Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 328

U pa d ł bu k

Małgorzata Sokorska

U pa d ł bu k

Wydawnictwo Austeria
Kraków . Budapeszt . Syrakuzy 2022
Słowo wstępne

1 XI 2018 roku zmarł w Warszawie mój Ojciec Krzysztof


Boczkowski, poeta, tłumacz, profesor medycyny.

Ojciec zmarł, ja zaczęłam pisać. Utrwalam wspomnienia, któ-


re pojawiały się poza czasem, niezgodnie z ich realnym po-
wstaniem. W nieoszukanej kolejności, tak jak przychodziły,
a potem mnie zostawiały.
W zimowe wczesne wieczory, kiedy noc i mróz za oknem,
widziałam blaski słońca na drobnych falach jeziora. Ojca pły-
nącego łódką w letni dzień. Obrazy były realne – do natych-
miastowego uchwycenia. Czasami jak przy wywoływaniu
zdjęcia, na którym nie spodziewamy się innego krajobrazu niż
ten zapamiętany, czekał na mnie nowy widok.
Pisałam krótkimi zdaniami, ponieważ nie chciałam wpaść
w sentymentalny styl. Każda z historii działa się naprawdę.
„Wydarzenia nigdy się nie starzeją, komentarze są często nie-
świeże już od samego początku” *, napisał Isaac Bashevis Singer.
W Dzienniku wspomnień jest fabuła, akcja, którą stworzy-
ło życie, wyprzedzające najbardziej bujną wyobraźnię. Nie

 * I.B. Singer, Opowiadania dla dzieci, przekł. A. Polkowski, Wydawnic-


two Media Rodzina, Poznań 2005, s. 246.

5
mogłam nie cytować poetów. Towarzyszyli oni mojemu Ojcu.
Teraz są razem ze mną. Najcenniejsze, co pozostawił dla mnie
obok muzyki, to poezja.
Nie miałabym odwagi pisać gdyby nie Jarosław Mikołajew-
ski i Krzysztof Myszkowski. Powiedzieli do mnie – pisz. Je-
stem z tych osób, które do działania potrzebują dobrego słowa.
Beckettowskie „mniej znaczy więcej” pozwoliło mi przekazać
to, co najważniejsze.

Mojego Ojca stworzyła Warszawa. Bardzo warszawski, łą-


czył w sobie jej radość, potęgę, mocne trwanie w realnych
czynach z nostalgią, kruchością, bujaniem w nierealnych ob-
łokach warszawskiego romantyzmu.
Ulice, po których chodził – Wilcza, Mokotowska, Mar-
szałkowska – miejsca, w których był – Filharmonia Narodo-
wa, Park Ujazdowski – były częścią jego życia. Nim samym.
Gdy to piszę, trwa wojna na Ukrainie. Giną ludzie. Ko-
biety z dziećmi na rękach wsiadają do zatłoczonych pociągów.
Za nimi wojna z ciężkim bagażem okrucieństw, spalonej zie-
mi, przydrożnych kanałów z zabitymi. Bombardowane ukra-
ińskie miasta przypominają Warszawę w styczniu 1945 roku.
Opisałam ucieczkę z płonącej Warszawy we wrześniu
1939 roku, drogę mojego Ojca z Warszawy do Pruszkowa po
upadku Powstania Warszawskiego. Były to doświadczenia
mojej rodziny z II wojny światowej.
Wyobrażałam sobie takie sceny jak niekolorowy film. Ni-
gdy nie myślałam, że powtórzą się, a ja będę je widziała nie we
wspomnieniach, ale jako przekaz na żywo z mediów.
Wszystko, co napisałam o moim Ojcu, jest powierzchowną
próbą odtworzenia życia. Życie jest próbną drogą, na której
błądzimy.

6
CZĘŚĆ PIERWSZA

Dziennik wspomnień.
Ojciec zmarł. Rok 2018
Pożegnanie *

Opiszę Ojca takim, jakim był

Ostatecznie muszę pożegnać się z Ojcem. Nie spotkam Ojca,


nie usłyszę. Nie dogonię.
Zawsze chciałam go dogonić. Ja byłam dzieckiem, on szedł
bardzo szybko.
Zawsze uciekał. Od życia, które nie jest Twórczością.
Na jednej z kartek napisał:

Gdy mnie porzucisz, gdy mnie będziesz winił


I wyrwiesz z ręki me cnoty ułomne,
Przy Tobie będę przeciw sobie czynił,
Abyś bez skazy była wiarołomna.
Twój William Szekspir * *

 * Poniższy tekst ukazał się w „Kwartalniku Artystycznym” 2019, nr 3(103),


s. 123–128. Tutaj publikowany jest po uprzedniej redakcji.
 * * Ojciec zmienił częściowo tłumaczenie J.M. Rymkiewicza, które w ory-
ginale brzmi:
Gdy mnie porzucisz, gdy mnie będziesz winił
I wyjmiesz z ceny cnoty me ułomne,

9
Uważał, że być dobrym mężem, ojcem, dziadkiem to obowią-
zek i dokładnie go wypełniał. Nie powinniśmy się tym chwalić
czy uznawać za jakieś nasze wyjątkowe osiągnięcie.
Jego miłość do mnie była mądra, nie obiecywała cudów,
wielkiego szczęścia, przygotowywała na zwykłe życie, na brak
odpowiedzi na wiele pytań – nie wszystko musimy wiedzieć.
Nauczyła tolerancji. Nieszukania własnego szczęścia według
stałych wzorów. Opowiadał o małżeństwie, które spotykało
się tylko w czasie obiadów w restauracjach i było to szczęśli-
we małżeństwo.

Falsyfikat życia

Życie bez poezji, bez muzyki było dla niego nic niewarte. Nie
istniał dla ludzi, z którymi można było tylko porozmawiać
o codziennych sprawach. Nie dostosowywał się do nich. Nie
był dla nich niemiły. Zawsze był bardzo uprzejmy i łagodny.
Walczył o czas dla siebie i samotność. Tylko wtedy mógł
być poetą, mógł być szczęśliwy.
Zwykłe życie, codzienne czynności zabijały Ojca.
Bardzo emocjonalnie reagował na dobry wiersz. Poezja
była najważniejsza.
Rozmowa z nim odrywała od codzienności, wprowadzała
w świat tajemniczy i piękny.

Przy tobie będę przeciw sobie czynił,


Byś był bez skazy, choć i wiarołomny.
W. Shakespeare, Sonety, wyb. i oprac. J.S. Sito, wstęp J. Kott,
przekł. J.M. Rymkiewicz, PIW, Warszawa 1964, s. 213.

10
Był też drugi obraz świata, ten ponury. Pełen zbrodni, nudy
i obojętności.
Nigdy nie pozwolił sobie na bylejakość.
Na bylejakość życia.

Urodziłem się w Warszawie

Nie wyobrażał sobie dnia bez spaceru po Łazienkach, bez spa-


ceru Wilczą, Hożą, Piękną.
Opowiadał o akacjach na Pięknej, o rzeźbie gladiatora
w parku Ujazdowskim.
Z radością pokazywał mi napis na murze przy Teatrze Stu-
dio Buffo: „Śródmieście wita chamów z Powiśla”.
Był codziennym podróżnikiem po ulicach.
„Urodziłem się w Warszawie”, powtarzał to często. To było
ostatnie zdanie, jakie od niego usłyszałam: „Pamiętaj, uro-
dziłem się w Warszawie”.

Ocalały z wojny, z powstania z Warszawy

Opisywał rozstrzelanych na ulicach Warszawy w czasie dru-


giej wojny.
Białe pacynki – ludzi w białych torbach na głowie, powią-
zanych za ręce, prowadzonych na śmierć jak kukiełki. Potem
krew, zmywana przez Niemców.
W komentarzu do wiersza napisał, że po wojnie pisaliśmy
słowo „Niemcy” z małej litery.
Niemieckie zakonnice, śmiejące się po egzekucji z kwiatów
na plamach krwi.

11
Zapamiętał słowa matki: „Trzeba to przeżyć”. Ucieczkę
przed łapanką na strych.
Niemieckiego żołnierza na podwórku i znowu matkę, która
mówi: „On nas zabije”.
Żydowskiego chłopca, przychodzącego do nich przez ku-
chenne drzwi, tylko kilka miesięcy. Pytania dzieci z getta:
„Jak wygląda rzeka?”.
Psy rozstrzelane, przez powstańców. Rozszarpane ciało
Gajcego. Matkę szukającą poety.
Niezbombardowane przez aliantów tory do Auschwitz.
Eksperymenty ludzi na zwierzętach, ból niekrzyczących
stworzeń.
Obojętność lekarzy na cierpienie. Wszystko to działo się
obok niego, bardzo go bolało.
Był niepogodzony ze złem świata.
Świat był jednak piękny.
Powiedział, że życie byłoby nie do zniesienia, gdyby nie
myśl o tym, że zobaczy jezioro i las w Lucieniu.
Wiedziałam, nie będę rozmawiać z Ojcem o chorobie i bólu.
Nie chciał tracić czasu.
Rozmowy na ten temat natychmiast kończył. Nigdy nie
powiedział, że czuje ból.
Nie spędził ostatnich lat życia w gabinetach lekarskich.
Wykorzystał je maksymalnie na podróże, poezję, muzykę.
Wiedziałam, że Ojciec ma być do końca poetą, nie chorym,
starym człowiekiem. To on zawsze decydował o tym, kim
będzie. Do końca.

12
Ostatni koncert

Zapamiętam ostatni koncert w Filharmonii – 13 październi-


ka 2018 roku.
Obraz numer jeden: Ojciec siedzi na balkonie. Uśmiecha
się do mnie, bardzo intensywnie, pięknie. Macha ręką. Udało
mu się przenieść na salę koncertową pod marynarką butelkę
z wodą. Kupiłam miejsca na parterze, ale on od sześćdziesię-
ciu pięciu lat chodził na balkon. Jeszcze przed chwilą gniewał
się na mnie za to. Milczał – zawsze gniewał się milczeniem.
Ciszą. Ja wiedziałam za co. Nie musiał mówić.
Przypominam sobie, jak rano, w niedzielę biegnę obok nie-
go ulicą Kubusia Puchatka.
On nie zwalniał kroku. Patrzyłam zawsze w zakryte firan-
ką okno. Wyobrażałam sobie, że tam śpi szczęśliwe dziecko,
które nie musi biec na poranne koncerty dla dzieci.
Teraz muzyka, dzięki tym porankom w Filharmonii, po-
maga mi przetrwać życie.
Tak jak Ojciec czuję jego ciężar. Zawsze z pokoju Ojca
słyszałam muzykę. On słuchał jej naprawdę.
Obraz numer dwa: Ojciec z bardzo spuchniętą nogą wcho-
dzi po schodach – szybko i energicznie, bardzo mocno trzyma
się poręczy. Nie chce pomocy ode mnie.
Zmienia miejsce z parteru na balkon. Wygląda bardzo źle.
Ludzie w takiej sytuacji już nie wychodzą z domu albo ze
szpitala. Widzę, patrzą na niego, raczej niesympatycznie. Jego
wygląd psuje im ten wieczór w Filharmonii.
Pamiętam, jak tak niedawno patrzyli na niego z radością.
Był przystojny, w pięknym garniturze. Nie chcą widzieć czło-
wieka przed śmiercią. To już widać. Za chwilę go nie będzie.

13
Koncert i jego twarz, jak słucha, zawsze były dla mnie jed-
ną całością. Twarz maksymalnie skoncentrowana na muzyce.
Czuję teraz jego nieobecność najbardziej w Filharmo-
nii. Spędziliśmy w tym miejscu razem dużo czasu. Była tam
z nami tylko muzyka. Nie słyszę tak muzyki jak wtedy, kiedy
był ze mną Ojciec. Rząd czwarty miejsce dwudzieste szóste,
Stare Powązki, tam jest teraz.
Ostateczny numer. Już go nie zmieni.

Thomas Stearns Eliot

Przetłumaczył Eliota.
W Szeptach nieśmiertelności napisał:

Droga Małgosiu,
jest to trzydzieści lat mojej pracy.
Całuję Ciebie i całą Rodzinę.

Krzysztof

Dedykacja na przekładzie Jałowej krainy Eliota

Małgorzacie
Wszystko co chciałem Tobie
powiedzieć,
powiedziałem już dawno mój Telemaku
moja Oliwio, mój Gilu
i teraz kiedy piszę ostatnie zdania przekładu
– jak człowiek, który kończy dzień –

14
nie pamiętam kamiennych krzeseł,
liści glinianych dzbanów
tylko chłód wieczoru
idący od lasu –
ciemniejącego ogniska
z dogasającymi polanami słońca –
i chciałbym dać Tobie nie słowa,
lecz tamten wieczór leżący cieniami
na szafie i półkach,
gdy w otwartym oknie
czytałem pierwszy raz –
a wiatr przewracał we mnie
stronę za stroną *

Ostatnia rozmowa

O Oscarze Wildzie. Prosił, żebym przeczytała mojemu syno-


wi Tymonowi: Wzór milionera.

Przeprowadzka

Po wielu latach, kiedy mieszkałam daleko od niego, prze-


prowadziłam się blisko niego, do Śródmieścia. Tak dawno
nie widziałam roześmianego Ojca w ten sposób, jak wtedy,
gdy pierwszy raz mnie odwiedził. Ostatni raz może w dzie-
ciństwie. To było na miesiąc przed jego śmiercią.

 * K. Boczkowski, Dusza z ciała wyleciała, Wydawnictwo Literackie, Kra-


ków–Wrocław 1985, s. 13.

15
Na kilka miesięcy przed śmiercią uśmiechał się jak dziecko,
które chce przeprosić za zbite kolano. Jakby miał powiedzieć
jej, że to jeszcze nie teraz, że na nic groźnego nie jest cho-
ry. Opisywał to zachowanie umierających, gdy był studentem
medycyny.
Chciał schować się przed śmiercią. Całe dni był w Łazien-
kach. Chciał tam umrzeć.

Ostatnie chwile w domu

Wyjechał na wózku. Do szpitala, gdzie zmarł. Miał na głowie


czapkę z guzikami-oczami. Lubił ją nosić. Wtedy było jego
ostatnie spojrzenie na pokój.
Przypomniało mi się, jak rozpoznawałam, że to on dzwoni
do drzwi – energicznie, mocno. Nikt tak nie dzwonił. Wie-
działam – już nie wróci.

W bibliotece Ojca

Ogromna liczba książek, w każdej – notatki ołówkiem, pod-


kreślone fragmenty, zasuszone liście, bilety, to znaki prowa-
dzące przez jego życie.
W Dziennikach Tołstoja bardzo dużo znaków. Przeczytał
mi fragment i ten fragment jest w jego tomiku wierszy –

30 marca 1884
Byłem w fabryce pończoch. Gwizdki oznaczają to, że o 5. chło-
piec staje przy maszynie i stoi do 8. O 8. pije herbatę i znów staje

16
do 12. od 1. stoi do 4. O wpół do piątej staje i stoi do 8. I tak co
dzień. To właśnie oznaczają gwizdki, które słyszymy, leżąc rano*.

Pan Tadeusz

Na biurku Ojca zawsze był Pan Tadeusz. W każdą podróż


zawsze zabierał Pana Tadeusza. Przy szpitalnym łóżku, ostat-
niego dnia – Pan Tadeusz. Pan Tadeusz był zawsze przy nim.

Spóźniłam się

Dzisiaj, kiedy już znam tytuły jego najpiękniejszych wierszy,


nie mogę mu o tym powiedzieć.
Dzisiaj, kiedy wiem, jak wielką radością było chodzenie
z nim na spacery, kiedy zauważał to, czego inni nie widzieli,
pokazywał na małe ślimaczki z tyłu kamienia, nie mogę mu
o tym powiedzieć.
Dzisiaj, kiedy wiem, jak wielką radością były z nim koncer-
ty w Filharmonii, kiedy słyszał to, czego inni nie słyszeli, opo-
wiadał o muzyce tak pięknie, nie mogę mu o tym powiedzieć.
Widzę, jak idzie alejką parku Ujazdowskiego, szybko, lek-
ko zgarbiony, lekko kulejący i nic nie mogę mu już powiedzieć.
Jesteśmy „nocne zwierzęta” – widzimy dobrze w nocy.

 * L. Tołstoj, Dzienniki, 1847–1894, tom I, przekł. M. Leśniewska, Wy-


dawnictwo Literackie, Kraków 1973, s. 328.

17
Pogrzeb był 15 listopada

Po przejściu przez czwartą bramę Starych Powązek zatrzy-


maliśmy się.
Przed bramą stał wózek, na nim urna. Zaczęliśmy chodzić
po cmentarzu, tak jakbyśmy nie chcieli zostawić go na ostat-
nim noclegu, do końca pożegnać.
Myślałam o tym, że tak wiele razy chodziłam z nim tą
alejką. Po obu stronach brzozy.
W prawo przy grobie Tetmajera. Potem do pierwszej pom-
py i w lewo. Za każdym razem Ojciec powtarzał, jak tam dojść.
To droga na grób jego Ojca.
W donicy na grobie mech, który Ojciec przywiózł z lasu
w Lucieniu.
Po kilku minutach wróciliśmy. Nagle wiem, pora już iść.
Było mu tutaj z nami bardzo ciężko, ale wypełnił swój
obowiązek życia solidnie.
Mówił, że został urodzony. Miał na szczęście na tej dro-
dze poezję i muzykę.

18
Aleje Ujazdowskie, Nowy Świat, Oboźna

Drzewa powiedziały mi prawdę.


Chmury powiedziały mi prawdę.
Co mogłem im odpowiedzieć?
– leżąc wśród sosen i buków nad brzegiem jeziora.

Kochałem was, kamienne tunele


okryte lawą asfaltu,
chłodne aleje bibliotek
i lampki nocne nad głowami dziewcząt,
ulice schodzące samotnie
jak korytarze kreta –
gdzie leżą czarne skrzydła nietoperza
i do połowy obgryziona mysz.

Kochałem uśmiech niedorozwiniętego chłopca


jedzącego frytki z tekturowej tacy,
czarne włosy dziewczyny spięte na czubku głowy
aptekarską gumką,
kurz i zapach asfaltu na Nowym Świecie,
samotną brzozę dotykającą balkonu
drugiego piętra,

19
księgarnię na Foksal obok sali bokserskiej
pachnącej niveą i potem.

Wracam do was jak cień wraca do sosny,


jak pień drzewa powraca do ziemi.
Od was chmury i buki – od Prawdy do Rzeczywistości *.

 * K. Boczkowski, Dusza i śnieg. Wiersze wybrane, Wydawnictwo Minia-


tura, Kraków 1997, s. 20.

20
Ojciec zmarł

Ojciec zmarł. Odeszło tylko ciało.


Jest przy mnie. Słyszę jego głos.

Ojciec zmarł. Co to znaczy?


Nie zapalą się dla niego lampki
przed świętami na ulicach.
Jeszcze jeden rok mógł na nie popatrzeć.
Być szczęśliwy.

Nie pójdziemy na koncert do Filharmonii.


Nie zadzwoni.
Nie przyjdzie.
Nie będzie rano chodził z psem na spacer.

Ojciec zmarł. Jest kamienna ławka za wodospadem w parku


Ujazdowskim, na której siadał. Jezioro, po którym pływał na
wznak, patrząc na chmury.

Pozostał ten sam brzeg. Zamek w Niedzicy.


Drogi po górach. Dunajec ciemnogranatowy.

21
Noc zimowa, noc wiosenna

Cisza

Teraz Cisza.
Cisza przed zapaleniem świateł na choince.
Oczekiwanie. Obserwowanie.
Dzieci są najważniejsze. Wierzą w Świętego Mikołaja.
Wyruszają Trzej Królowie.
Najgorsza pora roku – Zima. Na podróż.
Zostawili złote pałace na łagodnych wzgórzach.
Daktyle i owoce morza na srebrnych tacach.
Róże w ogrodach.
Wyruszyli. W noc. W mróz.
Wielbłądy krnąbrne.
Ziemia twarda.

Noc zimowa

Otul się tą nocą.


Od piętnastej noc zaczyna działać.
Można się poddać.
Nie walczyć. Ciemność. Cisza. Spokój.

23
Noc zimowa nie kończy się.
Noc zimowa nie zaczyna się.
Nie jest to noc duszy. Długa noc.
Bez ciemności w sercu.
Niesie światło.
W południe przygotowuje się już do ataku.
Zasłania brzydotę ulic i ludzi.
Jest tłem dla zapalonych latarni. Tłem dla marzeń.
Oddziela od niepokoju.

Pozwala na zapalenie świec. Milczenie.


W zimową noc można ukryć się.
Noc zimowa to zapowiedź nocy wiosennej.
Noc wiosenna to zapowiedź nocy zimowej.

Prawdziwa noc przede mną

Czekam na gęstą, czarną noc. Na moment, kiedy mogę


w niej się zanurzyć. Daje ona samotność. Jestem w samotno-
ści szczęśliwa.
Noc pokonuje światło. Nie każe niczego zdobywać. Czar-
ny jedwab zakrywa wszystkie niedoskonałości. Wyszczupla.

Czym są noce?

Czym są noce? Nawiasami snu. W nocy milczymy. Noce są


zapowiedzią śmierci. Uwerturą śmierci.
Chwilowymi próbami nieistnienia. Oddalenia dni. Wy-
gaśnięcia za mocnego oświetlenia. Powrotem do przednaro-

24
dzenia. Wyłączeniem zmysłów. Noc jest delikatna jak jedwab,
miękka i cicha.

Jestem jak sowa, uciekam od dni. Od narzucającego się światła.


Za długiego czerwcowego trwania. Wystarczy mi szara barwa
zimy. Blask latarni. W zimie jestem sobą. Ze wszystkich pór
roku wybrałam zimę.

Kiedy pada śnieg

Śnieg zaczyna padać. Uczucie radości.


Drogi białe. Niedokończone. Doskonałe.
Słowa łagodnieją. Myśli uspokoiły się.
Zmysły nastawione na spokój.
Smak gorącej czekolady z bitą śmietaną zabija troski.
Płatki śniegu wirują w świetle latarni.
Białe kawałki waty cukrowej.
Latarnie stworzone są dla śniegu.
Opiekunki nocy. Strażniczki śniegu.
Dzieciństwo nadchodzi.
Słyszę głos Ojca:

„Gdy pada śnieg,


gdy sypie śnieg,
zupełnie jak z poduszki”.

25
Wędrówki

Byłam dzieckiem.
Nie mogłam zasnąć w długie, zimowe noce.
Czas kończył się bezsennością.

Zaczęliśmy wędrówki ulicami.


Po drodze piliśmy czekoladę.
Na dworze był mróz. Czekolada była pachnąca.
Gorąca czekolada w cienkich plastikowych kubkach.
Można było ją utrzymać tylko przez rękawiczki.

W świetle lamp, mróz mieszał się ze śniegiem.


Do czekolady wpadały płatki śniegu.
Śnieg wirował. Blask z lamp nie jest po to, żeby oświetlić ulicę.
Blask oświetla taniec śniegu.

Wchodziliśmy na Nowym Świecie do sklepiku ze zwierzętami.


W małych klatkach były uwięzione kanarki, chomiki.
Ich zapach, widok garbatej właścicielki, ze skrzywioną twarzą,
wyganiał nas za drzwi.
Ze sklepiku uwolniliśmy kanarka albo chomika –
po śmierci poprzedniego zwierzątka.

Po otwarciu drzwi do restauracji Bazyliszek na Starym Mie-


ście, nie od razu otwierał się widok na kurczaki pieczone na
rożnie. Najpierw był zapach.

26
Zapomnienie

Czarna zimowa noc patrzyła przez szyby.


Czekała aż wyjdziemy.
Znowu będzie mogła nas złapać. Zatopić w mrozie,
w nadziei wiosennego wieczoru.
Byłam zajęta szybkim stawianiem kroków, pokonywaniem drogi,
piciem gorącej czekolady.

Zapominałam o koszmarze następnego dnia.


Nudzie szkoły. Dusznej klatki z jarzeniówkami.
Byłam w niej zamknięta przez długie godziny zimowych dni.
Zapominałam w drodze o sprawdzianach.

Zawsze miałam zimne ręce. Nawet najcieplejsze rękawiczki


nie pomagały.
Po przeciwnej stronie zimy czekał sen.

Zwycięstwo

Wygrywaliśmy wojnę z zimowym dniem.


Wygrywaliśmy wojnę z zimową nocą.
Dzień zaczynał się wstawaniem przed szkołą po ciemku.
Potem droga do zatłoczonego autobusu.

Dzień kończył się drogą beztroskiego dzieciństwa.


Dzieciństwa, o którym przypominają mi zimowe noce.

27
Klęska

Nigdy nie powtórzyliśmy spacerów do Bazyliszka.


Po ostatnim Jego koncercie w Filharmonii, na postoju dla
Taxi, chciał wrócić do domu spacerem przez Nowy Świat. Po-
kazał głową w stronę ulicy Kubusia Puchatka.
Było zimno. Wolałam wrócić taksówką.

Nie zorientowałam się. Chciał powtórzyć spacer z mojego


dzieciństwa. Za kilka tygodni zmarł.

28
Brak zmian

W pokoju mojej babci jest komoda. Stoją krzesła.


Od zawsze do dzisiaj. Wielkie meble z dzieciństwa –
mają teraz dla mnie normalne rozmiary.
W mieszkaniu jest kilka pudełek kluczy.

29
Klucze

Mają przyczepione wstążki z podpisami –


„od biurka w gabinecie ojca”, „szafa mamy”.
Ludzie odeszli. Klucze zostały.

30
Kościół Zbawiciela 1954

Wszedł do kościoła swojego dzieciństwa.


Zrozumiał. Boga nie ma. Był wolny.

Wolnością dziecka. Nie szukał Boga.


Nie rozumiał świata. Wolnością dziecka.
Chowającego się na chwilę za drzewem w parku.
Dziecka czekającego na odnalezienie.

W kościele Zbawiciela zgubił Boga.


W kościele swojego dzieciństwa.

Zobaczył zabite kobiety, gdy miał osiem lat.


Po upadku Powstania Warszawskiego.
Kobiety leżały przed kościołem Zbawiciela.

31
Podwórko – oficyna Marszałkowska 77

Wyrzucał przez lufcik monetę. Kataryniarz kłaniał się w stro-


nę okna. Papuga zakrzywionym dziobem uderzała w łańcu-
szek na nodze. Cygan grał na akordeonie. Połykacz ognia
przychodził w piątki.

Na początku sierpnia było upalnie. W bramie kamienicy


na Marszałkowskiej 77 zobaczył powstańców. Rozmawiali
z ośmioletnim chłopcem. Niewiele starsi od niego. Słyszał
jak śpiewają piosenki.
Na podwórku przy stolikach kobiety grały w karty.
Miejsce stolików zajęły groby. Zmarłych zawijano w prze-
ścieradła.
Sen przechodził w śmierć. Piosenki zastąpiły pogrzebowe
salwy. Bomba „krowa” spadła przez cztery piętra. Uszkodziła
pokój stołowy. Był wtedy z matką w piwnicy.

