej skóry przyprawiał
Greya o ciarki.
– Nie daj się, Jones. Wszyscy wiemy, że nie może nas tu
trzymać dłużej niż dwadzieścia minut czy coś koło tego.
– No tak, są dokładne przepisy medyczne regulujące
tego rodzaju sprawy – dodał Rogers. – On wie, że tortury na
przyboju bez stojącej w pobliżu karetki są sprzeczne
z rozkazami dowództwa. Poza tym nie może zabić...
Przerwała mu ściana spienionej wody, która zwaliła im
się na głowy.

29
– Owszem, może – sprzeciwił się Murray. Głośno
zakaszlał i mówił dalej. – Z całą pewnością może zamrozić
nasze nędzne tyłki, ale to bardzo szybko zakończyłoby jego
karierę. Miejmy nadzieję, że kocha swoją pracę.
„Jasne, że kocha swoją pracę. Ten chory skurwiel żyje
dla czegoś takiego” – pomyślał Grey. Zamknął oczy
i wykorzystał odgłos zbliżających się grzywaczy do
wyregulowania oddechu, który musiał co chwilę wstrzymywać.
Jego ciało przywykło do rytmu oceanu. Przetaczająca się nad
ich głowami fala uniosła go, a następnie rozpłaszczyła na dnie.
Potem woda cofnęła się przed następnym atakiem. W górę i w
dół, oddech, wstrzymanie. Gdyby nie było aż tak zimno, Grey
mógłby to uznać za niezły relaks.
– Wstawać! – wrzasnął Redman.
„Dzięki Bogu” – pomyślał Grey. Wstał powoli, próbując
utrzymać równowagę. Nie był aż tak zesztywniały, jak się
spodziewał. Co innego Jones. Cud Tennessee podniósł się, ale
od razu z powrotem wylądował na dupie. Rogers i Grey
chwycili go za ramiona i pomogli mu dojść do plaży.
– No, no, wygląda, że mamy tu zmarzlaka – powiedział
Redman. Popatrzył uważnie Jonesowi w oczy. – Chcesz dostać
srebrny pocisk?
– Za cholerę – wyjąkał Jones. – Nigdy nie wezmę czegoś
takiego.
Chodziły słuchy, że srebrny pocisk to wkładany do
odbytu termometr długi na piętnaście centymetrów i o średnicy
prawie trzech – specjalny prezent dla ofiar hipotermii. Rogers
twierdził, że był to kolejny przejaw panującej w SEAL obsesji
na punkcie homoseksualizmu. Odniesienia do gejowskiego
seksu były głęboko zakorzenione w kulturze BUD/S. Stanowiły
taką samą część życia jak oddychanie, a Grey i Rogers uważali
to za smutną oznakę niepewności. Oczywiście nie mogli
powiedzieć tego głośno.
– Chłopek-roztropek zaczyna robić pajacyki! Reszta

30
zasuwa z powrotem do wody! – krzyknął Redman.
Gdy Grey wlókł się z powrotem do szarego Pacyfiku,
umiał myśleć tylko o jednym – o swojej cudownej dziewczynie.
Pozwolił, żeby ciało mu zdrętwiało, umysł zaś przeniósł się do
czasów spędzonych w Stanfordzie.
Kiedy Grey pierwszy raz zatrzymał wzrok na Vanessie,
wiedział, że spotkał odpowiednią osobę. Była pyskatą córką
błyskotliwych hinduskich imigrantów – prawdziwą nowojorska
dziewczyną – a fakt, że Grey zamierzał zostać SEALsem,
najwyraźniej nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Szczerze
mówiąc, po prostu nie wiedziała, czym zajmuje się SEAL. Była
oszałamiającą pięknością o kakaowej skórze, hebanowych
włosach i migdałowych oczach. Jej zmysłowo zaokrąglone ciało
przyciągało wzrok przechodniów, ona jednak była nieświadoma
pełnych podziwu spojrzeń. Natychmiast oczarowała Greya.
Kiedy zaczęli ze sobą chodzić, wyjaśnił jej, z czym się wiążą
jego aspiracje zawodowe, i napomknął, że utrzymanie stałego
związku po ukończeniu studiów będzie w najlepszym razie
trudne. Okazało się jednak, że pomimo swego ciętego języka
Vanessa była romantyczna i postanowiła dać mu szansę. Jedyną
rzeczą, o której Grey był w stanie teraz myśleć, było przytulanie
się do jej ciepłego ciała.
„Powstań”. Grey poczuł, że ktoś szarpie go za ramię.
– Chodźmy. Powiedział: „powstań” – wyjąkał Rogers.
Grey otrząsnął się z marzeń i wrócił do świata żyjących.
Rogers i Murray pomogli mu wstać.
– Cholera! – krzyknął Murray – Nie sądzicie, że to
zajebista zabawa? Tylko pomyślcie, mamy jeszcze miesiąc do
hell weeku.
Najwyraźniej odrobina tortur na przyboju przywróciła
Murrayowi dobry nastrój. Grey był mu wdzięczny. Kursant
z jego osobowością był nieoceniony z dwóch powodów. Nie
tylko podnosił morale grupy, traktując wszystko
z przymrużeniem oka, ale służył także za piorunochron

31
rozładowujący złość instruktorów. Chociaż Grey, jak tylko
mógł, chronił Murraya przed gniewem Papy Smurfa, on także,
jak wszyscy inni, ulegał filozofii „lepiej on niż ja”, gdy chodziło
o ściąganie na siebie uwagi instruktorów. Ponieważ kursanci
byli przez cały tydzień nieustannie przemarznięci
i sponiewierani, coś sprawiało, że przestawiali się na
podstawowy tryb przetrwania, a Grey nie był wyjątkiem. Na
początku tygodnia Jones został ulubieńcem grupy, tracąc
przytomność w trakcie gimnastyki ze słupami, dzięki czemu
zajęcia skończyły się przed czasem. Grupa 283 entuzjastycznie
przyjęła taki rozwój wypadków: męczeństwo zyskało jej pełne
poparcie.
– Nie ma czasu do stracenia, drogie panie – zrzędził
Redman. – Zaraz zaczyna się gimnastyka ze słupami. Nie
spóźnijcie się.
Czterech przemarzniętych kursantów rzuciło się biegiem
z powrotem w stronę bazy. Rogers dwa razy się przewrócił,
usiłując zmusić do koordynacji swe zziębnięte kończyny. Grey
postawił go szarpnięciem na nogi i razem potruchtali pod górę
nasypu. Gdy zataczając się, zeszli po drugiej stronie, Grey
zauważył z przerażeniem, że grupa już zdążyła zacząć
gimnastykę ze słupami. Każda załoga łodzi niosła na
wyprostowanych rękach słup telefoniczny. Grey zaklął pod
nosem, widząc, że jego załoga musi sobie radzić we czterech
zamiast jak zwykle w siedmiu. Podczas gdy Murray i Jones
cierpieli razem z nim na przyboju, pozostali czterej członkowie
załogi musieli sami dźwigać słup nad głowami. Chociaż Grey
nie miał pojęcia, jak długi zmagali się z ciężarem, błagalny
wyraz ich twarzy zdradzał, że przydałoby im się trochę pomocy.
– Ach, są wreszcie! – zagrzmiał instruktor Logan. –
W samą porę, żeby pomóc swoim żałosnym załogom!
Z jego megafonu bluznął nagrany wcześniej jazgot, po
którym nastąpił piskliwy wrzask. Logan wypluł na piasek kulkę
pestek słonecznika.

32
Grey zajął pozycję na końcu słupa i przycisnął dłonie do
pokrytego drzazgami drewna. Natychmiast poczuł, że kursant
idący przed nim zwalnia uścisk. Mógł się przekonać, że jego
załoga szybko traci siły. Słup chwiał się nierówno, w miarę jak
niosący uginali się pod jego ciężarem i słabły im ramiona.
– Kto będzie wielkim przegranym? – spytał Logan. –
Kto upuści swój cenny słup?
Z megafonu ponownie dobył się potworny jazgot.
Przedni koniec słupa zaczął opadać.
– Podrzuć do góry, Ramirez! – wrzasnął Tate.
– Do dupy sobie podrzuć – stęknął Ramirez. – Spróbuj
się znaleźć na moim miejscu, a zobaczysz, co to za gówno.
Praca zespołowa. Idea była piękna, ale jakże trudna do
realizacji, kiedy w grę wchodziła nadmierna ilość cierpienia.
Grey patrzył bezradnie, jak Ramirez obniża przedni koniec słupa
i opiera sobie na prawym ramieniu.
– Mamy zwycięzcę! – krzyknął Logan, naśladując
jarmarcznego naganiacza. – Panowie, bądźcie tak łaskawi
i podejdźcie do starej biedy, bo jak sądzę, instruktor Redman
czeka, żeby zaspokoić wszystkie wasze fizyczne potrzeby.
– Do pasa – wydał komendę Grey. Załoga obniżyła słup
do wysokości pasa. – Prawa ręka do pozycji wyjściowej.
Upuścili słup na piasek. Greyowi żołądek podszedł do
gardła na widok Redmana stojącego nad osławionym
narzędziem tortur. Stara bieda była co najmniej dwa razy cięższa
od typowego słupa używanego do ćwiczeń, a przy tym znacznie
krótsza. W rezultacie ten nieporęczny kawał drewna był zbyt
gruby, żeby go dobrze chwycić, i zbyt krótki, żeby wszyscy się
pod nim wygodnie mieścili. Na jego chropowatej powierzchni
wyryto zagadkowy napis: „Stara bieda nie rdzewieje”,
nawiązujący do ulubionej anegdoty krążącej wśród uczestników
BUD/S. Jak głosiła legenda, grupa mściwych kursantów
spławiła kiedyś starą biedę daleko od brzegu w nadziei, że nigdy
więcej nie ujrzą przeklętego słupa. Jednak następnego ranka

33
ocean wyrzucił go na plażę dokładnie naprzeciw bazy BUD/S.
Był bardziej namoknięty i cięższy niż kiedykolwiek. Od tego
czasu stara bieda budziła pełen lęku respekt wśród przesądnych
kursantów.
Instruktor Redman usiadł po kowbojsku na starej biedzie
i poklepał ją czule.
– Myślę, że czas na przejażdżkę, staruszko – przemówił
do niej łagodnie, jakby obłaskawiał konia. – Zobaczmy, co
potrafią dziewczęta. – Patrzył na nich wyczekująco. – Co jest?
Zabierzcie mnie na przejażdżkę, do cholery!
Załoga łodzi numer dziewięć zamarła na kilka sekund,
zakłopotana. Grey był pewien, że Redman żartuje. Trudno było
liczyć, że podniosą starą biedę z dodatkowymi stu
dwudziestoma kilogramami.
– Nie wystawiajcie mojej cierpliwości na próbę –
ostrzegł ich Redman.
Grey rozejrzał się bezradnie dokoła. Nagle w stronę
napakowanego instruktora pomknął jakaś niewyraźny kształt
w barwach maskujących. To Murray, mimo swej drobnej
postaci, staranował kompletnie zaskoczonego Redmana,
trafiając go barkiem prosto w klatkę piersiową. Obaj upadli do
tyłu na piasek. Grey skorzystał z okazji.
– Pod prawe ramię!
Podczas gdy reszta grupy przyglądała im się
w milczącym zdumieniu, załoga Greya uniosła starą biedę na
ramiona. W międzyczasie Murray i Redman na całego
zaangażowali się w mecz zapaśniczy. Murray był w stanie
powstrzymywać swego ogromnego przeciwnika jedynie przez
kilka sekund. Instruktorzy zaśmiali się histerycznie, gdy
Redman zastosował duszenie. Śmiech zamarł, gdy twarz
Murraya zmieniła kolor z ciemnoczerwonej na siną. Poruszał
bezgłośnie ustami, jakby błagając o litość.
– Dość! – wrzasnął instruktor Logan, odciągając
Redmana.

34
Murray głośno sapał, z trudem łapiąc oddech. W tym
czasie Logan szepnął coś Redmanowi do ucha. Ten kopnął
Murrayowi piaskiem w twarz i wściekły wypadł z plaży jak
burza.
– I na co się gapicie, zasrańcy? – ryknął Logan. –
Podnosić te cholerne słupy!
Roztrzęsiony Murray dołączył do załogi łodzi numer
dziewięć, gdy reszta załogi podnosiła starą biedę. Chociaż Grey
wiedział, że marynarz spodziewał się gwałtownej reakcji na
swój żartobliwy atak, jego sposób bycia uległ radykalnej
zmianie. „Jest wystraszony” – pomyślał.
– Jeśli nawet będziesz miał dość szczęścia, żeby
przetrwać do końca dnia, za cholerę nie przejdziesz przez fazę
pierwszą – warknął Logan. – Jesteś durnym skurwielem,
Murray. Wcale ci nie zazdroszczę. Redman zrobi z ciebie
miazgę. – Wypluł pestki i odszedł.
Grey miał wrażenie, że kręgosłup lada moment trzaśnie
mu na pół, a i z ramionami było niewiele lepiej. Stara bieda
z każdą chwilą stawała się cięższa. Kiedy już był pewien, że
z ust wyrwie mu się zaraz kobiecy krzyk, instruktorzy znaleźli
im nową zabawę – odwrócone pompki ze słupami. Załoga łodzi
numer dziewięć opuściła starą biedę do wysokości bioder,
skrzyżowała nogi i padła plecami na piasek. Grey czuł, jak żebra
uginają mu się pod ciężarem słupa, gdy przyjmowali pozycję
wyjściową. Same pompki nie były trudne, Greya przerażało
natomiast utrzymywanie starej biedy w równowadze. Słup
kołysał się niebezpiecznie, gdy wypychali go do góry
i opuszczali na dół. Kilka razy to monstrum omal nie stoczyło
im się z dłoni prosto na twarze. Grey był w stanie znieść
złamanie jednego czy dwóch żeber, ale perspektywa
zmiażdżonej czaszki nie była przyjemna.
– Coma me mierda, mayate – Ramirez przez zaciśnięte
zęby poradził instruktorowi Loganowi, żeby zjadł gówno.
– Chingate – Jones dorzucił wymuszone „pierdol się”,

35
wyczerpując tym samym swą znajomość rynsztokowej
hiszpańszczyzny.
Góra, dół, góra, dół. Stara bieda chodziła jak złoto. Grey
miał wrażenie, że oczy wyłażą mu na wierzch z wysiłku
koniecznego do utrzymywania słupa z dala od swojej klatki
piersiowej.
– Traktujcie życzliwie swoje słupy – warknął Logan. –
Okażcie im miłość, na jaką zasługują. Zanieście je do oceanu
i urządźcie im porządną kąpiel. – Wypluł do góry resztki pestek
słonecznika. – Cholera, niech to będzie wyścig. Ostatniej
załodze, która tu wróci, przypadnie stara bieda.
„Dzięki Bogu” – pomyślał Grey. Oby tylko udało im się
dotrzeć do przyboju i z powrotem. Skrzywił się, gdy jego załoga
sturlała starą biedę z piersi, a następnie z nóg. W nagłym
przypływie energii dźwignęli w skoordynowany sposób słup na
ramiona i ruszyli w górę nasypu. Z każdym krokiem ogromna
część ich wysiłku szła na marne, ponieważ stopy ześlizgiwały
im się do tyłu. Białe rozbłyski wybuchały Greyowi przed
oczami niczym maleńkie wulkany, a przygaszone poranne
światło skrzyło się odbijane od spienionego oceanu. „Niedobry
znak”. Nagle stara bieda stała się znacznie cięższa. Grey jęknął
sfrustrowany i odwróciwszy się, zobaczył, że Murray zwalił się
na piasek. Logan w jednej chwili znalazł się przy nim.
– Wszyscy odkładają słupy i idą usiąść w strefie
przyboju – rozkazał.
Zaprowadził Murraya na tył białego ambulansu
i wepchnął go do środka. Drzwi się zatrzasnęły i samochód
odjechał z rykiem dieslowskiego silnika.
– Spieprzać do wody i chwycić się pod ręce! –
Warknięcie Logana przeszło w głośny wrzask. – To, że wasz
kolega stracił przytomność, wcale nie oznacza, że zajęcia się
skończyły!
– A właśnie, że oznacza – szepnął Ramirez – Tamto
gówno to raj.

36
Grey brodził w oceanie, który nagle wydał mu się nieco
mniej lodowaty, i z przyjemnością zajął miejsce w szeregu
kursantów siedzących w strefie przyboju. Przyciągnął Ramireza
i Jonesa bliżej siebie, upajając się chwilową ulgą, bo jego
mięśnie przestały produkować nadmiar kwasu mlekowego.
– Dzięki, Murray – wymamrotał Jones z czcią.
Grey wychylił się z szeregu i dostrzegł twarz Rogersa,
siedzącego kilka miejsc dalej.
– Co byś powiedział na wiersz upamiętniający
szlachetne poświęcenie naszego przyjaciela? Powinniśmy
wyrazić mu nasze uznanie.
– Racja – odparł Rogers. – Dajcie mi chwilę.
Szereg kursantów chwiał się, szarpany w tył i w przód,
zmieniając się w formację w kształcie litery U, w miarę jak
spychały ich fale przyboju.
– Ustawić się z powrotem w szeregu, gnojki! – Logan
kopnął piasek, wyrzucając go w powietrze. – Macie na to
dziesięć sekund albo każę wam zasuwać po plaży z kumplami
na barana.
Kursanci na obu końcach szyku nagle ożyli i popędzili
do tyłu, brodząc w wodzie. Jakimś cudem szereg się
wyprostował. Rogers głośno odchrząknął.
– Mam wiersz, panowie – oświadczył – Proszę o chwilę
uwagi.
Z niebywałą odwagą, z którą nic się nie równa,Nasz dzielny
druh Murray wyciągnął nas z gówna.Uchronił przed bólem,
srogim Redmanem, słupami.Gdyby nie on, wszyscy dawno
bylibyśmy trupami.A teraz w lodowatej sobie siedzimy
błogości,We własnych szczynach mocząc swoje kości.Nasz
dobry przyjaciel został męczennikiemI wybawił grupę od tych
strasznych ćwiczeń. Rogers uśmiechnął się tryumfalnie,
a tymczasem rozległy się gwizdy. Chociaż koledzy dokuczali
mu bezlitośnie z powodu jego staroświeckich manier, zawsze
podobały im się jego błazeństwa.

37
– Cóż, nie miałem czasu na nic lepszego – tłumaczył się,
gdy buczenie nie ustawało. – Jeśli dacie mi więcej, być może
uda mi się wykombinować coś w tetrametrze jambicznym albo
może jakiś zgrabny włoski sonet.
Grey zamknął oczy, próbując uchwycić ten moment
i zachować go na zawsze – odrętwienie wpełzające do kończyn,
drapanie piasku po tyłku, falowanie przypływu, wesoły śmiech,
łagodne słońce na twarzy, powracający krzyk niestrudzonych
mew, smak soli na wargach. Zbierał siły, szykując się na
złowieszczy widok karetki wracającej z przychodni. Kiedy
wreszcie wtoczyła się z łoskotem na plażę, był wewnętrznie
gotowy na powrót i dalsze zmagania ze słupami. Co innego jego
koledzy. Wzdłuż szeregu przebiegł zbiorowy jęk, gdy wstali
z wody i pomaszerowali do brzegu.
Murray wygramolił się z karetki i dołączył do kolegów
na płyciźnie. Kiedy dotarli do plaży, Logan zatoczył ręką kółko
nad głową.
– Ustawiamy się w kółko! – wrzasnął Smurf, przejmując
nagle dowodzenie. Z ust pryskały mu krople spienionej śliny. –
Ruchy, ruchy!
Grupa reagowała ospale, żeby zrobić mu na złość. Ku
wielkiej radości Greya do powszechnej świadomości zaczęło
docierać, że Papa Smurf jest autorytetem dla jednej tylko
osoby – siebie samego. Stopniowo wszyscy opadli na kolana
i wlepili wzrok w stojącego przed nimi krępego instruktora.
– Zanim wrócimy do zajęć, chcę coś powiedzieć – zaczął
Logan. – Mamy w tej grupie jedno słabe ogniwo. W dodatku
niebezpieczne. Jest jak plaga, zaraza, wirus. – Logan ściszył
głos do konspiracyjnego szeptu: – Ten oferma zniszczy waszą
grupę. Pociągnie was na dno. Osłabi was. Do diabła, będzie
nawet próbował zrobić z was cioty.
Grupa zaśmiała się, żeby się przypodobać Loganowi, ale
Grey widział, że są wstrząśnięci. Murray zmrużył oczy
i wpatrywał się w jakiś niewidzialny punkt, gdzieś na brzegu.

38
Siedzący obok niego kursant położył mu rękę na plecach
w opiekuńczym geście.
– Murray, wystąp! – rozkazał Logan. – Reszta, cofnąć
się.
Murray przecisnął się przez tłum i stanął przed grupą.
– To jest wasze słabe ogniwo. – Logan dźgnął Murraya
palcem w plecy. – Ten zasraniec tylko was wstrzymuje. Na
waszym miejscu wziąłbym go dziś wieczór za nasyp i załatwił
to po staremu. Dajcie mu wybór: albo sam odejdzie, albo
spuścicie mu wpierdol, że popamięta. – Logan badawczo
obserwował zebranych. – Czy jest tu ktoś, kto wystąpi na środek
i uczciwie powie mi, że Murray jest wart więcej niż złamanego
centa? Czy ktokolwiek z was naprawdę chce pracować z tym
zasranym ofermą?
Grupa milczała. Wszyscy bali się, że zostaną wytknięci
palcem jako gnojki. Każdy z nich wiedział, że gdy ktoś już się
znajdzie na czarnej liście instruktorów, bardzo szybko będzie
miał przerąbane. Murray stracił nagle swoją kamienną twarz.
Dolna warga zaczęła mu drżeć na widok pozbawionych wyrazu
twarzy przed sobą.
– Ja zawsze jestem gotów pracować z Murrayem –
powiedział Grey, występując naprzód. Chwycił zaborczo
Murraya za rękę i wepchnął go z powrotem w tłum. – On ma
większe serce niż połowa tych ludzi.
Logan patrzył spode łba.
– No, no. Gówniany oficerek staje w obronie swojego
gównianego kumpla szeregowca. Dobrana z was para.
– Ja też bym wziął Murraya – powiedział spokojnie
Rogers. – Myślę, że on dużo wnosi do naszej grupy.
– Widzicie, co tu się dzieje, panowie? Szumowiny
BUD/S wypływają z dna beczki na powierzchnię. Wszyscy
ludzie, którzy powinni was niepokoić, sami się zgłaszają. –
Logan uniósł ręce do góry. – Jeszcze ktoś chce dołączyć do
drużyny łamagów?

39
– Ja też się na to piszę – powiedział Ramirez – Nie
opuszczę dowódcy swojej załogi.
– I ja. – Jones podniósł rękę do góry. – Nie pozwolę tym
frajerom zachować całej frajdy dla siebie.
– Dobra – warknął Logan. – Dość pieprzenia. Wszyscy
wracają do swoich słupów.
Pompki ze słupami, brzuszki, musztra z wyciągniętymi
rękami i pajacyki trwały aż do wczesnego przedpołudnia. Grey
zrzygał się dwa razy i smak żółci pozostał mu w ustach aż do
wyżerki. W miarę upływu dnia grupa coraz bardziej traciła
entuzjazm. Droga do stołówki i z powrotem wydawała się
niesamowicie długa, a Grey po cichu przeklinał piasek, który
zdzierał mu ciało między nogami. Na szczęście instruktor
Redman już do końca dnia nie pokazał swej wściekłej twarzy.
Po kilku godzinach ćwiczeń na łodziach całkowicie
przemarznięta grupa 283 wmaszerowała do sali wykładowej,
żeby wziąć udział w pseudopromocji z fazy wstępnej do fazy
pierwszej. Faza wstępna była zaledwie rozgrzewką przed resztą
szkolenia BUD/S. Jej ukończenie wyznaczało początek
dalszych, sześciomiesięcznych męczarni.
– Na łapy! – Logan wsadził głowę przez drzwi.
Grupa natychmiast przyjęła pozycję do pompek.
Instruktor znowu zniknął, więc odpoczywali na wyciągniętych
ramionach. Po upływie pięciu minut Greyowi gwałtownie
zaczęły się trząść ręce. Biorąc przykład z kolegów, zaczął
zmieniać położenie ciała. Najpierw opierał brzuch na wyłożonej
płytkami podłodze, żeby wygiąć plecy w dół, potem podnosił
tyłek wysoko do góry, dając odpocząć ramionom. Niestety,
nawet ta taktyka nie mogła zatrzymać dość siły w jego mocno
nadwątlonych bicepsach i mięśniach klatki piersiowej. Ramiona
odmówiły mu posłuszeństwa i wyrżnął o posadzkę.
– Wstawaj – błagał go Rogers. – Nie pozwól...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do sali wkroczyła
grupa instruktorów. Grey wykorzystał płynącą w żyłach

40
adrenalinę i zdołał poderwać klatkę piersiową od podłogi. Za
późno.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – Czarnowłosy instruktor
o małych ciemnych oczach wycelował swój długi palec w jego
kierunku.
– Podporucznik Grey, panie instruktorze.
– Czemu, do cholery, miałeś brzuch na ziemi? – Gdy
mówił, coś metalicznego błyskało mu w ustach.
Grey dał się zaskoczyć i dopiero po chwili zdołał
odpowiedzieć.
– Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, panie
instruktorze.
– Święta racja, żadnego usprawiedliwienia. – Znów coś
mu błysnęło w ustach.
Grey zorientował się, że był to metalowy kolczyk na
języku.
„To nie może być zgodne z regulaminem” – pomyślał
Grey. Rozejrzał się dokoła i zobaczył, że jego koledzy są równie
zafascynowani: było coś perwersyjnie intrygującego
w instruktorze BUD/S z kolczykiem na języku. „Jak mam brać
na poważnie takiego faceta?” – zastanawiał się.
Nowa kadra ustawiła się w pojedynczym szeregu
i piorunowała wzrokiem grupę 283. Do przodu wystąpił wysoki,
smukły instruktor z podkręconymi wąsami. Mówił powoli,
jakby zwracał się do klasy wypełnionej dziećmi.
– Witamy w fazie pierwszej – wycedził. – Jestem starszy
bosman Baldwin. – Przemawiając, od niechcenia chodził tam i z
powrotem przed kursantami. – Możecie się do mnie zwracać
„bosmanie Baldwin”. Ale nie będziecie na mnie mówić
zwyczajnie „bosman” albo „Baldwin”, „facet” czy „gość”, nie
wspominając już o innym gównie, które podłapaliście w szkole
średniej, ćpuny. Czy to jasne?
Grupa odpowiedziała najgłośniejszym krzykiem, na jaki
zdołała się zdobyć:

41
– Hoo-yah, bosmanie Baldwin.
– Co to, kurwa, miało znaczyć? – spytał starszy bosman
Baldwin, marszcząc ze złością czoło. – Niech ktoś mi powie, co
chcieliście powiedzieć przez to żałosne „hoo-yah”.
– To znaczyło: tak, zrozumieliśmy – wyrwał się jakiś
głos.
– Nigdy nie będziecie używać „hoo-yah” w odpowiedzi
na pytanie. Czy to jasne?
– Tak jest, bosmanie Baldwin – odpowiedziała grupa.
– To dobrze, bo nie zamierzam mówić po hooyahowsku.
To gówniane wyrażenie może znaczyć „tak”, może znaczyć
„jasne, kurwa”, może znaczyć „słyszałem cię” albo „mówię tak,
bo muszę” czy jeszcze lepiej: „gdyby to ode mnie zależało,
kopnąłbym cię w dupę”. Ja mówię wyłącznie po angielsku, więc
kiedy zadaję wam pytanie po angielsku, spodziewam się
sensownej odpowiedzi. – Bosman przysiadł na skraju stołu.
Uniósł do góry czarne brwi, obserwując kursantów z grupy 283,
z których pot kapał na podłogę. – Będę waszym opiekunem, co
oznacza, że moim obowiązkiem jest dbać o was, żałosne
tumany. Przede wszystkim wstańcie.
Kursanci z wdzięcznością pozbierali się z podłogi
i stanęli na baczność. Bosman Baldwin dał im znak, żeby
usiedli.
– Powiem wam, czego nie będę robił: nie będę was
trzymał za rękę, kiedy pójdziecie robić siusiu, ani szukał wam
tamponów, gdy przyjdzie odpowiednia pora miesiąca, ani
wyciskał syfów na waszych szczeniackich twarzach. Będę
natomiast wysłuchiwał waszych poważnych zażaleń i postaram
się, żeby faza pierwsza przebiegała gładko. Nie znaczy to, że
możecie do mnie przyjść i powiedzieć: „Bosmanie Baldwin,
instruktor Osgood ciągle mi dokucza. Niech mu pan każe
przestać”. Albo zaśmieję się wam w twarz, albo przywalę,
zależnie od nastroju. Ale kiedy powiecie: „Stołówka przestała
wydawać żarcie, umieramy z głodu”, zobaczę, co będę mógł

42
zrobić. A teraz przechodzimy do części rozrywkowej.
Przedstawię wam instruktorów z fazy pierwszej. Podadzą swoje
nazwiska raz i tylko raz. Spodziewam się, że je zapamiętacie.
Zrozumiano?
– Tak jest, bosmanie Baldwin.
Jeden po drugim instruktorzy wykrzykiwali swoje
nazwiska: instruktor Dullard, instruktor MacLean, starszy
bosman Lundin, instruktor Osgood, instruktor Barefoot,
instruktor Furtado, instruktor Smith, instruktor McNeil, bosman
sztabowy Ortiz, instruktor Petrillo, instruktor Heisler, instruktor
Johnson, instruktor Heffner i starszy bosman Nebrinski. Grey
gorączkowo próbował skojarzyć twarze z nazwiskami, lecz
jedynym, który utkwił mu w pamięci, był instruktor Furtado,
wojownik z przebitym językiem.
– Odświeżmy waszą pamięć. – Ta sugestia padła ze
strony łysego instruktora zbudowanego jak hydrant
przeciwpożarowy. Uśmiechnął się złośliwie. – Na łapy!
Niewielkie biurka zaskrzypiały, kiedy kursanci
przesunęli je na bok. Z braku miejsca robili pompki stłoczeni
niczym przewrócone kostki domina. Wszystkie oczy były
skierowane na Papę Smurfa, który z racji swojej funkcji
dowódcy grupy był odpowiedzialny za wywołanie nazwiska
instruktora. Ten wiercił się niespokojnie.
– Instruktor Heisler! – wykrzyknął niepewnym głosem.
– Hoo-yah, instruktor Heisler – odpowiedziała grupa.
Zapanowała niezręczna cisza. Instruktorzy stali
bezczynnie, sprężeni, gotowi do skoku. Grey odruchowo
wstrzymał oddech i modlił się o litość: „Proszę, niech to będzie
Heisler”.
– Źle! – wrzasnął krępy instruktor, a w sali zapanował
chaos.
Instruktorzy biegali z kąta w kąt, karząc kursantów
pompkami, kiedy ci nie potrafili podać właściwego nazwiska.
– Jak mnie nazwaliście? – pytali z niedowierzaniem,

43
przeskakując z biurka na biurko.
– Jak ja się nazywam?
Kiedy Grey był pewien, że za chwilę zemdleje
z wysiłku, jego dręczyciele zeszli z biurek i spokojnie stanęli
obok. Kilka sekund później do sali wkroczył jakiś porucznik
ubrany w granatowy mundur galowy.
– Co możemy dla pana zrobić, sir? – spytał uprzejmie
starszy bosman Baldwin.
– Nie zwracajcie na mnie uwagi – odparł oficer. –
Kontynuujcie, proszę.
Wyglądał na życzliwego faceta, więc Grey miał szczerą
nadzieję, że zakończy ich udrękę.
– Kursanci, przedstawiam wam porucznika Fuchsa –
powiedział bosman Baldwin. – Jest on dyrektorem fazy
pierwszej.
Grupa z nadzieją wpatrywała się w twarz porucznika, ale
on tylko się uśmiechnął i wymaszerował z sali. Ta przerwa
wystarczyła, żeby instruktorzy w znacznej mierze stracili zapał
do wymierzania kar. Wyszli jeden za drugim, zostawiając
w środku jedynie starszego bosmana Baldwina.
– Spodziewam się, że urządzacie dziś wieczór imprezę.
Zapraszacie dziewczyny?
– Hoo-yah! – ryknęła grupa w odpowiedzi.
– Co ja mówiłem na temat odpowiadania na moje
pytania tym gównianym zwrotem? Policzymy się później. No
dobra, dam wam radę... Dowództwo nie toleruje wydawania
funduszy grupy na wynajmowanie striptizerek. Jednak na
ostatnich paru imprezach był striptiz i nie żałowałem, że
przyszedłem. Kapujecie, o co mi chodzi?
– Jasne, chce pan po prostu zobaczyć kawałek dupy.
Chuj z polityką dowództwa. Zgadza się?
Kursanci rozejrzeli się wokół z przerażeniem.
Uczestnikowi szkolenia BUD/S trudno było sobie wyobrazić coś
bliższego samobójstwu niż pyskowanie do opiekuna grupy.

44
Grey natychmiast rozpoznał ten głos. „Cholera, znowu
Murray” – pomyślał. Ku wielkiemu zdumieniu całej grupy
bosman Baldwin uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółkłe od
tytoniu zęby.
– Lubię szczerych facetów – powiedział. – Lubię też
kursantów, którzy się nie boją. Ale miejcie się na baczności, bo
większość moich kamratów nie jest tak przyjazna jak
ja. Kapujecie, o co mi chodzi? – Przykucnął naprzeciw
Murraya. – Jak się nazywasz, synu?
– Murray. – Podniósł głowę i spoglądał nieufnie na
instruktora.
– Dobra, Murray, skończ te swoje pompki. Będę miał na
ciebie oko.
Starszy bosman Baldwin wstał i wyszedł z sali.
– Powstań – rzucił przez ramię. – Do zobaczenia
wieczorem, panienki.
Kursanci z grupy 283 podnieśli się z trudem i ruszyli do
drzwi. Sformowali dwie kolumny i powlekli się przez szlifierkę.
Idąc, zostawiali na asfalcie ślady kapiącej z nich słonej wody,
potu i sypiącego się piasku. Gdy tylko dotarli do „dziury”, Papa
Smurf zgromadził wszystkich wokół siebie. „Narada”, czyli
podsumowanie wydarzeń mijającego dnia i planowanie
następnego, zawsze trwała o wiele za długo. Grey lubił, kiedy
wszystko przebiegało sprawnie, żeby chłopcy mogli wziąć
prysznic i zaplanować sobie wieczór.
– Słuchajcie uważnie – polecił Smurf. Przyjął postawę
obronną: szeroko rozstawione nogi i ręce ciasno skrzyżowane na
piersi. – Dzisiaj poszło nadspodziewanie dobrze, więc naszym
zadaniem na przyszłość jest nie spierdolić wszystkiego jeszcze
bardziej. Murray, dzięki, że zemdlałeś. – Rozległy się głośne
wiwaty, a najbliżej stojący szczypali Murraya po tyłku i klepali
po głowie. – Jedną z rzeczy, nad którą musimy popracować, jest
respektowanie łańcucha dowodzenia. Jesteśmy na szkoleniu, ale
to nie znaczy, że możecie olewać dowódcę swojej łodzi, nawet

45
jeśli jest skromnym podporucznikiem.
– Gówno prawda, sir – wtrącił się Larsen, marynarz
o rudoblond włosach. – Wiem, że mówi pan o mnie. To nie
miało nic wspólnego z brakiem szacunku, kiedy powiedziałem
porucznikowi Rogersowi, żeby się odpierdolił. Po prostu dałem
mu do zrozumienia, że moglibyśmy spokojnie wygrać wyścig,
gdybyśmy oszukiwali, tak samo jak reszta z was, sukinsyny. Sir,
z całym należnym szacunkiem, większość dowódców naszych
załóg nie wie, co tu jest, kurwa, grane.
Zapadła cisza, a banda złotych sygnetów gapiła się
z niedowierzaniem na tego szeregowego śmiecia, który ośmielił
się zakwestionować ich przywództwo. Do przodu wystąpił
czerwony na twarzy podporucznik, niejaki Pollock.
– Słuchaj no! Nie wiem, gdzie wy, ludzie, zaliczaliście
obóz dla rekrutów, ale w akademii uczyli mnie okazywać
przełożonym przynajmniej minimum szacunku. Wiem, że na
BUD/S panuje próżnia. Możecie mówić, co wam się podoba,
i uchodzi wam to na sucho, bo wszyscy jesteśmy tutaj kolegami.
Pamiętajcie jednak, że jeśli ukończycie szkolenie, wszystko się
zmieni. My będziemy wydawali wam rozkazy, a wy albo
będziecie ich słuchać, albo wynocha z teamów.
– To zwykłe pieprzenie, sir! – krzyknął Larsen. – Jeśli
chcecie, żeby każde polecenie było wykonywane bez szemrania,
trzeba się było zgłosić do służby na okręcie. Prawie połowa
z nas jest po studiach. Nie zostaliśmy oficerami tylko dlatego, że
nie udało się nam dostać przydziału, więc zaciągnęliśmy się
jako szeregowcy. Jeśli mam jakiś dobry pomysł albo
propozycję, oczekuję, że będziecie słuchać, czy macie belki, czy
nie.
– Chcesz dostać DZW? – odkrzyknął Pollock.
Podniósł się szmer niezadowolenia. Grożenie Larsenowi
dodatkowymi zajęciami wojskowymi, czyli karą, było tanim
chwytem.
– Możecie mnie wysyłać na wszystkie wachty! Będę stał

46
każdej cholernej nocy, ale niech pan sobie zapamięta jedną
rzecz: nie zdobędziecie ani krzty mojego szacunku. – Wskazał
na stojący za nim tłum. – Ani szacunku nikogo z tej grupy, kto
nie jest oficerem.
Grey wszedł do środka kręgu. Musiał się hamować, bo
miał ochotę złapać Larsena i Pollocka za łby i uderzyć jednym
o drugi.
– Posłuchajcie wszyscy! – zawołał.
Hałas szybko ucichł. Grey rzadko zabierał głos, więc
natychmiast skupił na sobie uwagę grupy.
– Chciałbym, żeby każdy z was nabrał dystansu
i zastanowił się, w jakim położeniu się znaleźliśmy. Na własne
życzenie zmierzamy do katastrofy. Kiedy zacznie się przyszły
tydzień, wiecie, na co będą zwracali uwagę instruktorzy? – Otarł
dłonią pot z czoła. – Będą się chcieli przekonać, czy potrafimy
pracować w zespole. Jeśli nie będziemy umieli poradzić sobie
z takimi drobnymi sprzeczkami jak ta, rozerwą nas na strzępy.
Jeśli wyczują brak pracy zespołowej, możemy od razu pożegnać
się z marzeniami o promocji.
– Więc co pan proponuje? – spytał Larsen.
– Cóż, przede wszystkim oficerowie z tej grupy, ze mną
włącznie, powinni uważniej słuchać sugestii szeregowców. Po
drugie...
– Wybacz, bracie – wtrącił się bosmanmat Jackson. –
Wiem, co chcesz powiedzieć. Z całym szacunkiem, dokończę za
ciebie. – Jackson był jedynym czarnym kursantem w grupie 283.
Był powszechnie lubiany i znany z wielkiego poczucia humoru.
Przemówił w swoim osławionym kaznodziejskim stylu: – Moi
bracia w Chrystusie. To, co tutaj widzę, wynika z zaniedbania.
Z zaniedbania miłości bliźniego.
– Amen – odpowiedziała grupa.
Na twarzach pojawiły się uśmiechy.
– Pan, Pan patrzy na nas z góry. Patrzy i pragnie, by
owieczki na O i owieczki na Sz trudziły się ramię w ramię.

47
O tak. W tym rzecz. Trudzić się razem.
– Śpiewaj, bracie! – ryknął Murray.
– Potrzebujemy także szacunku – Jackson mówił z coraz
większym przejęciem. – Teraz potrzebujemy go bardziej niż
kiedykolwiek. Zaiste. Powinniśmy być jak Mojżesz. Jak
Mojżesz w obliczu budzącej grozę potęgi Pana! Tak! Szacunek,
bracia.
– Alleluja!
– Ale potrzeba nam sprawiedliwych przywódców! O tak!
Jak lud Izraela, który został wybawiony z ucisku faraona,
potrzebujemy uczciwego przewodnictwa! Trzeba, żeby pasterze
i owieczki się zjednoczyli. O tak, pokażcie mi, jak się
kochacie. – Jackson złapał Pollocka i Larsena za nadgarstki
i siłą połączył ich ręce. – Właśnie tak, bracia. Pokażcie mi tę
braterską miłość!
Kursanci padli sobie w objęcia i szlochali teatralnie.
– Tak jest dobrze. Teraz to czuję! Czuję to w moich
obolałych kościach. Musimy za wszelką cenę zrozumieć. O tak!
Odtąd będziemy się wzajemnie słuchać i rozumieć! Nie
będziemy ze sobą walczyć! O nie! Zjednoczymy się i razem
uciekniemy z tego miejsca! Zostaniemy wybawieni od tyranii
BUD/S.
– Amen!
– Będziemy się trudzić i mozolić, ale pewnego dnia
zostawimy to wszystko za sobą. Tak. Przypniemy ten trident
i będziemy wiedzieli, że zdobyliśmy go razem, bracia! O tak.
Razem! – Jackson wzniósł ręce do nieba. – Chcę usłyszeć wasze
„razem”!
– Razem! – wykrzyknęła grupa.
– Chcę usłyszeć, jak mówicie: „zjednoczeni
w braterskiej miłości”!
– Zjednoczeni w braterskiej miłości!
– A teraz chcę usłyszeć „amen”!
– Amen!

48
Jackson, pocąc się obficie, z powrotem wszedł w tłum.
Grupa 283 zgotowała mu gorącą owację. Papa Smurf wystąpił
do przodu.
– To raczej trudne do zrealizowania, ale sądzę, że
bosmanmat Jackson trafił w sedno. Powinniśmy się wznieść
ponad to całe gówno i zacząć pracować razem. A teraz do
rzeczy. Nie zapominajcie, że w ten weekend przeprowadzamy
się do nowych pokoi. Oznacza to, że cały wasz bajzel powinien
być spakowany i gotowy do przeprowadzki do siedemnastej
zero zero w niedzielę. Porucznik Rogers ma listę waszych
nowych współlokatorów, więc zgłoście się do niego, jeśli nie
wiecie, z kim mieszkacie. – Na twarzy Smurfa pojawił się
rzadki u niego uśmiech. – Dziś wieczór mamy wielką imprezę.
Została przygotowana przez Murraya i Ramireza, więc jeśli
będzie do dupy, miejcie pretensje do nich. Przyjdźcie
koniecznie. Dziewiętnasta zero zero. Na Gator Beach. To tyle
z mojej strony.
Grey odwrócił się i zaczął iść w stronę koszar, lecz
został zatrzymany przez skruszonego Jacksona.
– Nie chciałem pana ubiec, sir. Pomyślałem po prostu, że
mógłbym trochę rozruszać towarzystwo i przywrócić ludziom
entuzjazm. Mam nadzieję, że nie ma mi pan tego za złe.
– Ależ skąd, Jackson. – Grey poklepał go po plecach. –
Tacy ludzie jak ty trzymają tę grupę razem. Dobra robota. Masz
zdecydowanie większą siłę perswazji niż ja.
– Dziękuję, sir. Dobrze pan myśli. Musi się pan tylko
nauczyć przekazywać to z większym polotem. Z odrobiną
duszy. – Mrugnął figlarnie. – Musisz głosić to z większym
zaangażowaniem, bracie!
– Zapamiętam to sobie – zaśmiał się Grey. Odwrócił się
i pokuśtykał w stronę koszar. – Ty za to masz talent, Jackson –
zawołał przez ramię. – Powinieneś być kaznodzieją.
– Ależ jestem, sir.
* Odyseja w tłumaczeniu Lucjana Siemieńskiego (przyp. tłum.).

49
3

Grey i Rogers szli razem wzdłuż Trident Way w stronę


Gator Beach. Słońce powoli ześlizgiwało się za horyzont,
zalewając wieczorne niebo eksplozją kolorów. Chmury płonęły
fioletowawym blaskiem, a ogromna tarcza słoneczna wysyłała
pomarańczowe i żółte promienie odbijające się od wzburzonego
niebieskiego morza. Grey przystanął i obserwował horyzont.
Nic.
– Zawsze to robisz – zauważył Rogers.
– Co?
– Zawsze szukasz zielonego błysku. Skąd ta obsesja?
Grey włożył ręce do kieszeni jeansów i ruszył dalej.
– A ty nigdy nic sobie nie przyrzekasz? Nigdy nie
przysięgasz, że zrobisz coś, zanim umrzesz?
– Co takiego? Że przepłynę siedem mórz?
– Pewnie. Albo że przebiegniesz maraton, zdobędziesz
Mount Everest... Albo ożenisz się z kobietą swoich marzeń.
– Jasne. Ale zupełnie nie widzę związku. Chcesz mi
powiedzieć, że przyrzekłeś sobie zobaczyć przed śmiercią ten
sławetny zielony błysk?
– Dokładnie. Miałem nauczyciela fizyki, który wyjaśnił
mi, na czym polega to zjawisko. Istnieje naprawdę i ma coś
wspólnego z dyfrakcją światła. Wyobrażam sobie, że jeśli będę
obserwował zachód słońca, kiedy tylko nadarzy się okazja,
w końcu to zobaczę, no nie?
Nagle panującą wokoło ciszę rozdarło nieporadne
wykonanie Unforgiven Metalliki na gitarze elektrycznej. Larsen.
Ten porywczy kursant, zanim zaciągnął się do marynarki
wojennej, był członkiem pechowego zespołu heavymetalowego.
Grey i Rogers skierowali się w stronę miejsca, gdzie odbywała
się impreza. Na plaży kilka stołów piknikowych zawalonych
chipsami i salsą ustawiono w kształcie podkowy wokół

50
betonowego podestu, który służył za scenę. W pobliżu stały trzy
beczki piwa zagrzebane w piasku.
– Witamy szanownych panów. – Murray wskazał ręką na
beczki. – Napijcie się. Dobrej zabawy. Laski zaraz tu będą.
– Częstuj się – powiedział Grey do Rogersa. – Murray
i ja musimy zamienić kilka słów.
– Teraz? – Murrayowi zrzedła mina.
– To zajmie tylko chwilkę. – Gdy Rogers się oddalił,
Grey otoczył Murraya ramieniem. – Posłuchaj, Murray. Lubię
cię. Jesteś ważną częścią naszej grupy. Pomagasz wszystkim
nabrać dystansu, dzięki czemu traktują się mniej poważnie. No
i przyjmujesz na siebie więcej instruktorskiej miłości, niż
wynosi twoja i tak spora działka. Ja tylko chcę się upewnić, że
przebrniesz przez to szkolenie. Ten numer, który wyciąłeś rano,
wcale nie był śmieszny. Absolutnie nie możesz się spóźniać na
musztry, okej?
Murray skinął głową. Stał z oczami wlepionymi
w ziemię.
– Posłuchaj, zrobię wszystko, żeby ci pomóc. Jeśli
będziesz miał zamiar coś spieprzyć, daj mi znać, to załagodzę
sytuację, o ile będę mógł. Ale pamiętaj, mogę cię kryć tylko
przez jakiś czas. Będziesz musiał się pozbierać i naprawdę
zacząć się starać.
– Wiem, sir – powiedział Murray spokojnie. – Jest pan
jedyną osobą w tej grupie, która się o mnie troszczy. Bez pana
pomocy już dawno zostałbym porzucony jak złe
przyzwyczajenie. Nigdy tego nie zapomnę. – Podniósł wzrok. –
Poszedłbym za panem zawsze... i wszędzie.
Grey na próżno szukał odpowiednich słów. Poczuł się
nagle zakłopotany. Przy plaży zatrzymał się duży niebieski
autobus. Drzwi otworzyły się z hydraulicznym sykiem i z
pojazdu wysypał się sznur skąpo odzianych dziewcząt.
– Czyżbyś sprowadził korporację studentek? – spytał
Grey.

51
– A jakże, sir.
– Dobra robota.
Grey dołączył do bawiących się kolegów, zostawiając
Murraya, który sam poszedł powitać dziewczyny. Kursanci
BUD/S zgromadzeni wokół sceny odwrócili się w stronę nowo
przybyłych i zgotowali im głośną owację.
– Co tak stoicie? – rzucił Grey w stronę kolegów. –
Idźcie do nich zagadać.
Usiadł na drewnianej ławie, a tymczasem kursanci
wmieszali się w tłum studentek. Larsen dalej grał na gitarze, ale
teraz przerzucił się na akustyczną i rozsądnie przyciszył
muzykę. Rozległa się lekko zniekształcona wersja szlagieru
Margaritaville. Grey przeczesał dłonią swoją jasną czuprynę
i wzdrygnął się, gdy zdał sobie sprawę, że wkrótce ją straci –
zostanie ścięta ni mniej, ni więcej, tylko przez striptizerkę.
Zaśmiał się na myśl, że jakaś cycata naga kobieta zgoli mu
głowę.
– O co chodzi, panie Grey? Jest pan gejem?
Grey odwrócił głowę. Starszy bosman Baldwin siedział
parę metrów dalej, sącząc piwo. Grey poczuł, że bezwiednie
podskoczył mu puls.
– Nic podobnego, bosmanie Baldwin.
– To czemu, do cholery, siedzisz tutaj, zamiast próbować
wyrwać jakąś dupę? Nawet taki brzydki facet jak ty ma szansę
z tą bandą postrzelonych flejtuchów z college’u.
– Dziękuję. – Grey się odprężył. – Chodzi o to, że mam
poważną, śliczną dziewczynę.
– Gdzie ona teraz jest? Możesz mi ją pokazać?
– Studiuje prawo na Uniwersytecie Kalifornijskim –
odparł Grey. – Nie ma ostatnio zbyt dużo wolnego czasu, ale
obiecała, że zjawi się tu jakoś niedługo.
Bosman Baldwin wierzchem dłoni otarł z wąsów pianę
po piwie.
– Dobrze daje?

52
– Zajebiście.
Grey nienawidził się za to, że zgodnie z oczekiwaniami
zgrywał macho, ale nie chciał uchodzić za świętoszka. Zapadło
długie milczenie.
W końcu bosman Baldwin zapytał:
– Czy twoja kobieta naprawdę rozumie, w co się
pakujesz?
– Tak sądzę – odparł Grey. – Rozumie co najmniej tak
samo jak ja.
– No to powiem ci, że służba w SEAL i utrzymywanie
jakiegokolwiek poważnego związku będzie najtrudniejszą
rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobisz.
– Jak to, panie bosmanie?
– Cóż, zanim zostałem instruktorem, spędzałem w domu
przeciętnie około dwudziestu dni w roku. To zbyt mało czasu,
żeby zadowolić kobietę.
– A co pan robił przez resztę roku? – zapytał Grey.
– Albo gdzieś służyłem, albo przechodziłem jakieś
szkolenie. – Bosman Baldwin czknął. – Nic dziwnego, że mamy
ponad dziewięćdziesiąt procent rozwodów.
Grey potrząsnął głową z niedowierzaniem.
– Dziewięćdziesiąt procent?
– Tak. Lepiej w to uwierz. – Przysunął się do beczki
i ponownie napełnił piwem swój plastikowy kubek. – Niech się
pan zabawi, póki można, sir, bo w poniedziałek dostaniecie
porządnego kopa w dupę. – Wstał i podniósł piwo w geście
pozdrowienia. – Zmywam się.
– Miłego dnia – powiedział Grey.
– Pewnie, ty też się pierdol. – Bosman Baldwin posłał
mu uśmiech i odszedł.
„Ty też się pierdol?” Grey nalał sobie piwa, rozmyślając
nad tą odpowiedzią. „Przynajmniej wygląda na to, że mnie
lubi” – pomyślał. Usiadł z powrotem i odprężył się,
a tymczasem impreza nabierała rozmachu. W pobliżu beczek

53
omal nie doszło do awantury, bo kursanci torowali sobie drogę
łokciami, walcząc o to, kto szybciej dostarczy napoje
oczekującym studentkom. Grey patrzył, jak Rogers urabia
kasztanowowłosą piękność. Dziewczyna omal nie popłakała się
ze śmiechu. Rogers od niechcenia położył jej rękę na ramieniu,
ona zaś bawiła się swoimi włosami i wierciła nerwowo. „Już ją
ma – pomyślał Grey. – Nieźle”. Usta Rogersa znajdowały się
teraz o kilka centymetrów od jej ucha i wyglądało na to, że coś
szeptał. Dziewczyna uśmiechnęła się i skinęła głową, po czym
wyszli razem.
– Uwierzyłby pan w takie gówno? – spytał Ramirez,
siadając obok Greya. – Zdolny jest ten pierdolony Szekspir. Nie
wiedziałem, że laski jeszcze na to lecą.
– Najwyraźniej tak – zaśmiał się Grey. – A co z tobą?
Czemu nie próbujesz uwieść jakiejś napalonej seniority?
– Jestem żonaty, bracie. – Ramirez puścił do niego
oko. – Mam trójkę dzieci. – Nagle skoczył na równe nogi
i wskazał na grupę tańczących dziewcząt. – Przyjrzymy się tym
ruchom. Wiem, że wy, faceci ze Stanfordu, potraficie być
całkiem zadziorni.
– A ja nie wiem, skąd bierzesz tyle energii – odparł
Grey. – To jest jedyny ruch, na jaki mnie stać tej nocy. –
Mówiąc to, podniósł piwo do ust i ponownie opuścił rękę.
– Skoro tak pan mówi.
Ramirez z głośnym okrzykiem wskoczył w środek
roztańczonego kręgu. Po jego obu stronach natychmiast znalazły
się dwie śliczne dziewczyny i przylgnęły do niego, podrygując
w takt muzyki.
Przy plaży zaparkował czarny SUV i kilkakrotnie
zatrąbił. Na piasek wysiadł osiłek z brzuchem wylewającym się
ze spodni. Otworzył zamaszyście tylne drzwi i z samochodu
wyłoniły się dwie zmysłowe kobiety w śmiesznie ciasnych
bluzkach. Nadąsana platynowa blondynka ze sztuczną
opalenizną ruszyła dumnym krokiem w stronę imprezy. Jej

54
ogromne piersi podskakiwały pod cętkowanym topem. Tuż za
nią trzymała się druga kobieta, o kruczoczarnych włosach i z
przesadnym makijażem. Tańce stopniowo zamarły, jako że
faceci gapili się na swoich nowych gości. Studentki odwróciły
się tyłem, wyraźnie poirytowane utratą zainteresowania.
Blondynka zamieniła kilka słów z Murrayem, po czym
pieniądze zmieniły właściciela. Wręczyła marynarzowi płytę
CD, a następnie weszła na betonową scenę. Po chwili plaża
rozbrzmiewała pulsującym rytmem, a kobiety zaczęły tańczyć.
Grey poczuł na twarzy parę dłoni, które zasłoniły mu
oczy.
– Chyba nie zamierzałeś na to patrzeć, co? – zapytał
jakiś ponętny głos.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział Grey. – Czy
mógłbym zrobić coś takiego?
– Jasne.
Grey poczuł, że czyjeś wargi muskają mu szyję.
Odkleił ręce od oczu i ucałował je delikatnie. Odwrócił
się i przyciągnął do siebie ciemnoskórą piękność.
– Nie spodziewałem się zobaczyć cię tutaj.
– Wiem. – Vanessa obsypała jego twarz pocałunkami. –
Po prostu nie mogłam pozwolić, żeby jakaś striptizerka zgoliła
ci głowę. Myślę, że zasłużyłam na ten zaszczyt. – Sięgnęła do
torebki i potrząsnęła maszynką elektryczną. – Kiedy będę miała
okazję pokazać światu twoją guzowatą głowę?
– Już wkrótce. – Grey wskazał na striptizerki, które
zdążyły już obnażyć piersi. – Zaczną obcinać włosy, gdy tylko
ich mały pokaz dobiegnie końca.
– Ale co to za pokaz – powiedziała Vanessa. – Tyle tu
silikonu, że można by nim napełnić wannę. – Objęła go za
szyję. – Masz szczęście, kochanie. Ja jestem w całości
prawdziwa.
– Jakbym nie wiedział! – Grey zamknął oczy
i przyciągnął ją bliżej. – Cieszę się, że przyjechałaś. Ten tydzień

55
był straszny.
– Biją cię duzi, niedobrzy instruktorzy?
– Coś w tym rodzaju – odparł Grey. – Jestem już prawie
wrakiem.
– Powiedz im, niech lepiej cię zostawią w spokoju, bo
skopię im tyłki.
– Jestem pewien, że się wystraszą, kotku.
– Co, masz wątpliwości? – Odepchnęła go. – Umiem się
bić. Nie zaczynaj ze mną, chłopcze, bo cię załatwię.
Grey się zaśmiał.
– Kocham cię. – Oparł głowę na jej ramieniu.
– No proszę, jak ślicznie. Para gołąbków. – Jones błysnął
w uśmiechu szczerbatymi zębami. Miał na głowie idiotyczny
czarny kowbojski kapelusz, a z ust sterczała mu zawadiacko
wykałaczka. – Sądzę, że winien mi jest pan prezentację.
– Oczywiście. Vanesso, to jest Jones alias Cud
Tennessee.
– Miło mi panią poznać – powiedział Jones, przeciągając
samogłoski. – Przecież musiałem zerknąć na kobietę, która
skradła serce mojemu dowódcy łodzi. Widzę, że nie bez powodu
wpadł po same uszy.
– Dzięki – powiedziała Vanessa z uśmiechem. – Staram
się go trzymać krótko. Jeśli będzie za bardzo strugał ważniaka,
dajcie mi znać. Przywołam go do porządku.
– Zrobi się, proszę pani – powiedział Jones i uchylił
kapelusza. – Trzymajcie się.
Muzyka zwolniła, a striptizerki podeszły wolnym
krokiem do jednego ze stołów piknikowych. Murray wręczył im
elektryczne maszynki do włosów i przystąpiły do pracy.
Ostatnie promienie słońca już dawno zgasły, ale wielki księżyc
w pełni dawał wystarczającą ilość światła, żeby można było
dostrzec podniecone twarze kursantów. Tłum pokrzykiwał,
chcąc dodać otuchy chłopakom, którym jednemu po drugim
golono głowy. Grey patrzył z zainteresowaniem, jak Jones

56
usiadł przed cycatą blondyną, która chwyciła w żartach jego
kapelusz i włożyła sobie na głowę. Przycisnęła mu do karku
swój niezwykle obfity biust i delikatnie zgoliła włosy. Jones
rozdziawił usta w głupkowatym uśmiechu od ucha do ucha,
delektując się zainteresowaniem tłumu.
– Nieźle wyglądasz, Tennessee! – krzyknął Grey.
Jones pokazał mu uniesiony do góry kciuk.
Vanessa przeczesała Greyowi włosy palcami.
– Chyba już czas, co?
– Z pewnością. Możesz się rozebrać w każdej chwili –
powiedział żartobliwie.
– Nigdy w życiu. To będzie całkiem niewinne
przedstawienie, przynajmniej do czasu, kiedy będę cię miała
tylko dla siebie.
Vanessa wstała i ustawiła się za jego plecami. Pstryknął
przełącznik i elektryczna maszynka ożyła z warkotem. Wkrótce
kępki żółtych włosów zaczęły falami spadać na ziemię.
– Kochanie, ależ ty masz brzydką głowę – powiedziała
słodko Vanessa. – W życiu nie widziałam bledszej i bardziej
guzowatej czaszki.
– Dzięki. Ty to potrafisz podnieść człowieka na duchu. –
Grey podniósł rękę i pogładził szorstką skórę na głowie.
Sprawiała odpychające wrażenie, coś jak popołudniowy
zarost. – Jesteś pewna, że nadal mnie chcesz?
– Tak, jestem pewna, ale przez kilka tygodni nie
zamierzam cię przedstawiać żadnej z moich koleżanek. –
Odłożyła golarkę i pociągnęła Greya, zmuszając go, żeby
wstał. – Wygląda, że przydałaby ci się przerwa. Co byś
powiedział, gdybyśmy wzięli pokój w hotelu? Wymasowałabym
ci plecy.
– Musisz pytać?

Grey zbudził się o trzeciej trzydzieści potwornie zlany


zimnym potem. Przez kilka ostatnich nocy takie gorączkowe sny

57
zdarzały mu się regularnie. Nie był w tym odosobniony.
Większość członków załogi Greya przechodziła przez to samo.
Podejrzewał, że przyczyniało się do tego balansowanie na
krawędzi hipotermii, a ciągłe koszmary również nie
pozostawały bez znaczenia. Grey zaczął nazywać te pokręcone
sny BUD-marami.
Vanessa otworzyła oczy i delikatnie dotknęła jego czoła.
– Co ci jest, kochanie?
– Nie wiem – odparł Grey. – To mi się zdarza każdej
nocy. Spróbuj zasnąć. Nic mi nie będzie.
Vanessa była najwyraźniej zbyt zmęczona, żeby się
z nim sprzeczać. Natychmiast zamknęła oczy i przysnęła. Grey
wszedł pod prysznic i zaczął się instynktownie trząść, gdy
schlapała go woda. Jego ciało w naturalny sposób
przyszykowało się na szok wywołany temperaturą oceanu
wynoszącą około czternastu stopni. Równoczesne
doświadczanie ciepła i wilgoci stawało się czymś obcym. Liczne
skaleczenia na nogach i otwarta rana na dupie sprawiały
Greyowi ból, gdy szorował je mydłem. Ostatnią rzeczą, jakiej
potrzebował, było nabawienie się poważnej infekcji. Jeden
z członków jego załogi został już usunięty z grupy, ponieważ
trzeba mu było wyciąć z tyłka zainfekowany ropień. Ilekroć
stosowano szwy, pechowy osobnik był zmuszony przerwać
szkolenie. Jeśli lekarze uznawali, że do wyleczenia konieczne
jest unikanie wody, instruktorzy traktowali to jako podstawę do
przesunięcia do następnej grupy z powodów zdrowotnych. Na
BUD/S zażarcie broniono zasady, że kursant musi być mokry
i sponiewierany. Nikomu nie udało się wymigać na podstawie
zwolnienia lekarskiego. Grey poczuł się nagle słabo. Usiadł na
twardej posadzce prysznica i zamknął oczy. Bębnienie ciepłej
wody po znużonym ciele szybko ukołysało go do snu.
– Grey!
Otworzył oczy i zobaczył, że stoi nad nim jego naga
dziewczyna.

58
– Zbudź się. Wyglądasz jak szczur utopiony
w rynsztoku. – Pomogła Greyowi wstać i popatrzyła mu oczy. –
Kochanie, jesteś pewien, że nic ci nie jest?
– Tak. Zmęczony – mruknął Grey. – Nie. Tak.
Zmęczony – jęknął.
– Mówisz bez sensu.
Zakręciła wodę i wyszła spod prysznica. Kilka sekund
później wróciła z ręcznikiem i zaczęła go wycierać. Jego umysł
niejasno zarejestrował przyjemne uczucie, gdy osuszała krople
wody na jego ciele.
– Jesteś najwspanialsza.
– Wiem. – Przerwała wycieranie i pocałowała go
w usta. – Szkoda, że jesteś taki zmęczony.
– Nie jestem – zaprotestował.
W rzeczywistości był. Kursanci BUD/S bez przerwy
rozmawiali o kobietach i seksie, ale tak naprawdę większość
z nich wolałaby miły masaż zakończony przytulaniem od
gorącej, namiętnej nocy. „Tylko mnie obejmij” – pomyślał.
Zaśmiał się. Nigdy by się nie zmusił, żeby powiedzieć to na
głos.
– Co cię tak śmieszy?
– Nic.
Jego umysł układał następujące kwestie: „Vanesso, tobie
tylko seks w głowie. Czasami myślę, że na niczym więcej ci nie
zależy. Czy nie możemy się po prosty przytulić do siebie?
Jestem zmęczony”. Znów się zaśmiał. Te słowa do tego stopnia
nie przystawały do jego płci, że nigdy nie przeszłyby mu przez
gardło.
– Niech lepiej ktoś mi powie, co tu jest tak cholernie
śmiesznego – powiedziała Vanessa, wyciągając go spod
prysznica i popychając do łóżka.
Grey stwierdził, że jest niesamowicie atrakcyjna, kiedy
się irytuje. Tym bardziej naga i poirytowana. Jednak jego ciało
nie reagowało.

59
– Spać – mruknął pod nosem Grey. Zwinął się w kłębek.
– Hura! – wykrzyknęła Vanessa. – Wygrałam!
– Co takiego wygrałaś, kochanie? – Otworzył jedno oko
i spojrzał na nią sceptycznie.
– Zakład. Pamiętasz? Powiedziałeś mi, że nigdy się tak
nie zdarzy, żebym ja miała ochotę na seks, a ty nie. No i co,
kolego? Przegrałeś.
– Ja nigdy nie przegrywam – odburknął. Poczuł, że
w jego mięśnie powoli wstępuje energia.
– Przegrałeś – szepnęła. – Przegrałeś!
– Nie sądzę. – Gorąco napłynęło mu do twarzy. – Nie tej
nocy.
– Hmm. Spójrz na siebie. Leżysz tu jak worek
ziemniaków.
– Okej. Masz rację – powiedział Grey. Udał, że ziewa. –
No to śpijmy.
Vanessa westchnęła i wyciągnęła się obok niego.
Policzył do dziesięciu, a potem błyskawicznie znalazł się na niej
i obsypał ją pocałunkami, posuwając się coraz niżej.
– Odwołaj to – zażądał Grey figlarnie.
Vanessa wybuchnęła śmiechem.
– Jesteś taki przewidywalny. Kocham cię.

Po sobocie zostało jedynie senne wspomnienie błogości.


Vanessa rozpieszczała Greya masażami pleców, ulubionymi
chińskimi daniami na wynos i okazywała mu więcej czułości,
niż był jej w stanie odwzajemnić. Wyglądało na to, że jego brak
energii jeszcze bardziej ją podniecał, co Grey zamierzał
bezlitośnie wykorzystać i podokuczać jej z tego powodu, gdy
już będzie po szkoleniu – jeśli kiedykolwiek się skończy.
W niedzielę rano Vanessa pocałowała go na pożegnanie, a Grey
musiał stłumić w sobie nieodparte pragnienie, żeby wskoczyć do
samochodu i wynieść się do LA razem z nią. W tamtej chwili
studiowanie prawa wydawało się nieprawdopodobnie

60
luksusowym stylem życia. Chociaż szkolenie BUD/S oznaczało
spełnienie marzeń, niedzielne poranki były nieuchronnie
przygnębiające. Trzeba było pastować i froterować podłogi,
glansować buty, czyścić mundury. Jakby tego było mało, Grey
musiał się przeprowadzić do nowych koszar. Rogers właśnie
pakował swoje rzeczy, gdy Grey wszedł do zatęchłego pokoju,
który dzielili z Papą Smurfem.
– Co jest grane, John?
Grey był jedynym kursantem, który od czasu do czasu
zwracał się do Rogersa po imieniu.
– Rien – odpowiedział Rogers z szyderczym francuskim
akcentem. – Je déteste dimanche.
– Znowu zaczyna – burknął Smurf ze swojego rogu
pokoju. – Pan Wyrafinowany we własnej osobie. Byłbym
wdzięczny, gdybyś przestał wyjeżdżać z tym francuskim
gównem.
– Imbecyl – parsknął Rogers, ale zaraz się uśmiechnął. –
Powinien pan nauczyć się cenić Francję, sir. Wiele najlepszych
rzeczy na świecie pochodzi właśnie z Francji.
– Co na przykład? – Smurf skrzyżował ramiona na swej
baryłkowatej klatce piersiowej.
– Sery, wino, ślimaki, Tour de France... frytki.
– Posłuchaj, ja wiem tylko tyle, że uratowaliśmy te ich
żałosne tyłki podczas drugiej wojny światowej. Nie muszą
zgrywać przed nami nadętych ważniaków, świętszych od
papieża. Bez naszej pomocy maszerowaliby teraz krokiem
defiladowym.
Rogers uśmiechnął się szerzej.
– Doskonała uwaga, sir. Bardzo trafna.
– Śmieszni jesteście. – Grey wyciągnął z szafki swoje
mundury i położył na łóżku. Potem wcisnął wszystko do worka
żeglarskiego i zarzucił go na ramię. – Panie Rogers, Papo
Smurfie, do zobaczenia w naszym nowym domu. Nie
pozabijajcie się, jak wyjdę.

61
– Czyżbyś sugerował, że jestem zdolny do przemocy? –
Rogers wyglądał na obrażonego.
– Mam taką nadzieję. – Grey skierował się do drzwi. –
Lepiej, żebyś był, do cholery.
Gdy odchodził, usłyszał, jak Rogers woła za nim:
– Zważ, że nie jestem żadnym maminsynkiem, mój
bojowy przyjacielu. W każdej chwili mogę ci rzucić wyzwanie.
Może pojedynek...
„Wariat – pomyślał Grey. – Kompletny wariat”. Im
bardziej Rogers był zestresowany, tym dziwaczniejsze stawały
się jego błazeństwa. Wszystkim dawał się we znaki stres
wynikający z nieuchronnego poniedziałkowego lania. Ponieważ
weekend stanowił jedyny element życia, którego kursanci
wyczekiwali, początek tygodnia był ponurym wydarzeniem.
Grey szedł powoli wzdłuż Trident Way w stronę ich nowych
koszar, kopiąc po drodze luźne kamyki leżące na asfalcie.
W górze przemknęło kilka strzępiastych chmurek gnanych silną
morską bryzą, przysłaniając błękitne płótno nieba. W powietrzu
unosiła się intensywna woń wodorostów, a lśniące bielą
piaszczyste nasypy wznosiły się wzdłuż zwieńczonego drutem
kolczastym ogrodzenia otaczającego bazę SEAL. Uwięzieni
w raju. Myśli Greya ulotniły się, gdy u jego boku pojawił się
zdyszany Murray.
– Co nowego, sir?
– Niewiele. – Greya uderzył straszny wygląd Murraya.
Było oczywiste, że nie spał. – Dziękuję za urządzenie świetnej
imprezy w piątek.
– Nie ma za co. Cieszę się, że się panu podobało. –
Murray odetchnął kilka razy, zanim wrócił do rozmowy. –
Reszta nocy była interesująca.
– Co masz na myśli?
– O czwartej rano Redman wszedł przez okno do mojego
pokoju.
– Żartujesz.

62
– Chciałbym. Powinienem być mądrzejszy i nie
zostawiać otwartego okna. Skurwiel był nawalony jak stodoła.
– I co ci zrobił? – spytał Grey, naprawdę zaniepokojony.
– Najpierw odlał się po całym pokoju. Tak się złożyło,
że moje mundury leżały sobie wygodnie jeden na drugim.
Szkoda gadać. Potem zaciągnął mnie na plażę i dawał mi wycisk
aż do wschodu słońca. Spędziłem miło czas na przyboju,
zrobiłem kilka tysięcy pompek, pobawiłem się w piasku,
wyciągnąłem fiuta...
– Wyciągnąłeś fiuta?
– No tak. Myślał, że będzie miał ubaw z rozmiarów
mojego kutasa. Ale źle trafił, bo mam takiego jak koń, nawet jak
jest zimno. – Murray ciasno skrzyżował ramiona na piersiach,
patrząc w stronę oceanu. – To były diabelnie ciężkie tortury na
przyboju. Chyba nigdy w życiu tak nie zmarzłem. Mógłbym się
śmiać z tego wszystkiego, ale Redman powiedział coś, co mnie
naprawdę wkurzyło.
– Co takiego?
– Powiedział mi, że nie jest jedynym, który chce się
mnie stąd pozbyć. Dodał, że każdy instruktor z fazy pierwszej
postawi sobie za punkt honoru, żeby zmusić mnie do
opuszczenia szkolenia.
– Bzdury. Po prostu leczy swoje zranione ego. Nie
codziennie się zdarza, że rzuca się na niego jeden z jego
kursantów.
– Wiem. Ale sądzę, że miał rację. Będę trupem, jeśli nie
zmienię postępowania. Może wy, chłopaki, macie ubaw, że
jestem klasowym gnojkiem, ale ja nie chcę, żeby moje poczucie
humoru sprawiło, że wylecę za drzwi.
Pieprzenie. Grey odwrócił wzrok.
– Murray, milion razy mówiłem ci, że równy z ciebie
gość. Po prostu przyciągasz uwagę. Wśród kursantów BUD/S
robisz za piorunochron. Jeśli chcesz z tym skończyć, musisz się
nauczyć trzymać mordę na kłódkę.

63
– Pewnie ma pan rację. – Murray strzelił palcami. – Ale
ja mam inny pomysł.
– No jaki?
– Redman to nieciekawa postać. Obaj to wiemy. Musi
mieć jakąś podejrzaną przeszłość, na pewno ukrywa to i owo.
– Do czego zmierzasz?
– Nie dam mu się wywalić. – Murray kopnął kamień,
posyłając go eleganckim łukiem w dół ulicy. – Nie pozbędzie
się mnie, sir. Nie pozwolę mu na to. Jeśli chce mnie zmusić,
żebym zadzwonił, będzie musiał urwać mi rękę i uderzyć nią
w dzwon.
Kursanci, którzy znaleźli się u kresu wytrzymałości
i chcieli opuścić szkolenie, musieli zadzwonić w wypolerowany
mosiężny dzwon zawieszony w pobliżu szlifierki.
Grey zachichotał, wyobrażając sobie makabryczną scenę
z instruktorem grzmocącym w mosiężny dzwon odciętą
kończyną. Uśmiech zamarł mu na ustach, gdy przyjrzał się
Murrayowi chłodnym okiem.
– Dalej za tobą nie nadążam, Murray. Chyba nie masz na
myśli szantażu?
– Można to i tak nazwać.
– To zły pomysł – powiedział stanowczo Grey. –
Naprawdę zły pomysł.
– A co według pana mam zrobić? Czekać z założonymi
rękami i pozwolić mu zniszczyć moje życiowe ambicje? –
Murray splunął na ziemię. – Za chuja. Jeśli zamierza pogrywać
sobie w ten sposób, przekona się, że potrafię się bronić.
– Okej. Załóżmy, że to rozsądny pomysł, chociaż tak nie
jest. Jak zamierzasz się czegoś dogrzebać?
– Jeff Thompson, jeden z kumpli mojego brata ze szkoły
średniej, służy w SEAL na Wschodnim Wybrzeżu. To przede
wszystkim on wzbudził we mnie zainteresowanie teamami.
Redman służył przez jakiś czas w Wirginii. Jestem pewien, że
Jeff będzie umiał coś wygrzebać.

64
– A jeśli nie będzie żadnych brudów?
– Chętnie się założę, że będą, sir.
– A co będzie, jeśli zostaniesz przyłapany na węszeniu?
Z Redmanem nie ma żartów.
– Zamierzam podjąć to ryzyko.
Grey potrząsnął głową.
– Murray, ja nadal uważam, że to zły pomysł, ale nie
zamierzam cię powstrzymywać. Po prostu bądź ostrożny. Sądzę,
że ryzykujesz bardziej, niż ci się wydaje. – Grey zaczął
wchodzić po schodach prowadzących na dziedziniec bloku
618. – Jeszcze jedno, Murray.
– O co chodzi, panie G.?
– Dlaczego wyglądasz jak gówno? – Wskazał na
podkrążone oczy Murraya. – Rozumiem, że dostałeś w kość
piątkowej nocy, ale wczoraj miałeś czas, żeby odpocząć. Co się
stało?
– Och, nie uwierzyłby mi pan.
– A może jednak?
Twarz Murraya rozjaśnił uśmiech samozadowolenia.
Zaczerpnął kilka głębokich oddechów, jakby przygotowywał się
do wygłoszenia długiej przemowy.
– No więc wczoraj wieczorem spotkałem te dwie
siostrzyczki z korporacji studentek. Obie niezłe laski – małe,
zgrabne dupcie i rozkoszne cycki. – Objął dłońmi swoje
wyimaginowane piersi, żeby podkreślić, co ma na myśli. –
W każdym razie te dwie gorące dziewuszki były narąbane
w trzy dupy i piekielnie napalone. Nie miałem pojęcia, że były
biseksualne. Pojechaliśmy taksówką do ich mieszkania, co
kosztowało mnie coś koło trzydziestu dolców, ale było warto.
Sir, te laski tak szybko się na mnie rzuciły, że nie zdążyliśmy
jeszcze przejść przez próg, kiedy jedna z nich już trzymała rękę
w moich spodniach. Potem zaczęły się ze sobą całować. Mało
nie padłem wtedy na zawał. Widział pan kiedyś całujące się
dziewczyny? Musiałby pan to zobaczyć, żeby uwierzyć. Ale

65
zaraz było jeszcze lepiej, bo one...
– Dosyć, Murray. Jeśli będę chciał się dowiedzieć
czegoś więcej, na pewno wystarczy, że wezmę „Penthouse’a”
i wszystko sobie o tym przeczytam. – Grey popatrzył
Murrayowi w oczy. – Tylko pamiętaj, że jeśli zaczniesz sikać
ogniem, bo złapałeś jakiegoś syfa, może to mieć wpływ na
twoje szkolenie.
– Mówi pan poważnie?
– Oczywiście, że mówię poważnie. Jakby ci się podobał
niewinny przypadek opryszczki podczas hell weeku? Drobne
owrzodzenia są podatne na infekcje. Nie zdziwiłbym się, gdybyś
miał małą mięsożerną bakterię na panu zadowolonym. A wiesz,
co się wtedy dzieje? Nie ma na to lekarstwa. Po prostu muszą ci
odciąć zakażone miejsce.
Murrayowi krew odpłynęła z twarzy. Grey
z rozbawieniem stwierdził, że przyprawił o mdłości najbardziej
bezwstydnego kursanta z nich wszystkich. Murray
instynktownie sięgnął ręką do spodni i złapał się za
przyrodzenie.
– Koniec z wyrywaniem lasek, sir. Przynajmniej dopóki
nie zaliczę hell weeku.
– Świetnie. Idź teraz uporządkować swój bajzel przed
jutrzejszą inspekcją. Zajrzę do twojego pokoju pod wieczór,
żeby się upewnić, czy jesteś gotowy.
Grey odszedł w stronę swojego nowego pokoju.
Trzykondygnacyjny budynek w kształcie podkowy był
oficjalnie kwaterą nieżonatych szeregowców, ale wszyscy
oficerowie z BUD/S nazywali go swoim domem. Na
wewnętrznym dziedzińcu znajdowały się trzy metalowe klatki
do suszenia sprzętu, w których kursanci składali przemoczony
ekwipunek. Umieszczony obok pochyłego drzewa zardzewiały
drążek do podciągania wygiął się mocno na jedną stronę.
Betonowe podwórze było zadziwiająco dokładnie pozamiatane,
a nieliczne kępki trawy na jego obrzeżach zachowały zielony

66
kolor. W sumie miejsce nie wyglądało źle. Co ważniejsze, leżało
kilkaset metrów od BUD/S, co oznaczało, że instruktorzy będą
tu wpadać trochę rzadziej. Grey obszedł dziedziniec i skierował
się do zachodniego skrzydła budynku. Wszedł po schodach do
pokoju 310 i podziwiał roztaczający się z niego widok.
Półwysep Point Loma wrzynał się w Pacyfik, a stojąca na jego
krańcu stara latarnia morska niczym majestatyczny klejnot
koronny wciskała się pomiędzy niebo a bezkresny ocean. Kilka
statków wypłynęło z Zatoki San Diego i posuwało się powoli,
mijając należące do Meksyku Wyspy Coronado. „To też
powinien być raj” – pomyślał Grey. Spojrzał w dół ponad ścianą
łącznika i osłupiał.
– No nie! – krzyknął Grey.
Żołądek podszedł mu do gardła, gdy zobaczył, że jego
koledzy z grupy nakładają ostatnią warstwę zielonej farby na
swoje hełmy. Całkiem wyleciało mu to z głowy. Jego
niepomalowany hełm spoczywał teraz na samym dnie
żeglarskiego worka.
– W czym problem?
Grey spojrzał na zadowolonego z siebie podporucznika
Pollocka, który starannie naklejał numer 283 na swój hełm.
– Zapomniałem o hełmie. Jestem załatwiony.
– To do dupy – dodał Pollock, jakby to miało w czymś
pomóc. – Nie zacząłeś go nawet szlifować?
– Nie, a ile z tym schodzi?
– Parę godzin. – Przyjrzał się z satysfakcją naklejonym
cyfrom i ciągnął dalej: – Potem musisz nałożyć kilka warstw
podkładu. Kiedy wyschnie, możesz zaczynać z farbą.
Grey odwrócił się i walnął lekko głową w drzwi
prowadzące do pokoju. „Jestem skończony” – pomyślał.
Wzdrygnął się, gdy wyobraził sobie, jak kiepskie wrażenie zrobi
na instruktorach fazy pierwszej gówniany wygląd jego hełmu.
Następne osiem tygodni życia zmieni się w piekło. Otworzył
drzwi do pokoju. Przynajmniej warunki mieszkaniowe uległy

67
znacznej poprawie. Zamiast czterech łóżek były tylko dwa,
a wyposażenie obejmowało oprócz metalowych szafek także
szafki drewniane oraz stoliki nocne. Grey usiadł na jednym
z zapadających się materacy i zamknął oczy. Kolejna
nieprzespana noc. Przez kilka minut siedział bez ruchu, zanim
wziął się w garść. Kiedy już wygrzebał z worka swój
chropowaty, wyszczerbiony hełm, ruszył schodami w dół.
Schodząc, dokładnie mu się przyjrzał. Powłoka z kevlaru była
w gorszym stanie, niż zapamiętał. Dokładne wygładzenie jej
powierzchni zajmie większą część nocy i może nawet będzie
wymagało użycia szlifierki elektrycznej.
– Niech pan uważa – powiedział Murray, gdy zamyślony
Grey wpadł na niego.
– Przepraszam. – Grey uniósł hełm. – Mam mały
problem
Murray wyrwał mu hełm z rąk i dotknął powierzchni.
Powoli uśmiech zakwitł mu na twarzy. Pomachał Greyowi
hełmem przed nosem, a potem nagle się zamachnął i cisnął nim
na drugi koniec dziedzińca. Skorupa wylądowała z trzaskiem na
betonie, sypiąc w koło iskrami starej farby
– Czemu to zrobiłeś, do cholery?
– Teraz przyszła moja kolej, żeby wyświadczyć panu
przysługę. – Murray położył Greyowi rękę na plecach
i popchnął go w stronę swojego pokoju. Otworzył drzwi
i wskazał na łóżko. Na jego materacu, jeden obok drugiego,
leżały dwa identyczne hełmy.
– Proszę wybrać.
– Co?
– Powiedziałem, żeby pan wybrał. Może pan wziąć
któryś z nich.
Grey popatrzył na Murraya z niedowierzaniem.
– Jak zdobyłeś dwa?
– Kupiłem drugi w sklepie z używanym sprzętem.
Słyszałem, że instruktorzy lubią obijać hełmy, rzucając nimi

68
o beton. W ten sposób musimy siedzieć do późna, żeby je na
nowo malować. Mając dwa hełmy, jestem o krok do przodu
w tej grze.
– Nieźle wykombinowane – powiedział Grey, bo Murray
naprawdę mu zaimponował.
– Dzięki. A teraz niech pan łapie jeden z nich, zanim się
rozmyślę.
– Jesteś pewien?
– Jestem pewien, sir. Nie pozwolę, żeby umknęła mi
jedyna okazja uratowania pańskiego żałosnego tyłka.
Grey wziął jeden z hełmów, podziwiając jego lśniącą,
gładką powierzchnię. Łamał się. To prawda, że nieraz krył
Murraya, ale jeśli przyjmie hełm, szala długu przechyli się na
korzyść tamtego. Grey czuł się nieswojo na myśl, że mógłby
cokolwiek zawdzięczać nieznośnemu marynarzowi. Po chwili
rozważań znalazł kompromisowe wyjście.
– Wezmę go, Murray. Ale tylko na dwa dni. W ten
sposób będę miał czas na doprowadzenie swojego do porządku,
nosząc jeden z twoich. – Wyciągnął rękę, żeby uścisnąć
Murrayowi dłoń. – Dzięki, mam wobec ciebie dług
wdzięczności.
Murray mocno uścisnął mu rękę.
– De nada, señor. Jak ty komu, tak on tobie.
– Słusznie. Do jutra.
Grey wszedł z powrotem na górę, odczuwając ogromną
ulgę, taką jak wtedy, gdy o włos uniknie się niebezpieczeństwa.
„Dzięki Bogu, że jest taki Murray” – pomyślał. Była to zabawna
myśl, choćby dlatego, że wydawała się tak nieprawdopodobna.
To, że miał za co podziękować Murrayowi, było przyjemną
odmianą. Wszedł do pokoju i zdziwił się na widok Rogersa
stojącego nago przed swoją szafką. Wyglądało, że sprawdza, jak
wygląda w niewielkim lustrze zamontowanym na drzwiczkach.
– Grey! – wykrzyknął Rogers. Zapadła niezręczna
cisza. – Co słychać?

69
– Niewiele. Czy istnieje jakiś powód, że jesteś nagi,
oprócz tego, że chcesz obejrzeć w lustrze swoje seksowne ciało?
– Jasne. Właśnie miałem wypróbować nasz nowy
prysznic. – Rogers odwrócił się w stronę łazienki. – No wiesz,
zobaczyć, czy działa i w ogóle.
– Słusznie. – Grey walnął się na materac. – John, czy
myślisz czasem, że byłbyś szczęśliwszy, gdybyś wychowywał
się w starożytnej Grecji?
– Co? Żebym mógł uprawiać seks ze starszymi
mężczyznami?
– Nie. Miałem raczej na myśli to, że mógłbyś trenować
z gołą dupą.
– Byłoby wspaniale. – Rogers zastanawiał się na głos. –
Mógłbym mieć harem młodych niewolnic, które robiłyby mi
masaż, zanim stanąłbym do walki na stadionie – rozmarzył
się. – Nieustraszony wojownik wkracza na arenę, prężąc lśniące
od oliwy muskuły. Hałaśliwy tłum nagle milknie na widok
mistrza, który mając w perspektywie laur zwycięstwa, mężnie
stawia czoła przeciwnikowi i przygważdża go do ziemi.
Niewolnice cieszą się na myśl o czekającej je upojnej nocy.
– Zawsze wyobrażałem sobie ciebie jako wojownika
poetę – stwierdził Grey. – No wiesz, idealne połączenie ciała
i umysłu, grecki ideał.
– Schlebiasz mi. – Rogers zniknął w łazience. Jego głos
dochodził teraz lekko przytłumiony. – Nie żartuję. Uważam, że
to największy komplement, jaki można usłyszeć.
– Cóż, jedno nie ulega wątpliwości. Jesteś
prawdopodobnie jedynym kursantem BUD/S, który potrafi
recytować Homera w oryginale.
Grey skulił się na materacu i zamknął oczy. Wciąż miał
długą listę obowiązków, które musiał wypełnić przed nastaniem
jutrzejszego poranka, ale uznał, że siła ciężkości działająca na
jego powieki jest nie do przezwyciężenia. „Tylko krótka
drzemka” – pomyślał.

70
4

„Poranny PT, IBS, wprowadzenie do wiązania węzłów,


żarcie, wiązanie węzłów, bieg kondycyjny, wykład
o zasadniczych wartościach” – Grey powtórzył sobie program
dnia. Zajęcia teoretyczne stanowiły przyjemny przerywnik,
chociaż często wiązały się z wykonywaniem całkiem sporej
liczby pompek. Jednak IBS zawsze był bolesnym
doświadczeniem. Zajęcia obejmowały wyścigi załóg przez fale
przyboju w ciężkich gumowych łodziach. Jeśli fale były duże
i łodzie wywracały się do góry dnem na tyle często, żeby
instruktorzy mieli dobrą zabawę, wycisk, jaki dawali im na
plaży, był znośny. Jeśli natomiast ocean był gładki, instruktorzy
stosowali cały wachlarz morderczych ćwiczeń na brzegu, żeby
nie było za łatwo. Grey modlił się o wysoką falę przyboju.
Poranny PT ciągnął się jak mgliste pasmo udręki. „Na
glebę. Zamoczyć się. Do przyboju i z powrotem, dwie minuty.
Pompki. Gotowi? Skłony, podciąganie na drążku, pompki na
poręczach, przysiady, nożyce, atomowe brzuszki – gotowi?”
Zmagając się z pompkami, Grey słuchał, jak instruktor Furtado
szepcze Rogersowi do ucha. Zgięty w pasie, zawisł nad leżącym
twarzą w dół kursantem.
– Jest pan gejem? – zapytał, błyskając srebrnym
kolczykiem na języku.
– Nie, instruktorze Furtado.
– Mówi pan to bez przekonania. Słyszałem, że lubi pan
przesiadywać w tych gejowskich knajpach w Hillcrest. Założę
się, że jest pan kochasiem jakiegoś starszego faceta. – Furtado
splunął na ziemię, omal nie trafiając Rogersa w głowę. –
Właściwie to mogę się założyć, że tak właśnie zaliczył pan
studia. Na pewno proponował pan robienie laski na prawo
i lewo, tak jak się rozdaje cukierki. Czego się nie robi dla
dobrych ocen, prawda?

71
Rogers nie odpowiedział. Grey wiedział, że w Princeton
przyjaźnił się z wieloma studentami, którzy byli gejami. To był
drażliwy temat.
– No, dalej, niechże pan to przyzna. Marzy pan
o kutasie. – Błysnął srebrny kolczyk. – Niech pan powie:
„Marzę o kutasie”.
– No i co, gdybym to powiedział?
– Byłby pan gejem – odparł Furtado bez sensu.
– Bez kitu – słowa Rogersa poniosły się po szlifierce.
Grey uśmiechnął się do siebie, widząc, że instruktor
Furtado zaniemówił i poszedł dalej. „Jeden zero dla Rogersa” –
pomyślał. Po trzech przebieżkach do przyboju i niezliczonych
pompkach grupa zakończyła PT i wypadła sprintem ze szlifierki.
Grey podszedł do Rogersa i zarzucił mu rękę na ramię.
– Widzę, że zyskałeś nowego przyjaciela – zauważył
Grey.
– Niestety – odpowiedział Rogers. – Facet ma
najwyraźniej jakiś problem. Podejrzewam, że był molestowany
w dzieciństwie. Gdybym miał dobre serce, prawie bym mu
współczuł.
– Ale mu nie współczujesz – powiedział Grey. – Chętnie
posłałbyś go do diabła.
– Nie, nie do diabła. Gość powinien się nawrócić. Sądzę,
że dobrze by mu zrobiło, gdyby spędził jakiś czas w San
Francisco, no wiesz, w dzielnicy The Castro. Jestem pewien, że
w końcu by się ocknął.
Papa Smurf pokuśtykał do uśmiechniętych kolegów
z pokoju. Jego chwiejny krok zdradzał, że zdążył się nabawić
przewlekłego bólu goleni.
– Posłuchajcie, wy dwaj – wysyczał. – Próbuję zebrać do
kupy tę cholerną grupę i liczę na waszą współpracę.
– Możemy w czymś pomóc, szefie? – spytał Grey.
– Jesteśmy już spóźnieni na wyżerkę. Może byś ustawił
swoją załogę w szeregu.

72
– Już się robi. – Grey się odwrócił i zerknął na hałaśliwą
grupę kursantów rozproszonych po „dziurze”. – Jones!
Cud Tennessee natychmiast stanął koło niego.
– Tak?
– Pomożesz mi ustawić wszystkich w szeregu? Musimy
się stąd natychmiast wynieść, jeśli w ogóle chcemy dostać
śniadanie.
– Załatwione. – Jones zniknął w tłumie. Kilka sekund
później grupka niesfornych kursantów ustawiła się w szeregu.
Grey policzył obecnych. Sześciu. Zjawił się nawet Murray,
gotowy do wymarszu.
– Jesteśmy gotowi, sir – powiedział Grey, zwracając się
do Papy Smurfa.
Smurf tylko coś burknął i odszedł. Grey pokazał
Rogersowi podniesiony kciuk i zobaczył mrugnięcie
w odpowiedzi. Czuł, że rozpiera go duma. Zaczynał kochać
swoją załogę. Byli niezgraną bandą, a jednak się postarali.
Grupa ruszyła powoli, szurając nogami, ale przyśpieszyła kroku
i w końcu pobiegła, żeby zdążyć na wyżerkę.
– Cześć, Felicio – powiedział Grey, wciąż jeszcze ciężko
dysząc po biegu.
– Dzień dobry.
Długi kosmyk jedwabistych czarnych włosów wymknął
się z jej końskiego ogona i spoczął na gładkiej brązowej skórze.
Wyglądała promiennie, jak zawsze.
– Masz dla mnie jakieś nowiny? – spytał Grey. – Czy
Redman nadal opowiada bzdury?
– Och, nie – odparła Felicia. – Nie widziałam go do
zeszłego tygodnia. To podły człowiek.
Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała do góry na Greya
swymi dużymi brązowymi oczami.
– Jeśli ktoś pana nie lubi, musi być z nim coś nie tak.
– Dziękuję, Felicio. Miło, że tak mówisz.
– Nie ma za co, panie Grey. – Felicia wierciła się

73
nerwowo. – Lepiej niech już pan je. Dziś nie ma czasu na
rozmowę.
– Racja. Zobaczymy się podczas lunchu.
Grey przesunął się w kolejce i złapał garść pudełek
z twarożkiem. Rozejrzał się wokół, żeby się przekonać, czy szef
stołówki nie patrzy, i wcisnął je do kieszeni spodni
mundurowych. Ponieważ zostało mu zaledwie parę sekund,
żeby usiąść i zjeść, kilka schowanych tostów i twarożków
przyda się jako niezbędna przekąska podczas powrotnego biegu.
Jak się można było spodziewać, ledwie Grey usiadł i postawił na
stole tacę z jajecznicą na bekonie, Papa Smurf dał znak, że
żarcie skończone.
Gdy grupa, szurając nogami, ruszyła z powrotem do
koszar BUD/S, Grey wyciągnął z kieszeni zapiaszczony, słony
tost i wpakował go sobie do ust. Potem wydobył z opakowania
maleńkie kostki twarożku i pochłonął je łapczywie. Ta
zgrzytająca w zębach mieszanka nie do końca przypominała
bagietkę z serem, ale przyniosła pożądany efekt. Przeżuwając,
Grey bez przerwy poprawiał na głowie hełm, który ciągle
zjeżdżał mu do przodu, opierając się krawędzią na grzbiecie
nosa. Chociaż był wdzięczny Murrayowi, że mu go pożyczył,
hełm był za duży o kilka numerów, dlatego bieganie w nim
stanowiło udrękę. W końcu poddał się i biegł z jedną ręką na
głowie.
– Boli pana głowa? – spytał Ramirez.
– Nie. Mam za duży hełm. Musiałem go pożyczyć od
Murraya.
– Chce pan przez to powiedzieć, że mój dowódca łodzi
nie jest należycie ogarnięty?
Grey wyczuł w głosie Ramireza nutkę sarkazmu.
Obejrzał się przez ramię i rzeczywiście, marynarz uśmiechał się
od ucha do ucha.
– Sądziłem, że wy, oficerowie, jesteście zawsze na
bieżąco. – Ramirez westchnął dramatycznie. – Powinienem był

74
się spodziewać. Nic dziwnego, że my, zasrani szeregowcy,
musimy tu wszystkiego pilnować. Ay caramba.
– Masz rację, Ramirez. Jestem śmieciem. Myślę, że ty
powinieneś dowodzić.
Grey zdjął hełm z charakterystycznym białym paskiem
i podał go do tyłu. Ramirez podał do przodu własny hełm. Grey
go przymierzył i stwierdził, że pasuje znacznie lepiej.
– Jak wyglądam? – spytał Ramirez Jonesa.
– Cholera, myślę, że właśnie ubyło ci parę szarych
komórek. Wiesz, jak to jest z oficerami.
– O kurwa, hombre. Chyba masz rację. – Ramirez
w dramatycznym geście złapał się za głowę i zrobił zeza. Cedził
słowa powoli, jakby wypowiadając je, zużywał całą swą
energię. – Tracę zdrowy rozsądek, tracę zdolność myślenia...
muszę zdjąć hełm, zanim będzie za późno.
Kursanci biegnący za Ramirezem podchwycili żart
i zaczęli wykrzykiwać słowa zachęty.
– Nie daj się! Nie poddawaj się mocy!
– Nie zaprzedaj duszy zjadaczom ciasteczek!
– To nie są żarty, Ramirez. Walcz chłopie! Zdejmij to
dziadostwo!
Ramirez błaznował dalej, przewracając oczami i tocząc
pianę z ust. Ta komedia trwała aż do chwili, kiedy nagle się
opanował i nabrał świergoczącego brytyjskiego akcentu.
– Rogers, moja fajka – zażartował. – W porządku. Nie
pozwól oficerowi czekać. A jak już tu jesteś, to przynieś mi
szlafrok i kapcie. Wiesz, nie na darmo ukończyłem Stanford.
Jestem gentlemanem i z przykrością znoszę wasze towarzystwo,
prostacy.
– Wystarczy. – Grey zerwał Ramirezowi hełm
z głowy. – Możecie sobie robić ze mnie jaja, ile wlezie, ale
odwalcie się od mojej Alma Mater.
Ramirez w żartach uderzył Greya w ramię.
– To wszystko z miłości, szefie.

75
– Wiem.
Grupa 283 skręciła na plażę, wzbijając kłęby kurzu
unoszonego przez łagodną bryzę. Od odległego końca nasypu
przetaczały się kolejne grzmoty. To fale tworzyły grzebienie
i rozbijały się jak oszalałe w spienionej kipieli. Kursanci
zamilkli. Wiedzieli, że ćwiczenia na łodziach będą
niebezpieczne, jeśli utrzyma się wysoka fala. Potruchtali do
dziury i ustawili się w nierównym szyku.
– Mamy pięć minut, żeby znaleźć się na plaży i stanąć
przy swoich łodziach! – krzyczał Smurf. – Do roboty!
Grey zebrał wokół siebie załogę łodzi na szybką naradę.
– Ramirez, weź Tate’a, Wallace’a i Stevensa
i wyciągnijcie łódź. Murray, przynieś siedem kamizelek
ratunkowych. Jones, zajmij się wiosłami. Ja poszukam pompki.
Grey odszedł, a załoga się rozproszyła. Biegł między
kursantami, kierując się w stronę klatki, gdzie trzymali swój
sprzęt. Grupa miała tylko kilka pompek, dlatego nie każda
załoga będzie miała czas, żeby skorzystać z którejś z nich. Grey
wiedział, że ich łódź nieznacznie przecieka, ale ze względu na
politykę BUD/s nie wolno mu było jej załatać. Mógł używać
broni automatycznej i materiałów wybuchowych, ale nie
szybkoschnącego kleju. To było zbyt niebezpieczne. Bez
dopompowania wiosłowanie będzie niemal niemożliwe. Łódź
będzie hamowała w wodzie i jego załoga nigdy nie zdoła
sforsować przyboju.
Gdy Grey wchodził do pomieszczenia z drucianej siatki,
w którym suszyli sprzęt, prześliznęło się obok niego dwóch
kursantów ściskających w rękach pompki. Najwyraźniej inni
dowódcy załóg również borykali się z przeciekającymi łodziami.
W rogu oparta o stos pomarańczowych boi leżała samotna
pompka. Grey szybko ruszył w jej stronę, ale zanim zdołał do
niej dotrzeć, pochwyciła ją jakaś para rąk.
– Cholera! – Greyowi ręce opadły z rozpaczy.
– Potrzebujesz jej?

76
To był Rogers.
– Moja łódź jest zdemolowana. Będę trupem, jeśli jej
trochę nie dopompuję – wyjaśnił Grey. – Ale ty byłeś pierwszy.
Bądźmy sprawiedliwi.
– Weź ją – zaproponował Rogers.
– Dzięki. – Sięgając po pompkę, Grey klepnął po
przyjacielsku Rogersa po tyłku. Odmówiłby skorzystania z tej
przysługi dla zasady, ale wiedział, że załoga na niego liczy. –
Jestem ci coś winien.
– Możesz mi kiedyś postawić kolację.
– Jasne – odparł Grey, gdy wychodzili razem z klatki. –
Gdziekolwiek zechcesz.
– Nie powinieneś był tego mówić – ostrzegł go Rogers. –
Lubię francuskie jedzenie. Drogie francuskie jedzenie.
Grey pobiegł do swojej łodzi i zabrał się do pracy.
Murray przytrzymywał wąż w zaworze, a on pompował główną
komorę.
– Dwie minuty! – ryknął Smurf.
Kilka załóg wyminęło ich, drepcząc z łodziami opartymi
na głowach. Grey pompował jak szalony. Wydawało się, że
idzie mu to niesamowicie wolno. Góra, dół, góra, dół. Ścigał się
z czasem, a powietrze rzęziło w zardzewiałej pompce.
– Lepiej już chodźmy, sir – powiedział Jones. – Tracimy
czas.
Grey wyciągnął wąż z plastikowego zaworu i postawił
pompkę na asfalcie. Zajął pozycję przy rufie łodzi i złapał za
plastikowy uchwyt.
– Przygotować się do podniesienia łodzi.
Załoga pochyliła się, uprzedzając jego rozkaz.
– Łódź w górę!
Jednym płynnym ruchem dźwignęli ponton i oparli go
sobie na głowach. Grey rozejrzał się wokoło i ku swej rozpaczy
przekonał się, że zostali sami. Nie musiał nic mówić.
Członkowie załogi wyczuli, że czas nagli, i odruchowo ruszyli

77
biegiem. Za nimi rozległ się wyraźny warkot diesla.
– Te skurwysyny przyjechały dziesięć minut za
wcześnie! – krzyknął Murray.
Bieg przeszedł w sprint, a z ust posypały się wiązanki,
kiedy twarda gumowa łódź zaczęła im się obijać o głowy. Grey
zacisnął zęby, bo jego obolała czaszka znów dostawała lanie.
Warkot narastał i w końcu samochód zatrzymał się tuż za nimi.
– Załoga łodzi numer dziewięć zamyka stawkę –
z megafonu zamontowanego na pick-upie rozległ się głos
starszego bosmana Baldwina, który zachichotał diabolicznie. –
Łódź w dół!
Załoga Greya natychmiast położyła łódź na piasku
i stanęła na baczność z oczyma wlepionymi w horyzont.
– Jazda do przyboju ochłodzić swoje ślamazarne dupy! –
rozkazał Baldwin. – Posiedźcie tam trochę. Nie możemy
pozwolić, gnojki, żebyście dostali udaru słonecznego.
Zostawili gumową łódź na piasku i popędzili w stronę
przyboju. Grey biegł przodem i tupiąc po płyciźnie, zostawiał za
sobą ścianę zimnego wodnego pyłu. Gdy tylko woda sięgnęła
im do pasa, chwycili się pod ręce i usiedli.
– Ja pierdolę, mamy przepierdolone. – Murray przylgnął
mocno do ramienia Greya.
– Ile razy możesz powiedzieć „pierdolić” w jednym
zdaniu? – spytał Jones.
– A co, obrażam twoją wieśniacką wrażliwość?
– Nie. Mówię tylko, że nie musisz tyle przeklinać. No
wiesz, więcej pozytywnego myślenia. Nie mam racji, sir?
– Słusznie – zgodził się Grey. – Murray, rozchmurz się.
– Odwalcie się ode mnie.
Grey już miał mu odpowiedzieć ze złością, ale się
powstrzymał. Rzut oka na twarz Murraya złagodził jego
frustrację. Przebiegłe oczy marynarza skrzyły się figlarnie,
zasępił się jednak, gdy pick-up instruktorów podjechał do linii
przyboju.

78
– Zabawa w chowanego! – zagrzmiał głos Baldwina.
Grey policzył do trzech i wsadził głowę pod wodę.
Wynurzył się kilka sekund później, a zaraz potem na
powierzchni pojawiły się głowy członków jego załogi.
– Kiepsko! Chcę zobaczyć zsynchronizowane łodzie
podwodne. Jeśli wszyscy zdołacie się wynurzyć równocześnie,
być może dam wam spokój.
– Cóż za wspaniałomyślność – mruknął Murray.
Jeszcze raz spróbowali zabawy Baldwina i znów im się
nie udało. Grey ponownie wynurzył się wcześniej niż reszta
załogi.
– Przegraliście. Czas zapłacić. Stańcie przy łodzi.
Wyskoczyli z wody i rzucili się do łodzi. Grey zajął
swoją pozycję przy rufie i czekał na instrukcje. Nie musiał
czekać długo. Instruktor Furtado otworzył z impetem drzwiczki
kabiny pasażerskiej i niedbałym krokiem ruszył w ich kierunku.
Miał na sobie niebieskie szorty, buty taktyczne, niebieski
podkoszulek i paradował w drogich okularach
przeciwsłonecznych. Jego kędzierzawe czarne włosy
połyskiwały w słońcu.
– Chwyt na wyciągniętych rękach – rozkazał
nonszalancko Furtado.
Gdy Grey wydał polecenie, unieśli łódź ponad głowy.
Furtado przyglądał się załodze przez kilka minut, a potem wziął
wiosło i w milczeniu zaczął ich obsypywać piaskiem.
Zrozpaczony Grey patrzył, jak reszta grupy niesie łodzie na
przybój, co oznaczało początek pierwszego wyścigu. „Mamy
przejebane” – pomyślał. Piasek nadal leciał w ich kierunku,
a ciężar łodzi szybko stawał się nie do zniesienia. Furtado
pogwizdywał wesoło, wciąż wywijając wiosłem.
– Mierda – zaklął Ramirez.
Ramiona mu opadły, a reszta załogi ryknęła na niego,
żeby trzymał swoją część. Łódź zakołysała się niepewnie. Grey
poczuł nagły ból w krzyżu, a po czole popłynęły mu strugi potu.

79
Ramirez gwałtownie potrzasnął rękami i znów podparł łódź.
– Ramirez, ty meksykańska trzęsidupo – wrzasnął
Furtado. – Lepiej zrezygnuj. Tu nie ma miejsca dla kogoś, kto
dyma swoich kumpli.
Następny wymiękł Jones.
– Przepraszam – jęknął, gdy opadły mu ręce.
– Ty też? – Furtado podszedł do Jonesa i podniósł do
góry środkowy palec. – Masz tylko tyle czasu, żeby wziąć swoje
nędzne słabe łapy z powrotem do roboty. – Kolczyk na języku
zagrzechotał mu o zęby. – Raz...
Jones szybko podparł łódź rękoma, lecz na Furtado nie
zrobiło to wrażenia.
– Za późno. Twoja załoga cię nie potrzebuje. Na glebę.
Jones zaczął robić pompki, a pozostałych sześciu
członków załogi walczyło o utrzymanie łodzi w górze. Furtado
wszedł pod ponton i skierował się do tyłu, w stronę Greya.
– Czy jest pan w stanie trzymać to w górze przez pięć
minut?
– Hoo-yah!
– Czy to miało znaczyć „tak”?
– Tak jest.
To było kłamstwo. Greyowi gwałtownie trzęsły się ręce.
– Zobaczymy. – Furtado stanął z rękami skrzyżowanymi
na piersi, ale po namyśle wcisnął jakiś guzik w swoim zegarku,
który cicho piknął. – Mierzę czas.
Łódź kołysała się w przód i w tył, gdy starali się ze
wszystkich sił utrzymać ją nad głowami. Grey był tak
sfrustrowany, że miał ochotę krzyczeć, ale nie zamierzał dać
Furtado satysfakcji, okazując zdenerwowanie. Przednia część
pontonu nagle opadła pośród wiązanki hiszpańskich
przekleństw. Grey błyskawicznie przesunął się do przodu, żeby
zrównoważyć ciężar.
– Ramirez, na ziemię obok Jonesa. Obaj jesteście tak
samo do niczego. – Furtado uśmiechnął się do Greya. – Robi się

80
całkiem ciężko, co? – Przesunął językiem po wargach. –
Przecież wystarczy powiedzieć: „rezygnuję”. Niech pan będzie
uczciwy względem siebie. Nie potrzebuje pan tego gówna. –
Zerknął na zegarek – Nie sądzę, żeby się wam udało.
„Spierdalaj” – pomyślał Grey. Przesunął ręce i postarał
się skupić wzrok na olbrzymich falach przyboju płynących do
brzegu. Z trudem udało mu się wyłączyć i już nie słyszał
przekleństw i stękania kolegów z załogi. Czas się zatrzymał,
świat zawirował mu w głowie, a uszy wypełnił ryk przyboju.
Wydawało mu się, że instruktor z przetłuszczonymi włosami
i kolczykiem na języku coś krzyczy, ale z jego błyszczących ust
nie wydobywał się żaden dźwięk. Grey poczuł, że nogi mu się
trzęsą. Fale wciąż płynęły do brzegu, a ogłuszająca kipiel
jeszcze głośniej ryczała mu w uszach.
– Łódź w dół!
Grey poczuł, że jakaś dłoń opiera się o jego klatkę
piersiową. Nagle rozhukany ocean przycichł, ponownie szumiąc
w tle.
– Powiedziałem: łódź w dół, sir! – wrzasnął Furtado.
– Łódź w dół! – wyjąkał Grey, odzyskując zmysły.
Ledwie padły te słowa, łódź runęła na plażę. Grey upadł
do tyłu, ale zaraz usiadł na piasku.
– Wstawać – rozkazał Furtado. Jego głos wyrażał
pogardę, ale Grey wyczuł też nutkę uznania. – Dołączcie do
grupy.
Murray podał Greyowi rękę i pociągnął go, pomagając
mu wstać. Jones już od jakiegoś czasu gorączkowo usuwał
wiosłem piach z łodzi. Reszta załogi pośpieszyła mu z pomocą.
Deszcz piasku opadł gwałtownie z powrotem na plażę, gdy
unieśli łódź, umieścili ją sobie na głowach i biegiem dołączyli
do grupy. Instruktor Redman stał na nasypie z megafonem
w swych ogromnych dłoniach. Patrzył spode łba, co sugerowało,
że był w swoim zwyczajnym nastroju, to znaczy wściekły.
Dowódcy załóg ustawili się przed nim w szeregu, podczas gdy

81
reszta kursantów stała na baczność przy łodziach. Grey znalazł
miejsce dla swojej łodzi, chwycił wiosło i pobiegł dołączyć do
szeregu.
– Mamy spóźnialskiego – Redman wpatrywał się
w Greya ciemnymi wąskimi oczami. – Ma pan ochotę się
zameldować, sir?
– Tak jest. – Grey stanął na baczność. – Eee, melduje się
podporucznik Grey. Załoga łodzi numer dziewięć czeka, eee,
w pełnej obsadzie, wyposażona i gotowa do wypłynięcia.
Redman, poruszając się z prędkością błyskawicy,
wyrwał Greyowi wiosło z ręki i cisnął nim nad jego głową.
Pokoziołkowało w powietrzu i zniknęło po drugiej stronie
nasypu.
– Następnym razem powiedz to tak, jakbyś w to
wierzył – warknął Redman. Zwrócił się do pozostałych
dowódców: – Następny wyścig do boi i z powrotem. Wygrywa
załoga, która pierwsza ustawi się w szeregu przy pick-upie.
Zmarszczył czoło, patrząc nad ich głowami. Grey
wiedział, że instruktor obserwuje przybój. Wybierze taki
moment, żeby duże fale pojawiły się właśnie wtedy, kiedy
kursanci będą wiosłować do celu. Minęło kilka pełnych napięcia
sekund, zanim Redman krzyknął:
– Jazda!
Grey klął pod nosem, pędząc w dół po niewłaściwej
stronie nasypu. Nie mógł zacząć wyścigu bez swojego wiosła.
Instruktorzy wciąż im wpajali, że wiosło należy traktować jak
broń. Innymi słowy, porzucenie go będzie miało zgubne
konsekwencje. Grey schylił się, chwycił wiosło i pognał
z powrotem pod górę. Jego załoga bezradnie czekała na
instrukcje.
– Jazda! – krzyknął Grey, biegnąc sprintem w ich stronę.
Zareagowali natychmiast. Wszyscy złapali za uchwyty
i pobiegli z łodzią na płyciznę. Grey dołączył do nich kilka
sekund później, popychając bulwiastą rufę pontonu.

