Download as docx, pdf, or txt
Download as docx, pdf, or txt
You are on page 1of 314

Siergiej Sniegow

Ludzie jak Bogowie

KOMPLET
tom 1: Dalekie szlaki
tom 2: W Perseuszu
tom 3: Pętla Wstecznego Czasu

Dalekie szlaki

1 Wężopanna z Wegi

Dla mnie historia ta rozpoczęła się w czasie spaceru nad kraterami


Kilimandżaro, od spotkania z Lusinem lecącym na ognistym smoku.
Nie lubię latać na smokach, bo trąci mi to starożytną teatralnością, a
powolnych pegazów wręcz nie znoszę. Na Ziemi posługuję się zwyczajną
wygodną awionetką, pojazdem niezawodnym. Ale Lusin nie potrafi sobie
wyobrazić podróży bez użycia smoka. W szkole, kiedy te cuchnące potwory
dopiero wchodziły w modę, Lusin wdrapał się na ćwiczebnym smoku na
Czomolungmę. Smok wkrótce zdechł, chociaż był w masce tlenowej, a Lusinowi
zakazano przez miesiąc pojawiać się w stajni. Od tego czasu upłynęło
czterdzieści trzy lata, ale Lusin nie zmądrzał. Powtarza ciągle, że odzywa
się w nim dusza przodków, którzy ubóstwiali te dziwne stworzenia, lecz
moim zdaniem zwyczajnie pozuje na oryginała. Zupełnie tak samo jak Andre
Szerstiuk. Obaj gotowi są wyleźć ze skóry, aby tylko kogoś czymś zadziwić.
Tacy już są.
Kiedy więc znad Oceanu Indyjskiego nadleciał skrzydlaty smok otoczony
kłębami dymu i językami płomieni, od razu domyśliłem się, kto go dosiada.
Istotnie, Lusin krzyknął na powitanie i wylądował na urwistym stoku
krateru Kibo. Zatoczyłem kilka kręgów w powietrzu, aby obejrzeć sobie
"wierzchowca", po czym również wylądowałem. Lusin podbiegł do mnie i
serdecznie uściskał. Nie widzieliśmy się od dwóch lat. Przyjaciel
rozkoszował się moim zdumieniem.
Smok był duży, miał około dziesięciu metrów długości. Rozciągnął się
bezwładnie na kamieniach, zamknął ze zmęczenia wypukłe, zielone oczy, a
jego chude boki opancerzone pomarańczową łuską wznosiły się i zapadały.
Spotniałe skrzydła zwierzęcia drgały spazmatycznie, nad jego głową kłębił
się dym, przy wydechu z paszczy tryskał płomień. Ognistego smoka widziałem
po raz pierwszy.
- Ostatni model - powiedział Lusin. - Hodowla zajęła mi dwa lata.
Koledzy z INF chwalą. Ładny, prawda?
Lusin pracuje w Instytucie Nowych Form i nieustannie chełpi się, że
syntetyzuje żywe istoty, jakich natura nie zdoła wytworzyć w procesie
ewolucji nawet za miliard lat. Coś niecoś, na przykład mówiące delfiny,
istotnie mu się udało. Ale smok dymiący jak wulkan nie wydał mi się
piękny.
- Masz zamiar straszyć nim dzieci? - zapytałem. Lusin czule poklepał
smoka po jednej z jego dwunastu żabich nóg.
- Efektowny. Zawieziemy na Orę. Niech oglądają.
Drażni mnie, jeśli ktoś mówi o Orze. Połowa moich przyjaciół tam leci,
a mnie się nie udało. Złości mnie nie ich szczęście, lecz to, że w
najwyższym stopniu interesujące spotkanie z mieszkańcami innych światów
przekształcają w prymitywną wystawę zabawek. Czego też oni na tę Orę nie
zabierają!
- Brednie! Nikt tam nawet nie spojrzy na twoje wykopalisko. Każdy
Niebianin jest stokroć bardziej niezwykły niż wszystkie wasze cudactwa
razem wzięte. Sądzę, że maszyny będą ich ciekawić przede wszystkim.
- Maszyny tak! Zwierzęta również! Wszystko!
- I ty również! - rzuciłem ze złością. - Piękny okaz człowieka piątego
wieku: rudowłosy, żółtooki, wzrost metr dziewięćdziesiąt dwa, wiek pod
sześćdziesiątkę, samotny. Żeby tylko nie zakochała się tam w tobie jakaś
myśląca ropucha! Nawet na swoim smoku nie uciekniesz!
Lusin uśmiechnął się i pokiwał głową.
- Zazdrościsz, Eli. Odwieczne uczucie. Starsze od smoków. Rozumiem. Sam
bym na twoim miejscu. Przyzwyczailiśmy się do stylu Lusina, ale nieznajomi
czasami nie mogą go zrozumieć. Nie lubi zresztą rozmawiać z nieznajomymi.
Jego wyrzuty zdenerwowały mnie. Oburzony odwróciłem się. Lusin położył
mi rękę na ramieniu.
- Spytaj jak? - poprosił smutnym głosem. Ciekawe.
Skinąłem głową, aby nie sprawić mu zawodu swoją obojętnością. Z jego
opowiadania dowiedziałem się, że w żołądku potwora syntetyzują się
substancje palne i że samego smoka ani to ziębi, ani grzeje. Lusin pracuje
nad tematem: "Materializacja potworów ze starożytnych podań". Smok ziejący
ogniem jest czwartym jego tematem, a potem zamierza stworzyć skrzydlate
asyryjskie lwy i płazopodobne egipskie sfinksy.
- Chcę boga Hora z sokolą głową. Jeszcze nie zatwierdzony. Mam nadzieję
- powiedział Lusin.
Przypomniałem sobie, że Andre wiezie na Orę swoją symfonię "Harmonia
gwiezdnych sfer" i że prawykonanie tego utworu odbędzie się dziś wieczorem
w Kairze. Powątpiewam co prawda w talenty muzyczne Andre, ale wolę już
muzykę niż dymiące smoki.
Lusin poderwał się.
- Nie wiedziałem. Lecimy do Kairu. Ja przodem. Do dworca rakietowego.
- Sam się rozkoszuj trującymi wyziewami twojego potwora - powiedziałem.
- A ja tradycyjnie: raz, dwa i już przeleciałem sto kilometrów.
Udało mi się wyprzedzić Lusina o blisko dwadzieścia minut. Czekając na
niego umówiłem się z obsługą stacji, że nakarmią smoka w stajni pegazów.
Na każdym dworcu rakietowym jest obecnie zagroda skrzydlatych koni,
specjalnie dla turystów. Moja prośba nie wzbudziła wielkiego zachwytu,
który zupełnie się ulotnił, kiedy powiedziałem, że smok jest ognisty.
Zadziorne pegazy nienawidzą flegmatycznych smoków i kiedy tylko je
dostrzegą, natychmiast rzucają się na nie z góry. Oczywiście ani kopyta,
ani zęby nie mogą uszkodzić łuski, ale zwariowane konie atakują uparcie aż
do całkowitego wycieńczenia. Nie rozumiem zupełnie, czemu Grecy wybrali
kiedyś do swych poetyckich lotów to szybko nużące się w powietrzu zwierzę.
Wolałbym osobiście wznosić się ku artystycznym wyżynom na kondorach lub
gryfach, które wzlatują wyżej i doskonale szybują nad Ziemią.
Pierwszym znajomym spotkanym w Kairze był Allan Croose, również
szkolny kolega. Przyleciał dwie godziny przed nami i szedł właśnie do Izby
Tras Gwiezdnych. W ręku niósł walizeczkę jak zwykle pełną książek. Allan
ubóstwia te starocie. Pod tym względem podobny jest do Pawła Romero, który
także nie odrywa się od książek. Paweł ślęczy nad nimi, bo taki jest jego
zawód, Allan natomiast grzebie się w nich dla przyjemności. Pełniej się
czuje współczesność, kiedy się trzyma w ręku zetlałe gazety z dwudziestego
wieku - mówi ze śmiechem. Allan zawsze albo gniewa się, albo się śmieje.
Gniew i radość nie są krańcowymi, lecz sąsiadującymi stanami jego
psychiki. Albo jest oburzony, albo pełen zachwytu wywołanego tym tylko, że
nie jest oburzony.
Dowiedziawszy się, dokąd idziemy, stanął jak wryty. - Tylko po to
przyjechaliście do Kairu? Mogliście przecież włączyć salę koncertową i z
daleka rozkoszować się muzyką.
Pociągnąłem go za rękaw. Nie lubię, kiedy ludzie ni z tego, ni z owego
zatrzymują się w pół kroku.
- Symfonii Andre należy słuchać w specjalnych halach. Jego muzyka nie
jest przyjemnością, lecz ciężką pracą fizyczną.
Allan poszedł z nami.
- Muszę porozmawiać z Andre - powiedział groźnym tonem. - Natrę mu uszu
po koncercie. Ostatni model jego ruchomego deszyfratora jest do niczego.
- Zwolnij kroku i nie machaj mi tym kufrem przed i nosem. Pewnie masz
tam pięćdziesiąt kilogramów?
- Sześćdziesiąt trzy. Posłuchajcie, jaka głupia historia przydarzyła
się nam na Procjonie przez niedbalstwo Andre.
O głupiej historii na Procjonie już słyszeliśmy. Znali ją wszyscy
mieszkańcy Ziemi i planet układu. Wyprawa Allana sprawdzała lekki model
Gwiezdnego Pługa przystosowanego do szybkich przewozów pasażerskich. W
pobliżu Układu Słonecznego rozpędzać się nie wolno, dlatego też jedenaście
i pół roku świetlnego przebyli w ciągu trzydziestu dziewięciu dni
pokładowych. W gwiazdozbiorze Małego Psa również nie było gdzie się
rozpędzić, wobec czego osiągnęli zaledwie stukrotną prędkość światła. Za
to właśnie w tym gwiazdozbiorze, w układzie planetarnym Procjona,
członkowie wyprawy, sami o tym nie wiedząc, dokonali wreszcie
zapowiedzianego pięć wieków temu odkrycia: znaleźli myślące porosty. Na
drugiej spośród trzech planet Procjona brakowało światła i ciepła, a skały
były pokryte rudym mchem. Astronauci chodzili po mchach, badali je
aparatami, ale wykryli jedynie to, że rośliny wysyłają słabe fale
magnetyczne. Po powrocie na Ziemię centralny komputer, Wielki Akademicki,
rozszyfrował zapisane promieniowanie i stwierdził, że jest to mowa. Udało
się odczytać kilka zdań: "Kim jesteście? Skąd? Jak wykształciliście w
sobie zdolność ruchu?" Nieruchome porosty były najbardziej zdumione tym,
że ludzie potrafią chodzić.
- Wszystkiemu winien idiotyczny RD-2! grzmiał Allan na całą ulicę.
Zawsze mówił bardzo głośno. - Jest wprawdzie lepszy od naręcznych
deszyfratorów, które nadają się tylko do prowadzenia rozmowy z pieskami i
ptaszkami, to fakt. Na przykład na Polluksie, w Bliźniętach, pogadaliśmy
sobie nieźle z inteligentnymi rybami. Te zabawne nereidy generowały fale
ultradźwiękowe, my zaś nauczyliśmy się przekształcać własne słowa w takie
same fale. Zresztą wiecie o tym z transmisji... Ale w trudnych sytuacjach
przyrząd Andre zawodzi. I taką bezradną maszynę reklamuje się jako ostatni
krzyk techniki!
Allan nagle przerwał i zatrzymał się znów. Chciałem jeszcze
energiczniej pociągnąć go za rękaw, ale uderzył mnie wyraz jego twarzy.
- Zupełnie zapomniałem, braciszkowie! - wykrzyknął i rozejrzał się
dokoła, jakby obawiał się, że ktoś go podsłucha. - Do Izby Tras Gwiezdnych
dotarła dziś zadziwiająca wiadomość. Nikt na razie nie zna szczegółów, ale
pewne jest, że odkryto nowy rodzaj istot rozumnych. Coś w rodzaju
prawdziwych ludzi. Wydaje się przy tym, że szaleją wśród nich bratobójcze
wojny, znacznie groźniejsze od starożytnych wojen na Ziemi.
Dziwna i wręcz niepojęta jest dziś dla renie obojętność, z jaką wówczas
słuchaliśmy Allana. Przecież w owej chwili dokonywał się przełom w całej
historii ludzkości... Teraz jest to oczywiste dla każdego
pierwszoklasisty, ale wtedy Lusin i ja nie zapytaliśmy nawet, kto
dostarczył informacji o nowo odkrytych istotach i czym one właściwie
przypominają ludzi. Wysunąłem tylko przypuszczenie, że mieszkają z dala od
najbliższych gwiazd, bo w naszym rejonie Galaktyki z niczym podobnym
dotychczas się nie zetknięto.
- Nie wiem - odpowiedział Allan. - Wielki Akademicki już drugi dzień
analizuje otrzymane informacje. Jutro lub pojutrze wszyscy dowiedzą się,
do jakich wniosków doszedł komputer.
- Zaczekajmy więc do jutra - rzuciłem niedbale. - Ja osobiście
wytrzymam nawet do pojutrza.
Lusin był tego samego zdania. Koncert Andre pochłaniał go bardziej niż
doniesienie o nowych odkryciach. W owych miesiącach, które poprzedzały
naradę na Orze, ciągle słyszeliśmy o nowych istotach rozumnych odkrytych
przez wyprawy gwiezdne. Nic więc dziwnego, że straciliśmy poczucie
niezwykłości. Dziwy już nam spowszedniały.
- Tłum! - powiedział Lusin wyciągając palec przed siebie.
- Zabraknie miejsc. Pospieszmy się.
Ruszyliśmy szybciej. Ogromny Allan wysunął się do przodu. Jeszcze w
szkole chodził najszybciej ze wszystkich. Jego krok mierzy metr
dwadzieścia.
Krzyknąłem za nim:
- Zajmij dla nas dwa miejsca obok siebie!
Do sali koncertowej wlewały się dwa strumienie ludzi. Znajdowaliśmy się
bliżej drzwi zachodnich, ruszyliśmy więc tamtędy. Allan przedostał się na
czoło, my zaś, osłonięci jego szerokimi barami, posuwaliśmy się za nim.
Tuż przy drzwiach zdarzyło się nieprzyjemne zajście, które zepsuło mi
humor. Jakaś brzydka, szczupła dziewczyna gwałtownie odsunęła się z drogi
prącego naprzód Allana. Nie zdołałem się zatrzymać i wpadłem na nią z
rozpędu. Dziewczyna odwróciła się z oburzeniem. Miała wiotką, długą szyję
i ciemne oczy. Możliwe zresztą, że pociemniały z gniewu.
- Gbur! - powiedziała gniewnie niskim, melodyjnym głosem. Twarz jej
szpeciły szerokie brwi, równie czarne jak oczy.
- Pani też nie nauczono uprzejmości! - odciąłem się, ale chyba tego nie
usłyszała. W pierwszej chwili tak się zmieszałem, tak mnie zaskoczył jej
nieusprawiedliwiony gniew, że zapomniałem języka w gębie. Nim zdołałem
odpowiedzieć, byliśmy już daleko od siebie.
Na sali dwukrotnie wstawałem i rozglądałem się dookoła, starając się
odnaleźć tę szczupłą dziewczynę. Ale wśród dwudziestu ośmiu tysięcy osób
wypełniających widownię niełatwo było ją odszukać. Mogę powiedzieć jedno:
reakcja nieznajomej zaintrygowała mnie bardziej niż zagadkowa nowina
Allana.
- Andre! - powiedział Lusin. - Cóż to za dziwak! Andre nawet na
koncercie nie powstrzymał się od robienia kawałów. Zamiast ukazać się na
stereoekranie i stamtąd uśmiechnąć się do publiczności, wyszedł na scenę.
Na rozległej, pustej estradzie wyglądał jak krasnoludek. Zaczął wygłaszać
mowę: coś o Ziemi i gwiazdach, Niebianach i ludziach, lotach i
katastrofach. Utrzymywał przy tym, że wszystko to znalazło odbicie w jego
kosmicznej symfonii. Tak mi się to wreszcie znudziło, że krzyknąłem: "Dość
paplania!" Gdybym wiedział, że wzmacniacze zostały nastrojone na wszystkie
dźwięki z sali, z pewnością zachowałbym się ostrożniej. Mój głos
ogłuszająco zahuczał pod stropem, a odpowiedział mu równie gromki śmiech.
Nie speszony Andre krzyknął wesoło:
- Potraktujemy wasze niecierpliwe wrzaski jako uwerturę do symfonii.
Potem zniknął. Dziko zagrzmiała muzyka gwiezdnych sfer.
Najpierw zapadaliśmy się. Siedzieliśmy nieruchomo w fotelach trzymając
się kurczowo oparć, a jednocześnie na łeb, na szyję pędziliśmy w dół. Stan
nieważkości nastąpił tak gwałtownie, że zakłuło mnie w sercu. Myślę, że
inni widzowie nie czuli się lepiej. Później zabrzmiała delikatna melodia,
w powietrzu zaszybowały kłębiaste, różnobarwne obłoczki i grawitacja
powróciła. Melodia narastała, organy elektronowe grzmiały wszystkimi
swoimi dwudziestoma czterema tysiącami głosów, kolorowe chmurki wypełniły
się szalonymi skokami świetlistej zorzy, i wszystko zniknęło w wirującym,
różnobarwnym deszczu iskier. Nie było widać ani ścian, ani sufitów, ani
widzów na sali. Najbliżsi zaś sąsiedzi zmienili się nagle w jakieś
pochodnie zimnego płomienia. Wówczas światło zaczęło nabierać ciepła,
melodia przyspieszyła rytm, zwiększyło się przyciąganie, a w powietrzu
popłynęły fale gorąca. Chciałem już zdjąć marynarkę, kiedy rozbłysła
błękitna błyskawica. Dokoła zapłonął złowieszczy fioletowy ogień i na
widzów spadł gwałtowny, lodowaty wicher. Nikt nie zdążył się odwrócić ani
osłonić twarzy rękami. Zlodowacenie przyszło w świście i brzęczeniu
elektronowych głosów. Przeciążenie szybko się zwiększało, płucom zaczęło
brakować tlenu. Znów ryknęły trąby, zaśpiewały struny, zadźwięczała miedź
i srebro, w fioletowej mgle zapłonęły pomarańczowe języczki. Lodowate
tchnienie ustąpiło miejsca falom ciepła, przeciążenie malało i zmieniało
się w nieważkość. Powietrze, aromatyczne i kojące, samo wlewało się do
krtani, w głowie kręciło się od subtelnych dźwięków, delikatnych barw,
ciepła i uczucia lekkości.
Powtarzało się to trzykrotnie: purpurowy upał przy akompaniamencie
grzmotu trąb i nieważkość, błyskawicznie narastający, przenikliwie
niebieski ziąb wraz z przeciążeniem i niemal całkowity brak powietrza;
melodyjne różowo-pomarańczowe odrodzenie owiane ciepłem. Później po raz
ostatni uderzył mróz, runął upał i już zwyczajnie, słonecznie zalśnił
strop sali koncertowej.
Skończyła się pierwsza część symfonii.
Ze wszystkich stron dobiegały okrzyki i śmiech. Ktoś postękiwał, ktoś
masował odmrożone policzki, ktoś gardłował: "Autor! Dajcie mi autora!"
Większość widzów spieszyła się do wyjścia.
- On zwariował! - oburzał się Allan. - Nawet po Andre nie spodziewałem
się czegoś podobnego Po coście mnie tu zaciągnęli?
Lusin w milczeniu obserwował zdenerwowanych widzów, ja zaś
zaoponowałem:
- Nikt cię nie ciągnął, sam tu przyszedłeś. Doskonale też wiedziałeś,
co cię czeka. Uprzedzałem, że muzykę Andre mogą znieść jedynie atleci.
- Nie jestem ułomkiem i też nie mogłem wytrzymać! Czyżby i w drugiej
części czekał nas taki koszmar?
Podałem mu zaproszenie, na którym widniał tekst: "Andre Szerstiuk.
Harmonia gwiezdnych sfer. Symfonia na dźwięk, światło, ciepło, ciśnienie i
ciążenie. Część pierwsza - Wir światów. Część druga - Ludzie i Niebianie.
Część trzecia - Wieczne jak życie".
Allan parsknął i poweselał.
- Brakuje tu jeszcze jednego składnika, zapachu - wykrzyknął z gromkim
śmiechem. - Wyobraźcie sobie cuchnące allegro i wonne adagio! Dla pełni
obrazu, co o tym sądzicie?
- Sukces! - powiedział Lusin. - Wszyscy są zachwyceni i wstrząśnięci.
Obojętnych nie ma!
- Nie zachwyceni, lecz przerażeni - poprawiłem. - Na sali pozostała
najwyżej jedna trzecia widzów.
- Nowość. Nie od razu pojmują.
- Zajmij się raczej swoimi cudacznymi formami, a nie muzyką -
poradziłem mu. - Twojego boga Hora z sokolą głową może uda się w dalekich
wyprawach wykorzystać do łowów na nietoperze, a jaka korzyść z nowego
dzieła Andre?
Po rozpasanej części pierwszej druga wydała się nam spokojna. Możliwe
zresztą, że się już wprawiliśmy. Dominowało w tym fragmencie światło:
skłębiona zielonkawożółta mgła, czerwone rozbłyski, wijące się fioletowe
pasma, iskry i błyskawice spadające z sufitu niczym kurtyna zorzy
polarnej, a potem wszystko utonęło w różowym, ciepłym obłoczku, który
rozleniwiał, usypiał myśli i uczucia. Wszystkiemu towarzyszyły melodyjne
dźwięki elektronicznych głosów. Grawitacja i ciśnienie stopniowo
narastały, to znów zanikały, zimno atakowało mniej gwałtownie, a
zastępujący je upał był mniej palący. Krótko mówiąc ta część symfonii
spodobała mi się. Można ją było znieść, co o dziełach Andre nieczęsto
można powiedzieć.
Za to w trzeciej części znów dostaliśmy za swoje. "Wieczne jak życie"
mogło każdego wpędzić do grobu. Andre najwidoczniej chciał dowieść, iż
życie nie jest zabawą, i dopiął swego. Opalał nas, mroził, ogłuszał i
oślepiał co najmniej przez dwadzieścia minut. Symfonia się skończyła, a
widzowie dalej siedzieli bez ruchu, nie mogąc przyjść do siebie. Niektórzy
wyglądali na tak wycieńczonych, że aż się roześmiałem. Allan zachwycał się
hałaśliwie. Z nim tak jest zawsze. Niezwykłości najpierw go zaskakują, a
później wprowadzają w stan euforycznej radości.
- Mocna rzecz! - wrzeszczał. - Poczęstować taką symfonią istoty z Alfy
Centauri lub z Syriusza - a nie mają one zbyt wielu kości - i zostanie z
nich mokra plama! Nie, to zupełnie bycze!
W opustoszałej sali rozległ się głos: przyjaciele atora symfonii
proszeni są do wschodniego wyjścia. Allan popędził wyprzedzając ostatnich
wychodzących widzów. Ja i Lusin nie spieszyliśmy się zbytnio. Wiedziałem,
że Andre na mnie zaczeka.
Przy wschodniej bramie szybko zebrała się grupka przyjaciół. Wkrótce
zabolała mnie ręka od uścisków. Ładniutka Żanna Uspieńska, żona Andre,
promieniała. Ona zawsze cieszy się jak dziecko, jeżeli Andre uda się
cokolwiek, i trzeba powiedzieć, że często ma powody do radości. Tym razem
mogłaby zachować się trochę powściągliwiej.
Żanna powiedziała głośno:
- Zmieniłeś się, Eli! Po prostu trudno uwierzyć, że jesteś taki opalony
i sympatyczny. Słuchaj, czyś się przypadkiem nie zakochał?
Wiedziałem, czemu mówi tak głośno i bardzo mi się to nie spodobało.
Zbliżał się do nas Leonid Mrawa z Olgą Trondicke. Groźny Leonid tym razem
sprawiał wrażenie niemal wesołego, Olga zaś jak zwykle była zrównoważona i
pogodna. Zrozumiała oczywiście aluzję Żanny, ale nie dała tego po sobie
poznać, Leonid natomiast z taką silą potrząsnął moją ręką, że aż syknąłem
z bólu. Ten olbrzym (dwa metry trzydzieści) wbił sobie do głowy, że stoję
mu na drodze. Obawiam się, że Olga utrzymuje go w tym błędzie. Jest to tym
dziwniejsze, że w przeciwieństwie do Żanny nie ma w sobie ani odrobiny
kokieterii.
- Cieszę się, że cię widzę - powiedziała Olga. - Zdaje mi się, że byłeś
na Marsie?
- A czego miałbym tam szukać? - odburknąłem.
- Montowaliśmy siódme sztuczne słońce na Plutonie, pewnie o nim
słyszałaś.
- Oczywiście. Żółtoczerwony karzeł o zwykłej gęstości, moc ośmiu
tysięcy albertów. Obliczyłam niedawno, że ta moc nie wystarczy do
normalnej pracy. Nie czytałeś mojej notatki?
- Nie. Twoje notatki są zbyt uczone dla mnie! Olga nie obraziła się i
nie zmartwiła. Słuchała spokojnie, nadal pogodna i rumiana. Jestem pewien,
że nie zastanawiała się w ogóle nad sensem moich słów. Wystarcza jej, że
mówię. Słucha tylko brzmienia głosu.
Żanna wykrzyknęła i potrząsnęła ufryzowanymi włosami, tak jasnymi, że z
dala wyglądają jak siwe.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Eli!
- Tak - odpowiedziałem. - Zakochałem się. Wiesz w kim? W tobie. Długo
to ukrywałem, ale już dłużej nie mogę. I co teraz zamierzasz zrobić?
- Zniosę to z pogodą, a może powiem Andre, żeby wiedział, jakich to ma
przyjaciół.
Odwróciła się do mnie plecami. Żanna tak pragnie się wszystkim podobać,
że gniewa się, kiedy ktoś z tego żartuje.
- Allan ma ciekawą wiadomość - powiedziałem, aby skierować rozmowę na
inne tory. - Allan, powtórz z łaski swojej rewelacje o nowych odkryciach.
Znów, tak samo jak przedtem Lusin i ja, nikt nie potraktował poważnie
nowości Altana. Wszyscy wysłuchali go obojętnie, jakby plotkował o jakichś
głupstwach, a nie dzielił się najważniejszą informacją otrzymaną
kiedykolwiek przez ludzkość. Dziś, wspominając te dni, staram się i nie
mogę pojąć, czemu byliśmy wówczas tak niewybaczalnie lekkomyślni. Ta
lekkomyślność była tym bardziej niepojęta, że Leonid i Olga, kapitanowie
wielkiej żeglugi kosmicznej, już wówczas cieszyli się sławą doświadczonych
astronautów. Oni w każdym razie powinni byli zorientować się, co oznacza
odkrycie na naszych trasach galaktycznych istot równych nam intelektem i
potęgą. Leonid postąpił jeszcze lekkomyślniej ode mnie, gdyż po prostu
machnął ręką na opowieść Allana. Nasze malutkie sztuczne słońce na
Plutonie interesowało go bardziej .
- Zadziwia mnie wasz konserwatyzm - powiedział. - Najpierw montujecie
ogromnego satelitę, potem rozpalacie go, póki nie zamieni się w
mikroskopijną gwiazdkę i tracicie na to kilka lat, zupełnie tak samo jak
nasi dziadowie dwa wieki temu. Po co? Gwiezdny Pług w ciągu doby zapali
dziesięć sztucznych słońc o dowolnych wielkościach i temperaturach. Nie
trzeba ani montażu, ani rozgrzewania. Wystarczy rozkaz: zapalić i
dostarczyć słońce na miejsce!
- Święta racja! - podchwycił Allan, który natychmiast zapomniał o
swoich gwiezdnych nowościach. Ucieszył się, że ktoś chwali Gwiezdny Pług i
zaśmiał się. Był niezmiernie dumny ze swego statku. - Dla nas to zupełny
drobiazg. Możemy w pięć minut utoczyć eleganckie słoneczko i podrzucić je
na planetę, której brakuje ciepła i światła.
- Pięknie! - wykrzyknął Lusin. - Bardzo pięknie! Nawet bardzo! Zapalić
i dostarczyć! Wspaniale!...
- Cudownie! - powiedziałem. - Znacznie piękniejsze od pożarów, jakie
wzniecasz w żołądkach biednych zwierzątek. A propos, czemu właściwie nie
używa się Gwiezdnego Pługa do zapalania sztucznych słońc?
Olga ostudziła mój zapał mówiąc rzeczowo, bo inaczej nie potrafi:
- Tworzenie słońc z pomocą Gwiezdnego Pługa byłoby pewnie łatwiejsze.
Ale ich uruchomienie w okolicach naszego układu planetarnego grozi
zakłóceniem równowagi przestrzeni kosmicznej. Nie chcecie przecież, aby
Syriusz wpadł na Procjona, a Proksima Centauri zderzyła się ze Słońcem?
Leonid zaoponował:
- Realność takiego katastroficznego zagrożenia nie została przez nikogo
dowiedziona...
- Nikt również nie dowiódł, że jest na odwrót - odparowała Olga. -
Odpowiedź może dać jedynie doświadczenie, nieudane zaś doświadczenie może
sprowadzić nieodwracalną katastrofę.
Z sali koncertowej wyszedł Andre wraz z Pawłem Romero. Zjawienie się
Pawła było tak niespodziewane, że nieprzytomny z radości pobiegłem im
naprzeciw.
Najpierw potrząsnąłem ręką Andre i dopiero wtedy wpadłem w objęcia
Pawła. Romero po długiej rozłące nie wita się zwyczajnie, lecz chwyta w
objęcia utrzymując, że taki zwyczaj panował dawniej we wszystkich
cywilizowanych plemionach. Całe szczęście, że przynajmniej nie całuje na
powitanie, chociaż zdaje się istniał kiedyś taki dziwny obrządek.
- To pan, Eli! - powiedział uroczystym tonem. - Wyraźnie widzę, że to
pan.
Stali przede mną, ramię przy ramieniu, uśmiechnięci i zadowoleni, a ja
chciwie im się przypatrywałem. Obaj byli niewysocy, mierzyli po metr
dziewięćdziesiąt jeden mniej niż ja i Lusin - barczyści i młodzi: Andre
miał pięćdziesiąt siedem lat, czyli tyle samo co ja i Lusin, Romero zaś
był o pięć lat starszy. Na tym kończyło się podobieństwo. Poza tym różnili
się całkowicie, poczynając od wyglądu i przyzwyczajeń, a na gustach i
sposobie bycia kończąc. Romero nie jest podobny do nikogo, nawet jego wąsy
i hiszpańska bródka w niczym nie przypominają rozłożystych bród i
sumiastych wąsów na portretach prehistorycznych królów, chociaż twierdzi,
że je zapożyczył od jakiegoś rzymskiego cesarza lub amerykańskiego
prezydenta, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie od któregoś z władców
przedpotopowych republik. W dodatku dla zabawy nosi wszędzie ze sobą
laskę. Nawet obejmując mnie nie wypuścił jej z rąk.
Jeżeli Romero nie jest podobny do nikogo, to Andre nie bywa długo
podobny do samego siebie. Za każdym naszym widzeniem Andre jest inny i
zaskakujący.. Gdyby nie był genialny, powiedziałbym, że jest zwyczajnie
próżny. W szkole zmieniał włosy częściej niż ubrania. Na piątym semestrze
drugiego kręgu usunął kasztanowate kędziory, którymi obdarzyła go natura,
i wyhodował czarne, proste włosy. W trzecim kręgu owłosienie zmieniało się
rokrocznie: gładkie włosy ustępowały miejsca lokom, później pojawiły się
pęczki podobne do bagiennych kępek, następnie Andre był zwierciadlanie
łysy, a potem znów zaopatrzył się we włosy, tym razem krótkie i kłujące
jak druty. "Na twoją fryzurę można odbierać transmisje z Fomalhauta" -
mówiliśmy, ale na Szerstiuku dowcipy nie robią wrażenia. Kolor włosów
również się zmieniał: kędziory były złote, a później krucze, zaś
drutokształtne porosty płonęły malinowoczerwoną barwą, tak że głowa
jarzyła się w świetle niczym głownia. Andre był przekonany, że z taką
iluminacją jest mu do twarzy.
Tym razem Andre miał miękkie kasztanowate kędziory, równie długie jak
włosy Żanny. W każdym razie wyglądały lepiej niż malinowe druty.
- Opaliłeś się, Eli! - powiedział to samo co Żanna. - Czyżby słońce na
Plutonie było tak gorące?
- To skutek koncertu - powiedziałem. - Twoja symfonia o mało mnie nie
zwęgliła. Pewien staruszek chwytał się nawet za serce.
- Nie podobała ci się? Naprawdę ci się nie podobała, powiedz Eli?
- Czy koszmar może się podobać?
- Wypowiedziałem tę samą myśl - podchwycił Romero. - W dodatku tymi
samymi słowami, drogi Andre: pańska symfonia to koszmar!
Żanna objęła Andre i pokazała mi język.
- Nie martw się, kochany. Parę minut temu Eli wyznał mi miłość: "Leżę u
twoich stóp. Co zamierzasz robić?" Jak można poważnie traktować Eliego?
Zaśmialiśmy się głośno, nawet Olga się uśmiechnęła. Andre w dalszym
ciągu był niepocieszony. Ten dziwak spodziewał się zachwycić cały świat
swoją piekielną muzyką.
- Mogę wyjaśnić, co mi się w twoim koncercie nie podoba - powiedziałem.
- Ale to zajmie sporo czasu. - Usiądźmy więc w parku i porozmawiajmy -
odpowiedział .
- Lepiej pospacerujmy po parku - zaproponował Paweł. - W starożytności
filozofowie lubili rozprawiać w czasie przechadzki. Czemu nie skorzystać z
ich dobrego przykładu?
- Bez chodzenia starożytnym nie wychodziło potwierdził Leonid. -
Właśnie dlatego nazywano ich piechurami.
- Perypatetykami, to znaczy przechadzającymi się, szanowny Mrawo. Mogę
pana zapewnić, że piechurzy nie mieli nic wspólnego z filozofią.
Leonid nic nie odpowiedział. Z Pawłem nie warto dyskutować, bo wie o
starożytności wszystko. W dodatku nikt z nas nie miał pojęcia, czym
właściwie różniły się zajęcia piechurów i przechadzających się. W
starożytności było wiele zadziwiających rzemiosł. Od dzieciństwa nie lubię
zastanawiać się nad ich subtelnościami.
Wzięliśmy się wszyscy pod ręce i ruszyliśmy rzędem Żanna, Olga,
Andre, Paweł, Lusin, ja, Leonid, Allan. Zacząłem od tego, że dzieło sztuki
winno dawać rozkosz, a nie wytrząsać z człowieka. duszę. Po symfonii Andre
trzeba zażyć odświeżającej kąpieli promienistej, aby odzyskać siły.
Niektóre rzeczy są wprawdzie całkiem niezłe, jak na przykład pewne melodie
i efekty świetlne, mróz skojarzony z przeciążeniem i upał z nieważkością,
ale wszystko to podane jest w takich dawkach, tak skumulowane, że
przyjemność zamienia się w tortury.
- Mnie się podoba jedynie muzyka i barwy - zauważył Romero. - Muszę się
przyznać, moi mili, że wasze przeciążenia, nieważkości, ciśnienia, upały i
tym podobne rzeczy zupełnie do mnie nie przemawiają.
- Brakuje zapachu! - powtórzył Allan swój poprzedni zarzut. - I wiecie,
czego jeszcze? Wstrząsów elektrycznych! W grzmocie i rozbłyskach, przy
lodowatym wietrze i przeciążeniach, takie jadowite ukłucia, jakby mrówki
biegały szybciutko po całym ciele. - Zaśmiał się zadowolony z konceptu.
Lusin wyrzekł z szacunkiem: - Mrówki, dobrze!
- Nie słuchaj ich! - poprosiła Żanna. - Oni ciebie nie kochają. Tylko
ja jedna cię rozumiem. Wytrzymałam twoją symfonię od początku do końca i
tylko raz krzyknęłam ze strachu.
- Ależ oni mnie kochają! - powiedział energicznie Andre. - Ale mylą się
i trzeba im przetrzepać skórę. Zaraz to zrobię.
Następnie wygłosił mowę. To było błyskotliwe i natchnione przemówienie,
równie wspaniałe, jak wszystko co robi Andre. Obrona symfonii spodobała mi
się znacznie bardziej od samej symfonii. Jego zdaniem zbyt jesteśmy ludźmi
i to jest złe. W naszej epoce, kiedy odkryto mnóstwo plemion różnych pod
względem form i sposobów życia, człowiek winien się wstydzić tego, że
uznaje swój mały światek za jedyny możliwy do przyjęcia. Jego ziemskie
zwyczaje nadają się jedynie dla niego samego i nie trzeba ich wynosić poza
granice Układu Słonecznego. Ale czyż człowiek nie odczuwa jedności życia w
całym Wszechświecie, czyż nie jest tysiącami nici powiązany z niezwykłymi
istotami innych światów? Nie chodzi tu o wspólność szczegółów i wyglądu
zewnętrznego, nie, ważna jest wspólnota żywego rozumu. Właśnie o tym, o
jedności istot rozumnych Wszechświata mówi jego symfonia. To nie jest
muzyka ziemska, lecz kosmiczna, bo uzewnętrznia filozoficzne podobieństwo
wszystkiego co żywe. Jeżeli wiele w tym utworze jest trudnego do
zniesienia dla człowieka, to nic nie szkodzi, bo może to właśnie spodoba
się innym istotom myślącym. Coś nie coś podobało się wam, coś innego
spodoba się mieszkańcom Wegi, a jeszcze inny składnik dzieła przeniesie
radość przybyszom z Fomalhauta lub utrafi w gust mieszkańców Plejad. Pracę
można uważać za udaną, jeśli znajdzie oddźwięk w duszy różnych istot. Ta
symfonia to las rąk wyciągniętych ku przyjaciołom ze Wszechświata. Nie
żądajcie, aby wszystkie te ręce ściskały jedną waszą dłoń, nie bądźcie
chciwi, bo harmonia Wszechświata nie ogranicza się do tej, która brzmi w
waszych sercach.
Zachwycony Allan podrzucił kapelusz do góry.
- Pierwsza na świecie symfonia dla widzących, słyszących, obdarzonych
zmysłem dotyku, chodzących i latających! Rozkosz dla oczu, uszu, łap,
skrzeli, pancerza, trąb i przyssawek!
Romero uśmiechnął się ironicznie.
- Swoim utworem wskazał pan biednemu człowiekowi skromne miejsce
należne mu we Wszechświecie, ale wszak człowiek nie może pogodzić się z
rolą czegoś pośredniego między inteligentną jaszczurką a głupawym Aniołem.
Czy pan pomyślał o tym, Andre?
Andre czekał na moje słowa. Nie chciałem go martwić, ale nie mogłem też
milczeć.
- Twoje zamierzenia są bardzo piękne, lecz nierealne - powiedziałem. -
Wydaje mi się, że nie może istnieć dzieło sztuki oddziałujące na wszystkie
istoty Wszechświata. Oddajmy człowiekowi co ludzkie, natomiast myślące
ryby wymagają czegoś zupełnie innego, możliwe, iż nawet zupełnie dla nas
obcego.
Nie przypominam sobie, by Andre kiedykolwiek od razu przyznał rację
oponentowi. Zawsze starał się wynaleźć jakiś nieoczekiwany kruczek,
improwizować zawikłane dowody wymagające dokładnej analizy i w ten sposób
starał się odwlec nieuniknioną porażkę.
- Niechaj Niebianie sami rozstrzygną nasz spór! Wrócimy do tej dyskusji
na Orze!
Wszyscy się zmieszali, a ja nie mogłem spojrzeć na Andre.
- Czyżbyś nie wiedział - zapytała Olga z wyrzutem w głosie - że Eli nie
leci z nami na Orę?
Andre tak się zmartwił, że aż mi go się zrobiło żal. Patrzył na mnie
tak, jakby nie mógł w to uwierzyć.
- Nic na to nie można poradzić - powiedziałem. - Wy polecicie
zapoznawać się z Niebianami, ja zaś załatwię na Ziemi swoje sprawy
służbowe i wrócę budować sztuczne słońca na firmamentach dalekich planet.
- Pogrzebowy ton nie pasuje do twojej ironicznej gęby, już dawno
powinieneś to zrozumieć! - wykrzyknął Andre. - Czy możesz mi przystępnie
wytłumaczyć, jak do tego doszło?
Odrzekłem, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. W czasie selekcji
kandydatów nie mogłem wykazać się takimi zaletami, jakimi szczycili się
moi przyjaciele. Bez Olgi, Allana i Leonida nie można odbywać dalekich
wypraw, są wszak inżynierami i kapitanami kosmicznymi. Andre również jest
niezastąpiony, bo mało kto może się z nim równać, jeżeli trzeba
rozszyfrować nieznaną mowę. Lusin też jest potrzebny: zapozna się z
różnymi formami życia, a niektóre z nich spróbuje sztucznie odtworzyć.
Przyda się również znawca starożytności, Romero. Kto wie, czy niektóre
prawa i obyczaje nowo odkrytych społeczeństw nie pokrywają się z tym, co
niegdyś panowało na Ziemi? No a ja, na co się przydam?
- Nie spotkałem jeszcze większego durnia niż ty! - zdenerwował się
Andre. - Pytam o coś innego: czy starałeś się o udział w wyprawie? Co w
tym kierunku zrobiłeś?
Wytłumaczyłem mu cierpliwie, że już rok temu zapisałem się na kurs
kwalifikacyjny. Wielki Państwowy trzy miesiące temu rozpoczął analizę
danych. Było nas łącznie około sześćdziesięciu milionów osób, ale po
pierwszym odsiewie według kryterium zdrowia i wieku pozostało niepełne
cztery miliony.
- Przeszedłeś do drugiego etapu?
- Tak. Ale co mi z tego przyszło? Komputer stopniowo zwężał krąg
wybranych. W końcu pozostało sto tysięcy osób odpowiadających wszelkim
wymaganiom. Ja również byłem wśród nich. Wówczas przeprowadzono losowanie.
Przegrałem.
Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Andre marszczył czoło. Domyślałem
się, że stara się wyszukać jakąś możliwość wznowienia starań o mój udział
w wyprawie. Ja byłem spokojny, bo taka możliwość nie istniała.
- Zrobimy tak - powiedział Andre. - Eli pojedzie zamiast mnie.
Doskonale sobie na moim miejscu poradzi .
Tylko Żanna ucieszyła się, że Andre zostaje. Pozostali zgodnie mu
wymyślali. Nasze oburzenie było tym większe, że wiedzieliśmy, jak trudno
tego człowieka przekonać, kiedy wbije sobie coś do głowy.
- Bez Eliego nie pojadę! - powtarzał uporczywie Andre. - Jeszcze w
szkole postanowiliśmy, że pierwszą podróż do innych gwiazdozbiorów
odbędziemy razem. Zrozumcie, że nie chcę się z nim rozstawać!
- Masz rację, kochany! - mówiła pospiesznie Żanna. - Ja również nie
chcę się z tobą rozstawać. Nie słuchaj ich! Zostań.
Andrć i tak nas nie słuchał, my zaś krzyczeliśmy i wzajemnie sobie
przerywaliśmy. Później odezwała się milcząca do tej pory Olga:
- W twoich poczynaniach brak logiki, Andre. Jeżeli Eli pojedzie zamiast
ciebie, to i tak będziesz musiał się z nim rozstać.
Andre często w dyskusjach czepiał się pierwszego z brzegu argumentu,
nie zważając na to, że może się on zwrócić przeciw niemu. Teraz w
oszołomieniu zaczął wpatrywać się w Olgę. Skorzystał z tego Romero.
- Wpadł mi do głowy pewien projekt - oświadczył. - Poprosimy Wierę, aby
pomogła Eliemu.
Nie chciałem, aby zwracał się do Wiery, ale wszyscy mnie zakrzyczeli.
- Za pięć minut lecę do Stolicy - powiedział Paweł. - Jest dziesiąta. O
jedenastej dowie się pan, Eli, czy los panu sprzyja.
Zakończył tę pompatyczną przemowę równie pompatycznym gestem ręki i
oddalił się. Romero to bardzo zdolny i dobry człowiek, ale mówi i
zachowuje się niczym starożytny władca Rzymu.
Andre poprosił nas do swego hotelu. Lusin przypomniał sobie o smoku i
martwił się, że biednemu zwierzęciu z pewnością dokuczają pegazy. Leonid i
Olga spieszyli się do swej bazy galaktycznej.
- Chciałem ci nawymyślać za deszyfrator, ale będę musiał to odłożyć -
powiedział z żalem Allan, który też miał jakieś pilne sprawy.
Andre wziął mnie pod rękę.
- Pospacerujemy jeszcze trochę, a później pójdziemy do mnie. Nie masz
pojęcia, jak się cieszę, że cię spotkałem, Eli!
Lubię kairskie wieczory. Oczywiście od czasu, kiedy Zarząd Osi
Ziemskiej nauczył się zmieniać orientację naszej planety w przestrzeni,
różnice klimatyczne pomiędzy strefami wydatnie się zmniejszyły, ale nie
znikły zupełnie. Sam jeszcze pamiętam nie kontrolowane burze, które w
pewnych latach szalały na Antarktydzie. Jakieś piętnaście lat temu
poważnie zastanawiano się, czy przypadkiem nie należałoby stworzyć na
Ziemi trwale zrejonizowanych stref klimatycznych: wiecznego lata w
tropikach i wiecznej wiosny w wyższych szerokościach. Pomysł ten jednak w
końcu odrzucono, z czego bardzo się cieszę. Natura ludzka wymaga zmian i
sprzeciwia się jednostajności.
Obecne, zaplanowane na poszczególne miesiące i tygodnie okresy ciepła i
chłodu, deszczów i dni bezchmurnych, wiatrów i ciszy bardzo mi
odpowiadają.
Każde jednak miejsce na Ziemi ma swoje uroki. Żadne starania
meteorologów nie przydadzą powietrzu Grenlandii i Jakucji południowego
aromatu i delikatności. Na północy świąt jest surowszy i jaśniejszy, pod
zwrotnikami zaś przyroda jest jakby zadumana i subtelniejsza. Błękitny,
przepojony zapachami południowy wiatr porywa mnie swą muzykalnością.
Możliwe, że należałoby to wyrazić inaczej, ale po prostu nie mogę znaleźć
innych słów.
Właśnie tak powiedziałem, kiedy wraz z Żanną i Andre spacerowaliśmy
bulwarem wysadzanym palmami i cyprysami. Żanna zerwała krwawoczerwony,
odurzająco pachnący amarylis. Na północy ogrodowe amarylisy, do których
przywykłem, nie pachną. Ten natomiast roztaczał tak silną woń, że parę
haustów powietrza znad jego kielicha wywoływało silne bicie serca.
- Głuptasie! - Andre odebrał Żannie kwiat. Jeżeli Opiekunka nie
troszczy się o ciebie, to muszę ja to zrobić. W twoim stanie powinnaś
zachowywać się ostrożniej.
Zapytałem, o jaki stan chodzi, gdyż Żanna niewiele się zmieniła od
czasu, kiedy widziałem ją dwa lata temu. Andre odpowiedział, że oczekują
chłopczyka, i pokazał syntetyczny wizerunek ich przyszłego dziecka, w
wieku dziesięciu lat, sporządzony na podstawie wzorów. Zdumiałem się, że
malec ma być aż tak podobny do ojca: te same oczy, nos, podbródek. Okazało
się, iż Żanna jest w czwartym miesiącu i wczoraj, przed odlotem na koncert
do Kairu, Komputer Medyczny po zbadaniu jej ustalił termin porodu, a
następnie obliczył i wydrukował portret synka.
- Spójrz na horoskop genetyczny Olega, bo chcemy go nazwać Olegiem -
powiedział Andre. - Wspaniały chłopak, nieprawdaż? Jaki stopień zdolności
poznawczych, jaki wskaźnik aktywności życiowej!
Wskaźnik aktywności życiowej malca był o dwadzieścia punktów wyższy od
tego, jaki w swoim czasie wyliczono mnie. Stopień zdolności poznawczych
też nietuzinkowy. Ale zafascynowały mnie nie tyle zdolności przyszłego
dziecka, ile jego podobieństwo do Andre. Wszystkie te wspaniałe liczby,
jakimi obdarzają nas przy urodzeniu, to nic innego jak tylko możliwości:
możliwości trzeba jeszcze wykorzystać, a to nie jest prosta sprawa! Zestaw
wskaźników życiowych wypisanych w świadectwach urodzenia jest pułapem,
który trzeba dopiero osiągnąć. Na razie ludzkość jako całość znajduje się
poniżej właściwego jej poziomu. Nieszczęście polega na tym, że na razie
nie dorośliśmy do samych siebie!
- Jaskrawym przykładem nie zrealizowanych możliwości jest Paweł Romero
- powiedziałem. - Czyż przy urodzeniu nie stwierdzono u niego wielkich
zdolności matematycznych? A on nie znosi matematyki! Uwielbia jedynie
historię!
- Tobie wyliczono, że masz umysł krytyczny ze skłonnościami do ironii,
a to chyba prawda - zaoponował Andre. - Romero jest wyjątkiem. Co do
Olega, to jestem pewien, że urzeczywistni wszystko, co przepowiada jego
horoskop genetyczny.
- Na razie jest tylko bardziej podobny do ciebie niż ty sam, bo bardzo
lubisz zmieniać powierzchowność. Czy przypadkiem nie ukryłeś się koło
maszyny, kiedy prześwietlano Żannę?
Oboje chórem zaprotestowali. Żanna odęła wargi. Była dumna z
podobieństwa przyszłego syna do ojca bardziej niż z jego wyliczonych
zawczasu niezwykłych zdolności. W naturze kobiet jest wiele rzeczy
niewytłumaczalnych. Wystarczy powiedzieć, że horoskopy genetyczne
dziewczynek sprawdzają się znacznie mniej dokładnie niż horoskopy
chłopców.
- Poród według przewidywań nie będzie lekki mówił Andre. - Żanna musi
bardzo na siebie uważać, a niedbała Opiekunka zbyt rzadko strofuje moją
nierozsądną żonę.
- Jestem przekonany, że Opiekunka jak zwykle dobrze wywiązuje się ze
swych obowiązków, a ty jak zwykle niepotrzebnie się niepokoisz.
- Z tobą czasem trudno dyskutować. Jesteś do takiego stopnia logiczny,
że nie sposób tego znieść. Wcześniej czy później ożenisz się z Olgą, a
wtedy zamiast słów będziecie używać w rozmowie liczb i symboli!
- Jesteś wstrętny - powiedziała Żanna i objęła mnie. - Eli jest dobrym
chłopcem i lubię jego, a nie ciebie. Cieszę się, że odlatujesz na długo i
zostawiasz mnie samą.
Złośliwość Andre przypomniała mi, że Romero obiecał porozmawiać z
Wierą. Dochodziła dwunasta. Mogłem wprawdzie sam wywołać Wierę, ale nie
chciałem, aby pomyślała, że chcę ją zanudzać prośbami.
Nie zrobiliśmy jednak nawet trzech kroków, kiedy w alei zabłysła
wideokolumna, a w niej sylwetka Wiery siedzącej na kanapce i uśmiechającej
się do mnie. Widziałem żyrandol i kwiaty po prawej stronie. Reszta
pomieszczenia rozpływała się we mgle. Po lewej stronie Wiery ktoś stał.
Wydało mi się, że to Romero, ale Wiera przechwyciła mój wzrok i oświetlona
przestrzeń skurczyła się, ogarniając tylko ją samą.
- Bracie - powiedziała Wiera - mógłbyś po przyjeździe na Ziemię pokazać
się u mnie.
- Miałem do załatwienia parę spraw służbowych, nie wiedziałem poza tym,
że na waszej zwariowanej Ziemi stało się modne składanie sobie wizyt.
- Mało się zmieniłeś, Eli - zauważyła.
- Inni uważają, że bardzo się zmieniłem - rzuciłem.
Przestała się uśmiechać. Uważnie, jakby nie wierzyła, że to ja,
wpatrywała się we mnie. Analizowała i rozważała coś, aby nie popełnić
błędu. Taka była zawsze - porywcza, gwałtowna, ale niezmiernie
sprawiedliwa.
- A teraz chcesz jechać na Orę?
- Czy człowiek nie chce mieć wszystkiego, co mu przyjdzie na myśl?
- Nie wszystkie życzenia dają się urzeczywistnić. - Już to przerabiałem
w ramach wykładów "Granice możliwości" i zdaje się, że uzyskałem najwyższą
ocenę za rozsądek, dwunastkę.
- Obawiam się, że rozsądku starczyło ci tylko na zdanie egzaminu.
- Często martwiłem się swoim rozsądnym zachowaniem na egzaminach.
Roześmiała się. Lubię jej śmiech. Nikt nie umie się śmiać tak jak
Wiera, która wówczas jakby rozświetla się wewnętrznie.
- Nie można cię przegadać, bracie. Przyjdź do mnie jutro wieczorem.
Sytuacja się zmieniła i niewykluczone, że twoje życzenie się spełni.
Nie zdążyłem ani podziękować, ani zapytać dlaczego sytuacja się
zmieniła, bo wideokolumna zgasła. Rozradowany Andre mocno uścisnął mi
rękę.
- A więc jedziesz z nami, Eli!
- Wiera powiedziała tylko: możliwe.
- Jeżeli Wiera mówi możliwe, to znaczy pewne! Żanna również gratulowała
mi, ale po swojemu. Powiedziała, że na Ziemi będzie o dwóch zwariowańców
mniej, a ona ma dość szaleństw. Później wsłuchała się w siebie.
- Opiekunka żąda, abym się położyła, Andre. Nie rozumiem czemu, nie ma
jeszcze przecież dwunastej. Andre chwycił nas oboje pod ręce.
- Natychmiast do hotelu! Mogę to wytłumaczyć. Czujesz się dziś gorzej
niż zwykle, ale nie wiesz o tym. Opiekunka zaś dlatego jest Opiekunką, że
wszystko o nas wie.
Po przyjściu do hotelu Żanna udała się do sypialni, a ja wyszedłem na
balkon.
W dole leżał śpiący Kair przykryty gwiezdną północą.
Może jestem sentymentalny, ale coś we mnie zamiera, kiedy zostaję sam
na sam z gwiaździstym niebem. Naszych przodków-pasterzy ogarniał lęk na
widok Wszechświata mrugającego do nich tysiącami nieśmiertelnych oczu,
mnie zaś ogarnia zachwyt. Tamci nie przypuszczali nawet, jak niezmiernie
wielki jest rozpościerający się dokoła świat, a jednak czuli się znikomo
mali wobec gwiezdnego majestatu. Wiem doskonale, ile dziesiątków i setek
parseków dzieli mnie od każdej z tych jasnych gwiazd, ale nie czuję się
przytłoczony ich groźną dalą i ogromem. To bzdurna zachcianka i wstyd się
do niej przyznawać, ale zawsze pragnę wyciągnąć ręce ku dalekim światom,
tak samo rozjarzać się i zmieniać swój blask, tak jak one posyłać we
Wszechświat rozmigotane wołanie!...
- Co ci jest? - zapytał Andre wychodząc na balkon. - Wyglądasz, jakbyś
zobaczył ducha.
- Zachwycam się niebem, nic więcej.
Andre siadł na fotelu i kołysząc się z wolna, również zapatrzył się w
gwiazdy. Wkrótce jego twarz przybrała dziwnie uroczysty wyraz właściwy
wszystkim, którzy znaleźli się pod wrażeniem majestatu świata.
Sfera niebieska wolno obracała gwiazdy wokół niewidzialnej osi.
Atłasowoczarne niebo wisiało tuż nad głową, zdawało się, że wystarczy
wyciągnąć rękę, aby dotknąć gwiazdy. Na północy połyskiwała nad horyzontem
Wielka Niedźwiedzica, w zenicie płonął olbrzymi Orion, buchał promieniami
Syriusz, a poniżej, również prawie nad horyzontem, uroczyście wznosił się
Krzyż Południa i rozjarzało się purpurowe ognisko Kanopusa. Powietrze było
tak przezroczyste, że łatwo dostrzegałem gwiazdy siódmej wielkości, a od
palącego blasku zerowych i ujemnych bolały oczy.
Andre powiedział cicho:
- A tam, w niezgłębionych otchłaniach Wszechświata, będziemy tęsknić za
rodzinną Ziemią. Wiesz, Eli, myślę czasem o ludziach, którzy startowali w
kosmos przed odkryciem efektu Taniewa. Tym niewolnikom żałosnych szybkości
podświetlnych nie starczało ich króciutkiego życia na powrót, wiedzieli o
tym i mimo to parli do przodu.
- Chcesz powiedzieć, że byli szaleni? - Chcę powiedzieć, że byli
bohaterami.
W dole cicho szumiały liście palm i akacji, zawsze nieruchome cyprysy
nagle zaskrzypiały sztywnymi gałęziami. Uśmiechnąłem się i zamknąłem oczy.
Prosto na mnie patrzyło pomarańczowe oko rozwścieczonego niebiańskiego
byka, Aldebarana. Dzieliło nas dwadzieścia jeden parseków, sześćdziesiąt
pięć lat świetlnych. Gdzieś tam, w kierunku Aldebarana, leciała
niewidoczna stąd sztuczna planeta, Ora.
- Czterysta dwadzieścia lat temu zagubili się w przestrzeni Robert List
i Edward Kamagin wraz z towarzyszami - powiedział w zadumie Andre. - Może
i dziś jeszcze ich statek pędzi jako błądzące ciało kosmiczne, a martwi
kosmonauci ściskają rękojeści sterów zetlałymi palcami. Jak musieli
cierpieć ci ludzie wspominając malutką, zieloną, na wieki już nieosiągalną
Ziemię
Obróciłem się ku niemu.
- Skąd ten smutek, przyjacielu?
- Boję się pozostawić Żannę samą - powiedział chmurnie.
- Cóż za obawy! Nieudane porody już dawno się nie zdarzają!...
- Nie, nie o to chodzi!
Milczał przez chwilę, jakby się wahał, a trzeba powiedzieć, że Andre
waha się tylko w wyjątkowych wypadkach.
- Przed ślubem spytaliśmy wraz z Żanną Informację o naszą wzajemną
przydatność do życia rodzinnego. Informacja powiedziała nam, że
odpowiadamy sobie zaledwie w trzydziestu dziewięciu procentach.
- No, no! Nigdy bym nie przypuszczał.
- My też się tego nie spodziewaliśmy. Najwidoczniej byliśmy tak
zakochani, że nie zauważyliśmy tego, co nas dzieliło. Byłem zupełnie
przybity, Żanna płakała.
- Pamiętam, pamiętam... Przed ślubem byłeś bardzo ponury...
- Dziwisz się Wiązać się ze sobą wiedząc, że małżeństwo będzie
nieudane! Później powiedziałem do Żanny: niech się dzieje, co chce, mamy
trzydzieści dziewięć procent, a dawniej ludzie łączyli się przy kilku
setnych wzajemnej tolerancji i jakoś żyli!... Odrzekła mi na to, że prędko
się sobie znudzimy, ale ja nalegałem i musiała ustąpić... Przez kilka
pierwszych tygodni pożycia usuwaliśmy sobie wzajemnie pyłki sprzed stóp,
we wszystkim sobie ustępowaliśmy, aby się tylko nie pokłócić. Później
jakoś oziębliśmy i znów nadszedł lęk, czy przypadkiem te przeważające
złowrogie procenty nie biorą góry nad naszą miłością? Znów zapytaliśmy
Informację i wyobraź sobie, że nasza wzajemna tolerancja wzrosła do
siedemdziesięciu czterech procent!
Pięknie! - Tak. Siedemdziesiąt cztery. Ulżyło nam trochę, ale
niezupełnie. Nie śmiej się. Bez względu na to, czy nadaję się dla Żanny,
nie chcę jej tracić. W dniu, kiedy zapadła decyzja podróży na Orę,
otrzymaliśmy kolejne zawiadomienie: nasza wzajemna zgodność osiągnęła
dziewięćdziesiąt trzy procent, czyli niemal całkowite zjednoczenie. Ale i
te brakujące siedem procent bardzo mnie niepokoi. Naturalnie, gdybym
pozostał na Ziemi...
- Wszyscy zakochani są jednakowo głupi. Patrząc na ciebie cieszę się,
że nie jestem zakochany.
- To złośliwość, a nie argument, Eli - Andre pokiwał głową z tak
smętnym wyrazem twarzy, że z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.
- Dobrze, więc wysłuchaj argumentów. Czy słyszałeś legendę o Filemonie
i Baucis? Była to najwierniejsza sobie para małżeńska wśród ludzi i
bogowie podarowali im szczęście śmierci tego samego dnia, a po zgonie
zamienili ich w dąb i lipę. Romero zebrał wszystkie dane o Filemonie i
Baucis, a potem przekazał je Informacji do analizy. Zgadnij, jaka była
wzajemna tolerancja? Osiemdziesiąt siedem, o sześć procent mniej niż u
ciebie, dziwaku! Powinieneś skakać, a nie zadręczać się
Na to Andre nie znalazł żadnej odpowiedzi, a ja dorzuciłem następny
argument. Ludzie na Ziemi zbytnio polegają na maszynowym programowaniu
wszelkich przejawów życia. Rozumiem oczywiście, że gigantycznej pracy
sterowania wszystkimi planetami nie można wykonać bez automatów. Ale
poddawać kontroli komputera te dziedziny, gdzie zupełnie wystarczy własny
rozum i uczucie? My, mieszkańcy innych planet, obywamy się na razie bez
Opiekunek i Informacji i jakoś nie giniemy A kiedy ja się zakocham, będę
pieścił ukochaną nie pytając o wzajemną tolerancję. Siła naszej miłości
będzie wystarczającym miernikiem odpowiedniości. Pocałunki zaaprobowane
przez maszynę nie budzą we mnie entuzjazmu! Nie jestem Romerem z jego
pasją do starożytności, ale przyznaję, że przodkowie zachowywali się
rozsądniej i nie programowali swoich sympatii.
Andre parsknął:
- A cóż ty wiesz o starożytności? Jesteś przecież historycznym
analfabetą. Któż ci powiedział, że nasi przodkowie nie programowali życia
społecznego i osobistego? A ich prawa socjalne? Ich prawidła zachowania
się? Ich tak zwane normy przyzwoitości? Czyż to nie był program istnienia?
Spróbowałbyś przejść się po dowolnym ze starych miast! Przecież każdy krok
był zaprogramowany: przechodź ulicę jedynie w wyznaczonych miejscach i
tylko przy zielonym świetle, nie zwalniaj i nie biegnij, nie zatrzymuj się
na jezdni, chodź po prawej stronie, a wyprzedzaj z lewej... Tysiące
szczegółowych ograniczeń dawno już przez nas zapomnianych. A ich posiłki
na uroczystych wieczorach? To już nie program, lecz uświęcony rytuał
napojów i zakąsek, zmiany dań i nakryć! Twierdzę coś wręcz przeciwnego niż
ty: jesteśmy nieporównanie swobodniejsi od naszych przodków, a komputery
opiekuńcze i informacyjne jedynie zabezpieczają nas, nie krępując
wolności. Tak to jest, mój ty niewydarzony maszynoburco.
Trudno mi dyskutować z Andre, który o ułamki sekundy szybciej myśli i
bezwstydnie to wykorzystuje, nie dając czasu na sformułowanie odpowiedzi.
- Zboczyliśmy z tematu - powiedziałem.
- Nic podobnego, ale pora już spać. Dochodzi trzecia. Położę się na
łóżku, a ty na kanapce, dobrze? Poszedł do siebie, a ja zostałem na
balkonie. Kiedy Orion obrócił mi się nad głową, położyłem się na kanapie i
zamówiłem u Opiekunki muzykę zgodną z nastrojem. Gdyby Andre dowiedział
się, co robię, zacząłby krzyczeć, że nie mam gustu i nie rozumiem wielkich
dzieł. Andre uwielbia silne określenia. Co do mnie zaś, to uważam
wynalazek syntetycznej muzyki do indywidualnego odbioru za największy
wytwór geniuszu ludzkiego. Ta muzyka jest jedynie dla ciebie, nikt inny
jej nie może zrozumieć. Zarówno starożytny Bach i Beethoven, jak późniejsi
Siemienczenko i Krotthus, czy sztukmistrze-moderniści Szerstiuk i Gaal
tworzą dzieła do odbioru grupowego. Podporządkowują sobie człowieka,
chwytają za kołnierz i ciągną tam, gdzie chcą oni, a nie ja. Czasami nasze
pragnienia pokrywają się i wtedy odczuwam rozkosz, ale to nieczęsto się
zdarza. Muzyka indywidualna jest akurat tą, której w danej chwili chcę
słuchać. Andre nazywa ją fizjologiczną, ale czemu niby mam się bać
fizjologii? Dopóki żyję, dopóki biegną procesy fizjologiczne, nic mnie od
nich nie uchroni.
Rano dowiedziałem się, że w umiarkowanych szerokościach odbędzie się
dziś święto Wielkiej Burzy Letniej i pospieszyłem do Stolicy. Andre z
Żanną odlecieli o świcie.
Kiedy podszedłem do hotelowego stereofonu, na ekranie pojawił się
roześmiany Andre.
- Tak mocno spałeś, że nie chcieliśmy cię budzić. Po wizycie u Wiery
przyjdź do nas.
Na ulicach Kairu czuło się, że ma nastąpić coś ważnego. W powietrzu
mknęły aerobusy i awionetki, szumiały skrzydła pegazów, zwijały się ciała
milczących smoków. Wskoczyłem do aerobusu lecącego na Dworzec Północny i
przyjrzałem się z góry panoramie ogromnego miasta. Na ziemi Kair jest
wielobarwny i różnokształtny, z powietrza natomiast wszystko przytłumiają
dwa kolory: zielony i biały. Zanim dotarliśmy do dworca, wyprzedziliśmy co
najmniej setkę pegazów i latających smoków. Ekspresy na północ startowały
co minutę.
Burza zgodnie z planem zaczynała się o dwunastej. Nad Morzem
Śródziemnym wpadliśmy w pierwsze skupisko chmur. Wiedziałem, że z
Atlantyku i Pacyfiku zawczasu wzniesiono do góry tysiące kilometrów
sześciennych wody i że całymi tygodniami gromadzono je nad powierzchnią
mórz, aby w odpowiednim momencie wysłać nad kontynent. Ale zaskoczyło mnie
to, że i objęte rezerwatem Morze Śródziemne posłużyło za magazyn obłoków.
Na Ziemi wiele się zmieniło w ciągu tych dwóch lat mojej nieobecności.
Pożałowałem, że dowiedziałem się o święcie zbyt późno, bo chętnie
poleciałbym nad Ocean Spokojny obejrzeć, jak gigantyczne masy chmur
sprasowane w dziesięciokilometrową warstwę nagle ruszają z miejsca i
opuszczając się z wysokości, dokąd je zapędzono, szybko suną
przewidzianymi trasami na przewidziane miejsca.
Wiatr miał szybkość około trzydziestu metrów na sekundę. Morze
Śródziemne burzyło się. Za oknami robiło się coraz ciemniej . Po pewnym
czasie pociąg powietrzny skręcił na wschód i wyrwał się pod jasne słońce.
Około dwudziestu minut lecieliśmy wzdłuż krawędzi chmur. Zadziwiła mnie
zręczność, z jaką kształtuje się obecnie transporty obłoków: kilometrowa
warstwa chmur pędziła tak równym frontem, jakby obcięto ją przy linijce.
Przejście z ciemności do światła było zupełnie nagłe.
Do Stolicy dotarliśmy o jedenastej i wysiedliśmy na skrzyżowaniu
Zielonego Bulwaru z Czerwoną Ulicą. Nie chciałem wychodzić na zatłoczony w
święta bulwar i skręciłem w Czerwoną. Nie jest to najpiękniejsza spośród
dwudziestu czterech magistrali Stolicy, ale lubię ją. Niewysokie,
trzydziesto- i czterdziestopiętrowe domy górują nad nią sześcianami i
ostrosłupami opasanymi werandami wiszących ogrodów i tarasami placyków
spacerowych. Podoba mi się wyrazistość tej ulicy. Kolor czerwony zawiera
mnóstwo odcieni i półtonów, niektóre domy tryskają w górę malinowymi
jęzorami, inne rozpościerają się ścianą purpurowego ognia, jeszcze inne
znów przypominają rudopomarańczowe stogi, a żaden nie jest podobny do
sąsiada.
Ale i na Czerwonej było wiele ludzi. Loty na pegazach i smokach są w
Stolicy nadal zakazane, za to dziś mieszkańcy wylegli w powietrze na
awionetkach. Jak zawsze najwięcej zamieszania robiła dzieciarnia, której
do dokazywania wystarczy najmniejszy pretekst, a czyż może być pretekst
lepszy od Wielkiej Letniej Burzy? Dzieci szaleńczo koziołkowały nad domami
i drzewami. Wiedziałem, że Opiekunki pilnują ich, ale robiło mi się
nieswojo, kiedy malcy zaczęli współzawodniczyć w upadkach z czterdziestego
piętra. Jeden z takich dziesięcioletnich akrobatów z wrzaskiem runął na
mnie. Opiekunka naturalnie w porę skręciła jego awionetkę, malec przemknął
obok i zawisł o dziesięć metrów dalej.
- Oj, bo cię dogonię! - huknąłem, starając się wstrzymać śmiech.
- Nie dogoni pan. Ja każdemu ucieknę.
I zaraz drapnął w górę wypatrywać z podniebnej wysokości kolejnej
ofiary.
Na skrzyżowaniu Czerwonej Ulicy z Zielonym Bulwarem stały wolne
awionetki. Wsiadłem do jednej z nich i rozkazałem w myśli: "Do Dzielnicy
Muzealnej". W trzy minuty później awionetka wylądowała na placu Panteonu
przy pomniku Krowy.
Przyjeżdżając do Stolicy zawsze odwiedzam Panteon. Obecnie nikogo już
się tam nie umieszcza, ale potężne umysły i charaktery dawnych wieków,
które swą działalnością położyły podwaliny pod nasze społeczeństwo,
zasłużyły na wieczny szacunek. Szacunek ten okazali im nasi pradziadowie,
którzy wznieśli Panteon. Na frontonie budowli umieszczono napis: "Tym,
którzy w swych niedoskonałych czasach dorównali nam wielkością". Andre
czasami śmieje się, że napis jest samochwalny, że zadzieramy nosa przed
przodkami. Ja natomiast widzę w nim hołd dla najlepszych ludzi
przeszłości, pragnienie, abyśmy się stali ich godni.
Przeszedłem aleją wyimaginowanych postaci, które wywarły wpływ na
rozwój duchowy ludzkości: Prometeusz, Odys, Don Kichot, Robinson, Hamlet,
Budda, mały Huck Finn i inni. Nie opodal, pod ścianą, przytuliła się
statua Andrieja Taniewa, obok której na chwilę przystanąłem. Andriej
Taniew żył niegdyś i nie był przez nikogo wymyślony. O jego życiu wiele
wiadomo, chociaż pozostałe po nim więzienne notatki zostały odnalezione
dopiero w dwieście lat po śmierci autora. Ale w jego historii prawda tak
pomieszała się z fantazją, że pewne jest tylko jedno: na początku wieku
dwudziestego starej rachuby czasu żył człowiek, który odkrył
przekształcanie się masy w przestrzeń i przestrzeni w masę, co później
nazwano "efektem Taniewa". Człowiek ten długo siedział w więzieniu i swoje
badania naukowe prowadził w celi.
Rzeźbiarz przedstawił Taniewa w więziennej kurcie z rękami założonymi
do tyłu i z głową wzniesioną ku górze: więzień wpatruje się w nocne niebo,
rozmyśla o gwiazdach i tworzy teorię ich powstawania z "niczego" i
przekształcania się w "nic". To, co wiemy o Taniewie, przemawia za innym
wizerunkiem. Nie był to wcale oderwany od spraw przyziemnych myśliciel,
lecz człowiek wybuchowy, niezmiernie kochający życie, po prostu życie,
nieważne - dobre czy złe. Zachowały się jego więzienne wiersze: normalny
człowiek na jego miejscu prawdopodobnie pogrążyłby się w smutku, on
natomiast raduje się, że popracował na mrozie i zawiei, że z chciwością
pożarł swoją porcję i że świetnie się wyśpi. Wątpliwe, aby człowiek
cieszący się z takich głupstw bardzo tęsknił do gwiazd. A jednak Taniewowi
pierwszemu udało się wyprowadzić wzory przekształcenia przestrzeni w masę
i on właśnie pierwszy powiedział, iż nadejdzie czas, kiedy człowiek będzie
niczym Bóg tworzył światy z pustki i poruszał się z szybkością
nadświetlną. Wszystko to można odnaleźć w jego więziennych notatkach.
Pośrodku galerii wznosi się na piedestale kryształowy klosz, w którym
spoczywa czarna, kędzierzawa głowa Ngoro, największego matematyka
przeszłości. Wydaje się żywa i jedynie zamknięte oczy świadczą o tym, że
ten potężny mózg już nigdy nie ożyje. Ngoro jest zadziwiająco podobny do
Leonida: to samo szerokie jak ściana czoło, te same potężne wargi i
policzki, wydłużony podbródek, gęste brwi i masywne uszy. Wszystko w tej
niezwykłej głowie jest potężne i masywne. Ale jeśli wyrazista twarz
Leonida jest zawsze chmurna, a czasami kamienieje w skurczu gniewu, to
Ngoro jest dobry, głęboko, niezmiernie dobry. Kiedy jeszcze w szkole
dowiedzieliśmy się, że Ngoro uległ wypadkowi i nieporadna ówczesna
medycyna zdołała uratować tylko jego głowę oddzieloną od ciała, zawsze
budziło we mnie zdumienie to, że głowa później rozmawiała, myślała, śmiała
się, nawet podśpiewywała, wieczorem zasypiała, o świcie budziła się -
słowem żyła, normalnie żyła długie trzydzieści dwa lata! Pewien starożytny
muzyk po ogłuchnięciu napisał najpiękniejszą ze swych symfonii, a głowa
Ngoro oddzielona od tułowia zakończyła teorię tworzenia systemów naukowych
drogą rozkładu dowolnego faktu doświadczalnego na szereg liczbowy. Umarł w
sześćdziesiątym siódmym roku życia. Wiedział, że umiera, że sztuczny
krwiobieg mógł przedłużyć życie głowy, lecz nie mógł zapewnić jej
nieśmiertelności. Pożegnał się z przyjaciółmi, pozdrowił wszystko dobre i
rozumne, co jeszcze zjawi się na Ziemi, i spokojnie, ze swym niezmiennym,
dobrym uśmiechem zasnął o zwykłej porze na początku nocy, aby się już nie
obudzić.
I teraz stałem przed wielką głową, a Ngoro uśmiechał się czarną twarzą
wyglądającą tak, jakby Ngoro usnął dziś w nocy, a nie dwieście lat temu.
- Ngoro! - powiedziałem. - Dobry, jasnowidzący Ngoro! Chciałbym choć
trochę być podobny do ciebie! Wtem na zewnątrz zadzwoniły dzwony,
zaśpiewały trąbki.
- Chmury! Chmury! - krzyczeli ludzie na placu. Pobiegłem do wyjścia
polecając Opiekunce wezwać dla mnie awionetkę.
Chmury wypłynęły zza horyzontu i szybko pokrywały niebo. Zacząłem
pospiesznie nabierać wysokości nad wyspą Dzielnicy Muzealnej otoczonej
przez trzy pierścienie wysokich domów zasłaniających widoczność. Pierwszy
pierścień, wewnętrzny, jest jeszcze stosunkowo niski i nie przekracza
sześćdziesięciu pięter, drygi natomiast, Centralny, wznosi się tarasowato
do wysokości stu pięter, opasując całą dzielnicę gigantycznym,
trzydziestokilometrowym łańcuchem górskim. Te ogromne gmachy widoczne z
każdego punktu miasta stanowią największy zespół mieszkalny Stolicy.
Razem ze mną wznosiły się setki innych awionetek, a w górze nad miastem
było ich już tak wiele, że żaden mózg ludzki nie potrafiłby zorientować
się w tym tłoku: Wyobraziłem sobie, że Wielki Komputer Państwowy
przestanie działać. Opiekunki szalejących w powietrzu mieszkańców Stolicy
utracą z nimi łączność i wzdrygnąłem się mimo woli: ludzie zderzaliby się
ze sobą, spadali na dachy i jezdnie zmieniając się w krwawą masę. Na
szczęście na Ziemi nie zdarzają się awarie.
Chmury mknęły zwartym frontem i po minucie zakryły połowę nieboskłonu.
Świat nagle rozpadł się na dwie części: jedna czarna i wzburzona wiatrem
pożerała drugą, roziskrzoną i leniwie spokojną. Gwałtownie nadleciał
huragan, awionetki zwróciły się dziobami w jego kierunku i zakołysały
forsując silniki. Uchyliłem okno i uderzenie pędzącego powietrza na chwilę
pozbawiło mnie oddechu. Nawet na tej wysokości było słychać wściekłe wycie
burzy. A później gwałtownie, bez żadnego przejścia, ogarnęła nas ciemność.
Nie widziałem już lecących obok i mnie już nikt nie widział. Wiedziałem,
że maszyny bezpieczeństwa ochraniają nas, ale na chwilę zląkłem się i
zawróciłem ku miastu. To samo pewnie odczuwali także inni, bo kiedy
pierwsza błyskawica rozjaśniła przestrzeń, wszyscy dokoła pędzili w dół.
Zwymyślałem się za tchórzostwo i skierowałem awionetkę prosto w splot
wyładowań elektrycznych.
Może się mylę, ale zdaje mi się, iż w tym letnim święcie najpiękniejsza
jest nie sama burza, lecz jej zbliżanie się: wściekły lot chmur i starcie
błyskawic. Rozbłyski światła i łoskot grzmotów wprowadzają mnie w stan
podniecenia. Pędzę w malutkiej awionetce i wrzeszczę, sam podobny do
kulistego pioruna. W głębi duszy każdego z nas kryją się dzicy przodkowie,
czciciele grzmotu i błyskawicy. Różnimy się jedynie tym, że oni
bałwochwalczo padali na kolana przed niebieskim żywiołem, a ja chciałbym
się zmierzyć z siłami przyrody. Zgodnie z planem wyładowania świetlne
miały trwać zaledwie dwadzieścia minut, popędziłem więc w kierunku zarodka
błyskawicy, gdzie gromadzą się wysokie napięcia. Fala powietrzna ma tam
prędkość eksplozji, a rozbłysk elektrycznego ognia oślepia nawet przez
ciemne szkła okularów ochronnych. Uważam to za sport odważnych, chociaż
inni nazywają takie zmagania z burzą zabawą szaleńców.
W pobliżu błyskawica zapłonęła dziesiątkami załamań i rozgałęzień
przypominając ogromny korzeń. Równolegle do niej trysnęła druga, a z góry
uderzyła trzecia. Wszystko zlało się w jeden kłąb ognia. Wydało mi się, że
dostałem się w środek pochodni i zostałem spopielony. Oślepiony i
ogłuszony, na sekundę straciłem przytomność: awionetka runęła w dół i
zatrzymała się dopiero tuż nad dachem domu. W jednym z lądujących aparatów
dojrzałem wczorajszą nieuprzejmą dziewczynę o długiej szyi. Pomachałem do
niej ręką i wpadłem w nowy zgęstek potencjałów. Tym razem nie udało mi się
dotrzeć do centrum wyładowań i awionetka poszła równoległym kursem.
Zrozumiałem, że interweniowała Opiekunka.
- O co chodzi? - krzyknąłem, chociaż Opiekunkę wystarczy wywołać w
myśli.
W mózgu odezwała się jej milcząca odpowiedź: "Niebezpiecznie".
Krzyknąłem z jeszcze większą złością:
- Przeliczcie na nową granicę dopuszczalnych działań! Macie tam
przecież trzykrotne zapasy bezpieczeństwa!
Tym razem beznamiętna maszyna raczyła odpowiedzieć głosem. Wytłumaczyła
mi dokładnie, że burza w tym roku jest wyjątkowo silna, ma taki wysoki
poziom energetyczny, iż niemal sama wyłamuje się spod kontroli. Urządzenia
Zarządu Osi Ziemskiej pracują pełną mocą, aby utrzymać burzę na
przewidzianej trasie i nie dopuścić do przekroczenia zaplanowanego
natężenia. Każde miejscowe zakłócenie systemu wyładowań może doprowadzić
do rozpadu kontrolowanej masy burzowej.
Nie ma sensu dyskutować z Opiekunką. Wyłączenie jej jest na wszystkich
planetach uważane za poważne przestępstwo, a już na Ziemi, z jej surowymi
przepisami, jest po prostu niemożliwe. Miotałem się więc pod chmurami od
błyskawicy do błyskawicy nie zdążając na moment wyładowania, ale i tak
rozkoszowałem się strumieniami światła i rykiem powietrza. Ze dwa razy
dobrze mną potrząsnęło, raz odrzuciło w bok i w sumie miałem nie najgorszą
zabawę.
Kiedy minęło dwadzieścia minut przeznaczonych na wyładowania
elektryczne, lunął deszcz i pospieszyłem do miasta, bo deszcze trzeba
obserwować z ziemi, wyczuwać ciałem nie osłoniętym skorupą awionetki.
Wylądowałem na placu i wyskoczyłem pod ulewę. Awionetka natychmiast
odleciała na postój, a ja pobiegłem ku stojącemu naprzeciwko domowi. Przez
drogę solidnie przemokłem. Pod daszkiem stało około dwudziestu osób. Mój
widok wywołał śmiech i zdziwienie: byłem ubrany nieodpowiednio na tę
pogodę. Wśród obecnych znalazła się również moja gniewna dziewczyna.
Najwyraźniej od pierwszego wejrzenia nabrała do mnie antypatii, bo i tym
razem jako jedyna ze wszystkich patrzyła na mnie z wrogością.
Tak mnie zdziwiła jej milcząca niechęć, że odezwałem się uprzejmie:
- Przepraszam, czy to nie panią spotkałem niedawno tuż pod chmurami?
- Znacznie niżej, niemal nad samą ziemią też powiedziała chłodno. - Pan
zdaje się przekoziołkował od uderzenia pioruna?
- Straciłem panowanie nad sterami, ale później wróciłem w rejon
wyładowań.
- To również widziałam, nieznośnie pan tam pajacował.
Najwyraźniej chciała mnie obrazić. Była niewysoka, bardzo szczupła i
zwinna. Brwi rzeczywiście miała ciężkie w stosunku do wydłużonej, nerwowej
twarzy. Takie brwi byłyby odpowiedniejsze dla mnie niż dla tej dziewczyny.
Nie dbała o swój wygląd. Oczywiście trudno jest zmienić kształt głowy, ale
łatwo jest dobrać brwi do twarzy, inne kobiety z pewnością by to zrobiły.
- Nie lubię, jak ktoś się na mnie bezmyślnie gapi - powiedziała i
odwróciła się tyłem.
Zaskoczyło mnie to tak, że nie potrafiłem nic odpowiedzieć i wyszedłem,
prawie uciekłem spod daszka. Zaczęto za mną wołać, abym wracał, ale jej
głosu nie usłyszałem i przyspieszyłem kroku. Deszcz już nie padał, lecz
lał strumieniami, dźwięczał w powietrzu, łomotał po chodnikach i alejach,
huczał potokami wody na jezdniach. Zimna woda płynęła po ciele. To było
nieprzyjemne i Opiekunka poradziła zmienić odzież na nieprzemakalną, jaką
wszyscy noszą na Ziemi. Trzeba było wezwać awionetkę i polecieć do
najbliższego magazynu. Po dziesięciu minutach wyszedłem na deszcz w stroju
Ziemianina. Na Plutonie nie urządza się ulew i zapomnieliśmy tam już, co
to znaczy ubierać się odpowiednio do pogody.
Po pewnym czasie czerń chmur zblakła i dzień z wolna wyparł sztucznie
wywołaną noc. Zaczęły wyłaniać się sylwetki domów i wieże lądowisk. Słupy
padającej wody zmieniły się najpierw w pręty, później w nici, które
następnie rozpadły się na strzępy i krople. Deszcz wycofywał się na
wschód. Była godzina szesnasta, burza kończyła się dokładnie w wyznaczonym
terminie.
Na ulice i do parków wyległa dzieciarnia, w powietrzu znów pojawiły się
awionetki, w oknach zaczęły powiewać flagi. Słońce trysnęło gorącymi
promieniami, z ziemi rozległy się radosne okrzyki - święto trwało nadal.
Wszedłem do stołówki i nie patrząc nacisnąłem trzy guziki na tablicy
jadłospisu. To była stara gra: czy trafi się na coś smacznego? Udało mi
się i automat podał mięsne grzybki, moją ulubioną potrawę. Dwa inne dania
- przesłodzona galaretka i pieróg - były mniej udane, ale zgodnie z
zasadami gry zjadłem je również.
Pora była iść do Wiery.
Wiera spacerowała po pokoju, a ja siedziałem. Siostra wydawała mi się
taka sama jak dawniej, a jednocześnie inna. Nie mogłem określić, co się w
niej zmieniło, ale czułem tę przemianę. Objęła mnie za ramiona i
pochwaliła mój wygląd.
- Stajesz się mężczyzną, Eli. Do pięćdziesiątego roku życia byłeś
chłopakiem, i to w dodatku wcale nie przykładnym.
Przyglądałem się jej w milczeniu. Tak było zawsze. Ona beształa mnie za
psikusy, a ja ponuro odwracałem głowę. Niecierpliwa i wybuchowa, surowo
traktowała moje "przewiny", a ja się o to na nią złościłem. Teraz nie
miałem powodu odwracać się, ale nie udało mi się nawiązać swobodnej
rozmowy. O naszych poczynaniach na Plutonie wiedziała tyle samo co ja.
Wiera zatrzymywała się i zakładała ręce na kark. To jej ulubiona poza.
Potrafi tak ze skrzyżowanymi na karku rękami i twarzą wzniesioną do góry
chodzić i stać godzinami. Kiedyś próbowałem postać tak ze trzydzieści
minut, ale nie potrafiłem.
Dziś miała na sobie zieloną suknię z koronkami przypiętymi broszką,
czerwono-żółtą żmijką z przydymionego neptuńskiego kamienia. Wiera lubi
broszki, czasami zakłada bransolety i to zamiłowanie do ozdób jest chyba
jedyną jej słabością. Wreszcie zrozumiałem, co się w niej zmieniło.
Zmieniła się nie ona, lecz moje spojrzenie na nią. Dostrzegałem dziś to,
czego dawniej nie zauważałem. Nagle pojąłem, że Wiera jest niezwykle
piękna.
O jej piękności wiedziałem już dawniej, wszyscy mi to bowiem ciągle
powtarzali. "Pańska siostra to grecka bogini" - mówił Romero. Dla mnie
była dotychczas jedynie starszą siostrą, która zastąpiła mi wcześnie
zmarłą matkę i ojca, który zginął w katastrofie na Merkurym, siostrą
surową i władczą, nie zastanawiałem się więc nad jej wyglądem. Ale teraz
nie tylko wiedziałem, lecz również widziałem, że Romero ma rację.
Wiera zapytała ze zdziwieniem: - Czemu mi się tak przyglądasz?
Przyznałem się z uśmiechem:
- Odkryłem, że jesteś ładna, siostro.
- Czy przypadkiem nie zakochałeś się w kimś?
- Żanna zapytała mnie o to samo. Co według was świadczy o tym, że
jestem zakochany
- Tylko jedno: zacząłeś zwracać uwagę na otoczenie. Dawniej żyłeś
jedynie własnymi pasjami.
- Pasyjkami, Wiero. Przyznasz sama, że kończyło się wszystko na
psikusach. Pobiegać samemu po pustyni lub Himalajach, przedostać się po
kryjomu do rakiety międzyplanetarnej - pamiętasz?
Nie odpowiedziała. Zatrzymała się przy oknie i patrzyła na miasto. Ja
również zamilkłem. Nie musiałem jej ponaglać, bo i tak powie, po co mnie
do siebie wezwała.
- Zakończyłeś już swoje sprawy służbowe na Ziemi? - zapytała po chwili
odwracając się ku mnie.
- Załatwiłem i to bardzo pomyślnie. Dostaliśmy wszystkie potrzebne nam
maszyny i urządzenia.
- Paweł powiedział mi, że wznawiasz starania o wyjazd na Orę. Czemu
chcesz dostać się na konferencję gwiezdną? Nie jestem pewna, czy dobrze
rozumiesz zadania, jakie stawiamy sobie na Orze. Dotychczas bywałeś
obojętny wobec tego, co pasjonuje innych.
Roześmiałem się. Usposobienie Wiery nie zmieniło się w ciągu tych dwóch
lat, chociaż zewnętrznie wydała mi się inna. Każda nasza rozmowa
nieodmiennie przekształcała się w sprawdzian tego, co wiem i umiem.
Postanowiłem za żadną cenę nie oblać dzisiejszego egzaminu.
- Nie taki znów obojętny, Wiero. Regularnie słucham transmisji z Ziemi,
a o konferencji na Orze mówi się w nich bez przerwy.
- Nie odpowiadasz na moje pytanie, Eli.
- Jeszcze nie zdążyłem. A odpowiedź, droga siostro, jest taka.
Zbieracie na Orze mieszkańców sąsiednich układów gwiezdnych, aby zapoznać
się z ich potrzebami i możliwościami, nawiązać z nimi przyjazne kontakty,
zorganizować wymianę towarów i wiadomości, przygotować loty
międzygwiezdne. Zamierza się nawiązać Sojusz Gwiezdny łączący wszystkie
istoty rozumne z naszego rejonu Galaktyki... Dokładnie to powtarzam?
Wiera zastanawiała się nad mymi słowami albo może myślała o czymś
innym. Była zatroskana, teraz widziałem to wyraźnie.
- Dokładnie, oczywiście, a jednocześnie zupełnie błędnie...
- Nie rozumiem cię.
- Widzisz, zadania Ory, z którymi wszyscy się zgadzamy, wyliczyłeś
ściśle. Ale nie jestem pewna, czy będziemy je realizować. Odkryto wiele
nieoczekiwanych faktów...
Przypomniałem sobie i powtórzyłem słowa Allana o istotach podobnych do
nas i równych nam potęgą.
- Chodzi właśnie o to - potwierdziła Wiera.
- Allan wspominał, że informacje są analizowane. Czy już otrzymaliście
ostateczne wyniki?
- Ostateczny wynik będzie znany jutro. Ale nawet tego, czego
dowiedzieliśmy się wczoraj i dzisiaj, wystarczy, aby mieć powód do
niepokoju...
- Wiero, bardzo cię proszę...
- To nie, jest żadna tajemnica i zaraz wszystkiego się dowiesz.
- Wydało mi się, że się wahasz, czy mi powiedzieć. - Po prostu
zastanawiam się, od czego zacząć. Nowe dane spadły na nas tak
nieoczekiwanie... Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że zbadaliśmy
jedynie malutki wycinek Galaktyki, zaledwie kilka tysięcy sąsiednich
gwiazd i nie czas jeszcze na wyciąganie ostatecznych wniosków, a wątpliwe
też, abyśmy kiedykolwiek mogli takie wnioski wyciągnąć... Ale odkrywając
kolejne wspólnoty gwiezdne i przekonując się, że wszystkie stoją na
niższym poziomie technicznym i socjalnym niż społeczeństwo ludzkie,
utwierdziliśmy się jakoś w przekonaniu o swej wyjątkowości. Mieszkańcy
Aldebarana i Capelli, Altairu i Fomalhauta, nawet Wegańczycy, nie mówiąc
już o niezliczonych plemionach Aniołów z Hiad, wszyscy ustępują
człowiekowi. Faktem jest, że nasi bezpośredni sąsiedzi gwiezdni są
prymitywniejsi od nas. Również i to, że konferencje na Orze zwołujemy
właśnie my, a nie ktokolwiek z nich, świadczy o szczególnej pozycji
człowieka wśród mieszkańców gwiazd.
- A nowe dane z hukiem zburzyły wasz zmodyfikowany wariant
antropocentryzmu naszych przodków? Człowiek wcale nie jest pępkiem świata
i najdoskonalszym wytworem natury? Czy dobrze cię zrozumiałem, Wiero?
- Zawsze się spieszysz. Marcin Spychalski, nasz kierownik na Orze,
dostarczył zapisy snów aniołokształtnych zamieszkujących układ jednej , z
peryferyjnych gwiazd w Hiadach, Płomienistej B. Kilka słów o tej
gwieździe. Jest nieco gorętsza od naszego Słońca, ma klasę F-8, dziewięć
planet również mało różniących się od Ziemi. Wszystkie planety są
zamieszkałe przez dwu i czteroskrzydłe Anioły. Poziom życia społecznego
jest tam niski: prymitywna kultura materialna, wzajemna wrogość plemion,
brak alfabetu i maszyn. Ale zapis ich fal mózgowych w czasie snu ujawnił
fakty, których do tej pory nie znaliśmy. Aniołokształtne z Płomienistej B
widzą w swoich snach istoty mało różniące się od ludzi. Widzą je w
sytuacjach doprawdy tragicznych. Ciekawe, że czuwające Anioły tłumaczą
swoje sny jako odbicie znanych im baśni o jakichś istotach
przewyższających je rozumem i potęgą.
- A może to naprawdę baśnie? Coś w rodzaju ludzkich legend o siłaczach
i czarodziejach?
- Baśnie też zanotowano, są uboższe od snów. Wygląda na to, że istoty
podobne do ludzi przyleciały na Hiady z daleka. A propos, WKP
przetłumaczył ich nazwę "Galaktowie", a nie "Niebianie" jak zwykle. To
jeszcze nie wszystko. Z tego, że gdzieś we Wszechświecie są istoty podobne
do nas, należy się tylko cieszyć, postaramy się też odszukać je i nawiązać
kontakt. Ale pamiętasz, mówiłam, że nowe odkrycia wywołują niepokój?
Chodzi o to, że Galaktowie mają potężnych wrogów, z którymi prowadzą wojnę
kosmiczną na tak ogromną skalę, że jest to niemal poza zasięgiem naszego
zrozumienia. Obiektami zniszczenia w tej wojnie nie są już istoty lub
mechanizmy, jak w starożytnych walkach ludzkich, lecz ciała niebieskie i
całe układy planetarne. Anioły nadały groźnym istotom walczącym z
Galaktami miano "Zływrogów".
- "Zływrogi"! - wykrzyknąłem. - Jaka głupia nazwa! Ma w sobie coś
infantylnego. Moim zdaniem niezbyt przypomina termin naukowy.
- Sądzę, że WKP nie bez powodu wybrał to słowo spośród tysięcy innych.
Widocznie określa ono najdokładniej ich zachowanie się. Na drugim miejscu
maszyna wymieniła termin "Niszczyciele". Ciekawe, że na pytanie o wygląd
zewnętrzny Zływrogów WKP odpowiedział: "nie wiadomo".
- Twardy to musi być orzech, skoro nawet superpotężny Komputer
Państwowy nie mógł go rozgryźć.
- Najwidoczniej brakuje mu danych. Z nazwą "Niszczyciele" kojarzą się
rozszyfrowane pojęcia: "unicestwiać życie" i "zacieśniać światy". Jutro
obejrzysz na stereoekranie, jak to wygląda. Wydaje się, że Zływrogi
opanowały odwrotną reakcję Taniewa, to znaczy tworzą substancję z
unicestwionej przez siebie przestrzeni, bo inaczej nie można "zacieśniać"
światów. Galaktowie przeszkadzają im w tym, no i w rezultacie w
przestworzach międzygwiezdnych szaleje wojna.
Wzdrygnąłem się.
- To przypomina opowieści o tytanicznych bitwach bogów.
- Powtarzam ci treść rozszyfrowanych zapisów, nic więcej. A zresztą,
cóż to jest "bitwa bogów"? Obecna potęga człowieka znacznie przewyższa
możliwości przypisywane kiedyś bogom, nadal jednak jesteśmy ludźmi; a nie
bogami. Promień światła pozostaje daleko w tyle za naszymi statkami
galaktycznymi - czy to w dawnych wiekach nie wydawałoby się nadnaturalne?
W czasie dzisiejszej burzy ścigałeś się z błyskawicami. Wątpię, aby ktoś
sto lat temu wpadł na pomysł takiej rozrywki.
- Jak widzę, wiesz o tym?
- Obserwowałam cię. Jesteś w Stolicy, więc należy oczekiwać ryzykownych
dziwactw. Nie wiadomo dlaczego uważasz to miasto za najlepszy teren do
robienia psikusów. Na Plutonie zachowywałeś się znacznie spokojniej.
- Na Plutonie nie miałem czasu na zabawy, zresztą nie ma tam Opiekunki.
Powiedz mi, proszę, jakie wnioski wyciągacie z informacji o Galaktach i
Zływrogach?
- Jutro zbiera się Wielka Rada, wtedy zadecydujemy, co robić. Już teraz
jest oczywiste, że wyłoniły się dziesiątki problemów ogromnej wagi, z
których każdy wymaga szybkiego rozwiązania. Trzeba odpowiedzieć, czy
Galaktowie i Zływrogi istnieją nadal, czy też informacja na ich temat to
pozostałość kataklizmów sprzed wielu milionów lat? Kto z nich zwyciężył w
kosmicznej batalii? A może obie strony wyginęły w swoich potwornych
starciach? Co wspólnego z ludźmi mają tak zadziwiająco podobni do nas
Galaktowie? Jeżeli zaś obie rasy jeszcze istnieją, to jakie okolice
zamieszkują? Na planetach Układu Słonecznego nie ma śladów ich bytności.
Dlaczego? Czy istnieniu ludzkości nie zagraża fakt, że gdzieś w dalekich
układach gwiezdnych mieszkają te istoty? Wychodzimy po raz pierwszy w
historii na trasy galaktyczne, czy te trasy są dla nas bezpieczne?
Planujemy utworzenie Międzygwiezdnego Sojuszu Istot Rozumnych, czy nie za
wcześnie? Może powinniśmy zasklepić się całkowicie w światku planet
słonecznych? Głosi się takie poglądy, Eli! Mamy ogromne zasoby, czy nie
należy więc przeznaczyć ich na budowę urządzeń obronnych? Może trzeba
będzie wznieść wokół Układu Słonecznego pierścień sztucznych
planet-twierdz? O tym wszystkim należy pomówić. Słowem, mnóstwo
nieprzewidzianych, ważnych problemów! Niektóre z nich będziesz musiał
rozwiązać ty, Eli - przy naszej pomocy, oczywiście.
- Bardzo się cieszę - wykrzyknąłem z podnieceniem. - Czy to znaczy, że
pojadę z wami na Orę, czy też będę miał inne zadanie?
- Niebianie już zjeżdżają się na Orę. Moim zdaniem należy bezwzględnie
spotkać się z mieszkańcami innych światów. Jak ci wiadomo, przeprowadzenie
narady na Orze powierzono mnie. Chcę cię tam wziąć jako sekretarza.
- Sekretarza? Cóż to takiego? Nigdy nie słyszałem tego słowa.
- W starożytności istniał taki zawód. Mówiąc ogólnie jest to pomocnik.
Sądzę, że dasz sobie radę.
- Ja również tak sądzę. Będziesz chyba musiała zapytać komputer, czy
nadaję się na sekretarza?
- Wielki już wybrał. Poprosiłam, aby wyszukał mi na sekretarza
człowieka odważnego, szybkiego w działaniu, zdecydowanego na wszystko,
umiejącego w razie potrzeby ryzykować nawet życie, lubiącego przygody i w
ogóle nieznane - nikt bowiem nie wie, z czym zetkniemy się w dalekich
światach - i Wielki sam cię zaproponował. Muszę stwierdzić ze smutkiem, że
jesteś jedynym Ziemianinem, dysponującym pełnym zespołem cech prawdziwego
narwańca.
Rzuciłem się jej na szyję. Wiera najpierw broniła się ze śmiechem, a
potem gorąco mnie ucałowała. Już w dzieciństwie odkryłem, że kiedy nawet
bardzo się gniewała, wystarczyło ją pocałować, aby po minucie złość minęła
bez śladu. Wiera stawała się wówczas wesoła i skora do rozmowy. Jedynie
niechęć do lizusostwa i czułych słówek przeszkadzała mi wykorzystywać tę
zabawną cechę jej charakteru.
- Bardzo się cieszę, że pojedziesz, Eli! - powiedziała. - I chociaż
dziś mam więcej powodów do niepokoju niż do radości, bardzo jestem rada.
Ja cieszyłem się jak dziecko.
- No cóż, Wiero - powiedziałem po chwili. Możliwe, że na Ziemi sprawiam
wrażenie narwańca, ale te nie najlepsze cechy mojego charakteru mogą się
przydać w innych światach.
- Zło także można wykorzystać w dobrych celach, ale lepiej obywać się
bez zła. Jeszcze jedna sprawa. Bądź jutro w Zarządzie Komputerów
Państwowych. Pokażą nam, co udało się rozszyfrować. Punktualnie o
dziesiątej, nie spóźnij się - Podniosła się z fotela. - Pora spać. Twój
pokój nie zmienił się od czasu, kiedy odleciałeś na Plutona, tylko
oczywiście jest posprzątany.
- Nie chce mi się spać. Posiedzę w ogrodzie.
Wszystkie domy w Stolicy są co piąte piętro opasane werandami, a co
dwadzieścia pięter mają tarasy z ogrodami. Nasze mieszkanie znajduje się
na siedemdziesiątym dziewiątym piętrze Zielonego Bulwaru, wewnętrznej
strony Pierścienia Centralnego. Pojechałem windą do góry i usiadłem w
ogrodzie na osiemdziesiątym piętrze. Nie pamiętam już, jak długo
siedziałem i o czym dumałem. Rozbiegane myśli kłębiły mi się w głowie -
byłem jednocześnie szczęśliwy i zatroskany.
W szkołach uczy się, że starożytne miasta były zalane blaskiem
reflektorów i latarń jarzeniowych, że były gwarne, a na ulicach
nieustannie przelewały się tłumy przechodniów. Chociaż Stolica jest
miastem niemłodym (wkrótce minie czterysta lat od jej założenia) i
skupiskiem wielkich gmachów zbudowanych na skrawku ziemi, czego już dawno
się nie robi, to pod innymi względami jest miastem nowoczesnym. Nocą
magistrale są ciemne i ciche. Aby nie zapalać oświetlenia ulicznego,
ludzie zakładają wieczorem specjalne okulary noktowizyjne, które pozwalają
doskonale orientować się w ciemności.
Lubię nocne kontrasty Stolicy: ciemne ulice i bulwary obrzeżone
świetlistymi wstęgami domów. Połyskliwy łańcuch górski Pierścienia
Centralnego rozpływający się w oddali, czarną dolinę parku zamkniętą
równoległymi liniami oświetlonych pięter Pierścienia Wewnętrznego.
Dzielnicy Muzealnej, centrum Stolicy, nie było widać. Ani piramidy, ani
świątynie egipskie i asyryjskie, ani Kreml, ani bazylika Świętego Piotra,
paryska Notre Dame, koloński i mediolański gotyk, ani też żadne inne
pomniki minionych wieków odtworzone na niewielkiej wyspie, doskonale,
widoczne dniem, nie wyłaniały się z ciemności. Jedynie czerwona półkula na
centralnym placu miasta, siedziba Zarządu Komputerów Państwowych, tonęła w
potokach światła. Na Ziemi każdemu człowiekowi wolno wchodzić, dokąd
zechce: do fabryk, laboratoriów czy pałaców publicznych i tylko ten jeden
gmach jest objęty zakazem. Każdy z nas setki razy widział na stereoekranie
wszystkie pokoje i korytarze tej sławnej "fabryki myślenia i kierowania",
jak niektórzy go nazywają, ale tylko nieliczni szczęśliwcy mogą się
pochwalić, że byli w nim osobiście. Trzy najważniejsze urządzenia: Wielki
Komputer Państwowy, Wielki Komputer Akademicki i Informacja nieustannie,
dniem i nocą, nie zatrzymując się ani na sekundę pracują tam już od
nieomal dwóch wieków. Patrzyłem na czerwony budynek i myślałem, że dziś
rozwiązuje się w nim jedną z najtrudniejszych zagadek, jakie stanęły przed
ludzkością i że cała przyszłość Ziemi zależy być może od tego, czy maszyny
rozwiążą prawidłowo tę zagadkę. Myślałem również o tym, że będę musiał
znaleźć się daleko od tego miejsca, gdzie wśród stu miliardów elementów
Wielkiego znajduje się mój "prywatny" fragmencik złożony z milionów
komórek - moja Opiekunka, mądry i beznamiętny nauczyciel i przewodnik.
Nieraz kłóciłem się z Opiekunką, beształem ją, nazywałem bezduszną i
niepotrzebną, chwaliłem się nawet swym ironicznym stosunkiem do maszyn
kierujących. Ale prawdę mówiąc jestem do niej przywiązany tak, jak trudno
się przywiązać do żywego człowieka. Któż jak nie ona odsuwa ode mnie
niebezpieczeństwo, stara się strzec przed chorobami, powstrzymuje przed
nie przemyślanymi postępkami?
Zapragnąłem po raz ostatni wypróbować potęgę obsługujących nas maszyn i
poleciłem Opiekunce dowiedzieć się, co to za dziewczyna dwukrotnie mnie
zwymyślała. W mózgu rozjarzyła się odpowiedź: "Zbyt mało danych, by
udzielić odpowiedzi".
Oparłem głowę o pień oleandra i zacząłem przypominać sobie spotkania z
tą dziewczyną: tłok przed salą koncertową, nieprzyjemną rozmowę pod
daszkiem, gdzie schroniliśmy się przed deszczem. Miałem ją przed oczyma,
zagniewaną, ciemnowłosą, z delikatną twarzą, smukłą szyją i szerokimi
brwiami...
- Teraz danych wystarczy - zabrzmiał głos Opiekunki. - Dziewczyna
nazywa się Mary Glann, pochodzi ze Szkocji, studiowała na Marsie, dokąd
pojechała z ojcem. Ma czterdzieści trzy lata, sto osiemdziesiąt dwa
centymetry wzrostu, waży siedemdziesiąt pięć kilogramów, niezamężna.
Najważniejsze zainteresowania - hodowla form roślinnych dla planet z
wysoką grawitacją i twardym promieniowaniem.
- Czy ta Mary Glann ma narzeczonego? - spytałem.
- Nie jest i nie była zakochana.
Kontynuowałem grę w "narzeczonego i narzeczoną", jak tę zabawę nazywa
się w szkołach. W tym okresie młodzież zasypuje Informację pytaniami na
temat wzajemnej tolerancji, zwłaszcza dziewczęta bardzo się tym pasjonują.
Zwykle sprawdzają w ten sposób kilka setek "narzeczonych", a wychodzą za
mąż najczęściej nie za tego, którego im polecała Opiekunka.
- A czy ja bym jej odpowiadał? Jaki jest stopień naszej wzajemnej
tolerancji?
Tym razem Opiekunka przekazała odpowiedź Informacji dopiero po jakichś
czterech sekundach. Wyobrażam sobie, jaki ogrom czułości, namiętności,
uścisków, kłótni, przeprosin, nieporozumień, klęsk, krzywd, radości i
zachwytów zmodelowała w ciągu tego czasu. Usłyszałem nagle pogardliwy głos
Romera: "Nie wydaje się panu przypadkiem, drogi przyjacielu, że technika
maszynowa naszych czasów przerosła samą siebie? Dawniej takie zjawiska
określano zwrotem: «Ma nie po~ kolei w głowie»". Głos zadźwięczał tak
realnie, że odwróciłem się odruchowo. Paweł nie mógł zresztą podsłuchać
moich pytań, bo tajemnice myśli są bardzo surowo chronione.
Informacja wreszcie odezwała się:
- Wasza wzajemna tolerancja wynosi dziesięć i trzy dziesiąte procent.
Jej indywidualna przydatność do tego związku - siedemnaście i dwie
dziesiąte procent, twoja dwa i osiem dziesiątych. Rozwód prawdopodobny w
pierwszym miesiącu pożycia, a nieunikniony w połowie drugiego.
Przypomniałem sobie śmieszną historię opowiedzianą przez Romera.
Znalazła się dwójka romantycznie usposobionych młodych, mężczyzna i
kobieta, którzy tak dalece uwierzyli w nieomylność Informacji, że całkiem
serio polecili jej znaleźć sobie partnerów. Informacja wybrała spośród
wszystkich mieszkańców Ziemi właśnie ich, jako maksymalnie przydatnych do
wspólnego życia. Teraz pozostawało tylko poznać się i pokochać. Młodzi
spotkali się i poczuli do siebie wzajemną odrazę.
Niespodziewanie dla samego siebie poczułem się dotknięty i zapytałem
brutalnie:
- Ta, jak jej tam, Mary, nie pytała przypadkiem o mnie?
Opiekunka przemawia zwykle miłym kobiecym głosem, rzadziej opryskliwym
starczym tenorkiem, a jeszcze rzadziej po prostu zapala w mózgu swoje
odpowiedzi. Nie wiem, czemu tak się dzieje, ale przypuszczam, że
konstruktorzy nie chcieli, aby ludzie przywiązywali się do maszyn jak do
człowieka. Jeśli sprawy tak się rzeczywiście miały, to ich ostrożność
okazała się niezbyt skuteczna.
W mózgu zamigotał zimny, zielonkawy napis: "Niegrzecznie. Nie
przekazuję pytania Informacji". Przeciągnąłem się i wstałem. Na świecie
nie było dziewczyny, która mniej by mnie obchodziła niż ta arogancka Mary.
Zresztą mówiłem już Andre, że gdy się zakocham, nie będę prosił Informacji
o radę.
Poszedłem spać.
Nazajutrz rano nic w mieście nie świadczyło o tym, że wczoraj było
święto. Gdyby w Stolicy zjawił się człowiek, który nigdy w niej poprzednio
nie był, nie uwierzyłby, iż mieszka w niej piętnaście milionów osób, tak
mało było przechodniów na ulicach: dzieci jeszcze wczoraj odwieziono do
podmiejskich szkół i przedszkoli, a dorośli byli w fabrykach i
laboratoriach. Gdy na ulicach pojawiają się ludzie nie spieszący się,
rozglądający się dookoła, to od razu wiadomo, że to turyści. Szczególnie
wielu turystów spotyka się w Dzielnicy Muzealnej . Zanim dotarłem do
Zarządu Komputerów Państwowych, wyminąłem co najmniej dziesięć grup
wycieczkowych, nie licząc zwiedzających w pojedynkę.
Przy wejściu do gmachu spotkałem Romera i Andre.
- Nie przyszedłeś do nas - powiedział Andre a Żanna czekała.
- Miałem bardzo ważną rozmowę z Wierą.
Andre wyniki tej rozmowy znał już od Romera. Obaj pogratulowali mi
nominacji na Orę. Zarówno Andre, jak i Romero sprawiali wrażenie
zaniepokojonych. Allan, Olga i Leonid, którzy dołączyli do nas w hallu,
również byli zasępieni. Zniknęła bez śladu lekkomyślna beztroska, z jaką
dwa dni temu wysłuchaliśmy pierwszej wiadomości o Galaktach. Jedynie Lusin
był spokojny. Jego obchodzą tylko dziwaczne zwierzęta.
- Kto z was już tu kiedyś był? - zapytał Andre. - Ja po raz pierwszy.
Romero oprowadził nas po gmachu. Wszystkie trzy wielkie Komputery
zmontowane są w wielopiętrowych piwnicach i tam nie poszliśmy, bo to nic
ciekawego: stojaki z milionami komórek roboczych i rezerwowych, miliardy
działających elementów i zagadkowy dla laika gąszcz przewodów.
Obejrzeliśmy za to sale posiedzeń. Tu wszystko było pełne wzbudzającego
szacunek majestatu. Wielka Rada zbiera się w Sali Błękitnej, której strop
imituje gwiaździste niebo. Nas zaproszono do Sali Pomarańczowej,
pomieszczenia roboczego Wielkiego Komputera Akademickiego. Sala obliczona
jest na pięć tysięcy osób i wszystkie te miejsca były zajęte już o
dziesiątej. Naszej siódemce dano lożę. Przed oczami mieliśmy pusty
sześcian stereoekranu. Wszystko, co się na nim pojawi, przekazywane będzie
na ziemskie stereofony. Dzisiejszej naradzie przypisywano tak wielką wagę,
że miano ją transmitować również na planety Układu Słonecznego.
Punktualnie o dziesiątej w zamglonym wnętrzu stereoekranu pojawił się
człowiek o dużej głowie, nieco wytrzeszczonych oczach, rumianych
policzkach i siwych wąsach.
- Marcin Spychalski - szepnął Andre. Wpatrywałem się z ciekawością w
postać słynnego astronauty. Jego statki dotarły najdalej w głąb gwiezdnych
przestworzy, on sam był w miejscach, w których nikt przed nim ani po nim
nie bywał. Jak na swoje sto czterdzieści dziewięć lat trzymał się
doskonale, nawet głos miał młodzieńczo dźwięczny.
Opowiedział o wyprawie na Płomienistą B i pokazał nam kolejno dziewięć
planet układu tej gwiazdy. Sama gwiazda i jej planety były nie
wyróżniającymi się niczym ciałami niebieskimi, jakie można spotkać na
każdym niemal kroku. Ale skrzydlaci mieszkańcy układu wywołali szepty i
śmiech na sali. Rzeczywiście przypominali wyobrażenia starożytnych na
temat aniołów, dlatego tak ich też nazwali odkrywcy Charles Wingdock i
Zofia Kogut. Anioły z Płomienistej B mało się zresztą różnią od
skrzydlatych istot zaludniających planety pozostałych stu trzydziestu
gwiazd zgrupowanych w Hiadach, może są odrobinę niżsi i mniej wśród nich
osobników czteroskrzydłych. Wszystkie Anioły są wybuchowe i skore do
bitki, rzadko które większe zebranie odbywa się u nich bez rękoczynów.
Pokazano nam bójkę na placu ich miasta -puch ze skrzydeł przesłonił
wszystko jak mgła, łopot był tak głośny, że w uszach dzwoniło. A już ich
mieszkania na planetach tej dalekiej gwiazdy zupełnie nami wstrząsnęły:
ubogie parterowe baraki o tak niskich i wąskich drzwiach, że biedne Anioły
nie wlatują do nich, lecz wpełzają z podkulonymi skrzydłami. W układach
planetarnych centralnych gwiazd w Hiadach mieszka się wygodniej, bo Anioły
budują tam do odpoczynku i do snu komunalne pałace z szerokimi portalami
wejściowymi, a właściwie wlotowymi.
Pokazano nam również, jak te istoty śpią - pokotem na podłodze w
ciemności i ścisku, krzycząc i zrywając się, kiedy opanują je senne
majaki. Później zapłonęły rozszyfrowane obrazy snów.
Najpierw ujrzeliśmy postać z oddali zaskakująco podobną do człowieka.
Postać wypływała ze skłębionej mgły przedsnu i rozjarzała się w miarę
tego, jak sen się pogłębiał. Wkrótce stało się jasne, że to równocześnie
człowiek i nieczłowiek, ktoś słabszy i jednocześnie silniejszy od
człowieka. Patrzyły na nas spokojnie ogromne oczy, pełne rozumu i dobroci.
Długie loki spadały na ramiona. Galakt podniósł rękę, na której wiło się
pięć palców, tak jest, wiło się, a nie poruszało. Podrapał się w brodę
jednym z tych ruchliwych palców i położył rękę na piersi, tak że dwa palce
były wyciągnięte do przodu, trzy zaś wygięły się do tyłu ku grzbietowi
dłoni. Ręce wywarły na mnie jeszcze większe wrażenie niż twarz.
Na drugim obrazie był krajobraz - malinowoczerwone skały i tak samo
jaskrawoczerwony płyn uderzający o nie falami (grzbiety fal były
zielonkawe ) oraz ogromne błękitnozielone słońce wschodzące nad malinowym
płynem. Krajobraz był tak złowieszczy, że skóra mi ścierpła, i nie od razu
pojąłem, że pokazują nam po prostu jedną z planet Płomienistej B. Na skałę
wszedł Galakt otoczony skrzydlatymi mieszkańcami planety. Był od nich
prawie dwukrotnie wyższy. Wzrost Galakta, jak zakomunikowała maszyna,
wynosił dwa metry siedemdziesiąt centymetrów. Na sali podniósł się gwar:
Galakt o pół metra przewyższał rosłego człowieka! Obejrzawszy go dokładnie
przekonałem się, że to ten sam osobnik, którego widzieliśmy w pierwszym
obrazie. Galakt rozglądał się, osłaniając jedną ręką oczy przed jaskrawymi
promieniami pełznącej ku górze gwiazdy dziennej, a drugą przyjacielsko
poklepywał po ramionach tłoczące się wokół niego cztero- i dwuskrzydłe
karzełki.
Spoza skał pojawił się drugi Galakt, starzec z siwą brodą i siwymi
włosami, i podszedł do pierwszego. Obaj byli ubrani w stroje podobne do
starożytnych okryć ludzkich: jaskrawozielone, swobodnie spływające z
ramion płaszcze.
"Co nowego?" - zapytał starzec, a ja zdumiałem się, że mówi ludzkim
językiem. Dopiero po chwili pojąłem, że WKA tłumaczył na nasz język senne
widzenia Aniołów.
"Wroga nie ma - odpowiedział młody. - Żadnych śladów Niszczycieli".
"Niszczyciele są podstępni i zjawiają się zawsze niespodzianie -
odrzekł na to starzec. - Bądźmy ostrożni". Wpatrzyli się w milczeniu w
czerwone morze. Obraz zaczął blednąć.
- Zapisano na czwartej planecie Płomienistej B zakomunikował WKA. -
Kolejny zapis pochodzi z ósmej planety tego samego układu.
Również ten obraz zaczął się od widoku krajobrazu, ale tym razem był to
pejzaż szary, niemal czarny: jednostajnie pagórkowata równina, matowe
gwiazdy na ciemnym niebie. Na powierzchnię planety opuszczał się
cygarowaty statek rzucający snopy zielonkawego światła.
- Fotonowy statek kosmiczny - skomentował WKA - konstrukcja podobna do
budowanych przez naszych przodków cztery wieki temu.
- Pierwszy stopień techniki kosmicznej! - mruknął Allan. - Nie
najlepszy sprzęt mają ci gwiezdni pielgrzymi...
W następnym obrazie statek fotonowy leżał na powierzchni gruntu, a
wokół niego krzątali się Galaktowie i Anioły. Galaktowie trzymali w rękach
skrzynki podobne do pradawnych aparatów spawalniczych. Ze skrzynek
tryskały płomienie i iskry. Nie opodal, na wzgórzu, wznosiła się wieża z
obrotowym reflektorem, który bez przerwy obmacywał niebo. Z części
dziobowej statku wystrzeliła rakietka i pomknęła w ciemne niebo. Wyglądało
na to, że Galaktowie czegoś się obawiali. Nie dowierzając obrotowemu oku
na wieży przerywali pracę i wpatrywali się w gwiazdy połyskujące mętnie na
czarnym nieboskłonie. Galaktowie poruszali się szybko, pracowali nerwowo,
słowem, spieszyli się.
A kiedy i ten obraz zblakł, pojawiły się zapisy dostarczone z
dziewiątej, zewnętrznej planety układu. Nie było w nich ani ludzi, ani
przedmiotów, jedynie mgliste pasma i świecący pył, który wkrótce zapełnił
całe wnętrze stereoekranu. W tym pyle pojawiły się dwie zbliżające się do
siebie, niejasno połyskujące kule. Zbliżanie się kul wyglądało na pogoń i
ucieczkę: prawa kula odchylała się ku krawędzi ekranu, lewa dopędzała ją.
Po chwili całą przestrzeń zalało błękitne światło i w szalonym rozbłysku
pochłonęło obie kule. Odniosłem wrażenie, że obie kule eksplodowały od
zetknięcia się ze sobą. WKA potwierdził, iż widziadło przedstawia
zderzenie dwóch, na razie nie zidentyfikowanych ciał niebieskich.
- Przypuszczalnie katastrofa kosmiczna - zakomunikował WKA.
Allan pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Wątpię - powiedział. - W każdym razie nie wyglądało mi to na
naturalną anihilację materii.
Drugi obraz kosmiczny przedstawiony w stereoekranie już nie przypominał
wybuchu. Był to wizerunek skupiska gwiezdnego, raczej rozproszonego niż
kulistego. WKA poinformował, że skupiska nie udało się zidentyfikować,
chociaż w snach skrzydlatych mieszkańców dziewiątej planety często się
powtarza jego odbicie. Mgławica miała dziwaczny kształt, sprawiała na mnie
wrażenie czegoś groźnego. Inni też to odczuli. Skupisko dzieliło się na
dwie niemal jednakowe części, z wieloma tysiącami gwiazd w każdej z nich.
Ta obfitość ciał niebieskich nie była niczym nadzwyczajnym. W Galaktyce
jest pod dostatkiem wielogwiezdnych rojów. Dziwne było co innego. Jedna
połowa wyglądała na bardziej skoncentrowaną, skupioną, podobną do
zaciśniętej gwiezdnej pięści wymierzającej potężny cios drugiej grupie,
która odlatywała i rozsypywała się na setki pojedynczych gwiazd.
Prawdopodobnie wiedząc, że czeka nas widok potwornych gwiezdnych bitew,
już zawczasu wyszukiwaliśmy je w każdym obrazie. Andre utrzymywał później,
że słyszał krzyk bólu dobiegający z drugiego roju. Znam wprawdzie
sytuacje, kiedy światło zdaje się krzyczeć, ale tym razem głosu rozpaczy
nie słyszałem.
- Ostatni zapis - zakomunikowała maszyna. Planeta czwarta, siódma i
dziewiąta. Widzenie powtarza się w majakach wielu skrzydlatych. Do
demonstracji wybrano najwyraźniejszą taśmę.
To był obraz najbardziej dramatyczny spośród wszystkich pokazanych nam
przez WKA. Galakt jak podcięty padał na ziemię, właśnie padał, a nie
upadł, bo senne widziadło zaczynało się w chwili jego upadku. Później
leżąc już, rozpaczliwie bił nogami i rozdrapywał ziemię swoimi ruchliwymi
palcami. Próbował czołgać się z podniesioną głową. Pełzł w naszym
kierunku. W jego szyi ziała szeroka rana, z której tryskała krew na ręce i
ziemię. Nigdy nie zapomnę jego twarzy, młodej, pięknej, zeszpeconej bólem
i strachem. Galakt krzyczał i bez przekładu WKA każdy z nas rozumiał jego
krzyk. "Ratunku! - wołał przerażony młodzieniec. - Na miłość boską,
ratunku!" Potem w ostatnim wysiłku wyciągnął ku nam ręce, język mu
drętwiał, twarz bladła i tylko ogromne, nieludzkie oczy nadal błagały o
pomoc, żądały pomocy. Wreszcie młody Galakt zamknął powieki i tylko słabe
drgawki przebiegały po jego ciele, jakby w ten sposób chciał zrzucić z
siebie okowy śmierci. Przez salę przetoczyło się westchnienie: tysiące
wstrzymujących oddech ludzi jednocześnie wciągnęło powietrze.
- O, niech to diabli! - klął na głos blady Andre. - Cóż to ma znaczyć,
do pioruna!?
- Zemścić się! - ryknął wściekle Leonid. Chwycił mnie za rękę i wparł
we mnie pobielałe z gniewu oczy. Trzeba się zemścić, Eli!
Jeden tylko Romero nie stracił głowy.
- Na kim się zemścić? Za co? Jesteście pewni, że to było przestępstwo,
a nie wypadek? Zgoda, młodzieniec jest czarujący, wręcz bosko piękny, choć
niestety nie po bosku śmiertelny. Ale może widzieliśmy tu wydarzenie
sprzed milionów lat, nie pomyślał pan o tym, mój impulsywny Mrawo?
Leonid najpierw działa, a potem się zastanawia. Teraz oszołomiony
zagapił się na Romera.
Znów odezwał się Wielki Komputer Akademicki. Jak na akademicką maszynę
przystało beznamiętnie demonstrował i opisywał aparaturę do zapisu marzeń
sennych, oceniał stopień wiarygodności rozszyfrowanych obrazów. Skrzydlaci
mieszkańcy Płomienistej B nie mogli, jak się okazało, wytłumaczyć wielu
rzeczy, które pojawiały się w ich snach. Nie mieli na przykład
najmniejszego pojęcia o statkach fotonowych i aparatach spawalniczych. WKA
opowiedział, w jaki sposób doznane niegdyś silne wrażenia są przekazywane
potomkom przez mechanizmy dziedziczności, a później powtórzył baśnie o
Galaktach i Niszczycielach żyjące w tradycji mieszkańców planet
Płomienistej B.
Podanie o przybyszach z kosmosu znają jedynie Anioły z tego układu
planetarnego. Sprowadzają się one pokrótce do tego, że w dawnych czasach
ich planety były mroczne i nie zagospodarowane, po ziemi pełzały drapieżne
gady, a w powietrzu, kryjąc się przed sąsiadami, przelatywały z rzadka
dzikie Anioły. Skrzydlate ludy żyły we wzajemnej wrogości. Przedmiotem
krwawych bójek było wszystko: gleba i powietrze, rośliny i odzież, pokarm
i siedliska. Skąpa natura rodziła mało, każdy kęs sto razy przechodził ze
skrzydeł do skrzydeł, z pazurów do pazurów, zanim trafił do ust. W tym
prymitywie Anioły żyły niezmiernie długo i nic się nie zmieniało przez
całą otchłań czasu, aż pewnego razu z nieba opuściły się statki, a z nich
wyszli Galaktowie. Wystraszone Anioły najpierw poukrywały się w jaskiniach
i lasach, a później przekonawszy się, że przylot Galaktów nie przyniósł
zła, wysypały się w powietrze i z łopotem szybowały nad przybyszami,
urządzając przy okazji gwałtowne bójki pomiędzy sobą. Galaktowie zamknęli
zabijaków na swoich statkach i na wszystkich planetach zakazali wojen.
Pokój i porządek zapanowały z wolna na satelitach Płomienistej B. Lata,
które Galaktowie spędzili u nich, zupełnie zmieniły wygląd całego układu
planetarnego. Przybysze przekopali kanały, zarośla przekształcili w
ogrody, nauczyli Anioły różnych rzemiosł, przekazali im sztukę budowania
kamiennych domów. Chaotyczna dzikość pierwotnego bytowania ustąpiła
miejsca uporządkowanemu życiu.
Galaktowie uważali się jednak za gości, a nie mieszkańców planet
Płomienistej B. Nieustannie obserwowali niebo obawiając się napadu
stamtąd. Aż wreszcie Anioły stały się świadkami bitwy kosmicznej,
rozgorzałej między Galaktami a ich wrogami. Niebo zmieniło się w otchłań
spopielającego płomienia. Dwie zewnętrzne planety zderzyły się i
eksplodowały. Na pozostałych planetach unicestwiono zasiewy, sady, miasta
i kanały. Po stworzonej przez Galaktów cywilizacji nie pozostało śladu.
Kiedy wiele miesięcy po bitwie uratowane od ognia i głodu Anioły wydostały
się na powierzchnię z jaskiń, w których się ukryły, zobaczyły potworny
obraz zniszczeń. Skrzydlate ludy zostały znów cofnięte do stanu
pierwotnego bytowania. Ani Galaktów, ani napastników-Zływrogów nigdzie nie
było i więcej ani ci, ani drudzy nie pojawili się na planetach układu
Płomienistej B.
WKA tak skomentował legendy skrzydlatych:
- Za orbitą dziewiątej planety odkryto dwa obłoki pyłowe krążące wokół
Płomienistej B. Hipoteza, że są to pozostałości zniszczonych niegdyś
planet, jest bardzo prawdopodobna. Na wszystkich planetach układu
stwierdzono ślady zniszczeń i pożarów ukryte pod późniejszymi
nawarstwieniami. Wiek szczątków zawiera się między dwustu tysiącami a
milionem lat według ziemskiej rachuby czasu.
Na tym kończyła się informacja przysłana przez Spychalskiego. Członków
Wielkiej Rady poproszono do Sali Błękitnej.
Wyszliśmy.
Widać było, że Andre jest pochłonięty jakimiś niezwykłymi pomysłami.
Allan i Leonid zaproponowali, aby zaczekać na Wierę, gdyż spodziewali się,
że decyzje Wielkiej Rady będą bezpośrednio dotyczyć astronautów. Romero
zaprosił nas do wiszących ogrodów Semiramidy. Uwielbia starożytną
egzotykę.
Awionetkami polecieliśmy nad dzielnice Mezopotamii i Egiptu i
wylądowaliśmy na górnym tarasie Wieży Babel przy świątyni Molocha, ze
złotym posągiem potwornego bóstwa. Zeszliśmy na środkowy taras, gdzie
założono ogrody. Było tam przytulnie i zielono, otwierał się wspaniały
widok na Dzielnicę Muzealną: piramidy po lewej i antyczne świątynie po
prawej. Siedliśmy na ławce przy barierze. Pod nami szumiały cyprysy i
eukaliptusy, zaskakujące w krajobrazie Stolicy. Zresztą na wyspie jest
wiele rzeczy zaskakujących.
- Powiedzcie więc, przyjaciele, co o tym wszystkim myślicie? - zapytał
Andre.
- Moim zdaniem, interesuje cię raczej nie to, co myślimy, ale to, co
tobie samemu przyszło do głowy - zaoponowałem. - Nie trać więc czasu na
pytania. Słuchamy cię.
- Twierdzę, że nasze podobieństwo do Galaktów nie jest dziełem
przypadku - oświadczył Andre. - Jesteśmy w jakimś stopniu spokrewnieni, z
tym że oni wcześniej od nas osiągnęli wysoki stopień cywilizacji.
- Technika maszynowa Galaktów jest mniej doskonała od naszej -
zauważyła Olga.
- Była, dwieście tysięcy lub milion lat temu. Nie wiemy natomiast, jaka
jest dziś. Wtedy zresztą była dostatecznie wysoka, aby Galaktowie musieli
się wydać naiwnym Aniołom co najmniej bogami.
- Ścigani po świecie i w dodatku śmiertelni bogowie - rzuciłem
ironicznie.
- Tak, ścigani bogowie! - wykrzyknął. - W każdym razie tak się rysują w
przesądnych wierzeniach ludów pierwotnych. Dla mnie Galaktowie są takimi
samymi istotami jak my sami. Proponuję więc, żądam nawet, aby odszukać ich
i zaofiarować sojusz. Sama natura stworzyła nas do współpracy. W każdym
razie wydaje mi się ona naturalniejsza niż projektowane braterstwo z
Aldebarańczykami: A jeżeli Galaktowie nadal prowadzą wyczerpującą wojnę z
wrogami, mamy obowiązek przyjść im z pomocą.
- Człowiek pomaga bogom, którym przydarzyło się nieszczęście, oto
widowisko godne bogów! - powiedziałem z przekąsem.
Do dyskusji włączył się Romero. Obrazy pokazane nam w Sali
Pomarańczowej wstrząsnęły nim. Wywnioskowałem to z jego chmurnej,
zasępionej twarzy.
- Spieracie się o głupstwa - powiedział. - Nie ma żadnego znaczenia,
czy jesteśmy z nimi spokrewnieni, czy też rozwijaliśmy się niezależnie od
siebie. Ważne jest co innego: gdzieś w kosmosie szaleją wyniszczające
wojny, które z pewnością dotrą w końcu również do nas, ponieważ wychodzimy
teraz w przestrzenie galaktyczne. Uważam, iż ludzkości grozi
niebezpieczeństwo. Jeżeli wrogowie Galaktów już milion lat temu potrafili
pokonywać przestrzenie międzygwiezdne i zderzać ze sobą planety, to jaką
techniką niszczenia dysponują dziś? Zwracam waszą uwagę na fakt, że
nazywają ich Niszczycielami "Zływrogi" to jedynie pogardliwy epitet - i
nie jest to nazwa przypadkowa, pomyślcie o tym! Zupełnie więc możliwe, iż
Galaktowie już dawno zostali unicestwieni przez swych wrogów, a
poszukiwanie gwiezdnych braci, na co nalega Andre, doprowadzi jedynie do
tego, że ludzkość zetknie się oko w oko z Niszczycielami i sama z kolei
zostanie unicestwiona. Zastanówcie się, nierozważni ślepcy, pomyślcie, co
my w gruncie rzeczy wiemy o Galaktyce? Dopiero co wypełzliśmy poza opłotki
naszego ziemskiego domku, a wokół nas rozpościera się ogromny świat pełen
niespodzianek!
Nie mogę powiedzieć, aby jego złowieszcza przemowa nie wywarła na nas
wrażenia. Nie bez znaczenia był tu pełen pasji ton jego przepowiedni.
Zresztą wszyscy prorocy są namiętni, zwłaszcza prorocy zguby.
Beznamiętnego wieszcza nikt by nie chciał słuchać. Proroctwa działają
raczej na uczucia niż na rozum. Tak też powiedziałem Romerowi i poradziłem
mu nie straszyć nas i uspokoić się samemu. Tego dnia nawet w przybliżeniu
nie domyślałem się, jaki przełom się w nim dokonuje.
Romero zaczął mówić nieco spokojniej.
- Z panem dyskutować nie będę - zwrócił się do mnie. - Dla pana, mój
przyjacielu Eli, każda poważniejsza myśl jest przede wszystkim pretekstem
do dowcipkowania. Nie chcę też sprzeczać się z Andre, gdyż on we wszystkim
nieznanym doszukuje się materiału do niezwykłych hipotez. Sądzę, że
powinienem raczej zwrócić się do całej ludzkości i przestrzec ją.
- My również jesteśmy cząstką ludzkości - wymamrotał z chmurnym wyrazem
twarzy Leonid. - I nasze zdanie także ma jakąś wagę.
Jemu, podobnie jak mnie, nie podobały się proroctwa Romera, ale nie
chciał wszczynać dyskusji, bo lepiej orientuje się w sferze przedmiotów
niż w świecie myśli.
Postanowiliśmy odprężyć się nieco i poprosiliśmy o przekąskę. Posiłek
dostarczono nam na taras. Później Olga zaczęła opowiadać o swoich
udoskonaleniach statków kosmicznych, a ja zapatrzyłem się na Partenon.
Sławna świątynia wznosiła się o jakieś dwieście metrów od nas i z tej
odległości była jeszcze bardziej harmonijna niż z bliska. Nie wiem czemu,
ale grecki antyk przemawia do mnie najbardziej. Budowniczowie Dzielnicy
Muzealnej rozmieścili wielkie pomniki starożytności tak, że każda
świątynia i pałac stoi oddzielnie, w swym naturalnym. otoczeniu i nawet z
góry nie sprawia to wrażenia gmatwaniny różniących się stylem gmachów.
Później przyleciała Wiera. Była podniecona i bardzo z czegoś rada.
- Powzięliśmy niezmiernie ważną decyzję - powiedziała. - Wszyscy
uważają, iż znajdujemy się w punkcie zwrotnym historii ludzkości i każdy
nieostrożny krok może spowodować niepowetowane szkody. Ale bezczynność
również jest niedopuszczalna. Ostrożność i odwaga, oto czego dzisiejsza
sytuacja wymaga od wszystkich.
W najbliższych latach, a może miesiącach, będziemy musieli określić
naszą politykę gwiezdną na całe wieki, dla wszystkich naszych potomków.
Chcecie dowiedzieć się, co działo się na posiedzeniu Rady
Naturalnie poprosiliśmy o szczegółowe sprawozdanie z przebiegu narady,
ale najpierw chcieliśmy dowiedzieć się, jakie powzięto decyzje. Wiera
uśmiechnęła się rozbawiona naszą niecierpliwością. Siostra jest tak
dokładna, że nigdy nie zacznie od końca.
- Muszę wam pogratulować, przyjaciele - powiedziała zwracając się do
Andre i Romera. - Wielki nieustannie informował nas o ważnych myślach
rodzących się w umysłach ludzi. Wśród nich była pańska, Andre, myśl o
współpracy z Galaktami i twoja, Pawle, o możliwych niebezpieczeństwach
kryjących się w rejonach Galaktyki. Radzę jednak nie wpadać w dumę, gdyż
dokładnie tak samo myślały tysiące innych ludzi.
Dopiero po tym oświadczeniu zaczęła mówić o uchwałach Rady. Konferencja
gwiezdna na Orze została ostatecznie zatwierdzona. Zalecono dokładne
zbadanie możliwości utworzenia Sojuszu Międzygwiezdnego mieszkańców
naszego zakątka Galaktyki. Postanowiono również zdobyć możliwie
wyczerpujące informacje o Galaktach i ich przeciwnikach, Niszczycielach.
Dopiero po wszechstronnym zapoznaniu się z tymi nieznanymi narodami i ich
konfliktami zostanie określona szczegółowa polityka galaktyczna, ustali
się, z kim można się przyjaźnić, a z kim trzeba walczyć. Zastanawiano się
również nad neutralnością Ziemi w sporach nie przez nią rozpoczętych.
Wszystkie te wielkie problemy czekają jeszcze na rozstrzygnięcie. Zostanie
zwiększona obronność Ziemi i planet Układu Słonecznego. Nie dowiedziono,
że niebezpieczeństwo z odległych rejonów Galaktyki rzeczywiście nam
zagraża, ale nie ma też pewności, że takie niebezpieczeństwo nie istnieje.
Ludzkość winna być dobrze przygotowana na wszelkie niespodzianki. Rada
zaleca rozpoczęcie budowy Wielkiej Floty Galaktycznej.
- Zaaprobowano pani pomysł, Olgo, dotyczący statków dziesięciokrotnie
większych od istniejących krążowników gwiezdnych - powiedziała Wiera. -
Ale zbuduje się nie dwa eksperymentalne egzemplarze, jak pani proponowała,
lecz serię liczącą setki sztuk. I jeszcze jedna przyjemna nowość:
dowództwo pierwszej galaktycznej eskadry zostanie powierzone pani. Ty,
bracie, również powinieneś się cieszyć - zwróciła się do mnie. -
Gigantycznych krążowników nie można ze względów technicznych budować na
Ziemi. Wobec tego postanowiono jedną z planet przekształcić w
wyspecjalizowaną bazę rakietową. Wybór padł na Plutom. Merkury będzie
specjalizował się w produkcji substancji aktywnej do anihilatorów Taniewa.
Oto najważniejsze zalecenia Rady, które po zatwierdzeniu przez ludzkość
staną się prawem.
Cieszyłem się naprawdę, bo byłem dumny z Plutona. Allan i Leonid
zapytali, kiedy polecimy na Orę. Wiera odpowiedziała, że przygotowania do
wyprawy potrwają jeszcze około miesiąca, ale kapitanowie Gwiezdnych Pługów
wylecą na Plutona wcześniej. Następnie przeprosiła, że nie może dłużej
zostać, bo ma do załatwienia pilne sprawy.
- Czy mogę ci towarzyszyć, Wiero? - zapytał Romero.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała. - Jak zawsze, Pawle.
Wolny czas na Ziemi Wiera spędzała z Romerem. Dawniej, kiedy byłem
młodszy, bardzo mnie to denerwowało, ale z wiekiem pogodziłem się z tym,
że Romero zaniedbuje dla niej przyjaciół.
Wiera, Romero i ja odlecieliśmy z Ziemi 15 sierpnia roku 563 wraz z
ostatnią grupą. Zanim wsiedliśmy do międzyplanetarnego ekspresu, odbyliśmy
przejażdżkę nad Ziemią. Ziemia była piękna. Zachwycałem się nią i Słońcem,
bo wiedziałem, że rozstaję się z nimi na długo. Na trapie Wiera pomachała
Ziemi ręką, ja zaś puściłem tylko oko do naszej staruszki.
W kabinie planetolotu wkrótce zapomniałem o Ziemi. W myślach byłem już
na Plutonie.
Nie ma nic nudniejszego od rejsowych statków międzyplanetarnych,
staroświeckich rakiet - rydwanów z napędem fotonowym. Nawet ich kształt -
długie, niezgrabne cygaro - nie zmienił się od trzech wieków. W dodatku
wloką się z prehistoryczną szybkością: droga na Księżyc zajmuje im pięć
minut, do Marsa dobę, a na podróż do Plutona tracą cały tydzień. Żaden z
tych "ekspresów" nie rozwija prędkości większej niż czterdzieści tysięcy
kilometrów na sekundę, a na domiar złego nie na wszystkich statkach
grawitatory dobrze działają, tak że czasami odczuwa się niewielkie
przeciążenia. Jedynie z nieważkością dobrze sobie radzą, ale trudno to
uważać za sukces, bo likwidacja nieważkości jest sprawą śmiesznie łatwą.
Prosiłem Wierę, aby zamówiła międzyplanetarną torpedę z anihilatorami
Taniewa, która osiąga Plutona w ciągu ośmiu godzin, ale odpowiedziała na
to, że nie musimy się spieszyć i wszyscy się z nią zgodzili. Od
dzieciństwa drażni mnie swoista doskonałość Wiery. Najważniejsze w jej
słowach jest to, iż są to jej słowa. Te same myśli, lecz wypowiedziane
przeze mnie, nie robią na słuchaczach żadnego wrażenia.
- W dawnych czasach sekretarze nie krzyczeli na swoich zwierzchników,
Eli - skarciła mnie, kiedym jej powiedział, co myślę o jej decyzji.
- Powiesz mi jeszcze, że zwierzchnicy krzyczeli na swych sekretarzy, a
ponieważ to będzie twoja myśl, nawet Romero uzna ją za prawdę.
Romero istotnie potwierdził. W starożytności szefowie nie patyczkowali
się z podwładnymi - powiedział. - A pewien rosyjski car w rozmowie z
ministrami nierzadko używał kija. Szczególnie dostawało się jego
ulubieńcom, gdyż w owym czasie chłosta uchodziła za jedną z form zachęty.
Używano wówczas powszechnie wyrażeń: "Przerzucić na odpowiedzialne
stanowisko", "Wlepić (lub wrzepić, historycy różnią się tu w opiniach)
naganę", "Uderzeniem miecza pasować na rycerza". Wszystkie te
sformułowania były synonimami awansu jednostki.
Nie sądzę jednak, aby rycerzy przy wyznaczaniu na odpowiedzialne
stanowiska dosłownie gdzieś przerzucano lub rąbano mieczami. Nasi
przodkowie uwielbiali hiperbole językowe. Moim zdaniem w opisanych przez
Romera barbarzyńskich czynnościach kryją się typowe dla owej epoki
obyczaje religijne i obrzędy magiczne.
- Weźmy chociażby tak rozpowszechniony wówczas termin jak "rzucono
towar na sklepy" - wykrzyknąłem zapalając się do dyskusji. - Zwykły
człowiek uzna za bezsens, aby wyprodukowane z trudem towary beztrosko
rzucano, i to w dodatku na dach jakiegoś pomieszczenia. Ale życie
społeczne owych czasów było pełne sprzeczności. Wiemy dziś, że zebranymi z
trudem plonami kawy lub kukurydzy palono czasem pod kotłami parowymi lub
topiono je w morzu, a buty zaraz po zejściu z taśmy kierowano na inną
taśmę, gdzie krojono je na części. Jeśli nie zgodzicie się ze mną, że to
wszystko robiono ze względów rytualnych, nie zaprzeczycie przynajmniej, że
te dziwne terminy odzwierciedlały całkiem realne sytuacje? A w ogóle, moi
złoci, logika nie była najmocniejszą stroną naszych przodków.
Przeglądaliśmy kiedyś na Plutonie starożytny film. Okazuje się, że dawniej
wszyscy ludzie cierpieli na wysięk z nosa, jak zdarza się to obecnie
chorym. I wyobraźcie sobie, że zbierali tę bezużyteczną wydzielinę niczym
największy skarb. Mało tego, niektórzy te uperfumowane i ozdobione w
dodatku koronkami szmatki nosili w kieszeniach w ten sposób, aby koniuszek
wystawał na zewnątrz... Nie ukrywali choroby, lecz chwalili się nią!
Romero patrzył na mnie ze zdumieniem. Odniosłem wrażenie, iż
oryginalność moich poglądów pozbawiła go na moment daru mowy.
- Pańska wiedza historyczna jest wręcz zdumiewająca - powiedział
niezmiernie uprzejmym tonem. A ponieważ tak śmiało przenika pan tajemnice
przeszłości, sądzę, że nie powinno pana dziwić pokrzykiwanie przełożonego,
choć zdrowy ludzki rozsądek uzna za naturalniejsze pokrzykiwanie
podwładnych na szefów, gdyż przełożonym nie wypada wykorzystywać swojej
przewagi, a czegóż ma się krępować podwładny?
Trochę racji w tym bez wątpienia było.
Za Uranem ekspresy rozpędzają się i nawet nasz wehikuł zdobył się na
jedną dziesiątą szybkości światła. Pluton skrząc się w iluminatorach
zmieniał się z ziarnka grochu w jabłko, a z jabłka w dużą piłkę, wokół
niego śmigały malutkie sztuczne słońca. Na biegunach wznosiły się sztuczne
protuberancje - wytwórnie pary wodnej i syntetycznej atmosfery ruszyły
niedawno pełną mocą i produkowały teraz dziesięć milionów ton wody i dwa
miliardy ton mieszanki azotowo-tlenowej na godzinę. Przytoczyłem te liczby
Romerowi i Wierze z pamięci.
- Wody na razie brakuje, atmosfera zaś jest już porównywalna z ziemską,
oddycha się jak u nas w górach - powiedziałem.
- Wydaje mi się, że najciekawszą rzeczą na Plutonie są te fabryki
powietrza - powiedziała Wiera. - Od ich pracy zależy teraz powodzenie
projektu przebudowy Plutona i organizacja stoczni galaktycznych.
Nie odezwałem się, byłem bowiem przekonany, że na Plutonie jest wiele
rzeczy znacznie ciekawszych niż te ponure automatyczne fabryki
przerabiające glebę planety na wodę i powietrze. Są niewątpliwie
potrzebne, ale zachwycać się nimi?
Zawiadomiono nas, że przyjaciele na Plutonie chcą z nami mówić. Wkrótce
na stereoekranie pojawił się Andre z Żanną, Lusin, Leonid, Olga i Allan.
Mimo opóźnienia światła wyczuwalnego przy takiej odległości ich głosy
docierały do nas stwarzając pełną iluzję bliskości.
- Hura, bracia! - wrzeszczał Allan. - Do góry ich!
- Lecicie - mówił jak zwykle urywkami zdań Lusin. - Pokazaliście się.
Dobrze.
Wykrzykiwaliśmy w odpowiedzi powitania. Dzieliło nas jakieś półtora
miliarda kilometrów.
W pobliżu Plutona Wierę zainteresowało skupisko gigantycznych brył
krążące nad planetą. Jeden z głazów wyróżniał się spośród pozostałych
niczym góra otoczona pagórkami.
Powiedziałem bardzo uroczystym tonem, jak przystało w takiej chwili:
- Baza Gwiezdnych Pługów. Ten ogromny, to "Pożeracz Przestrzeni",
statek flagowy floty galaktycznej. Tu ostatecznie pożegnamy się z
rakietami fotonowymi.
Przygotowanie każdej wyprawy galaktycznej to sprawa bardzo
skomplikowana, a nasza ekspedycja miała w dodatku szczególny charakter i
wymagała ogromnych ilości substancji aktywnej, grającej rolę zapalnika
przy wybuchowej zamianie masy w przestrzeń. Aktywną substancję przywozi
się z Merkurego. Gwiazdoloty krążyły więc nad Plutonem czekając na
ostatnią partię paliwa.
Wiera zwiedzała planetę, a ja byłem jej przewodnikiem.
Uchwała Wielkiej Rady w sprawie przekształcenia Plutona w bazę opierała
się na wynikach wieloletniej pracy człowieka na tej planecie. Spośród
wszystkich planet Układu Słonecznego Pluton jest najlepiej wykorzystany i
tu mieści się jedyny na razie port galaktyczny. Niegdyś w dalekie rejsy
statki kosmiczne startowały z Marsa, a nawet z Ziemi, lecz później ludzie
zrozumieli, że takie chałupnicze metody zagospodarowania kosmosu są
niedopuszczalne. Do budowy Ory zmobilizowano wszystkie rezerwy ludzkości.
Pluton nie może jeszcze równać się z Orą, ale mimo wszystko w okolicach
Słońca nie ma równie wielkiej budowy jak nasza!
Najpierw zwiedziliśmy jedną z wytwórni atmosfery. Urządzenie szerokości
kilometra i długości ponad dwóch poruszało się z wolna po powierzchni
planety zbierając warstwę gruntu. Kiedy podjeżdżaliśmy do fabryki, jej
ściana tnąca zbliżała się do granitowego wzgórza. Pagórek zapadał się w
oczach i tajał jak w ogniu. Wkrótce nie zostało po nim nawet śladu, a
wytwórnia popełzła dalej. W miejscu, gdzie przeszła fabryka, czerniała
warstwa sztucznej gleby wzbogaconej nawozami i zasianej trawą i kwiatami.
Nad urządzeniem przetwórczym hulały wiatry: tysiące ton wytworzonego
powietrza ulatywały co sekundę do atmosfery. Starałem się trzymać Wierę z
dala od wirów powietrznych, ale mimo to huragan zerwał jej z głowy
kapelusz. Wtedy omal nie wydarzyło się nieszczęście. Romero pobiegł za
kapeluszem, ale strumienie powietrza przewróciły go i trzeba było spieszyć
na pomoc. Leonid i ja wczepiliśmy się w Pawła, pomógł nam również Allan i
we trzech wyrwaliśmy Romera z szalejącej powietrznej otchłani.
- Gdyby nie wy, leciałbym teraz pod obłokami powiedział z bladym
uśmiechem.
- Myślę, że teraz byłby pan przerabiany na tlen i azot - zaoponowałem.
- A za jakieś pięć minut moglibyśmy panem oddychać.
- Tak jak prawdopodobnie oddychamy moim biednym kapeluszem. Dlaczego
wokół wytwórni nie ma zabezpieczeń? - zapytała Wiera.
- Tu nie ma ludzi - wyjaśniłem. - Wszystkie fabryki atmosfery
zmontowane są w pustych okolicach, a Ziemia nie zezwala na wycieczki na
Plutona.
- I nie zezwoli, póki nie skończycie montażu swojego Komputera
Państwowego z co najmniej 18 milionami Opiekunek - potwierdziła Wiera. -
Na Ziemi takie wypadki, jaki o mało nie przytrafił się Pawłowi, są już od
dawna nie do pomyślenia.
Oczywiście nie powiedziałem jej, że nieraz lataliśmy awionetkami w
pobliżu wytwórni, aby zmagać się ze sztuczną burzą. Zamiast tego zwróciłem
uwagę Wiery na zieleń pokrywającą grunt planety.
- To na razie zaledwie trawa i kwiaty, ale wkrótce będziemy mieć tu
prawdziwe lasy jak na Ziemi.
- Zieleń smaczna - poparł mnie Lusin. - Soczysta. Bardzo.
- Próbowałeś? - zapytał Allan i klepnął się z uciechy rękami po
kolanach. - Braciszkowie, Lusin je trawę! Tak długo obcował ze swoimi
syntetycznymi zwierzętami, aż przeszedł na ich pokarm.
- Nie ja. Smok. Pegazy. Smakuje. Jak na Ziemi. Równina była oświetlona
trzema roboczymi słońcami. Jedno stało w zenicie, drugie zachodziło, a
trzecie wschodziło. Powiedziałem swym towarzyszom, że na Plutonie działa
siedem roboczych słońc, krążących po niskich orbitach i
napromieniowujących jednorazowo niewielki wycinek planety.
- Fioletowobłękitne, teraz zachodzące, jest jednym z nowych. To
białożółte w zenicie sporządzono pięćdziesiąt lat temu i dlatego już
prawie się wypaliło. Pierwsi plutońscy koloniści pracowali w blasku tego
jednego słońca, które wówczas wisiało nieruchomo nad półkulą północną i
tylko oświetlony przez nie region nadawał się do życia. Po wystrzeleniu
trzeciego słońca również i to pierwsze zostało włączone do wspólnego
obiegu. Obecnie harmonogram obiegu słońc przedstawia się następująco:
cztery gorące słońca tworzą ciepły dzień trwający szesnaście godzin; dwa
czerwone podtrzymują umiarkowaną temperaturę w ciągu szesnastogodzinnej
nocy; jedno zaś, pomarańczowe, zwiastuje odpoczynek wieczorny.
Wschodziło pomarańczowe słońce, zamilkłem więc, bo chciałem, aby ono
samo przemówiło. Dalekie ziemskie Słońce również błyszczało, ale jego
maleńka tarczka ginęła obok sztucznych gwiazd. Aby odwrócić uwagę
przyjaciół od wschodzącego pomarańczowego słońca, zacząłem mówić o
bilansie cieplnym Plutona. Sztuczne słońca ogrzewają jedynie powierzchnię.
Należy rozpalić wnętrze planety, stworzyć rozżarzone jądro jak na Ziemi.
Wtedy gleba będzie ogrzewana od środka, co pozwoli zastąpić czerwone
słońce kilkoma zimnymi księżycami.
- Zawiadomcie o swojej propozycji Wielką Radę - powiedziała Wiera. -
Boże, jakie to piękne. Skały i dolinki, młoda zieleń i konstrukcje
wytwórni atmosfery zalewało pomarańczowe lśnienie. Blask był tak głęboki i
jaskrawy, jakby wszystkie przedmioty płonęły wewnętrznym żarem, były nie
oświetlone, lecz rozjarzone. Nad nimi rozpościerało się żółtobrunatne
niebo, również jakby rozjarzone własnym blaskiem, bardzo niskie, niemal
dotykalne, a nie puste i zwiewne jak na Ziemi.
- Popatrzcie tylko, jakie to piękne! - zachwycała się Wiera. - Tamte
słońca są wspaniałe, a to po prostu cudowne!
- Eli robił - powiedział Lusin. - Dobrze! Bardzo!
- Eli! - Wiera obróciła się ku mnie. -To siódme słońce, braciszku?
- Tak - odpowiedziałem. - Kosztowało mnie trochę pracy, bo chcieliśmy,
aby nie tylko przynosiło bezpośrednią korzyść, lecz również upiększało
naszą młodą planetę.
Przy kolacji Wiera powiedziała :
- Grubo ciosana i silna planeta. Życie tu na razie jest niezbyt
wygodne, ale jakież pole do popisu! Cieszę się, że a właśnie ten glob
wybrano na miejsce nowych, wielkich prac.
- Port jest doskonale obsługiwany - dodała Olga. - W ciągu godziny
można załadować na statki sto tysięcy ton frachtu i paliwa.
Romero zgasił ogólne zachwyty:
- Grubo ciosana, silna, wspaniała... Czy to nie przesada? Mieszkać na
stałe tu nie można. Najwyżej popracować dwa do trzech lat. Znaleźli w
oceanie kosmicznym kamienistą wysepkę, urządzili na niej bazę
przeładunkową i cieszą się jak dzieci, że tak im się wspaniale udało. A na
razie jest to tylko niezdarna kopia znikomej części tego, co znajduje się
na Ziemi i czym rzeczywiście można się zachwycać.
Mówiąc to zajadał pierożki z syntetycznym mięsem i popijał je sokiem
owocowym, nie sądzę więc, aby przynajmniej jadło na Plutonie wydawało się
niezdarną kopią ziemskich przysmaków.
Na razie nie miałem najmniejszego pojęcia, na czym polega funkcja
sekretarza, ale nie znaczy to, abym leniuchował. Dokładnie zbadałem
konstrukcję Gwiezdnych Pługów: byłem w magazynach przechowujących miliony
ton zapasów i w komorach, gdzie można zmagazynować następne miliardy ton
towarów, odwiedziłem wytwórnie produkujące dowolne wyroby z dowolnych
surowców, spacerowałem ulicami osiedla mieszkaniowego, dotarłem do serca
statku, sekcji anihilatorów Taniewa, najniezwyklejszej fabryki świata
wytwarzającej substancję z pustej przestrzeni i pustą przestrzeń z masy.
Kiedy anihilatory zostają uruchomione, dokoła w promieniu wielu lat
świetlnych, trylionów kilometrów ścieśnia się lub rozszerza przestrzeń
międzygwiezdna. Przytoczę tylko jedną liczbę, która wywarła na mnie
szczególne wrażenie: moc anihilatorów Taniewa w najmniejszym z Gwiezdnych
Pługów dochodzi do dwóch milionów albertów, a w "Pożeraczu Przestrzeni"
przekracza pięć milionów! Wszystkie elektrownie na Ziemi w końcu wieku
dwudziestego starej ery miały moc niecałych trzech albertów. Ta
gigantyczna moc może być całkowicie zamieniona w szybkość nadświetlną,
może w pełni zasilić anihilatory napędowe. Ale gdy jakaś nieprzewidziana
przeszkoda stanie nagle na drodze statku, wówczas błyskawicznie przemówią
inne anihilatory i w starym kosmosie pojawi się nowa przestrzeń w miejsce
spopielonej substancji! Nigdy dotąd nie istniały mechanizmy tak doskonałe
i potężnie uzbrojone jak nasze statki galaktyczne, tak mi się wtedy
wydawało.
Podzieliłem się swymi zachwytami z Olgą.
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
- Zbyt się zapalasz, Eli. Gwiazdoloty istotnie mają niemałą moc, ale
nie starczy jej na głębokie przeniknięcie w Galaktykę. Nie wiemy w
dodatku, co nas tam czeka: przyjaciel czy wróg, a jeżeli wróg, to jak
uzbrojony? Nie jest wykluczone, że technika tajemniczych Niszczycieli stoi
wyżej od naszej.
Z Olgą można pracować, ale nie sposób rozmawiać. Najsympatyczniejszym
rozmówcą byłby dla niej chyba robot cybernetyczny. Z tym swoim
usposobieniem nadaje się jednak na swoje wysokie stanowisko admirała
flotylli statków międzygwiezdnych.
- Wielki Akademicki projektuje obecnie statki o mocy trzystu milionów
albertów - kontynuowała Olga. - Na takim gwiazdolocie czułabym się trochę
spokojniej. Ale te statki będą nieprędko.
- Nie martw się - poradziłem. - Nawet na twoich słabiutkich stateczkach
jakoś dotrzemy do Ory. A co do Zływrogów, to krążą słuchy, że wymarli
milion lat temu.
Olga nie pojęła, że z niej żartuję. Słuchała mnie i uśmiechała się.
Gdybym nie odszedł, mogłaby tak słuchać i uśmiechać się godzinami. Jej
złociste włosy zawsze są równiutko uczesane, jasne oczy zawsze promienieją
dobrocią, a policzki pokrywa jakiś swoisty, bardzo spokojny, lekki
rumieniec... Nawet dziesięciominutowa rozmowa z nią wyprowadza mnie z
równowagi. Gdybym to ja został dowódcą floty galaktycznej, co najmniej
przez dwa dni chodziłbym ze szczęścia na głowie. A ona nawet się nie
ucieszyła!
Andre większość czasu spędza z Żanną. Rozłąka przychodzi im bardzo
ciężko. Żanna zrobiła się już tak tęga, że stało się to widoczne nawet dla
postronnych. Poród został wyznaczony na 27 lutego i odbędzie się
normalnie, sam to czytałem w prognozie. Ale Andre niezbyt w tę prognozę
wierzy.
Mieszkamy na statku już trzeci dzień. Żanna wraz z nami. Pradawny
obrzęd pożegnania postanowiono odbyć na powierzchni planety. W południe ze
wszystkich statków pomknęły na Plutona rakiety z odprowadzającymi i
odjeżdżającymi. Byłem w rakiecie razem z Romerem, który nie przepuści
żadnej podobnej okazji, ja natomiast chciałem jeszcze raz stanąć na
twardym gruncie.
Wylądowaliśmy w porcie, kiedy wschodziło już pomarańczowe słońce.
Romero uznał to za dobry omen, chociaż wiedzieliśmy zawczasu, że
znajdziemy się na planecie na początku dyżuru siódmego słońca. Na Orę leci
osiemset osób, odprowadzających jest co najmniej drugie tyle. Nikt nie
odchodził daleko od rakiet, ale my wraz z Romerem weszliśmy w kamieniste
piargi, gdzie przysiedliśmy na niewielkim wzgórku. W blasku pomarańczowego
słońca równina płonęła jak rozżarzona.
- Proszę mi powiedzieć, Eli - zapytał Romero czy nie ma pan uczucia, iż
żegnamy się z tym miejscem na zawsze?
- Dlaczego, oczywiście że nie!
Kiedy wracaliśmy, Romero wskazał laseczką na Andre i Żannę stojących
przy trapie.
- Pożegnanie Hektora z Andromachą. Będziemy świadkami czułych wyznań.
Stanęliśmy tak blisko, że słyszeliśmy całą rozmowę. - Moglibyście już
odjechać! - powiedziała Żanna. - Zmęczyło mnie to ciągłe żegnanie się z
tobą.
- Nie odstępuj od zaleceń lekarskich! - nastawał Andre. - Posiłki,
praca, przechadzki, sen - zgodnie z przepisanym planem. Po powrocie
zażądam sprawozdania.
- A ty nie choruj i nie zalecaj się do pięknych dziewczyn z innych
gwiazd, jeśli takie napotkasz. Jestem zazdrosna.
- Zazdrość to przeżytek z najgorszych czasów historii ludzkości.
- Dla mnie to nie jest przeżytek. Nie odpowiedziałeś mi, Andre, i to
mnie niepokoi!
- Uspokój się, na Orze nie będzie ludzi, a nie zamierzam zakochiwać się
w jaszczurkach lub anielicach. Wziąłem Romera pod rękę i poszedłem z nim
do rakiety.
- Ciekawe, jaki oni mają stopień wzajemnego przystosowania? - zapytał
Paweł. - Przecież od trzech lat nie odstępują jedno od drugiego.
- Wielki nie zdradza tajemnic osobistych, a sami też nie są skorzy do
zwierzeń. Nie mogę zaspokoić pańskiej ciekawości, Romero.
Człowiek to jednak dziwne stworzenie. Niczego tak nie pragnąłem jak
podróży na Orę, ale zrobiło mi się smutno, kiedy patrzyłem przez okno
rakiety na oddalającego się Plutona. Pragniemy nowego i jednocześnie boimy
się utracić stare. Jedną ręką nie można uchwycić dwóch przedmiotów, jedną
nogą nie da się stąpnąć w dwa miejsca naraz, a jednak w gruncie rzeczy
zawsze do tego dążymy. Czy nie stąd przypadkiem wywodzi się obrzęd
pożegnania, z jego objęciami, łzami i smutkiem? Na myśl, że ktoś mnie na
Plutonie zastąpi i ósme, najpiękniejsze słońce powstanie beze mnie,
straciłem humor. Do diabła, jak mawiano w starożytności, czemu nie możemy
być wszechobecni? Co przeszkadza nam zostać wszechobecnymi? Niski poziom
techniki, czy po prostu to, że nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym
problemem? Czemu każdy z nas jest jednym, jedynym? Lusin tworzy od
niechcenia nowe zwierzęta oddziałując na kwasy nukleinowe zarodków, czyż
więc tak trudno zdublować się, stworzyć kilka identycznych "egzemplarzy"
tego samego człowieka? Dwie Wiery, ośmiu Romerów, Andre w czterech
osobach: jeden buduje nowe deszyfratory, drugi pieści swoją Żannę, trzeci
komponuje, czwarty poszukuje Galaktów! Odjechać, ale pozostawić siebie,
jednocześnie być obecnym i nieobecnym, to byłoby wspaniałe!
- Założę się, że pan fantazjuje na jakiś niebywały temat - powiedział
Romero.
Oprzytomniałem. - Rozstanie Andre i Żanny naprowadziło mnie na myśl, że
urządziliśmy swoje życie nie tak znów wygodnie, jak się tym ciągle
chwalimy.
- Pragnienia zawsze wyprzedzają możliwości, nie na darmo Andre
utyskuje, że połowa jego potrzeb nie jest zaspokojona, mieszając dla
większego wrażenia potrzeby z pragnieniami. A propos, on ciągle jeszcze
żegna się, proszę spojrzeć.
Andre nie odstępował od okna. Planeta zmniejszała się, po jej tarczy
toczyły się trzy słońca, które z oddali wydawały się jaskrawsze niż były w
istocie.
Odwróciłem się od Plutona. Przed nami wyrastał podobny do gigantycznej
soczewki "Pożeracz Przestrzeni", a obok niego, zachowując przepisową
odległość, wisiały pozostałe statki galaktyczne. Tylko z wielkiej
odległości można było ogarnąć wzrokiem te ogromy. Oczywiście ziemski
Księżyc jest większy od każdego z tych statków, ale całą Stolicę wraz z
jej piętnastomilionową ludnością można by swobodnie zmieścić we wnętrzu
gwiazdolotu.
W burcie statku galaktycznego rozwarł się wylot tunelu kosmodromu i
rakieta wylądowała.
W drugim dniu lotu odwiedziłem halę dowódczą, stąd kieruje się lotem
statku.
Ma ona kształt wydrążonej kuli pokrytej na całej powierzchni wklęsłymi
ekranami. W środku hali wisi na polach siłowych pięć foteli swobodnie
obracających się na rozkaz myślowy w dowolnej płaszczyźnie. W centralnym
fotelu siedziała Olga, po bokach jej pomocnicy: Leonid i siwiutki
staruszek Osima. Przy każdym z foteli znajduje się obrotowa lorneta o
gigantycznym powiększeniu. W sali było ciemno.
Pasażerowie nie mogą tu wchodzić, ale dla mnie Olga zrobiła wyjątek.
- Jutro w południe przechodzimy z napędu fotonowego na anihilację
przestrzeni - powiedziała wkrótce po starcie. - Bądź o ósmej przy wejściu
do sterówki.
Za dwie ósma podszedłem do zamkniętych drzwi. Nikt na mnie nie czekał,
zastukałem więc, ale nikt nie odpowiedział. Punktualnie o ósmej drzwi
rozwarły się i coś z nieodpartą siłą wessało mnie w ciemność. Krzyknąłem z
nagłego przestrachu i wtedy poczułem, że siedzę w wygodnym fotelu.
Normalnie na zwykłych meblach przez chwilę usadawiamy się, tutaj
natychmiast linie pola wybrały mi najwygodniejszą pozycję. Zorientowałem
się w tym wszystkim znacznie później, a na razie nie mogłem wyzbyć się
przerażenia: poczułem się jakby wyrzucony na zewnątrz, w bezmiar kosmosu.
Gwiazdy były nade mną i przede mną, z prawej i lewej, z przodu i za
plecami! Usłyszałem spokojny głos Olgi:
- Zdaje się, że jęknąłeś, Eli?
Z największym wysiłkiem opanowałem drżenie głosu.
- To z zachwytu. Nigdy nie czułem się tak dobrze. Wytłumacz, co tu do
czego służy.
Olga wyjaśniła mi, że w sali nie ma dołu ani góry, wszystkie kierunki
są równoprawne. Zaraz też z zimną krwią obróciła się do góry nogami.
Poszedłem za jej przykładem i ta część nieba, która była pode mną,
znalazła się nad ciemieniem. Odbyło się to tak, jakby góra i dół zamieniły
się miejscami: moje ciało nadal ściśle przylegało do fotela.
- Moglibyśmy obracać gwiezdną sferę - zauważyła Olga - ale wówczas
wszyscy obserwatorzy widzieliby ten sam obraz. U nas każdy bada swój
odcinek nieba nie przeszkadzając pozostałym. Pole siłowe zaś stwarza w
każdej pozycji wrażenie, iż głowa znajduje się u góry.
- W jaki sposób określić kierunek lotu? Przecież tu jest ciemno i
gwiazdy otaczają nas zewsząd.
- Zapragnij zobaczyć i zobaczysz. Fotel wykonał półobrót. Teraz przede
mną błyszczał gwiazdozbiór Byka, a w nim dziko połyskiwało pomarańczowe
oko Aldebarana i widmowo, na granicy widoczności świeciły Hiady. Z boku,
podobne do kłębka promienistej wełny, płonęły Plejady; zwane też
Stożarami. Na razie nie widziałem zmian w rysunku gwiazdozbiorów.
Poszukałem oczami Wielkiej Niedźwiedzicy: wóz wyglądał zwyczajnie,
widziałem go w takiej postaci tysiące razy. Olga roześmiała się.
- Jesteś niecierpliwy. Lecimy niecałą dobę, i to w dodatku z napędem
fotonowym. Od Plutona dzieli nas zaledwie jakieś dziesięć miliardów
kilometrów, a to zbyt mało, aby gwiazdozbiory zmieniły się.
Zapytałem, jak mierzy się szybkość statku. Odpowiedział mi Osima.
Miałem już wtedy na twarzy infraczerwone okulary transformujące do
bliskich obserwacji, które nie przeszkadzają w widzeniu przedmiotów
odległych, promieniujących światło widzialne, rozróżniałem siedzącego obok
mnie Osimę i nie zmienione gwiazdy na sferycznych ekranach.
Szybkość gwiazdolotu określano według paralaksy jasnych gwiazd w
stosunku do kulistych rojów na granicach Galaktyki. W ciemności rozjarzyły
się widmowo dwie skale. Na jednej były naniesione szybkości podświetlne
osiągane przy napędzie fotonowym, druga zaś określała szybkości
nadświetlne i działała przy włączonych anihilatorach Taniewa. Na pierwszej
skali drgała jaskrawa plamka - szliśmy z jedną trzecią szybkości światła.
Obróciłem się do tyłu, aby popatrzeć na pozostałe statki, ale nie
znalazłem nawet punkcików. Olga pokazała mi, w jaki sposób posługiwać się
lornetą. Teraz widziałem wszystkie nasze gwiazdoloty lecące wachlarzem w
odległości około stu milionów kilometrów. Był to dystans bezpieczeństwa.
Większe zbliżenie mogło utrudnić manewrowanie międzygwiezdnej flotylli.
- Kiedy przejdziemy w obszar nadświetlny, w ogóle przestaniemy je
widzieć - powiedziała Olga. - Wtedy jedynym środkiem koordynacji lotu
będzie zawczasu przygotowany wykres szybkości.
- Lecieć nie widząc się nawzajem, bez możliwości przekazywania
koniecznych informacji!... Na oślep!...
- Cóż robić, Eli! Gwiazdoloty pędzą kilkaset razy szybciej niż światło,
a nie znamy innego naturalnego nośnika informacji poruszającego się z
prędkością naszych statków.
Na jakiś czas pochłonęła mnie zabawa z lornetą. Zażądałem w myśli
odpowiedniego powiększenia (maksimum milion razy) i natychmiast je
otrzymałem. Przez taki instrument można by z Plutom rozróżnić wszystkie
miasta i większe rzeki Ziemi. Osima powiedział, że mnożniki fotonowe, bo
tak nazywają się te kosmiczne teleskopy, zostały wynalezione niedawno i na
ich gwiazdolocie zainstalowano egzemplarz próbny.
Przyrząd działa na innej zasadzie niż teleskop. Instrument optyczny
jedynie zbiera światło gwiazd, natomiast mnożnik wzmacnia, pomnaża liczbę
złowionych fotonów. W gruncie rzeczy to nie jest aparat, lecz
optyczno-kwantowa fabryka przetwarzająca skąpą informację zewnętrzną w
bogate obrazy łatwe do obserwacji. Lorneta przy fotelu jest zaledwie
niewielkim ułamkiem urządzenia, którego podstawowe mechanizmy znajdują się
we wnętrzu statku.
Dobiegł mnie stłumiony głos Osimy:
- Za dziesięć minut startują anihilatory przestrzeni.
- Tak, widzę - odpowiedziała Olga.
Wszystko odbyło się zwyczajnie i bez zakłóceń. Nie było wstrząsów ani
łoskotu, ani błysków i przeciążeń. Krew nie napłynęła mi do twarzy, w
uszach nie zaszumiało. "Pożeracz Przestrzeni" już nie leciał w
przestrzeni, lecz unicestwiał ją przed sobą. W sali nikt i nic nie
zmieniło swego wyglądu. Co prawda gwiazdy na kursie jakby pokryły się
mgiełką, ale i to trwało zaledwie chwilę.
- Odwróć się do tyłu - poradziła Olga. - Tam łatwiej znajdziesz coś
nowego.
Jednak i z tyłu nie odkryłem nic szczególnie zaskakującego. Szukałem
potężnych efektów świetlnych, których akurat nie należało oczekiwać.
Później zauważyłem za statkiem tę samą mgiełkę, co i w przodzie, lecz
gęściejszą: migające gwiazdy wydawały się czerwieńsze i bardziej matowe.
To była nowa substancja wytworzona przez gwiazdolot. Kosmiczna pustka
spalona w anihilatorach Taniewa zyskiwała namacalny kształt,
przekształcała się w obłok pyłowy. Na pierwszym paralaksometrze widniała
nadal jedna trzecia prędkości światła, nasza szybkość w przestrzeni, na
drugim natomiast plamka minęła dwadzieścia jednostek świetlnych, tak
gwałtownie anihilatory pożerały przestrzeń. Wkrótce potem wskaźnik
pierwszego paralaksometru potoczył się ku zeru, sam zaś aparat zblakł i
zniknął w ciemności. Teraz posuwaliśmy się do przodu jedynie kosztem
unicestwionej przestrzeni. Osiem punktów rozrzuconych wachlarzowato za
nami zniknęło. My sami również staliśmy się niewidoczni dla innych
gwiazdolotów. "Daliśmy nurka w niewidzialność" - powiedziałem w duchu.
Plamka świetlna paralaksometru dotarła do liczby pięćdziesiąt. Chociaż
nie wyczuwałem zmian ani w sobie, ani w otaczających przedmiotach, ani w
dalekim gwiezdnym świecie, przez który tak obłędnie pędziliśmy, na myśl o
tym, co się dokonuje, zrobiło mi się niewyraźnie na duchu. Po raz pierwszy
poruszałem się z taką prędkością.
Zapytałem: - Do jakiej wartości będzie wzrastać prędkość?
- Wzrasta nieustannie - wyjaśnił Osima. - Dziś ograniczymy się do stu
jednostek, a potem osiągniemy dwieście.
Olga dorzuciła:
- Do Ory mamy dwadzieścia parseków, sześćdziesiąt lat świetlnych.
Musimy tam dotrzeć w ciągu trzech miesięcy, trzeba więc spieszyć się, Eli.
Wznosiłem mnożnik do góry i znów go opuszczałem. Chmura pyłowa z tyłu
zagęszczała się. Pięć lub sześć lotów takiej armady gwiazdolotów -
myślałem a w Galaktyce ubędzie spory szmat przestrzeni i w zamian
przybędzie nowe ciało kosmiczne, obłok pyłowy "stworzony z niczego", jak
powiedzieliby nasi przodkowie. Nic więc dziwnego, że uruchamianie
anihilatorów Taniewa w obrębie Układu Słonecznego jest zabronione.
Czasami wydawało mi się, że gwiazdy przed nami przybliżyły się, stały
się większe i jaśniejsze. Ale później zrozumiałem, że nawet przy tak
wielkiej prędkości nie mogliśmy w ciągu paru godzin pokonać wielkich
odległości. W kosmosie obowiązuje inna skala niż w życiu codziennym. Nawet
ogrom jest tam więcej niż skromny.
Kiedy zakończył się dyżur Olgi, zostałem wyssany na zewnątrz w ten sam
sposób, w jaki dostałem się do środka. Przy wejściu spotkałem się z
Leonidem, którego ponure oczy rozbłysły niedobrym światłem.
- Miałem zezwolenie - powiedziałem.
- Nie wątpię - odparł zimnym głosem. - Nasz surowy admirał ma dla
ciebie wiele względów.
Ten drobiazg, spotkanie z Leonidem, porządnie zwarzył mi humor. Dla
pasażerów urządzono salę obserwacyjną, większą od sterówki, ale według
tego samego planu: nieważkość, pole siłowe, obrotowe fotele, lornety
mnożnika. Stamtąd wprawdzie nie można kierować urządzeniami statku, ale i
w sterówce nie dowodziłem, tylko obserwowałem.
"Będę korzystał z sali obserwacyjnej" - postanowiłem.
Orę zobaczyliśmy w czterdziestym ósmym dniu podróży. Stawna sztuczna
planeta pojawiła się w lornecie mnożnika jako drobniutka plamka. Mijał
dzień za dniem, a plamka nie zwiększała się. Tak będzie do końca lotu. Ora
nagle urośnie do wielkich rozmiarów, zmieni się z maleńkiej drobinki
zawieszonej w przestrzeni w ogromne ciało niebieskie. Za to Aldebaran
zajmował w polu widzenia lornety niemal pół nieba. Z bliska nie jest tak
piękny jak z oddali, ot, zwyczajne słońce, nic nadzwyczajnego.
Pozostawiamy go z boku, gdyż Ora leży o jakieś trzy parseki w prawo.
Jedynym wyczuwalnym dowodem przebycia ogromnej drogi jest zmiana
rysunku gwiazdozbiorów. Gwiezdny świat staje się nieznany i ta jego obcość
ciągle się pogłębia. Najpierw przeobraził się Orion, wyzbył się swego
lśniącego otoczenia: Capelli, Syriusza, Polluksa, a następnie sam
gwiazdozbiór skurczył się i przesunął. Wielka Niedźwiedzica nie zmieniła
się wyraźnie, pojawiły się natomiast błądzące gwiazdy, szybko niczym
planety przemieszczające się po nieboskłonie. Nagle ruszył z miejsca
Syriusz, który początkowo leciał po naszej lewej stronie, a potem zawrócił
i zaczął się zmniejszać. Po dalszym miesiącu podróży dziwiliśmy się:
czyżby ta skromna gwiazdka, piękna wprawdzie, bo urody i teraz nie
straciła, miała być najcudowniejszą z gwiazd ziemskiego nieba? Nareszcie
za Syriuszem poruszyła się uroczyście zimna Wega, która opuściła
gwiazdozbiór Lutni i podążyła ku Wężowi i Skorpionowi. Później wszystko
zaczęło się gwałtownie tasować: jedne gwiazdy blakły, drugie rozjarzały
się i jedynie Droga Mleczna, gigantyczna rzeka światów, w ogóle się nie
zmieniała.
Po pewnym czasie w przestrzeni otaczającej Orę pojawiły się ślady
życia. Zbliżaliśmy się do węzłowej stacji kosmicznej zbudowanej na
skrzyżowaniu tras galaktycznych. Olga wyłączyła anihilatory Taniewa i od
tej chwili znów przeszliśmy na napęd fotonowy. Pozostałe statki eskadry
wynurzyły się z obszaru nadświetlnego i stały się widoczne w lornecie. O
jakieś trzy miliony kilometrów od nas przemknął pasażerski statek
kosmiczny używany do przewozów między planetami. "Pasażer" widocznie
bardzo się spieszył, bo nie odpowiedział na nasze sygnały.
A później Ora zaczęła rosnąć i dowództwo nad nami przejęła dyspozytorka
portu międzygwiezdnego. Sądząc po głosie była to surowa i energiczna
dziewczyna. Dyspozytorka poleciła nam zmienić szyk: jako pierwsze miały
lądować na Orze małe statki, "Pożeracz Przestrzeni" zaś szedł w
ariergardzie. Statki uchwycone polem siłowym planety kolejno wędrowały na
wyznaczone miejsca. Nigdzie lądowanie nie jest tak skomplikowane jak na
Orze, gdyż tu statki lądują na powierzchni planety, w innych zaś wypadkach
cumują do sztucznych satelitów i same stają się sztucznymi satelitami
planety, na którą przyleciały.
W końcu pozostaliśmy tylko my i pole siłowe zacisnęło nas niczym w
kleszczach, a potem nieodparcie pociągnęło ku powierzchni sztucznego ciała
niebieskiego.
Ogromne lądowisko przeznaczone dla wielkich gwiazdolotów przypominało
górzystą krainę: dokoła wznosiły się zakotwiczone statki, które lądowały
przed nami. "Pożeracz Przestrzeni" kołysał się w polu siłowym zbliżając
się wolno do wyznaczonego miejsca postoju. Wyminęliśmy sztuczne słońce,
które przygaszono, aby nas zbyt silnie nie napromieniowało. Przed nami,
jak okiem sięgnąć, rozpościerała się powierzchnia sztucznej planety,
najwspanialszego z cudów dokonanych przez ręce i umysł człowieka!
Statek znieruchomiał osadzony pewnie w polu hamującym i ku jego wrotom
zbliżał się półprzezroczysty trap utkany z linii pola siłowego. Nie
czekałem, aż zostanę wyssany na zewnątrz niczym piórko i z wrzaskiem
potoczyłem się po liniach siłowych. Z góry spadł na mnie śmiejący się w
głos Andre, a na niego Wiera i Paweł. Nasza zabawa nie spodobała się
dyspozytorce portu, gdyż niewidzialne ręce bezpardonowo rzuciły nami w
różne strony, przez kilka sekund potrzymały w powietrzu, a potem
delikatnie opuściły na ląd.
- Zupełnie jak mała dziewczynka!... Zachowuję się jak mała
dziewczynka!... - mówiła Wiera. - Co ty z nami wyprawiasz, Eli!
- A tu najwyraźniej nie lubią żartów! - zauważył Romero, który
oczywiście jako pierwszy spoważniał. - Powitano nas niezbyt uprzejmie.
Byliśmy na Orze!
Zanim opowiem o w zdarzeniach na Orze, muszę opisać ją samą. Nie ma
tematu równie pasjonującego. Będąc dziećmi marzyliśmy o niej, gdy
dorośliśmy, staraliśmy się na nią dostać. Obecnie, w naszym 563 roku,
potrafimy wznieść budowlę znacznie wspanialszą niż Ora, ale czegoś równie
bliskiego każdemu człowiekowi już chyba nigdy nie będzie.
Wymyślili ją nasi pradziadowie, zbudowali ojcowie. To było pierwsze
wielkie ciało niebieskie uprzednio dokładnie obliczone i zaprojektowane.
Ora najpierw była ideą, rysunkiem, potem stała się rzeczywistością.
Ludzkość sto cztery lata żyła myślami o Orze, pracowała dla niej, śpiewała
o niej i marzyła, a prawie połowę tego stulecia zajęła nie budowa planety,
lecz projektowanie jej. Planet kulistych lub nieregularnych nie brakuje w
kosmosie. Tylko niektóre z nich nadają się do zamieszkania i na każdej
rozwija się jedynie ta szczególna forma życia, której sprzyjają miejscowe
warunki. Ora była od początku pomyślana jako największy hotel galaktyczny,
jako miejsce przydatne dla wszystkich form życia. Żadna planeta naturalna,
bez względu na jej wyposażenie, nie nadawała się do tego celu. Ora nie
jest planetą pokrytą mechanizmami, lecz mechanizmem wyrosłym do wielkości
planety. I Umieszczono ją w takiej odległości od Ziemi, aby była możliwie
blisko naszych gwiezdnych sąsiadów, w samym centrum naszego rejonu
gwiezdnego.
Jest to również pierwsze w historii ludzkości ciało niebieskie
stworzone z pustki, z "niczego" według terminologii starożytnych. Flotylle
Gwiezdnych Pługów całymi latami przeorywały i zagęszczały przestrzeń w tym
zakątku Wszechświata, aż pył kosmiczny utworzył między Bykiem a Hiadami
nową mgławicę. Później pył skupiono, przetworzono na minerały, metal, gazy
i wodę, zasysano do fabryk umieszczonych na statkach, skąd wychodził w
postaci gotowych materiałów na budowę równin, wzgórz, domów.
Niezwykły jest również kształt Ory. Konstruktorzy zrezygnowali z formy
kulistej, która ma wiele wad: praktycznie rzecz biorąc wykorzystuje się
tylko powierzchnię kuli. Ora jest płaszczyzną. Początkowo w trakcie budowy
była kulą, którą następnie rozwinięto i niczym gigantyczny dywan
rozścielono w kosmosie. Obecnie Ora przypomina ogromny talerz. Warstwa
gruntu ma kilka metrów grubości, a pod nią znajdują się dziesiątki pięter
urządzeń i maszyn wytwarzających na poszczególnych obszarach żądane
warunki życia. Można też określić to inaczej: Ora jest skrzynką wypełnioną
mechanizmami i przykrytą wieczkiem, a wieczkiem tym jest mieszkalna
powierzchnia planety.
Jedyne w swoim rodzaju jest słońce Ory, zawieszone nieruchomo nad
środkiem planety, gdzie stoi zawsze w zenicie, a w innych okolicach jest
widziane pod stałym kątem. Ze słońc obrotowych, podobnych do uruchomionych
na Plutonie, zrezygnowano właśnie dlatego, że Ora jest płaszczyzną, a nie
kulą. Nie przeszkodziło to jednak w urządzeniu prawidłowego następstwa
dnia i nocy, świtów i zmierzchów. Osiągnięto to przez regulację jego
natężenia i temperatury oraz barwy światła: w nocy, wkrótce po zmierzchu,
słońce znów zapala się, ale już zimnym, księżycowym blaskiem, przy czym
promieniują jedynie fragmenty jego tarczy zgodnie z kolejnymi kwadrami.
Pełny cykl aktywności słońca wynosi dwadzieścia cztery godziny, aby ludzie
nie musieli rezygnować z przyzwyczajeń wyniesionych z dzieciństwa.
I wreszcie powietrze! Nigdzie nie ma takiego powietrza jak na Orze.
Atmosferę tworzono na wzór ziemskiej, ale na staruszce Ziemi nigdy nie
oddychałem tak lekko, łatwo i radośnie. Oddychanie na Orze to nie
konieczność, lecz rozkosz. Mógłbym przysiąc, że zawiera oprócz
odurzających zapachów również odżywcze kalorie. W starożytności żartowano:
"Odżywia się samym powietrzem". Kiedyś spróbuję żywić się samym tutejszym
powietrzem.
Taka jest Ora.
Następnego dnia Wiera powiedziała:
- Zaczynamy pracę. Oczywiście znasz swoje obowiązki?
Oczywiście ich nie znałem. Wiera wytłumaczyła, czego ode mnie oczekuje.
Sekretarzowanie okazało się nietrudne. Na początek miałem chodzić wszędzie
z Wierą i pomagać jej. Chodzę dobrze, a co się tyczy pomocy, to dotychczas
ona pomagała mnie, nie zaś na odwrót. Sądzę zresztą, że tak będzie nadal.
- Zaczniemy od zapoznania się z mieszkańcami gwiazd - powiedziała
Wiera. - Teraz pójdziemy na naradę do Spychalskiego, który zamelduje, jak
wykonał polecenie Wielkiej Rady.
Spychalski przyjął nas w gmachu Zarządu Ory, gdzie było już pełno
pracowników planety. Niestety nic pocieszającego nie mógł nam
zakomunikować. Po otrzymaniu polecenia z Ziemi Spychalski rozesłał
specjalne wyprawy we wszystkie okolice kosmosu. Ale na gwiazdach
zewnętrznych o Galaktach nie słyszano, w Hiadach zaś ekspedycje nic nowego
nie wykryły.
- Na Orę przywieziono z dziewiątej planety układu Płomienistej B
pewnego czteroskrzydłego osobnika, którego nawiedzają wyraźne sny o
Galaktach - powiedział Spychalski. - Będziecie mogli z nim porozmawiać.
Anioł zaczął się awanturować i został oddzielony od współbraci. Do ludzi
odnosi się z szacunkiem, ale swoich nie znosi. A propos, odkryliśmy na
Hiadach ciekawe zjawisko astrofizyczne: Hiady oddalają się od innych
gwiazd.
Olga wszystkie wiadomości przyjmuje z niezmąconym spokojem, ale ta ją
poruszyła wyraźnie.
- Jakiż to nowy fakt, Marcinie Julianowiczu? Przecież już nasi
przodkowie wiedzieli, że Hiady oddalają się od Słońca!
- Od Słońca tak - zaoponował Spychalski. Oddalają się od Słońca i
zbliżają się do innych gwiazd, tak przynajmniej uważaliśmy do tej pory. A
nowe odkrycie sprowadza się do tego, że Hiady oddalają się od otaczających
je gwiazd, odległość rośnie wzdłuż wszystkich osi współrzędnych.
- Chce pan powiedzieć, że Hiady generują wokół siebie nową przestrzeń?
- Tak, właśnie to. Przypuszczalnie pewna część masy w Hiadach ulega
anihilacji. Przyczyny i mechanizm tego zjawiska nie są na razie ustalone.
Spojrzałem na Andre i spostrzegłem, że jest podniecony, bo z zapałem
tłumaczył coś Lusinowi, który z powątpiewaniem kręcił głową. Nie wątpiłem,
że Andre już stworzył teorię całkowicie tłumaczącą powody, dla których
Hiady wypadają z otaczającego je świata.
W konkluzji Spychalski zaproponował nowo przybyłym, aby sami spróbowali
szczęścia w wyprawach poszukiwawczych. Co zaś się tyczy poprzednich zadań,
to wszystkie zostały wykonane. Na Orę zaproszono przedstawicieli
gwiezdnych ludów zamieszkujących układy otaczających Słońce gwiazd.
Niebian zakwaterowano w hotelach zapewniających warunki, do których
przywykli.
- Za godzinę odwiedzimy Niebian - zwróciła się do mnie Wiera. -
Przygotuj deszyfrator.
Podszedłem do Andre.
- Nawet z daleka widać, że znów wymyśliłeś coś oszałamiającego -
powiedziałem. - No, nie krępuj się, mów!
- Pewnie, że oszałamiające! - wykrzyknął Andre zapalczywie. - Twój
uśmieszek mnie nie speszy Pamiętaj, że tylko głupcy wyśmiewają się z tego,
o czym nie mają najmniejszego pojęcia!
Postarałem się przybrać poważny wyraz twarzy.
- Cały zamieniam się w słuch, może mi się uda coś zrozumieć.
Andre złagodniał i z zapałem wyłożył mi swoją hipotezę. Muszę przyznać,
że i mnie ona wciągnęła, jeśli nie swym prawdopodobieństwem, to
malowniczością. Andre uważał, iż oddalanie się Hiad od wszystkich ciał
niebieskich jest skutkiem szalejącego niegdyś w tym roju gwiezdnym starcia
Zływrogów z Galaktami. Jedna z walczących stron unicestwiała przestrzeń,
zderzając ze sobą i spopielając planety, druga natomiast niszczyła masę,
aby nie pozwolić planetom wpadać na siebie. Krótko mówiąc uruchomiono
jednocześnie obie reakcje Taniewa, zwykłą i odwrotną. Zwykła dawno już się
zakończyła, odwrotna natomiast - zamiana substancji w przestrzeń - trwa
nadal i w rezultacie Hiady z wolna pogrążają się w wytworzonej niegdyś
kosmicznej jamie.
- Ta jama pogłębia się do dziś! - zakończył Andre energicznym głosem. -
Przestrzeń powstaje obecnie z pyłu, który pozostał po eksplozji planet.
Twierdzę, że nie jest to zwykły pył, lecz substancja anihilizująca. Trzeba
poprosić Wielką Radę o skierowanie do Hiad ekspedycji, która sprawdziłaby
moją hipotezę!
- W porządku, proś! - zezwoliłem mu. - A ja poproszę cię o deszyfrator.
Pójdziesz do Niebian?
- Będę, zdobywał wiadomości o Galaktach, spotkania dyplomatyczne nie
interesują mnie. Chcę odwiedzić tego skrzydlatego awanturnika. Deszyfrator
jest w moim pokoju, weź sobie.
W pokoju Andre spojrzałem z powątpiewaniem na potężną walizę, ostatni
wariant tego DP-2, który takiego figla spłatał Allanowi na Małym Psie.
- Teraz nazywa się "Mały Uniwersalny", a nie przenośny, w skrócie DUM -
powiedział Andre - rozumiesz?
- Tu nie chodzi przecież o nazwę.
- Nazwa oddaje istotę urządzenia. Każdy dureń spojrzawszy na tablicę
rozdzielczą potrafi porozumieć się z dowolnym rozumnym Niebianinem.
Zabieraj to i zmykaj !
Wyraziłem życzenie, aby kłótliwy Anioł wytargał Andre za kędziory,
Andre natomiast zaśmiewał się patrząc, jak uginam się pod ciężarem
deszyfratora. Wezwałem więc awiowózek i oddaliłem się bez pośpiechu. Wózek
z aparatem płynął za mną na wysokości ramienia, holowany moim
indywidualnym polem. Na Orze wszyscy otrzymują takie pola.
Wiera wraz z Romerem już mnie oczekiwali w pokoju hotelowym. Na ulicy
spotkaliśmy Spychalskiego, który wezwał autobus i zapytał, kogo najpierw
zamierzamy odwiedzić.
- Tego, kto jest najbardziej interesujący - odparłem.
Spychalski uśmiechnął się krzywo, tak że jeden wąs powędrował mu w
górę, a drugi opuścił się.
- Dla mnie wszyscy są ciekawi, młodzieńcze. A co pana bardziej
interesuje, rozum czy piękno? Rozumniejsi od nas nie są, a co do piękna...
zresztą sam pan zobaczy.
W autobusie Spychalski powiedział:
- A więc, szanowni Ziemianie, najbliższym hotelem będzie "Gwiazdozbiór
Byka i Woźnicy". Życie osiągnęło stosunkowo wysoki poziom jedynie w
układach Aldebarana i Capelli. Planety są tam wielkie, ciążenie większe od
ziemskiego. Sądzę, że będziecie zaskoczeni wyglądem mieszkańców tego
zakątka Wszechświata. Są już uprzedzeni o waszej wizycie i oczekują jej z
niecierpliwością.
Wiera nic nie odpowiedziała, Romero uśmiechnął się, ja się roześmiałem.
Mieszkańców Aldebarana i Capelli widzieliśmy na Ziemi w setkach
transmisji. Były to istoty rozpłaszczone przez grawitację, podobne do
ogromnych rudawych kropli. Podobieństwo tym większe, że poruszały się
przelewając całe ciało. A przy tym były to istoty rozumne, umiejące
odpowiadać na pytania, lecz dopiero po jakimś czasie, bo procesy życiowe
mają zwolnione. Język mają prosty, wyrażany barwami leżącymi niemal
całkowicie w zakresie promieniowania widzialnego. Mowę ich rozszyfrowano
jako jedną z pierwszych. Nie sądzę, aby znali uczucie tak ludzkie jak
niecierpliwość.
W hotelu, niskim budynku przypominającym skorupę żółwia, każde z nas
otrzymało ruchomy fotel z grawitatorem. W tym gmachu człowiek mógł czuć
się normalnie jedynie siedząc w fotelu. Gdyby wypadł z niego, zostałby
momentalnie zmiażdżony przez potworną grawitację. Ale wypaść z fotela
można by jedynie w wypadku powszechnej katastrofy na Orze, albowiem pole
siłowe nie pozwala zejść z miejsca, choć można swobodnie poruszać rękoma,
głową i tułowiem. Usiadłem i dla sprawdzenia szarpnąłem się w bok, ale
odrzuciło mnie z powrotem.
Wewnątrz budynku rozpościerała się kamienista równina, usiana
węźlastymi roślinami podobnymi do rąk przytulonych do ziemi; tak wyglądało
pomieszczenie Aldebarańczyków. Wkrótce ujrzeliśmy ich samych: trzy rude
cielska niespiesznie przelewające się ze wzgórka w dolinkę. Jeden z
Aldebarańczyków popełznął w naszym kierunku. To był pierwszy Niebianin,
którego zobaczyłem w naturze, a nie w stereoskopie. Przy ruchu przybierał
kształt przypominający niedźwiedzie cielsko, również masę miał równą
niedźwiedziej. Miękkie, prawie pozbawione kości ciało opinała mocna skóra.
Szczególnie godne uwagi są oczy Aldebarańczyków: szeroka, biała wstęga
oczu opasująca ciało niemal w połowie jego wysokości. Górna część tułowia
- nad oczami - była organem ich języka barw. Kształtem swym przypominała
czapkę. Bez tylu oczu Aldebarańczycy nie mogliby rozmawiać, gdyż mowa ich
jest mało wyrazista.
Podczas gdy Aldebarańczyk zbliżał się, wprowadziłem do deszyfratora
program: "Rejon Byka i Woźnicy, język barw" i uniosłem urządzenie
nadawczo-odbiorcze kulę z rękojeścią. Aldebarańczyk natychmiast skierował
na kulę tę połowę swojej wstęgi ocznej, która znajdowała się z naszej
strony. Powitaliśmy gościa na Orze, on podziękował nam za miłe przyjęcie,
a następnie rozpoczęły się rzeczowe pertraktacje.
- Jak się pan tu czuje? - zapytała Wiera.
Kula nadajnika zabarwiła się kolejno na malinowo, błękitnie i żółto. W
odpowiedzi zaświeciła się "czapka" Aldebarańczyka, ale barwy były bledsze
niż na kuli i nie domyśliłbym się, że jest to mowa, gdybym nie wiedział o
tym wcześniej. W kuli zabrzmiał głuchy, maszynowy głos. Informacje
otrzymane od Niebian zamieniały się w ludzkie słowa z szybkością taką, że
nie zauważyliśmy najmniejszego opóźnienia.
- Dziękuję - powiedział Aldebarańczyk. - To bardzo miłe, że grawitacja
w czasie snu zwiększa się. Jeszcze nigdy tak świetnie nie spałem.
- Czy podobają się wam ludzie? Nie żałujecie, iż do nas
przyjechaliście?
- Wśród ludzi czujemy się dobrze.
- A czy wiecie coś na temat istot podobnych do was? Nie wiem, jak się
nazywasz, przyjacielu?...
- Nazywam się Wlan - odparł Aldebarańczyk. O istotach podobnych do nas
niczego nie wiem. Trzeba o to zapytać młodszego staruszka, najlepiej
dziecko. W naszej delegacji nie ma młodych staruszków.
Wkrótce przypełzli inni Aldebarańczycy i rozmowa stała się ogólna.
Jeśli nawet oczekiwali nas z niecierpliwością, to nie dawali tego po sobie
poznać: mieszkańcy Aldebarana częściej odpowiadali na nasze pytania, niż
sami pytali. Zresztą już wcześniej wiedzieliśmy, że te istoty nie
odznaczają się ciekawością.
- Jakaś abrakadabra - powiedział Romero, gdyśmy się z nimi pożegnali. -
Dzieci-staruszkowie, grawitacja wzrasta w czasie snu...
Spychalski ironicznie wykrzywił twarz w swoim dziwnym uśmiechu, do
którego ciągle nie mogłem przywyknąć.
- Czy pańskim zdaniem jedynie ludzkie obyczaje mają jakiś sens? Ich
informacje są w pełni logiczne.
Spychalski opowiedział następnie, że dla Aldebarańczyków najważniejszym
problemem życiowym nie jest zdobywanie pokarmu, jak się to dzieje u
większości Niebian, łącznie z ludźmi, lecz sen. Pomyślność społeczeństwa
zależy od możliwości zorganizowania odpoczynku. Przy normalnej w ich
warunkach grawitacji Aldebarańczycy pracują, lecz nie mogą zasnąć.
Zasypiają jedynie w silniejszym polu grawitacyjnym, udają się więc na
wypoczynek do głębokich jaskiń. Różnica ciężkości pomiędzy powierzchnią
gruntu i dnem groty jest wprawdzie niewielka, ale wystarczająca. Ponieważ
Aldebarańczycy nie mogliby o własnych siłach wydostać się z dna groty,
wobec tego inne osobniki wspólnymi siłami wyciągają ich na pomostach
zawieszonych na pasach, które nawinięte są na kołowroty. Na Orze natomiast
urządzono specjalne altany do snu. Kiedy ktokolwiek wpełza tam,
natychmiast wzrasta pole siłowe i Aldebarańczyk słodko zasypia ukołysany
potężniejącą grawitacją.
- Posłuchajcie teraz, kim są ci młodzi staruszkowie - powiedział
Spychalski złośliwie.
Okazało się, że Aldebarańczycy nie piszą książek i całą wiedzę
przekazują "ustnie". Niektóre osobniki od dzieciństwa specjalizują się w
zapamiętywaniu. Ci uczeni Aldebarańczycy zwolnieni są z wszelkiej innej
pracy, a na starość, gdy do wiadomości zasłyszanych dodadzą własne
doświadczenia, stają się prawdziwymi skarbnicami mądrości. Pod koniec
życia przekazują nagromadzoną wiedzę nowym strażnikom doświadczeń.
Wszystkich wyuczonych (młodych i starych) Aldebarańczycy z czułością
nazywają staruszkami. Słowo "staruszek", znaczy u nich tyle co "mądry".
Aldebarańczyk radził zwrócić się po informacje do młodych staruszków
dlatego, że od leciwych mędrców niełatwo się czegokolwiek dowiedzieć - na
starość kostnieją i niezwykle powoli uruchamiają swoją bibliotekę
wspomnień. Młodzi natomiast operują wiedzą znacznie swobodniej .
- Wlan to bardzo dziwne imię - powiedziałem. - Czy coś oznacza?
- Takie połączenie dźwięków w rzeczywistości nie istnieje. Realnym
imieniem Aldebarańczyka jest kombinacja barw, które deszyfrator
przetłumaczył na postać dla nas zrozumiałą. Sam Wlan nie podejrzewa nawet,
że jego imię tak dla nas brzmi.
Za pofałdowaną równiną Aldebarańczyków ukazała się druga strefa hotelu,
jezioro ze skalistymi brzegami. W nadbrzeżnych skałach znajdowały się
pieczary, jedyne pomieszczenia mieszkalne na tej ponurej pustyni. W
jaskiniach przebywali goście z Capelli, równie masywni i niezgrabni jak
Aldebarańczycy, ale jeszcze mniej rozmowni. Poznaliśmy jednego z nich i z
wielkim trudem wyciągnęliśmy od niego kilka słów. Capellańczyk
podejrzliwie wpatrywał się w nas wstęgą oczu i odniosłem wrażenie, iż
tylko uprzejmość obowiązująca gościa powstrzymywała go od odwrócenia się
tyłem. Zresztą te istoty widzą na wszystkie strony i niewykluczone, że od
początku był zwrócony do nas plecami. Kiedy jednak zdecydował się mówić,
okazało się, że ma wyrazisty język i jasne myśli. Zaświecił na ciemieniu
kombinacją barw oznaczającą, że można tu żyć i odpełzł do pieczary.
Podjechałem do jeziora i nachyliwszy się dotknąłem wody. Woda była
zwyczajna, mokra. Ogromna siła ciężkości nie wpływała na właściwości wody.
Natomiast jezioro jako całość było niezwykłe: bez fal, a nawet
najdrobniejszych zmarszczek na powierzchni. Ryb w tym jeziorze też
naturalnie nie było.
Przy wyjściu Romero powiedział:
- Nie wiem, jak dalece te istoty są rozumne, ale w każdym razie nie
mają za grosz człowieczeństwa.
- Życie społeczne mieszkańców Aldebarana i Capelli przypomina zwyczaje
prymitywnych plemion ludzkich - zauważyła Wiera. - Jedyna różnica, i to na
ich korzyść, polega na tym, że nie walczą ze sobą.
- Co dla pana jest oznaką człowieczeństwa? - zapytał Spychalski Romera.
- Szczupła talia i blada cera?...
- Lepsza jest bladość, nawet półprzezroczystość, od nieprzenikliwej
masywności. Szczupła talia też mi bardziej odpowiada niż zwaliste cielsko.
Wolę również dwoje niebieskich oczu od czterdziestu ośmiu bezbarwnych.
Spychalski z zadowoleniem pokiwał głową.
- Teraz odwiedzimy wysłanników Altairu. Jeśli nie uzna ich pan za
nadludzi, to nie wiem, jak panu dogodzić.
Po takim wstępie oczekiwałem z niecierpliwością na spotkanie z
Altairczykami. Hotel "Gwiazdozbiór Orła" był niewielkim metalowym
budynkiem bez okien, sprawiającym wrażenie skrzyni ustawionej na ziemi. W
przedsionku ubraliśmy się w przezroczyste i elastyczne skafandry.
Za hallem znajdowała się wysoka, pusta sala. Jedyną jej ozdobą, jeśli
można to uznać za ozdobę, był pas reflektorów otaczający pomieszczenie tuż
poniżej stropu.
Spychalski patrzył na nas z ironicznie-triumfalnym uśmiechem.
- Skąd ten brak uprzejmości, drodzy Ziemianie. Otaczają was sympatyczni
Altairczycy tęskniący do rozmowy z ludźmi, a wy nabraliście wody w usta! -
powiedział .
Romero ze zdumieniem rozejrzał się dokoła, starając się cokolwiek
dostrzec w otaczającej pustce i wreszcie powiedział:
- Poddaję się, niczego nie rozumiem.
Pas reflektorów rozjarzył się blado i momentalnie wokół nas zapłonęły
półprzezroczyste sylwetki, zielone i fioletowe. To były niewątpliwie żywe
istoty, choć przypominały koszmarne widziadła: ni to gigantyczne pająki,
ni to kule najeżone sztywną szczecinką. Zjawy odbijały się od podłogi
pajęczymi nóżkami i grupowały dokoła, aż wreszcie otaczała nas cała chmura
tych istot.
- Pająkokształtne z gwiazdozbioru Orła - powiedziała Wiera, uprzedzając
złośliwe komentarze Spychalskiego. - Aktywne życiowo jedynie w strumieniu
twardego promieniowania.
Przestawiłem deszyfrator na program "Rejon Orła, promieniowanie
przenikliwe". Romero nieco zmieszany, lecz nadal zadziorny, szepnął mi na
ucho:
- Te istoty są chyba bardziej przejrzyste od naszych meduz, ale wdzięku
mają chyba mniej od nich.
Altairczycy krążyli wokół Wiery zasypując ją pytaniami i odpowiadając
na jej pytania, a Spychalski opowiadał mnie i Romerowi o ich życiu. Altair
jest gwiazdą klasy A z temperaturą powierzchni około 9000 stopni. Jego
widmo zawiera znacznie więcej promieniowania twardego niż Słońce.
Organizmy białkowe na planetach układu Altairu zginęłyby natychmiast pod
wpływem radiacji. I oto dokonał się cud przystosowania: życie na Altairze
oparło się na tym, co niosło mu śmierć. Komórki organizmów Altairczyków
zaczynają funkcjonować dopiero pod wpływem twardego promieniowania
wysyłanego przez gwiazdę. Każda z otaczających nas istot jest sama źródłem
promieniotwórczości. Zabawny jest sposób życia tych niebezpiecznych dla
nas, ale dobrodusznych z usposobienia widziadeł. Budzą się i stają się
widzialni po wschodzie Altairu, w południe ich aktywność życiowa osiąga
maksimum, a pod wieczór, kiedy strumień promieni rentgenowskich słabnie,
stają się ospali i ogarnia ich śpiączka, z której może ich wyprowadzić
jedynie dawka promieni gamma. Na Orze w określonych godzinach Altairczyków
napromieniowuje się, w pozostałych zaś radiacji nie ma i pająkokształtne
zasypiają. Zatroszczono się również o zajęcie dla nich. Altairczycy są
doskonałymi budowniczymi: wznoszą domy, budują kanały. Za halą mieszkalną
rozpościera się placyk wypełniony tworami ich "rąk". Altairczycy są
zresztą również świetnymi malarzami, ale malują nie farbami, lecz
substancjami promieniotwórczymi, gdyż inaczej nie mogliby oglądać swoich
dzieł.
- Powiedział pan, że są dobroduszni - powiedział Romero. - Ale te
dobroduszne istoty prowadzą wyniszczające wojny.
- To prawda, wojują. Mają dwa państwa, Sojusz Północny i Południowy.
Zacząłem przysłuchiwać się rozmowie Wiery z Altairczykami. Naszych
gości z gwiazdozbioru Orła interesowało, czy rzeczywiście ich hotel jest
tworem sztucznym i czy nie mogliby zabrać na Altair wspaniałego płomienia
przenikającego członki, jak nazywali promienniki gamma.
Wiera obiecała przysłać im partię tych urządzeń.
Romero powiedział półgłosem:
- Nie, wcale się nie zachwycam tymi nitkowatymi rozbójnikami z Altairu
ani hipopotamami z Aldebarana i Capelli. Ich słońca też nie wzbudzają
sympatii.
Wstręt Romera do tych dziwnych gwiezdnych istot wydał mi się nieco
udawany, ale i zachwytu Wiery również nie pojmowałem. Siostra zaróżowiła
się, oczy jej radośnie błyszczały. Zwracała się to do jednego, to do
drugiego Altairczyka starając się natychmiast odpowiedzieć każdemu. Minęła
co najmniej godzina, a lawina spadających na nią pytań bynajmniej nie
słabła.
- Do widzenia, przyjaciele! - powiedziała Wiera z żalem w głosie i
długo machała im ręką, gdy niczym chmura różnokolorowych zjaw wirowali nad
jej głową.
- Chodźmy teraz do hotelu "Gwiazdozbiór Lutni" w odwiedziny do
myślących węży z układu planetarnego Wegi - zaproponował Spychalski.
Węże są jedynymi istotami, których nie znoszę, spojrzałem więc z
przerażeniem na Spychalskiego. Jego krzywy uśmieszek niczego dobrego nie
wróżył.
Kiedy już byliśmy przy wyjściu, zaszło wydarzenie świadczące o
dalekowzroczności konstruktorów Ory. Wokół mnie uwijał się jaskrawozielony
Altairczyk. Próbował objąć włoskowatymi kończynami, niemal tulił się do
skafandra. Wydało mi się, że smagnął mnie zimną nóżką po twarzy. Mimo woli
drgnąłem, Altairczyk zaś zniknął niczym zdmuchnięty wiatrem.
Okazało się, że pole siłowe reaguje nie tylko na właściwości
przedmiotów, lecz również na odczucia właściciela i momentalnie odrzuca
to, co wywołuje strach lub odrazę. Dzięki temu pole siłowe w jakimś
stopniu zastępuje dobre ziemskie Opiekunki.
I oto weszliśmy do trzeciego hotelu, wielkiego ogrodu przykrytego
kopułą. Pamiętam, z jakim nieprzyjemnym uczuciem przekraczałem próg
gmachu, jak wewnętrznie kurczyłem się na myśl o zetknięciu ze śliskimi
gadami, które gdzieś na dalekiej gwieździe, jednej z najpiękniejszych
gwiazd ziemskiego nieba, rozwinęły się do rangi istot myślących. Wega jest
gorętsza od Altairu, jej promieniowanie zawiera jeszcze więcej twardej
radiacji, jakimi więc potworami muszą być mieszkańcy jej układu
planetarnego, skoro Altairczycy są tak straszni? Dziś niepokój, który mnie
wówczas ogarnął, wydaje mi się proroczy. Stałem wtedy na skrzyżowaniu dróg
życiowych, ale nie uświadamiałem sobie tego. Szepnąłem nawet Romerowi na
ucho:
- Dla takiego zwierzyńca nie warto było chyba organizować konferencji
międzygwiezdnej.
Marcin Spychalski powiedział głośno:
- O czym pan myśli, młodzieńcze? Proszę nastroić deszyfrator na mowę
dźwiękowo-barwną.
Przenieśliśmy się w inny świat. Początkowo było ciemno. Dokoła wznosiły
się jedynie rośliny: wysokie drzewa, gęste zarośla krzewów i korzennie
pachnące kwiaty. Nagle wszędzie zamigotały pomarańczowe ogniki, blade jak
wszystko w tym mrocznym ogrodzie. Płomyki szybko przesuwały się na tle
drzew. Coś mnie ścisnęło za gardło, nie mogłem przemówić słowa z zachwytu
i zdumienia. Patrzyła na mnie ludzka twarz. Rozejrzałem się dokoła. Takie
same twarze widniały z boków i z tyłu. Otaczały nas istoty tak
nieprawdopodobnie ludzkie, że omal nie krzyknąłem z przestrachu. Wprawdzie
przypominały czymś węże, ale nie to rzucało się w oczy. Wegańczycy mieli
wężowo giętki korpus uwieńczony ludzką twarzą i rękami, nieco tylko
krótszymi i cieńszymi od naszych. Później dojrzałem, że nie mają nóg: ich
tułów kończy się pojedynczą stopą. Poruszają się wirując na tej stopie tak
szybko, że wyglądają jak połyskliwa kolumna. Początkowo nie widziałem
tego, nie zauważyłem nawet, że zbliżają się wirując. Spostrzegłem ich
dopiero wtedy, kiedy stali tuż obok i witali nas głosem i blaskiem.
Oczarowany nie mogłem oderwać od nich wzroku.
Powiedziałem, że ich twarze przypominają ludzkie, i jest to prawda,
lecz niepełna. Ogólny kształt twarzy, zarys głowy, oczy, usta i nos są
identyczne z naszymi. Ale wszystko to składa się na całość bez porównania
bardziej harmonijną i delikatną. Ziemska królowa piękności nawet nie może
marzyć o takiej matowej, atlasowo gładkiej cerze policzków, takich
różowych wargach, wspaniałych brwiach i długich rzęsach... Zresztą nie to
jest ważne, mówię o głupstwach. Weganie ubrani są w różnobarwne,
półprzezroczyste szaty, suknie czy też płaszcze... Nie, również nie o to
chodzi! Najniezwyklejsze są ich oczy, rozbłyskujące i gasnące, nieustannie
zmieniające barwę. Mieszkańcy układu Wegi mówią blaskiem swoich oczu!
- Zaczynamy! - powiedziała Wiera. - Chciałabym się dowiedzieć, jak
czują się nasi goście?
Choć to było zwykłe, standardowe pytanie, ręce mi zadrżały, kiedy
unosiłem deszyfrator. Kula zamigotała i rozśpiewała się, polały się z niej
kaskady dźwięków i barw. A w odpowiedzi jeden z Wegan zaśpiewał i
zamigotał oczami. To było tak piękne, że aż nieprawdopodobne. Deszyfrator
przełożył jego mowę na ludzki, szary język, wygłosił nieco ochrypłym,
ludzkim głosem uprzejme, jednakowe we wszystkich gwiezdnych światach
podziękowanie:
- Czujemy się tu cudownie. Dziękujemy za gościnę. Opowiemy naszemu
ludowi o tym, jacy ludzie są dobrzy i potężni.
Jeden z przybyszów z Wegi, a właściwie jedna, gdyż była to dziewczyna,
z zaciekawieniem wpatrywała się we mnie. Ja też nie spuszczałem z niej
wzroku. Nawet wśród pięknych Wegan dziewczyna wyróżniała się niezwykłą
urodą.
- Jak się nazywasz? - zapytałem.
Zaśpiewała swoje imię subtelnym głosem przypominającym dźwięki fletu i
możliwym do oddania jedynie nutami, a nie literami. Równocześnie jej oczy
rozbłysły fioletowym ogniem. Wykrzyknąłem:
- Fiola! Cóż za piękne imię! w Wszyscy roześmiali się, nawet Wiera się
uśmiechnęła. W oczach dziewczyny również zamigotał błękitnoróżowy śmiech.
- Fiola - powtórzyłem w zmieszaniu. - Czyżbym źle wymawiał?
- Fiola - zaskrzypiał maszynowy głos deszyfratora. - Fiola.
- Niech będzie Fiola - powiedziała Wiera. Imię równie piękne jak
dziewczyna. Ale czas wrócić do rozmów. Eli, staraj się nie rozpraszać!
Ale nie potrafiłem się skupić i chociaż byłem ciekaw, czego potrzebują
i do czego dążą te wspaniałe istoty, nie mogłem oderwać się od Fioli.
Zbliżyłem kulę deszyfratora do tego Weganina, z którym rozmawiała Wiera,
lecz patrzyłem tylko na Fiolę. Ona również patrzyła tylko na mnie,
rozmawiała ze mną rozbłyskującymi i gasnącymi, zmieniającymi barwę oczami.
Wiera nie była jeszcze w połowie swoich rozmów i pytań, a ja już nauczyłem
się rozumieć ten zachwycająco malowniczy język. Nie, nie mogłem odpowiadać
takim samym blaskiem oczu, najprawdopodobniej po prostu gapiłem się głupio
na Fiolę, ale Fiola pojmowała moje milczące, nieśmiałonamiętne wyznania.
Rozumieliśmy się bez słów.
Jesteście zadziwiającymi stworzeniami - mówiła Fiola - a ty jesteś
najpiękniejszym z ludzi. Masz dobrą twarz, jesteś zgrabny i piękny, tak
czule patrzysz na mnie, że zapragnęłam, abyś objął mnie swoimi wielkimi
rękoma. Wszyscy macie wielkie, silne ręce, ale ty jesteś najsilniejszym z
Ziemian. Tak, oczywiście - odpowiedziałem - to znaczy wręcz przeciwnie,
wcale nie jestem najsilniejszy i najpiękniejszy, ja i piękny, uśmiać się
można! Ale za to ty jesteś cudowna, nawet nie przypuszczałem, że mogą
istnieć takie istoty, drżę z radości, kiedy patrzysz na mnie swoimi
wspaniałymi oczami! Tak, będę patrzył i ty patrz na mnie, nie lękaj się,
nie odejdę od ciebie, zostanę, ja chcę, bardzo chcę zostać z tobą,
Fiolo!...
- Ocknij się, Eli - powiedziała Wiera. - Rozmowa skończona.
- Trzeba już iść? Naprawdę musimy już iść?
- A ty myślałeś, że tu zamieszkamy?
Obróciłem się ku Spychalskiemu.
- Marcinie Julianowiczu!... czy Ziemianie mogą odwiedzać ten hotel?
Jego twarz znów wykrzywiła się w uśmiechu i nagle pojąłem, że jest to
dobry człowiek.
- Ten hotel jest jedynym miejscem, gdzie na ludzi nie czyhają żadne
niebezpieczeństwa prócz urody jego mieszkańców.
Chwyciłem rękę Fioli i zajrzałem w jej oczy. Były ciemne.
- Fiolo! - powiedziałem zapominając o deszyfratorze. - Ja tu jeszcze
przyjdę. Czekaj na mnie!
Powtarzałem: "Ja tu przyjdę", póki czarne oczy Fioli nie zapłonęły
barwą morskiej wody rozświetlonej słońcem. Romero pociągnął mnie za sobą.
Za bramą hotelu Wiera udzieliła mi nagany. Ileż to razy słyszałem w
dzieciństwie ten surowy głos!
- Jestem z ciebie niezadowolona, Eli. Czemu tak się gapiłeś na tę
biedną dziewczynę?
- Zachwycałem się nią, Wiero. Nie chciałem jej peszyć, po prostu
wpatrywałem się w nią pełen zachwytu!
- Odtrącać wszystkie ziemskie dziewczyny, aby zadurzyć się w pierwszej
napotkanej Niebiance, kto w to uwierzy, Eli?
- Najważniejsze, abym ja uwierzył! - mruknąłem.
Romero powiedział z przekąsem:
- W starych podaniach mówi się, że wąż skusił pramatkę ludzi, niejaką
Ewę. Biedny Eli dał się chyba uwieść pięknej i podstępnej wężycy.
Patrzyłem na niego w milczeniu. Słyszałem głos dobiegający z mego
starego świata, podczas gdy ja sam byłem już w nowym. Romero opierał się
na idiotycznej laseczce, wyniosły i pyszałkowaty. Spostrzegłem też, jakby
po raz pierwszy, że Paweł bardzo dba o swą urodę, że jego krótka broda
jest pieczołowicie pielęgnowana. Między nami coś się zerwało. Romero
przestał być moim przyjacielem.
- Teraz Anioły z Hiad - powiedziała Wiera. - W społeczeństwie tych
skrzydlatych istot zachowały się antagonistyczne klasy.
- Niedorzeczny ludek - potwierdził Spychalski. - Każdego dnia
wszczynają bójki. Pióra lecą z nich niczym puch z topoli.
- Jest ich bardzo dużo, sto siedem gęsto zamieszkałych planet,
dwadzieścia trzy zaludnione układy. Żadne z rozumnych plemion tak się nie
rozmnożyło, prawie czterysta miliardów...
- Rozumne plemię?... - powtórzył z powątpiewaniem Spychalski. - To
zależy, co uważać za rozum... W każdym razie bardzo głodne plemię.
Popatrzylibyście, co się dzieje, kiedy rozlega się sygnał na posiłki.
Wiera zamyśliła się. Mnie nie opuszczał obraz Fioli.
W milczeniu dolecieliśmy do hotelu "Hiady". Ten budynek wielkości
całego miasta pełen jest zieleni i światła, prostokąty domów tworzą ulice,
na skrzyżowaniach wznoszą się amfiteatry z ekranami, bo Anioły uwielbiają
ruchome obrazy.
Warunki w hotelu są zbliżone do ziemskich. Skrzydlaci łatwo
przystosowują się do każdych parametrów grawitacyjnych i temperaturowych.
Prawdopodobnie dzięki temu właśnie tak szeroko zasiedlili odmienne w
charakterze planety.
Trzy uradowane Anioły natychmiast rzuciły się na nas z szatańskim
łopotem skrzydeł. Radosny pisk i uderzenia piór ściągnęły następne. Po
chwili w powietrzu zakłębił się cały skrzydlaty tłum. Klepałem je po
skrzydłach, ale było ich zbyt wiele, aby się z każdym przywitać.
Anioły mają w sobie coś wzbudzającego antypatię. Wyglądają imponująco,
a nawet majestatycznie: białe ciało, złote włosy, szerokie potężne
skrzydła zabarwione na wszystkie kolory tęczy. Trafiały się skrzydła
różowe, fioletowe, pomarańczowe, czarne (zwłaszcza u czteroskrzydłych),
ale przeważały różnobarwne. W latającym tłumie więcej było dwuskrzydłych.
Czteroskrzydłych najwyżej dziesięć procent, za to każdy z nich miał siły
za trzech. Twarze Aniołów są z gruba ciosane i bezwłose. Żaden z nich nie
ma gładkiej cery. Nawet młodzi mają pokryte zmarszczkami twarze i każdy
wygląda jak postarzałe dziecko. Wrażenie to potęguje jeszcze ich
zachowanie, hałaśliwe i rozbrykane. Na domiar złego Anioły rzadko się myją
i po prostu cuchną. W jaskiniach Aniołów pachnie chyba nie lepiej niż w
stajniach pegazów.
Kiedy przedarliśmy się przez skrzydlaty tłum, dojrzałem stojących na
uboczu Andre i Lusina.
- Pawle, proszę mnie zastąpić przy deszyfratorze - poprosiłem Romera.
Romero zdziwił się: czyżby aż tak podobali mi się krzykliwi lotnicy, że
chcę porozmawiać z nimi na osobności? Wyjaśniłem, że chcę zamienić kilka
słów z Andre.
Paweł wziął deszyfrator, a ja ruszyłem w kierunku Lusina i Andrć. Jakiś
rozbawiony Aniołek rzucił się na mnie z rozpostartymi skrzydłami, ale
zdołałem mu umknąć.
- Milcz i słuchaj! - wykrzyknął Andre. - Nowe informacje o Galaktach.
Mówię ci, milcz! Uzyskaliśmy wspaniały zapis snów tego czteroskrzydłego.
Czemu machasz rękami?
- Bo kazałeś mi milczeć! - wrzasnąłem i dodałem spokojnie: - Pokaż
zapisy.
- Najpierw wysłuchaj, a potem ci pokażę.
Lusin i Andre mieli szczęście. Kiedy przyszli do izolowanego
czteroskrzydłego, Anioł spał, miał koszmary i jego mózg intensywnie
promieniował. Andre nie czekając na przebudzenie Anioła natychmiast
zmaterializował jego sny na wielkim deszyfratorze.
- To jest deszyfrator! - triumfował Andre. - Allan dopiero na Ziemi
zdołał odczytać mowę jakichś zdechłych mchów, a my bez kłopotu
rozszyfrowujemy znacznie trudniejsze rzeczy!
I nie zwlekając, na ulicy, w pełnym słońcu wezwał wideokolumnę.
Wpatrywałem się w nią z wysiłkiem, bo światło zewnętrzne było silniejsze
od wewnętrznego blasku wideokolumny. Ogarnęło mnie zdumienie. Zobaczyłem
te same obrazy, które demonstrowano już na Ziemi: skały, jaskrawe gwiazdy,
czarne jezioro, zniżający się cygarowaty statek. Dalej też nie było
niczego nowego, sami Galaktowie, wieża z obrotowym okiem...
- No? - zapytał Andre. - Rozumiesz, co to znaczy?
- Rozumiem, wyblakła kopia zapisów Spychalskiego.
- Ja również - odezwał się milczący dotychczas Lusin. - Kopia. Już
widzieliśmy.
- Mylicie się! - wykrzyknął radośnie Andre. - No to co, że już
widzieliście? Ważne jest jedno: gwiezdne widzenia nawiedzają naszego
czteroskrzydłowego bardzo często, skoro zapisaliśmy je już w trakcie
pierwszego badanego snu. Jedynie własne doznania, a nie dziedziczność może
dać tak wyraziste obrazy. Anioł sam widział Galaktów.
Andre patrzył na nas z triumfem. Bezczelnie roześmiałem mu się w twarz.
- Teraz idziesz przesłuchiwać tego Anioła i wyjaśnić, czy prawidłowo
tłumaczysz jego sny?
- Jakbyś zgadł.
- Pójdę z wami, aby zobaczyć, jak wali się z trzaskiem twoja kolejna
teoria.
Czteroskrzydły awanturnik był ogromnym, zwalistym Anieliskiem, o
groźnym pysku i potężnych skrzydłach. Wlepił w nas mętne ślepska i coś
warknął. Anioły mają cienkie głosiki i mówiąc zawsze dławią się z
pośpiechu, tak że w każdym ich zbiorowisku panuje hałas i pisk. Ten
natomiast głos miał dopasowany do postury, nie piszczał, lecz grzmiał
basem. Podobał mi się.
Andre nastawił deszyfrator i powiedział uprzejmie:
- Pozwoli pan, że zadam mu kilka pytań?
- Na kolana! - ryknął Anioł. - Na kolana albo wynoście się do diabła!
Jego wściekłość była tak niedorzeczna i gwałtowna, że wybuchnęliśmy
śmiechem, który go jeszcze bardziej rozzłościł. Anioł groźnie pochylił
byczą głowę, rozłożył skrzydła i zabulgotał.
- Po co mamy klękać? - zapytał Andre. - Ludzie nie mają takiego
zwyczaju.
Deszyfrator przetłumaczył odpowiedź Anioła:
- Pochodzę od bogów. Jestem księciem.
Zwątpiłem w prawidłowość przekładu. Zwroty "wynoście się do diabła",
"pochodzę od bogów", "na kolana", "książę" zbyt przypominały ziemskie
pojęcia i porzekadła, aby były prawdopodobne. Nie rozumiałem, czemu z
całego bogactwa języka ludzkiego deszyfrator spożytkował jedynie tę
starzyznę.
- Nie sądzę, żeby DUM kłamał - zaoponował Andre. - Pamięć ma dosyć
obszerną: czterysta tysięcy słów i sto milionów pojęć, skoro więc wybrał
księcia i diabła, to znaczy, że nasz jeniec miał na myśli coś, czemu w
największym stopniu odpowiada "książę" i "diabeł".
Wówczas ja zwróciłem się do Anioła:
- Dlaczego pan uważa się za księcia?
- Nalecę i rozdepczę! - powiedział swarliwie Anioł. - Na kolana albo
śmierć.
Przypomniałem sobie, że osobiste pole ochronne ludzi na Orze reaguje na
emocje. Wywołałem więc w sobie gniew. Anioła tak trzasnęło, że wrzasnął z
przestrachu. Kolejno rozszerzałem i zmniejszałem pole. Skrzydlatym
"księciem" rzucało w powietrzu, choć rozpaczliwie bił skrzydłami starając
się wyrwać z niewidzialnych rąk. Kiedy szczególnie mocno uderzyłem go
polem, Anioł ryknął basem:
- Ratunku! Ratunku!
Cofnąłem pole i czteroskrzydły runął na ziemię. Przerażony i bezsilny
nie próbował się nawet podnieść, lecz pełzł rozpostarłszy skrzydła w
uniżonym geście. Lusin zasapał i odwrócił się. Jestem przekonany, że w
owej chwili brutalny Anioł wydał mu się czymś w rodzaju jego łagodnych
smoków lub cudacznego boga Hora z sokolą głową.
- Wyższe istoty! - wymamrotał Anioł roztrzęsionym głosem. - Wyższe
istoty!
- Wstań i przestań być księciem! - powiedziałem. - Nie znoszę durniów!
Pytają cię jak kogo dobrego, a ty zachowujesz się po chamsku!
- Pytajcie! - skwapliwie odpowiedział Anioł. Choć nie wiem, co mogę
powiedzieć potężnym istotom...
Andre opowiedział Aniołowi jego sny i zapytał, czy przypadkiem nie
widział Galaktów i ich wrogów.
- To są legendy - mamrotał Anioł. - Nikt nie widział Galaktów. W
dzieciństwie słyszałem o nich bajki.
Spojrzałem wymownie na Andre, który postarał się nie zauważyć mojego
wzroku. Zresztą nie bardzo przejął się fiaskiem swojej teorii. Nowe
pomysły zbyt łatwo przychodzą mu do głowy.
- A czemu chwalisz się swym boskim pochodzeniem? - spytałem Anioła. -
Co znaczą te brednie?
Anioł opuścił skrzydła i głowę.
- Jest podanie mówiące, że czteroskrzydłych przywieźli ze sobą gwiezdni
tułacze, natomiast dwuskrzydli są gatunkiem miejscowym... Nie lubię
dwuskrzydłych. Chciałem im tu wytłumaczyć, że są nędznymi podistotami, ale
ludzie nie pozwalają ich bić...
- I nigdy nie pozwolimy - potwierdziłem. - Zakazujemy także uważać ich
za istoty niższe. Każdy z nas jest o wiele potężniejszy od ciebie, a nawet
nie pomyśli, aby się nad tobą znęcać jak nad gorszym. Jak się nazywasz?
- Wołają na mnie Trub - odpowiedział. - Postaram się... Chcę, abyście
mnie polubili.
Był tak poniżony, że aż mi się go żal zrobiło. Przecież w końcu był
dziecięciem swego niedoskonałego społeczeństwa. Czule rozwichrzyłem mu
pióra. Skrzydła miał wspaniałe, jedwabiste, silne, pokryte
lśniącofioletowymi piórami. Właściwie ten czteroskrzydły ma tylko dwa
prawdziwe skrzydła, pozostałe zaś są raczej dodatkowymi lotkami. W
zagięciu dużych skrzydeł znajduje się uwsteczniona ręka, pięć silnych
czarnych palców z pazurami. Nie chciałbym bez swego pola ochronnego
znaleźć się w zasięgu tych paluszków.
Po wyjściu z anielskiej celi podsumowaliśmy informacje uzyskane od
Truba. Andre próbował usprawiedliwić się ze swej nieudanej teorii.
- Mimo wszystko czegoś nowego się dowiedzieliśmy - powiedział. - Myślę
o podaniach dotyczących pochodzenia czteroskrzydłych.
- To żadna nowość - odparłem. - Interesują nas Galaktowie, a nasza
wiedza o nich nie wzbogaciła się. Takie podania mają wszystkie narody,
gdzie pracowite istoty dają się osiodłać pasożytom. Czyżbyś nie wiedział,
że najlepszą metodą usprawiedliwienia własnego lenistwa jest tłumaczenie
go przez boską naturę?
- Trub dobry - powiedział zmartwiony Lusin. Nie pasożyt. Piękny. Bardzo
silny. Najsilniejszy ze wszystkich Aniołów.
Wrażenia wyniesione z pozostałych hoteli zlały się w nieuchwytne
uczucie czegoś nużącego. Rozumiem, że ludzka dwunoga i jednogłowa forma
ciała jest zaledwie jedną z możliwych powłok rozumnego życia, i byłem
przygotowany na wszelkie niespodzianki. Nie dziwiłem się nawet kiedy
rozmawialiśmy z istotami składającymi się w trzech czwartych z metali czy
też z galaretowatymi myślącymi kryształami ginącymi od światła. Wszystko
jest możliwe. W naturze istnieje nieodparty pęd do poznania samych siebie,
a jakim konkretnym sposobem to samopoznanie się realizuje, jest sprawą
warunków i przypadku. Nie należy się dziwić, a tym bardziej oburzać, że
warunki czasem układają się dziwacznie. Taki pogląd pomagał mi zachować
spokój przy nowych znajomościach, ale pod koniec obchodu poczułem się
zupełnie rozbity. Rozmaitość form życia zebranych na Orze była
przytłaczająca.
Wieczorem spacerowałem wraz z Romerem po planecie.
Nieruchome słońce utraciło już swe dzienne gorąco i pobladło,
zmieniając się w księżyc. Trzy czwarte tarczy w ogóle zgasło, był nów.
Powietrze, we dnie niosące daleko każdy dźwięk, teraz go tłumiło,
zamieniało w szumy i szmery, za to zapachy stawały się intensywniejsze.
Woń kwiatów wywoływała lekki zawrót głowy. Romero wymachiwał laseczką, a
ja opowiadałem, jakie myśli przyszły mi do głowy w czasie zapoznawania się
z Niebianami.
Romera oburzyła moja tolerancja.
- Głupstwa opowiadasz, mój drogi! Wszystkie te anielskie gęby,
wężoludzie i półprzejrzyste pająki są tylko potworkami, a z potworkami nie
chcę mieć nic wspólnego. Dawniej niezbyt się zachwycałem ludźmi, teraz ich
ubóstwiam. Znajomość z Niebianami przekonała mnie, że człowiek jest
najwyższą formą życia rozumnego. Dopiero teraz pojąłem całą głębię
kryterium "Wszystko. dla dobra ludzkości i człowieka".
- Kryterium jest prawidłowe i nikt nie zamierza go obalać...
- Myli się pan - odrzekł Romero ponurym głosem. - Nie podobają mi się
nastroje pańskiej siostry. Chcę coś zaproponować. Wiera jest droga nam
obu. Zawiążmy więc przyjacielski sojusz skierowany przeciw jej
niebezpiecznym fantazjom. Pan jest zdziwiony? Proszę mnie wysłuchać
uważnie, przyjacielu!
Wsparł się na lasce i przemówił uroczyście:
- Nasz sojusz przeciwstawi się poświęcaniu interesów człowieka dla
dobra półzwierząt, moralnych i fizycznych potworków.
Odraza zeszpeciła mu twarz. Wiele mi się w Niebianach nie podobało, ale
nie na tyle, aby ich znienawidzić. - Pańskim zdaniem niebezpieczeństwo
zapomnienia o interesach ludzkości jest realne?
- Tak! - odpowiedział. - Już się o nich zapomina. Nie pamięta o nich
Wiera planując szeroką pomoc dla setek układów gwiezdnych. Zapomina pan,
kiedy tak oburzająco obojętnie przyznaje, że rozumne życie może równie
dobrze występować w formach pięknych, jak i odrażających. Andre, gotowy
poświęcić wszystkie siły grzebaniu w idiotycznych myślach prymitywnych jak
debile Aniołów. Zapominają też tysiące, ba, miliony podobnych do was
fantastów i szaleńców. Proszę mi odpowiedzieć, uczciwie odpowiedzieć, czy
to, co się dzieje na Orze, nie świadczy o uszczuplaniu interesów
ludzkości. Wszystkie bogactwa Ziemi zapewniają luksusowe warunki pająkom i
hipopotamom! Gwiezdny Pług wysłany na Wegę zużył cały zapas substancji
aktywnej na budowę sztucznego słońca dla kochanych wężyków. Tak wygląda
nasza troska o innych. A człowiek? Człowieka odsuwa się na dalszy plan. A
ja nie pozwolę człowieka krzywdzić. Jeżeli do tej pory milczałem, to teraz
milczeć nie będę. Powarzam to, co już mówiłem na Ziemi. Nad ludzkością
zawisło wielkie niebezpieczeństwo i obecnie musimy myśleć tylko o sobie,
wyłącznie o sobie! Żadnej dobroczynności kosztem interesów człowieka!
Ostatnie słowa krzyknął w takt uderzeń laski.
Jeszcze niedawno nie widziałbym w jego wypowiedzi niczego niemożliwego
do przyjęcia, gdyż takie poglądy odpowiadały moim ówczesnym nastrojom.
Teraz, po spotkaniu z Fiolą, stałem się inny.
- Nie rozumiem, po co ten patos, Pawle? Proszę zapytać MUK, kto ma
rację, pan czy pańscy antagoniści, i wszystko stanie się jasne.
Romerowi z wolna wracał jego zwykły ironiczno-wyniosły wygląd, a po
jego twarzy przemknął niedobry uśmieszek.
- Dzięki za dobrą radę, mój młody przyjacielu, nie omieszkam zastosować
się do niej. A więc, jeżeli dobrze zrozumiałem, nie odpowiada panu
proponowany przeze mnie sojusz?
- W ogóle nie widzę potrzeby zawiązywania podobnego sojuszu.
- Pozwoli pan, że ocenę potrzeby tego sojuszu wezmę na siebie.
Dobranoc, szanowny przyjacielu. Ceremonialnie, według starożytnych wzorów,
uniósł kapelusz i oddalił się. Z ciężkim sercem popatrzyłem za nim. Było
mi smutno, iż nasza wieloletnia przyjaźń w tak niedługim czasie rozpadła
się w proch.
Ze spuszczoną głową wlokłem się pustynną aleją bulwaru. Przede mną
wylądowała awionetka. Uświadomiłem sobie, że mimo woli zażądałem jakiegoś
wehikułu. Wszedłem do kabiny i pomyślałem: "Do Fioli".
Przekroczyłem próg hotelu "Gwiazdozbiór Lutni" i zatrzymałem się
zmieszany. Po co tu przyszedłem? Jeśli nawet Romero przesadza w swojej
antypatii do Niebian, nie znaczy to jeszcze, że trzeba się w nich kochać.
Brakowało mi na Orze ziemskich wygód, choć ta planeta uchodziła za cud
techniki. Gdyby była Opiekunka, wszystko byłoby proste. "Powiedz, co się
ze mną dzieje?" - "Nic szczególnego, kaprys pozorowany chęcią poznania
nowego" albo: "Przydarzyło się nieszczęście, obdarzasz ziemskim uczuciem
miłości mieszkankę gwiazd, która o podobnym uczuciu nawet nie słyszała".
Roześmiałem się. Na naszej wypielęgnowanej Ziemi maszyny zbyt troskliwie
nas piastują! Wszedłem do parku.
W parku lśniło to samo przytłumione do księżycowego blasku słońce, co i
na zewnątrz. Nawet w ciągu dnia wszystko rozpływało się tu w półmroku, a
co dopiero w nocy! Szedłem po omacku, wpadając na drzewa. W oddali pojawił
się i przemknął różowy słup czy-wicher, jaskrawy i nieuchwytnie szybki.
Potem rozpłomienił się drugi i zniknął. Zatrzymałem się, chcąc się
zorientować, w. jakim miejscu się znajduję. Spadła na mnie dławiąca
ciemność wypełniona sennym szelestem liści i niespokojnym pomrukiem moich
własnych myśli.
- Fiolo! - zawołałem półgłosem. - Fiolo!
Z czerni krzewów znów wychynął w przelocie lśniący wir. Zabrzmiał cichy
śpiew. Wpatrywałem się w gwałtownie wirującą pochodnię ginącą za drzewami
i wsłuchiwałem się w śpiew. Pienia umilkły wkrótce. Cisza dzwoniła w
uszach. Nagle wpadłem w gniew. Zacząłem głośno tupać nogami, a petem
bezceremonialnie wtargnąłem pomiędzy krzewy. Chciałem zrobić jak najwięcej
hałasu, aby zaniepokoić Wegan. Jeśli są na tyle nieuprzejmi, że uciekają
nie pytając, co mnie do nich sprowadza, to ja również nie muszę się nimi
krępować.
- Fiolo! - wrzasnąłem. - Fiolo!...
I znów nikt mi nie odpowiedział, jedynie w oddali zapalały się i gasły
rozjarzone świetliście słupy. Doznałem zawrotu głowy, zaschło mi w gardle,
każda komórka ciała dygotała jak w febrze. To chyba silna woń nieznanych
kwiatów tak mnie oszołomiła.
- Filo! - ryczałem. - Fiolo!
Runąłem do przodu. Coś zastąpiło mi drogę, krzew lub istota,
odepchnąłem to coś. Parłem w czujną, bojaźliwą ciszę. Pohukiwałem dla
dodania sobie animuszu i rwałem do przodu odrzucając na boki wszystko, co
mi przeszkadzało, potykałem się, przewracałem, znów podrywałem, kopałem
nogami krzewy i biegłem dalej .
W jakimś zakątku ogrodu przewróciłem się i już tak pozostałem. Leżałem
popłakując z wściekłości i poczucia bezsiły. Byłem zwyciężony.
- Fiolo! - szeptałem. - Fiolo!
Podniosłem się z trudem. Nie mogłem utrzymać się na nogach. W głowie mi
huczało. Ogarniał wstyd. Ja, dumny ze swego rozumu człowiek, zachowałem
się jak dziki zwierz lub nieokrzesany barbarzyńca gotowy bić i tratować. I
to w dodatku nie wśród ludzi, lecz w domu gości przekonanych o potędze i
dobroci człowieka! Co oni teraz o nas pomyślą?
- Wybaczcie, przyjaciele! - powiedziałem. Wybaczcie.
Teraz myślałem tylko o jednym: jak najprędzej wydostać się z milczącego
ogrodu. W oszalałym biegu wśród krzewów zapędziłem się zbyt daleko. Korony
drzew łączyły się nad moją głową tak, że nie widziałem nieba.
Przypomniałem sobie, jak nieoczekiwanie pojawiała się awionetka i wezwałem
w myśli dyspozytornię planety. Nikt się nie zjawił, nikt nie odezwał. Nie
było łączności z tym ogrodem. Ruszyłem wybierając drogę na los szczęścia.
Wkrótce drzewa rozstąpiły się, ukazując niebo z gasnącym księżycem.
Wyszedłem na drogę.
Tam znów usłyszałem śpiew i przez chwilę stałem, usiłując określić
kierunek, z którego dobiegał. Pienia nasilały się, dźwięczał w nich
niepokój ustępujący miejsca dyskusji lub nawet kłótni. Takie przynajmniej
odniosłem wrażenie. I nagle park rozświetlił się, pomiędzy drzewami
zamigotały ogniki, które zbliżały się do mnie dźwięcząc w wysokich
rejestrach. Później z krzewów wytrysnął słup tęczowego blasku i jak wicher
pomknął ku mnie. Ledwie utrzymałem się na nogach i objąwszy Weganina
zawirowałem wraz z nim. Nie od razu spostrzegłem, że to była Fiola.
- Fiolo! - powiedziałem. - Fiolo...
Trzymałem ją w objęciach, a ku nam ze wszystkich stron pędzili jej
świetliści współbracia. Nie zdążyłem ochłonąć po spotkaniu z dziewczyną, a
już byłem otoczony tłumem Wegan. Teraz widziałem, że świecą nie tylko ich
oczy, ale również całe ciało. To, co za dnia wydawało się zabarwieniem ich
odzieży, okazało się ich własnym blaskiem swobodnie przenikającym przez
szaty, światłem znacznie jaskrawszym niż za dnia. Weganie nie tylko
rozjaśniali ciałami ciemność, tak że w parku stało się tak jasno jak w
pełnym słońcu, ale oburzali się tym jarzeniem, atakowali nim mnie i Fiolę,
czynili gwałtowne wyrzuty. To było gniewne światło, tak jak u nas bywa
gniewny głos. Jakaś siła, wielekroć potężniejsza od mojej, odrywała mnie
od Fioli. Nasze dłonie rozwarły się i Fiola wyślizgnęła się z mych objęć.
W jej śpiewie zabrzmiał szloch. Rzuciła się ku mnie, lecz znów coś ją
powstrzymało.
- Fiolo, co się dzieje? - wykrzyknąłem zapominając, że nie rozumie
języka ludzi. Uspokoiłem się i zacząłem chłodno rozumować. Te istoty
najwyraźniej dysponowały polami ochronnymi, podobnymi do mojego, lecz
chyba słabszymi, gdyż dopiero wspólnym wysiłkiem tłumu były zdolne
oddziaływać na mnie. Zorientowałem się, co robić, aby przeciwstawić się
im, a jednocześnie nie odrzucić Fioli wraz z innymi. Wybrawszy odpowiednią
chwilę uchwyciłem ją obiema rękami i natychmiast przywołałem pole. Gdybym
nie był tak zdenerwowany, wybuchnąłbym śmiechem, kiedy Weganie
rozpierzchli się niczym zdmuchnięci i zaczęli gasnąć ze strachu.
Pospiesznie cofnąłem pole, aby nie porozbijali się o drzewa. Fiola tuliła
się do mnie. Drżała. Oczy miała ciemne. Uchwyciła mój wzrok i głęboko
westchnęła. Pogładziłem ją po włosach.
Weganie nie rozbiegli się, na co liczyłem, lecz znów zaczęli zbliżać
się do nas. Posuwali się ostrożnie, wolnymi obrotami ciał, jednakże
dwukrotnie szybciej od ludzkiego biegu. Widziałem w ich twarzach
przerażenie, najwidoczniej uznali mnie za potwora, wszechpotężnego i
nieubłaganego. Z przestrachu blask ich oczu przygasł, za to śpiew, smutny
nawet dla ludzkiego ucha, zabrzmiał głośniej . Ogarnęła mnie fala czułości
dla tych wrażliwych, słabych fizycznie, lecz silnych duchem istot, które
odważnie zbliżały się ku mnie, aby "wyzwolić" swoją siostrę, choć były
przekonane, że idą na śmierć.
- Głuptasy - powiedziałem. - Czemu wy się mnie boicie?
Śpiew umilkł. Weganie starali się zrozumieć moje słowa. Uśmiechnąłem
się, znów pogładziłem włosy Fioli i podałem rękę jednemu z nich. Weganin
pospiesznie odskoczył, ale pozostali zachowywali się już inaczej. Otaczali
mnie ciasnym kręgiem, lecz już nie nacierali, nie usiłowali oderwać mnie
od Fioli.
- Wierzcie mi - mówiłem - że prędzej bym się zabił, niż wyrządził zło
Fioli lub któremuś z was.
Nie wiem, czy mnie zrozumieli, ale śpiew, który zadźwięczał w
odpowiedzi, nie był już tak beznadziejnie smutny. Weganie znów rozjarzyli
swoje ciała, oczy im rozbłysły, a głosy stały się bardziej zróżnicowane:
dyskutowali między sobą, przekonywali się o czymś nawzajem. I wtedy znów
włączyła się Fiola.
Oczy rozbłysły jej fioletowym płomieniem, który przemienił się w
purpurę, a później w błękit opalizujący wszystkimi barwami i odcieniami.
Równocześnie dziewczyna zaśpiewała. W moich uszach zabrzmiał chór
srebrnych dzwonków powtarzających dwukrotnie tę samą frazę muzyczną,
popartą zimnym blaskiem oczu. Zrozumiałem, że rozkazuje swym pobratymcom:
"Odejdźcie! Odejdźcie!" Weganie przygaśli, zamilkli i z napięciem
wpatrywali się we mnie i w Fiolę. Powtórzyłem łagodnie:
- Fioli nic złego się nie stanie.
A jednak nie mogli się zdecydować na pozostawienie nas samych. Jarzyli
się, podźwiękiwali słabiutkimi głosikami, ale nie ruszali się z miejsca. W
oczach Fioli zapłonęły zimne płomienie, w głosie odezwał się gniew.
Rozumiałem każdy jej rozbłysk, każdą nutkę. "Czemu nie odchodzicie?! -
oburzała się. - Odejdźcie, proszę was!" Dopiero kiedy kilkakrotnie
powtórzyła swoje żądanie, tłum powoli zaczął się rozpraszać. Najpierw
zawirował ktoś na skraju, za nim odsunął się w ciemność jego sąsiad, aż
wreszcie stopniowo rozproszyli się pozostali. Między drzewami zamigotały
oddalające się świetliste kolummy na kilka sekund wszystko znów rozjarzyło
się niezwykłymi ogniami, które zgasły po chwili i dokoła zapanowała
nieprzenikniona, atramentowoczarna, dławiąca się własnymi woniami ciemność
obcego, niepojętego parku. Nie bałem się już jednak, gdyż obok mnie była
Fiola. Uśmiechała się i ja się uśmiechnąłem do niej. Przypomniałem sobie,
że jesteśmy przecież dla siebie niemi i chwyciłem za zapomniany
deszyfrator w nadziei, że on nam trochę pomoże.
- Nie trzeba! - roześmiała się Fiola. - Obejdziemy się już bez tego
aparatu.
Byłem tak zdumiony, że nie mogłem wykrztusić słowa. Rozumiałem
wszystko, nie domyślałem się, lecz rozumiałem każdy dźwięk i każdą barwę
jej mowy.
- Czy nie pojmujesz - zadźwięczała Fiola - że nauczyłam się twego
języka jeszcze w ciągu dnia, a teraz zrozumieli go także moi przyjaciele?
- Mnie również wydawało się, iż chyba mnie zrozumieli - powiedziałem. -
Teraz jestem tego pewien. Spojrzała na mnie filuternie. Była tak piękna,
że dech mi w piersi zaparło.
- Mam nadzieję, że i ty mnie rozumiesz, Eli. Mam rację?
Opanowałem się. Żaden cud się nie zdarzył. Nasz mózg też jest przecież
deszyfratorem, słowa jedynie towarzyszą bezpośredniemu przekazywaniu
myśli, tu zaś myślom pomagały nie tylko dźwięki, lecz również i barwy. Ale
nawet po zrozumieniu tego zjawiska nie przestałem się dziwić.
- Nasz język jest uboższy od waszego - powiedziałem. - Na Ziemi nie
tylko ludzie, ale także niemal wszystkie zwierzęta komunikują się ze sobą
przy pomocy dźwięku, tak już jesteśmy zbudowani. Wyjdźmy na otwartą
przestrzeń. To może śmieszne, ale wydaje mi się, że wasze drzewa zamiast
liści mają łapy.
- Fantazjujesz! Drzewa są naszymi obrońcami. Ich liście ekranizują
promieniowanie krótkofalowe naszej gwiazdy dziennej. Nikt z nas w ciągu
całego dnia nie wyjdzie na nie osłoniętą przestrzeń. Spacerujemy tylko
nocą.
Przypomniałem sobie, że piękna Wega jest gorętsza nawet od Altairu,
temperatura jej wynosi około 15 000 stopni. W promieniach takiego słońca
trudno spacerować. Nie ulega wątpliwości, że świecący i rozmawiający
błyskami światła Weganie są po prostu stworzeni do życia nocnego.
Wyszliśmy na polanę i siedliśmy na ławeczce. Chodzić z Fiolą było mi
dosyć trudno, bo dziewczyna nie potrafiła wlec się w ludzkim tempie, a ja
znów nie mogłem za nią nadążyć. Za to dobrze się z nią siedziało.
Promieniuje od niej przyjemne ciepło, gdyż Weganie również są
ciepłokrwiści.
Nad polaną otwarło się nocne niebo. Księżyc zgasł, a gwiazdy płonęły
czysto i jaskrawo. Na Orze ciśnienie powietrza jest równe ziemskiemu, ale
grubość atmosfery znacznie mniejsza, a więc i gwiazdy świecą jaśniej.
Fiola patrzyła na Wegę. Na Ziemi często podziwiałem piękny blask tej
gwiazdy, tutaj wpadłem wręcz w zachwyt nad jej wspaniałością. Fiola
poprosiła, abym pokazał jej nasze Słońce, ja zaś zapytałem, który
gwiazdozbiór najbardziej się jej podoba. Z niepokojem czekałem na
odpowiedź. Gwiazdozbiory widziane z Ory nie są podobne do ziemskich, ale
Wielka Niedźwiedzica, Kasjopeja i Orion także tutaj są bardzo piękne.
Jednak Fiola zwróciła płomienne oczy na równoległobok ograniczony przez
Fomalhaut, Altair, Syriusza i Capellę, w środku którego połyskiwały trzy
maleńkie, trudne do odnalezienia, lecz drogie memu sercu gwiazdki:
Polluks, Alfa Centauri i Słońce.
- Dobrze wybrałaś - powiedziałem. - jesteśmy stamtąd, Fiolo. -
Wskazałem na Słońce.
Zdziwiła się, że Słońce jest takie małe. Odpowiedziałem, że jest po
prostu bardzo odległe. Fiola zamyśliła się.
- Jesteście potężni, wy, ludzie - powiedzieła (a raczej zabłysła i
zaśpiewała). - Kiedy wylądowaliście na naszej planecie, niektórzy myśleli,
iż jesteście bóstwami, bo wasze pojawienie wydawało się im nadnaturalne.
- Teraz już chyba wiecie, że jesteśmy zwykłymi istotami, nie lepszymi
od was?
Pokręciła głową, a oczy jej zabłysły matowo i wilgotnie. W zamyśleniu
przypominała smutne dziecko i chciało się ją pocieszyć, oderwać od złych
myśli przynoszących troski.
- Pod wieloma względami jesteście nawet gorsi od nas, a jednocześnie
niezmiernie nas przewyższacie. Prosiłem o wyjaśnienie. Rozumieliśmy się
już tak dobrze, że mogliśmy rozmawiać na dowolny temat, choć łatwo
pojmowałem jedynie proste pojęcia, a bardziej złożone myśli Fiola
powtarzała mi kilkakrotnie, nim je wreszcie przyswoiłem.
Rozpoczęła od tego, że w pierwszej chwili ludzie wydają się słabi i
bezsilni.
- Jesteście niezręczni i wolno myślicie, nie umiecie ani poruszać się
szybko, ani podejmować błyskawicznych decyzji. Wreszcie rzecz chyba
najważniejsza: możecie utrzymać się przy życiu jedynie w bardzo wąskim
zakresie warunków i nawet niewielka ich zmiana nieuchronnie zabija was.
Nie znosicie upału, ani mrozu, ani rozrzedzonego powietrza, ani wielkich
ciśnień, ani przenikliwych promieniowań, ani długotrwałego głodu, ani
pragnienia, ani przeciążeń. Co by się stało, gdyby kogokolwiek z was
wyrzucono nagiego, bez narzędzi i maszyn, w zewnętrzny świat? Nawet środki
porozumiewania się macie niedoskonałe: mowa prymitywna i powolna, a
bezpośrednio nie potraficie przekazywać myśli. Przedział istnienia ludzi
jest tak wąski, że wręcz tragicznie przypomina linię, na której życie
ludzkie wisi jak na włosku. Jesteśmy pod wieloma względami doskonalsi od
was. Wprawdzie chronimy się przed twardym promieniowaniem naszej gwiazdy,
ale równie łatwo oddychamy przy jednym i czterdziestu procentach tlenu w
powietrzu; znosimy stustopniowy upał i stustopniowy mróz, porozumiewamy
się bez dźwięków i świateł, dźwięki i barwy jedynie towarzyszą
bezpośredniej mowie naszych myśli; nie toniemy w wodzie; miesiącami żyjemy
bez pokarmu i napoju; nie umieramy, jeśli przez tydzień musimy czuwać.
Każdy z nas przechowuje w swoim mózgu całą wiedzę zgromadzoną przez
społeczeństwo, nie potrzebujemy więc maszyn informacyjnych do uruchomienia
naszych wiadomości. Oto jacy jesteśmy i jacy jesteście wy. Już przy
pierwszym zetknięciu się z wami uderza fakt, że wy, tacy słabi, nie
wyginęliście jeszcze w zaraniu waszej historii.
- To dlatego, że zmusiliśmy własne braki, aby nam służyły. Nasza potęga
jest odwrotną stroną naszych słabości.
- Tak - powiedziała Fiola. - Wasza wielkość jest przedłużeniem tych
słabości. To druga rzecz, która w was zdumiewa. Szkodzą wam wahania
temperatury, bronicie się więc przed nimi odzieżą, budynkami, generatorami
ciepła i chłodu. Spadek ciśnienia powietrza i zawartości tlenu w
atmosferze jest dla was zabójczy, wobec tego wymyśliliście skafandry. Nie
możecie żyć bez jadła i napoju, zabieracie więc z sobą ich zapasy i
umiecie sporządzać pokarm i napój z dowolnych substancji. Od przeciążeń
chronią was pola siłowe, te same pola pokonują nieważkość, tworząc
specyficzne, jedynie wam odpowiadające i nader rzadko spotykane we
Wszechświecie, warunki ciążenia. Macie niewielką pamięć, ale bezgranicznie
poszerzyliście ją za pomocą urządzeń zapamiętujących. Macie słabe mięśnie,
lecz posługujecie się niezmiernie potężnymi maszynami. Myśl wasza jest
powolna, sposób wyrażania jej słowami prymitywny, nie potraficie też
bezpośrednio chwytać cudzych myśli, macie za to deszyfratory, które
kompensują te wasze wrodzone braki. I choć sami nie możecie się szybko
poruszać na swoich słabych, źle przez naturę zbudowanych nogach, to
skonstruowaliście aparaty kosmiczne łatwo wyprzedzające najszybszego
biegacza Wszechświata - światło. I tak jest ze wszystkim, Eli!
Wyszukujecie swoje słabe punkty, wzmacniacie je mechanizmami i wasze
niedoskonałości stają się zaletami. Bez swoich wynalazków jesteście
żałośnie mali, lecz wraz z nimi - nieprawdopodobnie wielcy. Niemoc w
obliczu każdego z żywiołów skompensowaliście tak, że sami staliście się
najpotężniejszą z sił natury. We Wszechświecie nie ma sił potężniejszych
od was - malutkich, nieruchawych ludzi.
- Pięknie - odparłem. - Podoba mi się twój wykład na temat braków i
zalet ludzkich. Ale jeśli nie nasza potęga, to co wywołuje największe
wasze zdumienie?
- Od razu widać, że jesteś człowiekiem i że ludzie są prymitywni.
Chociaż macie mętne oczy i wasze twarze nie odbijają waszych myśli, to
teraz oczy ci zabłysły i twarz masz pełną uwagi. A wszystko dlatego, że
jesteś próżny. Zawczasu cieszysz się, że zostaniesz pochwalony, nieważne
za co, byle tylko pochwała była gorąca.
To było bezlitosne, tak celne, że poczerwieniałem. Fiola patrzyła na
mnie z uśmiechem. Jej oczy oświetlały mnie i rozpraszały mrok parku.
Gdybyśmy nie rozmawiali na poważne tematy, wydałoby mi się, że jestem
zakochany. Miłość moim zdaniem wymaga specjalnych warunków, które tu
właśnie były spełnione: ciepła, przesycona zapachami noc, wspaniały,
baśniowy park i wreszcie, co najważniejsze, bosko piękna dziewczyna. Ta
boska piękność była piekielnie mądra i to mnie trzeźwiło. Nie była też
człowiekiem, a mnie ogarniało ludzkie, nazbyt ludzkie uczucie! Ziemskie
dziewczyny obejmuje się i całuje, szepcze się im czułe słowa, bo taka jest
ludzka miłość, prymitywna jak my sami. A czego oczekują doskonałe
mieszkanki gwiazd?...
Fiola zrozumiała powód mego milczenia, pojęta chyba lepiej ode mnie. W
jej oczach barwy zmieniały się szybko, głos śpiewał dźwięcznie i
melodyjnie. Gdybym nie starał się rozszyfrować sensu tej muzyki,
rozkoszowałbym się nią po prostu jak cudowną pieśnią. Wspomniałem swoje
zamiłowanie do muzyki indywidualnej. To było znacznie prostsze, bo nie
trzeba było łowić znaczenia każdego tonu.
- Czemu zamilkłeś? - spytała Fiola. - Czyżby cię nie interesowało, co
jest waszą najbardziej zdumiewającą cechą?
- Ależ tak, oczywiście że interesuje! Czym więc was tak bardzo
zadziwiamy?
- Waszą dobrocią. Jesteście rozbrajająco dobrzy, mój miły człowieku.
Nic nie może się równać z waszą dobrocią i wyrozumiałością.
Nabrałem nieco otuchy. Mógłbym wprawdzie wiele opowiedzieć o wypadkach,
kiedy bywamy źli, ale nie chciałem. Pomyłka Fioli sprawiała mi
przyjemność. Wolałbym rozmawiać o Fioli i jej pobratymcach lub o nocy i
naszym spotkaniu, a nie o ludziach. Nasza rozmowa byłaby wtedy bardziej
interesująca.
Dziewczyna powróciła do naszej potęgi.
- Potęga przeważa nad małostkowością, wielkość jest ponad dokuczliwe
drobiazgi, bo takie jest prawo natury. Gwiazda jest obojętna, nie wzrusza
jej to, że swoimi promieniami podtrzymuje życie jednych istot, a zabija
inne. Ludzie natomiast naruszają to prawo. Ich potęga nie jest ślepa,
ponieważ burzy i tworzy planety w imię życia. Kiedy pierwsi ludzie
wylądowali u nas, ogarnęło nas przerażenie, gdyż oczekiwaliśmy zguby. Ale
ludzie pomogli nam uporać się z letnim nadmiarem promieniowania, pomogli
uchronić się przed straszliwymi mrozami w zimie. Zbudowali pomieszczenia
ekranizujące i obecnie w upał nie musimy chować się w krzewach i pod
drzewami. Nie marzniemy też, kiedy nasza planeta oddala się zimą od Wegi:
ogrzewa nas sztuczne słońce. Wielu myśli, że ludzie przybyli do nas
jedynie po to, aby nam pomóc, że ich przylot nie miał innego celu. Czyż to
nie zadziwiające`? W trakcie przelotu na Orę ludzie mówili: To wszystko
jest dla was". Na Orze ciągle się nam powtarza: "Żądajcie wszystkiego, co
jest wam potrzebne. Naszym obowiązkiem jest stworzyć wam najlepsze
warunki".
- A czy sami nie postąpilibyście tak samo? - zaoponowałem. - Powiedzmy,
że przylecieliście na inną planetę...
- Nie wiem. W układzie Wegi życie nie jest lekkie, a mechanizmów
podobnych do waszych nie mamy. Obawiam się, że zawsze troszczylibyśmy się
przede wszystkim o siebie. Pomyśl. Przyszedłeś nocą bez uprzedzenia i już
zaczęło się zamieszanie. Wszyscy zlękli się ciebie, Eli, a kiedy zbliżyłam
się do ciebie, chciano nas rozdzielić. Ale siedzę teraz z tobą i jest mi
dobrze. Nam wszystkim jest dobrze przy ludziach. To cudowne, że na świecie
jesteście wy, ludzie!
Fiola jarzyła się w uniesieniu, śpiew jej chwytał za serce. Czułem się
w tej chwili przedstawicielem ludzkości, byłem dumny, że ludzie są
kochani. Wspomniałem z oburzeniem, jak Romero mówił z pogardą o sztucznym
słońcu, za które Weganka dziękowała ludziom. Załoga gwiazdolotu wysłanego
na Wegę zużyła na to całą rezerwę substancji aktywnej i ponieważ nie było
to przewidziane w programie lotu, będzie tłumaczyć się z tego na Ziemi.
Wyobraziłem sobie planetę Fioli - latem spaloną nieubłaganym żarem, ciemną
i mroźną zimą. W oddali błyszczała niebieskawobiała Wega, dekoracyjna,
lecz nieżyciodajna gwiazda. Tak, oczywiście, do wszystkiego można się
przystosować, nawet do najgorszych warunków bytowania, Weganie
przystosowali się więc kosztem niewyobrażalnych cierpień i męczarni. Rozum
i serce kazał mi być razem z nimi i z tymi, którzy w lodowatą ciemność
posłali falę ciepła, a skute mrozem schrony osłonili przed zabójczymi
promieniami letniego światła. Nie ulega jednak wątpliwości, że znajdą się
ludzie, którzy poprą Romera, uznają bezinteresowną ludzką pomoc za
karygodną rozrzutność... Nie mogłem jednak powiedzieć tego Fioli, nie
chciałem jej mówić, że ludzie bywają różni... !
Tymczasem zgasły księżyc zaczął odradzać się słońcem. Na czarnej
zasłonie nieba zabłysnął krąg, który stawał się coraz jaśniejszy i
gorętszy. Gwiazdy blakły i niknęły. Fiola przytuliła się do mnie. Chciałem
ją pocałować, a ale nie wiedziałem, czy na Wedze jest podobny zwyczaj.
Zresztą było mi dobrze nawet bez pocałunków.
- Nadchodzi dzień, Fiolo. Dzień pracy - powiedziałem.
- Tak, dzień - odezwała się. - I ty odejdziesz. Dziękuję, że byłeś tej
nocy ze mną, Eli.
- Ja ci również dziękuję, Fiolo. Ofiarowałaś mi najpiękniejszą noc w
życiu.
- Co było w niej najpiękniejsze i najlepsze, Eli? To, że krytykowałam
niesfornych ludzi?
- Nie. To, że siedzieliśmy razem i choć odmienni, czuliśmy swoją
wspólnotę.
Dziewczyna dźwięcząc i połyskując pomknęła w głąb parku, a ja powlokłem
się do wyjścia.
Wybierałem się właśnie do Wiery, gdy ona sama mnie wezwała. Przed
wejściem do hotelu zabłysła wideokolumna. Wiera siedziała przy stole.
Sprawiała wrażenie zmęczonej .
- Nie spałeś dziś, bracie? - zapytała, przyglądając mi się uważnie. -
Nie było cię w domu.
- Spędziłem noc z Fiolą w parku.
- Ja również nie spałam. Idiotyczna noc: dyskusje, spory, kłótnie...
Niektórzy ludzie zupełnie nie mają serca! Zorientowałem się, że mówi o
Romerze.
Rzadko zdarzało mi się widzieć Wierę tak zmęczoną. Dawniej spory
mobilizowały ją, dodawały energii. Dyskusje ożywiały, a nie przytłaczały.
Między nią a Romerem musiało zajść coś bardzo ważnego.
- Weź natrysk radiacyjny i nie myśl o czyimś braku serca.
- Natrysk wezmę, ale nie myśleć o ludziach bez serca nie potrafię.
Oschłość może stać się groźna, jeżeli dotknie wielu ludzi. Wezwałam cię,
aby zwolnić na dziś z obowiązków.
Zjadłem śniadanie i poszedłem do Andre. Spotkałem u niego Lusina.
Zaproponowałem im wyprawę po informacje na temat Galaktów. Andre zamierzał
przygotować salę Narad Galaktycznych do swego koncertu. Zapewniłem go, że
Niebianie odniosą się do jego koncertu nie lepiej niż ludzie, gdyż muzyka
winna przynosić radość, a nie męczarnie.
- Nasz wiek jest tragiczny - wykrzyknął Andre. - Popatrz na niebo: ileż
tam nieszczęść! I jeszcze na domiar złego ci człekokształtni z ich
zagadkowymi wrogami. Nasi przodkowie mogli prymitywnie cieszyć się nie
wiadomo z czego, my natomiast musimy zastanowić się nad sensem istnienia.
Gotów był wywołać gwałtowną dyskusję, ale odwróciłem się od niego i
powtórzyłem propozycję Lusinowi. Lusin początkowo odmówił pod pozorem
nawału pracy w stajni, ale przekonałem go, że jego wymówki są śmieszne. Bo
czyż po to przyjechał na Orę, aby spełniać zachcianki pegazów i smoków?
Tym można równie dobrze zajmować się na Ziemi. Lusina łatwiej jest
przekonać niż Andre. Zabraliśmy ze sobą przenośny deszyfrator i
pojechaliśmy do hotelu "Gwiazdozbiór Orła".
Pomysł szukania informacji o Galaktach u Altairczyków przyszedł mi do
głowy jeszcze wczoraj. Chciałem też zapoznać się z ich malarstwem.
Spychalski tak je zachwalał, że rozpierała mnie ciekawość.
W przedsionku włożyliśmy skafandry i otrzymaliśmy latarki gamma do
oświetlania niewidzialnych mieszkańców układu Altairu.
W hali było pusto. Świeciliśmy na wszystkie strony, ale nikogo nie
mogliśmy znaleźć.
W odległym końcu sali rozpoczynał się tunel, którym przedostaliśmy się
na plac roboczy. Serce ścisnęło mi się na widok krajobrazu, który
rozpościerał się dokoła. Na ciemnym niebie wisiała białobłękitna kula
imitująca Altair. Wszystko wściekle błyszczało. Ani jednej trawki, ani
jednej roślinki, tylko nieznośny biały kamień, skrzypiący biały piasek i
kurz unoszący się spod nóg...
- Ładny widoczek - powiedziałem. - Żyć się odechciewa!
Lusin i tym razem nie stracił kontenansu.
- Nieźle! - rzekł. - Żyć tutaj to sztuka. Wielka. Wkrótce napotkaliśmy
budowle Altairczyków: kamienne sześciany bez okien, skalne pudełka
ciągnące się rzędami aż do horyzontu. Weszliśmy do jednego z sześcianów i
zapaliliśmy latarki. Na ścianach zapłonęły obrazy namalowane farbami
luminescencyjnymi. Rysunki zmieniały barwę i natężenie, gdy tylko
poruszyło się promieniem latarki. Po jej zgaszeniu z wolna nikły.
Malowidła sprawiały dziwne wrażenie: same dziwacznie pogmatwane linie.
Zdecydowane, miękkie, faliste. Nie urywane kreski, lecz pełne kontury.
Przypomniała mi się matematyczna krzywa Peana, linia bez szerokości i
grubości, lecz wypełniająca sobą dowolną bryłę. Linie Altairczyków były
podobne: zapełniały całą przestrzeń, określały głębię, odtwarzały
powietrze i przedmioty. Widziałem na obrazach ten sam pejzaż, który
rozpościerał się na zewnątrz budynku: to samo palące słońce, pola,
kamienie, piasek i budowle. W tym krajobrazie byli umieszczeni Altairczycy
- nitkonodzy, pająkowaci, przemykający się między przedmiotami. Przed
jednym z obrazów stałem dłuższą chwilę. Dwóch Altairczyków walczyło z
sobą. Wściekle splatali kończyny i przepychali się tułowiami. Artysta
wspaniale oddał ich wściekłość, szybkość i energię ruchów. Szedłem wzdłuż
jednej ze ścian, a Lusin oglądał przeciwległą. Nagle krzyknął:
- Eli, chodź tutaj! Szybciej!
Rzuciłem się ku niemu myśląc, że przytrafiło mu się coś złego. Lusin
pokazywał palcem na rysunek.
Na obrazie byli Galaktowie.
Ten obraz też był rysowany liniami. Na kamieniu leżał umierający
brodaty Galakt w czerwonym płaszczu i krótkich spodniach. Jedną rękę
bezsilnie odrzucił w bok, drugą przyciskał do piersi. Oczy umierającego
były zamknięte, usta wykrzywiał grymas. Opodal stało trzech Galaktów ze
skutymi rękami (na wizerunku dokładnie widać było łańcuch krępujący ich
ręce wykręcone do tyłu). Artysta z taką samą przerażającą wiernością oddał
męki konającego i milczącą rozpacz trzech jeńców. Galaktowie nie patrzyli
na widza, głowy mieli opuszczone z bezwolną pokorą. A nad nimi
przelatywali Altairczycy. Malarz z równym mistrzostwem ukazał rozterkę
mieszkańców Altairu. Każda linia ich ciała krzyczała cierpieniem, chęcią
niesienia pomocy i bezsiłą.
- A gdzie są ci, którzy pojmali Galaktów? - zastanawiałem się. -
Najwidoczniej to nie Altairczycy, bo oni sami zdają się umierać z
przerażenia. Żadnego śladu, żadnej poszlaki wskazującej na Zływrogów!
Rozumiesz, co to znaczy'? Po każdym nowym odkryciu tajemniczy Niszczyciele
stają się jeszcze bardziej zagadkowi.
- Zagadka. Trzeba szukać. Może jeszcze jeden obraz?
Przechodziliśmy z jednego pustego budynku do drugiego. Pod naszymi
latarkami rozjarzały się coraz nowe obrazy, ale nie było wśród nich
wizerunku Galaktów.
- Trzeba poszukać Altairczyków - powiedziałem. -Jedynie oni potrafią
wyjaśnić zagadki własnych rysunków.
- Chodźmy. Poszukajmy.
Przechodząc rozżarzoną pustynią natknęliśmy się wreszcie na tłum
zaciekle pracujących Altairczyków. Wyrąbywali i obciosywali kamienie,
które potem nieśli do wznoszonych budynków. Praca była uciążliwa, lecz
rzemieślnicy biegli. Nietrudno zresztą być zręcznym, jeśli zamiast dwóch
rąk ma się dwadzieścia giętkich i silnych kończyn.
Kula zastępująca Altair świeciła w zenicie i pająkowate istoty jarzyły
się w niewidzialnych promieniach, chociaż słabiej niż w hali, gdzie je po
raz pierwszy zobaczyliśmy. Tam były półprzezroczyste, tu zaś podobieństwo
do widziadeł było wręcz uderzające. Dokoła były jedynie milczące cienie i
sylwetki, zarysy ciał, a nie same ciała. "Teraz rozumiem ich dziwaczną
manierę malarską" - pomyślałem.
Altairczycy zauważyli nas i porzucając pracę pobiegli naprzeciw. Z
takim zapałem cisnęli się ku nam, starając się objąć nas włoskowatymi
nóżkami, że musieliśmy wzmocnić pole ochronne. Uregulowałem odpowiednio
deszyfrator i życzyłem im zdrowia. Te dobre istoty w zamian życzyły,
abyśmy nigdy nie zasypiali. Najwidoczniej sen był u nich czymś
wzbudzającym lęk.
Zwróciłem się do Altairczyka wyglądającego nieco mniej wiotko niż jego
pozostali pobratymcy.
- Bardzo się nam podobały wasze obrazy, przyjaciele.
- Tak, tak! - wykrzykiwali chórem. - My rysujemy, zawsze rysujemy.
- Chcielibyśmy dowiedzieć się, jakie to istoty, podobne do nas,
widnieją na jednym z waszych obrazów. Kiedy deszyfrator przetłumaczył moje
pytanie i wypromieniował je w postaci wiązki radiacji gamma, Altairczycy
jakby skamienieli. Gdyby mieli oczy, powiedziałbym, że zamarli z
wytrzeszczonymi oczami. Solidnie zbudowany Altairczyk odskoczył
gwałtownie. Potem przez pierścień otaczających nas istot przebiegło
drżenie: tłum zaczął rozpraszać się w popłochu.
- Co się z nimi dzieje? - zapytałem Lusina. Wygląda na to, że zlękli
się pytania.
- Powtórz! - poradził Lusin. - Nie zrozumieli. Przez kilka chwil nie
mogłem zdecydować się na powtórzenie pytania i Altairczycy powoli
uspokajali się. Patrzyłem na nich w milczeniu, oni zaś tak samo milcząco
czekali, czy nie powiem czegoś równie okropnego.
Kiedy wreszcie nabrałem odwagi i powtórnie poprosiłem o wyjaśnienie,
kogo przedstawia obraz, znów ogarnęła ich panika. Z taką szybkością
oddalili się od nas, że po sekundzie zostaliśmy sami. Ucieczka odbywała
się w zupełnej ciszy, bo deszyfrator nie przekazał nam ani jednego
dźwięku. Obróciłem się ku Lusinowi.
- Ładna historia! Czy ty coś z tego rozumiesz? - Rozumiem - odparł
Lusin. - Zagadka.
Andre nie znaleźliśmy, do Romera nie chciałem iść, a Spychalski
zajmował się sprawami swego ogromnego gospodarstwa, nie mieliśmy więc z
kim podzielić się nowym odkryciem i nową zagadką.
Lusin zaraz po wyjściu z hotelu "Gwiazdozbiór Orła" zatęsknił do swych
potworów.
- Co się tam może stać? Pegazy biją się ze sobą, a smoki żują trawę.
Komu na Orze potrzebne są twoje prymitywne twory?
- Nie mów tak - mamrotał Lusin. - Nie trzeba. Dobre.
- No to znikaj - powiedziałem. - Znudziłeś mi się. Życzę twoim pegazom,
aby trafiły w paszczęki smoków.
Uszczęśliwiony Lusin długo zaśmiewał się z mego, zabawnego jego
zdaniem, życzenia. Miał rację, bo dwa najspokojniejsze nawet pegazy, jeśli
im na to pozwolić, zamęczą każdego smoka.
Poszedłem do siebie i pospałem godzinkę nadrabiając bezsenną noc.
Obudziło mnie wezwanie Wiery.
Siostra niespokojnym krokiem spacerowała po pokoju, czasami brała jakiś
przedmiot do ręki i po chwili kładła go z powrotem na biurko. Zawsze ma
wiele drobiazgów i bibelotów - kryształków z zapisami, miniaturowych
lampek, lusterek, grzebyków, książek z pierwszego wieku. Kiedy Wiera
denerwuje się, oczy jej ciemnieją. Teraz miała bardzo ciemne. Odpoczęła
już i nie wyglądała teraz na zmęczoną, ale była najwyraźniej podniecona.
- No i co nowego znalazłeś, Eli? - widać było, że z największym
wysiłkiem zmusza się do słuchania.
Jednak już po moich pierwszych słowach na temat obrazu z Galaktami
przeobraziła się zupełnie. Zrozumiała od razu, że dokonaliśmy odkrycia.
Dotychczas było wiadomo, że Galaktowie pojawiali się na pewnej odległej
gwieździe w Hiadach, 0 150 lat świetlnych od Słońca. Teraz znaleźliśmy ich
ślady na Altairze, w naszym najbliższym gwiezdnym otoczeniu.
- To szalenie ważne - powiedziała Wiera. Twoje odkrycie wskazuje na to,
że Galaktowie wraz ze swoimi wrogami mogą pojawić się w Układzie
Słonecznym. Jeżeli już się w nim nie pojawili. To, o czym na Ziemi
mówiliśmy jako o teoretycznej możliwości, stało się realnym zagrożeniem.
Ale na czym polega to zagrożenie? Nadal nie wiemy, kim są Niszczyciele lub
Zływrogi, którzy pojmali Galaktów. Dlaczego ich nie ma na obrazie Nie są
przecież chyba duchami!
Wiera poleciła, aby wszystkie obrazy Altairczyków zostały
sfotografowane i powróciła do rozmowy o naszym odkryciu.
- Czy potrafisz wytłumaczyć ucieczkę Altairczyków?
Rozłożyłem ręce.
- Jeszcze jedna zagadka! Ale chyba potrafimy ją jakoś rozwiązać. A
teraz pomówmy o czymś innym.
- To znaczy o Romerze?
Wiera znów zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. - Tak, o Romerze. Trzy
godziny temu zapytaliśmy wraz z Romerem MUK, kto z nas ma rację. Maszyna
odpowiedziała, że pomocy dla Niebian nie da się pogodzić z zasadą, iż
wszystko dokonuje się dla dobra ludzkości i człowieka.
Poderwałem się z miejsca. Radząc Romerowi, aby zwrócił się z tym
pytaniem do MUK, byłem przekonany, że maszyna odrzuci jego poglądy.
Krzyknąłem:
- Maszyna skłamała! Na Ziemi zapytamy Wielki Komputer. Polegać w
poważnych sprawach na opinii takiego maleństwa!
Upiera niecierpliwie machnęła ręką. Ledwie panowała nad sobą.
- Maszynie można wierzyć, Eli. Wprawdzie nie zawiera całej wiedzy
Wielkiego, ale podstawowe zasady tłumaczy prawidłowo. Taką samą odpowiedź
da Wielki.
Patrzyłem na Wierę nie wierząc własnym uszom. Wydawało mi się
dotychczas, że ją znam. Dawniej nie ustępowała. Była nawet niedelikatna,
jeśli wiedziała, że ma rację. Poczułem się dotknięty w swoich uczuciach do
pięknych Wegan, dobrych, choć śmiercionośnych Altairczyków, nawet do
gadatliwych, cuchnących, lecz na swój sposób sympatycznych Aniołów.
- Romero wiedział, co robi - powiedziała siostra. - Potrafił zręcznie
wykorzystać ostatnie dane... Podniósł krzyk, że ludzkości grozi bez mała
zguba, a to wszystko po to, aby zrzucić z Ziemian odpowiedzialność za
naszych gwiezdnych pobratymców. Nie rozumiem, czemu on ich tak nienawidzi,
czemu jest tak nieludzki? Nasze maszyny socjalne oczywiście powielą jego
wersję, w przekonaniu, że skoro nad ludzkością zawisło widmo zagłady, to
trzeba myśleć jedynie o człowieku. Nie ma się czemu dziwić, maszyny muszą
myśleć mechanistycznie.
- Szybko się jednak wycofałaś, Wiero! Zbyt szybko...
Podeszła do okna i założyła ręce na kark. Widziałem tylko jej profil -
prosty nos, delikatne brwi, wysokie czoło i pełne wargi odcinające się
jaskrawo od matowej cery. Miała w sobie znacznie więcej piękności niż
siły. A kiedy trwa walka, potrzebne są pięści.
- Wydaje ci się, że się wycofałam?
- Chciałbym, aby mi się tylko wydawało. Odeszła od okna.
- Nie wycofuję się. Zaczynam walkę. Ale nie z maszyną. Cóż to jest
maszyna? Mechanizm informacyjny przystosowany do robót obliczeniowych,
automatyczny sługa. Co się w nią włoży, to się z powrotem, w innej formie,
odbiera. Chcę zadać ludzkości pytanie: czy nie pora już rozszerzyć zasady
naszego ustroju społecznego? Zasady te istnieją od pięciuset lat bez
żadnych zmian i nadszedł chyba już czas na ich dalsze rozwinięcie.
Przygotowuję właśnie poświęcony tej sprawie raport dla Wielkiej Rady.
Pomyślałem, że zapędza się zbyt daleko. Wystarczy inaczej sformułować
pytanie i maszyna da inną odpowiedź. Romero jest niegłupi, znalazł sprytne
posunięcie, należy więc walczyć z nim jego własną bronią: poszukać jeszcze
sprytniejszego sformułowania...
- Z nim należy walczyć otwarcie i bezpośrednio, Eli. Pomyliłeś się w
jego ocenie. Romero nie jest mądry. Jest inteligentny, lecz prymitywny.
Wśród dzikusów też zdarzają się inteligentne istoty. Posłuchaj, jak ja to
sobie wyobrażam.
Wiera i dawniej lubiła opowiadać przyjaciołom to, z czym później
występowała na posiedzeniach Rady. Nie znosiłem jej długich przemówień,
ale tego słuchałem z największą uwagą, bo myśli siostry wydały mi się mymi
własnymi myślami.
Wiera zaczęła od pamiętnego roku, kiedy to ludzkość zjednoczyła się w
jedno społeczeństwo i na kuli ziemskiej nastał wreszcie koniec waśni
narodowych, klasowych i państwowych. Rok zjednoczenia stał się pierwszym
rokiem nowej ery, prawdziwa historia ludzkości zaczęła się od narodzin
nowego społeczeństwa, od urzeczywistnienia zasady: "Społeczeństwo istnieje
dla dobra człowieka. Każdemu według jego potrzeb, od każdego według jego
możliwości". W początkowych latach zasada ta była jedynie pragnieniem.
Należało dopiero uczynić wielką ideę oczywistym prawem. Od tej chwili
minęło bez mała pięćset lat i przez te wszystkie lata ludzkość doskonaliła
się. Doskonaliła się i była zapatrzona w siebie, pozostały świat
interesował ją tylko w tym stopniu, w jakim dotyczył ludzi. Gdy spojrzeć
wstecz, można doznać zawrotu głowy: w trakcie tysiącleci poprzedzających
nową erę istnienia ludzkości nie uczyniono dla człowieka tyle dobrego, ile
dokonano w ciągu tych pięciu wieków.
Ale na tym zakończyło się zaledwie jego niemowlęctwo i nic więcej.
Światopogląd dziecka jest z natury rzeczy egocentryczny, w centrum
Wszechświata znajduje się ono, wszystko pozostałe obraca się wokół niego.
Nadchodzi jednak czas, kiedy dziecko poznaje swoje prawdziwe miejsce w
świecie. Staje się silniejsze i mądrzejsze, ale z pępka świata zmienia się
w jego cząstkę. Taka jest dzisiejsza ludzkość. Rozejrzała się wokoło i
zobaczyła, że formy życia rozumnego są nieskończenie różnorodne. Natura
nie wyczerpała swoich możliwości na człowieku. Możliwe, że nad
Altairczykami i Aldebarańczykami musiała nawet usilniej pracować, gdyż tam
trzeba było pokonać znacznie więcej barier na drodze rozwoju rozumu.
Ludzkość poznała wreszcie swoje miejsce we Wszechświecie, miejsce bardzo
skromne.
I oto nastaje próba rzeczywistej wartości człowieka. Odkryliśmy inne
społeczeństwa i co w nich znaleźliśmy. Czy osiągnęły nasz poziom życiowy,
czy go przekroczyły? Czy udało się im zawładnąć potężnymi siłami, które
nam ulegają? Nie! Nikt nie opanował przyrody, natura całkowicie panuje nad
nimi. Ze wszystkich sił walczą u istnienie, ciężko pracują na to tylko,
aby zdobyć odrobinę ciepła i strawy.
W tym miejscu przerwałem Wierze:
- To nie dotyczy Galaktów, którzy mają rozwiniętą cywilizację
maszynową.
- Na razie wiemy o nich bardzo mało. Możliwe, żekiedyś zawrzemy z
Galaktami sojusz, aby pomagać społeczeństwom na niskim stopniu rozwoju.
Obecnie to zadanie stoi jedynie przed nami.
Przypominam sobie, mówiła dalej, jak zmieniały się stosunki między
ludźmi. Ludzkość zaczynała od zaciekłej wzajemnej nienawiści. "Człowiek
człowiekowi wilkiem!", "Padającego popchnij!" - oto okrutne symbole wiary
owych dalekich czasów. Co zastąpiło je, kiedy ludzkość osiągnęła jedność?
Dumna formuła: "Człowiek człowiekowi przyjacielem, towarzyszem i
bratem!"... Niemal pięć stuleci żyliśmy zgodnie z tym hasłem, bowiem nie
znaliśmy nikogo innego poza ludźmi. Obecnie nadszedł czas, by nadać tej
formule postać: "Człowiek przyjacielem wszystkiego co dobre i rozumne we
Wszechświecie!" Tymczasem Romero oświadcza, że przeczy ona zasadzie:
"Społeczeństwo żyje dla dobra człowieka, każdemu według jego potrzeb".
Maszyna go popiera. Ale twierdzę, że po przyjęciu proponowanej przeze mnie
poprawki zasada: "Każdemu według jego potrzeb" pozostanie nie naruszona.
Stare, pochodzące z dwudziestego wieku starej ery pojęcie "potrzeby",
zaprogramowane w pamięci maszyny, stało się zbyt wąskie. Wówczas do
potrzeb zaliczano zorganizowanie dostatniego, sprawiedliwego życia
człowieka wśród innych ludzi, gdyż Niebian nie znano. Obecnie człowiek
stanął twarzą w twarz z innymi światami. Czy możemy przejść obojętnie
wobec rozumnych istot cierpiących z braku ciepła, pokarmu i światła? Czy
potrafimy im powiedzieć: "Wy sobie, a my sobie, cierpcie, skoro inaczej
nie umiecie..." A ponieważ zjawiły się nowe obowiązki, wynikły również
nowe potrzeby: powinniśmy stać się godnymi samych siebie. Tymczasem nasze
maszyny państwowe zastygły na poziomie czasów, kiedy ludzkość znała tylko
siebie. Są wyrazem naszego niemowlęctwa, my zaś stajemy się dorośli. Nie
poddawać się decyzji komputerów, lecz zmienić ich program - oto mój plan.
Wątpię, aby Romero mógł długo triumfować.
Poglądy Wiery bardzo mi odpowiadały. Musiałem jednak wskazać kilka
słabych punktów jej argumentacji. Wszystko znów sprowadzało się do
problemu Galaktów. Czy siostra nie usłyszy w odpowiedzi, że niebezpiecznie
jest zaczynać przeobrażenia kosmiczne w chwili, kiedy nie wiemy, co nas
czeka jutro?
- Tak, niewątpliwie usłyszę to. A nawet już usłyszałam. Od Romera! Ale
mam na to odpowiedź. Wytężymy wszystkie siły i dowiemy się, jakie realne
niebezpieczeństwo kryje się w informacji o Galaktach. Poza tym nie należy
wpadać w panikę! Przez miliony lat te tajemnicze istoty nie odwiedzały
naszego układu i tylko na niektórych gwiazdach przetrwały podania na ich
temat, czemu więc mamy zachowywać się tak, jakbyśmy jutro oczekiwali
napadu? Przecież to niegodne trząść się ze strachu przy pierwszej
niejasnej wiadomości o czymś zupełnie na razie nieznanym! Wreszcie, i to
jest najważniejsze, jeżeli gdzieś w przestrzeniach międzygwiezdnych
szaleją okrutne wojny i wojny te mogą nas dotknąć, musimy zawczasu
zjednoczyć się z gwiezdnymi sąsiadami dla odparcia ataku wrogów. Czyż po
zjednoczeniu nie staniemy się silniejsi? Przecież wówczas nie jeden układ
planetarny, lecz tysiące gwiazd będą tworzyć niezniszczalną zaporę na
drodze nieznanego napastnika. Kto dowiódł, że będą jedynie przeciwnicy?
Czyż Galaktowie, tak podobni do nas, staną się naszymi wrogami? Całkowicie
zgadzam się z Andre, który twierdzi, że najpewniej będą naszymi
przyjaciółmi.
- Zasoby, Wiero, na tym polega cały kłopot powiedziałem. - Zasoby
ludzkości są ograniczone. Rozumiesz, mówię to w imieniu twoich
oponentów...
Milczałem chwilę, zanim zadałem Wierze pytanie. Do tej pory nie
rozmawialiśmy nigdy o jej sprawach osobistych.
- A co z Romerem? Czy twoje argumenty nie wywarły na nim wrażenia?
Zawsze mi się zdawało, że między wami istnieje całkowita jedność ducha.
- Mnie też się tak wydawało - odparła z goryczą. - Myślałam, że nie ma
człowieka bliższego mi niż on, poza tobą oczywiście. To zwaliło się na
mnie tak nieoczekiwanie... Najprawdopodobniej zwyczajnie przymykałam oczy
na wiele jego wad. Wczoraj w nocy zrozumiałam, że nic nas nie łączy.
Krzyczał na mnie, tupał nogami, wymyślał... Przecież Paweł jest z nas
wszystkich najbardziej opanowany, najuprzejmiejszy!...
- Poprosiłaś, aby się uspokoił?
- Wypędziłam go. Powiedziałam, że nie chcę go widzieć, że wzbudza we
mnie wstręt.
- Zawsze byłaś gwałtowna, siostro.
- Miałam rację. Mam rację i to jedynie jest ważne! Ale kiedy on
wyszedł, wydało mi się, że głowa mi pęka. Dlaczego akurat Romero? Powiedz,
dlaczego on? Gdyby to był ktoś inny, zniosłabym to, różni ludzie trafiają
się przecież... Ale Paweł! Wierzyłam w niego jak w siebie, byłam z niego
dumna. Ty tego nie zrozumiesz, Eli, bo nikogo jeszcze nie kochałeś!...
Zapał ogarniający ją, kiedy wykładała mi swoje teorie, argumenty i
propozycje, wygasł. Wyglądała obecnie na jeszcze bardziej zmęczoną niż
rankiem. Uśmiechnęła się smutnie, pochwyciwszy mój wzrok. Zalała mnie
gorąca fala współczucia i miłości do niej. Milczałem, nie wiedząc co
powiedzieć. Wreszcie wydusiłem:
- Jak wyobrażasz sobie walkę z Romerem? Paweł znajdzie wielu
zwolenników.
Niewątpliwie uzyska poparcie, ale prawda jest po mojej stronie. Po
powrocie na Ziemię zwrócimy się do ludzi z prośbą o rozsądzenie, kto ma
rację. Zespołowy rozum ludzki i wola większości będą naszą najwyższą
instancją.
Andre oczywiście nie uwierzył, że Altairczycy uciekają słysząc pytanie
na temat Galaktów. Chwycił więc deszyfrator i popędził z nim do hotelu
"Gwiazdozbiór Orła". Około południa spotkałem go w stołówce, gdzie z
ponurą miną żuł syntetyczne mięso.
- Te piekielne istoty są tchórzliwsze od zajęcy! - złościł się Andre. -
Ode mnie uciekali jeszcze szybciej niż od was. Coś jednak zdołałem
zapisać.
Okazało się, że Andre zawczasu nastroił deszyfrator na odbiór fal
mózgowych Altairczyków i nagrał ich reakcje w chwili ucieczki. W głowach
Altairczyków panował kompletny chaos i urządzenie nie potrafiło uchwycić
sedna ich myśli. Odnosiło się jednak wrażenie, że panicznie hali się
samego słowa "Galakt".
- Odkrytego przez was obrazu już nie ma - dodał Andre - Altairczycy
starli go do czysta.
- Co o tym myślisz?
- Nic nie myślę, wiem natomiast, czemu nie zobaczyliście Niszczycieli
obok zakutych w kajdanych Galaktów.
- Prawdopodobnie nie zobaczyliśmy ich z tego samego powodu, dla którego
nikt ich dotychczas nie widział, jeśli wierzyć zapisom na Płomienistej B.
- Masz rację. Ale czy pojmujesz, o co tu chodzi? - O ile rozumiem,
stworzyłeś swoją kolejną błyskotliwą teorię?
- W każdym razie prawdopodobną. Sekret polega na tym, że Niszczyciele
są niewidzialni.
Andre z zimną krwią zniósł moje niebotyczne zdumienie. Kiedy jednak
powiedziałem, że próbuje rozwiązać jedną zagadkę przez wprowadzenie innej,
jeszcze trudniejszej do wyjaśnienia, rzucił pogardliwie:
- Jesteś pedantem i konserwatystą. Wszystko co nowe odpycha cię tylko
dlatego, że jest nowe. Pomyśl o tym w chwili wolnej od innych zajęć.
Jeszcze nie jest za późno na poprawę. Oczekuję przełomu.
Skinął mi ręką i pobiegł kończyć przygotowania do swego koncertu. Lubił
przerywać dyskusje w ten sposób, aby ostatnie słowo przynajmniej pozornie
należało do niego.
Po tej utarczce odwiedziłem Truba. Awanturniczego Anioła dniem
wypuszczano na zewnątrz, ale urządził na placu kolejną bójkę i Spychalski
polecił umieścić go w poprzednim miejscu. Wydało mi się, że ucieszyły go
moje odwiedziny, chociaż nie zdradził tego najmniejszym nawet ruchem
skrzydeł. Wlepił tylko we mnie swe ponure ślepiska i coś warknął.
- Jak się czujesz, Trub? Koszmarne sny cię nie męczą?
- Nie chcę tu dłużej być! - ryknął. - Odeślijcie mnie do domu!
Nienawidzę nędznych dwuskrzydłych, którym się podlizujecie.
- Nie wszystkie Anioły są dwuskrzydłe. Zdarzają się i czteroskrzydłe.
- Tych też nienawidzę. Wszystkich nienawidzę. - A siebie lubisz?
Zagapił się na mnie jak na idiotę. Czekałem na odpowiedź z taką powagą,
że wreszcie zmieszał się.
- Nie wiem - odparł niemal uprzejmie. - Nie myślałem o tym.
Poklepałem go po ramieniu i pogładziłem wspaniałe skrzydła. To był
rasowy egzemplarz prawdziwie bojowego Anioła.
- Głupi jesteś, Trub! - powiedziałem serdecznie. Milczał i w
podnieceniu stroszył skrzydła. Kiedy wstałem, w jego oczach zjawił się
niemal ludzki smutek, ale powiedział ze zwykłą arogancją:
- Nie odpowiedziałeś, człowieku, kiedy odwieziecie mnie z powrotem.
- Przygotowujemy konferencję gwiezdną. Porozmawiamy o formach
współżycia, o rejsach gwiezdnych i innych rzeczach, a potem do domów!
Gdyby miał ręce, skrzyżowałby je dumnie na piersiach. Zamiast tego
majestatycznie otulił się skrzydłami. - Konferencja mnie nie interesuje.
Dwuskrzydłe piszczą o handlu międzygwiezdnym. Nie cierpię kramarzy! Już
stojąc w drzwiach spytałem:
- Mnie znosisz? Odwiedzać cię?
- Przychodź! - burknął chmurnie. - I twoi koledzy... też...
Wieczór spędziłem u Fioli. Weganie już nie rozbiegali się w
przerażeniu, kiedy przychodziłem. Interesowali mnie coraz bardziej, a
najbardziej oczywiście Fiola. Opowiadała mi o ich życiu, a ja, nie
słuchając zbyt uważnie, rozkoszowałem się jej widokiem. Przychwyciła mnie
na tym.
- Czemu patrzysz tak na mnie, Eli? - Czyżbym patrzył?
- Tak. I oczy ci mętnieją, kiedy się zamyślasz.
- Nie wiedziałem o tym. Naturalnie oczy ludzkie nie mogą równać się z
waszymi. Mamy jeden kolor na całe życie. Słowem, nieciekawe oczy.
- Macie za to cudowny uśmiech. Serce mi