Nie słuchał rodziców. Zabłądził z kolegami w korytarzach


połączonych piwnic. Nie powiedział o tym Ojcu.

Ojciec czytał mu książki dla dzieci. Kupował ciastka.


Chodzili do cukierni w domu Braci Jabłkowskich.

32
W ostatnie dni Powstania prawie nie wychodzili z piwnicy.
Mieszkali po dobrej stronie barykady. Przeżyli.

Dwa dni po kapitulacji, na podwórko Marszałkowskiej 77,


wszedł żołnierz niemiecki. Uśmiechnął się do niego. Przez
chwilę stał pomiędzy krzyżami. Na podwórka nie wrócili Cy-
ganie, kataryniarze z papugami, połykacze ognia.

33
Wygnanie

6 października 1944 roku wychodzili z Warszawy. Maria trzy-


mała syna za rękę. Obok idzie Pelcia – ukochana niania. Za
nią Zygmunt. Maria ciągnie za sobą sanki z kilkoma rzecza-
mi. Niemcy śmieją się. Za chwilę w towarowych wagonach
pojadą do Pruszkowa.

36
Charlotte – Plac Zbawiciela

Kawiarnia z widokiem na kościół jego dzieciństwa.


Nie chodził do niej na kawę.
Nie mogę nie pamiętać o tym, co widział.
Wspomnienia rzucają cienie.
Do Warszawy jestem przywiązana.
Trwam z nią.

37
Powracający sen

Powtarza się sen. On jest dzieckiem. Ojciec i matka biegną


z nim po schodach na pierwsze, drugie, trzecie piętro. Drzwi
na strych są otwarte.
Stoją pomiędzy deskami i rozwieszonym praniem. Słyszą
ostre słowa Niemców.
Długo czekają. Wychodzą na ulicę.
Ulicę pełną słońca.

38
Teraz tu są tory

Jestem na Marszałkowskiej 62. Idę od okna z widokiem na


Marszałkowską 77. Na tym miejscu stała kamienica, w której
trwało życie przedwojennej rodziny. Teraz tu są tory tram-
wajowe.
Na Marszałkowskiej 77 moi dziadkowie założyli w 1924
roku Lecznicę. Stąd odjeżdżał dziadek na domowe wizyty
lekarskie. Zabierał syna ze sobą. Trzyletni chłopiec czekał
w samochodzie z kierowcą. Na zdjęciu, zrobionym na Mar-
szałkowskiej przez ulicznego fotografa, idą uśmiechnięci.
Widzę jak uciekają w czasie łapanki. Wbiegają do bramy.
Bramy, piwnice, strychy ulicy Marszałkowskiej uratowały
ich. W bramach, piwnicach, strychach ulicy Marszałkow-
skiej Bóg był.

39
Na zdjęciu zrobionym przez ulicznego fotografa idą uśmiechnięci
Zabierał syna ze sobą
Warszawa – styczeń 1945 rok

Kamienna pustynia. Mróz, słońce, śnieg. Trzy kolory, niebie-


ski, czarny, biały. Gdyby nie niebo, miasto wyglądałoby jak
na niekolorowym filmie.

Ludna połączona z Książęcą, utworzyły wąwóz wśród zwalisk.


Plac Trzech Krzyży otoczony fragmentami ostrych szczytów,
wypalonych domów. W jednym ocalała ściana z przyczepioną
umywalką. Firanki, skrzydła samotnego ptaka, próbują ode-
rwać się od wypalonego okna.

Na środku wielki pancerz żółwia bez nóg. Kopuła kościoła św.


Aleksandra na placu Trzech Krzyży.
Przejeżdża motocykl. Skręcił w dymiące kratery Nowego
Światu. Na przyczepie leży mężczyzna. Krew leci mu z ust.

Po prawej płonie Pałac Staszica. Bezsilność. Nie ma wody. Ko-


ściół Świętego Krzyża z rozprutym pustym wnętrzem. Przed
nim leży Chrystus, pod nim krzyż. Ręką pokazuje na zimo-
we, niskie niebo. Ruiny pałaców nie zasłaniają Krakowskie-
go Przedmieścia. Krajobrazu nie zamyka Kolumna Zygmun-
ta i katedra św. Jana. Elewacja wizytek ocalała. Pałac Rady

45
Ministrów spalony. Hotel Bristol pali się. Na cokole nie ma
Adama Mickiewicza.

Na skrzyżowaniu z Bednarką człowiek. Zamiast butów ma


szmaty na nogach. Krzyczy „niech żyją Polacy”. Echo od-
bija jego głos. Kolumna Zygmunta roztrzaskana. Król wbity
w bruk. Dalej trudno iść przez masyw ruin Starego Miasta,
pomieszanych z prochami ludzi. Można wrócić przez pu-
stynię – cmentarz Getta. W Łazienkach wypalony pałac Na
Wodzie. W ścianach, na metr od ziemi, wywiercone otwory.
Niemcy nie zdążyli podłożyć ładunków. Budynek Gestapo
w Alei Szucha niezniszczony. Otoczony zasiekami.

46
Ocaleli i musieli wrócić

Nie zobaczą miasta, które opuścili.


Po odbudowie zostaną wyspy kamienic,
parków, ulic.
Nie odnajdą twarzy i miejsc.

47
Marszałkowska 62

W lutym wraca Maria samochodem wojskowym złapanym


jako autostop. W bramie kamienicy pod numerem 62., na
Marszałkowskiej, znajduje kartkę od siostry: „Marysiu miesz-
kamy pod numerem 3”.
Wynosi gruz wiadrami. Śpi w pokoju, w którym zamiast
szyb jest dykta. Poranione ręce owija w bandaże. Chodzi po
urzędach. Prosi o jak najszybsze podparcie stropów kamieni-
cy. Na podwórku, cmentarzu, jest kapliczka z Matką Boską.
Rzeźba była przywieziona w pierwszych dniach Powstania.

Zygmunt miał chore serce. Nie mógł jej pomóc.


Zmarł w lutym 1946 roku, jego pogrzeb był w Teatrze
Współczesnym.

48
Pogrzeb w Teatrze Współczesnym

Siedział na widowni. Miał 9 lat. Kościół jego dzieciństwa, do


którego przychodził z ojcem, był zniszczony w czasie Powsta-
nia Warszawskiego.
Trumna leżała na scenie. Scena była ołtarzem. Msza po
śmierci jego ojca była w Teatrze Współczesnym. Zmarł nagle
6 lutego 1946 roku. Poranek mroźny. Zamglony.
Ojciec wracał do niego w snach. Wykuty w białym mar-
murze. Ramiona miał silne. Ręce i nogi szczupłe.
Pogrzeb ojca wyśnił w Duomo. Wnętrze katedry otaczały
mury kościoła jego dzieciństwa. Msza w teatrze pozostawiła
uczucie niedokończonego sacrum. Nie pożegnał się z ojcem
w kościele. Niósł ojca w sobie.

Pieta Florencka Michała Anioła

– teraz wracasz w snach coraz delikatniejszy


bielszy skurczony przezroczysty –
trzymam w rękach silne ramiona
ale piersi plecy nogi opadają
szczupłe i drobne
jak lalka,

51
– tyle lat noszę ciebie
jak płód
z papierową skórą brzucha
przez którą prześwitują granatowe żyły

gdybym mógł ciebie złożyć


w rowie przydrożnym chłodnym
wśród kaczeńców
albo w Duomo w gromnicach i kaliach
Kościół w snach oznacza cierpienie –
a co oznacza to cierpienie we śnie?
Zaduch
ciężar kamienny
ciało
na płucach na czaszce na brzuchu
– od tylu lat pamiętam,
że kochałem ciebie

15 II 1975 *

 * K. Boczkowski, Światło dnia, grafika M. Spychalska, Ludowa Spół-


dzielnia Wydawnicza, Warszawa 1977, s. 47.

52
Kobieta Namiętna

Na sztuce Kobieta Namiętna, w Teatrze Współczesnym, po-


wiedział mi o pogrzebie jego ojca.
Szedł z matką za trumną przez Warszawę na Stare Po-
wązki.

53
Milczał o Powstaniu w Getcie

Pisał o Powstaniu w Getcie.

Dlaczego?
pamięci Władysława Szlengela

Najwięcej pytań w Getcie


zadają dzieci:
Jak wygląda las
Co to jest rzeka
Co robią pszczoły
Dokąd mrówka ucieka
Dlaczego Bóg jest Niemcem? *

 * K. Boczkowski, Białe usta, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa


1989, s. 87.

54
Milczał o Powstaniu Warszawskim

Pisał o Powstaniu Warszawskim.

W dwa dni po kapitulacji


żołnierz Wehrmachtu z karabinem i w hełmie
wszedł wśród grobów na podwórko Przylgnąłem do Matki
„on nas zabije” […] *

„Płynę z Ojcem, oświetla rzekę domem pochodnią płonącą


w dziesiątym dniu Powstania” * *.

Niewyraźnie zapisana kartka na kilka dni przed śmiercią:

Nigdy nie mówiłem o Powstaniu Warszawskim. Miałem osiem


lat i razem z kolegą szedłem tunelami łączącymi piwnice. Wy-
szliśmy na nieznane podwórko. Widzieliśmy trupy ludzi. Ucie-
kliśmy przestraszeni do własnych piwnic. Mieszkałem na Mar-
szałkowskiej, róg Wilczej.

 * K. Boczkowski, Podwórko – Marszałkowska 77 [w:] idem, Tylko Kasan-


dra zna prawdę, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2009, s. 9.
 * * K. Boczkowski, Sny [w:] idem, Ja – mój przyjaciel, Wydawnictwo Nowy
Świat, Warszawa 2003, s. 102.

55
Dziennik mojego Dziadka

Ojciec od dnia narodzin syna w maju 1936 roku prowadził


dziennik.

30 października 1944

1 sierpnia wybuchło nieszczęsne powstanie w Warszawie. Sześć-


dziesiąt dni piekła przeżyliśmy w trwodze i niebezpieczeństwach.
Mało którego dnia spaliśmy po kilka godzin na dobę, będąc pod
alarmami i pociskami, które na większą część dnia spędzały nas
do piwnicy. W piwnicy wśród zgiełku i krzyku panowała wsza-
wica, od której nikt się nie mógł ustrzec. Nasz dom jak wiele in-
nych został ugodzony ciężkim pociskiem, rozwalił on dach, dwa
górne piętra oraz uszkodził sufit i przebił sufit naszego pokoju
stołowego. Januszek w czasie całego tego zgiełku nie wykazywał
niepokoju ani trwogi. W czasie uderzenia pocisku był z Marysią
w piwnicy. Ja zaś w pokoju ze znajomymi.

Nikt szwanku nie poniósł. Było to 20 września 1944. Całe 60


dni powstania byliśmy pod gradem pocisków. Odłamki grana-
tów często spadały na podwórka przez okna i balkony. Raniły
wiele osób. W miarę zbliżania się dnia kapitulacji obraz miasta
był smutniejszy. Coraz więcej rannych, grobów ulicznych. Tam

57
gdzie przedtem były chodniki są kopce z krzyżami oraz barykady.
Trudno objąć wszystkie szczegóły. Drożyzna okropna, żywności
coraz mniej.

Zabierając trochę rzeczy na sanki 6 października wyszliśmy


czworo: Ja, Marysia, Januszek i Pelcia jego wychowawczyni.
Tego dnia pod wieczór byliśmy w towarowym pociągu na Dwor-
cu Zachodnim. Zgiełk i płacz. Kobiety, dzieci i starcy wtłoczeni
do wagonu jak śledzie. Wysiedliśmy w mieście Pruszkowie jak
po wyjściu z kaźni.
Około 21 byliśmy w Pruszkowie koło obozu, który się mie-
ścił w dawnych namiotach kolejowych. Przebywaliśmy tam dwie
doby, ale w ciągu tego czasu przeżyliśmy tyle trwogi i niepokoju,
że aż strach wspomnieć. Udało się wydostać wprost cudem, bo
pozostałych pakowano do wagonów i rozrzucano po Generalnej
Guberni. Rozdzielono dzieci od rodziców.

30 marzec 1945

W końcu lutego Marysia jedzie do Warszawy przez okazję sa-


mochodem wojskowym. W mróz z długim postojem i na otwartej
platformie. Ubrani jesteśmy marnie, nogi poranione od grubego
obuwia. Marysia z trudem dojeżdża do Warszawy. Patrzy na
spalone domy. Wszystko w gruzach, całe miasto. Tylko odcinek
»nasz« od Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej w kierunku Mo-
kotowa ma nieliczne domy możliwe do zamieszkania. Z trudem
zdobywamy lokal i pokoik dla mnie na gabinet lekarski. W loka-
lu siedzą goście i palą meblami. Całość tak zanieczyszczona, że
trudno o coś potworniejszego. Okien ani szyb nie ma. Zabijamy
je dyktami. Nasz były kierowca karetki pogotowia wprawia nam
kilka szyb, żeby nie zamarznąć nocą. Śpimy w ubraniach i butach.

58
Powoli stopniowo i to z nakładem dużej pracy udaje się Mary-
si oczyścić mieszkanie. Marysia w tym czasie nieprawdopodob-
nie wychudła, wynosząc ciężkie wiadra gruzu z mieszkania na
podwórze. Ja chory. Ledwie oddychający. Musiałem patrzeć na
odgrzebujących się Warszawiaków. W gruzach marzną, sklepy
budują, pełni są humoru i chęci życia.

Po moim ataku sercowym jestem inwalidą. Ataki moje są groź-


ne i nieraz czuję się bliski śmierci. Ogarnia mnie niepokój o tych,
którymi musiałby się ktoś opiekować. Niepokoi mnie los Januszka.
On jest wątły i wrażliwy. Takim ludziom najgorzej na świecie.
Na ogół lubią go wszyscy, ale takim wrażliwym naturą los daje
kłopoty ponad ich nerwy i siły. Zamiast życia znoszą same udrę-
czenia. Januszek prawdziwy mój przyjaciel. Bez niego w dzi-
siejszych moich warunkach byłoby mi bardzo smutno na świecie.
W wielkim moim smutku i załamaniach tu w Warszawie – on
jeden mały dodawał mi otuchy i chęci do życia. Wiedział zawsze
jakim słowem mnie pocieszyć w smutnej rozterce.

59
Weksel

Za niemieckiej więc okupacji banki o charakterze lub choćby


nastawieniu mniej więcej społecznym przychodziły z pomocą
inteligencji pracującej, która trwała w oporze przeciw Niem-
com za sprzeciw Niemcom i nie mogła zarabiać w swoich za-
wodach. […]
Kiedy wojna się skończyła, nikt z nas nie myślał o wekslach
wobec doniosłości zgłaszających się spraw. […]
Tymczasem, po czterech przeszło latach, dowiedzieliśmy
się, że zginęło w Warszawie trzysta tysięcy ludzi, spłonęła
i rozsypała się w gruzy dawna stolica, lecz weksle ocalały!
Cały jeden portfel wekslowy przywieziono, jak wieść niosła,
podobno z Kanady! Zamiast arrasów, a ku strapieniu pracują-
cych i nie rozporządzających przeważnie zbędnymi pieniędz-
mi ludźmi. I stara zasada przekreślonego, zda się na zawsze,
świata, że pieniądz musi zarabiać, okazała się nie tylko żywą,
ale żwawą, rumianą i obdarzoną potężnym apetytem. […]
I procenty, widzi pani, też się liczą od terminu płatności tego
weksla. A ten termin, ten dzień płatności wypadał – o, proszę
spojrzeć – 20 października 1944 roku. Któż mógł się w tym
terminie zgłosić? Przecież byłam na wygnaniu. I… i przecież
nie było Warszawy.

60
Uśmiechała się, ale głos jej nieznacznie się zmienił i jesz-
cze bardziej ścichł, gdy to mówiła. Lecz mnie spłoszyły tylko
słowa: – „byłam na wygnaniu”. Nie „byliśmy”, lecz „byłam”.
– Pani Zofio – zapytałam truchlejąc. – A… a pani syno-
wie? […]
Uśmiech nie zszedł z jej twarzy. Ociągała się tylko cokol-
wiek z odpowiedzią i przez chwilę słychać było głośniej na-
trętne stukanie maszyn.
– Nie mam synów – rzekła wreszcie – To jest… został mi
jeden. Został mi najmłodszy. Jeden zabity na Pawiaku. Dwaj
polegli w Powstaniu. Najmłodszy wyszedł z Powstania inwa-
lidą. Pół roku szukałam go po ewakuowanych z Warszawy
szpitalach. Widzi Pani, stracił prawą rękę. Miał być pianistą…
– A gdzie jest, że pani mówi: „Nie mam synów”?
– usiłuję się nagiąć do rzeczowego tonu jej informacji.
– Nie mam go przy sobie. Został widzi pani, aresztowany
cztery miesiące temu. Wtedy, wie pani, jak było tyle areszto-
wań między byłymi żołnierzami Armii Krajowej.
Patrzę na nią pytająco, nie śmiem pytać, ale jak w wierszu
Staffa „Ja nie zapytam, a ty mi odpowiesz”, pani Zofia odpo-
wiada na moje nieme spojrzenie:
– Ach nie proszę pani. Naprawdę w nic się nie wdawał. Był
studentem przyrody. Cały w naukach. Nie, nie byliśmy aż tak
szaleni lekkomyślni. Zapłaciliśmy zbyt wielką cenę. Padliśmy
ofiarą zbyt wielu złudzeń… *

 * M. Dąbrowska, Weksel [w:] eadem, Opowiadania, Spółdzielnia Wy-


dawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1972, s. 196–198.

61
Dog Gaga

Znałam dobrze zarysowane przez Gagę, biało-czarne klawi-


sze fortepianu, na którym grała uderzając łapami. Co wieczór
Gaga decydowała o końcu wizyt, kładąc się pod drzwiami.

63
Stara Panna

Niezamężna kobieta w wieku osiemnastu lat, była dla mojej


babci starą panną. Według niej lepiej jest rozwieść się szyb-
ko po ślubie, niż zostać starą panną. Często pytała mnie czy
mam narzeczonego.
Ojcu nie podobały się historie o narzeczonych, rozwodach
i starych pannach.

64
Niezapłacona wizyta

W czasie okupacji do Lecznicy przyszedł niemiecki żołnierz.


Wychodząc nie zapłacił za wizytę. Maria poszła w tej spra-
wie na policję. Znała dobrze niemiecki. Za kilka dni Niemiec
zwrócił pieniądze.
Przed wyjściem przeprosił.

65
Poezja

Walczyła z poezją. Nie czytała jej. Nie rozumiała.

Chciał zostać poetą, skończyć historię albo polonistykę.


Matka powiedziała do niego, żeby lepiej poszedł do cyrku.

66
Medycyna

Musiał zostać lekarzem. Tak jak jego ojciec. Wybrała dla nie-
go przyszłość.
Poezja nie istniała w jej życiu. Mówiła do niego, że lekarz
zawsze będzie potrzebny. W rodzinie miało być „jak u ludzi”.
Nie chciał leczyć. Nie miał powołania.
Mój dziadek od jego narodzin prowadził dziennik. Szczę-
śliwy z pierwszych wierszy syna. Bał się go zostawić. Wiedział,
że niedługo umrze. Dostrzegał delikatność syna.
Łagodny głos ojca wracał do niego, gdy słuchał Mozarta.
Gniewny głos matki rozpoznawał w Stabat Mater.
Skończył medycynę. Była z niego dumna. Nigdy nie po-
wiedziała mu ani jednego słowa o jego wierszach. Nie zauwa-
żała tomików, nagród.

Nagrobek myśliwego
matce

Jakże mały jest człowiek wobec nocy. Stoi z drobnym płomykiem


oddechu w kryształowej kuli wszechświata i mówi słowa, któ-
rych nie rozumieją ani ludzie, ani ryby. U jego nóg leży tylko pies
i strzały. Śmierć wykręca mu ręce i głowę i odprowadza – tam –
gdzie nie ma ani Jego, ani Jej *.

 * K. Boczkowski, Dusza z ciała wyleciała, op. cit., s. 45.

67
Cyrk mojej babci

Po maturze powiedziałam babci, że chcę zdawać na filozofię


na Uniwersytecie Warszawskim.
Odpowiedziała, że zna lepszą szkołę pod Warszawą. Roz-
łożyła już swoje namioty cyrkowe.
Skończyłam prawo.

68
Szepty wieczności

Nie słuchał matki, pragnął poezji.


„Poezja jest modlitwą i miłością, bądź szczęśliwy i bez
nich” * – nie potrafił.

W ostatnich słowach w Szeptach Nieśmiertelności – książ-


ce, w której przetłumaczył poezje wybrane T.S. Eliota –
napisał:

Problem cierpienia, związany z twórczością wielu artystów,


w przypadku Eliota, Michała Anioła czy Beethovena wysuwa
się na plan pierwszy. Lecz to nie sztuka jest głównym źródłem
cierpienia, ale cierpienie (często połączone ze zmysłowym lub
duchowym zachwytem) jest źródłem sztuki. Sztukę bowiem
tworzą prawie zawsze ludzie, którzy w ten sposób pragną
przezwyciężyć, przesublimować albo utrwalić to, co ich boli
i/lub zachwyca. Za jej grzech pierworodny można więc uznać
fakt, że rzadko bodźcem do jej powstania jest szczęście i dla-
tego, szczególnie w wypadku literatury, nie kreśli ona zbyt
często obrazów radości. Jest jednak niezbędna dla tej zawsze

 * K. Boczkowski, Sny [w:] Ja – mój przyjaciel, op. cit., s. 102.

69
małej garstki ludzi wrażliwych na zło oraz na piękno świata
i człowieka, na ich przemijalność. Na to wszystko, co przekra-
cza nasze pojmowanie *.

 * T.S. Eliot, Szepty Nieśmiertelności, przekład, wprowadzenie i komen-


tarz K. Boczkowski, wyd. 5 zm. i rozsz., Wydawnictwo Adam Mar-
szałek, Toruń 2013, s. 288.

70
Pożegnanie z babcią z Marszałkowskiej

Przyszłam do niej w styczniu 1987 roku. Siedziała w fote-


lu. Mimo osiemdziesięciu dziewięciu lat miała zgrabne nogi.
Wiele razy żegnałam się z nią przed wyjazdem. Pierwszy raz
miała w oczach łzy. Nie wyjeżdżałam na długo.
Pierwszy raz wróciłam się z klatki schodowej. Chciałam
na nią spojrzeć. Zbiegłam po schodach. Słyszałam odgłosy
z oficyny. Nie pamiętałam słów „nigdy”. One były. Mierzyły
puls na jej ręce. Jak wrócę, nie zobaczę jej.

Była piękna. Przez większość życia młoda.

73
List Tamary

Kochany Januszku

W tym liście nie znajdziesz nic pilnego. Dlatego Ty, człowiek


bardzo zajęty, możesz go sobie odłożyć na chwilę, aż nie bę-
dziesz miał nic ważnego na głowie. Najbardziej zajętym lu-
dziom to się zdarza.
Jestem pełna wzruszeń po dzisiejszym pogrzebie Twojej
Matki. Trwanie jest czymś tak oczywistym, jak prawo gra-
witacji. Częściowe ubytki trwania, jakim są zmiany wokół,
uchodzi naszej uwadze. Zupełne zaprzestanie istnienia czegoś,
co było zawsze, jest sprzeczne z wyobraźnią.

Marysia była zawsze. Mogliśmy ją nie chcieć znosić latami,


ale była trwałym elementem naszego życia, mojej wyobraźni,
mojego krajobrazu psychicznego.
I nigdy się już nie pokłócimy. To straszne. Kiedy zmarł
twój Ojciec przedwcześnie. Był to szok. Ty wtedy byłeś nie-
duży, potrzebujący jego opieki – ale wtedy śmierć była co-
dziennością. Ginęli bardzo młodzi ludzie. Potem śmierć się
oddaliła. Zupełnie jakby miała już nigdy nie wrócić. Mary-
sia tak samo jak moja Mama zdawała się w oczywisty sposób
wieczna.

74
Teraz mam przed oczami film, w którym Marysia jest śliczna,
młoda, wytworna. Mruga co prawda od czasu do czasu okiem
i strofuje coraz to kogoś jak w wojsku ale, jest to osobowość
i królowa szyku, urody, pewności siebie. Później na tym filmie
zjawiasz się Ty. Pierwsze małe dziecko, które mnie chwyciło
za serce. Jako dwulatek byłeś pełen uczuć i emocji. Kiedy wy-
siadałam z karetki lecznicy twojego Ojca, którą jeździliśmy
też na wycieczki, a Ty miałaś jechać dalej, wołałeś z taką roz-
paczą: „Nala, Nala zostań z Nulą”. Wiem, że nie cierpisz tego
imienia, ale dla mnie jest ono wzruszające.

Pamiętam, miałeś może ze trzy latka, w Konstancinie czegoś


tobie na rozkaz starszych musiałam zabronić (a też miałam
wtedy takie zapędy dyktatorskie, rodzinne – teraz mi to prze-
szło), więc wtedy zacząłeś cichutko pochlipywać; a ja nic, sie-
dzę na ławeczce wśród sosen i czytam. Wtedy Ty z delikatną
perswazją w głosie, przez którą przebijał taki żal nad sobą:
„Nula, Nula płacze”. I jeszcze raz, bo ja ciągle byłam niepo-
ruszona, chcąc Cię czegoś tam nauczyć – posłuszeństwa, czy
grzeczności z jeszcze większą delikatnością, ale pełną stanow-
czości ekspresją: „Nula, Nula płacze!”. Do dziś pamiętam tą
zupełnie cudowną informację. I tą potrzebę ekspresji, która
później pozwalała Tobie pisać wiersze.

Miałeś chyba dziewięć lat, jak przyniosłeś mi do oceny Twoje


wiersze. W strasznej tajemnicy przed mamą, bo przecież wia-
domo, jaką taka groźna konkurencja dla medycyny wywołała-
by u niej reakcję. Wiersze były jakieś takie z Konopnickej, bo
jakie by miały być, ale były znakami talentu: wrażliwość, mu-
zykalność, dostrzeganie słowa. Później niebacznie pochwa-
liłam przed Marysią Twoje zdolności poetyckie i zaraz tego

75
pożałowałam. Wywołało to popłoch, panikę, wręcz przera-
żenie. Na szczęście jedno drugiemu nie przeszkodziło. Czło-
wiek, który jest profesorem medycyny i poetą, ma takie suk-
cesy w dwóch różnych dziedzinach, powinien być szczęśliwy
i bardzo mnie to cieszy.