82
– Jedynki na pokład! – zarządził Grey.
Pierwsza para wskoczyła do łodzi i zaczęła wiosłować
na dziobie.
– Dwójki na pokład! – Następna para wskoczyła do
środka akurat w chwili, gdy zaatakował ich wielki grzywacz.
Grey znajdował się pomiędzy łodzią a plażą, był więc w sytuacji
nie do pozazdroszczenia. Ponton musiał go staranować.
W ostatniej chwili przesunął się wzdłuż burty i wolną ręką
złapał uchwyt. Spieniony bałwan uniósł łódź do góry i cisnął
w stronę plaży niczym niepokaźną zabawkę, wlokąc po dnie
prychającego Greya – palce go paliły, gdy ze wszystkich sił
starał się nie puścić uchwytu. Kilka sekund później fala ich
uwolniła i Grey szybko przeliczył załogę. Czterech kursantów
leżało bezwładnie w różnych pozycjach wewnątrz łodzi, mocno
ściskając wiosła. Murray uczepił się kurczowo uchwytu obok
Greya i chichotał jak uczennica, a czubek głowy Jonesa ledwie
wystawał po drugiej stronie łodzi. Siedmiu obecnych.
– Bierzmy się za nią! – krzyknął Grey, spoglądając na
zbliżającą się falę. – Wszyscy do łodzi.
Wczołgali się na pokład i zaczęli wiosłować,
a tymczasem zwaliła się na nich ściana spienionej wody, wlokąc
za sobą dwa przewrócone do góry dnem pontony. Grey odchylił
się do tyłu i gwałtownie zanurzył wiosło w wodzie, usiłując
utrzymać łódź prostopadle do brzegu. Był sternikiem, więc jego
zadanie polegało na utrzymywaniu łodzi w odpowiedniej
pozycji. Gdyby mu się nie udało, miałoby to katastrofalne
skutki. Jego załoga z łatwością mogłaby skończyć tak jak te
nieszczęsne skurczybyki unoszące się bezradnie na falach
przyboju i patrzące, jak ich powywracane łodzie pędzą do
brzegu.
– Przedrzemy się przez nią! – krzyknął Grey. – Nie
przestawajcie wiosłować!
Kipiąca fala uderzyła w nich i przez krótką chwilę Grey
czuł, jak wbija w nich pazury i odciąga do tyłu. Jednak załoga

83
bez przerwy wiosłowała i nagłym szarpnięciem przeskoczyła
ponad spienionym grzywaczem, w dalszym ciągu przedzierając
się przez przybój. Grey obserwował przewróconą łódź, którą
zostawiła za sobą ostatnia fala. Co najmniej dwunastu
kursantów płynęło w stronę brzegu, unosząc się wysoko na
wodzie w swych jasnopomarańczowych kamizelkach
ratunkowych. Grey dojrzał w tej grupie Rogersa.
– Jakiś kłopot, stary?
Rogersowi najwyraźniej brakowało tchu. Tylko
potrząsnął głową.
– Ruszamy! – krzyknął Grey, gdy nadpłynęła kolejna
fala.
Wodny wał urósł gwałtownie, więc załoga wiosłowała
wściekle, żeby przeskoczyć go, zanim się załamie. Grey ocenił
wysokość fali na ponad dwa metry – wystarczająco dużo, żeby
zrobić krzywdę. Jej krawędź zaczęła się już zawijać, gdy
wpłynęli na jej masywny grzbiet. Grey zbyt późno się
zorientował, że usiłując powstrzymać dziób przed znoszeniem
na sterburtę, przesadził z wyrównaniem kursu, zbyt mocno
poruszając wiosłem. Dziób skręcił na lewą burtę. Z głośnika na
ciężarówce rozległ się stłumiony śmiech instruktora Baldwina.
Grey spojrzał w dół i krzyknął, żeby ostrzec załogę:
– Wywracamy się!
Na moment ogarnęła go euforia, bo miał wrażenie, że nic
nie waży. Ciała i wiosła szybowały obok niego w powietrzu,
wirując w zwolnionym tempie. Greya obróciło do tyłu
i spostrzegł, że gapi się w czyste niebieskie niebo. Cholera. Jego
plecy z trzaskiem uderzyły o powierzchnię wody, a wtedy runął
na niego ogromny czarny kształt. Grey instynktownie dał nura,
gdy łódź uderzyła o wodę nad jego głową. W następnej chwili
cisnęło nim jak szmacianą lalką, a jego ciało zderzyło się
z twardą gumą, innymi ciałami i jakimś pamiętliwym wiosłem.
W końcu impet przetaczającego się górą grzywacza przygniótł
go do dna i przeorał piasek jego twarzą. Zdezorientowany, nie

84
mogąc złapać tchu, wystrzelił na powierzchnię. Rozpętało się
piekło. Łodzi nie było nigdzie widać, a obok niego złowieszczo
unosiło się kilka bezpańskich wioseł. Złapał, ile się dało,
i popłynął do brzegu.
Grupa instruktorów miotała się wściekle po plaży,
zatrzymując każdą łódź, którą zniosło na brzeg bez załogi. Grey,
młócąc wodę, wydostał się z oceanu i dołączył do swoich ludzi
biegnących w kierunku pontonu. Nachmurzony instruktor
Redman przyklęknął na gumowej łodzi i wypuścił powietrze
z głównej komory. Grey stracił cały zapał, widząc, jak sztywny
kadłub powoli się zapada.
– Chcecie z powrotem swoją łódź? – Oczy Redmana
lśniły jak obsydian. – Weźcie ją sobie. Jest wasza.
Grey wrzucił naręcze wioseł do łodzi i przeliczył załogę.
Ramirez, Jones, Wallace, Steven i Tate. Brakowało jednego
człowieka.
– Kogoś brakuje, sir? – zapytał Redman. – Lepiej, żeby
miał pan pełną obsadę.
– Brak mi jednego człowieka.
Mięśnie na klatce piersiowej Redmana zadrgały pod
niebieskim podkoszulkiem.
– To jest, kurwa, nie do przyjęcia. Niech pan nigdy nie
zostawia swojego człowieka.
Instruktor gwałtownie złapał wiosła leżące na dnie łodzi
i jedno po drugim powyrzucał daleko w stronę przyboju. Jones
i Ramirez posłusznie pobiegli po nie niczym psy myśliwskie
wyławiające zastrzelone ptaki. Grey mocował się z zatyczkami
zaworów, usiłując uratować choć trochę powietrza uchodzącego
z ich smętnie zapadającego się pontonu, gdy przykuśtykał
Murray. Redman właśnie wyrzucił ostatnie wiosło do wody
i stał z rękami na biodrach, obserwując z nieskrywaną
satysfakcją dzikie popisy Jonesa i Ramireza.
– Przepraszam za spóźnienie, sir – wybełkotał Murray,
ciężko dysząc. – Dostałem kopa w dupę, wracając przez

85
przybój.
Redman odwrócił się, słysząc głos Murraya. Jego oczy
zmieniły się w wąskie szparki.
– Na łapy, kutasie.
Gdy Murray znalazł się w pozycji do pompek, z ust
wypłynął mu cuchnący strumień słonej wody i utworzył kałużę
wsiąkającą w piasek poniżej jego pobladłej twarzy.
– Nie pasujesz tutaj. – Redman posłał kopniakiem tuman
piasku w stronę Murraya. – Twoja załoga łodzi cię nie
potrzebuje. Cholera, przecież ten tu porucznik Głąb ma dość
problemów z dowodzeniem swoją bandą nieudaczników. A ty,
ty jesteś jak kwiatek do kożucha.
Jones i Ramirez wyłonili się z wody obładowani
drewnianymi wiosłami i przybrani żółtawymi wstęgami
wodorostów. Popędzili do łodzi i zrzucili ładunek.
Redman wycelował palec w Ramireza.
– Teraz ty dowodzisz. Porucznik Grey i marynarz
Murray mają tu coś do załatwienia. Dołączą do was później.
Ramirez posłał Greyowi pytające spojrzenie. Grey skinął
głową, a potem gwałtownym ruchem wskazał brodą przybój.
– Bierzcie dupy w troki – zagrzmiał Redman. – I nie
zgubcie tym razem łodzi.
Ramirez wyrzucił na piasek dwa wiosła, a załoga
zatargała uszkodzoną łódź do oceanu. Redman podniósł jedno
z wioseł i wręczył je Greyowi.
– Oto pańskie zadanie, sir. Chcę, żeby wykopał pan tym
wiosłem piękny mały dołek. Mniej więcej na długość ciała
pańskiego beznadziejnego przyjaciela. Chcę, żeby został
zakopany, co oznacza, że chcę widzieć wyłącznie jego paskudną
gębę. Po zakończeniu może pan dołączyć do swojej załogi.
Grey zaczął niezgrabnie kopać w plaży wiosłem. Murray
nadal tkwił w pozycji do pompek, z oczyma tępo utkwionymi
w piasek, a z nosa kapała mu słona woda. Redman z kamienną
twarzą przyglądał się, jak załoga Greya miota się na przyboju.

86
Grey od czasu do czasu zwalniał tempo i zerkał przez ramię,
mając nadzieję, że choć przelotnie zobaczy swoją łódź. Było
oczywiste, że Ramirez nie ma doświadczenia jako sternik,
a czterech wioślarzy ledwie potrafiło wykrzesać z siebie dość
energii, żeby sflaczały ponton posuwał się do przodu. Uderzała
w nich jedna fala za drugą, zalewając łódź.
– Taki wystarczy – warknął Redman, sprawdzając dół
wykopany przez Greya. Miał mniej więcej sześćdziesiąt
centymetrów głębokości i metr osiemdziesiąt długości.
Muskularny instruktor trącił Murraya nogą w żebra. – Właź.
Murray położył się na plecach w wykopie i puścił oko do
Greya.
– Przysyp go.
Używając wiosła jak łopaty, Grey szybko przykrył
Murraya luźną warstwą miękkiego piachu.
– Ubij piasek.
Grey delikatnie przyklepał piasek nad klatką piersiową
Murraya. Redman potrząsnął głową z niesmakiem i wyrwał mu
wiosło z rąk.
– Powiedziałem: ubij! – wrzasnął, grzmocąc piasek
z całej siły.
Murray lekko się krzywił przy każdym trzaśnięciu
wiosła. Instruktor wpadł w furię. Skóra lśniła mu od potu, gdy
walił bez opamiętania w piach. W końcu drewniane wiosło
przełamało się z trzaskiem na dwie części. Redman gapił się
przez kilka chwil na trzonek, który został mu w dłoniach,
a potem cisnął nim przez ramię.
– Wynoście się stąd! – wrzasnął. – I lepiej się, kurwa,
pośpieszcie.
Grey wziął drugie wiosło pozostawione przez Ramireza
i zaczął odkopywać Murraya. Marynarz jęknął i wygrzebał się
z dołu. Redman odszedł, kierując się w stronę grupy
instruktorów, którzy zbili się w konspiracyjną gromadkę na
drugim końcu plaży.

87
– Dobrze się czujesz? – spytał Grey.
– Tak, wszystko w porządku, szefie.
– Widziałeś gdzieś naszą łódź?
Obaj uważnie obserwowali spieniony ocean. Przybój
zamarł w wyniku rzadko spotykanej ciszy pomiędzy kolejnymi
seriami fal. Murray wskazał nieco dalej na południe.
– Tam.
I rzeczywiście, na praktycznie zatopionym pontonie
siedział samotny Ramirez, pokrzykując na grupkę kursantów
płynących niedbale w jego stronę.
– Chodźmy.
Grey wręczył Murrayowi całe wiosło, a sam wziął dolną
część złamanego. Mógł przynajmniej spróbować nim sterować,
trzymając pióro pod powierzchnią. Ruszyli biegiem. Dalej na
plaży dwie inne załogi siedziały przy swoich łodziach.
Najwyraźniej byli to jedyni kursanci, którym udało się
powiosłować przez grzywacze i okrążyć boję. Reszta grupy
w dalszym ciągu miotała się na przyboju. Grey i Murray przeszli
w bród płyciznę, a następnie zaczęli niezgrabnie płynąć w stronę
otwartego morza. Nagle ocean ożył na nowo: fale się podniosły,
a w stronę plaży zaczęły się z hukiem przetaczać ogromne
grzywacze. Ponieważ Grey i Murray mieli na sobie kamizelki
ratunkowe utrzymujące się na powierzchni, z trudem udawało
im się nurkować pod falami. Nacierające bałwany bez przerwy
spychały ich do tyłu. Z obawy, żeby się nie rozdzielić, chwytali
się za ręce za każdym razem, kiedy zbliżała się fala.
– Mamy przejebane. – Murray wskazał ruchem głowy na
niebywale wielką falę tworzącą się z dala od brzegu.
Ramirez w dalszym ciągu siedział sam na łodzi
i wiosłował zaciekle, usiłując utrzymać ponton prostopadle do
plaży. Tymczasem fala wciąż rosła. Sfrustrowany bosmanmat
cisnął wiosło do morza i wyzywająco uniósł środkowy palec
w stronę nadciągającego potwora. Fala załamała się dokładnie
w chwili, gdy chwytała łódź w swoje objęcia. Ramirez nie zrobił

88
nic, żeby w ostatniej chwili wyskoczyć z pontonu albo mocniej
złapać się uchwytu. Po prostu siedział bez ruchu, wciąż unosząc
palec w wyzywającym geście.
– Ja pierdolę – wyszeptał Murray z podziwem, patrząc
na rozgrywającą się scenę.
Łódź wspięła się na grzbiet fali, a następnie
przekoziołkowała, wyrzucając Ramireza głową do przodu
w strefę przyboju. Bosmanmat zniknął pod eksplodującą kipielą.
– Na moją komendę – rozkazał Grey. Fala przetaczała
się z hukiem w ich stronę, ciskając przed sobą pusty ponton. –
Raz, dwa, trzy, nurkujemy!
Obaj głęboko zaczerpnęli powietrza i z trudem wcisnęli
się pod powierzchnię. Fala przygniotła ich płasko do dna.
Ułamek sekundy później porwała ich i wessała w głąb kipieli.
Koziołkując w stronę brzegu, Grey wypuścił rękę Murraya.
„Nigdy się nie oddzielaj od swojego partnera pływaka”. Świat
zawirował wściekle, gdy fala przyboju wycisnęła Greyowi
powietrze z płuc. W końcu spieniony żywioł porzucił go
w wodzie sięgającej do pasa.
– Murray! – zawołał.
– Tu jestem. – Murray podpłynął bliżej i wskazał palcem
w głąb oceanu.
Ramirez z trudem przebierał nogami, płynąc w stronę
brzegu. Gdy znalazł się bliżej, Grey od razu zauważył rozległą
ranę na jego głowie. Krew spływała mu po twarzy szerokimi
strużkami. Wyglądał na oszołomionego.
– Zabierzmy go do brzegu – powiedział Grey.
Obaj brnęli przez płyciznę, aż znaleźli się przy nim.
– Nie wyglądasz zbyt dobrze, compadre – zauważył
Grey. – Co się stało?
– Co? – Ramirez patrzył na niego bez wyrazu.
– Co się stało?
– Uderzyłem o dno. – Ramirez pomacał się po głowie. –
Mocno.

89
Grey i Murray wzięli go pod ręce i pomogli mu dotrzeć
do brzegu. Z plaży rozległo się wycie syreny i zawirowały
czerwone światła karetki. Kiedy doszli, na brzegu czekało
dwóch instruktorów-sanitariuszy z deską ortopedyczną.
– Zbierzcie swoją załogę i podajcie mi stan. – Heisler,
szczupły instruktor z jasnymi włosami obciętymi na jeża,
odprawił ich ruchem ręki. – I usuńcie się z drogi, do cholery!
– Trzymaj się – powiedział cicho Murray.
– Wkrótce się zobaczymy – dodał Grey.
– Aj – jęknął Ramirez. – Moje pierdolone plecy.
Grey i Murray oddalili się niechętnie i cały wysiłek
włożyli w zebranie załogi. Szkolenie nie mogło zostać
wznowione przed powrotem karetki z przychodni. Kursanci
stopniowo powlekli się na brzeg i ustawili w grupach
odpowiadających załogom łodzi. Po dziesięciu niekończących
się minutach karetka wróciła bez Ramireza. Reszta
przedpołudnia upłynęła niepostrzeżenie, zacierając się pośród
poprzewracanych łodzi, pogubionych wioseł i posiniaczonych
ciał.

– On tu jest – szepnęła Felicia, wydając Greyowi resztę.


– Kto?
– On. – Wskazała głową na stolik, przy którym tłoczyli
się instruktorzy. – Wie pan, ten duży.
– Och. – Grey wcisnął pieniądze do zamykanej foliowej
torebki, którą wsunął do kieszeni spodni. – Nie przejmuj się,
Felicio. Nie musisz tak się tym martwić. Wymagają od niego,
żeby był złośliwy.
– Możliwe, ale dlaczego tak się panu teraz przygląda?
Grey poczuł, że szczypie go skóra.
– Przygląda mi się?
– Myślę, że pana obgaduje.
– Czy mówisz mi o tym, żebym wpadł w paranoję?
– Nie. Mówię to, bo pana lubię. Zasługuje pan, żeby

90
ukończyć szkolenie.
– Dzięki. – Grey wziął tacę i sztućce. – Muszę już iść.
Do zobaczenia jutro.
– Pa, panie Grey.
Grey zaczął jeść posiłek w milczeniu, pakując sobie
widelcem do ust makaron z serem. Rogers usiadł naprzeciw
niego i starannie usunął długi czarny włos ze swoich
ziemniaków purée.
– Myślisz, że Redman ma coś przeciwko mnie? –
zagadnął go Grey.
Rogers podniósł wzrok.
– Jasne.
– Co masz na myśli, mówiąc: „jasne”?
– To oczywiste. Patrzy tutaj przez cały czas.
– Może patrzy na ciebie – odparł Grey. Odwrócił się na
krześle i na ułamek sekundy utkwił wzrok w oczach Redmana. –
A może nie.
– Nienawidzi cię. Nienawidzi Murraya. – Rogers
wzruszył ramionami. – Niewiele możesz na to poradzić. Poza
tym wszyscy mamy swoich wrogów. Ja i instruktor Furtado nie
jesteśmy najlepszymi kumplami. Nie chciałbym go spotkać
w ciemnej uliczce.
– Pewnie. Mógłby cię zgwałcić.
Rogers uniósł brwi.
– Myślisz, że to zabawne, ja natomiast uważam, że to
uzasadniona obawa.
– Przestań. – Grey rzucił w niego kawałkiem bułki. –
Opowiadasz bzdury.
Rogers odchylił głowę do tyłu i wlał sobie do gardła
szklankę wody. Podczas lunchu zawsze pił to samo – trzy
szklanki wody i jedną szklankę mleka. Jakiekolwiek odstępstwo
od tego zwyczaju było świętokradztwem. Zdążył wypić połowę
szklanki mleka, gdy nagle uderzyła go jakaś myśl i opuścił rękę.
Nad górną wargą zostały mu szerokie mleczne wąsy.

91
– Gdzie jest Ramirez?
– W przychodni.
– Do tego czasu powinien już wrócić. Coś tu nie gra.
Nagle Grey poczuł, że jest gównianym dowódcą łodzi.
Powstrzymał nagłe pragnienie, żeby pobiec do przychodni
i sprawdzić, co z przyjacielem.
– Zawsze możesz zapytać instruktora Heislera, co się
stało.
Grey wstał.
– Dobry pomysł. – Odsunął krzesło.
– Zwariowałeś? – zdziwił się Rogers. – Nie teraz.
Przynajmniej zaczekaj, aż odłączy się od pozostałych.
Grey nie skorzystał z rady Rogersa. Już szedł w stronę
stolika instruktorów. Ci odwrócili się i patrzyli, jak podchodzi.
– Czego tu, kurwa, chcesz? – spytał Redman.
– Miałem nadzieję zamienić dwa słowa z instruktorem
Heislerem.
– No, dalej, mów. Przecież on tu jest.
Grey spojrzał na Heislera i już otwierał usta, ale Redman
znów się wtrącił:
– Mów albo spadaj stąd, zakuta pało.
Nastąpiła krótka, pełna napięcia cisza. Instruktorzy
patrzyli, a Grey najwyraźniej nie mógł z siebie wydusić słowa.
Heisler odsunął krzesło i wstał. Wskazał na drzwi. Redman
posłał koledze wściekłe spojrzenie.
Heisler wyszedł na zewnątrz i odwrócił się w stronę
Greya.
– On nie wróci.
– Kto?
– Ramirez. Jest skończony. Przecież to o niego chciał
mnie pan spytać, prawda?
– Tak, ale... – Grey poczuł, że robi mu się słabo. – Co się
stało?
– Prawdopodobnie złamany kręg. Ma szczęście, że nie

92
został natychmiast sparaliżowany. Właśnie w tej chwili robią
mu prześwietlenie w szpitalu.
– Kurwa!
Heisler mocno chwycił Greya za ramię.
– Hej, to nie była pana wina. To jest BUD/S. Takie
gówniane sytuacje się zdarzają.
– No tak, ale nie w mojej załodze.
Grey poczuł mdłości. Przed oczyma przewinął mu się
ciąg obrazów: Ramirez udający oficera w jego pożyczonym
hełmie, pokazujący wyzywająco środkowy palec ogromnej fali
i wreszcie leżący bezradnie na desce ortopedycznej z twarzą
wykrzywioną bólem.
– Takie są realia tutejszego życia, panie Grey. Większość
z pana przyjaciół nie ukończy tego szkolenia. Większość
zrezygnuje. Ramirez przynajmniej będzie mógł żyć ze
świadomością, że nigdy się nie poddał.
Marna pociecha. Grey odwrócił się, żeby wejść do
środka.
– Sir.
– Słucham?
– Ten wypadek nie stawia pana w złym świetle jako
dowódcy. Zdaje pan sobie z tego sprawę, prawda?
– Jasne. – „I mam to gdzieś”. – Dziękuję.
W drodze powrotnej do bazy kursanci ni stąd, ni zowąd
zaczęli śpiewać. Grey nie podzielał tego dobrego nastroju.
Szurał nogami, zamknięty w sobie, a tymczasem surowe głosy
wyśpiewywały „Cudowną zimową krainę” w wersji SEAL.
Po dżungli chodzimyI Wietkong tropimyJeden strzał, trupem
pada zwierzynaTo snajperów cudowna kraina. Grey
patrzył na nawierzchnię drogi przesuwającą się pod jego
stopami. Od oceanu zaczęła się podnosić bryza, więc chłodne
powietrze pieściło jego wilgotny mundur i przyprawiało
o dreszcze. Ulicę zasnuł szary całun, gdy słońce skryło się za
przybrzeżnymi chmurami wędrującymi na wschód. Sygnalizacja

93
świetlna oddzielająca bazę desantową od koszar BUD/S
błysnęła wyzywającą czerwienią. Nadbiegli za późno.
– Cofnąć się! – wrzasnął Smurf. – Porządkowi, na
stanowiska!
Dwaj kursanci w pomarańczowych kamizelkach wypadli
na Silver Strand Boulevard i zablokowali ruch. Powietrze
przeszył ostry pisk hamulców, gdy kilka aut gwałtownie się
zatrzymało. Grupa przyśpieszyła trucht, przebiegając przez
ulicę. Kilku kursantów pomachało dwóm licealistkom
niecierpliwiącym się w swoim volkswagenie garbusie, bo mieli
nadzieję zobaczyć uśmiechy, a może nawet błysk zakazanego
kremowego nastoletniego ciała. A tu nic, tylko lodowate
spojrzenia. Gdy biegli wzdłuż plaży, Grey naciągnął koszulkę
na usta, bo powietrze było przesycone lotnymi cząsteczkami
piasku, które przywierały do każdej wilgotnej części ciała.
W końcu kursanci z grupy 283 z załzawionymi oczami skręcili
na teren bazy i wyrównali krok. Po przebiegnięciu sprintem
przez szlifierkę wpadli przerażeni do sali, pozostawiając drzwi
szeroko otwarte w oczekiwaniu na dalsze tortury instruktorów.
– Na glebę!
Kursanci z miejsca padli na ziemię, przewracając się
jedni na drugich. Twarz Greya znalazła się parę centymetrów od
tyłka Anistona, dość niesympatycznego chłopaka z New Jersey.
– Pompki!
Grey zaczął trzaskać pompki, starannie je synchronizując
z ruchami Anistona, żeby nie złamać sobie nosa, gdy koścista
dupa przed nim podskakiwała gwałtownie w górę i opadała
w dół. Po zrobieniu dwudziestu przestali. „Nieźle” – pomyślał
Grey. Smurf leżał wciśnięty pomiędzy dwóch kursantów parę
metrów dalej. Popatrzył błagalnie na Greya i spytał bezgłośnie:
„Kto to był?”.
– Furtado – odpowiedział po cichu Grey.
Gdy przenosił ciężar ciała z jednej ręki na drugą,
zachwiał się, poleciał w przód i zarył niechcący w twardy tyłek.

94
Aniston pośliznął się do przodu i skoczył na równe nogi.
– Instruktor Furtado! – krzyknął Smurf.
Aniston ponownie przypadł do ziemi w momencie, gdy
grupa wywoływała nazwisko instruktora.
– Powstań. – Furtado wszedł do sali, obrzucając szybkim
spojrzeniem żałosny szereg kursantów, których miał przed
sobą. – Oprócz ciebie – wskazał na Anistona – podniosłeś się za
wcześnie.
– To tylko dlatego, że porucznik Grey obwąchiwał mi
dupę – zaprotestował Aniston.
„Już nie żyjesz – pomyślał Grey – załatwię cię”. Przez
chwilę rozważał możliwość podcięcia mu nóg. Z trudem
hamował wściekłość. Jedna rzecz to zostać wytkniętym, ale
pociągnięcie kogoś innego na dno było niewybaczalne.
– Naprawdę? – Furtado przecisnął się przez tłum
kursantów, aż jego twarz znalazła się kilka centymetrów od
twarzy Greya. – Lubisz męskie dupy? – spytał cicho, niemal
uprzejmie. Miał obrzydliwie miętowy oddech, a gdy mówił,
błyskał kolczykiem na języku. – Wiem, że pan Rogers lubi.
Powiedział mi to dzisiaj rano. – Przechylił głowę, żeby
zachować kontakt wzrokowy, gdy Grey próbował patrzeć
w inną stronę. – Z kim pan mieszka w pokoju, sir?
– Z Rogersem.
Furtado był zachwycony.
– Możecie w to, kurwa, uwierzyć? Świetnie się składa. –
Odwrócił się do grupy. – Zamierzacie to tolerować, dupki? Kto
mieszka obok tych pedziów?
Pollock podniósł rękę.
– Słyszałeś czasami, jak łóżko tłucze się o ścianę późną
nocą?
Pollock się uśmiechnął.
– Nie, instruktorze Furtado.
– Ani razu? – Furtado wyglądał na rozczarowanego. –
Może chociaż kilka okrzyków rozkoszy? Albo sporadyczny

95
trzask bicza?
– Nic z tych rzeczy – odpowiedział Pollock.
– No cóż, w takim razie ty też musisz być w to
zamieszany. Pollock, Grey, Rogers i Aniston na ziemię. Za to,
że jesteście gejami.
Grey zaczął robić pompki, a Furtado przystąpił do
prowadzenia wykładu: „Wprowadzenie do wiązania węzłów
pod wodą”. Reszta grupy usiadła na swoich miejscach.
– Wszyscy przerabialiście ten temat w fazie wstępnej,
prawda? – zapytał Furtado. – To nie powinien być dla was nowy
materiał. – Wziął półmetrowy kawałek liny i zakręcił nim
młynka. – To gówno to nie żadna fizyka kwantowa.
Wstrzymujecie oddech, nurkujecie na dno, przywiązujecie wasz
kawałek do liny, czekacie na zgodę instruktora i wypływacie na
powierzchnię. Proste, nie?
– Hoo-yah – odpowiedziała chórem grupa.
– Świetnie. Na tym kończy się moja odprawa. – Błysnął
białymi zębami w uśmiechu i dodał po namyśle: – Wszyscy
znają pięć podstawowych węzłów, prawda? Węzeł płaski,
wyblinkowy, belkowy, ratowniczy i szotowy?
Grupa milczała. Na końcu sali Grey przeniósł ciężar
ciała z jednej ręki na drugą.
– Dobra. A teraz do rzeczy. Kto opowie jakąś fajną
historię?
Pierwszy poderwał się Murray.
– Ty jesteś gnojkiem – powiedział Furtado. – Na glebę.
Murray z przygnębieniem przyjął pozycję do robienia
pompek.
– Ktoś jeszcze?
– Ja opowiem. – Wstał przysadzisty chłopak zbudowany
jak dieslowska ciężarówka.
– Jak się nazywasz? Wy, łyse ofermy, wszyscy
wyglądacie tak samo.
– Swenson.

96
– Okej, Swenson, nawijaj.
– No dobra, więc tak, poszedłem do tamtego baru
w zeszły weekend – zaczął Swenson chropowatym głosem,
starając się, żeby brzmiał jak najbardziej męsko – no i poznałem
te dwie laski...
– Kłamiesz. Na glebę. Ty z tym swoim łysym melonem
nie mogłeś nikogo poznać. – Furtado rozejrzał się wokoło. – Kto
następny?
Rękę podniósł jakiś kursant z mocno podbitym okiem.
– Niech zgadnę. Brałeś udział w bójce?
– No.
– I pewnie wygrałeś, co?
– No.
– Znowu kłamstwa. Ale ja lubię słuchać o bójkach. Kto
to był?
– Dwóch ogromnych marines. – Chłopak wstał i uniósł
rękę wysoko nad głowę. – Mniej więcej takich wysokich
i napakowanych jak cholera. Zaczęli obrzucać SEALsów
gównem, więc przywaliłem jednemu w mordę. Żeby go
dosięgnąć, musiałem podskoczyć, o tak. – Wyskoczył do góry
i machnął pięścią w stronę sufitu. – Od razu padł, ale ten drugi
nieźle mi przylutował. Lopez, ten tam, mnie osłaniał i właśnie
się miał włączyć do akcji, ale barman już dzwonił do straży
przybrzeżnej, więc się zerwaliśmy.
– Siadaj, Mike’u Tysonie – powiedział Furtado. –
Kiepska historia, ale dobrze opowiedziana. Wracaj na miejsce.
Chociaż lubię bójki w barach jak każdy – zwrócił się do grupy –
musicie sobie zdawać sprawę, chłopaki, że coś takiego może
oznaczać koniec kariery. Starajcie się powstrzymać od
przechwałek, zwłaszcza w obecności oficerów. Nigdy nie
wiadomo, kto może was zakablować.
Grey poczuł, że na czoło wystąpiły mu krople potu.
Utrzymywanie pozycji do pompek stawało się nie do zniesienia.
Miał ochotę krzyczeć z frustracji, zarówno z powodu wypadku

97
Ramireza, jak i dlatego, że został zdradzony przez kolegę
z grupy.
– Teraz moja kolej, żeby opowiedzieć wam historię –
stwierdził Furtado. – Lepiej, żeby się wam podobała. –
Usadowił się wygodnie na brzegu stołu. – W ten weekend byłem
w centrum, w klubie Safari. Nawiasem mówiąc, trzymajcie się
z dala od tego miejsca. Jestem tam bramkarzem i za cholerę nie
wpuszczę żadnego z was, gnojki. W każdym razie pracuję tam
sobie w sobotę w nocy, a tu wchodzą te dwie wspaniałe
dziewczyny. Ależ były zbudowane. Chodząca perfekcja. No
wiecie, jak to jest, kiedy kobieta ma ten piękny tyłeczek
w kształcie serca. – Zeskoczył ze stołu i podszedł do szklanej
tablicy. Zdjął zatyczkę z mazaka i zaczął szkicować tyłek. –
O taki. – Cofnął się i podziwiał przez chwilę swoje dzieło,
a potem odwrócił się do grupy.
„Niesamowite – pomyślał Grey. –Ja się tu skręcam
z bólu, a jakiś pacan rysuje na tablicy damską dupę”.
– Obie super laski: duże cycki i cała reszta. Więc
oczywiście się przedstawiam. Niestety muszę wracać do pracy
i nie mam za dużo czasu, żeby z nimi pogadać. Ale wychodząc,
jedna z tych dziwek łapie mnie za dupę. Naturalnie wywiązuje
się rozmowa, no i w ciągu godziny obie lądują u mnie w chacie,
a ja daję im do wiwatu. – Dla podkreślenia swoich słów Furtado
pchnął gwałtownie biodrami jakąś wyimaginowaną zdzirę. –
Robiliśmy to przez całą noc, a rano, tuż przed wyjściem,
zdradziły mi tajemnicę. Tak, panowie, obie były gwiazdami
porno. W zeszły weekend wydymałem dwie gwiazdy porno.
Grey poczuł, że mu się robi niedobrze. „I jesteś z tego
dumny?” – pomyślał.
Murray podparł się na jednej ręce, a drugą uniósł do
góry.
– Czego?
– Panie instruktorze, jestem pod wielkim wrażeniem
pańskiej historii, ale czy nie powinien nam pan również

98
powiedzieć o konsekwencjach swojego postępowania? Chodzi
mi o to, że swędzenie i pieczenie musi być potworne...
Radosny nastrój Furtado prysł w jednej chwili. Usta mu
drgały, gdy próbował znaleźć odpowiednie słowa. W końcu
syknął:
– Zapłacisz mi za to, Murray. – Odwrócił się i podszedł
do drzwi. – Macie dziesięć minut, żeby znaleźć się na basenie,
gotowi do zajęć.
„Ups. Coś takiego! Założę się, że nawalimy” – ta myśl
bynajmniej nie poprawiła Greyowi nastroju. Dotarcie do basenu
zajmowało co najmniej piętnaście minut. Przebranie się, kolejne
dwie. W dziesięć minut było to niewykonalne. Pieprzyć to.
– Ruszamy! – krzyknął Smurf. – Ustawić się na plaży!
Fala kursantów przelała się przez drzwi i przetoczyła
przez szlifierkę. Grey przecisnął się przez tłum, aż zrównał się
z Murrayem.
– Odbiło ci?
Murray błysnął swoim uśmiechem patentowanego
szaleńca.
– Tak. A panu nie?
– Mówiąc poważnie, nie. A ty zamierzasz dać się zabić.
– Ktoś musi się starać, żeby życie tutaj było interesujące,
no nie?
– Czasami interesujące nie znaczy dobre, Murray. –
Grey zajął miejsce w szeregu i zrobił szybki przegląd swojej
załogi. – A dobre jest przetrwanie.
– Za dużo się pan martwi, szefie.
– To się jeszcze okaże.
Grupa ruszyła szybkim truchtem. Gdy dobiegli do
świateł, z trudem łapali oddech. Raz jeszcze porządkowi
zatrzymali ruch uliczny, kiedy kursanci pędzili przez ulicę. Nikt
nie miał dość pary, żeby wydać okrzyk bojowy. Zanim dotarli
do basenu, przebiegli obok McDonalda leżącego na terenie
bazy, obok giełdy i kilku niskich budynków magazynowych.

99
– Jeszcze nie przyjechali – powiedział Smurf, żeby ich
zachęcić. – Nie widzę pick-upa.
Wpadli przez bramę na betonową platformę przy
basenie. Grupa zatrzymała się nagle, gdy kursanci biegnący na
przedzie zauważyli jednego z instruktorów siedzącego na
trampolinie. Furtado od niechcenia spojrzał na zegarek.
– Trzynaście minut – potrząsnął głową. – Blisko, ale nie
za dobrze. Zamoczyć się.
Wszyscy rzucili się na oślep do basenu niczym stado
lemingów. Grey poczuł na głowie czyjąś stopę, bo kursanci
wskakiwali do wody coraz dalej, starając się omijać kolegów.
Woda była zadziwiająco zimna. Instruktorzy musieli wyłączyć
ogrzewanie basenu specjalnie z myślą o nich. „Jakie to
wzruszające” – pomyślał Grey. Falami, mniej więcej po
dziesięciu, kursanci wydostawali się z basenu i ustawiali
w szeregu wzdłuż metalowej siatki, którą był ogrodzony obiekt.
– Murray, zasuwaj na górę – rozkazał Furtado.
Grey patrzył, jak Murray wspina się po schodach
prowadzących na trzymetrową wieżę do skoków. Furtado
i Murray rozmawiali przez kilka pełnych napięcia sekund,
a potem marynarz podszedł do skraju platformy. Stał,
spoglądając w dół na wodę, a następnie zdjął górę munduru,
buty, spodnie, podkoszulek i skarpetki, pozostając tylko
w opinających tyłek szortach UDT w kolorze khaki. Zmiął
ubranie, robiąc z niego tłumok, i zrzucił na dół, w stronę
kolegów. Poszedł na koniec platformy, zrobił w tył zwrot, puścił
się biegiem i skoczył. Grupa patrzyła w milczeniu, jak Murray
rozpościera ręce, rozpoczynając perfekcyjny skok do wody
z rozłożonymi ramionami. Jednak w szczytowym momencie,
kiedy powinien był opuścić głowę i nadać ciału kształt
opływowy, Murray nadal był wyciągnięty horyzontalnie.
– Na dechę! – wrzasnął Jones.
Grupa wiwatowała.
Murray coraz szybciej opadał w dół, z głową, nogami

100
i ramionami teatralnie odrzuconymi do tyłu. W ostatniej
sekundzie stchórzył i zwinął się w kłębek. Gdy zderzył się
z powierzchnią, w górę wystrzelił potężny gejzer wody. Kilka
sekund później podpłynął do brzegu.
– Jeszcze raz! – krzyknął Furtado. – Ale tym razem zrób
to jak należy.
Murray ponownie wspiął się na platformę i zwrócił się
twarzą do grupy. Skłonił się nisko, gdy koledzy krzyczeli,
dodając mu otuchy. Wykonał parę ruchów szyją i ramionami,
odwrócił się w stronę basenu i rozpędził się na betonowej
platformie. Znów odbił się w nienaganny sposób, zakreślając
wysoki łuk w powietrzu, i raz jeszcze jego ciało zachowało przy
spadaniu pozycję horyzontalną. Mocno zacisnął powieki
i szczęki, gdy zderzył się z powierzchnią wody. W całym
kompleksie dał się słyszeć wyraźny trzask, kiedy Murray
zniknął z pola widzenia. Wynurzył się po niekończących się
pięciu sekundach i niemrawo podpłynął do brzegu. Był blady na
twarzy i wytrzeszczał oczy z bólu.
Grey rzucił się na skraj basenu, żeby pomóc mu wyjść
z wody.
– Niech się pan, kurwa, trzyma z daleka! – krzyknął
Furtado. – On może sam o siebie zadbać.
Grey cofnął się niechętnie, a w tym momencie na
parking wjechało z rykiem silników kilka dieslowskich pick-
upów. Smurf natychmiast wydał rozkaz, żeby grupa stanęła na
baczność. Furtado zbiegł po schodach wieży do skoków
i zniknął za bramą.
– Wywołaj ich za mnie – rozkazał Smurf, nerwowo
wiercąc się w mokrym mundurze.
– Przecież ja wcale nie znam ich nazwisk lepiej niż pan –
wzruszył ramionami Grey. – Przykro mi.
– Po prostu zrób to.
Grupa była wyraźnie spięta, widząc niepewność Smurfa.
Kilka sekund później przez bramę przemaszerował gęsiego

101
szereg instruktorów, a Grey zaczął wyrzucać z siebie ich
nazwiska, w nadziei, że jakoś to będzie.
– Bosman sztabowy Ortiz, starszy bosman Baldwin,
starszy bosman Lundin, instruktor Heffner, instruktor Furtado,
instruktor Redman, instruktor Heisler.
Grey pozwolił sobie na uśmiech satysfakcji. Wydawało
się, że poprawnie odgadł porządek starszeństwa – mały cud.
Nagle ożyły z sykiem prysznice do odkażania. Na strefę
odkażania składało się dziesięć dysz prysznicowych, które
wyrzucały wodę pod wysokim ciśnieniem z trzech kierunków.
Chociaż to narzędzie tortur miały rzekomo pomóc w utrzymaniu
higieny na basenie, instruktorzy lubili je z innego powodu:
stanie pod nim było wyjątkowo nieprzyjemne. Woda była
zawsze lodowato zimna.
– Zapomniałeś o mnie, palancie – zwrócił się do Greya
niski, dobrze zbudowany wąsaty instruktor z ogoloną głową. –
Nie jestem kimś, o kim chciałbyś zapomnieć. Co więcej,
postaram się, żeby to się nigdy więcej nie powtórzyło. Stań pod
prysznicem z wyciągniętymi ramionami. Chcę, żebyś powtórzył
moje nazwisko tysiąc razy. Jak skończysz, możesz wyjść.
I niech ci nawet nie przyjdzie do głowy, żeby oszukiwać.
Grey wszedł pod tryskającą z impetem wodę i zaczął
skandować:
– Osgood, Osgood, Osgood...
– Podaj mój stopień. I masz krzyczeć – warknął Osgood.
– Instruktor Osgood! Instruktor Osgood!
– Głośniej!
Grey krzyczał, ile sił w płucach. Strumienie zimnej
wody wrzynały mu się w skórę, toteż po niecałej minucie dostał
gwałtownych drgawek. Pięć minut później, gdy doszedł do
trzystu, dołączył do niego Murray. Obaj sprawdzili, czy
instruktorzy nie patrzą, i mocno przylgnęli do siebie, starając się
za wszelką cenę zachować jak najwięcej swojego ciepła.
– Czemu tu jesteś?

102
– Redman.
– Co zrobiłeś?
– Nic.
Grey nadal wykrzykiwał nazwisko instruktora. Gdy
doszedł do dziewięciuset, zaczynał już majaczyć z zimna. Język
mu się plątał. Ściskał kurczowo Murraya jak zagubione dziecko.
W tym czasie reszta grupy chodziła na czworakach
wokół placu przy basenie. Instruktor Osgood kroczył za nimi,
zmuszając powolniejszych kursantów do szybszych ruchów. Na
betonie zostawały czerwone smugi w miejscach, gdzie
pozdzierali sobie skórę z rozmiękłych dłoni.
Do pryszniców odkażających podszedł jakiś nowy
instruktor i spojrzał beznamiętnie na Greya i Murraya. Grey był
tak zmarznięty, że nie chciał puścić kolegi.
– Kto was tu przysłał?
– Instruktor Osgood.
– Jesteście tutaj, odkąd przyszliśmy?
– Tak.
– Wychodźcie. Obaj.
Grey był mu wdzięczny, że może wyjść spod prysznica.
Nigdy wcześniej nie spotkał starszego bosmana Lundina, ale
mógł już powiedzieć, że jest on darem niebios. Mężczyzna
wyglądał zupełnie zwyczajnie. Miał lekki brzuszek, przeciętną
muskulaturę, przerzedzające się brunatne włosy i pozbawione
blasku piwne oczy.
– Dlaczego wstąpił pan do marynarki wojennej?
– Słucham? – To pytanie całkowicie zaskoczyło Greya.
– Pytałem, dlaczego wstąpił pan do marynarki.
Grey zastanawiał się przez chwilę. Wciąż jeszcze
szczękał zębami.
– Pomyślałem, że służba w SEAL to interesujący zawód.
W każdym razie na pewno bije na głowę pracę w banku
inwestycyjnym.
– Czyżby? – spytał Lundin. – Mógłby pan zarabiać kupę

103
forsy.
– Pieprzyć pieniądze. – Grey popatrzył Lundinowi
w oczy. – Mój brat poszedł tą drogą. Sto dwadzieścia godzin
pracy tygodniowo i pewny zawał przed pięćdziesiątką. Mogę
sobie wyobrazić niejeden lepszy styl życia.
– Skoro pan tak mówi.
W tle słychać było jęki kursantów, którzy kończyli
właśnie trzecie okrążenie wokół basenu o rozmiarach
olimpijskich.
– Co pan studiował?
– Historię.
– Jakaś konkretna specjalizacja?
„O co, u diabła, chodzi temu facetowi?” – pomyślał
Grey.
– Polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych.
– A ty? – Lundin spojrzał na Murraya. – Jaka jest twoja
historia?
Murray przyjrzał się sceptycznie instruktorowi.
– Wychowałem się w Stockton, nieukończona szkoła
średnia, włóczęgostwo... Zna pan resztę.
– Zdajesz sobie sprawę, że prawie połowa szeregowców
w tej grupie ma wyższe wykształcenie...
– I co z tego?
– Trochę od nich odstajesz. Nie twierdzę, że nie mógłbyś
tego nadrobić, ale jedyny rodzaj służby, który przychodzi mi do
głowy, pozwalający na znalezienie czasu na naukę – bosman
Lundin zaśmiał się cicho – to instruktor BUD/S.
– Nie po to zgłosiłem się do SEAL, żeby uzyskać
wyższe wykształcenie – powiedział Murray. – Chcę wyważać
drzwi kopniakiem, strzelać i plądrować!
Bosman Lundin uśmiechnął się pogardliwie.
– No pewnie. Tak samo jak wszyscy. Rzeczywistość jest
nieco inna.
– Co chce pan przez to powiedzieć? – Murray sprawiał

104
wrażenie zdezorientowanego.
– Nie przejmuj się tym. Dołącz do grupy.
Grey i Murray podbiegli do kursantów, którzy otoczyli
kołem starszego bosmana Baldwina. Bosman podniósł do góry
krótki kawałek liny, na którym zręcznie zawiązał kilka węzłów.
Jego zwinne palce poruszały się na pamięć.
– No i gotowe – powiedział, unosząc linę. – Instruktor
Furtado już to z wami przerabiał szczegółowo, więc nie będę
tłukł tego tematu do znudzenia. Chcę widzieć pięć szeregów
kursantów przy głębszej stronie basenu. Każdy szereg będzie
miał przydzielonego jednego instruktora. Gdy da wam znak,
podpłyniecie do jego pozycji. Od tego momentu reszta zależy od
niego. On wam powie, kiedy macie zanurkować do dna
i przywiązać węzeł do liny. Kiedy tylko skończycie wiązać,
pokazujecie mu znak okej. Sprawdzi wasz węzeł i jeśli mu się
spodoba, również pokaże wam znak okej. Wtedy dajecie mu
znak kciukiem do góry. Nie wypływacie na powierzchnię,
dopóki instruktor nie powtórzy tego znaku. Zrozumiano?
– Hoo-yah, bosmanie Baldwin!
– A co ja wam mówiłem o odpowiadaniu na moje
pytania? Hoo-yah nic dla mnie nie znaczy! Na glebę, dupki!
Grupa błyskawicznie trzasnęła dwadzieścia pompek.
– Teraz ustawcie się w pięciu szeregach i lepiej się
pośpieszcie.
Grey szybko rzucił okiem na instruktorów w wodzie
i pokierował swoją załogę w stronę instruktora Heislera, który
cieszył się dobrą reputacją i na ogół traktował kursantów
z odrobiną szacunku.
– Hej, Jeff – instruktor Redman podpłynął do Heislera. –
Chcę tę grupę – powiedział, wskazując na załogę Greya. –
Możemy się zamienić?
– Nie ma problemu.
„O kurwa. Już po nas” – przemknęło Greyowi przez
głowę.

105
– Oficerowie mają pierwszeństwo, sir. – Redman dał
Greyowi znak, żeby wskoczył do wody. – Zaczynamy.
Grey opuścił się do zimnej wody i podpłynął na boku do
Redmana. Muskularny instruktor chlapnął mu wodą w twarz.
– Zdenerwowany?
– Nie.
– Gówno prawda. – Redman ponownie chlapnął
Greyowi w twarz. – Wygląda to tak: pan ma mikroskopijne
płuca, a ja mam płuca jak mężczyzna. Ja będę pod wodą przez
cały czas. Pan będzie wypływał na powierzchnię po każdym
węźle...
– Co...?
– Nie wierzysz mi? – przerwał mu Redman. – Po prostu
rób, co mówię, cymbale. Sztuczka polega na tym, że im dłużej
każesz mi czekać pod wodą, tym bardziej się wkurzę. A im
bardziej będę wkurzony, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że
zatwierdzę twój nędzny węzełek. Kapujesz?
– Jasne.
– Kolejność jest następująca: węzeł płaski, ratowniczy,
wyblinka i szotowy. Nie pomieszaj jej. – W kąciku ust Redmana
pojawiło się coś na kształt uśmiechu.– Okej, sir. Kiedy tylko
będzie pan gotowy.
Grey zrobił kilka wydechów, a następnie głęboko
zaczerpnął powietrza. Tafla wody zamknęła się nad jego głową,
gdy nurkował w stronę dna. W poprzek basenu, kilka
centymetrów nad betonową posadzką przeciągnięto białą linę.
Podpłynął do niej i zaczął wiązać pierwszy węzeł. „Lewy nad
prawym, prawy nad lewym” – myślał. Kilka sekund później
jego idealny węzeł płaski był przywiązany do liny. Dał
Redmanowi znak okej. Instruktor siedział ze skrzyżowanymi
nogami przy drugim końcu liny i wyglądał, jakby medytował.
Chwycił węzeł i przyglądał mu się uważnie przez kilka sekund.
Pociągnął za dwa luźne końce liny, żeby się upewnić, czy jest
wystarczająco dobrze umocowany, a potem powoli zrobił znak

106
okej. Grey czym prędzej uniósł kciuk do góry i czekał na
potwierdzenie, żeby móc pomknąć na powierzchnię.
Upiorną ciszę basenu zastąpiły pokrzykiwania
instruktorów. Zaczerpnął kilka nierównych oddechów. „Mam
przesrane” – pomyślał. Pozwolił sobie na jeszcze kilka sekund
na powierzchni, a potem zanurkował, żeby zawiązać drugi
węzeł. Redman odrzucił jego pierwszy węzeł ratowniczy,
zmuszając go, żeby spróbował jeszcze raz. Kiedy Grey starannie
układał miękką linę we właściwej konfiguracji, zaczął ruszać
szyją jak kurczak, instynktownie przełykając ślinę i wysuwając
głowę do przodu. Gdy dotarł na powierzchnię, był na skraju
paniki. Zbliżała się hipoksja.
Trzeci węzeł wyszedł idealnie, ale to dlatego, że
wyblinka jest łatwa. Jednak zanim znalazł się na powierzchni,
znów niebezpiecznie brakowało mu powietrza, a został mu
jeszcze do zawiązania kurewsko trudny węzeł szotowy.
Gdy Grey zanurkował na dno, Redman wyglądał jak
uosobienie stoicyzmu. Siedział niemal nieruchomo z ramionami
skrzyżowanymi na piersi. Grey zaczął wiązać węzeł szotowy.
Jego palce poruszały się gorączkowo, a serce zabiło mu
mocniej, gdy przedstawił gotowy węzeł do sprawdzenia.
Siedzący ze skrzyżowanymi nogami instruktor obejrzał węzeł
i potrząsnął głową. Niedobry. Grey poczuł, jak ciepły strumień
moczu wymyka się z jego szortów, gdy pęcherz uwolnił swoją
zawartość.
„Jestem skończony. Jestem martwy. Martwy. Martwy” –
ta myśl tłukła mu się w głowie. Węzeł za nic nie chciał wyjść.
Kurze ruchy szyją zaczęły się na dobre, gdy Grey usiłował się
skoncentrować. Czuł, jakby zaraz miał eksplodować. Ogarnęła
go panika i niewiele mógł zrobić, żeby to ukryć. W końcu udało
mu się dokończyć węzeł. Pchnął go natarczywie w stronę
Redmana. Instruktor bez pośpiechu szarpnął węzeł,
sprawdzając, czy jest dobrze zawiązany. W kącikach oczu Greya
zaczęła się czaić ciemność. Jego pole widzenia gwałtownie się

107
kurczyło. Redman patrzył na niego wyczekująco.
„Znak okej” – przypomniał sobie Grey. Pokazał znak
prawą dłonią. Redman bezzwłocznie go odwzajemnił. Nie tracąc
ani sekundy, Grey błyskawicznie wysunął kciuk, prosząc
o pozwolenie powrotu na powierzchnię. Redman wyciągnął
zaciśniętą pięść. „Czy to jakiś chory żart? Ja pierdolę!” – Grey
gwałtownie odepchnął się od dna z oczyma utkwionymi
w powierzchnię. Nagle przestał się unosić do góry. Redman
złapał go za kostkę i ciągnął z powrotem na dno. Gdy ich twarze
znalazły się na tym samym poziomie, instruktor popatrzył mu
w oczy i wysunął kciuk. Grey wystrzelił na powierzchnię,
z całej siły przebierając nogami. Świeże powietrze gwałtownie
wypełniło jego puste płuca, on tymczasem starał się za wszelką
cenę odzyskać panowanie nad sobą. Redman wypłynął na
powierzchnię chwilę później.
Przyglądali się sobie przez kilka sekund. Wdychane
i wydychane powietrze nadal rzęziło Greyowi w płucach.
Redman oddychał spokojnie.
– Zaliczone.
Grey tylko na to czekał. Podpłynął do brzegu basenu,
podciągnął się powoli i wyszedł z wody. Gdy wstał, gwałtownie
zakręciło mu się w głowie, dlatego zachwiał się niebezpiecznie
i omal nie wpadł z powrotem do basenu. Starszy bosman Lundin
podbiegł i złapał Greya za ramię.
– Tylko ostrożnie, sir.
– Dziękuję.
– Nie dziękuj mi – powiedział cicho Lundin. – Źle się
z tym czuję.
– Dobra. – Grey stopniowo odzyskiwał równowagę.
– Dołącz do zwycięzców.
Grey podszedł wolnym krokiem do dwóch kursantów,
którzy siedzieli twarzą do metalowej siatki ogrodzenia. Usiadł
ostrożnie i się im przyjrzał. Był mile zaskoczony, widząc
zamyśloną twarz Rogersa, który na niego patrzył.

108
– Nie było nawet w połowie tak źle, jak się
spodziewałem – powiedział cicho Rogers. – Właściwie wcale
nie było źle.
– Jasne, mistrzu – odparł Grey. – Kogo miałeś?
Heislera?
– Skąd wiesz?
– Następnym razem spróbuj z Redmanem. O mało się
nie utopiłem.
– Aż tak źle?
– Gorzej. – Grey zerknął przez ramię i zobaczył
samotnego kursanta, który wyszedł z basenu i przyjął pozycję
do robienia pompek. – Kto to?
– Jones.
– Jones? – Grey potrzasnął głową.
Przykro mu było widzieć, że któremuś z jego ludzi się
nie powiodło. Cholera.
– Zdajesz sobie sprawę, że na BUD/S rzadko będzie tak
przyjemnie jak teraz? – spytał Rogers z uśmiechem. – Pomyśl,
jak często możemy tak sobie siedzieć, ciesząc się ze swoich
osiągnięć. To jest raj.
– Czasami martwię się o ciebie, Sokratesie.
– Och, przestań, Mark. Rozchmurz się.
Siedzieli spokojnie przez kilka minut, korzystając
z niespotykanej ciszy. Grey właśnie zamknął oczy, gdy jeden
z instruktorów wskoczył do basenu i wyciągnął z wody
Murraya.
– Oddychaj, dupku. Oddychaj!
Murray uniósł się na rękach i kolanach i wyrzygał
strumień wody na beton.
– Wstawaj, gnojku. – To był Furtado – Nie zgrywaj przy
mnie chorego. Przygotuj się do robienia pompek.
Roztrzęsiony Murray przyjął pozycję, a tymczasem
grupka zwycięzców stale rosła. Gdy sprawdzian się zakończył,
okazało się, że nie zaliczyło go tylko dwunastu kursantów, co

109
było nadzwyczajnym wynikiem w grupie, która nadal liczyła
prawie sto osób.
– Macie dwie minuty, żeby się ubrać i wynieść stąd –
oświadczył im Osgood. – Nie spóźnijcie się.
Gdy pstryknął palcami, instruktorzy zaczęli się
przechadzać między szeregami ubierających się gorączkowo
kursantów i wrzucać do basenu każdą bezpańską sztukę ubrania,
na jaką natrafili. Kursanci pędzili po betonie i rzucali się na
główkę do wody.
– Po prostu wkładajcie na siebie, co popadnie –
wrzeszczał Smurf. – Mniejsza o to, czyje to jest.
Greyowi dostała się góra od munduru polowego należąca
do jednego z najniższych kursantów w grupie. Nie mógł jej
zapiąć i sięgała mu tylko do połowu brzucha. Co gorsza,
w pośpiechu włożył o kilka numerów za małe buty. Smurf
gorączkowo podwijał nogawki spodni, kiedy instruktorzy dali
znak, że czas minął.
– Nawet nie byliście blisko – zauważył Osgood ze
złością. – Później za to zapłacicie. Już jesteśmy spóźnieni.
Weźcie zimną kąpiel i ustawcie się na plaży do biegu
kondycyjnego.
Kursanci wskoczyli do basenu, a następnie przecisnęli
się przez bramę i ustawili się w szyku na drodze. Biegli, dopóki
nie wyprzedziły ich pędzące z łoskotem dieslowskie pick-upy
wypełnione instruktorami. Wtedy się zatrzymali i szybko
wymienili butami. Gdy emocje opadły, Grey zorientował się, że
znów miał pecha. Te buty z całą pewnością też nie należały do
niego. Były nieco wygodniejsze, ale wciąż przynajmniej jeden
numer za ciasne. Przesrane. Grupa zaczęła biec, gdy Grey
kończył zawiązywać buty. Zanim dotarli do plaży, na stopach
pojawiły mu się piekące plamy, nieomylny znak, że następne
będą pęcherze.
– Nie mamy czasu do stracenia – powiedział Smurf, gdy
przystanęli na piasku. – Jeśli masz nieswoje buty, zdejmij je.

110
Grey zrobił krok do przodu i ściągnął buty, które nosiły
wewnątrz wyraźny napis „ROSARIO”, wykonany dużymi
białymi literami.
– Rosario! – zawołał.
– Tutaj, sir.
Szczupły latynoski podoficer potulnie zabrał swoje buty
i oddał te, które miał dotąd na sobie. Zachowywał się uprzejmie,
niemal z szacunkiem. Grey o mało nie zapomniał, że jest na
BUD/S.
– Dzięki.
Grey włożył swoje własne buty i zdjął górę munduru
polowego. Standardowy strój do biegów składał się ze spodni
i podkoszulka. Już się zaczął odprężać, gdy przez bramę bazy
wyjechały z rykiem dwa pick-upy i zaparkowały na plaży.
Wysiadło z nich trzech instruktorów: starszy bosman Baldwin,
instruktor Heisler i Osgood. Baldwin był znany z zamiłowania
do biegów. Nie wyglądał na szczególnie wysportowanego, ale
chodziły słuchy, że potrafi skopać tyłek każdemu. A Osgood –
cóż, Osgood podobno prowadził brutalnie traktowaną drużynę
łamagów, czyli nieszczęsną zbieraninę kursantów, którzy po
prostu odstawali od reszty.
– W szeregu zbiórka! – krzyknął Osgood. A po krótkiej
przerwie dodał: – Za wolno. Zasuwać do przyboju, zamoczyć
się i do piachu.
Kursanci popędzili do lodowatego oceanu, a potem
wytarzali się w piasku.
– Za wolno. Jeszcze raz.
Po czterech kursach do oceanu Osgood znudził się tą
zabawą. A może Baldwin miał serdecznie dość czekania. Bez
ostrzeżenia szczupły bosman ruszył wzdłuż plaży pełnym
sprintem.
– Lepiej, żebyście za mną nadążyli – krzyknął przez
ramię.
Grey uśmiechnął się z wyższością i pobiegł sprintem na

111
czoło stawki. Był w paskudnym nastroju, ale przynajmniej
bieganie było czymś, z czym sobie radził. Zwykle przyjmował
postawę spokojnej arogancji, gdy na próbę wystawiano jego
umiejętności sprinterskie. Stanowczym wzrokiem wiercił dziurę
w plecach Baldwina, gdy instruktor pędził po nasypie. „Zawsze
cię dogonię. Jesteś nikim” – myślał.
Pick-upy jechały z warkotem za grupą. Po kilku
minutach biegu przez nasyp z megafonów zainstalowanych na
pojazdach popłynął nieprzerwany strumień słów zachęty.
– Lepiej się poddajcie. Nigdy wam się nie uda – mówił
Furtado. – Skoro GI Jane może to zrobić, to ja też – zapiszczał
drwiąco. – Nigdy nie rezygnuj. Nigdy się nie poddawaj.
Bosman Baldwin skręcił na mocno ubity piasek
i posuwał się na południe wzdłuż linii brzegowej. Grey był
zdziwiony, jaką szybkość rozwijał ten starszy mężczyzna.
– Chyba zdajecie sobie sprawę, że nie musicie tutaj być,
co? – mówił teraz Furtado. – Nie wiedzieliście, że możecie
zdobyć dyplom SEAL przez internet? Wystarczy, że wpiszecie
swoje nazwisko w internetowym formularzu, a następnego dnia
dostaniecie w mailu oficjalny dyplom SEAL.
Głos wydobywający się z głośnika na samochodzie cichł
coraz bardziej, w miarę jak grupa rozciągnęła się wzdłuż plaży.
Grey biegł tuż za bosmanem Baldwinem ze wzrokiem
wlepionym w plecy instruktora. Czuł się dziwnie osamotniony.
Czołówka grupy była o kilka kroków za nim i z każdą sekundą
zostawała bardziej w tyle. Bosman Baldwin wciąż przyśpieszał,
biegł dalej, pociągając za sobą Greya.
Czterysta metrów przed nimi widać było metalową
siatkę ogradzającą poligon saperski. Grey wiedział, że Baldwin
zatrzyma się tam, żeby zaczekać na resztę grupy.
– No, dalej. Rusz się – słowa wymknęły się Greyowi,
zanim zdołał się powstrzymać.
– Coś pan mówił? – Bosman Baldwin spojrzał przez
ramię.

112
– Nic takiego.
– Nic? Sranie w banie! – Baldwin przyśpieszył. – Jeśli
będzie pan potrafił utrzymać się przy mnie przez następną
minutę, nie wypruję z pana flaków. Umowa stoi?
Grey nie odpowiedział. Skupił każdy gram energii na
niebagatelnym zadaniu dorównania kroku instruktorowi.
Metalowa siatka zatańczyła im przed oczami, gdy przyśpieszyli
do wytężonego sprintu. Baldwin zdołał się oddalić o kilka
metrów, ale Grey w ostatniej chwili rzucił się do przodu
i skrócił dystans. Bosman zwolnił do truchtu, odwrócił się
i popatrzył na Greya, unosząc jedną brew do góry.
– Biegał pan na studiach?
– Maratony – odparł Grey – i triatlony.
– Nieźle. Jest pan bezpieczny. Przynajmniej chwilowo.
Ale radzę, do cholery, nadążać w drodze powrotnej, bo ja nie
jestem zmęczony. – Baldwin ściągnął koszulkę, ukazując
szczupły tors biegacza. Upiornie biała skóra obciągała mu
żebra. – Lepiej, żeby pan też zdjął koszulkę. Opłaca się być
zwycięzcą.
Grey zdjął koszulkę i patrzył, jak grupa z wysiłkiem
biegnie w stronę poligonu. Drugi na mecie zjawił się Jones.
Biegł jak dzikus, wywijając niekontrolowanie rękami, z głową
odchyloną do tyłu.
– Ej, ty! Podejdź tutaj!
Jones zatrzymał się gwałtownie tuż przy Baldwinie.
– Skąd pochodzisz?
– Z Tennessee – odparł śpiewnie Jones.
– Polujesz?
– Pewnie. – Jones odpoczywał z dłońmi opartymi na
kolanach. – Mam parę psów myśliwskich.
– Poważnie? – Baldwin się uśmiechnął, a jego piwne
oczy zaiskrzyły się. – Mam słabość do takich świrów z zadupia
jak ty. Myślę, że w każdej grupie potrzebny jest prawdziwy
wieśniak, a pan, panie Grey?

113
– Och, z pewnością – powiedział Grey, puszczając
oko. – Jones to autentyk.
– No, autentyk to ja. Wieśniak z urodzenia
i wychowania. Tak jest.
– Prawie nie chcę cię skrzywdzić, Jones – powiedział
Baldwin. – To jest komplement, jakbyś miał wątpliwości.
Dzisiaj masz luz. Zdejmij koszulkę.
Jones ściągnął koszulkę, obnażając tors podobny do
torsu Baldwina.
– Porozciągajcie się trochę sami. To może chwilę
potrwać. – Baldwin pobiegł powoli na północ, skąd zbliżała się
zasadnicza grupa kursantów. Wykonał zagadkowy gest ręką
i wskazał na ocean. Kursanci posłusznie popędzili do przyboju.
Przez następne piętnaście minut robili przysiady, wypady i tym
podobne ćwiczenia. Osgood szczególnie lubił smurfy, które
polegały na robieniu pajacyków z pełnego przysiadu. Kursanci
się potykali, przewracali, dostawali torsji. Kompletny bajzel.
– Jak dobrze, że żyjemy, co, sir?
Grey spojrzał na Cud Tennessee i wybuchnął śmiechem.
– Jesteś takim cholernym optymistą, Jones. Nie
pozwolisz mi się trochę pomartwić?
– I co by to dało? Wiem, co pana dręczy. Kurczę, lubię
Ramireza tak samo jak pan, ale musi pan zrozumieć, że za
cholerę nic pan nie może na to poradzić. Przynajmniej serce
jeszcze mu cyka i mózg brzęczy.
– Jeszcze... – Greyowi głos się załamał. Przesiał garść
piasku przez palce. – Zamierzam go odwiedzić dziś wieczorem
w szpitalu, jeśli nadal tam jest. Chcesz pójść ze mną?
– Jasne.
Siedzieli, przeciągając się w milczeniu, obserwując
błękitny ocean i próbując ignorować odgłosy stękania z bólu
wydawane przez ćwiczących kolegów. W końcu Baldwin
zagwizdał i wskazał na północ. Zanim zaczęli biec, rączy
bosman zdążył już ich nieźle odsadzić. Grey się odprężył,

114
pozwalając, żeby nogi poruszały się swoim naturalnym rytmem.
Dysocjacja była sztuczką, której nauczył się, trenując sporty
wytrzymałościowe. Na BUD/S tylko biegi były konkurencją na
tyle samotną, żeby ta technika mogła przynieść prawdziwe
efekty. Postarał się rozluźnić policzki, rozluźnił ręce, wydłużył
krok i pozwolił, żeby oddychanie odbywało się w sposób
naturalny. Wzrok lekko mu się zmącił, bo skierował uwagę do
wewnątrz, chroniąc się w fortecy własnego umysłu. Vanessa
tańczyła na brzegu, śmiejąc się, wirując, a jej smagła skóra
lśniła w popołudniowym słońcu. Woda pryskała jej wokół
kolan, gdy podskakiwała na płyciźnie. Grey napawał się tym
widokiem, niepomny na kwas mlekowy gromadzący się w jego
nogach.
– Hej. – Baldwin machnął ręką przed klatką piersiową
Greya. – Potrzebuję trochę miejsca, mistrzu.
Vanessa zniknęła w jednej chwili. Grey został trochę
z tyłu, pozwalając Baldwinowi biec kilka kroków przed sobą.
Nogi zaczęły go palić niemiłosiernie, a oddech stał się
nierówny. Byli prawie przy wieży do nurkowania. Baldwin
z pewnością się tam zatrzyma.
– Gotowy na jeszcze jeden kilometr? – spytał Baldwin,
oglądając się przez ramię.
Grey uśmiechnął się blado.
– Dobra – odpowiedział i przyśpieszył jeszcze bardziej.
Pragnienie, żeby się wycofać, okazało się niemal nie do
przezwyciężenia, jednak Greyowi jakoś udało się dotrzymać
kroku instruktorowi. Kilkaset metrów dalej Baldwin zatrzymał
się gwałtownie i zaczął biec w miejscu.
„Myślałeś, że możesz mnie złamać? – Grey pozwolił
sobie na odrobinę dumy. – Lepiej się zastanów, cwany
bosmanie. Zmusiłem cię do odkrycia kart”.
Baldwin przyjrzał się Greyowi nieufnie, otworzył usta,
jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił i tylko machnął
ręką w stronę tej części plaży, gdzie grupa pozostawiła swoje

115
bluzy mundurowe i manierki. Grey odszedł w milczeniu.
Odkręcił korek manierki i chciwie wlał do ust szeroki strumień
wody, rozlewając przy okazji zimny płyn po klatce piersiowej.
Jones dołączył do niego chwilę później.
– Ten bosman Baldwin jest rzeczywiście szybki –
powiedział, ciężko dysząc. – Założę się, że był cholernie
zdziwiony, że dotrzymał mu pan kroku. Ja bym był na jego
miejscu.
– Dzięki. – Grey zwalił się na piasek i zaczął sobie
rozciągać ścięgna podkolanowe.
– W domu, w górach, nie dałbym mu się tak łatwo. Ten
piasek to dla mnie coś nowego. Wysysa mi z nóg całą energię.
– Nigdy nie jeździłeś na plażę jako dziecko?
– Nie. Wie pan, to nie całkiem po sąsiedzku.
– Kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś ocean?
Jones parsknął.
– Jakieś trzy tygodnie temu, dzień w tą, dzień w tamtą.
– No i jesteś tutaj.
– Tak, jestem tutaj.

Grey stał sztywno na baczność, a na szlifierkę kapała


z niego słona woda i sypał się piasek. Instruktor Osgood zebrał
grupę na szczególną okazję. Przechadzał się tam i z powrotem
przed kursantami, głaszcząc się po wąsach. Nagle przystanął tuż
przy Murrayu i pochylił się w jego stronę.
– Zrezygnuj.
– Nie.
– Nie? – ryknął Osgood. – Tylko tyle?
– Nie, nie zrezygnuję, instruktorze Osgood.
Krępy instruktor splunął Murrayowi na stopy.
– Zrezygnujesz.
Przesuwał się wzdłuż szeregu, nękając wybranych
kursantów. Nagle jeden z nich wystąpił z szeregu.
– Ja chcę zrezygnować – powiedział cicho.

116
Był to młody chłopak, prosto po szkole średniej.
Osgood otoczył go ramieniem, zachowując się jak stary
kumpel. Odszedł ze swoim nowym przyjacielem, szepcząc mu
coś do ucha. Chłopak zniknął w biurze fazy pierwszej, a Osgood
wrócił z uśmiechem na ustach.
– Widzicie, to nie takie trudne. Wystarczy, że powiecie:
„rezygnuję” albo „D-O-R”.
Starszy bosman Lundin, który akurat przechodził obok
nich, zawrócił ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy.
– Cała grupa literuje „dorito” – rozkazał.
Mniej więcej połowa grupy zaczęła skandować „D-O-
R...”.
– Ha! – wykrzyknął Lundin. – Mam was! Właśnie
poprosiliście o „drop on request”, czyli wykluczenie na własną
prośbę!
Grupa jęknęła, a Lundin odszedł, chichocząc do siebie.
– Mówiąc całkiem poważnie, jeśli myślicie o rezygnacji,
teraz jest na to czas – powiedział Osgood. – Zamierzam
naprawdę skopać wam dupy. Nie żartuję. Oszczędźcie sobie
bólu. Po co cierpieć? Chcecie spędzić całą służbę z dala od
domu, pod ostrzałem, śpiąc w błocie? Od tej pory będzie coraz
trudniej. Obiecuję.
Z szeregu wystąpił kolejny kursant, potem jeszcze jeden
i jeszcze jeden.
– Świetnie, panowie. Następny proszę. Nie ma się czego
wstydzić.
Zgłosił się kolejny kursant, potem następny i w końcu
jeszcze jeden. Najwyraźniej wiązanie węzłów i bieg zbierały
obfite żniwo. Osgood poprowadził wyjątkowo nieprzyjemne
zajęcia dla drużyny łamagów. Co najmniej jedna czwarta grupy
straciła lunch, wykonując na jednym z jego słynnych
„postojów” wyczerpujące ćwiczenia metodą calisthenicsu.
– Jeszcze tylko jeden, to nie będę gnębił grupy.
Osgood zaczynał przemawiać niczym sprzedawca

117
używanych samochodów: „Jeszcze jeden, a dorzucę nawet
komplet darmowych opon...”.
Z szeregu wystąpił kolejny kursant.
– Jeszcze dwóch, a dam wam od razu świadectwa
ukończenia BUD/S.
– Gówno prawda – odezwał się Murray pogardliwie. –
Dlaczego po prostu nie da nam pan w dupę i nie skończy z tym
raz na zawsze?
Grey poczuł, że przepełnia go duma. Murray odwracał
uwagę od prowokacji Osgooda, usiłując zahamować stały
odpływ rezygnujących.
– Ty dostaniesz w dupę, Murray. Nic się nie martw. –
Osgood ponownie skupił swoją uwagę na grupie. Nie dawał za
wygraną. – Jeszcze tylko dwóch...
Jednak nastrój powszechnej desperacji minął. Już nikt
więcej nie dał się namówić.
– Na plecy! – Komenda padła szybko i gwałtownie.
Kursanci przewrócili się na plecy.
– Na brzuch!
Obrócili się twarzą do ziemi.
– Powstań!
Skoczyli na równe nogi.
– Plecy, brzuch, powstań. Plecy, brzuch, powstań...
Plecy, brzuch, powstań. Plecy, brzuch. Greya szczypały
oczy, bo pot lał mu się z czoła strumieniami. Niekończąca się
litania komend trwała w najlepsze. Bezlitosny asfalt obcierał
Greyowi dłonie i tyłek do żywego. Zaklął, z trudem łapiąc
oddech, gdy zdarł sobie strupa na dupie.
– Do przyboju! Woda, piasek.
Kursanci, wdzięczni za każde urozmaicenie, przebiegli
sprintem przez parking, wspięli się na nasyp i popędzili do
oceanu. Osgood czekał na ich powrót.
Plecy, brzuch, powstań. Plecy, brzuch, powstań. Piasek
jeszcze bardziej podrażniał otarcia. Grey wiedział, że krwawi.

118
Dupa mu płonęła. Taki miły efekt słonej wody w otwartej ranie.
Popadł w pełen udręki trans, w którym minuty zamazywały się,
tworząc nieprzenikniony gąszcz cierpienia.

119
5

Podczas biegu powrotnego do koszar Grey zrównał się


z Murrayem. Złapał go za ramię i odciągnął od grupy
utykających kursantów. Obaj zwolnili i szli normalnym
krokiem.
– O co chodzi, sir?
– Co z twoimi poszukiwaniami haków na Redmana? Czy
twój kontakt wypalił?
Murray pozwolił sobie na uśmiech samozadowolenia.
– Jasne.
– I co?
– Jeff trochę dla mnie poszperał. Zadzwoniłem do niego,
a on dał mi numer kogoś stąd, kto pracował z Redmanem. To
niejaki Scott Armstrong, starszy bosman w stanie spoczynku.
Zatelefonowałem do Armstronga i zgodził się ze mną spotkać
wczoraj wieczorem w restauracji w Imperial Beach. Mogę panu
powiedzieć, że moje przeczucie okazało się uzasadnione. Ten
skurwiel Redman jest zamieszany w ciemne sprawki.
– Co powiedział Armstrong? – niecierpliwił się Grey.
– Zanim Redmana przeniesiono jako szkoleniowca na
BUD/S, służył z nim w Team Four. Wygląda na to, że nasz
ulubiony instruktor nie był tam szczególnie lubianym facetem.
Z nikim mu się nie układało, ale co ważniejsze, nikt nie chciał
brać udziału w operacjach razem z nim.
– Więc był bezwartościowy.
– Dokładnie tak. Ale mam coś lepszego. – W niebieskich
oczach Murraya pojawiły się iskry. – Został usunięty z Team
Four na długo przed końcem służby.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że team miał problemy z inwentaryzacją.
Wygląda, że amunicja i materiały wybuchowe dostawały nóg
i ulatniały się z bazy. Armstrong mówi, że nigdy im się nie

120
udało obarczyć za to winą Redmana, ale dowódca plutonu nie
miał większych wątpliwości, że to był on. Podobno
zatrzymywanie kombinezonów piankowych, uprzęży
spadochronowej i innego wyposażenia osobistego nie należy do
rzadkości, ale zabieranie do domu broni jakiegokolwiek rodzaju
to poważna sprawa.
– Chyba jaja sobie ze mnie robisz. Oni myślą, że
Redman podkradał amunicję i materiały wybuchowe?
– Właśnie tak. Niewiele osób o tym wie. Armstrong miał
z tym do czynienia, bo był prawą ręką dowódcy plutonu. Obaj
zastanawiali się nad tą sytuacją i zamiast wszcząć oficjalne
dochodzenie, przekonali dowódcę jednostki, żeby przeniósł
Redmana. W ten sposób pozbyli się go, nie niszcząc mu kariery
i co więcej, prawdopodobnie oszczędzając mu odsiadki.
– Czy to nietrudno wychwycić tego rodzaju rzeczy?
Sądziłem, że inwentaryzacje są bardzo ścisłe.
– Nie aż tak bardzo. Kradzież karabinu maszynowego
M60 to jedno, a naboje i materiały wybuchowe to całkiem inna
historia. Zużywa się je, wychodzą. Kapuje pan?
– To znaczy, że szedł na strzelnicę i zachowywał
amunicję, zamiast ją wykorzystać?
– Otóż to. Jakby tego było mało, Armstrong powiedział,
że chociaż rzadko dochodzi do zgubienia broni, stracili z oczu
ogromną liczbę starszych części używanych do naprawy
karabinków M4...
– Oznaczałoby to, że Redman mógł poskładać własny
arsenał z części zapasowych – rozmyślał na głos Grey. Pokręcił
głową ze zdumieniem. – Martwi mnie, że ten kryminalista ma
nad nami władzę i może spuszczać nam wpierdol.
– Trochę straszne, co nie?
– Straszne to za mało powiedziane. Widać z tego, że nie
powinieneś drążyć dalej. Jeśli Redman przyłapie cię na
węszeniu, kto wie, co może ci zrobić. Prawdopodobnie ma
piwnicę pełną narzędzi tortur.

121
– Bardzo śmieszne. – Murray odwrócił wzrok od twarzy
Greya. – Jeszcze nie jestem zadowolony. Mam parę dobrych
tropów, ale nie dysponuję żadnymi twardymi dowodami. Chcę
się przekonać, co uda mi się wyszperać tutaj, w San Diego.
Redman jest tu już od jakiegoś czasu – wystarczająco długo,
żeby narobić sobie kłopotów.
– To twoje życie i twoje ciało, marynarzu. Tylko nie
mów, że cię nie ostrzegałem.
– Poradzę sobie. Za dużo się pan martwi.
Wrócili do koszar w milczeniu. Grey wystukał na
komórce numer Vanessy. Wciąż był przemoczony do suchej
nitki, pokryty zadrapaniami i siniakami po tym, co przeszedł
tego dnia.
– Halo? – Vanessa miała zaspany głos.
– O rany. Sprawiasz wrażenie bardziej zmęczonej ode
mnie.
– Mark?
– Wszystko w porządku? Jak tam w szkole?
– Mniejsza o szkołę. Jak ty się masz?
– Żyję. Dupa mi krwawi, ale żyję.
– Okej, kochanie. Nie musisz mi mówić wszystkiego.
Możesz mi oszczędzić szczegółów swojego życia erotycznego.
– Nie bądź złośliwa – odparł Grey. – To od robienia
brzuszków, głuptasie.
– Aha. – Vanessa zaśmiała się cicho. – A co nowego?
Dali ci dzisiaj w kość?
– Oczywiście. Jak zwykle – powiedział Grey – ale
straciłem chłopaka ze swojej załogi...
– Kochanie, to straszne! Czy on nie żyje? – Jej głos
podniósł się o oktawę. – Czy ty musisz to robić? To znaczy, czy
nie możesz być księgowym albo kimś w tym rodzaju? Jestem
pewna, że mógłbyś złapać jakąś dobrą posadę, może w studium
podyplomowym, na wydziale prawa, w akademii medycznej...
Proszę, kochanie, nie rób tego... – Głos jej się załamał.

122
Grey milczał. Ktoś tu najwyraźniej miał zły dzień.
– Okej, przepraszam – powiedziała w końcu Vanessa. –
Wiem, że jestem śmieszna. Ale proszę, powiedz mi, że on nie
umarł.
– Żyje – powiedział Grey. – Ale wydaje mi się, że ma
złamany kręgosłup.
– Czy on był twoim przyjacielem?
– Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi.
– Chciałam zapytać, czy byliście ze sobą blisko.
Grey oparł się o ścianę. Vanessa nie ułatwiała mu
sprawy.
– Tak, byliśmy całkiem blisko. To był dobry chłopak.
– Tak mi przykro, kochanie. To straszne. Jak do tego
doszło?
– Łódź... Byliśmy w łodzi... To znaczy on był... Ja byłem
w wodzie...
Nie był w stanie dokończyć. Czuł, że klatkę piersiową
przygniata mu ogromny ciężar, a do oczu napływają łzy.
Zagryzł wargę. Był coraz bardziej zakłopotany. „Potrzebuję snu.
To wszystko. Tylko snu” – pomyślał.
– Muszę już iść – głos mu się łamał. – Przepraszam.
Zadzwonię do ciebie jutro, okej?
– Proszę, nie odchodź. Nie w ten sposób.
– Przepraszam – powtórzył.
– Przynajmniej powiedz mi, że nic ci nie będzie.
– Wszystko będzie dobrze – odparł. – Kocham cię.
Grey usilnie starał się zrozumieć, jak to możliwe, że
w czasie trwającej minutę rozmowy przeszedł od żartów niemal
do płaczu. „Niezły będzie z ciebie komandos, Grey. Cholernie
opanowany” – pomyślał. Pokuśtykał do swojego pokoju,
wskoczył pod prysznic i wyszorował zadrapania. Ubrał się
szybko, wciągając na siebie parę jeansów, koszulkę z krótkim
rękawem i bluzę. Na dworze nie było zimno, ale po całym dniu
w mokrym ubraniu noszenie suchej bluzy wydawało się

123
luksusem. Kiedy Grey wszedł na parking, zobaczył, że Jones
siedzi na masce jego jeepa.
– Gotowy? – zapytał Grey bez sensu.
– No kurczę, chyba nie siedzę na pana masce dla jaj.
Grey otworzył drzwi i Jones wsiadł do samochodu.
Wkrótce jechali przez Coronado Bay Bridge w stronę Kliniki
Marynarki Wojennej w San Diego. Znów się zachmurzyło
i światła w centrum miasta połyskiwały słabo w mroku. Na
południe od mostu na wodach zatoki unosił się ciężko sznur
szarych okrętów przycumowanych do ponurych pirsów. Na
zachodzie światła półwyspu Point Loma migotały we mgle,
zdradzając położenie nierzucającej się w oczy bazy okrętów
podwodnych. Bezpośrednio za plecami Greya i Jonesa rozciągał
się oświetlony pas startowy należącej do marynarki bazy
lotniczej North Island, a na północnym krańcu zatoki przycupnął
cicho stary Ośrodek Szkolenia Rekrutów Piechoty Morskiej.
Grey uwielbiał San Diego, mimo że obecność wojska bywała
czasami nieco przytłaczająca. Dzień, kiedy faktycznie będzie
miał czas, żeby podziwiać liczne uroki „najpiękniejszego miasta
Ameryki”, wydawał się niesamowicie odległy. W miarę jak
Grey kluczył w ulicznym ruchu, ogarniał go coraz posępniejszy
nastój.
– Myśli pan, że instruktorzy mówią nam prawdę? –
zapytał Jones.
– W jakiej sprawie?
– O tym, że nigdy nie będzie łatwiej... nawet kiedy
ukończymy szkolenie.
– To zależy. Z jednej strony tak, bo będziesz nieustannie
podróżował i niewiele pobędziesz w domu. A z drugiej nie, bo
żaden instruktor nie będzie ci się wydzierał prosto w twarz. –
Grey mówił głośno, żeby przekrzyczeć warkot jeepa, bo
przyśpieszył, żeby wyminąć jakąś ciężarówkę z przyczepą. –
Zanim przyszedłem na BUD/S, miałem tymczasowy przydział
do Dowództwa Sił Specjalnych. Mogę ci powiedzieć, że

124
SEALsi, dla których pracowałem, są niesamowicie wyluzowani.
Początkowo mnie to odrzucało. Oni są czymś najbardziej
odległym od instruktora BUD/S, co możesz sobie wyobrazić. Po
prostu grupa przyjaznych facetów, którzy surfują w przerwach
na lunch. To całkiem inny świat, Jones. Wystarczy przejść się
pół kilometra wzdłuż Trident Way, żeby koszmar BUD/S wydał
się tak bardzo odległy.
– Ale takie częste podróże muszą być ciężkie dla
rodziny – rozmyślał na głos Jones. – Zastanawiam się, ilu z tych
facetów jest żonatych.
– A co? Zamierzasz się chajtnąć?
– No, jest taka dziewczyna w moich rodzinnych
stronach... Jestem w niej śmiertelnie zakochany, ale
powiedziałem jej, że musimy zaczekać przynajmniej, aż skończę
BUD/S. Ona nadal mieszka z rodzicami. Chce zostać
nauczycielką. – Jones uśmiechnął się do siebie. – Strasznie bym
chciał się z nią ożenić, ale wiem, że w teamach nie jest łatwo
żyć w stałym związku.
– To się da zrobić – odpowiedział Grey – chociaż
bosman Baldwin twierdzi, że współczynnik rozwodów nieco
przekracza dziewięćdziesiąt procent.
– Cholera. Dziewięćdziesiąt procent?
– Coś koło tego. Nie jest łatwo. Wyobraź sobie, że
spędzasz poza domem jedenaście miesięcy w roku. Twoja żona
może nawet nie wiedzieć, dokąd jedziesz. – Grey pomyślał
o Vanessie i spróbował sobie wyobrazić, że wyjeżdża
niespodziewanie i znika na całe miesiące. – To wymaga
szczególnego rodzaju kobiety, która jest w stanie znieść takie
gówno.
Jones siedział w milczeniu, patrząc smętnie w dal.
– Kobiety – powiedział Grey – to wielki problem.
– Fakt. Ale przecież są takie milutkie...
Grey wjechał jeepem na szpitalny parking i wyłączył
zapłon. Kilka minut później stali w przytulnej recepcji.

125
Pomieszczenie ozdabiały bukiety kwiatów, a na środku pod
grubą szybą umieszczono niewielką makietę szpitala. Grey
poszedł do łazienki, a w tym czasie Jones podszedł do kontuaru.
Kiedy kilku minut później Mark wrócił do recepcji, marynarz
stał z rękami w kieszeniach tyłem do lady i patrzył przez okno.
– Co jest? – spytał Grey.
– Nie możemy go zobaczyć – powiedział cicho Jones. –
Miał udar. Hemiplagę czy jakoś tak. Nie może ruszać lewą
stroną ciała.
– Co ty mówisz? Myślałem, że chodzi o obrażenia
kręgosłupa. Pęknięty dysk...
– Może pan zapytać tej pani, sir.
Grey obrócił się na pięcie i podszedł energicznym
krokiem do kontuaru.
– Czym mogę służyć, sir? – Młoda ładna pani bosman
o jedwabistych czarnych włosach i pełnych wargach podniosła
wzrok znad czasopisma.
– Co jest Ramirezowi? Myślałem, że będzie z nim
dobrze.
– Ma pan na myśli bosmanmata Angela Ramireza, sir?
– Tak – odpowiedział Grey niecierpliwie. – Jestem jego
przełożonym.
Nie było to do końca prawdą, ale łatwiej było tak
powiedzieć, niż wyjaśniać funkcję dowódcy załogi łodzi.
– Dzwoniłam kilka minut temu w imieniu marynarza
Jonesa – powiedziała – i poinformowano mnie, że bosmanmat
Ramirez miał wylew krwi do mózgu, który wywołał hemiplegię.
Stracił kontrolę motoryczną lewej części ciała. Oczywiście
został tu przywieziony dopiero dzisiaj rano. Jestem pewna, że
jutro będzie pan mógł porozmawiać z jego lekarzem.
– Chcę go zobaczyć dzisiaj. – Grey skrzyżował ręce na
piersi.
– Nie mogę panu na to pozwolić, sir. – Recepcjonistka
świdrowała Greya swymi zielonymi oczyma. – Doznał

126
niezwykle poważnych obrażeń i nie jest w stanie przyjmować
odwiedzin.
– Rozumiem. – Grey stukał niecierpliwie kostkami
w kontuar. – Czy może mi pani przynajmniej podać numer jego
pokoju, żebym mógł mu coś wysłać w imieniu jego jednostki?
– Jeśli coś pan tu zostawi, będzie nam miło mu to
dostarczyć. Mogę również podać panu adres pocztowy
szpitala. – Przyglądała mu się podejrzliwie.
– Okej, pani bosman...
– Grant.
– Dobrze. Pani bosman Grant... – Grey zmienił
podejście. – Bardzo dobrze wykonuje pani swoje obowiązki.
Rozumiem, że ma pani rozkazy, ale chcę, żeby mnie pani
wysłuchała. Będę z panią całkowicie szczery: czuję, że Ramirez
uległ wypadkowi z mojej winy. Byłem za niego
odpowiedzialny. Został sam w łodzi, którą dowodziłem. Kiedy
wypadł, byłem przy tym i wszystko widziałem. On niczego
w życiu nie pragnął bardziej, niż zostać SEALsem. Marzenia
umierają powoli, ale świadomość, że koledzy z grupy o nim nie
zapomnieli, bardzo by to wszystko ułatwiła.
– Wspomniał pan o przysłaniu mu czegoś – powiedziała
znacznie łagodniej. – Może, gdyby poprosił pan grupę
o podpisanie się na czymś i przysłał to...
Grey zauważył, że gdy dziewczyna trochę przestała się
mieć na baczności, wyglądała bardzo atrakcyjnie. Jej oczy były
naprawdę niepokojące. Nigdy w życiu nie widział głębszej
zieleni.
– Miły pomysł, ale to nie to samo. – Pochylił się lekko
do przodu. – Proszę. Proszę mi podać numer jego pokoju.
Zrobię dla niego wszystko. Jest jak rodzina.
Grey musiał zobaczyć Ramireza niezależnie od tego, czy
było to etyczne, czy nie.
Grant podparła czoło na dłoniach i zagryzła wargę.
– Jak rodzina?

127
– Jak rodzina – powtórzył Grey.
Uśmiechnęła się nieznacznie, na co Jones zatoczył się
niepewnie. Dziewczyna nie była po prostu ładna. Była
prześliczna.
– Zobaczę, co się da zrobić.
– Dziękuję.
– Niczego nie obiecuję.
– Oczywiście, że nie. Ale szansa to lepsze niż nic.
– No dobrze. – Podniosła słuchawkę, obgryzając
nerwowo paznokcie. Po krótkim oczekiwaniu powiedziała: –
Tak, mówi Grant z recepcji. Mam tu dwóch panów, którzy chcą
się zobaczyć z marynarzem Ramirezem... Tak, są z rodziny.
Adoptowani bracia... Wiem, że to nie jest odpowiedni moment,
ale obaj wyjeżdżają jutro z kraju... Tak, byłoby wspaniale.
Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę i ciężko westchnęła. – Proszę
mnie więcej nie prosić o coś takiego!
– Do głowy by mi to nie przyszło. Jest pani księżniczką.
Grant uśmiechnęła się nieśmiało.
– Sir...
– Przepraszam. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do
towarzystwa pięknych kobiet.
– To prawda – dodał Jones.
Dziewczyna się zaczerwieniła.
– Ktoś tu przyjdzie lada chwila.
– Wspaniale.
Grey odszedł od kontuaru i czekał. Kilka chwil później
do recepcji wszedł młody sanitariusz.
– Pan jest bratem Angela? – spytał, unosząc brew.
– Adoptowanym – wyjaśnił szybko Grey.
– Dobrze. Proszę za mną. – Sanitariusz szedł szybkim
krokiem, z łatwością odnajdując drogę w kolejnych pustych
korytarzach. Zatrzymał się przed jakimiś białymi drzwiami.
Otworzył je i zerknął do środka. – Wygląda, że odpoczywa.
– My tylko postoimy przy jego łóżku – zaproponował

128
Grey. – Pozwolimy mu spać.
– Świetnie. Gdybyście czegoś potrzebowali, zawołajcie.
Będę w korytarzu.
Grey wszedł do pokoju i natychmiast poczuł intensywny
ucisk w klatce piersiowej. Ramirez tak bardzo nie pasował do
sterylnej szpitalnej izolatki. Jego policzki nosiły ślady łez,
a zamknięte oczy były opuchnięte i otoczone niebieskawą skórą.
Grey podszedł bliżej i stanął przy łóżku. Jones gapił się
w podłogę. Stali bez ruchu przez kilka minut. Potem Grey się
odwrócił i skinął głową w stronę drzwi. „Nic nie możemy
poradzić...”– pomyślał.
– Sir.
Grey podskoczył. Głos Ramireza brzmiał słabiej niż
zwykle. Zniknęła nuta sarkazmu.
– Dziękuję, że przyszliście. – Jego oczy były wąskimi
szparkami. Uśmiechnął się słabo. – Tak myślałem, że może się
pan pojawi. No i Tennessee. Co za miła niespodzianka.
– Co? Nie spodziewałeś się tego po mnie? – Jones
udawał urażonego. – Tam, skąd pochodzę, nikt nie mówi
o niespodziance, kiedy całe miasteczko zwala się do kogoś
w odwiedziny.
– Ze wszystkich ludzi, których mógł pan
przyprowadzić – powiedział Ramirez ze złośliwym
uśmieszkiem – musiał pan zabrać akurat pana Kmiotka ze
Słonecznej Krainy. Zaraz usłyszę od tego wieśniaka, że wyjdzie
mi to na dobre. – Popatrzył na twarz Jonesa i zorientował się, że
przesadził. – Jones, wiesz przecież, że jaja sobie z ciebie robię,
bracie. Cieszę się, że przyszedłeś.
– Zrobię wszystko dla najbardziej pociągającego faceta
na BUD/S.
– Och, lepiej przestań, bo jeszcze wyskoczę z łóżka
i zrobię ci dobrze.
– Wystarczy, chłopcy. Zaczynacie mnie martwić –
powiedział Grey.

129
– Proszę powiedzieć z kamienną twarzą, że pana
zdaniem nie jestem pociągający – rzucił mu wyzwanie Ramirez.
Grey uśmiechnął się i pokręcił głową. „Kawał drania” –
pomyślał. Już mu brakowało Ramireza.
– I co? To się nie uda. Jestem pociągający.
W pokoju zapadła niezręczna cisza.
– Hej, to nie jest żadna pieprzona kostnica – zganił ich
Ramirez. – Jeszcze żyję.
– Przepraszam – powiedział Grey. – Właśnie myślałem,
jak bardzo będzie nam ciebie brakowało.
– No – przytaknął Jones. – Co to za załoga łodzi bez
wyszczekanego Meksykanina?
– Cóż, przynajmniej macie popieprzonego wieśniaka,
żeby nie było nudno.
– Masz jakieś pojęcie, co z tobą będzie? – spytał cicho
Grey. – Czy to coś bardzo poważnego?
– Kiepsko ze mną. – Uśmiech zniknął z twarzy
Ramireza. – Nie czuję za dobrze lewej części ciała. Lekarz
mówił coś o pełnym inwalidztwie. Nie wiem, co teraz ze sobą
zrobić. Mam trójkę dzieci, bracie.
– Wszystko się ułoży – powiedział Grey. – Czasem takie
rzeczy przytrafiają się z jakiegoś powodu.
– Jasne, na przykład z takiego, że byłem cymbałem
i pokazałem środkowy palec trzymetrowej fali. To jedyny
powód, jaki mi przychodzi do głowy.
– Chciałem powiedzieć, że może sprawy ułożą się lepiej
na dłuższą metę. Odzyskasz sprawność ruchową, zainwestujesz
rentę inwalidzką i w końcu zostaniesz grubą rybą na Wall Street,
a my przyjedziemy cię odwiedzić w twoim apartamencie na
Manhattanie. Będziesz miał wianuszek powabnych seniorit
gotowych spełnić każde twoje życzenie i tyle obrzydliwych
burrito z krowich ozorów, ile tylko zdołasz zjeść.
Ramirez się zaśmiał.
– Pierdolę Manhattan. Jeśli mam się przenieść na

130
Wschodnie Wybrzeże, to tylko do Bronxu. Słyszałeś, żeby jakiś
Meksykanin mieszkał na Manhattanie?
– Wobec tego niech będzie Bronx – zgodził się Grey.
– Za cholerę nic nie wiem o tych miejscach – głośno
myślał Jones – ale właściwie mam to gdzieś, byle tylko ten
mieszaniec trzymał się ode mnie z daleka. Same z nim kłopoty.
– Och, kochanie, przestań się zachowywać, jakbyś mnie
już nie kochał. – Ramirez podniósł prawą rękę i skinął na
Jonesa. – Przytul mnie.
– Odpuszczę to sobie, compadre.
– Daj spokój. Ranisz mi serce.
Jones przypadł do łóżka, przycisnął brodę do ramienia
Ramireza i odskoczył.
– Zacznie lepiej. – Ramirez uśmiechnął się blado
i zamknął oczy. – Musicie wracać do bazy, chłopaki, co? Robi
się późno dla takiej zgrai kijanek.
Grey skłonił się przesadnie.
– Jesteśmy do twoich usług, Ramirez. Jeśli będziesz
czegoś potrzebował, daj nam znać.
– Dzięki. – Nadal miał zamknięte oczy. – Mówię
szczerze. Nie wiem, co bym bez was zrobił, chłopaki. A teraz
zmiatajcie.
Przy drzwiach Grey odwrócił się i powiedział:
– Gdyby przypadkiem ktoś pytał, wszyscy jesteśmy
adoptowanymi braćmi, dobra?
Ramirez zaśmiał się cicho.
– Na razie, bracie.

131
6

Na plaży Grey ustawił się w szeregu naprzeciwko


Murraya. Lewą stopą podpierał płetwy, w lewej ręce trzymał
naostrzony nóż, a w prawej ściskał wypolerowany nabój
z dwutlenkiem węgla. Odwrócił się.
– Murray, sprawdź, czy wszystko mam w porządku.
Gdyby jakaś taśma na jego szarej nadmuchiwanej
kamizelce ratunkowej była skręcona, oznaczałoby to
niezaliczenie przeglądu, a niezaliczenie przeglądu oznaczało
cierpienie. Grey dość się już nacierpiał w ciągu ostatnich kilku
dni. Wszystko przestało się układać, odkąd Ramirez zarył w dno
w ostatni poniedziałek. Teraz był piątek i Grey wiedział, że
powinien się cieszyć nadchodzącym weekendem, ale potrafił
myśleć tylko o tym, żeby mieć wreszcie za sobą pływanie.
– Wszystko w porządku, sir. Nic się nie poskręcało.
Gdzieś spoza plaży dał się słyszeć ryk dieslowskiego
silnika. Nadjeżdżali instruktorzy. Grey stanął na baczność, gdy
na piasek wtoczył się pick-up i pojawiła się grupka instruktorów
w kombinezonach piankowych.
– Na łapy! – z głośnika na samochodzie rozległ się głos
Osgooda. – Sanitariusze, podać mi temperaturę wody.
Dwóch kursantów natychmiast wskoczyło do oceanu.
Kilka chwil później pędzili od strony przyboju, ociekając wodą.
Jeden z nich wyjął metalowy termometr i podał go instruktorowi
Osgoodowi.
– Trzynaście stopni – krzyknął Osgood. – Zostajecie
w górze od kombinezonów.
Kilku instruktorów zaczęło się przechadzać wzdłuż
dwóch szeregów pływaków, oglądając noże, sprawdzając
kamizelki ratunkowe i ubliżając kursantom do woli. Wzdłuż
szeregu, w którym stał Grey, od prawej strony posuwał się
instruktor Heisler, a od lewej instruktor Furtado. „Błagam, niech

132
to będzie Heisler” – pomyślał Grey. Gdy obaj byli już blisko,
Heisler nagle się odwrócił i odszedł w stronę samochodu.
– Zdenerwowany, sir? – spytał Furtado. – Kiepsko pan
wygląda.
Wyrwał Greyowi nóż z dłoni i przeciągnął ostrzem po
swoim ramieniu. Grey zobaczył, że na krawędzi noża zebrało się
sporo włosków. Nóż był ostry. Furtado burknął coś pod nosem
i oddał kursantowi nóż.
– Wie pan, jak się tym posługiwać?
– Hoo-yah, instruktorze Furtado.
– Jest pan tego pewny? Na pewno ma pan jaja, żeby
wypatroszyć człowieka i patrzeć, jak flaki spływają mu na
piasek?
„Bardzo to miłe” – pomyślał Grey.
– Nie wiem, instruktorze Furtado.
– Nie wie pan?! – ryknął Furtado. – No to niech się pan
lepiej dowie, bo naszym zadaniem jest zabijanie, a ja za cholerę
bym nie chciał, żeby jakiś gówniany spanikowany oficerek
próbował dowodzić paczką wojowników. – Zabrał Greyowi
nabój z dwutlenkiem węgla i obracał go w palcach. – Wygląda,
jakby czyścił nim pan kibel. Polerował go pan?
– Tak jest.
– Niech pan odłoży ten swój gówniany sprzęt i na
ziemię!
Grey posłusznie schował nóż do pochwy i wkręcił nabój
z dwutlenkiem węgla, a następnie przyjął pozycję do robienia
pompek. Furtado nie pozwolił mu skończyć po dwudziestu. Przy
setnej Grey zaczął się pocić pod górą od kombinezonu
piankowego. To z pewnością nie pomoże mu w osiągnięciu
przyzwoitego czasu podczas pływania. Mijały minuty, a on
niezręcznie przenosił ciężar ciała z jednej ręki na drugą,
czekając na komendę „powstań”.
– Do przyboju – zagrzmiał Osgood.
Murray chwycił Greya za kamizelkę ratunkową

133
i postawił go na nogi. Biegli razem do przyboju, a w tym czasie
Grey usiłował wciągnąć na głowę kaptur neoprenowy.
Lodowata woda szczypała go po nogach, sięgając coraz wyżej.
Ból narastał, osiągając apogeum, gdy zimny ocean dał mu
klapsa w jaja. Grey odwrócił się i usiadł w wodzie, żeby nałożyć
płetwy. Siedzący obok Murray uśmiechnął się do niego.
– Lubisz to, co? – spytał Grey, gdy woda spieniła się
wokół nich.
– To najłatwiejsza rzecz, jaką tu robimy – odparł
Murray – może oprócz toru przeszkód. Nie ma drużyny
łamagów, a instruktorzy właściwie nie dają nam specjalnie
w dupę.
Grey nienawidził pływania – chłód, nuda, pilnowanie
się, żeby nie zboczyć z kursu, stres związany z koniecznością
zachowania niewielkiego dystansu do Murraya. Zdecydowanie
wolał biegać.
– No to zasuwajmy – powiedział Murray, wkładając
maskę.
Przepłynęli na boku przez przybój, nurkując do dna, gdy
zbliżał się grzywacz. Grey starał się ustalić wygodny rytm. Od
par pływaków wymagano, żeby partnerzy trzymali się blisko
siebie, co zmuszało do wzajemnego wyczucia tempa i sporej
dozy uprzejmości. Jeśli pływak znajdujący się na przedzie
zbytnio się oddalał, musiał trochę zwolnić, a jeśli któryś chciał
się zamienić pozycją z partnerem, klepał go po ramieniu. Kiedy
Grey i Murray dotarli do pomarańczowej boi wyznaczającej
linię startu, już się ze sobą zgrali.
Gdy podskakiwali na falach, Murray zapytał:
– Idzie pan dziś wieczorem?
– Dokąd?
– Nasza paczka rusza w miasto, prawdopodobnie do
centrum. Przyłączy się pan?
– Nie wiem. Powiedziałem Vanessie, że może mnie
dzisiaj odwiedzić.

134
– Ależ, sir – zganił go Murray – jest czas na cipki i jest
czas na wyjście z chłopakami. Kto będzie panu osłaniał tyły,
kiedy znajdzie się pan pod ostrzałem? Vanessa? Nie sądzę. Musi
się pan trochę zintegrować z resztą z nas, spędzić miło czas,
wypić morze gazu, wdać się w parę bójek, wyrwać jakąś dupę.
– Daruję sobie bójki i wyrywanie dup, ale pomyślę o tym
poważnie.
– Niech pan nie będzie takim sztywniakiem. Za dużo pan
myśli.
Grey się zaśmiał i chlapnął wodą w twarz partnera.
W masce Murray zawsze wyglądał idiotycznie. Unosiła mu
górną wargę i naciągała skórę wokół oczu, nadając mu
niesamowity rybi wygląd.
– Start! – krzyknął starszy bosman Lundin, całkiem ich
zaskakując.
Z całej siły przebierali płetwami, starając się wyjść na
prowadzenie. Grey nie znosił, kiedy musiał wymijać innych
kursantów. Mogło to wzbudzać niechęć. Jego cały świat zmienił
się w serię błysków – szary, zielony, szary, zielony. Niebo
i mroczny ocean migotały mu na przemian przed oczami, gdy
posuwał się do przodu. Słony smak morskiej wody łączył się
z nikłym zapachem benzyny, tworząc w ustach przyprawiającą
o mdłości mieszankę. W dodatku nie sposób było uniknąć
widoku szeroko otwartych, patrzących bez wyrazu wielkich
rybich oczu Murraya. Zagarnięcie, wykop, wykop, wykop, ślizg.
Grey zmienił się w bezmyślną, bezduszną, zobojętniałą na
wszystko maszynę. Był myślami zupełnie gdzie indziej, kiedy
kierował się na północ, w stronę boi, przy której należało
zawrócić. Trzy kilometry minęły szybko i Grey był zadowolony,
gdy się okazało, że bez trudu zmieścili się w wymaganym
czasie.
– Próbka z dna – poprosił uprzejmie bosman Lundin.
Obserwował ich z łodzi unoszącej się na falach przy linii
mety. „Cholera” – pomyślał Grey. Byli zbyt daleko od brzegu.