bije, kiedy się uśmiechasz.


Czemu się rumienisz?
- Jesteś szalenie bezpośrednia. U nas to się niezbyt często zdarza.
- Co to znaczy bezpośrednia?
- Jak by ci to wytłumaczyć? Jeśli ktoś z nas myśli, że ktoś drugi jest
dobry, to stara się zaraz mu o tym powiedzieć, żeby się tamten ucieszył.
- U nas też tak jest.
- No widzisz! Ale jeśli sądzimy, że ktoś jest zły, nieopanowany lub
ponury, to milczymy, żeby mu nie robić przykrości.
- Tego nie rozumiem. Ten ktoś powinien się cieszyć, jeżeli dowie się,
że jest zły, bo wtedy będzie mógł się poprawić.
- No wiesz! Na Ziemi nawet maszyna nie cieszy się, jeżeli się jej
wymyśla. Zresztą mamy jeszcze wiele podobnych nielogiczności.
Fiola zastanawiała się. W zamyśleniu stawała się jeszcze piękniejsza.
Oczy jej nabierały barwy delikatnego seledynu z rozjarzającymi się w głębi
iskierkami. Kiedy obracała głowę, z ciemności wyłaniały się przedmioty
oświetlone jej wzrokiem. Ale zdaje się mówiłem już o tym...
- Wkrótce zaczną was rozwozić po domach i rozstaniemy się -
powiedziałem.
- Martwi cię to?
- Tak. Będę za tobą tęsknił.
- Ja również. Kiedy ciebie nie ma, myślę o tobie. Nikt z nas nie chce
rozstawać się z ludźmi. Zstąpiliście z nieba do naszych serc.
Takie rozmowy mogliśmy prowadzić godzinami. Przytuliłem się do jej
ramienia. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a kiedy musnąłem ustami jej
wargi, zapytała bardzo poważnie:
- Czemu to robisz`?
Co mogłem jej odpowiedzieć? Powiedziałem, że takie dotknięcie nazywa
się pocałunkiem.
- Nie mogę powiedzieć, aby pocałunki były przyjemne - odparła na to. -
Ale postaram się je znieść, jeżeli ich pragniesz.
- Niedługo skończą się te przykrości.
- Będzie mi cię brakowało, Eli - powtórzyła.
- Mnie i teraz ciebie brakuje. Według ziemskich pojęć jesteś i
równocześnie cię nie ma. Jesteś upragniona i nieosiągalna.
- Dawniej mówiłeś, że jestem piękna - przypomniała mi. - Czyżby
piękność była nieosiągalna? Nie spuszczasz ze mnie oczu, a więc ją
widzisz.
- Można być piękną i upragnioną, piękną i nieosiągalną, bo jedno nie
wyklucza drugiego. Pragnienie też czasem bywa niedostępne.
- Pewnie dlatego, że wy, ludzie, często pragniecie rzeczy niemożliwych.
Macie taką dziwną właściwość.
- Mamy wiele dziwnych cech.
- Tak. A my pragniemy jedynie tego, co dyktuje rozsądek. Nie mamy
rzeczy nieosiągalnych i niedostępnych, bowiem nie staramy się posiąść
nieosiągalnego, ani zbliżyć się do niedostępnego.
- Ludzie umarliby z nudów, gdyby byli tak trzeźwi jak wy.
- Przecież powiedziałam, że jesteście dziwni.
- Wytłumacz mi więc, czemu tu siedzisz ze mnąc - Rozmawiam z tobą.
Opowiadasz wiele ciekawych rzeczy.
- Inni ludzie mówiliby ciekawiej ode mnie, ale ty wolisz spotykać się
ze mną. Dlaczego ze mną, a nie na przykład z Lusinem?
- Jesteś mi sympatyczniejszy - przyznała się. Myślę w ciągu dnia, że
wieczorem zobaczę cię, i od tej myśli robi mi się ciepło na sercu. Nie
rozumiem, co to znaczy, bo u nas każdy odnosi się do wszystkich jednakowo
przyjaźnie.
- A u nas stosunek do niektórych jest inny niż do pozostałych. Nazywamy
ten szczególny stosunek miłością i nie wymagamy, aby miłość była logiczna.
- Wszystkie zjawiska mają wewnętrzną logikę, musi więc mieć ją i
miłość.
- Oczywiście, że ją ma. Ale jest to logika innego rodzaju. Tym, którzy
nie znają miłości, może się ona wydawać szaleństwem. I jeśli nie
zauważamy, że miłość jest dziwna, to tylko dlatego, że jest wśród nas
bardzo rozpowszechniona. Nie ma chyba człowieka, który by się choć raz nie
zakochał.
- Biedacy! Pewnie przeklinacie cały świat, kiedy zwali się na was takie
nieszczęście?
- Wręcz przeciwnie, błogosławimy ją jak święty dar. Wszystko co
najlepsze w człowieku związane jest z miłością.
- Co mianowicie?
- Jak by ci to wytłumaczyć?... Wszystko... Na przykład narodziny nowych
ludzi... Bez miłości się to nie zdarza...
- Powinniście uczyć się od nas. Wszystko jest proste i racjonalne. Jaja
z zarodkami składają...
- Fiolo, lepiej nie mów. Na Ziemi przed rozstaniem zawsze się chwilę
milczy.
Milczeliśmy. Fiola tuliła się do mnie. Może chciała zrobić mi
przyjemność, a może jej samej spodobał się taki sposób okazywania
sympatii... Nie wiem, bo nie pytałem. Można współpracować z Niebianami,
można się z nimi przyjaźnić, pomagać im, przekazywać naszą wiedzę,
korzystać z ich doświadczeń, ale kochanie się w nich jest sprzeczne z
naturą. Miłość jest rzeczą ludzką, zbyt ludzką, aby przenosić ją w inne
światy.
Od tych myśli zrobiło mi się smutno na duszy.
- Przyleć do nas - powiedziała Fiola. - Spodoba ci się na naszej
planecie.
- Może istotnie przylecę.
- Jeśli ty nie przylecisz, ja wproszę się na Ziemię. Obiecaliście
przecież gościć nas u siebie. Będziesz na mnie czekał?
- Oczywiście - powiedziałem z westchnieniem. Wydaje mi się, że nie
robię nic innego tylko czekam na ciebie. - Przyjedź koniecznie. Chcę cię
widzieć bardziej niż kogokolwiek innego z ludzi.
- To niezbyt logiczne, Fiolo.
- Masz rację, zaraziłeś mnie swoimi dziwactwami. Trzymałem ją za ręce,
gładziłem je.
- Pocałuj mnie - prosiła samym tylko blaskiem swoich. oczu.
Pocałowałem ją i rzekłem smutnym głosem: - Upragniona i niedostępna.
Fiola z napięciem wsłuchiwała się w moje słowa. Wiedziałem, że będzie
później powtarzać je w duchu, będzie starała się pojąć ich znaczenie.
Zawstydziłem się. Czemu zaszczepiam ludzki niepokój w spokojną duszę
dalekiej od człowieka istoty? Czemu narzucam jej nasze namiętności?
Przecież ona potrafi zrozumieć nasze niepokoje i cierpienia, a nie dane
jej będzie zaznać rozkoszy i szczęścia. Będzie potem w rozpaczy krążyć po
mrocznych lasach, będzie wzywać mnie śpiewem i światłem. Po co?
- Upragniona i nieosiągalna! - szeptałem patrząc, jak znika w głębi
parku.
Konferencja Niebian udała się doskonale. Ogromna sala przyjęć
galaktycznych została podzielona na sektory. Wewnątrz sektorów stworzono
warunki odpowiednie dla poszczególnych istot. Aldebarańczyey mieli ogromną
grawitację, Altairczycy twarde promieniowanie swojej rozpalonej gwiazdy,
Weganie intymny półmrok i wspaniałe rośliny. Jedynie Aniołom z Hiad nie
stwarzano szczególnych warunków, gdyż ten ludek świetnie przystosowywał
się do każdych. Wiele sektorów świeciło pustką, bo konstruktorry z Ory
przewidzieli tyle różnych wariantów życia, że połowy tych hipotetycznych
form istnienia nie zdołano jeszcze odkryć.
Chciałem w czasie narady siedzieć razem z Fiolą, ale Wiera poleciła mi,
abym zjawił się w sektorze Słońca, gdzie zebrali się ludzie.
Usiadłem między Romerem i Andre, w pobliżu Olgi, Allana, Lusina i
Leonida. Przed nami i za nami zajęli miejsca pracownicy Ory wolni od
dyżurów przy urządzeniach sztucznej planety. Ludzi było wiele. Jeszcze
więcej było gości, zwłaszcza Aniołów. Sektory wznosiły się amfiteatralnie
ku górze rzędami foteli, grupami drzew lub trawnikami - każdemu ludowi
zapewniono otoczenie takie, do jakiego przywykł. Przed fotelami i
wszelkiego rodzaju "siedziskami" znajdowały się wideofony, tłumaczące
dowolne formy mowy na zrozumiałe dla danego odbiorcy. Ludzie, Anioły i
częściowo Weganie korzystali z języka dźwięków, pozostali nawiązywali
kontakty przy pomocy różnorodnych rodzajów promieniowania.
Przy oświetlonym stoliku w centrum sali zasiedli Wiera ze Spychalskim -
przewodniczącym dzisiejszej narady mieszkańców naszej Galaktyki.
Trąciłem łokciem zachmurzonego Andre.
- Warto było wybrać prezydium, jakie lubili przodkowie, po jednym
przedstawicielu z każdego gwiazdozbioru, nie sądzisz?
Andre w ciągu ostatnich dni nie dojadał i nie dosypiał, krzątał się
wśród Aniołów, ale niczego nowego nie zdołał się dowiedzieć. Nie udało mu
się też nic wyciągnąć z lękliwych Altairczyków, którzy niewątpliwie
zataili ważne informacje o kosmicznych podróżnikach.
- Zwróć się do Romera - burknął. - Nie jestem specjalistą od prezydiów.
Do Romera się nie zwróciłem. Paweł ustawił laskę pomiędzy nogami,
położył ręce na rękojeści i z obojętną pogardą oglądał salę. Nadal więc
wypytywałem Andre:
- Po odwiedzinach u Aniołów chodziłeś do mieszkańców Aldebarana i
Capelli. Co opowiadają?
- To samo. To znaczy nic. - Ani słowa?
- Przecież ci mówię! A może przynieść deszyfrator, żebyś mógł sam
porozumieć się z przyjaciółmi?
- Żadnego snu, żadnej myśli?
- Po raz setny mówię ci, że nic! Aldebarańczycy starają się myśleć jak
najmniej, a ich sny są pozbawione obrazów i przedstawiają jakieś barwne
pasma. Może im się śni, że ciążenie wzrosło do tego stopnia, iż nie mogą
oddychać.
- Mają ciężki sen w dosłownym znaczeniu tego słowa... Bez zwiększenia
grawitacji nie zasypiają w ogóle. - Dziękuję za informację. Zapomniałeś,
że ja również słuchałem wykładu Spychalskiego o życiu na Aldebaranie i
Capelli!
Póki rozmawiałem z Andre, Spychalski zaproponował Wierze, aby
powiedziała kilka słów na temat zadań pierwszej narady międzygwiezdnej.
Wiera w swojej mowie proklamowała początek nowej ery kosmicznej, początek
okresu współpracy wewnątrzgalaktycznej.
Andre był zdania, że Wiera stara się przedstawić współpracę
międzygwiezdną w zbyt różowych kolorach. - Wszechświatowe towarzystwo
charytatywne powiedział ziewając. - Bractwo spadających z nieba
syntetycznych gołąbków. Wielka Loża Niebian-Spryciarzy. Ironia Andre
bardzo mnie dotknęła. Zapytałem go z wyrzutem, czy to nie on przypadkiem
napisał niedawno symfonię o harmonii gwiezdnych światów.
- Ja - odparł Andre obojętnie. - I nadal jestem zwolennikiem współpracy
kosmicznej . Ale niechaj i gwiezdni braciszkowie zakaszą rękawy.
Romero zdawał się słuchać tylko Wiery. W ciągu godziny nie odwrócił
głowy, nie chrząknął i trwał w niezmiennej pozie z rękami skrzyżowanymi na
lasce i z arogancką nudą na twarzy. Pochwycił jednak sedno naszej cichej
rozmowy. Obrócił się ku nam.
- To pierwsza pańska idea, drogi Andre, która wydaje mi się zdrowa. Po
wczorajszej teorii sądziłem, że pan już skończył się jako myśliciel.
Zaciekawiłem się, o którą teorię Andre mu chodzi. Czy o tę zabawną
hipotezę na temat niewidzialności nieznanych wrogów Galaktów?
- Nie, następną. Nasz przyjaciel Andre jest generatorem nowych pomysłów
działającym w sposób ciągły. Nie dalej jak wczoraj przekonywał mnie, że
człowiek jest czymś w rodzaju sztucznego tworu zaprojektowanego w
niepamiętnych czasach przez Galaktów, którzy po skonstruowaniu porzucili
nas na Ziemi ze względu na naszą całkowitą nieprzydatność.
Niczego podobnego Andre mi nie mówił.
- Drobiazg - rzucił lekko Andre. - Hipoteza równie dobra jak każda
inna, wynik analizy jednego z teoretycznych możliwych przypuszczeń... W
instytucie Lusina wytwarza się pegazy i smoki, działając na genetyczne
kwasy nukleinowe koni i jaszczurek, czemu więc człowiek nie miałby być
wynikiem eksperymentów genetycznych na małpach? Zadanie przy obecnym
stanie wiedzy zupełnie możliwe, po prostu nikt się nim nie zajmował.
Założyłem więc, że niegdyś na Ziemi wylądowali Galaktowie i trochę
poeksperymentowawszy z kodem genetycznym małp, stworzyli ludzi podobnych
do siebie. Zgodzicie się, że to przypuszczenie doskonale tłumaczy wiele
zagadek.
- Przypuszczenie czy fantazja? - zapytał Romero. - Ponieważ pan już
zaczął, więc proszę dokończyć. Mam na myśli ocenę, jaką MUK dał pańskiej
interesującej teorii.
- MUK odrzucił moją hipotezę - powiedział niechętnie Andre. - Uznał ją
za nienaukową.
- Nazwał ją bredniami, miły Andre. Wybrał właśnie to słowo do
precyzyjnej kwalifikacji pańskiego kolejnego dzieła naukowego. Co zaś do
mnie, to uważam, że słówko "brednie" zawiera więcej treści niż wszystkie
inne wasze uczone rozważania o Galaktach i ludziach, kwasach nukleinowych
i kodach genetycznych.
Powiedział to z taką złością w głosie, że zrobiło mi się nieprzyjemnie.
Andre milczał ponuro, a ja wiedziałem, skąd się wziął jego zły nastrój.
Po wystąpieniu Wiery zrobiono przerwę, aby goście mogli przemyśleć jej
słowa. W przerwie dla chętnych wykonano symfonię Andre. Kompozytor
opowiedział o swym utworze. Potem zabrzmiała mechaniczna muzyka. Słuchałem
koncertu siedząc obok Fioli w jej sektorze. Muzyka wprawiła ją w
zdumienie. Dźwięki są wulgarne powiedziała - a efekty barwne prymitywne.
Czyżby ludzie zachwycali się czymś równie bezsensownym? Zapewniłem ją, że
normalni ludzie nie zachwycają się podobną sztuką, a jeżeli zdarzają się
dziwacy w rodzaju Andre, to bywają zwykle wyśmiewani. Wydaje mi się, że to
wyjaśnienie zadowoliło ją.
Postarałem się również poznać opinie innych Niebian.
- No więc tak - powiedziałem później Andre. Altairczycy uważają, że
symfonia jest zbyt pastelowa, zawiera zbyt mało promieni rentgenowskich,
dla Aldebarańczyków jest zbyt lekka, Aniołom wydaje się zimna i pusta,
Weganom prymitywna i monotonna... Co poza tym? Ludzie nadal mają zbyt
wąskie spektrum warunków życiowych, więc dla nich jest zabójcza. Kto
wygrał?
- Idź do diabła! - powiedział Andre pogodnie. Podejrzewam, że
przewidywał fiasko i zabiegał o urządzenie koncertu jedynie po to, aby
spełnić warunki zakładu. - Niebianie mają jeszcze mniej poczucia estetyki
niż ludzie. Rozkoszuj się swoją fizjologiczną papką muzyczną, jeżeli nie
rozumiesz arcydzieł.
- Nie powiedziałeś, kto wygrał zakład? - nalegałem.
- Ty - przyznał niechętnie. - Ale, jeśli cię można prosić, nie tańcz i
nie krzycz na całą Orę. Jak na mój gust cieszysz się zbyt hałaśliwie.
Obiecałem mu cicho przeżywać tę radość.
Ostatnie dni pobytu na Orze były wypełnione naradami. Ludzi pomiędzy
sobą i ludzi z grupami Niebian. Na jednej z narad u Spychalskiego, na
której nie było gwiezdnych gości, postanowiono, że dwa największe statki
galaktyczne: "Pożeracz Przestrzeni" i "Sternik" powinny kontynuować podróż
w głąb Galaktyki.
Wiera wytłumaczyła, dlaczego penetracji gwiezdnych głębi nie można
odłożyć na później. Wyprawa na Orę miała dwa zadania, z których jedno -
stworzenie podstaw organizacyjnych przyszłego Sojuszu Międzygwiezdnego -
wykonano.
- Jednakże - mówiła Wiera - gdzieś wśród gwiazd mieszka podobny do nas,
wysoko rozwinięty naród Galaktów, o którym nie dowiedzieliśmy się niczego.
Cała praca nad tworzeniem sojuszu mieszkańców gwiazd stanie pod znakiem
zapytania, jeżeli nie dowiemy się, czy projektowanej organizacji nie
zagraża niebezpieczeństwo. I na odwrót, sprawa może posunąć się szybko
naprzód, jeżeli zapewnimy sobie pomoc Galaktów. Dokąd skierować statki w
ich poszukiwaniu? Skąd Galaktowie przylecieli do gwiazdozbioru Hiad i na
Altair? Najprawdopodobniej z Plejad, które są skupiskiem gwiezdnym
położonym najbliżej Hiad. Tak więc skok w Plejady, dokąd ludzie jeszcze
nie docierali, będzie naszym kolejnym zadaniem.
- Ja lecę "Pożeraczem Przestrzeni" - zakończyła Wiera. - Ewakuacji
gości z Ory i wysłania statków na Ziemię podejmie się szanowny Marcin
Julianowicz.
Spychalski uśmiechnął się niewesoło.
- Miałem nadzieję, że i mnie, staruszka, zabierzecie ze sobą w daleki
rejs. Ale widzę, że trzeba będzie dożyć ostatnich lat jako dozorca tej
planetki.
- Nie jako dozorca, ale jako przedstawiciel ludzkości na wysuniętej
gwiezdnej placówce. A my będziemy kontynuować pańskie poszukiwania.
Po zakończeniu narady spytałem Romera: - Pan z nami, Pawle, czy na
Ziemię?
- W starożytności - odparł sucho - za główną cnotę mężczyzny uważano
umiejętność walki z wrogiem. "Pożeracz Przestrzeni" ma zadanie szczególne:
zwiad na terytorium wroga. Straciłbym dla siebie szacunek, gdybym nie
wykorzystał możliwości wykazania się odwagą godną mężczyzny!
Wydaje mi się, że mógłby powiedzieć to samo mniej zawiłym stylem.
Kolejno odlatywały statki na Altair, Aldebarana, Capellę, Fomalhaut, aż
wreszcie nastała kolej na odlot mieszkańców Wegi.
Noc przed rozstaniem z Fiolą spędziłem w jej parku pod smętnym blaskiem
sztucznego księżyca. Przeważnie milczeliśmy. W tym milczeniu było coś tak
lirycznie ziemskiego, że mój smutek zamienił się w rozpacz. To była
pierwsza noc, w czasie której Fiola nie wypytywała mnie ani o naukę, ani o
kosmos, ani też o nasze porządki społeczne, czy też statki gwiezdne.
Intymnie głupia noc, prawdziwa noc zakochanych.
Przed świtem Fiola wstała.
- Zapala się słońce, Eli. Muszę iść. Zobaczymy się w porcie kosmicznym.
Wieczorem do bazy gwiazdolotów zajeżdżały kolejno autobusy, z których
wypryskiwały świecące kolumny Wegan. Przytłumione, uroczyste światło,
płynące z ciał mieszkańców Wegi, zalało cały port. Poszedłem tam z Lusinem
i stałem na uboczu. Wielu Wegan poznawało mnie i powitalnie błyskało
oczami.
Potem zjawiła się Fiola. Ruszyłem ku niej, a ona błyskawicznie
przypłynęła do mnie.
- Obiecałeś przyjechać - przypomniała. - A jeżeli nie będę mógł,
przyjedziesz ty.
Po jej odlocie chodziłem długo po Orze wraz z Lusinem.
- Jesteś biologiem - powiedziałem. - Wiesz, że miłość jest jednym z
bodźców do przedłużenia gatunku. Czy może istnieć miłość, kiedy o tym
bodźcu nie może być mowy? Jeżeli dwie istoty tak różnią się od siebie, że
nie mogą mieć wspólnego potomstwa... Czy takie dwie istoty mają prawo
kochać się?
Lusin rozumiał mnie znacznie lepiej, niż mogłem przypuszczać.
- Miłość - przedłużenie gatunku, tak. Tak się zaczynało. Będzie
inaczej. Miłość - wspólnota dusz. Wyższe stadium.
- Okazuje się - powiedziałem gorzko - że stałem się przypadkiem
pionierem nowej, wyższej formy uczucia: jedności pokrewnych dusz
Wszechświata. Mnie pierwszemu przypadło w udziale pokochać istotę
biologicznie obcą.
- Tak, Eli. Pierwsze kroki. Dziś obce. Jutro zwykłe.
- Jutro będzie twój kopalny bóg z głową sokoła powiedziałem ze złością.
- Na nic więcej wasza biologia się nie zdecyduje.
Następnego dnia flotylla trzech statków odlatywała z Aniołami na Hiady.
Załadunek skrzydlatych odbywał się przy akompaniamencie krzyków, łopotu
skrzydeł i skowytów. Znajome Anioły rzucały się nam na szyje, potęgując
zamieszanie swymi płaczami i narzekaniami.
Nagle w skrzydlatym tłumie pojawił się Trub i roztrąciwszy pobratymców
pomknął ku nam z rykiem. Krzyczał nie wiadomo dlaczego tylko do mnie:
- Eli! Eli! Eli!
Objął mnie skrzydłami i zabulgotał straszliwym głosem:
- Nie pojadę! Chcę z ludźmi, tylko z ludźmi! Andre próbował przemówić
do rozsądku awanturującemu się Aniołowi, ale Trub krzyczał coraz głośniej:
- Pojadę z ludźmi! Nie chcę do siebie!
Lusin miał łzy w oczach i czule gładził lśniące pióra krzykacza.
- Dobry - szeptał. - Cudowny. Najlepszy.
Odszukałem Spychalskiego i powiedziałem, co się dzieje.
- Chcecie wziąć Anioła z sobą? A na diabła wam Anioł? - zdumiał się
Spychalski.
- Proszę na niego spojrzeć - powiedziałem. Przecież to piękny okaz.
Jakie on wrażenie wywrze na Ziemi! Zresztą przywiązał się do nas nie mniej
niż my do niego. Ponadto nie cierpi swoich pobratymców.
Spychalski wywołał Wierę. Przekazał jej życzenie Truba i nasze, a od
siebie dodał, że prosi o to samo.
- Możecie zabrać Truba - powiedziała i wyłączyła się.
Pomknąłem ku swoim krzycząc już z daleka, że sprawa załatwiona. Trub ma
piekielnie mocne skrzydła i mało mi nie połamał kości.
- Jestem twoim niewolnikiem - powiedział. Niewolnikiem na wieki, Eli!
- Jesteś moim adiutantem - odparłem. - Adiutant jest kimś w rodzaju
przyjaciela. Na prawach przyjaźni poproszę cię o jedną drobną przysługę.
- Wszystko, co zechcesz. Jestem szczęśliwy, o potężny...
- Wykąp się i zmień odzież. W magazynach jest wiele anielskich szat,
weź co najmniej tuzin na zapas. Trub natychmiast uniósł się w górę. Jak na
swoją ogromną wagę latał wspaniale.