Jeszcze wcześniej, w czasie wojny, wspomnienie mniej przy-


jemne, choć teraz po latach zabawne. Na rozkaz starszych mu-
siałam Ciebie i Jolę trzymać krótko, a potem ci sami „starsi”,
jakże nielojalnie, w waszej obecności mówili do mnie „Baba
Jaga”. Miało to taki skutek, że Was oboje ośmieliło do zemsty.
A zemsta była straszna. Kiedy spałam zakradliście się i ucięli-
ście mi cały lok nad głową. Byłam oszpecona i to w przeddzień
ważnej randki. Randki w tamtych czasach były platoniczne,
ale tym bardziej takie oszpecenie na twarzy było dotkliwe.
Zwłaszcza, że miała to być miłość jedyna na całe życie, jak to
zwykle bywało w wieku osiemnastu lat. Ja Was się nie prze-
straszyłam i lekcje muzyki, które z Tobą codziennie odrabia-
łam stały się jeszcze bardziej dla Ciebie dotkliwsze.

Muszę napisać, że byłeś dzieckiem pracowitym, pilnym. My-


ślę, że ta pilność i ta kindersztuba jest w dużej mierze zasługą
Panny Pelci i jej poznańskiej natury. Wkrótce przerosłeś ją
błyskotliwością i dowcipem, ale wdrożone zalety na pewno
odegrały dużą rolę w Twojej karierze.
Pamiętam jak twój Ojciec ostrzył sobie swój dowcip (nie-
zrównany zresztą) na poczciwej Pannie Pelci.
Aż sam kiedyś padł jego ofiarą. Mieszkaliśmy wtedy na
lato w Międzylesiu (w waszym domu, który potem zimą po
powstaniu, został rozebrany przez okoliczną ludność na de-
ski). Jak co dzień zmuszona byłam dowozić Wam z Warszawy

76
jakieś gary jedzenia. Strasznie ciężkie i tłuste i to po pracy, bo
musiałam dla ausweisu pracować w elektrowni. Uczyłam się
na tajnym Uniwersytecie (podwójnie tajnym, bo i przed rodzi-
ną). Po tym wszystkim te gary.
Jednego dnia w kolejce elektrycznej do Międzylesia okra-
dziono z całej pensji Pannę Pelcię, drugiego sąsiadkę, a trze-
ciego spośród tych zup i garów mnie. Twój Ojciec, a dowcip
miał niezrównany, strzelał racami humoru, codziennie bar-
dziej olśniewającym. Biedna Pelcia została posądzona o to, że
się zakochała i ktoś jej wyciągnął portfel itd… W końcu pła-
kała już nie nad pieniędzmi straconymi, ale nad posądzeniem,
że ona takie rzeczy…
I oto czwartego dnia – bomba. Zygmunt zachowuje się
dziwnie. Wreszcie nie może ukryć prawdy: jakaś Pani w po-
ciągu wylała na niego bańkę z zupą i tak go wycierała aż na
peronie zobaczył, że nie ma portfela z bardzo dużą gotówką.
Nie zapomnę wtedy blasku triumfu w oczach Pelci. Pelcia
była osobą nieskazitelną, a ta radość wtedy czyniła ją tylko
bardziej ludzką.
„Pan Bóg jest sprawiedliwy” – mówiła wtedy natchniony-
mi oczami.

Kiedyś, w czasie wyjazdu Twojej Matki, wzięliśmy Ciebie na


jakiś film. Okazał się szmirą z wymalowaną lafiryndą ubraną
w pióra. Ale piękna kobieta – powiedziałeś z rozmarzeniem.
Bój się boga – Janusz, to jest okropny k…wiszon – usiłował
Cię otrzeźwić Zygmunt mój mąż, przerażony Twoim gustem.
Po chwili milczenia pytałeś: „jak Ty to powiedziałeś? Takie
zabawne słowo korniszon?”.
Na szczęście Marysia szybko wróciła i wzięła wszyst-
ko w swoje żelazne ręce – tak mi się napisało. Przed wojną

77
mieszkaliśmy w Zakopanym i Marysia nas odwiedzała. Zda-
wała się być gromowładna. Wyrażała sprzeciw i potępienie
dla chmur zasłaniających Giewont. Zdawało się, że żelazna
ręka Marysi odsunie je. Natura sama przestraszona czyniła
zadość jej żądaniom.
Trzeba by było jakiejś archeologii rodzinnej, dlaczego na-
sze mamy są takie a nie inne.
Oj, nie łatwo nam z nimi było, to pewne, ale nieprzecięt-
ność już taka jest. Jedno jest pewne, były to razem z Natką,
Olgą, cztery najpiękniejsze dziewczyny w Warszawie. Niech
się dzisiejsze miss schowają. Ja to pamiętam. Słyszałam o tym
nawet w szkole od nauczycieli i koleżanek. Niektóre pamiętają
moje ciocie i moją mamę, i ich urodę do dziś.

Tak, ta dzisiejsza piękna uroczystość prowadziła te postacie


z przeszłości. Z zasady nie znoszę pisania. Może dlatego tak
mi się jakoś pisze, bo o moment przedłużam tym jakieś trwa-
nie, wstrzymuję o chwile przemijanie.

Tama

78
Pogrzeb w cerkwi

Na prawosławnym pogrzebie w cerkwi na Woli nie byłam. Nie


wróciłam jeszcze z Danii.

79
Samotność – 2 4 . 12 . 2018 rok

Syn przyszedł na Wigilię. Przyniósł zapomnianą teczkę. Nie


wiedział co w niej jest.
Znalazłam w niej kartkę z wierszem Ojca.

Samotność jest jak nieprzetłumaczony wiersz

Napisał ołówkiem na górze. Potem dalej słowa:

To wszystko jest w Tobie jest w wierszu


ale nie potrzebujesz tego tłumaczyć nikomu
Cisza jest ostatnią częścią każdego kwartetu –
słuchasz jej samotnie – przy Tobie nie ma żywego
ducha

28 12 2006 *

Samotność jest spełnieniem.


Samotność to pusta plaża bez tłumów,
w środku lata.

 * K. Boczkowski, Okna dnia i nocy, Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa


2007, s. 111.

80
Parasolki unosi wiatr.
Nieprzetłumaczony wiersz
jest piękniejszy od przetłumaczonego.

W Dziennikach Anny Iwaszkiewicz Ojciec podkreślił ołów-


kiem zdanie, z boku dodał wykrzyknik.

„Dorobkiem największym w życiu jest wygrać swoją samot-


ność” *.

 * A. Iwaszkiewiczowa, Dzienniki i wspomnienia, oprac. M. Iwaszkiewicz,


P. Kądziela, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2000,
s. 481.

81
Szczęście

Szczęście. Przypominam sobie.


Nie potrafię powiedzieć tego teraz.
Liście drzew rzucają cienie na alejkę.
Lato. Lipiec.
Park Ujazdowski obok domu.

W nocy wracamy z wakacji. Ojciec otwiera bramę.


Jest szczęśliwy.
Rano opowiadam Ojcu o mojej pierwszej podróży do Florencji.

Materac mojego syna w Wierzbie przywiązany do drzewa.


Szczęście. Przypominam sobie.

Kot zabrany z klatki. Szczęście. Przypominam sobie.

Szczęście. Pamiętam. Akra pies myśliwski idzie naprzeciw


mnie alejką. Wychodzę na spacer z Brodaczem, psem mojego
dziadka. Jest większy
ode mnie.

Pcham wózek spacerowy pod górę ulicą Agrykola. Jestem


zmęczona. Po drodze w kawiarni piję sok.

82
Zdjęcia w Parku Ujazdowskim – po naszym ślubie.
Jest sierpień. Szczęście.

Szczęście. Mam cztery lata. Uwalniam ryby z siatki przycze-


pionej do pomostu. Odpływają.

Nieprzespane noce w styczniu – po urodzeniu mojego syna.


Pierwszy z nim spacer. Szczęście.

Siedzę na ławce przy plaży w Palma de Majorka.


Jest wieczór. Zachód słońca. Obok mnie wózek z synem.
Chłopcy grają w siatkówkę na plaży. Widzę Ojca jak idzie.
On mnie też widział. Po latach powie mi, że widział mnie
szczęśliwą.

Idę po murku na ulicy Bagatela. Ciocia Weronika trzyma


mnie za rękę. Na końcu drogi jest tablica upamiętniająca
śmierć Polaków w sierpniu 1944. Zawsze jak tu jestem ciocia
daje mi kwiaty. Kładę je pod kamieniem.

Leżymy na trawie w Łazienkach na kocu. Obserwujemy


mrówki. Przez koc przebiega mysz. Szczęście. Przypomi-
nam sobie.

Szczęście. Przypominam sobie. Syn skacze na plaży na wiel-


kiej poduszce z powietrzem.
Jego włosy podnoszą się na wietrze.

Dziadek rzeźbi łódki z kory. Rzuca kamienie po wodzie. Ka-


mień odbija się od wody. Szczęście.

83
Szczęście. Pamiętam. W kawiarni, na najwyższym piętrze
Filharmonii, Ojciec kupuje batoniki czekoladowe. „Kupiłem
sobie w Filharmonii”. Mówi.

„Nie rozśmieszaj mnie, bo zbrzydnę” – nasze powiedzenie.


Używane bez powodu i bez sensu. Szczęście. Pamiętam.

84
Święta

Czym byśmy byli bez choinki do sufitu?


Byłam dzieckiem, Ojciec był młody.
Przynosił choinkę. Prawdziwą choinkę.

Nie mógł jej ustawić w żelaznym stojaku. Choinka


upadała. Tłukły się szklane bombki. Nie było wtedy sztucz-
nych choinek. Były prawdziwe święta.

85
Sztuczne choinki

Wiele lat później Ojciec kupił sztuczną choinkę. Był do niej


w komplecie plastikowy stojak ze śrubami z boku, do którego
można było łatwo umocować „pień drzewa”. Na choince po-
wiesił plastikowe bombki. Sztuczna choinka stała do Wielka­
nocy.

86
Śnieg

Śnieg łączy przeszłość z teraźniejszością.

Jeśli będziesz schodził z Czerwonych Wierchów


przez Zawrat, albo szedł z Doliny Pięciu Stawów
na Kondratową, spotkasz go na pewno
na szczytach lub pod wilgotnymi butami.
Jest tam zawsze, co roku inny, śnieg.
Jego kryształy drobne i delikatne jak płatki
kaliny lub sasanek, a on jest silny
jak lawina jak śmierć jak lodowce Grenlandii *.

Mam zdjęcie z Ojcem. W tle góry, śnieg.


On w cienkim płaszczu. Uśmiecha się nieśmiało.

Po raz pierwszy pada śnieg po śmierci Ojca.


Idę Agrykolą.
Od śmierci Ojca nic się nie zmieniło.
Ulica jest taka, jaką lubił.
Jego nie ma.

Opowiadał mi, że są tu najstarsze gazowe latarnie w War-


szawie. Przychodzi do nich codziennie latarnik. Śnieg jest
różowy od zapalonych nad ulicą lamp.

 * K. Boczkowski, Jak śnieg [w:] idem, Dusza i śnieg, op. cit., s. 112.

87
Wrona

Wieje wiatr. Leje deszcz.


Wrona patrzy przez okno. Kręci głową.
Czarne oczy widzą mnie. Za chwilę odfruwa.
Wyszłam na balkon. Ulica, jezdnia pusta.
Tylko stara wrona siedzi na chodniku.
Zaczęłam rzucać jej kawałki chleba.
Zadowolona, zjadła dwa.
Te, co zostały, chowała za murek
kamienicy naprzeciwko.

89
CZĘŚĆ DRUGA
Na mrozie

Pierwszą osobą, do której zadzwoniłam po śmierci Ojca, był


Jarosław Mikołajewski.

W styczniowy słoneczny dzień 2018 wyszłam z Ojcem z Mu-


zeum Literatury na Starym Mieście. Zakończyło się spotkanie
zorganizowane przez Jarosława dla Ojca.

Ojciec na chwilę zatrzymał się. Z trudem nakładał rękawicz-


kę. Wtedy po raz pierwszy, na mrozie, powiedziałam mu, że
pisze piękne wiersze.

Powiedziałam szybko i chciałam odejść. Odwróciłam się.


On stał i patrzył się na mnie jak nigdy dotąd.

Wypłowiałe ze starości, zagubione oczy były ciemnozielone.


Wzrok miał pewny, jasny. Zgarbione plecy wyprostowały się.

Zimowego dnia po raz pierwszy usłyszałam, jak Ojciec czyta


wiersze. Nie chciałam przyjść. Nigdy nie chodziłam, kiedy
czytał wiersze. O wierszach nie rozmawialiśmy. Jakby ich nie
pisał. Moje próby rozmowy kończył. Gdy zaczynał o nich

93
mówić, ja zmieniałam temat. Było to za daleko strefy należą-
cej do Ojca i córki.
Oboje wycofaliśmy się do naszych codziennych ról.

Jarosław rozmawiał ze mną na ten temat.


Powiedział mi, że Ojciec będzie szczęśliwy, jak przyjdę.
Nie myślałam tak. Sposób, w jaki mi o tym powiedział, nie
pozostawiał wątpliwości. Musiałam tam być.

– Powiedz swojemu Ojcu, że pisze piękne wiersze. Koniecz-


nie – dodał na końcu rozmowy.

94
Facebook

Po śmierci Ojca jest potrzebna mi pomoc. Przychodzi nagle.


Jak wyciągnięcie ręki. Jak modlitwa.
Na facebooku.

– Jarku, to wszystko nie ma sensu…


Z żalem, jakieś trzy, może cztery lata temu, odezwał się do
mnie Krzysztof Boczkowski, poeta, tłumacz, profesor genetyki.
– … nikogo już nic nie obchodzi – mówił dalej.
– Opublikowałem wiersze, wydałem tom, i nic. Żadnego te-
lefonu, komentarza. Przestaję pisać…”

Na szczęście nie przestał.


– Jarku – usłyszałem dziś rano przez telefon głos córki
Krzysztofa – wczoraj po siódmej wieczorem Ojciec zmarł…

Był poetą nie tyle dobrym, co znakomitym. Szorstkim, bezkom-


promisowym. Docierającym do źródeł śmierci, miłości, życia.
Źródłem słowa, które rozprawia się z tym, co najważniejsze.
Podważał słowem zadziornym i ostrym emblematy, prostoduszne
przekonania co do pewników tożsamości.

95
Kilka miesięcy temu zaprosiłem Krzysztofa do Muzeum Lite-
ratury. Czytał wiersze i przekłady. Był znakomity, wykwintny,
stylowy, elegancki.

Jako profesor medycyny doskonale wiedział, że umiera, i oswajał


się z tą wizją w pięknym, świetnie skrojonym garniturze.
– Mówiłeś – śmiał się podczas spotkania – że mam czytać trzy-
dzieści pięć minut, i nie dam sobie odebrać ani minuty.
Prócz poezji własnej, za poetyckie dzieło życia uważał prze-
kłady T.S. Eliota, wciąż poprawiane i wydane w coraz lepszym,
jak uważał, wyrazie.
Ja bardzo kochałem jego Walta Whitmana, ale On sam wy-
dawał się stawiać go gdzieś dalej w szeregu. Najważniejszy był
Eliot.

Jego czytanie w Muzeum zrobiło wtedy wielkie wrażenie. Dziś


rano, zaraz po telefonie Małgosi, o śmierci Krzysztofa, miałem
możliwość poinformować przyjaciela, poetę Jacka Napiórkow-
skiego. Wypiliśmy za poezję i duszę Krzysztofa. Cóż więcej mo-
gliśmy zrobić…
Współczuję Małgosiu, Wam wszystkim,
Nam wszystkim.
Z Wami, z Nami.
Jarek

96
Rynna

Gdy padał deszcz, od nowa rozpoczynała się walka Ojca


z deszczem i rynną.
Do walki z deszczem i rynną Ojciec używał gazety.
Krople wpadające do rynny zmieniały się w strumień.
Strumień uderzał o betonową rynnę.
Rynna wypluwała kawałki szyszek.
Sosny rozkładały gałęzie nad domem.
Ojciec wkładał gazetę w rynnę.
Gazeta w końcu rozpadała się na kilka kawałków.
Ojciec przegrywał walkę z deszczem i rynną.

97
Nieśmiertelni

Trudno pogodzić się z nieobecnością nieśmiertelnych.


Ojca, którego pamiętam młodego. Był nieśmiertelny dla mnie.
Teraz jego Dusza jest nieśmiertelna.

98
Profesor Wojnarowski

Profesor Wojnarowski – pediatra. Twarz dawnej Warszawy.


Twarz ocalała. Nie radził sobie w nowej Warszawie.

Dystans. Bliskość. Spokój. Energia. Trzymanie się prosto. Lek-


kie zgarbienie. Smutek. Blask szczęścia.
Pochodził z rodziny lekarskiej. Z rodziny żydowskiej.

Profesor patrzył na nowy świat z dystansem. Mieszkał przed


wojną na Marszałkowskiej. Żył w czasach, kiedy ustalony był
rytm dnia. Z wiarą w człowieka, którą odziedziczył w genach,
otrzymał w dzieciństwie, w domu dostatnim i pogodnym. Nie
zniszczył jej czas wojny, kiedy ukrywał się na strychu kamienicy.
Godziny mijały naznaczone obowiązkami, do których na-
leżało nienaganne ubranie połączone z serdecznością. Jeżeli
podał komuś rękę oznaczało to, że nigdy nie zostawi przyja-
ciela w złej sytuacji.

Pochodził z rodziny lekarskiej. Z rodziny żydowskiej.


Przyszedł do nas, gdy mój syn miał kilka miesięcy. Sposób,
w jaki zdejmował czarny, elegancki kapelusz zdradzał, że pro-
fesor nie pasuje do tej rzeczywistości. Każdy jego gest, prze-
nosił do przeszłości, w której ważne było poczucie uczciwego
życia. Zbadał mojego syna. Uspokoił mnie.

99
Najważniejsze

Są ludzie, przy których czujemy, że życie jest ważne. Możemy


być szczęśliwi. Przeżyć je pięknie i w pełni.

100
„Chciałbym Tobie dać nie
słowa” – napisał w wierszu

Od kilku tygodni mówił, że chciałby się ze mną spotkać.


Przyszłam do niego. Siedział w fotelu. Podał mi płytę z na-
graniem koncertu F-moll Chopina, w wykonaniu Seonga-Jina
Cho. Prezent ode mnie. Poprosił, żebyśmy słuchali w ciszy.
Muzyka zastąpiła słowa. Powiedzieliśmy sobie wszystko przez
koncert Chopina. Oddał mi płytę razem z opowiadaniami
Oscara Wilda – na kilka tygodni przed śmiercią.

101
Ojciec nucił piosenki

W Warszawie na spacerach Wilczą, Kruczą: „Miłość złe hu-


mory ma, więcej skradnie niż ci da” *.
W Jugosławii na wyspie Hvar: „che luna che mare”.
W Niedzicy: „Piszesz listy na wiatr, czy się śmiejesz”.

 * Miłość złe humory ma , śpiewa B. Łazuka, muz. J. Matuszkiewicz,


sł. A. Osiecka.

102
Sycylia

I w pieniu przerażonych mnichów,


W spadaniu wody do kielichów
Świat wydał mi się tylko pychą *

Wiele lat temu usłyszałam fragment wiersza przed pierwszym


moim wyjazdem na Sycylię.
Dodał, że Sycylia to „wyspa urzeczywistnień”.

 * J. Iwaszkiewicz, Ciemne ścieżki, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”,


Warszawa 1957, s. 45.

103
Spacery z Ojcem

Wariat, zakochany, i poeta,


wszyscy trzej z wyobraźni są utkani *.

Ojciec radością sprawiał, że każde wyjście było wyjątkowe.


Droga z nim tymi samymi ulicami, parkami była nie­
zwykła.
Podchodził do jabłoni i mówił:
„Wszystko minie mgłą jabłoni białą” * *.

Zwykły spacer w znane miejsce zamieniał się w niezwykłą


podróż.

 * W. Szekspir, Sen nocy letniej [w:] K.I. Gałczyński, Dzieła w pięciu to-
mach, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1979, s. 92.
 * * S. Jesienin, *** [Nie ma we mnie żalu…], przekł. Tadeusz Mongird.

104
Sen

Nad brzegiem Bełdan, w Wierzbie, zaczyna się słoneczny


dzień. Żeglarze na zacumowanych do brzegu łódkach śpią.
Głosy nie rozchodzą się po jeziorze. Nie ma motorówek, sku-
terów. Nie słyszę szant.
Woda jeziora jest jak tafla lodu. Zupełnie gładka.
Widzę Ojca jak płynie łódką. Wiosłuje silnymi ramionami.
Powoli, rytmicznie. Wiosła są przedłużeniem rąk.
„Już nigdy. Jak okrutnie dwa słowa te brzmią” * – słyszę
jak śpiewa.

 * Już nigdy, śpiewa S. Przybylska, muz. J. Petersburski, sł. A. Włast.

105
Każdego dnia przeży wam miłość na nowo

Każdego dnia przeżywam w sobie moją miłość


Jest zamknięta jak złota moneta w dłoni
Jak ziarno w ziemi
Patrzę na nią jak na krajobraz
Pełen wieczorem nowych barw
Jak na las mroczny wśród świerków *

Przeżywał na nowo każdego dnia nie tylko miłość.

 * K. Boczkowski, *** [Każdego dnia przeżywam w sobie moją miłość],


„Kwartalnik Artystyczny” 2019, nr 103, s. 20.

106
Sztuczne kwiaty

Kupowałam prawdziwe kwiaty na grób Ojca.


Po miesiącu przyjeżdżałam.
Były nieżywe.

Ojciec dbał o kwiaty. Zostawiał mi przed wyjazdami kartkę.


Na niej było napisane jak często je podlewać. Kwiaty Ojca za-
wsze były w donicach. Miały podstawki na wodę.
Zostawił pokoje w kwiatach.

Kwiaty na cmentarzu umierają. Skazuję je na brak wody. Sztucz-


ne nie potrzebują wody.
Zaczęłam kupować sztuczne kwiaty.

107
Leśniczówka w Praniu

Dzień był gorący. Ojciec był uparty. Chciałam być przez cały
czas nad jeziorem. Mój syn miał kilka lat. Trudno było go
przekonać do pozostawienia plaży. Musieliśmy pojechać do
Prania. Od tego czasu wracam do muzeum co roku. Jest dla
mnie ważnym miejscem na ziemi.

Ojciec przyjaźnił się z Kirą Gałczyńską. W czasie jego uro-


dzin, w 1941 roku, miał z nią zrobione zdjęcie.
Był ubrany w krótkie spodenki na szelkach. We włosach
miał spinkę. Kira siedziała z wielką kokardą na głowie. Zdję-
cie znam z albumu mojego Ojca. Kira opisuje miłość z dzie-
ciństwa w swoich wspomnieniach: „Nie gaście tej lampy przy
drzwiach”. Jest w nich to zdjęcie.

109
Wierzba

Wielkie słońce nad łąką. Z daleka słyszę żurawie. Godzina


wschodu. Piąta rano. Zając ucieka spod domu. Na werandzie
konik polny. Głowę i długie wąsy ma odwrócone w stronę
słońca. Przyszedł tak jak ja oglądać wschód. Słońce jest nisko
nad polem pszenicy.
Będzie chciało spalić ziemię. Nie zauważyłam konika. Na-
deptuję na niego. Czuję pod klapkami coś miękkiego. Widzę
umierające życie. Szybko dobijam go.

Zanurzeni w jeziorze, leżący na trawie w cieniu olszy. Wy-


korzystujemy żar dla siebie. Wieczorem sandacz z kaparkami
u Pana Mirosława Gworka. Białe wino. Jutro pojedziemy do
Prania.
Wraca wspomnienie Ojca. Tu też go spotykam.
Czerwony dom poety. Słowa na ścianach. Schodki do
jeziora.
Cisza.

110
Park nie Ujazdowski

Przez trzy lata budowo w parku Ujazdowskim nowy plac za-


baw. Zniknęły drewniane koniki na sprężynach, dwie małe
piaskownice otoczone ławkami. Pojawiła się plątanina meta-
lowych rur, betonowych gór, dołów z piaskiem, w których po
deszczu zbiera się woda. Plac jest zamknięty od wielu miesięcy.
Sztucznie usypane góry z rurami na szczytach, przesłaniają
widok na aleje.

Wspominam mały placyk zabaw, na który chodziłam z Ojcem.


Potem z synami. Dwie huśtawki z niesprawnymi zawiasami.
Ciszę, w której było słychać delikatne skrzypienie.

Od strony ulicy Pięknej stoi zielona budka. Na samej górze


pod spadzistym daszkiem napis: „Lekarska waga osobowa.
Rok założenia 1912”. Wiele razy na skórzanym fotelu siedział
mój syn. Starszy pan cierpliwie odmierzał jego wagę na dłu-
giej, żelaznej miarce. Po lewej stronie układał ciężarki. Po-
tem spokojnie odbijał ilość kilogramów na kartce. Do tej pory
w starym portfelu mam kilka kartek. Waga jest nieczynna od
wielu lat.

111
Park Ujazdowski

Nie mogę go nie kochać. Liście zakrywają staw i trawę. Nie


ma różnicy pomiędzy wodą a ziemią. Park poetów.
Nie pamiętam, kiedy byłam tu po raz pierwszy.
Będąc z nim jestem w przyszłości. Park jest nieśmiertelny.
Co on zobaczy, kiedy mnie nie będzie?
Czym jestem przy jego długowieczności?
Będąc z nim nie boję się śmierci.

112
Czarny diabełek, czerwony języczek

Przed Parkiem Łazienkowskim sprzedawano czarne główki


diabełków. Po ich naciśnięciu z ust wysuwał się czerwony ję-
zor. To jest jęzor, który pokazuje nam życie.

Na Placu Konstytucji, z balonami zaczepionymi na drutach


wbitych w kapuściane głowy, stali lekko nietrzeźwi panowie.
Z długich, podłużnych niby części jakiegoś czegoś, wystawały
dzioby albo ogony, w nieokreślonych kolorach.

113
Krzy wa gęba

Schodziłam po schodach do sklepu.

Na betonowej podłodze leżały beczki z kapustą i syfony.

Kiedy na Koszykowej słońce roztopiło asfalt, tu mogłam skoń-


czyć lody kupione w Palermo, na Mokotowskiej.

W wąskich korytarzach butelek i beczek chodziła pochylona


do ziemi kobieta. W półmroku widać było jej oczy zielone jak
szkło syfonów. Zapach kapusty wykrzywił jej twarz.

Siadałam na przedostatnim schodku. Nie zwracała na mnie


uwagi. Obserwowała beczki i butelki, jakby to były uwięzione
w klatce dzikie zwierzęta gotowe do ucieczki.

Niechętnie nakładała do słoika drewnianym widelcem.

