Professional Documents
Culture Documents
Shannon Samantha - Zakon Drzewa Pomarańczy 02
Shannon Samantha - Zakon Drzewa Pomarańczy 02
Parspa była ostatnią znaną hawiz. Ptaki były białe, jeśli nie liczyć
brązowych końcówek skrzydeł, i osiągały te same rozmiary co wiwerny,
które parzyły się z nimi, by płodzić kokatryksy. Chassar, który kochał ptaki,
znalazł Parspę, jeszcze zanim się wykluła, i przyniósł jajo do Zakonu. Teraz
słuchała tylko jego. Ead zabrała swoje rzeczy i wspięła się na ptasi grzbiet.
Wkrótce obóz zniknął w piaskowej chmurze.
Uciekali przed wstającym słońcem. Ead wiedziała, że są już blisko, gdy
zobaczyła solne cedry. Niespodziewanie znalazła się w Lasyi.
Jej ojczyzna słynęła z czerwonych pustyń i postrzępionych łańcuchów
górskich, pełnych ukrytych jaskiń i wodogrzmotów. Złotych plaż, których
piasek fale Wszechmorza pokrywały pianą. Była suchym krajem, tak jak
Ersyr, ale płynęły przez nią szerokie rzeki, do których tuliła się zielona
roślinność. Patrząc na rozciągające się w dole równiny, Ead poczuła, że
odchodzi ją tęsknota za rodzimym krajem, mimo że zdążyła zapuścić
korzenie w jej sercu w czasie ośmiu lat spędzonych na dworze Inys.
Choćby zwiedziła cały świat, to tę jego część zawsze będzie uważać za
najpiękniejszą.
Wkrótce Parspa frunęła już nad ruinami Yikali. Ead i Jondu wymykały
się tu wielokrotnie jako dzieci, by szukać przedmiotów pamiętających
czasy Matki.
Parspa zatoczyła półkole i skierowała się ku Zalewisku Lasyańskiemu –
rozległemu pradawnemu lasowi, który spijał wody rzeki Minary i w którego
trzewiach kryła się siedziba Zakonu. Nim wstało słońce, Parspa już
szybowała nad drzewami, rzucając cień na gęsto zbite, rozłożyste korony.
Ptak wreszcie obniżył lot i wylądował na jednej z nielicznych polan. Ead
zsunęła się z jego grzbietu.
– Dziękuję, przyjaciółko – powiedziała po selinyjsku. – Stąd już trafię
sama.
Parspa wzbiła się w powietrze bez słowa.
Ead zanurzyła się w gęstwinę, czując się mała niby liść na gałęzi
któregoś z nich. Jej obolałe stopy zaraz przypomniały sobie drogę, mimo że
ta zapodziała się w jej umyśle. Gdzieś tu było wejście do jaskini, obłożone
potężnymi czarami ochronnymi, ukryte w największej gęstwinie.
Znajdującym się za nią korytarzem Ead podąży w głąb labiryntu tajemnych
sal.
Z dawna niesłyszany szept we krwi. Obróciła się. Kobieta stała w plamie
słońca. W krągłym brzuchu z całą pewnością kryło się dziecko.
– Nairuj – powiedziała Ead.
– Eadaz – odparła kobieta. – Witaj w domu.
Wieczór przerodził się w noc. Gdy gwiazdy zajaśniały nad Krwawą Doliną,
tysiąc stopni zaprowadziło Ead na jej dno. Zanurzyła bose stopy w trawie
i ile. Zatrzymała się na uderzenie serca, by wypełnić płuca nocnym
powietrzem, po czym zrzuciła szatę.
Kotlinę zaścielał kobierzec białych kwiatów. Drzewo pomarańczy
majaczyło w oddali, jego gałęzie rozcapierzały się niczym ludzkie ręce.
Każdy krok w kierunku drzewa przejmował ją drżeniem. Przebyła pół
świata, by wrócić tu, do źródła swojej siły.
Osunęła się na kolana, prosto w ramiona nocy. Gdy zagłębiła palce
w miękkiej ziemi, łzy ulgi trysnęły z jej oczu, a z każdym oddechem jej
gardło przecinała ostra klinga. Ead zapomniała o wszystkich ludziach,
jakich kiedykolwiek znała. Istniało tylko drzewo, które obdarzało wiernych
boskim ogniem. Było jej jedynym celem, powodem, dla którego żyła.
I wołało ją, po ośmiu latach, obiecując z dawna odkładane nasycenie.
Czuła przez skórę, że skądś nieopodal przygląda jej się Czerwona Dama
lub może nawet sama Przeorysza. Musiały sprawdzić, czy Ead wciąż jest
godna swej rangi. Tylko drzewo mogło o tym zadecydować.
Ead uniosła dłonie wierzchem do góry i czekała, jak zboże czeka na
deszcz.
Wypełnij mnie znów swoim ogniem – modliła się w myślach. – Pozwól,
bym ci służyła.
Noc znieruchomiała. I wtedy – powoli, jakby tonął w wodzie –
z wysokiej gałęzi spadł złocisty owoc.
Ead złapała go obiema rękami. Zanosząc się szlochem, zatopiła w nim
zęby.
Czuła, jakby umarła i narodziła się ponownie. Krew drzewa rozpłynęła
się jej po języku, ugasiła rozjątrzone pragnienie niczym lek, który
wspomaga gojenie się rany. Żyły Ead wypełniły się płynnym złotem. A gdy
tylko ugasiła jeden płomień, w jej sercu buchnął drugi, który ogarnął całe
jej jestestwo. Gorąco wypaliło ją jak glinę, utwardziło jej śmiertelną
powłokę. Gdzieś w jej ciele zbudził się krzyk.