2 Rejs Gwiezdnego Pługa

Kiedy spoglądam na przebytą przez nas drogę, ogarnia mnie złożone


uczucie żalu z powodu poniesionych strat, pomieszanego z dumą. Byliśmy
uczestnikami najtrudniejszej z dotychczasowych wypraw kosmicznych i
całkowicie spełniliśmy swój ludzki obowiązek. Chodzi oczywiście nie o to,
że w ciągu dwóch ziemskich lat przebyliśmy dziesięć tysięcy lat świetlnych
i nie o to, że choć nie przeniknęliśmy do osłoniętego ciemnymi mgławicami
centrum Galaktyki, to przynajmniej wdarliśmy się w gwiezdne głębie tak
daleko, jak nikt przed nami. Gdyby nasze zasługi ograniczały się tylko do
trylionów kilometrów pozostawionych za rufą statku, nie byłoby żadnych
powodów do dumy. Dowiedzieliśmy się jednak, jak wielka jest potęga
osiągnięta przez inne istoty rozumne, jak wielkie jest dobro i zło
walczące ze sobą w galaktycznej wojnie i jak nieubłaganie to wszystko
zmusza człowieka do ingerencji w konflikty nie przez niego wywołane, gdyż
poza nim nikt nie może ich ostatecznie rozwikłać. "Nasz wiek jest
tragiczny" - często powtarzał biedaczysko Andre i dowiódł tego własnym
życiem. Obok burt naszego statku przemknęły tysiące układów gwiezdnych i
na żadnym z nich nie znaleźliśmy cukierkowego raju spokoju i błogości.
Musieliśmy natomiast bić ciężką pięścią ludzkiej potęgi tych, którzy
budowali swój malutki dobrobyt na wielkich nieszczęściach innych. Uderzać
złem w zło jest także dobrem. Oczywiście nie osiągnęliśmy całkowitego
zwycięstwa, byliśmy wszak tylko zwiadowcami, a nie armią ludzkości. Wiemy
jednak teraz, kogo popieramy i kto jest naszym wrogiem, wiemy, że na wieść
o naszym wyjściu we Wszechświat tysiące zamieszkałych światów z błaganiem
i nadzieją wyciągają ku nam ręce. Jestem przekonany, że wkrótce nadejdzie
czas, kiedy przetarta przez nas ścieżka w kosmosie zamieni się w szeroką
drogę, najważniejszą trasę Wszechświata - od człowieka ku zamieszkałym
gwiazdom, od gwiazd ku człowiekowi!
W przodzie leciał "Pożeracz Przestrzeni", a za nim "Sternik". Dowódcą
pierwszego była Olga, której pomagali Leonid i Osima. Drugim statkiem
dowodził Allan. Wiera wybrała "Pożeracza Przestrzeni". Oprócz niej byli na
nim: Lusin, Romero, Andre i ja.
Codziennie przez wiele godzin ślęczałem wraz z Wierą nad jej raportem
dla Ziemi, pozwoliła więc mi komunikować się ze sobą bez uprzedzania.
Któregoś dnia połączyłem się z jej pokojem i ujrzałem, że siostra kłóci
się z Romerem. Powinienem był oczywiście przerwać połączenie, ale byłem
tak zaskoczony, że po prostu o tym zapomniałem. Wiera wyrywała się
trzymającemu ją za ramiona Romerowi. Paweł ciężko dyszał, oczy błyszczały
mu nieprzytomnie.
- Nie! - syczał wściekłym głosem. - Nie, Wiero! To się nie zdarzy!
- Odejdź! - wyrywała się Wiera. - Nie chcę na ciebie patrzeć! Puść, to
boli!
Romero cofnął się na środek pokoju. Potknął się przy tym i popatrzył
wściekły na podłogę. Zapamiętałem dobrze ten wzrok człowieka
nienawidzącego nawet przedmiotów. Powinienem się był wyłączyć, bo mój
postępek zakrawał na podglądanie, ale wydało mi się, że siostra jest w
niebezpieczeństwie i nie wygasiłem ekranu.
Wiera poprawiła koronkowy kołnierzyk.
- No, tak jest lepiej. I skończmy już z tym, Pawle. Milczał. Starał się
uspokoić.
- Czemu stoisz? Powtarzam: wyjdź.
Spojrzał nie na nią, lecz na mnie. Nie mógł wiedzieć o mej
niewidzialnej obecności, lecz obrócił się ku mnie. Jego ściągnięte brwi
jakby uderzały jedna o drugą, mięśnie szczęk dygotały. Gdybym był z nimi w
pokoju, osłoniłbym siostrę. Od człowieka z taką twarzą nie można oczekiwać
niczego dobrego.
- W starożytności istniał niegłupi zwyczaj - powiedział wreszcie
ochrypłym głosem. - Damy zrywające ze swymi wielbicielami mówiły, co
przestało się im podobać w porzucanym kawalerze. Mam nadzieję, że nie
okażesz się mniej uprzejma niż twoje lekkomyślne poprzedniczki?
- Chcesz powiedzieć, że jestem lekkomyślna?
- Chcę wiedzieć, co się stało. Tylko to chcę wiedzieć...
- Nie wiesz? To niezwykłe u tak przenikliwego człowieka, za jakiego się
uważasz.
- Wiero, przysięgam ci! Gdyby dach zwalił mi się na głowę, nie byłbym
tak zaskoczony!... Wszystkiego spodziewałem się po wyprawie na Orę, ale
nie tego!
- No dobrze. Nie kocham cię. To wystarczy?
- To wiem. Ale dlaczego? Wytłumacz mi po ludzku, dlaczego?
- Mogłabym odpowiedzieć twoim ulubionym porzekadłem: nie wiadomo, czemu
miłość przychodzi, nie wiadomo, czemu znika. Wątpię jednak, by cię
zadowoliła odpowiedź w tym stylu. A więc nie kocham cię, ponieważ nie
szanuję. Tym razem wystarczy?...
Milczał chwilę.
- To znaczy, że chodzi o gwiezdnych niby-ludzi? O hipopotamy z
Aldebarana, pająki z Altaira, węże z Wegi, senną galaretę z Arktura i tępe
Aniołki z Hiad? Są dla ciebie drożsi ode mnie. Stanąłem w obronie
człowieka i w rezultacie utraciłem jedyne ludzkie uczucie, jakie nas
łączyło - miłość!
- Pawle, jeszcze raz proszę cię, wyjdź! Czyżbyś nie rozumiał, że każdym
twym słowem wzmagasz moją odrazę do ciebie?
Duma walczyła w nim z namiętnością. Jeszcze bardziej zląkłem się o
Wierę. Paweł w swym szaleństwie mógł podnieść na nią rękę. Zaciskałem
bezsilnie pięści. Powinienem osłaniać ją własną piersią, a nie
podpatrywać!
- Czołgałbym się przed tobą na kolanach, całował twoją suknię -
powiedział gorzko Paweł. - Byłbym dumny z roli twego sługi, twojego
niewolnika nawet, gdybyś choć w najmniejszym stopniu tego potrzebowała.
- Niewolników nie potrzebuję, a sług każdy z nas ma pod dostatkiem.
- Tak, mechanicznych! Mechanicznych, niech to diabli! Osiemnaście
miliardów kilowatów na człowieka, dwieście miliardów egipskich
niewolników! Jaki faraon, jaki prezydent mógł się pochwalić taką armią
lokajów? A wśród tej otchłani kilowatów ani jednego gorącego, oddanego
ludzkiego serca! Ludźmi jesteście czy automatami, wy, apostołowie
powszechnej pomocy? Jak ja was nienawidzę, jak nienawidzę!
Wiera podeszła do niego. Zląkłem się, że ona pierwsza go uderzy.
- Nareszcie, Pawle! Długo oczekiwałam takiego wyznania. Wiem w końcu, z
kim mam do czynienia - z uosobieniem nienawiści! I ty chcesz, aby cię
kochano?... Sądzisz, głupcze, że miłość rodzi się z nienawiści?!
Paweł obrzydliwie zaklął, odwrócił się i poszedł ku drzwiom. Wiera
zmęczonym ruchem opadła na tapczan i zamknęła oczy. Nadal nie domyślała
się, że ją obserwuję. Siedziała tak kilka minut, a potem zaczęła płakać.
Płakała najpierw cicho, prawie bezdźwięcznie. Później nasilające się
łkania wstrząsnęły jej ciałem i runęła twarzą na poduszkę.
Wyłączyłem ekran.
Lusin ze swym nowym ulubieńcem Trubem przesiaduje ciągle gdzieś we
wnętrzu statku i prawie go nie widujemy. Anioł uczy się języka ludzkiego,
aby móc rozmawiać z nami bez deszyfratora. Często natomiast odwiedzam
Andre. W jego kajucie stoi na biurku zdjęcie Żanny. Żanna jest do niego
tak podobna, że z daleka trudno małżonków rozróżnić. Wiele w tym jest
naturalnego podobieństwa, ale jeszcze więcej umyślnych starań: jednakowe
loki sięgające ramion, identyczne pochylenie głowy, taki sam krój odzieży.
Nie wiem, kto do kogo się upodabnia, pewnie oboje się o to starają i
skutek jest taki, że bardziej przypominają brata i siostrę niż małżeństwo.
Pewnego razu na biurku Andre pojawił się również jego przyszły synek,
trzy horoskopowe fotografie chłopaka w wieku jednego, dwóch i dziesięciu
lat.
- Galeria rodzinna - powiedziałem. - Stęskniłeś się, chłopie?
- Dziś urodził się Oleg - odpowiedział Andre uroczystym tonem. - O
dziesiątej rano według miejscowego czasu ziemskiego. Szarooki i rumiany
grubas. Sześćdziesiąt trzy centymetry, pięć i pół kilograma uśmiechów i
krzyku!
Zainteresowałem się, w jaki sposób wiadomość z Ziemi pokonała dzielące
nas wówczas czterysta lat świetlnych. Andre spojrzał na mnie z oburzeniem.
- Nie sądziłem, że zapomnisz o komputerowym horoskopie małego! Przed
odjazdem podarowano mi album Żanny we wszystkich dniach ciąży.
Wydobył z szuflady grubą księgę. Na każdej stronie widniała fotografia
Żanny, data, notatka o jej samopoczuciu oraz przepisany jej na tę dobę
rozkład snu, posiłków i przechadzek. Przejrzałem album. Komputerowe
prognozy medyczne sprawdzają się niezbyt dokładnie, zwłaszcza u kobiet.
Poza tym możliwe są nieprzewidziane wypadki - upadek, złamanie nogi,
kłótnia z przyjacielem. Nie chciałem jednak denerwować Andre swoimi
wątpliwościami, nic więc nie powiedziałem.
Andre przypatrywał się z zachwytem fotografiom żony.
- Kiedy nareszcie zwrócisz uwagę na ziemskie kobiety, zaopatrz się w
taki sam album. Będziesz daleko od ukochanej i jednocześnie obok niej!
Będziesz wiedzieć o niej wszystko, odczuwać bicie jej serca i ciepło
rąk!...
- Mam nadzieję, że prędko się to nie zdarzy. Jeśli jednak to nastąpi,
zaopatrzę się w prognozę nastroju żony na każdy dzień w roku i będę
wiedział, kiedy spodziewać się czułości, a kiedy awantur... Sądzę, że do
tego czasu podobne prognozy staną się rzeczą powszechną. Dopiero wtedy
życie rodzinne zyska trwały fundament. Co o tym sądzisz?
- Po mistrzowsku potrafisz zepsuć najlepszy nastrój - powiedział ze
złością. - Nie rozumiem, czemu cię przyjaciele lubią?
- Są minimalistami. Wiedzą, że niczego dobrego nie można ode mnie
oczekiwać, i zadowalają się złym.
Andre schował album.
- Chodźmy do sali obserwacyjnej. Chciałbym urodziny syna uczcić jakimś
niezłym odkryciem.
Statki już trzeci miesiąc z rzędu szły kursem na Plejady. Szybkość
gwiazdolotów wynosiła trzy tysiące jednostek świetlnych. Przeorywaliśmy
przestrzeń z wielkim impetem. Wyrwaliśmy z kosmosu kłąb pustki
wystarczający do utworzenia średniej wielkości gwiazdy. Gdyby zakłócona
przez nas geometria tego odcinka Wszechświata nie wyrównywała się kosztem
nienaruszonych obszarów światowej pustki, zmiany wywołane obecnością
Gwiezdnych Pługów byłyby jeszcze znaczniejsze. "Popiół przestrzeni
kosmicznej" - powiedział kiedyś Andre patrząc na tworzony przez nas pył.
Od tej chwili inaczej tego pyłu nie nazywaliśmy.
Andre uregulował mnożnik fotonowy i przełączył obraz na ekran
zewnętrzny, abyśmy obaj widzieli ten sam wizerunek. Zagubione światy
ożyły. Najpierw zalśnił równoległobok Worka Słonecznego, a potem zapłonęło
samo Słońce. Wydało się nawet, że rozróżniamy obiegające je planety, ale
było to oczywiście złudzenie optyczne.
- Witaj, daleka ojczyzno! - wykrzyknąłem. -
Witaj, człowieku imieniem Oleg, który przyszedłeś dziś na świat. Twój
ojciec i twój przyjaciel ślą ci pozdrowienia z gwiezdnej głębi! Andre, jak
uczcimy jego narodziny? Dawniej przy podobnych okazjach upijano się.
Proponuję potańczyć i pokrzyczeć.
Nie czekając na zgodę popchnąłem fotel Andre.
Szerstiuk poleciał głową w dół. Pomknąłem za nim. Gwiezdny Wszechświat
zawirował, ciała niebieskie zbliżały się i oddalały. Andre rozpędził się,
ale go wyprzedziłem. Jeszcze przez chwilę po barbarzyńsku hasaliśmy w
ciemności przenikniętej światłem gwiazd, aż zmęczeni obróciliśmy fotele do
odległego Słońca.
- Do widzenia, synu! Cudownie potańczyliśmy na twoją cześć - powiedział
Andre i zajął się Plejadami.
Przez dwa miesiące podróży w kierunku Plejad gwiazdozbiór zupełnie się
nie zmieniał. Zarówno z Ziemi, jak i z Ory Plejady sprawiały wrażenie
kosmicznej pajęczynki zawisłej między wielkimi gwiazdami. Kiedy do roju
pozostało niewiele parseków, gwiazdozbiór zaczął się rozszerzać i
napełniać blaskiem. Wspaniałe skupisko jaskrawych gwiazd rozpalało się na
niebie. Słońca większe od naszego Syriusza połyskiwały różnobarwnymi
ogniami, a mrowie mniejszych gwiazdek tworzyło świetlistą mozaikę.W
mnożniku rój rozpadł się na pojedyncze gwiazdy.
- Widzę układ planetarny, Eli! - powiedział wkrótce Andre.
Zewnętrzne gwiazdy skupiska były puste i o niewielkiej jasności, ale
Atlanta, olbrzym stokroć jaskrawszy od Słońca, miała satelity: trzy ciemne
globy. Oglądaliśmy je przez chwilę, a potem przesunęliśmy się ku centrum
gwiazdozbioru. Tam niemal każda gwiazda miała swój układ planetarny. Wokół
Altiona i Mai krążyło po sześć planet i to tak blisko gwiazd, że ich
orbity musiały się przecinać. Wywołałem sterówkę. Olga już wiedziała o
układach planetarnych w Plejadach. Na niektórych z planet automaty wykryły
atmosferę z zawartością tlenu oraz umiarkowane pola grawitacyjne.
- Wydaje się, że na Elektrze żyją istoty o wysokiej cywilizacji -
dorzuciła Olga. - Na drugiej spośród czterech jej planet zauważono
sztuczne świecenie rozbłyskujące po zachodzie Elektry, a potem stopniowo
przygasające. Nocne oświetlenie miast na Ziemi daje podobny efekt.
- Ale miasta! - wykrzyknął Andre. - Co z miastami ?
- Miast stąd nie sposób wykryć.
Andre skierował mnożnik na Elektrę. Wkrótce znaleźliśmy krążące wokół
niej cztery planety, ale nie mogliśmy nic dostrzec na ich powierzchni.
Pozostawiłem Plejady w spokoju i odsunąwszy się nieco od ekranu
skierowałem mnożnik w bok. Przede mną rozbłysły dwa rozproszone skupiska
gwiezdne - Psi i Chi Perseusza. Z Ziemi i Plutona często oglądałem te dwie
zwarte grupy gwiazd odległych od nas o cztery tysiące lat świetlnych.
Nigdy nie interesowały mnie zbytnio, ale teraz nie mogłem się od nich
oderwać. W ich rysunku było coś znajomego. Rozumiałem, że jest to
zwyczajne złudzenie, ale nie mogłem się pozbyć tego uczucia. Było to tym
dziwniejsze, że stąd, z Plejad, dalekie roje Perseusza widocznebyły pod
innym kątem niż z Ziemi lub z Ory. Nie tylko ja, lecz także nikt z ludzi
nie obserwował jeszcze tych skupisk w takiej projekcji, a więc nie mogły
mi być znane. Tak to sobie tłumaczyłem w duchu, próbując stłumić
narastające zdenerwowanie.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał Andre. - Popatrz na Elektrę.
Rzeczywiście widać sztuczne światło nad jedną z planetek.
- Odczep się! - burknąłem. - Znudziła mi się twoja Elektra.
Z coraz większym napięciem wpatrywałem się w dwie błyszczące grupki
gwiazd. Były niemal równe co do wielkości, ale jedna z nich wydawała mi
się bardziej zwarta - wiele tysięcy słońc skupionych na małej
przestrzeni... Jedna przypominała zaciśniętą pięść bijącą w środek
drugiego skupiska, z którego gwiazdy rozlatywały się na zewnątrz niczym
odłamki.
Nagle przypomniałem sobie, gdzie widziałem ten obraz.
Chwyciłem Andre za ramiona i potrząsnąłem tak, że głowa mu się
zakołysała, a zęby mimo woli szczęknęły.
- Oni są na Perseuszu! - wrzasnąłem. - Nie tam lecimy, gdzie trzeba, bo
oni są na Perseuszu!
- Puść mnie! - błagał Andre. - Duszę ze mnie wytrzęsiesz! Jacy oni? Co
tu ma do rzeczy Perseusz?
- Zływrogi! - powiedziałem. - Wiem teraz, gdzie gnieżdżą się
Niszczyciele!
Andre zdenerwował się tak, że aż stracił głos.
- Przypomnij sobie zapisy pokazywane w Sali Pomarańczowej - mówiłem. -
Przypomnij sobie, jak przekonywałeś nas, że słyszałeś krzyk bólu
dobiegający z roju gwiezdnego... Czy to nie są te same gwiazdy? Pytam cię,
czy to nie jest dokładnie ten sam widok?
Andre oderwał się wreszcie od lornety mnożnika.
- Eli, przyjacielu, dokonałeś wielkiego odkrycia powiedział uroczystym
tonem. - Zawsze byłem przekonany, iż natura wyznaczyła ci rolę
poważniejszą niż monotonna błazenada. Gratuluję ci. A teraz biegiem do
Wiery.
- Po co? Nie ma gwałtu, zdążymy.
- Nie ma chwili do stracenia. Musimy natychmiast zmienić kurs. Po cóż
nam Plejady, skoro ci, których szukamy, są na Perseuszu?
Teraz on ciągnął mnie i popychał. Chciałem już wstać, kiedy zapłonęły
sygnały awaryjne i zawyły syreny. Strefa niebieska pokryła się mgiełką,
gwiazdy zakołysały się i zgasły. Rozległ się spokojny głos Olgi.
- Przed nami w prawo od kursu ciało kosmiczne idące z szybkością
przyświetlną. To nie jest meteoryt. Ogłaszam alarm ogólny. Wychodzimy z
obszaru nadświetlnego.
Andre i j a chwyciliśmy za lornety mnożników. W ciągu następnych paru
minut do sali obserwacyjnej nieustannie przybywali członkowie załogi. Obok
mnie usiadła Wiera. Pospiesznie opowiedziałem jej o swoich spostrzeżeniach
na temat Perseusza.
- To bardzo ważne, Eli - powiedziała siostra. - Polecimy automatom
sprawdzić twoją obserwację. Ale teraz ciekawi mnie, jakie to ciało mknie z
szybkością przyświetlną. Może to gwiazdolot?
Po pewnym czasie analizatory zameldowały:
- Przed nami stattek fotonowy z unieruchomionymi silnikami. Porusza się
siłą bezwładności.
Czarny statek kosmiczny pojawił się w mnożniku jako świecący punkcik,
później powiększył się do rozmiarów małego strączka grochu. To była
metalowa rakieta. Rozróżnialiśmy dysze rufowe i okna pozbawione osłon
pancernych. "Pożeracz Przestrzeni" nadał sygnały wywoławcze, nieznajomy
statek nie odpowiedział.
Andre zaczął dowodzić, że to "Mendelejew" Roberta Lista, zagubiony w
przestrzeni międzygwiezdnej pięćset lat temu. Wydało mi się
nieprawdopodobne, aby pojazd z martwą załogą mógł błądzić nie uszkodzony w
kosmosie przez pięć wieków.
Kiedy do statku pozostało około miliona kilometrów, z jego pokładu
odezwała się radiostacja niewielkiej mocy. Andre uruchomił deszyfrator na
wszystkich zakresach.
Nieznani astronauci przy pomocy starego alfabetu Morse'a starali się
porozumieć z nami po rosyjsku i angielsku. Dokładnie dobiegły do nas
słowa: "Ziemia... Nie mogę sterować... Kamagin, Groman... Gwiazdolot
«Mendelejew»..."
- Tym razem zgadłeś - zwróciłem się do Andre.
- Pierwsze powodzenie po wielu klęskach.
W przestrzeń pobiegły fale radiowe naszego statku.
"Słyszę was dobrze - dyktowała Olga. - Tu gwiazdolot typu Pług Gwiezdny
z Ziemi. Brak sterowania nie ma dla mnie znaczenia. Wyhamuję i doprowadzę
do zetknięcia własnymi polami. Luków bez mojej komendy nie otwierać".
Później "Pożeracz Przestrzeni" zawisł nad fotonowym gwiazdolotem i
oświetlił go swoimi reflektorami. Rakieta wyglądała obok Gwiezdnego Pługa
jak drobinka. Wyrzucone na zewnątrz pole płynnie wciągało "Mendelejewa" do
wnętrza naszego statku, później wyprowadziło go na platformę postojową,
gdzie stały operacyjne gwiazdoloty, planetoloty i awionetki.
Na powitanie nieoczekiwanych gości zebrała się cała załoga.
Luk rakiety otworzył się i wysunęła się z niego drabinka. Na trap
wyszło dwóch niziutkich młodzieńców. Chłopcy zerwali z siebie hełmy i
pomachali nimi w powietrzu. Zaczęliśmy bić im brawo.
Później nastąpiła chwila ciszy i usłyszeliśmy pierwsze słowa
kosmonautów z rakiety.
- Boże, jacy oni są wysocy! - powiedział jeden z nich po rosyjsku. - To
przecież olbrzymy, a nie ludzie!
Drugi wykrzyknął z zapałem:
- Słuchaj, Edward, oni mają normalne ciążenie! Tu nasze magnetyczne
buty są niepotrzebne!
Podszedł do nich Romero, który jako jedyny wśród nas znał starożytne
języki. Uścisnął każdemu z nich rękę i pogratulował pomyślnego lądowania.
- Mam nadzieję, że jesteście zdrowi? Jeśli nie, na statku znajdą się
leki na wszelkie dolegliwości.
- Jesteśmy zdrowi - odpowiedział pierwszy. - Jest nas dwóch: ja,
zastępca kapitana, Edward Kamagin i nawigator Wasilij Groman... Nasi
koledzy... niedawno zginęli w katastrofie. - Dodał po chwili drżącym
głosem: - Czemu nie zjawiliście się miesiąc temu, tylko miesiąc temu?
Paweł zapytał przyjaźnie:
- Jak dawno wystartowaliście z Ziemi, przyjaciele?
- Niezbyt dawno, trzy lata temu - odpowiedział Groman.
Na platformie rozległ się nagły gwar, popatrzyliśmy na siebie
porozumiewawczo. Rakiety podobne do tej, jaką przycumowaliśmy, można w
naszych czasach obejrzeć jedynie w muzeum.
- Zapominacie, ziomkowie, o einsteinowskim spowolnieniu czasu -
powiedział wesoło Kamagin. - Im bardziej spieszyła nasza rakieta, tym
wolniej biegł nasz czas pokładowy. Kiedy opuszczaliśmy Ziemię, był rok
czterdziesty pierwszy nowej ery. - Popatrzył na Romera. - Czy nie zechce
pan łaskawie nam powiedzieć, jakie stulecie dziś mamy?
Romero odpowiedział:
- Dziś jest dziesiąty kwietnia roku pięćset sześćdziesiątego trzeciego
nowej ery!
Wszystko zdumiewało tych wspaniałych chłopaków, którzy pięćset
dwadzieścia dwa lata temu wystartowali w kosmos i wkrótce zagubili się w
jego przestrzeniach. Zachwycali się wszystkim, co widzieli i o czym
słyszeli. "To nie statek, lecz latająca wyspa!" - mówili, zaskoczeni tym,
że wewnątrz gwiazdolotu oprócz maszyn znajduje się jeszcze prawdziwe
miasteczko z parkami i basenami kąpielowymi. Na nas patrzyli z
przestrachem. Nasz wzrost wywierał na nich chyba jeszcze większe wrażenie
niż rozmiary statku. A kiedy dowiedzieli się, że poruszamy się w obszarze
nadświetlnym i przekształcamy przestrzeń w masę, w ciała materialne, jak
mówiono w ich czasach, i równie łatwo tworzymy gigantyczne pustki ze
zniszczonych ciał materialnych, to uznali, że z nich żartujemy. Fizyka
dwudziestego wieku starej ery, wraz z jej niezrozumieniem materialności
przestrzeni i demonizowaniem niewytłumaczalnie granicznej dla wszystkich
ciał prędkości światła, utkwiła w ich mózgach niczym gwóźdź i nie mogliśmy
jej stamtąd wyciągnąć. Groman usiłował nawet dyskutować. Czarnowłosy,
okrągły na twarzy, szybki w ruchach i słowach bardzo różnił się od
flegmatycznego, długogłowego, płowego Kamagina, a obaj w jeszcze większym
stopniu różnili się od każdego z nas.
- Wiedzieliśmy, że nasi potomkowie pójdą daleko naprzód - powiedział
Groman, kiedy wytłumaczono mu, na czym polega efekt Taniewa. - Ale taki
przeskok!...
Kiedy już nasi młodzi "przodkowie" wypoczęli, opowiedzieli nam o swej
przedłużającej się podróży.
Gwiazdolot "Mendelejew" został zbudowany do wypraw galaktycznych. Ten
najdoskonalszy statek owych czasów wystartował z Ziemi w piątek 13
sierpnia roku 41 nowej ery z załogą składającą się z czternastu inżynierów
i dwóch kapitanów: Roberta Lista i Edwarda Kamagina. Na pokładzie
znajdowały się zapasy żywności i paliwa rakietowego (w tym antymaterii)
obliczone na pięćdziesiąt lat podróży. W pierwszych miesiącach rejsu
minęli Układ Słoneczny i zagłębili się w przestrzenie międzygwiezdne idąc
kursem na Syriusza. Celem wyprawy było zbadanie tej podwójnej gwiazdy, a
zwłaszcza mniejszego jej składnika, białego karła o gęstości czterdzieści
tysięcy razy przewyższającej gęstość wody. Rejs miał trwać dwadzieścia
pięć lat ziemskich. Wkrótce po wyjściu z Układu Słonecznego rozpędzili
gwiazdolot do szybkości przyświetlnej . Od bariery świetlnej dzieliło ich
zaledwie trzy tysiące kilometrów na sekundę. Zaczęły działać efekty
przyświetlne: zwiększenie masy statku i spowolnienie czasu pokładowego. A
później przyszła katastrofa - uderzenie błądzącego meteorytu i wybuch.
Przedziały, w których była zmagazynowana antymateria, zostały zniszczone.
Na szczęście statek podzielony był szczelnymi grodziami i ludzie nie
ucierpieli. Zniszczone segmenty gwiazdolotu zostały zablokowane. Statek
uzyskał w czasie wybuchu dodatkowe przyspieszenie i nadal mknął do przodu,
lecz już nie w kierunku Syriusza, ale kursem na gwiazdozbiór Byka ku
rozproszonej mgławicy Plejad. Nie mogli zmienić kursu, bo nie działały
urządzenia napędowe z powodu braku paliwa fotonowego.
Dowódca, Robert List, pierwszy otrząsnął się z niemocy i zażądał od
innych członków załogi, aby również wzięli się w garść. Jest źle, mówił,
ale jeszcze nie zginęliśmy i to już dobrze. Czasu jest pod dostatkiem -
całe życie - są też mechanizmy, laboratoria i materiały, spróbujemy więc
naprawić uszkodzenia, wyprodukować pewną ilość paliwa, oczywiście nie
fotonowego, lecz zwykłego, na jakim latali pierwsi kosmonauci. Szybkość
mamy gigantyczną, przekonywał, wystarczy jedynie zmienić jej kierunek, a
wtedy uda się zawrócić statek. Jeszcze wrócimy na Ziemię, powtarzał, ale
trzeba od razu zawinąć rękawy!
Zabrali się do pracy trwającej według ich czasu pokładowego około
trzech lat, a według ziemskiego ponad cztery stulecia. Uszkodzenia
załatali, a osłabione urządzenia napędowe doprowadzili do stanu
używalności. Przy- szła kolej na paliwo i kosmonauci liczyli już dni do
uruchomienia silników, kiedy wydarzyła się następna katastrofa. Kamagin i
Groman dyżurowali tego dnia w kabinie nawigacyjnej i jedynie oni
ocaleli...
Edward Kamagin wspominając zjawienie się błyszczącej kuli mocno zbladł,
a nam udzieliło się jego zdenerwowanie. Kula pojawiła się nagle, właśnie
pojawiła się, a nie zbliżyła, jakby wyskoczyła z niebytu, i to była
pierwsza zagadka, jaką ze sobą przyniosła. W przestrzeni, gdzie Słońca już
od dawna nie było widać, trzeba było codziennie fotografować
gwiazdozbiory, aby ustalić kurs powrotny, kiedy uda się statek zawrócić.
Kamagin skupił uwagę na Aldebaranie, gdy nagle gwiazda zamigotała i
znikła, a w pole widzenia wskoczyła jaskrawo świecąca, zielonkawa kula.
Kamagin krzyknął i cała załoga rzuciła się do iluminatorów.
"Mendelejew" mknął tuż pod barierą świetlną, a jednak kula zaczęła
dopędzać statek.
"Edward, nadaj nasz znak rozpoznawczy! - rozkazał List. - Ciekaw
jestem, czy to statek, czy ciało kosmiczne."
To były jego ostatnie słowa. Kamagin uruchomił nadajnik i panoramiczne
urządzenie rejestrujące. Nie zdążył zdjąć palców z pulpitu, kiedy
straszliwy ciężar wtłoczył mu ręce w klawiaturę. Tracąc przytomność od
przeciążenia słyszał jęki konających towarzyszy.
Kiedy Kamagin się ocknął, kuli już nie było. Wywołane później zdjęcia
również pokazały jej nagłe zniknięcie, znów skok w niebyt. Kula zniknęła
bez śladu!
Koło Kamagina leżał jęczący Groman. Edward wlał mu do ust trochę wody i
położył na fotelu. Gdy już nieco przyszedł do siebie, obaj udali się do
laboratorium. Na podłodze leżały skrwawione ciała towarzyszy: niektórzy
umarli od przeciążenia, inni zaś zostali przygnieceni spadającymi z góry
sprzętami. Nikogo nie udało się uratować.
- Złożyliśmy ich do lodowni - zakończył Kamagin swą smutną opowieść. -
Błony ze zdjęciami kuli przechowujemy w kasie pancernej.
Następnego dnia przenieśliśmy szczątki kosmonautów na nasz cmentarz w
parku, do mauzoleum z przezroczystymi sarkofagami, gdzie w neutralnej
atmosferze zwłoki trwać będą wiecznie. Rozbrzmiewała muzyka żałobna z
dwudziestego wieku, nad zmarłymi pochylał się sztandar Wyzwolonej
Ludzkości przyniesiony z pokładu "Mendelejewa".
Po zakończeniu pogrzebu oglądaliśmy na stereoekranie fotografie
katastrofy. Kula istotnie ukazywała się i znikała nagle. Analizatory
ustaliły, iż ma kształt idealnie kulisty, średnica jej wynosi osiemnaście
i sześć dziesiątych kilometra, a zbudowana jest z nieznanego tworzywa
sztucznego. Powierzchnia całkowicie gładka bez wklęśnięć i występów świeci
światłem monochromatycznym o długości fali 560 milimikronów.
Andre jak zwykle chciał się wypowiedzieć pierwszy. Oczekiwaliśmy od
niego czegoś niezwykłego, nie zdziwiliśmy się więc, kiedy zdecydowanie
odrzucił myśl o naturalnym ciele kosmicznym, które przypadkowo pojawiło
się obok gwiazdolotu. Ciała naturalne o nienaturalnych właściwościach są
cudem, a cudów w przyrodzie nie ma. Kula jest więc mechanizmem,
krążownikiem wojennym, a w jej wnętrzu siedzą tajemniczy Niszczyciele
zwani także Zływrogami. Wszystko wskazuje na nich. Fale grawitacyjne
wstrząsające gwiazdolotem świadczą o tym, że Niszczyciele opanowali
mechanikę pól grawitacyjnych, co i wcześniej było wiadome. Ich
nieoczekiwane zjawienie się z "niczego" i nagły skok w "nic" można bez
trudu wytłumaczyć, jeśli się przyjmie, że podobnie jak my poruszają się w
obszarze nadświetlnym. Ciała przebywające poza barierą świetlną są
niewidzialne, gdyż wyprzedzają światło, a po rozpoczęciu hamowania nagle
pojawiają się jak z niebytu. Oczywiście to, co nam obecnie wydaje się
zwykłą rzeczą, musiało się wydać cudem kosmonautom z pierwszego wieku...
Andre tak mówił o okrętach wojennych, jakby widział Niszczycieli przy
sterach i spustach dział grawitacyjnych. Przekonał mnie. Olgę również.
- Jest faktem, że kula porusza się z regulowaną prędkością i zadała
cios grawitacyjny - powiedziała. - Wniosek Andre jest logiczny: regulowały
szybkość i strzelały istoty rozumne. Nie wiemy jednak, czy to byli
Niszczyciele. Przekonaliśmy się jednak, że istnieje jakiś rozwinięty
technicznie, napastliwy naród pozbawiony nawet problematycznej dobroci
kłótliwych Aniołów z Hiad.
Wiera zamilkła na chwilę, a później zapytała:
- Uderzenie grawitacyjne spadło natychmiast po tym, jak tylko
gwiazdolot nadał swój sygnał wywoławczy. Przypuśćmy, że w kuli znajdowali
się Niszczyciele. Przy takich możliwościach technicznych musieli
rozszyfrować informację radiową. Odpowiedzieli na nią śmiercionośną salwą.
Dlaczego?
- Wojna! - odparł Andre. - Po ustaleniu, że mają przed sobą ludzi,
natychmiast wypowiedzieli ludzkości wojnę i próbowali unicestwić
pierwszych jej wysłanników. Znaleźliśmy się w obszarze kosmicznych
pobojowisk i chcąc nie chcąc staliśmy się stroną walczącą.
To było właśnie to, co Romero przepowiadał nam na Ziemi. Wówczas nikt
się z nim nie zgodził. Obecnie nikt by mu się nie ośmielił przeciwstawić.
Spojrzałem na Pawła. Był zasępiony i milczący.
- Nic nadal nie wiemy ani o naturze, ani o ustroju społecznym tych
istot - kontynuowała Wiera. - Ale to, że istnieją i że są agresywni,
niestety prawie nie ulega wątpliwości. Trzeba się mieć na baczności.
Analizatory potwierdziły, że rój gwiezdny ze snów Aniołów pokrywa się z
tym, który widzimy stąd w Perseuszu. Do skupisk Perseusza mamy ponad
cztery tysiące lat świetlnych. Moim zdaniem nie trzeba zmieniać kursu.
Skoro w okolicach Plejad odkryliśmy Niszczycieli, będziemy kontynuować
badanie Plejad.
Wszyscy się z nią zgodzili.
Po naradzie wziąłem Andre pod rękę.
- Po raz drugi dzisiaj miałeś rację. Żartowałem z twojej teorii o
niewidzialności wrogów, ale zdaje się, że oni sami ją potwierdzili.
Popatrzył na mnie uważnie.
- Czemu jesteś taki chmurny, Eli?- Dziwisz się? Idziemy niczym ślepcy.
Dokoła nas tryliony kilometrów przezroczystej przestrzeni, a w tej
rzekomej przejrzystości mogą się kryć niewidzialni wrogowie! Niczym ich
nie można wykryć, dopóki się sami nie ujawnią!
Mój niepokój wywarł chyba na nim wrażenie, bo myślał przez długą
chwilę, zanim powiedział:
- Niepotrzebnie mnie chwaliłeś. Myślałem o jednostkowej, osobniczej
niewidzialności Niszczycieli, a nie o znikaniu ich krążowników w obszarze
nadświetlnym.
Pod tym względem my również jesteśmy niewidzialni, ale nie o to
przecież chodzi. Nie, myślę, że oni są realnie niewidzialni.
- Nadal podtrzymujesz swą hipotezę?
- Nie wiem. Chciałbym się mylić. To straszne, jeżeli mam rację!
Powiedział to tak przejętym głosem, iż nie na żarty się przeraziłem.
Zapalczywego, niespokojnego, bałaganiarskiego Andre widziałem na co dzień,
ale Andre lękającego się czegoś nie znałem. Po wydarzeniu, jakie zaszło na
Plejadach, nie mogę się wyzbyć myśli, że Andre już wówczas niejasno
przeczuwał katastrofę.
Z tyłu pozostał rozproszony gwiezdny welon Stożarów. Przybliżaliśmy.
się do centrum gwiazdozbioru. Wokół nas świecą setki jaskrawych słońc.
Kosmicznej pustki jednak jest pod dostatkiem: gwiazdy odległe są od siebie
wprawdzie nie o dziesiątki lat świetlnych jak u nas; ale jednak nie bliżej
niż o rok świetlny. Idziemy nadal kursem na Elektrę.
Na pokładzie statku zawiązała się grupa badawcza. Włączono do niej
także Kamagina i Gromana. Przewodniczy jej Andre, a ja jestem jego
zastępcą.
Spytałem kiedyś Lusina:
- Jak się miewa Trub? Nie wyrywa się na zewnątrz?
Twarz Lusina tak się rozpromieniła, że odpowiedź była jasna bez słów.
- Przygotowuję Anioła do lotów. Będzie zwiadowcą.
W pobliżu Elektry statek przeszedł na szybkości podświetlne i znów
zaczęły nas obowiązywać prawa mechaniki relatywistycznej. Spowolnienia
czasu pokładowego uniknęliśmy oddzielając się od bariery świetlnej
wystarczającym interwałem szybkości, przez co nie mogliśmy już być
niewidzialni. Wypłynęliśmy na zewnątrz z drugiego świata tak samo, jak
przed kosmonautami z "Mendelejewa" wynurzył się krążownik wrogów.
Obserwator wyposażony w dobre przyrządy mógł nas teraz wykryć. Z
ostrożności Olga nie zbliżała się do żadnej gwiazdy oczekując na przybycie
"Sternika", który leciał w obszarze nadświetlnym i był na razie
niewidzialny, chociaż nas już widział. Zbliżaliśmy się do Elektry
obchodząc inne gwiazdy bokiem i lawirując po skomplikowanej krzywej. Jedna
grupa automatów wyszukiwała w przestrzeni sztuczne ciała, druga zaś
wycelowana była w Elektrę. Druga planeta jej układu miała z pewnością
rozumnych mieszkańców. Andre chwalił się, że rozróżnia miasta i kanały, ja
natomiast widziałem tylko nocne zarzewie pojawiające się tuż po zachodzie
miejscowego słońca. Nazwaliśmy planetę Sigmą.
Wkrótce zaczęły napływać sygnały ze "Sternika". Zawiadomiono go o
spotkaniu z "Mendelejewem" i o tajemniczej kuli.
Spotkanie gwiazdolotów nastąpiło w pobliżu Elektry. "Sternik" położył
się na kurs równoległy do naszego i wystrzelił planetolot. To Allan
zostawiwszy statek pod opieką zastępcy udawał się do nas. Miał przy sobie
swoją nieodstępną walizeczkę podróżną.
- Gdzie przodkowie? - grzmiał. - Dawajcie ich tutaj, muszę ich
ucałować!
Altan tak ścisnął Kamagina i Gromana, obu naraz, że przez chwilę nie
mogli słowa wydusić. Żaden z nich nie sięgał Allanowi do ramion.
- To tacy jesteście! - huczał Altan. - Zupełnie jak na fotografiach,
nic się w ciągu pięciu wieków nie zmieniliście. Popatrzcie sami, mam
rację?
Wyjął z walizki książki, pisma i monografie z pierwszego wieku. Z kart
książek i czasopism patrzyli na gości oni sami wraz z ich zmarłymi
towarzyszami: reportaże z kosmodromu, komunikat o utraceniu łączności ze
statkiem i zmianie jego kursu. W ostatnich pismach raport rządowy
komunikował o fiasku prób nawiązania łączności z zaginionym gwiazdolotem.
Tam również zamieszczono wspomnienia i artykuły przyjaciół i uczonych,
smutne niczym epitafia: zaginął wspaniały statek, zginęli nasi odważni
towarzysze, zwiadowcy otchłani galaktycznej. Było coś dziwnego i
zaskakującego w fakcie, że krewni i znajomi kosmonautów, rozpaczający po
ich zgubie, sami dawno, pięć wieków temu rozstali się z życiem i nawet
pamięć o nich pozostała jedynie na pożółkłych papierowych kartkach. A ci,
których zgon opłakiwali, stali obok nas. Zdrowi, przystojni, dalecy nasi
przodkowie, z którymi będziemy jeszcze pracować, dyskutować i ramię przy
ramieniu walczyć ze wspólnym wrogiem.
Kamagin ze łzami w oczach objął uśmiechającego się Allana. Groman także
wzruszył się oglądając fotografie dawno zmarłych kolegów i krewnych.
- To dopiero podarunek! - powiedział później Kamagin. - Najdroższy i
najbardziej nieoczekiwany: spojrzenie w nieznaną nam przyszłość, która już
dawno stała się przeszłością.
- Właśnie! Wasza przyszłość - zaśmiał się Allan.
- Najnowsze pisemko wydano w dwadzieścia lat po waszym odlocie, a
przecież według kalendarza pokładowego "Mendelejewa" minęło od startu
zaledwie trzy lata, tak że te wydarzenia dopiero dla was nastąpią. No a
teraz pokażcie, bracia-pionierzy, na jakiej to kosmicznej łajbie poniosło
was z Ziemi na Plejady.
Poszedł z kosmonautami oglądać ich gwiazdolot, a ja zacząłem się
przygotowywać do desantu na Sigmę, ponieważ mnie powierzono dowództwo
grupy zwiadowczej.
Wylądowaliśmy na planecie 8 maja roku 563. Ten dzień w kalendarzu mego
serca zabarwiony jest na czarno. W szkole zapoznawano mnie z podłościami
zamierzchłych wieków ludzkości. W skali kosmicznej były to zaledwie
podłostki: wojny między malutkimi państewkami, ludzkie kłótnie,
wyzyskiwanie przez jednych pracy i zdolności innych. Tu zobaczyłem podłość
tak kosmicznie wielką, że myśli mi się w głowie mieszały. I tu - wierzę,
iż przejściowo - utraciłem najbliższego mi człowieka.
Na Sigmie były miasta. Właśnie były, gdyż po naszym wylądowaniu już nie
istniały. Uprzedzam wypadki. Powinienem zacząć od tego, jak z oddali
badaliśmy cztery satelity Elektry. Pierwsza, najbliższa jej powierzchni
planeta, nie zainteresowała nas. Była to ognistodymna kula, oceany lawy i
chmury siarkowodoru nad nimi. Żadne formy życia nie mogły istnieć w tym
piekle. Dwie planety zewnętrzne również nie były zachęcające. Globy te,
odległe od Elektry bardziej niż Pluton od Słońca, były pokryte ogromnymi
warstwami kopalnego lodu. Natomiast Sigma, rozpalająca się wieczorami
różowawym zarzewiem, była podobna do Ziemi: oceany, góry, lasy i rzeki.
Jedno nas tylko zaskoczyło: zbliżanie się do planety sygnalizowaliśmy
falami radiowymi i światłem, ale odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Pewnie
lękają się nieoczekiwanych przybyszów, pomyśleliśmy.
Oba gwiazdoloty zawisły nad planetą, a ku jej powierzchni wystartował
planetolot ze mną, Andre, Lusinem i Trubem na pokładzie. Z ostrożności
postanowiono nie posyłać na zwiad zbyt wielu ludzi.
Najpierw okrążyliśmy Sigmę. To była doskonale zagospodarowana planeta.
Od Ziemi różniła się przede wszystkim tym, że łańcuchy górskie rozciągały
się wśród oceanów, lądy zaś stanowiły gładką równinę pokrytą lasami i
łąkami.
W trakcie oblotu zauważyliśmy cztery miasta i około dziesięciu osiedli,
ale ani mieszkańców, ani maszyn nie zobaczyliśmy. Pod nami leżały
precyzyjnie rozplanowane skrzynki ślepych budynków tworzące ulice, które z
kolei wbiegały na place. Zarówno place, jak i ulice były puste.
Andre wybrał leśną polankę w pobliżu miasta, wylądował i pierwszy
wyszedł na zewnątrz. Kiedy zacząłem gramolić się do wyjścia, wyprzedził
mnie Trub. Anioł z hałasem wyskoczył na łączkę. Chociaż gwiazdolot jest
obszerny, to jednak tu czuł się swobodniej. Podskoczył do góry i zaczął
koziołkować w powietrzu nieznanej planety niczym rozbrykany chłopak w
awionetce.
- Chodźmy szukać mieszkańców - zaproponował Andre. -
Wsiedliśmy do awionetek i bez pośpiechu polecieliśmy w kierunku miasta.
Trub pomknął do przodu usiłując nas wyprzedzić, ale wkrótce pozostał z
tyłu i Lusin wziął zawstydzonego Anioła do swojej awionetki.
Po jakimś czasie wylądowaliśmy, opuściliśmy pojazdy i poszliśmy pieszo
ulicami miasta. Znając już jaskiniowe siedliska Aldebarańczyków i ochronne
zarośla Wegan nie zdziwiliśmy się widokiem tego osiedla. Bądź co bądź były
tu domy - skrzynki bez okien i drzwi z jakimiś otworami pod dachem,
niskie, ponure i niezmiernie długie (niektóre ciągnęły się na kilometr i
więcej). Gdyby nie ogromne rozmiary budowli, powiedziałbym, że
przypominają mieszkania Altairczyków.
- Założę się, że tutejsi mieszkańcy są skrzydlaci - powiedział Andre. -
Przypominają z pewnością naszego Truba.
Ale gospodarze tej ziemi przypominali raczej koniki polne niż Anioły.
Wkrótce ujrzeliśmy grupę takich świerszczy wzrostu naszych
dziesięcioletnich dzieci, zielonych, przezroczystych, błonoskrzydłych, z
czterema giętkimi kończynami i pionowo ustawioną, wąską, niemal ludzką
twarzą. Wszyscy byli martwi... Leżeli pod ścianą, skrwawieni,
rozpłaszczeni i żadnemu z nich nie biło serce, żaden nie oddychał.
Staliśmy przed nimi w milczeniu, jedynie Trub ze świstem wymachiwał
skrzydłami.
- Nie ma pokoju pod gwiazdami - rzekł chmurnie Andre i przywołał gestem
Truba. - Wsuń no, przyjacielu, głowę w którąś z tych dziurek i powiedz, co
tam zobaczysz.
Trub podfrunął do jednego z górnych otworów i zniknął w nim na jakieś
dwie minuty. Potem runął jak kamień na ziemię.
- Śmierć! - wychrypiał zdenerwowanym głosem.
- Wszyscy zabici!
Skinąłem na Anioła. Trub z gotowością podstawił ramiona. To skrzydlate
chłopisko jest silne jak byk i z łatwością uniosło mnie do otworu.
Wsunąłem nogi do wnętrza i siadłem chwyciwszy rękami za brzegi otworu.
- Leć do środka, Trub! - powiedziałem.
Anioł piorunem przedostał się przez inny otwór i podleciał do mnie od
wewnątrz budynku. Jestem od niego szerszy w ramionach, nie mogłem więc
równie łatwo przeleźć na drugą stronę. Trub pociągnął mnie za nogi i
pochwycił w locie. Objąłem go za szyję i zapaliłem kieszonkowy reflektor.
Widok był straszliwy. W ogromnej kamiennej stodole leżały zwały martwych
świerszczy o ludzkich twarzach. Trub ciężko machając skrzydłami poleciał w
koniec hali i wrócił do mnie: wszędzie leżały trupy, same trupy. Nikt nie
podniósł głowy, nikt nie poruszył błoniastym skrzydłem.
- Zaraza czy pobojowisko? - zapytał Andre, kiedy wydostaliśmy się z
Trubem na zewnątrz.
- Chyba pobojowisko. Mieszkańcy miasta chronili się za ścianami i
śmierć ich tam dopadła. Działo się to zupełnie niedawno, może kilka dni
lub godzin temu.
- Zwłoki są tak samo zmiażdżone? - zapytał Andre wskazując na trupy
leżące pod ścianą.
- Rozpłaszczone. Najpewniej salwa z dział grawitacyjnych.
Przed nami była ściana przegradzająca ulicę, skręciliśmy więc w
biegnący w lewo zaułek. Lusin nagle rzucił się do przodu z krzykiem:
- Człowiek! My! Taki sam!
Pospieszyliśmy za nim. Wyprzedził nas lecący z łopotem skrzydeł Trub.
Na malutkim placyku, utworzonym przez szczyty trzech stodołowatych
domów, stała grupa z trzech figur. Wysoki człowiek obejmował dwa
człekogłowe świerszcze. Cała trójka śmiała się unosząc uradowane twarze ku
górze. Żółty, wytworny kamień, niepodobny zupełnie do zimnego marmuru
naszych pomników, podkreślał jeszcze nastrój radości.
- Galakt - powiedział Andre, wskazując na wygięte we wszystkie strony
palce centralnej postaci.
- Spotkanie przyjaciół - rzekł Lusin. - Zszedł z nieba. Oczekuje
innych.
Nie mogłem się od figury Galakta oderwać. Ziemscy rzeźbiarze nie
potrafią tak prawdziwie oddać twarzy, zawsze w ich rzeźbach pozostaje coś
martwego, ukazującego, że mamy do czynienia z kamieniem, a nie z ciałem.
Tu mieliśmy żywą twarz, tak żywą, iż chciało się odpowiedzieć uśmiechem na
jej uśmiech. Znów byłem pod wrażeniem ogromnych oczu Galakta. Te niemal
kwadratowe oczy zajmowały prawie połowę twarzy i one przede wszystkim
nadawały jej wyraz. Artysta doskonale oddał tę wesołość z odcieniem
niepokoju, jaka z nich tryskała. Gdy świerszcze tylko się cieszyły, Galakt
jednocześnie radował się i niepokoił, był szczęśliwy i czujny, bo
najwidoczniej nie tylko radosnych wieści oczekiwał wpatrując się w niebo.
Wywołałem w myśli Wierę. W rozjarzonej wideo-kolumnie ujrzałem sterówkę
i siedzących w fotelach Olgę, Wierę i Leonida.
- Nie obawiaj się - powiedziała Wżera. - Obserwujemy was.
- To znaczy, że widzieliście okropności tego miasta umarłych i wiecie,
o czym to świadczy?
- Tak, Eli. Jesteście chronieni potężnymi polami. Posługujcie się nimi.
Wokół nas latał Trub, to wznosząc się do góry, to opadając w dół. Nagle
pomknął w bok i wkrótce rozległ się jego rozpaczliwy krzyk. Anioł krzyczał
tak straszliwie, że ze wszystkich sił rzuciliśmy się ku niemu.
Przypomniałem sobie, że Trub nie potrafi posługiwać się polami siłowymi, i
otoczyłem go własnym. Anioła oderwało od bryły, na którą wściekle się
rzucał. Pospiesznie cofnąłem pole. Trub nie pojął, co mu się przydarzyło.
Później opowiedział, że jakaś niezwykła siła chwyciła go za włosy i
powlokła do tyłu.
- Wróg! - ryczał Trub znów rzucając się na bryłę.
- Podły!
Ale nie była to żywa istota, lecz także kamień. Na wypolerowanym cokole
wznosiło się jakieś niepodobne do niczego straszydło: ni to bryła ziemi,
ni to spęczniały żółw, ni to rycerski hełm z ziemskich muzeów. Ze środka
kamiennej narośli tryskała w górę giętka jak ciało żmii rurka, na końcu
której znajdowało się zgrubienie podobne do wielkiego ogórka lub ananasa.
"Ananas" błyszczał, promieniował światłem, lecz nie ciągłym, jakie daje
lampa, ałe jakby złożonym z tysięcy kłująco jaskrawych ostrzy. Zdawało
się, że zgrubienie jest inkrustowane drogimi kamieniami, których każda
grań błyszczy osobno. W wyglądzie dziwnej konstrukcji było coś
złowieszczego. Rozumiałem więc Truba, który rzucał się na nią z taką
pa-sją.
W milczeniu staliśmy przed monumentem. Wiedzieliśmy, że na
gwiazdolotach również wszyscy go obserwują i podobnie jak my starają się
pojąć, co to jest.
- Czy to przypadkiem nie Niszczyciel? - zapytał Andre bez zwykłej
pewności siebie.
- Chyba tak - potwierdził Lusin, którego przekonał nie Andre, lecz
wściekłość Truba.
- Raczej ich pojazd bojowy - wtrąciłem. - A ten ogórek na szyjce to
oczy lub peryskop. W tym wszystkim tkwi wielka zagadka, Andre.
- Jedna? Naliczyłem ich co najmniej tysiąc.
- Jedna - powtórzyłem. - Taka mianowicie: jeżeli mieszkańcy Sigmy tak
cieszą się na widok Galaktów, co wynika z pierwszej rzeźby, to czemu
wznoszą pomniki wrogom swych przyjaciół? Czemu składają im hołd?
- Pomniki stawia się nie tylko jako wyraz czci. To może być
ostrzeżenie: nie zapominajcie o tym, co wam grozi .
- Trzeci! - krzyknął Lusin rzucając się w przejście między domami. -
Pierwszorzędny Zływróg! Galakt również! ...
Trzecia grupa postaci istotnie była wspaniała. Słowo "wspaniała" odnosi
się do mistrzostwa wykonania, a nie do treści. Na skraju cokołu spoczywało
takie samo kamienne cielsko z połyskliwą naroślą, a w centrum i na drugim
skraju stało dwóch Galaktów i ośmiu mieszkańców Sigmy. Zamilkliśmy i
zamarli przed rzeźbą. Po raz drugi (pierwszy raz na zniszczonym później
obrazie Altairczyków) ujrzeliśmy okropną scenę wzięcia do niewoli. Na
szyjach Galaktów wisiały łańcuchy, takie same łańcuchy oplatały
mieszkańców Sigmy. To była procesja jeńców, a połyskujący okiem czy
peryskopem Niszczyciel był najwidoczniej ich nadzorcą.
- A jednak jest w tych potwornościach jedna rzecz, która mnie cieszy -
powiedziałem w chwilę później. - Wiesz co, Andre? Teraz możemy spokojnie
odłożyć do lamusa jedno z twoich odkryć. Mam na myśli groźną teorię o
niewidzialności Niszczycieli.
- Nie masz pojęcia, jak ja sam się z tego cieszę! wykrzyknął Andre z
ulgą. - Ta pancerna ropucha wygląda obrzydliwie, ale jest to ciało, a nie
zjawa.
- I ja sądzę... - zacząłem, lecz przerwałem w pół zdania.
- Ratunku! - krzyknął przeraźliwie Andre. Oszałamiająco jaskrawe
światło uderzyło nam w oczy, a straszliwa siła rzuciła na ścianę budynku.
Wydało mi się, że dostałem się pod prasę i zostałem zmiażdżony.
Trwało to chyba nie dłużej niż setne ułamki sekundy: błyskawiczne,
natychmiast sparowane uderzenie. Teraz zdaję sobie sprawę, że gdyby
przyjaciele na statku nie obserwowali nas, bylibyśmy zniszczeni już
pierwszym wystrzałem grawitacyjnym wroga. Nasze indywidualne pola, jak się
potem okazało, były zbyt słabe, aby przeciwstawić się wysyłanym przez
Niszczycieli potężnym impulsom grawitacyjnym. Kiedy więc wróg zadał swój
zabójczy cios, nasze pola ochronne zostały spłaszczone i jedynie osłabiły
nacisk walącego się na nas tysiąctonowego ciężaru. Na pomoc pospieszyły
nam automaty gwiazdolotu, których przeciwstawny impuls zneutralizował
uderzenie.
Mimo przeżytego wstrząsu utrzymałem się na nogach. W chwilach
wielkiego napięcia myśli i uczucia biegną setki razy szybciej.
Równocześnie odbierałem i przetwarzałem informacje płynące z różnych
stron, słyszałem, widziałem, wyczuwałem dziesiątki ważnych obrazów,
reagowałem na nie, kwalifikowałem, odrzucałem - wszystko naraz. Krzyczał
we mnie wściekły głos Leonida: "Pole stożkowe, Eli! Pole stożkowe!",
widziałem wykrzywioną twarz samego Leonida, który oddalony o tysiące
kilometrów walczył razem z nami. Natychmiast po tym zobaczyłem sinych,
tracących oddech Andre i Lusina. Główna fala przeciążeń spadła na nich i
wtłoczeni w ścianę, niemal zmiażdżeni, walczyli z własnymi ciałami, aby
nie stracić przytomności i nie stać się łupem atakującego nas złoczyńcy.
Zobaczyłem też wroga, ogromny ziemisty pęcherz z długą szyją i
połyskującym na niej straszliwym okiem. Niszczyciel wypełzł zza ściany i
szybko się zbliżał, szykując się do nowego, kilkadziesiąt razy
silniejszego ciosu, którego nie potrafiłyby już odbić dalekie automaty
statku. Wszystko to utrwaliło się w mojej pamięci jako jeden obraz, bo w
gruncie rzeczy było jednym obrazem, gdyż odbyło się w ułamku sekundy:
pojawienie się wroga, błyskawiczny atak Truba i mój potężny cios.
Nie wiem dziś, co wówczas zrobiło na mnie większe wrażenie: widok
umierającego Andre i Lusina, groźny wygląd atakującego Zływroga czy
bezsilny upadek Truba. Odważny Anioł z rykiem spadł na wroga z góry
wyciągając ku niemu swe straszliwe pazury. Celował w oko Niszczyciela i
napad był widocznie tak zaskakujący, że Trubowi udało się skrobnąć
pazurami po peryskopie. Wróg przechylił szyję, wyrzucił swe pole do góry i
Trub nawet nie krzyknąwszy odleciał na bok. Skrzydła miał połamane, a
postrzępione pióra chmurą zawirowały w powietrzu. W tej samej chwili
zadałem Zływrogowi śmiertelny cios.
Doskonale pamiętam swój ówczesny stan. Ryknąłem z wściekłości.
Wszystkie moje pragnienia skoncentrowały się na jednej tylko myśli:
"Przebić! Przebić!" Całym wysiłkiem woli skupiłem swoje pole ochronne w
wąską niczym promień wiązkę i pchnąłem nim wroga jak szpadą.
Niszczyciel nie upadł zalany krwią, nie pękł jak bańka mydlana uderzona
kijem. Wybuch, słup ognia i dymu, spadające odłamki i krople - oto
wszystko. Istota atakująca nas została zamieniona na odłamki i strzępy.
Nie wiedziałem wówczas, że jest to jedyna forma śmierci Zływroga.
Rzuciłem się ku Lusinowi i Andre. Andre był blady, oczy miał
zamknięte, chwiał się na nogach. Lusin szybciej przyszedł do siebie.
- Trub chyba zginął! - krzyknąłem.
Lusin trzymając się ściany poszedł chwiejnym krokiem w kierunku
Anioła. Trub leżał pod ścianą. Lusin nie mógł go sam unieść i poprosił
mnie o pomoc. Cuciłem wtedy Andre, który otworzył już oczy, ale nie mógł
jeszcze mówić. Wezwałem awionetki, ale nie zjawiły się. Zakląłem i
wywołałem planetolot, który również się nie odezwał.
Zapłonęła wideokolumna. Nigdy nie zapomnę strachu na twarzy Wiery.
Patrzyła na mnie tak, jakbym już był martwy.
- Eli! - jęknęła siostra. - Otaczają was!
Pojawił się Leonid: Jego wyrazista twarz płonęła gniewem.
- Awionetki zostały zniszczone przez Niszczycieli! - krzyknął. -
Planetolot jest uszkodzony. W waszym kierunku pełznie co najmniej pół
setki tych stworów. Wzmocniliśmy wasze pola do maksimum, spieszymy na
pomoc. Trzymajcie się, bracia!
- Ile mamy czasu? - zapytałem. - Minuty? Sekundy?
- Najwyżej trzy minuty! Ukryjcie się za ścianami, kamień ekranuje fale
grawitacyjne!
Zostawiłem Andre pod ścianą i pomknąłem do Lusina. Razem z nim
przeniosłem Truba do Andre. Biedny Anioł był tak rozbity, że nie mógł
poruszać palcami. Głowa bezsilnie chwiała mu się z boku na bok, ale grała
w nim jeszcze bitewna pasja, bo kiedy przechodziliśmy obok strzępków
Zływroga, resztki piór na złamanych skrzydłach wściekle mu się zjeżyły. To
było jednak dzielne chłopisko!
Rozejrzałem się wokoło. Żadnego odpowiedniego schronu w pobliżu nie
było. Potrząsnąłem Andre za ramię.
- Ocknij się, słyszysz! Otaczają nas Zływrogi. Trzeba maksymalnie
skoncentrować pola.
Andre drgnął i usiadł. Oprzytomniał. Zostawiłem go i zająłem się
Trubem. Byłem teraz spokojny o Andre. Poczucie niebezpieczeństwa i
konieczność włączenia się do wspólnych wysiłków jest najlepszym lekarstwem
dla takich jak on.
Z Aniołem sprawa wyglądała gorzej. Trub świetnie walczył skrzydłami i
pazurami, umiejętnie uderzał swym ciężkim ciałem, ale źle operował polem.
Pole uruchamia się myślą i odczuciami, a Trub w żaden sposób nie potrafił
pojąć, że sama chęć obrony już jest obroną. Dla Anioła istnieje jedynie
świat widzialny i wyczuwalny. Tego, czego nie można dotknąć, jego zdaniem,
po prostu nie ma. Odważny, ale naiwny chłopak.
- Kiedy przyjdą, nie ruszaj się, ale krzycz na nich: do tyłu! do tyłu!
Krzycz w duchu, rozumiesz? - tłumaczyłem mu. - A jeżeli nie potrafisz w
duchu, wrzeszcz na głos, to również podziała.
- Ich trzeba szarpać zębami, bić ciałem! - nie zgadzał się ze mną i w
zdenerwowaniu usiłować wstać, pomagając sobie ułomkami skrzydeł. Nie mógł
się jednak na nich utrzymać i z jękiem znów opadał na ziemię.
Wtedy pojawili się Niszczyciele. Pełzli ze wszystkich stron naraz,
wytaczali się zza ścian i niezręcznie maszerowali ulicą poprzedzani
mrocznym lśnieniem swoich oczogłów. Purpurowe płomienie miotały się
pomiędzy ścianami budynków, rozjaśniały się stopniowo, aż znaleźliśmy się
jakby w centrum pchanego wiatrem pożaru, tak potężne i złowieszcze było
wysyłane przez nich promieniowanie. Aby nie oślepnąć, opuściliśmy filtry
na hełmach skafandrów. Andre, który już ostatecznie przyszedł do siebie,
otworzył walizeczkę deszyfratora i uruchomił go na wszystkich zakresach.
- Oszalałeś, po co? - szepnąłem.
- Nie zaszkodzi. Jestem przekonany, że oni rozmawiają ze sobą i że
blask ich głów jest z tym związany. Mam zupełnie inne usposobienie niż
Andre. Cały byłem pochłonięty oczekiwaniem walki. Nie miałem pewności, że
odeprzemy atak, wiedziałem jednak, że tanio swego życia nie sprzedamy.
Brzmiał we mnie pełen niepokoju głos Olgi: "Trzymajcie się, pomoc wkrótce
nadejdzie!" Możliwe, iż gdzieś w powietrzu zapłonęła wideokolumna z nią
i z Wierą. Nie wiem, nie mogłem się rozglądać, bo patrzyłem tylko na
wrogów.
Zbierało się ich coraz więcej. Niszczyciele ustawili się w półkole i
bez pośpiechu zbliżali się do nas. Rozszyfrowałem ten nieskomplikowany
plan. Siła ich pól grawitacyjnych jest odwrotnie proporcjonalna do
kwadratu odległości, zmniejszając ją więc dwukrotnie mogli uderzyć cztery
razy silniej. Najwidoczniej zamierzali nie atakując z daleka metodycznie
zacieśniać pierścień tak długo, dopóki na to pozwoli opór naszych pól
ochronnych, a później błyskawicznie skoncentrować wysiłki i zadać
decydujący cios.
Zrozumiałem, że jeśli nie pomieszamy im szyków, zrobią z nas mokrą
plamę. Dusiła mnie wściekłość na te bestie atakujące bez najmniejszego
powodu i musiałem ją z siebie wyrzucić w potężnym pchnięciu pola. Mieliśmy
nad nimi przewagę w postaci naszego szybkiego biegu i postanowiłem tę
przewagę wykorzystać.
- Skoncentrujcie na mnie swoje pola, kiedy rzucę się do przodu! -
rozkazałem. - Zaraz pokażę tym świecącym żółwiom, że daleko im do ludzi!
- Uważaj, Eli! - powiedział Lusin. - Ale nie bój się, skoncentrujemy!
Wówczas runąłem na najbliższego, który wypełzł nieco z szeregu i
zapłacił za swą nieostrożność życiem. Chroniony z boków przez przyjaciół
skupiłem swoje pole w wąskie pasmo i rozciąłem Niszczyciela jak mieczem.
Jego strzępy jeszcze sypały się na ziemię, kiedy moje sztyletowe pole
przebiło sąsiada. Zływrogi cofnęły się, nasiliły i tak już potężne światło
głów do tego stopnia, że ich blask raził oczy nawet przez ciemne filtry.
Moje ciało zacisnęła niewidzialna prasa i zacząłem tracić oddech z bólu.
Szczęki prasy zaciskały się i natychmiast cofały, zaciskały i wreszcie
osłabły: Zływrogi biły mnie impulsami grawitacyjnymi, a przyjaciele
odpierali ciosy swoimi polami. Zachwiałem się tracąc przytomność i zanim
upadłem, zdążyłem jeszcze wysadzić w powietrze następnego Niszczyciela.
Andre i Lusin podbiegli. Upadłem im na ręce, a oni szybko odnieśli mnie
pod osłonę ściany.
Lusin śmiał się i tupał nogami, Anioł wściekle warczał ukazując kły i
nawet Andre się uśmiechał. Nie zdarzało się nam - nie mówię oczywiście o
Aniele - nigdy przedtem walczyć na śmierć i życie i pierwsze powodzenie
zawróciło nam w głowach. W każdym obudził się instynkt wojownika, który
pozornie został wiele pokoleń wstecz wytrzebiony ze świadomości ludzkiej.
- Na atomy! - wrzeszczał Lusin. - W strzępy! Tak trzeba!
Andre uspokoił się pierwszy.
- Oni powtarzają atak - powiedział.
Niszczyciele znów napierali na nas półkolem. Nie wiem czemu, ale byłem
przekonany, że zmienili plan natarcia. Środek szyku poruszał się
ostrożniej niż skrzydła, które starały się zajść z boków i stamtąd
zmiażdżyć nas między wystrzelanymi naprzeciw siebie polami. Gdybym
natomiast znów wyrwał się do przodu, spokojnie wycofaliby się z centrum
szyku i bez trudu rozprawili z mymi przyjaciółmi pozbawionymi osłony z
flanki. Plan obliczony był na tak głupiego przeciwnika, że poczułem do
nich pogardę. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że nigdy nie należy uważać
wroga za durnia.
- My również powtórzymy napad, ale tym razem inaczej - powiedziałem.
Mój plan opierał się na szybkości i zgraniu naszej akcji.
Kiedy Niszczyciele dostatecznie się zbliżyli, my, zwarci w pięść -
trzech ludzi z przodu i kulejący Anioł z tyłu - uderzyliśmy na ich lewe
skrzydło. Wszystko było drobiazgowo wyliczone i doskonale się udało.
Napadając na lewe skrzydło jednocześnie oddalaliśmy się od prawego, przez
co osłabialiśmy jego uderzenie, z centrum szyku można się było chwilowo
nie liczyć, bo nauczone doświadczeniem Zływrogi nie wyrywały się pod
ogień pól sztyletowych.
Tym razem działając czterema zwartymi polami unicestwiliśmy sześciu
Niszczycieli i zmusiliśmy ich do ucieczki całą lewą flanką. Nie mogliśmy
ich ścigać, bo trzeba było obrócić się ku centrum i prawemu skrzydłu.
Krótkim wypadem również i tę formację zmusiliśmy do wycofania się. Pole
bitwy usiane było szczątkami zniszczonych wrogów i zalane ciemną cieczą,
ich krwią.
Powtórnie schroniliśmy się w cieniu ściany.
Te piekielne stworzenia szybko jednak uczyły się na błędach.
Zrozumiały, że atakując tyralierą jedynie narażają się na ciosy naszych
siłowych szpad. Obecnie więc szły trzema zwartymi grupami po jakieś
dwadzieścia sztuk w każdej, cielsko przy cielsku, oko przy oku. To samo,
czym odparliśmy ich drugi atak - wielokrotnie wzmocnione, zwarte w pięść
pole - teraz obracali przeciwko nam. Żadnym, nawet najszybszym wypadem,
nie mogliśmy stłumić tak silnego, skoncentrowanego siłowego strumienia.
W tej sytuacji czas naszego życia zależał jedynie od szybkości ruchu
wrogów.
Andre jeszcze niezupełnie doszedł do siebie po napadzie pierwszego
Niszczyciela, lecz był zupełnie spokojny. Popatrzyłem nań i domyśliłem
się, co ma na sercu.
- Zdążysz jeszcze wywołać gwiazdolot i nagrać pożegnanie -
powiedziałem i odwróciłem twarz.
Zływrogi nie spieszyły się, bo wiedziały, że im już nie umkniemy, i
nacierały z rozwagą. Andre wywołał statek. Nigdy jeszcze nie słyszałem
tego gorącego, porywczego człowieka mówiącego tak spokojnie i rzeczowo.
- Żanno! Olegu! - dyktował. - Za dwie minuty już mnie nie będzie.
Kocham was! Bądźcie szczęśliwi!
- Obejmijmy się, przyjaciele! - zwrócił się do nas. - A potem
zaatakujemy ich po raz ostatni. Nie ma sensu ciągnąć tego dalej.
Uścisnęliśmy się i ucałowali. Trub przytulił się do mego ramienia i
łkał jak człowiek. Czułość okazana temu dziwnemu stworzeniu niemal
pogodziła je z nadchodzącą śmiercią. Dałem znak i wszyscy rzuciliśmy się
na centralną grupę wroga.
Tak jak się tego obawiałem, nie udało nam się niczego dokonać. Nie
zdołaliśmy nawet skupić swych pól w jedno ostrze, gdyż skuwające nas
łańcuchy przeciążeń były zbyt silne. Jedynie Lusin przebił jednego
Niszczyciela i sam natychmiast upadł. Nie chciałem krzyczeć ani wołać o
pomoc, ale jęk rozpaczy mimo woli wydarł mi się z piersi. Obok mnie
krzyczał Andre. Nasze krzyki nie zdążyły jeszcze umilknąć zdławione
śmiercionośnymi oplotami wrogich pól siłowych, gdy z góry coś runęło i
wszystko cudownie się przeobraziło: nagle osłabł skuwający nas uścisk
grawitacji, zgasło przenikliwe jarzenie oczodołów, a Zływróg, w którego
centrum celowałem, lecz nie dosięgnąłem, trysnął w górę słupem płomieni i
kurzu.
- Skoncentrujcie się na mnie! - rozległ się dziki ryk Leonida. -
Naprzód! Naprzód!
Zachwiałem się. Podtrzymał mnie Romero.
- Niezłe uderzenie, nieprawdaż, mój dzielny Eli? zapytał z uśmiechem. -
Sądzę, że udało mi się rozłożyć pańskiego przeciwnika na atomy. Skupmy
teraz pola i udajmy się za naszym wodzem!
Leonid rwał do przodu, a przed nim rozpadali się i znikali, jakby
unoszeni wiatrem, Niszczyciele. Po bokach osłaniali go Allan i Andre, z
tyłu podtrzymując się nawzajem dreptali Lusin i Trub. Zrobiłem krok i
poczułem, że nie mogę poruszać się o własnych siłach.
- Odwagi, odwagi! - dodawał mi ducha Romero. - Panu oczywiście
najwięcej się dostało, bo oni chcieli wykończyć pana w pierwszej
kolejności, ale nie wolno się poddawać. Proszę zewrzeć pole i od razu
będzie łatwiej iść.
- Nie zostawaj w tyle, Eli! - pokrzykiwał Allan. - Pokaż im, do czego
jesteś zdolny!
Namowy, okrzyki i wreszcie widok Kamagina i Gromana biegnących na
pomoc pierwszej grupie dodały mi sił. Szedłem coraz pewniej i po kilku
minutach dopędziliśmy Leonida.
- Naprzód! - krzyknął Leonid skinąwszy mi głową. - Tu zostało jeszcze
z dziesięć tych potworków. Chwyciłem go za rękę.
- Czekaj! - szepnąłem. - Nie trzeba ich niszczyć.
- A to niby czemu? Nie odejdziemy stąd, póki chociaż jeden wróg jeszcze
się rusza.
- Daj spokój, Leonidzie! - podtrzymał mnie Andre. - Przynajmniej
jednego trzeba wziąć żywcem.
- Racja! - zawołał Allan. - Przywlec takiego potwora na Ziemię! Dawniej
nazywało się to: "brać języka". - Zwrócił się do Kamagina i Gromana: -
Tak to było, przodkowie?
Kosmonauci potwierdzili, że zdobywanie języka i obcinanie skalpów było
ważną operacją w każdej cywilizowanej wojnie. W ich czasach wojen już nie
było, ale zachowały się podania na ich temat. Poza tym czytali o tym w
książkach. Literaci, choć już dawno nikt na Ziemi nie walczył i nie
umierał gwałtowną śmiercią, chętnie opisywali rozmaite okropności:
kradzieże, morderstwa, pogoń za zyskiem i sławą, zdradzanie żon i mężów,
wdrapywanie się po tak zwanej drabinie służbowej i inne dzikie czyny
wymagające chytrości i krwi. Ponieważ w tym dalekim gwiazdozbiorze
zetknęliśmy się z okrutnym narodem, również i my powinniśmy zapoznać się
z obyczajami tych wojowniczych czasów.
Andre wskazał na resztki:
- Spójrzcie! To nie istoty, lecz maszyny!
Na jego dłoni leżał zwilżony ciemnym płynem zespół elementów układu
elektronicznego: półprzewodników, oporników i kondensatorów połączonych
ze sobą przewodami. Było to bez wątpienia urządzenie sztuczne.
- To całkiem prawdopodobne - zgodziłem się. Wszystko, co wiemy o
Zływrogach, świadczy o ich niezwykłym okrucieństwie. Czy normalne istoty
mogłyby być takie?
- Nie - powiedział Lusin podnosząc z ziemi inny fragment ciała
Niszczyciela. - Organizm. Patrzcie!
To był kawałek żywej tkanki: plecionka nerwów, mięśni, ścięgien i
kości. Andre obracał strzęp w ręku brudząc sobie palce lepką pokrywającą
go cieczą.
- Tak - przyznał. - Nie mechanizm.
Nasi wybawiciele poszli dalej zabierając ze sobą Truba, a my we trójkę
myszkowaliśmy po terenie niedawnej bitwy. Jeszcze raz przekonałem się,
jak wielkie siły rozrywały porażonych wrogów. Określenie "rozbryzgany"
nie było przenośnią, lecz precyzyjnym opisem śmierci Niszczyciela.
- Wydaje mi się, że dziwna forma unicestwienia stanowi klucz do zagadki
ich życia - powiedziałem, gdy po jakimś czasie zebraliśmy z dziesięć
fragmentów ciał Niszczycieli.
Andre ułożył szczątki rzędem.
- Spójrzcie: sześć kawałków żywej tkanki i cztery ułomki sztucznych
urządzeń. Nic wam to nie mówi?
- Rozumiem - odparł Lusin. - Na poły organizm, na poły mechanizm. Pół
żywy, pół sztuczny. Prawda?
- Tak. To właśnie miałem na myśli.
- Zapominacie o jeszcze jednej możliwości: żywy Zływróg siedzący w
maszynie - zaoponowałem. - Przy rozpadzie tkanki ciała mieszały się z
fragmentami mechanizmu i dały taki obraz.
- No to popatrz na ten fragmencik!
Strzępek istotnie był interesujący: żywa tkanka przenikała się ze
sztuczną strukturą, jedno było przedłużeniem drugiego: z kości wyrastał
przewód i platynowy opornik, na kondensatorze zaś pozostały nerwy i
włókienka mięśni. To było harmonijne połączenie, a nie mechaniczne
sąsiedztwo żywego i martwego.
- Są dwie możliwości - ciągnął Andre. - Albo istoty żywe odkryły sposób
mistrzowskiego zastępowania swych niedoskonałych narządów sztucznymi
organami i w ten sposób w połowie się zmechanizowały, albo na odwrót,
stworzone przez kogoś mechanizmy nauczyły się wbudowywać żywe tkanki i
awansowały w ten sposób do stopnia półorganizmów. W obu wypadkach mamy do
czynienia z obiektami wysokiej kultury materialnej.
Dla mnie mieszana natura Zływrogów stanowiła wyjaśnienie ich
zaskakującego okrucieństwa. Istoty zdegradowane do mechanizmów musiały
utracić wrodzoną dobroć. Ale jeśli to naprawdę są automaty zmontowane z
elementów organicznych, to skąd biorą potrzebne im żywe tkanki? Może
polują na istoty w kosmosie, aby dzięki ich tkankom zapewnić sobie
istnienie?
Leonid z zasępioną twarzą przechadzał się pod ścianą budynków.
Spojrzał na nas tak, jakbyśmy również należeli do gatunku głowookich. Byto
jasne, że nie udało się żywcem wziąć Zływrogów.
- Rozpadają się jak bańki mydlane. Pozostały przy życiu trzy sztuki.
W kącie utworzonym przez załamanie ściany siedziało trzech
Niszczycieli ściśniętych naszymi polami. Zływrogi były wyczerpane: ich
oczy ledwie świeciły, a wysyłane od czasu do czasu impulsy grawitacyjne
utraciły dawną moc. Andre uruchomił deszyfrator. Romero, blokując wrogów z
Allanem, Kamaginem, Gromanem i Trubem, przywołał mnie gestem.
- Wie pan, czemu ani jednego nie wzięliśmy żywcem? Niewiarygodne, ale
oni popełniają samobójstwo, kiedy sytuacja jest już bez wyjścia!
- Buch łbem o ciało i koniec! - powiedział Allan. - Nasi przeciwnicy to
samoeksplodujące konstrukcje. Tymczasem Kamagin, skoncentrowawszy na sobie
trzy pola, metodycznie odrywał jednego Zływroga od dwóch pozostałych.
Kiedy pomiędzy nimi utworzyła się szczelina, Niszczyciel uderzył okiem w
ciało. Rozległ się wybuch i do góry trysnęły kłęby wilgotnego dymu. Dwa
pozostałe potwory przywarły do siebie jeszcze silniej. Ich głowy
gorączkowo migotały.
- I tak wszystkie! - powiedział ze złością Leonid. - Gołymi rękami
chwytać je za te łby, czy co?
- Jak tam u ciebie? - spytałem Andre. - To chyba mowa świetlna, nie
powinieneś mieć trudności z odczytaniem.
- Kłopot polega właśnie na tym, że to nie jest mowa świetlna. Nadają
słabo modulowane fale grawitacyjne, a świecenie tym impulsom tylko
towarzyszy. Z taką formą mowy stykam się po raz pierwszy.
Andre westchnął.
- Klucz! Klucz! Gdybym mógł odczytać przynajmniej jeden sygnał...
- Zaraz dam ci klucz. Podrażnię ich trochę, a ty obserwuj reakcję.
Wysunąłem się do przodu, uderzyłem niezbyt silnie polem i znów się
cofnąłem. Operację tę powtórzyłem trzykrotnie, a potem zacząłem ostrożnie
rozsuwać wrogów. Porzuciłem to zajęcie, aby znów przejść do uderzeń. Ciosy
były słabe, raczej poklepywania niż pchnięcia. Ze dwa razy wystawiłem też
w ich kierunku rozcapierzone palce.
- Starczy! - powiedział Andre radośnie. - Teraz chyba rozszyfrujemy ich
mowę. Słuchajcie, to bardzo ciekawe.
Później okazało się, że deszyfrator niektóre szczegóły źle zrozumiał,
ale sedno przekazał prawidłowo: "Ten sam, zabójca pierwszego... Znów ten
sam... Znów... Rozsuwa... Każcie ekranowanym... Tylko oni... Na planecie
jest dwóch, pozostali zginęli... Sześćdziesiąty trzeci zadał sobie śmierć.
Ja słabnę. Brakuje mi grawitacji. Odpowiadam: oni są inni,
kamiennopałczaści... Ekranowanych... Dlaczego dopiero pod wieczór,
przecież są bliżej?... Do wieczora nie utrzymam się... Nie wytrzymam...
Wysłaliśmy wszystko, niepotrzebnie zostaliśmy... Uderzę głową... Planeta
nie jest już potrzebna... Planeta..."
Przez kilka sekund zastanawialiśmy się nad rozszyfrowanym tekstem.
Najwidoczniej gdzieś w pobliżu była ich baza, z którą rozmawiali.
Powinniśmy być przygotowani na nowy atak. Później każdy z nas zaczął
mówić o tym, co mu się wydawało najbardziej ważne.
- Pomoc dla nich przyjdzie dopiero w nocy - powiedział Leonid. -
Powinniśmy więc uporać się z nimi przed wieczorem.
- O jakich ekranowanych mowa? Przed czym ekranowanych? Przed działaniem
naszych pól? - zapytałem. - Ale oni zapominają o naszych gwiazdolotach.
- Ich grawitacja słabnie - powiedział Andre. Co znaczy to dziwne
zdanie? Dlaczego nie odebraliśmy impulsów ich rozmówców?
- Rozmówcy są daleko - odparłem. - Deszyfrator nie uchwycił ich
słabych sygnałów.
- Planeta niepotrzebna - wymamrotał Lusin. Niepotrzebna. Zniszczą?
- W tej chwili najważniejsza jest groźba: "Uderzę głową" - powiedział
Kamagin. - Jest to niewątpliwie zapowiedź samobójstwa. Trzeba mu
zapobiec, tylko jak?
- Unieruchomić tym stworom głowy! - huknął Allan. - Albo po prostu
odciąć im peryskopy płaskim polem.
- Nie - zaoponowałem. - Wtedy rozsypią się na kawałki. Andre ma rację,
że coś ważnego związane jest z faktem słabnięcia ich grawitacji.
Usztywnijmy ich między polami i przenieśmy w takim stanie do komory
ciśnieniowej .
Unieruchomione Zływrogi zostały wkrótce rozdzielone. Wtedy jeden z
nich zdołał jednak jakoś uderzyć się głową. Tym pieczołowiciej
obchodziliśmy się z ostatnim. Nieśliśmy go do planetolotu, ściskając
oddzielnymi polami tułów i głowę. Niszczyciel wyraźnie słabł, jego impulsy
stawały się nieczytelne, głowa przestała się poruszać i zgasła.
- Chyba umarł - powiedział Andre, kiedy umieściliśmy potwora w komorze
ciśnieniowej planetolotu. Deszyfrator nie odbiera żadnych sygnałów.
Wzmocniliśmy ciśnienie w komorze i uruchomiliśmy pokładowy grawitator w
nadziei, że wielkie ciążenie wskrzesi Niszczyciela. Zamocowawszy głowę
tak, aby przypadkiem nie upadła na ciało, pozostawiliśmy Niszczyciela w
jego tymczasowym więzieniu.
- Zostanę tu - powiedział Andre - i postaram się zbadać budowę ciała
oraz fizjologię naszych przeciwników.
- My tymczasem poszukamy mieszkańców planety - oświadczył Leonid. -
Może nie wszyscy zginęli. Planeta wydawała się po dawnemu martwa.
Oblecieliśmy miasto i skierowaliśmy się ku innym osiedlom, które
wyglądały jak kopie pierwszego. Wszędzie spotykaliśmy okropne ślady
pogromu. Zielone jeszcze rankiem lasy i łąki żółkły i więdły. Rośliny na
planecie były całkowicie zniszczone, podobnie jak uprawiające je rozumne
świerszcze z niemal ludzkimi głowami.
Nastroiłem deszyfrator na dowolne fale jeszcze pracującego mózgu. Po
godzinie poszukiwań odebraliśmy słabe impulsy i polecieliśmy w kierunku
ich źródła.
Peleng falowy doprowadził nas do podziemnego kanału czy też rury
kanalizacyjnej zagubionej wśród lasu. Wejście do kanału było zasłonięte
trawą i krzewami. Deszyfrator wykazywał obecność trzech żywych istot.
Próbowałem przedostać się do wnętrza rury, ale otwór był dla mnie zbyt
wąski i do środka wpełzł Kamagin. Poprosił o pomoc i za nim udał się
również szczupły Groman. We dwójkę wydobyli na zewnątrz konającego
sześcioskrzydłego. Rozumny świerszcz nie odpowiadał na pytania, nie
poruszał się i prawie nie oddychał, ale jego mózg jeszcze pracował z
gorączkową szybkością.
- Tam są ich całe setki - powiedział Kamagin ale wszyscy martwi.
- Dwóch jeszcze żyje - odpowiedziałem. - Przyrząd odbiera prądy
czynnościowe ich mózgów. Weźcie bioskop.
Z aparacikiem wykrywającym ślady życia wrócili do kanału. Dwóch
wydobytych mieszkańców planety było w jeszcze gorszym stanie niż pierwszy.
Jeden skonał, kiedy go wynoszono na zewnątrz, drugi żył jeszcze kilka
minut i mogłem zapisać promieniowanie jego umierającego mózgu.
Zająwszy się pierwszym, przekonałem się, że nie ma nadziei na jego
powrót do zdrowia, ale można przez jakiś czas podtrzymywać gasnący płomyk
życia. Zbliżał się wieczór, kiedy przekonaliśmy się, że na planecie nie ma
już żywych istot.
- Zabierzemy pomniki - zaproponował Leonid. Automaty zdjęły rzeźby z
cokołów, a później przeniosły do planetolotu również same postumenty.
- Nadal brak sygnałów statku idącego wrogom na pomoc - powiedział
Andre. - Jego milczenie działa mi na nerwy.
- Wsiadać! - zakomenderował Leonid. - Wracamy do gwiazdolotu.
Spojrzałem na niebo. Elektra zaszła za horyzont i nastąpił zmierzch.
Nad miastem zapłonęło tysiące latarń. One jedne nadal działały.
Wstrząsające wrażenie robiła ta wspaniała iluminacja w królestwie śmierci
i chaosu.
Teraz przechodzę do tragedii Andre i na myśl o niej rozpacz ściska
mnie za gardło. Nawet teraz, oddzielony od owego strasznego dnia latami i
jeszcze straszliwszymi wydarzeniami, nie pojmuję do końca tego; co się
wtedy stało. Przede wszystkim nie rozumiem siebie. Jak mogłem okazać się
tak lekkomyślny? Czemu wszyscy zachowywaliśmy się jak stado cieląt? Wszak
już wtedy wiedzieliśmy, że walczymy z podstępnym, dysponującym potężnymi
środkami technicznymi wrogiem, wiedzieliśmy też, iż wróg ten pod wieloma
względami nas przewyższa. Dlaczego, dlaczego nie pomyśleliśmy o
najprostszych, elementarnych wręcz środkach ochronnych? Wróg sam
oświadczył, że zamierzą nas pokonać. Dlaczego zlekceważyliśmy jego groźby?
Czytając po raz któryś z rzędu zapis rozmowy Zływrogów ze swą bazą,
przekonałem się ostatecznie, że ze wszystkich możliwych znaczeń
zagadkowego słowa "ekranowany" wybrałem najdalsze od prawdy i nie tylko
pomyliłem się, lecz również przekonałem wszystkich, że mam rację. I Andre!
Biedny Andre, który tak przenikliwie domyślił się niewidzialności naszych
przeciwników, też z ulgą zrezygnował ze swego odkrycia. Znów pytam się,
czemu nasze oczy zaćmiła ślepota wówczas, kiedy potrzebna była cała
ostrość wzroku? Czy to dlatego, że ujrzawszy jak brzydcy i niezdarni są
nasi przeciwnicy i jak łatwo rozprawiamy się z nimi naszymi słabymi
polami, od razu nabraliśmy do nich pełnej zadufania pogardy i nawet nie
próbowaliśmy się dowiedzieć, czy wszyscy są tacy sami? "Dlaczego nie
możecie być przed nocą?" - wołał do swoich ostatni Zływróg. Na Sigmie
zapadała noc. Posłana przez wrogów pomoc już zbliżała się do planety. Od
okrutnego ciosu dzieliły nas minuty, a my beztrosko paplaliśmy, ciesząc
się z łatwego zwycięstwa!
- Tu są piękne noce! - powiedziałem do Andre. - Nawet ta automatyczna
iluminacja nie tłumi blasku gwiazd.
Andre uniósł głowę i przez chwilę patrzył w niebo. Powietrze było
niezwykle przejrzyste. Ekranowani wrogowie już wisieli nad nami, a my
spokojnie zachwycaliśmy się gwiazdami Plejad.
- Pospieszcie się! - krzyknął gniewnie Leonid. Tylko na was czekamy.
Ruszyłem ku planetolotowi i wtedy usłyszałem krzyk Andre, ochrypły i
przerywany. Dusili go, a on się wściekle wyrywał. Czułem pulsację jego
pola.
- Eli, pomóż! - krzyczał Andre. - Eli! Eli! Rzuciłem się ku niemu. Nie
dojrzałem go. Nad ciemną ziemią jaskrawo połyskiwały gwiazdy, powietrze
było spokojne i przejrzyste. Gdzieś obok mnie dławił się i wołał o pomoc
Andre. Słyszałem go zupełnie dokładnie, wiedziałem, że mu kneblują usta, a
on się wyrywa i znów krzyczy:
- Eli! Eli! Na pomoc!
- Niewidzialni! - wrzasnąłem i rzuciłem swoje pole w kierunku krzyku;
nie zdając sobie nawet sprawy, że jest równie niebezpieczne dla Andre, jak
i dla napastników.
Wtedy zobaczyłem Andre po raz ostatni. Moje uderzenie odrzuciło
któregoś z atakujących go Niewidzialnych. W powietrzu nagle zjawiły się
nogi Andre, wściekle wierzgające i zadające komuś ciosy. Widać było tylko
nogi! Na miejscu, gdzie powinien być tułów i głowa, spokojnie świeciły
gwiazdy. Od tej pory minęło wiele lat, ale ciągle jeszcze widzę ten obraz:
same tylko zawieszone w powietrzu, walczące nogi Andre.
Nie zdołałem zewrzeć jeszcze całkiem pola, kiedy zadałem nowy cios.
Wiedziałem, że koledzy spieszą już na pomoc i najważniejszą rzeczą w tej
pierwszej minucie bitwy było nie pozwolić wciągnąć Andre w całkowitą
niewidzialność, zanim reszta ludzi nie włączy się do walki. Chciałem
całkowicie odkryć Andre, ale chybiłem. Jakaś nowa siła podrzuciła mnie w
powietrze. Rozejrzałem się i pojąłem, że stałem się niewidzialny. Nie
znalazłem swojego tułowia i nóg. Widziałem przez swoje ciało kamyki i
trawki na ziemi, które szybko oddalały się i nikły w ciemnościach nocy.
Jakieś elastyczne pęta wiązały mi ręce i ciągnęły ku górze. Choć
zaskoczony, do granic możliwości napiąłem swoje pole i zatrzymałem
wznoszenie. Teraz kołysałem się o jakieś pięć metrów nad gruntem. Andre
nadal krzyczał, ale jego głuchy, przerywany głos dobiegał gdzieś z
wysoka. Powoli, lecz nieustępliwie ciągnięto go do góry. Znów był
całkowicie niewidoczny.
W dole zobaczyłem biegnących ludzi kierujących się na krzyk Andre. Ja
sam napinając maksymalnie pole, aby nie dać się pokonać, walczyłem w
milczeniu. Leonid zatrzymał się pode mną i uniósł głowę do góry.
- Gdzie jesteście? - krzyczał zatrwożony. Gdzie jesteście? Nie widzę
was!
Coś wstrętnie szorstkiego i zimnego zakryło mi usta. Wyrwałem się i
krzyknąłem:
- Koncentrujcie na mnie swoje pola! Andre unoszą do góry!
Tym razem dźwignie ścisnęły moją głowę i szyję tak silnie, że płucom
zabrakło oddechu. Przed oczami zamigotały czerwone kręgi, ale
równocześnie poczułem, jak napełnia się siłą moje słabnące pole. Niemal
traciłem już przytomność z braku powietrza, ale nie straciłem jasności
myśli. Nie użyłem pola natychmiast, lecz trochę jeszcze opierałem się, nie
dając się wlec do góry, a kiedy już nie mogłem wytrzymać, szarpnąłem się
ze wszystkich sił.
Osaczający mnie przeciwnicy najwidoczniej nie oczekiwali takiego
uderzenia i zostali odrzuceni jak piórka. Jeden, zupełnie porażony ciosem
pola, wypadł z niewidzialności i runął obok mnie na ziemię. Nie traciłem
czasu na przyglądanie mu się. Poderwałem się na nogi i wezwałem awionetkę.
Obok wznosiła się ku górze awionetka Romera.
- Strzeżcie się, oni są niewidzialni! - krzyknąłem i usłyszałem
jeszcze, że Leonid polecił uruchomić lokatory planetolotu.
Wzniosłem się do góry i zatrzymałem awionetkę.
Romero także znieruchomiał w powietrzu. Wsłuchiwaliśmy się w ciszę, w
nadziei, że usłyszymy jeszcze krzyki Andre. Głosów nie usłyszałem, ale
wydało mi się, że z boku dobiega jęk i odgłos przerywanego oddechu.
Rzuciłem się w kierunku tych odgłosów walki, obmacując przezroczyste
powietrze liniami pola siłowego. Romero czynił to samo, ale żaden z nas
niczego nie wykrył.
- Trzeba jakoś zracjonalizować nasze poszukiwania - powiedział Romero
zbliżając się do mnie. - Zgodzi się pan, że miotanie się na oślep...
- Oni go uniosą ze sobą! - mówiłem nie słuchając go. - Porwą i uniosą,
niech pan to zrozumie!...
- Oni już porwali Andre. Pytanie, gdzie się ukryli? Szukamy ich nad
polem walki, a oni mogli już dawno opuścić planetę. Trzeba wezwać
gwiazdoloty.
Na statkach już wiedziano o nieszczęściu Andre. Lokatory pokładowe
przeszukiwały przestrzeń wokół planety. Czułość tych urządzeń jest taka,
że wykrywają przedmiot wielkości guzika z odległości stu tysięcy
kilometrów. Andre i jego porywacze byli więksi od guzika, a statki
znajdowały się w odległości mniejszej niż sto tysięcy kilometrów, ale
nawet śladu Zływrogów nie wykryły. Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że
wszelkie typy lokatorów są bezsilne wobec ich urządzeń ekranujących.
Skuteczne środki walki z niewidzialnymi należało dopiero wynaleźć.
Obecnie każdy rozumie, że nierozważnie uwikłaliśmy się w walkę, wprawdzie
dobrze uzbrojeni, jak tego później dowiedliśmy, ale nie mając zupełnie
pojęcia, jakie środki techniczne będą do tej walki potrzebne. Byliśmy
podobni do ślepego giganta rzucającego się wściekle na widzących wrogów,
którzy oczywiście będą mieli za swoje, jeżeli dostaną się w jego ręce,
jeżeli się dostaną!... Nieszczęście - porwanie Andre - już nas dotknęło,
ale nikt nie zdawał sobie sprawy z wielkości tego nieszczęścia. Możliwe
zresztą, że dobrze się stało. Gdybyśmy dokładnie wiedzieli, co nam grozi,
niemal na pewno nie odważylibyśmy się tak ryzykować, jak ryzykowaliśmy i
nie osiągnęlibyśmy takich sukcesów, jakie stały się naszym udziałem.
Ja najmniej ze wszystkich pojmowałem daremność naszych ówczesnych
poszukiwań. Dygotałem z rozpaczy i wiedziałem jedynie to, że przed
porwaniem Andre tylko mnie wołał na pomoc, a ja mu tej pomocy nie
udzieliłem. Nie mogłem tłumaczyć się przed sobą nagłością napadu
niewidzialnych, gdyż w gruncie rzeczy nie było to żadną niespodzianką
(wszak w swych rozważaniach dopuszczaliśmy niewidzialność Niszczycieli).
Nie pamiętam, jak długo trwała ta szamotanina nad planetą. Do mnie i
Romera dołączyli Lusin i Allan. Cztery skrzyżowane pola siłowe obmacywały
każdą drobinę powietrza. Nakładały się na nie potężne pola lokacyjne
gwiazdolotów i szerokie stożki siłowe planetolotów. Wszystko na próżno.
Znów podleciał do mnie Romero.
- Ze statku przekazano polecenie, abyśmy zaprzestali poszukiwań. Dają
nam kwadrans na powrót. Wydarzyło się coś jeszcze ważniejszego.
Byłem wtedy już tak zmęczony i zobojętniały, że przyjąłem to bez
protestu. Wylądowałem koło planetolotu i powlokłem się do wejścia, gdzie
czekał na mnie przygnębiony Leonid.
- Spójrz, kto z tobą walczył - powiedział wskazując na skrzynię
stojącą obok planetolotu.
W skrzyni leżały szczątki mojego wroga. Patrzyłem na niego tępym
wzrokiem, nie zdając sobie sprawy z tego, co widzę. Bytem tak pewny, że
wszystkie umierające Zływrogi rozpadają się na strzępy, że nawet nie
dopuszczałem dla nich innej formy zgonu. Nie wątpiłem, że uwidoczniony
niewidzialny wróg już dawno rozproszył się na powierzchni planety. Potem
zrozumiałem, że jeśli nawet mam przed sobą Niszczyciela, to niewiele był
podobny do tych, z którymi walczyliśmy poprzednio.
- Wiecie, kogo mi przypomina ten potworek? wyszeptał zdumiony Romero.
- Ludzików ze stali zbrojeniowej i złomu, jakimi straszyli swoich
pobratymców starożytni rzeźbiarze abstrakcjoniści.
Obróciłem się w milczeniu ku Romerowi. Nie miałem pojęcia, że
kiedykolwiek żyli tacy rzeźbiarze i nigdy nie widziałem ich prac. Istota
spoczywająca w skrzynce składała się z samych kości lub prętów: kolumna
centralna, dwie nogi, dwie ręce, dwa pierścienie o grubości naszej szyi
umieszczone tam, gdzie ludzie mają biodra, i zamiast głowy znana już nam
połyskliwa, a teraz martwa narośl. To był szkielet istoty, a nie istota,
tak mi się przynajmniej wydawało. Stawy szkieletu, wytrzymałego i
giętkiego, zginały się łatwiej niż ludzkie. Tylko w gorączkowym śnie
można zobaczyć takiego mieszkańca zaświatów.
Lusin był bardziej obyty z takimi istotami, hodował przecież swoich
ptasiogłowych bogów i cudaczne zwierzaki. Podniósł teraz złamaną przy
wyjściu z niewidzialności i upadku na ziemię kość nogi.
- Popatrz, Eli. Mięśnie i nerwy też. Tylko wewnątrz. Dla nas kości są
rusztowaniem. Dla nich powłoką. Niezawodna konstrukcja. Lepsza od
ludzkiej. Natura się postarała... Ciekawe, ile miliardów lat? Sto milionów
nie wystarczy na pewno...
- Gwiazdoloty znów nas popędzają! - powiedział Leonid. - Zabieramy
skrzynkę i odlatujemy.
Droga do gwiazdolotu zabrała nam kilka minut. Kiedy planetolot zniknął
we wnętrzu "Pożeracza Przestrzeni", oba statki szybko oddaliły się od
Sigmy. Twarz Wiery zapuchła od płaczu. O nic nas nie pytała, gdyż widziała
na ekranie naszą walkę z niewidzialnymi. Zapytałem, czemu zakazano nam
dalszych poszukiwań. Musiało się wydarzyć coś okropnego, skoro
porzuciliśmy Andre na pastwę losu!
- Przestrzeń pełna jest zakłóceń grawitacyjnych odpowiedziała Wiera.
- Deszyfratory przechwyciły grawigram niewidzialnych. Na szczęście
złamaliśmy ich kod i odczytaliśmy tę wiadomość. Sądząc z doniesienia,
Andre na planecie już nie ma. "Wzięliśmy jednego kamiennopalczastego.
Niszczyciel numer sto trzydzieści zginął. Wycofujemy się do bazy. Możliwe
są wszelkie niespodzianki. Natychmiast zabierzcie nas. Pora już skończyć z
planetą".
Wszyscy członkowie załogi wolni od wachty byli w sali obserwacyjnej.
Obok mnie usiadła Wiera. Milczeliśmy czekając na nowe wiadomości. Potem
przysiadła się do nas Olga, która przekazała dowództwo Leonidowi na czas
jego wachty.
- Eli, kochany - powiedziała Olga. - Wszyscy cierpimy. Taka okropna
śmierć...
- Porwanie - odparłem. - Andre nie zginął, lecz został porwany.
Zapamiętaj to, Olgo.
Olga nic na to nie odparła. Ja również nie chciałem nic mówić. Słowa
nie mogły pomóc ani pocieszyć. Nie wiedzieliśmy przecież rzeczy
najważniejszej: gdzie jest Andre! Może gdzieś w pobliżu, niewidzialny i
niedostępny? Zacisnąłem zęby z wściekłości i rozpaczy.
- Uspokój się, Eli - powiedziała Wiera. - Nie trzeba tak rozpaczać.
I wtedy pojawiła się kula Niszczycieli. Pojawiła się dokładnie tak, jak
to opisywali kosmonauci z "Mendelejewa". Wyskoczyła z niebytu i
zwalniając stopniowo bieg pomknęła ku powierzchni Sigmy. Wstrzymaliśmy
oddech i nie odrywaliśmy od niej wzroku.
- Co oni robią! - wykrzyknęła po chwili Wiera. - Musimy im
przeszkodzić, to potworne!
Kula leciała teraz nad powierzchnią Sigmy. Nikt nie zauważył, kiedy jej
lot przekształcił się w grawitacyjny atak na planetę. Wszystko, co się na
niej znajdowało miasta, lasy, równiny - nagle poderwało się do góry,
jakby przeorane gigantycznym pługiem. Na Sigmie podnosiła się ogromna
fala przypływowa, z tym tylko, że nie była to fala oceaniczna, lecz fala
twardej masy planetarnej, skał i gruntu. Ciężkie chmury pyłu zasnuły
unicestwianą planetę. Żaden wybuch wulkanu, żadna eksplozja atomowa nie
spowodowałaby takich potwornych zniszczeń, jak jeden oblot groźnej kuli
wokół planety. Musi minąć wiele tysięcy lat, zanim Sigma znów będzie
nadawać się do życia.
Krążownik wroga skrył się za krawędzią Sigmy i przeorywał z kolei jej
odwrotną stronę.
- Leonidzie! - krzyczała Wiera. - Żądam interwencji!... Zatrzymaj ich
siłą!
- Nie! - krzyknąłem. - Nie, Wiero! Na Sigmie nie ma już życia, a w kuli
lub w jej pobliżu jest Andre. Nie wszystko jeszcze stracone i możemy go
uratować!
- Zresztą już za późno na pomoc dla Sigmy - dorzucił Leonid. - Nie
spodziewaliśmy się, że ich statek jest zdolny do podobnych działań.
Niewykluczone, że z nami spróbują postąpić tak samo.
- Jesteście gotowi do odparcia ataku? - spytała Wiera, która zdołała
się opanować.
- Gotowi. Allan donosi, że jego anihilatory czekają tylko na rozkaz.
Atak na nas nie wyjdzie bandycie na zdrowie.
- Jeżeli trzeba będzie walczyć, pamiętajcie, że na tamtym statku jest
Andre.
Statek wrogów wynurzył się zza tarczy Sigmy i już kładł się w powrotny
kurs, kiedy nas zauważył. Natychmiast zawrócił i począł się do nas
zbliżać. Leonid i Allan uruchomili anihilatory masy. Substancja aktywna
zamieniła się w przestrzeń. Ani Allan, ani Leonid z ostrożności nie
włączyli otaczających nas ciał kosmicznych do reakcji rozkładu masy. Nie
było to na razie potrzebne, bo wrogi krążownik, lecący z szybkością niemal
świetlną, nie zbliżał się do nas nawet o kilometr. Wytwarzaliśmy taką
ilość pustki kosmicznej, że nie zdołał się przez nią przebić. Mogło się
pozornie wydawać, że nasze statki dysponujące przewagą szybkości uciekały
co sił przed pościgiem. Jeżeli Niszczyciele sami nie opanowali techniki
anihilacji substancji, to nie mogli się domyślić, iż w rzeczywistości nie
zamierzaliśmy nawet ruszać z miejsca.
MUK rozszyfrował grawigram krążownika: "Widzę obcy statek. Nie mogę się
do niego zbliżyć. Atakować z wielkiej odległości nie mogę. Przechodzę w
nadświetlną, aby wejść w stożek ciosu".
- Przechodzą w nadświetlną! - krzyknęła Wiera. - Niech przechodzą -
odezwał się Leonid. - Im szybciej rwą się ku nam, tym energiczniej ich
odrzucamy. Na razie nie widzę zbytniego niebezpieczeństwa.
Nie podzielałem optymizmu Leonida. Krążownik po przejściu do obszaru
nadświetlnego stał się nie tylko niewidoczny, lecz również umknął spod
naszej kontroli. Nie wiedząc, o ile wyprzedza światło, nie mogliśmy być
pewni skuteczności obrony anihilacyjnej. Statek Zływrogów mógł się
przebić w takiej sytuacji przez tarczę nieustannie generowanej pustki.
Leonid mnie uspokoił:
- Odrzucimy go, nawet nie wiedząc, gdzie się znajduje. A jeżeli się
zbliży, zdążymy zawsze realnie uciec nie wdając się w walkę.
Wkrótce Niszczyciele pojęli, że niczego nie osiągną, i po zahamowaniu
znów stali się widzialni. MUK rozszyfrował kolejny meldunek:
"Atak się nie powiódł. Zabieram bazę ekranowanych i wracam do
eksadry".
Zaraz po tym krążownik zniknął równie nagle, jak się pojawił. Razem z
nim zniknęła ostatnia nadzieja na wyzwolenie Andre, który unoszony przez
kosmicznych zbójców mknął do wnętrza Plejad, gdzie stacjonowała ich
eskadra. Jeżeli naturalnie jeszcze żył...
Byłem tak zmęczony, że zasnąłem w fotelu. Przyśnił mi się Andre i
obudziłem się z krzykiem. Oba gwiazdoloty szły w obszarze nadświetlnym
kursem niewidzialnej kuli. Dowiedziałem się, że postanowiono odszukać
tajemniczą eskadrę wrogów, a po jej wykryciu działać zależnie od
okoliczności. Przemyślawszy wszystko, z ciężkim sercem uświadomiłem sobie,
że nie ma prawie szans na uratowanie Andre.
Po zniknięciu Andre cała jego praca przypadła na mnie. Razem z Lusinem
cały ranek spędziliśmy na badaniu szczątków obu wrogów i rozszyfrowywaniu
nagrań prądów mózgowych sześcioskrzydłych. W południe ostatni mieszkaniec
nieszczęsnej Sigmy zmarł. Umieściliśmy jego zwłoki w środowisku
konserwującym, aby przywieźć je na Ziemię w nienaruszonym stanie.
Pracowałem z pasją, ale czasami dosłownie sztywniałem gubiąc myśli i
tracąc orientację. Wówczas Lusin delikatnie pociągał mnie za rękaw lub
gładził po ramieniu. Jego przyjazne współczucie wracało mi siły.
W przerwie odwiedziliśmy Truba. Anioł popłakiwał i wycierał oczy
szczątkami skrzydeł. Przeżywał nasze wspólne nieszczęście otwarcie, nie
kryjąc się z tym tak jak my.
- Czy nasi wczorajsi przeciwnicy podobni są do tych, którzy zwalczali
Galaktów przebywających niegdyś na waszej planecie? - zapytałem.
- Od razu pojąłem, że to oni. Od razu, od razu... - odparł i cały się
najeżył. Poruszał się z trudem, ale sprawiał wrażenie gotowego do nowego
boju.
- Bitwy jeszcze będą - pocieszyłem go. - Wątpię, aby ludzkość mogła
współistnieć z tymi potworami. Musisz się teraz leczyć, aby nabrać sił do
walki. Zgodnie z prognozą skrzydła ci odrosną lepsze od starych.
- Stoimy? - zapytał. - Gdzie jesteśmy?
- Idziemy kursem na Maję, w sam środek Plejad. - Na oślep - mruknął
Lusin ponurym tonem. Nie widzimy. A oni?
Ja również niemal bez przerwy o tym myślałem. Już Andre był zaskoczony,
że kiedy Niszczyciel rozmawiał ze swoim krążownikiem mknącym w obszarze
nadświetlnym, jego grawigramy rozszyfrowywaliśmy, ale odpowiedzi statku
nie mogliśmy pochwycić. Dopiero kiedy krążownik wyhamował w przestrzeń
podświetlną, jego depesze grawitacyjne zaczęły do nas dochodzić. To było
zrozumiałe, gdyż wyprzedzał swoje fale grawitacyjne rozchodzące się z
prędkością światła. Pola grawitacyjne jedynie towarzyszą ich dalekiej
łączności, rozmyślałem, sama zaś łączność odbywa się za pomocą jakiegoś
innego, skuteczniejszego sposobu.
- Tak - powiedziałem z westchnieniem. - Oni nie są ślepi. Wygląda na
to, że mają jakiś sposób porozumiewania się w obszarze nadświetlnym.
Wieczorem przedstawiliśmy załodze rozszyfrowane majaczenia zmarłego
mieszkańca Sigmy. Obraz składał się z chaotycznie pojawiających się i
niknących strzępków akcji, postaci, miast i nieba planety. Znajdowało się
w nim wszystko to, co znalazło się w polu widzenia, i wszystko stanowiło
akt oskarżenia przeciwko agresorom. Na stereoekrąnie płonęło białawe
niebo Sigmy, Elektra stała w zenicie. Nagle, zaciemniając wspaniały dzień,
nad planetą zawisła zielonkawa kula. Po niewidzialnych grawitacyjnych
schodach wdarli się na planetę flibustierzy kosmosu, zunifikowani i jak
maszyny nieubłagani. Na bezbronne istoty spadały grawitacyjne ciosy,
pętały je grawitacyjne łańcuchy, rwały grawitacyjne haki, a grawitacyjny
transporter wysysał z planety do wiszącej nad nią kuli. Tysiące
słabiutkich mieszkańców Sigmy wymachiwały rozpaczliwie skrzydłami i
płakały. Jaki los czekał ich w ładowniach krążownika? Mieli zostać
pokarmem dla nienasyconych gardzieli, czy rezerwą tkanek dla starzejących
się mechanizmów oprawców? Nikt tego nie wiedział. Widzieliśmy natomiast,
jak rozprawiano się z tymi, którzy próbowali się ukryć. Grawitacyjne ciosy
spadały na zbiegów, nie oszczędzano nikogo, nikt się nie uratował.
Patrzeliśmy w przygnębieniu na pociemniały stereoekran. Odczuwaliśmy
strach i wstyd, że coś podobnego dokonuje się we Wszechświecie, w którym
my, ludzie, żyjemy w szczęściu i dobrobycie.
Prześwietlenie ciał ujętych przez nas wrogów potwierdziło ich dwoistą
strukturę anatomiczną: żywe tkanki sąsiadowały ze sztucznymi, kable były
przedłużeniem nerwów, a kondensatory i oporniki wrastały w kości. Płyn o
szczególnych właściwościach mało przypominających krew płynął sztucznymi
rurkami i kapilarami. Natomiast mózg u obu form Niszczycieli był
pochodzenia biologicznego i mieścił się u pierwszych w środku ciała, u
drugich zaś w górnym pierścieniu. Najdziwniejszym narządem tych "żywych
mechanizmów" było serce - miniaturowy grawitator wielkiej mocy. U
niewidzialnych grawitator znajdował się w drugim pierścieniu, a u
pojmanego "żółwia" w górnej części cielska. Ten aparacik potrafił
indukować krótkotrwałe, miejscowe pole grawitacyjne równoważne
przyciąganiu powierzchniowemu kilkuset planet typu Ziemi. Najwidoczniej
któryś z ich organów wymagał dla podtrzymania działalności potężnych
impulsów grawitacyjnych. Serce pracowało z oszałamiającą prędkością kilku
tysięcy uderzeń na sekundę. Ale to jeszcze nie wszystko. Grawitacyjne
serce Niszczyciela generowało w przestrzeni ukierunkowane fale, było więc
urządzeniem bojowym. Jedynym sposobem unicestwienia wroga mógł być cios w
serce. Co do oczu, to wykryliśmy w nich substancję radioaktywną wywołującą
świecenie. Narośl na szyi jednocześnie oświetlała, wypatrywała i raziła
zdobycz. Przy sprzyjających okolicznościach Zływróg mógł zabić ofiarę
wiązką światła, a w każdym razie łatwo oślepić.
- Wyjaśniliśmy również mechanizm samobójstwa - powiedziałem, kończąc
raport z badania ciał przeciwników. - Kiedy oko uderza w ciało, serce
ulega chwilowemu paraliżowi. Siły grawitacyjne już nie przeciwdziałają
panującemu wewnątrz ciała wysokiemu ciśnieniu. Następuje eksplozja. W
komorze ciśnieniowej utrzymujemy ciśnienie ośmiu tysięcy atmosfer, aby
siły wewnętrzne nie rozpryskały martwego ciała wroga. Wynika z tego
zresztą, że Niszczycieli łatwiej razić strumieniami promieniowania
przenikliwego i korpuskularnego niż polami siłowymi. Potężne źródło
promieniowania gamma lub protonów będzie dla nich zabójcze. Zapoznajcie
się teraz z zapisami działalności ich mózgów.
Zapobiegliwość Andre, który przed walką uruchomił deszyfrator na
wszystkich zakresach, okazała się uzasadniona. Zobaczyliśmy teraz nas
samych, bladych, przypartych do ściany, lecz odważnie walczących. Znów
biegłem z wściekle wykrzywioną twarzą na centrum wrogiej formacji. Z
nieba spadał Leonid i Allan, Romero zadawał ciosy. Przerażeni i umierający
Niszczyciele uważali nas raczej za potwory. Ta część zapisu nie
przyniosła żadnych rewelacji, była po prostu powtórzeniem tego, co sami
wiedzieliśmy. Natomiast myśli Niszczyciela ujętego żywcem i zmarłego w
kleszczach naszych pól dały coś nowego.
Niegdyś wierzono, że przed oczami umierającego przesuwa się całe jego
życie. Badanie czynności mózgu umierających wykazało, że ich myśli są
rozmyte i pozbawione logiki. Jednak ten konający Niszczyciel przed
śmiercią wspominał, jeśli nie całe swe życie, to przynajmniej znaczną
jego część. Ukazała się nam na ekranie dzika planeta, sprawiająca
wrażenie ulepionej z ołowiu i złota: metalowe góry ustępowały miejsca
metalicznym polom, w metalowych sadach rosły metaliczne kryształy traw i
krzewów. Pod koronami metalowych drzew kryły się metalowe budowle. I
wszędzie były Zływrogi, tłumy i chmary ślepiących oczogłowami, rojących
się, pełzających, obrzydliwie identycznych... Nad ich przerażającym
światem wznosiła się ogromna, ze trzydzieści razy większa od Słońca,
mętnawa gwiazda. Jeszcze jedna rzecz zaskakiwała: jak daleko sięgał wzrok,
ciągnęły się metalowe góry, pola i budowle, chciałoby się rzec do
horyzontu, ale horyzontu nie było - planeta była znacznie większa od
Ziemi.
Po zakończeniu demonstracji Wiera zapytała mnie: - Zwróciłeś uwagę, że
drugi Niszczyciel nie pozostawił śladów ani w mózgu pobratymców, ani w
mózgu mieszkańców Sigmy?
- To naturalne, gdyż w normalnych warunkach jest niewidzialny. Dopiero
po ciężkiej walce udało się nam wyrwać go z niewidzialności.
- A jaki jest mechanizm tej niewidzialności?
- Nie wiem, Wiero. Nie zdołaliśmy tego rozszyfrować.
- Wydaje mi się, że właśnie niewidzialni są ich żołnierzami -
powiedziała Wiera. - W Hiadach, gdzie toczyli walki z Galaktami, nie
zachowały się dane o ich wyglądzie i to świadczy na korzyść tej tezy. Te
żółwiokształtne natomiast są raczej robotnikami i nadzorcami
niewolników. Żaden nie uszedł z życiem. Niewidzialni walczyli inaczej:
jedno ich życie kosztowało jedno nasze.
- Andre nie zginął, lecz zniknął - powiedziałem sucho. - To są różne
rzeczy, Wiero. Nie należy go grzebać przed czasem.
- Niektóre z zagadkowych postępków i właściwości Niszczycieli dają się
wytłumaczyć - wtrąciła Olga. Na przykład ich niewidzialność. Odnoszę
bowiem wrażenie, iż nasi przeciwnicy głębiej od nas wniknęli w naturę
grawitacji.
Olga zrobiła nam cały wykład. Zaczęła od poglądów najdawniejszych
uczonych - Newtona, Einsteina i Ngoro. Ich wzory opisywały jedynie
stacjonarne pola grawitacyjne, to znaczy ustalone raz na zawsze ciążenie.
Tymczasem realne procesy przyrodnicze są z reguły chwiejne. Niszczyciele
wspaniale operują polami zmiennymi, których nie sposób ująć we wzory
Newtona, Einsteina ani nawet uogólnione szeregi Ngoro. Umiejętność
posługiwania się szybkozmiennymi polami ciężkości daje przeciwnikom
wielką przewagę nad nami. Gdyby cios grawitacyjny zadany Sigmie przybrał
charakter zrównoważonego pola jednakowo przyciągającego krążownik do
planety i planetę do krążownika, to w rezultacie statek runąłby na
powierzchnię Sigmy, która ma nieporównywalnie większą masę. Tymczasem
krążownik przekształcił powierzchnię planety w otchłań gruzów i spokojnie
oddalił się nawet nie czując jej przyciągania. W boju spotkaniowym
Zływrogi zawsze nas pokonają, a więc nie należy dopuszczać do walki na
bliskie dystanse. Taki jest pierwszy wniosek.
Wniosek drugi stanowi uzupełnienie pierwszego. Oni także potrafią
zamieniać przestrzeń w masę, lecz nie posługują się reakcją odwrotną -
zamianą masy w przestrzeń. Najwidoczniej jeszcze jej nie odkryli. Jest to
w pewnym stopniu zrozumiałe, gdyż rozszerzanie przestrzeni prowadzi do
osłabienia pól ciężkości, które Niszczyciele starają się wzmocnić.
- Wytwarzanie przestrzeni jest niezawodną bronią przeciwko nim -
zakonkludowała Olga. - Niestety nie mamy zbyt wielkich zapasów substancji
anihilującej i nie wytrzymamy wielokrotnych starć kosmicznych. Teraz o
naturze ich niewidzialności. Również i tu, moim zdaniem, rozwiązanie
zagadki kryje się w umiejętności wytwarzania przez nich nie znanych nam
rodzajów pól o wielkiej intensywności. Nazwijmy je umownie
mikrograwitacyjnymi. Widziałam zwłoki niewidzialnego. Budowa ciała jest
wspaniale przystosowana do pełnienia funkcji niewidzialnego żołnierza.
Serce - grawitator wytwarza wokół ciała stożek zakrzywionej przestrzeni.
Promień światła padającego na ten stożek nie przenika go i nie odbija
się, lecz ugina się i wychodzi po drugiej stronie dokładnie na
przedłużeniu swej pierwotnej drogi. Wszystko, co znajduje się wewnątrz
stożka - i on, i jego łup - jest oczywiście niewidzialne i niedostępne
dla zwykłych lokatorów.
Zapytałem: - Nie wydaje ci się, Olgo, że ich łączność jest doskonalsza
od naszej? Moim zdaniem wykryli oni jakiś momentalnie rozchodzący się
czynnik i modulując go doskonale porozumiewają się między sobą w obszarze
nadświetlnym.
- Tak, to jest możliwe - przyznała Olga. - Stąd wynika jeszcze jeden
wniosek: w obszarze nadświetlnym należy unikać spotkania. Wątpliwe, aby
ich flotylla poruszała się na oślep, jak to, niestety, my musimy robić.
Jest jednak pewna sprzyjająca nam okoliczność. Fale grawitacyjne
rozchodzą się z prędkością światła, wobec czego Niszczyciele mogą nas
atakować jedynie w przestrzeni optycznej, gdyż w przeciwnym wypadku
wyprzedziliby swe własne ciosy. Innymi słowy, przed atakiem musimy ich
zobaczyć.
Zwróciłem się do Romera, sądziłem bowiem, że wizerunki na
stereoekranie wywarły na nim jakieś wrażenie. Paweł gniewnie ściskał
rękojeść swojej laseczki.
- Widzi pan teraz, że nie możemy stać z boku? Ich zbrodnie wołają o
pomstę...
Romero spojrzał na mnie wyniośle.
- Moje ucho nie słyszy wołań, gdyż rozlegają się zbyt daleko od Układu
Słonecznego. Któż zresztą woła? Kogo bierzecie w obronę? Do pająków i węży
dodajecie świerszcze i dla nich gotowiście ryzykować istnieniem ludzkości!
Czyżbyście nie pojmowali, z jakim potężnym przeciwnikiem świadomie nas
skłócacie? Andre już zginął, nie wiadomo dlaczego i po co, a wam jeszcze
tego mało?
- Andre został porwany - powiedziałem. Serce zabiło mi mocno, bałem
się, że głos mi zadrży. - Jestem przekonany, iż Andre żyje.
Romero powiedział:
- A propos naszego nieszczęśliwego przyjaciela Andre. Ciągle pan
powtarza, że nie zginął, lecz został porwany. Sądzę, iż nikt nie wątpi, że
chętnie oddałbym własne życie, aby go uratować. Ale jeśli mam być szczery,
to byłoby lepiej dla nas i dla całej ludzkości, a nawet dla tak przez pana
ukochanych półrozumnych gwiezdnych zwierzaków, gdyby Andre zginął w
walce z niewidzialnym.
- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan mówi, Pawle?
- Całkowicie. Andre zbyt wiele wie na temat osiągnięć ludzkości. Nie
wie natomiast, czym są tortury, fizyczne i moralne. Jeżeli Niszczyciele
znają chociażby taką technikę przesłuchań, jaką stosowano w lochach
starożytnych władców Ziemi... Pan mnie rozumie?
Na to również nie odpowiedziałem. Myślałem o losie oczekującym Andre,
jeśli został przy życiu. Miły i genialny, rozpieszczony i miękki Andre
najmniej z nas wszystkich zdolny był znieść gwałt i cierpienie. "Eli!
Eli!" - krzyczał znikając. Dlaczego on, czemu nie ja! Gdyby mi pozwolono
zamienić z nim losy, z jaką ulgą i radością bym to uczynił!
Po statku przetoczył się ryk syreny, zabrzmiał władczy głos Leonida:
- Wszyscy na miejsca! Statki wroga w przestrzeni optycznej! Alarm
bojowy!
Alarm! Alarm! Alarm! - huczał statek.
Moje stanowisko bojowe znajdowało się przy pulpicie wielkich
deszyfratorów MUK. Wypadłem z klubu, gdzie się naradzaliśmy, do sali
obserwacyjnej, gdyż stamtąd miałem najlepszą łączność z deszyfratorami.
Wraz ze mną biegli na swoje stanowiska alarmowe inni członkowie załogi.
Hałas trwał jeszcze parę chwil, a potem w gwiazdolocie zapanowała pełna
napięcia cisza.
Byliśmy gotowi do walki.
Do walki! Przez niemal pięćset lat ludzkość nie używała tego słowa w
jego pierwotnym znaczeniu. Istniało jeszcze w języku jako słownikowe
kuriozum, jak temat do uczonej rozprawy o przeszłości, lecz nie stała już
za nim rzecz najważniejsza - działanie. Ludzie mego pokolenia,
piętnastego już z kolei pokolenia nie znającego wojny, utracili
wojowniczość. Urodziliśmy się w pokoju i w wiecznym pokoju powinniśmy
umrzeć, tak nam się przynajmniej wydawało. O nie, nie byliśmy
zniewieściali, duch nasz nie osłabł. Po prostu od dawna zapomnieliśmy,
czym jest wojna. Siła nie stanowiła już na Ziemi argumentu i byliśmy
szczerze przekonani, że pozbyliśmy się nawet instynktu walki.
Ale okrutne okoliczności narzuciły nam walkę i w każdym z nas
natychmiast obudził się wojownik. Skupieni trwaliśmy na swych stanowiskach
bojowych, w milczeniu oczekując na atak. Wróg w swym szaleństwie napadł na
nas i musi być surowo ukarany - myślał każdy z nas. MUK nieustannie
sumował nasze myśli oraz odczucia i niezwłocznie meldował je dowódcy
statku: były niemal identyczne. Około setki kobiet i mężczyzn, starych i
młodych, zrównoważonych i porywczych, poważnych i wesołych stało się
nagle jednym organizmem, ożywianym nieugiętą wolą i wspólnym rozumem. Na
statku panowała cisza pełna pasji i napięcia.
Byliśmy gotowi do walki!
Wtedy zobaczyliśmy krążowniki przeciwnika. Wyhamowawszy z obszaru
nadświetlnego w zwykłą przestrzeń wrogie statki wyskoczyły z pseudoniebytu
w świat normalnych ciał i wielkości. Bez względu na to, co Olga mówi na
temat niebezpieczeństwa bliskich ciosów grawitacyjnych, główne zagrożenie
kryło się w niespodziewanym pojawianiu się wrogów.
Tym razem Niszczyciele się przeliczyli. Gdyby skrycie podlecieli
bliżej, byłoby nam znacznie trudniej. Ale ujawnili się o jakieś dziesięć
milionów kilometrów od nas. Błąd tym dziwniejszy, że lecąc w przestrzeni
dla nas niewidzialnej sami nas doskonale widzieli, podobnie jak my lecąc
w obszarze nadświetlnym widzimy ciała kosmiczne, do których się zbliżamy.
Jedynie przekonanie o własnej potędze, która do tej pory nie napotykała
godnego siebie przeciwnika, mogło wytłumaczyć ten nierozważny krok.
Naliczyłem szesnaście kul mknących ku nam ze wszystkich kierunków.
Później dołączyły do nich jeszcze dwa statki, które pozostały w tyle za
głównym szykiem.
Ze swymi osiemnastoma krążownikami przeciwko dwóm naszym statkom
Niszczyciele mogli liczyć na łatwe zwycięstwo. Całkowicie o nim
przekonani troszczyli się głównie o to, abyśmy nie uciekli. Zamknęli nas w
sferę - pierścień, jak mówili nasi przodkowie walczący jedynie w
przestrzeni dwuwymiarowej. Zwyczajem wszystkich piratów nie próbowali
nawet pertraktować z nami, badać naszych zamiarów, lecz natychmiast po
utworzeniu szyku zaatakowali. Znów zagrały anihilatory Taniewa
przekształcone w baterie zaporowe.
Gdybym potrafił oglądać te sceny wzrokiem postronnego, beznamiętnego
obserwatora, mogłyby mi się one wydać nawet w jakimś stopniu zabawne.
Błyskawicznie rosnące kule nagle odskoczyły. Generowana przez dwa
gwiazdoloty przestrzeń utworzyła w kosmosie jamę, spowodowała nieciągłość
w jego metryce i kule szamotały się na granicy nieoczekiwanie rozwartej
przepaści, odlatując coraz dalej. Krążowniki nadal pędziły ku nam ze
wszystkich kierunków gwiezdnej sfery i na wszystkich osiach gwiezdnych
odległość między nami rosła. Teraz nawet najgłupsi z nich powinni się
zorientować, że nie uciekamy, lecz po prostu nie pozwalamy zbliżyć się do
siebie: gdybyśmy uciekali przed jednymi, musielibyśmy zbliżać się do
innych.
Deszyfratory milczały. We wściekłym wirze rozrywanej przestrzeni
zaplątywały się i rwały najpotężniejsze fale grawitacyjne.
Po odparciu pierwszego ataku krążowników i odrzuceniu ich tak daleko,
że nawet nastawiony na maksymalne powiększenie mnożnik z trudnością je
identyfikował, Leonid i Allan zatrzymali anihilatory bojowe, aby nie
zużywać bez potrzeby zapasów substancji aktywnej.
Po pewnym czasie kule znów ukazały się w strefie widzialności, a
deszyfrator wreszcie wychwycił grawigramy rozmów między statkami
przeciwnika. Jeden z krążowników był, jak się okazało, okrętem flagowym.
Zasypywano go pytaniami, a on wydawał rozkazy. Niszczycieli oszołomiła
nasza umiejętność generowania przestrzeni i na razie nie potrafili znaleźć
sposobów walki z tym zjawiskiem. Ich dowódca zamierzał teraz przebić się
przez zwały pustki na szybkościach ponadświetlnych. Wiedziałem, że Leonid
otrzymuje bezpośrednio wszystkie dane z maszyn, ale na wszelki wypadek
powtórzyłem mu tę informację.
- Raz już próbowali się przebić na nadświetlnej i nic im nie wyszło -
odparł Leonid. - Tym razem też nic nie wskórają.
Zbliżywszy się na wystarczający ich zdaniem dystans, kule jedna za
drugą nurkowały w niewidzialność. Nie mogłem wyzbyć się poczucia
bezsilności, kiedy utraciłem z oczu okręty wroga. Znów usiłowałem
rozwiązać dręczącą mnie zagadkę. Wokół nas rozpościerały się miliardy
kilometrów przestrzeni i w tej rozjarzonej gwiazdami pustce mknęło ku nam
osiemnaście niewidzialnych, śmiercionośnych kul. Co się stanie, jeżeli
Leonid i Allan pomylą się i szybkość zbliżania się przekroczy
intensywność "puchnięcia" przestrzeni? Jeżeli wrogie okręty pożerające
pustkę wezmą górę nad naszymi statkami, rozrzucającymi pustkę dokoła
siebie? Odpowiedź może dać jedynie doświadczenie, lecz doświadczenie jest
kijem o dwóch końcach. Jeśli zwróci się przeciwko nam, błędu już nie
będzie można naprawić.
Kiedy mnożnik wykrył pojawienie się kul na granicy widzialności, kamień
spadł mi z serca. Ale zbyt wcześnie triumfowałem. Niszczyciele okazali się
inteligentniejsi, niż przypuszczałem. Znaleźli jedyny skuteczny sposób
walki: narzucili nam wielokrotne starcia, jakich długo wytrzymać nie
mogliśmy. Aparaty rozszyfrowały rozkaz statku flagowego: "Atakować na
zwykłych szybkościach, dopóki nie wyczerpie się ich możliwość wytwarzania
przestrzeni". Doskonale zrozumieli, że generacja przestrzeni odbywa się
kosztem zapasów uprzednio zgromadzonej materii, a zapasy muszą się w końcu
wyczerpać. Nie wiedzieli jednak, jak wkrótce tego dowiódł przebieg
wydarzeń, że potrafimy włączać do reakcji niszczenia masy także ciała
znajdujące się na zewnątrz statku, w tym również ich okręty.
I tak powtarzało się kilkakrotnie: odrzucaliśmy ich wytwarzając
przestrzeń, oni zaś nurkowali w niewidzialność i przebijali się na
szybkościach nadświetlnych. Ich ataki stawały się coraz
niebezpieczniejsze. Teraz hamowali tak blisko, że jedynie użycie pełnej
mocy wszystkich anihilatorów ratowało nas przed grawitacyjną salwą.
Wrogowie nie wątpili, że w końcu "wezmą nas na muszkę".
Leonid poprosił wszystkich członków załogi obu gwiazdolotów, aby
zgłaszali swoje propozycje za pośrednictwem MUK.
- Mamy dwie możliwości wyjścia z walki. Pierwsza: przebić się z
okrężenia i pozostawiając Plejady wrogowi uciekać w kierunku Słońca. Nie
mogę gwarantować, że wyrwiemy się bez unicestwiającego starcia. Możliwe
też, iż wróg będzie nas ścigał i narzuci decydującą walkę. Druga: przejść
z obrony do natarcia. Jestem pewien, że uda się zanihilować kilka
krążowników wroga. Wiem, że na jednym z nich może znajdować się nasz
porwany towarzysz, ale mimo to sądzę, że należy atakować.
Każdy z nas myślał w owej groźnej chwili o Andre.
Nie spieszyliśmy się z podjęciem decyzji. Mieliśmy do spełnienia ważny
obowiązek: musieliśmy wrócić na Ziemię i opowiedzieć o tym, co odkryliśmy
w dalekich rejonach Galaktyki. Ale nie chcieliśmy również uchylać się od
odpowiedzialności za śmierć naszego przyjaciela, któremu przydarzyło się
nieszczęście, po prostu nie mogliśmy się od niej uchylać! Wiedzieliśmy,
jaką należy podjąć decyzję, ale nikt nie spieszył się z jej
wypowiedzeniem.
Później MUK zakomunikował, że nie ma przeciwnych ani wstrzymujących
się. Trzeba przyjąć bój, który nam narzucono.
I znów, już po raz ostatni, na wszystkich osiach gwiezdnej sfery
pojawiło się osiemnaście rozpędzonych kul. Krążowniki przeciwnika
zorientowały się, że jesteśmy gotowi przyjąć walkę, zaczęły więc
wyhamowywać i ustawiać się w szyku sferycznym, którego centrum stanowiły
nasze dwa statki. Po chwili okręty Zływrogów wyrównały swoje wzajemne
szybkości tak, aby znaleźć się jednocześnie w naszym pobliżu. Złowieszczy
blask eskadry napastników gasił światło otaczających nas gwiazd. Od salwy
wszystkich dział grawitacyjnych Niszczycieli dzieliły nas minuty. Wszystko
teraz zależało od tego, kto pierwszy zdoła zadać cios.
Kiedy osiemnaście statków wroga, nie osiągnąwszy jeszcze sfery własnego
skutecznego ognia, znalazło się w zasięgu naszego działania, Allan i
Leonid równocześnie uruchomili anihilatory trakcyjne unicestwiające
przestrzeń. Wrogowi mogło się wydawać, że my sami zaczęliśmy się
gwałtownie zbliżać. Ale Niszczyciele nie dali się oszukać, spostrzegli
bowiem, że odległość między nimi a nami maleje we wszystkich kierunkach.
Ogarnęła ich panika. Cztery z osiemnastu krążowników wroga, zagarnięte
stożkami znikającej przestrzeni, gwałtownie oderwały się od swoich.
Rozszyfrowaliśmy ich rozpaczliwe depesze: "Pomóżcie, straciliśmy
sterowność!" i paniczne rozkazy flagowca: "Dajcie całą wstecz i bijcie z
dział grawitacyjnych, bo zderzycie się z nimi!" Roześmiałem się
triumfalnie: wrogowie nawet w ostatniej chwili swego życia nie domyślali
się, jaki los ich czeka.
Ani Allan, ani Leonid nie czekali na przedśmiertną salwę ginących
piratów. To, co zobaczyliśmy i co niewątpliwie ujrzeli pozostali przy
życiu wrogowie, było wspaniałe. Teraz Zływrogi poznały całą moc ludzkiej
potęgi. Na gwiaździstym niebie oślepiająco zapłonęły cztery purpurowe
słońca, które natychmiast zgasły tworząc mgliste obłoki. Pyłowe chmury
wirowały, rozpraszały się i nikły - wszechświatowa pustka wzbogaciła się o
cztery nowe otchłanie. Złowieszcze krążowniki stały się kilometrami, nie
gazem, nie molekułami, nie atomami nawet, lecz milionami kilometrów
bezcielesnej przestrzeni, milionami kilometrów pustego "nic"!
Pozostałe okręty wroga rzuciły się do ucieczki. Leonid próbował je
gonić, lecz kule przeszły w obszar nadświetlny. Zdołaliśmy jednak
przedtem odebrać rozkaz nadany z pokładu flagowca Niszczycieli:
"Natychmiast opuścić gromadę gwiezdną! Wszystkie okręty opuszczają
gromadę gwiezdną!"
Pobiegłem do Romera. Musiałem mu rzucić moją radość w twarz jak gryzący
wyrzut.
- Andre niczego nie powiedział, Pawle! Z rozkazu admirała wynika jasno,
że do ostatniej chwili Niszczyciele obawiali się zwykłego zderzenia z
nami, a nie anihilacji!
Romero długo patrzył na mnie bez słowa. Zauważyłem nagle, że zgarbił
się i postarzał.
- Proszę mi wierzyć, że cieszę się wraz z panem powiedział zmęczonym
głosem. - Chociaż, prawdę mówiąc, z czego tu się cieszyć?...
Nienawidziłem go, bo nie wierzył, że Andre mógł pozostać przy życiu i
nie wydać naszych sekretów. Dla niego istniała tylko jedna możliwość:
Andre dawno zginął.
Plejady zostały za nami.
To była bardzo smutna podróż.
Dzień za dniem i tydzień za tygodniem oblatywaliśmy kolejne układy
gwiezdne. Na tych planetach, gdzie istniały warunki do powstania życia i
gdzie jeszcze niedawno życie kwitło, teraz życia nie było.
Zjawiliśmy się w Plejadach zbyt późno.
Zdziwiłem się, kiedy WKA tłumacząc nazwę dziwnych istot używał
infantylnego słowa "Zływrogi". Teraz ze wzrastającą wściekłością
przekonywałem się o precyzji przekładu. Tam, gdzie pojawiali się oni,
zjawiało się zło. Nawet myśl o tym, że istnieją w tym samym świecie co my,
budziła odrazę. Nie chodziło już o to, aby zatrzymać agresorów. Trzeba
ich po prostu zniszczyć, znaleźć i unicestwić!
Dzień za dniem i tydzień za tygodniem w lornetach mnożników i na
stereoekranach ukazywały się te same widoki: gęste chmury popiołu i pyłu
kłębiące się nad planetami, lądy wymieszane z oceanami w jedną grząską
masę...
Spróbowaliśmy wylądować na jednej ze zniszczonych planet. Było to w
układzie Alcjony, wspaniałej, jasnej gwiazdy. W niedalekiej przeszłości z
pewnością niczego tam nie brakowało, było pod dostatkiem światła i
ciepła, wody i zieleni, powietrza, minerałów i strawy. W smutnej
teraźniejszości był kurz, nic poza pyłem... Nad planetą kłębiły się czarne
chmury delikatnej zawiesiny. Wpatrywaliśmy się w powierzchnię globu,
domyślaliśmy się ruin miast pod górami popiołu. Po wylądowaniu omal nie
utonęliśmy w pyle podobnym do sproszkowanego grafitu, który ciekł niczym
woda. Musieliśmy wrócić.
Pewnego wieczoru w klubie pokładowym Wiera zapytała nas, co robić
dalej. Wiemy teraz, że w Galaktyce buszują dziwne pół istoty, pół
mechanizmy, tworzące wojowniczy naród o wysokiej kulturze technicznej -
mówiła. Dotarliśmy do przestrzeni galaktycznych i przekonaliśmy się, że
są opanowane przez piratów. Ale nie wszystko jeszcze jest jasne. Nie
wiemy, gdzie oni mają swoją bazę. Po co dokonują swych niszczycielskich
napadów? Gdzie mieszkają podobne do nas istoty? Widzieliśmy je w sennych
majakach Aniołów, na obrazach Altairczyków i w rzeźbach mieszkańców Sigmy,
ale nie widzieliśmy ich żywych. Może ten naród naszych potencjalnych
przyjaciół już nie istnieje? Nie jest wykluczone, że staliśmy się
świadkami ostatniej fazy kosmicznej wojny między Niszczycielami i
pokojowo usposobionymi Niebianami, w której zginęli wszyscy przeciwnicy
Zływrogów. To jeszcze należy wyjaśnić. Jednocześnie pora już wracać na
Ziemię. Trzeba zapoznać całą ludzkość z zebranymi informacjami, aby jej
decyzje były obiektywne.
Wiera zaproponowała podzielić flotyllę. Jeden gwiazdolot weźmie kurs na
Ziemię, drugi zaś będzie kontynuował poszukiwanie gwiezdnych siedlisk
wykrytych nieprzyjaciół i nieznanych sprzymierzeńców. W ciągu kilku
miesięcy oddaliliśmy się od Słońca o pięćset lat świetlnych i
wtargnęliśmy w Plejady. Kolejnym obiektem zwiadu powinno być chyba
skupisko gwiezdne w Perseuszu, od którego dzieli nas cztery tysiące lat
świetlnych. Wyprawa do tego roju potrwa co najmniej kilka lat, ale jest
niezbędna. Dopóki nie dowiemy się, gdzie ukryła się flotylla wroga, nikt
na Ziemi nie będzie mógł żyć w spokoju.
- Wracam na Ziemię - zakończyła Wiera. Wiecie, dlaczego: trzeba
pokonać izolacjonistów.
- Jestem gotowa lecieć dalej - oświadczyła Olga. - "Pożeracz
Przestrzeni" jest lepiej przystosowany do dalekich podróży niż "Sternik".
Weźmiemy część zapasów substancji aktywnej ze "Sternika". Załogę
skompletujemy z tych, którzy zgłoszą się na ochotnika.
Powiedziała to tak spokojnie, jakby chodziło o podróż z Ziemi na
Syriusza lub Alfę Centauri. Inni nie spieszyli z odpowiedzią.
Myślałem o Ziemi i Orze, o gwiazdach rozsianych wokół nich. Nic mnie
szczególnie nie ciągnęło na Ziemię, wabił mnie raczej Pluton, ale i bez
Plutona mogłem żyć. Wprawdzie na dalekiej Wedze, pięknej, błękitnawobiałej
Wedze, gdzie nigdy nie byłem i chyba nie będę, pozostało to, co choć
trochę wiązało mnie z przeszłością. Ale cóż się zmieni, jeżeli zawrócę?
Łączy mnie z Fiolą jedynie czcze pragnienie jedności. Nasza miłość nie ma
sensu, jest przedwczesna, jak to uczucie określił Lusin. Natomiast tam, do
dalekiego Perseusza, rwę się całą pasją swojej duszy, wszystkimi
argumentami rozumu. Gdzieś tam jest mój przyjaciel, który wzywał mnie na
pomoc w chwili niebezpieczeństwa. Może też uda mi się rozwikłać niektóre
zagadki Zływrogów, bo gdzie szukać ich rozwiązania, jeśli nie wśród
przeciwników?
- Lecę do Perseusza - powiedziałem.
Romero i Lusin postanowili wrócić na Ziemię. Zabierali ze sobą Truba.
Później nadszedł dzień rozstania. Pożegnanie było smutne. Wiera objęła
mnie i ucałowała. Nie wiedziałem, czy ją kiedykolwiek jeszcze zobaczę.
Przed nią nie musiałem ukrywać smutku.
- Wiero, w tak dalekiej podróży wszystko może się zdarzyć -
powiedziałem. - Zapamiętaj moje ostatnie życzenie: Romera trzeba pokonać.
Jeżeli ludzie nie przyjdą z pomocą Niebianom, będą niegodni siebie.
Patrzyła na mnie przez łzy.
- Ludzie pomogą wszystkiemu co dobre, rozumne i wymagające pomocy. Mogę
cię o tym zapewnić.
Ostatni żegnali się ze mną Groman i Kamagin. Odważni kosmonauci, nasi
przodkowie, byli również wzruszeni.
- Trzy lata temu, pięćset dwadzieścia lat planetarnych, rozstaliśmy
się z Ziemią - powiedział Kamagin. Niewiele się przez ten czas
zmieniliśmy, choć Ziemia i ludzie zmienili się nie do poznania. Z całego
serca życzę wam w dalekiej podróży większego szczęścia, niż nam przypadło
w udziale.
- A wam życzymy dobrego spotkania z Ziemią odparłem. - I dobrego
nowego życia na naszej zielonej staruszce, na wiecznie młodej kolebce
ludzkości!
- Masz tu podarunek na drogę = powiedział Allan i dał mi największy
swój skarb, książki i czasopisma z dwudziestego wieku.
Siedzieliśmy wraz z Olgą w sali obserwacyjnej. Kontury "Sternika"
szybko nikły na tle gwiazd i wkrótce nie można było go dostrzec gołym
okiem, chociaż Allan włączył wszystkie reflektory statku.
- No i zostaliśmy sami - powiedziałem. - Jak długo potrwa ta samotność?
- Nie boję się samotności - odparła Olga. Mogę lecieć chociażby na
tamten świat, ale nie wiem, gdzie tamten świat się znajduje.
Popatrzyłem na nią ze zdumieniem. Olga uśmiechała się do mnie.
Poczułem się tak, jakbym zrobił coś złego i w zmieszaniu znów obróciłem
się ku gwiazdom.
Zgodnie z programem opracowanym przez MUK mieliśmy do rojów
gwiezdnych w Perseuszu lecieć ponad rok z szybkością równą pięciu tysiącom
prędkości świetlnych. Podobnych szybkości nikt przed nami nie osiągał, ale
Leonid i Osima byli pewni, że nam się to uda.
- Dotychczas Allan nas hamował - dowodził Leonid - bo jego statek jest
znacznie wolniejszy.
Po wejściu w obszar nadświetlny Leonid dał upust swoim zamiłowaniom do
pędu. Wszyscy wiedzą, że przestrzenie galaktyczne są puste. Co innego
jednak wiedzieć, a co innego czuć. W czasie przelotu z Ziemi na Orę nie
poczułem pustki, gdyż ciała niebieskie zbliżały się i oddalały, zmieniał
się też kształt gwiazdozbiorów. Tchnienie ogromnej pustki dosięgło nas w
locie do Plejad: mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, pędziliśmy
tysiąckrotnie szybciej od światła, a na zewnątrz statku wszystko
pozostawało bez zmiany. Dopiero jednak po wyjściu z Plejad zrozumiałem,
jak bezdennie pusty jest Wszechświat. Już po tygodniu wspaniała gromada
gwiezdna przekształciła się w taki sam kłębuszek waty, na jaki wygląda z
Ziemi.
Teraz miałem własny fotel w sterówce obok dyżurnego dowódcy.
Deszfratory łowiły każdą falę i impuls, strumienie cząstek, pola
elektryczne i grawitacyjne. Zawarte w nich informacje trafiały do
komputera, który wydawał rozkazy automatom, ja zaś, obserwując nieustanną
pracę badawczą, dawałem mechanizmom dodatkowe zadania. Zwykle dyżurowałem
wraz z Olgą: Milczeliśmy wówczas godzinami, wpatrując się w gwiaździste
niebo i rozmawiając w myślach z podległymi nam maszynami.
Codziennie zjawiałem się w laboratorium grawitacyjnym. Uruchamiałem
mechanizmy, a impulsy odebrane przez deszyfratory przekazywałem do analizy
komputerowi pokładowemu. Ciągle od nowa badałem promieniowanie mózgu
Zływrogów nagrane przez Andre i grawigramy atakujących nas krążowników.
Uważałem tę pracę za swe naczelne zadanie. Dawniej Andre wszystko
robił sam, my zaś tylko mu pomagaliśmy. Żartowaliśmy z jego tworzonych na
kolanie teorii, pobłażliwie akceptowaliśmy genialne wizje i czuliśmy się
pewni i bezpieczni. Przy nas gorzał ogromny rozum, nieustannie rodzący
błyskotliwe idee. Andre chciwie rzucał się na każdą zagadkę i nie
spoczywał, póki jej nie rozwiązał. Wszystko, co można zrobić, robił
znacznie lepiej od kogokolwiek z nas, po cóż więc mieliśmy się trapić?
Teraz Andre nie było. Zniknął genialny generator nowych pomysłów. Trzeba
go było zastąpić chociażby częściowo. Nie miałem nawet odrobiny owej
natchnionej lekkości Andre, lecz nieustannie, uparcie myślałem - chciałem
pracowitością zrekompensować jego intuicję.
Siadałem na kanapce, zamykałem oczy i po tysiąckroć wracałem myślami
do tej samej sceny. Zacisnęliśmy polami osłabłego oczogłowa, który
rozpaczliwie wzywał pomocy na falach grawitacyjnych. Jego impulsy
grawitacyjne biegły z normalną szybkością światła, z tą samą prędkością
przychodziły odpowiedzi. Można było według czasu dzielącego pytania i
odpowiedzi obliczyć odległość dzielącą Sigmę od krążownika śpieszącego na
pomoc. A krążownik zawiadamiał, że nawet lecąc z szybkością nadświetlną
nie zdoła dotrzeć do celu przed nocą. Ile dni lub tygodni świetlnych miał
do pokonania? Tymczasem Zływróg rozmawiał z okrętem tak, jakby stał obok
niego.
"Jak to było możliwe? - pytałem w duchu. - Co może poruszać się w
przestrzeni z szybkością nadświetlną nie unicestwiając tej przestrzeni?"
Nawet we śnie próbowałem rozwikłać tę zagadkę. Kiedyś przez nieuwagę
nie wyłączyłem na noc deszyfratora nastrojonego na promieniowanie mojego
mózgu i urządzenie zarejestrowało moje sny. Wreszcie z wolna zacząłem
dostrzegać zarysy rozwiązania. Rozwiązanie było tak proste, że początkowo
nie uwierzyłem w jego prawidłowość. Ale wszystkie drogi wiodły do tego
samego punktu, wszystkie nici logicznie zapętliły się w jeden węzeł.
Przekazałem swoje domysły komputerowi, który po analizie zawiadomił mnie,
że hipoteza jest niesprzeczna i może być przyjęta za punkt wyjściowy do
dalszych rozważań. Znalazłem się na właściwej drodze. Do celu było
wprawdzie jeszcze bardzo daleko, lecz wiedziałem, że do niego dotrę.
Poprosiłem Olgę do siebie. Przyszła do laboratorium, długo słuchała
nie przerywając mi, a potem powiedziała:
- Uważasz więc, że tym zagadkowym nośnikiem łączności momentalnie
przenikającym przestrzeń, jest sama przestrzeń?
- Tak, sama przestrzeń, a właściwie drgania gęstości przestrzeni.
Doszedłem do wniosku, że jedynie zmiany stanu przestrzeni mogą rozchodzić
się w niej z szybkością nadświetlną.
Olga zastanawiała się przez chwilę. Później skinęła głową i zaczęła
rozwijać moją hipotezę:
- Nauczyliśmy się przekształcać masę w przestrzeń i znów otrzymywać z
niej masę. Krótko mówiąc operujemy stanami krańcowymi - niszczeniem i
tworzeniem... Tymczasem okazuje się, że między nimi zawiera się całe
spektrum stanów przejściowych, może równie ważnych jak punkty graniczne...
Musimy ich szukać, musimy szukać wszyscy, a nie tylko ty, Eli.
Z radości ucałowałem Olgę w oba policzki. Nie powinienem był tego
robić. Olga zmieszała się jak mała dziewczynka zaskoczona przy
niedozwolonej zabawie, chociaż winny byłem ja, a nie ona.
- Nie gniewaj się - powiedziałem ze skruchą. Nie chciałem ci zrobić
przykrości.
- Wcale się nie gniewam - odparła smutnym głosem. - Czy nie
zauważyłeś, że nie potrafię się na ciebie gniewać?
Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Andre. Przyjaciel
pochwaliłby mnie za odkrycie fal przestrzeni. Rzadko zasługiwałem na jego
pochwały, kiedy byliśmy jeszcze razem, ale teraz by mnie pochwalił, jestem
tego pewien, bo lepiej niż ktokolwiek inny potrafiłby ocenić wagę tego
odkrycia.
Andre stał przede mną. Słyszałem jego głos. Zamykałem oczy, aby go
lepiej widzieć i słyszeć. Przyjaciel chodził po kajucie, potrząsał
ekstrawaganckimi kędziorami i spierał się ze mną. Był jak zawsze odrobinę
śmieszny i bardzo miły. Patrzyłem na niego z bólem: Andre znalazł się w
niebezpieczeństwie, a ja nie mogłem mu pomóc.
"Ciężko myślisz, Eli - mówił Andre gniewnym tonem. - Krytycyzm i
ironia łączą się w twoim mózgu z niezłą dawką tępoty. Gdybym powiedział
to, do czego sam z takim trudem doszedłeś, na wszelki wypadek wyśmiałbyś
mnie. Dowcipkowałeś na temat każdego mojego pomysłu, czyż nie mam racji?"
"Nie masz - broniłem się. - Bądź sprawiedliwy, Andre. Wiele idei
akceptowałem od razu":
Zacząłem przypominać sobie jego idee i teorie. Było ich tak wiele, że
godziny biegły, a ja przypominałem sobie wciąż nowe. Już nie dyskutowałem
z Andre, byłem gotów przyjąć każdą hipotezę tylko dlatego, że on był jej
autorem. Pod koniec nocy wspomniałem jego teorię pochodzenia ludzi, tak
nieubłaganie skrytykowaną przez Romera. Nabrałem teraz do niej wielkiej
sympatii także dlatego, że Paweł z taką zaciekłością się na nią rzucił.
Znów zamknąłem oczy, aby dokładniej widzieć napływające pod powieki
obrazy, i pogrążyłem się w półsen przypominający gorączkowe majaczenia.
Powróciłem na Ziemię i cofnąłem się w jej głęboką przeszłość. Ujrzałem
dzikie, dawno już nie istniejące lasy, pradawny statek kosmiczny leżący
na boku u stóp wzgórza. Z rozdartego wnętrza gwiazdolotu wysypały się
beczki, trapy, skrzynie, nieznane mechanizmy. Dostrzegłem mknące po
niebie postrzępione chmury, usłyszałem krzyki małp, poczułem wilgotny
upał wiszący w powietrzu nad wyimaginowanym przeze mnie zakątkiem Ziemi.
Na szczyt wzgórza wspina się starzec (widziałem go już kiedyś na
stereoekranie w Sali Pomarańczowej). Starzec jest wysoki, szczupły i
siwy, ma wielkie, nie po ludzku promienne oczy. Rozgląda się dokoła z
dezaprobatą. Nie podoba mu się okolica, w której znalazł się statek.
Do starca zbliżają się dwaj młodzieńcy. Pierwszego również widziałem w
Sali Pomarańczowej. Drugiego nie znam, wymyśliłem go. Zresztą podobny jest
do zabitego z obrazu Altairczyków.
"Ale wpadliśmy! - mówi pierwszy młodzieniec. Że też musieliśmy się tak
rozbić! Naprawa potrwa ze dwa tysiące miejscowych lat. Laboratoria
zabraliśmy ze sobą, ale fabryki zostały w domu".
"Musimy znaleźć pomocników - mówi drugi. Jest nas dwudziestu, to zbyt
mało, a tutejsze istoty żywe potrafią na razie tylko skakać z gałęzi na
gałąź. Zdobywają pokarm pożerając się nawzajem. Mają potężne zęby, ale za
grosz rozumu".
Starzec ich uspokaja. Nie jest tak źle - mówi. Udało się wybrać
planetę ze znośną temperaturą, dostatkiem wody i zieleni. Już sam fakt, że
można chodzić bez skafandrów ochronnych, bardzo wiele znaczy. A fabryki?
Cóż, fabryki można zbudować, oczywiście prymitywne.
"Bez pomocy?" - przerywa mu pierwszy, zdumiony spokojem starca.
"Znajdziemy pomocników. Spójrzcie na te ogoniaste istoty hałasujące w
koronach drzew. Kiedyś zaczęliśmy się rozwijać z podobnych zwierzaków. Po
jakichś pięciuset milionach tutejszych lat ogoniaści staną się rozumnymi
istotami. Dlaczego nie moglibyśmy przyspieszyć ich ewolucji?"
"Ile to zajmie lat, pomyśl! - mówi drugi. - Nie jesteśmy
nieśmiertelni. Połowa z nas umrze tutaj". Nie domyśla się naturalnie, że
przyjdzie mu zginąć w innym miejscu.
"Będziemy się spieszyć. Ja pewnie nie dożyję startu, ale wy opuścicie
tę planetę".
Biorą się do pracy. Jedni szukają rud, drudzy łatają wyrwy w poszyciu i
naprawiają urządzenia wewnątrz statku, inni jeszcze łowią małpy i
eksperymentują z ich zarodkami, zmieniają kody genetyczne. Nie od razu
udaje się wyhodować istoty podobne do siebie, bo trudno w ciągu jednego
pokolenia zmienić małpę w herosa. Niebiańscy przybysze zawijają więc
rękawy i pracują, pracują, pracują. Pewne rzeczy się udają, ale
niepowodzeń jest znacznie więcej. Wreszcie zjawia się prawdziwy człowiek,
od razu we wszystkich wariantach: biały i czarny, kędzierzawy i
prostowłosy, pigmej i gigant. Czyżby tym razem powodzenie? Nie, znów
fiasko! Słyszę głosy Galaktów, ich dyskusje na naradzie produkcyjnej.
"I to ma być człowiek? - oburza się jeden z nich. - Spójrzcie na
projekt i jego realizację. Na papierze istota rozumna, a w rzeczywistości
zwierzę. Protestuję przeciwko takiemu brakoróbstwu!"
"Konkretniej! - mówi przewodniczący. - Jakie macie zarzuty?"
"Tysiące zarzutów! Absolutne nieprzystosowanie do życia. Brak sierści,
pazurów, kłów, rogów. Jak to stworzenie ma zdobywać pokarm, poruszać się
i bronić? Palce jak sęki, oczy jak szparki. I to ma być istota stworzona
na nasz obraz i podobieństwo?"
"A jednak jest podobna do nas - mówi starzec. Podobna, choć
nieidentyczna. Zapominacie o rzeczy najważniejszej: o tym, że człowiek ma
potencjalnie nieograniczone możliwości. Spójrzcie na wykres zdolności
opracowany przez maszynę. Jeśli zdolność samodoskonalenia się psa przyjąć
za jedność, to nie ma zwierzęcia, u którego ten wskaźnik przekroczyłby
dziesięć. A tymczasem u człowieka wynosi on 1 395 660 800! Rozumiecie?
Miliardy razy więcej niż u dowolnego zwierzęcia! Setki razy więcej niż u
nas! Uważam, że stworzyliśmy cud rozumu!" "Na razie jest to cud głupoty i
nieprzystosowania! - krzyknął ktoś gniewnie. - Wasz rozumny człowiek jest
debilem! Próbowałem wpoić temu dzikusowi elementarne pojęcia z dziedziny
mechaniki grawitacyjnej i przestrzennej, a on tylko ślepia rozdziawiał i
skomlał. Wówczas zaprowadziłem go do koryta z żarciem. To warto było
zobaczyć! Upłyną miliony lat, zanim wasz cud natury domyśli się, że ma
jakiekolwiek zdolności. Proponuję odrzucić zademonstrowany nam model
człowieka i kontynuować badania".
"Proszę głosować - powiedział przewodniczący. Kto jest za odrzuceniem
człowieka i kontynuacją? Kto przeciw? Kto się wstrzymuje? A więc człowiek
został odrzucony wszystkimi głosami poza jednym wstrzymującym się. Jakie
wymagania ma spełnić nowy model, który zamierzacie opracować? Słucham".
Znów wstaje pierwszy:
"Sądzę, że nie należy upierać się przy zewnętrznym podobieństwie do
nas, gdyż nie jest ono w praktyce osiągalne i przekształca się w
kalectwo. Potrzebujemy nie nadzwyczajnych zdolności, lecz realnej
żywotności, szybkiej reakcji i sprytu! Proponuję nowy model opracować tak,
aby mógł w maksymalnym stopniu przystosować się do dowolnych warunków
życiowych".
"Są jakieś inne propozycje? Nie? A więc wniosek przyjęto - mówi
przewodniczący. - Proszę zapisać: następny model zaopatrzyć w sierść,
pazury, kły, rogi i kopyta... Co jeszcze?... Aha... Ogon do czepiania się
gałęzi... Jak nazwiemy model?"
"Mamy wolną literę «d» - odzywa się jakiś głos z kąta. - Może więc
diabeł?..."
"Diabeł brzmi nieźle - stwierdza przewodniczący. - Uruchamiamy więc
produkcję diabła biorąc za podstawę nieudany model człowieka. Pozostaje
ostatni problem: co robić ze stworzonymi ludźmi?"
"Zanihilować! - krzyczy zapalczywy głos. - Do piachu! Nie ma sensu
płodzić bezbronne potworki". Starzec znów protestuje. Przypomina, jak
wiele szlachetnych cech wkonstruowano do ludzkiego mózgu. Niechaj więc
ludzie żyją, niech brną trudną drogą samodoskonalenia się. Otrzymali
wiele i wiele mogą osiągnąć".
"Racja - powiedział przewodniczący. - Nie warto ludzi unicestwiać.
Jeśli rozwiną się ich dobre cechy, to człowiek zwycięży w ciężkiej walce o
przetrwanie, jeśli natomiast górę wezmą wady wynikające z naszej
niedbałej pracy, to zguba tego modelu nie zmartwi nas zbytnio".
I oto ludzi wygnano z obozu awaryjnego niebiańskich przybyszów, z
raju, w którym małpę przemieniono w człowieka. Odtąd będzie się on rodził
w mękach, w pocie czoła pracował na chleb i cierpiał choroby. Zamiast
niego pojawi się udoskonalony model: mądry, zręczny, pracowity diabeł.
Ten nowy model udał się nad podziw. Ogoniasta i rogata istota jest nader
wszechstronna: biega, skacze z gałęzi na gałąź, nurkuje w wodzie i
wciska się w ziemne szczeliny. Usłużny diabeł, prawdziwy sługa swojego
boga, naśmiewa się z pechowych wygnańców skazanych na samodzielne życie,
a ludzie szczerze go za to nienawidzą. Kiedy więc Galaktowie usunęli
wreszcie uszkodzenia statku, zabrali ze sobą stworzone przez siebie
diabły, które trzęsły się na myśl o tym, że mogą pozostać sam na sam z
nieudanym ludzkim plemieniem.
"Żegnaj, dzika planeto! - mówi uroczystym głosem starzec. - Jestem
pewien, że posiane przez nas ziarno rozumu wyda owoce. Chociaż dożyłem do
startu naszego statku, na pewno nie doczekam twojego rozkwitu, człowieku.
Żyj więc i doskonal się!"
Dobry starzec macha mi ręką, a ja uśmiecham się do niego i otwieram
oczy, aby przepędzić z głowy kłębiące się w niej obrazy. Przecieram czoło
i wywołuję MUK.
- Proszę zanalizować myśli na temat Galaktów, którzy niegdyś
przekonstruowali małpę w człowieka, sprawdzić wszystkie obrazy
pojawiające się w moim mózgu i ocenić je. Tylko jednym słowem, bo nie
lubię tych waszych - z jednej strony, z drugiej strony...
MUK odpowiedział jednym słowem: - Brednie.
- No dobrze, może być nie jednym słowem - powiedziałem.
Tym razem MUK odpowiedział następująco:
- Pseudohipoteza nadająca się jedynie na temat do powieści
fantastyczno-naukowej.
Przypomniałem sobie, że inny komputer, na Orze, niemal identycznie
ocenił tę ideę Andre i uspokojony zasnąłem.
Przez cały rok, póki lecieliśmy ku podwójnemu skupisku Perseusza,
byłem pochłonięty badaniem właściwości przestrzeni. Przebudowane
laboratorium po pewnym czasie zamieniło się w niewielką fabrykę.
Urządzenia laboratoryjne różniły się od anihilatorów napędowych i
bojowych jedynie mocą. Moje malutkie aparaciki nie rozwijały bowiem nawet
miliarda kilowatów, podczas gdy tamte dysponowały milionami albertów. Nie
chciałem, aby przez mą nieostrożność nasz gwiazdolot sam zamienił się w
taką przestrzenną jamę, jaką robiliśmy z innych ciał. Moje mechanizmy nie
unicestwiały przestrzeni, lecz zmieniały jej gęstość operując daleko od
stanów granicznych, kiedy to przestrzeń koncentruje się w masę, a masa
rozpada się na przestrzeń.
Nie będę tu szczegółowo opisywał doświadczeń. Niepowodzenia i sukcesy
zostały zanotowane w pamięci komputera i tam odsyłam zainteresowanych.
Ważne jest jedno: niezliczone eksperymenty dowiodły, że wahania gęstości
przestrzeni podlegają prawom mechaniki falowej. Otrzymywaliśmy fale
kuliste, stożkowe i cylindryczne w postaci wąskiego promienia
przebijającego przestrzeń. Jedno tylko prawo ruchu drgającego nie
sprawdzało się w wypadku fal gęstości przestrzeni, fale te mianowicie
rozchodziły się zawsze z prędkością nadświetlną. Samo światło było
szczególnym, granicznym rodzajem fal przestrzennych i to tłumaczyło jego
zagadkową dotąd stabilność w poruszających się układach. Wkroczyliśmy w
niezwykły, nie znany jeszcze na Ziemi świat!
Kiedy odkrycie zostało wszechstronnie zbadane i sprawdzone,
zmontowaliśmy zespół nowych maszyn: generatorów fal przestrzennych,
odbiorników i deszyfratorów depesz nadawanych na tych falach. Teraz
mogliśmy notować dowolne zakłócenia poczynając od przyświetlnych, kiedy
fala przestrzenna o niskim poziomie energetycznym była o krok od zamiany
na światło, aż do hiperprędkich, rozchodzących się z szybkościami równymi
miliardowym wielokrotnościom szybkości światła. Odtąd już Zływrogi nie
mogły się do nas niepostrzeżenie podkraść, gdyż mogliśmy ich obserwować w
obszarze nadświetlnym na falach przestrzennych. Przestała nam grozić walka
na oślep z widzącym przeciwnikiem. I znów wprawiła mnie w zdumienie
świetna konstrukcja zagadkowych istot zwanych Zływrogami lub
Niszczycielami. Zdjęcia anatomiczne ciał przekonały nas, że ich serce
było nie tylko grawitatorem i bronią grawitacyjną, lecz także doskonałym
nadajnikiem fal przestrzennych.
Olga marzyła o zorganizowaniu służby dyspozycyjnej żeglugi
międzygwiezdnej.
- Obecnie zaraz po starcie statek niknie w obszarze nadświetlnym i nie
ma z nim żadnego kontaktu. Wkrótce to się zmieni. Dyspozytor na Orze
będzie wiedział wszystko o każdym statku bez względu na to, jaka
odległość go od niego dzieli. Wydawać rozkazy gwiazdolotom znajdującym
się na przeciwległym krańcu Wszechświata i natychmiast uzyskiwać
odpowiedzi! W głowie się kręci... Czyż to nie wspaniałe?
A ja wspominałem Andre tęskniącego za Żanną i nigdy nie widzianym
Olegiem. O ile piękniejsze byłoby jego życie, gdyby mógł komunikować się z
ukochanymi, gdyby nie czuł się od nich odcięty, zamknięty w obcym świecie.
Czyż możliwość natychmiastowego pokonywania niewyobrażalnych przestrzeni
nie jest urzeczywistnieniem odwiecznych ludzkich marzeń o wszechobecności?
- Słuchać Ziemi! - powiedziałem. - Widzieć Ziemię! Zawsze być razem z
Ziemią!
Później nastąpiło to, co już wielokrotnie zdarzało się w trakcie
naszej kosmicznej Odysei i co od dawna winno spowszednieć, a mimo to za
każdym razem zaskakiwało majestatem i pięknem.
Podwójna gromada gwiezdna Chi i Psi Perseusza, matowa mgiełka od roku
nie zmieniająca ani kształtu, ani wielkości, ani jasności, nagle ożyła i
zaczęła rosnąć. Skupisko zmieniało się w oczach, pęczniało, rozpełzało
się jaskrawymi gwiazdami, ogromniało. Nastała wreszcie chwila, kiedy cała
przednia półkula pokryła się słońcami Perseusza i tylko z tyłu zostały
gwiazdy z innych gromad. Potem również i one zniknęły. Znaleźliśmy się
wewnątrz gwiazdozbioru
Dyżurujący w owej znamiennej godzinie Osima zaczął zmniejszać
prędkość.
Wtargnęliśmy do jednego z największych skupisk gwiezdnych Galaktyki,
wyraźnie rozpadającego się na dwa zespoły ciał. Niebo wzdłuż równika sfery
gwiezdnej przecinało ciemniejsze pasmo, oddzielające te zespoły od siebie,
jednak słońc w tym "ciemnym" paśmie było znacznie więcej niż w
najjaśniejszym wycinku ziemskiego nieboskłonu. Niebo obu skupisk płonęło
tak jaskrawym światłem, że bez trudu rozróżniałem litery na formularzach
obserwacyjnych. W Perseuszu nie ma nigdy naprawdę ciemnych nocy.
Z ostrożności lecieliśmy w równikowej strefie ciemności, nie wychodząc
z obszaru nadświetlnego.
Kilka dni minęło bez niespodzianek: żadna gwiazda nie sygnalizowała
swojej obecności, my sami też nikogo nie zauważyliśmy. Wokół wielu słońc
obracały się planety, lecz znajdowały się one bardzo daleko od nas.
Później odbiorniki fal przestrzennych zarejestrowały słabe impulsy.
Okresowo dobiegające do nas zgęszczenia i rozrzedzenia przestrzeni
układały się w ciągle to samo zdanie. Założyliśmy, że jest to pytanie:
"Kim jesteście?", gdyż o to właśnie powinni przede wszystkim zapytać
nieznani korespondenci. Deszyfratory, wziąwszy za podstawę taki odczyt,
sporządziły wstępny kod. Kod niewiele się różnił od dotychczas używanych
przez nasze maszyny. Stało się jasne, że zdołamy porozumieć się z
nieznanymi istotami wysyłającymi sygnały przestrzenne.
Chciałem już nawiązywać łączność, ale Olga obawiała się, że to może
być prowokacja przeciwników, którzy starają się poznać nasze tajemnice.
Większość załogi ją poparła.
Miałem inne zdanie i wraz z Leonidem, który się ze mną zgadzał,
przekonaliśmy wątpiących. Zływrogi nie będą przed czasem pokazywać, że nas
zauważyły - mówiliśmy. Ich broń działa na niewielkie dystanse, postarają
się więc, abyśmy się do nich maksymalnie zbliżyli. Nie wiemy, kto szuka z
nami kontaktu, ale nie mogą to być wrogowie!
Jako podstawy naszego kodu użyliśmy, podobnie jak nasi poprzednicy przy
spotkaniach z istotami rozumnymi, tablicy pierwiastków. W następnych
dniach generatory fal przestrzennych nadawały je we wszystkich
kierunkach, z jakich docierały do nas sygnały. Byłem przekonany, że po
zakończeniu tej transmisji zaczną nadawać obcy.
Nie pomyliłem się. Natychmiast po wyłączeniu naszych nadajników w
przestrzeni pojawiły się nowe fale. Niosły one jednak nie wiadomość
przeznaczoną dla nas, lecz raczej jakieś rozmowy wewnętrzne. Nieznane
istoty pytały i odpowiadały, o czymś się nawzajem przekonywały (tak
przynajmniej mi się wydawało, a MUK nie zaprzeczał tej możliwości).
Wdzieraliśmy się w głąb skupiska stokrotnie wyprzedzając światło, a dokoła
niespokojnie pulsowała przestrzeń, zastanawiając się, kim jesteśmy.
- Skręcamy w lewo - powiedziała któregoś dnia Olga, w czasie naszego
wspólnego dyżuru. - Będziemy badać skupisko Chi, które zawiera więcej
gwiazd niż skupisko Psi. Czy masz jakieś nowe wiadomości?
- Na razie nie - odparłem. - Tajemnicze rozmowy trwają. Zapisujemy
zakłócenia gęstości przestrzeni i po rozszyfrowaniu języka zdołamy
odczytać treść transmisji.
Tego dnia Niebianie ponownie zwrócili się bezpośrednio do nas.
Zrozumiałem to natychmiast po przejrzeniu zapisu.. Nasi korespondenci
wyliczali pierwiastki, powtarzając w swoim języku naszą niedawną
transmisję. Deszyfratory przekształciły wstępny szkic kodu w precyzyjny
słownik. Od tej chwili mieliśmy wspólny język.
Podyktowałem telegram zaaprobowany przez całą załogę: "Lecimy z daleka.
W Plejadach zaatakowało nas osiemnaście statków kosmicznych. Widzieliśmy
potworne zniszczenia układów planetarnych, gdzie dawniej kwitło życie
rozumne".
Byliśmy wraz z Olgą w laboratorium fal przestrzennych, kiedy nadeszła
nowa depesza. Deszyfratory Niebian pracowały nie gorzej od naszych.
Korespondenci przekazali lakoniczny tekst: "Zrozumieliśmy. Niezwłocznie
zawracajcie. Grozi wam zguba. Uciekajcie pełną mocą silników" .
Spojrzałem wstrząśnięty na pobladłą Olgę. Nie mogłem wydusić z siebie
słowa.
- Co to znaczy?... - zacząłem wreszcie, ale nie zdołałem skończyć.
Ryknęła syrena alarmu bojowego. Leonid i Osima wzywali nas do sterówki.
Po ogłoszeniu alarmu bojowego informacje o sytuacji wokół statku, w
normalnych warunkach docierające jedynie do sterówki, przekazuje się
wszystkim członkom załogi, a MUK nieustannie sumuje i uogólnia ich opinie.
W takich chwilach dowódcą staje się zespół ludzki i nominalny dowódca
dysponuje władzą jedynie w takim zakresie, jaki niezbędny jest do
realizacji kolektywnej woli załogi, w której jego osobista wola spełnia
rolę ważną, lecz nie decydującą.
Leonid był ponury, ale spokojny. Osima wyglądał na zdenerwowanego.
Zajęliśmy swoje miejsca i Osima powiedział:
- Szliśmy z prędkością stu dziesięciu jednostek. Rozkazałem automatom
zmniejszyć prędkość o dwadzieścia procent. Po wyhamowaniu okazało się, że
szybkość wynosi nie osiemdziesiąt dziewięć, lecz dziewięćdziesiąt sześć
jednostek. Wokół nas samorzutnie znika przestrzeń w tempie około siedmiu
jednostek świetlnych.
Olga zamyśliła się. Tajemnicze niknięcie przestrzeni mogło mieć związek
z odebranym przez nas groźnym ostrzeżeniem. Ale czemu ktoś przyspiesza
nasz lot, skoro i tak idziemy w obszarze nadświetlnym?
- Musimy zdecydować - powiedziała wreszcie co teraz robić. Zagłębiać
się nadal w skupisko gwiezdne, czy też wycofać się, jak radzą nieznani
przyjaciele?
- Lub wrogowie - zaoponował Leonid. - Nie jestem przekonany, że
depesza pochodzi od przyjaciół. Proponuję kontynuować rejs.
MUK zawiadomił, że załoga popiera Leonida. Przykro było po długiej
podróży uciekać przed nie wiadomo czym. Na Ziemi nie zrozumiano by zresztą
takiego postępowania. Nawet nowy telegram naszych zagadkowych
korespondentów: "Macie jeszcze czas na ratunek! Wracajcie, bo mkniecie
ku zgubie!" nie zmienił naszej decyzji. Nadałem tylko naszą odpowiedź:
"Kontynuuję rejs. Na czym polega niebezpieczeństwo?"
- Póki będą się zastanawiać, sami postaramy się zrozumieć, co się
dzieje - powiedziała Olga. - Trzeba będzie zmieniać prędkości. Na początek
dodamy ze trzydzieści jednostek.
Po wykonaniu przez automaty rozkazu mieliśmy sto dwadzieścia jednostek.
Nie zaobserwowaliśmy dodatkowej anihilacji przestrzeni. Jeśli poprzednio
ktoś starał się przyspieszyć nasz lot, to obecna prędkość mu odpowiadała.
- Zwolnijmy teraz o te same trzydzieści jednostek, ale etapami -
rozkazała Olga.
Na rubieży stokrotnej prędkości światła pojawiły się oznaki zewnętrznej
ingerencji. W miarę hamowania ta ingerencja nasilała się. Szybkość własna
statku zmniejszyła się do sześćdziesięciu jednostek, natomiast prędkość
sumaryczna wynosiła siedemdziesiąt pięć jednostek świetlnych, a więc
ktoś dodawał nam piętnaście jednostek. Przez jakiś czas lecieliśmy z tą
prędkością, nie zmniejszaliśmy własnej i nie dodawano nam zewnętrznej.
Wrogowie ścieśniają świat - przypomniałem sobie komunikat przekazany
przez Spychalskiego na Ziemię. Oto ich ścieśnianie świata, myślałem.
Wygrzebują własną przestrzeń gwiezdną, aby podprowadzić nas na dystans
ciosu grawitacyjnego. Ryzykują równowagę kosmiczną swojego światka, aby
tylko zniszczyć przeciwnika.
- Anihilatory napędowe stop! - powiedziała Olga. - Wyhamować lot
swobodny!
Wkrótce nie wydatkowywaliśmy na ruch ani jednego alberta, a gwiazdolot
pędził naprzód z prędkością dwudziestu pięciu jednostek świetlnych. Ktoś
intensywnie pochłaniał leżącą na naszej drodze przestrzeń.
Odbiorniki pochwyciły nowy komunikat. Tym razem trudno go było
rozszyfrować. Pojawiły się zakłócenia, jedna fala nakładała się na drugą.
"Wpadliście do stożka ścieśnienia... anihilacja do trzydziestu dwóch
świetlnych... jeszcze czas... peryferie... uciekajcie pełną mocą...
okrutni... niestety bezsilni... wracajcie..."
- Jasne - powiedziała Olga. - Radzą uciekać, póki mamy jeszcze czas i
starcza nam mocy.
- Wróg przyciągający nas do siebie zakłóca transmisję, aby rady
przyjaciół do nas nie dotarły - dodałem. - Sądzę, że trzeba postępować
odwrotnie, niż tego sobie życzy wróg - kontynuowała Olga. - W tej sytuacji
należałoby chyba jednak wycofać się na razie ze skupiska. Wrócić tu zawsze
zdążymy.
- Nie rozumiem, czego się boisz? - powiedział
Leonid ze złością. - W depeszy powiedziano, że maksymalne ścieśnienie
przestrzeni wynosi trzydzieści dwie jednostki świetlne, my zaś rozwijamy
pięć tysięcy jednostek! Jeśli zajdzie potrzeba, przebijemy się przez ich
osłonę jak nosorożec przez ściankę namiotu! Nalegam na kontynuowanie
wyprawy, gdyż na razie żadne z jej zadań nie zostało wykonane!
Leonid łatwo wpada we wściekłość, kiedy ktoś mu się opiera. Jego czarna
skóra szarzeje, oczy robią się całkiem białe, spod uchylonych warg
ukazują się zęby. Zawsze też wybiera spośród wielu możliwości tę, która
daje najwięcej szans na bójkę. W starożytności byłby zapewne wodzem
bitnego plemienia. Ale póki do walki nie doszło, jego rady trzeba
traktować z wielką ostrożnością. Zresztą w tym wypadku stałem po jego
stronie.
Olga zwróciła się do mnie: - Eli, a fale przestrzenne?
Wiedziałem, co ją niepokoi. Jeśli zginiemy, razem z nami przepadnie
nasze odkrycie, tak potrzebne ludzkości. Ile czasu minie, zanim inni na
nie natrafią? Czy wobec tego mamy prawo poddawać szalonemu ryzyku jej
dobro? Ale któż dowiódł, że nasze ryzyko jest szaleńcze?
- Jestem za kontynuowaniem wyprawy. Na razie nie widzę powodów do
paniki.
- Niechaj więc znów MUK się wypowie - powiedziała Olga.
MUK oświadczył, że jedynie dowódca nalega na powrót, wszyscy zaś
pozostali członkowie załogi żądają kontynuowania rejsu.
- Muszę się więc podporządkować większości powiedziała Olga z troską w
głosie.
Leonid uruchomił anihilatory.
Doskonale pamiętam swoje odczucia, kiedy wtargnęliśmy w gęstwę
ogromnego zbiorowiska gwiezdnego. Nie przypuszczałem wtedy nawet, że nasz
ryzykowny wypad omal nie zakończy się tragicznie dla gwiazdolotu, a ja sam
na wiele miesięcy stanę się inwalidą. Byłem jednak wówczas w kiepskim
nastroju. Spoglądałem na płonącą gwiezdną sferę i wszystko mi w duszy aż
drżało z niepokoju. Świetnie ten stan pamiętam.
Siedziałem na zewnętrznym fotelu, obok Leonid, za nim Olga i Osima.
Prędkość statku wzrastała i wszystko dokoła nieuchwytnie się zmieniało.
Gwiazdy były już nie punkcikami, lecz ziarenkami grochu błyszczącymi jak
malutkie księżyce. Szczególnie jasne gwiazdy otoczone były koronami.
Gęstość gwiazd setki, jeśli nie tysiące razy przewyższała tę, do jakiej
przywykliśmy w okolicach Układu Słonecznego. Ale cały ten majestat był
groźny, emanowało zeń tajemnicze niebezpieczeństwo.
Z zadumy wyrwał mnie głos Osimy:
- Trajektoria statku wiedzie ku gwieździe widocznej obecnie pod kątem
czterdziestu pięciu stopni. Wskazał mi ciało niebieskie połyskujące w bok
od kursu. Dzieliło nas od niego kilka lat świetlnych, lecz jego jasność
absolutna była wyższa od wszystkich znanych mi dotychczas gwiazd. Był to
typowy czerwony superolbrzym. W pobliżu świeciły inne, słabsze gwiazdki.
- Komputerowi coś się pomyliło - odezwał się Leonid. - Nie zamierzałem
wcale lecieć kursem ku tej gwieździe. Czerwony gigant pozostanie z boku.
Oglądałem gwiazdę przez lunetę mnożnika. Okrążały ją trzy planety.
Wszystkie trzy wydawały mi się dziwne, gdyż zbyt silnie błyszczały.
Analizatory określiły ich skład. Planety były metalowe.
W przestrzeni działy się niezwykłe rzeczy. Ktoś nieustannie nadawał
fale, ktoś inny natychmiast je gasił. Deszyfratory nie potrafiły sobie
poradzić z plątaniną informacji i zakłóceń. Z niewyobrażalnego chaosu
udało się jedynie wydobyć wielokrotnie powtarzane słowa: "Nie wolno!"
- Nieznani przyjaciele ze wszystkich sił starają się przekazać nam
jakąś wiadomość, nieznani wrogowie energicznie temu przeciwdziałają -
powiedziałem.
- Niewątpliwie ich wiadomość odnosi się do tej gwiazdy - odezwała się
Olga. - Mamy ją już pod kątem trzydziestu pięciu stopni do kursu. Jesteśmy
na nią znoszeni, a ktoś ostrzega, że nie wolno tam lecieć.
- Nazwijmy ją Groźną.
Leonid, przekonawszy się, że MUK się nie mylił, wyrównał kurs. Teraz
Groźna zaczęła się oddalać. Zdrzemnąłem się w fotelu.
Kiedy obudziłem się, rozdrażniony Leonid spierał się z Osuną. Okazało
się, że przed nami pojawiła się grupka gwiazd, czerwonych i białych
olbrzymów równie jasnych jak Groźna. Znosi nas na nie przy całkowicie
wyłączonych anihilatorach, gdyż przestrzeń przed nami jest gwałtownie
niszczona. MUK ustalił, że znaleźliśmy się w obszarze przestrzeni o
wysokim stopniu zakrzywienia i poruszamy się po krzywej geodezyjnej,
zbliżając się do nieznanego punktu. Zakrzywienie przestrzeni zmienia się i
wygląda na to, że nasi wrogowie swobodnie ją regulują.
- Trzeba zawrócić i wyrwać się poza krzywiznę nalegał Leonid. - Kiedy
rozniesiemy w strzępy ich krzywoliniową metrykę, wrogowie zaprzestaną
prób dyktowania nam kierunku lotu.
- Obawiam się, że nie doceniasz ich możliwości, ale masz rację, nie
mamy innego wyjścia jak tylko gwałtownie zmienić kurs - powiedziała Olga.
Leonid i Osima wydali odpowiednie rozkazy, a tymczasem Olga
kontynuowała:
- Znaleźliśmy się chyba w trudnej sytuacji, Eli. Wiedziałam wprawdzie,
że Zływrogi lepiej od nas poznały naturę przyciągania, ale fakt, że
potrafią zmieniać metrykę przestrzeni wszechświatowej, stanowi dla mnie
niespodziankę. My, z naszymi możliwościami technicznymi, nie możemy na
razie nawet o tym marzyć.
- No, powiedzmy, że nie wszechświatowej, lecz na razie własnej
przestrzeni międzygwiezdnej - zaoponowałem. - W ich malowniczym skupisku
jest tak wiele materii i tak mało pustki, że bez szczególnego trudu można
wytworzyć dowolną krzywiznę w dowolnym punkcie.
Olga spojrzała na mnie z wyrzutem i pokręciła głową. Nie musiała tego
robić, sam wiedziałem, że nie mam racji.
Manewr Leonida udał się. Sztuczna krzywizna przestrzeni została
rozerwana przez anihilatory gwiazdolotu. Szczerząca na nas zęby grupka
gwiazd - nazwałem ją Niedobrą - potoczyła się w prawo. Analizatory
doniosły, że przestrzeń na nowej trasie mało różni się od euklidesowej.
Leonid triumfował. Nasz statek nie na darmo nazywano Gwiezdnym Pługiem!
Wszystkie konstrukcje i struktury przestrzeni, zwane metryką, trzeszczą i
rozpadają się tam, gdzie on przejdzie.
Olga zirytowała się:
- Wcale nie jestem przekonana, że krzywiznę przestrzeni my
zniszczyliśmy!
- Ależ to oczywiste, Olgo!
- Nic podobnego. Zakłócenia metryki przestrzennej wywoływane są przez
jakiś supergigantyczny mechanizm. Wyobraź sobie, że po naszej zmianie
kursu mechanizm ten został unieruchomiony.
- Dlaczego? Czy potrafisz wytłumaczyć dlaczego? - W każdym razie
domyślam się. Zawróciliśmy akurat w tę stronę, w którą nas się zwabia, i
teraz wystarczy prosta droga, abyśmy wpadli w pułapkę.
Nawet Leonid się przeraził. Zamilkł i wbił ponury wzrok w ekrany. Na
ekranach widniało czarne niebo rozpłomienione wielkimi gwiazdami. Takie
samo niebo było po lewej, gdzie została Groźna, i po prawej, skąd
uciekliśmy, aby nie wpaść w gwiazdozbiór Niedobrej.
- Idźcie odpocząć - powiedziała Olga do Leonida i do mnie. - Minie
wiele godzin, zanim wyjaśni się, co nas czeka na nowej drodze.
Poszliśmy do jadalni. Jedliśmy w milczeniu, zatopieni w niewesołych
myślach. Przy naszym stoliku usiadło dwóch mechaników z anihilatorni.
Leonid powiedział:
- Te diabelskie Zływrogi są sprytniejsze, niż sądziłem.
- Zmuszą nas do szybkiego zużycia wszystkich zapasów substancji
aktywnej - zauważył jeden z mechaników, młody i wesoły, z gatunku tych,
którzy w każdej przygodzie widzą jedynie jej dobrą stronę. - Zbyt często
zmienialiśmy dziś szybkości i kursy.
- Podejmowaliście decyzję razem ze mną - rozzłościł się Leonid. Był
tak -zdenerwowany, że obawiałem się, iż wywoła kłótnię.
- Poparliśmy pańską decyzję dowódcy. Proszę nie myśleć, że protestuję.
Po prostu myślę o przyszłości.
Drugi z mechaników, chudy, ponury, z wielkim nosem i cienkimi wargami,
głosu nie zabierał, ale było jasne, że zgadza się z kolegą. Leonid poszedł
do swojej kabiny. Wątpię, aby mu się dobrze odpoczywało.
Zacząłem zaglądać kolejno do wszystkich pomieszczeń statku. Odbiorniki
fal przestrzennych nadal zapisywały nie rozszyfrowany chaos informacji i
zakłóceń. Sala obserwacyjna była pełna wolnych od wachty astronautów.
Zawołano mnie. Miałem prawo wstępu do sterówki, a więc ponosiłem
odpowiedzialność za to, co się tam działo.
- Znacie sytuację, chłopcy - odpowiedziałem na grad pytań sypiących się
ze wszystkich stron. - Kręcimy się między tymi diabelskimi gwiazdami i nie
możemy się wyrwać.
MUK zażądał nowej decyzji. Wielotysięczne skupisko Chi składało się z
mnóstwa małych gromadek liczących po dziesięć do dwudziestu gwiazd. Znów
byliśmy znoszeni na jedną z takich grupek. Analizatory sygnalizowały
znikanie przestrzeni na trasie i znaczne zakrzywienie jej metryki.
Olga poprosiła o zgodę na zmianę kursu.
Obecni na sali obserwacyjnej milczeli. MUK po zsumowaniu naszych
myślowych opinii zameldował, że załoga zgadza się z dowódcą. Trzecia
zmiana kursu podziałała na wszystkich przygnębiająco. Nawet optymiści
pojęli, że dzieje się coś niedobrego.
Poszedłem do parku i siadłem na ławce. W parku była wiosna, prawdziwa
ziemska wiosna. Siedem pór roku przeminęło od chwili, kiedy wylądowałem na
rakietodromie tego statku. Zaledwie siedem pór, niecałe dwa lata, a
wydało mi się, że przeszły stulecia, tak bardzo zmieniłem się wewnętrznie.
Nade mną kwitła brzózka, z jej liści spadały lepkie krople spadzi.
Wokół pnia utworzył się wilgotny krąg. W koronie niziutkiej jabłoni, wśród
białych kwiatów wiśni i moreli miarowo brzęczały pszczoły. Gdy się
zamknęło oczy, można było pomylić drzewa z działającym anihilatorem,
który wydaje taki sam brzękliwy pomruk. Zrobiło mi się duszno od
nieruchomego aromatu kwitnących drzew, cierpkiego zapachu brzózki i silnej
woni bzów nad stawem. Poprosiłem w myśli o wietrzyk. Wietrzyk nadleciał
szumiąc w gałęziach i trawie, wszystko dokoła zakołysało się, duszący
aromat znikł. Otworzyłem oczy i wpatrzyłem się w maleńki światek parku,
tak doskonale imitujący daleką Ziemię. Tylko te pszczoły, brzęczące jak
anihilatory Taniewa...
Wzdrygnąłem się. Wstałem i poszedłem do siebie. W kabinie zacząłem
przeglądać pisma ofiarowane mi przez Allana. Z dziwnym uczuciem czytałem o
trudnościach i obawach kosmonautów z dwudziestego pierwszego wieku.
Mknęli w wielkiej ciszy kosmosu czując się niezmiernie samotnie, jeśli o
miliard kilometrów nie połyskiwała gościnna planetka ze stacją kosmiczną.
Jaki zresztą niezmierny wydawał im się ten żałosny miliard kilometrów!
Nie, dzisiejsze trudności nie dadzą się porównać z ówczesnymi. Boimy się
dzisiaj nie pustki i milczenia, lecz raczej tego, że kosmos jest gęsto
zaludniony niebezpiecznymi istotami. Później zawstydziłem się, że tak
myślę. Każda epoka ma swoje problemy i swoje bohaterskie czyny.
Zdrzemnąłem się nad czasopismami. Zbudził mnie sygnał wywołania. Leonid
wzywał mnie do sterówki.
Leonid był aż szary z podniecenia. W ciągu kilku dni spędzonych w
Perseuszu wychudł tak, jak w starożytności ludzie chudli w czasie
choroby. Głos mu drżał z wściekłości:
- Znów nas niesie na Groźną! Zrobiliśmy w tym piekielnym skupisku
zamkniętą pętlę!
Sens jego słów nie od razu do mnie doszedł. W pierwszej chwili
zrozumiałem tylko, że Leonid jest szalenie zdenerwowany i że w tym stanie
nie powinien dowodzić statkiem.
- Zastanówmy się, a potem będziemy decydować - powiedziałem i
przesuwając lornetą po gwiezdnej sferze, umyślnie nie spieszyłem się z
wnioskami, aby dać mu czas na uspokojenie. W mnożniku ukazał się obraz
podobny do tego, jaki widzieliśmy przelatując po raz pierwszy obok
Groźnej. Od jaskrawej gwiazdy znów dzieliły nas miesiące światła. W
obszarze nadświetlnym przestrzeń była czysta. Jeśli nawet Zływrogi
przygotowywały napad, to najwyraźniej się z nim nie spieszyły.
- Trzeba zawracać - powiedział Leonid. - Dokąd zawracać i co to da?
Jak długo będziemy błądzić? Opowiedział mi następnie, że na dyżurze Olgi i
Osimy przestrzeń znów zaczęła się zakrzywiać, z godziny na godzinę
zmieniać swoją metrykę. W rezultacie kurs został przymusowo zniekształcony
i zamiast pozostawić Groźną daleko po prawej, pędzimy prosto na nią.
- Do gwiazdy jest jeszcze daleko - zauważyłem. - Mamy czas do namysłu.
Na wszelki wypadek należy się przygotować do odparcia ataków
grawitacyjnych.
Leonid zastopował anihilatory napędowe. Od tej chwili lecieliśmy
jedynie dlatego, że ktoś przed nami niszczył przestrzeń. Za jakieś trzy
doby, jeżeli nic się nie zmieni, wlecimy prościutko do układu planetarnego
Groźnej.
- Jeśli dam całą wstecz, ich anihilatory nas nie zatrzymają -
powiedział Leonid.
- Nikt nas nie będzie zatrzymywał. Przy biegu wstecznym powrócimy do
centrum skupiska, a o to im chodzi. Zapominasz jeszcze o jednym,
Leonidzie. Anihilatory mają wprawdzie słabsze od naszych, ale potrafią
zmieniać metrykę przestrzeni i zadawać miażdżące ciosy grawitacyjne.
Jeżeli zastosują te obie możliwości naraz, na zdrowie nam to nie wyjdzie!
W sterówce zjawiła się Olga wraz z Osimą. Sytuacja była zbyt groźna,
aby przestrzegać kolejności dyżurów. - Ich plan jest oczywisty -
powiedziała Olga.
Będą nas rzucać od gwiazdy do gwiazdy, póki nie wyczerpiemy zapasów
substancji aktywnej. Wówczas bez trudu naprowadzą nas pod salwę
grawitacyjną z jakiegoś układu planetarnego.
- Jeśli oni się nie spieszą, to i my nie musimy się gorączkować -
zauważyłem. - Przybyliśmy do Perseusza, aby dowiedzieć się o nim możliwie
najwięcej, a na razie tylko miotamy się bez sensu i celu. Spróbujmy
kontynuować kurs na Groźną i dowiedzieć się, czym ona w końcu jest.
- Trochę to niebezpieczne, ale musimy spróbować.
Przez całą noc i połowę następnego dnia gwiazdolot z wyłączonymi
anihilatorami mknął ku złowieszczej gwieździe.
"W przestrzeni optycznej zewnętrznej planety krążowniki przeciwnika" -
zameldował w południe komputer.
Obserwowałem przez mnożnik metalowe planety. Dwie wewnętrzne były z
ołowiu, trzecia zaś, zewnętrzna, błyszczała powłoką ze złota. Pole
ciężkości wokół Złotej było tysiąckrotnie większe od tego, jakie powinno
działać, gdyby planeta składała się całkowicie ze złota: jej jądro
najwidoczniej zawierało supergęstą plazmę. Pola grawitacyjne pozostałych
planet nie odbiegały od normy.
Okręty przeciwnika krążyły wokół Złotej po orbitach sztucznych
satelitów. Nie różniły się niczym od tych, które zaatakowały nas w
Plejadach. Policzyłem je: krążowników było dziesięć.
- Ciekawe, gdzie one teraz naprawdę są? - powiedziała Olga. -Przecież
dzieli nas od nich około trzech tygodni świetlnych. Widzimy wizerunek
przeszłości.
- W obszarze nadświetlnym ich nie ma, bo przyrządy niczego nie
wykazują. Nie obawiaj się, Olgo. Nikt nas na razie nie atakuje.
Znacznie uważniej niż w Złotą wpatrywałem się w dwie planety
wewnętrzne. Znałem je. Obrazy tych globów Andre rozszyfrował w
przedśmiertnych widzeniach głowookiego. Smętna metalowa równina, metalowe
góry i metalowe konstrukcje podobne do budynków... Gdzieś tam, na
martwych ołowianych polach, w głębi ołowianych gór cierpią więźniowie.
Może nawet Andre jest wśród nich...
- Automaty zarejestrowały wszystko, co można dojrzeć. Pora zawracać -
powiedział Leonid.
Uruchomił wsteczny ciąg anihilatorów. Przez chwilę wisieliśmy
nieruchomo, pokonując siły zasysające nas ku Złotej, gdyż właśnie na niej
znajdowały się urządzenia niszczące przestrzeń, a później wyrwaliśmy się
z przepaści, w którą chciano nas zepchnąć. Leonid nieustannie zwiększał
prędkość i wkrótce mieliśmy tysiąc jednostek świetlnych. Olga zwróciła mu
uwagę, że wśród gęsto rozsianych gwiazd takie tempo jest niebezpieczne.
Leonid odwarknął:
- Od najbliższej gwiazdy dzielą nas miesiące świetlne. Trzeba uciekać
jak najdalej od tych metalowych gwiazd i w ogóle z tego skupiska!
- Jeszcze niedawno rwałeś się tu ze wszystkich sił - przypomniała Olga.
- Wreszcie zrozumiałeś, że nie jesteśmy przygotowani do podróży po tym
niebezpiecznym rejonie. A jak ty uważasz, Eli?
Pomyślałem, że nadzieja na łatwe znalezienie Andre w gwiezdnym
legowisku naszych wrogów była co najmniej naiwna. On oczywiście żyje, bo
porwano go nie po to, aby od razu zabić, ale może znajdować się na każdej
z tysięcy planet i nie wiadomo na której. Jeden gwiazdolot nie zdoła
walczyć ze wszystkimi planetami naraz, nie zdoła nawet dotrzeć do każdej
z nich!
- Głosuję za powrotem - rzekłem.
- Zapytajmy o zdanie załogę, a potem pomyślimy, jaką drogą uciekać -
powiedziała Olga. - Według mnie najlepszym wyjściem jest rejon Groźnej, za
którą rozpościera się pusty kosmos, skąd przybyliśmy.
W czasie, kiedy MUK ankietował członków załogi, oddalaliśmy się od
metalowych planet. Z przodu pojawiła się nowa grupka gwiazd, na której też
nas chyba oczekiwano, bo kurs statku zaczął się odchylać w tamtą stronę.
Załoga poparła decyzję Olgi. Leonid poweselał i zawrócił w kierunku
Groźnej.
- Tak szybko przemkniemy obok tej paskudnej planety, że Zływrogi nawet
nie zdążą mrugnąć swymi głowooczami - powiedział z zapałem. - Zamierzam
pobić teraz wszystkie własne rekordy prędkości
Natychmiast przystąpił do spełniania swego zamia ru. Anihilatory
napędowe ruszyły jeden za drugim. "Pożeracz Przestrzeni" jeszcze nigdy nie
pochłaniał jej tak gwałtownie. Za nami ciągnął się szeroki woal mgławicy
gazowo-pyłowej. Paralaksometry wykazywały prędkość trzech, a potem
czterech i pięciu tysięcy jednostek świetlnych - Leonid dotrzymywał
słowa. Groźna, teraz już ogromna, połyskiwała z lewej. Przeskakiwaliśmy
obok niej z rekordową szybkością sześciu tysięcy jednostek świetlnych.
Zaschło mi w gardle, serce głośno biło. Nawet opanowany zwykle Osima
wykrzykiwał coś w podnieceniu. Tylko Olga w milczeniu wpatrywała się w
nadlatującą na nas z boku Groźną.
Zwyciężaliśmy, to było oczywiste! Kąt kursowy w stosunku do Groźnej
powiększał się, gwiazda oddalała się w bok. Już byłem gotów krzyczeć
"Hura!", gdy MUK zawiadomił o gwałtownie narastającej krzywiźnie. Z każdą
chwilą zakrzywienie się zwiększało. Statek nadal unicestwiał miliony
kilometrów sześciennych pustki, zamieniając ją na pyły i gaz, ale
wszystko to odbywało się wewnątrz niepojętej dla nas metryki. Wbrew
prawom geometrii euklidesowej nie wydostawaliśmy się na zewnątrz, lecz
ostro skręcaliśmy zgodnie z podyktowanym nam torem.
Groźna nadal cofała się do tyłu i była teraz na prostopadłej do osi
lotu. Za to inne gwiazdy ruszyły z miejsc. Cała sfera niebieska
zawirowała. Punkt, do którego dążyliśmy wyrywając się na zewnątrz,
znalazł się za naszymi plecami. Zatoczyliśmy wokół Groźnej gigantyczne
półkole i ponownie znaleźliśmy się w centrum skupiska.
Rozwścieczony Leonid uderzył pięścią w oparcie fotela.
- Oni są silniejsi! - wrzasnął. - Są silniejsi od nas!
Olga chwyciła go za ramię. Do owej chwili nawet nie przypuszczałem, że
potrafi się zdenerwować.
- Wstydź się! Natychmiast przestań histeryzować! Oni nie są silniejsi
od nas, lecz my jesteśmy szaleni!
Jej okrzyk otrzeźwił nie tylko Leonida. Prawie wszyscy straciliśmy
głowy: jeszcze nigdy dotąd nie forsowaliśmy tak anihilatorów, a i to nie
pomogło. Nawet nie fatygowano się nas odrzucić, po prostu zmieniono kurs!
- Proszę o całkowity spokój! - powiedziała stanowczo Olga. Komputer
przekazał jej słowa wszystkim członkom załogi. - Sytuacja skomplikowała
się, ale nie jest beznadziejna. To, co nie udało się koło Groźnej, może
udać się w innym rejonie. Pozostała nam jeszcze jedna możliwość:
przebijać się w walce!
Gwiazdolot, okrążywszy Groźną, powtórnie mknął ku gromadce Niedobrej,
skąd pospiesznie uciekaliśmy. Olga skierowała statek w prawo od tej grupki
słońc. Między Groźną a Niedobrą płonęły gęsto rozsiane gwiazdy.
Wkrótce okazało się, że nie wszystkie gwiazdy nas przyciągały. Z
niektórych tryskał stożek anihilowanej przestrzeni i te aktywne ciała
skwapliwie omijaliśmy. Obawa przed nimi zamieniła się w prawdziwy lęk,
kiedy wokół jednej z gwiazd odkryliśmy układ takich samych metalowych
planet, jak i dokoła Groźnej, a na planetach krążowniki przeciwnika. Nie
ulegało wątpliwości, że chciano nas przyciągnąć, aby z bezpośredniej
odległości zadać cios grawitacyjny.
Ale były też i inne słońca, które nie emitowały stożków pustki.
Gwiazdy te również miały układy planetarne, lecz planety przypominały
nasze słoneczne i nie miały nic wspólnego ze złotymi globami Zływrogów.
Wydawało mi się nawet, że na jednej z nich dostrzegłem miasta, ale równie
dobrze mogło to być złudzenie optyczne.
- Musimy się przebijać w rejonie jednej z gwiazd nieaktywnych -
zdecydowała Olga. - Postarają się nam w tym przeszkodzić, trzeba więc
będzie działać możliwie sprytnie.
Nowy plan ucieczki wyglądał następująco: najpierw wymacywanie zapór na
małych szybkościach, a potem przebijanie bariery z pełną mocą napędu.
Wokół gwiazd nieaktywnych trudniej jest zakrzywić przestrzeń niż w
rejonie planet zamieszkanych przez Zływrogów, mówiła Olga, wobec czego
będziemy starać się przerwać ich zapory w najsłabszym miejscu.
Wrogowie doskonale orientowali się, co chcemy osiągnąć. Chwycili nas w
gwiezdną pułapkę i nie zamierzali z niej wypuszczać. Zmieniali metrykę
przestrzeni z niezwykłą łatwością i energią. Nawet nie pozwolili nam
zbliżyć się do nieaktywnych gwiazd, po prostu przegrodzili wszystkie
wiodące tam drogi. Raz za razem próbowaliśmy się przebić i zawsze na
naszym kursie wyrastała złowieszcza aktywna planeta, otoczona wianuszkiem
metalowych okrętów zacumowanych na jej powierzchni.
Po szeregu nieudanych prób przebicia się Olga powiedziała:
- Oni nader zdecydowanie przegradzają nam drogę ku nieaktywnym
gwiazdom, a więc najwidoczniej istnieje realna szansa przebicia się w tym
rejonie. Do gwiazd aktywnych przyciągają nas teraz bez szczególnej
energii. Czekają pewnie, póki nie zużyjemy wszystkich zapasów substancji
aktywnej. Musimy skorzystać z tego i obrócić ich plan na swoją korzyść.
- Co zamierzasz zrobić? - spytałem.
- Wkrótce ci powiem, Eli. Jeszcze nie przemyślałam wszystkich
szczegółów.
Odbiorniki nadal wychwytywały strzępki informacji, niesionych przez
fale przestrzenne. Jedną z transmisji udało się nam częściowo
rozszyfrować: "Kontynuujcie... Zapory... ograniczoną trwałość...
jedyny..." Tę depeszę odebraliśmy w czasie atakowania krzywizny w rejonie
jednej z nieaktywnych gwiazd. Nasi przyjaciele nie wiedzieli, że musimy
oszczędzać paliwo.
Oddaliwszy się od gromadki Niedobrej, zaatakowaliśmy serię
nieaktywnych gwiazd położonych w pobliżu. Ataki były coraz słabsze.
Przeraziłem się, że istotnie zapasy substancji aktywnej już się kończą,
ale Olga mnie uspokoiła.
- Niechaj wrogowie odniosą takie samo wrażenie jak i ty. Chciałabym,
aby nabrali przekonania, że jesteśmy bezsilni.
Po pewnym czasie gwiazdolot zaczął zmniejszać szybkość. Jeśli
poprzednio krzywizny przestrzeni atakowaliśmy przy pięciu lub sześciu
tysiącach jednostek świetlnych, a wewnątrz skupiska rozwijaliśmy kilkaset
jednostek, to obecnie nasza prędkość była wyższa od szybkości światła
zaledwie kilkadziesiąt razy. Wtedy Olga ujawniła nam swój plan: Zływrogi
zakrzywiają przestrzeń, kiedy staramy się przemknąć obok gwiazd
aktywnych, ale nie przeszkadzają w zbliżaniu się ku nim. Trzeba więc
lecieć w stożek unicestwianej przestrzeni, tryskający z metalowej
planety, a następnie, już z najmniejszej odległości, ostrzelać ją z
anihilatorów bojowych. To ostateczność, lecz nie pozostało nam nic
innego, jak tylko zamienić ciało niebieskie w jamę pustej przestrzeni i
przez tę wyrwę przedrzeć się na zewnątrz.
Wiedziałem, że Olga ma ukiś śmiały pomysł, przypuszczałem jednak, że
ograniczy się do wydania bitwy krążownikom wroga. W tym mieliśmy już pewne
doświadczenie. Allan i Leonid zniszczyli cztery okręty przeciwnika,
potrafimy więc w razie konieczności unicestwić całą flotyllę. Ale
zanihilować planetę!... Ludzkość potrafiła tworzyć planety z "niczego",
trwało to jednak długo i kosztowało wiele wysiłku. Budowa niewielkiej Ory
zajęła dwa pokolenia. Teraz mieliśmy w ułamku sekundy zniszczyć metalowy
glob o średnicy pięciokrotnie i masie tysiąckrotnie większej od Ziemi.
Zniszczyć ciało niebieskie wyposażone we własne mechanizmy obronne i
strzeżone przez całą flotę okrętów bojowych!
Olga spokojnie odparowała sypiące się ze wszystkich stron wątpliwości.
Plan jest całkowicie realny. Zapasów substancji aktywnej wystarczy na
zburzenie dowolnej planety bez względu na jej masę. Trzeba jedynie
maksymalnie zbliżyć się do celu. Ale o to już zatroszczą się sami
wrogowie.
- Powtarzam, nie mamy innej szansy przebicia się na zewnątrz! -
powiedziała Olga. - Jeszcze z dziesięć okrążeń skupiska gwiezdnego,
jeszcze kilka ciosów w zapory przestrzenne i zupełnie bezbronni staniemy
się łatwą zdobyczą bandytów.
Olga jednogłośnie otrzymała żądane pełnomocnictwa na czas bitwy
kosmicznej. Wtedy powiedziała:
- Sama będę dowodzić statkiem w czasie szturmu. Nie chcę obrażać
mężczyzn, ale nie potraficie skutecznie walczyć. Jesteście na to zbyt
niezrównoważeni i gorącokrwiści. Odpocznijcie, czeka was ciężka próba.
Niechaj każdy spełni swój obowiązek, jak mawiali przodkowie.
Odniosłem wrażenie, iż Leonid z radością przyjął wiadomość, że nie on
będzie dowodził statkiem w czasie bitwy. Po nieudanym ataku na rejon
Groźnej stracił nieco pewność siebie.
Każdy z nas w myśli starał się przyspieszyć starcie z wrogiem, lecz
Olga ciągle zmniejszała prędkość. Już nie mknęliśmy, zmiatając przestrzeń
na swej drodze, lecz wlekliśmy się na samej granicy obszaru
nadświetlnego. Wystarczyło lekko zahamować, a znaleźlibyśmy się po
drugiej stronie bariery. Pomyślałem nawet, że Olga chce wyjść w przestrzeń
optyczną, przekształcić statek w zwykłe materialne ciało, podlegające
prawom mechaniki elementarnej. Myliłem się.
Dla obserwatora z zewnątrz nasz gwiazdolot stanowił teraz grudkę
zmaterializowanej rozpaczy, pustą skorupę miotaną bezwolnie we wszystkie
strony. W tej chaotycznej pozornie miotaninie był jednak narzucony z
zewnątrz system: krzywizna przestrzeni sama kierowała nas ku Groźnej.
Po raz trzeci zbliżaliśmy się do tej gwiazdy. Jakieś gigantyczne
mechanizmy tasowały metrykę kosmosu, kierując nas wprost w otwartą
paszczę. Olga pokornie wiodła statek po narzuconej drodze, nawet nie
usiłując skręcić w bok. Wiedzieliśmy oczywiście, że stara się w ten sposób
zmylić wroga, ale każdemu było ciężko na duszy, gdy widział, jak
nieubłaganie olbrzymieje złowieszczy glob Groźnej, którą teraz mieliśmy
bezpośrednio na kursie.
Bezwładny lot statku trwał do chwili, kiedy zakrzywienie przestrzeni
ustąpiło, a zaczęło się unicestwianie samej przestrzeni. Znów z układu
planetarnego Groźnej trysnął stożek anihilowanej pustki, który zaczął nas
wsysać. Gwiazdolot jakby ocknął się i skoczył do tyłu. Natychmiast
chwycono nas w kleszcze geometrii nieeuklidesowej. Za każdym razem wróg
działał pewniej, a nasz opór słabł.
Wreszcie nastała chwila, kiedy statkowi zabrakło mocy na wyrwanie się
ze stożka wciągającej go pustki. Z generowanych przez wrogów trzydziestu
jednostek świetlnych neutralizowaliśmy początkowo ruchem wstecznym
dwadzieścia cztery jednostki, później dwadzieścia, piętnaście, dziesięć...
Walczyliśmy, beznadziejnie walczyliśmy, starając się odwlec zgubę - takie
to powinno sprawiać wrażenie na obserwatorze... Wkrótce nie mieliśmy już
szybkości własnej, niepodzielnie rządziła nami obca wola. Groźna coraz
bardziej odchylała się od osi lotu: przyciągano nas do Złotej Planety,
bazy krążowników przeciwnika, wystawiano nas pod salwę jej mechanizmów
grawitacyjnych.
Jeśli można było mówić w owych ciężkich chwilach o uldze, to coś
podobnego do ulgi odczułem. Na Złotej, poza Niszczycielami, ze względu na
panującą tam wysoką grawitację nie mogły bytować żadne istoty żywe, nie
było więc tam z pewnością więźniów zagarniętych do niewoli. Walka wobec
tego będzie uczciwa, wróg przeciw wrogowi.
Olga oderwała mnie od lornety mnożnika.
- Co tam widać, Eli? - zapytała. Kierując pracą wszystkich urządzeń
statku nie miała czasu na obserwacje. - Nadal te same krążowniki.
- Nie lecą nam naprzeciw?
- Nie, obszar nadświetłny jest pusty.
- Wkrótce ruszą. Złota zmniejsza anihilację. Zływrogi doszły widocznie
do wniosku, że nie muszą się spieszyć, bo i tak im się nie wymkniemy. Za
kilka minut przekonają się, jak bardzo się pomylili.
Te minuty ciągnęły się bardzo długo, a kiedy upłynęły, zaczęło się to,
na co tak czekaliśmy i czego tak bardzo się lękaliśmy. Olga uruchomiła
anihilatory i Gwiezdny Pług runął wprost na Złotą Planetę. Wszystkie
rekordy ustalone poprzednio przez Leonida zostały pobite. Olga w ciągu
niewielu sekund rozpędziła statek do siedmiu tysięcy jednostek świetlnych
i przy tej szybkości zaatakowała!
Wtedy spostrzegliśmy, że Niszczyciele pojęli wreszcie swój błąd. W
obszarze nadświetlnym pojawiło się dziesięć mknących naprzeciw nam
punkcików. Obserwowałem dwa różne obrazy. Lorneta mnożnika pokazywała
jeszcze okręty przeciwnika krążące czujnie wokół planety, ale
rzeczywistość była inna. Przestrzeń optyczna z jej wolno biegnącym
światłem dawała wizerunek przeszłości, a w teraźniejszości dziesięć
krążowników, niczym sfora psów, pochłaniało dzielącą nas pustkę. Nasze
generatory fal przestrzennych wykryły to bez trudu.
Zdumiała mnie odwaga naszych wrogów. Nie, nie przestałem ich
nienawidzić! Skoncentrowali w sobie całe zło kosmosu. Zła nie można
akceptować, tolerować i szanować. Jedyne, na co zasługuje, to pogarda,
nienawiść i unicestwienie. Ale Niszczyciele byli odważni, to trzeba im
przyznać. Mogli przecież uciec od skazanej na zgubę planety. Załogi
krążowników miały dosyć czasu i wystarczającą szybkość, aby uratować
własne skóry. Nie zrobiły tego, lecz wybrały śmierć, starając się ocalić
pobratymców na planecie.
Wspominając teraz przebieg wydarzeń, nie przestaję się dziwić, że ich
szaleńczy plan się nie powiódł. Byli wszak o krok od jego
urzeczywistnienia, co mówię, zaledwie tysięczne ułamki sekundy dzieliły
ich od sukcesu.
Na widok tych pędzących ku nam punkcików ogarnęła mnie panika.
- Olgo, atakuj! - krzyknąłem.
- Za wcześnie! - odparła. - Za wcześnie, Eli! - Atakuj! - błagałem
pełen strachu. - Zrozum, że oni wyprzedzają własne salwy grawitacyjne.
Każda chwila zwłoki oznacza nowe fale przeciążeń, które spadną na nas
później!
- Grawitatory je zamortyzują! Nie mogę zbyt wcześnie atakować, bo
zboczę z bezpośredniego kursu na planetę. Pamiętaj, że to właśnie Złota
zagradza nam drogę ku wolności!
Nasza prędkość sumowała się z prędkością krążowników i punkciki
widoczne w obszarze nadświetlnym błyskawicznie powiększały się,
zamieniały w kule. Wtedy Leonidowi z kolei nerwy odmówiły posłuszeństwa.
- Dłużej nie wolno czekać, Olgo! - krzyknął ochryple. - Doprowadzisz
nas do zguby!
- Za wcześnie! - powiedziała.
Leonid stracił zupełnie opanowanie. Chwycił Olgę za ramiona i zaczął
potrząsać.
- Jestem takim samym dowódcą jak i ty! Słyszysz? Nie pozwolę nas
zgubić!
Wyrwała mu się i powiedziała ostrym tonem:
- Rozkazuję zachować spokój i milczenie! Nie wolno mi przeszkadzać, tu
chodzi o życie nas wszystkich!
Znów przez parę chwil panowała pełna napięcia cisza, wypełniona
ciężkim pulsowaniem krwi w żyłach. Krążowniki galaktyczne przeciwnika
były już wyraźnie widoczne. Znajdowały się od nas o godziny biegu światła
i sekundy zaledwie naszego piorunującego pędu. Wtedy Olga włączyła
anihilatory bojowe. Ciała widoczne na ekranach lokatorów fal
przestrzennych momentalnie rozpadły się, zamieniły w połyskliwą plamę.
Przemknęliśmy przez to, co niegdyś było okrętami, i dostrzegliśmy w
urządzeniach optycznych dziesięć jaskrawych rozbłysków. Flota wroga
przestała istnieć, przestała nam zagrażać. Zapomniałem w owej chwili o
wystrzelonych przez wrogów salwach grawitacyjnych. Krążowniki
Niszczycieli pędząc ku nam wyprzedziły bowiem znacznie własne ciosy.
Teraz widzieliśmy w przestrzeni optycznej jedynie wolno rosnącą,
skazaną na zagładę Złotą Planetę, gorączkowo wysyłającą, jak wykazały
potem rejestratory, ochronne pola grawitacyjne. Później znaleźliśmy się w
strefie salwy unicestwionych okrętów i okazało się, że nasze grawitatory
nie potrafią całkowicie jej zneutralizować. Potężna siła zmiażdżyła mi
klatkę piersiową, jęknąłem z bólu. Obok jęczał Osima, a Leonid klął. Ta
fala przeciążeń była najsłabsza, krążowniki wyemitowały ją tuż przed
zniszczeniem i najwidoczniej ich działa nie miały już wtedy pełnej mocy.
Jestem przekonany, że oni sami wiedzieli o wyczerpaniu zasobów energii
grawitacyjnej i starali się po prostu nas staranować, unicestwić nas i
siebie w zderzeniu czołowym.
Druga fala przeciążeń była za to tak potężna, że zabrakło mi powietrza
w płucach nawet na jęk. Leonid stracił przytomność, z jego ust wydobywał
się przedśmiertny, jak mi się wydawało, charkot. Jedynie Olga, wczepiwszy
się w poręcze fotela, potrafiła ustrzec się przed omdleniem. Wiedziała,
że musi być przytomna i zachowała przytomność.
- Olgo! - wychrypiałem starając się unieść. Olgo, trzeciego
uderzenia...
- Trzymaj się, Eli! - krzyknęła tracąc oddech. Trzymajcie się,
przyjaciele. Zaraz ich zniszczymy!
Trzecia fala przeciążeń runęła na nas w chwili, kiedy rozpadła się
przeklęta planeta. Ogromna tarcza rozjarzyła się w obszarze nadświetlnym i
natychmiast rozprysnęła na strzępy, by po chwili zamienić się w mgławicę.
W przestrzeni optycznej zobaczyliśmy gigantyczną eksplozję, gejzer
płomieni tryskający z wnętrza planety. Olga precyzyjnie obliczyła salwę i
wystrzeliła ją w odpowiedniej chwili. Wszystko skończyło się w ułamku
sekundy. Okropna planeta, zagradzająca nam swymi gigantycznymi
mechanizmami grawitacyjnymi wyjście ze skupiska gwiezdnego, przestała
istnieć. Na jej miejscu rozwarła się nowa jama w pustce, dziura w
przestrzeni kosmicznej. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, zanim straciłem
przytomność od trzeciego ciosu grawitacyjnego, który spadł zbyt późno, aby
uratować Niszczycieli, był obraz odrzuconej daleko w bok, zamienionej w
czerwony punkcik Groźnej na tle czystego nieba, połyskującego dalekimi
gwiazdami. Dostrzegłem jeszcze wspanialszą Drogę Mleczną. Zrozumiałem, że
uciekliśmy z gwiezdnego więzienia, które omal nie stało się naszym grobem.

3 Ziemia

- Eli! - dźwięczał mi w uszach głos. - Eli! Eli! Chciałem się odezwać,


chciałem powiedzieć, że słyszę, że żyję. "Zdaje się, że oślepłem, ale
wszystko pozostałe jest w porządku! - chciałem odkrzyknąć temu głosowi. -
Zaraz wstanę, nie wołaj mnie tak rozpaczliwie, nic się nie stało. Zostaw
mnie na chwilę w spokoju!"
Wydawało mi się wówczas, że myślę sprawnie i precyzyjnie. Dzisiaj,
przeglądając zapisy pracy mózgu, widzę, że moja świadomość ledwie się
tliła. na pograniczu jawy i gorączkowych majaków. Dziesięć razy umierałem
i dziesięć razy przywracano mnie do życia, zanim sam nie zacząłem o to
życie walczyć.
- Eli! - wołano. - Eli! Eli!
Głos nie pozostawiał mnie w spokoju. W ciemnym zewnętrznym świecie nie
było nic prócz niego, cały świat był tym głosem. Ciasny, krzyczący,
niespokojny świat. Nareszcie zdecydowałem się spełnić prośbę głosu.
Otworzyłem oczy.
Koło łóżka siedzieli Olga i Osima. Wpatrywali się we mnie.
- Odzyskuje przytomność! - powiedziała Olga szeptem.
Powieki znów mi opadły. Ciążyły mi tak bardzo, tak wiele wysiłku
kosztowało mnie ich dźwiganie, że musiałem trochę odpocząć. Nie mogłem
jednak, bo znów wypełnił mnie głos krzyczący: "Eli! Eli!" Jęknąłem.
- Przestań! - wyszeptałem i znów otworzyłem oczy.
Olga płakała. Osima również wycierał łzy.
- Przyjaciele! - powiedziałem i spróbowałem się podnieść.
- Leż! - rozkazała Olga. - Nie wolno ci się ruszać.
Ogarnęło mnie przerażenie. Przypomniałem sobie krwawą czerwień Groźnej.
Musiałem się przekonać, iż oddalamy się od straszliwego skupiska Chi w
Perseuszu...
- Leż! - powtarzała Olga gładząc mi ręce. - Nic nie zobaczysz. Jesteśmy
bardzo daleko od tego miejsca. - A więc gdzie jesteśmy? - zapytałem. - Ile
czasu upłynęło od bitwy?
Zdążyłem usłyszeć, że od Perseusza dzieli nas trzy tysiące lat
świetlnych i znów straciłem przytomność.
W ten sposób rozpoczęła się moja rekonwalescencja.
Uczyłem się być żywym: otwierać oczy, słuchać, odpowiadać na pytania,
jeść. Potem doszła do tego nauka wielkiej sztuki chodzenia. To była trudna
nauka. Upłynęło wiele miesięcy, zanim znów stałem się podobny do innych
ludzi.
Miałem pecha: ucierpiałem więcej od innych. Trzecia fala przeciążeń
narobiła wiele szkód, ale tylko mnie porozrywała tkanki i zmiażdżyła
kości. Osiem osób, a wśród nich Leonid, straciło na krótko przytomność i
ocknęło się, gdy gwiazdolot wyrwał się na otwartą przestrzeń.
- Ja również zemdlałam - mówiła Olga. - Stało się to wtedy, kiedy
zobaczyłam, w jakim stanie ty... Przypomniałam sobie, jak bardzo prosiłeś,
abym natychmiast zniszczyła krążowniki wroga...
Byliśmy w parku. Siedziałem w wózku-awionetce, a Olga stała obok mnie.
W parku rozkwitły bzy, trzecie wiosenne bzy w czasie naszej wyprawy.
Pachniała ziemia. Olga wychudła, była blada i nieśmiała. Przekonałem się,
że potrafi płakać. Wzruszało mnie to, ale jednocześnie irytowało. Chciałem
widzieć przy sobie nie roztrzęsioną, wspominającą straszliwe przeżycia,
lecz dawną rozsądną i beznamiętną, spokojną Olgę, a jeszcze chętniej taką,
jaka była w Perseuszu: odważną i przewidującą...
Zażartowałem: - W każdym razie postąpiliśmy ze Zływrogami nader
zływrogo. Myślę, że całe to wstrętne skupisko gwiezdne drży na myśl o tym,
że moglibyśmy powrócić.
- Dlaczego nazywasz to skupisko wstrętnym? Czyżbyś nie zachwycał się
dawniej jego pięknością? Zresztą nie wszyscy jego mieszkańcy myślą ze
strachem o naszym powrocie. Mamy tam przyjaciół.
- Mówisz o Galaktach?
- Właśnie o nich. Pamiętasz nieaktywne gwiazdy, od których Zływrogi
odrzucały nas tak energicznie?
- A więc Galaktowie zamieszkują układy tych gwiazd? To jest pewne?
- Sam się o tym przekonasz, kiedy zapoznasz się z danymi przetworzonymi
przez komputer. Przyjaznych gwiazd jest w skupiskach Perseusza więcej niż
zasiedlonych przez Zływrogów. Nie dotyczy to przestrzeni międzygwiezdnych,
którymi oni całkowicie władają. Niestety nasze odbiorniki są zbyt słabe,
aby utrzymywać dalekosiężną łączność na falach przestrzeni.
Przypomniałem jej bitwę ze Złotą Planetą.
- Wrogowie do końca nie wiedzieli, do czego jesteśmy zdolni. Inaczej
unikaliby zbliżenia z naszym gwiazdolotem.
Olga przez chwilę myślała, a potem zapytała ostrożnie:
- Czemu o tym wspominasz?
- Nie wiem, tak jakoś samo przyszło na myśl...
- Sądzisz, że Andre jeszcze żyje? Niczego się o nim nie dowiedzieliśmy
i nie zdołaliśmy pomóc... Przecież ty sam w Perseuszu głosowałeś za
powrotem...
- Wówczas nie mogliśmy pomóc, trzeba więc było wracać.
- Uważasz, że sytuacja się zmieniła?
Udałem, że rozmowa mnie zmęczyła. Nie chciałem ujawniać tego, co mnie
niepokoiło. Zanim nie przybędziemy na Ziemię, nie można być niczego
pewnym.
Któregoś dnia, kiedy jak zwykle usiłowałem spacerować po parku, Leonid
powiedział, że chce ze mną porozmawiać.
Domyśliłem się, jaki będzie temat tej rozmowy.
- Chcesz tutaj, czy wolisz pójść do mojej kabiny?
- Lepiej do ciebie, aby nikt nie przeszkadzał.
W kajucie wisiał na ścianie wykres powrotu: świecąca linia i pełznący
po niej czerwony punkcik - nasza droga na Ziemię i statek. Czerwony
punkcik zbliżał się do końca linii. Od gwiezdnych skupisk Perseusza
dzieliło nas bez mała pięć tysięcy lat świetlnych. Przez dwie trzecie
przebytej drogi byłem nieprzytomny.
- Za miesiąc Ora, za trzy miesiące Ziemia - powiedziałem wskazując na
wykres.
- Tak. Ora za miesiąc, Ziemia za trzy. Ale dla mnie nie mało żadnego
znaczenia.
- Skąd ta obojętność?
- Doskonale wiesz o co chodzi, Eli.
- Naturalnie. Chodzi o Olgę. Co mi chcesz o niej powiedzieć?
Leonidowi zszarzała twarz. Mój zimny ton przyprawił go o wściekłość,
ale postanowił za wszelką cenę zachować spokój.
- Wiesz doskonale, jak ona się do ciebie odnosi. Kiedy chorowałeś,
zaniedbywała statek, całymi dniami i nocami siedziała przy twoim łóżku...
- I jakie wnioski z tego wyciągasz? - zapytałem. Źrenice mu się
rozszerzyły. Ledwie nad sobą panował.
- Czemu się z nią nie ożenisz?
- Dziwią mnie takie rady słyszane od ciebie.
- Nie! - krzyknął. - Nie ma w tym nic dziwnego! Jeżeli nie masz
serca... Nie wolno ci się nad nią tak znęcać! Dlaczego milczysz? Czemu nie
odpowiadasz?
Zastanawiałem się, co mam mu odpowiedzieć. Ani on, ani Olga nie
zrozumieliby tego, co się we mnie dokonywało. Oni są normalni, a ja nie.
To, czym obecnie żyłem, wykluczało jakąś dodatkową namiętność. Nie mogłem
sobie pozwolić nawet na malutką miłostkę, a Olga zasługiwała na wielką
miłość - doskonale to pojmowałem.
Tłumaczyć to Leonidowi nie miało sensu. Powiedziałem więc:
- Milczę, ponieważ oczekiwałem od ciebie nie pytań, lecz prośby, takiej
prośby, w odpowiedzi na którą mógłbym ci tylko uścisnąć rękę i powiedzieć:
masz rację, nie mam żadnych kontrargumentów.
- Oczekiwałeś więc prośby, a nie pytań. Powiedz mi wobec tego, jakiej
prośby oczekiwałeś?
- Spodziewałem się, że powiesz: Eli, Olga nie dostrzega, że jest ci
obojętna, w ogóle nie widzi żadnej z twoich wad, bo wydaje się jej, iż w
tobie skupiły się wszelkie ludzkie zalety. Ta mądra i przenikliwa kobieta
myli się tylko w jednym: w ocenie ciebie. Ale wiemy obaj - czekałem, że mi
to powiesz, Leonidzie - że jesteś człowiekiem bez serca i niegodnym jej,
że nie dasz jej szczęścia, bo chyba w ogóle nikomu szczęścia dać nie
możesz. Ja za to nie znam innej radości, jak tylko być zawsze razem z nią,
pomagać jej, przyjmować jej pomoc... Wiemy także, iż będzie to również jej
szczęście, bo przy mnie Olga potrafi dać z siebie wszystko, co w niej
najlepszego...
Leonidowi tak rozbłysły oczy, że trudno mi było w nie patrzeć.
- To nieprawda, że nie masz serca. Ale przypuśćmy, iż powiedziałem ci
to wszystko własnymi słowami. Co mi na to odpowiesz?
Wskazałem mu na ścianę, gdzie czerwony punkcik wolno - zaledwie z
tysiąckrotną prędkością światła pełzł po świetlistej linii.
- Za miesiąc znajdziemy się na Orze i tam się pożegnamy. Ty zostaniesz
z Olgą, ja odejdę. Będziecie pokonywać kosmiczne przestrzenie, a ja muszę
lecieć na Ziemię. Nawet nie podejrzewasz, jak bardzo pragnę być na Ziemi!
Objął mnie i wyszedł nie powiedziawszy ani słowa.
Kiedy w przestrzeni optycznej ukazała się Ora, kończył się trzeci rok
naszej kosmicznej odysei.
Szliśmy w obszarze nadświetlnym i na Orze nas nie widziano. My
natomiast widzieliśmy sztuczną planetę, a właściwie oglądaliśmy jej
przeszłość, nieustannie zbliżając się ku teraźniejszości.
Zadumałem się nad tym przez chwilę: zwykle teraźniejszość odsuwa się od
nas i staje się przeszłością, tu zaś było na odwrót - przeszłość stawała
się teraźniejszością.
Lokatory pracujące na falach przestrzennych przekazywały również, jak
Ora wygląda obecnie. Różnicy nie było.
O dobę świetlną przed Orą "Pożeracz Przestrzeni" wynurzył się z obszaru
nadświetlnego i już jako zwykłe ciało materialne kontynuował podróż w nie
naruszonej przestrzeni. Dopiero wówczas nas wykryto. Na spotkanie pomknął
jeden z gwiazdolotów. Wkrótce przekonaliśmy się, że to był "Sternik",
którym nadal dowodził Allan. Allan już z daleka zasypał nas powitalnymi
depeszami, pytał, co się wydarzyło w rejsie i czy uzyskaliśmy jakieś
wiadomości o Andre. Na to ostatnie pytanie odpowiedzieliśmy niezwłocznie,
natomiast resztę obiecaliśmy opowiedzieć osobiście. Zagroził, że wejdzie w
obszar nadświetlny, aby szybciej się z nami spotkać. Olga odpowiedziała:
"Wchodź! I tak będziemy widzieć twój stateczek".
Kiedy statki położyły się na równoległe kursy, Allan przekazał
dowodzenie zastępcy i przyleciał do nas. Z radości nieco przesadził. Nawet
Leonid postękiwał wyrwawszy się z jego objęć. Dla mnie Allan zrobił
wyjątek, traktując mnie jak chorego.
- Ach wy włóczęgi! - wrzeszczał po chwili. Gdzieście się podziewali
przez ponad dwa lata? Opowiadajcie, opowiadajcie: gdzie? co? jak?
Zaprowadziliśmy go do klubu, gdzie zebrała się cała załoga. Niepokoiła
nas tylko jedna sprawa: co słychać na Ziemi i jak zakończył się spór Wiery
z Romerem?
Altan rozsiadł się w fotelu i popatrzył na nas rozpromienionym
wzrokiem. Cieszył się z naszego niepokoju o ziemskie sprawy, bo nie mógł
pojąć całej głębi naszej rozterki.
- Jaki spór? Drobiazg, dawno się już wszystko uspokoiło. Wprawdzie coś
tam było i ludziska wiecowali niczym starzy, dobrzy przodkowie. Romero
hałasował we wszystkich głośnikach i błyszczał we wszystkich
wideokolumnach. Z taką pasją bronił starych zasad społecznych, że łzy z
oczu wyciskał. Krzyczał o przodkach, o potomkach, o nas, o Zływrogach, o
Niebianach, o komputerach wielkich, małych, informacyjnych i akademickich.
A propos, Wielki Komputer Akademicki również przyznał mu rację. Ale
nadszedł dzień plebiscytu, który postanowiono przeprowadzić, chociaż i tak
wszyscy wiedzieli, jaki będzie jego wynik.
Zaśmiał się triumfalnie. W klubie wisiała kamienna cisza, baliśmy się
nawet spojrzeć na siebie. Allan nie zrozumiał, dlaczego mu nie przerywamy.
- Ludzkość zwariowała! - krzyczał radośnie. To było masowe szaleństwo,
mówię wam. Romero uzyskał poparcie niecałych trzech dziesiątych procent
ogółu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent z ułamkami zgadzało się z Wierą.
Wielki uznał własną klęskę i zażądał uaktualnienia swych własnych
podstawowych programów.
Podbiegliśmy do Altana i z radością zaczęliśmy podrzucać go pod sufit.
Jedynie my, którzy poznaliśmy pułapki Perseusza i ogień walki z Groźną,
mogliśmy do końca, całym sercem, a nie tylko rozumem pojąć, jak dalece
słusznie postąpiła ludzkość.
Kiedy podniecenie trochę opadło, powiedziałem ironicznie:
- Ty oczywiście znalazłeś się między tymi, którzy zachowali rozsądek do
końca i głosowali za Romerem?
- Ja? - zdziwił się Altan. - Chyba zwariowałeś, Eli. To właśnie mnie
oskarżył Romero, że uległem szaleństwu. Nie jestem takim mówcą jak on, ale
kiedy występowałem, ludzie wyłączali transmisje Pawła. Słowo daję, że tak
było! Kamagin z Gromanem i nasz Trub również dolewali oliwy do ognia.
Śmierć kosmonautów i niszczenie planet w Plejadach doprowadzały ludzi do
wściekłości. A Trub latał nad tłumem i dziko wrzeszczał archanielskim
głosem.
- Jak się czują na Ziemi kosmonauci i Anioł? zainteresowała się Olga.
- Doskonale! Trub jest szczęśliwy i jedyną jego troską jest to, że małe
dzieci trochę się go boją, bo nie potrafi cicho latać. Nastolatki
urządzają z nim wyścigi na awionetkach, no i oczywiście wygrywają.
Kosmonauci przekwalifikowują się na nawigatorów gwiazdolotów i opędzają
się od kandydatek na żony. Nie dacie wiary, ile się w nich dziewcząt
zakochało! Wspaniali chłopcy, młodsi od każdego z nas, a jednak urodzili
się ponad czterysta lat temu - moim zdaniem to kobiety najbardziej
pociąga.
Zapytałem, jakie ważne prace rozpoczęto ostatnio na Ziemi. Allan
odpowiedział mi na to całą przemową. Entuzjazm, który ogarnął Ziemię,
znalazł upust w praktycznym działaniu. Utworzono przedsiębiorstwa:
"Zakłady Budowy Gwiazdolotów" z bazą na Plutonie i "Zakłady Budowy
Planet", które trudno nazywać przedsiębiorstwami, gdyż połowa ludzkości w
nich pracuje. Na zielonej Ziemi pozostali jedynie starcy, dzieci i obsługa
ziemskich fabryk. Bałaganu i zamieszania jest na razie tyle, że
postronnemu obserwatorowi włosy by się zjeżyły na głowie, ale obserwatorów
nie ma, wszyscy są uczestnikami i każdy w miarę własnych sił stara się
bałagan pogłębić. Zacznijmy od tego, że na razie nie ma jeszcze
konkretnego planu pracy dla "Zakładów Budowy Planet". Jednym z
proponowanych kierunków działalności jest wznoszenie nowych planet wokół
samotnych gwiazd sąsiadujących ze Słońcem. To się już robi. Budowa
przebiega pod hasłami: "Precz z pustymi gwiazdami!", "Wszyscy do walki o
najwyższą planetność gwiazd naszego rejonu Galaktyki!", "W układzie każdej
gwiazdy planety przydatne dla każdej formy życia!" i tak dalej, i tak
dalej. Plakaty i transparenty z tymi złotymi myślami spotyka się na
wszystkich zaludnionych planetach, nie sposób przed nimi uciec. Do
Aldebarana w jedną stronę i gdzieś poza Krzyż Południa w drugą nie ma
gwiazdy, gdzie by nie kipiała robota. Ale ostatnio słyszy się głosy, że
wybrano nieodpowiedni kierunek inwestycji, że droga jest wprawdzie
najłatwiejsza, lecz mało skuteczna. Z wolna coraz więcej entuzjastów
zyskuje idea, aby zamiast przysposabiać się do natury, przystosować ją do
naszych wymagań. Nie wznosić rojów planet wokół gotowych gwiazd, lecz
zbudować cały obszar planetarny dla wszystkich wyobrażalnych form życia i
zaopatrzyć go w odpowiednie sztuczne słońca. To jest oczywiście znacznie
trudniejsze, ale też i bez porównania ciekawsze. Przykładem takiej
wszechstronnie przemyślanej planety może być Ora. Rejon budowy już
wybrano: okolice Syriusza i jego sąsiada, białego karła - zwarty wycinek
kosmosu między Orionem a Wielkim Psem o objętości około tysiąca parseków
sześciennych. W myśl tego projektu na stworzone od podstaw uniwersalne
planety z pełną automatyzacją produkcji i usług należy stopniowo przenieść
wszystkich Niebian, którym jest ciasno i niewygodnie w domu. Na razie jest
to pieśnią przyszłości: plany poszczególnych planet są jeszcze w stadium
szkiców, bo zespoły wydelegowane dla uzgodnienia warunków życiowych z
przyszłymi mieszkańcami jeszcze wędrują po gwiazdozbiorach. Trzeba bowiem
ustalić rozmiary globów, temperaturę słońc, długość dnia i nocy, skład
atmosfery i siłę ciążenia, rodzaj pomieszczeń mieszkalnych i pokarmu. Ale
już teraz, kiedy zbiera się te wszystkie dane, flotylla Gwiezdnych Pługów,
powolnych statków przestarzałej konstrukcji, orze kosmos w pobliżu Oriona
i wytwarza mgławice pyłowe do dalszej przeróbki na planety lub słońca.
- Chociaż sprawa jest aż nazbyt prosta - wrzeszczał Allan - bałaganu i
tam nie brakuje. U nas tak zawsze. Najpierw całymi miesiącami nie możemy
podjąć decyzji, a potem zaczyna się popłoch i szturmowszczyzna: Gwiezdne
Pługi chodzą z maksymalnymi- prędkościami, przestrzeń kosmiczna trzeszczy
w szwach, na każdym kroku obłoczki pyłowe! Niby określono granice, niby
wydano instrukcje, ale włażą ludziska do rezerwatów, jakby już pustki
zabrakło. Na gwiezdnych trasach dzieją się okropne rzeczy! W drodze na Orę
nasz "Sternik" o mało nie wleciał do obszaru kompleksowego zniszczenia:
przed nami rozpadała się jakaś zbędna gwiazda z kategorii czarnych karłów,
a po bokach przestrzeń zamieniano na pierwotny pył budowlany. Nie wiadomo
którędy lecieć. Minął czas romantyki międzygwiezdnej. Jeśli tak dalej
pójdzie, przestanę latać i pójdę budować planety.
Popatrzył na nas roześmianymi oczami i zakończył: Tak wyglądają nasze
ziemskie sprawy, braciszkowie teraz mówcie, co wieziecie ze sobą z
Perseusza?
- Zaraz ci pokażemy na stereoekranie coś ciekawego - odparł Leonid.
Kiedy Leonid przygotowywał pokaz, zwróciłem się do Olgi:
- Czemu spoglądałaś na mnie co chwila w czasie opowiadania Allana o
Ziemi? Patrzyłaś na mnie, jakbyś była czymś zaskoczona.
- Dziś się śmiałeś - odpowiedziała. - Śmiałeś się po raz pierwszy od
dwóch lat, Eli!
- No i cóż z tego? Spodobało ci się to, czy przeraziło?
- Sama nie wiem. Zdumiałam się. Zobaczyłam nagle, że bardzo się
zmieniłeś.
Na Orze przeniosłem się z "Pożeracza Przestrzeni", który oddano do
dyspozycji Spychalskiego, na "Sternika" odlatującego na Ziemię. Leciałem
sam, bo załoga "Pożeracza Przestrzeni" musiała jakiś czas pozostać na
Orze, aby przekazać gwiazdolot nowemu dowódcy.
Jeszcze przed startem "Sternika" na Ziemię pomknął kurier z wiadomością
o naszym powrocie z Perseusza.
W trakcie mojej wielomiesięcznej choroby na statku zbudowano trzy
urządzenia do generacji i odbioru fal przestrzeni, niewiele różniące się
od tego, które takie usługi oddało nam w gwiezdnym skupisku. Nazwaliśmy te
mechanizmy SFP-1, to znaczy stacja fal przestrzennych model pierwszy.
Jedną SFP-1 przekazaliśmy Spychalskiemu, drugą przeznaczyliśmy dla
Plutona, ostatnią natomiast wraz ze wszystkimi notatkami i obliczeniami,
wykonanymi w czasie rejsu, zabrałem ze sobą, aby poddać je kontroli na
wielkich maszynach.
Trudno mi opisać zachwyt Spychalskiego, kiedy dowiedział się, do czego
służy to urządzenie. Trzeba, podobnie jak on, całe życie strawić na lotach
bez widoczności, a potem nieoczekiwanie zyskać wzrok, aby zrozumieć jego
stan. Staruszek rozpłakał się obejmując nas wszystkich po kolei.
Do mnie powiedział:
- Panu podziękuję osobno. Proszę przyjąć w rewanżu malutki prezencik.
Sympatyczny, prawda? Podarkiem okazała się taśma z zapisem listu Fioli.
Poszedłem do swego pokoju, aby w samotności przeżyć spotkanie z
dziewczyną. Przeszłość ogarnęła mnie z taką siłą, że na moment wydała mi
się ważniejsza od teraźniejszości. Fiola, rozświetlona i piękna, zapłonęła
w półmroku tajemniczych lasów planety krążącej wokół białej Wegi. To była
Fiola u siebie w domu, nie pośród cudów stworzonych przez człowieka, lecz
u siebie! "Eli, mój Eli! - śpiewała i jarzyła się Fiola. - Czekam,
obiecałeś przyjechać, chcę cię zobaczyć!" Zrobiło mi się smutno, że nie
mogłem udać się do niej, ale cieszyłem się, że mnie chce zobaczyć. Później
schowałem taśmę, aby często jej nie wyjmować. Musiałem myśleć o Ziemi, a
nie o Wedze. W całym Wszechświecie istniało dla mnie jedno tylko
pociągające miejsce - maleńka i potężna Ziemia, prawdziwy, a nie
geometryczny środek świata. Tęskniłem do niej i bałem się jej. Nie byłem
pewien, czy zechce być tym, w co ją chcę zmienić.
Napisałem odpowiedź na list Fioli i przekazałem Spychalskiemu, który
obiecał przesłać ją dziewczynie z pierwszym kurierem, jaki poleci do
gwiazdozbioru Lutni.
- A sam pan przypadkiem nie zechce się przespacerować na Wegę? -
zapytał z uśmiechem. - Niezła gwiazdka.
- Nie - odparłem. - Muszę lecieć na Ziemię.
- Tak, oczywiście. Powinien się pan podleczyć, a gdzie to można zrobić
lepiej niż na staruszce Ziemi?
On też zupełnie mnie nie rozumiał! Następnego ranka wystartowaliśmy na
Ziemię.
Nie mogę sobie teraz przypomnieć tygodnia spędzonego na pokładzie
"Sternika". Allan należy do tego gatunku astronautów, którzy powierzając
sterowanie automatom nie odchodzą od nich na krok. Spotykałem go tylko w
jadalni. Godzinami siedziałem na fotelu ustawionym w parku i drzemałem.
Na Plutonie zatrzymałem się dwa dni.
Nie poznałem planety: w starym projekcie planowaliśmy wspaniałą
atmosferę nie gorszą od ziemskiej, rozległe lasy, nawet ocean. Atmosferę
zdążono wytworzyć, sady i parki zasadzono, ale oceanu nie było, gdyż na
jego miejscu rozciągały się zautomatyzowane hale produkcyjne, bezludne
fabryki, całe setki i tysiące kilometrów fabryk...
Nazywaliśmy Plutona pracowitą planetką. Dziś należałoby go nazwać
"huczącą planetą". Łoskot rozlegał się wzdłuż równika i pod biegunami, w
głębi skał i w stratosferze. Wszędzie panował taki harmider, jaki nie
zdarza się nawet w czasie trzęsienia ziemi.
- To się nazywa rozmach, co? - krzyknął do mnie Allan, z którym
wybrałem się awionetką na oblot globu. - Przyznaj się, że nie oczekiwałeś
czegoś podobnego!...
- Oczywiście, że nie.
- Główne warsztaty Sojuszu Gwiezdnego...
Chcesz zobaczyć nowe gwiazdoloty?
- Naturalnie.
- Statki są na Biegunie Południowym, w magazynie wyrobów gotowych.
Surowce wyładowuje się na Biegunie Północnym, skąd rozsyła się je po całej
planecie do fabryk, a potem już w postaci gotowych gwiazdolotów trafiają
właśnie na Biegun Południowy.
Na Biegunie Południowym przelecieliśmy nad obszarem równym co do
wielkości Europie - to właśnie był magazyn wyrobów gotowych. Tysiące
kilometrów kwadratowych, pokrytych ogromnymi iglicami gwiazdolotów
gigantycznej floty galaktycznej zajętej ostatnimi robotami wykończeniowymi
przed startem w otwarty kosmos. Nawet jedyny w swoim rodzaju do niedawna
"Pożeracz Przestrzeni" wydałby się karzełkiem w porównaniu z tymi
ogromami.
- Trzeba wracać - powiedział Allan po pewnym czasie.
- Wracaj sam - odparłem. - Ja się jeszcze trochę powłóczę nad planetką.
- Możesz nawet pokoziołkować, bo zdaje się lubisz tę zabawę. Na
Plutonie już zainstalowano własny Wielki Komputer, na razie tylko na
dziesięć milionów Opiekunek, ale ty, jak wszyscy kosmonauci, jesteś w nim
zdublowany.
- Co mówisz! To wielka wygoda, z pewnością skorzystam z okazji.
Długo krążyłem nad równinami Plutona. Nie minęły nawet pełne trzy lata
od mego rozstania z tymi okolicami. Wspomnienia tłoczyły mi się w mózgu,
ale nigdzie nie mogłem znaleźć zapamiętanych widoków. Nawet słońca
świeciły inaczej! Jedna gwiazda sztuczna dopędzała drugą, dzienna
ustępowała miejsca wieczornej, a za nią wytaczała się nocna. Niegdyś były
to różne słońca o odrębnej charakterystyce, sprzyjające pracy lub
odpoczynkowi. Dziś wszystkie błyszczały jednakowo jasno, przez okrągłą
dobę panował dzień i planeta nie znała odpoczynku. Ten hałaśliwy,
rozpasany Pluton nie znający snu i wypoczynku podobał mi się bardziej niż
dawny, który znałem: statecznie pracujący i równie statecznie
odpoczywający po pracy... Tam była miarowa robota, tu zaś natchniona
praca, do której wszyscy tęskniliśmy.
Rozpędziłem awionetkę do maksimum. Górskie szczyty gwiazdolotów
odpływały do tyłu i zapadały się poza horyzont. Mogłem poszaleć w
powietrzu, bo teraz strzegła mnie Opiekunka, ale po szamotaninie w
nieeuklidesowych sieciach Perseusza straciłem zapał do psot. Zresztą
jeszcze niecałkowicie wylizałem się z ran.
Leciałem spokojnie po prostej i pogrążałem się w rozmyślaniach.
Myślałem nie o Plutonie, lecz o Ziemi. Po tym, co tu zobaczyłem, już nie
obawiałem się spotkania z Ziemią.
Przed kosmodromem zatrzymałem awionetkę w powietrzu i zamknąwszy oczy
wsłuchałem się w łoskot planety. Lubiłem muzykę klasyczną, przed snem
zamawiałem sobie indywidualne melodie zgodne z nastrojem, wytrzymałem
nawet "Harmonię Gwiezdnych Sfer" Andre, ale niczego równie potężnego,
podobnego do uczucia, jakie wywołał we mnie grzmot tego kosmicznego
warsztatu, nigdy przedtem nie doznałem. Wreszcie poznałem prawdziwą
harmonię gwiezdnych sfer!
Oddalając się już od Plutona w kierunku Ziemi, nadal czułem w sobie ten
potężny, twórczy łoskot...
Lecąc ku Ziemi spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego, że
zgotują mi uroczyste powitanie. Wróciłem najwcześniej i zapłaciłem za to:
jeśli nie wszystkie należne nam hołdy, to w każdym razie większość z nich
przypadła w udziale mnie jednemu. Poczynając od Marsa naszemu
gwiazdolotowi towarzyszyła honorowa eskorta kosmiczna. Nie będę opisywał
scen powitania na kosmodromie, gdyż transmitowano je na wszystkie planety
Układu Słonecznego. Przez trzy godziny kłaniałem się, ściskałem dłonie,
uśmiechałem się i powiewałem kapeluszem, aż wreszcie zwaliłem się z nóg ze
zmęczenia.
Dopiero w domu, w starym mieszkaniu na Zielonym Bulwarze, mogłem
odetchnąć z ulgą w otoczeniu przyjaciół.
- Czuję się tak, jakbym okradł kolegów - poskarżyłem się. - Gdybym
wiedział, nigdy bym sam nie przyleciał.
- Powitamy ich równie gorąco - pocieszyła mnie Wiera. - A ciebie witano
nie tylko jako członka wyprawy. Mam przyjemną wiadomość: twój projekt
przekształcenia Ziemi w ucho, oko i głos Wszechświata został zatwierdzony.
Byłem zaskoczony i oszołomiony, bo jeszcze z nikim swymi myślami się
nie dzieliłem.
- Z dala od Ziemi zapomniałeś o naszych zwyczajach - powiedziała Wiera
z uśmiechem. - Czyżby ci nie mówiono, że na Plutonie zainstalowano
Komputer Państwowy? Spacerowałeś nad planetą, a Opiekunka zapisywała twoje
myśli, które uznała za tak ważne, iż natychmiast przesłała je na Ziemię.
Nasz Wielki, także niezwłocznie, przekazał je każdemu człowiekowi. Dopiero
wchodziłeś na Plutonie na pokład gwiazdolotu, gdy tu ludzie już
dyskutowali nad twoją ideą. Na jutro jesteś zaproszony na posiedzenie
Wielkiej Rady, gdzie będziesz referował swoje propozycje.
- To znaczy, że projekt nie został jeszcze zatwierdzony? - zapytałem.
- Nic podobnego. Poparli go w zasadzie wszyscy. Ale naturalnie będziesz
musiał odpowiedzieć na szereg pytań. Poza tym przed urzeczywistnieniem
projektu musisz się podleczyć, bo stan twego zdrowia wzbudza niepokój w
Komputerze Medycznym.
Mnie stan własnego zdrowia nie kłopotał. Spotkanie z przyjaciółmi i
radosna wiadomość o przyjęciu projektu podziałały na mnie lepiej od
najskuteczniejszego lekarstwa. Duży pokój Wiery ledwo pomieścił wszystkich
zebranych. Szczególnie wiele miejsca zajmował Trub. Na kosmodromie razem z
nami wtłoczył się do aerobusu, wiedząc już z doświadczenia, że te aparaty
latają znacznie szybciej niż Anioły. Natomiast kategorycznie odmówił
korzystania z windy i oświadczył, że samodzielnie wleci na siedemdziesiąte
dziewiąte piętro. Przyznam się, że mu nie uwierzyłem: Trub waży około stu
kilogramów, a do pokonania miał około trzystu metrów wysokości. Anioł
postawił jednak na swoim. Najpierw odpoczywał co dwadzieścia pięter w
parkach, później co piąte piętro na werandach, ale dotarł do mego
mieszkania. Zdyszał się, spocił i był niesłychanie z siebie dumny. Trub
stopniowo przyzwyczaja się do ziemskich warunków, lecz stara się zawsze
chodzić własnymi drogami. Lusin jest w nim dosłownie zakochany, do tego
stopnia, że nawet zaniedbał swój projekt ptasiogłowego bożka.
Mimo wszystko ziemskie mieszkanie, a zwłaszcza kobiece pokoje, nie
nadają się dla Aniołów. Trub sam rozumiał, że latać w nich nie można, i
starał się zachowywać spokojnie, ale nawet przy najlepszych chęciach
każdemu jego poruszeniu lub drgnięciu skrzydeł towarzyszył łoskot jakiegoś
przedmiotu spadającego ze ściany lub mebli.
Wśród gości nie było Żanny. Zapytałem o nią. Wiera odpowiedziała, iż
Żanna zjawi się później.
Żanna przyszła razem z Olegiem, ładniutkim trzyletnim chłopczykiem z
żywymi, rozumnymi oczami i tak podobnym do ojca, że wydało mi się, iż
widzę malutkiego Andre.
Ze sto razy ćwiczyłem w myśli spotkanie z Żanną, wybierałem słowa,
które jej powiem, i wyraz twarzy, jaki przybiorę. Teraz wszystko
zapomniałem. Żanna położyła mi głowę na ramieniu i rozpłakała się. Objąłem
ją w milczeniu.
Później wymamrotałem:
- Wierz mi, jeszcze nie wszystko przepadło. Spojrzała na mnie tak
zrozpaczonym wzrokiem, że tylko całym wysiłkiem woli zmusiłem się, aby nie
odwrócić oczu.
Po pewnym czasie, pozostawiwszy Olega gościom, poszliśmy z Żanną do
mego pokoju. Wpatrywałem się w nią z niepokojem. Bardzo się zmieniła, mało
w niej zostało z tej przystojnej, kokieteryjnej, dosyć lekkomyślnej
kobiety, jaką znałem. Miałem przed sobą poważnego, głęboko przeżywającego
człowieka, który nie potrafił się pogodzić ze swoim nieszczęściem.
- Opowiedziano mi wszystko o Andre - odezwała się wreszcie. -
Codziennie słucham jego głosu, jego pożegnania ze mną i Olegiem przed
napadem Zływrogów... Wiem, że zrobiliście wszystko, aby go wyzwolić lub
chociażby odszukać jego ślady. Wiem nawet, że przed śmiercią krzyknął
"Eli!", a nie "Żanno!".
- Przed zniknięciem, Żanno. Andre nie zginął, lecz został porwany.
Dlatego właśnie wołał mnie, a nie ciebie. Znalazł się wprawdzie w
niebezpieczeństwie, ale śmierć mu nie groziła i nie zamierzał się z tobą
żegnać.
- Czemu tak sądzisz?
Widziałem, że mi nie wierzy. Nikt prócz mnie nie wierzy, że Andre żyje.
Z innymi mogłem się liczyć, ale ją musiałem przekonać.
- Właśnie dlatego. Żył, kiedy go już całkowicie spętali. Romero pewnie
ci mówił, że słyszeliśmy jego wołanie o pomoc, zupełnie już go nie widząc?
- Tak, mówił. Romero uważa, iż Andre nie żyje. - Posłuchaj teraz mnie,
a nie Romera. Gdyby Niszczyciele chcieli Andre zabić, nie walczyliby z
nim, starając się wziąć żywcem. Ma dla nich nieocenioną wartość jako
jedyny przedstawiciel najpotężniejszych w ich historii wrogów: Co im da
unicestwienie pojedynczego człowieka? Jestem przekonany, że oni lepiej
dbają o jego zdrowie, niż ty sama potrafiłabyś to zrobić!
- Zniszczyliście cztery krążowniki przeciwnika. Andre mógł być na
każdym z nich.
- Andre nie mogło być na żadnym z nich, bo chociaż Niszczyciele byli
wówczas jeszcze bardzo pewni siebie, z pewnością nie narażali jeńca na
przypadkowe niebezpieczeństwo, jakie zawsze może grozić w czasie walki.
Mogli liczyć na zwycięstwo, ale nie na to, że nie poniosą żadnych strat, i
na pewno natychmiast po wzięciu do niewoli umieścili Andre w bezpiecznym
miejscu.
- Mówisz tak, jakbyś to wszystko widział na własne oczy.
- Po prostu sam bym tak postąpił, a nie mam podstaw sądzić, że wrogowie
są głupsi od nas.
Żanna zamyśliła się. Obudziłem w niej nadzieję, z którą nie chciała się
już rozstawać, lękając się równocześnie, że nadzieja się nie spełni.
Nagle powiedziała:
- A czy za śmiercią Andre nie przemawia to, że niczego nie... Rozumiesz
mnie, Eli! Romero uważa, że wrogowie starali się wydobyć z niego nasze
tajemnice, ale najwyraźniej niczego się nie dowiedzieli... To przecież
prawda?
Ogarnęła mnie wściekłość. Chwyciłem przestraszoną Żannę za ramiona i
zajrzałem jej w oczy.
- Kochałaś Andre - powiedziałem dobitnym szeptem. - Znałaś go lepiej od
nas wszystkich, Żanno! Jak śmiesz tak o nim mówić? Czyżbyś była na tyle
ślepa, że nie rozumiałaś własnego męża?
Żanna znów się rozpłakała. Nie mogłem i nie chciałem jej pocieszać, bo
to byłoby potwierdzeniem tego, że Andre nie żyje. Chodziłem po pokoju i
samemu chciało mi się płakać.
Opanowawszy się Żanna powiedziała:
- To wszystko jest tak okropnie trudne, Eli. Gdyby nie Oleg, nie
potrafiłabym znieść takiego nieszczęścia. Zastanawiałam się już poważnie
nad tym, czy warto żyć, skoro Andre zginął.
- Został porwany, Żanno!
- Tak, został porwany. Czyżbym powiedziała inaczej? Ale jeśli Andre
żyje, to czy istnieje najmniejsza nawet szansa wyzwolenia go z niewoli?
Wkrótce do Perseusza uda się nowa wyprawa Floty Galaktycznej. Sądzisz, że
Andre uda się uratować?
- W każdym razie będziemy próbować. Jedno mogę ci obiecać: nie wrócimy
z Perseusza, zanim nie zbadamy każdej, nawet najmniejszej planetki, nie
przeszukawszy jej cal po calu.
Wstała. - Muszę już wracać z Olegiem do domu. Dziękuję ci! Dziękuję!
Zawsze byłeś serdecznym przyjacielem Andre, czasami nawet byłam o ciebie
zazdrosna. Ale teraz, po jego śmierci...
- Porwaniu - powiedziałem z pasją w głosie. Andre został porwany!
Spojrzała na mnie z przestrachem.
- Nie poznaję cię. Sądziłam początkowo, że to z powodu choroby tak się
zmieniłeś. Ale to coś innego. Trochę się ciebie boję.
Uśmiechnąłem się z wysiłkiem.
- Niepotrzebnie. Przyjaciele nie muszą się mnie lękać.
Po wyjściu gości zostaliśmy we dwoje z Wierą. Siedziałem w jej pokoju,
a siostra chodziła od drzwi do okna i z powrotem. Pamiętałem jeszcze z
dzieciństwa, że potrafiła tak spacerować godzinami, zatrzymując się
czasami przy oknie i patrząc w milczeniu na miasto. Tak było i teraz.
Wszystko pozostało po staremu.
A jednak wszystko się zmieniło. Zmieniła się Wiera, zmieniłem się ja.
Trzy lata temu odkryłem ze zdumieniem, że siostra wcale nie jest starą
kobietą, jaką mi się zawsze wydawała, lecz młodą dziewczyną, nieco tylko
starszą ode mnie. Dziś zobaczyłem, że Wiera osiągnęła wiek dla kobiety
przełomowy: rozkwit bezpośrednio poprzedzający powolne więdnięcie. Te trzy
ubiegłe lata musiały ją wiele kosztować.
- Wiero - zapytałem - nie pogodziłaś się z Pawłem?
- Nie kłóciliśmy się przecież, po prostu zrozumieliśmy, że jesteśmy
sobie obcy...
- Jeśli dobrze pamiętam, Romero nie chciał zerwania.
- A czyż ja chciałam? Zerwanie nastąpiło niezależnie od naszych
pragnień.
- Bolejesz nad tym?
- Byłoby mi trudniej, gdybym utrzymywała znajomość z człowiekiem, który
stał mi się obcy.
- A Paweł? Czy nadal cię kocha?
- Kocha, kocha!... Romero kocha przede wszystkim siebie. Jestem
przekonana, że cierpi tylko z powodu urażonej dumy, a zrujnowana miłość
nic go nie obchodzi.
- No cóż, Romero jest istotnie dumny...
- Pomówmy lepiej o czymś innym - powiedziała Wiera. - Wielki Komputer
tak zinterpretował twój plan: najpierw trzeba zmienić Ziemię w gigantyczny
nadajnik fal przestrzennych, a dopiero później rozpoczynać poważne
batalie.
- Zupełnie słusznie.
- Zbudowaliśmy wielką Flotę Galaktyczną - powiedziała w zadumie Wiera.
- Widziałeś statki na Plutonie. Każdy z nich jest silniejszy od całej
eskadry "Pożeraczy Przestrzeni". Zapadła już decyzja wysłania tej floty do
Perseusza. Teraz, w związku z realizacją twego planu, wyprawa zostanie na
pewien czas wstrzymana.
- Nie wstrzymana, lecz po prostu odpowiednio przygotowana. Czekają nas
gigantyczne bitwy, których skali nawet po powrocie z Perseusza nie
potrafimy sobie wyobrazić. Nie zapominaj, że przeciwnicy znają teraz naszą
potęgę i nie zasypiają gruszek w popiele!
- Dlatego wszyscy tak gorąco cię poparli - zauważyła Wiera. - Doskonale
zaprojektowałeś wojnę, a teraz trzeba zaplanować pokój.
- To jedno i to samo, Wiero. Wojna kończy się zwycięstwem, a zwycięstwo
jest początkiem pokoju.
- Mylisz się, to są różne rzeczy.
- Wytłumacz mi, bo nie rozumiem...
- Widzisz, wojna nie rozwiązuje wszystkich problemów.
- Twoim zdaniem pokonanie wrogów, starcie na pył ich potęgi wojskowej
nie stanowi rozwiązania problemu?
- To tylko początek rozwiązania, jego punkt wyjściowy, nic więcej.
Prawdziwym sukcesem będzie dopiero wprowadzenie naszych przeciwników na
tory życia pokojowego.
Popatrzyłem na siostrę z niedowierzaniem.
- Zwariowałaś?! Istotnie spodziewasz się, że rozmowy pokojowe z tymi
piekielnymi istotami dadzą jakiekolwiek rezultaty?
- Gdybym nie miała nadziei na pokojowe rozwiązanie konfliktu, nie
głosowałabym za budową floty wojennej. Nie gorzej od ciebie rozumiem, że
perswazjami nic się nic wskóra. Trzeba ich pokonać.
- I wszystkich wyniszczyć.
- To po prostu niemożliwe. Nie można przecież mieć pewności, że
pojedyncze statki Niszczycieli, zawczasu lub po bitwie, nie uciekną do
innych galaktyk i tam wrogowie nie udoskonalą się tak dalece, że
prześcigną ludzi jak niegdyś prześcignęli Galaktów. Nie możesz też
zaręczyć, że już teraz gdzieś w odległych rejonach gwiezdnych nie ma ich
kolonii. W samej tylko naszej Galaktyce jest sto pięćdziesiąt miliardów
gwiazd, a poza jej granicami istnieje niezliczone mrowie innych galaktyk.
Nie można ich przecież wszystkich zbadać pokolei!... Czy możesz
zagwarantować, że nasi wrogowie tam nie dotarli?
- Nie mogę. Zływrogi mogą być wszędzie. Chodzi jednak o to, aby
oczyścić z nich skupiska Perseusza.
- To znaczy wygrać jedną bitwę i później wplątać się w nic kończącą
się, wyniszczającą wojnę. Powiesz, że to jedynie hipotetyczna możliwość,
która może się spełnić. Ale kiedy określa się politykę na całe
tysiąclecie, należy brać pod uwagę wszystkie możliwości, nawet najmniej
prawdopodobne. Zwyciężyć w jednej, tak zwanej decydującej bitwie i
zostawić potomkom w spadku niebezpieczeństwo całkowitej zagłady - nie, do
tego nie można dopuścić!
Słuchając jej przeniosłem się myślą do Perseusza. Znów ujrzałem Złotą
Planetę. W czymś przypominała Plutona - takie same kosmiczne warsztaty, w
których wprawdzie nie produkowano gwiazdolotów, lecz za to zmieniano
krzywiznę otaczającego świata, zamieniano przestrzeń w materię, wzbudzano
potężne pola grawitacyjne. Ile tysięcy takich planet stoi naprzeciw
jednego naszego Plutona? Na ilu tysiącach takich globów przeklęte
głowookie stwory usiłują przejąć naszą umiejętność rozpylania materii,
zamieniania jej w "nic", jak my przejęliśmy od nich sztukę zmiany gęstości
tego światowego "nic"? Przy ich talencie technicznym zadanie nie jest zbyt
trudne, a Zływrogi przy tym bardzo się spieszą... Co będzie, jeśli nasza
flotylla natknie się na ogień zaporowy nowo zbudowanych anihilatorów masy?
- Na razie mamy nad nimi wielką przewagę - powiedziała Wiera. - Nie
możemy jej utracić.
- Powiedziałaś, że zwycięstwo w wojnie to dopiero początek.
- Tak, początek. Najpierw zmusimy ich siłą do zaniechania okrucieństw,
a następnie stopniowo wciągniemy do stowarzyszenia rozumnych i wolnych
istot Galaktyki. Sam mówiłeś, że są pracowici i odważni, że mają ogromne
osiągnięcia techniczne. Czy sumienie pozwoli nam na zawsze odsunąć taki
naród od współpracy międzygwiezdnej? - Nie widzę możliwości współpracy z
nimi.
- Do niedawna nie wiedziałeś nawet o ich istnieniu. Nie byłoby rozwoju,
gdybyśmy od razu wszystko wiedzieli. Nie wierzę zresztą w przestępstwa
popełnione z samej tylko miłości do zła. Nasi wielcy przodkowie uczyli, że
u źródeł polityki leżą potrzeby gospodarcze. Jeżeli Zływrogi zostały
przestępcami, to znaczy, że przestępstwa przynoszą im korzyści.
- Zamierzasz znaleźć inny sposób zaspokojenia ich potrzeb?
- Przypomnij sobie: po zjednoczeniu Ziemi, kiedy żaden człowiek już nie
wyzyskiwał drugiego, cała ludzkość jeszcze długo żyła kosztem innych,
wprawdzie nierozumnych, istot. Całe stada krów, owiec, kur i kaczek
prowadzono na ubój, aby człowiek miał mięso. Syntetyczne mięso z naszych
fabryk jest smaczniejsze od zwierzęcego; sztuczne mleko lepsze od
krowiego... Nie potrzebujemy produktów organizmów żywych i nikt już nie
hoduje zwierząt na pokarm. Czy przypadkiem coś podobnego nie zachodzi u
Zływrogów? Zaczęli uciskać sąsiadów, gdyż znaleźli łatwy sposób
zaspokajania własnych potrzeb. Może znajdziemy inne sposoby ich
zaspokojenia, jeżeli oczywiście te potrzeby są życiowo uzasadnione?
- Wydaje mi się, że mówiąc o potrzebach, w jakimś stopniu
usprawiedliwiasz postępowanie Zływrogów!...
- Mylisz się. Zrozumieć - nie znaczy usprawiedliwić. Niewolnictwo nie
staje się moralnie bez zarzutu tylko dlatego, że niewolnik przynosi
właścicielowi korzyść. Zło ma pędy i korzenie. Jeżeli zetniemy pień nie
karczując korzeni, korzenie mogą wypuścić nowe pędy. Siłą zmusimy
Zływrogów do zaprzestania rozbojów i uwolnimy ich niewolników - zrąbiemy
pień wyhodowanego przez nich zła. Później trzeba wykluczyć samą możliwość
odrodzenia się zła, a do tego należy wykryć korzenie, z jakich wyrastało.
Jeśli Zływrogom na przykład do podtrzymywania własnego istnienia potrzebne
są żywe tkanki, mogą zająć się hodowlą syntetycznych tkanek i narządów, w
czym chętnie im pomożemy.
- Powiem tylko, że przekształcenie diabłów w anioły nie jest rzeczą
prostą.
- Podobnie jak nauczanie Aniołów ludzkich zwyczajów. Ale musimy się tym
zająć.
- Wątpię, aby nasze pokolenie doczekało rezultatów tych wysiłków.
- Już ci powiedziałam, że opracowujemy politykę na całe tysiąclecia.
Warto się starać, gdyby nawet dopiero wnuki doczekały się wyników.
Poszedłem do siebie i zmieniłem ubranie. Zapłonęła wideokolumna.
Pośrodku pokoju stał Romero opierając się na swojej nieodłącznej laseczce.
- Gratuluję szczęśliwego powrotu, drogi przyjacielu! Proszę nie
wstawać, doskonale pana widzę, a uścisnąć sobie dłoni i tak nie będziemy
mogli. Zechce mi pan uczynić ten zaszczyt i spotkać się ze mną jutro.
- Chętnie, ale wieczór mam zajęty. Jestem oczekiwany o tej porze w
Wielkiej Radzie.
- W takim razie w porze obiadu. Posiedzimy razem przy stole jak za
starych, dobrych czasów. Mam nadzieję, że nie obraził się pan za to, że
nie byłem na spotkaniu? Rozumie pan, wśród witających były osoby...
- Rozumiem, Pawle. Jutro w porze obiadowej będę u p