Nazywano ją Krzywa Gęba. Przychodziły do niej dzieci. Tyl-


ko one mieściły się w podziemnej strefie kapusty i wody. Tylko
one się jej nie bały.

Dziwnej kobiety już nie ma.

114
Brak w Śródmieściu sklepików tajemniczych ludzi. Niepo-
trzebnych biednych istot. Prowadziły one kilka kroków pod
ziemią mizerne interesy.

Ulice miały kwaśny smak. Zimny kolor zielonego szkła.

115
Ogrody dzieciństwa

Trzy piękne kobiety stoją pod kasztanem nad stawem w Ła-


zienkach. Jedna z nich to moja babcia. Ojciec trzymał ich za-
kurzone zdjęcie na półce z książkami.

Moje zdjęcie z synem, było zrobione w tym samym miejscu


ogrodu Ujazdowskiego, co zdjęcie Ojca z 1944 roku.

Zdjęcia nakładają się na zdjęcia.


Ludzie z fotografii mijają się.

117
Kama

W dzień lutowy powinna karmić kaczki w Parku Ujazdow-


skim. Za zimno na bujanie się na huśtawce. Mogła pić gorącą
czekoladę u Wedla.
Często przechodzę obok mozaiki z białym łabędziem, bli-
sko której stała.

119
Zbigniew Herbert

Szliśmy aleją przy domkach fińskich. Spotkaliśmy wielkiego


Herberta.
Ojciec nie znał poety. Ukłonił mu się. Herbert odpowie-
dział ukłonem.

120
Starość

Nie zauważyłam, kiedy stał się staruszkiem. Widziałam Ojca


takiego, jakim chciałam widzieć. Silnego.
Nie siwego. On źle chodził. Był siwy.
Ja widziałam Ojca z jego młodości. Mojego dzieciństwa.
On zakładał nadal swój elegancki garnitur sprzed wielu lat.
I szedł wolno na koncert. Ja biegłam przy nim jak zawsze.
Czas zatrzymywał się, gdy byłam z Ojcem. Wskazówki
zegarów przesuwały się dalej.

„Umieram, a nie wiem, czym jest wiatr” – Albert Einstein.

Już nic nie zmieniaj, nie potrzeba


niech wiatr w ogrodzie zdziera liście,
wśród prześcieradeł szarych nieba
kikuty sterczą uroczyście –

to nasze ręce nogi plecy


gdy je z miłości odarł świat,
znam męską gorycz, żal kobiecy
i śmierć – a nie wiem, czym jest wiatr? *

 * K. Boczkowski, Szkielet Boga. Wiersze z lat 1975–2012, PIW, Warszawa


2020, s. 168.

121
Zwolnienia na receptach

Nauczyciele nie lubili, gdy przynosiłam zwolnienia napisane


przez Ojca na receptach. Ojciec wyciągał z szuflady bloczek
recept. Podbijał pieczątką, a potem podpisywał. Było uspra-
wiedliwień dużo. Z lekcji wychowania fizycznego na koryta-
rzu, rysowania południków i równoleżników na piłce ping-
pongowej.

Został bloczek niepotrzebnych recept. Zakończyła się sztuka


pisania recept. Magia pieczątek. Ojciec zmarł przed wprowa-
dzeniem e-recept.

122
Dzień marcowy

Zastanawiam się, co by dzisiaj robił.


Nałożyłby płaszcz od wielu lat ten sam. Lubił go, więc dla-
czego miałby go nie nosić. Wiele razy zostawał na wieszakach
albo ławkach. Zawsze czekał na niego. Kto by chciał wygnie-
ciony płaszcz z Polski Ludowej koloru szarego nieba.
Potem szybkim krokiem poszedłby na spacer do Łazienek.
Po powrocie nastawiłby koncert d-moll Mozarta. Zapaliłby
świeczkę w oknie.
Zacząłby padać lekki marcowy śnieg.
Wtedy nie miał już ani przyjaciół ani wrogów. Był sam na
sam z wypukłymi żyłami na rękach, siwymi włosami, kory-
tarzami zmarszczek.
Taka jest starość. Wiedział o tym. Widział ją na szpital-
nych salach.
Nie był zdziwiony.

123
Obrazy

Stał przed obrazami mistrzów.


Tłumaczył się ze swojej niedoskonałości.
– „Nie napisałem dzisiaj ani jednej linijki”.
Obrazy to wspomnienia o nim. Łagodne i od Hieronima
Boscha.

Patrzyłam na jego twarz.


Stojąc przed obrazem jesteśmy śmiertelni.
Nieśmiertelni są ludzie na obrazach.

124
Światło na Caravaggia

Chrystus uwalnia Mateusza


od bałwochwalstwa złotych monet
Caravaggio ukryty w ciemności kaplicy
Wrzucał monetę za monetą
Na krótko zapalały się lampki
Kaplica odsłaniała swoje wnętrze

Płacił za światło na Caravaggia


Z nadzieją na dar
Spojrzał z miłością i wybrał
Światło na Caravaggia za złote monety

Fontanny
Zapach espresso i pomarańczy
Twarze świętych i ludzi
Kopuły kościołów.
Graffiti na murach
Hałas piaggio
Czarne długie włosy na plecach
Pogodne i szczere buongiorno
Cisza Forum Romanum

125
To tylko widok
usłyszał słowa rozczarowania

Wszedł do kościoła Santa Maria Sopra Minerva


Przez chwilę stał w nawie pełnej powietrza
Patrzył na drobne ciało Chrystusa na krzyżu

126
Ojciec

Wsłuchany w muzykę albo ciszę.


Samotny tylko z krajobrazem.
Odchodzący w samotność.
Jego spojrzenie jest nadal
na obrazach, drzewach.
Wiedząc, że ma mało czasu
słuchał muzyki.
Czytał wiersze.

127
To, co zostało

Łagodne pagórki Niedzicy. Kamienna ławka w Parku Ujaz-


dowskim przy wodospadzie. Krajobrazy, na które patrzył.
Ogrody, do których chodził. Obrazy w muzeum, przed który-
mi stał zachwycony. Od otwarcia do zamknięcia drzwi. Rze-
czy małe i drobne.
Poezja.

128
Rzym z Ojcem

W Rzymie mocno trzymał mnie za rękę. Rzym z przewodni-


kiem przerażał go. Rzym w grupie musiał być dla Ojca złym
doświadczeniem. Nie mógł być wtedy szczęśliwy, bez moż-
liwości zmiany trasy. Odzyskał szczęście na chwilę. Na czas
wolny.

129
Rzymska komedia

Wchodzę z mężem i synem na Piazza Navona. Jest godzina


dwunasta w sierpniu. Znajdujemy kawałek cienia na schodach
kościoła świętej Agnieszki. Stoimy wyprostowani. Odłamki
promieni nie uderzają w nas. Upał nie pozwala na chwilę od-
poczynku. Musimy iść dalej. Woda z fontanny jak fatamor-
gana rozpryskuje się po bruku. Marzę o wilgotnej ziemi pod
Piazza Navona. W stopy wbijają się paski sandałów. Jesteśmy
rzymskimi niewolnikami na arenie – w kurzu. Figurkami
z marcepanu.
Przechodzimy przez Piazza Navona po raz pierwszy. Po raz
tysięczny. Nie wiem nic. Rzym chce mnie spalić. Będziemy
spaleni rzymskim słońcem.
Mąż trzyma mnie mocno za rękę. Tak jak zawsze, kie-
dy rzucamy się na głośne jezdnie Rzymu. Pod piaggio. Pod
słońce.
Nieśmiertelni w wiecznym mieście Rzymie.
Powtarzam wiersz Jarosława Mikołajewskiego.
Może uda się nam przeżyć. Tak jak jemu i jego żonie.

130
Rzym
żonie

od kiedy czerwień osiadła na bruku


za wszystko mogę już tylko dziękować
jak święty Franciszek po powrocie z wojny

tyle kurzu z miejsc niegościnnych na stopach


a jednak możemy kąpać je w purpurze
krwawa kurtyna opadła za nami

cyprysy wzniosły akty niebotyczne


a w rozłożystych ramionach modrzewi
pies jak Szaweł policzek przytula do ziemi

spójrz przecież nawet te chmury


nie muszą właśnie dzisiaj tak pędzić
w oczach tych kotów
właśnie tutaj *

 * J. Mikołajewski, Mój dom przestały nawiedzać duchy. Wiersze z lat 1988–


1998, Wydawnictwo Świat Literacki, Warszawa 1998, s. 26.

131
Czekolada

Pokazuje mi czekoladkę. Idę do niego. Niepewnie.


Jak dziecko przy pierwszych krokach. Na drugim zdjęciu
trzyma mnie mocno. Ściskam czekoladkę. Pamiętam jak stał
z czekoladkami. Musiałam podejść do niego, żeby je dostać.
Czasami chował je za plecami przed samym moim wyciągnię-
ciem ręki. W końcu je dostawałam. Wiedziałam, że zaraz zo-
stanę sama z czekoladką.
Był zajęty poezją i medycyną. Będę czekać na niego długo.
Pięćdziesiąt lat po zrobieniu zdjęcia powiedziałam o tym Ojcu.
Twierdził, że nie chował czekoladek za plecami. Obraził się
na mnie za wspomnienie.

132
Sen nocy letniej

Tytania:
O, z tego lasu wyjść nawet nie próbuj,
tutaj zostaniesz i wbrew swojej woli.
Jestem boginką niemałego rodu
i wieczne lato świeci w moim państwie *.

10 czerwca, w dzień imienin Małgorzaty, zaprosił mnie na Sen


nocy letniej do Teatru Polskiego.
Siedziałam w kawiarni naprzeciwko Pałacu Staszica, kie-
dy zobaczyłam jak idzie z czerwoną różą. Trudno było nie
zwrócić na niego uwagi. Ubrany w garnitur, szczupły, stawiał
szybkie kroki. Zielone oczy patrzyły uważnie – energia postaci,
spojrzenia – działały na mnie. Na osoby blisko niego.
Wiele lat później, kupiłam bilety na Sen nocy letniej. Mieli-
śmy iść razem. Kilka dni po jego śmierci poszłam sama. Spo-
tkałam lekarza, który nie umiał pomóc Ojcu w szpitalu, w jego
ostatnie dni. Ojciec czuł ból.
Elfy były przedstawione, jak trzęsący się staruszkowie.

 * W. Szekspir, Sen nocy letniej, op. cit., s. 60.

133
Żółta kartka z napisem „Na obiad”

Niech cię myśl żadna za ten las nie niesie.


Czy chcesz, czy nie chcesz, zostaniesz w tym lesie,
Jam duchem, który wzniosłym rodem słynie,
Wieczne się lato święci w mej dziedzinie *.

Pomiędzy stronami książki znalazłam żółtą kartkę z napisem:


„na obiad – 10 sierpnia”.
Jest w niej smak letniego obiadu w Lucieniu. To wszyst-
ko, co nie wróci. Zamknięte na zawsze miejsce dzieciństwa.
Beztroska wakacji.
Położyłam kartkę do szuflady. Leży w niej Ojca długopis,
gumka myszka, recepty i zegarek.

 * W. Szekspir, Sen nocy letniej, [w:] Dzieła dramatyczne, t. II, przekł.


S. Koźmian, PIW, Warszawa 1964, s. 39.

134
Dwa koncerty

Została mała ulica. Dwa koncerty napisane w prowincjonal-


nym mieście, w carskiej Rosji.

W lecie potrzebny jest hamak pomiędzy sosnami.


W zimie las rozświetlony od świerków.
Nie pamiętam niczego oprócz kilku podkreślonych słów
w małym, starym tomiku:

Stąd: niebo jest duże jak niebo południa,


którego nie przepłynąłeś, nie przepłyniesz.
Po salwach dnia wystawiony na cel gwiazdom
miniesz
jak miasta opuszczone w drodze.
Przeoczony,
przeszyty na wskroś przez kule wszystkich wojen,
umrzesz
zamknięty echem małym jak echo czyichś ust,
pomniejszony na poddaszu pokojem.

VII 1940 *

 * K.K. Baczyński, *** [Stąd: niebo jest duże jak niebo południa] [w:] Poeci
Polscy, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1969, s. 7.

135
Deszcz

„Bo deszcz, oj deszcz leje się co dzień” – William Szekspir,


Wieczór Trzech Króli.

Dookoła było słońce. W Lucieniu zawsze padał deszcz. Tego


dnia niebo było niebieskie. Poszłam z Ojcem na spacer do lasu.
Daleko od domu usłyszałam deszcz. Nie czułam spadających
kropli. Zatrzymywały je liście brzóz, igły sosen. Usłyszałam
delikatny głos deszczu.

Deszcz nie ustąpił. Szum narastał. Liście zaczęły przepusz-


czać krople. Deszcz lał. Przemokliśmy. Ojciec był spokojny.
Wróciliśmy do domu.

Wyjechaliśmy któregoś lata z Lucienia – przed południem –


do domu. Bardzo chciałam jechać do Warszawy. Żałował po-
południa w Lucieniu. Nie rozumiałam dlaczego.

136
Jest

Widzę jak idzie, pełen radości z oglądania drzew, które kochał.


Pamiętam jak pokazał mi pomnik psa w Łazienkach.

Stoi na górce w parku za naszym domem. Jest mróz.


Patrzy jak zjeżdżam na sankach. Patrzę w jego okna, kiedy
idę z psem na spacer.

Dzisiaj imieniny Krzysztofa. Położyłam kwiaty, zapaliłam


świeczkę na grobie. Rok temu zadzwoniłam do niego z ży-
czeniami. Jak zawsze był wtedy w Niedzicy.

Szybko odeszłam. Ojciec nie żyje. Jest to dla mnie dzisiaj nie-
realne.

137
Mlecz

Pomiędzy płytami chodnika, pod murem, wyrósł mlecz.

Za chwilę zamieni się w białe pyłki. Czy przekazał im mocne


geny wyrwania się spod betonu? Przytulania do szarych ścian?
Kilka z nich przebije się przez beton.

138
Lista Sławika i Antalla

Co roku, 18 września, na Dolinie Szwajcarskiej, orkiestra


Wojska Polskiego gra hymn Polski i hymn Węgier.
Starszy Pan z Towarzystwa upamiętniającego Henryka
Sławika i Józefa Antalla mówił:

18 września 1939 roku, Węgier, Pal Teleki podejmuje decyzję


o wpuszczeniu na Węgry stu tysięcy Polaków – uchodźców.
Pamiętamy i dziękujemy.

Polacy byli witani przy granicy jedzeniem i piciem. Dzieci cho-


dziły do polskiej szkoły. Uczono w niej polskiej kultury i tradycji.
Sławik i Antall uratowali pięć tysięcy Żydów z Polski. Dłuż-
sza była lista Sławika i Antalla od listy Schindlera. Panowie
zmieniali dokumenty dzieciom żydowskim.
Kiedy w Europie był upadek moralny, na Węgrzech był wzrost
poczucia moralności. Chociaż oficjalnie byli w koalicji z Hitlerem,
sercem i czynami przeciwko.
Właśnie będąc w koalicji udało się im ocalić tak wielu.
Ludzkość upadła moralnie. Oni nie. Kochali ludzkość.
Pamiętamy i dziękujemy.

Powtarza ostatnie zdanie po węgiersku.

139
Podróż

Podróż to wysiłek. Droga w upale. Droga w mróz. Podró-


żowaliśmy niewygodnie. Do obrazów.
Do drzew obok w parku.

Nie podróżowaliśmy do wygodnych leżaków nad basenem.


Szukaliśmy aptek.
Gubiliśmy się w muzeach.

Nie mogliśmy odejść od obrazów. Zostawić w ciemności


Caravaggia. Małe pieniążki wpadały do maszynki włącza-
jącej światło w kaplicy kościoła. Zapalaliśmy w nieskończo-
ność lampki. Wystawiano nam za duże rachunki.

Martwił nas brak lampek przy łóżkach. W knajpach dener-


wowały krzywe stoliki. Nie słone ryby.
Co roku zachwycał brzeg morza.

Wpychano nas do metra. Baliśmy się na promach. Wra-


caliśmy do hoteli, ławek, sklepów, po zgubione mapy,
książki.

140
Podróż nie tylko po ziemi. Podróż w czasie.
Do Wedla w 1924 roku. Do września 1939. Podróż do tych,
co nie żyją. Podróż do tych, co przed nami.

Z każdą podróżą młodsi albo starsi. Inni albo tacy sami.


Podróż, nawet jeśli obok do parku, to zawsze prawdziwa.

141
Wiersz w Godzinie myśli

krzysztof boczkowski

jesteśmy we dwoje
ja i to maleńkie
oko morza w zatoce

w jego ciepłym oddechu tańczą


ciała wszystkich
którzy kiedykolwiek
weszli do jego przedwieczornej krwi

czuwali na piaskach
jego samotności

z nas dwóch albo dwojga


zostało tylko ono

kiedy go nie widzę


czy ma jeszcze dla mnie
to swoje spojrzenie

powolne jak pies


co przeciąga się w słońcu *

 * J. Mikołajewski, Godzina myśli. Wiersze czasu epidemii, Wydawnictwo


Literackie, Kraków 2021, s. 23.

142
Ściana

Patrzyłam się na nią jak na szarą ścianę. Widziałam ją taką,


jaka była. Brzydką i brudną. To tylko ściana szpitala. Nie my-
ślałam o tym, co się dzieje za nią.
Wychodziłam na wybieg z psem. W czasie jesieni widać
z tego miejsca ścianę. Liście drzew rosnących pomiędzy wy-
biegiem a szpitalem nie zasłaniały widoku.

Dopiero kiedy w szpitalu leżał Ojciec, zrozumiałam, jak dużo


jest za nią cierpienia.
Piekło jest nie pod ziemią, daleko. Piekło jest za ścianą.

Nagle przypomina mi się ściana pogodna.

Ojciec mówił:

Ja, Ściana, kończę. Zmęczyłam się srodze,


zrobiłam swoje. Ja, Ściana odchodzę.

William Szekspir – Sen nocy letniej

143
Dedykacje

Na dedykacjach w tomikach pisał:

Tylko Kasandra zna Prawdę:

Isi
Najserdeczniej
Tata

Dusza z ciała wyleciała:

Małgosi najserdeczniej
Tata

Ja – mój przyjaciel:

Drogiej Małgosi
Tata i Dziadek

Kości meduzy:

Małgosi
Tata

144
Apokryfy i fragmenty:

Małgorzacie
Tata

W Szeptach Nieśmiertelności:

Małgorzacie

Antologia Poetów Najbliższych. Od Safony do Sylvii Plath – na


drugiej stronie napis wydrukowany:

Małgorzacie

Walt Whitman – Kim ostatecznie jestem:

Małgorzacie
z miłością
Tata

W książce Szekspir, Giuseppe Tomasi di Lampedusa:

Mojej kochanej Córce, która lubi czytać sztuki teatralne


Tata.

Zapomniałam o tej dedykacji. W domu miałam dwie książki


Giuseppe Tomasi di Lampedusy pt. Szekspir. W czasie prze-
prowadzki książka z dedykacją pojechała do mnie. Dopiero
w domu zorientowałam się, że książka bez dedykacji została
u mojego syna.

145
Apokryfy i fragmenty – dedykacja

Apokryfy i fragmenty dedykuję wszystkim, którzy nie zrozumieli


słów Adama Mickiewicza, zawartych w liście do Andrzeja
Towiańskiego z 12 maja 1847: „Każdy, kto w czymkolwiek i kie-
dykolwiek nie zgodził się z nami, a raczej echem naszym nie był,
zostawał ogłaszany za buntownika. Wprowadziliśmy władzę
najsmutniejszą, jaka jest na globie” *.

 * K. Boczkowski, Apokryfy i fragmenty, Spółdzielnia Wydawnicza „Czy-


telnik”, Warszawa 1988, s. 4.

146
13 . 10 . 2018 – 13 . 10 . 2019 – Ostatni koncert

Rok temu była sobota. Dzisiaj jest niedziela. Godzina sie-


demnasta czterdzieści pięć. Zaraz zacznie się ostatni koncert
w Filharmonii z Ojcem.

Orkiestra Filharmonii Narodowej grała uwerturę Felixa Men-


delssohna Cisza morska i szczęśliwa podróż.

Muzyka na pogrzebie

Tylu już przyjaciół spotkałem w urnie i w trumnie


i wiem, że w kościele
każdy błąd muzyczny sam siebie tuszuje,

a w ciasnej kaplicy zawisa w przestrzeni


jak czerwoną kredką w powietrzu skreślone
„ż” w słowie pogrzeb.

Tyle już pogrzebów właściwie pisanych,


że nie rozpraszała ortografia śmierci
blada przy zdumieniu, że nie płaczesz do chwili
kiedy cię załatwi „litościwa matka”
i „anielski orszak”

147
i nie nad zmarłymi
płaczesz tylko nad tęsknotą
za sztuką użytkową gdzie dźwięk jest do szlochu
i do wysypania wszystkich tęsknot naraz
z nadto już wypchanej poduszeczki wspomnień…

Muzyko pogrzebu jakże mnie krępujesz,


jakże niewygodnym jesteś elementem
ostatniej rozmowy, gdzie po raz tysięczny
prócz słowa na słowo jest fałsz sytuacji
gdzie skrzypek stroi nie instrument lecz miny
jakby był małpą obolałej duszy…

Zapachu chryzantem, jakże mnie zawstydzasz,


jakże rozpraszasz marszcząc się w płomienie
słońca co nie wstanie nad spaloną głową.

Kaszlu żałobników, jaki jesteś suchy, a ty


chłodzie wnętrza – jakżeś obrazowy i jak precyzyjnie
mówisz jak będzie nie być w oczach tych, co będą…

Niszo prawa i lewa,


zakątku sufitu,

biała koszulo mistrza ceremonii…

Skrzypie butów w przyklęku,


szumie sztywnych spodni,

tuszu rozpuszczony i zastygły w zmarszczce…

148
Szminko przyszłych śniegów,
futrzany kaszkiecie –

módlcie się nad nami


módlcie się czasami

tylko po cichutku
tylko pomalutku

a ty śpij kochany w kołysce żywiołów


i nie słuchaj bajek o ich osobności

Już jesteś dorosły i wiesz że strumienie


sycą płomienie
a wiatr pieści ziemię

że kobieta jest chłopcem


jednorożcem
mężczyzną

pożegnanie świętem
bezkresnych powitań

przezroczystość ścianą jest nieprzezroczystą


domu wszystkich naraz i każdego w innych

Nie ma śmierci, jest tylko


portret na powierzchni
rozchybotanego oceanu rtęci

149
Mówię to za ciebie jak ktoś zamieniony
z tobą na świadomość i na stan skupienia,
ale ten mój przekład jest niedoskonały,
jak każdego co nigdy nie znał oryginału…

Jarosław Mikołajewski – Aleja Zasłużonych

150
Kupiłem sobie w Filharmonii

Chodziliśmy do kawiarenki, obok wejścia na balkon, od strony


ulicy Mazowieckiej. Koncert był tak ważny jak cukierki. Nie
było wtedy słodyczy w sklepach. Zabieraliśmy je do domu.
Dzieliliśmy się nimi pół na pół.

„Kupiłem sobie w Filharmonii” – odpowiadał, gdy nie chciał


oddać mi kilku cukierków ze swojej połowy.
– „Kupiłam sobie w Filharmonii” – odpowiadałam.

151
23 . 10 . 2018 – 23 . 10 . 2019

Minął rok od dnia, kiedy Ojciec pojechał do szpitala. Dzisiaj


rano włączyłam radio. Usłyszałam słowa:

I wszystko będzie dobrze i


Wszelkie sprawy ułożą się dobrze
Gdy płatki płomienia splotą się
W koronowany węzeł ognia
I ogień i róża staną się jednym *.

Wiersz Thomasa Stearnsa Eliota, w tłumaczeniu Krzysztofa


Boczkowskiego, czytał Krzysztof Gosztyła.

 * T.S. Eliot, Szepty Nieśmiertelności, op. cit., s. 260.

152
Pierwszy koncert w Filharmonii bez Ojca

26 października 2019 – pierwszy w nowym sezonie koncert


bez Ojca. Będzie smutno. Będzie trudno.
W czasie przerwy stoję przed oknem. Tam gdzie zawsze.

Obserwuję twarz syna. Wchodzimy po schodach do kawiar-


ni na ostatnim piętrze. Batoniki są takie jak w sklepie obok.
Już nie wyjątkowe. Nie mam po co mówić do syna: „kupiłam
sobie w Filharmonii”.

Ojciec miał ogromną wiedzę o muzyce. Pięknie o niej opo-


wiadał. Pięknie jej słuchał.

Puste miejsce. Inna Filharmonia. Inna Muzyka.

153
Rocznica śmierci

Pierwsza rocznica śmierci Ojca.


Zmarł w dzień Wszystkich Świętych.
Oglądał ich na obrazach.
Czytał o nich.

Tęsknię – bardziej niż pół roku temu. Dłuższa nieobecność.


Odliczam jego ostatnie godziny.

154
Garnitur

Szary w delikatną czarną kratkę. Uszyty z dobrego materiału.


Na miarę, u krawca. Ojciec zakładał garnitur na koncerty do
Filharmonii. Pasował do mężczyzny szczupłego. Na kolację
jadł tylko owoce. Zawsze do godziny osiemnastej.

Garnitur przyniosłam na Marszałkowską do zakładu pogrze-


bowego – niedużego pawilonu na tyłach kościoła Zbawiciela.
Przy ulicy, przy której mieszkał od urodzenia przez trzydzieści
lat. Oddając garnitur poczułam zakończone na zawsze kon-
certy z Ojcem.
Po kilku dniach przyszłam do zakładu. Marynarka była
nadal na wieszaku przy wejściu, tam gdzie ją zostawiłam.

Po śmierci najbliższych widzimy obojętność świata, którego


nie interesuje ich brak.

Ojciec w tym garniturze zamienił się w pył.

„Ciało umiera, ale dusza idzie do Boga i żyje wiecznie” *.

 * I.B. Singer, Opowiadania dla dzieci, op. cit., s. 20.

155
Zeszyt w kratkę

Kot zjadł chrupki. Wskoczył na parapet. Sprawdził czy świat


za oknem istnieje. Z czarną plamką na białej głowie wyglą-
dał jak Napoleon oceniający sytuację przed bitwą. Usiadł na
zeszycie, w którym Ojciec zapisywał najważniejsze fakty ze
swojego życia. Dwa, trzy zdania na rok.

14 listopada:

Urodziła się Isia. W poniedziałek.


Zaczął padać deszcz ze śniegiem.

156
Najszczęśliwszy dzień

Otwieram rano paczkę. Jest mój tekst w „Kwartalniku Arty-


stycznym”. Jestem nieśmiertelna. Dzisiaj jest mój najszczę-
śliwszy dzień w życiu.

