Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 551

COPYRIGHT © BY Jacek Komuda

COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2019

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-443-8
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani
w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie,
fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani
odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody
wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA


Eryk Górski
Robert Łakuta

GRAFIKA ORAZ PROJEKT OKŁADKI


Dark Crayon

REDAKCJA LITERACKA
Gabriela Niemiec

KOREKTA
Marta Bozowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ


pan@drewnianyrower.com

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
www.dressler.com.pl
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl

WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a
tel.: 81 524 2519, faks: 81 524 08 91
www.fabrykaslow.com.pl
e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl
www.facebook.com/fabryka
instagram.com/fabrykaslow/
Spis treści

Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział I Stary świat odchodzi
Rozdział II 4.48
Rozdział III A więc wojna...
Rozdział IV Biała flaga
Rozdział V Westerplatte jeszcze się broni...
Rozdział VI Jeszcze będziemy Termopilami...
Rozdział VII Golgota majora
Najważniejsze osoby dramatu
Przypisy
Rozdział I

Stary świat odchodzi

25 VIII 1939, Gdańsk, Wojskowa Składnica


Tranzytowa na Westerplatte, godzina 8.17

J uż go widać, już płynie. Prosto na nas. Bach, bach!


Zaraz wszystko się zacznie – powiedział podporucznik
Kręgielski.
– Forteca pod pełną parą – mruknął Sobociński, jedyny
w cywilnym ubraniu wśród wojskowych, a przecież
formalnie ich zwierzchnik. – Nie żałują węgla.
– Za pozwoleniem, panie pułkowniku – żachnął się
porucznik Grodecki. – Był przestarzały już wtedy, kiedy
go zbudowali. Po wojnie Niemcy zrobili z niego hulk,
pływające koszary. Dopiero za Hitlera awansował na
flagowy okręt Kriegsmarine. Na chwilę! Dziś szkoli
uczniaków. I nie chodzi na węgiel, tylko na ropę.
– Nie przeczę, przyjacielu. – Sobociński oderwał oczy
od lornetki. – Jednak dali mu eskortę, jakby na pokładzie
był sam Führer. Spójrz – wyciągnął rękę – ma dwie wieże,
działa ze trzysta milimetrów. Nie licząc kilkudziesięciu
pomniejszych, przy których wasza prawosławna
siedemdziesiątkaszóstka jest jak packa na muchy.
– Co z tego – Grodecki śledził ruch nadciągającego
wroga z taką uwagą, jakby chciał wtłoczyć okulary
w oczodoły – skoro z tych
dwieścieosiemdziesiątekósemek nigdy w nic nie trafił?
– Naprawdę? – zdziwił się Sobociński.
– Na Jutlandach, albo jak Szkopy mówią: w bitwie na
Skagerraku, sam dostał pociskiem.
– Ha, nie taki znowu straszny, jak go malują.
Stali w lasku na północnym brzegu półwyspu,
nieopodal chronionych nasypami magazynów
amunicyjnych, chłonąc słony oddech morza i pisk mew
i wypatrując wroga. A ten widoczny był w całej pełni.
Pancernik Schleswig-Holstein szedł równym zachodnim
kursem. Zbliżał się – wyniosły, z dwoma kominami,
dwoma masztami, nadbudówkami rozszerzającymi się
kilkanaście metrów nad pokładem, szeroko osadzony
w wodzie. Na pokładzie dostrzec można było szeregi
marynarzy Kriegsmarine w białych czapkach i bluzach,
wyprężonych w postawie zasadniczej.
Za pancernikiem jak cienie podążały cztery trałowce.
W pewnej chwili jednak zrobiły zwrot na wschód – do
Piławy.
– Wizyta, jak pewnie wiecie, jest kurtuazyjna –
uśmiechnął się Sobociński. – Ma potrwać tylko do
niedzieli. Potem może zaczną do was strzelać.
– Z wrodzoną niemiecką kurtuazją: prosto w plecy –
rzekł Kręgielski.
– To jak znak rozliczenia – odezwał się milczący dotąd
porucznik Pająk. – Nie znamy dnia ani godziny.
– Jesteśmy na to gotowi od trzech lat – uciął kapitan
Dąbrowski, opuszczając lornetkę i odsłaniając głębokie,
zmęczone oczy. – A za defetyzm w składnicy można
zarobić kulę szybciej niż od Niemców – dodał,
uśmiechając się samymi kącikami ust. Tylko po tym
lekkim drgnięciu warg poznali, że żartował.
– Już po niego płyną. Na wyścigi – zamruczał Grodecki.
Z Neufahrwasser, czyli po polsku z Nowego Portu,
wyszły dwa pękate holowniki, upstrzone kolorowymi
chorągiewkami na zwisających z masztów linach. Płynęły
szybko, pozostawiając smugi dymu.
– Albert Forster i Danzig – ciągnął Grodecki, szef całej
techniki składnicy i zarazem adiutant dowódcy. – Diabeł
im siedzi w silnikach.
Pancernik szybko zrzucił cumy i dymiące holowniki
wciągnęły okręt w głąb portu, mijając molo wschodnie
i latarnię morską.
Sobociński obrócił się do oficerów, strzepując igły
z nienagannie czystej marynarki.
– Panowie, czas na mnie – powiedział. – Nie mogę
pokazać Niemcom, że jestem tu z wami, oficjalnie.
– Nie powinieneś czasem witać szwabskich gości po
drugiej stronie kanału? – zapytał Grodecki. – Wizyta
kurtuazyjna, więc na pokładzie nie może zabraknąć
przedstawiciela naszego Komisariatu.
– Wymigałem się. Zresztą Niemcy i tak nie wpuściliby
na pokład takiego starego szpiega jak ja. Minister
Chodacki musi sobie poradzić sam. Pójdę już.
– Obejdź nowe koszary lasem, koło wartowni numer
cztery – odezwał się Dąbrowski. – Ostatnio Niemcy dzień
i noc obserwują plac sportowy zza kanału, mało im ślepia
nie wyskoczą. Będziesz tam jak na dłoni.
– Przepuszczą mnie przez bramę kolejową?
Zostawiłem samochód w lasku koło Wisłoujścia.
– Dlaczego nie. Najsarek cię zna – mruknął Kręgielski.
– My też chodźmy – zakomenderował Dąbrowski. –
Stąd nic już więcej nie zobaczymy.
– Gdzie będzie lepiej widać?
– Ze stanowiska obserwacyjnego albo z nasypu
schronu koło drugiej wartowni.
– Zobaczmy.
– Ty, Mały, nie idziesz – powiedział Dąbrowski do
Kręgielskiego. – Sprawdź najpierw posterunki czwarty,
piąty i szósty. Zbierz meldunki od wartowników, czy nie
było niemieckich zaczepek. Dopiero potem wracaj do nas.
Na drugą część widowiska.

Neufahrwasser, Nabrzeże Oliwskie,


godzina 9.23

Wolne Miasto Gdańsk czekało na okręt jak na zbawcę:


z rozwiniętymi, powiewającymi na wietrze czerwonymi
flagami z krzyżami i koroną, z budynkami
udekorowanymi morzem chorągiewek i proporców
z czarnym, łamanym krzyżem. Na zielone trawniki koło
Stacji Pilotów i latarni morskiej wyległy całe tłumy
gdańszczan. Najpierw szły, potem pędziły, dopadały
nabrzeży, krzycząc, wiwatując, pozdrawiając
odświętnym Heil! i wzniesionymi rękoma. A potem
towarzyszyły Schleswigowi – od kiedy minął boję
wejściową do portu i majestatycznie przesuwał się
wzdłuż wybrzeża.
Z prawej strony nabrzeża okręt mijał dźwigi i ceglane
budynki portowe. Z lewej miał ceglany mur na
wzniesieniu, za nim nieprzenikniony las drzew. Zagadka
i pułapka. Zielony masyw oblany wodami kanału, za
którymi kłębił się gdański tłum. Wojskowa Składnica
Tranzytowa. Westerplatte. Lesisty skrawek Polski
w sercu wroga.
Na Nabrzeżu Oliwskim, przy solnych spichlerzach,
wzniesionych z czerwonej cegły jak krzyżackie kaplice,
czekał rozwieszony wielki transparent: Willkommen
Schleswig-Holstein. Pod nim zgromadziły się delegacje
i poczty sztandarowe, a także kierownictwo gdańskiego
NSDAP, zwarte oddziały SA, weterani ze związków,
orkiestry. Tłum falował i krzyczał, napierał na kordon
policji Schupo w szaro-zielonych czakach na głowach,
ozdobionych trupimi główkami, jak u huzarów śmierci.
Orkiestra zagrała hymn Wolnego Miasta, „Für Danzig”,
powolny, melodyjny, mdły i nudny jak cały status
Gdańska, będącego od traktatu w Wersalu czymś
dziwnym, bo ani miastem polskim, ani niemieckim, ani
tym bardziej suwerennym państwem. Freie Stadt Danzig.
Mnogie głosy podchwyciły w uniesieniu:

Kennst du die Stadt am Bernsteinstrand,


umgrünt von ew’ger Wälder Band,
wo schlanke Giebel streben
empor zum Sonnenschein!
Ja, sollt’ ich fröhlich leben,
in Danzig müsst es sein!

Ledwie przeleciały wszystkie zwrotki, wybuchła


wrzawa, a muzykanci zaczęli grać hymn Rzeszy. Teraz
śpiewali wszyscy:

Deutschland, Deutschland über alles,


über alles in der Welt,
Wenn es stets zu Schutz und Trutze
brüderlich zusammenhält
Von der Maas bis an die Memel,
von der Etsch bis an den Belt.
Deutschland, Deutschland über alles,
über alles in der Welt!

Westerplatte, południowy mur nad kanałem


portowym, godzina 9.55
Patrzyli na to wszystko z podwyższenia przy murze,
osłoniętego gałęziami młodych dębów, rosnących gęsto
po polskiej stronie ogrodzenia. Widzieli, jak na Zakręcie
Pięciu Gwizdków holownik Danzig obracał Schleswiga-
Holsteina dziobem do wyjścia z portu. Spuszczono
z niego dziesięć łodzi, a potem podciągnięto do Nabrzeża
Oliwskiego. Było już dobrze po dziesiątej, kiedy dobił do
niego lewą burtą. Gdański tłum naciskał na kordony
policji. Ci najgorliwsi, którzy nie mogli widzieć
ceremonii, przemawiającego prezydenta senatu, parady
i defilady oddziałów SA, włazili na latarnie, na dachy
magazynów. Czasami wygrażali pięściami, wymachiwali
rękami w kierunku składnicy, ale ich okrzyki nie
dolatywały przez kanał.
– Morze nienawiści – powiedział w zadumie porucznik
Pająk. – A my sami, otoczeni ze wszystkich stron.
– Dalej, za Motławą, są nasi – mruknął Dąbrowski. –
Nie bójcie się, korpus generała Skwarczyńskiego da
popalić, jeśli zrobią jakąś rozróbę.
Zaszeleściły krzaki, poniżej podwyższenia wychyliła
się głowa podporucznika Kręgielskiego.
– Melduję: posterunki sprawdzone, żadnych
prowokacji.
– Niech pozostaną cofnięte znad kanału – zdecydował
Dąbrowski. – Sam zamelduję o tym dowódcy.
– To nie wszystko, panie kapitanie! Senat Wolnego
Miasta ustanowił dziś Forstera głową Gdańska.
Spotkałem Rasińskiego, właśnie podali przez radio.
– Złamali konstytucję miasta – pokiwał głową
Grodecki.
– Nie pierwszy raz, nie ostatni. No, koniec oglądania
Szwabów. Do czasu wydania kolejnych rozkazów
obowiązuje pogotowie.
Zeszli kolejno z podwyższenia; Dąbrowski na końcu,
jak ostatni obrońca placówki. Nie widział już – zresztą
nie miał jak – kolejnych aktów ceremonii: przemówień
gdańskich senatorów oraz wizyty bladego ministra,
komisarza generalnego Rzeczypospolitej w Gdańsku
Mariana Chodackiego, prowadzonego pod lufami dział
wzdłuż szpaleru prezentujących broń marynarzy.
Zaproszono go potem na kieliszek szampana wypity pod
drwiącym wzrokiem niemieckich oficerków. Minister
pełnomocny milczał, nie uśmiechał się, jakby liczył dni
pokoju, które jeszcze pozostały.
Dąbrowski nie widział też, kiedy na ląd zszedł
komandor okrętu Gustav Kleikamp, by w asyście
kompanii honorowej złożyć wieniec pod głazem-
pomnikiem poległych marynarzy z krążownika
Magdeburg na Skagerrakplatz. Na cmentarzu
garnizonowym w Oliwie, gdzie była ich kwatera i stała
poświęcona im tablica, nie pojawił się ani jeden Niemiec.
Nowe koszary na Westerplatte, godzina 11.08

Dąbrowski wracał w cieniu pancernika, którego maszty


i wieżyczki wyrosły nagle nad gęstym lasem koło bramy
głównej, jakby zazdroszcząc sosnom i dębom. Kapitan
szedł pod ostrzałem lornetek niemieckich obserwatorów
ulokowanych po drugiej stronie kanału, w spichlerzach
firmy Anker, na dźwigach, zapewne też na latarni
morskiej. Dzień po dniu ich czujne szkła śledziły teren
składnicy. Rozstawianie posterunków, zajmowanie
stanowisk, żołnierskie zbiórki i apele – wszystko
dostrzegały drapieżne oczy ślepiące z okien i otworów,
zza neogotyckich szpikulców i iglic kościoła oraz starych
kamienic w Neufahrwasser. Doniesienia były spisywane
i wysyłane w raportach szczegółowych jak cyrograf do
Abwehry, do Gestapo, do kwatery niemieckiej armii i nie
wiadomo dokąd jeszcze.
Dąbrowski szedł obok wartowni numer dwa, szarej
betonowej budowli otoczonej klombami kwiatów. Kiedy
podążał niczym w kurorcie dróżką wysypaną białym
żwirem, jego wzrok łagodziły i przyciągały trawniki,
klomby hortensji i gardenii, wysoko pnące się róże przy
ścianach wartowni. Przed sobą miał nowe koszary,
a znacznie dalej za nimi, pod lasem, gospodarstwo
Mikołajewo i sad owocowy, a także ogrody warzywne,
założone jeszcze za czasów, kiedy komendantem
składnicy był major Stefan Fabiszewski. Dalej, bliżej
koszar, po prawej minął plac sportowy – boisko do gry
w piłkę i korty tenisowe. Naprawdę całkiem jak na
wczasach.
Uśmiechnął się sam do siebie. Róże i inne kwiaty
maskowały śmierć – za misternymi oplotami skrywały
strzelnice bojowych kabin pod wartowniami, koszarami
i willą oficerską. Teraz już nie zwracał uwagi na
kwitnące róże, przekwitające hortensje i mieczyki, na
wrzosy zapalające się ciemnofioletowymi plamami
kwiatów dalej, w lesie oddzielającym bocznicę kolejową
od placu przed koszarami. Zamiast nich widział kąty
ostrzału: z wartowni numer sześć pod nowymi
koszarami na plac sportowy i stare koszary, z wartowni
numer dwa na kanał, Nowy Port i bramę główną,
a z wartowni numer trzy pod willą podoficerską – na
północ i południe. Sam wszystko ustalał z Fabiszewskim.
Okrężny system obrony wartowni miał nie przepuścić
żadnego Niemca. Zamykał krąg śmierci wokół nowych
koszar, pozwalając na sześć godzin obrony. Do odsieczy.
Kapitan wszedł do nowych koszar przez wejście, które
z góry osłaniał kamiennymi skrzydłami orzeł,
wyrzeźbiony w piaskowcu przez Konrada Srzednickiego.
Wspiął się po kilku schodach i znalazł się na
podwyższonym parterze, w pomieszczeniach
dowództwa. Stał tu wartownik, a przed nim szczupły
i wąsaty żołnierz, jakby skrojony do noszenia munduru –
tak jest, człowiek do uniformu, nie odwrotnie.
Zasalutował przepisowo, stukając obcasami. Dąbrowski
odsalutował.
– Panie kapitanie, starszy ogniomistrz Piotrowski
melduje kłopot z zaopatrzeniem składnicy.
– Proszę. – Dąbrowski ruchem ręki zachęcił go do
wejścia do pokoju dowodzenia.
Zanim jednak Piotrowski ruszył z miejsca, z otwartych
drzwi na taras wyszedł oficer o młodym, gładkim obliczu.
Wyglądał na wiecznie zatroskanego. Bo takie też było
zadanie kapitana Mieczysława Słabego, naczelnego
lekarza placówki. Był trochę roztrzęsiony, po drodze
zgasił niewypalonego do końca papierosa w metalowej
popielniczce na korytarzu. Ale komu nie udzielały się
nerwy w tych ostatnich dniach sierpnia.
– Panie ogniomistrzu, poczekajcie. – Dąbrowski pchnął
drzwi do pokojów dowództwa.
– Pozwól mówić ogniomistrzowi. Ja potem – rzekł
nieoczekiwanie kapitan Słaby. – W cztery oczy.
– Oczywiście. – Dąbrowski wszedł do pomieszczenia,
siadł przy dębowym stole i wyciągnął papierośnicę, ale
Słaby pokręcił głową. Podobnie Piotrowski, zbrojmistrz
składnicy.
– Panie kapitanie – odezwał się – melduję, że Niemcy
przejęli na stacji Troyl wagon z uzbrojeniem dla nas. Ten
sam, który szykowałem przedwczoraj w polskim
Komisariacie w Gdańsku, z majorem Krukierkiem.
– Ktoś zdradził – mruknął Dąbrowski.
– To już nieważne. Masz, czytaj. – Słaby położył na
stole szeroką płachtę gazety „Der Danziger Vorposten”,
ozdobionej w nagłówku zarówno stylizowanym
widokiem katedry miejskiej i herbu Gdańska, jak
i łamanymi niemieckimi krzyżami.
– „Czy Polska chce zapowiedzianą przez jej generałów
wojnę rozpocząć w Gdańsku?” – Litery artykułu
krzyczały i szczerzyły zęby, kiedy kapitan przeleciał po
nich wzrokiem. – „Przechwycono wagon broni, który pod
pozorem transportu żywności był przeznaczony dla
Westerplatte. Do jakiego stopnia mieszkający w Gdańsku
Polacy są już zaopatrzeni w broń...” Rozumiem, że mamy
ambaras jak jasna cholera?
– Niczego nie rozumiesz – uciął Słaby. – W tym
transporcie było wyposażenie mojej sali chirurgicznej.
Wszystkie narzędzia, stół operacyjny... Bez tego mogę
leczyć bóle głowy, sraczkę i wrzody. Powiedz mi sam: jak
zajmować się ludźmi z ranami postrzałowymi? Mam
wyjmować kule gołymi rękoma? Czym? Widelcem?
– Nie jestem komendantem składnicy, tylko dowódcą
kompanii wartowniczej. Zaraz... to jest dodatek specjalny
„Vorpostena”, numer dwunasty, ale z wczoraj. Dlaczego
dowiaduję się o tym dopiero teraz?
– Od poniedziałku Niemcy zatrzymują całą naszą
pocztę. To przyniósł młody Duzik. Cały Gdańsk o tym
trąbi.
– Zatem w Komisariacie też wiedzą.
– Panie kapitanie – meldował Piotrowski – brakuje
nam amunicji i elkaemów. Żeby chociaż ze dwa zapasu,
bo te, co mamy, ciągle zacinają się od wilgoci. Prawie nie
ma też drutu kolczastego. Ale to nie wszystko. Jest za
mało zapalników do siedemdziesiątkiszóstki. Bez tego
cała armata na nic. Zamienili wtedy, w ostatnim
transporcie, pamięta pan, panie kapitanie? Będziemy bez
obrony... Wszystkie dodatkowe szły w tym wagonie,
który nakryli na stacji w Nowym Porcie.
– Meldowaliście o tym majorowi?
– Był niedostępny. A, za pozwoleniem, panie kapitanie,
czas już nie ucieka, tylko leci! Dlatego przyszedłem tutaj.
– Sam mu powiem. I tak trzeba zadzwonić do
Komisariatu, a do tego upoważnienie ma tylko Heniek.
Dziękuję. Wracajcie do zajęć.
Dąbrowski wstał zza stołu chmurny, ale Słaby wcale
nie chciał odchodzić.
– Coś jeszcze?
– Kuba, ja... – Słaby patrzył mu prosto w oczy – ja tylko
chcę cię... naprawdę cholernie prosić, żebyś nie
lekceważył tej sprawy. Wiem, że wy, frontowi oficerowie,
lekceważycie potrzeby zaplecza. Co wam tam jakiś
łapiduch. Ale bez narzędzi... Co ja mogę, jeśli wybuchnie
wojna? Mam tyle prochów, co apteka na jakimś
zapchlonym Berdyczowie. Aspirynę, kogutka i węgiel na
sraczkę. Brakuje pierwszej pomocy: kamfory,
strofantyny, strychniny, lobeliny! Samej morfiny zostało
mi może kilka fiolek. Cholera, aż dziwne, jeszcze dwa
tygodnie temu miałem ich pełne pudełko.
– Sugerujesz, że ktoś... Czy mam przeprowadzić
śledztwo?
– Nie. – Lekarz spuścił wzrok. – Nie trzeba, nie ma
czasu zresztą. Sam sprawdzę. Może dałem Wysockiemu
albo zapomniał zwrócić. Na razie nie róbmy z tego
sprawy.
– Bądź pewien, że zrobię wszystko, żeby wydobyć od
nich ten transport. Głowa do góry, Mieciu. Idę zaraz to
załatwiać. Z komendantem.

Pod willą oficerską, pięć minut później

Majora Henryka Sucharskiego nietrudno było znaleźć.


Wysmukły, w nienagannym mundurze przyozdobionym
krzyżem Virtuti Militari, ściśnięty w talii pasem
oficerskim i w naciągniętych na dłonie brązowych,
ciasnych rękawiczkach, przechadzał się alejkami wśród
kwiatów. W prawej ręce trzymał smycz, na której
prowadził ulubionego doga Erosa. Zwierzak był ciemny,
prawie czarny; Dąbrowski, miłośnik dobrych koni
i jeszcze piękniejszych kobiet, powiedziałby, że kary, ale
tak rasowy i wychuchany pies na pewno miał inne,
własne określenie na maść. Trzy kroki za majorem
dreptał jego ordynans, legionista Józek Kita; co chwila
przygryzał wargi, jakby bawiła go ta cała sytuacja.
Mewy łażące po trawie obok alejki zerwały się
z łopotem skrzydeł na widok psa. Stojący z boku
plutonowy Adolf Petzelt aż podskoczył, zasalutował
regulaminowo, a potem niefrasobliwie wytrząsnął
z kieszeni garść okruchów, którymi karmił ptactwo.
Sucharski nie zwrócił na niego uwagi, dostrzegał tylko
Dąbrowskiego. Przełożył smycz do drugiej ręki, podniósł
wzrok; coś jakby zdumienie zarysowało się na jego
zaciętej twarzy.
– Heniu – powiedział bez ogródek kapitan – Niemcy
przejęli nasz transport uzbrojenia na stacji Troyl. Ten,
który kazałeś przygotować Piotrowskiemu. Przepadły
cekaemy, amunicja, a co gorsza, rzeczy naszego doktorka
i zapalniki do prawosławnej.
– Zastanawiałem się już – mruknął major – jakie
jeszcze atrakcje przygotowali dla nas Niemcy w dzień tak
wielkiego święta – spojrzał w kierunku kanału
i sterczących nad lasem masztów pancernika – jakim jest
przybycie tej pływającej baterii. Niedobrze, ale cóż, na
wszystko trzeba być przygotowanym, jak się jest
komendantem takiej placówki. I co w związku z tym?
– Nie rozumiem?
– I co w takim razie wymyśliłeś?
Dąbrowski zgryzł w sobie złość jak orzech. On
wymyślił... Dobrze powiedziane, był przecież dowódcą
kompanii wartowniczej. I zastępcą. I miał na głowie
jeszcze wiele innych zajęć i spraw, którymi nie chciał
albo nie miał czasu zajmować się komendant składnicy.
– Wojna wybuchnie lada godzina – odparł – więc każda
pomoc się przyda. Musisz zadzwonić do Komisariatu, do
Sobocińskiego albo do majora Krukierka, żeby
przygotowali nam kolejny transport.
– I myślisz, Kuba, że Niemcy znowu go nie przejmą?
– Tym razem nie damy im takiej możliwości. Sami go
odbierzemy.
– Jak?
– Poślemy samochód z dwoma ludźmi w cywilu.
– Tak po prostu? A jak go Niemcy zatrzymają i...
– Nie zatrzymają.
– Jak to?
– Wyślemy takich ludzi, którzy nie dadzą się
zatrzymać.
– Kogo mianowicie masz na myśli?
– A choćby Gryczmana. Albo Budera i Trelę.
– Buder jest dziś rozprowadzającym, a Gryczman nie
wiem, czy nie na przepustce. Znajdziemy innych, choćby
Gawlickiego.
– Podoficera rezerwy? No nie wiem.
– Chorążego Bronę!
– Wiem, twój zaufany człowiek. Ale nie zna Gdańska.
I tak trzeba najpierw zadzwonić do Komisariatu,
dowiedzieć się, co i jak. Zamówić transport. Tylko ty
możesz.
– Wiem o tym lepiej od ciebie.
Major przywołał Kitę, oddał mu smycz psa.
– Kochany, zaprowadź Erosa do pokoju, a potem pędź
do centrali w koszarach, niech mnie połączą
z Komisariatem w Gdańsku. Na mieszkanie, tak. Spraw
się.
Wyciągnął dłoń, jakby chciał poklepać... Kitę, ale tylko
położył dłoń na głowie doga i skinął na kapitana.
– A gdzie twój drugi pies? – zapytał Dąbrowski. –
W niełasce?
– Dokładnie tak jak mówisz. Chciał mnie, drań, ugryźć!
Niedobry... no to siedzi. Do mnie, Kuba. No, chodź do
mnie. Nie będziemy mówić tu, na oczach...
Nie skończył. Wiadomo, że chodziło o Niemców, choć
przecież tutaj, w alejce, tamci mogli co najwyżej śledzić
ich przez lornety.

Mieszkanie komendanta w willi oficerskiej,


godzina 11.53

To był naprawdę wielki szpas, że Sucharski zaprosił


Dąbrowskiego do prywatnego mieszkania na piętrze willi
oficerskiej. Otworzył drzwi, przepuścił kapitana do
chłodnego, wytwornego wnętrza.
Budynek – wysoki, z balkonem, kryty czerwoną
dachówką – przypominał czasy, kiedy Westerplatte było
jeszcze pensjonatem. Na dole znajdowały się kasyno
oficerskie i mieszkanie Dąbrowskiego, na piętrze zaś, za
drzwiami ozdobionymi witrażem – szeroki i jasny
apartament komendanta. Dębowe stoły, fotele
i mahoniowe szafy na wygładzonych parkietach, żelazne
świeczniki i lampiony, choć przecież był tu prąd –
wszystko to błyszczało, bez śladu kurzu, i sprawiało, że
Dąbrowski, który przyszedł w służbowym mundurze,
poczuł się obco, jak jakiś petent. Albo jak... dama
zaproszona w gościnę. Nie tak dawno temu, kiedy był
jeszcze porucznikiem 29. Pułku Strzelców Kaniowskich,
też zapraszali nielegalnie do koszar takie damy, które nie
mogły spodobać się dowódcy i wojskowym komisjom.
Bez podtekstów, wyłącznie wyzwolone nauczycielki
i urzędniczki. Z pewnością czuły się podobnie,
wprowadzane po kryjomu do pokojów oficerskich.
Sucharski siadł w fotelu przy okrągłym stoliku,
przestawił z szafki czarny ebonitowy aparat telefoniczny,
przysunął go bliżej. Czekał. Kapitan siadł na wprost
niego.
– Który to już raz szykują prowokację? – zapytał
Sucharski.
– Raczej wojnę. Za bardzo się zbroją w Gdańsku. Nie
wywiniemy się.
– Nie przeraża cię to?
– Wstąpiłem do wojska, żeby się bić, nie politykować.
Bić się o każdy skrawek Polski. Zwłaszcza o ten!
– O kupę piachu.
– Z majorem Fabiszewskim przerobiliśmy ten kurort
na twierdzę. Wiele znaczącą dla Niemców. I dla Polski.
Zadzwonił telefon. Odebrał oczywiście Sucharski.
Przez chwilę słuchał, potem powiedział płynną
niemczyzną:
– Guten Tag. Westen am Apparat. – Przerwał. – Ja, ja,
ich habe die Boxen nicht bekommen. – Znów chwila
milczenia. – Nach Königsberg geschickt? Großartig!
Abholung sofort persönlich. Ja, ja...1
Słuchał, słuchał. Wreszcie odłożył słuchawkę, ciągle
spokojny i ponury.
– No to mamy naszą dostawę. Pracownicy o wszystkim
wiedzieli wcześniej, ale nie chcieli dzwonić, bo wszystkie
linie na podsłuchu. Amunicja i lekkie karabiny
maszynowe będą przewiezione jeszcze dziś
samochodami dyplomatycznymi do budynku
Komisariatu. Czekają na odbiór wieczorem. Poślę tam
chorążego Bronę i jeszcze kogoś.
– Może jeszcze Kitę! – prychnął kapitan. – I Lemkego
z kasyna! Jeśli mam kogoś wybrać, to ludzi, do których
mam pełne zaufanie. Gawlicki i Deik. Byli w Gdańsku.
I szwargoczą po niemiecku.
Sucharski pokręcił głową i podniósł słuchawkę.
– Centrala? Łączcie z podoficerem dyżurnym. Tak, tu
komendant! – rzucił wściekle. – Niech mi się tu zaraz
stawi chorąży Brona... Ach tak... – zawiesił głos. – Chory?
Nie, nie szarpcie go. Niech zostanie. To kogo
proponowałeś? – zapytał, odrywając słuchawkę od ucha.
– Kuba, do ciebie mówię!
– Gawlicki i Deik.
– Niech mi się zatem zameldują zaraz w willi
oficerskiej Galicki... Gawlicki i ten cały... kapral Deik.
– Sierżant Deik – poprawił dowódcę Dąbrowski.
– Co za różnica?
– Dowódca powinien znać stopnie podkomendnych
równie dobrze jak ich kariery.
– Nie pouczaj mnie! Bardzo proszę!
Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Czekali. Dąbrowski
patrzył po ścianach – wszystko urządzone z przepychem
jak w ziemiańskim dworze. Szable skrzyżowane na
gobelinach, zdjęcia Sucharskiego z polowania, z psem,
w saniach. Jakiś herb – nie rozpoznawał go. Czysty
snobizm.
Na ścianach portrety wodzów: prezydent
Wojciechowski, z boku Mościcki, dalej generałowie
Haller, Sikorski. Brakowało portretu marszałka
Piłsudskiego. Czyżby wisiał kiedyś tam, gdzie teraz
widniał biały prostokąt między obrazami?
Wreszcie ktoś zastukał do drzwi, delikatnie, bardziej
jakby drapał albo pocierał czymś o drewno.
– Wejść! – rozkazał major.
Chwilę później w szparze zamajaczyło gładkie, prawie
chłopięce oblicze Kity, ordynansa Sucharskiego.
– Panie majorze, przyszli sierżant Deik i sierżant
Gawlicki. Czy...
– Niech zaczekają w przedpokoju – prychnął major. –
Sam do nich wyjdę.
Wstawał powoli, jakby w ogóle nie zależało mu na
czasie, a ten przecież pędził jak wicher, nie ustawał.
Major sięgnął po czapkę, pomału wyszedł, podniósł rękę,
przywołując w ten sposób Dąbrowskiego. Wyniosły gest.
Kapitan przygryzł wargi; innym razem czułby się
urażony, ale taki już był komendant. W przedpokoju
Sucharski starannie zamknął za sobą drzwi, jakby nie
chciał, żeby jakikolwiek obcy wzrok zaburzył spokój
wychuchanego, idealnego wnętrza jego mieszkania.
Sierżanci już czekali: chudy Władysław Deik
i postawny Michał Gawlicki, ze szczeciniastym,
przyciętym krótko wąsem, kierownik elektrogeneratora
do przetaczania wagonów kolejowych. Chcieli się
zameldować, ale dowódca uciął to ruchem ręki.
– Spotykamy się tutaj, bo sprawa jest poważna. Panie
Gawlicki, proszę przygotować do jazdy furgon,
zatankować. Pomoże wam w tym mój kierowca, Cirocki,
powinien być w koszarach. Pojedziecie w cywilu do
Komisariatu Generalnego w Gdańsku odebrać dla nas
transport. Wszystkiego dowiecie się na miejscu od
majora Krukierka albo od podpułkownika Sobocińskiego.
Jakieś pytania? Broń wyda wam starszy ogniomistrz
Piotrowski.
– Wszystko jasne – rzekł Gawlicki. – Sprawa pilna
będzie załatwiona.
– Unikajcie zatargów z Niemcami, ale nie muszę chyba
dodawać, że nie wolno wam się dać zatrzymać. Nawet
gdyby trzeba było użyć broni.
– Tak jest. – Gawlicki się uśmiechnął. – Nie damy
Szwabom okazji.
– Coś jeszcze? Odmaszerować! Zaraz... Panie Gawlicki!
– Tak jest?
– Proszę powiedzieć Cirockiemu, żeby przygotował też
dla mnie junaka. Niech go zatankuje i sprawdzi. Potem
jest wolny. Sam poprowadzę.
– Tak jest!
Gdy na drewnianych schodach zadudniły ich ciężkie
kroki, major obejrzał się na Dąbrowskiego. Kapitan nie
spuszczał z niego wzroku.
– Wyjeżdżasz, Heniu? Dziś? W taki czas?
– Przecież wrócę. Przekazuję ci dowodzenie. Przez
cztery godziny będziesz mógł poczuć się jak prawdziwy
komendant.
– W takiej chwili? Wojna idzie.
– Wiem, że wojna, że pancernik... – Głos Sucharskiego
był lodowaty. – Dlatego zanim to wszystko się zacznie,
muszę... jeszcze coś zrobić. Nie pytaj. Tajemnica.
– Jak tak, to nic nie widziałem.
– Oczywiście. Miej oczy szeroko otwarte. Zobaczymy
się wieczorem.
Wszedł do mieszkania, zamykając drzwi. Pół godziny
później Dąbrowski oglądał, jak czarny fiat 508
z wojskowym numerem 12938 wyjeżdżał z garażu koło
koszar i zmierzał do bramy głównej. Za kierownicą
siedział major po cywilnemu, w zamszowych
rękawiczkach, bez czapki. Jechał szybko, nie zważał na
nic. Nawet na zwalistą, nisko osadzoną w wodzie
sylwetkę Schleswiga-Holsteina na drugim końcu kanału
portowego.

Pancernik Schleswig-Holstein, mesa oficerska,


godzina 16.15

Stara kabina oficerska pamiętała jeszcze czasy kajzera


Wilhelma. Wytworne, obite skórą kanapy obiecywały
miękki odpoczynek, stoły nakryte były białymi obrusami,
tylko na ścianach z drewnianą boazerią wisiały portrety
Führera i dowódcy floty Ericha Raedera, dziwnie
niepasujące do ciemnych, dostojnych plafonów
i gzymsów – stanowczo bardziej na miejscu byłby tu
wizerunek wąsatego cesarza i jego oficerów. Mesa zalana
była ostrym światłem elektrycznym, najmocniejszym nad
stołem, wokół którego zgromadzili się na naradę
oficerowie. Na krzesłach zasiadali kolejno: dowódca
wszystkich sił niemieckich w Gdańsku generał major
Friedrich-Georg Eberhardt, jego pierwszy oficer
sztabowy Fett, oficer łącznikowy komandor
podporucznik Hans von Davidson i oczywiście dowódca
Schleswiga-Holsteina komandor Kleikamp. Był też
delegowany przez Forstera były prezydent senatu
gdańskiego Arthur Greiser. W swoim czarnym mundurze
SS z oznakami RF-SS i opaską z łamanym krzyżem
odróżniał się niczym czarna plama od pozostałych
wojskowych. Dla dodania sobie powagi na piersi nosił:
Krzyż Żelazny, Krzyż Hindenburga, Odznakę za Rany,
a także kilka pomniejszych, choćby odznakę Stahlhelmu,
dawnego stowarzyszenia weteranów, obecnie
wchłoniętego przez SA.
– Panowie! – Generał major Eberhardt, szczupły,
niewysoki, wychowany w pruskiej szkole oficerskiej,
wyglądał jak uosobienie spokoju i chłodu. – Zebraliśmy
się tutaj w sprawie omówienia planów akcji, a przede
wszystkim uzgodnienia wsparcia ze strony pancernika.
Pan zaś, komandorze, został przysłany nam jako pomoc.
Chciałbym zatem użyć pana okrętu do opanowania
i uspokojenia sytuacji w Gdańsku.
– Za pozwoleniem, panie generale. – Komandor
Kleikamp był suchym i zasadniczym człowiekiem,
oszczędnym w słowach i patetycznych gestach. – Przed
wyruszeniem ze Swinemünde otrzymałem z dowództwa
sił morskich Grupy Wschód dokładne rozkazy dotyczące
działania okrętu. I je właśnie zamierzam wykonać.
– Jakież to rozkazy? Proszę nam zreferować.
– W pierwszej kolejności: zniszczenie polskich baterii
koło Oksywia i Redłowa, w tym także dział Ansaldo,
o których uprzedza wywiad. Zostaną rychło
zainstalowane na zachód od Gdyni. Zadanie drugie:
ostrzeliwanie portu wojennego we wspomnianym
mieście, a także ostrzał baterii na południowym skraju
Półwyspu Helskiego. Dodatkowo i po wykonaniu
powyższych: ochrona Nowego Portu i Gdańska przed
atakami. Jednak przyznaję, że widzę w tym wszystkim
pewien szkopuł, teraz, kiedy już jestem na miejscu.
– Słucham, panie komandorze.
– Panie generale, przeszkodą jest półwysep
Westerplatte i polska załoga tej całej... składnicy. Ta
placówka wroga jest za blisko okrętu, blokuje jego ruchy,
zagraża wręcz pancernikowi. Rozumiem, że pańskie
oddziały zaatakują ją i zdobędą przed rozpoczęciem
działań, a nam zapewnią swobodę?
– Komandorze – powiedział z uśmiechem Eberhardt –
wbrew waszym zadaniom nie mamy zamiarów przed
czasem określonym jako godzina Y odebrać Polakom
Westerplatte. Mamy tylko zapewnić wam
bezpieczeństwo z ich strony. Wy zaś potrzebni nam
jesteście do opanowania innych celów.
– Przyznam, że nie wiedziałem, jak wygląda sytuacja
w gdańskim porcie. Ten półwysep jest jak klin między
nami. A ja mam jasne i czytelne rozkazy z Grupy Wschód:
prowadzić ogień z... basenu amunicyjnego. Jak mam to
zrobić, skoro siedzą tam Polacy?
– Powtarzam – Eberhardt przymknął oczy – nie mamy
zamiaru atakować Westerplatte, gdyż są ważniejsze cele.
– W takim razie nierealne jest wykonanie rozkazów
związanych z ostrzałem Gdyni, Redłowa, Oksywia i Helu.
Zajęcie powinno być warunkiem wstępnym. I tego będę
się domagał od pana, panie generale!
– Panowie – rzekł niespodziewanie Greiser – ta polska
składnica szkodziła nam od lat! Tędy przechodziły
transporty i przemyt uzbrojenia dla Polaków w Gdańsku.
Stąd podsycano cały opór przeciwko prawowitym
Niemcom. Za trzy miliony guldenów Gdańsk stracił
piękne kąpielisko, a zyskał wrogą twierdzę w sercu
Nowego Portu. Powinniśmy uzgodnić wszystko, żeby
zająć je w pierwszym kolejności po godzinie Y. Ze swojej
strony chcę dodać, że szybkie i sprawne uporanie się z tą
żałosną polnische Wirtschaft2, która tyle lat
pasożytowała na zdrowej tkance miasta, powinno być
naszym podstawowym zadaniem. Jestem też pewien, że
zostanie docenione w Berlinie. Taki... prezent dla
Führera.
– To oczywiste, panie komandorze, pewnie będziemy
w stanie panu pomóc – ciągnął Eberhardt, jakby nie
słyszał słów Greisera. – Jednak musielibyśmy w tym celu
rozwiązać spory kompetencyjne. Pod czyim naczelnym
dowództwem w końcu ma być okręt? Jeśli chce się pan
pozbyć tych Polaków tam, za wodą, musi pan wykonywać
rozkazy grupy mojego imienia.
– Słucham tej dysputy i chyba muszę zaapelować do
waszych sumień, moi panowie – zagrzmiał Greiser. Kiedy
stał, a nawet kiedy siedział w czarnym, galowym
mundurze SS, sprawiał wrażenie rasowej niemieckiej
bestii. Wrażenie jednak pryskało, gdy zdejmował czapkę.
Pod błyszczącą trupią czaszką ukrywała się łysiejąca
głowa urzędnika albo spracowanego ojca rodziny. –
Sprawa usunięcia stąd Polaków powinna być
priorytetowa dla nas wszystkich. Od lat ten peryferyjny
naród Europy żyje z naszej pracy i trzeba...
– Ideologia nie należy do tematów tej narady, panie
prezydencie – mruknął Eberhardt. – Podsumowując,
oczekujemy od pana komandora mądrych decyzji.
– Na czas natarcia na Westerplatte gotów jestem
przejść pod rozkazy grupy pana imienia – zdecydował
Kleikamp. – Proszę jednak, żeby w takim razie natarcie
owo stało się priorytetem dla waszej grupy. I żebym to ja
mógł je zaplanować.
– Co konkretnie pan proponuje?
– Uderzenie mojej kompanii szturmowej Kriegsmarine,
kiedy nadejdzie godzina Y. Poprzedzone ostrzałem
z okrętu. Mam nadzieję, że udzielicie mi wsparcia.
– Nie będzie potrzebne, komandorze. Zdobycie tego
skrawka terenu nie okaże się szczególnie trudne.
– W jakim zakresie, panie generale? Czy są tam
umocnienia?
– Polacy mają w koszarach najwyżej stu żołnierzy
piechoty. W dwie, góra trzy godziny musicie się z nimi
uporać.
– Jutro w południe będzie po wszystkim – wtrącił
Greiser. – Nie spodziewajcie się oporu. Pójdziecie na
spacerek i wrócicie na śniadanie.
– Potrzebujemy dokładnych map z rozpoznaniem
terenu – stwierdził Kleikamp.
– Panie komandorze, chciałbym powiedzieć
w zaufaniu – Greiser pochylił się w stronę Kleikampa
i lekko powstał z krzesła, jakby siedzieli w Bierhalle3
i właśnie zamierzał podzielić się najnowszymi plotkami
z miasta – że wywiad prowadzi ważną operację
przeciwko Polakom. Dzięki niej otrzyma pan najlepsze
plany umocnień, a samo Westerplatte zajmiecie...
spacerkiem!
– Kiedy dokładnie dostanę te dokumenty?
– Jestem równie ciekawy tych papierów – odezwał się
Eberhardt, który wyglądał na zaskoczonego słowami
Greisera. – To bardzo pilnie strzeżona placówka. Przez
wiele lat obserwacji Abwehra nie zdołała dowiedzieć się
niczego pewnego. Wolałbym uniknąć jakiegoś humbugu.
– Cierpliwości, panowie oficerowie. Mamy na
Westerplatte człowieka, który nie tylko dostarczy szkic
umocnień, ale i sprawi, że ten polski kurnik podda się
szybko.
– Będę zdumiony. I zobowiązany, panie prezydencie –
powiedział Eberhardt trochę uniżenie i jakby na poły
szyderczo.
– Sam pan się zdziwi, co potrafi wywiad Schutzstaffel.
My nie rzucamy słów na wiatr.
– Cóż – rzekł komandor Kleikamp. – Jeśli szybko
zdobędziemy składnicę, będę wam coś winien. Zatem
przekażę pod pańskie rozkazy, generale, moją kompanię
szturmową. To pomoże wam opanować sytuację
w Gdańsku.
– Jestem zobowiązany. Dziękuję, panowie. Proszę
w takim razie przystąpić do wyokrętowania kompanii
i zajęcia stanowisk do ataku – powiedział Eberhardt.
– Oczekiwałbym pełnego wsparcia ze strony SA i policji
w Gdańsku. Należy opróżnić nabrzeża w Nowym Porcie,
żeby uniknąć strat – uzupełnił Kleikamp.
– Za trzy godziny zaczniemy operację – powiedział
Greiser. – Dziękuję również.
Wstawali z lekkim łoskotem krzeseł, z zamieszaniem.
I wtedy do Kleikampa podszedł cichy i dyskretny oficer
służbowy.
– Panie komandorze, pilna depesza!
Kleikamp rozłożył papier i zmrużył oczy, odczytując
tekst, krótki, ale wbijający się w pamięć.
Radiodepesza 1648 ssd, najwyższej tajności.

Fall Weiß 26 parowiec godzina 4.30 gotów do wyjścia.

Zaczynało się.

Droga do Komisariatu Generalnego


Rzeczypospolitej, godzina 17.38

Spod bramy głównej, osadzonej w ceglanym murze


okalającym składnicę, Gawlicki i Deik ruszyli furgonem
prosto na prom obsługiwany przez polskich robotników,
aby przeprawić się do Neufahrwasser koło warsztatów
Rady Portu i Dróg Wodnych. Każdy, kto spojrzałby na
mapę Gdańska, zauważyłby, że najprostsza – i najdłuższa
– droga wiodła przez Wisłoujście naokoło miasta.
Ostatnie meldunki donosiły jednak, że znajdowało się
tam tyle wojska, iż łatwiej było zgubić się samochodem
w wąskich uliczkach Nowego Portu.
Od razu dojrzeli ruch na Nabrzeżu Oliwskim,
w pobliżu zanurzonego w wodzie cielska Schleswiga-
Holsteina. Rozwijały się tam tyraliery gdańskiej policji
Schupo – funkcjonariusze w wysokich, zwężających się
u góry czapkach bezceremonialnie zagarniali gapiów
z nabrzeża, rozkładając ręce, gwiżdżąc, a opornych
strasząc pałkami.
– Szykują się – mruknął Deik, który siedział na miejscu
pasażera. – Szwabskie skurwysyny.
Fiat podskakiwał na brukowanych nierówno
uliczkach, zabudowanych domkami w pruskim stylu,
z ciemnymi belkami przecinającymi się na ceglanych
ścianach. Wjechali prosto w Schleusengasse, minęli
kościół na niewielkim placu i wpadli zaraz w dość
rozległą Paul-Beneke-Weg. Z lewej strony dojrzeli
wyniosłą twierdzę-latarnię Wisłoujścia, a koło niej
w prześwitach ulic drzewa po drugiej stronie i coś jeszcze
– ciężarówki oraz oddziały gdańskiej policji, ale nie
w czapkach, tylko w hełmach, rozlokowujące się koło
Mewiego Szańca.
Gawlicki przyśpieszył, wrzucił gładko czwarty bieg –
był zsynchronizowany, dlatego sierżant nie musiał bawić
się pedałem gazu i sprzęgłem. Pędzili, aż ulica zaczęła
skręcać w lewo; z prawej pojawiły się tory kolejowe, za
nimi cmentarz, potem park. Gawlicki chciał jechać na
wiadukt nad torami, koło nieistniejącej już od ponad
czterdziestu lat Bramy Oliwskiej, żeby dotrzeć najkrótszą
drogą do Komisariatu. Placówka mieściła się na ulicy
Neugarten, czyli po polsku Nowe Ogrody, w dużym domu
pod numerem dwudziestym siódmym. Zwykle docierali
tam w kilkanaście minut. Ale nie dziś.
Gdańsk był pełen ludzi w mundurach, jakby miasto
postanowiło urządzić militarną prowokację. Wozy konne
i samochody tarasowały drogę. Wjazd na wiadukt był
zastawiony – przejeżdżały przez niego w przeciwną
stronę powolne, ciężkie ople blitz. Nie wszystkie
platformy otulone były brezentowymi budami, na jednej
zobaczyli ściśniętych młodych mężczyzn w letnich
płaszczach, swetrach, bluzach i czapkach. Jechali do
Nowego Portu.
– Patrz, ilu turystów na sam koniec lata, psia ich mać! –
mruknął Deik.
Gawlicki nie odpowiedział. Policjant z Schupo już
z daleka pokazywał im lizakiem „Stop”. Mieli przepuścić
konwój, więc sierżant zastanawiał się, czy stanąć. Prosta
sprawa, ale śmierdząca – czy schupowiec, do którego
zaraz dołączyło kilku ludzi z SA w brunatnych bluzach,
tylko ich przetrzyma, czy też zgodnie ze swoją szwabską
naturą przejawi zainteresowanie samochodem? Byli
w cywilnych ubraniach, żeby nie zwracać na siebie
uwagi. Pistolety trzymali ukryte. W kancelarii wydano im
papiery dyplomatyczne konsulatu, jednak mogły nie
wystarczyć.
Schupowiec gapił się na samochód, dostrzegł polską
rejestrację. Wyciągnął rękę, dając znać, by zjechali na
pobocze... Ścierwo! Szykował się do zatrzymania!
Nie dziś i nie teraz! Gawlicki wdusił sprzęgło, wrzucił
dwójkę i gwałtownie wystartował. Wpadł pędem między
dwie ciężarówki, aż zatrąbił na niego potężny samochód.
Z prawej za szybą zamajaczył zbliżający się tępy pysk
pojazdu, lecz fiat umknął w lewo, pojechał wzdłuż torów
tramwajów z Nowego Portu ulicą Schichaua prosto na
Hansaplatz, ścigany gwizdami, krzykiem i wymysłami
schupowca oraz podniesionymi pięściami jego
przydupasów, SA-manów.
Jechali dalej w Gdańsk. Miasto tonęło w powodzi
ciemnoczerwonych flag ze swastyką, zwieszających się
z głównych domów i urzędów, z budynków kolejowych,
choć te były przecież pod zarządem polskim. Zwisały
nawet z ceglanych, strzelistych budynków
Oberrealschule, Biblioteki czy Archiwum Miejskiego.
Nie mogli tutaj skręcić w lewo, bo przed szkołą był
jakiś wiec – po drugiej stronie placu wystawiono wielkie
megafony, z których dobiegało szczekliwe, histeryczne
pokrzykiwanie Hitlera. Z Hansaplatz szła w takt
wojskowego marsza kolumna działaczy Sturmabteilung
w brunatnych koszulach, błyszczących butach
z cholewami i czapeczkach przewiązanych paskami pod
szyją. Prowadziło ją dwóch oficerów i... mały, dziarski
niemiecki chłopaczek, zawzięcie bijący pałeczkami
w blaszany bębenek. Na widok samochodu z polską
rejestracją splunął w bok, nie przerywając nieskładnego
bębnienia. Przez chwilę Gawlicki poczuł ogromną chęć,
by zboczyć w prawo i zahaczyć go przynajmniej
błotnikiem, a przy okazji podwieźć na masce kolumnę
umundurowanych rzeźników, parobków i pomywaczy
dodających sobie powagi brunatnymi mundurami SA.
– O, proszę, ledwie odrósł od ziemi, już goni Żydów
i naszych – mruknął Deik. – Przeklęty mały gnój. Oby nie
urósł, oby na zawsze został konusem!
– Dzieciak – mruknął Gawlicki. – Mały i głupi. Jak jego
bębenek – dodał jakby na usprawiedliwienie. – Pies mu
mordę lizał!
Wjechali w Schüsseldamm, ulicę zabudowaną
kamieniczkami o ostrych, a czasem schodkowatych
dachach i fasadach. Jedne były duże, inne maleńkie,
ściśnięte między większymi braćmi, czasem zaledwie
o dwóch oknach na każdym piętrze. Minęli z prawej
kościół Świętego Bartłomieja, ceglany tak jak cały
Gdańsk, z wieżą ozdobioną zegarem. Deik zauważył
robotników malujących napisy na polskich skrzynkach
pocztowych. Dalej przed jakimś sklepem z wybitymi
szybami stał cały tłum gdańszczan, przetykany
brunatnymi mundurkami młodych wilczków
z Hitlerjugend w czarnych porciętach i krawatach. Jedni
rzucali kamieniami w szyby, inni trzymali transparenty
z napisem: Kaufen Sie nicht bei Polen!4.
Oczywiście gęsta nienawiść tłumu eksplodowała na
samochód krzykiem, pluciem, wygrażaniem. Na szczęście
Gawlicki wcisnął gaz i przejechał wzdłuż grupy,
zmuszając szwabskich zgniłków i kilku mężczyzn
w kapeluszach do uskoczenia na chodnik. Ktoś napluł na
przednią szybę – ślina ściekała powoli obok wycieraczki;
potem poleciał za nimi kamień albo dwa.
– Das sind Pollacken, die jetzt ausrücken!5 – darł się
ktoś.
– Wir hängen euch an die Laterne!6
I wreszcie znajomy niemiecki repertuar, niezmieniany
od lat, jak zdarta płyta:
– Schweine! Polnische Schweine!7
Jechali dalej, widząc rozbijane sklepy, meble
wyrzucane z mieszkań. Na trotuarach stały policyjne
samochody, patrole schupowców i mężczyzn w szarych
mundurach z oznakami SD na rękawach legitymowały
przechodniów, niektórych zatrzymywały i kazały im stać
pod ścianą z podniesionymi rękoma.
Minęli Dom Czeladników Murarskich z restauracją
Friedricha Beustera – kamienicę zwieńczoną tak długim
rzygaczem, że zdawać by się mogło, iż tylko cud sprawił,
że nie runął na ziemię. Zaraz potem przejechali nad
kanałem Raduni; sierżant zwolnił, bo zagłębili się
w gąszcz uliczek i małych, sypiących się kamieniczek
przy ulicach Große Nonnengasse oraz równoległych
Fischergasse i Nonnenhof. Tu zaraz z boku stał kościół
Świętej Brygidy, ceglany, wyniosły, ale z wieżą, która
w ogóle nie pasowała do dostojnego ceglanego gotyku
świątyni.
I nagle, kiedy już mieli skręcać w prawo, nawrócić
wreszcie na drogę do Komisariatu, wyskoczył przed nimi
schupowiec z gromadą żołnierzy w mundurach
i hełmach zmobilizowanej policji gdańskiej. Zamachał
lizakiem, szedł na kolizję!
– Jedź, jedź! – warknął Deik. – Potrącimy go w razie...
– Tak myślę.
Ręka sierżanta Deika już od kilku minut spoczywała na
rękojeści visa. Wyszarpnął pistolet, podniósł go
i przeładował. Gawlicki pruł prosto na policjanta, aż ten
rzucił się w bok, miotając przekleństwa, a wtedy Deik
pokazał mu broń przez okno. Taki widok zawsze chłodził
gorliwe niemieckie łby.
Skręcili wreszcie w prawo – na plac Dominikański,
gdzie była hala targowa, wzniesiona na ruinach dawnego
klasztoru, zdobiona licznymi wieżyczkami i sterczynami
na zaokrąglonym dachu. Jechali dalej, przez Holzmarkt,
Targ Drzewny – pełen wojska, zwłaszcza koło
Kriegerdenkmalu, obelisku żołnierzy gdańskich zabitych
w pruskich wojnach zeszłego wieku. Maszerowały tu
równą falą oddziały SA i nowo sformowanej Heimwehr
Danzig – w wojskowych szarych mundurach, w hełmach
i czapkach ozdobionych trupimi czaszkami i z takimi
samymi opaskami na rękawach. Defilowali obok
pomnika, pod czerwono-czarnym sztandarem, gdzie
trupia czacha wpisywała się w swastykę, a na czarnych
pasach widniały na przemian błyskawice i stylizowane
godło Gdańska z koroną i dwoma krzyżami.
Przechodzący i zgromadzeni gdańszczanie reagowali
zbiorowym szaleństwem – witali ich krzykiem
i podniesieniem ręki w pozdrowieniu dla Hitlera.
Deik zapatrzył się na ich poważne mordy, trzymając
nisko gotowy do strzału pistolet. Na szczęście przejechali
przez wiadukt nad główną linią kolejową, gdzie mogli
oglądać zainstalowane tutaj przeciwlotnicze reflektory.
I wreszcie Nowe Ogrody 27, Komisariat Generalny
Rzeczypospolitej Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku.
Ulga, ocalenie! W tym wrogim mieście każdy urząd,
każdy gmach zdobiony białym orłem w koronie był
przecież małym kawałkiem Polski.
To był duży, trzypiętrowy dom zaraz za kamienicą
z wieżyczką, niemal na wprost ponurego gmachu
gdańskiego senatu – niczym dwóch śmiertelnych wrogów
po obu stronach ulicy. Komisariat miał dwie bramy:
jedną na początku, drugą pośrodku. Do tej ostatniej
podjechał Gawlicki, skręcił i ustawił się na wprost wrót
zdobionych orłem w koronie.
– Jezus Maria, mam nadzieję, że czekają! Otwierajcie!
Zatrąbił głośno, donośnie, dłuuuugo!
Deik zobaczył, jak od strony ponurego i ogromnego
gmachu sądu biegnie na nich fala policjantów i SA-
manów.
– Rany boskie, szybciej!
Deik odbezpieczył pistolet, Gawlicki rozpiął kaburę
i wydobył swój.
I wtedy brama drgnęła, otwarła się powoli,
majestatycznie. W półmroku ujrzeli wąsate oblicze
dozorcy Wesołowskiego i kiwającą na nich rękę.
Gawlicki wrzucił pierwszy bieg, wjechał do środka – na
otoczony murem placyk na tyłach Komisariatu.
Odetchnął.
– Na górę, na górę, szanowni panowie – gadał dozorca.
– Bo tutaj źle stać. Niemcy – wyszeptał, przesłaniając usta
palcem wskazującym.
Za drzwiami w hallu czekała na nich cała delegacja.
Był radca Wiesław Arlet, był pełniący chyba dyżur
Antoni Zalewski i najważniejszy z nich wszystkich – szef
Wydziału Wojskowego Wincenty Sobociński,
z uśmiechniętą twarzą.
– Panie pułkowniku, sierżant Gawlicki melduje
przybycie samochodem ze składnicy.
– Świetnie, przyjaciele. Broń jest gotowa.
Przywieźliśmy ją samochodami dyplomatycznymi.
– Zatem pakujmy i jedźmy.
– Zaraz! Panowie... – jęknął Arlet – nie tak szybko.
Panie pułkowniku, niech pan wytłumaczy.
– Załadujecie wszystko po zmierzchu. Niemcy
obserwują nas ze wszystkich stron. Zniesiemy skrzynie
w nocy.
– Panie pułkowniku, mam nadzieję, że macie te
zagubione zapalniki?
– Sam je przywiozłem dziś rano. Pod własnym...
siedzeniem.
– Ja jeszcze proszę – rzekł trzęsący się Arlet – ładujcie
to wszystko po cichu. Tu są drewniane powały, słychać
każdy krok, łupnięcie. Na mur-beton mamy podsłuchy
w budynku.
– Tak mi się widzi, że najlepiej będzie nosić skrzynie
boso – mruknął Wesołowski. – Po cichu, nie bójcie się,
panowie żołnierze. Ja pomogę.
– Będzie zrobione – rzekł Sobociński. – A teraz
chodźcie – zagarnął ich ramionami – zjecie coś ciepłego.
I wypijecie po kielichu. Na odwagę po tym wszystkim.
– Pijane... będą jechać – powiedział Arlet.
– Panie radco, idź pan pisać raporty. Do domu, do żony,
jeśli pan skończył dziś pracę i nie ma dyżuru nocnego.
A wy, panowie, za mną.
– Pan major kazał nam wracać zaraz – zaoponował
Deik. – Wojna już nawet nie wisi na włosku. Już pędzi!
– Wyjedziecie przed świtem. Nic nie poradzę. –
Sobociński podszedł do okna, odsunął firankę. –
Zobaczcie sami, sierżancie. Kordon Schupo przed bramą.
Czatują tylko na wasz furgon. Musimy poczekać, aż
Szwaby się uspokoją.
Gawlicki zerknął przez ramię podpułkownika.
I przygryzł zęby. Na Westerplatte czekali na te cholerne
zapalniki i elkaemy jak na zbawienie.

Rufowa ładownia pancernika Schleswig-


Holstein, godzina 20.41

– Jak długo będą nas tu trzymać? Kiedy wyjdziemy?! –


krzyczał mat Heinrich Denker, wspierany przez
pozostałych. – Wypuśćcie nas! Chociaż na chwilę!
Siedzieli stłoczeni w rufowej ładowni pancernika,
która powoli zaczynała przypominać piekło. Pal diabli, że
śmierdziało potem, brudem i żelazem; ciągle brakowało
powietrza. Żołnierze siedzieli w podkoszulkach i bez,
spali na plecakach, na kocach, dysząc z otwartymi ustami
jak ryby wyrzucone na brzeg i ocierając słony pot z czoła
i oczu.
– Otwórzcie chociaż drzwi! Dla powietrza!
– Nie ja was tu trzymam! – zagrzmiał z wysoka mat
Wolf, wysoki, najwyższy chyba w całej kompanii, który
razem z matem Abitzem pilnował schodni na górę. – Był
rozkaz, żeby nie wyłazić! To siedźcie na tyłkach, jak
kazali!
– Cały dzień w puszce, lepiej byłoby w grobie! –
zawołał ktoś. Inny gwizdnął.
Wolf zmarszczył brwi.
– Kto gwizdał?! – wypalił. – Przedstawię go do raportu!
Kto?!
Jak zwykle nikt się nie przyznawał, choć Wolf dałby
głowę, że zrobił to ten cwaniaczek z miodem w uszach,
Jacobs.
– Milczeć, uspokoić się! – Nadal zagradzał przejście. –
Jak dorwę tego, kto był winny, tydzień będzie szorował
kible!
Nagle drzwiczki na końcu schodni szczęknęły, otwarły
się, przepuszczając nie tylko światło, ale i powiew
ożywczego powietrza. Żołnierze skupili się przy
schodach, głowy podniosły się do góry.
Do ładowni schodził dowódca plutonu, porucznik
Dietrich Rauch, powoli, jakby z namysłem; minę miał
wcale nie wojenną.
– Baczność! – krzyknął Wolf.
– Spocznij! – machnął ręką porucznik. – Chłopcy,
ogłaszam alarm! Zebrać sprzęt i ubrać się! O dwudziestej
pierwszej trzydzieści nasza Marine-Stoßtrupp-Kompanie
zostanie wyokrętowana! Wchodzimy do akcji! Ruszajcie
się!
Podniósł się chór głosów, łoskot, kiedy w ciasnocie
żołnierze z plutonu pionierów rzucili się do swoich
posłań, aby wyciągać złożone w kostki bluzy
mundurowe, pasy, składać koce, przecierać hełmy.
– Ruszać się! – Mat Wolf sprawdzał, jak sobie radzą. –
Żebym nikogo nie musiał popędzać. Co, Rudi? Dla ciebie
mam wystosować specjalne zaproszenie pocztą? Żebyś
ruszył z miejsca swój jedwabny tyłeczek?!
Rudi Schack, najmłodszy żołnierz kompanii, stał pod
żelaznym wspornikiem, jakby to wszystko wokoło
rozgrywało się o wiele za szybko. Wolf chwycił go za
ramię.
– Opanuj się! Co się z tobą dzieje, chłopie? Ładuj się
w mundur!
Rudi zmiął w ręku jakąś kartkę, machinalnie wcisnął ją
na siłę do kieszeni. Przełknął ślinę, aż poruszyła mu się
grdyka.
– Ta dziewczyna, o której ci mówiłem... Wtedy,
pamiętasz. Ona...
– Chłopie, znajdziesz sobie w Gdańsku dziesięć innych!
– Jak śmiesz! Ona... ona jest w ciąży – wybuchnął Rudi.
– Właśnie napisała, odebrałem list jeszcze w Kłajpedzie.
– O, to żeś wpadł! No, nie ty pierwszy, nie ostatni.
– Co teraz? Ona się boi. Jeszcze nie powiedziała
rodzicom.
– Kiedyś jej to zrobił, brachu?
– Jej brat mnie zabije.
– Co ty chrzanisz? Nie kompromituj naszej kompanii!
– To co mam zrobić?
– Wkładać mundur, hełm i brać broń.
– I co... co dalej?
– Dalej wykonujesz rozkazy, jak zwykle. Potem
pomyślimy, co z tą twoją... jak jej tam? Nawet nie
mówiłeś, jak się nazywa!
– Aylin. Tak, tak... Aylin.
– Bierz broń i pakuj się na górę!

Gdańsk, Schüsseldamm 53, trzy godziny


wcześniej

Gedania-Theater przy Schüsseldamm 53 był małym,


podłym kinem dla robotników, murarzy i tragarzy.
Łatwiej tu było zgubić zęby, niż zrozumieć dialogi,
zagłuszane przez pijaną publiczność przekrzykującą się
w czasie seansu, komentującą wydarzenia na ekranie
i bijącą brawo w najmniej spodziewanych momentach.
Dziś jednak sala świeciła pustkami. Gdańszczanie wylegli
na ulice podziwiać parady oddziałów SS i SA, wieszać
flagi, rzucać kamieniami w żydowskie i polskie witryny.
A ci, którzy mieli głowę na karku, stali w kolejkach po
chleb, konserwy i jarzyny – oblegali sklepy, chcąc
zgromadzić zapasy na czarną, wojenną godzinę.
Chorąży Jan Gryczman i plutonowy Piotr Buder
siedzieli w prawie pustej sali, gapiąc się w ekran, na
którym kurduplowaty Heinz Rühmann awanturował się,
zastawszy Christl Mardayn w niedwuznacznej sytuacji
z przylizanym kamerdynerem. Buder niczego więcej nie
rozumiał, bo z niemieckiego znał tylko komplet słów,
który każdy żołnierz z załogi Westerplatte poznawał
w ciągu miesiąca służby: Halt!8, Papiere zeigen!9, Du
Pollacke!10 i nieśmiertelne: Polnische Schweine!11. Film
nosił tytuł „Der Florentiner Hut”, w Polsce wyświetlano
go jako „Ślub z przeszkodami”.
Byli oczywiście po cywilnemu – kwadratowy Buder
wciśnięty w powycieraną kraciastą marynarkę,
z oprychówką nasuniętą na czoło; suchy Gryczman
w bluzie jak zwykły portowy bówka, który ma wolne
w sobotę. Cóż, wyjście do Gdańska w polskim mundurze
mogło się skończyć bijatyką, a już obowiązkowo
szykanami. Tak naprawdę zresztą wcale nie zamierzali
oglądać filmu za pięć guldenów, ale chcieli przeczekać
spokojnie zamieszanie na ulicach, aby dyskretnie i cało
wrócić do składnicy. Nagle jednak film się urwał,
zobaczyli biały ekran, a z głośników rozległ się głos
prezentera: Alle Mitglieder der Parteibehörden zum
Ausgang bitte!12.
– Idziemy! – Gryczman trącił kolegę w ramię. – Jeszcze
zapuścisz tu korzenie.
– Nie będę hajlował tej niemieckiej hołocie! Dziś u nich
święto, rządzą ulicą SA-man z gdańską ulicznicą.
– Ciszej, Niemcy słyszą. Patrzą! Zaraz wstaną. Chcesz
mordobicia?
Z przednich rzędów już obracały się ku nim niechętne
głowy, złe oczy, ponure wejrzenia. Nieliczni bywalcy kina
dobrze rozpoznawali polską mowę.
Buder wstał, potężny, ponury jak dąb w listopadzie.
– Ano chodźmy, na jasny hier. Już na nas łypią.
Wyszli na Schüsseldamm, obramowaną
kamieniczkami o wielkich oknach. Na szczęście była
prawie pusta. Tu i tam snuli się przechodnie, nigdzie
jednak nie widać było patroli policji ani tej drańskiej,
chamskiej SA.
– Spróbujmy obejść Stare Miasto – powiedział
Gryczman.
Ruszyli w stronę kanału Raduni. Minęli Kanzelhaus –
Dom Galeriowy, pochylony i poprzekrzywiany ze
starości. Byli już blisko mostu, kiedy z lewej, znad wody,
doszedł ich krzyk. A żeby było dramatyczniej – krzyk po
polsku.
– Jezus Maria! – ktoś wrzeszczał. – Napad! Napad!
Buder skoczył pierwszy. Na skrzyżowaniu przed
mostem, w miejscu, gdzie wzdłuż kanału Raduni szła
spokojna uliczka Hohe Seigen, urozmaicona opadającymi
do wody, ogrodzonymi ogródkami, pod ścianą
kamieniczki dwóch mężczyzn w garniturach biło...
listonosza. Polaka, sądząc po błękitnym mundurze
i okrągłej czapce z trąbką i orzełkiem, która właśnie
potoczyła się aż na schodki. Starszy, posiwiały mężczyzna
dostawał raz za razem, nawet nie próbował nawiązać
pojedynku z czerstwym, pleczystym napastnikiem.
Człowiekiem, który z wysokości niemieckiej pogardy bił
jak zawodowy bokser – prawy prosty, lewy sierpowy,
łokcie blisko przy ciele, pięści osłaniają szczękę. Po
każdym ciosie głowa listonosza odskakiwała w tył,
a plecy uderzały o mur. Nie bronił się jednak, tylko
krzyczał, krwawił i poplamionymi posoką palcami
osłaniał ciężką skórzaną torbę na listy, jakby nawet w tej
ostatniej, rozpaczliwej godzinie chciał wykrzyczeć
napastnikom w twarz: tylko nie w pocztę! Nie w pocztę,
błagam!
Drugi z atakujących nie brał bezpośredniego udziału
w walce – zastawiał listonoszowi drogę ucieczki, prężąc
pięści i wymachując nimi jak wiatrakami.
– He, he! Pollacken schlagen!13 – krzyczał.
Gryczman chciał chwycić Budera za rękaw.
Ostatecznie Dąbrowski przykazał im jak Bóg Ojciec:
żadnych zwad po drodze. Niestety – złapał powietrze.
Buder wyskoczył już do przodu, spadł na plecy
pierwszego napastnika. I krzyknął. Po swojemu, po
wileńsku, po polsku:
– A fangę chcesz, parszuku szwabski?!
Wyzwany od razu obrócił się przodem do Budera. To
był paskudny rodzaj Niemca – wysoki, postawny świński
blondynek, z wodnistymi oczami pełnymi pogardy
i szyderstwa głębokiego jak ocean.
Od razu wyskoczył do Budera, przybliżając zaciśnięte
pięści do twarzy.
– Ich schlage, weil ich es mag, du Pollacke!14 –
wykrzyknął, waląc sierpem, nieco od dołu. Myślał, że
rozegra to wszystko jak na jakimś bokserskim ringu, ale
na to Buder był za sprytny. Załatwił go w mig, po
wileńsku, po kresowemu. Normalnie: zrazy bite po
gdańsku.
Sposób Budera był prosty. Łeb i brzuch osłonił
szczelnie, bo jakby Fryc trafił, toś już przepadł! Zniżyć się
nisko i nagle z boku – kop w jaja! Nie trafił, ale starczyło,
by blondasek opuścił gardę. I wtedy poszła fanga w łeb.
Z boku. I jeszcze jedna! I raz za razem...
Niemiec zawył, zakrztusił się, parskając śliną.
I wylądował na tyłku, na plecach. A wtedy Buder dowalił
mu dwa szybkie – pionowo w dół, z bliska – w szczękę
i w nos.
– Du Arschloch...15 – wyjęczał tamten. Krew
z przetrąconego nosa trysnęła na boki, zapaprała wredną
blondaskową gębę. Pogarda i pewność siebie uleciały jak
z przekłutego balonu.
A jego kompan po prostu uciekł. Popędził w górę
kanału Raduni, drąc się wniebogłosy, jakby goniło go
stado diabłów:
– Pollacken! Die Polen schlagen mich!16
Gryczman chwycił za ramię i podniósł zakrwawionego
listonosza, który wciąż przyciskał do piersi pękatą torbę
na listy.
– Pertek! Panie Pertek! – wykrzyknął. – Co to za
awantury z Niemcami?
– Jakie tam awantury... Czterdzieści lat tu już...
mieszkam – wykrztusił listonosz. – I cały czas pogarda. Za
tyle lat pracy!
– Poznajesz pan nas? Jestem Gryczman, z placówki. Ze
składnicy. A to Piotruś Buder.
– No jak bym nie poznawał? Dziękuję. Ale... Chodźmy
stąd! Zaraz Niemcy się zbiegną. Proszę! Pomóżcie!
Buder bez słowa włożył listonoszowi czapkę na głowę,
poprawił ją i poklepał go po plecach, aż tamten jęknął.
– Oj, powoli, pomaleńku. Zdrowo oporządzili.
– Za mną! – Gryczman pociągnął ich w górę Hohe
Seigen, wzdłuż poszarpanej ściany większych
i mniejszych kamieniczek. Z prawej w ogródkach nad
kanałem Raduni rósł szczypior, koper i czasem
pomidory, na sznurkach suszyły się gdzieniegdzie białe
płachty prania.
Miał rację, bo za nimi narastał gwar, na górze
otwierały się już okna kamieniczek, wyglądały z nich
potargane głowy mężczyzn i zawinięte w chusty – kobiet.
– Tu, w prawo, zaraz schowamy się nad kanałem!
Śpieszyli w stronę starych koszar artylerii, ciągnąc
i podpierając utykającego listonosza Pertka. W końcu
skręcili do jednego z ogródków, ukryli się za
prześcieradłami suszącymi się na sznurkach. Trochę to
było śmieszne, jak z taniej komedii. Ale nikt chyba ich nie
widział, bo uliczka była pusta i cicha.
Buder zmoczył chustkę w kanale, wyżął ją i przyniósł,
aby listonosz mógł doprowadzić się do porządku, zetrzeć
krew, przygładzić siwe włosy i wąsy.
– Co to się porobiło, panie Gryczman – jęknął Pertek. –
Od zawsze tu mieszkam i odkąd widzę tę brunatną
zarazę, wiem, że to oznacza wojnę. I nieszczęście.
– Panie Antoni, nie macie łatwego fachu.
– A kiedy on był łatwy? Chodzić z tą torbą, to teraz
zaraz wszyscy spode łba patrzą. Ci z SA... jak się im nie
zahajluje, to biją. Ale mnie by ręka uschła, gdybym ją
wyciągnął w ich szwabskim pozdrowieniu. Całe miasto
szykuje się do wojny. Chodzą patrole, już nawet nie
z Schupo, tylko esesowcy, Sicherheitsdienst. Wszyscy
żyjemy jak w oblężeniu, mamy nocne dyżury na poczcie
i w urzędach. Kolejarze tak samo. A wiecie, niektóre
pociągi już zawieszono, bo w Pszczółkach tak kontrolują
na granicy, że aż strach. Do samych kości, do gołego
przetrzepią!
Buder otrzepał mundur listonosza z pyłu, wyczyścił
plamy.
– Panie Pertek – powiedział – to może co, kielicha? Na
odwagę!
– Co pan gadasz! Ja jestem na służbie – uniósł się
Pertek. – Ja muszę zaraz iść na pocztę główną, na
Heweliusza.
– Listy na pocztę pan nosisz? Nie do adresatów? –
zdziwił się Buder i klepnął w torbę.
– Oj – jęknął Pertek. – Ostrożnie, panie wojskowy.
Jeszcze wybuchnie.
– Co wybuchnie?! – zdrętwiał Gryczman.
– Ja tam granaty mam – wyszeptał konspiracyjnie
stary. – Pan dyrektor Michoń kazał nam znosić. To co mi
tam, noszę. Nie wejdą łatwo Szwaby do budynku.
A i dlatego muszę iść. Panowie, sami nie wiecie, jak
dziękuję. I podziękuję, jak będzie sposobność. Nie, nie
odprowadzajcie mnie. To już niedaleko.
Zasalutował po wojskowemu, oddalił się,
pozostawiając zdumionych żołnierzy, chorążego
i plutonowego, kręcących głowami.

Westerplatte, nowe koszary, pomieszczenia


dowodzenia, godzina 18.55

Dwie godziny później, już w mundurach, Buder


i Gryczman zameldowali się przed zmęczonym obliczem
kapitana Dąbrowskiego. W składnicy, w nowych
koszarach, w pokojach dowodzenia we wschodnim
skrzydle, nad ukrytą w podziemiach wartownią numer
sześć. Zasalutowali.
– Siadajcie i mówcie – zachęcił kapitan. Rozsiadł się
wygodnie na krześle, odchylając się lekko do tyłu.
– Melduję, że cały Gdańsk jest pełen niemieckiego
wojska, patroli policji i SA. Biją naszych, wyszukują, kto
Polak, na ulicy. Sami uratowaliśmy Pertka z Poczty
Polskiej przed mordobiciem i dintojrą. I dwóch Niemców
przetrzepaliśmy.
– Proszę o poważny, wojskowy raport. – Dąbrowski się
skrzywił. – Co wy mi tu wstawiacie za gadki, panie
plutonowy, jak jakiś cesarsko-królewski pierdoła, nie
podoficer Rzeczypospolitej! Mam kazać wam
odmaszerować?! Na nocną wartę?
– Tak jest! Przepraszam – zmieszał się Buder. – Ja
tylko...
– Melduję, że przeprowadziliśmy rozpoznanie Nowego
Portu i Wisłoujścia – podjął bez wahania Gryczman. –
A także Gdańska, na ile się dało. Wszystkie bramy do
Nowego Portu są obsadzone przez patrole SA i policji
z bronią długą. Tak samo do Wisłoujścia i Mewiego
Szańca dojścia nie ma. Sprawdzają papiery, odsyłają,
twierdząc, że to ćwiczenia policji. Na ile mogliśmy
dojrzeć, są tam oddziały wojskowe, głównie rezerwy
policji i tej nowej formacji, Heimwehr Danzig... Tacy
z opaskami na rękawach. Nie mają ciężkiej broni, tego
jestem pewien.
– Co w Gdańsku?
– Pobito polskich robotników w warsztatach w Troyl.
SA czeka tam przy bramie na Polaków i leje
wychodzących. Na moście kolejowym widzieliśmy
baterię reflektorów. W Brzeźnie wojsko na plaży. Pełno
patroli, chodzą w nich nie tylko ci z SA, widzieliśmy nową
formację SS-Wachsturmbann, zdaje się, że dowodzi Kurt
Eimann.
– Łobuzisko ze Śląska – mruknął Buder. – Gadają, że
jakiś mieszaniec, Mischling.
– Wy się lepiej nie odzywajcie, plutonowy – mruknął
Dąbrowski. – A więc oglądaliście prywatne wojsko
Forstera i Hildebrandta?
– W Nowym Porcie widzieliśmy łodzie z żołnierzami.
Coś, pewnie broń, ukryte jest w spichlerzach firmy Anker
i w magazynach, bo są zamknięte i pilnuje ich policja.
Pewnie mają armaty. Nigdy wcześniej tak nie bywało.
Tak samo w Wisłoujściu.
– Jakieś szczegóły? Ilu ich, choćby szacunkowo? Nie
wysłałem was, do cholery ciężkiej, na spacer!
– Melduję, że w Wisłoujściu są działka – Gryczman
wyręczył kompana. – Stwierdziliśmy to osobiście,
wracając dziś z Gdańska. W bramie fortu Weichselmünde
stał duży ciężarowy samochód, na nim dwie długolufowe
armaty, a więc przeciwpancerne. Obok obsługa
w mundurach. Mogą to też być działa przeciwlotnicze. To
wszystko.
– Dziękuję w takim razie za postawę. – Kapitan wstał. –
Proszę sporządzić jak najszybciej raport na piśmie dla
dowódcy. Pomoże wam w tym Zdunkiewicz.
Odmaszerować!
Wstali, zasalutowali – Gryczman wyprężony jak
struna. Dąbrowski nie miał czasu poświęcać im więcej
uwagi. Tuż obok, w pokoju podoficera służbowego,
czekała go odprawa dowódców wart; sam ją wyznaczył,
na godzinę siódmą wieczór, a była... dziewiętnasta
jedenaście! Obciągnął poły kurtki, wszedł do pokoju
obok, gdzie czekali wezwani: podporucznik Kręgielski,
nieduży i szczupły, z poczciwym, otwartym obliczem;
szeroki, tęgawy chorąży Szewczuk pod czarniawym
wąsem, w mundurze aż błyszczącym od wyczyszczonych
jak lustro guzików i klamer; za nim jeszcze sierżant
Ziomek. Powstali i zasalutowali na widok kapitana,
wszyscy w mundurach garnizonowych, z bronią boczną.
– Panowie, nie ma czasu – wypalił prosto z mostu
Dąbrowski. – Za chwilę mamy odprawę wartowników,
a ja zmieniłem dziś cały tok służby. Wszystkie rozkazy
dostaniecie na piśmie po spotkaniu. Ponieważ nie ma
komendanta, ja przejmuję jego obowiązki. Ze względu na
sytuację i okoliczności: wizytę ciężkiej jednostki wroga,
zdecydowałem się wzmocnić nasze posterunki
zewnętrzne kolejnymi żołnierzami. Dziś w nocy służbę
na każdym będzie pełniło trzech ludzi. Szef kompanii
wyznaczy i przyśle na odprawę wart wyznaczonych
żołnierzy. Zarządzam też wystawienie pełnych obsad
w placówkach Fort, Wał, Prom i Przystań.
Zaczerpnął powietrza, jakby się dusił.
– Na dowódcę warty wyznaczam podporucznika
Kręgielskiego. Na zastępcę chorążego Szewczuka, na
podoficera służbowego sierżanta Ziomka. Oficerem
rontowym będzie chorąży Gryczman, ale... ja sam będę
czuwał i obchodził posterunki. Na placówkach
obowiązuje pogotowie, do odwołania. Niech nikt nie śpi.
Wszystko, sami rozumiecie, w związku z tą – wskazał
kanał portowy – wizytą pełną niemieckiej kurtuazji. Na
wypadek gdyby Schleswig nie chciał wypłynąć.
– Mamy szykować się do abordażu, panie kapitanie? –
zapytał wesoło Kręgielski.
– Taaaa. Razem z matem Bartoszakiem, na czółnach.
Skup się, proszę cię, Mały, inaczej zmienię rozkaz
i zamiast dowodzenia wartą będzie cię czekała poważna
praca: tabele, raporty. Wiem, że uwielbiasz papiery. Do
następnej zmiany.
– Tak jest!
Zza okna dobiegł szum. Zbliżał się szybko, przed
samymi koszarami przeszedł w przeciągły jęk silnika.
Dąbrowski go poznawał.
– Janek, zamknij okno!
Sierżant poderwał się, zatrzasnął, aż zabrzęczała
szyba, przekręcił klamkę.
– Wszystko, co zarządziłem, ma związek z faktem, że
cały czas możemy spodziewać się niemieckiej prowokacji
względem składnicy. Jeśli Hitler chce pokazać, że zajmie
Gdańsk bez wystrzału, to znajdzie nas gotowych. Jakieś
pytania?
– Co z zapalnikami do działa, panie kapitanie? –
odezwał się Szewczuk. – Ogniomistrz Piotrowski prosił
mnie, żebym to zgłosił. Jest ich za mało, w razie... jakiegoś
rejwachu mamy tylko ze sto parę sztuk.
– Major i ja podjęliśmy już odpowiednie kroki.
Wszystko musi się skończyć dobrze. Powiedzcie
Piotrowskiemu, że... zapalniki nadejdą. Jeszcze przed
wojną.
Ktoś szarpnął za klamkę do pokoju dyżurnego. Wszedł
major Sucharski. O ile jego mundur był jak spod igły,
o tyle sam komendant sprawiał wrażenie, jakby przed
chwilą zobaczył ducha. Pobladły, drżący, spocony,
o pociemniałych oczach, patrzył wszędzie rozdygotanym
wzrokiem – na ściany, na drewnianą boazerię, na plakat
z bagnetem: „Nie damy się odepchnąć od Bałtyku!”. Na
oficerów i podoficerów. I tylko Dąbrowskiemu nie
poświęcił uwagi.
– Czytałem rozkaz pana kapitana – oświadczył prosto
z mostu i wykonał szeroki ruch ręką, jakby przekreślał go
w powietrzu. – Jest podyktowany względami
bezpieczeństwa, ale zmieniam go i przywracam dawny
rozkład służby wartowniczej. Jeśli są pytania, słucham.
Jeśli nie, żegnam. Za pół godziny widzimy się na
odprawie wart. Skontroluję wszystko osobiście.
Zapadła cisza.
Kręgielski zerkał skrycie na kapitana, Szewczuk tarł
szczękę, Ziomek siedział bez ruchu.
– No, na co czekacie?! – zawołał Sucharski. –
Odmaszerować mi zaraz!
Poderwali się. Trzask, szuranie krzeseł, potem kroki do
drzwi. Ale Sucharski nie wyszedł. Nie mógł, bo kapitan
Dąbrowski zastąpił mu drogę.
– Dlaczego?
Powiedział jedno słowo, ale i to było o jedno za dużo.
Komendant nie rozdrażnił się jednak. Podniósł zaciętą,
bladą twarz, jakby gotowy do obrony.
– Kuba, wiem, masz prawo się złościć. Przy
podoficerach, przy wszystkich... Ale to rozkaz... z samej
góry.
– Nic nie rozumiem. Niemcy sprowadzają tu
pancernik, w Gdańsku mobilizacja, wszystkie szczekaczki
plują na nas, na Polskę, na składnicę. A my mamy
zachowywać się jak... jak zwykłe... zwykłe – zająknął się
ze zdenerwowania – cywilne prukwy!
– Mamy zachować spokój, żeby nie drażnić Niemców.
Chcesz zacząć wojnę o Gdańsk? Z kompanią
wartowniczą?
– Czy Deik i Gawlicki wrócili?
– Ja mam to wiedzieć? Ciebie zostawiłem tutaj!
– Czyli nie byłeś w Komisariacie. Zatem gdzie?
– To moja... ważna sprawa.
– W taki dzień dowódca jedynej polskiej placówki
oddala się na godziny przed... przed atakiem!
Sucharski poprawił rogatywkę, a właściwie to nasunął
ją głębiej na czoło.
– Dlatego właśnie wyznaczyli nas tutaj dwóch –
powiedział takim tonem, jakby chciał stwierdzić
„o dwóch za dużo”. – Daj spokój, Kuba, każdy ma jakieś
słabości. Musiałem pożegnać się...
– Z nią? Nie za późno?
– Z Wiktorią. Jesteśmy w takim miejscu, w takim
czasie, że nie wiem, czy jeszcze ją zobaczę.
– I przyjechała aż tutaj? Tylko po to?
– I kto to mówi, Kuba? Ile na ciebie czeka dziewczyn?
W Gdyni, w Gdańsku... Odczepże się. Nie mam czasu. –
Odwrócił się i wyszedł sztywny. Nie pierwszy raz
komendant podrywał autorytet Dąbrowskiego przy
załodze.
Po chwili do kapitana doszedł chrzęst kroków,
oznajmiający, że warty ustawiały się w przepisowym
dwuszeregu, od prawej do lewej: warty dowodzone przez
podoficerów, warty główne, pogotowie. Usłyszał
najpierw: „Spocznij”, potem: „Baczność!”, potem
przyciszone meldunki stanów liczebnych kolejnych
pododdziałów, na koniec: „Dowódcy wart do mnie!”.
Wreszcie padła komenda: „Warty, odmaszerować!”.
Zaczęło się czuwanie; oczekiwanie na pierwsze oznaki
burzy. Dąbrowski wyciągnął papierośnicę, strzelił
zapalniczką, zaciągnął się gdańskim papierosem marki
Derby. Przypomniał sobie chwilę, kiedy jeden jedyny raz
Sucharski w przypływie koleżeńskiej szczerości – choć
nigdy nie pili – pokazał mu fotografię narzeczonej,
Wiktorii Krotochwil. „Poznałem ją na balu maskowym
w Brześciu. Sama arystokracja, wiesz, Kuba” – mówił
konspiracyjnym szeptem.
Nieszczególna panienka, jak zresztą sam major. Może
dlatego do siebie lgnęli. I dla takiej Sucharski przerwał
służbę, pozostawiając zastępcę z pancernikiem na głowie.
A już najgorsze z tego wszystkiego było nawet nie to, że
zaczynali wojnę bez zdwojonych wart i pogotowia, ale że
Gawlicki i Deik dotąd nie wrócili z zapalnikami. Działo
stało bezczynnie w garażu.

26 VIII 1939, Komisariat Generalny


Rzeczypospolitej Polskiej, godzina 4.12

Skrzynki z amunicją, z granatami, elkaemy i zwoje drutu


kolczastego przenosili do samochodu dopiero po
zmierzchu. Powoli, pojedynczo i boso, bo drewniane
podłogi i stropy Komisariatu przenosiły hałas, a każdy
dźwięk rozchodził się bez mała echem, na które czekały
niemieckie mikrofony podsłuchowe. Budynek był nimi
naszpikowany, podobnie jak sąsiednie posesje, na
których wycinano drzewa, oczyszczano teren, zapewne
pod przyszłą akcję przeciwko Polakom. Komisariat
Generalny szykował się do obrony – ze ścian
zdejmowano obrazy marszałka Piłsudskiego i prezydenta
Mościckiego. Radca Arlet, który bez przerwy gdakał
o podsłuchach i denerwował się każdym głośniejszym
stukotem, znosił teraz na dół kopię obrazu Kossaka
„Zaślubiny Polski z morzem”, na którym generał Haller,
dosiadający kasztanowego wierzchowca, wrzucał
pierścień w morskie fale. Dziś lada chwila miała zacząć
się na nowo walka sprzed dziewiętnastu lat – tym razem
o to, aby Rzeczpospolita nie dała się odepchnąć od
Bałtyku. W piecach i kominkach palono akta, wyrzucane
z szaf papiery zaścielały podłogę w referatach.
Znosili powoli i cierpliwie: dwa elkaemy Maxima
z długimi, obłymi lufami skrytymi w chłodnicach,
piętnaście pistoletów w kaburach, zwoje drutu
kolczastego, kolce zasiekowe. I najważniejsze – skrzynki
z amunicją siedem dziewięćdziesiąt dwa i dziewięć
milimetrów. Te były najcięższe, trudno było schodzić
z nimi po skrzypiących schodach. No i wreszcie pudła
zapalników.
Było po czwartej, kiedy do Gawlickiego i Deika
przypadł zdenerwowany podpułkownik Sobociński.
– Panowie, wyjeżdżacie natychmiast! – wypalił. –
Okoliczności zrobiły się... no, całkiem nieciekawe.
Chodźcie, ale powoli.
Kiwnął ręką, zapraszając ich do pokoju, którego okna
wychodziły na ulicę Nowe Ogrody, odsunął firankę,
wyjrzał.
– Powoli, ostrożnie, bo zobaczą! – powiedział Gawlicki.
– Patrzcie!
Choć była ciemna noc, na ulicy przed Komisariatem
uwijali się jak wąż robotnicy. Bruk wzdłuż chodnika był
już zerwany; teraz kopali głębiej i głębiej, wyrzucając
zagarniętą łopatami ziemię na boki.
– Kopią rów, żeby odciąć nas od miasta. Do
samochodu! Za chwilę nie będziecie mieli jak wyjechać.
Ruszajcie!
– Tak jest!
– Panie pułkowniku! – jęknął Deik. – Nie zabraliśmy
jeszcze tych ciężkich paczek z Bydgoszczy. Co w nich je...
– Stół chirurgiczny i narzędzia dla waszego medyka.
Cholera na moją głowę!
– Musimy wyrzucić część amunicji, zrobić miejsce...
Nie zmieszczą się!
– Jedźcie teraz – zdecydował Sobociński. – Ja to wezmę
osobiście, spróbuję dostarczyć innym razem. To, co macie
na pace, musi się znaleźć w składnicy przed wschodem
słońca! Odmaszerować!
Pędził za nimi, kiedy zbiegali w dół. Zatrzasnęli klapę
z tyłu samochodu. Gawlicki zapuścił motor, fiat
zaterkotał sucho, zaskoczył, zaczął pracować ze
zwyczajnym niskim warkotem. Dozorca otwierał już
drzwi, kiedy Sobociński pochylił się nad okienkiem
z prawej strony samochodu.
– Jechać śmiało, szybko, przyjaciele – rzucił. – W razie
próby zatrzymania macie strzelać. A tutaj macie
wałówkę na drogę! – Uśmiechnął się.
Do samochodu przypadł konwojent i wcisnął w ręce
siedzącego z lewej strony Deika dwa obłe, gładkie
i ciężkie granaty zaczepne.
– Ruszajcie zdrowi!
Gawlicki wcisnął gaz, wyrównał obroty, puścił
i wrzucił pierwszy bieg. Wjechali między otwierające się
skrzydła bramy, prosto na chodnik i rozkopywaną ulicę.
– Michaś, dawaj w lewo! – krzyknął Deik.
Rów był już głęboki, trudno byłoby przejechać.
Gawlicki skręcił, jak chciał towarzysz podróży, pojechał
chodnikiem, omijając wykop, prawie równolegle do ulicy.
Na wprost od razu wyrósł schupowiec w wysokiej,
okrągłej czapie. Dał znać, żeby stanęli, ale sierżant uznał
to za dobry żart.
– Taranem skurwysyna! – krzyczał Deik.
Gawlicki wrzucił drugi bieg i przyśpieszył, zakołysało
ich na wybojach, kiedy fiat pruł prosto w stronę
policjanta. Nie zatrzymał się, kierowca gotów był nawet
potrącić Szwaba.
Do tego jednak nie doszło. Nagle schupowiec uznał, że
dziś, tej nocy, nie poświęci życia i zdrowia za Vaterland,
Danzig i Führera. Odskoczył z krzykiem, wetknął do ust
gwizdek. W łoskot motoru wdarł się przenikliwy świst.
Gdy przebrzmiał, Gawlicki skręcił w lewo – w Horst-
Hoffmann-Wall, nie wjeżdżając na wiadukt nad torami.
Kolejno minął dworzec, przeciął linię tramwajową
z Głównego Miasta. Na szczęście wiadukt koło Bramy
Oliwskiej był pusty i niestrzeżony. Przemknęli przez
niego z szumem motoru. Jechali tak szybko, jak się dało.
Reflektory przepłaszały noc, wydobywając z mroku
załadowane ludźmi furmanki i samochody, maszerujące
tu i ówdzie spóźnione patrole SA, których członkowie
zasłaniali oczy przed blaskiem. Zwisające z budynków
stacyjnych Güterbahnhof flagi wyglądały jak szmaty.
Wracali tędy, którędy przyjechali – Schleusengasse do
Nowego Portu. Na szczęście nikt ich nie zatrzymywał, nie
wściekał się i nie pluł na widok polskiej rejestracji.
Pędzili do promu, który – jak zapewniał kapitan
Dąbrowski – miał na nich czekać nawet w nocy.
I czekał! Podjechali do niego, oślepiając dwóch
robotników. Przeprawili się na drugą stronę kanału, koło
warsztatów Rady Portu i Dróg Wodnych. Kiedy czekali
w kabinie na koniec przeprawy, Gawlicki z lękiem
spojrzał na ponurą, głęboko zanurzoną w wodzie
sylwetkę Schleswiga-Holsteina, ale pancernik był cichy
i ciemny. Z kominów nie wydobywał się dym, obie wieże
działowe spoczywały w spokoju, obrócone wzdłuż osi
okrętu. Tylko na dalekiej latarni portowej świeciło
czerwone światełko.
Zjechali na brzeg, skręcili w lewo, wzdłuż ceglanego
muru, do bramy głównej. Światła samochodu nadal
odpychały mrok, sprawiały, że umykał na boki, kryjąc się
w zakamarkach terenu.
A kiedy zobaczyli najpierw warownię Schupo, a obok
niej, z lewej, prostą drewnianą bramę w ceglanym
murze, zwieńczoną na górze drewnianą balustradką,
orłem w koronie i tablicą „Wojskowa Składnica
Tranzytowa na Westerplatte”, Gawlicki poczuł skurcz
w sercu. Zatrzymał się przed samymi wrotami.
– Idź, niech nas wpuszczą!
Deik otworzył drzwiczki. I wtedy zobaczył
schupowców. Wyskakiwali z wartowni jeden po drugim
uzbrojeni jak na wojnę – wszyscy z karabinami zamiast
pistoletów, niektórzy z peemami, niedwuznacznie
kierując lufy w stronę samochodu.
A jednak Deik wyczuł u nich strach. To nie byli
żołnierze, ale gdańskie psy. Mogli węszyć, szczekać –
gryźć jeszcze się bali.
Podrzucił w ręku granat jak gumową piłeczkę. To
wystarczyło. Na szczęście rozległ się chrzęst otwieranej
bramy. W prześwicie zamajaczyła sylwetka wartownika
z bronią. Gawliński dodał gazu, wjechał w rozwierającą
się zbawczą czeluść.
Byli u siebie. Z tyłu na tle kanału portowego malały
zatrzymane w pół kroku ponure, milczące sylwetki
schupowców. Stojący daleko za nimi pancernik milczał,
żaden strzał nie padł, chociaż był już prawie świt. Jeszcze
nie dziś, nie w tej chwili. Jeszcze dzień życia, kolejna,
może ostatnia godzina spokoju...

Pancernik Schleswig-Holstein, kabina


dowodzenia, godzina 11.05

Przybyły trupie główki, rasowe niemieckie bestie do


poskramiania podludzi. Komandor Kleikamp zawsze czuł
ścisk w dołku, kiedy ich widział. Niby przyjacielscy,
spokojni, ale pod maską koleżeństwa, niemieckiej
Kameradschaft, kryły się brutalność i spryt, które
zwiodły niejednego przeciwnika. Pokorni wobec
przełożonych, okrutni wobec wrogów.
Albert Forster – podgolony wysoko, z gładkim
obliczem, nowo mianowany szef Wolnego Miasta
Gdańska, szczupły, bardzo niemiecki, a co ciekawe,
z profilu jakby nieco żydowski. Hans Frank – minister
bez teki w rządzie Rzeszy, wbity w mundur SS, pleczysty,
jak parobek wyniesiony do wielkich godności, choć
przecież prawnik, człowiek wykształcony... właśnie, wy-
kształ-co-ny. Kleikamp nie znosił takich fałszywych
inteligencików, którzy usiłowali rządzić światem i armią.
Reichsschulungsleiter Schmidt – jak cień nieodstępujący
Forstera. Generał Eberhardt – spokojny, odporny i miły;
właśnie, za miły; wyglądał jak przylizany, jakby zabiegał
o łaskę SS-manów. Obok trzech oficerów Abwehry
postawny SS-man, przydupas Forstera, którego nazwiska
komandor nawet nie zapamiętał.
Wizyta oczywiście kurtuazyjna. Najpierw Forster ze
świtą długo wizytował okręt oraz szeregi wyprężonych
chwatów z Kriegsmarine, ale prawdziwy cel jego
odwiedzin objawić się miał tutaj, w ciasnym wnętrzu
pancernika, w kabinie dowodzenia, pod portretem
grossadmirała Ericha Raedera.
Komandor Kleikamp złożył na pół trzymaną w ręku
radiodepeszę.
– Panowie – powiedział – oto wczorajszy komunikat
z dowództwa marynarki Grupy Wschód. Godzina Y
przełożona.
Chwilę milczał z poszarzałą twarzą.
– Cieszmy się pokojem – dokończył cicho. – Po godzinie
Y świat nigdy już nie będzie taki sam.
– Co pan zamierza, panie komandorze? – zapytał
Eberhardt.
– Chcę przeholować okręt w pobliże Wisłoujścia.
– Rozumiem, że ma to związek z atakiem na
Westerplatte? – raczej stwierdził, niż zapytał Forster.
– Między innymi, panie... – przez chwilę Kleikamp
szukał w głowie odpowiedniego tytułu; cholera, miał go
prawie na końcu języka – panie prezydencie.
– Jestem naczelnikiem Wolnego Miasta, za
pozwoleniem. – Forster chrząknął. – Czy może pan nam
to objaśnić dokładnie? Wojna jeszcze nie wybuchła,
mamy, zdaje się, dość czasu, żeby omówić kwestie
współdziałania.
– Pomiędzy pancernikiem a polską składnicą w polu
rażenia znajdują się oddziały policji SS, poza tym
z Wisłoujścia mam lepsze pole ostrzału: od bramy
drogowej do warsztatów portowych. Jest jeszcze jedna
ważna kwestia, panie naczelniku, o której, jak sądzę,
pana powiadomiono. Jesteśmy zbyt blisko Westerplatte.
Powinniśmy odpłynąć, żeby uniemożliwić Polakom
wcześniejsze przygotowania do ataku dotychczasowego
miejsca postoju okrętu.
– Jeśli takie przygotowania rzeczywiście nastąpiły –
wtrącił Frank.
– Tak wielki okręt pełen wojska boi się paru
Polaczków? – zdziwił się Forster. – Z tego, co wiem,
zostało ustalone, że w pierwszej kolejności pomoże nam
pan zająć ten cały... kurnik, panie komandorze.
– Jeśli nie otrzymam innego rozkazu z Grupy Wschód.
– Myślałem – Forster podniósł trochę głos – że kwestie
podległości zostały wyjaśnione na poprzedniej naradzie
przez mojego poprzednika, prezydenta senatu Greisera.
– Zgodziłem się współdziałać z Grupą Eberhardta –
pokiwał głową Kleikamp – bo Westerplatte komplikuje
wykonanie dotyczących mnie rozkazów, a związanych
z ostrzałem rejonu Gdyni. Miałem prowadzić ogień
z basenu amunicyjnego, a tam ciągle są Polacy.
– W czym więc kłopot?
– Grupa Eberhardta obiecała dostarczyć nam pełnych
informacji o stanie obrony półwyspu. Miała być w toku
operacja wywiadowcza... Tymczasem nic nie nadeszło.
Forster uśmiechnął się szeroko, pokazując białe, czyste
rasowo zęby.
– W tej kwestii wychodzimy panu naprzeciw.
Przyznam, że kiedy jeszcze nie miałem pełni władzy,
wkradło się pewne zamieszanie. Jednak wywiad SS
dokończył to, co zaczęła Abwehra. Proszę, oto plany
polskiej placówki z zaznaczonymi wszystkimi ważnymi
liniami obronnymi – wypalił z tryumfującą miną Forster.
Na jego znak ponury Obersturmbannführer położył na
stole zieloną teczkę z dokumentami, zdobioną
nakreślonym czarno podwójnym zygzakiem SS. Powoli
otwierał ją, wystudiowanym ruchem odsłaniając przed
komandorem zawartość. Kleikamp ledwie rzucił na
papiery okiem, przygryzł wargi.
– Wiele bym dał – zaczął – żeby dowiedzieć się, na ile
są to realne plany, nie zaś dane obserwatorów czy
fantazje jakiegoś radcy budowlanego. Skąd to macie?
– Powiedz mu! – prychnął władczo Forster.
– Jak wspominaliśmy, mamy swojego człowieka
w polskiej załodze – mruknął SS-Obersturmbannführer. –
Ujawnił nam wiele interesujących szczegółów
i sporządził ten plan. O nic więcej proszę nie pytać.
– Oczywiście. Dziękuję. – Kleikamp chciał zabrać
teczkę, ale niespodziewanie Forster położył na niej rękę.
– Zaraz, niech pan poczeka. O, proszę spojrzeć, co tu
jeszcze mamy!
Zastępca naczelnika Gdańska położył na stole kolejne
akta, tym razem czarno-białe zdjęcia ozdobione
odręcznie naniesionymi szkicami i uwagami.
– Kompletna lotnicza dokumentacja wywiadowcza –
mówił Forster. – A tutaj jeszcze najnowszy raport
Küstenschutz Danzig. Wynika z niego, że południowo-
wschodnia część muru składnicy jest silnie obsadzona, za
murem prowadzone są prace ziemne. Mam nadzieję, że
efekty pracy naszego wywiadu pomogą panu, jak i panu
generałowi jak najszybciej zdobyć Westerplatte. –
Przechylił się w stronę komandora i dodał ciszej: – Zależy
nam na zdobyciu tego kurnika, panie komandorze. Nam
i Berlinowi. Zbyt długo to całe... Westerplatte wisiało nad
Gdańskiem. Trzymamy kciuki za pana i za sukces tego
ataku.
Kleikamp milczał przez chwilę.
– Rozumiem i potwierdzam – powiedział w końcu. –
Jeśli te dane są prawdziwe, będziemy gotowi do ataku na
półwysep, kiedy nadejdzie kolejna godzina Y, której
panowie tak niecierpliwie wyczekujecie. Te plany
zmieniają postać rzeczy. Nie będzie z tym problemu.
– Wreszcie! – skwitował Eberhardt. – Podtrzymuję to,
co mówiłem: moja grupa udzieli wam wsparcia.
– Jak również władze cywilne, policyjne i wojskowe
Gdańska – dorzucił Forster. – Co teraz?
– Czekamy na rozkaz operacyjny do ataku.
– A tymczasem ja – Forster rozłożył szeroko ramiona –
zapraszam pana razem z oficerami jutro na obiad, do
mojej rezydencji na Bohnsacker Insel pod Gdańskiem.
Czas odpocząć. I dobrze pojeść przed przyszłymi trudami
dla wielkiej Rzeszy. Spodziewam się też dostarczyć panu
kolejne materiały wywiadowcze.
– Jutro jesteśmy zaproszeni na śniadanie do polskiego
Komisariatu.
– Proszę odmówić. W kurtuazyjnym tonie – odezwał
się Eberhardt. – Nie ma już czasu na żadne miłe gesty.
– Wielka Brytania właśnie udzieliła Polsce gwarancji...
– Bez znaczenia – machnął ręką Forster – w chwili gdy
lada moment nasze wojska przekroczą granice. Baczność
i powstań! Heil Hitler!

Pancernik Schleswig-Holstein, pokład rufowy,


godzina 12.54

Nawet gdy wypuścili ich na rufowy pokład pancernika,


koło tylnej wieży Pommern, nie dali im spokoju.
Wychodzili, właściwie wybiegali w sportowych strojach
i białych czapkach, spodniach i koszulkach z czarnym
orłem na piersi; najpierw pluton pionierów, dopiero
potem pozostali, chlastani krzykiem mata Schauera jak
biczem. Na zewnątrz było ciepłe popołudnie, słońce,
wiatr i krzyk mew.
– Ruszać się, biegiem! Biegiem! Szybko! Podnoście
w górę nogi! W kółeczko, w kółeczko, rozprostować kości.
A teraz uwaga! – Gwizd. – Każdy znajduje sobie tyle
miejsca, żeby swobodnie rozłożyć ręce. I teraz skłony.
Uwaga, liczymy! Jeden. – Gwizd. – Dwa. – Gwizd. – Trzy...
dziesięć... osiemnaście... trzydzieści. Biegniemy
w miejscu, teraz skłony do prawej i do lewej, przeciwną
ręką. I raz, i dwa! Po kolei. Abitz, Gerd, wypinać dumnie
pierś. Tak, właśnie teraz patrzą na was te przeklęte
Polaczki z Westerplatte, więc pokażcie im, jaki duch
panuje w naszym narodzie!
Żołnierze z batalionu pionierów kompanii szturmowej
Kriegsmarine sapali, dyszeli, ale posłusznie robili skłony,
przysiady, pompki.
– Dwadzieścia na chłopa! – komenderował bezlitosny
Schauer. – Ty, Schack, jeszcze dziesięć nadliczbowych,
widziałem, jak się ociągałeś! Ruszaj się, chłopie, zakało
całej marynarki. Pokaż Polakom niemieckiego ducha.
Niech siedzą i drżą ze strachu, widząc, w jakiej jesteśmy
formie. Jeśli w ogóle na nas patrzą, bo pewnie piją,
Polaczki!
– Dupek! – warknął Wolf do Denkera i Schacka. –
Żołędny dupek bez jaj i honoru.
– Daj spokój! – wydyszał Denker. – Dziś pierwszy raz
wyznaczyli go funkcyjnym. Denko od czapki za mocno
mu się odcisnęło na głowie.
– Nie mogę! – dyszał Rudi Schack, kiedy dostali
wreszcie chwilę na złapanie oddechu, w czym pomagały
stare, dobre papierosy Juno. Ramzesy były dla oficerów. –
Nie wyrobię! Nie dziś!
– A, prawda – pochylił się nad nim Wolf. –
Zapomniałem o tym, co ci się przydarzyło. No, nie myśl
o tym za dużo, bo ci się łepetyna spoci. Patrz tam. –
Wskazał pas zielonych drzew po drugiej stronie kanału
portowego, objęty od dołu cienką wstęgą ceglanego
muru. – To jest nasz przyszły cel. A potem cały Gdańsk.
– Kiedy mam o tym... powiedzieć jej rodzicom?
– Jak skończymy z tymi tam, Polakami, będzie chwila
wolnego, to coś pomyślimy. A niech tam, nawet pojadę
z tobą do jej starych pogadać. Uspokoić tego całego
krewkiego brata.
– Kiedy?
– Kiedy dadzą przepustki. Cholera, nieprędko. Ale
może nie musisz się przejmować, to samo w końcu
wyjdzie. Jak ona się tam, tego... nazywa, mówiłeś?
– Eri... Nie drąż.
– A nie Aylin? Nie jakoś tak? Chłopie, co ty?
Rudi dygotał na całym ciele, spazmatycznie ściskał
barierkę.
– Niklas, posłuchaj – Schack wydusił z siebie jak
ostatnie tchnienie – Erica. Nazywa się Erica. A jej brat...
To ty nim jesteś! To twoja siostra! Ja nie wiem...
Przepraszam... Ja...
Wolf zdębiał, w tej jednej chwili poczuł się tak, jakby
odpaliły wszystkie armaty Schleswiga. Obrócił się,
wyprostował i po prostu odszedł ciężkim,
niezwiastującym niczego dobrego krokiem dawnego
boksera.