ana.
Romero zniknął.
Przez cały ranek włóczyłem się po ulicach Stolicy, wzlatywałem w
awionetce nad jej spiętrzonymi domami, wyprawiałem się na okoliczne pola i
do lasów, a wreszcie wykąpałem się w kanale. Chłopcy z mieszczącego się po
sąsiedzku internatu patrzyli z szacunkiem, jak wychodziłem z wody: był już
listopad. Trzeba na trzy lata zagubić się w kosmicznych przestworzach, aby
odczuć, jak dobrze jest w domu!
Później wróciłem do miasta. Ulice były puste. Przechodniów było
niewielu.
Przysiadłem na ulicznym skwerku. Naprzeciw wznosił się dom z daszkiem
otaczającym parter. Pod tym właśnie daszkiem w czasie poprzedniego pobytu
na Ziemi chroniłem się przed deszczem. Wspomniałem nieznajomą dziewczynę o
długiej szyi i szerokich brwiach, Mary Glann, która wówczas stała obok i
wymyślała mi.
Co się teraz z tą nieznośną Mary dzieje? Czy jest jeszcze w stolicy,
czy też, jak wszyscy, pomknęła na jakąś nową budowę?
Ktoś usiadł na tej samej ławce. Początkowo nie zwracałem na sąsiada
uwagi i dopiero po dłuższej chwili obróciłem się ku niemu.
To była Mary Glann.
Jej zjawienie się tak mnie zaskoczyło, że zrazu nie potrafiłem wydusić
z siebie słowa.
- Witam pana, Eli! - powiedziała dziewczyna. -Bo pan nazywa się Eli
Gamazin, prawda?
- Dzień dobry! - odparłem. - Tak, jestem Eli Gamazin, a pani, jeśli się
nie mylę, nazywa się Mary Glann?
Nie zdziwiła się i spokojnie skinęła głową.
- Cóż za przypadek - powiedziałem. - Proszę sobie wyobrazić, że przed
chwilą myślałem o pani!
- Pan uważa to za przypadek? Po prostu chciałam się z panem spotkać i
poprosiłam Opiekunkę, aby napro-wadziła pana na myśl o mnie. Wczoraj byłam
wśród wita-jących na kosmodromie.
Poczułem się głupio. W czasie swych podróży zdą-żyłem zapomnieć, że na
Ziemi działają Opiekunki. Gdyby moje spotkanie z Mary uznać nawet za cud,
to był to cud wytłumaczalny i dobrze zorganizowany.
- A więc chciała się pani ze mną spotkać i przygo-towała to spotkanie?
Nadal jednak utrzymuję, że myśla-łem o pani niezależnie od tego,
zastanawiałem się, gdzie może pani być. Cóż więc teraz powiemy sobie,
skoro na-sze życzenia się spełniły?
Nie spieszyła się z odpowiedzią. Później przekona-łem się, że często
jej się to zdarzało. Zastanawiała się nad czymś, a ja się jej
przyglądałem. Zapamiętałem ją jako bardzo brzydką, ale to nie była prawda.
Mary była zdecy-dowanie ładna. Szczególnie podobały mi się jej ciemne,
zamyślone oczy.
- Zawiniłam wobec pana - powiedziała wreszcie Mary. - Nie wiem czemu
byłam taka opryskliwa w Kai-rze i na tym placu. Postanowiłam pana za to
przeprosić przy najbliższej okazji. Ale najpierw poleciał pan na Orę, a
potem w Plejady i do Perseusza... No więc, wrócił pan i przepraszam!
Wstała, ale ją zatrzymałem. Miałem ochotę zażar-tować.
- A czy wie pani, że przed odlotem pytałem Infor-mację o naszą wzajemną
odpowiedniość?
Mary zupełnie się nie speszyła.
- Tak, wiem. Wiem również i to, że pod żadnym względem do siebie nie
pasujemy. Powodzenia, Eli.
Nie śmiałem jej dłużej zatrzymywać. Siedziałem na ławce i patrzyłem,
jak odchodzi. Skłamała. Opiekunki nie zdradzają osobistych tajemnic, więc
Mary nie mogła się dowiedzieć, iż zwracałem się do Informacji.
Najwidocz-niej sama pytała o naszą odpowiedniość i stąd wie, że nie
nadajemy się dla siebie. Zorientowała się, że mogę domy-ślić się jej
małego sekretu i odeszła.
- Przypominam, że czeka na pana przyjaciel -powiedziała Opiekunka
głosem staruszka.
Wezwana awionetka pojawiła się natychmiast, ale mimo to spóźniłem się
do Romera o pół godziny.
- Chciałem już lecieć po pana - powiedział Pa-weł serdecznie mnie
obejmując. - Informacja podała mi, że zamyślił się pan na jednym ze
stołecznych placów. Do-kąd pójdziemy, mój młody nieszczęsny Odysie? Do
obia-du mamy jeszcze około dwóch godzin, jeśli oczywiście nie chce się pan
wcześniej czymś posilić.
Zachowywał się tak swobodnie, jak gdybyśmy się nigdy nie kłócili.
Chętnie podtrzymywałem ten ton. Po sromotnej klęsce Romerowi było chyba
nieprzyjemnie i wracać do naszych dawnych sporów. Spędziłem z Paw-łem dwie
godziny i przekonałem się, że uważa swe da-wne poglądy za sprawę niebyłą,
a nawet trochę z nich pok-piwa.
- Chodźmy na szczyt Pierścienia Centralnego, chcę stamtąd popatrzeć na
Stolicę.
- Doskonale.
Jadąc na dach budynków, przyglądałem mu się ukradkiem. Wszyscy moi
znajomi bardzo się zmienili i je-szcze nie przywykłem do ich nowego
wyglądu.
- Dawno się nie widzieliśmy - powiedział Rome-ro z uśmiechem.
- Zaledwie dwa i pół roku.
- Nie, mój młody przyjacielu, całą epokę. Rozsta-liśmy się z jednym
układem społecznym, powitaliśmy dru-gi. Rachubę czasu należy prowadzić
według wydarzeń, a nie według godzin. Czas niczym nie wypełniony wydaje
się krótki, natomiast naszpikowany faktami rozciąga się niepomiernie.
- Wydarzeń istotnie było wiele...
- Była rewolucja, przyjacielu. Wprawdzie władza nie przeszła w ręce
innej klasy, jak to zdarzało się u przodków, ale tylko dlatego, że klasy
nie istnieją. Nie zmniejsza to zresztą wagi dokonanego przewrotu.
- Nazywa pan to przewrotem?
- A pan uważa, że nie mam racji? Dotychczas ży-liśmy jedynie dla
siebie, a teraz zanim Wielki zaaprobuje jakiekolwiek przedsięwzięcie,
niewątpliwie korzystne dla ludzkości, będzie tydzień zastanawiał się, czy
nie przynie-sie ono szkody któremuś z gwiezdnych narodów. - Zro-zumiałem
od razu, że nie tyle usiłuje sprowokować mnie do sporu, ile stara się
wyrzucić z siebie nagromadzoną go-rycz.
- Nazwałbym to inaczej, Pawle. Po prostu ludz-kość tak się rozwinęła,
że do wszystkich jej dotychczaso-wych potrzeb doszła i potrzeba pomocy
innym narodom.
- Zostawmy ten temat - powiedział. - Nie za-mierzam nikogo przekonywać.
A propos... Kiedy ostatnio Wielki Komputer doniósł o pańskich
oszałamiających od-kryciach w Perseuszu, ja, podobnie jak pozostali
ludzie, z czystym sumieniem głosowałem za projektem pozbawie-nia Ziemi
resztek samodzielności.
Rozmowa ta odbywała się już na dachu setnego pię-tra Pierścienia
Centralnego.
- Wieczne miasto - powiedziałem wskazując na rozpościerającą się u
naszych stóp Stolicę. - Będzie stało jeszcze w tysiąc lat po naszej
śmierci jako pomnik naszych idei i dokonań.
- Umierające miasto - odparł Romero. - Jedy-ne miasto na Ziemi, które
zaczęło umierać już przed swy-mi narodzinami.
Wiedziałem, że dla zgrabnego kalamburu Romero gotów jest nie szczędzić
niczego, ale jego opinia o mym rodzinnym mieście do głębi mnie oburzyła.
- Nie zna pan historii Stolicy? - zdziwił się Pa-weł.
- Wiem tylko, że było to pierwsze miasto zwycięs-kiego komunizmu.
- W historii Stolicy jest to oczywiście najbardziej istotne. Ale poza
sprawami zasadniczymi każda wiedza obfituje w interesujące drobiazgi. O
jednym z takich dro-biażdżków chciałbym opowiedzieć, jeśli pan pozwoli.
Wkrótce po zjednoczeniu ludzkości - zaczął Paweł -rozpoczęto poszukiwania
wszystkich wybitnych idei, które utalentowani ludzie wymyślili w epoce
rozbicia klasowego i których wówczas nie można było urzeczywistnić.
Chodzi-ło tu o projekty maszyn, przekształcenia przyrody, wiel-kich robót
budowlanych, a wśród nich wielkich zamysłów architektonicznych. Ktoś
odkrył album rysunków dawno już wówczas nieżyjącego Borysa Landa,
architekta pro-jektującego domy mieszkalne, hale sportowe i stadio-ny.
Borys byt najwidoczniej jednym z tych, których w owej epoce nazywano
"utalentowanymi pechowcami". Dniem opracowywał rysunki standardowych
pomieszczeń mieszkalnych, a nocą wznosił na papierze niemożliwe do
realizacji miasta. Wśród jego wspaniałych fantazji znala-zło się również
miasto na dwieście tysięcy mieszkańców -jeden wysokościowy dom otoczony
parkiem... Dom-mia-sto mógł być łatwo wzniesiony za pomocą środków, jakimi
dysponował pierwszy wiek komunizmu. I choć już wtedy było oczywiste, że
miasta-giganty przeżyły się, ludzkość postanowiła wznieść Stolicę,
miasto-pomnik i miasto pra-cujące, ostatnie ze skoncentrowanych osiedli
ziemskich, dające mieszkańcom wszystkie wygody, jakie tylko mogli sobie
wymarzyć. Wewnątrz pierścieniowych gmachów roz-mieszczono fabryki i
magazyny oraz miejskie trasy komu-nikacyjne. Na zewnątrz powstały tarasowe
masywy miesz-kalne poprzedzielane zgodnie z projektem parkami. Zale-ty
projektu wkrótce stały się jego wadami.
Najpierw zbędne okazały się wspaniałe autostrady biegnące wewnątrz
każdego budynku co dwadzieścia pię-ter. Zjawiły się centralne maszyny
bezpieczeństwa i Opie-kunki, obumarły więc trolejbusy i elektromobile.
Nikt nie chciał wlec się po szosie, skoro całkowicie bezpiecznie mógł
latać w powietrzu. Życie i ruch, ukryte w luksuso-wych niczym pałace
tunelach, znów wyrwały się na zew-nątrz.
Następnie przyszła kolej na fabryki. Zautomatyzo-wano je do tego
stopnia, że przy całych kilometrach linii produkcyjnych trudno było
spotkać jednego człowieka. Budując zakłady produkcyjne wewnątrz gmachów
miesz-kalnych, zamierzano skrócić drogę robotnika do pracy. Ale skoro
robotnik przestał być potrzebny, fabryki w po-bliżu mieszkań straciły
rację bytu. Zautomatyzowane, bez-ludne wytwórnie zaczęto budować na
pustyniach. Nie-które ze zwolnionych pomieszczeń Stolicy zajęły instytuty
naukowe, w innych urządzono zimowe ogrody i parki -ulubione miejsca
odpoczynku i staruszków, i dzieci. Ale wszystkich pomieszczeń nie zdołano
zagospodarować. Stolica zieje kawernami. Trzech czwartych jej kubatury nie
można spożytkować. Stało się oczywiste, że idea kon-centracji wielkiej
liczby ludzi na niewielkiej powierzchni przeżyła się ostatecznie.
W pierwszym miesiącu rekrutacji ochotników na nowe budowy kosmiczne
opuściło Stolicę trzy czwarte jej mieszkańców - zakończył Romero. - Na
razie jest to je-szcze wielka metropolia. Wkrótce stanie się pustym
miej-scem, a jeszcze po jakimś czasie - miastem niepotrze-bnym...
Zatrzymaliśmy się przy barierze. W dole, między Aleją Wielkich Przodków
a Aleją Zieloną rozpościerał się rozległy park. Z purpury więdnących
klonów, lip i dębów tryskał w górę łańcuch górski Pierścienia
Wewnętrznego. Stolica była nie tylko wielkim miastem. Była pięknym,
najpiękniejszym z miast zbudowanych kiedykolwiek przez ludzi.
- A pan, Pawle? Również zamierza pan porzucić Stolicę jako miasto
niepotrzebne?
- Ja? Skąd ten pomysł, szanowny przyjacielu? Urodziłem się w Stolicy i
tu wyciągnę kopyta, że użyję tego archaicznego zwrotu. Jak panu zapewne
wiadomo, zajmuję się historią odkryć technicznych. Dotychczas była to
nauka dosyć oderwana, aby nie rzec akademicka... Po dokonanym przez pańską
siostrę przewrocie socjalnym sy-tuacja zmieniła się również w tej
dziedzinie. Kompletuje-my obecnie informacje o naszej kulturze i
osiągnięciach technicznych i tłumaczymy je na języki nowych przyjaciół.
Należy wszak podnosić szanownych gwiezdnych pobra-tymców do poziomu
kultury ludzkiej, a najwygodniej ro-bić to właśnie w Stolicy, gdzie
skoncentrowano całą naszą mądrość... Chodźmy na obiad, bo stracimy
najlepszą porę na posiłek.
- Jeszcze jedno pytanie, Pawle, i zaraz idziemy. Powiedział pan, że
poparł mój projekt przekształcenia Ziemi w galaktyczny generator fal
przestrzennych. Dla-czego pan to uczynił? Zdawał pan sobie oczywiście
spra-wę, że Ziemia przejdzie w ten sposób na służbę całego So-juszu
Międzygwiezdnego.
Nie oczekiwał takiego pytania i nieco się zmieszał. - Cóż mogę
odpowiedzieć? No, po prostu chcia-łem pana poprzeć... Znudziło mi się
płynąć pod prąd. Dlaczego ja jeden mam być rozsądny, kiedy wszyscy do-koła
poszaleli?
- Spodziewałem się poważniejszej odpowiedzi, Pawle.
- Poważniejszej? Proszę bardzo! Do pańskiego projektu od razu przekonał
mnie jego rozmach... Skoro już wplątaliśmy się, mimo moich przestróg, w
taką wielką wojnę, to należy prowadzić ją na odpowiednią skalę!...
- Dobre i to! - powiedziałem wesołym tonem. -Sądzę, że znajdziemy
wspólny język także w pozostałych sprawach. Nie, Pawle. Stolica nie umarła
i jeszcze nie czas jej grzebać. Dziś poproszę Wielką Radę, aby w wolnych
pomieszczeniach miasta zainstalowano doświadczalną sta-cję fal
przestrzennych. Wkrótce kawerny znikną.
Romero zdjął kapelusz i złożył mi ceremonialny ukłon, dając w ten
sposób do zrozumienia, że brak mu słów na wyrażenie swego uznania. Zrobił
wszystko, aby jego milczenie było wymowne.
Dni nie biegły, lecz pędziły. Wstawałem o świcie i nie zdążyłem się
nawet obejrzeć, kiedy następował wieczór. Spieszyłem się, cała Ziemia się
spieszyła, gdyż Wielka Flota Galaktyczna po opuszczeniu Plutona już
skoncentrowała się w pobliżu Ory. Statki trzeba było wyposażyć w
superdalekosiężne lokatory, bo obecnie bez nich nie można było nawet
myśleć o wyprawianiu się w przestworza kosmiczne. Cała ta robota spadła na
mnie. Doglądałem projektowania gigantycznego nadajnika fal przestrzennych
SFP-3 i kierowałem produkcją urządzeń pokładowych typu SFP-2. Wszystkie
wolne pomieszczenia w Stolicy zostały oddane nowej wytwórni, ale
powierzchni produkcyjnej zabrakło i z miasta trzeba było wysiedlić kilka
instytutów oraz usunąć magazyny. Nigdy jeszcze za mojej pamięci Stolica
nie żyła w tak wytężonym tempie.
Generatory pokładowe różniły się znacznie od tego, który tak wielkie
usługi oddał nam w skupiskach Perseusza. Badania przeprowadzone na Ziemi
wykazały, że jego zasięg jest zbyt mały, gdyż z trudem wykrywa obiekty
leżące zaledwie o dwadzieścia lat świetlnych. SFP-1 nadawała się jedynie
do przeczesywania bliskiej przestrzeni w rejsach ze Słońca ku Syriuszowi
lub gwiazdom Centaura, nie dalej. Mogła też nawiązywać łączność na dalekie
dystanse jedynie z potężnymi nadajnikami fal przestrzennych, których w
Galaktyce dotychczas nie było. Mówię to na podstawie doświadczeń z naszej
wyprawy, kiedy to oddalając się od Perseusza, bardzo szybko straciliśmy
kontakt z Galaktami.
Natomiast model SFP-2 łatwo lokalizował ciała odległe o sto lat
świetlnych. Gwiazdoloty wyposażone w takie mechanizmy już nie traciły się
nawzajem z oczu i nie lękały się napadu ze strefy niewidzialności. Poza
tym SFP-2 doskonale podtrzymywały dwustronną łączność telewizyjną w
promieniu tych samych stu lat świetlnych, z silniejszymi zaś stacjami
mogły porozumiewać się na znacznie większe odległości.
Właśnie taką potężną stację SFP-3 instalowaliśmy obecnie na Ziemi.
Żaden gwiazdolot nie pomieściłby podobnie wielkiego urządzenia. Pobierana
przezeń energia - pięć miliardów albertów - wielokrotnie przewyższała
wydajność urządzeń energetycznych działających na Ziemi. Wszystkie planety
pracowały, aby umożliwić montaż i uruchomienie SFP-3, która stała się
jedynym wielkim przedsiębiorstwem na Ziemi. Wielka Rada uznała instalację
SFP-3 za najważniejszą budowę Sojuszu Międzygwiezdnego.
Podstawowe budynki i urządzenia stacji postanowiono umieścić na dawnej
pustyni Saharze. Zajmująca dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych
SFP-3 miała według założeń działać w promieniu dziesięciu tysięcy lat
świetlnych. Do centrum Galaktyki, w rejon Strzelca i Wężownika, nie
sięgaliśmy, ale skupiska gwiezdne Perseusza, Hiady i Plejady znalazły się
w strefie działania stacji. Już niebawem miała nastąpić chwila, kiedy-
błyskawicznie działająca łączność scementuje wszystkie słońca Sojuszu
Międzygwiezdnego w jedną całość.
Na Saharze budowano gmachy i montowano wielkie konstrukcje, a ja
tymczasem pracowałem w doświadczalnej fabryce mieszczącej się wewnątrz
Pierścienia Centralnego Stolicy. Sprawdzałem wraz z pomocnikami obliczenia
całości i składałem najważniejsze podzespoły nadajnika.
Pracę tę przerwałem tylko dwukrotnie. Za pierwszym razem zdarzyło się
to wtedy, kiedy na Ziemię powróciła załoga "Pożeracza Przestrzeni".
Męczące mnie do tej pory poczucie winy znikło. Olgę i jej towarzyszy
witano znacznie uroczyściej niż mnie. Obchody na ich cześć trwały cały
tydzień, musiałem więc i ja poświęcić na nie przynajmniej dwa dni.
Drugą pauzę zrobiłem sobie, kiedy Wiera, Lusin (oczywiście wraz z
Trubem) i wielu innych moich kolegów odlatywało na Orę.
- Mam nadzieję, że nie pozostaniesz na Ziemi zbyt długo? - powiedziała
Wiera przy pożegnaniu. - Bez ciebie jakoś nie wypada wyruszać na dalekie
wyprawy.
Uśmiechnąłem się i wskazałem na mego pomocnika Alberta Byczachowa,
który także przyjechał na kosmodrom. Albert, wesoły, białowłosy inżynier,
kierował montażem urządzeń na Saharze.
- To on mnie tu trzyma, Wiero. Nie puści mnie, dopóki nie zbadamy
wszystkich zakątków Perseusza. Zresztą i wy nie wyruszycie w daleką drogę,
zanim nie zakończymy swej pracy.
Pożegnanie z przyjaciółmi wybiło mnie z rytmu pracy, zapragnąłem więc
pospacerować opustoszałymi alejami Stolicy.
Jesień w Stolicy jest zawsze ładna, a tego roku była wręcz piękna.
Chociaż Zarząd Osi Ziemskiej na wszelkie sposoby reklamuje swoją władzę
nad klimatem i rzeczywiście potrafi zgodnie z uprzednio sporządzonym
planem zapewnić dni słoneczne i słotne, huraganowe wiatry i nieruchomą
ciszę, mrozy i odwilże, to jego możliwości kończą się na przygotowaniu
zjawisk atmosferycznych. Subtelne odcienie pogody, które stanowią o jej
uroku, pozostają poza zasięgiem meteorologów. "Jutro między 10 a 14
spadnie czterdzieści osiem milimetrów deszczu, a później będzie pogoda
słoneczna i bezwietrzna". Tego rodzaju komunikaty były na porządku
dziennym, ale nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć prognozy: "Tegorocznej
jesieni jaskrawość czerwieni liści klonowych przekroczy średnią
wieloletnią 0 18 procent, powietrze będzie przejrzystsze o 24 procent, a
klangor żurawi nabierze szczególnej dźwięczności". W gruncie rzeczy
zaledwie dajemy sobie radę z żywiołowymi siłami natury, a cóż dopiero
mówić o kształtowaniu jej piękna! Przyroda swe piękno tworzy sama.
Szedłem Gwiezdną Aleją i cieszyłem się, że wokół jest tak cudownie.
Pokryte chmurami niebo nad samą głową, wiatr szumiał w gałęziach drzew i
krzewów, a kiedy nadlatywał silny poryw wichru, cieniutkim głosikiem
poświstywała trawa. Przechodniów nie spotykałem. Ziemia była samotna i
odświętna.
Na zakręcie Alei o mało nie zderzyłem się z Mary i Romerem. Zatrzymałem
się zaskoczony, a kiedy po chwili ochłonąłem i chciałem pójść dalej,
przystanęli oni.
- Jak się pan czuje, drogi przyjacielu? - zapytał Paweł. - Wygląda pan
nieźle.
- Dziękuję, nie narzekam na zdrowie. Przepraszam, ale się spieszę.
- Może pan iść - zezwolił łaskawie Romero salutując laseczką. - Zawsze
był pan niesłychanie punktualny.
Oddalając się, usłyszałem jeszcze głos Mary.
- Eli mógłby chyba wybrać się razem z nami na tę wycieczkę? Jak pan
sądzi, Pawle?
Odpowiedzi Romera już nie zrozumiałem. Wycieczek nie znoszę od czasów
szkoły, kiedy nas nimi zamęczano. Zdziwiłem się jednak, że Mary nazywa
Romera Pawłem.
Długo spacerowałem Aleją Gwiezdną. Szumiały lipy i dęby, lekki wiatr
przeczesywał trawę, a ja rozmyślałem o różnych wydarzeniach. Nie ma nic
dziwnego w fakcie, że Romero zna Mary. Paweł opuścił Ziemię jedynie na
rok, a pozostały czas spędził w Stolicy. Miejmy nadzieję, że z Mary będzie
szczęśliwszy niż z Wierą. Czy warto mówić o tym Wierze? Lepiej nie,
siostra jest już daleko stąd i nie ma sensu jej martwić...
Później usiadłem zmęczony na ławce i znów się poderwałem. Iść do pracy
nadal nie miałem ochoty. Zapytałem Informację, co mi może zaproponować na
popołudnie.
Zdecydowałem się na stereoteatr, najstarszy z teatrów Stolicy, dumny ze
swej staroświeckości i z tego, że już od dwóch przeszło stuleci nic się w
nim nie zmieniło.
Staroświeckością tchnęło na mnie już w westybulu. Oddałem płaszcz
robotowi i trafiłem pod natrysk radiacyjny wywołujący krótkotrwały dobry
nastrój - naiwna gwarancja, że dowolny program się spodoba. Inny robot
zapytał, czy wolę stałe miejsce, czy też takie, które obiektywnie
najbardziej mi odpowiada. Powiedziałem, że nie mam stałego miejsca i niech
mi wobec tego wskaże jego zdaniem najodpowiedniejsze. Zaprowadził mnie do
piątego fotela w trzynastym rzędzie i poprosił o wybranie indywidualnego
mikroklimatu. Zamówiłem temperaturę osiemnastu stopni,
pięćdziesięcioprocentową wilgotność, lekki wietrzyk i zapach świeżo
skoszonej łąki nagrzanej słońcem. Dewiza teatru brzmiała: "Przedstawienie
zaczyna się tuż za drzwiami wejściowymi".
Dawano jakąś sztukę z dwudziestego pierwszego wieku, pełną naiwnej
romantyki i nieznośnego patosu. Gdybym spotkał jej bohaterów na ulicy,
wyśmiałbym ich pewnie za sztuczność i nieumiarkowanie w okazywaniu uczuć.
Ale tu, w swoim indywidualnie klimatyzowanym fotelu, przeżywałem obce
cierpienia, klęski i radości niczym swoje własne.
Przedstawienie tak mnie podnieciło, że znów nie mogłem myśleć o pracy.
Przechodząc obok kombinatu usługowego przypomniałem sobie, że od powrotu
nie zmieniałem wierzchniej odzieży, która już się nieco zniszczyla i stała
się niemodna. W kombinacie było równie pusto jak na ulicach. Przenośnik
podał mi trzydzieści modeli płaszczy, garniturów i nakryć głowy mojego
rozmiaru. Do jednego z garniturów włożyłem swój adres, aby wysłano mi go
do domu, płaszcz zaś włożyłem na siebie. Nowe okrycie było ładniejsze, ale
nie tak wygodne jak stary płaszcz. Zawsze czułem się nieprzytulnie w nowym
ubraniu. Wyszedłem zadowolony, że pozbyłem się starej odzieży, i trochę
jej żałując. Nie przeszedłem jeszcze stu kroków, kiedy nagle zawróciłem i
wszedłem do kombinatu. Dyżurny automat spytał, czego sobie życzę.
- Życzę sobie, abyście mi zwrócili stary płaszcz.
- Chętnie, jeżeli jeszcze nie został pocięty na szmaty. Nie, jeszcze
jest na taśmie. Nowe okrycie również pan zabierze ze sobą? Może wysłać do
domu?
- Nie, dziękuję.
- Nie podobają się panu nasze wyroby? -obojętnym głosem zapytała
maszyna. - Proszę powiedzieć, co panu nie odpowiada, to wykonamy
indywidualne zamówienie.
- Wszystko się podoba. Wspaniała odzież. Ale przyzwyczaiłem się do
starego płaszcza. Jak by to powiedzieć... zżyłem się z nim.
- Rozumiem. W ciągu ostatniego roku zapotrzebowanie na nowości spadło o
czternaście procent, a przywiązanie do starych rzeczy wzrosło o
dwadzieścia jeden procent. To niezdrowa tendencja. Będziemy ją zwalczać
przez powszechne polepszenie jakości.
Włożyłem odzyskany płaszcz i uciekłem.
Wiatr nadal kołysał konarami drzew i strącał żółte liście, które
szeleściły mi pod nogami. Usiadłem na ławeczce i zapytałem samego siebie,
czego potrzebuję. Nie potrzebowałem niczego konkretnego, ale nie mogłem
sobie znaleźć miejsca. Posiedziałem trochę, a później po chwili wahania
poprosiłem Opiekunkę, aby połączyła mnie z Mary Glann. Mary ukazała się
natychmiast po wywołaniu. Siedziała z podkurczonymi nogami na kanapie i
patrzyła na mnie ironicznym wzrokiem.
- Ma pan wiele zimnej krwi - powiedziała. Oczekiwałam wywołania
znacznie wcześniej.
- Witam panią - odparłem. - Nie rozumiem, o czym pani mówi?
- No więc tak: zbliża się Święto Pierwszego Śniegu. Pański przyjaciel
Romero zamierza je uczcić ucztą przy ognisku. Wszystko będzie tak jak w
starożytności. Paweł ręczy za autentyczność obrzędów. Chcę, aby pan mi
towarzyszył. Zgoda?
- Naturalnie, jeśli pani sobie tego życzy. Ze swojej strony zapraszam
panią i Pawła na próbne uruchomienie stacji dalekiej łączności kosmicznej.
Powinno to panią zainteresować.
- Przypisuje pan innym swoje pragnienia - zaoponowała. - Ma pan tam,
zdaje się, swych gwiezdnych przyjaciół, a ja tam nikogo znajomego nie mam.
Podobnie jak pański przyjaciel Romero jestem przywiązana do Ziemi, a tu do
orientacji wystarczy Opiekunka. Wątpię, aby mogło mnie tam cokolwiek
zaciekawić.
- Przy takiej wspólnocie zainteresowań ziemskich pani jest chyba
bliższa Pawłowi niż ja - odparłem sucho. - A ponieważ nie ciekawi pani
uruchomienie łączności galaktycznej...
- Zbieramy się przy Krowie. Czekam! - powiedziała i znikła.
Było to ostatnie wielkie święto roku. Poza uroczyście obchodzonymi
rocznicami wielkich dat wyzwolenia ludzkości od niesprawiedliwości
społecznej na Ziemi obchodzi się święta związane ze zjawiskami natury:
Przesilenie Zimowe, Wielka Odwilż, Przesilenie Letnie, Wielka Burza
Letnia, Pierwszy Śnieg. W tym roku wszyscy byli przekonani, że Pierwszy
Śnieg się nie uda. Uroczystość wymagała zbyt wiele energii, a całe zasoby
Ziemi oddano na budowę SFP-3. Poza tym połowa ludności planety wyjechała
na budowy kosmiczne, a ci, którzy pozostali, mieli zbyt wiele zajęcia z
uruchomieniem stacji superdalekosiężnej łączności kosmicznej.
Ale Zarząd Osi Ziemskiej wykonał swoje zobowiązanie co do joty. Nawet
gdyby na Ziemi pozostał jeden człowiek chętny do zabawy, wszystkie
ustalone święta zorganizuje się dla tego jednego.
Moim zdaniem jest to całkowicie słuszne. Albert, widząc rozmach
przygotowań, wystosował wielki protest: Ludzkość nie ma obecnie czasu na
świętowanie poza najwyżej kilkoma wesołkami, czy to nie rozrzutność? Na to
Wielki odpowiedział: "Każdy człowiek ma prawo do tego, do czego ma prawo
cała ludzkość". Po takiej odpowiedzi Albert zapomniał o protestach i nawet
włączył do swego harmonogramu kilka godzin poświęconych na obchody święta.
Chmury śniegowe jak zwykle przygotowano zawczasu nad północnym akwenem
Oceanu Spokojnego. Z ciekawości poleciałem tam rakietą dalekiego zasięgu,
a na Kamczatce przesiadłem się do awionetki. Opiekunka uprzedziła mnie, że
trzeba się ciepło ubrać, ale zlekceważyłem jej radę, czego później
żałowałem. W chmurach było piekielnie zimno. Nie wiedziałem przedtem, że
chmury śniegowe składają się z drobniutkich kryształków lodu, które
później rosną i zamieniają się w gotowe śnieżynki.
Zaprosiłem Alberta na Święto Pierwszego Śniegu za zgodą Mary i Romera.
Gdy zjawiłem się przy pomniku Krowy, Albert już siedział na jego stopniach
i coś liczył.
- Nasi przyjaciele spóźniają się - powiedział do mnie i znów pogrążył
się w obliczeniach.
Usiadłem obok niego. To miejsce przed Panteonem jest ulubionym miejscem
spotkań. Z niskiego cokołu wykonanego z czerwonej granitowej bryły
wpatrywał się we mnie wypukłymi oczyma posąg rogatej krowy. Po raz chyba
tysięczny przeczytałem napis, który nie wiadomo dlaczego zawsze mnie
rozczula: "Swojej karmicielce wdzięczna ludzkość". Nikt już od dawna nie
pije krowiego mleka, ale człowiek nie zapomina o swej przeszłości.
Nad kamienną czerwono-czarną krową niespiesznie przesuwały się chmury,
zwykłe jeszcze, nie świąteczne. Kasztanowce i klony stały obnażone,
jedynie wysokie piramidalne dęby nie chciały rozstać się z porudziałym
listowiem. Ochłodziło się i na kałużach zaczęły się tworzyć skorupki lodu.
Na placu wylądowała awionetka Romera. Kabina pojazdu była zastawiona
pakunkami i zawiniątkami. Paweł pomachał nam ręką.
- Mary jeszcze nie ma? To nic, zaraz ją sprowadzę.
Tymczasem wylądowało jeszcze kilka awionetek z przyjaciółmi Romera.
Pawła ciągle nie było. Wreszcie ukazała się jego awionetka poprzedzająca
pojazd Mary.
Mary, nie patrząc na mnie, powiedziała gniewnie: - Nie spełnia pan
obietnic, Eli. Jeśli się przyjęło zaproszenie, należałoby wstąpić po mnie.
- Sądziłem, że zrobi to Paweł i okazało się, iż miałem rację...
Tak mnie zmroziła swoim zachowaniem, że zaczynałem się już zastanawiać,
czy aby nie zrezygnować z wycieczki. Gdyby nie Albert, zrobiłbym to na
pewno.
Polecieliśmy na północ. Romero kierował się ku łukowi rzeki, która
tworzyła w tym miejscu zarośnięty drzewami półwysep. Wylądowaliśmy na
polance.
- Zaczynajmy! - powiedział Romero. - Śnieg zacznie padać o szesnastej,
czyli za cztery godziny. Zużyjemy ten czas na rozpalenie ogniska i
przygotowanie posiłku. Dziś wielu z was prawdopodobnie po raz pierwszy w
życiu skosztuje jadła i napojów, których nie sporządziły automaty.
Niepraktyczny zwykle Romero energicznie komenderował uczestnikami
wycieczki. Ja wraz z Albertem zbierałem chrust, inni mężczyźni oczyszczali
miejsce pod ognisko, a kobiety rozpakowywały zawiniątka i wydobywały z
nich niezwykłe nakrycia - porcelanowe talerze, metalowe noże i widelce,
kryształowe kieliszki i obrusy z dziwnej tkaniny.
- Gdzie pan zdobył takie starocie, Pawle? - zapytałem.
- W muzeum.
- Mam nadzieję, że pokarm nie pochodzi z muzeum? Nie miałbym ochoty
jeść kotletów przygotowanych pięćset lat temu!
- Proszę się nie obawiać. Z muzeum pochodzą jedynie wina, choć i one
nie liczą Sobie pięciuset lat. Przodkowie uważali, że wino im starsze, tym
lepsze. Sprawdzimy, czy mieli rację. Poza tym poczęstuję was szaszłykiem z
prawdziwego jagnięcia, które jeszcze wczoraj biegało po muzealnym
parku!...
Za kwadrans czwarta Romero rozdał kieliszki i zaczął otwierać butelki.
Korki skamieniały i zassały się w szyjkach tak, że trzeba je było po
prostu utrącać. Wino wydzielało silny aromat na poły przyjemny, na poły
odpychający.
Opiekunka przekazała każdemu uroczyste bicie zegara. Przysłuchując mu
się w milczeniu, podnieśliśmy na sygnał Romera kielichy do góry.
- Zima idzie, przyjaciele! Za dobrą zimę!
Zaczął padać gęsty śnieg. Wypiliśmy wino. Nie mogę powiedzieć, aby mi
smakowało. Było cierpkie i paliło w ustach niczym kwas. Skrzywiłem się i
powiedziałem półgłosem do siedzącej w pobliżu Mary:
- Nie wiem, co nasi przodkowie jedli, ale pili paskudztwo!
Mary pracowicie żująca kawałeczek szaszłyka, nagle ze wstrętem wypluła
go na ziemię:
- Jedzenie też jest obrzydliwe! Siedziałem patrząc w milczeniu na
ogień.
- Źle się pan czuje? - zapytał z niepokojem Albert. - Chodźmy lepiej do
domu. Mnie również znudziły się te smętne barbarzyńskie obrządki.
- Wcale nie mówiłem, że mi jest nudno - zaoponowałem z niezwykłym
podnieceniem w głosie. - Ja przeżywam... rozterkę.
- W porządku, posiedźmy jeszcze trochę - zgodził się Albert. - Ale moim
zdaniem później będzie jeszcze nudniej.
Zdrzemnąłem się. Obudził mnie śpiew siedzących przy ognisku ludzi.
Popatrzyłem na tępe, pijane twarze mężczyzn i kobiet... Przeraziłem się.
Chwyciłem Mary za rękę i krzyknąłem:
- Wstawaj! Idziemy stąd!
- Co się z panem dzieje? - zapytała z przestrachem. - Czyżby tak źle na
pana podziałało wino? Eli, musi pan zażyć jakieś lekarstwo...
- Do diabła z lekarstwem! Idziemy do domu! Siadaj do awionetki!
Podskoczył do nas uradowany Albert.
- No, nareszcie zdecydowaliście się! Zuchy! Popędziliśmy do awionetek,
gdzie dognał nas ciężko dyszący Paweł. Chwycił mnie za ramię i potrząsnął
tak, że ledwie utrzymałem się na nogach.
- No, no - szarpnąłem się. - Uważaj !
- To tak! - syczał Romero. -To się kiedyś nazywało podrywaniem
dziewczyn kolegom! A mnie, pańskim zdaniem nie należy pytać o zdanie?
- Nie należy - odparłem. - Przyszła mi natomiast do głowy inna myśl. -
Obróciłem się ku Mary i Albertowi. - Lećcie do domu, a ja tu trochę
jeszcze zostanę. Mam do pogadania z mym starym przyjacielem Pawłem.
- Nie pozwolę!... - zaczął Romero, ale stałem między nim a awionetkami,
zamilkł więc wpatrując się w moją twarz. Ja także milczałem.
- Czekamy na pana! - krzyknęła Mary i odleciała. - Teraz możemy się nie
krępować - powiedziałem, kiedy i awionetka Alberta zniknęła w padającym
śniegu. - Jaki wniosek zamierza pan wyciągnąć z dzisiejszego wydarzenia,
Pawle?
- Był kiedyś dobry zwyczaj - odparł Romero że kiedy między dwoma
mężczyznami stanęła kobieta, konkurenci sami rozstrzygali swój spór...
Pojmuje pan, Eli?... Godzę się na każdy wariant - szpady, pistolety,
karabiny... Broń wypożyczymy z muzeum.
Popatrzyłem uważnie w jego rozwścieczoną twarz, starając się
zorientować, czy nie żartuje. Był nieprzytomny z gniewu.
- Nie jestem takim miłośnikiem starożytności jak pan - odparłem. -
Osobiście wolałbym pojedynek na anihilatory...
- Krótko mówiąc odmawia pan z tchórzostwa! rzucił mi wyniosłym tonem. -
Mogę więc panu powiedzieć, że nikt jeszcze nie zdobył serca kobiety
tchórzostwem.
- Tak? - spytałem, nacierając na niego ciałem. - Ma pan oczywiście
większe doświadczenie, taki zdobywca serc... Ale czy nie przyszło ci,
mężny rycerzu, do głowy, że mogę złapać za klapy i wybić szanowną osobą
dziuplę w jednym z tych dębów?
Teraz on wpatrywał się w moją twarz, starając się dociec, jak daleko
mogę się posunąć. Wreszcie odezwał się:
- No cóż, gołymi rękami też walczono. Wprawdzie nie jestem zwolennikiem
neandertalskich metod, ale jeśli pan nalega...
- Nie - powiedziałem. - To pan nalega. Ja chcę spać, a pan nie pozwala
mi wrócić do domu. Ale moja cierpliwość jest już na wyczerpaniu!
- Ma pan rację, mój drogi przyjacielu - odparł Romero dawnym ironicznym
tonem. - W naszych czasach serca kobiety nie zdobywa się pięściami. Poza
tym zapomniałem, że czekają na mnie goście. Najwidoczniej upiłem się, bo
tak samo jak i pan po raz pierwszy spróbowałem starego wina. Życzę dobrych
snów.
Odwracając się stracił równowagę. Podtrzymałem go. Dumnym gestem
odsunął moją rękę.
- Stój! - powiedziałem wściekłym głosem. Czy nie czas porozmawiać jak
przyjaciel z przyjacielem? Dlaczego jesteś tutaj, a nie na Orze?
- Dziwne pytanie - odparł wzruszając ramionami. - Zdaje się zapomniał
pan, że tam jest Wiera.
- No to co?
- Przecenia pan moją wytrzymałość nerwową, przyjacielu - warknął
Romero. - Z Wierą nic nas nie łączy. Gdyby pan wiedział, jak bardzo
pokłóciliśmy się jeszcze wtedy, na statku...
- Widziałem waszą kłótnię, włączyłem się przypadkowo, ale wszystko
widziałem.
- A więc widział pan, jak mnie z zimną krwią wygnała? Pańskim zdaniem
to można znieść?...
- Głupcze! Po pańskim wyjściu Wiera płakała jak szalona... Pawle, na
Plutona codziennie startują trzy ekspresy, zdążysz jeszcze na nocny.
- Zastanowię się - odpowiedział. - A teraz muszę wracać do gości.
Popatrzyłem za nim. Szedł szybko i lekko, jakby wcale nie był pijany.
Rankiem obudził mnie Albert. Jego uśmiechnięta twarz promieniała w
wideokolumnie.
- Proszę się ocknąć! - krzyczał mój pomocnik. Jak samopoczucie po
wczorajszej wyprawie? Mary i ja czujemy się doskonale. Dziewczyna
pozdrawia pana... Proszę się wreszcie obudzić!
- Co się stało? - zapytałem zrywając się na równe nogi. - Skąd taki
pośpiech?
- Czyżby pan zapomniał, że dziś uruchamiamy łączność z Orą? Jestem już
na Saharze. Kogo z pańskich przyjaciół zaprosić?
- Żannę i Mary. Zresztą już je zaprosiłem. - A nasz wczorajszy
gospodarz Romero? - Myślę, że jest w drodze na Plutom.
Szybko ubrałem się i poleciałem na dworzec aerobusów kursujących na
Saharę.
Wszystko było już przygotowane do uruchomienia łączności. Z naszej
strony miała pracować SFP-3, na Orze zaś wysłana tam uprzednio SFP-2.
Gości było niewielu, a wśród nich Żanna. Zaprowadziłem ją do sali i
usiadłem obok niej. Prosiła mnie, abym w czasie prób zademonstrował
okolice, w których toczyły się starcia ze Zływrogami. Obiecałem jej to.
Później przyszła Mary i z uśmiechem uścisnęła mi rękę.
- Co pan zrobił z Romerem, Eli? Wie pan, że zaraz po zakończeniu święta
Paweł odleciał na Orę?
- Martwi to panią?
- Czy wyglądam na zmartwioną? Pan zdaje się myślał, że jestem w nim
zadurzona?
- No cóż, cieszę się, że się myliłem - odparłem. Stację miał uruchomić
Albert, który zasiadł w specjalnej kabinie zainstalowanej w sali poza
naszymi plecami. Przed nami ciemniała obszerna skrzynia podobna do
głębokiej sceny teatralnej - sześcian odbiorczy stacji.
- Fala w przestrzeni - powiedział Albert punktualnie o dwunastej.
Wszystko odbyło się bez żadnych efektów zewnętrznych: Ziemia nie
zatrzęsła się i nawet fotele nie drgnęły. Ale każdy z nas wiedział, że w
przestrzeń kosmiczną pomknął strumień energii o nie znanej dotąd mocy i
koncentracji, zdolny w innej postaci rozpylić bez śladu dowolne ciało
niebieskie. Gdyby nasze wysiłki doprowadziły jedynie do sterowanej emisji
takich ogromnych strumieni energii, to i tak byłby to wielki sukces.
- Gwiazdolot w wiązce - zameldował po kilku minutach automat. - Na
połowie drogi do Ory.
W sześcianie odbiorczym płynął samotny, ciemny punkcik, który po chwili
zniknął.
- W wiązce Ora! - krzyknął Albert wyprzedzając automat.
Ora leciała ku nam, szybko zwiększając się w mgiełce stereoprzestrzeni
odbiorczej. Widzieliśmy na razie nasze impulsy odbite od powierzchni
sztucznej planety. Później włączył się jej własny nadajnik. Ujrzeliśmy
Salę Gwiezdną wypełnioną tłumem ludzi, a wśród nich Wierę, Olgę, Allana i
Marcina Spychalskiego.
Spychalski odchrząknął i powiedział uroczystym tonem:
- Rozpoczynamy pierwszy seans dalekosiężnej łączności galaktycznej.
Meldujemy: znaleźliśmy się w waszej wiązce.
Odpowiedziałem w imieniu wszystkich znajdujących się na saharyjskiej
stacji i wszystkich, którzy nas w owej chwili słuchali i oglądali na
Ziemi:
- Ziemia gorąco wita was i pozdrawia!
Spychalski zameldował, że urządzenie SFP-2 zostało już wcześniej
wypróbowane i w łączności ze statkami w locie, i pobliskimi gwiazdami.
Później przeszedł do spraw bieżących:
- Potrzebujemy jeszcze co najmniej ze dwadzieścia Gwiezdnych Pługów,
aby przyspieszyć syntezę materii dla nowych planet i polepszyć komunikację
w naszym rejonie. Albert nieoczekiwanie zwrócił się do mnie:
- Uruchomiliśmy jeszcze jeden kanał łączności z Orą. Tamtejsza stacja
zgłasza pilną rozmowę z panem. Gdzie zogniskować obraz?
Spojrzałem nań ze zdziwieniem i powiedziałem spokojnie:
- Nie mam żadnych tajemnic, proszę więc zogniskować w zwykłą
wideokolumnę.
W wideokolumnie zobaczyłem inżyniera z Ory, który pozdrowił mnie i
zakomunikował, że przełącza kanał na Wegę. "Tylko trzy minuty - uprzedził.
- Niestety na więcej nie starcza nam energii!" A później ukazała się
Fiola.
Stała wraz z przyjaciółmi w mrocznym parku, do którego nawet w południe
nie przenikał promyk światła. - Fiolo! - krzyknąłem zachwycony i
wyciągnąłem ku niej ręce.
- Witaj, Eli! - śpiewała dziewczyna. - Widzę cię na dalekiej Ziemi.
Wyglądasz wspaniale, choć wiem, że byłeś chory. Jak się czujesz?
- Cudownie! - zawołałem. - A ty?
- Też wspaniale. Chciałabym cię zobaczyć, przyjedź do mnie!
Trzy minuty dobiegały końca i zdążyłem tylko krzyknąć, że na pewno
przyjadę. Kiedy Fiola wyłączyła się, Mary powiedziała zimnym tonem:
- Pańska przyjaciółka jest bezsprzecznie malownicza, ale wygląd ma
niezbyt ludzki. Kiedy pan będzie na Wedze, proszę przekazać swojej wężycy
ukłony od ziemskich dziewcząt.
Roześmiałem się głośno. Mary popatrzyła na mnie z oburzeniem.
Zamierzała powiedzieć coś bardzo złośliwego, ale wtedy w przestrzeni
odbiorczej pojawiła się Wiera.
- Kończymy przygotowania do wyprawy - powiedziała siostra. - Już prawie
na wszystkich statkach zainstalowano lokatory fal przestrzennych.
Meldujemy Wielkiej Radzie, że Flota Galaktyczna czeka na rozkaz startu w
kierunku Perseusza.
Potem zwróciła się do mnie:
- Na ciebie też czekamy, bracie.
- Już niedługo - odparłem. - Już niedługo. Albert wyłączył Orę.
Pierwsza łączność była z konieczności krótka i nieco odświętna. Teraz
trzeba było sprawdzić, jak daleko sięgają fale naszego urządzenia.
- Kieruję wiązkę na Hiady - powiedział Albert. Ukazywały się nam
kolejno układy planetarne gromady gwiezdnej, odległej o sto dwadzieścia
lat świetlnych. Mimochodem zobaczyliśmy też cztery nasze statki znajdujące
się w tym rejonie przestrzeni kosmicznej. Później Albert przesunął wiązkę
i zwiększył moc nadajnika. W stereoprzestrzeni odbiorczej zapłonęły
gwiazdy w Plejadach.
- To zdarzyło się tam - zwróciłem się do Żanny. Plejady były puste. W
przestrzeni nie było ani jednego statku. Wspaniała gromada gwiezdna była
pusta. Centrum skupiska, gdzie rozegrała się bitwa naszej eskadry z
flotyllą gwiezdną wroga, nie wykazywało najmniejszych przejawów życia.
Żanna cicho płakała nie wycierając płynących łez, aby nie stracić z oczu
planet majaczących w stereoprzestrzeni. Nie pocieszałem jej, gdyż mnie
samego ogarnęło silne wzruszenie.
- Spróbujmy teraz dotrzeć do Perseusza - poprosiłem Alberta.
Nastąpiła decydująca próba urządzenia. Ziemia wysyłała swoje potężne
promienie na odległość pięciu tysięcy lat świetlnych. Za chwilę miało się
okazać, czy obliczenia były prawidłowe, czy też nasze wysiłki zakończyły
się fiaskiem.
Kilka minut przeszło w milczącym oczekiwaniu. Później w
stereoprzestrzeni rozbłysło najpiękniejsze skupisko gwiezdne naszej
Galaktyki... Znałem ten obraz, przez okrągły rok oglądałem go codziennie w
sterówce gwiazdolotu mknącego ku Perseuszowi... Skupisko olbrzymiało,
gwiazdy rozbiegały się na boki - wiązka fal przestrzennych znalazła się w
centrum gwiazdozbioru. Byliśmy teraz gdzieś w okolicy Groźnej.
- W obszarze nadświetlnym dwie flotylle gwiazdolotów - zameldował
beznamiętnym głosem automat. Idą równoległymi kursami z szybkością nie
przekraczającą stu jednostek świetlnych.
Zobaczyliśmy punkciki wolno przesuwające się w mglistym wnętrzu
stereoprzestrzeni odbiorczej. Pierwsza grupa składała się z pięciu, a
druga z siedmiu krążowników. Dokąd zmierzały? Ku zablokowanym planetom
Galaktów? A może po prostu patrolowały należącą do nich przestrzeń
kosmiczną?
- Proszę nadać wiadomość - poleciłem Albertowi.
Był to krótki apel, przedyskutowany i zaaprobowany przez całą ludzkość,
pierwsze posłanie człowieka skierowane do całego Wszechświata:
"Mówią ludzie. Słuchajcie nas, Niebianie. Niesiemy pokój i dobrobyt
wszystkiemu co rozumne i sprawiedliwe. Czekajcie na nas!"
- Nadaję apel na drugim kanale - zameldował Albert. - Trzeci kanał
włączyłem na odbiór wszystkich zakresów fal przestrzennych.
Krążowniki wroga szły nie zmienionym kursem i nic nie wskazywało na to,
że odebrały transmisję. Oba skupiska Perseusza, wszystkie jego gwiazdy
milczały, nie odpowiadały. Odbiorniki rejestrowały zmiany gęstości
przestrzeni, ale były to tylko zwykłe szumy galaktyczne. Uśmiechnąłem się.
Milczenie kosmosu nie miało znaczenia, bo nie miałem wątpliwości, że
wkrótce przemówi. Mieszkańcy gwiazd muszą mieć czas na zastanowienie się
nad naszym posłaniem!
- Przełączam lokatory, nadajniki i odbiorniki na zapis automatyczny -
powiedział Albert i zapalił światło w sali.
Wyciągnąłem ręce ku Żannie i objąłem ją.
- Widziałaś miejsce, gdzie zniknął Andre i okolice, gdzie jest dziś
więziony - powiedziałem. - Nie jest wykluczone, że nasz apel dotrze do
niego i Andre zrozumie, iż my, już przygotowani, idziemy go wyzwalać!
Żanna wycierała zaczerwienione oczy. Odwróciłem się do Mary. Mary nie
było.
- Twoja znajoma wyszła, kiedy pojawił się Perseusz - odezwała się
Żanna. - Cichutko wstała i wyszła. Chciałam ci powiedzieć, ale tak byłeś
zaabsorbowany tymi okrętami... Martwi cię jej ucieczka, Eli?
- Wręcz przeciwnie - odparłem wesoło. - Bardzo cieszy.
Później zwróciłem się do Alberta:
- A więc rozruch mamy za sobą. Zgodnie z decyzją Wielkiej Rady jestem
od tej chwili wolny. Życzę powodzenia, Albercie.
Teraz pozostało niewiele do zrobienia. Rzeczy były już wcześniej
zapakowane i oczekiwały mnie na kosmodromie. Do startu wieczornego
ekspresu na Plutona miałem trzy godziny. Wywołałem Mary. Opiekunka
znalazła ją na jednym z miejskich bulwarów. Mary szła do domu, gniewna i
zapłakana, co było można dostrzec nawet w wideokolumnie.
Drgnęła, kiedy nieoczekiwanie zaświeciłem się przed nią.
- Próbowała pani uciec - powiedziałem - ale znalazłem panią i chcę,
żeby pani niezwłocznie przyleciała do mnie. Muszę panią zobaczyć, Mary...
Patrzyła w bok. Potem rzuciła niechętnie:
- Dobrze, wieczorem. Jeśli będę miała ochotę na spotkanie z panem...
- Wieczorem będzie za późno, Mary. Odlatuję dziś na Orę.
Spojrzała mi zaskoczona w oczy. Zrozumiała, że nie żartuję.
- Wobec tego wzywam awionetkę.
Na kosmodromie zjawiliśmy się jednocześnie. Mary nie podała mi ręki i
najwidoczniej zamierzała na pożegnanie powiedzieć mi kilka złośliwości,
widziałem to po jej oczach.
- Kiedy dotrze pan na Wegę, proszę przekazać... -zaczęła, ale
przerwałem jej:
- Nie wiem, czy uda mi się w najbliższym czasie odwiedzić Wegę. Lecimy
do Perseusza. Chcę, aby pani leciała razem ze mną.
- Nie lubię głupich żartów! - powiedziała z oburzeniem. - Żałuję
bardzo, że zgodziłam się odprowadzić pana!...
Zatrzymałem ją.
- Wcale nie żartuję, Mary. Co panią trzyma na Ziemi? A ze mną będzie
pani dobrze, obiecuję. Na Plutonie można zaopatrzyć się we wszystko, co
niezbędne do dalekiej podróży... Bardzo proszę...
Popatrzyła na mnie z wahaniem. W jej oczach znów pojawiły się łzy.
- Dziwię się - powiedziała wolno. - Wygląda na to, że pan zaczął się
zastanawiać nad tym, co jest dla mnie dobre, a co złe. Dotychczas myślał
pan przeważnie o sobie.
- To dlatego, że do tej pory częściej przebywałem z samym sobą niż z
innymi. Poza tym mężczyźni są większymi egoistami od kobiet, tak
przynajmniej utrzymywali przodkowie. Ale teraz wszystko się zmieni.
- Postanowił pan wyrzec się swego męskiego egoizmu?
- Nie, pragnę go zaspokoić. Pozostawić panią na Ziemi i później nie
zaznać chwili spokoju, martwić się czy pani przypadkiem nie zakochała się
w kimś lub nie zachorowała? Będę znacznie spokojniejszy, mając panią obok
siebie... Móc do woli patrzeć w oczy, mówić, spełniać kaprysy, wysłuchiwać
złośliwości!... Jestem zbyt wielkim egoistą, aby przegapić własne
szczęście.
- To bardzo dziwny egoizm, Eli.
- Nic w tym dziwnego. Chodźmy, Mary. Pozostało kilka minut do odlotu...
Ruszyła w kierunku statku i zatrzymała się.
- Ale uprzedzam, Eli, tę pańską piękną wężycę...
Przerwałem jej wesoło:
- Naszą, Mary, naszą. Jestem przekonany, że serdecznie się z Fiolą
zaprzyjaźnicie.

W Perseuszu

4 W Perseuszu

Wszystko powtórzyło się, wszystko stało się inne. Poprzednim razem


leciałem na Orę czując się jak odkrywca. Gwiezdny świat, połyskujący na
półkulach stereoekranu był dziewiczo jasny. Teraz mknęliśmy przetartą
drogą w grupie dziesiątków statków lecących za nami i przed nami.
Spieszyłem na Orę. Nie chciałem już być gwiezdnym turystą, pragnąłem być
żołnierzem największej armii, jaką kiedykolwiek wystawiła ludzkość, i
spóźniałem się na punkt zborny!
- Nie rozumiem cię - powiedziała Mary marszcząc swe szerokie brwi,
kiedy utyskiwałem na zwłokę wywołaną tym, że na jednym ze statków wykryto
jakieś uszkodzenie. Pięćdziesiąt gwiazdolotów straciło przez to prawie
miesiąc. - Nikt bez ciebie do Perseusza nie poleci, czemu więc się
denerwujesz? I czyż piękno straciło coś przez to, że już raz się nim
zachwycałeś?
- Takie piękno przestaje zaskakiwać - mruknąłem. Siedzieliśmy w sali
obserwacyjnej wpatrzeni w Aldebarana, który ciągle się nie powiększał.
Mary ma wiele wspólnego z Wierą, chociaż zewnętrznie nie jest do niej
podobna. W każdym razie posługują się tą samą suchą, prostolinijną logiką,
którą zwykło nazywać się kobiecą.
- Piękno jest doskonałością, czyli szczytem tego, czego się pragnie i
oczekuje - powiedziała Mary głosem MUK. - Upragniona i oczekiwana
niespodzianka - to brzmi bezsensownie...
- Zgodzisz się chyba, Wiero... - ugryzłem się w język.
- Widziałam twoją siostrę jedynie na stereoekranie - powiedziała ze
śmiechem Mary - a ty już nie po raz pierwszy nazywasz mnie jej imieniem.
Mylisz się zaś wtedy, kiedy nie masz racji i zamierzasz się
usprawiedliwiać... Prawda?
Pocałowałem ją. Jest to chyba jedyna czynność nie wymagająca
uzasadnienia lub usprawiedliwiania się.
Nie pomogło. Mary powiedziała z wyrzutem:
- Sądziłam, że będziesz moim przewodnikiem na gwiezdnej trasie. Niegdyś
wyprawy nowożeńców nazywano podróżami poślubnymi. Odnoszę wrażenie, że cię
ta nasza poślubna podróż znużyła.
Musiałem wyprowadzić ją z błędu. Zacząłem przypominać sobie wszystko,
co wiem o gwiazdach, opowiedziałem o locie do Hiad i Plejad.
Tym razem Ora nie była samotna. Otaczały ją setki krążowników
galaktycznych, z których każdy wyglądał jak niewielka planetka.
Witało nas tak wiele osób, że nie miałem już siły obejmować, ściskać
rąk i poklepywać po plecach. Obok Wiery stał Romero, jak zwykle elegancki
i chłodno-ironiczny. Ograniczył się do mocnego uścisku ręki i wyminął mnie
bez słowa kierując się ku Mary.
- Można pogratulować? Jeśli się nie mylę, pani skryte marzenia się
spełniły, prawda? - powiedział tonem wręcz obraźliwym.
Dawniej obawiałem się, że Mary może zakochać się w Pawle, ale teraz
wydało mi się, że go nienawidzi.
- Tym razem zgadł pan, Pawle. Rzeczywiście moje najskrytsze marzenia
się spełniły!
- Co to znaczy? - zapytała Wiera spoglądając na mnie ze zdumieniem. -
Czy coś się zdarzyło?
- Tak, stało się coś dla mnie bardzo ważnego! wziąłem Mary za rękę. -
Przedstawiam ci moją żonę, Wiero.
Zawsze dziwiłem się łatwości, z jaką niewiasty się zaprzyjaźniają.
Mężczyźni w podobnej sytuacji musieliby . stracić co najmniej tydzień na
wzajemne przyglądanie się, badanie i sondowanie... Wiem natomiast zbliżyła
się do Mary, a ta natychmiast rzuciła się w jej objęcia.
- Nareszcie, Eli! - wykrzyknęła siostra po chwili. -Cieszę się, że
wybrałeś właśnie ją.
- Ja się też bardzo cieszę, ale nie był to najlepszy wybór! -
zaoponowałem. - Informacja przepowiedziała nam rozwód w trzecim miesiącu
pożycia. Wprawdzie minęło już niemal cztery...
Wiera odeszła z Mary na bok, a ja znalazłem się w objęciach przyjaciół.
Bardzo już tęga Olga z całego serca życzyła mi szczęścia, Leonid dodał
do tego swoje gratulacje, Allan odgrażał się, iż nigdy nie zdradzi stanu
kawalerskiego, a Lusin, patrząc na mnie z taką czułością, jakbym był
wyhodowanym w jego instytucie skrzydlatym bykiem z ludzką głową,
powiedział nagle: - Chcesz podarunek? Wspaniały smok! Lataj na nim z Mary.
Cudowne uczucie.
- Na ognistych smokach lata się tylko do piekła, a tam się na razie nie
wybieram - odparłem.
Tymczasem nadleciał Trub wzmagając ogólne zamieszanie. Wydostałem się z
jego skrzydlatych objęć porządnie pokiereszowany. Minęła co najmniej
godzina, zanim chaotyczne okrzyki i wybuchy śmiechu zmieniły się w
spokojną rozmowę.
- Nie gniewa się pan na mnie? - zapytałem Romera. - Mam na myśli moją
sugestię co do podróży na Orę...
- Jestem panu wdzięczny, Eli - odparł bez zwykłego namaszczenia w
głosie. - Byłem ślepcem, muszę to ze smutkiem przyznać. Nasze przeprosiny
z Wierą były tak niespodziewanie szybkie...
Nie mogłem się powstrzymać od ironii.
- Nie wierzę w niespodzianki, zwłaszcza szczęśliwe. Dobra niespodzianka
wymaga solidnej pracy organizacyjnej. Tę, jak pan pamięta, poprzedziła
nasza kłótnia w lesie.
- Za to pan będzie tu miał niespodzianki przez nikogo nie przygotowane
- oświadczył z przekonaniem w głosie Romero. - I to już niedługo, drogi
przyjacielu.
Wiera i Mary, nadal objęte w pół, podeszły do nas. Siostra powiedziała:
- Musimy na osobności pomówić o wyprawie do Perseusza. Może zrobimy to
zaraz?
Zdziwiłem się, czemu to Wiera musi o wyprawie do Perseusza mówić ze mną
bez świadków, ale nie chciała mi tego wytłumaczyć.
- Pełnię obowiązki przewodnika, siostro. Mary jest po raz pierwszy na
Orze. 8
- Przyjdź więc po spacerze do mego pokoju hotelowego.
Wiem odeszła z Pawłem, za nimi ruszyli Olga z Leonidem, Osima, Allan i
Spychalski - na wszystkich czekały obowiązki.
Jedynie Lusin z Trubem nie opuszczali nas ani na krok. Opiekun Anioła
oświadczył, że nie uspokoi się, póki nie pokaże nam zwierzyńca
przywiezionego z Ziemi.
Nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości i poszliśmy obejrzeć wyhodowane
przezeń dziwadła.
Samych pegazów była co najmniej setka - czarnych, pomarańczowych,
żółtych, zielonych i wielobarwnych. Co najmniej setka uskrzydlonych koni,
wojowniczo rżących, wzbijających się w powietrze i lądujących...
Trub ze skrzyżowanymi na piersiach skrzydłami obserwował hałaśliwy,
niespokojny tłumek.
- Cóż to za głupie stworzenia? - powiedział wreszcie. - Nie umieją ani
pisać, ani czytać, nie umieją nawet mówić po ludzku!...
W pierwszym roku swego pobytu na Ziemi Trub opanował alfabet, a przed
odlotem na Orę zdał egzamin z programu szkoły podstawowej, do którego
wchodzi elementarna teoria materii i rachunek różniczkowy oraz szeregi
Ngoro. Na Orze Anioł urządził dla swych pobratymców szkoły. Mieszkańcy
Hiad mieli, jak się okazało, nietuzinkowe uzdolnienia techniczne.
Pasjonowali się zwłaszcza budową urządzeń elektrycznych.
- Przecież to tylko konie, chociaż skrzydlate odparłem. - Tym bardziej
nie mogę im wybaczyć tępoty. Mrugnąłem do Mary. Bawiło mnie, że jeden z
ulubieńców Lusina oczernia innych jego podopiecznych.
Okazało się jednak, że Lusin bez protestu znosi wybryki Anioła.
- Rasista - powiedział i uśmiechnął się tak promiennie, jakby Trub
wychwalał, a nie mieszał z błotem pegazy. - Kult istot wyższych. Dziecięca
choroba rozwoju.
Za stajnią pegazów znajdowała się woliera skrzydlatego smoka ognistego,
który nas szczególnie zainteresował. Smok był tak ogromny, że przypominał
raczej wieloryba niż gada. Był pokryty ognistoczerwonym, grubym pancerzem,
z nozdrzy kurzył mu się dym, a od czasu do czasu tryskały z łopotem jęzory
płomieni. Skrzydlaty potwór spoglądał na nas dumnie spod półotwartych
powiek. Wydawało się nieprawdopodobne, że ten ogrom może wznieść się w
powietrze.
- On ma koronę! - wykrzyknęła Mary.
- Urządzenie wyładowcze! - oświadczył z dumą Lusin. - Spala
błyskawicami. Świetny, co?
Na głowie smoka istotnie rosły trzy złocone rogi, z których zeskakiwały
iskierki otaczające paszczękę czerwonawą aureolą. Ale iskierki w niczym
nie przypominały spopielających błyskawic.
- Sprawdź! - powiedział Lusin. - Rzuć kamień. Lub coś innego.
- A czemu sam nie rzucisz? Twoje dzieło, sam więc kontroluj.
- Szkoda mi - przyznał z uśmiechem. - Nie mogę.
Na wylizanej Orze trudno o kamień, rzuciłem więc w smoka scyzorykiem.
Zwierzę gwałtownym ruchem obróciło głowę, błysnęło oczami i wystrzeliło
z korony błyskawicę. Wyładowanie dosięgło nożyka jeszcze w locie i
zamieniło w obłoczek plazmy. Zaraz potem druga błyskawica trafiła mnie
prosto w pierś.
Gdybyśmy, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Ory, nie byli chronieni
indywidualnymi polami, z pewnością zostalibyśmy oślepieni wyładowaniem, a
ja sam rozleciałbym się na strzępy.
- Może trzy błyskawice naraz - powiedział z zachwytem Lusin. - W trzech
kierunkach. Nazywa się Gromowładny.
- Nie chciałbym walczyć z Gromowładnym w powietrzu! - wykrztusił
zaskoczony Anioł.
Sądzę, że Trub nie tyle się przestraszył, ile pozazdrościł smokowi jego
groźnej broni.
- Niech ci będzie Gromowładny - powiedziałem pobłażliwie. - Ale po co
mamy wieźć na Perseusza smoki i pegazy?
- Przydadzą się, Eli.
Nie przypuszczałem nawet wówczas, jak bardzo uzasadniona okaże się
przezorność Lusina!
Wyszedłem z Mary na zewnątrz.
Był wieczór, sztuczne słońce już zgasło.
- Sami! - krzyknąłem. - Nareszcie sami na Orze!
- Dotychcaas bardziej zależało ci na towarzystwie przyjaciół niż na
samotności we dwoje - powiedziała z lekkim wyrzutem Mary.
- Czyżbyś była zazdrosna o Lusina i Truba? - odparłem ze śmiechem. -
Chodźmy, pokażę ci Orę.
Długo spacerowaliśmy alejami planety, wstępowaliśmy do opustoszałych
gwiezdnych hoteli. W czasie spaceru opowiadałem Mary, jak poznałem
Altairczyków, 10
Wegan i Aniołów. Przeszłość stanęła przede mną jak żywa. Przypomniałem
sobie Andre, który tu właśnie dokonywał wielkich odkryć, podczas gdy ja
szczerzyłem zęby, wyśmiewałem go, przyczepiałem się do nieistotnych
błędów. Dopóki żył wśród nas, zbyt nisko go ceniliśmy, a najwięcej w tym
mojej winy.
Nagle ujrzałem łzy w oczach Mary.
- Sprawiłem ci czymś przykrość? - zapytałem. Spojrzała na mnie
przelotnie i powiedziała niemal wrogo:
- Nie zauważasz we mnie żadnych zmian?
- Jakich?
- Różnych... Nie sądzisz, że zbrzydłam? Wytrzeszczyłem na nią zdumione
oczy. Nigdy przedtem nie była tak piękna. Odwróciła się ode mnie, kiedy
jej to powiedziałem, i długo milczała. Zgasłe słońce zapłonęło znów
księżycem, gdyż zgodnie z harmonogramem był właśnie na Orze czas pełni.
- Jesteś dziwnym człowiekiem, Eli - powiedziała wreszcie. - Dlaczego
właściwie zakochałeś się we mnie?
- To bardzo proste. Jesteś Mary. Jedyna i niepowtarzalna.
- Każda istota ludzka jest jedyna i niepowtarzalna, sobowtóry się nie
zdarzają. Naprawdę kochasz jedynie dwie osoby. Głos ci drży i oczy
błyszczą, kiedy o nich mówisz.
- Masz na myśli Andre?
- I Fiolę!
- Nie mów tak, Mary! - wziąłem ją za rękę, ale się ode mnie odsunęła.
Spróbowałem obrócić to w żart. Masz rację, oboje są mi bardzo bliscy. Ale
naprawdę, niepokoiłem się jedynie wtedy, kiedy byłaś z dala ode mnie.
Nawet teraz na myśl o naszym rozstaniu zatrząsłem się ze strachu!
- Ale głos ci nie drży - zaoponowała ze smutkiem. - Mówisz o swoim
strachu bardzo spokojnym tonem, Eli. Ale to nic. Musisz już iść do Wiery.
Obiecaj mi potraktować poważnie to, co ci ona powie.
- Wiesz, co mi zamierza powiedzieć?
- Siostra powie ci to znacznie lepiej.
- Same zagadki! Romero zapowiada niespodzianki, Wiera może rozmawiać
jedynie w cztery oczy, ty również jesteś tajemnicza. Powiedz od razu!
- Wiera zrobi to lepiej - powtórzyła Mary.
- Jesteś oczywiście zdziwiony, że nasza rozmowa odbywa się bez świadków
- zaczęła Wiera. - Chodzi o to, że mowa będzie o sprawach osobistych.
Zgodnie z decyzją Wielkiej Rady muszę poradzić się ciebie, kogo mianować
admirałem naszej floty. Od admirała wymaga się czego innego niż od
dowódców statków lub nawet eskadr.
Wzruszyłem ramionami.
- Najpierw muszę, wiedzieć, jakie są wymagania. - Po pierwsze, walory
ogólnoludzkie - odwaga, zdecydowanie, nieustępliwość, wytrwałość w dążeniu
do celu, szybka orientacja... Po drugie, cechy specjalne umiejętność
dowodzenia statkiem i ludźmi, dobra orientacja w przestrzeni galaktycznej,
znajomość przeciwnika i jego metod walki. I wreszcie wymogi szczególne -
giętki intelekt, precyzja myśli, doskonałe rozumienie nowej sytuacji i
dobre, czułe na niedole innych serce... Bowiem ten człowiek, nasz admirał,
będzie głównym przedstawicielem ludzkości wobec na razie nam nie znanych,
lecz niewątpliwie bardzo starych i potężnych cywilizacji galaktycznych.
Roześmiałem się.
- Nakreśliłaś wizerunek bóstwa, nie człowieka. Oblicze świętego!
Niestety, ludzie nie są bogami.
- Potrzebujemy takiego właśnie człowieka. Nikomu innemu ludzie nie mogą
powierzyć naczelnego dowództwa.
Zaczęliśmy omawiać kandydatury.
Ani Olga, ani Osima, ani Allan nie nadawali się, to było oczywiste.
Zaproponowałem Wierę, ale siostra nie chciała o niczym słyszeć.
Powiedziałem wówczas, że gdyby Andre nie był w niewoli, byłby idealnym
kandydatem na dowódcę. Wiem zdyskwalifikowała i jego, uważała bowiem, iż
Andre ma intelekt przenikliwy, lecz zbyt jednostronny.
Ogarnęła mnie złość: ta zabawa w wybory nie miała sensu. Wszystko mi
jedno, kto będzie mną dowodził. Trzeba się zwrócić do Wielkiego.
Beznamiętna maszyna da najlepszą odpowiedź.
- Zwracaliśmy się do Wielkiego.
- Jakoś o tym nie słyszałem.
- Trzymano to w tajemnicy. Zleciliśmy maszynie sprawdzenie kandydatury,
zaproponowanej jednogłośnie przez Wielką Radę. Komputer potwierdził wybór.
Poczułem się mocno dotknięty. Wielka Rada mogła nie kryć przede mną
swojej decyzji, bądź co bądź w sprawach Perseusza nie byłem zupełnym
laikiem. Zapytałem sucho:
- Kim więc jest ten niezwykły człowiek, ten chodzący magazyn cnót i
zalet? Kogo wybraliście na swego dowódcę?
Wiem odparła spokojnie:
- Tym człowiekiem jesteś ty, Eli.
Byłem tak zaskoczony, że nawet się nie oburzyłem. Po chwili zacząłem
przekonywać, że ich decyzja to oczywisty błąd, pomyłka, brednie i obłęd -
do wyboru. Przecież znam siebie dobrze i w żaden sposób nie umiałbym się
wcisnąć w nakreślony przez siostrę portret idealnego polityka i zręcznego
dowódcy.
Wiera zawczasu przygotowała się do dyskusji. Moje , argumenty
odskakiwały od niej jak groch od ściany.
- Czy wydaje ci się, że nie masz żadnych zalet?
- Mam za to kilka dobrych ludzkich wad!...
- Wymigujesz się. Słucham cię z uwagą, lecz nie usłyszałam nic
konkretnego - oświadczyła Wiera. - Jeżeli będziesz odmawiał, twój upór
może wywołać zdumienie, a nawet obrazę ludzi, którzy ci zaufali.
Zamilkłem. Podobnie jak w dzieciństwie, kiedy siostra beształa mnie za
jakieś przewinienia, nie mogłem teraz znaleźć kontrargumentów. Zgodziłem
się więc z jej dowodami, ale nie powiem, aby mnie to ucieszyło.
Przypomniałem sobie moje oburzenie spokojem Olgi, kiedy mianowano ją
dowódcą eskadry. Dawna naiwność znikła bez śladu: nie radowałem się, lecz
lękałem odpowiedzialności.
- Długo tak zamierzasz milczeć? - zapytała z ironią Wiera.
- Zastanówmy się jeszcze raz nad innymi kandydatami.
- Wielka Rada już to zrobiła. Komputer Państwowy z największą
dokładnością sprawdził każdego człowieka pod kątem jego przydatności na
stanowisko naczelnego dowódcy. Kapitanowie statków przyjęli decyzję
Wielkiej Rady z entuzjazmem... Czego jeszcze chcesz?
Zrozumiałem, że nie mam wyjścia i rzekłem:
- Zgadzam się.
Obojętnie skinęła głową. Niczego innego nie oczekiwała.
- Teraz kilka słów o pozostałych nominacjach. Będziesz miał dwóch
zastępców i trzech doradców. Zastępcą do spraw państwowych będę ja, do
spraw astronawigacji - Allan. Pomocnikami i doradcami zostali dowódcy
trzech eskadr - Leonid, Osima i Olga. Odpowiada ci to?
- Oczywiście.
- Jeszcze jedna sprawa. Byłeś kiedyś moim sekretarzem, niezbyt zresztą
dobrym. Teraz sam musisz mieć sekretarza. Na to stanowisko proponuje
się...
- Mam nadzieję, że nie ciebie! - przerwałem z przerażeniem w głosie.
- Jestem twoim zastępcą, a to znacznie wyższe stanowisko.
- Wybacz, ale hierarchia rang nie jest moją najmocniejszą stroną. Kogo
więc wyznaczono mi na sekretarza?
- Pawła Romero, który równocześnie będzie kronikarzem wyprawy. Ale
jeżeli go nie chcesz, możemy znaleźć innego.
Zamyśliłem się. Moje stosunki z Romerem były zbyt złożone, abym mógł
odpowiedzieć zwyczajnie "tak" lub "nie". Nie znałem innego człowieka,
który by równie mocno różnił się ode mnie. Ale może odmienność charakterów
jest konieczna dla powodzenia wspólnej pracy?
Wiera spokojnie, zbyt spokojnie czekała na moją odpowiedź. Uśmiechnąłem
się. Widziałem ją na wylot.
- Pozwolisz, iż zadam ci jedno pytanie o charakterze osobistym?
- Jeśli dotyczy Pawła, to moje stosunki z nim nie mają tu nic do
rzeczy. Decyduj tak, jakbym Romera w ogóle nie znała.
- Paweł z pewnością będzie lepszym sekretarzem niż ja dowódcą. Aprobuję
jego kandydaturę z radością. Czy teraz już mogę zadawać niedyskretne
pytania?
- Teraz już tak - Wiera odczuła wyraźną ulgę. - Nigdy nie mieszałem się
do twoich spraw prywatnych, ale raz sobie na to pozwoliłem. Czy muszę cię
za to przeprosić?
- To raczej ja winnam ci podziękować za ingerencję
- Paweł mówił ci, w jakich okolicznościach odbyła się nasza ostatnia
rozmowa?
- Mówisz o tej, która omal nie przekształciła się w bójkę? Wiem o
wszystkim: o tym, jak prawie zakochał się w Mary, a ty stanąłeś na jego
drodze i jak Mary - przed tym piknikiem w lesie - wyznała Pawłowi, że cię
kocha, kocha od dawna, bodajże od jakiegoś waszego spotkania w Kairze.
Wiem też, że gdyby nie podchmielenie, Paweł pogratulowałby ci tam przy
ognisku, a nie wszczynał kłótni. Taki przynajmniej miał zamiar...
- A ja tego nie wiedziałem. W Kairze Mary zwymyślała mnie tak, jakby
znienawidziła od pierwszego wejrzenia. Przez te kilka miesięcy, które
spędziliśmy razem, też nic o Kairze nie wspominała.
- Mnie zaś powiedziała dzisiaj, że tak bezbronnie spojrzałeś na nią,
gdy nazwała cię źle wychowanym, że serce jej gwałtownie zabiło. Masz
szczęście, Eli. Chcę, abyś wiedział, że bardzo kocham twoją żonę.
Wstałem. - Ja także Wiero. A nie zdarzało nam się zbyt często, abyśmy
zgadzali się w poglądach. Mogę iść?
- Teraz ty musisz mi pozwalać lub nie pozwalać przypomniała mi z dawną
pedanterią.
- Wobec tego pozwalam sobie odejść, tobie natomiast pozwalam zostać.
Nie wyobrażałem sobie dawniej, jak trudno jest dowodzić. Gdybym miał
wybierać ponownie, wolałbym zostać podwładnym. Odpowiadałem za wszystko, a
miałem pojęcie jedynie o nikłej cząsteczce tego "wszystkiego". Zawodowy
wojskowy wyśmiałby mnie za moje próby organizacyjne. Przed hańbą ustrzegło
mnie tylko to, że zawodowych wojskowych już dawno nie było.
Jedno wkrótce stało się dla mnie zupełnie jasne: flota nie jest gotowa
do dalekiej wyprawy. Zameldowałem więc Ziemi kanałami łączności
ponadświetlnej, że potrzebujemy jeszcze co najmniej roku na przygotowania.
Pewnego razu Romero zwrócił się do mnie z prośbą:
- Drogi admirale - Paweł i Osima zwracali się teraz do mnie wyłącznie w
ten sposób, Osima poważnie, Romero zaś nie bez odrobiny ironii - chciałbym
zaproponować, aby zechciał pan wprowadzić do swego rozkładu dnia jeszcze
jeden punkt: pisanie pamiętnika.
- Pamiętnika? Nie rozumiem... W starożytności coś takiego wprawdzie
było, ale w naszych czasach pisać wspomnienia?
Romero wytłumaczył, że nie muszę pisać lub dyktować, wystarczy, abym po
prostu wspominał ważniejsze zdarzenia, a MUK sam zanotuje myśli. Ale
utrwalić moje życie trzeba koniecznie, gdyż tak postępowały wszystkie
postaci historyczne przeszłości, a jestem teraz wszak niewątpliwie
postacią historyczną.
- Po wyprawie, jeżeli wrócimy z niej żywi, podyktuję ważniejsze
przygody, jakie się nam przydarzą. Romero jednak upierał się przy swoim.
Kronikarz wyprawy sam beze mnie opisze najważniejsze wydarzenia, ja zaś
powinienem opowiedzieć o swoim życiu. Moje życie nagle stało się znaczącym
faktem historycznym, a któż je zna lepiej ode mnie samego?
- A od czegoż są Opiekunki? Proszę zwrócić się do nich. Opowiedzą takie
rzeczy, których ja sam się nawet nie domyślam.
- Właśnie - odparł na to - sam pan nie wie, co Opiekunka przechowuje w
swoich komórkach pamięciowych. Nas natomiast interesuje to, co pan sam
uważa za ważne, a co za błahe. I jeszcze jedna rzecz: Opiekunka pozostała
na Ziemi i naszego pozaziemskiego życia nie zna, nie zna więc rzeczy
najbardziej interesujących.
- Pan jest dyktatorem, a nie sekretarzem - powiedziałem. - Czy zdaje
pan sobie sprawę, że w pamiętniku będę musiał często wspominać o panu? A
obawiam się, że moje opinie nie zawsze będą pochlebne...
- Człowiekowi imieniem Paweł te opinie mogą istotnie sprawić przykrość,
lecz kronikarz Romero rzuci się na nie jak sęp, gdyż pozwolą one poznać
głębiej pański stosunek do ludzi.
Tego samego dnia zacząłem dyktować pamiętnik. W moim dzieciństwie nie
było nic godnego uwagi, rozpocząłem wobec tego od czasów, kiedy dotarły do
nas pierwsze wieści na temat Galaktów. Zdarzyło się tak, że w owej chwili
obok mego okna przelatywał Lusin na Gromowładnym. Przypomniało mi to
innego smoka, na którym Lusin dawniej lubił odbywać przejażdżki, od niego
też zacząłem.
Od tego czasu minęło wiele lat. Dawno zapomniałem pierwszą część
pamiętnika, pierwszą księgę wspomnień, jak ją nazywa Romero. Dyktuję teraz
drugą - nasze męczarnie w Perseuszu.
Leży przede mną taśma z zapisem, obok niej ten sam zapis w formie
pięciu wydanych na starożytną modłę książek, pięciu grubych tomów w
ciężkich okładkach. To oficjalne sprawozdanie Romera z wyprawy do
Perseusza. Wiele się tam mówi o mnie, znacznie więcej niż o kimkolwiek
innym.
Chcę podyskutować z pracą Romera i sam opowiedzieć o sobie. Nie byłem
tym władczym, nie znającym wahania, dumnym i nieustraszonym dowódcą, jakim
mnie przedstawił. Cierpiałem i radowałem się, ogarniała mnie panika i znów
bratem się w garść, czasami sam sobie wydawałem się żałosny i zagubiony,
ale szukałem, nieustannie szukałem prawidłowego wyjścia z sytuacji niemal
beznadziejnych. Tak to wyglądało. Będę obalał, a nie uzupełniał książkę
Pawła. Nie chcę dyktować powieści o naszych błędach i ostatecznym
zwycięstwie, bo o tym mówi wystarczająco dokładnie oficjalne sprawozdanie.
Chcę opowiedzieć o mękach mego serca, rozterkach mojej duszy i krwi mych
bliskich, którzy zginęli...
Nasz meldunek, że eskadra nie jest gotowa do dalekiej wyprawy, wywołał
na Ziemi wielkie zaniepokojenie. Wierę i mnie wezwano na posiedzenie
Wielkiej Rady. Poprosiłem Mary, aby nam towarzyszyła w podróży. Nie
widywałem teraz żony całymi tygodniami: ja przeprowadzałem inspekcję
statków, ona znalazła sobie zajęcie w laboratoriach Ory.
Wydało mi się, że jest chora. Wiedziałem oczywiście, że na Orze,
podobnie jak na Ziemi, choroby są niemożliwe, ale Mary była smutna,
błyszczały jej oczy, a napuchnięte wargi były tak suche, że się nie na
żarty przejąłem.
- Ach nie, nic mi nie jest, jestem zdrowa za dwoje i - powiedziała
niecierpliwie. - Kiedy odlatujecie?
- Może jednak o d l a t u j e m y ? Po co masz zostawać na Orze?
- A po cóż mam lecieć na Ziemię? Ty musisz, więc leć.
- Taka długa rozłąka...
- A tu nie ma rozłąki? W ciągu ostatniego miesiąca widziałam cię trzy
razy!
- Na statku będziemy ciągle razem.
- Tam też znajdziesz powód, aby mnie zostawić , samą. Nie namawiaj
mnie.
Milczałem. Powiedziała nieco cieplejszym tonem: - Zresztą dam ci
zlecenie. Spis materiałów do mego laboratorium.
Przyszła mi do głowy pewna myśl, która wydała mi się doskonała.
- Na Wegę leci kurier galaktyczny "Wężownik". Nie chciałabyś się tam
przespacerować? Wyprawa na Wegę zajmie ze trzy miesiące i na Orę wrócimy
niemal równocześnie.
- Czy mógłbyś mi wytłumaczyć, co ja na tej Wedze zgubiłam?
- Nic nie zgubiłaś, ale wiele możesz znaleźć...
- Masz na myśli oczywiście Fiolę?
- Chciałaś przecież się z nią zaprzyjaźnić.
- To ty tego chciałeś, a nie ja. Nigdy nie pragnęłam przyjaźni wężycy,
nawet najpiękniejszej, i to w dodatku ukochanej wężycy mego męża!
Wszystko się jednak dobrze skończyło, bo udało mi się żonę udobruchać.
Mary odprowadziła mnie na "Cielca", objęta, ucałowała i wręczyła spis
potrzebnych jej materiałów. Lista była tak obszerna, że ledwie mieściła
się na metrowej taśmie.
Już na statku Wiera powiedziała do mnie:
- Mary dobrze wygląda. I chyba zdrowie jej dopisuje?
- Jest zdrowa za dwoje, tak mi przynajmniej powiedziała.
Siostra spojrzała na mnie uważnie, ale rozmowy na ten temat nie
kontynuowała.
Wszystkie dni lotu były wypełnione ciągłymi naradami z Wierą i jej
doradcami, których było co najmniej stu. Cały ten zespół wzbogacony o Mały
Komputer Pokładowy opracowywał szczegóły wszechświatowej polityki
ludzkości. Nudziło mnie to śmiertelnie i na jednym takim sympozjum
powiedziałem coś zjadliwego. Nie miałem widać racji, bo członkowie
Wielkiej Rady z entuzjazmem wysłuchali referatu Wiery "Zasady polityki
galaktycznej ludzkości" i urządzili jej owację. Mnie zresztą również
oklaskiwano, chociaż nie mówiłem o szlachetnych celach, lecz o
trudnościach materialnych, które nie zlikwidowane w porę mogą spowodować
fiasko całej wyprawy.
Po zakończeniu posiedzenia członkowie Wielkiej Rady rozjechali się na
planety produkcyjne, aby dopilnować na miejscu pracy w tamtejszych
zakładach wytwórczych, a ja wraz z Wierą zacząłem zbierać się do powrotu.
Kilka dni zajęło mi kompletowanie materiałów dla Mary. Zdążyłem jeszcze
wstąpić do Olgi, która na krótko przed nami przyleciała na Ziemię rodzić i
teraz pielęgnowała ładniutką córeczkę Irenkę. Olga też zamierzała wracać
na Orę.
W ciągu czterech miesięcy naszej rozłąki Mary bardzo się zmieniła. Była
tęga, a jej porywisty krok zmienił się w ostrożne, niezręczne stąpanie.
Gwizdnąłem ze zdumienia, a później chwyciłem ją na ręce.
- Uważaj! - zawołała. - W prognozie ciążowej noszenia na rękach nie
przewidziano...
- Powinienem ci dać klapsa! - powiedziałem, stawiając ją ostrożnie na
podłodze. - Nie pisnęłaś ani słowa. Wżera też dobra... Przecież z
pewnością wiedziała!
- Wiedziała, a ty powinieneś się był domyślić! odparła z żartobliwym
wyrzutem Mary. - Powiedziałam ci zresztą, że jestem zdrowa za dwoje.
Zwyczajny człowiek, a nie admirał na pewno by zrozumiał. Co do Wżery, to
umówiłyśmy się nic tobie nie mówić, bo na Ziemi miałeś i tak dość
kłopotów.
Zasypywałem żonę pytaniami. Chciałem się dowiedzieć, kiedy będzie poród
i jak przebiegnie. Mary błagalnym gestem podniosła ręce do góry. Dawno nie
widziałem jej w tak wyśmienitym nastroju.
- Nie wszystko od razu, Eli! Za miesiąc będziesz miał syna, szybko
wybieraj dla niego imię. A teraz powiedz, co z moim zamówieniem?
- Sto ciężkich skrzyń leży w ładowni statku. Starożytne bomby jądrowe
przechowywane w muzeach są znacznie lżejsze od twojego sprzętu. Omal nie
wyzionąłem ducha podnosząc najmniejszą z tych paczuszek.
Mary roześmiała się.
- W skrzyniach też są bomby, tyle że rozsiewające życie, a nie śmierć.
Dziwi cię to? Naszym kobiecym przeznaczeniem jest wszak przedłużanie
życia. To mężczyźni z dawien dawna zajmują się niszczeniem. I jeżeli u
Zływrogów. ..
- Nie musisz mnie agitować, ale na matriarchat się nie zgodzę. Mogę co
najwyżej uznać równouprawnienie. Masz pozdrowienia od jeszcze jednej
siewczyni życia, Olga urodziła córeczkę, Irenkę. Prognozy sprawdziły się
co do joty, a poród był lekki.
- Cieszę się bardzo, że z Olgą wszystko w porządku... Ale odnoszę
wrażenie, że stan innych kobiet interesuje cię bardziej niż samopoczucie
własnej żony?
- Inne kobiety nie są tak skryte, nie mówiąc już o ich mężach. Jeżeli
jeden dowódca eskadry prosi nagle o urlopowanie go na Ziemię, a drugi
niemal co godzinę pojawia się na stacji łączności dalekosiężnej, to
admirał chcąc nie chcąc musi się w końcu zainteresować, o co tu chodzi.
Ciebie także wyślemy na Ziemię najbliższym statkiem ekspresowym, abyś tam
urodziła, jak każe-tradycja.
- Zapoczątkujemy nową tradycję: urodzę na Orze. Prosiłam już
Spychalskiego, aby pozwolił mi tu zostać. Zgodził się. Nie chmurz się,
opieka lekarska jest tu równie dobra jak na Ziemi.
- Wobec tego nasz syn będzie nazywał się Aster - powiedziałem
uroczyście. - Będzie pierwszym człowiekiem urodzonym wśród gwiazd, musi
więc mieć gwiezdne imię.
MUK przepowiedział, że poród będzie ciężki i poród istotnie był
ciężki.
W tych trudnych dla mnie dniach często wspominałem Andre, który
niepokoił się o Żannę, chociaż wiedział, że nowy człowiek pojawi się na
świat zdrowy i w przepisowym terminie. Żartowałem wtedy z niego, a teraz
mimo pewności, iż Aster urodzi się pomyślnie, denerwowałem się tak samo.
To był świetny chłopak, ten nasz Aster. Pięć kilogramów mięśni i
nieprzepartego uroku. Synek roześmiał się, jak tylko otworzył oczy, i
radośnie wierzgnął nóżkami. Świat wydał mu się piękny!
- Wiedziałam, że Aster będzie podobny do ciebie - powiedziała Mary. -
Miałam jego wizerunki horoskopowe już w trzecim miesiącu ciąży, ale nie
pokazywałam, bo się na ciebie nieco gniewałam. Nie tłumacz się, powiedz
lepiej, kiedy start?
- Już wkrótce. Chcesz być przy tym obecna, czy powrócisz na Ziemię
wcześniej?
- Chcę lecieć z tobą! - wypaliła.
- Głupstwa mówisz - powiedziałem pobłażliwie.
- Nie dziwię się zresztą, bo podobno takie dziwne zachcianki miewają
niemal wszystkie młode matki.
- Wszystkich moich zachcianek nawet się nie domyślasz - zauważyła
pogodnym tonem. - Będziesz jednak musiał zabrać mnie i Astera ze sobą.
Starałem się ją przekonać, że to nie ma sensu. Stawiałem za przykład
Olgę, która jako jedna z najbardziej doświadczonych astronautek powinna w
pierwszej kolejności wziąć udział w wyprawie, a jednak poprosiła o
wyznaczenie jej na dowódcę trzeciej eskadry rezerwowej, startującej z Ory
za jakieś trzy lata, aby jak najdłużej być ze swoją Irenką. O tym, żeby
brać dziewczynkę na niebezpieczną wyprawę, ani ona, ani Leonid nawet nie
pomyśleli.
- Macierzyństwo - powiedziałem - jest najszczytniejszym i najstarszym
powołaniem kobiety. Wszyscy winniśmy liczyć się ze świętymi prawami matki
nawet w naszych czasach, kiedy żłobki zapewniają dziecku znacznie lepszą
opiekę niż ich własna rodzicielka.
- Moim zdaniem nie gorzej od ciebie znam obowiązki macierzyńskie -
powiedziała Mary gniewnie. Nic nie wskórasz, lecimy z tobą.
- Ale dlaczego?! - wykrzyknąłem. - Czemu, wytłumacz mi to po ludzku,
chcesz narazić siebie i Astra na trudy i niebezpieczeństwa dalekiej
podróży?
- Gdzie ty, Kajusie, tam i ja, Kaja.
Nie zrozumiałem, czemu nazwała mnie Kajusem, nie znalazłem też potem
czasu, aby zapytać o to MUK.
- Chcesz, abym wpisał Astra na listę załogi?
- Nie ironizuj, właśnie tego chcę!
Podszedłem do synka, chwyciłem go na ręce i powiedziałem uroczyście:
- Gotuj się do dalekiej drogi, mały człowieku imieniem Aster!
- By! - odpowiedział synek głośno i wyraźnie.
Lecieliśmy dwoma eskadrami po sto gwiazdolotów. Każdy z krążowników
był pięćdziesiąt kroć potężniejszy od naszego "Pożeracza Przestrzeni".
Podniosłem swój admiralski proporzec na "Cielcu", okręcie flagowym Osimy.
Na jego pokładzie zamieszkali również Wiera i Lusin. Na "Skorpionie"
dowodzonym przez Leonida leciał Allan ze swoim sztabem.
Wieści otrzymane z Ziemi tuż przed startem nie były pocieszające.
Lokatory nadświetlne Alberta nie wykryły żadnego ruchu wśród gwiazd
Perseusza. Zaobserwowano tylko jedno zagadkowe zjawisko, które wówczas
zlekceważyliśmy. Zresztą, gdybyśmy nawet pojęli, co ono oznacza, nie
zaważyłoby to na naszych planach. Albert doniósł, że nagle zniknęła jedna
z gwiazd skupiska Phi wraz z jedną planetą zamieszkaną najprawdopodobniej
przez Zływrogów.
- Wzięła i znikła - mówił Albert. - I to niezła gwiazda: olbrzym klasy
K o jasności bezwzględnej około minus pięciu - jakieś dziesięć tysięcy
jaskrawsza od Słońca!
- A może to anihilacja? - zapytałem. Doniesienie Alberta bardzo mnie
zaniepokoiło. Jeżeli Niszczyciele posiedli umiejętność przekształcania
materii w przestrzeń, to utraciliśmy naszą główną przewagę wojskową. - Nie
sprawdził pan, czy skupisko się rozszerza?
- Za kogo pan mnie ma, Eli? - powiedział Albert urażonym tonem. -
Oczywiście, że to zrobiłem! Żadne nowe jamy pustki w Perseuszu się nie
pojawiły. Gwiazda po prostu zniknęła bez śladu i to wszystko!
- Obserwacje prowadzono przy pomocy SFP?
- Naturalnie! W przestrzeni optycznej ta gwiazdka będzie spokojnie
świecić co najmniej pięć tysięcy lat. Pomarańczowa - bo tak ją nazwaliśmy
- zniknęła z przestrzeni ponadświetlnej.
Stacje fal przestrzennych na statkach i na Orze były zbyt słabe, aby
zaobserwować zniknięcie Pomarańczowej. Dokładnie natomiast obejrzeliśmy ją
sobie przez urządzenia optyczne.
Gwiazda była nader efektowna, jasnopomarańczowa, zaćmiewająca wszystkie
sąsiednie ciała niebieskie swym jaskrawym blaskiem. Dawno już zwróciłem
uwagę na fakt, że Niszczyciele najchętniej osiedlają się wokół takich
gigantów wysokich klas spektralnych. Powiedziałem o tym Osimie.
Sprawa zniknięcia Pomarańczowej zajmowała nas niedługo i nikogo
szczególnie nie zaniepokoiła. Romero uważał, że chodzi tu prawdopodobnie o
uszkodzenia w SFP i napisał to w raporcie.
Nie będę opisywał podróży do skupisk gwiezdnych Perseusza, gdyż lepiej
ode mnie zrobił to Paweł w swoim sprawozdaniu. Wspomnę tylko, że każdy ze
statków obu eskadr był znacznie szybszy od "Pożeracza Przestrzeni", lecz
cała flotylla poruszała się wolniej od tego zwiadowcy, nie mogliśmy bowiem
liczyć na to, że tak wielkie zgrupowanie okrętów zdoła niepostrzeżenie
podkraść się do twierdz Niszczycieli. Należało więc przedsięwziąć środki
ostrożności, aby atak wroga nie zaskoczył nas w podróży.
Aster rozpoczął szósty rok życia, gdy przed nami, zajmując całe niebo,
rozlały się gigantyczne skupiska gwiezdne Perseusza.
Oczekiwano nas.
Już z dala zaczęliśmy rozszyfrowywać wiadomości nadawane przez
przyjaciół i wrogów. I znów, jak w trakcie lotu zwiadowczego "Pożeracza
Przestrzeni", w kosmosie rozszalała się burza zakłóceń. Szumy zagłuszały
informacje Galaktów, a depesze wewnętrzne Niszczycieli były tak niejasne,
że ich rozszyfrowanie niczego nam nie dało.
Podeszliśmy do pasma pustki kosmicznej rozdzielającej oba skupiska: Phi
i Chi. Odległość między skupiskami wynosiła około stu parseków - drobiazg
w skali galaktycznej , lecz wcale nie drobiazg dla naszych statków.
Niektórzy z kapitanów nalegali na eksplorację bliższego skupiska Phi, ale
ja wytyczyłem kurs na Chi, gdzie nas oczekiwali doskonale przygotowani na
to spotkanie wrogowie, lecz także niewątpliwi przyjaciele. Nieznani
przyjaciele już poprzednim razem usiłowali nam pomóc, mogliśmy więc i
teraz liczyć na ich skuteczne poparcie.
Wkrótce zostawiliśmy po obu stronach puste gwiazdy peryferyjne i
znaleźliśmy się w okolicy, gdzie ciała niebieskie tłoczyły się jedno przy
drugim.
Obie eskadry leciały odrębnymi szykami taranowymi. W eskadrze Osimy
ostrzem tarana był "Cielec", za nim szedł "Pies Gończy" otoczony
pierścieniem dwunastu innych statków. Następne siedem warstw szyku również
zawierało po trzynaście gwiazdolotów, z tym że średnica każdej kolejnej
tarczy była większa od poprzedniej. Gigantyczny stożek złożony ze stu
dwóch okrętów atakował okowy przestrzeni nieeuklidesowej, które niegdyś
zacisnęły się wokół "Pożeracza Przestrzeni". Według obliczeń MUK moc
eskadry wystarczyłaby na pokonanie dowolnego zakłócenia metryki.
W odległości kilku tygodni świetlnych dokładnie taki sam zespół statków
pod dowództwem Allana i Leonida drążył własny tunel w przestrzeni.
Pierwsze ich depesze donosiły, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Byliśmy pewni sukcesu.
Doskonale pamiętam dzień, kiedy przekonanie, iż bez trudu zwyciężymy,
rozwiało się bez śladu. Owego dnia siedzieliśmy w sterówce we czwórkę:
Osima, Wiera, Romero i ja. Blask gwiazd był tak jaskrawy, że rozróżniałem
ich twarze. Eskadra anihilując przestrzeń mknęła lu czerwonożółtemu słońcu
z jedną planetą. To była Pomarańczowa, która nagle zniknęła z Perseusza
przed naszym startem z Ory i równie nieoczekiwanie z powrotem tam się
pojawiła. Przedtem, jak już mówiłem, nie zwróciłem na ten fakt szczególnej
uwagi, teraz jednak Pomarańczowa niepokoiła mnie coraz bardziej...
- Na razie chyba wszystko idzie pomyślnie? odezwała się Wiera.
- Sądzę, że Niszczycielom tym razem nie udadzą się ich prymitywne
sztuczki, którymi omal nie pokonali Olgi i Leonida - odparł Romero, który
początkowo nastrojony był bardzo optymistycznie.
- Ja też tam byłem - przypomniał sucho Osima.
- Doskonale pamiętam, szanowny kapitanie Osimo, że i pan był wśród
trzech dowódców uciekających na złamanie karku z Perseusza - dorzucił
beznamiętnym tonem Romero. - I bardzo się cieszę, że właśnie pan kieruje
zwycięskim powrotem.
Obserwowałem wówczas Pomarańczową. Fale przestrzenne obmacujące dziwną
gwiazdę zamieniły się w urządzeniach lokacyjnych w zwykłe światło i
układały się w jej aktualny wizerunek. Oczekiwałem jakichś niezwykłych
przemian, rozbłysków, protuberancji. Nie zdziwiłbym się, gdyby na moich
oczach zamieniła się w supernową.
- Czemu tak się wpatrujesz w Pomarańczową? zaciekawiła się Wiera.
- Coś się wydarzy - odparłem. - To przecież nie jest zwyczajne ciało
niebieskie, lecz broń gwiezdna wroga... Oby nie wystrzelili w nas salwy
niszczycielskich cząsteczek lub pól siłowych!
- Niech tylko spróbują admirale - odezwał się Osima. - Nasze środki
ochronne przed cząsteczkami i polami są zupełnie pewne.
Widocznie wypowiedziałem swe obawy w złą godzinę, bo wkrótce zaszły
zmiany, lecz nie takie jakich oczekiwałem. Pomarańczowa nie rozbłysła,
gigantyczna eksplozja nie zmieniła jej w supernową tryskającą potokami
spopielającego promieniowania. Gwiazda zaczęła blednąć, po prostu blednąć.
Spojrzeliśmy po sobie z niepokojem. Coś w tym słabnięciu blasku wzbudzało
trwogę.
- Wiadomość od Allana! - wykrzyknął Romero. - Proszę uważnie słuchać
komunikatu MUK. Zdaje się, źe nadszedł meldunek o całkowitym zwycięstwie!
Ale niestety był to meldunek o klęsce. Później odebrałem wiele
podobnych raportów i sam wielokrotnie meldowałem na Ziemię o własnych
niepowodzeniach, aż stopniowo do nich przywykłem. Ale tego dnia słowa
depeszy zabrzmiały w mych uszach jak marsz pogrzebowy.
Próba eskadry Altana, która usiłowała wtargnąć do wnętrza skupiska,
skończyła się fiaskiem. Powtarzało się to samo, co niegdyś z "Pożeraczem
Przestrzeni", z tą różnicą, że obecnie nie wpuszczano nas do wnętrza
skupiska.
Ponad sto superpotężnych statków bez powodzenia szturmowało palisady
gwiezdne wroga. Z równą gwałtownością, z jaką Leonid uderzał taranem
eskadry w zapory przeciwnika, oddział szturmowy odrzucano do tyłu: tylne
szeregi statków jeszcze atakowały peryferyjne gwiazdy skupiska, a ostrze
szyku, okręt flagowy "Skorpion" znajdował się już na zewnątrz, w
przestrzeni wolnej od ciał niebieskich. Drogi ku skupisku Chi były
zabarykadowane.
Pomarańczowa ciągle traciła blask. Pojąłem już, że jest to w jakiś
sposób związane z zakrzywieniem przestrzeni. Niebawem my sami, śladem
Altana, mieliśmy się wytoczyć po narzuconej nam krzywiźnie w otwarty
kosmos.
Oczekujesz czegoś, Eli. Prawda? - zapytała Wiera.
- Tak. Sądzę, że zostaniemy stąd wyrzuceni tak gwałtownie, że nawet nie
zdołamy zredukować szybkości. Miałem rację. MUK zameldował wkrótce o
narastającym zakrzywieniu przestrzeni.
- Niszczyciele działają na razie według znanego schematu - zauważył
Romero. - A czy pan nie zamierza poszukać nowych wariantów postępowania,
drogi admirale?
- Już szukam...
- No i?...
- Jeżeli oni powtarzają się w swoim działaniu, to i my możemy powtórzyć
udany atak Olgi. Znajdziemy odpowiednią planetkę na skraju skupiska,
zanihilujemy ją i wtargniemy do wnętrza przez wytworzoną przez nas pustkę.
Osima przekazał dowodzenie automatom i zapalił światło. Na wklęsłych
ekranach rozbłysły mapy skupiska Chi. Nie było ono tak zwarte jak gromady
gwiezdne na skraju Galaktyki, dostrzegliśmy w nim także pojedyncze gwiazdy
z planetkami i ciemne karły wędrujące wśród innych ciał niebieskich.
Należało wybrać planetę leżącą możliwie blisko twierdz wroga, aby ich
mechanizmy zakrzywiające nie zdążyły ogarnąć swoimi polami wytworzonej
przez nas pustki.
W rejonie kosmosu, do którego zbliżały się obie eskadry, znajdowało się
około dziesięciu samotnych gwiazd z planetami i tyleż ciemnych karłów.
Każdy z tych obiektów mógł być spożytkowany do wytworzenia jamy w pustce.
Ale na to musieliśmy nieco poczekać.
Poszedłem do laboratorium, w którym Mary zajmowała się hodowlą
najprostszych form życia zdolnych do bytowania w różnych warunkach
grawitacyjnych, cieplnych i ciśnieniowych oraz do pobierania pokarmu z
najrozmaitszych źródeł. Właśnie do tej pracy były jej potrzebne
dostarczone przeze mnie z Ziemi materiały.
Patrzyłem bez zainteresowania na kolby z mętnym płynem, które Mary
pieczołowicie przestawiała z miejsca na miejsce.
- Nic ciekawego, prawda? - zapytała z uśmiechem.
- A cóż może być ciekawego w tym rzadkim błotku?
- Wyobraź więc sobie, że jedna kropelka tego błotka, wylana niechcący z
kolby, wystarczy do zniszczenia całego naszego statku!
Spojrzałem na kolbę pod światło. Była to bez wątpienia kultura
bakteryjna, ale o mikrobach niszczących statki do tej pory nie zdarzyło mi
się słyszeć. Poprosiłem o wyjaśnienie, jak to się stało, że na pokładzie
flagowca znalazły się tego rodzaju niebezpieczne preparaty.
- Wszystko jest zgodnie z przepisami odnotowane w odpowiednich wykazach
inwentarza - uspokoiła mnie żona.
- Ale przecież te bakterie niosą w sobie zagładę! Dowódca wyprawy
powinien chyba wiedzieć, w jakim celu znalazły się one na pokładzie
statku!
- Czyż to jedyne potencjalnie niebezpieczne przedmioty? W porównaniu z
anihilatorami niszczącymi planety moje mikroby są niczym!
Opowiedziała mi, że na Ziemi niedawno zsyntetyzowano zadziwiające
bakterie o właściwościach mikroskopijnych zakładów atomowych. Przy
wystarczającym dopływie energii z zewnątrz, a czasem nawet kosztem energii
wewnętrznej procesów trawiennych drobnoustroje te przebudowują jądra
atomów substancji stanowiących ich pożywienie.
- Na przykład te drobinki żywią się czystym żelazem - powiedziała Mary
wskazując na jedną z kolb. Tam, gdzie one przejdą, żelaza już nie ma, jest
natomiast tlen i wodór, krzem i węgiel... Jeżeli natkniemy się na planetę
z czystego żelaza, zakażę jej powierzchnię tymi mikrobami i po upływie
kilku tysiącleci na martwym metalu wytworzy się warstwa spulchnionej gleby
przydatnej dla roślin.
- Uspokoiłaś mnie - powiedziałem. -Możesz do woli bawić się swoimi
bakteriami. Do budowy naszego statku nie użyto nawet grama żelaza.
- To nie jest jedyna kolba - odparła Mary z filuternym uśmiechem. - Mam
ich około dwudziestu, a w każdej znajdują się drobnoustroje niszczące inne
pierwiastki...
Naszej rozmowie przysłuchiwał się Aster, który wszędzie towarzyszył
matce. Teraz siedział na podłodze i majstrował przy uszkodzonym
smoku-zabawce.
- Tato, zreperuj grawitator - poprosił synek. Już dwa razy spadłem na
podłogę.
Przeczyściłem szczoteczką kontakty grawitacyjne, uregulowałem
promienniki i Aster zaczął latać na smoku po całym laboratorium.
- Nie boisz się, że zrobi sobie krzywdę? - powiedziała z wyrzutem Mary.
- Ucieszyłam się, kiedy ten wstrętny jaszczur się zepsuł. Przynajmniej
jeden dzień minął bez zadrapań i siniaków.
- Chłopak bez zadrapań i siniaków nie jest wiele wart - odparłem
spoglądając spod oka, czy nie trzeba spieszyć synkowi na pomoc.
- Jeżeli mamie nie podoba się mój zwierzak, to poproszę Lusina, aby
przewiózł mnie na Gromowładnym! - krzyknął Aster spod sufitu. Uczepił się
rękoma żyrandola, a nogami utrzymywał w miejscu rwącego do przodu smoka.
Gdyby zabawka wyśliznęła się spod niego, musiałby spaść.
Skarciłem go i kazałem opuścić się na dół. Posłuchał .
Mary domyśliła się, że coś mnie gnębi, i zapytała o to.
- Istotnie, sytuacja nie jest najlepsza - odparłem. - Drogi do wnętrza
skupiska są całkowicie zablokowane. Spróbujemy wobec tego metody, jaką
Olga zastosowała przy ucieczce z Perseusza.
Mówiłem cicho, ale Aster miał doskonały słuch. - Chcecie anihilować
gwiazdy?
- Po co od razu gwiazdy? - odrzekłem już pełnym głosem. - Wystarczą
planetokształtne wędrowne karły. Widowisko będzie bardzo malownicze,
spodoba ci się.
- Widziałem na stereoekranie - oświadczył syn - jak wraz z kapitanem
Olgą Trondicke zanihilowałeś złowrogą Złotą Planetę. To był wspaniały
cios!
- My też dostaliśmy za swoje, synku. Ale masz rację: anihilacja udała
się i uzyskaliśmy dosyć pustej przestrzeni do manewru.
Mary już przedtem bez aprobaty przysłuchiwała się moim rozmowom z
Astrem, ale tym razem nie potrafiła się opanować.
- Idź do siebie; synu! - powiedziała ostrym tonem. Aster pokornie
wyszedł, wiedząc, że nie warto się spierać.
Czuję, że mnie zbesztasz! - powiedziałem z uśmiechem.
- Zupełnie nie znasz miary, Eli! - wykrzyknęła Mary. - Jak ty z nim
rozmawiasz?
- Zwyczajnie. Jak z tobą lub z Romerem.
- Właśnie. Ale zapominasz, że my jesteśmy dorosłymi ludźmi, a on
dzieckiem! Zaczynam żałować, że na statku nie ma internatu, aby cię od
niego odseparować.
Przeklęci Niszczyciele byli mądrzejsi, niż byśmy sobie tego życzyli.
Ani do gwiazd peryferyjnych, ani do wędrownych karłów nie mogliśmy
dotrzeć. Atakowaliśmy raz za razem, dzień za dniem, miesiąc za miesiącem -
wszystko bez skutku. Nieeuklidesowa sieć najpierw uginała się pod ciosem,
a potem wyrzucała nas na zewnątrz. Gigantyczne skupisko rozpłomienione
potężnym blaskiem wielu słońc było dla nas nieosiągalne.
Albert na swej ziemskiej SFP wykrył sześć gwiazd podobnych do
Pomarańczowej. Nasza stara znajoma, Groźna, również należała do tego
kordonu kosmicznych twierdz. Każda z nich broniła własnego odcinka
przestrzeni, a strefy ich działania częściowo się pokrywały, tak że nie
sposób było przecisnąć się przez tę siłową ścianę.
Gdybym dyktował powieść w stylu romantycznych przodków, a nie suche
wspomnienia, miałbym do dyspozycji wiele pasjonującego materiału. Sam opis
pogoni za samotnymi ciałami niebieskimi, znikającymi w chwili, kiedy
kierowaliśmy na nie swoje anihilatory, wystarczyłby za fabułę opowiadania
przygodowego. A nasze rozczarowania nieuchronnie następujące po
krótkotrwałej nadziei na powodzenie! A topniejące zapasy substancji
aktywnej, spalanej w ilościach przekraczających wszelkie normy! I wreszcie
rzecz chyba najbardziej niezrozumiała i przygnębiająca: żadna z
"nieaktywnych" gwiazd zamieszkanych przez Galaktów nie odpowiedziała na
nasze apele, żadna nie przyobiecała ani nie udzieliła pomocy!
Trzy pełne ziemskie lata minęły od dnia, w którym dolecieliśmy do
skraju Perseusza, i przez ten cały czas bezskutecznie usiłowaliśmy
przekroczyć rubieże skupiska. Wtedy właśnie przyszedł mi do głowy pomysł,
który później wywołał tyle kontrowersji wśród historyków. Nie chcę się ani
chwalić, ani oskarżać. Pragnę po prostu wyrazić własne zdanie na ten
temat. Otóż twierdzę, że większej katastrofy niż ta, która spotkała
wyprawę w wyniku realizacji mego planu, nie można sobie wyobrazić.
Wprawdzie wynik ostateczny był dla nas pomyślny, lecz trudno tu mówić o
błędzie Niszczycieli lub mojej zasłudze, bowiem do naszej zaciętej walki
nieoczekiwanie wmieszała się siła zewnętrzna.
Opowiem wszystko po kolei.
Wezwałem na "Cielca" Altana, Leonida i innych kapitanów statków, gdyż
nie chciałem naradzać się z dowódcami na falach przestrzennych. Przybyłym
zaproponowałem, aby obie eskadry zwartą grupą zaatakowały krzywiznę
przestrzeni w pobliżu Pomarańczowej. Chcąc odeprzeć tak silny cios,
Niszczyciele będą musieli skoncentrować całą dysponowaną moc w
mechanizmach obronnych Pomarańczowej. W tym czasie trzy statki z "Cielcem"
na czele uderzą z drugiej strony, gdzie w chwili ataku całej floty obrona
będzie niewątpliwie słabsza. Trzy statki wtargną do wnętrza i utorowaną
przez nie drogą pospieszą pozostałe gwiazdoloty obu eskadr. MUK
zanalizował ten plan i uznał go za realny. Oczekiwałem protestów i nie
myliłem się.
Allan powiedział:
- Albert donosi, że eskadra rezerwowa Olgi wreszcie wypełniła wszystkie
ładownie substancją aktywną. Czy nie lepiej poczekać na jej przylot?
- Trzecia eskadra wprawdzie zwiększy moc całej floty, ale MUK nie
gwarantuje, że ta dodatkowa moc wystarczy do rozbicia zakrzywionej metryki
przestrzeni - zaoponowałem. - Okręty Olgi będą tu najwcześniej za trzy
lata. Czemu mielibyśmy te lata bezproduktywnie tracić? Niszczycieli trzeba
pokonać nie siłą, lecz podstępem, a oszukać ich można nawet bez statków
Olgi.
- Ryzyko porażki oczywiście istnieje - zakończyłem. - Ale każda wojna
niesie w sobie ryzyko. Nie wymagam natychmiastowej zgody. Pomyślcie,
naradźcie się z załogami, a jutro nadajcie na "Cielca" uzgodnioną decyzję:
"tak" lub "nie".
Kapitanowie odlecieli na swoje statki, zatrzymałem tylko Allana i
Leonida. Leonid był ponury, Allan radosny. Nie pamiętam zresztą, abym go
kiedykolwiek widział w złym humorze. To byt idealny dowódca dla wyprawy,
której przydarzyło się nieszczęście. Powiedziałem do nich:
- Okrętami z grupy szturmowej będę dowodził osobiście. Zwierzchnictwo
nad flotą obejmie Allan. Nie martw się, Leonidzie, bywaliśmy w gorszych
tarapatach.
- W gorszych od naszej dzisiejszej sytuacji, zgoda - odparł ze złością.
- Ale nie jestem pewien, czy przypadkiem za tydzień "Cielec" nie zaplącze
się w tym diabelskim nieeuklidesowym ślimaku. Niszczyciele nie powiedzieli
jeszcze ostatniego słowa.
- Mówiłeś już przecież, że wojna ta stanowi wielkie ryzyko.
Nie przekonałem go wprawdzie, ale więcej nie protestował, choć nie
rozchmurzył się do samego odlotu. Pożegnałem ich obu i i poszedłem do
Wiery. Była u niej Mary.
- Będziesz musiała rozstać się z Pawłem - zwróciłem się do siostry. -
Operacja "Cielca" jest manewrem czysto wojskowym i nie ma sensu, aby brał
w niej udział kierownik polityczny wyprawy. Wszystko się przecież może
wydarzyć. Paweł pojedzie ze mną, a ty przeniesiesz się do Altana.
- Jak trzeba, to trzeba - odparła.
Odniosłem wrażenie, iż spodobała się jej moja stanowczość. Dawniej
często wypominała mi, że sam nie wiem, czego chcę i nie potrafię dążyć do
wytkniętego celu.
- Pojedziesz z Wierą i Astrem, Mary. Żona gwałtownie zaprotestowała.
- No dobrze, pozostań na "Cielcu" - skapitulowałem. - Ale po co brać ze
sobą chłopca? Oddamy Astra pod opiekę Wierze. Jeśli coś się stanie, nigdy
sobie tego nie wybaczymy!
- Co Astrowi może przydarzyć się takiego, co by nie przydarzyło się nam
samym? - wykrzyknęła zapalczywie. - Już od kilku lat rozmawiasz z chłopcem
jak z dorosłym, czemu więc odmawiasz mu prawa do dorosłego działania? Nie,
wysłuchaj mnie do końca. Jestem twoją żoną, a on twym synem... Musimy być
z tobą, dzielić twój los!
Nie opierałem się więcej.
Ze wszystkich statków nadeszła odpowiedź "tak". Żadna załoga nie
zadecydowała "nie", żadna nie wstrzymała się od głosu. Można było
przystąpić do wykonania pozorowanego manewru.
"Cielcowi" towarzyszyły "Pies Gończy" i "Woźnica". Grupa czekała na
wiadomość od Altana, że flota rozpoczęła atak. Altan zawiadomił mnie, że
nowa próba przebicia się również nie przyniosła powodzenia. Gwałtownie
zakrzywiana przestrzeń wyrzucała na zewnątrz skupiska jeden gwiazdolot po
drugim.
- Już czas! - nadałem sygnał do szturmu i nasze okręty runęły do
przodu.
Siedzieliśmy w sterówce we trzech - Osima dowodził, a ja z Pawłem
zajmowałem się obserwacją. Na osi lotu połyskiwała Pomarańczowa z widoczną
w mnożniku kuleczką jej samotnej planety. Jeżeli tam rzeczywiście były
Zływrogi, to powinny przedsięwziąć jakieś kroki obronne, chociażby
nieskuteczne, lecz niezwłoczne. Lecieliśmy z ciągle wzrastającą szybkością
nie napotykając żadnych przeszkód. Nic nie wskazywało na to, że zostaliśmy
wykryci. Trzy gwiazdoloty wtargnęły do wnętrza skupiska.
- Jest zbyt dobrze, aby było naprawdę dobrze przerwał milczenie Romero.
- Pomarańczowa jest podejrzanie spokojna!
Jeżeli Zływrogi zamierzały zrobić nam jakiś paskudny kawał, to na razie
się z tym nie zdradzały. Nadal lecieliśmy do przodu w nienaruszonej
przestrzeni.
- Wśród wielu wariantów omawialiśmy .również i taką sytuację, kiedy
Niszczyciele będą starali się zwabić nas w pułapkę - odezwał się Osima. -
Czy nie wydaje się panu, admirale, że mamy do czynienia z tym właśnie
wariantem?
Allan przekazał mi wiadomość, że Pomarańczowa działa nader energicznie
i jedynie na naszym kursie nie ma żadnych oznak jej aktywności.
Przypuszczenie Osimy stawało się bardzo prawdopodobne. A jednak nie mogłem
w nie uwierzyć. Trzeba było dysponować potęgą większą od naszej, odwagą
graniczącą z szaleństwem, aby bez oporu wpuścić na swe terytorium trzy
gwiazdoloty po tym, czego tam dokonał samotny "Pożeracz Przestrzeni".
- Na razie wszystko idzie zgodnie z planem odpowiedziałem Osimie. -
Niszczyciele zostali zaskoczeni.
Przemknęliśmy obok samotnych, peryferyjnych gwiazd i nareszcie
znaleźliśmy się w centrum Perseusza. Na ekranach odbiorników fal
przestrzennych ujrzeliśmy mnóstwo świetlnych punkcików, które przybliżały
się, mnożyły i rosły. To statki Leonida nie czekając na rozkaz spieszyły w
rejon dokonanego przez nas wyłomu. Przestrzeń nadal była spokojna i bez
śladu zakłóceń.
- Wygląda na to, że przeciwnik stracił głowę i przegapił ostatnią
szansę na skuteczne przeciwdziałanie - powiedział Romero, a Osima tylko ze
zdumieniem pokiwał głową.
Wyczerpany napięciem ostatnich godzin zdrzemnąłem się w fotelu.
Przyśnił mi się koszmarny sen, pierwszy z serii zadziwiających widziadeł,
które tak często później mnie nawiedzały.
Znalazłem się w ogromnej sali, pokrytej kopułą usianą gwiazdami. Ale to
był ekran. Doskonale wiedziałem, że oglądam projekcję gwiazd na suficie, a
nie same gwiazdy. Stałem pod ścianą sali, potem zacząłem wzdłuż niej iść,
później biec. Biegłem po okręgu, którego średnica ciągle się zmniejszała,
i po spirali zbliżałem się ku środkowi hali, dokąd nie chciałem iść, bo
tam między podłogą a stropem unosiła się w powietrzu półprzezroczysta
kula. Nie wiadomo dlaczego bałem się tej kuli, a jednocześnie coś mnie z
nieodpartą siłą ku niej popychało. Aby tylko na kulę nie patrzeć,
wzniosłem oczy ku sufitowi i ujrzałem na nim wśród jaskrawych gwiazd
jaśniejsze od nich punkty, nerwowo miotające się w przestrzeni.
Wiedziałem, że były to statki naszej floty. Allan uparcie szturmował
skupiska i z równym uporem odrzucano go na zewnątrz.
- Zdaje się, że trafiłem we śnie do sali obserwacyjnej Zływrogów -
powiedziałem po przebudzeniu do towarzyszy. - Pawle, pan jako kronikarz
wyprawy powinien zainteresować się idiotycznymi widziadłami, które
nawiedzają jej dowódcę.
- Rzeczywistość jest gorsza od koszmarnego snu - odparł ponurym głosem
Osima. - Proszę zapoznać się z depeszą Allana.
MUK przekazał, że statki Allana, które przebyły już większość
przetartej przez nas trasy, natknęły się nagle na metrykę nieeuklidesową i
zostały zmuszone do powrotu. Wrota rozwarte dla trzech gwiazdolotów
zatrzasnęły się przed pozostałymi statkami floty...
- Druga nowina jest jeszcze ciekawsza-mruknął Romero. - Proszę spojrzeć
na ekran.
Spojrzałem i serce we mnie zamarło. Krążowniki wroga błyskawicznie
brały nas w szyk sferyczny.
- Około dwustu okrętów przeciwko trzem - powiedział Osima. - Mają przed
nami respekt, admirale! - Jeszcze raz się przekonają, że gołymi rękami nie
sposób nas wziąć. Alarm bojowy dla "Cielca", "Psa Gończego" i "Woźnicy"!
Pomknęliśmy na spotkanie eskadr przeciwnika.
- Paskudna historia - powiedział Romero ziewając. A co najgorsze, nie
widzę żadnego wyjścia z sytuacji.
Minęło już wiele dni od chwili, kiedy rzuciliśmy się na przeciwnika, a
do starcia ciągle nie dochodziło. Atakowane statki uciekały, a nas z kolei
dopędzały te, od których staraliśmy się oddalić. Kiedy zwracaliśmy się ku
nim, uciekały i one. Taktyka wroga była oczywista: nie wypuszczali nas,
ale do walki nie chcieli dopuścić.
- Gdyby choć jedna nieaktywna gwiazda się odezwała! - wykrzyknąłem ze
złością. - Czyżby w skupisku nie było już żadnego słońca zamieszkanego
przez Galaktów?
Romero milczał, ale wiedziałem, o czym myśli: przybyliśmy tu nie jako
turyści, lecz oswobodziciele pokrewnych narodów, którym przydarzyło się
nieszczęście. Teraz sami byliśmy w trudnej sytuacji, a osłabłe cywilizacje
nie mogły nam pomóc.
Coraz bardziej przygnębiała nas różnica między tym, co działo się w
czasie lotu "Pożeracza Przestrzeni" a tym, z czym spotkaliśmy się obecnie.
Wtedy nieaktywne gwiazdy, które nie potrafiły zmieniać metryki
przestrzeni, uporczywie przestrzegały nas przed niebezpieczeństwem,
cieszyły się z naszych sukcesów. Teraz przestrzeń była martwa.
Nieustannie, całą mocą naszych generatorów, poszukiwaliśmy przyjaciół, ale
przyjaciele nie chcieli się odezwać, powiedzieć, gdzie ich szukać.
- Za sferą krążowników wroga widać ciemnego karła - zameldował Osima. -
Jeżeli go zdobędziemy, zyskamy swobodę manewru.
- Proszę wezwać dowódców statków. Naradzimy się - rozkazałem.
Osima rozkazał statkom wyhamować się w przestrzeń einsteinowską.
Wkrótce "Woźnica" i "Pies Gończy" pojawiły się na ekranach urządzeń
optycznych. Zatrzymaliśmy się w swym ponadświetlnym biegu, a wraz z nami
zamarły w oddali krążowniki wroga.
- Musimy podjąć ważne decyzje - powiedziałem na naradzie kapitanów. -
Nie ma sensu dłużej miotać się wokół Pomarańczowej.
- Mam zastrzeżenia do nowego planu - oświadczył Kamagin, kiedy
skończyłem mówić. - Nasze zapasy substancji aktywnej są zbyt małe, aby
udało się nam pojedynczo zniszczyć wszystkie statki przeciwnika. Wątpię,
żeby zdobycie wędrownego karła coś w tej sytuacji pomogło
- Nie zgadza się pan na to?
- Nie. Jestem przeciwny temu, aby gwiazdkę spożytkować jako odskocznię
do nowej pogoni za krążownikami wroga.
- A jeżeli zużyjemy ją na podróż do przyjaznej gwiazdy?
- Może pan podać współrzędne takiej gwiazdy? Nie? Wobec tego powiem, że
przebijanie się na oślep jest równie złe, jak zwyczajne błądzenie.
- Po cóż więc mamy zdobywać karła?
- Aby uciec do swoich - odparł spokojnie Kamagin.
- Nie chce pan wykorzystać faktu, że pomyślnie wtargnęliśmy do wnętrza
skupiska? - zapytał niemal wrogo Osima, najbardziej wojowniczy z nas.
Kamagin obrócił się ku niemu:
- Wcale nie uważam tego wtargnięcia za pomyślne. Moim zdaniem atak
zakończył się fiaskiem. Plan przewidywał przecież, że najpierw przedrą się
trzy statki, a za nimi cała flota. A co osiągnęliśmy? Flota została
odrzucona do tyłu, my zaś miotamy się niczym zwierzę zagnane w pułapkę.
Trzeba uciekać!
- Uciekać? - powtórzył Romero z uśmieszkiem. - Sądzi pan, drogi
kapitanie, że mamy dokąd uciekać? A może pan chce powtórzyć eksperyment
Olgi?
- Powtórzyłbym go, gdyby była jakaś szansa na powodzenie. Ale od tego
czasu Niszczyciele zmądrzeli i nie pozwolą nam zbliżyć się do swoich
planet. Dlatego głosuję za próbą zdobycia wędrownego karła.
- O czym z takim napięciem myśli nasz szanowny admirał? - zapytał mnie
Romero.
- Wasz szanowny admirał - odparłem tym samym tonem - zgadza się z
kapitanem Kamaginem. Mamy zbyt mało sił, aby opanować skupisko. Inwazja
nie udała się, pora wracać. Ale tak czy inaczej musimy najpierw zdobyć tę
ciemną gwiazdkę.
Nie przypuszczałem oczywiście, że Niszczyciele oddadzą nam bez boju
gwiazdkę, która mknęła między ich okrętami jak przywiązana. W kronice
Romera znajdziecie dokładne obliczenia naszego manewru i opis tego, jak
nasze trzy gwiazdoloty lecące dotąd w zwartej grupce rozprysnęły się nagle
każdy w swoją stronę, rozbiły precyzyjny szyk Zływrogów, a kiedy znów
wzięły kurs na zbliżenie, co najmniej dziesięć krążowników przeciwnika
wraz z ciemnym karłem znalazło się z trzech stron na osi naszego marszu.
Dodam tu tylko, że widowisko panicznej ucieczki wroga było bardzo
malownicze. Ani Osima, ani Petri nie ścigali uciekinierów, ale Kamagin
wziął odwet za podstępny napad na "Mendelejewa" w Plejadach. Jeden z
krążowników znalazł się w stożku skutecznego ognia "Woźnicy" i już z niego
nie wyszedł. Słońce zapalone przez Kamagina płonęło tylko kilka chwil,
lecz jego złowieszczy blask napędził wrogom jeszcze większego strachu.
Później nasze gwiazdoloty zawisły nad powierzchnią karła, oświetlając
go dalekosiężnymi reflektorami. Ten kamienisty glob nie przedstawiał dla
nikogo żadnej wartości i można go było bez żalu zniszczyć.
Karzeł tajał, rozlewając wokół siebie przestrzeń, "parował
przestrzenią" według celnego określenia Pawła. Wszystko przebiegało
zgodnie z planem. Staliśmy się niezależni od zakłóceń metryki wytwarzanych
przez Zływrogów. Zakłócenia metryki to zmiana struktury przestrzeni już
istniejącej, a tu przestrzeń dopiero powstawała i trzeba było dopiero
nadać jej taką lub inną strukturę. Przestrzeń rosła, rozszerzała się, a my
pędziliśmy w tym własnym, nieustannie generowanym pęcherzu ochronnym,
pewni siebie i bezpieczni.
Powiedziałem, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wszystko, poza
jednym. Nie zdołaliśmy wyrwać się na zewnątrz. Pęcherz autonomicznej
przestrzeni był tylko pęcherzem. Rozszerzyliśmy jedynie objętość skupiska
Chi, wytworzyliśmy w nim malutką opuchliznę, podczas gdy należało
rozsadzić gigantyczną sferę zamkniętą wokół Pomarańczowej. Teraz doskonale
to rozumiemy. Człowiek jest mądry po szkodzie...
Dzień za dniem oddalaliśmy się od Pomarańczowej, warstwa przestrzeni
zwiniętej w nieeuklidesowego ślimaka stawała się coraz cieńsza,
widzieliśmy już nawet statki Allana znajdujące się po drugiej stronie
zapory i odbieraliśmy ich depesze. Wydawało się nam, że wystarczy jedno
silniejsze uderzenie, aby wyrwać się na wolność. Kiedy więc zaczęły tajać
ostatnie megatony zdobytej przez nas substancji gwiezdnej, bez wahania
rozkazałem przygotować "Woźnicę" i "Psa Gończego" do anihilacji.
- Lepiej poświęcić dwa gwiazdoloty niż narazić całą wyprawę na klęskę!
- przeciąłem nieśmiałe protesty Osimy. - Proszę rozpocząć ewakuację załóg
obu statków na "Cielca". Niech maszyny pokładowe przeanalizują nasze
szanse.
Wszystkie trzy komputery potwierdziły zgodnie, że dodatkowej materii
wystarczy na przebicie ostatniej warstwy metryki nieeuklidesowej. Nie
przypuszczaliśmy jeszcze wtedy, że supermądry MUK także może się mylić...
Planetoloty zaczęły ewakuować na "Cielca" ludzi i cenny sprzęt ze
skazanych na zagładę okrętów. Dowódcy statków naradzali się w mesie, a ja
siedziałem z Mary i Astrem. Starożytni kapitanowie żaglowców byli mądrymi
ludźmi i mieli rację nie chcąc zabierać swych rodzin na niebezpieczne
wyprawy - teraz pojąłem to z całą jasnością.
Aster większość wolnego czasu spędzał w sali obserwacyjnej. Kiedy
spotykaliśmy się, dawał mi zapalczywe rady nie gorsze od innych
udzielanych mi rad lub moich własnych decyzji. Proszę mnie źle nie
rozumieć: wcale nie chcę przez to powiedzieć, że syn był genialny. Po
prostu wszyscy członkowie wyprawy byli zwykłymi ludźmi (o czym teraz
zaczęto zapominać, kreując nas niemal na tytanów), do których poziomu nie
było trudno dorosnąć.
- Niepotrzebnie anihilujesz dwa statki, ojcze! przekonywał mnie Aster.
- Tak pochopnie zmniejszać naszą siłę uderzeniową! To nierozsądne...
- Trzy statki istotnie znaczą więcej niż jeden zgodziłem się - ale nie
mamy innego wyjścia!
- Mamy! Trzeba zdobyć okręty wroga i zamienić je w przestrzeń.
- To bardzo dobry pomysł - rzekłem z westchnieniem. - Gdybyśmy jeszcze
mogli się do nich zbliżyć... Idź na spacer, synku, muszę porozmawiać z
mamą.
- Nie ukrywaj przede mną niczego! - powiedziała po jego odejściu Mary.
- Grozi nam zguba, prawda? - Nastąpił kryzys - odparłem. - Po kryzysie
następuje albo koniec, albo poprawa. Nie należy więc tracić nadziei, lecz
trzeba również być gotowym na wszystko...
- A jeśli coś się stanie... - wyszeptała zmienionym głosem - nie
wybaczysz mi nigdy, że zabrałam ze sobą Astra!
- Aster jest takim samym człowiekiem jak my i jeżeli trzeba będzie
umierać, nie umrze wcześniej od nas. Wyszedłem. Na wewnętrznej "uliczce"
podszedł do mnie Romero. Świetnie widać wyczuwał moje samopoczucie, bo
chociaż słowa jego były pełne ironii, ani w głosie, ani w wyrazie twarzy
tej ironii nie znalazłem.
- Drogi Eli, czy nie zazdrości pan swoim wojowniczym przodkom udającym
się na wyprawy bez rodzin? Widzę, że tak. Proszę więc pamiętać, iż owi
przodkowie często musieli walczyć w obronie swych dzieci i żon... I
walczyli wówczas z samozaparciem, zaciekle, okrutnie i do końca!
- Niestety, muszę odpowiedzieć na to banałem rzuciłem suchym tonem. -
Będziemy walczyć z samozaparciem, zaciekle i do końca, Pawle. Ale nie
tylko w obronie swoich żon i dzieci, nie tylko w obronie całej ludzkości,
lecz także wszystkich istot rozumnych, potrzebujących naszej pomocy!
W mesie przede wszystkim spojrzałem na ekran. Gwiezdne półkule płonęły
jaskrawym, wielobarwnym blaskiem, od którego bolały oczy. Pomarańczowa,
odległa od nas o tygodnie drogi światła, wyglądała jak ziarnko grochu.
Zamyśliłem się. Trzeba zniszczyć gwiazdoloty, ale nie mogłem się na to
zdecydować. Za nieeuklidesową barierą pozostała flota, którą nadal
formalnie dowodziłem i której musiałem wydać ostatni rozkaz na wypadek
niepowodzenia naszej próby przebicia się na zewnątrz. Powiedziałem o tym
Pawłowi.
- O ile dobrze zrozumiałem, zamierza pan sporządzić testament? -
zapytał. - Czy nie za wcześnie, admirale?
- Na testament istotnie jest za wcześnie. Ale czas już ocenić wyniki
naszej wyprawy... Jeżeli zginiemy, nikt tego za nas nie zrobi.
- Naszkicowałem tekst depeszy - powiedział Romero. - Proszę posłuchać.
Admirał Wielkiej Floty Galaktycznej Eli Gamazin do Ludzkości
Atak trzech gwiazdolotów na skupisko Chi Perseusza może zakończyć się
klęska. Dwa statki zostano zanihilowane przez nas samych, lot trzeciego ze
wszystkimi załogami na pokładzie jest trudny do przewidzenia. Traktujcie
tę wiadomość jako mój ostatni rozkaz wydany flocie.
Odwoluję jako nierealny bezpośredni atak na Perseusza. Do skupiska
należy przedostawać się stopniowo, uprzednio zniszczywszy nieeuklidesowa
metrykę. Próba zagarnięcia samotnych gwiazd i planet na peryferiach
skupiska nie powiodła się. Radzę wobec tego opanować pojedyncze ciała
niebieskie znajdujące się z dala od skupiska i podciągnąć je do granic
Perseusza. Dopiero po skoncentrowaniu dostatecznie wielkiej masy takich
ciał przy barierze nieeuklidesowej przystąpić do kolejnego etapu szturmu -
anihilacji. Po takim przygotowaniu, które może potrwać kilkadziesiąt lat
ziemskich, można liczyć na sukces ataku.
Proszę potwierdzić odbiór.
Trzykrotnie nadaliśmy ten tekst na falach przestrzennych. Nie
wątpiliśmy, że wrogowie przechwycą naszą transmisję, ale nie chcieliśmy
trzymać jej w tajemnicy, bowiem nowy nasz plan opierał się nie na
podstępie, lecz na potędze.
Po chwili otrzymaliśmy odpowiedź Altana: "Rozkaz admirała odebraliśmy".
- Przystąpić do anihilacji gwiazdolotów! - rozkazałem.
I znów "Cielec" pędził w pęcherzu autonomicznej przestrzeni, rodzącej
się tym razem z niszczonego statku. W sterówce znajdował się tylko Osima,
któremu powierzyłem dowództwo w próbie przebicia się na zewnątrz. Ja wraz
z innymi siedziałem w mesie, bowiem sala obserwacyjna została zajęta przez
ewakuowane załogi anihilowanych statków. Nie patrzyłem na ekrany,
pozostawiając obserwację Romerowi.
Paweł powiedział w pewnej chwili:
- Zakrzywiona metryka cofa się trzykrotnie wolniej, niż to jest
konieczne do przebicia się na zewnątrz. Flotylla wroga przeszła w obszar
nadświetlny... Niech pan zajrzy do sterówki, Eli.
Udał się tam wraz ze mną. Siedzieliśmy obok milczącego Osimy. Na
ekranie rozpadał się ostatni fragment "Woźnicy". Ostatnia szansa,
myślałem, ostatnia szansa!
- "Woźnica" przestał istnieć, admirale! - powiedział wibrującym głosem
Osima. - MUK donosi, że przebyliśmy najwyżej jedną czwartą drogi na
zewnątrz. Czy kontynuować anihilację?
- Oczywiście - odrzekłem spokojnie. - Teraz kolej na "Psa Gończego".
Nie rozumiem pańskiego pytania, Osimo.
Kapitan już się opanował.
- MUK radzi przyspieszyć anihilację drugiego statku.
- Wprawdzie na obliczeniach komputera nie bardzo można polegać, ale nie
mamy innego wyjścia - odparłem.
Tym razem nie udało się uniknąć rozbłysku. Ognista kula rozlała się na
miejscu zniszczonego gwiazdolotu, a my pomknęliśmy ku centrum eksplozji.
Po chwili okazało się, że ofiara była daremna.
- Koniec, admirale - wykrztusił martwym głosem Osima. - Nie zdołaliśmy
przebić bariery. Przeciwnik zbliża się do statku. Czekamy na rozkazy -
zakończył spokojnie.
- Ogłosić alarm bojowy - rzuciłem i wyszedłem ze sterówki.
Za drzwiami zatrzymałem się i bezsilnie oparłem o ścianę. Korytarz
przy wejściu do sterówki był pusty i mogłem być przez chwilę sam. Postałem
tak chwilę, zbierając myśli, a potem ruszyłem przed siebie. Szedłem
krętymi tunelami i przede mną bezszelestnie rozsuwały się drzwi, bo
wszystkie mechanizmy ochronne i blokujące były nastrojone na moje
indywidualne pole, na pole admirała Wielkiej Floty Galaktycznej. Admirała!
"Jeszcze jesteś admirałem, Eli! - powiedziałem do siebie z gniewem. -
Walka jeszcze trwa!"
Wszedłem do pomieszczenia MUK, które jedynie ja mogłem odwiedzać bez
zezwolenia kapitana statku. Pośrodku pokoju stał fotel. Usiadłem w nim.
Przede mną na stoliku, przez który biegły tysiące przewodów do czujników i
analizatorów, wznosiła się niewielka skrzyneczka - krystaliczny mózg
naszego pokładowego komputera, jednego z setek identycznych egzemplarzy
maszyn typu MUK rozsianych po wielu planetach, zamontowanych na wielu
statkach.
- Powiedz supermądry, nieomylny mózgu - rzekłem na głos - powiedz,
intelekcie absolutny, co czeka nas w wyniku rozgrywanej obecnie na
zewnątrz kombinacji: dwieście okrętów wroga przeciwko jednemu naszemu?
"Klęska! - zapłonęła w moim mózgu beznamiętna odpowiedź komputera,
który po chwili uściślił: - Zguba «Cielca» po zniszczeniu wielu
atakujących statków wroga".
- A więc i twoja zguba?
"Moja przede wszystkim. Jeśli wpadnę w ręce wroga, ludzkość będzie
zgubiona, bo zbyt wiele wiem. Dla dobra człowieka powinienem zostać
zdemontowany jeszcze przed ostateczną klęską".
- To ci obiecuję, ty tępa imitacjo ludzkiego rozumu!
Zerwałem się i wyszedłem. Pobiegłem na oślep przed siebie i
nieoczekiwanie znalazłem się w pomieszczeniu Aniołów. Trub radośnie objął
mnie skrzydłami. Odprowadziłem go na bok.
- Jest bardzo źle - powiedziałem.
- Gorzej niż było w Plejadach, kiedy napadły nas Zływrogi? - zapytał.
Wydarzenia owych dni stanowiły dla niego coś w rodzaju wzorca właściwego
postępowania.
- Znacznie gorzej. Chodzi o nasze życie, a MUK dał ujemną prognozę...
- Chcesz powiedzieć, że zginiemy w oczekującym nas starciu, Eli?...
- Tak. Wiem, że trudno jest umierać, ale historia nie kończy się na
nas...
Od Aniołów poszedłem do Lusina, który właśnie uczył skrzydlatego smoka
walki powietrznej. Na Gromowładnego napadło stado pegazów, a jaszczur
odpędzał wojownicze konie.
- Jak tam na zewnątrz? - zapytał Lusin. - Jesteśmy ścigani?
Opisałem mu naszą sytuację.
- Wszyscy zginą, Eli?
- Czyżbyś się spodziewał, że któryś z twoich tworów ocaleje z tego
kataklizmu?
- Tylko Gromowładny, trzeba go uratować! Nas jest wielu, a on jeden
jedyny. Pegazy też. Wysadź je na jakiejś planecie, niech się rozmnażają...
- Gdyby to było możliwe - odparłem - to razem z pegazami wysadziłbym na
jakiejś bezpiecznej planecie również Astra i Mary!
Nagle się uspokoiłem. Rozpacz dławiąca mnie jeszcze kilka minut temu
zniknęła, uspokoiłem się. Wiedziałem już, czego chcę, wiedziałem też, że
będzie mi trudno obronić ten mój nowy plan przed dowódcami i załogami
trzech gwiazdolotów, ale że tego dokonam. Moje miejsce było w sterówce,
poszedłem więc tam niezwłocznie.
- Nareszcie pan jest, admirale! - wykrzyknął
Osima rozdrażnionym tonem. - Dowódca floty wroga nadal bezczelne
ultimatum, na które musimy godnie odpowiedzieć.
Przed zapoznaniem się z depeszą Niszczycieli spojrzałem na
stereoekran. Zielone ogniki krążowników zbierały się w grupki. Coś się
zmieniło - statki Zływrogów przekroczyły dystans bezpieczeństwa, do
niedawna tak ściśle przeze mnie przestrzegany.
- Czemu oni nagle przestali się nas obawiać? powiedziałem nieświadomie
na głos.
- Jeden gwiazdolot jest dokładnie trzy razy słabszy od trzech - odparł
chmurnie Kamagin.
Puściłem to mimo uszu i rozkazałem komputerowi: - Odczytaj ultimatum
przeciwnika!
MUK włączył się natychmiast:
"Do statku galaktycznego, który wtargnął do naszego skupiska
gwiezdnego. Wasza próba przedarcia się na zewnątrz nie powiodła się. Nie
uda się też wam zniszczyć jakiegokolwiek z naszych okrętów. Jesteście
skazani na zagładę. Proponujemy kapitulację. Gwarantujemy zachowanie
życia. Orlan Niszczyciel Pierwszej Kategorii Imperialnej".
Spojrzałem na swych pomocników.
Romero odwrócił twarz, Osima spokojnie czekał na rozkazy, aby
natychmiast wcielić je w życie.
- Kapitulujemy - rzekłem sucho.
Obecni w sterówce najpierw zmartwieli, a potem zaczęli krzyczeć jeden
przez drugiego, zarzucając mi tchórzostwo, szaleństwo, obłęd. Przeczekałem
to. Pierwszy odzyskał spokój Osima.
- Proszę pomyśleć, admirale. Chodzi przecież nie tylko o nasze życie.
Będziemy musieli oddać wrogowi sprawne anihilatory bojowe i napędowe oraz
MUK, a to oznacza zagrożenie dla całej ludzkości!
- Oddać, tak, lecz niesprawne. MUK zostanie zniszczony, a urządzenia
sterujące anihilatorów zdemontowane. Zrobi to Kamagin i pan, Osimo.
Po chwili milczenia odezwał się Romero:
- Widzę, że pan to wszystko dokładnie przemyślał, Eli. Czy nie zechce
pan wobec tego być tak uprzejmy i oświecić nas, czemu mamy iść do niewoli
razem ze statkiem? Czy życie w kajdanach wroga jest lepsze od honorowej
śmierci? I czy przypadkiem na decyzję szanownego admirała nie wpływa ta
okoliczność, że na pokładzie statku znajduje się jego rodzina?
- Tak, wpływa. Gdyby na statku nie znajdowała się moja rodzina, decyzję
kapitulacji podjąłbym znacznie wcześniej i bez tak wielkich oporów.
- Powiedział pan: decyzję? - obojętnie zapytał Kamagin. - A nam się
zdawało, że to na razie tylko propozycja...
- Proszę mnie wysłuchać - powiedziałem - i dopiero wtedy osądzać. Gdyby
chodziło tylko o nas, to istotnie uczciwa śmierć w nierównej walce byłaby
znacznie lepsza od niewoli Zływrogów. Ale nie mamy prawa myśleć tylko o
sobie. Jesteśmy wszak pierwszymi przedstawicielami ludzkości i jej
gwiezdnych przyjaciół, którzy znaleźli się w legowisku wroga, i musimy
zachowywać się z godnością. Umrzeć potrafi każdy, a życie w trudnych
warunkach jest bohaterstwem. Nie zależy mi na własnym życiu i nawet nie na
tym, aby lepiej poznać przeciwnika, choć to może okazać się cenne po
naszym ewentualnym uwolnieniu. Najważniejsze jest to, żeby Niszczyciele
nas poznali. Wielkie idee, które popchnęły nas ku wyprawie do Perseusza,
nie umarły, dopóki my żyjemy. Nasi przeciwnicy muszą dowiedzieć się, o co
nam chodzi. Wtedy jedni z nich poczują do nas jeszcze większą nienawiść,
drudzy zawahają się, a inni jeszcze, na pewno nieliczni, staną się naszymi
sprzymierzeńcami: przecież Niszczyciele są nie tylko okrutni, lecz także
bez wątpienia mądrzy, nikt ich inteligencji nie neguje... Nie, walka ze
Zływrogami nie kończy się z chwilą naszego uwięzienia! Będzie trwać nadal,
tylko w innej formie. W starożytności nazywano to wojną ideologiczną.
Wierzę, iż w tej wojnie zwyciężymy!
Skończyłem i zamknąłem oczy. Przez kilka chwil panowała cisza. Ludzie
zastanawiali się nad mymi słowami. Nagle rozległ się okrzyk Kamagina:
- Spójrzcie na ekran! Spójrzcie na ekran!...
Na ekranie szalał płomień. Wrażenie było takie, jak gdybyśmy znaleźli
się w epicentrum wybuchu, który rozrzucił na wszystkie strony krążowniki
przeciwnika. Pomarańczowa rozprzestrzeniła się na cały horyzont, zajęła
całe niebo.
- Admirale, Niszczyciele giną! - wykrzyknął radośnie Osima.
- Ale my zginiemy wraz z nimi, drogi kapitanie ostudził jego zapały
Romero, który nawet w owej strasznej chwili nie stracił swego poczucia
humoru.
Później gwałtowny rozbłysk światła rozjaśnił mroczną sterówkę i wszyscy
naraz straciliśmy przytomność.
Odzyskaliśmy przytomność również jednocześnie. Sterówka była jasno
oświetlona, a na białych ekranach przesuwały się wizerunki gwiazd.
Uniosłem głowę i stwierdziłem z ulgą, że wszyscy moi towarzysze żyją.
Później spojrzałem na wejście do sali.
Przy drzwiach stały trzy dziwaczne istoty podobne do ludzi. Były też
podobne do ujętego przez nas Niewidzialnego, ale różniły się od niego
zasadniczo: tam była goła konstrukcja sporządzona według suchych obliczeń,
tu zaś mieliśmy przed oczami coś w rodzaju prawdziwego ciała.
Jeden z Niszczycieli wysunął się do przodu i powiedział nienaganną
ziemszczyzną:
- Admirale Eli, proszę rozkazać otworzyć luki pańskiego statku. Jestem
Orlan i ja teraz będę dowodził "Cielcem"!
Osima rzucił się ku Orlanowi i uderzył go ręką w pierś. Jego dłoń
swobodnie przeszła przez ciało Niszczyciela, jakby niczego w tym miejscu
nie było.

5 Wielki Niszczyciel

- Zjawa! - wykrzyknął Osima. - Admirale, to jest widziadło!...