135
– Jest pan gotowy? – spytał Murray.
– Nie – odpowiedział Grey – ale miejmy to już za sobą.
Policzyli do trzech i ześlizgnęli się pod powierzchnię.
Grey natychmiast zaczął przebierać z całych sił nogami, starając
się przezwyciężyć pływalność kombinezonu piankowego. Trzy
metry, sześć metrów... Ani śladu dna. Grey przetkał sobie uszy.
Dziewięć metrów. Nadal nigdzie nie było widać dna. Mocniej
uderzył płetwami i nagle jego wyciągnięta ręka dotknęła piasku.
Widoczność była beznadziejna. Popłynął przy dnie, choć
rozsadzało mu płuca. W końcu znalazł to, czego szukał –
kamień. Piasek też był do przyjęcia, ale zawsze mogło się
zdarzyć, że zniknie, zanim nurek wynurzy się na powierzchnię.
Kamienie były pewniejsze. Chwycił gładki kamień i popruł do
góry. Murray już wypłynął i czekał na niego z dolarkiem
piaskowym na dłoni. Grey podał Lundinowi swój kamień do
zbadania.
– Wynoście się stąd – powiedział bosman, odprawiając
ich machnięciem ręki.
Zadowoleni popłynęli nieśpiesznie na plecach do brzegu.
Ponieważ byli drugą parą, która przekroczyła linię mety, mieli
dość czasu, więc przebranie się nie stanowiło problemu.
– Koniecznie musi pan przyjść wieczorem – powiedział
Murray, gdy zbliżyli się do przyboju. – To rozkaz, sir.
– Rozkaz, co? – parsknął Grey. – Dobra, w takim razie
może pan na mnie liczyć, kapitanie.
– Świetnie. – Murray przyjrzał się nadciągającej fali. –
Czas, żeby trochę posurfować na brzuchu.
– Przecież mamy się nie wychylać z wody, tak jak
w czasie akcji – zaprotestował Grey.
– Akcja srakcja. Instruktorzy nas nie zobaczą. Niech się
pan tak nie przejmuje.
Murray odwrócił się na brzuch i zaczął mocno
przebierać nogami. Grey wzruszył ramionami i zrobił to samo,
starając się tak zgrać w czasie przypływ energii, żeby fala go

136
uniosła. I rzeczywiście, poczuł, że go chwyta, rzuca nim do
przodu i spycha gwałtownie po powierzchni wody. Spojrzał na
lewo akurat w chwili, gdy spieniony grzbiet załamał się za jego
plecami i zobaczył, że Murray pruje w jego stronę z jedną ręką
wysuniętą do przodu niczym Superman. Zderzyli się lekko ze
sobą, lecz zdołali utrzymać równowagę i razem pomknęli na fali
w stronę brzegu.
– Nie było tak źle, co? – zapytał Murray, stając na dnie.
Zdjął płetwy i zsunął maskę tak, że zwisała mu na szyi.
Grey wypluł słoną wodę i otarł dłonią usta.
Z wnętrzności wyrwało mu się głośne czknięcie. Przebrnęli
przez przybrzeżną płyciznę, przecięli plażę i zatrzymali się przy
pick-upie Osgooda.
– Para pływacka numer dziewięć, Grey i Murray –
wyrecytowali unisono.
– Na ziemię, wy nędzne gnojki. Myślicie, że nie
widziałem, jak się wozicie na falach? Czas zapłacić.
Murray patrzył przepraszająco, gdy zaczęli trzaskać
pompki.
– Dam wam trzy minuty na przebiegnięcie taczkami
wokół tamtego słupka na plaży – powiedział Osgood – i jeśli
zdążycie, zostawię was w spokoju.
– Hoo-yah! – krzyknął Murray.
– Mierzę wam czas.
Murray natychmiast doskoczył do Greya i złapał go za
nogi. „To chyba przesądza sprawę” – pomyślał Mark.
Wydawało się bardziej stosowne, żeby Murray zajął dolną
pozycję, skoro to on wymyślił surfowanie na brzuchu
i wpakował ich w kłopoty, ale nie było już czasu, żeby się o to
spierać. Grey wyrwał do przodu i zaczął biec na rękach.
Pokonanie tej trasy w trzy minuty wydawało się trudne, ale
wykonalne. W rękach pojawił się dobrze znany palący ból
i zanim dotarli do półmetka, Grey był gotów paść zemdlony na
piasek. „Ból jest tym, co sprawi, że będziesz silniejszy” –

137
nieustannie powtarzał w myślach ten slogan, ale na próżno. Ból
to ból, a cała reszta jest pieprzeniem. Grey upadł na kupę piasku
przed samochodem, a Osgood od niechcenia zerknął na zegarek.
Łysy instruktor rozmyślał przez chwilę i wreszcie machnął
głową w stronę pryszniców odkażających. Grey zerwał się na
równe nogi i pomknął w bezpieczne miejsce, a Murray deptał
mu po piętach.
Szybko spłukali słoną wodę z ekwipunku, a następnie
pognali do dziury, gdzie ułożone w równym szeregu czekały na
nich spodnie, koszule i hełmy. Zdarli z siebie kombinezony
piankowe, upchnęli sprzęt pływacki do worków marynarskich
i mocowali się ze spodniami, trzęsąc się gwałtownie z zimna.
Kursanci schodzili się powoli, a Grey i Murray pomagali
maruderom się przebrać. Zaczynało im brakować czasu.
Smurf przyczłapał zza rogu, wymachując gorączkowo
rękami.
– Cztery minuty. Mamy cztery minuty, żeby się znaleźć
na torze przeszkód.
Brakowało mu tchu, miał zaczerwienione oczy, bladą
skórę i wyglądał jak szaleniec. „To musi być stres” – pomyślał
Grey.
– Daję mu tydzień – wymamrotał cicho Murray.
– A czemu nie dzień, do cholery? – odparł Grey. –
Odejdzie dziś po południu.
Smurf był spanikowany. O wszystko się potykał i nic mu
nie wychodziło. Nagle Greyowi zrobiło się żal karłowatego
dowódcy grupy. Wyglądał tak beznadziejnie.
– Pozwól, że ci pomogę – zaproponował Grey,
podnosząc płetwę i wrzucając do jego worka marynarskiego.
Smurf był zaskoczony. Na ogół nie utrzymywali ze sobą
bliższych stosunków. Chwilę później cała grupa była na plaży
i biegła sprintem w kierunku toru przeszkód. Gdy tylko dotarli
do pierwszej przeszkody, ustawili się w szeregu od
najszybszego do najwolniejszego. Grey miał pobiec jako drugi.

138
Zawsze startował jako drugi. Zagrozić mógł mu jedynie pewien
prymitywny kursant, niejaki Warrior. Było to jego prawdziwe
nazwisko i dobrze do niego pasowało. Na lewym bicepsie miał
wytatuowaną śmierć z kosą, a jego muskularne ramiona
wydawały się zbyt długie w porównaniu z resztą ciała.
Szerokość żelaznych mięśni grzbietowych zmuszała go do
trzymania rąk w pewnej odległości od boków. W efekcie tors
osiłka miał wygląd odwróconego trójkąta. Warrior torował sobie
drogę przez przeszkody siłą mięśni, Grey natomiast robił to
z finezją. Gdy ostatni raz biegli przez tor, Grey finiszował
zaledwie pięć sekund za swoim rywalem.
– Hej, Stanford – powiedział Warrior, waląc Greya
pięścią w ramię. – Myślisz, że dzisiaj zdołasz mnie pokonać?
– Może – odparł Grey – ale ty tu rządzisz, wojowniku.
Zwykły śmiertelnik, taki jak ja, naturalnie będzie miał problem,
żeby cię załatwić.
– Święta racja. – Skromność nie należała do mocnych
stron Warriora.
Od strony plaży rozległ się budzący grozę warkot
dieslowskich silników. Grupa stanęła na baczność. Starszy
bosman Baldwin zatrzymał pierwszego pick-upa na piasku
i wysiadł.
– Dowódco, jaki jest stan osobowy grupy?
Smurf przydreptał i powiedział coś po cichu.
– Osiemdziesięciu sześciu? Czyżby? Zaraz to
sprawdzimy – Baldwin podszedł do stojących w szeregu
kursantów. – Kolejno odlicz.
Z szeregu padały kolejne liczby, aż w końcu Warrior
burknął:
– Osiemdziesiąt pięć.
– Co? – Zrównoważony zwykle Baldwin kopnął
w stronę kursantów tuman piasku. – Staram się panu pomagać,
a pan mi odpłaca w taki sposób? Podając fałszywy stan
osobowy? – Doskoczył do Smurfa, nachylił się i wrzasnął

139
jeszcze głośniej: – Fałszywy stan osobowy, sir?!
Smurf zadrżał.
– Pierdolony fałszywy stan osobowy? Jest pan
skończony, sir. Skończony, kurwa mać!
Grey poczuł, że ciało sztywnieje mu z napięcia.
Niedobrze, że takie słowa padały z ust opiekuna grupy.
– Biegiem do przyboju, sir, a po drodze niech pan się
dobrze zastanowi. Lepiej, żeby po powrocie potrafił mi pan
powiedzieć, kogo brakuje.
Smurf złapał za ramię swojego partnera pływackiego
i pognał do oceanu.
– Kto może mi podać właściwy stan? – Baldwin nachylił
się, nabrał dwie garście piachu i cisnął nim w stronę grupy. –
Niech lepiej ktoś mi poda poprawny stan osobowy, bo dowódca
waszej grupy jest ofermą. Pierdolonym ofermą!
Ze środka szeregu wystrzeliła w górę czyjaś ręka.
– Posłuchajmy.
Kursant wystąpił naprzód. Był to Rogers.
– Poprawny stan osobowy to osiemdziesięciu pięciu,
bosmanie Baldwin. Bosmanmat King jest w tej chwili u lekarza.
– U lekarza – zastanawiał się głośno Baldwin, głaszcząc
wąsy – u lekarza... – Do bladej twarzy bosmana napłynęła
wyraźna fala gorąca. – Okej – jego głos zabrzmiał spokojnie.
Zbyt spokojnie.
– Nie miałem okazji poinformować o tym dowódcy
grupy – powiedział cicho Rogers.
Baldwin obrócił się na pięcie i pognał do samochodu.
Wrócił z łopatą i pomarańczowym pachołkiem.
– Murray, podejdź tu.
Murray posłusznie potruchtał do przodu. Baldwin coś
szepnął i marynarz zaatakował piasek łopatą. Zanim Smurf
i jego partner wrócili z przydługiej wycieczki do przyboju,
Murray zdążył zrobić płytki wykop.
– Smurf, panie Rogers, rozgośćcie się – rozkazał

140
Baldwin, wskazując na wykop.
Obaj położyli się na plecach.
– Zakop ich – powiedział starszy bosman, zwracając się
do Murraya.
Po minucie z piasku wystawały kursantom tylko głowy.
Rogersowi Baldwin nasunął na głowę pomarańczowy pachołek,
więc całkiem go nie było widać.
– Zbiórka! – ryknął Baldwin. Gdy tylko grupa
zgromadziła się wokół niego, zniżył głos: – Lekcja dowodzenia
numer jeden: nigdy, przenigdy nie wolno wam zostawić
człowieka. Myślałem, że już to z wami przerabiałem, ale
widocznie nie wyraziłem się dość jasno. Jeśli następnym razem
zdarzy się coś takiego, ktoś wyleci. Nie żartuję. Nie musicie
sami rezygnować, panowie. Możemy się was pozbyć. – Baldwin
trącił nogą pomarańczowy stożek. – Pan Rogers nosi tę oślą
czapkę, bo to on jest źródłem problemu. Zapomniał powiedzieć
dowódcy grupy, że King jest u lekarza, i w ten sposób
doprowadził do błędnego meldunku o stanie osobowym. Pan
Rogers jest zagrożeniem bezpieczeństwa. Ale winę zawsze
ponosi dowódca, właśnie dlatego Smurf został zakopany razem
z Rogersem. – Baldwin przyjrzał się w zamyśleniu zakopanym
kursantom. – Ci dwaj mogą mi dotrzymać towarzystwa. Reszta
do szeregu.
Z pick-upów wygramoliło się kilku instruktorów, którzy
zajęli stanowiska wzdłuż toru przeszkód. Warrior stał
w pogotowiu na linii startu, napinając i rozluźniając swoje
ogromne mięśnie grzbietowe. Larsen, kłótliwy rudawy
marynarz, stanął przy pierwszej przeszkodzie ze stoperem
w ręku. Ponieważ miał najgorszy czas na torze, spotkał go
wątpliwy zaszczyt odczytywania wyników, do chwili aż ktoś
z przodu skończy bieg i go zastąpi.
– Dzisiaj poniżej sześciu – burknął Warrior. – Tylko
popatrz.
– Naprzód, panienko. – Grey nieszczerze pokazał mu

141
uniesiony kciuk.
Żeby uzyskać zaliczenie, trzeba było przebiec tor
przeszkód w trzynaście minut. Czas poniżej dziesięciu minut
oznaczał dobry wynik. Poniżej sześciu niewiarygodnie szybki
bieg. Osobisty rekord Greya wynosił sześć minut osiemnaście
sekund.
– Start!
Warrior podciągnął się do góry i mozolnie przesuwał się
wzdłuż poręczy gimnastycznych. Grey miał wystartować po
trzydziestu sekundach. Patrzył, jak Warrior gramoli się na
niższą ścianę, ale zaraz skupił się ponownie na własnym starcie.
– Trzy, dwa, jeden, start!
Grey wskoczył na drążki i pognał do przodu, utrzymując
cały ciężar ciała na ramionach. Następne były opony, które
pokonał z łatwością. Potem niska ściana, wysoka ściana
i budzący grozę drut kolczasty. Ktoś najwyraźniej zasypał
dziurę. Od czasu do czasu kursanci ryzykowali nocny wypad na
tor i pogłębiali obniżenie pod drutem kolczastym. Widocznie
instruktorzy się połapali i wyrównali powierzchnię, bo ostatni
drut był rozciągnięty zaledwie kilkanaście centymetrów nad
piaskiem. Grey padł na brzuch i podczołgał się do przodu,
przywierając płasko do ziemi. Gdy prześlizgiwał się na drugą
stronę, najniższy drut przejechał mu po plecach, wydzierając
sporą dziurę w koszulce. Grey zerwał się na nogi i pobiegł do
siatki. Była rozpięta pionowo mniej więcej piętnaście metrów
w górę i stanowiła nie lada wyzwanie dla kursantów z lękiem
wysokości. Grey wspiął się po niej, nie tracąc pewności siebie,
i bez trudu przerzucił ciało na drugą stronę. Na dole
niecierpliwie oczekiwał go instruktor Furtado.
– Niech pan da sobie spokój, sir. Nie ma pan szans
pokonać szeregowca.
– Zobaczymy – odparł spokojnie Grey, wchodząc na
pierwszą równoważnię.
Była to kłoda, która przetaczała się swobodnie z jednej

142
strony na drugą, dlatego musiał powoli stawiać stopy, żeby się
nie ześliznąć. Furtado szedł tuż przy nim.
– Coś kiepsko u pana z równowagą. Gdybym nie
wiedział, powiedziałbym, że nigdy wcześniej pan tego nie robił.
Grey przeszedł na drugą równoważnię, potem na
ostatnią. Nagle kłoda zesztywniała pod jego stopami. Przestała
się obracać. Obejrzał się przez ramię. Furtado z całej siły oparł
o nią but.
– Oj, przepraszam! – krzyknął instruktor, popychając
kłodę stopą.
Grey poleciał do tyłu i wylądował plecami na piasku.
„Przepraszam, sranie w banię” – przemknęło mu przez głowę.
– Lepiej niech pan to zrobi jeszcze raz. – Kolczyk na
języku zalśnił w słońcu.
Grey zawrócił biegiem na początek przeszkody. „Nie
pozwolę, żeby ten skurwiel mnie przyhamował” – pomyślał.
Zignorował Furtado, nie słuchając jego prymitywnych
docinków. Dotarł do końca ostatniej kłody i bez wahania ruszył
dalej. Przejście po linach to już małe piwo – były to dwie liny
z zawieszonym pomiędzy nimi pierścieniem. Grey wspiął się na
pierwszą linę i użył pierścienia, żeby się rozhuśtać i złapać
drugą. Potem przyszedł czas na przekleństwo. Ochrzczono tak
znienawidzoną przeszkodę, która przez lata połamała kursantom
niezliczone żebra. Grey podskoczył i uchwycił się pierwszej
belki, trzymając ją na wysokości brzucha. Podciągnął się
ostrożnie i postawił na niej stopy, a następnie rzucił się do
przodu, na drugą, wyższą belkę. Jego tułów zderzył się z nią
z głuchym odgłosem. Grey natychmiast wyrzucił ramiona do
góry i uchwycił się szczytu konstrukcji, aby uniknąć poślizgu
i upadku na piasek z wysokości ponad trzech metrów.
Rozkołysał rytmicznie nogi, przerzucił ciało nad górną belką
i zeskoczył na ziemię po drugiej stronie.
– Nie pozwól się dogonić oficerowi! – krzyczał Heisler
do Warriora, który zaczynał tracić prowadzenie. – Nie przynieś

143
nam wstydu, bo drogo za to zapłacisz.
Grey przyśpieszył kroku i przemknął przez metalowe
pręty tkacza i przez chybotliwy most birmański. Warrior stękał
nad jego głową, wspinając się mozolnie na trzykondygnacyjną
drewnianą wieżę. Grey powoli skracał dystans, bez wysiłku
podciągając się zręcznie do góry. Obaj dotarli na górny podest
w tym samym czasie. Teraz przyszedł czas na najsłynniejszą
przeszkodę – śmiertelną zjeżdżalnię. Były to dwie równoległe
liny biegnące pod ostrym kątem w dół i kończące się dziesięć
metrów niżej. Każdy z nich chwycił swoją linę i zaczepił się
o nią stopami. Potem, posuwając się jak gąsienice, zawiśli pod
linami i pomknęli w dół.
– No, dalej, Warrior.
– To jeszcze nie koniec, sir.
– Wystartowałeś trzydzieści sekund wcześniej. – Grey
nie mógł się powstrzymać, żeby mu o tym nie przypomnieć. –
Jestem daleko przed tobą.
Warrior nagle przyśpieszył, miotając się na linie na
granicy ryzyka. Posuwał się zbyt szybko.
– Ostrożnie – ostrzegł go Grey, ale było już za późno.
Warriorowi lina wyślizgnęła się z rąk i runął w dół,
lądując na plecach z głuchym łomotem. Upadek nastąpił
z wysokości niecałych sześciu metrów, ale to wystarczyło, żeby
odnieść poważne obrażenia. Natychmiast dał się słyszeć sygnał
karetki, która błyskawicznie podjechała na miejsce wypadku.
Wskoczyło z niej dwóch instruktorów i pochyliło się nad
Warriorem.
Grey pomknął na koniec liny i zawrócił do miejsca,
gdzie leżał Warrior.
– Zjeżdżaj stąd i dokończ ten cholerny bieg – ryknął
jeden z instruktorów.
Warrior głośno rzęził i przyciskał ręce do klatki
piersiowej. Grey, zżerany poczuciem winy, odwrócił się
niechętnie i ukończył bieg, ale cały jego entuzjazm się ulotnił.

144
Na mecie czekał na niego instruktor Baldwin.
– Sześć pięćdziesiąt dziewięć. – Spojrzał w dół na swoje
zapiski. – Poważna zniżka formy. Do przyboju.
– Ale...
– Powiedziałem: do przyboju!
Grey zrobił w tył zwrot i pobiegł przez piaszczystą
równinę w kierunku nasypu. Nie miało znaczenia, jak szybko
pokonywał przeszkody. Jeśli nie poprawiał czasu, musiał się
moczyć w oceanie. Cholera, co za idiotyczna polityka. Czy
zawodowi sportowcy na każdych zawodach ustanawiają rekord
życiowy? Nie. Ale kursanci BUD/S to co innego. Muszą się
bardziej starać. Greyowi nie podobała się logika, zgodnie z którą
karano najszybszych kursantów za to, że nie poprawiali
bezustannie wyników. Nikogo nie obchodziło, że za każdym
razem dawał z siebie wszystko. To normalne, że w jedne dni
było lepiej, a w inne gorzej.
Grey patrzył z zainteresowaniem, jak Warrior wstaje
i delikatnie obmacuje klatkę piersiową. „Dzięki Bogu” –
pomyślał. Prawdopodobnie Warrior nie był jedynym, który miał
tego dnia wylądować na piasku. Kilka lat temu dowódca BUD/S
kazał rozciągnąć pod śmiertelną zjeżdżalnią siatkę asekuracyjną.
Przyniosło to niezamierzony efekt: kursanci nie bali się już, że
odpadną od liny, dlatego liczba tych, którzy nie zaliczyli tej
konkretnej przeszkody, wzrosła. Okazuje się, że strach był
poważnym czynnikiem motywującym.
Chłodny ocean był dla odmiany orzeźwiający. Grey
usiadł na płyciźnie, pozwalając odpocząć obolałym mięśniom.
Do końca dnia było jeszcze bardzo daleko. Większą część
popołudnia miało zająć podtapianie. Chociaż Grey dobrze się
czuł w wodzie, bynajmniej nie cieszył się na myśl, że zostanie
wrzucony do basenu ze związanymi rękami i nogami.
– Dobrze się pan bawi?
Podniósł wzrok. Na nasypie stał Furtado i gapił się na
niego. „Kurwa” – pomyślał Grey.

145
– Skoro najwyraźniej uwielbia pan ocean, dlaczego nie
zostanie pan w nim na dłużej? – zawołał instruktor. Zszedł
z wydmy i zbliżył się do Greya. – Co pan wyprawia, do
cholery?
– Właśnie wracałem...
– Gówno prawda. Zrobił pan sobie przerwę. – Furtado
oblizał wilgotne wargi. – No, dalej. Proszę się rozgościć. Niech
się pan położy.
Grey osunął się do wody i przylgnął płasko do dna, tak
że usta ledwie wystawały mu nad powierzchnię. Furtado
poruszał wargami, ale Grey nie słyszał ani słowa. Uszy wypełnił
mu szum oceanu. Gdy podniosła się fala, musiał wstrzymać
oddech. Ulga, którą poczuł na początku, ulotniła się wraz
z wyziębieniem ciała. „Ot, jeszcze jeden dzień w raju” –
pomyślał.

Makaron w sosie chili chlupał Greyowi w żołądku, gdy


podporucznik, szurając nogami, biegł z wyżerki. Pierwszy raz
w swojej historii grupa 283 miała więcej niż dosyć czasu na
jedzenie. Co więcej, zostało im jeszcze nawet pół godziny do
wyjścia na basen. Gdy siedzieli w stołówce, bawiąc się
jedzeniem, bosmanmat Young rzucił hasło „jaskinia
nietoperzy”, ale odpowiedziały mu tępe spojrzenia. Jaskinia
nietoperzy była małym, pustym skrawkiem terenu wciśniętym
między niskie budynki otaczające go ze wszystkich stron –
idealna kryjówka. Young wiedział o niej, bo był na BUD/S po
raz drugi. Poprzednio szkolił się w grupie 280, ale trzy tygodnie
przed promocją zabrakło mu dziesięciu sekund do zaliczenia
biegu. Nie został jednak wyrzucony, ponieważ instruktorzy
postanowili odesłać go do pierwszego dnia kursu. Grey
podziwiał wytrwałość chłopaka.
Kursanci biegli przez kilka minut, a następnie skręcili
gwałtownie i ruszyli gęsiego wąską alejką. Przejście kończyło
się zachwaszczonym podwórkiem pokrytym płatami asfaltu

146
i zaśmieconym odpadkami. Grey wiedział, że większość osób
uznałaby to miejsce za mało zachęcające, a nawet
przygnębiające, ale dla niego stanowiło azyl. Kursanci
natychmiast klapnęli na ziemię i ułożyli się wygodnie. Grey
wykorzystał brzuch Rogersa w charakterze poduszki.
– To lepsze niż gorąca cipka – westchnął Murray,
zamykając oczy.
– Czyli że nigdy takiej nie miałeś – stwierdził Jones,
przeciągając samogłoski. – Przydałaby mi się teraz jakaś fajna
pulchna mamuśka.
– I tu masz rację – dodał Rogers. – Tylko pomyśl
o cieple... jej zmysłowych piersiach lgnących do twoich pleców,
kiedy pieści czule twoje znużone ciało. Spadek napięcia,
całkowite odprężenie... – Westchnął teatralnie.
– Straszny z pana dziwak, sir – powiedział Murray.
– Dzięki.
– Przepraszam, ale to prawda. Powinien być pan dumny
ze swego dziwactwa. Nigdy nie spotkałem nikogo takiego jak
pan. Poza tym wszystko, co normalne, jest nudne.
– Czy to dlatego przez cały czas zachowujesz się jak
łajdak, Murray? Boisz się normalności?
– Łajdak?
– Łajdak, oprych, wichrzyciel. Wybierz, co ci pasuje.
– Nic dodać, nic ująć.
Grey spojrzał w niebo. Było szare jak okiem sięgnąć,
chociaż nad jego głową otworzyła się mała plama błękitu.
Patrzył, jak zmienia kształt, to rosnąc, to się kurcząc, pulsując
jak meduza i przesuwając się z wolna na wschód. Powieki
zaczęły mu ciążyć. Nagle znów był w szkole, tańczył z Vanessą,
przytulając ją mocno, gdy zataczali koła w jej pokoju
w akademiku. Podniósł rękę i pogłaskał ją po policzku.
Uśmiechnęła się i patrzyła na niego uwodzicielskim wzrokiem.
Nachylił się, żeby ją pocałować.
– Wstawać!

147
Grey wrócił nagle do rzeczywistości i otarł z brody nitkę
śliny.
– Myślałem, że mamy dwadzieścia minut na
odpoczynek – powiedział, nie zwracając się do nikogo
konkretnego.
– Co najmniej tyle spałeś – stwierdził Rogers. – A teraz
zjeżdżaj z mojego brzucha.
„Niesamowite” – pomyślał Grey. Podniósł się
niechętnie. Grupa ustawiła się w szeregach i ruszyła z powrotem
alejką, szurając butami. Kilka minut później rozbierali się na
basenie. Grey czuł, że żarcie przewraca mu się w żołądku. „Nie
powinienem był tyle jeść” – zganił się w myślach.
Od strony ulicy rozległ się warkot dieslowskich
silników, wprawiając grupę w panikę. Grey szybko zwinął
ubranie w tłumok i błyskawicznie stanął na baczność, akurat
w momencie, gdy Osgood wbiegł na teren obiektu.
– Zamoczyć się!
Część kursantów jeszcze się rozbierała. Chwiejnym
krokiem ruszyli do basenu ze spodniami wokół kostek, ku
uciesze Osgooda, który najwyraźniej był w wyjątkowo
radosnym nastroju. Grupa ponownie zgromadziła się przy
ogrodzeniu.
Przez bramę wszedł Redman.
– Zamoczyć się!
Grupa zniknęła w basenie. Gdy gramolili się
z powrotem, pojawił się Heisler.
– Zamoczyć się!
Cykl powtarzał się do chwili, gdy na basenie znalazło się
wszystkich dwunastu instruktorów.
– Czy ktoś wie, skąd te wszystkie emocje? – zapytał
Baldwin. Nie czekał na odpowiedź. – Dzisiaj starszy bosman
Lundin dostał awans na bosmana sztabowego. – Baldwin
odsunął się na bok. – Panie bosmanie, należą do pana.
Bosman sztabowy Lundin stanął z zażenowaniem przed

148
grupą i poskrobał się po głowie. Popatrzył na ociekających
wodą kursantów, potem na basen. W końcu powiedział cicho:
– Zamoczyć się!
Kilka sekund później grupa ponownie zjawiła się przed
nim.
– Dobra. – Splótł dłonie na wysokości brzucha. –
Drownproofing, podtapiane. Wszyscy już to wcześniej
ćwiczyliście, zgadza się?
Grupa bąknęła coś na potwierdzenie.
– Świetnie. Powtórzę procedury naprawdę pobieżnie.
Tylko dla przypomnienia. Wasz partner zwiąże wam nogi
w kostkach i dłonie na plecach. Potem zostaniecie wrzuceni do
basenu. Następnie zanurzacie się na dno i wynurzacie na
powierzchnię, góra, dół, góra dół. To ćwiczenie trwa – zerknął
na Osgooda, który uniósł pięć palców – pięć minut. Potem przez
pięć minut unosicie się na wodzie, leżąc na brzuchu. Później
musicie przepłynąć sto metrów, czyli dwie długości basenu.
Gdy wrócicie na swoje miejsce, możecie ponownie zacząć
zanurzanie i wynurzanie. I na koniec nurkujecie na dno, robicie
pełny przewrót w przód i w tył oraz wydobywacie z dna swoją
maskę, posługując się zębami. Jakieś pytania?
– Co będzie, jeśli zerwiemy więzy? – zapytał Rogers.
– Oblejecie. Wybierzcie dobrego partnera. Takiego,
który umie zawiązać węzeł. – Lundin przyjrzał się grupie
kursantów zaczerwienionymi oczami. – Coś jeszcze?
– A jeśli nie będziemy się mogli utrzymać na wodzie? –
spytał Jackson, zwany Pastorem Missisipi.
– Też oblejecie.
– Ale to rasizm, panie bosmanie. Murzyni nie unoszą się
na wodzie.
– Tere-fere – zachichotał Lundin. – Widziałem kilku
czarnoskórych kursantów, którzy zaliczyli ten sprawdzian. –
Dźgnął Jacksona palcem w brzuch – Masz wystarczająco duży
bęben, żeby utrzymał cię na wodzie.

149
– Panie bosmanie. – Osgood wskazał na zegarek.
– Racja. Zacznijmy wreszcie. Wszyscy dobierają sobie
partnerów i ustawiają się w szeregu przy głębszej stronie
basenu.
Rogers szturchnął Greya w ramię.
– Będziesz moim partnerem?
– Jasne. Wystartuję pierwszy.
Grey usiadł na brzegu basenu, a Rogers związał mu ręce
za plecami. Gdy już miał skrępowane przeguby, naprężył sznur,
żeby sprawdzić węzeł.
– Ciaśniej – powiedział.
Rogers poprawił węzeł i zabrał się do kostek Greya.
– Pośpieszyć się, do kurwy nędzy! – wrzasnął Osgood. –
Niektórzy z was, palanty, ruszają się ślamazarniej niż moja
dziewczyna w szkole średniej!
– To było uprzejme – wymamrotał Rogers. – Co za
gentleman.
– Przygotować się do skoku do wody!
Grey głęboko zaczerpnął powietrza i wypuścił je powoli.
„Rozluźnij się” – pomyślał.
– Do wody!
Rogers delikatnie trącił Greya, a ten zsunął się do
basenu. Powoli wypuścił powietrze, żeby jego ciało nabrało
ujemnej pływalności. Wkrótce stał na dnie, na głębokości trzech
metrów. Odepchnął się delikatnie... zbyt delikatnie. Stracił
impet, gdy brakowało mu jeszcze prawie metra do powierzchni.
Miał do wyboru: albo pozwolić, żeby siła grawitacji powoli
ściągnęła go na dno i spróbować jeszcze raz, albo miotając się,
wystrzelić na powierzchnię i wyjść na idiotę. Grey wybrał
pierwszą możliwość, woląc nie ściągać na siebie niepotrzebnej
uwagi. Dno basenu zbliżało się powoli i gdy wreszcie dotknął
go stopami, tym razem odepchnął się mocniej. „Nie za dobry
początek” – pomyślał. Kiedy jego głowa wynurzyła się na
powierzchnię, zrobił głęboki wdech. Rzut oka na twarz Rogersa

150
nie dodał mu otuchy. Przyjaciel był najwyraźniej zmartwiony.
Grey się uśmiechnął, żeby go uspokoić, i wypuścił powietrze
przez nos. Wkrótce odbijał się rytmicznie od dna i wynurzał na
powierzchnię. Te ruchy zadziwiająco poprawiły mu
samopoczucie. Cisza panująca pod wodą stanowiła miłą
odmianę – żadnych wrzasków, jęków, stękania, przekleństw.
– Dryfowanie! – krzyknął Rogers, poruszając poziomo
ręką tam i z powrotem.
Grey skinął głową i po raz ostatni zszedł pod wodę.
Wypływając na powierzchnię, starał się opanować. Unoszenie
się na wodzie było jedynym elementem podtapiania, z którym
Grey miał problemy. Był na tyle szczupły, że aby nie tonąć,
musiał równomiernie machać nogami, niczym pulsująca meduza
poruszająca mackami. Gdy tylko wynurzył głowę na
powierzchnię, przechylił się do przodu, starając się, żeby nad
wodę wystawała mu jak największa część pleców. „Nogi, nogi,
nogi” – powtarzał sobie w myślach. Przemieszczał się powoli,
zataczając niewielkie koło. Przepisy pozwalały na poruszanie się
po powierzchni nie większej niż trzy na trzy metry. Za każdym
razem, kiedy unosił głowę, żeby zaczerpnąć powietrza, zsuwał
się do tyłu pod wodę i musiał natychmiast znów przechylić się
do przodu i czekać cierpliwie, aż delikatne ruchy nogami
pozwolą mu się wynurzyć. Zanim upłynęło pięć minut, był na
skraju paniki. Za nic nie udawało mu się zaczerpnąć
wystarczającej ilości powietrza.
– Pływanie – zawołał Rogers, wskazując na przeciwległy
brzeg basenu.
Dzięki Bogu. Grey popruł wodę jak morświn, kierując
się na drugi brzeg. Jedyną trudnością był nawrót. Wykonał
gwałtowny ruch całym ciałem i energicznym machnięciem nóg
zmienił kierunek, równocześnie zanurzając się coraz głębiej.
Potężne kopnięcie pozwoliło mu wrócić na powierzchnię i od
tego momentu zaczął płynąć z powrotem. Chcąc przeżyć
dreszczyk emocji, przyśpieszył, wykonując ruchy jak przy stylu

151
motylkowym, tyle że bez pomocy rąk. Wrócił jako pierwszy
i natychmiast zaczął ponownie odbijać się od dna.
– Przewrót w tył!
Grey zanurkował do dna, machnął nogami
i błyskawicznie przeniósł cały ciężar ciała do tyłu. Wykonał
przewrót, zataczając powoli koło, co było o tyle przykre, że
woda wdarła mu się do nosa. Znów opadł na dno i odepchnął
się, prychając wodą z nozdrzy, gdy wynurzył się na
powierzchnię. Szybki oddech i ponowne zejście na dno.
– Przewrót do przodu!
Zaczęło się dość gładko. Grey odepchnął się od dna
i pochylił do przodu. Elegancki przewrót został nagle
przerwany, gdy uderzył głową o beton. Stwierdził, że leży
bezwładnie trzy metry pod wodą. Miotał się, usiłując
podkurczyć nogi pod siebie. Nic z tego. Spojrzał w górę,
w kierunku powierzchni, i poczuł, że nagle ogarnia go
przytłaczający smutek. Co dziwne, jedyną rzeczą, o jakiej
potrafił myśleć, było pragnienie, żeby założyć kiedyś rodzinę
i mieć dzieci. Przestał się rzucać i na kilka niekończących się
sekund położył się spokojnie na dnie. „Weź się w garść!” –
nakazał sobie. Wściekłym szarpnięciem zdołał się dźwignąć na
kolana. Z tej pozycji z trudem stanął na nogi i popruł na
powierzchnię.
– Przewrót do przodu! – powtórzył Rogers, otwierając
szeroko oczy z niepokoju.
Po kilku urywanych oddechach Grey ponownie zaczął
schodzić na dno. Popełniony poprzednio błąd był dla niego
nauczką, dlatego teraz wykonał nienaganny przewrót. Kiedy się
wynurzył, Rogers trzymał w ręku maskę do nurkowania. Grey
patrzył, jak maska wpada do wody kilkadziesiąt centymetrów
przed nim. Zanurzył się, dotknął betonowego dna i odbił się pod
kątem w nadziei, że przy następnym zejściu pod wodę znajdzie
się dokładnie nad nią. Kolejny oddech, kolejne zanurzenie.
Idealnie wybrał pozycję. Opadł na kolana, pochylił się i złapał

152
zębami gumowy pasek maski. Wstał z trudem i odepchnął się,
żeby wypłynąć na powierzchnię. Maska dyndała mu pod brodą,
lecz impet, z jakim się wynurzał, sprawił, że pasek wysunął mu
się z ust. Cholera. Musiał kilkakrotnie odbić się od dna i zejść
pod wodę, żeby znów natrafić na maskę. Zrobił kolejny wydech,
opadł na dno na boku i chwycił pasek zębami. Kołysząc się,
stanął na nogi i delikatnie odepchnął się od dna. Czuł, że maska
wlecze się pod nim, zmuszając go do jeszcze mocniejszego
zaciskania zębów. Gdy wynurzył się na powierzchnię, Rogers
puścił do niego oko. Grey musiał się jeszcze dwa razy odbić od
dna, żeby znaleźć się przy brzegu basenu. Kiedy się wynurzył
po raz ostatni, przyjaciel chwycił go pod ramiona i wyszarpnął
z wody.
– Dobra robota, Mark.
– Jezu – jęknął Grey. – Co za kurestwo. Nie wiem,
dlaczego to się nazywa podtapianie. Bliższe prawdy byłoby po
prostu topienie.
– Dzięki. Naprawdę mnie pocieszyłeś.
– Mówiłem tylko...
– Cicho. – Rogers nakazał mu gestem milczenie. – Niech
mnie pan po prostu pośle do wodnego grobu, panie Grey. Pójdę
na dno jak gentleman.
– Och, ale ty jesteś gentlemanem – stwierdził Grey. –
Muszę jednak powiedzieć, że moim zdaniem taka śmierć do
ciebie nie pasuje. Zrób mi przysługę i przeżyj. Ale najpierw
mnie rozwiąż.
– Oczywiście.
Rogers rozwiązał Greya i zamienili się miejscami.
Przerażający syk dochodzący od strony prysznica odkażającego
sprawił, że Greyowi żołądek podszedł do gardła. Spojrzał przez
ramię i zobaczył dziesięciu przygnębionych kursantów
stojących pod strumieniami zimnej wody.
– Oblali – wyjaśnił mu Rogers. – Jest wśród nich Smurf.
– Słuchajcie uważnie, skurwysyny! – ryknął Osgood. –

153
Za dwie minuty zamiana ról. Nie spóźnijcie się!
Grey skończył związywać Rogersa i stanął z boku,
gotowy zepchnąć go do basenu. Dwa metry dalej siedział
wielebny Jackson, gapiąc się tępo w wodę.
– Hej, Wielebny – zawołał Grey. – Wiem, że ci się uda.
Tylko zachowaj spokój.
– Słusznie, zachować spokój – powtórzył cicho Jackson.
– Do wody! – krzyknął Osgood.
Lekkim pchnięciem Grey posłał Rogersa na dno basenu.
Dzielił swój czas, obserwując na przemian Rogersa i Jacksona.
Zdecydowanie bardziej martwił się o kaznodzieję. Greyowi
wydawało się, że Rogers doskonale się czuje w wodzie, za to od
samego patrzenia na wyczyny Jacksona w basenie ogarniała go
panika. Obaj bez problemów przeszli przez etap zanurzania
i wynurzania. Nadszedł czas unoszenia się na wodzie.
– Dryfowanie! – krzyknął Grey.
Rogers wypłynął i natychmiast zaczął się swobodnie
unosić na powierzchni. Wielebny jeszcze kilka razy odbił się od
dna i w końcu ułożył się płasko, wystawiając nad wodę niemal
każdy centymetr kwadratowy ciała, robiąc wszystko, co w jego
mocy, żeby utrzymać się na wodzie. Grey pokręcił głową
z niedowierzaniem. Coś było nie tak. Spojrzał jeszcze raz.
Rzeczywiście, Wielebny tonął. Nie miotał się, nie chlapał ani
nie wykazywał żadnych innych oznak paniki. Był ułożony we
właściwej pozycji, a jednak tonął. I to szybko. Gdy opadł na
dno, jeden z instruktorów zanurkował i wyciągnął go na
powierzchnię.
– Oblany! – krzyknął instruktor, holując Jacksona do
brzegu. – Bosmanmat Jackson!
– Przyjąłem – powiedział Osgood, gryzmoląc nazwisko
w notesie. – Jackson, dołącz do kumpli w odkażaniu. – Machnął
kciukiem w stronę grupy kursantów tulących się do siebie pod
prysznicem.
Grey posłał Wielebnemu przepraszające spojrzenie, a ten

154
odpowiedział mu słabym uśmiechem.
– Rasiści – wyszeptał bezgłośnie kaznodzieja.
Rogers zaliczył podtapianie bez żadnych przygód.
Usiedli z Greyem w narożniku zwycięzców, a w tym czasie
kilku kursantów, w tym Murray, przystąpiło ponownie do
sprawdzianu z wiązania węzłów. Pół godziny później Murray
zaliczył test, a grupa zebrała się na drodze i ruszyła truchtem
z powrotem do bazy BUD/S. Później odbył się ciężki bieg
kondycyjny, w czasie którego Grey wyrzygał na piasek strumień
chlorowanej wody z basenu. Pomimo kłopotów jelitowych
udało mu się uniknąć skierowania do drużyny łamagów. Po
trzynastu kilometrach udręki bosman Baldwin zatrzymał się
przed bazą i zwolnił grupę.
– Piątkowe tańce! – krzyknął Murray. Podskakiwał na
piasku, trzymając się ręką za krocze. – Mamy piątek, piątek! –
Klepnął jakąś wyimaginowaną dupę. – Piątek, kotku, piątek!
– Spadajmy stąd – zaproponował Grey. – Im szybciej,
tym lepiej.
Murray gwałtownie przerwał swój taniec. Twarz mu
spoważniała.
– Jeszcze nie, sir. Mamy pewną sprawę do załatwienia.
– My? – zdziwił się Grey. – Ty masz, nie my.
– Potrzebny mi partner. To zajmie tylko sekundę. Chcę
porozmawiać ze zbrojmistrzem.
– Murray, już ci mówiłem, że nie zamierzam się mieszać
do twojego gównianego śledztwa.
– Proszę. – Murray upadł na kolana. – Proszę. Jest mi
pan winien przysługę.
– Wstawaj – rozkazał Grey, stawiając go na nogi. –
Wprawiasz mnie w zakłopotanie.
– Wobec tego chodźmy, zanim naprawdę zrobi pan
z siebie durnia.
Grey niechętnie poszedł za Murrayem na skraj szlifierki
i czekał, gdy ten pukał do drzwi zbrojowni. Przez kilka sekund

155
nic się nie działo, a potem otworzył im żylasty mężczyzna
w okularach ze szkłami grubości denka butelki coca-coli. Miał
na sobie pomięty mundur polowy, a do jego małej głowy kleiły
się tłuste brązowe włosy. Był jednym z wielu wojskowych
nienależących do SEAL, którzy zapewniali sprawne
funkcjonowanie bazy.
– O co chodzi?
– Panie bosmanie, zastanawiałem się, czy mógłbym
zamienić z panem słówko – zaczął Murray. – Mam kilka pytań
o...
– Wejdźcie – powiedział szybko mężczyzna. – Kończę
inwentaryzację i chcę iść do domu, więc wybaczcie, jeśli będę
trochę obcesowy.
– Właśnie o to chciałem pana zapytać – o tę
inwentaryzację. Wygląda na to, że chłopaki z fazy trzeciej mają
wielkie problemy z nadążaniem za tym wszystkim, a słyszałem,
że instruktorzy naprawdę dadzą nam w dupę, jeśli się pomylimy.
Zastanawiałem się, czy ma pan jakieś wskazówki albo sugestie,
które pomogłyby nam uniknąć kłopotów, kiedy zaczniemy
ćwiczyć na strzelnicy.
– To jeszcze nieprędko – powiedział bosman – ale
podoba mi się wasza postawa. Lepiej się zacząć przygotowywać
wcześniej niż później albo wcale. – Poprawił swoje ogromne
czarne okulary z wojskowego przydziału. – Najważniejsze to
prowadzić dokładne rejestry. Notujcie wszystko, co przychodzi
i wychodzi, panujcie nad amunicją, którą faktycznie zużywacie,
i na miłość boską, nigdy nie próbujcie brać na pamiątkę żadnych
naboi.
Murray skinął głową z uwagą.
– A więc to prawda?
– Co takiego?
– Macie problemy inwentaryzacyjne?
Żylasty bosman zachichotał.
– Powiedzmy, że szczęśliwie zostałem starszym

156
bosmanem sześć lat temu, bo w obecnej sytuacji nie miałbym
najmniejszej szansy. – Upuścił podkładkę do pisania na
metalowy blat. – Potrzebna jest specjalna ustawa, żeby cofnąć
nominację na starszego bosmana, więc nie będą sobie tym
zawracać głowy, bo wkrótce odchodzę na emeryturę.
– Aż tak źle to wygląda?
– Trochę przesadzam – przyznał bosman. – To przywilej
podeszłego wieku. – Błysnął w uśmiechu zażółconymi od
tytoniu zębami, marszcząc skórę wokół oczu. – Robię się starym
pierdołą. Trochę mnie zazdrość bierze, gdy patrzę na takich
młodych chłopaków jak wy. – Uśmiech zniknął mu z twarzy. –
Odpowiadając na twoje pytanie, głównym problemem jest
amunicja. Mam wrażenie, że nie wraca jej do mnie tyle, ile
powinno. Podejrzewam, że jeden z kursantów fałszuje wpisy.
Bóg jeden wie, czemu robicie tego rodzaju głupstwa. Poza tym
od roku uważnie śledzę nasze materiały wybuchowe. –
Wzruszył ramionami. – Coś jest wyraźnie nie w porządku.
Jakby tego było mało, wygląda na to, że również moje części
zamienne dostają nóg, ale podejrzewam, że to ci cholerni
instruktorzy SEAL wciąż je pobierają do naprawy karabinków
M4 i nie wypisują poprawnie dokumentów.
– No, panie bosmanie, może pan być spokojny, że kiedy
my dotrzemy do fazy trzeciej, przysporzymy panu znacznie
mniej kłopotów – powiedział Murray. – Porucznik Grey i ja
przywołamy grupę do porządku.
– Mam taką nadzieję, przez wzgląd na bosmana, który
przyjdzie na moje miejsce. Nie chcę zostawić po sobie bajzlu
temu nieszczęsnemu skurczybykowi.
– Dziękujemy za wskazówki, panie bosmanie. Proszę
dać nam znać, gdybyśmy mogli coś dla pana zrobić –
powiedział Murray, gdy już szli do drzwi zbrojowni.
– Powodzenia, marynarzu. – Bosman przeniósł wzrok na
Greya i zareagował na jego obecność sztywnym skinieniem
głowy. – I panu także, poruczniku.

157
– Dziękuję. – Grey wyszedł za Murrayem na gasnące
słońce.
– Ciekawe – mruknął Murray, gdy powlekli się w stronę
bloku 618. – Stary bosman potwierdził moje podejrzenia.
Opuszczając Team Four, Redman zabrał ze sobą swoje złe
nawyki.
– Może to tylko niedbalstwo – zasugerował Grey –
a może rzeczywiście trudno jest utrzymać idealny porządek. Nie
wiemy, czy Redman jest za to odpowiedzialny.
– Jaja pan sobie ze mnie robi, sir? To musi być Redman.
– Możliwe. Nie wykluczam tego. Po prostu jestem
adwokatem diabła.
– Duży zły inspektor pójdzie na dno! – wykrzyknął
Murray. – Teraz to ja jestem uzbrojony i niebezpieczny!
– Nie masz żadnego dowodu – przypomniał mu Grey. –
A ja nadal uważam, że jesteś głupi, skoro wchodzisz mu
w drogę. To nie jest zabawa.
– Wiem. Chciałbym, żeby przestał pan opowiadać takie
pierdoły – powiedział Murray. Spojrzał niepewnie na Greya. –
Bez obrazy, sir. Wiem, że jest pan moim przełożonym, ale to nie
pańska kariera na BUD/S jest zagrożona.
– To nieprawda, Murray – odparł Grey – i obaj o tym
wiemy.
– Chcą mnie, nie pana – Murray lekko trącił Greya
w ramię – ale dość gadania o sprawach służbowych. Jest
piątkowy wieczór. Czas ruszyć dupę i trochę zaszaleć.
– Jak dla mnie, brzmi nieźle. Mogę sobie strzelić ze dwa
piwa.
– Dwa? – zaśmiał się Murray. – Czemu nie dziesięć?
Pokuśtykali razem w stronę koszar, gdy słońce już się
kryło za oceanem, a w ich skołowanych głowach tłukły się
myśli o gorącym prysznicu i kuflach piwa.

158
7

– Vanesso, posłuchaj, proszę. Ja naprawdę chciałem się


z tobą zobaczyć dziś wieczorem. – Grey przełknął nerwowo
ślinę i ścisnął telefon tak mocno, że pobielały mu kostki. – To
znaczy nadal chcę się z tobą zobaczyć. Jak zawsze. Chodzi o to,
że dzisiaj jest coś w rodzaju wieczoru kawalerskiego. – Czekał
na jakąś reakcję z jej strony. Cisza. – Proszę, postaraj się
zrozumieć...
– Och, rozumiem, Mark. Zastanawiam się tylko,
dlaczego jadę teraz międzystanową piątką wystrojona na kolację
ze swoim chłopakiem.
– Jesteś już w samochodzie? – Grey poczuł wypieki na
twarzy. – Nie wiedziałem...
– Taki jest urok telefonów komórkowych, kochanie.
Wyjechałam, tak jak obiecałam.
Grey poczuł, że serce przestaje mu bić.
– Przepraszam. Szkoda, że od razu mi nie powiedziałaś.
– Przecież to nie ma większego znaczenia, prawda?
– Ależ ma. Zapomnijmy o wszystkim. Przepraszam.
Zjedzmy razem kolację.
– Nie. – Vanessa westchnęła. – Myślę, że nastrój prysł.
Ty nie?
– Nie. Po prostu jedź dalej. Wynagrodzę ci to, obiecuję.
Możemy nawet zjeść coś japońskiego. – Grey pomyślał, że to
wielkie ustępstwo z jego strony. Zdecydowanie nie znosił
japońskiego jedzenia.
– Miło z twojej strony, ale nie, dziękuję. Jakoś to
przeboleję. Posłuchaj, mam już trochę dosyć całej tej sytuacji.
Nie widzę nic złego w tym, że chcesz się zabawić z chłopakami,
ale fajnie by było, gdybyś następnym razem dał znać wcześniej.
– Przyjedź, proszę cię.
– Już zjeżdżam z autostrady. Zawracam – zawahała się –

159
i jadę na północ. Porozmawiamy później.
Połączenie zostało przerwane.
Grey zadzwonił jeszcze raz i czekał niecierpliwie, aż
Vanessa odbierze. Po dziesięciu dzwonkach trzasnął telefonem
i jak burza wpadł z powrotem do swojego pokoju. „Prawdziwy
z ciebie casanova, Mark” – pomyślał. Zanim jeszcze otworzył
drzwi, usłyszał, jak Rogers śpiewa pod prysznicem przebój
Johnny’ego Lee Lookin for love.
Nagle, pod wpływem zmiany nastroju, Rogers przerzucił
się na arię, a jego pseudooperowy głos wpadał
w niekontrolowane zawodzenie. Zwykle wygłupy przyjaciela
poprawiały Greyowi humor, ale tym razem wprawiły go
w jeszcze większą frustrację. „Moja dziewczyna mnie
nienawidzi, a w dodatku mieszkam w jednym pokoju z jakimś
wariatem z Princeton” – myślał.
Zawodzenie niespodziewanie ustało.
– Przestań być taki melodramatyczny!
– Co? – spytał Grey z niedowierzaniem – Co takiego?
– Powiedziałem, żebyś skończył z tym melodramatem.
Wszystko będzie dobrze – z łazienki dobiegł głos Rogersa. –
Najpierw trzaskasz drzwiami, potem ciskasz buty do szafki.
Odpręż się.
Grey usiadł na podłodze, kompletnie zmieszany.
– Jesteś świrem, wiesz o tym?
– Wiem, ale z drugiej strony, chyba wszyscy jesteśmy
świrami, nie sądzisz?
Rogers podjął na nową swoją arię w miejscu, gdzie
przerwał.
Grey oparł głowę na rękach i czekał na swoją kolej pod
prysznicem. Milion razy przerabiał w myślach rozmowę
z Vanessą i skręcał się przy każdej powtórce ich dialogu. Dureń.
Co robić? Siedział przez chwilę bez ruchu, aż nagle poderwał
głowę do góry. Kwiaty. To jest to. Chwycił komórkę.
Dziesięć minut później Grey był lżejszy o sto

160
dwadzieścia dolarów, a kwiaty były w drodze do
LA. Kwiaciarce nie uśmiechało się organizowanie dostawy na
dziesięć minut przed zamknięciem sklepu, ale dodatkowe
sześćdziesiąt dolarów załatwiło sprawę.

– Witam w moim świecie, sir – powiedział Murray,


wskazując ręką na parkiet pełen skłębionych ciał. – Tyle dup, że
mózg staje w poprzek.
– Fantastycznie.
Grey podszedł do baru i zamówił piwo. Podawali je
w plastikowych kubkach. „Co za luksus” – pomyślał. Pojechali
wszyscy autobusem do centrum San Diego i Murray
zaprowadził ich do swojego ulubionego klubu. Znajdowali się
teraz w podziemiach jakiegoś budynku, pogrzebani wśród
spoconych ciał we wspaniałym przybytku pod nazwą Huragan,
Tsunami czy może Przypływ. Grey nie mógł sobie
przypomnieć. Sączył piwo i obserwował tłum. Z gromady
tańczących wyłonił się Wielebny Jackson i podszedł do baru.
– Jak leci, sir?
– Nieźle, Jackson. Postawić ci piwo?
– Nie piję – odpowiedział. – Mój tato pił i nie było to nic
przyjemnego. Prawie go zabiło.
– Domyślam się, że wobec tego przyszedłeś podziwiać
widoki?
– Dokładnie – odparł Jackson. – Przynoszę prawość
niegodziwym. Może mnie pan uważać za misjonarza, który
niesie słowo boże samotnym kobietom tego świata. – Roześmiał
się nonszalancko. – Niech pan nie wierzy we wszystko, co
mówię. Lubię piękne kobiety, jak każdy facet, z tą różnicą, że
jestem gorliwym chrześcijaninem i nie zamierzam pieprzyć
wszystkiego, co się rusza, w przeciwieństwie do niektórych
osobników z naszej grupy.
– Jeśli już mowo o... – powiedział Grey, wskazując na
drugi koniec baru.

161
Podporucznik Pollock, rudy absolwent akademii,
zlizywał właśnie sól z szyi jakiejś kobiety hojnie obdarzonej
przez naturę. Potem, zgodnie z tradycją, wychylił kieliszek
tequili i wyciągnął zębami plasterek cytryny z jej ust. Murray
zbliżył się do tej pary z szelmowską iskierką w oczach. Klepnął
Pollocka w ramię, a gdy podporucznik się odwrócił, nachylił się
szybko z drugiej strony i mocno pocałował kobietę w usta.
Pollock odwrócił się z powrotem, otwierając szeroko oczy, lecz
zanim zdążył zareagować, Murray się ulotnił i zniknął w tłumie.
– Jestem pod wrażeniem. – Grey dopił resztkę swojego
taniego piwa. – Zobaczmy, jak ty się gibasz, Jackson. Czas,
żebyś dał czadu.
– No proszę – powiedział Wielebny. – Próbuje pan
mówić jak czarny i w ogóle.
Stojący obok Jacksona żołnierz piechoty morskiej
podsłuchał ich rozmowę. Czknął głośno i zarzucił Wielebnemu
rękę na ramię.
– Nie wymiękaj, bro. Bez ściemy. Kumasz, koleś?
– Zamknij się, zanim wprawisz mnie w zakłopotanie. –
Jackson rozejrzał się nieufnie dokoła. – Mnie to nie
przeszkadza, ale niektórzy moi bracia mogliby nie docenić
twoich żartów. Wiesz, o co mi chodzi?
– Co, nie lubisz murzyńskiej gadki? – Marine miał
szkliste niebieskie oczy i czerwony nos. – Spoko, człowieku.
Mogę sobie odpuścić. – Znowu beknął. – A może muszę być
czarny, żeby mówić w ten sposób?
– Lepiej przestań, bracie, bo mogę odnieść wrażenie, że
mnie obrażasz. – Jackson już się nie uśmiechał.
– A gdyby nawet, to co? – Marine jeszcze bardziej
pochylił się w jego stronę. Oddech śmierdział mu alkoholem.
– Uznałbym wtedy, że jesteś durnym jarheadem*
i prosisz się o kopa w dupę.
– Od kogo?
Znów poczuli jego obrzydliwy oddech cuchnący tequilą.

162
– Ode mnie.
Żołnierz położył Jacksonowi rękę na piersi i pchnął go
z całej siły.
– Spróbuj jeszcze raz, a pożałujesz.
– Ojej, ale się boję.
Kolejne pchnięcie.
– Ostrzegałem cię. – Kilkoma zręcznymi ruchami
Jackson powalił mężczyznę na ziemię. Wykręcił mu ramię na
plecy i spytał: – Będziesz grzeczny czy muszę ci złamać rękę?
Marine nie odpowiedział. Jackson puścił go, gdy wokół
nich zgromadzili się gapie. Żołnierz wstał powoli i otrzepał
ubranie, a Wielebny zawrócił do baru jak gdyby nigdy nic.
– Uważaj! – krzyknął Grey, ale było już za późno.
Ogromna pięść trafiła Jacksona w głowę. Wielebny
zachwiał się do przodu, chwilowo oszołomiony. Grey zdzielił
jarheada solidnym podbródkowym, po którym rozległo się
obiecujące łubu-du, gdy broda żołnierza odskoczyła do góry,
a on runął do tyłu. Minęło co najmniej piętnaście lat od czasu,
kiedy Grey ostatnio kogoś uderzył i teraz to doświadczenie
wprawiło go w zachwyt. Nagle na jego nerkach wylądowała
czyjaś pięść. Zwinął się z bólu, a kiedy się odwrócił, kolejny
cios trafił go pod oko. Ból rozsadzał mu czaszkę. Zatoczył się
do tyłu, tymczasem tłum oszalał. Murray podskoczył
i wymierzył potężnego kopniaka w plecy atakującego jarheada.
Ten zgiął się nienaturalnie do tyłu, jęknął z bólu i upadł na
ziemię. Mniej więcej dziesięciu kursantów BUD/S włączyło się
do awantury, gdy z tłumu wyłoniła się grupa marines.
– Patrol straży przybrzeżnej! – wrzasnął barman. –
Patrol!
Bijatyka ustała równie szybko, jak się zaczęła. Jej
uczestnicy rzucili się w popłochu do drzwi.
Jakiś otyły bramkarz obwieszony złotymi łańcuchami
próbował zatrzymać Greya, wyciągając muskularne ramię.
– Z drogi, palancie – ryknął Warrior, rozpłaszczając

163
bramkarza na ścianie. – Pan przodem, sir!
– Dziękuję. – Grey popędził schodami w górę i wypadł
na zewnątrz. Przebiegł kawałek chodnikiem i skręcił za
najbliższy róg. Stała tam grupa kursantów BUD/S zbitych
w gromadkę niczym zawodnicy footballu amerykańskiego,
planując następne posunięcie.
Jeden z nich podniósł głowę i zobaczył nadchodzącego
Greya.
– Chodź do nas, zwierzaku!
Grey dołączył do narady.
– Myślę, że powinniśmy odszukać tych marines i skopać
im dupy – mówił chudy chłopak z Nebraski.
– Nie, sądzę, że powinniśmy pójść do McP’s
i poopowiadać, jak było na wojnie – powiedział Jones,
przeciągając samogłoski.
McP’s był ulubioną knajpą SEALsów i kursanci BUD/S
nie byli tam mile widziani.
– Kiepski pomysł – stwierdził Murray. – Jedno wiem na
pewno. Musimy schlać pana Greya w trzy dupy. Zasłużył na to
tym pięknym podbródkowym.
– Amen – podsumował Jackson, dołączając do grupy. –
Białas pomścił mój tyłek.
Grey się uśmiechnął.
– Co tylko zechcecie, chłopaki. Wy stawiacie, ja piję.
– Czyli postanowione – powiedział Murray. – Chodźmy.
Zeszli do innego zapuszczonego nocnego klubu i alkohol
polał się strumieniami. Mniej więcej po dwunastym drinku Grey
uznał, że ma dosyć. Koledzy byli jednak innego zdania.
Skosztował wobec tego najwspanialszych koktajli serwowanych
w barze, takich jak Pierdnięcie Goryla, Betoniarka,
Odmóżdżenie. Sala zaczęła wirować.
– Wystarczy! – Grey niepewnie uniósł rękę do góry – Bo
rzygnę ci prosto w twarz.
– No, dalej! – podpuszczał go Murray.

164
– Dobra.
Bulgotanie, które zaczęło się głęboko w brzuchu,
utorowało sobie drogę do gardła. Grey powrócił myślami do
dzieciństwa, przypominając sobie obrzydliwe zawody, które tak
uwielbiał jego brat. „Mmm, ale smaczne. Kawał tłustej
wieprzowiny podany na brudnej popielniczce. Smażone gałki
oczne pływające w misce z krwią”. Poczuł, jak rozwiera mu się
ściśnięte dotąd gardło, i strumień wymiocin poszybował
w powietrze. Murray cofnął się w ostatniej chwili i rzygi tylko
spryskały mu buty.
– Imponujące, sir – powiedział niezrażony marynarz.
– Co jest, kurwa, chłopaki? – spytał barman.
Był to młodzieniec o ziemistej cerze z piercingiem na
twarzy. Niezliczone kolczyki łączyły się ze sobą za pomocą
łańcuszków.
– Zamknij się albo zerwę ci z gęby to gówno – zagroził
Murray.
Barman wycofał się na zaplecze lokalu.
– Czas wracać. – Murray złapał Greya za ramię
i pociągnął go w górę po schodach.
Zataczając się, wyszli na świeże nocne powietrze. Grey
chciał powiedzieć coś zabawnego, lecz zanim otworzył usta,
zapomniał, co to było. Nagle uświadomił sobie z zakłopotaniem,
jak bardzo jest pijany.
– Zabierz mnie do domu.
– Właśnie to robię, szefie.
– Proszę, tylko zabierz mnie do domu.
W końcu dotarli na przystanek autobusowy i klapnęli na
krawężniku. Siedzieli już kilka minut, gdy nadszedł
spacerowym krokiem Rogers.
– Tere-fere kuku.
– Kurwa, Rogers, ty też piłeś? – spytał Murray.
– A jakże. Nie ma jak kufel portera. To wszystko, czego
potrzeba człowiekowi do życia.

165
– Dobra, co dalej? Pewnie zaraz zaczniesz śpiewać.
– Niezły pomysł, brachu. – Rogers odchrząknął głośno. –
Ta prosta przyśpiewka to wspaniała rzecz, którą zapożyczyłem
od naszych przyjaciół instruktorów. Leci jakoś tak:
Pij, pij, pij, pij, pij.Piłem, piłem, piłem.Piłem wczoraj i we
wtorek,Dziś narąbię się jak worek.Bo gdy jestem
pijany,Szczęśliwym jak zwierzę,Że do żabiej rodziny należę.
Grey i Murray wstali i przyłączyli się do odśpiewania
drugiej zwrotki. Wszyscy trzej objęli się ramionami i chwiali się
na boki.
Rodzina żab to najlepsza rodzina,Jaka przez siedem żeglowała
mórz.Są żaby górskie i nizinne żaby.Żaby podwodne i cholerne
żaby.Śpiewaj, śpiewaj, och, jak wspaniale!Beczka piwa dla nas
czterech w przydziale.Dzięki Bogu, że więcej nie ma nas,Bo
jeden całe piwo może wychlać naraz.Zabierali się właśnie do
odśpiewania trzeciej zwrotki, gdy podjechał autobus i z sykiem
otworzyły się drzwi. Przez kilka sekund szperali gorączkowo
w kieszeniach w poszukiwaniu drobnych, w końcu znaleźli
odpowiednią kwotę i niezgrabnie położyli monety na tacce.
Kierowca zmierzył ich zmęczonym wzrokiem.
– Wiecie, dokąd chcecie jechać? – zapytał.
– Do Coronado Island – odpowiedział Rogers – gdzie
mają swoje kwatery najdzielniejsi wojownicy tej ziemi.
– Jak chcecie.
Drzwi zamknęły się z sykiem i autobus ruszył. Murray,
Rogers i Grey wspólnie doszli do wniosku, że najfajniejsze
chłopaki zawsze siadają na końcu, więc zataczając się, wyminęli
kilku pasażerów i zajęli miejsca. Kiedy zbliżali się do Hotelu del
Coronado, Rogers nagle wstał i pociągnął za linkę, żeby
zatrzymać autobus. Pojazd zahamował z piskiem na najbliższym
przystanku.
– Przecież jeszcze nie dojechaliśmy – zaprotestował
Murray. – O co ci chodzi, Rogers?
– Zaufajcie mi.

166
Rogers wysiadł i skinął na pozostałych, żeby poszli
w jego ślady. Grey wysiadł z autobusu za Murrayem i spojrzał
na zegarek. Było dopiero wpół do dwunastej. Tak wiele się
wydarzyło w ciągu trzech godzin. Rogers poprowadził ich na
tyły hotelu. Zataczając się, szli chodnikiem, wzdłuż którego
ustawiono parasole. W pobliżu dał się słyszeć przytłumiony
szmer rozmów. Nagle Rogers zatrzymał się i otworzył drzwi.
Zaglądali do wnętrza wykwintnie urządzonego baru. Rogers
pompatycznym gestem strzepnął wyimaginowany pyłek ze swej
taniej marynarki i zrobił wielkie wejście. Grey i Murray
wzruszyli ramionami i ruszyli za nim. Oczy wszystkich
obecnych były skierowane na nowo przybyłych gości.
– Czym mogę służyć? – spytał barman.
– Przyszedłem tu, żeby zagrać – powiedział Rogers
naciąganym brytyjskim akcentem, wskazując na fortepian.
– Przykro mi. Może powinien pan spróbować jutro.
Zaraz zamykamy.
– Nie. Muszę zagrać teraz – powiedział stanowczo
i ruszył w kierunku eleganckiego instrumentu stojącego
z przodu sali.
Barman sięgnął po telefon, ale Murray złapał go za rękę.
– Przepraszam. Zabierzemy go stąd. Proszę.
Rogers zaczął grać i nagle na sali zapanowała cisza.
Wykonywał jakiś trudny utwór, kołysząc się lekko
z przymkniętymi oczami. Barman rozdziawił usta. Murray na
kilka sekund wstrzymał oddech, a Grey poczuł, że zaraz
zwymiotuje. Goście westchnęli z zachwytu, Rogers zaś
kontynuował swój nienaganny występ. Gdy do sali wszedł
rozgniewany ochroniarz i skierował się w stronę fortepianu,
odprawił go jakiś dystyngowany gentleman w smokingu.
Muzyka była niesamowita, kojąca, absolutnie doskonała. Grey
wypadł za drzwi i zrzygał się w kwiaty. Wstrząsany torsjami,
osunął się w milczeniu na kolana na betonowy chodnik.
W powietrzu unosił się przytłumiony dźwięk fortepianu. Mark

167
uśmiechnął się, ocierając brodę z wymiocin. Utwór trwał jeszcze
kilka minut, falując, pulsując i oczarowując wszystkich. Gdy
w końcu muzyka ucichła, rozległy się gromkie brawa. Kilka
sekund później Rogers i Murray wypadli za drzwi.
– Urok prysł. Wynośmy się stąd – zaproponował Rogers.
Przebiegli przez hotelowe korty tenisowe i znaleźli się
na plaży.
– Zaczekajcie! – Grey padł na kolana i znów
zwymiotował. – Znacznie lepiej.
Zdjął buty i ruszyli razem skrajem wody. Był przypływ
i spienione fale z rykiem wdzierały się na ląd.
– Spójrzcie na to. – Rogers wskazał na rozległą stertę
bloków skalnych ciągnącą się aż do przyboju. – Desant na skały.
Będziemy musieli wylądować łodziami na tych ślicznotkach. –
Gdy to mówił, fala uderzyła z impetem w głazy, tworząc
w powietrzu zasłonę z wodnego pyłu. – Wystarczy, że utkniesz
pomiędzy łodzią a skałą, i możesz się pożegnać z nogami.
Murray zagwizdał.
– Niezłe gówno. Szkoda, że nie ma z nami Ramireza.
Zjadłby te głazy na śniadanie.
– Zamknij się – powiedział cicho Grey.
Pomyślał o Ramirezie leżącym nieruchomo w sterylnym
szpitalnym łóżku, w samotności.
– Nie miałem na myśli niczego złego.
– Wiem. Po prostu się zamknij. – Grey podniósł kamień
i rzucił nim w stronę przyboju. Kamień z cichym pluskiem
uderzył w wodę i zniknął. – Przepraszam. Chodźmy.
Zawrócili na południe i ruszyli powoli w stronę koszar,
przystając od czasu do czasu, żeby rzucić kamieniem do oceanu.
Plum.

Głośne pukanie wyrwało Greya z alkoholowego snu.


W głowie mu pulsowało i dudniło, gdy po omacku posuwał się
do drzwi. Niezdarnie przysunął oko do wizjera i przeżył szok na

168
widok groteskowo zniekształconej twarzy Vanessy, która
przyglądała mu się z drugiej strony. Cholerny judasz. Sprawiał,
że nawet tak piękni ludzie jak Vanessa wyglądali na trolle.
– Cześć, kochanie – bąknął Grey, otwierając szeroko
drzwi. Słońce oślepiło go na moment, więc zamknął oczy, żeby
uniknąć rażącego blasku. – Co ty tu robisz?
– Wyglądasz wspaniale – powiedziała Vanessa, zerkając
na podbite oko Greya. – I pachniesz fiołkami...
Grey mógł sobie tylko wyobrazić ten smród. Nie
pamiętał, żeby mył zęby, po prostu wpełzł do łóżka.
– Przepraszam, miałem ciężką noc.
– To widać. – Przecisnęła się obok niego i usiadła na
łóżku. – Dość tych głupot. Co ci się, do cholery, stało w oko?
– Przewróciłem się.
– Na czyjąś pieść? Mark, to do ciebie niepodobne.
Przecież ty nigdy nie bierzesz udziału w bójkach.
– Wiem. – Wskazał na drugie łóżko, gdzie jakiś
bezkształtny tłumok rzucał się półprzytomnie pod pościelą. –
Rogers jeszcze nie wstał. Porozmawiajmy na zewnątrz. Tylko
pozwól, że najpierw umyję zęby.
Wszedł do łazienki i przez chwilę nie wiedział, co się
dzieje. Mężczyzna odbijający się w lustrze był mu całkowicie
obcy. Grey lubił myśleć o sobie jako o kimś dość przystojnym,
tymczasem osobnik, który na niego patrzył, przypominał
jakiegoś neonazistę prosto po knajpianej burdzie. Miał opaloną
twarz, lecz ogolona głowa była upiornie blada, a lewe oko
zmieniło się w nabrzmiałe, fioletowe paskudztwo. „Jezu” –
jęknął w myślach. Dotknął oka i skrzywił się z bólu.
Gdy Grey wyszedł z pokoju, Vanessa stała zwrócona
twarzą w stronę oceanu. Łagodna bryza unosiła jej długie czarne
włosy, a ułożenie ciała – skrzyżowane ręce i szeroko
rozstawione nogi – wskazywało, że była albo zamyślona, albo
przygnębiona.
– Hej – powiedział łagodnie, kładąc jej rękę na ramieniu.

169
– Hej. – Cofnęła się o krok, zmuszając go do zabrania
ręki. – Przespacerujmy się.
Ruszyła przodem, idąc szybko po nasypie w kierunku
plaży. Słonawy zapach oceanu był tak silny, że Grey cofnął się
instynktownie. Ocean kojarzył mu się tylko z jednym –
z zimnem.
– Przykro mi z powodu wczorajszego wieczoru –
powiedział Grey.
– Wiem. Dostałam kwiaty.
– I co?
– Byłam wzruszona i przyjechałam tutaj kochać się
z tobą namiętnie, żeby okazać ci wdzięczność.
– Ale?
– Cóż, pomijając, że cuchniesz jak rzygi i wyglądasz jak
wyczerpany bójkami paramilitarny świr, jestem nieco
zaniepokojona tym, jak to miejsce cię zmienia.
– Co masz na myśli?
Vanessa przystanęła i odwróciła się w stronę Greya.
– A jak myślisz? Kiedy ostatni raz się z kimś biłeś?
– Gdzieś tak...
– Dobrze wiem kiedy. W trzeciej klasie. Właśnie o tym
mówię. To do ciebie niepodobne.
– Posłuchaj – powiedział Grey – Kiedy zaczęliśmy ze
sobą chodzić, niczego przed tobą nie ukrywałem. Powiedziałem
ci, że chcę zostać SEALsem ponad wszystko na świecie i nic mi
w tym nie przeszkodzi, zgadza się?
Vanessa przytaknęła.
– A czy nie ostrzegałem cię, że podczas szkolenia mogę
się zmienić?
– Tak, ale...
– Pozwól mi dokończyć – przerwał jej łagodnie Grey. –
Bardzo chcę ci to powiedzieć. Trudno opisać to, co teraz czuję.
Twarz, którą widzę w lustrze, budzi we mnie odrazę, ale muszę
przyznać, że powalenie na ziemię tego dupka z piechoty

170
morskiej było jedną z najbardziej satysfakcjonujących rzeczy,
jaką zrobiłem od bardzo dawna.
– Mark!
– Mówię poważnie. Naprawdę mi się to podobało.
Walczyć w obronie przyjaciela, kiedy wiesz, że on zrobiłby to
samo dla ciebie, to niesamowite uczucie. Właśnie dlatego chcę
być SEALsem. To oznacza braterstwo. Cierpieć razem, jeść
razem, walczyć razem...
– Daj spokój, Mark. Jakbym słyszała jakiegoś
cholernego werbownika z marynarki. – Vanessa dotknęła ręką
jego twarzy. – Gdzie się podział ten chłopiec, którego kiedyś
znałam?
Dudnienie w głowie Greya przybrało na sile.
– Nadal tu jestem.
– Czy już zawsze tak będzie? Ta przemoc?
– Komandosi SEAL są szkoleni, żeby odbierać życie,
Vanesso. Byłoby nieodpowiedzialnie zaciągać się do tego
rodzaju służby, nie biorąc pod uwagę ewentualności zabijania.
– Ale nie musisz tego lubić.
– Dobrze wiesz, że nie będę. Fakt, że przywaliłem
jakiemuś wyszczekanemu jarheadowi, nie oznacza jeszcze, że
staczam się moralnie. Oznacza tylko tyle, że oddałbym
wszystko za swoich chłopaków, a jeśli wiąże się to z użyciem
pięści, niech i tak będzie.
Vanessa zdjęła buty i zagrzebała stopy w piasku.
– To będzie trudniejsze, niż myślałam.
– Co takiego?
– Nasz związek. Przetrwanie tego wszystkiego. Ciągła
rozłąka.
– Ale zależy ci na tym?
Vanessa kreśliła stopą kółko na piasku. Milczenie było
przytłaczające.
– Tak czy nie?
– A możesz mi obiecać, że kiedy stąd wyjdziesz,

171
będziesz tym samym człowiekiem, którego poznałam cztery lata
temu?
– Wiesz, że nie mogę tego zrobić. – Grey wyciągnął rękę
i delikatnie pogłaskał ją po policzku. – Ale mogę obiecać, że
zawsze będę cię kochał.
Vanessa stanęła na palcach i pocałowała go w czoło.
– Powinnam już iść.
Grey patrzył, jak Vanessa się odwraca i odchodzi
z powrotem w stronę koszar, z butami w ręku. Pomyślał, że
powinien za nią pójść i przekonać ją, żeby została, ale nie umiał
się na to zdobyć. Zamiast tego siedział na piasku i obserwował
wzburzony ocean, który miotał spienione fale w stronę brzegu.
Potrzeba płaczu walczyła w nim z potrzebą wyrządzenia komuś
krzywdy. Podniósł garść białego piasku i przesiał go przez
palce. Nieopodal jego stóp przysiadła mewa i dreptała tam i z
powrotem, paradując bez obaw po plaży. Grey podniósł kamyk
i rzucił w ptaka. Ku swemu zdziwieniu, trafił go w szyję. Mewa
zaskrzeczała gniewnie i poderwała się do lotu.

– Czego? – wrzasnął poirytowany Grey.


Godzinę wcześniej wczołgał się z powrotem do łóżka, bo
nadal czuł się fatalnie. Głośne pukanie do drzwi stanowiło
niepożądane zakłócenie ciszy.
– Sir, to ja. – Głos należał do Murraya.
– Odejdź. Mam zły dzień.
– Jest coś ważnego, o czym powinien pan usłyszeć.
– Później.
– Sir, to zajmie tylko minutę.
– No to się pośpiesz. – Grey z trudem otworzył oczy, ale
zaraz je zmrużył, gdy wszedł Murray i przez uchylone drzwi
słońce zalało pokój. – Wczoraj doszło do morderstwa –
stwierdził marynarz, wymachując Greyowi gazetą przed nosem.
– Kto zginął?
– Właściciel sklepu z bronią w Imperial Beach. Wyszedł

172
za kaucją, po tym jak został aresztowany pod zarzutem
nielegalnego sprzedawania broni i materiałów wybuchowych.
– I co z tego? – Grey bardziej się przejmował bólem
głowy rozsadzającym mu czaszkę niż jakimś morderstwem
w Imperial Beach.
– Sir, niech mi pan poświęci trochę czasu i pokojarzy
fakty – błagał Murray. – Znaleziono go uduszonego we
własnym domu. To była czysta robota. Policja nie ma jeszcze
żadnych podejrzanych. Facet handlował nielegalnym gównem.
Już wcześniej został nakryty na sprzedawaniu C-4, broni
automatycznej i amunicji. Ktokolwiek go załatwił, musiał albo
z nim konkurować, albo, co bardziej prawdopodobne, nie chciał,
żeby gość go sypnął w związku z jakąś sprawą. – Murray pacnął
Greya gazetą w czubek głowy. – To jest całkiem poważne
gówno, sir. Nie sądzi pan, że problemy inwentaryzacyjne
w BUD/S mogą być jakoś powiązane z drobnym handlarzem
bronią? Przychodzi panu do głowy lepsze źródło C-4? To
cholerstwo jest kurewsko drogie. Sprzedając je, można mieć
całkiem niezły dochód.
– To możliwe – przyznał Grey niechętnie. Próbował się
ukryć przed światłem, zagrzebując głowę pod poduszką. –
Myślę, że powinieneś się raczej martwić, jak przebrnąć przez
szkolenie. Policja to rozgryzie.
– Pierdolę policję. Zanim coś wykombinują, ja mogę
wylecieć z BUD/S.
Grey z trudem usiadł na łóżku.
– Murray, ten cały pomysł z szantażem wszedł teraz
w nowe stadium. Stawka jest wyższa. Zostaw to w spokoju.
– Mam inne zdanie, szefie. Myślę, że się przespaceruję
do IB i odwiedzę ten sklep z bronią. Jeśli zrobi się zbyt
niebezpiecznie, wycofam się i zapomnę o całej sprawie.
– Jesteś upartym głupcem, wiesz o tym? – powiedział
Grey.
– Znam swoje wady, sir – odparł Murray, otwierając

173
drzwi. Stał przez chwilę na tle jasnego światła poranka. – Niech
się pan trochę prześpi.
– Powodzenia – mruknął Grey. – Uważaj na siebie.
Opadł z powrotem na poduszkę i pogrążył się
w niespokojnym śnie.
* Slangowe określenie żołnierza piechoty morskiej
(przyp. tłum.).

174
8

Poniedziałek rano. Sześć dni do hell weeku. Grey kopał


czubkiem buta linię narysowaną na piasku, napinając mięśnie
w oczekiwaniu na start. Miał dwadzieścia cztery minuty na
przebiegnięcie nieco poniżej sześciu i pół kilometra. Redman
oczekiwał, że co tydzień będą poprawiali wyniki, Grey
natomiast z każdym dniem czuł mniejszy przypływ energii.
Teoretycznie BUD/S miał sprawić, że kursanci będą mocniejsi,
ale on wiedział, że każdy dzień spędzony na szkoleniu coraz
bardziej nadwyrężał jego siły. To prawie tak, jakby go karano za
to, że zjawił się w doskonałej formie. Inni kursanci zaczynali od
zera i kończyli szkolenie jako przyzwoici biegacze. Grey miał
wrażenie, że zaczął jako wyjątkowo dobry biegacz, a ukończy
BUD/S jako przeciętny sportowiec. Codzienne gnębienie
odbijało się niekorzystnie na jego organizmie.
– Nie chcę dzisiaj żadnych niepowodzeń – stwierdził
bosman Baldwin, wychylając się przez okno wielkiego pick-
upa. – Porażka oznacza tortury na przyboju, a ja dzisiaj nie
jestem w nastroju, żeby komukolwiek spuścić lanie. – Spojrzał
na zegarek – Gotowi... Start!
Ustawieni w szeregu kursanci natychmiast wystrzelili
sprintem. Grey nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego jego
koledzy czuli się zmuszeni tak gwałtownie zrywać się do biegu,
skoro dystans miał ponad sześć kilometrów. Biegł w środku
stawki w swoim tempie. Najistotniejsza była druga połowa
biegu. Dochodziła dopiero szósta rano, dlatego plaża była pusta.
Grey rozmyślał o Vanessie. Zawsze się martwił, że BUD/S
wpłynie negatywnie na ich związek. Teraz wyglądało na to, że
jego obawy zaczynały się spełniać. Był zmęczony, był
poirytowany i pozwalał, żeby miłość jego życia przelatywała mu
przez palce.
– Dzisiaj biegnę z panem, szefie – powiedział Murray,

175
gdy Grey się z nim zrównał.
– Świetnie, przyda mi się towarzystwo.
Biegli na północ, mijając stos skalnych bloków i Hotel
del Coronado. Murray odpadł w ciągu kilku minut. Połowę
dystansu wyznaczał zaparkowany na plaży biały pick-up
zwrócony na południe. Grey obiegł go z prawej strony.
Instruktor Furtado odczytał na głos jego wynik:
– Dwanaście trzydzieści, ty ślamazarny skurwysynu.
Niezrażony Grey przyśpieszył. Prawie zawsze miał za
słaby czas w pierwszej części biegu, ale druga połówka była
szybsza. Reszta grupy podążała w przeciwnym kierunku,
wykrzykując słowa zachęty, gdy Grey pomknął z powrotem
w stronę linii startu. Uśmiechnął się i uniósł kciuk do góry.
Kilkaset metrów za główną stawką pojawiła się jakaś postać,
kuśtykając samotnie po plaży. Grey natychmiast rozpoznał
potężne bary i ramiona. Warrior.
– Rusz się, Warrior! – krzyknął Grey. – Musisz skończyć
ten bieg!
Miał ogromną ochotę, żeby się zatrzymać i dosłownie
popchać kolegę po plaży, ale wiedział, że gdyby przystanął,
tylko pogorszyłby sytuację ich obu.
Warrior pokręcił głową z niesmakiem. Mocno utykał.
„Najwyraźniej złamania przeciążeniowe” – pomyślał Grey.
Złamania były zmorą wszystkich uczestników BUD/S.
W którymś momencie szkolenia cierpiała na nie co najmniej
jedna piąta grupy. Grey ponownie skoncentrował się na biegu
po plaży. Wysiłek zaczął mu się dawać we znaki, ale poczuł, że
żyje. Odchylił głowę do tyłu. Był to zły nawyk, którego nabrał
w szkole średniej i już nigdy nie umiał się pozbyć. Im szybciej
biegł, tym bardziej niedbałą pozycję przyjmował. Minął pędem
Hotel del Coronado i wielopiętrowe apartamentowce. Jakiś
samotny biegacz w jasnoniebieskim dresie i opasce na głowie
przyjrzał mu się z zaciekawieniem, gdy Grey przemknął obok
niego. Mark miał coraz bardziej nierówny oddech.

176
Czuł, że złość opanowuje jego umysł niczym zastrzyk
adrenaliny. Był wściekły na Vanessę, wściekły z powodu
Ramireza i jego paraliżu, wściekły na Furtado za to, że jest
dupkiem, wściekły na siebie, że wdał się w bójkę, i wściekły na
BUD/S, że przyprawia go o wściekłość. Złość paliła go od
środka, on zaś wymierzał sobie karę, coraz bardziej
przyśpieszając. Wręcz unosił się w powietrzu. Redman stał na
mecie milczący, gotów rzucić się na ofiarę. „Pieprz się. Nie
dorwiesz mnie. Nie dzisiaj” – myślał Grey. Biegł niesamowicie
szybko. Spojrzał w niebo. „Boże, lepiej mnie zabij, bo nie
zamierzam zwolnić”. Wymachiwał rytmicznie rękami, a pod
jego stopami znikały naraz całe połacie piasku. Przemknął przez
linię mety i zatrzymał się przy samochodzie instruktora,
opierając się o karoserię, żeby nie upaść. „Nie okłamuj mnie.
Zaliczyłem ten bieg” – powiedział sobie.
Redman spojrzał na zegarek i odwrócił się w stronę
oceanu. „Zaliczyłem ten cholerny bieg” – myślał Grey.
Instruktor stał w milczeniu, patrząc na fale przyboju. Grey
wiedział, że to oznaczało, iż zaliczył. W przypadku Redmana
był to największy komplement – żadnych słów zachęty, tylko
milczenie. Głęboka, złowroga cisza. Greyowi złość przeszła
równie nagle, jak się pojawiła. Endorfiny robiły swoje,
wprawiając go w stan zadowolenia i oszołomienia.
Kilka minut później linię mety przebiegł Jones, za nim
Murray, a następnie większość grupy. Gdy tylko upłynęły
trzydzieści dwie minuty, Redman ponownie się ożywił.
Kursanci, którzy nie mieli tyle szczęścia, żeby zaliczyć bieg,
skierowali się prosto do przyboju. Z głowami nisko
spuszczonymi ze wstydu złapali się pod ręce na płyciźnie
i położyli się na plecach. Pick-up kierowany przez Furtado
wlókł się po plaży tuż za Warriorem. Instruktor wystawił głowę
przez okno i niewątpliwie wykrzykiwał obelgi pod adresem
utykającego kursanta. „Dupek” – pomyślał Grey. Podbiegł do
Warriora i zatrzymał się przy nim.

177
– Wynoś się stąd! – wrzasnął Furtado – Nie jesteś mu
potrzebny!
Grey zignorował tę uwagę.
– No, dalej, Warrior, ruchy! Pobiegnę z tobą.
Ustawił się obok muskularnego kursanta i stopniowo
zwiększał tempo. Razem minęli linię mety.
– Trzydzieści siedem minut – zanotował Redman. Na
jego ciemnej twarzy niezmiennie gościł grymas
niezadowolenia. – Zapłacisz za to, obiboku. Zasuwaj do
przyboju. Grey tak samo. Skoro najwyraźniej tak bardzo się pan
troszczy o swojego kumpla, może mu pan ogrzać jego
beznadziejną dupę.
Pobiegli razem do przyboju i przyłączyli się do grupy.
Pozostali kursanci już się trzęśli z zimna. Grey zamknął oczy,
gdy lodowata woda zalała mu ramiona.
– Dzięki, chłopie – powiedział cicho Warrior. – Jestem
twoim dłużnikiem.
– Nic mi nie jesteś winien – odparł Grey. – Absolutnie
nic.
Złapali się za ręce i przysunęli blisko siebie, żeby
zachować jak najwięcej ciepła. Minuty uciekały, lecz Grey
stracił poczucie czasu. Cały jego świat zdominowała jedna myśl:
„Zimno”.
Kiedy grupa biegła na śniadanie, do przemarzniętych
kończyn Greya z wolna powracało czucie. Szesnastu kursantów
nie zaliczyło biegu. O szesnastu za dużo. To miało nadać ton
całemu dniu. Motywem przewodnim będzie kara, a w roli
nieszczęsnych aktorów wystąpią sponiewierani kursanci z grupy
283. Grey niemal nie mógł się doczekać, żeby się przekonać,
jaki nowy chory program tortur wymyślili dla nich instruktorzy.
Szeregowcy ustawili się w kolejce po żarcie. Oficerowie
stanęli za nimi. Grey zatrzymał się na tradycyjną pogawędkę
z Felicią.
– Jak leci, ślicznotko?

178
Felicia zachichotała i spuściła oczy.
– Nieźle, panie Grey. Tak jak zawsze.
– Lubisz tu pracować? – spytał Grey, opierając się
łokciami o ladę. – To nie jest chyba najlepsze miejsce dla kogoś
twojego kalibru.
– Co to znaczy: kaliber?
– No wiesz, mam na myśli twoje zalety. Urodę, wdzięk.
– Tutaj nie jest źle – zastanawiała się na głos – ale
chciałabym zostać gwiazdą filmową. – Oczy jej rozbłysły. –
Hollywood – powiedziała wolno, przeciągając każdą sylabę. –
Co za miejsce. Tam wszyscy bogaci, prawda?
– Niezupełnie – odparł Grey. – Udaje się tylko
nielicznym szczęśliwcom, a jeszcze więcej jest wypalonych
kelnerek, które nigdy nie dostały swojej wielkiej szansy.
Hollywood pożera ludzi żywcem. Myślałem raczej o tym, żebyś
wróciła do szkoły, może nawet skończyła studia.
– Ale ja nie mówię dobrze po angielsku, a piszę jeszcze
gorzej.
– I co z tego?
– Jak miałabym się dostać na studia?
– Cóż, mogłabyś zacząć od dwuletniej szkoły
przygotowującej do studiów, a potem dostać się na jakiś
uniwersytet. Nie byłby to stracony czas, zapewniam cię.
– Pomyślę o tym – powiedziała Felicia.
Otworzyła usta, żeby coś dodać, lecz nie wydobyła
z siebie głosu. Zrobiła wielkie oczy.
Grey zaczął się odwracać, żeby zobaczyć, co
przyciągnęło uwagę dziewczyny, gdy na jego ramieniu zacisnęła
się stalowa dłoń.
– Czy możemy zamienić dwa słowa na zewnątrz, panie
Grey? – spytał Redman.
Zanim Grey zdążył odpowiedzieć, został wypchnięty
przez drzwi na chodnik.
– Jakiś problem, instruktorze Redman? – zapytał,

179
podnosząc wzrok na znajome, gniewne czarne oczy.
– Tylko jeden drobny, sir. – Redman nachylił się bliżej –
Lepiej niech pan natychmiast skończy te swoje zagrywki.
– Jakie zagrywki?
– Dobrze pan wie, co mam na myśli – warknął
Redman. – Oficerowi raczej nie przystoi rypać się z pomocą
kuchenną. Może to panu przysporzyć wielu kłopotów. –
Uśmiechnął się szyderczo. – Chociaż założę się, że świetnie się
pieprzy, mam rację?
Grey poczuł, że oblewa się rumieńcem.
– Tak, założę się, że niezła z niej sztuka. Prawdziwa
MBMP. Zrobi wszystko, prawda?
– Po pierwsze – oświadczył Grey ze złością – jesteśmy
wyłącznie przyjaciółmi. Po drugie, to naprawdę nie pańska
sprawa. Ona jest pracownikiem kontraktowym, nie służy
w marynarce, czyli nie ma mowy o żadnym spoufalaniu się. Za
dużo pan sobie pozwala...
– Nie pouczaj mnie, ty wyniosły gnojku – warknął
Redman.
– Spierdalaj. – Grey ledwie mógł uwierzyć, że te słowa
wychodzą z jego ust. – Pilnuj własnego cholernego nosa.
Redmanowi oczy wyszły z orbit.
– Sir, jeśli ukończy pan szkolenie, to tylko cudem.
Wezmę sobie za punkt honoru, żeby pan oblał. Pan i ten
nieudacznik Murray. I niech pan nigdy, przenigdy nie próbuje
mnie znów pouczać, bo poświęcę swoją karierę tylko po to,
żeby móc panu skopać dupę.
Grey ugryzł się w język. Nie dało się już nic powiedzieć,
żeby ratować sytuację. Redman splunął mu pod nogi, odwrócił
się i zniknął z powrotem w stołówce. „Jestem martwy” –
pomyślał Grey. Wziął głęboki wdech, opanował się i wrócił do
budynku. Felicia posłała mu pytające spojrzenie, ale on tylko
pokręcił głową i nadal posuwał się w kolejce. Nałożył sobie na
talerz ogromną porcję jajecznicy na bekonie, a do tego racuchy

180
z syropem klonowym, kiełbaskę, jogurt i ciasto kawowe.
Dodatkowe kalorie mogły się okazać decydujące podczas hell
weeku, kiedy kursanci z reguły spalali ich dziesięć tysięcy
dziennie. Grey odszukał Murraya, który siedział sam przy
stoliku.
– Co jest grane, szefie? – spytał marynarz pomiędzy
łyżkami gorącej owsianki.
– Nie jesteś jedyną osoba, którą Redman chce usunąć ze
szkolenia.
– Co się stało? – spytał Murray, unosząc brwi. – Muszę
poznać szczegóły.
– Ten dupek nazwał Felicię MBMP i powiedział mi, że
nie powinienem jej bzykać.
– Małą brązową maszynką do pierdolenia? – zapytał
Murray z uśmiechem. – Już dawno nie słyszałem tego
określenia. No to w czym problem?
– Poradziłem mu, żeby się odpierdolił i pilnował
własnego nosa. A on na to, że weźmie sobie za punkt honoru,
żebyśmy ty i ja nie ukończyli szkolenia.
– To, co pan powiedział, nie było najrozsądniejsze, sir.
– Wiem – zgodził się z nim Grey. – Poniosło mnie. –
Dźgnął widelcem racuchy. – Powiedz mi wobec tego o tym
swoim małym śledztwie w sklepie z bronią. Jak ci poszło?
Murray spochmurniał.
– Nie chcę o tym rozmawiać – powiedział cicho. – Miał
pan rację. Byłem głupcem, że w ogóle tam poszedłem. Zostałem
przyłapany na węszeniu.
– Poważnie? – zapytał Grey – Co się stało?
– Nic – stwierdził stanowczo Murray, ani na moment nie
odrywając swych wielkich oczu od talerza.
– Cóż, jeśli tak sprawy stoją, trzeba się skupić na tym,
żeby wyjść stąd w jednym kawałku. Redman cię nienawidzi,
a teraz nienawidzi także mnie, dlatego będziemy musieli się
znacznie bardziej napracować, żeby ukończyć to szkolenie. –

181
Grey uważnie popatrzył Murrayowi w oczy. – Musimy zawrzeć
pakt.
– Okej. W jakiej sprawie?
– Że obaj zaliczymy. Że nie zrezygnujemy, choćby nie
wiem co. Zbliża się hell week i jeśli uda nam się go przetrwać,
sądzę, że będziemy mieli szansę. – Grey wyciągnął dłoń.
Murray złapał ją mocno obydwiema rękami.
– Więc jeszcze raz, co przysięgamy?
– Że nie zrezygnujemy, choćbyśmy nie wiem jak
głęboko wpadli w gówno.
– Umowa stoi. Ale powinniśmy oficjalnie
przypieczętować ten pakt.
– Co masz na myśli?
Murray chwycił tępy nóż z ząbkowanym ostrzem
i schował obie ręce pod stołem. Skrzywił się przez sekundę,
a potem podał nóż Greyowi.
– Wie pan, co robić.
– Jaja sobie ze mnie robisz? Jesteśmy w piątej klasie czy
co?
– Sir, ja się tutaj cały zalewam krwią.
– Zostańmy przy czymś symbolicznym. Uściśniemy
sobie dłonie w tajemnicy albo coś w tym rodzaju.
– Sir... – Murray posłał mu niechętne spojrzenie.
– Nie do wiary.
Grey rozejrzał się wokół, żeby upewnić się, czy nikt nie
patrzy, a potem zaczął sobie piłować rękę, aż popłynęła strużka
krwi. Murray wyciągnął w poprzek stołu swoją krwawiącą rękę,
a Grey wysunął swoją i przycisnęli je do siebie.
– Lepiej, żebyś nie miał żadnej choroby przenoszonej
przez krew – zażartował Grey. – Wygląda mi to na scenę
z kiepskiego westernu. Albo na jakiś staroświecki rytuał
skautów. – Uśmiechnął się – Rozumiem, że teraz jesteśmy
braćmi krwi?
– Dokładnie. Oznacza to zbratanie najwyższego stopnia.

182
Mógłby pan zostać za to postawiony przed sądem wojennym.
– Mam to w dupie. Niech tylko spróbują mnie wywalić.
Kilka sekund później Murray cofnął rękę.
– Teraz to już oficjalne. Żaden z nas nie może
zrezygnować. Poddanie się okryłoby hańbą nas obu, a karą za
tchórzostwo jest wieczne potępienie.
– Racja. – Grey przycisnął do ręki serwetkę, żeby
zatamować krew. – Jesteśmy braćmi.
– Braćmi w cierpieniu i braćmi w chwale – powiedział
cicho Murray. – Teraz zabawa może się zaczynać.

Grey z trudem tłumił w sobie przemożne pragnienie,


żeby osunąć się na ziemię. Leżał na betonowej płycie obok
basenu w pozycji do pompek, ramię w ramię z połową kolegów
z grupy. Druga połowa albo czołgała się po plecach leżących,
albo pełzała pod nimi. Greyowi krzyż pękał z bólu. Kolejne
kolana nieustannie dźgały go w kręgosłup, wysyłając do żołądka
jedną falę mdłości za drugą. W końcu zwymiotował i kwaśnawe
paskudztwo wypełniło mu usta. Chociaż najchętniej by to
wypluł, wiedział, że wtedy grupa wpadłaby w jeszcze większe
tarapaty. Nie tolerowano rzygania w pobliżu basenu. Połknął
i wzdrygnął się, czując, jak częściowo strawione jedzenie pali
mu przełyk, wędrując z powrotem do żołądka.
– Szybciej! – wrzasnął Osgood. – Ruszacie się jak
muchy w smole, chłopaki. Im wolniej będziecie się posuwać,
tym dłużej będziemy się w to bawić.
Łysy instruktor przechadzał się tam i z powrotem przed
szeregiem leżących kursantów, ponaglając tych, którzy czołgali
się górą. Grey rzadko się modlił, ale tym razem błagał
w milczeniu, żeby Osgood padł rażony piorunem. Wiedział, że
nie wypada prosić o krzywdę dla innych, ale Osgood był
z pewnością diabelskim nasieniem. Nie wątpił, że Bóg nie
będzie miał mu tego za złe.
– Wystarczy – wtrącił się jakiś łagodny głos. – Musimy

183
wracać do harmonogramu.
Do szeregu podszedł bosman sztabowy Lundin. Grey
niemal widział anielskie skrzydła wyrastające mu z pleców.
– Pan tu rządzi – przyznał Osgood, usuwając się na drugi
plan.
– Dzisiaj – zaczął Lundin swym znużonym głosem –
zdajecie egzamin z ratownictwa. Ćwiczyliście już ze swoimi
kolegami różne techniki holowania i uwalniania się od chwytów
tonącego. Teraz będziecie musieli wypróbować je na
instruktorach. W basenie znajdzie się pięciu instruktorów, ze
mną włącznie, udających ofiary. Zastosujecie jedną z technik
ratowniczych na każdym z nich. Jeśli nie uda się wam
doholować ich bezpiecznie do brzegu basenu, będziecie mieli
jeszcze jedno podejście z innym instruktorem w charakterze
tonącego. Wyrażam się jasno?
Kursanci przytaknęli.
– Dobrze. Zaczniemy wszyscy od przeciwległego końca
basenu, co oznacza, że będziecie musieli holować każdą ofiarę
na plecach mniej więcej przez dwadzieścia metrów. Jeśli ofiara
okaże się agresywna, może to być sporym wyzwaniem. Ale
pamiętajcie, na początku miesiąca pływaliście pod wodą przez
cały basen i z powrotem, dlatego holowanie przez dwadzieścia
metrów nie powinno być takie trudne, nawet jeśli przez cały
czas będziecie mieli zanurzoną głowę. Jakieś pytania?
Grupa stała w milczeniu. Grey nie palił się do tych zajęć.
Już wcześniej uzyskał patent ratownika, ale egzamin, który
wtedy zdawał, nie przewidywał, że ofiary będą się usilnie
starały utopić ratujących.
– Ustawcie się w pięciu równych szeregach na skraju
basenu. Kiedy damy wam sygnał, przeprowadzicie ratowanie
tonącego wskazaną techniką. Okej? Okej.
Kursanci popędzili, żeby ustawić się w pięciu szeregach,
ale nikt nie chciał się znaleźć naprzeciwko instruktora Redmana.
Grey wiedział, że grupa zostanie sponiewierana, jeśli szybko nie

184
wypełnią polecenia, więc sam stanął przed muskularnym
instruktorem, napotykając jego pogardliwe spojrzenie. Reszta
załogi niechętnie ustawiła się w szeregu za swoim dowódcą.
– Odważne posunięcie, sir – zauważył Redman. – Zdaje
pan sobie sprawę, że pociągnę pana prosto na dno, prawda?
– Nie spodziewałbym się po panu niczego innego –
odparł Grey.
Redman dał nura do wody i przepłynął na drugi koniec
basenu.
– Chwyt za głowę od tyłu!
Super. Ta technika ratowania była najtrudniejsza do
przeprowadzenia. Grey wskoczył do basenu i popłynął w stronę
instruktora. Zatrzymał się kilka metrów przed Redmanem
i odwrócił się do niego plecami. Ta konkretna technika
wymagała, żeby tonący objął szyję ratownika obydwiema
rękami. Od tego chwytu najtrudniej się było uwolnić, a w
dodatku nigdy nie wiedziałeś, kiedy ofiara zaatakuje. Grey
czekał niespokojnie. Nagle woda za jego plecami eksplodowała.
Instynktownie przycisnął brodę do klatki piersiowej i postarał
się głębiej zanurzyć. Był to daremny trud. Redman zdołał go
złapać za szyję obydwiema rękami. Grey poszedł na dno
z muskularnym instruktorem uczepionym do niego od tyłu.
„Znowu się topię” – pomyślał. Próbował odciągnąć ręce
instruktora, żeby uwolnić od nich szyję, ale na próżno. Redman
był o wiele za silny.
Umysł Greya pracował na wysokich obrotach. Nie miał
pojęcia, co robić, więc w końcu postanowił się rozluźnić.
Zamknął oczy i próbował przeczekać. Czuł, że płuca mu płoną.
Rozpaczliwie brakowało mu tlenu i myślał tylko o tym, żeby
popruć na powierzchnię, jednak pomimo dyskomfortu
w dalszym ciągu tkwił nieruchomo, czekając, aż instruktor da za
wygraną. Gdy muskularne ramiona się rozluźniły, Grey
natychmiast skorzystał z okazji. Uwolnił się od nich i wystrzelił
na powierzchnię. Szybki wdech był jedyną rzeczą, na jaką mógł

185
sobie pozwolić, zanim ręka instruktora złapała go za kostkę
i pociągnęła z powrotem w dół. Tym razem Redman był
zwrócony do niego przodem, a jego wielka twarz stanowiła
przerażający widok. Mimo że prawie minutę spędził na dnie bez
oddechu, wciąż się uśmiechał, a jego czarne jak węgiel oczy
spoglądały na Greya drapieżnie. Grey opanował panikę, która
gwałtownie zawładnęła jego umysłem. Ulegnięcie jej
oznaczałoby pewną porażkę. „Może on naprawdę chce mnie
utopić?” – przemknęło mu przez myśl. Redman trzymał go
mocno za ramiona. Grey ponownie udał martwego. Rozluźnił
się całkowicie, zachowując tyle tlenu, ile tylko zdołał. Kiedy
uznał, że nie jest już dłużej w stanie tego znieść, przystąpił do
działania, wymierzając Redmanowi kopniaka w brzuch.
Zaskoczony instruktor odpłynął kawałek do tyłu, a Grey popruł
na powierzchnię. Gdy tylko nabrał pełne płuca powietrza,
podpłynął do brzegu i wyczołgał się z basenu. Leżał na zimnym
betonie, ciężko dysząc.
– Pan Grey! Próba nieudana! – krzyknął Redman, gdy
wypłynął na powierzchnię.
Osgood zaznaczył to w swoim notesie i wskazał na
koniec szeregu.
– Życzę więcej szczęścia następnym razem, sir.
Grey wstał, słaniając się na nogach, i ustawił się
w szeregu. Nie mógł zapanować nad wirowaniem w głowie
i widział jedynie bezładne, zamazane sinoszare kształty. Rogers
złapał go za ramię.
– Dobrze się czujesz, stary?
– Nie całkiem. – Grey usilnie próbował odzyskać jasność
umysłu. – Zapisz na moje konto, że znów otarłem się o śmierć.
– Redman?
– Oczywiście. Któż by inny? – Wzrok powoli wracał mu
do normy. – Którego instruktora będę miał przyjemność ratować
w następnej kolejności?
– Furtado.

186
– Pięknie.
Grey skupił się na tym, żeby się odprężyć, bo kolejka
przed nim wciąż się kurczyła. Serce nadal mu waliło, a nie
chciał przystępować zadyszany do następnej konkurencji. Kilka
minut później Rogers wskoczył do basenu i podpłynął do
Furtado. Grey z zainteresowaniem obserwował rozwój
wypadków. Jego przyjaciel zdołał dobrze chwycić silnego,
zwinnego instruktora i bez większych problemów zaczął go
holować na plecach. Jednak w połowie drogi powrotnej Furtado
spróbował się obrócić i wciągnąć Rogersa pod siebie. Ten bronił
się, usiłując trzymać usta nad powierzchnią, ale przy próbie
zaczerpnięcia powietrza wciągnął duży haust wody, więc
klepnął Furtado w ramię na znak, że się poddaje. Cholera.
Instruktor zwolnił uścisk, chlapnął Rogersowi wodą w twarz
i popchnął sfrustrowanego kursanta w stronę brzegu basenu.
– Powodzenia – wychrypiał Rogers.
– Dzięki.
Grey wykonał kilka ćwiczeń rozluźniających
polegających na krążeniu głową i przygotował się psychicznie
do startu. „Nie masz szans, Furtado. Lepiej ze mną nie zadzieraj,
bo wyrwę ci ten twój kolczyk z języka” – myślał. Furtado
uśmiechał się z drugiego końca basenu.
– Muszę powtórzyć chwyt za głowę od tyłu – zawołał
Grey.
– Zrozumiałem, sir. No, dalej, jestem gotowy.
Grey wskoczył do basenu i popłynął na drugą stronę.
Zatrzymał się i odwrócił parę metrów od Furtado. Teraz
oczekiwanie. To straszne oczekiwanie. Cyk, cyk, cyk. Usłyszał
plusk i pochylił brodę. Furtado próbował chwycić go za szyje,
ale Grey nie dał się zaskoczyć. Uwolnił się z uchwytu
instruktora, obrócił go na plecy i przerzucił rękę przez jego
klatkę piersiową. Furtado natychmiast zaczął się opierać,
miotając się gwałtownie. Grey zacieśnił uchwyt i popłynął do
brzegu. W połowie drogi jak na zawołanie Furtado wykonał

187
obrót. Zamiast go powstrzymać, Grey włożył całą swą energię,
żeby obrócić się w tym samym kierunku. Obrócili się dwa razy
i teraz to zaskoczony Furtado nie mógł złapać powietrza.
Grey wywalczył sobie miejsce na wierzchu i wykonał
parę ruchów, płynąc z instruktorem unieruchomionym pod
wodą. „Popróbuj tego, sukinsynu” – pomyślał. Z betonowej
platformy doszły go śmiechy kursantów. Czas na zmianę.
Wykonywał kolejne obroty, cały czas płynąc mozolnie do
brzegu. W końcu, całkiem zdyszany, dotarł w bezpieczne
miejsce. Instruktorowi za bardzo brakowało powietrza, żeby się
odezwać.
– Zaliczone – powiedział Osgood, widząc, w jakim
stanie jest Furtado. – Dobra robota, sir.
Grey był uradowany jak rzadko kiedy. Wygrał. Pokonał
instruktora, ujarzmił go jak konia. Gdy dołączył do następnej
grupy, kursanci stojący w szeregu poklepywali go po plecach.
Reszta egzaminu poszła jak z płatka. Greya rozpierała pewność
siebie. Podszedł do pozostałych konkurencji, szybko pokonując
jednego instruktora za drugim.
Popołudnie ciągnęło się w bólach: dwie godziny
gimnastyki ze słupami, godzina IBS i bieg kondycyjny.
Instruktorzy z całą pewnością nie zamierzali odpuścić przed hell
weekiem. Grey pokuśtykał z powrotem do koszar, wyczerpany,
lecz zadowolony. Nie tylko pobił swój rekord
w sześcioipółkilometrowym biegu na czas, ale zawstydził
Furtado. Był to niebezpieczny, ale satysfakcjonujący obrót
wypadków. Na przeszkodzie stała mu tylko jedna rzecz:
Redman był zdecydowany dopilnować, żeby mu się nie
powiodło. „Będzie musiał mnie zabić. Nie zrezygnuję” – myślał
Grey.
Tydzień przebiegał normalnie aż do piątku. Kursanci
spędzili dwie godziny w przychodni, gdzie dostali całą masę
szczepionek mających ich uchronić przed licznymi infekcjami
bakteryjnymi i wirusowymi, na które ich sponiewierane ciała

188
miały być narażone w czasie hell weeku. Hell week. Wszyscy
myśleli tylko o nim. Nie pozwalał im zasnąć do późna, był
przedmiotem niezliczonych plotek, a nawet skłonił do
rezygnacji dwunastu kursantów. Niektórzy nie mogli sobie
poradzić nawet z samą myślą o rozpoczęciu tego tygodnia.
Wśród rezygnujących znalazł się również Smurf. Kursanci
nigdy więcej go nie zobaczyli. Ponieważ chłopaki z akademii
dostały stopnie oficerskie kilka tygodni wcześniej niż Grey
i Rogers, to oni wybrali spośród siebie nowego dowódcę grupy.
Został nim Pollock, czerwony na twarzy chodzący napad złości.
Grey był już kłębkiem nerwów, gdy otrzymał swój przydział na
hell week: dwa komplety bielizny ze spandexu, żeby ograniczyć
otarcia, oraz dwie pary skarpet Coolmax z wyściółką. Wszystko,
na co pracował, wszystko, czego pragnął i czego się obawiał,
miało zostać wystawione na szwank w nadchodzącym tygodniu.
Starszy bosman Baldwin zwolnił grupę wcześniej i powiedział
kursantom, żeby zameldowali się nie później niż o dziesiątej
rano w niedzielę. Nastroje były ponure, bo wszyscy rozmyślali
o czekającym ich tygodniu.
– Niech pan pamięta, szefie. Teraz to jest zapisane
krwią – powiedział Murray, podnosząc do góry rękę.
– Wiem. Nie zawiodę cię.
Grey zdjął mundur maskujący i położył się na trawie pod
oknem swojego pokoju. Bryza wiejąca od oceanu smagała jego
prawie nagie ciało, pieszcząc wilgotną skórę. Zamknął oczy
i wyobraził sobie, że noc w noc leży na przyboju. Jakie to
dziwne uczucie zgłosić się na ochotnika od czegoś, co będzie
wymagało całego hartu ducha, żeby przetrwać. Grey pogodził
się ze zbliżającym się bólem, bezsennością, infekcjami,
wysiłkiem.
– „Jesteśmy w stanie znieść wszystko, o co tylko
zostaniemy poproszeni. Takie jest prawo życia duchowego.
Jedyną przeszkodą w działaniu tego prawa, podobnie jak
wszystkich dobroczynnych praw, jest strach”.