A świat wokoło odpowiedział.
40
WSCHÓD
Ead leżała w swoim gnieździe, cała zlana potem. Jej krew była gorąca
i krążyła w jej ciele z taką szybkością, jakby jutra miało nie być.
To zdarzało się już wcześniej. Gorączka. Przez osiem lat otaczała ją
mgła, która przytępiała jej zmysły, a teraz wypaliło ją słońce. Każde
tchnienie wiatru było jak dotyk palców Sabran.
Huk wodospadu zdał jej się krystalicznie czysty. Słyszała wołanie
miodowodów i leśnych mimików. Czuła zapach ichneumonów i białych
orchidei. I drzewa pomarańczy.
Tęskniła za Sabran. Jej skóra stała się tak wrażliwa, że każde
wspomnienie sprawiało ból. Wsunęła dłoń między nogi i wyobraziła sobie
chłodny dotyk na swoim ciele, usta jak z jedwabiu, słodycz wina… Targnął
nią spazm, zaraz potem zatopiła się w pościeli i zasnęła.
Leżała, milcząca i rozpalona.
Pewnie zaraz wstanie słońce. Kolejny dzień, który Sabran spędzi sama
w Inys, otoczona przez wygłodniałe wilki. Margret nie zdoła odpędzić ich
wszystkich. Była bystra, ale nie była wojowniczką.
Musiał istnieć jakiś sposób, by przekonać Przeoryszę, że zachowanie
Sabran na tronie Inys leży w jej interesie.
Służący zostawili na stoliku talerz owoców i nóż. Przy tej gorączce jej
przemiana materii przyspieszy na jakiś czas, powinna więc dużo jeść i pić.
Wzięła do ręki granat.
Gdy odcinała kwiat, przez gorączkę omsknęła jej się ręka i przejechała
ostrzem po nadgarstku. Z rany popłynęła krew. Czerwona kropla kapnęła na
jej łokieć.
Ead wpatrywała się w nią dłuższą chwilę, myśląc. Potem narzuciła szatę
i pstryknięciem palców zapaliła lampę oliwną.
W jej głowie rodził się pomysł.
W salach zalegała cisza. Ead szła do jadalni i nagle zatrzymała się przed
jednymi z drzwi.
Pamiętała, jak biegały tędy z Jondu, nosząc na rękach małego Aralaqa.
Jakże bała się tego korytarza. To tu jej rodzimatka dobyła ostatniego tchu.
Zāla du Agriya uq-Nāra była munguną przed Mitą Yedanyą. Za tymi
drzwiami znajdowała się komnata, w której zmarła.
Zakon rozsławiło wiele legendarnych sióstr, ale dla Zāli legendarność
była chlebem powszednim. W wieku dziewiętnastu lat, w drugim miesiącu
ciąży, odpowiedziała na wezwanie młodej Sahar Taumargam, przyszłej
królowej Yscalinu, która była wówczas księżniczką Ersyru. Nuramowie
przez nieuwagę obudzili parę wiwern w Małych Górach. Zāla znalazła nie
dwa, lecz sześć stworów nękających nomadów i zabiła wszystkie sama.
A następnie otrzepała szaty i pojechała na targ w Zirin, by zaspokoić dziką
ochotę na różane landrynki.
Ead urodziła się pół roku później, zbyt wcześnie. „Byłaś tak mała, że
mogłem nosić cię w jednej ręce – powiedział jej kiedyś Chassar
z rozbawieniem – ale tak płakałaś, że góry chowały się pod ziemię,
ukochana”. Starym zwyczajem siostry nie budowały głębokich relacji
z dziećmi, gdyż cały Zakon był jedną rodziną, ale Zāla często przemycała
dla Ead miodowe ciasto, a gdy nikt nie patrzył, mocno ją przytulała.
„Moja Ead – szeptała, wdychając zapach dziecka. – Moja gwiazdko
wieczorna. Gdyby słońce jutro zgasło, twój blask rozświetliłby cały świat”.
Przez to wspomnienie Ead nie lubiła, gdy ktoś ją przytulał. Miała sześć
lat, gdy Zāla zmarła w swoim łóżku.
Pchnęła drzwi do jadalni i weszła do środka. „Niech twój płomień
opromieni drzewo”.
W środku było ciemno i cicho. Siedział tam tylko Sarsun z głową
wtuloną w pierś. Gdy postawiła stopę na podłodze, raptownie się obudził.
– Cicho.
Orzeł zmierzwił pióra.
Ead postawiła lampę obok jego grzędy. Jakby wyczuwając jej zamiary,
zeskoczył na dół, by obejrzeć szkatułę. Ead sięgnęła po nóż. Gdy
przyłożyła ostrze do ciała, Sarsun zaskrzeczał cicho. Nacięła skórę, dość
głęboko, by obficie trysnęła krew, i przyłożyła dłoń do wieka.
– Proszę, ukochana.
Chassar podsunął jej puchar z mlekiem orzechowym. Aralaq leżał
wyciągnięty na jej łóżku z głową złożoną na przednich łapach.
Klejnot spoczywał na stole. Nikt go nie dotknął, odkąd Chassar,
ściągnięty do podziemi przez Sarsuna, znalazł Ead nieprzytomną przed
statuą Matki i zaniósł do pokoju.
Teraz trzymała tłumaczenie zwoju znalezionego w szkatule. Pieczęć była
już przełamana. Na kruchym papierze o dziwnym połysku uczeni znaleźli
wiadomość zapisaną w staroseiikineskim, w którą wpleciono osobliwe
selinyjskie słowo.