Znów uderzył pięścią w sylwetkę dziwacznej istoty stojącej przy wejściu
i odskoczył z grymasem bólu na twarzy. Z rozbitych knykci trysnęła mu
krew. Romero spojrzał na mnie porozumiewawczo. Milczałem. Byłem jak
skamieniały. W głowie kłębiła się tylko jedna myśl: "MUK dostanie się w
ręce wrogów".
- Nie ruszać się! - powiedział Orlan. - Powtórnie rozkazuję otworzyć
wejścia!
Gorączkowo próbowałem połączyć się z komputerem, który nie odpowiadał
na wezwania. Wszystkie połączenia energetyczne statku zostały
najwidoczniej uszkodzone w czasie zderzenia, które pozbawiło nas
przytomności. Ale gwiazdolot był cały, luki miał zamknięte, my żyliśmy,
chyba więc i MUK nie poniósł szwanku. Przerażenie wyzierające z oczu
Romera mówiło, że i on pojmował ogrom klęski. Do niewoli dostały się
bowiem nie tylko załogi trzech statków, których życie nie było w końcu tak
wiele warte, wróg zdobył również najpilniej strzeżone tajemnice ludzkości.
Nigdy jeszcze nie wytężałem tak umysłu w poszukiwaniu jakiegokolwiek
rozwiązania i nigdy mój mózg nie był tak pusty.
- Otwórzcie luki, bo was unicestwimy - powiedział beznamiętnym tonem
Niszczyciel.
Dłużej nie można było milczeć.
- Zamknięte luki nie stanowią przecież dla was przeszkody - odparłem.
- Dla mnie nie, lecz moi żołnierze nie potrafią przenikać przez bariery
materialne.
- Wynoście się więc do diabła! - powiedziałem z nienawiścią. - Możecie
nas unicestwić razem ze statkiem.
Żaden z Niszczycieli nawet nie drgnął. Orlan powiedział nieco
łagodniejszym tonem:
- Potrafimy was zlikwidować bez zniszczenia statku. Odholujemy go na
bazę z wami lub bez was.
Nie od razu znalazłem odpowiedź. Na pomoc przyszedł mi Romero:
- Pański rozkaz jest niewykonalny chociażby dlatego, że utraciliśmy
możliwość dowodzenia mechanizmami wykonawczymi gwiazdolotu. Przywróćcie
nam łączność z aparatami.
- Abyście spróbowali wysadzić statek? - W głosie Niszczyciela
zabrzmiała niemal ludzka ironia. - Wasze anihilatory są skutecznie
zablokowane przez nasze pola.
- Czego się więc obawiacie? W inny sposób nie można otworzyć luków
gwiazdolotu. My przynajmniej tego nie potrafimy.
- A otworzymy je tylko w tym wypadku, jeżeli zagwarantujecie wszystkim
poddającym się życie i wolność - dorzuciłem.
- Życie wam gwarantujemy, już to obiecałem. Co zaś do wolności, to nie
jest w mojej mocy dawać ją lub odbierać. Za trzy minuty odzyskacie
utraconą łączność.
Spojrzałem bezradnie na przyjaciół. Zapomniałem, że przy braku
łączności z komputerem mogę skorzystać z miniaturowego, naręcznego
deszyfratora DN-2, ostatniego wynalazku Andre. Moi pomocnicy wcześniej
zdali sobie z tego sprawę. Usłyszałem rozlegający się w moim mózgu myślowy
szept Osimy: "Admirale, zdaje się, że dadzą nam tę szansę. Pamiętam o
pańskim rozkazie i spróbuję zdemontować MUK!" Zamknąłem oczy, aby
Niszczyciele nie dojrzeli w nich błysku radości.
Łączność z komputerem wracała powoli, jakby niechętnie. MUK zdawał się
budzić z głębokiego snu. Kiedy wreszcie komputer się ocknął i poczułem, że
porwane dotychczas nici wiodące do maszynowego mózgu statku znów się
zrosły, błyskawicznie spróbowałem wywołać anihilatory. Nic z tego jednak
nie wyszło - anihilatory były dokładnie zablokowane. Najwidoczniej to samo
usiłowali zrobić moi przyjaciele, gdyż Kamagin nagle jęknął, a Petri
zaklął z pasją.
- Czemu tak długo? - zapytał Orlan.
- Zły kontakt - odparłem.
Osima miał senną twarz, a Kamagin otworzył w napięciu usta i nie
widzącymi oczyma wpatrywał się w jakiś punkt na ekranie. "Może im się
uda!" - pomyślałem z nadzieją.
Spośród miliardów możliwych kombinacji elementów tworzących MUK jedna
tylko umożliwiała mu prawidłową pracę, teraz zaś komputer pod dyktando
Osimy i Kamagina sam układał schemat nowych połączeń. Kiedy któryś z nich,
Osima lub Kamagin, powie: "Koniec programu. Wykonuj!", ta jedyna
kombinacja zostanie zastąpiona dowolną inną, przypadkową, bezsensowną,
jedną z miliardów bezsensownych kombinacji połączeń.
- Koniec! - wykrzyknął Osima z ulgą.
- Koniec! - powtórzył jak echo Kamagin. Poczułem w mózgu i całym ciele
rozbłysk bólu. Nasz inteligentny MUK, magazynier i strażnik wiedzy całej
ludzkości, przestał istnieć. Została bezużyteczna składanka kryształów
oplątana gąszczem przewodów.
- Admirale! - powiedział uroczyście Osima. Rozkaz został wykonany.
- Petri, proszę otworzyć luki - zarządziłem. - Trzeba spełnić warunki
kapitulacji. Potrafi pan chyba ręcznie uruchomić awaryjne urządzenia
odryglowujące?
- Dam sobie radę - mruknął Petri kierując się ku wyjściu. Kiwnął palcem
na Niszczycieli. - Może któryś z was pójdzie ze mną?
Jeden ze Zływrogów roztajał i zniknął. Dwaj pozostali tkwili nadal na
starych miejscach.
Po pewnym czasie pilnujący drzwi Niszczyciele odsunęli się na boki,
jakby przepuszczali kogoś do sterówki, ale nikt nowy w sali się nie
pojawił. Jednocześnie instynktownie poczułem, że wokół nas zrobiło się
ciaśniej.
- Niewidzialni! - rzucił ostrzegawczo Romero.
- Możecie iść do swoich towarzyszy - powiedział beznamiętnym głosem
Orlan.
Paweł skierował się do parku. Ruszyliśmy za nim. Po drodze
zobaczyliśmy całe kohorty pancernych żółwi, które niezgrabnie kołysząc
zastępującymi im głowy peryskopami rozlewały się wzdłuż korytarzy
biegnących do lądowiska i zajmowały jedno pomieszczenie za drugim.
Zływrogi gnały przed sobą wypędzonych stamtąd ludzi. Na lądowisku stały
lekkie statki podobne do naszych planetolotów. Z ich otwartych luków
sypały się nowe zastępy głowookich. Nie pozwolono nam obserwować tej
sceny. Nagle pojawił się Orlan i rozkazał odejść stamtąd.
- Sprawdźcie deszyfratory! - poradził Romero i po chwili, kiedyśmy
uregulowali nasze DN-2, kontynuował już w myśli: "Zływrogi mają dobry
słuch, ale naszego promieniowania mózgowego chyba nie odbierają, nie mówmy
więc niczego na głos".
Zgodziliśmy się z nim i każdemu napotkanemu człowiekowi polecaliśmy
uruchomić deszyfrator. W alejach parku było pełno ludzi. Wokół każdego
dowódcy tworzył się tłum złożony głównie z członków załogi jego statku.
Mnie na razie pozostawiono w spokoju, usiadłem więc na ławce w
towarzystwie Mary i Astra. Po chwili dołączył do nas Romero. W parku
panowała ziemska jesień, między drzewami szumiał lekki wiatr, sypały się
pożółkłe liście.
- Zabiją nas, ojcze? - zapytał Aster patrząc mi uważnie w oczy.
Uśmiechnąłem się z wysiłkiem i odwróciłem głowę.
- A to niby czemu? Nasze życie jest teraz bardziej potrzebne
Niszczycielom niż nam samym.
Aster zamyślił się. Nad tłumem pojawił się Trub z Lusinem na barkach.
Anioł wylądował obok naszej ławki i Lusin zeskoczył na grunt. Trub patrzył
na mnie jak na zdrajcę.
- Eli, jak mogłeś poddać się bez walki? Anioły nigdy nie idą do
niewoli, a ludzie...
- Przypomnij sobie, co mówiłem na statku - odparłem i poprosiłem, aby
uruchomił deszyfrator. - Uważajcie się nie za jeńców, lecz za wywiadowców
w jaskini wroga.
- Możemy się za takich uważać, ale co na to wrogowie, którzy pochwycili
nas siłą? - zaoponował Lusin, wyrażając się nadspodziewanie jasno.
Przekonałem się zresztą z czasem, że rozmawiając bez słów potrafi być
bardzo precyzyjny w sądach i wymowny. Jeszcze teraz, spotykając się na
Ziemi, włączamy nasze deszyfratory i wówczas porozumiewamy się bez
przeszkód.
- No, zobaczymy - rzucił powściągliwie Romero. Żona w milczeniu tuliła
się do mego ramienia. Rozumieliśmy się bez słów. Posmutniały Lusin
rozmawiał półgłosem z Romerem, a Trub i Aster dołączyli do grupki
otaczającej Kamagina. Liście spadały coraz obficiej przywodząc mi na myśl
ów dzień na nieosiągalnie dalekiej Ziemi, kiedy to w alei Zielonego
Prospektu spotkałem Mary. Teraz była obok mnie, wymęczona, cierpliwa,
nieskończenie bliska, a ja z czułością myślałem o tamtej, niechętnej,
pogardliwie odburkującej na moje pytania...
- Nie trzeba! - wyszeptała błagalnie Mary, której deszyfrator przekazał
moje myśli.
- Masz rację! - powiedziałem z westchnieniem, dostrzegając idącego ku
nam Orlam, któremu towarzyszyli ci sami dwaj widmowi Niszczyciele.
Później zrozumieliśmy, że ich widmowość jest pozorna, byli bowiem
całkowicie materialni, tyle że bardzo "nieludzcy". Odmienność Zływrogów od
ludzi była szczególnie widoczna podczas ruchu. Nieruchomego Niszczyciela,
zwłaszcza z daleka, można było z łatwością pomylić z człowiekiem. Chód
jednak natychmiast ich zdradzał: nie kroczyli, lecz raczej lekko
podskakiwali na sztywnych nogach wyrzucając je kolejno do przodu niczym
szczudła. Kołysali przy tym całym tułowiem jak ziemscy "chodziarze",
bijący rekordy szybkości. Jeszcze mniej cech ludzkich miały ich twarze. Na
głowach przypominających zarysem głowę człowieka mieli włosy, uszy, oczy,
usta i podbródek, ale brak tam było nosa, zamiast którego widniał okrągły
otwór zakryty płatem skóry przypominającym niewielki ryjek, wznoszący się
i opadający przy oddychaniu. Twarze ich zmieniały barwę zależnie od
nastroju: były raz białe, raz żółte to znów niebieskie. Zmiana koloru i
blasku nie przypominała w niczym zadziwiającego języka barw mieszkańców
Wegi, przywodziła na myśl raczej naszą bladość lub rumieńce, znacznie
jednak silniejsze, wręcz złowieszcze.
Orlan uniósł głowę do góry-nie obrócił jej na szyi ku tyłowi jak my to
czynimy podnosząc głowę, lecz właśnie uniósł: szyja nagle wydłużyła się i
głowa zawisła o jakieś trzydzieści centymetrów nad ramionami. Później
domyśliliśmy się, że jest to pozdrowienie przyjęte u Niszczycieli, którzy
uprzejmie podnoszą głowy, jak nasi przodkowie uchylali kapelusza.
Orlan odezwał się nie opuszczając głowy:
- Żaden z mechanizmów napędowych statku nie działa. Coście z nimi
zrobili?
- To nie nasza wina, zablokowaliście anihilatory gwiazdolotu.
- Odblokowaliśmy je, ale nie znamy schematów waszych urządzeń.
Powiedzcie, jak je należy obsługiwać.
- Nie zrobimy tego - oświadczyłem. - Sterujący napędem komputer
pokładowy został zniszczony. Ale gdybyście nawet wiedzieli, jak uruchomić
anihilatory bez jego pomocy, i tak nie zdradzilibyśmy naszych sekretów.
Głowa Orlana opadła. Było to tak nieoczekiwane, że Mary krzyknęła z
przestrachu. Szyja zniknęła całkowicie, a czaszka do połowy skryła się w
klatce piersiowej, wydając przy tym dźwięk podobny do suchego wystrzału.
Nad ramionami Niszczyciela wystawało teraz jedynie czoło i dwoje oczu. Te
widoczne fragmenty Orlanowej twarzy rozbłysły niebieskim światłem. W ten
sposób po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak Zływrogi wyrażają swoje
rozdrażnienie i dezaprobatę.
- Doniosę o tym Wielkiemu - dobiegł nas zmieniony głos Orlana.
- Proszę bardzo - odparłem. - Chciałem jednak najprzód zadać panu kilka
pytań. Czy można?
- Słucham - jego głowa wróciła na miejsce.
- Co zamierzacie z nami zrobić? Kim jest Wielki Niszczyciel? Skąd
wiecie, jak mam na imię i kim jestem? Jak nauczyliście się ludzkiego
języka? Jak przedostaliście się do wnętrza naszego gwiazdolotu?
- Na żadne z tych pytań nie udzielę na razie odpowiedzi - oświadczył
Orlan znów kryjąc głowę w piersi. Po chwili wydobył ją z powrotem i dodał:
- A o tym, czy je kiedykolwiek uzyskacie, zdecyduje później Wielki.
- Niech mi pan wobec tego powie, co możemy i czego nam nie wolno robić.
- Możecie robić wszystko to, co dotychczas, z jednym wyjątkiem: nie
wolno wam zbliżać się do urządzeń napędowych i sterujących statku.
- Odblokujcie nam przynajmniej stereoekrany w sali obserwacyjnej -
poprosiłem. - Chyba wam nie zaszkodzi, jeżeli popatrzymy na słońca waszego
malowniczego skupiska?
- Patrzeć na gwiazdy możecie - rzucił oddalając się w podskokach.
Kronika Romera dokładnie opisuje pierwsze dni naszej niewoli, nasze
ówczesne niepokoje, zaskoczenia, rozpacz i wściekłość ogarniającą ludzi na
widok Zływrogów szarogęsiących się na gwiazdolocie. Ja z owych dni
zapamiętałem przede wszystkim dręczące mnie bezustannie pytania, na które
nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Tylko z dwojgiem ludzi mogłem podzielić
się swymi wątpliwościami. Mary widziała jedynie katastrofalny w skutkach
zbieg okoliczności, Romero natomiast utrzymywał, że ocenę winy za to, co
się stało, należy pozostawić historykom, a moim obowiązkiem jest trzeźwa
analiza sytuacji. Dyskusje z nimi nie przyniosły mi żadnej ulgi, data mi
ją dopiero rozmowa z malutkim kosmonautą i Astrem. Kamagin zatrzymał mnie
kiedyś u drzwi do sali obserwacyjnej.
- Admirale - powiedział ze wzruszeniem w głosie - ma pan wszelkie
powody być niezadowolonym ze mnie...
- Pan ma ich znacznie więcej, aby być niezadowolonym ze mnie! -
zaoponowałem.
- Nie i jeszcze raz nie! - wykrzyknął. - Nawet MUK nie przewidział
tego, co się stało, a człowiek jest tylko człowiekiem.
Odszedłem usiłując ukryć wzruszenie.
Tego samego dnia Aster powiedział do mnie: - Bardzo mi cię żal, ojcze!
Synek siedział w moim pokoju i oglądał stereofilm z widokami Ziemi,
zachwycając się Himalajami, Saharą, Oceanem Spokojnym i stupiętrowymi
gmachami Stolicy.
- Dlaczego? - zapytałem nieuważnie, bo wydawało mi się, iż jego słowa
odnoszą się do filmu.
- Wyobraziłem sobie, że to ja jestem admirałem, że spaliłem dwa swoje
statki, a trzeci poddałem wrogom... I odechciało mi się żyć. A tobie jest
przecież znacznie gorzej, bo ty nie bawisz się w admirała...
- Baw się w gry na poziomie nie wyższym od żołnierza lub inżyniera -
poradziłem mu i wyszedłem z pokoju. Długo potem nie mogłem się opanować.
Na ekranach sali obserwacyjnej widzieliśmy co dnia to samo: jaskrawe
gwiazdy i płynące między nimi zielone punkciki eskadry Niszczycieli.
Trudno powiedzieć, czy przeciwnik nie chce, abyśmy zorientowali się, w
jakim kierunku lecimy, czy też urządzenia gwiazdolotu były niesprawne, w
każdym razie trudno było dociec, jakim kursem i z jaką prędkością porusza
się eskadra. Jasne było jedynie to, że nasz statek znajduje się w centrum
szyku, gdyż -na wszystkich ekranach lśniły krążowniki Niszczycieli.
Osima przypuszczał, że wzięli nas w szyk kulisty po prostu dlatego, że
ich statkom łatwiej było w ten sposób holować "Cielca" swoimi polami, bo
nasz statek pozbawi0ny napędu nie mógł przecież uciec i nie trzeba go było
pilnować tak pieczołowicie.
Pomarańczowa z wolna odchylała się od osi lotu. W zenicie pojawiła się
inna gwiazda, niemal błękitna, ale niezbyt jasna. Po jakimś czasie i ona
pozostała z boku, a przyrządy wykazały, iż eskadra wyhamowuje się w
przestrzeń einsteinowską.
I znów ujrzeliśmy, tym razem w lornetkach mnożników optycznych,
niepozorną błękitną gwiazdkę i ciemną kulkę jej planety.
- Dobrze ukryli swą bazę - zauważył z uznaniem Kamagin. - Błękitnego
karła trudno znaleźć w tym rojowisku olbrzymów i superolbrzymów, a
zagubiony w ciemności satelita jest po prostu niewidoczny.
Krążowniki wrogów jeden za drugim znikały w ciemności, a ich
przenikliwe światła stopniowo bladły. Kiedy "Cielec" zaczął podchodzić do
lądowania, towarzyszyło mu zaledwie około dziesięciu statków.
Ten dzień na zawsze utrwalił się w mojej pamięci. Nasze statki
galaktyczne nie potrafią lądować na planetach, a gigantyczne krążowniki
Niszczycieli opadły na powierzchnię globu z lekkością awionetek. Na
płaskiej równinie w ciągu niewielu godzin wyrosły ogromne "wzgórza", a w
jednej z dolinek pomiędzy nimi miękko przycumował "Cielec".
- Wychodzić! - rozkazał Orlan pojawiając się nieoczekiwanie w sali
obserwacyjnej, skąd przyglądaliśmy się lądowaniu.
Poleciłem założyć skafandry. Orlan odwołał mój rozkaz:
- To zbyteczne, admirale Eli. W bazie stworzyliśmy warunki, jakich
potrzebujecie: atmosfera z azotem i tlenem, woda, odpowiednie ciążenie i
temperatura, a nawet wasz ulubiony zielony kolor. Co zaś do promieniowania
- wskazał ręką na niebieskawe słońce - to nie jest ono groźne.
Z luku ładunkowego "Cielca" wysunęła się platforma cumownicza.
Wyszliśmy na zewnątrz. Aster powiedział radośnie:
- Ojcze, prawda, że ta planeta jest podobna do Ziemi? Mama mówi, że
nie, ale moim zdaniem jest podobna!
Planeta istotnie przypominała Ziemię, ale w ten sposób, w jaki
Niszczyciele kopiowali ludzi. Było to podobieństwo karykaturalne i
widmowe. Nie potrafiłem wytłumaczyć tego Astrowi, który widział Ziemię
jedynie na stereoekranie.
Malutkie błękitnawe słońce dawało wystarczającą ilość światła, ale
zupełnie nie grzało. Tutejsze południe bardziej przypominało ziemskie
księżycowe noce niż najpochmurniejsze dni. Na szarym niebie planety mętnie
połyskiwały gwiazdy. Planeta była zielona, jak to obiecywał Orlam lecz
była to zieleń martwa, z metalicznym połyskiem. W górze, zasłaniając
gwiazdy, kłębiły się chmurki, również jadowicie zielone.
- Metalowa! - powiedział ze smutkiem Lusin. Nieznany metal, Eli.
- Doskonale znany metal: nikiel - poprawił go Kamagin. - Za moich
czasów nikiel był drugim co do ważności po stali materiałem
konstrukcyjnym. Zaręczam, że te wszystkie zieloności to sole i tlenki
niklu.
Jedynie nasz absolutnie czarny statek naruszał monotonny koloryt
planety. Na jej zielonej powierzchni toczyły się zielone rzeki, wpadające
do zielonych jezior otoczonych zielonymi wzgórzami. Dotknąłem ręką jednej
z zielonych roślin i przekonałem się, że to po prostu druzy mętnych.
śliskich w dotyku kryształów. Zaczerpnąłem dłońmi ptynu ze strumyka: to
również były roztwory soli niklowych o nieprzyjemnym ostrym zapachu. Ciecz
zabarwiła mi ręce tak silnie i równomiernie, jakbym założył zielone
rękawiczki.
Później szliśmy aleją metalowych drzew z błękitnawobiałymi pniami i
koronami pokrytymi zielonym nalotem. Metalowe gałęzie kołysały się w
podmuchach wiatru i strącały na ziemię wielkie grona dojrzałych
kryształów. Nieprzyjemny zapach związków niklu, wypełniający ten metalowy
las, stawał się nie do zniesienia.
Po wyjściu z gwiazdolotu znów ujrzeliśmy swoich strażników - głowooki.
Na statku Zływrogi pilnowały urządzeń i starały się nie wchodzić nam w
drogę. Tutaj były wszędzie: na platformie cumowniczej, przy grawitacyjnym
eskalatorze, wokół statku. Zanim trafiliśmy do metalowego lasu, nad brzegi
rzeczek wypełnionych roztworami soli niklu, musieliśmy przedefilować
między szpalerami strażników, pilnujących czujnie, abyśmy nie zbliżali się
do ich statków. Jeżeli jeniec zbytnio zbaczał z wyznaczonej drogi,
zawracano go na trasę solidnymi pchnięciami pól grawitacyjnych. Mnie
pierwszego dosięgnął taki bicz. Później nie próbowałem się już opierać.
Pozostali ludzie zachowywali się podobnie, ale z Aniołami głowooki miały
wiele kłopotu.
Truba i jego współplemieńców wyssał ten sam transporter siłowy, z
którego i my skorzystaliśmy. Trub wzleciał, a za nim z hałasem poderwały
się do lotu pozostałe Anioły. Głowooki wpadły w popłoch, ich peryskopy
straszliwie się rozjarzyły, ale siła ciosów grawitacyjnych malała
proporcjonalnie do odległości i Anioły szybko pojęły ten prosty fakt.
Wzlatywały więc wysoko i tam, nieosiągalne dla ciosów, szalały w
powietrzu.
Wkrótce w ich pstry tłum hałaśliwie wtargnęły pegazy, a za nimi uniósł
się ogromny i majestatyczny Gromowładny z Lusinem na grzbiecie.
Drobniejsze smoki popędziły za swym wodzem. Wkrótce w powietrzu utworzyła
się trójwarstwowa piramida. Najwyżej, całkowicie nieosiągalne dla
głowooków, szybowały skrzydlate smoki, pośrodku miotały się Anioły, a na
samym dole pod nimi szalały latające konie, które zupełnie potraciły głowy
na widok wolnej przestrzeni. Trudno się im dziwić: tyle czasu w ciasnych
stajniach gwiazdolotu... Zływrogom udało się strącić kilka pegazów, ale i
te pobiegawszy chwilę po gruncie z radosnym rżeniem podrywały się do góry.
Stojący w pobliżu mnie Kamagin i Osima wymienili spojrzenia.
- Tylko bez słów! - ostrzegłem ich w myśli. Również bez milczących
rozważań. Nie wiemy, jaką techniką podsłuchu dysponują Niszczyciele w swej
bazie. Spróbujcie też z łaski swojej nie gestykulować...
Koniec pierwszego zamieszania był szybki i nieoczekiwany. Na pancerzu
jednego ze statków rozjarzył się żółty krąg i konie, Anioły, wreszcie
Lusin wierzchem na Gromowładnym runęli w dół. Gdybym mógł na to patrzeć
okiem postronnego obserwatora, widowisko pewnie wydałoby mi się zabawne.
Powietrzni akrobaci nadal energicznie wymachiwali skrzydłami, ale pędzili
w dół niczym lądujące samoloty.
- No cóż, krążowniki! - mruknął w myśli Kamagin. - Ale te diabelskie
maszyny bywają przecież nie wszędzie!...
Pierwsze szeregi ludzkiej procesji zagłębiły się w las. Po chwili
dotarli do nas Trub i Lusin. Anioł był zawstydzony niefortunnym wybrykiem,
a Lusin promieniał. Gromowładny pokazał, że potrafi wspaniale latać, a to
było dla niego ważniejsze niż niewola.
- Świetny, co? - pochwalił się na głos.
Nie odezwałem się, a Kamagin powiedział przez deszyfrator:
- Doskonale. Twoi skrzydlaci przyjaciele pomogą nam przeżyć niewolę.
Zwróciłem się do Truba, który wlókł się ze smętnie opuszczonymi
skrzydłami.
- Jak się lata w górze? Odpowiedz przez aparat. W przeciwieństwie do
Lusina Trub zupełnie gubił się przy bezpośrednim przekazie myśli i nie
potrafił sklecić zdania.
- Latało się... - jąkał Trub - jak na Ziemi! Lepiej od Ory... Wyżej
było trudniej... Szybkie rozrzedzenie w górę...
Z tych mętnych wyjaśnień trudno było cokolwiek zrozumieć, w każdym
razie nie więcej niż to, że pole ciążenia planety miało strukturę
nienewtonowską.
Za zakrętem metalowej alei ukazała się metalowa budowla pokryta zieloną
łuską tlenków i narostami kryształów. Do wnętrza budynku prowadził tunel.
Zatrzymałem się i obróciłem do tyłu.
Za mną szły załogi wszystkich trzech statków, dalej polatywały Anioły,
a na samym końcu dreptały pegazy i smoki. Trudno było nawet pomyśleć, że
taki tłum jeńców można wcisnąć do niziutkiego budynku.
- Zapraszają nas i to na razie dosyć uprzejmie - Romero wskazał
strażników usilnie wymachujących połyskującymi peryskopami w kierunku
wejścia do tunelu.
- Poczekajmy na Orlana - zdecydowałem. Tymczasem zielona chmurka
pełznąca w zenicie zaczęła kropić zielonym roztworem soli niklu.
Pojedyncze krople złączyły się wkrótce w ulewę, podobną do tych, jakie
urządza się na Ziemi w dniach letnich burz. Pociemniałe niebo rozbłysło
ciemnoczerwonymi, mętnymi błyskawicami.
Odszukałem żonę i syna i okryłem ich swoim płaszczem. Mary drżała, a
syn z oburzeniem przekonywał mnie, że potrafi znieść wszystko to, co inni
mężczyźni.
- Niewątpliwie - zgodziłem się z nim. - I gdyby ta ulewa zmuszała do
wysiłków duchowych lub fizycznych, sam bym cię do tych wysiłków namawiał!
Ale ona tylko brudzi, a brud nie jest dowodem męskości...
Ulewa ustała równie nagle, jak się rozpoczęła i na niebie znów pojawiło
się mętne słońce zbliżające się już ku horyzontowi. Byliśmy mokrzy i
brudni. Ludzie zamienili się w zielone posągi, Anioły stroszyły namokłe
zielone skrzydła, a Trub otrząsał się jak pies po przymusowej kąpieli.
- Pojawił się Orlan.
- Nie mogliście wybrać dla nas mniej brudnej planety? - zapytałem ze
złością.
- Na innych panują ciężkie warunki, a Wielki chce zachować was przy
życiu.
- Skoro tak się o nas troszczycie, to czemu wpędzacie nas do tej
ciasnej nory?
- Miejsca starczy dla wszystkich.
Tunel prowadził do obszernego hallu, z którego rozbiegały się szerokie
korytarze ze świecącymi ścianami. Pod niepozornym domkiem krył się wielki
zespół pomieszczeń. Nikiel utracił w tych podziemiach monotonną zieleń i
występując w swej czystej metalicznej postaci pobłyskiwał srebrzyście i
niebieskawo.
- Na prawo ludzie, prosto i na lewo wasi sprzymierzeńcy - zarządził
Orlan.
Zapytałem, czy będziemy mogli komunikować się ze swymi przyjaciółmi.
Uzyskałem odpowiedź twierdzącą. Anioły ruszyły prosto przed siebie, pegazy
i smoki popędziły w lewo, a my, poprzedzani przez Orlana, skręciliśmy w
prawo.
Świecący korytarz doprowadził nas do ogromnej, czworokątnej sali.
Wzdłuż ścian ciągnęły się szeregi dziwnych, podobnych do żłobów
konstrukcji. W takim więzieniu można było więzić załogi całej floty
galaktycznej...
- Prycze - powiedział Romero wskazując na żłoby.
- Urządzajcie się! - rzucił Orlan i obrócił się do mnie. - Pan pójdzie
ze mną, admirale.
W jednej chwili podbiegli do mnie Osima, Kamagin i Romero.
- Nie puścimy admirała samego! - powiedział Osima.
- Admirał pójdzie sam. Wy nie jesteście potrzebni - odparł sucho Orlan.
- Pozwoli pan zwrócić sobie uwagę na fakt, że panu towarzyszą adiutanci
- wtrącił Paweł wskazując na "opiekunów" Orlam. - Admirałowi ze względu na
stanowisko również należy się asysta!
- Admirał pójdzie sam! - powtórzył z naciskiem Orlan.
- Nie denerwujcie się - uspokoiłem przyjaciół. - To nie ma żadnego
znaczenia, gdyż i tak znajdujemy się całkowicie w ich władzy.
Ledwie nadążałem za swymi przewodnikami: ich płynne skoki
przypominające raczej taniec były szybsze nawet od mojego biegu. Czasami
zatrzymywali się i czekali na mnie. Nie obracali się przy tym do tyłu,
jakby widzieli plecami równie dobrze jak oczami. Nie mogłem oprzeć się
wrażeniu, że dokoła pełno jest niewidzialnych. Korytarzem mogło swobodnie
iść dziesięć osób obok siebie, a mnie brakowało przestrzeni. Udając, że
tracę równowagę, ze trzy razy zataczałem się na boki, ale wszędzie było
pusto. Nie udało mi się zderzyć z niewidzialnymi.
W pomieszczeniu, do którego weszliśmy, małym i skąpo oświetlonym, Orlan
kazał mi się zatrzymać. Stanąłem pośrodku, Orlan z asystą podszedł do
znajdujących się w głębi drzwi, które otwarły się przed nim.
Do środka wbiegł w podskokach człowiek, którego natychmiast poznałem.
To był Andre.
Poruszał się nie jak Andre, miał starczo przygarbioną sylwetkę, głowa
mu się trzęsła, wymachiwał rękoma i coś mamrotał skrzekliwym głosem. W
niczym nie przypominał przyjaciela, wszystko w nim było inne, obce,
nieznane i przerażające...
Ale to mógł być tylko Andre.
- Andre! - krzyknąłem i rzuciłem się ku niemu. Uniósł głowę. Zobaczyłem
jego twarz, postarzałą, wynędzniałą i tak okropnie zmienioną, że radość ze
spotkania momentalnie zmieniła się w strach. Chwyciłem przyjaciela,
objąłem go, ale już w owej pierwszej chwili zrozumiałem, że powrót Andre z
niebytu przyniesie nie tylko radość, a może właśnie najmniej radości.
Andre odepchnął mnie. Nie poznał.
- Andre - błagałem. - Spójrz, przecież to ja, Eli! Twój przyjaciel Eli!
Andre, Andre, Andre!
Nadal z niechęcią się odwracał. Mój strach zamienił się w przerażenie.
Szarpnąłem go ku sobie. Patrzył na mnie i nie widział. Takie oczy miewają
ludzie pochłonięci jakimiś ciężkimi myślami. Odzyskałem przyjaciela, ale
odzyskałem go jedynie fizycznie, bo nie opuścił dla mnie jakiegoś swojego
dalekiego świata. Andre był już obecny, ale go nie było!
- Andre! - krzyczałem rozpaczliwie. - To przecież ja, Eli!...
Zdołał się wyrwać i zaczął uciekać. Dopędziłem go i potrząsnąłem
jeszcze silniej. Andre bezsilnie przelewał mi się przez ręce. Nagle
zamknął oczy, pobladł, a ogniste kędziory - jedyne, co przypominało
dawnego Andre zakryły mu twarz.
Orlan i dwaj jego adiutanci w milczeniu obserwowali tę scenę.
Zostawiłem Andre w spokoju i podskoczyłem do Orlam. Byłem gotów rzucić się
na niego z pięściami. Nawet się nie poruszył.
- Wstrętne potwory! - krzyknąłem. - Coście z nim zrobili? Czemu
pozbawiliście go rozumu?
Odpowiedź Orlana zabrzmiała tak uroczyście i poważnie, że chyba tylko
to powstrzymało mnie od bójki:
- Wielki nie chciał pozbawić go rozumu.
Nagle dobiegł mnie cichy głos Andre, który monotonnie śpiewał kołysząc
w takt całym ciałem:
Była babuleńka z rodu bogatego,
Miała babuleńka kozła rogatego...
Śpiewał głosem cieniutkim i żałosnym. Nigdy przedtem nie słyszałem u
niego takiego głosu.
Obróciłem się ku Orlanowi.
- Czego więc ode mnie chcecie?
- Człowiek Andre jest do pańskiej dyspozycji, admirale Eli - odparł
Orlan.
- Chodźmy, Andre - powiedziałem i pociągnąłem go za rękaw.
Do sali, w której rozkwaterowano mych przyjaciół, wszedłem już
zewnętrznie spokojny. Rzucił się ku nam Kamagin i z przerażeniem
odskoczył. Rzadko widywał Andre, ale poznał go od razu. Paweł śmiertelnie
zbladł, a jego laseczka, z którą nawet w niewoli nie rozstawał się ani na
chwilę, upadła z łoskotem na podłogę.
- Andre! - wyszeptał Paweł zduszonym głosem. - Eli!... Rozumie pan, co
się stało?
- Tak - odparłem z goryczą. - Powłoka cielesna została, a duszy nie ma.
Romero wziął Andre za rękę i przemówił tak spokojnym głosem, jakby
spotkał go po paru dniach niewidzenia i nic przez ten czas szczególnego
nie zaszło:
- Witaj, Andre. Będzie ci u nas dobrze, jesteśmy twoimi starymi
przyjaciółmi. Chodź!
Poprowadził Andre pod rękę ku posłaniom, a ten szedł, bezwolnie
kołysząc głową, szedł obojętnie, niechętnie i bez oporu... Spazm ścisnął
mi gardło. Chciałem westchnąć i nie mogłem. Krew uderzyła mi do głowy.
Mary położyła mi rękę na ramieniu i dopiero wtedy zdołałem wciągnąć
powietrze.
- Zabawne uczucie - powiedziałem uśmiechając się z wysiłkiem. - Coś w
rodzaju chwilowego paraliżu. - Usiądź - powiedziała żona.
Siadłem na pryczy obok syna. Starałem się nie patrzeć w tę stronę,
gdzie siedział Andre otoczony przez przyjaciół. Posłania przypominające
żłoby nieoczekiwanie okazały się bardzo wygodne, można się było w nich
kołysać jak w hamakach. Aster patrzył na mnie ze strachem. Opanowałem się
wreszcie.
- Nasze legowiska spoczywają chyba na polach sitowych - powiedziałem,
dopiero teraz spostrzegając, że prycze wiszą w powietrzu. - Czemu się nie
bawisz, Astrze? Widziałem, że Anioły pomagały ci nieść zabawki, a jednego
pegaza objuczyłeś jak wielbłąda.
- Nie w głowie mi zabawa, ojcze - odparł smutnym głosem.
Nie potrafiłem znaleźć na to odpowiedzi. Aster był jeszcze zbyt mały,
aby znać smak prawdziwej ludzkiej wolności, ale niewolę poznał wcześnie.
- Baw się! - powiedziałem stanowczym tonem. - Baw się, wesel, psoć.
Świeć im w oczy wesołością, rozgniewaj beztroską, gdyż nie ma rzeczy
bardziej dla nich przyjemnej niż nasz smutek. Pozbaw ich tej ponurej
satysfakcji!
- Będę się bawił, ojcze - obiecał Aster, któremu moje słowa przemówiły
do przekonania. - Będziesz ze mnie zadowolony! - Poderwał się z posłania i
odszedł .
Nie wiem, jak długo siedziałem w milczeniu obok milczącej Mary, póki
znów nie poczułem tłoku, jakby wokół mnie zaczęła znikać przestrzeń.
Uniosłem głowę i zderzyłem się z zimnym wzrokiem szeroko otwartych oczu
Orlana.
- Wielki cię wzywa - oświadczył Orlan. Wokół mnie zaczęli gromadzić się
jeńcy.
- Po cóż jestem potrzebny twojemu władcy?
- Sam ci to powie.
- A jednak? Może to nie taka znów wielka tajemnica, żeby nie mogli
dowiedzieć się o niej moi przyjaciele?
- Nie ma tajemnicy. Wielki proponuje ludzkości zawarcie sojuszu.
Byłbym mniej zaskoczony, gdyby Orlan powiedział, iż Niszczyciele
zamierzają nas uwolnić. Ochłonąwszy, zwróciłem się o Orlam:
- Wygląda na to, że u was decyzje podejmuje sam władca, u nas natomiast
uprawniony jest do tego ogół. Odejdź, abyśmy mogli się naradzić. Nie jest
wykluczone, że koledzy nie pozwolą mi pójść do twego władcy.
- Nie możesz nie pójść.
- Co innego iść z własnej woli, a co innego zmuszony do tego siłą. Ale
przemoc nie jest najlepszą przesłanką dla projektowanego przez was
paktu...
Niszczyciele odeszli. Poprosiłem kolegów o nastrojenie deszyfratorów na
moje promieniowanie mózgowe, abyśmy mogli naradzać się bez słów.
Zacząłem od tego, że tytuł "Wielkiego Niszczyciela", którym posługuje
się władca Zływrogów, świadczy o jego ograniczeniu i zadufaniu w sobie.
Władca przeciwników - mówiłem dalej - zaproponował sojusz nie Eliemu
Gamazinowi, admirałowi Wielkiej Floty Galaktycznej szturmującej jego
międzygwiezdne szańce, choć nic nie stało temu na przeszkodzie, lecz
usiłuje nawiązać rokowania z jeńcem, którego życie ma w swoich rękach.
Można więc wątpić w jego dobrą wolę. Na jakich zresztą zasadach oprzeć
sojusz człowieka, twórcy i opiekuna potrzebujących, z niszczycielem i
tyranem? Razem pognębiać wolne jeszcze narody? Wspólnie unicestwiać
jeszcze nie unicestwione, niszczyć jeszcze nie zniszczone? Zrezygnować z
sojuszu z nie znanymi nam jeszcze Galaktami, którzy tak bardzo są do nas
podobni i z wyglądu, i ze swego stosunku do innych rozumnych istot?
Ledwie skończyłem, posypały się rozgorączkowane myśli uczestników
narady. Pierwszy jak zwykle był Kamagin:
- Żadnych pertraktacji ze zbrodniarzami! Ze wszystkich sił, całą
bronią, jaka nam jeszcze została!... - Jedyne, czym jeszcze dysponujemy,
to nasze niezbyt ważne życie - wtrącił Romero.
- A więc oddać nasze nieważne życie! - poderwał się wzburzony Kamagin,
który ledwie się opanował, aby nie wykrzyknąć tego na głos.
- Jestem za pertraktacjami! - oświadczył rozsądny Osima. - Umrzeć
zawsze zdążymy. Ale skoro admirał będzie mówił w imieniu ludzkości,
niechaj nie zapomina, że stoi za nim cała ludzka potęga. Jesteśmy w
niewoli, ale ludzkość jest wolna!
- Zagrozić Wielkiemu krachem jego imperium! podtrzymał Osunę Petri. -
Uderzyć pięścią w stół! Niechaj zdejmie zapory na gwiezdnych rogatkach i
całkowicie zaprzestanie kosmicznych rozbojów. To niezbędny warunek
porozumienia.
- Niech nas uwolni i zwróci gwiazdolot - dodała Mary.
- Krótko mówiąc, Niszczyciele powinni skapitulować - podsumował Romero.
- Wprawdzie nie wierzę, aby admirał osiągnął perswazją to, czego nie
potrafiliśmy zdobyć siłą, ale popieram cały plan.
Zawiadomiłem Orlana, że godzę się na spotkanie. Wychodząc, usłyszałem
dźwięczny głosik Astra:
- Wracaj szybko, ojcze!
Uśmiechnąłem się do niego.
Wielki Niszczyciel był jeszcze bardziej podobny do człowieka niż Orlan
i jednocześnie bardziej nieludzki.
Miał niemal cztery metry wzrostu i maleńką główkę wznoszącą się na
nieproporcjonalnie długiej szyi. Beznosa twarz z wielkimi ustami i
ogromnymi oczyma przypominała pysk żmii.
Władca spoczywał na pomoście podobnym do tronu. Dla mnie siedzenia nie
przygotowano. Usiadłem więc na podłodze i skrzyżowałem nogi. Poza nami w
ogromnej sali nikogo nie było.
- Wiesz, że chcę wam zaproponować sojusz? - powiedział Wielki
Niszczyciel na poły pytająco znośną ziemszczyzną.
- Wiem, ale zanim będziemy mówić o sojuszu, muszę zadać kilka pytań.
- Pytaj - tak samo jak Orlan nie uznawał grzecznościowych zwrotów.
- Podobny jest pan do człowieka i mówi ziemskim językiem. Ale nie ma
między nami nawet odległego pokrewieństwa.
- Przybieram wedle woli dowolną postać, byle była biologicznie możliwa.
Upodobniłem się do człowieka, aby ci było łatwiej ze mną rozmawiać.
- Wolałbym pański rzeczywisty wygląd. Byłoby mi przyjemniej, gdyby pan
nie był do mnie podobny. Odparł na to, że zmiana postaci jest sprawą dosyć
trudną i czasochłonną i że nie nadużywa bez potrzeby swoich zdolności
transformacyjnych. Bardzo mnie to uradowało: skoro zmiana wyglądu nawet
dla władcy nie jest rzeczą prostą, to pojawienie się wśród nas pseudoludzi
w najbliższym czasie nam nie grozi. Było kilka drobiazgów, które mnie
niepokoiły, i zanim przeszedłem do spraw podstawowych, zapytałem o nie:
- Nasz gwiazdolot był szczelnie zamknięty, a jednak Orlan przedostał
się do wnętrza. Jak to zrobił?
- Przedostał się nie on, lecz jego projekcja zogniskowana w statku.
Czyżbyście nie przekazywali obrazów na odległość?
- Oczywiście, że przekazujemy, ale tylko obrazy zewnętrzne... A Osima
pokaleczył sobie palce o wizerunek Orlana.
- Najwidoczniej przekazujecie jedynie charakterystykę optyczną obiektu,
my zaś przesyłamy także inne jego właściwości - masę, ciepłotę, a nawet
potencjał elektryczny. To bardzo proste.
Musiałem się z nim zgodzić.
- Są jeszcze pytania?
- Tak. Pytania i wyjaśnienia.
Zawiadomiłem naczelnego Zływroga, że posiadam pełnomocnictwa do
prowadzenia wojny, niewładny jestem natomiast zawierać sojusze. Jeśli więc
zamierza poruszać problemy interesujące całą ludzkość, to przynajmniej ta
część ludzkości, która znajduje się w pobliżu, a więc moi towarzysze,
winna uczestniczyć w pertraktacjach. Odparł na to, że jeżeli będziemy
transmitować naszą rozmowę, to usłyszą ją także jego poddani. Mnie to nie
przeszkadzało. Wielki Niszczyciel zauważył, iż rozmawiam tonem zwycięzcy,
a nie pokonanego. Zwróciłem wobec tego uwagę, że należy odróżnić rozmowę
od pertraktacji: rozmawia ze swoim jeńcem, ale pertraktuje z
przedstawicielem całej ludzkości, musi więc przywyknąć do tonu, jaki wolna
ludzkość do tych pertraktacji wybierze. Oświadczył na to, że na początek
zadowoli się porozumieniem ze mną. Zapytałem więc, czy ma na myśli również
moich towarzyszy. Potwierdził. W takim razie upierałem się, aby informacje
zostały przekazane wszystkim.
Niszczyciel milczał przez dłuższy czas. Wreszcie powiedział niechętnie:
- Zgoda. Nasza rozmowa będzie transmitowana. Ale jeśli się z wami nie
dogadam, będę musiał później pokazać swoim poddanym, jak rozprawiam się z
niepokornymi.
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - odparłem spokojnym głosem, choć
bardzo się denerwowałem.
W tej samej chwili mój deszyfrator odezwał się podnieconymi głosami
przyjaciół. Ludzie zapominając 0 ostrożności na głos omawiali moją
sytuację. Przerwałem ich wielogłosowy chór i zaproponowałem, aby
wysłuchali mojej rozmowy z Wielkim Niszczycielem. Nastąpiła pełna
zaskoczenia cisza, w której rozległ się gromki głos Wielkiego
Niszczyciela:
- Zaczynamy!
Zływróg przybrał postać człowieka, ale nie przyswoił sobie ludzkiego
sposobu bycia i ryknął te swoje zaproszenie do "przyjacielskiej rozmowy"
niczym właściciel karcący niewolnika.
Wielki nie negował naszych osiągnięć. Przypominamy wyglądem starych
jego przeciwników, Galaktów - mówił. Niszczyciele, którzy zetknęli się z
nami w Plejadach, zameldowali: "Widzimy Galaktów, weźmiemy ich do
niewoli". Wojna z Galaktami trwająca od niepamiętnych czasów zbliża się ku
końcowi. Galaktowie zostali zablokowani na ich ostatnich planetach. Mogą
liczyć jedynie na to, że zostawi się ich w spokoju, ale jest to płonna
nadzieja powiedział twardo.
Ludzie jednak nieoczekiwanie okazali się zupełnie inni. Zdołali
rozproszyć w Plejadach flotyllę Niszczycieli, a w Perseuszu zniszczyli
jedną z potężnie uzbrojonych planet. On, Wielki Niszczyciel, musiał
zakazać swoim okrętom pojawiania się na trasach galaktycznych opanowanych
przez ludzi. Tym trwałej okopał się w swoim skupisku gwiezdnym. Tutaj jego
potęga bazuje na sześciu warownych planetach wyposażonych w urządzenia o
wielkiej mocy do zakrzywiania wewnętrznej przestrzeni międzygwiezdnej. Nie
ma na świecie siły zdolnej przebić wzniesione przez niego zapory.
- Myśmy je przebili - zaoponowałem. - Mówię o rajdzie trzech naszych
okrętów.
- Udało się wam: w momencie wtargnięcia niespodziewanie osłabły
mechanizmy obronne Trzeciej Planety. Więcej się to nie powtórzy.
- Jeżeli nie chcieliście naszej obecności, to czemu nie wypuściliście
nas z powrotem? - zapytałem natychmiast.
- Ta sprawa nie dotyczy naszych pertraktacji ryknął. - Ważne, że
zostaliście pojmani, a nie zwyciężyliście.
Wielki Niszczyciel powiedział dalej, że pod pewnymi względami
przewyższyliśmy ich, natomiast wiele rzeczy mamy tak niedoskonałych,
jakbyśmy znajdowali się u zarania cywilizacji. Jeżeli obie nasze
cywilizacje się zjednoczą, to nikt nie potrafi się im oprzeć.
Byłem zaskoczony jego prymitywizmem.
- Doprawdy? Zływrogi... Przepraszam, Niszczyciele władają zaledwie
niewielkim wycinkiem Galaktyki, a posiadłości gwiezdne Ziemian są jeszcze
mniejsze. Czy można więc mówić o powszechnym panowaniu?
Odpowiedź Wielkiego Niszczyciela była jednak nieoczekiwana, od razu
oceniłem jej wagę.
- Rozumiem twoje aluzje. Potęga Ramirów jest oczywiście nieporównywalna
z naszą i waszą. Ale Ramirowie dawno opuścili skupisko Perseusza i zajęli
się przebudową jądra Galaktyki. Nie będą więc sobie zawracać głowy
Niszczycielami lub Ziemianami, a tym bardziej tchórzliwymi Galaktami.
Wysłuchałem władcy tak, jakbym wiedział o Ramirach znacznie więcej od
niego. Przyjaciele natomiast nie potrafili się opanować i deszyfrator
przekazał ich pełne podniecenia szepty, wywołane nowiną o nie znanej nam
cywilizacji gwiezdnej.
- Zostawmy Ramirów w spokoju, mają dość własnych kłopotów -
powiedziałem. - Pomówmy lepiej o zasadach proponowanego przez was sojuszu
ludzi i Niszczycieli.
- Zasada jest prosta: zewrzeć w jedną pięść nasze podzielone obecnie
potęgi.
- To nie jest cel, ale środek do jego osiągnięcia. - Mogę przedstawić
również i cel.
- Bardzo proszę!
Mówił chętnie i głośno, zbyt głośno. Nie było w tej mowie niczego
nowego - te same podłe zasady wyzysku słabszego przez silnego, kosmiczne
barbarzyństwo i rozbój. Proponował nam "współwrogość", nienawiść do
wszystkiego, co nie będzie "nami". Trzeba było być bardzo zaślepionym i
zadufanym w sobie, aby zwrócić się do ludzi z takim projektem.
W odpowiedzi wygłosiłem z pamięci deklarację uchwaloną na Orze i
przyjętą przez konstytucję Sojuszu Międzygwiezdnego.
Usłyszałem okrzyki kolegów i tym razem nie rozgniewałem się, że tak
burzliwie wyrażają mi swoje poparcie.
Mój program rozwścieczył naczelnego Zływroga. - Zapominasz, gdzie
jesteś! - ryknął.
- Doskonale pamiętam! - odparłem ze spokojem, który bardzo wiele mnie
kosztował. Ale to ja jego, nie on mnie powinien przywoływać do porządku. -
Znajduję się we władzy okrutnych wrogów, panów mojego życia i śmierci.
- I ty masz czelność proponować mi wyzwolenie ujarzmionych narodów i
wprowadzić obrzydliwą pomoc wzajemną?!
- Bez tego nie do pomyślenia jest twórcze istnienie. Chcecie tego lub
nie, z wami lub bez was, ale ta zasada zwycięży we wzajemnych stosunkach
rozumnych Niebian.
Wydało mu się, że wykrył moją słabą stronę i łatwo weźmie nade mną górę
w dyskusji.
- Powiedziałeś "twórcze istnienie"? Bzdura! Na świecie istnieje jeden
tylko realny proces - niszczenie, zgładzanie. I my, Niszczyciele, swoją
rozumną działalnością przyspieszamy ten samoistny proces.
- Działalność ludzi jest inna.
- A więc jest nierozumna. Wszechświat dąży do chaosu. Rozumne i
majestatyczne jest tylko sprzyjanie rozpowszechnieniu tego chaosu. Jedynie
w chaosie można znaleźć pełne wyzwolenie od nierówności i niewoli.
- Istoty żywe starają się zastąpić chaos organizacją.
- Dążenie do likwidacji chaosu to błąd początkowych stadiów rozwoju,
kiedy nierówności i komplikacje są jeszcze powszechne. Ale najwyższym
wykwitem rozwoju jest upajająca monotonność wszystkiego, zachwycająca
niwelacja różnic!
- Pańskim zdaniem dążenie do pokonania żywiołu samo jest żywiołem? Wy,
Niszczyciele, stworzyliście najpotężniejszą organizację, jaką zna świat...
- Zapomniałeś o Ramirach, człowieku.
- Ramirowie są daleko, nie mówmy więc o nich. Wasza organizacja, wasz
surowy porządek, wasz potworny brak wolności dla wszystkich...
- Organizacja została stworzona dla zwiększenia dezorganizacji,
porządek służy rozpowszechnianiu nieporządku, a powszechny brak wolności
jest tylko niezbędnym pośrednim etapem na drodze absolutnego wyzwolenia
wszystkich ze wszystkiego... Sprzyjamy, a nie przeciwdziałamy najgłębszym
tendencjom natury.
Dyskutował z zadufaniem półgłówka, przekonanego, że świat jest
skończony i ogranicza się do jego najbliższego sąsiedztwa, z pewnością
siebie nieuka, który podniósł swoją niewiedzę do godności filozofii.
Mogłem pokonać go bez trudu, ale nie wiedziałem, czy zdoła pojąć, że
został pokonany.
- Milczysz, a więc uznajesz się za zwyciężonego! - ryknął triumfalnie.
- Przeczy pan sam sobie - odparłem.
- Tego trzeba dowieść.
- Naturalnie. Proszę uzasadnić swój światopogląd, a ja dowiodę, że z
każdej pańskiej tezy wynika wniosek odwrotny do tego, jaki pan sam z niej
wyciąga.
- Można i tak - zgodził się. - Będzie z pożytkiem dla moich poddanych,
jeżeli raz jeszcze utwierdzą się w zasadach naszej filozofii, chociaż i
tak nie budzi ona w nich nawet cienia wątpliwości.
- Ludzie i nasi gwiezdni przyjaciele także odniosą korzyść z wykładu
waszej filozofii - odparłem, ale nie zrozumiał groźby kryjącej się w moich
słowach.
Zaczął oryginalnie, trzeba mu to przyznać. Wszechświat narodził się
kiedyś - mówił - jako otchłań wszelakich różnic i gniazdo niepodobnych do
siebie nawzajem najróżnorodniejszych form. Pusta przestrzeń i gwiezdne
olbrzymy, skomplikowane życie biologiczne i bezpostaciowa plazma; na
jednym biegunie zawsze zindywidualizowany myślący rozum, na drugim ubóstwo
rozproszonych atomów. Nierównomierność i niejednakowość, wstrętna
swoistość wszystkiego i we wszystkim, barbarzyństwo zorganizowanych
wspólnot, tyrania porządku, niewola wszelkich struktur hierarchicznych -
oto jaki był początek świata i jak, mimo wielkiego postępu, świat w
znacznym stopniu wygląda do dzisiaj.
- Ale wszystko tylko zaczyna się od komplikacji - grzmiał Niszczyciel -
a idzie ku prostocie. Czyż rozwiązując zadanie nie posuwamy się od
złożoności do składających się nań elementów? Czyż wykrywanie prostoty
wewnętrznej nie jest najwyższym celem poznania? O ile więc szlachetniejsze
jest nie wykrycie, lecz tworzenie prostoty, wzbogacanie świata w prostotę!
A jaka prostota jest najdoskonalsza? Oczywiście prymityw. Trzeba więc
rozpowszechniać prymityw w jego najwyższej postaci, w postaci chaosu!...
W przestrzeni, kontynuował; istnieje sześć kierunków, w czasie
natomiast tylko jeden: do przodu, wyłącznie do przodu! Naprzód ku
najwyższej formie istnienia monotonii. Taki jest kierunek rozwoju natury i
takiż cel postawili przed sobą Niszczyciele! Wypowiedziawszy śmiertelną
walkę wszelkiej odrębności, a w pierwszym rzędzie oczywiście każdej formie
życia biologicznego, jako najbardziej swoistej.
- Teraz rozumiem, dlaczego nazywacie siebie Niszczycielami -
powiedziałem.
- Właśnie dlatego - wykrzyknął z dumą - że niczego nie stworzyliśmy,
lecz potrafimy wszystko zniszczyć! Mam nadzieję, że przekonałem cię
człowieku, o historycznej wadze naszej misji?
Wtedy zacząłem mówić ja:
- Władca Niszczycieli twierdzi, że niczego nie stworzył, ale może
wszystko unicestwić. Gdyby to było prawdą, to w oczach ludzi wywołałoby
jedynie odrazę. Na szczęście nie jest to zgodne z rzeczywistością. Wiele
jest rzeczy, których zniszczyć nie potrafi, a sama jego niszczycielska
działalność niesie w sobie elementy tworzenia, że wspomnę tylko o
budowanych przez niego miastach, fabrykach, warowniach gwiezdnych...
Wydaje się mu, że niweluje odrębności, a w gruncie rzeczy powołuje do
życia nowe. Swoistość obiektów naturalnych stanowi o harmonii
Wszechświata, a proporcji różniących się od siebie struktur nie da się
zmienić według czyjegoś widzimisię. Wielki Niszczyciel utrzymuje, że
Wszechświat idzie od złożoności ku prostocie. Ja twierdzę natomiast, że
równolegle zachodzi w nim proces odwrotny i co za tym idzie, starania
Niszczycieli skazane są na niepowodzenie. Już chociażby z tego powodu
ludzie, jako istoty rozumne, nie będą brać udziału w bezsensownych
działaniach. Ale to tylko margines: ludzie nie mogą zgodzić się na sojusz,
którego celem jest niszczenie wszystkiego, co żywe! Wobec tego w imieniu
wszystkich narodów gwiezdnych wypowiadam wam wojnę! Niszczyciele zostaną
zniszczeni!
Władca długo milczał, a kiedy wreszcie się odezwał, w jego głosie
brzmiała groźba:
- Ludzie i ich przyjaciele są istotami żywymi, prawda?
- Tak samo jak Niszczyciele.
- Instynkt samozachowawczy jest najważniejszą chyba cechą wszystkich
żywych. Strach przed śmiercią jednoczy żyjących. Zgadzasz się ze mną,
człowieku?
Zrozumiałem, że skazuje nas na śmierć. To zadufane w sobie bydlę
oczekiwało naszej rozpaczy. Wiedziałem, że nikt z nas nie sprawi mu tej
przyjemności.
- Strach przed śmiercią istotnie jednoczy żyjących. Ale ludzi bardziej
jednoczy honor i duma, przekos panie o własnej prawdzie. To jest dla nas
ważniejsze od fizycznego istnienia.
- Ale śmierć nie jest waszym pragnieniem, celem, do którego dążycie?
- Oczywiście, że nikomu ona nie sprawia radości...
- Będziesz więc czekał śmierci jak wybawienia, jak najwyższej rozkoszy.
A śmierć nie nadejdzie... - powiedział władca głosem maszyny i zniknął.
Zostałem sam w ogromnej sali.
Niezmiennie obojętny Orlan odprowadził mnie z powrotem do naszych
"koszar". Petri uścisnął mi rękę, Kamagin rzucił się na szyję. Wszyscy
byli pod wrażeniem mojego przemówienia i serdecznie mi gratulowali.
- Trzeba przygotować się na represje! - powiedział rzeczowo Osima i
zaczął się energicznie krzątać między legowiskami, jakby natychmiast
zamierzał odeprzeć przewidziany atak.
Romero natomiast odezwał się ze smutkiem w głosie:
- Niewątpliwie zachował się pan jak należy. Co innego jednak
deklaracje, a co innego ich realizacja. Ponieważ obiecano zachować nas
przy życiu...
- ...to zostaniemy poddani torturom. Pokażemy więc, że torturami nie
można człowieka złamać!
Spojrzał na mnie z pełną współczucia czułością.
- Wydaje mi się, admirale, że oczekuje pan tortur z równą
niecierpliwością jak niedawnej bitwy. Jest pan zadziwiającym człowiekiem,
przyjacielu. Zresztą, gdyby pan był inny, nie wybrano by pana na dowódcę
naszej armii...
- Nie mówmy o tym. Jak pan przyjął wiadomość o Ramirach, Pawle?
Romero zgodził się, że największą korzyścią z mojej dyskusji z Wielkim
Niszczycielem jest nowina o istnieniu jeszcze jednej wysoko rozwiniętej
cywilizacji galaktycznej. Niestety, Ramirowie są zbyt daleko, aby ich
można było poprosić o pomoc.
- Niech pan odpocznie, Eli - poradził Paweł. Nie wiadomo, co czeka nas
za chwilę.
Położyłem się przy Mary, obok przysiadł Lusin, którym miotały sprzeczne
uczucia: jednocześnie zachwycał się moją odwagą i bał się, że zostanę
okrutnie za nią ukarany. Aster stał w pobliżu i patrzył na mnie oczami tak
pełnymi przestrachu, że poprosiłem Mary, aby go czymś zajęła. Żona
odesłała syna do Aniołów, a potem rzekła do mnie z wyrzutem:
- Przeceniasz rozum i wiedzę malca, ale nie doceniasz jego
uczuciowości. Kiedy dyskutowałeś ze Zływrogami, nie miałeś lepszego
słuchacza niż Aster.
- Andre, Eli. Deszyfrator też - powiedział Lusin z westchnieniem.
- Mów samymi myślami - poprosiłem. - Łatwiej mi rozumieć twoje myśli
niż słowa.
Posłuchał mnie i wyjaśnił, że założył na rękę Andre deszyfrator, ale
myśli tego biedaka też są zupełnie poplątane. Nastroiłem deszyfrator na
promieniowanie mózgowe Andre, który siedział opodal kołysząc nieustannie
głową. Dobiegało mnie jedno tylko nieustannie powtarzane zdanie: "Miała
babuleńka kozła rogatego, kozła rogatego..."
- Jak bardzo musieli go torturować, aby świat zawęził się mu do
jakiegoś nędznego kozła! - powiedziałem.
- Tortury były, Eli - odparł Lusin myślami. A ile ich jeszcze będzie!
Lusin odszedł i pozostałem we dwójkę z Mary. Żona milczała, jej myśli
do mnie nie dochodziły, ale i bez tego wiedziałem, co ją dręczy.
Powiedziałem więc:
- Nie trzeba, Mary. Będzie, co ma być. Nieco pierwotnego fatalizmu
teraz nam nie zaszkodzi.
- Nie o to chodzi, Eli - odparła. - Liczyliśmy się przecież z
możliwością tragicznych niepowodzeń, klęsk. Słuchałam cię dziś i myślałam,
że byłam egoistką. Chciałam dzielić twój los, ale okazało się, że nań
oddziałuję i pogarszam. Wiem, że czułbyś się pewniej, gdyby mnie i Astra
tu nie było. Muszę naprawić swój błąd. Póki jesteśmy w niewoli, nie
traktuj mnie jak żony i Astra jak syna. Będziemy takimi samymi członkami
załogi, takimi samymi więźniami jak pozostali... Nie, nie oponuj!... Nic
nie mów. Pocałuj mnie. To będzie nasz ostatni pocałunek. Uwalniam cię od
nas!
Pocałowałem ją i objąłem, ale natychmiast mnie odepchnęła. Zdenerwowany
tą sceną postanowiłem się przejść i może porozmawiać z kimś bardziej
zrównoważonym. Szukałem Romera, ale natknąłem się na Astra prowadzącego za
rękę Andre.
- Rozmawiam z nim, ale on nic nie rozumie - powiedział ze smutkiem
Aster. - Słucha i nie rozumie. Chciałem coś na to odpowiedzieć, ale w tej
samej chwili jakaś potężna siła odrzuciła mnie od syna. Wszystko dokoła
mnie najpierw zawirowało, a potem zacząłem zapadać się w mętną otchłań.
Wydawało mi się, że trwa to wieki całe, że zdążyłem się w czasie spadania
zestarzeć i umrzeć, zeschnąć i zbutwieć... Kiedy się jednak ocknąłem,
znajdowałem się w tym samym miejscu, w tej samej sali. Ujrzałem okropnie
zmienioną twarz Romera, zapłakaną Mary, przerażonego syna. Wołali do mnie,
wyciągali ręce, próbowali się do mnie przebić. Ale byłem dla nich bardziej
niedostępny, niż gdybym przeniósł się do innej galaktyki.
Wielki Niszczyciel zamknął mnie w klatce z pól siłowych.
- Eli, co się stało? - krzyczała Mary. - Eli!
Obijała się o niewidzialną ścianę stojącą na jej drodze. Inni też
starali się do mnie przebić, jak gdyby to mogło cokolwiek pomóc. Osima,
który zachował rozsądek, podniesionym głosem zażądał spokoju i ciszy.
Wreszcie się uspokoili. Widziałem ich doskonale i słyszałem, gdyż klatka,
nieprzenikliwa dla ciał materialnych, świetnie przepuszczała światło i
dźwięk.
- Jak się pan czuje, admirale? - zapytał Osima. - Nie jest pan ranny?
- Wszystko w najlepszym porządku - odparłem. Sądzę, że udało mi się
opanować drżenie głosu. Spróbowałem się uśmiechnąć. - Zostałem od was
odizolowany. Wobec tego, że pozbawiono mnie swobody ruchów, chcę złożyć
władzę, której już nie mogę normalnie wykonywać. Na swego zastępcę
wyznaczam Osinę.
Po jakimś czasie wokół mnie pozostało tylko kilku przyjaciół. Romero
zaproponował, aby szczerze omówić powstałą sytuację.
- Po co urządzono to przedstawienie, Eli? Chodzi chyba o poddanie pana
publicznym torturom... Ofuknąłem go i zażądałem, aby nie zwracano na mnie
uwagi, bez względu na to, co mi się przytrafi. - Mary się rozpłakała,
Kamagin w milczeniu zaciskał pięści.
- Zbliża się pora kolacji - powiedziałem. - Jeżeli Zływrogi dostarczą
jakiś pokarm, jedzcie i układajcie się do snu, jakby nic się nie
wydarzyło. Na mnie nie zwracajcie uwagi...
Odeszli. Po chwili w ścianach nad legowiskami otwarły się nisze, w
których stały dostarczone przez Niszczycieli naczynia ze strawą. W mojej
klatce nic się nie zjawiło. Uśmiechnąłem się z politowaniem: Wielki
Niszczyciel nie grzeszył zbytnią fantazją. Ułożyłem się wygodnie na
podłodze i spróbowałem zasnąć. Towarzysze zastosowali się do mojej prośby
i pozornie całkowicie mnie ignorowali.
Zdrzemnąłem się. Obudził mnie Romero, który i czekał, aż większość
ludzi zaśnie i dopiero wtedy podszedł do mego więzienia.
- A więc skazano pana na głód, drogi przyjacielu - odezwał się ponurym
głosem. - W starożytności głodówkę uważano za jedną z najcięższych kar.
- Nie jest tak źle. Starożytna tortura głodu dlatego była tak
nieznośna, że poddawany jej zdawał sobie sprawę, z nieuchronnej śmierci.
Mnie to nie grozi, gdyż skazano mnie na męki, a nie na unicestwienie.
Romero odszedł, a ja znów się zdrzemnąłem. Nagle usłyszałem czyjś
niewyraźny głos. Uniosłem się na łokciu. Po drugiej stronie przezroczystej
ściany, stał, opierając się o nią rękami, Andre. Twarz szaleńca wykrzywiał
uśmiech, jego mętne dniem oczy płonęły gorączkowym blaskiem, w którym
jednak można było dostrzec iskierkę rozumu. Zbliżyłem się do niego, ale i
wtedy nie zdołałem zrozumieć szybkiego, niewyraźnego mamrotania.
- Wiem - powiedziałem zmęczonym głosem. Miała babuleńka kozła rogatego.
Idź spać.
Andre zachichotał, a potem powiedział dobitnie:
- Zwariuj! Zwariuj!
- Nie, Andre - odparłem po chwili, raczej sobie niż jemu. - Nie
oszaleję, mój biedny przyjacielu. Nie mogę sobie na to pozwolić...
Tlejąca iskierka rozumu zgasła w jego oczach. Zachichotał jeszcze raz,
wykrzywił się nieprzyjemnie i zaczął powtarzać coraz ciszej, jakby
zasypał:
- Zwariuj! Zwariuj! Zwariuj!...
Głód mi zbytnio nie dokuczał, ale doprowadzało mnie do wściektości to,
że moją głodówkę zamieniono w obrzydliwe widowisko. Nie otrzymywałem
pożywienia, a moi przyjaciele nie mogli przełknąć choćby kęsa. Słyszałem,
jak Mary namawiała Astra do jedzenia, karciła go, ale sama nie jadła.
Jedynie Romero i Osima spokojnie się pożywiali i byłem im za to wdzięczny,
gdyż im też nie przychodziło to z łatwością.
Pewnego dnia zawołałem Mary i powiedziałem gniewnie:
- Czy sądzisz, że będzie mi lżej, jak zachorujesz z wycieńczenia?
Słaniająca się z głodu matka nie jest najlepszą opiekunką dla syna! Sama
nalegałaś, abym traktował cię jak zwykłego członka załogi. Bierz przykład
z Osimy i Romera!
- Spójrz więc na Kamagina - odparła. - Jestem twoją żoną, a on tylko
kolegą i również nie je!
- Przynajmniej ty mnie nie męcz! - wykrzyknąłem i położyłem się na
podłodze plecami do niej. Odeszła bez słowa. Później widziałem, że jadła.
Kamagin też się pożywiał. Udałem, że zasypiam, a tak dobrze udawałem,
że istotnie zmorzył mnie sen. Wkrótce pojąłem, iż najlepiej dla wszystkich
będzie, jeżeli zacznę przesypiać godziny, kiedy wszyscy pozostali są na
nogach. Początkowo nie bardzo mi się to udawało, ale wkrótce nauczyłem się
przywoływać sen wtedy, kiedy był potrzebny.
Słyszałem, że głodujący wyobrażali sobie najsmaczniejsze potrawy i tym
doprowadzali się do szaleństwa. Przekonałem się, że w opowieściach tych
było wiele przesady. Nie pociągały mnie obrazy uczt i obżarstwa.
Wspominałem wprawdzie swoje ulubione syntetyczne grzyby mięsne, chrupiące
pierożki i wiele innych pokarmów uzyskiwanych na Ziemi w drodze przeróbki
ropy naftowej i jej produktów, ale nigdy nie przybrało to postaci obsesji.
Dopiero po wielu dniach przypomniałem sobie nieudany szaszłyk z
prawdziwego jagnięcia przyrządzony przez Romera i przyznam się, że wtedy
nawet to cuchnące mięso przełknąłbym z radością.
Męki pragnienia też moim zdaniem nie są tak straszliwe, jakby to
wynikało z niezliczonych opowiadań zachowanych w ludzkiej pamięci. Wiem,
że w starożytności tysiące rozbitków umierały z pragnienia, ale jestem
przekonany, że ich męczarnie wzmagały się na widok niezmierzonych mas
słonej oceanicznej wody niezdatnej do picia. Powtórzę jeszcze raz to, co
mówiłem Romerowi: najgorszy w głodówce jest strach przed śmiercią
wzmagający cierpienia mające swe źródło w zjawiskach fizjologicznych, a
mnie tego strachu pozbawili sami moi niezręczni kaci. Słabłem więc, ale
nie traciłem ducha.
Koszmarów głodowych oszczędzono mi, ale za to nawiedzały mnie inne
widziadła, które z każdym dniem stawały się coraz bardziej wyraziste. Znów
zobaczyłem dziwną salę pod kopułą i znów biegłem pod ścianami wokół
półprzezroczystej kuli bojąc się do niej zbliżyć. Znów na kopule pojawiły
się wizerunki gwiezdne, wśród których przemykały ruchome światełka naszej
floty szturmującej Perseusza. Wpatrywałem się w ognie krążowników Allana
nie mogąc początkowo zrozumieć ich ruchów, aż wreszcie pojąłem, że
obserwuję łowy na wygasłe ciała kosmiczne poza granicami skupiska
gwiezdnego. Allan w moich majaczeniach podciągał zdobyte karty ku
Perseuszowi, przygotowując je do anihilacji u ścian bariery
nieeuklidesowej, aby po wybuchu wtargnąć do wnętrza twierdzy Zływrogów.
- Jeszcze raz znalazłem się w sterówce galaktycznej Niszczycieli -
rzekłem któregoś wieczoru do Romera i następnie opowiedziałem mu cały swój
niby-sen.
Romero przyjrzał mi się smutnie i badawczo: moje sny interesowały go
jedynie jako sprawdzian mego stanu, dowód rozstroju psychiki.
- W starożytności psycholodzy uważali sny za urzeczywistnienie marzeń.
Trzeba przyznać, drogi przyjacielu, że pańskie widzenia nader posłusznie
kopiują pragnienia.
Sterówka Zływrogów przyśniła mi się tylko raz, natomiast Wielkiego
Niszczyciela widywałem bardzo często. Władca pojawiał się w otoczeniu
notabli, wśród których był także Orlan meldujący o zachowaniu się jeńców.
Moja rozpalona fantazja nadawała Niszczycielom dziwaczny wygląd,
oblekała ich w fantasmagoryjne postacie, których wrogowie, wedle tego, co
teraz wiem, nigdy nie przybierali. Wielki Niszczyciel natomiast i Orlan
zawsze byli podobni do siebie. Zarówno wygląd członków sztabu Wielkiego
Niszczyciela, jak i sposób ich porozumiewania się ze sobą były tak
nieprawdopodobne, że coraz częściej zastanawiałem się, czy przypadkiem nie
postradałem zmysłów.
Było jednak coś, co powstrzymywało mnie od tego wniosku. Ciało
wprawdzie słabło, ale rozum pozostawał jasny. Poza obłędnymi majakami
wszystko było realne: twarze przyjaciół, kształty otaczających
przedmiotów. Nie to jednak było najważniejsze: poprzebierani w
najfantastyczniejsze kształty notable dyskutowali jednak nader rozsądnie i
logicznie. Ja sam, gdybym znalazł się w analogicznej sytuacji,
rozmawiałbym ze swoimi pomocnikami podobnie.
Romero po pewnym czasie zmienił stosunek do mych majaczeń i nie było
teraz dnia, aby nie pytał o ich treść. Zdumiewało mnie to i nawet nieco
złościło.
- Zabawia się pan moim kosztem? - zapytałem go pewnego razu. - Czy też
potrzebuje pan dodatkowych informacji o moim stanie psychicznym?
Pokręcił przecząco głową.
- Pańskie sny, admirale, niosą informację. Dziwnie wprawdzie
zniekształconą, lecz realną informację o rzeczywistych wydarzeniach... Nie
wiem, jak wieści o nich przenikają do pańskiego mózgu, może to głód
uczynił pana nadwrażliwym, ale chyba istotnie bywa pan we śnie świadkiem
narad sztabu naszych wrogów.
Dni przełomowe dla naszego lotu zapadły mi w pamięć ze wszystkimi
szczegółami.
Wieczorem, przed kolacją, usnąłem. Obudziłem się w nocy, kiedy wszyscy
spali. Usiadłem - wstać i przespacerować się po klatce, jak to robiłem do
niedawna, nie miałem już sił. Ostatnio zacząłem gorzej widzieć, a w
dodatku nocą samoświecące ściany przygasały i niczego wokół nie
dostrzegałem. Głodówka za to wyostrzyła mi słuch i bez trudu chwytałem
dźwięki, których dawniej nie potrafiłbym rozróżnić.
Dlatego natychmiast usłyszałem ostrożne kroki, których odgłos niemal
całkowicie tonął w chrapaniu i ciężkich oddechach śpiących. Ktoś się
skradał w moim kierunku. Znieruchomiałem. Do bólu w oczach wpatrywałem się
w ciemność, aż w końcu dostrzegłem malutkiego człowieczka napierającego
całym ciałem na przezroczystą barierę.
- Po coś tu przyszedł, Astrze? - zapytałem. Kazałem ci przecież
zachowywać się tak, jakby mnie w ogóle nie było.
- Ojcze! - wyszeptał przez łzy. - Może przynajmniej nocą uda mi się
podać ci coś do jedzenia?
Ale kawałki pokarmu nie chciały przechodzić przez siłową barierę,
odskakiwały od niej, spadały na podłogę. Aster zaczął głośno szlochać.
- Idź spać! - rozkazałem, bojąc się, że jego rozpaczliwy płacz może
obudzić Mary.
Nasza cichutka rozmowa zwróciła jednak uwagę Andre. Szaleniec spał mało
i czujnie. Teraz podszedł do miejsca, skąd Aster usiłował się do mnie
przebić, i oparł się łokciami o pole siłowe. Nie zwróciłem początkowo
uwagi na jego mamrotanie sądząc, że znów mi radzi, abym zwariował. Dopiero
po chwili dobiegły mnie wyraźne słowa: "Nie trzeba, nie trzeba!"
- Dajesz mi nową radę? - spytałem zdziwiony. - Odejdź, jestem bardzo
zmęczony.
Tym razem usłyszałem powtórzone dwukrotnie zdanie:
- Tracisz rozum! Tracisz rozum!
- Ciesz się, istotnie tracę zmysły! - powiedziałem gorzko. - Tak jak
chciałeś, Andre. Szukałem innego wyjścia, ale go nie znalazłem. Czemu się
nie cieszysz?
- Nie trzeba! Nie trzeba!
Dopiero teraz zrozumiałem, o co mu chodzi. W głowie mi zawirowało i
straciłem przytomność.
Kiedy się ocknąłem, Andre już nie było. Ułożyłem się ponownie na
podłodze i zapadłem w gorączkowy sen. Wkrótce znów nawiedziło mnie
widzenie statków Allana szturmujących twierdzę Perseusza.
Tym razem nie zobaczyłem pokrytej kopułą sali, lecz po prostu gwiezdną
sferę na pograniczu skupiska Chi. Mknąłem wśród gwiazd, sam zamieniony w
rodzaj ciała kosmicznego. Wiedziałem przy tym dokładnie, że jestem
człowiekiem, a nie ciałem niebieskim i że nie lecę w kosmosie, lecz
znajduję się w jakimś punkcie obserwacyjnym. Wiedziałem też, że na ekranie
widnieją wizerunki gwiazd, a nie same gwiazdy.
Kiedy przede mną zabłysły ognie galaktyczne krążowników Allana,
zacząłem je gorączkowo liczyć. Dwa rozciągnięte warkocze iskierek, po sto
światełek w każdym, mknęły klinem w kierunku Perseusza. Ostrze klina
celowało w Pomarańczową, która stopniowo mętniała i bladła. Wiedziałem
już, co znaczy jej złowieszcze znikanie.
"Przebiją się czy nie?" - myślałem, wpatrując się w ciemne ciała
ogarnięte masą jaskrawych ogni. Ciemnych karłów było niewiele, najwyżej
dziesięć. Każdy z nich jednak miliony razy przewyższał masą gwiazdoloty
eskadry.
Zobaczyłem oślepiającą eksplozję i chmary statków galaktycznych
pędzących do epicentrum wybuchu anihilacyjnego, ujrzałem gwiazdy
rozrzucone na boki ciśnieniem pęczniejącej przestrzeni i zagubioną w tym
chaosie Pomarańczową. A eskadra ciągle gnała do przodu, tylko do przodu,
nam na pomoc...
Potem jakaś nieznana siła pochwyciła moje nieważkie ciało i rzuciła do
góry. Leciałem długo, nie wiedząc dokąd pędzę, ale przepełniało mnie
cudowne i już niemal zapomniane uczucie swobody i wolności.
Wreszcie upadłem na podłogę w znajomej sali wypełnionej po brzegi
cudacznymi figurami. Na tronie zasiadł naczelny Zływróg. Znalazłem się w
sztabie Wielkiego Niszczyciela...
Nie dostrzeżono mnie, wiedziałem zresztą, że dostrzec mnie nie sposób,
ale zręcznie odpełzłem w kąt, skąd doskonale widziałem wszystkich
zebranych. Władca na coś w milczeniu czekał i wszyscy wokół niego także
zachowywali milczenie. "Ich sprawy muszą bardzo źle stać, skoro są tak
przygnębieni" - pomyślałem ze złośliwą radością.
Dostojnicy nagle się poruszyli. Jeden z nich zaczął przekazywać jakieś
informacje, a robił to w sposób zdumiewający. Z ciemnej skrzyni, pod
postacią której występował, wystrzelił ku górze pień obrastający w
mgnieniu oka rozłożystą koroną. Gałęzie rozpełzły się po całej sali,
pokrywały liśćmi rozjarzonymi fioletowym blaskiem. Patrzyłem na to jak
urzeczony. Po chwili zorientowałem się ze zdumieniem, że doskonale
rozumiem tę "krzaczastą mowę". Drzewokształtny notabl przekazywał
wiadomość, iż tylko awarią na Trzeciej Planecie można wytłumaczyć fakt
niebezpiecznego wtargnięcia ludzkiej floty w peryferyjne obszary metryki
nieeuklidesowej otaczającej skupisko Chi.
- Druga i Czwarta przejęły kontrolę nad zagrożonym obszarem. Pierwsza,
Piąta i Szósta również przerzuciły część swoich pól grawitacyjnych na
odcinek Trzeciej - szeleścił dostojnik. - Flocie wroga nie uda się przebić
naszej gwiezdnej zapory, o Wielki...
Naczelny Zływróg w rozdrażnieniu błysnął oczyma. Rozłożysta korona
mówcy zaczęła marszczyć się i opadać, by po chwili zupełnie zniknąć. Na
podłodze sali znów stała tylko ciemna, obskurna skrzynia.
Wielki Niszczyciel zapytał grzmiącym głosem (tylko on i Orlan
posługiwali się zwyczajną mową):
- Czy udało się odrzucić przeciwnika na pozycje wyjściowe?
- Udało się dokonać wiele, bardzo wiele - odparł mu inny dostojnik,
który dla odmiany zamienił się w strumyk rozlewający się po podłodze. -
Flotylli wroga nie udało się wedrzeć do wnętrza skupiska, nie udało się...
- Zostali wyrzuceni poza linię twierdz?
- Nie, na razie nie, ale są wypierani, stopniowo wypierani przez coraz
silniejsze pola grawitacyjne... Wielki, zniecierpliwiony, machnął ręką i
gadatliwy strumyk błyskawicznie wysechł.
- Zanihilowali dopiero jedną planetę, a holują ze sobą co najmniej
dziesięć karłów. Co się stanie, jeżeli powtórzą anihilację?
Kolejni "mówcy" odpowiadali błyskami eksplozji, snopami iskier,
pióropuszami płomieni, kłębami dymu lub mglistymi obłoczkami, a nawet
smugami trudnych do zniesienia zapachów. Wszystkie te sposoby
przekazywania informacji były dla mnie całkowicie zrozumiałe, dalszy
dialog przytoczę w takiej postaci, jakby odbywał się on przy użyciu
zwykłego ludzkiego języka:
- Jeżeli wrogowie zanihilują całą zabraną ze sobą materię kosmiczną i
przekształcą ją w przestrzeń, uda się im wedrzeć do skupiska.
- Co wtedy?
- Pozostanie nam tylko bezpośrednie starcie całej naszej floty z ich
flotą, walka na śmierć i życie do ostatecznego zwycięstwa...
- A jeżeli nie zdołamy zadać wrogom klęski?
- Musimy wycofać się na chronione planety i "okopać" się na nich.
- Innymi słowy, opuścić przestrzenie międzygwiezdne Perseusza, którymi
władamy od wielu pokoleń - zakonkludował ponurym głosem Wielki
Niszczyciel. Znaleźć się w sytuacji ściganych Galaktów, zablokowanych w
swych gwiezdnych legowiskach? Bronić się bez nadziei na ostateczne
zwycięstwo? Zgadzacie się na coś podobnego?
Okazało się, że nikt nie zgadza się z takim projektem. Opinię
większości wyraził jakiś wybitny strateg, który przekazał ją w postaci
kłębów wilgotnej mgły zaściełającej całą salę narad.
- Nasi przeciwnicy nie będą atakować ufortyfikowanych planet. Nie można
liczyć na to, aby narażali na zgubę okręty swojej floty. Po prostu
zjednoczą się z Galaktami, zabiorą z ich odblokowanych planet straszliwą
broń biologiczną i unicestwią nas z dalekiego dystansu. Nie zapominajcie,
że pełna mechanizacja naszych organizmów nie została jeszcze w pełni
zakończona.
Władca zamyślił się.
- Racja! - zagrzmiał po chwili. - Postępowy proces prymitywizacji
dopiero się rozpoczął. Zajęliśmy się sprawami drugorzędnymi i zbyt mało
uwagi poświęcaliśmy najważniejszemu problemowi trzebienia pierwotnych
komplikacji. Jeżeli działa biologiczne Galaktów zjawią się w pobliżu
naszych planet, będziemy zgubieni. Nie możemy dopuścić do połączenia się
ludzi z Galaktami. A teraz czekam na informację z Trzeciej Planety.
- Nowy Nadzorca przejął dowództwo nad Mózgiem Sterującym - odparł
dostojnik, który wszedł na salę w trakcie narady. -Awaria urządzeń nie
była trudna do usunięcia, choć mogła doprowadzić do katastrofalnych
skutków. Teraz aparaturę naprawiono i nasza najpotężniejsza twierdza na
Trzeciej Planecie znów zajęła swe miejsce w systemie obronnym Perseusza.
Flota przeciwnika została zatrzymana...
- Starczy! - ryknął Wielki Niszczyciel. - Teraz Orlan zamelduje, jak
czują się jeńcy i co z nimi robić.
- Jeńcy są przygnębieni losem admirała, sam admirał natomiast usiłuje
robić dobrą minę do złej gry, chociaż osłabł już do tego stopnia, że nie
może się poruszać. Co zaś do sposobu postępowania z jeńcami, to zależy on
od tego, co my zamierzamy zrobić.
- Ewakuować się! - zagrzmiał władca. - Niklowa znajduje się
niebezpiecznie blisko linii natarcia przeciwnika. Przeniesiemy się na
Manganową lub Sodową. Jeńców zabierzemy ze sobą.
- Na żadnej z tych planet nie uda się utrzymać ich przy życiu, o
Wielki. Ludzie są zbyt słabi, aby przetrwać w tamtejszych warunkach. Mają
zbyt skomplikowaną strukturę...
- To ich sprawa. Niechaj wiedzą, że z taką strukturą biologiczną nie
można podbić Wszechświata, a oni, choć ględzą o przyjaźni i braterstwie,
właśnie do tego dążą. Załadujcie ludzi i ich towarzyszy na zdobyty statek
i pod konwojem natychmiast odeślijcie na Manganową.
- Tak jest! Co do admirała... Gwarantowałeś mu życie, o Wielki?
- Zagwarantowałem mu jedynie to, że nie będę na jego życie nastawał. A
jeżeli ten zadufany w sobie pechowiec zdechnie sam, nie będę się martwił.
Jeszcze mniej obchodzi mnie los jego towarzyszy...
Nagle majaki zniknęły, Wielki przerwał w pół słowa. Ocknąłem się leżąc
pod niewidzialną ścianą mojej klatki tak wycieńczony, że nie mogłem nawet
poruszyć ręką. Poczułem na sobie czyjś wzrok. Uniosłem powieki. Z drugiej
strony bariery stał Romero.
- Zdaje się, drogi przyjacielu, że znów przyśniło się panu coś
zadziwiającego? - zapytał z nadzieją w głosie.
- Wspaniały sen! - wyszeptałem. - Uśmieje się pan, Pawle.
Do Romera przyłączyli się Kamagin z Lusinem, potem Osima i Petri.
Słuchali mnie uważnie i z powagą. Kiedy skończyłem, Osima wzruszył
ramionami, a Kamagin wykrzyknął:
- Widzenia są fantastyczne, a rzeczywistość potworna. Niestety, nie
pozostaje nam nic innego, jak tylko wyśmiewać się z naszych dręczycieli,
chociażby w wyobraźni.
- Te sny są zbyt skomplikowane, aby miały być jedynie snami -
powiedział ostrożnie Romero.
- Nie chce pan chyba powiedzieć przez to, że jakiś nieznany przyjaciel
dostarcza admirałowi tajnych informacji, nadawszy im dla niepoznaki postać
majaków sennych? - zapytał ironicznie Kamagin.
- Chcę powiedzieć - odparł spokojnie Romero - że nie zdziwiłbym się,
gdyby tak było w rzeczywistości. W każdym razie wszystko układa się w
logiczny ciąg. Admirał dowiedział się we śnie, że Allan atakuje Perseusza
taranem anihilowanych karłów, że w najpotężniejszej twierdzy Zływrogów
nastąpiła awaria jakiegoś urządzenia i wreszcie, że Galaktowie posiadają
broń biologiczną, której Niszczyciele panicznie się boją. O żadnym z tych
faktów nie słyszeliśmy, zanim Elego nie zaczęły nawiedzać sny. Sny
zawierają więc informacje całkowicie nowe. Nie wiadomo natomiast, czy są
to informacje prawdziwe.
- Cóż za informacje mogą zawierać majaczenia? - wykrzyknął zapalczywie
Kamagin, opanował się jednak po chwili i powiedział ze skruchą: -
Przepraszam, nie chciałem pana obrazić, admirale.
- Nie szkodzi - uśmiechnąłem się z trudem. Wszak nie przeczę, że to
jest wytwór chorej wyobraźni. Romero powiedział zimnym tonem:
- Utrzymuję, że jeżeli choć jeden z faktów podanych nam przez admirała
okaże się prawdziwy, prawdziwe będą także pozostałe. Zgadzacie się z tym?
- Ja się zgadzam - odparł z uśmieszkiem Kamagin. - Zapomniał pan,
Pawle, że wkrótce będziemy mogli to sprawdzić. Ze snu admirała wynika, że
mamy być ewakuowani dziś na jakąś Planetę Manganową. Jeśli więc dziś
ewakuacja nie nastąpi...
Przerwał nagle, bo nieoczekiwanie pojawił się jak spod ziemi Orlan
- Admirale Eli, pierwsza próba dobiegła końca powiedział obojętnym
głosem. - Wkrótce zostaniesz nakarmiony... Potem wszyscy jeńcy mają zebrać
się w tej sali. Zostaniecie przewiezieni na Planetę Manganową.
Romero opuścił laskę, zawsze spokojny Osima tym razem nie mógł opanować
zaskoczenia, a Kamagin stał jak gromem rażony.
Orlan zniknął równie nieoczekiwanie, jak się pojawił .

6 Marzycielski Automat

Ewakuacja przypominała paniczną ucieczkę.


Do sali wtargnęły głowooki, które bez żadnych dyskusji zaczęły nas
zaganiać ku wyjściu, poszturchując opornych ciosami pól grawitacyjnych.
Znów pojawił się Orlan i po raz pierwszy usłyszeliśmy jego krzyk,
rozlegający się później tak często, że do tej pory dźwięczy mi w uszach. -
Szybciej! Szybciej! Szybciej!
Niewiele pamiętam z początkowego stadium ewakuacji, bo wkrótce po
uwolnieniu mnie z klatki grawitacyjnej straciłem przytomność. Ocknąłem się
na pryczy z głową na kolanach Mary i usłyszałem jej szczęśliwy głos:
- Ocknął się! Żyje!
- Na jaki statek nas ładują? - spytałem.
- Na "Cielca" - odparł Kamagin, który stał w pobliżu. - Władcy
Wszechświata boją się pokazać nam wnętrze swoich okrętów - dorzucił
ironicznie.
Znów straciłem przytomność. Przyszedłem do siebie już na pokładzie
"Cielca" stwierdzając ze zdumieniem, że półleżę na grzbiecie jednego ze
skrzydlatych wychowanków Lusina. To właśnie jakiś gwałtowniejszy ruch
pegaza przywrócił mi zmysły.
- Nareszcie w domu! - wykrzyknął Osima idący obok mnie.
Niszczyciele nie tknęli niczego w naszych kabinach.
Co chwila ktoś wybiegał na korytarz, , wołając radośnie, że nie ma
żadnych uszkodzeń, że niczego nie brakuje.
- Zajrzyj do nas - poprosiłem Mary, kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami
naszego mieszkania. - Ja wstąpię do sali obserwacyjnej. Nie obawiaj się o
mnie, czuję się już całkiem dobrze.
Nie zdążyłem odejść na dwa kroki, kiedy obok mnie przemknął Aster z
jakimś naczyniem w ręku. Zawołałem go, ale nawet się nie odwrócił.
- Dokąd on tak pędzi? - zapytałem z niepokojem. - Nie pora teraz na
bieganinę po statku!
Mary uśmiechnęła się pogodnie.
- Nic mu się nie stanie. Poczekajmy tu chwilę na jego powrót.
- Wszystko załatwione, mamo! - krzyknął już z daleka. - Wprawdzie nie
udało mi się wyjść ze statku, ale wylałem płyn na zewnątrz przez kanał
analizatora. Planeta jest zakażona.
- Co to znaczy, Mary? O jakim zakażeniu on mówi?
Okazało się, że Aster na polecenie Mary rozpylił na planecie kulturę
bakterii odżywiających się niklem i jego solami. Planeta została zarażona
życiem. Proces będzie z początku rozwijał się powoli, póki epidemia życia
nie ogarnie całego globu, a wtedy rozwój życia można będzie przerwać
jedynie unicestwiając całą planetę.
Zuch jesteś, synu! - powiedziałem, klepiąc go po ramieniu.
Po krótkotrwałym ożywieniu znów poczułem się źle. Zachwiałem się.
Podchwycił mnie Petri i zaprowadził do mego pokoju. Tam położył mnie na
kanapie. Siły stopniowo wracały. Uruchomiłem deszyfrator i poprosiłem
przyjaciół, aby nastroili się na moje promieniowanie. Rozmawiać myślami
było nie tylko bezpieczniej, ale i łatwiej, przynajmniej dla mnie, gdyż
bardzo osłabłem i słowa z trudem przeciskały mi się przez gardło.
- Zdarzyło się wiele zadziwiających rzeczy i musimy zanalizować
sytuację - powiedziałem. - Chciałbym poznać pańską opinię, Pawle.
W tej samej chwili do pokoju wszedł Lusin z Astrem, prowadząc pod rękę
Andre. Andre miał na sobie nowe ubranie, był ogolony i porządnie uczesany.
Przypominał teraz dawnego Andre, nieco tylko wychudłego i postarzałego.
Tak pewnie wyglądali w starożytności ludzie wstający z łóżka po długiej
chorobie. Wywołało to chwilowe zamieszanie.
- Pańskie sny, admirale - powiedział Romero, kiedy nowo przybyli
usiedli - są chyba swoistą formą informacji przekazywanej przez naszych
ukrytych przyjaciół z obozu Niszczycieli.
- Właśnie na uzyskanie takich przyjaciół spośród narodów gnębionych
przez Zływrogów i samych Niszczycieli liczyłem, prowokując publiczną
dyskusję ze zwierzchnikiem wrogów. I zdaje się, że osiągnąłem pewien
sukces.
Romero zaoponował: - Tu nie chodzi o szeregowych Zływrogów, zyskaliśmy
tajnych sprzymierzeńców w bezpośrednim otoczeniu Wielkiego Niszczyciela.
Świadczą o tym wiadomości z narady w sztabie generalnym przeciwnika, z
których jedna - nasza ewakuacja - już się potwierdziła. Odnoszę przy tym
wrażenie, iż działają tu nie pojedynczy sympatycy, lecz cała organizacja
przyjaciół, która być może spowodowała awarię na Trzeciej Planecie.
Jedynym godnym zaufania źródłem informacji - zakonkludował Paweł - są dziś
sny Elego. Zdaję sobie sprawę, że byłoby głupotą prosić admirała, aby
zechciał jak najwięcej śnić. Można go jednak prosić, żeby zapamiętywał
dosłownie wszystko, co ujrzy w swych majakach. Życzymy przyjemnych snów!
Czasami odnosiliśmy wrażenie, iż nasi strażnicy opuścili statek, tak
swobodnie mogliśmy się poruszać po części mieszkalnej i parku. Wystarczyło
jednak zbliżyć się do pomieszczeń służbowych i już nie wiadomo skąd
pojawiał się dyżurny Zływróg. Zakazem nie była objęta tylko sala
obserwacyjna, w której dniem i nocą tłoczyli się ludzie.
Nieraz łamałem sobie głowę nad zagadką, czemu Niszczyciele nas tam
puszczają, zdradzając tym samym tajemnicę fortyfikacji Perseusza. Petri
uważał, że czynili to umyślnie, aby zastraszyć nas swoją potęgą, a potem
narzucić traktat pokojowy na własnych warunkach.
Wrogowie rzeczywiście mieli się czym pochwalić. Pędziliśmy w otoczeniu
statków wrogiej eskadry, poza granicami wyznaczonej przez nie sfery
rozpościerała się majestatyczna panorama: jedna gwiazda zastępowała drugą,
nie było im końca, a przy każdej z nich mnożniki wykrywały planety, setki
planet, zagospodarowanych, uprzemysłowionych, z miastami i fabrykami i
tysiącami okrętów krążących wokół globów. Patrzyłem na to w przerażeniu,
bo wróg istotnie był bardzo potężny.
Kamagin zapisywał w dzienniku pokładowym, zabranym z jego starego
statku, wszystko, co dostrzegał na stereoekranie. Wkrótce na podstawie
tych notatek sporządził schemat przebytej drogi, nie tak dokładny, jaki
mógłby wykonać komputer, ale wystarczająco szczegółowy.
Jedynie na Osunie demonstracja potęgi Niszczycieli nie wywarła żadnego
wrażenia. Uważał on mianowicie, że wszystkie te piekielnie uzbrojone
planety ze sztucznymi księżycami i armadami krążowników są w trzech
czwartych mistyfikacją. Wróg miał wedle jego opinii krążyć wokół tego
samego rejonu i pokazywać go z różnych stron.
- Przypatrzcie się uważnie - dowodził, wodząc palcem po mapie Kamagina.
- Charakterystyki planet powtarzają się. Dlaczego?
Nie przekonał mnie: lecieliśmy prosto na Pomarańczową, a nie krążyliśmy
wokół niej. Wkrótce jednak Pomarańczowa zeszła z osi lotu. Minęliśmy ją i
po paru dniach pomknęliśmy ku środkowi skupiska.
W dniu katastrofy byłem w laboratorium Mary, która ze świeżym zapałem
badała prymitywne formy życia. Pomagał jej w tym Aster.
- Ożywimy nie tylko Niklową, lecz te wszystkie metalowe pustynie,
jeżeli kiedykolwiek zdołamy do nich dotrzeć - mówiła żona. - Obok
krystalicznych pseudoroślin zjawią się tam organizmy żywe, najpierw
mikroskopijne, a później takie, do jakich przywykliśmy na Ziemi.
Nagle przez cały statek przebiegł skurcz. Wszystko zadygotało, ruchome
przedmioty poderwały się ze swoich miejsc. Ściany zbliżały się ku sobie, a
podłoga wznosiła się ku opadającemu sufitowi.
- Mary, co z tobą? - wykrzyknąłem przerażony, widząc, jak żona
spłaszcza się niczym naleśnik, by po chwili spęcznieć i zamienić się w
karzełka. Przypominało to widoki z gabinetu krzywych luster. Ja pewnie też
wyglądałem nie lepiej, bo Mary zbladła i szarpnęła się, kiedy wreszcie
udało mi się chwycić ją za rękę.
Wszystkie przedmioty wróciły po chwili do swych normalnych proporcji,
ale "Cielec" nadal wibrował i cały statek wypełniony był łoskotem
mechanizmów.
- Biegnijmy do sali obserwacyjnej! - krzyknąłem. - To jakiś nowy
podstęp przeklętych Niszczycieli!
Na wewnętrznej uliczce omal nie zderzyłem się z pędzącym Orlanem. Tym
razem nie miał eskorty, a jego wygląd świadczył o tym, że katastrofa
również dla niego była zaskoczeniem. Chwyciłem go za ramię.
- Co się stało?
Orlan zaczął się w milczeniu wyrywać. Poczułem, że traci siły.
Dowiedziałem się później, iż Niszczyciela pozbawionego środków
technicznych, wszystkich tych pól grawitacyjnych, zakrzywionych powłok
przestrzennych i wyładowań elektrycznych, może pokonać byle ziemskie
dziecko.
- Puść mnie! - wychrypiał Orlan. - Wszyscy tu zginiemy, jeżeli mnie nie
puścisz!
Mary szarpnęła mnie za rękaw. Niechętnie uwolniłem nienawistnego
Zływroga i Orlan pomknął takimi , niewiarygodnymi skokami, że aż mi
zamigotało w oczach.
W sali obserwacyjnej uderzył mnie przeraźliwy krzyk Kamagina:
- Admirale, spadamy na Pomarańczową!
Trzy czwarte gwiazd skupiska zniknęło z ekranów, a pozostałe bladły w
oczach. Chwyciłem lornetę mnożnika, ale i tam również dostrzegłem jedynie
czarną pustkę.
- Zabawna przygoda! - powiedział Osima głosem, w którym nie było śladu
lęku, a tylko zainteresowanie. Energiczny kapitan najwidoczniej
zastanawiał się już, jaką korzyść możemy wyciągnąć z awarii.
Pomarańczowa nie świeciła, lecz pałała jak nieustanny jaskrawożółty
rozbłysk eksplozji. Kamagin miał rację, spadaliśmy na nią, i to z coraz
większą prędkością, wielokrotnie już teraz przekraczającą szybkość
światła.
- Wkrótce nie będzie już żadnej gwiazdy powiedział w zadumie Romero. -
Przedziwny świat! Czy panu, admirale, nie śniło się przypadkiem nic
podobnego?
Gwiazdy nadal blakły i znikały, a za nimi zaczęły rozpływać się okręty
wrogów. Wokół nas szalała burza, jakiej od dawna nie potrafiliśmy sobie
nawet wyobrazić, burza nieustannie zmieniająca metrykę przestrzeni.
- Admirale Eli! Proszę do sterówki! - rozległ się z głośników ostry
głos Orlam. - Natychmiast do sterówki!
Zawahałem się, ale Romero powiedział:
- Proszę iść, to nie zaszkodzi. Najwidoczniej zdarzyło się coś
niezwykłego, skoro potrzebują pańskiej pomocy...
Sterówka była oświetlona, transportery siłowe nie działały i musiałem
ręcznie otwierać drzwi. W pobliżu foteli stał Orlan ze swymi adiutantami.
Skłoniłem się w odpowiedzi na jego powitanie.
- Trzeba uruchomić urządzenia napędowe statku, admirale! - rozkazał
Orlan. - Chodzi o życie twoje i twoich przyjaciół!
- O wasze chyba też - dorzuciłem ironicznie. Mówiłem już, że komputer
sterujący napędem jest uszkodzony.
- Musicie go natychmiast naprawić!
- Nie znam się na takich skomplikowanych aparatach.
- A kto się zna?
- Nikt. Maszyny sterujące remontuje się jedynie w bazie kosmicznej.
- Macie chyba sterowanie ręczne?
- Tak, ale można go używać tylko w przestrzeni einsteinowskiej, a nie w
obszarze nadświetlnym. Powiedz zresztą, co się stało, abym mógł
zdecydować, czy warto wam pomagać.
Orlan milczał przez chwilę i zdawał się czegoś nasłuchiwać. "Pewnie
mają łączność telepatyczną" - pomyślałem.
- Powiem - odezwał się wreszcie. - Mechanizmy, kształtujące metrykę,
zainstalowane na gwieździe, obok której przelatywaliśmy, rozregulowały
się. Kurs flotylli został zmieniony, a statki rozproszone. Znaleźliśmy się
wewnątrz ślimaka przestrzennego, a krążowniki konwoju na zewnątrz.
- Nie widzę w tym żadnej tragedii, chyba że coś przede mną ukrywasz.
Orlan wahał się kilka sekund.
- Wielki zabronił tracić "Cielca" z oczu. Kiedy zaczniemy znikać,
okręty nas zaatakują. Musimy się trzymać w pobliżu eskorty lub odeprzeć
ich salwę grawitacyjną, bo inaczej koniec z nami. Uruchom mechanizmy
obronne, admirale!
- Czy mamy za cenę życia sprzedać najważniejsze tajemnice ludzkości?
Nasze życie nie jest tyle warte!
- Za późno! - krzyknął strasznym głosem Orlan. - Jesteśmy ostrzeliwani!
Obok Pomarańczowej pałającej złowieszczym światłem na wygasłym niebie
pozostały jeszcze trzy zielone punkciki, trzy niknące w innym świecie
gwiazdoloty. Wiedziałem już, co to znaczy atak grawitacyjny. Bez pól
ochronnych nie sposób go przeżyć. Zamknąłem oczy.
- Nie! - wykrzyknął triumfalnie Orlan. Nie!...
Otworzyłem oczy. Na czarnym niebie płonęła tylko Pomarańczowa.
Krążowniki zostały wyrzucone z naszej przestrzeni wraz z wystrzelonymi
przez siebie falami grawitacyjnymi. Nie wiedziałem, co nas czeka w
przyszłości, ale Orlan również byt najwidoczniej kompletnie
zdezorientowany.
- No i obeszło się bez zdrady ludzkich tajemnic! - zakpiłem z niego. -
Czy nie wydaje ci się przypadkiem, iż po naszej stronie wystąpiły siły
znacznie potężniejsze od całej floty waszych krążowników?
- Po waszej stronie, mówisz? - Wskazał ręką na Pomarańczową. - Gdybyś
wiedział, dokąd pędzimy, wolałbyś zginąć od salwy dział grawitacyjnych. W
imperium Wielkiego Niszczyciela nie ma miejsca groźniejszego niż Trzecia
Planeta!
Odwrócił się do mnie plecami.
Niewidzialne, giętkie ręce chwyciły mnie za ramiona, odwróciły i
popchnęły ku wyjściu. Wściekłym szarpnięciem spróbowałem się uwolnić, ale
nie miałem teraz pola osobistego, którym niegdyś poraziłem atakującego
mnie niewidzialnego. Pogroziłem więc tylko pięścią Orlanowi i spokojnie
wyszedłem na korytarz.
Na wklęsłych ekranach złociło się niebo. Powiedziałem "niebo" i
poczułem, jak słowo to kłóci się z widokiem rozpościerającym się przed
nami. Niebo to przestrzeń z gwiazdami, planetami i satelitami. Tu zaś była
tylko wypełniająca wszystko Pomarańczowa i krążąca wokół niej samotna
planeta.
Tuż przed lądowaniem na planecie Orlan odnalazł mnie w parku, gdzie
przechadzałem się z synkiem, i odwołał na bok.
- Admirale Eli - powiedział. - Statek opada w złym miejscu.
Przyciąganie na planecie zależy od szerokości geograficznej, a my lądujemy
w strefie wysokiej grawitacji. Należy szybko dotrzeć do Stacji Metryki
Przestrzennej, tam będzie lżej. Na Planecie nie ma środków komunikacji,
gdyż nie wolno jej odwiedzać. Stacja nie odpowiada na wezwania. Musisz
zatroszczyć się o to, aby jeńcy szli możliwie szybko.
- Jakie ciśnienie i temperatura panują na planecie? Czy potrzebne są
skafandry? Jak z wodą i żywnością? - Skafandry zostawcie na statku.
Ciśnienie i temperatura są znośne. Żywność i wodę załadujcie na swoje
awionetki. Masz jeszcze jakieś pytania?
- Tak. Co to za planeta? Czemu na niej lądujemy? Jaki los nas czeka?
- Na te pytania nie odpowiem - rzucił zimno i pośpiesznie się oddalił.
To była metalowa planeta, naga metalowa pustynia nigdzie nie
zakamuflowana nawet pseudoroślinami podobnymi do "rosnących" na Niklowej.
Nad oślepiająco błyszczącą złotem i ołowiem równiną rozpościerało się
połyskliwe, złotawe niebo z pałającą na nim czerwonawą gwiazdą, której
pozorna średnica była około pięciu razy mniejsza od naszego ziemskiego
Słońca.
Schodząc po trapie upadłem. Potężna siła pochwyciła mnie i rzuciła w
dół. Na mnie zwalił się Petri, a na niego Osima. Spróbowałem się unieść na
rękach, ale nie zdołałem. Petri pomógł mi wstać. Pomagając sobie laską
przykuśtykał do nas Romero. Zawsze był z natury blady, ale teraz jego
bladość nabrała niebieskawego odcienia.
- Co najmniej trzykrotne przeciążenie-wykrztusił próbując się
uśmiechnąć, co nie bardzo mu sil udało. - Obawiam się, drogi przyjacielu,
że tego nie wytrzymamy.
Stosunkowo najlepiej czuł się Kamagin. W jego czasach kosmonautów
trenowano na wielkie przeciążenia, gdyż nie było wówczas grawitatorów
stwarzających normalne warunki przyciągania ziemskiego w kosmosie.
Anioły i całe gospodarstwo Lusina wyładowano przed ludźmi. Skrzydlate
istoty również nie czuły się najlepiej.
Zobaczyłem w oddali Orlana i poprosiłem Petriego, aby pomógł mi do
niego dotrzeć. Wyładunek trwał nadal, a ja z przerażeniem myślałem, co
będzie z Mary i Astrem. Orlanowi ciążenie także dawało się we znaki.
Poprosiłem go:
- Czy nie można zostawić najsłabszych? Na statku działają
grawitatory...
- Wszyscy wysiadają! - uciął. Powróciłem do towarzyszy. W tej samej
chwili na trapie pokazał się Aster z plecakiem na ramionach. Za nim szła
Mary. Malec nieostrożnie postawił nogę na stopniu, potknął się i potoczył
na ziemię. Gdyby Petri nie podtrzymał go w ostatniej chwili, synek
skręciłby sobie kark. Pospieszyłem ku niemu i zabrałem plecak, w którym,
jak się później okazało, leżały pojemniki z kulturami bakterii żywiących
się złotem i ołowiem.
Kiedy ostatni człowiek zszedł na grunt, automaty zaczęły wyładowywać
awionetki z zapasami wody i jadła oraz jakieś długie skrzynie z rzeczami
Niszczycieli. Petri wrzucił do jednej z awionetek plecak Astra.
Awionetki nie mogły unieść się w powietrze i tylko niezgrabnie pełzły
po gruncie, chociaż zabrały zaledwie połowę zwykłego ładunku. Skrzynie
Zływrogów poruszały się same ślizgając się nisko nad ziemią na poduszce
grawitacyjnej .
Podszedł Osima.
- Co pan zarządzi, admirale?
- Rozkazy wydaje tu Orlan - powiedziałem z goryczą. - A zresztą jakiż
to ze mnie teraz admirał. Proszę więcej się tak do mnie nie zwracać!
Mary ścisnęła mnie za łokieć.
- Opanuj się, Eli!
Romero był dla mnie jeszcze surowszy.
- Nie oczekiwałem takiej małoduszności, drogi przyjacielu! Wybraliśmy
pana na zwierzchnika i pozostanie pan naszym zwierzchnikiem dopóty, dopóki
nie zmienimy decyzji. Tak więc, jakie rozkazy wyda pan, admirale?
- Dobrze, rozkazuję wam i apeluję do was, abyście spełniali i
wytrzymali to, co ja sam zdołam spełnić i wytrzymać.
- Kto pójdzie pierwszy w kolumnie? - spytał Orlam który przykuśtykał do
nas w towarzystwie swych adiutantów.
- Ja - odparłem.
Ruszyliśmy w nieznane. Pierścień głowooków otaczał kolumnę, na czele
której szedłem wraz z Mary, Romerem, Osimą, Petrim i Kamaginem. Za nami
szli pozostali jeńcy. Skrzydlate smoki i awionetki z zapasami zamykały
pochód.
Starałem się nie patrzeć na przygnębiający blask pustyni, na grę
świateł załamujących się w ołowianych skałach wyrastających ze złotej
równiny. Szedłem czując, że każda noga waży przynajmniej sto kilogramów i
że długo tak iść nie zdołam.
Petri odkrył, że nie należy przestawiać nóg, lecz je przesuwać i
wkrótce wszyscy ślizgaliśmy się jak na nartach. Ale i w ten sposób nie
mogliśmy nadążyć za niezmordowanie pełznącymi głowookami, którym nie
przeszkadzała zwiększona grawitacja, i za niezręcznie podskakującym
Orlanem.
- Szybciej! -wykrzykiwał co chwila Orlam a każdemu jego okrzykowi
towarzyszyły grawitacyjne ciosy strażników bezlitośnie nas popędzających.
Kiedy Orlan zarządził pierwszy odpoczynek, wszyscy zwalili się bez sił,
gdzie kto stał. Upadłem obok Mary. Żona chrapliwie oddychała, oczy jej
zapadły gdzieś pod czaszkę. Wyszeptała:
- Nic mi nie jest, wytrzymam. Ale Aster...
Aster podszedł do nas razem z Trubem. Potężny Anioł chciał nieść synka,
ale ten nie pozwolił mu nawet podtrzymywać się pod rękę.
- Wytrzymam wszystko to, co wytrzymasz ty, ojcze - szeptał Aster w
odpowiedzi na moje wyrzuty i upadł na ziemię obok Mary.
- Jesteś nie tylko moim synem, lecz także członkiem załogi "Cielca" i
musisz podporządkować się rozkazom. Rozkazuję ci więc, abyś przyjął pomoc
Truba.
W połowie drugiego odcinka marszu zaszła Pomarańczowa. Niebo szybko
ciemniało, aż wreszcie nad nami rozlała się jednolita czerń, bez jednej
gwiazdki, jednego rozbłysku światła.
- Naprawdę wypadliśmy z przestrzeni! - wykrzyknął Romero. -
Zwichrowania metryki są widać bardzo szczelne.
W ciemności rozgorzały peryskopy głowooków. Teraz tylko one oświetlały
powierzchnię planety.
Orlan zarządził drugi postój. Awionetka z zapasami przepełzła wzdłuż
szeregu. Prowadzący ją mechanik rozdał jedzenie. Posililiśmy się.
Zaraz po kolacji znów zabrzmiał rozkaz: - Wstawać! Idziemy! Szybciej!
Szybciej!
I znów szliśmy wśród czarnej nocy otoczeni łańcuszkiem niby-pochodni na
głowach Zływrogów, popędzani niecierpliwym krzykiem Orlana.
Noc ciągnęła się bez końca. Trochę spaliśmy, ale przez większą część
tej nocy szliśmy.
Ranek zastał nas na postoju. Niebo najpierw sfioletowiało, później
przybrało odcień niebieski, zielonkawy, ai wreszcie stało się jednolicie
jaskrawozłote.
Aster leżał między mną a Mary. Potrząsnąłem go za ramię. Syn otworzył z
wysiłkiem oczy, spróbował wstać, ale nie zdołał tego zrobić i znów zamknął
powieki. Po chwili wyszeptał tak cicho, że ledwie go usłyszałem:
- Mamo, zaraziłaś planetę życiem?
- Tak, kochanie - odparła pospiesznie żona. Kiedy spałeś, zaszczepiłam
tu życie. Nie martw się o to. Awionetka z pożywieniem dotarła do nas.
Spróbowałem nakarmić Astra, ale nie chciał jeść. Możliwe zresztą, że nie
miał już sił żuć i przełykać.
- Wkrótce stracimy syna - powiedziałem do żony.
Słyszałem swój głos jakby z boku - drewniany, beznamiętnie spokojny.
Mary spojrzała na mnie, lecz nic nie powiedziała. Przez wszystkie te nocne
godziny szła za mną bez słowa skargi, bez jęku, ale teraz przy świetle
dnia widziałem, ile ją ta noc kosztowała.
Odwołałem na bok Romera.
- Pawle - powiedziałem. - Zapomnieliśmy co to choroby, lecz pozbawieni
opieki maszyn stajemy się słabi i bezbronni. Dawniej ludzie byli
odporniejsi, bardziej żywotni, znali masę zabiegów, lekarstw, masaży
podtrzymujących życie. Pan jeden może nam pomóc. Może wśród starożytnych
recept była i taka, która mogłaby teraz uratować mi syna?
Pokręcił ze smutkiem głową.
- Lekarstwa na przeciążenie nie znali nawet starożytni. Moim zdaniem
jest tylko jeden sposób ratunku dla Astra. Musi pan zobaczyć jeszcze jeden
wieszczy sen i do wiedzieć się, dokąd Zływrogi nas z takim pośpiechem
pędzą...
- Nie martw się, Eli! - wykrzyknął Trub, który z dala przysłuchiwał się
naszej rozmowie. - Mam jeszcze dość siły, aby nieść twojego syna.
- Sam chwiejesz się na nogach - zaoponowałem. - Astra musimy położyć w
awionetce.
Poprosiłem Orlana o awionetkę dla Mary i Astra. Zgodził się ją dać, ale
pod warunkiem, że pojazd będzie posuwał się w tyle kolumny jeńców. Trub i
Osima namawiali mnie, abym się na to nie zgodził, bo syn znalazłby się
wtedy w całkowitej władzy Niszczycieli. Trub chwycił Astra na ręce,
pokazując, że nie jest mu wcale ciężko.
- Dziś mniej przyciska do gruntu, Eli!
- Grawitacja rzeczywiście słabnie - potwierdził Osima.
Przekonali mnie, tym bardziej że i Mary nie chciała znaleźć się sama
wśród wrogów. Trub z Astrem stanął między mną a żoną.
Kiedy ruszyliśmy, zbliżył się do mnie Lusin.
- Słusznie, Eli - powiedział. - Będziemy po kolei. Smoki. Pewien pegaz.
Bardzo silny. Nie trap się. Doniesiemy.
- Dokąd? - zapytałem z rozpaczą w głosie. Spójrz dokoła, nie ma nawet
miejsca, gdzie można by wykopać grób. Wszędzie ołów i złoto, złoto i
ołów!...
Szedłem nie wiedząc, co się wokół mnie dzieje. Odgrodziłem się od
wszystkiego i ze wszystkich sił, z całej duszy. Błagałem nieznanego
przyjaciela lub przyjaciół o pomoc. Nie wiedziałem, czy naprawdę istnieją,
czy nie są tylko wytworem mojej chorej wyobraźni, ale prosiłem, błagałem,
padałem przed nimi na klęczki, modliłem się do nich o pomoc i ratunek dla
syna.
- Co z Astrem? - zapytałem Mary, gdy Orlan zarządził kolejny postój.
Truba obok niej nie było.
Żona w milczeniu zaprowadziła mnie do smoka pełznącego wśród ludzi. Na
grzbiecie zwierzaka leżał nieruchomo Aster. Gładziłem ręce syna,
przemawiałem do niego, ale wiedziałem, że się nie odezwie, że odchodzi od
nas na zawsze...
- Musisz odpocząć, Eli - powiedziała cicho Mary.
Posłuchałem, a moje miejsce koło Astra zajęli Lusin i Andre. Mary
płakała. Pomyślałem, że pewnie byłoby mi lżej, gdybym i ja potrafił się
rozpłakać, ale pod powiekami nie było łez.
Noc zastała nas w marszu. Po zachodzie gwiazdy Orlan zarządził nocleg.
Aster nadal nie poruszał się i nie odzywał, ale stan jego się nie
pogorszył i to uznałem za dobry omen. Jutro grawitacja zmniejszy się,
pomyślałem, i nagle poczułem, że tracę przytomność.
Zapadałem w sen jak w głęboką studnię, tak gwałtowny był przeskok z
jawy do sennych majaków. Zobaczyłem jakby z boku, że przenoszę się poza
łańcuch strzegących nas głowooków do tej części obozu, gdzie wypoczywali
Niszczyciele, i sam gwałtownie przemieniam się w Zływroga. Szedłem obok
Orlana - teraz byłem jednym z jego dwóch adiutantów, którzy stale mu
towarzyszyli i Orlan szepnął do mnie:
- Krad, zapamiętaj każdą wypowiedź, to bardzo ważne...
- Tak jest - odparłem z groźbą w głosie, dokładnie tę groźbę w głosie
usłyszałem. Orlan nie wiedział wszak, że nie jestem żadnym Kradem, lecz
Elim. - Zapamiętam!
Wkrótce człowiek, który przybrał postać Zływroga, admirał ludzkiej
floty, wziął udział w naradzie oficerów i strażników - Niszczycieli.
Niezbyt dobrze widziałem tych, którzy odzywali się w ciemnościach, ale
jednego doskonale rozróżniałem. Był to ogromny niewidzialny, który pozbył
się swego ekranu, przerastający co najmniej o głowę innych Niszczycieli.
Obok niego stało jeszcze dwóch innych niewidzialnych, już normalnego
wzrostu.
- Sytuacja się skomplikowała - zagaił naradę Orlan. - Musimy podjąć
ważne decyzje.
- Powiedz nam, co wiesz - powiedział olbrzym. - Bez dokładnej
informacji nie możemy podjąć skutecznych kroków.
- Jedynym wyjściem jest unicestwienie wszystkich jeńców - rzucił ostro
drugi adiutant Orlana, który zachowywał się teraz raczej jak zwierzchnik
niż milczący strażnik, jakim go dotychczas znałem. Uświadomiłem sobie
nagle, że nigdy mu się dokładnie nie przyglądałem. Teraz ze względu na
ciemności też nie mogłem rozróżnić jego twarzy.
- Rozumiem cię, Gigu - zwrócił się Orlan do olbrzymiego niewidzialnego
- ale chyba nie będę mógł zaspokoić-twej ciekawości, bo łączności ze
Stacją nadal nie ma. Poruszamy się i działamy na oślep.
- Mamy program uświęconych idei Wielkiego Niszczyciela, a ten program
rozjaśnia każdy mrok - jeszcze ostrzejszym tonem powiedział drugi
adiutant.
- Masz rację, idee Wielkiego rozjaśniają wszelki mrok - zgodził się
Orlan. - Może więc dobrze będzie, jeżeli powtórzę krótko, co wiemy i czego
nie wiemy.
Zaczął od wiadomości o flocie ludzkiej atakującej Perseusza. Ludzie
zanihilowali drugie ciało kosmiczne. Wielki Niszczyciel przeniósł swoją
rezydencję na Planetę Sodową, odległą od teatru wojny. Obecna siedziba
Wielkiego też nie jest zupełnie bezpieczna, gdyż wokół Sodowej znajduje
się wiele osiedli Galaktów i jeżeli odwieczni wrogowie zdecydują się wyjść
ze swych twierdz, sytuacja stanie się groźna.. .
- Nie strasz nas! - przerwał drugi adiutant. Nie kłopocz się o
bezpieczeństwo Wielkiego. Bezczelnych ludzi czeka zguba, jeżeli zdołają
się przedostać za nasze kosmiczne zapory, bo Galaktowie nie przyjdą im z
pomocą. Tak rzekł Wielki. Mam nadzieję, że nie podajesz w wątpliwość
prognoz Wielkiego?
- W żadnym wypadku! - wykrzyknął pospiesznie Orlan.
- Mówmy więc o naszej sytuacji, bo Wielki sam się o siebie potrafi
zatroszczyć.
- Trzecia Planeta - kontynuował Orlan zachowuje się niezrozumiale.
Poprzednio żaden statek nie mógł się do niej zbliżyć, a teraz sama
ściągnęła "Cielca" na swą powierzchnię. Lądujący gwiazdolot nie został
zniszczony w polach ochronnych, jeńcy i Niszczyciele też na razie żyją - z
takim dobrym przyjęciem jeszcze nikt tu się nie spotkał. Przy tymi
mechanizmy Stacji działają, grawitacja zmienia się w sposób prawidłowy.
Wylądowaliśmy w niebezpiecznej strefie, część jej przeszliśmy, ale do
spokojniejszych okolic jest jeszcze daleko. W Stacji znów nastąpiła
awaria, to jedyne wytłumaczenie. Kiedy automaty biologiczne Stacji
naprawią uszkodzenie, zostaniemy wszyscy unicestwieni, jeśli do tego czasu
nie zdołamy opuścić niebezpiecznej strefy. W paśmie żywej straży zdołamy
wytłumaczyć żołnierzom Stacji naszą obecność. Naszym zadaniem jest dotrzeć
do Stacji, aby zachować swoje życie.
- I życie jeńców - dorzucił olbrzymi niewidzialny.
- To nie jest konieczne - odparował drugi adiutant. - Dyrektywa
Wielkiego zezwala rozprawić się z jeńcami, gdy tylko zajdzie potrzeba.
Uważam, że taki moment nadszedł. Zwłaszcza że nie możemy pozwolić jeńcom
zbliżyć się do mechanizmów Stacji.
- Nam również zakazano zjawiać się w rejonie Stacji - zauważył Orlan. -
I gdybyśmy znaleźli się tu z własnej woli, kara byłaby tylko jedna -
śmierć...
- Dobrze to ująłeś, Onanie, nie znaleźliśmy się tu z własnej woli. Ale
jesteśmy przyjaciółmi, a oni wrogami. Nie widzę powodów, aby nadal
niańczyć się z jeńcami.
- Może rozdzielić się na dwie grupy? - zaproponował Gig. - Jeden
oddział pójdzie z jeńcami, a drugi pospieszy w kierunku Stacji zawiadomić
strażników o naszej obecności i dogadać się z Nadzorcą, aby. zapewnił
wszystkim bezpieczeństwo. Powiem szczerze: niewidzialni nie lubią zabijać
bezbronnych. Wyznaczono mnie do konwoju, a nie do plutonu
egzekucyjnego!...
- Cóż ja słyszę! - powiedział z oburzeniem adiutant Orlana. - Zdaje
się, że zapomniałeś, co mówi Wielki: zniszczenie jest najwyższym celem
rozwoju, a wobec tego powszechna wojna i unicestwienie wszystkiego, co
żyje, stanowi idealne wcielenie życia.
- Jestem żołnierzem, a nie filozofem. Co innego zniszczyć wroga w
walce...
- Rozumiem. Czy wszyscy niewidzialni podzielają wątpliwości swego
dowódcy?
Obaj niewidzialni drgnęli i powiedzieli chórem jednakowymi głosami:
- Wykonamy każdy rozkaz. Niech Orlan decyduje.
- Co powiedzą dowódcy głowooków?
Jeden z głowooków pospiesznie zaświecił peryskopem.
- Ze świętym oburzeniem odrzucamy wszelkie wątpliwości. Kiedy Orlan
rozkaże, jeńcy zginą natychmiast!
Do rozmowy znów wtrącił się zdenerwowany Gig: - Źle mnie zrozumiano.
Unicestwiłbym sam siebie, gdybym podejrzewał się o jakiekolwiek
wątpliwości. Moje oddanie Wielkiemu zaprawdę nie ma granic.
- Tak przypuszczałem, Gigu. Prawem starszeństwa decyzja należy do
Orlana. Mamy nadzieję, Onanie, że twój rozkaz będzie zgodny z natchnioną,
postępową myślą destrukcyjną Wielkiego Niszczyciela.
- Możecie w to nie wątpić. Zdecydowałem, co następuje: przejdziemy
jeszcze dwa odcinki drogi według dotychczasowego porządku, aby zachować
dusze jeńców jako glebę, w której posiejemy ziarno zwątpienia, i
wytrzebimy z niej wszystko co ludzkie - zgodnie z ideą Wielkiego. Jeśli
jednak warunki się nie zmienią, jeńców trzeba będzie zabić. Jak to
zrealizować? Chciałbym wysłuchać zdania specjalistów wojskowych.
- Należy oddzielić ludzi od skrzydlatych - zaświecił jeden z głowooków.
- Bez ludzi skrzydlaci nie są groźni. Nie zapominajcie, że od góry
jesteśmy gorzej chronieni, a grawitacja stopniowo słabnie i wkrótce te
stwory będą mogły latać.
- Oddzielimy ludzi od skrzydlatych - zadecydował Orlan. - Pozwolimy
ludziom usnąć i w czasie snu unicestwimy ich. Po śmierci ludzi pozostali
nie będą się bronić.
Poderwałem się gwałtownie. Wokół znów rozpościerała się metalowa
równina oświetlona już promieniami czerwonawej gwiazdy. Obok mnie siedział
Romero.
- Co się stało, drogi przyjacielu? Czyżby jakiś sen?
- Tak, informacyjny!
- Wolę nazwać go starym słowem - proroczy. Ale przejdźmy na
bezpośrednią wymianę myśli. Opowiedziałem mu o wszystkim, czego
dowiedziałem się we śnie. Romero zamyślił się.
- Wygląda na to - powiedział po chwili - że wśród wrogów zapanowała
niezgoda... Pozwoli pan, admirale, że pomówię o tym z kapitanami statków.
Lepiej, abym to zrobił ja, bo nie jestem tak pilnie śledzony.
- Zgoda.
Paweł odszedł, a ja zająłem się Astrem.
- Ani razu nie odzyskał przytomności - powiedziała Mary.
Nic na to nie odparłem. Każde moje słowo mogło tylko pogłębić jej
rozpacz. Wkrótce nadszedł Lusin i dopiero wtedy się odezwałem:
- Porozmawiaj z Romerem, ma ci coś do powiedzenia
- Już - odparł Lusin. - Przygotowujemy się. Wszystko tak się pomiesza,
że nikt nie zdoła oddzielić ludzi od Aniołów i skrzydlatych zwierzaków.
Resztę powie ci Paweł.
W oddali pokazał się Orlan. Wstałem. Lusin zawołał smoka, ale siedzący
w pobliżu Trub krzyknął, że on poniesie chłopca.
- Sam będę niósł syna - uciąłem.
Aster nie otworzył oczu, kiedy brałem go na ręce, ale po twarzy
przemknęło mu jakieś nieuchwytne drżenie. Oddychał szybko i płytko, serce
biło tak silnie, że wyczuwałem rękami jego uderzenia. Stanąłem na czele
kolumny i ruszyłem. Za mną szli Mary i Andre.
Z tyłu podszedł do mnie Romero i powiedział szeptem:
- Proszę się nie odwracać, admirale. Zorientuję pana w naszych planach.
Kamagin nalega, abyśmy zorganizowali powstanie. Zgadzamy się z nim. Kiedy
Orlan rozkaże ludziom oddzielić się od reszty jeńców, rzucimy się na
strażników i wybijemy wszystkich, którzy nie przejdą na naszą stronę.
- Jak to sobie wyobrażacie? Bezbronni ludzie nie zdołają pokonać nawet
jednego głowooka!
- Myli się pan sądząc, że jesteśmy bezbronni. Kamaginowi udało się
załadować na awionetki trochę broni ręcznej: laserów, granatów,
iskierników elektrycznych...
- Nasza broń jest bezradna wobec przeklętych niewidzialnych. Oni są
najgorsi...
- Najgorsza jest bezczynność. Osima twierdzi zresztą, ie w samobieżnych
skrzyniach Zływrogów znajduje się broń. Nie jest wykluczone, że tej broni
po zdobyciu skrzyń zdołamy użyć przeciwko Niszczycielom.
- Zbyt wiele tu niewiadomych, Pawle...
- Odmawia pan zgody na rozpoczęcie powstania? - Nic podobnego, zgadzam
się! Kto nas poprowadzi?
- Proponujemy Osimę, a na zastępców Petriego i Kamagina. Skrzydlatymi
będą dowodzić Lusin i Trub. Atak rozpoczniemy z powietrza, aby zaskoczyć
przeciwnika z jego najsłabszej strony.
Romero odszedł. Potknąłem się o bryłę ołowiu i omal nie upuściłem
Astra. Mary chwyciła mnie pod rękę.
- Pobladłeś, Eli - powiedziała z niepokojem. Zawołam Lusina.
- Nie trzeba - wymamrotałem. - Dam sobie radę.
Poczułem na ręce czyjeś dotknięcie. To był Andre. Spojrzałem nań i.
zrozumiałem, że rozum mu powraca. Oczy miał pełne smutku, lecz przytomne.
- Daj... mnie... - powiedział z trudnością, pokazując na Astra. -
Daj... ja...
- Później, Andre - odparłem. - Jeszcze mogę nieść swojego syna, zresztą
wkrótce będzie postój.
Tym razem odpoczynek trwał bardzo długo. Orlan gdzieś zniknął i nie
wracał. Obok mnie przysiedli kapitanowie statków i Romero. Osima z
właściwą mu energią i precyzją przygotowywał akcję zbrojną. Ręczne lasery
rozdzielono w czasie posiłku, ja także otrzymałem tę zabawkę. Mówię
"zabawkę", gdyż niewidzialnym nie mogliśmy tą bronią zaszkodzić, a
głowooki miały tylko jeden czuły na jej promieniowanie punkt - peryskopy.
- A więc mamy dwie możliwości: albo w nocy, albo jutro rano -
powiedział Osima. - Wszystko gotowe, admirale.
- Dobrze - odparłem. - Rozejdźcie się teraz. Pomarańczowa utonęła za
horyzontem. Złote niebo poczerniało. Wokół obozu znieruchomiały ognie
pełniących wartę Zływrogów. Zostawiłem Astra pod opieką Mary i przeszedłem
się po obozie. Ludzie byli przemieszani z pegazami i smokami, tak aby na
pierwszy sygnał wskoczyć na ich grzbiety i ruszyć do ataku. Osima i Petri
wraz z innymi jeńcami przytwierdzili na bokach smoków skrzynki wypełnione
jakimiś nie znanymi mi metalowymi przedmiotami.
- Starożytne granaty ręczne - wyjaśnił Osima. Na pokładzie
"Mendelejewa" było ich mnóstwo. Edward część ich zabrał na "Woźnicę", a
później na "Cielca". Większość granatów wysłano do ziemskich muzeów, ale
pozostałe przydadzą się teraz nam. Są bardzo łatwe w użyciu, Kamagin nam
pokazał.
Samego Kamagina zastałem u Aniołów. Rozmawiał z Trubem. Przed nimi
leżała skrzynka z takimi samymi granatami.
- Laserów Aniołom nie daliśmy - oświadczył Kamagin. -Ten sprzęt im nie
odpowiadał, ale za to granaty i iskierniki zostały jakby dla nich
stworzone. Trub, spróbuj trafić w tę plamkę.
Trub podniósł coś z gruntu i rzucił w złoty samorodek majaczący w
ołowianej skale. Przeraziłem się, że teraz nastąpi wybuch, który
zaalarmuje wroga. Anioł jednak użył do ćwiczenia kawałka złota leżącego
pod nogami. Miał zadziwiająco celne oko: dwa kawałki metalu zwarły się ze
sobą jak zespawane. Rozejrzałem się wokoło i spostrzegłem, iż żaden Anioł
nie śpi, wszyscy ćwiczyli się w rzutach. Skrzydlaci zachowywali całkowite
milczenie i tylko głuche uderzenia ciskanego metalu zakłócały ciszę.
- Ludzie szyją woreczki na granaty - powiedział Kamagin. - Anioły
zawieszą je sobie pod skrzydłami, gdzie będą zupełnie niewidoczne.
W czasie swej wędrówki po obozie natknąłem się niespodziewanie na
Orlana. Szedł bez asysty. Pospiesznie cofnąłem się w ciemność nie
nawiązując rozmowy. Orlan najwidoczniej również sprawdzał porządek w
obozie.
Wróciłem do Mary. Żona spała objąwszy rękami Astra. Syn oddychał, ale
bardzo słabo.
"Jutro - pomyślałem zasypiając. - Rano, kiedy grawitacja osłabnie..."
Rano Aster umarł.
Obudził mnie krzyk Mary. Poderwałem się i chwyciłem syna na ręce. Już
zesztywniał.
Na krzyk Mary zbiegli się ludzie, obok ciężko wylądował Trub. Nadal
trzymałem Astra na rękach, ale patrzyłem na żonę. Leżała na ziemi i
dławiła się łzami...
- Eli! Eli! - dobiegł mnie szept Andre. - On umarł?
- Tak, umarł - odparłem. - Był o trzy lata młodszy od twojego Olega,
Andre.
- Był o trzy lata młodszy od mego Olega - powtórzył cicho Andre
wsłuchując się w swoje słowa. Potem wyciągnął ku mnie ręce błagalnym
gestem: - Daj mi go, Eli.
Podałem mu ciało syna i klęknąłem obok żony, objąłem ją i zacząłem
gładzić po głowie. Nie mogłem jednak wykrztusić żadnego słowa pociechy,
gdyż każde zabrzmiałoby fałszywie. Dokoła nas stali w milczeniu ludzie.
Mary wreszcie przestała płakać, otarła twarz i wstała.
- Co z nim zrobimy? - spytała zmęczonym głosem. - Tu nie ma nawet gdzie
go pochować.
- Będziemy nieść - odparłem. - Będziemy nieść do miejsca, gdzie będzie
można wykopać grób, albo dopóty, dopóki sami nie umrzemy.
Dopiero teraz Romero i Lusin zauważyli, że Andre odzyskał zmysły. Ich
radość mieszała się ze smutkiem, widziałem uśmiechy szczęścia i łzy
rozpaczy, tylko ja nie potrafiłem cieszyć się ani płakać. Chciałem zabrać
od Andre ciało Astra, ale Trub mi nie pozwolił. Kiedy Orlan dał rozkaz
wymarszu, Anioł z Astrem na skrzyżowanych czarnych skrzydłach zajął wolne
miejsce na czele kolumny. Trub niósł ciało syna do postoju, a potem
położył obok Mary. Zbliżał się wieczór.
- Proszę oddzielić ludzi od skrzydlatych - powiedział Orlan. - Zmianę
szyku rozkazuję przeprowadzić przed nastaniem ciemności.
- Zaraz wydam polecenia! - odparłem spokojnie i poszedłem do swoich.
Tysiące oczu śledziły mnie w napięciu. Wszelki ruch ustał. Nad planetą
zapadła cisza. Osima i Kamagin stali wśród pegazów, Trub wznosił się o
głowę nad swymi mniej rosłymi pobratymcami, Lusin siedział już na
grzbiecie smoka. Wszystko było gotowe do powstania.
- Kazano nam rozdzielić się od skrzydlatych! Pewnie dla naszego dobra -
dorzuciłem ironicznie. - Postępujcie zgodnie z planem!
- Za mną! - krzyknął Osima wskakując na pegaza, który natychmiast
rozwinął skrzydła.
- Za mną! - krzyknął jak echo Kamagin wzlatując w ślad za nim.
Już w powietrzu rzucił granatem w kierunku Niszczycieli. Rozległ się
pierwszy wybuch.
Wspominając teraz naszą walkę na Trzeciej Planecie widzę wyraźnie, że
jeśli ktokolwiek spodziewał się naszego powstania, to jedynie nasi tajni
przyjaciele, wrogowie zaś byli całkowicie zaskoczeni.
Pegazy z ludźmi na grzbietach i Anioły dowodzone przez Truba potężną
falą runęły z góry na zdezorientowane głowooki. Dymna ściana wybuchów
przesłoniła obóz, a promienie laserów wznieciły słupy ognia. A kiedy do
walki włączyły się smoki i błyskawice miotane przez Gromowładnego
rozświetliły martwym blaskiem szybko zapadającą ciemność, walka stała się
powszechna. Uderzenie oddziału pieszych z Petrim i Romerem na czele,
oczyszczającego sobie drogę granatami i laserem, natychmiast przerwało
tyralierę głowooków, które zbite w niewielkie grupki walczyły teraz w
okrążeniu.
Trzeba im przyznać, że szybko opanowały pierwszy szok i biły się
odważnie i skutecznie: na grunt posypały się pegazy i smoki, nie mówiąc
już o Aniołach. Rozwścieczone Anioły zbyt szybko pozbyły się ładunku
granatów i za bardzo zaufały swoim skrzydłom. W powietrzu wirowały teraz
całe chmury czarnych i białych anielich piór. Zostali ranni Trub i Lusin,
Petri i Romero, lekko draśnięci Osima i Kamagin, a tylko Andre walczący w
największym ścisku cudem nie odniósł szwanku.
Wdrapałem się na ołowianą skałę wznoszącą się nad złotą równiną i
spojrzałem na pole walki. Coś mnie niepokoiło. Nie mogłem zrozumieć, czemu
tak łatwo zwyciężamy. Przecież dokoła musiało być pełno niewidzialnych, a
żaden z nich dotychczas nie wtrącił się do starcia ani po naszej stronie,
ani przeciwko nam. Dlaczego?
Nagle usłyszałem znajomy głos, dźwięczący tym razem nie wewnątrz mnie,
lecz na zewnątrz, ten sam głos, który wielokroć rozmawiał ze mną w snach.
"Eli, na pomoc! Na pomoc - krzyczał głos. - Na pomoc, Eli!" Rzuciłem się w
jego kierunku, wiedząc, że wzywa mnie przyjaciel.
Głos nagle się urwał, ale w tej samej chwili dostrzegłem tego, który
mnie wołał. Trub wraz z dwoma rozwścieczonymi Aniołami atakował Orlana i
jego adiutantów. Adiutanci już padli, Orlan jeszcze się bronił. To on
wołał!
W tej samej chwili Niszczyciel zwalił się pod ciosem ciężkiego skrzydła
Truba. Rzuciłem się do przodu, upadłem i osłoniłem go własnym ciałem. Ku
nam z laserami w rękach biegli Romero i Petri.
- Eli, wstań, zabiję tego złoczyńcę! - wrzeszczał Trub i tak popchnął
mnie skrzydłem, że potoczyłem się wraz z Orlanem po ziemi.
Romero chwycił Truba za skrzydła, Petri stanął pomiędzy nami.
- Uspokój się, szaleńcze! - krzyknął Romero. O mało nie zabiłeś
sprzymierzeńca!
Nie wiem, co Trub by zrobił, gdyby nagle obok nas nie spadł na ziemię
niewidzialny pozbawiony niespodziewanie swego ekranu. To był taki sam
przerażający szkielet, jaki widzieliśmy na Sigmie, ale jeszcze żywy, choć
bardzo poraniony. Nawet zapalczywy Anioł zrozumiał, że rozpoczęta przez
nas walka jest jedynie częścią wielkiego starcia, toczącego się również w
przestrzeni niewidzialnej. Machnął więc skrzydłem w kierunku grupki
broniących się głowooków i krzyknął do swych pobratymców:
- Za mną! Wykończymy tych drani!
Pomogłem Orlanowi stanąć na nogi. Niszczyciel chwiał się i mówił z
wielkim trudem. Anioły nieźle go poturbowały.
Romero przełożył laser do lewej ręki i ceremonialnym gestem wyciągnął
ku niemu prawicę.
- Witamy pana w naszym obozie, drogi, choć niespodziewany sojuszniku.
- Sądzę, że moja przyjaźń dla was nie powinna być taką znów
niespodzianką - odparł Orlan. - Znamy się przecież z Elim od dawna.
- To byłeś ty, Orlanie? - wykrzyknąłem zdumiony.
- Tak, to byłem ja. Tak bardzo mnie nienawidziłeś, że nieustannie o
mnie myślałeś. To ułatwiło zestrojenie naszego promieniowania mózgowego.
Ale największym waszym przyjacielem był on - dorzucił z goryczą, wskazując
na ciało jednego ze swych adiutantów.
- Zginął w walce - powiedział Petri. - Ale nie wiedzieliśmy, kto z was
jest przyjacielem, a kto wrogiem.
- Nie mam do was pretensji - rzekł Orlan swym dawnym, beznamiętnym
głosem. - Sami jesteśmy temu winni. Dobrze przygotowaliśmy wybuch
powstania, lecz nie zatroszczyliśmy się o swoje bezpieczeństwo. Myśleliśmy
jedynie o zwycięskiej walce.
- Dobrze przygotowaliście powstanie? - powtórzył Romero. - Tak,
oczywiście... Ale i my coś niecoś zrobiliśmy!
- Niewątpliwie. Ale dość się nadenerwowaliśmy, zanim przyjęliście
zasugerowany wam plan. Wasze myślowe rozmowy, z których tak byliście
dumni, nie stanowiły dla mnie sekretu. Przekazywałem je Gigowi. Jemu
przypadło najtrudniejsze zadanie, gdyż nie wszystkich niewidzialnych udało
się przeciągnąć na naszą stronę. Za to Gig nie pozwolił tym, którzy
pozostali wiernymi sługami imperium Wielkiego Niszczyciela, pospieszyć z
pomocą głowookim i to zdecydowało o sukcesie.
Romero z powątpiewaniem rozejrzał się wokoło. W powietrzu miotały się
tylko Anioły. Pegazy i smoki rozpoczęły powietrzną bitwę, lecz nie mogły
długo latać przy wysokiej grawitacji.
- Jaka szkoda, szanowny sprzymierzeńcze, że nie możemy oglądać
powietrznego... pola walki bohaterskiego Giga.
- Dlaczego? Zaraz się z nim połączę i zobaczycie, co się tam dzieje -
odparł Orlan.
Wkrótce widok całkowicie się przeobraził. Bitwa w trzecim wymiarze była
znacznie okrutniejsza i bardziej imponująca niż ta, która toczyła się na
płaszczyźnie. Niewidzialny zwierał się z Niewidzialnym. Pierwszy już rzut
oka wystarczył, aby stwierdzić, że jedna, liczniejsza grupa niewidzialnych
żołnierzy, brała górę nad drugą. Wśród zwyciężających dostrzegłem
olbrzymiego Giga.
- Wielu jednak przeszło na naszą stronę - powiedziałem do Orlana.
- Wielu. Macie zwolenników już na wszystkich planetach Perseusza.
Wielki popełnił brzemienny w skutkach błąd, kiedy pozwolił na transmisję
swojej dyskusji z tobą. Poddani Wielkiego wiedzą teraz od was samych,
czego po ludziach można się spodziewać.
Pokazałem na głowooki.
- Ale ci nawet nie myślą zdradzić swego władcy. - To są strażnicy
wychowani z dala od polityki. Ale ich pobratymcy też się z czasem do nas
przyłączą. Zresztą potęga Wielkiego nie na nich się opiera.
Walka dobiegała końca.
Pojedyncze grupki Zływrogów ginęły pod wspólnymi ciosami ludzi, Aniołów
i niewidzialnych. Kilku niewidzialnych Anioły konwojowały do centrum
obozu, gdzie Osima kazał umieścić jeńców. Tam również odprowadzono
głowooki, które zaprzestały sporu.
W pobliżu nas opadł na grunt zmęczony, lecz zadowolony z siebie Gig.
- Grawitatory gonią resztkami, szefie - powiedział, zwracając się do
Orlana. - Na tej diabelskiej planecie zużycie energii dziesięciokrotnie
przewyższa normę... - Dopiero później obrócił się ku mnie: - Zdaje się, że
wśród ludzi przyjęty jest uścisk dłoni, daj więc rękę, admirale.
- Co zrobić z jeńcami? - zapytałem swych nowych przyjaciół, patrząc na
ostatnią grupkę głowooków prowadzonych do centrum obozu.
- Unicestwić! - Gig był zwolennikiem radykalnych rozwiązań.
- Jeńcy się przydadzą - powiedział Orlan. - Nie wiemy, co nas czeka na
Stacji. Jeżeli trzeba będzie walczyć, głowooki pomnożą nasze siły.
- Oddajcie ich pod moją komendę, a ja już potrafię dać sobie z nimi
radę! - zapalił się Gig.
W naszym kierunku szedł Osima z Kamaginem, do których po drodze
przyłączyli się Petri i Romero, Lusin, Andre i Trub. Trubowi towarzyszyły
jego skrzydlate zastępy. Żaden Anioł nie pominie takiej okazji, jak raport
ze zwycięskiej bitwy.
Osima patrzył ze zdumieniem na Orlana i Giga. Romero jeszcze nie zdążył
mu o nich opowiedzieć. Przedstawiłem zebranym nowych towarzyszy.
- Jednego z nich widzieliście codziennie i myśleliście, że dobrze go
znacie. Istnienia drugiego mogliście się jedynie domyślać. A oni
troszczyli się o nasze bezpieczeństwo i pomyślność. Oto Orlan i Gig, nasi
przyjaciele, a nawet więcej - zbawcy.
Każdy z nas miał dziesiątki pytań, które chciał zadać Gigowi i
Orlanowi, kiedy więc jeńców umieszczono pod dobrą strażą, zebraliśmy się
na rozmowę.
Orlan nie miał żadnych nowych wiadomości o flocie Allana, bo wszystko
przekazał w moich ostatnich snach. Nie wiedział też nic konkretnego o
wydarzeniach na Stacji. Awaria jej urządzeń była nam na razie na rękę. Nie
można było jednak liczyć na to, że uszkodzenia nie zostaną naprawione.
Trzeba więc było iść możliwie szybko w jej kierunku, bo tylko to mogło nas
uratować.
Kamagin zaproponował powrót na statek. Za pancerzem gwiazdolotu -
powiedział - będziemy bezpieczniejsi niż na gołej równinie. Poza tym na
"Cielcu" działają grawitatory, a gdy uda się uruchomić MUK, będziemy mogli
wystartować w kosmos i połączyć się ze swoimi.
- To wszystko jest nierealne - zaopono

wał Orlan. - Nie zdołacie


naprawić swojej myślącej maszyny, a nawet gdyby się to wam udało, "Cielec"
nie przebije zakrzywionej metryki wokół Pomarańczowej, gdyż moc całej
ludzkiej floty do tego nie wystarczy. Wreszcie poza strefą działania
stacji grawitacyjnej czyhają krążowniki gwiezdnej flotylli Niszczycieli,
tak że wyjścia nie ma.
- A co będzie, jeśli po prostu zamkniemy się na "Cielcu" i poczekamy,
aż sytuacja zmieni się na lepsze? - To też nic nie da, bo sytuacja zmienia
się na gorsze. Nie powiedziałem jeszcze o jednym niebezpieczeństwie:
zabójcze promieniowanie gwiazdy zamkniętej w skorupie zakrzywionej metryki
nie rozprzestrzenia się na zewnątrz, lecz kumuluje w niewielkiej
stosunkowo przestrzeni ograniczonej tą właśnie skorupą. Wkrótce wszystko
nasyci się radiacją i rozpocznie się rozkład: zginie życie, wyparuje
powierzchnia planety, a wszystkie urządzenia sztuczne zamienią się w
plazmę.
- Miła perspektywa! - wykrzyknął Petri.
- Drogi sprzymierzeńcze - powiedział Romero. - Pańska przepowiednia
jest przerażająca. Chyba więc pozostaje nam tylko iść możliwie szybko w
kierunku Stacji. Ciekaw jestem, kogo tam spotkamy - wrogów czy przyjaciół?
- Sam bym chciał to wiedzieć - odparł Orlan. Nikt nie ma dokładnych
informacji o Stacji Metryki...
- Sformułuję więc pytanie inaczej. Przypuśćmy, że istotnie w
urządzeniach Stacji nastąpiła awaria, ale jutro zostaną naprawione. Co nas
wtedy czeka?
- Można spróbować pertraktacji z Nadzorcą. Możliwe jest również
błyskawiczne unicestwienie nas przez mechanizmy ochronne Stacji bez
żadnego uprzedzenia. Można wreszcie spodziewać się napadu automatów
obronnych działających w małym promieniu od Stacji. Automaty te są czymś w
rodzaju kombinacji organizmów z polami siłowymi i mogą przybierać postać
najbardziej odpowiadającą zadaniu, jakie zleci im Nadzorca.
Na zakończenie rozmowy poprosiłem Giga, aby rozkazał swym niewidzialnym
zrzucić ekrany ochronne. Wbrew moim obawom bardzo się z tego ucieszył.
- Oto polecenie, które spełniamy z radością! wykrzyknął. -Nie macie
pojęcia, jak trudno pozostawać niewidzialnym, gdy generatory krzywizny
słabną!
Wzięte do niewoli głowooki świeciły bardzo słabo i teraz cały obóz
pogrążył się w czarnym niebycie. Nie wiedziałem, gdzie jest Orlam Gig,
sprzyjający niewidzialni i głowooki. Napięcie niedawnej walki nie
pozwoliło mi usnąć, odszukałem więc przyjaciół i usiadłem z nimi na jakimś
występie ołowianej skały.
Milczeliśmy chwilę, a później Romero zwrócił się do Andre.
- Drogi przyjacielu, wielu z nas i ja wśród nich, co ze wstydem
przyznaję, uważało, że jesteś martwy, gdyż nic nie wskazywało na to, aby
Niszczyciele poznali jakieś ludzkie tajemnice. Wydawało mi się niemożliwe,
aby Zływrogi nie mogły z żywego wydobyć ważnych informacji. Ale miał pan
szczęście, jeśli szczęściem można nazwać utratę rozumu... O tej możliwości
nikt z nas jednak nie pomyślał.
- Sam tę możliwość wynalazłem! Traciłem zmysły świadomie i metodycznie!
Z przerażeniem myślałem o torturach, jakie wrogowie będą mi zadawać.
Postanowiłem więc popełnić samobójstwo. Pilnowano mnie jednak nieustannie
i nic z tego nie wyszło. Wówczas postarałem się uszkodzić swój mózg,
przemontować jego schemat nerwowy...
- I wtedy zjawił się koziołek?
- Tak, Eli. Myślałem o koziołku na jawie i we śnie. Na wszelkie bodźce
odpowiadał obrazek babcinego koziołka. I z wolna kudłata istota z rogami i
kopytami wypełniła wszystkie komórki mózgowe, wyparła z nich wszelką
informację poza tą, że jest ona babcinym koziołkiem. Zapadłem w całkowitą
myślową pustkę, z której dopiero wy mnie wyciągnęliście! Ale ty nie
słuchasz!...
- Przepraszam. Myślałem o pewnym trudnym problemie. Chodzi o to, że
uszkodziliśmy nasz pokładowy komputer metodą bardzo zbliżoną do twojej -
splątaliśmy jego połączenia wewnętrzne.
- Zabawne! Pozbawiliście maszynę rozsądku i pewnie nie pamiętacie
schematu demontażu?
- Obawiam się, że nie, bo Osima i Kamagin działali w pośpiechu.
- Sądzę, że można komputerowi przywrócić sprawność - powiedział Andre.
- MUK nie jest bardziej złożony niż mózg ludzki, a mnie udało się go
odbudować.
- Czy nie należałoby się przespać? - zaproponował Romero. - Jesteśmy
zmęczeni walką, a jutrzejszy dzień też pewnie nie będzie lekki.
Zbudził mnie odgłos kroków. Uniosłem głowę i zobaczyłem Osunę, Orlana i
Giga zbliżających się do mnie równym szeregiem.
- Jesteśmy gotowi do wymarszu, admirale - zameldował Osima.
- Rozmawiałem z wziętymi do niewoli głowookami - oświadczył Orlan. -
Nadal uznają mnie za swego dowódcę. Sądzę, że nie trzeba ich pilnować.
Wystarczy sformować z nich oddzielną grupę marszową.
- A niewidzialni znów są razem! - pochwalił się Gig. - Ci, którzy
wczoraj walczyli z nami, jutro będą bić się pod mymi rozkazami.
Poleciłem Gigowi zająć miejsce w środku kolumny przed Aniołami.
Niewidzialny z radości tak zagrzechotał swym szkieletokształtnym ciąłem,
że stojące w pobliżu pegazy przestraszyły się i poniosły.
- Położyłam Astra na awionetkę - powiedziała Mary. - Nie będziemy go
już nieść na rękach.
- Ty również powinnaś wsiąść do awionetki. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Czy zapomniałeś o rozkazie admirała? Wytrzymam wszystko, co ty
wytrzymasz.
Stacja Metryki przypominała wyglądem kopułę lub niskie wzgórze
otoczone trzema mniejszymi wzniesieniami. Starożytne twierdze z ich murami
obronnymi, fortami i wieżami wyglądały bardziej imponująco.
Stację odkrył Lusin odbywający lot zwiadowczy na Gromowładnym.
Wystarczyło mu rozsądku na to, aby zawrócić, gdy tylko ujrzał z daleka
niewysokie kopuły, wokół których nic się nie działo.
Natychmiast zwołaliśmy naradę. Uczestniczący w niej Orlan sprzeciwił
się marszowi w kierunku Stacji, zanim nie zorientujemy się dokładnie w
sytuacji. Wprawdzie Trub nalegał, aby zwiad poruczyć Aniołom, ale zdaniem
większości bardziej do tego nadawali się niewidzialni.
- Czy nie moglibyście zaopatrzyć mnie w ekran ochronny? - zapytałem
Giga, który miał dowodzić oddziałem. - Chętnie bym wziął udział w waszej
wyprawie, choćby na piechotę.
Gig wyjaśnił, że generatory krzywizny dobierane są indywidualnie w
odpowiednich warsztatach. Poza tym człowiek jest zbyt słaby, aby wytrzymać
błyskawiczne przejście do kokonu zakrzywionej przestrzeni.
- Trudno - powiedziałem. - A co u pana. Osimo?
Osima znalazł w samobieżnych skrzyniach Niszczycieli działa
elektromagnetyczne, sprawne i łatwe w obsłudze. Wypróbował je i
stwierdził, że mają wielką siłę ognia. Wyrzucane przez nie strumienie
ładunku elektrycznego zamieniają w plazmę wszystkie przedmioty znajdujące
się na osi strzału.
- Możemy bezzwłocznie rozpocząć ostrzał Stacji - zameldował Osima.
Orlan zmienił się na twarzy. - O co chodzi? - zapytałem.
- Działa elektromagnetyczne są groźną bronią, ale gdy dojdzie do walki,
największe nadzieje musimy pokładać w głowookach. Ich zmasowane uderzenia
grawitacyjne dadzą lepsze efekty niż salwa elektromagnetyczna. Mamy tylko
dwa działa, głowooków zaś jest ponad sto. Wprawdzie nieco osłabły, ale
szybko przychodzą do siebie. Sam je poprowadzę do boju.
Rozległ się dziki hałas i grzechotanie. To wracał Gig już na czele
oddziału zwiadowców.
- Wybrałem żołnierzy z wyjątkowo precyzyjnymi odczuwaczami -
zameldował. - Jesteśmy gotowi do drogi. Czy możemy ruszać?
- Lećcie! - zezwoliłem.
Wiedziałem, że lot niewidzialnych nie jest zbyt szybki i że droga do
Stacji i z powrotem zajmie im co najmniej godzinę, tym bardziej że będą
musieli kontrolować wskazania swoich odczuwaczy. Muszę tu wyjaśnić, że
odczuwacze są czymś w rodzaju narządów zmysłowych działających jedynie w
stanie niewidzialności. Odbierają one wszelkie zewnętrzne pola
elektryczne, zakłócenia grawitacyjne i strumienie cząstek, przy czym
wykrywają je z daleka i w najmniejszym nawet natężeniu. W oczekiwaniu na
powrót zwiadowców przekazałem przewodnictwo Osimie i wraz z Romerem i
Andre udałem się na szczyt najbliższego wzgórza. Kopuł stamtąd nie było
widać, ale można było bez przeszkód obserwować przestrzeń powietrzną nad
Stacją.
- Niewidzialni powinni już być nad urządzeniami Stacji - powiedział
Andre. - Wygląda na to, że ich nie odkryto, bo nic szczególnego się nie
dzieje.
W tej samej chwili w oddali zapłonęło dziesięć ognistych pochodni.
Przez jakiś czas pochodnie mknęły siłą rozpędu do przodu, a następnie
ostro zawróciły. Przez lornetki dostrzegliśmy, że wewnątrz mknących ku nam
ognisk jest pusto.
- Zuch Gig, że nie zrzucił niewidzialności! - wykrzyknął Andre.
Pochodnie przemknęły nad nami i runęły na grunt pośrodku obozu. Do
zwiadowców zbliżyły się głowooki i zaczęły zręcznie zbijać z nich
płomienie ciosami grawitacyjnymi. Te stwory były świetnymi strażakami!
Dopiero po ugaszeniu ognia zwiadowcy zaczęli pozbywać się swoich
niewidzialnych pancerzy. Nikt nie odniósł szwanku.
- Eli, popatrz! - krzyknął Andre. - Na Stacji nic się nie dzieje, nikt
nie ściga uciekinierów...
- A po co ich ścigać? Odpędzili i dosyć - odparłem. - Nie chcą nas
zabijać, ale puszczać na Stację też nie mają zamiaru.
- Wasze odczuwacze źle się spisały - zwróciłem się do Giga, kiedy
przyszedł do siebie po wstrząsie. - Póki was nie ogarnął płomień, nawet
nie zdawaliście sobie sprawy z niebezpieczeństwa!
- Nie masz racji, admirale! - oburzył się Gig. Poczuliśmy pulsację
nieznanych pól, ale się nie wycofaliśmy. Wróciliśmy dlatego, że wykryty
zwiadowca staje się tylko żołnierzem, a nie mieliśmy rozkazu rozpoczynać
walki...
Niewątpliwie miał nieco racji. Teraz stało się oczywiste, że Stację
należy atakować. Nie spieszyłem się jednak z wydaniem rozkazu do szturmu.
Postanowiłem zaczekać w nadziei, że jednak zdołamy uzyskać jakieś
dokładniejsze informacje o przeciwniku. Poza tym Orlan zażądał tygodnia na
podładowanie grawitatorów wyczerpanych poprzednim pochodem i walką
głowooków.
Ludzie też nie próżnowali. Osima przestrzeliwał działa grawitacyjne,
Anioły ćwiczyły się w użyciu iskierników. Lusin trenował swoich
podopiecznych. Ale najwięcej dokonał Andre: zbudował cztery doskonałe
analizatory pól siłowych.
- Teraz nawet w wypadku niepowodzenia szturmu dowiemy się wszystkiego o
uzbrojeniu przeciwnika, co przyda się nam do następnego ataku - obiecał
Andre.
Liczyliśmy teraz nie na zaskoczenie, lecz na siłę naszego uderzenia.
Plan ataku wyglądał w skrócie następująco: pośrodku miały iść głowooki
wspierane z góry przez niewidzialnych. Na lewym skrzydle Anioły pod
dowództwem Truba, na prawym oddział pegazów Kamagina i skrzydlate smoki
dowodzone przez Lusina. Oddział lekkiej piechoty zamierzałem na razie
trzymać w rezerwie. Osima wraz z samobieżnymi działami
elektromagnetycznymi miał walczyć wśród głowooków.
Punkt dowodzenia umieściłem na szczycie wzgórza w pobliżu Stacji. Był
tam również Andre ze swymi analizatorami i Romero jako kronikarz wyprawy.
W wąwoziku na zboczu wzgórza stało kilka pegazów łącznikowych.
Zgodnie ze starym obyczajem bitwę rozpoczęliśmy o świcie.
- Zaczynajcie! - nadałem przez deszyfrator.
- Na Stacji nic się na razie nie dzieje - zameldował Andre znad
analizatorów.
Najpierw ruszyły głowooki. Potężna kolumna niemal dwustu ruchomych
twierdz kołyszących wzniesionymi ku górze peryskopami wyglądała bardzo
groźnie. Idące na czele dwa samobieżne działa Osimy przypominały dwa
tarany przecierające drogę całemu szykowi. Nad głowookami polatywali
niewidzialni. Słyszałem w deszyfratorze komendy wydawane przez Giga, ale
jego samego oczywiście dostrzec nie mogłem.
Osima wystrzelił salwę, gdy tylko osiągnął dystans skutecznego ognia. Z
naszego punktu obserwacyjnego ujrzeliśmy, jak z luf trysnęły dwie ogniste
rzeki i pokryły główną kopułę kłębami ognia. Początek był dobry, ale
niestety na dobrym początku wszystko się skończyło.
W powietrzu nad atakującą kolumną pojawiło się mnóstwo płomiennych
wirów. Z mimowolnym szacunkiem obserwowałem, jak odważnie i spokojnie
walczą pozornie niezgrabne głowooki. Aż do nas dobiegały ciężkie tąpnięcia
zadawanych przez nie zsynchronizowanych ciosów grawitacyjnych, którymi
gasiły szalejące w górze płomienie. Zływrogi tak dobrze broniły swoich
dowódców, że ani Orlana, ani Osimy latające pochodnie nawet nie musnęły.
Działa Osimy wystrzeliły drugą salwę, niszcząc dwie małe kopułki, ale
pole bitwy ogarnęła nowa fala ognia. Teraz był to jeden wielki płomień,
totalna pożoga pokrywająca kolumnę głowooków, Osimę z jego działami, a
nawet niewidzialnych żołnierzy Giga. Myślałem już, że cały oddział
zostanie unicestwiony, ale wkrótce płomienie zaczęły znów opadać i
ujrzeliśmy metodycznie walczące głowooki. Zacząłem nabierać nadziei, że
ponownie uda się odeprzeć płomienny kontratak. Ale do walki włączyła się
nowa siła. Killta głowooków wywróciło się, a kolumna ściskana
niewidzialnymi kleszczami stopniowo zbiła się w niezdolny do oporu tłum. W
powietrzu ukazało się w krótkich odstępach czasu kilku rozekranowanych
niewidzialnych i bezsilnie runęło w dół.
- Burza jakichś nieznanych pól! - zawołał Andre. - Osima i Orlan
wzywają pomocy. Osima nie może zarepetować dział, a głowooki w
katastrofalnym tempie tracą grawitację!
Znaleźliśmy się o krok od klęski. W tej sytuacji rozkazałem włączyć do
akcji oddziały skrzydlatych i ludzką piechotę.
Z lewej wyprysnęły Anioły uzbrojone w iskierniki i granaty ręczne.
Błyskawicznie ogarnął ich zimny, oślepiający płomień, który poza tym nie
wyrządzał żadnej szkody. Najwidoczniej był to ogień różny od dotychczas
używanego przez wrogów. Anioły leciały więc nadal nie łamiąc szyku,
podniosły tylko nieopisany wrzask. Najgłośniej oczywiście ryczał Trub. On
też pierwszy dotarł nad pole boju i pierwszy rzucił granat, a następnie
uniósł iskiernik do góry. Cały jego oddział postąpił tak samo. Klucz
Aniołów leciał prosto na Stację paląc z iskierników na wszystkie strony.
Ich atak okazał się w rezultacie zupełnie nieskuteczny, ale był nader
widowiskowy.
Później z prawej nad rejon starcia napłynęła skrzydlata konnica
Kamagina i Lusin na czele smoków. Dosiadany przez niego Gromowładny
wyprzedził swych mniejszych współbraci i z taką furią runął w gęstwę
ognia, że miotające się w powietrzu bojowe pochodnie cofnęły się przed nim
jak żywe. Z korony smoka tryskały błyskawice. To była dziwna walka:
płomienie przeciwko błyskawicom. I zwyciężały błyskawice, gdyż na drodze
Gromowładnego ognie szybko gasły.
Łopot skrzydeł anielich, dziki świst smoków, triumfalny charkot
Gromowładnego, wściekłe rżenie pegazów i okrzyki bojowe ludzi zlały się w
ogłuszającą kakofonię.
- Górą nasi! - powiedziałem odwracając się do Romera. - Pawle, chyba
nareszcie zwyciężymy!
- Eli! - wykrzyknął z przestrachem Andre. Spójrz, co się tam dzieje!
Od głównej kopuły mknęły w naszym kierunku trzy skrzydlate eskadry!
Anioły dowodzone przez Truba, kawaleria pegazów z Kamaginem na białym
koniu i ogniste smoki z wyprzedzającym ich Gromowładnym dosiadanym przez
Lusina. Te bliźniacze zastępy były, podobnie jak nasze, spowite w aureole
purpurowego, zimnego płomienia, z ich gąszczu tak samo tryskały strugi
laserowych wyładowań i błyskawic.
- Fantomy! - zawołał Andre, który już zdołał oprzytomnieć. -Trzeba
zawiadomić naszych!...
Ale ostrzeżenia nie były potrzebne. Orlan i Gig szybko zorientowali
się, z kim mają do czynienia. Lusin, Kamagin i Trub również nie stracili
głowy. Osima wreszcie zarepetował swoje działa i wystrzelił trzecią salwę.
Strumienie plazmy runęły na oddziały fantomów siejąc spustoszenie w ich
szeregach. Nasi niewidzialni zwarli się z wrogimi zjawami. Nadal nie
widziałem Giga, ale po tym, jak stawały dęba fantomy skrzydlatych koni,
jak w strachu odskakiwały sztuczne Anioły i walili się na ziemię
zjawiskowi ludzie, mogłem sobie wyobrazić zaciętość nowo rozgorzałej
walki. I znów przez chwilę miałem nadzieję, że wszystko się jeszcze dobrze
dla nas skończy. Ale i tym razem była to nadzieja złudna. Zaraz po tym
dwóch Gromowładnych, żywy i sztuczny, zderzyły się ciałami. Sieć
purpurowych błyskawic oplotła ich głowy. Jeden ze smoków runął na ziemię.
Przeraziłem się, że mógł to być prawdziwy wychowanek Lusina z nim samym na
grzbiecie, i z trudem opanowując drżenie głosu poleciłem Andre wydać
rozkaz odwrotu.
Wszyscy dowódcy zaczęli wycofywać swoje oddziały. Jedynie Trub
rozgorączkowany walką zlekceważył polecenie.
- Natychmiast leć do Truba i wycofaj Anioły z walki, Pawle! -
rozkazałem.
Romero wskoczył na pegaza i wkrótce podkomendni Truba zaczęli opuszczać
pole boju.
Zszedłem ze wzgórza i udałem się do obozu.
- Mary, wydawało mi się, że Lusin spadł! - powiedziałem do żony. -
Gdzie on jest?
- Lusin został lekko ranny, ale z Gromowładnym jest bardzo źle.
Lusin miał obandażowaną głowę i rękę na temblaku. Gromowładny leżał na
boku. Był nieprzytomny. Oczy miał zamknięte, a z resztek wspaniałej korony
bojowej spływały błękitnawe, przedśmiertne ognie św. Elma.
- Taki przyjaciel, Eli! - wyszeptał Lusin przez łzy. -Taki przyjaciel!
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: ponieśliśmy klęskę, ale
dowiedzieliśmy się, jakimi siłami dysponuje Stacja. Analizatory Andre
rozszyfrowały w trakcie bitwy parametry fizyczne fantomów. Twory te były
niemal pozbawione masy i stanowiły nieprzezroczysty dla promieni
świetlnych zgęstek promieniowania energetycznego.
- Uprzedzałem przecież, że automaty ochronne składają się głównie z pól
siłowych, mogących przybierać dowolną postać - przypomniał Orlan.
- Nie przypuszczaliśmy jednak, że potrafią nas zdublować - powiedział
Andre. - Tymczasem okazało się, że przeciwnik ma szybkosprawne analizatory
umożliwiające mu poznanie wszystkich szczegółów naszej budowy. W takiej
sytuacji sporządzenie identycznych optycznie replik było już łatwym
problemem technicznym.
- My niestety nie mamy podobnych możliwości - odparł z westchnieniem
Romero. - Pańskie wyjaśnienie, drogi Andre, nic nam więc w tej sytuacji
nie pomoże.
- Tak pan sądzi? - zapytał Andre z filuternym uśmiechem. - A ja akurat
zamierzam poszczuć na zjawy przeciwnika nasze własne fantomy, może mniej
doskonałe konstrukcyjnie, ale za to jeszcze efektowniejsze optycznie.
- Wojna fantomów z fantomami jest niestety operacją pozorną, a my
potrzebujemy realnych wyników przypomniał Osima.
- Wyciąga pan zbyt pochopne wnioski. Nasze fantomatyczne wojsko będzie
jedynie wybiegiem taktycznym. Póki zjawy przeciwnika będą zajmować się
nieskutecznym zwalczaniem naszych zjaw, przygotujemy miażdżące uderzenie.
Aparatura wykazuje, że twory obronne przeciwnika skonstruowane są z
dwóch przeciwstawnych sił, nazwijmy je umownie prawym i lewym polem.
Fantomy powstają w punkcie zogniskowania tych pól. Działa
elektromagnetyczne, lasery, iskierniki i ciosy grawitacyjne rozrywały
jedynie te pola, lecz nie niszczyły ich symetrii, przez co główna siła
wroga pozostawała nietknięta.
- Znaleźliśmy w obozie generatory - zakończył Andre - zdolne odtworzyć
dowolne pole przeciwnika. Kiedy więc wrogie zjawy będą walczyły z naszymi
fantomami, a działa Osimy wzmogą jeszcze powszechne zamieszanie,
wprowadzimy układ energetyczny przeciwnika w taką autowibrację, iż żadne
ograniczniki nie uchronią go od rozpadu.
- Czego potrzebujesz do przygotowania armii zjaw? - zapytałem.
- Dwa dni i z dziesięciu dobrych pomocników. - Zabieraj się do roboty -
zdecydowałem.
Teraz na moim punkcie dowodzenia zebrało się co najmniej trzydzieści
osób, ludzi i sojuszników. Drugie starcie przebiegało całkowicie zgodnie z
planem. Kiedy naprzeciw naszych realnych wojsk, wypuszczonych "na wabia",
jak to określił Romero, wyskoczyły zgraje nieprzyjacielskich fantomów,
poczułem ogromną ulgę. W powstałym ścisku pojawiały się coraz to nowe
postacie. Chociaż wiedziałem, że owi "żołnierze" są jedynie złudzeniem
optycznym, nie mogłem ich odróżnić od prawdziwych.
Zgodnie z założeniem nasze wojsko cofnęło się, jak tylko zjawiły się
wśród niego fantomy Andre. Dla nie wtajemniczonego obserwatora wyglądało
to zapewne inaczej: część naszych żołnierzy nie wytrzymując naporu wroga
ucieka w popłochu z pola walki. Stwory przeciwnika uznały widać, że nie
warto zajmować się uciekinierami, i ze zdwojoną zaciekłością natarły na
pozostałych, to znaczy na zjawy optyczne. Pochłonięty obserwacją tej
niby-bitwy nie zauważyłem, kiedy Andre uruchomił generatory, i w pewnej
chwili spostrzegłem ze zdumieniem, że fantomy przeciwnika zaczęły puchnąć,
tracić wyraźnie zarysy i przekształcać się w sylwetki.
To Andre wzmocnił maksymalnie wszystkie pola o prawej orientacji.
Zaskoczony wróg pospiesznie wzmógł poła lewoskrętne, aby utrzymać
zachwianą symetrię. Nasz operator jednak precyzyjnie uchwycił ten moment i
gwałtownie przerzucił potencjał swych generatorów w tym samym kierunku.
Zjawy, które nie zaprzestały walki z naszymi iluzorycznymi tworami,
zaczęły teraz opadać, kurczyć się, zmieniać w abstrakcyjne figurki. Tak
rozpoczął się wśród nich proces niszczącej autowibracji.
Najpierw wystąpiły drgania w zgodnej fazie: fantomy jednocześnie
puchły, rozpływały się i bladły, a potem gwałtownie kurczyły się,
koncentrowały i rozżarzały do białości. Później zaczęły się nie
skoordynowane, różnokierunkowe wibracje. Przeciwnik próbował zgasić
drgania ostrymi przerzutami potencjałów, ale Andre miał się na baczności i
spokojnie parował jego poczynania.
Wkrótce jedne z fantomów zaczęły niepomiernie rosnąć, inne zaś
gwałtownie malały. Częstotliwość drgań spadała, a ich amplituda osiągnęła
niewiarygodną wprost wielkość. Nieuniknionym skutkiem tych żywiołowych
autowibracji musiał być wybuch w centrali energetycznej wroga.
Ale zanim jeszcze spodziewana eksplozja rozproszyła nieprzyjacielskie
wojsko, staliśmy się nieoczekiwanie świadkami swego rodzaju "wojny
domowej" między fantomami. Karlejące zjawy rzuciły się na olbrzymów,
olbrzymy z kolei rozprawiały się z karłami. Przez kilka długich minut nad
polem bratobójczej walki rozlegały się wrzaski, ryki i piski, które
wreszcie utonęły w odgłosie gigantycznego wybuchu.
Nad główną kopułą Stacji pojawił się ogromny słup dymu przesyconego
płomieniem spopielającym resztki walczących ze sobą fantomów. Obrona
przeciwnika została złamana.
Na niedawne pole boju wysypali się nasi prawdziwi żołnierze. Z dzikim
łopotem skrzydeł przemknął oddział Truba wyprzedzający rżącą triumfalnie
pegazią kawalerię Kamagina. Nad nimi zaś wesoło grzechotały żywe szkielety
Giga, które wyzbyły się już pancerza niewidzialności. Ogniste smoki Lusina
też starały się nie pozostawać w tyle.
W ariergardzie atakujących oddziałów toczyła się niczym na jakiejś
dziwnej defiladzie żelazna kolumna głowooków Orlan, a po jej bokach biegły
dwie grupy ludzi z Osuną i Petrim na czele.
Wskoczyłem na pegaza niecierpliwie przestępującego z nogi na nogę, to
samo zrobili Andre i Romero. Skrzydlate konie wzleciały i pomknęliśmy ku
rozłupanej, dymiącej kopule, do wnętrza której wtargnęły już nasze lekkie
oddziały Aniołów i niewidzialnych.
Patrzyłem z odrazą na ujętego Nadzorcę Stacji. Przypominał człowieka,
ale straszliwie zeszpeconego. To nie był wynik choroby lub nieszczęśliwego
wypadku. Nadzorca został przekonstruowany.
Ten ponad trzymetrowy gigant miał niemal piękną twarz o zimnych oczach
patrzących bacznie i ponuro. Ciemne włosy zakrywały mu uszy i szyję.
Zamiast nóg miał dwa elastyczne wsporniki zginające się z łatwością w
dowolnym punkcie, zamiast rąk takie same, cieńsze nieco i krótsze
cylindryczne rury z dziesięcioma przyssawkami na końcu. Miał naturalnie
tułów, takiego torsu mógłby mu pozazdrościć Herkules, ale na brzuchu - w
szamotaninie zdarto z niego odzież - widniały wmontowane w ciało
drzwiczki, za którymi znajdowały się jakieś aparaty, akumulatory i
silniki.
Ten człekopodobny stwór był na póły maszyną!
Za plecami Nadzorcy stała z opuszczonymi głowami grupka inżynierów
Stacji wziętych do niewoli przy pulpitach sterowniczych i aparatach. Kiedy
odciągano ich od maszyn, krzyczeli podobno głosami do złudzenia
przypominającymi ludzkie.
Nadzorca, kołysząc się na swych wspornikach, patrzył na nas oczami
pełnymi nienawiści. Prześliznął się wzrokiem po mnie, Andre i Romerze.
Później spojrzał na Orlana i gwałtownie się przeobraził. Wsporniki
wyprostowały się mu tak nagle, że wydało się nam, iż jego ciało
wystrzeliło do góry.
- Orlan? Razem z wrogami? - wychrypiał. Naręczny deszyfrator przekładał
z łatwością jego słowa na ziemszczyznę.
Orlan postąpił dwa kroki do przodu i bez pośpiechu uniósł głowę.
- Razem tak. Ale nie z wrogami, lecz z przyjaciółmi - powiedział
ironicznie.
- Jesteś zdrajcą - rzucił groźnie Nadzorca. Dziwiliśmy się, że zostałeś
awansowany i mieliśmy rację. Koniec twój będzie okropny. Przy spotkaniu z
Wielkim opowiem mu wszystko.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy, że Niszczyciele potrafią się śmiać.
- Nie mam nic przeciwko temu - powiedział Orlan, kiedy już naśmiał się
do woli. - Sami ci to spotkanie wkrótce ułatwimy - w jednym z więzień,
gdzie go na wieki zamkniemy. A tymczasem odpowiadaj na pytania, które ci
zadadzą ludzie.
Przesłuchanie prowadził Romero, który najpierw zwrócił się do Orlana:
- Drogi sojuszniku, czy pan wiedział, że na Stacji pracują
człekopodobni? -
Wiedziałem tylko o jednym z nich - Nadzorcy. Jego kandydaturę
przedstawiono do akceptacji samemu Wielkiemu i wtedy go poznałem. Przedtem
wiedziałem jedynie, że jest potomkiem wziętych do niewoli Galaktów
przekonstruowanym do wykonywania prac szczególnie w tajnych.
- A te istoty również są potomkami Galaktów? spytał Paweł wskazując
inżynierów Stacji.
- Chyba tak, ale dokładniejszych informacji może udzielić Nadzorca.
- Wszyscy słudzy Stacji są potomkami jeńców odparł Nadzorca. - Wszyscy
jesteśmy istotami żywymi, zrodzonymi i śmiertelnymi, wszystkich nas w
swoim czasie przekonstruowano.
- To znaczy, że nie ma między wami żadnych różnic?
- Są ogromne różnice rang, określające nasze miejsce w hierarchii.
Jedni z nas mogą być zreprodukowani w drodze łączenia osobników
różnopłciowych, inni nie. Ja jestem istotą kategorii najwyższej, której
nie da się stworzyć prymitywnymi metodami biologicznymi. Po pierwotnym
akcie narodzin indywidualnych dopracowywano mnie na taśmie produkcyjnej,
póki nie osiągnąłem doskonałości. Ale ci pustogłowi - wskazał macką na
inżynierów Stacji - pozostali od chwili swych wulgarnych narodzin zwykłymi
idiotami.
- Czemu przezywasz swych podwładnych pustogłowymi? - zapytał Romero.
- To nie przezwisko, lecz klasyfikacja. Inżynierom wyjęto własne mózgi
i na ich miejsce zainstalowano czujniki łączności z Głównym Mózgiem
Stacji.
Mnie natomiast mózg pozostawiono, abym mógł nadzorować Główny Mózg.
Jestem Nadzorcą Pierwszej Kategorii Imperialnej z funkcją kontroli
Głównego Mózgu Stacji.
- Główny Mózg Stacji całkowicie ci podlega?
- Powinien podlegać, ale czasami zdarzają się awarie. Główny Mózg jest
wszak tylko automatem biologicznym o plebejskim pochodzeniu naturalnym.
Wyjęto mózg dziecka, rozwinięto go sztucznie w pożywce...
- O jakie awarie chodzi? - kontynuował Romero. - No cóż... Zwyczajne
awarie. Bywają rzeczy gorsze od uszkodzeń. W trakcie wojny z Galaktami
jeden z poprzedników tutejszego Mózgu zbuntował się i Galaktowie omal nie
zdobyli Trzeciej Planety. Od tej pory każdy z sześciu Głównych Mózgów
otrzymuje Nadzorcę arystokratycznej, taśmowej produkcji. Główny Mózg jest
mym niewolnikiem. W razie nieposłuszeństwa zniszczę go natychmiast.
- Tutejszy Główny Mózg funkcjonuje prawidłowo?
- Gdyby funkcjonował prawidłowo, was by tu nie było. Lądowanie waszego
statku nie było zaprogramowane, nie mówiąc już o zdobyciu Stacji.
- Dlaczego więc nie zniszczyłeś Mózgu?
- Nieposłuszeństwa nie stwierdziłem. Wszystkie moje rozkazy wykonywał
bez oporu. Sam kontrolowałem polecenia, które wydawał wykonawcom. Był mi
posłuszny aż do chwili wybuchu, kiedy straciłem z nim kontakt.
- Ale nie udało ci się go zniszczyć?
- Nie udało się. Najwidoczniej zostały uszkodzone aparaty wykonawcze.
Zakłócenia zdarzały się i przedtem. Odkomenderowano mnie tu dlatego, że
poprzedni Nadzorca zameldował o nagłym osłabieniu kontaktu z Mózgiem.
- Moim zdaniem, admirale - zwrócił się do mnie Romero - z tym bałwanem
nie ma sensu rozmawiać. Wolałbym przejść do pomieszczeń Głównego Mózgu
Stacji.
Ledwie przekroczyłem próg, wykrzyknąłem ze zdumienia. Przeczuwałem, że
czeka mnie jakaś niespodzianka, i przygotowywałem się do niej, ale to, co
ujrzałem, przekraczało wszelkie wyobrażenia.
W pomieszczeniu, do którego teraz weszliśmy, bywałem już wielokrotnie w
moich snach.
To była galaktyczna sterówka Niszczycieli. Na wysokiej, niknącej w
mroku kopule widniały ciemne teraz ekrany, ale pamiętałem je rozjarzone
gwiazdami i światłami okrętów. To właśnie tutaj obserwowałem z zamarłym
sercem, jak flota Allana szturmuje nieeuklidesowe zapory Perseusza.. .
Pośrodku sali, między podłogą a sufitem, unosiła się półprzezroczysta
kula. Wówczas, w swoich proroczych majakach, panicznie bałem się zbliżyć,
a teraz ciągnęło mnie ku niej, ale nogi nie chciały mnie słuchać, bo
wewnątrz kuli pływał w płynie odżywczym Główny Mózg Stacji...
Nie wiem, jak długo stałbym tak w progu zagradzając wszystkim
przejście, gdyby w pomieszczeniu nie rozległ się Głos.
- Wejdźcie ludzie i przyjaciele ludzi! - mówił Głos w tak nienagannej
ziemszczyźnie, że jedynie Romero mógł z nim konkurować pod względem
słownictwa i dykcji. - Długo na was czekałem i wreszcie przyszliście!
Cieszę się, że tu jesteś, admirale Eli! - kontynuował Głos. - Jestem
szczęśliwy, że zwyciężyliście!...
- Jeśli cieszysz się z naszego zwycięstwa - odparłem zdławionym ze
wzruszenia głosem - czemu nie pomagałeś nam w odniesieniu tego zwycięstwa?
- Mylisz się - odparł Głos tonem delikatnego wyrzutu - pomagałem wam
nieustannie.
Spojrzałem w zmieszaniu na swych towarzyszy. Wyglądali na równie
oszołomionych jak ja. Podziałało to na mnie uspokajająco i poprawiłem się
już bez drżenia w głosie:
- Chciałem powiedzieć: czemu nie otworzyłeś nam drzwi Stacji bez
krwawych starć z fantomami?
- Zapomniałeś o Nadzorcy. Ten dureń kontrolował każde moje polecenie.
Musiałem więc szukać sposobów niedostępnych jego móżdżkowi.
Z wolna przychodziłem do siebie. Przestałem się gorączkować i zadawałem
przemyślane pytania.
- Nazwałeś mnie po imieniu... Pewnie wszystkich nas doskonale znasz?
- Tak, znam was. Twojego sekretarza, Romera, i trzech kapitanów, Osimę,
Petriego i Kamagina. Znam dobrego Lusina i ciebie, biedna Mary, która
straciłaś jedynego syna - starałem się go uratować, ale nie zdołałem...
Ciebie też znam, mądry Orlanie. Często odwiedzałem cię, budziłem
wątpliwości i sugerowałem plany postępowania. Ty, odważny Gigu, również
się ze mną spotykałeś, od chwili lądowania na Trzeciej Planecie
pracowaliśmy na tej samej fali mózgowej. Do ciebie, bohaterski Trubie,
zwracałem się nieraz twoim własnym głosem, chociaż nie bardzo się
przysłuchiwałeś swojemu głosowi. Z tobą także rozmawiałem, błyskotliwy
Andre, który tak umiejętnie pozbawiłeś się zmysłów... Razem z twoimi
przyjaciółmi starałem się pomóc ci wydostać się z otchłani szaleństwa.
Wszyscy jesteście mymi znajomymi i przyjaciółmi od chwili, gdy zamknąłem
waszym statkom wyjście z Perseusza. Ale najbliższy jest mi Eli, którego
potężne promieniowanie mózgowe wcześniej od innych fal ludzkich dotarło do
mych czułych receptorów i któremu, jako jedynemu z was, otwarcie zjawiałem
się w snach.
- Powiedziałeś: "zamknąłem wyjście"... Czemuś to uczynił? - zapytałem z
wyrzutem.
- A czyż dążyliście do Perseusza tylko po to, aby natychmiast z niego
uciekać? Chcieliście wszak dowiedzieć się, co się dzieje w naszym
skupisku, stworzyłem wam więc możliwość urzeczywistnienia tego zamiaru. A
teraz oddaję w wasze ręce najpotężniejszą z twierdz wroga. Czy to mało?...
Zawstydziłem się. Zjawienie się Głosu było zbyt nieoczekiwane, abym
mógł od razu ocenić wszystkie wynikające z tego skutki. Jednak po chwili
opanowały mnie wątpliwości. Czy przypadkiem nie zetknęliśmy się z nową
imitacją? Fantomy na Trzeciej Planecie powstawały zbyt łatwo, aby
wykluczyć jeszcze jedną iluzję, tym razem akustyczną. Podstęp wroga był
równie prawdopodobny, jak i pomoc przyjaciela. Poprosiłem więc:
- Opowiedz, co nowego wydarzyło się na granicach Perseusza.
- Kiedy odgradzałem gwiazdoloty konwoju od "Cielca", flota ludzka
pokonała już pierwszą linię zapór. Jednak droga do wnętrza skupiska nie
jest łatwa, gdyż lukę wytworzoną wskutek mojego przejścia na waszą stronę
zlikwidowały inne Stacje Metryki. Niestety pięć pozostałych Głównych
Mózgów nadal wiernie służy Niszczycielom. Są równi mi potęgą, lecz mają
inne zamiłowania. - Co przez to rozumiesz?
- Oni są wykonawcami, ja zaś - marzycielem. - Marzycielem?! A o czym ty
marzysz?...
- O wszystkim, co pochłania moją wyobraźnię. Pięciu moich współbraci
pracuje, następnie wypoczywa. Ja marzę i to jest moim głównym zajęciem, bo
pracę, kierowanie Stacją, traktuję jako odpoczynek... Poza tym tęsknię.
Tęsknota jest jedną z form mego istnienia.
- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie...
- Odpowiedziałem, że marzę o wszystkim.
- Nie rozumiem tego. Ludzkie marzenia są ukierunkowane, dotyczą rzeczy
możliwych do spełnienia, jeśli nie zaraz, to chociażby za sto lat... Nasze
marzenia są zapowiedzią dokonań. A twoje?
- Moje marzenia są zupełnie inne, gdyż nigdy ich nie będę mógł
spełnić... Zastępując mi działanie, są nieustanną tęsknotą do działania,
które nie jest mi dane.
- O jakie konkretnie działanie ci chodzi, Mózgu? Zwierz się nam ze
swych smutków.
- Czy mnie zrozumiecie? Jesteście swobodni, ja jestem niewolnikiem.
Wszechpotężnym, ale niewolnikiem. Żaden z was nigdy tego nie pojmie!
- Czemu? Przecież niedawno byliśmy jeńcami!
- Byliście w niewoli tylko czasowo, wiedzieliście, że prędzej czy
później niewola się skończy. A ja do końca swoich dni pozostanę w
więzieniu. Pomyśl tylko, Eli! Więzienie od narodzin do śmierci! Więzienie
jako naturalna forma życia, więzienie, z którego tylko śmierć może
wyzwolić!
- Rozumiem. Marzysz tylko o wolności!
- O wszystkim! O wszystkim, co znajduje się poza mną! O wszystkim, co
jest mi niedostępne! O wszystkim na świecie! O całym Wszechświecie!
Zamilkłem, nie wiedząc, co mogę jeszcze powiedzieć. Wyręczyła mnie
Mary.
- Opowiedz o swoim życiu, Mózgu - poprosiła. - Nazwałeś nas swymi
przyjaciółmi i nie omyliłeś się, wszyscy ci serdecznie współczujemy...
Namyślał się, być może się wahał. Nie zdawał się przekonany, że wypada
tak bardzo się przed nami obnażać. Był naszym przyjacielem, ale jeszcze
się nie przekonał, że my tę przyjaźń odwzajemniamy. Wreszcie przemówił...
Nie był wieczny, lecz bardzo według ziemskich pojęć wiekowy. Od
pierwszego przebłysku świadomości pamiętał siebie oddzielonego od ciała.
Niewątpliwie został poczęty w organizmie jakiegoś rodzica, pewnie
jeńca-Galakta, mógł więc zostać mózgiem jakiegoś dziecka tego plemienia,
ale skazano go na samodzielne istnienie, zanim jeszcze zjawiła się
świadomość. Od początku też specjalizowano go w kierowaniu Stacją Metryki
na Trzeciej Planecie. Zawsze był tu i zawsze był samotny. Nie pamięta
swoich nauczycieli, choć sądzi, że musiał ich mieć. Przypuszczał, iż
"tresowano" go impulsami doprowadzanymi bezpośrednio do tkanki nerwowej.
Chciano go uczynić myślącym automatem, ale nie udało im się to, choć nie
uważano go za gorszego od pięciu innych Głównych Mózgów strzegących
bezpieczeństwa Imperium Niszczycieli. Ale w odróżnieniu od nich nie tylko
się uczył, lecz także indywidualizował .
W miarę narastania zaprogramowanej wiedzy rodziły się też
nieprzewidziane pragnienia. Im głębiej przenikał w świat, tym tragiczniej
od tego świata się oddzielał. Zrozumiał, co mu zabrano, zabierając
ciało... Mógł przesuwać gwiazdy i planety, ale nie był zdolny nawet o
milimetr przenieść samego siebie!
Zaczął więc marzyć. Odwiedzał miejsca, których nigdy nie będzie mu dane
zobaczyć, stawał się tym, kim nigdy stać się nie mógł. Był Galaktem i
Niszczycielem, Aniołem z Hiad i sześcioskrzydłym świerszczem z Plejad,
smokiem i ptakiem, rybą i zwierzęciem, zamieniał się nawet w roślinę...
Bawił się, weselił, hasał w cudzej, na wieki niedostępnej postaci. Znał
wszystkie formy życia w swym rejonie gwiezdnym!
Pogrążony w swoje dwoiste istnienie był już przekonany, że zestarzeje
się nie zaznawszy prawdziwej młodości, gdy do Perseusza wtargnął obcy
gwiazdolot - pierwszy posłaniec ludzkości - i jego sąsiad, Główny Mózg z
Drugiej Planety, próbował zatrzymać statek i nie zdołał tego uczynić.
Mózg na Trzeciej triumfował: życie nie kończyło się na Perseuszu,
gdzieś daleko pojawiła się potęga większa od potęgi Niszczycieli, o czym
świadczyła unicestwiona Złota Planeta. Przy czym ludzie, bo tak nazywali
się w swych depeszach odbieranych przez wszystkie Główne Mózgi, ofiarowali
pomoc wszystkim uciśnionym, chcieli budować, a nie niszczyć!
I kiedy trzy ludzkie gwiazdoloty znów przeniknęły do labiryntu
Perseusza, Mózg na Trzeciej Planecie zamknąwszy im drogę odwrotu nie
pozwolił ich jednak unicestwić. Nie dopuścił. do nierównej walki całej
flotylli z "Cielcem", a później rozproszył tę flotyllę, gdy konwojował
"Cielca" ku miejscu zagłady w głębi skupiska gwiezdnego.
W ten sposób pierwsze istoty żywe - nie automaty biologiczne, lecz
ludzie i ich sojusznicy - zstąpiły bezkarnie na zakazaną planetę. Tak
wyglądała owa sławetna "awaria na Trzeciej".
Mózg zakończył swą spowiedź głębokim westchnieniem... Wszyscy milczeli,
a ja zastanawiałem się, jak pomóc Głównemu Mózgowi Stacji Metryki na
Trzeciej Planecie. Po chwili zwróciłem się do niego:
- Cierpisz nad swą bezcielesnością, ale gdybyś nagle zyskał jakieś
ciało, stałbyś się zwyczajną żywą istotą i straciłbyś wiele ze swych
obecnych możliwości... Wprawdzie i teraz nie jesteś wieczny, ale wtedy
zawisłoby nad tobą widmo szybkiej, nieuchronnej śmierci. Odczuwałbyś nie
tylko radość, ale także cierpienia. Pomyślałeś o tym? Zdecydowałbyś się na
zamianę potęgi na słabość?
- Na cóż mi potęga, skoro nie mam życia? - odparł ze smutkiem.
Obróciłem się do Lusina:
- Gromowładny zdaje się jeszcze żyje?
- Umrze - odpowiedział Lusin. - Dziś. Nie ma ratunku. Mózg uszkodzony.
- Świetnie! To znaczy żal mi biednego smoka... Ale powiedz, czy mógłbyś
zrobić Gromowładnemu transplantację innego mózgu - żywego, zdrowego - i w
ten sposób uratować twego wychowanka od śmierci?
- Naturalnie. Prosta operacja. Trudniejsze robiłem.
- Słyszałeś? - zwróciłem się do Głosu. - Oto świetna okazja uzyskania
ciała. Najpierw otworzysz nam przestrzeń, pomożesz naprawić statek i
nauczysz posługiwać się mechanizmami Stacji... Ale o tym wszystkim
porozmawiamy później. Teraz odpowiedz tylko, czy się zgadzasz.
- Tak! Tak! Tak!
- Wobec tego gratuluję ci przekształcenia się z władcy przestrzeni i
gwiazd w zwykłego myślącego smoka imieniem Gromowładny.
- Na to się nie zgadzam! - zaoponował nagle Głos, a nikt zrazu nie
zorientował się, o co mu chodzi.
- Na co się nie zgadzasz? - spytałem ze zdumieniem.
- Na imię. Już dawno wymarzyłem sobie inne...
- Słuchamy cię więc. Jakie?...
- Od dzisiaj nazywać się będę Włóczęga!...