189
Grey odchylił głowę do tyłu i spojrzał za siebie.
W drzwiach ich pokoju stał Rogers.
– Ja się nie boję – skłamał Grey.
– A ja tak. Ale wiem, że możemy przez to przejść.
– Podrzuć mi jeszcze jeden. Jeszcze jakiś cytat.
– Okej – powiedział Rogers. Podrapał się po brodzie,
a potem wyrecytował: – „Wyjdź na spotkanie tajemniczej
przyszłości bez lęku i z nieustraszonym sercem”.
– Podoba mi się. Kto to napisał?
– Longfellow.
– Tajemnicza przyszłość, dobre...
Grey wstał powoli i wszedł do pokoju, wymijając
Rogersa. Wziął szybki prysznic, włożył jeansy oraz czystą
koszulę i złapał kluczyki do samochodu.
– Dokąd się wybierasz?
– Do LA, na campus. Muszę ratować swój związek,
zanim zacznie się hell week. Jeszcze by mi tego brakowało,
żebym męczył się cały przyszły tydzień, wiedząc, że miłość
mojego życia nie będzie na mnie czekała, kiedy to się skończy.
– Ach, l’amour – westchnął Rogers. – Romantyczna
podróż do Miasta Aniołów, żeby wyznać dozgonną miłość
swojej egzotycznej piękności. Powodzenia, Romeo. Nie
zapomnij o kwiatach.
– Dziękuję. Do zobaczenia w niedzielę rano.
– Ciao.
Grey wskoczył do jeepa, wyjechał z bazy i pomknął
przez most na międzystanową piątkę. Wiedział, że ruch będzie
straszny, ale miał to gdzieś. Nic nie mogło go powstrzymać od
zobaczenia się z Vanessą. Podbite oko już się zagoiło, włosy
nieco mu podrosły, więc wyglądał prawie jak człowiek. Po
drodze roztrząsał w myślach wydarzenia ostatnich kilku
tygodni. Bójka, podbite oko, rozczarowanie Vanessy jego
zachowaniem. Od tamtego czasu prawie ze sobą nie rozmawiali.
Sprawy biegły własnym torem, ale teraz Grey był zdecydowany

190
ocalić z ich związku tyle, ile się tylko da. Oczywiście, jak już
znajdzie się w teamach, będzie mógł przebierać w fankach
SEALsów, ale jego nie interesowała jakaś groupie. Chciał
odzyskać swoją inteligentną, niesamowicie zmysłową indyjską
księżniczkę.
Lawirował pomiędzy samochodami, za co dostało mu się
parę uniesionych środkowych palców i sporo wściekłych
klaksonów. Grey niezmiennie reagował w ten sam sposób:
przyjaznym skinieniem ręki, co zawsze zaskakiwało ludzi.
W Orange County ruch całkiem się zakorkował, wiec patrzył
niecierpliwie na zegarek, licząc umykające minuty. Wjechał na
płatną autostradę, żeby dostać się do czterysta piątki, i po
godzinie był już w dzielnicy Westwood, nieopodal campusu
Uniwersytetu Kalifornijskiego. Vanessa zajmowała dość ładne
mieszkanie na osiedlu zdominowanym przez studentów prawa.
Grey zaparkował jeepa na ulicy i skierował się w stronę
schodów prowadzących na trzecie piętro. Akurat wtedy jakiś
trzydziestokilkuletni mężczyzna wyskoczył ze swojego BMW,
potrząsając bukietem kwiatów. Najwyraźniej bardzo mu się
śpieszyło. Przemknął obok Greya i pobiegł na trzecie piętro.
Chłopak poszedł za nim. Mężczyzna zatrzymał się przed
drzwiami Vanessy. „Co jest, kurwa?” – pomyślał Grey. Zrobił
krok do przodu, ale zaraz przystanął. Gdy drzwi się otworzyły,
facet posłał mu zdezorientowane spojrzenie. Grey natychmiast
odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach. Był przerażony. Kto
to jest?
Zatrzymał się na stacji benzynowej i wyjął komórkę.
Dwa razy wykręcił numer Vanessy, ale rozłączył się, zanim
odebrała. Wciąż powtarzał sobie w myślach, co jej powie.
Będzie krzyczał... nie... będzie udawał, że nic nie wie. Za
trzecim razem zaczekał, aż w słuchawce rozległ się aksamitny
głos Vanessy.
– Halo?
– Vanessa?

191
– Mark? – Wydawała się zdziwiona. – Jak się masz?
– Nieźle. A ty?
– Świetnie.
Nastąpiła długa przerwa. Grey słyszał, że rozmawia
z kimś, kto jest w pokoju.
– Przepraszam, już jestem.
– Zadzwoniłem w nieodpowiednim momencie?
– Eee... nie.... to znaczy, tak, właściwie tak.
– Gorąca randka?
– Mark, o czym ty mówisz?
– Widziałem tego faceta z kwiatami. Jestem pewien, że
to dobra partia. Prawnik, zgadza się?
– Mark, co ty robisz? Gdzie jesteś?
– Nieważne. Przyjechałem się z tobą zobaczyć, widzę
jednak, że wybrałem nieodpowiedni moment. Życzę ci udanego
wieczoru. Ja też przyniosłem kwiaty, ale wydaje mi się, że nie
takie ładne jak bukiet twojego nowego przyjaciela.
– Przestań. Pozwól, że ci wyjaśnię...
– Umówiłaś się z nim, tak czy nie?
– Tak, ale to nie jest takie proste...
– Tyle tylko chciałem usłyszeć. Uważaj na siebie,
Vanesso. Może jeszcze kiedyś wpadniemy na siebie
przypadkiem.
– Mark...
Rozłączył się. Złapał nieco podwiędły bukiet, który
wybrał w supermarkecie, i wszedł na stację benzynową. Za ladą
siedziała kobieta w średnim wieku, Latynoska o zmęczonych
oczach.
– To dla pani – powiedział Grey, wręczając jej kwiaty.
– Dla mnie? – Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. –
Ależ proszę pana, nie mogę ich przyjąć.
– Proszę – nalegał Grey. – Chcę, żeby pani je wzięła.
Uśmiechnęła się, ukazując usta pełne srebrnych plomb.
– Gracias. Są bardzo ładne.

192
– Życzę miłego popołudnia – powiedział Grey.
Wskoczył z powrotem do jeepa i skierował się na
południe, z trudem przedzierając się przez gęsty ruch uliczny,
typowy dla piątkowego wieczoru. Świat przemykał obok jeepa
w postaci rozmazanych sztucznych świateł. Grey poczuł, że
łzawią mu oczy. „To przez ten wiatr” – pomyślał.

193
9

Grey spędził sobotę, jedząc i pijąc tyle, ile tylko mógł


w siebie wepchnąć. Wieczorem poszedł z Rogersem do miasta,
gdzie obejrzał jakiś kiepski film o niedorzecznej misji odbicia
amerykańskiej stacji kosmicznej z rąk rosyjskich terrorystów.
Wiedział co prawda, że jest to ostatnia noc, kiedy będzie się
mógł wyspać za cały tydzień, ale jakoś nie potrafił się
wystarczająco odprężyć, żeby zrobić z tego użytek. Po kilku
bezsennych godzinach włożył szorty oraz podkoszulek
i wyszedł na chłodne nocne powietrze. Minął kilka pogrążonych
w ciszy pokoi i wszedł na dziedziniec. Księżyc świecił jasno
przez lukę w nadbrzeżnych chmurach, rzucając bladą srebrną
poświatę na klatki do suszenia wypełnione ekwipunkiem
kursantów. Grey zwisał z jednego z zardzewiałych drążków do
podciągania, rozciągając sobie plecy, gdy w którejś z klatek
rozległ się łoskot spadającego sprzętu. Kilka sekund później
pojawił się Murray z wypchanym zielonym workiem
marynarskim przewieszonym przez ramię.
– Murray, co ty tu, u diabła, robisz?
Murray wyraźnie się wzdrygnął. Położył worek na ziemi
i wzruszył ramionami.
– Trzymałem w klatce swój osobisty bajzel. Instruktorzy
nigdy nie przeszukują ich tak dokładnie jak naszych pokoi.
Grey zeskoczył z drążka.
– Wystarczyło poprosić. Upchnęlibyśmy to w moim
samochodzie. To przecież najbezpieczniejsze miejsce.
Całkowicie poza zasięgiem instruktorów.
– Nie chciałem sprawiać kłopotów.
– Ty zawsze będziesz sprawiał kłopoty.
– Dziękuję, szefie – uśmiechnął się Murray. – A co, do
cholery, pan tutaj robi?
– Nie mogę spać. Ciągle myślę o hell weeku.

194
– Ja też.
Grey podszedł do marynarskiego worka Murraya. Był
zamknięty na kłódkę
– Cóż to za cenny ładunek? – Wyciągnął rękę, żeby go
dotknąć.
– Nie – powiedział szybko Murray, blokując Greyowi
dostęp do worka własnym ciałem. – To tylko trochę naprawdę
twardych pornosów, różnych akcesoriów erotycznych dla pań
i parę odciętych kończyn.
– Skoro tak mówisz.
Grey przyglądał się badawczo twarzy Murraya. Co on
kombinuje?
– Muszę już iść. Kumpel popilnuje mi tego bajzlu.
Mieszka teraz w koszarach fazy wstępnej, czekając na
rozpoczęcie fazy pierwszej.
– Nie śpi o tej porze?
– Jasne, że nie. – Murray zarzucił worek na ramię
z wyraźnym wysiłkiem. – Akurat teraz ma służbę.
– A kto nadzoruje wachty?
– Chyba Redman. Widziałem jego samochód na
parkingu dla instruktorów.
– Całkiem ci odbiło. Jeśli przyłapie cię na węszeniu,
będziesz mógł się pożegnać ze swoim drogocennym workiem.
Nie mówiąc już o tym, że solidnie skopie ci dupę, zanim jeszcze
zaczniesz hell week.
Murray odsłonił różową bliznę na ręce.
– Jesteśmy braćmi krwi. Nie zawiodę pana.
– Prześpij się trochę, jak wrócisz.
– Tak właśnie zrobię.
Grey patrzył, jak Murray mija klatki i znika na Trident
Way. Wrócił pod drzwi pokoju i już przekręcał klamkę, gdy
powstrzymało go upiorne odbicie piaszczystego nasypu, które
zobaczył w swoim oknie. Zawrócił, pobrnął pod górę na i usiadł
na grzbiecie nasypu. Ocean tętnił życiem. Wyrzucał na brzeg

195
ogromne fale, które z hukiem zmieniały się w białą kipiel
i wodny pył. Grey wyobraził sobie lądowanie łodzią na stercie
głazów podczas nocnych ćwiczeń na skałach. Ryk każdej
załamującej się fali brzmiał jak przestroga przed połamanymi
kośćmi i wstrząsem mózgu. Przez kilka minut Grey obserwował
wzburzone morze, a potem powlókł się z powrotem do swojego
pokoju. Przez całą noc rzucał się na łóżku i przewracał z boku
na bok, a rano zbudził się z uczuciem, jakby wcale nie zmrużył
oka.
Grey szedł w stronę bazy BUD/S, taszcząc worek
marynarski wypchany mundurami maskującymi i dodatkowymi
parami skarpet. Kilka minut później dogonił go czerwony na
twarzy Murray.
– Co jest, brachu? – spytał Grey.
Murray był zadyszany.
– Kłopoty, sir.
– Co znowu jest nie tak?
– Chodzi o Armstronga – odparł Murray. – Zniknął. Nie
mogę się z nim skontaktować.
– To ten SEALs w stanie spoczynku, którego poznałeś
w Imperial Beach, tak? – upewnił się Grey.
– Tak.
– I co, nie odbiera telefonu?
– Dzwoniłem do niego milion razy. Obiecał, że będzie
uchwytny dziś rano. Zmusiłem go, żeby mi to przysiągł.
– Dlaczego to takie ważne, żeby porozmawiać z nim
akurat dzisiaj rano?
– Armstrong jest dobrze poinformowany. Ma haka na
Redmana, wie coś o tej szajce z Imperial Beach szmuglującej
broń. Po tym jak zginął tamten właściciel sklepu z bronią, to
chyba dziwny zbieg okoliczności, że nie mogę się z nim
skontaktować, nie?
– Cała ta gówniana sprawa zaczyna mocno śmierdzieć.
– Nie musi mi pan tego mówić – powiedział Murray. –

196
Wcale mi się to nie podoba. Ale co mam, u diabła, teraz zrobić?
Zaczynamy hell week. Na tydzień znikamy z powierzchni ziemi.
Nie mogę sobie pozwolić, żeby się tym martwić.
– Zdecydowanie nie – zgodził się Grey. Szedł dalej
w milczeniu, roztrząsając w myślach sytuację. – Ta cała sprawa
nie podoba mi się tak samo jak tobie, ale nie wiem, co
mielibyśmy z tym zrobić. Myślę, że mógłbyś powiadomić
policję.
– I co im powiedzieć? – spytał Murray. – Nie ma mowy.
Poza tym jedna rzecz jest pewna jak cholera: nie możemy sobie
pozwolić, żeby cokolwiek nas rozpraszało podczas hell weeku.
Liczy się tylko pan i ja oraz najtrudniejsze pięć dni naszego
życia.
– Damy radę.
– Jasne, kurwa, że damy.
Weszli na teren bazy, a potem do sali wykładowej fazy
pierwszej, wypełnionej już zaniepokojonymi kursantami.
Pollock, nowy dowódca grupy, stał przy tablicy i sprawdzał stan
osobowy. Starł rękawem tablicę i napisał na niej wielkimi
cyframi: 47.
– Tylko tylu? – zdziwił się Grey. – Myślałem, że nadal
jest nas pięćdziesięciu czterech.
– Straciliśmy jeszcze kilku przez weekend – powiedział
Rogers, podchodząc do Greya. – Jesteś gotowy na to, co nas
czeka?
– Chyba tak.
– Co to znaczy „chyba tak”?
– Mniejsza o to. Po prostu chcę mieć już ten tydzień za
sobą.
Grey zajął miejsce w tylnym rzędzie i czekał na
opiekuna grupy. Kilka minut później wszedł starszy bosman
Baldwin i stanął przed grupą.
– Panowie – zaczął, głaszcząc wąsy.
Kursanci natychmiast zamilkli.

197
– Panowie, stajecie w obliczu życiowej szansy. – Zrobił
pauzę dla większego efektu, obserwując kursantów zimnymi
niebieskimi oczami. – Jeśli przebrniecie przez ten tydzień,
dokonacie czegoś, co jest drogie sercu każdego operatora SEAL.
Nikt nie zapomina o swoim hell weeku. Absolutnie nikt. A co
ważniejsze, zyskacie odrobinę szacunku od nas, od waszej kadry
instruktorskiej. Nadal będziemy was traktować jak śmieci, ale
udowodnicie, że jesteście wystarczająco nieustępliwi, żeby
ukończyć to szkolenie. – Sięgnął pod swoją niebieską
instruktorską kurtkę, wyciągnął brązową koszulkę i podniósł ją
do góry, żeby wszyscy mogli zobaczyć. – Zasłużycie na
legendarną brązową koszulkę. Na tych z was, którym się
powiedzie, będzie czekała koszulka z nadrukowanym waszym
nazwiskiem. Co więcej, każdemu z was postawię piwo.
Grupa zgotowała mu owację.
– No i będziecie o jeden krok bliżej do zdobycia
tridentu – waszej przepustki do cipek!
Wiwaty stały się jeszcze głośniejsze.
– No więc jak to będzie z grupą 283? Co powiecie na
hell week bez dzwonów?
Grupa oszalała, gdy Baldwin zasugerował wyczyn
niemal niemożliwy: hell week bez rezygnacji. Murray i Grey
wymienili spojrzenia. Marynarz walnął się dłonią w serce.
– Kapelan chce z wami zamienić kilka słów. Ci z was,
którzy są niewierzący albo nie są chrześcijanami, mają teraz
wolne. Jeśli chodzi o tych, co zostają – nie dajcie się za bardzo
zbajerować tym całym gadaniem w stylu: „Bóg jest moim
obrońcą”. Jeśli jesteście religijni, to wasza sprawa. Pamiętajcie
tylko, że nikt inny, tylko moja skromna osoba może was
przeprowadzić przez gówno, które dla was przygotowaliśmy. Po
prostu zaciśnijcie zęby, chłopaki. To wszystko, co musicie
zrobić. Nic prostszego. Zamknąć się i zacisnąć zęby. Bolesne,
ale proste. – W jego oczach zabłysły iskierki. – Widzimy się
tutaj za pół godziny.

198
Jedna trzecia grupy wstała i ruszyła do drzwi. Starszy
bosman Baldwin wyszedł za nimi, a kilka minut później do sali
wkroczył siwowłosy komandor. Poruszał się dumnie
wyprostowany, szybko omiatając wzrokiem całą grupę.
– Jestem kapelan Patstone, dla tych, którzy jeszcze nie
mieli okazji mnie poznać. Widziałem, jak dwadzieścia cztery
grupy przechodzą przez hell week, więc nie jest to dla mnie
specjalnie nowe doświadczenie. To, czemu wkrótce stawicie
czoła, panowie, jest wyzwaniem, którego świat zewnętrzny nie
jest w stanie zrozumieć. To jest ofiara. Poświęcicie wszystkie
swoje siły i całą swoją odwagę, żeby dotrwać do końca
tygodnia. Wszyscy z was, którzy wejdą przez te drzwi w piątek
wieczór, otrzymają po takim egzemplarzu. – Kapelan Patstone
podniósł do góry Biblię w maskującej okładce ozdobionej
tridentem. – Wasza osobista Biblia. Z Dobrą Księgą nie możecie
pobłądzić.
– Alleluja! Błogosławieni sprawiedliwi! – wykrzyknął
Jackson, zrywając się na równe nogi.
Kapelan popatrzył na niego z ledwie skrywaną pogardą.
– Jestem luteraninem. My nie robimy tego rodzaju
rzeczy, marynarzu.
Jackson spochmurniał.
– Ale przecież obaj uznajemy, że Chrystus jest naszym
zbawcą i królem. Nie sądzę, żeby odrobina entuzjazmu mogła
rozgniewać Pana.
– Może to i prawda. – Zachichotał i uśmiechnął się,
ukazując rząd idealnie białych zębów. – Ale pozwól, że będę
kontynuował...
Jackson wyglądał na urażonego, gdy wracał na swoje
miejsce. Rogers nachylił się w stronę Greya.
– Ten facet to dupek. Wynoszę się stąd. – Wstał
i wyszedł z sali.
– Dopiero zaczynam – zawołał za nim Patstone.
Pstryknął palcami, na co do sali weszła wątła staruszka,

199
dźwigając ogromne pudło. Postawiła je na podłodze i zaczęła
rozdawać Biblie.
– Proszę, otwórzcie swoje Biblie na Księdze Izajasza 40,
29 – powiedział kapelan.
Grey nie musiał otwierać Biblii. Kapelan wybrał jedyny
werset, który on znał na pamięć, więc recytował razem
z kolegami:
Zmęczonemu daje siłę, a bezsilnemu moc w obfitości.
Młodzieńcy ustają i mdleją, a pacholęta potykają się i upadają,
lecz ci, którzy ufają Panu, nabierają siły, wzbijają się w górę na
skrzydłach jak orły, biegną, a nie mdleją, idą, a nie ustają.
– Piękne słowa wyrażające piękne przesłanie –
powiedział cicho kapelan. – To jest dla was czas próby.
Czerpcie siły od Pana. Zaufajcie mu. Niech wasza wiara
przeprowadzi was przez najtrudniejsze chwile. Mam nadzieję,
że każdemu z was się powiedzie. Będę czekał, żeby osobiście
pogratulować wam wszystkim w piątek. Na ogół mówię więcej,
ale mam ważną sprawę do załatwienia. Lecz zanim wyjdę, może
odmówimy wyznanie wiary. Co wy na to?
Gdy grupa wyrecytowała z jego pomocą modlitwę,
uśmiechnął się uprzejmie i wymknął się z sali, a za nim jego
wychudzona asystentka.
Grey położył głowę na biurku i zamknął oczy. „Zbyt
wiele spraw do przemyślenia. Vanessa, Murray, hell week. Sto
dwadzieścia godzin. To nie tak dużo. Wszystko się ułoży. Byle
tylko przetrwać” – myślał. Może pięć dni męczarni sprawi, że
nie będzie miał siły roztrząsać swoich problemów.
Reszta kursantów wróciła gęsiego do sali. Zaraz za nimi
wszedł Baldwin.
– Czas na film. Przynieśliście chłopcy coś do oglądania,
prawda?
Murray natychmiast podniósł rękę do góry.
– Murray?
Marynarz skoczył na równe nogi.

200
– Przyniosłem Cielesne żądze i Cycate kociaki, które...
Baldwin przerwał mu niecierpliwie.
– W tej bazie pracują także kobiety, napalony
młodzieńcze. W następny weekend będziesz mógł sobie
pooglądać tyle pornosów, ile dusza zapragnie.
Murray usiadł.
– Nie macie czegoś brutalnego i inspirującego? Mad
Max 2 albo Człowieka z blizną?
– Ja przyniosłem Waleczne serce – zawołał Warrior.
– Trochę dołujące, ale zdecydowanie całkiem niezłe
gówno – zastanawiał się głośno Baldwin. – Co powiecie,
chłopaki?
W sali zawrzało. Rozpoczęła się bitwa na okrzyki.
Połowa grupy chciała Wściekłe psy, a druga Waleczne serce.
– Wobec tego Waleczne serce – zdecydował Baldwin,
gasząc światło.
Gdy wrzucił płytę do odtwarzacza, włączyły się dwa
telewizory umieszczone w rogach sali. Grey wyciągnął się na
podłodze. To miała być ostatnia okazja do relaksu, więc zmusił
się, żeby ją wykorzystać i trochę odpocząć. Podrzemywał
w czasie całego filmu, odzyskując od czasu do czasu
świadomość, akurat na tyle, żeby zobaczyć kilka głów
szybujących w powietrzu i następujący po tym gejzer krwi.
W pamięci utkwiła mu ścieżka dźwiękowa, a żałobna gra na
dudach sprawiała, że pragnął znaleźć się gdzieś daleko,
w jakimś ciepłym miejscu, nagi, zawinięty w ogromny koc,
z Vanessą w ramionach. Na kominku płonąłby ogień, dzieci
bawiłyby się na dworze, wśród zielonych wzgórz. Wszędzie,
byle nie tutaj...
„Wolność!” – krzyknął Mel Gibson w scenie śmierci.
Grey natychmiast otworzył oczy. Zahipnotyzowana grupa
patrzyła, jak życie bohatera dobiega kresu na szafocie. Wśród
kursantów panował niesamowicie ponury nastrój, chociaż Grey
wyczuwał także ukrytą determinację. Hell week nie może być aż

201
tak straszny. Pollock wyrwał grupę z transu, polecając
sformować szyk do biegu na wyżerkę.
– Kurwa, ale jestem podjarany! – wykrzyknął Murray,
ustawiając się w szeregu obok Greya. Błysk w jego oczach
dowodził, że nie kłamał. – Niech tylko spróbują mnie
powstrzymać. Nie ma mowy, sir!
– A mnie męczy już samo myślenie o tym – powiedział
Grey.
W rzeczywistości był tak samo zdeterminowany jak
zawsze, ale świadomość, że jego załoga będzie obiektem
„dodatkowej miłości” instruktorów, nie była przyjemna.
Grupa biegła do stołówki w milczeniu. Kursanci
posuwali się po drodze niczym jakiś ogromny żywy organizm,
którego każda część poruszała się sprawnie w wyznaczonym
miejscu. Naprawdę zaczynali działać wspólnie jako grupa i Grey
wiedział, że hell week połączy tych nielicznych kursantów,
którzy przetrwają, w nierozerwalny zespół. Ponury nastrój
utrzymywał się także podczas wyżerki. Od czasu do czasu ktoś,
najczęściej Murray, rzucał jakiś dowcip, żeby rozładować
atmosferę, ale większość kursantów wciąż miała grobowe miny.
Po jedzeniu wszyscy wysypali się na ulicę. Słońce,
przesłonięte grubą warstwą szarych chmur, powoli przesuwało
się za horyzont, rzucając posępny cień na bazę. Prognoza
pogody na hell week nie była zbyt obiecująca: pochmurne
niebo, temperatura powietrza nieprzekraczająca szesnastu
stopni, a temperatura wody najwyżej dziesięć. Grupa ponownie
biegła w milczeniu. Jedynym odgłosem był stukot butów
o asfalt i szelest mundurów. Ponieważ działo się to w niedzielny
wieczór, ruch był wyjątkowo niewielki. „Prawdziwi ludzie
wiodący prawdziwe życie są teraz w domu z rodzinami
i oglądają telewizję, gotują kolację, czytają gazety” – myślał
Grey. Kiedy przebiegali obok kwater dla nieżonatych oficerów,
poczuł ukłucie żalu na myśl o wygodnym życiu: „Gorący
prysznic, wygodne łóżko, żadnych instruktorów”.

202
– Może w następnym wcieleniu – mruknął pod nosem.
Grupa skręciła na plażę i pobiegła w stronę trzech
ogromnych prostokątnych namiotów z zielonego brezentu
rozbitych na piasku. Przy wejściu do jednego z nich stał starszy
bosman Baldwin ze skrzyżowanymi ramionami i mocno
zaciśniętymi szczękami.
– Łóżek polowych jest akurat tyle, że starczy dla
wszystkich – powiedział. – Radzę wam, chłopaki, żebyście
odpoczywali, ile tylko się da. Nie siedźcie do późna, gadając ze
sobą. Będziecie potrzebowali każdej chwili snu, jaką uda wam
się wygospodarować. Jak będziecie chcieli się odlać, zróbcie to
na plaży. Jeśli będziecie się musieli wysrać, dajcie znać jednemu
z pauzujących, to zaprowadzi was do kibla.
Pauzującymi nazywano kursantów z poprzednich grup,
którzy przetrwali hell week, ale odnieśli jakieś obrażenia
i czekali na ponowne rozpoczęcie szkolenia. Byli znani także
jako brązowe koszulki. Kilku z nich zawsze szwendało się po
bazie.
– Zobaczymy się później, jeszcze dziś wieczorem,
panowie. Czy są jakieś pytania?
Kursanci wiercili się w milczeniu.
– Czy ktoś chce zrezygnować?
Przez tłum prześliznął się rudowłosy podoficer i szepnął
coś do Baldwina.
– Tylko żartowałem, ale skoro mamy już jednego, to
może jeszcze ktoś chce odejść?
Zawstydzony podoficer zwiesił głowę, a Grey poczuł
nagle pogardę dla Baldwina za to, że wprawił marynarza
w zakłopotanie w obecności kolegów. „Jakby sama rezygnacja
nie była wystarczająco trudna...” – pomyślał.
– Do zobaczenia – powiedział Baldwin i posłał grupie
surowe spojrzenie. – Żadnych więcej rezygnacji! – Po tych
słowach odmaszerował plażą w stronę bazy.
Murray poszedł za brązową koszulką do kibla,

203
a pozostali kursanci tłoczyli się w namiotach i walczyli
o najlepiej usytuowane łóżka. Na początek poszedł środek
namiotu. Grey zorientował się, że siedzi na brzegu
zdezelowanego wojskowego łóżka polowego tuż obok wejścia.
Kiedy instruktorzy zaatakują grupę znienacka, znajdzie się
wprost na linii ognia. Wspaniale. Zaklepał łóżko dla Murraya
i spróbował się zdrzemnąć, ale nie było na to szans. Napięcie
w namiocie rosło z każdą chwilą. Kursanci zaczęli rozmawiać,
najpierw po cichu, a potem coraz głośniej i głośniej, aż w końcu
zewsząd rozbrzmiewały zaniepokojone głosy.
– Słyszałem, że zaraz po rozpoczęciu ćwiczymy nocny
desant na skałach.
– Gówno prawda. To nigdy nie jest pierwszej nocy.
– Zastanawiam się, kto ma zmianę od północy do ósmej.
Mam nadzieję, że nie Osgood...
– Słyszeliście, że jeden gość z poprzedniej grupy złapał
mięsożerną bakterię?
– Podobno pomaga, jeśli się włoży dwie pary skarpet.
Nylonowe pod spód...
Grey spojrzał do góry, na dach namiotu. W materiale
była spora dziura, dokładnie nad jego głową, ale nie dostrzegł
ani skrawka nocnego nieba. Powietrze było przesycone
wilgocią, dlatego mgła przesłaniała światło księżyca. Podciągnął
kolana pod brodę i objął nogi ramionami, żeby zachować ciepło.
Murray wśliznął się do namiotu i rozglądał się zdezorientowany.
– Tutaj, Murray – powiedział Grey, poklepując puste
łóżko.
Murray zmrużył oczy i usiadł ostrożnie.
– Grey?
– Tak?
– To jest to.
– Wiem. Prześpij się trochę.
Murray usiadł sztywno na skraju łóżka.
– Będę spał w piątek.

204
Minęło pół godziny. Kursanci stopniowo się odprężali
i kulili na swoich łóżkach. Ostatnią rzeczą, jaką Grey
zapamiętał, zanim zamknął oczy, był obraz Murraya siedzącego
nieruchomo w ciemnościach.

205
10

W namiocie zawirowały gwałtowne rozbłyski światła,


a nocne powietrze rozdarł ogłuszający terkot karabinu
maszynowego M60. U wejścia pojawiła się nagle ogromna
postać w stroju maskującym, z pełnym kamuflażem
wymalowanym na twarzy.
– Pobudka!
Z karabinu maszynowego wyprysnął strumień gorących
łusek i wylądował Greyowi na piersi. Gorączkowo strzepnął
z siebie rozpalony metal, patrząc, jak potężny instruktor kieruje
się do środka namiotu.
– Wstawać, palanty! Stan osobowy, ale już!
Grey wyśliznął się z namiotu, a niebawem dołączyli do
niego rozgorączkowani koledzy. Kręcili się bez celu, a między
nimi paradowali instruktorzy uzbrojeni w M60, siejąc zamęt. Od
strony bazy dał się słyszeć przenikliwy świst symulowanych
wystrzałów z moździerzy, kończący się głośną eksplozją.
Zapanował totalny chaos. Murray złapał Greya za ramię.
– Gdzie załoga pańskiej łodzi? – Jakiś instruktor
z megafonem doskoczył do Greya i trzymał urządzenie kilka
centymetrów od jego głowy. – Gdzie jest załoga pańskiej łodzi,
sir? Proszę podać stan osobowy!
Greyowi dzwoniło w uszach. Podniósł do góry sześć
palców. Jego nowa załoga łodzi liczyła sześciu członków i miał
nadzieję, że mężczyzna zobaczy ten gest.
– Sześciu! – krzyknął. – Sześciu!
Nagle na jego ramieniu wylądowała jakaś inna ręka.
Należała do Jonesa. Potem z ciemności wyłonił się Warrior, a za
nim Wielebny Jackson. Kilka długich sekund później do grupy
dołączył Kurtz, chłopak o łagodnym wyglądzie i dużym nosie.
– Wszyscy obecni! – krzyknął Grey do instruktora.
Twarz instruktora niemal eksplodowała ze złości.

206
– Do bazy! Raz, raz, raz!
Grey i członkowie jego załogi, nisko pochyleni, jakby
dla uniknięcia wyimaginowanych kul, z trudem dobrnęli do
bramy od strony plaży i skierowali się na parking dla personelu.
Z ciemności wyłonili się instruktorzy, pokrzykując, celując
z karabinów i wściekle gestykulując. Hałas był ogłuszający.
W górze, wokół szlifierki, umieszczono dziesiątki świateł
chemicznych. Grey skierował się w ich stronę, a załoga
podążała za nim niczym kaczątka za matką.
– Do mnie! – Z mroku wyłonił się cień instruktora
trzymającego wąż ogrodowy. – Na glebę!
Grey przyjął pozycję do pompek i od razu trzasnął
dwadzieścia, a tymczasem instruktor z wężem polewał całą
załogę lodowatą wodą.
– Na plecy! Nożyce!
Grey przewrócił się na plecy i zaczął na przemian
podnosić i opuszczać nogi. Instruktor pochylił się i skierował
strumień w twarz Greya. Woda rozprysnęła mu się w ustach, na
nosie i na oczach, pozbawiając go ostrości widzenia.
– Jaki jest wasz stan osobowy? – krzyknął głos.
Wszystko wokół migotało, gdy Grey rozglądał się za
swoimi ludźmi. To tak, jakby próbować coś zobaczyć
w ciemnym basenie. Podniósł rękę do oczu, żeby zasłonić je
przed wodą, i zdołał dojrzeć cztery postacie wykonujące
w pobliżu nożyce.
– Pięciu! – krzyknął. – Pięciu obecnych!
Instruktor częściowo zatkał kciukiem wylot węża,
zwiększając w ten sposób impet, z jakim woda siekła twarz
Greya.
– Gdzie pański szósty człowiek?
Grey pokręcił głową, z trudem łapiąc powietrze: „Nie
wiem”.
– Lepiej niech pan go znajdzie, sir! Nigdy nie wolno
zostawić swojego człowieka! Nigdy!

207
Grey zaczął się podnosić.
– Niech pan wraca na ziemię. Nie dałem komendy
„powstań”. Chcę, żeby pan to zrobił na czworakach – warknął
instruktor. – A teraz wynocha!
Posuwając się na rękach i stopach, Grey ruszył na drugą
stronę szlifierki i dał znak swoim ludziom, żeby poszli w jego
ślady. Z ciemności wyłonił się inny instruktor z wężem
i urządził im prysznic. Ruszyli dalej, kierując się z powrotem
w stronę plaży. Grey się odwrócił i uważnie popatrzył na twarze
podążających za nim ludzi. Wciąż brakowało Murraya.
– Murray! – zawołał Grey. – Murray!
Posuwał się powoli przez parking, lawirując pomiędzy
załogami łodzi i ich dręczycielami. Symulowane pociski
moździerzowe gwizdały i eksplodowały, a rozgrzane
instruktorskie M60 bluzgały ogniem. W najdalszym rogu
parkingu jakiś potężny instruktor siedział w kucki obok
kursanta, który leżał z nogami wyprostowanymi kilka
centymetrów nad ziemią. Grey natychmiast rozpoznał
muskularną sylwetkę. Redman.
Podczołgał się w tamtym kierunku, a załoga ruszyła za
nim. Kiedy znalazł się bliżej, zobaczył, że dręczonym kursantem
jest rzeczywiście Murray. Gdy się zbliżyli, Redman podniósł
wzrok.
– Pompki, dupki!
Murray posłał Greyowi bezradne spojrzenie. Było
oczywiste, że cierpi już od pewnego czasu. Nogi drżały my
gwałtownie.
– Trzymaj nogi nad ziemią! – wrzasnął Redman, trącając
Murraya butem w brzuch. – Opuść je jeszcze raz, to zostaniemy
tu do rana.
Grey wykonał pompki i czekał, nie bardzo wiedząc, co
ma dalej robić.
– Pompki! – krzyknął znowu Redman.
„Jeszcze dwadzieścia pompek. Jeszcze dwadzieścia

208
pompek. Jeszcze dwadzieścia pompek”– powtarzał sobie Grey.
Ćwiczenia ciągnęły się przez kolejne minuty. Greyowi płonęły
ramiona i czuł, jak pod lodowato zimnym mundurem gromadzą
mu się kropelki potu. Murray trząsł się na całym ciele,
trzymając wyprostowane ręce i nogi nad ziemią. Na twarzy
Redmana zagościł rzadki u niego uśmiech.
– Tylko pomyślcie. Upłynęła dopiero niecała godzina,
a przed wami jeszcze pięć długich dni. – Redman rzucił okiem
w ciemność rozciągającą się za uwięzionymi przez niego
kursantami i burknął: – Powstań.
Z mroku wyłonił się instruktor Osgood i kiwnął
gwałtownie swą łysą głową w stronę plaży.
– Dołączcie do grupy.
Gdy biegli przez parking w stronę plaży, wybuchy
i strzały ślepakami ustały. Jeden z kursantów potknął się
z głuchym trzaskiem o krawężnik i runął jak długi na asfalt. Był
to ten nowy, Kurtz. Grey pomógł mu wstać. Chłopak miał
rozdarty rękaw munduru, a z rozcięcia na ręce sączyła się krew.
– Wszystko w porządku? – spytał Grey.
Kurtz przytaknął, więc pobiegli dalej w kierunku plaży,
gdzie reszta grupy sformowała łańcuch do robienia pompek.
Polegało to na tym, że każdy kursant opierał nogi na ramionach
tego, który leżał za nim. Robili niezdarnie pompki, gdy Furtado
krzyknął do dowódcy grupy:
– Jaki jest, kurwa, wasz stan osobowy? – Czekał
niecierpliwie na odpowiedź. – Hell week daje w dupę, ale
wierzcie mi, okaże się znacznie gorszy, jeśli nie będziecie
umieli sobie poradzić z podawaniem stanu. Albo da mi pan
zaraz odpowiedź, albo poślę was do oceanu i będę trzymał tak
długo, aż cała grupa zrezygnuje.
– Brakujących sześciu! – krzyknął Grey, dołączając do
grupy.
Pollock zerknął przez ramię.
– Mamy pełny stan, instruktorze Furtado!

209
– Czas najwyższy! Teraz urządzimy sobie małą zabawę
pod nazwą musztra na gwizdek. Jeden gwizdek oznacza
powstań. Dwa gwizdki: niskie czołganie w kierunku dźwięku,
a trzy gwizdki oznaczają, że należy paść na ziemię, skrzyżować
nogi, otworzyć usta i zakryć uszy rękami.
Włożył do ust plastikowy gwizdek. Dwa przenikliwe
gwizdy rozdarły nocne powietrze, ale nie pochodziły z ust
Furtado. Rozległy się gdzieś zza grupy. Ludzki łańcuch
natychmiast się rozpadł, bo kursanci zwrócili się w kierunku
źródła dźwięku. Tajemniczy gwizdek znów zabrzmiał
dwukrotnie, więc poczołgali się na brzuchu w ciemność.
Ponieważ Grey należał do załogi, która jako ostatnia dołączyła
do łańcucha, znalazł się teraz na czele grupy pełznącej po
piasku. Gdy rozległy się trzy gwizdy, skrzyżował nogi
i przycisnął dłonie do uszu. Dwa gwizdki. Wrócił do czołgania.
Ledwie mógł dostrzec łysego, krępego instruktora, który
przysiadł na szczycie nasypu przed nimi. Grey pomyślał, że za
pierwsze miejsce może być nagroda, więc przyśpieszył,
podciągając się na łokciach po piasku i energicznie odpychając
nogami. Zanim zaczął się posuwać w górę nasypu, był
kompletnie zdyszany. Kiedy znalazł się już na wyciągnięcie ręki
od butów Osgooda, rozległy się dwa gwizdki, tym razem
z przeciwnego kierunku. Grupa zawróciła, a musztra trwała
nadal. Teraz Grey znalazł się na samym końcu. Poczuł, że jego
motywacja słabnie.
– Co? Teraz, gdy jest pan na końcu, odpuszcza pan? Nie
potrzebujemy w teamach takich, którzy łatwo rezygnują. Czemu
od razu pan nie zadzwoni? – Furtado kopnął Greyowi piaskiem
w twarz. – Niech pan zrezygnuje, sir. Zrezygnuje!
Grey przyśpieszył i po chwili spostrzegł, że gapi się na
pięty ostatniego kursanta.
– Niech pan nie zostaje na końcu, tylko przeczołga się po
nim. Daję panu pięć sekund...
Przepraszając pomiędzy jednym a drugim oddechem,

210
Grey podciągnął się na plecy kursanta czołgającego się przed
nim. W podobny sposób przeszedł po następnych, aż wepchnął
się zdecydowanie w środek grupy. Rozległ się pojedynczy
gwizdek. Grey wstał. Dwa gwizdki. Z powrotem padł na brzuch.
– Zbyt wolno! – krzyknął Osgood. – Z życiem, gnojki,
albo będziemy ćwiczyć, aż zrobicie to jak należy.
Jeden gwizdek. Do góry. Dwa gwizdki. Na dół. Góra,
dół. Góra, dół. Grey odkrył, że może pokonywać dodatkowy
dystans, przesuwając się nieco do przodu, kiedy wstawał. Jeden
gwizdek. Do góry, dwa kroki do przodu. Dwa gwizdki. Na dół –
twarz cała w piachu. Wijąca się masa zapiaszczonych kursantów
przeczołgała się przez wydmę, najpierw pod górę, potem w dół,
nad samą wodę.
– Nie wiem jak wy, chłopaki, ale ja mógłbym przysiąc,
że słyszę gwizdek gdzieś stamtąd – powiedział Jones.
Grupa wczołgała się do oceanu. Fale chlapały Greyowi
w twarz, wypełniając mu usta słoną wodą. Sól przywierała do
obtartych ud, a genitalia bolały go z zimna.
– Rozgośćcie się – powiedział Osgood. – Połóżcie się na
plecach i weźcie się pod ręce.
Kursanci szybko odwrócili się na plecy i położyli
w strefie przyboju. Grey złapał Murraya i Jonesa za ręce
i przyciągnął ich bliżej siebie, żeby było cieplej. Noc była
czarna jak smoła, bo księżyc schował się za gęstą powłoką
chmur. Grey ledwie mógł dostrzec Osgooda stojącego na plaży.
– Trzymajcie głowy niżej! – krzyknął instruktor. – Chcę
widzieć tylko wasze oczy i usta.
Grey odchylił czoło do tyłu, tak że patrzył pionowo do
góry. Woda sięgała mu powyżej uszu, a ocean wypełniał głowę
przytłumionym hukiem załamujących się fal. Nie dość, że został
pozbawiony słuchu, to jedyną rzeczą, na jaką mógł się gapić,
była ciemność, dlatego robił wszystko, żeby zapomnieć
o zimnie. Śpiewał w myślach piosenki, snuł marzenia
o Vanessie i starał się odszukać w pamięci nazwiska wszystkich

211
kursantów z grupy. Nagle ludzki łańcuch drgnął. Grey pochylił
głowę do przodu i zobaczył, że trzech kursantów wyłamało się
z szeregu i pobiegło na brzeg. Rezygnacje zaczęły się na
poważnie. Wkrótce cały łańcuch zaczął się trząść. Drgawki
wywołane przez dziesiątki dygoczących ciał przebiegały tam i z
powrotem wzdłuż szeregu. Grey mocno zacisnął szczęki i napiął
mięśnie nóg, usiłując powstrzymać skurcze.
– Powstań!
Komenda była ledwie słyszalna, niczym cichy szept
w zmąconym umyśle Greya. Uniósł głowę, wynurzając ją
z wody.
– Wstawać, wy ślamazarne skurwysyny!
Grey spróbował się podnieść, ale natychmiast przewrócił
się do tyłu, pociągając za sobą Murraya i Jonesa. Druga próba
była bardziej udana. Zataczając się, ruszyli we trzech do brzegu
na zdrętwiałych, plączących się nogach.
– W szeregu zbiórka! – krzyknął Osgood.
Grupa posłusznie sformowała szereg z północy na
południe.
– Odstęp na podwójne wyciągnięcie rąk!
Kursanci unieśli ręce i rozsunęli się na boki. Doktor
Anderson, jeden z pełnoetatowych lekarzy marynarki wojennej
zatrudnionych przez Special Warfare Center, przechodził od
jednego kursanta do drugiego, świecąc latarką po twarzach i od
czasu do czasu zadając jedno czy dwa proste pytania.
W pewnym momencie zatrzymał się przed chłopakiem o sinych
ustach, który nazywał się Dibble. Po obejrzeniu jego oczu
doktor Anderson odprowadził go do karetki.
– Zdejmijcie bluzy mundurowe – rozkazał Osgood. –
Chyba zbyt wam wygodnie.
Grey niezdarnie rozpiął guziki i zdjął bluzę maskującą.
Musiał próbować kilka razy, zanim jego zdrętwiałe palce
wykonały zadanie.
– A teraz koszulki.

212
Grey ściągnął przez głowę biały T-shirt.
– Rozstawcie ręce na boki, trzymając w jednej bluzę,
w drugiej koszulkę.
Grey wykonał polecenie. Zimna oceaniczna bryza
wiejąca po mokrych plecach była niemal nie do zniesienia.
Wkrótce zaczął gwałtownie dygotać na całym ciele. Szczególnie
wrażliwe okazały się pachy, a pęd zimnego powietrza na świeżo
obnażonej skórze doprowadzał go do szału. Po kilku minutach
prosta czynność trzymania ubrania w wyciągniętych rękach stała
się bardzo trudna, ale przynajmniej wysiłek fizyczny odciągał
jego myśli od udręki spowodowanej marznięciem.
Dibble nie wrócił do szeregu. Powód był prosty –
hipotermia. Jedna z wielkich niesprawiedliwości szkolenia
BUD/S polegała na tym, że można było zostać z niego
usuniętym na skutek wychłodzenia organizmu. Według lekarzy,
wystarczyło, żeby kursant raz popadł w hipotermię, a stawał się
bardziej podatny na nawroty. W przypadku Dibble’a
najprawdopodobniej termometr wskazał, że temperatura ciała
niebezpiecznie mu się obniżyła.
– W tył zwrot!
„Nie ma mowy” – Grey nie mógł uwierzyć własnym
uszom.
– Ubrania na ziemię!
Kursanci upuścili na piasek swoje T-shirty i kurtki
maskujące.
– Naprzód marsz!
Dygocząca grupa pomaszerowała do przyboju.
– W tył zwrot! Siadać!
Grey ponownie wpatrywał się w ciemność
i wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy fale przetaczały
mu się nad głową. Przez krótką chwilę woda dawała dziwne
ukojenie. Wydawało się, że lepiej być mokrym, niż czuć
lodowaty wiatr na obnażonej skórze. To wrażenie szybko się
ulotniło. Grey modlił się do Boga, żeby wybawił go od zimna.

213
Murray ścisnął go za ramię, chcąc dodać mu otuchy, bo
wyczuwał jego wewnętrzne zmagania. „To jest chore. Kurewsko
chore. Jeszcze pięć dni czegoś takiego?” – myślał Grey.
Osgood wezwał grupę z powrotem na brzeg i procedura
rozpoczęła się od początku. Doktor Anderson zrobił kolejny
obchód, zadając pytania, obserwując twarze i od czasu do czasu
wyciągając protestującego kursanta z szeregu, żeby posłać go do
karetki w celu zmierzenia temperatury.
– W tył zwrot! – krzyknął Osgood.
Czterech kursantów wyłamało się z szeregu. Myśl
o kolejnej rundzie tortur na przyboju zrobiła swoje.
– W tył zwrot!
Grupa odwróciła się z wielką ulgą. A więc to był blef.
Dali się nabrać.
– W tył zwrot!
Z szeregu wystąpił kolejny kursant. Jeden z jego kumpli
próbował złapać go za rękę, ale zdeterminowany chłopak zdołał
się wywinąć i popędził do bezpiecznej karetki. Grey zebrał siły
przed następnym zanurzeniem.
– Naprzód marsz!
Grupa powlokła się przed siebie i weszła do oceanu.
Grey pogodził się z cierpieniem. „Nie walcz z tym i na nic się
nie nastawiaj” – powiedział sobie. Nie zamierzał paść ofiarą
typowego podczas hell weeku robienia ludziom gówna z mózgu:
„Zawsze spodziewajcie się najgorszego”.
Osgood trzymał ich w oceanie tylko przez kilka minut.
Oczyszczał szeregi, zręcznie stosując zagrywki psychologiczne,
żeby pozbyć się z grupy wszystkich oprócz najbardziej
zdeterminowanych kursantów.
– Ubierzcie się i do szeregu. Ale już!
Zdezorientowani kursanci kręcili się w kółko. Ubrania
zniknęły. Grey dostrzegł rękaw munduru maskującego
wystający z dużej sterty piasku, nieco dalej na plaży. Pobiegł
w tamtym kierunku, potykając się po drodze o kupki gnijących

214
wodorostów. Upadł na kolana i zaczął wygrzebywać z piasku
elementy umundurowania, podając je kursantom, którzy
przybiegli za nim. Wykrzykiwał przy tym nazwiska wypisane na
białych paskach identyfikujących: Gracy, Burke, Sharpe,
D’Allessandro, Lopez, O’Henry...
Pollock defilował przed ubierającymi się gorączkowo
kursantami, powtarzając mechanicznie:
– Szybciej, bo się spóźnicie. Szybciej, bo się spóźnicie.
Potem wykonał energiczny w tył zwrot i pomaszerował
w przeciwnym kierunku, wykrzykując tę samą mantrę. Po
pogardliwym uśmieszku na jego twarzy Grey zorientował się, że
namówili go do tego instruktorzy.
Grey wydobył z piaskowego galimatiasu swoją koszulkę
i wciągnął ją przez głowę. Chwilę później znalazł górę od
munduru, ale zdrętwiałe palce odmówiły mu posłuszeństwa przy
zapinaniu guzików. Rogers, który był świadkiem jego udręki,
pospieszył mu z pomocą.
– Potrzebujesz ręki? – Niebieskie oczy Rogersa
zmętniały, a blada zazwyczaj twarz nabrała fioletowego
odcienia. Zachichotał cicho, próbując pozapinać Greyowi
guziki. – Nie działają za dobrze, co? – Wskazał ruchem głowy
na swoje roztrzęsione ręce.
– Ale najwyraźniej lepiej od moich – odparł Grey.
Rogers poskromił ostatni guzik.
– Gotowe. Wyglądasz ślicznie, kochanie.
– Przynieście łodzie i ustawcie się przy mnie
w szeregu! – krzyczał Osgood z drugiego końca plaży. – I lepiej
się, kurwa, pośpieszcie, bo poślę was z powrotem do wody!
Grey przebiegł przez wydmę i wpadł do bazy. Murray
i Jones już czekali obok łodzi. Warrior, Kurtz i Jackson
nadbiegli kilka sekund później. Łódź była przyozdobiona
czterema zielonymi światłami chemicznymi, żeby instruktorzy
mogli mieć ich na oku w ciemnościach. Na środku pontonu
leżało sześć kasków taktycznych Pro-Tec i sześć kamizelek

215
ratunkowych, także wyposażonych w światła chemiczne. Załoga
Greya szybko włożyła kamizelki oraz kaski, podniosła łódź
i położyła ją sobie na głowach.
– Co dalej? – zapytał Jackson.
– Desant na skały – odparł Grey. – Dlatego dali nam
kaski.
Nocny desant na skały był najniebezpieczniejszą
konkurencją, jaką mieli wykonać podczas hell weeku. Wymagał
dopłynięcia łodziami wśród wysokich fal przyboju do sterty
ogromnych skalnych bloków o ostrych krawędziach i był
organizowany zawsze w pierwszej połowie tygodnia. Później
kursanci byli tak bardzo niewyspani, że to zadanie graniczyłoby
z samobójstwem. Właściwe wykonanie manewru wymagało
jasnego umysłu i szybkiego refleksu, a na dowódców łodzi
wywierano silną presję, żeby poprawnie wykrzykiwali
komendy.
Załoga Greya położyła łódź na płyciźnie przed strefą
przyboju. Osgood stał na brzegu, czekając na sterników, więc
Grey pognał, żeby zająć miejsce w szeregu.
– Melduje się podporucznik Grey. Załoga łodzi numer
sześć czeka w pełnej obsadzie, wyposażona i gotowa do
wypłynięcia!
– Zamknij się – burknął Osgood. – Oszczędzaj oddech.
Grey stanął w milczeniu na baczność, trzymając wiosło
wyciągnięte przed siebie jak karabin. Osgood zaczekał na
pozostałych dowódców i dopiero wtedy podał instrukcje
z typowym dla siebie entuzjazmem.
– No dobra, tępaki. Sprawa wygląda tak: chcę, żebyście
powiosłowali przez przybój, wylali wodę z łodzi, a następnie
zgromadzili się w bezpiecznym miejscu. Gdy już będziecie
mieli komplet, możecie powiosłować na północ. Niebieski
potwór – wskazał na pick-upa zaparkowanego na plaży – będzie
jechał równolegle do waszego kursu i poświeci reflektorami
wprost na morze, kiedy ustawicie się naprzeciw skał. Jeszcze raz

216
sprawdzicie wtedy szybko stan osobowy i będziecie czekać
z dala od brzegu na sygnał, że możecie przystąpić do
podchodzenia. Będą wyznaczone cztery miejsca do lądowania,
więc na pewno już zrobiliście użytek ze swoich ptasich
móżdżków i wydedukowaliście, że podchodzić mogą tylko
cztery łodzie naraz. – Osgood splunął na piasek i spiorunował
wzrokiem dowódców załóg. – Zrozumiano?
– Hoo-yah, instruktorze Osgood – odpowiedzieli
chórem.
– Hoooo-kurwa-yaaah brzmi nieźle – odparł,
przeciągając samogłoski. – Czas na drobną masakrę. Przybój
jest dzisiaj wysoki, panowie. Specjalnie dla was wybrałem
odpowiedni moment przypływu. Co powiecie na małe:
„Dziękujemy, instruktorze Osgood”?
– Dziękujemy instruktorze Osgood.
– „Dziękujemy” jest na miejscu. To będzie najlepsza
zabawa, jaka wam się trafi w całym tygodniu, to znaczy tym
z was, którzy mają jaja. A teraz do dzieła.
Grey pognał z powrotem do swojej załogi i pomógł
zepchnąć łódź w stronę przyboju. Gdy wiosłowali przez
grzywacze, szybko się zorientował, że największe wyzwanie
przy pokonywaniu spienionej strefy przybrzeżnej polega na tym,
by dostrzec fale, nim znajdą się tuż nad łodzią. Zanim dotarli
w bezpieczne miejsce, zostali kilkakrotnie zalani.
– Meldować się! – krzyknął Pollock, podnosząc wiosło
do góry.
Grey skierował łódź w stronę dowódcy grupy. W ciągu
minuty wszystkie łodzie oprócz jednej unosiły się obok siebie na
wodzie.
– Gdzie jest piątka? – zapytał Pollock. – Gdzie Rogers?
Świetnie. Rogers musiał mieć przewrotkę w strefie
przyboju. Czekali, podskakując na czarnych wodach oceanu,
a pod nimi przetaczały się wielkie fale. Kilka minut później
jakaś łódź uniosła się pionowo w górę, szybując na grzbiecie

217
ogromnego grzywacza. Uderzyła z trzaskiem o powierzchnię,
gdy jej dziob opadł z powrotem w dół, posyłając w powietrze
fontannę wody.
– Przepraszamy za spóźnienie! – krzyknął Rogers. –
Mieliśmy mały problem z wystartowaniem.
– Koniec żartów – powiedział Pollock. – Jesteśmy
w komplecie. Ruszajmy.
Grey zanurzył wiosło w wodzie i zawrócił łódź na
północ.
– Murray, podawaj nam rytm.
– Tak jest, kapitanie. – Murray zaczął skandować: – Raz,
raz, raz, raz. – Po kilku minutach znudził się swoim zadaniem
i zmienił tekst: – Pogłaszcz, dotknij, popieść, zanurz.
Posuwali się w środku stawki, wiosłując
w umiarkowanym tempie. Grey nadal był przemarznięty, ale
wiosłowanie rozgrzewało go akurat na tyle, żeby pozostał przy
zdrowych zmysłach. W końcu dotarli do miejsca przeznaczenia.
Reflektory niebieskiego potwora świeciły prosto w morze,
a czerwony dach Hotelu del Coronado majaczył w oddali,
górując imponująco nad białą piaszczystą plażą. Grey z trudem
dostrzegł kilka postaci stojących na ogromnej stercie głazów
piętrzących się na samym brzegu. Nagle ciemności rozproszyły
cztery zestawy świateł chemicznych. Czterech instruktorów
trzymało rozżarzone pręty nad głowami.
– Załogi od pierwszej do czwartej – krzyknął Pollock –
przygotować się do podejścia!
Cztery łodzie odłączyły się od pozostałych, ustawiając
się w rzędzie, równolegle do brzegu.
– Dajcie sygnał, jak będziecie gotowi!
Członkowie załóg jednocześnie unieśli wiosła do góry.
Instruktorzy opuścili ręce i trzymali teraz światła z boku.
Kursanci zanurzyli wiosła w wodzie. Światła opadły w dół
i cztery załogi zaczęły szaleńczo wiosłować w stronę brzegu.
„O nie” – Grey poczuł, jak pod łodzią przetoczyła się

218
cała seria ogromnych fal. Instruktorzy, obserwując
nadpływające fale, wybrali taki moment, żeby kursanci zostali
sponiewierani przez gigantyczne grzywacze. Nagle światła
chemiczne, którymi były oznakowane wszystkie cztery łodzie,
zniknęły za ogromną falą. Grey wstrzymał oddech. Kilka
sekund po tym, jak fala eksplodowała, zmieniając się
w fontannę piany, o skały uderzyły cztery puste łodzie. Zielone
światełka podskakiwały upiorne na przyboju.
– Ja pierdolę – wyszeptał Murray z nabożną czcią. – Ani
jednej łodzi się nie udało.
– My będziemy pierwsi. Wszystko polega na wybraniu
odpowiedniego momentu – powiedział Grey, udając pewność
siebie. – Bułka z masłem.
Minutę później, gdy już seria fal się przetoczyła, załogi
zdołały się pozbierać i powiosłować w stronę otwartego morza.
Garstka zdyszanych, kompletnie przemokniętych kursantów
podpłynęła w pobliże łodzi Greya.
– Jak było?
Carlson, oficer po akademii, tylko pokręcił głową.
Z nosa płynęła mu krew.
– Aż tak źle?
– Sami zobaczycie – powiedział Carlson. – Spróbujcie
zgrać się z falami, bo w przeciwnym razie skończycie
sponiewierani tak jak my.
– Słusznie. – Grey obserwował brzeg. Światła chemiczne
pojawiły się ponownie. – No dobrze, załogo numer sześć.
Nadeszła chwila prawdy.
Odpłynęli z bezpiecznego miejsca, w którym
zgromadziły się łodzie, i przygotowali się do podejścia do
pozycji wysuniętej najbardziej na południe. Unieśli wiosła nad
głowy, a potem, gdy instruktor opuścił pałeczki fluorescencyjne,
zaczęli energicznie wiosłować. Grey poczuł, że dno łodzi się
marszczy, co oznaczało, że przepływa pod nimi ogromna fala.
– Zaczekajcie! – krzyknął – Zwolnijmy!

219
Zwolnili tempo, ledwie zanurzając wiosła. Komuś
stojącemu na plaży mogło się wydawać, że uwijają się z całych
sił, ale w rzeczywistości ledwie się posuwali do przodu. Obok
nich przetoczyło się kilka olbrzymich fal.
– Wolniej! – krzyczał Grey.
Dryfowali zatem, młócąc powietrze. Gdy do brzegu
pognały jeszcze dwie potężne fale, Grey z niepokojem zerknął
przez ramię. Wydawało się, że nastąpiła chwila ciszy.
– Naprzód! Teraz mamy szansę. Ruchy!
Z całej siły zanurzyli wiosła do wody i łódź pomknęła
gwałtownie do przodu. Szybko nabierali prędkości, więc sterta
głazów była coraz bliżej. Grey ponownie obejrzał się przez
ramię. „Wygląda nieźle” – pomyślał. Nadal wyraźnie widział
podskakujące światła chemiczne przymocowane do łodzi, które
pozostały w bezpiecznym miejscu. Gdyby zniknęły,
odznaczałoby to, że w ich kierunku zmierza ogromna ściana
wody. Grey znów popatrzył przed siebie i pokręcił głową
z niedowierzaniem. Instruktor dawał im ręką znak, że mają
zawrócić.
– Co jest grane? – zrzędził Jackson. – Ludzie, przecież
byliśmy gotowi do idealnego podejścia.
Instruktor był potężnym mężczyzną, a na jego twarzy
pomimo ciemności widać było szeroki uśmiech.
– To Redman! – wykrzyknął Grey. – W chuja sobie
z nami leci. Najwyraźniej chce zobaczyć, jak zostaniemy
sponiewierani.
– Więc lądujmy mimo wszystko – zasugerował Murray.
– Nie możemy tego zrobić. Oblałby nas za
nieprzestrzeganie poleceń. Mógłby mnie nawet oskarżyć
o naruszenie zasad bezpieczeństwa. – Grey pokręcił głową. –
Pierdolony sukinsyn. – Zanurzył wiosło w wodzie i zawrócił
łódź w taki sposób, że dziób był skierowany w stronę pełnego
morza. – Wiosłujcie ostro! Możemy nie mieć wyboru co do
lądowania – ostrzegł.

220
Podskakujące pałeczki fluorescencyjne mrugały zza
wodnego wału.
Wiosłowali jak oszalali, bo nadpływała dwumetrowa
zawijająca się fala. Jones wrzasnął, gdy kolos wyrósł
z ciemności parę metrów od nich. Nagle dziobem łodzi
szarpnęło w górę, bo wspięli się na czoło fali. Jones i Murray
polecieli do tyłu, wyrwani ze swoich pozycji na dziobie,
i zderzyli się z Kurtzem i Jacksonem. Ci z kolei zwalili się na
Greya i Warriora. Grey poczuł, że czyjeś wiosło uderza go
w kask i runął w tył, do oceanu. Świat zawirował w szaleńczym
tańcu białej kipieli, ludzkich ciał i drewnianych wioseł. Grey
usiłował zanurkować w stronę dna, lecz wyporność kamizelki
nie pozwoliła mu się wyrwać z mocnego uścisku fali. Wystrzelił
z powrotem na powierzchnię, w samą porę, żeby przygotować
się na zderzenie z ogromnym blokiem skalnym. Mając
w pamięci to, co instruktorzy mówili im o minimalizowaniu
prawdopodobieństwa odniesienia obrażeń, w ostatniej chwili
odwrócił się nogami do przodu, dzięki czemu zamortyzował
część uderzenia. Gdy ciężar wody przygniótł go do skały,
desperacko starał się znaleźć uchwyt dla dłoni, zanim cofająca
się fala porwie go z powrotem. Wsunął palce w jakąś szczelinę
i trzymał się jej kurczowo, gdy woda podniosła się od strony
brzegu. Skrzywił się, bo ostra krawędź kamienia raniła mu
palce, i właśnie się odwracał, żeby sprawdzić, co się dzieje
z załogą, kiedy uderzyła w niego kolejna fala, rzucając jego
klatką piersiową o skały.
– Gdzie jest pańska załoga?! – krzyczał Redman ze
szczytu skalnych bloków. – Gdzie pańska cholerna łódź?!
„Czemu ty mi nie powiesz?” – przemknęło Greyowi
przez głowę. Zaczekał, aż fale opadną, i poluzował uścisk
w skalnej szczelinie. Warrior i Jackson już zdążyli się zająć
łodzią, którą zniosło spory kawałek na południe, a Murray,
Kurtz i Jones ulokowali się na skałach kilka metrów od niego.
– Ruszamy! – krzyknął Grey, wskakując z powrotem do

221
wody. – Nie mamy za wiele czasu, zanim nadciągną kolejne
fale.
Brodząc w wodzie, dotarli we czterech do łodzi
i wskoczyli do środka. Warrior i Jackson już wcześniej zajęli
pozycje i czekali z wiosłami w rękach. Grey przeżył chwilę
paniki, gdy zorientował się, że stracił wiosło. Sternik bez wiosła
był kompletnie bezużyteczny, a nie chciał nikomu zabierać.
– Czegoś brakuje? – spytał Murray, podając mu wiosło.
Grey wymamrotał szybkie podziękowanie i ponaglił
załogę do wysiłku.
– Musimy poradzić sobie z następnymi falami i uniknąć
powtórki. Ruszamy!
Wiosłowali mocniej niż kiedykolwiek, zaciekle dźgając
wzburzony ocean. Grey obserwował zielone światełka tuż za
strefą przyboju. Posuwali się w dobrym tempie i jak dotąd
morze było dla nich łaskawe. Już dopływali w bezpieczne
miejsce, gdy podskakujące na wodzie światła chemiczne nagle
zniknęły.
– Nadciąga! – krzyknął Grey. – Musimy się przez nią
przedrzeć!
Walczyli z żywiołem, a tymczasem ponton pędził w górę
po czole fali. Jej grzbiet zaczynał się już zawijać, lecz zbiorowy
wysiłek wiosłującej szaleńczo załogi pozwolił im się przebić
przez wierzchołek grzywacza dzięki temu, że dziób łodzi uniósł
się wysoko w powietrze. Gdy opadł z głośnym klaśnięciem,
powiosłowali w bezpieczne miejsce. Wyczerpani, podrapani
i ociekający słoną wodą, dotarli w końcu do pozostałych łodzi.
Grey osunął się na rufę, opierając kask o twardą gumę.
– Nie chcę tego robić – powiedział Kurtz, oglądając się
do tyłu na Greya. – Nie chcę tego robić po raz drugi. – Jego
szeroko otwarte oczy były podkrążone granatowymi
podkówkami. – Nie mogę.
Grey pokręcił głową.
– Nie wiem, co powiedzieć. Chyba mógłbyś popłynąć

222
wpław do brzegu, jeśli rzeczywiście tego chcesz, ale dlaczego
się nie wstrzymasz? Spróbuj jeszcze ten jeden raz. Może
zmienisz zdanie.
– Nie wiem – powtarzał w kółko chłopak. – Nie wiem.
– Daj spokój – powiedział Murray, wtrącając się do
rozmowy. – Co gorszego mogłoby się zdarzyć? Powolna,
bolesna śmierć? Gdzie twoja odwaga, chłopie?
– Murray, tylko pogarszasz sytuację. Ale mówiąc
poważnie, jeśli spierdolimy następne podejście, Kurtz, możesz
po prostu podejść przez płyciznę do pierwszego lepszego
instruktora i z miejsca zrezygnować. Jeśli jednak nam się uda,
zostajesz. Co ty na to?
– Okej. Niech będzie – odparł Kurtz. Lekko dygotał i tak
mocno ściskał wiosło, że pobielały mu kostki u rąk.
– Hej, spójrzcie na to – powiedział Jackson, pokazując
na wodę za łodzią. – Mamy gościa.
Grey się odwrócił i obserwował ocean. Jego oczy
dopiero po chwili dostrzegły zakapturzoną głowę, która wolno
posuwała się w ich stronę. Zbliżająca się postać popychała przed
sobą wodoszczelny worek i robiła wszystko, żeby poruszać się
jak najciszej.
– To SIN – powiedział Warrior. – Nie patrzcie na niego,
bo zdradzicie jego pozycję.
– Jaki sin?– szepnął Jones z wieśniackim akcentem. –
Nigdy nie słyszałem o żadnym sinie. On się tak nazywa? Jak
grzech?
– Nie, Jones – powiedział Grey. – SIN to skrót od
Student Information Network, Siatka Informacyjna Kursantów.
Przypłynął, żeby podrzucić nam trochę smakołyków.
SIN była tajną organizacją działającą na BUD/S. Grupy,
które miały już za sobą hell week, zawsze znajdowały sposób,
żeby zdobyć bieżący program ćwiczeń i przez cały tydzień
dokonywały w różnych miejscach zrzutów żywności.
– Czołem, chłopaki – szepnęła zakapturzona postać,

223
przytrzymując się liny ratunkowej pontonu. – Co powiecie na
trochę niezdrowego żarcia?
– Ja poproszę – powiedział Jones.
Tajemniczy mężczyzna otworzył plastikowy worek,
wyjął sześć snickersów i rozsypał je na dnie łodzi.
– Ktoś tu żuje tytoń? – zapytał.
– Cholera – mruknął Warrior – z nieba mi spadasz.
Wezmę szczyptę. – Sięgnął do puszki, którą mu zaoferowano
i skubnął dużą kulkę tytoniu Copenhagen, przytrzymując ją
między kciukiem a palcem wskazującym. Z wyraźną rozkoszą
włożył tytoń między dolną wargę a dziąsła i się uśmiechnął. –
Cudownie. Przynoś mi taką działkę przez cały tydzień, a nie ma
szans, żeby te skurwiele mnie powstrzymały.
– Powodzenia, chłopaki – wyszeptała zakapturzona
postać, zanim zniknęła w ciemnościach.
Poruszała się z takim wdziękiem, że niemal nie
pozostawiała zmarszczek na powierzchni oceanu.
Grey łapczywie rozdarł opakowanie swojego snickersa
i wepchnął jego większą część do ust.
– Nie mamy zbyt wiele czasu – prychnął, rozsiewając
wokół miniaturowe drobiny batonika. – Wkrótce startujemy,
więc jedzcie, póki możecie. A ty, Warrior, uważaj, żebyś nie
połknął swojego tytoniu, jak będziemy lądować.
– Nikt nie odbierze mi mojej działki – powiedział
Warrior. – Prędzej umrę.
– Dobrze wiedzieć.
Grey popatrzył w stronę brzegu. Co najmniej jedna
załoga bezpiecznie wylądowała na skałach. „Cztery udane
lądowania – powiedział Osgood. – Tyle mi wystarczy”. Było to
zniechęcające zadanie. W takim tempie jak do tej pory
musieliby spędzić tu całą noc.
– Spróbujmy podejścia od innej strony, szefie –
zaproponował Murray. – Myślę, że powinniśmy za wszelką cenę
unikać Redmana. Wie pan, że on nas nigdy nie przepuści.

224
– Masz rację. Skierujmy się na północ.
Powiosłowali na pozycję od strony północnej i kilka
minut później popruli w stronę brzegu, ścigając się z falami,
które, jak wiedzieli, deptały im po piętach. Ta, która urosła tuż
za nimi, miała dobry metr wysokości i dała łodzi solidnego
kopniaka do przodu.
– Jedziemy na niej! – krzyknął Grey. – Wiosłować!
Wydawało się, że łatwo sobie poradzą z tą falą.
Trzymając się jej, mogliby się uchronić przed łamaczami kości,
które musiały nadciągnąć po niej. Ześlizgiwali się z jej grzbietu,
a Grey ze wszystkich sił starał się utrzymywać dziób
skierowany do przodu. Skały zbliżały się szybko, więc krzyknął
do Warriora, żeby przygotował cumę.
– Cumowy za burtę!
Łódź uderzyła w wyszczerbiony blok skalny, wyrzucając
do przodu Greya, który zdzielił Jacksona kaskiem w plecy.
Warrior wyskoczył tymczasem z łodzi, ściskając cumę w prawej
dłoni, i pomknął na głazy. Mało brakowało, żeby zaklinował się
w bezpiecznej pozycji, gdy potężna ściana wody uniosła łódź
i cisnęła w jego stronę. Próbował rzucić się w bok, lecz stopa
utknęła mu w szczelinie między dwoma głazami. Zdjęty zgrozą
Grey patrzył, jak łódź unosi się w powietrze i opada na nogę
Warriora, przygniatając ją do skały. Warrior zawył z bólu,
szarpiąc nogę, gdy cofająca się fala odepchnęła łódź do tyłu.
Cuma wyślizgnęła mu się z ręki, co sprawiło, że ponton
podryfował bezradnie z powrotem w stronę przyboju. Grey
rozpaczliwie chciał pomóc Warriorowi, lecz wiedział, że
niewiele może zrobić. Musiał się skupić na lądowaniu, bo
w przeciwnym razie jeszcze ktoś mógłby odnieść obrażenia.
– Murray, weź linę! – krzyknął Grey. – Naprzód,
wiosłować!
Pozostali członkowie załogi zanurzyli wiosła i łódź
ponownie dobiła do skał. Korzystając z okazji, Murray
zeskoczył na śliski blok skalny. Pomknął w górę po głazach,

225
a następnie opasał się liną i zaklinował w szczelinie.
– Wiosła do przodu! – rozkazał Grey.
Pozostali członkowie załogi podali wiosła Jacksonowi,
który przesunął się wcześniej na dziób.
– Człowiek z wiosłami, za burtę!
Jackson obładowany śliskimi drewnianymi wiosłami
wspiął się na skały i skierował w bezpieczne miejsce.
– Wszyscy z łodzi przez bakburtę!
Kurtz, Grey i Jones wygramolili się z łodzi i stanęli
w wodzie, która sięgała im do pasa. Gdy kolejna fala zwaliła się
na nich z hukiem, Grey przygotował się na uderzenie, opierając
się ciężko o ponton i mocniej zaciskając dłoń na uchwycie. Łódź
z czterema uczepionymi jej mężczyznami wystrzeliła
gwałtownie do przodu, uderzyła o skały, a potem znów się
cofnęła, odpływając od brzegu. Cuma się naprężyła, a Murray,
stękając z wysiłku, zmagał się z szarpiącym łódź oceanem.
– Przewrócić łódź – krzyknął Grey, spodziewając się
chwili ciszy w strefie przyboju. – Przewróćcie ją!
Zmagali się we czterech z masą wody wypełniającej
łódź, trzęsąc się z wysiłku, gdy powoli odwracali ją do gry
dnem. Bluznął z niej strumień słonej wody, dziesięciokrotnie
redukując ciężar pontonu. Natychmiast odwrócili łódź na bok
i wtaszczyli na skały.
– Gotowi! W górę! – krzyczał Grey, gdy mozolnie
przesuwali łódź do przodu.
Skały były śliskie i nie zapewniały bezpiecznego oparcia
dla stóp. Jeden fałszywy krok mógł oznaczać skręconą kostkę
albo, co gorsza, złamaną nogę. Dwóch instruktorów szybko
ściągnęło Warriora ze skał i ułożyło na piasku kilka metrów
dalej.
– Niech się pan pośpieszy, sir! – krzyknął instruktor
Heisler. – Proszę zabrać łódź w bezpieczne miejsce!
Krok za krokiem zdobywali cenne centymetry, lawirując
między głazami i robiąc wszystko, żeby łódź nie wyślizgnęła im

226
się z rąk.
– Uwaga! – krzyknął Murray, któremu na widok fali
oczy wyszły z orbit.
Grey odwrócił głowę o sekundę za późno. Lawina
spienionej wody runęła mu na nogi, rzucając go do przodu
i wyrywając z dłoni uchwyt pontonu. Rozpaczliwie próbował się
uczepić skały, lecz ręce ześlizgiwały mu się bezradnie
z mokrego kamienia. Woda buchnęła z powrotem od strony
brzegu, zwalając go z nóg i wciągając w szczelinę między
dwoma głazami. Gdy ześlizgiwał się w dół, ranił się boleśnie
w łydkę o postrzępioną krawędź, rozcinając sobie głęboko skórę
na długości piętnastu centymetrów. Nie zważając, że ciepła
krew tryska mu po nodze, ze wszystkich sił starał się pozbierać.
Na skałach ponad nim Jackson, Kurtz i Jones zdołali zapanować
nad łodzią. Grey wdrapał się wyżej i dołączył do kolegów,
pomagając im przenieść ponton ostatnie parę metrów i umieścić
w bezpiecznym miejscu. Widok, który zastał po drugiej stronie
skał, wyprowadził go z równowagi. W odległości mniej więcej
dziesięciu metrów od głazów teren szkolenia został odgrodzony
żółtą policyjną taśmą, zza której spora grupa turystów,
niewątpliwie z Hotelu del Coronado, z ledwie skrywanym
podnieceniem oglądała spektakl desantu na skały.
– Kto potrzebuje sanitariusza? – zapytał bosman
sztabowy Lundin, gdy upuścili łódź na piasek. – Wydaje mi się,
że mógłby pan użyć opatrunku – powiedział, wskazując na
krwawiącą ranę Greya.
– To nic takiego. – Grey spojrzał w stronę karetki. – Co
z Warriorem?
– Któż to wie? Wygląda na poważne złamanie. Niech się
pan nie spodziewa szybko go zobaczyć. – Widząc, że Greyowi
zrzedła mina, Lundin dodał natychmiast: – I tak by mu się nie
udało, sir. Nie z tymi złamaniami przeciążeniowymi, których się
nabawił. Dziwię się, że lekarze w ogóle pozwolili mu zacząć
hell week.

227
„Najpierw Ramirez, teraz Warrior. Ilu jeszcze muszę
stracić?” – myślał Grey. Nie miał jednak zbyt wiele czasu na
użalanie się nad sobą. Instruktor Heisler zatrzasnął drzwi karetki
i biegiem dołączył do grupy. Daleko mu było do swego
optymistycznego zazwyczaj nastroju. Jego nastroszone blond
włosy wyglądały raczej groźnie niż komicznie, a życzliwe na
ogół oczy płonęły pod zmarszczonym czołem.
– Na glebę, kurwa! – krzyknął, rozpylając z ust kropelki
śliny. – Pompki!
Grey przyjął pozycję i zaczął odliczać pompki.
Heisler podniósł wzrok na instruktorów, którzy wciąż
siedzieli na skałach.
– Odwołajcie ich! Nie będzie żadnych podejść, póki
karetka nie wróci!
Grey przeklinał swojego pecha. Podczas gdy większa
część grupy unosiła się na falach z dala od brzegu, chrupiąc
cukierki, na jego załodze miała się skupić cała zbiorowa uwaga
dwunastu znudzonych instruktorów. I rzeczywiście, gdy tylko
nadpływające załogi zawróciły i ustawiły się bezpiecznie z dala
od brzegu, instruktorzy zeszli ze skał i otoczyli załogę łodzi
numer sześć. Trochę dalej na północ grupa, która wylądowała
przed nimi, leżała w płytkiej kałuży, starając się nie przyciągać
dodatkowej uwagi nadmiernym dygotaniem.
– No, no. Co my tu mamy? – spytał Redman.
Furtado przeciągnął po wilgotnych wargach metalowym
kolczykiem na języku.
– Wygląda mi to na jakąś żałosną bandę rozbitków.
Zgubiliście się w czasie burzy, żeglarze? Wystraszyliście się
dużych fal? Auuuuu – zapiszczał. – Poprawimy wam
samopoczucie. – Rozejrzał się wokół po twarzach
instruktorów. – Co powiecie, koledzy?
– Pogońmy ich, kurwa, do przyboju – burknął Osgood. –
Niech się zamoczą.
– Są już wystarczająco mokrzy – powiedział Heisler. –

228
Sądzę, że brakuje im odrobiny gimnastyki, ale chętnie im to
wynagrodzę. Co powiecie na poczwórne nożyce w tamtej
kałuży? – Machnął ręką na północ, ale po chwili coś mu
przyszło do głowy. Oczy zwęziły mu się do szparek, gdy mrużył
je w ciemności. – O mały włos nie zauważyłbym tamtej drugiej
załogi, tak cicho siedzą. Oni też mogą się przyłączyć do zabawy.
My tutaj wszystkich kochamy tak samo. Nie mamy ulubieńców.
– Gówno prawda – burknął Osgood. – Ja nienawidzę
was wszystkich tak samo, ale mam swoich ulubieńców.
– No, na co czekacie? – Heisler wskazał ruchem głowy
na kałużę. – Do roboty.
Grey wstał i pobiegł do kałuży. Była na tyle głęboka, że
kiedy się położył, musiał wyciągnąć szyję, żeby trzymać usta
nad wodą. Turyści, wystrojeni w eleganckie ciuchy, patrzyli
z zainteresowaniem spoza żółtej taśmy, jak kursanci zaczynają
robić nożyce. Ich nogi poruszały się metodycznie w górę i w
dół, mącąc stojącą wodę niczym trzepaczki do piany.
– Posłuchajcie – zaczął bosman sztabowy Lundin,
usadowiwszy się na głazie. – Powiem wam, dlaczego nie macie
ochoty być SEALsami. Chcę, żebyście robiąc nożyce, naprawdę
skoncentrowali się na słowach, które padają z moich ust. Jestem
niemal waszym przyjacielem, chłopaki. Nigdy nie będziecie
tutaj mieli kogoś takiego jak ja. Cieszę się opinią całkiem
miłego faceta. Może nawet trochę zbyt życzliwego, zdaniem
niektórych moich kolegów. – Spojrzał na pozostałych
instruktorów, oczekując potwierdzenia z ich strony,
i rzeczywiście zewsząd odpowiedziały mu potakiwania. – Jak
już powiedziałem, jestem może zbyt miły, ale nie zamierzam tu
siedzieć i karmić was gównianymi bajeczkami o tym, jak
cudownie jest być SEALsem. Nie powiem wam, jak to
wspaniale skakać ze spadochronem z wysokości dziesięciu
tysięcy metrów ani jakie to podniecające odstrzelić z M60 dupę
jakiemuś nieszczęsnemu skurwielowi. To wszystko jest
Hollywood, panowie. Jeśli sądzicie, że będziecie spędzać całe

229
dni na tego rodzaju rzeczach, grubo się mylicie. Jasne, skoczycie
sobie od czasu do czasu i z całą pewnością spędzicie mnóstwo
czasu na strzelnicy, ale większość tego, co będziecie robić,
wcale nie jest cudowna. Tak naprawdę jest do dupy.
Przerwał dla większego efektu. Grey podejrzewał, że
Lundin wygłaszał ten monolog co najmniej kilka razy.
– Żeby lepiej zilustrować, co mam na myśli, opowiem
wam, co robiłem przez dwa lata w Ameryce Południowej. Może
będzie to dla was wskazówką, jak mało pociągające, wręcz
frustrujące bywa życie operatora SEAL. Zostałem wysłany do
pewnego kraju, którego nazwy nie mogę zdradzić, i miałem
szkolić tamtejszych żołnierzy do walki z rebeliantami. Brzmi
nieźle, co? Uczyć grupę świeżych rekrutów strzelania z broni
palnej i zastawiania pułapek. Cóż, już pierwszego dnia po
przyjeździe zorientowałem się, z czym będziemy mieli
największy problem. Ludzie, których mieliśmy szkolić, byli
w wieku od czternastu do dwudziestu lat. Jasne, trafił się czasem
jakiś dwudziestopięciolatek, ale zasadniczo mieliśmy do
czynienia z dzieciakami. Ci chłopcy nie chcieli walczyć. Byli
poborowymi. Większość z nich nigdy w życiu nie widziała
broni. Już to samo w sobie stanowiło wystarczająco dużą
przeszkodę, ale jakby tego było mało, wszyscy ci ludzie byli
chorzy. Mieli sraczkę, czuli się wiecznie zmęczeni, po prostu
byli w opłakanym stanie. Więc co robimy? Oczywiście dajemy
im antybiotyki. Trzeba było widzieć twarze niektórych z nich.
Wydawało się, że narodzili się na nowo. Nigdy w życiu nie czuli
się tak dobrze. Niestety, najwyraźniej nie docierało do nich, że
leki trzeba odpowiednio dawkować. Byli tacy, którzy
pochłaniali naraz wszystkie tabletki, jakie im dawaliśmy, przez
co rozchorowywali się jeszcze bardziej. Inni odkryli, że mogą
sprzedawać tabletki w miastach za większą kasę, niż wynosił ich
roczny żołd. Najgorsze jednak było to, że musieliśmy odprawiać
z kwitkiem setki kobiet i dzieci, które usłyszały o lekach
czyniących cuda i każdego dnia ustawiały się w kolejkach przed

230
bazą, błagając o pomoc.
Grey zaczynał już dostawać skurczów w brzuchu od
robienia nożyc, ale było mu tak zimno, że prawie tego nie
zauważał. Od czasu do czasu opuszczał głowę do wody, żeby
odpoczęła mu szyja. Głos Lundina zanikał, gdy Grey zanurzał
uszy pod powierzchnię.
– No i ubrania: ci ludzie nie mieli mundurów. Ani
butów! Wydaliśmy wszystkim buty, ale po tygodniu odkryliśmy
z obrzydzeniem, że przez ten czas niemal każdy nabawił się
wrzodów tropikalnych. Nie mogliśmy zrozumieć, o co chodzi.
My nigdy nie mieliśmy żadnych problemów ze stopami. Cóż,
gdy pewnej nocy przeszedłem się po koszarach, od razu
załapałem. Ci goście nie zdejmowali butów do spania, z obawy,
że ktoś im je ukradnie, a zatem w ogóle nie wietrzyli nóg.
Okazuje się, że posiadanie pary butów windowało ich co
najmniej o jeden szczebel w drabinie społecznej – nie byli już
wieśniakami – i nie zamierzali ryzykować utraty tego nowo
nabytego bogactwa, troszcząc się o swoje stopy.
„Odgrywa dobrego glinę – pomyślał Grey. – Udaje
kumpla, ale próbuje nadszarpnąć naszą motywację
przygnębiającymi historyjkami. Byłeś blisko, stary pierdoło”.
– A co do operacji... – Lundin zerknął na tłum turystów,
którzy prawdopodobnie nie słyszeli ani słowa z tego, co
mówił. – Właściwie nie mogę wam opowiedzieć o operacjach,
ale na koniec dam wam coś do myślenia: czterdzieści pięć dni
na wyszkolenie bandy dzieciaków, żeby umiały zabijać tak jak
SEALsi. Podczas promocji ledwie umiały trzymać swoje M16,
a co dopiero ich używać. A misje były, hmm... interesujące. –
Lundin spojrzał w dół na kursantów wywijających szaleńczo
nogami i pokręcił głową. – Nie mogę pojąć, dlaczego chcecie
tak ciężko harować na tego rodzaju życie. Ludzie, w teamach
wcale nie będzie łatwiej. Inaczej, ale równie ciężko. – Z tymi
słowami zeskoczył z głazu, splunął do kałuży i odszedł
w ciemność.

231
– Kurwa, ależ to było dołujące – mruknął Murray. – To
całkiem niepodobne do Lundina: wciskać nam takie gówno.
Grey zamknął oczy i próbował nie zwracać uwagi na
stękanie i jęki pozostałych kursantów. Wysiłek potrzebny do
utrzymywania twarzy nad wodą szybko okazał się bardziej
uciążliwy niż ból mięśni brzucha. Dostawał skurczu szyi, ale
ilekroć się rozluźniał, połykał haust wody. Instruktorzy
wymyślili sprytny system, żeby uniemożliwić kursantom
oszukiwanie.
– Załogi do łodzi! – krzyknął Osgood.
Karetka wróciła, bez Warriora.
Załoga łodzi numer sześć pobiegła do swojego pontonu
i zajęła pozycje. Grey stał zakłopotany przy rufie. Ponieważ
brakowało im jednego członka załogi, mieli tylko czterech ludzi
do wiosłowania. Teoretycznie załoga łodzi powinna mieć
sześciu wioślarzy i sternika, byli więc w poważnie okrojonym
składzie.
– Ja nie wiem... – jęknął cicho Kurtz, obejmując
ramionami klatkę piersiową. – Sam nie wiem...
– Nie zaczynaj od nowa – burknął Murray. – Skończ
z tym swoim chlipaniem, Kurtz.
– Teraz jest nas tylko pięciu... Nie możemy wylądować
w pięciu... Nie wiem...
Grey wiedział, że chłopak zrezygnuje. Skoro miał takie
wątpliwości już pierwszej nocy hell weeku, absolutnie nie dałby
rady przetrwać, kiedy zrobi się naprawdę ciekawie. Nie
zamierzał zachęcać dzieciaka do rezygnacji, ale nie chciał także,
żeby jego załoga znalazła się w niekorzystnej sytuacji z powodu
kogoś, kto nie chciał w niej być.
– Posłuchaj, Kurtz, musisz wziąć się w garść. To
prawda, że możesz zostać ranny, ale na tym to wszystko polega.
Jeśli chcesz wytrwać do końca, będziemy szczęśliwi, że jesteś
z nami, ale muszę wiedzieć, czy się zdecydowałeś. Zamierzasz
to zrobić czy nie?

232
Oczy Kurtza wędrowały na przemian od Greya do
Murraya. Dolna warga mu drżała.
– Nie wiem...
– Ja pierdolę! – zaklął Murray. – Pozabijamy się przez
tego faceta i jego gówniany brak motywacji. Niech idzie.
– No więc? – spytał Grey – Jak będzie?
– Jeśli tego chcecie... to świetnie...
– Co świetnie? – Grey zaczynał tracić cierpliwość.
– Odchodzę. – Kurtz podszedł ze spuszczoną głową do
instruktora Osgooda.
Kilka sekund później już go nie było. Rozpłynął się
w ciemnościach. Osgood zbliżył się do ich łodzi i zmierzył
wzrokiem załogę.
– Sądzicie, palanty, że sforsujecie przybój z czterema
ludźmi?
Patrzył na Greya.
„Nie ma mowy”– przemknęło Markowi przez głowę.
– Oczywiście, instruktorze Osgood.
– Przekonamy się.
Pod wpływem jego natarczywego spojrzenia Grey
poczuł się nieswojo.
– Posłuchajcie, czego od was chcę. Wylądujcie kilka
razy jak należy we czterech, to dam wam dwóch porządnych
ludzi, kiedy wrócicie.
– Aye, aye, instruktorze Osgood.
– Co to za gówniane „aye, aye”? Mówi pan jak marynarz
Popeye z komiksu.
– Przepraszam – powiedział bez sensu Grey.
Osgood wspiął się na stertę głazów i spojrzał na ocean,
a potem odwrócił się w stronę plaży.
– Idźcie na północ, za głazy, i tam przejdźcie przez strefę
przyboju. Jak już będziecie poza zasięgiem grzywaczy,
powiosłujcie na południe i dołączcie do oczekujących łodzi.
– Do łodzi! – rozkazał Grey. Podnieśli we czterech

233
ponton, ułożyli go sobie na głowach i pobiegli truchtem na
północ, mijając stertę głazów. Fale przyboju nadal były
ogromne, sądząc po ogłuszającym huku rozdzierającym nocną
ciszę. Weszli do oceanu, brodząc bez słowa w płytkiej wodzie.
W powietrzu wisiało napięcie, bo przy tak wysokim przyboju
bezpieczne wydostanie się na otwarte morze graniczyło
z cudem.
– Murray, chcę, żebyś się zorientował, jakie są mniej
więcej odstępy pomiędzy tymi falami. Spróbuję obliczyć, z jaką
częstotliwością nadciągają serie fal.
Druga załoga powiosłowała w ciemność, lecz już po
krótkiej chwili ich pusta, odwrócona do góry dnem łódź pędziła
w stronę plaży. Osgood nie byłby zadowolony, widząc, że Grey
próbuje przeczekać największe fale, ale on nie miał zbyt
wielkiego wyboru. To była ich jedyna szansa. Stali zatem na
dnie, a Murray liczył na głos.
–Wychodzi mi, że odstęp między falami to jakieś
dziesięć sekund...
Grey podniósł rękę do góry, żeby go uciszyć.
– Zaczekaj.
Wytężając wzrok, obserwował powierzchnię oceanu
w poszukiwaniu nadciągających fal. W stronę brzegu pędził
dwumetrowy grzywacz, zmieniając się z hukiem w białą kipiel.
– Teraz! – krzyknął Grey.
Grey i Jones wskoczyli na rufę i zaczęli zaciekle
wiosłować, a Murray i Jackson robili to samo na dziobie.
Nieprzenikniony mrok sprawiał, że była to przerażająca podróż.
Praktycznie nie dało się zauważyć fali, zanim nie znalazła się
tuż nad łodzią. Grey wstrzymał oddech i zmówił modlitwę:
„Boże, wybaw nas od złamanych kręgosłupów, wstrząsu mózgu,
utonięcia i rozbitych czaszek. Proszę, uratuj nas”. Wiosłowali
z całych sił, lecz posuwali się w niepokojąco wolnym tempie.
– Nadciąga! – krzyknął Jackson.
Grey zobaczył ją ułamek sekundy później. Nad łodzią

234
piętrzyła się pionowa dwuipółmetrowa ściana wody. Na krótką,
przerażającą chwilę Grey przestał wiosłować, patrząc
z podziwem w górę. Gdy wpłynęli na czoło fali, odzyskał
przytomność umysłu.
– Prujemy przez nią!
Kiedy znaleźli się na grzbiecie fali, przestali się posuwać
do przodu, a Grey poczuł, że przewraca się na plecy.
– Słodki Jezu, ratuj! – zawołał Jackson, zanurzając
wiosło.
Nagle łódź odbiła się do przodu, a fala przeszła pod
nimi, ciągnąc ich za sobą kilka metrów do tyłu i dopiero wtedy
uwalniając ze swego uścisku.
– Dziesięć sekund – ostrzegł ich Grey. – Jeszcze nie
jesteśmy bezpieczni.
Wiosłowali i wiosłowali, prześlizgując się nad kolejnymi
falami, zanim mogli odpocząć z dala od brzegu. Ciężko dysząc,
wszyscy członkowie załogi osunęli się w różnych pozach na dno
łodzi.
– Kurczę, zapomnijcie o torturach na przyboju. Jak
chcecie, żebym zmykał do domu, do mamuśki, to dalej
podsyłajcie mi te fale – zrzędził Jones. – Mało brakuje, żebym
się wycofał.
Grey się uśmiechnął, pozwalając sobie na chwilę
zadowolenia. To, czego przed chwilą dokonali, było nie byle
jakim wyczynem żeglarskim, więc Osgood z pewnością
doceniłby ich umiejętności. Murray puścił do niego oko
z dziobu i objął Jacksona ramieniem.
– Nie potrzebujemy sześciu. We czterech możemy
każdemu skopać dupę!
Po pięciominutowej przerwie zrobili trzy udane
lądowania pod rząd, ale czwarte podejście okazało się
katastrofą. Jones zanurzył wiosło w złym momencie, ustawiając
łódź bokiem, dlatego wielka fala wywróciła ją do góry dnem.
Grey dostał niezłego kopniaka w głowę, ale w końcu udało mu

235
się zebrać załogę i przeciągnąć ponton przez skały.
– Co to, kurwa, miało być? – krzyknął Redman. –
Czyżbym miał do czynienia z bandą ćpunów?
– To moja wina – powiedział Grey. – Źle wyliczyłem
czas.
– Może pan to powtórzyć, sir? – warknął Redman. –
Mało, kurwa, brakowało, żeby pozabijał pan swoją załogę. –
Spojrzał na grupkę roztrzęsionych kursantów i pokręcił głową. –
Nie byłaby to zresztą wielka strata. Ma pan tu żałosną paczkę.
Grey odwrócił wzrok i trzymał język za zębami.
– Wynoście się stąd. Dołączcie do grupy.
Podnieśli we czterech łódź, umieszczając ją sobie na
głowach, i pobiegli z powrotem do kałuży. Załogi ustawiły się
w szyku zwróconym na południe, trzymając łodzie w taki
sposób, że dziób jednej dotykał rufy następnej. Grey
poprowadził swoją załogę na koniec szeregu.
– Paru brakuje, sir? – zapytał Osgood, wyłaniając się
z ciemności.
– Tak jest, instruktorze Osgood.
– Kogo pan chce?
– Słucham?
– Pytałem, kogo chcesz, jełopie.
– Nie jestem pewien. – Grey był zaskoczony.
– Nie jestem pewien – przedrzeźniał go Osgood. – Daję
panu szansę stworzenia idealnej załogi, a pan nie jest pewien.
No dobra, chyba wybiorę ich za pana. – Osgood wskoczył na
głaz. – Łodzie w dół! – krzyknął.
Załogi równocześnie opuściły łodzie do płytkiej kałuży.
– Ustawcie się według wzrostu. Najniższy człowiek od
północy. Macie minutę.
Grupa nagle się ożywiła, bo kursanci gorączkowo
próbowali się ustawić od najniższego do najwyższego. Mieli
z tym kłopot. Wykonanie tak prostego zadania zabierało im
o wiele za dużo czasu.

236
– Za wolno. Czas zapłacić. – Osgood machnął
energicznie kciukiem w kierunku przyboju od strony
północnej. – Chwyćcie się pod ręce, za skałami od północy.
Z nieco mniejszym entuzjazmem kursanci powlekli się
na północ, brodząc przez kałużę. Zatrzymali się na plaży, kilka
metrów od wody. Grey złapał pod ręce Jonesa i Jacksona.
Wszyscy trzej dygotali na samą myśl o przejmującym do szpiku
kości zimnie.
– Naprzód marsz!
Grey zrobił krok w stronę wody. Szybko zauważył, że
im bliżej oceanu, tym kursanci stawiali krótsze kroki. Wkrótce
niemal przestali się poruszać. „Dajcie spokój” – pomyślał Grey.
Bał się zimna tak samo jak wszyscy inni, ale tchórząc, tylko
prosili się o kłopoty. Idący obok niego Jackson parsknął
urywanym śmiechem.
– Widzę, że nie jestem jedynym bratem, który
nienawidzi zimna – mruknął.
– Do wody, ale już! – wrzasnął Osgood, szczerze
zdegustowany. – Każda sekunda zwłoki będzie oznaczała
dodatkowe dziesięć minut na przyboju!
Grupa szybko potruchtała do oceanu. Przez przybrzeżne
wody przepływały strumienie o zróżnicowanej temperaturze, ale
oni wdepnęli właśnie w coś, co przypominało silny prąd
alaskański. Grey przezwyciężył falę paniki. Pierwsza minuta
wydawała się czymś nierealnym. Jego ciało się naprężyło,
a oddech przeszedł w płytkie posapywanie. Jones jęczał cicho
po jednej stronie, a Jackson uczepił się drugiej ręki Greya tak
mocno, jakby zamierzał ją urwać. Grey chciał powiedzieć
Jacksonowi, żeby się wyluzował, ale słowa zmieniły się w cichy
jęk.
– Hoo-yah! – gdzieś z drugiego końca szeregu dał się
słyszeć przeciągły, wyzywający okrzyk.
Jeden po drugim kursanci podchwycili skandowanie,
a Grey pojękiwał razem z nimi. Dzięki temu przynajmniej nie

237
myślał o zimnie. A nuż zachęcą w ten sposób instruktorów, żeby
im odpuścili i kazali wyjść z wody.
– Zamknąć się! – krzyknął Osgood. – Zamknąć się!
– Nie słuchajcie go! – zawołał bosmanmat Larsen. – No,
dalej! Głośniej!
– Hoo-yah! – Teraz grupa skandowała bez przerwy.
Pojedyncze głosy były ochrypłe i osłabłe od zimna, ale
zbiorowy krzyk był umiarkowanie porywający. Zdrętwiałe usta
Greya wykrzywiły się w uśmiechu. Ścisnął rękę Jacksona, a ten
odwzajemnił mu się tym samym. Po kilku minutach grupa
zorientowała się, że nie może liczyć na specjalne traktowanie za
swoje wysiłki wokalne, więc pogrążyła się w milczeniu. Grey
zamknął oczy i natychmiast przeniósł się do świata
niebieskoszarych gór lodowych i zimnych polarnych wichrów.
Uniósł się w powietrze i ostrożnie poszybował w stronę nieba.
Gdy zwrócił oczy z powrotem na ziemię, zobaczył własne
wycieńczone ciało podskakujące na przyboju. Miało sine usta
i zamarznięte powieki. We włosach utworzył się lód,
a niebieskie żyły wijące się na wszystkie strony pulsowały słabo
pod prześwitującą skórą.
– Ocknij się – wybełkotał ktoś, niezdarnie trącając Greya
łokciem.
Grey natychmiast otworzył oczy i zerknął tam, skąd
dochodził głos. Zorientował się, że patrzy na usta pełne
połamanych żółtych zębów. Jones.
– Przepraszam.
– Niech pan nie przeprasza – powiedział Jones – tylko
się ocknie.
– Wszystko dobrze – wybełkotał Grey. – Nic mi nie
jest. – Spojrzał w drugą stronę. Jackson miał szkliste oczy,
patrzył przed siebie, a jego ciało przestało dygotać. O cholera.
Trącił Jacksona w ramię. – Zabieram cię na brzeg, stary.
Jackson pokręcił powoli głową: „Nie”. Z kącika ust
zwisała mu nitka śliny.

238
– Tak. Zaraz stąd...
– Wstawać! – przez megafon zagrzmiał głos Osgooda.
– Chodźmy – powiedział Grey, chwytając Jacksona pod
ramiona.
Ciało kaznodziei było niemal całkowicie bezwładne.
Z pomocą Jonesa i Murraya Grey zdołał postawić go w pozycji
pionowej. Szli powoli do przodu, podtrzymując Jacksona
z trzech stron. Od czasu do czasu uginały się pod nim kolana
i wtedy wszyscy trzej musieli się starać ze wszystkich sił, żeby
nie upadł na twarz do płytkiej wody.
– Sanitariusz! – krzyknął Grey. – Potrzebujemy
sanitariusza!
Z ciemności wyłonił się instruktor Heisler i podbiegł do
nich. Wystarczył mu jeden rzut oka na Jacksona, żeby skinąć na
karetkę.
– Podprowadźcie go.
Pokuśtykali do tylnych drzwi karetki. Instruktor Heisler
ostrożnie ułożył Jacksona w pozycji siedzącej.
– Wynoście się stąd – powiedział cicho. – Dołączcie do
grupy.
– Ale...
– Nie wystawiajcie mojej cierpliwości na próbę –
powiedział Heisler lodowatym tonem. Wyglądał na szczerze
zmartwionego.
Jones, Grey i Murray dołączyli do szeregu kursantów
ustawionych według wzrostu. Wszyscy trzej mieścili się nieco
przed środkiem – powyżej średniego wzrostu.
– Rozdzielcie się w odstępach co siedmiu, zaczynając od
końca szeregu! – Krzyknął Osgood. – A jeśli zachce wam się
oszukiwać, to będzie wasz cholerny problem. Tylko wydymacie
siebie nawzajem. – Po namyśle dodał: – Poruczniku Grey,
proszę wziąć tylko pięciu ludzi. Niech pan zostawi miejsce dla
Jacksona.
Szybko sformowano nowe załogi łodzi. Grey zrobił

239
pośpieszny przegląd swojej grupy: Murray, Jones, Larsen,
Polkowski i Rogers. Rogers? Grey przyjrzał się grupie. Po
ostatniej rundzie tortur na przyboju wielu kursantów porzuciło
jej szeregi. Kilka załóg, w tym jego własna, miało więcej niż
jednego oficera.
– Witam na pokładzie – powiedział Grey, uśmiechając
się do Larsena i Polkowskiego. – Ciebie też, renesansowy
chłopcze – dodał, trącając lekko Rogersa pięścią w ramię.
– Dziękuję, sir – zażartował Rogers, salutując drwiąco. –
Co pan rozkaże?
– Przynajmniej wiemy, kto tu dowodzi. – Murray
zmierzył Rogersa wzrokiem. – Pan jest tym facetem od poezji,
zgadza się? Założę się, że przez następne parę dni będzie nas
pan zanudzał wszelkiego rodzaju gównem.
– Gównem nie – sprostował Rogers, grożąc mu
palcem. – Poezją. Prozą... – Westchnął i pokiwał ze smutkiem
głową. – Wieśniacy nigdy tego nie zrozumieją.
– Ja, wieśniak? Co to, kurwa, miało znaczyć? – Murray
zmrużył oczy. – Lepiej niech pan uważa...
– Zbiórka! Według załóg, twarzą na południe! Już! –
Osgood przechadzał się tam i z powrotem przed grupą
kursantów. – Weźcie swoje żałosne dupy w troki albo zjem was
żywcem.
Członkowie załogi numer sześć dźwignęli łódź na
głowy, a następnie ustawili się w szeregu. Stali pod koniec
kolumny, co działało na ich niekorzyść. Instruktorzy nazywali te
biegi gonitwami słoni. Jeśli łódź którejś załogi straciła kontakt
z rufą poprzedniej, kursanci dostawali najpierw surowe
ostrzeżenie, żeby dotrzymywali kroku, a jeśli nadal nie mogli
nadążyć, narażali się na łomot podczas jednej z sesji Osgooda.
Posuwanie się na końcu pochodu było niekorzystne ze względu
na tak zwany efekt akordeonowy: kiedy załogi na przedzie
zmieniały szybkość, te z końca były zmuszone co chwilę biec
sprintem, a potem zwalniać do truchtu, żeby utrzymać kontakt.