– Tyle lat ostrzeżenie leżało w grobowcu Matki. Prawda przez cały ten czas
była pod naszymi stopami – powiedziała Przeorysza cienkim głosem. –
Dlaczego tej siostrze tak bardzo zależało, by ją ukryć? Dlaczego spośród
wszystkich miejsc musiała schować klucz do grobowca akurat w Inys?
– Może po to, by go chronić przed Kalybą – podsunął Chassar.
Zaległa cisza.
– Nie wymawiaj tego imienia – powiedziała Przeorysza bardzo cichym
głosem. – Nie tutaj, Chassarze.
Skruszony Chassar pochylił głowę.
– Jestem pewien – podjął mimo to – że siostra zostawiłaby dla nas coś
więcej, ale jeśli tak, to tylko w archiwach. Przed powodzią.
Przeorysza przechadzała się po pomieszczeniu odziana w czerwoną
koszulę nocną.
– W szkatule nie było mapy nieba. – Bawiła się złotym wisiorkiem. –
A jednak… wiele się dowiedzieliśmy z tej wiadomości. Jeśli wierzyć tej
Neporo z Komoridu, Matce nie udało się przeszyć serca Bezimiennego,
choć odkąd zaginęła, raniła go na tyle, by w jakiś sposób go
unieszkodliwić. Niestety, nie na zawsze.
„Przez tysiąc lat będzie spoczywał uwięziony, lecz ani jednego dnia
dłużej”.
A więc Berethnetowie nie mieli z tym nic wspólnego.
– Bezimienny wróci – powiedziała Przeorysza jakby do siebie – ale
dzięki tej wiadomości możemy dokładnie wyliczyć dzień jego powrotu.
Tysiąc lat od trzeciego dnia wiosny dwudziestego roku panowania
cesarzowej Mokwo z Seiiki. – Ruszyła do drzwi. – Muszę posłać po
naszych uczonych, niech się dowiedzą, kiedy rządziła Mokwo. I może
słyszeli jakąś legendę o tych klejnotach.
Ead czuła się tak skołowana, że ledwie mogła sklecić w głowie dwie
myśli. Było jej tak zimno, jakby ktoś wyciągnął ją z Morza Popielnego.
Chassar zwrócił na to uwagę.
– Eadaz, prześpij się jeszcze. – Ucałował ją w czubek głowy. – I na razie
nie dotykaj klejnotu.
– Jestem wścibska – powiedziała – nie głupia.
Po jego wyjściu Ead wtuliła się w ciepłe futro Aralaqa. Myśli kłębiły się
jej w głowie i wciągały jak bagno.
– Eadaz – zwrócił się do niej ichneumon.
– No?
– Nie daj się więcej wodzić głupim ptakom za nos.
Kropelka potu zatrzymała się na czubku nosa Niclaysa, gdy zanurzył pióro
w atramencie i podłożył pod nie rękę, by nie poplamić swojego arcydzieła.
Laya przyniosła mu do stołu miskę z potrawką.
– Nie chciałabym przeszkadzać, Czerwony Starcze, ale nie jadłeś od
wielu godzin – powiedziała. – Jeśli padniesz na twarz, twoja mapka
zostanie zniszczona, nim kapitan zdąży na nią nacharchać.
– Ta mapka, jak ją nazywasz, to klucz do nieśmiertelności.
– Dla mnie wygląda jak gryzmoły wariata.
– Każdy alchemik jest trochę wariatem. I dlatego osiąga cel.
Miał wrażenie, jakby od wieków siedział pochylony nad tym stołem,
kopiując z Dziejów Komoridu na wielki zwój jedwabiu duże i małe znaki,
ignorując te średnie. Jeśli jego trudy okażą się daremne, do świtu będzie już
pewnie pływał z rybkami.
Gdy tylko przypomniał sobie rozgwieżdżone sklepienie komnaty
w pałacu Brygstad – olśniło go. Najpierw postanowił ułożyć znaki
o nietypowych rozmiarach w kole, tak jak robili to mentyjscy
astronomowie, ale wyszła mu z tego jakaś bzdura. Udało mu się naciągnąć
Padara, sepulskiego nawigatora, by pożyczył mu swoje mapy nieba, które
miały kształt prostokąta. Otrzymawszy je, zaczął tłumaczyć każdą stronę
tekstu i porządkować go w tabelce wyrysowanej na jedwabiu, chcąc
zachować kolejność stron z księgi.
Gdy tabelka się wypełniła, zwrócił uwagę na układ dużych i małych
znaków, pewien, że utworzą one mapę części nieba. Podejrzewał, że
wielkość znaku odpowiadała sile światła gwiazdy, do której się odnosił –
im większy znak, tym jaśniejsza gwiazda.
Gdzieś w głębi okrętu smok zaszamotał się w pętach niczym ryba
wyrzucona na brzeg. Okręt zatrząsł się i przechylił.
– Przeklęta kreatura. – Niclays naniósł na mapę kolejny znak. – Mogłaby
się uspokoić.
– Na pewno tęskni za uwielbieniem wiernych.
Laya wygładziła dla niego arkusz jedwabiu. Przyglądała się bacznie jego
twarzy, gdy pracował.
– Niclaysie – wybąkała – jak umarł Jannart?
Znajome uczucie podeszło mu do gardła, lecz łatwiej mu było je
przełknąć, gdy miał coś, czym mógł zająć myśli.
– Plaga – odpowiedział.
– Przykro mi.
– Nie tak jak mnie.
Nigdy z nikim nie rozmawiał o Jannarcie. Bo niby z kim? Nikt nie miał
pojęcia, jak blisko byli ze sobą. Nawet teraz, po tylu latach, jego pierwszą
reakcją na pytanie o Jannarta był zakorzeniony głęboko w trzewiach strach
przed zdemaskowaniem. Laya nie należała jednak do żadnego imperialnego
dworu i odkrył, że darzy ją zaufaniem. Jej może powiedzieć.