7 Finał

Byłem nieustępliwy, choć Romero w swoim raporcie często wyrzucał mi


później nieostrożność. Tęskniący do ciała Mózg narzekał na mój brak serca,
ale nie ugiąłem się przed jego prośbami. Najpierw pomożesz nam -
powiedziałem - a dopiero wtedy damy ci obiecane ciało.
- Powiedz, coście zrobili z komputerem pokładowym? - zwrócił się do
mnie Andre wkrótce po zdobyciu Stacji. - Mam nadzieję, że zdajesz sobie
sprawę z tego, że dopóki nie mamy dobrze działającej maszyny
informacyjnej, uwolnienie Mózgu jest równoznaczne z samobójstwem? Chyba że
sam zamierzasz zająć miejsce Głównego Mózgu...
Niczego podobnego nie zamierzałem, wierzyłem jednak, że Andre potrafi
odbudować MUK.
- Mózg ci w tym pomoże - powiedziałem. - Ale jak dotrzeć do statku?
Podróże piesze na tej planecie nie należą do przyjemności.
- Zrobimy inaczej - odparł Andre. - MUK przywieziemy tu awionetką, te
pojazdy mają rezerwę mocy, którą potrafię odblokować. Zrekonstruowany
komputer powtórnie zainstalujemy na statku, a Główny Mózg Stacji ja sam
zastąpię. Dublować mnie będą Kamagin i Petri. Co ty na to?
- Czy potraficie zastąpić Mózg?
- Chyba tak. On sam zbadał naszą trójkę. Mnie zaaprobował od razu,
natomiast Kamagin i Petri będą musieli jeszcze nieco potrenować... Zresztą
funkcje Mózgu nie są zbyt skomplikowane. Wiem, wiem, co powiesz! Ale
zapomniałeś o inżynierach z obsługi. To świetne automaty, które same
wykonują większość czynności, ich pracę trzeba tylko skoordynować. .
Wybuch na Stacji spowodował raczej wstrząs psychologiczny, a nie realne
szkody. Takiego urządzenia jak Stacja Metryki w ogóle nie sposób
zniszczyć, chyba że razem z całą planetą.
Domyślaliśmy się, że cała Trzecia Planeta jest sztucznym mechanizmem,
przypominającym w jakimś stopniu naszą Orę. Ale nikt z nas nawet nie
przypuszczał, że jej urządzenia mogą być tak gigantyczne. Teraz, kiedy
wędrowałem i latałem po wewnętrznych pomieszczeniach planety, naiwne
wydawały mi się moje zachwyty nad doskonałością Plutona. Prawdziwą
doskonałość - doskonałość zła - dopiero tu zobaczyłem! A jednak wystarczył
niewielki wstrząs, by ta doskonałość służąca złu zachwiała się i runęła...
Zwijanie przestrzeni w nieeuklidesową spiralę było niemal dziełem
jednej chwili, natomiast jej powrotne rozkręcanie było procesem żmudnym i
długotrwałym.
Andre już drugi tydzień z rzędu siedział przy pulpicie sterowniczym
umieszczonym pod zawieszoną w powietrzu kulą, w której nadal spoczywał
Mózg, i samodzielnie wydawał rozkazy operatorom. Zgrał się z nimi
doskonale, współpraca układała się nawet lepiej niż Mózgowi, bo nie było
przeszkadzającego we wszystkim tępego Nadzorcy.
Zmiany metryki cofały się powoli, lecz nieustannie i stopniowo
wydostawaliśmy się w otwarty kosmos rozdzierając ścianki sztucznego kokonu
przestrzennego... Wreszcie po kolejnym zachodzie Pomarańczowej nastała
prawdziwa noc. Na niebie słabo zapłonęły gwiazdy, pierwsze gwiazdy od
czasu naszego lądowania na Trzeciej!
Na szczęście w owej chwili powszechnej radości ani Andre, ani Mózg nie
utracili jasności myśli.
- Przestrzeń dokoła Trzeciej jest czysta - powiedział Andre do osób
znajdujących się w sterówce, a zebrali się w niej niemal wszyscy. - Ale o
dziesięć parseków widać gwałtowny ruch jakichś statków.
- Tam koncentruje się flota gwiezdna Niszczycieli - wyjaśnił Mózg. -
Muszę skomunikować się z Mózgami na pozostałych Stacjach Metryki, aby
zorientować się w sytuacji. Oczywiście nic im nie powiem o zmianach, jakie
tutaj zaszły.
Nawiązanie łączności i systematyzowanie informacji zajęło kilka dni.
Wtedy zwołałem naradę dowódców i poprosiłem Mózg o dane.
- Flota Allana nadal atakuje zapory przestrzenne, ale posuwa się
naprzód bardzo wolno. W rejonie szturmu koncentrują się krążowniki
Niszczycieli. Statki Galaktów w przestrzeni międzygwiezdnej Perseusza nie
pojawiły się ani razu. Niszczyciele na razie nie mają czasu się nimi
zajmować. Nie wiem, czy istotnie wierzą, że mamy tu tylko trudności
techniczne, ale bezpośredni atak na planetę nie grozi. W gorszej natomiast
sytuacji jest Allan. Wkrótce runie ostatnia zapora nieeuklidesowa i statki
ludzi rzucą się w głąb Perseusza. Wielki Niszczyciel planuje gigantyczne
starcie. Ludzie w takim gąszczu statków nie będą mogli swobodnie używać
anihilatorów, aby nie zniszczyć własnych okrętów, natomiast działa
grawitacyjne biją bardzo celnie. Nie mogę wykluczyć pełnego wzajemnego
unicestwienia się przeciwników. Sądzę zresztą, że stratedzy Niszczycieli
dążą właśnie do tego.
- Już dawno opracowano plan unicestwienia zamieszkanych planet Imperium
w wypadku, gdyby nie udało się ich obronić. Wielki Niszczyciel ma dość
środków do wytrzebienia życia w całym Perseuszu - powiedział Orlan.
- Na gwiazdach Galaktów również?
- Z wyjątkiem gwiazd Galaktów, i tu kryje się jedyna możliwość
pokrzyżowania planów Wielkiego Niszczyciela. Trzeba poprosić Galaktów o
pomoc.
- Czy można nawiązać łączność z Galaktami korzystając z twoich
urządzeń, Mózgu? - zapytałem.
- Naturalnie, najbliższe ich gwiazdy znajdują się o niecałe cztery
parseki stąd - odparł. - Mogę ich zawiadomić o tym, co się tu stało. Ale
nie wiem, czy Galaktowie uwierzą. Boją się nas i nienawidzą, gdyż planety
obronne zostały zbudowane umyślnie do walki z ich działami biologicznymi.
Mój poprzednik na Trzeciej skutecznie zwracał przeciwko Galaktom
śmiertelne promieniowanie ich własnej broni...
Po naradzie Mózg zapytał mnie, jak długo jeszcze przyjdzie mu czekać na
ciało. Gromowładny umarł i został zakonserwowany, a Włóczęga nie może się
urodzić!
- Lusin jeszcze dzisiaj przeprowadzi operację odparłem po chwili
wahania. - Ale stawiam jeden warunek: w swojej nowej postaci będziesz
codziennie przez co najmniej trzy godziny pomagał naszym operatorom w
kierowaniu mechanizmami Stacji!
Romero w swojej kronice szczegółowo opisuje "przebudzenie" komputera
pokładowego, który z kolei ożywił wszystkie urządzenia "Cielca", omawia
też z detalami naszą ponowną przeprowadzkę na gwiazdolot, nie będę więc
tego wszystkiego tu powtarzał.
Nie będę też wracał do tego, jak nawiązaliśmy łączność z Galaktami,
którzy nie od razu uwierzyli, iż potężna kosmiczna twierdza Zływrogów
przestała im zagrażać, i dopiero po długich namowach zgodzili się wpuścić
nasz gwiazdolot na kontrolowane przez siebie tereny kosmosu, uprzedzając
jednakże, iż w razie jakiegokolwiek oszustwa spotka nas kara...
- Ufff!... - westchnęła Mary z ulgą, kiedy Romero wysłał Galaktom
odpowiedź zawierającą zgodę na ich warunki. - Ależ te tajemnicze istoty są
wystraszone!
- Wkrótce nabiorą odwagi - odparłem. - Zaraz do nich wyruszamy. Poradź,
kogo mam ze sobą zabrać. - Oczywiście mnie - odrzekła. - Co zaś do
pozostałych, to zdecyduj sam, aby Romero nie rozgłosił później, że
siedzisz u żony pod pantoflem. A więc kogo?
- Romera i Osunę koniecznie. Również Orlana i Giga. Może Lusina z
Trubem, parę pegazów i smoków... - Gromowładnego też?
- Masz na myśli Włóczęgę? Jego zostawimy na planecie. Widziałaś go w
nowej postaci?
- Widziałam, jest bardzo zabawny. Nie wiem tylko, kto przesadził: ty
obdarzając go ciałem, czy on korzystając z tego podarunku.
W wolnej chwili odwiedziłem Lusina. Poleciałem do niego na pegazie
razem z Trubem, który chciał mi towarzyszyć. Zapytałem go, jak mu się
podoba odrodzony smok.
- Sam zobaczysz - odparł tajemniczo.
Smok unosił się w powietrzu tak wysoko, że ani pegaz, ani Anioł nie
mogli do niego dotrzeć.
Zeskoczyłem z konia na ołowianym pagórku, obok przysiadł Trub. Pegaz
biegał po złotej równinie, bezskutecznie starając się wypatrzeć na niej
coś jadalnego. Włóczęga zobaczywszy nas pomknął w dół i wylądował w
pobliżu.
Odrodzony smok wyglądał znacznie bardziej imponująco niż poprzedni.
- Doskonała robota - pochwaliłem Lusina. Bardzo efektowne zwierzę.
- Nowy gatunek - promieniał Lusin. - Zwrot w historii. Porozmawiaj z
nim.
- Porozmawiać ze smokiem? - zdziwiłem się. Ależ on mi nie może
odpowiedzieć!
- Spróbuj - nalegał Lusin.
- Witaj, Gromowładny! - powiedziałem. - Wydaje mi się, że nieźle
czujesz się w nowej skórze.
Smok odpowiedział ludzkim głosem. Gdybym nie widział, jak rozwiera
paszczękę, byłbym przysiągł, że mówi jakiś ukryty w pobliżu człowiek.
- Nie nazywam się Gromowładny!
- Przepraszam cię, Włóczęgo! Zapomiałem... No . więc, jak się czujesz?
Nigdzie cię... Chciałem spytać, czy wnętrze czaszki jest dość obszerne?
- Nigdzie mnie nie uwiera, jeśli ci o to chodzi! zaśmiał się. - Zobacz
zresztą sam. Siadaj mi na grzbiet, przewiozę cię.
Lusin przywołał pegaza. Trub leciał z tyłu.
Smok gnał jak rakieta, nie machając skrzydłami, a jedynie skręcając i
rozwijając wężowym ruchem całe ciało. Zatoczyliśmy wielki krąg i
wracaliśmy już do miejsca startu, gdy Włóczęga nagle radośnie coś krzyknął
i podwoił prędkość. Gdyby Trub nie zdołał mnie pochwycić w powietrzu, z
pewnością rozbiłbym się o metalową powierzchnię planety.
- Wściekł się czy co? - spytałem Lusina, kiedy już nieco ochłonąłem z
przerażenia.
- Miłość - odparł Lusin. - Zadziwiające uczucie.
- Zgadzam się, że miłość jest zadziwiającym uczuciem - rzuciłem
poirytowanym głosem. - Ale to wcale nie znaczy, że ja muszę z tego powodu
cierpieć.
Z dalszych wyjaśnień zrozumiałem, że w stadzie Lusina są cztery
smoczyce, a Włóczęga poczuł się prawdziwym mężczyzną, odpędził pozostałe
smoki i umizga się do czterech "pań" równocześnie. Szczególnymi jego
względami cieszy się biała smoczyca, najmłodsza i najbardziej kokieteryjna
ze wszystkich. To właśnie za tą albinoską popędził teraz Włóczęga na nic
nie zważając.
- Miłość. Okropne, niezrozumiałe uczucie - zakończył Lusin.
Czytelników interesujących się szczegółami lotu do Galaktów odsyłam
również do raportu Romera. Ja natomiast rozpocznę opowieść od momentu,
kiedy przywódca oczekującego nas w pół drogi statku Galaktów zaproponował
mi przejście na jego pokład.
Do planetolotu wsiedliśmy we czworo: Romero, Mary, Lusin i ja. Orlam i
Giga nie zabraliśmy ze sobą, z czego byli chyba zadowoleni, gdyż nie
bardzo kwapili się do spotkania z Galaktami.
Na ekranie planetolotu wyrastała zielonkawa kula podobna do krążowników
Niszczycieli, ale znacznie od nich mniejsza. Spadaliśmy na gwiazdolot jak
na planetę, lecz zanim uderzyliśmy o jego powierzchnię, w poszyciu ukazał
się otwór tunelu, do którego zostaliśmy płynnie wciągnięci. Sposób
cumowania przypominał przyjęty na naszych statkach i oczekiwaliśmy, że
wkrótce znajdziemy się na placu postojowym dla lekkich pojazdów
kosmicznych. Ale nic podobnego nie nastąpiło. Ogarnęła nas kompletna
ciemność, zgasły również wszystkie światła wewnątrz planetolotu. Rozległ
się nieznany ludzki głos, dobitnie wymawiający poszczególne słowa.
- Nie bójcie się. Wykryliśmy u was trzy procent sztuczności.
Zostaniecie uwolnieni, jak tylko poznamy charakter tej sztuczności.
- Byłoby prościej spytać nas samych o tę sztuczność - stuknął laską
Romero. - Ja na przykład poza ośmioma zębami, dwoma stawami i trzema
syntetycznymi ścięgnami, wymienionymi jeszcze w młodości, nic sztucznego w
sobie nie mam.
- Wcale nie prościej - zaoponował ten sam głos. - Wielu form swojej
sztuczności nawet się nie domyślacie.
- Ja mam syntetyczne płuca - mruknął ponurym głosem Lusin. - Spadłem z
pegaza. W Himalajach. Stare płuca zamarzły.
- Na Ziemi kosmonauci również przechodzą kwarantannę - kontynuował
Romero - ale tam obawiają się bakterii, a nie sztuczności.
- Sztuczność jest niebezpieczniejsza od bakterii znów zabrzmiał głos -
ale wasza nie jest groźna. Możecie wychodzić, przyjaciele.
Zapłonęło światło. Szeroko rozlany, radosny blask prysnął do wnętrza
przez iluminatory. Za przezroczystym pancerzem okien rozpościerała się
wielka równina: łąki, zagajniki, niewysokie pagórki, strumienie i rzeki
biegnące aż po horyzont. Nad brzegami rzek, na skraju lasów wznosiły się
domy. Jedne z nich przypominały wysmukłe wieże, inne znów niskie
żywopłoty, wewnątrz których dostrzegliśmy ogrody pełne kwiatów i owocowych
drzew. W powietrzu unosiły się jaskrawe ptaki i wężokształtne zwierzęta
podobne do latających pochodni. Nad równiną, budynkami i latającymi
stworzeniami rozpościerało się błękitne niebo.
- Doskonała iluzja - powiedział Romero. Znacznie doskonalsze od naszych
stereowizerunków. Nie wyobrażam sobie jednak, jak można wyjść na tę
zjawiskową scenę.
- Wychodźcie, przyjaciele. Czekamy na was - rozległ się głos.
Otworzyłem pokrywę luku i wyszedłem na zewnątrz. Planetolot stał na
łące. Wokół tłoczyli się Galaktowie, do złudzenia przypominający tych,
których widzieliśmy na obrazach Altairczyków i na rzeźbach z Sigmy.
Zeskoczyłem na grunt i znalazłem się w objęciach jednego z gospodarzy.
Siedzieliśmy na trawie nad brzegiem rzeczki: czterech Ziemian i
dziesięciu Galaktów ubranych w kolorowe stroje. Czułem się doskonale, ale
nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że znów nawiedził mnie jakiś nierealny
sen.
- No, dobrze, mili gospodarze - powiedział Romero. - Znaleźliśmy się w
królestwie nieprawdopodobieństw, które stały się już powszechne. Jeśli
chcieliście nas zadziwić, udało się to wam w zupełności.
- Wcale nie chcieliśmy was zaskakiwać i nie ma w tym żadnych cudów -
zaprzeczył jeden z Gałaktów, którego imię brzmiało Tigran. - Galaktowie
uważają cud, to znaczy odchylenie od powszechnych praw natury, za
przestępstwo, chociaż każdy z nas potrafi tworzyć cuda. Dzieciom,
oczywiście, pozwalamy na to, ale młodocianych Galaktów jest niewielu.
- A czy ten doskonały stereowizerunek jest dziełem dzieci? - zapytał
Romero.
- To nie jest iluzja, znajdujesz się w realnej przestrzeni.
- W realnej? - zmarszczył brwi Paweł. - Nie jestem aż tak naiwny. Wasz
gwiazdolot ma najwyżej kilometr średnicy, a tutaj do horyzontu jest co
najmniej dwadzieścia pięć...
- Za horyzontem są też łąki i lasy, dalej morze, później znów las i
rzeki, znów łąki... Ile masz wzrostu?
Około dwóch i pół tysięcznych kilometra? No to obwód wyniesie około
dwóch tysięcy kilometrów, licząc według twojej miary.
- A więc planetę o obwodzie dwóch tysięcy kilometrów, czyli sześciuset
kilometrów średnicy, zmieściliście w kuli o średnicy niepełnego kilometra?
I chcecie, abym uwierzył, że to nie iluzja i cud?
- A jednak ani cud, ani iluzja. W miarę waszej wędrówki w głąb
gwiazdolotu odpowiednie urządzenia redukowały rozmiary waszych tkanek.
Niestety nie potrafimy jeszcze zmniejszać proporcjonalnie organizmów
żywych i ciał nieożywionych. To właśnie, choć nie to głównie, było
przyczyną naszego zaniepokojenia obecnością elementów sztucznych w waszych
ciałach. Baliśmy się, aby was niechcący nie zniekształcić.
- Powiedział pan, że ewentualne zniekształcenia naszych ciał nie były
główną przyczyną waszego zaniepokojenia. Dlaczego nasze sztuczne tkanki
tak was przeraziły?
- Galaktowie nie mają tajemnic, ale aby odpowiedzieć na to pytanie
muszę opowiedzieć o smutnych wydarzeniach, które rozbiły Perseusza na dwa
wrogie obozy. Właśnie problem, czy należy zwiększyć, czy też zmniejszyć
stopień sztuczności istot żywych doprowadził do wojny między Galaktami i
Niszczycielami. Podnoszenie procentu elementów sztucznych w organizmie
dawno już uznaliśmy za zło. Jest to zbyt łatwa droga tworzenia, a my
najsurowiej zakazaliśmy sobie korzystania z łatwych dróg.
Wyjaśnienie Tigrana wywołało krótkotrwałą ciszę. Później odezwała się
Mary:
- Piękno rozległego kraju zmieściliście na swoim stateczku! Ludzie na
razie nie potrafią tego...
- O, tego was bardzo prędko nauczymy! - wykrzyknął inny z Galaktów.
Mary podziękowała mu uśmiechem i zakończyła:
- Ale zastanawiam się, czy to jest w ogóle potrzebne? Dla ludzi
surowość warunków bytowych na statkach kosmicznych stanowi jedną z
atrakcji zawodu astronauty. Nasi konstruktorzy wcale .nie zamierzają dawać
załogom gwiazdolotów wszystkich ziemskich wygód, absolutnego
zabezpieczenia przed możliwymi niebezpieczeństwami... My to nazywamy
romantyką dalekich podróży.
Galaktowie spojrzeli na siebie znacząco, jestem pewien, że stwierdzenie
Mary wydało im się nietaktowne. Głos odpowiadającego jej Tigrana zabrzmiał
jednak równie przyjaźnie jak poprzednio:
- Nasze obyczaje można by w skrócie przedstawić następująco: każdy ma
prawo żądać tego, czego społeczeństwo jako całość może mu dostarczyć. I na
odwrót: nikogo nie można pozbawiać tego, z czego korzysta chociażby jeden
z członków społeczeństwa. Dlatego też mamy obowiązek zapewnić załodze
statku dalekiego zasięgu takie same wygody, z jakich korzystają Galaktowie
pozostający na miejscu. W przeciwnym wypadku zostałaby zachwiana zasada
równouprawnienia podróżnicy żyliby inaczej niż mieszkańcy planet. Niestety
nie potrafimy w pełni zrealizować tej zasady i piękna kraina zawarta w
naszym statku, która tak was zachwyciła, jest o wiele uboższa od przyrody
naszych planet. Z tej niedoskonałości naszej cywilizacji wypływa wiele
smutnych wniosków.
- Nie należy wysyłać Galaktów w kosmos, gdyż na statkach nie może być
im tak wygodnie jak na planetach? - ironicznie podpowiedziała Mary.
- Tak, musimy rezygnować z wielu wypraw - potwierdził Tigran, z
niezmiennie uprzejmym uśmiechem.
I znów rozmową zawładnął Romero.
- Powiedział pan, równouprawnienie. U nas również jest równouprawnienie
społeczne, w znaczeniu zapewnienia każdemu zaspokojenia jego podstawowych
potrzeb: wyżywienia, mieszkania, nauki, pracy... Ale nie gwarantujemy
każdemu, że pokocha go właśnie ta, którą on pokocha. O to już dany osobnik
sam musi się starać. Tu społeczeństwo mu nie pomoże.
- Tak, miłość - powiedział Galakt kręcąc głową. Miłość indywidualna to
trudny problem. Okropnie nieobiektywne uczucie. Zdajemy sobie sprawę z
istnienia niesprawiedliwego uczucia zakłócającego doskonałość zasady
równouprawnienia, ale na razie nie potrafimy go zwalczyć. Zresztą szukamy
rozwiązania tego odwiecznego problemu i mam nadzieję, że wkrótce nam się
to uda.
- No, dobrze, zostawmy na razie miłość w spokoju - Romero nie dawał za
wygraną. - Mówił pan o załogach gwiazdolotów... Skoro są załogi, to muszą
być chyba i dowódcy?... Dowódca najprawdopodobniej wydaje rozkazy, które
jego podwładni muszą wykonywać. Sam zaś natomiast rozkazów członków załogi
nie wykonuje? Nieprawdaż, mili gospodarze?
Tigran pokręcił głową.
- U nas nie ma dowódców. Gwiazdolotem dowodzimy wspólnie. Jego
mechanizmy wykonawcze dostrojone są do naszych fal mózgowych i reagują na
naszą wspólną wolę.
- Ale jeżeli zdarzą się różnice zdań?...
- Załogę kompletuje się z osobników o zbliżonych charakterach,
reagujących podobnie nawet na nadzwyczajne wydarzenia.
Teraz nawet Romero nie wiedział, co powiedzieć. Galakt zwrócił się do
mnie:
- Tylko ty nie odezwałeś się nawet słowem, dlaczego?
- Słuchałem waszej rozmowy.
- Nie masz żadnych pytań? - Co najmniej z setkę.
- A więc słuchamy cię.
- Chciałbym się dowiedzieć, co wam wiadomo o Ramirach i jak zaczęła się
wojna pomiędzy Galaktami i Niszczycielami. Wbrew własnej woli zostaliśmy
wplątani w walkę z Niszczycielami i już chociażby dlatego uważamy was za
swych naturalnych sprzymierzeńców...
Galaktowie znów wymienili spojrzenia. Tigran najwidoczniej uzyskał
zgodę towarzyszy na poinformowanie nas o początkach wojny w Perseuszu.
- Opowieść będzie długa - uprzedził.
Usiedliśmy wygodnie na trawie. Woda cicho szemrała, prawdziwa woda, a
nie trujące roztwory soli niklowych jak na planetach Niszczycieli. Tak
samo jak na Ziemi szumiały pobliskie drzewa. W tym sielankowym, uroczym
miejscu Tigran snuł ponurą opowieść o tysiącleciach straszliwych zmagań.
Galaktowie niewiele wiedzieli o Ramirach. Zachowały się jedynie
niejasne legendy. Ten dziwny naród gospodarzył w skupiskach Perseusza
jeszcze przed zjawieniem się Galaktów lub też na początku ich cywilizacji.
Nie zachowały się dane ani o sposobie życia tych istot, ani o ich
wyglądzie. Znikły także ślady ich działalności, jeśli pominąć same
planety. Chodzi o to, że gwiazdy Perseusza są wyposażone w znacznie
większą liczbę planet niż słońca w innych okolicach kosmosu. "Wyposażone".
Tak właśnie wyraził się Galakt. W Perseuszu jest wiele gwiazd obieganych
przez dziesięć do piętnastu satelitów. Legenda przypisuje tę obfitość
planet działalności Ramirów, którzy rzekomo lepili te ciała niebieskie z
zagęszczanej przestrzeni. Możliwe, że i same skupiska Perseusza powstały
również z zagęszczenia przestrzeni pomiędzy oddalonymi gwiazdami.
Ramirowie przenieśli się później do jądra Galaktyki, a opustoszałe planety
Perseusza zostały opanowane przez Galaktów.
- Chyba także przez Niszczycieli? - zapytał Romero.
- Perseusz należał wyłącznie do Galaktów, bowiem Niszczycieli, a
właściwie Serwów, stworzyliśmy dopiero potem.
- Niszczyciele są waszym dziełem?
- Tak, stworzyliśmy, a ściślej mówiąc wyprodukowaliśmy ich.
Popełniliśmy jednak pewien błąd. Niszczyciele - to początkowo były
mechanizmy. Ale nasi konstruktorzy stale je doskonalili. Każda nowa
generacja Serwów zawierała coraz mniej elementów mechanicznych.
Zastępowano je stopniowo składnikami biologicznymi. Żywa tkanka jest
urządzeniem najsprawniejszym energetycznie. Zwiększenie ilości tkanek
organicznych było więc koniecznością, a nie zachcianką.
Jak się już chyba zorientowaliście, Serwy były rodzajem robotów.
Obdarzono je rozumem i zdolnością do reprodukcji. Pozbawiono jednak płci.
Chciano wyzwolić je spod wpływu nieobiektywnego uczucia miłości. Uczucia,
które zniekształca realny obraz świata. - Nie przewidziano jednak, że
spowoduje to rozwój samouwielbienia, które w jeszcze większym stopniu
skrzywia właściwe proporcje. Zamierzano stworzyć doskonałość, a
wyprodukowano potworki.
W epoce, w której kontynuowano doskonalenie Serwów, ta nie
zaprojektowana cecha była jeszcze utajona. Serwy zbierały same pochwały:
mądre, pracowite, szybko reprodukujące się, doskonali rachmistrzowie,
świetni eksperymentatorzy i znakomici konstruktorzy.
Ale w miarę tego, jak z pokolenia na pokolenie zwiększał się stopień
ich biologiczności, stawało się oczywiste, że dla Serwa istnieje tylko
jeden obiekt zachwytu on sam. Samouwielbienie ze wstydliwego, ukrywanego
uczucia przekształciło się w jedyną zasadę, na jakiej opierały one
wzajemne stosunki. Egoizm podniesiony do godności systemu filozoficznego.
Kiedy zorientowano się, jak daleko zaszły zmiany w psychice Serwów,
próbowano oddziaływać na nie perswazją. Bez skutku. Uznano wreszcie, że
charakterologiczne skrzywienie Serwów zostało wywołane dwoistością ich
natury, łączącej w sobie martwe i żywe, naturalne i sztuczne. Wtedy też
wydano prawo zakazujące umieszczania sztucznych narządów w organizmie
żywych. Od tej chwili nowe Serwy miano tworzyć wyłącznie z tkanki żywej, a
istniejące już całkowicie zbiologizować.
Ale Serwy nie czekały na przekonstruowanie. Rozpoczęły się ich masowe
ucieczki z planet Galaktów. Operacja była sprytnie przygotowana. Kolonie
Serwów przenosiły się na nie zamieszkałe planety pod pozorem
zagospodarowania ich. Galaktowie cieszyli się, iż życie zrodzone w ich
systemie gwiezdnym szybko rozprzestrzenia się na wszystkie słońca
Perseusza. Poza tym bez Serwów żyło się znacznie łatwiej. Kiedy pojęto
rozmiary klęski, było już za późno.
W międzygwiezdnych przestrzeniach Perseusza wybuchła niszczycielska
wojna. Najokropniejsze było to, że Serwy przekształciwszy się w Zływrogów
i Niszczycieli nie tylko wywalczały sobie miejsce pod gwiazdami, lecz
głosiły ideę unicestwiania wszystkiego, co Galaktowie uważali za
najważniejsze i starali się rozpowszechnić we Wszechświecie.
Galaktowie starają się pomóc w rozwoju wszystkim istotom rozumnym,
które spotykają w swoich podróżach kosmicznych. Pomagają organizmom żywym
podnieść stopień komplikacji biologicznej. Niszczyciele natomiast obniżają
biologiczność organizmów zamieniając stopniowo istoty żywe w maszyny. Etap
za etapem zastępują rodzących się mechanizmami wyprodukowanymi taśmowo.
- Wy ożywiacie mechanizmy, oni mechanizują organizmy - powiedział
Romero. - Ludzie natomiast mają własną drogę rozwojową: pozostawiamy
mechanizmy mechanizmami, zaś istoty żywe żywymi.
Nasze maszyny pomagają nam, a nie stają się naszymi wrogami. Nie
staramy się przekształcić maszyn w biologiczne doskonałe urządzenia
uniwersalne, zwiększamy natomiast niepomiernie ich wyspecjalizowane
możliwości.
- Nie znam waszej historii - przyznał się Galakt. Ale że jesteście od
nas potężniejsi, pojęliśmy natychmiast, gdy tylko zjawiliście się w
Perseuszu.
Zapytałem, w jakim stadium jest obecnie wojna Galaktów z
Niszczycielami. Tigran odparł, że Zływrogi władają niepodzielnie
przestrzeniami międzygwiezdnymi, Galaktowie natomiast są całkowicie
bezpieczni na swoich planetach.
Galaktowie wynaleźli broń niszczącą wszystko co żywe. Niszczyciele,
którzy nie zdołali się jeszcze w pełni zmechanizować, śmiertelnie się jej
lękają i praktycznie pozostawili Galaktów w spokoju.
- Ale perspektywa? - nalegałem. - Zostawili was w spokoju, a wy co?
Zgadzacie się na ich złowrogą działalność w kosmosie?
- Nie zgadzamy się, ale cóż mamy robić? Przejąć niszczycielską
filozofię Serwów? Przejść do unicestwienia, ponieważ nie udało się ich
wychować? To nie dla nas. Poza tym starcia w kosmosie doprowadzą do
śmierci wielu Galaktów.
- Co to znaczy doprowadzą do śmierci? - pogardliwie wycedził Romero. -
Czyżby u siebie w domu nie umierali? A może jedna forma śmierci jest dla
was do przyjęcia, a druga nie?
- Na naszych planetach jesteśmy nieśmiertelni. Ale już chyba was
zmęczyliśmy, drodzy goście. Później porozmawiamy.
- Muszę połączyć się z "Cielcem" - powiedziałem wstając. - Jeśli mnie
teraz nie usłyszą, pomyślą, że jesteśmy uwięzieni.
Dom, który oddano nam do dyspozycji, przypominał wewnątrz ziemskie
hotele, a malowniczy krajobraz za oknami pogłębiał jeszcze wrażenie
swojskości.
- Twardy orzech - powiedział zatroskanym głosem Romero, kiedy
zostaliśmy sami. - Teraz już rozumiem, czemu oni nie przyszli z pomocą
naszym gwiazdolotom. Obawiam się, że zarażeni są manią izolacjonizmu, jak
to nazywano w starożytności.
- Nieśmiertelność na planetach. Śmiertelni w kosmosie. Dlatego -
wymamrotał Lusin.
- Moim zdaniem ważne jest to, że są naszymi przyjaciółmi, a nie wrogami
- wtrąciłem.
- To i dawniej było oczywiste - zaoponował Romero. Był gotów wciągnąć
mnie do nowej dyskusji, ale ja nie miałem na nią ochoty.
- Coś mi się w Galaktach nie podoba - powiedziała Mary, kiedy
zostaliśmy sami. - Są bosko piękni, mądrzy, uprzejmi i ubrani tak, że oczu
nie można oderwać...
- Zamierzałaś mówić, co ci się w nich nie podoba, a zamiast tego
wszystko chwalisz.
- Nie wszystko. W ich obecności czuję skrępowanie, niemal wrogość.
- Przecież Tigran patrzył na ciebie z takim zachwytem, że byłem o niego
prawie zazdrosny!...
Przekomarzaliśmy się tak. starając się zagłuszyć żartami opanowujący
nas niepokój. Gdybyśmy byli tylko zwykłymi ludźmi, którzy przypadkowo
złożyli wizytę Galaktom, takie odwiedziny mogłyby nam sprawić jedynie
radość. Ale chcieliśmy zmusić gospodarzy do działania, a to nie było
proste.
Leżąc w wannie myślałem jedynie o tym zadaniu. Nigdy jeszcze nie brałem
tak doskonałej kąpieli. W wannie była oczywiście woda, ale woda świetnie
spreparowana, pieszcząca i podniecająca, uspokajająca i dająca radość.
Wspaniała woda - pomyślałem z niechęcią.
- Wiesz - powiedziałem do Mary po wyjściu z łazienki - jeżeli
przywyknąć do ich wygód, to życie w kosmosie może istotnie wydawać się
ogromnym wyrzeczeniem. - Tak, kąpiel była znakomita - zgodziła się żona. W
naszej sypialni stało wielkie lustro. Po naciśnięciu guzika zamieniało się
ono w ekran, na którym można było oglądać programy rozrywkowe lub
wizerunek gwiezdnego nieba.
Najpierw obejrzeliśmy sobie krajobrazy zamieszkanych planet, wygodnych,
luksusowo urządzonych, później przywołałem obraz sfery gwiezdnej. Wśród
gwiazd Perseusza połyskiwał czerwonym światłem "Cielec" oświetlony
reflektorami znajdującego się opodal statku Galaktów...
- Wiem, że to głupie z mojej strony - powiedziałem - ale nie mogę się
pozbyć wrażenia, że tajemnicza broń biologiczna wycelowana jest teraz w
"Cielca" i że jakiś Galakt siedzi w tej chwili przy pulpicie z palcem na
przycisku spustowym...
Długo szliśmy kursem na Płomienistą, jedną z tych "nieaktywnych
gwiazd", które w czasie wyprawy "Pożeracza Przestrzeni" nawiązały z nami
łączność. Był to olbrzym klasy B, obiegany przez czternaście planet
różnych co do wielkości, niejednakowych pod względem klimatu, ale
identycznie zagospodarowanych, monotonnie doskonałych...
Za orbitami planet obiegały gwiazdę asteroidy o średnicy od stu do
ośmiuset kilometrów. Było ich tysiące, tworzyły zamkniętą sferę
ochraniającą cały układ planetarny od wtargnięcia z zewnątrz...
Towarzyszący nam Tigran powiedział, że przycumujemy do jednego z
asteroidów.
- Kolejna dezynfekcja? - zapytał Romero.
- Nie tylko. Polecono mi zapoznać was z naszymi kosmicznymi
urządzeniami bojowymi.
Na asteroidzie oczekiwali już nas ubrani w skafandry Osima, Trub, Orlan
i Gig, którzy wcześniej zeszli z pokładu "Cielca", my natomiast musieliśmy
strawić wiele godzin na ponowne "wyrośnięcie" do normalnych rozmiarów,
stąd opóźnienie.
Galaktowie powitali Osunę i Truba z całą serdecznością. Niszczycieli
natomiast potraktowali uprzejmie, lecz chłodno. Nie było w tym nic
dziwnego: nie da się od razu usunąć ze świadomości tysiącleci strachu i
wrogości.
Asteroid oblatywaliśmy w zabawnym urządzeniu przypominającym
skrzydlatego wieloryba, raczej istotę żywą niż maszynę. Po wejściu do
kabiny nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że znaleźliśmy się w czyichś
wnętrznościach.
W gigantycznej, jasnej pieczarze, do której nas wprowadzono, ujrzeliśmy
jezioro, dziwne jezioro, bo pokryte przezroczystą, grubościenną kopułą,
już na pierwszy rzut oka sprawiającą wrażenie tak masywnej i mocnej, iż
żadna siła nie potrafiłaby jej przebić. Pod kopułą wściekle kipiała
mlecznobiała masa. Nad powierzchnią mlecznego płynu wystrzelały żółtawe
jęzory, bijące nieustannie o kopułę.
- Co to jest? - zapytałem Tigrana.
Tigran odparł tonem bardzo uroczystym, tak uroczystym, że nawet uśmiech
znikł na chwilę z jego twarzy: - Widzicie najpotężniejszą broń biologiczną
w naszym rejonie gwiezdnym. Dwa tysiące podobnych dział ochrania planety
układu przed napadem z zewnątrz. Przez kilka minut wpatrywaliśmy się w
milczeniu w rozszalałe jezioro. Coraz bardziej przypominało mi ono żywą
istotę zamkniętą w kamiennej klatce. Tigran wyjaśnił nam, że jezioro jest
istotnie żywą istotą, ogromnym zgęstkiem plazmy wypełniającym całe jądro
asteroidu. Pokazano nam jedynie znikomą jego część, maleńkie "oczko",
przykryte ochronną kopułą. Pozostała część istoty znajduje się w
wielokilometrowej głębi. Chociaż ta istota, broń biologiczna, pozbawiona
jest rozumu w naszym pojmowaniu tego słowa, ma jednak kapryśny i złośliwy
charakter. Nie tylko trzeba ją doskonale karmić - substancje odżywcze
dostarczane są z planet wewnętrznych - lecz także obłaskawiać odpowiednim
nagrzewaniem, specjalnym napromieniowaniem i łaskoczącymi wyładowaniami
elektrycznymi. Produktem działalności życiowej jądra jest radiacja
błyskawicznie unicestwiająca wszystko co żywe.
Kopuły, podobne do tej, którą nam pokazano, znajdują się w różnych
miejscach asteroidu. Wobec tego krążownik wroga, atakujący z dowolnego
kierunku, znajdzie się zavysze na osi strzału. W odpowiedniej chwili
sklepienie pieczary otwiera się, tarcza ochronna zmienia swą strukturę
molekularną i strumień zabójczego promieniowania tryska na zewnątrz,
zabijając wszystko na swojej drodze.
- Po jakimś czasie nie uwolniona radiacja gromadzi się wewnątrz jądra -
powiedział Romero. - Czy nie odbija się to na działalności życiowej
plazmy?
Romero dotknął bolesnego punktu. Zabójczego promieniowania nie wolno
wypuszczać na ślepo, gdyż w kosmosie ono nie zanika i wędruje dopóty,
dopóki nie natrafi na jakieś ciało materialne. Stanowi zatem ciągłe
zagrożenie dla wszelkiego życia. Z drugiej zaś strony żywe jądro asteroidu
pochłaniając własne promieniowanie ulega częściowemu samozniszczeniu.
Zachodzi równoczesny rozpad starych i synteza nowych komórek. Obserwowana
przez nas burza na powierzchni jeziora jest zewnętrznym wyrazem tych
reakcji. Co jakiś czas jądro słabnie i gaśnie, a następnie synteza bierze
górę nad rozpadem i "broń" znów ożywa.
- A jeżeli wróg zbliży się właśnie w okresie, gdy działalność jądra
zamiera?
- Okresy spadku aktywności są przesunięte w czasie na różnych
asteroidach. Co najmniej połowa jąder jest w danej chwili aktywna. Zresztą
periodyczne przygasanie jest konieczne do samoregulacji jądra. Jeśliby
plazma swobodnie wydzielała swą radiację, jej komórki wkrótce rozsadziłyby
cały asteroid. Im szybciej następują po sobie okresy wygasania i pełnej
aktywności jądra, tym bardziej jest ono niezawodne.
- Czy wasze statki kosmiczne są wyposażone w broń biologiczną?
Wyraźnie było widać, że Tigran wolałby nie odpowiadać na to pytanie.
Ale Galaktowie nie umieją kłamać. Jeżeli nie uda im się zbyć pytania
milczeniem, mówią prawdę.
- Mamy, ale są to działa o mocy znacznie mniejszej.
Poza żywym jądrem nie było na asteroidzie nic ciekawego. Galaktowie
zaprowadzili nas do pomieszczeń mieszkalnych i zaproponowali odpoczynek.
Kiedy nasi przewodnicy odeszli już, zaczęła się dyskusja.
Rozpoczął, jak zwykle, Romero.
- Dziwię się - powiedział - że Galaktowie dysponując bronią absolutną,
nie uzyskali przewagi w tej walce. Zgodzi się pan, drogi Orlanie, że wasze
statki są znacznie słabiej uzbrojone. Zarówno wasze ciosy grawitacyjne,
jak ich promieniowanie biologiczne rozchodzą się z prędkością światła. Ale
fala grawitacyjna słabnie proporcjonalnie do kwadratu odległości,
natomiast wiązka radiacji Galaktów praktycznie rzecz biorąc nie rozprasza
się i nie znika. Na dalekich dystansach krążownik Galaktów zawsze weźmie
górę nad okrętami Niszczycieli.
Orlan odpowiedział tak beznamiętnie, że jego spokój mógł uchodzić za
ironię:
- Zapominasz, Romero, że nasz gwiazdolot może uskoczyć przed wąskim
promieniem, zaś statek Galaktów zawsze znajdzie się w polu działania,
choćby osłabionej, ale zawsze niebezpiecznej fali grawitacyjnej.
Broń biologiczna nie bardzo nadaje się do walki manewrowej.
- Ale jeśli walka manewrowa - nie poddawał się Romero - nie mogła
przynieść zwycięstwa Galaktom, to czemu nie zaatakowali oni waszych
układów planetarnych, chociażby Trzeciej Planety? Nie potraficie przecież
odsunąć jej w bok, a trajektorię strumienia radiacyjnego można obliczyć z
dokładnością do kilometra?
- Właśnie po to, aby uniknąć tego niebezpieczeństwa, zbudowaliśmy sześć
Stacji Metryki.
Orlan opowiedział dalej o przebiegu ostatniego wielkiego starcia
Galaktów z Niszczycielami. Galaktowie zaatakowali jedną stację Metryki,
ale stacja zwinęła przestrzeń w swoim rejonie i wystrzelony w jej kierunku
strumień promieniowania biologicznego odbiła z powrotem na planety
przeciwnika. Od tej pory Galaktowie całkowicie zrezygnowali z walki o
panowanie w skupisku gwiezdnym.
- Namawiałeś nas, Orlanie - powiedziałem z wyrzutem - abyśmy zwrócili
się do Galaktów o pomoc, a teraz mówisz, że ich broń biologiczna nie jest
skuteczna w walce.
- To zależy od tego, w jakiej walce, Eli. W strefie szturmu ziemskiej
flotylli nasze krążowniki będą miały ograniczone pole manewru. Przecież
jeżeli ratując się przed promieniami broni biologicznej rozpierzchną się
we wszystkich kierunkach, to chyba to też was urządzi, prawda?
Wokół globu krążyły dwa księżyce. Opuściliśmy gwiazdolot na satelicie
zewnętrznym i przesiedliśmy się do planetolotu. Po wylądowaniu na planecie
na próżno szukaliśmy jakichkolwiek osiedli. Same lasy. Niezwykłe, ogromne
puszcze.
- Oczy mnie już bolą od blasku tych drzew - powiedziała Mary.
- Drzewa zastępują w nocy światło gwiazdy-wyjaśnił Tigran. - A czyż
wasze planety są inaczej oświetlone?
Uprzejmie wysłuchał odpowiedzi. Jestem jednak pewien, że nasze lampy i
reflektory, samoświecące ściany i sufity wydały mu się dzikim
barbarzyństwem. Zobaczyliśmy później, że w każdym pomieszczeniu Galaktów
stoi niewielkie drzewko oświetlające pokój i odświeżające powietrze.
Wreszcie wśród gęstego lasu pojawiła się polanka, nasz aerobus pomknął
w tamtą stronę.
Na rozległym placyku oczekiwali nas mieszkańcy. Nie będę opisywał
powitania, gdyż wszyscy mogli oglądać je na stereoekranach. Wspomnę tylko
o naszym zdumieniu, gdy wśród tłumu witających zobaczyliśmy nie tylko
Galaktów. Dokoła tłoczyły się Anioły, sześcioskrzydłe świerszcze z
mądrymi, ludzkimi twarzami, piękni Weganie. Zacząłem już obawiać się, iż
wypuszczono na nas zgraję fantomów, powtarzających utrwalone w naszych
mózgach wizerunki, ale potem dojrzałem wiele istot tak dziwacznych, że
nikt by nie potrafił ich wymyślić.
Przechodziliśmy z rąk do rąk, ze skrzydeł do skrzydeł. I radośni
ludzie, i niezmiennie spokojny Orlan, i podniecony Trub, i hałaśliwy Gig -
wszyscy otrzymali swoją porcję uścisków i czułości.
Kiedy ucichł już zamęt pierwszego powitania, wraz z całym placem
polecieliśmy gdzieś w dół i znaleźliśmy się w parku, pośród którego
rozpościerało się miasto.
Było i podobne do naszych, i jednocześnie odmienne. Ulice byty rozległe
i szerokie jak na Ziemi, ale wzdłuż nich nie wznosiły się domy z oknami i
drzwiami, lecz wyrastały ślepe ściany podziurawione ciemnymi wlotami
tuneli. Nad ulicą stykały się korony gigantycznych, świecących drzew. W
powietrzu wyczuwało się całą gamę najróżnorodniejszych aromatów. Jeśliby
zestaw tych zapachów nie zmieniał się co krok, można by pomyśleć, że to
tak pachnie samo powietrze w mieście. Po chwili zorientowaliśmy się, że
źródłem woni są świecące drzewa.
Wprowadzono nas do jednego z tuneli. Na końcu tunelu znajdowała się
obszerna sala. Na nasze powitanie wstał Galakt, którego Tigran przedstawił
jako Gracjusza.
- Na planetach zastąpi mnie Gracjusz - powiedział. - Będzie z wami
pertraktował.
Wieczorem w małym gronie odbyliśmy naszą pierwszą rozmowę. Zacząłem ją
od pytania, czy przypadkiem Galaktowie nie są genetycznie spokrewnieni z
ludźmi. Nie będę zdziwiony, powiedziałem, jeżeli okaże się, że na jednej z
planet odległych od Perseusza Galaktowie-astronauci pozostawili
przedłużenie swojej rasy w postaci własnego wizerunku, odtworzonego z
grubsza i na chybcika...
- My z kolei sądziliśmy, że Galaktowie są tworem ludzi, którzy pojawili
się w Perseuszu około dziesięciu milionów lat temu - powiedział Gracjusz.
- Po rozszyfrowaniu transmisji stereoskopowych z "Pożeracza Przestrzeni"
byliśmy zdumieni naszym podobieństwem do ludzi. Jedynym wytłumaczeniem
tego faktu była hipoteza, że jesteśmy waszymi potomkami.
Gracjusz bardzo się rozczarował, kiedy powiedzieliśmy mu, że
cywilizacja ludzka liczy zaledwie od siedmiu do dziesięciu tysięcy lat, a
człowiek pojawił się około miliona lat temu.
- Milion lat temu byliśmy już dobrze ukształtowanym społeczeństwem -
powiedział z wyraźnym żalem rezygnując ze swej hipotezy. - Nie mamy też
legend mówiących o utworzeniu jakichś istot na nasz obraz i podobieństwo.
Najwidoczniej sama natura stworzyła w różnych miejscach kosmosu istoty
łudząco do siebie podobne.
Po tej wstępnej informacji "wziąłem byka za rogi", jak to określa
Romero, i wyłożyłem powody, dla których sojusz ludzi i Galaktów jest
naszym zdaniem konieczny.
- Imperium Niszczycieli miotane jest wewnętrznymi sprzecznościami.
Trzeba więc uderzyć weń, a rozpadnie się ostatecznie. Flota ludzi,
zagłębiająca się w Perseuszu, potrzebuje jednak pomocy. Jeżeli Zływrogi
pokonają teraz ludzi, to wszyscy mieszkańcy tego rejonu kosmosu utracą na
wiele tysiącleci możliwość wyzwolenia się spod stałej groźby zagłady.
Zniszczenie floty ziemskiej nie leży więc w interesie Galaktów.
- Przekażemy waszą propozycję narodom zamieszkującym planety
Płomienistej - obiecał Gracjusz z miłym uśmiechem. Wyraz jego twarzy był
przy tych słowach pełen tak uprzedzającej grzeczności, że odniosłem
wrażenie, iż biję głową o ścianę uprzejmej obojętności. - Zawiadomię także
społeczeństwo Galaktów w innych systemach gwiezdnych. A na razie zapraszam
was na wieczorną uroczystość zorganizowaną na waszą cześć.
- Nie - odparłem zdecydowanie. - Żadnych uroczystości, zanim nie
uzyskamy konkretnej odpowiedzi. Gracjusz ze zdziwieniem uniósł brwi do
góry.
- Nie potrafię przewidzieć, jakie decyzje podejmą wszystkie nasze
narody - powiedział. - Mamy wiele powodów, powstrzymujących nas od udziału
w otwartej wojnie z Niszczycielami. Musimy porównać straty, jakie
niewątpliwie poniesiemy w walce z ewentualnymi korzyściami, jakie
przyniesie nam zwycięstwo. Dopiero wtedy obierzemy właściwą linię
postępowania.
- Zrozumcie - rzuciłem w podnieceniu - że nie chodzi mi o to, abyście
natychmiast podali nam waszą ostateczną decyzję, powiedzcie jednak, jakie
macie zastrzeżenia, żebyśmy mogli ustosunkować się do nich.
- Mamy dwa najbardziej zasadnicze zastrzeżenia. Jeżeli wyślemy na pomoc
ludziom eskadrę okrętów z bronią biologiczną, to w ogniu walki działa te
mogą chybić. Na samą myśl o tym ogarnia nas przerażenie. Jeśli strumień
promieni trafi w cel, wiązka zostaje zneutralizowana, ale jeśli chybi,
będzie mknął we Wszechświecie przez całe miliardy lat, aż wreszcie spotka
na swej drodze jakieś ognisko życia i unicestwi je. Staniemy się wtedy
mimowolnymi zabójcami. Żaden Galakt nie zgodzi się na takie przestępstwo!
- Tak, to bardzo istotne. Zastanowimy się, jak uniknąć tego
niebezpieczeństwa. A teraz chciałbym usłyszeć wasze drugie zastrzeżenie.
- Jest związane z pierwszym. Zdobyliście jedną Stację Metryki, ale pięć
pozostałych jest nadal w rękach Niszczycieli. Jeżeli chybimy, wrogowie tak
zakrzywią przestrzeń, że wystrzelone przez nas promienie ugodzą w nas
samych. Raz już to się zdarzyło i wiele planet zmieniło się w
cmentarzyska. Chcecie, byśmy działali na własną zgubę?
Nie odpowiadając Gracjuszowi zwróciłem się do Tigrana:
- Mówił pan, że na swoich planetach jesteście nieśmiertelni. Nie
wyzbyliście się jednak strachu przed śmiercią?
Odpowiedział mi znów Gracjusz:
- Zapewniliśmy sobie takie warunki życia, że możemy nie obawiać się
śmierci. Czynniki przynoszące śmierć mogą pojawić się tylko z zewnątrz.
Promieniowanie biologiczne może być takim czynnikiem.
Poprosiłem o bardziej szczegółowe wyjaśnienie.
- Śmierć - odparł Gracjusz - zjawia się w wyniku choroby lub
katastrofy. Katastrofy nie zdarzają się na naszych planetach. Choroby
zostały już pokonane. Z jakich więc powodów Galaktowie mogą umierać? Po
zużyciu jakiegoś organu zastępuje się go nowym. Sam trzy raz zmieniałem
serce, dwa razy mózg i chyba z osiem razy żołądek. Po takiej
transplantacji cały organizm się odmładza.
- Ruch wahadłowy pomiędzy starością a niemowlęctwem - rzucił Romero. -
Czy też na wieki zakonserwowana starość? Nasz strożytny pisarz Swift
opisał takich nieśmiertelnych starców. Niedołężnych, kłótliwych,
nieszczęśliwych.. .
Uwaga Pawła była zbyt wyzywająca, aby Galakt mógł pozostawić ją bez
odpowiedzi.
- Nie słyszałem o Swifcie. Starości jednak nie można zakonserwować, nie
sposób. I w młodości i w starości zmiany biologiczne przebiegają tak
szybko, że nie warto nawet próbować ich powstrzymywać. Ale pełny rozkwit
następuje w wieku, kiedy organizm pracuje najrówniej. Właśnie ten wiek,
stabilną dojrzałość, wybieramy jako najbardziej godny zachowania. Chętnie
przekażemy ludziom tę umiejętność, aby mogli być rozumnie nieśmiertelni.
Nie wtrącałem się do rozmowy, jedynie słuchałem i obserwowałem. W
każdym słowie, w każdym geście Galaktów odkrywałem ogromny strach przed
śmiercią. Nie, to nie był nasz odwieczny lęk przed niebytem, gdyż my od
dzieciństwa wiemy, że śmierć jest naturalnym zakończeniem życia.
Przypadkowy początek i nieunikniony koniec - oto nasze pojmowanie
istnienia. Nasz lęk przed umieraniem wyraża się jedynie w chęci
przedłużenia życia. A ci nieśmiertelni pełni są chorobliwej obawy przed
śmiercią, którą uważają za katastrofę.
Trudne zadanie, Eli - pomyślałem - przypadło ci w udziale. Nie
zawieranie korzystnego i szlachetnego sojuszu, lecz przełamywanie natury
Galaktów!
- Rozumiecie teraz, niespokojni przyjaciele, jak wielkie są nasze
wątpliwości - zakończył Gracjusz swoją wypowiedź. - Nie nadużywajmy jednak
cierpliwości zebranych i chodźmy na festyn. Wszyscy już od dawna czekają.
Szybko opuściłem festyn.
Rozrywek było zbyt wiele: różnobarwnego blasku różnorodnych zapachów,
dziwacznych postaci, zbyt uprzejmych słów i zbyt radosnych uśmiechów...
Bal pod świecącymi, wonnymi drzewami wydał mi się tak męczący, jak męczące
musiały być starożytne bale ludzi na parkietach dusznych sal. Mary
jednakże zabawa podobała się i przez wzgląd na nią wytrzymałem, jak długo
mogłem.
W pewnej chwili podszedł do mnie podniecony Romero.
- Drogi admirale, czemu takie smętne oblicze? Byłoby wspaniale, gdyby
dowódca gwiezdnej armii ludzi zatańczył z najnowszymi sojusznikami!
- Z sojusznikami, Pawle, tylko z sojusznikami! Ale niestety nie mogę.
Proszę tańczyć w moim imieniu.
Zawieziono nas na jedną z pustynnych planet, którą właśnie
przystosowano do życia organicznego. Ta wyprawa interesowała mnie o wiele
bardziej, niż zapoznawanie się z trybem życia Galaktów w ich bajecznie
urządzonych siedzibach. Planetę nazwano "Masywna". Była istotnie masywna -
gigantyczny kamień pokryty szczytami i rozpadlinami bez dna, które
przecinały glob od bieguna do bieguna. Ani śladu atmosfery, całkowity brak
wody - nawet kopalnej.
Tę całą tytaniczną szyszkę pokrywała brunatna "pleśń", nieprzyjemna w
dotyku pleśń, w oczach zżerająca całe góry. Nie były to bakterie rodzące
życie, jakie wyhodowała Mary, lecz jedynie organizmy rozkładające na
poszczególne pierwiastki kamień. Nasze wytwórnie atmosfery na Plutonie
pracowały intensywniej, ale przetwarzały za jednym zamachem tylko
niewielki fragment powierzchni planety, natomiast "mchy" Galaktów
"nadgryzały" od razu cały glob. Martwa planeta parowała strugami azotu i
tlenu, kropelki wody łączyły się w potoki i rzeki napełniające zapadliska
przyszłych mórz.
Po wytworzeniu atmosfery i nawodnieniu planety ludzie rozpoczęliby
kolonizację: przywieźliby z Ziemi nasiona roślin, ptaki, ryby, zwierzęta.
Galaktowie postępowali inaczej. Na Masywnej - z jej wielką grawitacją
zamierzali wyhodować gatunki lekkich istot o niewielkiej masie, potężnym
umięśnieniu, wyposażonych w skrzydła. Poznali tak głęboko genetyczne
możliwości ewolucji, że wydawało się to nam aż niemożliwością. Nowo
powstałe oceany były już zamieszkałe przez prymitywne organizmy składające
się z kilku komórek. Pokazano nam na modelach, w co te pierwotniaki
przekształcą się w przyszłości. Po kilku tysiącach lat naturalnej ewolucji
miały powstać nowe istoty rozumne, podobne zarazem do Aniołów,
sześcioskrzydłych świerszczy i nawet do samych Galaktów. Nasi gospodarze
mówili o nich tak, jakby te projektowane istoty od dawna już żyły w swojej
ostatecznej formie.
Po zwiedzeniu Masywnej Gracjusz powiedział do mnie:
- Przygotuj apel do Galaktów. Wracamy na naszą planetę. Stamtąd
będziemy prowadzić transmisję na wszystkie satelity Płomienistej oraz do
zaprzyjaźnionych systemów gwiezdnych. Będziesz miał wielkie audytorium,
przyjacielu Eli.
Gracjusz i Tigran wprowadzili mnie do pustej sali, w której stały dwa
stoły. Przy pierwszym z nich usiedli obaj Galaktowie, przy drugim ja wraz
z Romerem i Orlanem.
Dokoła nas znajdowały się tylko połyskliwe ściany zbiegające się w
kopułę. Nie widzieliśmy nikogo, ale wiedzieliśmy, że patrzy teraz na nas
kilka miliardów osób: wszystkie systemy gwiezdne Galaktów odbierały
transmisję. Później okazało się, że Niszczyciele nie zakłócili łączności.
Sądzę zresztą, że nie próbowali: wrogowie sami chcieli się dowiedzieć, o
czym będziemy mówić i co ich w związku z tym czeka.
- Mów, Eli - powiedział Gracjusz.
Zacząłem od tego, że jesteśmy przyjaciółmi, a wśród przyjaciół
szczerość jest rzeczą normalną. Galaktowie dokonali bardzo dużo. Ludzie
nie marzą jeszcze nawet o wielu osiągnięciach, które w Perseuszu stały się
powszechne. Całe nieszczęście polega jednak na tym, iż Galaktowie
pogodzili się z rolą dobrze strzeżonych jeńców, zamkniętych w niewielkim
rejonie kosmosu i odciętych od innych światów. Światy gnębione przez
Niszczycieli błagają potężnych Galaktów o pomoc, Galaktowie jednak
pozostają głusi na te wołania.
- Tak, wiem, że boicie się zguby, gdyż śmierć jest dla was katastrofą -
powiedziałem brutalnie. - Nie mogę też zagwarantować wam, że któryś z was
nie zginie: wojna jest wojną. Ale chcę powiedzieć, że nie będziecie sami w
tej bitwie i że wraz z wami będą walczyć ludzie znajdujący się na swych
statkach uzbrojonych w anihilatory. Dowodzę flotą ludzi i uroczyście
obiecuję, że jeśli któryś z waszych gwiazdolotów chybi, zanihilujemy
przestrzeń wraz z zabójczą wiązką promieni. Potrafimy to zrobić. Nie
musicie się więc obawiać, że doprowadzicie do zniszczenia jakiegoś
dalekiego życia, nie musicie również bać się tego, że promieniowanie
biologiczne unicestwi którąś z waszych planet. Zagraża wam w tej chwili
głównie własny strach. A czeka cały świat. Wyjdźcie mu naprzeciw!
Mary mówiła mi później, że krzyczałem i wymachiwałem rękami jak nasi
przodkowie na wiecach.
Kiedy już nieco uspokoiłem się, zwróciłem się do Gracjusza:
- Czy możemy dowiedzieć się, co teraz dzieje się na waszych planetach?
- Możecie nawet zobaczyć - odparł.
Na ścianach sali, które przekształciły się w ekran, zobaczyliśmy
zbliżającą się planetę, a później miasto i tłumy Galaktów na jego placu.
Wszyscy rozmawiali z ożywieniem. Dźwięku nie przekazywano nam, ale i bez
tego było jasne, o czym dyskutują z taką pasją.
- Możemy odwiedzić inne Planety Płomienistej albo przenieść się do
sąsiednich układów gwiezdnych zaproponował Gracjusz. - Transmisję
prowadzimy na falach nadświetlnych.
Wszędzie powtarzał się ten sam widok: takie same rozmowy, takie same
dyskusje. Nie wiem, jak długo trwał "oblot" planet i gwiazd, ale
zmęczyliśmy się solidnie. Gracjusz zaproponował, abyśmy się posilili i
odpoczęli.
Po obiedzie zebraliśmy się w saloniku, którego drzwi prowadziły wprost
do sali z kopułą. W chwilę później weszli tam również Gracjusz i Tigran.
- Nie przekonałeś nas, admirale Eli - oświadczył Gracjusz. - Mówiłeś z
nami szczerze, my także chcemy otwarcie postawić ci dwa pytania. Pierwsze:
czy uważasz za rozsądne, aby Galaktowie zamienili swoje spokojne bytowanie
na niewygody i niebezpieczeństwa wojny prowadzonej w obcym interesie?
Drugie: czy jesteś przekonany, że nasi obecni wrogowie mogą zmienić swoją
naturę? Czy można przyciągnąć do twórczego życia tych, którzy do tej pory
zajmowali się jedynie niszczeniem?
- Chodźmy - rzuciłem z tłumioną pasją. - Jeśli zadano pytania, należy
na nie odpowiedzieć.
Jeszcze zanim podszedłem do swojego stołu, zdołałem się nieco
uspokoić. I gdy poczułem, że patrzą na mnie miliardy oczu, rozum mój
pracował już jasno i precyzyjnie.
- A więc odpowiadam na pierwsze pytanie - powiedziałem. - Czy rozsądnie
jest rezygnować z obecnych wygód na rzecz niebezpieczeństw wojny? Tak,
rozsądnie. Co więcej, jest to konieczność! Nie ma bowiem innego sposobu
zapewnienia równie spokojnego bytu w przyszłości, jak tylko poddanie się
obecnie wszystkim niewygodom i całemu ryzyku walki. Walczyć będziecie przy
tym nie o cudzą sprawę, lecz o swoje własne interesy. Jesteście
nieśmiertelni na swoich planetach, równie dostępne są wam obecna
rzeczywistość i odległe jutro. Dlaczego więc żyjecie tylko dniem
dzisiejszym? Słuchajcie mnie więc uważnie, słuchajcie i zastanówcie się!
Tam, w dalekim kosmosie, skąd zostaliście kiedyś wypędzeni, panują
obecnie wasi wrogowie, Niszczyciele. Sądzicie, że wam nie zagrażają?
Uważacie, że broń biologiczna dostatecznie chroni was przed nimi? Dziś,
moi drodzy, ta broń jest wystarczająca. Ale jutro już nie będzie! A wy
wszak istniejecie "zawsze". Chcecie wiedzieć, co wydarzy się jutro? Czym
skończy się wasze "zawsze"?
Niszczyciele doskonale wiedzą, że istota żywa do was nie dotrze. Wobec
tego wcale nie próbują. O swoje dziś możecie być spokojni. Musicie jednak
pamiętać o tym, że Zływrogi mają jedną wspaniałą zaletę, której wam
całkowicie brak. Cechę szalenie dla was groźną. Osiągnęliście doskonałość
i spoczęliście na laurach. W gruncie rzeczy zajmujecie się jedynie tym,
aby wspaniały dzień dzisiejszy przedłużyć we wspaniałą wieczność. Oni
natomiast rozwijają się i nieustannie doskonalą. Sądzicie, że głoszona
przez Wielkiego Niszczyciela idea przekształcania organizmów w mechanizmy
jest tylko pustym słowem? Nie, to cel ich pracy. A jak sami wiecie,
pracować potrafią!
- A teraz - kontynuowałem - mogę opisać, o Nieśmiertelni, co czeka was
jutro. Setki okrętów wroga zjawią się przy waszych kordonach, a wy
wystrzelicie salwę promieniowania biologicznego. Tylko że tym razem
gwiazdoloty będą bezpiecznie sunąć naprzód, gdyż na żadnym z nich nie
będzie ani jednej żywej komórki. Nie wierzycie mi? Zaprzeczacie możliwości
istnienia rozumnych mechanizmów? My jednak widzieliśmy już automaty,
wprawdzie na razie żywe, ale których mózg zastąpiony został czujnikami
przekazującymi polecenia obcego mózgu znajdującego się z dala od nich. Oto
realna perspektywa przyszłości: gigantyczny sterujący rozum na jednej z
odległych, niedostępnych gwiazd i automaty wykonawcze połączone z nim
precyzyjnie zaszyfrowanymi falami. Co was wtedy czeka? Nie wiecie? To
również wam powiem, moi przyjaciele!
Znaczna liczba nieśmiertelnych zginie już w czasie pierwszego ataku i
ci jeszcze będą mieli szczęście! Najcięższy los czeka tych, którzy
pozostaną przy życiu. Na wasze wspaniałe planety zwalą się ciosy
grawitacyjne. W pył zamienią się wasze doskonałe miasta i cudowne parki.
Taki kurz, płynący jak woda, widzieliśmy na Sigmie, w Plejadach. Ale przed
unicestwieniem planet zostaniecie spętani łańcuchami i bezduszne automaty
pognają was w niewolę.
Takie jest wasze jutro! Znacznie lepsze od waszego "pojutrza". Żywy,
nieśmiertelny niewolnik martwego mechanizmu - gospodarza, który wysysa z
niego soki. Wieczny lokaj maszyny, wiecznie spełniający jej zachcianki. A
zapewniam was, że maszyna będzie miała zachcianki. Głupie, bezmyślne,
nielogiczne. Zachcianki te niewolnik będzie musiał spełniać. Jakie
znajdziecie wówczas wyjście? Kogo wezwiecie na pomoc? Nie będzie wyjścia,
nie będzie pomocy, gdyż sami kopiecie dziś przepaść, do której jutro
wpadniecie!
A teraz odpowiedź na drugie pytanie: nie wierzycie, że Zływrogi mogą
stać się waszymi przyjaciółmi. Zastanówmy się nad tym wszystkim spokojnie
i obiektywnie. Jesteście dziś prawdopodobnie najbardziej kunsztownymi
twórcami życia na świecie, przynajmniej w tej jego części, którą znamy.
Historycznym celem waszego istnienia jest podnoszenie poziomu
biologicznego życia we wszystkich jego przejawach. Nienawidzicie martwoty
automatów, skrupulatnie kontrolujecie, czy goście waszych planet nie
przynoszą w swoich ciałach jakichś elementów sztucznych. Sami odczuliśmy
to na własnej skórze. Wychwalałbym was jako największą życiodajną siłę
kosmosu, gdybyście jednocześnie nie byli największymi zabójcami we
Wszechświecie! Czyż nie skonstruowaliście broni grożącej zagładą
wszystkiemu co żywe? Gdyby dziś wybuchł jeden, tylko jeden z tysięcy
waszych asteroidów, unicestwiłby więcej życia niż wszystkie Zływrogi do
tej pory. Sama wasza nieśmiertelność też opiera się na tym, że potraficie
w ułamku sekundy zniszczyć każde życie, nawet nieśmiertelne.
Teraz przyjrzyjcie się Niszczycielom. Ogłosili unicestwianie swoją
ideą. Uważają się za siewców chaosu i nieporządku. Tak jest w istocie, ale
żeby wprowadzić powszechny chaos, zorganizowali u siebie surowy, okrutny,
niesłychanie precyzyjny porządek. Stworzyli gigantyczne imperium, budują
miasta i fabryki, urządzają przystanie kosmiczne, napełniają kosmos
chmarami okrętów. Nie ma dziś w Perseuszu organizatorów i większych
twórców od tych "niszczycieli". Nie mam zamiaru ich usprawiedliwiać, ale
chcę zwrócić uwagę na złożoną naturę ich działalności, na sprzeczności
wewnętrzne, które ich rozdzierają.
Twierdzę, że ta druga strona ich działania, budząca podziw kosmiczna
praca inżynieryjna, jest sama w sobie obiektywnie pożyteczna. Nie będę
wyliczał tu osiągnięć technicznych Niszczycieli, gdyż znacie je lepiej ode
mnie. Twierdzę tylko, że bezimienni autorzy tych sukcesów są najlepszymi
potencjalnymi przyjaciółmi. Spytacie, gdzie ich szukać? Nie znajdziecie
ich na powierzchni. Zbyt wielki jest ucisk, który ich krępuje, zbyt
ciężkie kary grożą za najmniejszą przewinę. Czy jednak ogrom ucisku i
okrucieństwo kar nie świadczą o potędze ukrytej opozycji? Dawny
Niszczyciel, nasz przyjaciel Orlan, powiedział, że wystarczy jeden cios,
aby imperium Niszczycieli rozpadło się z trzaskiem. A więc zadajmy ten
cios, przyjaciele!
- Możesz odpocząć, Eli - powiedział Gracjusz, kiedy opadłem na fotel. -
Przerwaliśmy na razie transmisję, aby Galaktowie mieli czas zastanowić się
nad twoją przemową.
Wyszedłem do saloniku. Obstąpili mnie przyjaciele. - Okazuje się, że
jest pan świetnym mówcą, admirale - rzekł Romero z szacunkiem.
- Przemówienia są dobre jedynie wówczas, kiedy przynoszą dobre
rezultaty - powiedziałem zniecierpliwiony. - Jeśli Galaktowie nie udzielą
nam poparcia, to znaczy, że mowa była do niczego.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilkę, póki nie usnąłem nagle. Mary powiedziała
mi później, że rzucałem się i jęczałem przez sen. Obudziłem się szarpnięty
przez żonę za rękaw.
Do saloniku weszli Gracjusz i Tigran. Po raz pierwszy i ostatni
zobaczyłem Galaktów zdenerwowanych, bez zwykłych uprzejmych uśmiechów na
twarzy.
- Admirale Eli - powiedział uroczystym tonem Gracjusz. - Oto nasza
decyzja. Po wielu tysiącleciach Galaktowie znów wychodzą w przestrzeń
międzygwiezdną. Wy, ludzie, jesteście dziś od nas potężniejsi, wobec czego
poddajemy się waszym rozkazom. W najbliższym czasie w pobliżu sfery
asteroidów zbierze się eskadra układu Płomienistej składająca się z
trzydziestu pięciu okrętów bojowych. Z innych układów gwiezdnych wyruszą
dalsze eskadry, łącznie czterysta pięćdziesiąt gwiazdolotów. Obejmuj więc
dowództwo nad flotą Galaktów, admirale ludzi!
Nie czekałem na eskadry Galaktów z innych systemów układów gwiezdnych.
Andre doniósł mi z Trzeciej Planety, że przeciwko okrętom Allana wyruszyło
gigantyczne zgrupowanie krążowników Niszczycieli. Nie ulega wątpliwości,
że Zływrogi nie będą zwlekać z decydującym starciem. Jeśli chcieli odnieść
sukces, musieli zniszczyć flotę Allana, zanim nadciągną okręty Galaktów.
Sam bym tak postępował na ich miejscu, a nie miałem powodu uważać
Niszczycieli za głupszych od siebie.
Kiedy trzydzieści pięć gwiazdolotów z Płomienistej zebrało się w
ustalonym miejscu, zarządziłem wymarsz. Pozostałe eskadry Galaktów miaty
zgrupować się w dwie flotylle i przebijać się, każda własną trasą, do
rejonu ataku Allana. Na "Cielcu" znów podniosłem admiralski proporzec.
Statkiem dowodził Osima, pomagał mu Tigran, który w ten sposób zapoznawał
się z urządzeniami ziemskich okrętów.
Szliśmy w obszarze nadświetlnym, ale tylko jakieś dwieście razy
wyprzedzaliśmy światło, gdyż statki Galaktów nie osiągały wyższej
prędkości.
W trzecim miesiącu podróży zaszły dwa ważne wydarzenia. Nadeszła
informacja, że druga flotylla Galaktów w składzie dwustu okrętów ruszyła w
przestrzenie międzygwiezdne i z pełną szybkością mknie w naszym kierunku.
Następne dwieście dwadzieścia gwiazdolotów trzeciej flotylli naszych
sojuszników wyruszy w drogę za parę dni. Druga wiadomość była niepokojąca:
na trawersie naszej flotylli pojawiły się krążowniki Niszczycieli.
Rzadko bywałem w sterówce, aby nie przeszkadzać Osimie w szkoleniu
Tigrana, za to prawie nie wychodziłem z sali obserwacyjnej. Byłem tam
również, kiedy pojawiły się statki przeciwnika. Krążowniki Zływrogów
lokalizowane na falach przestrzennych rozjarzyły się na ekranach zielonymi
punkcikami. W kilka godzin po zjawieniu się pierwszego naliczyłem ich
przeszło pięćdziesiąt i ciągle jeszcze zapalały się nowe punkciki.
- Niepokoi mnie ta sytuacja - przyznał się Orlan który również
znajdował się na sali. - Wielki obmyślił jakiś podstęp. Obawiam się, że
postara się nie przepuścić nas do rejonu walki z eskadrami Allana.
Nie widziałem na razie powodu do niepokoju. Nie wątpiłem wprawdzie, że
Niszczyciele będą chcieli nawiązać z nami kontakt bojowy jeszcze w drodze,
ale "Cielec" z jego urządzeniami anihilacyjnymi stanowił obiekt trudny do
zniszczenia. Przekazałem na Trzecią Planetę, że widzę wroga. Andre
wykrywał każdy okręt wrogów spieszących w naszym kierunku. Zaniepokojony
ich nieoczekiwanie wielką liczbą radził nam zmienić kurs w kierunku
Pomarańczowej. Na bliskie dystanse mechanizmy Stacji działają skutecznie,
ale generatory dalekiego zasięgu jeszcze nie zostały odbudowane, chociaż
pracowano nad tym dzień i noc. "Waszą eskadrę zdołamy osłonić jedynie w
rejonie Pomarańczowej" - donosił Andre.
Długo zastanawiałem się nad depeszą. Wszystko protestowało we mnie
przeciwko ucieczce pod osłonę Stacji. Przecież wrogowie dążyli do tego,
abyśmy zrezygnowali z połączenia się ze statkami floty Allana. Obiekcje te
przekazałem dowódcom wszystkich statków swojej flotylli.
Było już jasne, że przeciwnik zgromadził przeciwko nam wielkie siły.
Cała północna półkula niebieska usiana była zielonymi ognikami. Naliczyłem
ich ponad dwieście. Orlan był przekonany, że Wielki Niszczyciel nie chcąc
osłabiać swoich głównych sił powstrzymujących Allana zmobilizował do walki
z nami wszystkie swoje rezerwy kosmiczne. Dobre w tym było jedynie to, że
dwóm pozostałym flotyllom Galaktów nie groziło już spotkanie z większymi
zgrupowaniami wroga.
Flota przeciwnika zachowywała się na pozór spokojnie, szła zwartą grupą
kursem równoległym do naszego, nie wyprzedzając i nie pozostając w tyle.
Znajdowaliśmy się wówczas dokładnie na trawersie Pomarańczowej.
Dogodniejszej sposobności do ukrycia się w zasięgu działania mechanizmów
Stacji niż wtedy być nie mogło, każda godzina dalszego lotu oddalała nas
bowiem od Trzeciej Planety.
- Musimy zdecydować się - powiedziałem do Gracjusza. - Ludzie są
zdania, że ucieczka spowoduje fiasko wyprawy, natomiast kontynuowanie
marszu może doprowadzić do starcia z wrogiem.
- Obraliśmy cię dowódcą, Eli - rzekł Galakt po krótkim wahaniu - nie po
to, aby przy pierwszej sposobności podnieść bunt. Jestem za kontynuacją
wyprawy i przekazałem swoją opinię na wszystkie okręty flotylli. Właśnie
teraz odebrałem wiadomość, że załogi zgadzają się na dalszy marsz.
Zaczęliśmy się oddalać od Pomarańczowej. Poleciłem komputerowi, aby
obliczył, kiedy przekroczymy granice działania małych generatorów Stacji.
MUK zawiadomił, że od tej granicy dzieli nas zaledwie kilka dni lotu.
Zdaniem Orlana flota Niszczycieli będzie towarzyszyć nam nie atakując
do końca strefy działania generatorów małego zasięgu Stacji Metryki. Kiedy
nie będziemy mogli liczyć na pomoc Trzeciej Planety, natychmiast ruszą do
szturmu. Dowódcy Zływrogów zdają sobie sprawę, że główną siłą naszej
eskadry jest "Cielec" i będą manewrować krążownikami tak, żeby nie znaleźć
się na linii strzału jego anihilatorów. Przy tych manewrach mogą trafić
pod ogień broni biologicznej Galaktów. Załogi wielu statków mogą wprawdzie
wtedy zginąć, ale nie wiadomo, kto kieruje gwiazdolotami Niszczycieli. Co
się stanie, jeżeli przy sterach siedzą już martwe automaty zdalnie
sterowane przez centralny mózg?
Nie mogę powiedzieć, aby ponure prognozy Orlana nie zrobiły na nas
wrażenia. Współczułem milczącemu Gracjuszowi, który musiał czuć się gorzej
niż my, od dzieciństwa przywykli do myśli, że w każdej chwili możemy
zginąć.
Zbliżaliśmy się do strefy działania małych generatorów Stacji i
przekroczyliśmy je. Na wszystkich gwiazdolotach ogłoszono alarm bojowy.
"Cielec" wycelował anihilatory w nieprzyjacielską flotę, Galaktowie
dyżurowali przy działach biologicznych. Zastanawiałem się przez moment,
czy samemu nie rozpocząć działań zaczepnych. "Cielec" przewyższał
szybkością krążowniki Zływrogów, mogłem więc spróbować rzucić go na jądro
zgrupowania Niszczycieli i zanihilować je od jednego ciosu.
MUK przeprowadził jednak obliczenie, z którego wynikało, że zanim
"Cielec" podejdzie na odległość skutecznego ognia, nieprzyjaciel zdoła się
rozproszyć. Nie można więc było liczyć na zniszczenie więcej niż dwóch do
trzech krążowników wroga. W czasie kiedy "Cielec" będzie się z nimi
rozprawiał, cała chmara Niszczycieli runie na praktycznie bezbronne statki
Galaktów. Zrezygnowałem więc z tego planu i czekałem z niepokojem w duszy
na dalszy rozwój wypadków.
Nie czekałem zbyt długo. Na statku zadźwięczał sygnał alarmu bojowego.
Wszyscy pospieszyli na swoje stanowiska. Udałem się do sterówki, w której
siedzieli już Osima, Orlan i Tigran.
- Zaczyna się - powiedział ze złowieszczym spokojem Orlan.
Na ekranie mrowiły się ognie pędzących w naszym kierunku okrętów wroga.
Nieprzyjacielska flotylla działała dokładnie tak, jak to przewidział
Orlan. Co najmniej połowę ich gwiazdolotów czekała zguba, ale
najwidoczniej pogodzili się z tym, chcąc nas za wszelką cenę unicestwić.
Rozkazałem statkom Galaktów zbić się w ciasną grupkę, a Osunie
wyprowadzić "Cielca" do przodu. Podałem plan walki: Galaktowie bronią się
w przestrzeni einsteinowskiej działami biologicznymi, "Cielec" natomiast z
najwyższą, osiąganą prędkością zataczać będzie wokół eskadry koła i
anihilować wrogów trafiających w stożek zniszczenia. Jestem przekonany, że
udałoby się nam osłonić statki Galaktów przed bezpośrednim ciosem,
umożliwić im prowadzenie zabójczego ognia, który siałby śmierć wśród
wrogów, ale bitwa potoczyła się zupełnie inaczej.
- Admirale, oni się cofają! - wykrzyknął Osima. Niszczyciele jednak nie
cofali się: straszliwa burza runęła na ich krążowniki, zielone światła
drgały i znikały w obszarze nadświetlnym. Nawet lokatory przestrzenne nie
mogły przeniknąć do piekła, które rozszalało się w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą znajdowała się nieprzyjacielska flota. My sami kiedyś
znaleźliśmy się w takiej pułapce, ale to, co teraz przeżywali wrogowie,
było stokroć okropniejsze.
- Działają wielkie generatory Stacji Metryki przerwał milczenie Orlan.
- I jeśli się nie mylę, Andre narzucił flocie wroga kurs na Płomienistą,
prosto pod działa biologiczne z asteroidów. Zbliża się finał!...
Oderwałem się ód ekranu, na którym jedne po drugich nikły zielone
światełka krążowników Zływrogów.
- Jedno jest pewne, drogi Onanie, nikt nam teraz nie przeszkodzi w
połączeniu się z flotą galaktyczną ludzi. A co wtedy będą mogli
Niszczyciele przeciwstawić zjednoczonej potędze Ziemian, Galaktów i
waszych wyzwolonych planet?
Planetolot płynnie zanurzył się w tunelu cumowniczym "Skorpiona".
Wybiegłem z niego pierwszy i zeskoczyłem na placyk lądowiska.
Nie zdążyłem nawet krzyknąć, kiedy znalazłem się w objęciach Allana.
Później objął mnie Leonid, a później była Olga, Wżera, inni przyjaciele...
Były ukochane twarze, silne ręce, radośnie uśmiechnięte usta... Coś
mówiłem, coś wykrzykiwałem, ale nie słyszałem ani siebie, ani innych.
Po pewnym czasie wszyscy się uspokoili i mogłem wreszcie rozejrzeć się
dokoła. Mary płakała na ramieniu Wżery, Osima coś energicznie tłumaczył
Oldze i Leonidowi, starając się chyba w kilku słowach opowiedzieć im na
gorąco wszystkie tragiczne przygody, jakie przeżyliśmy w Perseuszu.
- Eli, kto to jest? - zapytała w pewnej chwili przerażonym głosem Olga.
Obejrzałem się szukając tego, co mogło przestraszyć tak zawsze
zrównoważoną Olgę.
Na trap planetolotu wyszedł Gig. Stał tam, spoglądając radośnie na
zebranych ludzi swymi czarnymi oczodołami i chichocząc całym szkieletowym
ciałem. Obok niego zjawili się Orlan i Gracjusz z jednej strony, po
drugiej zaś stanął Lusin z Tigranem. Ta grupa złożona z Galaktów, Ziemian
i Niszczycieli sprawiała tak niesamowite wrażenie, iż nad całym placykiem
zapadła na chwilę kamienna cisza. Ludzie w oszołomieniu gapili się na
Galaktów i Niszczycieli, ci z kolei patrzyli z ciekawością na ludzi.
Szybko wbiegłem na schodki i objąłem Orlana i Gracjusza, Lusin objął
Tigrana i Giga.
- Przyjaciele! - zwróciłem się do ludzi. Nie dziwcie się, lecz
cieszcie. Trzy największe narody gwiezdne naszego zakątka Wszechświata
łączą się w braterskim sojuszu dla dobra i rozkwitu wszystkich ludów!
Chociaż jeszcze nie można powiedzieć, że wszyscy Niszczyciele zamienili
się w twórców, ale kilku takich mogę wam już przedstawić. Oto oni,
powitajcie ich!
Triumfalne "hura!" zagłuszyło moje słowa. Zeszliśmy w dół i zagubiliśmy
się w tłumie.
- Chodźmy do sali obserwacyjnej - powiedziałem do Allana. - Pokażę ci
Pomarańczową, gdzie obecnie w mojej rezydencji na Trzeciej Planecie
zasiada Andre Szerstiuk. Tak, nasz Andre, żywy i cały, niemal
wszechpotężny!... Co najmniej jedna czwarta gwiazd Perseusza znajduje się
w jego władzy. Dokąd biegniesz?
- Chwileczkę, jedną chwileczkę, Eli! - wykrzyknął Allan rozpychając
towarzyszący tłum.
- Co mu się stało? - spytałem zdumiony Olgę. Czym go tak przeraziłem?
- Zaraz się dowiesz - odparła. - Nie przeraziłeś lecz uradowałeś.
Allan zjawił się, kiedy już wchodziliśmy do sali obserwacyjnej.
Prowadził za rękę młodego mężczyznę. Młodzieniec był tak podobny do Andre,
że znieruchomiałem. To był Andre, ale nie postarzały i nerwowy, jakiego
zostawiliśmy na Trzeciej Planecie, lecz dawny Andre, mój przyjaciel z
młodych lat: wysoki, zgrabny, przystojny, z takimi samymi czerwonorudymi
kędziorami do ramion...
- Oleg! - wykrzyknąłem. - Jego syn?...
Chłopak podszedł do mnie nieśmiało. Objąłem go serdecznie.
- Jak się tu znalazłeś? - zapytałem.
- Trzy lata temu pozwolono mi przyłączyć się do wyprawy - odparł
młodzieniec. - Mama została na Orze, a ja jej obiecałem, że natychmiast
dam znać, jeżeli dowiem się czegoś o ojcu.
- Jeszcze dziś wyślesz wiadomość, że ojciec się odnalazł. Przekażemy
depeszę na SFP poza kolejnością. A sam wkrótce go zobaczysz: połączone
floty lecą na Pomarańczową, gdzie dowodzi twój ojciec.
Do sali obserwacyjnej wcisnęło się tyle ludzi, że zabrakło dla
wszystkich miejsca i trzeba było stać. Na półkulach ekranów światła
gwiazdolotów zaćmiewały blask słońc. Zielonkawe punkciki statków Galaktów
przemieszały się z czerwonymi kropkami naszych okrętów. Skierowałem
mnożnik na parę takich różnobarwnych ogników. Statek Galaktów był w
porównaniu z naszym ogromny. Uśmiechnąłem się: nie mieliśmy powodów do
narzekań, bo nasze niewielkie okręciki kryły w sobie wielką potęgę
W zakończonym niedawno starciu ani eskadra Altana, ani zjednoczone siły
Galaktów nie utraciły żadnego ze swych statków. Niszczyciele natomiast
poza co najmniej jedną trzecią swojej flotylli stracili rzecz ważniejszą:
nadzieję na zwycięstwo.
- Zrobiliśmy dobrą robotę - powiedziałem na głos. - Ale to dopiero
początek, przyjaciele!
- Zrobiliście już właściwie wszystko - odparł z tajonym smutkiem Oleg.
- A dla nas, młodzieży, zostały tylko drobne zabiegi porządkowe...
Przez strefę ogni zjednoczonej floty Ziemian i Galaktów przebijały się
światełka gwiazd skupiska Phi Perseusza, a za nimi występowała z brzegów
Droga Mleczna, najbardziej majestatyczna gwiezdna rzeka Wszechświata.
Nigdzie nie wygląda ona tak pięknie i nigdzie nie są tak groźne pożerające
jej jądro mgławice.
- Zrobiliśmy dobrą robotę - powtórzyłem. Ale tego, co należy jeszcze
zrobić, wystarczy wszystkim na całe wieki. Tobie, Olegu, wyznaczymy inne
zadanie poza granicami Perseusza, gdyż jedynie twoje pokolenie będzie
mogło je wykonać. Gdzieś tam - wskazałem ręką na ciemne mgławice - mieszka
zagadkowy i potężny naród Ramirów. Musimy się dowiedzieć, jacy oni są.
Wyprawa do jądra galaktyki jest zadaniem, do którego twoje pokolenie już
teraz musi zacząć się przygotowywać.

Pętla Wstecznego Czasu

8 Dysharmonia gwiezdna

Tego dnia, doskonale to pamiętam, lunął niezapowiedzia-ny deszcz.


Widocznie instalacje Zarządu Osi Ziemskiej uległy jakiejś drobnej awarii,
bo święto Wielkiej Burzy Letniej miało się odbyć dopiero za tydzień. A
tymczasem strugi ulewy łomotały o szyby, na bulwarze zaś woda się-gała
zaskoczonym przechodniom do kostek. Popędziłem na werandę osiemdziesiątego
piętra i z rozkoszą wystawi-łem twarz na niezaprogramowany deszcz, łowiąc
ustami grube krople. Oczywiście natychmiast przemokłem do su-chej nitki i
kiedy Mary mnie zawołała, nie odezwałem się. Wiedziałem, że się na mnie
gniewa. Nigdy zresztą wybie-gając na deszcz nie zakładałem płaszcza, co
nieodmiennie wywoływało jej niezadowolenie. Mary nie rezygnowała:
- Eli! Eli! Zejdź na dół! Romero chce z tobą mó-wić.
Skwapliwie wróciłem do mieszkania. Pośrodku po-koju stał Paweł.
Oczywiście nie on sam z krwi i kości, lecz tylko jego przestrzenny
wizerunek, ale technika łącznościo-wa osiągnęła już takie wyżyny
doskonałości, że przynaj-mniej dla mnie stereofantom niczym się na oko nie
różni od żywego człowieka, któremu chciałoby się uścisnąć rękę.
- Drogi admirale! Mam złe wiadomości!
Już od co najmniej dwudziestu lat nie jestem admi-rałem, ale Romero
nadal się tak do mnie zwraca.
- Wreszcie rozszyfrowaliśmy okoliczności, w jakich uległy zagładzie
wyprawy naszych przyjaciół Allana i Leoni-da. Muszę pana z najwyższym
ubolewaniem poinformować, iż pierwotna hipoteza o przypadkowej awarii
została defini-tywnie obalona. Nie potwierdziło się również
przypuszcze-nie, że Leonid i Allan popełnili jakieś błędy lub
przedsię-wzięli nieprzemyślane działanie. Wszystkie ich rozkazy zo-stały
dokładnie przeanalizowane i zaaprobowane przez Wielką Maszynę Akademicką,
która stwierdziła, iż działa-nia naszych biednych przyjaciół były
najlepsze z możliwych w tych straszliwych warunkach, w jakich się
znaleźli.
- Chce pan powiedzieć... - zacząłem, ale Paweł nie pozwolił mi
dokończyć. Był tak zdenerwowany, że za-pomniał o swoich nienagannych
manierach.
- Tak, właśnie to, admirale! Chociaż Allan i Leo-nid niczego się nie
domyślali, prowadzono przeciw nim działania bojowe! Meldowali o
naturalnych klęskach ży-wiołowych, my zaś w trakcie analizy wykryliśmy
celowe wrogie działania. Opisywali niecodzienne zjawiska natu-ry, które w
gruncie rzeczy były okrutnymi ciosami podstęp-nego przeciwnika,
konsekwentnie wznoszącego przeszko-dy na ich drodze. Nie było groźnych
żywiołów, drogi ad-mirale, tylko bezpardonowa wojna! Nasza pierwsza
wy-prawa do jądra Galaktyki zginęła na gwiezdnym polu bi-twy, a nie w
wyniku igraszki żywiołów - taka jest smutna prawda o losach eskadr Allana
i Leonida.
Romero zawsze wyrażał się nader kwieciście. Od kie-dy został wybrany do
Wielkiej Rady i mianowany głównym historiografem Związku Międzygwiezdnego,
ta jego zabaw-na cecha przybrała jeszcze na sile. Być może ludzie w
staro-żytności rozmawiali tylko w ten sposób, ale mnie osobiście jego
nazbyt wyszukany styl czasami mocno irytuje, zwłasz-cza kiedy posługuje
się nim dla omawiania jakichś zwy-kłych, powszednich spraw. Teraz jednak
ów styl był zupeł-nie na miejscu. O zagładzie pierwszej wyprawy do jądra
Galaktyki nie można było mówić inaczej. Zapytałem:
- Kiedy odbędzie się pogrzeb poległych?
- Za tydzień. Admirale, jest pan pierwszą osobą, którą poinformowano o
okolicznościach zagłady wyprawy galaktycznej. Naturalnie domyśla się pan,
dlaczego Rada zwróciła się najpierw do pana!
- Wręcz przeciwnie, nie mam najmniejszego poję-cia, dlaczego tak się
stało!
- Wielka Rada pragnie zasięgnąć pańskiej opinii. - Romero powiedział to
z takim naciskiem, jakby powie-rzał mi tajemnicę równie ważną jak prawda o
zagładzie wyprawy. - Prosimy, aby zechciał pan zastanowić się nad tym, co
panu przekazałem.
- Zastanowię się - powiedziałem, i wizerunek Romera rozpłynął się w
powietrzu.
Narzuciłem płaszcz i wróciłem do wiszącego ogrodu na osiemdziesiątym
piętrze.
Wkrótce zjawiła się tam również Mary. Objąłem ją ramieniem i
przytuliłem. Jasny ranek zamienił się w mrocz-ny wieczór, nie było widać
ani chmur, ani drzew na bulwa-rze, ani nawet krzewów na werandzie
sześćdziesiątego pię-tra. Na świecie był tylko deszcz, połyskliwy,
rozgłośny, śpie-wny i rozbuchany, że zatęskniłem za skrzydłami, abym mógł
sam zmierzyć się w powietrzu ze strumieniami tej triumfują-cej wody. Lot
awionetką jednak nie daje tej pełni wrażeń.
- Wiem, o czym myślisz - powiedziała Mary.
- Tak - odparłem. - Dokładnie trzydzieści lat temu również w czasie
święta Burzy Letniej leciałem wśród strumieni wody, ty zaś zarzuciłaś mi,
że zachowuję się w powietrzu zbyt lekkomyślnie. Zestarzeliśmy się, Mary.
Teraz już bym nie zdołał utrzymać się w jądrze wy-ładowań elektrycznych.
Czasami wręcz przeraża mnie fakt, iż Mary o wiele lepiej ode mnie
samego potrafi zanalizować moje własne odczucia i nastroje. Uśmiechnęła
się ze smutkiem.
- Myślałeś o czymś zupełnie innym - powiedziała. - Żałujesz, że nie
było cię w tym zakątku Wszech-świata, w którym zginęli nasi przyjaciele.
Wydaje ci się, że gdybyś tam był, wyprawa wróciłaby bez takich strat.
...Dyktuję ten tekst w kokonie bytu pozaczasowego. Co to znaczy
wytłumaczę później. Przede mną w przezroczy-stym pojemniku zawieszonym w
polu siłowym spoczywają nieruchomo zwłoki, obrzydliwe i niezniszczalne,
zwłoki zdrajcy, który zepchnął nas w otchłań bez wyjścia. Na
trójwymiarowych ekranach widnieją pejzaże niewyobra-żalnego,
nieprawdopodobnego świata, piekło katastrofal-nego gwiezdnego wiru. Wiem
ponad wszelką wątpliwość, że ten potworny świat jest mi obcy, nieludzki,
wrogi nie tylko wszystkiemu co żywe lecz również wszystkiemu co rozumne. I
już nie wierzę, że mój udział w wyprawie może zapobiec stratom. Odpowiadam
za naszc wyprawę i świa-domie prowadzę ją drogą, na której końcu
najprawdopo-dobniej czyha zguba. Taka jest prawda. Jeśli te notatki
ja-kimś cudem dotrą na Ziemię, niechaj ludzie dowiedzą się: wyraźnie widzę
groźną prawdę i całkowicie uświadamiam sobie własną winę. Nic nie może
mnie usprawiedliwić! To nie jest krzyk rozpaczy, tylko zimna konkluzja.
A owego dnia na pięknej zielonej Ziemi, na Ziemi teraz niewyobrażalnie
dalekiej, wśród radosnego plusku ulewy, odpowiedziałem żonie ze smutkiem:
- Pragnę bardzo wielu rzeczy, Mary! Pragnienia zwiększają inercję,
bezwładność istnienia - najpierw cią-gną do przodu, a potem hamują uwiąd.
W młodości i sta-rości człowiek pragnie więcej niż może osiągnąć.
Niestety, jestem za stary na moje marzenia... Teraz pozostaje nam tylko
jedno, moja droga, po prostu spokojnie i w pokorze usychać. Tylko to:
spokojnie usychać!
Na kosmodromie, gdzie lądował gwiazdolot z Perseusza, nie byłem, na
uroczystości żałobne w sali Wielkiej Rady nie poszedłem, stereoekrany w
moim pokoju wyłączyłem. Mary zrelacjonowała mi potem ze łzami w oczach
przebieg obu uroczystości. Wysłuchałem jej w milczeniu i poszedłem do
siebie.
Gdybym tak zachował się w pierwszych latach naszej znajomości żona
zarzuciłaby mi brak serca, ale teraz doskonale mnie rozumiała. Na Ziemi od
dawna już nie ma żadnych chorób, nawet słowo "lekarz" zniknęło ze
słownika, ale stanu, w jaki popadłem po zapoznaniu się z przebiegiem
wyprawy Allana i Leonida, nie można było nazwać inaczej, jak tylko
chorobą. "Niełatwo jest to przeżyć" - powiedział Romero, wręczając mi
kasetę z zapisem wszystkich wydarzeń poczynając od startu wyprawy z
Trzeciej Planety w Układzie Perseusza i kończąc na powrocie do bazy
statków z martwymi załogami. Miał rację, tego nie dało się łatwo przeżyć,
to trzeba było wręcz ciężko odchorować.
Prawdopodobnie nie poszedłbym także na uroczysty pogrzeb ofiar, gdybym
nie dowiedział się, że na Ziemię przyleciała Olga. Z pewnością nie
wybaczyłaby mi, gdybym nie oddał ostatniej posługi jej mężowi. Należało
też zobaczyć się ze starymi przyjaciółmi - Orlanem i Gigiem, Osimą i
Gracjuszem, Kamaginem i Trubem, którzy przybyli wraz z Olgą na jej
"Orionie", aby uczestniczyć w uroczystym złożeniu prochów w Panteonie.
Mimo wszystko jednak długo nie mogłem się zdecydować wyjść z domu. Bałem
się, że nie zniosę ceremonii żałobnych. Romero uprzedził mnie, że
powinienem wygłosić mowę, a cóż ja mogłem powiedzieć poza tym, że polegli
byli mężnymi pionierami Kosmosu, i że bardzo ich kochałem?
W Sali Ceremonii Żałobnych Panteonu zebrali się krewni i przyjaciele
poległych. Olga rozpłakała się i oparła głowę na mym ramieniu, a ja ze
współczuciem gładziłem jej siwe włosy. Ona najdłużej z nas wszystkich
opierała się niszczącemu wpływowi czasu, ale nieszczęście kompletnie ją
załamało. Z trudem, żeby tylko coś powiedzieć, wymamrotałem:
- Olu, mogłabyś wybrać jakiś inny kolor włosów, to przecież takie
proste.
Nadal wszystko brała dosłownie. Teraz też potraktowała moje słowa
poważnie i uśmiechnęła się z takim smutkiem, że omal się nie rozpłakałem.
- Leonidowi podobałam się taka, jaka jestem, a poza nim nie mam się dla
kogo upiększać.
Wraz z Olgą przyszła na pogrzeb Irena, jej córka. Nie widziałem Ireny
co najmniej piętnaście lat i zapamiętałem ją z tamtych czasów jako
rozkapryszoną, nieładną dziewczynkę, podobną jak dwie krople wody do
Leonida i z jego charakterem. Dawniej często się dziwiłem, że Irena tak
mało wzięła od matki rozsądku, spokoju, jej umiejętności przenikania do
sedna każdej tajemnicy i niezłomnej woli ukrytej pod pozorami miękkości,
dobrego wychowania i nieudawanej życzliwości dla wszystkich. A w Panteonie
ujrzałem kobietę smukłą i smagłą, porywczą, mówiącą szybko i zdecydowanie,
o energicznych ruchach i tak ogromnych czarnych oczach, że trudno było od
nich oderwać wzrok. Irena wydała mi się jeszcze bardziej podobna do
Leonida niż dawniej, przy czym nie było to podobieństwo czysto zewnętrzne.
Dzisiaj, kiedy trudno już cokolwiek naprawić, widzę jak bardzo myliłem się
co do charakteru Ireny. W długim łańcuchu przyczyn, które doprowadziły do
dzisiejszego nieszczęścia, również i ta moja pomyłka odegrała swoją rolę.
Objąłem dziewczynę przyjaźnie i powiedziałem:
- Bardzo kochałem twojego ojca, drogie dziecko. Odsunęła się ode mnie
gwałtownym gestem, błysnąwszy przy tym oczami. Zbanalizowane do szczętu
wyrażenie "błysnąć oczami" w tym wypadku jest jedynie odpowiednie, gdyż po
prostu nie mogę wyrazić się inaczej. Błysnęła więc oczami i odpowiedziała
z wrogością, która mnie zdumiała:
- Ja też kochałam swojego ojca, ale już nie jestem dzieckiem, Eli.
Powinienem był zastanowić się nad sensem jej słów, a zwłaszcza nad
tonem i wówczas wiele spraw potoczyłoby się inaczej. Ale akurat wtedy
podeszli do nas Lusin i Trub, więc nie miałem już czasu na analizowanie
zachowania się jakiejś postrzelonej dziewczyny. Lusin ze łzami w oczach
uścisnął mi rękę, a stary anioł mocno objął mnie czarnymi skrzydłami. Leki
na nieśmiertelność, tak energicznie propagowane przez Galaktów, równie
mało pomagają moim przyjaciołom, jak i mnie. Lusin wyglądał znakomicie, bo
w jego szczupłym ciele więcej było ścięgien i kości niż mięsa, a tacy
ludzie długo się nie starzeją. A Trub bardzo się posunął. Nigdy jednak nie
przypuszczałem, że można się tak pięknie zestarzeć, tak, proszę mi
wybaczyć ten zbyt może kwiecisty zwrot, cudownie zwiędnąć. Ze wzruszeniem
mówię o tym cudownym więdnięciu i z bólem w sercu przypominam sobie
poległego Truba takim, jakim ujrzałem go na żałobnej ceremonii -
ogromnego, czarnoskrzydłego, z bujną, całkowicie posiwiałą czupryną i
gęstymi też zupełnie siwymi bokobrodami...
- Nieszczęście! - powiedział głucho Lusin. - Cóż to za nieszczęście,
Eli!
- Dokoła byli wrogowie! - ryknął Trub. - Allan i Leonid analizowali
naukowo zagadkowe zjawiska przyrodnicze, kiedy trzeba było walczyć! Ty byś
walczył, Eli, jestem tego pewien! Szkoda, że mnie tam nie było! Ja też bym
potrafił skorzystać z doświadczeń wyniesionych z bitew na Trzeciej
Planecie!
Zbliżył się do nas Gracjusz z Orlanem. Kiedy pojawiają się obaj na
planetach zamieszkałych przez ludzi, wówczas chodzą tylko razem. Jest w
tym jakaś wzruszająca w swej naiwności demonstracja - Galakt i Niszczyciel
zdają się przekonywać każdego, że okrutna nienawiść od wielu milionów lat
dzieląca ich narody teraz zamieniła się w gorącą przyjaźń. Po dawnemu
nazwałem Orlana Niszczycielem, chociaż teraz nadano im miano "Demiurgów",
z którego są niezmiernie dumni, bowiem oznacza ono coś w rodzaju mechanika
lub budowniczego, w każdym razie twórcy, nie zaś niszczyciela. Nowa nazwa
dość dokładnie oddaje rolę byłych Niszczycieli w naszym Związku Gwiezdnym,
ale nie sądzę, aby ostentacyjnie demonstrowana przyjaźń łatwo przychodziła
Orlanowi i Gracjuszowi, zwłaszcza temu ostatniemu. Astropsycholodzy
utrzymują, że podobnie jak ludziom, nie da się zaszczepić zamiłowania do
brzydkich zapachów i brzydkich postępków, tak samo Galaktów nie można
skłonić do tolerowania sztucznych narządów i tkanek, a Demiurgowie
zmienili tylko nazwę, nie zaś strukturę ciała, w którym pełno jest
sztucznych tkanek i narządów.
- Witaj Eli, mój stary przyjacielu i preceptorze! - rzekł uroczystym
tonem Galakt, ludzkim zwyczajem wyciągając do mnie rękę. Moje drobne palce
zniknęły w jego gigantycznej dłoni jak w ogromnej muszli.
Wymamrotałem jakąś stosowną odpowiedź. Nie przyszło mi to łatwo, bo
kwiecistością mowy Galaktowie nawet Romera potrafią zapędzić w kozi róg.
Orlan ograniczył się do tego, że powitalnie rozpromienił swą niebieskawą
twarz, uniósł wysoko głowę i z głośnym trzaskiem wbił ją w ramiona.
Weszliśmy razem na salę.
Po zakończeniu ceremonii, której nie będę tu opisy wał, by nie
przywoływać raz jeszcze bolesnych dla mnie wspomnień, zamierzałem jak
najszybciej udać się do domu, ale zatrzymał mnie Romero, który podszedł do
mnie w towarzystwie Olega. Romero powiedział:
- Drogi admirale, mam obowiązek poinformować pana, iż Wielka Rada
postanowiła zorganizować drugą wyprawę do jądra Galaktyki i na stanowisko
dowódcy eskadry gwiazdolotów powołała kapitana Olega Szerstiuka, naszego
wspólnego przyjaciela.
Oleg, nie dopuszczając mnie do głosu, pospiesznie dodał:
- Zgodziłem się objąć dowództwo jedynie pod warunkiem, że pan, Eli,
również weźmie udział w wyprawie! Powinienem równie kategorycznie odmówić,
jak już to wielokrotnie czyniłem w odpowiedzi na propozycje dowodzenia
wyprawami gwiezdnymi lub brania w nich czynnego udziału. Po wyzwoleniu
Perseusza, po tragicznej śmierci Astra na trzeciej Planecie, Mary i ja
straciliśmy zapał do dalekich podróży. Wróciliśmy na zieloną pramatkę
Ziemię, aby nigdy już jej nie opuszczać. Tak postanowiliśmy dwadzieścia
lat temu i do tej pory nigdy temu postanowieniu się nie
sprzeniewierzyliśmy.
Teraz jednak nieoczekiwanie dla siebie samego odparłem:
- Zgoda. Przyjdźcie do mnie wieczorem. Naradzimy się.
Mary chciała wracać do domu pieszo. Dzień był pochmurny, po niebie
pędziły ciemne obłoki. Na Bulwarze Okrężnym wiatr unosił w powietrze
opadłe liście. Z rozkoszą wdychałem zimne, jesienne już powietrze, powoli
dochodząc do siebie po przeżytym wstrząsie. Mary powiedziała cicho:
- Jakaż piękna jest nasza stara Ziemia! Czy ujrzymy ją jeszcze
kiedykolwiek, czy też na zawsze zagubimy się w gwiezdnych przestworzach?
- Możesz zostać w domu - zaproponowałem ostrożnie.
- Naturalnie! - odrzekła z lekką ironią. - Ale czy ty zdołasz beze mnie
polecieć?
- Nie, Mary, nie potrafię - wyznałem uczciwie. - Być bez ciebie, to
niemal być bez siebie samego. Taki już mój los, że w pojedynkę jestem
tylko połową całości. A to nie jest najprzyjemniejsze uczucie...
- Mógłbyś przynajmniej dzisiaj obyć się bez wątpliwych dowcipów! -
skarciła mnie żona.
Przez dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu, a ja zerkałem na nią z
niepokojem. Od tylu już lat jesteśmy razem i mimo wszystko nadal lękam się
zmiennych nastrojów Mary: Wreszcie mars na jej czole ustąpił miejsca
wyrazowi rozmarzenia. Zapytała:
- Wiesz, o czym myślę?
- Oczywiście, że nie.
- Przypomniał mi się wiersz pewnego starożytnego poety - powiedziała i
zadeklamowała coś o krążących na wietrze liściach, śmierci i tajemnicach
bytu.
Zgodziłem się z nią, że wiele w tej poezji kojarzy się z obecną chwilą,
zwłaszcza owe krążące liście. Ale tajemnice bytu?
- Jak ty to wszystko potrafisz sprymitywizować! oburzyła się na mnie i
znów zamilkła.
Aby przerwać wreszcie milczenie, zapytałem ją, co sądzi o przyczynach
katastrofy wyprawy Allana.
- W każdym razie zdecydowanie nie zgadzam się z teorią, którą lansuje
Paweł - odparła lekceważąco. Mężczyźni zawsze szukają w każdej zagadce
czyjejś złej woli. Tyle w was wojowniczości, że gotowi jesteście uwierzyć,
że to sama natura toczy z wami ciągłą walkę i marzy tylko o tym, aby
rzucić was na kolana. Przypisywanie naturze własnych wad jest łatwe i
niesłychanie wygodne, ale z pewnością nie najsłuszniejsze!
- Za wojowniczość mężczyzn ponoszą winę kobiety, bo to one właśnie
wydaj ą nas takimi na świat - postarałem się obrócić sprawę w żart. -
Mówiąc jednak poważnie, nie obaliłaś żadnego z argumentów Romera.
- Nie muszę niczego obalać - odparła swym zwykłym ostrym tonem - bo
znalazłam w raporcie jedynie opis niezrozumiałych faktów i nieudolne próby
ich interpretacji.
Jej słowa wywarły na mnie większe wrażenie niż owego dnia skłonny byłem
to przyznać.
Wieczorem nasz salonik wypełnił się po brzegi. Olga, Romero, Orlan i
Lusin zajęli fotele, zaś Trub i Gracjusz z trudem usadowili się na
kanapach: aniołowi przeszkadzały skrzydła, zaś trzymetrowy Galakt bał się
ruszyć z miejsca, żeby nie uderzyć głową w sufit. Romero swoim kwiecistym
stylem opisał wrażenie, jakie na Wielkiej Radzie wywarł raport o
przyczynach zagłady pierwszej wyprawy do jądra Galaktyki. Oświadczył
również, że kolejna wyprawa ma na celu wykrycie nieznanego przeciwnika czy
przeciwników i zbadanie możliwości pokojowego współżycia z nimi. Dlatego
też Wielka Rada przeznaczyła wszystkie swe zasoby na wyposażenie drugiej
wyprawy galaktycznej.
- Czekam teraz na pańskie pytania i zastrzeżenia, admirale - zakończył
Paweł.
Miałem tylko jedną wątpliwość: pierwsza wyprawa nie zdołała odnaleźć
Ramirów, na poszukiwanie których wyruszyła. Drapieżne planety ścigające
nasze statki zostały przez Allana nazwane żywymi istotami, ale niezbite
dowody na to, że rzeczywiście są to istoty żywe, a nie igraszka martwej
natury, nie istnieją. Rejon "słońc pyłowych", na peryferiach którego
zginęła wyprawa, jest zdaniem Allana siedliskiem rozwiniętej cywilizacji,
ale żadnego jej przedstawiciela nie spotkano, zatem istnienie owej
cywilizacji pozostaje jedynie hipotezą. Próby przedarcia się do jądra
napotkały na aktywne przeszkody, ale co z tego wynika? Przeciwdziałanie
mogło mieć naturę czysto fizyczną, choć na razie nam nieznaną, bo przecież
nikt nie odważy się twierdzić, że znamy już wszystkie prawa rządzące
Wszechświatem.
Paweł chciał mi odpowiedzieć, ale ja zwróciłem się do Olega:
- Dowodzisz drugą eskadrą. Co sądzisz o moich wątpliwościach?
- Że można je rozstrzygnąć - odparł powściągliwie - tylko w jeden
jedyny sposób: należy znów polecieć w kierunku jądra Galaktyki i na
miejscu sprawdzić, co przeszkadza w przedarciu się do jej wnętrza.
- Twoja odpowiedź w pełni mnie zadowala - powiedziałem, patrząc z
przyjemnością na syna Andre, który odziedziczył po ojcu nie tylko odwagę i
charakter, lecz także urodę. - A teraz powiedzcie mi, na jakim etapie są
przygotowania do wyprawy.
Romero wyjaśnił, że prace przygotowawcze prowadzone są na znanej nam
wszystkim Trzeciej Planecie Perseusza, i że kieruje nimi Andre wraz z
Demiurgiem Ellonem. Na gwiazdolotach poza anihilatorami Taniewa instaluje
się również broń biologiczną Galaktów oraz mechanizmy zmieniające rozmiary
statków wraz z całą ich zawartością. Najważniejszymi jednak nowymi
instalacjami są urządzenia szybko zmieniające metrykę przestrzeni wokół
gwiazdolotu. Dzięki temu każdy statek upodobni się do małej Trzeciej
Planety, zdolnej do wytwarzania wokół siebie dowolnego zakrzywienia
przestrzeni. Gdyby eskadra Allana była wyposażona w mechanizm ślimaka
grawitacyjnego, mogłaby uniknąć wielu nieszczęść. Konstrukcję generatorów
metryki opracowuje grupa kierowana przez Ellom.
- Ellon... Nic o nim nie słyszałem. Znasz go, Orlanie?
- To ja zaproponowałem jego kandydaturę oświadczył z dumą Orlan. - W
Perseuszu nie ma Demiurga, który dorównywałby mu pod względem zdolności
konstruktorskich.
Zauważyłem, że Gracjusz z zatroskaniem pokręcił głową.
- Pozostaje jeszcze jedna kwestia - ciągnąłem. - W jakim charakterze,
zdaniem Wielkiej Rady, mam uczestniczyć w wyprawie? Czyli, że użyję
starożytnych terminów, jakie stanowisko mi się proponuje?
- Będzie pan duszą i sumieniem wyprawy, Eli powiedział Oleg.
- Trudno wyobrazić sobie dobrze zorganizowaną wyprawę, w której dusza i
sumienie byłaby oderwana od pozostałych jej uczestników.
Mówiłem poważnie, ale moje słowa wywołały śmiech. Gdy ucichły, Romero
powiedział:
- Skoro zależy panu na terminach określających tak zwane stanowisko, to
nazwijmy je kierownictwem naukowym. Używano niegdyś i takiego określenia,
drogi admirale.
- Pan też zamierza uczestniczyć w wyprawie?
- Sądzę, że Wielka Rada pozwoli mi opuścić na pewien czas Ziemię.
Po zakończeniu narady przysiadłem się do Galakta:
- Kiedy Orlan chwalił Ellom, westchnąłeś Gracjuszu. Dlaczego? Czyżbyś
się nie zgadzał z jego oceną?
Gracjusz uśmiechnął się promiennie. Galaktowie tak lubią się uśmiechać,
że rozpromieniają się z byle powodu.
- Nie, Eli, mój przyjaciel, Demiurg Orlan całkiem słusznie
scharakteryzował Ellom jako geniusza inżynierskiego. Ale widzisz, Eli... -
Zająknął się, choć nie zmienił promiennego wyrazu twarzy. - Znasz przecież
nasz stosunek do sztucznych tkanek... W organizmie Ellona stopień
sztuczności jest o wiele, wiele wyższy niż u pozostałych Demiurgów;
obawiam się, że i jego mózg zawiera sztuczne elementy, chociaż Orlan
zdecydowanie temu zaprzecza.. .
Teraz ja się uśmiechnąłem, ale po człowieczemu, ironicznie. Niechęć
Galaktów do sztucznych narządów zawsze wydawała mi się zabawnym
dziwactwem, puściłem więc zastrzeżenia Gracjusza mimo uszu. Wszyscy ludzie
popełniają błędy, mnie zaś zdarzało się to chyba o wiele częściej niż
innym. I wiele moich błędów czy pomyłek, tak na pierwszy rzut oka
niewinnych, miało niestety tragiczne wręcz następstwa.
Jak okropnie zmienił się Andre! Olga uprzedzała mnie, że mogę go nie
poznać, a ja się tylko śmiałem. Nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której
nie poznałbym swego najbliższego przyjaciela! I naturalnie poznałem Andre
natychmiast, gdy tylko "Orion" zawisł nad lądowiskiem Trzeciej Planety i
Andre wpadł jak burza przez rozwarte na oścież wrota statku. Byłem jednak
wstrząśnięty. Pozostawiłem Andre w Perseuszu jako schorowanego, na wpół
jeszcze szalonego, ale w miarę energicznego mężczyznę w średnim wieku, a
teraz w moje objęcia padł rozdygotany, nerwowy, pomarszczony, siwy jak
gołąbek staruszek.
- Tak, tak, Eli! - wykrzyknął z nerwowym śmieszkiem Andre, widząc moje
poruszenie. - Obcując bezpośrednio z nieśmiertelnymi Galaktami nie
wiedzieć czemu szczególnie szybko się starzejemy. Zresztą winna jest
raczej piekielna grawitacja tej planetki, a ciągłe zwijanie i rozwijanie
przestrzeni też pewnie nie sprzyja harmonijnemu metabolizmowi. Pamiętasz
Włóczęgę? Ten potężny mózg, który nie wiadomo czemu zapragnął wcielić się
w postać figlarnego smoka?
- Mam nadzieję, że dobrze się miewa?
- Żyje, ale za smoczycami już od dawna się nie ugania. Jego intelekt
zresztą na tym nie ucierpiał. Opuściliśmy pokład "Oriona" i wylądowaliśmy
na planecie. Nie opisuję naszej podróży do Układu Perseusza, bo wrażenia z
tego rejsu nie mają żadnego znaczenia dla przyszłych wydarzeń. Wspomnę
jedynie, że Oleg zatrzymał się na Ziemi, żeby skompletować załogi statków
i zamierzał przybyć na Trzecią Planetę następnym rejsem. Nie będę również
opisywał wszystkich spotkań na tym globie, gdyż były one interesujące
jedynie dla Mary i dla mnie. Zrelacjonuję tylko jedno wrażenie spośród
tych, które nie wywarły wpływu na dalszy bieg wydarzeń. Mówię o wrażeniu,
jakie sprawia obecny krajobraz Trzeciej Planety.
Lecieliśmy z Mary nad jej powierzchnią w zwyczajnej awionetce, takiej
samej, jakich używamy powszechnie na Ziemi. Zapamiętaliśmy na zawsze
straszliwy obraz groźnej kosmicznej twierdzy Niszczycieli - naga ołowiana
powierzchnia z rozrzuconymi po niej złotymi głazami. Teraz nie było ołowiu
ani złota i wszędzie jak okiem sięgnąć rozpościerały się błękitnawe lasy,
połyskiwały jeziorka i rzeki.
- Chciałabym tu wylądować - Mary wskazała samotny wzgórek, którego nagi
szczyt na razie oparł się zwycięskiemu pochodowi roślinności.
Wysiedliśmy z awionetki i po raz pierwszy poczuliśmy, że znajdujemy się
na dawnej planecie. Ekrany grawitacyjne pojazdu osłaniały nas przed jej
straszliwym ciążeniem, które zresztą w okolicach Stacji niewiele różniło
się od ziemskiego, a tutaj dosłownie przycisnęło nas do gruntu. W głowie
mi zaszumiało, zachwiałem się i byłbym upadł, gdyby nie podtrzymała mnie
Mary, która łatwiej poradziła sobie z przeciążeniem.
- Teraz już nie zdołałbym odbyć drogi od miejsca lądowania do Stacji -
wyznałem, próbując się uśmiechnąć.
- Poznajesz to miejsce, Eli?
- Nie.
- U podnóża tego pagórka umarł nasz syn...
Przeszłość ożyła w mojej pamięci. Popatrzyłem z obawą na żonę.
Uśmiechnęła się do mnie. Zdumiał mnie ten uśmiech, tak wiele w nim było
spokojnej radości. Powiedziałem ostrożnie:
- Tak, to było właśnie tutaj... Ale czy nie powinniśmy stąd odejść?
- Tak wiele razy widziałam w myślach to złote wzgórze i martwą pustynię
wokół niego - powiedziała. I zawsze wspominałam, jak Aster bardzo marzył o
tym, żeby ta metalowa martwota zapulsowała życiem. Pamiętasz, jak nazywał
się siewcą życia? Na niklowej planecie ten siew nie był trudny, gdyż
panuje tam niska grawitacja, ale i tutaj udało się zaszczepić życie
metalowi. Chciałam zobaczyć, jak czują się tutaj nasze nowe rośliny
wyhodowane umyślnie dla światów o wysokim ciążeniu.
- To właśnie te rośliny, nad którymi pracowaliście w Instytucie
Astrobotaniki?
- Nad którymi pracowałam wyłącznie ja, Eli! Wyhodowałam je specjalnie
dla Trzeciej Planety, to jest mój pomnik wystawiony synowi. Aster byłby
zadowolony, że jego marzenie się spełniło. A teraz wróćmy na Stację.
Dwa inne wydarzenia, o których wspomnę, są bezpośrednio związane z
losami wyprawy.
Wśród witających nie było Włóczęgi, więc Lusin natychmiast pobiegł go
szukać. Nic dziwnego, gdyż to właśnie Lusin był w jakiejś mierze twórcą
tej niecodziennej istoty i pysznił się nią bardziej niż którymkolwiek ze
swych innych tworów. Włóczęga, jak się okazało, niedomagał i żadne leki
już nie skutkowały. Lusin po powrocie od niego powiedział ze smutkiem, że
Włóczęga przy całej swej nieczłowieczej postaci jest zbyt ludzki, aby
można było mu zaszczepić nieśmiertelność lub chociażby prawdziwą tężyznę.
- Bardzo chce zobaczyć. Ciebie - dodał swym telegraficznym stylem, więc
następnego ranka poszliśmy odwiedzić smoka.
Włóczęga na oko niemal się nie zmienił. Latające smoki nie chudną i nie
tyją, nie odbarwiają się i nie siwieją. Włóczęga był więc niemal taki sam,
jak w chwili naszego rozstania - jaskrawo ubarwiony, potężny i skrzydlaty.
Ale już nie latał. Na nasz widok wysunął się ze swej jamy i z wysiłkiem
popełznął naprzeciw. Smok z latającego przekształcił się w pełzającego.
Ponadto prawie już nie zionął ogniem. To nie ironia, tylko smutne
stwierdzenie faktu.
- Witam przybysza! - usłyszałem niemal zapomniany, sepleniący głos. -
Cieszę się, że cię widzę, admirale! Usiądź mi na grzbiecie, Eli.
Przysiadłem mu na łapie i żartobliwie trąciłem nogą pancerny bok:
- Jeszcze jesteś mocny, Włóczęgo, chociaż pewnie już młodej smoczycy
nie dopędzisz.
- Nalatałem się już, nabiegałem i naszalałem, ale niczego nie żałuję,
Eli. Żyłem jak król i zaznałem wszystkich rozkoszy, jakie dać może
istnienie w żywym ciele. Ale tak to już jest, że im większa radość, tym
krócej trwa. Niedługo przyjdzie mi umierać, ale możesz być pewien, że nie
zadrżę, kiedy nadejdzie czas pożegnać się z życiem.
- Daj spokój! - przerwałem mu, huśtając się na jego muskularnej łapie.
- Na Ziemi opracowano nowe metody stymulowania organizmu. Wypróbujemy je
na tobie i z pewnością jeszcze sobie pohulasz nad tą planetką ze mną na
grzbiecie. Tylko obiecaj, że nie zrzucisz mnie na ziemię, jak to ci się
już raz zdarzyło!
Popatrzył na mnie ironicznie swymi wypukłymi, bursztynowymi ślepiami i
nic nie odpowiedział. Wróciłem do siebie zdenerwowany, smutny i pełen
poczucia winy. Włóczęga w swoim poprzednim wcieleniu jako marzycielski
mózg mógł żyć dziesięciokrotnie dłużej niż ktokolwiek z nas. Ja obdarzyłem
go ciałem, ale radości cielesnego bytu są przelotne i kończą się
nieuchronną śmiercią. Dlatego też poniewczasie zacząłem się zastanawiać,
czy postąpiłem słusznie.
Drugim ważnym wydarzeniem było spotkanie z Ellonem.
Odwiedziliśmy jego pracownię w szóstkę: Mary, Olga, Irena, Andre, Orlan
i ja. Przed laty niejednokrotnie schodziłem do wnętrza planety, zanurzałem
się w gąszcz jej tytanicznych mechanizmów, ale nigdy nie zapuszczałem się
tak głęboko. Andre mówił, że trzeba pokonać windą zaledwie trzysta
kilometrów, ale mógłbym przysiąc, że opadaliśmy co najmniej na tysiąc. W
ogromnej i jasnej, jakby rozsłonecznionej sali powitał nas Ellon.
Powinienem go opisać takim, jakim go ciągle jeszcze widzę, ale nie
potrafię. Powiem zatem tylko jedno: jeśli kiedykolwiek w życiu zetknąłem
się z istotą w pełnym tego słowa znaczeniu niezwykłą, to istota ta nosiła
imię Ellon!
- Ellonie, ludzie przyszli zapoznać się z twymi dokonaniami -
powiedział Orlan tonem dziwnie nieśmiałym i niepewnym, zupełnie nie
licującym z osobą nieulękłego wojownika, jakiego znałem. - Mam nadzieję,
że nasze odwiedziny nie zakłócą toku twoich myśli?
- Patrzcie i podziwiajcie! - odparł Ellon w nienagannej ziemszczyźnie i
zatoczył szeroki łuk długą i giętką, bezkostną ręką. Jego niebieskawa
twarz poróżowiała, chyba z zadowolenia.
Nie było jednak czego podziwiać. Dokoła były mechanizmy, na oko
dokładnie takie same, jakie wypełniały całe wnętrze planety. Orlan
zauważył moje niezadowolenie i powiedział tym samym nieśmiałym tonem:
- Czy nie byłoby lepiej, gdybyś osobiście nam wszystko wyjaśnił?
Ellon bez słowa ruszył wzdłuż ściany sali i wskazując ręką kolejne
maszyny wyjaśniał ich przeznaczenie i opisywał konstrukcję. Szedł przodem,
ale głowę miał obróconą w naszym kierunku. Wszyscy Demiurgowie mają bardzo
giętkie szyje, ale nikt poza Ellonem nie potrafi obrócić głowy o pełne sto
osiemdziesiąt stopni. Słuchałem więc jego wyjaśnień i patrzyłem tylko na
niego, na jego twarz, starając się zrozumieć nie tyle sens jego słów, ile
ich ton. I im baczniej wpatrywałem się w Ellona, tym silniej utwierdzałem
się w przekonaniu o jego niezwykłości.
Po zakończeniu obchodu sali Ellon powiedział (tylko to zapamiętałem z
długiego wykładu):
- Ani ludzie, ani Demiurgowie, ani tym bardziej Galaktowie jeszcze
nigdy nie mieli równie doskonale uzbrojonych statków. Gdybyśmy w trakcie
ataku ziemskich eskadr mieli w Perseuszu chociaż jeden taki statek,
wydarzenia potoczyłyby się zupełnie inaczej.
- Martwi cię to, Ellonie? - zapytałem sucho. Diabolicznie zachichotał,
opanował się i powiedział :
- Ani martwi, ani cieszy. Po prostu stwierdzam fakt, nic więcej.
Wtrąciła się Olga i zaczęła wypytywać Ellona o jakieś szczegóły, po
czym do dyskusji na tematy techniczne włączyła się Irena. Odciągnąłem
Andre na bok:
- Stworzone przez Demiurgów urządzenia są bez wątpienia znakomite -
powiedziałem. - Ale kto będzie nimi naprawdę sterował?
Andre przerwał mi bezceremonialnie. Nadal jak widać potrafił łowić myśl
rozmówcy w pół słowa i nadal dobre wychowanie nie było jego najsilniejszą
stroną.
- Możesz się nie obawiać! - wykrzyknął. - Ellon konstruuje instalacje,
ale ja nimi dowodzę. Ich pola rozruchowe sprzężone są bezpośrednio z
promieniowaniem mojego mózgu. A kiedy eskadra wyruszy w Kosmos, przekażę
nadzór nad nimi Olegowi i dowódcom poszczególnych statków.
Wyjechaliśmy na powierzchnię. W windzie Irena wykrzyknęła z zachwytem:
- Demiurg Ellon jest doprawdy niezwykły! Całkiem niepodobny do innych!
- Przyciszyła głos, żeby Orlan jej nie usłyszał. - Oni wszyscy wydają mi
się potwornie brzydcy, a Ellon jest przystojny! I cóż za doskonałe
rozwiązanie konstrukcyjne!... Eli, pozwoli mi pan na statku pracować w
grupie Ellona?
- Wybór miejsca pracy zależy wyłącznie od ciebie - odparłem i
pomyślałem przy tym, że jeśli o mnie chodzi, to właśnie Ellon wydał mi się
najbrzydszy ze wszystkich znanych mi Demiurgów.
- Nie mam prawa wtrącać się do decyzji kierownictwa naukowego wyprawy -
powiedziała do mnie Mary w hotelu - ale mogę wyrazić opinię o postępowaniu
męża. Eli, jestem z ciebie niezadowolona!
- Dlaczego? Znów się nietaktownie zachowałem? Obraziłem kogoś?
- Niepokoi mnie Ellon - odparła z westchnieniem. - Jest tak potworny,
że wręcz piękny w swej brzydocie, w tym się mogę z Ireną zgodzić. Ale
pozwolić, żeby ktoś taki kręcił się na co dzień po statku!... A widziałeś,
jak Irena na niego patrzyła? Gdyby tak patrzyła na mężczyznę,
powiedziałabym, że dziewczyna się bez pamięci zakochała.
- A cóż w tym złego? - zapytałem beztrosko. Doskonale pamiętasz, że i
mnie samemu zdarzyło zakochać się kiedyś w nieziemiance Fioli. Taki afekt
jest nieszkodliwy już z tego chociażby powodu, że absolutnie pozbawiony
perspektyw. A Ellona musimy wziąć ze sobą, bo to przecież uznany geniusz
inżynieryjny. Obawiam się, że przemawia przez ciebie zwyczajny ludzki
szowinizm, a w naszej epoce braterstwa gwiezdnego musimy zwalczać wszelkie
przejawy szowinizmu. Mam nadzieję, że to cię przekonuje?
- Przekonałeś mnie swoją beztroską - odparła Mary ze smutnym uśmiechem.
- Nie zwracaj uwagi na moje nastroje i obawy. Wynikają one nie z rozumowej
analizy, jak u ciebie lub Olgi lecz z idiotycznych przeczuć...
Często później wspominałem tę rozmowę z żoną w hotelu na groźnej
Trzeciej Planecie!
Nie sporządzam przeznaczonego dla potomków raportu z naszej wyprawy!
Mówiłem już, iż nie jestem pewien, czy moje notatki trafią w ogóle na
Ziemię i dlatego po prostu staram się zwyczajnie zanalizować dla siebie
samego sens i przebieg wydarzeń. Wciąż od nowa zadaję sobie inkwizytorskie
pytania, podchodzę do martwego ciała zdrajcy zawieszonego nieruchomo w
polu siłowym i po raz setny powtarzam w duchu: "Eli, tu coś nie jest w
porządku, coś jest inaczej niż myślisz i dlatego musisz, za wszelką cenę
musisz rozwikłać tę zagadkę!" Ale nie potrafię, bo jestem na to zbyt
rozsądny. Może to paradoksalne, ale jedna z nowych prawd, która tak długo
i z takimi oporami docierała do naszej świadomości, brzmi następująco: im
wywód jest logiczniejszy, tym wniosek dalszy od prawdy. Świat, w którym
dziś wędrujemy, podporządkowany jest prawom fizyki, ale rządzi się logiką
odmienną od naszej. Zbyt późno ten świat zrozumieliśmy i właściwie nie
jestem pewien, czy i dziś pojmujemy go do końca.
Nie będę opisywał przygotowań do wyprawy i samego jej startu, bo na
Ziemi wszyscy znają to w najdrobniejszych szczegółach. Wiedzą, że
ograniczyliśmy skład eskadry do piętnastu gwiazdolotów (jedenastu
bezzałogowych gigantycznych magazynów sterowanych przez automaty oraz
czterech z załogami dowodzonymi przez Osimę, Olgę, Kamagina i Petriego),
że pozwoliłem zaokrętować na pokład flagowego "Koziorożca" Włóczęgę,
chociaż Oleg był przeciwny zabieraniu w podróż starego smoka, i że na
tymże "Koziorożcu" zainstalowaliśmy laboratorium inżynieryjne Ellona.
Wiedzą też jak ruszyliśmy do gwiazdozbioru Strzelca przez obłoki pyłowe
zasłaniające przed naszym wzrokiem jądro Galaktyki, jak przez trzy lata
pędziliśmy w jego kierunku, podtrzymując łączność z Ziemią na falach
przestrzeni za pośrednictwem przekaźnika na Trzeciej Planecie, gdzie
pozostał Andre, bo przy tysiąckrotnej prędkości światła wszelkie inne
środki łączności zawodzą, jak wreszcie w czwartym roku podróży łączność
nadświetlna urwała się bezpowrotnie...
Właśnie od tego momentu rozpocznę swoją relację o naszych przygodach w
jądrze Galaktyki.
Nagle wszystkie generatory fal przestrzennych całkowicie odmówiły
posłuszeństwa: nie mogliśmy już odbierać żadnych wiadomości z Trzeciej
Planety i wysyłać na nią własnych depesz. Urządzenia były sprawne,
zmieniła się sama przestrzeń. Kosmos był taki sam, nadal z równą energią
pochłanialiśmy go gardzielami anihilatorów, przekształcając w obłoki pyłów
i gazów, wszystko zatem dokoła było takie samo, a jednak niezrozumiale się
zmieniło: impulsy generatorów nie przenikały na zewnątrz, anteny nie
odbierały żadnych sygnałów. Wyprawa nagle jakby oniemiała i straciła
słuch.
Nie straciła jednak wzroku. Przyrządy pokładowe wykryły w dużej
odległości drapieżną planetę, dokładnie taką samą, jaka napadła na eskadrę
Allana. Z tym, że Allan w momencie napadu utrzymywał łączność z bazą w
Perseuszu, a my byliśmy takiej możliwości pozbawieni. Wówczas z
niedowierzaniem przyjęliśmy wiadomość od Allana, że ściga ich nie martwy
bolid, a nawet nie ogromny statek kosmiczny, niepomiernie większy od
każdego z naszych gwiazdolotów, lecz zagadkowa istota kosmiczna
najwyraźniej zamierzająca dopaść i połknąć całą eskadrę. Wyobrażenie o
niesłychanej wielkości gwiazdolocie było jednak bliższe naszemu ówczesnemu
pojmowaniu świata.
Ale bez względu na to, czy był to gwiazdolot, czy też istota kosmiczna,
wszyscy odczuliśmy głęboki niepokój, kiedy analizatory wykryły w oddali
zagadkowy glob i zameldowały beznamiętnie, że ciało to podąża za nami.
Szliśmy wówczas skrajem ciemnych obłoków pyłowych osłaniających jądro.
Słowo "skraj" jest pojęciem umownym, bo na wiele miliardów kilometrów
dokoła rozpościerała się mgławica gazowa - zimna, półprzezroczysta, mętna
i niezmiernie przygnębiająca. Gwiazdy ledwie tliły się. w jej purpurowym
półmroku. Mary powiedziała do mnie z westchnieniem: "Nieźle nadymili w tym
zakątku Wszechświata". Drapieżna planeta ukazała się jako pomarańczowa
plamka w krwistej mgle i szybko się powiększała. Szliśmy w obszarze
ponadświetlnym, ona zaś pędziła w przestrzeni Einsteinowskiej. Za nami
ciągnął się ogon przekształconej w pył pustki. Kosmos za planetą był
czysty. My niszczyliśmy przestrzeń, a planeta pędziła w niej z taką
potworną prędkością, że dopędzała nas i sprawiała, że prawa fizyki
przestawały obowiązywać. Tak się nam przynajmniej wydawało. Dopiero teraz
zaczynamy niejasno pojmować, jak skąpa była nasza wiedza o prawach natury.
Tak więc planeta nas dopędzała. Była ogromna jak Ziemia, a nawet chyba
od niej większa. Tysiące naszych gwiazdolotów mogły pomieścić się na jej
powierzchni, dziesiątki tysięcy zapaść w jej wnętrzu. Tor jej lotu
zmieniał się nieustannie, zdradzając niewątpliwy cel - naszą eskadrę.
Podobnie jak Allan moglibyśmy mówić o wolnej woli kierującego lotem
drapieżnika, ale nadal uważaliśmy, że ściga nas nie żywa istota, lecz
statek kierowany przez istoty rozumne ukryte we wnętrzu globu, przy
pulpitach sterowniczych nieznanych nam, groźnych urządzeń. Istoty te nie
odpowiadały na nasze sygnały, chociaż niepotrzebny był zbyt wyrafinowany
intelekt, aby je rozszyfrować. To było zadanie dla ucznia szkoły
podstawowej, a nie dla inżyniera kosmicznego. Ale planeta milczała,
milczała i nieubłaganie nas dopędzała. Dopędzała w sposób wręcz
nadprzyrodzony z prędkością nadświetlną w zwykłej przestrzeni
podświetlnej.
Oleg przemówił do załóg wszystkich gwiazdolotów. - Allan uratował się
przed atakiem drapieżnej planety w ten sposób - powiedział - że gwałtownie
zanihilował substancję aktywną. Ścigający nie zdołał pokonać bariery
wytworzonej w ten sposób nowej pustki. Ale eskadra straciła trzy czwarte
zasobów i później nie miała już środków na pokonanie dalszych trudności.
Czy mamy powtórzyć manewr Allana?
Wszyscy jednogłośnie opowiedzieli się przeciwko takiemu rozwiązaniu.
Byliśmy uzbrojeni o wiele lepiej niż eskadra Allana, mogliśmy zatem
dopuścić dziwnego prześladowcę bliżej niż on. Ponadto trzeba było ponad
wszelką wątpliwość ustalić, czy to istotnie jest atak, czy też jakaś nowa
forma kontaktu. A na to pytanie mógł dać odpowiedź jedynie eksperyment.
Jeśli nasze stereofilmy kiedykolwiek dotrą na Ziemię, ludzie na własne
oczy zobaczą wynik tego eksperymentu. Oddzieliliśmy od eskadry jeden z
automatycznych gwiazdolotów opróżniony uprzednio z wszystkich ładunków.
Planeta rzuciła się na statek jak jastrząb na przepiórkę. Ujrzeliśmy
wybuch, rozbłysk płomienia, a potem chmurę szybko ciemniejącego pyłu. I
planetę czółenkowym ruchem przeszywającą tę chmurę i chciwie, całą
powierzchnią wchłaniającą resztki eksplozji. Pył osiadał, kondensował się
na globie i natychmiast zapadał pod jego powierzchnię. Przestrzeń
oczyściła się i po chwili pozostał w niej tylko gigantyczny odkurzacz.
- Obrzydliwa kosmiczna paszczęka! - wykrzyknęła z oburzeniem Mary.
Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej, przypatrując się zagładzie
podrzuconej drapieżnikowi przynęty.
- Raczej kosmiczny asenizator, droga Mary - powiedział Romero i dodał z
westchnieniem: - Przykre jest tylko to, że ten galaktyczny śmieciarz nie
wiedzieć czemu i nas uważa za niepotrzebny strzępek papieru.
Słuszność uwagi Romera oceniliśmy znacznie później, kiedy stało się
oczywiste, że drapieżna planeta nie pędziła zupełnie bez celu przez
mgławicę, do której wtargnęła nasza eskadra, lecz przy okazji pochłaniała
otaczający ją gaz, likwidując w ten sposób samą mgławicę. Jednak w tamtym
momencie rozważania o funkcji kosmicznego asenizatora wydawały się nam
zbyt akademickie. Oleg wezwał mnie i Romera, a ponadto Orlana i Gracjusza.
Zaprosił na stanowisko dowodzenia również Ellona, który jednak wymówił się
pilnymi zajęciami w laboratorium. Demiurgowie w przeciwieństwie do
Galaktów nie przepadają za naradami, które uważają za niepotrzebną stratę
czasu.
Olega interesowało tylko jedno: uciekać czy odeprzeć atak?
- Uciekać, oczywiście uciekać! - powiedział skwapliwie Gracjusz.
Już dawno zauważyłem, że jeśli istniała najmniejsza bodaj możliwość
uniknięcia walki, to nieśmiertelni Galaktowie zawsze starali się z niej
skorzystać. Zresztą akurat w tym wypadku wszyscy zgodnie poparli
Gracjusza.
Natomiast sposób ucieczki wywołał gorące spory. Ja uważałem, że możemy
sobie pozwolić na wykorzystanie substancji aktywnej, której mamy o wiele
więcej niż Allan. Tym bardziej, że był to sposób o wypróbowanej już
skuteczności. Ale nie zgodzono się ze mną.
- Tylko ślimak grawitacyjny! - oświadczył bezapelacyjnym tonem Orlan. -
Mamy przecież instalacje zmieniające skutecznie metrykę przestrzeni, co
pozwoli nam łatwo zgubić kosmicznego rozbójnika. Jakie jest twoje zdanie w
tej sprawie, Ellonie? - zapytał, nie czekając na naszą decyzję.
Ellon, którego twarz ukazała się na ekranie, potwierdził, że
zastosowanie ślimaka grawitacyjnego jest rozwiązaniem najprostszym i
dodał, że eskadra nie musi uciekać, bo łatwiej jest wpędzić drapieżnika do
tunelu grawitacyjnego.
- Planeta wystrzeli z niego, jak z armaty. I będzie miała szczęście,
jeśli wyjdzie z tej przygody bez szwanku! - wykrzyknął. Najwidoczniej w
przeciwieństwie do Gracjusza cieszyła go perspektywa starcia, był bowiem
równie wojowniczy co utalentowany.
Zjechałem do laboratorium Ellona, który krzątał się już przy
urządzeniach sterujących, podskakując przy tym jak wszyscy Demiurgowie.
Przy pulpicie przypominającym klawiaturę starożytnego fortepianu siedziała
Irena wodząc oczyma za Ellonem. Pod przeciwległą ścianą rozłożył się
Włóczęga, zajmując niemal trzy czwarte wolnej przestrzeni. Na mój widok
przyjaźnie wypuścił z nozdrzy dwa kłęby dymu i rozjarzył koronę
powitalnymi błyskawicami, dużo jednak słabszymi i bledszymi od tych, jakie
miotał w latach bujnej młodości. W milczeniu skinąłem mu głową i stanąłem
za plecami Ireny.
- Włącz pierwsze zakrzywienie - rozkazał Ellon, i Irena przebiegła
palcami po klawiszach startowych.
Do tego czasu wszystkie gwiazdoloty eskadry zgrupowały się tak blisko
"Koziorożca", że poczułem się zaniepokojony. Nic na to nie mogę poradzić,
że zbliżenie skutków na odległość kontaktu wizualnego zawsze wywołuje we
mnie lęk. Ale bez maksymalnej koncentracji floty nie dałoby się jej
otoczyć barierą nieeuklidesową, którą Irena właśnie włączyła kilkoma
ruchami palców. Przez chwilę nic się nie działo, a potem Ellon ze śmiechem
pokazał na ekranie, jak planeta, czy też sterujące nią istoty, rozbija
sobie o zaporę głupi łeb. Nie wiem, czy planeta może mieć łeb, ale wpadła
na zakrzywioną przestrzeń z niesłychaną prędkością i równie gwałtownie
odskoczyła. Powtórzyło się to kilka razy. Atak i odskok, atak i odskok.
Ellon był zachwycony, cały pochłonięty bitewnym zapałem i nie mógł oderwać
wzroku od uparcie atakującej i wciąż od nowa odrzucanej do tyłu planety.
Ja jednak wolałbym, żeby Ellon zbyt długo nie kusił losu. Musiał to
wyczuć, bo rozkazał:
- Włącz tunel odlotowy!
Irena znów nacisnęła kilka klawiszy i zaraz przekonaliśmy się jak
potężne są nasze generatory metryki. Planeta została wyrzucona w jakąś
otchłań i to nie bezwładnym ślizgiem w zakrzywionej przestrzeni, z którym
tak rozpaczliwie walczyliśmy podczas naszej pierwszej bytności w
Perseuszu, lecz energicznym "kopniakiem" pola. Powiedziałem coś do Ellona,
który nie zareagował, zwijając się w pełnym samozachwytu bezdźwięcznym
chichocie, zwróciłem się więc do smoka:
- To nie jest zwyczajna zmiana metryki. Wiesz o tym, Włóczęgo?...
Smok pląsał nie gorzej od Ellona, sypiąc blade iskry ze swej korony.
- Naturalnie! Kiedy byłem jeszcze Głównym Mózgiem zawsze marzyłem o
tym, żeby nie trzeba było ograniczać się do biernego zakrzywiania
przestrzeni, żeby nadać wyrzucanemu z układu gwiazdolotowi dodatkowy
impuls skierowany na zewnątrz. Ellonowi udało się zrealizować to moje
stare marzenie. Skuteczny środek, nieprawdaż?
Zgodziłem się, że środek istotnie jest niezwykle skuteczny i
pospiesznie odszedłem na drugi koniec sali, bo rozentuzjazmowany Włóczęga
wyrzucił z siebie kłąb duszącego dymu.
- Eli, Eli! - powiedziała Irena głosem, jakiego jeszcze u niej nie
słyszałem. - Cóż to za człowiek! Cóż to za zdumiewający człowiek!
Mógłbym zaoponować, powiedzieć, że zdumiewająca niecodzienność Ellona
polega akurat na tym, że nie jest on człowiekiem, ale zmilczałem.
Odchodząc popatrzyłem na pozostawianą w laboratorium trójkę. Od tej chwili
minęło mnóstwo czasu, być może rok albo wiele milionów lat przemknęło w
realnym świecie obok naszej dzisiejszej pozaczasowości, ale ten obraz
widzę tak dokładnie, jakbym go oglądał dopiero przed chwilą. Na podłodze
pod ścianą rozciągał się dymiący triumfalnie smok, przed ekranami pląsał
rozgorączkowany Ellon, a Irena, z ręką przyciśniętą do piersi i pobladłą
twarzą patrzyła na niego w niemym zachwycie...
Tak oto wdarliśmy się do mgławicy zasłaniającej jądro. Najpierw
odmówiły posłuszeństwa generatory fal przestrzennych, pozbawiając nas
łączności z bazą na Trzeciej Planecie, a następnie zaatakował nas
drapieżny glob, którego Ellon pozbył się tak skutecznie, że jak wykazały
analizatory w ogóle zniknął z naszego świata. Teraz sądzę, że po prostu
wypadł z naszego czasu...
A na ekranach dzień po dniu widzieliśmy ten sam ponury obraz: mglisty
tuman, a w tej mgle pojawiające się z rzadka zjawy gwiazd. Przez wiele
miesięcy mknęliśmy w mglistym mroku nie zmieniając kursu prowadzącego do
jądra Galaktyki i tylko od czasu do czasu wymijając napotykane po drodze
gwiazdy. I dopiero gdy analizatory wykryły krążącą wokół jednej z nich
samotną planetę, na której mogło istnieć życie, eskadra zmieniła kurs i
wynurzyła się w przestrzeni Einsteinowskiej. Wszystkie napotykane
dotychczas gwiazdy pozbawione były satelitów, więc pierwsza na naszej
drodze planeta musiała nas zainteresować.
Gwiazdę nazwaliśmy Czerwoną, choć taką wydawała się tylko z daleka, a w
miarę zbliżania się przybierała stopniowo barwę błękitną. To była młoda,
energiczna, życiodajna gwiazda, prawdziwy dar losu dla krążącej wokół niej
planety. Nasze analizatory wykryły na niej życie, chociaż na żaden sygnał
planeta nie odpowiadała. Nawet kiedy gwiazdoloty zawisły nad jej
powierzchnią, hipotetyczni mieszkańcy globu nie zareagowali.
Oleg rozkazał głównej grupie eksploracyjnej wylądować na planecie. Na
każdym statku jest własna grupa eksploracyjna, a grupą główną kieruję ja.
Na członków grupy wyznaczono Truba i Giga - latających zwiadowców i
wojowników, Romera - historyka i znawcę obcych cywilizacji, Mary -
astrobotanika, Lusina - astrozoologa, Irenę ze wspomagającymi ją robotami
oraz Orlana i Gracjusza. Z własnej inicjatywy włączyłem do grupy Włóczęgę.
Wprawdzie Oleg uważał, że starzejący się smok będzie zawadą w
poszukiwaniach, ja jednak uparłem się, bo na stosunkowo ciasnym statku
staruszek nie mógł nawet porządnie rozprostować swoich gigantycznych
kości.
Wylądowaliśmy. Planeta wyglądała zwyczajnie jedynie z daleka, z
Kosmosu, ale po wylądowaniu ze zdziwienia zaparło nam dech w piersiach.
Ten świat znał tylko dwa kolory czerwony i czarny. Po czerwonej ziemi
płynęły czerwone rzeki, połyskiwały niewielkie czerwone jeziorka, z
czerwonych skał spadały czerwone siklawy. A na tle tej wszechobecnej
czerwieni czerniały lasy i pola - czarne drzewa, krzewy i trawy. Nad
czarnymi lasami polatywały czarne ptaki, w czarnych zaroślach przemykały
się czarne zwierzęta, w czerwonej wodzie pływały czarne ryby. I nad tym
wszystkim unosiły się chmury, których czerń na krawędziach przechodziła w
krwistą czerwień.
- To wygląda na przedsionek piekieł, nie uważasz, Eli? - mruknął Trub,
tarmosząc pazurami bokobrody. - Co anioł może wiedzieć o piekle? -
spróbowałem zażartować.
- Zaraz się wszystkiego dowie - odparł i wzbił się w powietrze.
- Wydaje mi się, że cała materia nieożywiona jest tu zabarwiona na
czerwono, zaś formy żywe wyróżniają się czernią - zauważyła Mary.
Gracjusz majestatycznie skinął głową, bo doszedł do tego samego
wniosku, ale Trub niebawem wyprowadził ich oboje z błędu. Popędził za
ptakiem przypominającym ziemską gęś, tylko co najmniej trzy razy od niej
większym. Czarna gęś nie zdołała umknąć szybko dopędzającemu ją aniołowi,
złożyła więc skrzydła i zaczęła spadać zmieniając się w oczach z czarnej w
ogniście czerwoną. Na czerwoną ziemię opadła czerwona bryła. Trub
wylądował przy niej i zawołał nas. Na ziemi leżał niewielki głaz, martwy,
zimny i czerwony jak wszystko dokoła.
- To on, to on! Ptak zamienił się w kamień! -wykrzykiwał Trub i z
irytacją podważał czerwoną bryłę to nogą, to znów skrzydłem, ale w żaden
sposób nie mógł ruszyć jej z miejsca. Kamień wrósł w ziemię tak, jakby
przeleżał na tym miejscu co najmniej kilka tysiącleci.
- Tu nawet dźwięki są czarne! - powiedziała Mary z obrzydzeniem.
Istotnie, wszystko brzmiało tu głucho i niewyraźnie. Dodałbym do tego,
że i zapachy były na tej planecie czarne: czerwona woda i czarne rośliny
pachniały jednakowo, a właściwie nie pachniały wcale. Kopnąłem nogą
czerwony kamień, który wedle Truba miał być przeistoczonym ptakiem, Romero
stuknął swoją metalową laseczką w metalową pokrywę deszyfratora i nic:
usłyszeliśmy jedynie głuchy szelest, jakby otarły się o siebie dwa kłęby
waty.
Trubowi zachciało się polatać nad lasem, nad którym wypatrzył inne
ptaki, ale po chwili żadnych ptaków już nie było, a i sam las zaczął
znikać, gdy tylko Anioł zbliżył się do niego... Drzewa kurczyły się,
opadały na ziemię, czerwieniały i po chwili leżała przed nami już tylko
naga, martwa krwistoczerwona pustynia.
- Gig - zwróciłem się do zwierzchnika niewidzialnych. - Twojemu
przyjacielowi zwiad się nie powiódł. Czy nie mógłbyś mu pomóc?
- Już zakładam mundur, admirale! - wykrzyknął dziarskim tonem Gig i
popędził za aniołem. Zniknął nam z oczu już w powietrzu.
Zdezorientowany Trub szybował nad byłym lasem, zataczając coraz to
szersze kręgi. Widzieliśmy go doskonale. Gig oczywiście był niewidzialny,
ale kręta linia czerwieni przecinająca stojący jeszcze las zdradzała trasę
jego lotu.
- Ekrany optyczne tu nie działają - powiedział zdziwiony Orlan. - A
byliśmy przekonani, że są niezawodne!
Irena potwierdziła ten fakt. Powiedziała, że jeśli obserwuje nas jakaś
istota rozumna, to widzi Giga równie wyraźnie jak nie uznającego ekranów
Truba.
- Odległość reakcji wynosi dwieście metrów wyjaśniła. - Po
przekroczeniu tej granicy rozpoczyna się coraz szybszy proces martwienia.
Wielkością krytyczną jest sto metrów. W kole o takim promieniu możemy się
natknąć wyłącznie na martwy, skamieniały grunt.
Słowa Ireny nie wyjaśniły niczego, stwierdzały tylko fakt. A tymczasem
zetknęliśmy się z nową zagadką. Rozwścieczony niepowodzeniem Gig rzucił
się na rzekę, w której dostrzegł kilka czarnych ryb. Rzeka skoczyła w bok,
gwałtownie zmieniając koryto i jak szalona popędziła po kamieniach.
Trafiła po drodze na dosyć strome urwisko i trysnęła z niego w dół
szerokim łukiem. To była żywa istota, szybka, zwinna i śmiertelnie
przerażona - takie przynajmniej sprawiała wrażenie. A kiedy niewidzialny
jednak jej dopadł, rzeka w jednej chwili zniknęła. Było poprzednie koryto,
były ślady szamotania się żywej wody, ale nie było już rzeki. Nie spłynęła
pod ziemię, nie zniknęła nawet jak zjawa, tylko po prostu skamieniała.
Gig wyłączył ekran i wylądował koło nas.
- Admirale! - wykrzyknął. - Jestem szczerze oburzony! Nigdy jeszcze nie
zetknąłem się z istotami tak tchórzliwymi, jak tutejsze drzewa. No i ta
woda! Orlanie, mógłbyś mi wytłumaczyć, dlaczego ta zwariowana rzeczka
uciekła przede mną?
Orlan wiedział dokładnie tyle, co i ja, a ja niczego nie rozumiałem.
Nie uzyskawszy odpowiedzi Gig, tym razem bez ekranu, dołączył do Truba,
który nadal krążył nad zmartwiałym lasem. Podszedłem do Włóczęgi.
Smok spróbował trochę sobie polatać, ale uniósłszy się na jakieś
dziesięć metrów w górę zrezygnował i opadł ciężko na ziemię. Zacząłem
żałować, że zabrałem go na tę ryzykowną wyprawę, ale zmieniłem zdanie, gdy
spojrzałem w jego roziskrzone ironią oczy. Włóczęga miał piekielnie
inteligentny wzrok.
- Zabawna planetka - powiedziałem. - Nie wydaje ci się, Włóczęgo, że
mamy tu do czynienia z mnóstwem zagadek?
- Tylko z jedną - odpowiedział.
- Jedną? A ja tu widzę co najmniej trzy: żywe rzeki i drzewa, ich lęk
przed nami i wreszcie momentalna przemiana w martwą ziemię. Nie mówiąc już
o tym, że tutaj nawet ptaki zamieniają się w kamienie!
- Tylko z jedną - powtórzył Włóczęga. - Mam wrażenie, jakbym spotkał
się z samym sobą, z dawnym sobą... Wyczuwam obecność myślącego mózgu, ale
nie mogę nawiązać z nim kontaktu...
Na rozłożonym skrzydle smoka siedział Lusin. Zwróciłem się z kolei do
niego:
- A co ty o tym sądzisz?
- Dziwna planeta - odparł po chwili namysłu. Pomyślał jeszcze i dodał z
głębokim przekonaniem:
- Bardzo dziwna, bardzo!
Nie mogłem sobie pozwolić na dłuższy namysł: Trub czekał na wskazówki,
Gig na rozkazy, a wszyscy pozostali na wyjaśnienia.
- Niewiele warte są przyrządy - powiedziałem opryskliwie do Ireny -
które nie potrafią odróżnić żywe od nieożywionego.
Popatrzyła na mnie wyzywająco i odpowiedziała krnąbrnie, czego Olga nie
zdołała jej oduczyć w dzieciństwie:
- To nie wina moich przyrządów, tylko pańskich wyobrażeń o tym co jest
zwykłe, a co niezwykłe na tej planecie! - zreflektowała się pod moim
wzrokiem i zapytała oficjalnym tonem:
- Czy mogę polecieć na "Koziorożca" po skafandry? Ellon opracował nowy
model zapewniający lepsze ekranowanie.
- Niewidzialnym czy nam?
- Dla każdego, kto zechce stać się niewidzialnym. - Nie! -
odpowiedziałem ostro. - Sam wrócę na "Koziorożca", bo muszę naradzić się z
dowódcą wyprawy. Reszta na razie zostanie tutaj.
Paweł zerknął na mnie i lekko pokręcił głową. Zdziwiłem się:
- Jest pan niezadowolony?
- Może byłoby lepiej, gdybyśmy wszyscy wrócili na statek, drogi
admirale. Szczerze mówiąc nie chciałbym spędzić nocy na tej planecie.
- Dlaczego?
Romero rozłożył ręce:
- Po prostu trawi mnie atawistyczny lęk przed nieznanym.
Poradziłem mu niezbyt uprzejmie, żeby stłumił w sobie ten lęk, ale
zgodziłem się na powrót całej grupy eksploracyjnej (co zresztą jak się
niebawem okazało było rozsądną decyzją), bo doszedłem do wniosku, że
rozszyfrowanie zagadek samotnego świata nie jest najważniejsze w świetle
czekających nas zadań. Tak właśnie przedstawiłem sprawę Olegowi.
Oleg wysłuchał mnie ze swym niezmiennym, bezosobowo uprzejmym
uśmiechem. Nie musiał mnie zresztą o nic wypytywać, bo każda nasza
czynność i każde słowo wypowiedziane na planecie było natychmiast
przekazywane na wszystkie statki. Nie musiał też uzbrajać się w ten swój
odpychający uśmiech, którym utrzymywał wszystkich na dystans, w
przeciwieństwie do kapitanów pozostałych gwiazdolotów, których stosunki z
załogą były o wiele serdeczniejsze. Nie podobało mi się to i postanowiłem
przy okazji dać temu wyraz. Nie musiałem długo na nią czekać.
Zaproponowałem zwołanie narady dowódców gwiazdolotów, aby zdecydować
wspólnie czy należy kontynuować badania pierwszej odkrytej przez nas
planety.
- Ale przecież ty sam uważasz, że nie należy tego robić! - zaoponował
Oleg.
- Moje zdanie nie jest tu najważniejsze, a zresztą mogę się mylić.
Ellon jest tu chyba bardziej kompetentny, bo zwiad instumentalny należy do
jego grupy.
- Narada jest niepotrzebna! - uciął Oleg. Opuścimy niebawem ten rejon.
Wówczas postanowiłem wyłożyć kawę na ławę (Romero jednak zaraził mnie
swoim kwiecistym językiem): - Oleg, dlaczego zachowujesz się tak oschle?
Daję ci słowo, że nie tylko na mnie wywiera to przykre wrażenie! Zawahał
się.
- Nie mogę zachowywać się inaczej, Eli - powiedział wreszcie.
- Nie możesz?
Z jego twarzy opadł przyklejony do niej dotychczas maskujący uśmiech.
Oleg znów stał się szczerym, prostym chłopcem, jakiego pamiętałem z Ziemi.
- Nie znoszę Ellona, Eli - wykrztusił.
- Nikt nie lubi Ellona - odparłem. - Mylisz się!
- Z wyjątkiem Ireny - poprawiłem się.
- Dla mnie jest to wystarczająco ważny wyjątek wyznał ponuro Oleg. -
Bardzo się ze sobą przyjaźniliśmy, zanim Irena nie zaczęła pracować z
Ellonem. To bardzo wybitny intelekt, ale dziewczyna zbytnio mu się
podporządkowała. A ponadto Ellon, zwłaszcza w jej obecności, podkreśla
nieustannie, że przewyższam go stanowiskiem, ale nie znaczeniem.
- Ellon wychował się w społeczeństwie Niszczycieli, w którym poczucie
hierarchii było silnie rozwinięte. Tego z dnia na dzień zmienić się nie da
- powiedziałem. - A ponadto mówimy o twoim stosunku do wszystkich, nie
tylko do tego Demiurga!
- Nie mogę traktować Ellona inaczej niż pozostałych członków załogi,
ale też nie potrafię odnosić się do niego równie serdecznie jak do Orlana,
Romera czy Gracjusza. Muszę więc być wobec wszystkich jednakowo oschły.. .
Naszą rozmowę przerwał sygnał alarmowy. Pospieszyliśmy na stanowisko
dowodzenia. Analizatory wykryły na,gwieździe, wokół której krążyła
Czerwona, jakieś dziwne zjawisko, na które wszystkie cztery mózgi
pokładowe statków znalazły tylko jedno określenie - atak.
Zdumieni i zaskoczeni nie mogliśmy oderwać oczu od ekranów. Z daleka, z
rejonu, w który prowadził nasz kurs, tryskał potężny strumień
promieniowania wycelowany dokładnie w Czerwoną Gwiazdę. Potok energii był
tak intensywny, że był widoczny w przestrzeni jako blada smuga
przesłaniająca lekko odległe gwiazdy.
Oleg zbladł i powiedział drżącym głosem:
- Jakie to szczęście, Eli, że zbliżyliśmy się do planety! Gdybyśmy byli
teraz po przeciwległej stronie gwiazdy, cała eskadra przekształciłaby się
w chmurkę plazmy!
- Co zamierzasz zrobić? - zapytałem.
- Uciekać stąd jak najszybciej?
- Zbliżyć się do Czerwonej Gwiazdy. Musimy dokładnie zbadać naturę tego
ataku, Eli. Oczywiście z zachowaniem najwyższej ostrożności.
Ostatnie zapisy dziennika pokładowego Allana mówiły o tym, że na
eskadrę runął strumień zabójczych cząstek i że Allan wraz z Leonidem
próbowali wyprowadzić statki poza jego zasięg. Bez skutku, bo promienie
śmierci nieubłaganie ścigały ich na każdym kursie. Tak trwało do chwili,
kiedy gwiazdoloty z martwymi załogami, które przed śmiercią zdążyły
jeszcze zadać automatom kurs powrotny, wynurzyły się w Perseuszu.
Teraz było podobnie, z tą jedynie różnicą, że celem ataku była gwiazda
i że natężenie promieniowania było bez porównania wyższe od tego, które
spadło na statki Allana i Leonida.
- Wojna! - powiedziałem mimo woli na głos. Jakąż potęgą trzeba
dysponować, żeby tak ostrzeliwać gwiazdy!
- Nie wiem - zaoponował Oleg. - Nie ustaliliśmy jeszcze czy jest to
czyjaś świadoma działalność, czy też niecodzienne zjawisko przyrodnicze.
Atak na obce statki byłby rzeczą okropną, niemoralną i zbrodniczą, ale
jednak zrozumiałą. Ale po co ktoś miałby walczyć z martwą gwiazdą?
- Nie potrafię odpowiedzieć na twoje pytanie powiedziałem bezradnie. -
Wiem tylko jedno: jeśli nie zachowamy maksymalnej ostrożności, to czeka
nas los o wiele gorszy od tego, jaki stał się udziałem wyprawy Allana, bo
nawet nasze zwłoki nie wrócą na Ziemię!
Oleg urzymywał eskadrę z dala od straszliwego promienia, a załogi
statków nie opuszczały stanowisk bojowych. Gotowi byliśmy uruchomić
wszystkie nasze środki obronne - anihilatory przestrzeni, generatory
metryki, ślimaki grawitacyjne - gdyby tylko śmiercionośny promień zwrócił
się w naszą stronę. Ja jednak już wówczas byłem nieomal pewien, że te
wszystkie tak potężne naszym zdaniem urządzenia znaczyły równie mało, jak
dziecinny straszak przeciwko armacie. Ocaleliśmy tylko dlatego, że nas
zignorowano. Celem ataku była gwiazda, a nie eskadra.
Gwiazda oślepiająco rozbłysła i przekształciła się w szybko gasnący
kłąb płomieni. Promień zniknął. Było po wszystkim, gwiazda umarła.
Umarła też planeta, którą opuściliśmy zaledwie przed paroma godzinami.
Beznamiętne analizatory zanotowały, że cała jej powierzchnia zwrócona ku
gwieździe pokryta jest szklistą, rozżarzoną masą. Być może na jej
przeciwległej stronie dałoby się odszukać jeszcze bodaj ślady dziwnych
czarno-czerwonych istot, ale i tam szalały pożary. Nie ulegało
najmniejszej wątpliwości, że zginęlibyśmy, gdybyśmy pozostali w tę
straszliwą noc na planecie.
Natury promienia, który tak nagle się pojawił i równie nagle zniknął,
nie udało się nam rozszyfrować. Stwierdziliśmy wprawdzie, że zawierał
banalne fotony, neutrony, protony, rotony, neutrina i mało jeszcze
dotychczas zbadane ergony z domieszką innych nieznanych mikrocząsteczek,
ale niejasny pozostał mechanizm ich wzajemnego oddziaływania w promieniu,
nie mówiąc już o sposobie jego emisji i przeznaczeniu. Nie można było
wyobrazić sobie żadnego naturalnego procesu zdolnego wytworzyć generator o
tak potwornej mocy. Ale jeśli to był zamierzony atak, to kto i po co
ostrzeliwał gwiazdę?
Oleg zwołał naradę dowódców gwiazdolotów. Przybyli na nią Olga, Kamagin
i Petri.
Przebieg narady był transmitowany na wszystie statki. Na wstępie Oleg
zwrócił się do kapitanów z najważniejszym pytaniem: co myślą o naturze
katastrofy na Czerwonej Gwieździe?
- Sądzę - powiedziała Olga - że była to właśnie katastrofa kosmiczna z
wyzwoleniem ogromnej ilości energii. Według pobieżnych obliczeń strumień
promieniowania tryskający z jądra Galaktyki niósł energię wystarczającą do
stworzenia dziesięciu nowych planet. Jest mało prawdopodobne, aby
gdziekolwiek udało się zbudować broń o takiej mocy. Jestem skłonna uważać,
że zetknęliśmy się z nowym procesem kosmicznym.
- W każdym razie jest to zjawisko niezwykle groźne - powiedział
ostrożny Petri: - Gdyby nasza eskadra znalazła się na drodze tego
promienia, nie pozostałoby po nas nawet wspomnienie... Nie chcę na razie
zajmować zdecydowanego stanowiska, ale niepokoi mnie celność promienia.
Biegł z daleka i trafił dokładnie w gwiazdę. Wątpliwe, aby taka precyzja
była wynikiem procesów naturalnych.
- Wojna kosmiczna! - wykrzyknął Kamagin. Zapytacie, dlaczego ktoś
napada na martwą gwiazdę. A czyż ludzie kiedyś nie atakowali kamiennych
fortów i twierdz wroga, czyż nie niszczyli lasów i zasiewów, nie zatruwali
wód, żeby pozbawić przeciwników schronienia i środków do życia? Nie znamy
celów wojny, nie wiemy jaką korzyść przyniosło komuś zniszczenie
Czerwonej, ale gwiazda ta została niewątpliwie zniszczona celowo, a w
rezultacie uległy zagładzie unikalne formy życia.
- Jeśli to wojna - oświadczył Osima - to trzeba ustalić, po czyjej
jesteśmy stronie. Co do mnie, to żal mi dziwnych istot zamieszkujących
planetę. Atak był skierowany przeciwko nim, a one nie mogły zadać
kontruderzenia...
W naradach kapitanów zawsze uczestniczyli Orian i Gracjusz. Oleg
również ich zapytał o zdanie. Odmówili wypowiedzenia własnych opinii, gdyż
uznali, że nie mają wystarczających informacji. Sam Oleg także wstrzymał
się od głosu, zwracając się na koniec do mnie.
- Interesuje nas twoje zdanie, Eli - powiedział. - Jesteś kierownikiem
naukowym wyprawy, więc twoja opinia będzie decydująca.
- Moja opinia nie może o niczym decydować oświadczyłem - gdyż zgadzam
się ze wszystkimi po trosze. Wszystkie zdania są uzasadnione, więc nie
mogę zdecydowanie przychylić się do żadnego z nich. Najbliższa mi jest
analiza Kamagina i pragnienia Osimy. Ale nie zaryzykowałbym działania
według ich programu. Dlatego popieram poprzednią decyzję dowódcy, aby
kontynuować badania, zaś ostateczną decyzję odłożyć do wyjaśnienia.
- Wobec tego kontynuujemy lot w kierunku jądra - podsumował Oleg. - Nie
wtrącamy się do lokalnych potyczek, tylko je obserwujemy.
Po naradzie Kamagin powiedział do mnie z wyrzutem w głosie:
- Eli, dawniej był pan bardziej zdecydowany! I nie zgadzał się pan
skwapliwie ze wszystkimi, lecz zawsze podejmował własne decyzje i to
czasem tak szalone, że człowiek dostawał zawrotu głowy. Zestarzałeś się,
admirale!
Popatrzyłem na niego z czułością. On się nie zestarzał. Choć najstarszy
z nas wszystkich, wciąż był tym samym odważnym młodzieńcem, którego
wypisane złotymi głoskami imię otwiera w Panteonie długą listę wielkich
galaktycznych kapitanów. Serdecznym gestem położyłem mu rękę na ramieniu:
- Drogi Edwardzie, ja naprawdę zaczynam bać się własnego cienia, ale
nie potrafię zapomnieć o tym, że wyruszyliśmy na poszukiwanie Ramirów,
tajemniczego narodu, o którym wiemy tylko to, że jest potężniejszy od nas.
A może wydarzenia, których byliśmy świadkami, są formą ich działalności w
okolicach Kosmosu przylegających do jądra Galaktyki?
Kamagin słuchał mnie ze sceptyczną miną:
- Rozumna cywilizacja zajmująca się niszczeniem gwiazd, skazując w ten
sposób na zagładę wszystkie formy życia w ich układzie? Rozum niweczący
rozum? Czy to w ogóle możliwe?
- Nie wiem. A może Ramirowie mają konkurentów? Może okolice jądra
zamieszkuje kilka wrogich sobie nawzajem potężnych cywilizacji? Mówił pan
o niszczeniu zasiewów i zatruwaniu rzek przez naszych odległych przodków.
Może więc to niszczenie gwiazd jest jakimś ekwiwalentem burzenia
pogranicznych fortów? Wedle stawu grobla...
- No dobrze, wobec tego będziemy na razie dreptali wokół naszej kałuży
(ja też zaraziłem się od Romera!) i bali się każdej żaby - powiedział na
pożegnanie Kamagin, uśmiechając się przyjaźnie, abym nie poczuł się
zbytnio urażony jego słowami.
Olga odwiedziła Irenę, a potem przyszła do nas.
- Jesteś zadowolony z mojej córki, Eli? - zapytała.
- To raczej ją powinnaś zapytać, czy jest zadowolona ze mnie -
zażartowałem. - Wprawdzie za mną nie przepada, ale jak na razie się nie
kłócimy. Coś więcej o Irenie mógłby powiedzieć Oleg.
- Rozmawiałam z nim. Nie ma Irenie nic do zarzucenia, ale oświadczył mi
to zbyt oficjalnym tonem. Niepokoi mnie, że coś się między nimi zepsuło.
- To coś nazywa się Ellon - wtrąciła się do rozmowy Mary - prawda, Eli?
- Irena pochłonięta jest pracą w laboratorium odparłem wymijająco - i
pewnie dlatego nie może już poświęcić Olegowi tyle uwagi.
Dowódcy wrócili na swe gwiazdoloty, Oleg rozkazał uruchomić anihilatory
Taniewa i eskadra ruszyła w dalszą podróż. Czerwona z jej ginącą planetą
pozostała za nami.

9 Ginące Światy

Oleg wezwał mnie na stanowisko dowodzenia. Gdy tam przyszedłem, przy


sterach siedział Osima, a Oleg rozmawiał z Ellonem. Musiało zajść coś
naprawdę ważnego, jeśli Oleg zaprosił Ellona do siebie, a ten zdecydował
się porzucić laboratorium.
Na ekranach dalekiego zasięgu, niewyraźnie wśród nieskończonych
mgławic, rysowało się jądro Galaktyki, do którego pozostało już niespełna
trzy tysiące lat świetlnych. Z boku migotała plamka gromady kulistej. Ten
widok nie wydał mi się niezwykły, gdyż obserwowałem go już od co najmniej
tygodnia.
- Przed nami wprost na kursie mamy jamę w przestrzeni, gdyż im bliżej
podlatujemy do jądra, tym bardziej się ono od nas oddala. Wniosek z tego
jest jeden: zapadamy się w jakąś nieciągłość metryki.
- Czy to znaczy, że lecąc dotychczasowym kursem nie dotrzemy do jądra?
- zapytałem.
- Światło jądra do nas dociera - odparł Oleg ale to nie znaczy, że
przebijemy się do niego po prostej. Może się przecież okazać, że w jamie
nie ma przestrzeni fizycznej, która mogłaby anihilować w generatorach
Taniewa. Wówczas ugrzęźniemy bezpowrotnie w bezdennej otchłani.
- O ile dobrze pamiętam teorię Ngoro - powiedziałem - nieciągłość
metryki może również tłumaczyć spowolnienie czasu w tych okolicach.
Odpowiedział mi Demiurg:
- To byłoby jeszcze gorsze, admirale, gdyż z jamy czasowej nie ma
wyjścia. Jestem zdecydowanie przeciwny kontynuowaniu dotychczasowego
kursu.
- Pozostaje nam zatem jedynie droga okrężna przez gromadę kulistą! -
zakonkludował Oleg.
- Dlaczego? - zdziwiłem się. - Dlaczego nie możemy wytyczyć kursu
omijającego tę gromadę przez czysty Kosmos? Czy coś tam nam grozi?
- Właśnie. MUK sygnalizuje, że okolice jądra obfitują w nieciągłość
metryki, w takie same jamy przestrzenne, jaka rozwiera się wprost przed
nami.
- Czy mogę odejść? - zapytał Demiurg. - Nie mam nic więcej do
powiedzenia na ten temat.
Ellon wyszedł, a ja wraz z Olegiem wpatrywałem się w ekran dalekiego
zasięgu, na którym migotała niewielka plamka roju gwiezdnego. Analizatory
wykryły go przed niespełna dwoma tygodniami i przez ten czas, lecąc w
obszarze nadświetlnym, zbliżyliśmy się do niego o jakieś sto lat
świetlnych. MUK wiedział już o nim niemało: gromada kulista o średnicy
około dwudziestu lat świetlnych i zawierająca około pięciu milionów
gwiazd, przeważnie starych. Oddala się od jądra prostopadle do płaszczyzny
Galaktyki z prędkością 50 kilometrów na sekundę. Szybkość pozornie
niewielka, ale jeśli zwarzyć, że gromada istniała od co najmniej dwustu
milionów lat, co w skali kosmicznej jest czasem względnie krótkim, to
gromada nie tyle przemieszczała się w przestrzeni, ile panicznie uciekała
z Galaktyki!
MUK stwierdził jeszcze jedno: morderczy promień, który spalił Czerwoną,
wystrzelił najprawdopodobniej z tej właśnie gromady, gdyż na jego trasie
nie było innych ciał niebieskich, które mogłyby go wygenerować. I ta
gromada była jedyną furtką do jądra.
- Nie mamy innego wyjścia? - zapytałem Olega. - Nie mamy - przytaknął z
westchnieniem. Eskadra ruszyła nowym kursem.
Wielokrotnie opisywałem gwiezdne niebo w rozproszonych gromadach Plejad
i Perseusza. Teraz chciałbym, nie obawiając się powtórzeń, opowiedzieć ze
szczegółami, jak wyglądał nowy dla mnie krajobraz gwiezdny. I jeśli tego
nie czynię, to tylko dlatego, że prawdziwego piękna nie da się wyrazić
słowami. Muszę jednak zatrzymać się przy jednym szczególe, który stanowi o
istocie zjawiska nazywanego kulistą gromadą gwiezdną. Otóż przestrzeń
wewnątrz niego jest absolutnie przezroczysta, tak przezroczysta, że puste
okolice Kosmosu wydają się w porównaniu z nią mętne i zadymione. Na widok
tej krystalicznej przejrzystości rozświetlonej iskrami gwiazd nawet
człowiekowi o najmniej poetyckiej duszy przychodziło na myśl określenie:
muzyka gwiezdnych sfer.
Wokół wielu gwiazd krążyły planety, z których każdą starannie choć z
daleka badaliśmy. Na planetach panowały warunki wręcz idealne dla rozwoju
życia białkowego: umiarkowane promieniowanie słoneczne, atmosfera zbliżona
do ziemskiej, odpowiednie proporcje wód i lądów. Ale na żadnej z nich nie
było nawet śladu rozumnej cywilizacji, nie było nawet najprymitywniejszych
przejawów życia. Były to niezmiernie piękne, ale całkowicie martwe światy.
Mary chciała zaszczepić życie przynamniej na jednej planecie, ale nie
mieliśmy na to czasu pędząc ku bramie do innego świata. Brama zdawała się
szeroko otwarta, ale co czekało nas za nią?
Zadaniem Ellona było poszukiwanie na planetach gromady kulistej
mechanizmów generujących śmiercionośne promienie, ale mimo usilnych starań
nie wykrył nawet śladu superlasera. Co więcej, nie wykrył najdrobniejszych
bodaj dowodów na istnienie potężnej cywilizacji, zdolnej do stworzenia
takiej tytanicznej broni. I tak, małym ciągiem anihilatorów mknęliśmy
przez cudowny, pusty, niczyj świat, zapylając jego krystaliczne przestwory
spopieloną w generatorach przestrzenią i bez skutku wsłuchując się w cichy
szmer wyładowań w gtośnikach. Kosmos milczał.
Przemknęliśmy przez gwiezdne wrota jądra i znów znaleźliśmy się w
zamglonej przestrzeni. Olga sporządziła kolejne obliczenie, z którego
wynikało, że masa materii rozpylonej w przestrzeni jest o wiele wyższa od
masy wszystkich tutejszych gwiazd. Rezultat obliczeń zdziwił ją i
ucieszył, gdyż z czymś takim do tej pory się nie zetknęła. Ja nie
zdziwiłem się ani nie ucieszyłem, bo nie lubię kurzu ani na Ziemi, ani w
Kosmosie. Mary wykrzyknęła z irytacją:
- Nie rozumiem, dlaczego mianowano cię kierownikiem naukowym wyprawy!
Przecież ciebie nie interesują żadne nowe fakty!
- Za to kocham uczonych i potrafię znieść każde ich odkrycie, a to już
dużo - odparłem. - Poza tym masz rację, interesują mnie i cieszą tylko
fakty pomyślne.
Gdy tak się z nią przekomarzałem w prawo od kursu pojawiło się jakieś
ciało kosmiczne, prawdopodobnie gwiazdolot. W tym pustym zakątku Kosmosu
mogliśmy spodziewać się wszystkiego, tylko nie obcego statku, ale
analizatory twierdziły uparcie, że jest to sztuczna konstrukcja.
Poszedłem na stanowisko dowodzenia. To istotnie był gwiazdolot, a nie
martwy kosmiczny włóczęga. Statek pędził w naszą stronę z nieprawdopodobną
prędkością. W tym momencie Olga nadała ze swego statku jeszcze bardziej
nieprawdopodobną wiadomość: jej MUK stwierdził, że obcego gwiazdolotu nie
ma!
Oleg pospiesznie przeprowadził odpowiednie obliczenia i potwierdził tę
wiadomość.
- Bzdura! - wykrzyknąłem ze złością. - Mam serdecznie dosyć zjaw i
duchów. Chyba że to znowu jakiś fantom, tym razem kosmiczny, a nie
planetarny.
- Fantomy są tworami fizycznymi, realnie istniejącymi obiektami,
udającymi inne realnie istniejące obiekty - zauważył Oleg. - A tego statku
po prostu nie ma, chociaż wyraźnie go widzimy.
Nasz MUK jeszcze raz sprawdził doniesienie Olgi. I znów okazało się, że
przestrzeń wokół nas jest kompletnie pusta, że w naszą stronę pędzi
niematerialna zjawa. Udałem się do laboratorium Ellona.
Zastałem już tam Orlana, Gracjusza i smoka jak zwykle rozciągniętego
pod wolną ścianą sali. Ellon zawzięcie perorował, lecz na mój widok
umilkł.
- Ellonie - powiedziałem - na ekranach widzimy obce ciało, ale pola
poszukiwawcze nie wykazują jego obecności. Czy potrafisz przystępnie
wytłumaczyć mi ten paradoks?
- Przystępnie nie potrafię - odparł Demiurg z lekką pogardą.
- A nieprzystępnie?
- Obserwowany przez nas gwiazdolot nie istnieje w naszym czasie.
Wymieniłem spojrzenia z Gracjuszem i Orlanem, potem spojrzałem na
smoka. Rozumieli nie więcej niż ja. Opodal siedziała Irena i to, z jakim
zapałem potakiwała każdemu słowu Ellona zdawało się świadczyć o tym, że
przynajmniej dla niej wszystko jest jasne i oczywiste.
- Nie istnieje w naszym czasie? W jakim zatem, do diabła, czasie ta
zjawa pędzi w naszym kierunku?!
- Dla nas pędzi ona z naszej przyszłości w naszą teraźniejszość.
- A nie z przeszłości w teraźniejszość? - zapytałem bezradnie, bo
wyjaśnienie Ellona było z gatunku tych, które raczej zaciemniają sytuację.
- Z przeszłości w teraźniejszość pędzimy my. A ściślej mówiąc
nieustannie odsuwamy naszą teraźniejszość ku przeszłości. Czas związany
jest z nami na zasadzie reakcji: popycha nas ku przyszłości, a sam oddala
się w przeszłość. Ruch obcego jest niczym strzał z przyszłości w
teraźniejszość. Jego czas nie odbija się od niego, lecz pędzi wraz z nim,
jak gazy prochowe w lufie armaty pędzą za pociskiem.
- Strzał z przyszłości? - zastanowiłem się nad tym porównaniem. - Ale
przecież widzimy obcy gwiazdolot, widzimy go w naszej teraźniejszości już
od dwóch godzin, a przez ten czas ówczesna teraźniejszość stała się już
przeszłością. Innymi słowy statek istnieje w teraźniejszości i
przeszłości, a nie w przyszłości! - powiedziałem triumfalnie.
Demiurg jednak dobrze przemyślał swoją koncepcję.
Widzimy w teraźniejszości jego cień - powiedział - cień padający z
przyszłości i poprzedzający pojawienie się realnego obiektu. Cień
zmniejsza się, a zatem gwiazdolot zbliża się ku nam z przyszłości. Kiedy
ów cień pokryje się z obiektem, statek pojawi się realnie.
- Nie przeskoczy z teraźniejszości w przeszłość?
- Sądzę, że zabraknie mu energii, aby pokonać temporalne zero zwane
również "teraźniejszość", "obecnie" lub "współczesna chwila".
- Słyszysz, Olegu? - zapytałem przez stereofon. - Jeśli hipoteza Ellona
jest słuszna, to zderzenie eskadry z obcym gwiazdolotem nie grozi żadnym
niebezpieczeństwem, gdyż zetkniemy się z nim w punkcie, w którym teraz się
znajdujemy, podczas gdy on sam pozostanie w naszej przyszłości. Rozumiesz
to?
Oleg odparł, że postara się uniknąć kontaktu z obcym statkiem bez
względu na to, w jakim czasie ten istnieje.
A niebawem nastąpiło spotkanie, i to dokładnie takie, jak przewidział
Elłon.
Oleg uformował eskadrę w pierścień, ku środkowi którego pędził obcy
statek. Właściwie nie pędził, tylko leciał coraz wolniej, by wreszcie
zatrzymać się w pewnej odległości od płaszczyzny naszego szyku i zawisnąć
nieruchomo w przestrzeni: widocznie dotarł do punktu, w którym rozpoczęła
się inwersja czasu i to było akurat nasze "teraz".
Eskadra otoczyła obcy statek i czekała aż się realnie pojawi, gdyż
nadal nasze pola poszukiwawcze nie stwierdzały jego fizycznej obecności. I
nagle obcy wtargnął do naszego czasu.
Wyraźnie teraz widoczny gwiazdolot przypominał ślimaka zwiniętego z
potrójnych spiralnych pierścieni. Ani ludzie, ani Demiurgowie i Galaktowie
nie znali podobnych konstrukcji. Aparat był całkowicie przezroczysty,
jakby nie posiadał żadnej powłoki i zbudowany był wyłącznie z migotliwego
gazu, zwiniętego przez nieznane siły w trzypiętrową spiralę. Jedynie na
szczycie ślimaka wznosiła się ciemna narośl wielkości naszej sali zebrań,
najwidoczniej pomieszczenia załogi. MUK doniósł, że znajdują się w niej
jakieś nieprzejrzyste ciała.
Po raz pierwszy zobaczyłem zdumionego Ellona. - Eli! - wykrzyknął
Demiurg, zapominając o moim tradycyjnym tytułe. - Eli, czy pan wie, co to
jest za bryła? To dokładny odpowiednik ślimaka grawitacyjnego, z pomocą
którego wypchnąłem z naszej przestrzeni drapieżną planetę!
Smok był zdumiony nie mniej od Ellona:
- To nieprawdopodobne! - wykrzyknął. - A zatem mogą istnieć
konstrukcje, które same sobie potrafią dać grawitacyjnego kopniaka!...
Gwiazdolot nie reagował na żadne sygnały i nic nie wskazywało na to, że
w ogóle zostaliśmy przezeń zauważeni. Gracjusz wyraził przypuszczenie, że
statek jest istotą żywą, która zginęła podczas lotu pod prąd czasu. Po
spotkaniu z drapieżnymi planetami jego hipoteza nikogo nie zaskoczyła.
Oleg polecił wysłać planetolot w pobliże obcego statku. Dowodzący nim
Osima obleciał ślimaka wokół, wysondował go polami, ale nie odnalazł
żadnego włazu. Wówczas postanowił oddzielić kabinę od reszty konstrukcji.
Operacja się powiodła, ale kadłub z migotliwego gazu rozpadł się, zamienił
w rzadką chmurkę ciemnego pyłu.
Planetolot przybił do kei "Koziorożca". Dziarski Osima wykrzyknął
rubasznie:
- Przywiozłem akwarium! Obcy astronauci są w środku, ale niestety
martwi i to martwi od wielu milionów lat, jeśli Ellon się nie myli i mamy
do czynienia nie z gwiazdolotem, lecz z maszyną czasu!
Wewnątrz kabiny leżało sześć ciał. Martwych, choć niegdyś bez wątpienia
były to istoty żywe. Przezroczyste ścianki kabiny przypominały ekrany
siłowe rozpięte na równie przezroczystym szkielecie.
- Kabinę najlepiej będzie rozmyć - powiedziała Irena. - Zrobią to bez
trudu nasze generatory pola ochronnego pracujące na biegu rewersyjnym.
Istotnie, pompy siłowe z łatwością wchłonęły ściany kabiny i martwe
ciała wypadły na zewnątrz.
Nic nie wskazywało na to, aby tragiczna dla obcych astronautów
katastrofa miała zdeformować ich ciała. Ale i tak były to bardzo dziwne
istoty!
Przypominały po trosze nas wszystkich - Ludzi, Demiurgów, Galaktów,
Anioły, a nawet smoki - i były jednocześnie nieskończenie od nas inne:
każda miała głowę, twarz i włosy na głowie, ale te włosy miały grubość
palca i przypominały węże; miała oczy, a tych oczu było trzy... Każda z
tych istot miała również okrągły otwór pełniący rolę ust, w tej chwili u
każdej z nich półotwarty.
Niewielka głowa spoczywała na potężnym czarnym ciele pająka,
opierającym się na dwunastu opatrzonych w osiem stawów nóg grubości
ludzkiej ręki.
- Żywe! - wykrzyknął podniecony Lusin, rzucając się ku jednej z
rozpostartych na podłodze istot. - Rusza się!
Gracjusz pospiesznie chwycił go za rękę i zatrzymał. Z potężnych rąk
Galakta Lusin nie mógł się wyrwać, ale coraz głośniej wykrzykiwał, że
jeden z obcych żyje.
Teraz i ja zobaczyłem, że jedna z nóg pająkokształtnego poruszyła się,
a potem drgnęły też wężowłosy na jego głowie. Nieznajomy spróbował unieść
się z ziemi i znowu upadł. Dwoje jego dolnych oczu otwarło się z
wysiłkiem, popatrzyło na nas nieprzytomnie i znów się zamknęło, po czym
astronauta ponownie stracił przytomność.
- Pozostała piątka jest martwa, ale tego da się chyba jeszcze ocucić -
powiedział Oleg. - Gdzie go umieścimy?
Ellon poprosił, żeby pozwolono mu zabrać przybysza do siebie. Wprawdzie
jego laboratorium jest dość ciasne, ale dla takiej niecodziennej istoty
miejsce zawsze się znajdzie. A ponadto reanimacja pająkokształtnego może
wymagać urządzeń techniczych, których nie ma nigdzie indziej na statku.
Oleg zgodził się z argumentacją Demiurga, zaś Romero zwrócił się do
obecnych:
- Szanowni przyjaciele, czy pozwolicie, że naszym nowym dwunastonogim
znajomym nadam nazwę Aranów?
Zapytaliśmy go, dlaczego wybrał właśnie tę nazwę, na co Romero
wyjaśnił, że słowo "aran" w starożytnych językach ziemskich kojarzy się w
jakiś sposób z wizerunkiem pająka, a obcy bez wątpienia przypominają
pająki.
- Przypominają również Altairczyków - zauważyłem - tyle że tamci są
znacznie sympatyczniejsi.
- Sympatyczniejsi, bardziej przyjaźni i niewątpliwie o wiele niżej
rozwinięci od Aranów - zakonkludował Paweł .
Później wielokrotnie wspominałem, z jaką precyzją Romero na pierwszy
rzut oka określił charakter pająkokształtnych.
Aran stał na dwunastu nogach z główką pochyloną na bok. Z daleka
wydawało się, że jest to jego naturalna poza, że lada chwila ruszy z
miejsca i pobiegnie przebierając szybko odnóżami. Ale wystarczyło lekko
osłabić podtrzymujące go pole, aby pająkokształtny natychmiast się
przewrócił. Był wciąż nieprzytomny czy też przebywał poza czasem, jak pół
żartem utrzymywał Gracjusz, któremu podobnie jak i mnie przypadła do gustu
teoria Ellona o inwersji czasu.
Dzień, w którym Aran otworzył oczy, zapamiętali wszyscy bez wyjątku. Od
spotkania z obcym statkiem upłynął już ponad miesiąc, kiedy wstąpiłem do
laboratorium Ellona, żeby z nim porozmawiać. W pewnym momencie
usłyszeliśmy okrzyk Ireny:
- On lata! Ellonie, Eli! Aran unosi się w powietrzu.
Aran rzeczywiście latał. I nie tylko biernie unosił się w powietrzu,
lecz szybko sunął w naszym kierunku. Odskoczyliśmy do tyłu. Mnie
przeraziło trzecie oko pająkokształtnego, które po raz pierwszy zobaczyłem
otwarte. Oko to nie patrzyło, lecz przenikliwie świeciło. Wzrok dwojga
dolnych oczu był zwyczajny, mądry, nieco smutny, ale nic ponadto. Później
dowiedzieliśmy się, że górne oko Aranów może oślepiać promieniem zbliżonym
do laserowego.
Ellon pospiesznie wzmocnił pole ochronne, które odepchnęło Arana i
rzuciło go na podłogę. Demiurg tłumaczył się potem, że obawiał się ataku
potwora. Sądzę, że postąpił prawidłowo. Skutki inwersji czasu jeszcze nie
przeszły, zatem mózg Arana był jeszcze daleki od zwykłej sprawności.
Wspomnę przy okazji, że w normalnym stanie
Aranowie nie przedstawiają niebezpieczeństwa dla Ziemian i Demiurgów,
jeśli są niezbyt liczni.
Ellon osłabił pole, zaś Aran podciągnął rozpełzające się nogi i znów
uniósł się w powietrze, przy czym najwyraźniej zamierzał zbliżyć się do
nas.
- Włącz z łaski swojej deszyfrator - poprosiłem Irenę. - Może uda się
nam znaleźć wspólny język. Następnie zwołałem do laboratorium wszystkich
eksploratorów. Przyszła Mary, Lusin, Romero, Orlan, Gracjusz, zjawił sę
Włóczęga, który zatrzymał się z ogonem w korytarzu, ale Aran uniósł się
wyżej i smok wygodnie wyciągnął swą długą szyję akurat pod nim.
Irena uruchomiła deszyfrator na wszystkich zakresach, ale kontaktu nie
było. Jeśli nawet Aran generował jakieś sygnały, to do nas one nie
docierały. Irena powiedziała zrozpaczonym tonem:
- To niewątpliwie istota rozumna, ale nasze odbiorniki nie są w stanie
go zrozumieć.
- Za to, jak mi się wydaje, on sam doskonale nas rozumie bez
dodatkowych urządzeń - powiedział Orlan, którego, podobnie jak mnie,
zastanowiło myślące spojrzenie dolnych oczu Arana i przenikliwy blask
trzeciego.
Zirytowała mnie zabawa z deszyfratorem, więc wstałem z miejsca.
Podniosła się również Mary, podeszła do mnie i razem zbliżyliśmy się nie
dalej jak na krok do pająka-kosmonauty. Najwidoczniej zmobilizowała nas do
tego uwaga Orlana i oburzenie na to, że choć przybysz najwyraźniej
doskonale nas rozumiał, być może nawet beznamiętnie badał, my, niczym
króliki doświadczalne, czekaliśmy pokornie aż eksperymentator zechce w
niezmiernej swej łaskawości przemówić do nas bodaj słowem. Nie wiem, czy
udało mi się precyzyjnie oddać mój ówczesny nastrój, ale jestem pewien
jednego: gotowałem się z wściekłości.
Przerażona Mary chwyciła mnie za rękę: - Eli, co się z tobą dzieje?
- Daj mi spokój! - warknąłem przez zęby. Chcę pokazać temu gwiezdnemu
włóczędze, że spotkał się z siłą wyższą, a nie z głupimi zwierzakami!
Zaraz jednak zawstydziłem się, że dałem się ponieść niekontrolowanym
emocjom niegodnym człowieka, a już zupełnie niewybaczalnym dla kierownika
wyprawy gwiezdnej. Gotów już byłem przeprosić wszystkich za mój wybuch,
gdy zauważyłem, iż górne oko Arana przygasło i nie różniło się już niczym
od dwóch pozostałych. Odwróciłem się na pięcie i powiedziałem, starając
się na nikogo nie patrzeć:
- Pójdę już. Kontakt z pająkokształtnym niewątpliwie nastąpi, chociaż
trzeba będzie chyba jeszcze trochę nań poczekać.
Nie zdążyłem jednak zrobić nawet trzech kroków w stronę drzwi, kiedy
rozległ się głos przybysza. Aran mówił nienaganną ziemszczyzną.
Nie, to nie była mowa w ścisłym tego słowa znaczeniu, mowa kojarząca
się z drganiami powietrza nazywanymi dźwiękiem. Głos Arana rozlegał się
bezpośrednio w głowie każdego z nas, wywoływał w mózgach rodzenie się
właściwych słów i zdań. Jeśli uda się nam kiedykolwiek wrócić na Ziemię,
specjaliści z pewnością rozszyfrują mechanizm, dzięki któremu Aran potrafi
kontaktować się z każdą myślącą istotą.
- Rozumiem was - zwrócił się do każdego z obecnych w jego rodzimym
języku. - Teraz i wy będziecie mnie rozumieć. Jestem uciekinierem z
Ginących Światów. Było nas sześciu. Chcieliśmy odwrócić nasz czas, dotrzeć
do czasów odległych i pozostać w nich. To się nam nie udało i znów
spadliśmy do naszego czasu. Moi towarzysze zginęli przy pierwszym
nawrocie, nie znieśli przyszłości, gdyż mogli żyć tylko w swym własnym
czasie. Ja ocalałem, lecz straciłem na długo przytomność. Uratowaliście
mnie. Zadawajcie pytania.
Słuchaliśmy pająkokształtnego astronauty z niezmiernym zdumieniem,
które mnie osobiście mocno zaskoczyło. Przecież spotykaliśmy już istoty o
jeszcze dziwaczniejszym wyglądzie, a i bezpośrednie przekazywanie myśli z
mózgu do mózgu też w końcu nie było niczym nadzwyczajnym: nie inaczej w
swoim czasie komunikował się ze mną Orlan. Wreszcie zrozumiałem, że to, co
bratem za zdziwienie, było lękiem, poczuciem zagrożenia ze strony Arana,
który wprawdzie ugiął się przed "siłą wyższą", ale wcale nie zrezygnował z
walki.
Pierwszy opanował się Romero.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, admirale powiedział - wezmę na
siebie ciężar rozmowy z szanownym podróżnikiem w czasie. - I zwrócił się
do Arana: A zatem, drogi gwiezdny przybyszu, jest pan uciekinierem z
Ginących Światów. Czy moglibyśmy się zatem dowiedzieć co to są owe Ginące
Światy?
W mózgu każdego z nas rozległa się odpowiedź:
- Wkrótce je zobaczycie, gdyż wasz kurs prowadzi wprost na nie.
- Należy pan do mieszkańców Ginących Światów? - Zamieszkują je tacy jak
ja i moi polegli towarzysze.
- Jeśli można, wrócę jeszcze później do natury waszych siedlisk, teraz
jednak interesuje mnie inny problem. Ucieka pan ze swych Ginących Światów
z jakichś sobie tylko znanych powodów, których nie zamierzamy dociekać. W
porządku. Ale czemu wybrał pan taką niecodzienną metodę jak inwersja
czasu?
- Nasze światy zostały dotknięte chorobą czasu. Nasz czas jest
gąbczasty, zetlały i często się rwie. Odnajduję w waszych mózgach nazwę
straszliwej choroby szalejącej niegdyś w waszych światach. A więc nasze
światy toczy rak czasu.
- Rak czasu! - wykrzyknęliśmy niemal chórem. - Tak! Ta nazwa najlepiej
oddaje istotę choroby czasu w Ginących Światach. Chcieliśmy wyrwać się z
chorego czasu w jakikolwiek inny, przeszły lub przyszły, byle zdrowy.
Skorzystaliśmy z tworzącego się właśnie kolapsaru, dokonaliśmy, zgodnie z
zamierzeniem, inwersji, ale przyszłość nas odrzuciła.
- To smutne, mój drogi... Przepraszam, jak mam się do pana zwracać?
- Nazywajcie mnie Oanem, to imię najbardziej odpowiednie dla pańskiego
języka.
- Wracając do tematu naszej rozmowy, postanowiliście w szóstkę uciec z
waszego czasu i waszego społeczeństwa?
- Z czasu, ale nie ze społeczeństwa. Byliśmy wysłańcami odsuwaczy
końca.
- Odsuwaczy końca?
- Tak, dobrze mnie pan zrozumiał. Odsuwacze końca - to nasi bracia,
którzy wysłali nas na poszukiwanie dróg do zdrowego czasu. Naszymi wrogami
są przyspieszacze końca, których zachwyca perspektywa rychłej zguby.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, to między tymi dwoma grupami panuje
niezgoda?...
- Wojna! - zabrzmiała odpowiedź. - Odsuwacze walczą z przyspieszaczami,
żeby przeszkodzić im w przyspieszaniu, ci zaś napadają na odsuwaczy, żeby
nie odsuwali końca. Przyspieszaczy popiera Ojciec Akumulator.
- Ojciec Akumulator? U nas to słowo oznacza urządzenie techniczne, nie
zaś istotę żywą!
- Znalazłem je w waszych mózgach. Słowo to dobrze oddaje naturę władcy,
dawcy życia i tyrana realizującego groźną wolę Okrutnych Bogów.
Romero popatrzył na mnie oszołomionym wzrokiem. Wiedziałem co go
dręczy: nie jakieś tam spory cudacznych odsuwaczy z przyspieszaczami, lecz
to, w jakiej formie toczyła się sama rozmowa. Zagniewała mnie ta jego
rozterka, więc powiedziałem:
- Pawle, stara się pan być uprzejmy wobec tego pająka, wypytywać
możliwie jak najdelikatniej, żeby nie urazić jego uczuć, a on śmieje się w
kułak, bo zawczasu zna odpowiedzi na pytania, o których jeszcze nawet nie
zdążyliśmy pomyśleć.
Mówiłem to nie odrywając wzroku od Arana, który spokojnie unosił się w
powietrzu, gestykulując jedynie słowo "gestykulacja" wydaje się tu
najodpowiedniejsze - wężowłosami porastającymi jego głowę. Romero
wspomniał mi potem, że podobne włosy miały dawno wymarłe gorgony. Sądzę,
że koloryzował, bo chociaż dobrze znam ziemskie muzea zoologiczne, w
żadnym z nich nie widziałem bodaj wizerunku gorgony.
Oan doskonale wiedział, o co mi chodzi, ale ani myślał spełniać moje
życzenia. Romerowi nie pozostawało więc nic innego, jak kontynuować
wypytywanie:
- Mamy zatem odsuwaczy i przyspieszaczy końca, dawcę życia i tyrana
Ojca Akumulatora, wreszcie Okrutnych Bogów... Nie jestem pewien czy
ziemskie określenie "Bóg" jest odpowiednie dla realnych istot z waszego
świata. Nasi bogowie są tworami fantazji nie posiadającymi rzeczywistych
odpowiedników. Rozumie mnie pan, szanowny Oanie?
- Tak. Pojęcie "bogowie" zaczerpnięte z pańskiego mózgu całkowicie
odpowiada naturze samowładców Trzech Mglistych Słońc. Trzeba jedynie dodać
epitet "okrutni" (słówko "epitet" zabrzmiało wyraźnie w moim mózgu),
bowiem ci samowładcy są pozbawieni litości. Przyspieszacze są posłuszni
nakazom Okrutnych Bogów, odsuwacze zbuntowali się przeciwko nim.
- Widział pan kiedykolwiek któregoś z Okrutnych Bogów? Wnoszę bowiem,
że jest ich wielu?
- Tak. Jest ich wielu i mogą przybierać każdą postać. Okrutni Bogowie
wiedzą o nas wszystko, ale nie pozwalają, abyśmy wiedzieli cokolwiek o
Nich. Wasze słowa "szatański spryt" dokładnie wyrażają ich stosunek do
nas. Są bogami zagłady, bogami-diabłami. Byliśmy niegdyś wielkim narodem,
a teraz staliśmy się nędznym plemieniem, bo taka była Ich wola.
- Rozumie pan coś z tego, Eli? - zapytał Romero.
- Tylko jedno: istnieje potężna cywilizacja, która nie patyczkuje się z
Aranami. Być może są to Ramirowie, których szukamy. W każdym razie wedle
słów Oana cywilizacja ta nie przedstawia się w najlepszym świetle.
Romero wyczerpał swoje pytania i rozmowa stała się ogólna. Jedynie
Włóczęga, Ellon i ja nie zadawaliśmy Oanowi żadnych pytań. Smok zawsze
wolał słuchać i analizować, Ellon czuł się najwyraźniej urażony, że
przestał być ośrodkiem powszechnego zainteresowania, co zaś do mnie, to
wszystkie pytania, które mi się nasuwały, zadali już przede mną inni.
dzięki czemu mogłem wytworzyć sobie obraz świata Aranów.
Pająkokształtni zamieszkiwali drugą planetę spośród dziewięciu
obiegających Trzy Mgliste Słońca, najprawdopodobniej gwiazdę potrójną. N~
pozostałych ośmiu planetach układu życie się nie rozwinęło. Zachowały się
podania o tym, że niegdyś Trzy Słońca były jasne i czyste, a sami Aranowie
tworzyli potężny naród. Udało się im pokonać przyciąganie planetarne i
wyruszyć w przestrzeń kosmiczną. Kunszt budowy statków galaktycznych
został już dawno temu utracony i jeden tylko pojazd zachował się w grotach
Ojca Akumulatora. Ten właśnie aparat porwali odsuwacze, kiedy postanowili
spróbować ucieczki w przyszłość.
Przez wiele tysiącleci nikt nie słyszał o Okrutnych Bogach, aż pojawili
sie nieoczekiwanie, zmącili Jasne Słońca, zasnuli duszącym pyłem planetę.
Burze elektryczne zaczęły wysysać energię z ciał Aranów tak skutecznie, że
po każdej nawałnicy powierzchnia globu pokrywała się tysiącami ich zwłok.
Aranowie próbowali walczyć, budować statki pochłaniające pył kosmiczny,
które gromadziły rozproszoną materię, rosły i stopniowo przekształcały się
w niewielkie planetki. Dwie takie sztuczne planety zbliżyły się do Trzech
Mglistych Słońc i zaczęły spychać pył na te gwiazdy. Do tego momentu
Aranowie zupełnie nie interesowali potężnych przybyszów. Teraz zaczęli
działać. Statki-wymiatacze zostały zniszczone w stoczniach i w kosmosie, a
gwiazdoloty, które zdążyły już przekształcić się w planety - wyrzucone
poza granice układu. Teraz krążą gdzieś, pochłaniając napotkany po drodze
pył i niszcząc niewielkie ciała kosmiczne, gdyż zostały skonstruowane w
ten sposób, że jedynie stały dopływ materii utrzymuje te niby-istoty przy
życiu.
- Jeden z tych kosmicznych drapieżców napadł na nas - zauważył Romero -
ale go odrzuciliśmy.
- Lepiej byłoby, gdybyście go zniszczyli - powiedział Oan. - Taki
statek po wyjściu spod kontroli może sprowadzić wiele nieszczęść.
Po zniszczeniu kosmicznych odkurzaczy uległy zagładzie również
zwyczajne gwiazdoloty, które przed dalekimi rejsami akumulowały energię na
niskiej orbicie wokół Trzech Słońc. Teraz eksplodował każdy statek, który
tylko się do nich zbliżył. Kilka gwiazdolotów wyruszyło ku innym słońcom,
ale wkrótce łączność z nimi się przerwała. Prawdopodobnie również zginęły.
Aranowie zrezygnowali z lotów kosmicznych, przypadli do ziemi i
czekali, aż okrutni władcy, którzy tak niespodziewanie zjawili się w ich
świecie, równie nagle go porzucą. Niestety, Okrutnym Bogom nie spodobał
się miarowo płynący, prostoliniowy czas Aranów, zaczęli go więc skłębiać i
wyginać, strzępić i rozdzielać na włókienka. Granice czasu przebiegały
czasem przez ciało Arana, które zaczynało żyć równocześnie w przeszłości i
przyszłości, starzeć się i młodnieć zarazem.
Świadomość nieuchronnego końca zrodziła wśród niezarażonych jeszcze
rakiem czasu rozpaczliwy bunt przeciwko Okrutnym Bogom. Za późno. Na
słabnącą, wymierającą społeczność Aranów spadły raz jeszcze nieokiełznane
burze elektryczne. Dawniej pająkokształtni swobodnie pochłaniali energię
elektryczną - jedyny ich pokarm, język i sposób myślenia - a teraz pokarmu
było zbyt dużo, gdyż wyrzucała go z siebie nieustannie groźna Matka
Błyskawic, zatapiając wszystko strumieniami energii.
Wtedy właśnie zrodził się ruch przyspieszaczy końca. Lepszy tragiczny
koniec, niż tragedia nie mająca końca - takie było ich rozpaczliwe
wyznanie wiary, której wyrazem stały się uroczyste samospalenia w
elektrycznym ogniu czerpanym z zasobów Ojca Akumulatora, jedynego źródła
energii na planecie. Dawca życia zamienił się w kata.
- Odsuwacze są w naszym świecie nieliczni - zakończył Oan. - Wierzymy
jednak, że koniec można odwlec. Dlatego wykradliśmy gwiazdolot i
postanowiliśmy sprawdzić, czy możliwy jest powrót do przeszłości okrężną
drogą, przez przyszłość. Chcieliśmy zamknąć pierścień czasu, ale
przyszłość nas odrzuciła. Nie wiem kim jesteście, przybysze, ale jesteście
szlachetni, czytam to w komórkach waszych mózgów. Pomóżcie nieszczęśliwym,
wyzwólcie spod panowania Okrutnych Bogów!
Tym dramatycznym apelem Oan zakończył swą przemowę. Później
dowiedzieliśmy się, że wyczerpał swój zapas energii, którego uzupełnienie
w wewnętrznym akumulatorze wymaga sporo czasu. Wówczas zaś pomyśleliśmy po
prostu, że zmęczyła go nasza indagacja, więc umieściliśmy go w izolowanym
pomieszczeniu laboratorium EIlona.
Dobrze się zresztą złożyło, gdyż należało się naradzić bez jego
obecności, bez obecności istoty, która swobodnie czyta nawet najbardziej
ukryte myśli.
- Ellonie - powiedziałem - czy nie można wyposażyć nas wszystkich w
ekrany nieprzenikliwe dla myśli? Telepatyczne zdolności Oana trochę mnie
niepokoją, tym bardziej że jego opowieść wydaje mi się niespójna.
Prymitywne zabobony jakoś mi się nie wiążą z obrazem wysokiej cywilizacji,
jaka rzekomo miała istnieć w Układzie Trzech Mglistych Słońc. A może źle
Oana zrozumiałem, może ty w swoim rodzimym języku nie usłyszałeś nic na
temat Okrutnych Bogów, groźnego Ojca Akumulatora i krwiożerczej Matki
Błyskawic?
- Nie sądzę, żeby taki ekran się udał, admirale pokręcił głową Demiurg
- a poza tym uważam, że laboratorium nie powinno się zajmować podobnymi
głupstwami, kiedy nie ukończyliśmy jeszcze prac nad instalacjami obronnymi
przeciwko niespodziewanemu atakowi fotonowemu i rotonowemu, kiedy
mechanizmy ślimaka grawitacyjnego wymagają pewnych udoskonaleń. Mnie też
Aran niezbyt się podoba, ale mogę poradzić tylko jedno: proszę kontrolować
swoje myśli! To, co nie przeniknie do mózgu, tego kosmiczny pająk nie
zdoła odczytać. To przecież takie łatwe, admirale!
To wcale nie było takie łatwe, jak to sobie wyobrażał Ellon. Nie
wdawałem się jednak z nim w dyskusję, bo Demiurgowie w ogóle są uparci, a
Ellon nawet wśród nich wyróżniał się uporem. Po prostu nie potrafiłby
zrobić tego, czego zrobić nie chciał, bo wydawało mu się to niepotrzebne.
Wstałem.
- Chwileczkę, admirale - powiedział Ellon. Zadawałeś mi pytania, teraz
więc ja cię o coś zapytam. Gwiezdny pająk poprosił o pomoc. Czy mu jej
udzielimy? - Czyżbyś był temu przeciwny, Ellonie?
- Przeciwny nie jestem, ale mam wątpliwości. Nie jestem pewien, czy
należy okazywać pomoc każdemu, kto o nią poprosi. Ja osobiście najpierw
bym sprawdził, czy ten ktoś na pomoc zasługuje.
- Obawiam się, że załogi statków nie podzielą twoich wątpliwości -
odparłem sucho. - Mówię w pierwszym rzędzie o ludziach, ale nie tylko o
nich. Uważamy za swój święty obowiązek pomagać tym, którzy proszą o pomoc.
Dziwi cię takie stanowisko ludzi?
- Dziwi. Jesteście niesłychanie elastyczni, jeśli chodzi o
podporządkowanie sobie sił natury. Jesteście bardzo wszechstronni jako
inżynierowie i konstruktorzy, ale sztywniejecie natychmiast, gdy tylko
bodaj muśniecie jakąkolwiek sprawę mającą aspekt moralny. Wasza moralność
jest prostolinijna i nie uznaje jakichkolwiek odstępstw i kompromisów.
Dlatego sami sobie komplikujecie stosunki z innymi cywilizacjami.
- Chlubimy się tym, że nie szukamy łatwych dróg, Ellonie! Powiadasz, że
jesteśmy sztywni i prostolinijni w kwestiach moralności. Masz rację,
szanowny Ellonie, ale my jesteśmy z tego dumni.
Poszedłem do siebie i tam dowiedziałem się, że Oleg postanowił zwołać
ogólne zebranie załóg wszystkich gwiazdolotów, aby przedyskutować z nimi
informacje uzyskane od Oana. Oczywiście chodziło o zebranie stereowizyjne.
Zagaił je następująco:
- Naturalnie nikt z nas zapewne nie wierzy w istnienie jakichś sił
nadprzyrodzonych, gdyż nawet pogwałcenie praw natury okazuje się w
rezultacie działaniem praw natury wyższego rzędu. Zatem określenie
"Okrutni Bogowie" musi być jedynie symbolem oznaczającym, że w światku
Trzech Mglistych Słońc zagnieździły się istoty potężne, lecz wyzute z
dobroci. Potęga ich jest wielka, ale nie przewyższy potęgi natury, która,
jak na razie, sprzyja nam. Aranowie błagają o pomoc. Jestem zdania, że
należy jej udzielić. I jeśli przyjdzie zetrzeć się z nieznaną złą
cywilizacją, nie będziemy tego starcia unikać. Sądzę, że wyjdziemy z niego
zwycięsko, bowiem słuszność jest po naszej stronie!
Dziś, kiedy nikt nie wie, czy zdołamy się uratować, postępowanie moje
może wydać się lekkomyślne, gdyż całym sercem poparłem Olega, a w
rozpętanej również i przeze mnie wojnie ponosimy jak dotąd same klęski.
Tłumaczy nas jedynie to, że nie mieliśmy pojęcia, na jaką potęgę się
porywamy. Ale nawet teraz, znając przebieg dalszych wydarzeń, nie żałuję
decyzji, którą na tej naradzie jednomyślnie podjęliśmy. Proszono nas o
pomoc, więc nie mogliśmy jej odmówić. Jeśli moje słowa dotrą kiedykolwiek
na Ziemię, niechaj ludzie się dowiedzą, że - powtarzam to raz jeszcze! -
niczego nie żałujemy. Po prostu okazaliśmy się niedostatecznie uzbrojeni.
Ręce nasze są słabe, ale dusze czyste. Przestrzeń ma trzy wymiary, ale
moralność tylko jeden. Oto mój testament: raczej śmierć niż zgoda na
podłość!
Romero nazwał planetę pająkokształtnych Aranią. W przeciwieństwie do
naszego historiografa słowotwórstwo mnie nie pasjonowało, interesowało
mnie raczej czego Aranowie konkretnie potrzebują i jak im pomóc. Jak
postąpić? Zjawić się otwarcie, czy też raczej działać z ukrycia?
Oan rozwiał moje wątpliwości.
- Nie możecie wylądować jako jawni dobroczyńcy, bo naród Aranów jest
rozdarty wewnętrznie. Przyjaciele odsuwaczy staną się wrogami
przyspieszaczy. Musicie się zatem zamaskować. Przybieżcie postać Aranów.
Okrutni Bogowie zstępują do nas w naszej cielesnej powłoce. Weźcie więc
przykład z nich.
Ja nie byłem pewien, czy nasze możliwości sięgają aż tak daleko, ale
Ellon uspokoił mnie, że wystarczą tu odpowiednie skafandry, które bez
trudu sporządzi. Jedynie smok będzie musiał zrezygnować z wyprawy jako
zbyt wielki.
- Zresztą - dodał Demiurg - jeśli komuś nie odpowiada postać pająka,
zawsze może stać się niewidzialny, bo ostatnie modele ekranów są prawie
niezawodne. Inna rzecz, iż ludzie mogą bez szkody dla zdrowia pozostawać w
niewidzialności stosunkowo niedługo.
Żaden z nas nie miał ochoty na to rozwiązanie, zwłaszcza że Ellon
niezbyt dokładnie orientował się, co w istocie może być dla człowieka
bezpieczne, a co szkodliwe.
Eskadra gwiazdolotów weszła do Ginących Światów.
Lecieliśmy ku dużej gwieździe, rozbłyskującej i przygasającej na
przemian. To właśnie były Trzy Mgliste Słońca. Oleg rozkazał eskadrze
utworzyć ciasny szyk i wyhamować. Teraz staliśmy się grupowym satelitą
planety, z której uciekł Oan, przezornie zachowując dość wysoką orbitę.
Nie wiem, jak Okrutni Bogowie, ale nieszczęśni Aranowie nie mogli z
pewnością wykryć nas z takiej odległości nawet z pomocą silnych przyrządów
optycznych.
Przed lądowaniem zaszedłem do Włóczęgi, który mieszkał w przestronnym
pomieszczeniu, które i tak dla niego było zbyt ciasne - w specjalnie
zaprojektowanej stajni dla pegazów. Pegazów mimo usilnych nalegań Lusina
na wyprawę nie zabraliśmy i dzięki temu smok miał na statku własny kąt.
U Włóczęgi siedział Lusin z Mizarem. Mizar, piękny owczarek, owczarz,
jak z czułością nazywał go Lusin (Romero wielokrotnie zwracał mu uwagę, że
owczarzem nazywano niegdyś nie psa, lecz człowieka zajmującego się hodowlą
owiec, na co Lusin replikował, że każdy starożytny owczarz ustępował
znacznie Mizarowi pod względem intelektualnym), był jedynym zwierzęciem,
jakie zabraliśmy ze sobą, jeśli słowo "zwierzę" w ogóle dawało się
zastosować do tej mądrej istoty, dla której arytmetyka nie miała tajemnic,
a studiowanie fizyki i chemii było ulubioną rozrywką.
Przysiadłem na smoczej łapie i pogłaskałem wspaniałego psa.
Owczarek byt ogromny, wyższy ode mnie, gdy stawał na tylnych łapach,
tak potężnych, że jednym ciosem mógł powalić każdego człowieka. Nigdy
oczywiście tego nie robił, ale Demiurgowie woleli omijać go z daleka, bo
nie przepadał za byłymi Niszczycielami i z żadnym z nich się nie
przyjaźnił.
Mizar nosił na szyi elegancką pomarańczową opaskę, jego indywidualny
deszyfrator był tak doskonale zestrojony przez Lusina, że psia mowa
brzmiała w naszych mózgach zupełnie jak ludzka, Mizar zresztą doskonale
rozumiał ludzi nawet bez deszyfratora.
- Włóczęgo, będziesz musiał pozostać na statku, bo na pająkokształtnego
nie dasz się przerobić. Mizara też nie weźmiemy.
- Niesłusznie, admirale Eli - warknął Mizar, który podobnie jak
wszystkie psy doskonale orientował się w ludzkich rangach. - Nie jestem
pewien czy mechanizmy potrafią obronić pana tak skutecznie, jakbym to mógł
zrobić ja.
- Postaramy się unikać niebezpiecznych sytuacji, Mizarze. A propos,
rozmawialiście z Trubem i Gigiem? - Skafandry - odparł Lusin z
westchnieniem nie podobają się. Są obrażeni. Obaj. - A jak twój skafander?
- Znakomity. Druga skóra.
- Porozmawiam z Aniołem i Demiurgiem, a jeśłi moje argumenty nie
poskutkują, będę musiał ich obu zostawić na statku.
Zbiórkę eksploratorów wyznaczyłem w śluzie lądowiska, gdzie na każdego
czekał już skafander maskujący. Mój był tak znakomity, że po włożeniu
poczułem się tak, jakbym znalazł się w nowym ciele. Reszta skafandrów była
niegorsza, ale mimo moich nalegań Trub i Gig kategorycznie odmówili ich
użycia.
- Anioły gardzą pająkami - wykrzyknął Trub, dumnie krzyżując na piersi
nieco już wyleniałe skrzydła i żaden z nich nigdy nie upodobni się do
jakiegoś tam owada!
Dziarski Gig też za nic na świecie nie chciał rozstać się ze swoim
mundurem. Zresztą doskonale ich obu rozumiałem i po chwili wahania
pozwoliłem im lecieć.
Wylądowaliśmy na szczycie wzgórza. Z pewnej odległości Arania wydawała
się pokryta w całości oceanem cieczy tylko odrobinę lżejszej, jak się
potem okazało, od rtęci. Po jej powierzchni ślizgały się jakieś migotliwe
ciała. Oan poradził nam trzymać się z dala od oceanu, wielkiego
drapieżnika zamieszkałego w dodatku przez pomniejszych drapieżców,
atakujących pospołu nieliczne lądy i wszystko co na nich żyło.
- Wasze skafandry sporządzone są z substancji nieznanych na mojej
planecie, a zatem prawie na pewno nie grozi wam napad morskich
drapieżników - pocieszył nas na koniec Aran.
Wybraliśmy na miejsce lądowania nocną stronę globu. Opodal leżało
główne miasto planety. Oan pierwszy wyszedł na zewnątrz i zawołał nas.
Dokoła panował mrok, zupełnie nie przypominający naszych nocnych
ciemności. Ziemia blado świeciła, niedaleki ocean lśnił, niewielki lasek
fosforyzował bladym fioletem, zewsząd tryskały niebieskawe iskierki, a
każdemu naszemu krokowi towarzyszyły pomarańczowe wyładowania między
stopami pajęczych nóg skafandrów a powierzchnią gruntu. Wszystko tu było
przesycone elektrycznością, wszystko świeciło się, lśniło, błyszczało i
jarzyło. My też zaświeciliśmy się po zejściu na grunt planety. Romero
żartował potem, że nasze indywidualne barwy zależały nie od konstrukcji
skafandra, lecz od rangi jego posiadacza: ja lśniłem admiralskim błękitem,
Orlan i Gracjusz - szlachetnym oranżem, Irena i Mary - pokornym fioletem,
Lusin - pokorną żółcią, Romero - ostrożną zielenią i wreszcie Oan - groźną
purpurą.
Nie świeciło tylko niebo. Panowała tam prawdziwa ciemność, której nie
zakłócały nawet rzadkie gwiazdy, tlące się czerwonawo wśród gęstych kłębów
kosmicznego pyłu.
Oan ruszył ostrożnie w stronę fioletowego lasku, a my równie ostrożnie
podążyliśmy za nim. W zaroślach Oan się zatrzymał.
- Eli - powiedział - czuję wyładowania Iao, odsuwacza, który dziś pełni
dyżur ostrzegawczy. Ustaliliśmy takie dyżury, żeby uniknąć
niespodziewanego ataku przyspieszaczy. Powiem mu, że jesteście odsuwaczami
z drugiej strony planety, nową grupą naszych zwolenników.
Spotkanie nastąpiło po niespełna trzech minutach. Jeszcze na
"Koziorożcu" umówiłem się z Oanem, że będzie mi telepatycznie przekazywał
swoje rozmowy ze współbraćmi. Dotrzymał słowa. W moim mózgu zabrzmiał
ostry, bulgocący głos:
- Zatrzymaj się, ty, który się skradasz! Wymień swoje imię i powiedz
jak mnie zowią!
- Jestem Oan, a ty jesteś Iao - usłyszeliśmy odpowiedź.
- Jestem Iao, masz rację Oanie. Cieszę się, że nie zginąłeś. Rozświetl
się, żebym mógł cię zobaczyć. Tak, jesteś Oanem. Rad jestem widzieć cię
żywym, wielki Oanie, bliski przyjacielu wielkiego Oora. Ale gdzie są twoi
towarzysze? Coś uczynił ze swymi wielkimi współbraćmi w ucieczce do innego
czasu, Oanie?
- Wszyscy zginęli, Iao. Zamelduję o tym Oorowi i wspólnocie, a teraz
mnie przepuść.
- Nie jesteś sam? Co to znaczy, Oanie?
- Są ze mną nowi wyznawcy odsuwania, nasi przyjaciele z drugiej strony
planety. Przywiodłem ich, aby dostąpili zaszczytu wysłuchania nauk
wielkiego Oora, bo niczego tak nie pragną, jak walki z przyspieszaczami.
- Dostąpią szczęścia obcowania z wielkim Oorem. Dane też im będzie
walczyć z obmierzłymi przyspieszaczami, umożliwimy im to, Oanie. Niechaj
się rozświetlą. Dzielne chłopy! Dobrze zrobiłeś, Oanie, że ich tu
przywiodłeś. Już jutro będą mogli czynem dowieść swojego zapału!
- Stało się coś ważnego?
- Przyspieszacze znowu chwytali wszystkich, którzy się im nawinęli w
porze Ciemnych Słońc. Samospalenie wyznaczyli na jutrzejszy wieczór.
Postaramy się odbić nieszczęśników. Idź, Oanie. Zazdroszczę tobie i twoim
przyjaciołom, albowiem usłyszycie natchnione słowa Oora, największego z
wielkich. Idź śmiało, bo nie ma tu przyspieszaczy.
Oan nieco przyspieszył kroku, my zaś poszliśmy za jego przykładem.
Wkrótce znaleźliśmy się w obszernej jaskini rozświetlonej blaskiem ścian,
w której mrowili się Aranowie. Było ich tak wielu, że tworzyli jakby jedno
migotliwe ciało pokrywające szczelnie całą posadzkę groty. Wniknęliśmy w
to ciało, stając się jego częścią, roztopiliśmy się w nim. Nikt nie
zwrócił na nas najmniejszej uwagi, nikogo nie zainteresowaliśmy, gdyż
byliśmy tacy sami jak wszyscy, stanowiliśmy komórki tego samego organizmu
pulsującego w jednym rytmie.
- Oor! - powiedział dobitnie Oan. Żaden z Aranów nie zareagował, gdyż
głos Oana dotarł tylko do nas. Pośrodku jaskini jeden z pająkokształtnych
upadł na plecy i wyciągnął do góry wyprężone nogi. Na ten dwunastonogi
piedestał wgramolił się inny Aran, zachybotał się, znieruchomiał i
rozjarzył się zmiennymi barwami. Przemawiał, a jego słowa tłumaczone przez
Oana wyraźnie rozbrzmiewały w naszych mózgach. To był Oor, Naczelny
Odsuwacz Końca.
- Eli, to potworne! Te pająki potępiają zgubę, gdyż ideałem ich jest
wegetacja! Bezmyślna, ale beztroska wegetacja - szepnął zdumiony Lusin.
Szepnął oczywiście w myśli, gdyż głośno nie zdołałby wypowiedzieć takiego
składnego zdania nawet przez miesiąc.
- Pająkokształtny kosmiczny Eklezjasta! - wykrzyknął niezrozumiale
Romero.
Z początku Oor apelował o uratowanie tych, którzy mieli jutro zginąć i
z nienawiścią atakował przyspieszaczy końca, jako bezmyślnych wrogów
wszystkiego co żywe, potem zaś zaczął górnolotnie sławić bytowanie na
planecie. Filozofia nie jest moją najmocniejszą stroną, ale zgodziłem się
z Lusinem, że światopogląd odsuwaczy sprowadzał się do pochwały istnienia
w imię samego istnienia, byle jakiego, nędznego, pełnego cierpień i
pozbawionego wyższych radości, ale istnienia.
- Najważniejsze w życiu jest samo życie! -wieszczył Oor. - A zatem
żyjcie, istniejcie nawet w pohańbieniu! Żyjcie wbrew woli Okrutnych Bogów!
Odrzućcie mrzonki o życiu godziwym za cenę niepotrzebnych ofiar! Bytujcie
wbrew wszystkiemu! Matko Błyskawic, smagaj nas swymi ognistymi biczami!
Siecz i katuj! Wytrzymamy i to, albowiem byt fizyczny to wszystko!
- Jakaż to straszliwa filozofia, Eli! - znów szepnął Lusin.
- Oor mówi zupełnie coś innego niż ty nam opowiedziałeś o odsuwaczach
końca - zwróciłem się w myśli do Oana.
- Naczelny Odsuwacz - odparł mi Oan z mózgu do mózgu - przekonuje
swoich zwolenników o bezsensie rychłego końca. To najpilniejsze z naszych
zadań. Kolejnym jest znalezienie rozumnego wyjścia z dzisiejszej
beznadziejności. Zauważ, że Oor ani razu nie powiedział, że upodlająca
wegetacja ma trwać wiecznie. Twierdził tylko, że jest ona jedynym wyjściem
dla obecnego pokolenia. Wielu z Aranów to rozumie, ale nie wszyscy
dostąpili wyższego wtajemniczenia.
Odpowiedź była dość mętna, ale zrezygnowałem z dalszych indagacji, bo w
jaskini zaczęła się rozgrywać nowa scena. Po zakończeniu swej oracji,
którą tłum skwitował gromkim "Istnieć! Bytować!", Oor powiedział
uroczyście:
- A teraz, o najnędzniejszy z nędznych, teraz, bracia moi, przystąpimy
do nawracania na prawdziwą wiarę naszego jeńca, żałosnego i zbrodniczego
samopaleńca!
- Ukarać! - zawył tłum. - Poniżyć przez wywyższenie! Ukarać!
W powietrze wzleciał jeden z Aranów, przerzucany jak piłka z kąta w kąt
jaskini, aż w końcu umieszczony obok Oora na jeszcze jednym żywym
piedestale. Jeniec drżał na całym ciele i w rytm tych drgawek rozjarzał
się pulsującym światłem.
Oor rozpoczął uroczyste przesłuchanie przyspieszacza:
- Uulu, czy zaplanowaliście?
- Tak, wielki Oorze, zaplanowaliśmy.
- Samospalenie?
- Tak, wielki Oorze, samospalenie.
- Publiczne?
- Tak, wielki Oorze, publiczne.
- Jutro, w porze Ciemnych Słońc?
- Jutro, w porze Mglistych Słońc.
- Ciemnych czy Mglistych? Mów prawdę, godzien pogardy Uulu.
- Mglistych Słońc, wielki Oorze, Mglistych! Nie odważyłbym się
okłamywać Ciebie, wielki Oorze!
- Zdolny jesteś, przebrzydły przyspieszaczu końca, zataić dokładny
termin, abyśmy nie zjawili się na wasze wstrętne bachanalie (znaczenie
tego słowa wytłumaczył mi później Romero).
- Rad jestem podać dokładny czas, abyś i ty, wielki Oorze, mógł przybyć
na naszą cudowną uroczystość.
- Ilu nieszczęśników zamierzacie jutro okrutnie ukarać?
- Stu trzech wybrańców losu dostąpi jutro najwyższej radości.
- Stu trzech oddanych na pastwę zniszczenia? Nie kłamiesz, godzien
najwyższej pogardy potworze?
- Stu trzech pragnących zachwycającej śmierci, stu trzech
rozkoszujących się myślą o rychłym końcu! Nie kłamię, o największy z
wielkich!
- Ale ty, najgorszy z najgorszych, nie zamierzałeś znaleźć się w gronie
triumfujących skazańców? Odmówiłeś sobie rozkoszy niebytu? Czy nie
dlatego, wstrętny Uulu, że zrozumiałeś marność rzekomej rozkoszy
unicestwienia?
- Nie, szacowny Oorze, ja najbardziej ze wszystkich wierzę w radość
samozagłady, ale na razie mi jej odmówiono. Jeszcze nie zasłużyłem na
nagrodę. Muszę przedtem zaprowadzić na cudowny stos trzydziestu wybrańców,
aby dana mi była łaska własnej śmierci. Mam stopień łapacza drugiego
stopnia, mądry Oorze, ulubiony synu Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic!
Teraz Oor zwrócił się do obecnych:
- Co uczynić z tym godnym pogardy zbrodniarzem, którego pojmaliśmy, gdy
po zbójecku oplątywał swymi wstrętnymi włosami naszego brata, biednego
Iaala, aby zawlec go do ciemnicy skazańców?
- Ukarać! Ukarać! Ukarać!!! -zawył tłum.
Gdy wrzaski nieco ucichły, Najwyższy Odsuwacz Końca ogłosił surowy
werdykt:
- Pragniesz śmierci, a zatem otrzymasz życie. Odprowadźcie Uula do
lochu, gdzie nie dociera blask Trzech Mglistych Słońc, nie przenikają
ładunki Ojca Akumulatora i gdzie nie słychać gromowego głosu Matki
Błyskawic. Niechaj stanie się najniższym z niskich. Najnędzniejszym z
nędznych, najgłodniejszym z głodnych i najgłupszym z głupich. I kiedy
uraduje się ze swej niewoli, kiedy zachwyci go męka bytu, dopiero wówczas
wynieście go na zewnątrz.
Jeńca wyprowadzono, Oor zeskoczył ze swego żywego piedestału, a tłum
ruszył ławą ku wyjściu.
- Wracamy do planetolotu - powiedziałem do Oana.
Zapytał mnie czy nie pragniemy stanąć przed obliczem Naczelnego
Odsuwacza Końca, aby przedstawić się i wyjaśnić, w jaki sposób możemy
pomóc jego zwolennikom, ale ja nie miałem najmniejszej ochoty na znajomość
z Oorem, a tym bardziej nie zamierzałem mu pomagać.
Gdy przepychaliśmy się przez tunel zatłoczony spieszącymi na zewnątrz
pająkokształtnymi, Lusin szepnął do mnie w myśli:
- Cóż to za nieszczęsne istoty, Eli! Przy czym obie sekty są jednakowo
nieszczęśliwe. Płakałem słuchając Oora i Uula. Jakież musieli znosić
cierpienia, żeby wytworzyć taki potworny światopogląd!
- Oni wszyscy są szaleni! - powiedział Romero. - Trudne warunki
bytowania zezwierzęciły ich, przekształciły w bestie. Nie wiem nawet,
która z sekt, że użyję celnego określenia Lusina, jest bardziej
bestialska.
- Dwa końce tego samego kija - zauważyłem. Naturalnie trzeba im pomóc,
ale całemu narodowi, a nie którejś z sekt. Odsuwacze nie są wcale lepsi od
przyspieszaczy. Nie dotknąłem cię tym stwierdzeniem, Oanie?
- Pomoc jest nam potrzebna jak energia Ojca Akumulatora - odparł Aran.
- Jeśłi potraficie pomóc nam wszystkim, pomóżcie.
W planetolocie połączyliśmy się z eskadrą, której załoga była
poinformowana o sytuacji na Aranii, gdyż Irena nieustannie przekazywała na
statki wszystko co widzieliśmy i co tłumaczył Oan. Wszyscy byli zgodni ze
mną: Aranom należy pomóc, ale bez wplątywania się w walkę po stronie
jednej z sekt.
- Proszę pamiętać, Eli - powiedział na koniec Oleg - że prawie nic nie
wiem o naturze Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic, a wygląda na to, iż
odgrywają oni w całej tej sprawie niezwykle ważną rołę. Uważamy, że w
pierwszym rzędzie należy wyzwolić jutrzejsze ofiary i nie dopuścić do
samospalenia.
- To rozkaz? - zapytałem. - Nie, rada.
Zamyśliłem się. Dopiero przed chwilą postanowiliśmy nie popierać żadnej
ze stron w konflikcie, lecz starać się ulżyć losowi całego narodu, a teraz
mamy udzielić bezpośredniej pomocy odsuwaczom. Jak to ze sobą pogodzić?
- Oanie - zapytałem po dłuższej chwili - twoi współwyznawcy zamierzają
jutro uratować skazańców... Czy im to się uda?
- Nie - odparł Aran. - Już wielokrotnie podejmowaliśmy takie próby,
zawsze jednak kończyły się one niepowodzeniem. Jutrzejszy atak jest po
prostu aktem rozpaczy.
Znów się zamyśliłem, choć takie wyjaśnienie każdego człowieka musiało
zmobilizować do natychmiastowego działania. Mary powiedziała ze
zdziwieniem:
- Eli, czyżbyś stchórzył? To przecież do ciebie zupełnie niepodobne!
- Brak zdecydowania też nigdy nie należał do cech pańskiego charakteru,
drogi admirale! - dodał Romero. - Będziemy działać zgodnie z sytuacją -
zdecydowałem, jeśli to można było w ogóle nazwać decyzją. W każdym razie
nie pozwolimy, aby na naszych oczach ginęły niewinne istoty.
Dobiegł mnie głos przysłuchującego się rozmowie Kamagina:
- Nasze statki zawsze gotowe są pospieszyć wam z pomocą. Jeśli dowódca
pozwoli, podprowadzę swojego "Węża" na bezpośrednią odległość do planety.
Oleg pozwolił mu wyprowadzić gwiazdolot z szyku eskadry.
- Ciesz się - powiedziałem do Lusina. - Wszystko będzie tak jak
pragnąłeś.
- Będę się cieszył jutro, kiedy własnymi rękami uwolnię skazanych z
szafotu! - wykrzyknął Lusin z niezwykłą u niego elokwencją.
Gdyby wiedział, co mu przyniesie jutro! Rozeszliśmy się do kabin, gdzie
zdjęliśmy maskujące skafandry, tylko Oan pozostał na zewnątrz. Był u
siebie.
Noc minęła, nastąpił mętny ranek. W ciemności Arania była tajemnicza i
może nawet na swój sposób piękna. W świetle dnia ujrzeliśmy natomiast
tylko ponure, brzydkie rumowiska kamieni i ocean wypluwający na poszarpany
brzeg zwały przetrawionego przez siebie mułu. Założyliśmy skafandry,
automaty zaryglowały włazy planetolotu i otoczyły go ochronnym polem
siłowym, my zaś zwartą grupą pobiegliśmy przez lasek w kierunku miasta.
Miasta właściwie nie było. Był tylko łańcuch pagórków ze zboczami
podziurawionymi wejściami do jaskiń, w których gnieździli się Aranowie.
Pod ziemią mieściły się również fabryki czy warsztaty i rozległe sale
pełniące rolę placów publicznych, na których odbywały się nocne wiece.
Między wzgórzami wiły się gruntowe drogi, tak jednak ubite i wygładzone,
że stały się twardsze od najlepszych ziemskich asfaltowych szos
starożytności. Z wylotów jaskiń wypełzali niezliczeni pająkokształtni i
żwawo pędzili do rozległej doliny między czterema miejskimi wzgórzami-na
rynek stołecznego miasta Aranii. Dołączyliśmy do tego potoku.
Na rynku wznosił się szafot do złudzenia przypominający starożytne
ziemskie piece elektryczne.
- Za chwilę pojawi się grupa idących ku końcowi nadał Oan, kiedy
zatrzymaliśmy się opodal szafotu. - Przyjdzie pod konwojem strażników
końca, zwyczajnych przyspieszaczy, tyle że silniej naładowanych energią
elektryczną. Przyspieszacze obsadzili każde dojście do Ojca Akumulatora i
dlatego ich strażnicy są lepiej uzbrojeni od naszych ostrzegaczy, a co za
tym idzie nigdy nie udaje się nam ich zwyciężyć. Kto cieszy się łaską Ojca
Akumulatora, ten włada.
Skazańcy nie pokazywali się, a tymczasem naszą uwagę zwrócił Aran
wznoszący się nad pozostałym tłumem na dwupiętrowym żywym piedestale,
utworzonym z czterech pająkokształtnych.
- Uoch, Naczelny Przyspieszacz Końca, Wielki Realizator - powiedział ze
wstrętem Oan. - Gdybyście usunęli tego pajaca, którego wielbią wszyscy
przyspieszacze, walka z nimi stałaby się o wiele łatwiejsza.
Uoch, rozparty wygodnie na swym piedestale, wykrzyknął zgrzytliwie:
- Chwała niechaj będzie Okrutnym Bogom! Czyńmy Koniec!
W odpowiedzi rozległ się ogłuszający ryk:
- Czyńmy! Niechaj Okrutni Bogowie będą pochwaleni!
Z jaskini znajdującej się pod szczytem wzgórza za plecami Naczelnego
Przyspieszacza wyłoniła się kolumna czyniących Koniec. Skazańcy szli
czwórkami w asyście uwijających się po bokach konwojentów. Głowa każdego
ze strażników przypominała płonące ognisko tryskające iskrami, tak bardzo
ich ciała były przeładowane elektrycznością. Tłum zatrząsł się z
entuzjazmu. Rozległy się gromkie, chóralne krzyki:
- Czyńmy Koniec! Czyńmy Koniec!
Kiedy kolumna skazanych znalazła się już na poziomie dna kotliny, z
jaskiń pobliskiego wzgórza wytrysnął nagle snop iskier i oddział odsuwaczy
runął na konwój. Strażnicy wściekle odpierali ataki, tłum ruszył na pomoc
swoim. Wkrótce było po wszystkim. Kolumna skazanych, znacznie teraz
liczniejsza, bo znaleźli się w niej pokonani odsuwacze, znów ruszyła w
stronę szafotu. Zresztą wielu odsuwaczy uciekło.
Naczelny przyspieszacz znów zakrzyknął:
- Czyńmy Koniec na chwałę Okrutnych Bogów! Patrzyłem na to wszystko jak
sparaliżowany i nie potrafiłem podjąć żadnej decyzji, a tymczasem tłum
szalał:
- Czyńmy Koniec! Czyńmy Koniec!
- Na chwałę Ojca! Dla przebłagania Matki! Niechaj uśmierzy swój gniew!
- Niechaj się zmiłuje!
Uoch uniósł swe włosy i splótł je nad głową. Strażnicy chwycili jednego
ze skazanych i wrzucili go do pieca. Teraz już wiemy, że czyniący Koniec
zwarł swym ciałem dwie elektrody pod wysokim napięciem. A wówczas
usłyszeliśmy odgłos eksplozji i ujrzeliśmy błysk wyładowania. Nad placem
przetoczył się ciężki grzmot, który utonął w ryku tłumu. Posypał się na
nas gorący popiół, miałki jak mąka proch spopielonej istoty!
- On był żywy, Eli! On przecież był żywy! - jęknął Lusin.
Uoch powtórnie splótł włosy nad głową i druga ofiara zniknęła w
gardzieli pieca. Wówczas już Lusinowi nerwy odmówiły posłuszeństwa.
- Eli, czynisz nas wspólnikami zbrodni! Jeśli się nie wtrącisz, zrobię
to sam. Sam jeden. Zbuntuję się, Eli! Zdecydowałem się błyskawicznie.
Trzeba zniszczyć szafot, żeby już nie było dalszych ofiar, ale zanim
zdołałem wydać rozkaz, Oan wykrzyknął z przerażeniem:
- Nie rób tego! Kiedy zniszczysz szafot, wówczas wszyscy Aranowie
zginą!
- Unieszkodliwić straż! - krzyknąłem, nie pytając nawet, dlaczego nie
wolno niszczyć pieca, i rzuciłem się ku Naczelnemu Przyspieszaczowi Końca.
Lusin pomknął z taką szybkością, że wyprzedził mnie o dobre dziesięć
skoków. Staranował żywy piedestał i Uoch poleciał w dół. Lusin zadał mu
taki cios, że Naczelny Przyspieszacz z przenikliwym piskiem znów uniósł
się w powietrze. Na Lusina rzucił się dobry tuzin strażników. Setki
błyskawic wbiły się w jego ciało, otaczając je płomienistą aureolą.
- Pole! - krzyknąłem!.
- Pole! - zawtórował mi Romero, i Lusin, którego zaskoczył wściekły
atak Aranów, dopiero teraz wywołał pole ochronne.
Reszta rozegrała się w ułamku senkundy. Nasi inżynierowie niestety zbyt
dobrze znali się na swoim fachu, by sporządzone przez nich skafandry nie
miały się oprzeć słabym w gruncie rzeczy wężowłosom Aranów. Ale Lusin miał
jeszcze w pamięci zaciekłe walki z głowookami i ponaglany przez nas
uruchomił z maksymalną mocą swe pole ochronne. Gdy jednak zobaczył, jakie
spustoszenie wywołało ono wśród goryli Uocha, zdjęło go przerażenie. Nie
zastanawiał się, nie tracił czasu na powolne osłabianie pola, tylko
gwałtownie je wyłączył. I natychmiast, niestety, padł ofiarą swego
humanitaryzmu.
Jeden ze strażników, który jakimś cudem przeżył uderzenie pola,
szarpnął swoje wężowłosy zaplątane w skafander Lusina, stracił równowagę i
pociągając za sobą naszego biednego przyjaciela zwalił się w dół. Stali
obaj na krawędzi szafotu i spadli teraz w gardziel pieca pomiędzy dwie
śmiercionośne elektrody. Znów buchnął płomień, zgaszony jednak natychmiast
powracającym automatycznie polem ochronnym. My również, Romero, ja oraz
biegnący tuż za nami Demiurg i Galakt, zogniskowaliśmy tam nasze pola, ale
było już za późno. Wśród poskręcanych eksplozją siłową odłamków
piekielnego elektrycznego szafotu leżał rozłupany skafander, a w nim
martwe ciało Lusina!
- Planeta zginęła! - krzyknął przerażony Oan. Zachwiałem się, lecz
szybko odzyskałem przytomność, bo musiałem walczyć, zabijać, zetrzeć na
pył wszystkich miotających się po placu pająkokształtnych. Do dziś nie
rozumiem, w jaki sposób udało mi się stłumić rozpacz i nie dać ujścia
wszechogarniającej wściekłości.
- Okrutni Bogowie! Okrutni Bogowie zstąpili z nieba! - wrzeszczeli
Aranowie uciekając co sił w nogach. Zrzuciłem skafander. Irena i Mary
również pozbyły się wstrętnego nam teraz odzienia. Usiłowały ożywić
Lusina, a Romero pomagał im, chociaż wiedział, że najgorsze już się stało,
że jest ono nieodwracalne. Ja zaś opadłem bez sił na ziemię i nie mogłem
nawet wydać z siebie głosu, żeby wezwać pole sanitarne.
Zbliżyli się do mnie Gracjusz z Orlanem, którzy nie zdjęli dotąd
maskujących skafandrów.
- To okropne nieszczęście! - powiedział Gracjusz. - Szczerze ci
współczuję, Eli, ale może wydarzyć się coś jeszcze gorszego. Proszę cię,
wysłuchaj Oana!
Dopiero teraz zorientowałem się, że Oan coś do mnie mówił.
- Czego chcesz? - zapytałem. - Czego ty jeszcze ode mnie chcesz?!
- Matka Błyskawic wpadła w gniew - dobiegł mnie jakby z oddali
przerażony głos Oana. - Uciekajcie! Teraz wszyscy Aranowie zginą i wy wraz
z nami, jeśli nie uciekniecie!
Jego ,splecione ze sobą, wyprężone sztywno wężowłosy wskazywały na
wschód, skąd nadchodziła noc, pędziły ogniste chmury, kłęby migotliwego
płomienia i snopy iskier. Nadchodziła burza elektryczna o takiej sile,
jakiej nie sposób sobie było wyobrazić.
- Włączyć indywidualne pola ochronne! - krzyknąłem i wywołałem
Kamagina. Błogosławiłem los, że Oleg pozwolił mu zbliżyć się do planety. -
Widzi pan, co się tutaj dzieje, Edwardzie?
- To potworne, Eli! - odpowiedział znękanym głosem Kamagin. -
Widzieliśmy wszystko, ale niestety nie mogliśmy pomóc. Co mam teraz
zrobić, admirale?
- Edwardzie, nad planetą rozszaleje się wkrótce elektryczny huragan.
Podejrzewam, że groźna Matka Błyskawic, jak Aranowie nazywają swoją
władczynię, zamierza rozszarpać swój naród na strzępy. Jej gniew wywołany
jest chyba zniszczeniem elektrycznego szafotu. Trzeba jej pokazać, że
ludzie są potężniejsi od Okrutnych Bogów!
- Zapewniam cię, admirale, że bez trudu uśmierzymy gniew groźnej
mamusi! - zapewnił mnie Kamagin. - Zamiast tępić swoich synów zajmie się
dzisiaj uzupełnieniem naszych zapasów substancji aktywnej.
Burza runęła na nas w jakieś trzy minuty po tej rozmowie. Nasze
ziemskie burze, to zwały chmur, padający z nich deszcz i trochę słabych
wyładowań atmosferycznych. Burza na Aranii, to potoki ognia spływającego
na ziemię, gejzery błyskawic tryskających z ziemi ku chmurom, palisada
błyskawic na szczytach wzgórz i dżungla wyładowań w dolinach. Gdybyśmy nie
otoczyli się polami ochronnymi w mgnieniu oka pozostałaby z nas jedynie
garstka popiołu. Romero osłonił swoim polem Oana, ale Aran nie znał jego
wytrzymałości i dygotał z przerażenia oczekując nieuchronnej jego zdaniem
zguby.
A potem wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Kamagin potrzebował czterech minut na otwarcie zaworów ssących w
zbiornikach substancji aktywnej i kiedy tego dokonał, błyskawice, jeszcze
przed minutą bijące w ziemię, trysnęły w górę grzęznąc w trzewiach statku.
Na planecie zrobiło się zdumiewająco cicho. Po kwadransie chmury
zaczęły rzednąć, rozpadać się na strzępy, gasnąć. I choć błyskawice już z
ich nie tryskały, Kamagin nie zatrzymał pomp ssących, gdyż chciał
maksymalnie napełnić zbiorniki substancji aktywnej.
- Teraz podmiotę trochę samą planetę - powiedział Kamagin, kiedy
rozładował do końca chmury. Jest tak przesycona energią elektryczną, że
nikt nie poniesie szkody, jeśli jeszcze trochę jej uszczkniemy. Uważam
zresztą, że wyjdzie to Aranom na korzyść, bo ich pobudliwość i fanatyzm
wynika prawdopodobnie z nadmiaru elektryczności.
- Jesteś zadowolony, Oanie? - zapytałem, kiedy Kamagin zamknął zawory
ssące zbiorników.
- Pokonaliście straszliwą Matkę! - wykrzyknął Aran z bogobojnym
podziwem. -Ach, jak wspaniale pokonaliście Matkę Błyskawic! Nasza
straszliwa rodzicielka została pokonana!
Ciało Lusina umieściliśmy w konserwatorze, który zachowa je po wsze
czasy w nienaruszonym stanie. Siedzę tu teraz, kiedy zwłoki naszego
biednego przyjaciela są już jednymi z wielu, a być może i my, nieliczni
pozostali przy życiu, też tu niebawem