Pancernik Schleswig-Holstein, ładownia


rufowa, piętnaście minut później

Cierpliwość Wolfa skończyła się dosłownie kilka minut


później, kiedy zagnali ich znowu do ładowni, między
duszne grodzie, do miejsca, gdzie czuć było woń żelaza,
węgla i coraz mocniejszą – ludzkiego potu. Kiedy tylko
zaczęli w chaosie rozkładać się na dawnych legowiskach,
poprawiać plecaki, przekładać koce, aby znaleźć
odrobinę komfortu na pokrytej gumą podłodze, Schack
jak błędny napatoczył się w pobliże mata. Wolf złapał go
za ramię i obrócił w miejscu.
Błysk!
Zdzielił go prawym sierpowym prosto w podbródek,
z dołu.
Rudi poleciał do tyłu, roztrącił pionierów, rąbnął
plecami o metalowy wspornik grodzi. Poderwał się
jednak dzielnie, bo Wolf szedł na niego całkiem jak
rozjuszony wilk. Ale drugiego ciosu już nie zadał.
Schauer i Denker chwycili go pod ręce i powstrzymali,
wykręcając je w tył.
Podniósł się krzyk, szamotanina, jedni, znudzeni
i znużeni, dopingowali Wolfowi, inni się odsuwali, żeby
samym czasem nie oberwać. Ktoś skoczył na schodnię,
inny próbował podnieść Schacka, ten jednak wyrwał
rękę, szarpnął się i sam wstał, ponury, dygocący.
– Wolf, o co poszło? – zakrzyknął Denker.
– Zachowujecie się jak podludzie! Wolf, jaki przykład
dajesz podwładnym? – zawodził Schauer. – Ładownia to
nie ring! Nie zarządziłem ćwiczeń z boksu!
– Co tu się dzieje?! – rozległ się głos z góry. Po schodach
zstępował powoli porucznik Rauch, w czapce polowej,
spocony, zgrzany, z pistoletem przy pasie, jakby zaczęła
się wojna. Zobaczył marynarzy odciągających wściekłego
Wolfa, jego wykrzywione oblicze i wargi ze zwisającymi
nitkami śliny.
– Wolf pobił Schacka! – zameldował Schauer.
– Masz coś na swoją obronę? – rzucił porucznik
w stronę mata. – Wojna się jeszcze nie zaczęła, a ty już
wszczynasz własną?! O co poszło?
– Wolf zaatakował pierwszy! – powiedział Schauer.
– Nieprawda! Nie widziałeś! – zawołał ktoś.
– Prawda! – rzekł gromowym głosem mat. – Trzymajcie
mnie, koledzy, mocno, bo zdefasonuję mu tę głupią
jadaczkę, że nie poznają go nawet jego ulubione kurwy
w Kłajpedzie!
– Wolf, uspokój się! A co wy powiecie, marynarzu
Schack?
– To honorowa sprawa – mruknął Rudi. – Dajcie nam
spokój.
– Za długo nas tu trzymają – powiedział ktoś. – Co to,
więzienie?!
– Spokój! – krzyknął porucznik. – Wolf, pójdziesz do
karnego raportu.
– Zabierzcie stąd tę gnidę. – Mat strzyknął śliną
w stronę Rudiego. – Bo nie ręczę za siebie.
– Zabiorę ciebie! Do ancla, na dwadzieścia cztery!
Baczność! Denker, Abitz, przytrzymajcie go!
– Sam pójdę, panie poruczniku. Do nikogo nic nie
mam. Zna mnie pan przecież.
– Znam, znam. Za mną!
Wolf szedł za Rauchem z podniesioną głową. Rudi nie
patrzył na niego, bo wiedział, że wypuszczony z aresztu –
który był jak puszka wrzucona do pieca – Wolf będzie
w jeszcze gorszym nastroju. Strach myśleć, co przyniesie
jutro.
Marynarze huczeli i dyskutowali, nawet kiedy za
porucznikiem i aresztantem zamknęły się drzwi. Na
Schacka nie patrzył nikt.

Południowy mur przy składnicy, godzina 17.14

Kapitan Dąbrowski odsunął lornetkę od oczu. Z miejsca,


z którego patrzył – z podwyższenia przy murze nieopodal
bramy głównej – miał jakieś pół kilometra do wyniosłych
wieżyczek i masztów pancernika, który godzinę temu
zmienił miejsce cumowania. Przeholowany w głąb
kanału portowego, na Zakręt Pięciu Gwizdków, nieopodal
starej twierdzy Wisłoujście, sprawiał o wiele mniej
przytłaczające wrażenie. Cień wiszący nad składnicą
zmalał, odsunął się, jakby dając nadzieję, że wojna
jednak nie wybuchnie, że szaleństwo nienawiści
w Gdańsku da się uspokoić rokowaniami, że wrzesień
będzie piękny jak całe lato.
Dąbrowski westchnął, poprawił pas, czapkę i zszedł,
wsunąwszy lornetkę do futerału. Ruszył między
drzewami, niewidoczny dla niemieckich obserwatorów
z budynków portowych spichlerzy po drugiej stronie
kanału. Miał obejść warty pod bramą w związku
z manewrami pancernika. Jakież było zdziwienie
kapitana, kiedy niespodziewanie spomiędzy młodych
dębów i olch wyszedł Sucharski, w niezapiętym płaszczu
zarzuconym na ramiona, choć było ciepło. Co tu robił?
Nigdy przecież nie sprawdzał osobiście wart.
Co więcej, nie był sam – dwa kroki za nim postępował
chorąży Edward Brona, z niewyraźną miną na zaciętym,
jakby skrzywionym obliczu. Proszę, pomyślał Dąbrowski,
cudowne ozdrowienie totumfackiego majora. Do
kompletu brakowało jeszcze Kity i doga Erosa.
– Heniu! – zawołał Dąbrowski z daleka.
Dowódca zatrzymał się, jakby równie zaskoczony
spotkaniem. Był dziwnie nerwowy, spięty, palce, którymi
poprawiał płaszcz, drżały.
– Co robisz? – zapytał Sucharski.
– Zaglądam Szwabom do ogródka.
– Coś wypatrzyłeś?
– Ćwiczenia marynarzy. Biegają, robią przysiady. Po
prostu wakacje na pokładzie Holsteina.
– Każ ściągnąć ludzi z Promu i Wału. To były zwykłe
manewry. Pewnie zawadzał im przy Nabrzeżu Oliwskim.
– Raczej miał słabe pole ostrzału.
– Może chcą go zatankować. Albo pobrać jakieś
zaopatrzenie. Poślij ludzi do koszar, należy im się
odpoczynek.
– Wykonam. Ale wolałbym...
– Nie będę trzymał całej załogi na wartowniach bez
powodu – uciął major. – Chciałbym mieć wypoczętych
ludzi, kiedy to wszystko się zacznie. Jeśli w ogóle się
zacznie.
– Myślałem, że dziś. Cóż, ty dowodzisz. – Kapitan
wyciągnął papierośnicę, z niej gdańskiego derby.
Poczęstował oczywiście najpierw Sucharskiego, ale ten
jak zwykle nie wziął, więc Dąbrowski zapalił sam. – Dziś
wieczorem, przypominam tylko, w kasynie. Wielki brydż.
I gdańska jałowcówka, ostatnie dwie butelki. Zapraszam.
– Będziesz mnie godnie reprezentował. – Sucharski
pokręcił głową.
– Będę silny, zwarty i gotowy. A ty nie przyjdziesz? Jak
zwykle!
– Jak kiedyś zajmiesz moje miejsce, sam będziesz
wiedział, ile obowiązków ma dowódca.
– Mam prośbę.
– Z czym sobie nie możesz poradzić?
Dąbrowski wymownie spojrzał na Bronę, jakby nie
chciał, żeby chorąży przy tym był. Major jednak
kompletnie nie zrozumiał aluzji.
– Sytuacja jest napięta, więc chciałbym ściągnąć
wszystkich pracowników cywilnych, w tym Grodeckiego,
żeby nocowali na miejscu. Po co ma ich spotkać jakaś
awantura ze strony Niemców.
– Rezerwistów? Niechętnie, ale zgadzam się.
– Chciałbym, żeby Grodecki jadał obiady z nami,
oficerami, w kasynie. Jest przecież porucznikiem.
Sucharski skrzywił się niechętnie.
– Porucznikiem rezerwy, Kuba. A cóż on robił, zanim
do nas przyszedł? Pisał i stemplował jakieś papiery. Jaką
on ma przeszłość wojskową? Ja biłem się w tysiąc
dziewięćset dwudziestym, ty służyłeś wiele lat. Wreszcie
wystarczająco długo codziennie słucham jego mądrzenia
się przy raportach, żebym musiał go znosić jeszcze przy
obiedzie. Odmawiam. Niech je na kwaterze albo
w kasynie podoficerskim.
Sucharski powoli odszedł, bo kapitan nic już nie
powiedział. Brona podążył krok w krok za nim, omijając
lekkim łukiem zastępcę komendanta.

Westerplatte, kasyno oficerskie, godzina 21.32

Cztery godziny i dwie pękate butelki machandla od


Stobbego później oficerowie okupowali dębowy stół
w kasynie w willi oficerskiej, dogrywając partię brydża.
W komplecie była cała załoga składnicy: kapitan
Dąbrowski, porucznicy Pająk i Grodecki, podporucznik
Kręgielski. I oczywiście lekarz – kapitan Słaby, który nie
przyłączył się do gry; siedział przy naleweczce przy
osobnym stoliku, przeglądając sobotni „Kurier Bydgoski”
przywieziony świeżo z Gdyni, bo „Kurier Bałtycki” nie
doszedł. Od pierwszej strony oglądał same krzepiące
tytuły: „Anglia zablokowała Skagerrak”, „Zawiedzione
nadzieje Niemiec”, a dalej wywody, że pakt Ribbentropa
i Mołotowa jest niczym więcej jak tylko oznaką słabości
Rosji sowieckiej. Już chyba najbliższy prawdy był kolejny
odcinek powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza „Drugie
życie doktora Murka”.
Dąbrowski potrząsał kartami, nie kryjąc irytacji.
– Posłuchaj, Mały – rzucił do podporucznika, z którym
grał w parze przeciwko pozostałej dwójce. – To jakieś
miałeś kiery?!
– Króla singletona.
– To czemu nie podnosiłeś, co?!
– Jak miałem... Czym? Singletonem i samymi blotkami?
Jak pragnę zdrowia, Kuba.
– Toż mielibyśmy szle... szle... szlemika! – Dąbrowski
z pasją rzucił karty na stół. – A teraz leżymy! Bez
czterech, jak słowo daję!
– Zostaw go w spokoju, Kuba – rzucił kapitan Słaby. –
Widzisz, że Mały ledwie zipie. Że też nie idziecie spać,
dawno po capstrzyku.
– Będzie wojna – odezwał się Pająk. – Ciągle to
powtarzam. Może dziś ostatnia wieczerza. Na starym,
dobrym świecie.
– Niech wybucha. – Dąbrowski się uśmiechnął. – Jak
nie zaczną w najbliższych dniach, to znaczy, że na
strachu wszystko się skończy. Hitler pozna, że Polska to
nie Austria albo Czechy.
– Mały – Grodecki podsunął kieliszek – nie masz
szczęścia w brydżu, znajdziesz je w butelce. Pokaż, jak
nauczyłeś się pić machandla.
– Podporucznicy polewają! Jak zwykle – zawtórował
mu Dąbrowski. – Została resztka, pij i rośnij duży!
Rad nierad, Kręgielski nalał sobie jałowcówki
z pękatej, ozdobionej krzyżem butelki. To znaczy chciał
nalać, bo zapomniał o suszonej śliwce na wykałaczce,
którą najpierw włożył do kieliszka. Zalał więc, dopiero
potem wyjął wykałaczkę.
– Dlaczego piję machandla? – zapytał, jak to się mówi,
retorycznie. – Zwyczajnie: zimą, bo marznę, latem, bo
mnie suszy, a w międzyczasie, bo przez to jestem
prawdziwym Polakiem z Gdańska!
Włożył śliwkę do ust, zjadł, wydymając policzek.
I wreszcie wychylił kieliszek, chuchnął, wypluł pestkę do
pustego naczynia. Po chwili włożył tam także przełamaną
wykałaczkę.
– Złamanego masztu i stengi! – zakrzyknął.
Pozostali jakoś nie powtórzyli okrzyku. Patrzyli,
śmiejąc się i kiwając głowami.
– Co jest? – rzucił Kręgielski. – Co znowu źle zrobiłem?!
Wybuchł śmiech. Grodecki podniósł pustą flaszkę
i potrząsnął nią.
– A którą to ręką, kochany, wyjąłeś śliwkę, co?
– Jak to którą... prawą. – Kręgielski podniósł dłoń do
twarzy. Odpowiedzią był gromki śmiech.
– No przecież ci mówiłem, że tylko lewą. Prawa jest od
szabli, od salutowania. Lewą bierzesz wódkę i panny!
– Podporucznicy polewają! – zagrzmiał Dąbrowski. –
Taki już los. Poprosimy jeszcze jednego machandla.
Chociaż kieliszeczek!
– Jak on przyniesie, skoro... – zaczął Pająk.
– A tom się ubrał – mruknął Kręgielski. Ściskając pustą
butelkę pod pachą, ruszył do lady, za którą królował
dzierżawca kasyna. Z tyłu, za plecami podporucznika,
szybowała już stara jak świat przyśpiewka
wyśpiewywana przez cztery gardła:
Podporucznik dobry chłop, dobry chłop, dobry chłop,
Po flaszeczkę hop, hop, hop, hop, hop, hop...

– Bęc! – zaśpiewał Pająk.

Podporucznik nie w lesie, nie w lesie, nie w lesie


I machandla przyniesie, przyniesie, bęc!

– uzupełnił Grodecki.

Teraz możesz wypić do dna


Machandelek jako trza!
Sznaps Stobbego, iskra Bogów,
Wielką sławę w świecie ma!

– śpiewał porucznik Pająk.


Kapitan Słaby, zawiedziony widać poziomem
repertuaru i wykonaniem pieśni, złożył gazetę, odsunął
kieliszek po nalewce i zaczął zbierać się do wyjścia.
– Kochany, daj jeszcze jałowcówki. A, niechaj tam, całą
flaszkę!
I wtedy Lemke załamał ręce za ladą.
– Panie poruczniku, jak mam mieć nalewki, skoro od
tygodnia Niemce nie puszczają nam ze składu żadnego
transportu? Co ja pozamawiałem! Starkę, kminkówkę,
wypalankę, nalewki, a nie puszczają mi nawet zwykłego
piwa od Fischera z Neufahrwasser!
– To może jest chociaż goldwasser?
– Mam tylko szustową. A i tak to tylko dla panów
oficerów. Nie mieliśmy tego, od kiedy marynarze
z Wandy zrobili tu burdę... No, od dawna.
Podporucznik nie w lesie, nie w lesie, nie w lesie
I machandla przyniesie, przyniesie, bęc!

Pozostali śpiewali przy stoliku, klaszcząc nieskładnie


do taktu.
– Co jest? – stropił się Kręgielski. – Żadnych nalewek?
– Jutro będzie dostawa z Gdyni, a tak... co ja mam? Sok
śliwkowy, lemoniada, woda sodowa.
Podporucznik wpatrzył się w półki, przechylił przez
kontuar. I nagle olśniła go myśl! Wrócił, zamówiwszy
cztery puste kieliszki ze śliwkami na wykałaczkach, które
Lemke wnet podał do stolika, razem z częściowo
napełnioną butlą jałowcówki.
– Podporucznik polewa! Zdrowie kapitana – krzyknął,
podnosząc butelkę i polewając do kieliszków. Wnet
wszyscy jak na rozkaz wyjęli śliwki, włożyli do ust,
wychylili toast i potwierdzili go, wypluwając pestki do
pustych naczyń.
– Pistolet z ciebie, Mały! – podsumował Dąbrowski. –
Jeszcze będą z ciebie ludzie. Oczywiście jak tylko
nauczysz się dobrze kopać rowy dobiegowe!
Pająk zajrzał do flaszki, ale to już był koniec, absolutne
dno butelki.
– Panie kapitanie – powiedział Kręgielski – melduję
wyczerpanie zapasów jałowcówki. Następne
zdobędziemy dopiero na Schleswigu.
– W takim razie spać – zakomenderował Dąbrowski. –
Noc huzarska, ale służba carska.
Podnosili się weseli, potrącając krzesła, poprawiając
mundury. Z tyłu, za kontuarem, Lemke dyskretnie
odłożył syfon z wodą sodową, której Kręgielski dolał do
pustej butelki po machandlu. A że kompani mieli dobrze
w czubie, nie poczuli, co piją!
Sto metrów dalej, w willi oficerskiej, major Sucharski
podniósł zmęczone oczy znad szachownicy, na której
rozgrywał sam ze sobą niekończącą się partię. Spojrzał
w oczy ulubionego doga Erosa i podniósł kieliszek
z odrobiną napoleona. Ten koniak trzymał tylko w domu,
nie częstował nim nawet Dąbrowskiego. Trunek za sto
dwadzieścia złotych wykrzywiał tak naprawdę gębę, ale
przecież na jego stanowisku i z pensją majora wypadało
go mieć w domu. Poza tym pił go major Żychoń,
naczelnik ekspozytury numer trzy w Bydgoszczy,
człowiek znany z odważnego i hulaszczego trybu życia.
A major Sucharski nie mógł przecież być gorszy od
majora Żychonia, choć zajmował tak słabe, niewdzięczne
stanowisko.
Prawdę mówiąc, dziś do nastroju, w jakim był major,
pasowałaby bardziej zwykła przepalanka. Sucharski
patrzył w przyszłość i znajdował tam tylko pustkę i lęk.
To były ostatnie szczęśliwe dni.
Rozdział II

4.48

27–30 VIII 1939, Wojskowa Składnica


Tranzytowa na Westerplatte

W esterplatte. Wąski na sześćset metrów, długi na


niecałe półtora kilometra piaszczysty pas,
półwysep między kanałem portowym a otwartym
morzem, zamykający jak korek wyjście Martwej Wisły
z portu gdańskiego. Wojskowa Składnica Tranzytowa
z basenem amunicyjnym do rozładunku towarów
specjalnego przeznaczenia – amunicji i broni, której za
czasów wojny bolszewickiej nie chcieli rozładowywać
zbuntowani komunistyczni robotnicy z Gdańska. Na
mocy decyzji Rady Ligi Narodów teren przyznano Polsce
pod budowę własnego nabrzeża i magazynu,
niezależnych od władz Wolnego Miasta Gdańska; władz
zawsze i wszędzie, absolutnie i bez końca
nienawidzących Polski.
Już w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku
Rzeczpospolita przejęła ten skrawek lądu, wykupując
pensjonaty i domy wczasowe. Najpierw Mieczysław
Jałowiecki przez podstawionych ludzi kupował budynki
i tereny dawnych willi. Potem, po podpisaniu
wymuszonej ugody z Wolnym Miastem – rozebrano część
domów, wykwaterowując mieszkańców, szykując teren
pod wojskową inwestycję. Wreszcie inżynierowie
Aleksander Wieleżyński i Stefan Rogalewicz stworzyli
basen amunicyjny, schrony i magazyny dla wojskowych
transportów. Pociągnięto linię kolejową, wstawiono
dźwigi na nabrzeżu, wzniesiono elektrownię i wodociągi.
Wreszcie major Stefan Fabiszewski zbudował –
w sekrecie przed czujnym wzrokiem Niemców – nowe
koszary i cztery umocnione wartownie z żelbetowymi
komorami bojowymi ukrytymi pod budynkami;
strzelnice i wyjścia zamaskowano drzewami, zielenią,
klombami kwiatów.
Niemcy w wiecznym wyścigu nienawiści osaczyli
Składy i zbudowali na wcinających się w polski teren
skrawkach wartownię Schupo przy samym wejściu,
budynek Zarządu Kejów przy basenie amunicyjnym,
potem warsztaty Rady Portu i Dróg Wodnych w pobliżu
Mewiego Szańca, skąd mogli czujnym okiem obserwować
wszystko, co działo się na zadrzewionym, opasanym
ceglanym murem półwyspie. Przez całe lata trwała wojna
nerwów i wywiadów; polsko-niemieckie podchody, czy
uda się oszwabić wroga i wprowadzić na teren składnicy
więcej żołnierzy. Sprowadzano ich holownikiem z Gdyni
– pracowników cywilnych przebranych w mundury
wysyłano do Gdyni na wycieczki, tam zakładali cywilne
ubrania i kolejnego dnia przychodzili do pracy przez
Gdańsk, a ich miejsce na powracającym holowniku
zajmowali kolejni polscy żołnierze. Przewożono cekaemy
i amunicję w wagonach, samochodach, w transportach
z Komisariatu Generalnego w Gdańsku.
Dwudziestego siódmego sierpnia tysiąc dziewięćset
trzydziestego dziewiątego roku Westerplatte było
martwe... Wiatr hulał w pustych składach amunicyjnych,
do basenu dawno już nie wpłynął żaden statek. Składnica
to tylko symbol, ostatni skrawek polskiego wybrzeża
w Wolnym Mieście Gdańsku. Świadectwo tutejszej
obecności Rzeczypospolitej, znak jej morskiej polityki
i honoru, który wart jest życia i zdrowia stu
osiemdziesięciu dwóch żołnierzy plus sześciu oficerów
i trzydziestu byłych wojskowych zatrudnionych jako
pracownicy techniczni. Któż jednak lepiej umiera za
honor, jeśli nie Polacy?
Dzień za dniem załoga Westerplatte uczyła się, jak żyć
w cieniu pancernika przyczajonego pod starą twierdzą
w Wisłoujściu. W południe dwudziestego siódmego
sierpnia placówki oglądały przez lornetki galę
banderową na pokładzie i koncert orkiestry wojskowej.
Później niemieccy dowódcy udali się na przyjęcie
u wysokiego komisarza Ligi Narodów w Gdańsku,
Szwajcara Carla Jacoba Burckhardta.
I tyle. Następnego dnia upłynął oficjalny termin wizyty
Schleswiga. A jednak pancernik nie odpłynął. Stał nadal,
skupiając uwagę posterunków i wart, zaznaczając
niemiecką obecność równie irytująco jak Westerplatte
polską przez ostatnie dziewięć lat.
We wtorek zaczęło padać. W bryzgach deszczu odbyła
się kolejna gala na pokładzie, tym razem z okazji
rocznicy bitwy pod Tannenbergiem, w której wojska
niemieckie rozbiły armię rosyjską, ratując Prusy
Wschodnie. Placówki meldowały o zwiększonej
aktywności żołnierzy w porcie, o odgłosach
dochodzących z drugiej strony muru, niedaleko bramy
kolejowej.
I wreszcie trzydziesty sierpnia. Dzwonki alarmowe
poderwały na nogi żołnierzy odpoczywających
w koszarach. Było już ciepło, między ciężkimi obłokami
prześwitywało słońce. Dąbrowski i Sucharski widzieli
z podwyższenia przy murze wzmożony ruch przy
pancerniku. Z portu w Gdańsku przypłynęły cztery barki,
które ustawiono w poprzek kanału portowego. Układano
na nich przewody podłączone do zbiorników kompanii
naftowej – Polish State Petroleum Company – w Nowym
Porcie. Ruch, który wartownicy wzięli za początek wojny,
okazał się zwykłym bunkrowaniem okrętu. Na dzisiaj
wystarczyło. Niemcy nie odważyli się na żadną akcję.

30 VIII 1939, pancernik Schleswig-Holstein,


mostek kapitański, około godziny 21.00

– Panie komandorze, na rozkaz melduje się komandor


podporucznik von Davidson z dowództwa Grupy
Eberhardta.
– Dziękuję, spodziewałem się pana – odsalutował
Kleikamp.
Stali na ciasnym i rozgrzanym kapitańskim mostku
Schleswiga-Holsteina, przed rzędem okien zaopatrzonych
w okrągłe ekrany Kenta i pod rurami głosowymi
prowadzącymi do maszynowni i różnych części statku.
– Przychodzę uzgodnić rozkazy z naszą grupą –
powiedział von Davidson. – Generał major chce
przekazać, że Polska ogłosiła mobilizację i spodziewany
jest atak na Gdańsk. Liczymy, że pomożecie nam go
odeprzeć.
– Czy to znaczy, że pan generał zmienia ustalenia
w sprawie ataku na Westerplatte?
– Nie, ale nie jesteśmy pewni, czy Polacy najpierw nie
wykorzystają jednej z dwóch dywizji stojących na
południowy zachód od Starogardu, żeby zaatakować
miasto.
– Panie von Davidson, tak czy owak, najpierw muszę
zająć Westerplatte, żeby zyskać swobodę manewru. Nie
jestem w stanie znaleźć dobrej pozycji do ostrzału, kiedy
po drugiej stronie kanału siedzi wróg. Z kolei wyjść na
morze i zaatakować też nie mogę, bo nie ręczę, że jakieś
pociski nie spadną na Gdańsk.
– Co w związku z tym mam przekazać panu
generałowi?
– Że porucznik Henningsen przygotowuje kompanię
szturmową do ataku w pierwszych chwilach po godzinie
Y. Będę ich wspierał z obecnego miejsca ostrzałem ze
wszystkich dział.
– Czy pan komandor nie obawia się działań polskiej
floty?
– Dwie godziny temu dostałem radiodepesze mówiące,
że z Gdyni wyszły na północ trzy polskie
kontrtorpedowce. Oznacza to poważne osłabienie ich sił
na wybrzeżu. W związku z tym nie liczę się z większymi
polskimi atakami. Proszę to przekazać generałowi, jak
również że udzielę mu pomocy w Gdańsku tylko
w wypadku, gdy sam zostanę zaatakowany. Na razie
Schleswig to ciągle okręt Rzeszy, a nie Wolnego Miasta.
– Tak jest, wszystko przekażę.
– Dziękuję. Panowie – Kleikamp odwrócił się do
oficerów – utrzymujemy wachtę bojową. Proszę
zachować uwagę i wezwać do mnie porucznika
Henningsena na odprawę.

31 VIII 1939, Westerplatte, plac przed nowymi


koszarami, godzina 15.34

Ledwie ciemnogranatowy chevrolet master sedan


przejechał przez bramę składnicy, trąbka wezwała
żołnierzy na zbiórkę na plac przed nowymi koszarami.
Samochód jechał wolno dróżką obok wartowni numer
jeden, a po ciemnych, wypolerowanych szybach
przesuwały się refleksy słońca. Skręcił w lewo, na plac
sportowy, pod koszary. Tam, na wprost wejścia, wysiadł
z niego podpułkownik Wincenty Sobociński, w szarym
garniturze, z odkrytą głową. Jak zwykle spokojny,
opanowany, tryskający energią. Jakby ukrywał, że
przywiózł jakieś wieści, tak niespodziewanie pojawił się
w składnicy, zapowiedziany tylko jednym telefonem
z Komisariatu.
Przywitał się przed wejściem z oficerami i zaraz ruszył
do kompanii wartowniczej, która czekała już ustawiona
w dwuszeregu, plutonami.
Szef kompanii chorąży Pełka wystąpił z szeregu
z szablą w ręku i podał krótką komendę:
– Baczność, na ramię broń! Prezentuj broń! Na lewo
patrz!
Zasalutował, podszedł dziarskim krokiem do
Sobocińskiego i stojących za nim oficerów, zasalutował
znowu. Oficerowie odsalutowali.
– Panie pułkowniku, chorąży Pełka melduje posłusznie
załogę składnicy tranzytowej gotową do przeglądu. Stan:
sześciu oficerów, siedemdziesięciu dwóch podoficerów,
stu dziesięciu żołnierzy! Obecni wszyscy.
– Dziękuję! – powiedział Sobociński. Powoli,
z namysłem przeszedł się wzdłuż szeregu, spoglądając na
naprężone, twarde oblicza załogi.
– Czołem, żołnierze! – rzekł miękko i niegłośno.
Odzew był niczym grom:
– Czołem, panie pułkowniku!
– Proszę, spocznij.
– Baczność! – zakomenderował Pełka, gdy wrócił
marszowym krokiem do szeregu. – Na ramię broń! Do
nogi broń!
Rozszedł się chrzęst opuszczanych karabinów.
– Spocznij!
Oficerowie, salutujący dotąd i wyprężeni niczym
struna, opuścili ręce.
– Żołnierze – przemówił Sobociński – cieszę się, że
znajduję was wszystkich gotowych i w dobrym zdrowiu.
Dziś widzę, że lada chwila stawicie czoła wrogowi.
Bądźcie pewni, że wasza służba, choć ciężka, nie będzie
nadaremna. Rzeczpospolita o was nie zapomni. Ku
chwale ojczyzny!
– Ku chwale ojczyzny, panie pułkowniku! – odrzekł
chór ponad stu osiemdziesięciu żołnierskich głosów.
– Dziękuję. Proszę podać: rozejść się.
– W tył zwrot! – zabrzmiał gromki głos szefa kompanii.
– Rozejść się!
– Wpraszam się do was na obiad. – Sobociński zagarnął
ramionami Sucharskiego i Dąbrowskiego. – Ale nie
gniewajcie się, goły nie przychodzę. Panie Stanisławie! –
krzyknął do szofera. – Podaj, proszę, przyjacielu,
z bagażnika ten cały kosz, cośmy go tachali
z Komisariatu. Dajcie to do kasyna oficerskiego.
Wezwany przydreptał szybko, uginając się pod
ciężarem ciężkiego koszyka.
– Ależ co ty mówisz, jakie wpraszanie – żachnął się
Sucharski. – Nie puścimy cię przecież głodnego przez
Gdańsk pełen Niemców.
– Wziąłem wam żytniówkę Baczewskiego, myśliwską
i śliwowicę Haberbuscha, koniaki Martell i Hennessy.
Wszystko, co było u nas w barku. W Komisariacie to już
nam niepotrzebne. Po co mają wychlać Szwaby?
Chodźcie!
Do kasyna w willi oficerskiej szli alejką wysypaną
białym żwirem. Mijali ukwiecone klomby kwiatów,
z prawej sportowy plac, korty tenisowe. Zupełnie jak
gdyby byli w kurorcie na obrzeżach Sopotu albo
Jastrzębiej Góry, a nie w składnicy wojskowej, najpilniej
strzeżonym przez Polaków i najbardziej
znienawidzonym przez Niemców obiekcie w Gdańsku.
Duża, surowa sala o ścianach pokrytych boazerią
powitała ich słonecznym światłem odbijającym się od
sportowych pucharów na półkach z obu stron baru.
– Pojemy, a potem popijemy. I pogadamy – powiedział
Sobociński i nagle zmarszczył brwi, widząc, że porucznik
Grodecki kieruje się do kasyna podoficerskiego. – A ty,
Żaba, dokąd? Masz jakąś służbę?
– Rezerwiści nie jadają z szarżami. – Grodecki rozłożył
ręce. – No bo kto ja jestem? Zwykły monter od smarów
i maszyn.
– Kto to wymyślił?
– Pan maj... – ugryzł się w zęby Grodecki – znaczy
komendant. Znaczy tak wyszło.
– Siadaj z nami! – uciął zimno Sucharski. – Dziś zjesz
jak człowiek. Obowiązki mogą poczekać.
Zapadła cisza, zrobiło się trochę niemrawo. Na
szczęście Kita zaczął podawać obiad, jakby już wyczuł, co
się dzieje. Dziś gotował Józef Tusk, kucharz, a menu było
prawie jak w Grand Hotelu. Na pierwsze danie chłodnik,
na drugie bryzole z polędwicy podane z grzybami
w śmietanie lub kalafiorem z masłem. Do picia kompot,
herbata albo woda gazowana w butelkach od Fischera
z Nowego Portu.
Po obiedzie na stole zjawiło się ciasto drożdżowe,
a Sobociński kazał przynieść kosz przywieziony
z Komisariatu. Sam pierwszy wyznaczył do otwarcia
flaszkę koniaku Winkelhausena ze Starogardu.
Podporucznicy w osobie Kręgielskiego znów polewali,
szybko i cicho. I wreszcie upragniony dymek, bo każdy
Polak po jedzeniu nie zapomni o paleniu. Papierosy
wyciągnęli wszyscy poza Sucharskim.
– Panowie, i jak nastroje? – zapytał bez ogródek
Sobociński.
– Jakie mogą być? – Dąbrowski się uśmiechnął. –
Bojowe!
– Niemcy się naprzykrzali? W ostatnich dniach?
– Nawet nie bardzo – powiedział kapitan. – Grzeczni
jak w kindersztubie. Ćwiczą na pokładzie pancernika,
robią pompki, przysiady, składają wieńce. Pensjonat!
– Długo tu siedzą – odezwał się major Sucharski. –
Wizyta miała się skończyć w poniedziałek, raczej na
pewno nie odpłyną przed niedzielą.
– Cały czas dopuszczamy prowokację. – Sobociński
zaciągnął się wonnym dymem. – Ale chcę was uspokoić.
Granica polsko-gdańska jest obstawiona sześcioma
dywizjami. Nie dajcie się zaskoczyć. Wszystko będzie
dobrze, bylebyście tylko bronili składnicy przez
dwanaście godzin.
– Niech się wreszcie zacznie! – mruknął Dąbrowski. –
Zwariować można od tego czekania.
– Dwanaście godzin? – zapytał Pająk. – Mieliśmy
wytrzymać sześć.
– Dwanaście powinno wystarczyć – podkreślił
z naciskiem Sobociński. – Spójrzcie, jak wygląda sytuacja.
– Sięgnął do kosza, w którym jego kierowca przyniósł
likiery i koniaki, wyciągnął z niego i rozłożył płachtę
gazety z wielkim napisem na górze „Völkischer
Beobachter” i łamanym krzyżem pośrodku. Przejechał
palcem po stronie tytułowej, zatrzymując się na
nagłówku „Quo Vadis Polonia”, i powiedział: – Dwa dni
temu Hitler przekazał ambasadorowi Hendersonowi
nowe propozycje wobec Polski. Zaraz będzie to we
wszystkich niemieckich gazetach. Bądźmy szczerzy, to
nie są żadne propozycje, tylko ultimatum. Mamy oddać
Gdańsk, przeprowadzić na Pomorzu plebiscyt i zgodzić
się na budowę eksterytorialnej autostrady. A jeśli wynik
plebiscytu okaże się niekorzystny dla nas, Szwaby
łaskawie przyznają nam takie samo prawo do
eksterytorialnej trasy do Gdyni.
– No to mamy wojnę – kiwając głową, odparł Pająk. –
Warunki nie do przyjęcia.
– Eeee, Hitler jak zwykle blefuje – rzekł Kręgielski.
– Dlatego nie dajcie się zaskoczyć – powtórzył
Sobociński. – A jeśli wytrzymacie dwanaście godzin, to
gdy losy na to pozwolą, całą załogę ozłocimy. Panowie –
podniósł się z miejsca z kieliszkiem koniaku – zdrowie
wasze i załogi.
W ciszy powstali, wznieśli kieliszki i spełnili toast. Jak
za umarłych. Podpułkownik podszedł do Kręgielskiego.
– Z wszystkimi jestem po imieniu, tylko nie z tobą,
Mały, dlatego piję z tobą za braterstwo, żebyś pamiętał,
że jesteśmy wszyscy w jednej rodzinie i jak jedna rodzina
musimy się wspierać. Polejcie!
Tym razem polał Pająk. Mężczyźni wznieśli szkło,
wypili, uścisnęli się.
– Nie będę was demoralizował, moi mili – powiedział
podpułkownik. – Heniu, mam jeszcze z tobą do
pogadania na osobności. A ty, Mały, chodź na chwilę,
chciałbym ci coś rzec.
– Na rozkaz.
Zaprowadził Kręgielskiego do osobnego pokoju,
w którym stały stoły i ułożone na nich obrócone do góry
nogami krzesła. Odchrząknął, patrzył w przestrzeń.
– Słuchaj, Mały – zaczął szorstko. – Mówię z tobą jak
z oficerem i mężczyzną: mała nadzieja na uratowanie
życia. Bijecie się o honor żołnierski i za polski Gdańsk.
Wasza postawa zadecyduje, jak was będzie sądziła...
historia. Wiem, że masz matkę na utrzymaniu. Podaj mi
jej adres, a jeśli będę mógł, zrobię dla niej wszystko, żeby
mogła żyć w spokoju. Ty bądź przygotowany na
najgorsze i jeszcze raz pamiętaj: nie daj się zaskoczyć.
Przewaga po szwabskiej stronie olbrzymia.
Podał Kręgielskiemu czystą kartkę i wyciągnięty
z pugilaresu ołówek. Podporucznik ujął ją, położył na
stole, zapisał szybko adres i oddał.
– Nie zapomnimy o was – rzucił na koniec. – My
w Komisariacie, rząd, Rzeczpospolita... Jesteście na
pierwszej linii, na najważniejszej placówce.
Uściskał go jak syna i wyszedł. Kierował się prosto do
komendanta, ale drogę zastąpił mu kapitan Słaby.
– Panie pułkowniku – powiedział formalnie – nie będę
owijał w bawełnę. Gdzie są moje narzędzia? Słyszałem,
że ciągle leżą u was w Komisariacie! Nie mogę się
doprosić, a Deik i Gawlicki ich nie przywieźli!
– Mietek, na śmierć, nie mogłem – wykrztusił
Sobociński. – Na dole pod bramą stoi Schupo, wykopali
nam rów, musiałem jechać innym samochodem. Nie
miałem jak tego wynieść. Przywiozłem ci trochę leków,
kierowca powinien ci dać.
– Tak, aspirynę i luminal. Na wariatów. Na ból głowy
i katzenjammer. Panie pułkowniku, ja nie jestem jakimś
niemieckim nadczłowiekiem! Nie dacie mi...
– Mietek, dość! – uciął Sucharski. – Zrobimy, co się da.
Jeszcze wojna nie wybuchła.
– Henio ma rację. – Sobociński pokiwał głową. –
Postaram się coś zrobić.

Nowe koszary, gabinet komendanta,


godzina 17.03

Nareszcie siedli przy buteleczce likieru Mandarin od


Kantorowicza w pokoju komendanta w nowych
koszarach, w ciszy i spokoju. Pili w zasadzie
symbolicznie, bo i nie było pod co. Sucharski siedział
milczący i sztywny. Sobociński – zamyślony.
– Jutro wybuchnie wojna – powiedział w końcu, jakby
zrzucał ciężki kamień z piersi. – Mówię ci o tym
w zaufaniu i nie przy wszystkich, bo powiedział mi to
dzisiaj rano szef naszej ekspozytury w Bydgoszczy, major
Żychoń.
Sucharski nawet się nie poruszył, jakby w ogóle to
wszystko go nie obchodziło.
– Wybucha, wybucha i nie może wybuchnąć –
mruknął. – Oczekujemy jej prawie co dnia. I nic, może
Mały ma rację. Może to jeden blef.
– Dziś rano naczelny wódz rozkazał rozformować
korpus interwencyjny generała Skwarczyńskiego – ciął
słowem jak szablą Sobociński. – Heniek, nie licz na
pomoc. Nie macie tu żadnej szansy. Gdańsk jest odcięty.
Uważaj jutro rano, Niemcy uderzą, nie dajcie się
zaskoczyć.
Westchnął i wyciągnął papierosa. Poczęstował
Sucharskiego, ale ten nie wyciągnął ręki.
– Ty dowodzisz i ty decydujesz. Jak uznasz, że opór nie
ma szans, wiesz, co robić. Macie utrzymać się dwanaście
godzin i tyle. Nie daj się tylko zaskoczyć.
Major milczał, zaciskał dłonie, bo drżały.
– Jak to? – zapytał. – Zostawili nas samych? Nie
przyjdą? I co ja mam – wychrypiał – powiedzieć ludziom?
Co mam im powiedzieć prosto w twarz?
– Heniu, jesteś dowódcą, więc decyduj i rozkazuj. Nie
możesz poddać się od razu. Musisz wytrzymać... chociaż
trochę. Nie będzie ci łatwo. To nie koniec złych wieści.
– Co takiego? – wybełkotał Sucharski. – To mogą być
gorsze?
– Od Żychonia – pokiwał głową Sobociński. – Nie lubię
przekazywać takich rzeczy, ale... jest podejrzenie, że
niemiecki wywiad podjął akcję przeciwko waszej
placówce. Być może mają w składnicy agenta, który
przekaże im plany i pomoże... od środka, sam wiesz.
Nikomu nie możesz ufać. Miej oczy szeroko otwarte, żeby
uniknąć zasadzki.
– Przecież... – słowa ledwie przechodziły Sucharskiemu
przez gardło – przecież stawiacie mnie pod ścianą. To jak
wyrok. Nie będzie odsieczy, a ja nie mogę poddać tak
ważnej dla nas i jeszcze ważniejszej dla Niemców
placówki. Więc co, mam umierać? Nie mogę nawet
powiedzieć o tym ludziom, bo... jeśli osłabnie obrona,
będzie... sam wiesz.
– Nic już ci nie pomogę. Przepraszam. Co mogę jeszcze?
– Jesteśmy jak kolec w oku wroga. Niemcy rzucą na nas
nawałę. Wszystkie siły. – Głos Sucharskiego drżał.
– Składałeś przysięgę i znasz honor polskiego oficera.
Teraz musisz walczyć.
Długie, bardzo długie milczenie.
– Na mnie już czas. Nie przyjechałem tu z lekkim
sercem.
Sucharski słabo uścisnął rękę Sobocińskiemu. Został
przy stole, kiedy tamten wychodził. Usłyszał skrzypnięcie
drzwi, zdziwiony głos: „Co wy tu robicie?”. I tłumaczenie
w sąsiednim pokoju kaprala Wróbla, kontraktowego
ogrodnika: „Przyszedłem do komendanta zapytać się...”.
– Komendant nie ma teraz czasu – powiedział
Sobociński.
Sucharski odsunął firankę i wyjrzał. Patrzył na
dziedziniec, widział, jak podpułkownik wsiadał do
samochodu, obejrzawszy się jeszcze na koszary, na
ogromnego, wykutego w piaskowcu orła nad wejściem.
– Niemcy mają tu swojego człowieka – wyszeptał
bezgłośnie. – Tak, macie rację. To ja jestem tym zdrajcą.
Ja zawiodłem. Wszystkich was po kolei.
I nagle, jak w szaleńczym tańcu, wróciły do niego
obrazy sprzed sześciu dni...
Zatoczył się. Zobaczył błysk.

Sześć dni wcześniej, piątek, 25 VIII 1939, Sopot,


pensjonat Miramare, godzina 14.31

Wbrew temu, co powiedział Dąbrowskiemu, wcale nie


pojechał do Jastrzębiej Góry. Zresztą jak przedzierałby się
przez te wszystkie granice obstawione wojskiem,
w cywilnym ubraniu i w samochodzie z polską
rejestracją? Major Henryk Sucharski, komendant
składnicy wojskowej, umówiony był znacznie, ale to
znacznie bliżej. W Sopocie, na Wäldchenstraße numer
czterdzieści pięć, w pensjonacie Miramare z oknami
wychodzącymi na błękitne, spokojne morze.
Kobieta, z którą miał się spotkać, czekała na niego na
dole, w jadalni, prawie pustej o tej porze; tylko daleko,
pod ścianą, zasiadał jakiś szary człowiek nad szklanką
parującej herbaty, czytając, zdaje się, „Gazetę Gdańską”.
Był tak pochłonięty lekturą, że nawet nie zauważył
wejścia majora na salę.
Anna Składkowska obserwowała go już od chwili,
kiedy przekroczył próg. W plażowej sukience w pasy,
w gustownym kapeluszu na głowie, kobieta nowoczesna
i jak każe nowoczesność – wyzwolona. Siedziała na
skraju krzesła przy kieliszku nalewki i kawie. Leżąca
przed nią paczka niemieckich ramzesów była ledwie
napoczęta.
Widząc zbliżającego się Sucharskiego, wstała i podała
rękę do ucałowania. Nic więcej. Wyglądała na
zdenerwowaną. Ale to major wybuchnął pierwszy.
– To bardzo niebezpieczne, co zrobiłaś – powiedział,
ledwie usiadł. – Przyjeżdżasz tutaj niezapowiedziana,
zmuszasz mnie do wyjazdu z Westerplatte, a to jest
zabronione. Tam już stoi niemiecki pancernik, lada
sekunda może być wojna, a mnie nie ma.
– Zaraz, kochany, nie gorączkuj się. To tylko wspólna
chwila, pewnie już ostatnia, zanim to wszystko się
zacznie. Chciałam... musiałam cię zobaczyć.
– Co u ciebie? Nie mam wiele czasu.
– Zatem – odchyliła głowę – od razu przejdę do rzeczy.
Widziałeś dzisiejszy „Danziger Vorposten”? Ktoś zrobił ci
brzydki kawał, zobacz sam. Przyjechałam właśnie, żeby
ci o tym powiedzieć.
Spod opadającego w dół obfitego obrusu wyciągnęła
płachtę gazety i przesunęła ją po blacie stołu. Gazeta była
dziwnie ciężka. Sucharski zaskoczony ujął ją, odwrócił
pierwszą stronę z informacją o wizycie Schleswiga-
Holsteina i zrozumiał, dlaczego pismo wydało się tak
podejrzane. W środku były zdjęcia – włożone tam luzem,
dobrze wywołane, powiększone. Rozpoznał na nich
siebie, w cywilnym ubraniu, obejmującego pięknego
młodzieńca w koszuli. Na następnych było jeszcze
śmielej, tam byli in flagranti... O Boże!
– Pamiętasz nasze upojne spotkanie w Bydgoszczy
w zeszłym roku, w willi u Hagenaua, na balu? Poniosły
cię wtedy uczucia. Byłeś dzielny, byłeś piękny,
prawdziwy polski arystokrata! Piliśmy i nie tylko. Był
oczywiście pejotl, coś jeszcze. Byli moi koledzy, młodsi
koledzy. Nie przejmuj się, każdemu zdarza się słodka
chwila zapomnienia. Kłopot w tym, że jakiś łotr zrobił ci
wtedy zdjęcia. Paskudny człowiek, prawda? – Jej głos był
jak lodowaty wiatr.
Sucharski milczał, bo ów paskudny łotr, a może tylko
jego wspólnik i sojusznik, stał już przy stole. Zbliżył się do
nich szybko i cicho już wtedy, gdy major spoglądał na
fotki. Starszawy, szeroka, nalana gęba. Spokojny, ale
zupełnie nieszczery uśmiech. Wyciągnięta ręka zawisła
nad stołem.
– Radca Walter Hagenau. Bardzo mi przyjemnie, panie
majorze – powiedział po polsku.
Sucharski nie odwzajemnił powitania. Złożył zdjęcia,
nakrył je dłonią, jakby nie chciał, by ktokolwiek oglądał
świadectwa jego hańby.
– Co to ma znaczyć? – wykrztusił.
– Proszę się nie denerwować. – Natręt już przysiadł się
do stolika. – Może pan coś przekąsi? Mamy świetnego
łososia bałtyckiego. Kawy? Likieru? Odrobinę wina na
uspokojenie serca? Czeka nas trudna rozmowa.
– Czego ode mnie chcecie?! To... to jakiś paszkwil.
– Panie majorze, każdemu może się zdarzyć. Zresztą
u was, w Polsce, już za to nie karzą. Inaczej niż w Rzeszy.
Cóż, skoro już to się stało, byłoby źle tego nie
wykorzystać.
– Pan myśli, że dam się zmusić... tak ordynarnym
szantażem?!
– Za pozwoleniem, nie jestem szantażystą ani zwykłym
bandytą. Porozmawiajmy jak kulturalni ludzie.
Reprezentuję wywiad Rzeszy. Wybaczy pan, ale dalsze
szczegóły nie są konieczne do naszej rozmowy. Proszę,
jest kawa. Niechże się pan napije.
Szybki i cichonogi chłopiec przyniósł dzbanek z kawą,
śmietankę w mleczniku, dwie filiżanki. Hagenau nalał
Sucharskiemu i sobie. Powoli dolewał do kawy mleka,
osłodził. Uśmiechnął się.
– Panie z Abwehry, myśli pan, że nie rozpoznam...
fotomontażu?
– Drogi panie majorze, na szczęście jeszcze jestem...
stamtąd. Tę sprawę przejmuje wywiad SS, a nie muszę
dodawać, że ci panowie nie są tak mili. Ale jak sam pan
rozumie, możemy zapomnieć o całej sprawie.
Sucharski chwycił zdjęcia dygocącą dłonią i przedarł
na pół, jeszcze raz na pół, na kawałeczki.
– Nic to nie da – mówił Hagenau. – Mamy przecież
negatywy. Jutro te zdjęcia mogą ukazać się w „Danziger
Vorposten”. Mogą też trafić na biurko pańskiego
zwierzchnika, podpułkownika Sobocińskiego. Albo do
waszej ekspozytury, do rąk majora Żychonia, naszego
głównego przeciwnika. Po co jednak mamy łamać panu
karierę? Wyobraża sobie pan, co się stanie, jeśli okaże
się, że komendant tak ważnej placówki jest odmiennych
upodobań i... Darujmy sobie szczegóły. Lubi pan
wystawne życie, zapewne jest pan zirytowany tym
podrzędnym stanowiskiem. Celował pan wyżej. Znamy
pańskie upodobanie do piękna. Maskowych balów, coraz
piękniejszych dam i smukłych chłopców.
– Czego ode mnie chcecie? – zapytał wstrząśnięty
major.
– Chcę panu przedstawić dwie propozycje. Co pan
z nimi zrobi, to już pańska wola. Mogę kontynuować?
– Proszę mówić. – Sucharski chciał zamieszać cukier
w kawie, ale po chwili odłożył łyżeczkę i nawet nie
spróbował. Przez myśl przeszło mu, że mogli przecież
dolać czegoś do zawartości filiżanki.
– Potrzebujemy dokładnego planu składnicy. Schematu
wszystkich umocnień, bunkrów, a wiemy, że są tam
takowe, składu załogi i jej liczebności. Na przekazanie
materiałów dajemy panu czas dzisiaj do północy. Proszę.
– Wyciągnął skórzaną teczkę, a z niej... zwykły obły,
ciężki kamień, jakich mnóstwo poniewierało się po
okolicznych polach. – Proszę sporządzić szkic i włożyć do
środka. Wystarczy, że do północy przerzuci pan ten
kamień przez mur strażnicy koło wartowni Schupo. Nasz
człowiek go odbierze.
Major słuchał poruszony, ale już opanowany.
– Panie radco, ja jestem oficerem, żołnierzem,
odpowiedzialnym za los innych żołnierzy. Nie zdradzę
ich, nie zrobię tego, czego pan żąda!
– Na razie ciągle proszę. Ma pan czas do przemyślenia
do końca dnia. Potem oferta stanie się nieaktualna.
Proszę wtedy koniecznie zajrzeć do porannego wydania
„Danziger Vorposten”, a najlepiej do „Danziger Neueste
Nachrichten”. Proszę mi wierzyć, że te materiały na
pewno nie będą ocenzurowane.
– Dajecie mi za mało czasu!
– Od jutra sprawę przejmuje Gestapo, więc wolałbym,
żebyśmy załatwili to jak dżentelmeni. Pozdrowienia dla
pana zwierzchników: podpułkownika Sobocińskiego
i majora Żychonia. Solidni przeciwnicy, cóż, nie ich wina,
że akurat pan okazał się najsłabszym ogniwem
w łańcuchu.
– Zdradziłaś mnie! – wysyczał Sucharski pod adresem
Składkowskiej.
– Było nam miło, a teraz... Chcę ci tylko pomóc,
kochany. Uratowałam twoje dobre imię. Przecież pan
radca mógł to zanieść do jakiejś bulwarówki. A tak
zachowasz honor polskiego oficera.
– Mam też drugą propozycję dla pana. Bardziej
oficjalną – ciągnął Hagenau. – Nie ukrywamy, że pańska
placówka to ważne, strategiczne miejsce na mapie
Gdańska. Jeśli wybuchnie konflikt o miasto i wykaże pan
zrozumienie, nie będzie przedłużał obrony i nie stworzy
naszym siłom dodatkowych problemów, mam
pełnomocnictwa od generała Eberhardta, żeby
zagwarantować panu honorowe traktowanie w niewoli.
I szybkie, bardzo szybkie zwolnienie do domu.
– Mam poddać wam Westerplatte bez walki? Pan
chyba oszalał! Za to należy się kula!
– Panie majorze, ile godzin możecie się bronić,
otoczeni ze wszystkich stron? Może wierzy pan w odsiecz
z polskiego Pomorza? Zapewniam, że nasze wojska są
silne i do niej nie dopuszczą. Ja oczywiście rozumiem, że
będzie pan musiał spełnić oficerski obowiązek. Parę
strzałów powinno wystarczyć. Nie ma sensu ginąć za
kawał piachu przy Martwej Wiśle. A Gdańska nie odbije
pan ze swoim nielicznym oddziałem. Jeśli się szybko nie
poddacie, nie przeżyjecie. Niechże pan zrozumie,
Westerplatte to przedmiot nienawiści każdego
narodowego socjalisty w Gdańsku. Zmobilizują
przeciwko wam środki, przy których nawet pancerny
Schleswig jest jak dziecięca pukawka.
Major milczał, ponury, zaciekły. Radca powoli zebrał
porwane zdjęcia do zielonej teczki, zawiązał ją, zostawił
przed Sucharskim.
– Proszę, zostawiam pana z decyzją. Proszę ją podjąć...
rozsądnie. Ma pan czas do północy, dłużej nie będziemy
czekać.
– Jeśli miałbym kapitulować – zaczął Sucharski –
gwarancje musiałyby obejmować także dwóch moich...
ludzi. Ordynansa Kitę i chorążego Bronę. To dobrzy
ludzie.
– Nie widzę przeszkód. Zmierza pan w dobrą stronę.
Oczywiście, szybko was wypuścimy.
Radca powstał, dobrodusznie uśmiechnięty, wydobył
z kieszonki marynarki piękną cymę na łańcuszku,
odemknął wieczko, wyregulował.
– Die Zeit flieht, Herr Major – rzekł na odchodnym. –
Auf Wiedersehen17.

31 VIII 1939, nowe koszary, gabinet


komendanta, godzina 17.22

Nagle szerokie, ale podstępne oblicze radcy Hagenaua


zaczęło się rozmywać, ustępując miejsca chudej, zaciętej
twarzy kapitana Franciszka Dąbrowskiego.
– Heniek, Heniek! Co się z tobą dzieje?
Sucharski przetarł twarz ręką, zamrugał.
– Nic. Niech cię to nie obchodzi! Obejdzie się! Co się
dzieje? Jaki jest kłopot?
– Przyniosłem rozkaz dzienny, rozpisany, jak chciałeś,
do zaznajomienia się. Skład służby wewnętrznej i obsady
wartowni.
– Słucham.
– Oficer rontowy: chorąży Szewczuk, podoficer
służbowy: plutonowy Naskręt, podoficer służbowy
kompanii: kapral Włodarski, dowódca pogotowia
bojowego: kapral Kowalczyk. Sam będę czuwał
i obchodził posterunki.
– Będziemy czuwali razem – mruknął Sucharski. –
W pokoju dowodzenia. Chociaż chyba do jutra będzie
spokój.
– Niech się wreszcie zacznie – odparł Dąbrowski. –
Niech przyjdą. Ktoś musi Niemcom pokazać, że się ich nie
boi, że po Austrii, Czechach, po zajęciu Kłajpedy my im
powiemy: „Basta! Wara!”. Coś taki smutny? Z pomocą
Anglii i Francji nie przegramy tej wojny.
– Żebyś się nie mylił. Rozkaz przyjęty. Wezwij do mnie,
proszę, Kitę. Natychmiast.
Dąbrowski zasalutował i wyszedł, wyprostowany,
żołnierski do bólu, twardy. Sucharski opadł na krzesło,
bo nie miał sił. Pomyślał, że w szufladzie, na samym jej
końcu, za aktami i dziennikami raportów, miał schowane
maleńkie ampułki z czystym zapomnieniem. Strzykawka
była w willi. Nie miał sił tam iść i dlatego właśnie
potrzebował osobistego ordynansa.
Morfina. Nowe niebo na tej kupie piachu.

Nowe koszary, stołówka w suterenie,


godzina 18.32
Chociaż padł rozkaz do siadania przy stołach, niektórzy
zaraz poderwali się niepewni. W stołówce otwarły się
bowiem drzwi i stanął w nich major – blady, chwiejący
się na nogach, ale dodający swoją osobą odwagi. Bądź co
bądź pierwszy raz zjawił się w suterenie na prostej
żołnierskiej kolacji, złożonej z ciemnego chleba,
marmolady i zbożowej kawy.
– Baczność! – zakomenderował szef kompanii.
Obecni zrywali się z miejsc, wstawali, podniósł się
harmider, ale tylko na chwilę.
– Żołnierze! – Major podniósł rękę, potem opuścił
i zacisnął w pięść, jakby mu zadrżała. – Zbliża się chwila,
w której przelejemy krew w obronie ojczyzny. Od dziś
w każdym momencie możemy spodziewać się nie tylko
prowokacji, ale otwartego ataku Niemców. Nie dajcie się
zaskoczyć, zachowajcie spokój. Pozostańcie na
stanowiskach, gdyby ogłoszono alarm... – Głos mu się
zachwiał, przemowa rozpadała się, rozłaziła. – W tym
trudnym dniu, w tym wyzwaniu pozostańcie wierni
przysiędze – zakończył. – Bądźcie czujni, nie okazujcie
słabości Niemcom.
– Spocznij! – zakomenderował szef. – Siadajcie.
Żołnierze siadali do stołów, ręce wyciągały się po
chleb, dyżurni roznosili kawę w parujących kociołkach.
Spojrzenia ukradkiem kierowały się w stronę
komendanta, ale ten nie usiadł z nimi do kolacji. Stał,
wodząc po ich twarzach niemal nieobecnym wzrokiem.
Od jednego oblicza do drugiego. A potem zasalutował
i wyszedł. Opuścił salę tak nagle, jak niespodziewanie się
pojawił.
Szedł, a droga wiodła go na piętro, do jego gabinetu,
przed którym czuwali już ordynans Kita i chorąży Brona,
cokolwiek pobladli. Otworzył drzwi, skinął na nich, by
weszli. Usiadł za ciężkim dębowym biurkiem, założył
nogę na nogę.
– Wezwałem was, żeby się... pożegnać – powiedział. –
Czeka nas śmiertelna walka. Boję się, że my, to miejsce,
składnica, nie przetrwamy ataku. Niemcy rzucą na nas
bardzo duże siły. Zbyt długo wyzywaliśmy Gdańsk, za
długo tkwiliśmy tu jak cierń.
Słuchali go, bladzi i sztywni.
– My zawsze z panem majorem – powiedział Brona. –
Jak mur – uderzył się w pierś – bez tchu, bez wytchnienia.
– Wiem, wiem – uciął Sucharski. – Dlatego was tu
ściągnąłem. Cokolwiek by się stało, obiecuję, że
przetrwacie, jeśli tylko do ostatnich sił będziecie mi ufać
i wierzyć... we mnie.
– Tak jest! – zasalutował Brona. – Co tylko pan major
rozkaże.
– Kita, potrzebuję twojej pomocy przy zabiegu – rzekł
major. – Idź, przynieś.
Ordynans ulotnił się, a Sucharski popatrzył pytająco na
Bronę. Zrozumieli się bez słów. Chorąży sięgnął
w zanadrze, rozpinając guziki mundurowej bluzy.
Wydobył płaskie, szare tekturowe pudełko. Położył je na
biurku i przesunął w stronę komendanta.
Sucharski przymknął oczy; wiedział, że w środku
znajdowało się sześć szklanych ampułek tak potrzebnego
ukojenia.
– Panie majorze, melduję, ja... mam dzieci. Gdyby coś
się stało, prosiłbym, żeby ktoś ich powiadomił, gdyby... –
wymruczał Brona.
– Myślisz, że mam czas zajmować się życiem
prywatnym załogi? – uciął major. – Wyglądam na
listonosza? No powiedz, wyglądam jak listonosz? Mam
jeszcze może donosić wasze listy?!
– Nie, nie, błagam.
– Nic się nie stanie, dopóki będziesz ufał wszystkiemu,
co powiem! Wtedy wrócisz do dzieci, choćby na głowy
spadło nam piekło.
– Dziękuję, panie majorze! Z całego serca. – Brona
skulił się trochę.
– A teraz odmaszerować. Jesteście wolni.
Sucharski nic już nie mówił. Nawet wtedy, kiedy Kita
kaleczył go igłą...
A chorąży Brona oparł się plecami o drewnianą
boazerię na ścianie korytarza, wydobył drżącą ręką
fotografię przedstawiającą dwoje dzieci i kobietę, której
oblicze było zamazane grubo tuszem. Ucałował, ale
pociechy, i przycisnął do piersi.
– Nie chciałem i nie miałem tu być – wyszeptał. – Co
teraz? Ech, będzie, co będzie!

Kasyno podoficerskie, godzina 19.56

Wieczorne spotkanie po kolacji w kasynie podoficerskim


było ciche i spokojne. Siedzieli przy piwie od Fischera,
likierach kapucyńskim i bernardyńskim; niektórzy grali
w szachy. Pod ścianą, pod plakatem Ligi Morskiej
i Kolonialnej „Żądamy Kolonij dla Polski”, zasiadał
samotnie porucznik Grodecki, który, zdaje się, był znowu,
a raczej zawsze w niełasce u komendanta Sucharskiego
i nie mógł znaleźć się w kasynie oficerskim ani przecież
w stołówce dla żołnierzy. Chmurny, czytał „Polskę
Zbrojną”. Zakreślał ołówkiem fragmenty tekstu, które mu
się nie podobały w artykule „Udział LOPP
w przygotowaniu biernej obrony przeciwlotniczo-
gazowej”.
W tym czasie mat Bartoszak – chłopisko jak dąb,
świetny pływak i najbardziej wysportowany podoficer
składnicy – zabawiał się bilardem razem z sierżantem
rezerwy Toporowiczem. Grali w ósemkę i mat bliski był
zwycięstwa. W tle cicho śpiewało radio. Nad głowami
wisiał gęsty tytoniowy dym, jak z kominów parowca.
Toporowicz pociągał kredą koniec kija, przymierzał się,
wzdychał.
Trzask! – uderzył w bilę, ale za mocno. Po drodze
zawadził czarną, podkręcił ją i właśnie ona wpadła do
bocznej łuzy.
– To się nazywa pech! – rzekł Bartoszak. – Wisisz mi
flaszkę.
– I tak jest tylko piwo od Fischera. – Sierżant odstawił
kij do przegródki, poirytowany zagarnął bile ze stołu. –
Kto wie z kim jutro będziemy grali w bilard.
– Nie martw się, znajdą się tacy, którzy z nami zagrają.
– Będziemy się naparzać z Niemcami czy nie? – zapytał
ktoś.
– Słyszałem, że jednak Hitlerek narobił w portki –
powiedział kapral Trela. – I Gdańska nie da rady zająć.
Przestraszył się wojny, będą rokowania.
– Kto się przestraszył? Hitler? – prychnął Bartoszak. –
On do niej pierwszy, zobaczycie.
– Gdzie? Gdzie tak gadali? O rokowaniach... znaczy –
jęknął Brona. – W radiu? W gazetach? Czyli jednak
wszystkie te alarmy po nic, chłopy?
– Jakiś Szwab nawijał o tym w gdańskim radiu.
– Boi się pan? – spytał Bartoszak.
– Tylko głupcy nie znają strachu – odpowiedział Brona.
– Tacy duzi głupcy. – Podniósł wysoko rękę, jakby chciał
zmierzyć Bartoszaka. – A przed tym – chorąży machnął
ręką w stronę Nowego Portu – pancernikiem i tak nie ma
gdzie uciec, chłopie. Blisko stoją, cholera, uciszcie się!
Siadł na krześle przy stoliku z radiem, z którego leciała
jakaś niemiecka piosenka, i zaczął kręcić gałką, szukając
innej stacji.
– Nastaw coś wesołego! – zawołał Toporowicz. – Uszy
puchną od tej cholernej polityki. Bo – powiódł wzrokiem
po pozostałych – co my zrobimy? Nic!
– Zrobimy swoje!
– Ciszej! – mruknął Brona, który znalazł Warszawę
Jeden.
I nagle z głośnika poprzez trzaski przebił się
dźwięczny głos Mieczysława Fogga:

Teraz nie pora szukać wymówek,


fakt, że skończyło się,
dziś przyszedł inny, bogatszy i lepszy ode mnie
wraz z Tobą skradł szczęście me.
Jedną mam prośbę, może ostatnią,
pierwszą od wielu lat,
daj mi tę jedną niedzielę,
ostatnią niedzielę,
a potem niech wali się świat.
To ostatnia niedziela,
dzisiaj się rozstaniemy,
dzisiaj się rozejdziemy
na wieczny czas.
To ostatnia niedziela,
więc nie żałuj jej dla mnie,
spojrzyj czule dziś na mnie
ostatni raz.

Będziesz jeszcze dość tych niedziel miała,


a co ze mną będzie – któż to wie...
To ostatnia niedziela,
moje sny wymarzone,
szczęście tak upragnione
skończyło się.

– Tango samobójców – mruknął Bartoszak. – Zostaw!


To nasz ostatni czwartek.
– Chłopie, zaraz będzie capstrzyk. – Brona klepnął się
prawą ręką po kieszeni, w której zwykle nosił fotografię
dzieci. – Nie wiem, jak wy, chłopy, ale ja... idę. Idę spać!
Dopił resztę piwa z butelki, odstawił pustą na stolik –
dla Lemkego, podniósł się ciężko i ruszył do drzwi.
Wychodząc, zatrzymał się na werandzie, gdzie przy
butelce – drugiej już! – węgierskiego półwytrawnego
wina siedzieli: sierżant Rasiński, ogniomistrz Piotrowski,
chorąży Szewczuk i mat Bernard Rygielski. Był też
dyżurny zawiadowca stacji, starszy sierżant Najsarek.
Brona zbliżył się, posłuchał rozmowy.
– Gadałem dzisiaj z pocztowcami – mówił Rasiński. –
Oni też na posterunku całą noc. Będą się bronić. Żaden
Niemiec nie wejdzie.
– Mówili może, co z listami? – zapytał Brona. – Przyjdą?
Nie wiecie, jak na nie czekam.
– Nic nie wiem. Od dzieciaków żadnych wieści?
– Nic, cholera. Nic nie wiem. Zostały same jedne,
z babką starą, a ja tutaj.
– Napisz o przeniesienie.
– Co ty... Będzie gwóźdź w papierach.
– Ze względów rodzinnych. Może major coś wymyśli?
Dobrze się dziś zachował przy kolacji. Nikt się nie
spodziewał, że przyjdzie.
– Zupełnie jak nie on – mruknął Szewczuk.
– No co ty, przecież komendant... Zawsze był z ludźmi.
Z nami. Jestem mu potrzebny. – Brona pokręcił głową. –
Kto, jak nie ja, ogarnie ten cały harmider w papierach?
Kto? Bartoszak? Buder? Gryczman? Same pistolety,
a kancelisty żadnego!
Odszedł, jakby zagniewany, nie żegnając się; przepadł
w mroku pełnym głosów mew.
– Zadała mu baba bobu – mruknął Szewczuk. – Puściła
chłopa prawie z torbami, zostawiła z dziećmi w tej całej
Bydgoszczy, a on tu sam, daleko.
– No przecież ich utrzymuje – mruknął Rasiński. – Fach
też ma nie najgorszy. Siedzi w kancelarii ze
Zdunkiewiczem, a nie gania po placu jak wy.
– Kiedyś był niezły w strzelaniu. Z palcem w nosie
walił dziesiątkę. Dziś już on szycha.
– Zazdrościsz mu chodów u komendanta?
– Pewnie. Ale nie baby. On cały czas o dzieciach. Boi
się, czy przeżyje.
– Ja też mam małego syna, a nie nawalam – odezwał
się milczący dotąd Rygielski. – Komendant powinien go
odesłać do jakiejś kancelarii na tyłach.
– Na mnie już czas – powiedział Najsarek. – Chłopcy,
ostatni toast i w drogę. Dochodzi dziewiąta, zaraz
capstrzyk.
– Lepiej nie wyłaź przed szereg – odezwał się
Piotrowski. – Możesz przenocować u nas w willi, choćby
u mnie w pokoju. Stacja jest blisko muru, zresztą
Szamlewski na posterunku przypilnuje ci dobytku jak
własnego domu.
– Co ty mówisz? – obruszył się Najsarek. – Jestem na
służbie jak wy.
– Nie będzie przecież żadnego pociągu.
– Moje miejsce jest na stacji.
Wznieśli kieliszki ostatni raz.
– Szczęśliwego!
– Szczęśliwego poranka – mruknął Piotrowski. – Żeby
Szwaby nic nie wymyśliły.
Najsarek podniósł się, poprawił płaszcz. Włożył
czapkę.
Odchodził ponury, cichy; ostatni strażnik zamilkłego
kolejowego węzła Westerplatte. Pociągi od dawna nie
przychodziły.

Placówka Prom, od godziny 19.32

Był późny wieczór, kiedy zajmowali stanowiska na


placówce Prom, położonej w lasku na wzniesieniu po
starym forcie, nad kanałem. Trójkątny rów strzelecki
w środku lasu, skierowany prawym bokiem w stronę
bramy kolejowej, opierał się o mur odgradzający
składnicę od zatoki. Za murem był kanał portowy i nieco
z boku, przy bramie głównej – wartownia gdańskiego
Schupo, umiejscowiona niewygodnie, bo na tyłach
placówki.
Za strzeleckim rowem biegł półkoliście wał, przed nim
– plątanina zasieków i potykaczy między drzewami
odgradzająca od bramy kolejowej. Od wierzchołka
trójkąta aż do torów przebiegała zapora
przeciwczołgowa. W płytki wał wkopane były dwa
schrony – z sosnowych okrąglaków, nakryte papą
i blachą falistą, przysypane grubą warstwą ziemi – jeden
amunicyjny i do obsługi cekaemu, drugi dla erkaemistów.
Gryczman miał to wszystko w głowie, kiedy wysyłał
część ludzi dla dokończenia zasieków – późną nocą miały
całkowicie odciąć Prom od terenu koło bramy kolejowej
i pozostawić tylko dwa przejścia.
Wieczór był ciepły, wschodził księżyc, co pozwalało
prowadzić prace prawie bez latarek. Wiała lekka bryza
znad zatoki, potem zrobiło się ciszej – od strony Nowego
Portu nadpełzała lekka mgła.
Chorąży sprawdził wszystkie stanowiska.
Najważniejsze – plutonowego Władysława Barana
z ciężkim karabinem maszynowym wz. 30 na metalowym
trójnogu, z grubą lufą i rewolwerowym uchwytem na
końcu, skierowanym lejkowatym wylotem w stronę
bramy kolejowej. Drugie – z elkaemem, starym,
tęponosym maximem 08/15 na wbitym w ziemię
dwójnogu skierowanym na północ: na tory i morze.
Trzecie – na wale z erkaemem Browning wz. 28,
z widokiem na kanał portowy i ulicę Szkolną po drugiej
stronie. Kierunki ognia ustalał z porucznikiem Pająkiem
i kapitanem Dąbrowskim. Najbardziej mordercze pole
ostrzału otwierało się na wschód – w stronę stacji, gdzie
linia ognia przecinała się z ogniem placówki Wał po
drugiej stronie torów. Każdy Niemiec, który
przekroczyłby niewidzialne, wytyczone w sosnowym
lasku strefy ostrzału, wchodził w bezwzględne pole
szybkiej śmierci.
Wszystko było od dawna ustalone, zaplanowane
i przećwiczone. Gryczman zszedł do schronu, gdzie przy
skąpym świetle latarki siedział porucznik Pająk. Prawdę
powiedziawszy, wyglądał mizernie – z pochyloną głową
wspartą na rękach, okryty płaszczem.
– Coś widzę, panu porucznikowi zdrowie nie dopisuje –
mruknął chorąży.
– Chyba bierze mnie grypa – odparł Pająk. – Jakby tego
wszystkiego było mało.
– Niech pan idzie do koszar i się położy –
zaproponował Gryczman. – Ja tu dopilnuję ludzi,
zresztą... Dziś jeszcze nic nie będzie, bo major nie
zarządził pełnej obsady.
– Chyba dobry pomysł – powiedział niespodziewanie
Pająk. – Aspiryna...
– I coś mocniejszego. Na łamanie w kościach. Nie
pozwolę, żeby żołnierze widzieli, jak łatwo grypa łamie
pana porucznika.
– Żartowniś, he, he. – Pająk westchnął i klepnął
chorążego po ramieniu. – Dobra, dzisiaj to ty będziesz
bohaterem. Nie muszę ci chyba mówić, żebyś był czujny.
Ta noc na pewno nie będzie spokojna.
– Eee tam. Czekamy na wojnę od tygodnia... I co? I nic.
– Ano nic.
Pająk zbierał się do wyjścia, postawił kołnierz
oficerskiego płaszcza, potrząsnął głową i skulony,
z rękami w kieszeniach ruszył okopem do wejścia na
górę. Zatrzymał się jeszcze na chwilę, obrócił w stronę
idącego za nim Gryczmana. Zdjął z szyi futerał z lornetką.
– Jasno dziś. Może ci się przydać.
– Tak jest!
Porucznik odszedł w stronę wartowni numer jeden.
Gryczman zatrzymał się w okopie. W dusznej ciemności
rozpraszanej tylko słabym blaskiem księżyca czuł mocną
woń lasu, świeżo wzruszonej ziemi i piasku, widział
baniaste hełmy żołnierzy przy karabinie maszynowym,
daleki czerwony punkcik jarzącego się papierosa na
wale, na stanowisku skierowanym w stronę Nowego
Portu.
Ktoś szedł do niego rowem strzeleckim. Gryczman
zaświecił służbową latarką, blask na chwilę wydobył
z mroku wysoki hełm ocieniający oczy, sterczącą znad
ramienia lufę karabinu, wypchane ładownice na pasie.
– Panie chorąży, melduje się starszy legionista
Światowicz, posterunek pierwszy.
– Co tam się dzieje?
– Melduję, że na kanale portowym łodzie. W nich
uzbrojeni żołnie... Niemcy znaczy.
– Ile?
– Co proszę?
– Ile tych łodzi?
– Dopatrzyliśmy się dwóch.
– Dziękuję. Wracajcie na posterunek. Oczy i uszy
otwarte.
– Tak jest.
Gryczman odwrócił się i przeszedł się rowem, mijając
stanowisko strzeleckie i żołnierzy przysypiających na
piasku. Na jego widok jeden trącił drugiego po ramieniu;
zbudzony natychmiast wyprostował się, bo chorąży
wlepił weń czujny wzrok. Więcej nie trzeba było.
Gryczman wspiął się na ścianę rowu, popatrzył na
żołnierzy pracujących przy zasiekach.
– Koniec roboty! – zakomenderował. – Wracajcie na
stanowiska.
Znowu szedł rowem. Było cicho i ciepło, choć to już
koniec pięknego lata, pełnego słońca i białych chmur; już
wrzesień, ale jeszcze można by się kąpać w morzu.
Przysiadł na workach z piaskiem, zapalił płaskiego. Nie
zdążył skończyć – ktoś biegł rowem w jego stronę. Na
stanowisku Barana i w okopie podnosiły się głowy.
– Panie chorąży, melduje się starszy strzelec Zięba! –
wypalił krępy żołnierz. – W Nowym Porcie Niemcy
wywożą ludność. Pan chorąży powinien to zobaczyć.
– No to idziemy!
Nawet nie zgasił papierosa, tylko poszedł długimi
krokami za strzelcem. Wspiął się na wał i skulony zajął
miejsce na stanowisku – wrytym w nasyp, z którego
ponad murem można było patrzeć na kanał i wszystko,
co po drugiej stronie. Rozglądał się, nie używając jeszcze
lornetki, zresztą pomimo księżyca niewiele by zobaczył,
bo znad wody podnosiła się coraz gęstsza mgła.
Najpierw złowił ruch nisko, pod samym murem, który
odgradzał składnicę od drogi prowadzącej do bramy
głównej po tej stronie kanału. Usłyszał chrzęst, zobaczył
trójosobowy patrol niemieckich żołnierzy – bo byli to
żołnierze w okrągłych, garnkowatych hełmach, a nie
schupowcy w wysokich czapkach. Wytężał wzrok, ale
było zbyt ciemno, by mógł złowić jakiś szczegół. Zdawało
się, że mieli na ramieniu białe opaski. Kiedy wychylił się
bardziej, dostrzegł więcej patroli – pomiędzy laskiem
przy bramie kolejowej a wartownią Schupo po prawej.
Popatrzył na Nowy Port, ale w mglistych tumanach
widział tylko połamaną, zwieńczoną ostrymi szczytami
linię dachów magazynów na Nabrzeżu Oliwskim; wyższy
od nich, sterczący w górę jak słup masyw cukrowni
i spichlerza firmy Anker, kłębowisko domów za nimi
i sterczące nad tym wszystkim dwie bliźniacze wieże
kościoła.
– Tramwaje! Słyszy pan? – Zięba zdjął z ramienia
karabin. – O, teraz! Uciszcie się!
Przez mgłę, odbite od wody, doszło do nich skrzypienie
metalu. Coś ruszało się po drugiej stronie kanału,
w prześwitach między magazynami.
– Zachować czujność – powiedział Gryczman do
obsady erkaemu: Zięby, starszego strzelca Dominiaka
i jeszcze jednego żołnierza. – Meldować o wszystkim, co
zauważycie.
Zsuwał się raczej, niż schodził z położonego na wale
stanowiska. Był przy schronie amunicyjnym, kiedy
z lewej usłyszał okrzyk: „Stój! Kto idzie?”, i potem jakiś
podniesiony, zimny głos. Rozpoznał majora.
Sucharski nie zaskoczył placówki. Nikt nie spał. Major
był spięty, poruszał się szybko, gwałtownie, tak jak
człowiek wystawiony na lodowaty chłód próbuje ogrzać
się szybkimi ruchami rąk. Był bez płaszcza, w czapce
polowej, przy pasie miał oczywiście pistolet.
– Długo mam czekać na meldunek?! – wypalił, ledwie
wszedł do okopu.
– Melduję pełną gotowość bojową. Obecni wszyscy,
porucznik Pająk udał się do koszar po... lekarstwo.
– Coś zaszło?
– Schupowców wymieniono na żołnierzy z białymi
opaskami, a na kanale widzieliśmy motorówki
z uzbrojonymi ludźmi. W Nowym Porcie trwa ewakuacja
ludności. Kursują tramwaje, a jest za późno, ostatnie
zjeżdżają zwykle około dziesiątej.
– Czy pan sam potwierdził te meldunki?! – Oblicze
Sucharskiego było suche i skupione, nieprzyjazne, złe,
jakby odgrodził się murem od własnych żołnierzy.
– Tak jest, sprawdziłem wszystko osobiście.
– Gryczman, ja na pana liczyłem jak na starego
żołnierza! – wypalił zimno major. – Miałem ochotę
pozostawić pana w stałej załodze, a pan mi rozsiewa
nieprawdopodobne wiadomości. Za mało pan służył i nie
zdaje sobie sprawy, jak to wpłynie na dyscyplinę
żołnierzy!
– Tak jest! – mruknął ponuro Gryczman, który służył
zbyt długo, żeby wdawać się w niepotrzebne dyskusje
z komendantem.
– Ja pana usunę z tej placówki! Za takie bzdury! Jakie
łodzie? Jakie opaski?!
Nagle ucichł, może szukając właściwych słów, a wtedy
jak na zawołanie zza muru doszedł ledwie słyszalny
chrzęst kroków. Szedł niemiecki patrol; mijał pewnie
Prom, wracając do bramy kolejowej.
– Pan major może sam sprawdzić.
– To proszę za mną!
Sucharski skierował się nie na stanowisko, ale dalej,
pod wartownię Schupo, na platformę obserwacyjną na
szczycie wału, zakrytą przez gałęzie drzew. Wszedł tam
sam, pokazawszy Gryczmanowi, aby został. Nie było go
jakiś czas – pewnie się rozglądał. Chorąży wsłuchiwał się
w jego świszczący oddech i niespodziewanie dla siebie
usłyszał monotonny głos komendanta:
– To nie policja gdańska. Żołnierze. Taaak.
Zastukały obcasy, major schodził w dół. Zatrzymał się
jakiś półprzytomny, spojrzał na Gryczmana, jakby
zobaczył go pierwszy raz w życiu.
– Widocznie nie wierzą schupowcom i obsadzili
wartownię rezerwami policji – wymamrotał.
Z drugiej strony kanału doszedł stłumiony pisk i zgrzyt
szyn.
– O świcie zejdziecie z placówki, jak w rozkazie
dziennym.
Odszedł w mrok, zupełnie bez słowa, bez pożegnania,
pozostawiając Gryczmana samego i ponurego.

Placówka Wał, po godzinie 21.15

– Słyszeliście? – wydyszał legionista Pokrzywka. – Tam,


za bramą. O, znowu!
– Zakochani, panie kapralu – mruknął strzelec
Pożarecki. – Na poprzedniej warcie wypłoszyłem jakiegoś
gagatka z gamratką.
– Chodźcie do stacji – zadecydował kapral Szamlewski.
– Sprawdzimy to.
Na placówce było ich tylko trzech. W dodatku nie
obsadzali stanowiska strzeleckiego na wale przy
pierwszym bunkrze amunicyjnym, ale patrolowali
okolice bramy kolejowej. Pojedynczy tor idący
z Wisłoujścia rozchodził się na cztery szlaki obiegające
szerokim łukiem dwa szeregi bunkrów amunicyjnych
i idąc brzegiem morza, dochodził aż do magazynów przy
basenie amunicyjnym. Przy samej bramie szarzał mały
budyneczek stacji, nakryty dachem z czerwonawych
dachówek, a po drugiej stronie toru – długa wiata
elektrogeneratora do przetaczania wagonów.
Szamlewski i jego ludzie pilnowali tutaj już tylko
honoru i prawa Rzeczypospolitej do własnego skrawka
wybrzeża we wrogim Gdańsku. Magazyny od dawna
świeciły pustkami, z rzadka pojawiał się tutaj pociąg,
a raczej wagon z zaopatrzeniem dla załogi.
Ostrożnie, trzymając broń w pogotowiu, podchodzili
pod mur, między zasiekami a budynkiem stacji. Cisza.
Tylko daleko lekko szumiało morze rozbijające się
o brzeg.
Szamlewski ostrożnie wskoczył na podwyższenie przy
murze – najpierw zdjął z głowy czapkę i podniósł ją na
kiju nieco nad poziom muru. Nic. Wtedy ostrożnie
wyjrzał. Zobaczył wilgotną ciemność i ledwie widoczne
w księżycowej poświacie pnie drzew – młodych dębów
i olch pleniących się niczym zielsko. Miał chęć poświecić
sobie latarką, ale w ten sposób zdradziłby własne
stanowisko. Nasłuchiwał długą chwilę. Nic.
Zeskoczył na ziemię, nasunął czapkę, skinął na swoich
ludzi.
– Idziemy.
Podążali powoli torem do stacji. Kapral obrócił się
w stronę morza i odgradzającej ich od niego linii
zasieków. Pusto. Księżyc srebrzył dach budynku, na
trawie prawie widzieli swoje cienie.
Cicho trzasnęły drzwi od mieszkania zawiadowcy.
Wyszedł Najsarek – bez munduru, w koszuli i spodniach
na szelkach. Uśmiechnął się.
– Dobry wieczór. Może pan kapral ma jakieś wieści? –
zapytał.
– W najbliższych dniach tylko złe.
– Nie, nie, panie Szamlewski. Słucham właśnie radia,
Warszawa nadawała komunikat, że stosunki z Niemcami
nie są już tak naprężone i może da się załatwić wszystkie
sprawy na drodze rokowań.
– Słowa, wszystko słowa. Nie masz pan papierosa?
Najsarek bezradnie pomacał się po kieszeniach.
– Cholera, zostawiłem w kasynie. Teraz nie pójdę.
– Dobrej nocy. Niech pan się zdrzemnie. Czuwamy.
Odchodzili powoli, pozostawiając zawiadowcę
w drzwiach. Szamlewski poprowadził ich na placówkę –
obeszli wał wokół wielkiego schronu amunicyjnego,
zapadli na stanowisko i usiedli na drewnianych
okrąglakach. Pożarecki bez pytania wyciągnął sporty,
strzelił benzynową zapalniczką. Szamlewski zapalił
schaboszczaka; jak zwykle dym pozwolił zebrać myśli,
rozluźnił uścisk w dołku.
Palili, nie przerywając obserwacji, tylko we dwóch, bo
Pokrzywka nie lubił dymu. Wreszcie Szamlewski wstał,
przeszedł się do krawędzi lasu, wyjrzał na plażę.
Nasłuchiwał, ale dochodziły do niego tylko rozmowy
własnych ludzi.
– Twoja kochana już na pewno nie będzie na ciebie
czekała – powiedział Pokrzywka. – Ona tam się bawi, a ty
tu leżysz i ślipie wytrzeszczasz jak kociak.
– Niech się bawi. Młoda jest. Ja przynajmniej wiem, co
to kobieta. A ty jak mnich, jeszcze baby prawdziwej nie
widziałeś. A jak będzie wojna, zobaczysz kostuchę. I do
Świętego Piotra!
– Ja do Piotra? Ciebie to nawet z rogami nie chcieliby
przyjąć, bobyś im wszystkie diablice zbałamucił.
– Powiadasz? Jeszcze się wybierzemy. Do Gdyni, jak
szef pozwoli na przepustki. One nawet we wrześniu
przyjeżdżają.
– Eeee, ale nie nauczycielki.
Między drzewami od strony torów narodził się
rozkołysany blask latarki.
– Stój, kto idzie?!
– Ront, kapitan Dąbrowski! Hasło: Kraków.
Szamlewski natychmiast wrócił na stanowisko.
Dąbrowski wyszedł z mroku, za nim czterech żołnierzy.
Zrobiło się jaśniej i jakby... weselej.
– Meldujcie, co się dzieje!
– Panie kapitanie, dziwne hałasy w lasku za bramą.
Kiedy wyjrzałem, ucichły. Może to jakaś parka.
– Obserwujcie to bacznie. No, trzymajcie się.
Dąbrowski zlustrował bramę, stację i wiatę. Było tak
cicho, tak spokojnie. Nad kanałem wisiała mgła, która
tłumiła wszystkie odgłosy.
I nagle zegar na wieży kościoła w Nowym Porcie zaczął
wybijać godzinę. Słuchali uważnie każdego
przytłumionego uderzenia jak bicia serca. Dwanaście.
Zaczynał się nowy dzień. Pierwszy września tysiąc
dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.
– Uważajcie, bo Hitler lubi nieparzyste dni –
zażartował Dąbrowski. – Za mną marsz!
Ront odszedł, poprzedzany światłem latarki, prosto na
tory, obchodząc zaporę i zasieki, kierując się w stronę
placówki Prom.
Szamlewski patrzył za nim, a serce dławił mu
nieprzyjemny skurcz. Sięgnął za ucho, wydobył
przygaszonego sporta, zapalił, próbując skupić cały
niepokój w palcach ściskających papierową tulejkę pełną
grubo krojonego tytoniu.

Placówka Prom, piętnaście minut później

Aby dojść do posterunków Gryczmana, Dąbrowski musiał


wrócić torem w stronę wartowni numer pięć, a potem
przejść nieopodal kasyna podoficerskiego, omijając
zasieki, zdradliwe potykacze i przeszkody naszykowane,
na wypadek gdyby jakiś nadgorliwy Niemiec sforsował
krzyżowy ogień Promu i Wału i zapuścił się aż do samego
serca placówki. Skręcili w dróżkę biegnącą przez las,
między sosnami. Wkrótce okrzyknięto ich z rowu.
Znów to samo: hasło, wartownik oślepiony blaskiem
latarki, meldujący regulaminowo, prowadzący ich
rowem do schronu, gdzie czekał skamieniały jak posąg
Gryczman. Jego twarde, zawsze naprężone oblicze było
posępne.
– Meldujcie!
– Hałasy w Nowym Porcie, Niemcy ewakuowali
mieszkańców. Widzieliśmy i słyszeliśmy tramwaje.
Posterunek przy bramie meldował o łodziach pełnych
Niemców. Żołnierze zmienili schupowców w wartowni.
– Sporo tego. Nie meldowaliście?
– Panu majorowi. Był na inspekcji.
– Dziękuję. Spocznij. Pełnijcie dalej służbę.
– Panie kapitanie – powiedział z naciskiem Gryczman –
pierwszy raz mam prośbę.
– Nieczęsto ci się to zdarza. Słucham?
– Za cztery godziny mamy zejść z placówki,
pozostawiając posterunek przy bramie. Chciałbym zostać
dłużej, bo nie podoba mi się to wszystko.
– Ja rozkazów majora nie zmienię.
– Tak jest!
Dąbrowski chciał się odwrócić, ale się wstrzymał.
– Jesteście tu wystarczająco długo, żeby wiedzieć, jaka
jest sytuacja. Jeśli znajdziecie pretekst, możecie
zatrzymać ludzi dłużej.
– Tak jest. Dziękuję.
Dąbrowski skierował się do wartowni numer jeden na
skraju lasku, nieopodal kasyna, niskiej betonowej
budowli o płaskim dachu ozdobionym kominem. Stojący
na zewnątrz na warcie szeregowy zasalutował i wpuścił
go bez słowa. Kapitan przeszedł przez korytarzyk, skręcił
w lewo do sali żołnierskiej, gdzie wszyscy zerwali się
z miejsc, odmachnął ręką na meldunek plutonowego
Budera i zatrzymał się przy stole, na którym stała
łącznica telefoniczna.
– Łączcie z koszarami, z pokojem dowodzenia.
Dyżurny zakręcił korbką induktora, podniósł
słuchawkę, podał kapitanowi.
– Mówi Dąbrowski – powiedział, słysząc głos majora. –
Sprawdziłem teren, jakieś hałasy za bramą kolejową,
a o Nowym Porcie chyba już wiesz. Przed dziewiątą
wieczór wyszły w morze wszystkie statki.
– Tak, widziałem – odburknął major. – Środki
ostrożności. To na wszelki wypadek.
– Na latarni morskiej czerwone światło.
– Wjazd do portu został zamknięty na noc. Co w tym
dziwnego?
– Niemcy coś szykują. Za dużo tego wszystkiego.
– Nie przez telefon. Wracaj zaraz.
– Idę.
Oddał słuchawkę i powiódł wzrokiem po twarzach
żołnierzy, zaczynając od grubo rzeźbionego oblicza
Budera.
– Zachować czujność jak zwykle – powiedział. – Ta noc.
Nic już nie dodał. Wolałby, żeby się już skończyła.
Podciągnął lewy rękaw i spojrzał na zegarek.
Wskazówka sekundnika obracała się w kółko, pędziła
wręcz po tarczy w oszałamiającym tempie.
Wstał i wyszedł, prosto na światło księżyca
rozproszone na kwietnych klombach pod ścianami
wartowni.

1 IX 1939, nowe koszary, godzina 1.05

Wkrótce przed powracającym rontem otworzył się plac


sportowy, a za nim zamajaczył płaski, rozszerzający się
na południu budynek nowych koszar. Dąbrowski
odprawił żołnierzy i wszedł, wbiegł właściwie na górę, na
wysoki parter, po czym skręcił w lewo, w klatkę
schodową oświetloną jasno żarówkami. Nim wszedł do
pokojów dowodzenia, zatrzymał się na widok blasku ze
świetlicy. Zajrzał tam.
Żołnierze nie spali. Kilku z nich – czterech, może
pięciu, nie policzył ich dokładnie, bo i po co – siedziało
nad dębowymi stołami i pisało listy. Powoli, z namysłem,
maczając stalówki w kałamarzach. Byli tak cisi, tak
spokojni, że przez głowę kapitana przebiegła nagła myśl:
czy zdają sobie sprawę, że te listy mogą nigdy nie dojść
do adresatów? Nigdy nie przejmie ich poczta, nie trafią
do worków, nie będą rozdzielane w wagonach. Nigdy
stary, poczciwy listonosz nie powiezie ich skrzypiącym
rowerem polną drogą między lipami i wierzbami
roniącymi złote jesienne liście...
Odwrócił się i wszedł do pomieszczeń dowodzenia.
Major Sucharski leżał w mundurze na sofie, przykryty
płaszczem. Nie spał. Światło było zgaszone, lampa przy
stole paliła się, odwrócona do ściany, nakreślając wielką
żółtą plamę blasku, zahaczając przy okazji o portret
marszałka Rydza-Śmigłego.
– Sprawdziłem warty, wszystko gra. Nie widać, żeby
coś się miało zacząć, ale jesteśmy gotowi.
Major poderwał się raptownie. Rzuca się jak ryba
w wodzie, pomyślał Dąbrowski.
– Na pewno nie dziś.
– Na pewno? Lepiej niech obsady placówek zostaną na
miejscu, kiedy zrobi się jasno. Przynajmniej do południa.
– Nie zgadzam się. Musimy oszczędzać żołnierzy.
Znów te zdawkowe, nieznoszące sprzeciwu słowa.
Dąbrowski westchnął, zdjął płaszcz; tak jak stał, położył
się na drugim posłaniu. Westchnął.
Nagle zadzwonił telefon. Głośno, natarczywie.
Sucharski poderwał się pierwszy. Chwycił słuchawkę.
Czekał.
– Łączę z Komisariatem Generalnym w Gdańsku –
odezwał się telefonista.
– Die Gäste gehen gerade über die Brücke18 – powiedział
głos. Sucharski rozpoznał radcę Arleta.
Trzask, połączenie zerwane. Komendant, blady
i nieprzenikniony, odłożył słuchawkę powoli, jakby czas
się wydłużył.
Ale nie, tak nie było. Zegar na ścianie nieubłagalnie
tykał. Major niemal czuł, słyszał chrzęst, z jakim
wskazówka przesunęła się na godzinę pierwszą
czterdzieści pięć.

Placówka Prom, godzina 4.07

Świt już się zbliżał, już nadchodził, powoli, leniwie, jak


zwykle pod koniec lata. Od północnego zachodu wiała
lekka bryza, na już błękitnawym niebie pojawiały się
pierwsze, pojedyncze chmury. Nad kanałem i bramą
kolejową wisiała lekka i przejrzysta mgiełka, pierwsze
ptaki zaczynały świergotać w gałęziach drzew, choć do
pełnego wschodu było jeszcze sporo czasu.
Gryczman poderwał się, ledwie wartownik potrząsnął
go za ramię. Obok z niewygodnego, uczynionego
z okrąglaków posłania wstawał plutonowy Baran.
Krótkie spojrzenie na zegarek – kończyła się służba.
– Obudź resztę chłopaków – rozkazał chorąży. – Coś się
działo?
– Melduję, cisza. Trochę trzasków za murem.
Nierozpoznane.
Chorąży poprawił mundur, wsunął ledwie widoczne
fałdy kurtki pod pas, ułożył skośny pasek przechodzący
przez ramię i wyskoczył ze schronu. Na zewnątrz był
przedświt, mokry, nadmorski, pełen woni piasku i kurzu,
jak zwykle w okopie.
Żołnierze już się zbierali: ci, którzy mieli wartę, trwali
na stanowiskach, śpiących wyrwali ze snu koledzy.
Czas ich gonił. Było prawie wpół do piątej. Powinni
zejść z placówki, pozostawiając tylko posterunki. Ale
Gryczman czekał, oglądał się na plutonowego, jakby sam
nie chciał podjąć decyzji.
– Musimy schodzić, Władek – powiedział w końcu do
Barana. – Rozkaz jest rozkaz.
– Schodzimy o świcie. Z głównej placówki, kiedy lada
chwila ma zacząć się wojna. – I dodał ciszej: – Ja bym
został. Jeszcze nie czas.
Gryczman policzył ludzi.
– Dominiak, Zdeb, Nowicki, Uss, zostaniecie na
placówce. Pobierzcie materiały z jedynki i zróbcie
solidny kozioł z drutem kolczastym. Zastawcie nim
ścieżkę do muru. Potem możecie wracać do koszar.
Dopilnuje was... kapral Stopiński.
Wezwany skrzywił się, wcale nie było mu w smak
pilnować strzelców, podczas gdy koledzy będą zapadać
w miękki sen w ciepłych koszarach.
– Wedle rozkazu.
– Panie chorąży, telefon! – zawołał dyżurny
obsługujący łącznicę.
Gryczman cofnął się pod drzewo, przyłożył do ucha
słuchawkę.
– Podoficer służbowy Łopatniuk – zabrzmiał głos. –
Macie wracać do koszar. Co wy tam robicie, do cholery?!
– Tak jest. Wracamy.
Oddał słuchawkę, obrócił się do swoich.
– Za mną, dwójkami zbiórka!
I wtedy padł strzał!
Suche klaśnięcie, stłumione przez liście i korony
drzew, nie wiadomo gdzie, skąd, a przede wszystkim – do
kogo strzelali?!
– Na stanowiska!
Zawrzała krew. Strzelcy jeden przez drugiego skakali,
biegli, kryjąc się w rowach, zajmując stanowiska,
przeładowując karabiny, zastygając z palcami na
spustach.
– Łącz z koszarami, z majorem.
Po chwili dyżurny podał mu słuchawkę.
– Melduje się chorąży Gryczman. Panie majorze,
obsadziłem ponownie placówkę Prom. Usłyszeliśmy
strzał od niemieckiej strony.
– Jaki strzał? – jęknął Sucharski. – Gryczman, ja was
oddam pod sąd! Macie tam siedzieć i tylko obserwować.
– Tak jest.
Cisza, długa cisza.
– Panie majorze, odmeldowuję się. Sprawdzimy
i wracamy.
Gryczman uczynił ruch, jakby chciał rozbić ebonitową
słuchawkę o łącznicę. Był wściekły, on – weteran Wielkiej
Wojny – stał z obliczem szarym niczym głaz.
– Plutonowy – powiedział, cedząc słowa, do Barana –
sprawdź to! Idź do wartowników, zbierz meldunki.
Baran trochę się trząsł, telepały nim chłód i chyba
strach. Coś wisiało w powietrzu. Przyciskając hełm,
posłusznie wyskoczył z rowu, potruchtał do muru, wspiął
się na wał i wyjrzał.
W łącznicy z hałasem opadła klapka. Dyżurny podał
słuchawkę chorążemu.
– Tu Łopatniuk. Co wy tam, do diabła, robicie? Major
jest wściekły! Mam przekazać rozkaz: natychmiast
wracajcie do koszar.
– Taaajest! Spocznij! – zakomenderował do swoich. –
Zamaskować stanowiska, zbieramy się. Ci, których
wymieniłem, zostają sporządzić kozioł. Reszta za mną.
– Nic nie widziałem! – zakrzyknął powracający Baran.
– Pusto, cicho w Nowym Porcie. Nawet te patrole znikły!
– Sprawdź dalej, tam. – Chorąży wskazał w stronę
bramy kolejowej. – Melduj przez telefon. Uwaga!
Dwójkami za mną marsz!
Zbierali się. Gryczman czuł się, jakby wracał po klęsce.

Wartownia numer 1, godzina 4.15

Kapral Trela poderwał się na odgłos strzału. Spoczywał


w lekkim półśnie, dając chwilowe wytchnienie nerwom,
bo przecież zaraz miał rozprowadzać nową wartę.
Odrzucił koc, jego spojrzenie pobiegło po betonowych
ścianach, pryczach ze śpiącymi kolegami, otwartych
drzwiach do aresztu, piecu z brązowych kafli... Aż do
wyjścia.
Po chwili był już na nogach. Otworzył stalowe drzwi
i wypadł na zewnątrz. Spojrzał na wartownika – ten
także słyszał hałas – zdjął z ramienia karabin, zaczął
wodzić lufą po gałęziach drzew.
– Gdzie to mogło być? Widzieliście coś?
– Gdzieś tam, panie kapralu. – Strzelec rozpoznał go po
głosie. – Za murem, koło ślepej bramy.
Trela cofnął się do wartowni, przebył korytarzyk,
poszedł w lewo, do izby żołnierskiej, z niej w prawo, do
izby dowódcy. Pochylił się nad pryczą, gdzie chrapał,
sapał i poświstywał – zupełnie jak parowóz – plutonowy
Buder. Trela potrząsnął go za łokieć, ale śpiący wyrwał go
i obrócił się na bok.
– Przecież nie śpię! – rzekł z wyrzutem.
– Panie plutonowy, strzał w lasku koło stacji!
Buder sapnął, podniósł się, aż jęknęły sprężyny,
odrzucił ciemnozielony koc i spuściwszy nogi na podłogę,
wzuwał błyszczące buty z cholewami.
– Rozkazuję wzmóc czujność!
– Tylko tyle?– Trela oblizał wargi. – Tam wojna się
zaczyna.
– Nie ja dowodzę składnicą. Obudź chłopaków. Dość
tego leżenia. Która godzina?
– Czwarta dwadzieścia dwie.
– Idź rozprowadzać warty. Nie rób, kurnafelek,
zamieszania.
Trela odszedł nieco obrażony. Nie wiedział, o jakie
zamieszanie chodziło Buderowi.

Brama główna, około godziny 4.40

Świt błyskał już w gałęziach drzew, ustępująca noc


odsłaniała klomby kwiatów, dwa ceglane słupy bramy
głównej i okalający placówkę wilgotny mur, nad którym
sterczał dach wartowni Schupo. Dzień wstawał pogodny,
z lekką mgiełką daleko na morzu.
Trela skończył rozprowadzanie wart koło głównej
bramy. Przechodził właśnie obok wartowni gdańskiej
policji, kiedy usłyszał jakiś głos mówiący po niemiecku.
Rozejrzał się, ale nic nie zobaczył – stłumiony pogłos
dochodził zza muru. Kiedy Trela się cofnął, ujrzał, że
stojąca obok budynku i górująca nad murem drewutnia
ma otwarte drzwiczki na strychu. Pierwsza myśl była
taka, że schupowcy obserwują placówkę, ale nikogo nie
widział. Ostrożnie podszedł pod bramę główną.
– Można to zdjąć? – Wartownik wskazał żelazną sztabę
blokującą drzwi. – Już rano.
– Czekajcie jeszcze. Co to za dymy?
– Pancernik tak kopci.
Trela odsunął się w bok, wszedł na kolejne
podwyższenie w narożniku muru, wyjrzał na kanał
portowy, na Wisłoujście. Schleswig otoczony był chmurą
dymu, a wokół jego lufy uwijał się dymiący równie
mocno holownik Danzig.
– Uruchomił maszyny – powiedział Trela, schodząc. –
Jest przy nim holownik.
– Pewnie będą go ciągnąć do wylotu kanału. Znaczy
odchodzi nasz gość. Nie będzie wojny.
– Tak czy owak – podsumował Trela – muszę o tym
zameldować.
Odwrócił się i ruszył w stronę wartowni numer jeden.

Południowy mur koło placówki Prom,


godzina 4.48

Plutonowy Baran doszedł do muru na prawym skrzydle


Promu, tuż przy zasiekach, gdzie było kolejne
podwyższenie, z którego mógł widzieć Nowy Port i kanał.
Niepokoiły go hałasy przy wartowni Schupo i szerokie,
ciemne smugi dymu od strony Wisłoujścia, tam gdzie stał
pancernik. Wskoczył na schodki, wystawił głowę nad
mur, nad gałęzie dębów i olch...
Podmuch, gwizd ogłuszający zmysły!
Stary świat odchodził w niepamięć! Wybuch,
nieuchronny jak śmierć, wyrzucił go w powietrze,
a potem cisnął w dół, plecami na zasieki, które
plutonowy osobiście rozwieszał na kozłach między
drzewkami.
Świat pękł na pół. Westerplatte zadrżało, ziemia
podniosła się w posadach i rozpętało się piekło. Słyszał
niski, dudniący odgłos armatnich strzałów, zobaczył
walący się mur; ceglane odłamki latały w powietrzu jak
ptaki w huraganie. Drzewa waliły się, ścięte pociskami,
a w na wpół ogłuszonej głowie huczały grzmoty
wystrzałów i wybuchów. Pył eksplozji pokrył niebo
i ziemię.
Plutonowy nie wiedział, jak wyplątał się z drutów
kolczastych, pozostawiając na nich strzępy munduru,
a może i kawałki ciała. Zgięty leciał rowem strzeleckim
Promu, kiedy ktoś chwycił go wpół, chciał zatrzymać,
a gdy to się nie powiodło – zaprawił hakiem w żołądek
i rzucił plecami na piaszczystą skarpę. Baran widział nad
sobą ponurą gębę Gryczmana, jego otwarte do krzyku
usta, podczas gdy w głowie wirował mu głos chorążego,
bijący mocniej niż działa z drugiej strony kanału:
– Kryć się! Do schronuuu!
Otrzeźwiał, chociaż prawie nic nie słyszał, poprawił
hełm, a wtedy dowódca poderwał go z ziemi i popchnął
w stronę schronu.
– Bierz kaem! – wrzeszczał Gryczman. – Zaczęło się!
Byli w środku ogniowej artyleryjskiej burzy. Pociski
z ogromnych dział Schleswiga-Holsteina –
z dwieścieosiemdziesiątek w przedniej wieży,
stopięćdziesiątek z kazamat artyleryjskich
i osiemdziesiątekósemek z pokładu – zmiotły domy
i warsztaty w Nowym Porcie, tuż przy nabrzeżu koło
Zakrętu Pięciu Gwizdków. Rozniosły dach wartowni
Schupo, poszczerbiły ceglany mur wzdłuż kanału. Waliły
płasko, łamiąc gałęzie drzew, żłobiąc głębokie bruzdy
w lesie, zrzucając im na głowy połamane gałęzie.
Zawtórowały im karabiny maszynowe zza kanału. Nagle
na wyniosłych wieżach i dachach spichlerzy Anker
i Prowe, na latarni morskiej i magazynach portowych
zapaliły się jak małe słońca lufy niemieckich cekaemów –
prujących seriami i smugowymi pociskami prosto
w Prom, wartownię pierwszą, koszary i las osłaniający
resztę obiektów składnicy.
Pociski przenosiły Prom – przelatywały nad nim jak
smugowce zostawiające krechy rozmazanego światła,
tworząc jakby baldachim. Z lewej i prawej waliły wciąż
nowe pociski z pancernika, wstrząsając ziemią,
obsypując ich piachem. Nie było czasu biec do schronu;
kto tylko żyw krył się w rowie, wciskając głowę w grunt,
poruszając niezdarnie rękami jak pełzający owad – aby
tylko wcisnąć się, wbić w dno, zasłonić przed grzmiącą
i świszczącą śmiercią.
– Do schronów! Wszyscy do schronów! – zagrzmiał
Gryczman.
Sam pierwszy poderwał Dominiaka i pchnął go,
a raczej wrzucił w otwartą klapę drewnianego bunkra.
Krzyknął na Barana, który przychodził już do siebie,
bezradnie kręcąc głową z otwartymi szeroko ustami,
i wskazał mu kierunek ucieczki.
Wpadali w panice, rozdygotani, potykając się.
Gryczman rozgryzł zimny, nieprzyjemny lęk pełzający
w sercu, w ramionach, w głowie, zmusił się do
wyprostowania. Kiedy obejrzał teren, zobaczył
rozwalony mur, poprzewracane drzewa i ogromną
chmurę dymu wznoszącą się nad stacją kolejową
i zakrętem kanału. Wszedł do schronu jako ostatni, stanął
w przejściu, jak gdyby zagradzając drogę ucieczki.
Odezwał się:
– Chłopaki, do broni! To nie poligon, to wojna. Baran,
przygotować cekaemy! Natychmiast po ustaniu ognia
zająć stanowiska! Z otwarciem ognia czekać na mój
rozkaz. Słyszycie? Na rozkaz!
Sam pierwszy rzucił się, aby otwierać skrzynki
z taśmami do karabinów maszynowych.
– Elkaem na lewe skrzydło! – rozkazywał, biorąc
kolejną skrzynkę. – Cekaem kierunek na bramę kolejową.
Kapral Zdeb z erkaemem na prawe skrzydło, na mur.
Uważajcie! Niemcy zaraz przestaną strzelać. Wtedy
ruszą! Na waszych cekaemach jest cały ciężar odparcia
pierwszego ataku. Powtarzam: strzelacie na mój wyraźny
rozkaz. My ich musimy zaskoczyć, nie oni nas!
I nagle przycichł przygłuszony i jakby szorstki trzask
karabinów maszynowych, wciąż jednak grzmiały
stłumione wybuchy ciężkich pocisków. Gryczman
odsunął się, by zrobić przejście.
– Na stanowiska.
Nikt się nie ruszył. Chorąży widział blade, skurczone
twarze strzelców i legionistów, zatrzymanych
w roztrzęsionym czekaniu, porażonych falą pierwszego
strachu, jaki wywołuje rozpoczęcie wojny. Serca
w nogach, nie w piersi. Nie mógł uczynić nic więcej, niż
wyskoczyć pierwszy, wyprostować się, choć serie szły mu
nad głową, i krzyknąć:
– Za mną, szlag! Ja tu stoję, a kule mnie mijają, was też
miną!
I nagle Baran, który wyglądał na najbardziej
przestraszonego, wyskoczył, dźwigając ciężki cekaem
i szarpiąc za sobą Zdeba. Za nim Gryczman wyciągnął
Dominiaka. Wypadli do rowu, przeoranego na
krawędziach, pełnego połamanych gałęzi sosen. Baran
z taśmowym skoczyli na środkowe stanowisko,
chronione ścianami rowu i workami z piaskiem.
Wspólnymi siłami ustawiali cekaem wz. 30 – z gładką,
szeroką lufą, a właściwie chłodnicą – na trójnogu
i kierowali go na pierwszą zaporę ogniową. Stary maxim
08/15 był już na lewym skrzydle, erkaemy na prawym,
a Gryczman krzyczący: „Granaty!” sam nurkował w głąb
schronu amunicyjnego, wynosił skrzynki i rozdawał
podwładnym spłaszczone kule śmierci – każdemu dwa
granaty obronne i dwa zaczepne.
Kapral Zdeb zatrzymał się nagle, podnosząc w górę
okrwawioną lewą rękę.
– Dostałem – powiedział spokojnie. – Prawie nie boli.
– Dominiak, opatrz go! – rozkazał Gryczman, a potem
wyprostował się, bo ktoś z prawego skrzydła krzyknął,
przykładając ręce do ust:
– Panie chorąży! Idą! Tam, na lewo, wzdłuż wybrzeża.
Jeden, dwóch, drużyna... pluton!
Gryczman wyrwał pistolet z kabury.
Niemcy!