157
Globus

Globus stał na moim biurku. Z niebieskimi małymi oceanami.


Była na nim mniejsza od oceanów zielona ziemia.

Globus był złudzeniem objęcia i zobaczenia. Złudzeniem po-


siadania czasu, kiedy czas nie należał do mnie. Nie pozwolił
zobaczyć mi miejsc, które dotykałam zatrzymując jego obra-
cającą się całość.
Był światem marzeń na poziomym biurku, w rogu pokoju.

158
Jesień 2019

Jesień przyszła. Ojciec przyszedł. Z jesiennym smutkiem.


W cienkim płaszczu. Patrzyłam na niego bujając się na huś-
tawce. Mówił ostatnie słowa: „Urodziłem się w Warszawie”.

Drzewa są gotowe zgubić liście. Wiatr im pomoże.


Przychodzi jesienny dzień. Wiatr zrywa ostatnie liście
z drzew.

Ludzie jak liście umierają nagle.

159
Listopad

Oto listopad w obojętnym domu


wśród ludzi odległych,
w mieście rozwłóczonym po polach i bagnach
długimi rzędami parterowych domów.

Oto listopad z szylingiem ciepła


kurzem na szybach, brudnym materacem
i ogrodem przed domem
gdzie zdechły kot ma swoje królestwo
i szare fragmenty gazet
z zeszłego roku najnowszymi wiadomościami
informują chmury *.

Oto listopad Ojca w Liverpoolu 1962 roku.

 * K. Boczkowski, Otwarte usta losu, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1975,


s. 17.

160
Krótka historia

Siedzieliśmy na ławce w Parku Ujazdowskim. Za nami był


pusty plac zabaw, na który chodził ze mną.
Nie zrozumieliśmy siebie. Ja w roli matki.
On w roli poety. Zajęta codziennością. On poza nią.

Najlepszym porozumieniem był brak porozumienia.

161
Akra

Ojciec otwierał drzwi. Wołał ją w zimowe mroźne noce.


– Akra, Akra – krzyczał aż przyszła. Szła powoli drogą
udeptaną w śniegu. Potrzebowała spokoju. Ciepłego miejsca
do snu. Spała w sieni naszego domu.

Nowy leśniczy nie wpuszczał Akry na noc do leśniczówki.


Był to brązowy pies myśliwski. Mądry i dobry. Wykorzystany
przez ludzi a potem opuszczony.
Lubiłam jak pachniało Akrą w domu.

Zbłądziliśmy w lesie. Zaczął padać śnieg. Przez zaspy szukali-


śmy drogi do leśniczówki. Śnieg zakrył ślady drogi powrotnej.
Akra znalazła nas. Zaprowadziła do domu.
Nie zabrał jej do Warszawy. Nie zwrócił uwagi nowemu le-
śniczemu, żeby traktował ją lepiej. Nie umiał tego zrobić. Nie
potrafił naprawiać sytuacji. Pouczać. Rozkazywać. Był na to
za słaby. Napisał o niej wiersz. Zabierał kundelki ze schroni-
ska. Robił to dla Akry.

Alejkami Lucienia chodzą Ojciec i Akra.

162
Mróz

Nastawiłam koncert Chopina. Ojciec przyszedł. Widzia-


łam Ojca.
Przez muzykę słyszałam głos Ojca. Wyglądał dobrze.
Był w wełnianej marynarce w niebieską kratkę.
Mówił spokojnym, pogodnym głosem.
Na dworze był mróz, minus dziesięć stopni.

163
Leżąc na śniegu

Jak byłam dziewczynką kładłam się na śniegu. Na plecach.


Patrzyłam na spadające płatki śniegu. To cud. Każdy jest inny.
Delikatny. Wszystkie razem tworzą gęstą zasłonę. Chciałam
leżeć jak najdłużej.

Jadąc nocą do miasta by wrzucić list

Noc jest zimna i śnieżna. Główna ulica jest pusta;


Poruszają się jedynie płatki śniegu.
Gdy podnoszę wieko skrzynki na listy czuję
chłodne żelazo.
Jest intymność, którą kocham w tej nocy śnieżnej;
Jadąc wokoło, będę z nią dłużej *.

 * R. Bly, Jadąc nocą do miasta by wrzucić list [w:] Antologia poetów naj-
bliższych. Od Safony do Sylvii Plath, wybór i przekł. K. Boczkowski,
Wydawnictwo Miniatura, Kraków 2003, s. 235.

164
Cienki Płaszcz

Na zdjęciu jest w jesiennym płaszczu. Zawsze był cienko


ubrany. Lubił marznąć. Siedzę obok niego na poręczy mostu
w kombinezonie. Po drugiej stronie stoi moja babcia, jego te-
ściowa. Mocno trzymają mnie za ręce.
Za nami góry pokryte śniegiem. Cicha wrogość jest mię-
dzy nimi. Czuję ją dobrze. Nie rozumiem dlaczego. Kocham
Ojca i Babcię.

165
Zostawmy dzień

Zostawmy dzień takim, jakim jest.


Z szarymi chmurami.
Liśćmi pod lodem.
Samotni łączą się z zaniedbanym niebem.
Objaśniam świecę.
Palę się nie migocząc.

166
Warszawa – grudzień 1981

W zimę stanu wojennego chodziłam z moją koleżanką Martą


na łyżwy.
Długo stałyśmy na przystanku autobusowym w Alejach
Ujazdowskich. Padał gęsty śnieg.
Z daleka nad słabo oświetlonym, czarnym miastem, wi-
dać było srebrny blask. Nad lodowiskiem unosiły się lampy,
z których płynęło mocne światło. Jasne miejsce w Warszawie.
Jechałyśmy na Stegny przez Warszawę jak ćmy lecące do
zapalonej żarówki. Na rogu ulic paliły się ogniska koksowni-
ków. Ogień słabo rozświetlał ciemność.
Białe łyżwy przywiązane za sznurowadła wisiały nam na
szyjach. Na łyżwach były plastikowe ochraniacze z gumką
pośrodku. Kolejka do kasy przesuwała się wolno.
Wszyscy zostawiali buty pod drewnianymi ławami. Wcho-
dziliśmy na lód czysty. Bez rys. Światło odbijało się od lodo-
wiska. Czułam się bezpiecznie.
Następnego dnia nie było szkoły. Kładłam się spać zaraz
po przyjściu do domu. Nie byłam głodna.
W barze można było kupić hod dogi z pieczarkami. Piły-
śmy gorzką herbatę. Cytryn i cukru nie było.

167
Przez okna zimne od mrozu patrzyłam na ulicę.
Pod białymi drzewami, przed koksownikiem stali żołnie-
rze. Grzali swoje ręce.

168
Gołębie

Usiadły obok siebie na gzymsie. Wyciągnięte skrzydła lekko


się dotykały. Zamyślone trwały. Co wieczór czekam na dwa
gołębie. Nie mają dużo miejsca do odpoczynku. Wszędzie są
przyczepiane kolce.
Usiadły obok siebie. Jakby nie minął rok. Nie minęło nic.

169
CZĘŚĆ TRZECIA
Dziennik wspomnień.
Ojciec zmarł. Rok 2020
Upadł buk 1820 – 2020

Nie zdążyłam się z nim pożegnać.

Ogromny pień pokonał lekki wiatr. Opuszczając silne drzewo


na jesieni przed zamknięciem Ogrodu Botanicznego w Ale-
jach Ujazdowskich, nie pomyślałam: nie zobaczę go.

Upadł w samotności. Gałęzie wyglądały jak wyciągnięte


w geście ratunku ręce. W korzeniach usychała woda jak krew
w żyłach.

Ojciec poszedł na długi spacer w jesienny dzień.


Nałożył cienki płaszcz. Po zachodzie słońca zrobiło się
zimno.

Nie zdążyłam się z nim pożegnać.

173
Możesz krzyczeć. Możesz iść

22 stycznia 1986 roku Ojciec napisał wiersz.

W styczniu

Możesz krzyczeć, że świat jest szalony


Możesz krzyczeć, że ty jesteś szalony
A potem iść lasem i patrzeć
jak śnieg osypuje się
z gałęzi
gdy wiatr wieje
albo w słońcu biegnie wiewiórka

lub gdy jest cisza


stygnąca okrągła jak dęby
i nie wiesz nawet dlaczego:
śnieg osypuje się
z gałęzi sosen *

„Możesz krzyczeć, możesz iść” – powiedział do mnie Pan


Krzysztof Myszkowski, przyjaciel Ojca.

 * K. Boczkowski, W styczniu [w:] Dusza i śnieg, op. cit., s. 73.

174
Brak orzechów i samochodów

Zauważyły naszą niepotrzebną obecność, kiedy nie ma


epidemii.
Lockdown. Nie ma nas i samochodów.

W Alejach Ujazdowskich wiewiórki przebiegają przez jezdnię.


Wrony nie rzucają z latarni orzechów pod samochody.
Kradły je z warzywniaka za rogiem. Warzywniak nieczynny.
Wrony fruwają nad stawem w Parku Ujazdowskim.

Cisza.
Natura wraca na utracone pozycje.

175
Poeci Najbliżsi

Mała książeczka w czarnej oprawie.


Jarosław Mikołajewski znalazł ją przez przypadek.
Robił porządki w swojej bibliotece w czasie lockdownu.
Na okładce złote litery:

Krzysztof Boczkowski
Antologia poetów najbliższych

Na drugiej, białej kartce napis: „Małgosi”.


Na trzeciej: Od Safony do Sylvii Plath.
Poetycka Biblia w czasie epidemii.

176
Stan epidemii

dziś jest to radość czytania


od wielu dni
dzień za dniem
euforii

wciąż tego samego


wiersza
ekelöfa
w przekładzie boczkowskiego *

 * J. Mikołajewski, Stan epidemii [w:] idem, Godzina myśli, op. cit., s. 58.

177
Euforia

Siedzisz w ogrodzie sam z notatnikiem,


kanapką, flaszką i fajką.

Jest noc, ale tak spokojna – że świeca płonie


nie migocząc
i rzuca blask na stół z nieheblowanych desek,
i lśni na butelce i szklance.

Pijesz łyk, zjadasz kęs, nabijasz i zapalasz fajkę.


Piszesz linijkę albo dwie, robisz przerwę i dumasz
o cienkiej smudze zorzy wieczornej zmierzającej
ku jutrzence,

o morzu dzikiego bzu, zielono-białej pianie


w ciemnościach letniej nocy;

ani jednej ćmy wokół świecy, ale chór komarów


w gałęziach dębu,

nieruchome liście na tle nieba… I osika szeleści


w ciszy:

cała natura dokoła silna miłością i śmiercią.

178
Jakby to był ostatni wieczór przed długą, długą
podróżą:
masz bilet w kieszeni, spakowane walizki.

I możesz siedzieć i czuć bliskość dalekich lądów;


czuć jak wszystko jest wszystkim – zarówno
swym początkiem jak i końcem,
czuć, że tu i teraz odjeżdża się i wraca,
a śmierć i życie są w nas mocne jak wino.

Tak połączysz się z nocą, samym sobą


z płomieniem świecy,
który patrzy mi w oczy milcząc, niezgłębiony
i milczący,
z osiką co drży i szepce,
z tłumem kwiatów, wychylając się z ciemności
by usłyszeć
to, co miałem na końcu języka, lecz nigdy
nie wypowiedziałem,
to, czego nie chciałbym zdradzić, nawet gdybym mógł,
a co szumi we mnie najczystszym szczęściem!
A płomień rośnie… jak gdyby kwiaty cisnęły się
bliżej,
bliżej i bliżej światła, tęcza migoczących punkcików.
Osika drży i muzykuje, zorza wieczorna stąpa
i wszystko, co było niewypowiedziane i dalekie,
jest niewypowiedziane i bliskie.

Śpiewam o tym jedynym – co godzi wszystkich


jedynym pożytecznym, jednakim dla wszystkich *.

 * G. Ekelöf, Euforia [w:] Antologia poetów najbliższych, op. cit., s. 173.

179
Dworzec w Ciechocinku. Rok 198 4

Były to ostatnie z nią wakacje. Nie wiedziałam o tym.


Zapamiętałam pożegnanie na dworcu w Ciechocinku. Pa-
trzyłam przez okno. Stała na peronie długo. W końcu zniknęła.
Z dworca w Ciechocinku nie odjeżdżają pociągi.
Ona ciągle tam jest.
Odjeżdżałam w dorosłe życie. Ona została na peronie.

W milczeniu chodziłam z nią na grób jej dwóch synów. Nie


pytałam o nic. Ona nic nie mówiła. Nie wiedziałam bardzo
długo, że jej dzieci leżą tam pochowane.

Przed każdym wyjściem, nawet do sklepu, starannie się ma-


lowała.
Miała pogodną twarz. Lubiła rozmawiać z sąsiadami, skle-
pikarzami.

180
Dworzec w Warszawie. 1930 rok

Barbara wysiadła z pociągu w Warszawie.


Na głowie miała beret, kupiony w sklepie w Częstochowie.
W okolicach dworca wmieszała się w tłum.
Idąc Marszałkowską, Barbara, ubrana w sweter w czarną
kratkę i spódnicę przed kostkę, różniła się od warszawianek.
Niebieskie buty z niewielkim obcasem wybijały pierwszy rytm
drogi po ulicach miasta do Domu Akademiczek na Górno-
śląskiej 14.

W październiku zaczęła studiować na Wolnej Wszechnicy


Polskiej. W Domu Akademiczek mieszkała z Aurelią, siostrą
przystojnego architekta.

181
Ulica Architektów 1930

Nowo otwarty Dom Akademiczek miał białe okna z wido-


kiem na kasztany.
Na ulicy delikatnie podnoszącej się w górę, łagodnie opa-
dającej w dół były wille architektów. Nieduże okrągłe okna
na najwyższych piętrach, spadziste dachy, wielkie drewnia-
ne drzwi wejściowe, rzeźby na gzymsach dodawały lekkości.
Półokrągłe balkony otaczały czarne balustrady o kształ-
tach liści.

W zimie paliły się gazowe latarnie. Na wiosnę rdzewiały bzy.

183
Ulica Architektów 2020

Wzdłuż ulicy stoją zaparkowane auta.


Na falujących balkonach domu na ulicy Górnośląskiej 14
rosną drzewka i chwasty. Dawna biała elewacja odpada ka-
wałek po kawałku, jak szare blaty suchego błota.
Wielkie, wypaczone okna smutno obserwują powolny
upadek.
Poplamione dywany, zapach stęchlizny i brudu utrudniają
drogę po korytarzach.

184
Pracownia

Wyszedł z pracowni Profesora Czesława Przybylskiego. Prze-


szedł przez ulicę. Otworzył drzwi Domu Akademiczek. Dro-
ga do pokoju numer sto trzydzieści trzy prowadziła przez sze-
rokie korytarze. Leżały na nich miękkie dywany.

Aurelia, jego siostra, mieszkała z nieznaną mu dziewczyną.


Marek nie zwrócił na nią uwagi.
Miał lat dwadzieścia pięć. Był jednym z najzdolniejszych
architektów w Warszawie.
Barbara miała lat dwadzieścia jeden.

185
Wiem, co spotka Barbarę
Sny

Wiem, co spotka w życiu Barbarę. Nie mogła tego przewidzieć


w najgorszych snach.
Za dziewięć lat wybuchnie wojna.

O świcie 1 września nad Wisłą unosiła się lekka mgła.


Barbara z balkonu na ulicy Krynicznej 8 obserwowała
bombardujące most Poniatowskiego samoloty.
Była przekonana, że to ćwiczenia wojskowe.

W pierwszych dniach września Barbara z córką Hanną znaj-


duje na krótko schronienie przed nalotami w położonej blisko
jej domu willi Rotsteinów.

Małgorzata, druga córka, urodzi się w 1942 roku.


Przez sześć wojennych lat sama będzie je wychowywała.
Dla bezpieczeństwa córek opuści Warszawę. Zaraz po woj-
nie śmierć zabierze jej rocznego syna.
Prześladuje ją szóstka. Kolejne sześć lat samotności. Sześć
lat więzienia mojego dziadka w czasach stalinowskich.

187
Hanka

Moja matka urodziła się w styczniu 1938 roku w Warszawie.

Barbara uciekła z Hanną z Warszawy 5 września 1939 roku.


Wsiadły do jednego z ostatnich odjeżdżających pociągów.
Powinny wysiąść na najbliższej stacji pod miastem. Doje-
chały do Lwowa.

Po drodze, 12 września w powiecie horochowskim Hanna


została ochrzczona. Dziewczynce dano na imię Anna. Droga
bez świadectwa chrztu była niebezpieczna.
17 stycznia 1940 roku Hanna zachorowała na anginę z wy-
soką temperaturą. Tego dnia rozpoczęło się bombardowanie
Lwowa.

Mieszkają w pustej willi fabrykanta cukierków. Mogą zajmo-


wać jeden pokój bez mebli. Pozostałe piętnaście pokoi zosta-
ło zamkniętych na klucz. Właściciel bał się, że willę zajmą
Rosjanie. Bezpieczniej będzie dla niego, jak zamieszka w niej
kobieta z dzieckiem.
Do willi wchodzą Ukraińcy. Żądają jej opuszczenia. Bar-
bara krzyczy.

189
Na dworze jest mróz. Hanna ma anginę. Nie mają dokąd
pójść.
– Haroszaja pyskata baba – mówi do Barbary wysoki, bar-
czysty mężczyzna w brązowym futrze – przyjdź jutro do urzę-
du miasta, dostaniesz pracę.

190
Ze Lwowa do Warszawy

„Do łóżka” wołała Hanna. Ojciec niósł ją z Brześcia do Tere-


spola w mroźną noc 1940 roku. Był 31 grudnia.
O świcie z przewodnikiem Barbara z Markiem i Hanną
przeszli przez lód na rzece Bug. Przekroczyli zieloną granicę.
Nogi zapadały się w głęboki śnieg. Barbara mocno trzy-
mała za rękę męża. Nie może zgubić się w ciemnościach. Boją
się, że Niemcy usłyszą płacz dziecka. Po drugiej stronie Bugu
żołnierze niemieccy całą grupę osób, która idzie z nimi, cofa-
ją za rzekę. Po zwykłych formalnościach informują, że tylko
dlatego ich puszczają, że są z dzieckiem.
Do Terespola dotarli o północy. Miasto w noc sylwestrową
było ciche. Paliły się małe światła w jednorodzinnych domach.
Nocują na strychu. Rano wsiadają do pociągu.
Po południu są w Warszawie.

191
Stalin

Pies nazywał się Stalin. Razem z gestapowcami szukał ra-


towanych przez Polaków Żydów. Barbara w Częstochowie
ukrywała koleżankę swojego męża z pracy.

192
Dawno temu w Łodzi na ulicy Zakątnej 46

Na ulicy Zakątnej z kocich łbów przenosił się na twarze


w upalne dni kurz. W zimie śnieg jest czarny od fabrycznych
pyłów. Na podwórkach pokrytych śniegiem leżą hałdy wę-
gla. Podbiegają do nich kobiety owinięte w bezbarwne chusty
i, mimo swoich drobnych dłoni, wkładają czarne bryły szybko
do wiaderek.
6 grudnia 1906 roku przez płacz dziecka o świcie przebijał
się głos mleczarza. Czwarty syn. Prezent dla robotniczej rodzi-
ny od Świętego Mikołaja. Drewniane domy stały prostopadle
do ulicy. Pomiędzy nimi w ziemi, zmieniającej się na wiosnę
w błoto, wydeptane były wąskie uliczki. Mieszkali na parterze.
Ulica Zakątna wybrukowana była kocimi łbami. Koła przejeż-
dżających wozów pozostawiały długo po sobie głuche bębnie-
nie. Na chwilę wyrywały ludzi z otępienia biedą.
Jego Ojciec, Józef, miał mocne ramiona i dokładał węgla
do gardła wiecznie głodnej lokomobili w fabryce materiałów
bawełnianych. Brał udział w strajku robotników jesienią 1905
roku. Pracował czternaście godzin dziennie, a jednak zawsze
brakowało im jedzenia.
Matka zajmowała się pięciorgiem dzieci. Między Markiem
a Józefem, najstarszym z braci, było 8 lat różnicy.

193
Franciszka śpiewała dzieciom kołysankę: „Uśnijże mi, uśnij,
siwe oczka stuśnij. Uśnijże mi, uśnij, choć na gołej ziemi, bo
mi cyganeczki skradły poduszeczki”. Mówiła do nich, że naj-
ważniejsze jest to, czego się nauczą. Tego nikt im nie odbierze.

Nie umiała pisać ani czytać. Zmarła w 1952 roku. Dwóch jej
synów, Czesław i Józef, wtedy już nie żyło, a trzeci, Marek, był
w stalinowskim więzieniu. Nie dostał ostatniego listu od matki.

Z gorącej i pachnącej kapustą letniej, z szarej i jesiennej, bez


zieleni i nadziei na wiosnę, na której czuło się smak marnego
życia, ulica Zakątna zmieniała się w czasie Bożego Narodzenia.

W zimie zawsze był śnieg. Sprawiedliwie padał dla wszystkich.


Zakrywał całą Łódź i Zakątną. Jej krzywe dachy, wypaczone
okna, byle jakie czapki i chusty.
Wtedy mogli ulepić bałwana. Kiedy Ojciec wyjeżdżał rano
po choinkę do lasu, oni wychodzili na podwórko. Leon z Mar-
kiem toczyli śnieżne kule. Czesław wkładał na głowę bałwana
garnek. Na końcu najstarszy Józef precyzyjnie układał oczy
z kawałków węgla i nos z marchewki. Choinka zawsze była
ogromna. Na kilka tygodni w roku ich jeden pokój wyglądał
jak sala balowa. Świerk rozświetlał, pachniał. Na chwilę byli
równi z sytymi. Wigilia to był jeden dzień w roku, kiedy nie byli
głodni. Śnieg, na który patrzyli przez okno był gęsty i taki sam
jak śnieg, który padał za oknami pałaców ulicy Piotrkowskiej.

W czasie I wojny światowej fabryka, tak jak wiele innych za-


kładów przemysłowych, upadła. Ludzie zbierali ze śmietni-
ków w lepszych dzielnicach obierki ziemniaczane. Na ulicy
Zakątnej głód, choroby, śmierć były codziennością.

194
Na wiosnę matka za ostatnie grosze zamówiła furmankę
i Ojciec zawiózł ich do jej rodzinnej wsi, Kowale nad Wartą.
Pierwszy raz zobaczyli las, rzekę, łąkę. Marek i Józef na-
uczyli się szybko łowić ryby. Przynosili do domu kosze jagód.
Miasto Łódź było koszmarnym snem.

Franciszka chodziła z tobołkiem na plecach i sprzedawała


w okolicznych miastach grzyby. W zimie zrobione na dru-
tach czapki i rękawiczki. Ojciec łapał bardzo ciężkie i mało
płatne dorywcze prace.

Józef, ich najstarszy syn, był w Polskiej Organizacji Wojsko-


wej, a potem w Wojsku Polskim. Walczył w wojnie polsko-
-bolszewickiej. Dowodził obroną Warszawy we wrześniu 1939
roku. Krótko mieszkał w Londynie. W 1942 roku wrócił do
Polski. Skoczył ze spadochronem. Zamieszkał w Krakowie
na ulicy Dietla.
Był komendantem Armii Krajowej. Aresztowany przez
Niemców, został rozstrzelany po wybuchu Powstania War-
szawskiego.

Czesław popełnił samobójstwo. Miał 16 lat. Nie mógł znieść


biedy. Zaczął należeć do jednego z łódzkich gangów. Nic złe-
go nie zrobił. Niewinnego zaczęła poszukiwać policja. Był
przerażony. Przede wszystkim tym, że zawiódł Ojca, tak cięż-
ko pracującego dla nich.

25 czerwca 1928 roku Marek ukończył architekturę z wy-


różnieniem. Ostatni egzamin składał u profesora Stanisława
Nowakowskiego.

195
Patyki i kamienie

Wbiegał z bratem na most. Na palcach przechylali się przez


poręcz. Rzucali patyki do wody. Patyk Marka wypływał po
drugiej strony mostu. Płynął powoli dalej. Omijał przeszkody.

Zatrzymany przez leżące na wodzie korzenie, patyk Józefa


robił kilka obrotów. Uwięziony przez wodorosty utrzymywał
się na jej powierzchni. Nie mogło być inaczej.
Potem biegli po kamienie. Nad rzekę. Kamień Józefa to-
nął od razu. Kamień Marka odbijał się pięć albo sześć razy.
W końcu znikał pod powierzchnią czarnej wody.

196
Książki

W krajobrazie pokoju najważniejsze są książki. Wiele razy


dotknięte dłońmi, oczami.
Książki ze zmarszczkami podkreśleń. Z okaleczeniami za-
winiętych rogów. Zmęczone, zużyte.
Przyjaciółki w podróży. Zostawiane często w szufladach.
Nieopuszczone. Wracałam po nie.
Bohaterki jednej chwili albo wszystkich lat. Przychodzą
w momencie smutku albo niszczą swoją rozpaczą piękne dni.
Książki zalane kawą, poplamione sosem do spaghetti.
Czasami po śmierci właściciela przyjeżdża po nie furgo-
netka.
Rodzina oddaje jego życie w nich zapisane. W ich wnętrzu
jadą dalej zasuszone kwiaty, listy, fotografie. Nikomu niepo-
trzebne.

197
Wspomnienia

– Kiedy ktoś tu zrobi porządek?


– Ty też nigdy tu nie zrobiłaś porządku. Te wszystkie nie-
wyrzucone papiery.
– Wspomnienia.
– Niewyrzucone graty. Niepotrzebne.
– Wspomnienia.
– Kieliszki, talerze. Wieczny bałagan.
– Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia.

198
Śmierć Iwana Iljicza

Otworzyłam pudła z biblioteki Ojca. Będzie przeniesiona do


mnie do domu. Książki pakowała firma zajmująca się prze-
prowadzkami.
Pierwsza książka, leżąca na samym wierzchu, ma tytuł
Śmierć Iwana Iljicza. Opowiadanie Lwa Tołstoja, o którym
często opowiadał.

199
Majorka

Ojciec mówił: „Majorka, wyspa potworka”.


Mateusz całymi dniami bawił się nad brzegiem morza.

Nie chciałam jechać na Majorkę. Rano powiedziałam Ojcu –


„nie jadę”. Mieliśmy już wychodzić z domu na lotnisko. Prze-
straszyłam się samolotu. Nie zgodził się na ucieczkę od po-
dróży.

Siedziałam na murku przed plażą. Wtedy zobaczył mnie


szczęśliwą.

Nakręcił film, na którym Mateusz mówi: „Dziadku, boję się


wilka”.

200
Zagonienie

Ostatni wyjazd do Lucienia. Lato 2011.