– Polubiłabyś go. A on ciebie – dodał głosem zniekształconym
chrypką. – Jannart kochał języki. Zwłaszcza te starożytne i martwe. Był
zakochany we wszelkiej wiedzy.
– Chyba wszyscy Mentyjczycy dzielą miłość do wiedzy, nie mylę się? –
Uśmiechnęła się do niego.
– Na co kręcą nosem nasi kuzyni w Imperium. Często nie mogą
zrozumieć, jak możemy kwestionować przejętą od nich religię, nawet jeśli
w jej centrum znajduje się ród, który niczym specjalnym się nie wyróżnia,
a…
Drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka powiew wiatru.
Natychmiast przytrzymali zalegające na stole arkusze jedwabiu. Do kajuty
weszła Złota Cesarzowa, a wraz z nią Padar, którego twarz i pierś były
umazane krwią, oraz Ghonra, która nazywała samą siebie Księżniczką
Morza Słonecznego Tańca, kapitan „Białego Kruka”. Laya powiedziała
Niclaysowi, że jej niespotykana uroda odpowiada równie niespotykanemu
okrucieństwu. Tatuaż na jej czole stanowił zagadkę. Tylko jedno słowo:
miłość.
Niclays skierował wzrok na podłogę, gdy przechodziła obok niego.
Cesarzowa nalała sobie wina.
– Mam nadzieję, że już prawie skończyłeś, Morski Księżycu.
– Tak, arcyczcigodna Złota Cesarzowo – zaczął pogodnie Niclays. –
Wkrótce dowiemy się, gdzie jest drzewo.
Usiłował skupić się na Padarze i Ghonrze, których oddechy czuł na
karku. Gdy naniósł na jedwab ostatnie znaki, podmuchał na atrament, by
szybciej zasechł. Złota Cesarzowa wzięła kubek, usiadła przy stole
i przyjrzała się jego dziełu. Niclays modlił się do wszystkich bogów, by nie
rozlała napoju.
– Co to ma być?
Skłonił się jej.
– Arcyczcigodna Złota Cesarzowo – powiedział – uważam, że znaki
z Dziejów Komoridu odnoszą się do gwiazd: naszych najstarszych
przyrządów nawigacyjnych. Jeśli uda się je porównać z mapami nieba, to
sądzę, że jest duża szansa na to, że zaprowadzą nas do drzewa morwy.
Jej bystre oczy wwiercały się w niego spod futrzanej czapki.
– Yidagé – zwróciła się do Layi Złota Cesarzowa – znasz
staroseiikineski?
– Trochę, arcyczcigodna pani kapitan.
– Odczytaj znaki.
– Nie wydaje mi się, by należało czytać je jak słowa – wtrącił Niclays –
lecz jako…
– Wydaje ci się, Morski Księżycu – ucięła. – Nudzą mnie tacy, co im się
wszystko wydaje. Czytaj, Yidagé.
Niclays zamknął usta. Laya przesunęła palcem nad poszczególnymi
znakami.
– Niclaysie. – Uniosła brew. – Sądzę, że właśnie należy czytać je jak
słowa. Te litery tworzą słowo.
Uszło z niego całe zdenerwowanie.
– Tak? – Nałożył okulary. – A jakie?
– Droga Wygnańców – odczytała na głos Laya – zaczyna się o dziewiątej
godzinie nocy. Wznoszący się… klejnot. – Zmrużyła oczy. – Tak,
wznoszący się klejnot jest zasadzony w ziemi Komoridu. Gdy znajdziesz
się pod okiem Sroki, udaj się na południe, ku Śniącej Gwieździe, i spójrz
pod… – Gdy dotarła do ostatniego znaku w ostatnim polu tabelki,
wyrzuciła powietrze z płuc. – Och… to symbole oznaczające „drzewo
morwy”.
– Mapy nieba – wydyszał Niclays. – Czy te wzory można przyrównać do
nieba?
Złota Cesarzowa spojrzała na Padara, który rozłożył swoje własne mapy
na podłodze. Przyjrzawszy się im dokładnie, wziął od Niclaysa wciąż
mokry pędzel i połączył kreskami niektóre znaki na jedwabiu. Niclays
wzdrygnął się przy pierwszej kresce, a potem zorientował się, na co
właściwie patrzy.
Gwiazdozbiory.
Serce waliło mu jak młotem. Skończywszy, Padar odłożył pędzel i się
zamyślił.
– Rozumiesz to, Padarze? – spytała go Cesarzowa.
– Tak. – Powoli pokiwał głową. – Każde pole pokazuje niebo o innej
porze roku.
– A co to jest? – Niclays wskazał ostatnie. – Co to za konstelacja?
Kapitan wymieniła spojrzenia z nawigatorem. Jego wargi drgnęły.
– W Seiiki nazywają ją Sroką. Symbole oznaczające „drzewo morwy”
tworzą jej oko.
„Gdy znajdziesz się pod okiem Sroki, udaj się na południe, ku Śniącej
Gwieździe, i spójrz pod drzewo morwy”.
Padar obszedł stół.
– Księga wskazała nam punkt zaczepienia. Ponieważ gwiazdy zmieniają
położenie każdej nocy, musimy wyruszyć dopiero wtedy, gdy o dziewiątej
wieczorem danej pory roku znajdziemy się dokładnie po okiem Sroki.
Niclays czuł, że zaraz rozsadzą go emocje.
– Czyli?
– Koniec zimy. Będziemy musieli płynąć tak, by znaleźć się pomiędzy
Gwiazdą Śniącą i Gwiazdą Południową.