240
– Start! – dał się słyszeć okrzyk od czoła kolumny.
Grey zatoczył się do przodu, gdy stuknęła w nich
następna łódź.
– Ruchy! Naprzód!
– Przepraszam! – rzucił Grey przez ramię. Puścili się
miarowym biegiem, a łódź natychmiast zaczęła podskakiwać im
na głowach. Czaszka Greya znajdowała się pod rufą pontonu,
czyli w stosunkowo wygodnej pozycji. Ze względu na delikatną
krzywiznę łodzi i na resztki wody najcięższy był środek.
Polkowski i Larsen stękali z bólu, ponieważ to im ciężar
najbardziej się dawał we znaki. Polkowski miał zawsze
nieprawidłową postawę – przygarbione ramiona – ale teraz,
dźwigając łódź, wyglądał jak garbus.
– Wyprostuj się! – krzyknął Murray od strony dziobu. –
Wykończysz mnie, kurwa!
– Jestem wyprostowany! – odkrzyknął Polkowski.
Osgood biegł na czele kolumny po miękkim piasku,
odwracając się od czasu do czasu, żeby krzyknąć na załogę
pierwszej łodzi. Grey zataczał się pod pontonem, kuląc się, gdy
twarda guma na rufie obijała mu się o czaszkę. Polkowski nadal
się garbił, więc bakburta przechylała się niebezpiecznie na bok.
Grey zrozumiał, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, upuszczą łódź.
– Polkowski, zamieniam się z tobą! – krzyknął.
Prześliznął się do przodu na pozycję Polkowskiego, jego zaś
odesłał na rufę. Gdy umieścił głowę pod jedną z głównych tub,
natychmiast zwątpił w słuszność tej zamiany. Głowa mu
płonęła, a ciężar łodzi zmuszał go do tego, żeby szurał stopami
po piasku, zamiast podnosić je do góry. „Ja pierdolę” –
pomyślał. Kręgosłup wygiął mu się w literę S, on tymczasem
usilnie próbował znaleźć lepszą pozycję dla swojej głowy.
Zerknął w prawo przymglonymi z bólu oczami. Larsen miał
proste plecy, głowę pewnie umieszczoną pod łodzią, a jego
bezduszne, zimne niebieskie oczy były utkwione w plecach
Jonesa. „Jak on to robi?” – zastanawiał się Grey. Dotkliwy ból

241
napływał falami, nasilając się, kiedy biegli sprintem, żeby
dogonić poprzednią łódź. Sprint, trucht, sprint, trucht.
– Skurwysyństwo! – zaklął Polkowski za jego plecami. –
Przeklęty kawał gówna. Co za kurewsko ciężka łódź! Dobija
mnie! Dobija!
– Daj spokój – powiedział Rogers. – Wszyscy dźwigamy
nie mniejszy ciężar niż ty. Poza tym Grey właśnie się z tobą
zamienił. Powinieneś być zadowolony.
– Zadowolony? Co za pierdolenie! Przecież to jest do
dupy! A pan jest zachwycony, sir?
– Ja? – zapytał Rogers lekkim, figlarnym tonem. – Och,
zdecydowanie. Czekałem na to przez całe życie. Czy wiesz, że
w dawnych czasach robili to samo z drewnianymi łodziami? –
Przerwał na chwilę i jęknął cicho, zmieniając pozycję. – No
właśnie. Z drewnianymi łodziami, które na sucho ważyły pół
tony. W dodatku musieli nosić stalowe buty, zbroje z płytek
i dźwigać topory bojowe. Myślisz, że to jest trudne? – Rogers
zagdakał jak kwoka. – To jest nic, mój synu.
Grey zaśmiał się mimowolnie, nie zważając na
intensywny ból, który promieniował z każdego stawu w jego
ciele.
– Faktycznie. To tutaj to bułka z masłem. Ani łodzie nie
są drewniane, ani instruktorzy nie mają zwyczaju w nich siadać
podczas biegów.
– To prawda – zauważył Rogers. – Jakże słusznie pan
prawi, panie Grey. Tak więc widzisz, marynarzu Polkowski, że
nie ma powodu, żebyś używał wulgarnego języka.
– Pieprzyć to. Całkiem wam odbiło.
Nagle ciężar na głowie Greya zwiększył się
dziesięciokrotnie. Kolana się pod nim ugięły, a po kręgosłupie
przebiegł mu w dół i w górę dziwny elektryczny impuls.
– Wracaj pod łódź! – wrzasnął Rogers. Grey nigdy nie
słyszał, żeby krzyczał tak głośno. – Wykończysz Greya!
Grey, oszalały z rozdzierającego bólu spowodowanego

242
naciskiem na głowę, zerknął przez ramię i zobaczył, że
Polkowski biegnie obok pontonu. Co prawda, nadal trzymał
rękę na uchwycie, jakby to miało w jakiś sposób symbolizować
jego przywiązanie do łodzi, ale nad głową miał wyłącznie
błękitne niebo. Nagle Grey zobaczył czerwień przed oczami.
Nie widział nic innego i był tak wściekły, że serce waliło mu jak
młotem.
– Co to ma znaczyć? – Instruktor Heisler podbiegł do
Polkowskiego. – Co ty sobie myślisz, bezużyteczny gnojku?
Jesteś słabym ogniwem, co? Powstrzymujesz swoją załogę, tak?
Polkowski nie odpowiedział. Zamiast tego zanurkował
pod łódź, jakby nic się nie stało.
– Bardzo pięknie, ale nic z tego. Wracaj tutaj. I tak nie
ma z ciebie pożytku.
Polkowski posłusznie wyszedł spod łodzi.
– Kto tu dowodzi?
– Ja – syknął Grey przez zaciśnięte zęby.
– Coś pana boli, sir? – spytał Heisler, przyglądając się
badawczo twarzy Greya. – Wygląda, że nie jest panu zbyt
wygodnie. – Jego głos podniósł się o kilka decybeli – Czy
możliwe, że to z powodu słabego ogniwa, które ma pan
w swojej załodze?
– Możliwe.
– Czy to oznacza tak?
– Nie.
– Nie? – Oczy Heislera błysnęły niebezpiecznie
w ciemności. – Czy to znaczy, że chce pan zatrzymać tego
śmiecia?
– Tak.
– Świetnie. Chwilowo zatrzyma pan Polkowskiego, ale
nie będzie pan zachwycony, wylatując ze szkolenia z przyczyn
zdrowotnych, mając zmiażdżone dyski i całkowicie
zdemolowane plecy. On tylko was opóźnia. – Heisler cofnął się
do Polkowskiego. – Będę cię obserwował – ostrzegł. – Jeśli

243
jeszcze raz opuścisz tę łódź, nędzny debilu, z miejsca cię
wywalę. Zrozumiano?
– Hoo-yah, instruktorze Heisler!
– Skoro możesz tak głośno wrzeszczeć, to znaczy, że nie
zużywasz wystarczająco dużo energii. Tylko spójrz na pana
Greya. Ten człowiek nie może nawet mówić, tak bardzo cierpi.
To właśnie chcemy widzieć.
„No jasne, że chcecie” – pomyślał Grey. Odrobinę mu
ulżyło, kiedy Polkowski wziął na siebie część ciężaru. Przez
kilka minut biegli we względnej ciszy. Huk przyboju nadlatywał
i ulatywał z wiatrem, zagłuszając stękanie i skargi kursantów.
Załoga Greya zaczęła zostawać w tyle. Wyprzedziły ją dwie
inne i teraz zajmowała pozycję na samym końcu. Redman tylko
na to czekał.
– Nowy wysyp oferm – stwierdził instruktor, wychylając
się z pick-upa. – Witamy w piekle, panowie. Chcecie dzisiaj
zjeść śniadanie?
Jedzenie. Kochane jedzenie. Greyowi burczało
w brzuchu.
– To się fatalnie składa, bo za każdą sekundę utraty
kontaktu z załogą przed wami zabiorę wam minutę z czasu na
żarcie, minutę, którą spędzicie ze swoją łodzią, trzymając ją na
wyciągniętych rękach.
– Naprzód! – nalegał Grey. – Tylko tego nam potrzeba!
Rzucili się do przodu, zderzając się z poprzednią łodzią.
Utrzymywanie stałego kontaktu między dwoma ostatnimi
łodziami w kolumnie było niemal niemożliwe. Greyowi nogi
płonęły od zakwasów, ale ponaglał załogę do dalszego wysiłku.
– Jest jedna minuta – odnotował Redman. – Kogo ja tam
widzę, czy to przypadkiem nie Murray? – Pick-up dodał gazu
i podjechał bliżej. – Rzeczywiście. Załoga numer sześć to
szczęściarze. Skoro macie wśród was takiego palanta, to trochę
podbiję stawkę. Zamiast jednej minuty za każdą sekundę, niech
będą dwie.

244
Dziób łodzi został parę metrów w tyle, gdy karawana
słoni popruła do przodu.
– Cztery minuty. Sześć minut. Osiem minut. Dziesięć
minut.
– Ruchy! – krzyczał Grey. Myśl, że mógłby zostać
podczas śniadania na dworze, trzymając w górze łódź na
trzęsących się rękach, nie była bynajmniej przyjemna.
– Musi pan wyrzucić tę załogę, sir! Zwłaszcza Murraya.
Jest bezużyteczny.
Karawana słoni wiła się tam i z powrotem przez
piaszczysty nasyp, rozpraszając się coraz bardziej. Grey miał
ochotę rzucić łódź z obrzydzeniem. Dawał z siebie wszystko,
a mimo to wciąż plątali się na ostatnim miejscu. Tyle, jeśli
chodzi o śniadanie. Pobiegli dalej wzdłuż plaży, potem
zawrócili, przemknęli przez bramę i posuwali się dalej w stronę
bazy. Niebieski potwór, samochód prowadzący, włączył syrenę
i zablokował skrzyżowanie na Silver Strand Boulevard, gdy
kolumna, zderzając się i zataczając, przekraczała ulicę. Teraz
naprawdę byli wystawieni na widok publiczny, więc
instruktorzy jeszcze bardziej ich poganiali, nie szczędząc im
dodatkowej zachęty słownej, żeby trzymali się razem.
– Każda załoga, która zostanie w tyle, będzie przez cały
ranek robiła przysiady z łodzią!
– No, dalej! Dziób do rufy! Jeśli nie nadążycie, cała
grupa zasuwa do przyboju!
– Zapłacicie, jak będziemy robić złe wrażenie!
Grey skupił się na malejącej odległości do stołówki.
Przytłaczała go myśl, że udręka mogłaby trwać nadal podczas
śniadania. Próbował przekonać samego siebie, że Redman
blefuje. „Niemożliwe, żeby nie pozwolił nam zjeść. Przecież
musi. Inaczej umrzemy” – myślał. Parł do przodu, chociaż łódź
obijała mu się o i tak już obolałą czaszkę. Obok po chodniku
maszerowała grupa marines. Kilku z nich pozwoliło sobie nawet
na ukradkowe spojrzenia w stronę dziwnego spektaklu, który

245
rozgrywał się na ich oczach. „Myślicie, że jesteście twardzi? Że
obóz dla rekrutów był trudny? Chodźcie ze mną, diabelskie psy*.
Pokażę wam, co to ból” – myślał Grey.
– Dzięki Bogu – wymamrotał Rogers, gdy zbliżyli się do
stołówki.
Grey pozwolił sobie na lekkie odprężenie, kiedy
karawana słoni manewrowała, by znaleźć się na parkingu.
Osgood zatrzymał pochód, a potem nagle ruszył sprintem.
Załogi usiłowały za nim nadążyć, tymczasem instruktor zniknął
za rogiem szopy na narzędzia. Łodzie powpadały na siebie, gdy
pierwsza zwolniła, żeby wziąć zakręt. Kolejny sprint, kolejny
zakręt i znowu sprint. Robili okrążenia wokół małej szopy,
a łodzie podskakiwały jak szalone, spuszczając solidny łomot
głowom kursantów, którzy na próżno próbowali dogonić
Osgooda.
Niebieski potwór stał zaparkowany w niewielkiej
odległości od niekończącej się pętli biegających sprintem załóg.
Furtado siadł przed mikrofonem z szelmowskim uśmiechem.
– To się nigdy nie skończy. Nigdy się nie skończy –
buczał monotonnym głosem. – Płaca minimalna. Płaca
minimalna. Ból. Ból. Dzieci nigdy cię nie poznają. Nigdy cię nie
poznają. Żona cię opuści. Żona cię opuści. Zmęczenie.
Zmęczenie. Bez końca. Bez końca. Boląca głowa. Boląca głowa.
Bolące nogi. Głód. Głód. Żona w Tijuanie z szeroko
rozłożonymi nogami. Żona w Tijuanie, olała cię. Płaca
minimalna. Płaca minimalna.
Grey stłumił jęk wywołany udręką, bo łódź wciąż obijała
mu się o czaszkę. Nie był w stanie wytrzymać wiele dłużej. To
było nierealne, nie do zniesienia – najczystsza forma bólu, jaki
kiedykolwiek dobrowolnie cierpiał. Czując, że kursanci zbliżają
się do kresu wytrzymałości, Osgood skierował ich za stołówkę.
– Łodzie w dół! – krzyknął.
Rogers uśmiechnął się promiennie do Greya, gdy kładli
łódź na ziemi. Grey odwzajemnił uśmiech.

246
– Nie wy, palanty! – zawołał Redman przez okno
zaparkowanego pick-upa. Wysiadł i podszedł niedbałym
krokiem do załogi numer sześć. – Chwyt na wyciągniętych
rękach! Już!
Podnieśli łódź i ustawili ją sobie na głowach, a następnie
wyciągnęli ręce, unosząc ją wysoko w powietrze. „Nie jest tak
źle – pomyślał Grey. – Przynajmniej to cholerstwo nie obija mi
się o głowę”. Redman przyglądał im się w milczeniu.
– Ty się zajmujesz tymi facetami? – zapytał Osgood.
Redman przytaknął i skrzyżował ręce na swojej
ogromnej klacie.
– Myślę, ludzie, że jesteście mi winni całą przerwę na
żarcie. Zgadza się? Wiem, że straciliście kontakt na co najmniej
trzydzieści sekund. Trzydzieści razy dwa równa się
sześćdziesiąt. Tak, panowie, sześćdziesiąt minut. To fatalnie,
ponieważ naprawdę chciałem zjeść coś ze śniadania, a teraz
muszę tu stać i pilnować was, goście, bo wiem, że jeśli choć na
sekundę odwrócę się do was plecami, będziecie oszukiwać.
Po kilku minutach Greyowi trzęsły się ręce od wysiłku
potrzebnego do utrzymania łodzi w górze. Ta nowa pozycja
szybko przestała być atrakcyjna. Grey marzył, żeby z powrotem
trzymać łódź na głowie.
– Zdradzę wam małą tajemnicę – powiedział Redman,
ściszając konspiracyjnie głos. – Szczerze mówiąc, muszę wam
pozwolić jeść, gnojki. Rozkazy dowódcy, dacie wiarę? Na
wasze szczęście przyniosłem ze sobą trochę żarcia.
Odwrócił się i szybko poszedł z powrotem do
samochodu. Wrócił, niosąc siedem porcji MRE. Skrót ten
oznaczał posiłek gotowy do spożycia, zapakowany próżniowo
w brązowy plastik. Nazwa głównego dania była wydrukowana
w poprzek dużymi literami.
– Zawsze lubiłem kurczaka z ryżem – głośno myślał
Redman. – Makaron z tuńczykiem też nie jest taki zły.
Pozwólcie, że zerknę, co my tu mamy. Potem będziecie mogli

247
się kłócić, ofermy, o to, kto co dostanie. – Redman przebierał
w MRE, przerywając, żeby odczytać zawartość każdego
opakowania. – Liofilizowany kotlet wieprzowy. – Wzruszył
ramionami. – Parówki wołowe. Nieźle, nieźle... Spaghetti...
Znowu kotlet wieprzowy... Kurczak słodko-kwaśny. – Redman
zrobił kwaśną minę. – Od tego trzymajcie się z daleka. Smakuje
jak gówno. – W dalszym ciągu segregował porcje. – Grillowane
wnętrzności małpy i moja ulubiona jajecznica. – Podniósł do
góry brązowe opakowanie – Ktoś, kto dostanie jajecznicę,
powinien być zadowolony. Fabryka wycofała ją z produkcji
kilka lat temu. Najwyraźniej nie było to popularne danie. Cóż,
jakiś szczęśliwy kursant podje sobie z fasonem dzięki
uprzejmości mojej skromnej osoby. – Rzucił jajecznicę na
ziemię. – A teraz, ludzie, musicie wymyślić jakiś sposób, żeby
zjeść śniadanie, trzymając łódź na wyciągniętych rękach.
Greyowi zrobiło się niedobrze, jednak nie na myśl
o jedzeniu MRE, bo zwykle były to całkiem przyzwoite posiłki,
ale o trzymaniu łodzi w górze przez godzinę z pięcioma ludźmi.
Ta perspektywa przyprawiała go o mrowienie w krzyżu.
– Będziemy to robić po kolei – powiedział Grey –
zaczynając od dziobu. Murray, ty pierwszy. Łap MRE i zjedz
tak szybko, jak potrafisz.
Murray przyklęknął i rozdarł opakowanie. Każdy
element posiłku był zapakowany próżniowo w osobnej torebce.
Murray z entuzjazmem rozpruł każdą z nich. Wcisnął do ust
posklejane spaghetti, pochłonął dwa ogromne krakersy,
wysiorbał trochę musu jabłkowego i pożarł maleńkiego
batonika, a wszystko to w niecałe dwie minuty. Redman przeciął
parking i oparł się o samochód. Dłubał w zębach i obserwował
stękających kursantów z lekkim rozbawieniem.
– Nie wytrzymam – jęczał Polkowski. – Co za
skurwysyństwo. Kawał gówna. Cholernie ciężki kawał
pierdolonego gówna.
– Zamknij się, do diabła! – krzyknął Murray. – Jeśli nie

248
zamkniesz mordy, Polkowski, kopnę cię w dupę!
– Odpierdol się! Mnie jest ciężej!
– Ciężej, jak cholera! – Murray rzucił na ziemię puste
opakowanie po swoim MRE i wyciągnął Polkowskiego spod
łodzi. – Wpieprzaj, zasrańcu.
Polkowski nie potrzebował dalszej zachęty. Jadł
żarłocznie i właśnie skończył, gdy podjechała karetka, z której
wysiadł Jackson. Jego brązowa skóra nadal miała złowieszczy
siny odcień, ale przynajmniej wyglądało, że nic mu nie jest. Bez
słowa dołączył do załogi. Grey czuł się jak Atlas dźwigający
świat na swych znużonych barkach. Ból nie był tak intensywny
jak podczas trzymania łodzi na głowie, ale był nieustanny
i stopniowo wykańczał. Grey oddałby wszystko, żeby tylko móc
rzucić łódź na ziemię.
Gdy tylko Rogers pochłonął w pośpiechu MRE, jego
miejsce zajął Jackson. W końcu Grey pozwolił opaść rękom na
boki. „Dzięki ci, Boże” – błysnęło mu w głowie. Ulga była
niewiarygodna, niemal jak orgazm. Grey upadł na kolana
i rozdarł ostatnie opakowanie MRE. Jajecznica. Mógł się
domyślić. Była odrażająca. Pomimo głodu czuł, że się dławi.
Nie tylko smakowała jak gówno, ale wyglądała, jakby ją ktoś
zeskrobał z zarzyganej Bourbon Street w ostatnim dniu
karnawału. Grey wsunął jajecznicę, pochłonął opakowanie
posklejanego ryżu w stylu hiszpańskim i wcisnął do ust suchy
kawałek ciasta biszkoptowego. Wciąż przeżuwając nieapetyczną
mieszankę jedzenia, dołączył do załogi. Do jego rąk natychmiast
z powrotem napłynął kwas mlekowy. Minuty mijały powoli,
bardzo powoli. Reszta grupy wyszła gęsiego ze stołówki,
pokrzepiona i gotowa na ciąg dalszy.
* Devil dogs, popularne określenie żołnierzy piechoty
morskiej (przyp. tłum.).

249
11

Redman zniknął wraz z resztą nocnej zmiany, którą


zastąpiła nowa ekipa instruktorów. Grey natychmiast zwrócił
uwagę na instruktora Logana, plującego pestkami słonecznika
zbira, który zatruwał mu życie podczas fazy wstępnej. Logan
podrapał się po szyi i odwzajemnił spojrzenie Greya, mierząc go
lodowatym wzrokiem. Pozostali instruktorzy stanowili
mieszankę kadry z fazy pierwszej i kilku sadystycznych
SEALsów, którzy wzięli sobie wolne od normalnych
obowiązków, żeby zgłosić się na ochotnika do służby podczas
hell weeku. Logan wyszczekał rozkaz i grupa puściła się
biegiem.
Grey czuł, że płonie mu skóra na czaszce. Znów nosili
łodzie, a ciągłe ocieranie się gumy o głowę wydzierało mu
włosy. Grupa przecięła Silver Strand Boulevard i popędziła na
plażę. Pocieszający był powrót Jacksona do załogi, bo Wielebny
nie wzbraniał się przed dźwiganiem pontonu. Polkowski
natomiast nie przestawał kląć, a Murray wciąż mu powtarzał,
żeby się zamknął, do cholery. Zatrzymali się dokładnie
naprzeciw bazy BUD/S i położyli łodzie na piasku.
– Co jest? – spytał Polkowski, otwierając szeroko
oczy. – Skąd ten odpoczynek?
– Kontrola higieny – odparł Grey. – Słyszałem, że dadzą
nam pięć sekund na prysznic, a potem będzie badanie lekarskie.
– Brzmi nieźle – dodał Rogers. – Może wymasują mi
stopy. Przydałby mi się porządny masaż stóp. Mówię wam, nie
ma nic lepszego.
Larsen odwrócił się i spojrzał na niego.
– Ciota.
Rogers spiorunował go wzrokiem.
– Co? A ty się jeszcze nie przyznałeś? Nie krępuj się, to
ci dobrze zrobi. Może nawet pozwolę, żebyś wymasował mi

250
stopy.
– Jest pan pierdolonym dziwakiem, sir – wymamrotał
Larsen. – To pewnie przez Princeton.
– Jak już mowa o pierdoleniu – wtrącił się Murray – to
co z pana dziewczyną, panie Grey? Szczęściarz z pana, to
naprawdę świetna dupa.
Grey pokręcił głową.
– Vanessa mnie zdradziła. Spotyka się na uczelni
z jakimś starszym facetem.
– A z kim się pieprzy, ze swoim profesorem? – zapytał
Murray głośno. – Przykro mi to słyszeć, sir. Wielka szkoda!
Całkiem jej chyba, kurwa, odbiło, że pana zostawiła!
– Nie mówmy o tym – zaproponował Grey, ale było już
za późno.
Stało się. Przypomniał sobie, jakie to było wspaniałe
uczucie obejmować jej gładkie, gorące ciało. Potem pomyślał,
że sypia z jakimś starym pierdzielem, prawnikiem, i zrobiło mu
się niedobrze. Jajecznica podeszła mu do gardła. Już czuł jej
smak. Przepchnął się przez załogę, uklęknął na skraju plaży
i zwymiotował kwaśnym strumieniem jajek, ryżu i ciasta
biszkoptowego.
– Aż tak źle? – spytał Rogers, kładąc mu ze
współczuciem dłoń na ramieniu. – Musisz naprawdę kochać tę
dziewczynę.
„Moja dziewczyna mnie zostawiła, moja załoga łodzi
jest najwolniejsza z całej grupy, a moje ciało już odmawia
posłuszeństwa” – Grey poużalał się nad sobą przez chwilę,
a potem dźwignął się na nogi, otarł usta zapiaszczoną dłonią
i wrócił do kolegów.
– Niech pan zgadnie, co słyszałem – powiedział Murray,
gdy ustawili się w szeregu.
– Co takiego? – spytał Grey słabym głosem.
– Słyszałem, że całe to zimno, na jakie jesteśmy narażeni
przez ten tydzień, powoduje, że szybciej nam rosną włosy na

251
jajach. No wie pan, dodatkowe ciepło i tak dalej. Chyba będę
musiał się ogolić, jak tydzień się skończy. Nici z zabawy, jeśli
wygląda się jak Wookiee z Gwiezdnych wojen, no wie pan, co
mam na myśli.
– Co? Co ty pleciesz?
– Kosmate jaja, sir. Kosmate jaja.
Grey podniósł rękę do góry: „Dosyć”. Kolejka do
pryszniców posuwała się szybko, więc już wkrótce wlókł się
ociekającym wodą korytarzem w starych koszarach. Na końcu
przejścia ustawiono ogromny wentylator dmuchający zimnym
powietrzem na i tak już przemarzniętych kursantów. Grey zdjął
mundur maskujący i rzucił go na stertę innych. Pauzujący
w brązowej koszulce i szortach koloru khaki wręczył mu
szczotkę ryżową z gąbką, szczelnie zamkniętą w plastikowym
opakowaniu.
– Masz minutę – powiedział. – Jeśli zostaniesz choć
chwilę dłużej, pożałujesz. Nie dasz rady wyjść. Możesz mi
wierzyć.
– Dzięki – wymamrotał Grey.
Wszedł pod wspólny prysznic i natychmiast oszołomiła
go wysoka temperatura. Pławił się w cudownie gorącej wodzie,
szorując z roztargnieniem ciało i upajając się ciepłymi
strumieniami spływającymi po zdrętwiałej skórze.
– Trzydzieści sekund – przypomniała mu brązowa
koszulka.
Grey niechętnie wyszedł spod prysznica i wyciągnął
z plastikowego worka wiszącego na ścianie nową parę spodenek
ze spandexu. Włożył je na siebie i zapuścił się w inny korytarz,
dostając się prosto pod strumień powietrza z potężnego
wentylatora. Chłód ponownie upomniał się o jego ciało, gdy
szedł na badania, eskortowany przez brązową koszulkę. Dygotał
pod drzwiami niewielkiej przychodni, cierpliwie czekając na
swoją kolej. W końcu lekarz zaprosił go gestem do środka. Grey
przeszedł boso po gładkiej posadzce i stanął przed nim na

252
baczność.
– Spocznij, marynarzu – powiedział doktor Anderson
z uśmiechem. Był to ogromny mężczyzna, niemal przesadnie
umięśniony. Zanim ukończył akademię medyczną i został
lekarzem w marynarce wojennej, przez dziesięć lat służył jako
operator SEAL. – Coś ci dolega?
Grey pokręcił głową.
– To dobrze. – Zajrzał Greyowi w oczy, a następnie
obejrzał pozdzierane ręce. Jego wzrok powędrował niżej
i zatrzymał się na nogach. – Desant na skały? – zapytał.
Grey spojrzał w dół na rozległe skaleczenie na swojej
nodze.
– Poharatałem się o kamienie.
Lekarz oczyścił ranę i polał ją środkiem
dezynfekującym.
– Uważaj na to. Jeśli rozcięcie zacznie śmierdzieć albo
zzielenieje, zgłoś się do sanitariusza.
– Tak zrobię, proszę się nie martwić.
– Nie daj się – powiedział Anderson. – Jeszcze tylko
cztery i pół dnia.
„Też się pierdol” – pomyślał Grey.
– Dziękuję, panie doktorze.
Grey powlókł się do tylnego wyjścia z przychodni.
Młody chłopak w brązowej koszulce chwycił go pod ramię
i posadził na stole piknikowym.
– Tylko się za bardzo nie podniecaj – ostrzegł go,
nacierając mu stopy maścią leczniczą. – Wszyscy przechodzą
taką samą kurację.
Grey nie chciał tego przyznać, ale masaż stóp był
niesamowicie przyjemny.
– Okej. Gotowe. Ubierz się.
Grey rozglądał się po skrzynkach na mleko ustawionych
w rzędzie pod ścianą i w końcu znalazł taką, na której
nagryzmolono jego nazwisko. Właśnie zaczął wciągać wyjęte

253
z niej czyste spodnie, gdy napatoczył się instruktor Petrillo
z wężem ogrodowym. Miał niebieskie oczy, czarne włosy
i piękną ciemną karnację, więc był niewątpliwie pożeraczem
serc. Należał także do ulubionych instruktorów Greya, bo nie
był nic a nic złośliwy.
– Dobrze się pan bawi? – spytał Petrillo, trzymając wąż
nad głową Greya.
– Teraz już tak, odkąd mnie pan polewa.
– Człowieku, to nic osobistego – powiedział Petrillo. –
Po prostu wykonuję swoją pracę.
– Wiem. – Grey zdobył się na uśmiech. Chociaż
nienawidził zimnego strumienia wody, który moczył mu suchą
jeszcze przed chwilą zmianę bielizny, nie czuł urazy do
instruktora. – Pominął pan jedno miejsce – zauważył, pokazując
swoje ramię.
– Dziękuję – powiedział Petrillo, polewając suchy
kawałek materiału. – Nie chciałbym, żeby mnie oskarżono, że
jestem wobec was zbyt pobłażliwy, chłopaki.
– Tak, z pewnością by pan nie chciał.
Grey usiadł na betonie i wyjął ze skrzynki parę skarpet.
Wypisano na nich dużymi koślawymi literami nazwisko
McWharter. „Nawet nie dostałem własnych skarpet?” –
pomyślał. Zajrzał do paru innych skrzynek. Jak się można było
spodziewać, skarpety wszędzie były pomieszane.
– To bez znaczenia – powiedział Petrillo, widząc
frustrację Greya. – Nie ma się co przejmować odrobiną
grzybicy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę całe to gówno, na
które jesteście narażeni w tym tygodniu.
Grey wciągnął skarpety i włożył buty. Petrillo poszedł
dalej, gdy kolejni kursanci zaczęli szukać swoich skrzynek na
mleko. Nasiliła się przybrzeżna bryza, wyziębiając Greyowi
skórę pod przemoczonym mundurem. Nieliczne promienie
słońca padały ukośnie przez dziury w czapie chmur, która
zawisła nad wyspą, ale nie były wystarczająco mocne, żeby

254
wytworzyć choć trochę ciepła. Grey wstał i przeszedł się wzdłuż
rzędów przebierających się kursantów, rozglądając się za kimś,
kto potrzebowałby pomocy.
– Panie Grey – zapiszczał Murray – czy mógłby pan
potrzymać mnie za fiuta, kiedy będę wkładał buty?
Grey poszedł dalej. Czasami lepiej było nie zwracać na
Murraya uwagi. Jones stał przed swoją skrzynką z wyrazem
osłupienia na twarzy.
– O co chodzi, Jones?
– Skarpetki. Nie ma tu żadnych skarpetek, sir.
– Skończ się ubierać. Coś ci znajdę.
Grey powędrował na koniec szeregu. Obok ostatniej
skrzynki gnił ogromny stos skarpet. Porwał parę takich, które
sprawiały wrażenie najczystszych, i zaniósł je Jonesowi.
– To najlepsze, co mogłem znaleźć – powiedział,
podając mu wilgotne skarpety.
– Nie ma sprawy. Pół życia spędziłem na bosaka,
wydłubując larwy ze skóry. Trochę wilgoci mi nie zaszkodzi.
Zresztą, niech pan spojrzy na siebie. Jest pan przemoczony do
suchej nitki.
– Petrillo i was dopadnie. Nie podniecajcie się za bardzo
swoimi suchymi mundurami.
Gdy instruktor Logan skręcił za róg budynku, atmosfera
natychmiast uległa zmianie. Kursanci zaczęli się szybciej
ubierać, a Petrillo już się nie uśmiechał, polewając ich wodą
z węża.
– Wypierdalać stąd! – krzyknął Logan. – Myślicie, że
możecie tu sobie odpoczywać, co? Macie wszyscy przesrane!
Przesrane, kurwa mać! Kończcie natychmiast wkładać te swoje
nędzne mundury i zasuwajcie do przyboju, a potem w szeregu
zbiórka na plaży!
Grey przyłączył się do większej części grupy i pobiegł
sprintem wokół koszar, a potem przez bramę i piaszczysty nasyp
do oceanu. Kilku kursantów pokrzykiwało z wymuszonym

255
entuzjazmem, ale większość zanurzyła się w spienionych falach
przyboju w milczeniu. Logan czekał, aż wrócą.
– Zbierzcie swoje załogi, już! Nie obchodzi mnie, ilu
macie ludzi. Chcę widzieć te łodzie na waszych głowach!
Na wpół przeżute pestki słonecznika trysnęły z jego ust
niczym łuski z karabinu maszynowego.
Grey szybko sprawdził stan załogi. Jones i Murray gnali
przez plażę, wywijając wściekle rękami z wysiłku, ale Jacksona,
Polkowskiego, Rogersa i Larsena nie było nigdzie widać.
– Przygotować się do podniesienia łodzi – krzyknął
Grey.
Jones i Murray zajęli pozycje po obu stronach łodzi.
– Łódź w górę!
Pociągnęli z całej siły za uchwyty, wyginając plecy
i unosząc ponton nad ziemię. Było to tym trudniejsze, że
wypełniał go piasek. Instruktorzy najwidoczniej uznali, że sama
łódź nie jest wystarczająco ciężka.
– O kurwa – jęknął Murray. – Nie ma mowy, żebyśmy
dali radę podnieść we trzech ten kawał gówna. Nie z całym tym
piachem.
– Coś ty, cholera, powiedział? – zapytał Logan,
podbiegając do nich. – Nie dacie rady? Jeśli się wam wydaje, że
to trudne, to znaczy, że jeszcze nie wiecie, co to ból. Do
przysiadu! Ruchy!
Wszyscy trzej ugięli kolana pod kątem
dziewięćdziesięciu stopni. Łódź natychmiast zaczęła się
chybotać, oni tymczasem robili, co mogli, żeby nogi nie
odmówiły im posłuszeństwa. Grey wiedział, że nie wytrzymają
dłużej niż trzydzieści sekund.
– Spróbujcie ją upuścić, gnojki, a będziecie moimi
chłopcami do bicia przez resztę dnia.
– Postarajmy się – stęknął Grey. – Damy radę.
Na szczęście nadbiegli Jackson, Polkowski i Rogers,
włączając się do akcji. Kilka chwil później Larsen wcisnął pod

256
łódź swoje patykowate ciało. Greya nie bolały już tak bardzo
nogi, ale wiedział, że to nie potrwa długo. Poczuł, że łzy cisną
mu się do oczu, i zawstydził się, gdy pociekły po policzku. Nie
użalał się nad sobą. Po prostu jego organizm reagował w ten
sposób na stres.
– Powstań – mruknął Logan. – Nie tak, kurwa, źle jak na
bandę nieudaczników. A teraz, panowie – zwrócił się do całej
grupy – nadeszła chwila, na którą tak czekaliście! Gimnastyka
ze słupami!
– Proszę, nie – szepnął Polkowski.
– Wybaw nas, Panie – wymamrotał Jackson.
– Skurwysyn! – krzyknął Murray.
– Co? – Logan rzucił okiem w stronę Murraya. – Kto to
powiedział?
– Ja – przyznał się Murray – Powiedziałem
„skurwysyn”, instruktorze Logan.
– Wiem, co powiedziałeś. – Logan wyglądał na
zakłopotanego, jakby zapomniał, co go zdenerwowało. Wypluł
strumień pestek i z powrotem poświęcił uwagę grupie. – Za
dwie minuty macie tu czekać w pogotowiu ze swoimi słupami.
Wypad!
Załoga łodzi numer sześć pobiegła do sterty bali.
Podnieśli pokryty drzazgami słup telefoniczny na ramiona
i pobiegli z powrotem do instruktora Logana. Dźwignięcie,
przysiad, wyciskanie, sprint. Następne dwie godziny upłynęły
na wykonywaniu szeregu nieznośnych ćwiczeń. Biegali tam i z
powrotem do przyboju, podtapiając słupy, żeby przybrały nieco
na wadze. Przez niekończące się minuty trzymali przeklęte bale
nad głowami i nawet przetrwali przydługie spotkanie ze starą
biedą. Zajęcia skończyły się dawką tortur na przyboju. Murray
i Grey przycisnęli się mocno do Jacksona, próbując zatrzymać
ciepło w jego drżącym ciele. Pół godziny później wynieśli go ze
strefy przyboju. Bełkotał i trochę toczył pianę z ust, ale zdołał
pomyślnie przejść kontrolę sanitariusza. Grey i Murray oparli

257
się o niego, żeby utrzymać go w pozycji pionowej, gdy
odpowiadał na standardowe pytania.
– Jak się nazywasz? Skąd jesteś? Jaki masz stopień?
Heisler patrzył, jak Grey opiera się o przemarzniętego
kolegę, i posłał mu znaczące spojrzenie, jakby chciał
powiedzieć: „wiem, co kombinujecie”. Pokręcił głową i poszedł
dalej.
– Chłód, sir – wyjąkał Jackson. – To mnie zabije.
Czarnym jest trudniej. Szkoda, że nie jestem Skandynawem.
W Afryce nie ma arktycznych wód.
– Dasz radę, Jackson – powiedział Grey. – Tylko trzymaj
się mnie. Ja cię ogrzeję.
– Dziękuję, sir.
Logan odesłał ich z powrotem do skrzynek na mleko
ustawionych koło koszar. Dał im pięć minut na włożenie
kombinezonów przed pływaniem w oceanie na dystansie dwóch
i pół kilometra. Grey wiedział, że to najłatwiejsza konkurencja
z całego hell weeku: nikt ich nie będzie dręczył, popłyną
w górze od kombinezonów piankowych i wykorzystają ten czas,
żeby zregenerować sponiewierane mięśnie. Włożył kamizelkę
ratunkową UDT, zapiął pas z przesuwaną klamrą, umocował
nóż nurka i racę, wciągnął kaptur i gumowe buty, a następnie
splunął na maskę, żeby nie zaszła mgłą. Jak zawsze jego
partnerem podczas pływania miał być rybiooki Murray.
Kursanci przeszli przez płyciznę i mocno pracując
nogami, przepłynęli pod wielkimi grzywaczami przetaczającymi
się w stronę brzegu. Grey zaczepił jedną rękę o pas Murraya.
Nie chciał, żeby fala ich rozdzieliła. Naruszenie zasad
bezpieczeństwa było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. Gdy
tylko dotarli do spokojnych wód z dala od brzegu i Pollock
zameldował pełny skład osobowy, kursanci wystartowali do
wyścigu. Murray wciąż patrzył na Greya swymi śmiesznie
dużymi oczyma. Rybie oczy na okrągłej twarzy z okrągłymi
rybimi ustami. Grey się zaśmiał, zachłystując się przy tym słoną

258
wodą. Zwolnił tempo, starając się dojść do siebie. Podczas hell
weeku instruktorzy nie mierzyli im czasu, więc nie śpieszyło mu
się, żeby znaleźć się z powrotem na starcie. Prawdę mówiąc,
minął linię mety z uczuciem żalu. Od tej pory mogło już być
tylko gorzej.
Grey i Murray dopłynęli do brzegu i zrzucili ekwipunek
pływacki. Wrócili jako jedna z ostatnich par, więc musieli czym
prędzej ponownie przebrać się w mundury. Niecałą minutę
później załoga łodzi numer sześć stała w szyku na plaży.
Dźwignęli łódź na głowy i czekali na Logana. Nie czekali długo.
Instruktor wkroczył na plażę i natychmiast ruszył biegiem na
północ. Kursanci usilnie starali się za nim nadążyć, powłócząc
niezgrabnie nogami po miękkim piasku, a łodzie szaleńczo
obijały się o ich podskakujące głowy.
Dullard, jasnowłosy instruktor o głupkowatym
wyglądzie, biegł obok grupy, wrzeszcząc na załogi i ostrzegając
je, żeby trzymały dziób przy rufie poprzedniej łodzi. Kursanci
posuwali się mozolnie wzdłuż piaszczystego nasypu górującego
nad plażą. Nagle Dullard pognał na szczyt nasypu i nadal biegł
równolegle do grupy. „Co on, u diabła, wyprawia?” – pomyślał
Grey. Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Grey patrzył, jak
instruktor nabiera prędkości, a następnie rzuca się do przodu,
wyskakując gwałtownie do góry. Zatoczył łuk na tle nieba
i runął z trzaskiem na łódź załogi Pollocka. Wilgotne powietrze
poranka przeszył okrzyk bólu i jeden z kursantów upadł na
piasek. Grey musiał zatrzymać załogę, żeby uniknąć stratowania
rannego mężczyzny. Dullard zeskoczył z łodzi, a grupa zamarła,
nie wierząc własnym oczom.
– Instruktorze Dullard! – krzyknął Rogers. – Odbiło
panu? Prawdopodobnie złamał pan kręgosłup temu
człowiekowi!
Wśród kursantów przeszedł szmer zdziwienia.
Oskarżanie instruktora o cokolwiek było przeważnie kiepskim
pomysłem, ale nie ulegało wątpliwości, że Dullard zawinił.

259
Wyglądał jak uczniak przyłapany na podkradaniu słodyczy.
Grey był oburzony i zażenowany z uwagi na pozostałych
instruktorów. Jak on mógł być takim głupcem?
Natychmiast podjechała karetka, z której wyskoczył
sanitariusz. Trząsł się ze złości, układając okaleczonego
kursanta na desce ortopedycznej. Dullard przyglądał się
z poczuciem winy, jak wnoszono rannego do karetki,
zatrzaskując za nim drzwi. Podporucznik Ryder, były bosman,
który zdobył nominację oficerską już w podeszłym wieku,
chwycił Dullarda za ramię i poprowadził w stronę bazy BUD/S.
– Jego kariera dobiegła końca – stwierdził Rogers – Ale
zasłużył sobie na to.
– Co do tego ma pan rację – rzucił Jackson. – Ktoś z was
zna tego gościa, który się przewrócił?
– Nazywa się Smith – powiedział Polkowski. – Mieszka
w pokoju obok mnie, spokojny facet. Miły.
– Co za strata. – Grey pokręcił głową
z niedowierzaniem. – Co za niesamowita strata.
– Takie gówno się zdarza – powiedział Larsen. – Też mi,
kurwa, coś.
Rogers rzucił się na Larsena i zacisnął mu rękę na
gardle.
– Posłuchaj, ty machający głową biały śmieciu. Jeśli
jeszcze raz powiesz coś podobnego, skręcę ci kark. Nie
żartuję. – Rogers patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
– Dobry Boże – zdumiał się Jackson, odciągając ręce
Rogersa. – Nie wiedziałem, że ma pan w sobie to coś.
– Ja też nie. Ale nie zamierzam tolerować takiego braku
szacunku. Jednego jestem absolutnie pewien: nigdy nie zechcę
pójść na akcję z kimś, kto ma w nosie swoich kolegów: z kimś
takim jak ty, Larsen.
Larsen popatrzył na pozostałych członków załogi, żeby
się przekonać, czy ktoś jest oburzony postępkiem Rogersa. Nikt
nie był. Odwrócił się zawstydzony. W głowie Greya zaświeciło

260
się czerwone światełko ostrzegawcze. Skłócona załoga mogła
oznaczać koniec przygody. Było niezwykle ważne, żeby
przynajmniej się wzajemnie tolerowali, jeśli chcieli przetrwać
ten tydzień.
Grey położył Larsenowi rękę na ramieniu.
– Gdybyś przeprosił, moglibyśmy zapomnieć o całej
sprawie. Nie chcę, żeby w mojej załodze jedni obrażali się na
drugich.
– Przeproszę, jeśli pan Rogers przeprosi za to, że mnie
dusił – uparł się Larsen.
Grey popatrzył na Rogersa.
– I co ty na to?
Rogers skinął głową na znak zgody, więc Larsen
przeprosił. Podporucznik odwzajemnił przeprosiny i uścisnęli
sobie dłonie.
– Zrozumcie – powiedział Grey – wraz z upływem
tygodnia huśtawka nastrojów coraz bardziej będzie się nam
dawać we znaki. Spróbujmy trzymać nerwy na wodzy.
Przetrwajmy ten tydzień, a potem, chłopaki, możecie sobie obić
gęby za nasypem, ile wlezie. Umowa stoi?
Załoga numer sześć wymamrotała, że się zgadza. Grey
rozejrzał się wokół, przyglądając się z zainteresowaniem
instruktorom. Wydawali się poruszeni jeszcze bardziej niż
grupa. Twarz instruktora Logana zdradzała zdumienie
i oburzenie wydarzeniami kilku ostatnich minut, ale wkrótce
wziął się w garść i kazał kursantom podnieść łodzie na
wyciągniętych rękach. Karetka z warkotem silnika wróciła na
plażę, więc Logan znów ruszył biegiem. Grupa przecięła Silver
Strand Boulevard, popędziła przez uliczki na terenie bazy
desantowej, a następnie wykonała dwanaście okrążeń wokół
szopy na narzędzia i w końcu zatrzymała się za stołówką.
Grey, wciąż jeszcze ociekając wodą, wszedł do budynku
po pozostałych kursantach. Gdy przechodził obok kasy, Felicia
złapała go za ramię i wcisnęła mu do ręki batonik. Nie

261
odwracając się, wepchnął go do kieszeni, wymamrotał
podziękowanie i nadal posuwał się w kolejce. Mimo że
dostawali ogromne porcje, kaloryczna przekąska, taka jak
batonik, była mile widzianym poczęstunkiem podczas długich
nocy.
– Czemu ty taki chudy? – zapytała stara Filipinka
wydająca posiłki. – Musisz więcej jeść. – Pogroziła Greyowi
zdeformowanym palcem. – Jeść, jeść.
– Zjem tyle, ile zechce mi pani dać.
– Dobrze. – Poruszając się wolno aż do bólu, nałożyła
mu na talerz trzy plastry pieczeni, dwa hot dogi, górę
ziemniaków purée i stertę ryżu. Podała mu go z nieśmiałym
uśmiechem – Teraz ty jeść.
– Zjem. – Grey odwzajemnił jej uśmiech i przesunął się
w kolejce.
Gdy dołożył trzy szklanki mleka, dwie napoju
izotonicznego i dwa kawałki sernika, na jego tacy zabrakło
miejsca. Zaniósł cały ten ładunek do jadalni i usiadł razem ze
swoją załogą.
Jackson siedział ze spuszczoną głową, mamrocząc pod
nosem modlitwę przed jedzeniem. Jones atakował swoją porcję
z zajadłością przymierającego głodem szczura, wpychając sobie
do ust pełne łyżki tłuczonych ziemniaków. Rogers wydziobywał
z pieczeni małe szare grudki, odkładając je na talerzyk, który
miał za zadanie użyczyć miejsca tym tajemniczym,
niepożądanym drobinkom. Polkowski położył bezwładnie głowę
na blacie, Larsen przyglądał się uważnie swoim poharatanym
dłoniom, a Murray obserwował instruktorów.
– Cóż za żwawa załoga – zawołał Grey. – Wygląda na
to, że jedynie Jones wie, jak się zabrać do rzeczy. Pozostali też
powinni zjeść.
– Sir – powiedział Jones, zaciągając jak zwykle. – Muszę
się przyznać, że mam przewagę nad tymi gośćmi. Dorastałem,
walcząc podczas każdego posiłku o jedzenie z czterema braćmi

262
i dwiema siostrami. Albo nauczysz się jeść szybko, albo nie jesz
wcale.
Jones mówił, nie przestając pakować jedzenia między
mlaskające wargi.
– Przeżuwaj z zamkniętymi ustami, marynarzu –
upomniał go Rogers. – Jeśli nie przestaniesz, będziemy cię
musieli wysłać do szkoły dla dziewcząt, żebyś się nauczył
dobrych manier.
– Cóż, przepraszam, że to mówię, sir, ale nie wszyscy
z nas mają dość środków lub szarych komórek, żeby uczęszczać
do pańskiego college’u dla ślicznych chłoptasiów. Kurczę,
powinienem pana kiedyś zabrać ze sobą do domu. Odstawimy
pańską srebrną łyżkę i zastąpimy porządną, drewnianą.
Pokażemy panu kawałek prawdziwego życia. – Jones się
uśmiechnął – Wiem, że jestem upierdliwy, ale muszę panu
zadać jedno pytanie: czy kiedykolwiek zabił pan coś, co pan
jadł?
– Nie – odpowiedział Rogers, bez najmniejszej urazy. –
Nigdy niczego nie zabiłem, ale bardzo chętnie bym kiedyś
zobaczył, gdzie się wychowałeś. Nie chcę, żebyś pomyślał, że
jestem nadęty, tylko dlatego, że ukończyłem Princeton.
– Nie – powiedział Jones. – Nie nadęty, po prostu
szczęśliwy.
Przygarbiony Polkowski podniósł w końcu głowę ze
stołu. Rozejrzał się wokół zmęczonymi oczami, odsunął krzesło
i wstał.
– Do zobaczenia chłopaki. Mam dosyć.
– Siadaj – rzucił Rogers. – Nie bądź śmieszny.
– Nie żartuję. Naprawdę mam dosyć.
– Więc to tak? – spytał Jones. – Po tym wszystkim, co
przeszliśmy, zamierzasz tak po prostu odejść?
– Przepraszam, ale nie chcę już więcej przez to
przechodzić. Życzę wam wszystkim powodzenia.
Polkowski oddalił się chyłkiem w stronę stolika

263
instruktorów. Podszedł do Logana i chwilę później został
wyprowadzony za drzwi.
– Dobra, jaki jest następny punkt dzisiejszego
programu? – zapytał Grey, zmieniając temat. – Jak myślicie?
– Tortury na przyboju – wymamrotał Jones.
– Kolejne gonitwy słoni. – Jackson ostrożnie dotknął
swojej poobijanej czaszki. – Chyba rośnie mi grzebień na
głowie. Oddałbym wszystko, żeby móc przebiec kawałek bez
łodzi tłukącej mi się po łbie.
– Cokolwiek wymyślą, nie powinno to być aż takie złe –
powiedział Larsen. – Naprawdę fatalne rzeczy zostawiają na
nocną zmianę.
Grey zainteresował się Murrayem, który przez całą
wyżerkę nie odezwał się ani słowem. Był blady i co kilka minut
zanosił się męczącym, suchym kaszlem.
– Dobrze się czujesz, brachu? – spytał go Grey. –
Wydajesz paskudne odgłosy.
– Nic mi nie jest – odparł Murray, siląc się na uśmiech. –
Uwielbiam to gówno.
Na sali zapadła cisza, gdy instruktor Logan podszedł do
stolików dla kursantów. Wziął słodką bułeczkę z czyjejś tacy
i wbił w nią zęby.
– Wiem, że żaden z was nie jest jeszcze zmęczony –
powiedział, przeżuwając. – Ale pamiętajcie, że w następnych
dniach będziecie czuli wielką pokusę, żeby zasnąć w mojej
stołówce. – Pokręcił głową. – Nie róbcie tego. Kara za spanie
podczas posiłków polega na zjedzeniu lub wypiciu wybranej
przeze mnie mikstury. Gwarantuję wam, że nie będzie miła dla
podniebienia. Mam słabość do sosu tabasco, panowie, i będę go
używał bez ograniczeń. Nawiasem mówiąc, wyżerka dobiegła
końca. Powstań! – Wcisnął sobie resztę bułeczki do ust i wrócił
do stolika instruktorów.
Kursanci wysypali się na dwór i zgromadzili się wokół
łodzi. Logan wyszedł za nimi i wkrótce znów biegli, tym razem

264
na wschodni kraniec bazy. Potruchtali główną drogą, a następnie
skręcili na zaniedbane boisko. Upuścili łodzie na błotnistą
trawę, zeskoczyli z betonowego muru oporowego biegnącego
wzdłuż skraju boiska i ustawili się w szeregu nad brzegiem
zatoki. Niewielki skrawek plaży był pokryty rozkładającymi się
wodorostami wydającymi nieprzyjemną woń.
Brązowawozielone wody zatoki były równie odpychające.
– Posłuchajcie, drogie panie – krzyknął instruktor Logan
ze szczytu muru. – Następna konkurencja znana jest jako susy
Logana. Chętnie przypisałbym sobie tę nazwę, ale obawiam się,
że to niewygodne ćwiczenie jest starsze niż moje instruktorskie
rządy. – Logan odchylił głowę do tyłu i wypluł na wiatr
strumień słonecznikowych pestek. – Podobnie jak wszystko
inne, jest to wyścig, wyścig załóg, nie pojedynczych ludzi.
Zasadniczo polega na tym, że będziecie leżeć na plecach
z nogami splecionymi wokół talii poprzedniego faceta
w szeregu. Tym sposobem cała załoga łodzi utworzy łańcuch.
Tylko ostatni gość w szeregu będzie miał wolne nogi. Reszta
z was będzie musiała używać rąk w charakterze napędu.
Całkiem proste, nie? Poruszacie się jak gąsienica albo jakiś
ogromny wodny robal. A może ktoś nam to zademonstruje? Są
ochotnicy?
Natychmiast wystrzeliła do góry ręka podporucznika
Pollocka.
– Okej, dowódco grupy. Zbierz załogę i pokaż nam, jak
to się robi.
Załoga Pollocka, brodząc po wodzie, weszła do zatoki.
Opletli jedni drugich nogami w pasie, położyli się na plecach
i zaczęli wiosłować rękami. Poruszali ramionami w sposób
nieskoordynowany, a jeden z kursantów wyraźnie miał
problemy z utrzymywaniem głowy nad wodą. W dodatku
Pollock, który znajdował się na czele łańcucha, jeszcze
pogarszał sprawę, młócąc wściekle i nie robiąc niczego, żeby
utrzymać równy kurs.

265
– Wystarczy! – krzyknął Logan. – Cóż za żałosny pokaz!
Jeśli reszta z was zaprezentuje się równie kiepsko jak oni,
zostaniemy tu do północy. – Instruktor wskazał na dok, który
wrzynał się pięćdziesiąt metrów w zatokę. – Zaczniecie tam. –
Potem przesunął palec na północ. – I powiosłujecie do tamtych
skał, to jakieś czterysta metrów. Następnie wejdziecie na skały,
pobiegniecie ulicą na południe, zrobicie okrążenie wokół boiska,
pobiegniecie na północ, znów zejdziecie do wody
i przywiosłujecie tu z powrotem. Jakieś pytania? – Odczekał
ułamek sekundy. – Dobra. Ustawcie się.
Grey wszedł do zatoki i brodząc, ruszył w stronę doku.
Z każdym krokiem muł wsysał mu buty, niemal zrywając je
z nóg. Nagle dno zniknęło, więc był zmuszony popłynąć
w kierunku doku. Cieszył się, że ma na sobie kamizelkę
ratunkową, bo utrzymywanie się pionowo w wodzie bez czegoś,
co zapewniałoby pływalność, szybko dawało w kość.
– Ustawcie się za mną – powiedział Grey. – Ja będę
prowadził.
Załoga łodzi numer sześć utworzyła łańcuch, położyła
się na wodzie i czekała.
– Pamiętajcie, opłaca się być zwycięzcą! – krzyczał
Logan z brzegu. – A teraz ruszajcie!
Grey machał rękami do tyłu, ale szybko się zorientował,
że muszą zsynchronizować swoje wysiłki, jeśli chcą
gdziekolwiek dotrzeć.
– Murray, podawaj nam tempo.
– Raz! Raz! Raz!
Z wolna nabierali prędkości, ślizgając się na północ
w mętnych wodach zatoki. Grey zaczynał się już trząść z zimna,
a wiedział, że te zajęcia potrwają przez większą część
popołudnia.
– Kurwa mać! – krzyknął nagle Larsen. – Miażdżysz mi
jaja, Murray. Przesuń się trochę w tamtą stronę.
Łańcuch zafalował, gdy Murray niezręcznie zmieniał

266
pozycję.
– Okej, teraz lepiej.
Grey, który obejmował nogami talię Rogersa, zobaczył,
że jego przyjaciel ma problemy z utrzymaniem głowy na
powierzchni. Spróbował odchylić się bardziej do tyłu,
zmniejszając nacisk na jego tułów.
– Tak lepiej – wykrztusił Rogers. – Dzięki.
Większość załóg miotała się przy falochronie, ale jedna
wzięła się w garść, wychodząc na prowadzenie i zostawiając
resztę daleko w tyle. Grey wciąż młócił rękami w rytm
okrzyków Murraya, starając się myśleć o wszystkim, tylko nie
o zimnie i nie o Vanessie z innym mężczyzną, o wszystkim,
tylko nie o samotnym Ramirezie w szpitalu, o wszystkim, tylko
nie o mściwych handlarzach bronią. Instruktorzy obserwowali
z brzegu ich wyczyny, oni zaś mozolnie posuwali się po wodzie.
Chmury zgęstniały nad ich głowami. Wciąż wiosłowali,
tymczasem woda zaczęła się kołysać, pokrywając się maleńkimi
zmarszczkami, a na twarzy Greya rozpryskiwały się krople
deszczu.
– Kim właściwie był, do cholery, ten Logan? –
zastanawiał się Larsen. – Co za pojebaniec mógł wymyślić coś
takiego? Logan może sobie w dupę wsadzić te swoje susy
Logana...
– Hej – przerwał mu Grey. – Dość narzekania.
Wygrajmy wyścig i miejmy to już z głowy.
– No właśnie, Larsen, zamknij się, bo znów ci zmiażdżę
jaja – ostrzegł go Murray.
Po tej groźbie nastąpił koncert gardłowego kaszlu.
Wiosłowali i wiosłowali, walcząc z przypływem
wtłaczającym wodę do zatoki. Gdy zatrzymali się przy stercie
skalnych bloków, Grey miał w głowie kompletny mętlik. Po
opuszczeniu zatoki cała załoga trzęsła się gwałtownie, wspinając
się na skały w strugach deszczu. Ruszyli niezdarnie biegiem,
odzyskując stopniowo ciepło w zdrętwiałych kończynach.

267
– Tym razem musicie wygrać, chłopaki – zawołał do
nich instruktor Petrillo, gdy przebiegali obok niego. – Możecie
mi zaufać, będzie warto. Przed wami jest tylko jedna załoga.
Dogońcie ją. Nie pożałujecie.
Grey rzucił się do przodu, popędzając załogę. Widział,
jak w oddali grupa biegnąca na prowadzeniu pokonuje zakręt na
boisku.
– Petrillo by nas nie okłamał. Musimy ich dogonić.
Może będziemy mogli trochę odpocząć.
– Gówno prawda – powiedział Larsen. – To wszystko
gówno prawda. Wciskają nam, że zwycięstwo oznacza nagrodę,
ale wcale tak nie jest. Tortury na przyboju były jedyną nagrodą,
jaką kiedykolwiek dostałem. Podobnie jak wszyscy inni.
– Spójrz na to z innej strony. Im szybciej pobiegniemy,
tym będzie nam cieplej. Pośpieszmy się.
Przyśpieszyli kroku i powoli zmniejszyli dystans do
prowadzących. Dwie rywalizujące ze sobą załogi zeszły razem
po skałach i równocześnie wślizgnęły się do wody. Znalazłszy
się w zatoce, Grey zajął miejsce na początku łańcucha. Przez
kilka minut posuwali się łeb w łeb z rywalami. Nagle druga
załoga skręciła na płytszą wodę. „Co oni, u diabła,
wyprawiają?” – pomyślał Grey. W dalszym ciągu wiosłował
zawzięcie i zdziwił się, gdy tamci niespodziewanie wystrzelili
do przodu.
– Chodzą po dnie! – krzyknął Murray.
Grey zorientował się, że Murray ma rację. Ostatni
człowiek w szeregu stał niemal pionowo, odpychając się
stopami od dna.
– Hej, przestańcie! – krzyknął Grey. – To nie
w porządku.
– Nie oszukujesz, nie wygrywasz – padła odpowiedź
dowódcy załogi.
– Ty akademicka gnido! – krzyknął Larsen. – Lepiej
zdejmij ten swój sygnet i wsadź go sobie w dupę!

268
Grey słuchał z uśmiechem, jak jego załoga wymieniała
obelgi z oszustami, i miał nadzieję, że przynajmniej ta odrobina
wrogości rozgrzeje jego ludzi. Wiosłowali coraz mocniej, ale
nie potrafili dotrzymać tempa rywalom.
– Świetnie – powiedział w końcu Grey – zrobimy to
samo co oni. Zabieram nas na płyciznę. – Pokierował ludzkim
łańcuchem na płytką wodę. – Murray, daj nam trochę czadu.
Błyskawicznie pomknęli do przodu, bo Murray
przebierał nogami po dnie. Młócili bez przerwy, ale było jasne,
że nie zdołają odrobić straty do prowadzącej załogi. Wyszli na
plażę tuż za oszustami.
– No i mamy zwycięzców – zawołał instruktor Logan. –
Proszę bardzo, rozgośćcie się – zwrócił się do zwycięskiej
załogi. – Klapnijcie na dupie, tam na plaży. Ogrzejcie się
nawzajem, ale nie śpijcie. – Potem odwrócił się do zespołu
Greya. – Wiecie, co oznacza drugie miejsce, prawda?
– Co takiego? – spytał Grey bez większego entuzjazmu.
– Jesteście pierwszymi przegranymi. Zdejmijcie
kamizelki.
Zdjęli kamizelki ratunkowe i rzucili je na piasek.
– A teraz wynoście się tam! – Logan wskazał na zatokę.
Grey wszedł z powrotem do mętnej wody. Odwrócił się
i wziął kolegów pod ręce.
– Usiądźcie!
Znów usiedli w wodzie, tymczasem na brzeg wyszły
dwie kolejne załogi.
– Chowanie kursanta! – krzyknął Logan.
„O kurwa” – przemknęło Greyowi przez myśl.
Wstrzymał oddech i zniknął pod powierzchnią. Zimna woda
zamknęła się nad jego czaszką, napierając na usta. Po mniej
więcej pięciu sekundach wystawił głowę.
– Chowanie kursanta!
Powtarzali w kółko to ćwiczenie. „Chowanie kursanta.
Chowanie kursanta”. Grey próbował się uspokoić, lecz narastała

269
w nim frustracja. Logan na krótko przestał się nimi interesować,
bo do brzegu brnęły kolejne załogi.
– Schowam fiuta w twojej dupie – zrzędził Murray,
spluwając wodą z zatoki w stronę Logana. – Jak by ci się to
podobało osiłku?
Przez dwie godziny grupa na zmianę robiła pompki
i ćwiczyła chowanie się pod wodą w zatoce. Z czasem deszcz
osłabł, zmieniając się w lekką mżawkę. Gwałtowne drgawki
stały się drugą naturą Greya. Mięśnie żuchwy dostawały
skurczów od nieustannego dzwonienia zębami, dlatego musiał
co chwilę ruszać szczęką, żeby się całkiem nie zacisnęła.
– Zabawcie mnie czymś! – krzyknął Logan. – To gówno
zaczyna się robić nudne. Jak usłyszę jedną dobrą opowieść albo
dowcip, to pozwolę wam, gnojki, wypełznąć z zatoki.
Kursanci popatrzyli po sobie wyczekująco. Każdy się bał
zgłosić na ochotnika. W końcu Rogers podniósł rękę do góry.
Grupa jęknęła.
– Ach, Szekspir – powiedział Logan. – Co masz dla nas
tym razem? Wiersz miłosny?
– Nie. Myślałem o czymś bardziej przygnębiającym.
O czymś, co pozwoliłoby spojrzeć na cierpienie z szerszej
perspektywy.
– I co by to miało być?
– Cóż, gdy szuka się czegoś mrocznego, wikingowie są
zawsze niezawodni, więc może jakiś fajny kawałek prozy ze
skandynawskich runów? Co pan powie na małą dawkę
prawdziwego masochizmu?
– Jak pan sobie życzy, sir. Tylko szybko, zanim stracę
cierpliwość.
– Słusznie. – Rogers wyprostował się w wodzie. –
Myślę, że to się panu spodoba. Wikingowie faktycznie wierzyli,
że w ostatecznym starciu bogów zwycięży chaos i zło.
Zaczął recytować głębokim, teatralnym głosem:
Bracia będą walczyćI zabijać się nawzajem.Siostrzane

270
rodyPopełnią haniebne czyny.Na świecie zapanuje
żałość,Szerząca się lubieżność.Wiek topora, wiek
miecza,Popękają tarcze.Wiek burzy, wiek wilka,Zanim świat
w proch się obróci,Ani litości, ani zmiłowaniaNie okaże
człowiek człowiekowi. – Zamknij się, kurwa! – warknął
Logan. – Jak dla mnie brzmi wspaniale! Jest pan małym
głupawym gnojkiem, sir. Doskonałym przykładem na to, jak
opłakane skutki przynosi nadmiar wykształcenia. Było zabawne,
ale nie dość dobre. Chowanie kursanta!
Chichotanie ustało, gdy kursanci wstrzymali oddech
i zniknęli pod powierzchnią. Żmudne ćwiczenia trwały, aż
nadeszła pora kolacji, a wtedy załogi znów ustawiły łodzie na
głowach i popędziły do stołówki. Na parkingu czekała następna
zmiana instruktorów. Grey rozglądał się za znajomymi
twarzami. Natychmiast dojrzał w tej groźnej grupie starszego
bosmana Baldwina i bosmana sztabowego Lundina.
Przynajmniej mógł liczyć, że Lundin pohamuje sadystyczne
odruchy innych.
Przed wejściem do budynku kursanci spłukali wodą
dłonie i buty pod umieszczonym na zewnątrz kranem. Grey
uśmiechnął się do Felicii, przechodząc obok kasy i ustawiając
się w kolejce po żarcie. Obsługa stołówki marszczyła nosy, gdy
kursanci podawali talerze.
– Cuchniecie ściekami!
Grey niczego nie zauważył. Był tak zmarznięty
i zmęczony, że mózg nie pozwalał mu na luksus dręczenia się
brzydkimi zapachami. Jak zwykle usiadł ze swoją załogą
i pochłonął sutą porcję pomyj serwowanych przez marynarkę.
Mimo że znajdował się w pomieszczeniu, stwierdził, że nadal
się trzęsie. W stołówce panowały okropne przeciągi. Spojrzał
w górę. Wentylatory umieszczone na suficie pracowały na
pełnych obrotach. Murray podążył wzrokiem za jego
spojrzeniem.
– Założę się o wszystko, że te cholerne wentylatory to

271
pomysł instruktorów.
– Wcale bym się nie zdziwił – powiedział Grey,
wstając. – Idę po gorącą czekoladę. Ktoś jeszcze reflektuje?
Cały stół podniósł ręce do góry.
– Okej, ale przydałaby mi się pomoc. – Grey spojrzał na
Murraya.
– Tak jest, sir.
Murray ostrożnie podniósł się z miejsca i poszedł za
Greyem z powrotem do kolejki. Saszetki z czekoladowym
proszkiem już się skończyły, ale zbiornik z gorącą wodą był
pełny. Grey nalał parujący wrzątek do sześciu kubków i wręczył
trzy z nich Murrayowi. Powlekli się z powrotem do stolika
i rozdali kubki.
– Myślałem, że dostaniemy gorącą czekoladę – zrzędził
Larsen.
– Hej, przynajmniej jest gorąca – powiedział Grey.
Podniósł swój kubek do policzka. Ciepło było boskie.
Desperacko pragnął przylgnąć całym ciałem do parującego
naczynia. Przenosił kubek od jednego policzka do drugiego,
wreszcie przycisnął go do piersi. Po prostu był
niewystarczający, żeby mógł go wszędzie zagrzać. Pozostali
sprawiali wrażenie równie sfrustrowanych. Byli zafascynowani
ciepłem wody, ale nie wiedzieli, co z nią począć. W końcu Grey
odstawił kubek na stół i ciasno skrzyżował ręce na piersi.
Murray zakaszlał gwałtownie i przycisnął chusteczkę do
ust. Gdy tylko kaszel mu przeszedł, zerknął na chusteczkę,
szybko zmiął ją w kulkę i wcisnął do kieszeni.
– O co w tym wszystkim chodzi?
– O czym pan mówi? – spytał Murray, unikając jego
wzroku.
– Mówię o tym kaszlu. Brzmi paskudnie. I dlaczego tak
ci śpieszno, żeby schować chusteczkę.
– Jest pokryta smarkami, sir – wyjaśnił Murray. – Nie
chciałbym urazić Rogersa.

272
– Przestań pieprzyć – zirytował się Grey. – Pokaż mi
chusteczkę.
Murray pochylił się w stronę Greya i wyszeptał:
– Bracia krwi, zgadza się?
– Oczywiście – odparł Grey takim samym szeptem.
Murray zdusił kaszel.
– Chyba wpadłem po uszy w gówno, sir.
– Czy nie powinienem cię zgłosić do lekarza?
– Nie ośmieliłby się pan – syknął Murray. – Obietnica to
obietnica. Jedyny sposób, w jaki mogą się mnie pozbyć z tej
grupy, to wynieść mnie w trumnie.
– Daj mi chusteczkę – nalegał Grey. – Pokaż mi ją.
Murray wcisnął mu pod stołem do ręki zmiętą
chusteczkę. Grey rozwinął ją i wzdrygnął się z obrzydzenia.
Była pokryta oślizłą różowawą pianą.
– To poważna sprawa, Murray – wyszeptał Grey. – Nie
mogę pozwolić, żebyś kontynuował.
– Decyzja nie należy do pana.
„Nie do mnie?” – Grey stłumił złość.
– Nie mogę ci pozwolić.
– Sir, zawarliśmy pakt. – Murray posłał mu żałosne
spojrzenie. – Bracia krwi.
Grey oddał Murrayowi chusteczkę.
– Nie powiem nikomu, jeśli obiecasz, że nie będziesz
ukrywał swojego stanu, gdyby się znacznie pogorszył.
Murray się uśmiechnął.
– Umowa stoi.
– Nie czuję się z tym dobrze.
– Niech się pan tak bardzo nie martwi. Mnóstwo
kursantów dotrwało do końca hell weeku z obrzękiem płuc.
– Co tam sobie szepczecie wy dwaj? – spytał Rogers.
– Nic ciekawego. – Grey pokręcił głową i odwrócił
wzrok. – Zastanawiamy się tylko, jakie lanie dostaniemy tej
nocy.

273
– Czas ruszać, panowie – zawołał starszy bosman
Baldwin. – Pożegnajcie się ze słońcem, bo nieprędko je
zobaczycie.
Grupa wyszła na zewnątrz, gdy już się ściemniało.
Powietrze wciąż było przesycone wilgocią, co gwarantowało, że
kursanci nawet na moment nie będą się cieszyli suchym
ubraniem. Grey i członkowie jego załogi wywindowali łódź na
głowy i czekali na instrukcje.
Przed grupą stanął szczupły instruktor, niejaki Barefoot.
Miał duże oczy, duże uszy i drobną twarz, przez co był
uderzająco podobny do myszy. Niestety był znany z tego, że
szybko biegał.
– Zapieprzam z powrotem do bazy, więc nie zostawajcie
w tyle. Maruderzy drogo zapłacą. – I Barefoot puścił się ostrym
sprintem.
Łódź obijała się Greyowi o obolałą czaszkę, gdy
próbowali nadążyć za instruktorem. Do jego załogi podjechał
niebieski potwór, a z okna wychylił się starszy bosman Baldwin.
– Dodajcie mi otuchy, panowie. Może jakaś mała
przyśpiewka?
Murray nie wahał się ani chwili. Zakaszlał głośno
i zaczął śpiewać jedną ze swoich ulubionych piosenek:
Miałem psa, co wabił się Jeż.Jeż chciał być SEALsem
też.Kupiłem mu maskę, cztery tycie płetwy,Wpadł do oceanu i...
– Zamknij się! – ryknął Barefoot przez ramię. –
Nienawidzę tej gównianej przyśpiewki. Spróbujcie ją
podchwycić, to was zajeżdżę, debile.
– I to by było na tyle – mruknął Murray pod nosem.
Bosman Baldwin puścił do niego oko z pick-upa.
– Życzę więcej szczęścia następnym razem.
Grupa przebiegła sprintem przez szosę i wpadła na plażę.
Barefoot zatrzymał się przy linii przyboju i rozkazał kursantom,
żeby unieśli łodzie na wyciągniętych rękach.
– Jesteście ludzie gotowi na długie wiosłowanie?

274
– Hoo-yah! – odpowiedziała grupa.
Wiosłowanie było nieskończenie mniej przykre od
biegania z łodzią tłukącą się po głowach.
– To fatalnie, leniwe gnojki! Pobiegniemy. – Barefoot
utkwił swe mysie oczy w załodze łodzi numer sześć. – A wiecie
dlaczego? Powiem wam. Przez tą głupią przyśpiewkę, którą
zaczęliście, palanty, w drodze na plażę. Hell week to nie jest
odpowiedni moment na świętowanie. To jest kurewsko ponure
doświadczenie, dlatego oczekuję, że będziecie się stosownie
zachowywać.
– Pieprzenie – stwierdził Murray, zanosząc się kaszlem.
– Ktoś coś mówił?
– Nie – powiedział niewinnie Murray.
– Posłuchaj, dupku, wiem, że stwarzasz problemy. Nie
chcesz się podporządkować? No to masz przejebane. Nie
dociągniesz do końca tego tygodnia. Nie przetrwasz hell weeku.
Czy wyrażam się jasno?
– Całkowicie jasno. – Murray patrzył na swoje stopy.
Barefoot odwrócił się bez słowa i ruszył biegiem. Klnąc,
ile wlezie, grupa pobiegła za nim na południe wzdłuż linii
brzegowej. Każdy krok był bolesnym wstrząsem, a końca nie
było nigdzie widać. Niezliczone światła po drugiej stronie
granicy migotały coraz jaśniej, w miarę jak kursanci kuśtykali
w stronę Imperial Beach.
– Dokąd my biegniemy? – dziwił się Larsen. – Do
Tijuany? Obciąganie za pięć dolców?
– Cholera, brzmi nieźle. – Murray zachrząkał jak
zwierzak. – Dobrze by mi zrobiła jakaś dziewuszka w akcji.
Szkoda, że kierujemy się na bagna.
– Co? – spytał Larsen.
– Muliste bagna. Na południowym końcu plaży.
Niedaleko przystani jachtowej.
– Mówisz poważnie?
– Założę się o każde pieniądze. Przygotujcie się na

275
inwazję bakterii.
– Co wy pleciecie o inwazji bakterii, chłopaki? – zdziwił
się Jones. – Ja się nastawiam na miłą kąpiel błotną. To dobre dla
cery i w ogóle.
Barefoot przyśpieszył, więc i karawana słoni wypruła do
przodu, wprawiana w ruch pogróżkami instruktorów, którzy
jechali równolegle do niej w pick-upach.
– Zamień się ze mną, człowieku! Zamień się! Dłużej nie
wytrzymam! – Szyja Larsena przekrzywiła się na bok, tak że
łódź obijała mu się wściekle o bok głowy.
– W porządku! – odkrzyknął Grey.
Przemieścił się ze swojej pozycji na rufie i odsunął
Larsena. Nigdy nie biegł na dziobie. Była to wyjątkowo
nieprzyjemna zamiana. Nie dość, że piasek, który wypełniał
łódź, przesuwał się do przodu, to jeszcze Grey czuł, jakby
próbowano go przewrócić, popychając od tyłu, podczas gdy
wcześniej ciągnął go rozpęd całej załogi. „Błagam, zatrzymajmy
się. Błagam” – myślał.
Jednak Barefoot nie przestawał biec. Kilka minut później
skręcił na wschód i popędził po miękkim piasku. Kursanci
podążyli za nim. Wkrótce wlekli się przez duży tunel
prowadzący na drugą stronę Silver Strand Boulevard. Światła
reflektorów jadącego za nimi pick-upa migotały upiornie na
brudnych ścianach, a po tunelu niósł się stukot dziesiątków
butów. Barefoot przebiegł sprintem przez tunel i zniknął po
drugiej stronie. Gdy załoga łodzi numer sześć wypadła
chwiejnym krokiem z powrotem na piasek, Grey natychmiast
dojrzał instruktora u stóp łagodnego stoku. Co dziwne, tafla
wody rozciągająca się pięćdziesiąt metrów za jego plecami nie
połyskiwała. Była nieruchoma. Idealnie nieruchoma. Gdy
podeszli bliżej, zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki. To nie
była woda, lecz muł.
– Trafiłeś w sedno, Murray – powiedział Jackson. – Czas
na zabawę w błocie.

276
Barefoot kazał im położyć łodzie na skraju szlamu
i ustawić się zgodnie z przynależnością do załóg.
– Czas na sztafetę. Zaczniemy od podstaw. Każdy
członek waszej załogi pobiegnie na sam koniec bagna i z
powrotem. Załogi sześcioosobowe wybierają osobę, która
pobiegnie dwa razy. – Barefoot spiorunował grupę wzrokiem. –
Jakieś pytania?
Jeden z kursantów podniósł rękę.
– Skąd będziemy wiedzieli, że jesteśmy na końcu bagna?
– Będziesz wiedział, bo zaczniesz płynąć, ty durny klocu
gówna. Muł przechodzi w wodę zatoki na przestrzeni paru
metrów. Jak chcesz, możesz zasuwać dalej. Gówno mnie to
obchodzi.
– Wielka Mysz najwyraźniej uwielbia słowo „gówno” –
mruknął Murray pod nosem.
– Kto chce pobiec dwa razy? – zapytał Grey.
Nikt się nie zgłosił.
– No świetnie. Ja pobiegnę.
– Gotowi... – Barefoot podniósł rękę. – Start.
Opuścił ją gwałtownie i pierwsi zawodnicy wyrwali do
przodu, młócąc gwałtownie nogami i wymachując ramionami.
Grey przebiegł pędem kilka pierwszych kroków, ale
zaraz stracił grunt pod nogami. Początkowy rozpęd cisnął nim
twarzą w muł, gdy nogi utknęły mu po kolana w szlamie.
Szamotał się, próbując stanąć prosto, lecz na próżno odpychał
się rękami od mułu, który chlupotał mu na wysokości łokci,
sięgając wkrótce ramion. Głowa była teraz jedyną częścią ciała
wolną od tego paskudztwa. Przez kilka sekund usiłował natrafić
rękami na coś twardego. Koniuszkami palców musnął kamień,
ale nie mógł się odepchnąć od twardej powierzchni na tyle
mocno, żeby uwolnić górną część ciała. Zmagając się powoli
z ciężarem mułu, Grey podciągnął nogi pod siebie i uklęknął.
Następnie kucnął ostrożnie i w końcu stanął, zanurzony po
kolana w mazi. Smród tego cuchnącego obrzydlistwa był

277
obezwładniający. Grey spróbował zrobić następny krok, lecz
zrezygnował, kiedy poczuł, że but ześlizguje mu się ze stopy.
Szybki rzut oka dokoła przyniósł mu odrobinę pocieszenia. Nikt
nie robił większych postępów.
– Pośpieszcie się, gnojki! – krzyczał Barefoot. – Jeśli nie
podoba się wam ta zabawa, jestem pewien, że możemy
wymyślić coś lepszego do roboty. Coś bardziej ambitnego.
Grey powoli wyciągnął jedną stopę z mułu. Wyrzucił
uwolnioną nogę do przodu, ale breja ponownie ją wessała, kiedy
znów stracił równowagę. „Kurwa”– zaklął w myślach.
Spróbował innej metody. I tak już leżał na brzuchu, więc po
prostu odpychał się nogami od twardego miejscami dna
mulistego bagna. Posuwał się powoli, ale jednak się posuwał.
– To jest sposób, sir! – krzyknął Jones. – Całkiem jak
pies aportujący w stawie!
Pies aportujący... Grey przebierał z całych sił nogami,
a muł przesączał mu się przez dekolt koszulki i oblepiał
przednią część ciała. Prześlizgiwał się po pachwinach i dalej,
wzdłuż nóg. Inni kursanci, widząc, że Grey posuwa się naprzód,
naśladowali jego technikę. W końcu ręce Greya zanurzyły się
w jakiejś substancji, która mogła uchodzić za wodę. Zawrócił
i ruszył w drogę powrotną.
– To idiotyczne – jęknął Grey, wydostając się z brei.
– Dobra robota – Rogers poklepał go po ubłoconych
plecach. – Zajmujemy pierwsze miejsce.
– Teraz popatrzcie na to – powiedział Jones. – Pokażę
wam, mieszczuchy, jak to się robi.
Zrobił kilka kroków do tyłu, a potem puścił się ostrym
sprintem. Na skraju bagna wyskoczył nagle w powietrze. Grey
uśmiechnął się, widząc, jak Jones szybuje z wdziękiem
w ciemnościach. Szybował dobre trzy metry, zanim klapnął
z plaśnięciem i chlupotem w cuchnącą maź. Natychmiast się
podniósł i ruszył dalej. Jego technika wydawała się absurdalna,
a jednak posuwał się do przodu. Gwałtownie szarpał nogami

278
w górę i w dół, nie pozwalając, by muł wessał je na dobre. Grey
zobaczył, że po dotarciu na drugi koniec bagna Jones ciężko
dyszy z wysiłku,
– Jestem wykończony – wychrypiał Jones, przewracając
się na linii startu.
Po nim Jackson wskoczył w muł i mozolnie ruszył na
drugą stronę. Następny był Larsen, potem Murray i ponownie
Grey. Poszło mu nieco lepiej niż za pierwszym razem, chociaż
znowu był zmuszony czołgać się na brzuchu. Słaniając się na
nogach, jako pierwszy minął linię mety.
– Klapnijcie sobie na dupie w mule – rozkazał
Barefoot. – Opłaca się być zwycięzcą.
Grey zebrał załogę. Weszli do bagna i usiedli,
przyciskając się mocno do siebie, żeby zachować ciepło.
Pomimo przyprawiającego o mdłości smrodu muł okazał się
dziwnie kojący. Grey patrzył z satysfakcją, jak reszta grupy
powtarza wyścig. „Zamknę oczy tylko na sekundę” – pomyślał.
Zbudziło go pacnięcie, kiedy dłoń Murraya opadła na jego
głowę.
– Następny wyścig, szefie.
– Już?
– Już.
Murray pomógł Greyowi wstać i chlupocząc, poczłapali
z powrotem na linię startu.
– Czas na coś nieco bardziej zabawnego – powiedział
Barefoot. Jego duże oczy jaśniały w ciemności. – Wszyscy
umiecie robić fikołki, prawda? Oczywiście, że umiecie. Sztafeta
jest taka sama, tylko że będziecie robili przewroty do końca i z
powrotem. – I natychmiast dodał: – Gotowi, start.
Grey podszedł do skraju mulistego bagna i niechętnie
przytknął głowę do cuchnącej brei. Sączyła mu się do uszu,
oczu, do nosa, blokując wszystkie zmysły. Czuł, że się dusi
w ciemnościach. Przebierał nogami, ale wydawało mu się, że nie
da rady przerzucić ich na drugą stronę. Głowa jeszcze bardziej

279
wcisnęła się w muł, a do nosa i uszu popłynęły oślizgłe strużki
szlamu. Jeszcze raz spróbował z nogami. Nic z tego. Gówno.
Gówno. Gówno. Rozpaczliwie usiłował wyszarpnąć głowę. Ani
drgnęła. Zaczął odczuwać niedobór tlenu. „Umrzeć w taki
sposób. Umrzeć z głową w błocie...”– myślał. Opanowała go
dzika wściekłość. Z całych sił szamotał się w mule i w końcu
jego głowa prześlizgnęła się do góry, a potem wystrzeliła
z powrotem na powierzchnię. Grey rzęził, desperacko
wdychając nocne powietrze. Ostrożnie otworzył oczy. Wszystko
było brązowe. Nie słyszał ani słowa. Próbował wydłubać szlam
z uszu, ale tylko wepchnął go jeszcze głębiej. Nagle pojawiła się
przy nim jakaś postać. Grey odwrócił się zdziwiony. Sądząc po
brązowej żyle wyraźnie widocznej na brązowej twarzy
Barefoota, instruktor wrzeszczał.
– Wracaj tam natychmiast – dotarł do niego stłumiony
rozkaz. – Co to ma znaczyć? Jakaś przerwa na odpoczynek? Bez
pierdół. Jeszcze nigdzie nie dotarłeś.
Z żołądkiem podchodzącym do gardła ze strachu Grey
ponownie zanurzył głowę w mule. Chlup. Świat pogrążył się
w kompletnej ciszy. Grey wierzgał rozpaczliwie nogami i w
końcu, bardzo powoli, zdołał na tyle przenieść ciężar ciała do
przodu, że przewrócił się na plecy. Następnie podciągnął się na
kolana i uklęknął. Muł znów wessał jego głowę i wszystko
zaczęło się od nowa. Co kilka przewrotów głowa grzęzła mu
w szlamie, co sprawiało, że wpadał we wściekłość wywołaną
paniką. Kiedy dotarł z powrotem na linię startu, przeklinał
i prychał ze złości.
Jackson skierował do niego kilka bezgłośnych słów.
Greyowi coś strzeliło w uszach i uchwycił końcówkę
wypowiedzi:
– ... tym tak bardzo.
– Bardzo?
– Nie rozumiem, o co panu chodzi – powiedział Jackson
z zakłopotaną miną.

280
– Nie słyszałem cię.
– Mówiłem właśnie, że nie powinien się pan tak bardzo
denerwować tą idiotyczną paradą. Nigdy nie widziałem, żeby
był pan tak zdenerwowany. Klął pan jak marynarz.
– Zaczekaj, aż przyjdzie twoja kolej na topienie się
w mule – odparł Grey i poszukał wzrokiem Murraya.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Chłopak leżał
twarzą do dołu w szlamie, a instruktor Barefoot trzymał but na
jego karku.
– Co się dzieje?! – krzyknął Grey.
– To pana nie dotyczy, sir.
– Wręcz przeciwnie. To jest członek mojej załogi, a pan
go topi.
– Nie topię go, pieprzony debilu. – Barefoot podniósł
nogę, a Murray szarpnął głową do góry, z trudem łapiąc
powietrze. – Skoro tak bardzo się pan niepokoi, może powinien
pan zająć jego miejsce.
Grey wyciągnął Murraya z mułu i osunął się na kolana.
Słyszał, jak Murray protestuje, gdy kładł głowę w szlamie.
Tarzał się, robiąc kolejne przewroty, napędzany czystą
nienawiścią, najsilniejszą, jaką czuł do kogokolwiek od lat.
„Pierdol się. Pierdol się. Pierdol się – powtarzał w myślach. –
Pewnego dnia zostanę twoim dowódcą i cię zniszczę.
Kompletnie cię zgnoję. Nie obchodzi mnie, że to ma mnie
rzekomo wzmocnić. Znajdę sposób”. Grey wylądował wprost na
butach Larsena. Wstał i słaniając się na nogach, poszedł na
koniec szeregu. Musztra trwała do późnej nocy. Fikołki, bieg
tyłem, wyścigi taczek. Grey, niemal głuchy i ślepy od szlamu,
wysilał się, żeby rozszyfrować instrukcje starszego bosmana
Baldwina.
– ... muł... ludzie... czas... wiosłować... wyżerka...
Zdezorientowany Grey spojrzał na Murraya. Ten skinął
głową na znak, że zrozumiał rozkazy. Załoga wróciła do łodzi.
Podnieśli ją wspólnie, umieścili na głowach i ponieśli przez

281
bagno. Grey popychał rufę łodzi, gdy spuścili ją na mętną wodę.
Wkrótce zanurzył się z głową. Przepłynął kawałek za pontonem
i wgramolił się do środka.
– Jej, ależ pan czyściutki! – wykrzyknął Murray na
widok mokrego munduru Greya. – Chyba też się zamoczę.
Ześlizgnął się za burtę do zatoki, a reszta załogi poszła
za jego przykładem.
– Cieszę się, że znowu słyszę – wymamrotał Grey do
siebie.
Mokre ciała z powrotem klapnęły w łodzi. Grey
popatrzył wyczekująco na Murraya.
– Jakie rozkazy?
– Mamy wiosłować na północ i kierować się na
reflektory niebieskiego potwora na skraju bazy desantowej. Nie
powinno to zająć więcej niż kilka godzin. Oczywiście Barefoot
nazwał to wyścigiem.
– No to ruszajmy. Murray, możesz już zacząć nadawać
tempo. Zamienimy się pozycjami na półmetku.
Wiosłowali w rytm okrzyków Murraya, ślizgając się na
północ po wodach zatoki. Śródmiejskie światła migotały
w oddali pod łukiem Coronado Bay Bridge. Na wschodzie Grey
z trudem rozróżniał upiorne zarysy starych okrętów na morskim
cmentarzysku. Zdezelowane kadłuby zostały porzucone dawno
temu i rdzewiały teraz na południowym krańcu zatoki. Płynęli
dalej, spokojnie zanurzając drewniane wiosła i mącąc gładką
powierzchnię wody.
– Przestań na mnie chlapać – zaprotestował Larsen.
– Przepraszam – powiedział Jones, zaciągając. – To
niechcący.
W oddali pojawiły się dwa jasne punkty. Reflektory.
Wydawały się zwodniczo bliskie. Grey wciąż cierpliwie
wiosłował, ale światła pozostawały uparcie poza zasięgiem.
– Powiedziałem, żebyś przestał na mnie chlapać! –
wrzasnął Larsen.

282
– Uspokój się! – zganił go Rogers. – Jones zrobił to
niechcący. Daj mu spokój.
– Niech pan spróbuje, jak to jest być ochlapywanym
zimną wodą przy każdym ruchu wiosłem.
Jones odwrócił się i spojrzał na Larsena.
– Hej, nie trzeba od razu robić draki. Zamienię się z tobą
miejscami już teraz. Będziesz mógł na mnie chlapać, ile
zechcesz, okej?
– Świetnie.
Larsen przesunął się na dziób, a Jones przemknął do
tyłu.
Wiosłowali dalej. Dwie załogi miały nad nimi
zdecydowaną przewagę, a trzy wlokły się z tyłu. Grey wiedział,
że nie muszą wygrać. Wygrywanie było miłe, ale kluczem do
przetrwania było nie przegrywać. Dostawanie batów podczas
hell weeku to coś więcej niż tylko dyskomfort. Wszyscy mają
swój punkt krytyczny, a każde dodatkowe lanie prowadziło ich
zmaltretowane ciała o jeden krok bliżej do porażki.
– Dlaczego się pan zaciągnął, sir? – spytał Murray,
spoglądając do tyłu na Greya.
– Co? – Grey był całkowicie zaskoczony tym
pytaniem. – Dlaczego się zaciągnąłem? – Miał w głowie
pustkę. – A ty dlaczego się zaciągnąłeś?
– Bardzo pięknie, ale to ja zapytałem pierwszy.
Grey spojrzał na spieniony kilwater za swoim wiosłem.
– Bo to jest ciężkie.
– Bo jest ciężkie? – zdziwił się Murray. – Jezu. No to
dam panu stukilowy plecak i wyślę na sześciomiesięczny
forsowny marsz. Musi być coś więcej.
Grey się zastanowił.
– Poczucie koleżeństwa. Okazja do udowodnienia
samemu sobie, że potrafi się to znieść. – Uśmiechnął się. – No
i oczywiście, żeby wysadzać gówno w powietrze i rozwalać
drzwi kopniakiem.

283
– To już lepiej. Na moment napędził mi pan stracha.
– A co z tobą, Murray? Dlaczego SEALs?
– Żeby spuszczać wpierdol, całkiem po prostu.
Spuszczać jebany wpierdol i stawiać krzyżyki. Być najlepszym.
I oczywiście zjawić się na zjeździe swojej klasy z ogólniaka
i czekać, aż te wszystkie laski, które mnie ignorowały, ustawią
się w kolejce, żeby zakosztować mojego wacka.
Cała załoga wybuchnęła śmiechem.
– Nawet mi to do głowy nie przyszło – powiedział
Larsen. – Cholera, a to dobre. Teraz nie ma mowy, żebym
zadzwonił. Już widzę te wszystkie flejtuchy w kolejce na
kolanach.
Jackson pokręcił głową.
– To trochę zbyt drastyczne, bracia. Ja sam nie jestem
aniołem, ale czy moglibyście mi oszczędzić szczegółów
waszych fantazji, białasy?
– Tylko nie próbuj mi wmawiać, że o tym nie myślisz –
zadrwił Murray. – Pieprzysz głupoty, Wielebny.
– Mówię po prostu, że nie muszę tego słuchać. Próbuję
prowadzić prawe życie.
W łodzi zapanowała cisza, bo załoga skupiła się na
wiosłowaniu. Byli niemal u celu. Niebieski potwór stał wyraźnie
widoczny na skraju bazy desantowej. Po dotarciu na płyciznę
wyskoczyli z pontonu i popchnęli go na brzeg. Gdy tylko stanęli
na suchym lądzie, wpadli na instruktora Barefoota.
– Chwyt na wyciągniętych rękach!
Unieśli łódź nad głowy.
– Nie ruszać się.
Barefoot odszedł i wsiadł z powrotem do samochodu.
– Wiedziałem, że powinniśmy byli przewrócić łódź –
zrzędził Murray. – To dziadostwo jest cięższe niż gówno.
– Gówno nie jest ciężkie – sprostował Rogers.
Trzymali łódź w górze przez kilka minut, a gdy już mieli
dosyć, robili sobie co jakiś czas przerwy. Wielokrotnie

284
opuszczali łódź na głowy, zbierali siły i znów wypychali ją do
góry. Barefoot musiałby to w końcu zauważyć, ale Grey
wiedział, że po prostu nie dadzą rady tak długo trzymać w górze
wypełnionego wodą pontonu.
– Sprawiacie mi zawód, chłopaki – zadudnił czyjś
drwiący głos. – To jest niedopuszczalne.
Co? Grey był pewien, że ma omamy słuchowe. Przez
kilka sekund wgapiał się w ciemność, zanim zobaczył jakąś
postać przykucniętą obok sterty kamieni, obserwującą ich
w idealnym bezruchu.
– Nie podobają się wam ulubione zabawy Barefoota? –
Postać wstała i z cienia wyłoniła się znajoma twarz. Starszy
bosman Baldwin machnął ręką w stronę zatoki. – Zasuwajcie.
Nie chcę widzieć żadnej części ciała oprócz oczu i ust.
– Zimno – tyle tylko był w stanie wykrztusić Jackson po
półgodzinnym zanurzeniu w wodzie o temperaturze poniżej
szesnastu stopni. Jego pełne usta nabrały ciemnosinej barwy.
Ułożył je niezdarnie, żeby jeszcze raz wypowiedzieć to słowo –
Zimno.
– Zapraszam, panowie. – Bosman Baldwin dał im znak,
żeby wrócili na brzeg.
Grey pomógł Jacksonowi wyjść z wody. Wielebny
wspierał się na nim ciężko. Chwilami nogi się pod nim uginały,
a ręce się trzęsły. Baldwinowi wystarczyło jedno spojrzenie,
żeby wezwać sanitariusza. Chwilę później Jacksona
błyskawicznie zabrała karetka.
„Dlaczego?” – pomyślał Grey. Przygnębiony patrzył, jak
tylne światła rozpływają się w mroku.
– Na glebę.
Grey gapił się tępo przed siebie.
– Powiedziałem na glebę, sir!
Grey otrząsnął się z transu i przyjął pozycję do pompek.
Zdołał zrobić tylko sześćdziesiąt i ręce odmówiły mu
posłuszeństwa. Reszcie załogi nie poszło wcale lepiej. Leżeli

285
rozciągnięci na pokruszonej nawierzchni, dygocząc i mając
nadzieję, że Baldwin o nich zapomni. Przynajmniej ten jeden raz
tak się właśnie stało.
– Powstań. – Barefoot wygramolił się z niebieskiego
potwora. – Zamoczyć się.
Popędzili do zatoki, zanurzyli się w wodzie i wrócili
biegiem.
– Zamoczyć się.
Musztra trwała tak długo, aż z ciemnej zatoki wyłoniła
się ostatnia załoga łodzi. Barefoot spojrzał na zegarek i rozkazał
grupie, żeby ustawiła się w szyku do gonitwy słoni.
Rozmiękczona skóra na głowie Greya głośno protestowała, gdy
oparł o nią łódź. Łańcuch kursantów wił się przez teren bazy
desantowej, aż w końcu zatrzymał się gwałtownie przed
stołówką. Była to pora wydawania nocnych racji, tak bardzo
wyczekiwanego czwartego posiłku. Podczas hell weeku
kierownik stołówki pozwalał SEALsom korzystać ze swojego
obiektu w późnych godzinach nocnych. Obsługa mesy po prostu
wyskrobywała wszystkie resztki z kolacji i gromadziła je do
późniejszego wykorzystania przez instruktorów.
Grey opróżniał trzeci kubek gorącej czekolady, gdy
w drzwiach pojawił się kuśtykający Jackson w towarzystwie
sanitariusza. Skierował się najkrótszą drogą po resztki żarcia.
Kilka minut później stanął przy stole z talerzem pełnym
parującego jedzenia.
– Dobrze znów cię widzieć – powiedział Grey.
– Dzięki – odparł Jackson znużonym głosem. –
Doktorkowie chcieli mnie cofnąć do następnej grupy, ale
przekonałem ich, żeby tego nie robili. Powiedzieli, że jeśli
jeszcze raz dostanę hipotermii, z całą pewnością będzie po mnie.
– Cofnęliby cię tylko dlatego, że zmarzłeś? – spytał
z niedowierzaniem Rogers. – Przecież zmarznięcie to nie to
samo co wypadek. Instruktorzy całkowicie panują nad tym, ile
czasu spędzamy w wodzie. – Pokręcił głową. – To śmieszne.

286
– Temperatura ciała spadła mi do trzydziestu dwóch
stopni – wyjaśnił Jackson. – Wszystko, co poniżej trzydziestu
pięciu, to bilet w jedną stronę do świata kłopotów. Znalazłem
się na równi pochyłej.
– Jednak...
– Nie martw się, bracie – przerwał mu Jackson. – Ja po
prostu dziękuję Bogu, że dał mi jeszcze jedną szansę. Miejmy
tylko nadzieję, że uda mi się podnieść temperaturę ciała. Lekarz
powiedział, że muszę dużo jeść i pić, żeby podtrzymać
wewnętrzny ogień. – Poklepał się jedną ręką po brzuchu,
nabierając drugą na widelec klopsa i pakując go do ust. – Jak
Bóg da, wszystko to będzie kiedyś tylko złym wspomnieniem.
– Złym wspomnieniem? – Murray uniósł brew. – Do
diabła, przecież to będzie zajebiście wspaniałe wspomnienie.
Jakiż inny pretekst mógłbym mieć w życiu, żeby wciskać się
pomiędzy takich seksownych facetów jak wy, chłopaki, i trochę
się zagrzać.
– Ciota – burknął Larsen. – Zachowaj dla siebie te swoje
pedalskie ciągoty.
– Jesteś po prostu zazdrosny, że nie okazuję ci miłości –
odparł Murray, lecz uśmiech zamarł mu na ustach, gdy zakaszlał
gwałtownie i splunął w chusteczkę.
– Trzymaj się ode mnie z daleka. – Larsen przesunął
szybko swoją tacę i się przesiadł.
Grey siedział w milczeniu, obejmując obydwiema
rękami kubek z gorącą czekoladą. Miał lekkie drgawki.
Cholerne wentylatory na suficie furkotały, rozsyłając po całym
pomieszczeniu zimne powietrze. Grey nie spał dopiero od mniej
więcej trzydziesty sześciu godzin, ale już teraz powieki
wydawały mu się niesamowicie ciężkie.

287
12

Północna zmiana wpadła jak burza do środka,


wyrywając Greya z oszołomienia.
– Wypieprzać na zewnątrz! – darł się Osgood. – Ruchy,
ruchy!
Grey wybiegł za drzwi, a załoga deptała mu po piętach.
– Podnieść łodzie na wyciągniętych rękach! Tak
trzymać!
Redman, Heisler i Osgood krążyli między szeregami jak
wilki wśród stada owiec. W tle przez megafon umieszczony na
samochodzie rozbrzmiewał cyniczny głos Furtado:
– Jestem zmęczony. Zmęczony. Chcę do domu. Mam
tego dosyć. Mam tego dosyć. Zostawcie mnie w spokoju.
Zrezygnuję. Zrezygnuję. Werbownik kłamał. To jest do dupy.
Do dupy. Mógłbym siedzieć w ciepłym, bezpiecznym miejscu.
Mógłbym być teraz na pokładzie USS Widmo, rozwalony na
koi. Mogę znieść łomot, ale jest mi zimno. To się nigdy nie
skończy. Nigdy się nie skończy.
To dręczenie gwałtownie ustało, gdy przed grupą stanął
Osgood.
– Macie okazję jeszcze trochę ponosić łodzie, bo wiem,
palanty, że uwielbiacie biegać. Następna konkurencja nazywa
się wycieczka po bazie. Jestem tej nocy w łaskawym nastroju,
więc postanowiłem zostać waszym przewodnikiem. Wskażę
wam pewne charakterystyczne punkty w tym wspaniałym
miejscu i oczekuję, że je zapamiętacie. W dalszej części
tygodnia będzie z tego sprawdzian.
Osgood pognał przed siebie na klocowatych nogach.
Łodzie obijały się jedna o drugą, gdy kursanci ustawiali się
w szeregu. W ramach zwiedzania krążyli po całej bazie
desantowej. Instruktor zatrzymywał się przed różnymi
obiektami i wykrzykiwał ich nazwy: wydział spraw osobowych.

288
Poczta. Biblioteka. Lądowisko śmigłowców. Gmach SWCC, to
znaczy formacji Special Warfare Combatant-craft Crewman,
młodszych braci SEALsów. Teatr. Grupa pędziła przez
opustoszałe ulice z łodziami podskakującymi na obolałych
głowach i szyjach. W końcu Osgood skierował ich znów na
puste boisko nad zatoką. Gdy tylko położyli pontony na ziemi,
instruktor kazał im wejść do wody.
– Nie, bracie – błagał Jackson, chwytając Greya za
rękę. – Proszę.
– Nie patrz na mnie – powiedział Grey bezradnie. – Ja
też nienawidzę tego gówna.
– Proszę. – Jackson otworzył szeroko swoje
ciemnobrązowe oczy. – Proszę.
Grey wszedł do błotnistej wody, wlokąc za sobą
Jacksona. Usadowili się wśród oślizgłych pasm wodorostów,
które zasnuły muliste dno. Grey przyciągnął Jacksona bliżej do
siebie. Już po kilku sekundach obaj się trzęśli, tyleż odruchowo,
co faktycznie z zimna. Murray przysunął się do Jacksona
z drugiej strony.
– Och. – Jackson zdobył się na słaby uśmiech. – Wydaje
mi się, że woda jest teraz cieplejsza.
– Nie – zaśmiał się Murray – To ja sikam na ciebie.
– Cóż, wobec tego sikaj dalej, bracie.
– Ja następny cię ubezpieczam – powiedział Grey.
Odczekał kilka minut, przysunął się jeszcze bliżej
Jacksona i opróżnił zawartość pęcherza.
– Tak – jęczał Jackson – Och, tak.
– Ledwie mogę w to uwierzyć – wycedził Jones. – Moi
bracia już by się mną zajęli i spraliby mnie na kwaśne jabłko,
gdyby o tym wiedzieli. Gdyby wiedzieli, że kumpluję się
z bandą facetów, którzy sikają na siebie, żeby się zagrzać.
– Rozpaczliwe środki na rozpaczliwe czasy – stwierdził
Rogers, szczękając zębami. – Uważam, że to jest piękne,
naprawdę. Tylko pomyśl.

289
– Myślę, ale nie widzę w tym nic pięknego. Ale nie
wiem, jak to jest z typami z Princeton. Jeśli podniecacie się
takimi rzeczami, to chyba nic mi do tego.
Nastroje znacznie się poprawiły. Grey widział, że
Jackson nie miał tego zagubionego spojrzenia, które
zwiastowało problemy. Jeśli trochę moczu mogło załatwić
sprawę, Grey był gotów zachować cały dla swojego podatnego
na hipotermię kumpla. Trzęśli się razem przez długie nocne
godziny. Osgood od czasu do czasu wyciągał ich na brzeg na
kilka minut calisthenicsu, a potem znów kazał wracać do zatoki.
Pojawiło się majaczenie. Zimno i brak snu odcisnęły swoje
piętno na kursantach z grupy 283. Czterech z nich popędziło
w bezpieczne miejsce, jakim był samochód instruktorów,
redukując tym samym liczebność grupy do trzydziestu czterech.
Grey dygotał, a w głowie kłębiły mu się czarne myśli.
Pojawiła się znajoma scena. Szybował nad Arktyką, spoglądając
w dół na swoje ciało obciągnięte siną skórą, zanurzone
w ciemnym oceanie. Resztka włosów zamarzła mu na kość,
a oczy były czerwone, bezduszne, popękane. Klatka piersiowa
falowała łagodnie w górę i w dół, a mięśnie przestały już drżeć.
„Łodzie” – pomyślał. W jego stronę dryfowała flota pontonów.
„Łodzie. Dzięki Bogu”.
– Pod łodzie! – krzyknął Osgood.
– Sir! – zawołał Murray niecierpliwie. – Chodźmy!
Grey stanął chwiejnie na nogi i powlókł się do brzegu.
Jackson i Murray przylgnęli do jego boków. Osgood podszedł
do tego tria i przyjrzał mu się uważnie. Zajrzał Greyowi w oczy.
Podporucznik robił, co mógł, żeby śmiało odwzajemnić jego
spojrzenie.
– Kurewsko zimna, co? – zapytał Osgood.
Grey skinął głową.
– Zadałem ci pytanie, debilu.
– Tak, jest zimna, instruktorze Osgood.
– Chciałbyś do niej wrócić?

290
– Bardzo bym chciał, instruktorze Osgood.
Osgood wyszczerzył zęby.
– Ale pan pieprzy, sir. – Popatrzył przeciągle na Greya
przez kilka pełnych napięcia sekund, a potem odwrócił się
i odszedł.
Kursanci podnieśli łodzie na głowy i ruszyli za
Osgoodem na wyżerkę. Grey nie potrafił myśleć o niczym
innym, jak tylko o przyjemnie parującym kubku gorącej
czekolady. Już czuł, jak rozgrzewa mu zdrętwiałe palce, czuł
dotyk kubka na policzku, czuł ciepły płyn chlupiący w żołądku.
– Dzień dobry, Felicio – wychrypiał Grey.
Felicia rozdziawiła usta.
– Sir! Panie Grey! Co oni panu zrobili?
– Co masz na myśli?
– Źle pan wygląda. Na bardzo zmęczonego.
– To hell week, Felicio – wyjaśnił jej cierpliwie Grey –
a jest dopiero wtorek. Poczekaj, aż zobaczysz mnie w piątek.
Felicia pokręciła głową ze smutkiem.
– Dlaczego taki miły mężczyzna jak pan robi coś
takiego?
– A dlaczego taka atrakcyjna dziewczyna jak ty robi coś
takiego? – Wskazał ruchem głowy kasę. – Nie wybierałaś się
przypadkiem do Hollywood?
– Jak tylko nauczę się dobrze mówić po angielsku. –
Zerknęła na stolik instruktorów. – Lepiej niech pan już idzie.
– Do zobaczenia w czasie lunchu.
– Niech pan dużo je.
– Zgoda.
Grey przesunął się w kolejce, nie zwracając większej
uwagi na jedzenie, które pracownice stołówki wrzuciły mu na
talerz. Mógł myśleć wyłącznie o gorącej czekoladzie. Cudownej
gorącej czekoladzie. Napełnił kubek parującym wrzątkiem,
wziął dwie saszetki ze sproszkowaną czekoladą i poszedł do
stolika. Usiadł obok Murraya i natychmiast przycisnął kubek do

291
policzka. Tak.
– Niech pan je, sir – mruknął Murray między dwiema
łyżkami jajecznicy. – Jedzenie jest ważniejsze od tego gówna.
Kalorie, sir. Kalorie.
Grey niechętnie odstawił kubek i nabrał na widelec
smażone ziemniaki. Załoga pożywiała się bez słów,
koncentrując się uważnie na czynności pakowania jedzenia do
ust. Osgood przechadzał się pomiędzy stolikami
w poszukiwaniu drzemiących kursantów. Jednak strach nie
pozwalał im zasnąć. Było oczywiste, że nikt nie miał ochoty na
kurację Osgooda sosem tabasco. Wyżerka się skończyła i grupa
wyszła na dwór. Przemoczony do suchej nitki Grey usiadł na
plastikowym krześle. Czuł się niesamowicie zesztywniały.
Pomimo wydawanych na hell week spodenek ze spandexu miał
poobcieraną skórę między nogami. Osgood poświęcił kilka
minut na reorganizację załóg. Załoga Greya pozostała
w niezmienionym sześcioosobowym składzie. Z pięciu
pozostałych zrobiono cztery, a instruktorzy przypięli
niewykorzystaną łódź na skrzyni niebieskiego potwora. Grey
był od teraz dowódcą załogi łodzi numer pięć.
– W drogę, gnojki. Czas pobiegać.
Osgood ruszył przed siebie ulicą.
Przy każdym kroku Greyowi dudniła w głowie stara
mantra: „Ból. Ból w głowie. Ból. Ból w stopach. Ból. Ból
w nogach. Ból. Ból w kolanach”. Mimo że przesłanie było
ponure, stwierdził, że ta wyliczanka działa na niego kojąco.
Byle tylko zająć czymś umysł. Kursanci dotarli chwiejnym
krokiem na plażę i zatrzymali się za bazą BUD/S.
– Czas na prysznic! – wykrzyknął Murray. Zakaszlał
gwałtownie, a potem odtańczył mały taniec radości. – Czas na
prysznic, kotku!
– Skąd ty bierzesz tyle energii? – zdziwił się Rogers. –
Wprawia mnie to w zakłopotanie.
– Ulotni się tej nocy – zadrwił Larsen. – Stalowy pirs go

292
załatwi.
Grey zdjął przemoczony mundur i skierował się do
koszar. Gdy pokonywał korytarz, powitała go wichura
wywołana ogromnym wentylatorem. Wszedł do łazienki.
Prysznic był zbyt przyjemny. Grey nie mógł się zmusić, żeby
spod niego wyjść. Spróbował się schować w kącie, ale brązowa
koszulka się połapała i kazała mu wracać. Ciepła woda
wyparowała pod podmuchem kolejnego wentylatora, więc Grey
ponownie dostał dreszczy, gdy powłócząc nogami, szedł do
przychodni.
– Jakieś problemy? – zapytał doktor Anderson, rzucając
na niego okiem.
Grey po prostu pokręcił głową.
– Pokaż te skaleczenia. – Lekarz włożył lateksową
rękawiczkę i szturchnął ropiejącą ranę na jego nodze.
Zaczerwieniona skóra wokół rozcięcia wydzielała ciepło. – Nie
wygląda to dobrze. Przepiszę ci antybiotyk. – Nabazgrał coś na
bloczku papieru, oddarł pierwszą kartkę i wręczył ją Greyowi. –
Zanieś to sanitariuszowi. On się tobą zajmie.
– Dziękuję.
– Proszę się trzymać, poruczniku.
Grey przeszedł po gładkiej podłodze przychodni
i zatrzymał się przy stole sanitariusza. Wręczył mu receptę.
Sanitariusz, mały cwany człowieczek w grubych okularach, nie
podnosząc oczu, wyrwał świstek z rąk Greya, a po paru
sekundach wyciągnął dłoń, na której leżały dwie duże tabletki.
Machnął głową w stronę wodotrysku z wodą pitną.
Instruktor Petrillo zdążył się już ustawić obok skrzynek
z suchymi mundurami, traktował je wodą z węża. Pogwizdywał
wesoło, podlewając ten swój nowy ogródek. Grey nachylił się
nad skrzynką i poczuł, jak strumień zimnej wody spływa mu po
plecach.
– Jak leci, sir?
– Jeszcze żyję.