W bagażniku mieliśmy za dużo walizek. Jechał, żeby zo-
stać z trzyletnim wnukiem Tymonem na kilka tygodni. Trze-
ba było czyjeś rzeczy położyć bez walizki. Wyjęliśmy jego
rzeczy. Zostawiliśmy w walizkach rzeczy mojej mamy i Ty-
mona. Pomiędzy nimi zostały włożone tłumaczenia Thomasa
Stearnsa Eliota.

Nic z okrucieństwa, ani nieustępliwości, ani gwałtowności, ani,


jak by ktoś powiedział, zagonienia, ale wszystko rozpatrywane
uważnie, jak w chwili odpoczynku od zajęć, bez wewnętrzne-
go niepokoju, w sposób uporządkowany, zdecydowanie i odpo-
wiednio *.

 * Marek Aureliusz, Księga druga [w:] idem, Rozmyślania (Do siebie same-
go), przeł. K. Łapiński, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011,
s. 45.

201
Radio Głupotka

W Wierzbie grało radio Głupotka. Prowadzącym był Ojciec.


Radio nadawało dla mojego syna.
W chwilach letniej nudy i upału. Deszczowego dnia albo
zbyt gorącego popołudnia.

202
Upadek

Zabierałam książki z regału Ojca do mojego domu. Była to


jego ulubiona, najważniejsza część biblioteki: William Szeks­
pir, Jarosław Iwaszkiewicz, Czesław Miłosz, Zbigniew Her-
bert, Anna Kamieńska, Kazimiera Iłłakowiczówna, Roman
Śliwonik, Krzysztof Kamil Baczyński.
Po zdjęciu ostatniej książki z półki zaczęły się składać jed-
na po drugiej. Złożyły się jak klocki.

203
„Nigdy więcej jaśniepaństwa”

Byli raz zaproszeni do jaśniepaństwa, po wygnaniu z Warsza-


wy, we wrześniu 1939 roku.

Opisał w wierszu * filiżanki w truskawki. Cukierki firmy


E. Wedel, które włożyła do obu jego kieszeni starsza pani
wychowawczyni.

Ojca, który powiedział do niego, gdy wyjeżdżali z majątku


pod Warszawą: „Nigdy więcej jaśniepaństwa”.

 * K. Boczkowski, Czekoladowe cukierki [w:] idem, Ja – mój przyjaciel,


op. cit., s. 60.

204
Portret

Na portrecie Ojciec jest zmartwiony. Patrzy przed siebie na


kryształ.
Nie chciałam się patrzeć na żal. Nie powiesiłam portretu.

Zraniłam Ojca.
Nic nie powiedział. Szkoda. Zrozumiałabym wtedy swój
błąd.
Ojciec zabrał portret. Nie wiem, gdzie jest.

205
Śmiech

Podaj wody córko


Zgaś telewizję
Odłóżmy gazety
Nudne kłamstwa codzienne
Nudne słowa oficjalne i nieoficjalne
Czym jest żywioł piąty
Ja myślę, że śmiech

Pisał na białych kartach dobrze zatemperowanym ołówkiem.


Znalazłam fragment wiersza na jednej z nich.

Śmiech, radość to Boski pierwiastek. Nasz daimonion.

206
Leon

Miał w klatce dwa patyki. Klatka nie była duża, ale i tak naj-
większa, jaką wtedy można było dostać. Kupiłam go w ma-
lutkim sklepie na Nowym Świecie. Klatka leżała tam na klat-
ce, na patykach ściśnięte ptaki, obok akwarium na akwarium,
było duszno i mnóstwo ludzi. Kanarki trzepotały skrzydłami.
Rybki pływały od szyby do szyby. Właścicielka była garbata.
Przypominała skrzywdzone zwierzę.

Rano chwilę witałam się z nim. Potem biegłam do szkoły.


Jak wracałam od razu go wypuszczałam. Fruwał po pokoju.
Pamiętam jego pierwsze nieśmiałe wyjście. Długo nie mógł
się zdecydować czy dać sobie wolność. Siedział w otwartych
drzwiczkach.
Siedział na globusie, gdzie dotykał dziobem ziemi albo
oceanów. Najbardziej lubił siedzieć na mojej głowie. Dotykał
mnie delikatnie, kręcił się i popiskiwał. Fruwał tak długo jak
chciał.
Miał czarne małe oczy jak kamyczki. Nazywałam go Leon,
od Leonardo da Vinci.

Leon zestarzał się, a ja byłam nastolatką coraz mniej zajętą


obserwowaniem jego życia. Nie wiedziałam o tym, że jego

207
trzepotanie się w klatce, w nocy, oznacza pasożyty na skórze.
Bardzo się męczył. Nie wzięłam go do weterynarza. Nie przy-
szło mi do głowy, że cierpiał i był chory. W końcu znalazłam
go leżącego, skulonego na dnie klatki.
Tak opuszcza się przyjaciół dzieciństwa, kiedy świat prze-
staje ograniczać się do dziecinnego pokoju.

208
Kwiatki Świętego Franciszka

[…] Rzekł brat Maciej: „Pytam, dlaczego świat cały biega za


Tobą i każdy, zda się, pragnie cię widzieć i słyszeć, i słuchać?
Nie jesteś piękny z ciała, nie jesteś bardzo uczony, nie jesteś
szlachetnego rodu: czemuż więc za Tobą biega świat cały?”
Słysząc to Święty Franciszek rozradował się wielce w duchu
i wzniósłszy twarz ku niebu, stał długo z myślą wzniesioną do
Boga […]. Potem z wielką żarliwością ducha zwrócił się do
brata Macieja i rzekł: „Chcesz wiedzieć, czemu za mną? chcesz
wiedzieć, czemu za mną? chcesz wiedzieć, czemu za mną? cze-
mu za mną świat cały biega?
Wypatrzyły mi to oczy Boga najwyższego, które na każdym
miejscu patrzą na dobrych i złych. Oczy te bowiem najświętsze
nie widziały wśród grzeszników nikogo, kto by był nikczemniej-
szy, niedołężniejszy, grzeszniejszy ode mnie. I aby spełnić to dzie-
ło cudowne, które Bóg spełnić zamierzył, nie znalazł podlejszego
stworzenia na ziemi. Przeto mnie wybrał, aby zawstydzić szla-
chectwo i dumę, i siłę, i piękność, i mądrość świata, aby poznano,
że wszelka siła i dobro wszelakie od Niego pochodzi, a nie od
stworzenia, i aby nikt nie mógł chlubić się w obliczu Jego […]” *.

 * Kwiatki świętego Franciszka z Asyżu, przeł. i wstępem opatrzył L. Staff,


Zielona Sowa, Kraków 2004, s. 34.

209
Wenus patrzy na śpiącego Marsa

Ojciec zadzwonił do Jarosława Mikołajewskiego natychmiast


po przeczytaniu sonetu. Wenus patrzy na śpiącego Marsa. Nie
milczał.
Nie był obojętny wobec pięknej poezji.
Poezji o miłości.

Wenus patrzy na śpiącego Marsa (Botticelli)

Trudno go kochać po tym wszystkim co zrobił


i tropić na skórze stygmaty czułości
nieznanych mi warg, co prężyły mu nogi
dryfując jak lilia nad taflą nagości.

Że śpi, niech udaje – to lepsze niż gdyby


szorstkimi gestami do pieszczot się zmuszał
i cieszył się moją rozkoszą na niby.
Zanim mnie okradnie z błogości podbrzusza

zdążę się nasycić czyimś nieistnieniem


od lat hołubiony przez dłoń, którą pieszczę
kolana i płeć, aż w kielich rozchyli.

210
Jest piękny, a ja jestem wolna do chwili
gdy senną powłokę przeniknie ramieniem
i swoją gorączkę stopi z moim dreszczem *.

 * J. Mikołajewski, Wenus patrzy na śpiącego Marsa (Botticelli) [w:] idem,


Nie dochodząc Pięknej, Świat Literacki, Izabelin 2001, s. 32.

211
Wszystkie imiona chłodu

W „Kwartalniku Artystycznym”, numer 106, nota o poezji


Ojca z antologii Szkielet Boga, wydanej przez Państwowy
Instytut Wydawniczy.
Pani Marta Tomczok daje jej tytuł Wszystkie imiona chłodu.
Po śmierci Ojca wiem, że były to wszystkie imiona miłości.

Szare zeszyty od matury

Gdybym powiedzieć chciał to wszystko –


jak piłem gorycz w ulic zmroku,
biegłem po schodach i nazwisko
twoje czytałem w klatki mroku

drewniane bramy, strachów sznury,


samotnych godzin szepty, pustka,
twoje zeszyty od matury
i drobne kłamstwa – i twe usta

dziś w snach powracasz – a ja obcy


idę w skalistych ulic mroku
i jesteś martwa, tak jak chłopcy
– zaklęci w głazy – z dna potoku *

 * K. Boczkowski, Szare zeszyty do matury [w:] idem, Białe usta, op. cit., s. 43.

212
Ojciec czyta

Czytał pięknie. Wspaniałe książki.


Miał melodyjny głos, delikatny, ale mocny. Czytał mi
w dzieciństwie o śwince Chrum Chrum, kaczątku Dab Dab,
o kocie wagonów sypialnych.

213
Czy to Pan Bóg?

Od kiedy Zielona Gęś ma łańcuch na nodze, przyczepiony do


biurka poety w muzeum w Praniu, nie ma co ukraść. Frag-
menty poezji wypisane są na ścianach.

Na biletach napis „Pracujcie, cudów nie ma” i „Zielona Gęś


nie zna trwogi. Moczymy nogi”.

Konstanty Ildefons Gałczyński z brązu usiadł zmartwiony


w ogrodzie.
Dziecko zapytało mamy: „Czy to Pan Bóg?”.
Siedemdziesiąt lat temu poeta był tutaj.
Pisał Niobe.

Wokół domu z czerwonej cegły świerki zabraniają rozejść się


mgłom. Jezioro Nidzkie wygląda jak błękitna tęczówka uważ-
nego oka.
Duch poety jest tutaj.

214
Natalia

Siedziała z Lucjanem Szenwaldem przy stoliku w „Ziemiań-


skiej”.
Wszedł Konstanty. Pierwsze spotkanie Natalii i Konstan-
tego opisała Kira. Była to opowieść jej matki.

– Co słychać na Kaukazie, panno Nato?


Zdziwiłam się, skąd wie, że pochodzę z Kaukazu?
Zaraz potem zacytował Jesienina: „W zielonyj wieczer pod
oknom na rukawie swojom powieszuś”.
– Ach, to Sergiusz – wyrwało mi się *.

Potem poeta-łobuz i pijak odchodził. Ale jej nie opuścił.


6 grudnia święty Mikołaj zabrał Konstantego.
Włożył poetę pod łóżko dziecka zamiast pajacyka.

 * K. Gałczyńska, Konstanty, syn Konstantego, Nasza Księgarnia, Warszawa


1983, s. 6.

215
Czas nie mógł być stracony

Ojciec walczył z radiem na stołówce. Co rano był układany


nowy plan. Leżąc na hamaku, zastanawiał się, kiedy przyjść
na śniadanie, obiad i kolację, żeby nie było nikogo. Wtedy
można było uciszyć, nawet wyłączyć radio.
Cisza nie mogła być stracona. Odsuwał też firanki w wiel-
kich oknach. Odsłaniał widok na sosny. Widok nie mógł być
stracony.
Czas nie mógł być stracony.

216
23 . 10 . 2018 – 23 . 10 . 2020

Mijają dwa lata od ostatniego dnia Ojca w domu.


Rano 23 października 2018: chmury, deszcz, szaro. Idę do
Ojca. Wieje wiatr, jest zimno.
Korytarz w domu rodziców. Uczucie bezpieczeństwa.
Pokój Ojca – koncerty, lustra, książki, obrazy, zdjęcia.
Ojciec leży cierpiący. Uśmiecha się do mnie. Jak zwykle
tak samo. Macha ręką na znak: „nic się nie stało”, jak to robił
wtedy, kiedy dostawałam złe stopnie.
Tak bardzo nie chcę, żeby przyjechali po Ojca. Zabrali
Ojca.
Muszę jednak zadzwonić po karetkę.

Zabierają Ojca silni mężczyźni w czerwonych ubraniach. Jest


przy nich mały, kruchy. Prawie już nieistniejący.
Mają złe twarze. Jeden z nich ciągnie Ojca za rękę, żeby
przesunąć go na łóżku. Spogląda na niego, jak patrzą bezbron-
ni. Na jego twarzy widzę ból.
Dla mnie to był piękny, silny Ojciec. Z mocnym głosem
i szybkim krokiem.

217
W szpitalu

Najpierw był diagnozowany przez sześć godzin na izbie


przyjęć.
Nie wiadomo było, czy 82-letni człowiek z rakiem na pew-
no jest chory. Leżał w tym czasie pod jarzeniówką. Tak jak
inni pacjenci. Pan doktor nie spieszył się, czytał gazetę.
Potem Ojciec trafił na salę dla umierających, którymi nikt
się nie przejmuje. Widziałam ludzi przywiązanych do łóżek
brudnymi bandażami. Staruszka prosiła o wodę. Nikogo to
nie interesowało.
Dwa lata temu została Ojcu ostatnia godzina życia

218
Druga rocznica śmierci

Widzę życie Ojca od momentu zdjęć z 1937 roku aż do śmierci.


Na czarno-białym zdjęciu z 1944 stoi na schodach przy
stawie w Parku Ujazdowskim. Wesołe oczy, jasne włosy. Tak
potrafią być szczęśliwe dzieci.

Fotografia z legitymacji szkolnej jest z roku 1948. Patrzy na


mnie dziesięcioletni chłopak z zamyślonym wzrokiem.

Na następnej fotografii siedzi przy stole w białym fartuchu


przed obchodem. Niedawno skończył medycynę. Twarz ma
pewną siebie. Oczy patrzą odważnie. Trochę arogancko.

Przede mną jest zdjęcie z „Kwartalnika Artystycznego”, na


kilka miesięcy przed śmiercią. Oczy są bez blasku. Widać
w nich niepokój. Na rękach mocne linie żył.

Czas pomiędzy zdjęciami od beztroskiego chłopca do chu-


dego staruszka był długi. Dużo było przeżyć między jednym
a drugim zdjęciem.
Całe życie.

219
Fotografia z legitymacji Akademii Medycznej
Niedawno skończył medycynę
Płyną dalej
Zdjęcia

szukam w szufladach zdjęć mojego ojca


z czasu którego nie mogę pamiętać *

Ludzie uśmiechają się. Już nie żyją. Płyną dalej. Trzymają się
za ręce. Pod skałą na plaży. Opaleni. Młodzi.
Stoją na balkonie w letni dzień. Grają w szachy.
Już nie żyją.

Patrząc na zdjęcia naszych bliskich zmarłych, próbujemy uło-


żyć ich życie.
Zdjęcia kłamią. Nie ma na nich zdjęć z dni depresji, klęsk.
Nie mogę przestać myśleć o życiu na zdjęciach.
Życie na zdjęciach trwa.

 * J. Mikołajewski, Wigilia narodzin mojego dziecka [w:] idem, Mój dom


przestały nawiedzać duchy, op. cit., s. 27.

223
Roma

Roma – pierwszy film, na który poszłam po śmierci Ojca.


Był koniec listopada. Spóźniłam się. Weszłam w momen-
cie, kiedy chłopiec w czasie zabawy mówi: „umarłem, jest mi
dobrze”.

224
Depresja

Były dni, kiedy chodził w piżamie. Nie przebierał się.


Przesuwał się jak cień. Koleżanka zapytała mnie, czy on
jest chory?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie wiedziałam, co się
dzieje.
Dlaczego nie wychodzi z domu? Dlaczego jest w piżamie?
Przecież nie kicha. Nie ma gorączki.

225
Niepotrzebna

Może kiedyś poczuję się niepotrzebna. Nie tylko wśród ludzi,


ale w krajobrazie świerków.

226
Pytanie

Najbardziej zapamiętałam Ojca z czasu, kiedy nie miałam pra-


wa go zapamiętać. Miał trzydzieści parę lat i siedział w Parku
Ujazdowskim. Patrzył na mnie, jak bawiłam się na placu za-
baw. Szczupły, w cienkim płaszczu.

Pytałam Ojca w dzieciństwie, jak miałam katar: „Tatusiu, czy


ja nie umrę?”.
Zapytał mnie na kilka dni przed śmiercią: „Inialku, Małgosiu,
czy ja nie umrę?”.

227
Dobra córka

Mówił, że jestem dobrą córką. Pamiętałam o nim. Dzwo-


niłam. Odwiedzałam. Przynosiłam róże na taras. Zaprasza-
łam Ojca na koncerty do Filharmonii. Kupowałam sękacza
u Gajewskiego na Pięknej.

228
Marina

Jakie to morza i brzegi jakie skały szare i wyspy


Jaka woda obmywa dziób statku
I zapach sosen i drozd śpiewający przez mgłę
Jakie obrazy wracają
O moja córko.

Ci którzy ostrzą ząb psa – a znaczy to


Śmierć
Ci którzy błyszczą chwałą kolibra – a znaczy to
Śmierć
Ci którzy siedzą w chlewach zadowoleń – a znaczy to
Śmierć
Ci którzy cierpią zwierzęce ekstazy – a znaczy to
Śmierć

Stają się zwiewnym, rozwianym przez wiatr,


Oddechem sosny, śpiewem mgły wśród drzew
Dzięki świetlistej łasce tych okolic

Czyja to twarz – tak mglista a jasna


Tętno w przegubie dłoni – tak wiotkie a mocne –

229
Dane czy użyczone? Bardziej odległe niż gwiazdy
a bliższe od źrenic

Szepty i śmiech stłumiony między stopą biegnącą a liśćmi


Pod snem, gdzie wszystkie wody łączą się koliście.

Bukszpryt pękał wśród lodów, farba pękała w upale.


Uczyniłem to, zapomniałem
I pamiętam.
Liny słabe i żagle zbutwiałe
Pomiędzy tamtym czerwcem a poprzednim wrześniem.
Uczyniłem to nie wiedząc, półświadomie, nieznane, me wła-
sne.

Dno przecieka i fugi trzeba uszczelnić w kadłubie.


Ten kształt, ta twarz, to życie
Żyjące by żyć w świecie czasu poza mną; obym
Życie mógł oddać za to życie, mowę swoją za tę niewymó-
wioną.
Obudzoną, rozchylone wargi, nadzieję, nowe okręty.

Jakie to morza i brzegi jakie wyspy granitowe naprzeciw że-


ber mego statku
I drozd wzywający przez mgłę
Moją córkę *.

 * T.S. Eliot, Marina [w:] Szepty nieśmiertelności, op. cit., s. 217–218.

230
Ulica Książęca – 0 4 . 11 . 2018

Czarny samochód z firmy pogrzebowej pojechał ulicą Książęcą


w górę. Patrzyłam za nim.
Minął klinikę weterynaryjną, Plac Trzech Krzyży, Aleje
Ujazdowskie. Ojciec pokazywał mi trzy krzyże i figurę święte-
go Jana Nepomucena. Na Książęcą chodził z kundelkami, kiedy
były chore.

Ostatniego pieska wziął z ogłoszenia. Był porzucony na auto­


stradzie.

Piesek żyje. Opiekujemy się nim. W czasie spaceru zatrzymu-


je się na przystanku autobusowym. Patrzy, czy jedzie autobus.
Potem obserwuje wysiadających ludzi. Nie widzi Ojca. Mer-
dając ogonem, odchodzi. Jeszcze nie dzisiaj. Jeszcze nie teraz.

231
One wiedziały lepiej

Ojcowie. Przekonani, że się nie nadają. Ojcowie odgrodzeni


od dzieci. Bo mają inne zdanie.
One – matki, babcie, ciocie – wiedzą lepiej.
Za łagodni. Za stanowczy. Zawsze robią coś źle.
Odsunięci od dzieci.

232
Ojciec podaje płaszcz

Czekał tylko przez chwilę.


Mężczyzna powinien wiedzieć, kiedy podać płaszcz ko-
biecie.

233
Mistrz wychodzenia z Filharmonii

Ojciec był mistrzem wychodzenia z Filharmonii. Wycho-


dził zaraz, jak skończyła się muzyka, przed brawami. Zbiegał
szybko ze schodów.

Zastanawiałam się, czy wyjść razem z nim. Przejść pomiędzy


rzędami. Na oczach całej sali. Potem mieć radość ze zbiegania
po pustych schodach. Wchodzenia do foyer bez ludzi. Od-
bierania ubrań w szatni, gdzie nie było nikogo. Widać wtedy
piękno wnętrz Filharmonii.
Mogłam też oddać Ojcu numerek.
Wiedziałam, że będzie na mnie czekał przy lustrze. Uśmiech-
nięty. Wyścig się udał.

234
Z rozmyślań Marka Aureliusza

Epikur powiada: „Podczas choroby moje rozmowy nie doty-


czyły dolegliwości ciała, odwiedzającym też o nich nie opo-
wiadałem – mówił – ale rozprawiałem jak przedtem o głów-
nych zasadach filozofii przyrody, i zastanawiałem się, jak to
jest możliwe, że myślenie, uchwytując poruszenie ciała, po-
zostaje niewzruszone, strzegąc własnego dobra. Lekarzom też
nie pozwalałem – powiada – na popadanie w dumę, z powodu
tego, co robią, ale życie wiodłem dobrze i pięknie”.
Rób to, co on w chorobie, jeżeli jesteś chory, i w każdej
innej sytuacji.
Nie odstępuj filozofii w żadnych okolicznościach, ani nie
strzęp języka na rozmowy z nieukiem i nieobeznanym z fi-
lozofią przyrody. To akurat wspólne jest wszystkim szkołom.
Skup się jedynie na teraźniejszej czynności i narzędziu, za
pomocą którego ją wykonujesz *.

 * Marek Aureliusz, Księga dziewiąta [w:] Rozmyślania (Do siebie samego),


op. cit., s. 181.

235
Cinema Szpicbródka

Poszliśmy do kina na Hallo Szpicbródka. Panie bileterki nie


chciały mnie wpuścić. Film był od osiemnastego roku życia.
Mimo awantury wszedł ze mną do sali.
Byłam oczarowana filmem. Pamiętam do tej pory sce-
ny, piosenki. Wzruszają tak samo. Wracam do nich po wielu
latach.

Pan bez schodów, proszę Pana, nie ma szans!


– Zapisałem! Jeszcze dzisiaj schody kupię.

W czasie wakacji, bez jego zgody, kupiłam bilety do letniego


kina w małym miasteczku.
Wbiegł przed ekran. Rozłożył ręce.
Zakrył nieprzyzwoitą scenę.

236
Jak złapać promień światła?
Einstein i Eliot

Czas przeszły i obecny czas


Oba obecne są chyba w przyszłości *.

Albert Einstein od szesnastego roku życia zastanawiał się, jak


złapać promień światła.
Myślał o uciekającym jak czas słonecznym blasku.

Trzy charakterystyczne cechy jego geniuszu to według Profe-


sora Leopolda Infelda:

[…] Pierwsza i najważniejsza – to umiejętność dziwienia się.


Druga – to zdolność myślenia latami nad tym samym proble-
mem, aż ciemność nie zmieni się w światło zrozumienia.
I wreszcie trzecia – to umiejętność formułowania prostych my-
ślowych doświadczeń, doświadczeń, których w praktyce nigdy nie
można wykonać, które jednak należycie zanalizowane – wyja-
śniają i zmieniają nasze wyobrażenia o otaczającym nas świecie * *.

 * T.S. Eliot, Burnt Norton [w:] Szepty nieśmiertelności, op. cit., s. 221.
 * * L. Infeld, Albert Einstein, przekł. autoryz. z ang. R. Gajewski, wyd. 3, Pań�-
stwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1984, s. 61.

237
Ulica Piękna

Zawsze, kiedy przechodzę obok pałacu Rembielińskiego,


przypominam sobie, jak stałam z Ojcem na Pięknej. Czeka-
liśmy na autobus. Niedawno wprowadziłam się na ulicę Mo-
kotowską. Był rok 1992. Jechaliśmy do sklepu z porcelaną.
Chciał mi kupić talerze do pierwszego mojego mieszkania.
Wybrał komplet z delikatnymi błękitnymi wzorami. Mam je
do tej pory.
Mówił, że na Pięknej są przedwojenne akacje, a przed woj-
ną była drukarnia ojca Barbary Baczyńskiej.

238
Barbara lat 22

Drobna, szczupła. Podobna do Krzysztofa. Na ślubie przed


ołtarzem wyglądali jak klęczące dzieci na pierwszej komunii.
Na skrzyżowaniu Pięknej z Mokotowską pytała znajo-
mych: „Czy nie widziałeś Krzysztofa?”, „Nie wiesz, gdzie jest
Krzysztof?”. W tym miejscu jest teraz Rossmann.
Krzysztof nie chciał schronić się w Stawisku.
Barbara odmówiła wyjazdu do Stawiska.
„Nie bój się nocy” – Barbaro. Krzysztof przeszedł „z pyłu
gwiazd do pyłu ziemi”. Nie wiedziała o tym.

1 września Barbara, zraniona odłamkiem, powiedziała ostat-


nie słowa: „Idę do Krzysztofa”.

239
Nieborów

Opowiadał mi o Niobe, córce Tantala. Pokazywał kafle na


piecach, portret kochanki króla, o której władca nie wiedział,
że była jego nieślubną córką, dwa wielkie globusy. Słuchałam.
Myślałam. Przeżywałam.
Wiele lat później przyjechałam po niego do Nieborowa.
Strasznie się spieszyłam. Mój mąż był zmęczony.
Syna gryzły komary. Poszłam szybko pierwsza. Przed nim.
On został w tyle.
Zagoniona. Bezmyślna. Nieobecna.

240
Droga przez Powązki

Zaraz obok grobu Ojca jest zniszczony grób kilkuletniego


chłopca.
Zmarł w 1921 roku. Na kamiennej tablicy jego zdjęcie.
Leży w łóżku, ma okrągłą buzię.
Blisko grobu Ojca grób siedmioletniego chłopca i jego mat-
ki, rozstrzelanych w ostatnich dniach Powstania Warszaw-
skiego.
Leżą razem, bez żadnej rodziny. Samotni.
Po prawej stronie grobowiec rodziny Kierbedziów.
Po drodze na nagrobku napis: „Kochanej Marysi, rodzice”.

241
Panichida

Luty 1837

Panichidę za spokój duszy Puszkina odprawiono w innej cerkwi,


niż wyznaczono: trumnę przeniesiono tam nocą, w tajemnicy,
co wszystkich zaskoczyło, bez pochodni i prawie bez osób towa-
rzyszących – a w chwili wyprowadzenia zwłok, gdy zebrało się
w domu około dziesięciu najbliższych przyjaciół Puszkina, żan-
darmi wtargnęli do pokoju, w którym odbywały się modły.
Tak więc nieśliśmy trumnę do cerkwi pod eskortą. Władze
uniwersyteckie otrzymały surowy nakaz, aby profesorowie nie
opuszczali uczelni, a studenci byli obecni na wszystkich wykła-
dach i nie brali udziału w pogrzebie *.