Zapadła cisza. Złota Cesarzowa uśmiechała się. Niclays czuł, jak drżą mu
kolana. Nie wiedział, czy to z wycieńczenia, czy z nagłej ulgi po kilku
dniach strachu.
Jannart zza grobu pokazał im gwiazdę, w oparciu o którą musieli
wytyczyć kurs. Bez niej Złota Cesarzowa nigdy nie dowiedziałaby się, jak
dotrzeć do celu.
Raptem naszły go wątpliwości. Może nie powinien był jej tego
pokazywać? Ktoś bardzo się postarał, by ukryć tę wiedzę przed Wschodem,
a on oddał ją w ręce zbrodniarki.
– Yidagé, wspomniałaś o jakimś klejnocie. – Niclaysowi nie umknął
błysk w jej oku. – Unoszący się klejnot.
Laya pokręciła głową.
– Wydaje mi się, że to środek poetycki. Może chodzi o ziarno, które
przeradza się w drzewo.
– Albo o skarb – wtrącił Padar. Wymienił z Ghonrą wygłodniałe
spojrzenia. – Zakopany skarb.
– Padarze – zwróciła się do nawigatora Złota Cesarzowa – każ załodze
przygotować się na łowy życia. Płyniemy do Kawontay, by odnowić
zapasy, a potem bierzemy kurs na drzewo morwy. Ghonra, powiadom
wszystkich na „Czarnej Gołębicy” i „Białym Kruku”. Przed nami długa
droga.
– Czy… – Niclays odchrząknął. – Czy jesteś zadowolona z mojej pracy,
arcyczcigodona pani kapitan?
– Na razie tak – odparła Cesarzowa – lecz jeśli nic nie znajdę na końcu
tej drogi, będę wiedziała, że nas oszukałeś.
– Wcale nie zamierzam nikogo oszukać.
– Oby.
Sięgnęła pod stół i pokazała mu coś, co przypominało kawał cedrowego
drewna.
– Wszyscy moi załoganci noszą broń. Ten kostur należy do ciebie. Niech
ci służy.
Przyjął go od niej. Był lekki, ale czuł, że można nim zadać prawdziwie
druzgoczący cios.
– Dziękuję, arcyczcigodna pani kapitan. – Skłonił się.
– Czeka nas wieczne życie – powiedziała – lecz jeśli wciąż chcesz
zobaczyć smoczycę i wziąć dla siebie jakąś jego część, zrób to teraz. Może
powie nam coś więcej o tym klejnocie w Dziejach Komoridu lub o samej
wyspie. Yidagé, idź z nim.
Opuścili kajutę. W chwili gdy zamknęły się drzwi, Laya rzuciła się
Niclaysowi na szyję i go wyściskała. Jego nos rozpłaszczył się na jej
ramieniu, a paciorki na jej szyi wbiły się w jego ciało, lecz się tym nie
przejmował, bo śmiał się pełną piersią, aż zaczął rzęzić.
Łzy ciekły mu po twarzy. Był pijany ulgą, lecz również radością, bo
zdołał rozwikłać zagadkę. Choć biedził się latami w swoim laboratorium na
Orisimie, nie udało mu się znaleźć formuły eliksiru życia, lecz teraz
w końcu odkrył prowadzącą do niego ścieżkę. Skończył to, co zaczął
Jannart.
Serce pęczniało mu w piersi. Laya ujęła jego głowę obiema dłońmi
i uśmiechała się tak, że czuł się lekki jak piórko.
– Jesteś geniuszem, Morski Księżycu! Masz łeb jak sklep!
Piraci uwijali się na całej długości pokładu. Słyszeli, jak Padar
wywrzaskuje rozkazy po jeziorańsku. Gwiazdy migotały na czystym niebie,
wołając ich za horyzont.
– Jaki tam ze mnie geniusz – żachnął się Niclays, łapiąc równowagę. –
Ot, zwykły wariat, który miał nieco szczęścia. – Poklepał ją po ramieniu. –
Dziękuję ci, Layo. Za twoją pomoc i za wiarę we mnie. Kto wie, może
razem wgryziemy się w owoc nieśmiertelności.
– Może. – Do jej spojrzenia zakradła się powaga, lecz zaraz uśmiech
znów zawładnął jej twarzą. Położyła dłoń na plecach Niclaysa
i poprowadziła go przez tłum piratów. – Chodź. Czas, byś otrzymał swoją
nagrodę.
W polu widzenia Ead znalazł się staw zasilany wodą z bijącego nieopodal
źródła. Ead uświadomiła sobie, że zdąża w jego kierunku. Z każdym
krokiem głosy wśród drzew brzmiały coraz głośniej, a ona rozglądała się
intensywnie, usiłując zlokalizować tego, kto nimi przemawia. Śpiewały
w ledwie zrozumiałym języku, ale niektóre słowa były bezsprzecznie
zaczerpnięte ze staroinysyckiego. I były stare, wręcz prastare. Przedwieczne
jak sama dziwoknieja.
Spotniała dłoń Ead zaczęła ślizgać się na trzonku topora. Głosy mówiły
o rytuale z zarania epoki, która dawno temu przepadła w odmętach czasu.
Patrząc na przecinające się powyżej gałęzie, Ead siłą wyobraziła sobie, że
ociekają krwią, a głosy wabią ją w pułapkę.
„Na końcu ścieżki znajduję wielki kamień. Sięgam do niego ręką, która
nie wygląda, jakby należała do mnie”. Ead odwróciła się. Tam. Kamienna
płyta, niemal tak wysoka jak ona, strzegła wejścia do jaskini. „Kamień pęka
na pół, a wewnątrz…”
– Cześć.
Ead podniosła wzrok. Na gałęzi nad jej głową siedział mały chłopiec.