293
– Ma pan paskudne skaleczenia na nogach.
Grey wzruszył ramionami.
– Desant na skałach. Jestem na antybiotykach.
– Ma pan dziewczynę?
Ta nagła zmiana tematu wytrąciła Greya z równowagi.
– Tak. To znaczy nie. Chyba nie.
– To nie brzmi zbyt obiecująco, sir. Pieprzy się, z kim
popadnie, za pana plecami?
– Nie wiem.
– Niech ją pan oleje – poradził mu Petrillo. – Jak będzie
pan w teamach, nie zechce pan mieć stałej dziewczyny. Proszę
mi zaufać. To sama rozpacz i gówniane życie erotyczne, bo
będzie pan wciąż w podróży. Nic, tylko strata pańskiej cennej
energii, sir.
– Dzięki. Zapamiętam to sobie.
– Po prostu martwię się o pana – powiedział Petrillo. –
Poza tym faceci z teamów zaliczają więcej dup niż gwiazdy
rocka. Jak się człowiek obraca w tym towarzystwie, trudno nie
uszczknąć czegoś dla siebie.
Petrillo wciąż pogwizdywał, przechadzając się wzdłuż
szeregu i polewając od niechcenia kursantów, którzy
gorączkowo wkładali mundury polowe.
Murray podszedł do Greya.
– Nie mają pojęcia.
– Kto?
– Lekarze. Nie mają pojęcia, że jestem bliski wyplucia
jednego płuca.
– I to jest ten wielki wyczyn?
Murray się uśmiechnął.
– Wielki wyczyn będzie wtedy, gdy ogłoszą koniec hell
weeku i okaże się, że przetrwałem pięć dni tego gówna
z krwawiącymi płucami.
– Pogarsza ci się?
– Nie. – Murray poklepał Greya po plecach. – Odrobina

294
krwi jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła, prawda? To nie jest
przedszkole, sir, tylko wylęgarnia SEALsów.
– Skoro tak mówisz.
Grey skończył zawiązywać buty i pomógł
oszołomionym kursantom znaleźć swoje rzeczy. Gdy zza rogu
wyszedł Logan, ci, którzy już się ubrali, popędzili w stronę
plaży. Nie potrzebowali żadnej słownej zachęty. Kiedy Grey
podszedł do swojej łodzi, zastał przy niej chudego instruktora
znanego jako Batman, który siedział na głównej tubie z wiosłem
w ręku. Był instruktorem fazy drugiej, co oznaczało, że zgłosił
się do służby podczas hell weeku na ochotnika. Chodziły słuchy,
że instruktor Batman uważał, iż jego przybrane nazwisko czyni
go groźniejszym. Zdaniem Greya było komiczne. Na domiar
złego zawsze paradował w modnych okularach
przeciwsłonecznych, które ciasno przylegały do jego wąskiej
twarzy. Batman wstał, przeciągnął się, prężąc swoje nikłe
muskuły, i popatrzył chłodno na Greya. Potem bez słowa wbił
wiosło w piasek i zaczął napełniać nim łódź. Grey złapał drugie
wiosło i wyrzucał piach najszybciej, jak umiał. Obaj pracowali
szybko, ale Batman miał przewagę. Co trzeci ruch posyłał
wiosło pełne piasku w twarz Greya, oślepiając go na kilka
sekund. Grey przerywał, mrugał gwałtownie i wracał do pracy.
– Wojna w piaskownicy – powiedział Logan, który
przyglądał się im obu. Wypluł kulkę słonecznikowych pestek na
głowę Greya. – Wygląda na to, że pan przegrywa, sir.
Gdy przyłączyli się do niego Jackson i Murray, razem
szybko zyskali przewagę nad Batmanem.
– Zasuwać do przyboju, wszyscy trzej – rozkazał Logan.
Pognali przez nasyp do oceanu, a kiedy wrócili, ich łódź
była całkiem wypełniona piaskiem. Batman zdążył już przejść
do następnej załogi.
– Podejdźcie tu, dzieci – zawołał Logan – Czas ruszać
z programem na dziś. Następną konkurencją jest sztafeta. Każda
załoga biegnie razem po plaży, trzymając się wiosła. Każdy

295
nędzny gnojek z załogi musi przez cały czas mieć rękę na
wiośle. Niebieski potwór będzie stał na półmetku. Okrążycie go
zgodnie z ruchem wskazówek zegara i przybiegniecie tu
z powrotem. Jeśli ktoś ma pytania, to znaczy, że jest
pierdolonym debilem. Wyścig zaczyna się już.
– Ruszajmy! – krzyknął Grey.
Był zachwycony. Bieg bez łodzi obijającej się o głowę
wydawał się miłym przerywnikiem. Podniósł wiosło i wyciągnął
je w kierunku pozostałych członków załogi. Gdy tylko sześć
dłoni zacisnęło się na drewnie, Grey poprowadził ich przez
nasyp i w dół, na ubity piasek. Wyprzedzili dwie załogi i wyszli
na prowadzenie. Jackson był jedynym członkiem załogi, który
kiepsko biegał, ale najwyraźniej nie miał problemów
z nadążaniem.
Niebieski potwór zwolnił i toczył się obok zbitej grupki
prowadzących biegaczy. Instruktor Logan wychylił się przez
okno.
– Co, chłopaki, czy to nie jest miło być na pierwszym
miejscu? Wyszliście zdecydowanie na prowadzenie, a wszyscy
wiedzą, że wygrywanie ma swoje przywileje. – Instruktor
pokręcił głową. – Niestety, widziałem, że ręka pana Greya
oderwała się od wiosła. A to oznacza, cioty, że musicie wszyscy
pobiec do strefy przyboju, całkiem się zamoczyć, a potem
kontynuować wyścig.
– Gówno prawda – poskarżył się Grey, gdy skręcali
w stronę przyboju.
Musieli się położyć bardzo ostrożnie, żeby uniknąć
przypadkowej utraty kontaktu z wiosłem. Jackson jęknął, gdy
obmyła go lodowata woda, ale Greyowi zimno aż tak bardzo nie
przeszkadzało. Przecież za kilka minut mieli znów biec. Do
szału doprowadzał go natomiast piasek, który przedostawał się
do nogawek i przywierał do ud. Ciało między nogami było już
i tak obtarte do żywego mięsa, a bieg z zapiaszczonymi udami
mógł jedynie pogorszyć sytuację.

296
– Wasza przewaga topnieje – zauważył Logan. – Założę
się, chłopaki, że jeśli jeszcze raz pognacie do przyboju,
spadniecie na drugie miejsce. Kto chce sprawdzić moją teorię?
Biegli dalej, a Logan wciąż przyglądał im się jak
jastrząb.
– Ups, wygląda, że marynarz Murray mnie sprawdza.
Zasuwajcie do przyboju.
Logan nadal przeszkadzał im w biegu, jeszcze długo po
tym, jak stracili prowadzenie.
– Tylko pozwól na uczciwy wyścig, to cię załatwię.
Zjem cię na śniadanie i wypluję płaczącego za mamusią. –
Wściekłość Greya jedynie podsycała jego pragnienie
zwycięstwa.
Udało im się przesunąć do przodu, mimo że co kilka
minut biegali do przyboju. W końcu niebieski potwór odjechał
i popędził naprzód, żeby zaznaczyć miejsce, w którym należało
zawrócić.
– Zróbmy to – ponaglał kolegów Grey. – Pokażmy tej
cipie, do czego jesteśmy zdolni.
– Umieram – mruknął Jackson. – Ja nie mam takich nóg
biegacza jak pan.
– Postaraj się.
Powoli zbliżyli się do liderów. Gdy robili okrążenie
wokół niebieskiego potwora, deptali po piętach prowadzącej
załodze. Dogonili swoich rywali. Była to ekipa Pollocka. Obie
załogi biegły teraz obok siebie, wzajemnie się napędzając
i wciąż przyśpieszając kroku. Do mety brakowało niecałe
czterysta metrów, gdy niebieski potwór podjechał z warkotem
i posuwał się obok nich.
– Kto to będzie? – zastanawiał się Logan. – Kto usiądzie
i odpocznie w czasie następnej konkurencji? To nie jest wyścig,
który chcielibyście przegrać...
Grey obserwował Logana kątem oka. Instruktor nawet
nie patrzył na załogę Pollocka.

297
– Och, nie! – wykrzyknął Logan dramatycznym
głosem. – Załoga łodzi numer pięć zasuwa do przyboju.
Marynarz Murray właśnie was wydymał, chłopaki.
Grey poprowadził załogę do oceanu. Nie zawracali już
sobie głowy, żeby wyjść jak najszybciej. Wyścig był przegrany,
a zimna woda dla odmiany wydawała się właściwie czymś
przyjemnym. Leżeli na płyciźnie, jedni na drugich, ciężko
dysząc. W końcu Grey się podniósł i pomógł wstać pozostałym.
– To był nasz wyścig. Był nasz – powiedział cicho.
– Ach, ten nieosiągalny wieniec laurowy – westchnął
Rogers. – Dostrzegam coś tragicznie pięknego w naszej załodze.
Jest niemal poetycka.
– Pan i pańskie piękno – powiedział Jones, zaciągając. –
Ja jakoś go nie widzę, sir, ale będę miał oczy szeroko otwarte,
na wypadek, gdybym został pobłogosławiony jednym z tych
objawień.
Na znak protestu minęli linię mety wolnym krokiem
i zostali natychmiast wysłani przez Logana do strefy przyboju.
Tulili się do siebie w milczeniu, przyglądając się szarym
chmurom wędrującym po niebie. Trzy pozostałe załogi
dowlekły się do mety i dołączyły do nich na płyciźnie.
Kłębowisko bezwładnych, wyczerpanych ciał przetaczało się
tam i z powrotem wraz z falami przypływu. Logan przechadzał
się wzdłuż plaży, zerkając co pięć minut na zegarek.
– Wracać! – krzyknął. – Nowa zabawa!
Kursanci wyszli z wody i zebrali się wokół niego.
Logan wypluł z wiatrem chmurę słonecznikowych
pestek.
– Co powiecie na staromodne zawody w puszczaniu
pawia? Chyba wam się spodoba, chłopaki. – Na jego ustach
zagościł nieczęsty uśmiech, odsłaniając zęby upstrzone
czarnymi i szarymi śladami nawyku żucia pestek. – Jasne, że się
spodoba. Już wyjaśniam, o co chodzi. Będzie to kolejna sztafeta.
Każdy członek załogi oprze głowę o wiosło w taki sposób. –

298
Logan wbił na sztorc wiosło w piasek i pochylił się, dotykając
czołem czubka. – Następnie będziecie się kręcili, o tak. – Zrobił
obrót wokół wiosła, nie odrywając od niego głowy. – Macie
wykonać dwadzieścia obrotów zgodnie z ruchem wskazówek
zegara, najszybciej, jak umiecie. Potem pobiegniecie do
instruktora Batmana. – Logan zakrztusił się, wymieniając jego
nazwisko. Nawet on miał trudności z zachowaniem powagi. –
Instruktor Batman – zakaszlał głośno – będzie patrzył, jak
robicie dwadzieścia obrotów w przeciwnym kierunku. Później
wrócicie biegiem tutaj. Capisce?
Grupa przytaknęła. Grey odwrócił się do załogi.
– Kto chce pobiec pierwszy?
– Ja – powiedział Murray – ale uważam, że pan
powinien startować jako ostatni. Biega pan najszybciej.
– Na miejsca! – krzyknął Logan. – Gotowi... Start!
Murray kręcił się jak szalony wokół wiosła. Po
dziesięciu obrotach klapnął na tyłek, ale poderwał się i wirował
dalej. Potem porzucił wiosło i pognał przed siebie,
przekrzywiony pod nienaturalnym kątem. Początkowo zmierzał
w stronę nasypu. Skręcając we właściwym kierunku, potknął się
i upadł. Wstał, ale znów się przewrócił. W końcu, zataczając się,
dotarł do instruktora Batmana. Obrót, jeden, drugi, trzeci...
Murray na przemian to biegł, to się przewracał. Jego twarz
nabrała obrzydliwego zielonego odcienia. Dotarłszy do mety,
upadł na kolana, a z jego otwartych ust trysnął strumień
rzygowin, akurat w chwili, gdy zaczął wirować Jones.
– Mamy zwycięzcę! – wykrzyknął entuzjastycznie
Logan. – Niezłe uczucie, co? I tak nie smakowało ci to żarcie.
Grey patrzył, jak pozostali członkowie załogi wirują,
zielenieją, biegną i upadają. Jackson i Jones puścili pawia,
a Larsen i Rogers – nie. Teraz przyszła jego kolej. Oparł głowę
o wiosło i wirował jak szalony. Po dziesięciu obrotach zakręciło
mu się w głowie. Po dwudziestu miał niemiłe wrażenie, że
żołądek podchodzi mu do gardła. „Czas skopać im dupę –

299
pomyślał Grey. – Mogę prześcignąć każdego”. Z zamglonym
wzrokiem popędził po piasku. Grupa wybuchnęła śmiechem.
Poczuł, że jego buty rozchlapują wodę. Z przerażeniem
zorientował się, że wbiegł do oceanu. Skorygował kierunek
i potykając się, dobiegł do Batmana.
– Czyżby jakiś problemik, sir? – zapytał Batman,
szczerząc głupawo zęby.
Grey podniósł wiosło i kręcił się w kierunku
przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Biegnąc wzdłuż
plaży, napinał mięśnie brzucha, na próżno usiłując utrzymać
śniadanie na swoim miejscu. Kwaśne paskudztwo podeszło mu
do gardła i puścił pawia na swój mundur, nie przerywając biegu.
– Ładnie! – wiwatował Logan. – Bardzo ładnie!
Grey zataczając się, przekroczył linię mety na drugim
miejscu.
– Doprowadź się do porządku w strefie przyboju, ty
brudna świnio.
Wskoczył do oceanu i wytarł ręką rzygi z koszulki.
W ustach nadal czuł piekący smak zawartości żołądka.
„Wody” – pomyślał. Podszedł chwiejnym krokiem do Logana.
– Idź się napić – rozkazał instruktor. – Tylko się
pośpiesz.
Grey wylał na twarz zawartość manierki, krztusząc się
i połykając łapczywie jak najwięcej wody. Dołączył do grupy,
która ustawiała się już do następnej sztafety. Zgodnie
z instrukcjami, kursanci mieli się toczyć po piasku jak kłody
w kierunku Batmana, stanąć przy nim na rękach w idealnej
pozycji i wrócić w ten sam sposób. Znów rzyganie, znów
mdłości, znów ból głowy i nieznośne pragnienie. Grey z trudem
stanął na rękach. Minęło kilka minut, zanim zdołał na tyle
odzyskać równowagę, żeby utrzymać się pionowo, głową w dół.
Słońce znalazło się w zenicie, ledwie widoczne zza
grubej warstwy chmur. Ot, niewyraźna biała plama na morzu
szarości. Grupa ustawiła się do biegu na wyżerkę. Grey zamienił

300
się miejscami z Larsenem, który przez cały dzień zajmował
najtrudniejszą pozycję, podtrzymując łódź na środku.
– Chyba nie pociągnę zbyt długo – stwierdził Larsen
rzeczowo. – Pierdolone golenie całkiem mi wysiadają. Złamania
przeciążeniowe.
– Nie możesz jeszcze trochę wytrzymać? – zapytał
Murray. – Dotrwać do czwartkowej nocy?
– Wątpię. Z trudem znosiłem to przez dwa ostatnie dni.
Niszczę sobie nogi.
– Powiedziałeś lekarzowi? – spytał Grey.
– Nie.
– Dlaczego?
– Nie chcę, żeby mnie cofnęli. Zaczynanie od
pierwszego dnia mnie nie kręci.
– To zrozumiałe, ale jeśli zniszczysz sobie nogi, jak
mówisz, nie ma szans, żebyś kiedykolwiek przebrnął przez
następne pięć miesięcy czegoś takiego.
Larsen wzruszył ramionami i biegł dalej. Gdy zatrzymali
się przed stołówką, jego twarz wykrzywiał grymas bólu. Zgłosił
się do sanitariusza, więc Grey zrozumiał, że już nie zobaczy
Larsena do końca tygodnia.
– Mam serdecznie dość tracenia chłopaków – powiedział
Grey, posuwając się w kolejce po żarcie. – Koniec z tym.
Wprowadzam szlaban na obrażenia i DOR ze skutkiem
natychmiastowym.
– To zajebiście, bo właśnie zastanawiałem się nad
rezygnacją – powiedział Murray drwiącym tonem. – Teraz mam
powód, żeby zostać.
– Mówiąc poważnie, naprawdę cię to nie rusza?
– Oczywiście, że tak, sir, ale taka jest natura bestii.
Statystyka mówi sama za siebie.
Grey tradycyjnie wziął kubek gorącej czekolady i usiadł.
Przy stole panował ponury nastrój. Teraz, gdy zrezygnował
Larsen, załoga liczyła tylko pięciu ludzi. Logan podszedł do ich

301
grupy, a za nim Simpson, trzydziestoczteroletni podoficer
o kwadratowej szczęce, który służył wcześniej jako zwiadowca
w piechocie morskiej. Udało mu się zdobyć dokument
uprawniający do wzięcia udziału w szkoleniu pomimo
przekroczenia limitu wiekowego. Normalna górna granica
wynosiła dwadzieścia dziewięć lat.
– Oto wasz nowy człowiek – powiedział Logan,
wskazując ruchem głowy na Simpsona.
– Witaj – zwrócił się do niego Jones zaspanym głosem. –
Usiądź.
– Dzięki.
Grey mógł się przekonać, że Simpson traktował
wszystko bardzo poważnie. Ten facet z kwadratową szczęką
siedział jak marine, wyglądał jak marine, mówił jak marine. Nic
dziwnego, że instruktorzy go nie lubili. Cieszył się jednak dobrą
reputacją wśród kursantów. Grey czuł się dziwnie, mając
w perspektywie dowodzenie dziesięć lat starszym,
doświadczonym żołnierzem.
Po wyżerce Logan pognał grupę z powrotem na plażę.
Twierdził, że jest wysoka fala, czyli idealny moment na małe
ćwiczenia z forsowania przyboju. Załogi ustawiły się w szeregu
nad brzegiem oceanu, a sternicy poszli złożyć meldunek.
– Melduje się podporucznik Grey. Załoga łodzi numer
pięć czeka w pełnej obsadzie, wyposażona i gotowa do
wypłynięcia! – Grey zasalutował wiosłem.
– Bardzo dobrze – powiedział Logan, mierząc sterników
wzrokiem. – Jak widzicie, dzisiejszego popołudnia mamy
całkiem przyjemne fale. Liczę na dobrą zabawę. Powtarzam:
dobrą, panowie. Nie chcę widzieć żadnego ciotowatego
przeczekiwania dużych fal ani tym podobnego gówna. Chcę
rzezi. Chcę ciał latających w powietrzu. Jesteście tu dzisiaj, żeby
nas zabawić. Jeśli wam się to nie uda, czekają was tortury na
przyboju. – Wypluł grudkę przeżutych pestek słonecznika na but
Greya. – Pierwszy wyścig polega na powiosłowaniu do boi,

302
przewróceniu łodzi i powrocie na łodzi odwróconej do góry
dnem. Jakieś pytania?
– Czy łódź ma być zwrócona dziobem do przodu, kiedy
będziemy wiosłowali? – zapytał Pollock.
– Nic mnie to, kurwa, nie obchodzi – warknął Logan. –
Co to za kretyńskie pytanie? Wymagam tylko, żebyście
wiosłowali na łodzi odwróconej do góry dnem. A teraz zejdźcie
mi z oczu. – Odprawił dowódców załóg, pstrykając palcami.
Grey odwrócił się i pobiegł do swojej załogi.
– Zasuwamy do przyboju!
Dogonił ich, kiedy już nieśli łódź na płyciznę. Potężna
seria fal przetoczyła się z hukiem. Był to odpowiedni moment
i Grey wiedział, że muszą działać szybko. Murray nadawał
tempo, a Grey ponaglał załogę. Przeskoczyli przez kilka pasm
spienionej wody, a następnie przedarli się przez zawijającą się
krawędź nadciągającej fali. Jeszcze kilka mocnych pociągnięć
i znaleźli się w bezpiecznym miejscu z dala od brzegu.
– Na czym polega wyścig? – spytał Rogers.
– Opłynięcie boi, przewrócenie łodzi i wiosłowanie na
odwróconej.
– Co? Do góry dnem?
– Taki jest rozkaz – odparł Grey. – Powinno być
ciekawie.
– Ciekawie? – zdziwił się Jones. – Coś mi się zdaje, że
wam, oficerom, płacą tylko za to, żebyście byli optymistami.
Wszędzie piękno, wszystko ciekawe... – Pokręcił głową.
Kiedy okrążyli boję, Grey zebrał wszystkie wiosła i wraz
z dwoma kursantami opuścił łódź przez bakburtę. Trzech
pozostałych członków załogi przewróciło ponton. Grey wręczył
wiosła Simpsonowi, który siedział teraz na śliskim dnie łodzi.
Trójka, która czekała dotąd w wodzie, wgramoliła się na pokład
i złapała za wiosła. Wkrótce wszyscy klęczeli, wiosłując do
brzegu. Ponieważ nie mieli się czego trzymać i nie mogli się
zaprzeć o wystające tuby pontonu, w najlepszym razie mieli

303
kłopot z utrzymaniem równowagi. Posuwali się ślamazarnie do
brzegu, kiedy nagle za ich plecami podniósł się szereg wielkich
fal, przez co byli zmuszeni położyć się na plecach, żeby uniknąć
ześlizgnięcia się do wody przez dziób. „Logan chce rozrywki –
pomyślał Grey – i będzie ją miał”. Gdy zbliżyli się do strefy
załamywania się fal, członkowie załogi popatrzyli po sobie
i pokręcili głowami. Nie mieli szans. Dwumetrowy przybój był
wystarczająco trudny do pokonania, gdy łódź była odwrócona
właściwą stroną do góry.
– Dobry Boże, strzeż nas i prowadź – mamrotał
Jackson. – Wybaw nas od wzburzonych wód i połamanych
kręgosłupów.
– Sir, radzę, żebyśmy się wstrzymali do czasu, aż
przetoczy się następna seria fal – powiedział Simpson.
– Nie możemy tego zrobić, Simpson – odparł Grey. –
Takie są rozkazy Logana. Żadnego srania w gacie. Jesteśmy tu
po to, żeby dostarczyć im rozrywki. Cała naprzód, koledzy.
Wciąż wiosłowali, a tymczasem wielkie fale stawały się
coraz bardziej strome. „To jest to” – pomyślał Grey i przyjrzał
się gigantycznej ścianie wody, która waliła się prosto na nich.
Murray uśmiechnął się pogardliwie, Jackson się skulił,
a Simpson siedział niewzruszony. Nie było żadnego sposobu,
żeby się przygotować na uderzenie, więc po prostu czekali na
katastrofę. Fala uniosła rufę i pociągnęła w dół dziób,
wyrzucając Greya jak z procy nad głowami kolegów. Uderzył
o wodę i natychmiast postarał się zanurkować do dna. Odprężył
się, chociaż świat wokół niego zawirował niczym tornado
utworzone ze spienionej wody. Tu jakaś zabłąkana stopa, tam
wiosło. Gdy tylko zaczęły go palić pozbawione tlenu płuca,
odepchnął się i wypłynął na powierzchnię. Łodzi nigdzie nie
było widać. Mimo że ryk przyboju tłumił głosy instruktorów,
Grey słyszał, jak wiwatują na brzegu.
Płynął niezdarnie, trzymając wiosło jedną ręką
i odpychając się drugą. Reszta załogi również wygramoliła się

304
z wody, więc wyszli na brzeg wszyscy razem.
– Piękny pokaz! – krzyknął Logan, szczerze
zadowolony. – Jones, to był świetny fikołek w tył. Zrobiłeś go
celowo?
– Oczywiście – odpowiedział Jones, uśmiechając się od
ucha do ucha.
– No dobra, gnojki. Wygraliście tę rundę. Usiądźcie
sobie wygodnie.
Klapnęli na dupie w piasku, przyciskając do siebie
dygoczące ciała. Obserwowali następną rundę forsowania
przyboju i wiwatowali, gdy łodzie wystrzeliwały w powietrze,
wyrzucając ciała wioślarzy na wszystkie strony. Instruktorzy
komentowali wyczyny załóg, które mozolnie zmierzały do
brzegu.
– Jebany Pollock – powiedział Batman. – Co za
trzęsidupa. Widzieliście, jak się wahał?
– Ja widziałem – burknął Logan. – Te cioty zasłużyły na
tortury na przyboju.
Kursanci przybiegli plażą, taszcząc ze sobą łodzie.
Zatrzymali się przed Loganem, patrząc na niego wyczekująco.
– Podporucznik Pollock, załoga łodzi numer trzy czeka
w pełnej obsadzie, wyposażona i...
– Zamknij się! – wrzasnął Logan. – Nie zasługujesz,
żeby być dowódcą łodzi. Zignorowałeś moje rozkazy.
Powiedziałem: żadnego wahania.
– Ale...
– Ale co? Schrzaniłeś. Kompletna klapa. – Logan
wpadał w coraz większą wściekłość. – Podoba ci się to słowo,
co? Klapa! Klapa! Klapa! – Kopnął piaskiem w stronę trzęsącej
się załogi. – Pollock, zabieraj tę swoją beznadziejną akademicką
dupę i swoją beznadziejną załogę i siadajcie w strefie przyboju.
Manewry z łodziami trwały przez całe popołudnie.
Wiosłowali, siedząc tyłem, pływali, popychając przed sobą
łodzie do brzegu, albo celowo pozwalali, żeby fala uderzyła ich

305
z boku. Niepodzielnie panowała totalna jatka. W końcu służbę
przejęła nocna zmiana i pognała grupę na wyżerkę.
– Oj – jęknął Rogers. – Trochę mnie boli głowa.
– Bez kitu – dodał Murray. – Myślę, że wszyscy
zostawiliśmy tu parę szarych komórek.
Kiedy przechodzili gęsiego obok kasy, Felicia wcisnęła
Greyowi do ręki następny batonik. Podziękował jej, bezgłośnie
poruszając ustami, i poszedł dalej. Instruktor Barefoot
przyglądał mu się swymi dużymi mysimi oczami.
– Wtorkowa noc – powiedział Murray, gdy usiedli
razem. – Wielki sprawdzian. To jest to. Słyszałem, że jak
przetrwasz wtorkową noc, to znaczy, że już prawie ci się udało.
– To dlatego, że wtorkowa noc jest najgorsza –
stwierdził Jones. – Stalowy pirs to nie przelewki.
Grey łakomie pochłonął spaghetti i klopsy.
Popołudniowe przygody sprawiły, że miał wilczy apetyt. Po
zjedzeniu sześciu kawałków ciasta wciąż był głodny. Wrócił do
kolejki i dostał dokładkę.
– Nadal głodny? – zapytał Jackson, unosząc brwi,
zdziwiony jego obżarstwem.
– Mhm – potwierdził Grey. – Powinieneś więcej jeść.
Zapowiada się zimna noc. Będziesz potrzebował jak najwięcej
energii.
– Pracuję nad tym, sir – powiedział Jackson, podnosząc
do ust widelec ziemniaków purée. – Nie wiem jak was, białasy,
ale mnie nauczono w domu dobrych manier.
Grey się uśmiechnął.
– Na wszystko jest miejsce, Jackson, ale muszę ci
powiedzieć, że w tym tygodniu absolutnie nie ma miejsca na
dobre maniery. Ta gra nazywa się przetrwanie. – Wycelował
widelec w talerz Jacksona. – I właśnie dlatego powinieneś jeść.
Starszy bosman Baldwin wyprowadził grupę na wilgotne
wieczorne powietrze.
– Zanosi się na deszcz, panowie. Wygląda na to, ludzie,

306
że w pełni skorzystacie z dobrodziejstw tej nocy.
Przed grupą zjawił się instruktor Barefoot, uśmiechając
się szelmowsko.
– Gotowi do odmrożenia sobie dup? Na waszym miejscu
od razu bym zrezygnował. Dzisiejszej nocy nie będzie wam do
śmiechu, obiecuję. Tylko pomyślcie. Przypomnijcie sobie, kiedy
najbardziej zmarzliście, a potem pomyślcie, że będzie dziesięć
razy zimniej. Zaprowadzimy was na skraj przepaści i zostawimy
samym sobie.
Gracy, nieśmiały młody marynarz, wyszedł spod swojej
łodzi. Jego dowódca rzucił się, żeby go złapać za ramię, ale
chłopak zrobił unik.
– Nie ma niczego złego w rezygnacji – powiedział
Barefoot, gdy Baldwin wyprowadził Gracy’ego. – Nie każdy się
do tego nadaje. Do diabła, ja sam nie zrobiłbym tego po raz
drugi.
„Zaczynajmy wreszcie. Skończ z tą propagandą” –
myślał Grey. Miał poobcieraną skórę na głowie i w wielu innych
miejscach, obolałe plecy, potwornie zainfekowane nogi,
popękane wargi i podrażnione przez piasek genitalia, a jednak
pomimo wszystkich tych dolegliwości był bardziej niż
kiedykolwiek zdeterminowany, by dotrwać do końca tygodnia.
Gadka Brefoota tylko dolewała oliwy do ognia.
Następną godzinę grupa spędziła na bieganiu za
Barefootem wokół bazy. Chudy instruktor poruszał się
niesamowicie szybko, toteż nad podążającymi za nim
kursantami unosiła się w powietrzu istna symfonia jęków,
chrząkania, a bywało, że i skomlenia. W końcu Barefoot
zatrzymał się nieopodal długiego pirsu, który wżynał się
w zatokę z południa na północ. Składał się z rusztowania, na
którym spoczywało pięć metalowych płyt o wymiarach mniej
więcej dwa metry na metr. Były całkowicie pokryte kostkami
lodu.
– Nie – wyszeptał Jackson. – Boże, proszę, tylko nie to.

307
– Na pewno nie będzie tak źle – powiedział Murray,
kładąc na pocieszenie Jacksonowi rękę na ramieniu. – Co
najgorszego może cię spotkać? – Wzruszył ramionami. –
Najwyżej umrzesz. To wszystko. Ale jesteś człowiekiem
religijnym, więc nie masz się czym przejmować.
– Witamy na arktycznej stacji badawczej – powiedział
Barefoot. – Mamy lód. – Wskazał na metalowe płyty. – Mamy
lodowate wichry. – Wskazał na trzy wielkie wentylatory. –
I mamy zimną wodę. – Wskazał na zatokę. – Czego jeszcze
moglibyście sobie życzyć?
Przerwał mu starszy bosman Baldwin.
– Zanim pozwolę instruktorowi Barefootowi, żeby się
z wami zabawił, przećwiczymy pewne umiejętności związane ze
sztuką przetrwania. Niech każdy dobierze sobie partnera.
Grey poszukał wzrokiem Murraya, który skinął głową na
znak zgody.
– Obaj wejdziecie do wody obok pirsu. Po kolei
zdejmiecie buty i zawiesicie je sobie na szyi, a następnie
zrobicie ze spodni kamizelkę ratunkową, tak jak was uczyliśmy.
Kiedy się z tym uporacie, czekajcie na dalsze instrukcje.
Grey i Murray zeszli z pirsu i wskoczyli do zatoki. Jej
słona woda była tylko nieco cieplejsza niż ocean. Grey unosił
się pionowo w wodzie, podczas gdy jego partner mocował się
z butami pomiędzy napadami kaszlu. Głowa Murraya zniknęła
pod powierzchnią, lecz pojawiła się kilka sekund później, gdy
łapał oddech. Po kilku minutach wyciągnął z wody parę butów
i związał sznurówki. Zawiesił buty na szyi, zdjął spodnie
i związał ze sobą nogawki. Potem, chwyciwszy spodnie w pasie,
zamachnął się nimi nad głową i uderzył o wodę, nabierając
w ten sposób sporo powietrza do nogawek. Następnie zawiązał
talię i przecisnął głowę przez swoją nową kamizelkę ratunkową.
– Pańska kolej – powiedział Murray.
– Zgadza się.
Grey wziął głęboki wdech i zniknął pod powierzchnią

308
wody. Brak światła i mętna woda sprawiały, że niezwykle
trudno było mu dojrzeć swoje buty. Szukał po omacku, starając
się na ślepo rozwiązać sznurówki zgrabiałymi palcami. Gdy
zabrakło mu powietrza, wynurzył się gwałtownie na
powierzchnię. Po kilku pełnych frustracji minutach zdołał
w końcu ściągnąć buty i zawiesić je sobie na szyi. Łatwiej mu
poszło ze zdjęciem spodni. Związał nogawki, machnął
spodniami nad głową i ścisnął je w pasie. Murray i Grey, trzęsąc
się z zimna, unosili się obok siebie w wodach zatoki, z oczami
zwróconymi wyczekująco w stronę pirsu. Baldwin przechadzał
się tam i z powrotem z posępnym wyrazem twarzy, obserwując
zmagania kursantów. A ci czekali i czekali. Drgawki stawały się
coraz mocniejsze, coraz bardziej rozpaczliwe, tymczasem
Baldwin nadal spacerował.
– To daje w dupę – zaszczękał zębami Murray.
– Też tak myślę. – Grey zdobył się na słaby uśmiech. –
Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być dużo gorzej.
– Wszyscy z wody! – krzyknął Baldwin. – I pośpieszyć
się.
Kursanci rzucili się jak szaleni do jedynej drabinki, która
prowadziła z powrotem na pirs. Wychodzili pojedynczo z wody
i ustawiali się w szeregu na metalowych płytach. Instruktor
Barefoot przyglądał im się drapieżnym wzrokiem.
– Przede wszystkim pozbądźcie się mundurów i butów.
Chcę was widzieć w samych slipach. Potem mają tu zostać
załogi łodzi numer jeden, dwa i trzy. Czwarta i piąta meldują się
u bosmana sztabowego Lundina na stacji wichrów.
Grey rozpiął górę munduru polowego, zdjął biały T-
shirt, ściągnął skarpety i rzucił to wszystko na stertę razem ze
spodniami i butami. Popędzając przodem swoją załogę,
podszedł rozdygotany do bosmana sztabowego Lundina. Za
plecami ponurego instruktora stały trzy metalowe wentylatory
z ogromnymi wirnikami.
– Bardzo bym chciał wam powiedzieć, że nie będzie

309
chujowo – odezwał się Lundin – ale nie umiem kłamać.
Pamiętajcie tylko, że to nie może trwać wiecznie. – Ustawił
zziębniętych kursantów w szeregu i położył dłoń na
przełączniku. – Odsuńcie ręce na boki, chcę widzieć odsłonięte
pachy. – Zamaszystym ruchem pstryknął przełącznikiem i ciała
kursantów smagnął strumień zimnego nocnego powietrza.
Włączył dwa pozostałe wentylatory i odszedł na bok,
obserwując wijących się nieszczęśników.
Grey stał z zamkniętymi oczami, gdy wiatr pieścił jego
ociekające wodą ciało. Chwiał się i miotał bezwiednie, reagując
w ten sposób na ów nowy atak chłodu. Wentylatory szumiały,
kursanci klęli, a z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu.
Lundin spojrzał w górę i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Pechowe z was sukinsyny. Biedaczyska.
Oni zaś dygotali, rzucali się i ślinili, jęczeli, stękali
i skomleli.
– Spróbujmy trochę poprawić nastrój, co wy na to? –
zapytał Lundin. – Kto ma jakąś anegdotę czy wiersz albo coś,
czym chciałby się podzielić z grupą?
Murray podniósł rękę.
– Tak, Murray...
– Mam coś do powiedzenia i pokazania – zaszczękał
zębami marynarz.
– Hm, a cóż to takiego? – zapytał Lundin
protekcjonalnym tonem.
Murray pociągnął w dół swoje białe slipy ze spandexu.
– Najmniejszy na świecie fiut i najmniejsze jaja dzięki
uprzejmości BUD/S.
Lundin nawet nie mrugnął.
– Bardzo ładnie, Murray. Ktoś jeszcze?
Rogers podniósł rękę.
– Tak, Princeton...
– Mam kilka wersów poezji.
– No jasne, że pan ma, sir.

310
– Pochodzą z Burzy Szekspira.
Lundin skinął głową.
– Pasuje.
Rogers zaczął recytować, ale tak mocno dzwonił zębami,
że ledwie był w stanie wypowiadać słowa. W końcu wziął się na
tyle w garść, że trzasnął parę wersów. Grey próbował słuchać,
ale wiersz tylko przez niego przeleciał. Było tam coś
o słabnącym Neptunie, zbuntowanych wiatrach i niebiańskiej
muzyce.
– Ładnie wyrecytowane, sir – powiedział Lundin. –
A teraz niech pan łaskawie wyjmie z ust srebrną łyżeczkę
i cierpi dalej.
Jones parsknął śmiechem. Grey marzył o gorącej
czekoladzie.
– Czas na wymianę – orzekł Lundin. – Zameldujcie się
u instruktora Barefoota.
Grey, zataczając się, odszedł od furkoczących
wentylatorów i powlókł się w deszczu w stronę przerażających
metalowych płyt. Minęli go kursanci z pierwszej, drugiej
i trzeciej załogi, wyglądający jak zombie, bo mieli siną skórę
i zapadnięte, dzikie oczy.
– Witam – powiedział instruktor Barefoot. Wskazał ręką
na pokryte lodem metalowe płyty. – Proszę się położyć.
Rozgośćcie się.
– A musimy? – zapytał Murray.
– Zamknij się, kurwa. – Uśmiech zniknął. – Kładź się
tam. Już.
Grey wybrał miejsce obok Murraya i Jacksona. Gdy
wszedł na płytę, jego stopy natychmiast zapłonęły. Usiadł i dupa
stanęła mu w płomieniach. W końcu się położył i skulił, kiedy
na jego ciele eksplodował milion miniaturowych ognisk.
– Połóżcie także głowy – rozkazał Barefoot. – Nie
próbujcie przechytrzyć systemu.
Grey oparł głowę na kostkach lodu i zadrżał. Miał

311
wrażenie, że ktoś wali go po czaszce młotkiem z kulistym
zakończeniem.
– Chcę, żebyście leżąc, myśleli, co tu robicie. To znaczy,
czemu się, kurwa, w to pakujecie. Przecież to idiotyczne.
Powinniście być w domu, w łóżku, a tymczasem leżycie na
metalowej płycie pokrytej lodem.
Wkrótce dało się słyszeć jakieś dudnienie. Narastało
stopniowo i Grey zdał sobie sprawę, że ten stukot to odgłos
przemarzniętych ciał, trzęsących się i podskakujących na
metalowych płytach. Rata-ta-ta. Zacisnął szczęki, żeby
powstrzymać dzwonienie zębów. Obok niego Jackson coś
bełkotał.
– O Boże. O Panie.
– Przewrócić się na brzuch – rozkazał Barefoot.
Grey się przekręcił i musiał się ugryźć w rękę, żeby nie
wrzasnąć. Jego jądra zawyły z bólu. Zerknął na Murraya
w nadziei na odrobinę pocieszenia ze strony przyjaciela, lecz
zamiast tego natrafił na tępe spojrzenie, całkowicie pozbawione
uczuć.
– Murray? – syknął Grey. – W porządku?
Murray zamrugał oczami.
– Co?
– Dobrze się czujesz?
– Trochę mi zimno, ale to część gry.
– Okej. Chciałem się upewnić.
– Na plecy – rozkazał Barefoot.
Grey znów się przekręcił. Rata-ta-ta. Dudnienie
postukujących ciał zaczęło się od nowa. Starał się przenieść
w inne miejsce, próbował wyobrazić sobie, że jest w łóżku
z Vanessą, ale zaraz przypomniał mu się starszy mężczyzna
z kwiatami. Spróbował wobec tego wyobrazić sobie, że
wyleguje się w pustynnym upale nad basenem w Palm Springs.
Nic z tego. „Zbyt, kurwa, zimno” – pomyślał.
– Wstawać, raz, raz, raz – rozkazał Barefoot. – Zanurzcie

312
się w zatoce i ponownie zameldujcie się u bosmana sztabowego
Lundina.
Grey próbował się podnieść, ale poślizgnął się na
kawałku lodu. Grzmotnął na dupę, roztrącając kostki na
wszystkie strony. Poruszając się z większą ostrożnością,
w końcu wstał powoli. Sprawdził, czy potrafi utrzymać
równowagę, stawiając kilka drobnych kroczków. Zadowolony
z koordynacji ruchów, powlókł się, dygocząc, na skraj pirsu
i wskoczył do zatoki.
Woda była ciepła. Tak ciepła... jak jacuzzi. Nic tak nie
pozwala spojrzeć na wszystko z właściwej perspektywy jak
trochę lodu. Grey poruszał energicznie kończynami, żeby
odzyskać w nich czucie.
– Cholernie gorąco! – ucieszył się Jones. – Nigdy nie
myślałem, że w zatoce będzie tak przyjemnie.
– Lundin czeka – powiedział Grey. – Przykro mi, że
muszę was rozczarować, ale lepiej ruszajmy.
Wspięli się po drabince na pirs i weszli z powrotem
w wichurę. W ciągu całej rundy zaliczyli cztery kolejki:
wichura, lód, zatoka. Zanim musztra dobiegła końca, umysł
Greya nieustannie błądził, a myśli wciąż się rwały. Jackson to
zupełnie inna historia. Nie chciał odpowiadać na żadne pytania
Greya. Nagabywany, czy dobrze się czuje, tylko kręcił głową.
Grey i Murray wzięli go między siebie, usiłując wtłoczyć trochę
ciepła w jego ciało. Tulili się do siebie na tyłach grupy, gdy
Barefoot zwrócił się do grupy:
– No dobra, dziewczęta, dość tego zasranego zimna.
Wolę bieganie. Ubierzcie się i właźcie pod łodzie. Pośpieszcie
się.
Grey szybko włożył spodnie, koszulkę i górę od
munduru. Błyskawicznie wciągnął skarpety, wskoczył w buty,
a kiedy w końcu podniósł wzrok, zobaczył, że Jackson się nie
poruszył. Wciąż stał w bieliźnie po środku grupy ubierających
się kursantów. Cholera.

313
– Jackson, chłopie, czas się ubrać – powiedział Grey,
potrząsając go delikatnie za ramię. Podniósł jego spodnie i mu
podał. Żadnej reakcji. Zorientował się, że nie będzie łatwo. –
Murray, podejdź tu.
Murray natychmiast zjawił się koło niego.
– Jackson, bracie, weź się w garść.
Grey chwycił Wielebnego pod ręce.
– Połóż się – polecił.
Jackson powoli opadł na beton. Grey zaczął wciągać mu
spodnie na nogi, a Murray w tym czasie pracował nad jego
koszulką.
– Co tu się, kurwa, dzieje? – zapytał Barefoot.
– Nic – skłamał Grey. – Jacksonowi zdrętwiały palce.
Ma problem z zapięciem guzików.
„Zbudź się, Jackson. Ocknij się” – prosił w myślach.
Murray dyskretnie przesunął rękę w kierunku spodni
Jacksona. Poruszając się z szybkością błyskawicy, złapał
Wielebnego za jaja i mocno ścisnął. Oszołomiony kursant
z miejsca usiadł prosto, z szeroko otwartymi oczami.
– Widzi pan, wszystko z nim w porządku – powiedział
Grey.
– Jesteście żałośni, ludzie. – Barefoot uśmiechnął się
szyderczo. – Tylko się z tym pośpieszcie. Nie pozwólcie, żeby
grupa na was czekała. Zawsze mogę was wysłać z powrotem na
lód.
Jackson powoli odzyskiwał świadomość, a Grey
i Murray wkładali mu buty. Popędzili do łodzi akurat w chwili,
gdy Barefoot wyprowadzał karawanę słoni spod pirsu.
– Podnieść łódź! – krzyknął Grey.
Oparli łódź na głowach i wystartowali ostrym biegiem.
Barefoot poprowadził grupę przez bazę desantową, na drugą
stronę szosy, wreszcie na plażę. Zawrócił na północ, przebiegł
obok stery bloków skalnych, obok Hotelu del Coronado i obok
bramy bazy lotniczej North Island. Obijająca się łódź była

314
równie niewygodna jak zawsze, ale Grey częściowo zdrętwiał
i zobojętniał na ciągłe tłuczenie po czaszce. Pokonali co
najmniej pięć kilometrów, zanim Barefoot zatrzymał karawanę
słoni.

315
13

Północna zmiana zajęła już pozycje na plaży, czekając


na przejęcie obowiązków. Z cienia wychynął instruktor Osgood.
– Teraz moja działka, gnojki. Zabawimy się w nową grę
pod nazwą ucieczka i unikanie, ale najpierw lepiej się
odświeżcie na przyboju.
Kursanci popędzili na płyciznę, klapnęli do wody
i wrócili biegiem.
– Teraz znów jesteście zmarznięci jak należy. Chcę, żeby
każda załoga wykopała schron. Powinien to być dół na tyle
duży, żeby pomieścić siedmiu ludzi. W charakterze dachu
możecie użyć łodzi, ale postarajcie się, żeby nie było widać tego
dziadostwa. Macie trzydzieści minut.
Grey wybrał skrawek piasku na skraju plaży,
przylegający do sporej kępki gęstych krzewów. Wszyscy
członkowie załogi złapali za wiosła i zabrali się do kopania.
Pracowali szybko i gdy tylko wydrążyli dół odpowiednich
rozmiarów, rzucili na wierzch ponton i przysypali go dokładnie
piaskiem. Ostatnim akcentem był krzak, który Murray wyrwał
z piaszczystej gleby za ich plecami i umieścił na dachu
kryjówki. „Nieźle – pomyślał Grey, wpełzając do środka. –
Trochę kameralnie, ale się nada”.
– Czas minął, palanty! – krzyknął Osgood.
Grey wygramolił się ze schronu. Dołączył do
pozostałych kursantów, którzy otoczyli kołem instruktora
Osgooda.
– Jak już z powiedziałem, chodzi o ucieczkę i unikanie.
Waszym celem jest nie dać się złapać. – Przyjrzał się
zmęczonym twarzom wokół siebie. – Możecie mi wierzyć, nie
chcielibyście zostać złapani. Waszym celem jest dotarcie od
punktu zrzutu do swoich schronów bez przechwycenia przez
nieprzyjaciela. Będziecie mieli na to kilka godzin, więc nie

316
próbujcie żadnych głupot w rodzaju pomysłów, że możecie
przebiec całą drogę. Nic z tych rzeczy. Przez większą część
czasu powinniście leżeć na brzuchu. Wykorzystajcie każdą
dostępną kryjówkę i starajcie się nie rzucać w oczy. Aha,
działacie w parach pływackich, nie w załogach łodzi. Radzę
wam trzymać się z dala od dużych grup. A teraz ustawcie się do
biegu. Instruktor Redman zabierze was na start.
Grupa ustawiła się w trzech szeregach, a zwalista postać
instruktora Redmana zajęła miejsce na czele szyku. Bieg był
odprężający. Grey wiedział, że mógłby wyprzedzić Redmana
w mgnieniu oka, bo teraz, gdy nie miał łodzi na głowie, czuł się
zadziwiająco dobrze. Biegli przez kilka minut, zanim zatrzymali
się obok niebieskiego potwora. Furtado i Heisler przyglądali się
kursantom zimnym wzrokiem z ciepłego wnętrza samochodu.
– Trzymajcie się z dala od lotniska – polecił im
Redman. – Trzymajcie się z dala od dróg. Kierujcie się
zdrowym rozsądkiem. Jeńcy będą torturowani. A teraz
zjeżdżajcie.
Grey rozejrzał się po okolicy. Próba posuwania się
najkrótszą drogą wzdłuż plaży byłaby samobójstwem. Żadnej
osłony. Na wschód biegł płytki rów kończący się przy boisku
otoczonym drzewami. Dalej było lotnisko i hotel Navy Lodge.
Grey i Murray postanowili spróbować szczęścia z rowem.
Przebiegli przez mały piaszczysty nasyp i położyli się
w zagłębieniu.
– Im dalej dotrzemy w ciągu kilku pierwszych minut,
tym lepiej – powiedział Grey.
– Słuszna decyzja – zgodził się z nim Murray. –
Dostańmy się przynajmniej do boiska.
Pobiegli nisko pochyleni, szurając stopami w miękkim
piasku wypełniającym dno rowu. Gdy tylko dotarli na skraj
boiska, Grey padł na brzuch i poczołgał się wzdłuż szpaleru
drzew w kierunku lotniska. Jego partner trzymał się tuż obok.
Nagle Murray położył mu rękę na ramieniu. Grey

317
zamarł. Koś z latarką poruszał się powoli wzdłuż
przeciwległego boku boiska. Ostrożnie cofnęli się za drzewo.
Postać pokręciła się w kółko przez kilka minut, a następnie
zawróciła na południe. Czołgali się dalej, aż do końca boiska. Po
drugiej stronie wąskiej drogi rozciągała się spora polana
o długości mniej więcej pięćdziesięciu metrów. Po środku stała
niewielka buda. Grey wskazał ręką na drugą stronę tego terenu
pokrytego rzadką roślinnością i wzruszył ramionami. Wiedział,
że instruktorzy nie będą się spodziewali, że przejdą aż do hotelu
Navy Lodge stojącego przy najdalszym skraju polany. Murray
skinął głową na znak zgody.
Rzucili się na drugą stronę drogi i czym prędzej położyli
się na brzuchu. Polana nie zapewniała zbyt dobrej osłony, nie
licząc paru ciernistych krzaków sięgających do kolan. Grey
czołgał się szybko, szorując klatką piersiową po ziemi.
Zatrzymał się za blaszaną budą, żeby złapać oddech. Murray
pojawił się obok niego kilka sekund później.
– Nigdy tego nie zapomnę – szepnął.
– Czego? – spytał Grey.
– Tego tygodnia. Wszystkiego. Całego tego gówna,
przez które przeszliśmy.
Grey skinął głową. Ten nostalgiczny nastrój zupełnie nie
pasował do Murraya.
– Dziękuję, że zawsze pan o mnie dbał. – Zakaszlał
głośno w rękę i wytarł czerwonawą maź o spodnie.
– Powinieneś dać sobie spokój – powiedział cicho
Grey. – To się robi niepoważne.
– Nic mi nie będzie. – Murray uśmiechnął się
niewyraźnie.
Grey ścisnął ramię partnera i ruszył dalej przez polanę.
Od wschodu otaczał ją betonowy murek
kilkudziesięciocentymetrowej wysokości. Grey rzucił szybko
okiem przez ramię, a następnie przesadził murek i przypadł
płasko do ziemi po drugiej stronie. Murray klapnął obok niego

318
i razem obserwowali parking. Cały teren był zastawiony
samochodami, mieli więc dobrą osłonę. Minęła już północ,
dlatego większość okien w pokojach hotelowych była ciemna.
Posuwając się od samochodu do samochodu, Grey pełzł na
czworakach w stronę budynku.
Nagle w ich stronę skierował się promień latarki. Padli
na ziemię i wstrzymali oddech. Na parkingu rozległ się odgłos
kroków, a światło przeskakiwało od samochodu do samochodu.
Murray zaczął unosić głowę, lecz Grey szarpnął go z powrotem
w dół. Ktoś, kto snuł się po parkingu, niewątpliwie czegoś
szukał – prawdopodobnie ich.
Grey leżał w niewielkiej odległości od otwartego
korytarza, który biegł przez środek hotelu. Północny bok
budynku przylegał do sporej parceli porośniętej gęstymi
krzakami na wysokość dorosłego człowieka. Zarośla
stanowiłyby idealną osłonę, ale Grey wiedział, że nie mogą
ryzykować, zapuszczając się tak daleko. Musieli spróbować
szczęścia, przechodząc przez korytarz. Światło nagle zniknęło,
więc odważył się zerknąć znad maski mustanga, za którym się
schował. Samotna postać szła powoli przez parking
w przeciwnym kierunku, na południe, omiatając promieniem
światła teren po bokach.
– Przejdziemy przez korytarz – szepnął Grey. – Ja
poprowadzę. Pójdę od razu na koniec i rozejrzę się za osłoną po
drugiej stronie. Daj mi kilka minut, zanim ruszysz za mną.
– Powodzenia. – Murray puścił do niego oko.
Starając się posuwać jak najciszej, Grey oderwał się od
mustanga, pomknął na koniec krótkiego chodnika i przywarł
płasko do ściany korytarza. Przeszedł około dziesięciu metrów
i zatrzymał się w miejscu, gdzie korytarz przecinał się z innym,
odchodzącym na północ. Wyjrzał za róg. Nic. Szedł dalej.
Dotarł już na drugi koniec hotelu, gdy za jego plecami
zaskrzypiały otwierane drzwi. Znieruchomiał. Nie mógł się
zdobyć, żeby spojrzeć za siebie.

319
– Jesteś żołnierzem?
Był to głos małego dziecka.
Niech to szlag. Grey odwrócił się powoli. Mniej więcej
czteroletni chłopiec, tulący do siebie pluszowego misia,
przyglądał mu się szeroko otwartymi oczami.
– Nie – szepnął Grey, ale zaraz się poprawił: – Tak,
jestem żołnierzem. – Sięgnął do kieszeni i wyjął rozmiękłego
snickersa, którego Felicia dała mu po południu. Wyciągnął go
w stronę chłopca. – Masz, dam ci ten batonik, jeśli nie powiesz
rodzicom, że tu jestem.
Malec rzucił okiem na połamanego, zapiaszczonego
snickersa i wybuchnął płaczem. Zniknął w pokoju, zamykając
za sobą drzwi. „Kurwa. Mam przejebane. Cholera. Cholera” –
myślał Grey. Opuścił korytarz po wschodniej stronie hotelu,
gorączkowo rozglądając się za kryjówką. Zero krzaków. Zero
samochodów. Za to wzdłuż drogi biegnącej z północy na
południe rósł szpaler bujnych drzew. Bez zastanowienia
wskoczył za najbliższy pień. Wspiął się na wyższe gałęzie
i znieruchomiał. Gęsta warstwa liści przesłaniała mu widok.
– Gdzie go widziałeś? Możesz pokazać tatusiowi?
– Tam.
– Naprawdę chciał ci dać czekoladkę?
– Tak, ale była rozgnieciona. Obrzydliwa.
– Wracaj do środka. Zaczekam tutaj i zobaczę, czy
wróci.
Grey uderzał delikatnie głową w pień drzewa,
zastanawiając się nad swoją sytuacją. Murray utknął,
pozostawiony samemu sobie po drugiej stronie hotelu. Na
szczęście z pewnością zauważyłby mężczyznę stojącego
w korytarzu i porzuciłby drogę obraną przez Greya. Jeśli tak,
Murray miał trzy wyjścia: mógł zostać, schowany za
mustangiem, pokonać gęste zarośla po północnej stronie hotelu
albo przebrnąć przez parking, kierując się na południe. „Pójdzie
na północ” – pomyślał Grey. To wydawało się najrozsądniejsze.

320
Pozostanie na parkingu było zbyt ryzykowne.
Grey nie mógł się ruszyć, dopóki mężczyzna snuł się po
korytarzu. Musiał zaczekać, aż wróci do pokoju. Przywarł do
pnia i nasłuchiwał z utęsknieniem odgłosu zamykanych drzwi.
Był daleko od swojego schronu na plaży, a wiedział, że jeśli nie
da rady wrócić w wyznaczonym czasie, czeka go surowa kara.
Myśl o kolejnej godzinie spędzonej w strefie przyboju nie była
zbyt przyjemna.
Mężczyzna zakaszlał. Grey czekał. Facet wyszedł na
alejkę. Grey przytulił się do pnia i wstrzymał oddech, tamten zaś
usiadł na krawężniku pod drzewem i złożył głowę w dłoniach.
No świetnie. Gość najwyraźniej trapi się czymś innym. Po kilku
długich minutach mężczyzna wstał i zniknął w korytarzu.
Trzasnęły zamykane drzwi.
Grey zwiesił się z jednego z niższych konarów drzewa
i zeskoczył na ziemię. Przeszedł na palcach korytarzem, kierując
się ostrożnie do zachodniej strony budynku. Wyjrzał za róg. Ani
śladu instruktora.
– Murray – syknął. – Murray, wynosimy się stąd.
Żadnej odpowiedzi.
Grey przemykał od samochodu do samochodu, kierując
się na północ. Zatrzymał się przy gęstej kępie krzewów
okalających hotel.
– Murray, chodźmy. Droga wolna.
Cisza.
Grey zawrócił i popędził na południe, posuwając się od
samochodu do samochodu. Murray musiał obrać południową
trasę. To miało sens. Gdy tylko postać z latarką poszła dalej, nie
było powodu, żeby rezygnować z tej drogi. Grey przykucnął
w cieniu drzewa przy dalszym rogu hotelu.
– Murray – błagał. – Chodźmy.
Odpowiedział mu szept wiatru wiejącego od plaży.
Cholera. Murray mógł pójść dalej bez niego. Grey
próbował sobie wyobrazić, że przyjaciel go zostawił. Nie ma

321
mowy. Pozostawienie swojego partnera z pary pływackiej było
surowo zabronione, a Murray z całą pewnością był lojalny.
Może nakrył go któryś z instruktorów. To oznaczałoby koniec
dla nich obu. Kurwa. Grey popędził przez parking, przesadził
mur oporowy i pobrnął w kierunku plaży przez miękki piasek
zalegający na dnie rowu. Kiedy mijał blaszaną budę, z trudem
łapał powietrze. „Murray, gdzie jesteś?” – myślał.
Grey przypadł nagle do ziemi za niewielkim
piaszczystym nasypem. Widział, jak niedaleko stąd dwaj
instruktorzy eskortują w stronę przyboju jakiegoś kursanta.
Wysilał wzrok, żeby przekonać się, czy to jego partner. To
musiał być on. Złapali go.
– Ty głupi skurwielu. Jeśli już zamierzałeś olać swojego
kumpla z pary, mogłeś równie dobrze nie wracać po niego, żeby
dać się nakryć.
Greyowi załomotało serce, gdy popatrzył przez ramię.
To był Heisler.
– Niech pan nigdy nie zostawia swojego partnera, sir. –
Instruktor pokręcił głową ze smutkiem. – Nigdy.
Heisler nie musiał nic więcej dodawać. Grey wiedział, że
czeka go tęgie lanie.
– Bierz dupę w troki i chodź za mną.
– Czy mogę dołączyć do Murraya? – zapytał Grey.
– Nie martw się o niego. – Heisler się uśmiechnął. – Jest
w dobrych rękach.
Heisler poprowadził Greya w stronę plaży, zbaczając na
południe od trasy, którą poszedł Murray i jego dwuosobowa
eskorta. Grey wpatrywał się w przybój w poszukiwaniu
przyjaciela. Na płyciźnie leżała twarzą w dół jakaś ludzka
postać, trzęsąc się gwałtownie pod bacznym okiem dwóch
znajomych instruktorów. „Redman i Furtado. Kurwa”–
przemknęło Greyowi przez głowę.
Pomaszerował w ciemnościach na południe, z dłonią
Heislera mocno opartą na jego plecach. Zatrzymali się przed

322
instruktorem Osgoodem, który siedział na małym piaszczystym
nasypie z widokiem na ocean.
– Ten oficer zgubił swojego partnera – powiedział cicho
Heisler. – I to zgubił go na terytorium, które było zakazane.
Myślę, że przyda mu się mała nauczka.
– Witaj w moim królestwie bólu – warknął Osgood. – Na
łapy, kutasie.
Grey przyjął pozycję do pompek.
– Na czworakach – rozkazał Osgood. Wstał i idąc tyłem,
poprowadził Greya w stronę przyboju. – A więc zgubił pan
swojego partnera na zakazanym terytorium? – spytał. – Nie
potrafię sobie wyobrazić, żeby można to było bardziej
spierdolić. Po prostu nie potrafię. Drogo pan zapłaci za swoją
głupotę. Jeśli wierzy pan w jakichś bogów, niech się pan zacznie
do nich modlić, sir, bo będzie pan potrzebował ich pomocy,
żeby przetrwać najbliższą godzinę.
Grey wszedł na czworakach do oceanu i położył się
z twarzą zwróconą w stronę plaży. Usta wystawały mu nad
wodę, lecz co dziesięć sekund ogromny grzywacz przetaczał się
do brzegu, zalewając mu twarz. Osgood stał w milczeniu na
plaży ze skrzyżowanymi ramionami i szeroko rozstawionymi
nogami. Grey stracił czucie najpierw w rękach, potem w dolnej
części nóg.
W górze pojawił się skrawek czystego nieba. Kiedy
tylko fale nie zalewały mu twarzy, Grey skupiał swoją uwagę na
gwiazdach migoczących na kruczoczarnym niebie. Czuł, że
powoli traci przytomność. Wyciągnął rękę w bok, w nadziei, że
natrafi na inne ciepłe ciało, którego mógłby się uczepić. Nic.
Ani Murraya, który zasunąłby jakiś dowcip, ani Jacksona, który
trzęsąc się jak młot pneumatyczny, pozwalał spojrzeć na
cierpienie z właściwej perspektywy. Ani Jonesa z jego
wieśniackim zaciąganiem. Kiedy już Greyowi skostniały
mięśnie twarzy, Osgood kazał mu wyjść z wody. Wstawał
i upadał raz za razem, więc w końcu się poddał i doczołgał się

323
do stóp Osgooda.
– Powstań – rozkazał niecierpliwie Osgood.
Grey podniósł się ostrożnie do pozycji stojącej.
– Na plecy.
Grey przewrócił się do tyłu, uderzając plecami o piasek.
– Na brzuch.
Odwrócił się na brzuch.
– Powstań.
Cykl powtarzał się w nieskończoność. Osgood wypluwał
komendy jak robot, a Grey wstawał, padał, obracał się.
– Instruktorze Osgood – wychrypiał Grey. – Chcę, żeby
pan wiedział, że to nie był pomysł Murraya, żeby się rozdzielić.
To był mój pomysł.
– Zamknij się! Nie próbuj zgrywać męczennika! –
Osgood ponownie wskazał ręką na przybój. – Zasuwaj tam
i porozmyślaj o tym, że zawiodłeś jako dowódca i jako członek
zespołu.
Grey właśnie ruszał w stronę przyboju, gdy noc rozdarło
wycie syreny karetki. Odwrócił się i patrzył, jak ogromny SUV,
błyskając światłami, pędzi na północ. O kurwa.
Nagle ożył z trzaskiem głośnik umieszczony na
niebieskim potworze i z ciemności od strony południowej
rozległ się komunikat:
– Zbiórka przy niebieskim potworze. Natychmiast. To
nie są ćwiczenia.
– Raz-dwa, wstawaj, gnojku – warknął Osgood,
zaciskając rękę na ramieniu Greya.
Słuchał w skupieniu jazgotu dobywającego się z jego
radia: „Mamy nieprzytomnego. Mamy nieprzytomnego”.
Greyowi serce zamarło.
– Kto to? – spytał natarczywie.
– Zamknij się, kurwa – uciszył go Osgood.
Grey wyrwał się z uścisku instruktora i pognał na
północ, poruszając się tak szybko, jak mu na to pozwalały

324
zdrętwiałe nogi. Osgood biegł za nim, klnąc głośno. Grey utkwił
wzrok w czerwonych błyskających światłach karetki
i przyśpieszył kroku. Patrzył z przerażeniem, jak Redman
i Furtado kładą bezwładne ciało na sztywną plastikową deskę
ortopedyczną i ładują ją na tył SUV-a.
– Nie! – krzyknął Grey.
Osgood chwycił go od tyłu i rzucił na piasek.
– Sir, lepiej niech się pan, kurwa, kontroluje albo
dopilnuję, żeby nigdy nie znalazł się pan w teamach.
Grey leżał rozciągnięty na plaży, twarzą w dół, z ustami
pełnymi piasku, gdy karetka przejechała obok niego na pełnym
gazie z włączonym sygnałem. Próbował powstrzymać łzy, ale te
spływały strumieniami na piasek. „Nie. To, kurwa,
niemożliwe” – myślał.
– Weź się w garść – warknął Osgood. – Musimy wracać
do niebieskiego potwora na zbiórkę. Później się tobą zajmę.
Grey otarł oczy rękawem. Spróbował zapanować nad
oddechem.
– Czy on nie żyje?
– Możliwe – odparł Osgood. – A teraz zabieraj dupę.
Grey uniósł się na rękach i kolanach.
– Niech pan wstanie, sir.
Grey wstał.
– A teraz niech pan przez minutę poudaje, że jest pan
mężczyzną. Że ma pan jaja. – Osgood kopnął piasek
z frustracji. – Szkolimy pana na wojownika, nie na kapelana. Po
hell weeku może pan płakać, ile wlezie, ale teraz proszę sobie
darować to gówno.
Grey przeciągnął zapiaszczonym rękawem po oczach.
Nie mógł przestać myśleć o Murrayu. Nie tylko się zgodził
pomóc mu ukryć stan zdrowia przed lekarzami, ale także opuścił
swojego partnera, łamiąc fundamentalną zasadę obowiązującą
kursanta BUD/S. „Dla mnie to już koniec. Koniec” – myślał.
Osgood położył zataczającemu się Greyowi rękę na plecach

325
i zaczął go popychać w stronę kursantów gromadzących się na
plaży.
– Biegiem, dupku. Biegiem.
Grey na próżno próbował zmusić nogi do równego
rytmu koniecznego do szybkiego biegu. Czuł, że jego ciało
przypomina rozmiękłą kluskę, a kolana wciąż się pod nim
uginały. Zanim dotarł do kolegów, podporucznik Ryder, stary
zrzędliwy SEALs odpowiedzialny za nocną zmianę, zdążył już
zebrać grupę wokół siebie. Osgood gwałtownie popchnął Greya,
przewracając go na kolana za Rogersem.
– Posłuchajcie, kijanki – powiedział podporucznik
Ryder. – Dzisiejszej nocy straciliśmy człowieka. Powiem tylko
tyle: to cholerny wstyd i jeśli któryś z was, skurwysyny,
zamierza ukrywać przed nami swój stan zdrowia, robi to na
własne ryzyko. Murray miał obrzęk płuc. – Ryder spojrzał na
Greya. – Jego stan powinien być oczywisty dla pozostałych
członków załogi łodzi. Ta śmierć była, kurwa, absolutnie
niepotrzebna. Ćwiczenia zostały zawieszone, panowie. To
poważne gówno i jeśli zależałoby to ode mnie, wszyscy
zapłacilibyście za to, co się stało. Pozostajemy w gotowości,
zanim dowiemy się, jaka jest decyzja dowódcy.
Grey intensywnie rozmyślał nad całą tą sytuacją.
Owszem, wiedział, że Murray miał obrzęk płuc i że cierpiał, ale
żeby zaraz umrzeć od odrobiny tortur na przyboju? Nie ma
mowy.
– Co, kochasiu – szepnął jakiś głos – myślałeś może, że
posiedzisz sobie w suchym miejscu, póki dowódca nie podejmie
decyzji?
Cholera.
– Nic z tych rzeczy. – Osgood złapał Greya za kołnierz
munduru polowego i postawił na nogi. – Pokaż mi sto
przysiadów.
Grey miał nogi jak z gumy i ledwie się na nich trzymał,
gdy zaczynał robić przysiady. Osgood patrzył na niego z odrazą,

326
wyszczekując słowa zachęty, ilekroć nogi odmawiały Greyowi
posłuszeństwa i przewracał się na piasek. Pozostali kursanci
przyglądali się im pozbawionym wyrazu wzrokiem. Hell week
już dawno wybił im z głowy współczucie. Kiedy Grey nie mógł
zrobić kolejnego przysiadu, Osgood przerzucił się na pompki.
– Przy każdej kolejnej masz powtarzać: „Jestem
bezwartościowym gnojkiem i nigdy nie będę dowódcą”.
Grey przystąpił do robienia pompek z kompletnie
wyczerpanymi ramionami, a za każdym razem, gdy je
prostował, wystękiwał to oświadczenie. Gdy doszedł do
pięćdziesięciu, ciało odmówiło mu posłuszeństwa.
– Popełznij do przyboju jak zasrany wąż – rozkazał
Osgood.
Grey, wijąc się, dotarł nad wodę.
– Chcę widzieć tylko gałki oczne.
Grey pomyślał, że dłużej tego nie zniesie. Popełznął na
płyciznę, a w głowie wirowało mu już jak w delirium.
Przewrócił się na plecy. „Zrezygnuję. Policzę do dziesięciu
i zrezygnuję. Potem odejdę na zawsze i nigdy nie obejrzę się za
siebie. Raz. Dwa. Trz...”– myślał. Fala przetoczyła mu się po
twarzy, bryzgając słoną wodą w usta. Zakrztusił się i splunął.
„Trzy. Cztery”. Przez głowę Greya przemykały obrazy,
następując błyskawicznie jedne po drugich: Murray rzucający
się na instruktora Redmana. Murray pijany, stający w obronie
Greya. Murray śmiejący się, przeklinający, mrugający. „Pięć.
Sześć. Siedem”. Grey szykował się na spotkanie z Osgoodem.
Postanowił, że po prostu podejdzie do niego i mu to powie.
„Osiem. Dziewięć. Murray by nie zrezygnował”. Ta
świadomość zwaliła się na niego jak tona cegieł. Kolejna fala
zimnej wody runęła mu na twarz. „Bracia krwi. Obiecaj, że nie
zrezygnujesz. Obiecaj”.
– Co, do diabła, mam zrobić? – zapytał Grey nieba. –
Co?
Gwiazdy zawirowały mu nad głową, a głos Murraya

327
przeniknął do jego świadomości. „Niech pan to dokończy,
szefie. Niech pan nie pozwoli tym skurwielom się pokonać
i wygra. Wygra”.
– Co wygra?
Grey poczuł niewyraźnie, jak jakaś dłoń zaciska się na
jego ramieniu. Ktoś wyciągał go z wody. Dotyk suchego piasku
szorującego po przemoczonym mundurze przywrócił go do
rzeczywistości. Obok niego klęczał Osgood.
– Sir – powiedział instruktor cicho, lecz stanowczo –
proszę mnie nie zmuszać, żebym odesłał pana do karetki. Wcale
nie chcę pana spławić z tego szkolenia. Chcę, żeby się pan
nauczył. Ja pana tworzę. Robię z pana mężczyznę. Niech mi pan
da powód, żebym tu pana zatrzymał. Niech się pan ocknie.
– Nic mi nie jest – powiedział Grey słabym głosem. – To
chłód...
Osgood parsknął ze wstrętem i wstał.
– Pompki – warknął.
Grey robił jedną serię pompek za drugą. Popadł w taki
stan świadomości, w którym nie istniał już ból. Jego ramiona
były tak gruntownie zrujnowane, że niemal przestał cokolwiek
odczuwać. Był na autopilocie i poruszał się mechanicznie.
Pompki zmieniły się w brzuszki, brzuszki w nożyce, a te z kolei
w przysiady, które przeszły w kolejne pompki. W końcu Osgood
kazał Greyowi dołączyć do grupy.
– Grey, rusz tutaj dupę! – warknął podporucznik Ryder.
Grey posłusznie przedarł się przez krąg kursantów
i stanął przed siwowłosym instruktorem.
– Poruczniku Ryder, melduję się na rozkaz.
– Skończ z tym gównem – skrzywił się podporucznik
Ryder. – Po prostu odpowiedz mi szczerze, czy wiedziałeś,
w jakim stanie jest Murray.
– Wiedziałem, że zmaga się ze sobą, sir.
– Pieprzysz. Wiedziałeś, że umiera.
Na Greya ten zarzut podziałał jak cios pięścią w brzuch.

328
– Nie masz nic do powiedzenia na swoją obronę?
Grey usilnie poszukiwał właściwych słów. Jego umysł
wciąż jeszcze błąkał się na granicy bełkotu i spójnych myśli.
– Troszczyłem się o Murraya. Chroniłem go przed
instruktorami, przed jego własną grupą... – Otarł policzek
rękawem. – Byliśmy braćmi.
– No, czy to nie jest słodkie? – zakpił podporucznik
Ryder. – Oficer i szeregowiec najlepszymi kumplami.
– Nie mogłem go powstrzymać.
– Chcesz przez to powiedzieć, że nie potrafisz
zapanować nad swoimi ludźmi? – spytał Ryder.
– Nie nad Murrayem.
– A to dlaczego?
Grey szukał właściwych słów. „Bo obiecałem mu, że go
nie powstrzymam?” – pomyślał. Odruchowo spojrzał na różową
bliznę na ręce, jedyny dowód swojego paktu z Murrayem.
– Czekam – ponaglił go Ryder.
– Murray był inny.
– Kurwa – podporucznik Ryder strzelił głośno palcami. –
Człowiek nie żyje, a ty potrafisz powiedzieć tylko tyle, że był
inny?
Grey niezdarnie otarł strużkę słonej wody wypływającej
mu z nosa.
– Jestem gotowy stanąć przed sądem.
– Co jest, kurwa? – Ryder skinął na instruktora Osgooda.
Osgood podbiegł na swych pękatych nogach i wypluł na
piasek kulkę tytoniu do żucia.
– O co chodzi?
– Jim, co zrobiłeś temu facetowi?
– Spuściłem mu solidny łomot – przyznał Osgood. –
Skurwiel zasłużył sobie na to.
– Byłeś jednym z naszych najlepszych ludzi –
powiedział podporucznik Ryder, kopiąc piaskiem na buty
Greya. – Straciłeś kontakt ze swoim partnerem, a teraz on nie

329
żyje. Gdyby to był ktokolwiek inny niż Murray, zaleciłbym,
żebyśmy cię usunęli z tej grupy. – Oczy mu się zwęziły. –
Zresztą on i tak był zasranym leniem, zgadza się?
– Nie, sir, nie był.
– Bronisz nieżyjącego?
Grey z trudem przełknął ślinę.
– Tak.
– Więc to twoja wina, że zmarł?
– Nie.
– A więc połowicznie uznajesz swoją winę, ale nie
chcesz uznać pełnej odpowiedzialności za swoje czyny jako
oficer.
– Nie, sir.
– Co właściwie chcesz przez to powiedzieć?
„W chuja sobie ze mną leci” – Grey wiedział, że
podporucznik Ryder igra z jego pozbawionym snu, na wpół
zamarzniętym umysłem, i wprawiało go to we wściekłość. Do
policzków napłynęła mu fala gorąca. Otworzył usta, żeby coś
powiedzieć.
– Co? – spytał Ryder.
Przez umysł Greya przepływał strumień obelg, lecz za
każdym razem, gdy próbował jakąś wyłowić z mętnego
grzęzawiska buzującego w jego głowie, zostawał z niczym.
– Odebrało mu mowę, sir – zauważył Osgood. –
Obawiam się, że ma zaburzenia.
– Potrzebujesz srebrnego pocisku? – spytał
podporucznik Ryder.
Grey pokręcił głową. „Skurwysyn” – rzucił w myślach..
– Cóż, myślę, że jesteś niepewnym przypadkiem.
Musimy coś zrobić, żeby cię zagrzać. – Podporucznik Ryder
skinął na Osgooda. – Weź Greya na plażę i każ mu wykopać
dziurę w miękkim piasku. Niech zrobi sobie przyjemne łóżko
i ułoży się wygodnie.
– Tak jest, sir – mruknął Osgood.

330
– A z tobą – Ryder powiedział cicho, łapiąc Greya za
ramię – porozmawiamy później.
Grey wyrwał się z uchwytu podporucznika Rydera
i pomaszerował plażą na północ. Gdy nerwowe szczękanie
zębami grupy 283 ucichło w oddali, Osgood kazał mu się
zatrzymać. Nie czekając na następną komendę, Grey upadł na
kolana i zaczął wydrapywać dziurę w piasku. „Dlaczego?
Dlaczego? Dlaczego?” – obijało się w jego głowie. Pojawił się
mały dołek, który szybko się powiększał, bo Grey kierował całą
swoją wściekłość na ziarniste drobinki pod palcami. „Skurwiel.
Murray. Skurwysyn” – myślał.
– Dlaczego nie wykazywał pan takiego cholernego
entuzjazmu, kiedy prosiłem, żeby pobiegł pan do grupy? –
zapytał Osgood. – Tak jakby kopanie tego dołu miało mu
przywrócić życie. Nie przywróci.
Grey nie odpowiedział. Był zajęty drążeniem dołu
i wyrzucał piasek z największą energią, na jaką mógł się
zdobyć. „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?” – myśli obijały się
w głowie. Poczuł, że łzy znów napływają mu do oczu. „Piach.
Przeklęty piach. Vanessa. Zielone wzgórza. Vanessa. Gorąca
czekolada”. Grey jęczał, a z klatki piersiowej wydobywał mu się
głęboki, irytujący odgłos. „Obrzęk płuc. Zakrwawione ręce.
Krew w płucach. Redman. Furtado. Skurwiel”.
Osgood stał obok Greya w milczeniu, z potężnymi
ramionami skrzyżowanymi na piersi. Od czasu do czasu spluwał
przeżutym tytoniem na jego głowę albo kopniakiem spychał
piasek z powrotem do dziury. Grey nie zwracał na to uwagi.
Wydrapywał piach pazurami z oczyma utkwionymi w plażę.
– Tyle wystarczy.
Grey nadal kopał jak oszalały.
– Dość! – ryknął Osgood, chwytając go za ramiona.
Grey odwrócił się i podniósł wzrok na Osgooda. Twarz
instruktora nie zdradzała większych emocji. Tam gdzie Grey
spodziewał się zobaczyć nienawiść, znalazł jedynie pustkę.

331
Osgood ze spokojem przewrócił kursanta na plecy do wykopu
i zaczął zgarniać na niego piasek stopą. Grey nie stawiał oporu.
Nie był w stanie. Odwrócił wzrok w stronę nocnego nieba i się
poddał.
– Śpij.

Grey ocknął się, czując lekkie łaskotanie w uchu.


Osgood wyrzucił nitkę wodorostu, której użył, żeby go obudzić,
i burknął jakąś niezrozumiałą komendę pod adresem oficera.
– Co? – wychrypiał Grey, uwalniając ręce spod piasku.
– Dzwonił dowódca i powiedział, że czas wznowić
szkolenie. Zostaje pan?
„Zostaje pan?” – Grey powtórzył w myślach to pytanie.
Osgood wymamrotał je tak od niechcenia, jakby pytał Greya,
czy przyłączy się do niego podczas nocnej pijatyki.
– Czy Murray nie żyje? – spytał Grey.
– Tak, nie żyje,
– Kto go zabił? – Grey uwolnił górną część ciała
z piasku i usiadł w wykopie. – Czy to był Redman?
– Nie wie pan, o czym pan mówi.
– On nie żyje.
– Wiem.
– Jak długo spałem?
Osgood spojrzał na niego lekko zdziwiony.
– Dość długo. Może godzinę, a może mniej.
– I mam tak po prostu ciągnąć dalej, jakby nic się nie
stało?
Osgood zmrużył oczy.
Gdybyśmy byli na wojnie, czy sądzi pan, że Bóg
zstąpiłby z nieba i powiedział: „Przestańcie! Jeden
z szeregowych kumpli podporucznika Greya nie żyje”? To nie
jest przedszkole, sir. W tym biznesie pańscy przyjaciele będą
ginąć, a pana zadaniem jako dowódcy jest ciągnąć dalej.
– Gdzie moja załoga?

332
– Na plaży. Czeka.
Grey wstał ostrożnie, otrzepując piasek z munduru.
Krótka drzemka, na jaką pozwolił mu Osgood, sprawiła,
że czuł się zadziwiająco rześki. Pobiegł za Osgoodem
w ciemność, ze wzrokiem utkwionym w plecach instruktora.
Wkrótce jego uszy wypełniły odgłosy cierpiących kursantów.
Podporucznik Ryder nadrabiał stracony czas. Grupa popadła
w samozadowolenie, czekając, aż dowódca da zielone światło.
Teraz instruktorzy miotali się wśród ćwiczących, przywracając
ich gwałtownie do życia mieszanką bólu i chłodu. Grey dołączył
do swojej załogi. Przebrnął przez serię pompek, a następnie
poszedł na czworakach do przyboju. Na płyciźnie wcisnął się
między Rogersa a Jacksona.
– Przykro mi z powodu Murraya – powiedział łagodnie
Rogers. – Był dobrym przyjacielem.
– Amen – dodał Jackson. – Wiem, że uratowałby go pan,
gdyby pan mógł.
Grey rozpaczliwie chciał im powiedzieć, że śmierć
Murraya nie mogła być spowodowana obrzękiem płuc, że
Redman i Furtado go utopili, ale nie mógł. Hell week miał
odcisnąć wystarczająco mocne piętno na psychice załogi.
Przetrwanie wymagało każdej odrobiny sił, jaka im została.
Załoga Greya trzęsła się, szczękała zębami i skręcała się z bólu.
Osgood zawołał kursantów na brzeg, kazał wytarzać się
w piachu i polecił przygotować się do wymarszu. Jak zwykle
zajął pozycję na czele karawany słoni, a grupa podążyła za nim
plażą na południe, ścigając się z zachodzącym księżycem
i wschodzącym słońcem. Piasek ustąpił miejsca betonowi, kiedy
skręcili przez bramę prowadzącą na plażę. Samochody trąbiły,
żeby dodać im otuchy, gdy pędzili na drugą stronę szosy
i pokonywali ulice na terenie bazy desantowej. Osgood
przegonił ich wokół parkingu za stołówką, zanim w końcu
pozwolił im zrzucić łodzie na ziemię. Grey miał tak poobijaną
czaszkę, że nie chodziło już tylko o dyskomfort. Czubek jego

333
głowy był do tego stopnia posiniaczony, że wystarczyło go
dotknąć, by po kręgosłupie przebiegły bolesne wstrząsy.
– Źle pan wygląda – zauważyła Felicia, gdy Grey
przechodził obok kasy. – Musi pan spać. Trochę odpocząć.
– Bardzo bym chciał – odparł Grey – ale na to się nie
zanosi. Jeszcze trzy dni, Felicio. Trzy dni.
Felicia pokiwała smętnie głową nad żałosnym stanem
Greya, on tymczasem przesunął się do przodu. Stare Filipinki
wydające posiłki cmoknęły z dezaprobatą i nałożyły mu na
talerz dodatkowe porcje jedzenia.
– Och, sir, pan zbyt chudy. Musi jeść więcej. Proszę,
więcej bekonu, sir. Więcej jajecznicy. Więcej tostów.
Grey nie był w nastroju do rozmów. Zmusił się do
uśmiechu i poszedł dalej.
Stół wydawał się pusty bez Murraya. Pięciu pozostałych
członków załogi łodzi numer pięć jadło w milczeniu, niechlujnie
pakując do ust góry jedzenia. Grey wylizał swój talerz do czysta
i gapił się na kubek gorącej czekolady. Głowa opadała mu raz za
razem, bo balansował na granicy przytomności.
– Mamy zwycięzcę – ogłosił Osgood, stając za krzesłem
Greya.
Grey natychmiast otworzył oczy. O blat stołu przed jego
nosem stuknęła butelka sosu tabasco. Instruktor Osgood porwał
z tacy Jacksona pączka i pokrył go warstwą soli z solniczki,
a następnie skropił obficie sosem sojowym. Na koniec, dla
ukoronowania swego dzieła, nasączył go tabasco.
– Proszę zjeść.
Greyowi przewracało się w żołądku na widok czerwono-
brązowego pączka.
– Niech pan go zje w całości, sir. Zarabia pan punkty
karne.
Grey wcisnął pączka do ust i zaczął żuć. Na jego języku
rozszalał się pożar. Musiał walczyć z odruchem wyplucia tego
syfu na swoją tacę.

334
– Niech pan połknie, sir.
Grey połknął i poczuł, jak gąbczaste kawałki palą go
żywym ogniem, torując sobie drogę do żołądka.
– Czy teraz nie będzie już pan przysypiał?
„Spierdalaj” – pomyślał Grey, sięgnął po szklankę wody
i wychylił ją do dna. Osgood odszedł, chichocząc radośnie
i rozglądając się za następną ofiarą.
– To drastyczne – mruknął Jackson, gdy Grey się
zakrztusił.
– Niech się pan napije mleka, sir – poradził mu Jones,
posuwając w jego stronę pełną szklankę.
Grey odchylił głowę do tyłu i wypił duszkiem, nie
zawracając sobie głowy wytarciem mleka, które spływało mu
z kącików ust. Do stołówki weszła dzienna zmiana instruktorów
i przejęła służbę.
– Wychodzić – powiedział Logan, wykonując
energiczny ruch kciukiem ponad ramieniem. – W drogę.
Kursanci wyszli gęsiego ze stołówki i dźwignęli łodzie
na głowy. Logan pogonił ich na boisko na wschodnich
obrzeżach bazy desantowej. Po kilku szybkich okrążeniach po
bieżni kazał im się zatrzymać i położyć łodzie na ziemi.
– Sztafeta – powiedział Logan, pakując sobie do ust
garść pestek słonecznika. – Uwielbiacie sztafety, prawda
chłopaki?
Grupa zdobyła się na niemrawe „hoo-yah”.
– No jasne, uwielbiacie jak cholera. Układ jest taki: cała
załoga czołga się na brzuchu na drugą stronę boiska i z
powrotem. Potem jedna para pływaków pokona taką samą trasę
taczkami, a następnie jakiś szczęśliwy skurczybyk przeturla się
przez boisko. – Logan uśmiechnął się złośliwie. – Dodatkowe
punkty, jak się nie zrzyga. Na koniec ostatnia para pływaków
biegnie wokół boiska, ale najpierw jeden zarzuca sobie drugiego
na ramiona chwytem strażackim.
– Kurna – powiedział Jones. – Żadna z tych opcji nie

335
brzmi zbyt zachęcająco. Zgłoszę się do taczek.
– A ja się przyłączę do ciebie – dorzucił szybko Jackson.
– Ja robię chwyt strażacki – zadeklarował Simpson.
Rogers spojrzał na Greya.
– Co ty na to?
– Pieprzyć to – odparł Grey. – Dołącz do niego. Ja będę
rzygał. I tak muszę się pozbyć tabasco z organizmu.
Logan dał sygnał do rozpoczęcia wyścigu i załoga Greya
poczołgała się na brzuchu przez trawę. Było to trudne zadanie
i bardzo męczące dla łokci. Kiedy przebrnęli w ten sposób
stumetrowy dystans, Jones i Jackson powieźli się taczkami na
drugą stronę boiska. Jacksonowi ręce bez przerwy odmawiały
posłuszeństwa, więc co chwila leciał na twarz, a beztroski Jones
orał jego głową po ziemi. Na półmetku zamienili się miejscami
i Jones dokładnie powtórzył wyczyny Jacksona.
Grey był następny. Położył się na brzuchu i zaczął się
turlać. Świat zawirował wściekle, a śniadanie z wolna
powędrowało w stronę przełyku. Nie dotarł nawet do półmetka,
kiedy dostał gwałtownych torsji. Po krótkiej przerwie poturlał
się dalej. I dalej, i jeszcze dalej. Miał wrażenie, że głowa mu
puchnie. Ciśnienie stawało się niemal nie do zniesienia.
W końcu dotoczył się do stóp Jacksona i jeszcze dwa razy
zwymiotował, choć już nie miał czym.
Logan zaśmiał się i splunął pestkami słonecznika na
głowę leżącego nieruchomo Greya. Zanim ten zdążył się
podnieść na kolana, Simpson minął już linię mety z Rogersem
na ramionach. Wyglądało, że prawie wcale się nie zadyszał.
Miał nienaganną postawę, niemal zbyt solidną. „Wygląda, jakby
mu ktoś wsadził wycior w dupę” – pomyślał Grey.
Wyścigi trwały w najlepsze. Następna konkurencja
polegała na tym, że każda załoga musiała przebiec dwadzieścia
okrążeń po drodze prowadzącej wokół boiska. Byli już dobrze
za połową czwartego okrążenia i zyskali sporą przewagę nad
pozostałymi załogami, kiedy Jones zatrzymał się bez sensu na

336
środku drogi i rozpiął rozporek. Uśmiechał się głupawo, sikając
na asfalt.
– Jones – warknął Simpson – przestań. Jesteśmy na
prowadzeniu.
– Muszę się odlać – odparł Jones. – Przykro mi, na to nie
ma rady. Czasami natura wzywa i po prostu trzeba
odpowiedzieć. Wiesz o czym mówię, diabelski psie?
Simpsonowi zadrgał policzek. Poczerwieniał na twarzy.
– Nie prowokuj mnie.
– Wstrzymaj konia, piechociarzu.
– Jones! – wykrzyknął Rogers.
– Przepraszam. Ja tylko próbowałem powiedzieć temu
jarheadowi, że sikanie jest rzeczą naturalną, tak jak jedzenie
i spanie. Nie da się go uniknąć.
Simpson odwrócił się do Jonesa plecami, gdy mijała ich
inna załoga. Grey wiedział, że Jones jest po prostu trochę
skołowany nadmiarem ćwiczeń i brakiem snu. Był ostatnim
facetem na świecie, który rwałby się do bójki. Cud Tennessee
zapiął rozporek i pobiegli dalej. Przekroczyli linię mety na
drugim miejscu, więc następne dwie godziny spędzili na
zanurzaniu się w zatoce i rozgrzewce za pomocą calisthenicsu.
Jeszcze tylko jedna rundka wokół bazy i nadeszła pora wyżerki.
Gdy grupa wlewała się do jadalni, instruktor Petrillo
odciągnął Greya na bok.
– Przykro mi z powodu Murraya. Wiem, że się
przyjaźniliście.
– Mnie też jest przykro.
Instruktor Petrillo wetknął ręce w kieszenie niebieskiej
wiatrówki.
– To nie pana wina.
Grey popatrzył na niego uważnie.
– A kto w ogóle mówi, że to moja wina?
– Chodzą słuchy, że wiedział pan, że on umiera.
– Kto tak powiedział?

337
– Nocna zmiana. – Petrillo spuścił wzrok na beton. –
Między innymi Redman i Furtado. Twierdzą, że to pan go zabił,
bo powinien był go pan odesłać dwadzieścia cztery godziny
temu. Znam pana, sir, i uważam, że to brednie. Jeśli
zachowywał pan jego sekret, wiem, że on musiał pana do tego
skłonić.
Grey otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Petrillo już
się oddalił. „Redman i Furtado. Pierdoleni mordercy” – myślał
Grey, bezwiednie przesuwając się w kolejce po żarcie. Jego
umysł niezdarnie segregował wydarzenia ostatnich kilku
tygodni: „Właściciel sklepu z bronią zostaje zmordowany.
Zbrojmistrz opowiada o problemach przy inwentaryzacji
amunicji w BUD/S. Murray prowadzi śledztwo. Murray ginie”.
Grey usiadł i spróbował skonstruować niepodważalne
oskarżenie na podstawie faktów tłukących mu się po głowie, ale
nie był w stanie. Musiał dysponować czymś więcej.
– Dobrze się pan czuje, sir? – spytał Jackson. – Oprócz
tego, że jest pan kompletnie przybity?
– Nie przejmuj się tym. Po prostu przetrzymajmy ten
tydzień.
Grey nawet nie podniósł wzroku. Metodycznie pakował
widelcem jedzenie do ust, ale żołądek podszedł mu do gardła,
kiedy przypomniał sobie, jak po raz ostatni mignął mu przed
oczami Murray idący chwiejnym krokiem w stronę przyboju,
z Redmanem i Furtado za plecami.
Logan wygonił grupę z budynku i poprowadził karawanę
słoni na drugą stronę szosy, a potem z powrotem do bazy
BUD/S. Teraz, kiedy spora część hell weeku była już za nimi,
instruktor nieco pohamował swój temperament. Złagodniał, bo
zadawanie cierpienia wymagało coraz mniejszej energii. Każdy
krok stawiany przez kursantów oznaczał ból, a każda bezsenna
minuta przyczyniała się do pogłębienia ich dyskomfortu.
Grey zdjął ubranie, przeszedł przez chłostany wiatrem
korytarz i wszedł pod wrzący prysznic. Gorąca woda

338
początkowo szczypała, a kiedy Grey zaczął się odprężać, trzeba
już było wyjść. Doktor Anderson sondował i uciskał jątrzącą się
ranę na jego nodze.
– Dobrze, że przepisałem ci antybiotyki – powiedział
Anderson, wskazując na kilka czerwonych pręg ciągnących się
ku górze od rany Greya. – Nabawiłeś się pięknego przypadku
zapalenia tkanki łącznej. Bierz nadal te tabletki, to powinieneś
się wykaraskać. Jesteś jednak na granicy wykluczenia
z powodów zdrowotnych.
– Niech pan nawet o tym nie myśli – oburzył się Grey,
patrząc potężnemu lekarzowi prosto w oczy. – Nie zamierzam
odejść. Jeśli będzie musiał ją pan amputować, to trudno.
Anderson się uśmiechnął i poklepał Greya po plecach.
– Jak mówiłem, bierz nadal tabletki.
Grey odwrócił się, żeby wyjść z gabinetu, ale nagle się
zatrzymał.
– Doktorze?
– Tak?
– Na co umarł Murray?
Anderson znieruchomiał.
– Dlaczego pytasz?
– Muszę wiedzieć. Był członkiem mojej załogi.
Odpowiadałem za niego.
– Cóż... – Anderson się zaczerwienił, jakby to, co miał
za chwilę powiedzieć, wprawiało go w zakłopotanie. – Obrzęk
płuc. Krew w płucach. Utopił się.
– Utopił się we własnej krwi – powtórzył cicho Grey.
– Powinienem był to wychwycić wcześniej. Ja...
– To nie pana wina, doktorze. Murray trzymał to
w tajemnicy.
– Coś takiego cholernie trudno utrzymać w tajemnicy.
Zwykle wiemy, jeśli ktoś jest w tak zaawansowanym stanie.
Grey przyjrzał się badawczo twarzy Andersona.
Zrozumiał, że lekarz czuje się odpowiedzialny.

339
– Może to nie był wypadek.
Anderson pokręcił głową.
– Jesteś zmęczony. Rozjaśni ci się w głowie, jak tylko
ten tydzień się skończy. A teraz zmiataj stąd.
Grey powlókł się do sanitariusza, połknął tabletki
i wyszedł na zewnątrz. Gdy wkładał suchy mundur, Petrillo jak
zwykle polał go wodą z węża. Instruktor choć raz był milczący,
najwyraźniej nad czymś medytował. Spryskał Greya
z roztargnieniem i poszedł dalej. Grupa ponownie zgromadziła
się na plaży.
– Ustawić się w szeregu i wziąć się pod ręce – rozkazał
Logan od niechcenia. – Znacie to ćwiczenie. No to zmykajcie.
Do ciepłego oceanu. Tam, gdzie wasze miejsce.
Kursanci trzęśli się przez pół godziny na płyciźnie,
a potem Osgood ich zawołał i skierował na drugą stronę nasypu.
Czekało tam w milczeniu sześciu instruktorów uzbrojonych
w wiosła.
– Chcę, żebyście się zakopali – powiedział Logan. –
Ułóżcie się wygodnie i wryjcie w ten przyjemny ciepły piasek,
a potem się nim przysypcie.
Kursanci posłusznie padli na plecy i zaczęli nagarniać
piach na klatkę piersiową. Instruktorzy pomagali im wiosłami,
hojnie usypując sterty piachu na ich głowach.
– Cisza nocna – rozkazał Logan.

340
14

Grey zbudził się gwałtownie. Z megafonu Logana


dobywał się przeraźliwy jazgot. „Co jest grane?” – pomyślał.
Wiedział, że nie mógł spać dłużej niż pięć minut.
– Pobudka, drogie panie! – krzyknął Logan. – Do
przyboju!
Po raz pierwszy od prawie trzech dni Grey czuł, że jest
mu ciepło i że jest suchy. Słońce wyglądało przez chmury,
a piasek, którym był przysypany, grzał jak piec. Nie miał ochoty
się ruszać.
– Powiedziałem: do przyboju, palanty!
Grey podniósł się z trudem. Mięśnie ud naciągały się
boleśnie, gdy kuśtykał przez piaszczysty nasyp i schodził
w stronę oceanu. Na brzegu kursanci wzięli się pod ręce.
– Wydawało mi się, że umarłem i poszedłem do nieba –
powiedział Jackson, kiedy wchodzili na lodowatą płyciznę. –
Cholera, fajne to było.
– Wiecie, co wam powiem? – dodał Jones – Już nigdy
nie będę narzekał na to, gdzie śpię. Nigdy.
Grey leżał na plecach w wodzie i czuł, jak uchodzi
z niego ciepło. Znów ogarnęło go znajome przeczucie, że ten
tydzień nigdy się nie skończy. Próbował się odprężyć,
zharmonizować się z chłodem, zaakceptować dyskomfort.
Zamknął oczy i wyobrażał sobie lepsze życie. Domek na wsi,
z kominkiem, w którym ogień płonie przez cały rok, nawet
w lecie. Piękną ciemnoskórą kobietę, zdumiewająco podobną do
Vanessy, żeby go grzała. Gigantyczną miskę parującej gorącej
czekolady i nigdy niekończące się zapasy big maców i frytek.
Ogromną wannę z gorącą wodą, z widokiem na rozległe
przestrzenie pustych pofałdowanych wzgórz. „Nigdy nie przejdę
nad tymi rzeczami do porządku dziennego. Nigdy” – pomyślał.
Logan kazał im wracać z przyboju i resztę popołudnia

341
spędzili, ćwicząc na łodziach. Fale się uspokoiły, więc
wiosłowanie poza strefę przyboju i z powrotem nie
przedstawiało większych trudności. Logan szybko się znudził.
– Z łodzi. Wiosłowanie do góry dnem – warknął. –
I chcę mieć dobrą zabawę.
Byli jednak zbyt wyczerpani, żeby dostarczyć mu
jakiejkolwiek rozrywki, gdy posłusznie wiosłowali na łodziach
przewróconych do góry dnem. Niemal zabrakło spodziewanej
masakry. Logan wyraził swoje niezadowolenie, nakazując
kolejną rundę tortur na przyboju. Znów sina skóra, znów
gwałtowne drgawki i oddawanie moczu, żeby się zagrzać.
Instruktor w końcu odszedł z plaży wraz z przybyciem
wieczornej zmiany.
– Pod łodzie – rozkazał Barefoot.
Grey natychmiast poczuł się niezręcznie. Kiedy podnosił
łódź na głowę, instruktor patrzył na niego gniewnie swymi
wielkimi mysimi oczyma. Grey wytrzymał jego spojrzenie: było
w nim coś więcej niż odraza. Gdzieś w ozdobionej wielkimi
uszami głowie Barefoota czaiła się prawdziwa nienawiść.
– Chcę, żeby wasza załoga biegła na czele – powiedział
Barefoot – a jeśli nie będziecie nadążać, spędzimy miło razem
czas w trakcie kolacji.
„Super” – pomyślał Grey. Ponaglał załogę, a tymczasem
Barefoot biegł na północ po piasku. Na krótkim odcinku deptali
mu po piętach, ale tempo było po prostu zbyt szybkie. Odpadli
i wyprzedziła ich inna załoga.
– No, dalej! – niecierpliwił się Jones. – Chcę zjeść
kolację. Ruszmy się.
Grey wiedział, że to się na nic nie zda. Byli jedyną
załogą, która miała tylko pięciu ludzi, a Jackson ledwie mógł
chodzić, a co dopiero biegać. Miał tak poobcierane nogi, że
w końcu reszta załogi praktycznie ciągnęła go za sobą.
Karawana słoni wiła się przez bazę desantową i ostatecznie
zatrzymała się przed stołówką. Załoga Greya zakończyła bieg

342
zdecydowanie na ostatnim miejscu. Barefoot był zachwycony.
– No, no. Nie dość, że nie nadążyliście – zganił ich –
ślamazarne skurwysyny, to jeszcze zajęliście ostatnie miejsce.
Chwyt na wyciągniętych rękach.
Podnieśli łódź nad głowy, a Barefoot wrócił z naręczem
MRE.
– O nie, znowu – jęknął Jones.
– Co? Już to przerabialiście? – spytał Barefoot, wyraźnie
zawiedziony.
– Jasne, że tak – odparł Jones. – Raz wystarczy, nie sądzi
pan?
– Nic z tego, wieśniaku. – Rzucił porcje na ziemię. –
Znacie procedurę. Jedzcie, ale nie pozwólcie, żeby łódź dotknęła
waszych głów.
Barefoot usiadł w niebieskim potworze i patrzył, jak się
męczą. „Złośliwy facet. Złośliwy, złośliwy”– powtarzał
w myślach Grey. Jones jadł jako pierwszy, lecz zanim skończył
wsuwać swoją porcję zapakowanego próżniowo kurczaka
z ryżem, łódź zaczęła się niekontrolowanie chybotać. Zmagali
się z nią, stękając i przenosząc ciężar z jednej ręki na drugą, ale
ponton ześlizgnął się Greyowi z dłoni i wylądował z trzaskiem
na betonie.
– Co jest, kurwa?! – ryknął Barefoot. – Jaja sobie
robicie?! Nigdy nie wolno wam upuścić łodzi! Nigdy! –
Wybałuszył oczy, nieproporcjonalnie duże na jego wąskiej
twarzy. – Nie podobają się wam moje zabawy? Świetnie,
zrobimy coś innego. Na glebę. Pozycja do pompek.
Grey i pozostali opadli na ręce.
– Teraz możecie jeść, ale nie pozwólcie, żebym was
przyłapał na dotykaniu ziemi kolanami.
Podpierając się na jednej ręce, Grey podniósł drugą
paczkę MRE i rozerwał zębami grube brązowe opakowanie. Tak
długo zmagał się z otwieraniem swojej porcji, że ręka, na której
się opierał nie mogła już utrzymać jego ciężaru. Zmienił ręce

343
i zaczął od nowa. W ciągu dziesięciu następnych minut zjadł
większą część makaronu z tuńczykiem, ale był kompletnie
wyczerpany i potrzebował wsparcia obu rąk. Musiał
zrezygnować z reszty posiłku.
Cały czas przeznaczony na kolację spędzili w pozycji do
robienia pompek. Grey niemal poczuł wdzięczność, gdy
podnieśli łodzie na obolałe głowy i ruszyli za Barefootem
z powrotem na plażę. Ulga była jednak krótkotrwała. Pobiegli
plażą na południe, w stronę bazy, lecz zamiast się przy niej
zatrzymać, Barefoot pognał dalej.
– Boże, zmiłuj się – jęknął Jackson. – Moje nogi są tak
zdarte, że wyglądają jak krwisty befsztyk.
– To nie może trwać wiecznie – stwierdził Simpson.
Grey popatrzył na niego ze zdziwieniem. Simpson
prawie nigdy się nie odzywał.
– Masz rację, Simpson – zgodził się z nim Rogers. –
Absolutną rację. Jedyne wieczne cierpienie to inferno i nawet
Dante wyrażał się o nim sarkastycznie, pisząc swoje dzieło.
– Mówisz o piekle, bracie? – upewnił się Jackson.
Rogers się zaśmiał.
– Raczej o jego wyobrażeniu u Dantego.
– Dużo gorsze już być nie może – powiedział Jackson.
– Oj, może – stwierdził Grey. – Wierzcie mi, że może
i jest.
Rogers jęknął.
– Przestaniesz być taki zagadkowy i powiesz po prostu,
co ci chodzi po głowie?
– Później. Będziecie musieli zaczekać. Wierzcie mi, że
nie jest to coś, czym powinniście się stresować akurat teraz.
Zgasły już ostatnie promienie słońca, gdy Barefoot
zatrzymał karawanę słoni jakieś półtora kilometra od toru
przeszkód.
– Posłuchajcie, czego od was chcę – zaczął Barefoot. –
Zadanie jest proste. Jeśli wykonacie je zgodnie z planem,

344
zostaniecie wynagrodzeni. Jak spierdolicie, zostaniecie ukarani.
Ma to sens, co? – Instruktor chwycił wiosło z jednej z łodzi. –
Użyjecie wioseł do wykopania jamy. Prostokątnej jamy
o głębokości jednego metra, szerokości trzech i długości
sześciu. Macie na to niecałą godzinę. Zaczynajcie.
Podporucznik Pollock, rumiany dowódca grupy,
natychmiast objął komendę i zaczął kierować pracą. Kursanci
zdążyli już usunąć około trzydziestu centymetrów piasku, kiedy
instruktor Barefoot znów podszedł do grupy.
– Wygląda na to, że jesteście zgrzani, chłopaki.
– Mamy się świetnie, instruktorze Barefoot – powiedział
Jackson. – Nikomu z nas nie jest zimno.
– Nie – sprostował Barefoot. – Ja uważam, że się
przegrzewacie. Zasuwać do przyboju. Wszyscy. Woda, piasek.
Pośpieszcie się.
Grey pobiegł z resztą grupy w wilgotnej wieczornej
bryzie i zamoczył się w oceanie. Potem, poruszając się jak
najszybciej potrafił, żeby się rozgrzać, pognał z powrotem do
swojego wiosła i zaczął zapamiętale kopać. Młócił nim ze
wszystkich sił, przerzucając piasek, dzięki czemu zrobiło mu się
dość ciepło.
Gdy tylko jama została ukończona, instruktor kazał
kursantom usiąść w środku. Potem pojedynczo wchodzili na
krawędź wykopu i opowiadali dowcipy. Grey nawet nie słuchał.
Znał procedurę. Jeśli dowcipy były do dupy, grupa biegła do
przyboju. Jeśli były dobre, zostawała na miejscu. „Murray by
nas uratował. Tylko on mógł wyskoczyć z wystarczająco
świńskim dowcipem, żeby rozśmieszyć instruktorów” –
pomyślał Grey. Dowcipy były do dupy, więc grupa raz za razem
lądowała w oceanie. Kursanci śmiali się przesadnie głośno
z głupich kawałów w nadziei, że ich śmiech okaże się choć
trochę zaraźliwy i instruktorzy pójdą im na rękę. Nie mieli tyle
szczęścia.
– Jeszcze nie spotkałem grupy, która opowiadałaby

345
kawały gorzej od was, ludzie – stwierdził Barefoot. – Siedzę tu
już rok i wy jesteście zdecydowanie najgorsi. Kiepskie wyniki
prowadzą do kiepskiego traktowania, panienki. Teraz
przejdziemy do naszej następnej zabawy. – Uśmiechnął się od
ucha do ucha. – Mojej ulubionej. Ale zacznijmy od wizyty na
przyboju.
Kursanci odwrócili się i potruchtali do oceanu. Nie
śpieszyło im się. Cokolwiek się szykowało, nie było to nic
przyjemnego. Nagle plaża rozbłysła oślepiającym, migoczącym
żółtym światłem. Grey wstał z wody i dopiero po chwili
zorientował się, co widzi. Trochę dalej na południe instruktorzy
rozpalili ogromne ognisko. Ciepło. Grey mógł sobie wyobrazić,
jak przyjemnie byłoby stanąć w pobliżu płomieni i wysuszyć
mundur. Gdy wygramolili się z oceanu, Barefoot już na nich
czekał.
– Całkiem fajne ognicho, co? Czemu nie mielibyśmy się
przespacerować kawałek plażą i przyjrzeć mu się z bliska?
Barefoot poprowadził grupę wzdłuż plaży i zatrzymał się
dziesięć metrów od ogniska.
– Prawie je czujecie, co? Prawie czujecie, jak ogarnia
was cudowne ciepło. Fajne, nie? Chcecie podejść bliżej,
prawda?
Kursanci energicznie skinęli głowami: „Tak, zabierz nas
bliżej”.
– No to macie, kurwa, pecha, chłopaki. Gdyby udało
wam się opowiedzieć jeden dobry kawał, choć jeden,
grzalibyście się teraz w cieple, a tak będziecie cierpieć.
Ustawcie się półkolem wokół ogniska, ale trzymajcie się
w odległości dziesięciu metrów.
Kursanci rozstawili się wokół ogniska. Grey zwalczał
w sobie pokusę, żeby rzucić się do przodu i klapnąć tuż przy
płomieniach. Z munduru spływały mu strużki wody, ale gdyby
zdołał się przysunąć choć trochę bliżej...
– A teraz zdejmijcie bluzy oraz koszulki i rzućcie je na

346
ziemię.
Grupa posłusznie wykonała polecenie i wkrótce
dwudziestu dziewięciu obnażonych do pasa kursantów dygotało
w oceanicznej bryzie.
– Teraz opuście spodnie do kostek.
Grey rozpiął spodnie i zsunął je tak, że plątały mu się
wokół kostek. Stał porażony widokiem ognia i trząsł się,
obejmując klatkę piersiową ramionami.
– A teraz odsuńcie ręce od boków.
„O Boże, nie” – przemknęło Greyowi przez głowę.
Powoli uniósł ramiona i natychmiast się skulił, bo zimna bryza
chłostała jego wilgotną skórę, powodując pieczenie pod
odsłoniętymi pachami.
– Teraz, panowie, popatrzycie sobie, jak gaśnie ogień.
Jaka szkoda. Jaka straszna szkoda. Tyle ciepła, którego nigdy
nie zakosztujecie.
„To prawdziwa perwersja. Gorzej niż sadyzm. To
graniczy z czystym złem” – myślał Grey. Zerknął na Jacksona.
Wielebny głośno szczękał zębami, a jego brązowe oczy
zaszkliły się wilgocią. Sam Grey trząsł się tak mocno, że dostał
skurczu mięśni pleców. Pomyślał o Murrayu i gardło ścisnęło
mu się boleśnie. Ogień przygasał coraz bardziej. Płomienie
strawiły stos drewna i w końcu pozostał z niego jedynie nikły
pomarańczowy żar na kupce popiołu.
– Pa, pa, ogniu – zapiszczał Barefoot dziewczęcym
głosem. – Żegnaj, ciepło. Czas na kolejną porcję chłodu. –
Wskazał na przybój.
Dwóch kursantów odłączyło się od grupy i ruszyło
w stronę niebieskiego potwora zaparkowanego nieco dalej
w ciemnościach. W jednym z nich Grey rozpoznał Simpsona.
– Hej! – zawołał Grey. – Hej, Simpson! Wracaj tu!
Dumny marine szedł dalej i nie obejrzał się za siebie.
„Jeszcze jeden. No pięknie” – pomyślał Grey, dołączając do
pozostałych kursantów w strefie przyboju. Pół godziny później

347
Barefoot kazał im wyjść z oceanu. Byli zziębnięci, zataczali się
i majaczyli. Nastąpiła runda kiepsko wykonanych pompek
i brzuszków, po której przeorganizowano załogi łodzi. Po
ostatniej fali rezygnacji liczebność grupy spadła do dwudziestu
czterech osób. Kursanci głosowali, którą załogę należy
rozwiązać. Jednogłośnie wybrano załogę Pollocka, który bez
wątpienia był tym zdruzgotany. Istotnie, zabranie załogi
dowódcy grupy świadczyło o niepokojącym braku zaufania do
jego umiejętności dowódczych. Do załogi Greya,
przemianowanej teraz na załogę łodzi numer trzy, dołączyło
dwóch nowych członków: Smurr, krzepko wyglądający chłopak
z głęboko osadzonymi zielonymi oczami, i rudzielec O’Patry.
Grey powitał ich bez większego entuzjazmu. Podnieśli razem
łódź i podążyli za Barefootem do stołówki.
Pomimo biegu, gdy zatrzymali się na parkingu koło
kantyny, Grey wciąż był przemarznięty do szpiku kości. Nie
mógł się już doczekać, kiedy położy dłonie na przyjemnie
parującym kubku gorącej czekolady. Jackson, Jones i Rogers
byli tak jak on uzależnieni od czekolady, jedynej pociechy, na
jaką mogli liczyć.
Grey spiętrzył na tacy stos resztek z kolacji i przesunął
się w stronę zbiornika z gorącą wodą. Napełnił kubek parującą
cieczą i wsunął rękę do pojemnika z saszetkami czekolady
w proszku. Był pusty. Grey rozejrzał się dookoła w panice.
Jones odchodził w stronę stolika, ze zwieszoną głową, mrucząc
pod nosem.
– Nie ma już czekolady? – zawołał Grey do brązowych
koszulek wydających posiłki.
– Cała wyszła – odpowiedzieli chórem.
Grey upadł na duchu. Oczy mu zwilgotniały.
Potrzebował tej czekolady. Potrzebował jej jak tlenu. Przez
minutę stał bez ruchu, a potem powlókł się do stolika, przy
którym siedziała jego załoga.
– Proszę – powiedział Jackson, popychając w jego stronę

348
swój kubek. – Niech pan sobie łyknie. Wiem, że pan o tym
marzy. Ma pan to wypisane na czole.
Grey spojrzał w dół. Kubek był pełen czekoladowego
ciepła, które, zamieszane, tworzyło cudowne wiry obiecujące
pyszny smak i pocieszenie. Grey uśmiechnął się
z zażenowaniem i pociągnął długi łyk. Zamknął oczy,
rozkoszując się tą chwilą, zanim oddał kubek.
– Dzięki – powiedział. – Uratowałeś mnie.
– Nie ma za co, sir – odparł Jackson. – Dzielenie się
z innymi to mój chrześcijański obowiązek.
Grey jadł w milczeniu, rozmyślając o pozostałych
czterdziestu godzinach szkolenia. Wiedział, że najgorsze mają
już za sobą, ale pozbawianie ich snu stawało się absurdalne. Co
trzeci czy czwarty kęs opadała mu głowa. Za każdym razem
rozglądał się w popłochu, spodziewając się, że w każdej chwili
na stole pojawi się butelka sosu tabasco.
Do stołówki wkroczyła znajoma postać. Redman. Grey
ledwie mógł pohamować nienawiść. „Pójdziesz na dno,
tchórzliwy sukinsynu. A ja będę się temu przyglądał” –
pomyślał. Następny był Furtado, przeciągający po wilgotnych
ustach lśniącym kolczykiem na języku. „Ty też, skurwielu”.
Kursanci wyszli gęsiego na dwór i natychmiast zaczęli
znów dygotać.
– Czas na poszukiwanie ukrytego skarbu – powiedział
Furtado. – Dam wam wskazówkę, a wy, tępe dupki, spróbujecie
wykombinować, dokąd macie pójść. Jeśli podacie niewłaściwą
odpowiedź, zarobicie trzydzieści sekund karnych. Będziecie
zgadywali aż do skutku. Potem pójdziecie w to miejsce
i zameldujecie się u instruktora, który tam czeka. On da wam
kolejną wskazówkę i wyścig będzie trwał dalej. Jakieś pytania?
Jones podniósł rękę.
– Czego chcesz, wieśniaku?
– Jaka jest nagroda za wygraną?
– Nie skopię wam dupy. Co ty na to?