Nowe koszary, godzina 4.48

Podoficer służbowy plutonowy Łopatniuk od razu zerwał


się ze snu, kiedy ciężkie pociski pancernika wybuchły
wśród drzew z ponurym łoskotem. Otworzył oczy, jeszcze
zanim w południowe ściany budynku uderzyła nawała
krzyżujących się wściekle, tłukących szyby
i rozbijających okna serii wystrzeliwanych przez
karabiny maszynowe ze składów i spichlerzy Nowego
Portu. Plutonowy nie zawahał się ani nie okazał strachu.
Przełączył wtyczki, zakręcił korbką induktora i przyłożył
do ucha słuchawkę, czekając na połączenie z pokojem
dowodzenia. Nie zdążył nic powiedzieć, od razu usłyszał
stłumiony głos majora Sucharskiego:
– Tak, słyszę! Zarządzić alarm załogi!
Łopatniuk przekręcił ebonitowe włączniki dzwonków
uruchamiające alarm. Natychmiast w całych koszarach
zabrzmiał złowieszczy, natarczywy brzęczyk; podobne
rozległy się w całej składnicy: w wartowniach, w willach
podoficerskiej i oficerskiej, w żołnierskich izbach,
zrywając na nogi wszystkich, którzy nie mieli służby.
Na parterze, w pokoju dowodzenia, Sucharski podniósł
się z sofy już na brzęk pękającego szkła, gdy pierwsze
serie Niemców poczęły siec południową stronę budynku.
Nie spał, leżał tylko przykryty płaszczem, oczy miał
błyszczące i czujne, jakby w ogóle nie potrzebował snu.
Odebrał telefon Łopatniuka, po czym pobiegł na korytarz,
potem schodami w dół do sutereny – do pomieszczenia
radiostacji ukrytego głęboko za żelbetowymi ścianami,
między magazynem amunicyjnym a kotłownią. Otworzył
drzwi z trzaskiem i chwycił za ramię siedzącego przy
urządzeniu sierżanta Rasińskiego z taką siłą, że podoficer
omal nie krzyknął.
– Nadawaj: „Na pomoc, jesteśmy napadnięci. Jurand”.
– Panie majorze, jak? Do kogo?
– Do wszystkich. Do Komisariatu, do Dowództwa
Lądowej Obrony Wybrzeża!
– Tak jest, zaraz szyfruję!
– Nadawaj otwartym tekstem!
Jak nagle wpadł, tak teraz się uspokoił. Wyszedł, nic
nie mówiąc, wrócił na górę, sadząc po dwa stopnie naraz.
Wybuchła wojna, a nie prowokacja! Po pierwszych
strzałach świat, a właściwie misterny świateczek majora
dosłownie walił się w gruzy.

Nowe koszary, pokój dowodzenia, godzina 4.55

Dąbrowski był wolniejszy niż Sucharski, a może po


prostu bardziej zmęczony, bo świeżo wrócił z obchodu
z rontem wszystkich posterunków. Poderwał się z łóżka
wstawionego do pokoju dowodzenia dopiero po
pierwszych seriach znad kanału; dociągnął pas, poprawił
bluzę. Cały czas słyszał brzęk rozwalanego szkła
lądującego na podłodze i w tle ogromne, przytłumione
detonacje. Gdy wyszedł z pomieszczenia, zaryzykował
spojrzenie przez okno na wschód i ograniczane
skrzydłem koszar południe.
Westerplatte było w ogniu, w piekle wystrzałów.
Ledwie widział palące się budynki warsztatów
portowych Rady Portu i Dróg Wodnych przy Zakręcie
Pięciu Gwizdków. Dym z nich zasnuwał okolicę – zbite,
ciemne, brązowoczarne obłoki wznosiły się nad
składnicą. Raz po raz w regularnych odstępach
przeplatały je błyski z artylerii Schleswiga-Holsteina.
Towarzyszyły im długie, żółte strugi ognia. Ciężkie
granaty padały w las, wyrzucały fontanny ziemi oraz
płomienie, jakby każdy z nich rozpalał małe piekło
z piorunami i błyskawicami. Okręt, widoczny tylko dzięki
błyskom strzałów, przypominający zionącą ogniem górę
spowitą w chmury dymu, walił do nich ze wszystkich luf.
Bez trudu kapitan rozpoznawał powtarzający się raz na
jakiś czas suchy grzmot głównej artylerii, huk mniejszych
dział w burtowych kazamatach, wyróżniający się stukot,
równomierne terkotanie automatycznych
dwudziestomilimetrowych działek. Chociaż koszary
trzęsły się od wybuchów, umysł Dąbrowskiego pozostał
chłodny i kalkulujący. Kapitan od razu dostrzegł, a może
wyczuł, że mimo całego fajerwerku, chmury dymu
i kurzu, błysków, grzmotów efekty bombardowania
mogły być mniejsze od oczekiwań wroga. Koszary
przecież stały, choć postrzelane; trwały zapewne
wartownie i placówki zasypywane pociskami
i powalonymi drzewami. Znacznie groźniejszy był ogień
maszynowy zza kanału, zasypujący wszystkie otwarte
place gradem pocisków, masakrujący ściany koszar, willi
i wartowni.
Zbiegł na dół po schodach zasłanych grubą warstwą
szkła, krzycząc do kłębiących się żołnierzy. Wpadł do
pokoju podoficera, gdzie była centralka, i z progu
krzyknął do telefonisty, starszego legionisty Antoniego
Treli:
– Dawaj Prom!
Aparat był zajęty. Nad stołem pochylał się Sucharski
z czarną słuchawką przyciśniętą do ucha. Mówił, a raczej
krzyczał, więc Dąbrowski słyszał każde słowo.
– Wartownia pięć, żyjecie? A jak Kita? Dajcie go zaraz!
Kapitan poczuł, że nie wytrzyma, że jeszcze jedna
chwila, a wyrwie przemocą aparat z ręki majora.
Przyskoczył do stolika i... uratował go legionista Józef
Grudzień, który nagle podał mu drugą słuchawkę,
przełączając wtyczki.
– Gryczman? – zagrzmiał w głąb mikrofonu kapitan. –
Tu Dąbrowski!
– Melduję, że zniszczono mur, panie kapitanie!
Jesteśmy pod ostrzałem! – odkrzyknął z drugiej strony
chorąży.
– Rozkazuję otworzyć ogień, kiedy wkroczą Niemcy.
– Już ich widzimy.
– To walcie, Gryczman. Walcie, aby celnie!
– Tak jest, celnie, panie kapitanie!
Brzęk alarmów ciągle wdzierał się w uszy, głośniejszy
czasem niż grzmot wybuchów. Dąbrowski spojrzał na
przekrzywiony zegar nad drzwiami – roztrzaskany kulą,
zatrzymał się o godzinie czwartej minut czterdzieści
osiem.
– Wyłączcie te cholerne brzęczki!

Las obok nowych koszar, godzina 4.56

Podporucznik Kręgielski i jego ludzie byli już przy


koszarach, wracali z posterunku na przystani przy
basenie amunicyjnym. Tak jak kazał Dąbrowski, obeszli
budynek od północy, aby nie włazić na otwartą
przestrzeń między budynkiem i willą podoficerską. Szli
wzdłuż garaży, zbliżając się do wejścia, kiedy rozległ się
huk. Kręgielski się zatrzymał.
– Strzał?
– Nie, panie poruczniku. Chyba drzwi... uderzyły.
Wybuch zatrząsł nimi, powiało kurzem i świeżą
ziemią, a jednocześnie usłyszeli daleki terkot karabinów
maszynowych z Nowego Portu, świst serii walących po
ścianach koszar, brzęk szkła z rozpadających się okien
i pierwsze krzyki żołnierzy.
– Wojna! – wrzasnął ktoś.
Kręgielski nie zawahał się ani chwili. Dziesięć tysięcy
razy myślał – we śnie i na jawie – co zrobi, kiedy rozlegną
się pierwsze strzały, kiedy zobaczy krew i padających
żołnierzy. A teraz... wszystko wydało się płaskie jak
obrazy na tekturowym pudełku, jakieś takie
nieoczywiste; on sam działał jak automat, wykonywał
bezradne, wyuczone na ćwiczeniach gesty. Obrócił się
przez ramię i krzyknął po prostu:
– Biegiem! Na stanowiska!
Pędzili do rogu koszar, potem przez las za garażami,
wreszcie skrajem sosnowego lasu i dróżki na zachód, do
elektrowni i basenu amunicyjnego. Pociski smugowe
rwały powietrze wokół nich, wydawały się tak nierealne,
że przez głowę Kręgielskiego przebiegła myśl, że to sen.
Kule siekące po drzewach, wybuchy w głębi lasu nie
były jednak ułudą. Gnali, jakby wyrosły im skrzydła, cały
czas pod drzewami – skręcając na zachód, pochylając
głowy, kiedy świszczały kule. Wybuchające w głębi lasku
pociski łamały drzewa, siekły ich oderwanymi gałęziami,
igliwiem. Z ulgą dostrzegli wreszcie przed sobą rowy
strzeleckie placówki Przystań, ale gdy mieli do nich
wskoczyć, Kręgielski zawahał się, zatrzymał i odwrócił.
– Gdzie reszta?
Biegło za nim tylko pięciu żołnierzy: kapral Stradomski
i jeszcze czterech.
– Na stanowiska! – rozkazał. – Nie ruszać się. Zaraz
wrócę.
Klnąc w myślach, sadził długie kroki, pokonując
przestrzeń dzielącą go od ścieżki pod wartownią numer
cztery. Serie z kaemów rwały liście i gałęzie nad jego
głową, wysoko, niecelnie, ale ściskało od tego w dołku.
Zobaczył głowy w hełmach przyciśnięte do ściółki,
żołnierzy klęczących za drzewami i tulących się do ziemi
jak do matki.
– Kurwa jasna mać! – wrzasnął. – Wstawać! Za mną!
Wytłuką was zaraz!
Przyskoczył do nich, schylił się, złapał pierwszego,
chyba strzelca Kozaka, i pomógł mu się poderwać. Przez
chwilę miał ochotę kopnąć pozostałych leżących
w wypięte zadki, ale się pohamował; krzyczał tylko
i szarpał. Potem poszło już lepiej.
Pędzili, aż się kurzyło, wpadali z rozmachem do rowu,
biegli ponaglani krzykiem podporucznika.
– Na stanowiska! Kaem, kierunek Nowy Port, celownik
dwieście!

Nowe koszary, kancelaria szefa kompanii na


parterze, godzina 5.05

Plutonowy Bieniasz obudził się pod lecącym na niego


szkłem i tynkiem odpadającym ze ścian. Kule wpadały
przez okna, tłukły się po gzymsach, parapetach. W uszy
wwiercał się brzęk dzwonka alarmowego.
Przewrócił się na bok, wyślizgnął spod koca
i wylądował na podłodze. Od razu złapał buty;
wciągnięcie ich w pozycji leżącej trwało chwilę. Ręka
odruchowo zmacała szafkę, na której położył maskę
przeciwgazową z pochłaniaczem. Ściągnął ją i od razu
wyczuł dziury po kulach. Odrzucił ze wstrętem, schylił
się, na czworakach przemknął przez pokój, do drzwi na
korytarz; tam wyprostował się, popędził do schodów,
mijając łazienkę, gdzie z przestrzelonych rur tryskała
woda. Koło izby lekarskiej – z otwartymi,
podziurawionymi kulami drzwiami – przypadł do ziemi,
słysząc świst rykoszetów, głuchy łoskot pocisków
trafiających w ściany. Zobaczył potrzaskane szklane
szafki, medykamenty zmieszane ze szkłem, potłuczone
butelki. Dopadł do schodów, zbiegł do hallu, gdzie byli
jego ludzie z działonów moździerzy – płyty oporowe
pozostawili na stanowiskach na zewnątrz, teraz kapral
Gonsawski i pozostali czekali z lufami i dwunogami
wydobytymi z magazynu. Od razu wskazał im drzwi na
zewnątrz, powtarzając utartą, wyćwiczoną od miesięcy
formułkę rozkazu:
– Na stanowiska! Pierwszy i drugi działon: koszary
przy stołówce. Trzeci i czwarty: za garaże! Ruszać się,
kochani!
Pędzili ile sił w nogach – najwolniej ci dźwigający rury
moździerzy. Amunicyjni pognali do sutereny i garażu;
kiedy wyszli na zewnątrz, dwóch żołnierzy ze zbrojowni
przez wybite okna podawało im obłe, zakończone
lotkami granaty. Pomocnicy jeszcze nie wkręcali
zapalników, układali na razie pociski w niszach pod
workami z piaskiem, którymi obłożone były stanowiska.
Bieniasz chciał iść do pokoju dowodzenia, ale przez
okno na parterze zamachał doń kapitan Dąbrowski.
– Czekajcie na komendę! – krzyknął.
Tuż obok przebiegł porucznik Pająk z pięcioma
żołnierzami. Omal nie zderzyli się w wyjściu. Skręcili
w stronę Mikołajewa, obchodząc lasem plac sportowy
i stare koszary.

Willa podoficerska, godzina 4.57

Starszy ogniomistrz Leonard Piotrowski zerwał się


z łóżka zaraz po wybuchach. Zanim narzucił bluzę
mundurową i buty, przekręcił i odsunął żelazne łóżko, na
którym łowił krótkie chwile snu. Odrzucił leżący na
podłodze kilim, oderwał deski, odsłaniając ukryty właz
do kabiny bojowej wartowni numer trzy, ukrytej pod
budynkiem i przeszkloną werandą, której strzelnice
zamaskowano klombami kwiatów.
Dopinając guziki, dobiegł do drzwi prowadzących do
nowych koszar i otworzył je na oścież, bo pewnie pędziła
już tutaj obsada trójki z plutonowym Naskrętem. Chciał
wyjść, ale nie zrobił tego. Pustą przestrzeń przeszywały
serie z karabinów, tnące z łoskotem po ścianach willi,
rozwalające szyby i odłupujące kawałki pruskiego muru
z czerwonej cegły. Załogi nie było; powinien pójść, biec
jak najszybciej, otwierać garaże z armatami, ale od
koszar odgradzało go pole śmierci.
Zawrócił zatem do korytarza i otworzył drzwi na
werandę, wiodące na północ, gdzie mur willi
podoficerskiej osłaniał od strzałów wroga. W samą porę!
Zobaczył, jak zza północnego narożnika koszar wypada
grupa żołnierzy dźwigających dwa erkaemy, jak wpada
w las, a potem skokami pędzi pod osłonę zbawczego
domu, mijając chmurki ziemi wzbijanej pociskami
i rykoszetami. Mógł tylko stać i dopingować ich do
wysiłku, trzymać kciuki, żeby doszli...
– Udało się! – krzyknął Naskręt.
– Cali i zdrowi!
Doszli! Wpadali kolejno, zdyszani, na werandę –
a potem zaraz pędzili do jego pokoju. Właz był już
otwarty, wskakiwali do środka, podając erkaemy i dwa
ciężkie karabiny maszynowe. Na dole, już w kabinie,
zapanował zamęt, opanowany szybko przez
plutonowego.
– Cekaemy na podstawy! – zarządził. – Erkaemy na
północ. Trzydziestki na kanał portowy i na południe.
Ruszać się, bo mamy dziś szczęście!
Żołnierze stawali na stanowiskach, odsłaniali
pancerne zasłony strzelnic.
I wtedy ogłuszył ich huk i wstrząs. Na oczach
wszystkich jakby czas przyśpieszył, dosłownie strzelił
z bata! Przez lewą strzelnicę otwierającą się w stronę
kanału wpadł pocisk, urywając stojącemu tam
żołnierzowi kawałek głowy; poleciał dalej, rykoszetując
na ścianach betonowymi odpryskami. Tak szybko, że nie
zdążyli nawet drgnąć.
Dopiero po chwili podniósł się krzyk, wszyscy padali,
kryli się, kulili. Przerażenie szarpało, przygniatało do
betonowych ścian.
– Wstawać! – ryczał plutonowy Naskręt. – Wstawać! To
wojna. Taka... – zabrakło mu słów – taka jest.
Wszyscy patrzyli na dygocące ciało. Plutonowy, sam
rozedrgany, podszedł bliżej, przygryzając wargi, obejrzał
zmarłego, ale niewiele już mógł pomóc. Zdjął z ramion
płaszcz i powoli, ostrożnie okrył zwłoki.
– Na stanowiska – powtórzył ciszej.
Ruszyli się, mocowali cekaemy na podstawach,
ładowali broń, odciągali zamki. I tylko na ścianie pozostał
krwawy, ciemny ślad rozbryźniętej krwi.
– Tak zaraz... Tak szybko zginąć – jęknął ktoś.

Kasyno podoficerskie, godzina 5.07

Sierżant Gawlicki spał tak głęboko, że zbudził się, dopiero


kiedy Ziomek potrząsnął go za ramię. Od razu zerwał się
z łóżka, chwycił bluzę ze stołka, na którym wieczorem
ułożył ją starannie złożoną w kostkę. Dopinał guziki
w pośpiechu, schylając się, kiedy za oknem rozlegały się
kolejne eksplozje. Towarzyszył im brzęk szkła, trzask
okien – łamanych, wyrzucanych z framug, rozbijanych
na kawałki. Stary budynek niemieckiego pensjonatu
kołysał się lekko, trzeszczał, tynk i pył sypały się z sufitu.
Już miał wybiec z kasyna, kiedy zobaczył leżącą na
stole paczkę służbowych listów. Do diabła, byłby
zapomniał! Chwycił zapałki, zapalił od razu dwie złożone
razem, przyłożył do papieru, podpalił; czekał, aż listy
zajmą się mocnym, jasnym płomieniem, który chybotał
się, bo przez wybite okna wpadał wilgotny przeciąg.
Wyszedł na korytarz i znalazł się w centrum zgiełku,
krzyku, przerażenia. Cywilni pracownicy wypadali
z pokojów, jedni kładli się na podłodze, słysząc wybuchy,
inni ubierali się w panice. Potrącił go i omal nie
przewrócił Karol Szwedkowski, podskakujący zabawnie
w spodniach od munduru; próbował je włożyć, ale
bezskutecznie, bo nieustannie świszczały kule.
– Połóż się pan na podłodze! – rzucił Gawlicki.
Dopinając pas, skoczył do wyjścia razem z sierżantem
Ziomkiem. Pobiegł do wartowni numer cztery i koszar po
erkaem z magazynu, a potem do elektrowni.

Wartownia numer 1, godzina 5.01

Buder poderwał się z łóżka, jeszcze zanim rozległ się


dzwonek alarmowy i obok łącznicy telefonicznej
w głównej izbie zapaliło się czerwone światło. Wszyscy
poczuli wstrząs i dygot, z jakim wśród drzew gdzieś koło
placówek Prom i Wał wybuchły pierwsze pociski. Wraz
z nimi na betonowe ściany spadł grad – serie zwykłych
i smugowych, z karabinów ustawionych na spichlerzach
Anker, Prowe i magazynach po drugiej stronie kanału
portowego. Podniosły się krzyk i łomot, zamieszanie, bo
wszyscy zrywali się z łóżek, łapali za broń. Z korytarzyka
wpadł do środka wartownik.
– Nasi, nasi lecą! – krzyczał ktoś przy strzelnicy
wychodzącej na południe.
Otwarte siłą drzwi aż brzęknęły o ścianę, kiedy do
jedynki wpadli rozdygotani wartownicy z posterunku
przy bramie – najpierw strzelec Stecewicz, po nim
Jachicz, na końcu kapral Więckowicz.
– Melduję silny ogień! – krzyczał kapral do Budera. –
Ostrzelał nas... pancernik! Nie da się bronić, nie da ustać!
– A żeby ty ocipiał! – rozdarł się Buder. – Porzuciliście
posterunki?! Bramę główną?
– Nie mam hełmu! – jęczał Stecewicz. – Melduję, i tak
bym się nie utrzymał.
– Masz. – Plutonowy podniósł swój własny, włożył go
na głowę Stecewicza i przyklepał z całych sił, jakby chciał
zarazem palnąć go w łeb. – Władeeek! Daj im granaty!
Wracać na posterunek, biegiem! To rozkaz!
– Nie pójdę! – jęczał Jachicz. Oparty plecami o ścianę
obok pieca, drżąc, osuwał się wolno na ziemię; karabin
leżał koło jego nóg. Buder przyskoczył, chwycił go za
mundur na piersi, poderwał w jednej chwili do góry.
– Co to ma, kurwa, być?! – zagrzmiał. – Poszedłeś,
kurwa, do wojska, żeby się bawić, bladiugo? Kurwa,
dziewuchy ściskać? Zasuwaj biegiem z powrotem! Albo
cię tu zastrzelę, lebiego!
Uderzał otwartą ręką w twarz jęczącego Jachicza,
z prawej, z lewej, na plask! Zaraz potem poderwał
z podłogi karabin, wcisnął w ręce strzelca, złapał go za
ramię, odwrócił do drzwi i wypchnął na korytarz, prawie
kopnął. Obrócił się do pozostałych, rozpinając kaburę
z visem, i to ostatecznie pomogło.
– Na śmierć idziemy! – jęknął kapral.
– Każdy kiedyś zdechnie!
Więckowicz wyskoczył, porwał za sobą Stecewicza
i Jachicza; wypadli na dwór, na świszczącą śmierć – bo
kule z cekaemów tłukły i rykoszetowały od betonowych
ścian wartowni. Buder otworzył drzwi aresztu, odsunął
puste łóżko, odsłaniając zamaskowane włazy do komory
bojowej.
– Prosić mam was, wy hrabczuki?! – krzyknął do
pozostałych. – Worki z piaskiem na okna! Dróżdż,
Wrzaszcz, cekaemy na czopy! Jeden erkaem na kanał,
drugi na bramę kolejową! Skwira, wracaj na posterunek!
Pognani krzykiem plutonowego żołnierze rzucili się po
worki z piaskiem, spuścili ciężkie, chłodzone wodą
trzydziestki do dwóch komór bojowych. Ruch wszczął się
znowu koło wejścia. Przez drzwi wpadali kolejno
zdyszani żołnierze z Promu ze skulonym,
rozgorączkowanym porucznikiem Pająkiem.
– Mówcie! – wydyszał. – Jak straty?
– Melduję, że wycofali się trzej ludzie z posterunków
koło bramy głównej. Po otrzymaniu opeeru odesłani
z powrotem.
– Oszaleliście! – jęknął porucznik. – Brama jest pod
ostrzałem z dział! Wysłaliście ich na śmierć! Natychmiast
odwołać!
Wybuch wstrząsnął wartownią – tak blisko, że
wyleciały poukładane przy oknach worki z piaskiem,
budynek zadrżał, aż poleciały białe kawałki farby
z sufitu.
– Pójdziecie za to do raportu! Jak przeżyjemy! – groził
Pająk. – Odwołać ich! Odsuńcie się, puszczajcie! Zaraz...
idziemy na Prom!
Przecisnął się do drzwi przez żołnierzy dźwigających
erkaemy, wypadł pierwszy na zewnątrz. Przez okno
z aresztu widzieli, jak skokami posuwali się w las,
a potem – łukiem – do Promu.
– Nasi, nasi wracają! – krzyczał żołnierz skulony nad
browningiem wysuwającym lufę na kanał. – Dwóch!
Kolejny wybuch zakołysał wartownią, obsypał ziemią
dach i otwory po wytłuczonych szybach. Przez pył i dymy
wystrzałów widzieli, jak od drzewa do drzewa, kryjąc się
w dołach po pociskach, skokami i zakosami pędziło do
nich dwóch żołnierzy w brudnych, postrzępionych
mundurach. Stecewicz i kapral Więckowicz. Wpadli
w drzwi w długich odstępach, jęczący ze zmęczenia
i strachu, śmierdzący dymem.
– Melduję – wycharczał kapral – silny ogień zza kanału.
Nie doszliśmy do połowy drogi.
– Jachicza rozszarpało! – darł się Stecewicz.
– Jachicz zaginiony – sprostował kapral. – Nie
widziałem.
Kule poszły po ścianach, popruły worki z piaskiem
w oknach, wzbudzając kłęby pyłu na wartowni.
– Kryć się i kłaść! – rozkazał Buder. – Niech jeden
obserwuje, powtarzam... A ty co sterczysz? Kładź się!
Stecewicz stał pod ścianą jak słup. Plutonowy, jakby
żałując swojej wcześniejszej decyzji, przyskoczył do nich,
złapał za ramię. I wtedy starszy strzelec padł, z jego
skroni spływała struga krwi.
– Nie widzicie, że ranny?! – rozdarł się Buder. –
Dawajcie opatrunek.
Ruszyli kapral i Ciereszko, który rozdarł osobisty
pakiet. Stecewicz dygotał, jęczał.
– To przez pana – wykrztusił. – Pan plutonowy nas
wysłał...
– Cicho, kurwa! – uciął Buder. – Połóżcie go... w moim
pokoju.
Skulili się odruchowo, kiedy tuż obok, za ścianą,
rozerwał się pocisk. Buder dostał czymś w plecy, tak
mocno, że jęknął. Zmacał ranę, ale poczuł tylko bolące
miejsce i rozerwany mundur. Zobaczył leżący na
podłodze odłamek – podniósł go, ale zaraz wypuścił, bo
metal parzył, jakby wypadł prosto z piekielnego pieca...

Na drodze do Fortu, godzina 5.07

Mat zawodowy Bernard Rygielski podniósł się tak jak


wszyscy, ale bez paniki. Spokojnie, metodycznie ubrał
się, zabrał karabin, pas z ładownicami, czapkę. A potem
wybiegł północnym wyjściem z willi podoficerskiej,
okrążając nowe koszary i gospodarstwo Mikołajewo, aż
do wartowni numer pięć. Trzej jego ludzie czekali już
przy drzwiach z pobranym długolufowym erkaemem
Browning, objuczeni trójnogiem i magazynami
w brezentowych torbach z paskami.
– Za mną!
Pędzili skokami pod deszczem odłamków i sypiących
się z góry połamanych gałęzi do placówki Fort –
betonowego bunkra ukrytego na plaży za nasypami
pustych magazynów amunicyjnych.
Byli już prawie u celu, przebiegali przez przedostatni
tor kolejowy, kiedy wybuch wstrząsnął powietrzem
i rzucił ich na skarpy otulające schrony niczym kołnierze.
Rygielski zerwał się natychmiast, ale sam; strzelcy zalegli.
– Możecie zostać! – krzyknął. – Albo wiać! Sam pójdę.
Ale powiedzcie potem swoim babom, że żyjecie, bo
uciekliście z placówki!
Powiedzcie mojemu synowi, przemknęło mu przez
głowę to, czego już nie wykrzyczał, że mnie tu
zostawiliście!
I nagle jakby przełamał mur niepewności – zerwali się
dwaj strzelcy i trzeci, wesołek zwany Blondynkiem. Dziś,
pierwszego września, o piątej rano nie było mu do
śmiechu.
Wpadli zdyszani do betonowego schronu
pamiętającego jeszcze poprzednią Wielką Wojnę; gdy
ustawili browninga na górze, Rygielski skoczył do
telefonu i zakręcił korbką.
– Melduję! – wydyszał. – Placówka Fort obsadzona.

Wartownia numer 2, godzina 4.58

Kiedy rozległy się pierwsze wystrzały, nikt już nie spał.


Dwójka znajdowała się na południu – flankowała mur
nad kanałem portowym i krzyżowała się ogniem
z sąsiednimi wartowniami: z nowych koszar, willi
podoficerskiej i innych budynków składnicy. Od nawały
ogniowej z Nowego Portu poszły od razu wszystkie szyby;
strzelcy odskoczyli pod ściany, osłaniając twarze zgiętymi
w łokciu rękoma.
– Do komory! – krzyknął kapral Grudziński.
Sam pierwszy otworzył klapę w podłodze pod
południową ścianą i wraz z drugim strzelcem zniósł tam
łącznicę telefoniczną. Przeszedł do strzelnicy
prowadzącej na wschód – na bramę główną –
i zamocował na czopie podany z góry cekaem. Wrócił
potem na górę co tchu, otworzył okno z prawej, potem
chciał z lewej, ale niespodziewanie klamka stawiła opór.
Wraz z dwoma strzelcami podniósł drewnianą ławkę
i z rozpędu wybił szyby. Szybko zamocował w oknie
erkaem i podszedł do rury głosowej.
– Wszyscy są?! – zakrzyknął, wodząc wzrokiem po
niedużym pomieszczeniu.
– Brakuje Cichowskiego!
Terkot bliskiej serii, po niej wybuch, wreszcie brzęk
szkła. To kapral Domoń wybijał kolejne okna, które
żołnierze natychmiast obkładali workami z piaskiem.
Grudziński złapał za telefon, zakręcił korbką. Od razu
odezwały się koszary.
– Wartownia numer dwa melduje gotowość bojową.
– Walcie! – odezwał się po drugiej stronie głos kapitana
Dąbrowskiego. – Walcie w Nowy Port, osłaniajcie nas!
– Tak jest! Otworzyć ogień! – zakrzyknął Grudziński.
I nagle wszystkie otwory i strzelnice wartowni plunęły
ogniem. Na południe – na Nowy Port, do spichlerzy
zbożowych, do magazynów przeładunkowych firmy
Prowe, skąd szedł intensywny ostrzał. I wzdłuż
rozwalonego, poszczerbionego muru – do bramy głównej.
Pod ich osłoną tyralierą, skokami biegli ludzie
z placówki sierżanta Deika – po lewej, z kasyna
podoficerskiego przez otwartą przestrzeń.

Placówka Wał, godzina 4.57

Już po pierwszych wystrzałach teren placówki Wał


przypominał pobojowisko. Kapral Szamlewski i dwóch
członków jego załogi – Pożarecki i Pokrzywka – niewiele
zresztą widzieli z krwawego spektaklu. Gdy spadł
pierwszy pocisk, którego wybuch omal nie poprzewracał
ich na ziemię, wpadli za nasyp ochraniający schron
amunicyjny numer jeden i rozpłaszczyli się w wykopanej
tam i umocnionej wnęce. Szamlewski własnym ciałem
osłaniał erkaem, jego ludzie chronili brezentowe torby
z magazynkami, a z góry waliły na nich tony piachu,
zrywając maskującą pałatkę; spadały gałęzie drzew i całe
pnie obiecujące połamanie rąk i żeber, zapowiadając
upadek cichym trzaskiem.
To było piekło. Kiedy przeminęło, ruszali się ostrożnie,
macali jak ślepcy dokoła, nie wiedząc, czy żyją, czy są
martwi. Pył przesłaniał światło rodzącego się dnia, jakby
to była noc, ale wygrzebywali się z ziemi i piachu – żywi!
Pożarecki odrzucił w bok grubą gałąź dębczaka,
a Szamlewski poderwał erkaem i przesunął się dalej, do
końca stanowiska, oparł browninga na rozłożonym
dwójnogu i...
Błysk przeciął powietrze przed nimi jasną krechą. Nad
Wałem poleciały – niektóre łukiem – pokruszone kawałki
cegieł i betonu. Dym spowił stację kolejową i długą wiatę
elektrogeneratora po prawej. A kiedy zaczął opadać,
ujrzeli, że brama kolejowa już nie istnieje, a razem z nią
leży w gruzach jakieś trzydzieści metrów muru z obu
stron.
Niemcy! Niemcy! – zawyło coś w duszy Szamlewskiego,
a może krzyknął któryś z jego ludzi. Oparł drewnianą,
wyślizganą kolbę erkaemu na ramieniu, spojrzał przez
szczerbinkę i okrągły celownik, lewą ręką przerzucił
bezpiecznik z położenia B na C, a zaraz potem odciągnął
w tył wystający chwyt zamka. Zlał się z erkaemem, biorąc
na cel lejkowatą lufą bramę kolejową. Usłyszał chrzęst
odbezpieczanych karabinów Pożareckiego i Pokrzywki.
Niemcy wpadali przez rumowisko wysadzonej bramy;
szybko, zdecydowanie, jak na ćwiczeniach. Najpierw
kilku z dowódcą – kiedy ten dał znak ręką, zmienili się
w tyralierze; wyglądało to na cały pluton. Szamlewski nie
myślał, gdzie są inni. Szarozielone mundury, garnkowate,
złowrogie hełmy... To się nie działo naprawdę; wszystko
za szybko, za gwałtownie. Kapral czuł suchość w ustach,
skurcz w żołądku, cały był w nerwach!
– Czekajcie. Niech podejdą.
Nacierali prosto na Wał. Przeciwko nim trzem –
trzydziestu, a może... pięćdziesięciu; rumowisko, stacja
kolejowa pełne były ruchu. Szamlewski skulił się, miał
wrażenie, że cały świat skupił się w jego palcu
dotykającym spustu...
Zobaczył oblicza Niemców pod okapami hełmów,
trójkolorowe oznaczenia na bokach... Nie mógł czekać.
Teraz, już, w tej jednej chwili!
Przeciął świat na pół jednym pociągnięciem spustu.
On, kapral zawodowy Edward Szamlewski, pierwszy
rozpętał piekło nowej wojny!
Posłuszny browning wz. 28 zaniósł się urywanym,
suchym łoskotem, uderzając go w ramię regularnym
odrzutem.
– Celownik sto, kierunek brama! Ognia!
Ten pierwszy strzał, pierwsza seria z erkaemu, był jak
chrzest, jak przełamanie linii śmierci i życia. Nigdy nie
pomyślał, że strzelanie do ludzi przypominać będzie na
początku przejście do innego, gorszego świata. I nie
świadomość tego, że celuje się do człowieka, była
najgorsza, ale fakt, że nie można już tego odwrócić.
Pierwsza seria – i koniec, zaczęła się wojna; droga bez
końca i powrotu.
Nie musiał powtarzać rozkazów – legioniści walili już
z karabinów: trzask, trzask, jeden po drugim mocne
wystrzały, kopnięcia w ramię; z mausera czuło się
zabijanie boleśniej niż z erkaemu. Szamlewski zobaczył,
jak szarawe mundury walą się na ziemię, upadają
niczym w zwolnieniu, jeden po drugim, a ich kamraci
otwierają usta w krzyku, którego nie słyszał.
Niemcy natychmiast się rozproszyli, skoczyli na boki,
zajmując stanowiska. Szamlewski odciągnął suwak
i usłyszał pusty trzask. Wystrzelał cały magazynek! Wyjął
go spod lufy, wbił nowy, szarpnął za zamek.
Niemcy nie próżnowali. Nie rozpoznając źródła
strzałów, wywalali długie serie: raz po raz rozlegały się
głuche wystrzały karabinów, potem suchy, bijący
muzyką śmierci trzask broni maszynowej. Wał jęczał
zasypywany pociskami, które tłukły o pnie dębów
i grabów, wzbijały chmury pyłu z nasypu. Ludzie kaprala
kulili głowy, przerażeni tak zmasowanym ostrzałem,
a przecież nie słyszeli terkotu karabinu maszynowego.
Jedna z kul trafiła w wiszące na drzewie nad nimi albo
zrzucone skądś i zaplątane w gałęziach gniazdo os.
Szamlewski usłyszał bzyczenie, poczuł bolesne użądlenie;
jedno, drugie – gorąco oblało mu kark, plecy...
– Kurwa mać! – wrzasnął. – Na samym początku.
Granatami!
Cisnęli w stronę Niemców dwa granaty obronne,
potem jeszcze dwa. Wybuchy wyrzuciły w górę igliwie,
gałęzie, wielkie bryły ziemi. Szamlewski odgryzł się
wrogom, prując z browninga serię za serią, po pięć, sześć
strzałów. Magazynek za magazynkiem. Dlaczego każdy
miał tylko po dwadzieścia pocisków?!
Nie wiedział sam, jak zużył pięć własnych. Kolejne
podawał mu z brezentowych zasobników Pożarecki.
Spoglądając z nasypu, zobaczył nagle, jak za plecami
Niemców wypada z drzwi budynku stacyjnego znajoma
postać. Najsarek! Leciał, wymachując rękoma;
Szamlewski chciał krzyknąć, ale wyprzedził go
Pokrzywka. Nic to nie dało. Któryś ze Szwabów posłał
serię, skosił kolejarza w biegu, a ten padł obok pierwszej
zwrotnicy.
Więc kapral wypruł znowu cały magazynek; bił, aż
tracił czucie w ramieniu – po gałęziach, po liściach, po
leżących na ziemi pniach drzew, wszędzie, gdzie widział
ruch, mundury, hełmy. Uszy spuchnięte miał od huku, bo
legioniści sekundowali mu z prawej i z lewej. Czasem
zmieniali stanowiska i bili z mauserów na odległość
mniejszą niż siedemdziesiąt metrów.
I nagle Niemcy zaczęli ustępować. Szamlewski
zobaczył, jak szarawe mundury się cofają. Ktoś krzyczał:
Wasser! Hilfe!19. Kogoś ciągnęli przez krzaki – oszczędził
ich, przenosząc lufę na torowisko koło stacji, skąd
odchodził w prawo pierwszy boczny tor, wiodący do
magazynów amunicyjnych nad brzegiem morza.
Zrobiło się cicho, ale nie spokojnie. To uszy przywykłe
do hałasu nie drżały już na dźwięk cekaemów prujących
seriami przez liściasty las.

Placówka Prom, godzina 4.59

Chorąży Gryczman uderzył po ramieniu Barana, sam


wcisnął się w głąb rowu strzeleckiego, pokręcił głową,
położył palec na wargach.
– Czekać! – wydyszał. – Niech miną zaporę. Jeszcze nie
czas.
Niemcy nie szli wcale na Prom. W gęstwinie drzew
mijali całą placówkę, nie rozpoznając rowów strzeleckich
i biorąc ją od lewego ramienia. Pofalowana tyraliera
defilowała przed lufami strzelców chorążego.
Nagle tuż obok, od strony torowiska, buchnęły strzały –
krótkie serie erkaemu, potem dwa stęknięcia granatów.
– Już? Już! – syczał roztrzęsiony Baran, skulony przy
cekaemie, zniecierpliwiony tak, że Gryczman musiał
złapać go za ramię i ściągnąć mu prawą dłoń ze spustu.
– Czekać! Jeszcze! Jeszcze!
Wrogowie mijali zamaskowane, prawie niewidoczne
lufy karabinów, przeskakiwali, tłocząc się, przez
powalone drzewa i konary, gdzieś między krzakami
przemykała grupa niosąca ciężki MG-34, rozpoznawalny
dzięki okrągłym dziurom na osłonie lufy. Roztapiali się
między drzewami, znikali jeden za drugim, szybcy i cisi,
zwracając się głównie w stronę torów.
Gryczman puścił ramię Barana, zamachnął się ręką.
– Ognia! Na wprost, ognia!
Ciężki karabin maszynowy wz. 30 wypruł od razu
długą serię niskim, szybkim rytmem, który aż potrząsał
człowiekiem. Walił prosto w bok szwabskiego oddziału,
przeszywał go na wskroś. Gromowym trzaskiem
zawtórowały mu karabiny strzelców, wolniejszym
tykotem – oba erkaemy i na końcu powolnym,
statecznym stukotem elkaem Maxim na lewym skrzydle
Promu.
Wrzaski, kurz podniosły się między Niemcami. Część
z nich od razu zwaliła się na ziemię, reszta zafalowała,
poczęła padać, kręcić się w koło w poszukiwaniu osłony
albo lecieć naprzód. Nie mogli zrobić niczego bardziej
głupiego. Od razu wpadli na zasieki, ugrzęźli na
potykaczach. Ścigani ogniem karabinów maszynowych,
zamknięci w pułapce bez wyjścia między liniami ognia
a zasiekami z przodu, zaczęli pierzchać, a Baran,
Kulczyński, Stopiński i pozostali zwykli strzelcy wręcz
przekazywali ich sobie z rąk do rąk.
Cekaem wypruł całą taśmę. Baran na chwilę przerwał
ogień, otworzył dymiący zamek do góry, a wtedy
taśmowy włożył mu świeżą wstęgę nabojów. Kowalczyk
wypruł krótko z erkaemu wzdłuż drogi, do uciekających
przez dziury w murze, a starszy strzelec Dominiak
z bocznego prawego stanowiska walił przez kanał
w szary, wyniosły spichlerz Anker i skupione po jego
bokach magazyny nakryte ostrymi, dwuspadowymi
dachami. Kiedy wychodzący z nich ogień przycichł,
przerzucił się kawałek w lewo i opierając dwójnóg na
wale, bił do Niemców przy bramie kolejowej.
– Ogień pojedynczy! – krzyczał ochryple Gryczman. –
Oszczędzać amunicję!
Niemcy cofnęli się wprawdzie do muru, do stacji, ale
zaraz wracali, odgryzając się krótkimi błyśnięciami luf
i seriami z broni maszynowej. Polacy bili po cztery, pięć
strzałów, wyłuskiwali ich pojedynczo, zmieniali
stanowiska. Kule waliły coraz bliżej, ścinały gałęzie koło
głów okrytych hełmami i wzbijały chmurki piasku,
rykoszetując z dalekim gwizdem.
Gryczman czekał, aż się zbliżą – do chwili, kiedy
zobaczy wyraźnie hełmy zdobione z boku trójkolorową
tarczką. Dopiero wtedy wrzasnął donośnie, tak by
wszyscy słyszeli:
– Ogniem ciągłym! Dalej strzelać!
Cekaem Barana pruł jedną długą serię po drugiej.
W przerwach na zmianę taśmy osłaniał go miarowym
stukotem stary maxim. Lecz nagle urwał, bo z lewej, od
strony torów kolejowych i zapory przeciwczołgowej,
nagle zabłysło słońce. Z tępym, miarowym stukotem
odezwał się ciężki karabin wroga, śląc kule po nasypach,
po rowach, aż strzelcy wtulili głowy w ramiona i zsunęli
się w głąb stanowisk. A potem nagle zgasł oszczędny
terkot elkaemu na lewym skrzydle.
– Zaciął się! – krzyk. – W cholerę!
– Nie szarp!
Gryczman chwycił za rękę Dominiaka.
– Na lewe skrzydło, do gniazda przy zaporze! Wal na
tor, ucisz ten cholerny kaem.
– Tajeeee!
Dominiak popędził z browningiem na ramieniu,
skulony, choć prawie dosięgła go seria podrywająca
w górę grudy ziemi i piasku. Potykając się o leżących
kolegów, dopadł do miejsca, gdzie wydłużony
wieloboczny trójkąt umocnień Promu stykał się z żelazną
zaporą i zasiekami biegnącymi aż do torów kolejowych.
Najpierw chciał postawić erkaem na bujających się
nóżkach, ale po namyśle uchwycił go lewą ręką pod łoże
i wygarnął prosto z ramienia ogniem ciągłym – po lesie,
po krzakach, po zasiekach. Zmacał Szwabów, a wtedy
cekaem nagle zadławił się i zgasł; starszy strzelec
wyrzucił pusty magazynek, wbił nowy, szarpnął za
zamek i rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnego celu.
– Pomóż nam! – krzyczał kapral Kulczyński. – Zaciął
się, cholerny złom.
Ze złością rzucił ciężkiego, starego, tęponosego
maxima, z którym wcześniej szarpał się, bezskutecznie
podrywając do góry dźwignię zamka. Dominiak odłożył
browninga, przyskoczył, najpierw otworzył do góry
komorę nabojową, potem ostrożnie pchnął dźwignię,
zamknął, przeładował.
– Dobry chłopak! – rzucił kapral. – Dałbym ci fajkę, ale
nie mam. Wracaj, cholera.
Dominiak chciał to zrobić – rzeczywiście był dobrym
chłopakiem i nawet mało pił – ale w tej samej chwili
w poprzek rowu poszła seria zza kanału, bijąc po
deskach, po workach z piaskiem... po starszym strzelcu.
Dominiak dostał w lewy bark, zwalił się na wznak
między padających na ziemię kolegów. Zanim zawył,
Gryczman był przy nim – sam pierwszy wyrwał
opatrunek osobisty z woreczka ozdobionego dwoma
czerwonymi krzyżykami. Widząc, jak mundur starszego
strzelca nasiąka krwią, przycisnął kompresy z wierzchu
i rozwinął bandaż, który przejął od niego Kulczyński.
– Bożeeee! – krzyknął Dominiak. – Dostałem! Cholera,
ramię. Całe ramię! Mam je?! Mam jeszcze?! Mówcie!
– Przestrzelony obojczyk. Nie wyj, chłopie. I tak nie ma
panienek. Żołnierz bez postrzału to kutas, nie żołnierz! –
zawyrokował Gryczman.
– Niżej głowy! – wołał ktoś.
Następna seria, niczym bezlitosny szew śmierci, pruła
w ich stronę; przeszła bokiem, wyrzucając w górę liście
i piasek. Niemcy strzelali trochę z góry, najgorsze były
gniazda karabinów maszynowych na wieży spichlerza
Anker, za nabrzeżem. Chorąży poderwał się, pobiegł
zgięty do wnęki, w której był telefon. Zakręcił rączką,
chwycił słuchawkę. Od razu połączyli go z koszarami.
Serce uspokoiło się, kiedy usłyszał zdecydowany głos
Dąbrowskiego. Meldunek?
– Panie kapitanie, niemiecka piechota poszła do
natarcia. Otworzyłem ogień, Szamlewski się wycofał,
Szwaby nad morzem przeszły przez zaporę ogniową
i zasieki, idą wzdłuż plaży na Fort i piątkę. U nas
zatrzymani. Zalegli na zasiekach. Mamy ciężko rannego
Dominiaka. Prosimy o sanitariusza.
– Brońcie się dalej, Dominiaka wyślijcie do koszar.
Spokojnie, chorąży, idzie do was porucznik Pająk dla
wzmocnienia obsady. Fort już obsadził Rygielski,
zatrzyma Niemców.
– Mamy mocny ostrzał z Nowego Portu. Powtarzam:
mocny ostrzał.
– Zadbamy o to. Wytrzymajcie!
Nowe koszary, garaż armaty 76,2 mm,
godzina 5.10

Schylając się niemal do ziemi, w każdej sekundzie


ryzykując urwanie głowy, rozszarpanie przez kulę albo
ciężką ranę, starszy ogniomistrz Piotrowski dopadł do
tylnych drzwi garażu i wyrwał przypięty do paska pęk
kluczy. Działon kaprala Eugeniusza Grabowskiego już na
niego czekał, zbity w gromadę przy tylnej ścianie;
niektórzy nerwowo wstrząsali głowami przy każdym
wybuchu.
Otworzył zamek, rozwarł wrota.
– Bierzcie ją! – zakomenderował zbrojmistrz. – Na
stanowiska.
Stara prawosławna armata polowa,
siedemdziesiątkaszóstka, nieprzerobiona jak inne do
mniejszego kalibru siedemdziesiąt pięć milimetrów,
czekała w środku pod brezentową płachtą. Zdjęli
plandekę, po czym chwycili za drewniane, obite żelazną
blachą koła.
Tuż obok z prawego garażu żołnierze plutonowego
Łopatniuka wyciągali dwa przeciwpancerne boforsy,
lżejsze i poręczniejsze w toczeniu.
– Przetaczać! Raaaz! – krzyknął Grabowski.
Szybko wydobyli działo z garażu, obrócili przodem do
lasu, a potem zaczęli pchać, podnosząc łoże zakończone
lemieszem. Sprawnie skręcili w lewo, za róg koszar, ale
ledwie lufa i tarcza osłonowa wyłoniły się zza budynku,
dostali się pod ogień ze spichrzów i magazynów Nowego
Portu. Pociski uderzyły w osłonę, zrykoszetowały od
metalu.
– Staaaać! – rozkazał Grabowski. – Wracać! W tył
przetocz!
– Idźcie przez las! – zawołał jakiś głos. W oknie na
wysokim parterze zobaczyli wyniosłą postać kapitana
Dąbrowskiego. – Obejdźcie pole, bo tu was widzą!
Ruszajcie się!
Wtoczyli armatę między drzewa. Szła opornie, kołysała
się na boki. Ważyła dobrze ponad tonę; w zwykłych
warunkach udawało się to szybko, ale na ćwiczeniach nie
musieli schylać głów, nie słyszeli łoskotu serii ani gwizdu
przelatujących w stronę zatoki pocisków. Raz i drugi
zaczepili o pniaki, o gałęzie, odarli z kory kawałek
młodego buka.
– I rrraz! – dodawał sił Grabowski, pchając działo
razem z innymi.
Byli już blisko stanowiska, w gęstym lesie, przy ścieżce
skręcającej w lewo w stronę elektrowni. Nagle napotkali
opór – działo stanęło, zamarło.
– No co, do cholery? – jęknął ktoś.
Grabowski podniósł głowę – armata zaklinowała się
między trzema dębami!
– Cofnąć, przetaczać w tył!
Szarpnęli, nacisnęli na koła, ale osiągnęli tylko to, że
obróciła się lekko, idealnie wchodząc między pnie. Dalej
nie chciała nawet drgnąć.
– Zaklinowało się! – krzyczał Jakubiak.
– Razem ją! Razem! Damy radę.
Nie dali, choć szarpali, pchali, próbowali przestawić.
Serie karabinów maszynowych od strony latarni
morskiej, spichlerza Prowe, stacji kolejowej i magazynów
wciąż szły w las, nad głowami; czasem wręcz obsypywały
ich fontannami ziemi. Żołnierze kryli się za osłoną,
padali na kolana, wtulając głowy w ramiona i zaraz
zrywając się, by mocować się z armatą.
– Nic nie zrobimy! – krzyknął Grabowski. – Kłys, leć do
sierżanta Gawlickiego, do elektrowni, niech przyśle
pomoc, kogoś z siekierą, z piłą. Prędzej!
Wezwany kapral kiwnął głową i już przemykał między
drzewami.
Cholerny świat! Grabowski był cały rozdygotany.
Niemcy pruli do składnicy jak do tarczy, pokrywając
ogniem cekaemów wszystkie otwarte place, wszystkie
widoczne budynki. Wyjść poza osłonę drzew znaczyło
znaleźć się pod ostrzałem. A armata, która mogła to
zmienić, stała bezczynnie, zaklinowana między
drzewami!

Placówka Fort, godzina 5.15

Z górnej kabiny starego bunkra mieli Niemców jak na


dłoni. Szarawa tyraliera strzelców w topornych hełmach
nacierała plażą, wzdłuż blaszanego falochronu. Pędzili
szybko, skokami, osłaniając jedni drugich; nieniepokojeni
przez Wał i Prom, dawno minęli zaporę ogniową. Ale
zapora właściwie nie dochodziła do plaży, a mat
Rygielski wiedział o tym nie od dzisiaj. Czekał, aż wejdą
w zasięg. Przestawił przełącznik ognia z pozycji B na C.
Erkaem zadrżał w ręku mata, kiedy z płaskim, suchym
stukotem wyrzucał z lufy śmierć, szarpiąc do tyłu
Rygielskiego. Niemcy zamarli – ci, którzy stali, rzucili się
do tyłu albo na boki; padli. Od razu odpowiedzieli
błyskami wystrzałów, ale niewiele mogli zrobić z tej
odległości betonowemu bunkrowi. Mat pruł bez litości po
plaży, po piasku, aż kule rykoszetowały od falistej blachy
falochronu. Nie chciałby być w skórze tamtych. Zmienił
magazynek, dał ognia i wtedy browning zamarł. Rygielski
odciągnął suwak – nic. Bezsilnie naciskał spust raz za
razem, czując, jak wszystko wokół wali się w pustkę.
– Strzelajcie! – krzyknął do pozostałych.
Trzy karabinki gruchnęły łoskotem wystrzałów, ale to
było za mało – Niemcy już szli, oficerowie podrywali ich
do kolejnego natarcia.
Rygielski przestawił przełącznik na P. Wymierzył,
a erkaem rąbnął z rozmachem raz, drugi, trzeci. Mat
strzelał wyłącznie ogniem pojedynczym.
– Blondynek! Bierz!
Odskoczył, przekazując broń legioniście. Wezwany
położył się za workami z piaskiem, walił pojedynczymi
strzałami. Rygielski chwycił za telefon, zakręcił korbką
i przycisnął czerwony guzik na słuchawce.
– Koszary? Koszary?! – krzyczał bezradnie. Miał
wrażenie, że jego okrzyki przechodzą w jęk. – Mat
Rygielski, Prom, zgłaszam zacięcie erkaemu. Powtarzam:
zacięcie erkaemu. Potrzebujemy wsparcia i kaemu,
Niemcy nacierają przez plażę. Cały pluton, tak jest!
Odłożył słuchawkę, nie wiedząc, czy go słyszeli. Złapał
karabin, zajął stanowisko, wystrzelił raz, potem drugi.
Wróg był blisko, szedł równolegle do linii schronów
amunicyjnych i łączącej ich bocznicy. Rygielski widział
zamieszanie w ich szeregach – i nagle z prawej niemal na
granicy widzialności złowił błysk płomienia. Od razu
pociągnął Blondynka i drugiego strzelca, bo ze
szczekotem odezwał się niemiecki cekaem, szyjąc
pociskami w betonowe ściany bunkra, trawę i piasek
kulouchwytu.
Odgryzali się, ale nieporadnie. Niemcy kryli ogniem
teren, przegrupowywali się, zbliżyli się już na
pięćdziesiąt metrów.
I wtedy ktoś wpadł do bunkra. Rygielski chciał
krzyknąć, myślał, że wartownik padł, a wrogowie są
z tyłu, ale rozpoznał znajome hełmy i ciemnozielone
bluzy ściśnięte wojskowymi pasami. Posiłki. Trzech
strzelców dźwigających ciężki cekaem z trójnogiem
i skrzynkę amunicji do niego. Bez słowa wskazał im
miejsce, odsuwając Blondynka.
– Dawajcie! Szkoda czasu.
Jak w ukropie stawiali trójnóg, mocowali na nim
cekaem, ładowali taśmę.
– Blondynek! – rozkazał Rygielski. – Bierz się!
Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Przyskoczył,
złapał rewolwerowy uchwyt na końcu i zaczął pruć –
oszczędnymi, krótkimi seriami. Jeden z nowo przybyłych
podawał mu taśmę, drugi czekał z otwartą skrzynką.
W niski, szybki rytm bijącego wz. 30 wpadł stukot
szwabskiego karabinu maszynowego. Skośny ścieg
uderzył w sufit nad ich głowami, zasypując okruchami
betonu; gdy umilkł, Rygielski krzyknął: „Przerwać
ogień!”, zdjął cekaem z trójnogu i położył go płasko na
worku z piaskiem, na samej chłodnicy.
– Schowaj się niżej i ostrzelaj krzaki – dał znak
Blondynkowi – z prawej, przy magazynach.
Cekaem zabrzmiał suchym śpiewem, przejechał po
pozycjach, na których zamarli atakujący, wypłoszył ich
zza osłony, uciszył gniazdo karabinu. Rygielski widział,
jak Niemcy wyskakiwali zza pagórków, ciągnąc za sobą
mausery, jak kręcili się, padali i biegli w stronę morza.
– Ogień na falochron!
Blondynek walił ile sił, kładąc Niemców trupem,
rozpraszając całą grupę, zmuszając do wycofania się,
okopania na plaży. Gdy przerwał ogień, aby zmienić
taśmę, uszy Polaków uderzyła nagła zmiana. Cisza. Nikt
nie strzelał. Natarcie Szwabów zamarło...

Placówka Wał, w tym samym czasie

Najpierw wydawało się, że Niemcy chcą ich okrążyć.


Wrogowie przegrupowali się – nacierali teraz śmiało
w trzech plutonach. Jeden przeszedł za poszczerbioną
wiatą elektrogeneratora, rozwinął się w lasku i ruszył na
stanowiska Promu. Drugi, na ich lewym skrzydle,
napierał plażą wzdłuż toru kolejowego na Fort. Trzeci zaś
rozsypał się w tyralierę na wprost nich – szedł przez
krzaki i las ku umocnieniom schronu amunicyjnego
numer jeden. Nie było sensu czekać.
– Cztery! – zameldował Pożarecki, klepiąc po
brezentowej torbie. – Zostały mi cztery magazynki.
– Jeden w browningu – rzucił Szamlewski. – Walimy
z karabinków!
Najpierw rąbali z mauserów raz za razem. Twarde,
suche trzaski wystrzałów zlewały się z odpowiedziami.
Mocne uderzenia w ramię i zarazem w uszy – mauser,
choć to zwykły karabinek, oddaje siłę odrzutu mocniej
niż erkaem.
I wreszcie Szamlewski wygarnął do Niemców
oszczędnymi seriami z browninga. Jedna, druga, trzecia!
Od razu poszli w większą rozsypkę, kryli się,
odpowiadając błyskami strzałów.
Pokrzywka trącił go w ramię, pokazał w lewo, za nasyp
i za tor, gdzie przechodziła kolejna grupa. Sypały się
stamtąd strzały.
– Walcie granaty!
Rzucili dwa w odstępie sekundy; obłe, ponacinane
głęboko kule śmierci ciskane z opóźnieniem. Krótki huk,
błysk, czarny dym, zaraz po nim drugi. Niemieckie krzyki
na plaży...
I wtedy erkaem Szamlewskiego zaciął się, stanął.
Kapral szarpnął za suwak, ale nic nie wskórał. Próbował
przełączyć ogień na pojedynczy – nic!
Wśród Niemców na wprost nich powstał krzyk, zaczęli
zrywać się do ataku. Błysk, błysk – strzały szły nad
głowami, wyrywały obłoczki ziemi z nasypu.
– Granatami! Wycofujemy się! Kierunek: magazyn
numer dwa.
Wszyscy złapali za granaty – od razu wyrwali
zawleczki, przytrzymując łyżki. Skupili się przy nasypie,
a potem rzucili jednocześnie trzy: dwa obronne, jeden
zaczepny, i odczekali mordercze dwie sekundy po
zwolnieniu łyżki. Tylko Szamlewski nie czekał, aż
wybuchną – od razu, schylony nisko, by nie uderzyły
w niego odłamki, porwał erkaem i pobiegł przez las,
wzdłuż torów, w stronę kolejnych magazynów
opatulonych ziemnymi nasypami. Z tyłu usłyszał głuche
stęknięcia i kolejne wrzaski. I zdyszane głosy
dołączających do niego legionistów.
Najpierw biegli, potem czołgali się w trawie, przez
krzaki i chaszcze, ciągnąc na pasach ostatni już zasobnik
z magazynkami do erkaemu. Przez cały czas słyszeli
łoskot cekaemów Fortu, głuche tąpnięcia na plaży.
A potem zapanowała podejrzana cisza.
Kiedy dotarli do nasypu okalającego schron numer
dwa, poderwali się i zajęli stanowisko wkopane od
południowo-wschodniej strony. Znów mieli przed sobą
las i zarośla między trzema bocznicami odchodzącymi od
stacji. Szamlewski sprawdził broń, wyjął magazynek
z lufy, wymacał gorącą komorę nabojową i stwierdził
zerwanie łuski.
– Daj nóż – powiedział do Pożareckiego. Obrócił broń,
zaczął grzebać w komorze, usiłując wyrwać zakleszczoną
łuskę.
– Niemcy! – syknął Pokrzywka. – Od bramy!
Szamlewski przygryzł zęby, nacisnął mocniej na
trzymane w palcach ostrze. Udało się! Podważył,
wyciągnął łuskę, wyrzucił ją z komory, natychmiast wbił
tam z powrotem magazynek, odciągnął suwak.
– Tam! – wskazał Pożarecki. – Pssst!
Kapral przymierzył się do strzału. W zaroślach między
dwoma torami kolejowymi zobaczył trzech Niemców –
jednego w czapce Schupo. Szli, wysuwając do przodu lufy
karabinków i krótki, podziurkowany pysk peemu.
Policjant uklęknął, złożył się do strzału, ale nie celował
w nich. Posyłał suchą, trzaskającą serię gdzieś w prawo,
w stronę Fortu; odrzut szarpał mu broń w rękach.
I wtedy Szamlewski wypruł całą serię, aż do
zakończenia magazynka; spokojnie brał na cel najpierw
schupowca, potem pozostałych. Zakotłowało się, aż
zakołysały się gałęzie, Niemcy znikli. Policjant zadygotał
jak w tańcu śmierci, przechylił się, został nieruchomy.
Cisza.
Szamlewski poczuł skurcz. Było blisko. Czuł, jakby miał
gorączkę albo jakby to wszystko działo się gdzieś obok;
jakby brał udział w filmie czy w przygotowanym z góry
przedstawieniu.
– Przejmij! – powiedział, odsuwając kolbę w stronę
Pożareckiego. – Obserwujcie Niemców. Jakby co, strzelać
bez rozkazu.
Bez broni, tylko z nożem przekradł się wokół nasypu,
potem podczołgał się w trawie. Syknął – były pokrzywy.
Do gorącego bólu po użądleniach os doszły drażniące
bąble poparzeń.
Schupowiec już nie nadawał się do żartów i zabawy.
Podziurawiony kulami trup wisiał wplątany w gałęzie
drzew. Przed chwilą kapral zabił go z własnej broni.
Kiedyś w jakiejś głupiej gazecie, jeszcze nim zaczął
służbę, wyczytał, że na wojnie w pierwszym starciu nie
sposób zastrzelić ubranego wprawdzie we wrogi
mundur, ale przecież – człowieka. Te bzdury nie
dotyczyły jednak polskiego strzelania do Szwabów
i Rosjan. Niemca ze znienawidzonej Schupo Szamlewski
wziął na cel z zimną krwią.
Ściągnął mu przez głowę pistolet maszynowy
Bergmann – z łożem jak u strzelby i długim
magazynkiem wkładanym płasko, z lewej strony.
Schupowiec miał jeszcze sześć zapasowych – dwa były
puste. Kapral zabrał cztery i zaczął szukać papierów,
rozkazów, ale nic nie znalazł. Poplamił sobie tylko ręce
świeżą krwią tamtego. Wytarł je o trawę; śmierdziała
żelazem jak jego własna.
Czołgając się z powrotem, usłyszał strzały z lewej, na
plaży, potem z prawej, daleko przed nimi.
– Wycofujemy się na Prom – rozkazał. – Zaraz obejdą
nas i odetną.
Czołgali się sprawnie i szybko wzdłuż bocznicy,
podrywając się tylko tam, gdzie nasypy kolejnych
magazynów zapewniały im osłonę. Słyszeli rozdzierające
bicie cekaemów na plaży, strzały i wybuchy od strony
Promu. Nagle posuwający się z przodu Pożarecki dał
znak do zatrzymania. A potem pokazał coś na torach.
Szamlewski i Pokrzywka ujrzeli dwóch zabitych
Niemców w mundurach w kolorze feldgrau i hełmach
ozdobionych czerwono-biało-niebieską tarczą. Postacie,
z daleka, z odległości strzału, będące tylko zwykłymi
sylwetkami w szarawych mundurach, z bliska okazywały
się ludzkimi wrakami; śmierć jeszcze bardziej
uwidaczniała znamiona i defekty ciał. Jeden tęgawy,
w ściśle opiętym mundurze, drugi chudy,
w przechylonym hełmie. Nie wiedzieć dlaczego, miał
białe, jakby pokryte bielmem oczy. Szamlewski wolał nie
patrzeć, żeby nie prześladował go potem ich obraz. Oba
trupy leżały w pozach, jakich nigdy nie przybierze ciało
ciężko rannego – ze zwichniętymi członkami,
wyrzuconymi rękami obejmującymi broń pod dziwnym
kątem. Te poszarpane, groteskowe pozy są dla każdego
żołnierza niechybną oznaką śmierci...
Pomiędzy zabitymi spoczywał oparty na szynie długi
i ciężki erkaem z ładowanym od góry magazynkiem,
dwójnogiem i wygiętą w tył rękojeścią do noszenia.
Pokrzywka szarpnął, wyciągnął go z martwych rąk
Niemca i zaczął się czołgać wzdłuż szyny.
– Nie tam! – syknął Szamlewski. – Musimy obejść Fort
od strony piątki. Jeszcze nas postrzelają.
Najpierw czołgali się do zarośli, potem przekradali
przez pokrzywy, wreszcie pełzali po miękkim piasku
nasypów kolejnych schronów.
– Hej! – zawołał kapral. – Hasło: Kraków. Melduje się
Szamlewski z załogą Wału! Nie strzelajcie!
– Dawajcie po kolei! – padła odpowiedź.
Przeczołgiwali się przez wał, a potem przebiegali przez
tor, prosto na schody wiodące w górę i w dół, do obu
kondygnacji bunkra. W zasadzce czuwało dwóch
strzelców z mauserami.
– Gdzie Benek?
– Na dół. – Żołnierz wskazał zejście z lewej. – Mat prosił
na dół. I żeby z erkaemem.
– Mamy nawet dwa!
Wpadali na schody jeden po drugim, ukazując
zdumionym żołnierzom zdobyczną broń. Na plaży znowu
wybuchły strzały. Niemcy się zbliżali.

Placówka Prom, godzina 5.17

Przemierzywszy las i zarośla pod ogniem karabinów


maszynowych z Nowego Portu, porucznik Pająk wpadł
wreszcie do rowu strzeleckiego na Promie, a razem z nim
pięciu strzelców z koszar, na wzmocnienie placówki.
Zobaczył widok jak z upozowanego zdjęcia w gazecie –
wszyscy na stanowiskach, hełmy pochylone nad
karabinami, ledwie wystające nad usypany wał.
Spokojny, celny ogień. Gdy przypadł obok Gryczmana,
ten oddał mu lornetkę, ale porucznik nie musiał jej
używać. Na całej szerokości przedpola – od zapory
przeciwczołgowej do zniszczonego muru – nacierali
Niemcy, jeden albo dwa plutony. Strzelali z bliska,
najwyżej z dwustu metrów. Zalegli w lesie, ale wolno,
nieustępliwie posuwali się do przodu.
– Panie poruczniku, zdaję dowodzenie – powiedział
ciężkim głosem Gryczman. – Melduję, że pierwszy atak
niemiecki zatrzymany, odpieramy drugi. Straty własne:
jeden ciężko, jeden lekko ranny. Obaj już w koszarach.
– Ostrzelajcie kierunek między Wałem a stacją
kolejową – rozkazał Pająk. – Walcie, ile wlezie. Ja
dzwonię do dowództwa.
Przeskoczył schylony dalej rowem do drzewa, gdzie
był telefon. Wziął słuchawkę, wcisnął czerwony przycisk.
– Łączcie z koszarami.
Huk strzałów był tak głośny, że musiał dopiąć
dodatkową słuchawkę. Z ulgą rozpoznał suchy głos
majora.
– Panie majorze, Prom melduje silne natarcie wroga.
Potrzebujemy wsparcia moździerzy i amunicji do
kaemów.
– Użycie moździerzy tylko w wyjątkowych
okolicznościach – odparował Sucharski. – Wysyłam wam
amunicję. Meldujcie regularnie.
– Tak jest!
Pająk nie zdążył jeszcze zdjąć słuchawki, kiedy
przykucnął przy nim kapral Kowalczyk.
– Panie poruczniku! – wrzasnął silniej, niż było
potrzeba. – Meldu... Niemcy po drugiej stronie kanału, na
Schulstraße. Zajmują pozycje!
Pająk obejrzał się, wskazał lewe stanowisko.
– Przerzucić elkaem na południe, na kraniec rowu.
Ostrzelać ich!
– Taje...
Kowalczyk popędził wypełnić rozkaz. Wspólnie
z drugim żołnierzem taszczyli ciężkiego, starego maxima
na dwójnogu i pudło z taśmami.
Przebiegli schyleni, choć kule rozbryzgiwały piach jak
kamyki wodę. Wbili dwójnóg na końcu rowu, na
zapasowym stanowisku. Kapral przyłożył kolbę do
ramienia, przestawił podziałkę celownika.
Po drugiej stronie wody widział schupowców
biegnących w dwóch rzędach uliczką. Za nimi jechała
wolno ciężarówka – szarozielony opel blitz.
I wtedy zaczął strzelać, miarowo, wolno, bo maxim był
powolniejszy od erkaemów: bach, bach, bach, jedna kula
za drugą. Najpierw nic się nie działo. Dopiero kiedy
runęli pierwsi ranni i zabici, pozostali Niemcy
rozpierzchli się, szukając schronienia między domkami
z pruskiego muru, wpadając w bramy, do ogródków.
Kowalczyk ścigał jednego po drugim, bił w okna,
w drzwi, pozostawiając dziury. Na koniec przeniósł ogień
na ciężarówkę, na szoferkę – kawałek brezentowej budy,
który wystawał ponad dachem. Pojazd zatrzymał się,
otworzyły się drzwiczki, wypadł z nich Niemiec – za
chwilę już trup, hełm spadł mu z głowy. Nagle spod
maski poszedł dymek, spotężniał, wzniósł się w górę,
przetykany płomieniami. Samochód zajaśniał ogniem,
rozświetlając mroki uliczki.
Z lewej kapral Zdeb poderwał się na chwilę
z karabinem przy oku. Jednym strzałem kropnął
młodego, chudego Niemca, który zapędził się zbyt blisko.
Sam zaraz dostał – szarpnęło mu lewą ręką, opadł
plecami na bok rowu strzeleckiego. Podniósł do twarzy
zakrwawioną lewą dłoń, w której brakowało środkowego
palca; oszołomiony, spojrzał na karabin przestrzelony
przy łożu, rozglądał się po dnie rowu, jakby szukał
brakującego kawałka ręki.
– Ranny! – krzyknął. – Ranny! Do koszar...
– Dostałeś w lewą! – wrzasnął na niego Pająk i wcisnął
rozdarty opatrunek osobisty. – Możesz strzelać!
Obwiążcie go i do cekaemu! Tam! – Pokazał puste
stanowisko. – Przerzućcie elkaem pod zaporę! Ogień
ciągły, nie przepuszczajcie Niemców.
Żołnierze krzątali się, ale każdy ruch wymagał
rozwagi, był więc powolny, jakby wykonywany
w wodzie. Zza kanału ciągle pruły do nich karabiny
maszynowe.

Zaklinowana armata koło elektrowni,


godzina 5.21

Sierżant Gawlicki nie zwracał uwagi na kule, piach


i kamienie, na powalone drzewa i gałęzie. Pędził
pochylony z siekierą i piłą aż do miejsca, gdzie utknęli.
Siekierę rzucił pod lemiesz, z piłą przyklęknął przed
prawym kołem.
– Zabiją cię! – krzyknął Grabowski. – Właź za osłonę!
– Później!
Kule zawadzały drzewa, ścinały gałęzie, rykoszety
waliły czasem o żelazną osłonę działa. Gawlicki ciął
pierwsze drzewko prawie przy samej ziemi, Spiżarny
rąbał toporem drugie – zbyt grube, by dało się złamać.
– Niżej! Nie dźwigniemy jej tak wysoko.
Wysiłki dały efekt po kilku długich chwilach. Uparty
dębczak zatrzeszczał, pochylił się, wspólnymi siłami
obalili go w prawo. Drugi – przycięty – odciągnęli na bok.
– Raazeeeem! Przetaczać! – rozkazał kapral Grabowski.
Złapali koła za szprychy, podnieśli łoże – pchali, trochę
unosząc ponadtonowy ciężar. I przepchnęli przez pieńki
po zrąbanych drzewkach, po czym dalej uparcie
potoczyli armatę przez las.
Stanowisko było nieopodal, to samo, które kopali po
nocach i maskowali gałęziami. W kształcie półkola,
z podłogą i belką na lemiesz, ze schronem na amunicję
po lewej i dla załogi po prawej, wzmocnione okrągłymi
belkami, blachą i ziemią.
– Na stanowisko! – zakomenderował Grabowski. –
Działo do usadowienia!
Ładowniczy i zamkowy odczepili hamulec pochodowy,
przytrzymali go podniesiony. Celowniczy sprawdził
punkt celowania.
– Gotowe.
– Usadów!
Opuścili na ziemię hamulec, podnieśli ogon
i wepchnęli armatę na stanowisko, blokując lemiesz do
prowadzenia ognia. Grabowski zlustrował Nowy Port
przez lornetkę. Od razu zaobserwował oznaki ruchu
w oknach wież i magazynów – SA-manów i SS-owców
obsadzających dachy i domy, ślepiących na zalesiony
półwysep.
Działon ruszał się jak w ukropie. Zdjęto kaptur
ochronny z lufy, przetarto ją wyciorem. Amunicyjny
Spiżarny czekał na komendę.
Kapral Grabowski oderwał szkła od oczu i rzucił:
– Podaję cel, karabin maszynowy w okienku latarni
morskiej, celownik czterysta, granat stalowo-żeliwny,
ładunek normalny, zapalnik z krótką zwłoką.
Celowniczy bombardier Kłys już siedział z lewej
strony, schylony nad bębnami i mechanizmem
celowniczym. Kierowniczy Żołnik przesmarował
wazeliną pierścień wiodący granatu, załadował.
– Gotów! – rzucił Kłys, podnosząc rękę.
– Od działa! – krzyknął Grabowski. – Pal!
Zamkowy uchwycił gałkę sznura kurkowego
i pociągnął.
Działo szarpnęło się w tył, plunęło ogniem i dymem
z krótkim, urywanym wstrzałem. Grabowski przyłożył
lornetkę do oczu i zaraz ją oderwał. Pocisk przeleciał nad
latarnią. Żołnierze zafalowali.
– Pudło! Sabotaż! – krzyknął ktoś.
– Nie osadziła się! – uciął Grabowski. – Mówiłem: dać
większy odstęp, czterdzieści centymetrów. Ładować!
Granat stalowo-żeliwny, ładunek normalny, zapalnik
z krótką zwłoką.
Amunicyjny podawał już nowy pocisk z wkręconym
zapalnikiem, ładowniczy wbijał go w lufę, zamykał.
– Gotów!
– Od działa! Pal!
Prosto w sam środek latarni. Grabowski zobaczył
ogromny rozbryzg pyłu i kurzu, a w jego prześwitach
wielką dziurę i walący z niej dym; cekaem gdzieś zapadł,
nie było po nim widać ani śladu.
– Ładować!
– Gotów!
– Pal!
Bili raz za razem, zlewając się w szybkim działoczynie
z armatą. Jedno pociągnięcie – huk i błysk, potem wykwit
wybuchu po drugiej stronie kanału: najpierw karabin
Küstenschutz Danzig w latarni, gniazda cekaemów
w budynkach portu, na Stacji Pilotów, w spichlerzu firmy
Prowe, a potem – pod skosem – w wyniosłym betonowym
kolosie Anker z suwnicą bramową, na wprost placówki
Prom. Każdy pocisk – kilku Niemców! Jedno trafienie
wyrzucało gniazdo karabinu razem z obsługą!
Grabowski, stojąc z tyłu, na przedłużeniu lufy, podawał
kolejne cele.
Walili po porcie, punktowali umocnione stanowiska.
Po kolejnym strzale zawalił się dźwig przeładunkowy na
nabrzeżu – wykoleił, zawisł nad torem, a potem ze
skrzypieniem, z jękiem metalu, który słyszeli nawet po tej
stronie wody, spadł na wagony PKP. W Nowym Porcie
wszczął się ruch – obserwatorzy i zwykli żołnierze wieli
z dachów, uciekali od okien, odsuwali się od stanowisk.
Ogień cekaemów, do tej pory trzymających w szachu
placówkę, zaczynał słabnąć, rozpadał się na pojedyncze
serie.
Grabowski nie odpuszczał. Przeniósł ostrzał na
budynki Nowego Portu, na zwieńczone stromymi
dachami magazyny. Jeden ze strzałów wybił ogromną
dziurę w szczycie gmachu i wyrzucił na zewnątrz
karabin maszynowy, który zawisł bezradnie nad torami,
kołysząc się, zaczepiony taśmą amunicyjną.
Rąbali raz za razem w bezsilnej złości, jakby całą
wściekłość o wojnę, o atak, o zaklinowanie armaty chcieli
wyładować na wagonach, na bocznicach Nowego Portu,
na gmachu stacji!
Na placu sportowym i na placówkach zapanowała
cisza. Niemcy już nie strzelali – jedynie od bramy
kolejowej szedł huk wystrzałów Promu i Fortu.
Ktoś przybiegł blisko do Grabowskiego, zasalutował,
stając w postawie zasadniczej. To kapral Maca z placówki
Przystań.
– Podporucznik Kręgielski przesyła szacunek
i podziękowanie dla obsługi.
– Dziękuję, zawsze do usług – mruknął Grabowski. –
Celowniczy, wieża kościoła, widziałem tam błysk szkieł.
Obserwator!

Placówka Prom, przed godziną 5.30

Kolejny atak Niemców porucznik Pająk przyjął z bliska,


wstrzymawszy ogień cekaemów do ostatniej chwili.
Spuszczone ze smyczy, zaterkotały jak złe psy, a za ich
przykładem wyleciały pociski z karabinów Mausera,
rozdzielając i rozpruwając tyraliery nacierających.
Cekaem Barana walił jadowitą śmiercią wprost w tylne
szeregi, tych najbliższych pozostawiając strzelcom.
Gryczman wskazywał cele, poprawiał żołnierzy. Pole
ostrzału zwiększało się coraz bardziej. Pnie olch i osik
w pobliżu rowów były poobdzierane z kory, świeciły
białymi plamami, bez przerwy okaleczane przez pociski.
Strzelcy zlali się z bronią w całość, cała placówka działała
jak jedna doskonała maszyna wojenna – ani jednego
zbędnego gestu, ani jednego niepotrzebnego rozkazu.
Ciągły ogień, zmiana taśm i magazynków w erkaemach,
wbijanie do komory kolejnej łódki nabojów w karabinku,
likwidowanie celów wskazanych przez chorążego
i kaprali.
A jednak Niemcy posuwali się do przodu! Z bliska
widzieli już, gdzie znajdują się stanowiska, i podpełzali,
osłaniając się ogniem. Pająk był pewien, że wycofali ludzi
znad zapory przeciwczołgowej, aby wszystkie siły
plutonu rzucić przeciwko prawemu skrzydłu
wieloramiennego trójkąta rowów strzeleckich. Z głuchym
hukiem rozerwały się pierwsze niemieckie granaty.
Porucznik wychylił się z rowu, ryzykując kulę między
oczy, ale od razu zobaczył pierwszych Niemców
podpełzających do stanowisk. Byli już przy zasiekach,
nieliczni cięli je zawzięcie, robiąc drogę dla pozostałych
i otwierając drogę dla szturmu.
Skoczył zatem w głąb rowu, pod drzewo, do telefonu.
Chwycił słuchawkę, wcisnął czerwony przycisk
rozmowy.
– Tutaj porucznik Pająk. Łączcie z dowódcą.
– Dąbrowski na linii. Meldujcie.
– Panie kapitanie, silny ogień i ostrzał. Nie
wytrzymamy. Niemcy prują zasieki. Prom prosi o ogień
z moździerzy.
– Wytrzymajcie jeszcze chwilę.
Pająk stał ze słuchawką w ręku, czekając na rozkaz
kapitana, na wybawienie, ratunek... Czekał długo!
Nowe koszary, godzina 5.32

– Panie kapitanie, strzelamy?!


Plutonowy Bieniasz zadał pytanie przez łącznika, który
przywarł do ściany koło rozbitego okna na parterze
koszar. Przekazywał wiadomości dalej – do kapitana
Dąbrowskiego, palącego papierosa w pokoju podoficera,
gdzie była główna łącznica telefoniczna.
– Wytrzymajcie jeszcze chwilę! – rzucił kapitan
Dąbrowski, nie odkładając trzymanej w ręku słuchawki.
I w tej samej chwili usłyszał, jak Pająk po drugiej
stronie linii wypowiedział błagalną prośbę, niby
modlitwę:
– Niech Bieniasz strzela, bo nie wytrzymam!
Dąbrowski wstał, przyskoczył do okna i wyjrzał na
stanowiska moździerzy.
– Ognia!
– Działon pierwszy i drugi, ogień punktowy, krąg
trzydzieści dwa, bęben zero, po jednym, ognia! –
zaintonował Bieniasz niczym modlitwę.
Żołnierze wypuścili uzbrojone granaty brzechwami
w lufy moździerzy. Buch, bach – plunęły ogniem
i dymem.
– Po jednym oddano!
– Działon trzeci i czwarty, ogień poszerzany w prawo,
krąg trzydzieści osiem, bęben dziewięćdziesiąt osiem, kąt
strzału sześćdziesiąt dwa, ładunek drugi – ciągnął
Bieniasz. – Osiem pocisków ciężkich. Zapalnik z długą
zwłoką. Po jednym, ognia!
Błysk, suchy huk, plunięcie ogniem z moździerzowych
rur osadzonych na czworokątnych podstawach.
Ostatni z granatów wyleciał pod dziwnym kątem
i zaczął koziołkować w locie.
– Po jednym oddano.
– Oberwanie brzechwy! Uwaga, panie kapitanie.
Dąbrowski już chwycił za słuchawkę, aby uprzedzić
Pająka, i w tej samej chwili usłyszał ciężkie eksplozje od
strony Promu i bramy kolejowej. Bieniasz nie czekał na
meldunek – wszystkie rodzaje obrony, kąty strzału
i zmiany ognia ćwiczyli dzień po dniu, znał je jak
modlitwę, jak dziesięć przykazań, jak pochwalną laurkę
na cześć artylerii.
– Działon pierwszy i drugi, krąg ten sam, bęben ten
sam, kąt strzału ten sam. Działon trzeci i czwarty sześć
skoków w prawo, co jeden pocisk, półtora obrotu
w prawo. Wszystkie działony ognia!
Moździerze pluły ogniem i dymkami, raz, drugi, trzeci.
– Po siedem oddano.
– Pociski za krótkie – uprzedził z okna Dąbrowski.
– Obniżyć kąt strzału – zawodził Bieniasz. – Działon
pierwszy i drugi, krąg trzydzieści dwa, bęben
sześćdziesiąt, ogień poszerzany w prawo. Działon trzeci
i czwarty, krąg trzydzieści, bęben zero, ogień poszerzany
w lewo, po dziesięć ciężkich...
– Gotowe!
– Dziewięć skoków, co półtora obrotu, ognia!
Żołnierze zwijali się jak błyskawice, wrzucając do luf
podłużne, obłe cielska granatów zakończonych
brzechwami lotek. Bach, bach, bach – pluli ogniem
z podniesionych prawie pionowo luf. Granaty leciały
w górę, osiągając ogromną wysokość, a potem waliły się
pionowo w dół – w lasek na prawym skrzydle Promu...
Placówka Prom, godzina 5.35

Niemcy przerwali zasieki, już gromadzili się przed nimi,


osłaniani ogniem własnych erkaemów; szarawa,
splątana, nienawistna masa żołnierzy. Z ciężkim
stukotem w strzeleckie rowy waliły długie serie z MG,
zmuszając strzelców i legionistów do chowania głów
w piasek, krycia się, kulenia w rowie.
I wtedy z nieba spadły dwa pierwsze granaty – upadły
prawie na przedpolu Promu, wbijając się głęboko.
Z głuchym grzmotem wyrzuciły kłęby kurzu i pyłu,
zasypując własne pozycje odłamkami, które obijały się
o drzewa w szalonym i bezsensownym tańcu.
– Za krótko! – krzyczał Pająk do słuchawki. – Wybijecie
nas!
Zapadła cisza, niesamowity spokój, szok pola walki,
kiedy wszystko zaczyna się dziać jakby z dala, a człowiek,
mając ręce ciężkie niczym z ołowiu, reaguje na strzały
z wielkim opóźnieniem.
Chwila grozy... Niemcy już przekraczali zasieki,
nacierając z bronią w ręku, strzelając w biegu z peemów,
prując po nasypach, po drzewach, po górnych częściach
schronów, aż rykoszety dźwięczały na hełmach. Szli do
szturmu, wpadali pod placówkę i...
Przemówiło niebo. Nagle zaczęły padać granaty – po
dwa, prosto z góry, wbijając się w ziemię i eksplodując
z głuchym łoskotem. Eksplozje wyrzucały w górę kaskady
pyłu, piachu, szwabskich żołnierzy niczym pacynki,
ciskając ich na drzewa, zasieki i doły. Podniósł się krzyk,
wrzask: Hilfe! Sanitäter! Zurück!20.
Pył i dym w jednej chwili pokryły szeregi wrogów
w szarawych mundurach. Zanim opadły, Pająk
zakrzyknął:
– Ogień ciągły! Ześrodkować.
Kaemy i browningi plunęły na oślep, w wyrwę
uczynioną w zasiekach, w kurzawę po wybuchach,
powiększaną kolejnymi eksplozjami sześcio-
i półkilogramowych granatów. Piekło przeszyte seriami
pocisków... Niemcy nie mogli przeżyć.
I nie przeżyli.
Niespodziewanie ogień z moździerzy umilkł.

Nowe koszary, godzina 6.04

Sucharski dopadł do okna wychodzącego na dziedziniec


koszar. W płaszczu zarzuconym na ramiona wyglądał jak
wcielenie furii – blady, z zimnym potem na czole,
z głęboko osadzonymi oczami.
– Przerwać ogień! – zakrzyknął. – Wydaję rozkaz,
zrozumiano? Od tej pory moździerze mają strzelać tylko
na mój osobisty rozkaz! Zrozumieliście?
– Tak jest – odkrzyknął Bieniasz. – Przerwać ostrzał!
– Nie zrozumiałem! – powiedział ktoś, kto stał obok,
a jego obecność zawadzała majorowi niczym cierń.
Wysoki, szczupły, z pociemniałym obliczem pod
okrągłym daszkiem czapki polowej. Z gwiazdkami
kapitana na pagonach. – Nie rozumiem rozkazu –
powtórzył Dąbrowski. – Zadamy duże straty Niemcom.
– A bo... – zająknął się major. – A ile wystrzeliliście? –
zawołał do Bieniasza.
– Melduję: sto cztery granaty!
– Mamy na stanie ponad osiemset – uspokajał
Dąbrowski.
– Właśnie, na takie marnotrawstwo nas nie stać –
odparł Sucharski. – Czy mam ci wydać pisemny rozkaz?
Rozwścieczycie Niemców!
– Heniu – Dąbrowski rozłożył ręce – jeśli nie będzie
innej możliwości, i tak każę strzelać. Mamy wroga na
plaży i pewnie w magazynach, bo Szamlewski wycofał się
do Fortu. Czym mam ich wspierać? Uspokój się, zapal. –
Wyciągnął paczkę derby, ale major odtrącił ją, prawie
uderzając go w rękę. – Poproszę w takim razie o pisemny
rozkaz! – wycedził Dąbrowski.
Sucharski odwrócił się i odszedł bez słowa do pokoju
dowodzenia. Kapitan miał nadzieję, że zajmie mu to
więcej niż chwilę. Wrócił do pokoju podoficera, od razu
obrócił się do oczekującego gońca.
– Biegnij na placówkę sierżanta Deika, każ zebrać ludzi
i cekaemy i przejść do rejonu Fortu, do magazynu
amunicyjnego numer siedem, gdzie zajmie stanowisko.
Następnie niech sprawdzi, czy w schronie pierwszym są
Niemcy. Jeśli tak, należy ich stamtąd wykurzyć. Meldujcie
regularnie przez piątkę.
– Tak jest!
Dąbrowski zapalił kolejnego papierosa, kryjąc drżenie
rąk. Miał nadzieję, że do powrotu majora nic się nie
zdarzy.

Placówka Prom, godzina 6.18

Cisza. Dzwoniąca w uszach, bo bliska, przerywana


stłumionymi wystrzałami z plaży. Pająk kazał wstrzymać
ogień, rozglądał się, ale nie było już granatów, a zasłona
pyłu i ziemi opadała z wolna po ostatnich wybuchach,
odsłaniając pokaleczone, połamane drzewa i leje za
splątanymi zasiekami.
Nagle usłyszał stłumiony sygnał trąbki od strony
wroga. Niemcy wycofywali się, odparci, wykrwawieni,
ale nie rozbici. Jedno było pewne – prędzej czy później
wrócą.

Nowe koszary, godzina 6.32

– Koszary, Piotrowski na linii.


– Tutaj Deik, placówka przy Forcie. Melduję, że
w schronie numer jeden są Niemcy. Proszę o ogień
z moździerzy na cel numer osiem. Potwierdzam:
potrzebuję wsparcia.
– Przekazuję. Czekajcie.
Ogniomistrz Piotrowski przeszedł na korytarz,
wychylił się z okna do Bieniasza.
– Sierżant Deik prosi o wsparcie. Ogień na cel numer
osiem: magazyn amunicyjny numer jeden...
– Odmawiam wsparcia – odparł Bieniasz. – Mam
rozkaz majora, przekażcie...
– Proszę otworzyć ogień! Natychmiast! – W oknie obok
Piotrowskiego stał Dąbrowski, bardziej ponury
i zamyślony niż zwykle.
– Panie kapitanie, rozkaz komendanta...
– Nie otrzymałem go na piśmie. Jestem dowódcą
kompanii wartowniczej czy nie?
– Tak jest. Oczywiście, że pan kapitan jest! Otworzyć
ogień!

Placówka Deika, godzina 6.33

Granaty spadły z nieba jak grad – waliły prosto w dach


schronu, w wał; najpierw błysk, wybuch, a potem
wstająca kurzawa. Największy efekt osiągały te, które
rozrywały się między ziemnym nasypem a ścianą – od
ich eksplozji trzęsły się ściany schronu, wszystko skakało,
drżało, jakby budyneczek miał zaraz rozlecieć się
w kawałki.
Niemcy nie wytrzymali nawet pół minuty – Deik i jego
ludzie zobaczyli uciekające sylwetki, wypadające na tory,
na najbliższą plaży bocznicę.
– Ognia!
Straszy sierżant Krzeszewski zaczął bić z elkaemu
Maxim 08/15, raz za razem: trach, trach, trach, jak stara
maszynka. Zawtórowali mu inni, waląc z karabinków,
raz, drugi, trzeci.
Wrogowie padali, jakby podcięto im nogi, niektórzy
kręcili się w kółko, nieliczni uciekali – wdrapywali się
nawet na wał.
Chwila – i było po wszystkim. Dawny punkt oporu Wał
prawie przestał istnieć.

Nowe koszary, godzina 6.40

– Mówi Fort, na linii mat Rygielski. Panie kapitanie,


jesteśmy otoczeni przez Niemców. Obeszli plażę za
falochronem, trzymają nas pod ogniem, ledwie
trzydzieści metrów... Prosimy o ogień.
Dąbrowski oddał słuchawkę dyżurnemu i podszedł do
okna. Ktoś jednak zagrodził mu drogę – major,
rozdygotany, blady, obcy.
– Masz rozkaz na piśmie! – wypalił. – Chorąży, dajcie
mu go, do... cholery.
– Na jednej nodze, panie majorze!
Chorąży Brona wręczył kapitanowi złożony wpół
blankiet. Miał taką minę, jakby nie wiedział, krzyczeć czy
płakać – dygotał bardziej niż major, chyba nie na rękę
była mu cała ta sytuacja.
Dąbrowski przyjął pismo ze spokojem i... wetknął je do
górnej kieszeni bluzy, po czym starannie zapiął guzik
z orzełkiem.
– Jeśli nie dam ognia, stracimy Fort – powiedział. –
Heniu, ten jeden raz mnie zrozum. Sprawdź sam. – Podał
mu słuchawkę, która zawisła w jego dłoni jak
niewypowiedziana prośba.
Sucharski zawahał się, wziął ją, przyłożył do ucha
i wcisnął przycisk rozmowy. A wtedy Dąbrowski
odwrócił się do okna i skinął na Bieniasza.
– Ogień na cel numer dwanaście!
Sucharski odłożył słuchawkę, nie wypowiadając ani
jednego słowa. Jego oczy były puste.
– Ten jeden, ostatni raz – powiedział Dąbrowski. – Nie
rób scen przed podoficerami.
– Zdejmę cię, Kuba, z dowództwa – pokiwał głową
komendant. – Jeszcze raz coś wywiniesz. Przerwijcie ten
cholerny ogień!
– Za późno.
Moździerze już pluły granatami, pukały raz za razem.
Dąbrowski, jakby w ogóle nie widząc komendanta,
podszedł do łącznicy, ujął słuchawkę, wrócił do rozmowy
z Rygielskim.
Sucharski odwrócił się i ruszył do pokoju dowodzenia.
Brona chciał iść za nim, ale major powstrzymał go iście
pańskim gestem.
Spokoju i tak nie zaznał, bo w środku czekał na niego
porucznik Grodecki w niebieskim mundurze lotnika
i polowym berecie na głowie. Zasalutował służbiście.
– Czego pan chce?
– Melduję, że elektrownia sprawna, motor i łożyska
w porządku, ale odcięli nas od prądu z Gdańska.
Proponuję na razie uruchomienie elektrowni bojowej
w koszarach.
– Proszę to zrobić w takim razie.
– Potem oddaję się do dyspozycji...
– Świetnie. W takim razie, jak pan już uruchomi
elektrownię, zrobi pan wreszcie coś przydatnego.
Mianowicie, jak mówię: pójdzie pan do stanowiska
armaty i przekaże kapralowi Grabowskiemu...

Stanowisko armaty 76,2 mm, godzina 6.55

Walili, aż dudniło, a echo wystrzałów głuszyło nawet


serie cekaemów z placówek w zachodniej części
półwyspu. Grabowski wskazywał teraz cele z lewej –
bliżej Wisłoujścia, przy samym pancerniku Schleswig-
Holstein, spowitym w dymy z płonących warsztatów
portowych i domów.
Znienacka przy schronie amunicyjnym zamajaczył
błękitny mundur.
– Lotnik, kryj się! – zażartował jeden z wręczających
pociski.
Z rowu dobiegowego wyskoczył zdyszany porucznik
Grodecki.
– Przychodzę od majora Sucharskiego – wypalił. –
Udzielić waszemu działonowi pochwały za dobrze
wypełnione zadanie. Ogień z Nowego Portu przygaszony.
– Ku chwale ojczyzny, panie poruczniku.
– Przynoszę też drugi rozkaz: zaprzestania ognia
i oszczędzania amunicji.
– Przecież dopiero dwadzieścia osiem pocisków poszło!
– zaprotestował Grabowski. – Nie zużyliśmy nawet jednej
jednostki ognia! A mamy tutaj trzy!
– Dlatego major wykorzystał mnie do przekazania
takiej złej wiadomości. Dam wam dobrą radę, po rozkazy
zgłaszajcie się w razie czego do kapitana Dąbrowskiego.
On kontroluje sytuację.
Grabowski spojrzał na Grodeckiego jakoś dziwnie, ale
machnął ręką do swoich.
– Stój! – krzyknął! – Odbój!
I to był koniec akcji. Zamkowy przesunął bezpiecznik
na spust pochodowy, przestawił celownik. Celowniczy
Kłys przekręcił bęben kątomierza i poziomicę na zero.
Wręczyciele i amunicyjni włożyli do skrzyń wydobyte
pociski.
– Do schronu! – rozkazał Grabowski. – Zabezpieczyć
hamulec.
Placówka Fort, godzina 6.57

Granaty spadły na plażę, w morze, wyrzuciły z głuchym


dudnieniem zwały piachu, prysnęły fontannami wody,
bardziej strasząc, niż raniąc. To jednak wystarczyło.
Niemcy zaczęli podrywać się i uciekać na bezpieczną
odległość. Ogień z kaemów siał chaotyczne pociski po
betonowych umocnieniach bunkra i nasypach;
zasypywał piaskiem oblicza obrońców.
Rygielski dał znać i z obsadzonego przez posiłki rowu
obserwacyjnego na plaży wyleciały granaty. Niewiele
zrobiły, pogłębiły jednak chaos. Uciekających ścigały
cekaemy i erkaem, wygrywające im pożegnalnego
marsza na zdobycie składnicy.
Niemcy wycofywali się na całym froncie: od Fortu,
przez posiekane lasy od Promu, z ostatnich gniazd po
drugiej stronie kanału, ostrzeliwanych teraz z placówki
Przystań.
W tym samym czasie na Promie, po drugiej stronie
półwyspu, zrobiło się całkiem cicho.
Pająk, pociągający nosem, trochę rozgorączkowany,
szukał powoli po kieszeniach paczki papierosów.
Wyręczył go Gryczman – wyjął zmięte wiarusy
i przypalił benzynową zapalniczką. Dopiero teraz Pająk
zorientował się, że nad drzewami wzeszło ciepłe słońce,
choć lato się kończyło.
– Nie daliśmy się zaskoczyć – powiedział Gryczman. –
Dostali lekcję. My trochę cięgów też. Przywitałem ich
ogniem, gdy tylko się wdarli.
– Zarządzam przegląd broni – rozkazał Pająk. –
Strzelcy, zbiórka pod schronem. Obsługi kaemów zostają
na miejscach.
– Najważniejsze, że pierwszy strach odpuścił –
mruknął Gryczman. – Żaden nie nawiał, nie zrobił poruty
mnie i panu porucznikowi, jak kule gwizdały. W tamtą
wojnę, pamiętam, kiedy szło siedzieć w okopach, paru od
razu nawiało z naszego cesarsko-królewskiego
Dziewięćdziesiątego Pułku. Ale tego się nie pokaże u nas.
Gryczman liczył puste skrzynki po taśmach do
cekaemu i elkaemu. Sześć. Nieźle. Z tyłu plutonowy
Baran dolewał wody do chłodnicy karabinu
maszynowego. Wracały dobre humory, wszyscy
podnosili głowy rozweseleni, ku niebu szły nieśmiertelne
dymki papierosów.
– Chłopcy, kule gwiżdżą – powiedział wesoło Pająk –
ale nas nie trafiają. Wyciągajmy głowy odważnie, śmiało,
żeby się przyjrzeć Szwabom i celnie do nich strzelać.
A wiecie, po co wam to mówię?
– Tajest! – rzucił odruchowo Kowalczyk.
– Bo Niemcy zaraz wrócą. I znajdą nas gotowych.
– Dobrze się do nich strzela – mruknął Gryczman. –
Pamiętam wojnę dwudziestego roku. Bolszewicy,
Moskale, karabiny na sznurkach, bose to i głodne,
w koszulinach, z tyłu komisarze gnają nahajkami do
walki. A Szwaby... strach, jak wypasione i zawzięte. Taaa,
Niemcy to konkretni goście.
Rozdział III

A więc wojna...

1 IX 1939, Mewi Szaniec koło Westerplatte,


godzina 7.12

W ypucowane przez ordynansa wysokie czarne buty


Arthura Greisera starannie omijały plamy
i zacieki ciemnej krwi, które pozostały na drogach
i podkładach kolejowych przed wejściem do Mewiego
Szańca. Podjeżdżały tutaj kolejno, stając wprost na
torach, sanitarki z miasta, a od strony Westerplatte co
chwila nadciągali zdyszani sanitariusze z białymi
opaskami z krzyżem na lewym ramieniu, dźwigając
nosze z rannymi. Z tyłu ciągnęli wolno żołnierze wlokący
zabitych. Krew była na mundurach, na piasku, na bruku,
na przejeździe kolejowym. Greiser, który znów musiał
zadowolić się rolą chłopca na posyłki u Forstera, zdjął
czarną czapkę SS i przetarł łysinę. Kolejny raz przyszedł
na galowo, z oznakami RF SS, podczas gdy wszyscy
dokoła chodzili w mundurach zbryzganych krwią,
przesiąkniętych dymem i swędem świeżo spalonego
prochu. Od strony bramy kolejowej wracali zmęczeni,
poranieni żołnierze kompanii szturmowej. Na torach
odbywała się niemrawa zbiórka.
Powiódł wzrokiem dokoła i podsumował w myśli
wszystko, co widział wcześniej – opustoszały Nowy Port,
poszczerbione przez artylerię magazyny i spichlerze
nabrzeżne, zniszczone dźwigi i suwnice, płonące
ciężarówki i wagony, dogasające warsztaty portowe koło
Mewiego Szańca i zniszczone od podmuchów domy
mieszkalne. A nad tym wszystkim chmura pyłu,
przekreślona kilkoma czarnymi smugami dymu.
Niewesoło. Nie wyglądało na to, żeby mogli świętować.
Energicznie przeszedł przez bramę w ceglanym murze
Mewiego Szańca, poprawił pas, naciągnął mocniej
czapkę. Znów był Greiserem, ciągle jeszcze senatorem
spraw wewnętrznych Freie Stadt Danzig
i funkcjonariuszem partyjnym. Bez trudu odszukał
stanowisko dowodzenia, gdzie pod płachtą maskującą
przy radiostacji polowej znalazł zarówno komandora
Kleikampa, jak i oficera łącznikowego von Davidsona.
Byli tak zajęci słuchaniem komunikatów podawanych
przez siedzących ze słuchawkami na uszach żołnierzy, że
nawet nie odwrócili się na powitanie. A może chcieli
pokazać, że jako były prezydent gdańskiego senatu nie
może liczyć na takie fory jak Forster?! O, to byłby duży
afront.
– Straty zbyt duże, wycofujemy się! – przekazał
radiotelegrafista. – Potrzebujemy więcej sanitariuszy!
– Nadaj na okręt, niech przyślą wszystkich zdolnych do
noszenia rannych. Nawet muzyków z orkiestry Auricha!
– Panie komandorze, meldunek od kompanii Hartwiga.
– Przekazuj, niech wszyscy usłyszą!
Owo „wszyscy” zapewne było podkreślone specjalnie –
żeby von Davidson i Greiser usłyszeli najnowsze wieści
z pola walki.
– Kompania melduje, że lewe stanowisko na spichlerzu
Prowe zostało wyłączone z walki. Karabin maszynowy
uszkodzony, jeden żołnierz ranny. Prawe na spichlerzu
Anker ostrzelane przez artylerię i trafione. Pozostaję na
swoim, ale wyłączam z akcji to ostatnie. Podporucznik
Hartwig.
– Meldunek z kompanii szturmowej! – odezwał się
znów telegrafista. – Od Henningsena.
– Dawaj!
– Z powodu dużego oporu musimy się wycofać.
Prosimy o ostrzał drzew i konarów. Teren jest
przeszukiwany w celu odnalezienia rannych. Kompania
szturmowa.
– Myślałem, że jadę tutaj już tylko pogratulować
panom zwycięstwa – odezwał się Greiser. – Jak to się
stało, że ten, ten... polski kurnik ciągle strzela i walczy?
– Potrzebujemy posiłków, panie prezydencie. Proszę
przekazać generałowi majorowi Eberhardtowi i władzom
SS moją prośbę.
– Będzie z tym kłopot – rzekł von Davidson. – Powtórzę,
co mówiłem: siły SS, SA i policji gdańskiej biorą teraz
udział w akcji przeciwko Poczcie Polskiej w Gdańsku...
– Zapewniam, że uczynię wszystko, żeby przynajmniej
pluton SS-Heimwehr Danzig został przydzielony do
pomocy w waszej akcji – uciął dyskusję Greiser. – Proszę
jednak powiedzieć, co pan planuje.
– Drugi atak, to oczywiste. Jak tylko kompania pozbiera
rannych i zabitych. Poprzedzony kolejnym ostrzałem
półwyspu. Mamy już rozpoznane pierwsze stanowiska
wroga.
– Wywiad dostarczył wam szkic polskich umocnień.
Sam byłem przy tym. Jak zatem wytłumaczyć porażkę?
– Być może te mapy nie były aż tak szczegółowe, jak
uważało dowództwo SS. Teraz okazuje się, że Polacy mają
tam przynajmniej dwa działa i trudne do wykrycia
stanowiska.
– Jak pan śmie!? – uniósł się Greiser. – Nasz wywiad
przeprowadził skomplikowaną i arcytrudną operację,
żeby dostarczyć wam najlepsze dokumenty pozyskane od
wysoko postawionego pracownika polskiej placówki!
Gdybym zdradził panu szczegóły objęte tajemnicą, nie
uwierzyłby pan, jak wysoko udało nam się dotrzeć.
– Wam czy ekspozyturze Abwehry w Elbingu?
– Nieważne. Być może kompania nie umie tych map
wykorzystać. Co w takim razie mam zameldować
gauleiterowi Forsterowi i dalej, Berlinowi?
– Że za dwadzieścia cztery minuty zaczynamy nowe
natarcie. Bóg z nami!
Greiser poczekał, aż Kleikamp zasalutuje pierwszy,
i dopiero wtedy wyciągnął rękę w hitlerowskim
pozdrowieniu.
Wychodząc, za wejściem do Szańca omal nie zderzył
się z jakimś żołnierzem kompanii szturmowej. Mat Wolf
latał od jednych noszy do drugich, spoglądając na
każdego rannego. Można się było domyślać, że chce
spisać wszystkich cierpiących kolegów, ale nie była to
prawda.
– Marynarz Schack?! – rozpytywał starszych
sanitariuszy. – Rudi Schack, chudy, drobny jak
dziewczyna. Ktoś go widział? Żyje?
– Został tam. – Jeden z dźwigających nosze kiwnął
głową w kierunku Westerplatte. – Dużo ich tam jeszcze
leży...
– Kompania! Zbiórka! – krzyczał Schauer. – Ruszajcie
się! Nie ma czasu.
Wolf podniósł głowę i wpatrzył się w połamane
drzewa Westerplatte, daleko za zrujnowanym murem,
obok nieistniejącej już bramy kolejowej. Serce biło mu
coraz mocniej, a dłonie zaciskały się w pięści.

Nowe koszary, godzina 7.36

Pierwszy dzień września wstał słoneczny, suchy, ciepły;


grzało słońce. Kapitan Dąbrowski tego nie widział.
Siedział w piwnicy nowych koszar przy radiostacji
i słuchał oficjalnego komunikatu Programu Pierwszego
Polskiego Radia, który w kilku językach ogłaszał, że
Polska została napadnięta przez Niemcy.
Zbombardowano miasta, a wojska niemieckie
przekroczyły granicę, łamiąc pakt o nieagresji...
Koszary zadrżały po raz drugi. Zakołysały się lekko,
a z zewnątrz dobiegło głuche stęknięcie kolejnego
wybuchu. Zaczynało się...
Pancernik Schleswig-Holstein był już obrócony, stał na
skos na Zakręcie Pięciu Gwizdków. Dzięki temu otworzył
ogień z obu wież – dziobowej Anton i rufowej Pommern.
Potężne pociski uderzały z głuchym hukiem w ziemię
i lasy półwyspu, po drodze zmiatając domy w Nowym
Porcie, które znalazły się w zasięgu ich podmuchu. Tym
razem nie walił na chybił trafił jak o świcie. Powoli,
skutecznie przenosił ogień, tworząc ruchomą barierę na
półwyspie, waląc po ruinach nabrzeżnych budowli, po
lesie i drzewach.
Pancernik strzelał w narastającej chmurze dymu.
Ustalony rytm, porządek, kolejność. Zawsze tak samo:
najpierw smugi ognia z najcięższych, dziobowych dział,
potem błysk przechodzący przez gałęzie drzew razem
z detonacją, wyrzucającą w górę fontanny ziemi i całe
drzewa wyrwane z korzeniami, później głuche wystrzały
stopięćdziesiątek i osiemdziesiątekósemek, szybki,
miarowy terkot najlżejszych, trzydziesto-
i dwudziestomilimetrowych armatek bijących w chmurę
dymu, w którą powoli zmieniało się Westerplatte.
Artyleryjski ogień zmiatał wszystko przed sobą, kładł
drzewa pokotem, wyrzucał w górę połamane pnie, łamał
dalsze buki i dęby. Po krótkiej przerwie Schleswig
przeniósł ogień na wierzchołki drzew – granaty
rozrywały się w ich koronach, zalewając ziemię
deszczem odłamków. Wystrzały przesuwały się coraz
bliżej – już biły prawie w stanowiska Promu, wartowni
numer jeden i dwa...

Placówka Prom, dwie minuty później

Wybuchy pocisków pokryły pół świata wokół Promu.


Pancernik kładł ogień od bramy kolejowej po stare
koszary, walił po lesie, wałach ziemnych, resztkach
muru. Próbował dosięgnąć nowych koszar, ale ogromne,
wystrzeliwane z dźwięczącym impetem groty śmierci
wybuchały w koronach drzew, przerzedzając i tak już
okaleczony las.
Na okopy i schrony Promu spadały z góry okaleczone
pozostałości artyleryjskiej młócki – wierzchołki drzew,
kamienie, bryły ziemi, resztki cegieł. Żołnierze kryli się
pod ścianami rowu, padali na płask, wtulali w piach
głowy w obłych hełmach, a z nieba leciał na nich grad
odłamków i gałęzi. Wokół było piekło – fontanny piasku
podnoszone wybuchami przesłaniały świat, kłębiły się
dymy, śmierdziało siarką i rozgrzanym metalem.
Porucznik Pająk przeskoczył na czworakach do
stanowiska z telefonem, chwycił za słuchawkę, zakręcił
korbką induktora.
– Koszary? Panie majorze, silny ogień, nawała artylerii
na Promie...
Nagle głos po drugiej stronie znikł. W kakofonii
wybuchów nie słychać było już nic – pewnie połączenie
zostało zerwane. Porucznik odskoczył od telefonu, chciał
wracać, i wtedy pocisk rąbnął w wał otaczający rów
strzelecki; podmuch odrzucił go w tył, plecami na drugą
ścianę okopu. Próbował wstać, ale nie mógł, czuł dziwną
słabość w dole brzucha i w nogach, przeszywał go
dreszcz, coś ciepłego spływało z ciała – wymacał krew...
– Gryczman! – jęknął. – Gryczman!
Chorąży przyskoczył, objął ręką dowódcę, ściągnął
w dół, ułożył. Pająk był cały w paroksyzmach bólu, miał
rozerwane mięśnie nóg, rany krocza i brzucha; może nie
tyle głębokie, ile rozległe, poszarpane, mokre od ciemnej
krwi, obficie spływającej na dno rowu strzeleckiego.
– Gryczman, co mi... Nie mogę wstać!
– Leżeć mi tu! – warknął chorąży. – Ja zadbam. Krew
cieknie! – Już rozrywał pakiet opatrunkowy, rozciągał
gazę, bandaż i... zamarł. Przez poszarpaną na strzępy
bluzę mundurową porucznika widać było krwawe
rozstępy, pofalowane, pokryte krwią błony i wnętrzności.
Pająk jęknął, głowa opadła mu do tyłu. Pomyślał
ostatkiem rwącej się woli, że jednak dobrze było mieć
frontowego podoficera na placówce.
– Sanitariusz! – krzyczał chorąży przez huk wybuchów
i ziemny pył wwiercający się w usta, oczy i nozdrza. –
Tutaj!
– Gryczman, zdaję dowództwo – jęczał Pająk. – Bierz...
trzymajcie się! Gryczman – wydyszał jakby ostatkiem sił
– oszczędzaj... ludzi!
Sanitariusz już biegł schylony, czasem pełznął,
przytrzymując okap hełmu, jakby wyfasowano mu za
duży. Z góry wciąż leciały grudy ziemi, resztki gałęzi, ale
ogień słabł, przesuwał się ku wartowniom i koszarom.
– Sanitariusz! – powtórzył Gryczman i przyłożył
bandaże do rany Pająka. – Weźmiecie z Okraszewskim
porucznika, tylko ostrożnie. Do jedynki! Powtarzam: do
jedynki, kiedy to wszystko zelży. Słyszycie?
Starszy strzelec pokiwał głową; wyglądał dziwnie
z otwartymi ustami, jakby nic nie rozumiał z tego
wszystkiego. Gryczman klepnął go w ramię, pokazał
kierunek.
– Ruszajcie!