spoczniemy. Lusin zamknięty w


przezroczystym sarkofagu wygląda jakby spał, gdyż Mary udało się
przywrócić mu dawny wygląd. Ale nie patrzę na niego, tylko na tego, który
leży naprzeciw. I rozmawiam głośno z tym drugim, bo nie mam nic do
powiedzenia poległemu przyjacielowi, natomiast wiele martwemu wrogowi.
Wrócę jednak do wydarzeń na Aranii.
Gdy wróciliśmy na pokład gwiazdolotu, Trub, roztrącając ludzi, rzucił
się na ciało Lusina i wykrzyknął rozpaczliwie:
- Mogłem pójść z wami i obronić mego przyjaciela! Nigdy sobie nie
wybaczę, że nie poszedłem!
Gig powiedział do mnie z pełnym smutku wyrzutem:
- Admirale, ludzie nie mogą obyć się bez niewidzialnych. Zapewniam cię,
że gdybyś nie zmuszał nas do zakładania tych idiotycznych skafandrów,
osłoniłbym Lusina skuteczniej niż pole siłowe.
Pod naszą nieobecność odbyła się w eskadrze narada. Gig i Ellon byli
zdania, że śmierć Lusina nie może pozostać nie pomszczona. Ale kogo karać?
Aranów? Za co? Ostatecznie zdecydowano raz jeszcze, że nie powinniśmy
wtrącać się do sporów przyspieszaczy z odsuwaczami, że należy po prostu
oczyścić Układ Trzech Mętnych czy Mglistych Słońc (czasami używaliśmy tej
pierwszej nazwy) z pyłu kosmicznego, co będzie stanowiło najlepszą pomoc
dla wszystkich pająkokształtnych. Wprawdzie Arania oddali się wówczas
nieco od gwiazdy potrójnej, lecz ta większa odległość zostanie
skompensowana większą przezroczystością przestrzeni kosmicznej, co sprawi,
że ilość promieniowania docierającego do planety się nie zmieni. Należy
jednak uprzednio sprawdzić, jakie zjawiska czy istoty kryją się pod
nazwami Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic.
Zaczęliśmy przygotowywać się do powtórnej wyprawy na Aranię, gdy Oan
nagle zaczął protestować przeciwko naszemu zamiarowi odwiedzenia Ojca
Akumulatora. Zapytany o przyczyny, zamiast odpowiedzi wyemitował do mojego
mózgu uczucie panicznego strachu. Ale ponieważ był to tylko jego strach,
nadal wypytywałem go o powody tego lęku.
- Spokój Ojca jest dla Aranów święty - odparł niechętnie Oan.
- To znaczy, że Ojciec Akumulator karze każdego, kto ten spokój ośmieli
się zakłócić?
- Nie, Ojciec źle się czuje, gdy ktoś odważy się przerwać jego święte
odosobnienie.
- Rozregulowuje się? Przestaje działać?... A kto strzeże jego spokoju?
Wasi Okrutni Bogowie?
- Okrutni Bogowie nie wtrącają się do spraw Ojca i Matki. Ojca ochrania
gwardia strażników, z których każdy wybierany jest przez samego Uocha.
- Z najbardziej doborową gwardią poradzimy sobie bez trudu - zapewniłem
go. - A teraz powiedz mi, czym jest Matka Błyskawic.
- Straszliwa Matka strzeże spokoju Ojca. - I to było wszystko czego
zdołaliśmy dowiedzieć się od Oana. Wylądowaliśmy na starym miejscu w
środku dnia.
Dokoła kręcili się Aranowie, ale żaden z nich nie zwracał na nas
najmniejszej uwagi. Na miejskim rynku krzątała się grupa
pająkokształtnych, odbudowujących pospiesznie zniszczony przez nasze pola
ochronne szafot elektryczny. Nie przeszkadzaliśmy im w tym zajęciu, bo
przyczyna zła tkwiła gdzie indziej.
Oan wspiął się na szczyt wzgórza i zatrzymał się przed wlotem do
jaskini, nie różniącym się niczym od sąsiednich. - To tutaj - powiedział.
- Ale pierwszy do środka nie wejdę.
- Idź w środku grupy - postanowiłem.
Na strażników natknęliśmy się już po paru krokach. To były rosłe
pająki, nieulękłe i zdeterminowane, ale nawet ci wybrani z wybranych
zmykali po chwili z taką szybkością, iż nie mogliśmy żadnego z nich
dopędzić. Rzecz była nie tylko w tym, że Aranowie nie mogli się oprzeć
naporowi naszych pól ochronnych. Ważniejsze było to, że nie znali ich
natury. Nic więc dziwnego, że odepchnięci niewidzialną siłą, co sił w
nogach rzucili się do ucieczki, wrzeszcząc jak niedawno tłum na rynku:
- Okrutni Bogowie! Okrutni Bogowie zstąpili z nieba!
Wewnętrzny rzut straży nie uwierzył widać w paniczne informacje
pierwszej grupy, gdyż w jaskini, przez którą wiodła dalsza droga, rzuciła
się na nas cała armia. Tu już musieliśmy skoncentrować nasze pola i po
zakończonej potyczce na ziemi zostały ciała kilku szczególnie zaciekłych
fanatyków.
Jaskinia miała cztery wejścia. Przez jedno wkroczyliśmy my, w dwa
boczne umknęli pokonani strażnicy, a czwarte, na wprost nas, pozostało
wolne. Wskazałem na nie jedną ze swoich licznych rąk:
- Tędy, Oanie?
- Tędy. Nikogo już nie napotkamy po drodze do komnat Ojca. Ten tunel
jest dla wszystkich tabu.
Zakazana droga była długa. Biegła niskim korytarzem przechodzącym w
łańcuch obszernych jaskiń i kończyła się w ogromnej grocie, tak wysokiej,
że nawet promień silnego reflektora nie sięgał stropu. Całą grotę
zajmowało jezioro gęstego płynu pokrytego twardą skorupą. Powierzchnia
jeziora nieustannie falowała, a spod pękającej w różnych niejscach skorupy
tryskały słupy płomieni rozpraszających się po chwili w zielonkawej,
martwo fosforyzującej mgle. Czasami ku niewidzialnemu stropowi strzelały
błyskawice, aby za moment powrócić w dół. Tak to przynajmniej wyglądało,
chociaż te odbite błyskawice były po prostu przeciwbieżnymi wyładowaniami
o odwrotnym znaku.
- Ojciec Akumulator zabija każdego, kto się doń zbliży - wyszeptał ze
strachem Oan.
- Swoisty mechanizm wytwarzający energię elektryczną albo, jak mawiali
starożytni, elektrownia stwierdził Romero.
- Elektrownia, tak - zauważył Gracjusz - ale nie mechaniczna. To jest
żywy organizm. Przypomina mi naszą broń biologiczną, tyle że nie jest to
gigantyczna kolonia bakterii jak u nas, lecz bez wątpienia istota rozumna.
Na wszelki wypadek poleciłem wzmocnić pola ochronne, chociaż nie
sądziłem, aby to było potrzebne. Odniosłem nagle wrażenie, że jesteśmy
przez kogoś życzliwie obserwowani. Oan utrzymywał, że Ojciec Akumulator
śledzi każdy nasz ruch, słyszy każde słowo, odbiera każdą myśl. Być może
miał rację.
- Ojciec was nie zabija! - wykrzyknął zdumiony Aran, gdy Irena pobrała
do analizy próbkę substancji jeziora.
- Niech by tylko spróbował! - mruknąłem. Postaraj się nawiązać z nim
kontakt - zwróciłem się do Ireny, a Oana zapytałem: - Ile lat liczy sobie
to stworzenie?
Pająkokształtny na temat wieku jeziora nie potrafił powiedzieć niczego
konkretnego. Wiedział jedynie, że było już, kiedy na planecie pojawili się
Aranowie. Ojciec stworzył życie, kiedy samotność zbytnio mu już dokuczyła.
Stworzył najpierw Matkę, a potem już oboje dali życie roślinom i Aranom.
Drapieżny ocean też jest tworem Ojca.
- Ocean jest zapewne odpadem produkcyjnym tej żywej elektrowni -
zauważył Romero. - Elektrowni zaopatrującej w energetyczny pokarm
wszystkich mieszkańców tej planety.
- Musimy zatem zdecydować - zakonkludowałem - czy zniszczymy Ojca jako
twór torturujący Aranów, czy też zachowamy go przy życiu. W pierwszym
wypadku musimy zbudować na Aranii automatyczną elektrownię, żeby jej
mieszkańcy nie pomarli z głodu, w drugim zaś trzeba się zastanowić nad
sposobami okresowego rozładowywania przesyconego energią Ojca bez udziału
nieokiełznanej Matki.
- Zniszczenie jest równoznaczne z morderstwem - powiedział pospiesznie
Galakt.
- Co zaś do groźnej Matki - wtrącił Romero to jej funkcja sprowadza się
jedynie do likwidowania nadmiaru elektryczności. Oanie, czy ktoś widział
Matkę Błyskawic?
- Jej nie można zobaczyć, gdyż istnieje tylko w zrodzonych przez siebie
burzach.
- Inaczej mówiąc jest po prostu naturalnym wyładowaniem nadmiaru
energii - stwierdziłem. - W porządku, Oanie. Nikt już więcej na tej
planecie nie usłyszy o groźnej Matce, bo jej funkcje przejmie odbudowany
szafot.
Opuściliśmy grotę. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Ojciec Akumulator
uśmiechnął się do nas na pożegnanie. Brzmi to dziwnie w odniesieniu do
rozpłomienionego błyskawicami jeziora, ale... Poza tym kontaktu nie było:
Ojciec Akumulator nie reagował na sygnały, którymi zarzucała go Irena.
Po wyjściu na powierzchnię wezwałem mechaników z "Koziorożca", którzy w
ciągu niespełna dwóch godzin przekonstruowali szafot w ten sposób, aby
nadmiar energii wyładowywał się automatycznie na iskrownikach. Wystraszeni
Aranowie poukrywali się w jaskiniach i nie przeszkadzali im w pracy.
- Admirale, znalazłem sposób na to, aby pająkokształtni nie zniszczyli
naszego iskrownika! - pochwalił się Ellon. - Odchyliłem jego ostrza w ten
sposób, aby przy każdym wyładowaniu tryskał w niebo płomienisty słup,
który musi przerazić każdego Arana.
- I położyłeś w ten sposób podwaliny nowej religii, Ellonie -
zakonkludowałem ze smutkiem. - Minie teraz niejeden wiek, zanim jakiś
genialny pająk zrozumie, że iskrownik nie jest istotą nadprzyrodzoną, lecz
prymitywnym urządzeniem technicznym. A przecież ich przodkowie budowali
gwiazdoloty! Ale trudno, to jest mniejsze zło niż ofiarny stos. Zresztą
nie przestaje mnie dziwić przenikliwość fanatycznych przyspieszaczy,
którzy tak celnie odgadli przyczyny "gniewu Ojca" i skuteczność, z jaką im
zapobiegali... Żeby jednak nie zapragnęli powrócić do starych metod, na
wszelki wypadek zainstalujemy wokół "szafotu" barierę ze słabego pola
ochronnego, żeby nikt nie mógł się nawet zbliżyć do niego.
Przed zachodem Trzech Mglistych Słońc głuchy grzmot obwieścił, że
likwidacji nadmiaru energii nie muszą towarzyszyć okrutne egzekucje lub
niszczycielskie burze. Ponad szczyty wzgórz wzniósł się słup krwawych
płomieni.
Dziwnie nieśmiałym krokiem zbliżył się do mnie Oan:
- Opuszczacie nas, Eli? - zapytał. - Uratowaliście mnie i staliście się
dobroczyńcami całego naszego narodu. Będzie mi bez was źle, admirale.
Popatrzyłem na niego bez słowa. Tkwiła w nim jakaś zagadka. Zagadka
tkwiła w całym narodzie Aranów. Nie potrafiłem zapomnieć, że przodkowie
tych ciemnych, fanatycznych, zabobonnych istot stworzyli potężną
cywilizację kosmiczną, która oto zniknęła bez śladu. Tego nie można było
złożyć na karb degradacji spowodowanej niesprzyjającymi warunkami, bo
degradacji w potocznym tego słowa znaczeniu nie było, czego najlepszym
dowodem stał się dla mnie sam Oan. Był taki sam jak wszyscy Aranowie i pod
wieloma względami nas przewyższał! Czyż nie znaleźliśmy go na pokładzie
statku posuwającego się pod prąd czasu? Czyż nie czytał z zadziwiającą
swobodą każdej naszej myśli? Czyż istniała dla niego bariera językowa, nie
do pokonania dla nas bez skomplikowanych urządzeń technicznych? Posiadał
jeszcze wiele innych cech stawiających go ponad nami!
- Oanie - powiedziałem wreszcie. - Potrafisz pilotować gwiazdoloty.
Wiesz o naturze zakrzywionego czasu więcej niż my. A twoi bracia Aranowie
są ciemnymi fanatykami. Skąd czerpiesz swoją wiedzę? Dlaczego różnisz się
od innych?
- O nie, admirale - odparł Aran z rozbrajającą szczerością. - Takich,
którzy w zalewie dzisiejszej ciemnoty zachowali starożytną wiedzę jest
wśród nas jeszcze wielu. Gdybyście pozostali na planecie, poznalibyście
większość z nich.
Niestety, nie mogliśmy sobie na to pozwolić.
- Weźcie mnie z sobą - poprosił Oan, gdy mu to powiedziałem. - Wiele
wiem o paradoksach czasu. Nasi przodkowie badali linie temporalne w
gromadach gwiezdnych i dobrze je poznali. Nie potrafiliśmy wykorzystać tej
wiedzy, ale nic z niej nie uroniliśmy. Wam ta wiedza się przyda.
- A twoi przyjaciele, Oanie? Czy nie będzie im ciebie brakować?
- To jest również prośba moich przyjaciół, którzy poradzili mi
przyłączyć się do was.
- Wsiadaj do planetolotu; Oanie - powiedziałem niemal bez
zastanowienia. - Polecisz ze mną na "Koziorożcu".
Wszystko z początku wydawało się proste. Potrafiliśmy w razie potrzeby
rozbijać planety, więc odkurzenie arańskiego nieba tym bardziej nie
stanowiło dla nas problemu. Mogliśmy użyć do tego celu pojedynczego
gwiazdolotu lub całej naszej eskadry, na co nalegał Kamagin, jako
zwolennik rozwiązań szybkich i radykalnych. Ogół postanowił inaczej.
Zdecydowaliśmy się zaprogramować na czyszczenie układu jeden ze statków
transportowych i ruszać w dalszą drogę. Jeśli będziemy wracać tą samą
trasą, wtedy zabierzemy pozostawioną kosmiczną ciężarówkę.
Plan był dobry, jestem tego pewien jeszcze i dziś, i zawalił się nie z
naszej winy.
Kosmiczny odkurzacz nosił nazwę "Taran". Już sama jego nazwa zdawała
się stanowić gwarancję powodzenia akcji. Kamagin z Ellonem sprawdzili
wszystkie urządzenia statku i przekonali się, że działają bez zarzutu. MUK
"Tarana", działający podobnie jak pozostałe komputery pokładowe w czasie
rzeczywistym, został odpowiednio poinstruowany i przeegzaminowany.
Automatyczny mózg wymodelował wszystkie teoretycznie możliwe warianty
zakłóceń, uszkodzeń i awarii i znakomicie sobie z nimi poradził. Niestety,
nikomu nie przyszło do głowy symulowanie wariantów teoretycznie
niemożliwych. Zresztą nie mieliśmy czasu na takie głupstwa.
Nie należy sądzić, że w swym zadufaniu w ogóle nie liczyliśmy się z
niespodziankami. W Ginących Światach zetknęliśmy się już z tyloma
niezwykłymi zjawiskami, że właściwie nic już nie mogło nas zaskoczyć.
Przygotowaliśmy się więc na najgorsze. Nasz błąd polegał jedynie na
przekonaniu, że wszelkie wrogie działania groźnych sił panoszących się w
Układzie Trzech Mglistych Słońc, działanie owych arańskich~ Okrutnych
Bogów, będzie oparte na prawach natury, a zatem mieścić się będzie w
ramach logiki. Ludzkiej logiki.
Pozwoliłem sobie na tę dygresję, aby lepiej uzmysłowić to; co wydarzyło
się gdy "Taran" przekształcił się w satelitę potrójnej gwiazdy. Wszystko
przebiegało zgodnie z programem. Statek zbliżył się do centrum układu po
zwężającej się spirali, a potem MUK uruchomił anihilatory masy. Zataczał
teraz wyciągnięte elipsy, a za nim ciągnęła się smuga czystej przestrzeni,
w której czerwonawy blask Trzech Mglistych Słońc przybierał swą właściwą
barwę srebrzystego błękitu. Nie upłynie nawet ziemskie półwiecze i
przynajmniej jeden z Ginących Światów przekształci się w Świat Odrodzony!
Zszedłem do stajni pegazów. U Włóczęgi był Romero, przy którego nogach
rozciągnął się Mizar. Mądry pies nie przyszedł jeszcze do siebie po
tragicznej śmierci Lusina. Unikał nas, gdyż najwidoczniej uważał, że nie
zrobiliśmy wszystkiego co możliwe, żeby uratować jego przyjaciela i
nauczyciela. Nigdy tego nie powiedział, nie pozwolił sobie na najmniejszą
aluzję, na najcichsze warknięcie, ale odwiedzał tylko smoka. Włóczęga
przecież nie był na powierzchni Aranii, a zatem nie miał nic wspólnego z
tragedią.
- Wszystko idzie dobrze, Włóczęgo - powiedziałem.
- Zbyt dobrze, aby było naprawdę dobrze - odparł smok.
- Nie rozumiem, co masz na myśli. A ty, Mizarze - pogładziłem psa - co
myślisz o pesymizmie Włóczęgi? - Nie potrafię już myśleć o niczym i nikim
poza Lusinem - odwarknął ze smutkiem pies. - Oduczyłem się myśleć po
waszemu.
Romero powiedział:
- Drogi admirale! Moim zdaniem niesłusznie oskarża pan naszego
przyjaciela Włóczęgę o czarnowidztwo. W jego paradoksalnej uwadze tkwi
głębsza myśl. Nasz mądry przyjaciel zapewne postawił się na miejscu
Okrutnych Bogów, których zresztą może w ogóle nie ma, i zastanowił się,
jak by wówczas działał. I doszedł do wniosku, że w tym wypadku działaniem
najskuteczniejszym było zaniechanie wszelkiego działania, przynajmniej z
początku. Włóczęga, będąc Okrutnym Bogiem, najpierw starannie zbadałby
cele i możliwości fizyczne naszego kosmicznego odkurzacza, a dopiero potem
postarał się go unieszkodliwić.
- Wprawdzie zastrzegł się pan, że nie bardzo wierzy w realne istnienie
Okrutnych Bogów, ale mówi o ich hipotetycznych działaniach jak o czymś
oczywistym! -.zaoponowałem. - Tymczasem groźni władcy Układu Trzech
Mglistych Słońc mogą być po prostu takim samym płodem fantazji Aranów,
takim samym upostaciowaniem banalnych zjawisk fizycznych, jakim okazała
się śmiercionośna Matka Błyskawic.
To zdanie kończyłem już w drodze na stanowisko dowodzenia, gdzie Oleg
pilnie wzywał nas obu. Z "Taranem" coś się stało. Jego anihilatory
przestały nagle wygarniać pył kosmiczny, a sam statek po wyłączeniu napędu
wszedł na niesterowną keplerowską orbitę. Nie reagował na żadne sygnały,
ale jego MUK nie przestał funkcjonować, bo generował słabe impulsy, takie
jednak niezborne, że nie sposób ich było rozszyfrować.
- Musimy wysłać holownik - powiedział chmurnie Oleg. - Ale jak dostać
się do wnętrza statku? Wprawdzie "Taran" nie wydaje się być uszkodzony,
ale przy niesprawnym mózgu pokładowym włazy nie dadzą się otworzyć. Trzeba
chyba będzie wyciąć otwór w kadłubie.
Najbliżej unieruchomionego statku znajdował się gwiazdolot dowodzony
przez Petriego, więc Oleg rozkazał mu przyprowadzić "Tarana". Wkrótce oba
statki znalazły się przy burcie "Koziorożca". Petri jeszcze w drodze
polecił z pomocą komory remontowej wyciąć otwór w pancerzu kosmicznego
odkurzacza i wymontować MUK. Sam go następnie dostarczył na pokład
flagowca. Mózg wyglądał na całkowicie sprawny - żadnego uszkodzenia
mechanicznego, najmniejszego nawet zadrapania na obudowie, żadnych przerw
w obwodach elektrycznych - jego sterujący kryształ nadal lśnił cudownym
zielonkawym blaskiem, jakim poszczycić się może tylko neptunian
najczystszej wody, ale MUK zachowywał się jak szalony i plótł niesamowite
bzdury.
Umieszczono go na stanowisku testującym i Ellon z Ireną przystąpili do
badania zepsutej maszyny. Stanąłem opodal, żeby im nie przeszkadzać.
Wspominałem już zapewne, że Ellona niełatwo jest zadziwić, ale tym razem
nawet nie starał się ukryć zdumienia.
- Admirale - powiedział. - Jestem wstrząśnięty. Pola ochronne mózgu nie
zostały przebite, zdeformowane lub chociażby osłabione. MUK rozregulował
się sam. Sam, admiralne, gdyż kategorycznie wykluczam tu działanie sił
zewnętrznych. Ale wewnętrznych uszkodzeń układu elektrycznego też nie
stwierdziliśmy. Z niczym podobnym do tej pory się jeszcze nie zetknąłem!
Pozostała tylko jedna możliwość: samoczynna degradacja któregoś z
podzespołów. Muszę to sprawdzić, ale zajmie mi to co najmniej parę
godzin...
- No cóż - powiedziałem - zaczekamy na wynik. - Po czym wróciłem do
Włóczęgi.
Smok, któremu nadal towarzyszył Mizar, czekał z niecierpliwością na
najświeższe wiadomości.
- Włóczęgo - powiedziałem. - Najlepiej z nas wszystkich znasz naturę
przestrzeni, więc może potrafisz rozwikłać zagadkę "Tarana". Posłuchaj
uważnie. Jego MUK przestał działać, chociaż nie miały na to wpływu żadne
siły zewnętrzne ani wewnętrzne. Inaczej mówiąc, w przestrzeni, przez którą
mknął mózg wraz ze statkiem nic się nie wydarzyło. Rozumiesz mnie,
Włóczęgo? Chodzi mi o to, czy na MUK nie mogła zgubnie podziałać sama
przestrzeń. Czy przestrzeń, będąca w warunkach normalnych jedynie biernym
nośnikiem pól, fal i korpuskuł, nie mogła się nagle uaktywnić?
- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie - wyznał smok. - Miałem do
czynienia jedynie z pasywną przestrzenią, którą potrafiłem niemal dowolnie
kształtować. Wiem, że potrafi wytwarzać własne fale, które wy nazywacie
falami przestrzennymi, że można ją przekształcić w materię, z której znów
da się wytworzyć przestrzeń. To wszystko prawda, ale według mojej wiedzy
przestrzeń nie może oddziaływać na ciała materialne inaczej niż za
pośrednictwem działających w niej sił.
- Ja też tak sądzę. Zapytajmy jeszcze jednak o zdanie Oana, który
lepiej od nas poznał tajemnice tutejszego świata.
Dwunastonogi myśliciel zjawił się wraz z Orlanem i Gracjuszem, którzy
też byli ciekawi opinii Arana.
Nie zdążyłem jeszcze zadać swoich pytań, gdy do stajni smoka wszedł
Oleg z Ellonem, który przyniósł graficzny wynik badań testowych.
- Admirale! - wykrzyknął impulsywnie Ellon. Zaręczam, że nigdy o czymś
podobnym nawet nie słyszałeś! MUK "Tarana" myli skutki z przyczynami! I to
wszystko, powtarzam, bez śladu jakiegokolwiek uszkodzenia! To prawdziwy
cud, że zwańowana maszyna nie wysadziła całego statku w powietrze, a przy
okazji nie spopieliła przynajmniej jednego z Trzech Mętnych Słońc.
- Rozumiesz coś z tego? - zapytałem Oana. Możesz wyjaśnić to piekielne
zjawisko?
- Nie ma w nim nic piekielnego - odparł bez wahania Aran. - Wasza
maszyna zapadła na raka czasu. Czas eksplodował w jej wnętrzu, rozerwał
jej łańcuchy logiczne i rozsypał ich ogniwa po przeszłości,
teraźniejszości i przyszłości. Dlatego niezdolna jest do zrealizowania
jakiegokolwiek programu. Rak czasu jest najcięższą chorobą naszego świata.
- Czy i my możemy się nią zarazić? - zapytał Orlan, którego głowa z
przerażenia tak głęboko zapadła się w ramiona, że na zewnątrz wystawały
jedynie oczy.
- Jeśli tylko Okrutni Bogowie tego zapragną! Właśnie dlatego starałem
się wyrwać do innego czasu. Jesteście potężni, więc wam może się to udać.
Jeśli jednak nie chcecie chronić się w pozaczasie, to lepiej uciekajcie z
tego miejsca. Okrutni Bogowie nie zauważali was dotychczas, ale teraz
spostrzegli. To jest zły znak.
Mówił o tym, że Okrutni Bogowie raczyli wreszcie popatrzyć na nas
niedobrym okiem, a ja po raz któryś z rzędu przypatrywałem się uważnie
jemu samemu. Wydało mi się nagle, że widzę go po raz pierwszy. Dwoje jego
dolnych oczu patrzyło na nas, zwyczajnie patrzyło. A trzecie, umieszczone
nad nimi, świdrowało przenikliwym blaskiem, promieniowało, wbijało do
naszych głów jego myśli, obce dla nas i groźne. Przebiegł mnie mimowolny
dreszcz. Oan też miał niedobre oko...
Gdybym miał jednym zdaniem wyrazić natrętne pragnienie, które nas
wszystkich opanowało, powiedziałbym tylko: "Spłachetek czystego nieba!"
Nieznani przeciwnicy zabronili nam oczyszczać przestrzeń kosmiczną, ale
gotowi byliśmy walczyć z każdym przeciwnikiem. Nieoczekiwana przeszkoda
sprawiła, że zagrała w nas krew wojowniczych przodków, którzy stawiali
czoło nawet bogom. Nie chcieliśmy być od nich gorsi.
Oleg wezwał na odprawę dowódców statków, a przed ich przybyciem
przyszedł się ze mną naradzić.
- Eli - powiedział - jednym z najwspanialszych wyczynów twojej
Pierwszej wyprawy do Perseusza było zniszczenie Złotej Planety, w sposób
tak zdecydowany i mistrzowski dokonane przez Olgę Trondicke. Zamierzam
zaproponować załogom przeprowadzenie podobnej akcji.
Poprosiłem o wyjaśnienia i Oleg sprecyzował swoją myśl. Olga
wysadziwszy wówczas Złotą Planetę stworzyła ogromny obszar nowej
przestrzeni i wyprowadziła przez nią uwięziony w pułapce gwiazdolot.
Niszczyciele wiele musieli się natrudzić, aby włączyć ów nowy przestwór do
swojego świata. W gromadzie gwiezdnej Ginących Światów panują istoty
najwidoczniej od Niszczycieli potężniejsze, które dla jakichś swoich celów
zaśmiecają gwiazdy i zdecydowanie przeciwstawiają się oczyszczaniu
przestrzeni. Ale możemy ich zaskoczyć przez zanihilowanie większej masy i
przynajmniej na kilka pokoleń dać Aranom obiecany skrawek czystego nieba.
- Zasadniczą trudnością twojego planu - powiedziałem - jest konieczność
zachowania go do czasu w tajemnicy przed Ramirami, bo na razie wszystko
wskazuje na to, że to oni właśnie są owymi Okrutnymi Bogami
pająkokształtnych. Poza tym nie mam żadnych uwag.
Plan spodobał się wszystkim dowódcom gwiazdołotów, tym bardziej że jego
realizacja wydawała się względnie łatwa. Nasze anihilatory były znacznie
potężniejsze od zainstalowanych kiedyś na "Pożeraczu przestrzeni", a i z
wyborem obiektu zniszczenia nie było większego kłopotu, bo wokół Trzech
Mglistych Słońc krążyło przecież kilka martwych planet. Dyskusję wywołała
jedynie sprawa zamaskowania operacji.
- Ramirowie, jeśli to istotnie oni są Okrutnymi Bogami - powiedziała
Olga - mogą z łatwością zapobiec zniszczeniu planety w momencie, kiedy
skierujemy w jej stronę statek z uruchomionymi anihilatorami bojowymi.
Najlepiej zatem - kontynuowała - będzie przeprowadzić akcję w dwóch
etapach. Rozpylenie pojedynczego gwiazdolotu nie powinno zwrócić uwagi
Ramirów, a my uzyskamy nieco nowej przestrzeni wyłączonej do czasu spod
ich władzy, którą możemy wykorzystać jako tunel dolotowy dla statku
zadającego główne uderzenie.
Kamagin poprosił, żeby to jemu pozwolono przeprowadzić anihilację
maskującą, ale Oleg wolał powierzyć mu ochronę gwiazdolotu rozpylającego
planetę, jako że nikt inny nie nadawał się lepiej od niego do wykonania
zadań wymagających nie tyle ostrożności i zimnej kalkulacji, ile szybkiej
reakcji i zdecydowania w działaniu.
- Anihilację maskującą przeprowadzi pański "Cielec" - zwrócił sią Oleg
do flegmatycznego Petriego. A uderzyć na planetę zechce Olga, gdyż tylko
ona jedna spośród nas ma doświadczenie w rozpylaniu dużych obiektów
kosmicznych.
- Zgadzam się wykonać rozkaz dowódcy eskadry - powiedziała Olga - ale
pod jednym warunkiem. Eli zwróciła się do mnie - w chwili ataku na Złotą
Planetę siedziałeś obok mnie na stanowisku dowodzenia. Twoja obecność
dodała mi ducha. Chciałabym, abyś na czas operacji przeniósł się na mój
statek.
- Zgoda, jeśli widok człowieka śmiertelnie przerażonego dodaje ci
odwagi! - odparłem ze śmiechem i spojrzałem pytająco na Mary: - Pozwolisz
Oldze porwać mnie na parę dni?
- Będę cierpiała męki zazdrości, ale czegóż nie robi się dla dobra
sprawy! - westchnęła ciężko Mary, ale nie zdołała zachować powagi i też
parsknęła śmiechem.
Odpowiednią planetkę znaleźliśmy bez trudu. Jedyny kłopot polegał na
tym, że jej orbita leżała za orbitą Aranii, my zaś chcieliśmy dokonać
anihilacji między planetą pająkokształtnych a Trzema Mglistymi Słońcami.
Za to Gracjusz ustalił ponad wszelką wątpliwość, iż życia na przeznaczonym
do zagłady globie nigdy nie było i jego powstanie tam w przyszłości
również jest absolutnie wykluczone.
Nieznane wrogie siły nie reagowały, gdy trzy towarowe gwiazdoloty
wzięły planetkę na hol i pociągnęły ją w stronę Trzech Mglistych Słońc.
W czasie gdy dokonywała się roszada orbit planetarnych, Olga
przygotowywała się już do drugiego etapu operacji. Siedziałem obok niej na
stanowisku dowodzenia i wpatrywałem się w Kosmos, w którym panował zupełny
spokój, co zarazem cieszyło i napawało niepokojem. "Wąż", "Cielec" i
"Koziorożec" zostały w tyle i ich światła pozycyjne ledwie tliły się na
ekranie powiększalnika optycznego. Było to zgodne z planem, który
przewidywał, że statki załogowe winny się trzymać na uboczu, aby nie
narazić się na niebezpieczeństwo niespodziewanego ataku ze strony Ramirów.
- Planetka weszła na optymalną orbitę, Eli - powiedziała Olga. - Petri
zbliża się do niej na odległość skutecznej anihilacji. Wkrótce nadejdzie
nasza kolej.
Nasza kolej nie nadeszła, bo do akcji wkroczyły obce, wrogie siły. Do
końca życia nie zapomnę tego, co rozegrało się na moich oczach.
Planetka znajdowała się dokładnie pośrodku między Aranią a Trzema
Mglistymi Słońcami. Mknęła swobodnie po swej nowej orbicie, poprzedzana
zwartą grupką trzech holujących ją dotychczas gwiazdolotów. Za nią,
również w szyku zwartym, pędziły pozostałe transportowce kosmiczne, a
jeden z nich, skazany na anihilację, krążył wokół globu po niskiej
elipsie. Nasz gwiazdolot ustawił się na linii łączącej Aranię z Trzema
Słońcami. Z boku pojawił się "Cielec", aby błyskawicznie ostrzelać skazany
na zagładę gwiazdolot i równie błyskawicznie wyłączywszy anihilatory
odlecieć do tyłu na fali nowej przestrzeni. My zaś mieliśmy wtargnąć w
samo oko kosmicznego cyklonu i zadać decydujący cios. Taki był plan. Nic
więc dziwnego, że widząc w powiększaczu zbliżającego się "Cielca"
widziałem jednocześnie oczami duszy samego Petriego, jak lekko pochylony
do przodu wpatruje się w rosnący na ekranie gwiazdolot i unosi rękę, by za
chwilę opuścić ją z okrzykiem: "Pal". Ale to nie on wypalił...
Trysnął promień, ten sam przeklęty promień, który spopielił Czerwoną
Gwiazdę! Tym razem był cieńszy i nie jarzył się tak długo. Wystrzelił z
zamglonej dali i momentalnie zgasł, jak zdmuchnięty. Promień trwał przez
mgnienie oka, ale to wystarczyło, aby w miejscu, gdzie jeszcze przed
chwilą znajdował się potężny statek wyposażony w groźną broń, gwiazdolot,
na którego pokładzie znajdowali się ludzie i Demiurgowie, żeby w tym
miejscu buchnął kłąb płomieni. Nie było już gwiazdolotu, nie było już
nowoczesnych maszyn, nie było ludzi i Demiurgów, nie było nawet ich zwłok.
Był tylko szybko gasnący ogień, a potem rozpełzający się w przestrzeni
miałki, srebrzysty pył.
Zobaczyłem też, jak pozostałe gwiazdoloty schodzą z precyzyjnie
obliczonych trajektorii, zderzają się i giną kolejno w takich samych
kłębach ognia, w jakich spłonęli nasi przyjaciele z "Cielca". Przylgnąłem
twarzą do ekranu powiększalnika, bo przez Kosmos wprost w rozszalałe
ognisko pędził bezwładnie "Koziorożec". Gryzłem palce do krwi, ryczałem z
wściekłości i bólu, ale musiałem zobaczyć co się dzieje. Żeby zrozumieć i
straszliwie zemścić się na sprawcach katastrofy, jeśli sam ją przeżyję!
"Koziorożec" jakimś cudem wyminął nagle dogasające pogorzelisko
gwiazdolotów i pomknął w mętny tuman zapylonej przestrzeni, a "Wąż"
jeszcze wcześniej wykonał zwrot i teraz odsuwał się po łagodnej krzywej od
epicentrum katastrofy.
Opadłem bez sił na fotel i dopiero po dłuższej chwili zorientowałem
się, że Olga rozpaczliwie szarpie mnie za rękaw kombinezonu.
- Eli! Ocknij się! - wołała. - Nasz MUK odmówił posłuszeństwa. Nie mogę
przekazać żadnego rozkazu do maszynowni, statek jest niesterowny i coraz
szybciej spadamy na płonące transportowce!
Nie wiem, jak długo mnie wołała, ale gdy tylko jej głos dotarł do
świadomości, gdy tylko uświadomiłem sobie grozę naszej sytuacji, nie
wahałem się ani przez chwilę.
- Bez paniki! - krzyknąłem. - Przechodzimy na ręczne sterowanie!
Ale nie było na co przechodzić, bo ręczne stery, podobnie jak wszystkie
urządzenia zautomatyzowane, również nie działały. Wszystkie niezliczone
klawisze i przyciski na pulpicie sterowniczym zostały zablokowane,
wszystkie lampki sygnalizacyjne jarzyły się purpurową barwą alarmu! I
nagle przypomniałem sobie, że istnieje jeden jedyny obwód, którego nie
można wyłączyć ani zablokować rozkazem myślowym, który można uruchomić
tylko staroświeckim kluczem. Sam ten obwód jeszcze kiedyś w szkole
zaprojektowałem, sam obliczytem niezbędną liczbę i siłę ładunków
wybuchowych niszczących statek od środka. To był obwód rozpaczy, ostatnia
deska ratunku w warunkach najwyższego zagrożenia.
- Klucz! - ryknąłem. - Klucz od komór wybuchowych!
Olga zbladła z przerażenia.
- Eli! - powiedziała błagalnie. - Może jeszcze nie trzeba?... Ja
jeszcze nie straciłam nadziei...
Gotów byłem ją udusić. Nadziei nie było.
- Uspokój się, idiotko! - wrzasnąłem. - Nie zamierzam popełniać
zbiorowego samobójstwa. Natychmiast dawaj klucz!
Olga trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami rozpięła bluzkę i
wyciągnęła spod niej zawieszony na szyi łańcuszek z kluczem. Nie czekając,
aż odepnie go zesztywniałymi palcami, szarpnąłem klucz i popędziłem w kąt
sterówki, gdzie znajdował się skomplikowany zamek w zapieczętowanej
kasecie. Zerwałem pieczęć, wsunąłem klucz do dziurki i ostrożnie,
napominając się w duchu, żebym nie popełnił fatalnego błędu, przekręciłem
go o jedną trzecią obrotu.
Ciężki wybuch wstrząsnął statkiem. Prawa strona rufy, gdzie były
zmontowane nasze groźne anihilatory, przestała istnieć... Przestała
istnieć, zda się niezwyciężona, gwiezdna twierdza zdolna do rozpylania
planet i rozproszenia nieprzyjacielskich flot. Ale statek został, przeżył,
bo straszliwa eksplozja rzuciła go w lewo, zepchnęła z kursu prowadzącego
wprost ku zagładzie. W ostatniej chwili, bo za sekundę byłoby już za
późno.
Olga rozpłakała się i padła na fotel. Przez kilka minut nie odzywaliśmy
się ani słowem i trwaliśmy tak w kompletnej ciszy, bo do stanowiska
dowodzenia nie docierały żadne dźwięki. A przecież po korytarzach statku
miotali się teraz ludzie i ich gwiezdni przyjaciele, przerażeni i
zdezorientowani. Nie wiem nawet, co silniej zszarpało ich nerwy:
oczekiwanie na niechybną śmierć czy nieoczekiwany ratunek. Wreszcie Olga
powiedziała słabym głosem:
- Eli, jak to się mogło stać? Przecież nasz MUK jest szczelnie otoczony
polem ochronnym! Jaka siła mogła go przebić? Dlaczego milczysz? Boję się,
odezwij się do mnie!
- Milczę, bo wszystko zrozumiałem - odparłem, starając się zachować
spokój. - Ramirowie wypowiedzieli nam wojnę. Zniszczyli eskadrę Allana i
twojego męża, Olgo. Teraz przyszła kolej na nas.
Patrzyła na mnie okrągłymi, szalonymi ze strachu oczami.
- Przywykłam ci wierzyć, Eli - powiedziała. Zawsze wierzyłam w każde
twoje słowo... Ale przecież oni nie mogli wiedzieć, że to właśnie Petri ma
zacząć operację. Nie ja, nie Kamagin, nie Osima, tylko Petri! O tym
wiedziały tylko nasze załogi, a Ramirowie zaatakowali Petriego!
- Nam też nieźle się dostało, też o mało nie zginęliśmy - zaoponowałem
ponuro. - A co się tyczy pytania, w jaki sposób Ramirowie poznali plan
operacji, to odpowiedź może być tylko jedna: na któryś z naszych statków
przedostał się ich szpieg!
- Szpieg?
- Nie podoba ci się to słowo? Wobec tego konfident, zwiadowca, kapuś,
tajny agent, zdrajca, co wolisz... I ten zdrajca znajduje się na statku
flagowym eskadry, na "Koziorożcu", Olgo!

10 Zerwane więzi czasu

O odtworzeniu anihilatorów nawet nie było co marzyć, bo ich


konstruktorzy zatroszczyli się o to, aby w razie nieszczęścia hipotetyczny
wróg nie tylko nie dostał tej broni w swoje łapy, ale nawet nie mógł się
domyślić, jaka potęga kryła się pod rufowym pancerzem. Po obejrzeniu
uszkodzeń Olga wyznała mi:
- Nawet nie pomyślałam, że w ten sposób można zmienić tor lotu. Po
prostu nie mieściło mi się w głowie, że można się bronić niszcząc własną
broń... Nosiłam ten klucz jak zwyczajny breloczek czy medalion. Jak
zdołałeś sobie o nim przypomnieć?
- Pomyślałem o nim pewnie dlatego, że przez ostatnie dni myślałem
prawie wyłącznie o rzeczach nie mieszczących się w głowie - powiedziałem.
- Poza tym już raz popełniłem ten błąd, że poddałem nieuszkodzony
gwiazdolot Orlanowi.
- Na szczęście mogliśmy się wówczas ograniczyć do rozregulowania mózgu
pokładowego.
- Co teraz za nas zrobili wrogowie! - zauważyłem z goryczą.
W tym czasie było już jasne, że nasz MUK nie da się szybko naprawić,
chociaż również nie miał żadnych widocznych uszkodzeń, jak i
unieruchomiony niedawno MUK "Tarana". Tamten jednak jakoś funkcjonował,
myląc przyczyny ze skutkami, nasz natomiast po prostu nie działał.
Udało się jednak doprowadzić do porządku urządzenia sterowania
ręcznego. Statek mógł się zatem poruszać, ale ruchem prymitywnym i
powolnym. Osiągał jedynie taką prędkość, na jaką pozwalał ślimaczy w
porównaniu z maszynowym refleks sterujących nim żywych nawigatorów...
Do rejsów galaktycznych taki statek już się nie nadawał .
Nagle ożyły odbiorniki:
- ...wzywa "Strzelca"! "Koziorożec" wzywa "Strzelca"! Odbiór!
Nawiązaliśmy normalną łączność stereowizyjną i wtedy Oleg poprosił Olgę
i mnie o przybycie na pokład flagowca. Powiedział też, o czym już sami
wiedzieliśmy, że zagładzie uległo trzy czwarte eskadry: "Cielec" i
większość transportowców, z których zostały tylko dwa. Mózgi pokładowe
"Koziorożca" i "Węża" również przestały działać, a mechanicy wątpili, aby
udało się szybko je uruchomić.
Gdy przybyliśmy planetolotem na "Koziorożca", Mary rzuciła mi się z
łkaniem na pierś. Opłakiwała mnie tak, jakbym zginął. Otarłem jej łzy i
powiedziałem:
- Przypatrz mi się dobrze! Jestem żywy, zdrowy i długo jeszcze
zamierzam takim zostać!
- Zemdlałam z przerażenia, kiedy zobaczyłam, dokąd pędzi "Strzelec"! -
Wpatrywała się we mnie niedowierzającym wzrokiem. - Byliście już tak
blisko epicentrum eksplozji!...
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, co musieli przeżywać nasi przyjaciele
z "Węża" i "Koziorożca". Bałem się o nich, ale oni mieli jeszcze większe
podstawy, aby lękać się o nas.
Romero powiedział gorzko, tym szczególnym tonem, którego używał zawsze,
kiedy uciekał się do przykładów z historii:
- Rzuciliśmy "Cielca" na pożarcie, drogi admirale. Musimy spojrzeć
prawdzie w oczy i przyznać, że wrogowie są potężniejsi od nas.
- Nie wiem czy potężniejsi - odparłem - ale z pewnością sprytniejsi.
A przygnębionemu Olegowi powiedziałem:
- Przeszłości nie da się odwrócić, myślmy zatem o przyszłości. Zadam ci
teraz pewne pytanie. Od twojej odpowiedzi zależy bardzo wiele, dobrze się
więc nad nią zastanów. Wasz MUK zacinał się dwukrotnie, prawda? Najpierw
odmówił posłuszeństwa, potem pracował przez parę sekund normalnie i znów,
tym razem już ostatecznie stanął?
- Było dokładnie tak, jak mówisz, Eli - powiedział ze zdziwieniem. -
Jakie wnioski stąd wyciągasz?
- Niezwykle ważne - zapewniłem go i zażądałem zwołania poufnej narady
wąskiej grupy kierownictwa wyprawy.
Potem poszedłem do konserwatora; gdzie w przezroczystym sarkofagu leżał
Lusin, taki zwyczajny, taki niemal żywy, że nie mogłem patrzeć na niego w
milczeniu. Powiedziałem więc:
- Wiesz przyjacielu, że nigdy nie byłem mściwy. Nie chciałem nawet
mścić się za śmierć syna poległego na Trzeciej Planecie. Ale za ciebie się
zemszczę. Zemszczę się za ciebie, za Petriego, za wszystkich członków
załogi "Cielca", za Allana i Leonida. I za Aranów, potężny niegdyś naród,
a obecnie ciemne, zabobonne plemię. Zemszczę się za ofiary perfidnej
podłości. Wrogowie nie zostawili nam innego wyjścia!
Rozmawiałem z nim tak szczerze, jak nie rozmawiałem nigdy nawet z Mary,
i wyszedłem z konserwatora jeśli nie uspokojony, to przynajmniej pogodzony
z koniecznością działania wbrew przekonaniu, wbrew zasadom, które przez
całe życie wyznawałem.
Zażądałem, aby poufną naradę zwołano w dobrze odizolowanym od reszty
statku pomieszczeniu. Oleg uznał, że najodpowiedniejsza będzie dawna
stajnia pegazów, gdyż w innych ekranowanych kabinach Włóczęga, który
naturalnie miał w naradzie uczestniczyć, po prostu by się nie zmieścił.
Kiedy tam przyszedłem, wszyscy już na mnie czekali. Kamagin i Osima
zameldowali, co działo się na "Wężu" i "Koziorożcu", Olga zrelacjonowała
wydarzenia na pokładzie "Strzelca". Na wszystkich gwiazdolotach nieznane
pole odcięło mózgi pokładowe od mechanizmów wykonawczych, przy czym na
"Koziorożcu" odbyło się to w dwóch fazach. Na "Strzelcu" i "Koziorożcu"
udało się szybko uruchomić ręczne sterowanie, a na "Wężu" urządzenia te
nie zostały w ogóle zablokowane. Wszystkie statki przed naprawieniem MUK
niezdolne były do kontynuowania zamierzonego rejsu ani do powrotu.
"Strzelec" ucierpiał tak mocno, że mógł być wykorzystany jedynie jako
statek transportowy. W ten sposób z ogromnej eskadry zostały nam dwa
niezbyt sprawne gwiazdoloty załogowe i trzy transporkowce.
- Eli, narada została zwołana na twoje żądanie zwrócił się do mnie
Oleg. - Obiecałeś złożyć ważne oświadczenie. Zatem słuchamy.
Zacząłem od pytania zadanego smokowi.
- Włóczęgo, czy mózg biologiczny, powiedzmy równie potężny jak twój,
może wpływać na MUK nie przez wydawanie mu zewnętrznych poleceń, jak my to
robimy, lecz przez równoległe dublowanie pracy wszystkich jego obwodów?
Smok patrzył na mnie z niezwykłą u niego powagą. Pytanie było zbyt
ważne, aby dało skwitować się jakimś żarcikiem.
- Zbyt wiele żądasz od zwykłego mózgu, Eli. MUK liczy z szybkością
kilku miliardów operacji na sekundę, a mózg biologiczny nie jest do tego
zdolny. Poza tym działa na innej zasadzie logicznej, nie jest czysto
analityczny, lecz raczej intuicyjny. Nie atomizuje sytuacji, ale ogarnia
ją całościowo... Przynajmniej ja tak pracowałem na Trzeciej Planecie.
- A zatem twoim zdaniem mózg biologiczny nie jest zdolny do takiego
działania. Skoro jednak potrafiliśmy zbudować MUK, to możliwe są również
konstrukcje o wiele doskonalsze. I jeśli ta superpotężna maszyna myśląca
znalazłaby się w naszej eskadrze i, działając z nim unisono, zapragnęła
brutalnie wyłączyć MUK, to przyczyny awarii przestałyby być zagadką,
nieprawdaż?
Włóczęga nie odpowiedział, a Oleg wykrzyknął z niedowierzaniem w
głosie:
- Ale najpierw trzeba dowieść, że ów potężny wrogi mózg istotnie
znajduje się na jednym ze statków. - Ten mózg znajduje się na
"Koziorożcu".
- Wymień jego imię! - krzyknął Ellon.
Nie lubił wydłużać szyi, ale teraz jego głowa wystrzeliła niemal pod
sufit. Był pewien, że to jego mam na myśli.
- Uspokój się, Ellonie - powiedziałem sucho. Gdyby to o ciebie mi
chodziło, z pewnością nie zostałbyś zaproszony na naradę. Tajny agent
wroga nosi imię Oan.
Podniósł się gwar. Wszyscy zaczęli mówić na raz. Oleg raz jeszcze
zażądał dowodów. Poprosiłem o zadawanie mi pytań, na które mam
odpowiedzieć. Pytań jednak nie było, były wątpliwości. Kamagin powiedział,
że hipotetyczny wrogi mózg musiałby działać z równą co najmniej szybkością
co MUK, a struktury biologiczne, jak to przed chwilą dowiedziono, nie są
do tego zdolne. A zatem należy z kolei dowieść, że Oan nie jest istotą
żywą, tylko zakamuflowaną maszyną. Osima dodał, że MUK zużywa niemało
specyficznej energii wyspecjalizowanych pól, a skąd Oan miałby potajemnie
otrzymywać taką energię? Olga z kolei zauważyła, że agent zakłócający
pracę mózgu pokładowego musiałby przekazywać swoje rozkazy na inne statki
za pomocą jakichś pól, ale obecności takich pól w przestrzeni nie
zarejestrowano. Wreszcie Orlan przypomniał, że szpieg musiałby
rozszyfrowywać zamysły astronautów nie będąc obecnym przy ich rozmowach,
musiałby odczytywać zdalnie i potajemnie ich myśli. Nawet Demiurgowie tego
nie potrafią, a w Imperium Niszczycieli technika podsłuchu stała przecież
na niezłym poziomie!
- Poza tym wszędzie mamy takie szczelne ekrany - włączył się do
dyskusji Gracjusz. - Nie mogę sobie na przykład wyobrazić, aby stąd
przeciekły jakieś informacje. A inne pomieszczenia są wcale nie gorzej
zabezpieczone.
- Krótko mówiąc szpieg musiałby być istotą nadprzyrodzoną! - podsumował
Oleg.
- Cóż to jest istota lub zjawisko nadprzyrodzone? - powiedziałem. -
Każdemu z naszych przodków anihilowanie przestrzeni lub podróże z
prędkością ponadświetlną wydałyby się cudem, a przecież dokonujemy tego
my, zwykli śmiertelnicy. Moim zdaniem zetknęliśmy się z nie codziennym
zjawiskiem, którego wytłumaczenie może być zupełnie banalne.
Po czym przypomniałem, w jaki sposób trafił do nas Oan, który chciał
przedostać się do innego czasu lecąc pod jego prąd. Jeśli jego wyjaśnienie
było prawdziwe, to było z pewnością również zdumiewające jako sprzeczne z
tym, co dotychczas wiemy o biegu czasu we Wszechświecie. I drugi
zdumiewający fakt: wszyscy towarzysze Oana zginęli, a on jeden ocalał. Ale
to jeszcze nie koniec szeregu niecodziennych faktów i wydarzeń. Oan nie
tylko potrafił wykraść gwiazdolot, którego konstrukcji i zasad działania
nawet my nie potrafiliśmy rozszyfrować, nie tylko nauczył się go
obsługiwać, ale również wyruszył nim w przestwory Kosmosu w towarzystwie
podobnych mu przedstawicieli ną poły dzikiego narodu! Kim Oan jest wśród
Aranów swoim czy obcym? Powiedział kiedyś mimochodem, że Okrutni Bogowie
żyją na Aranii pod postacią jej mieszkańców. On sam zatem musi być
rezydentem Ramirów wśród pająkokształtnych. Wrogim zwiadowcą przebranym za
Arana!
- A po zetknięciu się z nami zmienił obiekt zainteresowania -
kontynuowałem. - Z oczywistych względów nie mógł przybrać postaci któregoś
z nas: człowieka, Demiurga, Galakta, Anioła czy smoka, gdyż natychmiast
zostałby zdemaskowany. Ale mógł działać w swym dotychczasowym kształcie,
mógł nie tylko przenikać w nasze plany i uszkadzać nasze maszyny. Mógł
także zabijać, bo nie kto inny jak on spowodował śmierć Lusina! Popatrzcie
na ekran.
Na ekranie pojawiła się scena pod szafotem. Wielokrotnie w samotności
przeglądałem ten zapis i stale czegoś mi w nim brakowało, coś w tej scenie
wydawało się niezborne. I dopiero po powrocie na "Koziorożca" z tragicznej
wyprawy na "Strzelcu" zrozumiałem, gdzie należy szukać rozwiązania
trapiącej mnie od dawna zagadki.
- Użyłem wielokanałowego chronoskopu, przyjaciele. Poszczególne kanały
dostroiłem do naszych indywidualnych pól, a niektóre z nich
zaprogramowałem na indykację pól obcych. Patrzcie uważnie! Oto Lusin z
wczepionym w niego strażnikiem. A teraz Lusin zwija pole rażące
atakujących go przyspieszaczy i sam wpada do wnętrza pieca pod ciężarem
szarpiącego się strażnika. I znów Lusin wyzwala swoje pole. Sprawdźcie
czas! Lusin zareagował na jedną dziesiątą sekundy przedtem, zanim
nastąpiło wyładowanie między elektrodami. A jedna dziesiąta sekundy to
bardzo wiele czasu. Tymczasem jego pole nie zadziałało, a właściwie
zostało zablokowane obcym polem, którego nasze przyrządy nie
zarejestrowały. Teraz spójrzcie tu. Oan przez jedną dziesiątą sekundy,
akurat przez tę samą jedną dziesiątą sekundy stał bez ruchu, a potem
przesunął się w bok i dokładnie w tym samym momencie pole hamujące
zniknęło...
Gracjusz pokręcił z powątpiewaniem głową:
- Eli, twoje spekulacje robią wrażenie, ale niczego konkretnego nie
zawierają. Nasze znakomite analizatory nie zarejestrowały żadnego
kontrpola, a tylko to mogło stanowić niepodważalny dowód winy Oana.
- Wobec tego popatrz na ciąg dalszy tej sceny zmontowanej zresztą w
innej niż rzeczywista kolejności. Wyzwolone przez Lusina pole rozrzuciło
Aranów po placu jak garść plew. Tylko jeden z nich stoi nieruchomo jak
spiżowy pomnik na lekkim wietrze. I tym jedynym jest znów Oan. Policzcie,
ile musiałby ważyć ten fałszywy Aran, aby nawet nie drgnąć pod uderzeniem
pola?
- Co najmniej sto pięćdziesiąt ton! -odparła niemal natychmiast Olga.
- Słyszeliście? Co najmniej sto pięćdziesiąt ton. A Oan waży nie więcej
niż sto kilogramów. Czy to nie wystarczy za dowód?
Nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Dopiero po dłuższej chwili Romero
zauważył ostrożnie:
- Admirale, sprawca śmierci nie zawsze musi być mordercą... Zdarza się,
że bywa jedynie nieświadomym narzędziem w czyichś rękach. Zanim wyrobię
sobie ostateczne zdanie wolałbym porozmawiać z samym Oanem.
- Z zabójcą Lusina, Pawle? Zamierzasz pogawędzić sobie z nim po
przyjacielsku?! - Nie posiadałem się z oburzenia.
- Po co ta ironia, Eli? W starożytności używano w takich
okolicznościach określenia "przesłuchanie". I to pan powinien je
przeprowadzić. My zaś będziemy świadkami, obrońcami i widzami, drogi
admirale. Nasi przodkowie zawsze tak postępowali.
Długo by jeszcze zapewne rozwodził się na temat starożytnych ziemskich
obyczajów, gdyby nie Oleg, który zaproponował, abyśmy wrócili do
zasadniczego tematu narady. Niebawem ustaliliśmy wspólnie, że Oan zostanie
przesłuchany nazajutrz, gdyż do tej przykrej operacji trzeba było
przygotować się nie tylko psychicznie, lecz również technicznie.
- Porozmawiajmy teraz o promieniu, który zniszczył "Cielca" -
zaproponował Oleg.
- Nie sądzę, aby to miało większy sens - zauważyłem. - Wiemy tylko
tyle, że nic nie wiemy. Lepiej z omawianiem tego problemu zaczekać do
jutra, kiedy spróbuję wysądować Oana. Może on powie nam coś o naturze tej
śmiercionośnej broni. Gdybyśmy dowiedzieli się gdzie i jak ten promień
jest generowany, wówczas moglibyśmy się zastanowić nad metodami obrony.
- Zaczekaj, admirale - powiedział Ellon, kiedy wszyscy zaczęli się już
rozchodzić. - Przekonałeś mnie, że Oan jest agentem Ramirów, ale czy w
takim razie nie będzie rzeczą lekkomyślną otwarte przesłuchiwanie go?
Jeśli jest naprawdę tym, za kogo go uważamy, może nas gwałtownie
zaatakować.
- Dlaczego nie powiedziałeś tego w trakcie narady, Ellonie?
- Nie jestem zwolennikiem narad, za którymi ludzie tak przepadają -
skrzywił się pogardliwie Demiurg. - Mam zresztą powody, dla których wolę
rozmawiać z tobą na osobności, admirale. Nie znam lęku przed śmiercią tak
powszechnego wśród ludzi i Galaktów. Demiurgowie są pod tym względem
doskonalsi od was... Ale żal mi Ireny i pana, admirale.
Nie odpowiedziałem Ellonowi od razu, tylko poklepałem smoka po łapie,
na której siedziałem i zwróciłem się do niego:
- Włóczęgo, w ogóle nie zabierałeś głosu na naradzie. Może teraz coś
powiesz?
- Ellon ma rację - wychrypiał smok. - Przesłuchanie jest niebezpieczne.
Chcesz przyprzeć Oana do ściany, a jego trzeba starannie omijać.
Rozsądniej byłoby zrezygnować z przesłuchania, Eli.
- Najrozsądniej byłoby w ogóle nie pchać się do gromady Ginących
Światów, ale skoro już tu jesteśmy, to musimy zachowywać się
konsekwentnie. Oana trzeba zdemaskować!
- Wobec tego pomówmy o czym innym. Stupięćdziesięciotonowe pole Oana to
dla moich generatorów fraszka. Poradzą sobie nawet z tysiącem ton -
powiedział Ellon. - Potrzebne mi jednak będzie odpowiednie, dobrze
ekranowane pomieszczenie, w którym dałoby się maksymalnie zogniskować pola
ochronne i uniemożliwić Oanowi skontaktowanie się ze swoimi. Przesłuchaj
go w konserwatorze - zakonkludował rzeczowo.
- W porządku, niech będzie konserwator. Wprawdzie Włóczęga nie będzie
mógł być obecny na przesłuchaniu, ale potem pokażemy mu stereofilmy.
- Jeszcze jedno pytanie, admirale. W jaki sposób zamierzasz
przesłuchiwać Oana, skoro on zawczasu zna wszystkie twoje jeszcze nie
postawione pytania?
- Postaram się kontrolować swoje myśli.
- Słusznie, admirale. Zbadaliśmy z Ireną możliwości mentalne Oana,
naturalnie w tajemnicy przed nim. Okazało się, że Oan potrafi odczytać
jedynie te myśli, które powstały w śledzonym mózgu w jego obecności. Nasza
pamięć jest przed nim zamknięta.
- A może dowiedziałeś się również, dlaczego tak się dzieje?
- Oan, podobnie jak wszystkie elektryczne pająki, odbiera zapewne
wyłącznie zmienne mikropotencjały mózgu, w tym tkwi cała tajemnica. Jutro
zresztą sprawię mu niezłą niespodziankę: nasycę konserwator
mikrowyładowaniami, które zaciemnią obraz elektryczny pańskiego mózgu. Ale
mimo wszystko będzie lepiej, admirale, gdy nie będziesz myślał z
wyprzedzeniem.
- Dziękuję za ostrzeżenie. A teraz powiedz, Ellonie, jakie to względy
przeszkodziły ci w rozmowie ze mną przy wszystkich.
- Nie domyślasz się, admirale?
- Czy nie obawiałeś się przypadkiem, że ciebie oskarżę o zdradę? -
zapytałem.
- Tak, tak! - wykrzyknął impulsywnie. I wiesz, o czym myślałem?
- Skąd niby mam znać twoje myśli?
- Żałuj, że ich nie znasz! Myślałem o tym, że jeśli mnie oskarżysz, to
nie zdołam się obronić. Oskarżyciel zazwyczaj dobiera jedynie fakty
popierające jego tezę, a pozostałe ignoruje... Przeraziłem się, admirale!
- Nie przypuszczałem, że w ogóle wiesz, co to strach.
- Nie znam tego uczucia, kiedy myślę o wrogach. Ale was się boję! Nie
was samych, nie waszej siły, lecz waszych błędów. Jesteśmy sobie obcy i
dlatego wiele czasu upłynie, nim wreszcie naprawdę się zrozumiemy. I
dlatego się przeraziłem.
Położyłem mu rękę na ramieniu. Nie był człowiekiem i na każdym kroku
starał się to podkreślać. Gdyby na statku były dzieci z pewnością by je
straszył. Ale był inny niż chciał się wydawać.
- Nie doceniasz ludzkiej przenikliwości, Ellonie powiedziałem niemal z
czułością.
- Nie strać swojej przenikliwości na jutrzejszym przesłuchaniu! -
odwarknął Demiurg.
Wieczór spędziłem we dwójkę z Mary. Chciałem się skupić i jeszcze raz
wszystko spokojnie przemyśleć. Mary zawsze bardzo mi w tym pomaga samą
swoją obecnością, milczącym zrozumieniem moich wszystkich problemów.
- Jak sądzisz - zapytała akurat wtedy, gdy o tym pomyślałem - czy Oan
nie jest przypadkiem fantomem?
- Tego byłoby już za wiele! - zaoponowałem.
- Uważasz to za niemożliwe? Dlaczego? Nasi przodkowie nauczyli się
przesyłać na odległość dwuwymiarowe obrazy, my potrafimy robić to samo z
wizerunkami przestrzennymi, a fantomy Demiurgów mają już pewne cechy
materialności. Ramirowie mogli zatem uczynić kolejny krok na tej drodze i
doprowadzić do stuprocentowego dublowania swoich aktualnych postaci. To
jest problem natury czysto technicznej, kwestia poziomu techniki!
Jej argumenty przekonały mnie i następnego dnia rano poszedłem poradzić
się w tej sprawie Olgi, która zamieszkała razem z Ireną, chociaż na statku
było pod dostatkiem wolnych kabin. Irena wychodziła akurat z laboratorium,
a Olga jak zwykle coś liczyła.
- Skoro już nie możesz żyć bez swoich rachunków - powiedziałem - to
zrób coś i dla mnie. Oblicz z łaski swojej stopień materialności duchów.
- Duchów, Eli? Co chcesz przez to powiedzieć? - To, co powiedziałem.
Chodzi mi o zbadanie realności różnych zjaw poczynając od jakiejś babci
angielskiego lorda, która zginęła gwałtowną śmiercią, a kończąc na Oanie.
- To on jest zjawą?
- Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć.
Olga spokojnie zasiadła do nowych obliczeń. Patrzyłem z ciekawością jak
w okienku podręcznego kalkulatora, na klawiaturze którego wystukiwała
swoje pytania pojawiały się kolejno ośmiocyfrowe liczby. Żadna z nich nic
mi nie mówiła.
- Mam już wstępną odpowiedź - powiedziała niebawem Olga. - Wyniki
obarczone są najwyżej czteroprocentowym błędem. Co się tyczy duchów
snujących się po salach starych angielskich zamków, to stopień ich
materialności jest względnie wysoki, od osiemnastu do dwudziestu dwóch
procent. Duch ojca Hamleta jest materialny w dwudziestu dziewięciu
procentach, zaś posąg Komandora, który zabrał ze sobą w zaświaty Don
Juana, aż w trzydziestu siedmiu. Natomiast bohaterowie starożytnych filmów
osiągali materialność co najwyżej pięcioprocentową...
- Chwileczkę, co ty pleciesz! - przerwałem jej niegrzecznie. - Przecież
ani Kamienny Gość, ani duchy angielskich zamków nigdy realnie nie
istniały, w przeciwieństwie do bohaterów filmowych, które jednak miały
jakiś wyraz fizyczny w postaci zdjęć... Skąd więc ta sprzeczność?
- Nie ma w tym żadnej sprzeczności - odparowała Olga. - Materialność
zjawy jest pojęciem nie tylko fizycznym, lecz także psychologicznym, a
średniowieczne duchy i Duch Ojca Hamleta były tak psychologicznie
prawdziwe, że równoważyło to z nadmiarem ich, że się tak wyrażę,
niefizyczność. Ludzie wierzyli w ich istnienie, podczas gdy bohaterowie
filmowi zawsze byli dla nich nie więcej niż cieniami na ekranie.
- Zgoda. Przekonałaś mnie, Olgo. A co sądzisz o stopniu materialności
Oana?
- Właśnie miałam o tym mówić. Nie jestem pewna, że Oan jest fantomem,
ale jeśli nawet, to fantomem w osiemdziesięciu ośmiu procentach
materialnym.
Wyliczenia Olgi nie tylko nie rozwiały moich obaw, ale wręcz je
pogłębiły. Osiemdziesiąt osiem procent, to jednak nie sto...
- Chodźmy - powiedziałem. - Pewnie już na nas czekają.
Oan przybiegł do konserwatora jak zawsze skwapliwy i uniżony. Powitał
nas pełnym szacunku gestem swoich splecionych wężowłosów, a ja znów
odniosłem wrażenie, że to nie istota żywa, lecz tylko doskonały, niemal w
pełni materialny fantom. Powiedziałem jednak spokojnie:
- Oanie, dwie trzecie naszej eskadry uległo zagładzie. Zginęli nasi
towarzysze. Czy wiesz coś o źródle i naturze niszczycielskiego promienia,
który zniszczył "Cielca"?
Zadając te pytania zauważyłem pełen zmieszania niepokój
pająkokształtnego. Zdumiało go widocznie, że dzisiaj nie potrafi tak
swobodnie czytać naszych myśli jak dawniej. Jego odpowiedzi też nie
rozlegały się w naszych mózgach ze zwykłą wyrazistością. Urządzenia
zakłócające zainstalowane w konserwatorze przez Ellona w jakimś stopniu
przeszkadzały i nam.
Jak należało się spodziewać, Oan nic nie wiedział o śmiercionośnym
promieniu, gdyż w ich gromadzie gwiezdnej podobnego zjawiska nigdy nie
zaobserwowano. Legendy też o nim nie wspominały.
- Znasz może jednak miejsce generacji promienia lub przyczyny, dla
których uderzył w nasz gwiazdolot.
Na to Oan miał swoją zwykłą odpowiedź:
- Rozgniewaliście Okrutnych Bogów i Bogowie surowo was ukarali.
- Ukarali? Za co? Czym rozgniewaliśmy mściwych bogów?
- Nie mściwych, Eli, tylko surowych.
Poprawka Oana w mózgu każdego z nas zabrzmiała właśnie w ten sposób.
Poprosiłem wcześniej wszystkich obecnych na przesłuchaniu o zapisywanie w
osobistych deszyfratorach wszystkich odpowiedzi fałszywego Arana. Później
porównaliśmy nagrania. Treść wypowiedzi, choć wyrażona w różnej formie,
byta u wszystkich ta sama, ale to akurat zdanie zabrzmiało na każdej
taśmie jednakowo.
- W porządku. Surowych a nie mściwych. Nie będziemy czepiać się słów.
Spróbuj teraz wyjaśnić nam co innego. Nasze maszyny myślące zostały
zablokowane przez wrogie siły. Mózg pokładowy "Tarana" miał rozchwiany
układ logiczny...
- Układ więzi czasowych - przerwał mi Oan. Już wam mówiłem, że maszyna
zapadła na raka czasu.
- Tak, już to mówiłeś. Ale powiedzieć, to nie znaczy wytłumaczyć.
Porozmawiajmy więc o chorym czasie, Oanie, bo właśnie tego zupełnie nie
rozumiemy. Dlaczego zachorował czas w Ginących Światach?
- W wyniku działalności Okrutnych Bogów.
- To też już mówiłeś. Ale na czym polega ich działalność?
- Nie wiem.
- Pewnie! Skąd niby zwykły Aran mógłby się dowiedzieć o istocie
działalności bogów! Przecież oni nie naradzają się z wami, prawda Oanie?
Wróćmy jednak do problemu czasu. Czas chory, gąbczasty, rozerwany, to
przecież określenia różnych odmian tego samego zjawiska. Po cóż więc
podjąłeś wraz z towarzyszami śmiertelnie niebezpieczną próbę wyrwania się
w inny wymiar czasowy, skoro na miejscu miałeś różnych czasów pod
dostatkiem?
- Pomyliłeś czas chory z czasem przetransformowanym. Nasz czas jest
gąbczasty, słaby, trudny do wykorzystania. Kiedy więc w okolicach Aranii
pojawił się kolapsar, wokół którego czas jest gęsty, nie mogliśmy
przepuścić takiej okazji. Gdyby bowiem udało się opanować taki czas, można
byłoby ewakuować w przeszłość, w przyszłość lub boczne "teraz" każdą
planetę i całe gwiazdozbiory ginące w słabnącym czasie.
Miałem go. Zerknąłem na Ellona, który lekkim gestem dał mi do
zrozumienia, że jest gotowy. Oan też zrozumiał, że został zdemaskowany.
Dwoje dolnych oczu nadal patrzyło wzrokiem pokornym i uniżonym, ale
trzecie, niedobre oko gwałtownie się rozjarzyło.
- Mówiłeś przedtem, że ty i twoi towarzysze byliście uciekinierami -
zauważyłem. - A teraz okazuje się, że wcale nie uciekaliście, tylko
dokonywaliście eksperymentu. Nie zamierzaliście wcale uciekać, tylko
opanować, okiełznać gęsty czas wokół kolapsaru. Dobrze cię zrozumiałem,
Oanie?
Nie poddał się jednak, tylko podjął rozpaczliwą próbę uratowania
twarzy:
- Owszem. W przyszłość można się przedostać jedynie okrężną drogą,
omijając naturalny prąd czasu. Próbowaliśmy zbadać czy nie uda się
prześliznąć również w przeszłość. Przekroczyć granicę teraźniejszości
można jedynie w sprasowanym, zawirowanym polu temporalnym kolapsaru, gdzie
gałęzie spirali czasowej leżą bardzo blisko siebie. Tak blisko, że niemal
się dotykają.
- I po tym wszystkim, co nam tu opowiedziałeś, będziesz nadal
utrzymywał, że twoi polegli towarzysze i ty sam jesteście Aranami?
Nie odpowiedział mi. Odchodził. Był i przestawał być. Stawał się
przezroczysty, przekształcał się z ciała w cień. Zapadał się w niebyt,
powoli ale nieuchronnie.
- Ellonie! - krzyknąłem rozpaczliwie.
Ellon zawahał się na moment, bo nie chciał nam zrobić krzywdy, ale nie
miał innego wyjścia i z pełną mocą wyzwolił pole. Rzuciło nas na podłogę,
laseczka Romera szerokim łukiem przeleciała przez konserwator i omal nie
wbiła się w ścianę, ale Oan został. Kleszcze pola siłowego uchwyciły go
akurat w tym momencie, kiedy jeszcze nie całkiem zniknął.
Teraz wisiał nad nami jak ćwierćmaterialna zjawa dwunastonogiego
pająka. Iskra, która w momencie znikania przeskakiwała między wężowłosami,
zawisła w pół drogi i tak już na zawsze została. Ucieczka z naszego czasu
nie powiodła się. Oan został schwytany w ostatniej mikrosekundzie swego
tutejszego bytu i zakonserwowany na wieki.
- Znakomicie to zrobiłeś, Ellonie! - wykrzyknąłem i spróbowałem podejść
do unieruchomionego wroga, ale natychmiast boleśnie uderzyłem się o
niewidzialną przeszkodę. - Czy on żyje? A jeśli tak, to czy klatka siłowa
jest dość mocna, aby go utrzymać?
- Żyje, ale jest nieprzytomny i nie powinien się ocknąć - odparł Ellon.
- Gdyby jednak nawet powrócił z niebytu, to i tak nic nam z jego strony
nie grozi.
- Co zrobimy z tym strachem na wróble, Eli? zapytał Oleg.
- Zostawmy go tutaj. Niech morderca patrzy na swoją ofiarę - odparłem,
myśląc o Lusinie.
- Przesłuchanie niewiele nam dało - powiedział Oleg z westchnieniem. -
Nie dowiedzieliśmy się najważniejszego: czym tak rozgniewaliśmy Ramirów,
że postanowili nas zniszczyć. Dalej też nie wiemy nic o ich śmiercionośnym
promieniu.
- Za to dowiedzieliśmy się, że Ramirowie nie są tak wszechmocni, jak
się tego obawialiśmy. Ich agent wyznał, że eksperymentował z zawichrowanym
czasem wokół kolapsara. A zatem oni też nie wiedzą wszystkiego, nie
wszystko potrafią. Czyż to nie jest pocieszające?
- Tak się pan z tego cieszy, admirale - uśmiechnął się ironicznie
Romero - jakby naprawdę sądził pan dotychczas, że Ramirowie są prawdziwymi
bogami!
Rzeczywiście się cieszyłem, ale nie dlatego, że przekonałem się o
ułomności boskich rzekomo Ramirów. Ich boskość mało mnie wzruszała, ale
zaczynałem już wierzyć w ich wszechpotęgę, podobnie jak uwierzyłem w ich
okrucieństwo. Zeznania Oana świadczyły o tym, że jeszcze nie wszystko
leżało w ich mocy. Po prostu wyprzedzili nas w rozwoju technicznym o
jeden, może dwa rzędy wielkości, a to jeszcze nie powód, żeby pokornie
kłaniać im się w pas. Powiedziałem:
- Jedno w każdym razie osiągnęliśmy, przyjaciele. Nie ma już wśród nas
nieprzyjacielskiego szpiega. Unieszkodliwiliśmy go, a to równa się
wygranej bitwie!
Wszyscy chcieli zobaczyć pokonanego wroga i przez kilka dni z rzędu
konserwator był najczęściej odwiedzanym miejscem na statku. Nawet
Włóczęga, który nie przyszedł do siebie po śmierci Lusina, dowlókł się tam
z trudem i wsunął głowę do wnętrza. Popatrzył na cień Oana i powiedział do
mnie:
- Jesteś pewien, że on nie żyje, Eli? Zmienił się, to prawda, ale w tym
dziwnym świecie transformacje cielesne nie są niczym nadzwyczajnym...
- Żyje, ale jego aktywność została całkowicie zatrzymana, a to
praktycznie równa się śmierci.
Ellon, kiedy już umieścił klatkę siłową Oana na wyznaczonym jej
miejscu, powiedział z nieukrywanym zadowoleniem:
- Admirale, uwięziłem czas. Wyłączyłem go. Pająk, którego na nasze
nieszczęście sprowadziłeś na statek, znalazł się poza czasem. Zestarzejemy
się, umrzemy, tysiąckrotnie odrodzimy się w potomkach, a on wiecznie
będzie tam trwał. To mam już za sobą i teraz mogę zająć się o wiele
ważniejszym problemem. Spróbuję zdynamizować czas. To nie udało się
dotychczas żadnemu Demiurgowi! I człowiekowi - dodał niemal uprzejmie.
- Co masz na myśli, Ellonie? - zapytałem. Rozdziawił w szerokim
uśmiechu swoją przerażającą paszczękę. Wszyscy byli przygnębieni, a on się
cieszył. Dla niego sens istnienia polegał na rozwiązywaniu coraz to nowych
problemów technicznych. Teraz znalazł nowy przedmiot badań, przeczuwał
ważne odkrycie, jakże więc mógł się nie cieszyć?
- Postaram się wytworzyć mikrokolapsar i zobaczyć jak on transformuje
czas. - Dostrzegł wyraz niepokoju na mojej twarzy i pospiesznie dodał:
-Nie obawiaj się, na razie zamierzam eksperymentować na poziomie atomowym.
Dopiero kiedy uda mi się uruchomić generator mikroczasu, spróbujemy
pokazać ciemnym Ramirom, że daleko im jeszcze do nas. Podczas gdy oni
muszą wyszukiwać kolapsary kosmiczne, ja stworzę własny w laboratorium.
I jak zwykle zakończył przeraźliwym, bezdźwięcznym chichotem.
Często przychodzę do konserwatora, gdzie najlepiej mi się myśli.
Pamiętam, iak po raz pierwszy zostałem sam na sam z wrogiem zatopionym jak
mucha w bursztynie w skoncentrowanym polu siłowym. Nie potrafiłbym
wytłumaczyć, dlaczego musiałem usiąść naprzeciw Oana i rozmawiać z nim na
głos, zwierzać mu się ze swej nienawiści i determinacji, powtarzać, że nas
nie można zawrócić z obranej drogi, że człowiek nigdy się nie cofnie,
jeśli jest przekonany o swojej słuszności.
- A więc zginąłeś, Oanie - mówiłem. - Wreszcie zginąłeś, podły zdrajco!
W starożytnej księdze ludzi jest powiedziane: każdy z nas pełni wolę tego,
który go posłał. Ty spełniałeś wolę swoich okrutnych panów, a może jesteś
jednym z nich przebranym za kogoś innego. Nie, byłeś! Teraz jesteś tylko
zmaterializowaną pamięcią o ukaranym zdrajcy!... My też spełniamy wolę
tych, którzy nas posłali - ciągnąłem głosem przerywanym ze wzruszenia. -
My, to znaczy ludzie i gwiezdni przyjaciele ludzi. A posłano nas do
waszych Ginących Światów, abyśmy dowiedzieli się, jak żyją tu istoty
rozumne, aby im dopomóc, jeśli potrzebują pomocy, uczynić ich swoimi
przyjaciółmi i czegoś się od nich nauczyć, jeśli wiedzą coś, czego my
jeszcze nie wiemy. Ty tego nie potrafisz zrozumieć, bo nie wiesz co to
miłość żywego do żywego, bo jesteś cały nienawiścią i pogardą. Ale
nienawiść zasługuje jedynie na nienawiść. Trwaj więc wiecznie zasklepiony
w swojej nienawiści i pogardzie! Teraz nie jesteś już dla nas groźny...
Uspokojony nieco tą dziwną rozmową z martwym wrogiem poszedłem na
stanowisko dowodzenia, gdzie Oleg z Osimą i Olgą, pozostawiwszy statek pod
nadzorem automatów, opracowywali plan ratunku dla resztek eskadry.
- Eli - powiedział Oleg - "Strzelec" nie nadaje się nawet na
transportowiec. Olga uważa, że trzeba jego załogę przenieść na "Węża" i
"Koziorożca", zdemontować ważniejsze urządzenia, przeładować zapasy, a sam
statek anihilować.
- I spowodować nowy atak Ramirów! - zaprotestowałem. - Może
zapomniałeś, że okrutni władcy Ginących Światów nie znoszą anihilacji mas
materialnych?
- Wobec tego wysadźmy "Strzełca" za pomocą materiałów wybuchowych.
Ramirowie nie reagują na eksplozje konwencjonalne, nawet sami je wywołują,
o czym najlepiej świadczy zagłada naszych statków. A teraz sprawa
najważniejsza i najpilniejsza, Eli. Trzeba uruchomić MUK. Zajmij się tym z
Ellonem.
- Ellon zamierza zmienić bieg czasu w procesach laboratoryjnych, żeby
rozszyfrować istotę zjawiska, które Oan nazwał rakiem czasu.
- Admirale! - wybuchnął nagle Osima. - Nie pora teraz na zajmowanie się
głupstwami! Eskadra znalazła się w niebezpieczeństwie i pan, jako
kierownik naukowy wyprawy, ma obowiązek to niebezpieczeństwo od niej
odsunąć. Musi pan opracować plan ratunku, który my niezwłocznie
zrealizujemy. Nie poznaję pana, admirale! Dawniej działał pan o wiele
szybciej i skuteczniej!
Spuściłem głowę. Nie tylko ja się zmieniłem, ale w niczym mnie to nie
usprawiedliwiało. Oleg milczał, ale tym milczeniem również mnie potępiał.
- Macie rację, przyjaciele - powiedziałem. Najpilniejszym zadaniem jest
przywrócenie sterowności statków. Zajmijcie się ewakuacją "Strzelca", a ja
w tym czasie postaram się coś zrobić z mózgami pokładowymi.
Prosto ze stanowiska dowodzenia poszedłem do Włóczęgi, który leżał
płasko rozpostarty na podłodze. Na jego grzbiecie Trub z Gigiem
zapamiętałe grali w durnia. Tej gry nauczył ich Lusin, który i mnie
usiłował zarazić pasją do kart, ja jednak nie potrafiłem opanować prostych
w gruncie rzeczy zasad gry. Anioł z niewidzialnym grali o prztyczki.
Kiedyś zdarzyło mi się obejrzeć finał ich gry. Gig przegrał i zainkasował
taki cios skrzydłem, że wyłeciał pod sufit jak z procy, spadł na podłogę i
o mało nie połamał sobie wszystkich kości. Prztyczki Giga były słabsze,
ale niewidzialny częściej wygrywał, więc Anioł też miał za swoje. Gig
wyjaśnił mi z dumą, że niewidzialnym musi się szczęścić w grze, bo gra to
przecież walka, a czyż istnieją lepsi żołnierze niż on i jego pobratymcy?
- Eli, siadaj z nami - zaproponował Trub, rozczesując pazurami
bokobrody. - We trójkę też można grać.
- Nie chcę być durniem, nawet w grze - odparłem.
- Jeśli nie lubisz durnia, możemy zagrać w pokera. Ta gra powinna ci
się spodobać! - wykrzyknął Gig. Blef to taki znakomity manewr bojowy!
Ale poker też mnie nie skusił.
- Przyjaciele - powiedziałem - muszę porozmawiać z Włóczęgą w cztery
oczy.
Trub bez cienia urazy machnął skrzydłami i poleciat do wyjścia, ale Gig
poczuł się trochę urażony, mrugnąłem więc do niego porozumiewawczo.
Poweselał i przestał się dąsać.
- Włóczęgo, jak się dzisiaj czujesz? -zapytałem, gdy zostaliśmy sam na
sam.
- Jak się czuję? - wychrypiał, łypiąc na mnie z ironią swoim
bursztynowym okiem. - Nienajlepiej. Teraz to ciało jest dla mnie zbyt
wielkie. Przytłacza mnie.
- A może zrobić te ciało nieważkim? Będziesz mógł wówczas swobodnie
unosić się w powietrzu. Dziwne, że do tej pory o tym nie pomyśleliśmy...
- I bardzo dobrze, żeśmy nie pomyśleli. Zwrócisz mi młodość?
- Niestety, tego nie potrafię.
- A po co mi nieważkość bez młodości? Czy latający starzec jest w
czymkolwiek lepszy od pełzającego? Ja nie lubię się oszukiwać, chociaż
tęsknię do działania, do ruchu. Ruch przez całe życie był moim największym
marzeniem.
- Nawet wówczas, kiedy zostałeś smokiem?
- Nie, wtedy byłem prawdziwie szczęśliwy, bo miałem posłuszne mi ciało.
Moje cielesne życie było krótkie, ale nie oddałbym za nie nieśmiertelnej
wieczności w swym poprzednim kształcie. Dziękuję ci, Eli, że podarowałeś
mi tę radość.
- Mówisz tak, jakbyś się już żegnał. Niepotrzebnie. Do końca ci jeszcze
daleko.
- Mylisz się, mój koniec jest już bardzo bliski. Chciałbym tylko przed
śmiercią przekonać się, że nic wam nie grozi, że wyrwaliście się z
pułapki.
- Możesz nam w tym pomóc - powiedziałem. - Nie rozumiem! W jaki sposób?
- Posłuchaj, Włóczęgo. Oglądałeś zapis przesłuchania Oana? Szpieg
przyznał się, że Ramirowie przeprowadzają eksperymenty z czasem. A zatem
istnieje coś, czego i oni nie potrafią! Ellon, który wpadł na interesujący
pomysł transformacji czasu, nazwał ich nieukami.
- Ellon to chwalipięta.
- Istotnie, zbyt skromny to on nie jest, ale ważne jest co innego: z
Ramirami można walczyć. Rzuciliśmy się do boju nieprzygotowani i drogo za
to zapłaciliśmy. Nie cofniemy się jednak, bo nie możemy się wycofać: nasze
statki są praktycznie unieruchomione...
- Wola twoja, Eli...
- Pomóż nam! Przypomnij sobie jak twojej woli podporządkowywały się
gwiazdy i planety. Ożyw nasze gwiazdołoty!
- Mam ożywić statki? Ja, schorowany smok?...
- Właśnie ty, bo nikt inny tego nie potrafi. Nie ty się zestarzałeś,
tylko twoje ciało. Twój potężny intelekt jest nadal sprawny, zastąp więc
nasz MUK, podporządkuj sobie analizatory i mechanizmy wykonawcze!
- Zapomniałeś o moim strupieszałym cielsku, Eli... - Wyzwolimy cię z
niego. Przywrócimy ci poprzednią postać. Wiem, że nienawidziłeś tamtego
bytowania, ale wtedy było ono życiem niewolnego nadzorcy więziennego. Ja
natomiast proponuję ci rolę wyzwoliciela, zbawcy przyjaciół, którzy tak
cię kochają i tak potrzebują twojej pomocy.
- Tylko Lusin mógłby to zrobić, a Lusin nie żyje, Eli.
- Zrobi to Ellon. Demiurgowie kiedyś wypreparowali twój młody mózg z
ciała Galakta, więc i dziś potrafią powtórzyć tę operację.
- Ellon mnie zabije.
- Będzie przeprowadzał operację pod nadzorem Orlana, a jemu chyba
wierzysz?
- Orlanowi wierzę, ale chciałbym, żebyś i ty był przy tym obecny. -
Dobiegło mnie słabe westchnienie, któremu nie towarzyszył najmniejszy
bodaj kłębuszek dymu. - Pospiesz się więc, Eli! Życie wycieka ze mnie, jak
woda z dziurawej beczki...
Poszedłem do Orlana.
U Orlana siedział, a właściwie majestatycznie zasiadał na kanapie
Gracjusz. Dobrze się złożyło, że zastałem ich obu, bo nie będę musiał
wszystkiego powtarzać dwukrotnie.
- Operacja ekstrakcji mózgu nie przedstawia żadnych trudności -
powiedział Orlan. - W ciągu tysiącleci tak udoskonaliliśmy technikę tego
zabiegu, że...
- Znów chcecie przysposabiać żywy Mózg do pracy, którą tak doskonale
wykonywały wasze mechanizmy, Eli! - wykrzyknął z dezaprobatą Gracjusz.
- Mechanizmy odmówiły posłuszeństwa. Nie rozumiem cię, Gracjuszu.
Powinieneś być przecież dumny, że struktura biologiczna okazała się lepsza
od sztucznej konstrukcji!
- Chodźmy do Ellona - powiedział Orlan.
Ellon regulował właśnie kondensator grawitacyjny, na którego okładkach
zamierzał uzyskać pole ekwiwalentne w mikroskali polu grawitacyjnemu
kolapsara. W istocie była to po prostu odmiana konstrukcyjna generatora
metryki wytwarzającego spiralę grawitacyjną. Powiedziałem mu, że będzie
musiał oderwać sę od tego zajęcia i przeprowadzić pilną operację.
- Głupi pomysł! - odparł Ellon. - Żaden smok nie jest potrzebny, bo
wkrótce uruchomię nasze mózgi pokładowe.
- Co to znaczy wkrótce?
- Wkrótce, to znaczy wkrótce. Zresztą nikt nas na razie nie atakuje,
więc nie musimy się spieszyć.
- Musimy. Smok jest umierający. Stracimy jego mózg, jeśli go
niezwłocznie nie zoperujemy.
- Niewielka strata, admirale. - Operacja jest niezbędna!
- Ani myślę jej robić! - Ellon odwrócił się do swojego kondensatora.
Powstrzymał go władczy okrzyk Orlana: - Ellonie, ja cię nie zwalniałem!
Ellon zamarł. Tułów gotów był skoczyć na nas, ałe głowa obracała się
pokornie ku Orlanowi.
- A czy muszę pytać cię o zgodę na odejście? zapytał chmurnie.
Orlan pogardliwie zignorował jego pytanie.
- O ile dobrze pamiętam, w szkole przygotowywałeś się do egzaminu na
Niszczyciela Czwartej Kategorii Impeńalnej, do którego obowiązków należało
przeprowadzanie właśnie takich zabiegów. A może się mylę, Ellonie?
- To było przed Wyzwoleniem, a teraz jestem naczelnym inżynierem
eskadry kosmicznej i nie mam obowiązku spełniać wszystkich próśb
zwariowanego admirała! - Próśb tak, ale to jest mój rozkaz, Ellonie!
Ellon wpił się wściekłym wzrokiem w fosforyzującą niebieskawym
blaskiem, nieruchomą twarz Orlana. Wspominałem już, że stosunki tych dwóch
Demiurgów były dla mnie tajemnicą. Orlan zachowywał się wobec Ellona z
zaskakującą uniżonością, a teraz przekonałem się, że sprawa nie jest tak
prosta, jak by to na pierwszy rzut oka mogło się wydawać. Po Wyzwoleniu
zlikwidowaliśmy wszystkie rangi i od tej pory jedyną miarą wartości
osobnika stały się jego zdolności. Orlan starał się dowieść, że z całego
serca popiera nowe porządki, ale nie potrafił zachować w tym umiaru.
Przybrawszy nazwę Demiurga stał się Niszczycielem na odwrót i dobrowolnie
się poniżał, płacąc tym za uprzednie wywyższenie. Teraz z obu opadły z
trudem przyswojone nowe zasady zachowania. Przed dumnym Niszczycielem
Pierwszej Kategorii Imperialnej zginał się w pokornym ukłonie nędzny,
czwartorzędny urzędniczyna. Ellon, choć złamany, próbował jednak jeszcze
walczyć: - Nie rozumiem cię, Orlanie...
- Kiedy przystąpisz do operacji?
Ellon z łoskotem wbił głowę w ramiona. Na bardziej zdecydowany protest
już się nie ośmielił.
- Gdy tylko przygotuję aparaturę i płyny odżywcze. Jeszcze dzisiaj. - I
ponownie pochylił się w kornym ukłonie.
- Wykonasz zabieg pod moim nadzorem! - powiedział dobitnie Orlan,
odwrócił się na pięcie i długim, posuwistym krokiem wypadł z laboratorium.
Dopędziliśmy go z najwyższym trudem, gdy jednak udało się to nam, Orlan
znów był Demiurgiem, uprzejmym, dobrze ułożonym przyjacielem ludzi i ich
gwiezdnych braci. Nie potrafiłem się powstrzymać od niezręcznej uwagi:
- Wyobrażam sobie, Orlanie, jakiego strachu potrafiłeś napędzić w
czasach, kiedy byłeś jednym z najulubieńszych dostojników na dworze
Wielkiego Niszczyciela.
- To było tak dawno, że czasami wątpię, iż naprawdę było - odparł mi
swym zwykłym łagodnym tonem.
- Włóczęga boi się operacji, a zwłaszcza tego, że operował go będzie
Ellon - powiedziałem.
Na krótką chwilę znów ujrzałem nie swego przyjaciela Demiurga Orlana,
lecz pysznego dostojnika Imperium Niszczycieli.
- Niepotrzebnie. Demiurgowie od dzieciństwa wychowywani są w duchu
posłuszeństwa i rzetelności. Ellon to wybitny umysł, ale pod innymi
względami nie różni się niczym od pozostałych Demiurgów.
Wróciłem do Włóczęgi, u którego zastałem perorującego Romera. Smok
powiedział mu o mojej propozycji i wyznał, że lęka sę powtórnego
uwięzienia, więc Paweł starał się rozproszyć jego obawy, przytaczając
swoim zwyczajem mnóstwo argumentów zaczerpniętych ze starożytnej historii.
Ku mojemu zdziwieniu krasomówstwo Romera odniosło skutek, bo Włóczęga
popatrzył na mnie niemal z nadzieją.
- Dzisiaj, Włóczęgo - powiedziałem. - Już dzisiaj dokonasz kolejnego
przekształcenia. Ty jeden wśród nas zmieniasz postaci jak kobieta fryzury.
Zazdroszczę ci tego, mój przyjacielu!
- Dziękuję, Eli - zaszeleścił smok przymykając oczy.
Zgodnie z obietnicą byłem obecny przy operacji. Opisywać jej nie będę,
gdyż był to zabieg dość banalny, muszę jednak wyznać, że byłem
wstrząśnięty, gdy po raz pierwszy wszedłem do pomieszczenia, w którym
odtąd miał rezydować Mózg. Kabina przypominała galaktyczne stanowisko
dowodzenia Niszczycieli na Trzeciej Planecie: ta sama niknąca w ciemności
kopuła, gwiezdne sfery, pierścieniowe ściany. A pośrodku kabiny, między
stropem a podłogą, unosiła się swobodnie w powietrzu półprzezroczysta
kula, w której znajdował się nasz przyjaciel Włóczęga na wieki przykuty do
tego miejsca.
Wstrząsnął mną nie widok kabiny, bo byłem nań przygotowany, lecz głos,
który zabrzmiał w moich uszach. Spodziewałem się usłyszeć sepleniący,
ochrypły głos smoka, a nie śpiewny, melodyjny, dawno zapomniany głos
Mózgu:
- Zaczniemy, Eli? - zapytał ów głos.
- Jesteś tu Włóczęgo? - wymamrotałem głupio. - Dobrze ci jest?
- Nigdzie mnie nie uwiera - odparł z lekką ironią głos. - Ellon
wyrósłby na znakomitego fachowca od ekstrakcji mózgów, gdybyście nie
rozbili Imperium Niszczycieli. Spieszę cię poinformować, że nawiązałem już
kontakt z większością mechanizmów wykonawczych. Wkrótce uruchomię statek,
a jeśli Ellon zamontuje odpowiednie anteny, również i "Wąż" będzie
niebawem gotowy do drogi.
- Dziękuję ci, Włóczęgo - powiedziałem ze wzruszeniem. - Czy mogę cię
tak nazywać?
- Nazywaj jak chcesz, byleś nie zwracał się do mnie jako do Głównego
Mózgu. Nie chcę, abyś mi przypominał o Trzeciej Planecie...
- Będziesz dla nas Głosem - powiedziałem uroczyście. - Tak cię będziemy
nazywać!
Zameldowałem Olegowi, że może już wytyczać dalszy kurs w kierunku
jądra, a potem wstąpiłem do Gracjusza. Galakt był sam. Opadłem na kanapę.
Byłem porządnie zmęczony.
- Źle się czujesz, Eli? - zapytał troskliwie gospodarz. - Mogę dać ci
niezły...
- Gracjuszu - przerwałem mu - interesowałeś się jak nasz były Włóczęga
zwany obecnie Głosem wchodzi w swoją nową rolę? Niebawem będziemy mogli
poruszać się z szybkością nadświetlną. Ożyją też nasze anihilatory bojowe.
Gracjuszu, pomóż Głosowi, zostań jego asystentem.
Galakt popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
- Co kryje się pod twoją propozycją, admirale? zapytał .
- Nie wiem - odparłem niepewnie. - Chyba przeczucie. Nie potrafię ci
tego wytłumaczyć, bo to nie da się wyrazić słowami, ale przeczucia dla
ludzi mają swoje znaczenie. Należysz do tej samej rasy, co i Głos, dlatego
proszę cię, żebyś mu pomógł...
- Zostanę asystentem Głosu, Eli - odparł z serdeczną powagą Galakt.
Nikt nadal nie wiedział, jakie siły blokowały pracę MUK, ale siły te
stopniowo słabły i przestawały już być niepokonaną przeszkodą w
uruchomieniu mózgów pokładowych. Pierwszy ocknął się MUK "Strzelca"
wymontowany z ewakuowanego gwiazdolotu. Olga na wiadomość o tym wyściskała
nawet Ellona, który zapewnił, że wszystkie mózgi, działające jeszcze jakby
ospale, odzyskają niebawem pełną sprawność, bo siły blokujące ich
działalność myślową szybko zanikają. Dodał też, że wówczas można będzie
zrezygnować z usług naszego zamkniętego w kuli ulubieńca.
- Nie lubisz Głosu, Ellonie? - zapytałem.
Zamiast odpowiedzi odwrócił się do mnie plecami. Demiurgowie nie uczą
się w szkołach zasad dobrego ludzkiego wychowania, a w dodatku Ellon nie
zapomniał jeszcze, że kiedyś był wielce obiecującym Niszczycielem.
Rozmowa z Ellonem skłoniła mnie do zastanowienia. W dniu, kiedy mózgi
pokładowe zaczną działać, Głos przestanie być potrzebny. Nie mogłem tego
negować, ale kłopoty z maszynami myślącymi sprawiły, że nie mogłem już
odnosić się do nich z pełnym zaufaniem. W Ginących Światach po prostu nie
można było na nich polegać. Powiedziałem to przy okazji Olegowi.
- Nikt nas nie zmusza do rezygnowania z usług Głosu, kiedy mózgi
pokładowe będą już w pełni sprawne - zauważył Oleg. - Będzie nawet lepiej,
gdy sterowanie zostanie zdublowane.
- To właśnie chciałem zaproponować. Ale Ellon nie będzie zachwycony
takim rozwiązaniem.
- Do moich obowiązków nie należy wzbudzanie zachwytu Ellona -
powiedział cicho Oleg. - Na razie to ja dowodzę eskadrą, a nie on.
- Co zamierzasz? - zapytałem. - Kontynuować zaplanowany rejs czy w
związku z utratą trzech czwartych eskadry wracać do bazy?
Nie odpowiedział mi od razu.
- Zżymam się na myśl o powrocie, który miałby wszelkie znamiona
ucieczki, ale nie chciałbym też pchać się na oślep w ogień.
- Nie wykonaliśmy zadania - przypomniałem. Nie spełniliśmy też
obietnicy danej Aranom. Gdzie jest ów skrawek czystego nieba, o którym tak
wiele mówiliśmy?
Od chwili, gdy gwiazdoloty odzyskały zdolność ruchu, myślałem niemal
wyłącznie o tym. Zaraz po katastrofie paniczny lęk skłaniał do ucieczki,
ale w miarę upływu czasu strach mijał, osłabło też pragnienie zemsty za
poległych przyjaciół i znów powróciło pytanie: czy mamy pomóc Aranom? To
nie był nasz obowiązek, bo zjawiliśmy się w Ginących Światach jako
zwiadowcy, a nie cywilizatorzy, mogliśmy więc z czystym sumieniem
pozostawić Aranię jej losowi. Ale nie miałem czystego sumienia - miałem za
to masę wątpliwości. Kiedyś przyznałem się do :.ich Głosowi.
- Chcesz narazić na niebezpieczeństwo resztę eskadry, Eli?
- W żadnym wypadku, Głosie. Szukam innych możliwości oczyszczenia
przestrzeni niż ten, który zirytował Ramirów. Nieustannie o tym myślę. Ty
też spróbuj się nad tym zastanowić, Głosie!
W nocy nie mogłem długo zasnąć i w milczeniu miotałem się po kabinie.
Myślałem. Jeśli Ramirowie nie zdołali nas zniszczyć, to sprawa jest
prosta, nie dali rady. Co znaczy nie dali rady? Nie chcieli! Spaliwszy
"Cielca" osiągnęli jakiś swój cel i lekceważąco zignorowali pozostałe
gwiazdoloty. Jaki to był cel? Nie dopuścić do anihilacji planety! Znali z
doniesień Oana nasze zamiary i przeszkodzili nam w ich realizacji.
Dlaczego? Po co im była potrzebna ta martwa planetka? Co kryje się za ich
okrucieństwem wobec Aranów?
Nad ranem weszła do mnie przestraszona Mary i powiedziała z ulgą:
- Jesteś tutaj? Obudziłam się, zobaczyłam, że ciebie nie ma i
pomyślałam, iż wydarzyło się jakieś nowe nieszczęście.
- Mary - powiedziałem - odpowiedz mi dlaczego Okrutni Bogowie są
okrutni? Przecież okrucieństwo jest jednym z przejawów tchórzostwa i
słabości, a nie potęgi!
- Tak jest w społeczeństwach ludzkich - zaoponowała z uśmiechem - ale
nie musi być w cywilizacjach gwiezdnych jądra Galaktyki. Różne miejsca,
różne obyczaje...
- Nie chodzi tylko o zwyczaje, ale o logikę, która wszędzie musi być
jednakowa!
- Doprawdy? Dlaczego więc zarzucasz mi czasem "kobiecą logikę", a więc
logikę różną od twojej?
- Masz rację, Mary! - wykrzyknąłem ze śmiechem. - Postaram się
zapamiętać, że we Wszechświecie istnieje mnóstwo rozmaitych logik czy też
różnych systemów myślenia. Założę też z góry, że nasz system myślenia jest
odmienny od innych i spróbuję przetransponować go, przenieść w inny układ
współrzędnych i zobaczyć, jakie prawa pozostaną niezmienione, poszukać
inwariantów. Inwariantów logiki i etyki międzygwiezdnej. I jeśli nawet
wówczas nie zrozumiem dlaczego Ramirowie z nami walczą i czego w ogóle
chcą, to znaczy, że na starość oduczyłem się myśleć.
Mary wróciła do siebie, a ja nadal biegałem po kabinie, myślałem za
siebie i za Ramirów, konstruowałem i odrzucałem dziesiątki koncepcji, z
których wreszcie jedna wydała mi się godna uwagi. Musiałem to natychmiast
sprawdzić, więc pobiegłem do kabiny Głosu, po której majestatycznym
krokiem przechadzał się Gracjusz.
- Przyjaciele - powiedziałem. - Dowódca eskadry polecił przygotować się
do kontynuowania rejsu w kierunku jądra. Uszkodzonego gwiazdolotu wziąć ze
sobą nie możemy, zaś jego zanihilowanie może spowodować nową kontrakcję
nieznanych wrogów. Dlatego Oleg chce go zniszczyć przez zastosowanie
konwencjonalnej eksplozji. Ja mam inną propozycję: może poddać "Strzelca"
anihilacji tlącej? W pobliżu Ziemi często stosujemy tę metodę, jeśli
zależy nam, aby zbyt gwałtowny wybuch nie naruszył równowagi ciał
niebieskich:
Głos zrozumiał mnie w pół słowa.
- Masz nadzieję, że przeciwko takiej anihilacji Ramirowie nie
zaprotestują? - zapytał. - Chcesz zbadać zakres tolerancji Okrutnych
Bogów?
- Chcę im zadać konkretne pytanie i otrzymać na nie wyraźną odpowiedź,
a nie widzę na to innego sposobu poza tym ryzykownym eksperymentem.
Potrafisz przeprowadzić taką operację na odległość, Głosie?
- Bez najmniejszego trudu!
Oleg rozkazał "Koziorożcowi" i "Wężowi" oddalić się od skazanego na
zniszczenie "Strzelca" na granicę widoczności optycznej, a ciężarówki
odsunąć jeszcze dalej. I Głos przystąpił do akcji.
Osima, jako obdarzony najszybszym refleksem, zasiadł za sterami
"Koziorożca", aby w razie najmniejszego niebezpieczeństwa rzucić się do
natychmiastowej ucieczki, my zaś zgromadziliśmy się w kabinie Głosu.
Niedawny Włóczęga uspokoił nas, że eksperyment przebiega sprawnie.
"Strzelec" wolno się wypala, przekształcając się w pustą przestrzeń i nie
napotykając przy tym zbyt wielkiego oporu.
- Jak mam cię rozumieć, Głosie? - zapytałem. - Wyczuwam pewne
ograniczenie, Eli. Moje rozkazy wykonywane są z opóźnieniem. Niewielkim,
liczonym w mikrosekundach, ale jednak opóźnieniem...
- Głosie - powiedziałem. - Spowolnij anihilację, a potem stopniowo ją
zintensyfikuj i zaobserwuj, jak zmieniają się siły hamujące.
Siły hamujące zanikały, gdy Głos wygaszał anihilację i wyraźnie
narastały, gdy ją aktywizował. W pewnej chwili poskarżył się, że jeśli
jeszcze bardziej ją przyspieszy, to cały proces wymknie mu się spod
kontroli.
- Obawiasz się wybuchu czy tego, że zostaniesz zablokowany?
- Nie jestem MUK, żeby można mnie było zablokować, ale mechanizmy
wykonawcze odmówią mi posłuszeństwa.
Poszedłem na stanowisko dowodzenia. Na wielkim ekranie gwiezdnym
"Strzelec" jeszcze płonął, jarzył się ciemnym blaskiem niczym rozgrzana do
czerwoności śrucina. Widziałem tę iskierkę tak wyraźnie, jak niczego
jeszcze nie oglądałem w niebie Ginących Światów, gdyż rozdzielała nas już
nie mgławica pyłowa, lecz czysta przestrzeń, w którą stopniowo
przekształcał się nasz anihilowany gwiazdolot.
Olga, siedząca w fotelu drugiego pilota, cicho opłakiwała swój statek.
Płakała chyba po raz pierwszy w życiu. Położyłem jej rękę na ramieniu.
- Ciesz się, Olgo! - powiedziałem. - Dzięki twojemu "Strzelcowi"
uratuje się cała cywilizacja gwiezdna!
- Przestań dowcipkować, Eli! - obraziła się niespodziewanie Olga. - To
nie jest odpowiednia chwila do żartów.
- Wcale nie żartuję. Już teraz widzę, że będziemy jednak mogli
zanihilować planetę, przez którą uległo zagładzie dwie trzecie naszej
eskadry.
Olga nie wiedziała jeszcze, że po wypaleniu gwiazdolotu zamierzaliśmy w
ten sam sposób postąpić z planetą, jeśli w pierwszym etapie akcji nie
zostaniemy "skarceni" przez Ramirów. Jednak "Strzelec" wytlił się bez
przeszkód. Okrutni Bogowie odpowiedzieli na moje pytanie, że zdecydowanie
nie życzą sobie eksplozyjnego narastania przestrzeni, natomiast nie mają
nic przeciwko tego rodzaju wolno przebiegającym procesom.
- Chyba dlatego, że w przeciwieństwie do procesów gwałtownych nie
zakłócają one zbytnio równowagi kosmicznej w gromadzie gwiezdnej -
zauważyła Olga. Spróbuję to policzyć.
Martwa planeta nadal krążyła po tej samej orbicie między Aranią a
Trzema Mglistymi Słońcami, na którą ją wciągnęliśmy. Było oczywiste, że
naszym wrogom obojętna jest jej lokalizacja w układzie, pod warunkiem, że
nie będziemy jej wysadzać. Ale stopniowe wyparowywanie ciała kosmicznego
tej wielkości nie było rzeczą prostą. Anihilacja tląca wymagała nie tylko
czasu, lecz także nieustannego podtrzymywania z zewnątrz. Planety nie
można było podpalić i zostawić, bo proces wkrótce by wygasł.
- Trzeba będzie poświęcić transportowiec - powiedział Oleg z
westchnieniem.
- Dwa! - wtrącił Osima. - Pozbędziemy się w ten sposób kuli u nogi, bo
trudno nimi kierować przy szybkościach nadświetlnych, a poza tym nie ma z
nich żadnego pożytku!
Poszedłem do parku. W parku lało. Wedle ziemskiej rachuby czasu
mieliśmy późną jesień. W pozostałych pomieszczeniach statku umowne pory
roku nie przejawiają się w żaden sposób: panuje w nich ciągle ta sama
"pogoda", komfort klimatyczny najbardziej sprzyjający człowiekowi. Ja
jednak, aby normalnie funkcjonować, musiałem od czasu do czasu dać się
zmoczyć ulewie, wysmagać mroźnemu wiatrowi lub poczuć zapach wiosny. Nie
tylko zresztą ja, bo ludzie bardzo często wypoczywali w parku. Nie
pamiętam natomiast, żeby kiedykolwiek z własnej inicjatywy pojawił się tam
Demiurg lub Galakt. Demiurgów to nie bawi, zaś Galaktowie tak dbają o
swoją nieśmiertelną cielesną powłokę, że nie chcą jej narażać na żadne
niepotrzebne niebezpieczeństwo...
Jedna z alei parku prowadziła do konserwatora. Podszedłem do sarkofagu
Lusina i zacząłem z nim bezgłośną rozmowę. "Przyjacielu - mówiłem doń w
myśli - nigdy byś nam nie wybaczył, gdybyśmy po prostu stąd uciekli,
powiedziałbyś, gdybyś tylko zdołał przemówić, że nie po to wyruszyliśmy na
daleką wyprawę, że naszym obowiązkiem jest udzielić pomocy nieszczęsnym,
którzy o tę pomoc błagają. Masz rację, przyjacielu. Nie zamierzam się z
tobą spierać i nawet wspominać o zemście, chociaż nie należę do tych,
którzy podstawiają drugi policzek. Gdybyś mógł wstać! Zobaczyłbyś piękny
widok tlącej się ogromnej planety, a wokół niej rozszerzający się
przestwór czystego nieba!"
A potem usiadłem w fotelu naprzeciw Oana. "Morderco i szpiegu! -
wykrzyknąłem chyba nawet na głos. - Potrafiłeś swobodnie przekazywać myśli
wprost do naszych mózgów, mogłeś więc bodaj dać do zrozumienia na co
pozwolą, a czego zdecydowanie nie życzą sobie twoi okrutni panowie.
Dlaczego więc milczałeś?... Pragnąłeś naszej zagłady? My jednak nie
potrafimy zostawić nikogo na pastwę łosu i musimy pomagać tym, którzy tej
pomocy potrzebują. I oto znaleźliśmy sposób na udzielenie tej pomocy, a
teraz opuszczamy przeklęte Ginące Światy, zostawiając za sobą skrawek
czystego nieba. Bez gwałtownych wybuchów, bez zakazanej anihilacji planet.
Szkoda, że już nie żyjesz, bo mógłbyś to twoim panom powiedzieć...
Tego wieczoru Mary powiedziała do mnie:
- Cała załoga zna już plan tlącej anihilacji planety. Chciałabym się w
związku z tym z tobą naradzić, bo i ja przecież będę musiała wyrazić swoją
opinię na ten temat. Szukałam cię, Eli. Gdzie byłeś?
- Spacerowałem po parku.
- I oczywiście odwiedziłeś konserwator? - Dlaczego oczywiście?
- Czasami się ciebie boję, Eli. Masz w sobie coś z dzikusa
uprawiającego kult zmarłych.
- Zaskakujesz mnie!
- Czyżbyś zapomniał, że i w ziemskim Panteonie też potrafiłeś
przesiadywać całymi godzinami? A w Sali Wielkich Przodków tak patrzyłeś na
posągi, jakbyś się do nich modlił...
- Naprawdę tak to wyglądało? - zapytałem ze śmiechem. - Nie wiedziałem,
bo z pewnością postarałbym się zachowywać inaczej. Masz jednak rację, że
mam wielki szacunek dla przodków, bo zawsze pasjonowałem się historią.
- Pasjonowałeś się historią! - wykrzyknęła ironicznie Mary. - Romero
uważa, że nie masz o historii najmniejszego pojęcia, a ja się z nim pod
tym względem zgadzam. Nie, ty po prostu jesteś cały zwrócony ku
przeszłości, a to zupełnie coś innego.
- Czego ty właściwie ode mnie chcesz, Mary?
- Chcę wiedzieć, co cię skłania do nieustannego obcowania ze zmarłymi -
odparła krótko.
Postarałem się, żeby odpowiedź zabrzmiała żartobliwie.
- Przecież sama mi to powiedziałaś! - wykrzyknąłem. - Jestem po prostu
dzikusem uprawiającym kult zmarłych. ..
Eskadra opuściła gromadę gwiezdną Ginących Światów. Przez jakiś czas
obserwowaliśmy jeszcze malowniczy widok planety sublimującej aureolą
czystej przestrzeni, ale niebawem jarzący się ognik został daleko za rufą
gwiazdolotu, niewidoczny nawet na ekranie powiększacza optycznego i znów
powtórzyły się znajome krajobrazy.
Wyrwaliśmy się z zapylonej gromady, wokół rozpościerała się czysta
przestrzeń, gęsto i bezładnie wypełniona gwiazdami. A przed nami narastał
gigantyczny gwiezdny pożar - groźne jądro Galaktyki...
Dawniej wolny czas spędzałem przed ekranami, ale teraz, chociaż było co
na nich obserwować, najchętniej przebywałem w laboratorium Ellona, gdzie
budowano kondensator czasu.
Urządzenie miało kształt kuli z superwytrzymałego plastiku, coś w
rodzaju niewielkiego autoklawu oplecionego jednak gąszczem przewodów, szyn
prądowych i rur.
- Praca została zakończona, admirale! - wykrzyknął pewnego dnia Ellon.
- Wewnątrz tej kuli znajduje się strzępek materii o wymiarach jądra
wodoru. Ale jego masa przekracza sto tysięcy ton!
- Ależ to teoretycznie niemożliwe! - powiedziałem zdumiony.
- Co mnie obchodzą ludzkie teorie, admirale! błysnął oczyma Demiurg. -
Niech je studiują Ramirowie, którzy tak samo jak wy nie mają zielonego
pojęcia o naturze kolapsu grawitacyjnego i muszą korzystać w swych
badaniach z energii naturalnych kolapsarów. Ja natomiast transformuję czas
przy użyciu tego mikroskopijnego kolapsanu - podkreślił tonem głosu nowy
termin. - Kiedy go wyłączę, zainplantowane do wnętrza cząsteczki wystrzelą
w daleką przeszłość albo w jeszcze dalszą przyszłość!
- A sami nie powędrujemy za nimi? Ellon popatrzył na mnie z pogardą.
- Uważasz mnie za Okrutnego Boga, admirale? zapytał. - Nie jestem takim
nieukiem, jak oni!
Kiedy wychodziłem z laboratorium, zapytał mnie jeszcze:
- Admirale, jesteś zadowolony z pracy mózgów pokładowych?
- Na razie nie mogę się na nie uskarżać.
- Wobec tego czemu nadal rządzi nimi Mózg? Po co je uruchamiałem?...
Nie wydaje ci się dziwne, że ja, Demiurg, namawiam cię do przywrócenia
ludzkiego sposobu kierowania eskadrą? Bo przecież MUK jest ludzkim
wynalazkiem, prawda?...
- Wcale mi się to nie wydawało dziwne, bo wiedziałem, że Ellon
wcześniej czy później znów zażąda "zdymisjonowania" Głosu. Demiurg od
początku nie znosił smoka, a teraz wręcz go znienawidził, bowiem jego
obecną rolę uważał za niesprawiedliwe wywyższenie. Tego nie potrafił
znieść tym bardziej, że transformacja Włóczęgi w Głos została dokonana
wbrew jego woli, ale za to jego własnymi rękami. Aby go nie urazić jeszcze
bardziej, wyjaśniłem oględnie, że Głos nie dowodzi mózgami pokładowymi,
tylko dubluje ich czynności, że dobrze byłoby mieć na wszelki wypadek
innych jeszcze dublerów, w związku z czym Gracjusz wprawia się w
sterowaniu eskadrą, że wreszcie to nie ja zarządziłem taki tryb pracy,
tylko dowódca wyprawy... Ellon jednak przerwał mi pełnym zniecierpliwienia
gestem:
- Nie mam nic przeciwko Gracjuszowi! Niech sobie ćwiczy na zdrowie i
tak całej jego nieśmiertelności nie starczy mu na opanowanie funkcji MUK,
ale Głos jest zbędny!
- W tej sytuacji mogę zaproponować tylko jedno: niech na temat roli
Głosu wypowie się cała załoga eskadry. Jeśli wszyscy uznają twoje
antypatie za uzasadnione...
- Moje sympatie i antypatie nie mają tu nic do rzeczy, ale jeśli mózgi
pokładowe znów się rozregulują, ja ich więcej remontować nie będę. Nie
zamierzam dostarczać wam coraz to nowych niewolników!
Wieczorem przyszła do nas Irena.
- Chciałabym porozmawiać z Elim - powiedziała. Mary wstała, ale Irena
nie pozwoliła jej odejść.
- Eli - powiedziała - przy twojej żonie będzie mi łatwiej z tobą
rozmawiać. Wiesz chyba, z czym przyszłam?
- Nie wiem, ale się domyślam. Chodzi o coś związanego z Ellonem,
prawda?
- Tak, z Ellonem! - wykrzyknęła zaciskając nerwowo palce. - Dlaczego
odnosi się pan do niego z taką pogardą, admirale?
Takiego oskarżenia się nie spodziewałem, dlatego też odpowiedziałem
dopiero po dłuższej chwili:
- Czy aby nie przesadzasz, Ireno? Wszyscy, zarówno ja, jak i Oleg,
kapitanowie statków i cała reszta załogi odnosimy się do Ellona z takim
szacunkiem...
- Na temat Olega też mam kilka słów do powiedzenia! A jeśli chodzi o
tak zwany szacunek do Ellona, to ogranicza się on do zdawkowych wyrazów
uznania, że niby jest zdolny, wybitny, może nawet w pewnym stopniu
genialny, ale... A on jest zdolny nie na niby, wybitny bez zastrzeżeń i
genialny bez żadnego ale! Kto potrafi zrobić to, co on do tej pory dla nas
zrobił?
- Istotnie, zrobił wiele - odrzekłem poważnie ale za to nie jest zdolny
zrobić tego, co potrafią inni. Wśród naszych załóg nie ma postaci szarych,
przeciętnych, niewybitnych. Takich po prostu zostawiliśmy w domu. A może
twoim zdaniem szary jest na przykład Kamagin, twoja zaś matka przeciętna?
- Mówię o Ellonie, a nie o mojej matce lub Kamaginie. Ellon zasługuje
na coś więcej niż zdawkowe uznanie! - Czego więc od nas żądasz?
- Dlaczego postawił pan nad nim smoka? - wypaliła Irena. - Dlaczego
każe mu pan służyć obrzydliwemu gadowi, który w dodatku przeszkadza mózgom
pokładowym w kierowaniu eskadrą?
- Pamiętaj, że maszyny raz już odmówiły posłuszeństwa.
- To co z tego? Ale znów działają, robią to, do czego zostały
skonstruowane. Pańskie przywiązanie do smoka jest w tej sytuacji obraźliwe
dla wszystkich, czy pan tego nie potrafi zrozumieć?!
- Nie potrafię zrozumieć czegoś innego. Tego mianowicie, za co Ellon
tak nienawidzi biednego Włóczęgi? - Nie wiem! Proszę raczej zapytać,
dlaczego ja nie znoszę tego smoka...
- Dobrze - odparłem. - Dlaczego więc nie znosisz Głosu?
- Nie lubię go i już! Nie cierpiałam go już na Trzeciej Planecie!
Obrzydliwe, cuchnące cielsko...
- Włóczęga od tej pory bardzo się zmienił, Ireno. - Tak, zestarzał się
i amory już mu nie w głowie. Ale nadal cuchnie. Dziwię się, że pan
potrafił przesiadywać z nim godzinami, podczas gdy ja musiałam w jego
obecności zatykać nos.
- Nie wiedziałem, że to tak wygląda...
- Oleg też się nim brzydzi, ale ustąpił panu, bo panu ustępuje zawsze i
we wszystkim. Pana zaś inni zupełnie nie obchodzą, bo liczą się dla pana
jedynie własne zachcianki!
- To mocny zarzut, Ireno!
- Ale sprawiedliwy! Lusin oprócz Mizara chciał wziąć ze sobą jeszcze
dwa koty, ktoś jednak powiedział, że pan kotów nie cierpi. Sprawdzono to i
okazało się, że istotnie za kotami pan nie przepada, admirale! No i Lusin
bez słowa zrezygnował z zabrania swoich ulubionych kotów. A pan zapytał
kogoś czy towarzystwo ognistego smoka sprawia mu przyjemność?
- Smoka nie ma - powiedziałem. - Jest myślący Głos koordynujący, pracę
dwóch mózgów pokładowych.
Jeśli okaże się, że naprawdę nie daje sobie z tym rady, zwolnimy Głos z
jego obecnych obowiązków i zatrzymamy w rezerwie.
Irena wstała. Zatrzymałem ją.
- Wspomniałaś, że masz jeszcze coś do powiedzenia na temat Olega. Zatem
słucham.
Zawahała się i dopiero po dłuższej chwili powiedziała ze łzami w
oczach:
- Oleg bardzo się zmienił, nie jest już taki jak dawniej. To przez
pana. Jest pan główną postacią w eskadrze i wszystkich pan sobie
podporządkował. Jego również. Dawniej byłam z niego dumna, teraz mi go
żal. Powiedziałam mu: mój ojciec też latał z Elim, ale nie pozwalał tak
sobą komenderować. Odparł mi na to, że mówię od rzeczy...
- I miał świętą rację! - wykrzyknąłem.
Po jej wyjściu przez parę minut krążyłem w milczeniu po kabinie. Mary
obserwowała mnie z uśmiechem.
- Cieszysz się - wykrzyknąłem z irytacją - że na statku zaczynają się
swary?
- Cieszy mnie to, że wreszcie usłyszałeś kilka nieprzyjemnych słów
prawdy! - Śmiała się tak zaraźliwie, że i ja nie mogłem utrzymać powagi. -
Ja sama już nie raz zamierzałam powiedzieć ci coś podobnego, ale ty tak
przejmujesz się najmniejszym głupstwem... A jeśli chodzi o koty, to sama
poprosiłam o ich pozostawienie na Ziemi.
- Niepotrzebnie! Jakoś bym wytrzymał ich obecność na statku...
- Chodziło właśnie o to, żebyś nie musiał wytrzymywać.
- Dość już o kotach! - zawołałem ze złością. Nie znoszę ich i basta!
Powiedz lepiej, co mam robić!
- Przede wszystkim ustalić jak wygląda współpraca Głosu z Mózgami.
Jeśli istotnie są w niej jakieś zahamowania, to sprawa jest poważna.
- Masz rację - powiedziałem. - Zaraz to sprawdzę.
Wokół kabiny Głosu majestatycznie przechadzał się Gracjusz, pełniąc w
ten sposób swoje nowe obowiązki, które jak na razie sprowadzały się do
rozmów z Głosem na wszelkie możliwe i niemożliwe tematy.
- Głosie - powiedziałem. - Jak układa ci się współpraca z maszynami
myślącymi?
- Oba mózgi pokładowe są zbyt powolne - poskarżył się.
- Chcesz przez to powiedzieć, że szybciej od nich przeliczać warianty?
- Nic podobnego! Nikt nie może liczyć szybciej niż MUK, ale kiedyś ci
już wspominałem, że nie analizuję kolejnych wariantów rozwiązania, tylko
od razu znajduję właściwą odpowiedź.
- Tak, mówiłeś mi o tym, ale jakoś nie potrafię zrozumieć jak to w
ogóle jest możliwe.
- Wszystkie rozwiązania wariantowe pojawiają się we mnie jednocześnie.
Moim zadaniem jest wybór najodpowiedniejszego, więc robię to w sposób
intuicyjny. Oceniam cały zbiór wariantów całościowo, nie tracąc czasu na
ich kolejne analizowanie. MUK jeszcze nie zdąży przeliczyć poszczególnych
możliwości, kiedy już podpowiadam jedynie właściwą odpowiedź. Trochę to
utrudnia pracę mózgów, ale nigdy jeszcze nie spowodowało błędu.
- A czy ty, Gracjuszu - zwróciłem się do Galakta - też myślisz gotowymi
ocenami?
- Staram się, Eli - odparł z majestatyczną skromnością.
Sytuacja zatem wyglądała zupełnie inaczej niż sądzili Ellon i Irena.
Poszedłem na stanowisko dowodzenia i żeby nie przeszkadzać Osimie
wywołałem Olega na korytarz. Zaprosił mnie do siebie. Zajmował malutkie
mieszkanko składające się z dwóch pokoików urządzonych na wzór
starożytnych kajut okrętowych.
Opowiedziałem dowódcy eskadry o żądaniach Ellona popartych natarczywymi
prośbami Ireny. Oleg słuchał z obojętnym wyrazem twarzy, i uśmiechnął się
tylko raz, kiedy referowałem mu zarzuty, jakie postawiła mi dziewczyna.
- Zdaje się, że bardzo cię to ubodło, Eli? - zauważył .
- Człowiekowi nie może być przyjemnie, kiedy rzuca mu się w twarz takie
oskarżenia.
- Nie przejmuj się. Ja nie jestem z tych, których można zmusić do
postępowania wbrew własnej woli. Jeśli zgadzam się z tobą to tylko
dlatego, że masz rację. Właśnie dlatego nalegałem na twój udział w
wyprawie, żeby wysłuchiwać twoich rad. To współpraca, a nie utrata
samodzielności i wielka szkoda, że Irena tego nie rozumie.
- Ona nie rozumie również wielu innych rzeczy dodałem.
Oleg powściągliwie skinął głową. Powiedziałem, że skoro Głos stworzył
nowy system kierowania statkiem, system skuteczniejszy od realizowanego
dotychczas przez MUK, to rezygnowanie z niego byłoby nierozsądne.
- Rzecz polega na tym - ciągnąłem - że ich konstruktorzy wykorzystali
jedną tylko cechę ludzkiego myślenia: zdolność analizowania i wyciągania
logicznych wniosków. MUK mnoży i porównuje warianty i na tym jego rola się
kończy. Jednak myślenie człowieka nie ogranicza się do zimnej analizy,
jest zatem bogatsze od maszynowego. A w trudnych sytuacjach ta
nietożsamość dwóch sposobów myślenia może doprowadzić do ciężkich
kłopotów, może nawet do katastrofy...
- Nie potrafię ocenić, jak dalece słuszne są twoje zastrzeżenia co do
sprawności mechanicznego intelektu, ale wspomniałeś o możliwych
kłopotach... Co miałeś na myśli, Eli?
- Tylko to, że w każdej chwili może pęknąć każde z ogniw niezliczonych
łańcuchów logicznych i wtedy skomplikowane obliczenia mózgów pokładowych
doprowadzą do absurdu. Przypomnij sobie awarię na "Taranie". Jego MUK
pomylił skutki z przyczynami i całe rozumowanie diabli wzięli. Dobrze
jeszcze, że zdezorientowany mózg sam siebie wyłączył, bo przecież wśród
absurdalnych komend mógł się znaleźć rozkaz samozagłady lub skierowania
anihilatorów na inne gwiazdoloty.
- Nasze MUK są wyposażone w wielostopniowy układ samokontroli -
przypomniał Oleg.
- Mówię o sytuacjach, w których i samokontrola może zawieść.
- A czy jesteś pewien, Eli, że Głosowi nic podobnego nie może się
przytrafić?
- Tak, o ile tylko nagle nie zwariuje. Głos myśli panoramicznymi
obrazami. Liczy też i analizuje, ale to dla niego jedynie chwyt
pomocniczy. Jest zatem rzeczą oczywistą, że ma przewagę nad maszynami.
- Zgadzam się z tobą - powiedział Oleg głosem pozbawionym wyrazu. -
Możesz uznać, że jeszcze raz brutalnie narzuciłeś mi swoją wolę. Na pewno
zetkniemy się jeszcze z niejedną trudną sytuacją.
- Który z nas powie Irenie i Ellonowi, że ich prośba została ponownie
odrzucona?
- Powiedz lepiej ty - odparł Oleg po chwili wahania. - Mnie trudno jest
rozmawiać z Ireną, która straciła głowę dla swego mentora.
- Ale przecież to jest śmieszne! Nasi gwiezdni przyjaciele są jedynie
przyjaciółmi i nic więcej... Istnieją w końcu przeszkody natury cielesnej
uniemożliwiające miłość. Irena myli ze sobą dwa zupełnie różne uczucia.
- Słyszałem - zauważył jakby mimochodem Oleg - że kochałeś się kiedyś w
niejakiej Fioli, wężycy z Wegi. Cielesne różnice ci nie przeszkadzały?
- To było głupie młodzieńcze zadurzenie, o którym już dawno
zapomniałem. Bardzo szybko zrozumiałem, że zbyt wiele nas dzieli.
- Irena też to zrozumie, ale chyba nieprędko...
Przekroczyliśmy granicę jądra Galaktyki.
Jak to banalnie brzmi! Jakby istniała miedza oddzielająca jądro od
przestrzeni wokół jądrowej, a myśmy przez tę miedzę przeszli. Jednak nie
było żadnej miedzy, nie było nawet większego zagęszczenia gwiazd, ale
weszliśmy do jądra i natychmiast zorientowaliśmy się, że tam jesteśmy, bo
gwiazdy nagle oszalały. Astrofizycy skrzywią się zapewne na to określenie,
zarzucą mi, że przypisuję ludzkie cechy martwym ciałom niebieskim, ale nie
potrafię znaleźć trafniejszego określenia niż to, które mi się od razu
narzuciło. A zatem gwiazdy oszalały! Świecenie przestało być ich główną
cechą, bo najważniejsza stała się pasja, z jaką to czyniły.
Nie sposób tego przekazać słowami, nie sposób wytłumaczyć komuś, kto
sam nie zanurzył się w chaos wściekle rozpędzonych, miotających się,
wpadających na siebie i odskakujących na powrót rozpłomienionych mas
materii, nie stał się nikczemnym pyłkiem pośród sabatu gigantów!
Znaliśmy już różne gromady gwiezdne zarówno rozproszone, jak i kuliste,
ale wszędzie gwiazdy zawieszone były w przestrzeni względnie nieruchomo,
wszędzie ich wzajemne odległości niemal się nie zmieniały, wszędzie
panował porządek narzucony przez prawa grawitacji.
Tu zaś panował chaos, bo czy może być harmonia w eksplozji?
- Eli, nie mogę obliczyć trajektorii żadnej z gwiazd! - niemal z
przestrachem wykrzyknęła Olga, kiedy we czwórkę siedzieliśmy na stanowisku
dowodzenia. Prawa Newtona są tu nie do poznania zdeformowane przez jakieś
nadrzędne siły. Jądro kipi, a ja nie potrafię zrozumieć, co powoduje
kipienie gwiazd. Nie potrafię wyobrazić sobie potęgi zdolnej do zakłócenia
ich równowagi! Oleg z zadumą wpatrywał się w ekrany.
- Czy nie wydaje się wam - powiedział - że wszystkie te gwiazdy spadają
nawzajem na siebie, aby potem przekształcić się w eksplodującą mgławicę?
- To doprowadzi do zagłady całej naszej Galaktyki -odpowiedziała Olga.
-Ze składających się na nią około dwustu miliardów gwiazd około połowy
skupia się w jądrze. Jeśli te sto miliardów eksploduje, to z pozostałych
stu miliardów, w tym z naszego Słońca i Perseusza Demiurgów i Galaktów nie
zostanie nawet garstka popiołu.
- Za to rozumni obserwatorzy z innych galaktyk odnotują pojawienie się
kolejnego kwazara - pocieszyłem ich.
- Zaczynam podejrzewać - wyznała Olga - że postąpiliśmy nieroztropnie,
pchając się do tego wrzącego kotła. W każdym razie szybkości nadświetlne
są tu niebezpieczne.
Obawy Olgi, jak się wkrótce okazało, były uzasadnione. Siedzieliśmy
znów we czwórkę na stanowisku dowodzenia, Osima prowadził statek, Olga coś
liczyła, a ja rozmawiałem półgłosem z Olegiem.
- Z obliczeń wynika - powiedziała nagle Olga że pędzimy ku zgubie.
Pewnie musiałam się gdzieś pomylić!
W tym momencie rozległy się sygnały alarmowe, na tablicy świetlnej
zapłonął złowieszczy napis: "Generatory przestrzeni - gotowość bojowa!"
Sięgnąłem po słuchawkę, ale Oleg mnie wyprzedził:
- Głosie, co się stało? - krzyknął. Dowiedzieliśmy się, że grupka
miotających się bezładnie gwiazd, wśród których przeciskał się nasz
statek, jednocześnie, jakby na dany sygnał zmieniła kierunek ruchu i
popędziła w kierunku geometrycznego środka, w którym akurat się
znaleźliśmy. Jedyna droga ucieczki wiedzie przez nowo utworzony kanał
świeżej przestrzeni...
- Właśnie przystąpiliśmy do obliczeń - poinformował Głos.
- Wątpię, aby obliczenia przyniosły pozytywny wynik - powiedziała
spokojnie Olga. - Sytuacja jest niedobra. Zapasów całej eskadry nie
wystarczy na przebicie tunelu przestrzennego na zewnątrz.
Wywołałem laboratorium.
- Ellonie - powiedziałem, gdy Demiurg ukazał się na ekranie. -
Znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie i chyba tylko ślimak grawitacyjny
może nas uratować. Porozum się z Głosem.
Ellon uśmiechnął się szatańsko.
- Potrafiłem wysłać do piekła całą planetę, więc z dwoma statkami też
sobie poradzę. Niech tylko twój ulubieniec przyzna się do tego, że nie
potrafi nawigować wśród gwiazd, a natychmiast naprawię jego błąd,
admirale!
W minutę później Głos zawiadomił nas, że anihilacja substancji aktywnej
nie uchroni nas przed skutkami eksplozji gwiezdnej i że jedyną nadzieją
jest ucieczka przez ślimak grawitacyjny.
- Na co więc czekasz? - zapytałem niecierpliwie. - Jest jeszcze za
wcześnie - uspokoił mnie Głos. -Jesteśmy z Ellonem zgodni co do tego, że
stosowny moment jeszcze nie nadszedł.
Wszystkie pokładowe źródła energii zostały przełączone na zasilanie
generatorów metryki. "Wąż" szedł w szyku torowym za "Koziorożcem".
Czekaliśmy.
Potem zobaczyliśmy, jak dwa słońca wyrwały się z gąszczu pozostałych
gwiazd i pomknęły naprzeciw sobie, przecinając tor naszego lotu. Nie
mieliśmy nawet tej pociechy, że przed śmiercią ujrzymy koniec świata. Obie
gwiazdy eksplodują wcześniej niż pozostałe zdążą dotrzeć na miejsce
katastrofy, my zaś wyparujemy jeszcze wcześniej, jeśli tylko nie zdołamy
się wyśliznąć po spirali ślimaka grawitacyjnego.
- Start! - usłyszałem potrójną komendę, w której zmieszały się
melodyjny nawet w takiej chwili Głos, skrzekliwy wrzask Ellona i
beznamiętny rozkaz Olega.
Straszliwy ból skręcił moje ciało. Na pół oślepły kątem oka zdążyłem
jednak zarejestrować jak w swoich fotelach wiją się Osima i Olga, jak Oleg
chwycił ręką za gardło. Widok na ekranie był tak niezwykły, że na moment
oprzytomniałem i zapomniałem o bólu.
Pędzące ku sobie słońca zderzyły się, ale nie wybuchły! Po prostu
przeszły nawzajem przez siebie. Pomyślałem, że tracę zmysły, że ból
rozdzierający moje ciało przyprawił mnie o szaleństwo. Nawet nie
ucieszyłem się, że jeszcze żyjemy. Nie widziałem dróg ratunku, bo ratunek
był zwyczajnie niemożliwy, chociaż gwiazdy wciąż jeszcze nie eksplodowały,
lecz zachodziły na siebie jak dwa pokrywające się na chwilę cienie.
- Gwiezdne fantomy! - wykrzyknąłem ze zgrozą. Słońca przeniknęły przez
siebie i teraz się rozbiegały. Doszło do zderzenia, którego nie było.
Nieunikniona eksplozja nie nastąpiła. Byliśmy w królestwie fantomów, gdzie
jedyną realnością był ból rozrywający na strzępy każdą tkankę, każdą
komórkę naszego ciała!
Wygramoliłem się z fotela i zatoczyłem ku Olegowi, który wychrypiał z
trudem:
- Do Ellona! Ja spróbuję pomóc Oldze i Osimie. Wyskoczyłem na korytarz
i upadłem. Nogi miałem jak z waty, a w dodatku nie mogłem ich przestawiać
normalnie, po kolei, tylko obie naraz. Zacząłem więc posuwać się skokami,
jak Demiurgowie, ale zanim dotarłem do laboratorium odzyskałem władzę w
nogach.
Laboratorium wyglądało jak po trzęsieniu Ziemi. Wszystkie ruchome
urządzenia wyrwały się ze swoich gniazd i tylko stanowiska badawcze
pozostały na swoich miejscach. Ellon leżał przy generatorze metryki i
spazmatycznie poruszał kończynami. Klęczała przy nim Irena, wykrzykując
coś bez związku, płacząc i całując nieprzytomnego Demiurga. Zwróciła do
mnie zalaną łzami twarz i zawołała błagalnie:
- Niech mu pan pomoże! On umiera! Ja tego nie przeżyję! . . .
Udało nam się wspólnie podnieść Ellona z podłogi i posadzić go na
fotelu. Irena znów uklękła przed Demiurgiem.
- Żyjesz, żyjesz! - wykrzykiwała. - Żyjesz najdroższy! Kocham cię!
Spróbowałem ją od niego odciągnąć, ale nic z tego nie wyszło. Ellon
otworzył z trudem oczy. Spojrzenie miał półprzytomne.
- Ireno - jęknął. - Ireno, nie umarłem? Dziewczyna zaczęła go całować z
jeszcze większym zapamiętaniem.
- Tak, tak, tak! Żyjesz, a ja cię kocham! Obejmij mnie, Ellonie, mój
najdroższy!
Demiurg chwiejnie uniósł się na nogi.
- Obejmij! - domagała się Irena. - Obejmij mnie, Ellonie!
Tym razem popatrzył na nią przytomnym wzrokiem.
- Objąć? - zapytał ze zdumieniem. - Po co mam cię obejmować?
Irena zakryła twarz rękami i wybuchnęła łkaniem. Dotknąłem jej
ramienia.
- Ireno, opanuj się! - powiedziałem. - Ellon cię nie rozumie.
Odskoczyła ode mnie jak oparzona:
- Czego pan chce? Jest pan złym człowiekiem i nikogo nie chce
zrozumieć!
- Natychmiast przestań histeryzować! Nie czas teraz na babskie
humory!... Ellonie, co się stało? Zdążyłeś włączyć generator metryki?
- Nie, admirale, nie zdążyłem niczego zrobić odparł Demiurg. Mówił
jeszcze z wielkim trudem. - Nagle skręciło mnie i rzuciło na podłogę, ale
widzę, że jesteśmy uratowani... - Poczuł się widać lepiej, bo z nowym
zdziwieniem popatrzył na Irenę. - Co ci jest? Coś sobie uszkodziłaś?
Zaprowadzić cię do maszyny medycznej?
Irena zdołała wziąć się w garść. Potrafiła nawet blado się uśmiechnąć,
tylko głos miała jeszcze trochę niepewny.
- Już wszystko w porządku - odparła. - Posprzątam laboratorium.
Odeszła, a Ellon powtórzył, że upadł w momencie, kiedy zamierzał
wpuścić oba gwiazdoloty do ślimaka grawitacyjnego. Przypomniałem sobie, że
nie znam losów Mary i wywołałem ją. Mary czuła się nie najlepiej, ale z
wolna wracała do siebie. Paroksyzm bólu dopadł ją w kabinie, więc zdołała
dotrzeć do łóżka.
- Nie martw się o mnie, Eli. Zajmij się ważniejszymi sprawami.
Teraz trzeba było pójść do kabiny Głosu, gdzie na szczęście nic się nie
zmieniło. Oparłem się bez tchu o ścianę. Podtrzymał mnie Gracjusz. Galakt
był blady, ale twardo trzymał się na nogach. Wymamrotałem:
- Głosie, Gracjuszu, cóż to były za straszliwe fantomy!
Jakby z daleka dobiegła mnie odpowiedź Głosu:
- To nie były fantomy, Eli. To realne słońca pędziły ku sobie nawzajem!
- I nie zderzyły się? Nie ekplodowały? Przeszły przez siebie bez
szwanku? Gracjuszu, rozumiesz coś z tego? Albo wszyscy zwariowaliśmy, albo
znaleźliśmy się w świecie, w którym nie działają żadne prawa fizyki, nawet
prawo powszechnego ciążenia!
Gracjusz nie odpowiedział. Był równie skonsternowany jak ja. Tymczasem
Głos ciągnął:
- Nagle rozerwał się we mnie strumień czasu. Byłem jednocześnie w
przeszłości i przyszłości, ale w teraźniejszości mnie nie było. Wyrzucono
mnie z mojego "teraz". To było potworne, Eli... Z przeszłości nie mogłem
wpływać na przyszłość, gdyż nie było teraźniejszości, przez którą te
oddziaływania muszą przebiegać.
Ta informacja tak mną wstrząsnęła, że nie byłem zdolny do myślenia. W
tym momencie mogłem jedynie wykonywać jakieś proste czynności: kogoś
ratować, z kimś walczyć, na kogoś krzyczeć...
- Głosie, pytam cię o zderzenie słońc, a nie o twoje samopoczucie! -
wrzasnąłem.
- Zderzenia nie było, Eli! Pękła nić czasu łącząca ze sobą dwie pędzące
ku sobie gwiazdy. Wpadliśmy w tę przerwę i dlatego nasz czas również się
rozerwał... Słońca wpadły na siebie nie w ich teraźniejszości.
Prawdopodobnie jedno cofnęło się w przeszłość, drugie zaś zostało
przerzucone do przyszłości. Przemknęły przez to samo miejsce, ale w różnym
czasie i dlatego nie było eksplozji. Zaczynałem coś pojmować.
- Mówisz potworne rzeczy, Głosie. Mogę dopuścić, że Juliusz Cezar i
Attyla chodzili w różnych czasach po tej samej ziemi, że deptali te same
kamienie, ale nie mogli się spotkać, bo dzieliły ich całe wieki, ale żeby
sam czas tracił ciągłość!...
- To jedyne logiczne wytłumaczenie, Eli. - Udowodnij to, Głosie!
- Mózgi pokładowe analizują w tej chwili wszystkie zjawiska
zarejestrowane przez analizatory.
Wróciłem na stanowisko dowodzenia. Oleg i Osima czuli się nie
najlepiej, ale poruszali się bez większego trudu. Oleg znów oddał stery
Osimie, a sam zajął się przeglądaniem wyników obliczeń dostarczanych
sukcesywnie przez MUK.
Wkrótce mieliśmy już ostateczny rezultat. Był przerażający. Gwiazdy
realnie pędziły ku sobie, ale w momencie, kiedy ich wzajemne przyciąganie
osiągnęło jakąś wartość graniczną, bieg ich czasu został zakłócony. Czas
przerwał się, przestał być synchroniczny. Luka czasowa wynosiła parę
mikrosekund dla cząstek elementarnych, kilka sekund dla nas i tysiąclecia
dla słońc, była zatem proporcjonalna do masy. Te pozaczasowe sekundy omal
nas nie zabiły i nie było na razie jasne, dlaczego tak się nie stało. Poza
tym wszystko było jasne, jeśli można coś takiego powiedzieć o zjawisku,
którego mechanizmów zupełnie nie rozumieliśmy.
Wieczorem wstąpił do nas Romero. Czuł się nie najlepiej, co Mary
natychmiast zauważyła. Paweł powiedział nam, że tylko Mizar nie odczuł
wpływu luki czasowej, że - jak się wyraził - zakłócenie temporalne zagoiło
się na nim jak na psie. Gig też był w niezłej formie, ale Trub poważnie
zachorował. Stary Anioł nie umiał pogodzić się z tym, że stał się igraszką
jakichś potężnych sił, rozwścieczało go to i przygnębiało. Stąd choroba.
- Dlaczego jesteś taki posępny? - zapytała mnie Mary, kiedy Romero,
postukując swoją nieodłączną laseczką poszedł do siebie. - Przecież
wszystko skończyło się pomyślnie.
- Mylisz się - odparłem. - To był dopiero początek i nie wiadomo jaki
będzie ciąg dalszy. Z prawdziwym lękiem oczekuję co nam przyniesie jutro.
Jutro nie przyniosło nam nic złego, podobnie jak i kilka następnych
dni. Nic się nie działo, jeśli nie liczyć ciągłego migotania snujących się
bez celu, miotających bezładnie gwiazd. A potem znów rozdzwoniły się
sygnały alarmowe i każdy pospieszył na swe stanowisko bojowe. Na ekranach
ukazał się znany już obraz sypiącego się na nas zewsząd rojowiska gwiazd.
Osima krzyknął z przerażeniem, że jest to ten sam rój gwiezdny, w którym
już byliśmy. Niemal natychmiast Głos potwierdził to przypuszczenie.
- Zapadamy się w przeszłość! - Oleg wpatrywał się z pobladłą twarzą w
migotliwe iskierki szybko wyrastające do rozmiarów gwiazd.
- Pędzimy w przyszłość - poprawiła go skrupulatna Olga. - Wszystko co
nas czeka jest przecież naszą przyszłością, chociaż akurat w tym
szczególnym wypadku owa przyszłość już raz nam się przydarzyła.
Intensywnie myślałem. Lot ku przyszłości, która jest zarazem
przeszłością, mógł oznaczać tylko jedno. Wpadliśmy w tak zakrzywiony
strumień czasu, że nie było w nim początku ani końca i gdzie każda chwila
była zarazem przeszłością i przyszłością. Dotychczas podobne sytuacje
zdarzały się jedynie w powieściach fantastycznych i nikt nie podejrzewał
nawet, że zawirowanie czasu może w ogóle realnie istnieć.
- Znaleźliśmy się w pętli czasowej - powiedziałem. - I sądząc z tego,
że przeszłość nastąpiła bardzo szybko, średnica pętli jest niewielka.
Będziemy teraz nieustannie krążyć po zamkniętym torze, kręcić się jak pies
wokół własnego ogona. Co zamierzasz zrobić, Olegu?
Oleg zbladł jeszcze bardziej, ale jego głos brzmiał pewnie i
zdecydowanie:
- Postaramy się wyrwać z tej pętli. Ellonie, przygotuj się do włączenia
generatorów metryki! Głosie, daj sygnał do ich włączenia zanim ponownie
znajdziemy się w luce czasowej!
Teraz pozostawało jedynie czekać. Znów rozpłomieniło się stado słońc,
znów dwie gwiazdy wyprysnęły z roju i z szaloną szybkością popędziły ku
sobie, a ja skurczyłem się w oczekiwaniu na rozdzierający ból, którego tym
razem pewnie bym nie przeżył... Ale samobójcze słońca zaczęty nagle
blednąć i znikać, i już po chwili nie było zwartego gwiezdnego roju, tylko
uprzedni gwiezdny chaos, może jedynie nieco gęściejszy i bardziej
rozedrgany.
Wyrwaliśmy się ze śmiertelnej pułapki w zwyczajną przestrzeń jądra.
- Luka czasowa była, jak się okazuje, nie tylko przerwą w strumieniu
temporalnym, lecz także jego odgałęzieniem - powiedziała z ulgą w głosie
Olga. - W przeciwnym razie nie znaleźlibyśmy się w przyszłości
poprzedzającej przeszłość.
Poradziłem jej, aby podyskutowała na ten temat z Głosem, który przecież
jako pierwszy wykrył lukę czasową. Ten problem nie wiedzieć czemu wydawał
mi się w tym momencie mało ważny. Bardziej niepokoiło mnie to, że ślimak
grawitacyjny nie wyrzucił nas poza granice jądra, lecz jeszcze głębiej
wepchnął do jego środka.
Wybrałem się z Mary do Truba, który czuł się bardzo źle. Stary Anioł
leżał na miękkiej sofie zwiesiwszy na podłogę swe ogromne skrzydła. Jego
postarzała, silnie pomarszczona twarz była równie szara jak jego wyblakłe
bokobrody. Z przyzwyczajenia rozczesywał je zakrzywionymi pazurami, ale
tak wolno i niepewnie, że Mary nie zdołała powstrzymać łez. Truba
próbowano leczyć wszelkimi znanymi metodami - od natrysków promienistych
do baniek - ale było oczywiste, że jego dni są już policzone.
Wiedział, że jest już jedną nogą na tamtym świecie, lecz zachowywał
pogodę ducha.
- Eli, ta luka czasowa mnie wykończyła - wyszeptał. - Anioły nie mogą
istnieć w paru czasach naraz. Wiesz przecież, admirale, że mamy piekielnie
silny organizm, ale co za dużo to niezdrowo! Każdy z nas jest
zdeklarowanym realistą i nie umie pogodzić się z żadnym zjawiskiem
nadprzyrodzonym, a przecież poplątanie czasu zakrawa na cud. Lusin zresztą
nie zniósłby czegoś podobnego, jestem o tym święcie przekonany.
Mary pocieszała Truba, a mnie nie było na to stać. Kobiety potrafią
zbuntować się przeciwko najoczywistszym w świecie faktom, jeśli tylko
ranią one ich uczucia. Mary pod tym względem była nieodrodną córą Ewy.
Słuchałem w milczeniu, jak przekonywała Anioła, że nie jest z nim wcale
tak źle, że jeszcze wstanie z posłania i będzie latał jak młodzieniaszek.
Musi tylko cierpliwie poddać się leczeniu, a wszystko niebawem będzie w
najlepszym porządku. Nie jest wykluczone, że sama wierzyła we własne
słowa. Trub nie wierzył, ale patrzył na nią z wdzięcznością. Wszedł Romero
i zapytał mnie szeptem o czym myślę. Myślałem o tym, że luka czasowa
niemal nie zaszkodziła przedmiotom, a na wszystkie istoty żywe poza
Mizarem sprowadziła groźne dolegliwości.
Paweł pogłaskał Mizara, który położył się przy jego nodze. Mądry pies
nie spuszczał oczu z Truba. Słyszał, co o nim mówiłem, ale nie zareagował.
Wprawdzie dzięki staraniom Lusina doskonale rozumiał ludzką mowę, jeśli
tylko nie zawierała ona pojęć zbyt dla niego abstrakcyjnych, ale jednak
nigdy nie proszony nie wtrącał się do naszych rozmów.
- Wskazał pan na fakt ogromnej doniosłości, admirale - powiedział
Romero. - Prawdopodobnie fazowe przesunięcie czasu czy też jego
przerwanie, jak uważa Głos, było w naszym pokładowym światku tak
minimalne, że przedmioty martwe nie zdołały nań zareagować. Jednak dla
żywej komórki, zwłaszcza komórki nerwowej nieistnienie w ciągu jednej lub
dwóch sekund równa się mikrośmierci. Musimy w przyszłości o tym pamiętać.
- Najbardziej dostało się Trubowi. - Podobnie jak Romero mówiłem niemal
szeptem. - Wstrząs, jakiego doznały komórki nerwowe, doprowadził do
ciężkiej choroby. On sam zresztą tak to sobie tłumaczy.
- Anioł chyba poczuł się lepiej - powiedział uradowanym głosem Paweł. -
Poruszył się!
Romero niestety się mylił. To nie było ożywienie, tylko agonia. Ciało
Truba wyprężyło się gwałtownie, zadygotało i opadło. Skrzydła znów
bezsilnie rozpostarły się na podłodze. Trub odszedł.
- To koniec, Mary! - wykrzyknąłem z rozpaczą. - Na kogo teraz przyjdzie
kolej?
Mary płakała. Romero w milczeniu stał przy posłaniu i nie ocierał łez
płynących mu po twarzy. Dopiero teraz spostrzegłem, że jego nieodłączna
laseczka przestała mu już służyć wyłącznie jako starożytny atrybut stroju
i stała się po prostu niezbędną podporą. Wyprężony opodal Gig żałobnie
postukiwał kośćmi. Ten chrzęst szkieletu na zawsze pozostanie w mej
pamięci.
W konserwatorze stanął kolejny przezroczysty sarkofag.
Przez kilka kolejnych nocy zupełnie nie mogłem spać. Wspominam o tym
nie dlatego, żeby wzbudzić czyjeś współczucie czy też podziw dla mojej
wrażliwości. Nic podobnego! Romero powiedział mi kiedyś, że w
starożytności bezsenność była niemal powszechną dolegliwością, chorobą
wymagającą leczenia. Ale ja nie byłem chory ani nadmiernie wrażliwy.
Przeżyłem śmierć Wiery i Astra, Allana, Leonida i Lusina, cierpiałem, ale
snu mi to nie odebrało. Teraz jednak nie spałem, bo nie mogłem sobie
poradzić z myślami. Podczas dyżurów i rozmów z przyjaciółmi nie potrafiłem
się skupić. Nie umiem tak jak Olga wyłączyć się w największym nawet tłumie
i hałasie. Do rozmyślań potrzebna mi jest bezwzględna samotność.
Wstawałem więc, kiedy Mary zasypiała, szedłem do mojej kabiny i
wpatrywałem się w malutki gwiezdny ekran, na którym wciąż szalała
niesłychana gwiezdna burza, panował niewyobrażalny gwiezdny chaos,
zrodzony przez jakąś przedwieczną, wszechogarniającą i trwającą wciąż
eksplozję. Patrzyłem na to i zastanawiałem się, co mógł oznaczać taki
potworny wręcz brak elementarnego porządku, nie mówiąc już o
majestatycznej harmonii gwiezdnych sfer? Jądro kipi, powiedziała kiedyś
Olga mimochodem i to zdanie nie mogło mi wyjść z głowy. Co zmusza jądro do
kipienia, co rozpryskuje gwiazdy niczym krople wrzącej wody? Jakaż
straszliwa temperatura sprawia, że gigantyczne ciała niebieskie miotają
się zupełnie jak molekuły przegrzanego gazu, i czy ta niesłychana
temperatura nie powoduje zmian właściwości samej przestrzeni? Cóż zresztą
wiemy o jej właściwościach! Że nie jest pustym nośnikiem ciał
materialnych, gdyż może zamieniać się w materię i z materii powstawać? Ale
co wiemy poza tym? Przestrzeń jest największą tajemnicą natury,
najbardziej tajemniczą jej zagadką. A czas? Czy i on nie jest tu zanadto
przegrzany? Przywykliśmy do spokojnego, równomiernego upływu czasu na
naszej spokojnej gwiezdnej prowincji, więc nie mamy pojęcia jakie jeszcze
postaci może przybierać. Bo czyż ten, który widzi ocean podczas flauty
potrafi sobie wyobrazić go podczas szalejącego sztormu? Tutaj czas jest
nieciągły, zrakowaciały mówił zdrajca Oan... Straszył czy ostrzegał?
Biedny Trub padł ofiarą luki czasowej... A gdyby tej luki nie było?
Wówczas wszyscy padlibyśmy ofiarą gigantycznej katastrofy. My, nasze
statki i same gwiazdy. Cóż to byłaby za eksplozja!
- Poczekaj! -wykrzyknąłem do siebie na głos. Przecież to oczywiste i
udowodnione przez MUK, że luka czasowa zapobiegła zniszczeniu co najmniej
setki gwiazd! Czy zatem rak czasu nie jest szczególną formą równowagi
jądra? Kiedy atom wpada na atom, cząsteczka na cząsteczkę, ich nieustannym
zderzeniom zapobiegają oddziaływania elektryczne, odpychanie się
różnoimiennych ładunków. Właśnie dlatego istnieją ludzie, przedmioty,
organizmy i dzieła sztuki, że ich mikroskopijne atomy nie mogą się ze sobą
zderzyć. A tutaj, w tym ogromnym gwiezdnym autoklawie? Tu nie ma
oddziaływań elektrycznych, jest natomiast newtonowska grawitacja pchająca
wszystko ku nieuchronnej zagładzie. I zagłada nie następuje jedynie
dlatego, że działa też tu nowe, potężniejsze, jeszcze nie znane nam prawo
wywołujące zakrzywienie i nieciągłość czasu. Tak, to właśnie jest
grawitacja trwałości jądra! To właśnie ratuje przed zagładą cały
Wszechświat... Wiemy już zatem, że dysharmonia temporalna jądra zapewnia
mu trwałość, ale Trub miał rację, to nie jest dla nas.
Poznaliśmy granice istnienia życia, przekonaliśmy się, że w jądrze
skupiającym większość gwiazd Galaktyki jest ono niemożliwe, wykonaliśmy
zadanie postawione wyprawie i teraz najwyższa pora wynosić się z tego
gwiezdnego piekła.
Tymi właśnie słowami na kolejnej naradzie kapitanów zaproponowałem, aby
zakończyć wyprawę i wracać do domu.
Przygotowania do powrotu rozpoczęliśmy niezwłocznie.
Zgadzaliśmy się wszyscy co do jednego: jądro Galaktyki jest
gigantycznym piecem, piekłem materii, przestrzeni i czasu. Niemal bez
dyskusji przyjęto też moją hipotezę, iż luki czasowe zapewniają mu
trwałość. Jedynie Romero miał pewne wątpliwości.
- Drogi admirale - powiedział. - Jeśli tylko do pomyślenia są dwa różne
wytłumaczenia jakiegoś zjawiska, jedno banalne i drugie niecodzienne, pan
zawsze wybierze to drugie. Taką już ma pan naturę.
- Zaprzecza pan istnieniu luki czasowej? - zapytałem. - Zapomniał pan
już, jak leżał bez zmysłów na podłodze? - dodałem złośliwie.
- Tego akurat nie zapomniałem, ale wolałbym tłumaczyć to sobie bez
konieczności przywoływania nieznanych praw natury, które pan zdaje się
przed chwilą odkrył, admirale! - wykrzyknął Romero i obrażony opuścił
naradę.
Ellon i Głos nie mieli żadnych zastrzeżeń, co było tym dziwniejsze, że
ci dwaj bardzo rzadko zgadzali się ze sobą. Szczególnie ucieszyło mnie
poparcie Ellona, bo to on właśnie musiał opracować sposoby ucieczki z
jądra, które wciągało nas coraz głębiej.
- Admirale, nie mam pojęcia dlaczego mój ślimak działa tylko w jedną
stronę - wyznał mi kiedyś dumny Demiurg. - Wedle obliczeń statki już dawno
powinny znaleźć się na zewnątrz jądra, a tymczasem coraz bardziej się w
nie pogrążają.
Rozmawialiśmy w laboratorium. Opodal, obrócona do nas plecami,
pracowała w milczeniu Irena. Nie wybaczyła mi dotąd tego, że widziałem jej
rozpacz i łzy. Ellonowi potrafiła wybaczyć brak zrozumienia dla jej uczuć,
ale mnie wybaczyć nie chciała. Odwracała się na mój widok, zagadnięta
odpowiadała półsłówkami i w ogóle traktowała jak najgorszego wroga.
Omawiałem z Ellonem problemy o najwyższej wadze i jednocześnie korciło
mnie, żeby podejść do niej, potrząsnąć brutalnie za ramię i krzyknąć:
"Przestań się dąsać, idiotko! Przecież to nie moja wina!"
- Nie widzisz żadnego wyjścia, Ellonie? -zapytałem.
- Tu jest bardzo dziwna przestrzeń, admirale. Nie rozumiem jej. -
Zamilkł i dodał niechętnie: - Naradź się z Mózgiem, on kiedyś nieźle znał
się na właściwościach przestrzeni.
Potrafiłem ocenić, ile musiała kosztować go taka rada.
Poszedłem niezwłocznie do kabiny Głosu.
- Włóczęgo - powiedziałem. - Zgodziłeś się ze mną, że musimy stąd jak
najprędzej uciekać. Generatory metryki nie potrafią nam otworzyć drogi
powrotnej, może więc spróbować wyrwać się z jądra z szybkością
nadświetlną, anihilując przestrzeń?
- Jestem temu kategorycznie przeciwny! - zabrzmiała zdecydowana
odpowiedź. - Nieeuklidesowe zakrzywienie przestrzeni, którym blokowałem
drogę statkom kosmicznym w Perseuszu, było wielokrotnie słabsze od tych, z
jakimi tu mamy do czynienia. I jeszcze jedno, Eli: tam przestrzeń jest
bierna i dlatego łatwo układa się w zaprogramowaną metrykę, tutaj zaś
wykazuje zupełnie inne właściwości i aktywnie opiera się wszelkim
oddziaływaniom.
- A nasz wypróbowany sposób anihilacji planet? - Przypominam ci, że
zginęło dwie trzecie eskadry, kiedy zastosowaliśmy tę metodę!
- Tam byli Ramirowie, którzy z jakichś względów nie chcieli pozwolić na
zakłócanie równowagi w Ginących Światach. A tutaj Ramirów prawdopodobnie
nie ma, a w każdym razie nic nie świadczy o ich obecności. Wątpię zresztą,
aby jakaś cywilizacja mogła istnieć w tym piekle.
- Spróbujmy zatem anihilować planetkę-zgodził się Głos.
Ale planet w jądrze nie było. Wśród milionów gwiazd nie znaleźliśmy
bodaj jednej z własnym satelitą. Nie było nawet gwiazd podwójnych lub
potrójnych.
Oleg zwołał naradę kapitanów, aby znaleźć jakieś wyjście z sytuacji.
Jako pierwszy głos na niej zabrał Kamagin.
- Chciałbym dzisiaj naprawić błąd, który popełniłem dwadzieścia lat
temu - powiedział gorąco. - Wtedy admirał Eli rozkazał zniszczyć dwa
gwiazdoloty, żeby trzeci mógł wyrwać się na wolność. Zaprotestowałem.
Teraz proponuję powtórzyć tę operację z Perseusza. Do zniszczenia można
przeznaczyć mojego "Węża".
- O ile dobrze pamiętam, taka operacja w Perseuszu zakończyła się
fiaskiem - zauważyła spokojnie Olga. Kamagin w odpowiedzi zaczął z pasją
dowodzić, że w Perseuszu musieliśmy pokonywać opór groźnego wroga, a tutaj
żadnych nieprzyjaciół nie ma, że sami przekonaliśmy się, iż żywe istoty
nie mają co w jądrze robić, chyba że któraś z nich lubi kąpać się w
gorącej smole.
- Zgadzam się z Elim - ciągnął - iż życie i rozum jest w naszej
Galaktyce zjawiskiem peryferyjnym i wyciągam z tego taki oto wniosek:
celowego przeciwdziałania nie będzie, zaś ze ślepym żywiołem z pewnością
sobie poradzimy.
- Co ty na to, Eli? - zapytał Oleg.
Wyznam ze wstydem, że ogarnęło mnie niezdecydowanie. Nie mogłem poprzeć
Kamagina, nie mogłem mu się przeciwstawić. Milczałem przez dłuższą chwilę.
Wreszcie wykrztusiłem:
- Nie mam na ten temat żadnego zdania...
Już po naradzie, na której przyjęto projekt Kamagina, podzieliłem się
swoimi wątpliwościami z Głosem i Ellonem. Demiurg uważał, że ucieczka się
nie powiedzie, bo gwiazdolot ma zbyt małą masę do wytworzenia tunelu
przestrzennego prowadzącego na zewnątrz jądra, a ponadto nie był pewien,
że tunel będzie wolny...
- Anihilacja masy może sobie nie poradzić z dziwną tutejszą
przestrzenią - ostrzegł. - Nie warto się spieszyć, Eli. Wkrótce do końca
uruchomię swój kolapsan i wówczas bez trudu wyślizgniemy się na zewnątrz w
nowym ślimaku grawitacyjno-temporalnym. Sam możesz się przekonać, że czas
atomowy zmieniam już bez trudu.
- Od atomów do gwiazd droga jeszcze daleka! ostudziłem jego zapał. - A
my natychmiast musimy wracać do domu.
- Wkrótce przejdę do makroczasu - obiecał Ellon. - Powtarzam ci,
admirale, nie spiesz się! Na razie nikt nas nie zamierza zabijać.
Ellon już nie raz obiecywał mi skonstruować przystawkę temporalną do
ślimaka grawitacyjnego, ale choć dzięki kolapsanowi udało mu się
podporządkować sobie czas atomowy, to jednak wbrew jego zapewnieniom od
atomu do ciał makroświata prowadziła długa i żmudna droga. Naradziłem się
z Głosem, który uważał projekt Kamagina za jedyny realny sposób ucieczki.
Trzeba tylko, dodał, wybrać fragment biernej przestrzeni, co podejmuje się
zrobić bez udziału MUK. Ma takie wrażenie, że przestrzeń to on sam, że to
właśnie jego skręcają i ogłupiają zawirowania przestrzeni. Za to jak
wspaniale mu się myśli, kiedy napięcie słabnie!
- Będziemy czekać na twój sygnał, Głosie! - powiedziałem.
I oto zaczęła się ostatnia w naszej wyprawie do jądra ewakuacja
gwiazdolotu. Powiedziałem ostatnia ewakuacja, gdyż "Wąż" był ostatnim
statkiem jaki można było jeszcze porzucić. Akcją dowodził Kamagin.
Dowodził energicznie i rzekłbym nawet wesoło, bo wierzył, że składając w
ofierze swój statek uratuje wszystkich. Ja zaś nie byłem tak dobrej myśli.
Spotykały nas dotąd same niepowodzenia, flota praktycznie przestała
istnieć, a zgrupowani na jedynym statku kosmonauci stali się więźniami
szalonego świata, gdzie miliardy gwiazd balansują na ostrzu noża, po obu
stronach którego rozpościera się otchłań powszechnej zagłady. Czułem się
tak przygnębiony, że musiałem swoje obawy wykrzyczeć na głos, aby jednak
nie zarazić nimi przyjaciół postanowiłem pójść do konserwatora.
- Morderco! - powiedziałem do szpicla Ramirów. - Wszystkie nasze
nieszczęścia zaczęły się od znajomości z tobą. Zdradzałeś staczających się
Aranów, spróbowałeś zdradzić również i nas. Lusin padł ofiarą twojej
fałszywej przyjaźni, a Petri wraz ze swoją załogą zapłacili życiem za
twoje donosy. Nie wiem, dlaczego twoi panowie stworzyli na Aranii warunki
zabójcze dla jej mieszkańców, po co przybrali dla nich obrzydliwą maskę
Okrutnych Bogów. Natomiast wiem już teraz, że nie jesteście żadnymi
bogami, żadną siłą wyższą. Jesteście tylko okrutni i potężni, ale wcale
nie wszechmocni. "Ci niedouczeni Ramirowie!", mówi o was z pogardą Ellon.
Ma rację, jesteście niedouczeni. Bałeś się panicznie transformacji czasu w
jądrze, Oanie! Ostrzegałeś nas przed rakiem czasu, a ten czas wcale nie
jest chory, tylko zmienny, eksplodujący przy zbyt bliskim kontakcie
wielkich mas pękiem linii temporalnych. I te eksplozje zabezpieczają
jądro, do którego nie odważacie się nawet wsunąć nosa, od innego wybuchu,
wybuchu materii. Wiedzieliście o tym? Skąd! Przecież jesteście nieukami,
prymitywnymi i ciemnymi jak wszyscy okrutnicy!
Zamilkłem. Wiele bym dał za to, żeby można było ożywić fałszywego Arana
i wtedy rzucić mu w złowieszcze górne oko moje pełne pasji oskarżenia. Ale
Oan był martwy. Zdołał uniknąć kary. Uciekł z życia, ale nie ze świata.
Jego obrzydliwe zwłoki wiecznie będą wisiały w przezroczystej klatce
siłowej Demiurgów.
- Nie - ciągnąłem - pod jednym względem nie mam racji. Musieliście
wiedzieć o mechanizmach rządzących tym kipiącym piekielnie gwiezdnym
kotłem, który my nazywamy jądrem Galaktyki. Sami chcieliście opanować
sztukę odwracania czasu, to jasne... Głupcze, nie potrafiłeś wymyślić
niczego lepszego niż nurkowanie w otchłań kolapsaru. A my umieściliśmy go
na stole laboratoryjnym. Nie umiemy jeszcze zmieniać czasu gwiazd, ale
czas atomowy kształtujemy już całkiem dowolnie. Opuszczamy jądro, zdrajco,
ale jeszcze tu wrócimy! I wówczas z pewnością nie zdołacie nas przekonać,
że wasza siła równa się waszemu okrucieństwu...
A potem stało się to, co - dziś widzę to zupełnie wyraźnie - musiało
nieuchronnie nastąpić.
Głos znakomicie wyczuwał przestrzeń; MUK bezbłędnie obliczał skupiska
mas; Osima po wirtuozersku lawirował w przestrzeni, wymijając gwiezdne
roje i pojedyncze słońca. Dublowali go Olga i Kamagin, równie odważni jak
on i równie doświadczeni. Wszystko zostało zaplanowane, wszystko doskonale
zorganizowane i przewidziane.
Wszystko poza jednym. Okazało się, że wbrew oczekiwaniom nie byliśmy
jedyną rozumną siłą w jądrze. Nie byliśmy też gospodarzami nawet tego
strzępka przestrzeni, przez który zamierzaliśmy się przebić. Pomyliliśmy
się w najważniejszej sprawie, sądząc, że przyjdzie pokonywać jedynie opór
ślepego żywiołu. A tymczasem przeciwdziałał naszym poczynaniom potężny
wrogi rozum. Rzuciliśmy się do boju w nadziei, że nasi tajemniczy
przeciwnicy zostali daleko, a oni byli tuż, tuż i naszej sile
przeciwstawili swoją. Siła złamała siłę.
Głos zasygnalizował zbliżanie się biernego sektora przestrzeni, chociaż
wokół w dzikim pląsie nadal miotały się rozszalałe gwiazdy, a mózgi
pokładowe i analizatory nie wykryły żadnych zmian w naszym otoczeniu. Oleg
jednak wierzył w możliwości Głosu i rozkazał ustawić "Węża" w stożku
promieniowania anihilatorów.
Na stanowisku dowodzenia znajdowali się wówczas wszyscy trzej
kapitanowie i Oleg. Dla mnie wstawiono tam dodatkowy fotel, ale nie
skorzystałem z niego. Wolałem pójść do sali obserwacyjnej, w której
zebrały się wolne od wacht załogi trzech gwiazdolotów. Na widok tego tłoku
wycofałem się i wraz z Romerem i Mary zasiadłem przed małym ekranem w
swojej kabinie. Dzięki temu zobaczyłem wyraźnie, jak rozegrała się nowa
katastrofa.
"Wąż" leciał w pewnej odległości przed dziobem "Koziorożca", prowadzony
z naszego pokładu przez samego Kamagina. W pewnym momencie w głośnikach
łączności wewnętrznej - komendy kapitanów przekazywane były do wszystkich
pomieszczeń statku - rozległ się jego głos:
- Odblokowuję anihilatory masy. Cel w stożku zero-zero-trzy. Zaczynam
odliczanie: dziesięć, dziewięć, osiem, siedem...
I wtedy z mętnej mgławicy spośród miotających się bezładnie gwiazd
wytrysnął znany już nam promień, dokładnie taki sam, jaki rozpylił
"Cielca". Wyminął "Koziorożca" i trafił "Węża". Na ekranie powtórzyła się
znów scena zagłady gwiazdolotu. Pełne grozy milczenie przerwał przeraźliwy
krzyk Kamagina:
- Mózgi pokładowe zablokowane! Głosie, masz łączność z mechanizmami
wykonawczymi? Głosie, odpowiedz!
Głos nie odpowiadał. Mary jęknęła i chwyciła się za serce. Śmiertelnie
pobladły Romero wymamrotał:
- To Ramirowie, admirale! Są w jądrze! Uwięzili nas!
Wstrząśnięty i zaskoczony nie mogłem oderwać się od ekranu. MUK nie
działał, anihilatory zostały zablokowane, a jakaś siła zawróciła
"Koziorożca" i rzuciła go na poprzedni kurs wiodący wprost do środka
jądra, w rozszalały żywioł kipiących gwiazd.
- Ramirowie wiedzą o nas wszystko - powiedziałem beznadziejnie. - Mogli
z łatwością zniszczyć również "Koziorożca", ale najwidoczniej woleli
pobawić się z nami w kotka i myszkę!...