349
– Brzmi nieźle – odparł Jones, zaciągając. – Właściwie
brzmi wspaniale.
– Oto pierwsza wskazówka: śpią tam zjadacze ciasteczek
z pełnymi książeczkami czekowymi i pełnymi żołądkami.
– To łatwe – szepnął Grey. – KNO, kwatery nieżonatych
oficerów.
Pozostali członkowie załogi skinęli głowami z aprobatą,
a Gery podbiegł do instruktora Furtado.
– KNO – wypalił.
– Ojej – wykrzyknął Furtado z udawanym
zdziwieniem – cóż za zdumiewająca przenikliwość.
Wiedziałem, że nie bez powodu poszedł pan na studia. No to
w drogę.
Załoga Greya powlokła się ulicą w stronę KNO. Reszta
grupy deptała im po piętach. W pewnym momencie wyprzedziła
ich inna załoga, więc dotarli do wielopiętrowego gmachu na
drugim miejscu. Czekał na nich instruktor Heisler w niebieskim
potworze.
– Drugie miejsce oznacza pierwszych przegranych –
przypomniał im Heisler. – Chwyt na wyciągniętych rękach.
Załoga trzymała łódź ponad głowami na roztrzęsionych
rękach, a Grey zameldował się po następną wskazówkę.
– W szkole średniej byłem takim jebanym kujonem, że
spędzałem tam cały czas.
Łatwe. Grey nie potrzebował pomocy załogi przy tej
zagadce.
– Biblioteka na terenie bazy – odpowiedział.
– Ma pan absolutną rację – zapiał Heisler, naśladując
głos prezentera teleturnieju. – Wygraliście fantastyczną
wycieczkę do biblioteki. Wyjazd natychmiast.
Grey zawrócił i dołączył do załogi. Przez następne dwie
godziny przemierzali bazę wzdłuż i wszerz, kuśtykając od
jednego miejsca do drugiego i rozwiązując proste zagadki. Na
koniec instruktor Redman poprowadził grupę przez ogrodzenie

350
otaczające odkrytą pływalnię.
Instruktor Furtado zwrócił się do kursantów, stojąc na
trzymetrowej platformie do skoków:
– Nie chcę, żebyście odnieśli wrażenie, że na północnej
zmianie nie ma żadnej uciechy. Nie macie takiego wrażenia, co?
– Nie, instruktorze Furtado – odpowiedziała grupa
chórem.
– To dobrze, bo postanowiliśmy spędzić trochę czasu na
grach w basenie. Na fajnych grach, takich jak piłka wodna i król
gór.
„Chyba jaja sobie ze mnie robicie” – pomyślał Grey.
Nieufnie zmierzył wzrokiem ponton ustawiony na skraju
basenu. Nie musiał mu się przyglądać z bliska. Nawet z miejsca,
gdzie stał, mógł dostrzec kostki lodu.
– Zaczniemy od piłki wodnej. Na zwycięzców czeka
gorący prysznic, a na przegranych łódź wypełniona lodem.
Załogi numer jeden i dwa – koszulki. Trzy i cztery – golasy. Ja
jestem sędzią i każda decyzja, którą podejmę, jest wiążąca.
Jakieś pytania?
Grey i członkowie jego załogi zdjęli ubrania. Odziani
wyłącznie w majtki ze spandexu, wskoczyli do basenu
i utrzymywali się pionowo w wodzie o temperaturze
siedemnastu stopni. Dwóch nowych chłopaków, Smurr
i O’Patry, okazało się wytrawnymi graczami w piłkę wodną.
Zespół Greya szybko objął prowadzenie w pierwszym meczu.
O’Patry przerzucał piłkę za obronę drużyny przeciwnej
z przerażającą szybkością. Czuł się w wodzie jak ryba, pewny
siebie, szybki i bezwzględny. Grey był zachwycony.
Zapowiadał się gorący prysznic.
Furtado dmuchnął w gwizdek.
– Zespół drugi wygrał cztery do jednego. Macie pięć
minut, żeby nacieszyć się zwycięstwem pod prysznicem. Zespół
pierwszy, ustawić się w szeregu przy łodzi z lodem.
Grey wygramolił się z basenu i poczłapał do łazienki.

351
Dwanaście dysz prysznicowych tryskało gorącą wodą,
wypełniając pomieszczenie parą.
– Chwała Bogu – krzyknął Jackson, ustawiając się pod
strumieniem gorącej wody. – Nigdy wcześniej nie grałem
w piłkę wodną, ale już kocham tę grę.
Grey odtajał pod cudowną rozpyloną wodą, rozkoszując
się dziwnym uczuciem wywołanym kontaktem gorących kropel
ze skórą. W wyłożonym kafelkami pomieszczeniu rozbrzmiewał
chór entuzjastycznych pojękiwań. Minuty mijały szybko
i Furtado wkroczył do łazienki zdecydowanie za wcześnie.
– Z powrotem do basenu – rozkazał. – Czas na drugą
rundę, tylko że tym razem O’Patry i Smurr przechodzą do
drugiego zespołu. Może dzięki temu zespół jeden będzie miał
szansę powalczyć.
Grey stracił cały zapał. Wiedział, że mecz jest już
przegrany. Po gorącym prysznicu woda w basenie wydawała się
wyjątkowo zimna, więc bardzo trudno było mu wykrzesać choć
trochę entuzjazmu ze swego wyczerpanego ciała. Tak jak się
spodziewał, zostali rozgromieni zero do trzech. Smurr i O’Patry
poruszali się z szybkością błyskawicy i natychmiast przejęli
inicjatywę.
– Do łodzi – rozkazał Redman, wskazując na mieszankę
lodu i wody. – Każdy powinien spędzić w niej przynajmniej
pięć sekund. Jeśli spróbujecie mnie oszukać, dołożę wam
dodatkowy czas.
Grey patrzył niespokojnie, jak koledzy z zespołu
wskakują do łodzi i wynurzają się kilka sekund później
z twarzami wykrzywionymi bólem. Zaczekał na swoją kolej
i opuścił się do lodowej mieszanki. W czaszce łomotał mu mały
młoteczek, wysyłając fale bólu wzdłuż kręgosłupa. Rwało go
w całym ciele, a tysiące eksplozji wznieciło pożar na skórze.
Grey cierpliwie policzył do pięciu i wypełzł w łodzi. „Muszę
wrócić do basenu” – pomyślał. Spojrzał pożądliwie na masę
chlorowanej wody. Wiatr drapał go po oblodzonej skórze

352
niczym setka pazurów.
Kilka minut później wyraźnie zadowolony zespół jeden
wyszedł z łazienki. Furtado ponownie wymienił zespoły i gra
toczyła się dalej. Drużyna Greya wygrała jeszcze dwa mecze
i jeszcze dwa przegrała. Zestawienie lodu z gorącą wodą było
oszołamiające, ale z pewnością lepsze od tortur na przyboju.
W końcu Furtado znudził się piłką wodną i zgromadził grupę
wokół siebie.
– Nowa gra – powiedział. – Nazywa się król gór. Zasady
są proste. W basenie zostaną umieszczone dwie łodzie,
przewrócone do góry dnem. Wygrywa zespół, który przejmie
łodzie i zdoła nie dopuścić do nich wszystkich graczy drużyny
przeciwnej. Proste.
Załoga brązowych koszulek przyniosła na skraj basenu
dwa pontony i zepchnęła je do wody. Potem jej członkowie
wskoczyli do wody i przymocowali łodzie na środku basenu za
pomocą lin przytwierdzonych do dna.
– Zespół jeden: koszulki, zespół dwa: golasy. Ustawcie
się w szeregu po obu stronach basenu.
Grey zaprowadził swoją drużynę bez koszulek na dalszy
koniec basenu. Ustawili się nad wodą, prężąc muskuły, gotowi
błyskawicznie przystąpić do akcji.
– Start!
Grey wskoczył na główkę do wody i wykonał parę
ruchów rękami pod powierzchnią. Po chwili znalazł się tuż przy
jednej z łodzi. Podciągnął się na śliskie dno i natychmiast
włączył się do walki. Mocował się z chudym chłopakiem w za
dużej białej koszulce, który za wszelką cenę starał się pozostać
na pontonie. Grey z łatwością wrzucił go do wody. Rozejrzał się
wokół, oceniając sytuację. Na łodzi walczyło trzech golasów
z jedną upartą koszulką. Natarł na zwalistego zawodnika
drużyny przeciwnej i pchnął go z całej siły. Akurat w chwili,
kiedy ogromne ciało tamtego zachwiało się na krawędzi,
muskularna ręka sięgnęła do tyłu i chwyciła Greya za kostkę.

353
Walczył z całych sił, żeby pozostać na łodzi, ale ciężar
potężnego kursanta spowodował, że został wciągnięty do wody.
Basen pogrążył się w kompletnym chaosie – siniaki
i zadrapania, połknięta woda i rozdarte koszulki. W końcu jeden
z kursantów wzniósł okrzyk triumfu. Drużyna bez koszulek
zasiadła dumnie na łodziach. Czas na prysznic.
Grey raz jeszcze skorzystał z gorącej wody. Z pewnością
mógłby się do tego przyzwyczaić. Furtado wykopał ich
z łazienki po pięciominutowej przerwie.
– Druga runda – oświadczył instruktor. – Tylko że teraz
chcę usłyszeć komentarz. – Spojrzał w stronę Rogersa. – Sir,
może zabawi nas pan jakimś wzruszającym gównem w rodzaju
jednego z tych pańskich pedalskich wierszy? No, dalej, niech
pan wejdzie na platformę. Kiedy pan zacznie recytować, reszta
grupy zacznie walczyć.
Grey ustawił się w szeregu razem z pozostałymi
członkami swojego zespołu, tymczasem Rogers wszedł po
schodach na trzymetrową platformę. Poeta wziął głęboki wdech,
a grupa pochyliła się do przodu wyczekująco. Rogers wypiął
pierś, wyciągnął jedną rękę do przodu i zaczął recytować,
starając się, żeby jego głos brzmiał jak najbardziej męsko.
„Usłysz mnie dziś, Srebrnołuki, który nad Chryzą panujesz,Kille
najświętszą i Tened potężną dłonią osłaniasz! Dwudziestu
trzech gotowych do bitwy i żądnych krwi kursantów rzuciło się
równocześnie do wody.
Panie Smintejski, jeżeli świątynię kiedy ci wzniosłemmiłą,
jeżelim ci spalał w ofierze udźce tuczonych cielców i kozłów –
ty mego błagania teraz wysłuchaj: Grey podciągnął się na
łódź i natychmiast rzucił się na jedną z miotających się białych
koszulek. Zderzyli się ze sobą i obaj stoczyli się z powrotem do
basenu w gąszczu rąk, nóg i pięści. Grey spojrzał do góry.
Rogers stał dumnie nad nimi, nie zważając na chłodny wiatr
smagający jego mokre ciało. Recytacja wznosiła się ponad
pomrukami i bojowymi okrzykami rozszalałych wojowników

354
poniżej.
Pomścij się swymi strzałami za moje łzy na Danajach”.Tak
powiedział, błagając. Wysłuchał go Fojbos Apollon.Nagle
instruktorzy ryknęli śmiechem. Na jednym z pontonów stał
golusieńki Jones, prężąc swe mizerne muskuły i wrzeszcząc
z wściekłości. Jeden z kursantów wynurzył się z wody i z
zażenowaniem rzucił w niego parą majtek. Jones wciągnął je na
siebie, a tymczasem koledzy z drużyny bronili jego pozycji.
Zstąpił ze szczytów Olimpu z sercem od gniewu
wzburzonym,łuk przewiesiwszy przez ramię i kołczan z dwóch
stron zamknięty.Strzały dźwięknęły na barkach rozgniewanego
okrutnie,gdy się poruszył. Do nocy był nadchodzącej podobny*.
Rogers przerwał nagle recytację i wykonał nienaganny
skok na główkę. Powierzchnia niemal się nie zmarszczyła, gdy
zniknął pod wodą. Kilka sekund później włączył się do walki,
przełażąc przez każdego, kto stanął mu na drodze.
– No i co, białe koszulki?! – krzyczał Jackson,
podskakując na pontonie. – Łyso wam teraz? O to chodziło!
Furtado zagwizdał i całe zamieszanie zamarło równie
szybko, jak się zaczęło. Załoga Greya jeszcze raz udała się pod
prysznic, podczas gdy zespół jeden ustawił się w szeregu przy
łodzi z lodem. Starcia trwały aż do chwili, gdy pierwsze
nieśmiałe promienie słońca przesączyły się przez poranne
chmury.
Grupa przygotowała się do drogi i ruszyła za
instruktorem Furtado na wyżerkę.
– Czwartek – stwierdził Jones posępnie. – Został jeszcze
tylko jeden dzień.
Jeden dzień. Wydawało się, że to niesamowicie długo.
Grey uśmiechnął się niepewnie do Felicii, przesuwając się
w ogonku po żarcie. Kolejka utknęła w miejscu, ponieważ
kursanci czekali na nową partię jajecznicy, a w tym czasie Grey
raz za razem zapadał w mikrodrzemkę. Głowa mu opadała,
przechylał się niebezpiecznie do przodu i wracał nagle do

355
rzeczywistości, w samą porę, żeby nie paść na twarz. Stare
Filipinki nawet nie próbowały nawiązać z nim rozmowy, więc
po prostu wyciągnął talerz i patrzył, jak nakładają mu stertę
jedzenia. W głowie zaczęły mu się kłębić obliczenia. Miał
trudności nawet z prostymi działaniami matematycznymi, ale
doszedł do wniosku, że odkąd zaczął się hell week, nie spał
normalnie od osiemdziesięciu czterech godzin. To oznaczało
prawie dziewięćdziesiąt sześć bezsennych godzin, jeśli doliczyć
całą niedzielę na nogach. „Cholera – pomyślał. – Musi mi się
udać”.
Po śniadaniu Furtado zebrał kursantów i pognał ich
z powrotem do bazy na kontrolę higieny. Brązowe koszulki,
które wprowadzały ich pod prysznic i wyprowadzały na
zewnątrz, puszczały do nich oko i dodawały im otuchy:
– Już prawie wam się udało. Ostatni dzień jest łatwy.
Rozglądajcie się za nami tej nocy, podczas podróży dookoła
świata.
Grey wyszorował swoje zadrapania i skrzywił się, gdy
dotknął ropiejącego rozcięcia na nodze. Kuśtykając, wyszedł
spod prysznica i powoli skierował się do przychodni.
– Nie wygląda to dobrze – mruknął pod nosem doktor
Anderson, szturchając ranę Greya. – Naprawdę powinienem cię
cofnąć z przyczyn zdrowotnych...
– Ale nie zrobi pan tego – dodał szybko Grey.
– Nie, ale będę musiał pobrać próbkę bakterii. – Wyjął
długi patyczek higieniczny i dźgnął nim ropiejące paskudztwo
wokół rany. Nałożył na wacik ochronną plastikową osłonę
i popatrzył Greyowi w oczy. – Jak się czujesz?
– Świetnie – odparł Grey.
– Na nic się nie skarżysz oprócz tej rany?
– Nie.
– A głowa?
– Co?
– Nadal zadręczasz się Murrayem, prawda?

356
Grey natychmiast spochmurniał. Musiał się hamować,
bo miał ochotę przywalić lekarzowi.
– Jakoś sobie radzę.
– Okej. Widzimy się jutro. Upewnij się, że sanitariusz
pamięta o twoich antybiotykach.
Grey połknął tabletki i podreptał boso na tyły
przychodni, przeszukując skrzynki, żeby znaleźć tę ze swoim
nazwiskiem.
– Jeszcze jeden dzień, sir – powiedział Petrillo,
polewając go wodą z węża. – Tylko jeden dzień, łatwizna.
Najgorsze się skończyło.
– Dzięki – wymamrotał Grey.
Próbował wyobrazić sobie ulgę z zakończenia hell
weeku. Śmierć Murraya wszystko przyćmiła. Wiedział, że
instynktownie będzie zadowolony, kiedy cierpienie dobiegnie
końca, ale nie będzie czuł entuzjazmu. Nie mógł sobie na to
pozwolić, bo musiał przeprowadzić poważne śledztwo, gdy
tylko odzyska jasność rozumowania.
– Żadnych głębokich myśli, sir – powiedział Petrillo. –
Tylko z minuty na minutę. Niech pan po prostu żyje z minuty na
minutę.
Grey wiedział, że instruktor ma rację. Musiał skupić
umysł na przetrwaniu tego tygodnia. Włożył przemoczony już
mundur i pomógł Jacksonowi znaleźć bezpańską parę skarpet.
Kiedy Wielebny był już na nogach, kompletnie ubrany, pobiegli
na plażę.
Logan siedział na skraju łodzi Greya, żując
w zamyśleniu garść pestek słonecznika. Jego łysa czaszka
połyskiwała w promieniach porannego słońca.
– Wie pan, co sobie myślę, sir?
– Co takiego, instruktorze Logan?
– Myślę, że to dobrze, że pański mały przyjaciel się
wycofał.
– On się nie wycofał, na miłość boską! – syknął Grey.

357
– Tylko się upewniałem, czy wciąż pan żyje –
powiedział spokojnie Logan.
Odwrócił się plecami i odszedł. Grey piorunował go
wzrokiem. Czuł nieodpartą chęć, żeby cisnąć wiosłem w łysą
głowę krępego instruktora. To by było takie proste, takie
satysfakcjonujące. I takie głupie.
Logan wydał rozkaz, żeby grupa ustawiła się do biegu.
Karawana słoni pognała na południe, wijąc się tam i z powrotem
przez nasypy z piasku. Greyowi płonęły nogi, gdy taszczyli łódź
pod te małe piaszczyste górki i z powrotem. Zanim Logan
zatrzymał pochód, jego załoga spadła na ostatnie miejsce.
Instruktor Batman, chudy podoficer wiecznie kryjący się za
eleganckimi okularami, skorygował ich brak motywacji za
pomocą dziesięciu minut przysiadów z łodzią. Kiedy już
opuścili ponton na piasek, Greyowi wzrok zasnuwały białe
plamy.
– Czas na przerwę – zawołał Logan.
Grupa zgotowała mu owację.
– Zabawimy się trochę w chowanego. Wy się chowacie,
my szukamy. My znajdujemy, wy płacicie. Wy płacicie i wy
cierpcie, a my się śmiejemy. Kumacie?
Kursanci przytaknęli. Grey rozejrzał się wokół. Byli
kawałek na południe od toru przeszkód. Leżał tam, zagrzebany
w piasku, stary, wypalony śmigłowiec z dwoma wirnikami, a po
okolicy walało się mnóstwo dużych rur z blachy falistej.
– Pójdziemy na drugą stronę nasypu i zaczekamy pięć
minut. Bądźcie gotowi.
Logan i jego świta instruktorów wspięli się na nasyp
i zniknęli na dole, po niewidocznej stronie. Grey popędził po
piasku, przyglądając się rurom. Te otwarte z dwóch stron były
zbyt dobrze oświetlone w środku, więc łatwo byłoby go
dostrzec, gdyby się położył w którejś z nich. W końcu
zdecydował się na rurę do połowy zagrzebaną w piasku.
Wczołgał się do środka i zerknął przez niewielką dziurę

358
w pofalowanej blasze. Nad jego głową przelewał się
nieprzerwany potok szarych chmur, wprawiając go w trans.
„Zamknę oczy tylko na minutkę” – pomyślał.
Zbudził się nagle. Przez dziurę wprost na jego twarz
tryskał strumień cuchnącej cieczy. Na zewnątrz ktoś
pogwizdywał wesoło. Grey umknął w głąb rury, żeby znaleźć
się poza zasięgiem tego prysznica, tymczasem strumień zmienił
się w mżawkę i zaraz zniknął. Wytarł ręką twarz. Szczyny.
Kilka sekund później w wylocie rury pojawiła się głowa
Logana.
– Witam, sir.
– Obsikał mnie pan.
– Nie wiedziałem, że pan tam jest. Proszę wyjść
i dołączyć do przegranych.
Grey powoli wysunął się z rury. Myśl o szczynach
rozpryskujących mu się na twarzy przyprawiała go o mdłości.
– Niech pan idzie się wymyć w strefie przyboju
i zamelduje się u instruktora Batmana.
Grey pognał przez szeroki pas piasku, w górę nasypu i w
dół, nad wodę. Klapnął na brzuchu na płyciźnie i pocierał twarz
dłońmi. „Kutas jebany. To obrzydliwe” – myślał. Grupa
przegranych czołgała się na brzuchu przez plażę, podążając za
wciąż nieuchwytnym instruktorem Batmanem i jego gwizdkiem.
Grey dołączył do pozostałych i przez następne pół godziny
pełzał po plaży.
– Chyba będę wężem w następnym wcieleniu –
wymamrotał jakiś kursant dokładnie pokryty piaskiem. – Nie
cierpię ćwiczeń na gwizdek.
Grey z trudem rozpoznał jego twarz.
– Rogers?
– Tak, to ja.
– Gdzie się schowałeś?
– Zakopałem się w piasku. Prawie się udało, ale Logan
zauważył moje oczy.

359
Właśnie wtedy zza nasypu wypadł instruktor Logan. Za
nim kuśtykało kilku oszołomionych kursantów, daremnie
usiłując dotrzymać mu kroku.
– Czas na małą gimnastykę – warknął Logan –
a ponieważ mamy kilku zwycięzców, pozwolę im wybrać
ćwiczenia. – Klepnął Jonesa po plecach – Ty pierwszy, chłopku-
roztropku.
Kursanci rozstąpili się jak podczas PT i patrzyli
wyczekująco na Jonesa.
– Najpierw moje ulubione ćwiczenie. Nazywa się
rozciąganie pachwin. – Padł na piasek i przyjął właściwą
pozycję. – Gotowi, rozciąganie.
Co ciekawe, instruktorzy nie oponowali. Jones
porozciągał grupę przez kilka minut, a potem przyszła kolej na
pozostałych trzech kursantów. Nastąpiło dalsze rozciąganie.
– Dość tego pieprzonego rozciągania – burknął Logan –
Czas na lepsze gówno.
Grupa jęknęła. Grey szykował się na kolejną rundę
udręki.
– Kolejne ćwiczenie nazywa się rozciąganiem powiek.
Jak powiem „raz”, zamykacie oczy. Na „dwa” otwieracie.
Poradzicie sobie z tym?
– Hoo-yah!
Kilku kursantów zdobyło się nawet na słaby uśmiech.
– Raz! – krzyknął Logan.
Grey zamknął oczy.
– Dwa!
Otworzył.
– Raz!
Zamknął oczy. Plaża ucichła. Poczuł, że odpływa,
ukołysany do snu przez ciepły piasek i szum przyboju.
– Raz!
Grey otworzył gwałtownie oczy. Miał w głowie zamęt
i usiłował dociec, jak długo spał.

360
– Wy durne kutasy! – krzyczał Logan. – Powiedziałem
„raz”, a to znaczy, że macie zamknąć swoje kaprawe oczęta,
tymczasem połowa z was siedzi z otwartymi oczami. Do
przyboju, wszyscy!
Ćwiczenie powiek trwało przez sporą część dnia.
Greyowi tak bardzo chciało się spać, że miał ochotę wyć. Za
każdym razem, kiedy naprawdę się odprężał, jak było do
przewidzenia, błędnie interpretował komendy Logana i lądował
w wodzie. Gdy nadeszła pora lunchu, był wdzięczny, że znów
może się poruszać. Kiedy coś robił, nie brakowało mu snu aż tak
bardzo. Grupa pobiegła za Loganem przez bazę do stołówki.
– Befsztyk, stek drobiowy, stek barani, stek z żółwia –
recytował Jones, przesuwając się do przodu.
– Co ty wygadujesz? – spytał O’Patry.
– Stek, stek, stek, dajcie mi frytki. – Jones się
uśmiechnął, pokazując przez moment popsute zęby. – Nie ma tu
jedzenia dla prawdziwych mężczyzn.
– Kiedy jest zmęczony, robi się dziwny – wyjaśnił
Grey. – Chłopak potrzebuje snu.
– Sen, sen. My nie sypiamy w górach.
Grey zignorował mamrotanie kolegi i przesunął się
w kolejce. Przy kasie nie było Felicii i przekonał się, że brakuje
mu jej uśmiechu. Lunch zniknął w przebłysku półprzytomności.
W głowie zostało mu mgliste wspomnienie posiłku kompletnie
pozbawione szczegółów. Zebrał swoją załogę na dworze.
Popołudnie spędzili, siedząc w zatoce oraz wiosłując do
skraju szlaku morskiego i z powrotem. Od czasu do czasu Logan
wrzucał im parę kolejek brzuszków albo unoszenia nóg, rzadziej
pompek. Grupa była zrujnowana fizycznie. Grey czuł, że każdy
wykonywany przez niego ruch wymagał wysiłku, ale ból
w różnych częściach ciała przeszedł w odległe pulsujące
uczucie. „To się nigdy nie skończy” – myślał.
* Iliada w tłumaczeniu Kazimiery Jeżewskiej, Wrocław
1986. (przyp. tłum.).

361
15

Nocna zmiana przejęła służbę, gdy grupa zasiadała do


wieczornego posiłku. Barefoot przechadzał się między
kursantami, ostrzegając ich, żeby nie zasypiali. Głowy im się
kiwały, a jednemu pechowcowi udało się nawet spaść z krzesła.
Barefoot ukarał go mieszanką sosu tabasco, mleka
czekoladowego i zapiekanki z tuńczykiem.
Po kolacji grupa ruszyła za Barefootem przez bazę na
plażę. Gdy zaszło słońce, instruktor skręcił na południe,
prowadząc kursantów po mocno ubitym piasku wzdłuż linii
brzegowej. Kuśtykali w stronę Meksyku i nawet udawało im się
utrzymywać kontakt między dziobami a rufami. Umysł Greya
błądził, nieustannie przeskakując z tematu na temat
w niekończącej się sekwencji: „Boli głowa. Musiałem stracić
trochę włosów. Vanessa musi mnie przyjąć z powrotem. Nie
chce mieć starego faceta. Murray powinien tu być. Założę się, że
wracamy na bagna”.
Karawana słoni prześlizgnęła się pod szosą i przystanęła
niedaleko zatoki. Znaleźli się przy bagnach.
– Gotowi na długie wiosłowanie?
– Hoo-yah! – krzyknęła grupa.
– To dobrze, bo tym razem was to nie ominie. – Barefoot
wskazał na północ, w stronę świateł śródmieścia. – To się
nazywa podróż dookoła świata, panowie, i zajmie całą noc.
Będziecie wiosłować, będziecie mieć halucynacje, będziecie
walczyć i będziecie obserwowani. Nie zgubcie się i, na litość
boską, nie przypłyńcie na ostatnim miejscu. To jest wielki
wyścig, palanty. Opłaca się być zwycięzcą. Zaczynacie tutaj
i powiosłujecie na północ, przez zatokę, pod mostem, obok
lotniskowca, a potem skręcicie na zachód, płynąc wzdłuż
brzegów wyspy. Na jej północno-zachodnim krańcu będzie
czekał jeden z instruktorów. Zameldujecie się u niego, zanim

362
popłyniecie dalej. Udzieli wam dodatkowych wskazówek.
Zrozumiano?
– Hoo-yah!
Grey nie mógł się doczekać wiosłowania. Było
nieskończenie bardziej odprężające niż bieganie z łodzią
obijającą się o głowę.
– No to jazda! – krzyknął Barefoot.
Grey i członkowie jego załogi brnęli przez muł,
kilkakrotnie omal nie upuszczając pontonu, kiedy tracili
równowagę w lepkiej mazi. Gdy tylko dotarli do wody, spuścili
łódź i wspięli się do środka. Grey skierował ją na północ,
a załoga zaczęła spokojnie wiosłować.
– Nie przegrajmy tym razem – prosił Grey. – Nie
możemy przegrać.
Ślizgali się po atramentowo czarnej wodzie, a ich wiosła
przy każdym pociągnięciu tworzyły białe, spienione wiry.
Miejskie światła skrzyły się i migotały, drażniąc Greya, bo gdy
na nie patrzył, rozmyślał o parach siedzących radośnie na sofach
w przytulnych mieszkaniach, oglądających telewizję
i ściskających w ciepłych dłoniach parujące kubki z gorącą
czekoladą. Jego łódź uplasowała się w środku stawki, mając
dwie załogi przed sobą i dwie za sobą.
– Stać – powiedział nagle Jones, podnosząc rękę do
góry. – Przestańcie na chwilę wiosłować.
– Jones, nie możemy się zatrzymać. Stracimy naszą
pozycję – wyjaśnił mu Rogers.
– Zaufajcie mi. Zatrzymajcie się.
Załoga przestała wiosłować. Grey zmrużył oczy,
wpatrując się w dal. Nagle zobaczył go jak na dłoni. Ogromny
ceglany mur ciągnął się w poprzek zatoki pod Coronado Bay
Bridge, na całą rozpiętość mostu. Greyowi opadła szczęka. „Nie
może być prawdziwy” – pomyślał. Próbował się pozbyć zjawy.
Zamknął oczy, a po chwili znów je otworzył. Mur wciąż tam
był.

363
– Boże wszechmogący – wyszeptał Jackson. – Ależ to
kawał muru.
– Nie ma żadnego muru – powiedział niecierpliwie
O’Patry. – Weźcie się w garść.
– Hej, rudzielcu, tu jest jakiś zasrany mur, okej? –
zaprotestował głośno Jones.
– Hej, hej, hej – wykrzyknął Rogers. – Uspokójmy się.
Po pierwsze, widzę coś, co wygląda na mur. W rzeczywistości
to tylko światła, a nasze umysły płatają nam figle. Po drugie,
nawet jeśli naprawdę jest tam mur, co nam szkodzi podpłynąć
bliżej, żeby mu się lepiej przyjrzeć?
Jones zrzędził, ale powiosłowali naprzód. „To tylko
przywidzenie” – pomyślał Grey. Popłynęli dalej na północ. Mur
majaczył coraz bliżej i bliżej. Była to ceglana zapora ogromnych
rozmiarów, lecz nagle znaleźli się po jej drugiej stronie
i wiosłowali pod wdzięcznie wygiętym mostem. Grey skierował
ponton przez skupisko jachtów cumujących blisko brzegu.
Łódki kołysały się łagodnie, a z kilku kabin przez okrągłe
iluminatory sączyło się żółte, przyćmione światło.
– Bogate sukinsyny – burknął O’Patry. – Wygodnickie,
bogate sukinsyny.
– Nie ma powodu, żebyś nie mógł być bogaty –
powiedział Rogers. – Zacznij oszczędzać już dziś. Jeśli będziesz
odkładał dwadzieścia procent swoich zarobków na koncie, które
przynosi trzydziestoprocentowy dochód, zanim przejdziesz na
emeryturę, uskładasz pół miliona dolarów. – Westchnął. –
Oczywiście trzydzieści procent to wspaniały zwrot według
wszelkich standardów maklerskich.
– Tylko forsa wam w głowie – obruszył się Jackson. –
Wy, białe chłopaki, musicie zacząć myśleć o prawdziwej
inwestycji. Mam na myśli dobrego Pana, Jezusa Chrystusa.
Greyowi ta uwaga wydała się zabawna, ale nie umiał
wykrzesać z siebie dość energii, żeby się zaśmiać. Miał
problemy ze sterowaniem. Wiosłowali dalej w ciemnościach,

364
posuwając się wzdłuż brzegu wyspy.
Grey wyciągnął rękę.
– Spójrzcie.
W stronę łodzi płynęła jakaś postać.
– Co to? – spytał Jones. – Nic nie widzę.
Postać zbliżyła się i wtedy Grey rozpoznał tę
szelmowską twarz.
– Murray! – krzyknął. – Co ty tu, kurwa, robisz?
Roześmiane oczy zamrugały, a potem, kiedy koledzy
Greya szturchnęli go wiosłami, twarz rozpłynęła się w oceanie.
– Niech się pan obudzi, sir. Proszę się otrząsnąć. To nie
jest Murray.
– Przepraszam – jęknął Grey.
Czuł się kompletnie wypalony, pozbawiony energii,
wyżęty z wewnętrznej siły i oddalony o całe mile, tak jakby
patrzył na swoje życie z góry. Jego zmęczenie okazało się
zaraźliwe. Dogoniła ich inna łódź, potem prześlizgnęła się obok
nich, a tymczasem Grey i jego załoga walczyli ze snem. Jones
bez przerwy podrzemywał, na co Jackson znalazł sposób,
ochlapując go zimną wodą z zatoki, żeby nie pozwolić mu
zasnąć. Dwa pociągnięcia wiosłem, gwałtowne szarpnięcie
głową i chlapnięcie. Ten cykl powtarzał się do momentu, kiedy
i Jackson zaczął przysypiać. Nagle Jones zniknął z łodzi.
– Człowiek za burtą – wymamrotał Grey. Zawrócił
ponton i powiosłowali do miejsca, gdzie Jones unosił się
pionowo w wodzie. – Właź, rozbitku.
– Przepraszam za to – mruknął Jones. – Przyznaję, że
musiałem się zdrzemnąć.
Grey sięgnął w dół i wciągnął go z powrotem do łodzi.
Od strony brzegu sunęła w ich stronę inna postać, ubrana
w kombinezon piankowy. Grey był zbyt zdenerwowany, żeby
cokolwiek powiedzieć. A jeśli to jeszcze jedna zjawa? Nie
chciał, żeby załoga pomyślała, iż postradał zmysły.
– Cześć – szepnęła postać. – Zatrzymajcie się.

365
Łódź powoli wyhamowała, a postać przytrzymała się
liny ratunkowej na burcie. Załoga Greya patrzyła
z rozdziawionymi ustami, jak zakapturzony mężczyzna otwiera
wodoszczelną torbę i wrzuca do łodzi garść cukierków
i batonów energetycznych.
– Pokochacie to – powiedział, szczerząc zęby
w uśmiechu. Sięgnął jeszcze raz do torby i wyciągnął sześć
plastikowych woreczków wielkości dłoni. – Wystarczy, że
złamiecie plombę na opakowaniu, wyginając ją, i voilà, macie
ciepło.
Grey zsikał się w spodnie. Myśl o cieple była tak
pociągająca, że po prostu nie mógł się powstrzymać. Rozdał
pakiety i odwrócił się, żeby podziękować pływakowi, ale
tajemnicza postać już zniknęła.
– Alleluja – powiedział Jackson, a potem wyszeptał –
Przekonajmy się, jak to działa. – Przełamał pakiet i wsunął go
sobie w spodnie. – O rety! Ciepłe jaja!
– Dobry pomysł – powiedział Jones i zrobił to samo.
Uśmiechnął się szeroko. – Powinien pan tego spróbować, szefie.
Grey przełamał swój pakiet i wcisnął go w majtki ze
spandexu. Ciepło było przemiłe, niemal oszałamiające. Cała
załoga przestała wiosłować, rozkoszując się cudownym
gorącem.
– Boże, błogosław SIN – wymamrotał Jackson.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, co przed chwilą
powiedziałeś? – zapytał Rogers. – Cóż za piękny paradoks.
Organizacja o nazwie SIN, tak jak grzech, przyniosła nam
właśnie pociechę, a ty obdarzasz ją bożym błogosławieństwem.
Boże, błogosław grzech. Skrzyżowanie tego, co boskie, z tym,
co doczesne. Genialne. Nadzwyczajne.
Jackson pokręcił głową.
– Niech panu będzie. Ja po prostu lubię ciepło.
Rozerwali opakowania i pochłonęli batoniki. Kiedy
zniknął ostatni okruszek jedzenia, niechętnie wrócili do

366
wiosłowania. Ciepło, które Grey czuł w pachwinie, z wolna się
ulotniło. Ogromna bryła lotniskowca majaczyła nad ich
głowami przez kilka minut, kiedy przepływali obok. Grey
zawrócił łódź na zachód, kierując ją wzdłuż bazy lotniczej North
Island.
– Patrzcie – powiedział Jones, wskazując na brzeg. –
Widzicie światło?
– Widzę. – Grey z trudem dostrzegł sylwetki dwóch
instruktorów stojących na głazach.
Jeden z nich trzymał latarkę. Podpłynęli bliżej,
podskakując na falach i wtedy Grey poznał zwalistą postać
Redmana. Instruktor piorunował go wzrokiem, kiedy wciągali
łódź na skały.
– Zaoszczędzę wam trochę trudu, palanty – warknął
Redman. – Zamiast wiosłować całą drogę wokół pirsu,
przeniesiecie, gnojki, łódź po skałach przez jakieś pięćdziesiąt
jardów, to oszczędzicie sobie godzinę wysiłku.
Przetaszczyli ponton przez ostre bloki skalne, które
ciągnęły się wzdłuż brzegu. Instruktorzy zajęli miejsce przy
północno-zachodnim narożniku bazy lotniczej, na skrzyżowaniu
dwóch dróg o lichej nawierzchni. Załoga Greya podniosła łódź
i powlokła się na południe.
– Jesteście na trzecim miejscu, gnojki – powiedział
Redman, idąc obok Greya. – Wpadliście już po uszy w gówno,
więc nie przegrajcie, bo osobiście was pozabijam.
„Wie, co mówi, pieprzony morderca” – pomyślał Grey.
Nagle uderzył stopą o coś twardego i upadł na asfalt. Pozostali
członkowie załogi stracili panowanie nad łodzią, która zwaliła
mu się z trzaskiem na głowę.
– Niezdarność to nie żarty – powiedział Redman. – Jest
pan dokładnie taki sam jak pański przyjaciel Murray. Zbyt
niezdarny, żeby być operatorem.
„Jasne. Właśnie dlatego jestem najszybszym facetem na
torze przeszkód” – odparował w myślach Grey. Zsunął łódź

367
z pleców i wstał.
Z ciemności otaczających niebieskiego potwora wyszedł
drugi instruktor. Był to Furtado.
– Jest pan pierdolonym ofermą, sir. Dlaczego nie
wyświadczy pan sobie przysługi i nie zadzwoni? W fazie
trzeciej pożrą pana żywcem.
W ciemności błysnął kolczyk na jego języku. Grey
poczuł nieodpartą ochotę, by wyszarpnąć mu go z ust.
On i jego załoga ponownie ustawili łódź na głowach
i zeszli od strony zachodniej, kierując się w stronę brzegu.
Spuścili ponton na wodę i wspięli się do środka.
– Rozglądajcie się za reflektorami na plaży, jakieś
półtora kilometra stąd – rozkazał Redman. – Może dostaniecie
tam swoje racje o północy, a może nie. Sądząc po tym, jak się
spisujecie, podejrzewam, że raczej będziecie chodzić głodni.
Odbili od brzegu i powiosłowali na południe.
– Podstawił panu nogę – mruknął Jones ze złością.
– Kto? Redman?
– Tak, sir. Któż by inny? Widziałem na własne oczy.
– Ja też widziałem – powiedział cicho Rogers.
„Skurwysyn pójdzie na dno” – Grey miał ochotę
powiedzieć to na głos. Chciał się podzielić z załogą swymi
marzeniami o zemście. Ktoś musiał odpowiedzieć za śmierć
Murraya, on zaś nie miał wątpliwości, że będzie to Redman.
Wiedział jednak, że w tym momencie byłoby głupotą mieszać
w to resztę załogi i ściągać na siebie dodatkową uwagę.
Kontynuowali ten rytuał wiosłowania i przysypiania do
momentu, kiedy Grey dostrzegł parę reflektorów płonących na
plaży. Powiosłowali do brzegu, starannie wybierając moment
podejścia, żeby uniknąć frontalnego uderzenia przez jakąś dużą
falę. W ciemnościach za łodzią uniósł się spieniony grzywacz.
– Teraz równo – rozkazał Grey, zapierając się o wiosło.
Zostali porwani przez falę i ześlizgnęli się po jej czole.
Zaczęli ostro skręcać na sterburtę, ale Grey jeszcze mocniej

368
zaparł się o wiosło i zdołał wyrównać kurs. Na plaży czekał
Heisler ze skrzyżowanymi ramionami i nachmurzoną twarzą.
– Wyciągnijcie łódź całkiem z wody – rozkazał –
a potem zabierajcie swoje nędzne dupy z powrotem do
przyboju. Doszły mnie słuchy, że spaliście. Czas zapłaty.
Członkowie załogi przeciągnęli łódź kilka metrów po
ubitym piasku, a następnie zawrócili, wzięli się pod ręce
i pomaszerowali z powrotem do przyboju. Grey zadrżał. Nawet
po ponad czterech dniach nieustannego zanurzania się
w lodowatej wodzie ukąszenie oceanu zaparło mu dech
w piersiach. Heisler trzymał ich w strefie przyboju przez kilka
minut, a potem kazał dołączyć do grupy.
Na plaży stał duży biały dieslowski pick-up wyładowany
pudełkami z MRE. Heisler wspiął się na pakę i cisnął w ich
stronę nieotwarte opakowania. Co za hojność. Mimo wszystko
dostali jedzenie.
– Ktoś chce się wymienić na parówki wieprzowe? –
spytał Jackson.
– Nie ma mowy – odparł Jones. – Za nic nie
przehandluję swoich ravioli.
Siedzieli po turecku na plaży i pożerali suche porcje.
Grey przypadkiem zapiaszczył sobie jedzenie, ale i tak je
pochłonął. Oprócz kilku opakowań z żywnością
i podstawowymi przyprawami wszystkie MRE zawierały
saszetkę zmielonej kawy. Grey wpakował sobie to dziadostwo
do ust w nadziei, że odzyska choć ułamek dawnej czujności.
Jego umysł przeskakiwał jak uszkodzona płyta, przemykając do
innych miejsc, innych czasów. Co dziwne, nadal myślał
o seksie. Wiedział, że nie ma dość energii, żeby cokolwiek
zdziałać, ale myśl o kochaniu się z Vanessą była bardziej
pociągająca niż kiedykolwiek. „Może chodzi o ciepło” –
pomyślał. Ale przecież i tak się na to nie zanosiło. Nie teraz.
Redman i Furtado wtargnęli do tego prowizorycznego
obozu z rykiem silników niebieskiego potwora. Pierwszy

369
z instruktorów wyskoczył z kabiny z oczami płonącymi
gniewem i kopnął piaskiem, przysypując niedokończone
jedzenie.
– Czas przekąski dobiegł końca, dziewczęta, ale nie
wasza podróż. Macie dwie minuty na sforsowanie przyboju.
A jeśli nie wrócicie do bazy w ciągu dwóch godzin, łby wam
pourywam i naszczę do gardła. – Czknął głośno. – Obiecuję.
Grey skoczył na równe nogi i popędził do łodzi.
Dołączyli do niego Jackson, O’Patry, Rogers i Smurr. „Jones.
Gdzie jest Jones?” – myślał Grey.
– Ruszajcie – rozkazał. – Dogonię was. Muszę znaleźć
Jonesa.
Podczas gdy jego załoga biegła z łodzią po plaży, Grey
gorączkowo rozglądał się po obozie. Na piasku walały się
opakowania po MRE, a kilka brązowych koszulek poruszało się
nieśpiesznie po plaży, zbierając śmieci. Redman i Furtado
piorunowali go wzrokiem z kabiny pick-upa. „Gdzie się,
u diabła, podziewasz? – myślał Grey, wytrzeszczając oczy
w ciemności. – Tam”. Jones leżał skulony u podnóża wydmy,
pogrążony we śnie. Grey popędził w jego stronę i wymierzył mu
solidnego kopniaka w dupę.
– Au! – poskarżył się Jones. – Musiał mnie pan kopnąć?
– Jesteśmy spóźnieni. Wstawaj.
Jones zerwał się na nogi i rozejrzał się wokoło. Otworzył
szeroko oczy w panice, widząc, jak reszta grupy wiosłuje przez
strefę przyboju. Pędząc co sił w nogach, Grey i Jones
przemknęli przez plażę i wpadli do oceanu. Pozostałych
czterech członków załogi siedziało w łodzi i utrzymywało ją
stabilnie na wodzie sięgającej do pasa. Grey podciągnął się na
pokład i zajął pozycję na rufie. Dzięki serii energicznych
ruchów wiosłami prześlizgnęli się przez grzywacze, a potem
zawrócili na południe.
– Przepraszam – wybąkał Jones, zwracając się do całej
załogi. – Naprawdę bardzo mi przykro.

370
– Nie przejmuj się – powiedział Rogers. – Trudno,
żebyśmy cię winili za to, że chce ci się spać.
– Jasne, nie ma sprawy, chłopku-roztropku – dodał
Jackson. – Spoko.
– Dzięki – wymamrotał Jones. Wyglądało na to, że
naprawdę mu ulżyło.
Wiosłowali na południe, kierując się na światła Hotelu
del Coronado. Nikt się nie odzywał. Rytmicznie zanurzali
wiosła w czarnym oceanie, z równomiernym pluskiem
i szmerem, przerywanym tylko wtedy, gdy któryś z nich zapadał
w mikrodrzemkę, pozwalając, żeby jego wiosło wlokło się
w wodzie. Minuty zmieniły się w godzinę i Hotel del Coronado
powoli zostawał w tyle. Księżyc prawie zakończył swą podróż
po niebie, kiedy skręcili w stronę brzegu, żeby wykonać
podejście koło bazy.
Wylądowali bez przeszkód i wyciągnęli łódź z wody
jako ostatni. Ku ich zdumieniu instruktorzy ich nie nękali.
Heisler po prostu polecił Greyowi, żeby ustawił łódź na końcu
karawany słoni. Wciąż jeszcze byli mokrzy od pasa w dół, kiedy
wyruszali do stołówki, co, jak się spodziewał Grey, mogło być
ich ostatnim biegiem na wyżerkę podczas hell weeku. Wiedział,
że nie będzie tęsknił za tą drogą. Szczególnie nienawidził
tradycyjnego sprintu na drugą stronę szosy, który zawsze
pozbawiał go kolejnej kępki włosów na poobijanej głowie.
– Uda się panu, panie Grey – powiedziała łagodnie
Felicia. – Musi pan spać.
– Wiem, Felicio. Chyba już to mówiłaś. Będę smacznie
spał za niecałe dwanaście godzin.
„Za niecałe dwanaście godzin” – powtórzył w myślach.
Poczuł w żyłach nagły przypływ radosnego uniesienia, gdy
pomyślał o ukończeniu hell weeku, ale kiedy przypomniał sobie
o Murrayu, jego entuzjazm zniknął.
– Jestem z pana dumna – dodała Felicia, błyskając swym
zachwycającym uśmiechem. – Wiem, że da pan radę. Nigdy nie

371
zrozumiem dlaczego, ale jeśli komuś się może udać, to właśnie
panu.
– Dziękuję. – Był szczerze wdzięczny Felicii za
wsparcie, ale z trudem przyszło mu odpowiedzieć na jej
komplement. Ścisnął jej rękę. – Jesteś wspaniała.
Grey napełnił dwa kubki parującym wrzątkiem i chwycił
dwie saszetki sproszkowanej czekolady. Przez pierwsze dziesięć
minut wyżerki ignorował swój talerz z jajecznicą na bekonie
i smażonymi ziemniakami. Ściskał w każdej ręce kubek,
delektując się ciepłem promieniującym od dłoni. Była to
pociecha, jakiej nigdy wcześniej nie zaznał. Pociecha, którą
mógł pojąć jedynie ktoś znajdujący się przez pięć dni na skraju
hipotermii.
– Jak dziewczynka z zapałkami – powiedział cicho
Rogers.
– Co? – zdziwił się Jackson. – Dobrze się pan czuje, sir?
– Grey, trzymając te dwa kubki i czując, jak uchodzi
z nich ciepło, wygląda niczym dziewczynka z zapałkami. Znasz
tę bajkę. Dziewczynka musi sprzedać zapałki. W przeciwnym
razie nie może wrócić do domu. Pewnej nocy, kiedy nie udało
jej się sprzedać ani jednej paczki, jest zmuszona zostać na
dworze, więc zapala zapałki, żeby się ogrzać. Tylko spójrz na
niego. – Rogers się uśmiechnął i wskazał ruchem głowy na
Greya. – To tragiczne. Piękne i tragiczne.
– Kurna, pan i pańskie cholerne piękno – mruknął
Jones. – Przysiągłbym, że uważa pan to miejsce za jakąś
pieprzoną akademię.
– Piękno jest wszędzie – odparł Rogers – i z całą
pewnością jest tutaj, w cierpieniu, w tym kubku gorącej
czekolady. To miejsce jest złowrogie i piękne. Zdecydowanie
muszę napisać wiersz o tym tygodniu. Kiedy się o tym
pomyśli – uśmiechnął się z zażenowaniem – jest imponujący,
naprawdę.
– Okej. Skończmy z tym – wtrącił się Grey. –

372
Imponujący czy nie, chcę już mieć go za sobą.
– Amen – dodał Jackson.
– Tak, nie ma żartów – powiedział Jones.
– A co z Murrayem? – zapytał Grey. – Co, do cholery,
jest pięknego w tym, że zmarł przy nas?
Rogersowi zgasł uśmiech.
– Powiedziałem, że piękno jest wszędzie, a nie we
wszystkim. Murray był wolnym duchem, prawdziwym
mężczyzną i twoim oddanym przyjacielem. To jest piękno, nie
jego śmierć.
Przy stole zapadła cisza. Grey wiedział, że wszyscy
myślą o Murrayu. Zachodziło podejrzenie morderstwa, ale
w przeciwieństwie do niego, oni nie mieli na czym oprzeć takich
przeczuć.
Przez drzwi stołówki wpadła poranna zmiana. Logan
kazał kursantom wyjść na dwór, a następnie poprowadził ich
nad brzeg zatoki, obok boiska.
– Zamoczyć się – rozkazał.
Położyli łodzie na ziemi i bez słowa skargi weszli do
zatoki.
– Z wody – rozkazał Logan kilka sekund później. – Chcę
mieć spokojną grupę. Zamiast marznąć, troszkę powiosłujecie.
Wolicie to, co, zmęczone skurwiele?
Grey zastanawiał się nad tą propozycją. Jego dłonie były
krwisto czerwone i usiane bolesnymi pęcherzami. Ledwie mógł
trzymać wiosło, nie krzywiąc się z bólu, jednak lepsze to niż
zimno.
– Chcę, żebyście powiosłowali na południe wzdłuż
zatoki, ale zamiast przepłynąć całą drogę do bagien, macie się
zatrzymać przy przystani jachtowej, kawałek na północ od nich.
Wszyscy znają miejsce, o którym mówię?
Grupa przytaknęła z roztargnieniem. Grey nie miał
pojęcia, gdzie to jest. Liczył, że będzie podążał za innymi
załogami. Wiedział, że kiepsko to świadczy o jego zdolnościach

373
dowódczych, ale w tych okolicznościach miał to w dupie.
– No to ruszajcie. I pamiętajcie, panowie, że tydzień się
jeszcze nie skończył. Jeśli nie wykażecie się wyższym
poziomem energii, mogę się zgłosić na ochotnika, żeby zostać tu
aż do soboty. Naprawdę mi nie zależy. Zrobię to. Wiecie, że
jestem na tyle stuknięty.
„Pewnie, że wiemy” – pomyślał Grey. Zepchnął łódź na
cuchnące wody zatoki i wspiął się do niej jako ostatni.
Powiosłowali wolno przez Coronado Bay, mrużąc oczy
z powodu oślepiającego porannego słońca odbijającego się od
nieruchomej wody. „Raz, raz, raz”. Grey słyszał, jak Murray
nadaje tempo. „Pogłaszcz, dotknij, popieść”. Wybuchnął
śmiechem. Członkowie załogi pokręcili głowami ze smutkiem
i wiosłowali dalej.
Wlekli się za innymi załogami, nie przejmując się karą,
jaka mogła ich spotkać za dopłynięcie na końcu. Tydzień już
prawie minął i chociaż nie byłoby to przyjemne, Grey wiedział,
że wszyscy byli w stanie znieść jeszcze jedną rundę tortur na
przyboju.
Gdy skręcili do zatoczki i powiosłowali w stronę
przystani jachtowej pełnej żaglówek, Logan zawołał do nich
z paki niebieskiego potwora.
– Wszyscy z łodzi!
Załoga Greya posłusznie ześlizgnęła się przez burtę
pontonu do zatoki.
– Przewrócić łódź!
„Pierdolony idiota” – pomyślał Grey. Żeby przewrócić
łódź, trzeba było mieć co najmniej dwóch ludzi, którzy by
w niej pozostali, ale Loganowi umknął ten szczegół. Grey skinął
na Jonesa i obaj wspięli się na główną tubę. Sięgnęli na drugą
stronę pontonu, złapali nylonowe uchwyty przymocowane do
burty i pociągnęli do tyłu. Łódź uniosła się na boku
i przewróciła z trzaskiem do góry dnem.
– A teraz kolej na pieprzonego intelektualistę,

374
kanapowego nudziarza bluzgającego wierszami. Panie
Princeton, właź pan tam i przyjmij pozę Jerzego Waszyngtona.
Rogers podciągnął się na płaskie dno pontonu
i popełznął do dziobu. Wstał i podniósł dłoń do czoła.
– Reszta z was, palanty, ma mi pokazać, jak wygląda
sztorm. Zacznijcie trząść łodzią. Chcę widzieć wzburzone wody.
Reszta załogi Greya uczepiła się po bokach łodzi,
ciągnąc ją i popychając, szarpiąc w górę i w dół.
– A teraz wprawcie to dziadostwo w ruch i do przodu.
Nie mamy na to całego dnia.
Przebierali z całych sił nogami, posuwając się powoli po
wodzie. Rogers uśmiechał się, próbując ustać na nogach w swej
historycznej pozie.
– Zrzućcie go! – rozkazał Logan.
– Nie poddam się! – odkrzyknął Rogers. – Nie pozwolę
wam i waszym heskim psom stłumić zalążka prawdziwej
wolności. Nie możecie już dłużej dławić praw człowieka, wy
imperialne sukinsyny!
– Zrzućcie go! – do głosu Logana przyłączyły się głosy
innych instruktorów i kursantów. – Zrzućcie go!
– Przykro mi, Rogers – powiedział Grey. – To jest
demokracja, a przytłaczająca liczba głosów jest przeciwko tobie.
Jackson i Grey unieśli łódź z jednego boku, podczas gdy
Smurr, Jones i O’Patry działali po drugiej stronie. Ponton
zakołysał się potężnie, a Rogers runął na głowę do zatoki. Grupa
zgromadzona na plaży wiwatowała.
Rogers wynurzył się na powierzchnię, prychając.
– Właśnie zabiliście amerykański sen.
– No jasne. Przepraszamy – powiedział Jones,
zaciągając – ale myślę, że po prostu nie ma pan zadatków na
prezydenta. – Uśmiechnął się szeroko i dodał: – Bez obrazy.
– Nie gniewam się.
Zepchnęli łódź na brzeg, a Heisler natychmiast kazał im
się ustawić na końcu karawany słoni. Logan pognał ich na drugą

375
stronę szosy, a potem zawrócił na północ po miękkim piachu.
Biegli szybko, wpadając na siebie, i w końcu zatrzymali się
obok poligonu saperskiego. Był ogrodzony drutem kolczastym.
Położyli łódź przy ogrodzeniu i przeszli za Loganem przez
bramę.
– Pamiętacie musztrę na gwizdek? – spytał instruktor.
– Hoo-ya! – odpowiedziała grupa.
Ledwie ten okrzyk wyrwał im się z ust, zamkniętym
terenem wstrząsnęła ogłuszająca eksplozja. Grey padł na brzuch
i zasłonił uszy. Dwadzieścia metrów dalej, tuż za kilkunastoma
odcinkami drutu kolczastego rozciągniętymi niecałe trzydzieści
centymetrów nad skalistym gruntem, stał starszy bosman
Baldwin. Koniuszki jego brązowych wąsów zadrgały, gdy
wkładał gwizdek między zęby. W porannym powietrzu rozległy
się dwa rozdzierające wybuchy. Grey poczołgał się na brzuchu
w kierunku Baldwina. Pełzł do przodu, wgniatając ręce i nogi
w żwir. Kawałek drutu kolczastego zaczepił o jego koszulkę
i rozdarł mu mundur. Reszta grupy poganiała go, depcząc mu po
piętach. Od czasu do czasu przez kilka sekund narastał wysoki,
zawodzący dźwięk, kończący się eksplozją, od której pękały
uszy. Kursanci próbowali przewidzieć wybuchy, krzyżując nogi
i zatykając uszy na moment przed eksplozją. Baldwin nadal
posuwał się tyłem, prowadząc grupę pod kolejnymi zaporami
z drutu kolczastego, przez niekończący się obszar pokryty
kolcami i żwirem. Już po kilku minutach Grey miał obolałe
łokcie i kolana. W pewnym momencie od nawietrznej spadły na
piasek niedaleko kursantów trzy flary i ogarnął ich słodki,
mdlący zielony dym.
„Totalny chaos – pomyślał Grey. – Nieźle zrobione”.
Nic nie widział, w uszach mu dzwoniło, a instruktorzy
z megafonami wyszczekiwali niezrozumiałe komendy. Nadal
posuwał się za Baldwinem, który w końcu zatrzymał się obok
betonowej rury metrowej średnicy, wystającej z łagodnie
nachylonego zbocza. Instruktor wskazał na rurę. Grey wczołgał

376
się do środka, a wtedy eksplozje okazały się jeszcze bardziej
ogłuszające. Rura była przechylona ukośnie w dół pod dość
ostrym kątem. Grey ześliznął się w przód na brzuchu. Tunel
skończył się raptownie, on zaś wylądował w najbardziej
cuchnącej kałuży, jaką kiedykolwiek spotkał. Woda w jamie
była czekoladowobrązowa, a na powierzchni unosiły się
niewielkie fragmenty roślin i martwe owady. W poprzek biegły
dwie dziesięciometrowe liny, jedna nieco ponad metr nad drugą.
Na krawędzi jamy stał Logan, strzelając ślepakami ze swego
potężnego M60.
– Zanurz się! – wrzasnął instruktor Batman przez
megafon. – Powinienem widzieć tylko twoje oczy!
Grey ześlizgnął się do przyprawiającej o mdłości kałuży
wypełnionej mazią i czekał, aż znajdzie się w niej reszta grupy.
Kursanci wyjeżdżali pojedynczo z rury i w końcu cała
dwudziestka czwórka utworzyła duży krąg na obwodzie jamy.
M60 zamilkł, skończyły się również grzmoty symulowanego
ostrzału moździerzowego.
– Czas na małą zabawę w rodeo! – krzyknął Logan. –
Najpierw oficerowie. Może pan? – Logan wskazał na dowódcę
grupy. – Pańskie umiejętności dowódcze w ciągu tego tygodnia
były dalekie od ideału. Nadarza się szansa na rehabilitację. Jeśli
uda się panu pokonać całą drogę po tych linach, zaliczę tydzień
całej pańskiej grupie, tu i teraz. Obiecuję.
Pollock poprawił na głowie oblepiony błotem kapelusz
maskujący, podniósł się z cuchnącej kałuży i wspiął się na liny.
Grey zdał sobie wtedy sprawę, na czym polegała trudność.
Wcześniej nie zauważył szeregu cienkich linek przywiązanych
do dwóch grubszych. Obok jamy stały cztery brązowe koszulki,
gotowe strząsnąć Pollocka z lin.
– Jeśli pauzujący nie zdołają pana zrzucić z liny w ciągu
minuty, sami się będą moczyć w tym syfiastym stawie. Jak wam
się to podoba?
Cztery brązowe koszulki wykrzyknęły głośne „hoo-yah”.

377
Pollock postawił stopy na dolnej linie i chwycił się
górnej. Centymetr po centymetrze posuwał się rozważnie
w stronę kałuży. Brązowe koszulki pociągnęły za linę, najpierw
delikatnie, a potem, kiedy Pollock przesunął się do przodu,
gwałtowniej. Gdy tylko znalazł się bezpiecznie nad wodą,
pauzujący zaczęli podskakiwać i z całej siły szarpać za linki.
Pollockowi ześlizgnęły się stopy z dolnej liny, ale udało mu się
nie puścić górnej. Dziesięciometrowa lina tańczyła gwałtownie,
przemieszczając się o metr w każdą stronę z oszałamiającą
szybkością. Po krótkiej walce Pollock nie dał już rady się
utrzymać i poszybował w powietrzu na łeb na szyję. Spadł
płasko na plecy, wzbijając w górę fontannę błota. Kursanci
i instruktorzy zgotowali mu głośną owację.
– Nieźle – stwierdził Logan – ale nie dość dobrze.
Potrzebuję prawdziwego złodzieja bydła.
– Ja nie jestem złodziejem bydła – odezwał się Jones –
ale ujeździłem niejednego mustanga.
– Skoro nie mamy w grupie żadnej hołoty z Teksasu,
chyba zadowolimy się wieśniakiem z Tennessee.
Jones wspiął się na liny. Poruszał się z szybkością
błyskawicy, całkowicie zaskakując brązowe koszulki. Zanim
zdążyły zareagować i zaczęły szarpać za liny, zdołał już
pokonać znaczną odległość. Po kilku metrach okupionych
ciężkim wysiłkiem stopy ześlizgnęły się Jonesowi z dolnej liny,
ale zamiast dyndać jak Pollock, objął nogami górną i przywarł
do niej niczym miś koala. Brązowe koszulki szarpały i ciągnęły
z całych sił, ale Jones nie dał się powstrzymać. Powolutku
posuwał się do przodu. Kiedy dotarł do półmetka, brązowe
koszulki były zlane potem z wysiłku. Lina śmigała na boki, po
trzy metry w każdą stronę, a Jones wyglądał jak człowiek
trzmiel, bzykający tam i z powrotem nad jamą z oszałamiającą
prędkością.
– Juu-hu! – pokrzykiwał, przesuwając się jeszcze dalej
do przodu.

378
– Zabiją go – mruknął Grey. – To idiotyczne.
– Nie ma żartów – powiedział Rogers. – Przy tej
szybkości mógłby...
Widownia krzyknęła podekscytowana, gdy Jones
oderwał się gwałtownie od liny i wystrzelił w powietrze.
Przekoziołkował i chlupnął do wody kilkadziesiąt centymetrów
od głowy Greya.
– To jest rekord – wykrzyknął Logan – Całkiem nieźle,
świrusie.
Jones podrapał się po głowie i uśmiechnął się od ucha do
ucha.
– Tylko mnie nie proście, żebym zrobił to jeszcze raz.
Nastrój w jamie uległ radykalnej zmianie. Stojący
powyżej instruktorzy śmiali się i nie szczędzili słów zachęty,
gdy kursanci próbowali swoich sił na linach. Czuło się niemal,
jakby hell week już się skończył. Kiedy przyszła kolej na Greya,
wypadł fatalnie. Jego ubłocone dłonie prawie natychmiast
ześlizgnęły się z liny. Instruktorzy pokręcili głowami
z niesmakiem, gdy runął na brzuch do mazi.
Starszy bosman Baldwin stał na krawędzi jamy
z megafonem w ręku i czekał, aż śmiechy ucichną.
– Panowie – powiedział – przeszliście przez
najtrudniejszy na świecie tydzień szkolenia. Dokonaliście
rzeczy, na których widok przeciętny mężczyzna uciekłby
z płaczem do mamy. Pokonaliście przeszkody, których
większość ludzi nigdy nie będzie w stanie pojąć. A teraz,
panowie, mam do was tylko cztery słowa.
– Cztery słowa? – szepnął Rogers. – Coś mi się nie
zgadza.
– Cztery zwyczajne słowa, które na zawsze zmienią
wasze życie – ciągnął Baldwin.
„Hell week zaliczony?” – Grey roztrząsał to w swoim
pozbawionym snu umyśle. „Hell week zaliczony” to tylko trzy
słowa. Serce mu zamarło.

379
– Zasuwać pod swoje łodzie! – ryknął Baldwin.
Po jamie poniósł się zbiorowy jęk.
– Zgadza się. To jeszcze nie koniec, skurwysyny! –
krzyknął Logan. – Ruchy!
Grey wygramolił się po stromym zboczu jamy i wybiegł
za bramę poligonu. Gdy tylko jego załoga była w komplecie, dał
rozkaz, żeby przygotowali się do gonitwy słoni. Chwilę później
zjawił się Logan, chichocząc pod nosem.
– To da wam w dupę – powiedział. – Naprawdę
porządnie.
Kursanci usiłowali nadążyć za Loganem, który
wystartował sprintem. Biegli poboczem szosy po sypkim piasku.
Akurat wtedy, gdy Grey zdołał zlikwidować lukę pomiędzy
dziobem swojej łodzi a rufą poprzedniej, Logan podkręcił
odrobinę tempo. Warkot pick-upa stawał się coraz głośniejszy
i w końcu instruktorzy jechali tuż za szamoczącymi się
kursantami.
– Co to, kurna, jest? – zdziwił się Jones.
W porannym powietrzu rozległa się piosenka dla dzieci.
Dziadku, drogi dziadku,Nie chcemy jeszcze spać!Chodź tu
zabawić nas, przecież wiesz,Na dobranoc bajka musi
być,Naszym gościem bądź, gościem bądź. Do Greya dopiero
po chwili dotarło, co właściwie słyszy. To nie jego wypaczony
ze zmęczenia umysł płatał mu figle. Znajoma piosenka ryczała
na cały regulator z głośnika zainstalowanego na niebieskim
potworze. Pomimo bolesnego klepania podskakującej łodzi po
rozpalonej skórze głowy Grey zdobył się na uśmiech. „Chore
skurczybyki” – pomyślał.
Kiedy zbliżyli się do bazy BUD/S, Logan jeszcze
bardziej podkręcił tempo. Zamiast pobiec wprost do bramy,
posuwał się zygzakiem pod górę i w dół po piaszczystym
nasypie, od czasu do czasu oglądając się przez ramię, żeby
wykrzykiwać obelgi pod adresem zostających w tyle załóg. Po
kilku minutach morderczych sprintów po nasypie krępy

380
instruktor skierował się w stronę bramy w ogrodzeniu
z metalowej siatki. „Błagam, błagam, błagam” – myślał Grey.
Logan skręcił w ostatniej chwili i zawrócił w kierunku
nasypu. Jackson miał przerywany oddech, a Smurr paskudnie
utykał. Grey nie wiedział, jak długo jego załoga wytrzyma.
Instruktor jeszcze sześć razy zabierał ich tam i z powrotem na
nasyp, zanim ostatecznie poprowadził grupę do bazy. Najpierw
kazał załogom położyć łodzie na parkingu, a potem zaprowadził
wszystkich na szlifierkę. Stanęli na baczność, a z biura wyszedł
starszy bosman Baldwin.
Kilka minut później do czoła formacji podszedł
zdecydowanym krokiem siwowłosy admirał wystrojony
w galowy mundur marynarki. Był SEALsem, czego dowodził
złoty trident połyskujący na piersi pełnej odznaczeń.
Odchrząknął i przemówił niskim, donośnym głosem:
– Nie ma potrzeby, żebym wam opowiadał, chłopaki,
o trudach, które znosiliście. Każdy z was mógłby opisać ból,
niewygody, lodowate zimno i bezsenność. Ja też to przeżyłem,
tak samo jak instruktorzy i tak samo jak każdy operator SEAL.
Zaliczając ten tydzień, zrobiliście ogromny krok na drodze do
urzeczywistnienia marzeń. Niewielu zrozumie, przez co
przeszliście. Jest to doświadczenie nieprzypominające żadnego
innego. Każdy SEALs pamięta swój hell week i każdy SEALs
odwołuje się do udręki, którą znosił podczas tych długich nocy,
kiedy robi się naprawdę gorąco. Panowie, zostaliście zmienieni
na zawsze. Już nigdy nie popatrzycie w taki sam sposób na
gorący prysznic.
Kilku kursantów zaśmiało się cicho. Kilku przełknęło
łzy. Greya ogarnęło mgliste niedowierzanie. To nie mógł być
koniec. To jeszcze jeden podstęp.
– Jestem dumny z każdego z was. Słyszałem wiele
dobrego o tej grupie i jestem zaszczycony, że mam okazję
wypowiedzieć słowa, na które nie mogliście się doczekać przez
cały bezsenny tydzień. – Admirał zawiesił głos dla większego

381
efektu, a potem obwieścił uroczyście: – Hell week zaliczony.
Instruktorzy się uśmiechnęli, a Grey nagle poczuł się
bardziej zmęczony niż kiedykolwiek w życiu. Admirał posuwał
się wzdłuż szeregu, ściskając dłonie i składając gratulacje.
Kiedy odszedł, starszy bosman Baldwin poprowadził grupę pod
prysznice. Grey obejrzał swoje rany, gdy strumień ciepłej wody
rozpryskiwał się na jego brudnym ciele. Po wewnętrznej stronie
ud z obolałych różowych plam sączył się żółty płyn. Rozcięcie
na nodze mieniło się kolorami niczym tęcza: głęboką ranę
otaczały czerwone, białe, żółte, zielone i czarne kręgi. Uniósł
rękę i pomacał czubek głowy. Owłosiona skóra była
patchworkiem obolałych, łysych placków wielkości monety.
Kiedy wyszedł spod prysznica, dostał parę czystych
szortów, sandały i brązowy T-shirt ze swoim nazwiskiem
nadrukowanym z przodu i z tyłu. Wciągnął na siebie koszulkę
i sprawdził w lustrze, jak wygląda. Patrzył na niego zombie.
Jego oczy były głęboko zapadnięte i miały czerwone obwódki,
a na twarzy panoszył się pięciodniowy zarost. Nagle pokryta
kafelkami podłoga wydała się niesamowicie zachęcająca. Grey
miał ochotę się skulić i zapaść w długotrwałą śpiączkę.
– Bosman Baldwin chce was widzieć z powrotem
w sali – powiedziała jakaś brązowa koszulka. – Im szybciej się
tam znajdziecie, tym szybciej będziecie mogli pójść spać.
Grey wsunął stopy w sandały i powłócząc nogami,
przeciął szlifierkę. Wszedł do sali wykładowej fazy pierwszej,
opadł na twarde plastikowe krzesło i otworzył pokrywkę
pudełka z pizzą, które leżało na jego pulpicie. Zjadł szybko, ale
posiłek nie przyniósł mu zadowolenia. Inni kursanci wsuwali
kawałki tłustej pizzy, a ich twarze były pozbawione wyrazu.
Żadnego świętowania czy wiwatowania, tylko cisza i osłupienie.
– No, palanty, udało wam się – powiedział Baldwin,
wkraczając energicznie do sali. Pogłaskał wąsy w zamyśleniu. –
Myślę, że admirał całkiem zgrabnie to podsumował. Przetrwanie
hell weeku to kawał dobrej roboty. Zaczynaliście tydzień

382
w czterdziestu siedmiu, a ukończyło go dwudziestu czterech
z was. Za około dziesięć minut podstawię do bazy autokar
i podrzucę was, chłopaki, z powrotem do koszar. Zanim was
jednak zwolnię, powiem wam o paru rzeczach, które musicie
wiedzieć. Po pierwsze, musicie unieść brzeg łóżka. Jeśli nie
będziecie trzymać nóg w górze, spuchną jak serdelki. Użyjcie do
tego celu szuflady ze swojego biurka. Po prostu wciśnijcie ją
pod materac. Po drugie, załoga pauzujących będzie krążyła po
koszarach, kiedy będziecie spali, sprawdzając, czy wszystko
z wami w porządku. Znak X z taśmy maskującej na waszych
drzwiach ma wskazywać, że przetrwaliście hell week. Nie
zrywajcie go. Nie chcemy, żeby któryś z was, gnojki, odszedł
nocą w zaświaty. – Baldwin czknął głośno. – Ktoś was zbudzi
jutro o jedenastej rano. Do dwunastej macie się stawić w klinice
na badania lekarskie. – Rozejrzał się po sali, taksując wzrokiem
twarze ocalałych. – Prześpijcie się trochę.
Baldwin wyszedł z sali. Kursanci podnieśli się z trudem
z krzeseł i opuścili salę, kuśtykając na szlifierkę.
– Dobra robota, panowie! – zawołał kapelan z drugiego
końca placu.
Kursanci byli zbyt wycieńczeni, żeby odpowiedzieć.
Pomagali sobie nawzajem przejść przez szlifierkę. Silniejsi
podtrzymywali tych, których w sali złapał skurcz w nogach.
Jackson oparł się ciężko o Greya i cichym głosem przepraszał
go za swoją słabość. Wsiedli do białego autokaru kierowanego
przez starszego bosmana Baldwina i potelepali się do koszar.
Rogers otworzył drzwi do ich pokoju i wsunął się do
środka. Grey wszedł za nim i natychmiast rzucił się na łóżko.
– Nie zapomnij podnieść materaca – powiedział Rogers,
słaniając się na nogach.
– Słusznie. – Grey wyciągnął szufladę ze swojej komody
i wsunął ją pod materac.
Rogers obejrzał drzwi.
– A niech mnie!

383
– Co się stało?
Rogers stuknął palcem w krzyż zrobiony białą taśmą
maskującą.
– Gdyby namalowali go krwią baranka, mielibyśmy do
czynienia z niezłą biblijną parodią. Jesteśmy wybrańcami.
– Jasne – bąknął Grey. – Skoro tak mówisz.
– Ja uderzam w kimono, co i tobie radzę.
– Taki mam zamiar.
Rogers rzucił się na łóżko i natychmiast głęboko zasnął.
Grey oderwał paski taśmy z drzwi. Nie chciał, żeby ktoś się
kręcił po jego pokoju. Zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz.
Jakby tego było mało, wyjął z malutkiej lodówki pustą szklaną
butelkę i oparł ją na klamce. Potem wyciągnął się na łóżku,
sięgnął po budzik i nastawił go na jedenastą. Jak już to zrobił,
zamknął oczy i natychmiast stracił świadomość.

384
16

Greyowi wystąpiły na czoło wielkie krople potu. Pot


ściekał mu także po plecach, wsiąkając w brązową koszulkę
i zostawiając mokre plamy na pościeli. Spojrzał na zegarek:
trzecia rano. Wstał powoli i wzdrygnął się z bólu, gdy naciągnął
sobie zesztywniałe mięśnie. Stawiając kilkunastocentymetrowe
kroczki jak niemowlę, poszedł chwiejnie do łazienki i ściągnął
ręcznik z wieszaka. Potem zdjął koszulkę, owinął się
ręcznikiem, powolutku wrócił do łóżka i zamknął oczy.

Nagle zerwał się i usiadł wyprostowany na łóżku. Szukał


po omacku swojego małego budzika. Gdy tylko zacisnął na nim
palce, rzucił nim z całej siły na drugi koniec pokoju. Budzik
nadal brzęczał z rogu szafki. Grey przetarł oczy i rozejrzał się po
pomieszczeniu. Rogers chrapał jak piła łańcuchowa, pogrążony
w głębokim śnie i nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje.
Grey ostrożnie wstał z łóżka i zbudził kolegę, potrząsając go za
ramię. Bez słowa obaj wsunęli stopy w klapki i powlekli się do
przychodni BUD/S. Kursanci szli rozciągnięci wzdłuż drogi
niczym sznur uchodźców opuszczających obóz jeniecki.
– Co słychać, sir? – spytał Jackson, gdy zrównał się
z nimi dwoma. – Jak się pan czuje?
– Skłamałbym, gdybym powiedział, że jak człowiek –
odparł Grey. – Prawdę mówiąc, czuję się, jakbym spał około
dziesięciu minut. Te cholerne zimne poty...
– Wiem, o czym pan mówi, sir. To tak, jakby w naszych
ciałach wysiadły termostaty.
– A ja spałem jak niemowlę – wtrącił wesoło Rogers.
Uśmiechnął się z zażenowaniem. – Przepraszam. To
niestosowna uwaga.
– Nie ma sprawy, sir. Naprawdę. – powiedział Jackson. –
Jest pan po prostu swego rodzaju świrem, ale my już się

385
przyzwyczailiśmy i spodziewamy się po panu tego typu
nonsensów.
Jones zbliżył się do nich wolnym krokiem.
– Nie uwierzylibyście, co zrobiłem tej nocy.
– Co takiego? – spytał Grey, żeby dać mu się wygadać.
– Przywaliłem prosto w szczękę jednemu z tych gości
w brązowych koszulkach, kiedy przyszedł mnie zbudzić. Nieźle
go rąbnąłem, o tak. – Jones machnął pięścią w powietrze. –
Biedny facet, nawet mi nie oddał. Gdyby to był któryś z moich
braci, czekałoby mnie tęgie lanie. Ale nie, nie ten koleś. Tylko
pokręcił głową i wyszedł z pokoju. Prawie mi się głupio zrobiło,
ale przecież powinien wiedzieć, że nie należy budzić człowieka,
który nie spał od pięciu dni.
Szli dalej we czterech, obejmując się ramionami.
– Udało nam się – powiedział Jones z przekonaniem. –
A niech mnie.
– Amen, bracie – dodał Jackson.
Grey dotknął swojej ręki. Bracia krwi. Świętowanie nie
wydawało się właściwe, skoro nie było z nimi Murraya.
W końcu to właśnie zadziorny marynarz był organizatorem
niemal wszystkich imprez ich grupy. Greyowi strasznie go
brakowało.
Kursanci ustawili się w szeregu za przychodnią
i zgłaszali się do ostatniego już badania lekarskiego. Doktor
Anderson szybko zlustrował Greya wzrokiem.
– Paskudna rana – powiedział, przypatrując się zielono-
czarno-żółtemu rozcięciu na nodze Greya. – Nasze testy nie
potwierdziły obecności żadnej mięsożernej bakterii. Może
wstrętnie wygląda i śmierdzi, ale będziesz żył. Tylko utrzymuj
ją w czystości, wietrz i nadal bierz antybiotyki.
– Powinienem jeszcze o czymś wiedzieć?
– Nie, możesz już iść – odparł Anderson. Poklepał Greya
po ramieniu. – Prześpij się jeszcze. Nadal wyglądasz jak gówno.
– Dziękuję.

386
Grey zaczekał na Jonesa, Jacksona i Rogersa i razem
pokuśtykali w stronę koszar.
– Sir, najwyraźniej coś pan przed nami ukrywa –
stwierdził Jones. – Zbyt dobrze już pana poznałem. Chodzi
o Murraya, prawda?
Rogers przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
– Powiedz nam, Mark. Obiecałeś, że to zrobisz.
– Cóż, to moment równie dobry jak każdy inny –
przyznał Grey. – Ale jeśli wpuszczę was do swojego
popierdolonego świata, będziecie musieli poświęcić sporo snu,
a wiem, że go potrzebujecie.
– Mniejsza o sen – powiedział Jackson, wykrzywiając
w uśmiechu opuchnięte, pokryte pęcherzami usta. – Sen jest
dobry dla słabeuszy. Później przyjdzie na niego czas.
– I będzie niebezpiecznie – dodał Grey.
– Szkolimy się, żeby zostać SEALsami, nie harcerkami,
sir – powiedział Jones. – Niech pan da spokój.
– Dobrze powiedziane – odparł Grey. – Więc chcecie się
przyłączyć?
– Jakby powiedział Murray: jak skurwysyn, sir! – Jones
poklepał Greya po ramieniu.
– Ja też w to wchodzę – stwierdził poważnym tonem
Rogers.
– I ja – powiedział Jackson – chociaż chciałbym
wiedzieć, w co się pakuję.
– Spotkajmy się w naszym pokoju za piętnaście minut –
zaproponował Grey. – Wtedy wam wyjaśnię.
Jackson i Jones się oddalili, a Rogers i Grey weszli do
swojego pokoju. Greya strasznie bolała głowa. Czuł w skroniach
miażdżący ucisk, co tylko pogłębiało pragnienie, żeby wpełznąć
z powrotem do łóżka. „Powinienem skończyć z tymi bzdurami
i paść nieprzytomny, śliniąc się radośnie na poduszkę” –
pomyślał. Wiedział, że w obecnym stanie jest kompletnie do
niczego. Oprócz tego, że zmagał się z psychicznymi efektami

387
niezliczonych bezsennych godzin, został tak sponiewierany
fizycznie, że zmienił się nie do poznania.
– Wracam za minutę – powiedział. – Muszę gdzieś
zadzwonić.
Rogers skinął głową, a Grey wyszedł z pokoju
z komórką w ręku. Serce nadal mu krwawiło po ostatniej próbie
odwiedzenia Vanessy, ale musiał koniecznie usłyszeć jej głos.
Znała go lepiej niż ktokolwiek inny, a poza tym chciał
uporządkować sprawy. Wystukał jej numer i po kilku sekundach
uzyskał połączenie.
– Halo?
– Vanesso, to ja – powiedział cicho. – Właśnie
skończyłem hell week.
– Wiedziałam, że ci się uda. Nigdy w ciebie nie
wątpiłam.
– Wiem. – Grey zamknął oczy. – Jeśli chodzi o zeszły
tydzień...
– Zapomnij – przerwała mu Vanessa. – To nie było to,
co myślisz. On był tylko kolegą, który za dużo sobie
wyobrażał. – Nastąpiła niezręczna cisza. – Stęskniłam się za
tobą. Mogę przyjechać cię odwiedzić?
– Nie i między innymi dlatego zadzwoniłem.
– Co się dzieje?
– Chcę, żebyś w ten weekend została w LA.
– Dlaczego? – spytała Vanessa. – Dlaczego nie mogę cię
odwiedzić?
– Dlatego że Murray nie żyje i wiem, że to nie był
wypadek. Moi chłopcy i ja mamy śledztwo do przeprowadzenia,
więc byłbym wdzięczny, gdybyś się nie wychylała w ten
weekend. Tak będzie bezpieczniej.
– Byłbyś wdzięczny, gdybym się nie wychylała –
powtórzyła Vanessa. – Co się dzieje, na miłość boską? Murray
nie żyje? Jak to się stało?
Grey oparł głowę o ścianę.

388
– To się zdarzyło podczas hell weeku. Chorował, ale nie
powinien był od tego umrzeć. Utopił się we własnej krwi,
a jedynymi ludźmi, który przy tym byli, są dwaj instruktorzy.
Niewiele jeszcze wiem w tym momencie, ale nie pozwolę im
zamieść całej sprawy pod dywan. Dlatego proszę, spędź ten
weekend gdzieś indziej. Nie wiem, z czym mam tutaj do
czynienia, i nie chcę ryzykować.
– Mark, to idiotyczne.
– Zaufaj mi, proszę. – Ton jego głosu się zmienił i nie
było już w nim zniecierpliwienia, tylko gniew. – Po prostu zrób,
o co proszę. – Grey zwykle uwielbiał upór Vanessy, ale dzisiaj
nie był w nastroju do sprzeczki.
– Świetnie – jej głos zabrzmiał niepewnie. – Zadzwoń do
mnie, jak się uporasz z tym gównem.
– Oczywiście – powiedział. – Zadzwonię, jak tylko będę
mógł.
Pokuśtykał z powrotem do pokoju. Jego załoga już się
zebrała.
Jones leżał rozwalony na łóżku Greya. Podniósł głowę.
– Niech pan nam wszystko wyjaśni, szefie.
Grey usiadł na skraju łóżka i zrelacjonował im
wydarzenia ostatnich kilku tygodni, poczynając od
postanowienia Murraya, żeby szantażować Redmana.
Opowiedział o zamordowaniu właściciela sklepu z bronią,
o problemach inwentaryzacyjnych w BUD/S, o zniknięciu
SEALsa w stanie spoczynku i wreszcie szczegółowo o swoich
ostatnich chwilach spędzonych z Murrayem.
– Wcale mi się to nie podoba – powiedział Jackson,
kręcąc głową. – Będą z tego same kłopoty. To jasne jak słońce.
Ale jeśli ktoś sądzi, że może bezkarnie sprzątnąć jednego
z moich kumpli z załogi, to się grubo myli. Nie obchodzi mnie,
z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Dotrzemy do sedna sprawy.
– Grey – powiedział łagodnie Rogers – wspomniałeś, że
Murray miał obrzęk płuc. To oznacza, że był w bardzo

389
poważnym stanie. Czy nie jest możliwe, że w gruncie rzeczy
zmarł z wychłodzenia?
„Nie. Nie ma mowy” – pomyślał Grey. Znalazł się
w defensywie. Pokręcił głową.
– To coś z płucami to poważna sprawa – wtrącił się
Jones – ale Murray nie powinien był od tego umrzeć. Nie
wyglądał aż tak marnie.
– Nie o to chodzi, że ci nie wierzę – dodał Rogers,
kładąc Greyowi rękę na ramieniu. – Nigdy, nawet przez sekundę
nie wątpiłem w twój rozsądek. Myślę po prostu, że wszyscy
jesteśmy wykończeni, wygłodzeni i ogólnie rzecz biorąc, brak
nam klarowności...
– Brak czego? – spytał Jones. – Kurna, sir, jesteśmy zbyt
zmęczeni jak na pańską princetonowską gadkę.
– Po prostu jesteśmy zmęczeni – odparł Rogers. – Mam
wątpliwości co do naszego zbiorowego rozsądku.
– Ja całkowicie popieram pana Greya – powiedział
Jackson. – Być może myli się w sprawie śmierci Murraya, ale
musimy się upewnić. Jeśli to znaczy, że stracimy trochę snu,
cóż, widocznie taki jest boski plan.
Rogers poszukał wzrokiem twarzy Greya.
– Wiesz, że ci pomogę. – Wzruszył ramionami. – Cóż
znaczy jeszcze parę dni cierpienia?
– Więc wchodzisz w to? – spytał Grey.
– Wchodzę.
– Dobra. Myślę, że naszym pierwszym posunięciem
powinno być wyniesienie się stąd – powiedział Grey. –
W koszarach nie jesteśmy bezpieczni. Musimy się przenieść.
– Zaczekaj – zdziwił się Rogers. – Z tego, co
powiedziałeś, nadal nie jestem pewien, dlaczego pozostanie
w koszarach naraża nas na niebezpieczeństwo. Jeśli Redman
kogoś ścigał, był to Murray, zgadza się?
– Ale on wie, że byliśmy kumplami – zaprotestował
Grey. – Jeśli Murray miałby się komuś zwierzyć, Redman nie

390
ma wątpliwości, że to byłbym ja. Poza tym, kto wie, czyją
uwagę Murray ściągnął na siebie, wtykając nos w to gówno
z handlem bronią w Imperial Beach.
Rogers wzruszył ramionami.
– Tak czy inaczej, chętnie spędzę noc z dala od tego
miejsca. Moja pościel jest przesiąknięta potem.
– Więc wynośmy się stąd. – Grey otworzył szufladę
komody i wyjął znoszony but do biegania. Potrząsnął nim i na
podłogę wypadł zwitek banknotów. – Zapłacę za pokój. Jest
takie miejsce dalej przy drodze, po drugiej stronie ulicy,
naprzeciw Hotelu del Coronado – powiedział. – Jest na tyle
blisko, że będzie nam odpowiadało, i ma podziemny parking.
Nikt nas tam nie będzie szukał.
– Musimy się upewnić, że wszyscy mamy komórki –
powiedział Rogers. – W ten sposób będziemy mogli się
rozdzielać.
– Ja się zajmę telefonami – zaproponował Jones.
Wygramolił się z łóżka i ruszył do drzwi. – Wracam za kilka
minut.
– Przeszukam pokój Murraya – zaoferował się Grey. –
Być może będziemy potrzebowali jego numerów
telefonicznych.
Wyszedł i skierował się korytarzem do pokoju
marynarza. Drzwi były zamknięte na klucz. Zapukał głośno,
zanim przypomniał sobie, że współlokator Murraya odpadł
przed hell weekiem. Od tego czasu Murray mieszkał sam. Grey
spróbował dostać się przez rozsuwane okno i rzeczywiście
otworzyło się z satysfakcjonującym pacnięciem. Rozejrzał się
szybko wokół, a potem przecisnął się przez okno i wylądował na
łóżku Murraya. Z rozsypującego się materaca ściągnięto pościel
i rzucono na stertę w rogu. W szafie ściennej brakowało zamka,
a szuflady biurka zostały pośpiesznie powyciągane. Grey usiadł
przy nim i przejrzał przemieszaną zawartość każdej z nich. Nic,
tylko stare paragony, czasopisma i wyświechtany egzemplarz

391
Hobbita J.R.R. Tolkiena. Zajął się szafą ścienną. Kieszenie
jeansów Murraya zostały wywrócone na lewą stronę. Bez
przekonania przeszukał stertę ubrań leżących w rogu,
a następnie skierował się do łazienki. Nic. Żadnych numerów
telefonicznów, żadnych powiązań ze światem zewnętrznym.
Zerknął przez okno, a potem wyszedł z pokoju i zatrzasnął za
sobą drzwi.

Starsza kobieta za kontuarem hotelowej recepcji


popatrzyła na Greya podejrzliwie. Jego wygląd wyraźnie budził
w niej odrazę. Podobnie jak reszta załogi, miał na sobie T-shirt
i szorty, zdecydowanie za mało, żeby ukryć ślimaczącą się ranę
na nodze. Grey uśmiechnął się, wziął klucz, który recepcjonistka
pchnęła w jego stronę po blacie, i wrócił do windy. Zjechał do
podziemnego garażu, gdzie pozostali członkowie załogi czekali
w sponiewieranej toyocie Rogersa. W ciągu tych dziesięciu
minut, kiedy go nie było, zdążyli już zapaść w głęboki sen
i siedzieli z twarzami rozpłaszczonymi o szyby wozu. Grey
zbudził ich i poprowadził z powrotem do windy. Dziesięć minut
później siedzieli wszyscy na podłodze w hotelowym pokoju,
opracowując plan.
– Murray najwidoczniej skontaktował się z pewnym
SEALsem w stanie spoczynku. Musimy się dowiedzieć, gdzie
on mieszka – stwierdził Rogers rzeczowo. – To byłby krok we
właściwym kierunku.
– A jak twoim zdaniem powinniśmy znaleźć jego
adres? – zapytał Grey.
– Dokąd byś poszedł, gdybyś chciał zebrać informacje
na temat jakiegoś starego smętnego SEALsa?
– Do McP’s – domyślił się Jones. – Wszyscy SEALsi
wpadają od czasu do czasu do tego baru.
– Właśnie. Ktoś tam będzie wiedział, jak się
skontaktować z naszym informatorem – powiedział Rogers. –
Jeszcze raz, jak on się nazywa? Armstrong?

392
– Zgadza się – potwierdził Grey. – Starszy bosman
w stanie spoczynku. Służył z Redmanem.
– Czemu nie mielibyśmy pójść się tam rozejrzeć, ty
i ja? – spytał Rogers.
– Jestem za – odpowiedział Grey – ale co będzie, jeśli
zastaniemy tam instruktorów?
– O trzeciej w sobotnie popołudnie? Nie są aż tak
żałośni. Jeśli wyjdziemy teraz, powinniśmy uniknąć tłoku.
– Dobrze się bawcie, panowie – powiedział Jones,
zaciągając. – Wielebny i ja zostaniemy na gospodarstwie. –
Wczołgał się na łóżko i zamknął oczy. – Zbudźcie nas, jak
wrócicie.
– Zbudzimy – odparł Grey. – Odpocznijcie trochę.
Chociaż bar był tylko kilka przecznic dalej, Rogers
wyprowadził samochód z podziemnego garażu i przejechali tę
odległość. Grey nie chciał, żeby rozpoznał ich jakiś instruktor,
kiedy będą szli w stronę głównego wejścia, a poza tym
jakikolwiek wysiłek fizyczny stanowił wyjątkowo bolesne
wyzwanie. Każdy krok sprawiał, że po nogach pędziły w górę
płomienie rozdzierającego bólu.
Ze swoimi przyjemnymi białymi ścianami i zieloną
markizą McP’s wyglądał jak porządny irlandzki pub. Z boku
ogródka, do którego wchodziło się przez furtkę, znajdował się
dobrze wyposażony bar z orzecha włoskiego. Kilku turystów
sączyło radośnie piwo w łagodnych promieniach słońca. Grey
wszedł za Rogersem przez frontowe drzwi i rozejrzał się dokoła.
Przy barze siedział barczysty mężczyzna w średnim wieku,
o bujnych brązowych włosach i z lekkim brzuszkiem zawodnika
futbolu amerykańskiego, którego dni chwały dawno minęły.
Gawędził z siwowłosym barmanem. Obaj podnieśli
z rozdrażnieniem wzrok i spojrzeli niechętnie na Greya
i Rogersa.
– Nie wracajcie przed promocją – powiedział brunet. –
Nie potrzebujemy żadnych kijanek zasmradzających naszą

393
knajpę.
Grey spojrzał ze zdziwieniem na Rogersa. „Skąd oni
wiedzą?” – pomyślał.
– Och, dajcie spokój, macie to wypisane na twarzy.
Sposób, w jaki chodzicie... Umiem rozpoznać przypadek
„wspomnienia szlifierki”, kiedy mam go przed sobą – wyjaśnił
mężczyzna, przemieszczając swoje zwaliste ciało, żeby
odwrócić się twarzą do intruzów. – Kim jesteście, ludzie? Grupa
283? Macie wypisane na czole: „Przetrwałem hell week”.
– Prawidłowo pan odgadł – odpowiedział grzecznie
Rogers. – Ale proszę się nie martwić. Nie zamierzamy się
ubiegać o miejsce w waszym barze. Wiem, że nadal mamy
przed sobą długą drogę, zanim zasłużymy na swoje tridenty.
Chcemy tylko się skontaktować z pewnym starym SEALsem
i pomyśleliśmy, że być może wy, panowie, będziecie wiedzieli,
gdzie go znaleźć.
– Nie jesteśmy żadnymi panami – wypalił „zawodnik”. –
Nie znoszę tego cholernego słowa. Jesteśmy wojownikami.
Zarabiamy w ten sposób na życie.
Barman wyciągnął rękę nad kontuarem i położył ją na
ramieniu potężnego mężczyzny.
– Bill, nie musisz być taki surowy dla tych gości.
Właśnie skończyli hell week. Pamiętasz, jakie to było gówniane
doświadczenie? Oni chcą tylko informacji.
– No właśnie – powiedział Grey. – Nie próbujemy
wtargnąć przedwcześnie do waszego świata. Potrzebujemy po
prostu porozmawiać z kimś, kto zna się na swojej robocie. Obaj
służyliście w Wietnamie, prawda?
– Kurewska prawda – odparł Bill. – Delta Mekongu. –
Pokręcił głową. – Żadne takie pedalskie pieprzenie, jakie teraz
odstawiają.
Barman wyszedł zza baru i wyciągnął rękę.
– Nazywam się Jake Davidson. – Wskazał ruchem głowy
na swojego przyjaciela. – Bill ledwie chodzi z powodu

394
wszystkich tych odłamków w udzie. Jest trochę zgorzkniały.
– Wcale nie.
– No i nienawidzi hollywoodzkich SEALsów. Ja nie
jestem w tej sprawie aż taki zawzięty jak on, ale muszę
przyznać, że w ostatnich kilku latach gwałtownie się namnożyło
takich ślicznych chłoptasiów z teamów. Wydaje mi się, że
bardziej im zależy na pokazywaniu się w programach
dokumentalnych niż na udziale w akcjach. Wy dwaj nie jesteście
takimi hollywoodzkimi typami, co?
– Absolutnie nie – zapewnił Rogers – chociaż znamy
paru takich.
– Pierdolone chłoptasie – powiedział drwiąco Bill. – Co
za wstyd. Nawet dupy sobie nie potrafią podetrzeć, jak nie mają
przed nosem kamery telewizyjnej.
– Ależ Bill, teraz generalizujesz – powiedział Jake.
Uśmiechnął się, a wtedy wokół oczu pokazała mu się pajęczyna
głębokich zmarszczek. Od skraju brwi biegła w górę niewielka
blizna, nadając barmanowi wygląd szorstkiego przystojniaka. –
Jestem pewien, że wy, chłopaki, świetnie sobie poradzicie.
A właściwie jakie macie stopnie?
– Jesteśmy oficerami – przyznał niechętnie Grey.
– Cholera! – krzyknął Bill, trochę zbyt głośno. –
Zjadacze ciasteczek! Twórcy życiorysów!
Jake z wściekłością wpadł za bar, nalał do kieliszka
podwójną tequilę i postawił z trzaskiem przed Billem.
– Wypij to i zamknij się, Bill. Ja tu próbuję prowadzić
bar.
Bill odrzucił głowę do tyłu i żółty płyn zaraz zniknął
w jego gardle. Otarł rękawem usta.
– Przepraszam. Już będę cicho.
– Dziękuję – powiedział Jake. – Ja tam nie mam żadnego
problemu z oficerami. Tylko pamiętajcie, zawsze dbajcie
o swoich ludzi. Jak będziecie o nich dbali, zrobią dla was
wszystko. Jak ich zdradzicie, będziecie skończeni. Ja miałem

395
w Wietnamie cholernie porządnego dowódcę. – Jego zielone
oczy oderwały się od twarzy Greya. Pokręcił głową,
najwyraźniej zaprzątnięty dawnymi wspomnieniami. –
Cholernie porządnego.
– I słuchajcie swojego starszego bosmana – mruknął
Bill. – Słuchajcie bosmana albo będziecie mieli przesrane.
Marynarką rządzą bosmani i tak samo jest w teamach. Jeśli
wezmą was pod swoje skrzydła, jesteście ustawieni.
– No i nie dajcie się ponieść pogoni za chwałą – dodał
Jake. – Nie bójcie się odrzucić misji, jeśli uważacie, że zagraża
waszym ludziom. Zachowujcie spokój i jasność myślenia.
Jeszcze będziecie mieli okazję się wykazać. Mądrze wybierajcie
bitwy.
Bill czknął głośno.
– Konfucjusz powiedział: ten, kto pierwszy zabije
przeciwnika, śmieje się ostatni.
– Powiedziałem ci, żebyś się uspokoił – zganił go Jake. –
Skończ z tym konfucjańskim gównem. – Ponownie
zainteresował się Greyem. – Dobra, przypomnij mi, po co tu
przyszliście. Jestem pewien, że nie po to, żeby chłonąć naszą
mądrość.
– Szczerze mówiąc, straciliśmy ostatnio kontakt
z jednym z naszych znajomych. Jest starszym bosmanem
w stanie spoczynku. Nazywa się Armstrong.
– Cholerny Armstrong! – wykrzyknął Bill. – Znam tego
upierdliwego kutasa. Team Three, zgadza się?
Jake wyciągnął rękę nad barem i trzepnął Billa w ucho.
– Na miłość boską, uspokój się, Bill.
Bill pomasował ucho i popatrzył krzywo na swój pusty
kieliszek.
– No i co z tym? Mam rację czy nie mam racji?
– Armstrong, o którego nam chodzi, był facetem ze
Wschodniego Wybrzeża. Team Four, jak sądzę – odparł Grey. –
Ale odszedł ze służby i przeniósł się tutaj. Mieszka gdzieś

396
w Imperial Beach.
– Armstrong, Armstrong – Jake powtarzał sobie po cichu
nazwisko. – Nie znam nikogo takiego ze Wschodniego
Wybrzeża.
– Możecie nam wierzyć, jeśli jakiś tam Armstrong
rzeczywiście mieszkałby tu, w Imperial Beach, wiedzielibyśmy
o tym – powiedział Bill. – Zwłaszcza jeśli jest starszym
bosmanem w stanie spoczynku. – Pokręcił głową. – Wiem
o jednym Armstrongu, który odbył całą służbę tutaj, na
Zachodnim Wybrzeżu, a po jej zakończeniu wyniósł się do
Montany, ale muszę powiedzieć, że moim zdaniem coś się wam,
ludzie, pomieszało. Nie istnieje żaden Armstrong ze
Wschodniego Wybrzeża.
Drzwi baru otworzyły się szeroko, a z twarzy Rogersa
odpłynęła krew. Grey odwrócił się powoli.
– Co my tu, kurwa, mamy? – krzyknął Osgood. – Co
jest, do diabła? Myślicie, że teraz jesteście SEALsami? –
Zachichotał wesoło. – A niech to. A niech to.
Instruktor Furtado i instruktor Redman przecisnęli się
przez drzwi i stanęli jak wryci. Patrzyli drapieżnie na dwóch
sponiewieranych kursantów.
– Uwierzylibyście w takie gówno? – spytał Osgood. –
Spójrzcie, kto tu przyszedł posiedzieć z dużymi chłopakami.
– Jak nic to dwóch moich ulubionych pedziów –
powiedział miłym głosem Furtado. – Usiądźcie. – Wskazał
uprzejmym gestem dwa puste stołki barowe.
– Właściwie musimy już iść – powiedział Rogers. –
Jesteśmy zbyt wyczerpani. Nie ma warunków, żeby popić.
– Zbyt wyczerpani? – warknął Redman. – Najwyraźniej
nie dość wyczerpani. Później się tym zajmę.
Jake uśmiechnął się, słysząc żarty instruktorów.
– Prawdę mówiąc, ci chłopcy przyszli mnie zapytać
o swojego znajomego.
Greyowi gwałtownie podskoczyło ciśnienie. Popatrzył

397
błagalnie na Jake’a: „Błagam, bądź cicho. Błagam”.
– Nazywa się Armstrong. Jest starszym bosmanem
w stanie spoczynku, zgadza się?
Grey skinął głową. Był zbyt zażenowany, żeby się
odezwać.
– Słyszeliście kiedyś o facecie, który nazywa się
Armstrong? – zapytał Jake, spoglądając na grupkę
instruktorów. – Zdaje się: SEAL Team Four. Na emeryturze
w Imperial Beach.
– Nigdy o nim nie słyszałem – powiedział cicho Furtado.
– Nie mam, kurwa, pojęcia, kto to – dodał Osgood.
– Nie ma takiego faceta – burknął Redman. – Gdyby
służył wcześniej w Team Four, musiałbym go znać.
– Nieważne. – Osgood położył rękę na ramieniu
Greya. – Czemu pan nie usiądzie, sir? Chyba może pan
poświęcić kilka minut swoim przyszłym kolegom z teamu, co? –
Oczy skrzyły mu się wesoło.
Grey usiadł nerwowo przy barze i posłał Rogersowi
przerażone spojrzenie.
– Jake, nalej drinka mojemu przyjacielowi – powiedział
Osgood. – Myślę, że wiesz, czego się napije.
– Nie mogę, naprawdę – zaprotestował Grey. –
Prowadzę.
– Trzęsidupa – warknął Osgood. Na krótką chwilę jego
oczy błysnęły niebezpiecznie. Potem się uśmiechnął i znów
mówił miłym głosem. – Wobec tego, panie Rogers, chyba tylko
pan i my.
Jake nalał na dno kieliszka sos tabasco, a następnie
dopełnił po brzegi podwójną tequilą.
– Po jednym za każdy dzień hell weeku – powiedział
Osgood.
Jake posłał mu poirytowane spojrzenie.
– Ja stawiam – uspokoił go Osgood. – Nie przejmuj się
tak bardzo, brachu. – Wyjął z kieszeni dwadzieścia dolarów

398
i wręczył barmanowi. – Jak powiedziałem: pięć kielonków.
Na blacie pojawiły się jeszcze cztery kieliszki. Dwaj
pozostali instruktorzy podeszli bliżej i przypatrywali się
z zainteresowaniem.
– Dzięki temu urośnie ci trochę włosów na twojej
pedalskiej klacie, Platonie – stwierdził Osgood. – Szybka seria.
Bez rzygania. Bez narzekania. Wypij jak mężczyzna.
Rogers usiadł, poruszał barkami i odetchnął głęboko.
– Skończ z tym melodramatem, cioto – powiedział
Furtado.
Rogers wychylił pierwszą podwójną banię, potem drugą
i trzecią. Oczy zaszły mu łzami, ale udało mu się nie zakrztusić.
Wziął do ręki czwarty kieliszek i popatrzył na niego
z wahaniem.
– No, dalej – ponaglił go Osgood. – Doszedłeś dopiero
do środy.
Rogers przełknął czwartą banię, a potem trzęsącymi się
rękami podniósł do ust piątą. Stale poruszał odruchowo grdyką
i przez chwilę Grey był pewien, że się zrzyga, ale tylko się
wzdrygnął i zatoczył niepewnie.
– Dobre – wychrypiał. – Nektar bogów.
Osgood klepnął go po plecach. Nawet Redman się
uśmiechnął. Furtado mlasnął, dzwoniąc o zęby kolczykiem na
języku i popatrzył chłodno na Rogersa swymi lodowatymi
niebieskimi oczami.
– Nieźle, sir – powiedział Osgood, szczerze
zadowolony. – Wypił pan jak mężczyzna. Może mimo wszystko
coś jeszcze z pana zrobimy.
– Jak dla mnie, dalej jest trzęsidupą – warknął Redman –
a poza tym mam już dość patrzenia na tych dwóch zjadaczy
ciasteczek. Nie sądzicie, że czas najwyższy, żeby popełzli do
domu?
– Szanowni panowie, możecie wyjść w każdej chwili –
powiedział Osgood. – Panie Grey, w poniedziałek spuszczę

399
panu wpierdol za to, że jest pan trzęsidupą. Poza tym wciąż nie
wybaczyłem panu tego gówna z hell weeku. Panie Rogers,
właśnie zasłużył pan na jednodniowe wakacje. Dobra robota.
– Dziękuję za drinki – jęknął Rogers i ruszył chwiejnym
krokiem do drzwi.
– Zaczekajcie – krzyknął za nimi Jake. Nabazgrał na
serwetce jakieś nazwisko i numer telefonu, a następnie podał ją
Greyowi. – Zadzwoń pod ten numer i powiedz, że przysyła cię
Jake. Ten facet jest moim starym kumplem. Zna tutaj
wszystkich. Jeśli rzeczywiście mieszka gdzieś tu jakiś
Armstrong z Team Four, będzie wiedział, jak go znaleźć.
– Dzięki, Jake.
Grey odwrócił się do wyjścia i poczuł, jak przeszywa go
lodowaty wzrok Furtado. Zatrzymał się i odwzajemnił
spojrzenie. W kącikach ust instruktora błąkał się pogardliwy
uśmieszek.
– Śpij dobrze, trzęsidupo.
Grey się odwrócił i wyszedł na ulicę za Rogersem, który
pokonał już połowę drogi do samochodu, ale nagle przystanął,
upadł na kolana i zwymiotował na zadbany gazon przed
ekskluzywnym sklepem. Elegancko ubrani klienci patrzyli
zszokowani i wyraźnie przerażeni rozgrywającą się sceną. Grey
szybko podniósł Rogersa, a potem ułożył go w poprzek na
tylnym siedzeniu starej toyoty.
– Jestem dobrym przyjacielem – stwierdził rzeczowo
Rogers.
– Wiem, że jesteś – odparł Grey.
– Te drinki były przeznaczone dla ciebie, stary. To się
nazywa jeden za wszystkich.
Ciało Rogersa sflaczało. Natychmiast zaczął głęboko
oddychać, charcząc przez nos. Grey usiadł za kierownicą
i przejechał przez ekskluzywną dzielnicę, a następnie skręcił
w stronę hotelu. Zaparkował samochód w podziemnym garażu
i obejrzał się na Rogersa. Ten miał na koszulce plamy śliny

400
cieknącej z ust, a jego gałki oczne poruszały się szybko w tył
i w przód, w sposób zarezerwowany zazwyczaj dla głębokiego
snu. Jego organizm był do tego stopnia pozbawiony
odpoczynku, że pominął wstępne fazy snu i zabrał go prosto do
krainy marzeń. Grey otworzył tylne drzwi wozu i wziął Rogersa
w ramiona. Taszczenie go do windy wyssało z niego całą
energię.
Grey zastukał głośno łokciem w drzwi pokoju. Odczekał
kilka sekund i zastukał ponownie. Żadnej reakcji. Delikatnie
posadził Rogersa na ziemi i wygrzebał z kieszeni klucz. Światła
były zgaszone, a rolety zaciągnięte, mimo to wyraźnie widział
dwie ludzkie postacie na obu łóżkach. Jackson leżał zawinięty
w grubą kołdrą i lekko dygotał przez sen. Jones spał opatulony
białym ręcznikiem, a po twarzy maleńkimi strużkami spływały
mu krople potu. Grey zerkał to na jednego, to na drugiego
kursanta, nie mogąc się zdecydować, którego z nich obudzić.
Rogers z pewnością potrzebował łóżka. W końcu wybór padł na
Jonesa. Trącił go kolanem, wciąż trzymając Rogersa
w omdlewających ramionach. Cud Tennessee natychmiast
usiadł na łóżku i machnął pięścią w stronę głowy Greya, omal
nie trafiając go w nos.
– Spokojnie, Tennessee – powiedział łagodnie Grey. –
Potrzebuję twojej pomocy, stary.
– Co? Co? – Jones rozglądał się dokoła
zdezorientowany. Złość stopniowo ustępowała z jego twarzy. –
Przepraszam, szefie. Myślałem, że chce mnie pan wysłać do
przyboju.
– Nie zrobiłbym ci tego, Jones – uspokoił go Grey. – Ale
muszę cię prosić, żebyś chwilowo odstąpił swoje łóżko. Rogers
bardzo cierpi.
– Co jest grane?
– Wpadliśmy w McP’s na grupę instruktorów.
– Żartuje pan – powiedział Jones z niedowierzaniem. –
Niemożliwe. Jaja pan sobie robi.