Stanowisko armaty 76,2 mm, godzina 7.48

– Krąg siedemnaście w lewo, bęben dwadzieścia dwa,


punkt celowania: przedni maszt – komenderował kapral
Grabowski wychylony zza osłony armaty, z lornetką
przyłożoną do oczu. Utkwiona była tylko w jeden punkt:
daleki, spowity chmurami dymu pancernik
z wynurzającym się z nich szerokim jak pień przednim
masztem, podtrzymywanym po bokach przez naprężone
linki want, ślepiący dwoma reflektorami. Na jego
szczycie, rozchylającym się jak kielich, był mały pomost
zaopatrzony w osłonę z oknami, otoczony mgłą linek
i antenami sterczącymi jak druty nad głównym
dalmierzem pancernika.
– Ładować! Granat stalowo-żeliwny, ładunek
normalny, zapalnik z krótką zwłoką.
– Gotów!
– Od działa! Pal!
Prawosławna siedemdziesiątkaszóstka plunęła
ogniem, lufa cofnęła się na oporopowrotniku,
z odryglowanego zamka wypadła dymiąca łuska. Pocisk
poszedł w stronę okrętu, przeleciał tuż obok przedniego
masztu. Przeciągłym, niskim stukiem wystrzału
sekundowało mu zaraz działko Bofors plutonowego
Łopatniuka.
– Poprawić! W lewo o dwa...
Grabowski nie skończył, bo nagle zobaczył w lornetce,
jak pancernik okrywa się nową, piętrzącą się w górę
chmurą dymu. Ujrzał błyski lżejszych dział – z kazamat
i tych dwóch, najgorszych, osiemdziesiątekósemek na
burcie. Schował się za zasłoną i słuchał, jak wokół
gwiżdżą przenoszące pociski, rwą się wybuchy
i eksplozje. Od nowych koszar posuwała się ku nim
artyleryjska zapora; wybuchy były coraz bliżej, jeden po
drugim wzbijały grzyby pyłu i kurzu, łamały buki i graby
w lesie. Już. Pierwszy pocisk rozerwał się tuż-tuż, siekł
ostrym piaskiem ich oblicza, ręce, głowy. Drugi przeleciał
wyżej, ściął brzozę, pod którą stała armata. Drzewo
opadło z trzaskiem, zaczepiło o inne gałęzie i zawisło
z boku, grożąc potrzaskanymi, wyciągniętymi jak szpony
gałęziami.
– Do schronu! – krzyczał Grabowski.
Sam popędzał, gnał własnych ludzi. Wpadali do
schronienia jeden po drugim, potykając się i płacząc;
kapral ostatni. Zatrzymał się w wejściu, wystawiając
plecy i zasłaniając je własnym ciałem. Poczuli uderzenia
– tuż obok. Grunt dygotał, z sufitu sypała się ziemia,
drgały okrągłe pnie drzew tworzące ściany. Jedno,
drugie, trzecie, bardzo bliskie! Aż podskoczyli, serca
podeszły do gardła.
Wreszcie zapadła cisza. Grabowski liczył w myślach,
zwlekał, bo wolał się przeliczyć, niż żeby się okazało, że
była to tylko chwilowa przerwa w nawale.
– Za mną! Do działa!
Tym razem wybiegł pierwszy na okopane starannie
stanowisko, umacniane po nocach, kiedy wyliczali kąty
i kierunki strzału. Teraz pełne było rozpadlin i dołów po
pociskach. Grabowski podniósł wzrok i zatrzymał się tak
nagle, że kanonier Spiżarny wpadł mu na plecy. Nie
skrzyczał go jednak, bo nikt nie mógł dobyć głosu ani
wypełnić najprostszego rozkazu.
Armata stała żałośnie przekrzywiona, z rozbitym
lewym kołem, w którym brakowało kilku szprych. Kłys
pochylił się nad łożem, zobaczył rozwalone przyrządy
celownicze, bębny, kręgi, zniszczone siodełko.
– Na razie koniec – rzekł beznamiętnie Grabowski. –
Zadzwońcie do majora.
– Linia zerwana! – zameldował dyżurny.
– Idę do majora. Zajmijcie stanowiska strzeleckie,
czekajcie na rozkazy!
Zostawił ich kręcących się po pobojowisku,
szukających schronienia w lejach i za zniszczonym
nasypem.
– Rozkazy? – zajęczał celowniczy Kłys. – Jakie rozkazy?
Dla nas koniec wojny, Niemcy rozkrochmalili armatę!

Placówka Prom, godzina 7.55

I wtedy weszli, luźnymi grupami, jednocześnie,


przeskakując i przemykając między rozwalonymi
fragmentami ceglanego muru; te resztki, które ocalały, od
strony półwyspu były poznaczone nieregularnymi
ściegami kul jak śladami po ospie. Najpierw podeszli pod
prawe stanowisko Zięby.
Erkaem rozdarł powietrze; na filmie strzelec położyłby
całą grupę, ale wojenne życie jest o wiele bardziej
skomplikowane. Trach, trach! – dołożyły się do tego
karabinki strzelców z rowu. Niemcy zakotłowali się,
dwóch, może trzech padło, inni skoczyli na boki, ukryli
się i zaraz zwalone, pokaleczone drzewa, stosy cegieł
i wyrwy w ziemi rozbłysły ognikami wystrzałów.
Wróg podchodził blisko; widać kosztem krwi
i zniszczenia rozpoznał w poprzednim natarciu polskie
stanowiska. Już poleciały granaty, rozrywając się
z targającym obolałe uszy hukiem. Obrońcy odpowiadali
strzałami, podoficerowie wskazywali wrogie stanowiska;
pomiędzy pobojowiskiem zwalonych pni na przedpolu
widzieli tylko przemykające zielonkawe cienie i raz po
raz zapalające się ogniki wystrzałów. Dymy z tlących się
drzew i ściółki ścieliły się nisko, utrudniając widoczność.
Gryczman skoczył do telefonu, przywarł na boku do
ziemi pod pokaleczonym drzewem. Przytknął słuchawkę
do uszu.
– Koszary? Łączcie z komendantem. Panie majorze,
potrzeba nam wsparcia, ognia... Nie, ale podchodzą.
Przez chwilę trzymał przy uchu słuchawkę, twarz miał
zaciętą, jakby wyrąbaną z surowego drewna, po czym
schylony przemknął okopem do rowu strzeleckiego
i wyjrzał ostrożnie.
I wtedy wypruły serie dwa niemieckie cekaemy –
topornie, jak stara piła, roznosząc echo wystrzałów po
skatowanym lesie wokół Promu. Baran od razu zauważył
jedno stanowisko – na skraju przesieki, w gęstym łubinie.
Przestawił celownik, wziął poprawkę i pociągnął długą
serią po krzakach, po olchach. Zgasił wrogi karabin.
W tym czasie kapral Zdeb namierzył drugie – przesunięte
w stronę zapory przeciwczołgowej, pod zwalonym
drzewem. Wypruł cały magazynek, zmienił własne
stanowisko i z nowego doprawił Szwabom kolejnymi
seriami.
Nikt już nie krzyczał, nie dygotał, nie chował głowy,
gdy kula waliła tuż obok jak gruba pecyna, obsypując
piachem i ziemią. Żołnierze zlali się w jedno z bronią,
z kolbami karabinków, z cekaemami i erkaemami,
strzelali raz za razem, odryglowując zamki, wbijając
nowe magazynki do browningów i zmieniając taśmy
w ciężkim karabinie.
– Skurwysyny! – krzyczał Kowalczyk, pokazując coś za
pokiereszowanymi, pozbawionymi liśćmi drzewami
z prawej, w głębi zatoki.
Pod zasłoną unoszących się w górę dymów ujrzeli
nisko osadzony w wodzie kadłub Schleswiga i na nim...
przyodzianych w marynarskie mundurki Niemców
machających wesoło – nie do nich oczywiście, ale do
kolegów, którzy przez mury i wysadzone bramy
wdzierali się na teren składnicy.
– Po nich! Erkaemy, ogień na pancernik! –
zakomenderował Gryczman.
Niewiele mu mogli zrobić, właściwie pewne było, że
nic, ale oba browningi zaniosły się spokojnym, równym
ogniem – strzelał Kowalczyk i starszy strzelec Zięba. Bili
przez kanał, między drzewami, trochę nad nimi; pociski
ginęły w tle pancernego kolosa. A jednak wszczął się na
nim ruch. Tłum marynarzy zaczął się rozpraszać, znikał.
– Ogień na wprost!
Gryczman cofnął się, chciał dojść do telefonu, lecz
wtedy gdzieś blisko huknął granat ręczny. Usłyszał trzask
i nagle z chrzęstem łamanych gałęzi zwaliło się na niego
drzewo – pół ułamanej olchy – kalecząc go kikutami
gałęzi. Poczuł uderzenie w głowę, pociekło coś aż do
ucha...
– Gryczman! Panie chorąży!
Wyciągali go Kowalczyk i Uss, wyszarpywali spod
gałęzi, łamiąc je, tłukąc wściekle łokciami, pięściami.
Gryczman nagle poczuł, że wszystko wiruje, że w ogóle
nie rozumie, co się dzieje. Znał to uczucie jeszcze
z poprzedniej wojny: najpierw mdlący strach, a potem
wszystko przesłonięte jakby szklaną ścianą. A może
raczej – jakby szklany sufit spadł człowiekowi na głowę.
Przełamywał się z trudem, jakby miał skrępowane
ruchy. Wskazywał rów skręcający przy poszczerbionym
murze równolegle do kanału portowego.
– Panie chorąży! Wszystko z wami dobrze?
– Wycofujemy się! – krzyknął. – Sprawdźcie drogę
odwrotu.
Posłusznie przemknęli rowem, skokami, schyleni,
chociaż z tej strony, od zatoki, nie leciały pociski. Dobrze
zrobili. Ledwie ich hełmy zamigotały między
powalonymi pniami drzew, z wysoka, znad resztek
muru, zaterkotały serie erkaemu, obramowując ich –
najpierw wstrzymały ich w miejscu, potem zmusiły do
wycofania się, pełzania tyłem, na czworaka, a potem do
ostrożnego biegu.
– Kowalczyk! Uss! – odezwał się Gryczman. – Walą
z drewutni, koło wartowni Schupo, widzicie?
Znów błysk ognia, suchy stukot serii strząsającej
ostatnie liście z drzew, bijącej po rowie strzeleckim, po
lesie, odcinającej odwrót.
– Weźcie drut, zróbcie wiązki granatów! – rozkazał
chorąży. – Zniszczcie drewutnię, ja zbiorę ludzi. Weźcie
Dobiesa. – Wskazał najbliższego szeregowca. – Wykonać
natychmiast!
Zderzyli się prawie – on biegł do schronu, do Barana
i reszty, oni z Dobiesem przemykali do kanału, niosąc
skręcone drutem gładkie kule obronnych
dwudziestekczwórek. Przemknęli przez rów, wypełzli
kolejno w kierunku wskazanym przez kaprala
Kowalczyka, sunęli przez trawę i ziemię do resztek muru,
za którym tkwiła zrujnowana aż do parteru od
wystrzałów pancernika ceglana wartownia Schupo.
Z pozostałych ścian i gruzów wystawały pręty
i drewniane belki. O dziwo, stojąca obok piętrowa szopa
przetrwała ostrzał w o wiele lepszym stanie.
Kowalczyk podniósł się nagle, zrobił zamach i rzucił.
Zabił krótko erkaem, kapral chwycił się za pierś, upadł,
przeturlał się w trawie. Niemal w tej samej chwili
podskoczył w górę Uss, wziął zamach i...
Huk, błysk, wybuch granatów rozerwał w drzazgi
drewutnię, ale odrzucił Ussa w tył, prawie do samego
wału i rowu strzeleckiego!
Dobies nawet nie podniósł głowy. Podczołgał się do
strzelca, ale ten leżał nieruchomo. Ruszył zatem do
Kowalczyka. Kapral spoczywał na plecach, jęczał cicho,
z dwóch dziur w piersi ciekła mu krew. Szeregowy
zamarł, miotały nim mdłości, za szybko to wszystko się
działo. Cóż mógł zrobić? Podniósł się na kolana, objął
ostrożnie Kowalczyka za drugie ramię i – na czworakach
– zaczął go ciągnąć do rowu strzeleckiego.
– Ranny! Mam rannego! Pomocy, och...
Gryczman przeskoczył rowem do głównego
stanowiska strzeleckiego, tam gdzie byli Baran i cała
obsługa cekaemu.
– Wycofujemy się! – wycharczał. – Przez las do jedynki.
Baran, wysyłaj tam wszystkich. A sam...
– Co sam? Co znowu? Ja?
– Najlepszy cekaemista nie robi w gacie! Bierz kaem
i osłaniaj nasz odwrót! Zatrzymaj Niemców! Zatrzymaj,
jak długo się da!
Wybuch granatu! Gwałtowna strzelanina pod zaporą
przeciwczołgową, na lewym skrzydle Promu!
– Ranny! – krzyczał ktoś. – Ranny! Pomóżcie! Krew...
– Wójtewicz, Nowicki! Zabierzcie Kowalczyka. Nie, nie
idźcie za nami, weźcie go rowem, przy Schupo, potem
wzdłuż lasu do wartowni jeden. Tam się spotkamy.
Rozumiecie?
Kanonada, krzyki Niemców!
– Baran! Nie podpuszczaj ich, wal od razu. Zmieniłeś
taśmę?
– Rozwalony! – meldował ktoś, pokazując uszkodzony
odłamkiem elkaem Maxim. – Zostawiamy, panie chorąży!
– Za mną, szyk rozsypany, skokami – krzyczał ochryple
Gryczman. – Odwrót! Kierunek: wartownia numer jeden!
Erkaemy na końcu! Baran, osłaniaj nas! Do końca. Nic ci
nie będzie, patrz, ja tu stoję i kule mnie mijają!
– Jak, kurwa, nie – jęknął plutonowy – jak tak. Czego
zawsze ja? – dodał po cichu.
Po kolei wypełzali albo wyskakiwali z rowu. Las
między szerokim trójkątem okopów Promu pełen był
krzyżujących się strzałów, idących górą serii ze
szwabskich cekaemów. Ktoś jęknął, inny padł – może
ranny; nie schylono się po niego, na szczęście powstał.
Z tyłu na stanowisku pozostał samotny, blady Władek
Baran. Przeżegnał się, splunął, poprawił hełm. Wcisnął
się głębiej w rów, usadowił na workach z piaskiem –
okrakiem, z nogami obejmującymi żelazny trójnóg,
podstawę broni; rewolwerowy uchwyt na końcu lufy sam
wsunął mu się w rękę. Pochylił się nad celownikiem
i kiedy nagle z prawej wychylił się pierwszy, duży i ciężki
Niemiec, pochylony, jakby ciągnął coś ciężkiego – pewnie
erkaem albo rannego kolegę – Baran przeciągnął mu
serią prosto przez pierś!

Przedpole placówki Prom, po godzinie 8.15


Rudi Schack leżał, a właściwie półsiedział oparty
o złamany pień, pokrwawiony, ale żywy. Wpatrywał się
szeroko rozwartymi oczyma w przestrzeń dokoła,
oszołomiony, ranny w bok – na wylot, na szczęście nie
było krwotoku.
Wolf poczuł ulgę, że go znalazł. Nie cierpiał Schacka,
ale nosił głęboko w sobie poczucie obowiązku. Nie
powinien go zostawiać. Przez ostatnie dwa dni mat bił się
z myślami, zaciskał dłonie w pięści, ale z ancla na
pancerniku wyszedł już jako nieco inny człowiek. I kiedy
nie zobaczył Schacka na zbiórce po pierwszym ataku,
drgnęło mu serce.
W tej jednej chwili Wolf nienawidził Rudiego i go
kochał, był wściekły i zarazem zbolały. Dźwigałby go
i jednocześnie porzucił, pozostawiając rannego przed
zasiekami Polaków, ale jednak przemógł się, podniósł go,
otoczył ramieniem. Schack zajęczał rozpaczliwie.
– Chodź ze mną, nie przejmuj się. Tu nie jest
bezpiecznie.
Pogodzeni przemykali wzdłuż drzew. Wolf usłyszał
krzyki komend – kompania szła do szturmu na
umocnienia Westerplatte. Miał nadzieję, że atak osłoni
jego odwrót z rannym, że wróg opuścił stanowiska.
Wyprostował się, by przejść nad zwaloną,
rozczapierzoną gałęzią, i...
Władysław Baran, plutonowy zawodowy Wojska
Polskiego, przepruł ich serią z cekaemu wz. 30 prawie na
wylot. Poszarpał ciała, wstrząsając Rudim i Wolfem,
zatrzymał na chwilę, a potem rzucił na miękki baldachim
z liści i gałęzi. Upadli spleceni i tak już zostali. Wolf
poczuł tylko niespodziewane szarpnięcia i ból; ból
zapadający gdzieś w serce. Zobaczył krew i poczuł
ciemność, zanim nadeszło światło. Obok umierający
Schack krwawił z ust...

Droga do wartowni numer 1, około


godziny 8.30

Ledwie wypadli na drogę od bramy głównej do starych


koszar i kasyna, posypał się na nich grad kul. Szarpały
fale uderzeniowe po wybuchających pociskach. Ogień
szedł znowu z Nowego Portu, nieprzyduszony teraz przez
działo kaprala Grabowskiego.
Nieśli Kowalczyka, wstrząsając nim, aż jęczał
i majaczył. A kiedy wybuch rozdarł przestrzeń przed
nimi, ranny jęknął i zadygotał, wyrywając im się ze
zmęczonych rąk. Tak dostał kolejny raz – odłamkiem
w brzuch.
– Zostawcie! – krzyknął. – Boli, jak boli... Ratujcie się!
Nie trzeba ich prosić – byli jak spłoszone, zahukane
szaraki.
– Tam. – Wójtewicz pokazał lej po wybuchu, jeszcze
gorący, pełen piasku. Wlekli rannego, zdaje się, przez
godzinę, spuścili w dół i zalegli obok, dysząc ciężko.
– Idźcie... – mamrotał kapral. – Nic mi... nie pomożecie.
Słyszycie?
Porozumieli się bez słów. Nowicki byłby został, ale
Wójtewicz zadziałał ręką i słowem. Złapał go za ramię,
pociągnął.
– Wrócimy zaraz! – obiecał. – Albo przyślemy pomoc.
– Dalej!
Wyskoczyli z dołu jak zające, pobiegli skosem, byle nie
wzdłuż drogi, i nagle, o wiele wcześniej, niż się
spodziewali, wyrosła przed nimi betonowa ściana
wartowni numer jeden.

Wartownia numer 1, godzina 8.32

– Nie strzelajcie! – darł się stojący przy południowym


oknie, schylony nad erkaemem strzelec. – Nasi biegną!
Nasi! Słyszycie?
Nie prowadzili ognia, bo bliskie wybuchy dział
walących do nich z Nowego Portu raz po raz wstrząsały
murami wartowni, czasem odzywały się z głuchym
łoskotem, obsypując ich ziemią. Plutonowy Buder
przyskoczył do okna, wyjrzał. Od drogi prowadzącej do
bramy głównej pędziły w ich stronę dwie schylone
sylwetki w mundurach.
– Nasi! Nasi! – darł się strzelec.
W opadającym na oczy hełmie wyglądał, jakby oszalał;
plutonowy znowu miał chęć zmacać go po łbie dla
opamiętania, nawet przez blachę hełmu. Nie zrobił tego,
bo obok z okna wychodzącego na bramę kolejową i Prom
odwrócił się Czajko.
– Gryczman się wycofuje, panie plutonowy. Cały Prom
wiatruje do nas!
Buder przesunął się do bocznej ściany, wytężył wzrok.
Przez poorane wybuchami i dołami pole, między
dymami, które snuły się z powalonych drzew i gałęzi,
zobaczył grupę biegnących, zgiętych sylwetek. Wracali:
najpierw skokami, po dwóch, po trzech, potem już ławą,
rozproszeni. Smugowe serie przecinały ten widok na pół,
pociski lecące z Nowego Portu rykoszetowały od
betonowych ścian, wzbijając dymki, sypiąc odłamkami.
Za plecami uchodzących zapalały się ogniki wystrzałów.
Niemcy! Szli Niemcy!
– Biegnijcie! – krzyczał ktoś, a potem już cała
wartownia darła się jednym głosem: – Biegnijcieeeee!
– Biegnijcie, kurwa, bladź! – krzyczał Buder.
– Kto biegnie? – jęknął ciężko ranny, leżący na
żołnierskim łóżku porucznik Pająk. – Kto tam biegnie...
Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Przemykali między wybuchami, od leja do dołu, od
bruzdy do drzewa. Wpadali zdyszani – pierwsi, znacznie
wcześniej, dwaj strzelcy, którzy nadbiegli od bramy
głównej, a potem po kolei reszta Promu, chroniąc się
najpierw pod betonowymi ścianami, dopiero potem
wskakując po schodach, po dwa, po trzy stopnie – na
górę. Zdyszani, zlani potem, wybrudzeni ziemią,
śmierdzący prochowym dymem i o dziwo – zapachem
żywicznego sosnowego dymu. Ścigani seriami
i wystrzałami, które wzbudzały kurz z worków
z piaskiem zasłaniających okna. Zdyszany, spocony
Gryczman; Kulczyński i Stopiński wyglądali jak
maratończycy, tyle że maratończycy nie muszą dźwigać
na sobie karabinu, dziewięćdziesięciu nabojów w sześciu
ładownicach, hełmu, bagnetu, menażki i manierki,
czterech granatów i maski przeciwgazowej
w brezentowej torbie.
– Gryczman! – jęczał Pająk, rozgorączkowany, pokryty
krwią i prowizorycznie zabandażowany przez
sanitariusza.
– Tak jest, słucham. – Zmęczony chorąży pochylił się
nad oficerem. Oczy miał puste, ręce zaciśnięte w pięści.
– Dacie radę utrzymać się do wieczora, kiedy nadejdzie
pomoc?
– Skoro Prom bronił się pięć godzin, wartownie będą
się bronić jeszcze przez trzy – zameldował ponuro
Gryczman. – A pozostają jeszcze koszary.
– Oszczędzajcie żołnierzy – jęknął porucznik. –
Pamiętajcie.
– Tak jest! Będę pamiętał. – Gryczman wciąż dyszał. –
Macie wodę? Gdzie jest Baran? Cholera, widzicie gdzieś
tam Barana?
– Został?
– Tam. – Chorąży skinął głową w stronę okopów
Promu. – Pozostał nas osłaniać, kiedy my tu... my tu... –
Głos mu zachrypł i się załamał. – Ale miał wrócić...
Wrócić.
Buder pierwszy raz oglądał Gryczmana w takim stanie.

Placówka Prom, w tym samym czasie

Plutonowy Baran w ogóle nie miał czasu na to, żeby bać


się nadciągających Niemców. Widział, jak odrywali się od
ziemi – po dwóch, po trzech, zmieniając stanowiska. Kule
gwizdały mu nad głową, biły w wał za jego plecami
i w nasyp stanowiska strzeleckiego.
Odpowiadał im długimi seriami, pruł po przedpolu, nie
oszczędzając pocisków. Miał założoną nową taśmę,
trzysta trzydzieści nabojów, więc walił najpierw ogniem
pogłębianym – unosząc i opuszczając lekko lufę, a potem
już tylko szerokim – po prostu wodząc rozbłyskującym
ogniem wylotem od krańca do krańca przedpola. Wróg
był blisko.
Nie bał się śmierci, prawdę mówiąc, nic nie czuł poza
obawą, że zostanie ranny, a wtedy wezmą go do niewoli;
cały czas chwytał go nerwowy skurcz na myśl, że go
obejdą, dostanie w plecy albo z tyłu rozlegnie się
nienawistny niemiecki głos. Ta obawa narastała, kiedy
trwał za rozdygotanym cekaemem, waląc po rowach, po
chaszczach, po zwalonych, potrzaskanych drzewach,
przyduszając wroga do ziemi.
Raz i drugi przerywał ogień i wyglądał. Rzucał szybkie
spojrzenia w prawo i w lewo. I nagle zobaczył ruch przy
rozbitym murze – dojrzał grupę żołnierzy w hełmach,
zapadających w rów strzelecki na jego prawym skrzydle.
Nie upilnował!
– Czas się zmywać!
Rzucił się do cekaemu, przekręcił rączkę, uwolnił go ze
sprzęgacza i podniósł, a raczej poderwał w górę
piętnaście kilo stalowej śmierci razem z resztą wody
w chłodnicy. Nie przeszło mu przez głowę, żeby zostawić
broń Szwabom, zresztą taki już miał odruch jako
zawołany i zawodowy cekaemista.
Pobiegł rowem do drzewa; wyskakując na zewnątrz,
zobaczył jakiś ruch z prawej, od strony zapory
przegradzającej prawie cały półwysep – Niemcy go
obeszli, brali w kleszcze!
Biegł, ciężko dysząc, w rozpaczliwym odruchu
ucieczki, niosąc, dźwigając, a czasem wlokąc za sobą
cekaem ciężki jak worek grzechów. Rwał niczym jeleń
przez poszczerbiony, połamany wybuchami, tlący się las.
Nie patrzył za siebie.
Gdy wypadł na przestrzeń przed wartownią, od razu
skulił się, zwalczając chęć rzucenia balastu
i przycupnięcia gdzieś w rowie. Pole było w ogniu
wystrzałów. Od strony Nowego Portu powietrze
przecinały smugowe serie pocisków, inne cięły po
drzewach, pozostawiały po sobie ślady świeżo
poruszonej ziemi, jak blizny na piasku składnicy; ścinały
gałęzie, a na ich tle z niskim hukiem rozrywały się
artyleryjskie pociski.
Nie mógł tak stać, skulony za drzewem, za sobą miał
przecież Niemców. Choć serce waliło mu jak spłoszony
ptak, popędził ku wartowni, modląc się, by swoi nie
otwarli do niego ognia. Był prawie w połowie drogi, kiedy
kątem oka zobaczył wybuch z lewej...
Skoczył. I wylądował, grzęznąc w piasku, w ogromnym
leju po pocisku.
Coś poruszyło się z prawej, jęczało, choć prawie nic nie
słyszał. Na Boga, Kowalczyk, ranny, majaczący! Mundur
na piersi był już jedną ciemną plamą krwi.
– Andrzej! Co z tobą? Zostawili cię?
– Władziu, ze mnie i tak już nic nie będzie – jęczał
ranny. – Wy się tylko trzymajcie i nie poddajcie. Zostaw
mnie... Boli... nic już. Uciekaj...
Wybuch przerwał ostatnie słowa, zasypał ich masą
ciężkiej, kwaśnej ziemi.
Wybuch! Jeszcze bliżej! Baran nie wiedział, co robić.
Nie mógł wziąć cekaemu i rannego; coś musiał wybrać.
Trzeci wybuch, eksplozja, tak blisko! Sypie się ziemia,
lecą gałęzie, liście.
Nie mógł tu czekać, chwycił rękojeść cekaemu,
poderwał się, złapał broń oburącz i wypadł z dołu,
prawie wyjąc z bólu!
Biegł do wartowni, obramowany seriami,
z wybuchami następującymi mu na pięty...
Nie dał rady!
Musiał stanąć, straszne zmęczenie waliło młotem
w piersi. Ledwie zaczerpnął tchu, znów ruszył; na więcej
nie starczało sił. Każdy kolejny krok był męczarnią
i wysiłkiem jak umieranie, jakby jego duch wydobywał
się z ciężkiej, niezgrabnej, krępującej go powłoki.
Wtarabanił się do środka, dwa kroki przez korytarz –
i był w izbie. Tu padł na kolana, gubiąc broń, dysząc
ciężko.
– Wody! – zajęczał, czując, że dłużej nie wytrzyma, że
skona, padnie, zdechnie tutaj! – Wodyyyy!
– Kierunek: brama główna, skraj lasu! – krzyczał
Buder. – Ognia.
Wartownia zaniosła się od strzałów. Baran, widząc, że
nikt go nie słucha, pochwycił jakąś manierkę, odkręcił...
była pusta. Pić! Pragnienie go dusiło! Pić! Wody!
Na koniec chwycił spluwaczkę pełną ciemnego,
zawiesistego płynu. Przechylił, napił się, nie czując
smaku, między łykami jęczał. Dyszał, uspokajał się...
W wartowni panowała panika, jedni strzelali, inni
kulili się pod oknami, osłaniając uszy. Na łóżku leżał
ranny porucznik Pająk, Gryczman stał nad nim blady,
jakby niczego nie rozumiał.
– Niemcy! – wwiercał się w uszy krzyk. – Niemcyyyy!
Idą!
Ktoś chwycił cekaem Barana, zmienił taśmę, położył na
parapecie i pociągnął za spust. To nie był lekki erkaem
Browning, więc gdy wystrzelał długą serię, odrzut
sprawił, że po prostu odleciał w tył, rąbnął plecami
o ścianę i żołnierskie łóżko, przez cały czas
i z oszałamiającym terkotem prując pociskami po
ścianach, suficie, aż poleciały kawały tynku.
– Stój! – darł się ktoś, chyba Buder. – Zdejmij paluch ze
spustu!
Jednym ruchem plutonowy wyrwał broń z ręki
strzelca, poderwał w górę.
– Przerwij ogień, do ciężkiej, kurwa, cholery! To nie
sikawka strażacka!
Strzelec leżał przez chwilę nieruchomo, potem się
podniósł, jak automat wyjął cekaem z rąk Budera,
podszedł do otworu okiennego, oparł broń o worki,
zaparł się ramieniem i zaczął strzelać krótkimi,
oszczędnymi seriami.
Buder skoczył pod ścianę, gdzie stała łącznica. Siedział
tam ze słuchawkami na uszach dyżurny kapral Dróżdż.
– Koszary? Koszary? – krzyczał. – Tu wartownia.
Wycofał się do nas Prom! Cały Prom, powtarzam.
Niemcy! Strzelają, biją! Nie ma... rozkazów.
– Zamknij się i daj mi mówić! – darł się Buder. –
Wstrzymać ogień! Wzmóc obserwację!
Przejął słuchawkę i od razu usłyszał spokojny głos
kapitana Dąbrowskiego.
– Jedynka, plutonowy Buder. Melduję wycofanie załogi
Promu. Co mam zrobić z ludźmi chorążego Gryczmana?
Kapitan zastanawiał się przez chwilę, zanim
odpowiedział.
Nowe koszary, przed godziną 9.00

Nowe koszary były nie do poznania. Szkło z rozbitych


okien trzeszczało pod butami przy każdym kroku, okna
zawalone były workami z piaskiem, boazerie i ściany
w pokojach od południa upstrzyły dziury i ślady po
seriach. Meble i stoły sterczały na drodze żołnierzy,
postrzelane i połamane, prawie zbędne.
W pokoju dowodzenia mierzyli się wzrokiem kapitan
Dąbrowski i major Sucharski.
– Prom wycofał się do jedynki – mówił Dąbrowski. –
Nie mogli wytrzymać ostrzału. Stało się, obronę przejmie
wewnętrzny krąg wartowni.
– Szybko poszło – mruknął major. – Po pięciu
godzinach pada pierwsza linia obrony. Nie daje to
dużych szans na przyszłość.
– Co chcesz po-po-powiedzieć, Heniek? – zająknął się
Dąbrowski. – Wewnętrzny krąg zatrzyma każde natarcie.
Siedzieliśmy nad planami jeszcze z majorem
Fabiszewskim. Nie przejdą!
– Oby. Na razie minęło sześć godzin.
– Cztery i dwanaście minut. – Dąbrowski spojrzał na
zegar, który po trafieniu kuli wciąż pokazywał godzinę
czwartą czterdzieści osiem. – Załoga spisuje się świetnie,
zważywszy na przewagę wroga.
– Co z załogą Promu?
– Jedynka to największa i najbardziej narażona
wartownia. Niestety, również najsłabsza część naszej
obrony. Buder panikuje i nawala, rano posłał
wartowników pod ostrzał, pobił jednego z nich. Mam
raport Pająka.
– I co w związku z tym proponujesz?
– Dowodzenie nad jedynką przejmie Gryczman, bo tam
potrzeba doświadczonego człowieka. Budera każę
odesłać do koszar, postawię go do raportu, a na razie
zamknę.
– Zabraniam ci – oświadczył major. – Zatwierdzam
Gryczmana na stanowisku, ale Buder tam zostanie. To
dobry podoficer ze stażem. Nie oceniaj go w pierwszych
chwilach wojny, gdy wszyscy są w nerwach. Sam nie
wiesz, co byś zrobił w takiej sytuacji.
– Tam doszło do wybuchu paniki, wartownia nie była
zdolna przez jakiś czas do obrony!
– Powtarzam: nie ma czasu na żadne sądy nad
Buderem! Zatwierdzam Gryczmana, przekaż im rozkazy.
– Powinieneś sam do nich zadzwonić, pogratulować
Promowi i pozostałym placówkom. To ich podniesie na
duchu po porannym ostrzale.
– Za wcześnie na dziękowanie – burknął major. – Znasz
takie polskie – starannie zaakcentował to słowo –
powiedzenie: nie chwalmy dnia przed zachodem słońca?
– Tak jest. – Dąbrowski odwrócił się do telefonu, wziął
słuchawkę. – Łączcie z piątką.
– Na linii.
– Chłopcy, nie dajcie się Szwabom! Bić wroga aż do
ostatniego tchu. Bronimy naszej Ojczyzny! – powiedział
po prostu, bez żadnych wzniosłych słów, bez żadnych
obietnic.

Wartownia numer 1, godzina 8.57


– Dowództwo nad waszą wartownią przejmie Gryczman.
– Głos kapitana Dąbrowskiego w słuchawce wydawał się
plutonowemu zimny i karcący. – Ludźmi z Promu
uzupełnijcie obsadę, a resztę odeślijcie do koszar wraz
z rannymi, kiedy trochę się uspokoi to piekło. Dajcie
chorążego.
– Tak jest!
Słuchawka zaciążyła Buderowi w ręku, kiedy
przekazywał ją koledze. Gryczman wcisnął przycisk
rozmowy, zameldował się krótko i dostał jeszcze krótszy
rozkaz:
– Buder nawala, zdejmuję go. – Głos był tak mocny, że
plutonowy usłyszał to nawet przez strzały. – Przejmijcie
dowodzenie i za wszelką cenę brońcie jedynki. Meldujcie
o wszystkim. Bez odbioru.
Gryczman oddał słuchawkę dyżurnemu, blady oparł
się o ścianę, jakby chciał odpocząć, ale czasu na to nie
było. Żołnierze obracali głowy, wykrzykując jeden przez
drugiego złowróżbne słowo:
– Niemcy! Niemcy!
– Panie plutonowy! Wróg na godzinie trzeciej i na
trzynastej!
Gryczman nic nie mówił, zdjął czapkę, ścierał pot
z czoła. Nagle, jakby przełamawszy się, podskoczył do
okna, wyjrzał, ale nic nie rozkazał.
Więc Buder zrobił to za niego. Był już przy drugim
oknie, wychodzącym na zachód, na las i zarośla przed
kasynem podoficerskim.
– Czekać! Podpuszczać ich bliżeeeej! – przeciągnął
rozkaz. – Celowniki sto, kierunek brama kolejowa
i brama główna. Czekać!
Wpadł do aresztu, dopadł rury głosowej.
– Dróżdż! – krzyknął do kolegi poniżej. – Wstrzymaj się
jeszcze. Podpuśćcie ich bliżej, niech dojdą do zasieków.
Jak my z góry zaczniemy walić, wtedy strzelacie,
zrozumiałeś? Powtórz.
– Jak wy strzelacie, to my walimy, panie plutonowy!
Tak jest!
Niemcy! Rośli w oczach. Wysypywali się rzadkimi
tyralierami z lasu, rozpoznawali teren, osłaniali jeden
drugiego. Z okna aresztu widział ich zielonoszare,
nienawistne mundury, prawie wtopione w pokaleczony
las. Szli prosto na wartownię, z lewej mijała ich duża
grupa idąca w stronę dawnego pensjonatu, a obecnie
zrujnowanego kasyna. Jednak teren od wartowni
pierwszej aż do piątej przecięty był potrójnymi liniami
zasieków i potykaczy. Buder zobaczył, jak pierwsze grupy
docierają do kozłów, jak jedni kładą się, aby ciąć od dołu
druty, a drudzy osłaniają ich, klęcząc, wodząc lufami po
drzewach i zaroślach.
– Walcie celnie! Ogień ciągły!
Najpierw zaterkotały erkaemy z górnych izb, rąbnęły
sucho karabiny pozostałych żołnierzy, potem odezwały
się oba cekaemy wz. 30 z komór bojowych pod nimi
i cekaem Barana. Wartownia numer jeden zatrzęsła się
od strzałów; błysk ogni wylotowych nagle odsłonił jej
zarys, obramował migocącym blaskiem płaski dach
z okapem i półkoliste schody. Wraz z nią ozwały się
cekaemy piątki i dwójki, wreszcie szóstki z betonowych
komór bojowych pod wschodnim skrzydłem koszar.
Niemcy zaczęli umierać; padali, odrzucani seriami,
zmiatani, trafieni miotali się jak ryby wyrzucone na
piach, krzyczeli, walili się jeden za drugim, nie wiedząc,
skąd ani kto strzela. Skupieni na głównych budynkach –
na starych i nowych koszarach – odpowiadali ogniem
w stronę okien, myśląc, że właśnie stamtąd wychodzą
przenikliwe, bezlitosne serie.
Nic bardziej błędnego. Atakujący frontem od toru
kolejowego i plaży aż do bramy głównej dostali się
w krzyżowy ogień wartowni. W miejsce, gdzie cekaemy
z komór bojowych piątki i jedynki flankowały się
wzajemnie, pokrywane dodatkowo ogniem z szóstki pod
koszarami. Gdzie nie sięgały lejkowate wyloty wz. 30, tam
trafiały serie z długich luf lżejszych dwudziestekósemek.
Wybiegający zza osłony potrzaskanych drzew wzdłuż
drogi wpadli w dodatku pod ogień własnych kaemów
z Nowego Portu, walących po wszystkich otwartych
przestrzeniach składnicy. Minęła chwila, nim ucichły,
lecz wówczas natarcie już się załamało – Niemcy
pochowali się w dołach i krzakach, skoczyli za drzewa,
zaczęli strzelać po wszystkim, co tylko przypominało im
Polaków i ich śmiertelne stanowiska. Walili z mauserów,
próbowali podciągać karabiny maszynowe, ale bez
skutku. Jedynka i piątka w kilka chwil oczyściły
przedpola, kładąc pokotem pierwsze tyraliery wroga,
zmuszając pozostałych do krycia się, rozrywając seriami
tych, którzy zaplątali się w zasiekach albo nie byli dość
szybcy. Uciekających ścigały kule z karabinków, bach,
bach! Strzały jak trzaski, każdy rozrywający, niemal
czuło się impet, z jakim pociski kładły wroga.
– Przerwać ogień! – zakomenderował Buder.
Nic już nie było widać przez zasłonę dymów i pyłu,
wróg ukrył się w lesie, wycofywał spod wartowni, wracał
do stanowisk Promu, a może i dalej, do samej bramy
kolejowej i zrujnowanej wartowni Schupo. Na dłuższą
chwilę zapadła ciężka, męcząca cisza. Jedynie od plaży
dochodził terkot strzałów placówki Fort.
– Wójtewicz, Nowicki! – odezwał się wreszcie
Gryczman. – Gdzie Kowalczyk?
Wezwani poruszyli się niemrawo. Wodzili oczami po
ścianach, w końcu skupili wzrok na ponurej postaci
chorążego.
– Zostawiliśmy. Strzelali, panie chorąży. Sam prosił,
żeby... żeby... – zabrakło im słów.
– Idźcie po niego.
Nie poruszyli się nawet – siedzieli na pryczach, bo przy
strzelnicach brakowało już miejsca – jakby zaskoczeni
ciszą i słowami Gryczmana.
– To rozkaz, kurwa, już! – ryknął Buder. – Mam wam
może drzwi otworzyć?!
Poderwali się jak na komendę i zniknęli
w korytarzyku. Widać było, jak skradali się pod ścianami,
jak jeden przez drugiego przeskakiwali przez doły
i zagłębienia po pociskach.
Zajęło im to tylko chwilę, bo Kowalczyka pozostawili
niedaleko od placówki. Wrócili zdyszani, mokrzy od potu,
ale spokojniejsi.
– Panie chorąży, nic nie ma. Tam, gdzie go ukryliśmy,
jest jeden wielki lej.
– Znaleźliśmy resztki – skrzywił się Nowicki –
Niemców. Po mundurach poznaliśmy, po strzępach.
Chorąży nie odpowiedział, tylko przymknął oczy.
Buder odwrócił wzrok. Za wszystko, co tu się działo, to
nie on, ale Gryczman powinien stracić dowodzenie!
Piętnaście minut później, może mniej

I znów wybuchy zatargały jedynką. Tym razem nie


strzelał pancernik, nie słyszeli ogłuszających eksplozji
w koronach drzew, kładących płasko całe połacie lasu.
Znów odezwały się działka z Nowego Portu, a razem
z nimi poczęły nadlatywać cięższe pociski znad morza.
Uderzając, wbijały się głęboko i wyrzucały chmury
ciemnego dymu. Nagle zrobiło się duszno, gorąco,
strasznie.
– Gaz! Gaz! – pisnął ktoś.
– Alarm gazowy! – krzyknął Gryczman.
Sam pierwszy odskoczył od strzelnicy, szarpnął za
brezentową torbę, wyciągnął z niej maskę i nałożył ją na
twarz sprawnym ruchem. Pozostali szli w jego ślady –
otwierali swoje albo szukali ich pod łóżkami, wśród szkła
i potrzaskanych ram okiennych, bo maska była zawsze
niepotrzebnym ciężarem. Niektórzy oddychali przez
same pochłaniacze, zatykając nosy, zamykając oczy;
wpadali na siebie jak ślepcy, jeśli wcześniej nie
przycupnęli pod ścianami.
Buder naciągnął maskę, ale pozostał na stanowisku.
Widział bliskie wybuchy obsypujące wartownię
deszczem ziemi i piachu, zasłonę gryzącego oparu
wdzierającą się przez okna. Przez chwilę słychać było
tylko dudnienie wybuchów, ciężkie oddechy, rzężenie,
chrapanie, bo pył wdzierał się do pochłaniaczy.
Buder miał dość, nie wierzył w żadne gazy, a coraz
trudniej było oddychać. Dusił się, wciągając powietrze
z coraz większym wysiłkiem; może pochłaniacz był
mokry albo się zapchał.
Nie wytrzymał, zerwał maskę z głowy, zaczerpnął
powietrza przesiąkniętego dymem i wrzasnął:
– Pogotowie gazowe skończone!
Nikt go nie słuchał, żaden strzelec nie zdejmował
maski; Buder stał w stadzie ludzkich słoni, zmienionych
przez okropne rury, gumowe ochraniacze na twarz
i okrągłe, nieludzkie oczy za okularami.
Nie wytrzymał, zaczął je zrywać, chodząc od jednego
do drugiego, szarpiąc. Żołnierze aż podskakiwali,
otrząsali się, tarli czerwone oczy.
– Nie ma gazu!
Zatoczył się, chwycił muru i wyjrzał przez okienko.
Teren wokół wartowni był spustoszony po ostrzale –
zburzony mur, potrzaskane, płonące drzewa.
Nagle znad lasu od strony bramy kolejowej poszły
w górę czerwone race. Artyleryjski ogień urwał się jak
ucięty. Lecz Buder wiedział, co to znaczy.
– Na stanowiska! – krzyczał. – Niemcy! Zaatakują! Za
chwilę!

Placówka Fort, godzina 9.27

– Mówi mat Rygielski – powiedział spokojnie dowódca


Fortu do telefonu. – Panie kapitanie, melduję pięć
kontrtorpedowców, przypłynęły z Piławy, prowadzą
ostrzał. Odległość: jakieś dwie mile morskie.
Widzieli je – nisko osadzone w wodzie, ciemne sylwety
na tle lekko pofalowanego, szarozielonkawego morza.
Błysk! Nagle pokłady rozjarzyły się ogniem. Schylili
głowy – nie wszyscy, Rygielski tego nie zrobił, kiedy
pociski przelatywały górą i waliły prosto w placówkę,
spadały w las, na odkryty teren koło placu sportowego,
na stare koszary i dalej, w stronę kanału. Widzieli
wznoszące się nagle krzaczaste kłęby wybuchów
i koziołkujące nad torami połamane gałęzie.
– Trałowce już się rozchodzą – meldował dalej
Rygielski. – Dwa płyną do Gdyni, pozostałe do Piławy.
Spodziewam się ataku z lądu!
– Przyjąłem – odparł Dąbrowski. – Podpuszczajcie
Szwabów blisko i bijcie na pewniaka.
– Ed, ostrzelaj tę motorówkę – rozkazał
Szamlewskiemu. – Żwawiej, synkowie! Ruch jak na plaży
w Sopocie, przegońcie ich!

Wartownia numer 1, godzina 9.34

Ten drugi atak był o wiele lepiej zaplanowany. Widzieli


wyraźnie, jak grupy Niemców posuwały się już nie na
kasyno, odgrodzone od bramy kolejowej liniami
zasieków i potykaczy, ale od kanału, idąc wzdłuż
zburzonego muru, obchodząc jedynkę z prawego
skrzydła. Buder pochwycił słuchawkę, zakręcił korbką
induktora.
– Połączcie z dwójką! Halo? Tu Buder, kto przy
telefonie? Grudziński, słuchaj, wzdłuż kanału idą
Niemcy, zaraz ich zobaczycie. Ja proszę o ogień na bramę
główną, kiedy podejdą. Wtedy my im przyfanzolimy
z boku, szwabskim paniagom! Zrozumiałeś? To wielkie
dzięki!
Odwrócił się do swoich ludzi i zakomenderował:
– Zmiana stanowisk! Oba erkaemy na kanał, celownik
trzysta.

Wartownia numer 2, pięć minut wcześniej

Kiedy spadł na nich ostatni ostrzał, musieli zbiec na dół,


schować się do kabiny bojowej, małej i ciasnej, ze
strzelnicami wychodzącymi na zachód – w stronę muru
i drogi nad kanałem portowym. Teraz, gdy zapadła cisza,
kapral Grudziński pierwszy otworzył pokrywę,
wyskoczył na zewnątrz, gramoląc się z podłogi; za nim
wchodzili inni. Ich wzrok padał na połamane drzwi, stół,
pryczę, worki z piaskiem zrzucone na podłogę.
Na zewnątrz było pusto – las zniknął jak zdmuchnięty,
przez okna widzieli placówkę Prom za bramą i rozbitą
wartownią Schupo; od strony kanału, od spichlerza
Prowe, zasłaniało ich już tylko kilka drzew.
– Na stanowiska!
Kapral Domoń z erkaemem i strzelec Ortian już
zajmowali stanowisko w oknie wychodzącym na bramę
główną, pozostali obkładali okno workami,
przeładowywali karabinki. Wartownia, ulokowana
między starym pruskim schronem amunicyjnym a drogą,
pokrywała ogniem podejście od strony kanału, wzdłuż
wybrzeża. Dwa okna wychodzące na wschód i dwa
erkaemy, dwa ciężkie cekaemy na podstawach
w komorze bojowej pod nimi.
– Panie kapralu, telefon! Dzwoni Piotruś z jedynki!
Grudziński zeskoczył na dół, prawie nie dotykając
drabinki. Omal nie zderzył się z Zameryką, który
zajmował stanowisko przy prawej strzelnicy. Podniósł
słuchawkę, wysłuchał, skinął głową.
– Uwaga, nieprzyjaciel! Obserwować drogę i bramę
główną! Idą!
– Idą! Idą!
Szczęk przeładowywanych karabinów, miły i cichy
chrzęst dwudziestonabojowych magazynków od
browninga wkładanych od dołu w zamki. Trzask
zamykanych pokryw cekaemów wz. 30.
Milczeli.
Cisza, jaka zapadła, była czymś nienaturalnym po
grzmotach wybuchów, trzaskach serii i działek zza
kanału. Czekali z palcami na spustach, czujne, błyszczące
oczy wpatrzone były w ruiny ceglanego muru,
w zniszczoną bramę, z której zostały tylko słupy
i poszczerbiony szyld nad wejściem.
Niemcy szli – skokami, tyralierą, mijając bokiem
jedynkę, celując prosto w magazyn amunicyjny, który
wznosił się obsypanym ziemią garbem jak główny punkt
orientacyjny; wyglądał groźnie niczym schron bojowy,
a był tylko przestarzałą atrapą, świecił pustkami, nie było
w nim żywego ducha. Grudziński przełknął ślinę – minęli
linię ognia wytyczoną mozolnie w terenie i weszli
w obszar maksymalnej skuteczności ostrzału wyliczony
przez kapitana Dąbrowskiego...
– Czekać! – rzucił prawie szeptem, choć przecież nie
mogli go usłyszeć wrogowie. Podpuszczał ich coraz bliżej,
jeszcze trochę, dla pewnego strzału. Zobaczył, jak kapral
Skowron oderwał na chwilę palec od spustu, aby poślinić
go i znowu położyć...
Widział już blade oblicza nacierających, jakby
wykrzywione strachem pod garnkowatymi hełmami.
Rozpoznawał tarczki na nich, pasy, karabiny.
Nagle jeden z gromady przystanął, wskazał prosto na
nich, podniósł mausera...
– Pierwszy i drugi kaem, na wprost, ognia!
Cekaemy zaniosły się suchym trzaskiem wystrzałów,
posyłając gorące pozdrowienie wprost w grupę Niemców.
Napastnicy stanęli jak wryci, niektórzy zatrzepotali
w powietrzu, nim padli, przebijani w jednej chwili przez
całe garście posłańców polskiej śmierci kalibru siedem
i dziewięć dziesiątych milimetra. Inni padli od razu, a ci,
którzy przetrwali, rozbiegli się, rozproszyli... W tym
rzecz, że nie mieli gdzie się skryć! Mur nie dawał osłony,
zresztą był w gruzach, droga do wartowni płaska jak stół
aż do samego brzegu kanału portowego! Ogień kaemów
podrywał nawet leżących, ciął ich ostrymi seriami,
odrzucał.
– Cel: pluton wroga! Ogień ześrodkowany! Ognia! –
krzyczał Grudziński.
Dwa cekaemy i dwa ręczne karabiny z góry waliły
teraz bez wytchnienia w sam środek grupy. Grudziński
zmieniał cele, rozpraszał ogień, nie dawał przerwy ani
pardonu.
Bijący bez tchu erkaem w rękach Domonia nagle
jednak ustał. Kapral szarpnął za rękojeść zamka –
zacięta; bezskutecznie szarpał się z upartym metalem.
Nie mógł wyrzucić magazynka ani odciągnąć suwaka.
Lufa była gorąca, aż parzyła, nie do utrzymania w ręku.
– Zacięty, kur... jasny gwint – uciął, przypominając
sobie, że Grudziński nie znosił przekleństw. –
Nieprzestrzelany! Od czego, kur... był Piotrowski, co robił,
grał w karty?! Nie zmienię, kur... lufy.
– Panie kapralu, co teraz? – zapytał Domoń.
– Trzeba biec do koszar po nowy erkaem, ze zbrojowni.
Kto?
– Ja pójdę! – zgłosił się strzelec Czajko.
– Strzelają.
– Przecież widzę. Będę się krył!
Ogień z wartowni nie był już potrzebny. Niemcy
wycofywali się, najpierw skokami, potem bezładnie,
ścigani seriami cekaemów. W odwrocie minęli ścianę
schronu i wpadli w potrzaskany, bezlistny, zryty lejami
lasek na przedpolu wartowni numer jeden,
przekraczając linię ognia jej broni maszynowej.
Nagle zastukały sucho dwa erkaemy Budera walące
z okien jedynki. Wartownia miała strzelnicę ciężkiej
broni skierowaną na północ – do osłaniania i ryglowania
piątki, a także drogi do kasyna oraz starych i nowych
koszar. Ale na kanał wychodziły dwa okna – strzelnice
obsadzone przez Budera. Teraz waliły z nich browningi,
wtórował im ułożony na workach cekaem przyniesiony
z Promu przez plutonowego Władysława Barana.
Wzięci w dwa ognie pomiędzy jedynką i dwójką, poszli
w kompletną rozsypkę. Nie mogli uciec, rażeni z tyłu
i z boku, gdy drogę odwrotu blokował im walący ogniem
zaporowym na tył grupy cekaem z lewego okna, więc
pokryli się w nierównościach terenu, zniknęli za
resztkami muru, w dołach i wyrwach po pociskach...
Nieliczni, z tyłu, próbowali uciekać.

Wartownia numer 1, w tym samym czasie


Ogień osłabł, kiedy plutonowy Baran oderwał się od
cekaemu. Strzelając bez podstawy, nie tylko trzymał
prawą ręką rewolwerowy uchwyt z tyłu broni, ale także
przyciskał ją do worków z piaskiem, biorąc na siebie całą
siłę odrzutu. Teraz z jękiem oderwał się od karabinu
i podniósł rozdygotane ręce do brudnej, pokrytej pyłem
twarzy.
– Zmiana – zajęczał. – Piotruś, dajcie wody.
Buder wcisnął mu w rękę własną manierkę, w której
zostały może dwa łyki, sam chwycił cekaem, pochylił się
i przywarł do broni nisko, płasko. Dał ognia, długą serię,
prosto po dołach, drzewach, zamienionym
w pobojowisko terenie na południe od wartowni.
Strzelali wszyscy – tak mocno, że wartownia się
trzęsła. Lecz Niemców prawie nie było widać, kryli się
w krzakach, w dołach, w nierównościach terenu.
– Przerwać ogień! – krzyczał Buder. – Przerwijcie!
Nikt go nie słuchał. Puścił zatem cekaem, podskoczył
do kolegów, kolejno łapał i odrywał obu celowniczych od
erkaemów, potrząsał mocno, brutalnie.
– Przerwać ogień! Oni za-leg-li! Wypatrywać!
Zarządzam ogień przeszukujący, walcie pojedynczymi
strzałami. Strzelać bez rozkazu!
Miał rację, ledwie uciszyło się nieco – przycichły także
strzały z dwójki – zobaczył i bez lornetki, jak Niemcy
podrywali się z kryjówek i po dwóch, trzech przebiegali
na zachód, do bramy głównej.
– Wypatrywać! Jeden na piątej godzinie. Ciereszko,
w głowę. Czywil, w brzuch.
Erkaemy waliły teraz rzadko, ale podstępnie,
pojedynczymi strzałami wyłuskiwały uciekających
jednego po drugim. Strzelcy bili z karabinków – dwóch
do jednego, w brzuch i w głowę! W rękę i w pierś!
W plecy i w nogi!
Zrobiło się pusto, cicho, Niemcy wycofali się, wlokąc
rannego, w dołach leżeli zabici, pewnie i ciężej trafieni.
Buder przetarł twarz, zobaczył czarną dłoń. Wyglądam
jak diabeł, pomyślał.
– Zarządzam obserwację! Wstrzymać ogień!
Podszedł do telefonu, wziął słuchawkę, zakręcił.
– Koszary? Tu Buder, melduje się jedynka. Panie
majorze, atak Niemców odparty wspólnie z dwójką. Duże
straty nieprzyjaciela, złapaliśmy ich w krzyżowy ogień.
Melduję, że szły na nas... znaczne siły. Przynajmniej
kompania z ciężką bronią.
– Dziękuję, trzymajcie się dalej. Obserwować
i meldować o wszystkim.
– Prosimy o przysłanie worków jutowych na piasek
i prowiantu.
– Nie mam tego dużo – mruknął Sucharski – ale coś
wyślę.
– Panie komendancie, jeśli nie worki, to mogą być
sienniki.
– Dobrze. Przyślemy wam... boczek i suchary.
– I papierosy, panie majorze, serdecznie błagam,
proszę. Bez dymka to już... nie mamy czym oddychać.
– Buder, czekajcie do nocy. Teraz będzie ostrzał. Panie
Buder, na miłość boską, niech pan nie prowadzi walki
zaczepnej!
– Tak jest!
– Z kim rozmawiasz? Z majorem? – rzucił Gryczman. –
Daj mi słuchawkę. Ja tu, do diabła, dowodzę!
– Panie majorze, na linii dowódca wartowni.
– Melduje się chorąży Gryczman. Atak Niemców
odparty, strat własnych nie ma. Proszę o dalsze rozkazy.
– Już przekazałem plutonowemu Buderowi – odezwał
się po drugiej stronie Sucharski. – Niech pan go spyta, on
wszystko wie. Dziękuję.
Gryczman odłożył słuchawkę i spojrzał zmęczony na
Budera, który rozłożył ręce. Udawał, że nic nie poradzi,
ale tak naprawdę na końcu języka miał kresowe
przekleństwo: „Dytko sam wie, czy będziesz dowodził,
czy nie, zupaku”.

Placówka Fort, godzina 9.45

– Benek! – meldował Szamlewski. – Widzę Niemców. Od


plaży. Powoli, ale idą.
Rygielski spojrzał przez strzelnicę w prawo – przyłożył
do oczu służbową lornetkę. Od razu zobaczył piasek ujęty
z prawej skarpami i nasypami, za którymi schowane były
magazyny amunicyjne, a z lewej – blaszanym
falochronem i szarą płaszczyzną morza uderzającego
o brzeg. Zatańczyły mu w szkłach mundury w kolorze
feldgrau, białe opaski na rękach, hełmy ze znakiem SS po
prawej i łamanym niemieckim krzyżem po lewej stronie.
– Blondynek, ogień zaporowy na plażę! Reszta czekać!
Cekaem wypruł długą serię, ale Niemców to nie
powstrzymało. Zaczęli biec, pokonując przestrzeń
długimi susami.
– Erkaem, otworzyć ogień, synkowie!
Dopiero podwójne serie powstrzymały napastników.
Nagle tyraliera zgubiła kilku biegnących, rozpadła się na
pojedyncze cele, z tej odległości jeszcze nie będące
ludźmi, tylko sylwetkami. W pierwszych godzinach
wojny zdecydowanie łatwiej strzelało się do sylwetek;
pociągnąć za spust, patrząc wrogowi w oczy, to jeszcze
bariera nie do przekroczenia. W przypadku Polaków
mijało to jednak szybciej niż u innych nacji – na wieść
o niemieckich rozstrzeliwaniach, gwałtach, zabójstwach
kobiet i dzieci już od pierwszych godzin nowej wielkiej
wojny.
Niemcy zaczęli się czołgać, z trzaskiem odezwały się
ich karabiny, jeden, dwa, trzy... Niektórzy próbowali
przejść przez wał odgradzający od bocznicy, ale spędziły
ich stamtąd kule z placówki Deika.
Szamlewski walił z erkaemu, Blondynek z ciężkiego
wz. 30. I nagle Rygielski zobaczył, jak głowa opadła
Blondynkowi w dół, a cekaem strzelał dalej – teraz już
tylko w jednej linii.
Rygielski uderzył go w hełm pięścią, strzelec poderwał
się z krzykiem, przerywając ogień.
– Jestem ranny! W łeb dostałem... – jęczał żałośnie.
Rygielski potrząsnął go za ramię, wskazał cekaem.
Blondynek zatrzepotał oczami, przekręcił się, złapał
uchwyt.
– Strzelałem, ale nic nie widziałem – poskarżył się. –
Tak mi się oczy same zamknęły.
– Wal dalej, synek, i nie przejmuj się.
Niemcy zalegli kompletnie, przyduszeni ogniem do
plaży. Raz, dwa, wyleciały w powietrze granaty.
Wybuchły z hukiem, wyrzucając fontanny piachu – za
daleko, raczej jako wątpliwy postrach niż zagrożenie.
– Ześrodkować ogień, synkowie! – rozkazał spokojnie
Rygielski. – Albo się zaczną cofać, albo zjem moje pagony!
SS-mani coś krzyczeli, próbowali się odgryzać, ale
słabo. Nagle poderwały się okrzyki:
– Zurück!21
– Verwundet! Ich bin verletzt!22
– Ogień poszerzany na tył wroga – komenderował
Rygielski. – Żwawo, synkowie, długimi seriami!
I wtedy ktoś wpadł od tyłu do wnęki na górze, chwycił
mata za ramię, wczepił się w nie, prawie odrywając go od
stanowiska obserwacyjnego. Sierżant Deik!
– Obchodzą was od tyłu. Benek, pomóż!

Placówka Deika, trzy minuty wcześniej

Niemcy szli na nich torami kolejowych bocznic,


przeskakując od nasypu jednego magazynu
amunicyjnego do drugiego. Schyleni, ale szybcy,
drapieżni.
– Wal do nich, Janek. Krótkimi seriami! – rozkazał
sierżant Krzeszewskiemu.
Stary, pamiętający Wielką Wojnę maxim pluł powoli
pociskami. Pa-pa, pach, ba-ba, bach, po trzy, po cztery
wystrzały, szarpiąc się na dwójnogu, wbijając kolbę
w ramię celowniczego. Ogień nie ustawał – przecież nie
mógł ustać – skryci za nasypem, bronili tyłów Fortu
i przejścia między nim a wartownią numer pięć.
Bez przerwy zmieniali taśmy, bo ledwie przerywali na
chwilę, zaraz nad nasypami pojawiały się głowy
w baniastych hełmach. Coraz szybciej, coraz bliżej!
Pewnie już podciągali własne kaemy!
– Ogień ciągły!
– Rozgrzewa się! – odparł Krzeszewski. – Pali jak
cholera!
Deik wyjrzał na pole ostrzału, schował się, złapał za
hełm.
– Strzelaj, nie gadaj! Idą!
Cekaem 08/15 bił bez ustanku, aż siwy dymek unosił
się z komory nabojowej. Łuski spadały na dół z lekkim
brzękiem, zagłuszanym przez wystrzały. Szła już piąta,
może szósta taśma, nie było czasu liczyć.
I nagle powtarzający się łoskot karabinu umilkł. Kiedy
Krzeszewski nacisnął na spust, rozległ się suchy trzask.
– Zacięty!
Bezskutecznie szarpał się z pokrywą komory. Elkaem
był tak rozgrzany, że parzył dłonie, nie sposób było
utrzymać go w ręku. Nie dało się wręcz złapać za uchwyt
rygla ani odemknąć komory nabojowej.
– Wody! Dawajcie wody! Rozgrzał się!
Złapał za korek z lewej strony grubej, otulającej lufę
chłodnicy, ale wypuścił go z sykiem.
– Ma ktoś jakąś szmatę?!
Deik nie słuchał go, kręcił korbą telefonu.
– Łączcie z piątką! – zajęczał. – Petzelt? Tu Deik!
Posłuchaj, mam zacięcie. Połóż na chwilę ogień na
nasypy schronów przed Fortem. Niemcy tam leżą...
Ogarną nas, przejdą bokiem.
– Prędzej ci flaszkę postawię niż zaporę! – zadudniło
w odpowiedzi. – Kryję ostrzałem Szwabów na torowisku
i w lesie. Leć do Benka!
Deik odłożył słuchawkę. Połączenia do Fortu nie miał,
więc klepnął w ramię sierżanta Krzeszewskiego, który
próbował odkręcić kurek chłodnicy przez chustkę.
– Wytrzymajcie! Idę po pomoc!
Zsunął się z nasypu, przeskoczył przez tory, co tchu
obiegł kolejny nasyp, otaczający magazyny na tyłach
Fortu. Zaszedł od drugiej strony, żeby nie wzięli go za
Niemca.
– Kraków! Kraków! – krzyczał, biegnąc torem
i machając rękoma. – Do mata Rygielskiego, przepuśćcie!
Wartownicy pilnujący tylnych drzwi od razu opuścili
broń, jeden wskazał na schody na górne stanowisko. Deik
wbiegł tam pochylony, przypadł za plecami żołnierzy
skupionych przy cekaemie. Serie wwiercały się w głowę,
wstrząsały powietrzem, odpowiadały im strzały z plaży.
Czasem w nasypy wbijała się samotna kula.
Uchwycił dowódcę za ramię.
– Obchodzą was od tyłu. Benek, pomóż! – krzyknął.
Wezwany obrócił się, Deik zobaczył jego spokojne, ale
przekrwione oczy.
– Przejdą między wami a piątką. Zaciął się elkaem –
dodał.
– Benek pomoże – mruknął Rygielski. – Ostatnia
chwila. Chodź za mną!
Odsunął się i wybiegł na schody, potem w dół, do
kolejnych, prowadzących do dolnej komory.
– Pokrzywka! Prutis! Bierzcie erkaem i na nasyp,
osłaniać placówkę Deika. Ogień boczny na tory, schrony
na lasek za zasiekami! Wykonać!
Wezwani nie wahali się, chwycili rezerwowego
browninga, torby z magazynkami i wypadli z Fortu na
tory. Nie mieli daleko – wspięli się na kolejny nasyp,
zalegli, wystawiając cienką lufę w stronę wroga.
– Krótkimi seriami! – rozkazał Deik. – Dawajcie!
Erkaem zabił suchym ogniem strzałów. Przydusił do
nasypów Niemców, którzy znaleźli się już prawie pod
placówką, zmusił do chowania się w schronach.
Odszczekiwali się wyjątkowo niecelnie – pociski
z mauserów szły górą, strącały liście, czasem gałąź,
przelatywały nad Fortem.
Krzeszewski odkręcił wreszcie kurek z lewej strony
chłodnicy, wlał dwie manierki wody od kolegów.
Potrząsnął, czując, że przenikające metal gorąco trochę
odpuszcza. Otworzył wreszcie pokrywę komory
nabojowej, wyciągnął zaklinowaną taśmę, przesunął
dalej, zamknął, popchnął w przód rygiel.
Pewnym ruchem przyłożył kolbę do ramienia i zaczął
strzelać. Miarowo, raz za razem.
Niemcy już się cofali. W prześwitach między nasypami,
na torach pojawiały się hełmy. Strzały ucichły, natarcie
odpływało. Pozostało po nim kilka ciemnych sylwetek jak
plamy oleju pomiędzy żelaznymi szynami.
Rygielski podniósł słuchawkę. Po drugiej stronie mówił
kapitan Dąbrowski.
– Jak poszło z odparciem szturmu?!
– Szkopy dostały dobry zapęd. Nie mamy żadnych
strat. Nastrój oceniam jako dobry.
– Dobrze, Benek, to żeś nas pocieszył. Trzymajcie się!
Na wszystkich wartowniach Niemcy odparci.
– Ale szli, ale leźli, prosto pod lufy – westchnął
Blondynek.
– Jak nas jeszcze raz Niemcy zaatakują – odparł
Rygielski – to ich pognamy na bagnety, do Gdańska.
– Do Berlina! Do Hitlera! Huraaa!

Nowe koszary, pokój dowodzenia,


godzina 12.17

– Bronimy się już prawie sześć godzin – powiedział major


Sucharski. – Można powiedzieć, że wypełniamy
z honorem obowiązek żołnierza polskiego w tak trudnej
sytuacji.
Kapitan, major i porucznik Grodecki palili
w ostrzelanym, zrujnowanym pokoju dowodzenia.
Wezwani przez Dąbrowskiego żołnierze uprzątnęli szkło,
zasłonili okna workami z piaskiem, kocami, więc zrobiło
się ciemno. Na suficie paliła się słabo czterdziestowatowa
żarówka, zasilana przez generator w piwnicy. Na
ścianach przetrwały – przekrzywione, postrzelane, pełne
dziur – portrety marszałka Rydza-Śmigłego, prezydenta
Mościckiego i plakaty mobilizujące ducha narodu do
czynu zbrojnego.
I cisza, kompletna, absolutna. Nikt nie strzelał, nie
słyszeli odgłosów wybuchów. Niemcy umilkli. Na razie.
– Mieliśmy się bronić dwanaście. Tak przynajmniej
mówił Sobociński. Dziwnie pomyśleć, że to było wczoraj...
Wydaje się, jakby minęły wieki – powiedział kapitan.
– A wsparcie, desant morski z Gdyni? – zapytał
Grodecki.
– Wiesz – rzekł Dąbrowski – jestem pewien, że nasza
marynarka i Dowództwo Obrony Wybrzeża mają
w pierwszych godzinach wojny o wiele ważniejsze
zadania.
– Słyszeliście strzały z Gdyni – odezwał się porucznik
Grodecki. W lotniczym berecie naciągniętym na oczy,
zapadnięty w głębokim fotelu naprawdę wyglądał jak
żaba. – Nie tylko my zostaliśmy napadnięci. A radio?
– Radio milczy. Jak zwykle.
– Heniek, co naprawdę mam zrobić z Buderem? –
zapytał Dąbrowski. – Jedynka to główny punkt naszej
obrony. Jeśli znowu wybuchnie tam panika... Chciałbym
go przenieść na inny odcinek.
– Skoro to tak ważna placówka, to muszą tam być
doświadczeni ludzie. Kim chcesz zastąpić Gryczmana
i Budera? Rygielski i Szamlewski obsadzają Fort, Deik
strzeże im tyłów, podobnie Petzelt. Mam tam przerzucić
Kręgielskiego? Za młody!
– Plutonowy Buder gotów wystrzelać własnych ludzi –
odezwał się Grodecki. – Popieram pana kapitana.
– Pana nikt o zdanie nie pyta – odparował Sucharski. –
Jest pan tu wyłącznie oficerem technicznym.
– I pana adiutantem.
– Proszę więc tylko wykonywać moje rozkazy.
– Tak jest!
W drzwiach stanął sierżant Rasiński w postawie
zasadniczej.
– Panie komendancie, melduję: radio gdańskie podało,
że Westerplatte padło po dwóch godzinach walki!
– No to się trochę pomylili – mruknął Żaba. – Gdzie ta
niemiecka dokładność?
Na korytarzu usłyszeli podniesione głosy, śmiechy.
Nowina szła z ust do ust.
– Chłopcy, jeszcze nie wiecie! – krzyczał ktoś. –
Poddaliśmy się cztery godziny temu! Wzięli nas bez
jednego wystrzału! W betach! He, he, heee!
Sucharski był blady, gdy siedział w fotelu dowódcy za
biurkiem. Ręce zaciskał w pięści.
– Wysyłam patrole na rozpoznanie – powiedział
Dąbrowski. – Będę w pokoju dyżurnego, przy łącznicy.
– Każ wydać jakieś żarcie – przypomniał Grodecki. –
Człowiek nie maszyna, jeść musi. A Szwabów kiepsko bić
o pustym brzuchu.

Placówka Fort, godzina 12.56

– Słyszeliście, synkowie? – parsknął mat Rygielski. –


Według szwabskiego radia jesteśmy już w niewoli.
„Westerplatte poddało się dziś o godzinie siódmej rano,
bez oporu”!
– Wypadałoby wyprowadzić z błędu gdańszczan –
powiedział Szamlewski. – Parę serii nad Wisłoujściem?
Może dolecą do Gdańska, do głów tych psubratów.
– Na razie potrzebuję dwóch ochotników na zwiad.
Pójdziecie na plażę, sprawdzicie, co się dzieje za
falochronem, jak daleko odeszli Niemcy.
Zgłosili się wszyscy, więc Rygielski musiał wybrać.
– Pożarecki, Pokrzywka. Bądźcie ostrożni. Żadnych
wygłupów ani bohaterstwa.
Wyszli, kiwając głowami, najpierw do rowu
obserwatora wykopanego w poprzek plaży, potem
czołgali się jak na ćwiczeniach, z karabinami przy
ramieniu, wreszcie przepełzli za barierę z blachy falistej.
Mijali ślady po walce – dołki po wybuchach granatów
i plamy krwi. Aż wreszcie coś zaczerniało na piasku.
Kiedy podpełzli, rozpoznali człowieka. Znaczy zwłoki,
trupa, bo się nie ruszał. Leżał na brzuchu z rozłożonymi
rękoma i nogami. Pokrzywka podniósł głowę.
– Gdański pulicaj?
– Nie. – Pożarecki wskazał hełm, na którym z jednej
strony była swastyka, a z drugiej znak SS. – To chyba
Heimwehr, ta nowa jednostka, którą przerzucili
z Niemiec.
– Ale się wybrał na wojnę. Obwieszony jak jakiś
kowboj.
Niemiec leżał z twarzą ukrytą w piachu, w prawej ręce
ściskał jeszcze trzonkowy granat, którego na szczęście nie
zdołał odbezpieczyć, kolejne dwa wsunięte miał za
cholewy wysokich butów. Tuż obok leżała dziwna broń.
Peem z okrągłą, długą lufą, z uchwytem na końcu jak do
parabellum i rozłożoną żelazną kolbą. Miał prosty,
pudełkowy magazynek. Pożarecki zgarnął broń od razu.
– Obróćmy go.
– Ostrożnie. Psst! Nie tak głośno!
Powoli przesuwali i obracali trupa, który nie zdołał
jeszcze zesztywnieć. Na piersi miał rany na wylot jak
krwawy ścieg – seria z cekaemu Promu wyszła plecami.
Pożarecki nie miał stracha, ale ręce Pokrzywki drżały.
Wyczuli woń gówna, które wypuszcza każdy umierający
po rozluźnieniu zwieraczy. Smród tłumił na szczęście
mokry powiew od morza, uderzającego o brzeg kilka
metrów dalej.
Pod sobą Szwab ukrywał kolejny pistolet maszynowy,
taki sam, jaki zdobył wcześniej Szamlewski –
z dziurkowaną chłodnicą lufy i magazynkiem
ładowanym z boku, z lewej strony. Zagarnął go
Pokrzywka.
– Zobaczymy, co dalej.
Niemców nie było nigdzie widać. Przeczołgali się jakieś
sto metrów i zobaczyli dwa słabo okopane wzgórki koło
falochronu. Najpierw zamarli z wystawionymi
karabinami, potem ostrożnie posuwali się dalej. Znaleźli
dwa stanowiska karabinów maszynowych. Jeden z nich
był jeszcze na miejscu – porzucony niemiecki MG-30,
z długą lufą, dwójnogiem, łukowym magazynkiem
ładowanym od lewej. Obok leżały trzy skrzynki
z amunicją, rozrzucone granaty, nożyce do przecinania
zasieków. Wszystko zbryzgane zakrzepłą krwią.
Zachowały się jeszcze głębokie bruzdy w piachu, jakby
Niemcy wlekli dalej rannego.
– Wracamy – zadecydował Pożarecki. – Bierz to
wszystko.
– Tylko jak?
– Pomogę ci przecież! Łup wojenny. Już pierwszego
dnia. Nooo...
Droga powrotna dłużyła się, bo szli już obwieszeni
sprzętem. Rygielski powitał ich z uśmiechem, odryglował
i zabezpieczył oba peemy. A potem sięgnął po telefon.
– Panie majorze – zameldował – Niemcy odeszli, nie
mamy z nimi kontaktu. Melduję, że zdobyliśmy erkaem
MG-30, dwa pistolety Bergmann, jeden jakiś dziwny,
chyba trzydziestkaósemka, kilkanaście granatów,
skrzynki z amunicją.
– Dziękuję, przyjąłem. Wzmocnijcie obserwacje.
Zakazuję dalszych wypadów!
– Nie robić wypadów – mamrotał Rygielski, lecz
wcześniej odłożył słuchawkę. – Tak jest. Oczywiście,
zrozumiałem.
– To może jeszcze – wszedł mu w słowa kapral
Szamlewski – mamy, kurwa, udawać, że wojna w ogóle
się nie zaczęła?!
– Nie bluźnij. Zajmij stanowisko, ucisz się i obserwuj.
I wy też, synkowie.

Wartownia numer 1, godzina 13.05

– Tolek? Tu Buder z jedynki. Poznajesz, brachu?


– Piotruś, co tam się u was dzieje? – Buder rozpoznał
ochrypły głos plutonowego Adolfa Petzelta, dowódcy
wartowni numer pięć. – Różnie tu gadają.
– O mnie? Szkoda strzępić gęby.
– O tobie też.
– Wiem, kapitan Dąbrowski mówi, że nawalam chyba.
Ale... co ja mogłem zrobić? Widziałeś, ilu Niemców mnie
atakowało? Widziałeś, Tolek? Powiedz sam!
– Ja tu też miałem młyn, leźli do mnie przez zasieki.
Chyba nawet trochę je pocięli koło kasyna. Wyślecie
patrol sprawdzić?
– Sprawdzę to sam albo zamelduję... dowódcy.
– A kto tam teraz u was dowodzi?
– Chorąży Gryczman.
– No, z nim to długo nie pogadasz. Ale to zróbcie,
u mnie wszyscy zajęci. Uzupełniamy amunicję.
– Tolek, posłuchaj, jakby co, wiesz... Jakbym dostał
w łeb, zawiadomisz moją rodzinę?
– Jeszcze się pytasz! A ty moją?
– Ma się rozumieć. Ale mam jeszcze jedną prośbę.
Posłuchaj!
– No, cały się w słuch zamieniam, nic, tylko cię
słucham i słucham...
– Nie jesteśmy w kasynie przy piwie. Ja teraz nisko
stoję w koszarach, więc zadzwoń do kapitana albo do
majora i poproś, żeby ktoś rozkręcił szyny na głównym
torze. Mam czuja, że Szwaby coś wywiną i mogą nam
wtoczyć bombę na kołach. Powtórzysz?
– Jako w niebie, tak i na ziemi.
– Nie kpij. Niech ci się szczęści.

Pancernik Schleswig-Holstein, kabina


łączności, godzina 12.46

Forster przybył zimny jak lód, ukrywając wszelkie


intencje pod maską chłodnego funkcjonariusza SS
i naczelnika Gdańska. Ale tym razem musiał zaczekać.
Najpierw na mostku, a potem – mimo że kazał
bezzwłocznie zaprowadzić się do dowódcy – w kabinie
łączności, pełnej szumu wiatraków, wysokich
metalowych szaf radiostacji, podświetlonych łagodnie
tarcz i zegarów.
Komandor Kleikamp rozmawiał z Wisłoujściem
i odwrócił się do gościa dopiero wtedy, kiedy już wydał
rozkazy.
– Okopać się na zdobytych pozycjach – powiedział do
mikrofonu. – Ani kroku w tył. Rannych odesłać do
Mewiego Szańca. Czekać na wsparcie. Nadajcie szyfrem
do dowództwa Grupy Eberhardta: „Natarcie na
Westerplatte utknęło. Duże straty, kompania szturmowa
utrzymuje pozycje. Potrzebne wsparcie i posiłki.
Rozważyć uderzenie lotnicze. Komandor Kleikamp”.
– Heil Hitler! – Forster przywitał komandora partyjnym
pozdrowieniem.
Dowódca pancernika zasalutował. Miał zmęczoną
twarz, cały entuzjazm uleciał z niego już w pierwszym
dniu wojny. Po ośmiu godzinach wyglądał jak po roku
walki. Tak przynajmniej oceniał go Forster.
– Spodziewałem się sukcesu, panie komendancie –
powiedział. – Sytuacja staje się napięta, w Gdańsku nasze
oddziały prawie zdobyły Pocztę Polską.
– Podobnie tutaj – odparł Kleikamp. – Nasi żołnierze
prawie zdobyli półwysep. Polacy bronią się już tylko
w umocnieniach stałych. Niełatwo ich jednak stamtąd
wykurzyć.
– Kierownictwo gdańskiego SS poparło pańskie
starania o uderzenie w pierwszej kolejności na ten polski
kurnik i zapewniło posiłki. A teraz grozi panu blamaż
u Führera, bo ciągle grzęźniemy w jakichś natarciach
i podszańcowywaniach.
– Nie SS, tylko Grupy Eberhardta, pod którego rozkazy
podpada gdańska policja i Heimwehr. – Głos Kleikampa
był zły i zmęczony. – Przypominam, że nasze
niepowodzenie będzie również pańską klęską. Proszę się
zatem skupić na udzieleniu nam dalszej pomocy.
– Dostaliście pełny plan umocnień! – prychnął Forster.
– Dokładny, sporządzony przez naszego agenta na
miejscu.
– I ostrzelaliśmy kilka razy zaznaczone w nim cele. Nie
złamało to jednak obrony.
– Nie dopuszczam myśli, że plan jest niedokładny. Nie
w okolicznościach, w których został zdobyty!
– Zatem ufortyfikowane punkty są o wiele mocniejsze,
niż oszacowano w dokumentacji wywiadu. W tej chwili
potrzebujemy dodatkowego wsparcia.
– Jeszcze czegoś? – Forster ukrywał wściekłość tak
doskonale, jakby nałożył maskę cierpliwego
i wyrozumiałego nadzorcy. – Czego? Więcej policji SS?
Heimwehry? Dział?
– Wsparcia lotniczego. Proszę wywrzeć naciski na
oficerów w Grupie Armii Północ. Jeśli chce pan jutro
oprowadzić Führera po Westerplatte, należy zadzwonić
do Berlina albo użyć służbowych kontaktów.
– Proszę w takim razie podać mi realny termin zajęcia
półwyspu. Tego domaga się Berlin. Stanowczo proszę!
Zapaliło się światło w radiostacji, jeden
z radiotelegrafistów natychmiast podał mikrofon
i słuchawki Kleikampowi. Komandor przerwał rozmowę
bez słowa. Słuchał, słuchał, jego oblicze wyrażało coraz
większe zaniepokojenie.
– Wycofać się do Mewiego Szańca. Przeprowadzić
zbiórkę i przegląd kompanii – powiedział. – Osobiście
sprawdzę, co się stało! Tak, tak, zatwierdzam.
Odwrócił się do Forstera.
– Przepraszam – mruknął. – Panie naczelniku,
będziemy musieli dokończyć konwersację później.
Właśnie dostałem meldunek, że dowódca kompanii
szturmowej porucznik Wilhelm Henningsen jest ciężko
ranny i zostanie przetransportowany do Gdańska. Muszę
wydać rozkazy. Sam pan rozumie, wojna!
I niemal od razu krzyknął do jednego z podoficerów:
– Hans! Wezwij komandora von Davidsona.
Przygotujcie dla mnie motorówkę, za jakąś godzinę, tak.
Tymczasem pełna gotowość bojowa dla okrętu i artylerii!
– Tak jest! Cztery kotły pod parą na osiem węzłów.
– Wyślijcie do dowództwa Grupy Wschód prośbę o atak
bombowy na Westerplatte. Za chwilę podyktuję cały
tekst.
Kleikamp wyszedł, kompletnie ignorując Forstera.
Naczelnik Gdańska był jak modelowy Übermensch23 –
z wierzchu porażał elegancją munduru Hugo Bossa,
w środku zaś był pusty niczym manekin wypełniony
samą wściekłością. Najgorsze, że nie pozostawało mu nic
innego, jak działać – jechali z Kleikampem na jednym
wózku, a porażka komandora mogła stać się porażką
samego Forstera.
Już o godzinie piętnastej trzydzieści na pancernik
dotarła kolejna depesza z dowództwa:

Atak bombowy dwóch eskadr wielozadaniowych możliwy


od godziny 17.15. Bezpieczna odległość Schleswiga-
Holsteina od Westerplatte – 1600 metrów. Meldować czas,
kiedy Westerplatte gotowe do ataku.

Mewi Szaniec, przed godziną 18.00

Kleikamp spodziewał się większego zamieszania na


stanowiskach kompanii szturmowej, dokąd przybył
razem z generałem Eberhardtem, zaniepokojonym
ostatnimi wieściami. Komandor ukrył przed Forsterem
prawdziwą treść rozmowy i raportu, była bowiem
o wiele groźniejsza. Wszystkie plutony meldowały
o stratach poniesionych w huraganowym ogniu polskich
stanowisk. W terenie, zniszczonym i zmienionym przez
ostrzał, nie sposób było ich rozpoznać – pozostawało
zatem wycofać się do punktu wyjścia: stacji i bramy
kolejowej, i opuścić dla bezpieczeństwa nawet zdobyte
stanowiska ziemne koło wartowni Schupo. Sanitarki
i karetki znów podjeżdżały pod wrota starego fortu,
wywoziły rannych na noszach, sanitariusze prowadzili
tych lżej draśniętych, opatrywali kontuzjowanych.
Heimwehr Danzig, która również poniosła duże straty,
zluzowała na razie kompanię na stanowiskach koło
bramy, więc wszyscy żołnierze zgromadzili się na
dziedzińcu, koło dymiącej kuchni i namiotów
sanitarnych.
Kleikamp wszedł tam z milczącym Eberhardtem
w towarzystwie adiutantów, oficera łącznikowego
i obstawy. Od razu zobaczył szare, blade, sponiewierane
oblicza, drżące ręce sięgające po menażki, bandaże na
głowach i rękach, poszarpane mundury pokryte błotem
i krwią. Żołnierze zaczęli się podrywać, ale Eberhardt
nakazał „spocznij” i całą uwagę skierował na oficerów.
– Gdzie porucznik Schug?
– Na rozkaz, melduję się!
Oficer, który wystąpił, wyglądał równie
przygnębiająco jak reszta kompanii.
– W zastępstwie porucznika Henningsena mianuję
pana dowódcą kompanii szturmowej.
Porucznik Schug wcale nie ucieszył się z awansu. Minę
miał nietęgą, oczy utkwione w ziemi, jakby jego oblicze
mówiło: będę następny.
– Poruczniku – powiedział Eberhardt – proszę o raport
z walk.
– Panie generale, kompania poniosła ciężkie straty,
zwłaszcza od ognia strzelców na drzewach. Co najmniej
połowa to zabici i ranni, w tym nasz dowódca –
powiedział powoli i ciężko Schug. – Westerplatte jest
w pełni zabezpieczone przed atakami piechoty
i połączone mocnymi bunkrami. Co więcej, w czasie tych
wszystkich walk nie widzieliśmy ani jednego
przeciwnika!
Schug przerwał, jakby walczył z osłabieniem.
– Szczegółowy raport sporządził kapitan Merten –
wtrącił Kleikamp. – Jest do pana wglądu, generale.
– Niech pan mówi dalej – zdecydował Eberhardt. –
Wolę usłyszeć to osobiście.
– Polacy przepuszczają nas, a następnie atakują z tyłu
i z drzew, z zamaskowanych darnią stanowisk
i bunkrów. Wszystkie rany moi ludzie odnieśli w plecy,
w nogi, w pośladki.
– Co w pierwszej kolejności powinniśmy ostrzelać?
– Stanowiska na drzewach, panie generale.
I przynajmniej dwa z licznych bunkrów, które osłaniają
teren. Do ataku przydałoby się użyć przynajmniej trzech
kompanii szturmowych, a nie jednej. W terenie
napotkaliśmy poważne przeszkody: zasieki, potykacze,
ciężkie kliny drewniane, miny talerzowe.
– Dziękuję. Proszę dostarczyć mi ten pisemny raport
pańskiego oficera.
– Tak jest.
– Panie generale – nie ustępował Schug – kompania
prosi o wycofanie z linii frontu oraz o co najmniej jeden
dzień odpoczynku.
– Już wysłałem przynajmniej dwie depesze do
dowództwa Landespolizei z prośbą o wsparcie – wtrącił
Kleikamp.
– Damy sobie z tym radę, chłopcy. – Eberhardt
niespodziewanie klepnął Schuga po ramieniu. – Dziś
w nocy przyślę wam posiłki, kolejny pluton z mojej SS-
Heimwehry.
– Nawet gdyby mógł pan przysłać jeszcze dwa, trzy
plutony, to na nic. Polacy uczynili z Westerplatte
twierdzę, którą można zgnieść tylko stukasami. Nie
widać żadnych stanowisk, żadnych bunkrów. Nic!
Wszystko ukryte w lesie i pod ziemią.
Eberhardt obrócił się, popatrzył na zmęczonych,
powolnych żołnierzy. Zacisnął wargi.
– Nie zblamujemy się wobec Führera z powodu tego
pociesznego Westerplatte. Na razie odpoczywajcie, a my
pomyślimy o wsparciu.
Schug i pozostali zasalutowali. Kleikamp przypomniał
sobie o czymś jeszcze.
– Proszę o dokonanie nocnego wypadu w celu zdobycia
jeńców – powiedział. – Być może rozmieszczenie
bunkrów jest inne, niż podaje nasz plan. Przydadzą się
zeznania jakiegoś Polaka.
Schug zatrzepotał rękoma zdziwiony.
– Ale... panie komandorze! Kto pójdzie? My...
– Kto się zgłasza na ochotnika? – Kleikamp potoczył
wzrokiem po żołnierzach. – Chłopcy, jest bojowe zadanie,
trzeba złapać jakiegoś Polaczka.
Nikt się nie zgłosił, komandor aż zamarł wstrząśnięty.
Prędko mu jednak przeszło.
– Proszę zgromadzić ochotników, wydać polecenia
i przeprowadzić akcję – wypalił Kleikamp.
Nie żegnając się, oddalił się za Eberhardtem. Generał
czekał na niego.
– Schauer – wydusił z siebie Schug – wyznacz ludzi.
– Tak jest! – Mat Schauer wyprężył się służbiście. –
Denker, rusz dupę! Kloose, pójdzie jeszcze dwóch...
– Ty też pójdziesz. A więc jeszcze jeden.
– Matti!
Kleikamp już tego nie słuchał. Eberhardt pochylił się
ku niemu, jakby chciał wyjawić jakiś oficerski sekret.
– Kazałem odwołać atak powietrzny o siedemnastej –
rzekł – bo chciałem najpierw rozeznać się w sytuacji.
Jutro znowu poślemy żołnierzy do szturmu z posiłkami.
– Niewiele z nich zostanie – zaoponował Kleikamp. –
A nasza reputacja będzie nadwyrężona.
– Przeprowadzimy najpierw bombardowanie
z powietrza – powiedział generał. – Niech pan się nie
obawia, tym razem przylecą. Proszę czekać na moje
depesze i być gotowym do szturmu.
– Dużo bym dał, żeby wiedzieć, czy plan, który
dostarczył nam Forster, jest cokolwiek wart.
Ostrzeliwaliśmy od rana zaznaczone tam stanowiska i...
sam pan słyszał, co widzieli żołnierze.
– Tym razem obędzie się bez strat. Wszystko
postanowione. Proszę nie upadać na duchu.
– Tak jest! Staram się.

Nowe koszary, godzina 15.11

Dąbrowski schodził do sutereny, spodziewając się


najgorszego. Tutaj przenoszono i opatrywano rannych,
bo gabinet lekarski i izba chorych były zniszczone
i narażone na ogień z Nowego Portu. Do żołnierskiej
jadalni zniesiono kozetkę do badań, sienniki i koce,
resztki medykamentów i narzędzi. Spodziewał się piekła
jęków, narzekań, woni krwi i smrodu ran, a zastał prawie
pustą salę, kilku żołnierzy na siennikach. Jak na ponad
dziesięć godzin morderczej walki, straty były prawie
żadne. Jeden zabity – Jezierski, którego nie było nawet
czasu pochować. Czterech zaginionych i kolejnych
czterech rannych: najciężej – porucznik Pająk, starszy
strzelec Dominiak postrzelony w lewy obojczyk, Pryczek
w głowę i Parwicki kontuzjowany. Kapral Zdeb z Promu
już wrócił do swoich po opatrzeniu ran – bez palca, ale
poza tym cały.
Kapitan Słaby pochylał się nad porucznikiem
Pająkiem, położonym w bieliźnie na kozetce,
pokrwawionym i nieprzytomnym. Oderwał się od pracy,
słysząc hałas za plecami, popatrzył na Dąbrowskiego tak
smutnym wzrokiem, z wyrzutem, że kapitan poczuł się
nieswojo.
– Melduję, że Niemcy zniszczyli większość
medykamentów. Mam bandaże, trochę morfiny, nie mam
sulfonamidów; gangreny nie zwalczę, chyba że wytnę
zakażoną tkankę. Nie mam jak wyjałowić opatrunków,
gotujemy je na prymusie.
Faktycznie w kącie sali palił się gaz pod mosiężnym
prymusem, w garnku przewracał opatrunki cywilny
pracownik Karol Szwedkowski i wyciągał je szczypcami
na przygotowaną tackę.
– Jak z porucznikiem Pająkiem?
Słaby wyprostował się, demonstrując pokryty krwią
fartuch.
– Nasz drogi kolega wymaga opieki chirurga, której ja
mu nie dam, choć jestem specjalistą. Nie dam, bo nie
mam narzędzi. Stół chirurgiczny, cały zestaw medyczny
i wszystkie medykamenty zarekwirowali nam Niemcy.
Oczywiście jak zwykle w takich przypadkach będę się
starał. Bez znieczulenia. Panie Karolu, niech pan
przytrzyma rannego.
Pochylił się nad podbrzuszem Pająka, porozrywanym
odłamkami, już częściowo zszytym. Po kolei wyciągał
z gorącej wody nożyczki do paznokci i spinał nimi rany,
porozrywane mięśnie ud, podbrzusze, jak gdyby chciał
unaocznić Dąbrowskiemu, jak słabymi narzędziami
pracuje. Na koniec położył rękę na czole rannego, obrócił
się do Szwedkowskiego i drugiego sanitariusza.
– Połóżcie porucznika na podłodze, na środku, żeby był
dobry dostęp.
Dąbrowski chciał podejść do rannego, ale Słaby
zastąpił mu drogę.
– Nieprzytomny – uprzedził. – Obawiam się zakażenia
ran, są objawy, także wysokiej gorączki. Co mu dam?
Proszki z kogutkiem? Węgiel? Narzędzia i leki były
w Komisariacie, ale Gawlicki i Deik zabrali wszystko,
tylko nie moją walizkę. Macie zapalniki do rozwalonej
armaty, a brakuje zwykłych igieł, strzykawek, skalpela,
nici do szycia... Kapitanie, prawdziwy z pana polski
oficer. O wszystkim myślicie, tylko nie o służbie tyłowej.
Po co tabory, skoro pożywicie się w każdej chałupie. Po
co szpital, rannych odeśle się na tyły, byle z oczu.
Będziesz miał Termopile tutaj, w podziemiach. Nie
w okopach, Kuba.
– Proszę zająć się swoimi obowiązkami, tak ja moimi.
– Masz rację. Czekają na mnie.
Słaby odszedł do pozostałych rannych. Zaczął oglądać
rany Dominiaka.
Dąbrowski stał jeszcze chwilę i patrzył. Nie na
rannych, ale na szeregi pustych sienników. Jeszcze
pustych. Od majora i od niego zależało, jak prędko i jak
bardzo zapełnią się pokrwawionymi ciałami.

Nowe koszary, niecałe trzy godziny później

Cisza trwała i trwała, aż trudno było uwierzyć, że


wszystko się skończyło. Dąbrowski obdzwonił placówki,
dopytując się o patrole. Już wracały. Wezwał do siebie
dowódców i łączników, a potem poszedł na parter, do
pokojów dowodzenia. Sucharski czekał, siedząc w fotelu,
obok przy telefonie przysiadł Grodecki.
– Jak ranni?
– Wyliżą się. Najgorzej z Pająkiem. Nasz medyk robi, co
może, żeby nie było gangreny.
– Ilu zabitych?
– Jeden. I czterech zaginionych. Nie wiem, co
z Najsarkiem. Trzeba było nie posyłać go na stację
wczoraj wieczorem.
– Daruj sobie, Kuba! Wypraszam sobie taki ton. Miał
swoje obowiązki. Zawiadowca zawsze – major podkreślił
to słowo – powinien być na stacji. W razie przybycia
pociągu.
– Jakiego pociągu? Tym razem przybyli Niemcy –
wtrącił Grodecki.
– Powtarzam – ciągnął Dąbrowski – jak na kilkanaście
godzin walki, straty są znikome. W tamtą wojnę na
froncie zachodnim, w Belgii, niemieckie pułki traciły
w pierwszej godzinie walki nawet połowę stanu.
– Dziesięć godzin wytrzymaliśmy – mruczał Grodecki. –
Nie byłoby źle, gdyby w końcu dotarła do nas jakaś
pomoc.
– Cały czas liczę na desant z morza – rzekł Sucharski. –
Dzięki niemu ewakuujemy rannych.
– Ciągle zerwana jest sieć telefoniczna. Nie mamy
połączenia z niektórymi wartowniami.
– Panie Grodecki, miał pan zbadać stan linii.
– Tak jest, już idę.
Porucznik podniósł się i wymaszerował z pokoju.
Dąbrowski spoglądał za nim.
– Nie powinieneś tak na niego naskakiwać, Heniu.
Kiedy jest wojna, oficerowie trzymają się razem.
– Też mi oficer! Mam już dość jego gadaniny!
– Bez niego zginiemy. Zna tu każdy prztyczek
i wihajster.
– Mądrala. Nie ufam mu. A wiesz dlaczego?
– Sam mi powiedz.
– Przed odjazdem Sobociński uprzedzał mnie, że
Niemcy mogą mieć na terenie składnicy swojego
człowieka. Każdy może być podejrzany. Każdy, Kuba,
może nawet ja sam. A Grodecki kończył politechnikę
w Gdańsku, zna świetnie niemiecki.
Dąbrowski się uśmiechnął.
– Gdyby był tu jakiś szpieg, Szwaby znałyby położenie
komór bojowych pod wartowniami. Tymczasem wzięły
cięgi, aż miło.
Ktoś zastukał do podziurawionych przez strzały drzwi.
– Wejść!
– Meldujemy powrót z patroli!
– Wejść i meldować! – zachęcił Dąbrowski.
Wszedł plutonowy Magdziarz i łącznicy z wartowni.
Trzask obcasów, ręce uniesione do hełmów.
– Panie majorze – przemówił Magdziarz – dotarliśmy
aż do magazynu amunicyjnego numer jeden, gdzie
ostrzelali nas Niemcy. Nie znaleźliśmy nigdzie sierżanta
Najsarka. Stacja i brama kolejowa obsadzone przez
Niemców.
– Z wartowni numer cztery wyszedł trzyosobowy
patrol – zameldował łącznik. – Dotarliśmy aż na
przedpole Promu, do wartowni jeden i pięć. Wszędzie
leżą zabici Niemcy. Straty przeciwnika: około
siedemdziesięciu. Znaleźliśmy cekaem z zabitym
celowniczym. A jako pamiątkę przekazujemy to:
wyciągnął z chlebaka i położył na stole niemiecką maskę
przeciwgazową.
– Wartownia numer dwa melduje, że z Nowego Portu
wycofały się karabiny maszynowe i działa. Zostały tylko
czujki i wartownicy.
– Wartownia numer pięć przekazuje, że wszystko
w porządku. Plutonowy Petzelt kazał zameldować
prośbę, że trzeba rozkręcić tory w lasku obok nas. Jeden
tor jest sprawny i Niemcy mogą próbować wtoczyć tam
pociąg pancerny.
– Słuszna uwaga. Dziękuję, spocznij, odmaszerować na
stanowiska – rozkazał Dąbrowski.
– Stać! – rzucił Sucharski.
Żołnierze zamarli.
– Przed odejściem pobierzcie z magazynu amunicję dla
wartowni, prowiant i kawę. Odmaszerować.
– Kiedy uruchomimy elektrownię? Mamy siedzieć przy
świecach? – zapytał Dąbrowski po wyjściu łączników.
– Za dużo ruchu i hałasu. Niemcy usłyszą.
– Wezwijcie do mnie – powiedział Dąbrowski do gońca
– sierżanta Gawlickiego z elektrowni i kierownika
technicznego Szewczuka. Grodeckiego sam znajdę. Też
się odmeldowuję.
Sucharski siedział za stołem i milczał. Dąbrowski
zszedł na dół zapalić. Na schodach ktoś stał – porucznik
Grodecki i starszy ogniomistrz Piotrowski. Pierwszy od
razu poczęstował go ogniem; papierosa Dąbrowski nie
przyjął, nadal palił gdańskie derby.
Zapowiadała się pogodna noc. Nasłuchiwali, bo w ciszy
głucho brzmiały oddalone wybuchy i grzmoty.
– To w okolicach Orłowa – powiedział Piotrowski.
– A więc nie tylko my – mruknął kapitan.
– Bronią się Gdynia i Hel. Ciekawe, kiedy wreszcie
przyjdzie wsparcie.
– A jak nie przyjdzie, to co?
– Nie wiem – stropił się Piotrowski. – Mam tylko
wykonywać rozkazy.
– Nawet jak nie przyjdzie, to nie poddamy bez walki
jedynego skrawka Polski w Gdańsku.
– Ja nie mam złudzeń – mruknął Grodecki. – Cóż, każdy
ma swoje obowiązki.
– Żaba, chodź ze mną. Właśnie wzywa nas robota.
Nowe koszary, godzina 21.18

W pokoju dowodzenia czekali na nich Gawlicki i chorąży


Szewczuk, kierownik techniczny składnicy. Było ciemno,
elektrowni nie uruchomiono, siedzieli więc przy
świecach. Poderwali się na widok kapitana i porucznika.
– Panie Gawlicki, jest przykra i trudna sprawa, trzeba
rozkręcić główny tor kolejowy koło wartowni numer
pięć, żeby Niemcy nie wtoczyli do składnicy pociągu
pancernego. Zdemontowaliśmy bocznice i tor numer
dwa, ale ten jeden główny zostawiliśmy.
– W takim razie rozkręćmy iglicę pierwszej zwrotnicy
przy budynku stacji – powiedział Szewczuk. –
Zablokujemy od razu wszystkie tory.
– Poczekajcie, porozmawiajmy jak fachowcy –
zaoponował Grodecki. Wyciągnął z mapnika plan
składnicy, rozłożył go, przysunął świece.
– Teren koło stacji jest pod ostrzałem. Patrole dotarły
ledwie do bunkra amunicyjnego przy dawnym
stanowisku Wał.
– W takim razie wysadźmy tor gdzie indziej.
– Nie mamy wystarczająco dużo materiałów
wybuchowych.
– Rozkręcenie zwrotnicy jest najłatwiejsze. Inaczej
musielibyśmy odkręcić całą szynę kolejową – bronił się
Szewczuk.
– Ja uważam, że powinniśmy zrobić to tutaj. – Grodecki
wskazał punkt na wysokości pierwszych schronów
amunicyjnych. – Tuż przy Niemcach, ale wystarczająco
daleko od piątki, żeby nie podjechała tam za blisko jakaś
pancerka. Będzie łatwiej, bo to tor boczny, układany
z krótkich fragmentów. W dodatku nie ma na nim za
dużo łapek przytrzymujących szynę, są na co drugim
podkładzie, więc odkręcanie śrub stopowych pójdzie
szybciej. A musicie zdjąć je wszystkie na dziesięciu
metrach, żeby w ogóle ruszyć szynę z miejsca.
– To się wie – powiedział Gawlicki.
– Na łupkach wiążących jedną szynę z drugą też są
tylko dwie śruby. To miejsce już za majora
Fabiszewskiego zostało wybrane do rozkręcenia. Już
wtedy podejrzewaliśmy, że Szwaby mogą wykorzystać
szyny do wtoczenia bombowej niespodzianki na kołach.
– Klucze do śrub dam ci w magazynie technicznym –
powiedział Szewczuk. – Jeden do łupek, drugi do śrub
stopowych, bo dybli nie rozkręcisz do rana.
– Będę potrzebował ochotnika – oznajmił Gawlicki.
– Idź do koszar, weź kogoś z obsługi – rzekł Szewczuk.
– Popytam się i tu wrócę.
– Czekamy.
Po kilku chwilach Gawlicki wrócił z kluczami
i młodym kapralem Eugeniuszem Jażdżem. Stanęli na
baczność przed Dąbrowskim.
– Panie kapitanie, melduję gotowość do wykonania
zadania.
– Ruszajcie i bądźcie ostrożni. Wpadnijcie po drodze do
Petzelta, może coś wam doradzi.
– Do Petzelta? Z przyjemnością. Jeden kłopot:
nieprędko od niego wyjdziemy.
Te ostatnie słowa Gawlicki dodał już po wyjściu
z pokoju dowodzenia.
Wartownia numer 5, godzina 21.55

Wychodząc z budynku, Gawlicki i Jażdż musieli minąć


jasno oświetlony plac między nowymi a starymi
koszarami. Zapadli w las koło garaży – drewnianych wiat
na samochody, które, o dziwo, ciągle stały
nieuszkodzone. Noc była księżycowa, jasna jak
nieszczęście, zatem sierżant Gawlicki unikał otwartych
przestrzeni. Podchodzili powoli, na zapytanie
wartownika odkrzyknęli hasło.
– Jest plutonowy? – zapytał sierżant. – My do niego. Ze
sprawą. Mamy rozkręcić tory.
– Chodźcie, chodźcie – zagadał z góry głos.
Adolf Petzelt, czyli Tolek, stał w drzwiach i zapraszał
szerokim gestem do środka, gdzie świeciło skąpe
światełko. Sam zresztą pstryknął przełącznikiem latarki,
by pokazać najkrótszą drogę, omijającą skrzynki po
amunicji do cekaemów, a potem – już w żołnierskiej izbie
– prycze i stolik z centralką telefoniczną. W wartowni
było gorąco, ale nikt nie spał. Żołnierze siedzieli na
stanowiskach, niektórzy cicho rozmawiali. Żarzyły się
ogniki papierosów.
– Stasiu złoty – powiedział Petzelt do dyżurnego
telefonisty. – Zadzwoń do jedynki, powiedz Piotrusiowi,
że zaraz rozkręcą tory. A wy chodźcie do mnie, do
kanciapy. Nie będziemy... demoralizować chłopaków.
Zaprowadził ich do pokoju dowódcy wartowni,
małego, ciasnego pomieszczenia o ścianach pokrytych
świeżym tynkiem. Górą, przez okno zawalone workami
z piaskiem, wpadały chłodne podmuchy powietrza.
– Gdzie mamy rozkręcić tory? – zapytał Gawlicki. –
Porucznik Grodecki mówił, że blisko dawnego Wału.
A jak ty to widzisz?
– Zaraz, zaraz, nie pali się! Jak się człowiek śpieszy, to
się diabeł cieszy. Przymknijcie drzwi.
Petzelt, największy jowialista w składnicy, był
średniego wzrostu, dość ściśle wypełniał mundur polowy
zawodowego podoficera Wojska Polskiego. Teraz
zakrzątnął się wokół plecaka, wydobył trzy metalowe
kubki, butelkę danziger bowke. Polał od serca.
– Macie, dla lepszego humorku. Przyjmijcie ten
zadatek, żebyście dobrze wykonali robotę, bo gdy
Niemiaszki wjadą jaką pancerką, to ja leżę pierwszy!
– Zdróweczko – powiedział Gawlicki.
Nalewka była ostra i słodka, ale przechodziła gładko
przez gardło, pozostawiając delikatny smaczek na języku.
Gdyby było zimno, rozgrzewałaby dobrze. Teraz tylko
rozleniwiała.
– A tutaj macie, złociutcy, na drugą nóżkę – powiedział
Petzelt, dolewając do kubków. – Nie za dużo, ale nadto.
Ktoś zastukał do drzwi.
– Nie przeszkadzać! – zawołał Petzelt.
– Inspekcja służbowa! – odparł znajomy głos.
Kapral Jażdż aż podskoczył, ale Gawlicki tylko się
uśmiechnął.
– Chodźcie, chodźcie! Też dostaniecie porcję opeeru!
Drzwi uchyliły się, zobaczyli grubo ciosaną gębę
Budera.
– Plutonowy, co za lewiznę tu odstawiacie?
– Niszczymy zapasy likieru, żeby nie dostały się w ręce
wroga. Masz jakiś kubek?
– Żołnierz polski powinien być zawsze gotów... – Buder
wyciągnął manierkę, odkręcił i zdjął z łańcuszka wieczko,
a potem podstawił Petzeltowi – z panną i butelką
tańcować. Lej aby mało. I tak się dzisiaj wpakowałem
w ambaras. W ogóle to przyszedłem się dowiedzieć, czy
na pewno rozkręcicie tory.
– Zaraz idziemy. Tylko gdzie?
– No, chyba jak najdalej...
– Cicho! Ja mówię! – zaperzył się Petzelt. – Dawno temu
major Fabiszewski kazał przygotować miejsce do
rozkręcenia na wypadek wojny albo ataku. Tam, gdzie
jest krótki kawałek toru. To prawie przy pierwszym
magazynie amunicyjnym. Daleko od nas, ale po co macie
dymać się pół nocy z dwudziestometrową szyną.
Poznacie, bo są tam tylko po dwie nakrętki przy łupkach
trzymających szyny razem.
– Tak zrobimy – zdecydował Gawlicki. – Na zdrowie,
ostatni raz!
– Pijcie, pijcie, żeby sił starczyło bić Szwabów.
– Tolek, daj spokój.
– Dobra, wiem swoje. Wróćcie tutaj po wszystkim,
złociutcy. Dostaniecie podarunek.
– A ja ci powiem, że Niemcy wywalili albo przecięli
kawałek zasieków koło kasyna – mruknął Buder. –
Trzeba pójść naprawić. My to zrobimy, ale nie mamy
materiałów.
– Wyślę kogoś później, bo nie mam ani metra drutu.
A wam życzę szczęścia. – Petzelt podniósł kubek w stronę
wychodzących Gawlickiego i Jażdża.
– Szczęść Boże! – dorzucił na odchodnym Buder.
Pozycje niemieckie koło Mewiego Szańca,
godzina 21.59

Patrol wyszedł z obozowiska z mieszanymi uczuciami.