– Cześć – powtórzył. Mówił po selinyjsku. Miał wysoki, miły dla ucha
głos. – Przyszłaś się ze mną pobawić?
– Przyszłam do Leśnej Pani – odparła Ead. – Czy sprowadzisz ją tutaj,
dziecko?
Chłopiec roześmiał się dźwięcznie, jakby to bard zagrał jego śmiech na
lutni. Ead mrugnęła, a gdy otworzyła oczy, malca już nie było.
Coś kazało Ead spojrzeć w kierunku sadzawki. Oblał ją zimny pot, gdy
szukała zmarszczek na nieruchomej tafli wody.
I nabrała głośno powietrza, gdy z sadzawki wynurzyła się głowa, a potem
cała postać nagiej kobiety o ciemnych, migdałowych oczach.
– Eadaz du Zāla uq-Nāra. – Kalyba wyszła na polanę. – Tyle lat.
Wiedźma z Inyski. Leśna Pani. Jej głos był głęboki i czysty jak staw,
który ją zrodził. Dźwięczała w nim jakaś osobliwa intonacja. Jakby mówiła
północnoinysyckim, ale nie do końca.
– Kalyba – odpowiedziała Ead.
– Gdy cię ostatni raz widziałam, miałaś najwyżej sześć lat. Teraz jesteś
kobietą – stwierdziła Kalyba. – Czas leci. Łatwo zapomnieć, gdy nie
odciska piętna na ciele.
Teraz Ead przypomniała sobie jej twarz. Wysokie kości policzkowe,
pełna górna warga. Skóra przybrązowiona słońcem, członki długie
i kształtne. Kasztanowe włosy spływały falami i omywały jej piersi. Każdy,
kto by na nią spojrzał, przysiągłby, że nie może mieć więcej niż
dwadzieścia pięć lat. Była piękna, lecz naznaczona tą samą wewnętrzną
pustką, którą Ead dostrzegała w swoim odbiciu w ostrzu noża.
– Moim ostatnim gościem była jedna z twoich sióstr. Przyszła tu po moją
głowę. Chciała zanieść ją Micie Yedanyi. Miała to być kara za zbrodnię,
której nie popełniłam. Zakładam, że ty przybyłaś tu w tym samym celu –
rozumowała Kalyba. – Przestrzegłabym cię przed tym i odradziłabym
zakusy na me życie, lecz siostry Zakonu po moim odejściu zrobiły się
niezwykle aroganckie.
– Nie przyszłam tu, by cię skrzywdzić.
– A więc po co, moja słodka czarodziejko?
– By się od ciebie uczyć.
Kalyba stała nieruchomo z twarzą zastygłą w wyrazie pozbawionym
emocji. Woda ściekała z jej brzucha i ud.
– Dopiero co wróciłam z Inys – ciągnęła Ead. – Ostatnia Przeorysza
wysłała mnie tam, bym służyła królowej. Gdy przebywałam w Ascalonie,
usłyszałam opowieść o wielkiej mocy, jaką włada Leśna Pani.
– Leśna Pani. – Kalyba opuściła powieki i pociągnęła nosem, jakby to
imię miało zapach. – Och, minęło wiele czasu, odkąd tak mnie nazywali.
– Nawet teraz lud Inys lęka się ciebie i otacza czcią.
– Niewątpliwie. Choć to dziwne, bo rzadko udawałam się do dziwokniei,
nawet jako dziecko – powiedziała wiedźma. – Wieśniacy bali się tam
zapuszczać przez wzgląd na mnie, lecz ja większość czasu spędziłam
daleko od miejsca mych narodzin. Zbyt długo docierało do nich, że mój
dom jest tam, gdzie rośnie głóg.
– Ludzie boją się dziwokniei, bo myślą, że wciąż tam mieszkasz.
Wiedzie przez nią tylko jedna ścieżka, a ci, którzy ją obierają, mówią
o trupich świecach i dobiegających z lasu wrzaskach. Twierdzą, że to
pozostałości po twojej magii.
Kalyba uśmiechnęła się lekko.
– Mita Yedanya chciała przywołać mnie z powrotem do Lasyi, lecz ja
wolę oddać ostrze potężniejszej czarodziejce. – Ead zrobiła krok w jej
stronę. – Przyszłam, by cię prosić, abyś… pozwoliła mi zostać swoją
uczennicą. Naucz mnie całej prawdy o magii.
Sama słyszała podziw w swoim głosie. Jeśli udało jej się oszukiwać Inys
przez blisko dekadę, oszuka i wiedźmę.
– Pochlebiasz mi – odrzekła Kalyba – lecz z pewnością zna ją także
Przeorysza.
– Mita Yedanya różni się od swoich poprzedniczek. Ona patrzy do
środka. Ja staram się patrzeć dookoła.
Przynajmniej te ostatnie słowa były prawdziwe.
– Siostra, która widzi coś więcej niż czubek własnego nosa. Rzadkość
porównywalna ze srebrnym miodem, można by rzec. Czy nie boisz się
opowieści, które rozgłasza się na mój temat w mym rodzinnym kraju,
Eadaz uq-Nāra? Mówią, że kradnę dzieci, że morduję ludzi i dopuszczam
się mrocznych praktyk. Jestem potworem z legend.
– Bajki, którymi straszy się dzieci. Ja nie reaguję strachem, gdy dociera
do mnie, że czegoś nie rozumiem.
– A skąd myśl, że jesteś godna poznać moc, którą władam od stuleci?
– Nie jestem, pani. Lecz gdy ty mnie poprowadzisz, może stałabym się
godna. Jeśli uczynisz mi ten zaszczyt.