 * Z listu Wasilija A. Żukowskiego do hrabiego Aleksandra Benkendorfa [w:]


K. Boczkowski, Apokryfy i fragmenty, op. cit., s. 23.

242
Boska Komedia

spotkałem dziś rano krzysia


boczkowskiego

zaczął od tego że ma wielki


kłopot

wiesz – tak powiedział – mówią


że nie żyję

odkręć tę bzdurę
bo mi bardzo ciężko

i powiedz jeszcze że kto robi hejty


zwłaszcza te skryte w małych gronach
gniewu
cierpi tu na wieczność najgorsze męczarnie

[…]

kto mówi że zmarłeś


lub masz straszne myśli

243
jego wina jest wielka wobec pomówionych
bo oto idziesz ulicą dzieciństwa
i słyszysz że zmarłeś
i widzisz swój obraz w jego
mroźnych oczach

lub nagle dostrzegasz w oczach nieznajomych


własny portret złodzieja
albo gwałciciela

albo nie daj boże


fałszywego poety

i czujesz się sam tak jak nigdy


nie byłeś

co do skali męczarni mówię o wieczności


a przecież wiemy że wieczności nie ma
a więc będą cierpieć
nie tylko na wieczność
lecz na wieczność wieczności
z których każda wiecznością
jest niewyczerpaną
na wieki wieków amen

widzę ich z góry


więc widzę dokładnie
że ich tortura jest nie dość że ciężka
to jeszcze plugawa
i niezmordowana

244
nosi ona nazwę świętego filipa
i polega na tym że bóg własnoręcznie
rzuca im pod nogi kurze pióra w liczbie
w jakiej siali hejty

i za ten ich zasiew on sieje im wicher

i mówi
a teraz
zbierajcie do skutku
puch co do piórka bo was nim oblepię

tych co nie zbierają kurzych piór na wietrze


pokrywa piórami i zamienia w kury

nie w aniołów
jak wróżyła zuzanna w non omnis

modlą się kury


o zdjęcie tortury
lecz z dziobów dobywa się tylko gdakanie

pomyśl co za koszmar
chór kur rozmodlonych
w ekspiacji za to że cię hejtowały

takiej tortury
jaką znoszą te kury
nie wymyśliłby dante
zaprawdę powiadam

245
powiedz więc przechodniu
nienawistnej polsce
by poza plecami nie obgadywała
ze wzniosłą iluzją taniej bezkarności

by się nie łudziła w swojej nienawiści


że potrafi kopać piekielne wąwozy

ich niewielkie kręgi


tak zwanych znajomych
zaproszonych do hejtu
to pułapki dla tchórzy
którzy już hejtują
by wyprzedzić hejty wobec siebie

[…]

chociaż uważają że to kręgi zamknięte


bóg zsyła zastępy
aniołów hakerów
i one o wszystkich mu pięknie donoszą

każdą podłą opinię


jednostronnie przejrzystą
która skazuje biegun nienawiści
sądząc że połowa jej prawdy to prawda

ach
sąd będzie straszny
dla dusz rozgdakanych

246
będą wiecznie gdakać
przebrane za ptaka

powiedz więc jareczku


żeby nie mówili
że jestem nieżywy
albo czymś zgrzeszyłem

i zrób to z wdzięcznością
bo ja ciebie bronię w tych krążkach
w których gdakają na ciebie

bo nie chcę ich widzieć


w gnoju czarnej fermy
a moje modlitwy
za nich
nic nie mogą
[…] *

 * J. Mikołajewski, boska komedia [w:] idem, Godzina myśli, op. cit., s. 114–
119.

247
Święty Obraz

Byłam dzisiaj z Tymonem, moim synem, w kościele Najświę-


tego Zbawiciela. W kościele dzieciństwa mojego Ojca.
Widziałam kobietę biednie ubraną z dwojgiem dzieci.
Chłopiec miał długie nieuczesane włosy. W ręku trzymał
starą pluszową zabawkę.
Usiedli przed kapliczką z obrazem Matki Boskiej Jasno-
górskiej.
Przed złotą Matką Boską. Modlili się bardzo.
Przypomniałam sobie film Plac Zbawiciela.

248
Zupa

Siadaliśmy w domu do obiadu o tej samej godzinie. Ojciec


uważał, że mieszczańskie wartości są bardzo ważne. Zupa
była zawsze za mało gorąca. Podgrzewał ją kilka razy. Potem
dodawał dużo przypraw.
Zupa była za gorąca, za ostra. Jadł ją, krztusząc się.

249
Różki

Zaznaczał różki w książkach wszystkie takie same. Moje mają


inną wielkość. Nie wychodzi mi to, więc dalej nie próbuję.
W końcu jestem sobą.

Opowiedziałam o tym przyjacielowi Ojca, Panu Krzysztofowi


Myszkowskiemu.

– „Krzysztof był pedantem. To stan umysłu”.

Pan Krzysztof powiedział mi, że dusza Krzysztofa jest.


Mam patrzeć na znaki od niego, od niej.
Ja w to nie wierzyłam. Pierwszy raz ktoś tak do mnie po-
wiedział.

Rozmawiam z nim przez telefon. O poezji, poetach.


Tak jak rozmawiał z moim Ojcem.

250
Róże w wannie

Nie stały w wazonie długo. Wysokie, czerwone.


Ucinał ich końcówki. Za kilka godzin wkładał róże do
wanny z zimną wodą.
Liście nabierały wody. Delikatne płatki robiły się ciężkie.
Po wyjęciu z wody opadały.

251
Flamingi

Flamingi rodzą się na płytkim słonym jeziorze.


Słońce szybko wypala wodę. Muszą odejść z miejsca, które
z raju zamienia się w piekło.
Dla ptaków, które wyklują się ostatnie, to wyrok śmierci.
Nie mają siły iść dalej.

Samotny pisklak szedł z solą przyklejoną do nóżek.


Im więcej kroków, tym więcej soli.
Upadał, podnosił się, zrobił kilka kroków, znowu upadał.

252
CZĘŚĆ CZWARTA
Dziennik wspomnień.
Ojciec zmarł. Rok 2021
Pascha

Kiedy zmarła, jej dusza schowała się w brązowej komodzie,


razem z kieliszkami z cienkiego szkła, na których narysowa-
ne były kwiaty.
Piła z nich likiery słodkie i gęste. Ojciec mówił, że robiła
najlepszą paschę, jaką jadł.
Komoda przez siedemdziesiąt jeden lat była w wysokim
pokoju na ulicy Marszałkowskiej 62 w Warszawie.
Muszę zmienić pokój. Zabrać komodę, z którą łączą mnie
wspomnienia o życiu moich bliskich, które minęło. Wynająć
mieszkanie.
W pamięci zostanie na zawsze dawne mieszkanie. Wcho-
dząc do niego, będę żyła w dwóch czasach: przeszłym i te-
raźniejszym.

Na to, co jest, nakłada się to, co było. Z każdego „teraz” jest


blisko do przeszłości. Rzeczywistość nigdy nie jest prawdziwa.

Jeszcze wszystko jest w pokoju tak, jak było.


Na breloczku, przyczepionym do klucza od komody, Ojciec
napisał „szafa mamy”.

255
Droga przez zaznaczone
fragmenty książek

Twórczość

Wyrachowanie, ostrożność, jakiś ukryty cel, nie ma ani swobody,


ani odwagi pisania tak, jak się chce, a zatem – nie ma twórczości *.

Trzeba być „kimś”, żeby to miało sens, tzn. żeby dla innych mo-
gło być przydatne * *.

Człowiek

Skoro świt napominaj samego siebie: napotkam człowieka wścib-


skiego, niewdzięcznego, aroganckiego, podstępnego, zawistnego,
samolubnego. Wszystko to stało się ich udziałem przez niewiedzę
o tym, co jest dobre i co złe.
Ja zaś, dzięki poznaniu natury dobra, że jest piękne, i zła,
że jest szpetne, a także natury tego, kto błądzi, że jest ze mną

 * A. Czechow, Nieciekawa historia [w:] idem, Opowiadania wybrane,


t. 1, przeł. I. Bajkowska, wybór, posł. N. Modzelewska, Wydawnic-
two Literackie, Kraków 1979, s. 389.
 * * Z boku strony Ojciec napisał ołówkiem – „błąd”. A. Iwaszkiewicz, Sty-
czeń 1952 [w:] idem, Dzienniki i wspomnienia, op. cit., s. 480.

256
spokrewniony – nie przez jego krew, ale nasienie, ale przez
współuczestnictwo w umyśle i cząstce boskości – nie mogę do-
znać szkody od żadnego z nich. Żaden bowiem nie pogrąży mnie
w szpetocie […] *.

Moralność

Nie miejmy złudzeń: moralność osadzona w ideologii jest demo-


nem czyhającym na każde pokolenie wierzących * *.

Zwierzęta

08.03.1976
W niecałe cztery tygodnie po Tropku poszedł Medorek. Bardzo
cierpiał ostatnio i trzeba go było uśpić. Pochowaliśmy go tuż przy
Tropku – i pewnego rodzaju ulgą jest to, że wiem, jak leży pod
ziemią, a to o Tropku nic nie wiem. W ostatnich dniach obcho-
dzą mnie tylko te dwa zgony i strasznie odczuwam pustkę, jaka
się wytworzyła w domu – i jaka będzie z wiosną i latem. Czuję
się stary, niepotrzebny, bardzo znudzony życiem. Nie mogę so-
bie znaleźć miejsca. Hania nie bardzo rozumie mój stan. Firma
Medorkiewicz i Tropczyński zrobiła straszną plajtę * **.

 * Marek Aureliusz, Księga druga [w:] Rozmyślania (Do siebie samego),


op. cit., s. 49.
 * * Cz. Miłosz, Księgi Biblijne. Przekłady z języka greckiego i hebrajskiego,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003, s. 271.
 * ** J. Iwaszkiewicz, Dzienniki 1964–1980, oprac. i przypisy A. i R. Papie-
scy, R. Romaniuk; wstęp A. Gronczewski, Wydawnictwo Czytelnik,
Warszawa 2011, s. 472.

257
Miłość

Dziewczyna

Drzewo wstąpiło w moje dłonie,


Soki wpłynęły w me ramiona,
Drzewo wyrosło w moich piersiach
Koroną w dół,
Gałęzie wyrastają ze mnie jak ramiona.

Drzewem jesteś,
Mchem jesteś,
Jesteś fiołkami i wiatrem nad nimi.
Dzieckiem – tak wysokim – jesteś,
A wszystko to jest dla świata szaleństwem *.

„Kiedy człowiek szuka szczęścia we wszystkim prócz miłości, jest


tak, jakby szukał drogi wśród mroku”. Kiedy zaś zrozumiał, że
szczęście – i jego własne, i wszystkiego, co istnieje – polega na mi-
łości, to słońce wzeszło, człowiek widzi swoją drogę i nie może
już czepiać się tego, co mu nie daje szczęścia * *.

31 grudnia 1900, Moskwa

 * E. Pound, Dziewczyna [w:] Z nowoczesnej poezji amerykańskiej, wybór


i przekł. K. Boczkowski, L’Europe, Warszawa 1993, s. 15.
 * * L. Tołstoj, Dzienniki 1895–1910, t. 2, przeł. M. Leśniewska, przedmo-
wa W. Jakubowski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1973, s. 129.

258
Mówi Witkacy

Walka trwa: „wytworzyła się cała, ogromnie rozwinięta ide-


ologia”, występująca pod znakiem „walki z metafizyką w sztu-
ce” – tak było i tak jest. Realizujmy więc to, co jest „niewyrażalne”
i niemożliwe, mówi, starajmy się pojmować, wszystko jedno ja-
kimi środkami, Tajemnice Istnienia, kształtujmy „światopogląd
prawdziwy” i rozwijajmy się – duchowo i intelektualnie prze-
ciwko kretynerii *.

Najpiękniejsze słowa

Tej nocy, w nieskończenie nikłym świetle gwiazd,


Drzewa i kwiaty rozsypują swe chłodne wonie,
Idę wśród nich, lecz one mnie nie dostrzegają * *.

W co wierzę

Nie potrafię wyobrazić sobie Boga, który nagradza i karze byty


stworzone przez samego siebie.
Boga, który, krótko mówiąc, jest odbiciem ludzkiej słabości.
Nie potrafię również uwierzyć, że ciało człowieka ocaleje
od śmierci. To słabe dusze czepiają się takiej myśli ze strachu

 * K. Myszkowski, Wezwanie [w:] idem, Punkt wyjścia, Dom Wydawniczy


Margrafsen, Bydgoszcz 2019, Biblioteka „Kwartalnika Artystycznego”,
t. 19, s. 241.
 * * S. Plath, Jestem pionowa [w:] Antologia poetów najbliższych, op. cit.

259
bądź z dziwnego egoizmu. Zupełnie wystarczy mi kontemplacja
misterium świadomego życia, rodzącego siebie przez wieczność,
i zastanawianie się nad cudowną budową wszechświata, któ-
rą zaledwie sobie uświadamiamy – usiłując z pokorą zrozu-
mieć tę nieskończenie małą cząstkę inteligencji, objawiającej się
w naturze *.

Złudzenia

Uprawiajmy nasze złudzenia, ale nie wykraczając zbyt jawnie


poza granice rozsądku * *.

Ustępstwa

Gdyby pobyt na obczyźnie był tylko odjęciem, amputacją części na-


szej istoty, nie byłby jeszcze takim wielki złem. Ale jest i odjęciem,
i czymś innym jeszcze: świadomość rozpoznaje swoją bezsilność
i bezużyteczność, bo ci, do których się zwracamy, widzą nasze
gesty, nie słyszą głosu. Należałoby trzymać się samej prawdy, ale
dzień za dniem, rok za rokiem składają się z ustępstw, jakie robi-
my wobec niewiedzy ludzi niemających za sobą naszych doświad-
czeń albo po prostu niechcących albo nieumiejących zrozumieć * **.

 * A. Einstein, W co wierzę, fragment wypowiedzi z roku 1940 w odpowie-


dzi na ankietę angielskiego wydawnictwa Unwin Books, zawierającą
pytania: „Ja wierzę w…”, przekł. M. Skwarnicki [w:] K. Boczkowski,
Apokryfy i fragmenty, op. cit., s. 112.
 * * C. Miłosz, Ziemia Ulro, PIW, Warszawa 1982, s. 40.
 * ** Idem, Księgi Biblijne, op. cit., s. 284.

260
Rilke i Bóg

Dopiero w chwili, gdy zrozumiemy niemożliwość pociechy, będzie


się mogła rozpocząć prawdziwa religijna produktywność, która
nie prowadzi wprawdzie do pocieszenia, ale do samodzielnego
radzenia sobie bez żadnej pociechy *!

Singer i Bóg

Bóg podjął wielkie ryzyko, kiedy stworzył człowieka i dał mu


panowanie nad wszystkimi stworzeniami na ziemi, ale miał
wkrótce przyrzec za pomocą tęczy na niebie, nigdy nie spuszczać
potopu niszczącego życie. Stało się dla Niego jasne, że wszelka
kara jest daremna, ponieważ ciało i zepsucie są takie same od
początku i zawsze pozostaną szumowiną stworzenia, prawdzi-
wym przeciwieństwem Bożej mądrości, miłosierdzia i chwały.
Bóg zapewnił synom Adama bezmiar egoizmu, niebezpieczny
dar rozumu oraz złudzenie czasu i przestrzeni, ale żadnego po-
czucia celu czy sprawiedliwości. Człowiek potrafi jakoś pełzać
po powierzchni ziemi, aż zakończy się Boże z nim przymierze
i imię człowiecze zostanie na zawsze wymazane z księgi życia * *.

 * R.M. Rilke, Listy o sztuce, przekł. i oprac. T. Ososiński, Fundacja Te-


rytoria Książki, Gdańsk 2019, s. 122.
 * * I.B. Singer, Śmierć Matuzalema [w:] idem, Śmierć Matuzalema i inne
opowiadania, przeł. I. Wyrzykowska, Wydawnictwo „Bis”, Warszawa
1991, s. 211.

261
W stronę Bełdan

Coraz trudniej mi tutaj przyjeżdżać. Bełdany toną w odbiciach


sosen. Tam gdzie znikają zaczyna się jezioro Nidzkie. Potem
dalej Pranie i Krzyże.
– Spójrz na tą zatoczkę po lewej. Po deszczu wychodzą na
nią dzikie konie.
– Dlaczego po deszczu?
– Nie wiem.
Woził mnie z synem, jego wnukiem, na wakacje. Miałam
dwadzieścia cztery lata. Dwa letnie miesiące byliśmy zawsze
poza Warszawą. Traktowałam to normalnie. Dopiero dzisiaj
to doceniam. Nie oszczędzał czasu i pieniędzy. I siebie. Wa-
kacje z wnukiem… Nie odpoczywał za bardzo. Na pewno nie
mógł wtedy pisać wierszy.
Ale był szczęśliwy jak pierwszy raz sam poszedł z Mate-
uszem na spacer. Kupił mu dmuchany ponton i przywiązał
do drzewa. Do tego w sklepie, w porcie, pomarańczowy ka-
pok. Pilnował, żeby zawsze nosił go nad wodą. Miał radość
straszną dzieciak.
– Niezły pomysł.
To tam za tymi szuwarami wchodził do wody. Przeciskał
się przez nie. Dno jest tu muliste, pełne małych skorupiaków.

262
A jednak stąd można od razu wypłynąć na Bełdany, stąd jest
najszerszy na nie widok.
– To tu obok promu wchodził do wody?
– Tak.
– Chciał być sam. Tu nikt się nie kąpał.
– Gdyby nie wy mógłby jeździć po sezonie. Wtedy jest
mniej ludzi.
– Pływał daleko i długo. Patrzył wtedy na niebo.
Mieszkaliśmy w psich budach. Tak je nazywał. Widzisz je
po drugiej stronie na wzgórzu. Małe drewniane domki zbudo-
wane w latach siedemdziesiątych. Ale widok z nich był piękny.
Teraz zamknięte od dziesięciu lat, rozpadają się.
Coraz trudniej mi tu przyjeżdżać. „Lato – czyli zapowiedź
śmierci”. Taki ma tytuł jego wiersz.
– Bardzo tutaj pięknie.
– Nie wiem, czy tu wrócę.
Nagle płaczemy nad czasem, który nie wróci nad brzegami.
– Spójrz, mięta nad wodą zawsze w tym samym miejscu.
Woda tylko ciemna i zimna. Nie taka jak wtedy.

263
To czego nam potrzeba

To czego nam potrzeba


to jasność widoku
życie ile się uda oczyszczone z mułu
i to pragnienie jakże naturalne
ażeby zajrzeć głębiej niźli rzeczy płyną
znaleźć to co pozwoli
trwać we własnym świecie
nie zaniedbując służby
jaką odrobić trzeba
Stanąć przeciw nieszczęściu
aż się w śmiech obróci
dlatego nie chcę smutków bo nie nowe
nie chcę już smutków nie *

 * J. Hartwig, Spojrzenie, Wydawnictwo A5, Kraków 2016, s. 33.

264
Wyścigi

Przed wejściem na klatkę schodową zaczynał wyścig na


czwarte piętro po schodach z lastryko. Przy drzwiach miesz-
kania wołał „jestem pierwszy”. Zawsze zwyciężał.
Wygrywał też w Filharmonii. W biegu po białych mar-
murowych schodach.

Zapytałam go po jednym z wyścigów, ile ma lat.


– Czterdzieści – odpowiedział.
– Jesteś stary, tatusiu.

265
Cud Baranka Mistycznego

Biegliśmy szybko.
Ojciec nie patrzył na ukryte w kostce brukowej tory tram-
wajowe Gandawy.
Wiatr zamienił jego cienki, niezapięty płaszcz jeszcze z PRL
w żagiel. Biegł za szybko, żebym mogła go dogonić.
Musieliśmy zdążyć przed zamknięciem katedry. Zastana-
wiam się, czy Annuszka nie rozlała oleju. Udało się.
Zobaczyłam Adorację Mistycznego Baranka.

266
Popioły światła

Spóźniłem się, nie zobaczę


kwitnących sadów sczerniałej doliny i
blasków słońca na kamiennych ławach
z ziarna kwarcu.
Słonego wiatru i oddechu skał.

Wszystko otoczył mrok i mgła


biała jak mleko z glinianego dzbana
w ruinach zamku

O świcie oczy otwierały:


czerwona ochra i róż
winnych latorośli
Świetlisty bursztyn ociężałych gron
rozrywał ciemność
Głosy sikorek i nawoływania czapli oznaczały dzień

Spóźniłem się. Nigdy nie zobaczę


ogni na dnie kamiennego wąwozu
Krwawiących chmur zatrzymanego słońca

267
I nigdy nie dostrzegę
na dnie krateru i ścianach z bazaltu
ropy parzącej wulkanicznych skał *.

Jezioro w Północnej Jugosławii 1968

 * K. Boczkowski, Dolina Chochołowska, Wydawnictwo Astra, Łódź 2019,


s. 54.

268
Znicz

W świeckiej kapliczce, naprzeciwko Starych Powązek, mówi


o Ojcu Jarosław Mikołajewski.
Jeden poeta, który przyszedł pożegnać Ojca.

Prawdziwy. Ważny.
Poeta żegna poetę.
Jego obecność jest naturalna i wyjątkowa.

Ojciec mówił o Jego poezji.


Jarosław był z nami do końca. Kupił znicz. Trzymał go
w rękach.
Szedł z nami.
Znicz z ogniem. Wystawionym na wiatr.

Nie fałszywy znicz ze zdeformowanym fioletowym szkiełkiem


chroniącym ogień.
Zmieniającym ogień w taplające się w stearynie nic. Nic
w nich pali się dłużej.
Nudno. Niewidocznie.

Fałszywe znicze. Wszędzie ich pełno. Przechwalają się świa-


tłami z kolorowych szkiełek. Umieją się przypodobać.
Ich żar jest zimny.

269
Zdegradowały prawdziwy ogień z niefałszywych zniczy.
Leżą na wierzchu. Każdy je zna. Kupuję. Są tańsze. Sztucz-
ny ich ogień rozpala się szybko. Bezpiecznie.
Nie budzą wspomnień smutku. Wspomnień szczęścia. Palą
się ogniem martwym. Ich sztuczny ogień pali się dłużej.
Nie porusza się na wietrze. Nie tańczy z wiatrem.

Nikt nie będzie wspominał zmarłych przy kolorowych szyb-


kach.
Nikt nie będzie wspominał ognia fałszywych zniczy.

Zostaną prawdziwi poeci. Czas usunie fałsz.

Pod murem cmentarza, na stolikach kolorowe szklane lampki.


Pod nimi schowane prawdziwe znicze.
Przed czwartą bramą zawsze kupuję taki sam znicz, który
niósł wtedy poeta.

270
Aleja zasłużonych

Codzienna droga Marszałkowską. Mijam Teatr Polonia.

Wszystko, co było z Ojcem związane, było prawdziwe.


Bez pozorów. Ustępstw.
Żegnając go, wiedzieliśmy, że nas nie zostawi.
Napracował się. Za dużo tutaj zrobił.

Białe kartki zapisane słabnącym ołówkiem.


Zgubione bilety, rękawiczki.
To, co najpiękniejsze, pozostawił z nami.

Jest blisko jak poezja, muzyka


i pszczoła,
zataczając kręgi nad nami.

271
Luty

W lutym dzień znika zanim się zaczyna.


Początek dnia jest kresem. Poranne blade światło.
Oplata ręce.

272
Słowo „Ojciec”

„Ojciec” to słowo mocne. Prawdziwe. Krótkie. Dobry. Wy-


magający.
Mówiący prawdę.
„Ojcze nasz” – zaczyna się modlitwa.

273
Śmierci nie ma

Jest punkt przejścia. Zmiana. Inny świat. Nowa forma.


Śmierć można wyrzucić ze świata.

274
Brawo, to życie

Zadzwonił. Powiedział, że miał pełne życie. Dalej mówił, że-


bym się nie martwiła. Jest chory na raka.
Po jego śmierci przeczytałam o nim słowa Jacka Napiór-
kowskiego:
„Brawo, to życie, Panie Profesorze”.

275
Okulary Pana Kumonia

Przychodziłam z Ojcem do pracowni Józefa Kumonia na uli-


cy Świętojańskiej. Starszy pan cierpliwie przymierzał oprawki
okularów, dobierał szkła.

Nad palnikiem trzymał oprawki. Mógł wtedy zmieniać ich


kształt.
Wolno podgrzewał, czekał chwilkę i znowu trzymał je nad
ogniem.
Tak samo starannie wybierał szkła. Długo patrzyłam, jak
ostrożnie poprawia okulary.

Pracownia była w małym pokoiku na tyłach sklepu. Wcho-


dziło się do niej przez sznurki, na których wisiały dzwoneczki.
Słychać było wtedy delikatny dźwięk. Czułam zapach lekko
podpalonego plastiku łączący się ze spirytusem. Na ścianie
wisiały okulary w wielu kolorach.
Każdy ruch Pana Kumonia był dokładny i miękki. Praco-
wał zawsze z uśmiechem. Nigdzie się nie spieszył.

276
Po sezamki do Zoo

Z moją przyjaciółką Mirą z Indonezji siedziałam na trzepa-


ku. Czarne i jasne włosy dotykały chodnika, kiedy po szkole
robiłyśmy fikołki na trzepaku.
W jednym sklepie w mieście były tic taki za całe kieszon-
kowe.
Pod bramą Łazienek starsza Pani sprzedawała gumy balo-
nowe z historyjką o Kaczorze Donaldzie.
Po sezamki jeździliśmy do Zoo na Pragę. W Peweksie
obok jeansów leżały puszki z szynką.
Stałyśmy w kolejce po hot dogi z pieczarkami na Starym
Mieście.
Kelnerka z kolorową opaską na głowie, przebrana za Ur-
szulę, podawała w Corso na Placu Zbawiciela rozgotowane,
długie nitki makaronu polane ketchupem.
Teatr Współczesny wystawiał „Zbrodnię i karę”.
Grube ciasto z pomidorem, to była pizza na Mokotowskiej,
w Retro Emocji. Stał tam piękny kaflowy piec.
W Szanghaju na Marszałkowskiej z małych patelni Chiń-
czyk nakładał kurczaka w trzech smakach.
Na Barbórkę w szkole robiłyśmy czarne czapki z piórami.
Nauczycielka opowiadała legendy o tajemniczych krasnolud-
kach, które pokazywały górnikom drogę ucieczki.