Podążał torem kolejowym, który kompania przemierzyła
w tym dniu dwukrotnie – jedni wrócili na nogach, ale
prawie połowa na noszach albo wleczona, ciągnięta lub
niesiona przez kolegów.
Szli we czterech: Kloose, Denker, Matti i Schauer, który
kiedy tylko padły pierwsze strzały i serie Polaków,
niespodziewanie szybko pozbył się służbowego tonu
i wyniosłości. Błyszczały odznaki strzeleckie, na patrol
szli bowiem nieźli żołnierze Marinestoßtruppkompanie.
„Pilnować się. Szkoda byłoby was stracić” – żegnał ich jak
idących na śmierć ponury porucznik Schug.
Koło bramy kolejowej minęli pozycje obronne
obsadzone przez Heimwehr Danzig – młodych,
zawziętych chłopaków z SS, którzy do wieczora zdążyli
stracić wiele pewności siebie. Siedzieli w płytkich rowach
za murem, wystawiając lufy w kierunku półwyspu; nieco
wystraszeni, niepewni.
– Uważajcie na strzelców! – rzucił jeden z nich. – Są na
wszystkich drzewach! Walą w plecy. Cholerne Polaczki!
Rozsypali się luźno, kiedy przeskakiwali przez tor do
lasu po lewej stronie, po czym zamarli w cieniu, gdzie nie
docierało światło księżyca.
– Ciekawe, czy kogoś w ogóle spotkamy – mruknął
Kloose. – Obiecali nam rano spacerek na Westerplatte,
krótkie walki i powrót na śniadanie jako wyzwoliciele
Gdańska. A teraz co? Zdobywamy tę twierdzę we
czterech.
– Zamknij dziób – warknął Schauer. – Rób swoje, bo
zgłosiłeś się na ochotnika.
– Ty mnie wyznaczyłeś. I dlatego jesteś tu razem
z nami. Nowy porucznik nie darzy cię chyba sympatią.
– Widziałeś dziś w ogóle wroga, bohaterze?
– Obergefreiter Kloose, jak się do mnie zwracacie?!
Pójdziecie do raportu.
– Pójdę. Jak wrócimy stąd żywi.
– Nic nie widać – zameldował Matti. – Ani śladu wroga.
– Idźmy wzdłuż toru, za zasiekami. Ty, Kloose, i Denker
pierwsi. Potem Matti... i ja. Może nam się poszczęści
i dorwiemy jakiegoś pijanego Polaczka.
– Ja bym liczył raczej, że spotkamy rannych kolegów –
powiedział Matti. – Rudi Schack i mat Wolf nie wrócili
z ataku. Nie znaleźliśmy ich ciał.
– Może dostali się do niewoli.
– Nie mam złudzeń. Chodźmy.
Powoli, ostrożnie zagłębiali się w okaleczony, oblany
księżycowym światłem las.

Tor kolejowy koło wartowni numer 1,


godzina 22.15

Księżyc świecił jak wielka lampa, tak jasno, że dwa tory


kolejowe obramowane liniami zasieków przypominały
jasno oświetloną ulicę w środku miasta. Gawlicki
zafrasował się.
– Idziemy bokiem – zdecydował. – Powoli, czołgamy się
w rowie.
Wcisnęli się, sapiąc, między zarośla, trawę i łubin,
który nie był tu zbyt gęsty. Nagle Jażdż przystanął.
– Cholera jasna!
– Co się stało?
– Pokrzywy. Same pokrzywy.
– Nic nie czuję. Tolek dobrze nas znieczulił.
Czołgali się dalej, ciągnąc karabiny, co chwila
przystając i nasłuchując. Gawlicki modlił się, żeby
Niemcy spali albo się wycofali, bo cała ta wyprawa
wydawała mu się szaleństwem. Cały czas patrzył na tor:
czy może zbliżają się do upatrzonego odcinka, ale na
łupkach mocujących jedną szynę do drugiej ciągle były
po cztery nakrętki. Dalej... Dalej i dalej.
Zdyszany, zobaczył wreszcie odcinek, w którym tory
skręcono tylko dwiema śrubami. Sama szyna też była
krótsza. Znajdowali się daleko od wartowni – znaczyło to,
że Niemcy nie byliby w stanie ostrzelać placówek
z bliska, nawet gdyby wtoczyli drezynę do miejsca
rozkręcenia szlaku.
I nagle aż podskoczyli. Z daleka, z tyłu, rozległy się
strzały. Przytłumiona kanonada, potem stukot serii
z kaemu.
– Koło basenu amunicyjnego. Chyba... – mruknął Jażdż.
Czekali, ale nic się nie działo. Ani śladu Niemców.
Zniecierpliwiony Gawlicki zsunął z ramienia karabin,
postawił go w rowie koło drzewa. Z kluczem do śrub
pomału wpełznął na tory.

Las koło torów kolejowych, godzina 22.28

Na odgłos strzałów Kloose i pozostali przypadli do drzew.


Szukali wzrokiem jakiegokolwiek ruchu po stronie
wroga, chociaż prawdę powiedziawszy, Polacy mogli być
wszędzie. Schauer spoglądał w górę, po połamanych
pniach buków, grabów i olszyn, po gałęziach. Nic.
– Dalej!
Skradając się, weszli na teren podziurawiony lejami po
wybuchach pocisków. Zrobiło się jaśniej, przestronniej.
I nagle idący z przodu Kloose zatrzymał się i pokazał
coś z boku.
– Psst! – syknął. – Patrzcie! Tam jest wróg!

Tor kolejowy, godzina 22.39

Strzały urwały się tak nagle, jak się zaczęły. Tymczasem


każde dotknięcie kluczem śruby wydawało brzęk.
Gawlicki zabrał się do rozkręcania jednej z dwóch śrub
trzymających łupki – metalowe, kute blachy spinające
dwie szyny razem. Szarpał ją bezskutecznie; zaraz
pomógł mu leżący na plecach Jażdż, ale nie puszczała,
zardzewiała, zapieczona, poddana działaniu wody,
wiatru i morskiego powietrza.
– Raz kozie śmierć! – zdecydował Gawlicki. –
Wstajemy!
Podniósł się pierwszy, przełożył klucz, kapral uchwycił
z drugiej strony.
– Jak nas Niemcy usłyszą – wydyszał – to nas
zawiadomią za pomocą... karabinu maszynowego.
– Twardo śpią!
Śruba poddała się nagle, ale z jękiem, który, zdawać się
mogło, rozszedł się echem po torowisku. Piszczała coraz
ciszej, w miarę jak schodziła z gwintu. Gdy spadła, Jażdż
podniósł ją i rzucił w krzaki.
– Dawaj drugą!
Mieli już wprawę albo kolejna śruba okazała się mniej
uparta, bo uporali się z nią ledwie w chwilkę. Teraz mogli
znowu się położyć. Rozebrali łupki, zakopali w tłuczniu.
Odrzucili śruby i gwinty.
Zostało im odkręcić śruby na łapkach przymocowujące
tor do podkładów wzdłuż całej szyny. Zrobili to, czołgając
się, jeden z jednej, drugi z drugiej strony. Śrub nie było
wiele, ale trzymały się twardo. Dwa razy Gawlicki musiał
przełazić na stronę kaprala i pomagać mu, zanim
odkręcili wszystkie. Szło im coraz sprawniej.
– Odsuwamy!
Podłożyli klucze pod szynę na końcu, by odsunąć ją na
zewnątrz, ale choć była odkręcona, nie chciała dać się
ruszyć.
– Rrrrazeeeem! Już! No już.
– Daj, proszę cię! – modlił się kapral do szyny.
– Spróbujmy w drugą stronę.
Tym razem poszło. Przesunęli żelazo do środka na
jakieś dwie, może trzy dłonie.
– Zamaskujemy zielskiem.
Nie było nic innego niż pokrzywy. Klnąc, zrywali je
przez poły mundurów, przez chustki, tłukli i powalali
zdjętym hełmem. A potem kładli na lewym torze, by
zakryć przerwę.
Wracali zdyszani, brudni, najpierw czołgając się do
karabinów, a potem pochyleni, truchtem między
drzewami a linią zasieków.
Koło placówki Prom, godzina 23.19

Kloose niespodziewanie poderwał się i pobiegł. Schauer


syknął ostrzegawczo, ale niepotrzebnie. Nie było
niebezpieczeństwa. Jego kolega pochylił się nad leżącym
koło strzeleckiego rowu i nasypu żołnierzem we wrogim
mundurze. Schauer podniósł się więc i dał innym znak
ręką.
Kiedy podbiegli, Kloose już klęczał przy Polaku,
obmacywał kieszenie, rozpinał guziki w poszukiwaniu
papierów. I wtedy nagle rzekomy zabity zajęczał.
– Żyje!
Matti od razu wymierzył karabin w jego głowę, ale
Denker go odtrącił.
– Widzisz rany? – Wskazał poszarpany mundur na
piersi i brzuchu. – Teraz potrzebuje przede wszystkim
medyka.
– Co robimy? W tym stanie nie przyda się jako jeniec.
I wtedy Schauer zaskoczył wszystkich:
– Hans, zamiast gadać, opatruj go! Wróg nie wróg,
żołnierz jak my. Załóżcie mu opatrunki.
– Tak jest!
Wspólnie z Kloosem obwiązywali rany, zatykali gazą
te, z których sączyła się krew. Do dupy było takie
bandażowanie, ale przynajmniej trochę zatrzymywało
krwawienie.
– Bierzcie go!
O dziwo – po raz drugi! – Schauer sam pomógł nieść
Polaka. Szedł dzielnie przez las, najpierw do muru,
potem po jego drugiej stronie – do bramy. Nie musieli iść
daleko, zaraz zabłysły latarki, otoczyli ich koledzy
z Heimwehr Danzig, spoceni, bladzi, obwieszeni bronią
i granatami, jakby szykowali się do obrony Heimatu.
– Dawajcie sanitariuszy! Nosze, prędko!
– Mamy jeńca, ale jest ranny! Może coś powie
o bunkrach!
SS-mani ruszali się dość niemrawo. Wraz
z sanitariuszami podszedł do nich dowódca plutonu
pionierów, porucznik Dietrich Rauch. Oświetlił ich, po
czym zaraz skierował latarkę w ziemię.
– Dobrze, że go wzięliście. To po rycersku, ale jeszcze
nie koniec. Mam dla was nowe zadanie.
Omal nie jęknęli. Jedynie Schauer podniósł głowę.
– Rozkaz, panie poruczniku!
– Skoro tak dobrze znacie półwysep, pójdziecie teraz
na prawo od okopów przy wartowni Schupo –
powiedział. – Tam są zasieki, ale zdołaliśmy je trochę
rozerwać. Rozpoznacie stanowiska polskie i sprawdzicie,
czy da się przejść tą dziurą. Jakieś pytania?
– Kiedy będzie kolacja, panie poruczniku? –
zaryzykował Matti.
– Kiedy wrócicie. Na pancerniku. Na razie naszą
kompanię zluzuje SS i policja z Gdańska. Coś jeszcze?
Wykonać!
Posłusznie, aczkolwiek wolno obracali się w stronę
pustego lasu, szli do bramy, przechodzili przez resztki
muru.
– Skoro Heimwehr Danzig nas zluzowało, to niech oni
robią zwiad – poskarżył się Matti.
– Cicho! Oni są za słabi – mruknął Schauer. – Co to za
żołnierze! My jesteśmy dumą marynarki.
– Wypnij pierś, Polacy odznaczą cię za to dwoma
kulami! – mruczał Matti.
– Za mną! Tam, pośrodku, widzicie? Ten wielki
budynek za lasem to chyba ich główne koszary.
Powoli znikali w pokiereszowanym lesie na lewo od
torów.

Wartownia numer 5, godzina 23.45

– Macie tu jeszcze po razie! Tym razem goldwasser,


chowałem to na defiladę w Berlinie, po zwycięstwie. Ale
do tego czasu zdobędziemy lepsze trunki!
Petzelt polewał szczerze do pokrywek od manierek.
– Chłopaki, zasłużyliście na drugą porcję. Dam wam
znieczulenie na popalone ręce od pokrzyw!
– Cholera by je wszystkie. – Jażdż oglądał spuchnięte,
pokryte bąblami dłonie.
– Do wesela się zagoi. Dzielnie nas wsparliście. Niech
sobie teraz Szwaby wjeżdżają, na tyłkach, he, he!
– Pijemy i zmywamy się – zawyrokował Gawlicki. –
Meldujemy się u kapitana i na placówki.
– Może tak trochę snu?
– Jeśli nam Niemcy pozwolą.
Petzelt połączył się od razu z jedynką.
– Piotruś? Tory rozkręcone. Możesz spać spokojnie.
– Kto by, cholera, spał. Byłeś może przed
wartowniami? Widziałeś, ilu Niemców tam leży?
– Ze dwudziestu, a jak dobrze policzyć, może
i trzydziestu.
– Będzie więcej. Jutro się lepiej postaramy.
Placówka Przystań, ponad godzinę wcześniej

– Płyną na godzinie ósmej! Dwie łodzie. Kryją się


w cieniu.
Podporucznik Kręgielski próbował coś wypatrzyć
przez lornetkę, ale było zbyt ciemno. Chmury już
przesłoniły księżyc i zamiast rozfalowanej, rozjaśnionej
blaskiem wody kanału widział tylko rozmazany korowód
cieni i mgieł.
– Niedługo będą pod latarnią. Mijają zakręt. Nieźle
cisną Szwaby. Czekajcie! Chwila! – komenderował. –
Wstrzymać się!
Teraz widział ich już wyraźnie – dwie łodzie objuczone
sprzętem i żołnierzami płynęły szybko z basenu
wolnocłowego w głąb kanału.
– Ogień zaporowy na wprost! – rozkazał Kręgielski.
Kapral Stradomski pociągnął serią, przepruł przez
kanał, trafiając w wodę, w nabrzeże, w łodzie po drugiej
stronie i odcinając Niemcom drogę do Nowego Portu. Po
nim zastukały erkaemy, odezwały się mausery.
– Wieją! Jak pragnę zdrowia, wieją!
Niemcy zmienili kierunek, zawrócili, mocno naciskając
na wiosła. Nagle odezwał się metaliczny łoskot maszyn –
skoro nie udało się przepłynąć po cichu, uruchomili
silniki.
– Ogień poszerzany, kierunek: łodzie na godzinie
dziewiątej! Długie serie!
Cekaem wypruwał całe taśmy. Widzieli wszyscy, jak na
pofalowanej wodzie odbijały się ściegi pocisków, jak
sunęły do łodzi, w których wstał zamęt; ktoś chyba zwalił
się do wody, kiedy odpływały, pozostawiając po sobie
spienione smugi.
– Przerwać ogień! Zarządzam obserwację nabrzeży! –
powiedział Kręgielski.
Sam cofnął się w głąb rowu, ujął słuchawkę.
– Melduje się Kręgielski, placówka Przystań.
Ostrzelaliśmy łodzie z Niemcami. Próba desantu albo
przemieszczenia się kanałem portowym. Wycofali się.
Kontynuuję obserwację.
– Dziękuję, Mały – odezwał się po drugiej stronie
Dąbrowski. – Pamiętaj, że musisz nam zapewnić spokój
od tej strony. W przypadku zerwania łączności działaj na
własną rękę. Żywność dostarczymy. Koniec.
Zapadła cisza. Żadnych strzałów, żadnych świateł. Po
drugiej stronie między budynkami kapitanatu portu nie
widać było ruchu; jakby wszyscy Niemcy wycofali się
w głąb lądu. Kręgielski wodził wzrokiem po
poszczerbionej linii magazynów.
– Panie poruczniku, melduje się strzelec Wysocki
z koszar.
– Słucham.
– Przyniosłem prowiant, na razie suchy, bo nie
rozpalamy ognia. Konserwy, suchary, trochę kawy.
– Jakieś wieści przez radio?
– Niemcy zaatakowali dziś nad ranem, nasza armia
walczy na wszystkich pozycjach. Od rana szturmowali
umocnienia Promu i Wału, a potem Fortu. Na szczęście
Gryczman i moździerze urządzili wrogowi masakrę.
– Dziękuję – mruknął Kręgielski. – Tylko nam tu trochę
nudno. Obłożyliśmy ogniem niemieckie pozycje po
drugiej stronie kanału, do czasu gdy się wycofali.
Żadnych prób desantu ani demonstracji siły poza
ostatnią. Zameldujcie to kapitanowi Dąbrowskiemu.

Wartownia numer 1, godzina 23.55

Plutonowy Buder uderzył głową w hełmie o worek


piasku osłaniający erkaem ustawiony w oknie wartowni.
Przysypiał na obserwacji, musiał przyznać to sam przed
sobą. Natychmiast powiódł wzrokiem po izbie
żołnierskiej. Zobaczył legionistę Jana Połcia,
prowadzącego obserwację na zachód, i... pozostałych,
zaległych na stanowiskach, z opuszczonymi głowami.
Z całej załogi nie spali tylko oni dwaj!
– Hej, budzić się!
Poderwał się i przeszedł po izbie, trącając śpiących,
czasem potrząsając ich mocno. Bezceremonialnie złapał
za łokieć Gryczmana, siedzącego na żołnierskim łóżku
wstawionym między piec i ścianę. Chorąży zbudził się od
razu, potarł zmęczone oczy.
– Zmiana warty, prowadźcie obserwacje.
– Dobrze, obudź pozostałych.
Na chwilę zrobił się ruch, potem wszystko zamarło
w sennym oczekiwaniu. Brak snu nie był jeszcze
tragiczny, ale po całodziennej walce już czuło się
w kościach zmęczenie.
– Panie plutonowy – rzekł Połeć – może tak... do
kaplicy? Pomodlić się.
– Zapomniałem. Dobra rada. Panie chorąży, możemy
przejść się do kasyna? Nie było dzisiaj modlitwy, tu nie
ma jak. Zabralibyśmy też obraz, ten od biskupa. Jeszcze
go Niemcy zbezczeszczą.
– No dobra – mruknął Gryczman. – Ale żeby to było
migiem. Nie siedźcie tam i nie klepcie różańca do rana.
– Tak jest!
– A przy okazji – chorąży zatrzymał ich przed wyjściem
– zajrzyjcie do kasyna i skombinujcie coś do jedzenia,
picia i palenia.
– To się wie.
Wyszli w chłodną noc, przechodząc koło wartownika
przy schodach. Ruszyli potem skrajem lasu, wzdłuż
zasieków przegradzających teren pomiędzy
wartowniami numer jeden i pięć, zagradzających wstęp
do kasyna i willi oficerskiej.
Budynek z wieżyczką i ceglanym pruskim murem –
niegdysiejszy pensjonat, wykupiony i przejęty przez
Wojsko Polskie – był ostrzelany i nieźle uszkodzony.
Z dziur sterczały belki stropowe, cegły osypywały się
w rumowiska, które opadały aż do lejów w ziemi. Omijali
je albo zapadali się we wgłębienia po pociskach, wyryte
w miękkim piasku i ziemi; w niektórych błyszczała woda.
Buder szedł niepewny, jakby po ostateczne pocieszenie
przed sprawą, którą szykował dla niego kapitan
Dąbrowski. Na szczęście Niemcy się nie pokazywali.
Minęli wieżyczkę i skręcili do wyższej części budynku,
do drzwi prowadzących do skromnej białej kaplicy
z krzyżem i kilkoma ławkami. Buder pierwszy szarpnął
za klamkę, otworzył i stanął na progu, widząc ciemne
wnętrze, cienie poprzewracanych ławek, pełną dziur
ścianę i wybite okna. Księżyc oświetlał okaleczony
żałośnie krzyż na ścianie – jedno drewniane ramię
trzymało się tylko dzięki spinającej go figurze
ukrzyżowanego Chrystusa.
Miesiąc przydawał także blasku kilku ponurym
sylwetkom zwieńczonym ciężkimi hełmami; sylwetkom,
które natychmiast się poderwały, po czym opadły, kryjąc
się za ławkami, konfesjonałem, za zwieszającymi się
z rozbitego stropu belkami.
– Halt! Wer ist da?24 – zabrzmiało nienawistne
gardłowanie.
– Niemcy! – Lęk szarpnął Buderem. – Niemcy
w kaplicy!
Zanim to powiedział – albo tylko pomyślał – skoczył
w bok, łapiąc legionistę Połcia, i przyginając go do ziemi,
zbił z nóg, aż potoczyli się pod ceglaną ścianę. Tak
uratował mu życie, bo w jednej chwili resztki wybitych
okien nad nimi i otwór drzwi wejściowych zatrzęsły się
od wystrzałów; kule zaczęły wyrywać kawały drewna,
szkła, walić po murze, przelatując nad głowami leżących!
W następnej chwili Buder miał już w ręku granat
obronny – zgrabną, głęboko przerżniętą cytrynkę, owoc
żywota żołnierskiego. Wyrwał zawleczkę, odczekał
i wrzucił do środka; usłyszał metaliczny brzęk.
– Verflucht! – rozdarł się ktoś. – Hinlegen!25
I nagle wybuch przeszył wszystkie zmysły
przytłumionym hukiem i odłamkami. Budynek kasyna
zatrząsł się, przez chwilę plutonowy myślał nawet, że
zaraz się zawali, zasypując ich deskami, balami i gruzem.
– Wal, młody! – krzyczał. – Wal w okna!
Legionista, leżąc, strzelał Panu Bogu w okno, a Buder
przyskoczył do ściany, zdejmując z ramienia karabin.
Walnął z hukiem raz, drugi, niewiele widząc w ciemnym,
pełnym pyłu wnętrzu kaplicy. Zobaczył tylko cienie
przeciwników kłębiących się przy oknach. W jednej
chwili pożałował, że nie mieli ze sobą browninga.
Boże, gdybym miał erkaem, pomyślał, zagrałbym
Szwabom pieśń na sanctus, podniesienie i przeżegnanie,
z każdego magazynka do czysta! Hosannę na wysokości!
Amen!
Z drugiej strony, tam gdzie okna kaplicy wychodziły na
zasieki, zagrały już cekaemy z piątki i jedynki, biorąc
w krzyżowy ogień kotłujących się, wycofujących
Niemców. Z lewej trzasnął wystrzał, jeden, potem drugi –
to Połeć przyszedł wreszcie z pomocą Buderowi. Walili
do okien, niewiele widząc, czasem celując w rozmazane
cienie, modląc się, by tamci nie pociągnęli po nich serią.
Ale przeciwnicy nie mieli czasu na rozstawienie
karabinów maszynowych; po chwilach chaosu,
zaskoczeni, rzucili się do ucieczki, wyskakiwali przez
okna z drugiej strony, przypadali do ziemi, czołgali się. Za
chwilę odezwała się do nich placówka Deika – waląc po
lesie seriami z erkaemu i starego maxima, rzucając
granaty.
Chwila jeszcze i strzelanina zaczęła się oddalać –
przenosić poza zrujnowany budynek kasyna, cofać w las,
w ciemność połamanych drzew. Plutonowy Buder
ostrożnie przekroczył próg, przebiegł przez kaplicę i zajął
stanowisko za poprzewracanymi, potrzaskanymi ławami.
I wreszcie miał chwilę, aby choć odwrócić głowę do
krzyża i się przeżegnać. Poczuł ulgę, ciężar spadł mu
z serca. A potem plutonowy zaczaił się za parapetem
okna i zaczął walić do odchodzących w las Szwabów na
pożegnalny akord potyczki.
Nowe koszary, przed północą

Sierżant Rasiński wszedł cicho do pokoju dowodzenia ze


złożonym blankietem radiotelegramu.
– Panie majorze! – zameldował. – Depesza szyfrowana
z dowództwa marynarki.
– Wreszcie – podsumował Dąbrowski.
– Książka depesz szyfrowanych, szybko – powiedział
Sucharski.
We trzech zasiedli do szerokiego stołu, rozszyfrowaną
wiadomość przepisywał Grodecki. Byli w połowie, kiedy
rozległy się strzały. Najpierw rzadkie, od strony starych
koszar i lasku, potem przerywane głuchym dudnieniem
wybuchów, wreszcie przeszywane długimi seriami
karabinów maszynowych.
– Żaba – rozkazał Dąbrowski – idź do telefonu,
sprawdź, co się dzieje w Forcie i w piątce. Niech zaraz
meldują.
Sam przejął pióro i kartkę, by spisać rozszyfrowaną
treść depeszy. Sucharski mało mu w tym pomógł; ręce
miał rozdygotane, krążył po pokoju, paląc papierosa,
otulając się płaszczem, choć przecież nie było zimno.
– Niestety. – Kapitan podniósł kartkę do światła
karbidowej lampki. – To nie rozkazy, tylko biuletyn
sytuacyjny.
– Nie piszą nic o odsieczy? Bardzo niedobrze.
– „Na wybrzeżu starcia od rana. Zbombardowano Hel
i Puck, duże straty własne w dywizjonie lotniczym.
Okręty wojenne wyszły w morze, do wyznaczonych
celów działania. Atak lotniczy na Gdynię, zniszczono ORP
Mazur, ORP Nurek, holownik Wanda i kanonierkę
Generał Haller. Pozostałe okręty sprawne, wyszły na Hel.
Schleswig-Holstein ostrzelał Westerplatte”.
– To już wiemy – przerwał zdenerwowany Sucharski. –
Sierżancie, nadajcie szyfrem meldunek o naszej sytuacji:
Od rana silny ogień z pancernika i lądu. Odparte dwa
ataki grup szturmowych nieprzyjaciela. Wykonano
rozkaz o dwunastogodzinnej obronie. Oczekujemy
odsieczy i desantu w celu zabrania rannych i chorych.
Podpis: komendant Wojskowej Składnicy Tranzytowej.
– I dodaj – mruknął Dąbrowski: – Westerplatte broni
się jeszcze.
– Brzmi patetycznie. Potrzebujemy wsparcia, a nie
ideologii, kapitanie. Nadajcie to wszystko.
– Tak jest! Natychmiast! – Rasiński skończył pisać i się
oddalił. W przejściu minął się z „Żabą” Grodeckim.
– Fort, wartownie pierwsza i piąta zlikwidowały patrol
wroga, który zapuścił się aż do kasyna podoficerskiego –
zameldował porucznik. – Petzelt naprawia dziurę
w zasiekach, którą weszli Niemcy, pozostałe placówki na
obserwacji.
– Dobrze, idę odpocząć. Obudźcie w razie meldunków
o wrogu.
Sucharski otulił się płaszczem i odszedł do drugiego
pokoju, pozostawiając oficerów samych. Grodecki jednak
nie siadł na sofie ani w fotelu przy stole, nawet mimo
zachęcającego gestu Dąbrowskiego.
– Melduję, że sporządziłem raport o wydarzeniach
sprzed ataku – powiedział zmęczonym, cichym głosem.
– Złóż go komendantowi, Żaba...
– Nie chciał słuchać. Wiem, jaka jest droga służbowa.
– Zatem słucham.
– Gdyby nie Gryczman, byłoby po nas. Melduję, że
w chwili rozpoczęcia ataku niemieckiego składnica nie
była przygotowana do obrony. Ze stanowisk tylko cztery
wartownie i posterunki razem z podsłuchami były
obsadzone. Na Promie połowa składu, obsadzony Wał,
nieobsadzona placówka Deika, a także Przystań,
Elektrownia, Łazienki, Fort, stanowiska armaty i dział
przeciwpancernych. Gdyby Gryczman zszedł
z posterunku, przed piątą mielibyśmy Szwabów pod
wartowniami. A z nich szóstka i trójka nie były
obsadzone.
– Przyjąłem. Nie musisz dodawać nic więcej.
– Stwierdzam, że komendant, niestety, nie... – Grodecki
przełknął ślinę i powiedział chyba coś innego, niż chciał:
– Nie docenił przeciwnika. Gdyby Niemcy zaatakowali
desantem, wzięliby nas śpiących w koszarach.
– Żaba, zachowaj spokój. W takiej chwili – Dąbrowski
westchnął – nie można podważać zaufania do dowódcy.
Zresztą któż mógł przypuszczać, że dziś o świcie nastąpi
atak. Wozili się z tym od tygodnia!
– Ja nie podważam. Ja tylko informuję
o zaniedbaniach, co jest moim obowiązkiem jako
adiutanta składnicy.
– Siadaj i zapal. – Dąbrowski podsunął mu
papierośnicę. – Jak tam elektrownia?
– W każdej chwili mogę przywrócić napięcie.
– Wstrzymujemy się z tym. Może w dzień, kto wie.
Każde źródło światła to cel dla wroga.
Zegar wiszący na ścianie pokazywał już północ.
Dąbrowski pokiwał głową.
– Cóż, Żaba, wygląda na to, że właśnie przeżyliśmy
pierwszy dzień wojny – powiedział. – A ile ich jeszcze na
drodze do zwycięstwa?

Pomieszczenia dowództwa, północ

Sucharski siedział w fotelu, kryjąc drżenie rąk. Pierwszy


dzień obrony się skończył, minęło dwanaście godzin. Co
dalej?
Nie poddał składnicy, nie dało się. Nie chciał tak
myśleć, odpychał tę natrętną kwestię, ale wciąż
powracała, zmuszając go, by prawie mówił do siebie, by
przeżuwał ją nieustannie w obolałym umyśle. Wdali się
w beznadziejną walkę bez szans na zwycięstwo. Przez
Dąbrowskiego, przez Gryczmana! Przez przeklętego
Żabę. Sucharski wolał nie wyobrażać sobie, jak wściekli
będą Niemcy. Co zrobią z nim, kiedy... No właśnie, kiedy
nadejdzie chwila, o której myślał od tamtego dnia
w Sopocie. Kiedy ich w końcu dostaną. Co dalej?
Ktoś zastukał do drzwi, a potem wszedł. Sucharski
zacisnął szczęki ze złości, ale to był Kita. Na tacce miał
parującą szklankę i cukierniczkę.
– Panie majorze, pozwalam sobie przynieść kawę bez
rozkazu. Ostatnie kostki cukru.
– Kita, czy ja się kiedyś gniewałem na ciebie? –
powiedział Sucharski. – Chodź bliżej. Powiedz, co tam
z Erosem. Zaglądałeś do niego? A jak Fiona?
– Willa ostrzelana, ale zniszczenia nie są duże. Psom
nic się nie stało, były dobrze zamknięte.
– Kazałem ci przenieść je do piwnicy w koszarach!
– Ja też i w tej sprawie. Panie majorze, kapitan Słaby
kazał psy usunąć, mówił, że przeszkadzają rannym.
Melduję...
– Zabierz przynajmniej Erosa. Niech Słaby przyjdzie do
mnie, jeśli to taki kłopot, i zamelduje o tym na drodze
służbowej.
– Tak jest.
– Idź już, wracaj do Petzelta. A, i jeszcze... – zatrzymał
ordynansa – idź do chorążego Brony i powiedz mu,
żeby... zabrał dla mnie leki. Muszę mieć je tutaj, będą mi
bardzo potrzebne. To wszystko na dzisiaj.
Rozdział IV

Biała flaga

2 IX 1939, wartownia numer 1, godzina 1.37

P lutonowy Buder zbudził się w środku nocy. Na wpół


siedział na łóżku, na zielonkawym kocu pokrytym
ciemnobrązowymi naciekami – to była krew porucznika
Pająka, który szczęśliwie leżał już w piwnicy koszar pod
czujnym okiem kapitana Słabego.
– Panie plutonowy! – jęczał chudy, poszarzały na
obliczu strzelec, ten sam, który dzień wcześniej omal nie
wystrzelał wszystkich, kiedy przewrócił go odrzut
z cekaemu Władysława Barana. – Niemcy idą!
– Cicho! – Buder podniósł się od razu, chwycił karabin,
wyjrzał przez zasłonięte workami z piaskiem okno
prowadzące na wschód, w stronę lasu i bramy kolejowej.
Nic nie zobaczył, bo księżyc skrył się za chmurami;
dosłownie nic, nawet najbliższych drzew.
– Idą! Idą! – szeptali w podekscytowaniu żołnierze przy
karabinach.
Zdenerwowany plutonowy wyszarpnął jeden, drugi
worek, położył na podłodze, nie zwracając uwagi na
sypiące się strużki piasku z przestrzelin. Wyjrzał
ponownie, wpatrzył się w ciemność, ale jego ucho,
bombardowane teraz ciszą, od której odwykł
poprzedniego dnia, wyłowiło tylko cichy trzask gałęzi.
– Ktoś coś widział? Wypatrujcie wroga!
– Panie plutonowy! – błagał ktoś. – Strzelajmy! Idą! Idą!
Buder złapał rakietnicę. Wystrzelił przez okno, ale
spadochron się nie rozwinął – rakieta przekoziołkowała
i upadła pod oknem, oświetlając tylko niewielki skrawek
zrytego pociskami piaszczystego terenu. Co tchu złamał
lufę, nabił kolejny ładunek, zamknął, odciągnął kurek
i strzelił, tym razem na skos, pod kątem. Okolicę zalało
czerwonawe światło; zobaczył pogruchotane drzewa, leje
w ziemi i doły. Jasny szlag! Lecąca rakieta rzucała wokół
każdego zagłębienia terenu, kopczyka czy gałęzi
przemieszczające się powoli, rozedrgane cienie. Albo też
tylko tak coś drgało mu w oczach.
– Na wprost, ognia! – krzyknął. – Krótkimi seriami!
Erkaemy zagrzechotały pierwsze. Odpowiedziały im
zaraz cekaemy z komór bojowych wycelowane w kasyno
i piątkę.
Walili w noc, błysk ogni wylotowych rozcinał ciemność
jak błyskawice. Kule leciały w las, ścinały gałęzie, żłobiły
ściegi w leśnej ściółce, w gęstych krzakach. Nagle
w kanonadę wmieszał się łoskot z boku – widocznie
otworzyła ogień dwójka.
– Przerwać ostrzał! Już! – komenderował gorączkowo
Buder.
I wtedy żołnierz, który go obudził, oderwał się od
strzelnicy, chwycił oburącz karabin i wystawiając go
przed siebie, pomknął do korytarza.
– Idą! Idą! – darł się. – Ja tu nie zostanę!
– Stój! – Buder ruszył za nim, potem skoczył Gryczman.
Panikarz wybiegł na zewnątrz. Gdy drogę zagrodził
mu wartownik, uderzył go z rozpędu lufą karabinka
w brzuch, aż ten zgiął się i jęknął z bólu; szczęściem
napastnik nie miał bagnetu.
I wtedy Buder spadł mu na kark, poderwał głowę,
przywalił pięścią, posyłając go na ziemię.
– Stój! – Z drugiej strony uchwycił plutonowego za
ramię Gryczman; powstrzymał.
Z wartowni wypadali ludzie, otaczali ich.
– Trzymać go! Karabin zabrać!
Dwaj strzelcy chwycili furiata, poderwali w górę,
a Gryczman osobiście wyszarpnął mu z rąk broń.
Schwytany szamotał się i dygotał.
– Strzelec Linde! Uspokój się i przestań trząść dupą! –
krzyknął chorąży.
– Idą! Idą! Są już!
– Zamknijcie się, to rozkaz!
– Jaki rozkaz?! Kto jeszcze może mi rozkazywać?
– Kapral Trela! – powiedział Gryczman. – Weźcie
dwóch ludzi i zaprowadźcie go do koszar. Niech go
zamkną, żeby ochłonął, bo u nas miejsca nie ma! Idźcie
natychmiast! I odbierzcie mu nóż czy co tam ma jeszcze!
– Tak jest.
– Wracamy. – Gryczman wciąż ściskał karabin
odebrany strzelcowi Lindemu.
Kiedy wchodzili do korytarzyka, zapadła cisza. Nikt już
się nie odzywał. Z zamków i luf erkaemów unosiły się
ledwie dostrzegalne dymki.

Schleswig-Holstein, mostek kapitański,


godzina 11.48

Pancernik znów dał ognia od razu z obu wież – przedniej


i rufowej. Z ogłuszającym metalicznym hukiem pociski
pomknęły nad jeziorem Zaspa, gdzieś w stronę Redłowa
pod Gdynią. Kłęby dymu i pyłu znów zaczęły wznosić się
w górę, przesłaniając maszty, aż odgrodziły Schleswiga
od Dworca Wiślanego, dokąd holowniki przemieściły
okręt jeszcze o świcie.
Komandor Kleikamp pozostawił prowadzenie ostrzału
swojemu oficerowi artyleryjskiemu. Stojąc nad stołem
nawigacyjnym na mostku kapitańskim, czytał i składał
radiodepesze, które nadeszły od świtu. Pierwszą był
rozkaz z Grupy Operacyjnej Wschód wzywający do
natychmiastowych działań przeciwko portowi
wojennemu w Gdyni. Drugą – groźnie brzmiący rozkaz
z Oberkommando der Marine dotyczący Westerplatte.
Kleikamp miał ciągle przed oczyma równe rządki liter
zapisanych przez radiotelegrafistę:

Führer nie życzy sobie żadnych nieprzygotowanych


ataków. Nowe natarcie tylko wzmocnionymi siłami wojsk
lądowych, w przybliżeniu 3 września. Natarciem przy
współudziale Kriegsmarine kierują wojska lądowe.
Odpowiednio użyć stukasów.

Kolejna radiodepesza odsuwała atak lotnictwa z powodu


niebezpieczeństwa mgły – możliwy był dopiero po
godzinie dziesiątej.
Komandor rozwinął następny rozkaz, który odebrany
został o wpół do szóstej. Ten pochodził z Oberkommando
der Wehrmacht i brzmiał:

Uzgodniony atak stukasów i kompanii szturmowej nie


odbędzie się. Zajęcie Westerplatte zostało zlecone Grupie
Armii Północ gen. płk. Fedora von Bocka.

Wszystkie rozkazy przeczyły sobie w równym stopniu.


Aby ostrzelać Gdynię, musiał wypłynąć z portu. Aby
wypłynąć – musiał zdobyć przeklęty polski półwysep.
Aby go zdobyć – potrzebował ataku myśliwców.
Kompania szturmowa była wykrwawiona, podobnie jak
gdańska Heimwehr i siły Landespolizei. Sytuacja była
napięta jak pomost do piekła; sam Führer chciał jak
najszybszego zajęcia składnicy, a Kleikamp nie mógł do
tego doprowadzić mimo najszczerszych chęci. Jedyną
nadzieją były naciski Forstera i gdańskiego SS,
nielubiącego się z Wehrmachtem. Kleikamp zdawał sobie
sprawę, w jak niebezpieczną rozgrywkę się wplątał –
najpierw nalegał na atak, a teraz nie może zdobyć
Westerplatte. Tkwił w takiej samej pułapce jak Polacy na
półwyspie.

Westerplatte, wartownia numer 1,


godzina 11.25

Po nocnych alarmach i panice Lindego w wartowni


zapanował spokój. Wstał świt, po nim ranek; obudził się
dzień, który w przeciwieństwie do pierwszego dnia
wojny przynosił spokój i odpoczynek. Nikt nie strzelał,
nawet zza kanału, nie widać było Niemców.
Korzystając z ciszy, Gryczman zarządził posiłek –
zimne konserwy i suchary przyniesione z koszar. Potem
czyszczenie broni. Wreszcie Buder wziął się do bieżących
napraw: uzupełniania zasłon nowymi workami
z piaskiem, sprzątania szkła z podłogi. Niektórzy golili się
na sucho – wody brakowało, więc przecierali oblicza
zwilżonymi chusteczkami.
– Dlaczego taka cisza? – zapytał kapral Więckowicz,
wykrajając z puszki kawałki prasowanego mięsa.
– Pewnie nasze wojska wdarły się do Gdańska –
powiedział Trela – i Niemcy odstąpili od oblężenia.
W łącznicy opadła klapka z numerem koszar, dyżurny
odebrał, potem podał słuchawkę Gryczmanowi.
– Kapitan Dąbrowski z tej strony – odezwał się głos. –
Dlaczego wasi żołnierze kręcą się przed wartownią?
Zdradzają stanowiska!
– Natychmiast daję rozkaz zejścia z przedpola!
– Meldujcie, jakie są raporty patroli!
– Nie ma Niemców we wschodniej części półwyspu. Po
drugiej stronie kanału, w Nowym Porcie, brak stanowisk
kaemów.
– Dokąd doszły patrole?
– Prawie do stacji.
– Zakazuję na przyszłość wysyłania ludzi tak daleko.
Prowadźcie dalej obserwację. Powodzenia.
Gryczman odłożył słuchawkę i odwrócił się do Budera.
– Idę się przespać – powiedział. – Zastąpcie mnie na
górze.
Ledwie zszedł, stojący na warcie strzelec Kucemba
pojawił się w drzwiach żołnierskiej izby.
– Panie plutonowy, samoloty nad nami.
– Słyszę. A zaraz pewnie zobaczę.
Buder wychylił się z drzwi wartowni, obszedł boczną
lewą ścianę, wyjrzał, mrużąc oczy od słońca, osłaniając je
dłonią.
– Lotnik! Kryj się! – rzucił. – Zarządzam alarm!
Wszyscy do środka!
Łoskot motoru potężniał, wznosił się nad nimi
nieubłaganie.

Wartownia numer 5, godzina 11.28

W wartowni numer pięć usłyszeli i zobaczyli go od razu.


Dwóch strzelców wybiegło na schody, gdy tylko doszedł
ich ryk motoru. Przez liście i połamane gałęzie
odsłaniające duże obszary nieba widzieli kołującą nad
nimi maszynę. Hydroplan, wodnosamolot z szerokimi
pływakami, na którego skrzydłach widniały czerwonawe
znaki.
– Chyba będzie zrzucał jedzenie i amunicję! –
powiedział ktoś.
Petzelt próbował wyjrzeć przez obłożone workami
okno, ale nic nie zobaczył. Zresztą warkot już znikał,
ulatniał się razem z nieproszonym gościem.
– Coś podejrzanie mi to wygląda – powiedział. – Trzeba
uważać, może to niemiecki. Latał nad nami i latał, i nic
nie zrzucał. To po cholerę przyleciał?

Nowe koszary, godzina 11.30

– Alarm lotniczy, na stanowiska! – krzyczeli wartownicy


wystawieni przed koszarami.
Wszyscy słyszeli warkot, widzieli krążący na
pogodnym, błękitnym niebie aeroplan. Niektórzy
pokazywali go sobie palcami. Starszy ogniomistrz
Piotrowski pobiegł na piętro, do pokojów podoficerskich,
zabrał lornetkę, wrócił do okna i wypatrywał.
– Nasz! Nasz! – krzyczeli obok żołnierze. – Patrzcie, ma
szachownicę na skrzydłach!
Piotrowski przygryzł wąsa. Hydroplan miał wprawdzie
czerwonawe znaki na skrzydłach, jakby ktoś chciał
nieudolnie udawać maszynę z polskiej eskadry, ale
ogniomistrz od razu rozpoznał ciężką, obłą sylwetkę
jednosilnikowego heinkla bez kabiny.
– Niemiecki! – krzyknął. – Lotnik, kryj się!
Dołem, przez sień, wypadali już na zewnątrz ludzie
z szóstki, kapral Łuczyński i jego dwóch żołnierzy, niosąc
ciężki wz. 30 z podstawą, okrągłym kółkiem celownika
przeciwlotniczego w połowie lufy, półokrągłą kolbą
zamiast rewolwerowego uchwytu na końcu. Ustawili go,
wycelowali, załadowawszy wcześniej taśmę pocisków
z wybuchającymi nabojami.
– Płatowiec w nalocie! – komenderował kapral. –
Kierunek na trzynastej, celownik osiemset. Proszę
o pozwolenie na otwarcie ognia!
Pytanie powtórzył łącznik przy ścianie, przy oknie
prowadzącym na korytarz, gdzie były pomieszczenia
dowodzenia. Ale rozkaz nie przyszedł.
Samolot latał jak na urągowisku, wodzili za nim
bezsilnie lufą kaemu. Zniżył się, przeleciał nad
koszarami, aż na chwilę mignął im w oczach jego cień.
Zawrócił, wzbił się ciężko w górę.
– Na co czekamy? – nie wytrzymał celowniczy.
– Od czego jesteśmy tu z bronią?!
– Wstrzymać się! – zatrzymywał ich Łuczyński. – Nie
ma rozkazu.
– Dlaczego?
– Nic mu nie zrobicie – rozległ się spokojny głos. Przez
okno z parteru wyglądał porucznik Grodecki. – Zresztą
już odlatuje. Dlatego kapitan nie wydał rozkazu.
– Gdzie są, cholera, nasze łosie!
– Kochany, łosie nie są do polowania na kaczki –
mruknął porucznik. – I na pewno mają dziś o wiele
ważniejsze zadania.
– Złożyć karabin! Za mną marsz!

Nowe koszary, pokój radiostacji w suterenie,


godzina 11.32

Major Sucharski pochylił się nad radiostacją, przycisnął


do ucha słuchawkę, aby jeszcze lepiej słyszeć; obok,
wciśnięty w krzesło, tej samej wiadomości słuchał przez
drugą słuchawkę sierżant Rasiński.
– Cały naród polski z podziwem i troską śledzi
bohaterską obronę załogi Westerplatte w Gdańsku, gdzie
oddział polskiej piechoty odpiera ataki o wiele
liczniejszych nieprzyjacielskich sił lądowych
dokonywane pod osłoną ognia ciężkich dział pancernika
niemieckiego Schleswig-Holstein. Westerplatte jeszcze się
broni. Naczelny wódz pozdrawia załogę Westerplatte
i wzywa ją do wytrwania na posterunku!
Major aż westchnął, bo nagle po tym wszystkim
zrobiło mu się miękko w nogach. Nie dał jednak po sobie
poznać słabości.
– Nadajcie, sierżancie, ten komunikat do załogi przez
głośniki, jeśli jakieś jeszcze działają – powiedział. – Do
centrali telefonicznej sam przekażę.
Odwrócił się i wyszedł do korytarzyka pełnego kabli
i przewodów, który przecinał południową stronę koszar.
Wszedł na parter, zajrzał do pomieszczenia dowodzenia.
– Panowie oficerowie za mną – rozkazał i skierował się
do pokoju, gdzie była łącznica telefoniczna. Siedział przy
niej kapral Józef Grudzień, bo Jan Dzierlatko odsypiał
pewnie w pokoju obok ciężką nocną służbę.
Sucharski odwrócił się do oficerów – poruszonego
Dąbrowskiego, towarzyszącego mu Grodeckiego
i zmęczonego, zarośniętego kapitana Słabego.
– Panowie, odebraliśmy komunikat naczelnego
dowództwa. Wszędzie w Polsce powtarzają: Westerplatte
jeszcze się broni. Jest też osobny komunikat marszałka
Rydza-Śmigłego, pozwólcie, że przytoczę jego treść:
„Naczelny wódz pozdrawia załogę Westerplatte!”.
Grudzień aż się zerwał z krzesła, Dąbrowski
uśmiechnął się, klepnął w ramię Grodeckiego. Smutny
uśmiech pojawił się na obliczu Słabego.
– Podajcie to do wszystkich wartowni, powtarzajcie,
gdzie się da: „Westerplatte jeszcze się broni. Naczelny
wódz pozdrawia załogę!”.
Grudzień od razu nałożył słuchawki, zaczął łączyć się
z posterunkami.
– Wiedziałem, że wreszcie muszą nas docenić –
odezwał się Dąbrowski. – Ile się już bronimy? Nie
dwanaście, ale ponad dwadzieścia cztery godziny.
– Wiadomo coś o odsieczy albo chociaż o posiłkach? –
zapytał kapitan Słaby.
– Nie. Co z rannymi?
– Na razie stabilnie. Pająk wytrzyma kolejne
dwanaście godzin tego szaleństwa. Jeśli nie złapie
gangreny.
Dąbrowski był bardziej podekscytowany niż
w pierwszych godzinach wojny. Chodził zniecierpliwiony
po pokoju, zaciskał dłonie w pięści.
– Teraz każdy cywil o nas wie! Każdy rozumie, co to
Westerplatte!
– Daliśmy opór Niemcom, w czym macie swój udział –
ciągnął Sucharski. – Dziękuję w imieniu ojczyzny. Idźcie
odpocząć. Kuba, prześpij się, ile się da. Potem mnie
zastąpisz.
– Będę w pokoju koło radiostacji, w piwnicy.
– A my w pomieszczeniach dowództwa.
– Zaraz idę do rannych. Tylko trochę kawy –
powiedział Słaby, spojrzenie miał przekrwione.
Sucharski pokiwał głową i wyszedł sztywno z pokoju.
Zatrzymał się przy oknie i poczuł ulgę. Dławiąca
niepewność przestała dusić za gardło.
W końcu, pomyślał, co mogą mi zrobić? Jest wojna,
jakie znaczenie mają zdjęcia podrzucone do ekspozytury
drugiego oddziału, skoro codziennie leje się krew? Czy
Żychoń albo Sobociński naprawdę mają teraz czas, żeby
rozpamiętywać te cholerne fotki? To wszystko to jeden
wielki niemiecki blef! Trzeba wziąć się w garść! Od
wczoraj ten szantaż nie ma żadnego znaczenia!
Zapatrzył się w połamane drzewa w lesie, leje po
pociskach, jego wzrok pobiegł po zniszczonych,
poszarpanych wybuchami alejkach aż do starych koszar
i zrujnowanego kasyna podoficerskiego, do lasu
sterczących pni grabów, buków i olszyn, pozbawionych
gałęzi i liści przez wybuchy pocisków ze Schleswiga.
– Znajdź kucharza Tuska i Lemkego – powiedział do
gońca czekającego w pokoju dowództwa. – Każ, żeby
dobrali sobie pomocników i przygotowali coś do
jedzenia. Obiad dla całej załogi. Do diabła z tym, że
Niemcy zobaczą dym. Niech choć raz wartownie dostaną
coś ciepłego!

Wartownia numer 5, około godziny 17.00

Cały dzień było cicho i spokojnie, jakby wszyscy


zadekowali się na letnich manewrach gdzieś na zapleczu,
na zapiecku w chałupie albo w cichej stodole. Słońce
świeciło, od zatoki ciągnęła lekka bryza. Od południa,
czyli od chwili, kiedy wystraszyło ich na jakiś czas
dudnienie dział pancernika, nie usłyszeli ani jednego
strzału. Schleswig-Holstein nie walił do nich – jak
meldowały patrole, został przeciągnięty w głąb portu
gdańskiego i bombardował inne cele, zapewne Gdynię.
Plutonowy Petzelt otworzył drzwi.
– Właźcie – przywitał wchodzących. – Czym chata
bogata, tym rada. Dawajcie menażki.
Usadził mata Rygielskiego i legionistę Pokrzywkę przy
stole w izbie, jeden z jego strzelców z załogi wartowni
kładł im na denka menażek ciepłe jedzenie przyniesione
z koszar.
– Proszę. Klopsy z koszar. Nie za dużo, po jednym! –
przestrzegł. – Musi wystarczyć dla reszty.
Jedli powoli, jakby z wielkim zdziwieniem, że jeszcze
istnieją miejsca, w których jest ciepłe jedzenie. Rygielski
poczuł, jak w zębach zgrzyta mu piasek z plaży, miotany
do Fortu seriami niemieckich automatów. Petzelt drobił
kawałek suchara i wyrzucał przez strzelnicę – dla
ptaków, zwłaszcza mew, które zaraz zakłębiły się pod
ścianą wartowni.
– Nie uciekły – westchnął. – Nie przepłoszyły ich
Szwaby.
Mewy łopotały skrzydłami tuż-tuż, jakiś gołąb
przysiadł aż na okienku zamienionym w strzelnicę.
Petzelt podał mu okruch chleba z ręki.
– Lubią cię, cholera – mruknął Rygielski.
– To było drugie danie – powiedział Pokrzywka,
skrobiąc już łyżką po pustym denku. – A co pan
plutonowy ma na pierwsze?
– Żartowniś z ciebie, synku. No mam, he, he, na
pierwsze wyłącznie coś na pokrzepienie serc.
Wyciągnął spod łóżka aluminiowy kubek, postawił
przed nimi, napełnił go do połowy z butelki, którą później
wsadził za piec.
– Po połowie, po równo. Koniaczek z kantyny,
podwędziłem trochę Lemkemu. Wypłacę mu się po
wojnie, o ile dożyjemy. Bo jak nie, to przynajmniej
w niebie będziemy mogli powiedzieć sobie, że się nie
zmarnowało. Zdróweczko!
– Myślisz, że wszyscy zginiemy? Tolek, nie gadaj –
mruknął Rygielski. – Na pewno przyjdzie w końcu
pomoc. Jeszcze parę godzin...
– Ja nie myślę, żeby oddać placówkę. My tu do śmierci
Szwaba nie wpuścimy. A co słychać u Eda?
– U Szamlewskiego? Zastępuje mnie teraz w Forcie.
– Jak mu się udało uciec przed Niemcami?
– Najlepiej, jak on sam ci to opowie. Mogę go przysłać
zaraz, bo chodzimy jeść parami.
– Dobra, niech przyjdzie z kimś drugim. Zje i dostanie
coś na... drugą nóżkę.
– My się już zbieramy.
– To macie. Nie na drogę – Petzelt pogroził palcem – ale
dla chłopaków, podzielcie równo! – Wyciągnął z torby,
w której powinna być maska przeciwgazowa, flaszkę
gdańskiego likieru i dwie paczki papierosów.
– Ramzesy?! – wykrzyknął Pokrzywka. – Panie
plutonowy, rozpieszcza nas pan! Ot, co powiem. Jak
dziewczynę. Na słodko.
– Zdobyczne, szwabskie. Tam – skinął głową w stronę
torów – leży jeden feldfebel z Heimwehry, co tylko takie
palił. Jemu już na nic. A dymki dobre.
Wychodzili powoli, jakby rozkoszując się ciszą,
zjedzonym ciepłym, choć skromnym obiadem. I chwilą
spokoju. W izbie w wartowni Petzelt siedział już przy
telefonie.
– Fort? Tu plutonowy z piątki. Edek, słuchaj, u nas
spokój, ale powiedz, jak się wczoraj udało wyrwać
z Wału? Ja już myślałem, że po was.
– Ty nawet nie wiesz, jakie mieliśmy przygody –
odezwał się po drugiej stronie Szamlewski. – Mam tutaj
łupy, i to nie byle jakie. Ładny automat niemiecki
i karabin maszynowy z lunetą, kosiłem nim wczoraj
Szkopów.
– Edek, do mnie jest tylko parę metrów, a teraz jest
spokój, wpadnij na chwilę i pokaż, jaką broń ma
przeciwnik. Weź ze sobą kogoś, bo obiad przynieśli.
– Dobra, zaraz będę. Tylko się odmelduję.
Po chwili ponury i zmęczony Szamlewski wszedł do
izby żołnierskiej. Wraz z nim przyszedł plutonowy
Magdziarz z placówki Deika. Petzelt zaprosił ich do stołu
i sam nałożył... po jednym klopsiku i dwóch garściach
kaszy.
– Wojenny klops – podsumował Magdziarz. – Dobre
i to.
– Ale za to gdańska naleweczka. – Petzelt polewał już
do kubka goldwassera. – Edek, przyniosłeś?
– Pewnie. – Szamlewski położył na stole zdobycznego
bergmanna. – Mamy tego więcej, ale zabrałem
najładniejszą zabaweczkę. Będzie czas, to wpadnij
obejrzeć resztę.
Petzelt wziął do ręki pistolet maszynowy, przeładował,
oglądał i aż cmokał.
– To takie specjały ma teraz policja z Gdańska? –
Wycelował w okno, położył palec na spuście, ale
Szamlewski pokręcił głową.
– Nie, Tolek, daj spokój. Ptaki wypłoszysz.
– I bażanty. Racja. To żeby nam się! Poszczęściło!
– Musi – mruknął Szamlewski. – Wszyscy mamy do
kogo wracać. Jak ja do syna.
– A jak nie mamy, to będziemy mieli!
Petzelt odłożył broń i nagle wśród żołnierzy
zapanowało zamieszanie.
– Samolot! Nad drzewami!
Usłyszeli szum i warkot motoru, w górze przemknął
jakby cień, ale schował się zbyt szybko. Kilku żołnierzy
wybiegło przed wartownię i poczęło się rozglądać,
patrzeć w niebo nad pokiereszowanymi drzewami.
Petzelt polał jeszcze kompanom nalewki.
– Dam wam na drogę... maniereczkę. Wolałem nie przy
Benku, on czasem robi się aż za bardzo... służbowy –
powiedział.
Powstał ociężale i podszedł do łącznicy. Zakręcił
korbką, wybrał połączenie.
– Z jedynką! Dajcie Budera! Piotruś?! – zapytał. – Tu
Tolek. Pomyśl sobie, że mam tutaj broń zdobytą na
Niemcach, peem jak puderniczka, no, może trochę
większy. Masz chwilę? Urwiesz się chorążemu? Wpadnij
na coś mocniejszego. Nie będziesz się denerwował
i myślał o tamtej sprawie. Tak? Już daję! Chodź, Ed,
Piotruś chce z tobą mówić – powiedział i zamachał
słuchawką do Szamlewskiego.
Kapral podszedł do łącznicy, a wtedy znów usłyszeli
stłumiony ryk motorów.
– Samolot! – zakrzyczeli wartownicy. – Patrzcie, ma
polskie znaki!
– Francuzi lecą z pomocą!
Petzelt stał uśmiechnięty, odłożył już zdobyczny
pistolet maszynowy. Nagle coś głośno zaterkotało;
rozległy się krzyki, jęki, a wcześniej poprzedzający je
o włos stukot kul odbijających się od betonowych ścian
wartowni.
– Strzela! Lotnik, alarm! – podniosły się głosy.
Petzelt zerwał się.
– Alarm! – krzyknął. – Wszyscy na dół!
Zerwali się natychmiast – zarówno obsługa czuwająca
przy erkaemach, jak i ci, którzy leżeli na łóżkach, łowiąc
krótkie chwile snu. Skoczyli do pokoju dowódcy, gdzie
znajdowały się włazy do betonowych komór bojowych –
Petzelt własnoręcznie wepchnął tam stojącego najbliżej
żołnierza; stanął przy włazie i liczył swoich, machając
rękami, krzycząc, ponaglając ich.
– Chłopcy, na dół! Do broni! Po nalocie może być atak!
Nie wiedział, gdzie może być Szamlewski, więc jako
prawie ostatni rzucił się w dół, niemal waląc podkutymi
saperkami w ramiona strzelca wskakującego przed nim
do komory.
– Franek, chodź tu! – wykrzyczał, bo nie widział wśród
swoich plutonowego Magdziarza. – Schodź tu, bo cię
zabiją!
Właśnie: zabiją! Zabijają... bardzo długo.

Nowe koszary, przed godziną 18.00

Kapitana Dąbrowskiego obudził niespodziewany świst,


a raczej wycie przedostające się przez kratkę przewodu
wentylacyjnego w ścianie. Poderwał się z łóżka, które
wcześniej kazał wstawić do małego składziku koło
radiostacji. Zdało mu się, że nad jego głową zawyły
wszystkie syreny Gdańska i okolic. Dźwięk się nasilał,
przechodził w ryk, w złowrogi warkot motorów.
Wypadł na korytarz, przeczuwając, co się stanie.
I wtedy bardziej poczuł, niż usłyszał wybuchy – jeden,
drugi, trzeci, przerażające, o tak ogromnej sile, jakiej nikt
jeszcze nie zaznał na żadnych ćwiczeniach. Kapitanowi
wydało się, że całe koszary uniosły się jak statek na
ogromnej fali, miotane eksplozjami przechodzącymi od
góry i boków aż do fundamentów budynku. Usłyszał
krzyki, zobaczył, jak w korytarzu za radiostacją,
w przedsionku jadalni, wybuch z impetem rzucił
żołnierzami o ściany. Z sufitu posypało się wapno, pył
drażnił w gardła i nosy...
Dąbrowski zacisnął zęby, z zawziętością wypadł na
schody, potem na główny korytarz, gdzie przepychał się
między strzelcami przyciśniętymi plecami do ścian,
zakrywającymi głowy i uszy dłońmi w przerażająco
bezradnym geście.
– Gaz! Gaz! Puścili gaz! – darł się ktoś na górze.
Wszystko przesuwało mu się przed oczyma jak
w przyśpieszonym filmie, na który nie miał wpływu.
Mijali go biegający żołnierze, pod oknami miotali się
ranni, na dole inni wpadali do klatki schodowej, a jego
samego niczym cios zatrzymał nagle widok – smugi
światła wpadające z góry, tam gdzie w korytarzu ziały
dziury aż do dachu; zobaczył przez nie błękitne
wrześniowe niebo.
Zebrał się w sobie i wpadł do pokoju dowodzenia. Nie
było tu nikogo, podmuchy zmiotły z okien worki
z piaskiem, poprzewracały fotele i krzesła, przesunęły
stół, powyrzucały akta z szafek. Zawrócił więc i wskoczył
do izby podoficera dyżurnego, do łącznicy. Zobaczył
podłogę zawaloną kawałkami framug, spękane szafki na
ścianach i obsługę centralki – Dzierlatkę, Trelę i Grudnia
– kryjącą się pod stołami, bezbronną jak dzieci
wypatrujące jego pomocy. Złapał za kołnierz Grudnia,
wyciągnął go na potrzaskany parkiet, szarpnął.
– Łącz z wartowniami! Natychmiast!
Legionista na czworakach chwycił słuchawki, kręcił
induktorem, przepinał kable, ale ostatecznie pokręcił
głową. Łącznica była ciemna i głucha.
– Nie ma prądu! – krzyknął, choć nastała cisza. – Panie
kapitanieeee...
Przerwało mu znowu ogłuszające wycie, jak syreny,
a zaraz po nim świst i eksplozja – na placu sportowym za
koszarami wzniósł się kłąb dymu. Uderzenie zatrzęsło
budowlą; cięło ich odłamkami walącymi po ścianach
i kończącymi w metalicznym dygocie swój żywot między
sprzętami i murami.
Dąbrowski puścił ramię Grudnia i schylając się,
przemknął do korytarza, do schodów. Wypatrywał
Sucharskiego, przeciskał się przez szeregi krzyczących,
drżących żołnierzy, pokazujących coś nad jego głową.
Znalazł majora! Był w suterenie, w pomieszczeniu
radiostacji; stał blady, milczący, w oczach miał czarny
krzyk szaleństwa. Obok niego Rasiński kręcił bezradnie
strzałkami na tarczach – nie było prądu; po drugiej
stronie korytarza, w kabinie agregata radiostacji,
Dąbrowski widział kręcących się bezradnie dwóch
żołnierzy.
Znów uderzenie! Koszary kołyszą się jak statek na
wodzie. Gdzieś z góry leci gruz, znoszą rannego,
nieporadnie wloką głową po schodach, pozostawiając
smugę krwi. Kurz, dym ściskają gardło, ktoś pod
schodami wciąga maskę przeciwgazową, ale bez
pochłaniacza. Górą słychać gwizd następnej bomby, ryk
motorów. Czarne cienie w mgnieniu oka przemykają nad
koszarami... A potem Dąbrowski słyszy śmiech, chóralny
rechot dochodzący z końca korytarza, z kabiny wartowni
numer sześć, pod koszarami!

*
Na zbliżający się dźwięk – warkot motorów i świst
spadających bomb – starszy ogniomistrz Piotrowski
obrócił się do swoich ludzi.
– Na dół! Do sutereny! – rozkazał. – Ja jeszcze...
Skoczył co tchu do ciężkich dębowych drzwi
prowadzących ze zbrojowni na zewnątrz. Chwycił je
oburącz, chciał zamknąć, ale blokował je jakiś klocek.
Schylił się, wziął go do ręki i odrzucił.
I w tej samej chwili w uchylone drzwi uderzył grad
pocisków. Piotrowski poczuł eksplozję bomby lotniczej.
W odruchu paniki zatrzasnął zewnętrzne drzwi,
przebiegł zbrojownię i zamknął drugie, metalowe,
łączące pomieszczenie z dolną kondygnacją koszar.
Wypadł do korytarza, zaglądnął do jadalni, by sprawdzić,
gdzie są jego ludzie.
I w tejże samej chwili za ścianą, tam gdzie stanowiska
moździerzy, wybucha bomba. Trafia w sam szczyt
budynku, nad głową Piotrowskiego. Ogniomistrz czuje,
jak niewidoczna olbrzymia pięść trafia go z góry w plecy
i kark i posyła prosto na rannego strzelca. Wali się na
niego brutalnie, ranny aż jęczy, a nad nim w wybite okna
trafia podmuch wybuchu, zrzucając piramidy worków
z piaskiem i niosąc grad odłamków, które trafiają
żołnierza leżącego na łóżku pod drugą ścianą. Piotrowski
wygrzebuje się, podnosi; nogi ma jak z ołowiu, ale
biegnie do rannego, chce go przestawić na drugą stronę
sali, a wtedy widzi, że ten leży blady i nieruchomy. Łapie
go za rękę, próbuje wyczuć puls, ale starszy strzelec
Zięba nie oddycha. Piotrowski rozgląda się, przez
odsłonięte okna widzi zniszczone moździerze za ścianą –
pogięte, poszarpane lufy, wyrwane celowniki, połamane
trójnogi, resztki jednego wpadły aż do sali.
– Do lasu! – rozdarł się kanonier Jakubiak. – Uciekajcie
do lasu, tam nie bombardują!
Poderwał się, rzucił do okna; uchwycił go strzelec
Żołnik, ładowniczy armaty, przytrzymał za mundur, ale
guziki poleciały na boki, krzyczący wyrwał się, wyskoczył
na zewnątrz. Widzieli, jak biegnie przez plac koło willi
podoficerskiej. Piotrowski zacisnął zęby, skulił się,
prosząc w duszy, by tamten dobiegł do lasu, by mu się
udało...
I wtedy bomba padła dosłownie na uciekającego.
Wybuchła, rozbryzgując na wszystkie strony gejzer
kurzawy, rąbnęła podmuchem w koszary, które zadrgały,
zakołysały się, jakby ziemia zmieniła się w wodę.

– Na podłogę! – krzyczał kapral Grabowski. –


Przykrywać się czym popadnie!
Odłamki cięły ich jak deszcze śmierci, wpadały przez
okna, rykoszetowały. Znów warkot, świst, wybuchy,
koszary miotały się w podrzutach, podnosiły i opadały.
Na chwilę nastąpiła cisza. A potem rozległ się ryk,
wycie – uporczywe, gdzieś z zewnątrz, wwiercające się
w głowę jak syrena alarmowa.
– Czołgi! – krzyczał ktoś na górze. – Czołgi jadą!
Chowajcie się!
Grabowski podniósł głowę, słysząc brzęk szkła.
Zobaczył, jak przez środek sali, po resztkach
potłuczonych szyb, połamanych framug, ziemi, piachu
i gruzie, szedł powłóczący nogami upiór, porucznik Pająk
w poplamionej krwią bieliźnie, trzymając odpadające od
zakrwawionego brzucha bandaże i pasma gazy, które
plątały się między udami jak wyprute trzewia; nic
nierozumiejący, rozdygotany, usztywniony jak trup,
który dopiero wstał z grobu.
Grabowski i kapral Kłys chwycili go pod ręce, ponieśli
do schodów, tam gdzie koło drzwi był punkt
opatrunkowy kapitana Słabego. Naczelny lekarz
poderwał się, wskazał za siebie.
Na korytarz z nim, koło radiostacji – rozkazał
zmęczonym głosem, a kiedy złożyli go na sienniku,
pochylił się nad opatrunkami.

Dąbrowski wpadł do kabiny bojowej wartowni numer


sześć, pod wschodnim skrzydłem koszar.
Bombardowanie wciąż trwało, a cała obsada z kapralem
Łuczyńskim tarzała się po podłodze albo tkwiła pod
ścianami, na przemian krzycząc, gwiżdżąc i bawiąc się
histerycznie.
– Co to za śmiechy?!
– Oj, panie kapitanie – wykrztusił Łuczyński. – Bo
Hitler... Hitler, wtedy... Oj, powiedz, Władek!
– Patrz na mój tatuaż! – Legionista wypiął tyłek
w stronę kaprala. – Mam Hitlera na dupie.
– Gdzie on jest?
– A to gnój, chyba wlazł do bunkra!
– Eee, he, he, he!
– Hi, hi, hi!
– Albo to – wykrzyczał strzelec Bartocha. – Hermann!
Hermann Göring, zabrałeś dziś żółwia na spacer?
– Nie! To Goebbels w stahlhelmie!
– Trzymaj dupę przy ścianie, bo cię Röhm dostanie!
– Oj, he, he, he, he, he!
– Uuu, hu, hu!
Dąbrowski aż podskoczył. Coś w nim pękało, śmiał się
razem z nimi. Lepiej, jak się śmieją, niż mieliby siać
panikę.
– No! – Pogroził im palcem. – Obserwować. Żebym...
Zabrakło mu słów, więc zamiast dokończyć, zatrzasnął
drzwi.
– Dobrze, żeś nie powiedział... – chichotał trzymający
się za brzuch kapral Chrzan – żeś nie powiedział: bo cię
major dostanie!
– Eeee, he, he he! Hu, hu, hu!

Wartownia numer 1, około godziny 18.00

Kiedy zaczął narastać pierwszy wizg, plutonowy Buder


oderwał słuchawkę od ucha. Podniósł się, włożył hełm,
odsunął worki z piaskiem z okna wychodzącego na
koszary. Zdążył zobaczyć cienie samolotów na niebie,
zanim wybuch zwalił go z nóg i cisnął o betonową ścianę.
Na chwilę zapanowały ciemność i zimny ból, z których
wyrwały go pochylające się i podnoszące go z ziemi
ramiona dwóch strzelców.
– Gryczman! – zakrzyknął ile tchu. – Budźcie
Gryczmana!
Ryk motorów, samolot przelatujący nad wartownią,
grzmot wybuchów bomb, ściany trzęsące się od
podmuchu eksplozji...
Chorąży przecież nie spał! Zerwał się z worków
z piaskiem, na których wymościł sobie legowisko
w komorze bojowej. Przepchnął się przez obsługę
kaemów, wskoczył na żelazne stopnie. Chciał... musiał
być na górze, żeby plutonowy nie zrobił czegoś
szalonego, ale nie wspiął się nawet do połowy. W tej
samej chwili bowiem razem z eksplozjami spadli na
niego uciekający z górnej izby żołnierze i dosłownie
rozsmarowali go na betonowej podłodze.
Wszędzie wrzask, eksplozje, które chciały wyrzucić
wartownię w górę, świst bomb, uderzenia – jedno za
drugim – dochodzące z nowych koszar.
Buder poderwał się z miejsca, widząc panikę i chaos
we wszystkich pomieszczeniach wartowni. Część
strzelców wskoczyła do komory bojowej, kilku
rozpłaszczyło się pod ścianami, trzech rzuciło się do
drzwi prowadzących w stronę koszar – rozwalonych na
kawałki.
– Stać, skurwysyny! – zamachał im pistoletem przed
oczami. – Bo będę strzelał! Kryć się pod ścianami!
Warkot, ryk jakby syren z samolotów, krótki gwizd.
Uderzenie z góry dosłownie rzuciło ich na beton.
Wartownia zadygotała, z okien zdmuchnęło worki
z piaskiem, poprzewracało łóżka, rozwaliło piec. I trzask
na górze. Zrobiło się jaśniej – przez rozwalony dach
zobaczyli niebo pokryte dymem i szybkie – niemal za
szybkie, by można było złowić je wzrokiem – cienie
samolotów. Ludzie kryli się, siadali w kucki, zasłaniając
uszy, ale usta mieli otwarte.
Wartownia, pogruchotana, pełna dziur, z wyrwanymi
drzwiami, zdała się nagle otwartą przestrzenią, przez
którą swobodnie przewiewał wiatr; bezbronną,
wystawioną na kule wroga.
– Drzwi! – darł się ktoś! – Drzwi! Niemcy idą! Wrzucą
granat.
– Wiejemyyyy!
– Dzieciak! – zaryczał Buder do Treli. – Chodź tutaj!
Zaraz! Bierz ze mną.
Jednym ruchem zdjęli drzwi prowadzące
z korytarzyka do izby i przenieśli je pod ścianę.
– Wstawiamy!
Dźwignęli obaj, ale zanim trafili na zawiasy,
zakotłowało się wokół nich. Tuż obok przez ciasny
korytarzyk przepchnęło się w panice dwóch żołnierzy
uciekających z wartowni – legionista Grudzień
i Lawendowski.
– Uwaga! – krzyknął Trela, bo dostał kantem drzwi
w czoło.
Zanim się wyprostował, z drugiej strony wartowni
wybuchła bomba! Spadła tak niespodziewanie jak
śmierć! Zatrzęsła podłogą, a podmuch wpadający przez
dziurę po drzwiach rzucił Budera na ścianę i wstrząsnął
nim jak lawina. Trela wyleciał z drugiej strony – na
schodki; spadł z nich, przygnieciony drzwiami, które
usiłował zawiesić. Podnosił głowę, chciał się zerwać,
nagle znieruchomiał.
Gryczman wspiął się wreszcie po metalowych
stopniach i wskoczył do górnej izby. Zobaczył żołnierzy
kulących się w kącie, wymachujących rękoma. I Budera,
trzymającego ich pod pistoletem. Wartownia była jak po
ostrzale – wszystko przemieszane, poprzewracane łóżka,
rozwalone skrzynki po amunicji, w powietrzu pył.
– Ani kroku, bo kula w łeb! – krzyczał.
– Opuścić broń! – rozkazał Gryczman. – Już! Nie będę
strzępił języka. Dwóch na dół, do kabiny, reszta pod
łóżka.
– Drzwi! – krzyczał ktoś. – Drzwiiii...
– Podnieście Dzieciaka! Opatrzcie go!
Rzucił się do tego pierwszy sam Buder; poderwał
kaprala, zdzielił na płask ręką w gębę, raz, drugi, nie
patyczkował się. I zanim Gryczman zainterweniował,
Dzieciak zakrztusił się, zamrugał i wstał, łapiąc się za
głowę.
– Wszystko dobrze – gadał Buder. – Będziesz żył!
– Patrzcie! – krzyczał ktoś przy oknie. – Patrzcie!
Widział to już i Gryczman przez wyrwane drzwi na
północ. Od kasyna biegł w ich stronę zakrwawiony
człowiek. Bez broni, bez hełmu, z ręką okręconą brudną
szmatą, w podartych spodniach, w samej koszuli.
Chorąży wyskoczył mu na spotkanie, a tamten po prostu
na niego wpadł, omal nie powalając z rozpędu. Zatrzymał
się, dysząc ciężko, nie mogąc dojść do siebie.
– Magdziarz! – ryknął Buder. – Co z tobą, chłopie?
– Meldować! – rzucił Gryczman. – Co się z wami
dzieje?!
– Melduję – żołnierz trząsł się jak osika – wartownia
pięć rozbita, wszyscy zasypani. Nie ma...
– Idź do nowych koszar. Do punktu medycznego
w suterenie. Zamelduj dowódcy, że obsada jedynki jest
w porządku. Niech nam tylko przyślą stolarza do
naprawy drzwi... i jakichś żołnierzy niech wyślą do
piątki.
Magdziarz odwrócił się na pięcie i pobiegł. Po drodze
przewrócił się ze dwa razy w lejach, zaplątał w kable,
potknął o płonące gałęzie.
– Weźcie pasy od noszaków – rozkazał Gryczman. –
Prowizorycznie umocujcie te cholerne drzwi. Wy dwaj to
zróbcie. Dzieciak, obserwuj przedpole z drugiej strony.
Buder otarł pot z czoła i się rozejrzał. Niedaleko, może
ze dwadzieścia kroków od wartowni, widział lej po
ogromnej bombie, za nim kilka mniejszych. Spłoszone
ptaki przelatywały nad samą wartownią, siadały na
obdartych z gałęzi i liści kikutach drzew. Spojrzał na
północ, na zrujnowane południowe skrzydło kasyna i na
płonącą jasnym blaskiem bombę zapalającą. Wśród
dymów i oparów nie widział tylko wartowni numer dwa
i numer pięć.
Ściągnął hełm i przeżegnał się. Petzelt!
Nagle coś poruszyło się z prawej, od strony lasu
i bramy kolejowej. Buder sięgnął po pistolet. Zobaczył
idącego wolno, pokrytego pyłem, przygiętego do ziemi
żołnierza. Legionista Grudzień wracał!
– Panie plutonowy! – jęknął. – Panie dowódco, nie
zabijajcie. Je... jestem! Znowu z wami!
Buder opuścił broń i wskazał wartownię.
– Na stanowisko!
Przez chwilę miał chęć uściskać tamtego jak
powracającego marnotrawnego syna.

Wartownia numer 5, w tym samym czasie

Najpierw był huk i trzask, potem ciemność. Poczuli, że


jest gorąco i całe podpiwniczenie zapada się, a z góry
wali żelastwo i ciężkie, bolesne bryły betonu. Strzelec
Kaczanowski znalazł się nagle jakby w wodzie, a tak
naprawdę w przestrzeni pełnej stłumionych jęków, huku
i krzyków, które prawie wcale nie raniły jego uszu. Nad
nim i obok unosiły się kawałki betonu, z których
sterczały porozrywane kolce zbrojeń. Nad sobą zobaczył
zawieszonego na poskręcanych prętach plutonowego
Petzelta. Prawie nie mógł się ruszyć, czuł, jak lepka,
ciepła krew spływa po karku, po ręku, po boku. Miał
nadzieję, że to plutonowego, nie jego. Dokoła wisiał
tuman pyłu, serce szarpał ból i strach: Niemcy! Niemcy!
Bał się wody, bał się wroga, bał się Petzelta – że spadnie
na niego. Szukał maski, ale nie było jej przy boku,
wyciągnął więc tylko sponiewieraną chustkę, zmoczył ją
w czymś i przycisnął do nosa i ust. To była krew...
Kapral Szamlewski obudził się w betonowym grobie.
Leżał na plecach, nogi miał przywalone murem;
próbował się szarpać, wyciągnąć je – nie mógł. Bolała go
głowa, dokoła panował półmrok przerywany rykiem
samolotów. Rozglądnął się i zobaczył wiszące ciało
żołnierza – z głowy ściśniętej między kawałami betonu
kapała, prawie lała się krew.
– Koniec – wydyszał sam do siebie. – Mają nas za
zabitych i nas zostawili.
Poczuł żal, że nie zobaczy już małego syna, potem
wściekłość – Niemcy zbliżali się, żeby go zastrzelić.
Poszukał wokół siebie pistoletu maszynowego,
zdobycznego bergmanna, ale znalazł tylko karabin.
Ostrożnie wyciągnął go spod gruzów, przycisnął do
piersi.
– Koniec, koniec ze wszystkimi!
Chciał się zastrzelić... Nie wezmą żywcem, pomyślał,
ale nie mógł obrócić broni – mauser był zbyt długi.
Słyszał jakieś głosy, chrzęst betonu. I kiedy rozbrzmiały
blisko niego, zaraz za załomami żelbetu, podniósł obiema
rękami karabin, wycelował w to miejsce i...
Pociągnął za spust!

Placówka sierżanta Deika, w tym samym czasie

Kiedy zawyły syreny stukasów, skulili się pod ścianami


schronu amunicyjnego numer siedem, do którego
dowódca niemal siłą wrzucił karabinowego
i celowniczego razem z erkaemem. Dobrze zrobił. Bomby
waliły tuż obok – w bocznicę, w magazyny wokół nich,
w tory, w Prom. Wyrwane z korzeniami drzewa latały
w powietrzu, wstał tuman kurzu, przez który z trudem
przebijały się zarysy kasyna i willi oficerskiej.
Ich schron też dostał, pod sam koniec. Bomba
wybuchła na nasypie albo koło niego, zawalił się dach,
przyciskając do ziemi kaprala Plewaka. Siedzieli
w gruzach, poobijani, poparzeni, wstrząśnięci, dopóki nie
ucichły motory i wizg syren samolotów. Teraz podnosili
się powoli, przecierali oczy.
Dokoła była prawie pustynia. Las się palił, kasyno
podoficerskie i stare koszary były w ruinie.
– Jestem ranny! – zajęczał Plewak. – Ale nogami
poruszam. O Boże! Będę chodzić!
Dostał w pierś, chyba odłamkiem, sączyła się krew,
przycisnęły go też gorące bale. Wygrzebywali go z nich
w pośpiechu, kiedy ktoś krzyknął:
– Petzeeelt! Piątkaaaa!
– Malak, odstawcie rannego do koszar! –
zakomenderował Deik. – Gdzie plutonowy Magdziarz?
– Poszedł do piątki. Na obiad.
– Za mną!
Pędzili, potykając się, zdyszani, ledwie żywi. Boże, jak
zawadzała teraz broń! Jak chciało się cisnąć gdzieś te
zbyteczne cztery kilo żelastwa i biec wolnym jak ptak –
coraz dalej i dalej, tam gdzie jest czysta woda, zielona
trawa, cisza i spokój.
Dopadli wartowni numer pięć, a raczej tego, co z niej
zostało – dymiących szczątków. Budynek pękł na kawały,
rozpadł się na pokruszone żelbetowe płyty wciśnięte
w głąb podpiwniczenia, tworzące rumowisko przykryte
betonowym dachem. Przez chwilę stali oszołomieni,
oniemiali, sparaliżowani strachem.
– Amunicja! Zaraz wybuchnie!
– Żyje kto? Jest tam kto jeszcze żyw?
I nagle cud – spod gruzów dobiegł głos, jęk, chrzęst
betonu.
– Żyję! Trzech nas tu jest. Nijak wyjść nie możemy,
gruz zawalił.
– Kto woła?
– Kaczanowski.
– Dajcie linkę!
Sierżant Deik sam pierwszy skoczył na gruzy, szukał
luki, szczeliny, okna – znalazł je w końcu, machnął na
swoich. Wspólnie spuścili w dół linkę; tamci jęczeli,
krzyczeli, któryś szlochał. Kaczanowski wspiął się
w końcu na ramiona kolegów, wyciągnęli go
pokrwawionego, obdartego z munduru. Po nim dwóch
jeszcze, w tym kaprala z połamanymi żebrami, który
jęczał, rzucał się, chciał wracać w gruzy.
– Tolek! Tolek! – krzyczał. – Gdzie Petzelt?! Gdzie on?!
– Możecie iść?! – zakrzyknął Deik. – To do koszar!
Jeden niech wspiera drugiego. Idźcie z nimi, sierżancie –
powiedział do Krzeszewskiego.
– Tam ktoś jeszcze jest!
– Nie ma Magdziarza! Nie ma Szamlewskiego! Obaj
poszli.
Chcieli się dostać do środka, ale nie było jak.
Szczelinami wydobywał się stamtąd czarny dym,
smrodliwy gaz, coś paliło się pod gruzami. Słyszeli jęki,
coraz cichsze, urywające się jakimś bełkotem.
– Na dół – rozkazał Deik. – Dawajcie saperki!
Wspólnymi siłami odwalili ziemię i gruz ze strzelnicy.
Sierżant pochylił się, potem położył, wpełzł do środka, ale
zaraz wrócił. Dym walił prosto w oczy, w nos, nie sposób
było oddychać. Zawiązał usta chustką, zanurzył się
znowu. Ujrzał odrzucony w bok cekaem na pogiętym
jarzmie, a potem w rzadkich kłębach spalenizny
rozkawałkowane części ludzkiego ciała, ledwo dające się
odróżnić od kawałów betonu. Jakiś człowiek leżał pod
sufitem na strzaskanej, pochylonej ścianie, przygnieciony
stropem. Nie ruszał się.
Deik się wycofał. Potem zajrzał tam jeszcze jego
podkomendny. Szarpnął się w tył.
– Do koszar! Pomóżcie rannym! – rozkazał sierżant. –
Szybciej!
– Gdzie Szamlewski? – wycharczał Kaczanowski, który
jeszcze nie opuścił ruin wartowni.
– Nie żyje...

Placówka Elektrownia, kilka minut po


godzinie 18.00

Słup pyłu i dymu był taki, jakby wybuchło pół


Westerplatte. Schowani za murami, wyglądali przez okna
na piętrzącą się chmurę po wybuchu, w której leciały
w górę koziołkujące fragmenty muru, zbrojenia i gałęzie.
Samoloty przemknęły nad nimi. Zawracały, znów
pikowały, zrzucając bomby z lotu ślizgowego. Tego już
nie widzieli, bo uderzyły w nich fale towarzyszące
eksplozjom, do reszty rozwalając okna i pozostałe
fragmenty szyb, wrzucając na dach połamane gałęzie,
siekąc mur deszczem odłamków.
Tuman pyłu wisiał w powietrzu – nie widać było
koszar i ani jednej wartowni.
– Gaz! Gaz! – krzyczał ktoś, chyba sierżant Blukis.
Od razu sięgnęli po brezentowe torby, zaczęli dokręcać
pochłaniacze, nakładać maski.
– Wycofujemy się do koszar! – rozkazał sierżant
Gawlicki. – Wszyscy za mną!
– Nigdzie nie pójdę – rzucił blady, trzęsący się kapral
Jędrusiak.
– To rozkaz, słyszysz?!
– Sam sobie rozkazuj! Rozkaz... Nie ma go kto
wydawać. Oszaleliście! Patrzcie na koszary! Nikt nie
przeżył.
– Ja też zostaję – wycedził piegowaty strzelec, teraz
blady jak płótno, przydzielony z koszar jako łącznik. –
Tam sama śmierć.
Przeżegnał się zamaszyście, ale Gawlicki nie poświęcił
mu uwagi.
– Zbombardują was jako następnych! – wydyszał. – Co
to ma być? Bunt?
– Sami se idźcie na śmierć! Ja... popilnuję!
– Prędzej! Samoloty wracają! – darł się ktoś.
Gawlicki nasunął maskę i pierwszy puścił się skrajem
lasu, koło muru, który odgradzał ich od basenu
amunicyjnego i magazynów, prosto na wschód, do torów
kolejowych.
Pędzili jak sprinterzy; chwila – i byli przy wartowni
numer cztery, niskiej betonowej budowli z ostrzałem na
placówkę Łazienki, może i zatokę oraz piątkę Petzelta.
Budynek obsypany był piachem, drzwi do dolnej
kondygnacji – zniszczone; wyrwana z korzeniami
ogromna brzoza zalegała przed wejściem, tuż obok niej
widniał lej głęboki jak od meteorytu.
Wpadali do środka, przed oblicze dowódcy kaprala
Goryla, który gramolił się z pieca, gdzie rzucił go
podmuch eksplozji.
– Koniec walki! – buczeli przez maski przeciwgazowe
stłumionymi krzykami. – Gaz! Gaz puszczają!
– Gazu zupełnie nie ma – uspokajał Goryl. – Chociaż
jestem bez maski, żyję! Ściągajcie to zaraz!
– Idziemy do koszar – powiedział zdyszany Gawlicki,
zdejmując z głowy osłonę twarzy razem z pasami. – Ktoś
musi wydać rozkazy!
– Koszary zbombardowane. Siadajcie pod ścianami.
Zaczekacie u nas, lada chwila Niemcy powtórzą!
– Idziemy. – Gawlicki potrząsnął głową. – Za mną!
Maski zdjąć! – Szarpnął za rurę od pochłaniacza kaprala
Jażdża.
– Co z tamtymi, którzy zostali?
– Niech tam czekają, panikarze.
Pobiegli dalej, od drzewa do drzewa, kryjąc się w lesie.
Wiszący tuman pyłu był już blisko, już czuli gryzące,
gorące powietrze, którym trudno było oddychać. Nagle
zaczerniało coś przed nimi. Gawlicki złapał za pistolet,
kiedy wypadł na nich żołnierz – bez czapki,
w porwanym, szarym od pyłu mundurze.
Chwycili go i zatrzymali z takim rozmachem, że padł
na ziemię, osłaniając głowę rękoma.
– Strzelec, wstać! – rozkazał Gawlicki. – Co się dzieje?!
Skąd jesteście?
– Trafili koszary! Nie wiem... Wszystko rozbite! Nie ma
dowódcy!
– Podnieście go i idziemy! Do sali chorych, jest
w suterenie. Prędzej.
Podnieśli go i podtrzymując, pobiegli ciężkim truchtem
przez chmurę kurzu wokół koszar. W uszy wwiercał się
wizg syreny, nieprzerwany, paraliżujący. Nie wiadomo
było, czy to samoloty, czy czołgi, czy może jakiś alarm.
Gawlicki jednak oprzytomniał, kiedy w obłokach pyłu
zobaczył rozwalone zarysy garaży samochodowych. Oba
pojazdy – furgon i junak – stały poszczerbione, rozbite;
wycie wydobywało się spod maski junaka.
– Czekajcie! – wycharczał.
Skoczył do pojazdu, odrzucił wyrwane drzwi, pochylił
się nad tablicą przyrządów. Powstało zwarcie i wył
klakson, sprawiając, że włosy stawały dęba. Gawlicki
szukał przez chwilę wyłącznika, szarpał jakieś kable.
Bezskutecznie!
Nagle łoskot, ktoś wpadł z drugiej strony do szoferki.
Deik! Zamachnął się płytko, rąbnął kolbą w zegary,
potem w tablice przyrządów; walił wściekle raz za
razem. I nagle brzęczący klakson umilkł. Zapanowała
złowieszcza cisza.

Placówka Elektrownia, pół godziny później

Siedzieli skuleni pod ścianą, za jednym z biurek,


i słuchali złowieszczego ryku motorów. Kapral Jędrusiak
był jeszcze opanowany, ale piegowaty strzelec kulił się po
każdym głuchym tąpnięciu i wybuchu.
Jeden, drugi, trzeci, czwarty... Mieli wrażenie, że
elektrownia podnosi się z każdą eksplozją,
z rozdygotanych murów sypał się tynk i pył.
Wreszcie po ostatniej fali nalotu nastała nagła cisza.
Słyszeli tylko trzask gałęzi po drugiej stronie okna.
Jędrusiak podniósł się powoli, złapał za karabin.
Odbezpieczył go i zarepetował. Po głowie chodziło mu, że
to wróg podkrada się do placówki. Ostrożnie wyjrzał
przez rozbite okno – zobaczył opadający, przerzedzający
się tuman kurzu.
Łup! Coś przesłoniło mu obraz. Zdyszany ciemny
kształt prawie wskoczył na parapet. Kapral podniósł
karabin, lecz nie wystrzelił. Przed nim, po drugiej stronie
okna, stał żołnierz w polskim mundurze umazanym
ziemią i krwią.
– Ja strzelec Lawendowski – wydyszał. – Uciekłem...
z jedynki.
– Co tam się dzieje? Co z koszarami?
– Wszystko zniszczone. Dostaliśmy bombą... Łopatami
będą zbierać plutonowego i Gryczmana. Ale nie mnie! –
zakrzyknął. – Nie mnie! Ja się nie dam!
– Właź! Nie bój się! My też mamy dosyć. Widziałeś
majora? Co się dzieje?
– Gdzie mam go szukać? Niemcy zrzucili nam bombę
na głowy. A chyba dziesięć na same koszary.
Kapral podał mu rękę, ale zawisła w próżni, bo strzelec
patrzył na koszary z rozdziawioną gębą. Tuman kurzu
i pyłu opadał, ukazując pokiereszowany budynek bez
okien i szyb.
– Patrzcie tam! – prawie zawył. – Na dach, w górę.
Zobaczcie! Wreszcie koniec...

Placówka Fort, godzina 18.24

Jak opisać wszystko, co działo się przez kilkanaście minut


wokół placówki Fort? Nie ma takich słów. Warkot
motorów, ponury ryk syren pikujących w dół junkersów
z charakterystycznymi połamanymi skrzydłami.
Wybuchy, które zmieniły powierzchnię półwyspu
w rozhuśtane trzęsawisko, jakby ziemia stała się wodą,
a wszystkie budynki – stateczkami miotanymi przez
burzowe fale.
Drzewa waliły się przełamane wpół, wyrywane
z korzeniami przez eksplozje, schrony amunicyjne
rozlatywały się w gruzy, tory kolejowe – gięły, wyrzucane
w powietrze siłą wybuchu. Gęsta zasłona pyłu zawisła
i opadała wolno, odsłaniając zdruzgotany krajobraz: leje,
doły, dziury, okaleczone, odarte z kory drzewa sterczące
jak kikuty. Dymy wznosiły się w górę, paliły się zarośla
i powalone drzewa.
Rygielski bezskutecznie telefonował do koszar; aparat
działał, ale połączenie było chyba zerwane. Cisza była tak
wielka, jak gdyby zginęli wszyscy w składnicy poza
załogą Fortu.
– Karabin na górę! – rozkazał. – Zarządzam obserwację
plaży. Strzelać bez rozkazu. Krótkie serie. Niebawem
wrócimy. Strzelec Prutis, za mną!
Zbiegli po schodach prosto w chaos półwyspu. Nasypy
przy najbliższych schronach były rozwalone, jakby
zdmuchnięte siłą wybuchów. Przemknęli przez ten za
torem bliższym plaży, ominęli od zachodu drugi
i zatrzymali się na widok dymiących resztek wartowni
numer pięć.
– Szamlewski – mruknął mat. – Gdzie jesteś, Ed? Sam
cię tu wysłałem... Niech to wszyscy diabli!
– Idziemy!
Minęli ruiny pokryte plamami krwi, wdychając
kwaśny dym wydobywający się z podziemi. Klucząc
między zwalonymi drzewami, minęli willę oficerską
i skrajem lasku dotarli do zniszczonego gospodarstwa
Mikołajewo, gdzie leżały pozabijane, poszarpane krowy
i świnie zwane przez żołnierzy blondynkami. Do koszar
podeszli od północy, dróżką w lasku, obok rozwalonych
stanowisk moździerzy. Wtedy ktoś zawołał ich przez
okno. Rygielski skoczył pod mur i rozpoznał za workami
z piaskiem chorążego Bronę.
– Panie Rygielski! Proszę tutaj!
– Co się dzieje? Żyjecie?
– Mam do przekazania rozkaz majora. Proszę zabrać
ludzi i sprzęt z placówki. Ciężką broń zdeponujecie
w garażu po armacie, potem zatrzymacie się
w koszarach, a pan zgłosi się po rozkazy.
– Tak jest!
– Proszę wykonać jak najszybciej. To bardzo ważne.
Rygielski odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem do
Fortu. Panująca cisza aż dzwoniła w uszach.

Nowe koszary, przed godziną 19.00

Kapitan Dąbrowski wpadł znowu do wartowni numer


sześć, budząc krótkotrwały popłoch. Ale nie krzyczał ani
nie ponaglał żołnierzy. Spoglądał długo przez strzelnice
na wschód – na jedynkę, dwójkę, na willę oficerską, stare
koszary i kasyno. Wartownie stały prawie wszystkie, nie
widział tylko piątki, skrytej za słupem dymu. Wokół
poszczerbionej budowli koszar rozciągał się spustoszony
krajobraz jak z Księżyca, pełen lejów, dziur, wyrwanych
drzew, płomieni w miejscach, gdzie wybuchały bomby
zapalające. W górę sterczały rozpaczliwie kikuty pni,
w lejach gromadziła się woda. Stare koszary i kasyno
były zrujnowane doszczętnie, w niektórych miejscach do
samej ziemi.
Wydawał rozkazy jak z automatu.
– Kapral Łuczyński!
– Na rozkaz!
– Gotowość do odparcia Niemców. Cekaemy na
podstawy! Prowadzić obserwację. Meldować mi
bezpośrednio, jestem cały czas w budynku.
– Tak jest!
Kiedy odwracał się i wychodził, obsługa już dźwigała
ciężkie karabiny maszynowe, aby osadzić je na
betonowych podstawach.
Wpadł w chaos, krzyki, jęki; sanitariusze zbiegali
z góry, niosąc rannych, inni siedzieli pod ścianami. Ktoś
darł się: „Czołgi! Czołgi”, aż kapitan miał ochotę
przejechać go czołgiem pięści po głowie. Na szczęście
wyjący sygnał syreny nagle zadławił się i zgasł.
– Starszy ogniomistrz! – wołał kapitan, przeciskając się
schodami na górę zawalonej szkłem i gruzem klatki
schodowej. – Starszy ogniomistrz! Jest tam Piotrowski?!
– Zgłaszam się na rozkaz! – zameldował zbrojmistrz. –
Co mamy robić?
– Proszę zebrać z koszar wszystkich, którzy nie zostali
ranni, wydać im granaty i przygotować do odparcia
nieprzyjaciela. Kapral Grabowski!
– Jestem na rozkaz, panie kapitanie.
– Zbierzcie swoich ludzi i wszystkich cywilnych,
obsadzić okna na parterze. Naprawić worki, podnieść te,
które spadły, i wyczekiwać na rozkazy.
– Panie kapitanie, mamy rannego!
Przez drzwi wszedł uginający się, okrwawiony
plutonowy Magdziarz.
– Dawajcie go tutaj!
– Panie kapitanie! – zakrzyknął, chwiejąc się na nogach
i salutując, choć był bez czapki. – Wartownia numer pięć
zniszczona. Nie wiem, co z załogą.
– Idźcie do kapitana Słabego. Kapral Grabowski!
Zmieniam rozkaz. Weźcie paru strzelców i sprawdźcie
piątkę. Wykonać natychmiast!
– Tak jest!
Dąbrowski wpadł do pokoju podoficera do łącznicy,
nad którą biedził się starszy legionista Antoni Trela,
bezradnie kręcąc korbką i przepinając kable na
wszystkie możliwe sposoby. Z tyłu na schodach ktoś
jęczał ciągle: „Zabiją! Zabiją! Lecą!”.
– Łączcie z piątką!
– Wszystkie połączenia zerwane, panie kapitanie!
– Wezwijcie Szewczuka, każcie mu naprawić, póki
Niemcy nie strzelają!
– Tak jest!
Wychodząc, wciąż słyszał pojękiwanie na schodach.
Ogarniała go zimna wściekłość, już szedł uciszyć tego
złowrogiego śpiewaka, kiedy poczuł swąd spalenizny.

Ruiny wartowni numer 5, kilka minut później

Stali przed popękanym, zapadniętym dachem wartowni,


przez który biły smużki dymu. Smród gumy, spalenizny,
prochu i ludzkiej skóry odebrał im mowę.
– Oni zginęli – wybełkotał ktoś. – Nie mogli przeżyć.
Zresztą ktoś już tutaj był, patrzcie. – Wskazał świeżo
odkopaną strzelnicę.
– Zajrzyjcie tam!
Starszy strzelec uklęknął, włożył głowę w okienko.
I jeszcze szybciej ją wycofał, pobladły na twarzy. Chciał
coś meldować, ale zatoczył się w krzaki, targany
mdłościami.
Kapral Grabowski już wiedział, co ma zrobić.
W popękanym chaosie betonowych płyt szukał szczeliny
w miejscu, gdzie była druga kabina bojowa. Znalazł
pęknięcie, przez które od biedy mógł przecisnąć się na
dół. Zawołał swoich i zaczął się opuszczać, nogami
zaczepiając o powyginane druty zbrojenia. Skulił się na
dole i wychylił spoza wbitej w podłogę na skos płyty.
Wtedy usłyszał trzask i...
Machnął ręką, odbił lufę karabinu. Strzał nie padł.
– Myślałem, że Niemcy – jęknął Szamlewski, trzymając
oburącz karabin. Leżał przyciśnięty betonem, ale oblicze
miał tak zacięte jak pierwszego dnia walki, kiedy
powstrzymał szwabskie natarcie.
– Dawajcie tutaj! – krzyczał Grabowski. – A ty się nie
szarp, Edek, nie zostawimy cię!
I nagle nowy, świeży duch wstąpił w działon kaprala
Grabowskiego. Na wyścigi rzucili się, aby odwalać płyty,
wyciągać ciała. Najpierw wyjęli rannego w nogi kaprala
Szamlewskiego. Potem kolejnych – w sumie sześć ciał,
porozrywanych, popalonych, pozbawionych ubrań,
czasami niepodobnych wręcz do ludzi. Nikt już nie
rzygał, wszyscy dyszeli głośno i ocierali pot z czoła.
Kończyła się woda.
A kiedy Grabowski zobaczył kolejne zwłoki, zarzucił
sobie na kark rękę Szamlewskiego, podźwignął go
i powiedział:
– Chodź, Ed, idziemy do koszar. Wy – zwrócił się do
reszty – zostańcie tu i połóżcie je gdzieś, w jakimś dole.
Idziemy do medyka. Zameldujemy majorowi – dodał
ciszej – zginął Józek Kita, jego ordynans... osobisty.

Nowe koszary, około godziny 18.30


Prawie cała suterena wypełniona była dymem.
Dąbrowski zbiegł tam i szedł jak przez pobojowisko –
przez dziury w sufitach i dachu wyglądało zasnute pyłem
i dymami niebo, na podłodze zalegały drzwi wyrwane
z zawiasów, połamane okna, zniszczone worki
z piaskiem. Wszędzie smugi krwi, podniesione głosy,
żołnierze biegający bez celu albo przycupnięci pod
ścianami na podłodze, osłaniający się siennikami
w oczekiwaniu na nową falę bombardowania. Z kotłowni
szedł dym – kapitan wskoczył tam i uderzył go ostry
swąd spalenizny. Chorąży Brona i Gawlicki urządzili tutaj
ognisko. Pierwszy wrzucał do pieca grube tomy akt,
księgi i poszyty, podsycając tym słabo tlący się ogień,
drugi zaś palił papiery za piecem, na podłodze.
– Co palicie?
– Pan major kazał spalić akta.
– Jakie akta?! – zagrzmiał Dąbrowski. – Dlaczego?
I nagle padły słowa jak serie z ciężkiego karabinu,
kiedy każda kula powala...
– Poddajemy się – oświadczył Gawlicki. – Pan major
kazał wywiesić białą flagę.
– Jak to flagę? Dlaczego mnie nie zawiadomił? Kto miał
ją wywiesić?
– Kapral Gębura.
– Natychmiast ją zerwijcie – wypalił Dąbrowski. –
Chorąży Brona, proszę iść na dach i zerwać tę szmatę.
Potem się zameldować. Słyszycie? Zostawcie te papiery!
Powiedział to takim głosem, że Brona zadygotał i... już
go nie było.
Kapitan rzucił się do pieca i gołymi rękoma próbował
wyciągnąć akta z płomieni; wyrwał nadpaloną teczkę
z jakimiś aktami personalnymi.
– Co wy palicie?! – krzyczał. – Gdzie książka
szyfrowanych depesz i księga sygnałowa marynarki?!
– U Rasińskiego! – meldował wstrząśnięty Gawlicki.
Zatupotało, załomotało w przejściu. Do kotłowni wpadł
Brona, cały zdyszany, pokryty pyłem.
– Panie kapitanie, Gębura nie chce zerwać flagi.
Stawiał się... Nie słucha, a ja nie mogłem.
Dąbrowski sięgnął po broń, przeładował.
– Brona, Gawlicki, za mną! – zakrzyknął. – Dalej! Nie
ma czasu!
Niemal wybiegł z kotłowni i skręcił w prawo,
w korytarzyk – na schody, na których nagle zrobiło się
tłoczno, bo żołnierze wypadali ze zrujnowanych
pokojów, machając rękoma, krzycząc i gadając jeden
przez drugiego:
– Poddajemy się!
– Wreszcie koniec.
I co było jak przekleństwo dla Dąbrowskiego:
– Biała flaga! Major wywiesił białą flagę!
Coś jakby pękło – żołnierze, którzy jeszcze wczoraj,
jeszcze dziś rano z zaciekłością trwali przy cekaemach,
ręcznych karabinach, karabinkach, wypatrując
czerwonymi, rozgorączkowanymi oczyma Niemców,
teraz rozklejali się, rozsypywali i stawali się zwykłą
grupą zmęczonych, gnanych strachem ludzi.
Dąbrowski szedł na górę, przeciskał się przez nich,
potrącał ich i odrzucał. A oni zdejmowali hełmy,
opuszczali broń, odryglowywali zamki, wyciągali pełne
magazynki z browningów, rozładowywali karabiny,
przestawiali bezpieczniki. Dziwnie żałobnie brzmiał stuk
okutych kolb opuszczanych na posadzkę. Ci, którzy
jeszcze byli na stanowiskach zajętych po nalocie,
odwracali się bezradni, jak opuszczeni i zdradzeni;
niektórzy osuwali się, oparci plecami o postrzelane
ściany, ktoś szlochał z twarzą w dłoniach. Na podłogę
opadały hełmy, chlebaki z granatami, maski
przeciwgazowe, brezentowe torby z magazynkami do
erkaemów.
Dąbrowski zaciskał zęby – już biegł przez to całe
misterium bezsiły i kapitulacji. Aby szybciej! Schodami
na górę! A potem – po drabinie na dach!
Na dachu chwycił go wiatr. Biała flaga łopotała przy
południowej krawędzi, widział za nią poorane,
zniszczone pole, dalej pruski magazyn amunicyjny
i schowaną w jego cieniu wartownię numer dwa, potem
jasne wody kanału portowego i Neufahrwasser – strome
dachy spichlerzy i magazynów koło stacji kolejowej,
rozbite dźwigi i wagony nieopodal ciemniejącego
spichlerza Prowe. Wszystko przekreślone smugami
dymów znad Westerplatte.
Kapral Gębura cofnął się, chwycił za drzewce, jak
gdyby spodziewając się, co go czeka. Skurczony,
z wybałuszonymi, rozbieganymi oczyma, wydał się nagle
postarzały.
– Zdejmij tę szmatę! – wycedził Dąbrowski. – Rusz się,
człowieku!
Gębura wykonał krótki przeczący gest. Cofnął się,
zasłaniając flagę.
– Odbierzcie mu ją!
Ktoś, chyba chorąży Pełka, który przyłączył się do
kapitana po drodze, skoczył do flagi, chciał złapać
drzewce, ale kapral odepchnął go brutalnie, z całych sił.
– Odstąp albo kula w łeb! – ostrzegł kapitan.
Gębura nie posłuchał; chwycił karabin – odstawiony
na bok, oparty o resztki krenelażu zwieńczającego dach
koszar. Wtedy Dąbrowski strzelił. Raz, ale nabój tylko
odepchnął kaprala, który cofnął się ze skurczem bólu
przeszywającym jego oblicze. Kapitan strzelił raz jeszcze
i zrobił krok, potem drugi. Kapral znów się cofnął,
rozdygotany, na jego boku i prawej piersi wykwitły
plamy krwi.
Kolejne strzały: trzeci, czwarty, krótkie pyknięcia
radomskiego visa. Dąbrowski zlał się z bronią w jedno.
Walił do końca, do ostatniej kuli, aż rozległ się metaliczny
szczęk iglicy. Wystrzelał cały magazynek!
Gębura po każdym strzale przesuwał się coraz bliżej
północno-zachodniej krawędzi dachu. Kulił się, padał
w tył, na ziemię; wyglądało, jakby nie wszystkie kule
trafiły. Na koniec wpadł – plecami w dół – w dymiącą
dziurę po bombie, blisko narożnika poprzecznego
budynku koszar, pozostawiwszy ślady krwi na dachu.
Spadał, spadał, zdaje się, całą wieczność, aż ciało
z łoskotem spoczęło gdzieś w gruzowisku.
Dąbrowski schował broń.
– Zdejmijcie tę szmatę!
Nie musiał tego powtarzać. Pełka już ją zerwał,
rozglądał się przez chwilę, jakby nie wiedział, co z nią
zrobić, wreszcie wrzucił ją do tego samego otworu, do
którego spadło ciało kaprala...
Dąbrowski szedł do zejścia, rozstępowali się przed nim
ze strachem. Ktoś krzyczał:
– Niemcy widzieli! Co teeeeraaaaz?
– Zaaaabiiiiją nas!
Gdy był już na piętrze, obrócił się do Pełki.
– Każcie dać ognia ze wszystkich kaemów nad Nowym
Portem, niech ostrzegą wroga, że to nie kapitulacja.
Wyślijcie gońców do jedynki i dwójki, żeby zrobili to
samo. Co tak stoicie? Wykonać rozkazy! Na stanowiska!
Żołnierze cofnęli się, zafalowali, nie bardzo mieli gdzie
iść, bo rozkazów nie było.
– Gdzie Sucharski?!
– W pokoju dowodzenia.
Dąbrowski zszedł równym krokiem w dół. Już
w drzwiach usłyszał terkot karabinów maszynowych;
żołnierze i rezerwiści z cywilnej obsługi biegli do okien,
wyglądali, niektórzy z przerażeniem.
W pokoju dowodzenia zobaczył przed biurkiem
majora Sucharskiego – małego, skurczonego, z oczami jak
dwie czarne plamy. Przed nim stał i coś raportował
kapral Grabowski; z boku czekał Grodecki w lotniczym
mundurze i berecie, ze ściągniętą twarzą wyglądał teraz
jak wściekły.
– Kazałem zdjąć białą szmatę z dachu – powiedział
Dąbrowski. – I pozdrowić Niemców z cekaemu, dając
znać, że Westerplatte będzie walczyć dalej!
Sucharski cofnął się i oparł o blat ciężkiego,
zniszczonego przez odłamki biurka.
– Oszalałeś? Kuba... Biliśmy się przez dwa dni,
a mieliśmy przez dwanaście godzin. To w zupełności
i absolutnie wystarczy! Dość tego, mamy ofiary.
I nagle, ukrywając twarz w dłoniach, pochylił się,
zmalał jeszcze bardziej i wykrztusił z bólem:
– Józek zginął.
– Podoficerowie, wyjść! – zarządził Grodecki.
– Wartownie stoją, straty nie są duże. Amunicji starczy
na długo – ciągnął kapitan. – Skąd taka decyzja?
– Elektrownia i urządzenia są sprawne. Radiostacja
w porządku, uruchomiliśmy już jej agregat. Łączność
przywrócimy. Raportowałem o tym – dorzucił Grodecki.
– Ale już dość tego. – Usta majora drżały. – Tej jatki. Nie
wytrzymamy. Kuba... Natychmiast wywieście flagę!
Rozkazuję!
– To, co pan wymyślił, to zdrada! Postawię pana przed
sądem, jeśli nie zmieni pan rozkazu! A nawet nie
wykonam go!
Sucharski był blady, dygotał. Nagle osunął się na
ziemię, zaczął się trząść, na ustach pojawiła się piana.
W Dąbrowskiego jakby strzelił piorun, przypadł do
komendanta i obrócił go na plecy, czując, jak jego ciałem
targają drgawki.
– Wołajcie lekarza!
Grodecki odwrócił się i zobaczył, że w otwartych
drzwiach stoi chorąży Brona, gapiąc się mętnym
wzrokiem.
– Co stoisz, kurważ mać?! Leć po kapitana Słabego!
Podoficer zniknął jak zdmuchnięty. Grodecki dotarł do
drzwi, wyszedł na korytarz, zatrzasnął je za sobą i oparł
się o oba skrzydła. Na chwilę, z dołu bowiem już biegł,
wyciągając nogi po schodach, szczupły lekarz składnicy
z podręczną prostokątną torbą medyczną opatrzoną
znakiem krzyża.
Grodecki rozwarł drzwi, sam wpadł za nim, po czym
zamknął je na klucz. Słaby o nic nie pytał; widząc, co się
dzieje, opadł na kolana przy Sucharskim, zmacał puls,
dotknął czoła. Wyciągnął z torby drewienko i wetknął
majorowi w usta.
– Atak epileptyczno-nerwowy. Pomóżcie mi go gdzieś
przenieść.
– Do drugiego pokoju!
Wnieśli go tam we trzech, choć nie był ciężki.
Sucharski wciąż dygotał, jakby chciał ich poszarpać,
wbijał się paznokciami w dłonie, w ramiona
Dąbrowskiego i Grodeckiego.
– Połóżmy go na łóżku.
Drugi pokój służył do odpoczynku, okno zasłonięte
workami przepuszczało trochę światła.
– Zwiążcie go, bo coś sobie zrobi!
Dąbrowski chwycił za pas majora, Grodecki poświęcił
swój. Kolejny oddał Słaby, wyciągnął też z torby inny,
brezentowy, z klamrą. Wspólnie dosztukowali je, opasali
komendanta i przywiązali do łóżka. Kapitan znów sięgnął
do torby, wyjął szare pudełko, strzykawkę. Zapalił
zapalniczkę, opalił igłę. Przełamał fiolkę.
– Cannabinum tannicum – mruknął. – Zwykle
pomaga... po jakimś czasie. Mam też luminal. Dwie fiolki.
Zobaczymy!
Grodecki sam się trząsł. Miał minę, jakby chciał jęknąć:
cośmy zmalowali!
Słaby obnażył ramię majora, dał mu zastrzyk prosto
w żyłę.
– I jeszcze coś na podtrzymanie serca – powiedział,
wyjmując drugą fiolkę.
Powoli Sucharski uspokajał się, przestał dygotać,
nabrał trochę rumieńców. Wyglądał, jakby spał.
– Panowie, baczność! – zakomenderował Dąbrowski.
Wyprostowali się.
– Bronimy się dalej. Nie ma mowy o wywieszeniu
białej flagi. Na mocy regulaminu przejmuję dowodzenie.
Proszę nie informować żołnierzy o stanie zdrowia
majora! Pana, kapitanie, czynię odpowiedzialnym za jego
życie. Niech pan nad nim czuwa.
– Mam innych rannych.
– W miarę możliwości, proszę.
– A, w miarę możliwości. Tak!
– Dziękuję. Żaba, będziesz go strzegł...
– Jak oka w głowie, cały czas.
– Nikt tu nie może wejść.
– Nie wejdzie. – Porucznik poklepał się po kaburze. –
Nie dam mu takiej szansy.
Kapitan Słaby pakował strzykawkę; samą torbę zapiął,
zawiesił na ramieniu, przesunął na brzuch, jakby chciał
osłonić ją przed strzałami i odłamkami.
– Kuba, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Właśnie
zmieniłeś historię tego miejsca.
– Całkowicie i ostatecznie, kapitanie Słaby. Na moją
odpowiedzialność.
– Ludzie ci tego nie wybaczą. Tylko jeśli będziesz miał
szczęście, zapomną.
Obracał się, jakby wcale nie spodziewając się
odpowiedzi.
– Dokąd idziesz?
– Do rannych – westchnął Słaby. – Ty się przecież nimi
nie zajmiesz. A będzie ich przybywać, skoro zacząłeś
dowodzić!
Dąbrowski pożegnał go milczeniem. Zagarnął ręką
Grodeckiego i opuścili pokój. Ostatnim obrazem, jaki
zobaczyli, był leżący na łóżku, blady i wymizerowany
major; w mundurze, w którym wyglądał jak zmarły...
Grodecki patrzył na niego, jakby poniewczasie żałował
tego wszystkiego, co mu zrobili.