11 Zerwane więzi czasu

Pogoń za własnym cieniem


Niemal natychmiast po nowej katastrofie z przerażeniem domyśliłem się
przyczyny naszego nieszczęścia, jednak ta myśl nie zdołała mnie całkowicie
opanować, bo nie to mi było akurat w głowie. Trzeba było najpierw ratować
statek, a dopiero potem zastanawiać się, dlaczego kolejna próba ucieczki
zakończyła się niepowodzeniem. Popędziłem na stanowisko dowodzenia.
Dowódca eskadry i Olga wyszli z tego bez szwanku, tyle że już nie byli
dowódcami, lecz podobnie jak my wszyscy bezradnymi pasażerami pozbawionego
napędu galaktycznego wraku. W laboratorium też wszystko było we względnym
porządku. Aparatura nie ucierpiała, Ellon i Irena czuli się dobrze, jeśli
można mówić o dobrym samopoczuciu istot pozbawionych kompletnie możliwości
działania. Na razie nie mogli nic zrobić, bo laboratorium zostało odcięte
od dopływu energii.
- Nie chcieliście nas słuchać! - wykrzyknął gniewnie Demiurg. -
Spieszyliście się, a przecież nic nam nie groziło, dopóki nie podjęliśmy
tej szalonej próby ucieczki!
- Chodź z nami, Ellonie! - rozkazał Oleg, który w ślad za mną wszedł do
laboratorium.
Pospieszyliśmy do kabiny Głosu.
Głos brzmiał słabo, ale wyraźnie. Poskarżył się, że odczuł bolesny
wstrząs, kiedy zerwała się łączność z mózgami pokładowymi i mechanizmami
wykonawczymi. Wróg sparaliżował sterowanie anihilatorami bojowymi i do
tego się ograniczył, ale Głos ucierpiał niejako rykoszetem.
- To Ramirowie! - powiedział Głos. - Nie chcą nas wypuścić z jądra.
Jesteśmy ich więźniami...
Jego opinia na ten temat była o wiele bardziej autorytatywna od naszej,
bo dokładnie wiedział, co to znaczy więzić statek kosmiczny. Znał się na
tym!
Najgorzej zniósł katastrofę Gracjusz, który w momencie zablokowania
mózgów pokładowych runął bez zmysłów na podłogę i teraz ten nieśmiertelny,
po utracie całego swojego majestatu, wyglądał o wiele słabiej od nas,
zwykłych zjadaczy chleba. Galaktowie są zupełnie nieodporni na
jakiekolwiek wstrząsy, bo w swoich rajskich ogrodach dawno już zapomnieli
o tym, że świat pełen jest niebezpieczeństw.
- Trzeba skontrolować MUK - powiedział Oleg. MUK nie pracował.
Odłączyliśmy go od mechanizmów wykonawczych i przenieśliśmy do
laboratorium, gdzie jak nam się wydało znów zaczął działać. Były to jednak
tylko pozory. Obwody przewodziły wprawdzie sygnały, ale całość zwana Małym
Uniwersalnym Komputerem uległa rozkładowi.
- Odnoszę wrażenie, że wasza maszyna straciła przytomność na skutek
szoku - zauważył Gracjusz, który zaczynał odzyskiwać formę. - Co zresztą
innego można oczekiwać od martwego mechanizmu?
Ellon łypnął na niego złym okiem. Pospieszyłem zmienić temat rozmowy,
bo ten mógł doprowadzić jedynie do kłótni między Demiurgiem i Galaktem.
- Jeśli maszyna tylko zemdlała - powiedziałem -to może jeszcze uda się
ją ocucić.
Oleg polecił dostarczyć do laboratorium dwa rezerwowe mózgi wymontowane
ze "Strzelca" i "Węża". One również były w szoku, a skontrolowany przy
okazji MUK "Tarana" nadal mylił przyczyny ze skutkami.
- Gracjuszu - zwróciłem się do Galakta - teraz na ciebie i Głos spadnie
najcięższy obowiązek. Analizatory i mechanizmy wykonawcze znów, podobnie
jak w Ginących Światach, zostaną podłączone bezpośrednio do was. Mam
nadzieję, że sobie poradzicie, bo jeżeli nie, oznacza to koniec nas
wszystkich.
- Ja też mam tę nadzieję - odparł z godnością. MUK "Koziorożca" zaczął
dawać znaki życia. Z głębokim smutkiem słuchaliśmy jego odpowiedzi na
kontrolne sygnały. Maszyna zwariowała. We własnym przekonaniu była teraz
duszą dziewczyny imieniem Czarna Mańka, opłakującą z zaświatów swój nędzny
i tragiczny doczesny żywot. Nie reagowała na pytania, nie wykonywała
poleceń i wszelkie impulsy doprowadzane do jej wejścia kwitowała
rozdzierającym stwierdzeniem: "Nie ma Mańki, bo umarła! Czarna Mańka zimny
trup!..." Potem zaczynała rozpaczliwie płakać i przez łzy złorzeczyła
ostatnimi słowami jakiejś "Ciepłej Personalnej".
Wkrótce jednak zmieniła repertuar i głębokim, piersiowym altem wykonała
pieśń zaczynającą się od słów: "Puchowy śniegu tren, w krąg roztoczył swe
czary, dźwięczą sanek janczary, miasto spowił już mrok"...
Te komputerowe majaczenia były nie tylko idiotyczne, ale również
zdumiewające. Przecież konstruktorzy mózgu nie umieścili w jego pamięci
żadnych informacji na temat kochanek bandytów, obyczajów "paniczów
bogatych" rozbijających się sankami po zaśnieżonych miastach, ani zasad
wersyfikacji. Wszystko to maszyna wymyśliła sama, gdy straciła rozsądek.
Szaleństwo dotknęło również inne maszyny. MUK "Węża" na pytanie: "Ile
gwiazd trzeciej wielkości mieści się w stożku o kącie rozwarcia równym
ośmiu stopniom, wysokości dwóch lat świetlnych i osi zorientowanej
dokładnie na wschód?" odpowiadała wyliczeniem od końca wszystkich
pierwiastków zawartych w Tablicy Mendelejewa. Natomiast w maszynie
"Strzelca", podobnie jak dawniej w mózgu pokładowym "Tarana", rozchwiały
się związki przyczynowo-skutkowe. Dałem jej banalne zadanie kontrolne:
"Wszyscy ludzie są śmiertelni. Jestem człowiekiem. A zatem jestem?..."
Podała natychmiast trzy różne odpowiedzi do wyboru: "Jesteś gruby w
szóstym wymiarze. Jesteś gwoździem drugiego rzędu w kratkę typu pepita.
Kwiaty już zwiędły, a całka trwa". Zaś na pytanie Olega czemu równa się
sto czterdzieści trzy do sześcianu, odpowiedziała równie szybko i też
troiście: "Idź się utop. Dwadzieścia osiem ton koma szesnaście metrów plus
wyrazy współczucia. Byk ma rogi niezwykle kwadratowe". Nie dość, że gadała
brednie, to jeszcze nie wiedzieć czemu powtarzała je na trzy równie
kretyńskie sposoby.
Odniosłem wrażenie, że mózgami "Strzelca" i "Węża" warto się jeszcze
zająć, natomiast MUK "Koziorożca" jest w beznadziejnym stanie. Nie
omieszkałem powiedzieć tego na głos:
- Szaleństwo dwóch pierwszych maszyn nie wychodzi poza granice ich
specjalności. Straciły rozsądek, ale zachowały osobowość, jeśli w ogóle
można mówić o osobowości jakiegoś urządzenia. Pozostały jednak maszynami
myślącymi, chociaż myślą źle, niesprawnie i pokrętnie. Natomiast MUK
"Koziorożca" w swoim przekonaniu stał się nieszczęśliwie zakochaną
dziewczyną z półświatka piszącą w dodatku wiersze. To jest dopiero czyste
szaleństwo!
- Nie jestem pewien, czy Romero zgodzi się z tezą, iż pisanie wierszy
dowodzi kompletnej utraty władz umysłowych - zauważył Oleg.
- Mówię o maszynach, a nie o ludziach. Ludzie często oddają się dziwnym
i bezużytecznym zajęciom, a ponadto mają do szaleństwa szczególny
stosunek, co było widoczne zwłaszcza w starożytności. Bo czyż nie mówiono
wtedy: "Ona mi się szalenie podoba!" albo "Kocham go do szaleństwa!"...
Niestety myślenie ludzkie nie zawsze podporządkowuje się logice, w
przeciwieństwie do myślenia maszynowego, zawsze logicznego, trzeźwego i
konkretnego. Tym akurat zresztą intelekt maszyn różni się od intelektu ich
niedoskonałych twórców.
- Żartowałem - powiedział Oleg. - Ellonie zwrócił się do Demiurga -
zajmiesz się uruchomieniem mózgów pokładowych, ale postaraj się zrobić to
bez zaniedbywania innych prac. Jak przebiegają doświadczenia z kolapsanem?
- Czas atomowy kształtuję już zupełnie swobodnie.
- To za mało. Ireno, można cię prosić?
Irena jak zwykle, gdy ktoś wchodził do laboratorium, i tym razem
odeszła w jego przeciwległy kąt. Teraz zbliżyła się do nas bez pośpiechu.
Oleg powiedział ze wzruszeniem, które tak rzadko uzewnętrzniał:
- Przyjaciele moi, Ireno i Ellonie. Lękam się, że nie wyprowadzimy
statku z jądra, jeśli nie zdołamy odkryć jakiegoś procesu fizycznego,
który pozwoli nam uniknąć wrogiej obserwacji Ramirów. Dajcie mi możliwość
choć na moment oderwać się od nich w czasie. Całkiem możliwe, że "dawniej"
ich nie było albo nie będzie "potem", ale "teraz" są i są znacznie
silniejsi od nas. Rozumiecie mnie, przyjaciele?
Irena tylko skinęła głową, Ellon zaś powiedział:
- Mam już wszystko przygotowane do doświadczeń z makroczasem, ale brak
mi jeszcze odpowiedniego martwego przedmiotu i istoty żywej. Przedmiot
martwy wybiorę bez trudu, ale skąd wezmę żywą istotę?
- Weź Mizara, Ellonie - poradziłem. - Już w starożytności
przeprowadzano doświadczenia na psach. Wprawdzie Mizar jest zwierzęciem
myślącym, więc trzeba będzie wytłumaczyć mu istotę eksperymentu i uzyskać
jego zgodę, ale...
- Sam z nim porozmawiaj - przerwał mi bezceremonialnie Ellon. -
Demiurgowie nie uważają zwierząt za istoty równe sobie, jak to czasem
czynią ludzie.
- Ireno, może ty podejmiesz się przekonać Mizara? - poprosiłem. - Masz
rację, Ellonie, człowiek potrafi traktować zwierzęta po ludzku.
Wątpię, by Ellon właściwie zrozumiał moją replikę, ale mało mnie to
obchodziło. Ważne było to, że Irena zgodziła się porozmawiać z Mizarem.
Nieco tym uspokojony znów podszedłem do mózgu pokładowego "Koziorożca". -
Znasz mnie? - zapytałem. - Pamiętasz?
W odpowiedzi MUK zaśpiewał drżącym dyszkantem, w niczym nie
przypominającym jego normalnego barytonu:
Jak pantera, co w złotej klatce śpi
Prężysz swój złocisty kark
I rozchylasz czerwień warg,
By za chwilę ramionami zwisnąć u mych bark!
Widok wspaniałej, jeszcze niedawno tak rozumnej i na swój sposób
błyskotliwej maszyny, a teraz uważającej się za żywą istotę i kompletnie
pomylonej na punkcie stosunków męsko-damskich, był tak smutny i żałosny,
że z najwyższym trudem powstrzymałem się od łez.
Wieczorem wstąpił do mnie Romero.
Usiadł w fotelu, ustawił laseczkę między kolanami i zagapił się
roztargnionym wzrokiem w ekran, na którym wciąż bezładnie krążyły
rozszalałe gwiazdy. Spostrzegłem nagle z bolesnym współczuciem to, na co
dawniej jakoś nie zwróciłem uwagi: Romero zaczynał tracić formę,
dziadział, jak dosadnie mawiali jego ulubieni starożytni. Wprawdzie nadal
dbał o to, żeby w jego czarnej fryzurze i starannie pielęgnowanym zaroście
nie pojawił się bodaj jeden siwy włosek, ale głębokich zmarszczek, które
przeorały mu twarz nie dało się zamaskować. Widziałem, że jest załamany,
że potrzebuje pociechy. Powiedziałem więc lekkim tonem:
- Przeżyliśmy niezwykle interesującą przygodę, nieprawdaż?
Patrzył na mnie długo wielkimi ciemnymi oczami, wpatrywał się tak
intensywnie, że nagle przypomniałem sobie, jak kiedyś w momencie irytacji
Mary wykrzyknęła: "Paweł jest taki przystojny, wytworny i dobrze
wychowany, ma tak piękne oczy, których może mu pozazdrościć każda kobieta,
a ja musiałam zakochać się akurat w tobie, ty zwariowany brzydalu! Cóż to
za niesprawiedliwość losu!"
- Admirale, pańskie zamiłowanie do paradoksów przekracza granice
przyzwoitości! - wykrzyknął wreszcie z oburzeniem. - Tragedię nazwać
interesującą przygodą! To niesłychane...
- W porównaniu z losami Petriego i jego towarzyszy...
- Mówię w tej chwili o nas, o mnie i panu, Eli! Popisaliśmy się
niewybaczalną głupotą, mój przenikliwy admirale! Wlecieliśmy do jądra jak
ćmy do ogniska!... Ćmy w piekielnym gwiezdnym piecu, słabe owady w
twardych palcach okrutnych wrogów!
- Dostał pan obsesji na punkcie ciem, Pawle?
- Prawie - odparł z goryczą. - Od momentu, gdy Ramirowie zniszczyli
"Węża", ciągle sobie powtarzam, że jesteśmy słabymi ćmami lecącymi do
ogniska. A wie pan, że tego samego słowa użył nasz pokładowy MUK?
- Był pan w laboratorium?
- Właśnie stamtąd wracam. Zapytałem mózg pokładowy, co sądzi o
nieciągłości czasu w tym dziwnym świecie, nazywanym przez nas jądrem
Galaktyki. I w odpowiedzi usłyszałem... Jak pan sądzi, co to mogło być?
- Pewnie jakaś głupawa piosenka albo wierszyk. - Właśnie. Dziwny
wierszyk. Proszę posłuchać. I Romero wydeklamował:
Motylem jestem, ćmą tęczoskrzydłą.
Świat mi się znudził, życie obrzydło...
Jak długo można z kwiatka na kwiatek,
Gdy róża kole, więdnie bławatek,
Gdy drży osika z wielkiego strachu? Nie chcę nektaru! Pójdę do
piachu...
- Dziwne w tych rymach wydaje mi się jedynie to, że MUK przestał się
uważać za sentymentalną dziewczynę z półświatka i zaczął przemawiać jak
znudzony łatwymi podbojami prowincjonalny donżuan.
- Nie, mój uczony przyjacielu, dziwne jest coś innego. W moim mózgu
tkwiło uparcie słowo "ćma", a MUK użył właśnie tego wyrazu. Nic to panu
nie mówi? - Nic a nic.
- Wielka szkoda, admirale, że nigdy nie interesował się pan
starożytnymi obyczajami, bo znajomość historii bywa czasem niezmiernie
użyteczna... Ale zostawmy te utyskiwania. Otóż moja uniwersytecka praca
dyplomowa nosiła tytuł "Folklor miejski pierwszej połowy dwudziestego
wieku starej ery" i cytowała wszystkie piosenki i wierszyki, którymi teraz
operuje nasz zwariowany MUK.
- To rzeczywiście jest bardzo dziwne i interesujące.
- Cieszę się, że to do pana dotarło. Atak Ramirów spowodował
rozdwojenie jaźni naszej biednej maszyny. - Rozdwojenie czasu, Pawle.
- Ma pan rację, rozdwojenie czasu. MUK przebywa równocześnie w dwóch
epokach. Fizycznie, materialnie znajduje się tutaj, na pokładzie
"Koziorożca", natomiast psychicznie, jeśli tego określenia można użyć w
stosunku do maszyny, tkwi w przeszłości. Wszyscy, jak pan wie, jesteśmy
powiązani z mózgiem pokładowym naszym indywidualnym promieniowaniem, a
zatem i moje biopole jest w nim zakodowane. MUK nieustannie odbierał
wszystkie moje impulsy mózgowe, przyswajał sobie całą moją wiedzę, moje
wyobrażenia o przeszłości, ale wszystkie te informacje były nieprzydatne
do jego bieżącej pracy. Teraz natomiast, gdy został wypchnięty w
przeszłość, operuje jedynie tymi wiadomościami, które dotyczą tego
zamierzchłego okresu. Pytał pan czy MUK pana zna, ale w przeszłości, która
stała się jego teraźniejszością, admirał Eli po prostu nie istniał.
Szaleństwo mózgu pokładowego "Koziorożca" polega, powtarzam, na tym, że
fizycznie jest on tu i teraz, zaś intelektualnie tam i wcześniej.
- A co z innymi maszynami myślącymi, Pawle?
- Każdy wariuje na swój sposób, admirale. Odnosi się to nie tylko do
ludzi, ale także do maszyn.
- Pańska hipoteza otwiera obiecujące możliwości uzdrowienia mózgów
pokładowych - powiedziałem.
- Ja natomiast widzę inną możliwość. Lękam się, że my wszyscy wkrótce
tu powariujemy! - odparł z goryczą Romero.
Po czym przypomniał mi Oana i jego chory czas. Przepowiednia zdrajcy
spełniła się co do joty: znaleźliśmy się w chorym czasie. Wielkim błędem z
naszej strony było to, że krążąc wśród światów, gdzie dysharmonia
temporalna jest zjawiskiem normalnym, obowiązującym powszechnie prawem,
łudziliśmy się, iź nas samych ta klęska nie dotknie. W dzikim chaosie
jądra niestabilność czasu gwarantuje, być może, fizyczną trwałość gwiazd,
ale też z pewnością jest zabójcza dla naszych harmonijnych organizmów.
Trwająca niewiele dłużej niż mgnienie oka luka w "teraz" omal nie
doprowadziła nas do zguby. Zachorowaliśmy, na razie o tym nie wiedząc.
Rozpad więzi czasowych dokonuje się teraz również i w nas.
- Ale maszyny myślące już zwariowały, my natomiast jak dotąd
zachowaliśmy trzeźwe głowy. Jeśli oczywiście nie uznamy za przejaw
szaleństwa pańskiej teorii o stopniowym rozpadzie naszego indywidualnego
czasu...
- Funkcjonujemy na innej zasadzie niż intelekty mechaniczne - odparł
Romero ignorując moją złośliwość. - Organizmy mają zapewne wewnętrzne
stabilizatory czasu, bo nie wątpię, że natura tworząc życie zatroszczyła
się o jego ochronę również przed takimi kataklizmami, jak zakłócenie rytmu
temporalnego. Natura wie przecież najlepiej, na co ją stać... My zaś nie
mieliśmy pojęcia, że trzeba MUK zaopatrzyć w stabilizator czasu i dlatego
maszyny myślące są słabsze od naszych mózgów przynajmniej pod tym
względem. Ale naszej odporności też nie wolno przeceniać! Zakłócenia
synchroniczności nawarstwiają się w komórkach i kiedy pokonają próg
wytrzymałości stabilizatora biologicznego, my też stracimy rozsądek.
- Postaramy się uciec z zagrożonego obszaru zanim do tego dojdzie.
Pawle, mam propozycję. Jeśli zależy panu na sprawdzeniu słuszności
hipotezy o rozszczepieniu indywidualnych czasów, proszę zająć się wraz z
Ellonem i Ireną uruchomieniem naszych mózgów pokładowych.
- Żartuje pan, admirale? - wykrzyknął zdumiony Romero. - Ośmielę się
zauważyć, że remont przyrządów to domena inżynierów, a ja jestem z
wykształcenia historykiem!
- O to właśnie chodzi! Właśnie historyk jest do tego niezbędny! Jeśli
MUK znajduje się intelektualnie w przeszłości, to jedynie historyk może go
przywrócić czasom obecnym. Proszę sobie wyobrazić człowieka, który zasnął
sześćset lat temu i niedawno się obudził. Co by pan z nim zrobił? Posadził
w ławce i zmusił do nauczenia się, poznania wydarzeń i faktów, które
zaszły podczas jego snu. Po zakończeniu nauki nasz śpioch znajdzie się w
swoim nowym czasie, prawda? Trzeba zatem postąpić tak samo ze
zwierszokleciałym mózgiem! Mam nadzieję, że pana, jako miłośnika poezji,
takie określenie nie nazbyt szokuje...
- Już dawno pogodziłem się' z faktem, że ludzie nie zawsze
najstaranniej dobierają wyrażenia. Pozwolę sobie jednak przypomnieć panu,
admirale, że "zwierszokleciał" tylko jeden MUK, a pozostałe zachorowały na
co innego. Czy je również będziemy leczyć lekcjami historii?
- Zaaplikujemy im lekcje logiki. Przyczyna poprzedza skutek, oto
zasada, na której zbudowano nasze maszyny. Luka czasowa naruszyła logikę
obliczeń. Znamy istotę schorzenia i chyba potrafimy zwalczyć szaleństwo
logiczne, jeśli pan poradzi sobie z szaleństwem historycznym. Myślałem, że
już go przekonałem, gdy nagle Romero uniósł tragicznym gestem laseczkę i
wykrzyknął z patosem:
- Po cóż te wszystkie remonty, kuracje i naprawy?... Trafiliśmy do
piekła, z którego nie ma ucieczki. Gdzie się znajdujemy? W jądrze
Galaktyki? Nic podobnego! Nie ma żadnego jądra, bo coś zwartego może
istnieć tylko w spójnym czasie, a takiego akurat czasu tu nie ma! Jesteśmy
nigdzie, gdyż znajdujemy się wszędzie jednocześnie!... To się nie mieści w
głowie! Oszaleję, jeśli mi ktoś tego nie wytłumaczy... Już oszalałem!...
Złapał się rękami za głowę i wydawało się, że lada chwila zacznie rwać
włosy, wrzeszczeć, toczyć pianę z ust. Jeszcze nie oszalał, ale już dostał
ciężkiego ataku histerii. Wpadłem we wściekłość. Zacisnąłem pięści i już
gotów byłem go uderzyć, gdy nagle popatrzył na mnie uważnie, opuścił wolno
ręce i zapytał:
- Chce mnie pan zbić, admirale? Proszę bardzo, nie będę się bronił.
Dawniej ludzi bijano i czasem to pomagało.
Tylko te słowa, którym towarzyszył niepewny uśmiech, uratowały go przed
policzkiem. Opadłem na fotel i położyłem ręce na kolanach, żeby uspokoić
rozdygotane dłonie. Rozumiałem teraz, co czuli kapitanowie statków, kiedy
załoga odmawiała wykonania ich rozkazów. Histeria w obliczu powtarzających
się katastrof nie była przecież lepsza od buntu na zagubionym w oceanie
żaglowcu.
- Pawle, apeluję do pańskiego rozsądku, do pańskiego wspaniałego
rozumu! Poczuł się pan dotknięty, że tragedię nazwałem interesującą
przygodą? Ale czyż mówiąc o przygodzie nie mamy zarazem na myśli jej
szczęśliwego zakończenia? I czyż dziś nie jesteśmy pod pewnym względem
najszczęśliwszymi z ludzi?
- My mamy być najszczęśliwszymi z ludzi? - zapytał głucho Romero. -
Mówiłem już panu, admirale, że pańskie paradoksy mnie nużą...
Przypomniałem mu jednak, że Oleg od dzieciństwa marzył o wyprawie do
jądra Galaktyki, najbardziej tajemniczego i niedostępnego miejsca w całym
Wszechświecie i że to on właśnie jako pierwszy z galaktycznych kapitanów
doprowadził tu eskadrę. Dzięki temu wejdzie do historii jako odkrywca
jądra. A czyż może być nieszczęśliwy pionier, jeśli nawet zapłaci
przedwczesną śmiercią za miejsce w Panteonie? Że sam Romero, znawca
starożytności, specjalista w dziedzinie historii porównawczej społeczeństw
zyskał możliwość poznania takich form życia, takich cywilizacji rozumnych,
o których nam się nawet dawniej nie śniło. Czy to też należy zaliczyć do
nieszczęść? Że Olga, Osima i Kamagin zawsze za sens swojego życia uważali
prowadzenie potężnych statków po niezbadanych gwiezdnych trasach. Czyż
więc nie dopięli celu swojego życia, nawet jeśli teraz przyjdzie im z tym
życiem się rozstać? I czy nieszczęśliwy jest Głos, nasz Główny Mózg, nasz
były Włóczęga, który zaznał wszystkiego, o czym mógł tylko zamarzyć:
potęgi myśli, rozkoszy cielesności, władzy nad przestworem Wszechświata? A
Galakt i Demiurgowie? Czyż każdy z nich nie realizuje najlepszych cząstek
swych osobowości, nie wciela w życie tego, do czego zdolny był w swoich
marzeniach, pragnieniach i zrywach woli? Nie, tu o nieszczęściu nie może
być mowy. Nawet jeśli pisany jest nam tragiczny koniec, to już dziś nasz
los jest godzien pozazdroszczenia!
Romero uniósł się z trudem, wspierając się ciężko na lasce.
- Mój stary przyjacielu Eli! - powiedział. - Nie chcę, nie mogę się z
panem kłócić. Admirale, czy mogę przystąpić do wykonywania rozkazu?
Zasunąłem drzwi, aby nawet Mary nie mogła w tym momencie do mnie wejść.
Nawet ona nie powinna oglądać mnie w tym stanie. Bo gdy tylko w oddali
ucichło postukiwanie laseczki opadłem na fotel, chwyciłem się za głowę,
jak to niedawno uczynił Romero i zacząłem jęczeć z rozpaczy, poczucia
bezsiły i przerażenia na myśl o końcu, który przepowiadałem. Atak
histerii, któremu nie pozwoliłem opanować Romera, dopadł teraz mnie.
Miałem znacznie więcej powodów do utraty opanowania niż on, a w dodatku
nie mogłem nikogo prosić o pomoc. Nie mogłem zdradzić tajemnicy zanim
statek znajdzie się poza zasięgiem niebezpieczeństwa.
Ellon poczuł się śmiertelnie obrażony, kiedy poprosiłem go, aby do
transformatora czasu dobudował jeszcze stabilizator podobny do tego, w
jaki natura wyposażyła nasze ciała. Tak uwierzyłem w hipotezę Romera, że
przyjąłem ją za pewnik. Demiurg błysnął wściekle oczami i warknął:
- Admirale, nie wtrącaj się do spraw, o których nie masz zielonego
pojęcia! Transformator, stabilizator, może jeszcze multiplikator? Wymyślaj
swoje nazwy, ale nie przeszkadzaj mi w robocie. Sądzisz, że jeden chaos
zastępujemy innym? No to zapamiętaj sobie raz na zawsze, że budujemy
uniwersalną maszynę czasu!...
Wykrzykując to skakał przede mną jak konik polny i wściekle wymachiwał
rękami. Wiedziałem, że Ellon jest źle wychowany jak na ludzki gust i że
studiując ziemszczyznę najchętniej uczył się słów powszechnie uznawanych
za obelżywe, więc nie bardzo przejąłem się jego zachowaniem. Przypisałem
jego podniecenie skutkom zagłady "Węża", myśląc przy tym, że nawet
wytrzymałość niezmordowanych Demiurgów ma swoje granice. Wątpię, aby od
momentu ostatniej katastrofy Ellon wypoczywał choćby godzinę. W ogóle nie
przyszło mi do głowy, że mogą to być pierwsze objawy szaleństwa
przepowiedzianego przez Romera.
Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać coś złego dopiero wtedy, kiedy
Mizara przyprowadzono do transformatora czasu, ogromnej przezroczystej
kuli spoczywającej na postumencie. Wokół kuli stało mnóstwo różnych
promienników i reflektorów, a sam transformator połączony był z kolapsanem
grubościenną rurą o wielkiej średnicy. Było tam jeszcze wiele innych
urządzeń i mechanizmów, których przeznaczenia nie znałem i których nie
podejmuję się opisać.
Powiem jedynie, że przed doświadczeniem z udziałem psa Ellon
eksperymentował na kilku przedmiotach, wysyłając je na przemian w
przeszłość i przyszłość. Z obu tych kierunków czasowych przedmioty
powracały nietknięte. Gdyby zatem również doświadczenie z Mizarem się
powiodło, oznaczałoby to znalezienie realnej drogi ucieczki z jądra,
bowiem w wypadku zderzenia z gwiazdą nie przez nią, lecz przez pustą w
innym czasie przestrzeń. Naturalnie nasze plany oparte były poza tym na
ryzykownym założeniu, iż tym razem Ramirowie nie będą nam w ucieczce
przeszkadzać.
W doświadczeniu uczestniczyli w charakterze obserwatorów Oleg i Romero,
Gracjusz i Orlan, Mary i Olga. Ellon sam otworzył właz transformatora
czasu, a Irena przyprowadziła psa. Pies cicho popiskiwał, trącił mnie
nosem w kolano, polizał Mary w rękę i nagle oparł przednie łapy na
ramionach Romera, który zaskoczony tym dowodem psiej sympatii upuścił
nieodłączną laseczkę. Irena głaskała Mizara po grzbiecie i coś mu szeptała
do ucha. Zaniepokoił mnie wyraz jej twarzy, więc podszedłem bliżej .
- Kochany piesku! - szeptała Irena. - Leć w przeszłość, w daleką
przeszłość! Do lasu. Też chętnie bym się z tobą tam znalazła, chętnie bym
pobiegała po lesie i szczekała jak ty!
- Do lasu! Do lasu! - powarkiwał radośnie pies i lizał ją po rękach. -
Zapolujemy sobie razem, poszczekamy! Szybciej, Ireno! Szybciej!
Szept Ireny słyszałem tylko ja, natomiast odpowiedzi Mizara docierały
do wszystkich za pośrednictwem deszyfratorów osobistych. Nic więc
dziwnego, że obecni w niczym się nie zorientowali i sądzili, że Irena
czułymi słówkami po prostu dodaje psu otuchy przed jego niebezpieczną
podróżą. Ja jednak doskonale wiedziałem, że Mizar po szkole Lusina
doskonale zna ludzką historię i nie potrzebuje do podjęcia decyzji żadnych
kłamliwych zachęt, że wystarczy mu naga prawda o niebezpieczeństwie, ale
też i o wadze jego udziału w eksperymencie. To wszystko już zresztą dawno
z Ireną ustaliliśmy.
- Ireno! - powiedziałem cicho. - Ireno, odwróć się!
Wolno uniosła się z klęczek. Oczy miała dziwne, gdy powiedziała:
- Admirale, pozwoli mi pan odejść z Mizarem? Kocham go!
Chwyciłem ją za rękę i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknęła z bólu. Na
ból jeszcze reagowała.
- Mylisz się, Ireno! - wyskandowałem dobitnie. - Nie kochasz Mizara,
tylko Ellona!
Z takim napięciem wsłuchiwała się w moje słowa, że przez chwilę stała z
otwartymi ustami. Nigdy przedtem nie widziałem jej z taką głupią miną,
Irena należała bowiem do kobiet bardzo dbających o swój wygląd.
- Ellona? - zapytała dziecięcym głosikiem. Jak mogę kochać Ellona,
skoro pan mi tego zabronił, admirale? Ja jestem bardzo posłuszną
dziewczynką...
- Gadasz głupstwa! - syknąłem ze złością. Wcale nie jesteś posłuszna,
tylko krnąbrna. A teraz w dodatku źle się czujesz, jesteś chora i dlatego
wyobrażasz sobie niestworzone rzeczy. Musisz się położyć, Ireno.
- Myśli pan, że nie lubię Mizara? - zapytała z powątpiewaniem w głosie.
- Naturalnie, że go lubisz. Ja też go lubię, podobnie jak twoja matka,
Mary i wszyscy inni... Ale to nie wystarczy, żeby wybierać się we wspólną
podróż w czasie.
- Za mało cię lubię, Mizarze - powiedziała pokornie Irena. - Wydało mi
się, że lubię cię najbardziej ze wszystkich, że cię kocham... - Nagle
załamała ręce i wykrzyknęła błagalnie: - Admirale, pozwól mi kogoś
pokochać! Jestem taka posłuszna, że bez twojej zgody nie potrafię!
Przywołałem Olgę, za którą przybiegli Mary i Oleg. Na jego widok Irena
skrzywiła się boleśnie i wykrzyknęła:
- Nie, tylko nie ty! Porzuciłeś mnie dla wyprawy, podczas której
zginiesz...
- Ireno, ocknij się! - wykrzyknął blady jak płótno Oleg. - Przypomnij
sobie naszą rozmowę na bazie. Przecież sama nalegałaś na swój udział w
wyprawie. Jesteśmy razem na pokładzie statku flagowego. Nie zostałaś na
Perseuszu, Ireno!
Dziewczyna rozpłakała się spazmatycznie, kryjąc twarz na piersi matki.
- Olgo, zaprowadź ją do siebie - powiedziałem. - I nie ruszaj się od
niej na krok. Obawiam się, że jej stan może się pogorszyć.
Kiedy tak gorączkowo szeptaliśmy, stojąc ciasną grupką wokół Mizara,
Ellon w miarę spokojnie czekał przy otwartym włazie, ale kiedy Olga
troskliwie podtrzymując Irenę wyprowadziła ją z laboratorium, nie
wytrzymał i wrzasnął ze złością:
- Ludzie, przestańcie tracić czas! Transformator przegrzewa się na
jałowym biegu i lada chwila wszyscy możemy znaleźć się w niekontrolowanej
przyszłości. Kto w końcu przyprowadzi Mizara?!
- Ja - odpowiedziałem i podobnie jak przed chwilą Irena uklęknąłem przy
psie i czule pogłaskałem go po karku. - Mizarze, przyjacielu -
powiedziałem. Niestety, na razie nie pobiegasz sobie po lesie. Musimy
najpierw przeprowadzić niezwykłe doświadczenie, od którego zależy ratunek
nas wszystkich. Gotów jesteś nam w tym pomóc?
- Prowadź mnie, Eli! - warknął mężnie pies i polizał mnie po ręce.
Zaprowadziłem go do włazu. Ellon chciał brutalnie chwycić go za kark i
wrzucić do środka, ale mu na to nie pozwoliłem. Mizar popatrzył na nas
smutnym, pożegnalnym wzrokiem, szczeknął "Żegnajcie!" i sam wskoczył do
transformatora. Ellon zatrzasnął pokrywę i odszedł na bok, do stanowiska
kolapsanu. Zaczęło się niebezpieczne doświadczenie.
Wkrótce spostrzegliśmy, że Mizar znika. Nie rozpadał się, nie kurczył
do rozmiarów kropki, jak tego z niewiadomych względów oczekiwaliśmy, lecz
znikał tak samo jak Oan podczas swej nieudanej próby ucieczki, stopniowo
przekształcając się w mglistą sylwetkę. W transformatorze musiało być
gorąco, bo pies zaczął gwałtownie dyszeć z wywieszonym językiem, a jego
oczy nabrały gorączkowego blasku. Ciało Mizara zbladło i zniknęło, i tylko
te płonące oczy i czerwony jęzor jeszcze przez dłuższą chwilę pozostawały
w teraźniejszości. Wreszcie i one umknęły w przyszłość. Przezroczysta kula
transformatora czasu opustoszała.
- Mizar jest w przyszłości! - wykrzyknął Ellon, odchodząc od kolapsanu.
- W bardzo bliskiej przyszłości, o co najwyżej tysiąc lat wedle waszej
ziemskiej rachuby. Smaży się w roztopionym czasie! - zachichotał okrutnie.
- Jak długo tam pozostanie?
- Zaledwie godzinę, jedną małą godzinkę, admirale! A potem wyłączę
kolapsan i twój pies wypadnie do naszego czasu, podobnie jak zrobił to
Oan, kiedy próbował uciec w dalekie jutro.
Triumf Demiurga był oczywisty i uzasadniony, ale jednak przykro było
nań patrzeć. Nawet radość eksperymentatora dokonującego epokowego odkrycia
nie powinna przecież przesłaniać niepokoju o los bohaterskiego psa.
Ponadto miałem do Ellona wielką pretensję o to, że zupełnie nie przejął
się chorobą Ireny. Oleg poszedł na stanowisko dowodzenia, zaś Romero,
widząc mój stan, wziął mnie pod rękę i zapytał:
- Nie ma pan ochoty, admirale, przekonać się jakie postępy na drodze do
normalności poczynił MUK "Koziorożca"?
Chora maszyna stała w przeciwległym kącie laboratorium. Zapytałem ją,
co myśli o podróżach w czasie i czy jest nadzieja, że Mizar powróci
pomyślnie z przyszłości. MUK wyśpiewał swoją odpowiedź przyjemnym altem:
Żadna istota nie przeminie!
Bo wieczność dalej przez nią płynie. Więc trwaj i raduj się twym bytem!
Byt jest odwieczny...
- Odpowiedź mało konkretna, ale niezupełnie pozbawiona sensu -
zauważyłem. - W dodatku optymistyczna! A i wiersz wydaje mi się lepszy od
tych bredni, którymi maszyna nas do tej pory częstowała.
- Ten wiersz wyszedł spod pióra jednego z największych poetów
starożytności, o którym zapewne nie słyszał pan, admirale. Ten poeta
nazywał się Goethe... To zresztą nieważne. Ważne jest jedynie to, że MUK
wspomniał o wieczności, o wiecznym trwaniu każdej istoty. A wiesz, Eli,
czemu zawdzięczamy to trwanie? Pamięci! Pamięć jest jedyną gwarancją
nieśmiertelności, katalizatorem przekształcającym każdą chwilę w
wieczność, dającym jej ponadczasowe trwanie!...
Język Romera zawsze odznaczał się nadmierną kwiecistością, ale równie
podniosłych słów nigdy jeszcze od niego nie słyszałem.
- Cóż za wspaniała oda do pamięci, Pawle!
- Dziś w nocy przyszła do mnie pańska siostra, Eli. Proszę tak na mnie
nie patrzeć, przyjacielu, na razie jeszcze nie zwariowałem. Doskonale
wiem, że Wiera dawno umarła i że przed opuszczeniem Ziemi pokłoniłem się
jej prochom w Panteonie. Odwiedziła mnie we wspomnieniach, tylko w moich
wspomnieniach! Całe moje życie stało się nagle wspomnieniem o moim życiu i
to było piękne, kuzynie! Posprzeczaliśmy się z Wierą, o czym doskonale
wiesz, admirale. Nie, jeszcze nie był pan admirałem, tylko zwykłym
młodzieńcem... Dopędziłem więc Wierę na Plutonie, wszedłem to hotelu, do
tego samego numeru, w którym już kiedyś byliśmy razem i upadłem przed nią
na kolana... Ucałowałem jej stopy, a ona rozpłakała się i również mnie
ucałowała. Tak bardzo ucieszyła się z mojego powrotu i z tego, że może mi
wybaczyć... Eli, przyjacielu mój i kuzynie, nawet nie masz pojęcia jak
bardzo jestem ci wdzięczny za to, że rozkazałeś mi popędzić na złamanie
karku za twoją siostrą, że dzięki temu przywróciłeś mi życie! Klęczeliśmy
naprzeciw siebie, co musiało zapewne wyglądać śmiesznie dla kogoś
patrzącego z boku, ale nic to nas nie obchodziło, bo byliśmy niezmiernie
szczęśliwi... I to było zaledwie parę godzin temu, to było tej nocy, Eli!
Zachwiał się. Wybuch szaleństwa był tak gwałtowny, że nie zdążyłem
Pawłowi przerwać i zareagowałem dopiero wtedy, kiedy omal nie zwalił się
bez zmysłów na podłogę. Podtrzymałem go. Romero drgnął i oprzytomniał.
Oczy miał zmętniałe ze szczęścia.
- Czy coś się stało? -zapytał. -Co ja mówiłem? - Rozmawialiśmy o
przywracaniu świadomości mózgowi pokładowemu, Pawle. A teraz może
podsłuchamy, o czym tak gorąco dyskutuje Ellon z Orlanem i Gracjuszem.
Ta rozmowa istotnie zasługiwała na uwagę. Ellon utrzymywał, że
znalezienie drogi do przyszłości jest dla jego mechanizmów zupełnym
drobiazgiem, bo w tym wypadku należy jedynie przyspieszyć bieg czasu, nie
zmieniając jego kierunku. Czas naturalny płynie od przeszłości ku
przyszłości, kolapsan popędzi go, i po kłopocie. Gorzej jest z podróżą w
przeszłość, chociaż kolapsan i z nią sobie poradzi. Jak jednak na zmianę
znaku czasu zareagują poddane tego rodzaju transformacji temporalnej
obiekty? Przedmioty martwe zapewne zniosą ją bez szwanku, natomiast
organizmy najprawdopodobniej zginą, jeśli nie zastosuje się szczególnej
metody odwracania czasu.
- Co masz na myśli, Ellonie, mówiąc o szczególnej metodzie odwracania
czasu? - zapytał Gracjusz. - I dlaczego przejście przez zero temporalne ma
stanowić zagrożenie dla tkanek naturalnych?
- Dlatego, że zero temporalne oznacza zatrzymanie wszelkich procesów. W
wypadku metalu czy kamienia, czy wreszcie skomplikowanych mechanizmów, nie
ma to większego znaczenia, natomiast dla organizmów równa się śmierci.
Zauważyłem, że kiedyś już, przy zderzeniu dwóch słońc, znaleźliśmy się
w luce czasowej, utraciliśmy na moment nasze "teraz", na co Ellon
zareagował ze zwykłą gwałtownością. Zwymyślał mnie od nieuków, po czym
łaskawie wytłumaczył, że luka czasowa jest czymś zupełnie różnym od zera
temporalnego. Podczas niedoszłego zderzenia gwiazd zamarliśmy tylko na
krótką chwilę, ale nie umarliśmy, bo natychmiast powrócił naturalny bieg
czasu od przeszłości ku przyszłości, natomiast odwrócenie czasu równało
się niszczącej eksplozji.
- Musiałbym wyciągać z przeszłości pańskiego trupa, admirale!
-zakończył zjadliwie.
Pobiegał chwilę po laboratorium, a potem oświadczył, że jednak znalazł
sposób, dzięki któremu organizmy żywe zdołają dotrzeć bez przeszkód w
przeszłość. Trzeba istotę żywą z pomocą transformatora wyrzucić w
przyszłość wzdłuż naturalnych linii temporalnych, i jeśli się w tej
przyszłości nie utrzyma, nie zatrzymywać jej we współczesności, lecz
pozwolić spadać dalej w przeszłość. Będzie to jednak spadanie inercyjne,
nie zaś pod wpływem sił zewnętrznych. Ruch bezwładny w czasie jest zawsze
przesuwaniem się do punktu realnego istnienia, co wynika z samej natury
czasu. I jeśli istota spadająca siłą bezwładności z przyszłości w
teraźniejszość sama znajdzie się w przeszłości, to ów wsteczny ruch,
ciągle spowalniany, stanie się niebawem normalnym ruchem do przodu. Teraz
wystarczy temu znormalniałemu ruchowi w czasie nadać odpowiednie
przyspieszenie, aby obiekt biologiczny bez szkody dla zdrowia osiągnął
nawet milionoletnią przeszłość...
Trochę to moim zdaniem było zanadto pokrętne i nieprzekonujące, ale
postanowiłem na razie nie wdawać się z Demiurgiem w dyskusję, gdyż była
już najwyższa pora zawrócić Mizara z dalekiej drogi. Ellon przesunął
dźwignię rewersu czasowego na pulpicie sterowniczym kolapsanu. Wnętrze
transformatora zmętniało, zamgliło się, a w tej mgle ukazał się najpierw
czerwony jęzor, za nim zaś dwoje gorejących oczu. Wkrótce ujrzeliśmy całą
postać żywego i zdrowego, szalejącego z radości Mizara.
- Wróciłem! Wróciłem do was! - szczekał nie posiadając się ze
szczęścia.
Odskoczyła pokrywa włazu i Mizar wypadł na zewnątrz jak wystrzelony z
procy. Skoczył z impetem na pierś Romerowi, przewrócił go, potem zbił z
nóg mnie i spróbował tej samej sztuczki z Gracjuszem, ale masywny Galakt
tylko lekko się zachwiał pod naporem psiej radości.
- Przestań, wariacie! - zawołałem ze śmiechem. - Opowiedz lepiej, co
widziałeś w czasie tej swojej nieprawdopodobnej podróży!
Mizar jednak niczego nie widział. Dokoła była tylko gęsta biała mgła.
Tkwił w tej mgle całą wieczność, a potem pojawiły się gwiazdy, które jak
wściekłe pędziły po niebie i groźnie błyszczały. Zupełnie tak samo jak na
ekranach. Tyle tylko, że było okropnie gorąco, tak gorąco, że Mizar
umierał z pragnienia.
- Zaraz dostaniesz pić - burknął Ellon i nie czekając, aż pies
wychłepce wodę, zaczął przygotowywać transformator do nowej podróży w
czasie.
Zapytałem Demiurga czy nie można odłożyć dalszej części eksperymentu na
jutro, żeby pies mógł trochę odpocząć. Odparł na to, że nie mamy do
stracenia ani chwili nie tylko obecnego, ale również i dawno minionego
czasu. Znów pogłaskałem Mizara i zapytałem go czy Irena powiedziała mu
wszystko o programie eksperymentu. Pies uśmiechnął się, jak potrafią
uśmiechać się tylko naprawdę inteligentne psy i odpowiedział, zupełnie po
ludzku przymrużając oko:
- Skąd mogę wiedzieć, czy powiedziała mi wszystko? Ze zdenerwowania
zadajesz mi nierozsądne pytania, admirale. W każdym razie powiedziała mi,
że najpierw udam się w przyszłość, a potem w przeszłość, gdzie będzie
Ziemia i las. Gdzie ona jest?
- Irena bardzo źle się poczuła. Najlepszym lekarstwem na jej chorobę
będzie sukces tego doświadczenia. - Zrobię wszystko, co tylko będzie
trzeba.
I znów zobaczyliśmy jak piękne, zwinne ciało Mizara zamienia się w
sylwetkę, w której błyszczały tylko gorejące oczy. W laboratorium zjawił
się ponownie Oleg. Powiedział nam, że Irena leży nieprzytomna pod opieką
matki i że jej stan budzi bardzo poważne obawy. Wyprawa dysponowała
znakomitymi lekarstwami dostarczonymi przez ludzi i Demiurgów, w tym także
lekami działającymi na chorą psychikę, ale żadne z nich nie poskutkowało.
Automat medyczny co chwila zmieniał diagnozę i przepisywał coraz to nową
kurację, gdyż jego pamięć nie zawierała żadnych informacji na temat jej
niezwykłej, jak się okazało, dolegliwości.
- Uwaga! - rozległ się ostry głos Ellona. - Powrót z przyszłości!
Inercyjny przeskok w przeszłość! Mizar wypadł z przyszłości. W
transformatorze za rysowało się dwoje oczu, ciężko pulsujący język i
półprzezroczysta sylwetka ciała. Przez chwilę miałem nadzieję, że
całkowicie już cielesny pies zaszczeka radośnie i zacznie domagać się
wypuszczenia na zewnątrz, ale tułów znów zbladł i zniknął. Mizar nie
zatrzymał się w naszej chwili obecnej i z rozpędu zanurzył się w
przeszłość. Ellon nisko pochylony nad pulpitem sterowniczym uważnie
obserwował pulsowanie lampek sygnalizacyjnych.
- Doświadczalny pies Mizar pomknął w przeszłość - zameldował Olegowi. -
Zero temporalne przekroczył bez szkody dla zdrowia, dlatego też dodałem
trochę czasu wstecznego, przyspieszyłem inercyjny wylot z przyszłości.
- Jak długo będziemy czekać na powrót psa? - Również około godziny,
dowódco.
- Jeśli zostaniesz tu - zwróciłem się do Olega to ja odwiedzę teraz
Głos, który pewnie stęsknił się za towarzystwem.
W kabinie Głosu zacząłem spacerować pierścieniowym chodnikiem pod jej
ścianami, jak to lubił robić Gracjusz. Nie musiałem opisywać
unieruchomionemu Włóczędze przebiegu eksperymentu, bo analizatory
przekazywały mu na bieżąco znacznie pełniejszy obraz niż ja to bym
potrafił uczynić. Nie zdziwiłem się więc, gdy Głos zapytał o mój stosunek
do podróży w czasie. Odparłem, że sam nie potrafię tego ściśle
sformułować, bowiem jestem pełen nadziei zmieszanej z obawą i czymś, co
można byłoby nazwać instynktowną niechęcią do tego rodzaju doświadczeń
przeprowadzanych na istotach żywych.
- Zgadzam się z tobą w tym ostatnim punkcie, ale sytuacja jest chyba o
wiele groźniejsza niż nam się wydaje. - Również obawiasz się, że grozi nam
szaleństwo? - zapytałem.
- Szaleństwo już się zaczęło - odpowiedział Głos.
- Jeśli nie liczyć maszyn, nikt z nas poza Ireną na razie nie stracił
zmysłów.
- Intelekt maszynowy nie jest chroniony wewnętrznym stabilizatorem
czasu, jak to ma miejsce w wypadku organizmów żywych. Nic więc dziwnego,
że mózgi pokładowe ucierpiały pierwsze.
- Uważasz zatem, że hipoteza Romera jest słuszna?
- To nie jest hipoteza, tylko stwierdzenie faktu. - A więc i my
utracimy rozsądek? W pierwszej awarii z twojej świadomości wypadło
poczucie "teraz", ale chyba nie wątpisz, że tym razem żyjemy we własnej
teraźniejszości?
Jednak Głos właśnie w to wątpił. Nawet więcej, był wręcz przekonany, że
już utraciliśmy swoje "teraz". Powiedział, że czas pokładowy pulsuje,
miota się między najbliższą przeszłością a równie bliską przyszłością. Nie
płynie równomiernie od przeszłości ku przyszłości, lecz bardzo szybko
wibruje, gorączkowo drga. Głos wyczuwał te drgania w każdej komórce
swojego mózgu, bo wibracja czasu prowadzi do rozdygotania myśli, do
falowania rozkazów wydawanych mechanizmom wykonawczym. Na szczęście
maszyny nie wyczuwają takich subtelności, bo dla nich najważniejsza jest
treść rozkazu, a nie ton, jakim został on wydany, ale długo to trwać nie
może. Nieuchronnie nastąpi chwila, kiedy wibrujący rozkaz przestanie być
rozkazem, zamieni się w niezrozumiały bełkot, a wówczas statek umrze.
- Gracjusz dubluje twoją pracę, Głosie, ale na nic podobnego się nie
uskarża! - powiedziałem zdumiony. - Wkrótce i on to poczuje. Wkrótce
wszyscy to poczujecie, Eli. Czas drży coraz silniej, zwiększa się
amplituda jego wibracji. Każda wibracja zostawia ślad: nawarstwia się
przeszłość, koncentruje przyszłość. Kiedy ich niezgodność osiągnie wartość
graniczną wówczas czas znów się rozerwie, a wątpię, żebyśmy i tym razem
zdołali tak łatwo jak poprzednio wymknąć się z powstałej luki. Wtedy
uciekliśmy z wyrwy czasowej między dwoma słońcami, ale co będzie, kiedy
czas pęknie na samym statku?
- To okropne, co mówisz, Głosie! Czy mamy jakąś szansę ratunku?
- Uratować nas może tylko natychmiastowe ustabilizowanie czasu
pokładowego. Stabilizator jest teraz ważniejszy niż transformator czasu.
Wezwano mnie do laboratorium. Na podłodze leżał Mizar. Oczy miał
wytrzeszczone, z szeroko rozwartej paszczy wysuwał się obrzmiały język.
Pies był martwy. W przygnębiającej ciszy zabrzmiał groźny głos Orlana:
- Ellonie, obiecałeś, że Mizar pomyślnie przekroczy zero temporalne.
Skłamałeś!
Ellon tak głęboko wciągnął głowę, że spomiędzy ramion wystawały tylko
oczy, zapadłe i przygaszone.
- Nie kłamałem, Orlanie, nie kłamałem. Mizar był żywy, kiedy
przekraczał zero... Wszyscy widzieli.
- Ale wrócił martwy! Czy masz coś na swoją obronę, Ellonie? Czy
potrafisz się wytłumaczyć?
- Nie potrafię - wyznał szeptem Demiurg. - Ale będę szukał
wytłumaczenia...
Ellon wraz z pomocnikami przenieśli Mizara na stół sekcyjny, a ja
opowiedziałem przyjaciołom o obawach Głosu.
- Lepiej będzie, jak do niego pójdziesz - poradziłem Gracjuszowi. -
Głosowi nerwy zaczynają odmawiać posłuszeństwa.
- Porozmawiam z Ellonem o wibracjach czasu zdecydował Orlan i przywołał
go władczym gestem.
Ellon był taki przybity, że nieomal zrobiło mi się go żal.
- Głos informuje, że czas pokładowy wibruje między przeszłością a
przyszłością. Amplituda drgań szybko się zwiększa. Kiedy ruszy
stabilizator czasu, Ellonie? zapytał Orlan.
- Natychmiast się nim zajmę, Orlanie. Rzucę prace nad transformatorem i
przełączę stabilizator z czasu atomowego na pokładowy - odparł skwapliwie
Ellon.
- Nie zrozumiałeś mnie, Ellonie. Nie pytałem cię o twoje plany. Ty mnie
zupełnie nie interesujesz-odparł zimno Orlan. - Kiedy ruszy stabilizator?
- Stabilizator uruchomię najdalej jutro - powiedział pokornie Ellon.
Popatrzyłem ze smutkiem na zwłoki psa i wyciągnąłem Olega na korytarz,
gdzie mu powiedziałem:
- Pamiętaj, że jeśli my obaj poddamy się szaleństwu, to skutki mogą być
straszne. Dlatego za wszelką cenę musimy zachować przytomność umysłu, nie
poddawać się wibracji czasu. A jeśli mimo wszystko twój czas się zerwie,
trzymaj się pazurami przyszłości, nie daj się zepchnąć w przeszłość. To
niezwykle ważne, Olegu. Pamiętaj, trzymaj się przyszłości!
- Masz rację, musimy się trzymać - odpowiedział ze smutnym uśmiechem.
Zajrzałem mu w oczy, czerwone i opuchnięte ze zmęczenia. Westchnąłem.
Tylko na nas dwóch spośród całej załogi mogłem w jakimś stopniu liczyć. To
było przerażające tym bardziej, że nie mogłem powiedzieć Olegowi całej
prawdy.
Wróciłem do siebie bardzo późno. Mary już spała, więc rozbierałem się
bardzo ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Długo nie mogłem usnąć, a kiedy mi
się to nareszcie udało, prawie natychmiast poderwało mnie rozpaczliwe
łkanie żony. Mary siedziała na łóżku i płakała z głową opartą na rękach.
- Co ci jest, Mary? Co się stało?-wykrzyknąłem z przerażeniem.
Odsunęła się ode mnie jak od najgorszego wroga. - Nie kochasz mnie!
-załkała.
- Mary, co ty mówisz? Ja miałbym ciebie nie kochać? Ja?...
- Przygarnąłem ją i pocałowałem.
Wyrwała mi się i gniewnie tupnęła nogą.
- Nie dotykaj mnie, bo mnie nie kochasz! Ja zresztą też cię wcale nie
kocham!
Dopiero w tym momencie naprawdę się obudziłem i zacząłem pojmować co
się dzieje. Odszedłem na bok, usiadłem w fotelu i powiedziałem spokojnie:
- Powiadasz więc, że cię nie kocham i że ty też mnie nie kochasz. W
porządku! Ale czy możesz mi wytłumaczyć, jak dosztaś do takiego wniosku?
- Zasięgałeś o mnie informacji! - mamrotała przez łzy. - Przestraszyłeś
się, że jesteśmy dla siebie nieodpowiedni. Ja też się tego obawiałam, ale
wciąż o tobie myślałam i próbowałam się z tobą spotkać! Pragnęłam tego
nieustannie od tamtego wieczoru w Kairze, a ty wyjechałeś na Orę nawet nie
spojrzawszy na mnie... Uciekłeś, a ja tak chciałam cię przeprosić za moje
zachowanie podczas koncertu, tak bardzo chciałam cię przeprosić! Ciągle o
tobie myślałam i ani na chwilę nie wyłączałam stereoekranów, żeby
przypadkiem nie przegapić transmisji z Ory. A ty zakochałeś się w jakiejś
żmii i poleciałeś na Perseusza. Nic cię nie obchodziło, że płakałam po
nocach, kiedy twoja siostra wróciła sama. Paweł opowiadał mi, jak
namiętnie patrzyłeś na twoją piękną wężopannę, jak spieszyłeś na nocne
spotkania, jak usychałeś z miłości do niej... Wszystko mi opowiedział, a
ja mu wciąż odpowiadałam, że mimo wszystko cię kocham i kochać nie
przestanę, chociaż już wtedy cię nienawidziłam! Teraz też cię nienawidzę!
Możesz nie przyjeżdżać, bo i tak dobrego słowa ode mnie nie usłyszysz!
Najwyżej popatrzę na ciebie z zimną pogardą... Właśnie tak, z zimną
pogardą! Czemu milczysz?
- Paweł nie opowiedział ci wszystkiego, Mary powiedziałem.
- Wszystko! Właśnie że wszystko! -przerwała mi głosem rozkapryszonej
dziewczynki.
- Nie, nie wszystko - powtórzyłem z łagodnym naciskiem. - Paweł nie
mógł ci powiedzieć wszystkiego z tego prostego powodu, że nie wszystko o
mnie wiedział. Nie mógł ci zatem powiedzieć tego, że od pierwszego
wejrzenia, od pierwszego słowa zakochałem się w tobie bez pamięci raz i na
zawsze. Nie powiedział ci i tego, że to ty zachowywałaś się wobec mnie
nieuprzejmie i dopiero zamierzałaś mnie przeprosić, a ja cię kochałem, po
prostu kochałem całym sercem. To prawda, że zadurzyłem się przelotnie we
Fioli, ale zawsze kochałem tylko ciebie, ani na chwilę nie przestawałem
cię kochać. Wymyślałaś mi, a ja myślałem: jaki ona ma cudowny głos!
Marszczyłaś brwi, a ja omdlewałem z zachwytu nad twoimi wspaniałymi
brwiami. Piorunowałaś mnie wzrokiem, a ja myślałem z rozczuleniem, że nikt
inny na całym świecie nie ma równie wspaniałych oczu. Odchodziłaś ze
złością, a ja zachwycałem się twoją figurą, twym tanecznym krokiem,
sposobem w jaki wymachujesz rękami i byłem szczęśliwy, że mogę na ciebie
patrzeć, że dane jest mi cię podziwiać... Tak to właśnie było, choć Paweł
nic o tym nie wiedział!
- Powiedziałeś "było" - znów mi przerwała. A więc już tego nie ma!
- Masz rację, Mary było - ciągnąłem tym samym tonem. - Było zresztą nie
tylko to. Była też nasza wyprawa do Perseusza. Pamiętasz ją, prawda? Ach
cóż to była za wspaniała podróż poślubna! Nie rozstawaliśmy się nawet na
chwilę, bo chwila spędzona nie we dwójkę była dla nas stracona...
Przypomnij to sobie, Mary, przypomnij! Znów cię kochałem, byłem z ciebie
dumny, zachwycałem się tobą i cieszyłem się, że jesteś ze mną, że jesteś
moja, że jesteś tym, co we mnie najlepsze, najszlachetniejsze i budzące
największe nadzieje... Przypomnij sobie, Mary, przypomnij sobie, że tak
właśnie było!
- Ach! - jęknęła. - To okropne słowo "było"! Jesteś okrutny, Eli, bo
wszystko u ciebie było, było, tylko było!...
- Tak, Mary, znów masz rację jak zawsze. Słówko "było" okropnie brzmi,
a jednak ileż w nim dobrego! Wszak wśród tego dobrego, co było, był
również nasz syn, nasz jedyny syn Aster, bo przecież mieliśmy syna o tym
imieniu!
- Nazywał się Aster... - wyszeptała Mary.
- No i widzisz, Mary, przypomniałaś sobie! To cudowne, że sobie
przypomniałaś, jestem ci za to nieskończenie wdzięczny. Jestem ci
wdzięczny za to, że przypomniałaś sobie naszego syna Astra, który zginął
okropną śmiercią na Trzeciej Planecie, umarł na twoich rękach, Mary!
Przypomnij sobie, jak umierał nasz syn Aster!...
- Przestań! - załkała. - Ranisz mi serce, Eli! Padłem przed nią na
kolana, wtuliłem twarz w jej gorące dłonie i szeptałem, szeptałem...
- Nie, Mary, nie przestanę! I jeśli nie ma innego wyjścia, będę
rozkrwawiał ci serce, ale nie pozwolę zapomnieć o Astrze! Przypomnij sobie
syna, naszego biednego syna zmiażdżonego przez grawitację na Trzeciej
Planecie, przypomnij sobie naszą rozpacz. Przypomnij sobie, że jego proch
spoczywa w ziemskim Panteonie, że na jego grobie widnieje napis:
"Pierwszemu człowiekowi, który oddał życie za gwiezdnych przyjaciół
ludzkości"! Mamy co wspominać, mamy z czego być dumni, Mary!
Szaleństwo jeszcze zmagało się w niej z rozsądkiem, ale rozum zaczynał
zwyciężać, bo powiedziała gorzko:
- Tak, Eli, mamy co wspominać, mamy z czego być dumni, ale to wszystko
zapadło w przeszłość. Wstałem. Wiedziałem już, że ją uratuję.
- Tak - powiedziałem. - Wiele należy do przeszłości, ale nie wszystko.
My nie zapadliśmy w przeszłość. Jesteśmy i nasza miłość jest z nami. Była
i jest z nami!
Teraz ona podeszła do mnie, chwyciła za ramiona. - Powiedziałeś "jest",
Eli? - zapytała. - Tak powiedziałeś? Dobrze usłyszałam?
- Dobrze usłyszałaś Mary. Jest! Jesteśmy i nasza miłość jest z nami. -
Dopiero teraz pozwoliłem swojemu głosowi zadrżeć. - Kocham cię teraz tak
samo mocno, jak zawsze kochałem, choć postarzałaś się, wychudłaś, może
nawet nieco zbrzydłaś... Kocham cię, bo cię kocham i nigdy kochać nie
przestanę!...
Głos odmówił mi posłuszeństwa, a nogi tak silnie zaczęły dygotać, że
musiałem usiąść. Mary zakryła twarz rękami. Przez chwilę zastanawiałem się
z bólem serca, a nie była to żadna przenośnia, czy naprawdę zdołałem
przywrócić ją rzeczywistości dopóki nie opuściła rąk i nie zapytała trochę
jeszcze nieprzytomnie:
- Eli, przytrafiło mi się coś złego?
- Wszystko już przeszło - odparłem pospiesznie. - Nie warto o tym
mówić, Mary.
- Drży ci głos - powiedziała wpatrując się we mnie uważnie. - Trzęsą ci
się ręce. Z oczu płyną ci łzy, Eli! Nigdy nie płakałeś. Nie płakałeś nawet
po śmierci naszego syna... Czy ze mną było aż tak źle?...
- Wszystko już przeszło - powtórzyłem spokojnym głosem, chociaż gardło
miałem zdławione łkaniem. - A na mnie nie zwracaj uwagi... Po prostu na
chwilę nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. Wiesz przecież, w jakiej trudnej
sytuacji się znaleźliśmy... A teraz muszę już iść do laboratorium. Zawołaj
mnie, gdy tylko źle się poczujesz.
Uśmiechnęła się do mnie. Znów widziała mnie na wylot. Zrozumiałem z
ulgą, że już nie muszę się o nią martwić.
- Idź, Eli - powiedziała. - Ja też niedługo wyjdę. Zajrzyj po drodze do
Ireny.
Pomachałem jej dziarsko ręką na pożegnanie, a za drzwiami oparłem się
bezsilnie o ścianę i zamknąłem oczy. Czułem się jak niedoszły topielec,
którego wyciągnięto z wody, ale któremu wciąż brakuje powietrza.
Irena leżała w swoim pokoju. Oczy miała zamknięte. Do tej pory nie
ocknęła się z omdlenia w laboratorium. Przy posłaniu córki siedziała Olga.
Opadłem na kanapę. Olga powiedziała ze współczuciem:
- Źle wyglądasz, Eli.
- Wszyscy wyglądamy nie najlepiej, Olgo. Co z Ireną?
- Elektroniczny medyk utrzymuje, że jej życiu nic nie grozi. Niepokoi
mnie jednak to, że ciągle nie odzyskała przytomności.
- To może nawet lepiej, że jest nieprzytomna. Świadomość wyłączona jest
mniej groźna niż świadomość rozdarta w czasie.
Olga nie spuszczała ze mnie uważnego wzroku, co nagle zaczęło mnie
irytować.
- Czy po śmierci Mizara coś jeszcze się stało, Eli? - Dlaczego tak
sądzisz, Olgo?
- Widać to po tobie.
- Mary zachorowała - powiedziałem niechętnie. - Z jej świadomości
wypadło poczucie chwili obecnej. Została tylko przeszłość. Wyobraziła
sobie, że jest taka, jak w chwili naszego poznania i że jej nie kocham.
Szczęśliwie udało mi się wyciągnąć ją z przeszłości, ale bardzo wiele mnie
to kosztowało...
- A Irena jest bardzo nieszczęśliwa, bo pragnie się zakochać -
powiedziała trochę bez związku Olga. - Przy czym nie znosi obecności osób,
których nie lubi, ale które ją kochają. Mnie jeszcze toleruje, ale
innych...
- Co ty pleciesz, przecież ona jest nieprzytomna! - To nic nie znaczy.
Kiedy przyszedł Oleg i usiadł obok niej, Irena zaczęła się niespokojnie
rzucać na łóżku, po czym wyrwała rękę, za którą ją ujął.
- Nie odzyskując przytomności?
- Właśnie. Zakłócenie biegu czasu powoduje bardzo dziwne objawy, Eli.
Bardzo żałuję, że nie jestem psychologiem, bo wtedy potrafiłabym wyliczyć
związki między pulsacjami czasu a zmianami w psychice.
- Tak, to istotnie wielka szkoda, bo mając wyniki takich obliczeń
moglibyśmy uniknąć wielu niebezpieczeństw. Ale pocieszmy się przynajmniej
tym, że oboje na razie nie ulegliśmy szaleństwu. Bo chyba ty nie
zamierzasz zapadać myślą w przeszłość?
Roześmiała się cicho.
- A co by to zmieniło, Eli? Moja przeszłość nie różni się niczym od
teraźniejszości. Zawsze ten sam los... - Co masz na myśli mówiąc o tym
samym losie? zapytałem nieostrożnie.
- Kochałam cię, Eli - odparła spokojnie. - Kochałam cię jako podlotek,
kochałam jako kobieta dorosła. Byłam żoną Leonida, ale kochałam ciebie. To
już niczego nie zmieni, ale chcę, żebyś to wiedział: nie znałam nigdy
żadnego innego uczucia poza tą miłością. Czasem myślę sobie, że urodziłam
się tylko po to, żeby ciebie kochać i dlatego niczego innego w życiu nie
zaznałam.
Zaskoczony tym niespodziewanym wyznaniem pozwoliłem się jej wygadać,
patrząc z osłupieniem na tę drobną, posiwiałą, ale jak zwykle rumianą i
spokojną kobietę, którą znałem od tylu lat i nagle zrozumiałem, że się
mylę! Że ta zrównoważona kobieta nie wyznaje mi rozpierającego ją teraz
gorącego uczucia, lecz tylko ogląda się za siebie, po prostu bilansuje
swoje życie. Odkrycie było tak ważne, że przezwyciężając zmieszanie
wykrzyknąłem:
- To nieprawda, Olgo! Twoje życie było tak bogate, tyle w nim było
sukcesów i sławy, że zawiedzione uczucie zupełnie się w nim zagubiło.
Przypomnij sobie, kim jesteś! Jesteś sławnym astronawigatorem, pierwszą
kobietą, która została kapitanem galaktycznym, wielką uczoną, wspaniałą
zdobywczynią kosmosu!
Pokręciła lekceważąco głową.
- Tak, masz rację, Eli. Miałam życie dość urozmaicone, ale
najważniejsza w nim była miłość do ciebie. Miłość wierna i długa jak całe
moje życie. A kiedy umierałam, ty byłeś przy mnie, ty gładziłeś moją rękę,
a ja ci mówiłam jak bardzo cię kochałam, jak tylko ciebie jednego
kochałam!
- Popatrz na mnie, Olgo! - rozkazałem. Popatrzyła na mnie z uśmiechem,
kładąc rękę na mojej dłoni. Była tutaj, w teraźniejszości, bo czułem
wyraźnie ciepło jej palców, ale patrzyła na mnie z przyszłości. Każdy
wariuje na swój sposób...
Irena poruszyła się i Olga powiedziała:
- Ona chce wstać. Zostaw nas same, Eli. Wędrowałem długimi korytarzami
statku i bezsilnie zaciskałem pięści. Wróg, z którym walczyłem miał nade
mną przewagę już chociażby z tego powodu, że nie potrafiłem przewidzieć z
jakiej strony uderzy. Niedaleko stanowiska dowodzenia wpadł na mnie z
rozpędu Osima. Kapitan gorączkowo wymachiwał rękami. Nigdy nie
przypuszczałem, że porywczy, lecz zdyscyplinowany kosmonauta może się tak
zachowywać. Chwyciłem go za rękę.
- Osima, dlaczego opuścił pan posterunek?
- Proszę mnie puścić, admirale. Przekazałem wachtę Kamaginowi, a teraz
bardzo się spieszę!
- A dokąd to tak bardzo się pan spieszy, kapitanie Osimo? - zapytałem
nie cofając ręki.
Przestał się wyrywać, choć jako silniejszy ode mnie mógł to zrobić bez
trudu, i obniżył głos do konfidencjonalnego szeptu:
- Pędzę na spotkanie z Charu-san. Z dziewczyną imieniem Wiosenka.
- Osima, co pan mówi? Na naszym statku nie ma dziewczyny o takim
imieniu!
- Admirale! - wykrzyknął z niedowierzaniem kapitan. - Powinienem panu
wierzyć, ale nie potrafię. Nie ma Wiosenki? Ale ja przecież myślę tylko o
niej i pragnę się z nią spotkać!
- Takiej dziewczyny nie ma na statku. Wiosenka istnieje tylko w
pańskiej wyobraźni, Osimo! Śni pan na jawie, mój przyjacielu. Proszę
wracać na stanowisko dowodzenia!
Moje słowa nie docierały do niego, nie mogły się przebić do
zamroczonego mózgu.
- Jak może jej nie być, skoro wciąż o niej myślę? - zapytał z tępym
uporem pedanta. - Jest zawsze ze mną, więc jak może jej nie być?
- Nigdy nie było dziewczyny imieniem Wiosenka! - krzyknąłem z
wściekłością. - Nigdy nie było Charu-san! - Wobec tego pójdę jej szukać,
admirale! - oświadczył Osima z wielkim entuzjazmem w głosie. - Jeśli jej
dotąd nie było, to koniecznie muszę ją znaleźć. Pójdę i nie wrócę bez tej,
której nie było!
Spróbował mnie wyminąć, ale szarpnąłem go za rękę. Osima wykonał jakiś
nieuchwytny ruch i runąłem jak długi na ziemię. Byłem od niego o głowę
wyższy i półtora raza cięższy, a on rzucił mnie na ziemię jak szmacianą
lalkę. Na moment straciłem przytomność.
- Admirale, admirale! - dobiegł mnie pełen przestrachu głos Osimy. -
Zrobiłem panu krzywdę? Naprawdę nie chciałem, proszę mi uwierzyć! Sam nie
wiem, co się ze mną dzieje...
Podniosłem się z trudem, podtrzymywany troskliwie przez Osimę, który
momentalnie odzyskał zmysły.
- Wszystko w porządku, kapitanie Osima - powiedziałem. - Idziemy na
stanowisko dowodzenia.
W fotelu pierwszego pilota siedział Kamagin, a Oleg niespokojnie krążył
po kabinie. Popatrzyłem z lękiem na małego kosmonautę, ale Kamagin
pracował szybko i sprawnie. MUK nadal nie działał, więc wszystkie rozkazy
do mechanizmów wykonawczych musiał przekazywać za pośrednictwem Głosu i tą
samą drogą otrzymywał informacje od analizatorów, ale mimo tego zachowywał
się tak, jakby nic w systemie kierowania statkiem się nie zmieniło. Na
ekranie nadal kipiało jądro, pryskając na wszystkie strony rozszalałymi
gwiazdami, ale Kamagina zdawało się to zupełnie nie wzruszać. Pomyślałem z
ulgą, że gdyby nawet Kamagin wpadł w szaleństwo przeszłości, to nie będzie
ono zbyt dla nas groźne, gdyż i w swojej dalekiej przeszłości Edward był
odważnym galaktycznym kapitanem, tym odważniejszym, że dowodził statkami w
epoce, kiedy o mózgach pokładowych klasy MUK jeszcze się nikomu nawet nie
śniło. I gdyby nawet zginął Głos, co dla każdego z nas byłoby
niewyobrażalną katastrofą, on po prostu wróciłby do starej, świetnie przez
siebie opanowanej metody ręcznego sterowania statkiem...
Osima usiadł w fotelu obok niego. Odciągnąłem Olega na bok i
powiedziałem półgłosem:
- Zauważyłeś, w jakim stanie jest Osima?
- Z Osimą jest bardzo niedobrze - odpowiedział Oleg. - Właśnie dlatego
pozwoliłem mu wyjść.
- A ja zawróciłem go z drogi, bo obawiam się, że tolerowanie
nierozsądnych zachowań tylko pogłębia szaleństwo. Udało mi się trochę nim
potrząsnąć i otrzeźwić, ale nie wiem na jak długo.
- W każdym razie nie wolno mu już powierzać samodzielnego prowadzenia
statku - powiedział Oleg, a ja się z tą opinią zgodziłem.
Kiedy po paru minutach opuszczałem stanowisko dowodzenia, Osima
rozpłakał się jak dziecko i zaczął głośno rozpaczać:
- Nie było Wiosenki! Nie było dziewczyny imieniem Charu-san! Nie było
kwiatów sakury w jej włosach! O, światło moich oczu, niezapomniana
Wiosenko, do końca moich dni będę płakał z tęsknoty za tobą, chociaż nigdy
cię nie było!
- Ja bym go jednak skierował do szpitala, Eli powiedział Oleg.
- A kto go tam będzie pielęgnował? Tacy sami szaleńcy? A poza tym
odnoszę wrażenie, że Osima czuje się już trochę lepiej... Jeszcze niedawno
szukał Charu-san, a teraz się z nią żegna.
Jakby na potwierdzenie moich słów Osima wyjął chusteczkę, wytarł
załzawione oczy, wysiąkał nos, obciągnął mundur i powiedział niemal
normalnym głosem:
- Admirale, melduję, że trochę mi się kręci w głowie. Dlatego
przekazałem wachtę Kamaginowi. Czy mogę się trochę zdrzemnąć?
Zamknął oczy i natychmiast zasnął. Po chwili jego twarz rozluźniła się,
nabrała swego zwykłego wyrazu. Odeszliśmy cicho od niego. Oleg pozostał na
stanowisku dowodzenia, a ja ruszyłem do laboratorium.
Trwał tam montaż stabilizatora czasu. Ostry głos Ellona rozlegał się w
całym pomieszczeniu, a Demiurgowie i ludzie biegiem wykonywali jego
polecenia. W głębi hali krążył od ściany do ściany Orlan, a wokół niego,
co natychmiast zauważyłem, wytworzył się skrawek wolnej przestrzeni: nikt
widocznie nie odważał się przekroczyć niewidzialnej bariery odgradzającej
go od pozostałych. Jeszcze przed paroma dniami taki widok był nie do
pomyślenia, gdyż Orlan tak bardzo starał się nie wyróżniać spośród
otoczenia, że niknął w każdej grupie liczącej więcej niż trzy osoby. Nie
chcąc przeszkadzać Ellonowi i jego ekipie w pracy, podszedłem do samotnego
Demiurga.
- Witaj, przyjacielu Orlanie! - powiedziałem, starając się, żeby mój
głos brzmiał serdecznie i ciepło. Jest nadzieja, że stabilizator czasu
zacznie działać?
- Dziwne pytanie, admirale Eli! - odparł Orlan zimno. - Czyż nie
słyszałeś, że Ellon przyrzekł mi uruchomić go dzisiaj?
- Tak - wymamrotałem zmieszanym głosem. Słyszałem, Orlanie, jak Ellon
ci to obiecywał...
- Sądzisz, że Ellon ośmieliłby się mnie oszukać? Taka rzecz wśród
Demiurgów nie może się zdarzyć! Uspokój się, dzień dopiero się zaczął,
admirale Eli.
On również popadł w szaleństwo. Wszyscy na statku tracili zmysły, bo
nieuchwytna dla przyrządów wibracja czasu rozbijała im psychikę. W
świadomości nawarstwiała się przywrócona do życia przeszłość, zagęszczała
się mająca dopiero nastąpić przyszłość. W rozdwojonej duszy przeszłość
zaczynała przeważać, gdyż jako dobrze już znana wydawała się bliższa.
Tylko Olga stanowiła wyjątek, bo cała reszta zapadała się coraz głębiej w
czas miniony.
Patrząc na dumnie kroczącego od ściany do ściany Orlana nagle
zobaczyłem go takim, jakim był, gdy jeszcze nie stał się naszym
przyjacielem, wyobraziłem sobie, jak wobec niego zachowywali się
otaczający go lokaje, jego niewolnicy. Sztywna hierarchia, wymóg
bezwzględnego posłuszeństwa wobec przełożonych jako nadrzędna zasada
obowiązywała w społeczeństwie, gdzie nawet myśl o wolności była
najcięższym przestępstwem i dawny Orlan był produktem tego właśnie
społeczeństwa. To naturalnie nie jego wina, myślałem, że coraz głębiej
grzęźnie w przeszłości, to jego nieszczęście, a nie wina. A poza tym w
naszej obecnej tragicznej sytuacji jego pycha, jego surowa władczość może
tylko sprzyjać wyzwoleniu nas z nieszczęścia... W nadzwyczajnych
okolicznościach należy stosować jedynie nadzwyczajne środki. Ale co
będzie, jeśli my się uratujemy, a on pozostanie takim oto pełnym pychy
dostojnikiem? Czułem, że tracę przyjaciela, jednego z najbliższych i
najserdeczniejszych przyjaciół...
- Można oszaleć na taki widok - wyrwało mi się. Orlan usłyszał to i
zapytał groźnie:
- Co powiedziałeś? Powtórz!
- Nie pamiętam już, co mamrotałem, Orlanie odpowiedziałem i poszedłem
do siebie.
Mary spała i błogo uśmiechała się we śnie. Popatrzyłem na jej
zarumienioną twarz, wziąłem dyktafon i poszedłem do konserwatora, w którym
przybył nowy sarkofag ze zwłokami Mizara, który nie przeżył powrotu z
przeszłości. Przysunąłem fotel do klatki siłowej Oana. Gdzie on był? W
przeszłości czy przyszłości? W jakim momencie uchwyciły go niewidzialne
pęta Ellona? Czy zdoła powrócić do rzeczywistości, gdy zdejmiemy krępujące
go okowy?
- Co do jednego miałeś rację, zdrajco - powiedziałem. - Ostrzegałeś nas
przed rakiem czasu i rak czasu nas poraził. Nie powiedziałeś tylko, że
stanie się to za sprawą twoich okrutnych władców, a może braci. Ciesz się,
Oanie, jesteśmy chorzy! Nasze dusze krwawią, a wkrótce również nasze ciała
udręczone przez rozdwojoną psychikę odmówią posłuszeństwa, zwalą się bez
sił, skamienieją na podłodze, w łóżkach czy fotelach. Cieszcie się,
okrutni, zwyciężyliście! Ale po co wam takie zwycięstwo? Odpowiedz mi,
zdrajco, dlaczego z nami walczycie? Po co zniszczyliście naszą eskadrę? I
dlaczego pozostawiliście nam jeden statek, ale za to poszarpaliście na
strzępy jego czas pokładowy? Mało wam zwycięstwa? Chcecie jeszcze
porozkoszować się widokiem naszych męczarni? Przesądni Aranowie nazwali
was bogami. Mylili się. Jesteście po prostu okrutnymi katami! Ale nie ma
sensu złorzeczyć... Odpowiedz mi lepiej co będzie, gdy jednak wyrwiemy się
z obszaru chorego czasu. Będziecie nas ścigać? Spopielicie ostatni statek?
Jeszeze raz pytam, dlaczego z nami walczycie? Dlaczego nie wypuszczacie
nas ze swego piekła? Czym was rozgniewaliśmy?
Zamilkłem na chwilę, a potem znów mówiłem już nieco spokojniej:
- Szaleństwo ogarnia całą załogę. Mnie również. Już to, że ja żywy,
rozmawiam z tobą - martwym, nie świadczy dobrze o moich zdrowych zmysłach.
Każdy wariuje na swój sposób, a ty jesteś moją formą szaleństwa. Coś
nieodparcie ciągnie mnie tutaj, ale nie ciesz się, jeszcze cię
przechytrzę! Ja również wpadłem w przeszłość, ale nie utonę w niej,
utrzymam się na wzburzonej powierzchni czasu... Widzisz to? Wyrzucę
przeszłość ze swej świadomości i unieruchomię ją na taśmie dyktafonu.
Ciężar minionych lat omal nie zgubił mojej żony, ale ja się od tego
ciężaru wyzwolę.
Będę przed tobą spokojnie, konsekwentnie, godzina po godzinie leczył
się z choroby, którą mnie perfidnie zaraziłeś.
Odwróciłem się do Oana plecami, ująłem w prawą rękę dyktafon i zacząłem
mówić:
Tego dnia, doskonale to pamiętam, lunął niezapowiedziany deszcz...
Zasnąłem zmęczony wielogodzinnym dyktowaniem. Obudziło mnie dwukrotne
wezwanie: "Admirał Eli proszony do laboratorium! Admirał Eli proszony jest
do laboratorium!" Rzuciłem dyktafon na fotel i wybiegłem z konserwatora.
W laboratorium ujrzałem Ellona pochylonego kornie przed Orlanem. Obaj
stali przy stabilizatorze czasu, a opodal zbili się w ciasną grupkę Oleg,
Gracjusz i Romero. Orlan przywołał mnie gestem ręki, jak smarkacza,
któremu chciałby dać nauczkę. Na Ellona w ogóle nie zwracał uwagi.
- Dzień się kończy i nasz stabilizator rozpoczyna pracę, admirale! -
powiedział butnie i niemal nie odwracając głowy zapytał lekceważąco
Ellona:
- Gotowe, mój dobry Ellonie?
- Wszystko, absolutnie wszystko Orlanie! - odparł skwapliwie Ellon,
jeszcze niżej pochylając się w swoim kornym ukłonie.
- Wobec tego włącz aparat!
Usłyszeliśmy ostry szczęk i to było wszystko. Przez kilka pełnych
napięcia sekund oczekiwaliśmy dalszych dźwięków, błysków czy wibracji, ale
aparat pracował bez jakichkolwiek efektów zewnętrznych. Obrzuciłem
wzrokiem obecnych i z nagłą goryczą spostrzegłem, jak bardzo się wszyscy
zmienili. Poszarzałe ze zmęczenia twarze, przygarbione ramiona i
zapadnięte oczy świadczyły o przebytej ciężkiej chorobie. Nawet
nieśmiertelny Galakt, nawet wspaniały Gracjusz wznoszący się ponad nami o
dobrą głowę już nie przypominał dawnego majestatycznego posągu, a cała
reszta, to był prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Powrót w lata młodości
nikomu nie wyszedł na dobre, pomyślałem.
Z zadumy wyrwał mnie triumfalny okrzyk Orlana:
- Eli, Eli, czas jest spójny!
Drgnąłem i otworzyłem oczy. Orlan szedł ku mnie wyciągając po ludzku
ręce. Chwyciłem jego kościstą dłoń, wpatrując się natarczywie w twarz
byłego Niszczyciela. Orlan był taki jak dawniej, Orlan powrócił z
przeszłości, odrodził się, stał się znów tym Orlanem, którego kochałem,
dobrym, łagodnym, wiecznie uśmiechniętym Orlanem! Objąłem go, dałem
solidnego kuksańca, ale on nie przestał się uśmiechać. To było tak
wspaniałe, tak upragnione i tak zarazem nieoczekiwane, że zakrawało na
cud, gdyby nie widok stabilizatora, przy którym stał wciąż pochylony w
niskim ukłonie Demiurg Ellon. Po chwili w laboratorium zapanowało radosne
zamieszanie: wszyscy się cieszyli, wszyscy wszystkim gratulowali, wszyscy
obejmowali wszystkich.
- Eli! - zwrócił się do mnie z wyrzutem Orlan, gdy radość nieco
ucichła. - Zapomniałeś podziękować naszemu wspaniałemu inżynierowi! Bo
musisz teraz przyznać, że miałem rację nalegając na udział Ellona w
wyprawie, prawda? Ellon to prawdziwy geniusz techniczny, jakiego dotąd nie
było nawet wśród Demiurgów!
Podeszliśmy obaj do Ellona, który nie zmieniając nadal pozy popatrzył
na mnie chmurnym wzrokiem.
- Ellonie! - powiedziałem ze wzruszeniem. Dokonałeś niezwykłego czynu!
Zwyciężyłeś raka czasu. Tylko dzięki tobie ta najstraszliwsza ze znanych
chorób przestała być dla nas groźna!
adamaria - Spełniałem tylko wolę tego, który mnie posłał! - powiedział sucho
Ellon. - Podziękuj Orlanowi, admirale Eli!
Odrodzonemu Orlanowi moje podziękowania nie były potrzebne.
- Nie, Ellonie! - wykrzyknął gorąco. - To ty nas uratowałeś i dlatego
musisz przyjąć nasze najszczersze podziękowania - dodał z takim pośpiechem
i naciskiem, jakby obawiał się, że w przeciwnym razie całą eskadrę spotka
nowe nieszczęście. - Poza tym mylisz się sądząc, że ci rozkazywałem... Ja
cię tylko prosiłem jak przyjaciela...
Ellon pochylił głowę wykrzywiając usta w złym uśmiechu. On się nie
odrodził. Orlan wrócił do poprzedniego bytu, Ellon zaś pozostał rozdarty
między przeszłością a przyszłością, bo rak czasu wyrył w jego psychice
zbyt głęboką wyrwę, aby dała się ona czymkolwiek zapełnić. Zrozumiałem to
dopiero później, a wówczas, patrząc z pełną zachwytu wdzięcznością na
Ellona pomyślałem jedynie, że ma większą od nas wszystkich inercyjność
duszy, że po prostu trzeba mu nieco więcej zdrowego czasu na przywrócenie
równowagi. Wiele spraw potoczyłoby się inaczej, gdybym w tym momencie
okazał się bardziej przenikliwy!
Romero płonął z niecierpliwości, żeby sprawdzić, jak stabilizacja czasu
odbiła się na zwariowanych mózgach pokładowych. W maszynach z "Tarana" i
"Węża" działały jeszcze nie wszystkie obwody i dlatego ich poziom
intelektualny nie wykraczał poza znajomość tabliczki mnożenia. Nie były
już szalone, ale nadal silnie ograniczone umysłowo. MUK "Strzelca"
wyleczył się z natręctwa potrójnych odpowiedzi. Na pytanie o samopoczucie
i o to, czy gotów jest przystąpić do pracy, zameldował dziarsko: "Było ich
dwudziestu i każdy do kwadratu, przy czym pierwszy i szósty dodatkowo
nieciągły w przedziale od zwiewnej koronki do czekolady z orzechami".
- To było do przewidzenia - powiedziałem do Romera. - W maszynach
uległa zerwaniu więź przyczynowo-skutkowa, dlatego same nie zdołają
powrócić do poprzedniego stanu. Jednak po przywróceniu drożności obwodów
będą jak nowe. Interesuje mnie bardziej MUK "Koziorożca", którego uczył
pan historii, kurując w ten sposób z utraty osobowości...
- Na cóż więc pan czeka, drogi admirale? Podeszliśmy do
maszyny-wierszokletki.
- Czy możesz mi powiedzieć, co się z tobą działo? MUK znów mi
odpowiedział słowem wiązanym:
Polowałem wśród słów gęstwiny, Jedno słowo splatałem z drugim. To
zajęcie niegodne maszyny Uprawiałem długo za długo!
- Widzę, że ci powraca samokrytycyzm. Gratuluję, MUK! A teraz jeszcze
jedno pytanie: jak się czujesz?
Maszyna odpowiedziała tym razem dobrze nam znanym. niespiesznym
barytonem:
- Dziękuję. Wszystkie obwody w porządku. Reakcje w normie. Mogę
przystąpić do pracy.
Romero rozpłakał się jak dziecko. Tak wiele ostatnio widziałem łez, tak
często sam nie mogłem się od nich powstrzymać, że widok płaczącego
człowieka stał się dla mnie czymś najzupełniej normalnym. Ale Romero był
zawsze tak powściągliwy, tak wielką wagę przywiązywał do dobrych manier,
że jego zapłakana twarz przyprawiła mnie o wstrząs, z którego wyrwał mnie
dopiero jego oburzony okrzyk:
- Admirale, ma pan tak ponurą minę, jakby nie cieszył się pan z powrotu
do zdrowia! - Romero zaraz się jednak zreflektował i zapytał już
spokojniejszym tonem: - A może pana coś dręczy?
- Dręczy mnie wiele rzeczy. Najbardziej to, że nie wiem jak się czuje
Głos! -powiedziałem pierwsze, co mi przyszło do głowy i pomyślałem, że
naprawdę muszę to jak najszybciej sprawdzić.
Pobiegłem do kabiny Głosu.
- Włóczęgo, przyjacielu, czas się ustabilizował powiedziałem i dopiero
wówczas zauważyłem Gracjusza, który powrócił na swój posterunek. -
Czujesz, że znów znaleźliśmy się w zdrowym czasie?
- Czuję, że czas się ustabilizował - odparł Włóczęga ze smutkiem - ale
nie czuję w sobie jedności. Obawiam się, że we mnie po prostu utrwaliła
się wyrwa między przeszłością a przyszłością.
Nie mogłem w to uwierzyć. W porze pogmatwanego czasu Głos był ochrypły
i jakby rozdygotany, a teraz znów brzmiał czysto i melodyjnie.
- Przesadzasz, Głosie! - powiedziałem lekceważąco. - W zdrowym czasie
nie może być przyszłości. Ślady przeszłości pozostają, ale przyszłość
dopiero będzie. Widzę cię i słyszę, a zatem jesteś w teraźniejszości, w
ustabilizowanej teraźniejszości!
- Zbyt wiele we mnie jest tych śladów przeszłości, Eli!
- W tobie - zwróciłem się do Gracjusza - luka czasowa chyba się nie
ustabilizowała?
Galakt zatrzymał się, pomyślał chwilę i odpowiedział niespiesznie:
- We mnie nie było żadnej luki czasowej, Eli.
A jeśli nawet była, to jej nie czułem. Wiesz przecież, admirale, że
nasza przyszłość powtarza naszą przeszłość. Jesteśmy nieśmiertelni, a
zatem zawsze przebywamy w najlepszym z możliwych czasów.
Miał rację. Glaktowie są tak doskonali, że przyszłość nie może ulepszyć
ich przeszłości. To jednak nie dotyczyło Głosu, który wprawdzie
genetycznie wywodził się z Galaktów, ale w jego życiu cierpienia
ustępowały miejsca radości, a radość przeradzała się w cierpienia. Dla
niego istnienie w różnych czasach na raz oznaczało nakładanie się
przeciwstawnych form istnienia, co musiało w ostatecznym rezultacie
doprowadzić do rozdwojenia psychiki. Nie powiedziałem tego Głosowi, ale
zdradziłem się ze swymi obawami Romerowi, kiedy odwiedził mnie w kabinie
mieszkalnej.
- To chyba przedwczesny pesymizm, Eli! Wszystkie maszyny są już niemal
stuprocentowo sprawne, a w każdym razie nie stwierdziliśmy śladowych
zaburzeń w ich psychice.
Przepełniała go taka radość, z taką euforią przyjął powrót zwartego
czasu, że musiałem nieco ochłodzić jego bezkrytyczny zapał.
- To niestety nie jest żadnym argumentem, Pawle, bo intelekt maszyn
różni się diametralnie od naszego. Nauczono je konstruowania ciągów
logicznych, to znaczy wyciągania prawidłowych wniosków z danych
przesłanek, i to wszystko. Rozsądek to jeszcze nie rozum. Natura nie
składa się bowiem ze zbiorowiska wyodrębnionych ciągów logicznych, lecz
jest zwartą całością, spójną, rozumną, choć pozornie nie zawsze logiczną.
Trzeba o tym zawsze pamiętać, Pawle, bo to jest niesłychanie ważne!
- Dlaczego pan mi to mówi, Eli? Czyżbym ja?... - Chwileczkę, Pawle.
Jeszcze nie skończyłem. Nasza świadomość jest rozumna, a tak zwany zdrowy
rozsądek jest jedynie jej cząstką. Zgadzam się, że każdy z nas tę cząstkę
odzyskał, ale jego rozum mógł pozostać rozdarty. Co wtedy? Czy aby w
jednym mózgu nie pojawiają się dwie osobowości? A jeśli tak, to czy
pogodzą się ze sobą, czy też zaczną się nawzajem zwalczać?
- Jedna z pewnością pokona drugą! - A jeśli zwycięży ta gorsza?...
- Zbyt czarno patrzy pan na świat, Eli!
- Po prostu staram się przewidzieć niebezpieczeństwa, aby im w porę
zapobiec albo przynajmniej ograniczyć skutki tych zagrożeń...
- Taką przezorność nazywano w dawnych czasach czarnowidztwem! -
zauważył ironicznie Paweł. Najwidoczniej nadal mnie nie rozumiał!
Spróbowałem zatem wyłożyć mu rzecz inaczej, uciekając się do elementarnej
matematyki, której Romero, jak wszelki człowiek daleki od techniki,
przypisywał sens magiczny i wierzył bez zastrzeżeń.
- Weźmy za przykład nas, Pawle. W swym normalnym bycie tworzymy parę
Eli-Paweł. Możemy mieć dobre lub złe charaktery, ale nasz wzajemny
stosunek zawsze będzie jednoznaczny.
- Możemy zwalczać się lub żyć w zgodzie...
- To nie ma w tym wypadku znaczenia. Powtarzam, nasze stosunki będą
zawsze jednoznacznie określone. Załóżmy teraz, że nastąpiło w nas
rozdwojenie jaźni. Będę zatem teraz jednocześnie Elim Starym i Elim Nowym,
pan zaś Pawłem Starym i Pawłem Nowym, a zatem możemy utworzyć sześć par:
Eli Stary - Eli Nowy, Paweł Stary - Paweł Nowy, Eli Stary - Paweł Stary,
Eli Stary Paweł Nowy, Eli Nowy - Paweł Stary, Eli Nowy - Paweł Nowy.
Inaczej mówiąc zaczyna się walka dwóch osobowości w nas samych, bowiem
takie rozdwojenie musi być dramatyczne, jeśli tylko nie jest się Galaktem,
w którym nowe i stare jest równie piękne i doskonałe. I cztery różne
konfiguracje stosunków między nami zamiast jednej. Proszę się nad tym
dobrze zastanowić, Pawle. Czterokrotnie zwiększa się możliwość konfliktów,
niezgodności, odmiennych spojrzeń na tę samą sprawę!...
- I tak samo czterokrotnie zwiększa się prawdopodobieństwo zgodności
poglądów, sympatii, przyjaźni!... Dlaczego widzi pan tylko czarne strony
życia, Eli? Nie poznaję pana, admirale.
- Starzeję się, Pawle. Wszyscy się powoli na swój sposób starzejemy. Ja
widocznie wybrałem ten gorszy sposób...
Nie pozwolił mi się wykpić żartem. Nie spuszczając ze mnie uważnego
wzroku powiedział wolno:
- Ukrywa pan jakąś tajemnicę, Eli... Proszę mi ją zdradzić, a na pewno
poczuje się pan lepiej.
Wstałem. Rozmowa zaszła za daleko.
- Tak, mam pewną gorzką tajemnicę - powiedziałem. - Ale jeszcze nie
pora na to, żeby przestała być tajemnicą.
- Wydaje mi się, Eli, że znam pański sekret rzucił Romero już od progu.
Uśmiechnąłem się. Paweł nie mógł znać mojej tajemnicy.
Głos i Ellon mieli pecha. Z czterech utworzonych przez nich par górę
wzięła najgorsza z możliwych: "Głos Stary - Ellon Stary", co musiało
doprowadzić do nieuchronnej tragedii. Niestety, stało się to jasne dopiero
wówczas, kiedy już nie mogliśmy zapobiec nieszczęściu.
Byłem na stanowisku dowodzenia, kiedy Olega i mnie jednocześnie
poprosili pilnie do siebie Głos i Ellon. "Koziorożec" w tym czasie wymijał
niebezpieczne skupisko gwiazd. MUK pracował ze swą dawną precyzją, więc
Osima i Kamagin, dublując siebie nawzajem, musieli jedynie nadawać jego
zaleceniom kształt konkretnych rozkazów.
- Idź do laboratorium, a ja pójdę do Głosu zwróciłem się do Olega.
Głos powitał mnie pełnym lęku okrzykiem:
- Eli, Eli, Ellon zamyśla coś niedobrego. Zapobiegnij temu!
- Co to jest? - zapytałem szybko. - Muszę znać szczegóły!
- Nie wiem - jęknął Głos. - Coś bardzo niedobrego. Pospiesz się, Eli!
Popędziłem na złamanie karku do laboratorium, gdzie w oczy natychmiast
rzuciła mi się Irena. Wychudła po przebytej chorobie dziewczyna w
milczeniu stała przy kolapsanie. Uśmiechnąłem się do niej, co skwitowała
zdawkowym skinieniem głowy. Ellon coś zapalczywie tłumaczył Olegowi, a
kiedy podszedłem do nich, wykrzyknął agresywnie:
- Posłuchaj i ty, co powiedziałem dowódcy. Nie mam zamiaru dłużej
tolerować twojego ulubionego mózgu. Wsadźcie go sobie w jakieś smocze albo
ropusze cielsko. W takiej postaci potrafię go jeszcze jakoś strawić...
- Co powiedział dowódca? - poinformowałem się spokojnym tonem.
- Że smoków na statku nie ma, wobec czego mózg musi pozostać w swojej
lewitującej kuli. Chyba wytłumaczysz dowódcy, że jego decyzja jest
niesłuszna i skłonisz go do jej zmiany?
- Nie mam prawa zmieniać rozkazów dowódcy, a ponadto uważam jego
decyzję za słuszną.
Gdyby wzrok mógł zabijać, zostałaby ze mnie tylko garstka popiołu.
Ellon świdrował mnie oczyma i milczał. Ja z Olegiem również się nie
odzywałem.
- Wasza decyzja jest ostateczna? - zapytał wreszcie Demiurg.
- Ostateczna! - odparliśmy niemal chórem. Ellon uniósł wysoko głowę na
cienkiej szyi i z takim złowieszczym chrzęstem wbił ją w ramiona, że
ciarki przeszły mi po grzbiecie.
- Skoro dwaj admirałowie są tego samego zdania, to dalsza dyskusja nie
ma sensu - rzucił niemal obojętnie. Ten jego podstępnie udawany spokój
całkowicie nas zmylił .
- Zawołałeś nas tylko po to, żeby zgłosić pretensje wobec Głosu? -
zapytał Oleg.
- Nie, admirale! - wykrzywił się straszliwie Demiurg. - Jak wiesz, na
rozkaz Orlana przerwałem pracę nad udoskonaleniem transformatora czasu,
żeby zająć się stabilizatorem. Teraz go dokończyłem. Popatrzcie!
Pokazał nam nowy pulpit sterowniczy wyposażony w dźwignie czasu
postępującego i wstecznego, dźwignie sterujące powrotem podróżnika w
czasie do teraźniejszości i odcinające kolapsan od transformatora. Potem
wróciliśmy do głównej części maszyny. W kuli transformatora stał fotel, a
przy nim miniaturowy pulpit z dźwigniami o takim samym przeznaczeniu.
- W poprzedniej wersji urządzenia przebiegiem podróży w czasie sterował
operator od pulpitu przy kolapsanie - powiedział Ellon. - Widzieliście,
jak się to odbywało podczas doświadczenia z Mizarem. Teraz sam podróżnik
decyduje o własnym losie.
Zrobił krok w kierunku otwartego włazu. Odruchowo chwyciłem go za
ramię.
- Obawiasz się, że umknę do innego czasu? - zapytał z gryzącą ironią. -
I sądzisz, że potrafisz mi w tym przeszkodzić? Zastanów się, admirale!
Przecież mógłbym uciec wtedy, kiedy tu nie ma nikogo!...
Uwolniłem go, a Ellon spokojnie wszedł do wnętrza kuli i usiadł na
fotelu, po czym zatrzasnął właz.
- Słyszycie mnie? - dobiegł nas jego głos. - No więc słuchajcie
uważnie! Dla mózgu nie ma miejsca na statku, bo tu jedynie przeszkadza.
Pożytek z niego może być jedynie w przeszłości, co mogę wam oświadczyć
jako niedoszły Nadzorca Czwartej Kategorii Imperialnej, który doskonale
wie, jak należy postępować z takimi wstrętnymi stworami. Dowiedzcie się,
że transformator został zogniskowany na mózgu i że za chwilę wyrzucę go na
Trzecią Planetę w czasy na długo przedtem zanim ją podbiliście.
Oleg skoczył do transformatora, a ja pomknąłem w stronę kolapsanu.
Irena zastąpiła mi drogę. Pewnie liczyła na swą kobiecą nietykalność, ale
pomyliła się. Odepchnąłem ją, ale leżąc już na ziemi wściekle wczepiła się
w moją nogę. Usłyszałem triumfalny okrzyk Ellona:
- Za późno, admirale! Mózg już jest w Perseuszu. A teraz popędzę za
nim. Odwiedź nas wczoraj, admirale! Dziś i jutro już nas nie będzie.
Oczekujemy cię wczoraj! - Demiurg zaczął szybko znikać.
Oleg rzucił mi się na pomoc. Oderwał ode mnie Irenę, a ja szarpnąłem
dźwignię kolapsanu. W transformatorze znów pojawił się cień Ellona:
Demiurg wyrzucił się w niedaleką przyszłość i prawie natychmiast wrócił,
aby minąć ruchem inercyjnym zero temporalne. Irena krzyknęła rozpaczliwie:
- Nie dotykaj dźwigni powrotu, admirale! On już jest w przeszłości i
nie przeżyje ponownego przejścia przez zero czasowe!
Nie słuchałem jej. Bez względu na to, co się miało stać z Głosem, nie
mogłem pozostawić go w przeklętej przeszłości. Irena przestała się wyrywać
Olegowi i załkała. W kuli transformatora ponownie zmaterializował się
Ellon. Sam i martwy. Irena straciła przytomność. Oleg krzyknął, żebym
wezwał pomocy, ale ja zamiast tego wywołałem Głos. Ellon mógł się przecież
pomylić w swych obliczeniach, tym bardziej że Głos ani razu nie ukazał się
wewnątrz transformatora... Ale na moje rozpaczliwe wołanie odpowiedział
jedynie przerażony Gracjusz:
- Admirale, Głos nagle zniknął! Potrząsnąłem brutalnie Ireną:
- Mów, co można zrobić! Mów natychmiast!...
- Nic się już nie da zrobić... - wyszeptała nie otwierając oczu. -
Zabiliście Ellona.
Znów zaczęła omdlewać, ale ja potrząsnąłem ją jeszcze silniej.
- Ellon nic mnie nie obchodzi, zbrodniarko! Powiedz tylko jak uratować
Głos!
Otworzyła oczy. Nigdy nie zapomnę jej spojrzenia. Oleg powiedział:
- Być może Irena istotnie jest zbrodniarką, ale w tej chwili potrzebuje
pomocy...
- Nie będzie żadnej pomocy! - wrzasnąłem. Nie otrzyma żadnej pomocy,
dopóki nie powie, co mamy teraz robić!...
- Mówiłam już, że nic nie da się zrobić... odezwała się Irena nieco
pewniejszym głosem. - Niestety Włóczęga zginął, jest przecież
organiczny... W Ellonie było tak wiele składników sztucznych, ale i on nie
przeżył drugiego nawrotu. Za wcześnie przełożył pan dźwignię, admirale, a
ja panu nie zdołałam przeszkodzić... Jestem taką samą morderczynią, jak
pan, Eli! I rozpłakała się.
Staliśmy nad nią w milczeniu. Poczułem, że lada chwila zwalę się bez
zmysłów na ziemię, gdy Oleg powiedział:
- Ireno, twój karygodny czyn osądzi cała załoga. Ale powiedz nam
przynajmniej, dlaczego to zrobiłaś?
- Ellon mnie uprosił - odpowiedziała przez łzy. - Powiedział, że
pochodzimy z różnych czasów i dlatego nie możemy się kochać, że kiedyś
kobieta będzie mogła być szczęśliwa z Demiurgiem, ale nie nastąpi to za
naszego życia i że najlepiej się rozstać...
- Nie odpowiadasz na pytanie, Ireno...
- Powiedział, że chce zniknąć w przeszłości, ale razem ze smokiem...
Obiecałam mu pomóc i stałam się morderczynią. Nigdy sobie tego nie
wybaczę!... -Jej głos utonął we łzach.
Wcale mnie tym nie wzruszyła. Powiedziałem:
- Przez próżność Demiurga i głupotę kobiety straciliśmy jednego
bezbronnego przyjaciela i jednego genialnego wynalazcę. To tragiczne.
Wydobądźmy teraz ciało Ellona, Olegu, aby mógł zająć należne mu miejsce w
konserwatorze.
- Ireno, idź do siebie! - rzucił szorstko Oleg.
- Dobrze, pójdę do siebie - odparła pokornym tonem.
Spróbowałem wydobyć ciało Ellona z transformatora, ale szło mi to
niesporo, więc Oleg pospieszył mi z pomocą. We dwójkę wynieśliśmy sztywne
ciało Demiurga i położyliśmy je na wolnym stole pod ścianą. Zajęci tym nie
zauważyliśmy, jak Irena przekradła się do laboratorium, przebiegła je i
wskoczyła do kuli transformatora. Dopiero trzask zamykanego włazu
zaalarmował Olega, który krzyknął:
- Ireno, błagam, nie rób tego!
- Żegnajcie! - odkrzyknęła z przezroczystej kuli. - Nie potępiajcie
mnie! - I szarpnęła dźwignię. Zniknęła prawie natychmiast, zanim
zdążyliśmy podbiec do kolapsanu. Oleg chwycił za dźwignię powrotu, ale go
powstrzymałem:
- Sprawdź najpierw, gdzie ona jest i uważaj, jeśli znalazła się w
przeszłości!
Szybko przebiegł wzrokiem lampki sygnalizacyjne na pulpicie.
- Jest w przyszłości, Eli!
- Wobec tego zawracaj, ale ostrożnie. Powrót z przyszłości jest
możliwy.
Irena jednak nie wróciła, bo zbyt szybko pomknęła w przyszłość. Chyba z
dziesięć minut staliśmy przy transformatorze, czekając na
zmaterializowanie się jej w przezroczystej kuli. Wreszcie kolapsan po
wyczerpaniu energii powrotu wyłączył się automatycznie.
- To już koniec, Eli! - powiedział Oleg znużonym głosem. - Dla nas
Irena przestała istnieć. Co najwyżej nasi dalecy potomkowie będą ją mogli
gdzieś spotkać. Chodźmy zawiadomić załogę o nowej tragedii.
- Musimy ją zawiadomić nie tylko o odejściu trzech przyjaciół...
- O czym ty mówisz. Eli? Czy to jeszcze nie koniec naszych nieszczęść?
- Niestety. Na pokładzie jest jeszcze jeden zdradziecki agent Ramirów.
Zdemaskowałem go.
Zamknąłem się u siebie. Olegowi powiedziałem, że przygotuję raport na
ogólne zebranie załogi i wyjdę dopiero wtedy, kiedy wszyscy się już
zbiorą. Zapukał do mnie Romero, ale się nie odezwałem. Mary poprosiła
przez zamknięte drzwi, żebym ją wpuścił, ja jednak odkrzyknąłem, że jestem
bardzo zajęty, że muszę się skupić, a czyjakolwiek obecność mi w tym
przeszkadza. Nie wpuszczałem nikogo. Raz tylko zawahałem się, gdy za
drzwiami uslyszałem głośny płacz Olgi. Ona miała prawo mnie zobaczyć, ho
jej córka zginęła na moich oczach... Otworzyłem drzwi i stanąłem w progu.
- Olgo, możesz uważać mnie za człowieka bez serca, ale w tej chwili nie
mogę z tobą rozmawiać o Irenie. Sama wkrótce zrozumiesz dlaczego. Idź do
Olega, on ci wszystko opowie, a ja naprawdę nie mogę, uwierz mi.
Popatrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem i odeszła bez słowa.
Wyglądała jak cień i było mi jej naprawdę serdecznie żal. Ta posiwiała,
przygarbiona teraz kobieta przeżyła męża i córkę, przeżyła straszliwą
śmierć obojga i potrzebowała jak nigdy mojej pomocy. Ale ja miałem
zmartwienie o wiele cięższe nawet od jej tragedii...
Nie przygotowywałem raportu. Leżałem na tapczanie i gryzłem się,
zadręczałem pytaniami bez odpowiedzi. Zastanawiałem się bez końca,
dlaczego nigdy nie spotkaliśmy Ramirów w ich cielesnej postaci, chociaż
ich fizyczne istnienie nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości;
zachodziłem w głowę czym ich tak bardzo rozgniewaliśmy, że bez pardonu
zniszczyli prawie całą eskadrę i dlaczego wreszcie nie rozpylili
ostatniego statku, skoro już z nami walczą i zagłada gwiazdolotu leży w
ich możliwościach... To była tajemnica, którą za wszelką cenę musiałem
przeniknąć, ale tego nie umiałem. Myślałem też o Lusinie i nieszczęsnym
Głosie, o Irenie, która tak okrutnie nas porzuciła, myślałem o Ellonie i
mądrym, sympatycznym psie Mizarze, ale przede wszystkim o nowym szpiegu
Ramirów. Nienawidziłem go jak nikogo dotąd i w swej nienawiści gotów byłem
obedrzeć ze skóry ku przestrodze każdego, kto chciałby być agentem naszych
wrogów.
Do drzwi w umówiony sposób zapukał Oleg. Wpuściłem go.
- Wszyscy wolni od wacht zebrali się w sali obserwacyjnej -powiedział
chmurnie. - Jak się czujesz, Eli?
- Dlaczego o to pytasz?
- Jesteś bardzo blady.
- Za to pełen zdecydowania. Chodźmy!
- Poczekaj - zatrzymał mnie. - Chciałbym wiedzieć, kogo podejrzewasz o
szpiegostwo.
- Dowiesz się na zebraniu. Chodźmy... Ale Oleg był uparty:
- Eli, jestem dowódcą eskadry. Mam prawo wiedzieć więcej i wcześniej
niż inni.
Zastanowiłem się. Oleg przyparł mnie do muru, ale znalazłem wyjście.
Uśmiechnąłem się krzywo.
- A jeśli podejrzewam ciebie? -zapytałem.
- Mnie?! Oszalałeś, Eli?
- Być może. Wszyscy przecież niedawno postradaliśmy rozum i nie jest
wykluczone, że nie całkiem jeszcze powróciliśmy do zdrowia... - Patrzyłem
mu prosto w oczy. - Jeśli wydasz rozkaz, będę go musiał wykonać, ale
bardzo cię proszę, nie rób tego!
- Idziemy! - rzucił krótko i ruszył przodem. Ekrany gwiezdne w sali
obserwacyjnej zostały wygaszone. Na podwyższeniu ustawiono- stolik, przy
którym usiedliśmy z Olegiem. Popatrzyłem na salę, w której zgromadzili się
wszyscy moi przyjaciele, ludzie i Demiurgowie. Pod ścianą niczym
majestatyczny posąg wznosił się górujący nad wszystkimi Gracjusz w
towarzystwie Orlana. W pierwszym rzędzie siedziały Mary z Olgą, a między
nimi Romero. Mary patrzyła na mnie z takim niepokojem, że pospiesznie
odwróciłem oczy. Oleg poprosił o ciszę.
- Wiecie już o tragedii, jaka rozegrała się niedawno w laboratorium -
powiedział. - Teraz jednak zebraliśmy się nie po to, żeby uczcić naszych
poległych przyjaciół. Kierownik naukowy wyprawy jest zdania, że wykrył na
statku kolejnego szpiega Ramirów i pragnie przedstawić ogólnemu zebraniu
załogi odpowiednie tego dowody. Wstałem.
- Zanim to uczynię - powiedziałem - chciałbym prosić zebranych o
przegłosowanie kary, na jaką ich zdaniem szpieg zasłużył. Moja propozycja
brzmi: kara śmierci!
- Śmierć?! - dobiegł mnie oburzony głos Romera. _
Jego protest utonął w głośnych krzykach sali. Oburzali się nie tylko
ludzie, lecz także Demiurgowie, a majestatyczny Gracjusz zaczął wściekle
wymachiwać rękami. Spokojnie czekałem, aż gwar ucichnie.
- Tak, kara śmierci! -powtórzyłem. -Nie uwięzienie, nie konserwacja,
lecz właśnie stracenie. Kara śmierci to przeżytek starożytności, relikt
barbarzyńskich czasów, ale nalegam na jej orzeczenie, gdyż szpiegostwo
jest również reliktem barbarzyństwa. Kara za hańbiącą zbrodnię również
powinna być hańbiąca.
Romero uniósł laskę, prosząc w ten sposób o głos. - Zechce pan wymienić
nazwisko zbrodniarza, admirale, i dokładnie opisać przestępstwo -
powiedział. Dopiero wówczas zdecydujemy czy zasługuje on na karę główną.
Wiedziałem, że wszyscy będą przeciwko mnie i byłem na to z góry
przygotowany, powiedziałem więc zimno: - Kara musi być orzeczona zanim
wymienię nazwisko zbrodniarza!
- Ale dlaczego, admirale? Może nam pan to wytłumaczyć?
- Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi i kiedy podam nazwisko szpiega, nie
zdołacie od razu się od niego odciąć, odzwyczaić od myśli, że jest waszym
przyjacielem i natychmiast zaczniecie podświadomie szukać okoliczności
łagodzących. Ja natomiast chcę, żeby ukarane zostało samo przestępstwo.
- To bardzo pięknie, ale w razie orzeczenia kary śmierci zostanie
stracony konkretny członek załogi, według pana nader nam bliski, a nie
abstrakcyjny przestępca! - upierał się Romero.
- Gdybym mógł osądzać jedynie przestępstwo, ignorując z pogardą samego
zbrodniarza, wtedy bym mu wybaczył. Niestety jest to niemożliwe.
- Jak pan uważa, admirale! W każdym razie ja, zanim nie poznam nazwiska
szpiega, powstrzymam się od głosowania.
Romero usiadł i z kolei głos zabrał Oleg:
- Kierownik naukowy wyprawy przedstawił problem, który nazwałbym
problemem kodeksu. W starożytności istniał przepis, zgodnie z którym
karano sprawcę niegodnego czynu za sam czyn, nie biorąc pod uwagę żadnych
innych okoliczności. Eli zatem proponuje przywrócić, moim zdaniem
słusznie, stary obyczaj.
- Ale również w starożytności zespół ludzi orzekających o winie, a
nazywany wówczas sądem, wiedział o czyjej winie orzeka! - zaoponował
gorąco Romero.
Postanowiłem za wszelką cenę zmusić go do milczenia.
- Romero zachowuje się tak - powiedziałem głośno - jakby obawiał się,
że to on zostanie oskarżony o szpiegostwo!
Paweł opanował się z największym trudem, ale odpowiedział ze zwykłą
godnością:
- Gdyby chodziło o mnie, z pewnością głosowałbym za karą śmierci!
- Może zatem lęka się pan, że domniemany zbrodniarz jest panu droższy
od samego siebie?
- Dopuszczam taką możliwość - odparł ponuro. - W naszej sytuacji
wszystko jest możliwe...
- To nie jest odpowiedź!
- Dobrze, niech i tak będzie! - wykrzyknął z determinacją Romero. -
Głosuję za karą główną... jeśli przestępstwo zostanie dowiedzione.
- A zatem głosujmy wszyscy - powiedział Oleg. - Kto jest za?
Las rąk uniósł się nad głowami obecnych.
- Dopiął pan swego, Eli - zwrócił się do mnie Oleg. - Proszę więc
wymienić nazwisko szpiega i przedstawić dowody jego winy.
Wiedziałem, że sprawię ból przyjaciołom, że ugodzę boleśnie Mary, ale
nie miałem innego wyjścia. Postarałem się tylko, żeby moje słowa
zabrzmiały spokojnie.
- Szpiegiem naszych wrogów jestem ja - powiedziałem.
Odpowiedzią była głucha cisza, w której zabrzmiał jedynie pełen
współczucia okrzyk Galakta:
- Biedny Eli! On też... - I znów zrobiło się cicho. Wpatrywałem się w
twarze zebranych i z ogromnym zdumieniem odkrywałem wszędzie ten sam wyraz
serdecznego współczucia. Tylko Mary nie uwierzyła w moje szaleństwo. ..
Podbiegł do mnie Osima.
- Admirale! - wykrzyknął. - Proszę się nie martwić, wszystko będzie w
porządku! Odprowadzę pana do łóżka...
Odsunąłem jego rękę. Oleg zwrócił się do sali, nadal milczącej i
sparaliżowanej współczuciem:
- Czy nie powinniśmy odłożyć narady, przyjaciele? Elektroniczny
medyk...
Romero przerwał mu stukając laską w podłogę.
- Protestuję! - powiedział zrywając się z miejsca. - Szukacie prostych
rozwiązań, ale proste i najłatwiejsze rozwiązania nie istnieją. Admirał
Eli cieszy się lepszym zdrowiem niż którykolwiek z nas i ma podstawy mówić
to, co powiedział, a my musimy go wysłuchać.
- Pan jeden nie jest zdumiony - zauważyłem.
- Tak, Eli - odparł sucho Romero. - Nie jestem zdumiony, bo
spodziewałem się takiego właśnie wyznania.
- A zatem kontynuujemy? - zapytał Oleg obecnych na sali i w odpowiedzi
usłyszał kilka aprobujących okrzyków. Osima, potrząsając z niedowierzaniem
głową wrócił na miejsce, a Oleg zwrócił się do mnie: - Mów!
Zacząłem od przypomnienia tego, co Oan mówił o zwyczaju Okrutnych
Bogów, którry czasem penetrowali społeczność Aranów przybierając ich
postać. Ale kimże są Aranowie? Do czego jest zdolna, czym może zagrażać
ich uwsteczniona, słaba, pełna zabobonów cywilizacja? Czy nie wynika z
tego, że Ramirowie napotkawszy przedstawicieli nieporównanie wyższej i
potężniejszej cywilizacji będą maskować się jeszcze staranniej, że naślą
na nich liczniejszych szpiegów niż na bezbronnych w gruncie rzeczy
pająkokształtnych? Wysłali najpierw Oana, który rozszyfrował nasze plany i
przekazał je swoim zleceniodawcom, ci zaś te plany skutecznie
pokrzyżowali.
Ale nie koniec na tym. Byliśmy przekonani, że pozbywszy się Oana,
pozbyliśmy się tym samym szpiega Ramirów. Zagłada "Strzelca" rozwiała te
iluzje. Jak Ramirowie mogli się dowiedzieć, co zamierzaliśmy z nim zrobić?
Z naszego zachowania nie mogli nic wywnioskować, a jednak bezbłędnie
określili nasze cele. Musieli zatem poznać nasze plany niejako od środka.
Kto je im zdradził? Szpieg, który zaczął wśród nas działać po śmierci
Oana! Napad Ramirów na "Strzelca" dobitnie świadczy o tym, że na pokładzie
"Koziorożca" rezyduje ich agent.
Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli przyjąć, że nasi wrogowie nie są
kompletnymi głupcami. Na pewno nie są głupsi od nas, a więc musieli zdawać
sobie sprawę z tego, że jeden informator to za mało, że potrzebny jest
rezerwowy szpicel i to taki, który ma dostęp do wszystkich planów i wpływ
na ich realizację. Do wyboru mieli dwóch członków załogi odpowiadających
tym kryteriom: dowódcę eskadry i jej kierownika naukowego.
W tym miejscu przerwał mi Romero:
- Myli się pan, Eli. Ramirowie nie mieli wyboru, gdyż jedynie kierownik
naukowy całkowicie spełniał ich oczekiwania. Pan zna wszystkie zamierzenia
dowódcy, natomiast on, chociażby z braku czasu, nie może wnikać w każdy
szczegół prowadzonych badań.
- Ma pan rację, Romero! To musiałem być ja. Przypomnę tu, że
zrządzeniem losu również w poprzednich wyprawach przeciwnik na mnie
właśnie zwracał najpilniejszą uwagę. Czyż to nie ty, Orlanie, wybrałeś
mnie na swojego powiernika, kiedy postanowiłeś przejść na naszą stronę?
Czyż to nie ze mną kontaktował się Główny Mózg Trzeciej Planety? A więc
Ramirowie postanowili mnie zwerbować i dopięli swego. Jestem ich agentem.
Przyznaję to z wielkim wstydem, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, jeśli
nie chce się ponosić ciągłych porażek... Nabrałem powietrza i mówiłem
dalej:
- Byliśmy naiwni jak dzieci sądząc, że schwytany w siłową pułapkę,
martwy Oan nie może nam już w niczym zaszkodzić. Bo cóż może wskórać trup
zamknięty w konserwatorze, myśleliśmy... Byliśmy naiwni, powtarzam.
Ramirowie mogli bez trudu uratować swojego agenta, ale woleli, żeby jego
zwłoki zostały wśród nas i kontynuowały służbę. Bo Oan jest teraz
przekaźnikiem pochodzących ode mnie informacji, raportów szpiegowskich
pochodzących z mojego zniewolonego mózgu. Ramirowie znają każdą moją myśl,
każde moje zamierzenie, moje każde najskrytsze nawet pragnienie...
Tu znów na chwilę zamilkłem. Mary nie spuszczała ze mnie zrozpaczonych
oczu, Romero gapił się ponuro na rączkę swojej laski, a Osima wręcz
pożerał mnie wzrokiem. Na twarzy miał wypisane, że nie wierzy w bodaj
jedno moje słowo. Gracjusz i Orlan wierzyli, chociaż nie chcieli
uwierzyć...
Przeszedłem do tego, w jaki sposób dowiedziałem się o swojej haniebnej
roli. Nie było to łatwe, chociaż nieraz zastanawiałem się, dlaczego tak
mnie ciągnie do konserwatora, po co tak często rozmawiam na głos z
nieboszczykami. Przecież nigdy nie miałem skłonności do wygłaszania
monologów i w ogóle z natury jestem dość małomówny. Olśniło mnie po
katastrofie "Strzelca", kiedy stało się oczywiste, że ktoś musiał
przekazać Ramirom tajne informacje. Kto? Po zastanowieniu się musiałem
wykluczyć wszystkich członków załogi poza mną. Konserwator jest najlepiej
ekranowanym pomieszczeniem na całym statku, a zatem Oan mógł najłatwiej
nawiązać kontakt z tymi, którzy często go odwiedzają... Jeszcze jeden
dowód na to, że właśnie ja jestem szpiegiem Ramirów!
- To wszystko, co wiem o sobie - powiedziałem na zakończenie. -Moja
wina jest bezsporna, bo powinienem przewidzieć skutki dziwnych rozmów z
ciałem szpiega, którego tajemnicza natura dla nikogo nie stanowiła
sekretu. Zachowywałem się nieostrożnie, a w naszej ciężkiej sytuacji jest
to zbrodnią. Żądam zgładzenia mnie nie tylko jako karę za przestępstwo
przeze mnie popełnione, ale przede wszystkim jako gwarancji bezpieczeństwa
całej wyprawy. Ramirowie precyzyjnie namierzyli mój mózg i choćbym tego
bardzo nie chciał, zawsze zdołają za moim pośrednictwem uzyskać informacje
o wszystkich naszych planach. A w momencie, kiedy podejmiemy nową próbę
wyrwania się z jądra, taki przeciek będzie szczególnie niebezpieczny.
Usiadłem. Milczenie sali bardzo mnie przygnębiło. Nie dlatego, abym
liczył na czyjąś obronę, lecz z tego powodu, że odejść z życia z obrazem
zamarłej sali po prostu nie mogłem i nie chciałem. Oleg zapytał czy są
jakieś pytania, opinie, uwagi - odpowiedziała mu grobowa cisza. Romero coś
szepnął Mary do ucha, a ona kiwnęła głową.
- A więc kto chce zabrać głos? - zapytał ponownie Oleg.
Nieoczekiwanie wybuchnął Osima. Zaczął wykrzykiwać, że nie można mojej
spowiedzi brać poważnie, bo to wszystko są płody mojej chorej wyobraźni.
Admirał trzymał się najdzielniej z nas wszystkich, mówił gorąco, ale nerwy
w końcu musiały odmówić mu posłuszeństwa. Zresztą jego choroba nie wygląda
zbyt groźnie... Wystarczy żeby trochę sobie poleżał pod opieką żony i
niebawem powróci do normy!
I znów wstał Romero:
- Mówiłem już, że Eli cieszy się znakomitym zdrowiem, więc nie ma co
wracać do tej sprawy. Admirał udzielił nam zbyt ważnych informacji, abyśmy
mogli je zignorować. Dlatego też nalegam na ich przedyskutowanie.
- W takim razie proszę zapoznać nas ze swoją opinią - powiedział Oleg.
- Zgoda. Otóż w słowach admirała są rzeczy, z którymi się zgadzam, ale
również są i takie, z którymi kategorycznie zgodzić się nie mogę.
Podzielam jego zdanie, że Oan nie jest zwyczajnym nieboszczykiem, lecz
urządzeniem łącznościowym, sprytnie zakamuflowanym przekaźnikiem Ramirów.
Uważam również, iż na statku znajdują się ich informatorzy i że jednym

z
nich jest admirał.
- A zatem w pełni popiera pan jego samooskarżenie? - zapytał Oleg.
- Ani mi się śni!
- Skoro jednak w tylu punktach zgadza się pan z relacją kierownika
naukowego wyprawy...
- Punktów, w których zupełnie się z nim nie zgadzam będzie o wiele
więcej. Wymienię najważniejsze. Zwłoki Oana nie są z pewnością jedynym
przekaźnikiem danych wywiadowczych. Ramirowie musieli liczyć się z
ewentualnością usunięcia przez nas Oana. Mogliśmy na przykład spalić jego
zwłoki, a popioły wyrzucić w Kosmos... Dlatego też Oan za życia
prawdopodobnie zainstalował na statku liczne urządzenia podsłuchujące,
podpatrujące i czytające myśli tak dobrze zamaskowane, że z pewnością
wszystkich nie znajdziemy. Dalej. Wątpię, by admirał był jedynym źródłem
informacji dla Ramirów. Z tych samych powodów: mógł umrzeć, zachorować,
zwariować... Kierownik naukowy uważa, że zdublował rolę Oana. Ale kto może
zagwarantować, iż którykolwiek z nas nie dubluje w tym sensie samego
admirała? Nie ulega wątpliwości, że jest najcenniejszym źródłem
informacji, ale z pewnością nie jedynym.
- Jest pan o wiele większym pesymistą niż kierownik naukowy - zauważył
Oleg.
- Zaraz się pan przekona, że wcale tak nie jest. Twierdzę, że admirał
nie jest szpiegiem już chociażby dlatego, że został nim wbrew własnej
woli, zaś agent wywiadu to zawód, a nie nazwa ofiary nieszczęśliwego
wypadku, jaką jest Eli. I za to mamy go karać? Jest jeszcze poza tym jeden
wyjątkowo ważki powód, dla którego musimy z oburzeniem odrzucić propozycję
admirała. Czy mogę przedstawić go nieco obszerniej?
- Naturalnie! - wykrzyknął skwapliwie Oleg. Sala milczała, kiedy ja
mówiłem, ożywiła się, gdy Romero przytaczał swoje kontrargumenty i znów
pogrążyła się w pełnym napięcia milczeniu, kiedy wspomniał o "wyjątkowo
ważkim powodzie". W tym miejscu, zamiast mojej relacji, pozwalam sobie
zamieścić zapis wypowiedzi Romera. Mógłbym wprawdzie pominąć pochwały pod
moim adresem, ale nie zrobiłem tego, gdyż z tego fragmentu przemowy Pawła
wyniknęły ważne wnioski praktyczne. A zatem cytuję:
- Admirale, znam pana od dzieciństwa i wciąż nie przestaję pana
podziwiać. Jest pan zwyczajny i niezwykły zarazem, a to dlatego, że zawsze
dostosowuje się pan do okoliczności w tym sensie, że potrafi pan jak nikt
inny im sprostać. W normalnych warunkach jest najprzeciętniejszym z
przeciętnych, ale w trudnych okolicznościach zmienia się pan diametralnie,
staje się człowiekiem wybitnym... Przypomnijcie sobie przyjaciele jak
niedawno umęczeni wibracją czasu wszyscy powoli wpadaliśmy w szaleństwo,
traciliśmy wolę walki. Przypomnijcie sobie, że jedynym wśród nas, który
oparł się zgubnemu rakowi czasu i zwalczył w sobie słabość, był kierownik
naukowy wyprawy, nasz przyjaciel admirał Eli. Jak mogłeś, przyjacielu,
zażądać od nas, abyśmy własnymi rękami zgładzili swojego wybawcę, zgasili
wspaniały mózg, wyzbyli się największego bogactwa i jedynej gwarancji
naszego bezpiecznego powrotu do domu?!"
Romero był mówcą w starym stylu, z gatunku tych, których w
starożytności nazywano demagogami, nic więc dziwnego, że bez reszty
przyciągnął uwagę sali. Na mnie nikt już nie patrzył, bo wszyscy jak
zaczarowani wpatrywali się w niego. Sam bym z pewnością dał się porwać
jego oracji, gdyby dotyczyła kogoś innego. Ale Romero mówił o mnie,
spróbowałem więc sprowadzić go na ziemię:
- Nie wiem, Pawle, czy zdaje sobie pan sprawę z tego, że rezygnując z
walki z mimowolnymi agentami Ramirów, oddajemy się w ten sposób na pastwę
potężnego i bezlitosnego wroga?
- Głęboko się pan myli, admirale!
- Chce pan przez to powiedzieć, że Ramirowie nie są potężni i
bezlitośni?
- Że są potężni, zgoda. Nie będę przeczył oczywistym faktom. Ale nie
zgadam się z tym, że są bezlitośni. Popatrzyłem ze zdumieniem na Olega,
który rewelacje Romera przyjął z tak kamienną twarzą, jakby zawczasu był o
nich poinformowany.
- Jak może pan mówić coś podobnego - wykrzyknąłem z oburzeniem - mimo
iż wie pan, jak Ramirowie znęcali się nad Aranami? Czy już zapomniał pan,
jaką grozą przejmują tych biedaków ich tak zwani Okrutni Bogowie? Czy
wreszcie nasi polegli i rozgromiona eskadra nie świadczą o bezlitosności
naszych wrogów?
- Nie, drogi admirale!
- Ktoś tu naprawdę zwariował! I jestem pewien, że to nie ja. Kim zatem
pańskim zdaniem, jeśli nie naszymi okrutnymi wrogami, są Ramirowie?
- Ramirowie są potężni, admirale, a my jesteśmy im zupełnie obojętni.
Są słowa wybijające się spośród innych, słowa-klucze, słowa-olśnienia
otwierające w mgnieniu oka zamczyste drzwi tajemnic. Takim kluczowym
słowem stał się dla mnie wyraz "obojętni". Jeśli chodzi o mnie, to dalsza
oracja Romera była zupełnie niepotrzebna, bo uwierzyłem mu od razu i bez
zastrzeżeń.
A Romero tymczasem mówił i mówił, podniecając się własnym krasomówstwem
i podziwem zapatrzonych w niego bez tchu słuchaczy. Opowiedział, jak to
zagłada "Strzelca" podsunęła mu myśl, że Ramirowie po śmierci Oana wciąż
mają na pokładzie "Koziorożca" swojego informatora, że któryś z członków
załogi jest szpiegiem wrogów. Potem jednak w to zwątpił, bo przestał być
pewien, że Ramirowie istotnie są naszymi wrogami. Przypomniał sobie
podania Galaktów i Niszczycieli, w których powtarzała się informacja, że
potężni Ramirowie przenieśli się do centrum Galaktyki, aby przebudować
jądro, to jądro, ten przeraźliwy chaos, który nas teraz otacza. Jak
przebudować, jak uporządkować taką permanentną eksplozję?
- Wyobraziłem sobie - powiedział - że jesteśmy o kilka rzędów
potężniejsi niż obecnie i że postanowiliśmy podjąć się usunięcia z jądra
na peryferie Galaktyki wszystkiego, co zagraża mu wybuchem, że zaczęliśmy
wymiatać gwiezdne śmieci w rodzaju Ginących Światów i palić kosmiczne
odpadki. Taka operacja nie może przebiegać bezboleśnie, bo zawsze może się
zdarzyć, że przy okazji ucierpią jakieś formy życia, ale nie czas żałować
róż, gdy płoną lasy, jak powiadali starożytni. Oburza was to? Mnie
również. Wyobraźcie sobie jednak taką sytuację. Groźna choroba zaatakowała
niewielki obszar lasu i coraz bardziej się rozprzestrzenia. Jeśli zostawić
sprawy własnemu biegowi, zagładzie ulegnie cała puszcza, trzeba więc póki
czas wyciąć chore drzewa. Czy drwale zajęci ratowaniem lasu będą zważać na
to, że mimo woli zadepczą trochę mrówek? Po prostu nie zwrócą na nie
uwagi. Ale jeśli owady, rozwścieczone burzeniem ich domów, zaatakują nas,
to je najzwyczajniej w świecie wytępimy, żeby nie przeszkadzały. Czy nie
widzicie analogii z tym, co obserwowaliśmy w Ginących Światach?
- Nas również zalicza pan do galaktycznych mrówek? - zapytał spokojnie
Oleg.
- W jakimś stopniu tak. Ramirowie już dawno mogli nas wytępić, podobnie
zresztą jak Aranów, gdybyśmy byli ich realnymi wrogami. Ale znaczymy dla
nich tyle, ile mrówka dla człowieka. A że interesują się naszymi
poczynaniami, to jeszcze nic nie znaczy. My też przecież chcielibyśmy znać
trasy mrówek po karczowanym lesie, już chociażby dlatego, żeby ich bez
potrzeby nie niszczyć... - W tym miejscu Romero zwrócił się wprost do
mnie: - Przekonałem pana, przyjacielu?
- Tyłko w trzech czwartych, Pawle. - Dlaczego nie całkowicie?
- Nie mogę się pogodzić z rolą, jaką nam pan wyznaczył .
- Kiedyś ludzie nie mogli pogodzić się z myślą, że Ziemia krąży wokół
Słońca, a nie na odwrót. Czasem prawda, jaką odkrywamy w procesie
poznawania świata nie jest najprzyjemniejsza, co nie zmienia faktu, że
jest obiektywną prawdą, Eli!
- Dlaczego zwraca się pan tylko do mnie? Proszę mówić do całej sali!
- Dyskutujemy o roli, jaką w planach Ramirów odegrał pan, a nie wszyscy
tu obecni. Ale dobrze, będę mówił do całej załogi... Przyjaciele,
popełniliśmy błąd wyobrażając sobie ich jako istoty człekopodobne lub
szerzej stworzeniopodobne, do czego nie mieliśmy żadnych przesłanek. Owi
Okrutni Bogowie nie mają zapewne żadnego stałego kształtu i mogą
przybierać dowolną postać. Oan nie był zatem Ramirem w masce Arana, nie
był przebranym szpiegiem, lecz zwyczajnym Ramirem, który wybrał cielesny
kształt Arana... Kiedyś również nasi potomkowie będą swobodnie zmieniać
swoje ciała, jeśli to z jakichś względów okaże się korzystniejsze od
przebudowy ich środowiska. Głęboko w to wierzę, przyjaciele!
- Oczyściliśmy kierownika naukowego wyprawy z niesłusznych zarzutów,
które sam sobie postawił - powiedział Oleg. - Bardzo mnie to cieszy!
Martwi natomiast fakt, że nadal nie wiemy w jaki sposób wyprowadzić statek
z jądra. Dotychczas szukaliśmy prostych rozwiązań, rozwiązań skutecznych
same przez się. To był błąd. Tutaj można zastosować jedynie taką metodę
ucieczki, która nie spowoduje kontrakcji Ramirów. Dlatego mam wielką
prośbę do admirała. - Dowódca uśmiechnął się do mnie z pełną smutku
ironią. - Jeśli naprawdę jest pan ich łącznikiem, to proszę wytłumaczyć
Ramirom jak ważna jest dla nas odpowiedź na to pytanie. Może jednak zechcą
odpowiedzieć, bo ja również nie bardzo wierzę w ich obojętność...
Po zamknięciu zebrania podszedłem do Mary, która patrzyła na mnie tak,
jakbym wrócił z zaświatów. Sama też wyglądała jak żywy trup.
- Już po wszystkim - powiedziałem gładząc ją po mokrej od łez twarzy. -
Tej nocy będziemy spać spokojnie. Podziękuj za to Pawłowi.
Romero skłonił się i powiedział unosząc laskę do góry:
- Wszyscy jesteśmy przekonani, że pan szczerze wierzył we własną
zdradę, admirale. Nie sądzę jednak, aby pańska żona była tak naiwna.
- Sama już nie wiem, co o tym myśleć - odparła Mary znużonym głosem. -
Przecież po Elim naprawdę można się spodziewać wszystkiego...
Zauważyłem Olgę kierującą się ku wyjściu, przeprosiłem więc Mary i
podszedłem do niej.
- Teraz już rozumiesz dlaczego nie mogłem rozmawiać z tobą przed
zebraniem, prawda? - zapytałem. - Chcesz mnie o coś zapytać?
- Tylko o jedno: czy Irena zginęła. Całą resztę opowiedział mi Oleg.
- Tego nie wiem - odparłem - mam jednak nadzieję, że nie... Zarówno
Mizar, jak i Ellon wrócili martwi z przeszłości, ale Irena powędrowała w
odwrotnym kierunku, można więc przypuszczać, że nic jej się nie stało.
- Oleg mówił mi to samo, ale obawiam się, że chciał mnie tylko
pocieszyć.
- On sam potrzebuje pociechy, bo kocha Irenę. A zresztą słowo
"pociecha" jest tu zupełnie nie na miejscu. Jesteś nie tylko kapitanem
galaktycznym, lecz także znakomitym uczonym, a więc to raczej my
powinniśmy cię zapytać o przypuszczalne losy Ireny, a nie ty nas.
- Mam prośbę do ciebie i Olega. Po zniszczeniu "Strzelca" pozostałam
właściwie bez przydziału i mogę co najwyżej dublować Osimę, ale on już ma
znakomitego dublera w osobie Kamagina. Chciałabym zająć się maszynami
czasu, bo uważam za swój obowiązek dokończyć prace córki. Pamiętaj, że
jakakolwiek awaria stabilizatora może znów unieruchomić MUK i wpędzić nas
w nowe szaleństwo.
Domyślałem się, że nie powiedziała mi wszystkiego, że pragnie zająć się
maszynami czasu przede wszystkim dlatego, żeby znaleźć bezpieczną drogę w
przyszłość i w ten sposób dowiedzieć się o losy córki.
- Zgoda - powiedziałem. - Sądzę, że i Oleg nie będzie przeciwny.
Miejsce zaginionego Głosu zajął Gracjusz, chociaż zastanawialiśmy się
poważnie, czy nie należałoby powrócić do poprzedniego systemu sterowania,
opartego na schemacie "analizatory-MUK dowódca statku". Przeważyło jednak
zdanie, że nie możemy ryzykować utraty kontroli nad gwiazdolotem w razie
kolejnych zaburzeń czasu, na które maszyny okazały się tak bardzo
nieodporne. Osima i Kamagin, którzy byli bardzo przywiązani do starego
systemu, ustąpili wreszcie, gdy Oleg ich zapewnił, że Gracjusz doskonale
sobie poradzi z funkcją koordynatora lotu.
- Ma identyczną strukturę mózgu jak Głos - powiedział. - Przecież i
Głos był kiedyś Galaktem.
Zanim jeszcze Gracjusz zajął kabinę sterowniczą Głosu odwiedził mnie
nieoczekiwanie Orlan. Demiurg nie lubił chodzić w gości i dlatego
spotykaliśmy się zazwyczaj w pomieszczeniach służbowych. Jedynie w
mieszkaniu Gracjusza Orlan bywał dość często, prawdopodobnie z chęci
podkreślenia, że między Demiurgami a Galaktami nie ma już nienawiści tak
długo dzielącej ich narody.
- Eli, czy to prawda, że pracami nad transformacją czasu kieruje
obecnie kapitan Olga Trondicke? - zapytał niesłychanie oficjalnym tonem.
- Masz coś przeciwko temu, Orlanie?
- Te prace prowadzili Demiurgowie - odparł sztywno. - Ja sam chciałbym
zastąpić Ellona.
Zaskoczył mnie. W różnych okresach znałem Orlana jako admirała wrogiej
floty, potężnego dostojnika Imperium Niszczycieli, wreszcie jako jednego z
twórców Wspólnoty Gwiezdnej i mojego przyjaciela, najbliższego chyba
spośród rozumnych nieludzi, ale nigdy nie myślałem o nim jako o
inżynierze. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wykazywał pociąg do matematyki
lub jej technicznych zastosowań... Powiedziałem mu to, ale Demiurg
wyjaśnił, że w młodości kształcił się na organizatora przemysłu, a nawet
odbył staż w zakładach budowy statków kosmicznych i nie został ministrem
tego resortu jedynie dlatego, że Wielki Niszczyciel poruczył mu sprawy
wielkiej polityki galaktycznej.
- To Olga Trondicke i ty, Eli sprawiliście, że za rzuciłem działalność
inżynierską. Po wtargnięciu "Pożeracza przestrzeni" do Układu Perseusza
Wielki Niszczyciel postanowił otoczyć się tymi, którzy mogliby stanowić
nie zachwianą podporę tronu...
- A teraz chciałbyś powrócić do techniki?
- Eli, jestem w tej chwili jedynym członkiem załogi "Koziorożca", który
nie ma indywidualnego przydziału pracy. Po zajęciu przez Gracjusza
stanowiska Głosu, a zwłaszcza po śmierci wielkiego Ellona jeszcze trudniej
znoszę swoją bezczynność.
- Czy zgodzisz się pracować z Olgą tak samo, jak jej córka pracowała z
Ellonem?
- Jeśli tylko ona się zgodzi...
- Zgodzi się na pewno, Orlanie.
Załatwianie spraw bieżących zajęło mi parę dni i w tym czasie nie
chodziłem do konserwatora, potem jednak znów zapragnąłem odwiedzić nasz
pokładowy cmentarz.
W konserwatorze pojawił się nowy sarkofag, grób Ellona. Pomyślałem z
żalem, że nawet ten geniusz nie mógł znieść rozdarcia między przeszłością
a przyszłością, gdy spod nóg usunął mu się twardy grunt teraźniejszości.
Przechodziłem wolno od sarkofagu do sarkofagu, od Ellona do Mizara, od
Mizara do Truba, od Truba do Lusina. Nie spieszyłem się też do Oana,
chociaż znów chciałem z nim porozmawiać.
- Oanie - powiedziałem, gdy wreszcie stanąłem przed jego siłową klatką
- nie wiem teraz, kim jesteś. Nie wiem czy jesteś szpiegiem, beznamiętnym
badaczem, czy też życzliwym obserwatorem, posłańcem niewyobrażalnej
potęgi. A przecież zgodzisz się ze mną, że zwłaszcza teraz muszę to
koniecznie wiedzieć! Jesteś wprawdzie tylko przekaźnikiem informacji, to
akurat wiem na pewno, ale możesz rozwiać moje wątpliwości. Powiedziałeś
nam już wiele. Zdradziłeś, że macie szpiegów wśród Aranów i że ty jesteś
jednym z nich, że czas tu jest chory i dlatego niebezpieczny również dla
nas; że próbujecie opanować bieg czasu i że w trakcie takiej próby zginęło
pięciu twoich towarzyszy... Jesteś zatem przekaźnikiem dwukierunkowym,
możesz więc dać nam przynajmniej do zrozumienia, czego wy właściwie od nas
chcecie. Powiedzieć w czym wam przeszkadzamy i gdzie skręcić z naszej
drogi, żeby nie plątać się wam pod nogami...
Oan wciąż milczał, a ja wpadłem w histeryczną wściekłość, podniosłem
głos, wrzeszczałem:
- Milczysz? Nie chcesz odpowiadać? To przynajmniej myśl o mnie, myśl o
moich pytaniach, przekazuj je swoim obojętnym współbraciom. Nie jesteśmy
galaktycznymi mrówkami bez względu na to, co Romero wygaduje o waszej
potędze i naszej nicości. Wyrwiemy się z tego piekła, w którym nas
zamknęliście. Myślicie, że zagrodziliście nam wszystkie drogi? Nieprawda!
Wyrwiemy się przez ten czas, który uważacie za chory, chociaż w istocie
stanowi jedyny ratunek przed zagładą Wszechświata. Urobimy ten czas jak
miękką glinę i wyrwiemy się przezeń do przodu, wstecz lub w bok!...
Zamilkłem. Oszołomił mnie własny okrzyk. Stało się! Słowo zostało
wypowiedziane i niczym błyskawica rozświetliło mrok tajemnicy. Na razie
było to jedynie słowo, ale słowo na wagę ratunku. Brzmiało ono - "w bok".
Jak szalony wybiegłem z konserwatora. Musiałem natychmiast zobaczyć się
z Olegiem. Już na korytarzu przypomniałem sobie, że MUK pracuje i że można
posłać wezwanie myślowe. Zażądałem natychmiastowego połączenia i
usłyszałem zdziwiony głos Olega:
- Chcesz się ze mną pilnie zobaczyć, Eli? U ciebie czy w
laboratorium?...
- Najlepiej u ciebie - odparłem.
- Czekam - Oleg się rozłączył.
Po chwili byłem już w jego kabinie. Popatrzył na moją rozgorączkowaną
twarz i zapytał z nadzieją:
- Masz jakąś dobrą wiadomość, Eli?
- Znalazłem wyjście z pułapki! - odparłem. Spróbujemy wydostać się z
niej przez czas prostopadły. Widać było, że Oleg natychmiast mi uwierzył,
ale uwierzył jako człowiek prywatny, bo powiedział to, co na jego miejscu
powinien powiedzieć każdy odpowiedzialny dowódca eskadry:
- Tak, to byłoby rozwiązanie... Ale czy czas prostopadły w ogóle
istnieje, a jeśli tak, to czy zdołamy się nim posłużyć?
- Rozważmy to - powiedziałem, po czym zacząłem referować swoją
koncepcję.
Zacząłem od tego, że do tej pory znaliśmy jedynie czas jednowymiarowy i
jednokierunkowy, biegnący od przeszłości przez teraźniejszość ku
przyszłości, czas wektorowy. Tylko wzdłuż niego przebiegają nasze
mikroskopijne w skali kosmicznej procesy, procesy naszego małego światka.
Patrząc na nie uwierzyliśmy, że inaczej w ogóle być nie może i kiedy w
jądrze zetknęliśmy się z czasem giętkim i nieliniowym, nie zrozumieliśmy
jego istoty i uznaliśmy za nietrwały, zrakowaciały i poszarpany.
- Innymi słowy twierdzisz, że wyrwy czasowe nie istnieją?
- Właśnie. Luka czasowa to jedynie nasze prymitywne wyobrażenie o
niepomiernie bardziej złożonym procesie jego ugięcia... Czas realny jest
dwuwymiarowy, a zatem można go przedstawić w postaci wektorów na
płaszczyźnie, my natomiast badamy jedynie jego pokrywające się rzuty na
osi. Na domiar złego jesteśmy przekonani, że nic poza tymi rzutami nie
istnieje. I jeśli czas odszedł prostopadle w bok, na osi pojawi się
przerwa, nieciągłość, którą uznajemy za przerażającą lukę czasową, której
w istocie nie ma. Przypomnij sobie, dodałem sam niezmiernie zaskoczony tym
wspomnieniem, że Oan też wspominał o ugięciach czy zawirowaniach czasu i
że wówczas zlekceważyliśmy jego słowa.
- Pewnie dlatego, że trudno sobie było wyobrazić ugięcie czasu -
zauważył Oleg.
- A łatwiej jest wyobrazić sobie zakrzywienie pustej przestrzeni?
Zaręczam ci, że we Wszechświecie czas jednowymiarowy nie istnieje, że jest
czystą abstrakcją. Taką samą abstrakcją jak bryła geometryczna pozbawiona
właściwości fizycznych!
- Prawie mnie przekonałeś, Eli - przerwał mi Oleg - ale chciałbym
wiedzieć, jak wyobrażasz sobie praktyczną realizację twojej koncepcji
ucieczki przez czas prostopadły. Muszę przecież ustalić plan działania.
- Realizacja techniczna nie należy do mnie, bo się na tym nie znam -
odpowiedziałem. - Mogę jedynie teoretycznie rozwinąć mój pomysł. Skoro
ucieczka przez przyszłość lub przeszłość nie udała się, gdyż przekroczenie
zera temporalnego jest zabójcze dla organizmów żywych, to należy
przedostać się do czasu dwuwymiarowego, do pozaczasu, jeśli się tak można
wyrazić. Można to zrobić odchylając czas własny, zakrzywiając go w ten
sposób, aby poruszać się w nim w bok i do przodu, w stronę przyszłości.
Utrzymując stały kąt odchylenia w jakimś punkcie rozstaniemy się ze swą
przeszłością i nie przekraczając zera temporalnego zaczniemy zbliżać się
do przeszłości, która w tej chwili jest właśnie naszą przyszłością.
- Opisujesz mi ruch po okręgu koła, Eli.
- Masz zupełną rację. Mój pomysł polega właśnie na tym, aby wyrwać się
z czasu jednowymiarowego, prostoliniowego i znaleźć się w czasie
dwuwymiarowym, zapętlonym.
- Pętla wstecznego czasu... - powiedział Oleg w zadumie. - Brzmi to
nieźle. Zaraz porozumiem się z Olgą i Orlanem i zapowiem swoje przyjście
do laboratorium. Naszkicujemy razem plan operacji powrotu do domu. Plan
"Pętla wstecznego czasu"...
Podczas całej naszej rozmowy Oleg nie spuszczał wzroku ze stojącego na
biurku rejsografu, miniaturowego urządzenia rejestrującego w krysztale
nieptunianu cały przebieg podróży. Teraz wziął go, żeby odstawić do szafy
pancernej.
- Czemu akurat teraz zainteresowała cię przebyta przez nas droga? -
zapytałem.
Oleg w milczeniu postawił rejsograf na biurku i nacisnął klawisz. Na
ekranie aparatu zapłonął wielokrotnie widziany obraz dzikiego gwiezdnego
chaosu, nieruchomy obraz jednego z momentów naszego długiego lotu.
Popatrzyłem na Olega ze zdziwieniem.
- Nie poznajesz tego miejsca, Eli? - Oczywiście, że nie.
- Tutaj właśnie odeszła od nas Irena.
- Rozumiem. Ale czy bolesne wspomnienia...
- Nie, Eli - przerwał mi. - Nie tylko wspomnienia... Powiedz mi, Eli,
czy po szczęśliwym powrocie na Ziemię zdecydujesz się jeszcze na udział w
jakiejś wyprawie galaktycznej?
- Wątpię. Będę na to za stary. Już jestem!
- A ja polecę. Jestem od ciebie znacznie młodszy i penetrowanie Kosmosu
jest jedyną treścią mojego życia. - Wrócisz do jądra?
- Dotarliśmy tu po raz pierwszy, ale czyż można na tym poprzestać? Nowa
wyprawa będzie z pewnością lepiej przygotowana, to pewne. I jeśli wezmę w
niej udział, to zapis rejsografu bardzo mi się przyda.
- Chcesz odnaleźć Irenę? - zapytałem wprost. Ostrożnie wsunął rejsograf
do gniazda w kasie pancernej, starannie sprawdził połączenia aparatu z
mózgiem pokładowym i dopiero wtedy odparł z udawanym spokojem.
- W każdym razie pragnąłbym się dowiedzieć, co się z nią dzieje.
Dopiero teraz mogliśmy w pełni docenić geniusz inżynieryjny Ellona.
Kolapsan pozwalał nie tylko zagęścić lub rozrzedzić czas, zmienić jego
znak, ale również dowolnie zakrzywiać, odchylać pod żądanym kątem od
pierwotnej osi. Olga nazwała to odchylenie "fazowym kątem ucieczki w
pozaczas" i określiła jego pożądaną wielkość za pomocą skomplikowanych
wzorów własnego pomysłu. Dla mnie była to kompletna czarna magia, ale
Orlan rozumiał Olgę w pół słowa, a niektóre z wielopiętrowych wzorów były
wręcz jego autorstwa. Wcale się temu nie dziwiłem, bo Demiurgowie mają
wrodzone zdolności do mechaniki niebieskiej.
Próby modelowania przesunięcia fazowego czasu na procesach atomowych
przebiegały na tyle sprawnie, że już niebawem Olga powiedziała do mnie
przy śniadaniu:
- Być może jutro, Eli.
Znaczyło to, że już jutro inżynierowie wypróbują generatory odchylające
makroczas całego statku.
- Prawdopodobnie jutro - rzucił Orlan podczas obiadu.
- A więc jutro, przyjaciele! - oświadczył Oleg w czasie kolacji.
Z samego rana pospieszyłem na stanowisko dowodzenia, gdzie zastałem już
wszystkich kapitanów i Orlana. Sterowanie generatorami czasu fazowego
przejął Gracjusz, bo dla nieśmiertelnego Galakta przerzut do innego czasu
nie był takim wstrząsem, jak dla któregokolwiek z nas. Fotel pierwszego
pilota statku zajął Kamagin, również obeznany już z podróżami w czasie. A
całej reszcie przypadła rola biernych widzów. Czekałem niecierpliwie na
wspaniałe widoki, których spodziewałem się przy przejściu do obcego czasu,
choć bardzo się lękałem reakcji Ramirów. Po Okrutnych Bogach wszystkiego
można się było spodziewać!...
- Trzy, dwa, jeden, zero! - wykrzyknął Kamagin i czas nieco się
odchylił.
Powinien się odchylić, a tymczasem nic o tym nie świadczyło. Na
ekranach trwał ten sam co przed chwilą niewyobrażalny gwiezdny chaos,
nadal wszystko kotłowało się w tytanicznym wybuchu.
- Czy generatory aby na pewno pracują? - mruknął zaniepokojony Osima.
- Ramirowie nie dają o sobie znać - zauważył Kamagin. - Przegapili nasz
manewr czy co?
- I tak byśmy nie zauważyli ich reakcji - powiedział poważnie Orlan. -
Ich promień spopieli nas wcześniej niż cokolwiek zdążymy pojąć.
Po pewnym czasie MUK zakomunikował, że obraz chaosu gwiezdnego powoli
się zmienia, a Gracjusz potwierdził tę informację. My jednak niczego nie
dostrzegliśmy.
- Gwarantuję, że jesteśmy w pozaczasie-powiedziała Olga. - Kąt fazowy
jest jednak tak niewielki, że musi upłynąć parę godzin zanim zmiany na
niebie staną się wyraźnie widoczne.
Mary zaproponowała, żebyśmy poszli do nas i trochę odpoczęli. W kabinie
wygasiła ekran i usiadła w fotelu, ja zaś postanowiłem nieco się
zdrzemnąć. Żona obudziła mnie po dwóch godzinach.
- Popatrz na ekran! - wykrzyknęła z podnieceniem.
Na ekranie był zupełnie inny świat. Nie, świat był nadal ten sam. Ten
sam świat rozszalałego jądra Galaktyki, tyle że teraz przybrał on
nieuchwytnie inny kształt. Tak, to było jądro, lecz jądro w innym czasie,
nie w przeszłym, nie w przyszłym, ale w innym...
- Mary, Ramirowie nas wypuścili! - zawołałem radośnie. - Już nas nie
zaatakują!
Od tego dnia upłynęło wiele czasu. Może godzin, może wieków, a może
nawet milionoleci. Nie potrafię określić jednostki, bo cżas, w którym się
poruszamy jest nam obcy. Przyrządy go mierzą, MUK zapamiętuje, rejsograf
rejestruje, a ja go nie rozumiem, bo to nie mój czas.
Pozwoliłem sobie na tę dygresję, siedząc w konserwatorze i dyktując
historię naszej ucieczki z jądra Galaktyki, pozwoliłem sobie na nią po to
tylko, aby oddać niecierpliwość z jaką oczekujemy powrotu do naszego
normalnego czasu. Przebyliśmy już trzy czwarte okręgu pętli czasu
wstecznego i niebawem zaczniemy doganiać naszą przeszłość, która po
zatoczeniu niemal pełnego koła znalazła się przed nami, stała się naszą
przyszłością.
Czekam na powrót do naszego czasu, ale myślę o czymś innym. Ramirowie
nas wypuścili, to oczywiste, a zarazem bardzo dziwne. Chcę dociec,
dlaczego tym razem pozwolili nam odejść. Muszę to zrozumieć, bo przecież
ludzie jeszcze kiedyś spotkają się z tą nieuchwytną cywilizacją. Nie
uwierzę w obojętność Ramirów... Wczoraj zaprosiłem do siebie Romera.
- Pawle - powiedziałem. - Nie podoba mi się pańska przypowieść o
drwalach i mrówkach.
- Mogę ją więc zmodyfikować. Co by pan powiedział o ćmach lecących do
ogniska drwali?
- Rola ćmy też mnie w pełni nie urządza - odparłem.
- Kim zatem wedle pana jesteśmy?
- Jesteśmy królikami, Pawle.
- Królikami? Nie przesłyszałem się?
- Tak, królikami. Królikami doświadczalnymi, jak to się kiedyś
nazywało. Biednymi zwierzakami, na których nasi przodkowie dokonywali
eksperymentów medycznych.
- Uważa pan, że jesteśmy obiektem doświadczalnym, że Ramirowie dokonują
na nas eksperymentów?
- W każdym razie usiłują nas do tego celu użyć.
- W tym coś jest - powiedział z zastanowieniem Paweł. - A czy ma pan
jakieś dowody?
- Raczej poszlaki, Pawle. Proszę posłuchać. Zacząłem od tego, że
Ramirowie natychmiast zniszczyli pierwszą eskadrę wysłaną do jądra, a
właściwie zabili załogi, pozostawiając w spokoju gwiazdoloty. Nędzne
mróweczki zostały wytrute środkiem owadobójczym na wszelki wypadek, żeby
czasem nie pogryzły zajętych ważną pracą drwali. Jednak w stosunku do
drugiej wyprawy zachowali się już inaczej. Wprawdzie nie patyczkowali się
również i z nami, kiedy "Strzelec" zakłócił tworzoną przez nich strukturę
gromady Ginących Światów, ale oszczędzili "Koziorożca" i "Węża". Dlaczego?
Bo się nami zainteresowali i zaczęli badać. Nasłali na nas Oana, żeby mieć
ścisłe informacje. Obudziliśmy ich ciekawość prawdopodobnie tym, że udało
się nam uratować fałszywego Arana i że następnie zajęliśmy się problernem
transformacji czasu. To w ich oczach podniosło naszą rangę.
- Z mrówek na króliki, to ma pan na myśli?
- Pawle, mówiłem panu kiedyś, że staram się przebudować swój system
myślenia, upodobnić go do systemu myślenia Ramirów... Proszę sobie na
moment wyobrazić, że ludzkość jest starsza o milion lat i że przez całe te
tysiąclecia nieustannie się doskonaliła.
- To oznaczałoby niewiarygodną wprost potęgę!
- Tak, Pawle. Już teraz potrafimy tworzyć, przebudowywać i niszczyć
planety, czy więc za milion lat nie zapragniemy uporządkować nie tylko
pojedyncze układy planetarne lub gromady gwiezdne, lecz całą Galaktykę?
Galaktyka jest chora, jej jądro grozi wybuchem, więc przy tej całej naszej
przyszłej potędze z pewnością nie pogodzilibyśmy się z nieustannym
balansowaniem na krawędzi zagłady i postarali raz na zawsze zapobiec
niebezpieczeństwu. Proszę sobie teraz wyobrazić, że owa potężna ludzkość
ustaliła, iż jedyną gwarancją zapewnienia stabilności gwiazd w jądrze jest
dowolne kształtowanie czasu, a tego akurat przy całej swojej pozornej
wszechmocy ludzkość robić nie potrafi... I oto zjawiają się jacyś żałośni
przybysze, jakieś mrówki, które bezczelnie plączą się pod nogami i
przeszkadzają w robocie. Jaka byłaby pana pierwsza reakcja? Naturalnie
wytępić złośliwe owady!
- Ośmielę się zauważyć, admirale, że na razie nic nowego mi pan nie
powiedział...
- Chwileczkę, Pawle! Wkrótce jednak okazuje się, że mrówki mają dziwną
maszynową cywilizację i że potrafią dzięki tym swoim mechanizmom
zagęszczać i rozrzedzać czas, a nawet zmieniać jego kierunek. Wprawdzie
zaledwie na poziomie atomowym, ale... Tutaj z pewnością by się pan tymi
mrówkami poważnie zainteresował, przyjrzał im się uważnie, zmusił do
eksperymentowania w najtrudniejszych warunkach. Nie uda się im wyrwać z
pułapki - mała strata, ale za to jeśli im się powiedzie, jeśli mrówki
potrafią coś wymyśleć - czysta korzyść dla pana, bo można będzie
skorzystać z gotowych rezultatów. Tak właśnie wyobrażam sobie nasze
wzajemne stosunki z Ramirami, Pawle.
- Jeśli to prawda, to jesteśmy uratowani. Mnie taka sytuacja w pełni
satysfakcjonuje.
- A mnie nie! - wykrzyknąłem zrywając się z miejsca. - Mnie taka
sytuacja wręcz oburza! Nigdy nie pogodzę się z tym, żeby ktoś traktował
nas jak dokuczliwe mrówki lub w najlepszym razie jak bezrozumne, ale
pożyteczne króliki doświadczalne!...
- Czegóż więc pan chce, admirale?
- Równouprawnienia!
- Obawiam się - powiedział Romero kręcąc z powątpiewaniem głową - że
nikt naszych pragnień nie będzie brał pod uwagę. A poza tym jak zamierza
zakomunikować pan swoje żądanie Ramirom?
- Spróbuję znaleźć jakiś sposób... Popatrzył na mnie z uśmiechem i
powiedział:
- Każdy z nas ma swoje powody do zdenerwowania, Eli. Pan podnieca się
problemami globalnymi, mnie natomiast doskwierają rzeczy znacznie
mniejszej wagi. Wie pan jakie?
- Nie sądzę, żeby to był jakiś zupełny drobiazg. - A jednak... Zbliżamy
się do naszej przeszłości. MUK sporządza właśnie odpowiednią prognozę.
Prognozę przeszłości, to przecież potworne!
- Nie rozumiem czemu.
- To jasne, Eli. Przeszłość należy opisywać, a nie przepowiadać... Przy
czym wcale nie jestem pewien czy tę naszą przeszłość uda się nam naprawdę
trafnie przepowiedzieć!
W żaden sposób nie mogłem pojąć, dlaczego Romera tak bardzo niepokoi
sprawa przepowiedzenia przeszłości. Zadanie było proste, a w każdym razie
nie przekraczające możliwości mózgu pokładowego i nadzorującego jego pracę
Gracjusza.
Jesteśmy już poza granicami jądra. Nareszcie wyrwaliśmy się z
promiennego piekła!
Dokoła rozpościera się normalny Kosmos, w którym gwiazdy dzielą od
siebie dziesiątki lat świetlnych, a fundamentalne prawo Wszechświata,
powszechne ciążenie, gwarantuje porządek niezakłócony szaleństwami czasu.
Wspaniały świat!
Ale to jeszcze nie jest nasz własny świat, bo na razie znajdujemy się
jeszcze w pozaczasie. Przeszłość jest jeszcze przed nami.
Odwiedziłem Olega.
Dowódca eskadry siedział przed rejsografem i porównywał otaczający nas
pejzaż gwiezdny ze zdjęciami okolic jądra wykonanymi podczas zbliżania się
do niego. Pełnej tożsamości na razie nie było, ale różnice zmniejszały się
z każdym dniem. Gracjusz obwieścił niedawno, że kąt fazowy dzielący nas od
swego czasu spadł poniżej dziesięciu stopni, podczas gdy jego maksymalna
wartość wynosiła sto osiemdziesiąt stopni!
- Kręcimy się jak pies wokół własnego ogona powiedziałem. ,
- Ja wyraziłbym się mniej dosadnie - odparł Oleg z uśmiechem. -
Powiedziałbym, że gonimy własny cień. Zbliża się południe, cień jest coraz
krótszy... Orlan i Olga zmniejszają natężenie grawitacji w kolapsanie i
niebawem wpłyniemy łagodnie do własnego czasu. Oby jak najprędzej!...
- W jakim punkcie przestrzeni?
- Romerowi z jakiegoś względu bardzo zależy na ścisłej prognozie...
- Z obliczeń Olgi wynika, że stanie się to w okolicach Ginących
Światów.
- Doskonałe miejsce! Byle tylko znowu nie wpaść do jądra!
Porozmawiałem jeszcze chwilę i wyszedłem. Nie mogłem sobie znaleźć
miejsca. Mary każdego ranka szła do swego laboratorium astrobotanicznego,
w którym hodowała nowe rośliny dla martwych planet, Romero pisał kronikę
wyprawy, a ja włóczyłem się po statku, trwoniąc bezużytecznie pozaczas.
Wreszcie postanowiłem pójść do konserwatora. Fotel nadal stał przed
sarkofagiem Oana. Usiadłem w nim i powiedziałem:
- Wiesz, Oanie, wciąż zastanawiam się, kim wy naprawdę jesteście i jaka
jest wasza natura... Wiem tylko, że z pewnością nie jesteście
istotokształtni, ale nic poza tym. Podejrzewam jedynie, że to, co nazywamy
Ramirami, jest wysokozorganizowaną martwą materią, która osiągnęła poziom
samoświadomości bez udziału struktur białkowych. Czymś w rodzaju naszych
sztucznych mózgów rozbudowanych do skali kosmicznej. Wcale was tym
porównaniem nie chcę obrazić! Wiem zresztą, że tego rodzaju reakcje są
właściwe jedynie organizmom żywym... Kim więc jesteście? Myślącą planetą,
myślącym układem planetarnym, a może nawet mózgiem, który przybrał kształt
gwiazdy? Wszystko jest możliwe! Wiem przecież, że myślenie nie jest
monopolem żywego mózgu i dopuszczam nawet, iż myślenie całą planetą może
być łatwiejsze i skuteczniejsze. Tym bardziej, że taki planetarny mózg
może tworzyć z własnego materiału dowolne żywe przedmioty tak samo, jak my
lepimy rzeźby z gliny. Tworzyć i zachowując z nimi łączność myśleć w nich
i za ich pośrednictwem. Wszyscy Ramirowie czy też cały Ramir myśli w
tobie, Oanie!... Jesteście zatem zorganizowaną martwą materią, zagrożoną w
swym bycie przez niestabilność jądra Galaktyki. Myślicie kategoriami
martwego Kosmosu i zdaniem mojego przyjaciela jesteście obojętni na
czyjekolwiek losy. Mój przyjaciel myli się: obchodzą was bardzo losy
świata i jesteście obojętni tylko wobec materii żywej, wobec żywego
rozumu. Popełniacie wielki błąd, potężni! Zaraz postaram się wam to
udowodnić.
Zamilkłem, żeby opanować podniecenie, odetchnąć i uporządkować myśli.
Nie chciałem, żeby mój głos drżał.
- Tak - ciągnąłem po chwili. - Jestem w porównaniu z wami drobinką,
miniaturowym pyłkiem żywej materii, o wiele mniejszym niż mrówka wśród
słoni, ale we mnie zawiera się cały Wszechświat. Tego właśnie nie
potraficie zrozumieć. Nie potraficie zrozumieć tego, że mój mikroskopijny
mózg potrafi wytworzyć 10^60 połączeń, a więc więcej niż jest atomów w
całym Kosmosie. A każde połączenie to obraz zjawiska, wydarzenia, cząstki,
fali, sygnału, wizerunku tegoż Kosmosu. Mówię "ja", ale myślę "my" i
ostrzegam: my, życie rozumne, jesteśmy na razie siłą niemal niezauważalną
w martwym Kosmosie, który wy staracie się utrzymać w stanie równowagi.
Powstaliśmy na peryferiach Galaktyki i posuwamy się ku jej środkowi.
Wszechświat dzięki nam się zmienia, życie nieuchronnie podporządkowuje
sobie nowe obszary. Musicie się z tym liczyć, bo to my właśnie jesteśmy
przyszłością tego świata. Jeśli nawet zginiemy, życie przez to nie
wygaśnie, nie zaprzestanie swego marszu naprzód, bo po nas przyjdą tu nasi
potomkowie, więcej wiedzący i lepiej uzbrojeni. To nie jest groźba, bo nie
chcemy nikomu grozić. My chcemy jedynie poznawać świat na swój własny,
niedoskonały jeszcze sposób, nawiązywać przyjaźń ze wszystkim, co rozumne,
okazywać dobroć i doznawać dobroci, zatem i wy, potężni Ramirowie, dajcie
nam dowody przyjaźni!
Podszedłem do Oana i długo wpatrywałem się w jego półprzezroczyste
ciało.
- A teraz zniknij - powiedziałem. -Twoja misja dobiegła końca.
Pamiętaj, że jestem człowiekiem, istotą potężną, ale jeszcze niedoskonałą.
Nie nauczyłem się jeszcze rozumieć wszystkiego od razu, jeszcze do pełnego
zrozumienia muszę mieć wyraźne znaki i sygnały... Jeśli znikniesz, będzie
to dla mnie znakiem, że zostałem zrozumiany.
Już od dłuższej chwili w konserwatorze rozlegało się wezwanie:
- Admirał Eli proszony na stanowisko dowodzenia! Admirał Eli proszony
na stanowisko dowodzenia!... Wyszedłem z konserwatora.
Na stanowisku dowodzenia zebrali się wszyscy moi przyjaciele: Oleg,
Osima, Kamagin, Olga, Orlan. Oleg zapytał, wskazując gwiezdne ekrany:
- Eli, wiesz gdzie jesteśmy?
Obraz był tak znajomy, że bez wahania wykrzyknąłem:
- Jesteśmy w Ginących Światach!
- Dokładniej na skraju gromady gwiezdnej sprecyzował Oleg. - Na granicy
otwartego Kosmosu. Stare i nowe kadry w rejsografie pokryły się ze
stuprocentową dokładnością. Wróciliśmy w to samo miejsce, które kiedyś
opuściliśmy.
- To znaczy kiedy? - popatrzyłem pytająco na Olgę.
- Byliśmy tu dokładnie jeden ziemski rok temu. Nasze wędrówki po jądrze
i ucieczka z niego wzdłuż pętli czasu wstecznego trwały zaledwie rok
według czasu pokładowego.
Naszą rozmowę przerwał głos Gracjusza. Galakt informował, że
analizatory wykryły pozostawione przez nas dwa statki transportowe. Są
jeszcze wprawdzie daleko, ale nie ulega wątpliwości, że transportowce są
absolutnie sprawne i nadal oczyszczają przestrzeń.
- Postarzeliśmy się o rok, a Ginące Światy odmłodniały o stulecie -
powiedział Oleg. - Do Układu Trzech Mglistych Słońc powracają barwy
czystego nieba.
Do sterówki wbiegł podniecony Romero. Był tak blady i zadyszany, że
spodziewaliśmy się najgorszego.
- Eli! Olegu! - wykrztusił z trudem Paweł. - Zajrzałem do konserwatora,
żeby sprawdzić jak nasi nieboszczycy znieśli podróż przez wsteczny czas i
zobaczyłem... To nieprawdopodobne, to zakrawa na cud, przyjaciele!...
- Nie ma w tym żadnego cudu! - przerwałem mu. - Chce pan powiedzieć, że
Oan zniknął?
- Tak, z tym tu przybiegłem... Sarkofag jest nienaruszony, pola
blokujące na miejscu, ale Oan zniknął bez śladu! Jeśli to nie jest cud,
Eli...
Wziąłem go pod rękę i posadziłem na wolnym fotelu. - Uspokój się,
Pawle. Żadne z praw natury nie zostało pogwałcone. Po prostu otrzymaliśmy
znak, że zamknęliśmy jeszcze jedną pętlę, że przebyliśmy drogę od
znajomości przez niechęć, walkę, wzajemne zainteresowanie do przyjaźni!

KONIEC

You might also like