Kalyba przyglądała się jej jakiś czas. Tak jak wilk mógłby przyglądać się
jagnięciu.
– Powiedz mi – rzekła – jak się miewa Sabran?
Ead prawie zadrżała, słysząc, z jaką serdecznością wypowiedziała to
imię. Jakby mówiła o bliskiej przyjaciółce.
– Królowa Inys cieszy się dobrym zdrowiem – odparła.
– Prosisz mnie o prawdę, lecz twoje usta kłamią.
Ead spojrzała jej w oczy. Jej twarz była jak księga napisana w języku tak
starym, że już niemożliwym do przełożenia.
– Królowa Inys jest w niebezpieczeństwie – przyznała.
– Tak lepiej. – Kalyba przechyliła głowę. – Jeśli twoja oferta jest szczera,
wyświadczysz mi tę życzliwość i złożysz broń. Gdy żyłam w Inysce, za
wielki nietakt uważano przeniesienie broni przez próg domu gospodarza. –
Jej wzrok odpłynął i spoczął na cierniowej bramie. – A co dopiero przez
nią.
– Wybacz mi. Nie miałam zamiaru cię urazić.
Kalyba patrzyła na nią wzrokiem bez wyrazu. Czując, że podpisuje na
siebie wyrok śmierci, Ead złożyła całą swoją broń na trawie.
– Pokazałaś, że pokładasz we mnie całkowite zaufanie – powiedziała
Kalyba głosem zahaczającym o życzliwość. – A w zamian ja nie wyrządzę
ci krzywdy.
– Dziękuję, pani.
Jakiś czas stały, patrząc na siebie. Dzieliła je odległość równa połowie
średnicy polany.
Kalyba nie miała powodu, by dzielić się jakąkolwiek wiedzą. Ead
wiedziała o tym i wiedźma zapewne również.
– Mówisz, że pragniesz prawdy, lecz prawda to tkanina utkana z wielu
włókien – odezwała się wreszcie Kalyba. – Wiesz, że jestem czarodziejką.
Sidenodziejką, jak ty… czy raczej byłam nią, zanim stara Przeorysza
odmówiła mi owoców drzewa pomarańczy. A wszystko przez to, że Mita
Yedanya powiedziała jej, że otrułam twoją rodzimatkę. – Uśmiechnęła
się. – Zupełnie jakbym zniżyła się kiedykolwiek do tego, by skorzystać
z trucizny.
A więc to Mita wygnała ją osobiście. Ostatnia Przeorysza była łagodną
kobietą, lecz łatwo poddającą się wpływom otoczenia, a zwłaszcza
munguny.
– Jestem Pierwokrwistą. Byłam pierwszą i ostatnią osobą, która spożyła
owoc z drzewa głogu, a on obdarzył mnie wiecznym życiem. Lecz,
oczywiście – podjęła Kalyba – nie przyszłaś tu, bo ciekawi cię mój siden,
gdyż jest on bliźniaczo podobny do twojego. Chcesz poznać źródło mojej
drugiej mocy. Tej, której nie rozumie żadna siostra. Mocy snu i ułudy.
Mocy Ascalona, mego hildistérronu.
Gwiazda Wojny. Poetyckie określenie miecza. Ead widziała je już
wcześniej, w modlitewnikach, lecz dopiero teraz poruszyło strunę w jej
sercu, a ta odezwała się muzyką i Ead zrozumiała.
„Ogień bije z ziemi, światło spada z nieba”.
Światło z nieba.
Hildistérron.
I Ascalon. Inne imię zaczerpnięte ze starożytnego języka wysp Inysca.
Zniekształcone astra – czyli gwiazda – i lun – czyli potęga. Loth jej o tym
opowiedział.
Potężna gwiazda.
– Gdy mieszkałam w Inys… przypomniałam sobie tekst wyryty na
Tablicy z Rumelabaru. Mówił o równowadze pomiędzy ogniem i blaskiem
gwiazd. – Już mówiąc to, umysł Ead wydobył z siebie wyjaśnienie, które
miało o wiele więcej sensu. – Sidenowe drzewa obdarzają magów ogniem.
Zastanawiałam się, czy twoja moc, ta inna moc, nie pochodzi z nieba.
Z Długowłosej Gwiazdy.
Twarz Kalyby nie byłaby zdolna, by ułożyć się w grymas zdumienia, lecz
Ead zobaczyła to, ten przelotny błysk w spojrzeniu.
– Dobrze. O, bardzo dobrze – rzekła wiedźma z nutką rozbawienia. –
Myślałam już, że jej imię zatonęło w topieli czasu. Jak to się stało, że
magiczka usłyszała o Długowłosej Gwieździe?
– Poszłam do Gulthagi.
To były słowa, które wymówiła Truyde utt Zeedeur. Dziewczyna
postępowała jak idiotka, ale instynkt wiódł ją w dobrym kierunku.
– Nie dość, że mądra, to jeszcze odważna. A więc poszłaś do
Pogrzebanego Miasta. – Kalyba wwiercała się w nią wzrokiem. – Miło
będzie mieć do kogo otworzyć usta w mojej Altanie, skoro pozbawiono
mnie miejsca pośród sióstr. A skoro już znasz większość prawdy… Chyba
nic się nie stanie, jeśli powiem ci resztę.
– Będę hołubić tę wiedzę w swym sercu.
– Bez wątpienia. Oczywiście – podjęła Kalyba z namysłem – by
zrozumieć naturę mojej mocy, będziesz musiała poznać całą prawdę
o sidenie i o dwóch gałęziach magii, a Mita tak niewiele wie o jednym
i drugim. Trzyma swoje siostry w ciemności, stroi je w poczucie
bezpieczeństwa, które rzekomo dają jej zaczytane na śmierć księgi.