Nowe koszary, pokoje dowodzenia, po


godzinie 19.00

Ktoś dobijał się do drzwi pomieszczeń dowodzenia,


krzyczał, a Dąbrowski przez chwilę nie mógł połapać się,
co się dzieje. Sam stracił kontakt z rzeczywistością, na
szczęście nie tak dokumentnie jak Sucharski. Poderwał
się i otworzył. Stanął na progu. W świetle zapadającego
zmierzchu zobaczył chorążego Szewczuka i starszego
ogniomistrza Piotrowskiego, przepychających się
i wrzeszczących na chorążego Pełkę, którego postawił na
warcie.
– Do majora! Do komendanta! – wołał Szewczuk,
dowódca oddziału technicznego. – Puść nas, czasu
szkoda!
– Będziemy musieli uciekać! Zaraz to wszystko zwali
się nam na łeb!
– Co się dzieje?! Proszę o porządny meldunek!
Szewczuk wyprostował się, przygładził mundur,
poprawił czapkę polową.
– Melduję, że w koszarach może wybuchnąć amunicja
– wypalił chorąży. – W każdej chwili albo jeśli Niemcy
ponowią nalot...
– Mamy prawie pięć ton pocisków artyleryjskich
i granaty do moździerzy – przerwał mu Piotrowski. –
Wszystko w zbrojowni, zamknięte na klucz, ale starczy,
że bomba przebije garaże, i...
– I polecimy w powietrze – machnął ręką Szewczuk.
– Wynieście amunicję do lasu i zakopcie – rzekł
kapitan. – Nie przyda się już, nawet do wysadzenia
torów. Weźcie do tego wszystkich wolnych ludzi, działon
armaty, moździerzy, pracowników cywilnych.
Odpowiedzialny: chorąży Szewczuk. Granaty przygotuje
starszy ogniomistrz Piotrowski.
– Tak jest!
– I bez paniki! Panikarze... szybko latają. I głęboko
lądują! Za pół godziny odprawa podoficerów. Przekażcie
każdemu, kogo znajdziecie.
– W pokoju dowodzenia?
– U podoficera dyżurnego. Chorąży Pełka, wyznaczcie
kogoś na wartę przy dowództwie, zbierzcie wszystkich
podoficerów, którzy nie są na placówkach. Migiem!
– Tak jest!
Dąbrowski ruszył dalej, ale z cienia wyłonił się sierżant
Deik, ciągle przysypany pyłem, ale za to z karabinem na
ramieniu.
– Panie kapitanie, zgłaszam się do służby z całą
placówką.
– Opuściliście?
– W czasie nalotu. Szukaliśmy schronienia,
uratowaliśmy ludzi z piątki.
– Pobierzcie amunicję i granaty od Piotrowskiego,
wracajcie na stanowisko. Prowadzić obserwację,
otwierać ogień bez rozkazu!
– Jeszcze jedno, panie kapitanie. – Deik zamachał ręką
w głąb korytarza, gdzie strzelcy i kapral Wróbel
prowadzili, a raczej wlekli dwóch ludzi w mundurach.
Jeden był stary, drugi młody, prawie dziecko.
– Tromski i młody Duzik. Chcieli wiatrować. Zaraz jak
pan kapitan zdjął flagę.
Dąbrowski rozpoznawał cywilnych pracowników
składnicy, zmobilizowanych i umundurowanych przed
pierwszym września. Młody tkwił w miejscu ze
wzrokiem wbitym w ziemię, starszy trząsł się prawie jak
major przed atakiem.
– Nigdzie nie pójdę! – zajęczał. – Panie kapitanie, ja
stary, słaby, do niczego wam. Kiepsko strzelam, puśćcie
mnie do domu!
– Zamknąć ich w magazynie żywności, Wróbel. Klucz
ma chorąży Pełka.
– Co pan tu robi, kapitanie?! – zakrzyknął nagle stary
Tromski. – My nie możemy się bronić! Co pan tu robi?!
– Władziu, daj mu w mordę!
Deik wziął zamach... i przyładował Tromskiemu tak
mocno, że strzelcy omal nie wypuścili go z rąk.
– Panie kapitanie, ja już przepraszam – powiedział,
widząc to, zalękniony Duzik. – Przestraszyłem się, bo
wszyscy gadali... Ja mogę walczyć, proszę mnie
wyznaczyć.
– Co znaczy wszyscy? Kto?
– No, ludzie, kapral Gębura! Inni.
– Zamknijcie Tromskiego, a wy, Duzik... zgłoście się do
ogniomistrza Piotrowskiego, do noszenia pocisków.
– Natychmiast!

Nowe koszary, kabina radiostacji, między


godziną 19.00 a 20.00

Dąbrowski zszedł do radiostacji, gdzie trwała cicha praca.


Jak zapowiedział Szewczuk, agregat pomocniczy był
uruchomiony, świeciły wszystkie światełka i tarcze obu
czynnych maszyn. Sierżant Rasiński i plutonowy
Zarębski siedzieli przy starej radiostacji
korespondencyjnej grupy armii, z której odbierano
przede wszystkim komunikaty. Druga, szafkowa, była
tylko włączona, trzecia zaś służyła jako rezerwa.
– Jest łączność? Meldujcie, co i jak! – powiedział
Dąbrowski, wchodząc do pokoju, który jeszcze dwa dni
wcześniej był jednym z najściślej strzeżonych
pomieszczeń w koszarach.
– Cały czas na nasłuchu – powiedział Rasiński. –
Używamy akumulatorów, ale lada chwila podłączymy się
do agregatu.
– Proszę nadać do Dowództwa Obrony Wybrzeża, że
składnica broni się nadal.
– Mogę tylko otwartym tekstem – oświadczył ponuro
Rasiński.
– Jak to?
– Pan major kazał spalić księgę sygnałową floty
polskiej i książkę szyfrowanych depesz. Nie zakoduję
przekazu.
– „Szyfr zasadniczy MAR 3” też?! – wybuchnął kapitan.
– Taki był rozkaz. Spaliliśmy wszystko w kotłowni.
– Proszę pokazać mi to miejsce.
Rasiński wstał, zdjął słuchawki, poprowadził kapitana
do pomieszczenia po drugiej stronie korytarza. Błysnął
latarką, bo było już ciemno – poświecił w czeluść pieca
i wyciągnął nadpalone papiery, książki w sztywnych,
popalonych okładkach. W głębi był cały stos płatków
popiołu po dokumentach i plikach papieru. Dąbrowski
stał jak pomnik, ponury, wielki, ciemny.
– Nadajcie otwartym tekstem. I prowadźcie nasłuch jak
do tej pory.
– Czy pan major mógłby potwierdzić pana rozkaz?
– Komendant śpi! – mruknął Dąbrowski. – Jest bardzo
zmęczony.
Wychodząc z kabiny radiostacji, zajrzał do pokoiku
z hydroforem, gdzie Gawlicki biedził się nad pompą
z dwoma innymi zmobilizowanymi pracownikami
cywilnymi.
– Nie działa?
Sierżant pokręcił głową.
– Hydrofor uszkodzony, zniszczony wodociąg. Została
sama studnia, na szczęście artezyjska. Słabo leci, ale jakoś
ciągnie. Wody wyżej już nie ma, trzeba tutaj nabierać. –
Przycisnął żeliwną rączkę i pociekła cienka struga wody.
– Niech wartownie wysyłają łączników.
– Coś jeszcze?
– Zniszczona kuchnia, sieć łączności i sygnalizacji.
– Naprawcie, co trzeba! Spotkamy się na odprawie.
Chciał już wyjść, ale pod schodami czekał na niego
kapitan Słaby. Wyglądał, jakby wyszedł prosto od
rannych – biały kitel miał zakrwawiony, w oczach
zmęczenie.
– Jedenastu rannych, dwóch ciężko. Zabitych jeszcze
nie policzyli. U nas zginął jeden i jeszcze jeden... spadł
z dachu. Będę raportował na bieżąco. Ale to nie wszystko.
– Mów.
– Gdzieś wsiąkł zapas morfiny, który trzymałem
w składziku na amunicję koło radiostacji. Nie mam czym
znieczulać, zostały mi dwie fiolki.
– Dlaczego trzymałeś ją właśnie tam?
– Bo tylko w składziku była bezpieczna, Kuba. Ściany
z żelbetu.
– Kto miał klucze poza tobą?
– Piotrowski, dał mi jeden. Poza nim może jeszcze ktoś,
nie wiem.
– Gdzie ogniomistrz?
– Wyciąga z Grabowskim pociski. Noszą je do lasu.
– Chodź!
Weszli do ciemnej sali rannych, Dąbrowski trącił
w ramię jednego z sanitariuszy.
– Zawołajcie starszego ogniomistrza ze zbrojowni.
Piotrowski przyszedł spokojny, jakby nic się nie działo.
Na rękach miał rękawice poplamione towotem.
– Wiem, o co chodzi – powiedział od razu. – Mam klucz
od składziku, jeden dałem panu kapitanowi. Kto jeszcze
ma, muszę sprawdzić.
– Jak to zrobicie?
– Ja tego nie brałem, proszę wybaczyć. Po co mi
morfina... No, jakby flaszki goldwassera tam były, toby
się człowiek oblizał, ale leki? Jest lista w kancelarii, tam
są wszyscy uprawnieni, którzy też mieli klucze. Jeśli
jeszcze istnieje... Mogę pójść i poszukać.
– Idźcie. Poradzą sobie bez was.
Nie zdejmując rękawic, Piotrowski odszedł w stronę
schodów. Kłopoty się piętrzyły.
Nowe koszary, przed pomieszczeniami
dowodzenia, godzina 20.22

Na górze czekał na Dąbrowskiego młodziutki


i szczuplutki kapral Trela z wartowni numer jeden. Na
jego widok kapitan poczuł ulgę, uśmiechnął się.
– Panie kapitanie, kapral zawodowy Trela melduje, że
wartownia jeden w porządku. Uszkodzenia usunięte,
jeden zaginiony po nalocie. Niemców nie wykryliśmy.
– Ty żyjesz jeszcze, dziecko? Proszę, mów, co słychać,
czego brak?
– Mamy trochę rozbity dach, panie kapitanie. Prosimy
o jedzenie i łączność, telefon nie działa.
– Idź do chorążego Szewczuka, niech ci wyda bieliznę
na zmianę dla ludzi i jakieś papierosy. Jak się całkiem
ściemni, przyślę wam do wartowni coś do jedzenia
i naprawimy łączność.
Z lżejszym sercem przestąpił próg pokoju dowodzenia.

Nowe koszary, izba żołnierska, kilka minut


później

Kiedy Piotrowski rozglądał się po zrujnowanej sali,


zobaczył klęczącego chorążego Edwarda Bronę.
Pomyślał, że sierżant się modli. Mężczyzna trwał
w milczeniu, jednak trzymał w rękach nie krzyżyk,
nawet nie różaniec, ale zdjęcie. Było zbyt ciemno, aby
starszy ogniomistrz mógł ujrzeć, co przedstawiało.
Nie było czasu owijać wszystkiego w bawełnę.
Piotrowski trącił podoficera w ramię i wypalił:
– Zginęła morfina dla chorych z magazynu amunicji
koło radiostacji. Znalazłem spis osób upoważnionych do
otwierania tego miejsca. Jestem na nim ja i pan.
Brona milczał.
– Ja tego nie wziąłem, więc daję panu czas do wieczora,
żeby znalazły się te lekarstwa. Nie ma z tym żartów,
mamy sporo rannych. Jeśli się nie odnajdą do północy,
zamelduję kapitanowi, że pan jest na liście... i wtedy nie
ocali was nawet podlizywanie się majorowi
Sucharskiemu. Widzieliście, co Dąbrowski zrobił
z Gęburą. Chyba nie chcecie wyjechać z Westerplatte
ekspresem do piekła?
– Sami wiecie, że wziąłem to dla komendanta.
– Więc zameldujcie tak kapitanowi. Ucieszy się. Ja tylko
mówię, co miałem przekazać. Czekam. Klucz oddajcie
kapitanowi Słabemu.
Brona już się nie odzywał. Trzymał w rękach zdjęcie
dzieci i nieznanej, zamazanej żony, jakby oglądał je po
raz ostatni.

Pozycje kompanii szturmowej koło bramy


kolejowej, kilka minut po 19.00

– Widzicie to?! – zakrzyknął Paul Jacobs, który


wypatrywał czegoś ponad murem. Stał na małym
podwyższeniu na stosie potrzaskanych cegieł, osłonięty
resztką muru od polskich pozycji. Wskazywał coś, czego
nie zauważyliby w zwykłych warunkach, kiedy teren
koło bramy kolejowej pokrywał gęsty las. Teraz jednak
buki, graby i dęby odarte były z liści, sterczały
okaleczone, poszerzając pole widzenia. – To chyba biała
flaga!
– Sprawdź dokładnie! – polecił Helmut Schauer. –
Chyba że masz ochotę na kolejny spacerek pod gradem
kul!
– Stąd nic nie widać.
Z tyłu rozległ się chrzęst rozgarnianych gałęzi. Szedł
porucznik Schug z ponurą, zaciśniętą gębą; przełaził
przez gruzy i zwalone drzewa, rozdygotany
i niezdecydowany. Pomału, ostrożnie wychylał się zza
załomu muru. Patrzył przez lornetkę.
– Wkraczamy! Poddają się! – szemrali żołnierze.
– Zaraz! Czekać tam – mruknął porucznik. – Przyszła
depesza z parowca, że zobaczyli białą flagę. Taaak –
dodał. – Potwierdzam. Mam nadzieję, że to nie podstęp.
Denker, wpisz w notesie służbowym: biała flaga nad
składnicą Westerplatte. Godzina dziewiętnasta minut
trzydzieści dwie.
Schug jakoś nie kwapił się do wydania rozkazów ani
tym bardziej do opuszczenia bezpiecznych pozycji.
Spoglądał na swoich ludzi, palących papierosy,
oddychających z ulgą; niektórzy opuszczali karabiny,
dowcipkowali, wyglądali, jakby nie mogli się doczekać
kapitulacji.
– No to koniec! – powiedział ktoś.
– Spacerek skończył się po dwóch dniach.
Nagle zakotłowało się nad nimi. Kule poszły nad
wierzchołkami połamanych drzew, rąbnęły w resztki
muru po drugiej stronie, wzbijając chmury ceglanego
kurzu. Porucznik Schug zeskoczył z cegieł, wtulając
głowę w ramiona, pozostali żołnierze kryli się, wciskali
w załomy muru, nerwowo, pośpiesznie, z widocznym
strachem. Kompania szturmowa dostała w kość, aż żal
było patrzeć.
Serie poszły górą i dołem, nagle urwały się, ale nie było
spocznij. Wszyscy czekali napięci, wsłuchani w ciszę,
czasem niepewni.
– Co to? Strzelają?
– To Heimwehr Danzig... Może?
– Paul, widzisz coś?
Wezwany żołnierz wychylił się zza muru, zmrużył
oczy, lekko kręcił głową w hełmie.
– Panie poruczniku, może by lornetkę?
– Trzymaj!
Jacobs przez chwilę patrzył przez szkła, wreszcie
oderwał je od oczu, opuścił; ujrzeli jego zmęczone
oblicze.
– Melduję: biała flaga znikła.
– Nadajcie na okręt – przekazał porucznik łącznikowi.
– Atak ogniowy z Westerplatte. Białej flagi nie widać.
– To co teraz?
– Obserwować. Jak kazałem wcześniej. I nie wychylać
się, żadnych głupot. Wystarczy już tych strat od wczoraj.
Odwrócił się i odszedł do Mewiego Szańca,
pozostawiając swoich ludzi w niepewności. Nikt nie
zaryzykował i nie wychylił się ze stanowiska. Trwali
niczym wmurowani, skamieniali, bezwolni. Czasem
szczęknął metal, ktoś się poruszył, podano papierosa,
brzęknęło kółko benzynowej zapalniczki, ostrożnie
ukrywano ogienek w dłoniach jak skarb. Robiło się coraz
ciemniej, chłodniej, ciszej. Mrok wypełzał z lasu, zza
rozwalonego muru, a znad kanału ciągnął wilgotny,
chłodny podmuch.
I nagle, może po godzinie, może po dwóch, siedzący na
czujce Denker drgnął. Wsłuchał się i dał znać kolegom.
– Hej, słyszycie?!
Niedaleko na polskich pozycjach w lesie rozległy się
strzały. Krótka, bezładna strzelanina dochodziła jakby
z samego serca półwyspu.
– Jakiś patrol? Zbliżają się?
– Ogłosić pogotowie! Wypatrujcie!
Strzały, stłumione, jakby padły w jakimś rowie albo
bunkrze, ucichły tak raptownie, jak rozbrzmiały.
– Jakby... Polacy między sobą – powiedział Jacobs. – No
nie?
Nikt nic nie wiedział.

Nowe koszary, kabina radiostacji w suterenie,


godzina 20.35

Kiedy oparł się na ramieniu radiotelegrafisty, sierżant


Rasiński aż drgnął, chciał odsunąć się razem z krzesłem,
ale Brona tylko przycisnął go mocniej, chwytając drugą
ręką za mundur pod szyją, mocno i stanowczo.
– Co ty... człowieku?
– Siedź, jak ci dobrze, chłopie, mam z tobą do
pogadania. Jedna chwila prawdy i będzie po tobie.
– Co ty mi tutaj... gadasz? Chcesz grozić?
– Ja po prostu wiem, że okłamałeś kapitana. Nie
spaliłeś książki kodów. Schowałeś ją po prostu
w metalowym pudle.
Rasiński szarpnął się do tyłu, rzucając spojrzenie na
drzwi, ale Brona pokręcił głową.
– Już jej tam nie ma. Sam schowałem lepiej. Powiem ci
gdzie, jeśli... będziesz pomocny.
– Czego chcesz?
– Klucza do magazynu prowiantu. Tam, gdzie siedzi
Linde i ten drugi panikarz.
– Ma go chorąży Pełka.
– Weźmiesz go od niego, wymyślisz coś, że musisz
kable sprawdzić. I schowasz dla mnie...
– Po co ci?
– Bo grzecznie proszę. Druga sprawa, możesz nadać
z tego sprzętu komunikat, taki, żeby odebrali Niemcy?
– Oszalałeś? Jaki komunikat? Chcesz mnie wpakować
w gówno po same uszy?
– Najpierw cię z niego wyciągnę. Przestań strugać
ważniaka. Nie obchodzi mnie, dlaczego schowałeś
książkę ani dla kogo to zrobiłeś. Ale czy ty pamiętasz
instrukcje? „Posiadający szyfr jest osobiście
odpowiedzialny za zabezpieczenie przed zgubą,
kradzieżą lub wglądem przez osoby niepowołane.
W razie niebezpieczeństwa należy szyfr spalić...” i tak
dalej. „Opieszałość, lekkomyślność, zdrada będą karane
sądownie jako przestępstwo”. Już zapomniałeś, co było
z Gęburą?
– Mogę nadać komunikat otwartym tekstem, po
niemiecku i po polsku, na wszystkich zakresach: na
krótkich, długich i średnich. Jeśli Niemcy nas nasłuchują
w eterze, powinni odpowiedzieć.
– Dobrze. Przygotuj się do tego, kiedy za godzinę
przyjdę po klucze.
– Dąbrowski nas rozwali! To jawna zdrada.
– I tak pójdziemy do nieba, prędzej, później, jaka to
strata? Nadasz komunikat majora o kapitulacji. Ten,
którego nie zdołał przekazać.
– Co ty pieprzysz?!
– Pieprzę to, co za chwilę będą wiedzieć wszyscy.
Major leży w pokoju i tyle ma do powiedzenia, co ty i ja,
gdyby wsadzili nas w bety albo w pasy w głupiejowie.
Dąbrowski przejął komendę i będzie walczył do końca.
Naszego albo jego. Pytanie więc nie jest, czy chcesz nadać
komunikat, tylko czy chcesz żyć, głupi.
Oczy Rasińskiego robiły się coraz bardziej okrągłe.

Nowe koszary, pokój podoficera dyżurnego,


godzina 20.54

Tej nocy w pokoju podoficera dyżurnego znikła bariera


oddzielająca dowódców od podoficerów; podział na dwa
światy, który zawsze tak starannie celebrował major
Sucharski. Dziś wszyscy byli żołnierzami: samotny
kapitan Dąbrowski z pociemniałą jakby od gniewu
twarzą, poszarzali, brudni, poranieni chorąży Pełka,
chorąży Szewczuk, starszy ogniomistrz Piotrowski,
sierżanci Gawlicki i Deik, plutonowy Baran i Bieniasz,
z opóźnieniem zameldował się chorąży Brona – przyszedł
w ostatniej chwili, stanął z tyłu, w cieniu rzucanym przez
karbidową lampkę.
– Panowie, nie ma czasu na formalności. Proszę jak
najszybciej wykonać polecenia. Panie chorąży –
Dąbrowski spojrzał na Pełkę – pan wpisze je do rozkazu
dziennego.
– Tak jest.
– Po pierwsze, zlecam naprawienie łączności
telefonicznej z wartowniami. Ludzi wybierze Szewczuk,
ale to pan dopilnuje wszystkiego. Łączność musi być
utrzymywana cały czas. Jeśli za dnia Niemcy zniszczą
kable, należy wysyłać gońców. Jeśli goniec nie będzie
mógł dotrzeć, dowódca placówki ma wykonać jeden
rozkaz: trwać na posterunku i nie poddawać się. Proszę
przekazać to wszystkim wartowniom i placówkom.
– Przyjąłem. – Pełka pisał uważnie w notesie, a Deik
przyświecał mu latarką.
– Po drugie, panie Piotrowski, nakazuję wyznaczyć
w koszarach dwóch żołnierzy do wzmocnienia placówki
Łazienki.
– Rozkaz.
– Poza tym proszę przygotować koszary do obrony:
sprawdzić obsadę okien, wyznaczyć stanowiska dla
wszystkich erkaemów, które są dostępne. Plutonowy
Baran!
– Tak jest, panie kapitanie.
– Stała się rzecz przykra, nie obsadziliśmy Fortu, a po
zniszczeniu piątki mamy tam lukę w obronie. Proszę
wziąć ludzi z Promu i dobrać sobie ochotników z koszar,
sprawdzić, co w Forcie, czy są tam Niemcy. Ale ostrożnie.
Jeśli tak, proszę wybrać odpowiednie miejsce, żeby
blokować wyjście z bunkra. Plutonowy Bieniasz, proszę
zebrać swoich ludzi, wziąć erkaem i utworzyć placówkę
przy torze od strony morza. Sierżant Deik!
– Na rozkaz!
– Nie może pan wrócić na dawne stanowisko, bo nie
wiemy, czy w Forcie są Niemcy. Proszę na razie zająć
placówkę koło wartowni numer pięć, wyznaczyć ludziom
stanowiska tak, żeby mogli wspierać się z Bieniaszem po
drugiej stronie linii kolejowej. Sierżant Piotrowski wyda
wam dodatkowe granaty ręczne.
– Panie kapitanie, czy mam uruchomić elektrownię? –
zapytał Gawlicki.
– Za dużo hałasu. Słuchajcie uważnie, wydaję
całkowity zakaz palenia ognia i świateł, bo Niemcy mają
nas pod obserwacją. Nie wolno gotować jedzenia,
prowiant to wyłącznie konserwy i suchary z magazynu.
– Melduję, że na placówce Elektrownia pozostało
dwóch panikarzy. Nie poszli z nami do koszar po nalocie,
pewnie czekają na dalsze rozkazy.
– Proszę ich tu sprowadzić i jeśli będą sprawiać
kłopoty, zamknąć. Jeśli są zdemoralizowani, postawię ich
przed sądem polowym! To wszystko.
– Ja pójdę ich sprowadzić – odezwał się Brona. – Muszę
przynieść coś z elektrowni dla starszego ogniomistrza. –
Spojrzał znacząco na Piotrowskiego, a ten pokiwał głową.
– Co z amunicją artyleryjską?
– Prawie cała wyniesiona i zakopana w lesie, z daleka
od koszar – zameldował Piotrowski. – Przez cały czas
pomału nosimy, panie kapitanie.
– Dobrze. Wykonać pozostałe rozkazy! O wszystkim
meldować!
Wstawali, podniósł się cichy gwar, szum odsuwanych
krzeseł. Dąbrowski nie miał czasu, zapalił bodaj już
ostatniego derby i pochylił się nad łącznicą telefoniczną,
przy której czuwali kapral Józef Grudzień i strzelec Jan
Dzierlatko. Czekał.
– Panie kapitanie, melduje się łącznik z wartowni
pierwszej, strzelec Czajko. Na wartowni wszystko
w porządku, mamy tylko jednego zaginionego. Chorąży
Gryczman prosi o amunicję i ubezpieczenie jedynki
z lewej strony, od piątki.
– Spocznij. Zameldujcie, że ubezpieczy was sierżant
Deik. Amunicję pobierzcie od starszego ogniomistrza
Piotrowskiego. Tak samo konserwy. Odmaszerować!
Koszary przygotowywały się do obrony. Dąbrowski
słyszał cichy łoskot podkutych butów, kiedy żołnierze
schodzili na dół. W oknach kładziono worki z piaskiem,
podnoszono te, które zdmuchnęły bomby, w czopach
obsadzano erkaemy, układano pod ręką granaty. Okna
jadalni obsadzali strzelcy z karabinkami.
Dwaj żołnierze weszli do pokoju, stanęli na baczność,
zasalutowali.
– Panie kapitanie, zgłaszają się starszy ogniomistrz
Piotrowski i mat Bartoszak... Z prośbą.
– Spocznij, słucham.
Bartoszak, wielkie, ale poczciwe chłopisko, jeden
z najlepszych sportowców w składnicy, był
w marynarskim mundurze i czapce.
– Panie kapitanie – odezwał się Piotrowski – Bartoszak
może wziąć kajak i przepłynąć z meldunkiem do
dowództwa w Gdyni.
– Mogę nawet wpław, panie kapitanie – odezwał się
mat. – Przed wojną...
– Przed wojną świetnie pływaliście, pamiętam. Zatoka
jest pod kontrolą Niemców. Nie zgadzam się, ale dziękuję.
– Wyciągnął papierośnicę. – Bierzcie, częstujcie się.
– Ku chwale ojczyzny.
Nagle zagrały cekaemy i erkaemy wszystkich chyba
placówek. Zaczęło się od południa – od jedynki albo
dwójki – skończyło na chaotycznej wymianie serii
i strzałów nad morzem.
– Na stanowiska!
W łącznicy stuknęła klapka naprawionej linii
telefonicznej.
– Panie kapitanie, melduje się Buder.
– Dajcie go! – Dąbrowski przejął słuchawkę i wcisnął
czerwony przycisk. – Tu kapitan, co się dzieje?
– Melduję patrole wroga. Przepłoszyliśmy ich. Już się
wycofują.
– Dziękuję. Prowadzić obserwacje.
Zapadła cisza, tylko od plaży sypały się pojedyncze
stuknięcia wystrzałów z karabinków. Znów z trzaskiem
opadła klapka w łącznicy.
– Zgłasza się plutonowy Baran.
– Dąbrowski, słucham.
– Panie kapitanie, melduję, że nie żyje legionista
Mieczysław Krzak. Omyłkowo zastrzelony. Przez swoich.
Dąbrowski zamarł.
– Jak mogło do tego dojść?
– Gdy Niemcy zaczęli strzelać, kilku z naszych od
Bieniasza ruszyło nam na pomoc, obeszli nas od tyłu, za
falochronem. Nasi myśleli, że Szwaby, dali serią i ot...
Zapadła ciężka, ponura cisza.
– Dostał w głowę. Nie cierpiał. Przykryliśmy ciało
sianem.
– Żądam szczegółowego raportu na piśmie.
– Tak jest. Przyślę... kogoś. Na razie nie podchodzimy
pod Fort, jest w trakcie rozpoznania, dostaliśmy się pod
ogień.
– Zostańcie tam, gdzie jesteście!
Dąbrowski odłożył słuchawkę i przez chwilę stał
w milczeniu.
– Będę w pokoju dowodzenia – powiedział do
dyżurnych telefonistów i wyszedł na korytarz.
Przed drzwiami stał senny wartownik, który ożywił się
i wyprostował dopiero pod wzrokiem kapitana. To była
zaledwie druga noc bez snu, a zmęczenie już waliło ludzi
z nóg. Miało być jeszcze gorzej...
W pomieszczeniu było ciemno. Grodecki czuwał
w fotelu, pilnując drzwi do sąsiedniego pokoju, gdzie
ciągle leżał major Sucharski. Dąbrowski usiadł
naprzeciwko porucznika.
– Żaba, prześpij się trochę – powiedział. – Póki Niemcy
dają. Dziwne, że nie atakują. Po nalocie wzięliby nas
w trzy minuty... Niegotowych.
Porucznik już spał, głowa opadła mu na piersi. Nalot
i biała flaga wykończyły nawet jego.
Dąbrowski czuwał. Na razie panowała cisza, z trudem
powstrzymywał senność. Czasem zapadał w dziwny
półsen, niby widział wszystko dokoła – pokój
dowodzenia, biurko komendanta, stół, szafy, mapy, okna
zawalone workami z piaskiem, stoliki i popielniczki – ale
w to wkradał się coraz większy cień, rzeczy znikały jak za
zasłoną ciemności. Wszak mroki nocy rozświetlała tylko
jedna mała lampka osłonięta papierową zasłoną.
Nagle drzwi odskoczyły z rozmachem. Bez
meldowania się, bez żadnej zapowiedzi do pokoju
wkroczył niski, krępy podoficer. Za nim wtłoczyło się
trzech czy czterech żołnierzy z karabinami, bez hełmów,
za to dwóch w czapkach polowych. Rozdygotani,
zaciskający ręce na karabinach, zdenerwowali kapitana
samym swym widokiem.
Właśnie – karabiny, pistolety! Kapitan Dąbrowski
zobaczył coś, co mu się nie spodobało. Czarne, ledwie
widoczne w mroku oczko lufy visa wymierzone w jego
stronę.

Wartownia numer 1, godzina 21.11

– Chorąży Brona, chłopie. Z koszar, przecież mnie znacie


– zameldował się najpierw u wartownika na czujce przed
wartownią numer jeden. – Chcę mówić z plutonowym
Buderem. Tylko z nim. Sprawa ważna, od kapitana.
Poproście go na chwilę.
Wezwany przyszedł od razu; rysy miał jeszcze grubsze,
bo zmęczenie, krew, pot i żrący pył rzeźbiły ciało i duszę
najtwardszym dłutem.
– Witaj, Piotruś – powiedział Brona. – Przyszedłem
sprawdzić, jak linia telefoniczna. Naprawiona? Nie znika
połączenie?
– Wszystko jak dawniej – mruknął Buder.
– A przy okazji chciałem dowiedzieć się, co u was.
– Jeszcze żyjemy. Ale Bóg wie, ile to potrwa.
– Kapitan Dąbrowski chciał wiedzieć, ile jeszcze
wytrzymacie, chłopie.
– Dopóki Niemcy będą leźli na piechotę, dostaną od nas
fangę w łypę! Ale lotników nie wytrzymamy.
– Przyszedłem tak właściwie spytać, czy nie masz dość.
– A co za znaczenie, czy mam dość, czy nie? Moja rzecz
wykonywać rozkazy. Nie mój grzech.
– Bo nie wiesz, co się stało w koszarach. Major po
nalocie rozkazał nam wywiesić białą flagę, spalić szyfry
i akta. A kapitan Dąbrowski kazał go zamknąć. Zamknąć,
zdjąć flagę i bronić się dalej. Do samego końca, chłopie.
– Co ty gadasz?
– Do tego Dąbrowski nie miał żadnego prawa.
Wszędzie, we wszystkich regulaminach stoi, że dowodzić
ma Sucharski. Kapitan nie dał mi wykonać rozkazu
komendanta.
– Co ty nie powiesz... – Buder wyglądał na
wstrząśniętego.
– Zabił na dachu kaprala Gęburę, machał nam przed
oczami pistoletem. Dąbrowski chce się bronić. Do końca.
Prędzej naszego niż jego.
– Boże – Buder przeżegnał się – jeszcze i niezgoda.
– Dlatego – wypalił Brona – szukam ludzi, którzy pójdą
ze mną do majora! Spytać o rozkazy, bo Dąbrowski to
wariat. Powystrzela nas albo pośle na śmierć. A major nic
nie może, kiedy jest aresztowany.
Buder oparł się o mur wartowni, oddychał ciężko.
– To żeś mnie zaprawił – mruknął. – Nie powiem
nikomu. I ty też nie gadaj! Nie wolno ci! Jak się rozniesie,
będzie wzburzenie. Tylko tego nam trzeba.
– Dąbrowski postawi cię do raportu za tych
wartowników i panikę. Ma po ciebie przysłać, dlatego
przyszedłem cię uprzedzić. Tymczasem kapitan sam się
zbuntował! Chcesz umierać? Jak nie, to bierz broń
i chodź ze mną! Powiedz swoim, niech zdecydują. Ja idę
do majora po rozkazy. Albo dokończyć stare! Co to ma
być?!
Buder milczał.
– Idź sam – powiedział w końcu. – Ja mam służbę.
– Będziesz czekał, aż Dąbrowski rozwali cię jak
Gęburę?
– Dziej się wola Boża. Ja wartowni nie zostawię. I nic
nie powiem, żeby nie siać paniki. Poza tym jest nade mną
Gryczman.
– Jak chcesz, to zdychaj! – wybuchnął Brona. – Czekaj,
aż przyjdzie po ciebie sierżant Pełka zamknąć cię do
ancla, a potem... kto wie czy nie do dołu.
– Mogę zginąć, co mi tam. – Buder wzruszył
ramionami. – Jakoś mi się to wszystko nie widzi.
Dąbrowski zawsze był swój chłop.
Odwrócił się i odszedł, ale zżerały go wątpliwości. Już
w korytarzyku zawrócił, lecz kiedy wychylił głowę
z drzwi, Brony nie było. W głowie kołatało mu, że
powinien iść o tym zameldować. Ale komu?
Gryczmanowi? Kapitanowi? Musiałby zostawić
wartownię, a to nie wchodziło w rachubę.
– Łeb mi chyba pęknie! – powiedział sam do siebie. –
O Boże, Jezu Miłosierny! Co robić?

Elektrownia, dziesięć minut później

Drzwi elektrowni – małego, zgrabnego budyneczku


o wysokich oknach – były zamknięte. Na próżno Brona
walił z całych sił, nikt mu nie odpowiadał.
– Wiem, że tu jesteście! – wołał. – Tu swój, chorąży
Brona, nie Niemcy!
Obszedł budynek, zbliżył się do rozbitego okna.
Najpierw obstukał rękojeścią pistoletu sterczące z ramy
ostre kawałki szyby, potem włożył rękę i otworzył od
środka.
Gramolił się powoli przez parapet. Kiedy opuścił nogi
na podłogę i macał kieszenie w poszukiwaniu latarki,
w oczy strzelił mu snop światła. Zobaczył trzy
wycelowane w siebie lufy i zrobiło mu się zimno. Nie
sięgnął jednak po broń – poklepał się po kieszeni bluzy,
wydobył paczkę płaskich. Stuknął, wyjął jednego, a resztę
wyciągnął w ich stronę.
– Jeśli mnie zastrzelicie, pójdziecie pod mur –
powiedział. – A ze składnicy nie nawiejecie, bo nie ma
jak, swoi zastrzelą. Nie poznajecie?
Lufy powoli się opuściły. Było ich trzech – kapral, lekko
wystraszony szeregowiec i jeszcze jeden, w poszarpanym
mundurze, bez hełmu, dziwnie spokojny.
Zapalił papierosa, ukrywając go w dłoni, bo przez
rozbite okna szedł spory przeciąg.
– Dlaczego nie poszliście z Gawlickim? Gadajcie po
dobroci, chłopy!
Kapral jednak zaryzykował, przyjął papierosa. Strzelec
nie palił, ale dał ognia.
– Myśleliśmy, że koszary zburzone... Taki był huk, taki
błysk, taki... – bezradnie bełkotał strzelec.
– Koszary mocno oberwały. Ale o was jest chryja.
Dlatego przyszedłem ostrzec jak ojciec dzieci. Lada
moment kapitan Dąbrowski przyśle po was Gawlickiego
z ludźmi i każe wsadzić za nieposłuszeństwo
i niewykonanie rozkazu.
– Przecież myśmy nic złego! – wybuchnął kapral. – Kto
by szedł w takie piekło?! No kto? Powiedz sam. –
Szturchnął piegowatego strzelca. – Koszary znikły za
ścianą dymu i ognia. Ziemia się trzęsła, że nie mogliśmy
stać, samiśmy się przewracali.
– Widzieliście białą flagę na koszarach?
– Tak, ale znikła.
– Major kazał mi ją wywiesić i przygotować placówkę
do poddania. Nie da się dłużej bronić, wszystko rozbite,
a jak wejdą Niemcy, to nas rozstrzelają. Już byś, chłopie,
zajadał gulasz z kartoflami w oflagu, gdyby nie kapitan
Dąbrowski, który kazał flagę zdjąć, zastrzelił kaprala
Gęburę, a majora kazał zamknąć w koszarach. Sam to
widziałem. Kapitan się zbuntował, oszalał. Chce walczyć
do końca, a nie ma jak!
– Co my... co my z tym mamy wspólnego?
– Dąbrowski rozwali was jak Gęburę. Chyba że
pójdziecie za mną, do majora. Zapytać o rozkazy. Nikt się
nas tam nie spodziewa, poza tym nie jesteście jedyni.
– Ale to też bunt. Kula w łeb. Co wybierać?
– Nie bunt, tylko wykonanie rozkazów Sucharskiego.
Kto jest starszy? Kto ma rangę? On czy kapitan? Chcecie
żyć?
Zbledli, chwycili kurczowo karabiny. Kapral Jędrusiak
zgasił papierosa w popielniczce na biurku.
– Major kazał kapitulować. Dąbrowski się sprzeciwia,
trzyma ludzi pod strachem. Teraz jest noc, w koszarach
sam. Pomóżcie mi uwolnić majora albo tu siedźcie, aż po
was przyjdą. A wtedy, chłopy – podniósł w górę palec –
sami wiecie...
– Co pan chce zrobić, panie chorąży? Jak? Przedrzeć się
tam?
– Wy kto? Miało być was dwóch, jest trzech.
– Strzelec Lawendowski.
– Jaki przydział?
– Placówka Prom, a potem... – machnął ręką – jedynka.
Szkoda gadać, panie chorąży, wszystko się pokitrasiło po
nalocie. Sam nie wiem, jak się tutaj znalazłem.
– Pójdziecie ze mną do sutereny, niby się zameldować
do kapitana, a w rzeczywistości otworzymy drzwi
i uwolnimy Sucharskiego. Jeszcze zasłużycie na medale.
– Nie... nie tak szybko. – Kapral dygotał. – To
nieprawda.
– Prawda, bo wszyscy to widzieli. Jeśli nie zrobimy
czegoś, to zdechniemy. Myślicie, że skończy się na
jednym nalocie? Wojna zaraz się skończy. Anglia
i Francja złamią Niemców, wrócimy do domów cali.
– Jak powiadomimy Niemców o kapitulacji? – odezwał
się Jędrusiak.
– Przez radiostację, kapralu. Sierżant Rasiński jest po
naszej stronie. Przyjdzie też Buder i reszta żołnierzy
z koszar. Oni przysłali mnie do was. To jak, idziecie?!
Jędrusiak drżał z przejęcia, piegowaty strzelec
wpatrywał się w Bronę blady. Lawendowski wyglądał,
jakby już podjął decyzję. Odpowiedź... mogła być tylko
jedna.

Nowe koszary, suterena, godzina 22.19

– Chorąży Brona i trzech ludzi do kapitana – zameldował


jakiś czas później kapralowi rezerwy Zdunkiewiczowi,
który z drugim strzelcem stał na warcie przed drzwiami.
Wpuścili ich bez kłopotu. Wkroczyli do dusznych,
mrocznych koszar, gdzie ciągle czuć było spaleniznę
i gęstą zawiesinę betonowego pyłu po wybuchach.
– Za mną! Do sutereny.
Tu, pod ścianami, w półmroku, prawie w ciemności,
leżeli ranni – jedni znieruchomiali, inni kręcący się na
siennikach. Jęczący, bladzi, pokryci krwią. Nikt ich nie
pilnował, kapitan Słaby miał o wiele więcej zajęcia
w jadalni i w dalszej części korytarza, przy poruczniku
Pająku i rannych przyniesionych z piątki zaraz po
nalocie.
– W lewo! Pod magazyn prowiantu – rozkazał chorąży
Brona swoim. – Ja zaraz, zaraz, chłopy...
Skok w prawo, w wąski korytarzyk; cuchnie zgnilizną,
odchodami, ropą z gnijących ran. Drzwi w prawo, potem
w lewo, kabina radiostacji na wprost składziku.
Rasiński podrzucił nerwowo głowę w słuchawkach.
Brona wyciągnął rękę.
– Masz! – Kierownik stacji wcisnął mu w rękę długi,
wąski klucz.
Sierżant zawrócił na pięcie, przeskoczył między
rannymi; nikt na niego nie patrzył. Wpadł między
swoich, aż ich roztrącił, omal nie przewrócił
Lawendowskiego. Przyświecając sobie latarką, włożył
klucz do zamka, przekręcił raz i drugi. Pchnął ciężkie
drzwi, wszedł do środka pierwszy z pistoletem w ręku,
skinął na resztę: Lawendowski, kapral Jędrusiak i młody
strzelec wkroczyli za nim i ustawili się koło drzwi.
Zobaczył półki przy ścianach załadowane kanciastymi
konserwami, woreczkami sucharów i soli. Kiedy
poświecił pod przeciwległą ścianę, z koca poderwały się
dwie postacie – jedna sprężysta, w wojskowym
mundurze bez pasa, druga cięższa, wolniejsza, starsza.
Młody strzelec i mężczyzna około czterdziestu lat,
w pofałdowanym, starym mundurze.
– Strzelec Konstanty Linde – powiedział Brona. –
Baczność, na prawo patrz!
Żołnierz wyprostował się, na baczność stanął także ten
drugi, ledwie znajomy człowiek, chyba z cywilnej obsługi
składnicy, wciśnięty w nieprzystający doń i za ciasny
mundur.
– Długo już tu siedzicie?
– Od rana, panie chorąży.
– Chcecie żyć?
– Co to ma...
– Pytam, czy chcecie żyć, czy skończyć jak kapral
Gębura?!
– A co z nim... No pewnie, że chcę żyć. Ale przecież
chyba mnie nie rozwalą... Ja nic nie zrobiłem!
– Kapitan oskarży was o defetyzm. Ale sam się
zbuntował. Idziemy uwolnić majora i ogłosić kapitulację,
bo nie ma jak dalej się bronić. Dąbrowski zamknął go na
górze, nie pozwolił wywiesić białej flagi. Nie mamy
wyjścia. Decyduj się teraz, chłopie: albo idziesz z nami,
choćby na rympał do Sucharskiego, albo gnijesz tutaj.
Czasu nie ma!
– Idę, co mi tam!
– Wykonuj moje rozkazy albo ja sam wpakuję ci kulę.
– Ja też chcę pójść – zgłosił się drugi więzień. – Mnie za
panikę... Słyszałem, że major już nie dowodzi. A przecież
jemu przysięgałem!
– Jak się nazywacie?
– Stefan Tromski, pracownik od chorążego Szewczuka.
Dbałem o wodociągi, kiedy to wszystko...
– A więc idziecie!
Brona odwrócił się i ruszył do drzwi, kiedy właśnie
w tej chwili ktoś w nich stanął. Duży, tęgi chłop, poczciwa
gęba, czujne oczy. Chorąży Pełka!
– Panie chorąży, co tu robicie? – zagadał. – Magazyn
otwarty, ludzie w środku? Prowiant wydzielam tylko na
wyraźny rozkaz kapitana Dąbrowskiego.
– Przyprowadziłem więźnia. – Brona wskazał
Lawendowskiego. – Nawiał z jedynki, schował się
w elektrowni. Chce pan go obejrzeć? Kapitan kazał mi go
sprowadzić, więc wziąłem klucz od Rasińskiego...
Pełka postąpił krok do przodu, a wtedy...
Uderzenie pięścią w brzuch, krzyk Brony,
Lawendowski rzuca się na szefa, ale wyprzedza go Linde.
Kotłowanina, światło latarki skacze po ścianach.
– Połóżcie go tutaj, na kocu! – rozkazał Brona. –
Ostrożnie, nic mu nie będzie.
– Dostał w łeb i po boku – wymamrotał Linde.
– Zarzućcie mu szmatę na głowę, żeby nie krzyczał,
ręce mocno zwiążcie z tyłu. Później wszystko
wytłumaczę. Za mną!
Wyskakiwali na korytarz, tłocząc się przy drzwiach.
Brona zatrzasnął je, zamknął na jeden raz, wyrwał klucz
i przedarł się przez swoich na schody.
– Na górę! Do pokoju dowodzenia! Wszystko na
szybko, chłopy!
Biegli po dwa, po trzy stopnie, strącając kawały gruzu.
Klatka schodowa była pełna pyłu, ściany nadpalone,
poznaczone pęknięciami po odłamkach. Przed drzwiami
do dowództwa stał wartownik. Od razu spojrzał na nich
czujnie, ale nie zdjął karabinu z ramienia, kiedy Brona
podszedł bliżej.
Źle robi. Chorąży pakuje mu z rozmachu lufę visa
prosto w żołądek, nie naciskając oczywiście na spust. To
boli, żołnierz kuli się, jęczy, chce krzyczeć, ale Brona
zatyka mu usta. Kiwa na swoich, ale z pomocą
przychodzą tylko Linde i Lawendowski. Walą
wartownika na odlew, biją kułakami, po bandycku –
w żołądek, w szczękę, w bebechy, w zęby, zrywają hełm,
a sierżant ogłusza go rękojeścią pistoletu.
– Stój tu na warcie! – rozkazał Tromskiemu. – Nikogo
nie wpuszczaj.
– Mogę chociaż karabin?
– Ja lepiej wezmę – powiedział Linde i chwycił
mausera. Odbezpieczył zamek, przekręcając bezpiecznik
w lewo, odryglował i zaryglował, sprawdzając, czy jest
naładowany. Był. – Wchodzimy! Śmiało! Nie bać się!
Idziemy tylko do majora!
Brona złapał za klamkę i pchnął drzwi – gotów był
wyrwać Lindemu karabin i rozbijać je kolbą, gdyby nie
ustąpiły, ale nie były zamknięte. Wpadł pierwszy,
z pistoletem, do pokoju dowodzenia. Za nim
Lawendowski, Linde, piegowaty strzelec i kapral
Jędrusiak. Z fotela po prawej poderwał się szczupły
mężczyzna o ostrych, ciemnych rysach. Kapitan
Dąbrowski. Zaczęło się...
– Oszaleliście, Brona?! – krzyknął, poznawszy
chorążego.
– Przyszliśmy zameldować się do komendanta! –
wypalił Brona. – Prosimy o otwarcie drzwi.
– Major śpi. Jeśli jest coś ważnego, żeby go budzić,
powiedzcie mnie. Inaczej czeka was karny raport!
– Powiemy tylko komendantowi! – odparował Brona. –
Proszę, żeby pan kapitan puścił nas do niego!
– W tył zwrot, wynoście się! Za godzinę staniecie do
karnego raportu. Ja... – Dąbrowski nie skończył. Czarne
oczko lufy pistoletu skierowało się ku jego piersi; broń
chorążego, niby spokojna, a jednak kołysała się w ręku.
Coś, czego nie spodziewałby się w najgorszych snach.
Porucznik Grodecki zerwał się z sofy, aż podskoczyli.
– Żaba, spokój! – powiedział kapitan.
Na szczęście nie szarpał się, nie krzyczał. Mierzyły
w niego dwie lufy karabinków; z bliska, bardzo bliska.
Nerwy, strach, Dąbrowski niemal czuł obrzydliwy,
mdlący, ostry smród potu, brudu i strachu tamtych
pięciu. Najgorsze, że taki stan ducha zabija rozsądek,
równowagę, powagę. W takim stanie nadzwyczaj trudno
myśleć, a bardzo łatwo pociągnąć za spust. Dlatego
rozłożył ręce na boki, chociaż przy pasie miał własny
pistolet.
Brona obejrzał się w tył, na chwilę stracił
zainteresowanie kapitanem. Podszedł do drzwi
prowadzących do sąsiedniego pokoju, szarpnął za
klamkę.
– Niech pan otworzy te drzwi! – wycharczał. –
Natychmiast! My do majora... Po rozkazy!
Odskakując w bok, kapitan szarpnął za kaburę; vis był
już w jego ręku, a Brona wahał się, rozdzierany
niepewnością. Niełatwo mu było – to prawie niemożliwe,
by zwykły chorąży strzelił do polskiego oficera!
Dąbrowski czuł to wszystko i nie miał własnych
niepewności. Wycelował i rąbnął z pistoletu prosto
w pierś Brony. Naciskając spust, usłyszał jednak suchy
trzask. Magazynek był pusty! Po cóż wpakował w kaprala
na dachu wszystkie osiem pocisków?!
I tak już został, bezbronny na wprost buntowników.
Przez całą długą chwilę.
Chwilę...
Brona nie strzelił, ujął oburącz broń, podniósł wyżej;
spięty, spocony, drżący, mierzył prosto w serce
Dąbrowskiego.
– Otwórzcie te cholerne drzwi! – krzyczał, potrząsając
głową. – Proszę!
Grodecki, jakby obudził się ze snu, zatoczył się w lewo
pomiędzy wymierzonymi w niego karabinami. Przekręcił
klucz, odstąpił. Brona wycofał się, opuścił broń, wpadł
bokiem do drugiego pokoju, nie spuszczając wzroku
z kapitana, potem zerknął na łóżko, na którym leżał
major, i oświetlił go wyraźnie latarką. Za nim wtargnęli
rozglądający się na wszystkie strony Linde i kapral
Jędrusiak.
– Panie majorze, jest pan wolny!
Sucharski nawet się nie poruszył. Zesztywniały, blady,
wpatrywał się w Bronę jak zahipnotyzowany. Może coś
mówił, usta poruszały się, ale spojrzenie pozostało puste.
– Uwolnijcie go! Uwolnijcie pana komendanta! –
rozkazał Brona.
Sam pierwszy rozpiął pas z lewej, krępujący rękę
komendanta, Linde zajął się nogami...
– Panie majorze, chorąży Brona melduje się po
rozkazy! Czy pomóc wstać?
– Komendancie! Komendancie nasz! – krzyczał Linde.
Na koniec potrząsnął Sucharskim, ale ten nic nie mówił,
nie ruszał się, nie wstawał. Bezwolny, nie był w stanie
dowodzić nawet swymi wybawicielami.
– Chorąży, oddajcie broń – powiedział spokojnie
Dąbrowski. – Sami widzicie, w jakim stanie jest
komendant. Nie męczcie go.
– Cośmy zrobili! – zajęczał młody strzelec. Karabin
niemal wypadł mu z rąk, które trzęsły się chyba bardziej
niż w czasie nalotu.
– Panie kapitanie, nie będziemy dłużej walczyć. Major
wydał mi rozkaz przygotowania kapitulacji, spalenia akt
personalnych. Więc wykonuję go. Nie może pan...
– Mogę wszystko. Oddajcie broń, to rozkaz.
– Pójdzie pan z nami do radiostacji, kapitanie. Nadamy
do Niemców komunikat, że Westerplatte się poddaje.
Wywiesimy białą flagę. I tyle. Powie pan, że pana zmusili.
– Dobrze wiesz, że nigdzie nie pójdę. I co, strzelisz mi
prosto w oczy, Brona? Zabijesz własnego oficera?
Właśnie przekraczasz granicę, za którą czeka cię sąd
polowy. Możesz się jeszcze wycofać.
Czarne oczko pistoletu zadygotało, ale kapitan mało
zwracał na nie uwagę, choć palec na spuście drżał
niedostrzegalnie.
– Ja nie chciałem! – zawołał najmłodszy
z buntowników, opuszczając karabin, aż kolba zadudniła
na deskach poszczerbionego parkietu. – Nie wiedziałem,
że tak...
Dąbrowski spoglądał na niego ni to z politowaniem, ni
to z pogardą.
– Napisze pan rozkaz, a ja go zaniosę do radiostacji.
– Nic podobnego. Dobrze o tym wiesz, Brona. Poddaj
się.
I wtedy chorąży obrócił się, skoczył za Grodeckiego,
lewą ręką uchwycił porucznika pod szyją, prawą
przystawił pistolet do skroni.
– Nie mam wyboru. Albo pan pójdzie, albo... coś zrobię
panu porucznikowi.
– Oszalałeś, Brona – mruknął Żaba. – Albo oddajesz
broń, albo jesteś trupem. Wstawię się za ciebie na sądzie
polowym. Kuba, nie zważaj na mnie, ja...
– Spokojnie, Żaba. Idę.
– Pan kapitan pierwszy!
– Ja tego nie chciałem! – jęknął piegowaty strzelec. –
Nie tak miało być, panie chorąży! Mieliśmy tylko uwolnić
majora.
– Zamknij się i na korytarz! – popędził go kolbą Linde.
– Proszę, nie zmuszajcie mnie do chamstwa!
Dąbrowski zrobił pierwszy krok do drzwi. Potem
drugi, trzeci. Linde i kapral mieli go na muszkach, szli
z obu stron, jakby eskortowali go przed pluton
egzekucyjny. Za nimi podążał Grodecki z pistoletem
Brony przystawionym do głowy. Szedł ponaglany, tak
szybko, że prawie wyprzedzał kapitana z jego lewej
strony.
Wyszli z szerokich drzwi, skręcili w lewo, do schodów.
Kapitan zwrócił się w stronę korytarza biegnącego w głąb
długiego skrzydła koszar, do świetlicy, pryszniców
i kancelarii szefa kompanii; poczuł, jak w plecy uwiera go
lufa mausera Lindego.
– Proszę pana kapitana, proszę schodzić pomału,
żadnych ruchów. Po co ja mam pana urazić... Po co?
– Milczeć. Nie poprawicie sytuacji, ględząc mi nad
uchem.
Zeszli do sutereny, potem z korytarzyka w lewo, do
radiostacji. Prowadził kapral Jędrusiak – pierwszy
otworzył drzwi przed kapitanem, wpuścił go do ciasnej
kabiny.
W środku paliła się żarówka, bo zapasowy agregat był
włączony, zresztą akumulatory jeszcze się nie
wyczerpały. Przy głównej radiostacji zasiadał tylko jeden
radiotelegrafista – postawny, szeroki w barach, ze
słuchawkami nałożonymi na krótko ogoloną głowę.
– Rasiński? – rzucił z tyłu Brona. – Przygotuj się do
nadawania. Pan kapitan powie, co i jak...
Siedzący na krześle poderwał gwałtownie głowę.
Dąbrowski zobaczył szeroką, ponurą gębę... Budera!
Plutonowy wyrwał rękę spod stołu. Rękę z pistoletem.
Rąbnął! Wystrzał omal nie urwał Dąbrowskiemu
głowy. Kapitan opadł w dół, obrócił się w lewo i chwycił,
właściwie zbił rękę Brony z pistoletem, z którego ten
mierzył w Grodeckiego.
Strzał! Kula zrykoszetowała od betonu, poszła gdzieś,
trzeba mieć nadzieję, że nie w radiostację! Z tyłu się
zakotłowało. Wystrzały, jeden, drugi, trzeci...
Buder poderwał się, zrywając słuchawki z głowy.
Chciał rzucić się do Brony, ale się spóźnił, bo kapitan
przyparł go już do muru, trzasnął głową w szczękę
i uderzył pięścią w kark, aż chorąży się zatrząsł.
Wypuścił broń, a wtedy Dąbrowski założył mu
zapaśniczego pojedynczego nelsona, blokując prawe
ramię i chwytając za kark.
– Bierz go! Plutonowy! – zakrzyknął, przesuwając
Bronę. – Uważaj na radio! Mamy tylko jedno!
Sam podniósł z podłogi pistolet chorążego i wyjrzał na
korytarz. Zobaczył plecy żołnierzy w postrzępionych,
brudnych mundurach, ich hełmy, pochylone sylwetki.
– Tam, tam pobiegli, na schody!
Przekroczył trupa kaprala Jędrusiaka. I dygocącego,
broczącego krwią pracownika cywilnego Tromskiego.
Reszta uciekła na schody, a wybawcy, w których
rozpoznawał żołnierzy z jedynki – skoczyli za nimi.
Trzask, błysk, klatka schodowa rozbrzmiała grzmotem
wystrzałów.
– Osłaniać nas! Strzelajcie w górę! Dwóch za mną!
Huk. Ktoś zwalił się, spadł po schodach. Dwa cienie
przemknęły wyżej. Dąbrowski pierwszy wypadł za nimi –
przesadzając po dwa, może po trzy stopnie, wskoczył na
wysoki parter, wtulił się w zakręt korytarza, wyciągnął
broń. Strzelił dwa razy tam, gdzie schronili się
uciekinierzy.
– Dalej! Za mną! Osłaniam was.
Jeden przez drugiego pędzili po schodach. Kapitan ze
strzelcem osłaniali ich, wodząc lufami po suficie.
Rozległy się strzały; huk prawie rozsadzał uszy, choć
wygłuszał się trochę przez dziury i szczeliny w ścianach.
Tamci usiłowali się bronić – chybiali, bili po stopniach.
Wreszcie po którymś strzale z góry dały się słyszeć krzyki
i jęki.
Z tyłu hurmem cisnęli się już pozostali żołnierze, ktoś
wołał na alarm, pojedyncze sylwetki biegały korytarzem
parteru.
– Na górę! Wszyscy razem! – zakrzyknął Dąbrowski.
Z visem w dłoni wpadł na wyższe piętro, osłaniany
przez pozostałych strzelców. Tu, na lewo, pod drabiną na
dach zobaczył klęczącego, rannego w rękę
Lawendowskiego, dygocącego młodego strzelca
i zasłaniającego się nieporadnie karabinem Lindego.
– Poddajcie się!
– Na nich! Żywcem brać!
Strzelcy z jedynki razem z pozostałymi żołnierzami
wpadli na górę. W jednej chwili wydarto buntownikom
broń, rzucono ich na ziemię, pasami skrępowano ręce
z tyłu.
Ranny Lawendowski wrzeszczał, dopóki nie zemdlał,
ale Dąbrowski nie miał litości.
– Przeszukać ich – powiedział. – Zabrać naboje,
ładownice, pasy i buty. Związanych wsadzić do
magazynu prowiantu. Ruszać się!
Rozkazy wypełniono szybko. Kiedy buntownicy
schodzili, eskortowani przez żołnierzy z jedynki,
w świetle lampek i latarek kapitan zobaczył spoconą,
szczęśliwą twarz Budera.
– Wiedziałem, że zdążę! – wydyszał plutonowy. –
Brona namawiał do buntu. Musiałem przyjść. Wziąłem
chłopaków... W ostatniej chwili.
– Buder, cholera jasna, omal nie rozwaliłeś radiostacji!
– Nie było gdzie się skryć.
– Co to za łomotanie?
– To szef. Chorąży Pełka. Zamknęli go, zdaje się,
w magazynie.
– Uwolnić – powiedział. – Postawcie wartę przed
pokojami dowodzenia. A potem... pomóżcie porucznikowi
Grodeckiemu.

Nowe koszary, magazyn prowiantu,


godzina 23.47
Sąd polowy był prosty jak obyczaje Dąbrowskiego.
Skazańców sądzili we trzech – kapitan, porucznik
Grodecki i kapitan Słaby. Nie wezwano Kręgielskiego,
który był na placówce, a cały proces trwał równo
piętnaście minut. Przesłuchano świadków, zarzuty były
proste i jasne jak słońce: złamanie rozkazów, otwarty
bunt przeciwko dowódcy, zagrożenie jego życia. Brona
bronił się zaciekle: „Ja tylko wykonywałem rozkazy!” –
krzyczał prawie, aż musieli go uciszyć Piotrowski z Pełką.
Najmłodszy strzelec, piegowaty Jakub Bójko, zupełnie się
rozkleił, trząsł i prosił o łaskę, Lawendowski był
spokojny, a Linde prosił o jednego papierosa za drugim.
Pozwalano na to, bo w końcu co jeszcze mu zostało?
– W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej – powiedział
kapitan, wstając znad stołu – za jawny bunt, złamanie
rozkazów i stworzenie zagrożenia dla reszty załogi
Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte
skazuję was na karę śmierci przez rozstrzelanie. Wyrok
zostanie wykonany natychmiast.
– Nie macie prawa! – krzyknął Brona. – Pan sam
odpowie za bunt! Nie uznaję wyroku, niech go podpisze
major Sucharski!
– Ja nic nie zrobiłem! – wystękał Bójko.
– I tak miałem dosyć – mruknął Lawendowski. – Dajcie
w końcu odpocząć.
– Czy ktoś ma coś do dodania? – zapytał kapitan.
Wtedy wystąpił Piotrowski.
– Panie kapitanie, znalazłem spis uprawnionych do
pobierania klucza do magazynu amunicyjnego, z którego
zniknęły medykamenty dla rannych. Oprócz mnie
i kapitana Słabego klucz miał do dyspozycji chorąży
Brona!
– Chorąży – zapytał zaraz Dąbrowski – czy wiecie coś
na temat zaginionego pudełka morfiny? To ważny lek dla
rannych. Czy wy go wzięliście?
– Nic już nie powiem! – załkał Brona. – Domagam się
uczciwego procesu. Nie pan, panie kapitanie, jest
komendantem. Proszę, żeby przesłuchał mnie major
Sucharski. Boże, co wy z nim zrobiliście?! Co mam
mówić? Wyjawię wszystko, i tak będzie czapa.
– Wnioskuję, żeby zawiesić wykonanie wyroku śmierci
na chorążym – odezwał się Słaby. – Morfina jest
niezbędna do znieczulenia ciężko rannych. Oni cierpią,
zwłaszcza porucznik Pająk. Wnioskuję o obniżenie kary
sierżantowi, jeśli zgodzi się wyjaśnić tę sprawę.
Dąbrowski siedział pochmurny. Oczy miał ukryte
w mroku pod daszkiem polowej rogatywki, mroczne
oblicze bez śladu żalu.
– Odrzucam wniosek pana kapitana Słabego –
powiedział spokojnie. – Bunt jest buntem i żadne
okoliczności nie są w stanie tego zmienić. Nie potrzebuję
takich ludzi za plecami obrońców składnicy.
– A pan, poruczniku Grodecki? – zapytał cicho Słaby.
– Popieram w pełni pana kapitana!
– Wyprowadzić! Chorąży Pełka odpowiada za
wykonanie wyroku.
Podniósł się krzyk, Bójko nagle osłabł, opadł na ziemię,
aż musieli go podtrzymać. Brona najpierw się szarpał,
potem uspokoił.
– Dajcie się chociaż pomodlić, chłopy! – jęknął.
– Będzie czas na różaniec i na paciorek. – Pełka
pokiwał głową. – Wyprowadzić.
Kiedy wychodzili z magazynu oświetlonego słabo
świeczkami i karbidową lampką, na chwilę skrzyżowały
się drogi kapitanów Słabego i Dąbrowskiego.
– Dwa razy dziś wygrałeś, Kuba – powiedział lekarz. –
Najpierw z majorem, słabym i ułomnym człowiekiem.
Teraz ze mną, pospolitym łapiduchem.
– Nie... nie mogłem inaczej – zająknął się Dąbrowski. –
Musi być przykład dla załogi, inaczej pojawią się
następni.
– Myślałem, że dobry dowódca raczej skłania
żołnierzy, żeby podążali za nim, a nie gna ich przed sobą.
– Źle myślałeś. Wracaj do rannych.
Dąbrowski skierował kroki na górę, do pokoju
podoficera, gdzie przy łącznicy czuwał kapral Grudzień.
– Łączcie z jedynką.
– Tajest!
Kapitan wziął słuchawkę, poczekał, aż zgłosi się
dyżurny.
– Tu kapitan Dąbrowski z koszar. Przekażcie
plutonowemu Buderowi, żeby... żeby zapomniał. Już on
będzie wiedział o czym.
– Żeby Pan Bóg dał zdrowia panu kapitanowi – usłyszał
w odpowiedzi głos plutonowego.

Lotnisko Roßlau w Saksonii-Anhalcie, trzy


godziny wcześniej

Ponaglani komendami i gwizdkami podoficerów,


wbiegali kolejno do podstawianych na płycie samolotów.
Szerokie, kanciaste junkersy Ju 52/3m czekały
z zapuszczonymi silnikami, podmuchy od wirujących
śmigieł kładły trawę obok pasów startowych, uderzały
w biegnących pionierów. Niski, warczący dźwięk
motorów potężniał nad niewielkim lotniskiem. Maszyny
ruszały zaraz, gdy tylko żołnierze szturmowej kompanii
saperów szkolnego batalionu z Roßlau zajmowali
wszystkie miejsca – bo kiedy kaprale i feldfeble
sprawdzili pasy żołnierzom, dawali znać pilotom.
Kołysząc się łagodnie, jechały na początek pasa, jeden za
drugim, zagarniając powietrze śmigłami wirującymi
niczym skrzydła małego wiatraka. Następnie zawracały
i na znaki dane latarką przez służbę naziemną
rozpoczynały start, stukając kołami na złączeniach płyt.
Podrywały się ciężko, nabierały wysokości i odlatywały
z miarowym rytmem trzech silników. Już nad lotniskiem
zataczały koła, formując grupy, wreszcie odlatywały na
północny wschód, w stronę frontu.
Trwało to kilka chwil. Wreszcie załadowano na pokład
ostatnie skrzynie z amunicją, torby sanitarne i nosze,
zatrzaśnięto drzwi. Junkers ruszył powoli, dostojnie, tam
gdzie wzywały go świetlne znaki obsługi lotniska.
Niebawem nabrał wysokości i dołączył do reszty eskadry.
Celem był odległy o siedemset kilometrów Królewiec nad
Bałtykiem, za linią frontu.
Rozdział V

Westerplatte jeszcze się


broni...

3 IX 1939, Westerplatte, nowe koszary, przed


świtem

K apitan Dąbrowski prawie nie spał tej nocy. Ledwo


zapadał w drzemkę, budzili go obserwatorzy
z koszar, zgłaszając nadejście Niemców. Nic jednak nie
było widać – strach dławił żołnierzy przycupniętych
w oknach jadalni w suterenie, skulonych przy
erkaemach, wpatrzonych w nocne cienie, podpowiadał
im nadejście wroga za każdym poruszeniem gałęzi,
szelestem wiatru, stosem liści i pniaków.
Dopiero po północy rozległo się kilka serii z kaemów,
którymi wartownie odpędzały patrole niemieckie. A już
nad ranem Dąbrowski usłyszał w płytkim śnie ostatnią
wymianę strzałów – kilka zlanych w jeden, a potem
pojedynczy, jak akord wieńczący dzieło. Przygryzł wargi
– padały obok elektrowni.
I wtedy odezwał się jeszcze jeden przytłumiony strzał.

Elektrownia, godzina 4.35


Wyprowadzili ich za elektrownię, w las, przy tylnej
ścianie garażu, gdzie nie było okien, lecz tylko drewniana
brama wjazdowa. Dali zapalić, każdemu po jednym.
Brona zaciągnął się, rozkruszył papierosa i wypuścił go
z nerwów.
– Ustawić się! Spuścić głowy. Kapralu, zawiążcie im
oczy – rozkazał Pełka.
Wezwany podoficer zakładał buntownikom opaski na
oczy. Wszystkim poza chorążym Broną.
– List wyślecie? Wyślecie? – dopominał się płaczliwie
Bójko.
– Jeśli przeżyjemy. Stój równo, nie ma co się drzeć.
Było siedzieć cicho parę godzin temu.
– Daj mu spokój – mruknął Pełka. – Baczność! Spocznij.
Gotuj broń!
– Prośba! – prawie krzyczał Brona. – Ostatnia. Jedyna,
bądźcie ludźmi.
Dygocącymi rękoma rozpiął kieszeń bluzy
mundurowej, wyszarpnął pogięte zdjęcie, wyciągnął
w stronę Pełki.
– Dajcie to kapitanowi. Ode mnie, proszę, to bardzo
ważne...
Chorąży nawet nie drgnął.
– Myślicie, że się wzruszy? Trzeba mnie było w łeb nie
walić, Brona. Szmaty nie zakładać. Trzeba było myśleć
tam, w magazynie!
– Majorowi powiedzcie, że byłem wierny. Do końca...
rozkazy. Rozkazy...
– Cel!
– Ta morfina – krzyczał zachrypniętym głosem Brona.
– To dla majora! Dla komendanta była...
Strzelcy unieśli karabiny, biorąc na muszkę
roztrzęsionych, obszarpanych buntowników. Brona
wypuścił z ust powietrze, wbrew zapowiedziom
przymknął oczy i zasłonił je rozdygotaną ręką. W bladym
świetle przedświtu cień śmierci padał już na jego twarz,
okrywał oczy...
– Ja nie chciałem – wystękał.
– Pal! – dał komendę Pełka.
Cztery strzały. Równo, jakby orzech zgryzł. Trzy ciała
na piasku, spływająca krew. Czwarte – Brony – miotało
się jak ryba wyrzucona na brzeg.
– Czekaj, pomogę ci, chłopie – wymamrotał Pełka.
Zbliżył się do chorążego, wyciągnął pistolet,
wymierzył, strzelił.
Cholera, drgnęła mu ręka. Trafiony zadygotał, rzucił
się w bok, zajęczał. Pełka zniżył broń...
Trach. Suchy i piękny grzmot visa. Koniec, wiekuisty
spokój.
Chorąży stał odwrócony, bo miał już dosyć.
– Panie plutonowy – powiedział do Mieczysława
Wróbla, który jako ogrodnik składnicy został
wyznaczony do mało chwalebnego zadania pochowania
ciał. – Proszę zakopać ich tutaj i zamaskować. A tamci
zastrzeleni?
– Pochowałem ich koło koszar – powiedział Wróbel. –
Tych zamaskujemy gałęziami, bo zaraz świt. Niemcy
będą strzelać. Niemcy, rozumie pan?! Nie swoi...
Chorąży pokiwał głową, a potem wyciągnął z kieszeni
złożony kilkakrotnie list Bójki. Strzelił zapalniczką,
trzymał palący się papier, póki nie sparzył mu palców.
Potem rzucił na zakrwawione ciała buntowników.
Patrzył, jak się dopalał, a potem już tylko żarzył
czerwonawo. Dąbrowski zapowiedział jasno: żadnych
śladów.
Kiedy podnosili ciało Brony, podjął z ziemi pogięte
zdjęcie, które leżało na zdeptanym piasku koło miejsca
egzekucji.

Nowe koszary, godzina 7.47

– Kapralu, proszę wziąć swoich ludzi z koszar i elkaem


Maxim, który wyda wam starszy ogniomistrz Piotrowski.
Obsadzicie stanowisko między wartownią numer cztery
a basenem amunicyjnym.
– Tak jest.
– Obawiam się – ciągnął Dąbrowski – że Niemcy
spróbują tam wysadzić desant. Basen amunicyjny jest
rozległy i trudno go pilnować, podobnie falochronu.
Proszę wykonać natychmiast.
– Odmeldowuję się.
Grabowski wyszedł, słychać było, jak zwołuje ludzi.
W tle jego głosu dał się słyszeć nagle narastający warkot
motorów. Zbliżał się.
– Samoloty! – krzyczał ktoś. – Alarm! Kryć się!
– Bombardować będą!
– Spokój, mordy w kubeł! – rozdarł się ktoś. – To tylko
jeden leci. Pewnie zwiadowczy.
– Może to nasz?!
– Angielski!
– Gdzie tam!
Podejrzenia co do narodowości lotnika rozwiały się
chwilę później, kiedy usłyszeli gwizd pocisków oraz serie
bijące w plac przed koszarami i budynek, walące po
betonowych, już i tak poszczerbionych ścianach, po
oknach zasłoniętych workami i kocami. Dąbrowski
obserwował przez szczelinę w oknie, jak ciężki heinkel
się oddala.
Nagle ktoś zastukał do pomieszczeń dowództwa.
– Wejść.
– Melduję się z prowiantem. – Wszedł Gawlicki,
objuczony chlebakiem i brezentową torbą na magazynki.
– Amunicja do działa już wyniesiona, zagrzebana w lesie.
Głęboko.
– Dziękuję. Proszę w takim razie zebrać swoich ludzi
i zająć z powrotem elektrownię. Pilnujcie jej, wystawcie
posterunki od strony basenu.
– Tak jest. Panie kapitanie...
– Słucham.
– Byłem w kasynie. Uratowałem coś dla pana. –
Gawlicki wyciągnął dwie butelki tokaju i kilka paczek
papierosów.
– Dziękuję, ale... – Dąbrowski odsunął na bok jedną
butelkę. – Wezmę tylko wino. Resztę przekażcie
podoficerowi dyżurnemu, niech rozdzieli między
wartownie, kiedy przyjdą łącznicy. Sprawiedliwie. –
Pogroził Gawlickiemu palcem.
– Tak jest. – Sierżant zgarnął do torby resztę paczek,
odmeldował się i wyszedł.
Dąbrowski sięgnął po butelkę. Szafki z kieliszkami
i zastawą do kawy były rozbite, z trudnością wygrzebał
fajansowy kubek z oderwanym uszkiem, rozejrzał się,
czy nikt nie widzi, po czym otworzył tokaj, wbijając
korek do butelki. Oficerowi tak nie przystawało, ale był
sam, godzinę temu odesłał Grodeckiego do sutereny, żeby
się chociaż przez chwilę przespał, straże stały za
drzwiami...
Nalał sobie wina i... tyle. Pił, nie wzniósłszy toastu, bo
i po co? Samemu do siebie? Ręce mu drżały jak wcześniej
Sucharskiemu, ale nie ze strachu. Od natłoku myśli, od
tego, że zamiast coś robić, siedział tu i walczył ze snem,
czekając na raporty placówek. Zrobił to, co zrobił, żeby
poświęcić się wojnie, obronie, a tymczasem nie działo się
nic, co odrywałoby go od myślenia.
I od wyrzutów sumienia.
Był gotów na atak Niemców, trwał, by go odeprzeć,
tymczasem żadne uderzenie nie nastąpiło. A dziwne, że
po nalocie, po którym obrona przestała prawie istnieć,
nie było szturmu!
Podniósł kubek, poszczerbiony jak los obrońców
Westerplatte, i wzniósł jedyny toast, na jaki mógł
pozwolić sobie w tej chwili.
Majorze, powiedział w myślach, dopilnuję, żeby to
wszystko zostało między nami.

Pancernik Schleswig-Holstein, mesa oficerska,


godzina 8.04

Spotkali się znowu w starej kabinie oficerskiej, ponurzy,


zmęczeni, chłostani surowym wzrokiem Ericha Raedera
oraz zimnym i szyderczym Führera, jakby pytającym: „Co
zrobiliście dla Wielkich Niemiec?”. Obaj panowie
oczywiście spoglądali na nich z portretów wiszących na
boazerii po obu stronach mesy. Lecz i bez ich obecności
atmosfera była wystarczająco nerwowa.
Tuż przed rozpoczęciem narady otwarły się drzwi
i stanął w nich ten, na którego wszyscy czekali jak na
zbawienie. Zobaczyli lśniące jak lustro oficerki, potem
zaprasowane spodnie, wreszcie... spokojne oblicze
starszego, dystyngowanego mężczyzny. Podpułkownik
Karl Henke wyglądał bardziej jak cichy i metodyczny
wykładowca szkoły wojskowej niż natarczywa i gniewna
blond bestia z SS. Dowódca Pierwszego Szkolnego
Batalionu Saperów i kompanii szturmowej był cichą
i nieostatnią nadzieją Grupy Eberhardta.
Zasalutował, uśmiechnął się i podszedł do stołu, gdzie
zgromadzili się już: komandor Kleikamp, generał major
Eberhardt, pułkownik Günther Krappe – dowódca 1.
Pułku Landespolizei z Gdańska, który miał dowodzić
kolejnym natarciem na Westerplatte, komandor
podporucznik von Davidson oraz porucznik Schug,
którego bojowy duch opadł i poległ na Westerplatte.
Nowy dowódca kompanii szturmowej był nerwowy,
jakby zaraz miał iść pod polskie kaemy.
– Panowie – zagaił Kleikamp – miło mi powitać naszego
nowego kolegę przybywającego z pomocą. – Wyciągnął
dłoń do Henkego. – Pomimo nalotu nie złamaliśmy
Westerplatte, które blokuje gdański port, a mojemu
okrętowi uniemożliwia wyjście na pełne morze
i wsparcie naszych wojsk w rejonie Gdyni i Helu.
– Z tego, co wiem, gauleiter Forster interweniuje
w Berlinie, żeby została nam udzielona pomoc – odezwał
się Eberhardt.
– Jestem jej częścią – powiedział Henke. – Choć
przypominam, że mój batalion pozostaje ciągle
w dyspozycji Grupy Armii Północ.
– Führer jest... niepokoi się, że nie możemy
odblokować Gdańska. Jeśli nie poradzimy sobie
z Westerplatte, wszystko skończy się jednym wielkim
blamażem. Kłopot w tym, czy mamy ryzykować kolejny
szturm, który wykrwawi nasze siły i przyniesie jeszcze
większe kłopoty, czy nękać Polaków ostrzałem, którego
rezultaty są... cóż, mierne. Bardzo mierne.
– Proszę, niech porucznik Schug zreferuje nam
sytuację – powiedział von Davidson.
– Panowie – głos dowódcy kompanii szturmowej był
zmęczony i słaby – pierwszego września ponieśliśmy
duże straty. Nie ukrywam, że kolejna klęska doprowadzi
kompanię do stanu, w którym nie będzie mogła być
użyta.
– Siły Landespolizei są gotowe was wesprzeć w każdej
chwili – powiedział Krappe. – I przejąć odpowiedzialność
za kolejne natarcie.
– Z całym szacunkiem, nigdy nie walczyliście
w umocnionym i trudnym terenie. Półwysep to nie
Poczta Polska, której broniło kilku... partyzantów
z karabinami w garści. Pozwólcie, panowie, niech
zaraportuję. Westerplatte to pozycja dobrze
ufortyfikowana przez przeciwnika i zręcznie broniona.
Największy kłopot i przyczyna strat to strzelcy
zamaskowani w koronach drzew i podstępna taktyka
Polaków. Pozwalają głęboko wnikać w teren, w las, aby
we właściwym momencie zamknąć nas w krzyżowym
ogniu broni maszynowej. Połowa moich sił nie nadaje się
do akcji. Ponowny atak przeprowadzony jak dwa
poprzednie nawet przy wsparciu kompanii saperów
skończy się porażką jak nasz pierwszego września. Tym
razem trzeba by uderzyć ze znacznie większej odległości
i większymi siłami niż te, którymi dysponują nasi
w Wisłoujściu.
– Gdzie dokładnie znajdują się stanowiska polskie?
Macie w ogóle jakieś informacje?
– Są tam liczne gniazda karabinów maszynowych
i budowle obronne, być może sieć podziemnych
korytarzy łączących bunkry. Tu, na mapie dostarczonej
nam przez wywiad, znajduje się schemat polskich
budowli obronnych, panie pułkowniku.
Henke opuścił głowę. Studiował mapę w ciszy
i skupieniu; nikt mu nie przeszkadzał.
– Być może ta mapa nie przedstawia całej prawdy –
podsumował. – Brakuje mi przede wszystkim kierunków
ognia i pól ostrzału poszczególnych stanowisk.
– Niemożliwe – zaprotestował generał Eberhardt. –
Organy SS zapewniały o jej stuprocentowej
autentyczności.
– Ach, organy SS. – Henke pokręcił głową. – Nie zawsze
można im wierzyć.
– Tę mapę zdobyła Abwehra – wtrącił von Davidson –
jeszcze zanim SS przejęło jej delegaturę w Gdańsku.
– Czy w takim razie ostrzeliwaliście zaznaczone na niej
obiekty?
– Niestety, bez rezultatu – przyznał Kleikamp.
– Ha, panowie moi mili, bo to wcale nie są obiekty
obronne. Śmiem twierdzić, że kierowaliście ogień
przeciwko zwykłym budynkom gospodarczym, podczas
gdy umocnione gniazda kaemów i działek są zupełnie
gdzie indziej.
– Niemożliwe – ponownie zaprotestował Eberhardt. –
Mapa zgadza się z częścią półwyspu, którą zajęliśmy,
oraz ze zdjęciami i innymi materiałami wywiadowczymi.
– Nie twierdzę, że mapa jest fałszywa, ale że źle ją
odczytywaliście. Być może bunkry są pod budynkami.
Tego nie wiemy na pewno. Idąc tutaj, pozwoliłem sobie
porozmawiać z żołnierzami z kompanii szturmowej
i dokonać rozpoznania terenu. Powiem tak: mamy do
czynienia z doskonale zaplanowaną linią obronną,
w której główną rolę odgrywają teren i krzyżujące się
strefy działania karabinów maszynowych. W dodatku
siedzi tam doborowa załoga forteczna ze zdecydowanym,
gotowym na wszystko dowódcą. To nie kurnik, tylko
małe Verdun.
– Jak w związku z tym widzi pan sprawę naszego
natarcia?
– Stwierdzam, że ciągle niewiele wiemy na temat
półwyspu. Na tej podstawie mogę oszacować, że nasze
siły: dwa bataliony Landespolizei, kompania szturmowa
saperów i kompania szturmowa marynarki oraz jeden
działon haubic, które właśnie przybyły, nie wystarczą do
zdobycia Westerplatte. Dlatego proponuję prowadzić
działania rozpoznawcze. Rozpoczniemy ostrzał
przeciwnika, będziemy nękać go pozorowanymi
natarciami, żeby zlokalizować wszystkie stanowiska
ogniowe. Natomiast do szturmu potrzebujemy ciężkich
moździerzy dwadzieścia jeden centymetrów,
samochodów pancernych i czołgów, a może pociągu
pancernego. Wtedy gwarantuję powodzenie. Jeśli nie
przystaniecie na mój plan, panowie, po prostu oddam się
z moim oddziałem do dyspozycji Grupy Armii Północ,
wspierając was oczywiście w miarę posiadanych sił
w oblężeniu.
– To nie plan, tylko ultimatum – skwitował Eberhardt.
– Dobrze, przyjmuję go, z ciężkim sercem – dodał,
uprzedzając protest Kleikampa. – Ataku dokonamy jutro,
czwartego września. Przez ten czas proszę przygotować
się do natarcia. Ja zaraz załatwię wsparcie pancerne.
Hermann – odwrócił się do adiutanta – łączcie mnie ze
sztabem Grupy Armii Północ, z generałem pułkownikiem
von Bockiem, a jeśli to niemożliwe, z szefem jego sztabu,
generałem von Salmuthem.
Drzwi otwarły się, wszedł łącznik z radiostacji,
zasalutował i podał Kleikampowi radiodepeszę.
Komandor otworzył ją, przeleciał wzrokiem krótki
komunikat i zmarszczył brwi.
– Panowie – powiedział z poszarzałym obliczem –
zaczęło się na dobre. Mam bardzo złe wiadomości.
Czytajcie sami, to już nie jest żadna tajemnica.

Westerplatte, nowe koszary, kabina


radiostacji, godzina 11.45

– W walce powietrznej nad Toruniem strąciliśmy


trzydzieści siedem samolotów nieprzyjacielskich.
Kawaleria nasza wdarła się zagonem do Prus
Wschodnich. Wczoraj trzydzieści samolotów
zbombardowało Berlin, wszyscy lotnicy powrócili do
swoich baz! – rozbrzmiewało w radiu. – Westerplatte
jeszcze się broni...
– Zawiadomcie kapitana Dąbrowskiego – powiedział
sierżant Rasiński do strzelca Czai. – Niech przekaże do
wszystkich placówek.
Strzelec zdjął słuchawki i wyszedł. Ledwie dotarł do
schodów, zobaczył żołnierzy, nasłuchujących odgłosów
z zewnątrz. Zatrzymał się przy nich – usłyszał ciężki,
niski brzęk.
– Biją dzwony w Nowym Porcie i w Gdańsku.
– A to?! Teraz słyszycie? Hajlują.
– Co to znaczy?
– Gdańszczanie witają swoje wojska. Wczoraj
wkroczyły. Zdobyły Pocztę, w całym Wolnym Mieście już
tylko my!
Nagle koszary zatrzęsły się od eksplozji. Skulili się
wszyscy, ale nie było słychać ani czuć żadnych
wybuchów.
– Schleswig wali w Gdynię – powiedział Gawlicki. –
Zdaje się, że na razie nas odpuścili.

Wartownia numer 2, godzina 12.11

Słońce wznosiło się coraz wyżej. Dzień był pogodny od


rana, po niebie płynęły leniwe, lekkie białe obłoki.
Gorąco. Jak na złość koniec lata był piękny. Betonowe,
naznaczone pęknięciami ściany grzały jak piec, duszny
pył wgryzał się w gardła, stale pokrywał szarym nalotem
hełmy, erkaemy, łóżka, skrzynki z amunicją.
Wodę mieli w manierkach, ale racjonowali ją
i rozdzielali po łyku. Wodociąg był w koszarach, jednak
woda ciurkała słabo, iść trzeba było pod ostrzałem,
uzupełniali ją więc w nocy.
Kapral Grudziński oblizał spieczone wargi. Opadał
z sił. Nic się nie chciało, nawet jeść. Starszy legionista
Zameryka wyciągnął ze skrzyni puszkę konserw
i suchary, ale nawet ich nie otworzył.
Nagle stuknęła klapka w łącznicy w komorze bojowej.
Strzelec Zmitrowicz zawołał dowódcę.
– Zgłasza się kapral Grudziński.
– Z tej strony kapitan Dąbrowski. Podaję komunikat
radiowy: naczelny wódz pozdrawia załogę Westerplatte
i wzywa do wytrwania na posterunku! Nasze wojska biją
się na granicach, samoloty zbombardowały Berlin.
Trzymajcie się, wysyłam wam trochę kawy!
Grudziński odłożył słuchawkę i powoli wszedł na górę
po żelaznych stopniach. Ogarnął wzrokiem wartownię.
– Wódz pozdrawia załogę Westerplatte i przysyła
kawę! Nasi bombardują Berlin!
– Huraaaa! – zakrzyknął ktoś. Zabrzmiało to jak jęk. –
Naczelny wódz? Sam Rydz-Śmigły?
– Nasz miejscowy wódz. Kapitan Dąbrowski.
– A kto ją przyniesie?
– Patrzę właśnie. – Grudziński stanął z karabinem przy
drzwiach wychodzących na stare koszary i plac
sportowy, uchylił je i wyjrzał.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, usłyszał chrzęst
piasku, kroki i wołanie.
– Hej! Otwórzcie!
Na schodki wpadł zdyszany szczupły żołnierz –
legionista Józef Michalik, mały, spokojny, grzeczny
i zwykle nieśmiały. Grudziński złapał go za ramię,
podtrzymał i wciągnął do środka.
– Przyniosłem kawy. – Michalik miał w ręku okopcony
czajnik. – Dajcie menażki.
Po kolei każdy brał naczynie i nalewał sobie po kilka
łyków zbożówki.
– Co ci się tak śpieszy?
– Mam rozkaz zaraz wracać – zameldował przejęty
legionista. – Pójdę jeszcze zanieść innym. Dawajcie
czajnik z powrotem!
Złapał rączkę, zważył w ręku, a kiedy Grudziński
otworzył mu drzwi, wyskoczył i pobiegł. Kapral widział,
jak leciał zakosami przez otwarty teren, przeskakując od
leja do leja, od zasłony do zasłony. Poczuł skurcz w sercu,
ale Niemcy nie strzelali.
A kiedy wypił pierwszy łyk gorzkiego, gorącego
napoju, zdumiał się.
– Prawdziwa! Nie zbożówka. Skąd oni ją wzięli?
– Z kasyna oficerskiego! Wiwat major Sucharski!
– Niech żyje!

Nowe koszary, pomieszczenia dowództwa,


godzina 14.14

Chorąży Pełka zameldował się u Dąbrowskiego z ciężkim


wdziękiem starego zupaka. Ten przyjął go zmęczonym
wzrokiem.
– Panie kapitanie, podsłuchy meldują odgłosy walki
z rejonu Orłowa. Pancernik prowadził tam ogień.
– Dziękuję, spocznij.
– Panie kapitanie, jest jeszcze jedno. – Pełka drgnął. –
Zanim rozstrzelaliśmy Bronę, on kazał to panu
przekazać. Nie powinienem tego brać, ale... Nie mogłem
odmówić, chociaż wcześniej dostałem od niego w łeb.
Podał kapitanowi pogięte zdjęcie. Przedstawiało dwoje
dzieci i kobietę, jednak jej oblicze nie wiadomo dlaczego
było zamalowane tuszem. Dąbrowski patrzył, patrzył,
wreszcie z pasją uderzył w stół.
– I co, ja mam wam jak młodemu rekrutowi powtarzać
to, co mówiłem?! – zagrzmiał. – Żadnych pamiątek!
Spalcie to!
– Tak jest. Tylko...
– Mówcie, nie mam czasu. Co znowu?
– Kiedy go rozstrzelaliśmy... znaczy wcześniej,
powiedział, że wziął morfinę, tę ze składziku, dla pana
majora. To tyle.
– No, ciekawe. Dziękuję. Odmaszerować na stanowisko.
Gdy drzwi zamknęły się za chorążym, Dąbrowski
zerwał się jak oparzony i wszedł do pokoju, w którym
leżał Sucharski. Major, ciągle związany, był blady, ale
oczy miał otwarte. Kapitan pochylił się nad nim, nic
jednak nie powiedział. Komendant nie widział go –
wzrok miał szklisty, oczy utkwione w sufit. Lekki oddech
unosił jego pierś. Dąbrowski chciał zapytać go o morfinę,
ale zrezygnował. Odwrócił się, odrzucając robaczywą
myśl, że mógłby kazać przeszukać rzeczy majora.
Wyszedł i zamknął drzwi na klucz, który włożył do
kieszeni śpiącego na sofie porucznika Grodeckiego. Nie
budził go.
Zabrał ze stołu zdjęcie, które zostawił szef kompanii,
pstryknął zapalniczką. Po chwili rozsypał popiół
z drżącej dłoni.
Dobrze, że nikt z załogi nie widział kapitana
Dąbrowskiego w tej chwili.

Nowe koszary, jadalnia w suterenie,


godzina 14.26

Dąbrowski zszedł na dół, do jadalni zamienionej w salę


chorych. Nie było ich tak wielu, jak można się było
spodziewać. Poza ciężko rannym porucznikiem Pająkiem,
który leżał z powrotem w sali, i starszym strzelcem
Dominiakiem zniesiono tutaj poszkodowanych z piątki
i Fortu: kaprala Szamlewskiego, plutonowego
Magdziarza, strzelca Kaczanowskiego, a także kilku
poranionych przez odłamki w koszarach. Kapitan Słaby
kończył bandażować nogę Szamlewskiego, zacisnął
opatrunek z wygotowanego płótna, zawiązał i podniósł
się, zmęczony, ale dziarski.
– Jak się czujecie, chłopcy? – zapytał niegłośno
Dąbrowski.
– Wszystko gra, panie kapitanie – odrzekli chórem
Szamlewski, Magdziarz i Kaczanowski.
– Nie dajcie się tutaj długo trzymać. Będziecie
potrzebni na... defiladę w Gdańsku! – Uśmiechnął się. –
Bić Niemców. Czekamy tylko, aż znowu podejdą pod
wartownie.
– Panie kapitanie, co się dzieje w kraju?
– Walki na granicy, w Gdyni i na Helu. Komunikaty
podają, że zniszczyliśmy sto czołgów wroga i trzydzieści
siedem samolotów przy stracie dwunastu własnych.
Nasze lotnictwo przeprowadziło wypad na Berlin i Prusy
Wschodnie. Największe walki na Śląsku, gdzie zniszczono
pociąg pancerny przeciwnika. Naczelny wódz i cały
naród pozdrawiają bohaterskich obrońców Westerplatte.
Dąbrowski pochylił się nad Pająkiem. Porucznik oczy
miał zaczerwienione, twarz ściągniętą bólem, ale był
przytomny.
– Jak tam, stary? Boli?
Leżący pokiwał wolno głową.
– Kapitan mnie poskładał. Żeby były narzędzia
i opatrunki, to jeszcze bym skakał! Poczekaj. – Pająk
uchwycił Dąbrowskiego za rękaw. – Czy to prawda, że
polskie wojska weszły do Gdańska?
– Słyszeliśmy strzały. – Dąbrowski westchnął. –
Przedzierają się. Leż i zdrowiej, a załapiesz się na paradę.
– Panie kapitanie – zawołał plutonowy Magdziarz –
gdzie nasze lotnictwo, żeby Szkopów uspokoiło,
a zwłaszcza przygasiło Schleswiga?
– Nie martwcie się. Nasi mają zapewne gdzie indziej
pełne ręce roboty. Na razie dajemy sobie radę! Żaden
Niemiec nie podejdzie pod koszary!
Wyprostował się i ruszył do korytarzyka, gdzie jak
wyrzut sumienia czekał na niego kapitan Słaby z torbą.
– Muszę zajrzeć do majora – powiedział. – Mam
nadzieję, że mi otworzycie?
– Oczywiście. Chodź.
Weszli na górę, mijając wartowników. Dąbrowski
rozglądał się za Grodeckim, ale nigdzie go nie było.
– Zaraz wróci Żaba z kluczem.
– Dobrze, w takim razie porozmawiamy.
– Pewnie nic miłego mi nie powiesz.
– Nie jestem od krytykowania. Nie moją rolą doradzać
w dowodzeniu – podniósł ręce lekarz – tylko czuwać nad
zdrowiem załogi. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
– Jestem oficerem, ślubowałem bronić Polski za
wszelką cenę. Co innego pozostaje, skoro wszystko
stracone? Chcesz mi wyrzucać to, co zrobiłem
z majorem? Posłuchaj, przez dwadzieścia lat
budowaliśmy dom, a teraz przychodzi Niemiec i zaczyna
go rozwalać. Możemy stać z boku; zaszyć się w mysiej
dziurze i patrzeć, jak walą się ściany, płonie dach. Czekać,
kiedy się do nas dobierze, bo na pewno w końcu to zrobi.
Nie kupimy sobie wiele czasu bezczynnością. Albo po
prostu możemy nie dać mu satysfakcji, że pozostanie
bezkarny. Nie wjedzie do nas jak do Czechów, do Austrii.
Pokażmy mu, że na polskiej ziemi nikt nie będzie witał go
podniesionymi rękoma. A chociaż zwycięży, to upuścimy
mu krwi. Nie będzie łatwo.
– Jako naczelny lekarz składnicy muszę cię uprzedzić,
jaka będzie cena dalszej obrony.
– Postanowiłem bronić się dalej nie dlatego, że
oszalałem, że chcę awansu, orderu czy artykułu
w gazecie, ale po prostu... nie widzę innej możliwości
jako Polak. Nie po to służyłem w podhalańczykach,
kończyłem Szkołę Podchorążych, Szkołę Strzelniczą,
byłem w Dwudziestym Dziewiątym Pułku w Kaliszu
i wreszcie trafiłem tutaj, żeby pójść grzecznie do niewoli
po paru godzinach walki!
– Poświęcając żołnierzy, żeby pokazać, że jesteś
twardy? I spełniłeś honorowy ślub.
– Chodź ze mną – kapitan szarpnął za ramię Słabego –
do sali chorych. Zapytamy ich wspólnie, czy mamy się
poddać. Czy boli ich tak bardzo, że mamy zaraz wywiesić
białą flagę. No chodź, przekonamy się!
– Przyszedłem tu do rannego majora, nie będę wracał
do tamtych.
– Boisz się ich słów, ich spojrzeń. Oni też nie widzą
innego wyjścia, tak samo jak ja. Nie oszukuj się, ty, ja, my
wszyscy nie możemy, nie jesteśmy w stanie żyć pod
Niemcem. Udusimy się w zniewolonym kraju. A Szwab
nie da nam spokoju, bo nas nienawidzi, bo kole go ta
nasza ojczyzna, taka biedna, taka spokojna, ale porządna.
Pytasz o cel obrony. Wiem, że cały czas masz to na
języku, więc odpowiadam.
Dąbrowski coraz mocniej zaciskał palce na ramieniu
kapitana Słabego.
– Wybieram walkę i śmierć zamiast poniżenia i hańby.
Ten wybór jest polski. Nie ma żadnego innego
uzasadnienia.
Drzwi odskoczyły, wpadł Grodecki, cały zdyszany,
rozpromieniony, rozpalony.
– Panowie! Właśnie złapaliśmy komunikat: Anglia
i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę! Stało się!
– Otwórz drzwi do majora – nakazał Dąbrowski. –
I chodźmy do centrali. Zadzwonić do placówek. Podać
wszystkim, co się dzieje!
Wyszli jeden za drugim, w pokoju podoficera wręcz
wyrywali sobie słuchawkę z rąk. Dąbrowski oddalił się
potem, zszedł do kabiny radiostacji, żeby potwierdzić
doniesienia Grodeckiego; wierzył mu przecież, ale chciał
to usłyszeć raz jeszcze. Sierżant Rasiński powitał go
z szarą i smutną twarzą. Kiedy wieść szła po koszarach,
przekazywana z ust do ust, kiedy żołnierze zrywali się,
podskakiwali, patrzyli baczniej, celowali lepiej, szef
radiostacji siedział skulony i zmęczony.
– Niemcy, panie kapitanie – powiedział. – Łapiemy ich
komunikaty o zajęciu Tczewa i Grudziądza. Na całej
granicy podają sukcesy. Radio Kraków zamilkło.
Dąbrowski wychodził z sutereny z obliczem tak
ponurym, jakby ukryte było w mroku. Potem na siłę
zaczął się uśmiechać.
A kiedy wrócił do pokojów dowodzenia, ktoś na niego
czekał. Szczupły, zmalały, wychudły mężczyzna
w mundurze polowym z dystynkcjami majora; bez
czapki, z lekką siwizną po bokach głowy.
Sucharski siedział w kącie i był cieniem samego siebie.
Unikał wzroku kapitana, nie mówił nic. Nie było zresztą
o czym rozmawiać.

Nowe koszary, pomieszczenia dowództwa,


przed godziną 18.00

– Zwracam panu wolność, panie majorze. – Kapitan Słaby


rozpinał pasy, odrzucał je pod ścianę, uwalniając
komendanta. Proszę wstać, dałem panu zastrzyk na
uspokojenie. To luminal. Sprawdzimy odruchy, taaak.
Postukał młoteczkiem w kolana majora i się
wyprostował.
– Dochodzi pan do siebie, ale zalecałbym nie
nadwyrężać się na razie. Niech pan jeszcze poleży,
a przede wszystkim coś zje. Mamy pyszne konserwy
i wodę ze studni artezyjskiej. Każę Lemkemu ugotować
dla pana trochę kawy. Dowodzenie przejął kapitan
Dąbrowski i daje sobie z tym radę.
Sucharski milczał, oczy miał puste, sam był jak
wypalony; mundur wisiał na nim niczym na wieszaku.
– Odmeldowuję się. – Słaby zagarnął narzędzia do
torby. – W razie czego jestem na dole. Będę zachodził do
pana.
Cisza. Niemcy nie strzelają. Sucharski został sam, bez
myśli, bez woli, bez serca. Jak wypalona, pusta powłoka.
Nie ma siły myśleć.
Długo trwało, zanim wstał, bez pasa, bez czapki.
Z ciężkim sercem otworzył drzwi do drugiego pokoju.
Nikogo tam nie było. Podszedł do drugich drzwi; droga
była jak męka krzyżowa. Wyszedł na korytarz, zobaczył
salutujących mu wartowników i skierował kroki na
piętro. Do pokoju komendanta.
Całe koszary rozbrzmiewały cichymi rozmowami.
Anglia i Francja! Wreszcie! – dochodziło do jego uszu. Nie
zwracał na to uwagi.
Otworzył przestrzelone, zacinające się drzwi, odszukał
swoje biurko i fotel; zanim usiadł, musiał strząsnąć
z niego okruchy szkła z rozbitych szyb. Nie wiedział, jak
długo siedział bez ruchu, zanim sięgnął do szuflady,
wysunął ją, włożył do niej rękę i odnalazł skrytkę,
a w niej tekturowe pudełko z pięcioma ampułkami
zapomnienia, które zostawił tu Brona. Znalazł
strzykawkę, gumę i pierwszy raz chyba zrozumiał, że
będzie musiał zrobić sobie zastrzyk sam.
Panie majorze, jest pan wolny!
Uwolnijcie go! Uwolnijcie pana komendanta!
Panie majorze, chorąży Brona melduje się po rozkazy!
Czy pomóc wstać?
Komendancie! Komendancie nasz!
Kto to wołał? Do diabła! Linde? Chyba on. A chorąży
Brona? Co się z nim stało?! Stał nad Sucharskim, kiedy
ten leżał po ataku. Nie zawahał się zbuntować, żeby go
ratować. Przyszedł do pokoju, włamał się, sprzeciwił się
Dąbrowskiemu dla dowódcy, który wyrwał go
z garnizonu w Bydgoszczy, z miejsca, gdzie zostawił
dzieci, wychowywane samotnie, bez żony; który rzucił go
na tę placówkę straceńców.
Sucharski zadygotał. Leżał bez czucia, kiedy Brona
krwawił. Milczał, kiedy tamten po niego przyszedł. Nie
zrobił nic, kiedy wyprowadzano go z pokoju razem
z innymi. Kapral Gębura... On też wykonał do końca
rozkaz komendanta. I co dalej?
Strzał.
I wtedy coś drgnęło w głowie majora. Słyszał ciągle
rozmowy Brony i innych, chociaż to było poprzedniej
nocy, łoskot kroków, trzask przeładowywanych
karabinów. Oni szykowali się do obrony, a on do snu. Oni
walczyli, a on leżał.
Nie tak miało być.
Był jak oczadziały, sztywny, nie myślał. Coś jednak
wyrywało go z tego stanu. Usłyszał piszczenie, jakiś
kształt przewinął się wokół jego nóg, poczuł, jak coś
mokrego liże go w rękę.
Eros! Jego pies. Przyszedł tutaj z sutereny – ostatni
wierny. Jedyny towarzysz w nieszczęściu. Major głaskał
go, przytulał i w tej prostej pieszczocie zaczynał czuć się
inny, lepszy, ludzki; wracało do niego życie.
– Chodź! – wyszeptał do zwierzaka. – Chodź, pomóż mi.
Zamknął pudełko, wsunął do lewej kieszeni.
Strzykawkę włożył do schowka w szufladzie.
Wstał i wrócił powoli do pokoju dowodzenia. Czekał na
Dąbrowskiego, choć nie miał mu nic do powiedzenia.