277
Zdjęcie z małpkami

Na tym zdjęciu Ojciec jest pogodny. Pogodą ducha, w której


jest zdziwienie, że można jeszcze, nie będąc młodym, przeżyć
piękną chwilę.
Być szczęśliwie zaskoczonym. Obok niego, na murku sie-
dzą małpki. Zdjęcie jest z Portugalii.

278
Łączenie

Nie pozwalał rozejść się. Przestać działać. Pogrążać się w ża-


lach.
Tworzył nasze obyczaje. Na Boże Narodzenie kupował bi-
lety na „Dziadka do Orzechów”. W czasie Wigilii nastawiał
kolędy.
Łączył słowami i muzyką. Spotykaliśmy się na obiadach
w każdą niedzielę.
W październiku droga do Stawiska albo Żelazowej Woli.
Wspólny finał Konkursu Chopinowskiego.
Często mówił – „pamiętasz?”.

279
Lustro

Szklane lustro pokazuje tylko powierzchnię ciała. Prawdzi-


we oblicze każdego ujawnia się w jego gotowości do pomagania
samemu sobie i swojej rodzinie, a także, w miarę możliwości,
wszystkim bliźnim. To jest zwierciadło, które ukazuje samą du-
szę człowieka *.

W pokoju babci wisiało ogromne lustro w złotych ramach. Po


jej śmierci przeniosłam lustro do mojego pierwszego mieszka-
nia na ulicy Mokotowskiej.
W wysokim mieszkaniu wyglądało pięknie.

Za kilka lat przeprowadzałam się na Kabaty do bloku. Lu-


stro nie pasowało do niskiego mieszkania. Włożyłam je do
piwnicy.
Trzecie moje mieszkanie jest znowu w kamienicy w Śród-
mieściu. Lustro wróciło. Ojciec był zadowolony. Miesiąc po
tym zmarł.

 * I.B. Singer, Kot, który myślał, że jest psem, i pies, który myślał, że jest kotem
[w:] idem, Opowiadania dla dzieci, op. cit., s. 229.

280
Zdjęcia z dzieciństwa

Ojciec dowiedział się o tym, że ma raka. Następnego dnia


zaczął oglądać moje zdjęcia z dzieciństwa.

281
Rozczarowanie

Zawsze bardzo czekałam na Ojca.


Wyszłam na podwórko. Po pół godzinie wróciłam. Babcia
powiedziała, że już wyszedł.
Nie przyszedł do mnie. Poczułam się opuszczona.

282
Zadania

Zdobycie dzwonka do drzwi w czasach Polski Ludowej. Lam-


pek w Boże Narodzenie przed samą Wigilią.
Kaczki pieczonej na chwilę przed wyjazdem pociągiem do
Zakopanego.
Ojciec wymyślał dla mnie zadania.

283
Październik 2018

Październikowe dni zapowiadały śmierć. Skrócenie dnia. Co-


raz słabsze światło. Ojciec, nastroszony jak ptak, malał. Fotel,
w którym siedział, powiększał się.
Uwertura śmierci. Coraz cichsze legato. Krótki oddech.
Brak basso continuo.
Nie chcę pamiętać końca w szpitalu.
Pewnego dnia weszłam do pokoju. Stał w nim pusty fotel.
Ojciec zniknął.

284
Pańska skórka

Stare Powązki, brama numer cztery. Pańska skórka leży w wi-


klinowym koszu. Biało-różowa. Bardzo słodka. Lepka. Nie
wiadomo, z czego zrobiona. Jedyna taka na świecie. Tylko
tutaj.
Po wyjściu z cmentarza, zaraz po wyrzuceniu zapałek do
kosza kupował pańską skórkę.
Zapałki wyniesione z cmentarza mogły wywołać złe de-
mony.

285
Sanki z ZSRR

Pewnego dnia Ojciec przyniósł kartonowe, ciężkie pudło z na-


pisem „zrobiono w ZSRR”, w którym były sanki. Składał je
długo.
Szczęśliwi poszliśmy na „diabła”. Sanki nie chciały zjeż-
dżać nawet z połowy górki, gdzie je dopchaliśmy. Obok dzieci
pędziły na kawałkach dykty.

286
Miasta bez śniegu

Nie ma śniegu w miastach.


Białych wieczorów i nocy.
Miasta zostały bez śniegu. Opuścił je. Kto nie widział
miast w śniegu, nie wie, jakie są piękne.
Śnieg kładzie się na rzeźbach.
Na dachach nieistniejących kamienic.

287
Plac Trzech Krzyży

Gęsty śnieg padał o świcie. W szarym świetle ustawiały się


kolejki do sklepów po mleko.
Na Placu Trzech Krzyży przed kościołem św. Aleksandra,
zbudowanym na życzenie cara, czekałam długo na autobus
do szkoły.
Miałam zimne ręce od mrozu, kiedy o piętnastej w grudniu
wracałam do domu. Było już ciemno.

288
Podróż po lampki

Zadzwonił nagle. Powiedział, że potrzebuje więcej lampek


świątecznych. Byłam zmęczona po pracy. Wracałam długo
samochodem w korku. Musiałam skręcić w boczną uliczkę.
Przypomniałam sobie, że w okolicy jest mały sklepik cały
oświetlony lampkami. Byłam pewna, że tam będzie można je
kupić. Okazało się, że był to warzywniak.

289
Radio Ta xi, proszę czekać
na przyjęcie zamówienia

Dzwoniłam po Radio Taxi.


Telefon był czarny. W końcu słyszałam: „Radio Taxi, pro-
szę czekać na przyjęcie zamówienia”. Głos w słuchawce stawał
się coraz bardziej niecierpliwy.

Jeździliśmy taksówką po Warszawie. Bez wysiadania.


Babcia pokazywała mi miejsca przedwojennej Warszawy.
Tam, gdzie dzisiaj jest restauracja Parana, była przed wojną
cukiernia. Chodziła do niej na ciastka. Świat dla niej dzielił
się na ten przed drugą wojną i po niej.
Urodziła się w 1898 roku na ulicy Marszałkowskiej 81.
Opowiadała, że przed wojną jadła śniadania na balkonie
od strony ulicy. Mam jej zdjęcie z 1936 roku, jak stoi przed
wystawą sklepu na Marszałkowskiej. Nosiła długie skórzane
rękawiczki z wyciętymi wzorami w kwiaty.
Za szybą pudełeczka. W nich czekoladki. Za nimi wi-
dać sprzedawcę w garniturze. Ramy okien wystawowych są
z drewna.

290
Toblerony

W piątek wieczorem dostawałam od Ojca tabliczkę czeko-


lady Toblerone. Symbol, że udało się przeżyć tydzień. Prze-
trwać lekcje matematyki. Nigdy nie pamiętałam wzoru albo
nie umiałam zrobić zadania.

Czekolada z małymi białymi kawałkami miodowo-migdało-


wego gęstego syropu wystarczała, żeby zagoić smutki.

291
Koncert

Nie pamiętam, kiedy poszłam z Ojcem na pierwszy koncert


do Filharmonii. Zostało wspomnienie ogromnych, białych
marmurowych schodów.
Wyglądały jak góry pokryte śniegiem.
Ciężkie fotele były nie do podniesienia.

Obok mnie siedziała dziewczynka w błyszczących czarnych


lakierkach. Na nogach miałam zabłocone śniegowce. Próbo-
wałam schować je za fotelem, uginając nogi w kolanach.

Ciocia Jadzia, prowadząca koncert dla dzieci, mówiła do Ojca


z estrady:
– Bardzo proszę Pana w drugim rzędzie, żeby nie czytał
gazety.

292
Filharmonia

Białe marmurowe schody. Na górze czarna brama. Na niej


złote ptaki.
Białe góry. Wspinam się na nie. Do ogromnych złotych
skrzydeł.

293
Zdjęcie z synem

Trzymamy siebie za ręce. Patrzymy na morze. Na zdjęciu wi-


dać nasze plecy. Przed nami fala. Ona nigdy się nie powtórzy.

294
Gwiazdozbiór

Często mówił fragment wiersza Plejady:

Szczęśliwy, który kocha; szczęśliwy, kto wierzy;


Szczęśliwy… albo tylko tak jemu się zdaje…
Szczęśliwy, który łąką o świtaniu bieży
I na jesiennym niebie widzi gwiazdy maja *.

Do zupy podaje się na śniadaniu u Franka Savery’ego sherry * *,


pisał Jarosław Iwaszkiewicz we wspomnieniach Aleja Przyja-
ciół. Poeta został zaproszony na obiad do angielskiego dyplo-
maty na Aleję Róż 6. Wtedy poznał ten zwyczaj, który potem
kontynuował w Belgii.

 * J. Iwaszkiewicz, Plejady [w:] idem, Wiersze zebrane, Czytelnik, Warszawa


1968, s. 459.
 * * Idem, Aleja Przyjaciół, Czytelnik, Warszawa 1984, s. 7.

295
Włożyłam do szuflady

Po śmierci Ojca włożyłam do szuflady gumkę-myszkę z szarą,


plastikową końcówką, długopis, zegarek Ojca, dowód osobisty
z odciętym rogiem, wiersz Urania, który dokleił do Wierszy
wybranych Jarosława Iwaszkiewicza.

Na górze kartki napisał: „Muzyka wieczorem Czytelnik rok


1982”, na dole: „Sally 2 luty 1980”.

Otwieram szufladę. Patrzę na zegarek – jeszcze chodzi. Przy-


glądam się myszce narysowanej na gumce.
Ma za długi ogonek. Czytam Uranię.
Przypominam sobie, jak podał mi rękę w szpitalu.
Po męsku. Żegnają się tak zawodnicy po skończonym
meczu.

296
Urania

Uranio, sosno, siostro — tak ciebie nazywam


Bo palcem pnia swojego ukazujesz niebo
Wiatr co się w twojej czarnej grzywie zrywa
Zacicha dołem. Siostro, wzywam ciebie

Jak niegdyś wróże w koronach z jemioły


Abyś wytrwała w progu mego domu
I strzegła kwiatu, owocu i pszczoły
I serc co tutaj gasną po kryjomu.

Uranio, muzo dnia ostatecznego


Bogini końca, bogini trwałości
Zniszczeń bogini i wszystkiego złego
Stójże na straży domu i nicości.

Weźmij mnie w swoje grzywy, ty szalona


Wyszarp mi ręce co już nie wyrosną
Pogrzeb mnie, ratuj, daj swoje korony,
Bym także był Uranią, nicością i sosną *.

 * J. Iwaszkiewicz, Urania [w:] idem, Muzyka wieczorem, Czytelnik,


Warszawa 1980, s. 5.

297
Zostałam

W pustym krajobrazie niepotrzebnego stołu, otwartego okna,


korytarza zakończonego drzwiami.
Na stole kalendarz. Plany na dni, których nie będzie.

298
Warszawianka

Pływałam na Warszawiance. Widać stamtąd restaurację Boston


Port.
On tam siedział, skurczony, w czapeczce na głowie, żeby
mu nie było zimno. Jak malutkie dziecko, któremu jej się nie
zdejmuje. Pił piwo. Ona poprawiała mu czapeczkę.

299
Niańki

Niańki Ojca były złymi kobietami. Oprócz Pani Pelci.

Pani Jolanta Śliwkowa uciekła z domu, jak kilkumiesięczne


dziecko zaczęło głośno płakać.
Iza Kellerowa szybko wyszła za mąż.
Jej miejsce zajęła Niemka, stara panna Inge Ruth. Nazwana
Rutką. Mówiła do dziecka po niemiecku.
Mój dziadek zauważył, że Nula patrzy się ze strachem na
Rutkę. Drży, jak coś stłucze albo przewróci.

Zaczął zastanawiać się, czy Ruth nie bije jego syna. Ojciec
miał dziewięć miesięcy, kiedy gosposia Gienia powiedziała, że
Ruth bije Nulę po rączkach i tak głośno krzyczy, że dziecko
może spaść z krzesła.
Wyrok na Ruth zapadł natychmiast. Niemiecka niańka
musiała odejść.

Zastąpiła ją doświadczona opiekunka, która nie ubrała Nuli


właściwie na spacer. W ten sposób doprowadziła do choroby.

Po kilku tygodniach moi dziadkowie wymówili jej pracę. Ko-


lejna niania przyjechała z Katowic.

301
W końcu w domu pojawiła się drobna poznanianka, Pani Pelcia.
Ojciec przytulił się do niej od razu. Będzie ją wspominał.
Jej delikatność i miłość. Pelcia nauczy go pracowitości i syste-
matyczności. Mówił, że wiele jej zawdzięcza.

W albumie jest zdjęcie Pelci z Ojcem. Pod nim podpis mojego


dziadka: „Zima 1944 w Parku Ujazdowskim Pelcia stoi wy-
żej na kamiennych schodkach, żeby pokazać, że jest wyższa
od Januszka”.

Kiedy przyszła do mnie po raz pierwszy, powiedział z wielkim


przejęciem: „To jest Pani Pelcia”.

302
Złodziej zegarów

Znajomy Ojca jeździł po miasteczkach. Zbierał porzucone


zegary. Odzyskiwał stracony czas.
Od małego fascynowały go wskazówki pokazujące uciecz-
kę chwil, lat. Zaraz po wojnie założył muzeum zegarów.
Mówił: „Zabrałem, żeby inni nie ukradli”.

303
Wracaj

Przez cztery tygodnie byłam na wakacjach.


Wielkie słońce wschodziło nad łąką. Zasłaniało połowę
nieba. Rozgrzewało jeziora.

Ojciec zadzwonił. Powiedział: „wracaj”.


„Czekają na mnie wielkie czyny” – pomyślałam.
Mówił tak do mnie.
W mieście domy zasłaniają wschody i zachody słońca. Tego
lata więcej ich nie zobaczę.

304
Sama na schodach Teatro Massimo

W Palermo do morza wracają żywe ryby


niesprzedane na targu.

Sama na schodach Teatro Massimo


oglądam życie.
Od momentu złowienia Małgorzaty.

Wieczorem w Palermo jaskółki zaczynają kręgi.


Widzę jaskółkę, którą uwolnił mój syn z hotelowego pokoju.

Nigdy nie spotkałam Małgorzaty.


Najbliżej mnie jest sama na schodach Teatro Massimo.

305
Jarosław Mikołajewski
czyta Walta Whitmana

Czy nigdy na ciebie nie spłynęła godzina

Czy nigdy na ciebie nie spłynęła godzina –


Nagły boski promień, staczający, rozpryskujący te wszystkie
bańki mydlane, mody, bogactwa?
Te gorliwe cele działania – książki, politykę, sztukę, miłostki –
W całkowitą nicość? *

Środa. Godzina 21. 28 grudnia 2021 zaczęła się godzina


Jarosława Mikołajewskiego w radiu.
Poeta czyta Walta Whitmana w tłumaczeniu Ojca.

Pamiętam, jak 27 lat temu w mieszkaniu na Mokotowskiej


czytałam wierze Jarosława z różowego tomiku Kołysanka dla
Ojca.

Mokotowska była wtedy Mokotowską nie Moko.


Z warzywniakiem i apteką na rogu.

 * W. Whitman, Czy nigdy na ciebie nie spłynęła godzina [w:] idem, Kim
ostatecznie jestem. Poezje wybrane, przekł. i wprow. K. Boczkowski, Inter
Esse, Kraków 2003, s. 153.

306
Mój syn Mateusz miał lat pięć. Córka Jarosława, Maria, lat trzy.
Wyrywali sobie zabawki w piaskownicy w Parku Ujazdowskim.

Po urodzeniu Maria zabrała Ojcu poetycką treść. Skierowała


poezję na swój temat.

307
Spacer z córką

Nie trzeba celu żeby zajść tak daleko.


Teraz kiedy twój sen jest płochliwą sarną
o spotkaniu z którą nikt nie uprzedzał
i nie pouczał jak postępować w strefie wodopoju
wiem że nie uchronię cię nawet przed natarczywością
wrony a jeśli to nie od słońca
pod którego pocisk wystawiam cię
unosząc spod pogoni skrzydeł.

Uczę się roli której całym kunsztem


jest być przy tobie gdy umykasz z pastwisk
odwracać uwagę od siebie na niebo
i drzewa tonując najcięższe z przywiązań *

Byłam beztroska. Tomik miał różowe okładki.


Śmierć była w środku. W nim.
Nie raniła. Nie przerażała. Czytałam o niej spokojnie.

Pomiędzy jednym wierszem o niej, a drugim biegłam z synem


na plac zabaw do Parku Ujazdowskiego.

 * J. Mikołajewski, Mój dom przestały nawiedzać duchy, op. cit., s. 29.

308
Co mnie wtedy interesowało?
Czy przyniesiemy z parku wszystkie foremki?
Czy jutro w warzywniaku kupić synowi jabłka czy gruszki?

Śmierć mojego Ojca, który przychodził do mnie pogodny,


energiczny, była nierealna.
Nie rozumiałam żalu syna po śmierci Ojca.
Nie rozumiemy rozpaczy innych.

Wtedy często spływała na mnie ta godzina.

Życie miało różowe okładki. Śmierć była poezją w tomiku.

309
Kołysanka dla Ojca

śpij tato świat jest jakim go lubiłeś


płoną już ćmy w wąwozie Agrykoli
i niebo wróży pogodną jutrzenkę

paw przekrzykuje niedostatek przeczuć


lampy i liść rozstrzygają o cieniu

wielki pies tonie w pomruku Wisły


kot skręca w Rozbrat ja za nim do Alej *

 * J. Mikołajewski, Kołysanka dla Ojca, Wydawnictwo Przedświt, Warszawa


1994, s. 30.

310
Kościół dzieciństwa

Ojciec był ochrzczony w kościele Zbawiciela. W nim miał


pierwszą komunię.
Obrazek z komunii schował na półce, za książkami.
Leżał zakurzony. Znalazłam go po śmierci Ojca.

Był w Ojcu podarowany od Boga dar radości i łagodności.


Dar poezji i dobra.

311
Kościół Zbawiciela 2021

Weszłam do kościoła Zbawiciela. Kościół jego dzieciństwa.


Czekałam na odpowiedź. Szukałam znaku.
Znalazłam kartkę zapisaną ołówkiem z prośbą o lekką
śmierć.

Wszedłem do kościoła mego dzieciństwa i w jego wysokiej i pełnej


powietrza nawie głównej, w dwóch drewnianych aniołach poma-
lowanych białą farbą i w drobnym czarnym ciele Chrystusa na
malachitowym krzyżu odnalazłem pewność, że Boga nie ma. Wy-
szedłem ciemną kruchtą na deszczową ulicę – chłodne powietrze
z drobnymi kropelkami rosy wchodziło i wychodziło z moich płuc.
Byłem wolny, jak w dzieciństwie, gdy patrzyłem na wielki
i niepojęty świat i nie szukałem w nim Boga *.

Wyszłam bocznymi drzwiami.


Drzwi od Placu Zbawiciela były zamknięte.

 * K. Boczkowski, Dusza i śnieg, op. cit., s. 18.

312
Nadzieja

Buk pozostanie w Ogrodzie Botanicznym. Jest na nim kartka


z informacją:

Martwe drewno stanowi skarbnicę bioróżnorodności. Jest miej-


scem życia ogromnej liczby gatunków zwierząt i roślin, w tym
mchów i porostów.

313
Od wydawcy

Autorem fotografii na stronach 22, 42, 43, 49, 50, 71, 118, 172,
182, 254 i 315 jest Michał Hara. Na okładce wykorzytano fo-
tografię nieznanego autora przedstawiającą figurę Chrystusa
sprzed kościoła Świętego Krzyża w Warszawie pochodzącą
z broszury Tragedia Warszawy (1944).
Spis treści

Słowo wstępne 5

CZĘŚĆ PIERWSZA
Dziennik wspomnień. Ojciec zmarł. Rok 2018
Pożegnanie 9
Aleje Ujazdowskie, Nowy Świat, Oboźna 19
Ojciec zmarł  21
Noc zimowa, noc wiosenna 23
Brak zmian  29
Klucze  30
Kościół Zbawiciela 1954  31
Podwórko – oficyna Marszałkowska 77  32
Wygnanie 36
Charlotte – Plac Zbawiciela  37
Powracający sen  38
Teraz tu są tory  39
Warszawa – styczeń 1945 rok 45
Ocaleli i musieli wrócić 47
Marszałkowska 62 48
Pogrzeb w Teatrze Współczesnym  51
Kobieta Namiętna 53
Milczał o Powstaniu w Getcie 54
Milczał o Powstaniu Warszawskim 55
Dziennik mojego Dziadka 57
Weksel 60
Dog Gaga 63
Stara Panna  64
Niezapłacona wizyta 65
Poezja 66
Medycyna 67
Cyrk mojej babci 68
Szepty wieczności 69
Pożegnanie z babcią z Marszałkowskiej 73
List Tamary 74
Pogrzeb w cerkwi 79
Samotność – 24.12.2018 rok 80
Szczęście 82
Święta 85
Sztuczne choinki 86
Śnieg 87
Wrona 89

CZĘŚĆ DRUGA
Na mrozie  93
Facebook 95
Rynna 97
Nieśmiertelni 98
Profesor Wojnarowski  99
Najważniejsze 100
„Chciałbym Tobie dać nie słowa” – napisał w wierszu 101
Ojciec nucił piosenki 102
Sycylia 103
Spacery z Ojcem 104
Sen 105
Każdego dnia przeżywam miłość na nowo 106
Sztuczne kwiaty 107
Leśniczówka w Praniu 109
Wierzba 110
Park nie Ujazdowski 111
Park Ujazdowski 112
Czarny diabełek, czerwony języczek 113
Krzywa gęba 114
Ogrody dzieciństwa 117
Kama 119
Zbigniew Herbert 120
Starość 121
Zwolnienia na receptach 122
Dzień marcowy 123
Obrazy 124
Światło na Caravaggia 125
Ojciec 127
To, co zostało 128
Rzym z Ojcem 129
Rzymska komedia 130
Czekolada 132
Sen nocy letniej 133
Żółta kartka z napisem „Na obiad” 134
Dwa koncerty 135
Deszcz 136
Jest  137
Mlecz 138
Lista Sławika i Antalla  139
Podróż 140
Wiersz w Godzinie myśli 142
Ściana 143
Dedykacje 144
13.10.2018 – 13.10.2019 – Ostatni koncert  147
Kupiłem sobie w Filharmonii  151
23.10.2018 – 23.10.2019 152
Pierwszy koncert w Filharmonii bez Ojca  153
Rocznica śmierci  154
Garnitur 155
Zeszyt w kratkę 156
Najszczęśliwszy dzień 157
Globus 158
Jesień 2019 159
Listopad 160
Krótka historia 161
Akra 162
Mróz  163
Leżąc na śniegu  164
Cienki Płaszcz 165
Zostawmy dzień 166
Warszawa – grudzień 1981  167
Gołębie 169

CZĘŚĆ TRZECIA
Dziennik wspomnień. Ojciec zmarł. Rok 2020
Upadł buk 1820–2020 173
Możesz krzyczeć. Możesz iść 174
Brak orzechów i samochodów 175
Poeci Najbliżsi 176
Stan epidemii 177
Euforia 178
Dworzec w Ciechocinku. Rok 1984 180
Dworzec w Warszawie. 1930 rok  181
Ulica Architektów 1930 183
Ulica Architektów 2020 184
Pracownia 185
Sny 187
Hanka 189
Ze Lwowa do Warszawy 191
Stalin 192
Dawno temu w Łodzi na ulicy Zakątnej 46 193
Patyki i kamienie 196
Książki 197
Wspomnienia 198
Śmierć Iwana Iljicza 199
Majorka 200
Zagonienie 201
Radio Głupotka 202
Upadek 203
„Nigdy więcej jaśniepaństwa” 204
Portret 205
Śmiech 206
Leon 207
Kwiatki świętego Franciszka 209
Wenus patrzy na śpiącego Marsa 210
Wszystkie imiona chłodu 212
Ojciec czyta 213
Czy to Pan Bóg? 214
Natalia 215
Czas nie mógł być stracony 216
23.10.2018 – 23.10.2020 217
W szpitalu 218
Druga rocznica śmierci 219
Zdjęcia 223
Roma 224
Depresja 225
Niepotrzebna 226
Pytanie 227
Dobra córka 228
Marina 229
Ulica Książęca – 04.11.2018 231
One wiedziały lepiej 232
Ojciec podaje płaszcz 233
Mistrz wychodzenia z Filharmonii 234
Z rozmyślań Marka Aureliusza 235
Cinema Szpicbródka 236
Jak złapać promień światła? Einstein i Eliot 237
Ulica Piękna 238
Barbara lat 22 239
Nieborów 240
Droga przez Powązki 241
Panichida 242
Boska Komedia 243
Święty Obraz 248
Zupa 249
Różki 250
Róże w wannie 251
Flamingi 252

CZĘŚĆ CZWARTA
Dziennik wspomnień. Ojciec zmarł. Rok 2021
Pascha 255
Droga przez zaznaczone fragmenty książek 256
W stronę Bełdan 262
To czego nam potrzeba 264
Wyścigi 265
Cud Baranka Mistycznego 266
Popioły światła 267
Znicz 269
Aleja zasłużonych 271
Luty 272
Słowo „Ojciec” 273
Śmierci nie ma 274
Brawo, to życie 275
Okulary Pana Kumonia 276
Po sezamki do Zoo 277
Zdjęcie z małpkami 278
Łączenie 279
Lustro 280
Zdjęcia z dzieciństwa 281
Rozczarowanie 282
Zadania 283
Październik 2018 284
Pańska skórka 285
Sanki z ZSRR 286
Miasta bez śniegu 287
Plac Trzech Krzyży 288
Podróż po lampki 289
Radio Taxi, proszę czekać na przyjęcie zamówienia 290
Toblerony 291
Koncert 292
Filharmonia 293
Zdjęcie z synem 294
Gwiazdozbiór 295
Włożyłam do szuflady 296
Urania 297
Zostałam 298
Warszawianka 299
Niańki 301
Złodziej zegarów 303
Wracaj 304
Sama na schodach Teatro Massimo 305
Jarosław Mikołajewski czyta Walta Whitmana 306
Spacer z córką 308
Kołysanka dla Ojca 310
Kościół dzieciństwa 311
Kościół Zbawiciela 2021 312
Nadzieja 313

Od wydawcy 317
Małgorzata Sokorska
Upadł buk

Copyright © by Małgorzata Sokorska


Copyright © for this edition by Wydawnictwo Austeria

Redakcja
Grzegorz Małek

Opracowanie graficzne
Sabina Wojtasiak

Kraków · Budapeszt · Syrakuzy 2022

ISBN 978-83-7866-458-1

Wydawnictwo Austeria
Klezmerhojs sp. z o. o.
Kraków, ul. Szeroka 6
tel. +48 12 411 12 45
e­‑mail: austeria@austeria.pl
www.austeria.pl

You might also like