401
– Mówię całkiem poważnie. Zmusili Rogersa do wypicia
pięciu podwójnych tequili w mniej więcej dwadzieścia sekund.
To nie było przyjemne. Koniecznie musi się przespać.
Jones sztywno zwlókł się z łóżka.
– Proszę, niech go pan tu ładniutko ułoży. – Pokuśtykał
do łazienki i wrócił z dwiema szklankami wody.
Grey walnął Rogersa na łóżko i wmusił w niego wodę,
żeby miał dobrze nawodniony organizm, kiedy znów straci
przytomność. Rogers natychmiast się skulił, przyjmując pozycję
płodową i podciągnął kołdrę pod brodę.
– Kto był w barze? – spytał Jones.
– Redman, Furtado i Osgood.
– To się robi z każdą minutą coraz bardziej niesamowite,
sir – stwierdził marynarz. – Więc Redman i Furtado tam byli?
Czy to nie oni naszym zdaniem załatwili Murraya?
Grey skinął głową.
– Daj mi sekundę. Muszę zadzwonić.
Podniósł telefon, wyciągnął serwetkę z kieszeni i wybrał
numer nabazgrany na zabrudzonym papierze. Po sześciu
dzwonkach odebrała jakaś kobieta.
– Tak?
– Czy zastałem pana O’Della?
– A kto pyta?
– Nazywam się Mark Grey. Skierował mnie do niego
Jake, barman z McP’s. Chciałbym z nim porozmawiać o jednym
moim znajomym.
– Proszę zaczekać.
Grey słyszał w tle, jak kobieta do kogoś krzyczy. Prawie
minutę później do telefonu podszedł mężczyzna o chropowatym
głosie.
– Czego?
Grey odczekał sekundę. Kiedy zorientował się, że to
jedyne powitanie, na jakie może liczyć, powiedział:
– Pański kumpel Jake poradził mi, żebym do pana

402
zadzwonił. Szukam znajomego, który nazywa się Armstrong.
Jest starszym bosmanem SEAL w stanie spoczynku. Mieszka
w Imperial Beach, służył w Team Four.
– Nie znam go – warknął O’Dell. – Prawdę mówiąc, nie
przypominam sobie nikogo z Team Four o takim nazwisku.
Jesteś pewien, że właśnie tak się nazywa?
– Całkowicie.
– Wydaje mi się, że gdyby był twoim znajomym,
wiedziałbyś, jak ma na imię.
– Jestem po prostu zmęczony. Moja grupa zakończyła
wczoraj hell week.
– Więc jesteś pierdoloną kijanką?
– Tak.
– Cóż, przykro mi, że nie mogę ci pomóc. – O’Dell
zamilkł, a potem dodał: – Jeśli jakimś cudem skończysz
szkolenie, pamiętaj, żeby zawsze słuchać swojego bosmana. Jak
go olejesz, będziesz miał przejebane. Jestem pewien, że moi
chłopcy w McP’s powiedzieli ci to samo, ale to cholerna
prawda. Twoi oficerowie będą gówno wiedzieć. Wzorem do
naśladowania powinien być dla ciebie starszy bosman. Jeśli nie
będziesz mógł znieść któregoś ze swoich młodszych oficerów
albo po prostu facet zrobi się zbyt nerwowy, przyklej go taśmą
izolacyjną do jakiegoś stołu i zostaw w cholerę.
Grey parsknął krótkim śmiechem. O’Dell najwyraźniej
nie miał pojęcia, że rozmawia z oficerem.
– Dzięki za radę.
Połączenie zostało przerwane.
– Wyczaił pan coś? – spytał Jones, otwierając jedno oko.
Siedział bezwładnie na niebieskim pluszowym fotelu, a skóra
nadal lśniła mu od potu.
– Nie, ale jeszcze się nie zniechęciłem. – Grey udawał
entuzjazm, ale czuł się potwornie. Gdy wstawał z krzesła, pękło
mu „wspomnienie szlifierki” na tyłku. Ze świeżo otwartej rany
sączyła się lepka krew, przesiąkając przez bieliznę. Na domiar

403
złego zaczynało wyglądać na to, że informator Murraya z SEAL
jest iluzją. – Myślę, że powinniśmy zdobyć coś do jedzenia, ale
najpierw muszę się umyć.
– Co tylko pan rozkaże, szefie. Będę gotowy, jak tylko
pan będzie.
Jones uśmiechnął się z przymusem i natychmiast
zamknął oczy, pozwalając, żeby głowa opadła mu do tyłu. Po
kilku sekundach był już nieprzytomny.
Grey ostrożnie wszedł do łazienki i zdjął ubranie. Dwa
razy się zawahał, zanim zdobył się na odwagę, żeby odkręcić
wodę. W pierwszej chwili zaparło mu dech w piersiach, kiedy
na jego dłonie chlusnęła chłodna woda. Wszedł do wanny, objął
rękoma klatkę piersiową i lekko dygotał. Stopniowo ciepło
napłynęło do jego zesztywniałych kończyn. Położył się na
plecach i zamknął oczy. „Skombinować coś do jedzenia, wrócić
i pójść spać. Zbudzić się i dowiedzieć się czegoś więcej
o Armstrongu” – myślał. Wydawało się, że to proste. A co
potem? Nagle wszystko wokół się rozmyło, zastąpione przez
znajomą słoną przybrzeżną bryzę i lodowaty ocean przy
przesmyku Silver Strand. Redman i Furtado stali nad nim na
nasypie, a ich sylwetki odcinały się na tle bezkresnej ławicy
szarych chmur. Po jego twarzy przetoczyła się fala, potem
następna i następna.

Greyowi zebrało się gwałtownie na wymioty. Otworzył


szybko oczy i wypluł płyn wypełniający mu usta. Woda
przelewała się przez brzeg wanny i płynęła po wyłożonej
płytkami podłodze w stronę drzwi, mocząc po drodze jego
ubranie. Rzucił się do przodu i zakręcił kran. Potem otworzył
odpływ, zdjął ręcznik z wieszaka i cisnął go na ogromną kałużę,
która zdążyła się utworzyć w łazience. Wyszedł z wanny
i używając stopy, przejechał wkoło ręcznikiem. „Pieprzyć to” –
pomyślał. Chwiejnym krokiem przeszedł przez drzwi i zastał
pokój w takim samym stanie, w jakim go zostawił. Jones

404
chrapał głośno w dużym niebieskim fotelu, a po twarzy
spływały mu krople potu. Na jednym łóżku spał przykryty
kołdrą Rogers, a na drugim leżał skulony, owinięty w kołdrę
Jackson.
– Jones – powiedział Grey, potrząsając go delikatnie. –
Tennessee, zbudź się.
Jones machnął pięścią, ale tym razem Grey był
przygotowany. Cofnął się i cios ominął z daleka jego głowę.
– Czy to już rano?
– Nie, ale musimy zdobyć coś do jedzenia dla naszych
kolegów. Myślę jednak, że nie powinniśmy robić zakupów
nigdzie na wyspie. Za bardzo rzucamy się w oczy.
– Zgadzam się – powiedział Jones. – Muszę przyznać,
sir, że to cholernie dobry pomysł z tym żarciem.
– Ale najpierw musisz wstać – zauważył Grey. –
Chodźmy.
Jones zwlókł się z fotela i pokuśtykał do drzwi. Grey
poszedł za nim do windy. Przeszli przez podziemny parking
i wsiedli do starej toyoty Rogersa. Jeep Greya zdecydowanie za
bardzo by się rzucał w oczy, toyota natomiast całkiem wtopiła
się w ruch uliczny. Kilka minut później jechali Silver Strand
Boulevard obok bazy BUD/S. Jones zerknął na tor przeszkód
i pokręcił głową.
– Nienawidzę tego cholernego dziadostwa.
Popruli w stronę Meksyku, jadąc równolegle do plaży,
po której przez cały tydzień biegali nieskończoną ilość razy.
– Nienawidzę tej cholernej plaży.
Grey się uśmiechnął.
– Powtarzasz się. Czemu się nie zdrzemniesz? Obudzę
cię, jak dojedziemy.
– Nie potrzebuję żadnego cholernego snu. – Jones
wyszczerzył krzywe zęby w uśmiechu i zamknął oczy.
Kiedy dotarli na sam koniec zatoki, wyraźnie przybyło
zniszczonych, jednopiętrowych domków. Grey wiercił się

405
niespokojnie na siedzeniu, gdy wjeżdżali na parking koło
McDonalda. Tyłek znów mu krwawił i ciągle przyklejał się do
szortów. Podjechali bliżej i nie wysiadając z samochodu,
zamówili tuzin big maców i sześć dużych porcji frytek. Grey
wybulił kasę, a potem pojechali na północ, w stronę Coronado,
opychając się żarłocznie frytkami. Pomiędzy kęsami Jones
popatrzył na Greya i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.
– Co? – spytał Grey.
– To głupie, szefie.
– W tym momencie nic nie jest głupie. Życie nie
mogłoby już być dziwniejsze. Śmiało, powiedz, co masz do
powiedzenia.
Jones połknął kolejną garść frytek.
– Właśnie miałem pana o coś spytać. – Wyjrzał przez
okno i obserwował wzburzony ocean. – Gdzie by pan teraz był,
gdyby mógłby się pan znaleźć w dowolnym miejscu na świecie?
– To proste – odpowiedział szybko Grey. – Mogę sobie
wyobrazić dokładne miejsce. Kiedyś miałem zwyczaj biegać
pod górę na łąkę leżącą na wzgórzach wznoszących się nad
Stanfordem. Jest taki punkt widokowy w pobliżu jeziorka
wtulonego poniżej grzbietu. Zawsze panuje tam cisza, a w dole
widać jak na dłoni cały rejon Bay Area. Wzgórza są
niesamowite. Opadają w stronę uniwersytetu jak zielony
dywan. – Grey uśmiechnął się do siebie. – W oddali, na
campusie, wznosi się Hoover Tower, a na północnym skraju
zatoki skrzy się San Francisco na tle nieskazitelnego nieba. –
Przerwał na chwilę. – Myślę, że dzień, w którym odkryłem to
miejsce, był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu.
Natrafiłem na jezioro w połowie świetnego trzygodzinnego
biegu. Był to również dzień, w którym Vanessa w końcu
zgodziła się ze mną chodzić. Szczerze mówiąc, nie pamiętam,
żebym kiedyś był szczęśliwszy.
– To niesprawiedliwe, nie?
– Co?

406
– Ukończenie hell weeku miało być, kurczę, jednym
z najlepszych dni w naszym życiu, a właściwie nic się nie
zmieniło. Tylko że zamiast dostawać lanie, narażamy życie.
– To prawda – zgodził się Grey – ale nawet gdyby
wszystko zadziałało zgodnie z oczekiwaniami i spalibyśmy
radośnie w naszych łóżkach, i tak nie mogłoby się to równać
z dniem, kiedy Vanessa zgodziła się ze mną umówić. Wciąż
mam w oczach jej twarz dokładnie w tamtym momencie. Boże,
jak ja za nią tęsknię.
– Naprawdę lubi pan tę dziewczynę, co? – spytał Jones.
– Tak – przyznał Grey. – Bardziej niż kiedykolwiek
chciałem kogoś lubić. – Zerknął na Jonesa i klepnął go po
nodze. – A co z tobą, Tennessee? Gdzie byś był, gdybyś
dokładnie w tej chwili mógł się znaleźć gdziekolwiek?
Jones zamknął oczy.
– W moim ulubionym miejscu do wędkowania.
Spędzałem tam całe godziny. Czasami, gdy moja mama
wściekała się na tatę i zaczynała wrzeszczeć, ja i moi bracia
biegliśmy tam. Słońce czy deszcz, zawsze w końcu trafialiśmy
w to samo miejsce. To idealna sadzawka poniżej wodospadu.
Każdy z moich braci miał własny głaz do siedzenia i mógłbym
przysiąc, że te głazy wygładziły się od tego, że tyle tam
przesiadywaliśmy. Oczywiście wyłowiliśmy prawie wszystkie
ryby z tego małego strumyczka, więc stało się to raczej tradycją
niż czymkolwiek innym. Nikt nigdy nas tam nie niepokoił, więc
prawdopodobnie dlatego to miejsce wciąż jest dla mnie czymś
tak specjalnym.
– Brzmi fajnie – powiedział Grey. – Bardzo bym chciał
kiedyś się tam wybrać.
– A ja chciałbym pana tam zabrać – odparł Jones. –
Zasłużył pan sobie na ten przywilej.
– Zasłużyłem sobie na przywilej?
– No tak. Nie opowiadam każdemu, kto się nawinie,
o swoim sekretnym miejscu do wędkowania. Tam, skąd

407
pochodzę, to poważna sprawa.
– No to czuję się zaszczycony – powiedział Grey.
Zerknął na Jonesa, który obserwował jego twarz
w poszukiwaniu śladu sarkazmu. – Mówię poważnie,
Tennessee. Naprawdę.
– W takim razie cieszę się, że to panu powiedziałem –
stwierdził Jones.
Jechali dalej w milczeniu. Kilka minut później Grey
zaparkował starą toyotę w podziemnym garażu hotelu. Zabrał
torbę z hamburgerami i frytkami i pojechał z Jonesem windą do
ich pokoju. Wszedł do środka i trącił nogą Jacksona, a następnie
Rogersa. Jackson budził się powoli, niechętnie otrząsając się
z głębokiego snu. Rogers usiadł gwałtownie na łóżku, rzucając
wściekłe spojrzenia na prawo i lewo. Po twarzy spływały mu
strumyczki potu.
– To oburzające – zażartował Rogers. – Moje
podwzgórze naprawdę doprowadza mnie do szału. – Dotknął
wilgotnej skóry na ręce. – Czy jest mi gorąco? Nie. Nie jest mi
gorąco, ale mój organizm najwyraźniej uważa, że musi wydalić
każdy gram płynu bezpośrednio przez skórę.
Wyglądał, jakby miał o czterdzieści lat więcej niż
w rzeczywistości. Wstał niezdarnie i powlókł się do łazienki.
– Dobry Boże, a co tu się stało? Kto nas próbował
zatopić?
– Przepraszam – powiedział Grey. – Zasnąłem
w wannie.
– W porządku – odparł Rogers. – To się zdarza
najlepszym z... – Zakrztusił się, przerywając w połowie zdania.
Grey usłyszał, jak do toalety tryska strumień płynu.
– Dobrze się czujesz?
– Po prostu pozbywam się resztek tej meksykańskiej
trucizny – odparł Rogers. – Nic mi nie będzie.
– Nie zapominaj, żeby dużo pić.
– Nie zapomnę.

408
Jackson z trudem otworzył oczy i oparł się na łokciach.
– Co pan tam ma, sir? – spytał, patrząc na torbę w dłoni
Greya.
– Trzy big maki z twoim nazwiskiem. Jak ci się to
podoba?
– Alleluja – mruknął Jackson. – Chętnie coś przekąszę.
Omal nie umarłem z głodu.
Podczas gdy Rogers brał prysznic, trzej mężczyźni
usiedli na łóżkach, pochłaniając hamburgery i frytki. Grey nie
był specjalnie usatysfakcjonowany dwoma tysiącami tłustych
kalorii.
– I co dalej? – spytał Jackson, ocierając usta dłonią. –
Jaki mamy plan, sir?
– Na dzisiaj nam wystarczy. Nie jestem w stanie
wytrzymać dużo dłużej na nogach, więc zakładam, że wszyscy
jeszcze się trochę prześpimy. Jutro rano zabiorę kogoś, żeby
pojechał ze mną rzucić okiem na sklep z bronią. Miejmy
nadzieję, że zdobędziemy jakieś nowe informacje.
Rogers wynurzył się z łazienki, owinięty w ręcznik.
– No to posłuchajmy. Co nowego?
– Nowego? – zdziwił się Grey. – Wszystko już słyszałeś.
Tyle tylko, że mamy coś do jedzenia.
– Och – powiedział Rogers i zmarszczył czoło, próbując
się skoncentrować. – Mój Boże, chyba mi odbija.
– Właśnie dlatego uważam, że dziś wieczorem do
niczego się nie nadajemy – stwierdził Grey. – Brakuje nam snu,
a zgrywanie Sherlocka Holmesa w takim stanie jest idiotyczne.
Wszyscy powinni się walnąć do wyra.
– Ja będę dzielił łóżko z Wielebnym – powiedział Jones,
szturchając Jacksona pod żebra. – Nie poci się tak bardzo jak
pan, panie Rogers.
– I tak nie chciałbym, żeby oficer spał w jednym łóżku
z marynarzem – prychnął Rogers, udając snobizm. – Mógłbyś
mi pobrudzić pościel.

409
Jones parsknął śmiechem i walnął się na łóżko. Grey
znalazł kawałek suchego miejsca na swoim i natychmiast zapadł
w niespokojny sen.

410
17

– Mark, zbudź się. Jest trzecia. – Rogers delikatnie


potrząsnął Greya za ramię.
– Trzecia?
– Piętnasta zero zero według czasu wojskowego,
marynarzu.
– Szlag by trafił! – Grey usiadł i rozejrzał się po słabo
oświetlonym pokoju.
Jackson i Jones siedzieli ramię w ramię na swoim łóżku,
ubrani i gotowi do działania.
– Szlag by trafił to nie jest rozkaz, który mogę
zrozumieć, sir – powiedział Jones. – Musi pan się trochę lepiej
postarać.
Grey gorączkowo szperał w swojej skołowanej głowy.
Rozmaite strzępy informacji pojawiały się na moment w jego
umyśle i zaraz znikały, zanim zdołał je poukładać w jakim takim
porządku. Podciągnął grubą kołdrę na ramiona.
– Pomogę ci – zaproponował Rogers. – Przede
wszystkim nie mamy prawie żadnych tropów. Wiemy, że
Redman mógł zabić Murraya, bo go nienawidził, a w dodatku
Murray rzekomo znał jego skłonności do podkradania
materiałów wybuchowych, części karabinów i amunicji w czasie
służby w poprzedniej jednostce. Nie jestem tylko pewien, czy te
klocki pasują do siebie.
– Więc dokąd nas to prowadzi? – spytał Jones. – Nic,
kurna, na niego nie mamy.
– Same poszlaki – przyznał Rogers. – To wszystko,
czym dysponujemy, ale myślę, że Mark miał rację, sugerując, że
wizyta w sklepie z bronią mogłaby nam dostarczyć paru
interesujących wskazówek. Uważam jednak, że zanim się tam
wybierzemy, musimy się trochę przygotować.
– W jaki sposób? – spytał Grey.

411
– Jeśli chcemy, żeby ktoś z tego sklepu zidentyfikował
instruktora, który do nich przychodził, musimy mieć zdjęcia.
– Ale skąd je weźmiemy? – spytał Grey.
– W BUD/S, za terenem należącym do fazy drugiej,
znajduje się pomieszczenie z kartoteką, w której są zdjęcia
wszystkich SEALsów – wyjaśnił Rogers. – Myślę, że uda nam
się wykraść jedno czy dwa zdjęcia tak, żeby nas nie nakryli.
– Brzmi nieźle. Najpierw skoczymy do bazy, a potem do
sklepu z bronią.
Grey podniósł pilot do telewizora i wręczył go
Jacksonowi. Było mu niezręcznie narażać kariery swoich
podwładnych, zmuszając ich do myszkowania w bazie.
– Ty i Jones zostaniecie tutaj. Skorzystajcie z tego, żeby
wypocząć.
– Bez jaj – zaprotestował Jones. – Znowu czuję się,
kurna, jak młodszy brat. Wygląda na to, że zostawia się mnie
w domu, kiedy wy, duże chłopaki, idziecie na polowanie.
– Przykro mi, Jones – powiedział Grey. – Możesz pójść
następnym razem.
Jones pokręcił smętnie głową.
– I usłyszę tę samą starą śpiewkę: następnym razem –
mruknął pod nosem.
– Odpocznijcie trochę. – Grey położył Jonesowi dłonie
na ramionach i delikatnie popchnął w dół, zmuszając go, żeby
usiadł na łóżku. – Odprężcie się, ale pilnujcie telefonów.
Grey porwał z komody darmowy blok listowy
z długopisem i skierował się do drzwi. Przejechali kawałek
samochodem, a potem powlekli się z Rogersem kilkaset metrów
dzielących parking dla kursantów od bazy BUD/S. Jednolita
warstwa szarych chmur przesłaniała słońce, rzucające
przyćmione światło na zapiaszczoną nawierzchnię drogi.
Boczna brama prowadząca do bazy była zamknięta na klucz,
więc poszli dookoła i zatrzymali się przed wartownią na tyłach.
– Co słychać? – spytał Rupert, szeregowy kursant, który

412
został wycofany z grupy Greya podczas fazy wstępnej
z przyczyn zdrowotnych. Uśmiechnął się, nachylając się nad
kontuarem. – Co wy dwaj tu właściwie robicie? Nie powinniście
leżeć gdzieś teraz nieprzytomni?
– Może i tak – odparł Grey – ale mamy inne rzeczy na
głowie. Muszę cię prosić o wielką przysługę.
Rupert uniósł brwi.
– Przysługę? Co panu chodzi po głowie?
– Muszę się dostać do magazynku za budynkiem fazy
drugiej.
– Po co?
– Nie mogę powiedzieć, ale zaufaj mi. Złamałbyś
przepisy z bardzo ważnego powodu.
– I mam to niby przyjąć na wiarę? – spytał Rupert
sceptycznie.
Grey wyciągną z kieszeni trzy dwudziestodolarowe
banknoty i położył je na blacie. Rupert rozejrzał się dokoła,
a potem położył rękę na pieniądzach i zsunął je z kontuaru.
– Nie mogę opuścić wartowni do powrotu Masona –
wyjaśnił Rupert. – Poszedł do McDonalda przynieść nam coś na
lunch. Powiem mu po prostu, że muszę was zabrać do ksero.
Grey i Rogers czekali niecierpliwie przez kilka minut, aż
pojawił się Mason.
– Gratuluję, panowie – powiedział, wyciągając rękę. –
Cieszę się, że się wam udało.
– Dzięki.
Grey był niespokojny. Nie chciał tracić ani chwili.
– Zabieram Greya i Rogersa do ksero – zwrócił się
Rupert do Masona. – Wrócę za dziesięć minut. Niech ci nie
przyjdzie do głowy podjadać moje frytki.
– Komu, mnie? – Mason zrobił obrażoną minę.
Rupert poprowadził Greya i Rogersa za szlifierkę.
Zatrzymał się przed niewielkim budynkiem stojącym w pobliżu
wieży do nurkowania. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy

413
i wypróbowywał je po kolei w starym zamku. Pstryk. Znaleźli
się w środku. Rupert wszedł do ciemnego korytarza
i przemierzył kilka metrów w stronę niczym niewyróżniających
się drzwi. Otworzył je i włączył światło. Grey zajrzał do środka.
Wzdłuż ścian stało sześć szaf na akta, trzy po każdej stronie. Na
wprost, z tyłu pomieszczenia, znajdowały się jeszcze jedne
drzwi.
Rogers oparł się ciężko o ścianę.
– Popilnuję drzwi.
– A ja się stąd, kurwa, wynoszę – powiedział Rupert. –
Jakby co, to nie ja was wpuściłem. – Zmierzył Greya
wzrokiem. – Zgadza się, sir?
– No pewnie. To nie powinno długo potrwać.
Grey wyciągnął jedną z szuflad archiwum. Dane
kursantów były ułożone według numerów klas. „Redman jest
podoficerem. Prawdopodobnie szkolił się dziesięć lat temu” –
pomyślał. Znalazł kartotekę grupy numer 195, ale nazwisko
Redmana nie pojawiło się w wykazie kursantów. Cofał się
zatem rok po roku i przerwał, gdy wpadło mu w oko nazwisko
Heislera. Wiedziony ciekawością, wyjął i przekartkował akta
instruktora. „Urodzony w Venturze w Kalifornii. Rozpoczął
szkolenie BUD/S w wieku siedemnastu lat. Wybitne wyniki
sportowe. Wysokie oceny za postawę. Ukończył szkolenie
z wyróżnieniem”. Grey odłożył akta. Takie wyróżnienie dla
nastolatka było czymś niespotykanym.
Wertował dalej. Zatrzymał się przy grupie numer 190.
„Joseph Redman. Urodzony w Sweenee w Dakocie Północnej.
Rozpoczął szkolenie BUD/S w wieku dwudziestu jeden lat”.
Grey zaśmiał się szyderczo. „Słabe czasy w biegach. Mierne
wyniki sportowe. Postawa poniżej przeciętnej”. Czytał dalej:
„Ukończył szkolenie pomimo mandatu za prowadzenie po
pijanemu. Otrzymał naganę za wszczęcie bójki z innym
kursantem”. Grey pokręcił głową z niedowierzaniem. „Nie tylko
pozwolili temu facetowi ukończyć szkolenie, ale jeszcze zrobili

414
z niego instruktora!” – pomyślał. Przyjrzał się zdjęciu młodo
wyglądającego i nie tak przesadnie umięśnionego Redmana. Nie
zmieniło się natomiast przez lata jego lodowate spojrzenie.
Z fotografii patrzyły ponuro te same czarne jak smoła oczy.
Grey oderwał zdjęcie od akt i wsunął między kartki notatnika.
Szybko zanotował parę zdań na temat przeszłości Redmana
i kontynuował poszukiwania. Zlokalizowanie akt Furtado zajęło
mu prawie dziesięć minut. „Mierne” było jedynym słowem,
jakie przyszło Greyowi na myśl, gdy przeglądał jego wyniki.
Nagle Rogers wśliznął się do archiwum i delikatnie
zamknął za sobą drzwi.
– Schowek. Ruszaj! – szepnął natarczywie.
Grey rzucił się do drzwi w głębi pomieszczenia.
Otworzył je cicho i wszedł do środka. Rogers zgasił światło
i wszedł za nim. Grey po omacku badał otoczenie
w ciemnościach. Wnętrze schowka było zawalone zapasami
środków czystości. Potykając się, przesunął się do tyłu i po
mniej więcej dwóch metrach uderzył o ścianę. Rogers położył
mu rękę na ramieniu.
– Usiądź – szepnął. – Schowaj się pod brezent.
Podciągnął do góry róg śmierdzącej plandeki i podał jej
krawędź Greyowi.
Grey usiadł po turecku pod ścianą i naciągnął brezent na
głowę. Rogers usadowił się obok niego i oparł kilka mopów
o wybrzuszenie utworzone przez ich ciała. Drzwi na korytarz
otworzyły się z trzaskiem. Przez szparę pod drzwiami schowka
wpadło światło, a o wyłożoną płytkami posadzkę zastukały
czyjeś kroki. Grey wstrzymał oddech. Kroki były coraz bliżej.
„Ja pierdolę. Już po nas” – przemknęło Greyowi przez głowę.
Drzwi schowka otworzyły się z trzaskiem i pomieszczenie
zalało światło. „Zabijcie mnie i miejmy to z głowy” – pomyślał.
Cisza. Drzwi zamknęły się w mgnieniu oka i znów zapanowała
ciemność. Kroki oddaliły się po posadzce. Trzasnęły drzwi
wejściowe.

415
Grey i Rogers siedzieli przez kilka minut w idealnym
bezruchu. W końcu Rogers ściągnął brezent. Wstali i poruszając
się ostrożnie, lecz pośpiesznie, wyszli ze schowka i potruchtali
na drugą stronę archiwum. Kilka sekund później wymknęli się
z budynku i wyszli na słońce.
– No, no. Co my tu, kurwa, mamy?
Grey odwrócił się w prawo. „O Boże”– jęknął
w myślach.
Instruktor Redman stał z jedną ręką opartą niedbale
o krawędź koryta z wodą używanego do płukania sprzętu do
nurkowania.
– Co o tym myślisz, Lance?
Z wejścia do magazynku na sprzęt w budynku fazy
drugiej wyłonił się instruktor Furtado.
– Wygląda na to, że te dwie cioty zabawiają się
w Sherlocka Holmesa.
– Nie, raczej w braci Hardy z serialu. Tamci dwaj
skurwiele mieli w sobie coś z gejów, dlatego przypominają mi
tych dwóch pedałów.
– Fakt – zgodził się Furtado.
Grey poczuł, że Rogers się spręża. „Powinniśmy
uciekać” – błysnęło mu w głowie.
– Nawet o tym nie myśl, głupi kutasie – powiedział
Furtado, podchodząc do Greya. – Może i byłeś najszybszym
biegaczem przed hell weekiem, ale teraz jesteś bezużyteczną
kupą gówna.
Grey wiedział, że instruktor ma rację. Ucieczka na nic by
się nie zdała.
– Tylko sprawdzaliśmy...
– Zamknij się – warknął Redman. Podszedł do Greya
i wyrwał mu z ręki notatnik. – Co to jest?
– To tylko garść informacji o naszych ulubionych
członkach kadry, instruktorze Redman – powiedział szybko
Rogers. – Słyszeliśmy, że pod koniec fazy pierwszej będziemy

416
sobie robić jaja z naszych instruktorów. Jakie może być lepsze
przygotowanie od sprawdzenia przebiegu ich służby?
– Ale pieprzysz – syknął Furtado. – Zawsze pieprzyłeś
gówniane głupoty. Jesteś chodzącym zbiornikiem gówna
i spermy, pierdolony pedale.
– Czy to prawda? – spytał Redman. – Jesteś orientacji
homoseksualnej?
– Nie jestem zainteresowany, jeśli do tego pan zmierza –
odparł chłodno Rogers.
– Właśnie dodałeś parę godzin do swojej sesji tortur. –
Redman otworzył notatnik Greya. – Myślałem, że zbieracie
informacje o całej kadrze fazy pierwszej. Gdzie reszta
instruktorów? I co tu, kurwa, robi moje zdjęcie?
Grey stał w milczeniu, a serce waliło mu jak młotem.
– Wiem, co oni kombinują – stwierdził Furtado, zerkając
na Redmana.
– Głupie kutasy – mruknął Redman. – Cholernie głupie
kutasy.
Furtado podszedł do jednego ze zbiorników do płukania
stojących za budynkiem z salami wykładowymi fazy drugiej. Te
duże półcylindryczne metalowe kadzie były ponoć ulubionym
narzędziem tortur instruktorów fazy drugiej.
– Grey, chodź tutaj – rozkazał.
Grey pokuśtykał do instruktora.
Furtado zerknął na wybrzuszenie w kieszeni jego
szortów.
– Oddaj komórkę.
Grey podał mu telefon.
– A teraz właź.
Grey wgramolił się na krawędź zbiornika i chlupnął do
lodowatej wody. Kiedy próbował usiąść i zaczerpnąć powietrza,
Furtado pchnął gwałtownie jego głowę do tyłu. Grey wyrżnął
czaszką o tylną ściankę zbiornika. Nie usiłował powstrzymać
nacisku ręki instruktora na swoje czoło. Leżąc na dnie, spojrzał

417
w górę, na twarz Furtado. Obraz falował nad nim groteskowo.
Instruktor uśmiechał się diabolicznie.
Cisza panująca w zbiorniku była dziwnie kojąca. Przed
oczyma Greya rozpływała się różowa smuga. Czuł, jak krew
sączy się z zerwanego z głowy strupa. Leżał biernie na dnie,
lecz ogień w jego płucach z każdą sekundą stawał się bardziej
natarczywy, więc zaczął sobie przypominać ćwiczenia
ratownicze. „Pokonałem cię już wcześniej, ty nędzny skurwielu,
i znów cię pokonam” – myślał.
Rogers chlupnął po drugiej stronie zbiornika, ale Grey
nie zwrócił na to większej uwagi. Wiedział, że jest bliski utraty
przytomności. „Pokonałem cię wcześniej i znów cię...”–
powtarzał sobie.
Nagle Furtado zwolnił nacisk i Grey poczuł, że wyrywa
się w stronę światła słonecznego. Jego twarz wystrzeliła na
powierzchnię. Charczał, próbując złapać powietrze.
– To dopiero początek, sir – powiedział Furtado. – Jeśli
nie zrezygnuje pan dzisiejszej nocy, zabiję pana. Przysięgam.
– Tak samo, jak zabił pan Murraya? – wykrztusił Grey.
Furtado wcisnął Greyowi głowę pod powierzchnię,
waląc nią o dno zbiornika. Tym razem zabolało. Grey poczuł,
jak z czaszki odrywają mu się resztki strupa. Uścisk Furtado
znów zelżał. Instruktor złapał Greya dwiema rękami za koszulkę
i z zadziwiającą siłą targnął go do góry, wyciągając ze
zbiornika. Grey upadł na asfalt i leżał rozciągnięty na plecach.
– Powinienem cię, kurwa, zabić w tej chwili –
powiedział spokojnie Furtado – ale rozsądek podpowiada mi,
żeby przeciągnąć to na całą noc. Jak ci się to podoba?
– Pierdol się.
Furtado postawił stopę na klatce piersiowej Greya.
– Obawiam się, że wówczas pan Rogers mógłby być
zazdrosny.
Redman, który raz za razem podtapiał Rogersa
w zbiorniku, stęknął nagle z wysiłku i cisnął kursanta na asfalt

418
obok Greya.
– Cieszyłem się na leniwy wieczór z paroma fankami
SEALsów, najbardziej napalonymi w całym San Diego,
a tymczasem utknąłem tu z wami dwoma, gnojki – głośno
myślał Redman. – Zapłacicie za popsucie mi zabawy.
Rogers odwrócił głowę na bok i spojrzał na Greya. Jego
oczy mówiły wszystko: „Jesteśmy skończeni”.
– Chyba powinniście się obaj dowiedzieć, że
głosowałem za tym, żeby spuścić wam porządny wpierdol,
kiedy pojawiliście się w McP’s – powiedział Furtado. – Ale
Osgood nie chciał o tym słyszeć. Założę się, że nie
podejrzewaliście, że jest takim mięczakiem, co?
– Nie zapomnę mu później podziękować – mruknął
Rogers.
– Chyba czegoś tu nie rozumiecie. Nie ma żadnego
później. – Furtado mocniej oparł stopę o pierś Greya. – Tej nocy
obaj będziecie skończeni. Oczywiście możecie sobie trochę
ulżyć, mówiąc mi, kto jeszcze jest w waszym zespoliku
dochodzeniowym. Czy to Mason otworzył wam archiwum?
– Nie – powiedział stanowczo Rogers.
– Czyli musiał to być Rupert. Zawsze wiedziałem, że to
podejrzany ptaszek.
– On też nie – wycharczał Grey. Ledwie mógł mówić, bo
stopa Furtado miażdżyła mu klatkę piersiową.
– Czyli w jakiś magiczny sposób dotarliście do naszych
akt? – spytał Redman.
– Coś w tym rodzaju – powiedział Rogers.
– A co z pozostałymi członkami waszej załogi? – zapytał
Furtado. – Wiem, że dwaj oficerowie nigdy nie działaliby sami.
Wy, zjadacze ciasteczek, potrzebujecie co najmniej jednego
szeregowca, żeby nosił za wami notes. – Przydepnął mocno
klatkę piersiową Greya. – No, kto jeszcze wam pomaga?
– Nikt – powiedział Rogers. – Ja jestem bardzo
zazdrosny o Marka. Nie pozwolę, żeby jakaś inna zmysłowa

419
dziwka przeszkadzała w naszej miłości.
– A nie mówiłem ci, że to pierdolone geje! – wykrzyknął
triumfalnie Furtado.
Pomimo miażdżącego bólu w klatce piersiowej
i beznadziejnego położenia Grey zdobył się na uśmiech, słysząc
nieustraszonego Rogersa.
– Który z was jest mężczyzną w tym związku? – spytał
Redman. – A który bierze w tyłek?
Kiedy żaden nie odpowiedział, Furtado mruknął do
siebie:
– Przynajmniej znają uciechę pieprzenia w dupę. –
Przeciągnął zakolczykowanym językiem po wargach. – Nie ma
to jak bzyknąć dziwkę w dupę i ukraść jej duszę.
„Ukraść jej duszę?” – Grey wzdrygnął się na myśl
o Furtado, dosiadającym jakiejś niechlujnej zdziry na tyłach
ciemnego klubu.
– Dość tej łóżkowej gadki – warknął Redman. – Czas
zapłaty, panowie. Panie Grey, pozwolę panu wybrać pierwszy
rodzaj kary. Ma pan do wyboru gimnastykę albo tortury na
przyboju.
Grey spojrzał na Rogersa.
– Jak myślisz?
– Gimnastyka.
– Panie Grey, czy pan Rogers mówi za pana?
– Jak dla mnie gimnastyka jest okej.
– Czy to pańska ostateczna decyzja?
– Tak.
– A więc gimnastyka! – oświadczył Redman.
Wszedł do budynku fazy drugiej i zniknął im z oczu.
– Skoro jeszcze czekamy, chcę, żebyście o czymś
wiedzieli – powiedział Furtado. Zwolnił nacisk na pierś Greya. –
Nienawidzę was obu, skurwiele, ale was nie zabiję.
Grey i Rogers milczeli.
– Nie, nie zabiję was – powtórzył Furtado. – Sami się

420
pozabijacie.
„To nie powinno być trudne” – pomyślał Grey. Hell
week sprawił, że jego mięśnie praktycznie zanikły. Wiedział, że
jeśli dodać do tego potwornie zainfekowaną ranę na nodze
i wciąż krwawiące rozcięcie na głowie oraz osłabiony system
odpornościowy, nie będzie w stanie zbyt długo znosić kar,
zanim się załamie.
– Co tu się dzieje?
Grey odwrócił głowę w stronę, skąd dochodził znajomy
głos. „Bosman Baldwin. Dzięki Bogu” – pomyślał. Patykowaty
instruktor stał ze skrzyżowanymi na piersi rękami na skraju
szlifierki fazy drugiej.
– Ci beznadziejni zjadacze ciasteczek myszkowali
w naszych aktach – wyjaśnił Furtado. – Zamiast spać, jak
przystało na grzeczne brązowe koszulki, postanowili wygrzebać
jakieś haki na swoją pracowitą kadrę instruktorską.
– Czyście powariowali, panowie? – spytał Baldwin,
głaszcząc się po wąsach. – Hell week nie był wystarczająco
ciężki dla was dwóch?
– Był bardzo ciężki – powiedział Grey – ale mieliśmy
nadzieję znaleźć jakieś haki na was, ludzie, żebyśmy mogli
sobie z was porządnie zakpić na zakończenie fazy pierwszej.
– I zostaliście przyłapani – stwierdził Baldwin. –
Gdybyście działali w Afganistanie i pojmaliby was jacyś
przymierający głodem ekstremiści, myślicie, że zdołalibyście
przeżyć?
– Nie, bosmanie Baldwin – odpowiedział Grey.
– Cholerna racja. Najpierw by was torturowali, a potem
porzucili na pewną śmierć. Możecie się czuć szczęśliwcami, że
dziś wieczorem dostaniecie tylko solidny wycisk. – Baldwin
pokręcił głową z niesmakiem i odwrócił się, żeby odejść.
– Bosmanie Baldwin, proszę zaczekać...
– Nie mam nic więcej do powiedzenia. Ta sytuacja mnie
nie dotyczy – rzucił Baldwin przez ramię. – Łupy wojenne

421
należą do zwycięzców.
Łupy wojenne? Grey poczuł, jak fala mdłości podchodzi
mu do gardła. Jeśli Baldwin im nie pomoże, to i nikt inny.
– Widzicie, moje małe pedzie, zostajecie tylko wy i dwaj
podli instruktorzy. Nikt nie chce słuchać waszej gównianej,
żałosnej historyjki. – Furtado przerwał i splunął Rogersowi na
brzuch. – Dobrze wiem, jak wygląda wasz tok rozumowania.
Uważacie, że skoro nie studiowałem, jesteście bystrzejsi ode
mnie?
– Nie, instruktorze Furtado – powiedział cicho Rogers.
Grey mógł się przekonać, że przyjście i odejście
Baldwina fatalnie wpłynęło na psychikę przyjaciela.
– Jesteś pierdolonym głupcem. Otóż to. Dobrze wiem, co
sobie myślisz... – Instruktor zamilkł na chwilę, stawiając
Rogersowi but na czole. – Zapowiada się długa noc.
Tymczasem z pomieszczeń fazy drugiej wyłonił się
Redman, ciężko obładowany sprzętem do nurkowania. Dźwigał
na plecach zestaw podwójnych osiemdziesiątek, a drugi taki sam
ściskał obydwiema rękami. Grey słyszał o tym prymitywnym
sprzęcie, z którym kursanci uczyli się nurkować. Podwójna
osiemdziesiątka była przestarzałym akwalungiem w stylu
Jacques’a Cousteau, obejmującym dwie ogromne butle i dwa
przewody prowadzące do staroświeckiego reduktora, który
ponoć nigdy nie działał jak należy.
– Panie Grey, proszę wstać – rozkazał Redman.
Grey wstał, a instruktor wręczył mu akwalung.
– Zakładaj.
Grey przebrnął przez plątaninę prymitywnej uprzęży
i zacisnął paski. Omal nie upadł do tyłu pod ciężarem
nieporęcznych butli.
– Rogers, wstawaj. – Redman wyciągnął w jego stronę
drugi zestaw podwójnych osiemdziesiątek, który zdjął
z pleców. – Wkładaj to gówno.
Gdy już obaj mieli na sobie właściwie umocowany

422
sprzęt do nurkowania, Redman wszedł do jednego z hangarów
fazy drugiej i wytoczył jakieś ustrojstwo przypominające
wyglądem gigantyczne koło ruletki.
– Ponieważ nigdy się nie przekonacie, cioty, jak wygląda
faza druga, pomyślałem, że dam wam przedsmak tego, co
tracicie. – Redman poklepał czule koło ruletki. – Panowie,
przedstawiam wam koło nieszczęścia.
„Kurwa” – pomyślał Grey. Słyszał o tym kole i o
szkodach, jakie powodowało wśród swych ofiar. Na jego
powierzchni wymalowano szereg przyprawiających o mdłości
kar: sto nożyc, pięćdziesiąt pompek, sto przysiadów, sto
wypadów... Grey wiedział, że z butlami na plecach nie mają
żadnych szans.
– Ponieważ wiem, że z założonymi butlami nie dacie
rady robić nożyc, zastąpimy je sprintami na wieżę – oświadczył
Redman.
Grey zerknął do góry na wieżę do nurkowania. Kręte
schody wijące się wokół potężnej metalowej konstrukcji
sprawiały groźne wrażenie. Fałszywy krok oznaczałby
połamane kości.
Furtado stał po przeciwnej niż Redman stronie koła.
– Myślę, że powinienem zakręcić pierwszy. – Szarpnął
mocno. – No, dalej! Wielka forsa!
Sadystyczny stukot koła przesuwającego się od jednej
kary do drugiej brzmiał w uszach Greya jak skrobanie
paznokciami po tablicy. Wskaźnik zatrzymał się w końcu na
pięćdziesięciu pompkach. Grey opuścił się powoli na asfalt obok
Rogersa.
– Pokażcie, co potraficie, gnojki! – zagrzmiał Redman. –
Chcę widzieć idealne wykonanie. Jeśli zrobicie to dobrze za
pierwszym razem, być może pozwolę wam, głąby, pójść kilka
minut wcześniej do domu.
Już i tak sponiewierane ręce Greya płonęły z bólu, gdy
zmagał się z pompkami.

423
– Raz, dwa, trzy – liczył Redman. – A niech to! W tym
tempie raczej wam się nie uda.
Po dziesięciu pompkach Rogers upadł obok Greya.
– Na łapy, kurwa! – rykną Furtado. – Wypnij swoją
pedalską dupę do góry, tam gdzie jej miejsce!
Rogers jęknął, usiłując oderwać klatkę piersiową od
ziemi. Ręce dygotały mu gwałtownie. Grey liczył własne
pompki: „Trzynaście, czternaście, piętnaście”. Hell week wyssał
z niego wszystkie siły. Nie pozostało ani krzty. Zwalił się na
asfalt z głuchym łomotem.
– Na łapy! Na łapy! – wrzeszczał Redman. – Możemy
się postarać, żeby było dużo gorzej niż teraz, palanty! Na łapy,
kurwa!
Grey starał się ze wszystkich sił wykonać kolejną
pompkę, ale jego ciało ani drgnęło.
– Wstawać, leniwe gnojki! – krzyknął Redman.
Teraz on szarpnął kołem. Cyk, cyk, cyk, cyk. Sto nożyc.
– Wiecie, co to oznacza – powiedział Furtado
przymilnie. – Czas na parę schodków.
Grey powlókł się w stronę wieży do nurkowania, a para
butli obijała mu się niewygodnie po nerkach. Gdy dotarł do
podstawy schodów, zatrzymał się, zbierając siły przed
wspinaczką.
– Chodźmy, stary – powiedział cicho Rogers. –
Pogadamy na górze.
Grey skinął głową i zaczął wchodzić. Już po kilku
stopniach poczuł, że w udach gwałtownie gromadzi mu się kwas
mlekowy, a po kręgosłupie przebiegają płomienie. „Mój
Boże” – pomyślał. Piął się mozolnie do góry, ostrożnie
stawiając stopy z obawy przed katastrofalnym upadkiem.
Wkrótce płuca rozdzierał mu rozpaczliwy oddech.
– Szybciej!
Okrzyk Redmana zmusił Greya do dalszego marszu.
Mark wspinał się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu, zataczając

424
się, wszedł na platformę do nurkowania. Rogers zjawił się kilka
sekund później.
– Czemu po prostu z tym nie skończą i nas nie
załatwią? – spytał Rogers pomiędzy urywanymi oddechami.
– Nie zamierzają nas zabić – powiedział Grey. – Chcą,
żebyśmy zadzwonili. Nie spróbują niczego zbyt szalonego,
kiedy służbę ma bosman Baldwin.
– Nie sądzę, żeby Baldwin się nami przejmował. –
Rogers pochylił się i oparł dłonie na kolanach. – Jestem
kompletnie wyczerpany. Nie wiem, czy dam radę to przetrwać.
Grey spojrzał w dół, na szlifierkę fazy drugiej. Furtado
i Redman czekali ze skrzyżowanymi ramionami przy kole
nieszczęścia.
– Musimy spróbować. Musimy to zrobić. Zaszliśmy za
daleko, żeby się poddać z powodu takiego gówna.
– Jesteśmy skończeni. – Rogers odwrócił się
i pokuśtykał w dół po schodach wieży.
Grey schodził tuż za nim i wkrótce znów stali przed
kołem.
– Grey, zakręć nim – powiedział Furtado. – Spróbuj
szczęścia.
Grey podszedł do koła, chwycił za krawędź i szarpnął
w dół. Cyk, cyk, cyk, cyk. Wskaźnik zatrzymał się na
pięćdziesięciu przysiadach.
– O cholera – powiedział Redman. – To da wam w dupę.
Rogers i Grey przystąpili do robienia przysiadów.
Pierwszych kilka poszło całkiem nieźle. Przy trzydziestu
Greyowi zaczęło migotać przed oczami.

– Wstawaj, ty pedalska dziwko!


Grey odzyskał ostrość widzenia i stwierdził, że spogląda
do góry na wściekłą twarz Furtado. Kolczyk na języku
instruktora przykuł jego wzrok, więc wpatrywał się w niego jak
zahipnotyzowany.

425
– Na co się, kurwa, gapisz?
Grey nie odpowiedział. Nie był w stanie. Próbował się
zmusić, żeby wrócić do rzeczywistości, ale jego umysł się
buntował. Połyskujący kolczyk na języku zawładnął jego wolą.
– Wygląda, że wyhodowaliśmy warzywo – głośno
myślał Redman. – To coś nowego.
– Grey, dobrze się czujesz? – Rogers nachylił się nad
nim i potrzasnął go za ramiona.
– Nie powiedziałem, że możesz go dotknąć, kretynie! –
wrzasnął Furtado. – Kończ przysiady.
Rogers dalej robił przysiady, a Grey usiłował usiąść.
– Warzywo się rusza, ale czy mówi? – spytał Redman.
– Nic mi nie jest – wybełkotał Grey. W końcu oderwał
wzrok od kolczyka na języku Furtado.
– Warzywo rzeczywiście mówi – Redman uśmiechnął
się złośliwie – ale jest całe zaparowane. A ja lubię, jak moje
warzywa są zimne i chrupiące. Co powinienem według pana
zrobić, instruktorze Furtado?
– Może zimny sos by je utwardził, ale ja osobiście lubię,
jak warzywa są także słone. Może przydałaby się wycieczka do
przyboju – zasugerował Furtado.
„Nie, nie, nie” – myślał Grey. Przekręcił się na bok
i przerażony odczołgał się na rękach i kolanach, a butle zsunęły
mu się niewygodnie na jedną stronę pleców. „Błagam. Błagam,
nie”– powtarzał w myślach.
– Co jest, kurwa, nie tak z tym facetem? – spytał Furtado
ze śmiechem. – Chyba zdziecinniał.
– Lepiej zdejmijmy mu butle – powiedział Redman.
Przestał zwracać uwagę na Rogersa, który upadł po
zrobieniu czterdziestu dwóch przysiadów, i podszedł do Greya.
Sięgnął pod niego i zręcznie rozpiął paski przytrzymujące
podwójną osiemdziesiątkę. Ściągnął mu butle z pleców i wszedł
do budynku fazy drugiej.
– Nie myśl, że ujdzie ci na sucho tylko dlatego, że twój

426
wykształcony w Stanfordzie mózg zaczął nawalać – powiedział
Furtado, trącając Greya stopą w żebra. – Skoro nie radzisz sobie
z gimnastyką, nie pozostawiasz nam wyboru.
Grey spojrzał na Rogersa, który leżał na brzuchu kilka
metrów dalej. Niezależnie od tego, jak bardzo cierpiał,
wykonując ćwiczenia gimnastyczne, jego umysł nie chciał
zaakceptować możliwości, że obaj z Rogersem będą poddani
torturom na przyboju. Po hell weeku tortury na przyboju miały
odejść do przeszłości, jako kara wymierzana jedynie
w najbardziej skrajnych okolicznościach.
– Czy możesz już sformułować zdanie? – zapytał
Furtado.
– Mogę mówić – odpowiedział cicho Grey, nadal
z trudem zbierając myśli.
Furtado zajął się teraz Rogersem.
– Daj mi butle.
Rogers uklęknął powoli, zdjął akwalung i podał go
instruktorowi.
– Nigdzie nie odchodźcie – rozkazał Furtado.
Odwrócił się i wszedł do budynku fazy drugiej,
zostawiając obu kursantów samych.
– Grey – Rogers podczołgał się do niego – dobrze się
czujesz?
– Dobrze – mruknął Grey. – Czuję się dobrze. Przyćmiło
mnie tylko na sekundę. – Dotknął lepkiego paskudztwa na
czubku głowy, gdzie jeszcze do niedawna miał strupa, a potem
spojrzał na czerwone plamy na rękach. – To szaleństwo.
– Powinniśmy uciec? – spytał Rogers, zerkając na
budynek fazy drugiej. – Ale co wtedy?
Grey pokręcił głową.
– Bosman Baldwin wie, że tu jesteśmy, a on jest szefem
instruktorów. Skoro przystał na to, że dostajemy lanie, niewiele
możemy zdziałać.
– A gdybyśmy zadzwonili?

427
– Żartujesz? – Grey powoli dźwignął się na nogi. – Za
chuja. – Stał niepewnie, spoglądając z góry na Rogersa. –
Prędzej umrę.
Wyciągnął rękę i pomógł Rogersowi wstać. Obaj
kursanci przylgnęli do siebie, podtrzymując się nawzajem.
– Mark, już nie wiem, co o tym sądzić – powiedział
Rogers. – Wydaje mi się, że daliśmy się nabrać. Myślę, że
Redman i Furtado mieli bardzo niewiele wspólnego ze śmiercią
Murraya.
Grey poczuł ucisk w klatce piersiowej. „Nie ufa mi” –
pomyślał.
– To po prostu nie ma sensu. Nic się nie zgadza. Nie ma
żadnego Armstronga. – Rogers odsunął się od Greya i zaraz
upadł do tyłu na dupę. Podniósł wzrok na przyjaciela i pokręcił
ze smutkiem głową. – Jesteśmy niepoczytalni. – Z frustracji
uderzył dłonią w asfalt. – Jesteśmy klinicznie niepoczytalni,
Mark. Nie spaliśmy, nasz organizm się wyłącza. Nie możemy
ufać własnemu umysłowi.
„Może ty jesteś niepoczytalny. Ja nie jestem” – myślał
Grey.
– Nawet za mną nie nadążasz – powiedział Rogers
z rozdrażnieniem. – Czy rozumiesz, co do ciebie mówię?
Grey skinął głową: „Uważasz, że jestem niepoczytalny”.
– Powiedz coś.
Grey wyciągnął rękę do Rogersa i powiedział powoli:
– Nie możemy zrezygnować. Tylko to się teraz liczy.
Nie możemy zrezygnować. Murray nigdy by nam tego nie
wybaczył.
Rogers złapał rękę Greya, a ten pociągnął, próbując go
podnieść. Kiedy przyjaciel już prawie wstał z ziemi, Grey
zachwiał się do przodu i runął na niego.
– Pierdolone cioty! – krzyknął Furtado. – Wy dwaj po
prostu sami pakujecie się w tarapaty. Nie potraficie utrzymać
rąk z dala od siebie.

428
Redman mruknął coś z obrzydzeniem i wyminął obu
kursantów, ściskając pod pachą składane plażowe krzesło. Bez
oglądania się za siebie poszedł w stronę oceanu.
– Idźcie za nim – rozkazał Furtado. – Ruchy!
Wstali i powlekli się w stronę plaży. Furtado szedł za
nimi, pogwizdując wesoło. Przecięli parking, przebrnęli przez
piaszczysty nasyp, a potem przez plażę. Redman, który zdążył
już rozłożyć krzesło i usiąść tuż nad wodą, wyciągnął rękę
w stronę oceanu.
„Zbliża się najgorsze” – pomyślał Grey. Jego ciało
dygotało niekontrolowanie, gdy wszedł na płyciznę.
– Padnij – warknął Redman.
Gdy Grey się odwrócił w stronę brzegu, zauważył, że
Rogersowi łzy spływają po policzku. Ścisnął mocno rękę
przyjaciela i wziął głęboki wdech. Przewrócili się na plecy do
oceanu, pozwalając, żeby otoczył ich lodowaty prąd
przybrzeżny. Ciało Greya miotało się w zetknięciu
z przeraźliwym zimnem, a na głowie rozszalał się pożar, gdy
słona woda zmoczyła ranę. Na próżno próbował zapanować nad
swoimi kończynami. Rogers trząsł się obok niego. Głuche
odgłosy oceanu rozbrzmiewały Greyowi w uszach. „Murray,
trzymaj dla mnie gorące miejsce – myślał. Całe plecy mu
zdrętwiały i tylko zgrzytał zębami z bólu. – Trzymaj dla mnie
gorące miejsce, ty głupi skurwysynu”.
Po kilku minutach zanurzenia Grey poczuł, że Rogers
usiłuje wstać. Chwycił go za koszulkę na plecach i pociągnął
z powrotem. „Nie zrezygnujesz”. Zamknął oczy i pomyślał
o Vanessie. Chciał zniknąć między jej idealnymi piersiami,
przytulić się do jakiegoś gorącego miejsca i ukryć się na zawsze.
Jej gładka, brunatna, nieskazitelna skóra promieniowała ciepłem
przenikającym do jego ciała. Jej śmiech dzwonił mu w uszach.
„Boże, jak ja cię kocham” – myślał Grey.
„Powstań, powstań, powstań” – ten zwrot tłukł mu się po
głowie niczym refren z jakiegoś musicalu. Poczuł, że przyjaciel

429
usiłuje wstać, i znów pociągnął go z powrotem. W odpowiedzi
Rogers złapał go za jądra i mocno ścisnął. Zszokowany Grey
otworzył usta i zachłysnął się strumieniem słonej wody. Uniósł
głowę ponad fale przyboju i gwałtownie zakaszlał.
– Redman nas woła – wycedził Rogers, szczękając
zębami. – Skończ z tymi swoimi zagrywkami.
Grey popatrzył na plażę. Rzeczywiście, Redman kiwał
na nich, rozparty na swym składanym krześle. Kaszląc słoną
wodą, Grey wstał mimo obezwładniającego, palącego bólu
w pachwinie i słaniając się, ruszył do brzegu.
Furtado przechwycił obu zziębniętych kursantów,
brnących po plaży.
– Stać.
Zatrzymali się. Grey wiedział, co się szykuje.
– Zdjąć koszulki.
Rogers jęknął cicho. Zdjął przemoczony T-shirt i upuścił
go na piasek.
– Odsunąć ręce.
Przybrzeżna bryza przypiekała Greyowi pachy
lodowatymi płomieniami. Furtado przyjrzał mu się uważnie.
– Jak się nazywasz?
– Podporucznik Grey – powiedział Grey, szczękając
zębami.
– A ty? – wskazał ruchem głowy na Rogersa.
– Podporucznik Jaskier.
Grey poczuł przypływ radości. Pomimo cierpienia
i niekończącego się maltretowania Rogers nadal miał w sobie
trochę życia.
Furtado wyciągnął rękę i delikatnie uszczypnął Rogersa
w nos.
– Myślałem, że może uda ci się przetrwać tę noc,
pierdolony pedale – powiedział cicho. – Myślałem, że może
masz trochę oleju w tym swoim superuniwersyteckim mózgu.
Ale teraz jesteś skończony. Skończony.

430
Grey stał w milczeniu, dumając nad zuchwałością
Rogersa. „Nieustraszony, całkiem jak Murray”. Ta myśl nie
przypadła mu do gustu. „Jak Murray”. Przypomniał sobie
szelmowski uśmiech swego pływackiego partnera, jego szalone
niebieskie oczy, nieustanną gotowość do żartów. Murray.
Postali kilka minut w milczeniu, a potem Furtado
przekazał ich Redmanowi, który nie ruszając się z plażowego
krzesła, kazał im wykonać serię pompek i przegonił ich
kilkakrotnie po nasypie. Muskularny instruktor przyglądał im
się beznamiętnie, mechanicznie wyszczekując rozkazy.
W przeciwieństwie do Furtado, który najwyraźniej świetnie się
bawił, Redman zachowywał się profesjonalnie.
Kiedy nogi odmówiły Greyowi i Rogersowi
posłuszeństwa, Redman kazał im poczołgać się do przyboju.
Słońce ześlizgnęło się za horyzont, zalewając plażę purpurową
poświatą. „Powinno być pięknie” – pomyślał Grey. Woda
sięgnęła mu do połowy uda, a potem bestialsko uderzyła go
w krocze.
– Stać!
Grey stanął.
– W tył zwrot.
Odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć, jak starszy
bosman Baldwin prowadzi przez nasyp Jonesa i Jacksona.
– Znalazłem tych dwóch, jak węszyli po okolicy,
szukając waszych jeńców – oświadczył Baldwin. – Instruktorze
Redman, należą do pana.
Redman skinął głową w odpowiedzi. Dał znak Jonesowi
i Jacksonowi, żeby podeszli. Grey nie słyszał rozmowy, która
się wywiązała, ale twarze przyjaciół mówiły wszystko.
Wiedzieli, że będą szczęściarzami, jeśli przetrwają tę noc.
Słuchali uważnie Redmana, a potem się odwrócili i pobiegli
w stronę przyboju.
– Witamy na naszym przyjęciu, koledzy – powiedział
Grey. – Przyjemna, ciepła woda już na was czeka.

431
– A niech to, sir. Nie jest dobrze – stwierdził Jones,
otwierając szeroko oczy z przerażenia. – Nie jestem w stanie
dłużej znosić tego zimna. Po prostu nie jestem.
– Amen – podsumował Jackson, opadając na ręce
i kolana obok Greya. – Zimno i ja nie zgadzamy się ze sobą.
Świetnie się znamy, ale nie jesteśmy w dobrych stosunkach.
– To będzie długa noc – powiedział Grey – ale damy
radę...
– W tył zwrot! – krzyknął Furtado.
Czwórka kursantów odwróciła się twarzą do
nadpływających fal.
– Czołganie naprzód!
Poczołgali się głębiej do oceanu, kuląc się, gdy
grzywacze uderzały ich po twarzach. Kiedy nie mogli już
trzymać głów nad wodą, stanęli na nogi i posuwali się dalej,
idąc. Furtado zatrzymał ich, gdy woda sięgnęła im do piersi.
Wzięli się pod ręce i przylgnęli do siebie.
– Co się stało? – spytał Jones. – Zaczęliśmy się martwić,
kiedy nie odbieraliście telefonów.
– Daliśmy się złapać – odparł Rogers, szczękając
zębami – jak paczka detektywów amatorów. Albo Keystone
Cops, tylko bardziej niezdarni.
Grey trząsł się tak mocno, że gwałtownie rozbolały go
szczęki. Sklecenie kilku słów wymagało sporego wysiłku.
– Mówiliśmy wam, żebyście się nie ruszali z hotelu.
Powinniście byli nas posłuchać.
– No to przepraszam za troskę – powiedział Jones. –
Tam, skąd pochodzę, przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom
cierpieć w samotności.
W odpowiedzi Grey ścisnął go słabo za rękę. Resztę
tortur na przyboju czterej kursanci znosili w milczeniu. Minuty
mijały wolno, a Grey mierzył czas, licząc fale rozbijające się
o czubki ich głów. Zanim Furtado zawołał ich z powrotem
i zanim dotarli do brzegu, oczy Jacksona nabrały szklistego

432
wyglądu. Wielebny miał sine usta, a jego ciało było bezwładne
niczym makaron. Grey i Rogers wzięli go pod ramiona
i podparli.
– Ten jest załatwiony – zauważył Furtado od niechcenia.
– Rzeczywiście, załatwiony – zgodził się Redman.
Furtado przysunął się bliżej do Jacksona, aż jego nos
prawie dotykał czoła marynarza.
– Więc jak będzie, bracie? Kolejna runda tortur na
przyboju czy czas zrezygnować?
Jackson popatrzył na Greya błagalnym wzrokiem.
Z kącików ust zwisały mu długie nitki śliny.
– Nawet o tym nie myśl – powiedział Grey.
Jackson wydał z siebie głęboki, gardłowy szloch,
a potem znów skierował wzrok na Furtado.
– Jestem załatwiony.
– Nie! – krzyknął Jones. – Daj spokój! Nie ma mowy!
– Powiedział to – zauważył Furtado. – Reszta z was
postąpiłaby mądrze, idąc za jego przykładem, bo nie
zamierzamy przerwać tej zabawy, aż wszyscy zrezygnujecie.
Redman powoli wstał z plażowego krzesła.
– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – spytał
Jacksona. – Ja nic do ciebie nie mam. Chcę się pozbyć tylko
tych dwóch zjadaczy ciasteczek.
– Zimno... Dłużej tego nie zniosę.
– No to, kurwa, szkoda – burknął Redman.
Położył Jacksonowi dłoń na plecach i popchnął go
w stronę szlifierki.
Grey upadł na duchu, widząc, jak kaznodzieja idzie
chwiejnym krokiem przez nasyp. „Biegnij za nim” –
przemknęło mu przez myśl. Wystarczy zrobić kilka kroków.
Złapać za talrep, zadzwonić, skończyć z udręką. Grey spojrzał
na dwóch pozostałych członków swojej załogi i użalanie się nad
sobą szybko zastąpiła wściekła determinacja. Musiał być silny
przez wzgląd na Rogersa i Jonesa. Potrzebowali go.

433
– I tak by nie dał rady – stwierdził Furtado. – Świrował
w wodzie. Utopiłby się w fazie drugiej.
– Jak cholera by się utopił – powiedział Jones. – Nie ma
mowy.
Furtado zmierzył go wzrokiem.
– Ty sam też nie wyglądasz za dobrze, chłopku-
roztropku. Jesteś następny?
– Nic z tego.
Furtado odwrócił się do Rogersa. Kolczyk na języku
zadzwonił mu o zęby.
– A co z tobą, Sokratesie?
Rogers pokręcił głową.
Furtado zerknął na Greya.
– Wiem, że to nie będziesz ty. Jesteś, kurwa, za głupi,
żeby zrezygnować. – Zatarł ręce. – Dobra, nie ma sensu czekać
na powrót instruktora Redmana. Jazda. Na łapy.
Grey padł do przodu na piasek i z największym trudem
zrobił dwadzieścia pompek. Trzymał się na wyprostowanych
ramionach, lecz dostał gwałtownych skurczów w rękach.
– Nawalacie, głupie skurwiele – powiedział Furtado. –
Jeśli nie wyrabiacie z pompkami, zawsze możemy się pobawić
w oceanie.
W wieczornym powietrzu rozległy się trzy ostre
uderzenia dzwonu.
– Słyszeliście to, panowie? – spytał Furtado, kopiąc
piaskiem w twarze kursantów. – Oto dźwięk wolności.
Rogers upadł i leżał nieruchomo z twarzą zagrzebaną
w piachu.
Furtado trącił go butem.
– Jeśli w ten sposób zamierzasz... – Nachylił się, chwycił
Rogersa pod ramiona i zaciągnął na płyciznę. – Jeśli zamierzasz
zgrywać trupa, niech to będzie zimny trup.
Grey odwrócił się, żeby mieć ocean przed sobą.
– Proszę o pozwolenie dołączenia do kolegi z załogi.

434
– Ja również – dodał Jones.
– Więc chcecie dołączyć do Sokratesa na przyboju,
pierdolone cioty? – zaśmiał się Furtado. – No, dalej. A skoro
jesteście paczką gejowskich dup, czemu nie mielibyście się
ułożyć naprawdę wygodnie?
Grey przeszedł na czworakach przez piasek i usadowił
się obok Rogersa.
– Powiedziałem, wygodnie! – krzyknął Furtado. –
Włazić na niego! Obaj!
„Ten skurwiel ma poważny problem” – pomyślał Grey.
Wczołgał się Rogersowi na plecy, a Jones wgramolił się na
Greya.
– Nie wydaje mi się, żeby podporucznik Rogers miał
dość powietrza – powiedział Grey.
Patrzył z niepokojem, jak przyjaciel z trudem utrzymuje
twarz nad falującą wodą przypływu.
– Pedalska piramida! Pięknie! – Furtado wszedł do
oceanu, przykucnął przed kursantami i uniósł głowę Rogersa. –
No proszę. Może całkiem ładnie oddychać. – Nagle fala
lodowatej wody runęła w stronę plaży i twarz Rogersa zniknęła
chwilowo pod powierzchnią.
– To nie jest bezpieczne – powiedział Grey.
A w duchu dodał: „Skurwysynu, jeszcze dwie sekundy
i cię zabiję”.
Furtado zrobił drwiącą minę.
– Niebezpieczeństwu na imię...
– Przestań!
Furtado się odwrócił.
– Bosmanie Baldwin...
– Jones, Grey, złaźcie z niego!
Starszy bosman Baldwin podszedł energicznie nad samą
wodę i patrzył, jak Grey i Rogers schodzą Rogersowi z pleców.
Redman trzymał się tuż za nim.
– Poniosło ich – wyjaśnił beztrosko Furtado.

435
Roztrzęsiony Rogers uniósł się na kolana i wykrztusił
z siebie strumień słonej wody. Bosman Baldwin pogłaskał się
po wąsach i popatrzył na Furtado. Przez kilka pełnych napięcia
sekund panowała kompletna cisza, jeśli nie liczyć szumu
przypływu i huku załamujących się fal. Rogers wstał i zachwiał
się na boki.
– To nie do pomyślenia – zżymał się Baldwin. – Panie
Rogers, proszę tu podejść.
Rogers zrobił krok do przodu, a potem runął twarzą
w dół do głębokiej na kilkanaście centymetrów wody. Baldwin
natychmiast znalazł się przy nim i uniósł mu głowę.
– Co się z panem dzieje, sir?
Rogers wybełkotał coś, co było zrozumiałe tylko dla
Baldwina.
– Co takiego?
Rogers usiłował uklęknąć, ale ręce miał jak z gumy i nie
był w stanie unieść tułowia.
– Jest pan skończony, sir. – Po twarzy Baldwina
przemknął cień niepokoju. – Powinien pan zrezygnować. –
Chwycił Rogersa pod pachy i gwałtownym szarpnięciem
postawił na nogi. Ciało oficera zwisło bezwładnie w jego
ramionach. – Sir, czy pan rezygnuje? – zapytał powoli.
Rogers nadal zwisał bezradnie z brodą opartą na klatce
piersiowej.
– Słyszałem, co powiedział – stwierdził Furtado. – DOR.
Baldwin spiorunował go wzrokiem.
– Powinien był go pan wcześniej odesłać.
– Jak dla mnie wyglądał okej – bronił się Furtado.
Bosman pochylił się i bez wysiłku zarzucił sobie
bezwładne ciało Rogersa na ramię.
– Nie chcę tu więcej widzieć niczego podobnego –
burknął. – Jeśli tej nocy stracimy kursanta, wszyscy będziemy
się mogli pożegnać ze swoją karierą.
– Tak jest, panie bosmanie – powiedział Furtado. –

436
Zrozumiałem.
– Redman, pan tu dowodzi – rzucił Baldwin. – Jest pan
odpowiedzialny za tych dwóch.
Redman skinął głową, a jego czarne jak paciorki oczy
były pozbawione wszelkich uczuć. Bosman odwrócił się
i zaniósł Rogersa na drugą stronę nasypu.
Ledwie Baldwin zniknął z pola widzenia, Furtado
zakłócił ciszę.
– Dzyń-dzyń, dzyń-dzyń. Sokrates odjeżdża – zawołał.
Grey raz po raz zaciskał pięści. Miał ochotę
znokautować Furtado, ale wiedział, że brak mu koordynacji
ruchów, żeby wymierzyć celny cios.
– Jones, radzę ci zadzwonić – powiedział szorstko
Redman. – To gówno robi się paskudne, więc lepiej oszczędź
sobie niewygód.
– Za cholerę – odparł Jones. – Nie odejdę.
– Rób, jak chcesz. – Redman wskazał ruchem głowy na
przybój. – Rozgość się.
Grey i Jones weszli do oceanu i usiedli. Wzięli się pod
ręce i przylgnęli do siebie. Jones zaintonował cichym, drżącym
głosem Country roads Johna Denvera, ale po paru zwrotkach
był zmuszony przerwać, bo szczęka kłapała mu niczym młot
pneumatyczny.
– Nie daj się, stary – wybełkotał Grey. – Zrób to dla
Murraya. Bądź silny.
Jones nie odpowiedział. Obaj kursanci cierpieli
w milczeniu, tarzając się to w przód, to w tył, miotani falami
przypływu, i wypluwając od czasu do czasu słoną wodę z ust.
Redman obserwował ich ze swojego krzesła plażowego,
a Furtado przechadzał się tam i z powrotem nad samym
brzegiem.
Grey starannie ułożył wargi, usiłując sformułować
słowa.
– Byliśmy dobrymi przyjaciółmi.

437
– Co? – spytał Jones, szczękając zębami.
– Murray i ja. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi.
– Lubił go pan. – Jones przysunął się bliżej Greya,
chciwie wykorzystując jego ciepło.
Kilka minut później Redman skinął na nich z plaży. Gdy
tylko dotarli do brzegu, wskazał głową piaszczysty nasyp.
– Chwyt strażacki, w górę i w dół nasypu. Jazda!
„Chyba żartujesz” – pomyślał Grey. Ledwie trzymał się
na nogach, a co dopiero niosąc na ramionach Jonesa
i równocześnie wspinając się na piaszczysty nasyp.
– Ruchy! – wrzasnął Furtado. – Słyszeliście rozkaz.
– Ja będę niósł pierwszy.
Grey pochylił się niezdarnie, czekając, aż Jones
wyciągnie się bokiem na jego plecach. Wyprostował się i zrobił
kilka chwiejnych kroków w kierunku nasypu.
– Jak się przewrócisz, od razu wracasz do przyboju –
ostrzegł go Redman.
Skupiając całą swą uwagę na każdym stawianym kroku,
Grey ostrożnie wspinał się po nasypie. Jego plecy i kolana
drżały z bólu, ale trzymał się kursu. Udało mu się zejść,
a Redman odwrócił wzrok, widząc, że ukończył trasę. Jones
zsunął się z pleców Greya i pochylił się, żeby przyjąć ciężar.
Zamienili się miejscami i marynarz ruszył naprzód chwiejnym
krokiem.
– To samo dotyczy ciebie, chłopku-roztropku –
stwierdził Redman. – Jak się przewrócisz, będziesz marzł.
Jones stękał pod ciężarem Greya. Rozsądnie obrał
ukośny kurs pod gorę i posuwał się po nasypie, marszcząc czoło
w skupieniu. Kościste ramię wrzynało się Markowi w brzuch, co
sprawiało, że nie była to wygodna przejażdżka. „Dalej, stary.
Nie upuść mnie” – myślał Grey.
– Oto chwila prawdy, panowie – powiedział Furtado. –
Nie przewróćcie się, schodząc. Byłoby mi bardzo przykro
widzieć, że znów znosicie tortury na przyboju.

438
Gdy Jones zaczął schodzić, Grey poczuł, że marynarz
niebezpiecznie pochyla się do przodu. Wygiął się do tyłu, żeby
to zrekompensować, ale zareagował zbyt późno. Obaj polecieli
na łeb na szyję po piaszczystym zboczu. Grey przeturlał się po
głowie Jonesa i zatrzymał się przy stopach Furtado.
– O nie, wygląda, że ktoś tu się skaleczył! – wykrzyknął
instruktor z udawaną troską.
Ranny? Grey szybko się obejrzał. Nic. Odwrócił głowę
i popatrzył na Jonesa. Z nosa przyjaciela ściekała strużka krwi
i spływała mu do ust. Nawet nie zadawał sobie trudu, żeby ją
wypluwać.
– Wszystko w porządku, chłopku-roztropku? – spytał
Redman.
Jones skinął głową.
– Najlepszą rzeczą na tego rodzaju obrażenia jest
zimno – zauważył Redman. – Grey, pomóż mu. Dołącz do
swojego kumpla w strefie przyboju. Tym razem idziecie tak
daleko, jak się da. I nie wracajcie, zanim któryś z was nie zechce
zrezygnować.
Grey posłusznie wszedł do lodowatego oceanu
z Jonesem u boku. Dali nura pod spienionym grzywaczem
pędzącym z hukiem do brzegu i zaraz pomaszerowali dalej.
Zatrzymali się, gdy woda sięgnęła im do brody.
– Może powinniśmy odpłynąć? – spytał Jones. –
Przecież nie będą nas gonić.
– Jesteśmy zbyt zmarznięci. Zginiemy.
– Wolałbym zginąć przy próbie ucieczki, niż stać tu
jeszcze dłużej.
– Nie w tym rzecz, Jones. Możemy wyjść, kiedy tylko
zechcemy.
Jones zamyślił się nad odpowiedzią Greya.
– To przygnębiające, co nie?
– Jak tam twój nos?
– Boli jak cholera.

439
Grey odwrócił się twarzą do brzegu.
– Musimy jakoś wytrzymać do rana. To nie może trwać
wiecznie.
Dwadzieścia minut później Grey patrzył z niepokojem,
jak Jonesowi raz po raz opada głowa. Gdy już ze sześć razy
wyłowił głowę przyjaciela z wody, objął ramionami jego niemal
niedające oznak życia ciało i pociągnął go do brzegu. „To
idiotyczne” – myślał.
– Więc kto to jest? – spytał Redman, gdy Grey
wyciągnął Jonesa na piasek.
– Który chce zrezygnować?
Grey trząsł się tak mocno, że nie był w stanie
odpowiedzieć.
– No?
Grey upadł na kolana i zbadał Jonesowi puls. Przyjaciel
jeszcze żył.
Redman niechętnie wstał z krzesła i podszedł do Jonesa.
Nachylił się i spoliczkował leżącego kursanta.
– Chłopku-roztropku, wszystko z tobą w porządku?
Jones przeniósł wzrok na twarz Redmana, ale nie
odpowiedział.
– Marynarzu Jones, wszystko z tobą w porządku? –
powtórzył Redman. Na próżno czekał na odpowiedź i w końcu
odwrócił się do Furtado. – Jest załatwiony. Zabierz go do
przychodni. Zrób mu gorącą kąpiel. Postaraj się, żeby nie zmarł
przy nas. Biorę jego milczenie za wykluczenie na własną
prośbę.
„Ty skurwielu” – pomyślał Grey. Złapał Redmana za
muskularne ramię i pokręcił głową.
– Poruczniku Grey, ręce przy sobie – rozkazał spokojnie
Redman. – Chyba nie chce pan, żeby zmarł kolejny członek
pańskiej załogi?
Grey siłą woli zmusił swoje usta do działania.
– Nie. – Objął głowę rękami.

440
– Życie jest niesprawiedliwe, robaczku – burknął
Furtado, zarzucając sobie Jonesa na plecy. – Pogódź się z tym.
Redman ponownie usiadł na krześle, a Furtado powlókł
się z powrotem do bazy. Grey podniósł wzrok na księżyc
w pełni nad ich głowami. „To nie jest moje życie. To nie może
być moje życie. To się nie kończy w ten sposób. Vanesso...
Boże” – myślał.
– Zostaliśmy sami, sir. Tylko pan i ja – zauważył
Redman. – Mamy przed sobą całą noc, a ja mam z panem na
pieńku i wcale mi się nie śpieszy.
Grey pomacał się po czubku głowy. Do rany przylgnęła
lepka mieszanka piasku i krwi. Zabrał rękę i przyjrzał się
czerwonej mazi na palcach.
– Na pewno nie chce pan zrezygnować? – spytał
Redman.
Grey odwrócił wzrok i wysunął środkowy palec prawej
ręki.
– Kurwa. – Redman podniósł się i złożył swoje krzesło
plażowe. – Wstawaj – rozkazał.
Grey wstał.
– Biegiem na południe.
Grey zastanawiał się nad tym rozkazem. Redman chciał
go w ten sposób wywabić dalej od bazy. Nieliczne rozsądne
szare komórki, jakie pozostały w jego mózgu, podpowiadały
mu, żeby pognał na drugą stronę nasypu i odszukał starszego
bosmana Baldwina.
– Dam panu trzydziestosekundowe fory na starcie. –
Redman zerknął na zegarek. – Raz, dwa...
Grey starał się siłą woli przywrócić czucie
w przemarzniętych nogach. Każdego dowolnego dnia mógłby
rozgromić Redmana w biegach, ale ta noc to zupełnie inna
historia. Zaczerpnął głęboko powietrza i ruszył biegiem nad
samą wodą, oddalając się od bazy. Z każdą mijającą sekundą
jego nogi się rozluźniały, a krok się wydłużał. „No, dalej, ty

441
pierdolony morderco” – myślał. Odbicie srebrnego księżyca
marszczyło się na falach przypływu. „Zajebiście piękna noc”.
Wymijał głęboko zagrzebane w piasku kępki wodorostów
i przyśpieszał kroku.
– Idę po ciebie!
Ten okrzyk nie wzbudził lęku w sercu Greya. „Już mnie
nie ma” – myślał. Odchylił głowę do tyłu i nie starał się
powstrzymać łez spływających mu po policzkach. „Murray,
chłopie. Murray, dlaczego?” Z boku mignął tor przeszkód,
potem wrak śmigłowca i została już tylko pusta plaża ciągnąca
się kilometrami. Był sam na piaszczystym przesmyku Silver
Strand, ścigany przez instruktora, który chciał go złamać.
W oddali migotały światła Imperial Beach. Grey słyszał za
plecami urywany oddech Redmana. Instruktor skracał odległość,
wykańczał go. Grey poczuł, że jego umysł oddziela się od ciała,
a nogi za wszelką cenę starają się utrzymać tempo. „Jeszcze
mnie nie załatwiłeś”– błąkało mu się po głowie. Odgłos butów
Redmana chrzęszczących na miękkim piasku był coraz bliżej.
Jego ręka dotknęła nagiego ramienia Greya, ale Mark się
wywinął. „Nic nie boli” – pomyślał. Przyśpieszył.
„Dlaczego mnie tym obarczyłeś, Murray? Po co ta
tajemnica? Po co szantaż? Mogło nam się udać. Mogliśmy tego
dokonać. Ty i ja. Ty i ja”.
Redman sapał za jego plecami, był tuż za nim. Grey
błagał swoje ciało, prosząc o jeszcze jeden zastrzyk szybkości.
Nogi mu płonęły, tempo słabło. „Nie” – pomyślał. Redman coś
mruknął i rzucił się na niego, zwalając go z nóg i przewracając
na piasek. Powietrze gwałtownie uszło Greyowi z płuc. Leżał
bezbronny, a Redman klęczał mu na plecach.
– Ty głupi gnojku – dyszał, usiłując złapać oddech. –
Skąd ci się to wzięło? Kim ty, kurwa, jesteś? Nikt nie biega tak
szybko. Nie po tym, co ci zaserwowałem.
Grey zamknął oczy.
Redman zacisnął ogromną dłoń na jego szyi.

442
– Ty... – wyszeptał. – Znienawidziłem cię od samego
początku.
„A ja ciebie” – odpowiedział w myślach Grey.
– Od pierwszego dnia, kiedy tylko się pojawiłeś, z tymi
swoimi kurewsko doskonałymi wynikami sportowymi
i beztroskim uśmiechem. Myślisz, że to jest jakaś wspaniała
przygoda?
„No, wykończ mnie. Wykończ”.
– Jeszcze jedno piórko do kapelusza. Czy nie o to ci
chodziło? Nie tego chcesz?
„Zrób to”.
– Kolejna pozycja w twoim CV. – Redman ścisnął Greya
za gardło.
„Zrób to. No już”.
Nagle nacisk na szyję Greya zelżał. Redman pozbierał
się na nogi i posłał kopniakiem tuman piachu w powietrze.
– Kurwa! – wrzasnął.
Grey powoli otworzył oczy.
– Kurwa! – Redman spoglądał na niego z góry oczyma
czarnymi jak nocne niebo.
– Jesteś najtwardszy i, kurwa, najgłupszy...
Sięgnął w dół, złapał Greya za kostki i zaczął ciągnąć
w stronę oceanu.
„O Boże” – przemknęło Greyowi przez głowę.
– Nie sądzę, żebym umiał cię zabić, nawet gdybym
próbował. – Redman puścił kostki Greya i zostawił go leżącego
bezwładnie kilka centymetrów od spienionej wody. – Jesteś
gotów posłuchać?
„Co?”
– Jesteś gotów posłuchać, ty uparty skurwysynu?
„No to mów”.
– Chcesz wiedzieć, kto zabił Murraya?
– Ty – powiedział cicho Grey.
– Zła odpowiedź. – Redman złapał Greya za kostki

443
i zaciągnął go parę metrów dalej od brzegu. – Zabił go jeden
z nas dwóch, ale to nie byłem ja.
„Nigdy w życiu”.
– Murray był durnym skurwysynem. Nie potrafił
zostawić spraw swojemu biegowi. Nienawidziłem go, a on
nienawidził mnie. Tak to właśnie działa na BUD/S. Nie miałem
żadnego powodu, żeby go zabić.
Ogromny grzywacz wdarł się na brzeg, przelewając się
Greyowi po twarzy. Redman wciąż jeszcze mówił, gdy fala
cofnęła się z piasku.
– ... głupi skurwiel. Próbował mnie załatwić. Próbował
mnie wrobić.
„Co takiego?” – Grey uniósł się na łokciach.
– Rano przed hell weekiem sukinsyn wsadził mi do
bagażnika dwa MP5, dziesięć granatów odłamkowych i kilkaset
naboi. Znalazłem całe to gówno tamtego wieczoru, popytałem tu
i tam i dowiedziałem się, że w Team Three zginęły dwa
karabinki MP5. I co zrobiłem?
Grey pokręcił głową. Nie mógł uwierzyć własnym
uszom.
– Zwróciłem sprzęt. Zabawne, że tego samego wieczoru
miałem spotkanie z kilkoma agentami. Chcieli przeszukać mój
samochód. Powiedzieli, że dostali anonimowy cynk. Coś
o szajce handlarzy bronią w Imperial Beach.
„O Boże” – jęknął w myślach Grey.
– Zgodziłem się na rewizję. Nic na mnie nie mieli.
Powiedzieli, że wyglądało to na szantaż. Chwilę mi zajęło,
zanim się domyśliłem, kto to zrobił. Nawet miał jaja, jak na
nędznego kursanta. Mam mnóstwo wrogów, więc dopiero jak
przeszukałem pokój tego małego gnojka, zrozumiałem, że to
on. Był na tyle głupi, że zachował w jednej z szuflad artykuł
o zamordowanym właścicielu sklepu z bronią.
Grey przypomniał sobie o artykule i o tym, że pokój
Murraya został przetrząśnięty podczas hell weeku. „Murray, ty

444
głupi, głupi sukinsynu” – pomyślał. Miał w pamięci, jak tamtej
nocy przed rozpoczęciem hell weeku Murray pilnował swojego
worka marynarskiego. „Wszystko to sobie dokładnie
zaplanowałeś. Myślałeś, że możesz przechytrzyć system. Niech
to szlag, Murray”.
Redman osunął się na kolana do lodowatej wody.
Chwycił głowę Greya obydwiema rękami i mocno ścisnął.
– Brałeś w tym udział, prawda?
– Nie.
– Nie okłamuj mnie.
– Nie kłamię.
– Z pewnością coś wiedziałeś. Powinieneś był spać,
głupi skurwielu. Grzebałeś w naszych aktach...
– Zaczekaj. – Greyowi dudniło w skroniach od
stalowego uścisku Redmana.– Murray twierdził, że ma na ciebie
haka. Ja nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Powiedziałem
mu, że głupio robi.
Redman puścił głowę Greya i wstał.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że miał obrzęk płuc.
Wiedziałem, że wygląda jak gówno, ale parę minut tortur na
przyboju nie powinno nikogo zabić. Jego śmierć to był
wypadek, sir. Całkiem po prostu. W rzeczywistości, jeśli ktoś
był odpowiedzialny za jego śmierć...
– To ja – powiedział cicho Grey.
Poczuł bolesny skurcz serca. „To ja, to ja, to ja” – ta
fraza tłukła mu się po głowie. Podniósł wzrok na Redmana
i miał wrażenie, że dojrzał w oczach instruktora przebłysk
współczucia. „Murray, jak mogłeś mi to zrobić? Murray...” –
pomyślał.
– Cholerna prawda. Ty byłeś odpowiedzialny. – Redman
skrzyżował ramiona na piersi. – Powtórz to.
– Ja byłem odpowiedzialny.
– Jeszcze raz.
– Ja byłem odpowiedzialny. – Grey poczuł, że łzy

445
napływają mu do oczu.
– Jeszcze raz.
– Ja byłem odpowiedzialny.
– Głupi skurwielu – burknął Redman. – Od początku cię
nienawidziłem. Nienawidziłem. Ale jesteś twardym
skurwysynem. Nigdy pana nie polubię, sir, ale też nie
powstrzymam. – Instruktor odwrócił wzrok i zapatrzył się
w ocean.
W stronę brzegu pędziła seria ogromnych grzywaczy.
Pozbawiony snu umysł Greya pracował na pełnych
obrotach: „Prawdziwy szantaż. Boże, dopomóż mu”. Markowi
pociemniało w oczach, gdy ściana spienionej wody przygniotła
go do piaszczystego dna. Poczuł mdłości. „Ja to zrobiłem. Ja
zachowałem tajemnicę” – pomyślał. Woda się cofnęła, a Grey
patrzył w górę na wyciągniętą dłoń Redmana.
– Już po wszystkim.
Grey wyciągnął rękę do góry i chwycił potężną dłoń
instruktora. Redman jednym szarpnięciem postawił go na nogi.
– A teraz biegnij – warknął.
– W którą stronę?
– Przecież powiedziałem, że już po wszystkim, dupku.
Jak myślisz, w którą stronę?
Grey wpatrywał się w ciemną bazę na drugim końcu
plaży, kilka kilometrów dalej.
– Wrócę tylko pod jednym warunkiem.
– Myślisz, że teraz ty możesz stawiać warunki mnie? –
spytał Redman.
– Nie wrócę, jeśli nie przywrócicie na kurs mojej załogi.
To, co ich spotkało, nie było w porządku. To sprawa pomiędzy
panem, mną i Murrayem. Oni nie mieli z tym nic wspólnego.
– Zrezygnowali.
– Czy może pan uczciwie powiedzieć, że przetrwałby
pan to skurwysyństwo?
– Może – odburknął Redman. – A może nie. Ale ja nie

446
zostałem złapany.
Grey odwrócił się i popatrzył w stronę Imperial Beach.
– Wybór należy do pana. Wiem, że dowódca będzie
zdezorientowany, kiedy zadzwonię do niego z budki
telefonicznej. To będzie niesamowita historia. Dwa dni po
zakończeniu hell weeku rozpada się załoga nieżyjącego
kursanta, a jego dowódca zostaje znaleziony na granicy
z Meksykiem.
– Jesteś nędznym melodramatycznym gnojkiem. –
Redman roztrząsał propozycję Greya i w końcu wzruszył
ramionami. – Każda grupa potrzebuje jakiegoś pierdolonego
wieśniaka, kaznodziei i gównianego intelektualisty sypiącego
wierszami. Tylko Furtado i bosman Baldwin widzieli, jak
rezygnują...
– Świetnie. I jeszcze jedno: nie spodziewajcie się nas aż
do wtorku. Potrzebujemy dodatkowego dnia, żeby odespać.
Może pan wytłumaczyć naszą nieobecność bosmanowi
Baldwinowi. On załagodzi sytuację.
Redman skinął głową. Grey pobiegł brzegiem na północ,
pobudzając do życia nogi, które były jak z gumy. Zaakceptował
ból, który pulsował w jego ciele, traktując go jak chłostę mającą
odpędzić poczucie winy. Murray sam sobie wykopał grób. Przez
głowę przemknął Greyowi obraz wielkich niebieskich oczu
przyjaciela i jego łobuzerskiego uśmiechu. „Nie powstrzymałem
go” – Grey pogrążył się w rozmyślaniach, nieświadom
ciężkiego oddechu Redmana za plecami. Gnał po piasku,
wymierzając sobie karę każdym krokiem.

Grey zbudził się szczelnie owinięty w przepocony koc


z wojskowego przydziału. Rogers przysiadł na skraju łóżka.
– Obudziłeś się – zauważył.
– Coś w tym rodzaju.
Zapadnięte oczy Rogersa były otoczone głębokimi
sinymi obwódkami.

447
– Musimy porozmawiać – powiedział ochrypłym
głosem.
– Wiem.
– Pójdę po Jacksona i Jonesa.
Grey jęknął z bólu, bo gdy usiłował usiąść, potworny
skurcz złapał go w nogi. „Mój Boże” – pomyślał. Samotny
promień słońca wpadał do pokoju między wystrzępionymi
zasłonami, oświetlając zapiaszczoną podłogę. Ostra woń potu
i rozkładu wypełniła Greyowi nozdrza, gdy zdarł z siebie lepki
koc. Bolała go głowa, a dokuczliwe, monotonne pulsowanie
wędrowało od skroni do karku.
„Vanessa. Murray” – myślał. Tęsknił za obojgiem. Za
Vanessą dla pociechy, za Murrayem dla uśmiechu, żartu,
czegokolwiek...
– Sir, melduję się do służby.
To był Jones. Za nim do pokoju weszli Rogers i Jackson.
– Usiądźcie – powiedział Grey, wskazując na
skotłowane łóżko.
– Śmierdzi, jakby ktoś tu umarł – zauważył Jackson.
Grey od razu przeszedł do rzeczy.
– Myślicie chłopcy, że wszyscy jesteście załatwieni,
prawda?
– Wygląda, że faktycznie tak się sprawy mają – odparł
Jones. – Żaden z nas nie przetrwał nocy, a poza tym nie ma
szans, żeby Redman i Furtado pozwolili nam kontynuować
szkolenie.
– Myślę, że zobaczyłem Boga – powiedział Rogers. –
Miał szron na rzęsach.
– Amen, bracie – dodał Jackson. – Mnie, kurczę, też to
prawie zabiło.
Grey wpatrywał się w grzbiet swoich dłoni.
– Muszę was wszystkich przeprosić.
– Za co? – spytał Jones z oburzeniem. – Nic pan nie
musi. W tym wszystkim nie ma pana winy.

448
Grey zaczął coś mówić, potem zaczerpnął powietrza.
– Ja...
Załoga czekała cierpliwie na jego dalsze słowa.
– To nie było tak, jak myślałem. Nie powinienem był
w to wciągać żadnego z was. Redman nie zabił Murraya.
– A więc Furtado? – spytał Jones.
Grey pokręcił głową.
– Murray był w gorszym stanie, niż myślałem.
Powinienem był go odesłać do lekarza.
W pokoju zaległa cisza. Rogersowi krew napłynęła do
twarzy.
– To jest stek gównianych bzdur! – wypalił. – Do
cholery, Mark. To gówno prawda i dobrze o tym wiesz!
Wobec tak nietypowego dla Rogersa wybuchu Greyowi
zakręciło się w głowie.
– Tak, to faktycznie stek bzdur – dodał Jones.
Jackson pokręcił powoli głową.
– Nic z tych rzeczy, sir.
Grey podniósł rękę, żeby powstrzymać lawinę
zastrzeżeń.
– Odpowiadałem za niego. Wiedziałem, że był chory,
i trzymałem to w tajemnicy. Koniec dyskusji.
Rogers pchnął Greya z zadziwiającą siłą, uderzając jego
głową o parapet.
– Nie pierdol, Mark! Nie będziesz robił z siebie
męczennika! Nie, kiedy ja tu jestem! Chroniłeś Murraya za
każdym razem! Jeśli Redman i Furtado go nie zabili, to znaczy,
że w gruncie rzeczy sam się zabił!
Grey odepchnął się od ściany, wracając do pozycji
siedzącej i pomasował się po głowie. Jackson i Jones
zaniemówili. Patrzyli na Rogersa z ledwie skrywaną fascynacją.
– Pierdolić to miejsce. Pierdolić. – Rogers wstał. –
Zabrali nam Murraya i złamali nas wszystkich, ciebie też. Może
i przetrwałeś tę noc, ale zasiali w twojej głowie jakieś złe ziarno.

449
Złamali cię od środka.
Grey skrzywił się, wstając z łóżka. Chwycił mocno
Rogersa za ramiona.
– Ze śmiercią Murraya sam muszę sobie poradzić.
Zawołałem was tutaj, żeby wam powiedzieć, że nie jesteście
skończeni. – Potrząsnął Rogersem. – Słyszysz, co do ciebie
mówię? Nie złamali was. Wracacie na szkolenie, od jutra.
Rogers wyrwał się z uścisku Greya i oparł się ciężko
o ścianę. Głos uwiązł mu w gardle.
– Co powiedziałeś?
– Zostajecie. Wszyscy.
– My wszyscy? – upewnił się Jones.
– Przecież powiedziałem.
– Ale dlaczego? – spytał cicho Rogers.
– Redman przyznał, że ostatnia noc była przegięciem.
Pogadaliśmy i doszliśmy do porozumienia. On zawsze mnie
serdecznie nienawidził. I zawsze będzie. Ale zdaje sobie sprawę,
że ten wpierdol, który nam spuścił ubiegłej nocy, był bez sensu.
Zgodził się, żebyście wszyscy wrócili na szkolenie.
– Ale dlaczego? – powtórzył Rogers. – Dlatego, że nie
zdołał cię złamać?
Grey przypomniał sobie o swojej groźbie, że zadzwoni
do dowódcy z budki telefonicznej na granicy z Meksykiem, i o
pełnej niedowierzania reakcji Redmana.
– Zrobił to, bo wiedział, że popełnił błąd. To wszystko.
– Nie powiedział nic więcej? Nie mówił nic
o Murrayu? – zapytał Rogers.
– Murray wyciął paskudny numer – powiedział cicho
Grey. – Naprawdę paskudny numer.
W pokoju zapanowała cisza. Załoga czekała
niecierpliwie.
– I co? – spytał Jackson. – Co z tym, sir?
Grey siedział na łóżku z głową wtuloną w ramiona.
– Co on zrobił? – spytał Jackson.

450
– Daj mu spokój – powiedział Jones. – Odpowie, kiedy
będzie gotowy.
Grey zamknął oczy i przywołał obraz Murraya
spotkanego w środku nocy z workiem marynarskim
przewieszonym przez ramię, z oczyma szeroko otwartymi ze
zdziwienia. „Głupi skurwiel. Głupi skurwiel. Powinienem był
wiedzieć” – pomyślał.
– Próbował wrobić Redmana – wymamrotał Grey. –
Schował broń i amunicję w jego bagażniku, a potem dał cynk
NCIS.
– Co? – Rogers otworzył szeroko oczy
z niedowierzania. – Dlaczego miałby to zrobić? Dlaczego
Murray miałby zrobić coś tak durnego?
– Myślał, że Redman zamierza go zmusić do odejścia,
więc chciał go usunąć ze sceny.
– A niech mnie. – Jones zagwizdał. – Cholerny głupiec.
– Nie wiedziałeś o tym, kiedy nas dręczyli, prawda? –
spytał Rogers.
Grey pokręcił głową.
– Pewnie, że nie.
Rogers usiadł koło niego i objął go ramieniem.
– To tym bardziej dowodzi, że mam rację, Mark. Nie ma
w tym twojej winy. W niczym.
Grey zmienił temat.
– Musimy coś zrobić dla Murraya. Dziś w nocy będę
potrzebował waszej pomocy.
– W czym? – Rogers przyglądał się badawczo twarzy
Greya.
– Czas się pożegnać na nasz własny sposób.
Pomyślałem, że pogrzeb w morzu będzie odpowiedni.
– Bez ciała? – spytał Rogers.
– Bez ciała.
Po długim milczeniu Rogers skinął głową na znak
zgody.

451
– Wspaniale. Widzisz, Mark, nie jestem jedyną osobą
z poczuciem piękna. Jestem pewien, że Murray będzie
zachwycony.
– Założę się, że się uśmieje – powiedział Jones. – Cały
Murray, zawsze się śmiał, zawsze robił drakę.

Grey, Rogers, Jones i Jackson ubrani w świeżo


wyprasowane mundury maskujące brnęli po piasku w stronę
tylnej bramy bazy BUD/S. Poruszali się nieśpiesznie i z
wyjątkiem Jacksona, który miał przewieszony przez ramię
płócienny worek marynarski, szli bez obciążenia. Słabe
skrzypnięcie zakłóciło nocną ciszę, gdy w czterometrowej siatce
ogrodzenia pojawiło się wejście. Przeszli bez słowa obok
wartownika. Działając w zgodnym rytmie, ściągnęli
z metalowego stojaka czarną nadmuchiwaną łódź i położyli ją
na betonie. Jones zdjął z półki cztery drewniane wiosła
i umieścił je w pontonie. Na sygnał Greya unieśli gumową łódź
na głowy i ponownie wyślizgnęli się przez bramę.
Przybrzeżna bryza nasiliła się, gdy wspinali się po
stromym piaszczystym nasypie i maszerowali w stronę oceanu.
Doszli do brzegu i nie zwolnili tempa, aż znaleźli się po pas
w wodzie. Kiedy Grey skinął głową, opuścili łódź na spienione
fale przyboju i wspięli się do środka. Zsynchronizowane ruchy
pozwoliły im się przedrzeć przez spiętrzone bałwany
przewalające się w stronę brzegu. Porywisty wiatr smagał ich
twarze biczami wodnego pyłu, gdy kierowali łódź na pełne
morze. Zarysy bazy powoli ginęły w oddali i w końcu stopiły się
z horyzontem.
– Tutaj.
Jackson otworzył marynarski worek i wyciągnął z niego
kamizelkę ratunkową, maskę do nurkowania i nóż w pochwie.
Pracując szybko zgrabiałymi palcami, przywiązał kawałkiem
liny maskę i nóż do pomarańczowej kamizelki. Po chwili ciszy
przemówił:

452
– Nigdy nie znałem człowieka o większej determinacji
i większym umiłowaniu życia. Wiem, że spoczywa w Panu,
a jego dusza pozostanie z nami na zawsze. Dobra Księga mówi,
że sprawiedliwych czeka życie po śmierci. – Położył kamizelkę
na spienionych wodach oceanu i pchnął ją delikatnie. – Będzie
nam ciebie brakowało, bracie. Do zobaczenia po drugiej stronie.
– Byłeś dobrym przyjacielem – dodał Grey – nawet jeśli
byłeś wrzodem na dupie.
Jones odezwał się cichym głosem, zaciągając, jak
przystało na mieszkańca leśnej głuszy:
– Zachowaj uśmiech, ty głupi skurczybyku. I nie baluj za
dużo beze mnie.
Rogers wstał i balansując niebezpiecznie na dziobie
łodzi zwrócił się do ciemnego nieba:
Czy me oczy szukały kiedyś ukojenia w nocnym niebie,Gdy
gwiazdy spadały wraz z każdym tchnieniem?Czyż nie drżałem
w przybrzeżnych wichrach,Czując na języku przejmujący smak
soli i żelaza?Nie patrząc za siebie, zmierzyłem się
z przypływem.Było to ryzyko, które musiałem podjąć,
i podjąłem. Grey siedział na nasypie za koszarami ze
wzrokiem utkwionym w falach przyboju. Obsesyjnie nabierał
garście piasku i pozwalał, by ziarenka przelatywały mu przez
palce. Nadciągnęła mgła, spowijając plażę wilgotną ciszą. Grey
zacisnął szczęki i naprężył mięśnie w gardle, gotów na
wszystko, byle tylko powstrzymać łzy napływające mu do oczu.
„BUD/S, cholernie piękne miejsce” – myślał.
Wzdrygnął się, bo wieczorna bryza smagała go po
obnażonym torsie. Zdjął koszulkę w nadziei, że dyskomfort
pomoże mu utrzymać emocje na wodzy. Na parkingu koło
koszar trzasnęły drzwi samochodu, niwecząc jego samotność.
Był zbyt zmęczony, żeby odwrócić głowę. „Jutro znów się
zacznie. Tylko ty i ja, stary. Tylko ty i ja” – myślał.
Zignorował dochodzący z tyłu przytłumiony odgłos
kroków po piasku. Śledził trasę jasno oświetlonego frachtowca,

453
który pełną parą wypływał cicho z zatoki. Nawet nie drgnął, gdy
poczuł, jak dwie delikatne dłonie zaciskają mu się na ramionach.
– Mark?
Głos był ciepły, znajomy. Tama hamująca łzy groziła
pęknięciem. Nie potrafił odpowiedzieć.
– Biedaku. Wyglądasz okropnie.
Grey poczuł, że robi mu się ciepło w środku, gdy para
warg musnęła go po karku.
– I śmierdzisz jak gówno.
Otarł oczy nagim ramieniem. „Słyszeliście to? Śmierdzę
jak gówno” – pomyślał. Sięgnął ręką za głowę i pogłaskał gładki
policzek. Frachtowiec dwukrotnie uruchomił syrenę,
wypływając na otwarty ocean. Grey zamknął oczy. Grupa 283
już była w ruchu. Jego załoga miała dzień spóźnienia. „Ty to
ująłeś najlepiej, stary. To gówno jest rajem” – pomyślał.

454
Podziękowania

Chciałbym wyrazić podziękowania instruktorom


prowadzącym szkolenie Basic Underwater Demolition
School/SEAL (BUD/S) oraz uczestniczącym w nim kursantom
za zainspirowanie mnie do napisania Najdłuższego tygodnia.
Miesiące, które spędziłem w Coronado, były niezapomnianym
przeżyciem, a wspomnienie mojego własnego hell weeku jest
czymś, co pozostanie we mnie na zawsze.
Pisarz rzadko tworzy powieść w próżni i ja nie jestem
wyjątkiem. Na każdym kroku tego procesu, począwszy od
zakwalifikowania się na BUD/S, kiedy byłem młodym oficerem,
aż do napisania pierwszego szkicu powieści, cieszyłem się
niezachwianym wsparciem mojej cudownej matki. Oprócz tego,
że wniosła bezcenny wkład redakcyjny, zawsze taktownie
wspierała skłonności swoich synów do pakowania się
w sytuacje, które większość matek przyprawiłyby o zawał serca.
Pragnę również podziękować Marcowi Resnickowi
i Sarah Lumnah z wydawnictwa St. Martin’s Press za trud, jaki
włożyli w przygotowanie reedycji tej książki. W szczególności
chciałbym wyrazić wdzięczność Marcowi za odkrycie mojej
powieści i zaryzykowanie z mało znanym autorem. Praca
z Markiem i Sarah była wspaniałym doświadczeniem. Nie
mógłbym sobie życzyć pomocy lepszego zespołu redakcyjnego.

455
Tytuł oryginału

Suffer in Silence. A novel of Navy SEAL training

Copyright © 2011 by David Reid


Copyright © for the translation by Łukasz Müller 2012
Projekt okładki Magda Kuc
Fotografia na pierwszej stronie okładki Joe McNally/Getty
Images News/Getty Images/Flash Press Media
Opieka redakcyjna Julita Cisowska Artur Wiśniewski
Korekta Barbara Gąsiorowska
ISBN 978-83-240-2323-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków,


ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail:


czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2012

Plik opracowany na podstawie Najdłuższy tydzień, wydanie I,


Kraków 2012

Plik opracowany przez Woblink

456

You might also like