Pokoje dowództwa, około godziny 19.00

Zaczynało zmierzchać, kiedy Dąbrowski wezwał mata


Rygielskiego. Przyszedł zaraz w odświeżonym
marynarskim mundurze; był cały czas w pogotowiu.
– Benek, mamy kłopot – powitał go Dąbrowski. – Baran
nie zajął stanowiska w Forcie, więc musisz założyć swoje
w ruinach piątki, bo na twojej dawnej pozycji pewnie
siedzą już Niemcy. Cały czas wyczekuję na atak i boję się
o tamtą stronę naszej obrony.
– Panie kapitanie, jak ja zajmę stanowisko w tych
gruzach, to Niemcy opanują cały teren nad morzem. Chcę
mieć dawną załogę i to samo stanowisko.
– Benek – westchnął kapitan – próbuj szczęścia, ale to
niebezpieczne.
– Panie kapitanie, zejdę do piwnicy i powiem ludziom,
że pójdziemy do Fortu i jak tam będą Niemcy, to
wytłuczemy te szwabskie gnidy granatami!
– Dobrze. Idź.
– Panie kapitanie, mam tylko prośbę. Jakby co, jakbym
zginął... Proszę pamiętać o moim synu.
– W porządku, Benek. Masz moje słowo. Weź od
Piotrowskiego cekaem i dwa erkaemy, Szewczukowi każę
wysłać z wami dwóch telefonistów, żeby podciągnęli
kabel.
Rygielski zasalutował i się oddalił. Zszedł do piwnicy
jak do piekła, do smrodu potu, brudu i ran, między
strzelców czuwających przy oknach. Odnalazł swoich
ludzi – siedzieli przy wejściu do zbrojowni, palili
papierosy. Starszy legionista Zając, Blondynek i dwaj
dawni ludzie z placówki Szamlewskiego. Milczeli.
– Słuchajcie, synkowie – zagaił mat. – Musimy znowu
zająć Fort. Szukam ochotników.
Podnieśli ręce wszyscy. Blondynek też, ale potrząsnął
głową.
– Idę, ale po co w takim razie go opuszczaliśmy?
– Żebyś się pytał. Nie jesteś od myślenia – mruknął
Rygielski. – Bierz karabin.
Szybko pobrali swoje stare graty – dwa erkaemy, torby
z magazynkami, granaty. Z cięższej broni mat wybrał na
razie stary elkaem Maxim, gdyż nie chciał się objuczać
ciężkim karabinem maszynowym i podstawą. Ruszyli.
Telefoniści czekali na schodach do koszar. Dwóch.
Wpatrywali się w gwiazdy na wczesnowieczornym
niebie.
Po dusznym wnętrzu sutereny, pełnym jęków, smrodu
metalu, prochu i krwi, na zewnątrz poczuli się lekko,
swobodnie. Nie było zimno, od morza ciągnął lekki
powiew, ostatnia wieczorna bryza. Rygielski poprowadził
ich na północ, wzdłuż alejki biegnącej skrajem lasu, tutaj
jeszcze mało zmasakrowanego, osłaniającego ich
gałęziami. W ciszy przemknęli pod wartownię numer
cztery i okrzyknęli się hasłem stojącemu na czujce.
– Na tory. Teraz cisza i spokój. Idziemy pierwsi! –
rozkazał Rygielski.
Odnaleźli przerwę w zasiekach i ruszyli torem – biegł
w ciemnościach pomiędzy wałami otaczającymi ostatnie
z tej strony schrony amunicyjne a morzem; tym
rozfalowanym morzem, pełnym szumu i krzyku mew, do
którego dostęp kosztował Polskę daninę z ich własnej
krwi. Szli szybko i cicho, najpierw Rygielski, Blondynek
i Zając z erkaemem, za nimi dwaj pozostali z maximem,
na końcu telefoniści ciągnący przewód.
Minęli placówki Deika i Barana, przeszli między nimi
w ciemnościach jak duchy. Rygielski kazał się czołgać.
Nie było łatwo, na szczęście piasek nawiany z plaży
pokrywał kamienną podsypkę torowiska cienką warstwą.
Dotarli na wysokość zburzonej wartowni numer pięć
i zobaczyli przed sobą dwie linie nasypów, jak garby
otulających od strony lądu poszczerbione od strzałów
schrony amunicyjne.
Cisza. Nie było widać nieprzyjaciela. Nie było go
słychać, choć Rygielski przykładał co jakiś czas ucho do
ziemi. Nic, tylko szum morza, chłód, czasem
popiskiwanie mew.
Czołgali się dalej, ciężko objuczeni, ciągnąc za sobą
erkaemy, torby. Nagle coś zabłysło. Ogromna kula
jasności przemknęła po wybrzeżu od falochronu poprzez
schrony, oślepiając ich rtęciowym blaskiem, i poszła dalej
– słup światła z reflektora ledwie widocznego w zatoce
statku pomknął za Fort, w stronę dawnej placówki Wał
i lasku za murem składnicy.
Zamarli. Nic się jednak nie stało. Za daleko albo
Niemcy nie zauważyli tych kilku zlewających się
z torowiskiem sylwetek.
Ruszyli dalej. Widzieli już boczną ścianę Fortu –
betonową podkowę ze schodami prowadzącymi w górę
i w dół. Reflektor znów błysnął, przeleciał po wybrzeżu.
Tym razem jednak ich nie objął – byli schowani za
pierwszym nasypem od strony morza. Jeszcze kilka
kroków i...
Rygielski dał znać. Granaty. Sam odrzucił karabin na
plecy i złapał za nóż. Oderwał się od ziemi, ostatnie dwa,
może trzy metry szedł nisko schylony. Dopadł do
schodów, kryjąc się z boku, spojrzał w dół i...
Nic. Żadnych głosów, żadnych szmerów. Czekał długą
chwilę.
Dał znać pozostałym, żeby zaczekali. Droga w dół,
w ciemność, była jak zejście w odmęty. W środku
zobaczył blask – trochę światła wpadało przez strzelnice
obłożone workami z piaskiem. Rozglądał się, bo wzrok
już dawno przyzwyczaił się do ciemności. Pusto!
Wchodzili ostrożnie, po cichu. Elkaem na dół, erkaem
na górę. Drugi erkaem do rowu strzeleckiego
wykopanego wzdłuż plaży. Nic? Nic.
Blondynek pokazywał coś dalej, jakieś pięćdziesiąt
metrów od bunkra. Rygielski wpatrywał się i widział
rowy, prowizoryczne nasypy. Niemcy okopali się
dosłownie pod placówką, ale zabrakło im jaj, żeby
spenetrować opuszczony Fort. Siedzieli z wystawionymi
lufami karabinów niedaleko falochronu i stert siana
z trawy skoszonej na zboczach nasypów przy
magazynach.
Telefoniści podciągali linię, instalowali aparat.
– Łączcie z koszarami! Panie kapitanie – zameldował
po chwili – tu Rygielski. Dotarłem bez przeszkód, zająłem
placówkę. Fort odzyskany.

Nowe koszary, pokój podoficera dyżurnego,


godzina 20.21
Dąbrowski oddał słuchawkę Grudniowi i poczuł, że
zmęczenie zaczyna dawać mu się we znaki. Cały czas
spodziewał się ataku, albo nawet jakiegoś znaku, że
Niemcy próbują wykorzystać – chociaż poniewczasie –
efekty wczorajszego bombardowania. Nic się nie działo.
Czekał, sam nie wiedział ile, gdy nagle usłyszeli
pojedyncze strzały i długą serię od strony placówki
Łazienki, z zachodu.
– Łączcie z kapralem Chrulem.
– Tak jest.
– Tu koszary, kapitan Dąbrowski. Co się u was dzieje?
– Tu Łazienki, melduję, że Niemcy próbowali wypadu
i desantu od strony basenu amunicyjnego. Już się
wycofali. To pewnie tylko zwiad. Obserwujemy dalej.
– Dziękuję.
Dąbrowski oddał słuchawkę i nic już się nie odezwał.
Zaczynała się kolejna noc strachu i czuwania.

Pancernik Schleswig-Holstein, mostek


kapitański, dwie godziny wcześniej

– Panie kapitanie, depesza ze sztabu Grupy Armii Północ.


Komandor Kleikamp rozłożył papier, wpatrzył się
w tekst spisany przez radiotelegrafistę, po czym zmiął
depeszę w ręku.
Czekali. Szef sztabu generał major Hans von Salmuth
nadawał:
Na rozkaz Führera zrezygnować z wykonania operacji
na Westerplatte w dniu 4 września.
4 IX 1939, nowe koszary, godzina 6.46

Noc była spokojna poza krótką strzelaniną za


zrujnowanym kasynem podoficerskim. Niemcy wciąż
podchodzili pod placówki, ale już nie otwierali ognia.
Wycofywali się po nawiązaniu kontaktu, zwykle w ogóle
nie odpowiadając na wystrzały. Teraz wstawał kolejny
pogodny, słoneczny dzień, jak gdyby wcale nie było
wojny.
Trzasnęły drzwi na dole, rozległy się szybkie kroki po
schodach, a potem skrzypnięcie drzwi do pokojów
dowodzenia.
– Melduje się strzelec Żuk z placówki Przystań. Panie
kapitanie, czujki zauważyły nadpływające trałowce od
strony zatoki. Pięć okrętów, nie wiadomo, jaka bandera.
– Anglicy! – krzyknął ktoś. – Pewnie płyną na pomoc!
– Wreszcie. Koniec oblężenia!
I wtedy rozległ się świst. Pierwszy pocisk uderzył
w schrony amunicyjne gdzieś koło placówki Łazienki. Od
strony morza zerwał się huragan ognia. Wybuchy
zmieszały się z krzykiem dyżurnych, łoskotem butów,
rozkazami wydawanymi przez Dąbrowskiego: „Kryć się!
Nie wystawiać! Silny ostrzał”.
Niemcy bili od morza – niecelnie – po całym terenie
składnicy. W Fort, w las koło wartowni numer cztery,
znowu w Łazienki.
– Pod wał! – krzyczał sierżant Deik, zagarniając swoich
ludzi w ruiny schronu amunicyjnego numer pięć. –
Wkopywać się! Dawajcie saperki!
Mieli tylko dwie, ale z zaciekłością wbijali je w ziemię
wału otaczającego magazyn, rozgarniali świeżo
wykopaną dziurę rękami i nogami. Pociski raz szły górą,
to znowu Niemcy skracali ogień i trafiali w plażę,
w falochron, w tory. Wybuchy wyrzucały w górę całe
drzewa, połamane gałęzie i gejzery ziemi, jakby las we
wschodniej części Westerplatte był jeszcze za mało
okaleczony. Potem pociski zaczęły padać na schrony –
puste i nieobsadzone, ale widoczne dobrze zza nasypów
i wałów. Przebijały bez trudu ceglane ściany, grzęzły
w wałach, wybuchały, rozrzucając odłamki. Stary
amunicyjny schron numer jeden obrywał raz za razem,
aż dach rozlatywał się na strzępy, zapadały się ściany.
W końcu pociski przeniosły się dalej, na wartownie
numer jeden i dwa. Znowu dostała zrujnowana,
pokrzywiona willa oficerska, podobnie jak gruzy
wartowni numer pięć. A potem strzały zaczęły się
przesuwać na drugą stronę kanału, nad Nowy Port,
i z przytłumionym hukiem trafiły w wyniosły spichlerz
Anker. Ktoś musiał jednak zameldować Niemcom, że
rażą swoich, bo ogień skończył się tak nagle, jak się
zaczął.
Zapadła cisza, która Dąbrowskiemu, tkwiącemu
w koszarach przy zastawionym workami z piaskiem
oknie, wydała się złowieszcza, zapowiadająca atak. Ale
nic takiego nie nastąpiło. Nawet kiedy niespodziewanie
usłyszeli metaliczny, nieprzyjemny głos dział pancernika
z kanału, nic nie wybuchało. Wyjące groty śmierci
kalibru sto pięćdziesiąt milimetrów nie były
przeznaczone dla Westerplatte. Pociski szły górą
i uderzały gdzieś w okolice Witomina i Redłowa Górnego.
To był jedyny znak, że załoga składnicy nie walczy sama
na wybrzeżu.
Placówka mata Bartoszaka, godzina 9.45

Pociski padały blisko, zasypując kryjących się w rowie


ludzi gradem odłamków. Biły jednak za krótko, w lasek
koło ostatnich magazynów amunicyjnych, albo
przenosiły nad półwyspem aż do kanału portowego. Gdy
jeden wybuchł blisko plaży, mat Bartoszak poczuł nagle
bolesne ukąszenie w lewą rękę i lewą nogę. Ostrożnie
poruszył się, obrócił głowę, zobaczył zakrwawione pręgi,
jednak nic ponadto.
– Daj, założę opatrunek – powiedział strzelec Łomako,
ale Bartoszak odtrącił jego rękę. Ból tylko dodawał mu
wściekłości.
Obrócił się i chwycił erkaem, ściągnął z lufy kaptur
chroniący, by nie sypał się tam piasek, obrócił się na
stanowisko strzeleckie, przyłożył kolbę browninga do
ramienia. Od razu wziął na cel niski, wysmukły
niemiecki trałowiec, którego przednie działo błyskało
ogniem.
– Ja was... was...
Wypruł długą serię aż do samego końca magazynka,
mierząc w pokład, a przede wszystkim w miejsce za
armatą, tam gdzie pod przednim masztem błyszczały
pancerne szkła mostka kapitańskiego. Zmienił
magazynek i...
– Patrzcie! – zakrzyknął Łomako. – Zawracają!
Okręt zmieniał kurs, inne także przerywały ogień. Być
może któryś z pocisków załomotał o stalowy pancerz
kadłuba i Niemców zdjął strach?
Odpływali, a potem zrobili zwrot i ustawili się bokiem
do lądu.
Błysk – jeden, drugi, trzeci. Potem uderzenie pocisku,
świst pozostałych przelatujących nad Westerplatte.
– Dobrze przenoszą! – mruknął Bartoszak. – Niech
walą w swoich!
Torpedowce i trałowce strzelały raz za razem, niewiele
jednak krzywdy robiąc składnicy. Ich ogień kładł się na
Nowy Port, wybuchy wzburzyły spokojną wodę kanału.
Jakiś pocisk poleciał górą hen daleko, aż w stronę
Lauental.
– Mogą dalej walić! Dobrze im tak – powiedział
Bartoszak, przytrzymując bandaż na ranie, z której
sączyła się ciemna krew.

Placówka Fort, około godziny 10.00

– Niemcy! – zameldował Blondynek. – Na godzinie


pierwszej, koło falochronu!
– Z prawej, na trzeciej, koło kopy siana! – zakrzyknął
obserwator.
– Walcie! Krótkimi seriami! – rzucił Rygielski.
Oba erkaemy zabiły równym metalicznym łoskotem.
W ich miarowe, podniesione głosy wszedł zaraz elkaem
z dolnego bunkra. Pociski pruły powietrze, trafiały
w niewyraźne sylwetki, przebijając je, szarpiąc i... nie
mogąc sprawić, by znikły.
– Przerwać ogień, synkowie.
– Co się...
– Nie widzicie? – Rygielski pokręcił głową. – Wystawili
manekiny. Macają nasze stanowiska. Ot, znaleźli się
cwaniaczki.
Nowe koszary, pokoje dowodzenia,
godzina 11.04

– Panie kapitanie – zameldował sierżant Rasiński –


wolałem przyjść, nie mówić moim ludziom.
Przechwyciliśmy znowu komunikaty niemieckie. Nie są
dobre dla nas.
– Mówcie.
– Niemcy ogłaszają sukcesy w rejonie Różana i duże
postępy w natarciu z Prus i Pomorza po obu stronach
Wisły. Zawiadamiają o uderzeniu na Gniezno i Łódź oraz
o zacieśnieniu cęgów wokół Krakowa.
– Dziękuję. Zachowajcie to dla siebie.

Wisłoujście, pozycje niemieckie koło Mewiego


Szańca, godzina 10.14

W Wisłoujściu od samego rana panował zamęt, którego


nie zmniejszył nawet nieudany ostrzał torpedowców
i trałowców, rujnujący Neufahrwasser i dalsze dzielnice
Gdańska oraz zagrażający miastu. Podpułkownik Karl
Henke kręcił głową na widok tych zniszczeń i tylko dobre
niemieckie wychowanie powstrzymywało cisnące mu się
na usta przekleństwa, którymi bez wątpienia rzucałby
każdy doświadczony oficer artylerii. Ogień należało
prowadzić nie od morza na ląd, ale od strony lądu
w morze, bo Westerplatte było zbyt płaskie, aby pokryć je
celnie ogniem, nie wybijając przy tym okien w Nowym
Porcie, tak pracowicie utrzymywanych w czystości przez
niemieckie Frauen26.
Oderwał się od mapy i poszedł oglądać przyjazd
plutonu moździerzy SS, wytargowanego przez Grupę
Eberhardta w dowództwie Grupy Armii Północ.
Nadjeżdżały już od strony Gdańska z cichym
dudnieniem, pozostawiając smród spalin. Ogromne
odkryte półgąsienicowe Sd.Kfz.8 ciągnęły jednak stare,
dwudziestojednocentymetrowe moździerze Mörser 16 na
żelaznych, ogumowanych kołach. Były to po prostu
haubice z krótką, grubą, podniesioną wysoko lufą,
szeroką osłoną i bardzo długim łożem. Za nimi widać
było zwykłe ople blitz ciągnące lekkie, długolufowe
haubice polowe dziesięć i pół centymetra. Ruch był jak na
Langer Markt w Gdańsku, na pozycje bowiem
maszerowały także nowe posiłki policji z Gdańska oraz
złożony z marynarzy pluton techniczny ze Schleswiga.
Henke popatrzył na Westerplatte – placówkę ukrytą za
lasem połamanych, ogołoconych z gałęzi drzew; na
zarysy murów, ziemne nasypy i rowy, niemal już nie do
odróżnienia od dołów i wzniesień usypanych przez
pociski. To oblężenie miało być teraz przede wszystkim
próbą nerwów.

Nowe koszary, pomieszczenia dowodzenia,


przed godziną 19.00

Major Sucharski zebrał się w sobie dopiero po zmierzchu.


Najpierw odszukał swoją walizkę, którą ostatniego dnia
sierpnia przygotował dla niego ordynans Józek Kita.
Ostrożnie położył ją na łóżku, otworzył. Znalazł świeżą
bieliznę, wyciągnął szczotkę do ubrania, maszynkę Elka
i małe lusterko. Nie było wody, więc nieudolnie ogolił się
na sucho, co było przykre.
Na ile mógł, wygładził bluzę munduru, otrzepał ją,
przepasał się pasem. Te wszystkie proste, zwyczajne
czynności budziły w nim życie. Nie wykonywał ich od lat,
wyręczany przez ordynansów, a czasem, kiedy jeszcze
nie był na Westerplatte, przez służbę.
Pociągnął buty pastą Dobrolin, ciesząc się, że nikt nie
widzi, iż robi to sam. Ale... jak mógł inaczej? Ciągle tkwiły
w nim zaciętość, zaślepienie, upór. Nie miał chęci prosić
o pomoc kogokolwiek, wyznaczać na ordynansa albo
przekupywać papierosami, zwłaszcza teraz, kiedy
potrzebny był każdy żołnierz, a nawet pracujący
w składnicy rezerwista.
Do piersi przypiął srebrny krzyż Virtuti Militari i Krzyż
Walecznych. Sięgnął ręką do kabury, ale była pusta.
Dąbrowski i Grodecki zabrali mu pistolet. Cóż – myślał,
nakładając polową rogatywkę – jak cię widzą, tak będą
cię słuchać.
Chciał wyjść, ale drzwi stawiły opór. Po chwili stukania
w nie otworzył mu porucznik Grodecki. Major wyszedł,
nie odzywając się do adiutanta; był pewien, że tamten
poleci donieść o tym kapitanowi Dąbrowskiemu.

Placówka Przystań, godzina 19.14

Wieczór przyniósł ulgę. Zrobiło się chłodno, zachciało się


jeść. Po całym dniu pod palącym słońcem byli jak
zaczadzeni, kręciło im się w głowach. Ci, którzy mieli
chwilę przerwy, otwierali zimne konserwy, wykrawali
z nich nożem kawałki mięsnej galarety. Pożywienie
byłoby może i dobre, gdyby do picia mieli coś więcej niż
zimną wodę, po której przełknięciu między zębami
zgrzytały ziarenka piasku.
Kręgielski drgnął, kiedy z tyłu, od strony elektrowni,
trzasnęły strzały; jeden, drugi, trzeci. Cisza.
– Na stanowiska! – rozkazał. – Kierunek elektrownia,
wypatrywać.
Przycupnęli w rowie, łapiąc za karabiny, przygotowali
się do odparcia przeciwnika z kierunku, który nie był
brany pod uwagę – od tyłu. Usłyszeli trzask gałązek
między drzewami, tam gdzie porozwieszane były
potykacze.
– Cekaem na kierunek dwunasta! – rozkazał
podporucznik Kręgielski.
Kapral Stradomski oraz legionista Śniegulski sprawnie
obrócili kaem w drugą stronę. Teraz lejkowatą lufą
mierzył za okop, między drzewa mroczniejącego lasu.
– Kroki!
Coś szeleściło, stukało, jakby zbliżała się grupa ludzi.
Kręgielski chwycił granat obronny, zacisnął w ręku.
– Otworzyć ogień po wybuchu! – powiedział. – Czekać,
dopóki nie rzucę!
Zanurzył się w ciemną czeluść rowu dobiegowego,
zrobił kilka kroków, przycisnął się do ściany okopu.
Gałęzie znów zaszeleściły.
– Stój! Hasło! – krzyknął.
Zrobiło się cicho.
– Hasło! Kto idzie?!
Nikt nie odpowiedział.
– Hasło! Mów hasło!
Cisza. Podejrzane szelesty, trzask gałęzi.
Wyrwał zawleczkę, wziął szeroki zamach i rzucił –
prosto między drzewa.
I wtedy rozległ się rozpaczliwy okrzyk:
– Poznań! Poznaaań!
– Granat! Padnij! – ryknął Kręgielski. – Nie otwierać
ognia!
Wybuch wstrząsnął powietrzem, posypały się piach
i igliwie, ziemia zadrżała; na szczęście po czterech dniach
obrony byli już obyci z gorszym ostrzałem. Kręgielski,
który przed chwilą przysiadł, teraz wysunął głowę znad
krawędzi rowu. Zobaczył, jak zza drzew wypadają trzy
sylwetki w okrągłych hełmach, z karabinami.
– Panie poruczniku, to nasi! Blacharz i cała reszta...
Kręgielski wyprostował się, zacisnął dłonie w pięści.
– Skurwysyny! – rozdarł się, kiedy wskakiwali do rowu
dobiegowego. Od razu wtulili głowy w ramiona,
spodziewając się, i to słusznie, solidnej porcji osobistego
opeeru. – Fajfusy głupie! Kto was porodził, fajdanisy?!
Mało nie zginęliście, wy kompletni, absolutni idioci!
– Panie poruczniku, wplątaliśmy się w druty, w te
chole... no, te potykacze – wyjęczał starszy legionista
Paszkowski. – Nie słyszeliśmy, bo zmyliliśmy drogę,
dopiero jak pan porucznik granatem rzucił...
– No... żeby mi to było ostatni raz. – Kręgielski poprawił
hełm na głowie legionisty, klepnął go po ramieniu. – Na
stanowiska, kurwa mać. Biegiem! Panie Soból, proszę
przejąć dowodzenie. Kaem na kanał, obserwować. Ja
pójdę do koszar, zdam meldunek, bo tam będą myśleli, że
to desant. Mieliśmy rzucać granaty, gdyby Niemcy
przeleźli na tę stronę.
Poprawił pas i ruszył rowem między drzewa. Wyszedł
z niego w miejscu, gdzie nie powinni go dostrzec Niemcy.
Półwysep był tu dość szeroki, chociaż zaraz zaczynał się
basen amunicyjny, a las nie był tak zniszczony jak koło
bramy kolejowej.
Idąc, kilka razy wpadał do dziur po pociskach. Skręcił
w prawo, minął rozwalone stanowisko kaprala
Grabowskiego i przekrzywioną na bok, sterczącą żałośnie
prawosławną siedemdziesiątkęszóstkę. Przeszedł obok
willi podoficerskiej, najmniej chyba zniszczonej, i stanął
pod nowymi koszarami. Były podziurawione jak
rzeszoto. Obchodząc je, mijał ogromne kratery po
wybuchach bomb, częściowo wypełnione wodą. Wszedł
na górę po poszczerbionych schodach.
Nie ocalało ani jedno okno, wszędzie widział rozbite
krzesła, szafy, biurka, którymi zatykano szczeliny
i otwory okienne, żeby osłonić się przed wzrokiem
nieprzyjaciela. Gdy wszedł do sali rannych w suterenie,
zobaczył żołnierzy przytulonych do ścian, czuwających
przy prowizorycznych strzelnicach. Po podłodze walały
się odłamki betonu i pocisków. W słabym świetle
świeczek i karbidówek widział zmęczone, nieogolone
oblicza obrońców, którzy zrywali się i poruszali
nerwowo po każdym ruchu czy hałasie.
Kapitana Dąbrowskiego znalazł w pokoju podoficera,
przy centralce, i zameldował o wybuchu granatu
i pomyłce. Dąbrowski jakby się uśmiechał. Stał
w płaszczu zarzuconym na ramiona, szczuplejszy
i wyższy niż zwykle. Rysy mu się wyostrzyły, oczy były
w cieniu.
– Dobrze, że przyszedłeś, Mały – powiedział. – Jak na
placówce? Co u plutonowego Sobola? Nie dokucza mu
ręka, co ją zwichnął na ćwiczeniach?
– Cały i w jednym kawałku, tak samo kapral
Stradomski.
– Żołnierze? Maca, Paszkowski, Żuk, Kozak?
– Rokicki trochę draśnięty odłamkiem,
a Paszkowskiego mało nie rozerwałem własnym
granatem, przez jego wierutną głupotę. Poza tym wszyscy
zdrowi, jak na urodzinach u cioci.
– To dobrze. Przynajmniej z tej jednej strony mam
spokój.
– Przyszedłem osobiście, bo może dostałbym coś dla
chłopaków? Coś ciepłego na ząb? Podporucznikowi nie
odmówią tak łatwo jak legioniście.
– Zgłoś się do Pełki. Coś wykombinujemy. Nie gotujemy
od dwóch dni, bo Niemcy...
Rozmawiali w korytarzu, blisko schodów. Ktoś
przemykał bokiem, cichy i nieobecny duchem jak cień.
Kręgielski omal nie podskoczył. Major Sucharski!
Prześliznął się obok nich, wychodząc z sali chorych,
i skierował się prosto do wartowni numer sześć,
w suterenie; szybko, cicho, jak przyłapany na gorącym
uczynku...
– Słuchaj, Mały – mówił beznamiętnie Dąbrowski. –
Wszelkie meldunki będziesz przekazywał bezpośrednio
do mnie, rozumiesz?
– Rozkaz rozkazem, ale rozumieć to nie rozumiem.
– Nie szkodzi. Taki jest twój obowiązek.
Kapitan ujął porucznika pod ramię, potem uściskał go
i wypuścił.
– Trzymaj się, Mały, sytuacja jest bardzo ciężka. Wracaj
już. – Dąbrowski zacisnął zęby, sapnął nosem i podał rękę
na pożegnanie.
Kręgielski o nic nie pytał. Ruszył z powrotem, ale
zatrzymał go jeszcze na chwilę murarz Karol
Szwedkowski, który wcisnął mu biały, poszczerbiony
dzbanek z ciepłą herbatą z cytryną i płócienne
zawiniątko – cztery kawałki chleba ze smalcem.
Rarytasy. Dla chłopaków z Przystani.

Nowe koszary, suterena, godzina 20.25

Sucharski zszedł na dół jak do piekła. Dawna jadalnia


pełna była żołnierzy i rannych – z powodu braku miejsc
poukładanych gdzie się dało, oświetlanych migotliwym
blaskiem świeczek. Wszyscy leżeli lub na wpół siedzieli,
krwawi, bezsilni, czekający na opatrunki jak bezradne
kukły. Z ran, potu, brudu, smrodu smarów i broni
powstawał zaduch, od którego żołądek uciekał przez
gardło, a nogi się uginały.
Zobaczył porucznika Pająka; na jego podbrzuszu
widniały zwykłe nożyczki zaciśnięte na zwojach bandaży
i opatrunków. Ranny wyglądał jak trup.
Pośród tych strupów, zakrzepów, ran i krwi tkwił
blady, zarośnięty kapitan Słaby, pan i władca tego
okropnego miejsca, jak latarnik przeprowadzający dusze
na drugą stronę otchłani. Spojrzał na majora, który
w płaszczu i lśniących butach znowu kompletnie nie
pasował do sytuacji.
– Wybaczy pan major, że nie zapytam o samopoczucie
– mruknął lekarz – ale tu leżą gorsi od pana. Proszę
uważać, gajerek i meszty się panu pobrudzą. Niech pan
lepiej stanie pod ścianą.
Sucharski milczał, chudy, posiwiały. Wreszcie powoli
wsunął dłoń w kieszeń, wyciągnął tekturowe
opakowanie, w którym pozostało pięć szklanych fiolek
zapomnienia, i podał je Słabemu.
Trudno opisać, ile wysiłku kosztowało Sucharskiego
oddanie czegoś tak drogiego, bezcennego wręcz, tak
potrzebnego do dalszego życia. A jednak! Przemógł się.
Eros mu pomógł. Kochane psisko. Nie brał go tu, zostawił
na górze, ale ciągle czuł jego bliskość.
Lekarz przyjął dar ze zdumieniem. W jego oczach było
oskarżenie, nic jednak nie powiedział.
– Proszę... kontynuować opiekę – odezwał się
Sucharski, po czym odwrócił się do przechodzącego
Piotrowskiego. – Starszy ogniomistrzu!
– Tak jest, panie majorze.
– Jak tam w ogóle?
– Ciężko, panie majorze.
– Jak długo jeszcze wytrzymacie?
– Ile pan każe, panie majorze!
– Dobrze. W garażu znajdziecie skrzynkę zamkniętą na
klucz. To moje osobiste zapasy na wojnę. Zanieście to
chorążemu Pełce, niech porozdziela ludziom, którzy się
do niego zgłoszą.
– Tak jest!
Sucharski szedł dalej, zobojętniały na wszystko. Minął
Dąbrowskiego rozmawiającego z Kręgielskim i dotarł do
końca korytarza, do żelaznych drzwi prowadzących do
wartowni numer sześć. Zastukał, otworzyły się.
Zasalutował mu kapral Łuczyński. Pozostali żołnierze
byli na stanowiskach.
– Co u was?
– Wszystko gra, panie majorze. Pozostajemy na
obserwacji przedpola.
– Powiedzcie, ale szczerze, jak zapatrujecie się na
kapitulację? Gdyby trzeba było, rozumiecie...
– Panie majorze, jestem podoficerem i wykonam
rozkaz dowódcy. Tu nie mam nic więcej do powiedzenia.
Sucharski wycofał się bez słowa. Szybko, prawie
biegiem, wszedł na schody, bo błysnęła mu myśl, że
mógłby spotkać się oko w oko z Dąbrowskim. Przed
drzwiami do pokoju dowodzenia ktoś mu zasalutował.
Kapral Chrul, dowódca Łazienek.
– Panie majorze, melduję się z raportem!
– Złóżcie go kapitanowi. A jaki u was nastrój? Ilu
zabiliście Niemców?
– Kilku ich było, odparliśmy wypad do basenu
amunicyjnego. Niemcy wrócą, jak im głód dokuczy.
Zgłaszam się po zaopatrzenie, bo nic już u nas nie ma.
– Widzę, że jesteście zmęczeni. Nic, niedługo to
wszystko się skończy. Dobrze, że trafiliście na mnie.
Macie tu do podziału. – Wyciągnął paczkę egipskich. –
Zgłoście się też do szefa, powiedzcie, że ja przysłałem
i żeby dał wam z mojego zapasu herbatę i suchary.
– Tak jest!
– Panie majorze, prosimy z nami na stronę!
Dąbrowski i Grodecki wyrośli jak spod ziemi. Stali niby
dwa słupy, blokując dalszą drogę, pozostawiając tylko
przejście do pokojów dowodzenia. Kapitan ujął
Sucharskiego pod rękę, wciągnął niemal siłą. Grodecki
zamknął drzwi na klucz.
– Heniek, jeszcze raz pokażesz się wśród szeregowych,
to cię zamknę! – wybuchnął Dąbrowski. – Do cholery,
opanuj się, ludzie na ciebie patrzą.
– Kuba, ja już nie mogę, już nie mogę... – wystękał
Sucharski.
Grodecki dotknął palcem Virtuti Militari na piersi
majora, jakby chciał dźgnąć order i przebić, a może po
prostu – zerwać?!
– Panie majorze, a ten krzyż do niczego już nie
zobowiązuje?!
– Jak długo jeszcze chcesz trwać? – zapytał
Dąbrowskiego Sucharski. – Obsady bojowe koszar,
wartowni, placówek walczą bez luzowania. Bez ciepłego
jedzenia i snu.
– Jak długo się da! Dla Polski. Połóż się. Poruczniku,
wezwijcie kapitana Słabego! Natychmiast.
Kiedy wszedł lekarz, Grodecki od razu otworzył drzwi
do sąsiedniego pokoju. Słaby pokiwał głową, jakby
wiedział, co się stało.
– Panie majorze, dam zastrzyk na uspokojenie.
– Heniek, słyszysz, do jasnej i ciężkiej cholery?! –
wypalił Dąbrowski. – Dość tego łażenia. Nie każ...
Sucharski posłuchał. Usiadł na łóżku, podwinął rękaw
bluzy i koszuli. Był słaby i bezwolny, był wykończony,
lecz ciągle szukał wyjścia z tej okropnej sytuacji.
A kiedy poszedł spać, Dąbrowski zszedł do wartowni
numer sześć, przyjął raport od kaprala Łuczyńskiego
i zacisnął pięści.
– Czy wy mówiliście z majorem o poddaniu się? –
zapytał. – Myślicie w ogóle o tym?
– Co takiego? – zdziwił się Łuczyński. – Panie kapitanie,
mamy co jeść, mamy co pić.
– A najważniejsze – dorzucił kapral Chrzan, wbijający
pociski w taśmę do kaemu – mamy naboje. Po jednym dla
każdego Szwaba!

5 IX 1939, Westerplatte, wartownia numer 1,


godzina 9.01

Wstał nowy dzień, pochmurny, po nocy, w której co


chwila odzywały się pojedyncze strzały patroli
i wartowni. Wiał lekki wiatr od morza, dymy i pyły
opadły.
I wtedy uderzyły pociski. Tym razem przemówiła
artyleria z Wisłoujścia – dalekosiężne haubice kalibru sto
pięć milimetrów. Od razu zaczęły bić celnie i okrutnie
boleśnie. Wcześniej, ze Schleswiga, z torpedowców
z zatoki, z małych działek ustawionych między domami
w Nowym Porcie, pociski trafiały w gałęzie drzew, waliły
płasko, często koziołkowały albo nie rozrywały się na
piasku i w ziemi, teraz zaś waliły prosto z nieba, wbijając
się głęboko i wyrzucając w powietrze słupy ziemi i pyłu.
Gwizdy, eksplozje, tąpnięcia – to wszystko było już nie do
zniesienia. Okropna rzecz siedzieć pod ostrzałem, na
który nie można odpowiedzieć; w zwykłej walce strzela
się do przeciwnika, nawet nie widząc go, ale czując. Tu
można tylko siedzieć, czekać, wtulać głowę w ramiona,
słuchać świstów i zgadywać: przeniesie czy trafi.
Wartownia numer jeden trzęsła się od wystrzałów.
Broń i granaty leżały na podłodze, walały się po stołach,
po żołnierskich łóżkach. Z góry, z sufitu i ze ścian, sypał
się pył. Żołnierze trwali przy strzelnicach, wypatrując
wroga, potem, po wystrzałach, skulili się na podłodze,
część z nich Gryczman wysłał na dół. Buder został, dając
przykład, choć musiał przytrzymywać hełm na głowie.
Był wyczerpany brakiem snu i głodem, ale o jedzeniu
nikt nawet nie myślał. Okrutny, podstępny ból
przeszywał mu czaszkę, od huku, niewyspania,
wypalonych papierosów, smrodu rozgrzanego żelaza
i prochu. Każdy kolejny wybuch wstrząsał nim
podwójnie – i nic nie mógł zrobić, tylko modlić się
o chwilę przerwy. Co jakiś czas zapalał papierosa, to
uspokajało; palili wszyscy – nawet ci, którzy w czasie
pokoju ulegali głupiej propagandzie lekarskich gazetek,
teraz kopcili jak stare kominy.

Wartownia numer 2, godzina 9.18

Dwójka była już w centrum ostrzału. Pociski waliły tuż


obok, aż trzęsły się ściany; podłoga falowała tak jak trzy
dni wcześniej, kiedy koszary stały się celem nalotu. Trzy
dni? Dla nich to wszystko było jednym niekończącym się
dniem walki. Strzały, krzyki, wybuchy, co jakiś czas
przerwy, w których wypatrywali wroga przez strzelnice
i okna. Pić nie było co, każdy miał gorączkę, siedzieli
brudni, śmierdzący, nieogoleni. Były suchary i konserwy,
ale nikt nie miał siły jeść.
Nagle pocisk uderzył gdzieś w ścianę, rąbnął tak, że na
chwilę zrobiło się ciemno. Podmuch wyrzucił worki ze
wschodnich okien, zdmuchnął je na podłogę razem
z erkaemem. Podniosły się krzyki, jęki, kapral Grudziński
zobaczył bryzgi krwi na ścianach.
– Dostałem! – krzyczał starszy legionista Zameryka. –
Dorwali mnieeee!
– Też jestem ranny – jęknął strzelec Zmitrowicz. –
A przecie nie drę gęby!
– Baba! – warknął Barański. – Dajcie mi opatrunek,
pomóżcie rozerwać.
– Co jest?
– Nic nie będzie! Krew leci – przekrzykiwał Barański
wybuchy pocisków. – Pomóżcie Janowi...
– Kaem rozerwany! – darł się ktoś z dołu. – Z czopem
wyrwało!
I nagle wartownia podskoczyła. Huk poraził ich jak
piorun, zapadła ciemność. Świat zgasł w jednym krótkim
rozbłysku, a tuman wyrzuconej ziemi przesłonił świat.

Placówka Przystań, godzina 10.22

Pozycje podporucznika Kręgielskiego dosięgnęli dopiero


pod koniec ostrzału, przenosząc ogień od jednego krańca
do końca półwyspu. Pociski rąbnęły – jeden w las, drugi
w brzeg kanału portowego. Wreszcie trzeci, prawie
w sam rów strzelecki na lewym skrzydle, blisko dwójki
i starego schronu amunicyjnego. Rozerwał się, zasypując
ich piachem i odłamkami.
Kręgielski zdołał osłonić oczy ręką, podmuch rzucił go
w tył, na szczęście na miękką ścianę rowu. Zerwał się
zaraz, zobaczył zdemolowane stanowisko, rozwalony,
wyrwany z podstawy kaem. Krew i bezwładne ciała –
jeden żołnierz zakrwawiony, oparty o zbocze rowu,
podrygujący w konwulsjach z ustami otwartymi do
krzyku i lewym barkiem zlanym krwią, dziwnie
wygiętym, drugi – Paszkowski. Nie krzyczał, podciągał
nogę, jakby bał się spojrzeć, czy jest cała, dygotał ledwie
żywy.
– Cała! Tylko w piętę! – ryknął Kręgielski.
– Chwała Bogu!
– Panie poruczniku, kaemiści wieją – krzyczał
Stradomski.
Kręgielski obrócił się i zobaczył, jak dwóch strzelców
z obsługi środkowego karabinu – karabinowy
i celowniczy – obracają się zgięci, następnie lecą do rowu
dobiegowego, zatrzymując się co chwila i oglądając na
niebo.
Na szczęście nie mogli biec bez przerwy, bo trwał
ostrzał, pociski leciały z nieba, rozrywały się w lesie,
łamiąc gałęzie, wyrzucając ściółkę i kawałki gorącego,
płonącego drewna. Więc dopadł ich, chwytając za
pistolet. Gdy pierwszy chciał biec dalej, Kręgielski złapał
go za pas z tyłu, szarpnął i zwalił na dno okopu.
– Kurwi synowie! – zakrzyknął. – Ani kroku dalej! Bo
wam głupie łby przestrzelę!
– Kiedy strzelaaają! Panie poruczniku!
– Cicho, kurwa. Ja tu stoję i co? I, kurwa, nic!
Już nie panikowali, leżeli tylko roztrzęsieni. Kręgielski
stał nad nimi, ryzykując, że dostanie odłamkiem.
Armatni ogień słabł, coraz rzadsze robiły się stęknięcia
wybuchów. Pył, kurz i opary opadały, odsłaniając świat
przemeblowany przez pociski: leje, wykroty, zwalone
drzewa, płonące zarośla.
– Panie poruczniku, mamy dwóch rannych –
przypominał Stradomski. – Paszkowski w nogę,
Śniegulski w ramię i w głowę.
Kręgielski odwrócił się do kaemistów.
– Skoro chcieliście wiać, to weźcie rannych
i odprowadźcie do koszar. A jak już tam będziecie, to
obejrzyjcie sobie dobrze izbę chorych.

Nowe koszary, godzina 10.28

Przez odsunięte pancerne płyty w południowej strzelnicy


wartowni numer sześć w koszarach obserwowali ostrzał
wartowni jeden i dwa. Pociski rwały się tuż obok
betonowych budyneczków, wznosząc tumany pyłu,
wyrzucając w górę odłamki i kawałki betonu. Porucznik
Grodecki wstrzymywał oddech, kapral Łuczyński bladł,
a Dąbrowski milczał.
Nagle na ich oczach dwójka dostała uderzenie tak
mocne, że w jednej sekundzie całą wartownię zakryły
pył, kurz i kłęby dymów. Grodecki skulił się, pokręcił
głową. Strach szarpał żołądkiem, ale porucznik nie
pokazywał tego.
– Po nich – wyrzucił z siebie.
– Czekajcie – mruknął Dąbrowski.
Patrzyli, zaciskając pięści. Tuman opadał z wolna,
ukazując najpierw zbocza starego pruskiego schronu
amunicyjnego, a potem zaraz obok...
Nagle szarobrązowe kłęby rozwiały się do reszty
i obniżyły. Wartownia stała! Poszczerbiona, załamana,
jak gdyby pęknięta na pół, kompletnie przysypana
gruzem i ziemią.
– Żyją?
– Żyją! – mruknął Dąbrowski. – Twarde moje chłopaki.
Na potwierdzenie tych słów we wschodniej ścianie
wartowni zabłysnął ognik wystrzału, z ledwie słyszalnym
na tle eksplozji stukotem odezwał się tam erkaem.
– Chyba wszyscy cali.
– Ostrzał się kończy.
Stuknięcia i uderzenia pocisków – jak mówili
żołnierze: min – stawały się coraz rzadsze. Ogień
zamierał, jakby Niemcom zabrakło amunicji.
– Gotowość do odparcia ataku!
Dąbrowski odwrócił się i wyszedł, chociaż ciągle
słyszeli i czuli chybotliwe drgania wybuchów. Wszedł na
schody, minął wartowników skulonych przy oknach,
otrzepujących się z gruzu i pyłu. Wszedł do pokojów
dowodzenia, gdzie panował kompletny chaos. Wybuchy
zrzuciły z okien worki z piaskiem, odłamki rozwaliły stół,
biurko, połamały sprzęty, szafy.
– Wołajcie chorążego Szewczuka! – krzyknął.
Dowódca oddziału technicznego prawie biegł z dołu na
głos kapitana.
– Przenieście centralę na dół! – rozkazał Dąbrowski. –
Od teraz stanowisko dowodzenia mieści się w wartowni
numer sześć. Znieście tam jakieś krzesła i sienniki, jak się
da. Nie możemy z każdym ostrzałem latać na dół i tracić
łączności. Od razu połączcie z dwójką. Jeśli kabel
zerwany, naprawcie!
Schodził w dół, kiedy naprzeciwko wybiegł Rasiński.
Za nim wsunął się chorąży Pełka.
– Panie kapitanie, złapaliśmy nasze komunikaty.
Francuzi przełamali Linię Zygfryda w siedmiu punktach.
Dąbrowski uśmiechnął się ironicznie. Nie wierzył.
– Przekażcie to dalej! Panie Grudzień, jak przeniosą
centralę, podajcie to do wartowni!
– Panie kapitanie – zameldował chorąży Pełka –
zgłaszam naruszenie regulaminu. Poważne. Nasi
w suterenie, cywile znaczy, panikują. Tak samo paru lżej
rannych. Chcą iść do lasu, mówią, że tam bezpieczniej.
Kula w łeb!
Dąbrowski tego nie powiedział, ale tak właśnie
pomyślał Pełka. Kapitan przymknął oczy.
– Znajdźcie dwóch ludzi i wyprowadźcie ich z koszar –
mruknął. – Do starego magazynu amunicyjnego koło
dwójki. To blisko Niemców, ale będą bezpieczni,
przestaną panikować, straszyć innych. Zamknąć ich, żeby
nie wyłazili, dać im wody i konserw. Wykonać!
– Tak jest!
Dąbrowski zszedł na dół, chciał iść do wartowni, ale
usłyszał krzyki i jęki z jadalni. Na chwilę wszedł tam
i zamarł.
W sali było ciemno, duszno, śmierdziało krwią
i zgnilizną. Podłoga drżała – pociski waliły teraz
w Przystań i rejon basenu amunicyjnego. Przy oknach
kulili się otępiali strzelcy, jeden modlił się, złożywszy
dłonie. Z góry sypały się tynk i kurz. Ranni leżeli na
siennikach, na noszach, pod ścianami, na środku. Jedni
spokojni, ale większość jęczała, ruszała się, któryś
krzyczał w malignie i gorączce.
Kapitan Słaby chodził od jednego do drugiego, pochylał
się, jak ojciec, jak brat, jak Jezus Chrystus. Gładził ich po
twarzach, przytrzymywał za ręce. Po jego obliczu toczyły
się łzy.
– Nie mam... Nie mam czym ratować – powiedział
cicho. – Nie ma już nic. Wytrwajcie.
– Nieee! Nieee! – darł się któryś ranny w głowę.
Kapitan Słaby uchwycił go za rękę, głaskał, uspokajał.
– Doktorze, dymka! Jednego... I tak już... po mnie.
Karol Szwedkowski, którego nic nie ruszało, ani
bombardowania, ani ostrzał, ani smród jątrzących się
ran, podszedł z paczką płaskich. Słaby zapalił, najpierw
sam rozpykał papierosa, potem wsunął go w usta
rannego.
– Mi też! Od razu człowiek lepiej się poczuje.
Palili wszyscy, którzy mogli, bo chyba nic już bardziej
nie mogło im zaszkodzić. Dym unosił się ku górze, a Słaby
odwrócił się do pomocnika.
– Bandaże wyjałowione, panie doktorze.
– Panie Szwedkowski – powiedział kapitan – jest pan
kochany.
Dąbrowski wycofał się po cichu.

Placówka Przystań, godzina 11.30

Obaj kaemiści wrócili do Kręgielskiego po godzinie.


Potulni jak baranki, od razu przejęli stanowisko i cekaem
od kaprala Stradomskiego. Siedzieli spokojni, jakby na
ćwiczeniach.
– Podobało się? – zapytał Kręgielski.
– Odechciało nam się koszar, panie poruczniku –
powiedział młodszy.
Nowe koszary, wartownia numer 6,
godzina 11.04

Dąbrowski dzwonił do kolejnych wartowni, odbierał


meldunki, uspokajał, pocieszał. Sucharski słuchał tego
z zamkniętymi oczyma; komuś, kto nie wiedział, co
wydarzyło się między majorem a kapitanem, mogło się
zdawać, że śpi. Ten zaś, kto widział, jak przywiązywali go
do łóżka, mógł podejrzewać, że zazdrości podwładnemu
tonu jego głosu. Spokojne, krótkie komendy, żadnych
krzyków, połajanek, ale i rozwodzenia się nad
szczegółami.
– Wszyscy cali? Świetnie. Woda i suchary już w drodze,
dostaniecie jak zwykle trochę kawy. Miło znowu widzieć
was wśród żywych, na pokładzie. Tymczasem dobre
wiadomości z frontu, Francuzi wreszcie się ruszyli. Będę
to jeszcze potwierdzał. Bez odbioru.
I już za chwilę:
– Dwójka? Meldujcie przede wszystkim, ilu rannych.
Trzech? No to twarde z was sukinsyny. Zabierzemy ich,
zaraz jak skończy się nawała, na razie jest zbyt
niebezpiecznie. Nie zapomnijcie o manierkach i czajniku
na wodę. Tak trzymać! Po waszych seriach poznaję, że
dobrze się trzymacie. Całe Westerplatte jest z was dumne.
Wartownie i placówki chciały walczyć dalej. Trwały od
pięciu dni na stanowiskach. Najgorzej było chyba
w koszarach – może dlatego, że żołnierze widzieli ciągle
strach, rannych, czuli smród.
– Panie majorze, kapral Szamlewski melduje się do
służby.
Przed majorem pojawił się dowódca Wału, potem
członek załogi Fortu, przywalony gruzami w piątce
drugiego września.
– Co dolegało? – mruknął Sucharski.
– Nic, panie majorze.
– Jak nic, jak ledwie się trzymacie?
– Drobne rany ogólne nóg i na piersi, koło kręgosłupa
też coś jeszcze... Mogę strzelać na siedząco.
– Stać i chodzić umiecie?
– Na rozkaz!
– Dobrze, zatem zrobicie coś dla mnie, potem was
przydzielimy. No, nachylcie się, nie będę krzyczał. Otóż,
Szamlewski, przejdźcie się po koszarach, przekażcie, ale
pod dyskrecją, że dziś o siedemnastej w magazynie
prowiantu będzie odprawa... podoficerów i dowódców ze
mną. Zawiadomicie Pełkę, Szewczuka, starszego
ogniomistrza Piotrowskiego... i... i... – mówił coraz ciszej,
jakby zapadał się w sobie.
– Pana kapitana Dąbrowskiego, podporucznika
Kręgielskiego i Grodeckiego?
– Nie! Tylko oficerów z koszar, i to tylko
wymienionych. Mówiłem chyba wyraźnie, nie będę dwa
razy powtarzał. Głusi jesteście?!
– Tak jest, trochę ogłuszony.
– Zawiadomcie jeszcze z elektrowni Gawlickiego.
– Tak jest! Odmeldowuję się.
Sucharski powstał, wolno ruszył do drzwi. Na szczęście
Dąbrowski ciągle rozmawiał przez telefon, a Grodecki
tłumaczył coś Łuczyńskiemu.
Major wyszedł na korytarz, ruszył do sali chorych, do
piekła smrodu i zaduchu, który w wartowni był nieco
mniejszy. Poszukał wzrokiem starszego ogniomistrza
Piotrowskiego.
– Przynieście mi zaraz pistolet. Najlepiej służbowy.
Zbrojmistrz poderwał się.
– Panie majorze. Będę za chwilę.
– Zaraz! Nie zapomnijcie o magazynku.
Pięć minut później Sucharski wysunął na chwilę
magazynek, sprawdził, czy załadowany, i przeładował
z trzaskiem radomskiego visa. Schował go do kabury.
Pozostawało tylko czekać.

Nowe koszary, magazyn prowiantu


w suterenie, godzina 17.00

Aż do popołudnia nie mieli spokoju. Tym razem


Schleswig walił ze wszystkich dział, aż głuche echo
targało zrujnowanymi ścianami koszar. Pociski nie były
skierowane na Westerplatte – leciały daleko, bijąc
w Gdynię i Redłowo Górne, ale i tak wszyscy musieli stać
na posterunkach. To było prawie jak ostrzał, jeden huk,
niepewność, bo nie wiadomo, czy pancernik nie zmieni
celu, czy Niemcy nie ruszą do ataku, który ciągle nie
następował.
Do magazynu schodzili wszyscy zgaszeni, zmęczeni,
nieogoleni, brudni. Piąty dzień obrony, piąty dzień męki
pod ostrzałem. Najgorsze jednak dopiero miało się
zacząć. Wszyscy już byli pewni, że Niemcy wykorzystają
teraz moździerze i stromotorową artylerię do rozbicia
wszystkich placówek. Wyrok ogłosili dziś rano, kwestią
było tylko, kiedy zostanie wykonany.
Przyszli wszyscy: major, chorążowie Pełka i Szewczuk,
podoficerowie Piotrowski i Rasiński. Wszedł też
Grodecki, który majorowi zdał się dziś wyjątkowo pełen
pychy i bezczelności. Musiał dowiedzieć się od kogoś
o naradzie, a skoro on wiedział, pewnie dowiedział się
też Dąbrowski. Lecz – dziwna sprawa – kapitana nie było.
– Panowie – przemówił major – zebrałem was, żeby
rozmawiać o dalszej zasadności obrony składnicy.
Sierżancie Rasiński, proszę mówić, jak wygląda sytuacja
w kraju.
– Z komunikatów, które odbieramy, głównie
niemieckich, wynika, że Armia „Pomorze” wycofała się
z korytarza, a Korpus Interwencyjny został
rozformowany. Nikt i nic nie przyjdzie nam z odsieczą.
Ponadto zostały zajęte Kraków i Bydgoszcz, być może
Poznań, a pozostałe armie znajdują się w odwrocie.
– Właśnie. Nikt nie przyjdzie nam z odsieczą –
powtórzył major. – Nie będę walczył z dwustoma
żołnierzami o Gdańsk. Dalsza obrona skończy się
tragicznie.
– Nigdy nie liczyliśmy na jakąkolwiek odsiecz –
odezwał się Grodecki. – To było jasne od samego
początku. Walczymy tu o ostatni skrawek polskiego
morza w Gdańsku. O honor i nic więcej.
– Nie zapraszałem pana tutaj, proszę siedzieć cicho!
– Więc proszę mnie wyrzucić. Znam obowiązki. Jako
pański adiutant mam prawo brać udział w naradzie,
która zadecyduje o dalszym losie placówki!
– Obronę uważam za bezcelową – odezwał się
zbrojmistrz Piotrowski. – Brakuje nam leków, zaraz będą
braki w żywności, prawie połowa broni nie nadaje się do
walki na skutek uszkodzeń, których nie ma jak naprawić.
– Poczekajmy na kapitana Dąbrowskiego – odezwał się
chorąży Pełka.
– O czym my tu w ogóle mówimy? – zdenerwował się
Grodecki. – Przecież nas po kapitulacji zwyczajnie
rozstrzelają. Niemcy nas nienawidzą, nie cierpią tego
miejsca. Ile lat pluli na nas z Gdańska, rewidowali,
zatrzymywali w mieście, że trzeba było wysyłać
żołnierzy na urlopy do Gdyni. Wy ich nie znacie, ale ja
studiowałem na politechnice w mieście, pamiętam ich
wściekłość, kiedy mówiliśmy po polsku.
– Panie poruczniku – protestował Piotrowski – i ja
znam Niemców, byłem przecież w tamtą wojnę
w pruskim wojsku, pod Verdun, i zachowywali się
przyzwoicie. Po kapitulacji wezmą nas do niewoli.
– To byli inni Niemcy. Ci są szaleni, opętał ich Hitler
nienawiścią do nas, do Żydów i do całego świata!
– Uważam, że dalsza obrona nie ma sensu... – zaczął
Sucharski, ale nie skończył.
Nagle drzwi otwarły się z trzaskiem. Wpadł Dąbrowski
z ręką na kaburze z pistoletem.
– Obrona nie ma sensu – powtórzył Sucharski.
– Jak to?! – krzyknął kapitan. – Jak to nie ma sensu?!
Walczymy dalej! Nasza sytuacja wygląda następująco:
wartownie stoją, jesteśmy zdolni do obrony. Proszę
rozejść się do swoich zadań. Chorąży Szewczuk, wyślijcie
ludzi sprawdzić połączenie telefoniczne z Fortem.
Chorąży Pełka, wyznaczcie ludzi do łapania wody, słabo
leci, przyjdą łącznicy z wartowni i co dostaną? Gówno?
Wyszedł, trzaskając drzwiami. Wśród podoficerów
zawrzało.
– Spróbujcie pomówić z kapitanem – ciągnął Sucharski.
Grodecki wyszedł pierwszy, pozostali wolno
i niepewnie za nim. Sucharski zatrzymał się w korytarzu,
wyczekał, aż kapitan wyjdzie z wartowni sześć, i zastąpił
mu drogę.
– Kuba, zrozumże, nie wytrwamy – powiedział
spokojnie.
– Heniek, wracaj do pokoju dowodzenia, do wartowni
– odparł Dąbrowski. – Albo każę cię tam zawlec! – dodał
przez zaciśnięte zęby.

Nowe koszary, sala rannych w suterenie,


godzina 19.30

Dąbrowski wszedł do sali pełnej oparów śmierci


i poszukał wzrokiem kapitana Słabego – był zaraz obok,
pochylał się nad porucznikiem Pająkiem.
– Jak ranni?
– Najpierw pomóż. – Lekarz skinął ręką. – Chodź,
potrzymaj.
Wcisnął Dąbrowskiemu w ręce pogięte nożyczki, sam
przytrzymywał drugie, których koniec zanurzony był
w poszarpanym udzie porucznika.
– Zaciskaj tutaj, tylko z czuciem, bo przetniesz tętnicę.
Muszę prowizorycznie zszyć. – Miał w ręku zwykłą igłę
i kawałek nitki. – Co, gorsze niż strzelanie, panie
kapitanie? Teraz pan widzi, w jakich warunkach pracuję.
– Czy Pająk będzie żył? – Dąbrowski zdusił dumę
w palcach, zresztą cóż mógł teraz uczynić innego.
– Podejrzewałem zgorzel gazową.
– Co?
– Gangrenę. Martwicę fragmentów niedokrwionych
tkanek. Wyciąłem je nożyczkami.
– Więc stan stabilny?
– Na razie powiedzmy, że nie grozi mu nic poza twoimi
rozkazami.
– Wypraszam sobie. – Dąbrowski doczekał spokojnie,
aż Słaby skończy szyć i założy opatrunek, po czym wstał.
– Robię, co mogę, Kuba – powiedział zmęczonym,
jednostajnym głosem Słaby. – Powiedziałem rannym, że
zakazałeś im... umierać. Chyba się przestraszyli.
– Nie pochwalam takich metod.
Wyszedł z sali, korytarzem przeszedł do wartowni
i zamarł, widząc Sucharskiego rozmawiającego przez
telefon.
– Tak, tak – powtarzał swoim monotonnym głosem
major. – O dziewiątej, ale tylko do trzeciej rano.
– Kto dzwonił? – spytał, kiedy major odłożył
słuchawkę.
– Chorąży Gryczman.
– Co mu obiecałeś?
– Nic... Złożył raport.
Sucharski usiadł na sienniku przy środkowym
cekaemie. Nie odpowiedział już na żadne pytanie
kapitana.

Wartownia numer 1, godzina 22.10

Dopiero po godzinie Gryczman zadzwonił do koszar.


Odebrał Dąbrowski.
– Melduje się Gryczman, jedynka. Panie kapitanie,
chciałbym zapytać, co ze zmianą.
– Nie będzie żadnej zmiany. Nie mam kogo wysłać.
Odpoczywających, zbędnych ludzi nie ma, z wyjątkiem
kilku nerwowo rozbitych. Mógłbym wymienić szóstkę
z jedynką, ale to nic nie da, bo jesteście tyle samo
w walce. Kto wam to w ogóle obiecał?
– Pan major.
– Proszę na przyszłość meldować się i dzwonić tylko do
mnie!
– Tak jest.
Gryczman oddał słuchawkę i oparł się o ścianę,
przymykając oczy.
– Nie będzie zmiany.
– Jak to?! Przecież major obiecał!
– Nie ma ludzi. Będziemy czuwać kolejno. Część może
iść spać.
Nie umiesz rozmawiać z górą, pomyślał Buder.
Jesteśmy wykończeni, a ty się będziesz wdzięczył. Po co?
Awansu i tak nie będzie, tylko niewola.
– Co drugi spać. Za godzinę zbudzić – rozkazał
Gryczman.
I wtedy, jak na złość, posypały się strzały.
– Patrol wroga na godzinie piątej, widać strzały –
zameldował strzelec.
– Krótkimi seriami, oba erkaemy ognia! –
zakomenderował Gryczman.
Wartownia zatrzęsła się od wystrzałów. Niemcy
przestali odpowiadać, więc Gryczman kazał przerwać
ogień. Tak było już chyba szósty raz od wczoraj. Wciąż
podchodzili, szukając słabych stron obrony.
– Panie chorąży, proszę pozwolić mi obsadzić
wzniesienie między wartownią i murem – powiedział
kapral Więckowicz. – Będziemy mieli lepsze oko na
bramę, skoro cekaemy są obrócone na północ.
– Nie pozwalam opuścić stanowisk.
– Dlaczego nie?! – zagrzmiał Buder. – Przepłoszą
Szwabów, bo będzie ich widać z daleka, a my trochę
pośpimy!
– Zniszczą was pierwszym ostrzałem.
– Cholera by to wzięła! Nawet zwykłej zmiany nie
potrafisz załatwić!
– Plutonowy, zapominacie się!
– Karwia, mówię, co myślę!
– Baczność! – Gryczman chwycił za pistolet. – Mówicie
do chorążego!
Buder miał już na języku coś, co w zwykłych czasach
poważnie obciążyłoby jego akta personalne, ale nagle
ktoś zawołał zza drzwi:
– Otwórzcie! Długo mam czekać?
Plutonowy dał znać i jeden ze strzelców odblokował
drzwi wiszące na parcianych pasach, podniósł i wpuścił
gońca z koszar.
– Wody przyniosłem. I suchary. Od kapitana!
– Wreszcie – westchnął. – Równo rozlewajcie!

Nowe koszary, pomieszczenie dowodzenia


w suterenie, godzina 22.48

– Panie kapitanie, mam nowe wiadomości – oznajmił


Rasiński.
– Wal, sierżancie.
– Radio polskie podaje: angielska flota wpłynęła na
Bałtyk, bitwa powietrzna nad Toruniem, nasze samoloty
znowu zbombardowały Berlin!
Żaden z żołnierzy się nie poruszył. Takie komunikaty
na nikim nie robiły już wrażenia.
– Dobra, to teraz niemieckie wiadomości.
– Radiostacja katowicka i krakowska zamilkły. Niemcy
posuwają się wzdłuż Wisły, uderzają na Łódź, zaciskają
się wokół Krakowa.
– Dziękuję. Goniec!
– Tak jest!
– Zanieście plutonowemu Naskrętowi z wartowni
trzeciej rozkaz zmiany. Niech się zamelduje w koszarach.
Zastąpi go plutonowy Baran. Proszę też przypomnieć
Szewczukowi, żeby wyznaczył kogoś do naprawy linii
z Fortem.
– Panie kapitanie, zgłosił się Ryszard Duzik. Minęła
godzina, jak poszedł.
– Zapomniałem. Każdy może być zmęczony. Wykonać!
– Tak jest!
Kapitan wyszedł zaraz za strzelcem. A wtedy powoli
podniósł się Sucharski. Na krótką chwilę był panem
łącznicy telefonicznej...

Nowe koszary, przed godziną 23.00

– Podporucznik Kręgielski melduje się na rozkaz!


– Spocznij... – Sucharski mówił wolno, cichym,
zmęczonym głosem. – Mały, jaka tam u ciebie sytuacja?
– Załoga wyczerpana, nie ma kim kogo zmienić.
– Jak długo wytrzymacie?
– Panie majorze, jeżeli będzie takie ostrzeliwanie jak
wczoraj i dzisiaj, to dwa dni, do trzech najwyżej. Zresztą
to wszystko zależy od tego, ilu mi pozostanie ludzi. A jak
tutaj? Koszary?
– Ciężko, Mały. – Sucharski wzruszył ramionami. –
Rannych dobijają pociski, nie ma ich gdzie schować, inni
dogorywają, ludzie kompletnie wyczerpani.
Nagle z mroku za plecami Sucharskiego wynurzyła się
wysoka, chuda, ponura postać. Dąbrowski! Kręgielski się
wyprostował.
– Co ty tu, Mały, robisz? – naskoczył na niego ostrym
tonem kapitan. – Słyszysz? Strzały!
Nic prawie nie było słychać. Dopiero po chwili rozległy
się ciche plaśnięcia gdzieś w Nowym Porcie albo nad
kanałem.
– Słyszysz? – wycedził Dąbrowski. – Niemcy nacierają,
a ty zostawiłeś placówkę. Wracaj!
– Odmeldowuję się!
Kręgielski zmył się jak niepyszny, a Dąbrowski
odwrócił się do Sucharskiego.
– Co ty robisz? – zapytał. – Łażę, biegam cały dzień, a ty
buntujesz placówki. Idź do wartowni i nie wyłaź stamtąd.
– Nigdzie nie pójdę – mruknął Sucharski. – To
wszystko... nie ma sensu, ty ich prowadzisz na śmierć,
a ja już nie mogę. Ale nie będziesz mi mówił, gdzie mam
chodzić, Kuba. Jestem ciągle komendantem.

Nowe koszary, piętnaście minut później


– Chodź do pokoju, mam jeszcze jedno wino.
Grodecki dosłownie wciągnął Dąbrowskiego do
zrujnowanego pokoju dowodzenia. Siedli na tym, co
pozostało z sof i foteli; porucznik wyciągnął butlę i dwie
poobijane filiżanki – resztki pięknego niegdyś serwisu
cechowanego „Westerplatte” z Chodzieży i Ćmielowa.
Odbił butelkę uderzeniem w dno i wyciągnął korek. Polał
węgrzyna.
– Łazi po ludziach i gada bzdury – powiedział
porucznik. – Na szczęście Pełka i inni są po naszej stronie.
Ale Piotrowski i Gawlicki już nie. Chcą się poddać.
– Co mam z nim zrobić? Taki jesteś mądry, wybieraj.
– Trzeba go znowu wsadzić, tak jak wtedy. Wezwiemy
Słabego, niech da mu zastrzyk. Zaśnie i będzie spokój.
– Nie, Żaba, ja tak nie zrobię – uciął Dąbrowski. –
Jestem oficerem, jego podwładnym.
– Mamy po naszej stronie Rygielskiego, Budera,
Szamlewskiego, Deika. Chłopaki chcą się bić. Wezwiemy
ich i...
– I co? Aresztuję dowódcę na oczach podwładnych?
Nie, Żaba, nawet nie proś. Jestem oficerem, nie złamię
łańcucha dowodzenia. Ja mam trzy gwiazdki, on dwie
belki. Nie zrobię tego w imię oficerskiego honoru.
– I dostaniemy kulę od Szwabów?
Coś zaszurało, w otworze wejściowym pojawił się
potężny cień.
– Melduje się chorąży Pełka – zaświszczał głos szefa
kompanii. – Panie kapitanie, pan major znów wydzwania
po placówkach, po wartowniach. Chyba musi pan
przyjść.
Dąbrowski wstał wściekły, zaczynał już mieć dość tego
wszystkiego.

Wartownia numer 2, godzina 23.11

– Słucham, kapral Grudziński.


– Tu major Sucharski. Jak z rannymi? Zgłaszaliście, że
chcecie ich ewakuować. Jeśli tak, niech idą do koszar, do
kapitana Słabego, a ja przyślę uzupełnienie.
Grudziński oderwał słuchawkę od ucha, przeniósł
wzrok z centralki pod ścianę, gdzie siedzieli
pokiereszowani po ostrzale, prowizorycznie opatrzeni
Zdunkiewicz, Zameryka i Krućko.
– Chcecie iść do koszar? – zapytał.
Zameryka odsunął papierosa od ust, wydmuchał dym.
– Do koszar? Po co? Tam tylko umierają ludzie.
– Będziemy się bić!
– Panie majorze – zameldował Grudziński – duch
znakomity, ranni czują się dobrze i są zdolni wypełniać
zadania bojowe.
Major rozłączył się bez słowa.

Schleswig-Holstein, mostek kapitański,


godzina 23.32

– Panie komandorze, telefon z Wisłoujścia. Dzwoni


podpułkownik Henke.
Kleikamp przejął słuchawkę, przycisnął do ucha,
przymknął oczy.
– Dzwonię, żeby pan się nie martwił – odezwał się
dowódca kompanii szturmowej pionierów. – Dzisiaj
solidnie nadkruszyliśmy polską obronę z haubic. Jutro
jednak przygotowaliśmy coś wystrzałowego.
– Mam nadzieję, pułkowniku, że będzie to warte tych
całych starań w dowództwie o pozyskanie moździerzy
i artylerii.
– Sam pan zobaczy. Najgorszy jest ten las na
Westerplatte. On osłania Polaków. Zlikwidujemy go!
Rozdział VI

Jeszcze będziemy
Termopilami...

6 IX 1939, Westerplatte, od godziny 3.00 nad


ranem

Ś wit dopiero zbierał się na niebie gdzieś za chmurami.


Wiał wiatr z południowego wschodu, było ciemno,
coraz bliżej jesieni.
Po trzeciej Westerplatte wstrząsnął grom – echo
głuchej detonacji poniosło się aż nad morze, budząc
z płytkiego snu wszystkich tych, którzy mieli szansę na
godzinę albo dwie odpoczynku. Potem zagrzmiały
kolejne eksplozje. Chmury dymów wystrzeliwały z okolic
bramy kolejowej i bliżej plaży – to pionierzy wysadzali
budynek stacji, wiatę elektrogeneratora, a na końcu
puste schrony amunicyjne.
Koło dziewiątej zaczął się zwykły poranny ostrzał, tak
regularny i spodziewany jak codzienna bryza znad
morza.
Jednak tym razem poza haubicami przemówiły ciężkie
moździerze, wyrzucające w górę ogromne granaty. Gdy
spadały, wstrząsały posadami budynków, jak gdyby
zaczynało się trzęsienie ziemi.
Ogień nie był tak intensywny jak ostrzał ze Schleswiga,
ale niespodziewanie skuteczny. Granaty padały co dwie,
trzy, cztery minuty, z niemiecką dokładnością, jeden za
drugim. Nerwowo było tak czekać na nieuniknioną
detonację – wtulając się w beton, mając jedynie nadzieję,
że pocisk nie spadnie człowiekowi na głowę.
Dąbrowski i Grodecki spoglądali przez lewą strzelnicę
wartowni numer sześć, kiedy granat uderzył tuż za
ścianą komory! Wybuchł z łoskotem, podrzucając
wszystkich w górę i wznosząc tumany pyłu. Koszary
zadygotały, zrobiło się ciemno – ludzie przewracali się,
padali jedni na drugich, a pośród tego wszystkiego
rozlegał się przenikliwy, wyjący głos:
– Karabin! Dajcie karabin! Aaaaa!
– Łakomiec! – krzyknął kapral Łuczyński, zbierając się
z ziemi. – Pomóżcie!
Legionista był złapany w pułapkę między środkowym
i prawym stanowiskiem cekaemu, w miejscu gdzie
spęczniała przegroda przycisnęła go do betonowego
czopu. Dąbrowski przyszedł z pomocą plutonowemu,
zaraz za nim przysunął się Grodecki.
Nic nie mogli zrobić! Ranny – okryty białym nalotem
z tynku i obsypany kawałkami betonu, które odpadły od
wybrzuszonego zbrojenia – był zakleszczony, pluł krwią,
szamotał się jak opętany. Nie mogli go szarpać, bo wył;
podnieść, a właściwie odsunąć płyty, która dzieliła
stanowiska, także nie byli w stanie.
– Wszyscy do mnie!
Wybuch ponownie podrzucił ich w górę, gdy fala
uderzeniowa przeszła przez żelbetowe fundamenty
koszar. Z sufitu znów posypał się gruz.
Wspólnymi siłami odsunęli w bok popękaną ciężką
płytę, a wtedy Grodecki wyciągnął Łakomca za nogi.
– Nosze! – krzyczał Dąbrowski. – Dawajcie szybko!
Ranny wył i jęczał, kiedy go na nich kładli.
– Na stanowiska! – rozkazał kapitan. – Sami go
weźmiemy!
Wspólnie z Grodeckim przenieśli go do korytarza,
między rannych i siedzących pod ścianami żołnierzy.
Słaby, wciąż na posterunku, pochylił się nad połamanym,
dotknął delikatnie, obejrzał i pokręcił głową.
– Złamanie kręgosłupa na odcinku piersiowym. Żebra
też pewnie naruszone. Nie mam gipsu ani środków
przeciwbólowych. Nic nie poradzę.
– Karabin, dajcie mi karabin! – jęczał Łakomiec. – Nie
wezmą mnie!
– Masz. – Grodecki sprawnie rozładował jego mausera
i złożył, zabezpieczonego, tuż obok. Ujął rozdygotaną
rękę rannego i położył na wyślizganej kolbie broni.
Wracali, słysząc krzyki Łakomca. Artyleria waliła już
na całego, bo do moździerzy dołączyły haubice.
W korytarzu sypał się tynk, przez okna wpadała ziemia.
Pociski uderzały w Mikołajewo, w place, w czwórkę,
przesuwały się ku Łazienkom i Przystani.
W wartowni zapaliło się światło w łącznicy i spadła
klapka – dzwonił kapral Grudziński z dwójki. Słuchawkę
ujął major Sucharski, bo nie było Dąbrowskiego.

Wartownia numer 2, godzina 10.23

– Panie kapralu, obserwatorzy na zbożowniku, po drugiej


stronie kanału! – wołał strzelec Czajko.
Grudziński chwycił karabin, dopadł do okna
w przedsionku i chociaż wkoło wciąż rozrywały się
granaty, docisnął kolbę do ramienia i wziął na cel
spichlerz zbożowy za kanałem. Wyraźnie widział wybitą
w nim pierwszego września dziurę po pocisku z armaty
Grabowskiego, a teraz – niewyraźną, zamazaną sylwetkę.
I błysk! Tak – błysk szkieł.
Strzelił spokojnie, przyciskając mocno karabin. Nie
wiedział, co się działo, bo pyły i dym przesłoniły mu
obraz. Czajko miał jednak lepsze pole widzenia.
– Zniknął. Albo dostał – zaraportował. – Panie kapralu,
niech pan sam zobaczy, tam, na zakręcie!
Grudziński zmienił okno i wyjrzał. Daleko po lewej, za
pruskim schronem amunicyjnym, za zrujnowanym
murem i resztkami warowni Schupo, już prawie przy
rozwalonych i wypalonych warsztatach portowych,
ujrzał grupę żołnierzy. Cofnął się do łącznicy.
– Z koszarami. Melduje się kapral Grudziński z dwójki.
Panie majorze, zauważyliśmy grupę żołnierzy koło
warsztatów Rady Portu i Dróg Wodnych. Proszę
o pozwolenie na otwarcie ognia na daleki zasięg...
– Za daleko, nie marnujcie amunicji – odparł major. –
Bez odbioru.
Grudziński drgnął, skulił się, kiedy bliski pocisk
obsypał wartownię gruzem i ziemią. Kolejne spadły
blisko, z czego jeden po stronie wschodniej, waląc
z impetem w grunt i wyrzucając ogromną chmurę ziemi.
Zatrzęsło całą wartownią, aż wypadły worki z okien
wychodzących nad zatokę.
– Kaem rozbity! – usłyszał ryk z dołu, z kabiny bojowej.
– Strzelnica w diabły! Zasypana, pękło pół ściany. To
koniec! Koniec! Nie ma jak strzelać!
Grudziński zatoczył się, kiedy to usłyszał. Wartownia
była ślepa na wschód, bo oba wz. 30 na czopkach i obie
strzelnice na dole zostały zniszczone. Po ostatnich
ostrzałach został im już tylko jeden cekaem na zwykłej
podstawie, jeden erkaem na górze i oczywiście osobiste
karabiny i granaty.
– Czym będziemy się bronić – zapytał sam siebie, niby
po cichu, ale słyszeli wszyscy – jak wyjdzie natarcie
z bramy głównej? Nic innego, jak tylko wyjść na wierzch,
w gruzy, i ostrzeliwać się z erkaemu.
– Możemy zdjąć kaem z podstawy, dać na górę, oprzeć
o cokolwiek i walić – powiedział kapral Domoń.
– Tak zrobimy. Ale jeszcze nie teraz. Chowajcie głowy!
Leci!

Wartownia numer 1, w tym samym czasie

Ogonowe nawały szarpały jedynką jak małym


okręcikiem na wzburzonej fali. Beton się trząsł, z góry
sypały się na głowy kamyki, przez okna wpadały
odłamki, grzęznące na szczęście w workach z piaskiem,
ale jednocześnie rozrywające je tak bardzo, że piach
ciągle sypał się na ludzi, drewniane parapety i podłogę.
Po kolejnym uderzeniu Gryczman podniósł się
i wskazał coś przed wartownią, na południu, w stronę
kanału.
– Patrz, co zrobili z twoim pagórkiem.
Buder wyjrzał i zobaczył... właściwie nic. Wzgórze,
które chcieli zająć wczoraj z erkaemem, już nie istniało.
Gryczman wskazywał je palcem, kręcąc głową, a gest ten
wydawał się plutonowemu dziwnie nieprzyjazny,
doprowadzający wręcz do wściekłości.
Przeżegnał się i wcisnął w kąt, gdzie zamierzał
doczekać do szczęśliwego końca ostrzału.

Wartownia numer 1, godzina 15.45

Buder nie wiedział, ile jeszcze strachu i niepewności


przeżyć mieli do końca artyleryjskiej młócki. Nawet kiedy
zapadła cisza, siedzieli długo w milczeniu. Wreszcie
wystawił obserwatorów, którzy zapadli w lejach wokół
wartowni, zarządził naprawę stanowisk, choć już
brakowało sienników, a worków nie było czym łatać.
Kapral Dróżdż spał z otwartymi ustami, więc potrząsnął
nim za ramię, a ten od razu przycisnął kolbę erkaemu do
ramienia. Żeby nie drzemali, zarządził przegląd broni. Na
razie wszystko było w porządku. I wtedy usłyszał, jak
obserwator woła przez okna:
– Panie chorąży! Czołgi! Torem kolejowym!
Wspólnie z Gryczmanem, dokładnie w tej samej chwili,
skoczyli do okna wychodzącego na wschód.
Równocześnie podnieśli do oczu lornetki – Buder
służbową, a Gryczman pozostawioną przez porucznika
Pająka.
Patrzyli w las, w stronę stacji kolejowej, przez drzewa
częściowo ogołocone z gałęzi. Tam, gdzie był prześwit,
coś się ruszało. Ujrzeli wieżyczkę, obłą, jakby zakończoną
peryskopem wystającym spośród drzew.
– Dzwonię do koszar! – zawołał Gryczman, rzucając się
do telefonu. – Wy obserwujcie...
– Przygotować granaty zaczepne – rozkazał tymczasem
Buder. – Cekaem, zmienić amunicję na przeciwpancerną.
– Łącz z koszarami! – krzyknął Gryczman do
dyżurnego i chwycił słuchawkę, wciskając czerwony
przycisk...

Wartownia numer 6, w tym samym czasie

– Czołgi! – krzyczał kapitan Dąbrowski, odrywając


słuchawkę od ucha. – Od strony stacji kolejowej. Zmienić
amunicję! Powtarzam: amunicja przeciwpancerna!
Wybuchła wrzawa i krzyki, najmniejsze wśród załogi
wartowni, gdzie celowniczy po prostu odryglowali zamki,
odrzucili ich pokrywy i zamienili taśmy z nabojami.
W sali rannych rozległy się jęki, kapral Szamlewski
wstał.
– Czołgi! Czołgi!
Okrzyki zrywały na nogi nawet lżej rannych.
Rozgorączkowany, półprzytomny porucznik Pająk chciał
wstać razem z innymi, lecz nie mógł. Uniósł się na łokciu,
ale zaraz padł, krzycząc ostatkiem sił.

Placówka plutonowego Bieniasza, w tym


samym czasie

Plutonowy Bieniasz nie słyszał charakterystycznego ryku


silników czołgowych. Dochodził do niego metaliczny
stukot kół i odgłos pracującej lokomotywy. Nie był to
jednak parowóz, lecz coś jak motor. Skład szedł wolno,
przywodząc na myśl wyładowany pociąg towarowy.
Stanowisko mieli przed ruinami piątki, przy torze
kolejowym, pod nasypem schronu, osłonięte z przodu
pniem zwalonej brzozy. Poza gałęziami z przywiędłymi
liśćmi maskowały ich też pokrzywy. Hałas od stacji niósł
się po torach prawie echem.
– Zostańcie na stanowisku – powiedział do swoich
ludzi. – Gdyby podeszli, strzelać bez rozkazu.
Obrócił się, skoczył za nasyp magazynu amunicyjnego,
nadkruszonego przez pociski z niemieckich trałowców
i torpedowców. Miał do przebiegnięcia spory kawałek
przez dwie bocznice torów. Rwał schylony prosto do
Fortu; raz tylko rzucił spojrzenie w głąb najbliższego
plaży toru i ujrzał daleko, przy pierwszym schronie
amunicyjnym, tam gdzie kiedyś był Wał, wystającą lufę
kaemu i ledwie widoczne przyciśnięte do niego dwa
niemieckie hełmy.
Wpadł do podziemnej komory, krzyknąwszy z daleka
hasło, żeby wartowników nie zaświerzbiła ręka na
spuście. Dopadł do telefonu i rzucił do Rygielskiego, który
nawet się nie odwrócił:
– Muszę do koszar! Coś jedzie!
Zakręcił korbką, połączyli go z Dąbrowskim.
– Panie kapitanie, plutonowy Bieniasz melduje, że
torem zbliża się pociąg pancerny.
– Wiemy już. Wracajcie na stanowisko.
Odłożył słuchawkę i pobiegł – tą samą drogą, nie
patrząc wcale na Niemców; na szczęście nie strzelali.
Dopadł do stanowiska pod złamaną brzozą, przycisnął się
do kaprala Ciepłuchy, celowniczego erkaemu. Pociąg
szedł, szyny przenosiły drgania, lokomotywa pchała
z mozołem wagony... Aż cierpła im skóra.

Wartownia numer 4, tuż przed godziną 16.00

– Melduje się kapral Goryl z czwórki.


– Łączcie ze stanowiskiem działka numer dwa!
– Nie możemy, kabel przerwany.
– Przekażcie na stanowisko drugie, żeby plutonowy
Wróbel otworzył ogień. Wprost na tory! Nie ma czasu!
Salwirak! Idźcie do działka i przekażcie, że jedzie pociąg
pancerny. Mają otworzyć ogień!
– Tak jest!
Starszy legionista oderwał się od stanowiska przy
strzelnicy, wybiegł z wartowni i zanurzył się w las.
Działko przeciwpancerne Bofors stało może sto metrów
dalej, przy torze głównym, od północnej strony,
w miejscu gdzie łączyła się z nim środkowa bocznica;
okopane i umocnione workami z piaskiem, chrustem,
świeżą zielenią.
Obsada była na miejscach – działonowy Wróbel po
lewej, celowniczy i amunicyjny leżący po obu stronach
armatki, ładowniczy za zamkiem.
– Rozkaz od kapitana Dąbrowskiego – wykrzyczał
Salwirak, wpadając do rowu. – Torem głównym jedzie
pociąg pancerny. Zniszczyć natychmiast.
– Ciiii – uspokoił go plutonowy Wróbel. – Przyjąłem.
Czekamy, aż się pokaże.
Oba tory za zwrotnicą wpadały w las, na południe od
ziemnych nasypów schronów. Szły prawie prosto – na
stację, która chyba już nie istniała, i bramę, wysadzoną
w pierwszym natarciu pięć dni temu. Znikały między
bukami jak w czeluści pokrytej powalonymi, leżącymi na
torach pniami, obramowanej z obu stron liniami
zasieków.
Wróbel spojrzał przez lornetkę, oderwał wzrok,
spojrzał jeszcze raz. Zobaczył coś obłego, co przesuwało
się ku nim głównym torem. Najpierw pomyślał, że to
pociąg pancerny, ale potem rozpoznał kształt cysterny.
Nie słyszał charakterystycznego sapania lokomotywy
parowej; wagony musiał więc pchać motor spalinowy,
może nawet ich własny elektrogenerator, zdobyty przez
Niemców pierwszego dnia w wiacie koło stacji... Zbliżały
się, odpychając połamane, wiszące gałęzie.
Działonowy podniósł rękę.
– Cel na wprost, celownik trzysta!
– Jest trzysta, podziałka zero, widzę! – zameldował
celowniczy.
Skład już wyjeżdżał na miejsce pełne powalonych
drzew. Widzieli go wszyscy – pierwsza szła ciemnoszara
cysterna na benzol, z wielkim kominkiem na dachu,
blachami po bokach i żelazną drabinką na sam szczyt.
Nagle zakołysała się, pochyliła, rozległ się trzask
łamanych podkładów.
– Ognia! – krzyknął Wróbel.
Wystrzał był stłumiony, ale mocny. Usłyszeli jęk
metalu, trzask i wybuch.
– Ładować! Na wprost: ognia!
Bofors plunął pociskiem drugi raz, z niewielkim,
zdawałoby się, skutkiem. Nic się nie działo, ucichł szum
motoru.
Nagle blask uderzył w ich oblicza, pchnął w tył
plutonowego Wróbla – gorący niczym oddech smoka.
Wybuch rozerwał cysternę na pół, przewrócił; płomienie
ogarniały kolejne wagony na torze. Płonące strugi
trysnęły w las, między gładkie buki i graby, i nagle całe to
metalowe rumowisko zapłonęło jaskrawym, wbijającym
się w oczy ogniem.
Wróbel i Salwirak ujrzeli, jak z tyłu z otwartego
wagonu za cysternami skaczą na boki Niemcy
w ciemnych przeciwogniowych płaszczach, z długimi
rurami miotaczy w rękach i ślą między drzewa kolejne
smugi ognia.
– Ciepłucha, bij! – krzyknął Bieniasz jakieś sto metrów
dalej.
I kapral wypuścił długą serię ze zdobycznego
niemieckiego MG-34; pociągnął po płonących wagonach,
po Niemcach, po lesie.
– Granatami! – ryczał Deik, przycupnięty na swoim
stanowisku przy torze.
Rzucili od razu trzy. Wybuchły w ogniu i dymie,
powiększając kłębowisko.
Teraz pruły już wszystkie stanowiska, waląc czasem
bez widocznego celu – w rozpełzającą się między
drzewami ognistą plamę. Ogień nie szedł w górę, na
szczęście trafił na podmokły kawałek półwyspu. Szybko
przenosił się z toru na południe – paliły się krzaki
i zarośla, drzewa i zapora przeciwczołgowa między
torem a dawną placówką Prom... I tylko działo nie
strzelało – w ognistym piekle nie widać było nic godnego
uwagi.
Wartownia numer 1, po godzinie 16.00

– To pociąg! Ogień na godzinę trzecią! Długie serie!


Walili, aż trzęsła się podłoga, jakby znowu rozpoczął
się ostrzał. Najpierw pociskami przeciwpancernymi,
potem zwykłą amunicją. Już po pierwszej serii między
drzewami przy magazynach wystrzeliła kula ognia,
wyrzucając w ich stronę chmurę czarnego, kopcącego
i trującego dymu.
Strzelać już się nie dało. Płomienie rozpełzły się po
lesie, ziemia i pnie drzew były w ogniu, okropny,
smrodliwy opar uderzył w nozdrza, dusił gardła, nosy,
zmuszając do charczenia.
– Maski! Maski! – krzyczał Buder.
Chwytali je, szukali gdzieś na podłodze, czasem znów
próbowali oddychać przez pochłaniacze. Nic to nie
dawało – maski przepuszczały smród i czad ze spalonego
benzolu, a może były już zużyte i zapchane. Żołnierze
zataczali się, krzyczeli, krztusili, rzygali na podłogę.
– Zdjąć maski! – darł się Gryczman. – Na dół,
uruchomić wentylator!
Dwóch wskoczyło do komory bojowej, gdzie był ręczny
system przedmuchu wartowni. Rozległ się brzęk,
rytmiczne sapanie dmuchawy i chrzęst obracającej się
korby. Niewiele to dawało, dym wciąż walił w okna,
przesłaniał cały świat.
– Zaduszą nas! – ryczał ktoś.
– Powietrza! – charczał strzelec, próbując otworzyć
drzwi wychodzące na koszary; Buder zastawiał je
własnym ciałem z pistoletem w ręku.
– Stać! Nie wychodzić! Jak was nie zastrzelą, ja to
zrobię!
I nagle koszmar lekko zbladł. Czy to wentylator
tłoczący powietrze od dołu rozproszył trochę czarną
zasłonę oparów, czy też wiatr podniósł ją w górę?
Zaleciało ogniem i spalenizną. Gdy Gryczman wyjrzał
przez strzelnicę, zobaczył las wypalony i czarny, pełen
dogasających płomieni i dymów z powalonych drzew
i gałęzi. Wartownia była prawie odsłonięta od strony
bramy. Strach było myśleć, kiedy Niemcy wznowią tędy
natarcie.
Zapadła długa, długa cisza. I wtedy nagle,
niespodziewanie dla wszystkich, za ścianami wartowni
rozległ się zgiełk ptactwa. Zwykle spokojne, dokarmiane
przez plutonowego Petzelta, na wiosnę wiło gniazda
w lasach, na dachach, w altanach. Teraz, kiedy ucichły
strzały, w blasku słońca powychodziły ze swych
kryjówek kuropatwy. Za głosem zdrowych kuśtykały
chore i zranione, niektóre bez nóżki, bez skrzydełek, inne
z zakrwawionymi oczami; ciągnęły w poszukiwaniu
jedzenia. Na pustych przestrzeniach bez drzew mewy
dreptały bezradnie, przeskakiwały z miejsca na miejsce,
łopocąc skrzydłami. Krążyły i szły – jeśli miały połamane
skrzydła – do starych koszar, do ruin wartowni numer
pięć, gdzie kiedyś Petzelt rzucał im garście ziarna
i drobin chleba. Lecz teraz nie było go już.
Żołnierze patrzyli na okaleczone ptactwo, którym
niemieckie działa zrujnowały dom. Niektórzy zasypiali,
inni mieli łzy pod powiekami.

Pancernik Schleswig-Holstein, kabina


dowodzenia, godzina 16.57

Gestapo wreszcie przyprowadziło języka27.


Został przysłany z komórki wywiadu morskiej Grupy
Wschód, która niezmiennie potrzebowała pancernika
w zatoce. Konwojowało go Gestapo, choć w zasadzie nie
musiało; ten człowiek był zdrajcą, bosmanem polskiej
marynarki wojennej, który przeszedł na właściwą,
niemiecką stronę. Przedstawił się jako Sikorski. Stał teraz
sztywno, jakby połknął drut, po drugiej stronie stołu
z mapami i popisywał się elokwencją. Komandor
Kleikamp i podpułkownik Henke słuchali go z uwagą, ale
też z dystansem. Henke nie do końca wierzył kreaturom,
które przyłapane w burdelu albo wciągnięte w wir
długów, gotowe były sprzedać się za garść reichsmarek.
Jednak to, co mówił ten człowiek, było niezwykle...
interesujące.
– Na Westerplatte, o ile pamiętam dobrze czas mojej
służby, nie było nigdy rozbudowanej sieci umocnień,
pancernych kopuł ani podziemnych przejść. Natomiast
pod wartowniami i budynkami znajdują się umocnione
podziemne komory z bronią maszynową, dostępu do
nich bronią zasieki. Te umocnione punkty są doskonale
zamaskowane i wstrzelone w teren, dlatego tak trudno
jest je namierzyć.
– Proszę zapoznać się z tym planem i powiedzieć nam,
co o tym sądzicie – odezwał się Kleikamp.
Sikorski pochylił się nad arkuszem dostarczonym
przez wywiad SS, na podstawie którego od pierwszego
dnia wojny planowano wszystkie natarcia, i jakby stracił
rezon; zaczął trzeć szczękę lewą ręką, kręcić głową, jakby
chciał wyprostować bolący kark.
– Ten plan jest niekompletny – powiedział cicho. –
Owszem, zaznaczono najważniejsze budynki: nowe
i stare koszary, dwie wille, kasyno, schrony amunicyjne.
Jednak nie ma na nim wspomnianych betonowych
stanowisk ukrytych pod fundamentami. Nie widzę też
kierunków ostrzału i stref pokrycia ogniem. A co
najważniejsze, nie widzę wcale zarysu głównych
wartowni. To małe betonowe stanowiska, w których
podziemiach znajdują się betonowe komory z ciężką
bronią. To one są trzonem obrony, a nie ceglane
budowle.
Kleikamp spojrzał znacząco na Henkego.
– Wywiad SS nie popisał się raczej w naszej sprawie –
mruknął. – O ile nie koloryzujecie. Mówcie prawdę! –
krzyknął na Sikorskiego. – Ty sprytny Polaczku,
naprawdę byłeś na Westerplatte? Naprawdę widziałeś te
umocnienia?
– Ja przepraszam. – Polak, bo przecież jeszcze nie
naturalizowany Niemiec, skulił się nieco. – Panie
komandorze, służyłem na Westerplatte pod majorem
Fabiszewskim, który przygotowywał plan obrony razem
z kapitanem Dąbrowskim. Ten system może wprowadzić
w błąd, rzadko która wartownia broni się ogniem
bezpośrednim, zwykle jedna pokrywa ostrzałem
przedpole drugiej. Atakując stanowisko, dostaje się
ogniem od drugiego. Często w bok albo w plecy...
– Dlatego kompania szturmowa meldowała
o strzelcach na drzewach – mruknął Henke. – Dostawali
ostrzał nie wiadomo skąd. Cóż, pozostaje nam pochylić
czoła nad przemyślnością Polaków. Gdzie są te
wartownie?
– Tutaj, tutaj i tutaj... Wiem na pewno o czterech. –
Polak zaznaczył ołówkiem na mapie kolejne punkty
wokół zabudowań. – Na pewno jest też jedna pod
koszarami, strzelnice przesłonięte były oknami. Panowie
oficerowie, widzicie, że staram się i robię, co tylko mogę.
– Od was – Kleikamp patrzył na bosmana jakby
z pogardą – potrzebujemy tego wszystkiego na piśmie.
Hammerman, proszę, niech pan zabierze go do pokoju
i spisze krótkie zeznanie.
– Oczywiście, panie komandorze! – Sikorski giął się
w ukłonach przed niemieckim oficerem. Mały,
nikczemny człowieczek, dziś pozbawiony nawet
polskiego munduru; przyprowadzili go w burym swetrze,
zwykłej czapce i postrzępionej kurtce, jak gdańskiego
bówkę. – Dołożę starań, panie komandorze, wszystko
będzie jak trzeba. Czarno na białym.
– Już, już, zabierzcie go!
Dwaj gestapowcy w czarnych mundurach bez słowa
wskazali drogę i odeskortowali Sikorskiego do drzwi.
Kleikamp opadł na krzesło, popatrzył bezradnie na
Henkego.
– Co za typ! Oby jeszcze mówił prawdę!
– Mówił – mruknął Henke. – Podejrzewałem to od
samego początku. Zatem SS zblamowało się, dostarczając
wam nieprawdziwy albo celowo zniekształcony plan
półwyspu.
– Natychmiast zawiadomię Forstera! Ten błąd
kosztował nas połowę stanu kompanii szturmowej! Cóż,
teraz wreszcie wiemy, że ostrzał był prowadzony na
ślepo, a atak wszedł prosto w pułapkę. Cóż mamy robić?
Zamierza pan odwołać jutrzejszą akcję?
– Nawet o tym nie myślałem. – Henke wodził wzrokiem
po mapie uzupełnionej przez Polaczka Sikorskiego. –
Przeprowadzimy rozpoznanie, które w dogodnej chwili
przekształcimy w szturm. Czy mogę prosić o wsparcie
artylerii pancernika?
– Może pan być pewien, że uczynię wszystko, żeby
skończyć z tym Westerplatte jak najszybciej. A zatem
jutro. O której?

Nowe koszary, kabina radiostacji,


godzina 17.34

Dąbrowski zszedł do kabiny radiostacji. Przez chwilę


czekał w milczeniu, wreszcie zwrócił się do sierżanta
Rasińskiego:
– Jakieś komunikaty? Coś złapaliście?
– Tylko niemieckie, z wczoraj. Donoszą już na pewno
o zajęciu Krakowa, walkach pod Łodzią, zajęciu Kielc.
Nadal trwa bitwa pod Toruniem. Osiągnięto górny bieg
Drwęcy, wojsko polskie ciągle w odwrocie.
– Spróbujcie nastawić jakąś polską stację. Posłucham.
Rasiński podał kapitanowi słuchawki i sam zajął się
przeszukiwaniem skali. Dąbrowski słyszał piski, wizgi,
krzyżujące się komunikaty i słowa, nagle jednak – cichą,
ponurą muzykę, kościelne hymny, jak na pogrzebie.
– Panie kapitanie, Warszawa Jeden. Nadają to od rana.
Dąbrowski zdjął z pasją słuchawki, podniósł się.
– Cały czas sprawdzamy wszystkie nasze stacje – dodał
sierżant. – Toruń i Poznań już zamilkły, stąd widać, że
zajęte. Nadają tylko Warszawa, program pierwszy
i drugi, Wilno, Baranowicze i Lwów.
Dąbrowski wyszedł bez słowa. W drzwiach czekał na
niego Grodecki.
– Major zwołał odprawę dziś o siódmej. Kazał ci to
przekazać.
– A więc nowa próba sił. – Dąbrowski próbował minąć
porucznika, ale nie było to łatwe. Żaba rozkraczył się,
zagradzając wąskie przejście. – Co ja mam zrobić?
Przecież, do cholery, nie wywieszę białej flagi!
– Kuba, dlaczegoś go nie posadził?
– Mówiliśmy już o... o tym. Nie!
– Skoro tak. Jakieś wieści?
– Pogrzebowe, jak muzyka z Warszawy Jeden. Jakby,
jasny szlag, był koniec Polski. Nic nie przekażę
wartowniom.
– Dziś rano słyszałem, że wojsko polskie zdobędzie
Gdańsk. – Grodecki mrugnął okiem. – Może dla
podtrzymania wojskowego animuszu...
– Sam im to przekaż. Zadzwoń – mruknął major. – I daj
mi spokój, do cholery, bo ciebie posadzę, nie majora! –
Odtrącił porucznika i wyszedł.
Grodecki milczał, ale się nie złościł. Poszedł od razu do
łącznicy telefonicznej w wartowni. Najpierw zadzwonił
do Łazienek.
– Proszę powiedzieć kolegom – mówił, kiedy zgłosił się
kapral Chrul – że jutro nastąpi niespodzianka. Nasz biały
orzeł zawiśnie zwycięsko nad Gdańskiem!

Nowe koszary, punkt dowodzenia w wartowni


numer 6, godzina 18.41

– Melduję placówkę Przystań gotową do obrony. Straty


z wczoraj: dwóch rannych, jeden zniszczony cekaem.
Niemcy się nie pokazują.
– Spocznij, panie poruczniku. Zameldujecie to
kapitanowi – powiedział Sucharski. – Ja chciałbym
wiedzieć, jakie pan widzi wyjście z sytuacji. Czy nie
należałoby się poddać... – major przerwał, długo ważył
słowa – biorąc pod uwagę straty i możliwość ocalenia
załogi. Zadanie zostało wykonane, zamiast dwunastu
godzin bronimy się cały tydzień.
– Panie majorze, brońmy się tak długo, jak będzie
można – zaprotestował podporucznik Kręgielski. –
Zresztą o tej sprawie i tak zadecyduje kapitan Dąbrowski.
Na mojej placówce jeszcze możemy wytrzymać.
– To złóżcie meldunek temu swojemu kapitanowi.
Odmaszerować!
Kręgielski wyszedł z bunkra w poszukiwaniu
Dąbrowskiego. Znalazł go w sali chorych,
rozmawiającego ze starszym ogniomistrzem
Piotrowskim. Poczekał, aż skończą, i od razu się
zameldował.
– Co tu robisz? Kto cię wezwał? – zapytał kapitan.
Kręgielski nie poznawał już w nim dawnego
Dąbrowskiego. Tak jakby stał przed nim jedynie cień
oficera.
– Major – odparł. – Kazał zameldować się zastępcy.
– Słuchaj, Mały, pamiętaj o honorowaniu wyłącznie
moich rozkazów. W przypadku wątpliwym żądaj rozkazu
na piśmie, względnie sam przychodź po potwierdzenie.
– Przyszedłem też dowiedzieć się, co w kraju.
Porucznik Grodecki dzwonił i mówił, że nasze wojsko
szturmuje Gdańsk.
– Sytuacja jest bardzo poważna. Nie będę siał
propagandy, Mały. Prawda jest taka, że Niemcy
podchodzą pod Warszawę. Pomorze, Poznańskie, Śląsk
całkowicie zajęte. A teraz idź i trzymaj się. Nie mów tego
ludziom. Dla dobra nas wszystkich.
– To Niemcy są pod Warszawą? My tu sami bijemy się
szósty dzień, a tam pozwolono Niemcom zająć pół Polski?
Jak to się mogło stać?
Dąbrowski nie miał odpowiedzi na to pytanie. Odszedł
ponury, w rozpiętym płaszczu. Wszyscy schodzili mu
z drogi.

Nowe koszary, magazyn prowiantu,


godzina 19.01

Na odprawę wszyscy stawili się punktualnie: Grodecki,


Kręgielski, Słaby, Piotrowski, Pełka i Gawlicki.
W ostatniej chwili wpadł Dąbrowski, który obchodził
stanowiska. Na początku panowały cisza i zmęczenie;
niewiele brakowało, by przekroczona została linia, za
którą były już tylko zwątpienie i strach. I właśnie
Sucharski tę linię przekroczył.
– Panowie, sytuacja jest tragiczna. Zebrałem was nie na
naradę, ale żeby ogłosić, co następuje: Niemcy idą na
Warszawę, na Pomorzu nie ma już żadnych naszych
oddziałów. Nie mamy sił, żeby się bronić, przecież nie
odbijemy Gdańska! Postanowiłem, że jeśli stan zdrowia
rannych będzie się pogarszał... Jeśli ogień nieprzyjacielski
dokona poważniejszych zniszczeń, tak że prowadzenie
obrony nie będzie możliwe, przerwę walkę. Oznajmiam
wam to jako komendant składnicy.
– Nie ma pan prawa! – wybuchnął Dąbrowski. – Nie
będzie żadnej kapitulacji. Jak trzeba, to będziemy
polskimi Termopilami!
– Panie kapitanie, muszę zameldować... – zaczął
Piotrowski.
– Proszę milczeć i słuchać! Dokoła broni się jeszcze
całe wybrzeże: Gdynia, Hel! Major Fabiszewski
przygotował nas do oporu przez miesiąc! A my
kapitulujemy po sześciu dniach? Tchórzymy! Nie damy
Hitlerowi przejąć Gdańska, niech ciągle słyszy nasze
strzały! Nie pozwalam.
Zatoczył się, jakby zmęczenie zbijało z nóg nawet jego.
Pełka chciał go podtrzymać, ale ten odepchnął go, łapiąc
za kaburę. Nie wydobył pistoletu, ale i tak wszyscy
zamarli.
– Będziemy się bić! – wychrypiał. – Na stanowiska. Na
co czekacie?!
Wyszedł pierwszy, trzaskając drzwiami. Pełka stał
i dygotał, Piotrowski miał minę bardzo nietęgą. Sucharski
jakby zapadł się w sobie. W ciszy słyszeli wyraźnie krzyki
i jęki rannych z dawnej jadalni w suterenie.

Wartownia numer 1, godzina 22.23

Zmęczenie było gorszym wrogiem niż Niemcy. Zwalało


ludzi z nóg, sprawiało, że stawali się otępiali, zasypiali
z karabinami w rękach, czasem z palcami na spustach
cekaemów. Owszem, co jakiś czas dostawali godzinę,
może nawet półtorej snu. W pierwszych dniach to
wystarczało; po sześciu nie dawało żadnego odpoczynku.
Człowiek zrywał się po chwili jeszcze bardziej zmęczony
i rozbity niż przed zamknięciem oczu. Lepiej już było
w ogóle nie spać – tylko że wtedy popadało się
w odrętwienie.
– Poproś ich o zmianę. Wierć dziurę w brzuchu, może
przyślą uzupełnienia – wycharczał Buder do Gryczmana.
– Tkwimy tu szósty dzień. Nie zliczę, ile ataków
odparliśmy.
Chorąży sięgnął po słuchawkę. Nie budził dyżurnego,
który po prostu siedział przed łącznicą, jakby pełnił
służbę, tyle że miał zamknięte oczy. Przestawił wtyczkę
na centralę, zakręcił induktorem.
– Koszary? Melduje się Gryczman z jedynki. Panie
kapitanie, prosimy o zmianę, choćby na jedną noc.
– Nikogo nie mam. Gryczman, musicie sobie radzić
sami. Jeśli jesteście zmęczeni, przyślę chorążego Pełkę,
żeby was zmienił na trochę.
Gryczman spojrzał na Budera i pokręcił głową.
– Dziękuję, panie kapitanie, ale jeszcze wytrzymam.
Jaki bym dawał przykład chłopakom?
– Przyślijcie łączników po kolację i papierosy.
– Natychmiast.
– Wrzaszcz, Czywil – rozkazał, ledwie odłożył
słuchawkę – weźcie manierki i skoczcie do koszar po coś
do żarcia. Przy okazji dowiecie się, co się dzieje.
Wezwani zbierali się długo. Szli wolno, kryjąc się
i zapadając w lejach po bombach i pociskach. Wrócili za
to nadspodziewanie szybko, przynosząc trzy manierki
wody, trzy konserwy, woreczek sucharów i trochę
smalcu.
– W koszarach jeden smród – powiedział Czywil. –
Ranni krzyczą, nie można wytrzymać. Diabła tam z nimi!
Tymczasem w wartowni numer dwa kapral Domoń
i dwóch ludzi wyszli na dach z erkaemem, karabinkami
i granatami. Wrócili po godzinie – miejsce było zbyt
widoczne z dźwigów i wież Nowego Portu. Nie sposób
ryzykować.

Placówka sierżanta Deika, godzina 23.08

Boże, jak potwornie chciało się spać! To było jedyne


marzenie wszystkich. Oczy się zamykały, ciało opadało –
zda się, w przepaść; nieważne, czy niżej było sucho, czy
mokro, twardo czy miękko, czy człowiek lądował
w trawie, czy też na dywanie z wystrzelonych łusek. Co
pół godziny zmieniało się dwóch śpiących. Czterech
z dowódcą ciągle czuwało przy elkaemie.

Placówka plutonowego Bieniasza,


godzina 23.44

Kapral Ciepłucha wypuścił w ciemność serię


z niemieckiego MG-34, nie wiadomo do kogo i po co.
– Stój! Przerwać ogień! – rozkazał Bieniasz. – Co jest?
Do kogo...
– Niemcy... Niemcy. Widziałem dwóch Niemców.
– Gdzie?
– O, tutaj stali, przed naszą brzozą. Tu ich widziałem...
– Diabła tam! Masz zwidy.
– To chyba z niewyspania. Przepraszam. Postaram się...
Zapadł się w siebie, tak że Bieniasz nie wiedział, czy śpi
przy cekaemie, czy czuwa, patrząc w noc.
– Weselej jest, gdy się strzela – mruknął strzelec
Borowiec.

Nowe koszary, wartownia numer 6


w suterenie, godzina 23.57

Załamanie, ból, niepokój – to było widać na każdym


obliczu. Wszystkie stały się ponure, blade, jak źle
naciągnięte maski. Majaczyły tylko w półmroku
rozświetlanym przez smrodzącą karbidówkę.
I nagle kapral Łuczyński zaśpiewał:

Ponad stepem nieprzejrzana mgła,


Wiatr w burzanach cichuteńko łka.
Przyszła zima, opadł róży kwiat,
Poszedł w świat Jasieńko, zginął za nim ślad.

Ktoś podjął pieśń, zaśpiewał znowu, cicho, chrapliwie:

Już przekwitły pąki białych róż,


Przeszło lato, jesień, zima już,
Cóż ci teraz dam, Jasieńku, hej,
Gdy z wojenki wrócisz do dziewczyny swej...
Łuczyński podniósł się z miejsca i podszedł do majora
Sucharskiego. Komendant, otulony płaszczem, siedział
przed stołem, przy którym zwykle kapitan Dąbrowski
układał ciągle od nowa plan obrony składnicy, skracając
linie oporu i wykreślając zniszczone stanowiska.
– Panie majorze, proszę o dwie godziny snu dla mnie
i załogi.
– Kolego, nie mam nikogo, kto by cię zastąpił. Musisz
trwać.
Spoglądał na oczadziałych ze zmęczenia żołnierzy
pustymi, suchymi oczyma. Rozległ się szelest, zza
betonowej przegrody oddzielającej stanowiska wyjrzał
Dąbrowski.
– Jak tam się czujecie, chłopcy? – zapytał. –
Wytrzymamy do końca czy nie?
– Wytrzymamy, oby gorzej nie było – mruknął
Łuczyński.
Dąbrowski spojrzał ponuro na Sucharskiego.

Pancernik Schleswig-Holstein, mostek


kapitański, przed północą

– Panie komandorze, komandor Ruge na linii.


– Tu Kleikamp, słucham.
– Panie komandorze, czy otrzymał pan ostatni rozkaz
Grupy Wschód?
– Otrzymałem.
– Pański pancernik powinien wesprzeć nasze siły przy
trałowaniu morza na wysokości Redłowa Górnego,
Oksywia i Helu. Przygotowujemy podejście do polskich
stanowisk. Będziemy potrzebować waszego ostrzału.
– Przykro mi, odmawiam. Do czasu zdobycia
Westerplatte jesteśmy uwięzieni w kanale. Nie mogę
wypłynąć, bo Polacy ostrzelają mnie z dział. Dziś
rozpoznaliśmy, że mają ciężką artylerię
przeciwpancerną. Z takiej odległości zadadzą
pancernikowi poważne straty. W dodatku jestem
potrzebny jutro do wsparcia ataku na półwysep. Po
zdobyciu Westerplatte z przyjemnością was wspomogę.
– Komandorze, muszę przekazać do dowództwa
pańską odmowę.
– Rozumiem.
– A ja nie! Dlaczego tyle się cackacie przy tym
zafajdanym Westerplatte?! Słyszałem, że Führer jest
wściekły!
– Proszę być cierpliwym. Jutro wszystko się
rozstrzygnie.
Kleikamp zdjął czapkę i przetarł czoło z potu. Wciąż
byli uwięzieni, podobnie jak Polacy. Przeklęty półwysep
blokował nie tylko wyjście w morze, ale i cały gdański
port.
Pozostawało czekać. Spojrzał na zegar – trzy i pół
godziny. Na szczęście mógł się jeszcze trochę przespać.

7 IX 1939, Westerplatte, godzina 4.26

Już o świcie, o godzinie czwartej minut osiem, pancernik


znów był ustawiony w pozycji ogniowej – dziób mierzył
w zgliszcza i ruiny warsztatów portowych, które rozwalił
już pierwszego dnia wojny. Znowu uwijał się przy nim
holownik Forster: dopływał do lewej burty w okolicach
dziobu, przestawiał Schleswiga w prawo, odchylając od
północy, tak aby mógł objąć całą burtą wąski i niski teren
półwyspu. A potem uciekał jak prawdziwy Forster przed
Himmlerem czy Goebbelsem, którzy mogli boleśnie
nastąpić mu na odcisk.
O wpół do piątej działa przemówiły. Najpierw
stopięćdziesiątki z kazamat, po nich
trzydziestosiedmiomilimetrowe armaty przeciwlotnicze
SK C/30, plujące pociskami prosto w zniszczony las. Zaraz
potem zabłysły krótkie jęzory ognia wylotowego u luf
karabinów maszynowych ulokowanych znowu
w Nowym Porcie: w magazynach, warsztatach
i spichlerzach portowych.
Po tym dołączyły się haubice i moździerze
z Wisłoujścia. Biły krótko, ale celnie – po drzewach,
budynkach, po spustoszonym, zamienionym w zrytą
pociskami pustynię placu między koszarami. Na widok
lawiny ognia i stali patrzącym brakowało słów. Nawet
gołym okiem widać było tory wielkokalibrowych
ładunków z moździerzy – wznosiły się jak drapieżne
ptaki, potem zwalały w dół ciężkimi czarnymi bryłami.
Powietrze nad półwyspem drżało, syczało, burzyło się;
grzmot był jak głos metalicznej burzy, podkreślany
jeszcze zgrzytem półautomatycznych działek pancernika.
Na Westerplatte nikt nie spał, może więc nawet ogień
był błogosławieństwem, bo wyrywał żołnierzy
z koszmarnego czuwania. Kryli się przy stanowiskach,
aby przez strzelnicę nie wleciały odłamki; palili
papierosy, jakby nic się nie działo. Przez cały ten czas
zdążyli się już przyzwyczaić do bezustannego ostrzału.
Panikarze i ci, którzy nie wytrzymali, trafiali do
pruskiego bunkra nad kanałem; w wartowniach, na
placówkach zostali zaś tylko ci, którzy stali się diabłami –
czarni, śmierdzący prochem, zataczający się, ogłuchli od
wybuchów, złączeni z bronią jak z własnym dzieckiem.
Artyleria strzelała raz za razem, druzgocząc ostatnie
drzewa, rujnując ruiny.
W dwójce granat wybuchł tak blisko, że zasypał ziemią
i piaskiem ostatnią, i tak rozbitą, strzelnicę komory
amunicyjnej. Na krzyk kaprala poderwał się i wybiegł –
wprost na ogień – strzelec Ortian. Kiedy otworzył drzwi,
ujrzeli krajobraz jak z koszmarnego snu – równinę pełną
dołów, z których sterczały pęki kabli, żadnego śladu po
alejkach, tak pracowicie pielęgnowanych przez
ogrodników, a dalej, na środku pustej przestrzeni –
zniszczone, obdarte ze ścian ruiny starych koszar
i kasyna podoficerskiego. Grudziński złapał za pistolet –
byłby zastrzelił tchórza, gdyby nie to, że Ortian skręcił
i znikł.
I nagle w zasypanej strzelnicy poruszyła się ziemia,
kapral Barański, który miał tam stanowisko, usłyszał
zgrzyt saperki, a potem smuga światła uderzyła go
w oczy. Ujrzał spoconą, czarną gębę Ortiana,
usuwającego zawzięcie gruz sprzed otworu.
– Alek, spierdalaj! – krzyczał. – Już dobrze, dobrze!
Widzimy!
I rzeczywiście nad ramieniem strzelca zobaczył, jak
w skracającej odległość kamerze, zrujnowany mur
składnicy, poszarpaną drogę nad kanałem i dalej, na
Zakręcie Pięciu Gwizdków, szeroką, spowitą kłębami
dymu sylwetkę pancernika.
– Właź! Już dobrze, schodź!
Ortian rzucił spojrzenie przez ramię, a potem stoczył
się niżej i po chwili wpadł przez drzwi, cały w piachu.
Grudziński uchwycił go za rękę i ścisnął z całej siły.
Ziemia wciąż dygotała, nad półwyspem znowu
wznosiło się coś na kształt ściany ciemnego dymu
i oparów. Dołem błyskały płomienie z lasu. Pył opadający
na wartownie wgryzał się w płuca, niektórzy sięgali po
maski albo pochłaniacze; tak jak wcześniej, niewiele to
pomagało – może opary były zbyt gęste.
I wreszcie w uszy – przywykłe już do świstu pocisków,
dudnienia dział, grzmotu wybuchów – uderzyła cisza.
Słuchali jej z niedowierzaniem, kręcąc głowami, zerkając
przez strzelnice, niepewni, czy to nie chwilowa przerwa,
jednak mijały kolejne minuty, a pogłos dział nie wracał.
– Pójdą do ataku! – zakrzyczał kapral Domoń. –
Podejdą i... granatem! A my nic nie widzimy. Wejdę na
wartownię z erkaemem...
– Żeby cię zdjęli w minutę? Obserwatorzy i kaemy są
znowu na spichlerzach w Nowym Porcie! Zestrzelą cię
jak kaczkę! Nie pozwalam!
I wtedy Niemcy zaczęli wkraczać. Wchodzili na
Westerplatte skokami, osłaniając się wzajemnie. Przez
krzaki przemykały sekcje z karabinami maszynowymi,
kompania szturmowa pionierów, zdziesiątkowana
kompania szturmowa marynarki. I na koniec Heimwehr
Danzig i Landespolizei, która najlepiej znała teren.
Wkraczali jak do piekła, w koszmarny, zmieciony
ostrzałem krajobraz. Od bramy kolejowej przez dawną
placówkę Prom do pruskiego schronu amunicyjnego
z dawnego zielonego i lesistego półwyspu nie zostało nic.
Jak okiem sięgnąć ciągnęła się poszarpana wybuchami
równia, las drzew odartych z kory, gałęzi i liści,
wyciągających ku górze martwe kikuty pni. Bardziej
w prawo był zielonkawy, ale i wypalony pożarem cystern
z benzolem. Tam, gdzie zachował swoją zieloność –
w pobliżu torów kolejowych – był potrzaskany, całe
kwartały drzew leżały powalone pociskami, połamane,
wyrwane z korzeniami; pnie i gałęzie tworzyły labirynt,
w którym trudno się było połapać. Może dlatego
atakujący szli w dwóch kierunkach – przez dawny Prom,
wzdłuż kanału, na wartownie numer jeden i dwa oraz
torami na Fort, placówki Bieniasza, Deika, na stanowisko
kaprala Grabowskiego i armaty przeciwpancernej. Szli
pewniej niż wcześniej, w większej sile, rozpoznając
stanowiska, usiłując dostrzec wartownie wśród pyłu
i dymu.
Machina obrony okrężnej zadziałała, jak gdyby nic się
nie stało. Nagle zajaśniały błyski cekaemów z jedynki,
z placówki Deika, Bieniasza i Grabowskiego, z erkaemu
przerzuconego przez Rygielskiego na wał na tyły Fortu.
Tym razem jednak Niemcy nie szli jak barany na rzeź.
Pionierzy na lewym skrzydle osłaniali jeden drugiego
w czasie przeskoku, odgryzali się zaciekle, choć byli
wzięci prawie w dwa ognie – przez erkaemy strzelające
z południowych strzelnic jedynki oraz ostatnie kaemy
pozostałe w dwójce. Zameryka bił z cekaemu wz. 30 na
podstawie przystawionej do wschodniego okna, a z dołu
z erkaemu odgryzał się Skowron.
Trach! – wyleciały w powietrze stare schrony
amunicyjne, stacja kolejowa, Bóg wie co jeszcze. Saperzy
wrzucali ładunki do wszystkich podejrzanych dziur,
w których mogli ukrywać się obrońcy.
Niemcy przemykali wzdłuż kanału, przy zrujnowanym
murze, z którego pozostały same sterczące szyny
z kawałkami cegieł. Potem już czołgali się, bijąc wkoło,
kierując ogień na stary, wielki schron pruski, groźny
dzięki szerokiemu i wysokiemu nasypowi górującemu
nad dwójką i jedynką.
I zaraz odezwał się szwabski cekaem – w połowie drogi
między bramą główną a dwójką. Pruł prosto w oczy
załodze kaprala Grudzińskiego, walił po oknach
wartowni, wzniecając chmurę kurzu z podziurawionych
worków. Pod jego osłoną widzieli już szarawe mundury
Niemców, przeskakujących coraz bliżej schronu
amunicyjnego.
– Zameryka, ogień odgradzający na wał, pogłębiany,
celownik sto pięćdziesiąt! – krzyknął Grudziński. –
Skowron, zlikwiduj ten cholerny cekaem. Ortian, pomóż
mu!
Walili ile wlezie. Cekaem wz. 30 pruł wzdłuż ściany
wału, nie pozwalając Niemcom nawet pomyśleć
o poderwaniu się i wskoczeniu na stromy nasyp schronu.
Z drugiej strony pilnował tego samego erkaem z jedynki.
Kapral Ignacy Skowron zasypał stanowisko cekaemu
serią; gdy zmieniał magazynek, Ortian zdjął
amunicyjnego, ktoś inny wsadził kulę w łeb
celowniczemu. Gdy kapral włożył od dołu kolejny
magazynek do browninga, szwabski kaem zdechł
i przestał strzelać.
Buch! Z trzaskiem łamanych belek wyleciała
w powietrze wartownia Schupo, z której i tak zostały
ruiny po ostrzale. Niemcy wycofywali się, osłaniając
ogniem karabinów i strzelców wyborowych, jednak nie
za daleko. Gryczman i Grudziński widzieli, jak zajmują
pozycje w starych rowach strzeleckich Fortu, jak okopują
się w lesie koło zniszczonej zapory przeciwczołgowej.
Ech, gdyby tak mieć moździerze lub chociaż jedno
działko!
– Namierzyli nas – powiedział spokojnie Grudziński. –
Wiedzą, gdzie jest wartownia. Przygotujcie się na
najgorsze.

Westerlatte, godzina 5.51

Znów odezwały się działa pancernika. Teraz jednak


wiedziały już, do czego strzelają. Najpierw zabrzmiały
armaty – osiemdziesiątkiósemki, ustawione na pokładzie
i otulone z przodu zagiętą łagodnie blachą. Biły krótko,
pociski eksplodowały na wale, na drodze przy kanale
portowym, mijając wartownię, jakby chronił ją
niewidzialny pancerz.
Z głuchym, niskim łoskotem otwarły ogień
lewoburtowe działa stopięćdziesiątki. Jedno po drugim
włączały się do akcji, biły w teren od ceglanego pruskiego
magazynu, okrytego grubą czapą ziemi, aż po rowy
placówki Przystań. Pociski rwały się tuż obok i w górę
szły kłęby białawego, potem coraz ciemniejszego dymu.
Przez otwory i dziury wpadały bryzgi ziemi, odłamki,
kurz.
I wreszcie, kiedy obserwatorzy ciągle widzieli
nienaruszoną wartownię, przemówiła z dziobu wieża
Anton, dwadzieścia osiem centymetrów. Strzeliła pięć
razy.

Wartownia numer 2, godzina 6.09

Już pierwszy strzał był prawie celny. Pocisk trafił


w północny róg wartowni, od strony schronu, urwał
część przedsionka, rozwalił ściany, z góry runął kawałek
dachu.
– Do komory! – krzyczał Grudziński. – Zabrać cekaem!
Nic innego nie zdołali zrobić; wskakiwali jeden na
drugiego, waląc się podkutymi butami w głowy,
w ramiona, spadając na betonową posadzkę, drżącą
i pełną pęknięć.
– Tutaj. – Grudziński zagarniał ich do prawej części,
gdzie była łącznica i betonowa osłona od zrujnowanych
stanowisk kaemów.
I wtedy pocisk rozwalił wejście, strzaskał skrzynie,
zasypując ich pogiętymi konserwami, które waliły
z impetem jak granaty, krusząc kości! Wartownia
zakołysała się, zrobiło się duszno, poczuli dym i swąd
palonej gumy.
– Uruchomić ręczny wentylator!
Grudziński chwycił za telefon. Chciał się połączyć
z koszarami, bo nic już nie działało. Nie zdążył. Pocisk
przebił beton, trafił chyba w amunicję, bo kapral nagle
zobaczył wybuch, a potem ciemność i poczuł wstrząs,
jakby już nie żył. W przebłysku świadomości ujrzał siebie
samego rzuconego na ścianę; w ręku ściskał jeszcze
słuchawkę z urwanymi przewodami, a północna ściana
komory bojowej już nie istniała. Beton i gruz przywaliły
resztę skrzyń z nabojami i granaty.
– Tutaj! Chodźcie tutaj! – Kapral zagarniał ich na
ostatnie ocalałe stanowisko cekaemu, wciskał w załom
murów jak owce ze stada.
– Gaz! Gaz! Włóżcie maski.
– Gówno pomogą!
A potem w górze koło wartowni rozerwały się granaty.
Resztki dachu zapadły się do środka, ziemia zatrzęsła się,
przez kolejną wyrwaną ścianę wpadły odłamki pocisków
i gruz. Zapanowały cisza i ciemność.

Nowe koszary, punkt dowodzenia w wartowni


numer 6, kilka minut po godzinie 6.00

Spoza odsuniętych stalowych płyt w strzelnicy, z okien


w suterenie zabezpieczonych workami z piaskiem,
kocami i siennikami obserwowali agonię dwójki. Pociski
rozrywały się wokół niej; chwilami była widoczna,
chwilami zakryta dymem. I nagle z grzmotem, od którego
podskoczyły koszary, wybuchł pocisk ze Schleswiga. Po
nim, w kurzu – dwa z moździerzy. Wstał wielki obłok
poszarpanego pyłu o czerwonawym zabarwieniu. Wiatr
rozwiewał go wolno, przyduszał do ziemi. A kiedy
zniknął, wartowni już nie było.
Zawaliła się jak domek z kart – dach załamał się pod
ciężarem eksplozji, wpadł do środka, wbił się pomiędzy
popękane betonowe ściany, z których sterczały pogięte
druty zbrojenia.
Kolejny granat uderzył blisko, przy południowej
ścianie koszar. Zatrzęsło, podrzuciło strzelcami
i dowódcami. Dąbrowski osłabł, zatoczył się; byłby już
leżał, gdyby nie wsparł się plecami o betonową ścianę.
– Panie kapitanie! – Łuczyński i jeszcze jeden strzelec
rzucili się na pomoc.
Dąbrowski wodził po wartowni wzrokiem
niepoznającym ludzi; chciał coś mówić, ale nic nie
słyszeli, sam bezradnie dotykał uszu.
– Zabierzcie go do doktora! – zarządził Sucharski. –
Ruszajcie się!
Wyszli, prowadząc kapitana między sobą. O dziwo, nie
stawiał oporu. Sucharski poszedł za nimi kawałek,
wyszedł przez drzwi do korytarzyka. I wiedział, że... teraz
albo nigdy!
Choć koszary dygotały od pocisków, Słaby usadził
kapitana na krześle, zajrzał w oczy, zbadał puls.
– To tylko ogłuszenie! – próbował przekrzyczeć
eksplozje. – Zaraz przyjdzie do siebie. Dajcie mu chwilę...
Starszy ogniomistrz Piotrowski także patrzył na koniec
wartowni numer dwa. Stał w magazynie prowiantu przy
wąskim oknie wychodzącym na południe; skulony, ze
wzrokiem wpatrzonym w gruzy, gdzie ginął jego dobry
kompan kapral Grudziński.
– Panie ogniomistrzu Piotrowski – powiedział jakiś
głos.
Zbrojmistrz odwrócił się i zobaczył majora,
wymizerowanego, wymiętego, z pustymi, niewidzącymi
niczego oczyma.
– Zdecydowałem się kapitulować – powiedział
Sucharski wymęczonym, rwącym się głosem. – Nikogo
więcej nie pytam, sam decyduję. Proszę zająć się
wywieszeniem białej chorągwi. Następnie rozkazuję
udać się ze mną jako parlamentariusz do nieprzyjaciela!
– Ale zabije mnie... – stęknął przerażonym głosem
Piotrowski.
Major bez słowa wyciągnął z kabury własnego visa
i wręczył zbrojmistrzowi. Przez chwilę stali w milczeniu,
wreszcie Piotrowski zasalutował i odszedł.
Nie wiedział, gdzie znaleźć białą płachtę. Przeszedł
z korytarzyka do kotłowni i nagle zatrzymał się przy
jednym z cywilów.
– Panie Jazy – wywołał po nazwisku stolarza,
wciśniętego między piec i ścianę – wstawaj pan, jesteś
potrzebny.
– Co się stało?
– Proszę znaleźć jakąś białą szmatę i wywiesić na
ostatniej kondygnacji koszar, w oknie od strony kanału
portowego. Major rozkazuje!
Jan Jazy był blady, trząsł się.
– Co pan chce? Dąbrowski mnie zabije!
– Masz pan. – Piotrowski wcisnął mu w rękę pistolet
majora. – Ja uspokoję kapitana. I znajdę jakieś białe
opaski.

Nowe koszary, punkt dowodzenia w wartowni


numer 6, godzina 6.20

Sucharski wszedł do wartowni. Szary, smutny, wyglądał


jak cień dowódcy.
– Baczność! – Zabrzmiało to jak jęk. – Słuchać mnie
wszyscy! Wobec wyrwy w naszej obronie powstałej po
zawaleniu dwójki i braku możliwości ewakuacji rannych,
wobec ogólnego położenia na frontach zarządzam
kapitulację Wojskowej Składnicy Tranzytowej na
Westerplatte. Proszę zawołać gońców. I połączyć mnie z...
z jedynką – wykrztusił drżącym głosem.
I właśnie wtedy niewytłumaczalnym zbiegiem
okoliczności Schleswig wstrzymał ogień.

Wartownia numer 1, godzina 6.23

Jedynka waliła ze wszystkich luf, bo Niemcy nie odeszli


daleko. Teraz, kiedy ustał ostrzał, znów próbowali
podchodzić – rzucali granaty, strzelali do górnych okien
z cekaemów. Pociski jak złe pszczoły latały
i rykoszetowały w środku, worki z piaskiem rozsypywały
się na strzępy.
– Strzelać! Dawajcie z siebie wszystko! – krzyczał
Buder, biegając od okienka do okienka. – Wytrwajcie,
celujcie spokojnie. Oni was nie widzą, a wy ich tak! Wy
osłonięci, a oni nie!
Podszedł do stanowiska strzelca Jana Czywila, który
odsunął się od okna i stał przerażony, zmęczony,
niewyspany, nic niewidzący – wszystko naraz,
pozostawiwszy erkaem z rozgrzaną lufą.
– Dlaczego nie strzelacie?!
– Tak wymacali, że nie można!
Buder chwycił za broń, niemal zrósł się z nią, stali się
jednością. Znakomity to był ręczny karabin maszynowy,
wymyślny, wykuty w kuźniach broni belgijskich,
w Fabrique Nationale, opracowany przez
amerykańskiego Browninga, skopiowany i poprawiony
w Państwowej Fabryce Karabinów. Za każdym
pociągnięciem – mocne, brzęczące metalicznie wystrzały.
Ba-ba-bach, szarpiący ramię odrzut, pokazujący, że
zabijanie nie jest zupełnie bezbolesne dla strzelającego.
Strzelał oszczędnie, ale i tak zużył dwa magazynki.
Niemieckie pociski trafiały, zda się, w same okna,
rozrywały worki, zasypując oczy piaskiem.
– Zebrać chlebaki! – rozkazał, oddając erkaem
Czywilowi. – Nasypać piasku, poprawić worki. Ruszać się!
Przeskoczył do kaprala Kubickiego z koszar,
zmienionego kilka dni temu, bo też nie strzelał.
– Melduję: erkaem rozgrzany – krzyczał kapral,
przykładając do lufy ręcznik umoczony w brudnej
wodzie ze spluwaczki. W końcu złożył się do strzału
i wtedy nagle ze świergotem, z jękiem rykoszetów poszła
niemiecka seria po oknach.
Budera aż odrzuciło na środek izby. Podniósł się krzyk.
Czywil był ranny... Plutonowy przyskoczył do niego,
zobaczył paskudny postrzał w grdykę; krew leciała aż na
worki z piaskiem, na podłogę zasypaną odłamkami,
pustymi magazynkami od erkaemów.
Strzelec jęczał, choć Buder przycisnął mu do szyi
opatrunek z gazy. Razem z Ciereszką odciągnęli go do
korytarzyka, złożyli na ziemi. Nagle ranny zerwał się
i zaczął pełznąć do sali, próbując wstawać i zostawiając
krwawe ślady na pooranej rykoszetami podłodze.
– Wody, wody! – wychrypiał.
– Nie wyj! Ściągniesz Niemców!
Szwabski ogień zaczął słabnąć. Raz, drugi, trzeci
wybuchł daleko granat i nagle strzały się urwały. Buder
odetchnął, przeżegnał się; przetrwali jeszcze jedną
nawałę. Ale wartownię w końcu namierzyli!
I wtedy opadła klapka z numerem koszar. Odebrał
Gryczman, słuchał i prostował się jak słup soli. Buder
zobaczył na jego obliczu łzę. A kiedy chorąży podał mu
słuchawkę, kiedy usłyszał głos majora, sam zaczął
szlochać. Płakali we dwóch, jak gdyby nigdy nie byli
rywalami.

Wartownia numer 4, godzina 6.27

– Zgłasza się kapral Goryl. Czwórka.


– Tutaj komendant. Po naradzie ze sztabem, nie widząc
celu dalszej obrony Westerplatte, postanowiliśmy się
poddać. Zostawcie broń na wartowni, wywieście białą
flagę i wracajcie do koszar. Ostrzał się skończył.
Pierwszy raz w życiu dowódca czwórki nie wierzył
własnym uszom. Nie odmeldował się, nie potwierdził
rozkazu.
Rzucił słuchawkę, choć było to mienie państwowe.
– Poddajemy się – rzekł głucho do załogi. – Słyszeliście
wszyscy?!
– Jak to? Dąbrowski mówił, że mamy się bić do końca!
– Lepiej sobie w łeb palnąć. Iść na bagnety! Zginąć
w walce!
Przekrzykiwali się ze łzami w oczach. I nagle starszy
legionista Lis, rozdygotany, załamany, wykrzyczał słowa,
które wszyscy mieli na języku, które chodziły im po
głowach jak złe, mściwe robaki:
– Przecież nas Niemcy wystrzelają!
Goryl zdjął hełm, przetarł krzaczaste, ciemne brwi,
usiadł na żołnierskim łóżku i powiedział zmienionym
głosem:
– Ojciec był w Drugiej Brygadzie, w Karpatach. Jak
wyjeżdżałem, powiedział: synu, ja ci tę Polskę
wywalczyłem, ty ją utrzymaj w granicach. Aleśmy
wywalczyli, aleśmy utrzymali, o mój Boże jedyny!
– Nie róbcie głupot – powiedział stanowczo kapral
Rejmer. – Legionistów też po przysiędze internowali.
Polska nie kończy się na Westerplatte, a wy się jeszcze
przydacie ojczyźnie. Składajcie broń.
Legioniści stawiali karabiny przy ścianach – składając,
całowali je.

Placówka Łazienki, godzina 6.45

– Melduje się kapral Chrul!


– Koledzy, wykonywaliście chętnie moje rozkazy przez
sześć miesięcy, wykonajcie jeszcze jeden – wychrypiał
Sucharski. – Musimy się poddać, uniknąć dalszych ofiar.
Wobec Boga i ojczyzny biorę na siebie odpowiedzialność.
– Walczymy. Walczymy, panie majorze – odparł Chrul.
– Natychmiast złóżcie broń i wracajcie do koszar!
– Walczymy, panie majorze.
Kiedy oderwał słuchawkę od ucha i przerwał
połączenie, żołnierze obrócili się w jego stronę. Coś, jakiś
znak zaniepokoił ich, jakby już dzwony wzywały ich do
grobu.
– Co się stało? Jakie rozkazy?
– Nic. Major zwariował. Walczymy do końca!
Sucharski z trudem wstał od telefonu. Był tak
rozdygotany, że ledwie dał radę odłożyć słuchawkę.
Przez otwarte drzwi usłyszał nadawany przez głośniki
komunikat prosto z radia. Ostatnie słowa wbijały się
w czaszkę jak świszczące pociski: „Westerplatte broni się
jeszcze”...

Placówka Fort, między godziną 7.00 a 8.00

– Dajcie do telefonu mata Rygielskiego. Dzień dobry,


Benek.
– Na rozkaz, panie majorze.
– Słuchaj, co ci powiem. Łódź, Poznań, Kraków,
Bydgoszcz, Grudziądz są w niemieckich rękach. Żadnej
pomocy nie otrzymamy i musimy się poddać. Co ty na to?
– Panie majorze, brońmy się, ludzi jeszcze mamy!
Rygielski odłożył słuchawkę, nie czekając na to, co
jeszcze ma do powiedzenia komendant.
– Co się stało? – zapytał Blondynek. – Wycofujemy się?
– Nic. Przekazano informację z Polskiego Radia, że
Niemcy bombardują Warszawę.
Zadzwonił do koszar, czekał na połączenie.
– Rygielski, placówka Fort. Chcę mówić z kapitanem
Dąbrowskim.
– Nie ma go na linii – odparł Grudzień, a serce
dowódcy Fortu ściął lód.

Placówka Przystań, w tym samym czasie

Goniec, którego podporucznik Kręgielski wysłał do


koszar z meldunkiem o sytuacji, wracał powoli, nie
kryjąc się. Prawdę powiedziawszy, lazł jak ślepy,
potykając się o korzenie. A potem wyciągnął biały
kawałek płótna, który miał wciśnięty za pas, i rozwinął
go, pokazując wszystkim.
– Pan major kazał to wywiesić.
Zapadła cisza. Kapral Stradomski spojrzał na
Kręgielskiego jakoś tak dziwnie, hardo, jakby miał chęć
złapać za broń. Nie musiał tego robić. Podporucznik
wyrwał białe płótno, rzucił na ziemię i podeptał nogami.
– Kurwa, chłopaku, wróć i potwierdź to. Najlepiej
u kapitana Dąbrowskiego. Biegusiem!
Coś było w głosie podporucznika, że goniec pobiegł.
Poleciał rowem, wypadł do lasu; czekali na niego
w milczeniu, niestety, nie za długo.
Strzelec biegł teraz znacznie wolniej, bo był
wyczerpany. Słaniał się, dyszał, ale kiwał głową.
– Potwier...dzam. Poddajemy się!
– Kto potwierdził rozkaz?
– Su...char...ski – wydyszał goniec.
Kręgielski nie poznawał swojego własnego głosu.
I własnej ręki trzymającej pistolet.
– Więc wróć tam, kurwa, jeszcze raz i zażądaj
potwierdzenia od jedynego człowieka, który ma prawo to
zrobić. Od kapitana Dąbrowskiego. Dopóki on nie powie
mi wyraźnie, że mam złożyć broń, będziemy tu stać
i walczyć. Kapujesz? Powtórz to wszystko ludziom
w koszarach! A teraz biegnij. Galopem! Albo zabiję!

Placówka Prom, po godzinie 8.00


– Połączenie z koszarami! – zawołał dyżurny.
Rygielski wziął słuchawkę, przycisnął z całych sił do
ucha. Modlił się wręcz, żeby usłyszeć ostry głos kapitana.
Ale to znowu był urywany, nerwowy głos
Sucharskiego.
– Benek – mówił cicho, prawie niesłyszalnie – macie się
poddać.
– Ale jak to, panie majorze?
– Posłuchajcie, jeśli każdy Polak zrobi tyle, co my, to
Polska wojny nie przegra. I tak wszyscy zginiecie, bo
Niemcy nie będą już atakować z lądu, tylko
bombardować składnicę z powietrza i obkładać ogniem
artylerii.
– Panie majorze, mamy jeszcze amunicję i zapasy.
– Benek, wywieście jakąś białą szmatę i chodźcie do
koszar.
– Panie majorze, pan da do telefonu kapitana
Dąbrowskiego. Niech on potwierdzi rozkaz!
Po drugiej stronie rozległ się trzask – komendant rzucił
słuchawkę.

Ruiny wartowni numer 2, godzina 8.23

Powoli podchodził do ruin dwójki, załamanej w połowie,


rozwalonej na kawały, które trzymały się tylko na
pozwijanych zwojach zbrojeń żelbetu. Niósł szmatę na
kiju, żeby ją zatknąć na tym zbiorowym grobowcu
jedenastu żołnierzy.
A jednak coś go tknęło. Zanim zaczął wspinać się na
gruzy, zatrzymał się i zawołał:
– Hej, jeśli tam kto żywy, niech wychodzi, poddajemy
się!
I nagle rozległ się łoskot. Kawał żelbetu obsunął się,
a potem zakołysał, odwalany kilkoma parami rąk naraz.
To było jak cud! To nie mogło się zdarzyć!
Spomiędzy szczelin, odsuwając i odrzucając kawały
gruzu, wypełzali żołnierze. Pokryci białawym pyłem,
pokrwawieni, straszni, ale żywi, jak trupy powstające
z grobu. Wszyscy ciągnęli za sobą broń – karabinki
i erkaem, ale bez torby z magazynkami. Sanitariusz
wysłany z koszar rozpoznał kaprali Grudzińskiego
i Domonia, potem Skowrona i utykającego Barańskiego.
Wyszli wszyscy! Wszyscy żywi; ci, których już dawno
pochowali w myślach Sucharski i Dąbrowski.
– Powtórz to jeszcze raz! – rzucił Grudziński.
– Major kazał wywiesić białą flagę. Poddajemy się!
Grudziński milczał, spoglądał na swoich, próbował
otrzepać się z pyłu.
– Chłopcy, trudno, to rozkaz majora – powiedział. –
Widocznie wie, co robi. Zniszczyć broń, rozebrać
karabiny, wyrzucić zamki. I doprowadzić się do
porządku.
– Panie kapralu, niech pan zerwie naszywki –
zaproponował Ortian.
– Dlaczego?
– Jak pójdziemy do niewoli, to wy jesteście
podoficerami, wyście dowodzili, mogą was zamordować!
Grudziński popatrzył na Domonia, zrozumieli się bez
słów. Zerwali naszywki; w tym czasie pozostali łamali
kolby karabinów, wyjmowali zamki i rzucali w gruzy.
Kapral Domoń wyciągnął bagnet, wsadził go ze złością
w szczelinę, oparł na nim stopę, nacisnął z całą siłą...
Trzask! Ostrze się złamało. Kapral wyciągnął resztki
i rzucił je w gruzy. Tymczasem sanitariusz był już na
górze i obsadzał w szczelinie między dwiema płytami
drzewce z białą szmatą.

Wartownia numer 1, godzina 8.33

– Panie chorąży! – zawołał kapral Trela do Gryczmana,


który właśnie pomagał przewiązywać ranę Czywila. –
Pod drzwiami goniec od majora. Z rozkazem poddania
się!
– To podstęp! – krzyknął Buder. – Nie otwierajcie
drzwi!
– Przysięgam! – doszedł ich stłumiony głos. –
Kapitulacja! Na nowych koszarach flagi, zobaczcie sami.
Grupy Deika, Rygielskiego, Bieniasza idą tam, ja sam
mam wywiesić białą płachtę u was!
– Kto mówi? Nie znam cię!
– Mat Sadowski, od majora!
– Wpuśćcie go! – rozkazał Gryczman.
Trela posłuchał i odblokował drzwi wiszące na
parcianych pasach.
Wszedł Sadowski, dziwnie wystraszony, rzucający
nerwowo oczyma, zwłaszcza w stronę Budera. W ręku
ściskał kawałek prześcieradła.
– Co ty nam, kurwa bladź, mówisz! – darł się
plutonowy. – Poddać się? A żeby ty ocipiał! Będziemy
walczyć! Wy możecie się poddawać, tchórze!
– To jest rozkaz! Panie Gryczman, proszę.
Chorąży wyprostował się, popatrzył na swoich ludzi,
na zadymione, śmierdzące od krwi, prochu i żelaza
wnętrze wartowni.
– Przerwać ogień. Buder, uspokój się!
– Jestem spokojny! Tylko ręce same skaczą. Ręce! –
Plutonowy zdjął rękę z pistoletu w rozpiętej kaburze.
– Wywieście tę flagę. Już, póki czas.
– Major kazał iść do koszar na zbiórkę. Broń zostawcie.
– Przekaż, że wykonamy rozkaz. Zostawić broń,
słyszycie?
– Broń zabierzemy! Nie rozstaniemy się z nią! Możemy
zostawić kaemy! Ja w każdym razie biorę i nic mnie nie
powstrzyma – prawie krzyczał Buder.
Gryczman już nie miał siły wojować z plutonowym.
– Zbiórka przy drzwiach. Wy dwaj, ponieście Czywila.
Kierunek koszary, marsz!
Poruszali się powoli, jak oczadziali. Buder szedł
z pistoletem, jakby nie wierzył albo nie chciał wykonać
rozkazu. Ciężką broń zabrali ze sobą.

Placówka Łazienki, w tym samym czasie

Goniec, który przybiegł do nich z koszar, był bez pasa,


bez broni, rozchełstany. Krzyczał hasło już z daleka,
machał rękoma, pewnie po to, żeby go nie zastrzelili.
– Poddajemy się! Poddajemy, słyszycie? Major
potwierdza rozkaz.
– Nie wierzę! – mruknął Chrul. – Nie poddamy się.
– Spójrzcie na koszary, tam wisi biała flaga!
– Stąd nie widać.
– Jak mam was przekonać? Major tu nie przyjdzie.
– Chłopcy, co robimy?
– Bronimy się, a co innego?! – wypalił ściągnięty
z posterunku nad morzem mat Bartoszak.
– W łeb sobie strzelić lepiej – mruczał ktoś. – Na
cholerę to wszystko.
– Najpierw zniszczcie broń, powyjmujcie zamki,
amunicję zakopcie – powiedział powoli kapral Chrul. –
Spalcie wszystkie dokumenty, raporty, rozkazy.
Natychmiast.
– A potem? Co potem?
– Poczekamy na białą flagę.
Wszędzie na pozostałych stanowiskach bojowych,
u Deika, Bieniasza, na stanowiskach działek, odzywały
się krzyki, przekleństwa; żołnierze dawali upust
wściekłości. Rozłożono zamki działek Bofors i zakopano
je w ziemi. Rozbito przyrządy celownicze. Bieniasz kazał
porozkręcać zdobyczny cekaem i części wrzucić do
morza. Granaty i ładownice z nabojami przysypywano
piachem w dołach po pociskach.
Poddajemy się! Te słowa sprawiały ból, jakiego doznać
mógł tylko ten żołnierz, który tyle ciężkich dni i nocy
trwał z myślą o zwycięstwie, a stało się inaczej. Polały się
łzy upokorzenia i krwi.

Nowe koszary, między godziną 9.00 a 10.00

Na krzyk porucznika Grodeckiego Dąbrowski otrząsnął


się wreszcie. Wciąż widział przed sobą oblicze kapitana
Słabego; lekarz coś mówił do niego, ale dźwięki
z opóźnieniem docierały do obolałej, skołatanej głowy
kapitana. Zerwał się, odtrącił lekarza i skoczył na
korytarz, potrącając rannych. W koszarach panował
niezwykły ruch, Dąbrowski słyszał kroki na schodach –
żołnierze wychodzili z sutereny, gromadzili się przy
wyjściu.
– Co tu robicie?
– Poddajemy się. Major rozkazał.
Poddajemy! Słowa jak strzał z pistoletu. Dąbrowski
wpadł do wartowni, gdzie przy łącznicy siedział
wystraszony Sucharski, a pod ścianami tłoczyli się
oficerowie. Kapitan wyrwał mu słuchawkę z ręki, rzucił
na stół, aż podskoczył telefonista Grudzień, potem
wyciągnął pistolet, przeładował go.
– Co ty wyprawiasz, Heniek! – wykrzyknął. – Kto ci
pozwolił poddać Westerplatte?!
Sucharski dygotał; mały, słaby, zastraszony. A jednak
uparty. Nie zwracając uwagi na lufę visa, podniósł
słuchawkę, wcisnął czerwony przycisk rozmowy.
– Tak, tak jak powiedziałem, potwierdzam rozkaz.
Wracajcie do koszar. Bez broni.
– Chorąży Pełka! – krzyczał Dąbrowski. – Proszę
odebrać broń majorowi Sucharskiemu i zaprowadzić go
na odpoczynek.
– Panie kapitanie, nieregulaminowo – jęknął szef
kompanii. – Za późno. Broń zniszczona.
– Kapral Łuczyński, proszę wykonać rozkaz!
– Panie kapitanie, broń zniszczona! Jak mam... jak –
bronił się oparty o ścianę dowódca wartowni numer
sześć.
Ktoś przepychał się przez żołnierzy, przez podoficerów
– łącznik; zdyszany, ledwie żywy, pot perlił mu się pod
hełmem.
– Panie majorze! – wykrzyknął. – Podporucznik
Kręgielski nie złożył broni. Żąda potwierdzenia rozkazu
przez kapitana Dąbrowskiego!
– Czekaj tu, pod ścianą! – wykrzyknął kapitan. –
Widzicie! Ludzie chcą walczyć, a wy zdradziliście?!
Zapaliło się światło w łącznicy, Grudzień podniósł
słuchawkę.
– Panie majorze, znów Benek z Fortu na linii.
– Dajcie! – rozkazał kapitan. – Dajcie to mnie!
Prawie wyrwał słuchawkę z ręki telefonisty.
– Dąbrowski, słucham! Benek, to ty? Co tu się dzieje?!
Nic. Urzędnicy i pracownicy cywilni proszą, żeby się
poddać, bo oni nie chcą ginąć za ojczyznę. Benek,
pozostań na linii! Czekaj na mój rozkaz! Z bronią, tak, nic
nie róbcie!
Stał nad stołem z centralką, ponury, smagły,
w rozpiętym płaszczu, z pistoletem w dłoni. Wszyscy
zamarli, tylko Piotrowski sam położył rękę na kaburze –
stał za Łuczyńskim, było ciemno, nikt nie widział, więc
odpiął ją powoli, wyczuwając chłodną stal pistoletu.
I wiedział, przeczuwał, co będzie. Kapitan wezwie
swoich do koszar. Z bronią. Przywrócą porządek,
Kręgielski i Rygielski, Buder i inni! Będzie się działo!
Ktoś stanął w drzwiach. Stolarz Jazy...
– Panie majorze, biała flaga już wisi. Żołnierze schodzą
do koszar.
Dąbrowski podniósł broń, ale nie mierzył w nikogo.
Jeszcze!
I nie wymierzył. Nagle za rękę wziął go kapitan Słaby.
– Kuba, odpuść, to koniec. Przecież nie powystrzelasz
nas wszystkich.
Nie było przepychanki. Zresztą lekarz był wycieńczony
bardziej niż kapitan; jakież tu mogło być inne
rozwiązanie. Po prostu przytrzymywał rękę
Dąbrowskiego jak doktor rannego.
Kapitan uspokajał się, powoli opuszczał pistolet,
wreszcie, nie zabezpieczywszy go, położył na stole. Usiadł
na wprost Sucharskiego.
– Zrobiłeś... Wszystko to za-za-za... – jąkał się jak
zwykle w godzinie nerwów – za moimi plecami. Macie
rację, za-za-za... późno. Nie bój się, Heniek, nie wyjawię
prawdy przed Niemcami. Słowo polskiego oficera.
– Ja też przysięgam, że wszystko powiem. Jak było, kto
dowodził. Po wojnie – mówił major. – Kuba, zadzwoń do
Rygielskiego. Nie trzeba awantur.
Dąbrowski podniósł słuchawkę.
– Benek? Tu kapitan. Potwierdzam rozkaz: wracajcie
do koszar, broń zostawcie. Nie chcecie? Dobrze, oddacie
ją tutaj.
Obrócił się do gońca.
– Przekażcie Małemu, że kapitan Dąbrowski
potwierdza rozkaz Sucharskiego.
– Panie majorze – odezwał się Pełka – żołnierze się
schodzą, czekają na dziedzińcu. Trzeba by zrobić zbiórkę.
– Idź do nich – powiedział do Sucharskiego Dąbrowski.
– Ty skapitulowałeś, więc sam im powiedz. Musisz to
przetrwać. Ja wykonałem rozkaz, teraz twoja kolej.
Spójrz im w oczy.
Major podnosił się powoli, jak człowiek złamany,
odarty ze wszystkiego; jak umierający, który jeszcze
chodzi. Powoli wychodził z wartowni, wstępował na
schody i wreszcie wyszedł przed koszary.

Placówka Fort, w tym samym czasie

– Tak jest – rzucił do telefonu Rygielski. – Wykonam


rozkaz.
Odłożył słuchawkę, długo siedział w milczeniu. Ludzie
coś przeczuwali – wszyscy obracali się do niego,
zaciskając dłonie na broni.
– Poddajemy się. Major rozkazał, kapitan Dąbrowski
potwierdził.
Natychmiast wybuchły płacz, lament i wściekłość,
dokładnie w tej kolejności. Od łez do złości.
– Niech oni w koszarach się poddają! – krzyczał
Pożarecki. – Będziemy się bronić!
– Uspokójcie się – tłumaczył Rygielski. – Jeśli oni się
poddadzą, a my zaczniemy strzelać, Niemcy zemszczą się
na pozostałych! Rozstrzelają ich! Rozumiecie?
Pokrzywka z pasją cisnął karabin na ziemię. Po chwili
podniósł go i rozwalił kolbę o betonową ścianę fortu.
– Mój ojciec był w niewoli niemieckiej i był gnębiony,
a ja nie chcę – krzyknął Blondynek.
I nagle rzucił broń, poderwał się i wyskoczył, aż jego
podkute buty zadudniły na schodach.
– Stój! Rozkazuję ci stać! – krzyczał Rygielski.
Równie dobrze mógłby wołać do ściany.

Placówka Przystań, godzina 9.43


– Kapralu, ściągnijcie załogę na zbiórkę – powiedział
podporucznik Kręgielski.
Powoli schodzili się żołnierze placówki. Nie było już
sensu nigdzie się śpieszyć.
– W szeregu zbiórka! Baczność. Słuchajcie. Na rozkaz
majora Sucharskiego poddajemy się!
Złe oblicza, smutne twarze.
– Nasza obrona dobiegła końca. Sytuacja nie jest dobra:
połowa Polski w ręku Niemców, straciliśmy Kraków,
Poznań, Bydgoszcz, Toruń. Wojsko cofa się pod
Warszawę. Nikt nie przyjdzie nam z odsieczą.
– To co z nami będzie?
– Pójdziemy do niewoli.
Wszystko pękło. Zaczęli przeklinać, lamentować.
– Brońmy się dalej!
– O, tak – podsumował Kręgielski. – Na ile starczy nam
amunicji? Co z rannymi?
– Niemożliwe! Niemożliwe!
– Przerżnęli wszystko panowie legioniści z Warszawy!
Przefujarzyli skarb narodowy!
– Nie słyszałem tego.
– Bezbronnych nas wydali!
– Jak to?! – darł się strzelec Kozak. – Mieliśmy iść na
Berlin, mówili, że nie oddamy ani guzika. A teraz...
teraz...
– Baczność. Wszyscy obecni?
– Brakuje jednego.
– Cholera, co z nim?
– Nawiał, jak usłyszał.
– Znajdźcie go, kapralu. My idziemy do koszar.
Rozkazuję zniszczyć karabiny, powyrzucać albo zakopać
zamki. I wywieście wreszcie tę cholerną szmatę! Ale tak,
żebym nie widział.

Nowe koszary, godzina 10.20

Żołnierze nadchodzili ze wszystkich stron – z placówek,


z wartowni, z umocnionych punktów. Wychodzili
z zakamarków koszar, wszyscy brudni, obszarpani,
okopceni dymem, ale co najważniejsze – prawie wszyscy
z bronią. Z bronią, którą tyle lat pielęgnowali, czyścili, na
którą chuchali i dmuchali. Z której zawilgoceniem, rdzą,
zacięciami walczyli ramię w ramię główny zbrojmistrz
składnicy Leonard Piotrowski i rusznikarz mat Antoni
Sadowski.
Iść było ciężko, bo po Westerplatte majora
Fabiszewskiego, pełnym drzew, alejek, klombów
kwiatów i starannie wytyczonych placów do sportu
i zbiórek, nie zostało ani śladu. Koszary były
zdewastowane, wysoki, poszarpany krenelaż na dachu
prawie cały zniszczony, okna wybite, zasłonięte od
środka workami z piaskiem, kocami, materacami, które
miały nie przepuszczać żadnego światła, ściany
poznaczone śladami po kulach i pociskach niczym ospą.
Wokół widniały leje, często zalane wodą, leżały zwalone
drzewa, ścięte ze słupów druty elektryczne. Żołnierze
omijali je powoli; szli tak bardzo niepodobni do tej załogi
z ostatniego dnia sierpnia, kiedy prezentowała się przed
podpułkownikiem Sobocińskim – odprasowanej, lśniącej,
w wypastowanych i wyglansowanych butach.
Wracali do koszar żywi. Dlaczego tak dużo było
żywych?
– Panie majorze, melduję opuszczenie wartowni
numer jeden. Ciężką broń pozostawiliśmy na miejscu.
Gryczman miał łzy w oczach. Sucharski postąpił krok
do przodu, uścisnął go. Jakiś żołnierz z załogi chorążego
rzucił się na ziemię i płacząc, rwał piasek rękami.
Plutonowy Buder meldował się na baczność,
wyprężony jak struna.
– Z rozkazu opuściłem stanowiska obronne.
Sucharski wyglądał na załamanego; zaciskał wargi do
krwi, kiedy podoficer wpatrywał się w niego pytająco –
z wyrokiem wypisanym na obliczu!
– Panie Buder, wybiła straszna chwila – mamrotał
komendant. – Ja jestem bezradny. Tylko jedno mogę panu
zrobić: na pańskich ustach, jako żołnierzowi, złożyć
pocałunek.
Uścisnął plutonowego i... ucałował w oba policzki.
Buder wyglądał na zdziwionego.
– Modliłem się za pana majora co noc – wyszeptał. –
A pan... pan nas zdradził.
– Rozkazuję złożyć resztę broni. – Sucharski dopiero
teraz zauważył rewolwer u pasa plutonowego.
– Odmawiamy wykonania rozkazu! – zagrzmiał Buder.
– Niemcy mogą przyjść w każdej chwili.
– Wyjaśnijcie im, proszę!
Wystąpił porucznik Grodecki, również ze łzami
w oczach.
– Dalsza obrona jest bezcelowa. Jeśli Niemcy zobaczą
was uzbrojonych, otworzą ogień. Nie ma wyjścia, panie
chorąży Gryczman, proszę przemówić im do rozumu!
Sucharski, roztrzęsiony, rozkrochmalony, znalazł
jednak moc, aby przystąpić do żołnierzy. Zaczął
wyjmować im z rąk karabiny, odpinać pasy
z ładownicami. Grodecki kończył to za niego, bo potem
jednak komendant już nie miał sił – w końcu raz
skorzystał z pomocy adiutanta. Major ze spuszczoną
głową cofnął się na schody.
– Żołnierze! Koledzy! – przemówił. – Nasza dalsza
walka jest beznadziejna. Pomocy nie otrzymamy. Połowa
Polski zajęta przez Niemców. Jedyne wyjście to poddać
się i uniknąć i tak wielkich strat w ludziach. Dziękuję
załodze za trud i wytrzymałość w walce i wierzę, że po
wojnie przydamy się ojczyźnie.
Nikt już nie wstydził się łez bezsilnej wściekłości.
Płakali wszyscy; jakże ciężko było rozstawać się
z karabinem, który w ostatnich dniach stał się
najdroższym przyjacielem. Jakże haniebny jest widok
człowieka rozbrojonego, jak słaby i poniżony czuje się
ten, kogo broni pozbawiono!
Scen, które rozgrywały się przed wejściem do koszar,
nie zobaczyłoby się w żadnym filmie. Oficerowie
i podoficerowie brali w ramiona żołnierzy, cucili i trzęśli
tych, którzy nie mogli ustać na nogach. Nic – żadne
zdania, nawet najwznioślejsze – nie mogło opisać stanu
i ducha wycieńczonej załogi Westerplatte.
Stolarz Jazy rzucił się na ziemię w spazmach. Kiedy
ktoś chciał go podnieść, krzyczał. A gdy wreszcie ujęło go
pod ręce dwóch oficerów, wyjęczał:
– Nasze życie... liczone jest w minutach. Oni nas,
cywilnych, wystrzelają jako nieżołnierzy! Zabijcie mnie!
Co ja zrobiłem?! Po co wieszałem tę szmatę?!!
Bił rękoma o ziemię jak małe dziecko.
Od północy, od posiekanego pociskami lasu,
nadchodziła załoga Fortu z Rygielskim na czele.
Pierwszym, którego zobaczyli, był oparty o ścianę,
płaczący porucznik Grodecki.
– Panie poruczniku, co się dzieje? – zapytał Benek. –
Kto naprawdę wydał rozkaz? Sucharski? Dąbrowski?
– Ja już nic nie mogę. Was może nie rozstrzelają, ale
oficerów na pewno!
Mat nie wierzył własnym uszom. Jego grupa rozpadała
się, rozchodziła, wsiąkała w tłum; sam już nie wiedział,
co robić.
Rozstrzelają nas! Zabiją! Nie, tylko oficerów będą
rozwalać! – krążyło w tłumie.
– Wszystkich od kaprala w górę! – krzyczał ktoś. – Po
co było się poddawać?!
Rygielski oparł karabin o ziemię, bo to wszystko już
było za dużo, uchwycił lufę oburącz, przycisnął do
twarzy.
I wtedy ktoś wydarł mu broń z ręki. Kapitan
Dąbrowski!
– Benek, nie rób niczego głupiego! Masz syna!
Rozkazuję ci żyć dla niego.
Tuż obok ponury Buder podszedł do płaczącego
Grodeckiego.
– Panie poruczniku, co mam zrobić z bronią
przyniesioną z wartowni?
– A co się panu żywnie podoba!
– Koledzy! – Plutonowy rozejrzał się po swoich. – Nie
oddamy bladziom naszych gwerów! Rozkazuję zniszczyć
karabiny, wyjąć zamki, wyrzucić, połamać kolby!
Sam rozłożył na części swój pistolet służbowy,
radomskiego visa, i wrzucił elementy do studzienki.
Lornetkę roztłukł o kamień, niszcząc oba szkła. Obok
Gawlicki rozebrał karabin, wyrzucił zamek do kanału,
dołożył do niego pistolet i brzytwę.
Na całym dziedzińcu rozgrywały się ostatnie sceny
składania broni do grobu. Żołnierze rozkładali karabiny,
rozwalali o ściany kolby, rozkręcali zamki smukłych
erkaemów wz. 28, tak pięknych, tak kochanych, chociaż
w walce ich magazynki okazywały się zbyt małe,
a dwójnogi zbyt lekkie. Rozkładali ostatnie ciężkie
cekaemy, niszczyli, czasem gnietli części zamka
podeszwami podkutych butów z cholewami.
– Panowie – wołał do oficerów Sucharski – proszę... Kto
pójdzie do Niemców pertraktować? Wiem, że dwóch
z was zna niemiecki, zresztą znajdziemy tłumacza.
Wszyscy milczeli, nawet nie spuszczali wzroku. Cisza
trwała bardzo, bardzo długo.
– Zatem ja sam pójdę – zdecydował. – Panie kapitanie,
zdaję wam dowództwo. Idzie ze mną jeszcze starszy
ogniomistrz Piotrowski. Panie Pełka, proszę zarządzić
zbiórkę.
– W dwuszeregu zbiórka! – przekrzykiwał gwar
chorąży. – Uciszcie się!
Dołączyli do niego Gryczman i Szewczuk; dopiero
wtedy udało się uformować w miarę zwarty dwuszereg.
Piotrowski podał majorowi białą opaskę, taką samą
zawiązał sobie na lewym ramieniu. Trzy białe
chorągiewki i trzy opaski.
– Dziękuję wam za dobrą postawę – przemówił
Sucharski do żołnierzy, już z białą szmatą na lewej ręce. –
Nic więcej nie wymagam, a wy nie zapominajcie, że
jesteście Polakami. Panie Piotrowski, proszę wywołać
jednego ochotnika, który pójdzie z nami.
– Kto się zgłasza?!
Nikt. Dosłownie nikt. Nie padł żaden głos, ani jeden
żołnierz się nie poruszył. Patrzyli ponuro na majora,
jakby wyrósł między nimi mur nie do przeskoczenia.
– Strzelec Dobies, wystąp! – zakomenderował
Piotrowski.
Wezwany wykonał trzy sztywne kroki. Zbrojmistrz dał
mu białą flagę i opaskę.
– Idziecie z nami! Spocznij!
Major odszedł od dwuszeregu, stanął w środku,
strzelec Dobies po prawej, starszy ogniomistrz Piotrowski
po lewej stronie. Ruszył na północ, wzdłuż koszar.
– Idziemy nad morze – powiedział.
I tak poszli – ścieżką obok lasu, prosto na wartownię
numer cztery, teraz już pustą, z powiewającą nad nią
szarą szmatą. Jednak gdy wyszli z zagajnika na otwartą
przestrzeń i roztoczyła się przed nimi pofalowana
powierzchnia plaży, falochron, a za nim szarozielonkawe
odmęty morza, zatrzymali się. Piotrowski widział
wyraźnie ciemne sylwety stojących przed nimi okrętów
niemieckich – trałowców, może i torpedowców.
– Mogą nie wiedzieć o rozejmie – odezwał się. –
Otworzą ogień i...
– Co pan proponuje?
– Idźmy torami! Do stacji.
Skręcili w lewo, za garbate i naruszone wybuchami
pocisków nasypy przy schronach. Poszli torem głównym,
co kawałek zawalonym przez pnie brzóz i grabów. Minęli
opustoszałe stanowisko działka przeciwpancernego,
placówki Bieniasza i Deika.
Znów przeszkoda, jakby Westerplatte ich nie
wypuszczało; nie chciało kapitulacji. Gdzieś koło schronu
amunicyjnego numer dziewięć na obu torach było piekło.
Wykolejone, zwalone cysterny, śmierdzące spalenizną
i benzolem, sterczące w górę pogięte szyny kolejowe,
nadpalone podkłady, a wszystko oplecione kłębami
drutów i żelastwa z wypalonego składu. Być może
przeszliby, przedarli się przez barierę, ale wszystko
śmierdziało rozlanym i nie do końca wypalonym
paliwem.
– Wracamy do bramy głównej – rozkazał major.
Znów zawrócili – ścieżką koło zrównanej z ziemią
wartowni numer pięć i willi oficerskiej, która nieźle
ucierpiała od bombardowania i ostrzału. Wybite okna,
rozwalony daszek na górze, zdmuchnięte wszystkie
dachówki, puste i czarne prostokąty okien w kasynie
oficerskim na dole – major odwracał głowę, nie patrzył.
Dalej kasyno podoficerskie – długi budynek
z pruskiego muru, z wieżyczką i werandą – rozprute
z góry na dół, odsłaniające wnętrza pomalowanych na
biało pokojów; otwarte lub uchylone drzwi, które
prowadziły donikąd. Przedpole wartowni numer jeden
było jednym wielkim pobojowiskiem, pełnym ogromnych
lejów po wybuchach, połamanych drzew, poskręcanych
drutów i... trupów Niemców.
Szli na południe – do bramy głównej, koło zbudzonej
wartowni Schupo. Tak zaczynała się golgota majora.

Nowe koszary, godzina 10.34


Jako ostatni, spóźnieni, nadeszli żołnierze z Przystani
i dołączyli ciężkim truchtem do załogi. Dąbrowski
wystąpił przed swoich ludzi; kiedy zostali sami, poczuł
dziwną ulgę w sercu, chociaż nerwy miał napięte do
ostateczności.
– Oto nasza ostatnia zbiórka – powiedział. – Dziękuję
wam za obronę i nie mam żadnych pretensji. Rozkazy
podpułkownika Sobocińskiego wykonaliście w pełni.
Zamiast dwunastu godzin broniliśmy się siedem dni.
Wasze męstwo pokazuje, że jakkolwiek by się potoczyły
koleje wojny, zwyciężymy.
Odwrócił się i wskazał ścianę nad wejściem do koszar.
– Patrzcie, chłopcy. Nasz orzeł jest nietknięty. On żyje!
To i Polska będzie żyła. Nasze było Westerplatte i do nas
powróci!
– Flaga! Patrzcie, flaga! – zakrzyknął Bieniasz.
Rzeczywiście, biało-czerwona flaga, którą wywieszali
przed wojną codziennie rano, łopotała na wietrze, choć
drzewce było nadłamane. Wszyscy podnosili głowy,
pokazywali ją sobie.
– Spocznij! Proszę przygotować rannych do ewakuacji.
Podoficerowie za mną, do magazynów. Dostaniecie
świeżą bieliznę, buty, prowiant, koce. Dowódcy drużyn
zadbają, żeby wszyscy się umyli, ogarnęli i wyczyścili
mundury! Podarte proszę zdjąć, zastąpić nowymi. Macie
być jak pistolety, a wyglądacie jak... banda Murzynów!
Zaśmiali się, nastrój przygnębienia zaczął opadać.
– Wojsko kolonialne marszałka Śmigłego! – pisnął ktoś,
przezornie ukryty z tyłu.
Znów wybuchła dzika wesołość.
– Ogarnąć się, powiedziałem, umyć, ogolić.
Podoficerowie do magazynów.
Kiedy wchodzili do koszar, musieli zatrzymać się, aby
przepuścić nosze z rannymi. Dąbrowski skierował się do
sutereny, do składów prowiantu i mundurów. Drzwi były
zamknięte, klucz miał Piotrowski, więc kapitan rozwalił
zamek wystrzałem z pistoletu.
Gdy wrócili na dziedziniec, żołnierze zaczęli
przypominać ludzi. Pili wodę, zmieniali poszarpane
mundury, myli się i golili z pomocą kolegów.
– Nie zdradzajcie Niemcom swoich funkcji –
napominał Dąbrowski. – Niech wszyscy będą zwykłą
kompanią wartowniczą, a nie specjalistami!
A kiedy już przyniesiono wszystkie nosze z rannymi,
rozkazał:
– Baczność, do modlitwy za zmarłych!
I wszyscy przyklękli, odmówili na kolanach cztery
krótkie wersy, ze słów jak kamienie:

Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie,


a światłość wiekuista niechaj im świeci.
Niech odpoczywają w pokoju.
Amen.

– Zbiórka, czwórkami w kolumnę! – rozkazywał Pełka.


– Kończyć mycie! Zbierać się do wymarszu.
Wtedy ktoś zaintonował pieśń, którą podjęli wszyscy:

Jak to na wojence ładnie,


Kiedy ułan z konia spadnie.

Koledzy go nie żałują,


Jeszcze końmi potratują.

Rotmistrz trumnę zrobić każe,


Sierżant z listy go wymaże.

A za jego trudy, prace


Zagrają hejnał trębacze.

A za jego służby lata


Zagra trąbka tratatata.

A za jego walki, znoje


Wystrzelą mu trzy naboje.

Śpij, kolego, w tym grobie,


Niech się Polska przyśni tobie.

Dąbrowski podszedł, by pożegnać się z rannymi.


Porucznik Pająk był blady jak śmierć, nie dawał znaku
życia.
– Jak z nim? – zapytał kapitan doktora Słabego.
– Serce mu pika.
Pająk otworzył powieki, zamrugał; nie ruszał się, ale
się uśmiechał.
– Nasi... nasi – wydyszał. – Powiedzcie, że nasi...
– Nie ruszaj się, zaraz cię ewakuują. Wojsko polskie
zdobyło Gdańsk.
Dąbrowski odwrócił się i popatrzył na Nowy Port, żeby
nikt nie ujrzał w jego oczach łez.
Rozdział VII

Golgota majora

7 IX 1939, Westerplatte, godzina 10.38

P odchodząc do bramy głównej alejką zrujnowaną


przez ostrzał, słyszeli gardłowe nawoływania
Niemców. Major i jego ludzie nie przybywali jednak
sami. Wcześniej, gdy obchodząc spustoszone przedpole
jedynki, przechodzili koło wartowni numer dwa,
zobaczyli postacie poruszające się w gruzach jak duchy.
To była cała drużyna kaprala Grudzińskiego, ocalała
z ostrzału.
– Żyjecie? Ilu was zginęło? – zapytał Sucharski, kiedy
zameldowali się przepisowo.
– Wszyscy żyją, tylko trzech rannych: Zameryka,
Zmitrowicz i Barański.
– Mieliście szczęście od Boga, że wszyscy żyjecie. –
Major pokiwał głową.
– Już was pochowaliśmy – dorzucił Piotrowski. – Źle to
wyglądało.
– Zostawcie broń, dołączcie do nas. Idziemy poddać
placówkę.
Piotrowski już chciał powiedzieć, że nie powinni
dołączać, bo robią wyjątkowo złe wrażenie – obdarci,
ogłuszeni, ledwie trzymający się na nogach – ale zmienił
zdanie, kiedy od strony zagłębionego w ziemi wejścia do
starego pruskiego schronu amunicyjnego pojawiła się
nowa gromada żołnierzy. To byli ci przerażeni, głównie
zmobilizowani cywile, których Dąbrowski kazał zamknąć
w schronie, aby nie przeszkadzali w koszarach.
Wystraszeni, poranieni, wyglądali jak banda
oberwańców.
– Pan major! – zawołał któryś.
– Ustawcie się z tyłu i słuchajcie rozkazów! – uprzedził
ich Piotrowski. – Idziemy do Niemców poddać
Westerplatte. Zachowywać się spokojnie.
Rozdygotani, bez czapek, pasów, bez broni... Podążali,
czasem potykali się za Sucharskim. Ta scena coś
przypominała Piotrowskiemu; jakieś kościelne
malowidło, które widział kiedyś w Gdańsku albo
w Polsce.
Szli wzdłuż kanału, prosto na bramę główną; wzdłuż
muru, z którego pozostały prawie same sterczące w górę
szyny i sterty cegieł. Postrzelana brama ocalała, podobnie
jak napis, ale była zablokowana przez zwalone drzewa,
deski i kawały obalonego płotu. Powiewali białymi
chorągwiami – żeby pokazać, że są parlamentariuszami.
Z daleka widzieli, jak teren wokół warowni Schupo zaroił
się od Niemców.
– Kommt hier! Kommt hier, kommt!28 – krzyczeli,
machając rękoma.
Nagle padły strzały – poszły gdzieś w bok, w martwy
las otaczający pozostałości warowni Schupo.
– Ostrzelali nas! – darł się ktoś z tyłu.
– Nie kryć się, śmiało naprzód i flaga w górę, na pewno
przestaną strzelać – jęczał major.
Byli blisko bramy, kiedy skoczyli do nich Niemcy. Cała
masa, w szarozielonych mundurach, garnkowatych
hełmach, z białymi opaskami z napisem na rękach.
Heimwehr Danzig. Brutalni, krzyczący, pchający się
jeden przez drugiego. Zabrzmiały pierwsze złowrogie
okrzyki:
– Halt! Hände hoch!29
Rzucili się na nich jak dzikie zwierzęta! Poczęli
przewracać Polaków, kopać ich, bić, zrywać wszystko, co
wydało im się podejrzane. Z Sucharskiego zdarto płaszcz,
zrewidowano mu kieszenie, zabrano pasy,
Piotrowskiemu wyrwano z ręki książeczkę wojskową,
majorowi odebrano dokumenty – nikt ich nie przeglądał.
Któryś z SS-manów szarpnął za krzyż Virtuti Militari,
zerwał go, ale wtedy nagle zrugał go wysoki podoficer.
– Lass das! Das ist der Kommandant30.
– Aufstehen! Aufstehen! – pokrzykiwali Niemcy. –
Bringt sie zum Kommandanten31.
Polacy wstawali, ponaglani kopniakami. Ciągle ten
krzyk: Hände hoch! Hände hoch! Podnosili ręce, kładli na
karkach, a wtedy Szwaby popychały ich, prowadziły
prawie biegiem wzdłuż rozwalonego muru na tyłach
promu, prosto do Wisłoujścia.
Po drodze mijali całe tłumy odpoczywających
żołnierzy. Wszyscy patrzyli na nich jak na zwierzęta –
niektórzy pstrykali zdjęcia, pokazywali, śmiali się. Przez
wody kanału z Nowego Portu przemykały już pierwsze
motorówki z wojskiem.
Wszędzie zacięte twarze, trzask aparatów
fotograficznych, błysk lamp. Nagle zatrzymali ich,
przyskoczył niski, brzuchaty Niemiec w hełmie
opadającym mu aż na oczy. W innych okolicznościach
wyglądałoby to śmiesznie.
– Poloki! – krzyczał im prosto w twarz łamaną
polszczyzną. – Łoboczyć kabzy, łoddoć pistołle. Kto niy
łoddo, terozki bydzie zaszczelóny. Rynce do wiyrchu!
Gnali ich dalej, na szczęście nie popychali kolbami ani
kułakami. Byli już przy Mewim Szańcu, przy
zrujnowanym murze obok stacji kolejowej; z prawej
widniały wypalone ruiny warsztatów portowych, dalej
pierwsze domki. Tam gromadzili się cywile, mimo iż
żołnierze odganiali ich, grożąc bronią. Zrywały się
nienawistne okrzyki, tak dobrze znane z codziennego
życia w składnicy.
– Verfluchte Pollacken! Erschießt diese polnischen
Hunde!32
To już koniec, pomyślał Piotrowski.
Ale to był dopiero początek. Zagnali ich wreszcie do
Mewiego Szańca, ceglanej fortyfikacji nad brzegiem
kanału, usypanej jeszcze przez Francuzów i Prusaków.
Tylko ich trzech – majora, Piotrowskiego i Dobiesa.
Pozostałych popędzono gdzieś w bok, pod mur. Na
rozstrzelanie?
Wpadli w otwartą ceglaną bramę zdobioną dwiema
wieżyczkami, potem na dziedziniec, gdzie panował ruch
– żołnierze w mundurach feldgrau stali po drugiej stronie
fortyfikacji, formując szpaler, koło namiotów dymiły
kuchnie polowe, błyszczał w słońcu maszt radiostacji
rozłożonej pod ciemnozieloną siatką maskującą.
W Mewim Szańcu było całkiem przytulnie, rosło trochę
kwiatów, ocalały ławki i alejki z czasów, kiedy
fortyfikacje służyły Polskiemu Klubowi Morskiemu.
Wszyscy trzej już mieli dosyć, wycieńczonym po
wielodniowej obronie brakowało sił. Sucharski, blady,
rozczochrany, bez czapki, z otwartymi szeroko oczami,
po prostu szedł, aż napotkał pierwszą ławkę. Zwalił się
na nią jak sparaliżowany, głowa opadła mu nisko.
Piotrowski zebrał się w sobie i podbiegł podtrzymać
dowódcę; miał wrażenie, że ten zemdlał – na szczęście
komendant był wycieńczony, ale przytomny.
Od strony bramy zbliżał się oficer – dystyngowany,
szczupły, w polowej furażerce z gapą, w okrągłych
okularach; zdawał się zupełnie inny niż Niemcy
i szturmowcy z SA, których pełen był Gdańsk każdego
dnia przed wojną. Stanął i zaraz zasalutował. Raczej
inteligent albo wykładowca w wyższej szkole taktyki niż
frontowy oficer.
– Witam – powiedział po niemiecku. – Kto to jest?
– To jest nasz komendant, Henryk Sucharski. –
Piotrowski odzyskał mowę, ale słowa wychodziły
z trudem przez ściśnięte gardło. – Przychodzimy
rozmawiać, ale wasi SS-mani zabrali nam białe
chorągwie i zmusili do biegu z podniesionymi rękoma!
– Wyrażam ubolewanie, są trochę nerwowi.
Natychmiast po ukazaniu się waszej chorągwi na
koszarach wysłaliśmy motorówkę z grupą żołnierzy
w celu obsadzenia terenu i zabrania Polaków do niewoli.
Major, który powoli dochodził do siebie, zebrał siły
i wstał, kołysząc się lekko. Wtedy Niemiec zasalutował.
– Podpułkownik Karl Henke, dowódca szkolnego
batalionu saperów i kompanii szturmowej, obecnie
dowódca oblężenia Westerplatte.
– Panie pułkowniku – mówił wyczerpany major –
poddaję placówkę z powodu niemożności... dalszej
obrony.
Piotrowski przetłumaczył.
– Rozumiem.
– Z naszej strony – dodał starszy ogniomistrz –
prosiłbym o oddanie płaszczy i dokumentów zabranych
nam przez SS-manów.
Henke odwrócił się, powiedział coś do towarzyszącego
mu porucznika. Ten zaraz zniknął za bramą, usłyszeli
jakieś krzyki, może wyzwiska, a potem biegiem przybyło
trzech Niemców z opaskami Heimwehr Danzig,
przynieśli płaszcze. Któryś przekornie włożył zwykłą
polową rogatywkę na głowę majora. Okrycia, co od razu
zauważył Piotrowski, były bez naramienników –
zabranych przez Szwabów jako trofea wojenne. Oddali
też pasy; major zapinał swój drżącymi rękoma.
Stali na razie w milczeniu, bo Henke odwrócił się do
towarzyszących mu oficerów, coś rozkazywał, gdzieś
telefonowali – pewnie po dowódców. Sucharski drżał,
rozglądał się, Piotrowski sam dał mu ostatniego
papierosa. Ciągle ich fotografowano, trudno nawet
stwierdzić, kto to robił, zwykli żołnierze czy wojenni
propagandziści. Komendant stał – mały, skulony, dwie
czarne plamy zamiast oczu, pas z klamrą przekrzywioną
na prawo. Nie tak powinien wyglądać polski oficer.
A przecież robiono im zdjęcia jak jakimś amantom
filmowym w Sopocie; już Piotrowski, z wąsem i w czapce
polowej, prezentował się o wiele lepiej.
Przybywały szarże z ogromnym orszakiem
adiutantów, pisarzy, fotografów. Oglądali trójkę Polaków
jak jakieś dziwolągi albo schwytane zwierzęta. Podszedł
ku nim szybkim marszem wyższy oficer Kriegsmarine
z lornetką na szyi, jakby dla podkreślenia marynarskiej
profesji; spokojny, dystyngowany. Obok Niemiec
w mundurze oficera gdańskiego SS – grubo ciosana gęba
jak u pomorskiego rzeźnika albo furmana wciśniętego
w szarozielony mundur z orłem i swastyką.
– Panowie – zagarnął ich ramieniem Henke –
komendant Westerplatte major Sucharski. A to
komandor Gustav Kleikamp, dowódca pancernika
Schleswig-Holstein, oraz pułkownik Günther Krappe,
dowódca Pierwszego Pułku Landespolizei z Gdańska.
– Niech pan siada, majorze. – Kleikamp zaprosił go na
ławeczkę pod rozrośniętym, zdziczałym klombem. –
Mamy kilka pytań.
– Hans – rzucił do swojego adiutanta Henke – przynieś
wody. Pan major pozwoli trochę piwa? Sprowadziliśmy
parę skrzynek od Fischera z Neufahrwasser, na
zwycięstwo.
Znalazły się piwo i woda, ale major niczego nie widział
– po prostu siedział zmarnowany i poszarzały,
zobojętniały na wszystko.
– Generał Eberhardt zaraz przyjedzie z Gdańska –
powiedział Kleikamp. – Panie Sucharski, dlaczego poddał
pan Westerplatte w czasie, kiedy nie prowadzono
żadnych walk, w dwie godziny po zaprzestaniu ostrzału?
Komendant siedział pod gradem spojrzeń, otoczony
przez oficerów, szarże, wartowników; może w głębi
duszy był szczęśliwy, że wszystko już się skończyło?
– Zaniechałem dalszego oporu, ponieważ po
pierwszym ostrzeliwaniu w dniu pierwszym września
i po ataku bombowców drugiego września, a przede
wszystkim po ostrzale z dział dwieście osiemdziesiąt
milimetrów z pancernika załoga poniosła straty.
Szczególnie w dniu dzisiejszym ucierpiała moralnie.
Doprowadziła do tego nasza zupełna bierność wobec
coraz silniejszego ognia artylerii i moździerzy, na który
nie było od pięciu dni czym odpowiadać.
Niemcy słuchali, adiutanci notowali i stenografowali,
inni robili zdjęcia.
– Tak dzielnych ludzi jak marynarze Kriegsmarine
oraz żołnierze wspierający ich w walce o tę twierdzę nie
do zdobycia nie widziałem – powiedział pochlebczo
major.
Piotrowski przetłumaczył, ale drgnął. Sucharski
przecież nie musiał tego mówić.
Major szukał kogoś wśród Niemców – przenosił wzrok
z jednego Szwaba na drugiego. Było to tak wyraźne, że aż
pochylił się ku niemu Kleikamp.
– Coś nie tak, panie komendancie? Kogoś waszego
brakuje?
– Gdzie reszta pańskich żołnierzy? – zapytał Henke. –
Chcielibyśmy uniknąć jakiejś niepotrzebnej strzelaniny.
– Przy koszarach, dowodzi nimi kapitan Dąbrowski.
Czekają.
– Proszę mu dać rozkaz, żeby ich tu przyprowadził.
Panie majorze, przyjmujemy pańską kapitulację
Westerplatte. Proszę się nie martwić, respektujemy
wszystkie prawa konwencji, jesteście oczywiście uznani
za jeńców wojennych.
Major skinął na Piotrowskiego, a ten na strzelca
Dobiesa.
– Idźcie do koszar, przekażcie kapitanowi, żeby
prowadził naszych do Mewiego Szańca.
– Przepuścicie go? – zapytał adiutanta Henkego.
– Oczywiście! Niech idzie. Pójdzie z nim jeden
z naszych podoficerów.
– Panowie, przyjechał generał major Eberhardt – rzekł
Kleikamp.
Spokojny, można powiedzieć, że miły z wyglądu,
cierpliwie przebijał się przez tłum oficerów
zgromadzonych wokół ławki, na której siedział major.
Dwaj adiutanci musieli wręcz odpychać wojskowych
gapiów, torować drogę, co sam generał przyjmował
z cierpliwym i pełnym pobłażania uśmiechem.
Ujrzawszy go, Sucharski poderwał się, zasalutował;
Eberhardt odpowiedział tym samym.
– Panie majorze, jako dowódca sił niemieckich
w Gdańsku przyjmuję kapitulację pańskiej placówki.
Jednocześnie w uznaniu za mężną obronę daję panu czas
na przyniesienie rzeczy osobistych i munduru
paradnego, na przebranie się.
– Moje rzeczy zostały w willi oficerskiej – powiedział
ponuro Sucharski.
– Proszę w takim razie się odświeżyć, porucznik Rauch
doprowadzi tam pana i pomoże zabrać mundur, pas
i wszystko, co trzeba. Potem zapraszam tutaj, na
rozmowę i oficjalne przekazanie składnicy.
Major bez słowa ruszył do bramy, eskortowany przez
sześciu Niemców z kompanii szturmowej i Landespolizei.
Wychodził z lżejszym sercem – nigdzie wśród tłumu
wrogów nie widział szerokiego oblicza rzekomego radcy
Walthera Hagenaua, który szantażował go w pensjonacie
Miramare w Sopocie.
Westerplatte, przed godziną 11.00

Dąbrowski nie czekał na gońca. Gdy tylko zobaczył grupy


Niemców wdzierające się na teren półwyspu, zalewające
szarawą falą okaleczone lasy, zniszczony teren i ruiny
wartowni, wydał rozkaz:
– Kolumna, baczność! Spocznij. Za dowódcą marsz!
I poprowadził swoją kompanię ciężkich karabinów
maszynowych prosto do wartowni numer dwa, w stronę
kanału portowego. Już z daleka widzieli nadpływające
motorówki, wyskakujących z nich kolejnych Niemców.
Nisko, niemal nad drzewami, przeleciał samolot.
Byli już prawie przy ruinach wartowni, kiedy
zobaczyli idącą na wprost rzadką tyralierą Niemców. Na
środku dostrzegli oficerów: jednego z lornetką,
w mundurze Kriegsmarine, drugiego też marynarza, ale
ze zdobycznym – pewnie w ruinach wartowni numer
dwa – polskim erkaemem wz. 28.
Dąbrowski i oficerowie także szli na czele, dokładnie
na wprost nich. Obok postępował mat Bartoszak,
tłumacz, w marynarskim, odświeżonym
i wyczyszczonym mundurze.
Szli na siebie – grupka Niemców, która przed chwilą
przypłynęła z Nowego Portu, i stu pięćdziesięciu chłopa.
Niemcy zaniepokoili się, zaczynali podnosić broń – o ile
któryś ją miał. Polacy jednak nie zwalniali. Ponury
Dąbrowski zaciskał zęby i maszerował jak na defiladzie.
– Halt!33
Dzieliło ich ledwie dwadzieścia, ledwie dziesięć
kroków... Szwaby łapały za pistolety, innej broni bowiem
nie mieli.
Nagle Dąbrowski się zatrzymał. A wtedy
nieprzyjacielski dowódca wyszedł do przodu z pistoletem
w ręku i... zasalutował.
– Soldaten, ich rufe euch zur Kapitulation auf!34
I padły słowa, które przez pięć kolejnych lat miały
wryć się w umysły każdego Polaka, od Wielkopolski aż po
Wilno i Lwów:
– Halt! Hände hoch!35
Dąbrowski zasalutował, żołnierze zaczęli podnosić
ręce, niechętnie, rzucając złe spojrzenia na Niemców.
– Panie oficerze, komandor podporucznik Wilhelm
Hornack. Przybyłem przyjąć od pana kapitulację
Westerplatte.
– Melduję zatem kapitulację Wojskowej Składnicy
Tranzytowej – powiedział Dąbrowski. – Liczę, że jesteście
ludźmi honoru i potraktujecie nas zgodnie z wymogami
międzynarodowego prawa wojennego.
– Oczywiście, panie kapitanie. Proszę z nami.
Niemcy ruszyli przodem, na eskortę było ich za mało.
Gdy tak szli wokół Dąbrowskiego, Słabego, Grodeckiego
i Kręgielskiego, wyglądali po prostu jak... turyści albo
wojskowa misja oprowadzana po terenie placówki.
Oficer Kriegsmarine – później dowiedzieli się, że był
z Abwehry – szedł z erkaemem, jakby wracał
z polowania. Komandor Hornack postępował na
przedzie.
Żołnierze założyli ręce na kark, ale żaden z oficerów
tego nie zrobił. Nie uczynił tego także idący z tyłu obok
Bartoszaka chorąży Szewczuk, dźwigający wypakowaną
walizkę. Niemcy prowadzili ich wzdłuż muru i drogi nad
kanałem – do warsztatów portowych; tam dołączyli
kolejni żołnierze, już uzbrojeni w karabiny. Zrobiło się
mniej wesoło, rozstawili się wzdłuż kolumny, pilnowali
marszu, prowadząc obok zniszczonego dźwigu. Kiedy
schodzili z Westerplatte, grupa Niemców poczęła
wspinać się na stary schron pruski nad kanałem, aby
zawiesić tam flagę.
Otoczenie warsztatów było kompletnie zniszczone.
Grodecki zobaczył, jak z ruin niemieccy sanitariusze
wynosili ciała tych, którzy spalili się po pierwszych
strzałach pancernika. Śmierdziało mdławo-słodką wonią
rozkładających się zwłok.
Szli do Mewiego Szańca. Za sobą pozostawiali
zrujnowane, ale ciągle zielone Westerplatte – jedyny,
ostatni skrawek polskiej ziemi w Gdańsku, samotny
i opuszczony. Zostawiali je – jak sądzili – na zawsze. Nikt
nie wiedział, kiedy i w jakich okolicznościach dane im
będzie wrócić.
I nagle ktoś krzyknął, coś pokazywał w górze. Niebo
nad Polakami szumiało. Ptaki! Leciały górą, całymi
stadami, wracały nad postrzelane, pokrwawione
Westerplatte. Mewy szybujące wysoko w niebiosach,
stada kuropatw; z dala, znad Nowego Portu, ciągnęły
zwykłe wróble i rzadko tu widywane gołębie.
– Wracają! Widzicie? – powiedział plutonowy
Łopatniuk. – Nie opuściły półwyspu! Tutaj mają dom!
Z boku towarzyszyło im szczekanie – żołnierze
prowadzili wielkiego, smutnego Erosa i drugiego psa; oba
szarpały się, węszyły, jakby za Sucharskim, który był już
w rękach wrogów.
Mewi Szaniec, godzina 11.33

Przed wejściem do Mewiego Szańca czekały długie aleje


SS-manów i żołnierzy z kompanii szturmowej. Oficerów
przepuszczono szybko, ale żołnierzy rewidowano
dokładnie. Kto się nie podobał – jak kapral Goryl – kto nie
wzbudzał zaufania Szwabów, musiał zdejmować bluzę,
wywracać kieszenie. Pozostałym odbierano pasy,
ładownice, kabury od służbowych pistoletów.
Następnie poprowadzono ich pod bramę, gdzie stał już
komitet powitalny – Henke i Kleikamp w otoczeniu
oficerów.
– Kolumna, stój! – rzucił Dąbrowski. – W prawo zwrot!
Baczność!
Tak zaprezentował Niemcom ostatnich obrońców
Westerplatte.
Komandor Kleikamp wystąpił przed szereg. Przywitał
się z Dąbrowskim i oficerami, a potem spojrzał na
żołnierzy.
Powiedział kilka słów po niemiecku i odwrócił się do
Bartoszaka.
– Proszę przetłumaczyć te słowa – nakazał.
– Pan komandor pancernika mówi – powiedział
Bartoszak do wszystkich – że dzielnie walczyliście!
Nikt się nie odezwał. Wszyscy stali nieporuszeni, jakby
to miały być jedyne i ostatnie takie niemieckie słowa
słyszane w Polsce przez następnych pięć lat.
– Spocznij – rozkazał Dąbrowski. Rozległ się chrzęst
żołnierskich butów. – Wydaję ostatni rozkaz. Od teraz
proszę wykonywać polecenia niemieckich władz.
Nieprzyjaciel zapewnia, że zostaniemy potraktowani
honorowo. Stosujcie się do poleceń, a wszystko będzie
dobrze. Dziękuję.
Niemcy wprowadzili ich do Mewiego Szańca,
poprowadzili do ławeczki i stolika pod klombem, dziś
będącym już tylko kępą zdziczałych zarośli.
Oficerowie byli wszyscy: Dąbrowski, najwyższy z nich,
pociemniały, w rozpiętym płaszczu, sprawiał wrażenie
dumnego i złego, można by rzec, że był zły, iż ominęło go
zwycięstwo. Podobnie Grodecki, w ciemnoniebieskim
lotniczym mundurze i berecie naciągniętym na oczy.
Kręgielski, w czapce polowej, wyglądał, jakby chciał
zaraz rzucić się na Niemców. Tylko Słaby stał spokojnie,
ze spuszczonym wzrokiem.
Przed bramą niemieccy sanitariusze oraz
sprowadzony z Nowego Portu lekarz zajmowali się
rannymi. Żołnierzy zaś odprowadzano pod ściany fortu –
mogli się tam położyć i chwilę odpocząć, cały czas
pilnowani przez uzbrojonych żołnierzy z kompanii
szturmowej.
Oficerowie zasiedli przy drewnianym stole, zaproszeni
przez Karla Henkego. Tak jak wcześniej Sucharskiego, tak
i ich otoczył tłum. Polacy siedzieli, Niemcy stali,
rozwijając przed nimi coraz to nowsze, pokreślone mapy
półwyspu i wyciągając lotnicze zdjęcia.
– Panowie, napijcie się wody, proszę – mówił
przyjaźnie Henke, jedyny poczciwy Szwab w tym
towarzystwie. – Mamy też piwo, na wzmocnienie!
To była scena jak z pikniku; z daleka można by sądzić,
że kapitan Dąbrowski rozdaje autografy do sztambuchów
znajomych dziewczyn z Gdyni. Pił wodę z kubka
i szczerze udzielał informacji; nie było już co ukrywać.
– Raz jeszcze powtarzam: nie mieliśmy żadnych
podziemnych przejść – mówił. Choć znał niemiecki,
wolał, aby tłumaczył Bartoszak.
– Jak w takim razie wyglądała sieć bunkrów i wież
pancernych? – zapytał Henke.
– Nie było.
– Gdzie wobec tego broniła się załoga?! – rzucił
komandor Kleikamp. – Skąd nasze straty?
– Tak jak mówiłem: mieliśmy podziemne betonowe
komory bojowe pod wartowniami, a wasz plan nie
pokazuje ich rozkładu. Dobrze wstrzelone w teren, nieźle
zamaskowane. Zasługa poprzedniego komendanta,
majora Fabiszewskiego.
– Panie kapitanie, czy poddali się wszyscy wasi strzelcy
z drzew?
– Nie było żadnych placówek na drzewach. –
Dąbrowski pokręcił głową. – Przy tej sile waszego ognia
wystawianie takich posterunków byłoby zwykłym
samobójstwem.
– A to zdjęcie? – zapytał oficer SS z trupią czaszką na
czapce. – Czy to są kopuły pancerne? Flankujące znad
morza każdy atak?
Dąbrowski pierwszy raz roześmiał się ponuro.
– Obawiam się, że to kopki siana, które ścięliśmy ze
schronów, żeby trawa nie przesłaniała widoku. Może pan
sam to sprawdzić, proszę tylko wziąć widły.
– Cóż, pozostaje wyrazić uznanie – podsumował
Henke. – Kto tak naprawdę dowodził obroną? Pan czy
major Sucharski?
– Major Sucharski był od początku do końca
komendantem składnicy – odpowiedział na pytanie
Dąbrowski. – Nic więcej nie mam do dodania.
– Dobrze, w takim razie domagamy się osobistego
przekazania obiektów składnicy. Nie chcę ryzykować, że
zostały tam pola minowe i jakieś zasadzki.
– Nie ma czego zdawać – mruknął kapitan. – Ale
oczywiście jesteśmy do dyspozycji.

Westerplatte, około godziny 12.00

Obchód trwał krótko i był bolesny. Raz jeszcze


odwiedzali te same miejsca, w których zostawili swoją
krew, ból i żołnierski pot; ściany przesiąknięte strachem,
krzykiem, gwizdem pocisków, hukiem detonacji.
Byli Dąbrowski, Grodecki, Kręgielski, Piotrowski jako
tłumacz.
Przeszli przez teren zryty pociskami i bombami. Jakby
rozdrapywali stare rany. Grodecki pamiętał z tego tylko
oderwane obrazy, jak zdjęcia wysypujące się
z odrzuconego albumu.
Wartownia numer jeden, całkiem dobrze zachowana,
obok niej lej na osiem metrów, w jego wnętrzu
prawdziwy basen do pływania, wystająca z wody wiązka
kabli elektrycznych.
Koszary, podziurawione wybuchami, poznaczone
pociskami jak ospą.
Jakiś Niemiec, oficer, zdumiony na widok munduru
Grodeckiego:
– Cóż to, polski lotnik? A gdzie ma pan swój samolot?
– Polscy lotnicy potrafią walczyć i bez samolotów –
mówi porucznik w płynnej niemczyźnie.
Nasypy schronów, częściowo ukryte w pokaleczonym
lesie. Wychodzący zza nich spasiony SS-man, jego krzyk:
– Aleście w dupę dostali, co?!
– Jak widzę, to jakoś nie bardzo – mówi Grodecki.
I wtedy jeden z eskortujących ich żołnierzy z kompanii
szturmowej trąca go łokciem.
– On jest głupi – mruczy. – To przecież nie jest żołnierz.
Idąca torem grupka Niemców niosących dwa
bezwładne, powykrzywiane ciała kolegów. Ich ciche
rozmowy:
– To Wolf i Schack!
– Razem zginęli!
– Nie mogliśmy ich wyciągnąć!
Smutne spojrzenia na Polaków, ale bez nienawiści.
Pod koszarami kręcili się nie tylko żołnierze, ale
i dziennikarze, cywile i wojskowi, fotografujący wszystko
z zacięciem. Podoficer tłumaczył im rzeczowo
i spokojnie:
– Tak właśnie rozpoznać można siłę ufortyfikowanych
obiektów twierdzy i przebiegłość rozbudowanych pozycji
obronnych Westerplatte. Pięć potężnych betonowych
bunkrów liczących po kilka pięter, z zamaskowanymi
ziemią dachami, stanowi jądro tej fortecy...
Dąbrowski mijał ich ze skrzywionym obliczem,
w ciemnych oczach miał szyderstwo... albo śmiech.
Machina propagandy Trzeciej Rzeszy szła w ruch.
– Jeszcze chwila – mruknął Kręgielski – i zostaniemy
drugim Verdun!
Pod koszarami uwijało się kilku Polaków: plutonowy
Naskręt, starszy strzelec Wysocki i dwóch pracowników
cywilnych. Niemcy przejmowali broń ułożoną w długim
rzędzie, w większości bez zamków i celowników. Polacy
dokładali im coraz to nowsze sztuki wynoszone
z magazynów, ale o ile pękate cekaemy wz. 30 układali
z szacunkiem i ostrożnie, podobnie jak erkaemy i stare
maximy 08/15 z czasów Wielkiej Wojny, o tyle niemiecką,
zdobyczną broń rzucali z wściekłością pod nogi
zdumionych Szwabów. Po kolei lądowały tam
z trzaskiem – cekaemy MG-34, czeskie erkaemy ZB-26
z prostokątnymi magazynkami i charakterystycznym
uchwytem u góry, niemieckie maszynowe bergmanny
zasilane z bocznego magazynka, karabinki Mausera
i długie MG-30, z dziurkowaną osłoną lufy, zaopatrzone
w pistoletowy uchwyt dla strzelającego.
– Tyle tego? – wykrztusił jeden z Niemców. – Aż tyle
zdobyliście? Mój Boże!
Niemiecka broń lądowała u stóp zwycięzców, aż
zgromadził się całkiem spory stos; niemiecki oficer i jego
żołnierze patrzyli zdumieni, kręcili głowami.
Z boku podoficer zaganiał dziennikarzy jak stado
niepokornych owiec – byle dalej od kompromitującego
widoku.
– Nicht fotografieren! – krzyczał. – Militärgeheimnis!36

Mewi Szaniec, w tym samym czasie

Kiedy Dąbrowski zdawał Westerplatte, Niemcy znów


wywołali wszystkich polskich żołnierzy.
– Baczność! – krzyknął porucznik i zasalutował, jakby
dzisiaj był dzień oddawania honorów. – Proszę się nie
bać, musimy was spisać. Moim żołnierzom daję was za
przykład! – mówił przez Bartoszaka.
Rozległ się śmiech, kiedy dwóch Niemców prowadziło
pod karabinami zmęczonego legionistę w polowej czapce.
Blondynek! Zaginiony!
– Ukrywał się w kopie siana! Taki... niedzielny
żołnierz! – śmiali się, zapędzając go do szeregu.
Drugi raz legitymowali wszystkich, spisując stopnie,
pytając przy tym o specjalizację. Nikt nic nie ujawniał.
Nie byli już strzelcami wyborowymi, świetnymi
cekaemistami, tylko zwykłymi strzelcami i legionistami.
Wystąpił drugi Niemiec, tym razem z przygotowaną
listą. Kolejno wywoływał nazwiska pracowników
cywilnych. Duzik! Jazy! Lemke! Szwedkowski!
Wezwanych spisywano, notowano – zapewne też
zapamiętywano – i kazano występować z szeregu.
– Ktoś im to podał – mruknął cicho Szewczuk. –
Musieliśmy mieć szpiega!
– Stopień? – Niemiec zatrzymał się przed jednym
z podoficerów. – Nazwisko? Specjalizacja?
– Sierżant Kazimierz Rasiński, dowódca radiostacji
polowej na Westerplatte! – wypalił niespodziewanie
wezwany i podał książeczkę wojskową.
Niemiec drgnął, sprawdził ją, oddał. Poszedł dalej.
– Głupio zrobił – wyszeptał Pełka. – Co on, chce głowę
stracić?
– Albo co innego...
Skończywszy spisywanie, Niemcy kazali się rozejść.
Teraz jeńcy mogli nawet usiąść pod betonowymi
ścianami schronów Mewiego Szańca.
Niemcy nie sprawiali wrażenia brutalnych ani
krzykliwych. Stali z opuszczonymi przy nodze
karabinami, rozluźnieni; same młode chłopaki. Patrzyli
na Polaków bez wrogości.
Przyjechał wóz z butelkami wody i piwa – rozdzielali
między siebie wysmukłe zielonkawe butelki
z porcelanowymi korkami, na koniec zaczęli wołać
Polaków, rozdawać im, wdając się w rozmowy.
– Rozumi który po niemiecku? – wołał jeden łamaną
polszczyzną.
Sierżant Gawlicki i plutonowy Januszewski znali język,
podeszli bliżej, wzywani gestami. Dostali po piwie,
otworzyli, wzbudzając pianę.
– Pijcie, póki zimne!
– Kazali wam dać za zwycięstwo?
– Tak, tak! – kiwał głową Niemiec. – Mamy duże straty.
Ale w końcu was wykurzyliśmy. Ja sam zabiłem
pierwszego Polaka na Westerplatte, tego, który wybiegł
ze stacji po wysadzeniu muru. Dałem mu serię
z automatu w twarz! Zmasakrowałem mu całą gębę!
– To był Najsarek, zawiadowca.
– Major go nie odwołał. A mógł.
– Co się z nim stało? Żyje?
– Zabrali go do szpitala. Nie wiem. – Niemiec wzruszył
ramionami. – Pijcie, w obozie nie będzie takich
wywczasów.
– Spójrz, stary znajomy – powiedział Gryczman do
Budera. – Tam, między wartownikami. Da ci teraz bobu.
I rzeczywiście przechadzał się tam nerwowo wysoki,
postawny cywil w garniturku. Świński blondynek
z pogardą w oczach, z mordą, która – mówiąc po
wileńsku – wręcz sama prosiła się o cegłę.
W złą godzinę Gryczman to wszystko powiedział.
Blondasek wskazał ich palcem, doskoczył do wartownika
i coś tam szemrał, wzburzony i zły.
– Ich schlage, weil ich es mag, du Pollacke!37
– Nein! – krzyknął Niemiec i odwrócił się do Polaków: –
Kommt! Kommt!38
Buder podnosił się z wolna, zbliżał, podchodzili też
inni wartownicy. Na końcu doszedł Gryczman, który czuł
się jakoś odpowiedzialny za swojego plutonowego. Mat
Bartoszak też niby przypadkiem znalazł się w pobliżu.
Jego bezustanny uśmiech denerwował i wkurzał
Niemców.
– Ten człowiek mówi, że napadliście go w Gdańsku.
– Panie wartowniku – odparł Buder – czy my
wyglądamy na takich, co napadają? To nas napadnięto,
siedem dni temu.
– On chce wam dać nauczkę. Ale nie będzie tego –
mruknął Niemiec i zwrócił się do blondyna: – Słyszysz, to
są żołnierze, nie cywile. Mogłeś do nas dołączyć, jak
z nimi walczyliśmy!
Znienacka wściekły cywil skoczył, omijając
wartownika. Chciał się chyba rzucić na Budera.
Nie zdołał. Gryczman zasłonił kolegę własnym ciałem
i rąbnął Szkopa w szczękę z takim rozmachem, że
Niemiec przewalił się na trawę i prawie nakrył nogami.
– Halt! Halt! – krzyczeli wartownicy.
Zniżyli karabiny, odgradzając Polaków od blondyna,
któryś pochylił się nad nim, ale ten, wściekły, odepchnął
go i sam wstawał, trochę zamroczony.
Nagle od tyłu rozpoczęło się jakieś poruszenie.
Wartownicy stawali na baczność, choć jeszcze przed
chwilą gawędzili z jeńcami.
– Baczność! – rozległo się. – Forster jedzie!
Od strony Wisłoujścia nadjeżdżały samochody
sanitarne z krzyżem, za nimi zakurzone autobusy
i ciężarówki ekipy filmowej. Byli też reporterzy gazet
z opaskami Presse.
Na końcu podążała duża platforma z trumnami.

Westerplatte i Mewi Szaniec, po godzinie 14.00

Schodzili już z Westerplatte, kiedy nad starym schronem


amunicyjnym nad kanałem, zrujnowanym po ostrzałach,
Niemcy wznieśli drzewce i wciągali czerwono-czarną,
wojenną banderę Trzeciej Rzeszy z łamanym krzyżem
w środku i drugim w lewym górnym rogu. Filmowało to
z przenośnych kamer i fotografowało chyba ze dwa
tuziny wyszczekanych fotoreporterów i żołnierzy.
Dalej było jeszcze gorzej. Znów poprowadzili ich do
Mewiego Szańca, gdzie rozgrywała się druga część
ceremonii. Tutaj ustawiony był sprzęt, kamery,
reflektory, tu kręcili się propagandziści z 4. Armii.
A pośród tego zobaczyli coś, co sprawiło, że omal nie
padli trupem.
Niemcy przyprowadzili majora Sucharskiego,
w paradnym mundurze, z przypiętym do piersi krzyżem
Virtuti Militari, który odebrali SS-manom. Oficerowie
widzieli, jak odgrywano scenę niczym w filmie. Generał
Eberhardt stanął na wprost Sucharskiego, zasalutował,
komendant odpowiedział w ten sam sposób.
– W dowód uznania za bohaterstwo załogi wręczam
panu szablę.
Dąbrowski, Kręgielski, Grodecki i Słaby patrzyli nie
siebie, nie mogąc wykrztusić słowa. To, co wszystkim
cisnęło się na usta, wypowiedział w końcu podporucznik
Kręgielski:
– Na miłość boską, co jest? Kuba, to twoja szabla!
– Zabrali z willi oficerskiej. Mundur kapitana Słabego –
mruknął Żaba. – Patrz, to twoja rogatywka garnizonowa.
– A niech mu będzie na zdrowie. – Słaby machnął ręką.
Czekali na koniec ceremonii, na to, by generał
Eberhardt, cały rozpromieniony, dał się obfotografować
licznym ekipom. Błysk, błysk. Raz po raz migały lampy
fleszy.
Komendant wziął szablę lewą ręką, nawet jej nie
przypiął, odsalutował Niemcowi. Wtedy wreszcie
pozwolili mu odejść. Szedł ze wzrokiem wbitym
w ziemię. Jeden z żołnierzy niósł za nim szablę i walizkę.
– Całe życie pozowałeś na hrabiego, a teraz zostałeś
aktorem – powiedział na powitanie rozzłoszczony
Dąbrowski.
– Słuchaj, Kuba, ta szabla tobie się należy, wiem. Ale po
wojnie wszystko ujawnię.
– Po wojnie... – Dąbrowski kiwnął głową. – Nie
zobaczymy się!
Z cichym pomrukiem silników przed Mewi Szaniec
zajeżdżały autobusy. Najpierw wyprowadzili żołnierzy
otoczonych szczelnie kordonem Niemców. Słyszeli
wrzaski jakiegoś SS-mana, drącego się na swoich
i grożącego raportem – podpatrzył, że żołnierze piją piwo
i rozmawiają z Polakami.
Uśmiechnięty Bartoszak, niedający po sobie poznać, że
cokolwiek się stało, tłumaczył cierpliwie polecenia
niemieckiego porucznika.
– Macie wsiadać i zachowywać się spokojnie. Jedziemy
do koszar, gdzie odpoczniecie.
Do każdego autobusu wsiadało po kilku marynarzy –
kadetów ze Schleswiga, którzy w ostatnich dniach zostali
ściągnięci do walki. Czterech z przodu, czterech z tyłu.
Potem wprowadzano tam jeńców. Przed drzwiami
Niemcy rozdawali po kawałku słoniny; żołnierze brali ją,
przeżuwali, bo schować nie mieli gdzie.
Dąbrowski patrzył, jak jego załoga wchodziła do
autobusów; nie wiedział, czy nie ogląda znajomych
twarzy po raz ostatni.
Podszedł do nich Karl Henke, sam jeden, nie licząc
adiutanta. Zasalutował. Polacy odpowiedzieli.
– Przyszedłem się pożegnać, panie kapitanie –
powiedział. – I dać coś panu na pamiątkę. – Wyciągnął
w stronę Dąbrowskiego papierośnicę.
– Dziękuję, ale nie mogę przyjąć. Sam pan rozumie
naszą sytuację.
– W takim razie rozkazuję panu przeżyć tę wojnę!
Uścisnęli sobie dłonie – dwaj wrogowie, a jednak
zachowujący pełną kurtuazję. Żaden inny oficer nie
podszedł do grupy Dąbrowskiego ani nawet nie
zaszczycił jej spojrzeniem.
– Proszę, autobus już czeka.
Wsiedli do środka, zajęli miejsca w ciasnym wnętrzu.
A potem ruszyli – w drogę przez mękę: na Wisłoujście
i dalej w Gdańsk, przez Motławę, na drugą jego stronę, do
Wrzeszcza.
Miasto już wiedziało o kapitulacji. Już od ulicy
Langgarten przed domy i kamienice wyległy istne tłumy
poprzebieranych odświętnie gdańszczan, którym nie
dość było jeszcze świętowania połączenia Wolnego
Miasta z Rzeszą. Tłum, zły i wściekły, falował, darł się,
przekrzykiwał:
– Wiozą ich! Wiozą!
– Powywieszać Polaczków!
– Banditen! Polnische Banditen von der Westerplatte!39
Krzyczano, wygrażano pięściami, pokazywano noże na
gardle.
– Patrzcie! Maszerują na Berlin, tylko w odwrotną
stronę!
Dąbrowski i oficerowie siedzieli cicho, spokojnie;
major bladł coraz bardziej, zsuwał się z siedzenia, aż
musiał mu pomóc chorąży Szewczuk.
Kiedy przejeżdżali mostem przez Motławę i wjeżdżali
w Długi Targ, tłum wtargnął na jezdnię, tak że nie mogli
przejechać. Kierowca trąbił, krzyczał. Gdański motłoch
bił pięściami w szyby, pluł na autobusy.
– Wywleczcie ich i powieście!
– Pollacken! Verfluchte Pollacken!40
– Teraz są bohaterami – powiedział ze złością jeden
z niemieckich marynarzy. – Dlaczego nie przyszli walczyć
na Westerplatte?!
Leciały kamienie, zgniłe jabłka, z góry rzucano
końskim łajnem, wylewano mocz. Buda trzęsła się od
ciosów, aż pękła jedna z szyb z boku.
– Wegtreten! Raus!41 – darł się jeden z żołnierzy,
machając bergmannem przez okno.
Autobusy przebiły się wreszcie przez rozwrzeszczany
tłum i przy Langgasser Tor rozdzieliły się. Te
z żołnierzami i podoficerami pojechały do Wrzeszcza,
a ten z Dąbrowskim, Sucharskim, Słabym, Kręgielskim
i chorążym Szewczukiem – skręcił w lewo, w stronę
Dworca Głównego.
Sucharski siedział przygnębiony, smutny – Dąbrowski
zobaczył, że posiwiał na skroniach. Nagle spadła mu
czapka. Poprawił ją Szewczuk. Major skulił się wówczas,
sięgnął po szablę, podał kapitanowi.
– Słuchaj, jest twoja, weź ją!
– Teraz nie jest już moja, generał dał ją tobie. Noś, póki
pozwalają!
– Zrozumże, nastąpiła pomyłka.
Dąbrowski się nie odezwał.
Niespodziewanie autobus zatrzymał się na rogu
Stadtgraben i Elisabethwall, pod wysokim i wzniosłym
hotelem Continental.
Drzwi otworzyły się; czekali na nich. Major zbierał się
powoli, rozdygotany.
Na schodach zamarł. Widok był jak cios w serce –
wśród czekających oficerów rozpoznał oblicze
z koszmaru. Radca Walther Hagenau, stary znajomy
z Sopotu. Teraz już nie był w garniturze niemieckiego
urzędniczyny; stał w mundurze oficerskim i przyjaźnie
zamachał ręką do Sucharskiego.
Major odwrócił się do kapitana Dąbrowskiego.
– Kuba, cokolwiek by ci mówili, ja nie zdradziłem! –
wyszeptał. – Nie dałem im prawdziwych planów
Westerplatte. Zobaczymy się po wojnie, żegnaj.
Zszedł niżej, odwrócił się jeszcze...
– Kuba, szablę ci odeślę. Uwierz mi!
A potem poszedł, on – major Sucharski, komendant
Wojskowej Składnicy Tranzytowej – na swoją golgotę,
prosto w objęcia niemieckich oficerów wywiadu.
Dąbrowski, który wysiadał za nim, wszedł w jasny
promień zachodzącego słońca, śmiało i z podniesionym
czołem patrząc w oblicza wrogów.

Koniec
Najważniejsze osoby
dramatu

Henryk Sucharski, major, 41 lat

Szósty komendant Wojskowej Składnicy Tranzytowej


na Westerplatte w Gdańsku. Odznaczony srebrnym
krzyżem Orderu Virtuti Militari, a także Krzyżem
Walecznych. Oficer z frontowym stażem, 3 grudnia 1938
roku przeniesiony na stanowisko dowódcy Westerplatte,
związany z polskim wywiadem wojskowym w Gdańsku
i Bydgoszczy.

Franciszek Dąbrowski, kapitan, 35 lat

Urodzony w 1904 roku w Budapeszcie, syn generała


brygady Romualda Dąbrowskiego, w listopadzie 1918
roku rozpoczął służbę w Szkole Podchorążych
w Krakowie. Zastępca komendanta składnicy od grudnia
1937 roku, przeniesiony tutaj z 29. Pułku Strzelców
Kaniowskich w Kaliszu, wcześniej służył m.in. w 3. Pułku
Strzelców Podhalańskich w Bielsku. Na Westerplatte
dowódca kompanii wartowniczej, odpowiedzialny m.in.
za szkolenie żołnierzy i przygotowanie placówki do
obrony.
Mieczysław Słaby, kapitan, 33 lata

Urodzony w Przemyślu, w 1933 roku ukończył wydział


lekarski Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Naczelny lekarz składnicy na Westerplatte,
odpowiedzialny za stan zdrowia załogi. Objął służbę 4
sierpnia 1939 roku.

Leon Pająk, porucznik, 29 lat

Dowódca odcinka obrony Wschód, a przede wszystkim


najważniejszej placówki Prom. W załodze składnicy od
15 marca 1939 roku.

Zdzisław Kręgielski, podporucznik, 26 lat

Dowódca odcinka obrony Zachód, przede wszystkim


placówki Przystań. Na Westerplatte od 4 sierpnia 1939
roku.

Stefan Grodecki, porucznik rezerwy, 36 lat

Adiutant komendanta składnicy, służył w Szkole


Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie i 2. Pułku Lotniczym
w Krakowie. Od 1934 roku w załodze składnicy.
Odpowiadał za nadzór nad wszystkimi urządzeniami
technicznymi.
Edward Szewczuk, chorąży, 47 lat

Oficer materiałowy składnicy na Westerplatte.

Józef Pełka, chorąży, 40 lat

Szef kompanii wartowniczej.

Jan Gryczman, chorąży, 38 lat

Zawodowy chorąży piechoty, zastępca porucznika


Leona Pająka, dowódcy placówki Prom, później dowódca
wartowni numer 1. Na Westerplatte od 24 marca 1939
roku.

Leonard Piotrowski, starszy ogniomistrz,


42 lata

Zbrojmistrz składnicy na Westerplatte,


odpowiedzialny za naprawę i przygotowanie broni do
walki.

Dowódcy placówek:

Wartownia numer 1
Plutonowy Piotr Buder, następnie chorąży Jan
Gryczman

Wartownia numer 2

Kapral zawodowy Bronisław Grudziński; zastępca:


kapral nadterminowy Władysław Domoń

Wartownia numer 3, w willi podoficerskiej

Plutonowy zawodowy Jan Naskręt

Wartownia numer 4

Kapral zawodowy Władysław Goryl

Wartownia numer 5

Plutonowy Adolf Petzelt

Wartownia numer 6, w nowych koszarach

Kapral zawodowy Edward Łuczyński


Placówka Prom

Porucznik Leon Pająk; zastępca: chorąży Jan Gryczman

Placówka Przystań

Podporucznik Zdzisław Kręgielski; zastępca: kapral


zawodowy Jan Stradomski

Placówka Fort

Mat zawodowy Bernard Rygielski

Placówka Wał

Kapral zawodowy Edmund Szamlewski

Placówka Elektrownia

Sierżant rezerwy Michał Gawlicki

Placówka Łazienki

Kapral zawodowy Henryk Chrul


Placówka Deika

Sierżant rezerwy Władysław Deik

Działo 76,2 mm

Kapral nadterminowy Eugeniusz Grabowski

Działka 37 mm

Plutonowy zawodowy Józef Łopatniuk

Moździerze

Plutonowy zawodowy Józef Bieniasz


1) Guten Tag... (niem.) – Dzień dobry. Zachód na linii. Tak, tak, nie
dostałem pudełek. Wysłane do Królewca? Świetnie! Odbiór
natychmiast osobiście. Tak, tak... (Wszystkie przypisy pochodzą od
autora). ↵
2) Polnische Wirtschaft (niem.) – (dosł.) polska gospodarka,
stereotypowe pogardliwe określenie funkcjonujące wśród Niemców,
oznaczające rzekomą polską niegospodarność i brak dobrej
organizacji. ↵
3) Bierhalle (niem.) – piwiarnia. ↵
4) Kaufen... (niem.) – Nie kupuj u Polaków! ↵
5) Das sind... (niem.) – Tu są Polaczki, którzy zwiewają! ↵
6) Wir hängen... (niem.) – Powiesimy was na latarni! ↵
7) Schweine!... (niem.) – Świnie! Polskie świnie! ↵
8) Halt! (niem.) – Stój! ↵
9) Papiere zeigen! (niem.) – Pokaż dokumenty! ↵
10) Du Pollacke! (niem.) – Ty Polaczku! ↵
11) Polnische Schweine! (niem.) – Polskie świnie! ↵
12) Mitglieder... (niem.) – Wszyscy członkowie władz partyjnych
proszeni do wyjścia! ↵
13) He, he! Pollacken schlagen! (niem.) – Hej, hej! Bić Polaczków!

14) Ich schlage... (niem.) – Biję, bo lubię, Polaczku! ↵
15) Du Arschloch... (niem.) – Ty dupku... ↵
16) Pollacken! Die Polen... (niem.) – Polaczki! Polacy mnie biją! ↵
17) Die Zeit... (niem.) – Czas ucieka, panie majorze. Do widzenia.

18) Die Gäste... (niem.) – Goście właśnie przechodzą przez most. ↵
19) Wasser! Hilfe! (niem.) – Wody! Pomocy! ↵
20) Hilfe!... (niem.) – Pomocy! Sanitariusz! Odwrót! ↵
21) Zurück! (niem.) – Odwrót! ↵
22) Verwundet!... (niem.) – Ranny! Jestem ranny! ↵
23) Übermensch (niem.) – nadczłowiek. ↵
24) Halt!... (niem.) – Stać! Kto tam? ↵
25) Verflucht! Hinlegen! (niem.) – Cholera! Padnij! ↵
26) Frauen (niem.) – kobiety. ↵
27) Język (stpol.) – jeniec. ↵
28) Kommt hier! (niem.) – Chodźcie tutaj! ↵
29) Halt! Hände hoch! (niem.) – Stać! Ręce do góry! ↵
30) Lass das!... (niem.) – Zostaw! To jest dowódca. ↵
31) Aufstehen!... (niem.) – Wstawać! Wstawać! Prowadźcie ich do
dowódcy! ↵
32) Verfluchte... (niem.) – Cholerne Polaczki! Zastrzelcie te polskie
psy! ↵
33) Halt! (niem.) – Stać! ↵
34) Soldaten... (niem.) – Żołnierze, wzywam was do poddania się!

35) Halt! Hände hoch! (niem.) – Stać! Ręce do góry! ↵
36) Nicht fotografieren!... (niem.) – Nie fotografować! Tajemnica
wojskowa! ↵
37) Ich schlage... (niem.) – Biję, bo lubię, Polaczku! ↵
38) Nein!... (niem.) – Nie! Chodźcie! Chodźcie! ↵
39) Banditen!... (niem.) – Bandyci! Polscy bandyci z Westerplatte!

40) Pollacken!... (niem.) – Polaczki! Przeklęte Polaczki! ↵
41) Wegtreten! Raus! (niem.) – Rozejść się! Precz! ↵

You might also like