W żyłach was wszystkich płynie ignorancja. Moja wiedza, prawdziwa
wiedza, jest bardzo cenna.
To był kolejny jej ruch w tej grze.
– Można by rzec: bezcenna – dopowiedziała Ead.
– Ja zapłaciłam cenę. I ty też musisz.
Wreszcie się do niej zbliżyła. Woda spływała z jej włosów, gdy
obchodziła Ead dookoła.
– Ceną jest pocałunek – wyszeptała jej do ucha. Ead stała w miejscu,
jakby zapuściła korzenie w miękkiej trawie. – Tyle lat byłam sama. Pocałuj
mnie, słodka Eadaz, a moja wiedza będzie twoja.
Jej ciało emanowało jakąś metaliczną wonią. Przez jedną upiorną chwilę
Ead czuła, jak coś w jej krwi – jakaś jej żywotna część – wyśpiewuje
odpowiedź, pobudzona tą wonią.
– Pani – odważyła się Ead – skąd mam wiedzieć, że mnie nie zwodzisz?
– Pytasz o to samo Mitę Yedanyę czy może ufasz jej bezgranicznie? –
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Kalyba kontynuowała: – Masz moje słowo,
mówię prawdę. Gdy byłam młoda, słowo było równe przysiędze. Od
tamtych czasów minęło wiele lat, lecz ja wciąż przestrzegam pradawnego
obyczaju.
Ead nie miała innego wyjścia, jak tylko zaryzykować. Zebrała się
w sobie, pochyliła w stronę Kalyby i złożyła pocałunek na jej policzku.
– Dokonało się – powiedziała, owiewając Ead zimnym oddechem. –
Cena została zapłacona.
Ead odsunęła się od niej tak szybko, jak się odważyła. Odpędziła myśl
o Sabran, która nagle rozbłysła jej w głowie.
– Istnieją dwie gałęzie magii – zaczęła Kalyba. Słońce wyłuskało z jej
włosów złote pasma i podświetliło wszystkie kropelki wody. Siostry
Zakonu, jak wiesz, praktykują magię sidenu: magię ziemi. Jej źródłem jest
jądro ziemi, a kanałem drzewo. Ci, którzy jedzą jego owoce, mogą władać
jego magią. Kiedyś istniały przynajmniej trzy sidenowe drzewa:
pomarańczy, głogu i morwy, lecz teraz, z tego co wiem, istnieje tylko jedno.
Lecz siden, droga Eadaz, ma swoje naturalne przeciwieństwo. Gwiezdną
magię, czyli sterren, moc gwiazd. Ten rodzaj magii jest zimny i ulotny,
wdzięczny, ale i wiążący się z ryzykiem. Pozwala czarodziejce tkać iluzje,
władać wodą… nawet zmieniać kształt. O wiele trudniej ją opanować. –
Ead nie musiała już markować ciekawości. – Gdy na niebie pojawia się
Długowłosa Gwiazda, zostawia za sobą osobliwą substancję, gwiezdne łzy.
To w nim żyje sterren, tak jak siden żyje w owocach.
– Musi być bardzo rzadki.
– Niesłychanie rzadki. Od Żałoby Wieków nie zaobserwowałam na
niebie deszczu meteorów. I zrozum, Ead, to właśnie ten deszcz był
czynnikiem, który zakończył Żałobę Wieków. To nie przypadek, że spadł,
gdy osłabły wyrmy. Ludy Wschodu wierzą, że kometa została przysłana
przez ich smoczego boga, Kwirikiego. – Usta Kalyby rozciągnął uśmiech. –
To deszcz zakończył minioną erę, gdy siden był silniejszy, i zmusił smoki,
które dzięki niemu istnieją, by zapadły w sen.
– I wtedy sterren stał się silniejszy – wtrąciła Ead.
– Na pewien czas – potwierdziła Kalyba. – Między obiema gałęziami
magii istnieje równowaga. Doglądają się nawzajem. Kiedy jedna więdnie,
druga rośnie w siłę. Po Erze Ognia następuje Era Gwiazd. Obecnie siden
jest o wiele silniejszy, zaś sterren stanowi cień samego siebie. Ale gdy
spadnie deszcz meteorów… sterren znów rozbłyśnie.
Świat kpił z alchemików, którzy fascynowali się Tablicą z Rumelabaru,
lecz, jak się okazało, to oni krążyli wokół prawdy wszystkich prawd. Bo
Ead czuła każdym włóknem swego istnienia, że Kalyba nie kłamie. Jej
wyjaśnienie było jak sznur, na który nanizała w odpowiedniej kolejności
wszystkie rozproszone dotąd perły wiedzy. Długowłosa Gwiazda. Tablica
z Rumelabaru. Upadek wyrmów wieńczący Żałobę Wieków. I dziwne dary
otrzymane przez kobietę, która stała teraz dwa kroki od niej.
Wszystko to nagle połączyło się w logiczną całość, która wyrastała
z jednej podstawowej prawdy: ogień z głębi ziemi, światło z niebios. Ta
dwoistość była szkieletem wszechświata.
– A więc Tablica z Rumelabaru mówi o tej właśnie równowadze –
powiedziała Ead – jak również o tym, co się dzieje, gdy równowaga zostaje
zachwiana.
– Każde w nadmiarze jest zgubą drugiego, w tym się zawiera zagłada
wszechświata – wyrecytowała Kalyba. – Ostrzeżenie. A czym, lub kim, jest
zagłada wszechświata?
Ead pokręciła głową. Znała odpowiedź na to pytanie, ale wolała udawać
głupią. Dzięki temu wiedźma opuści gardę.
– Och, Eadaz, a tak dobrze sobie radziłaś. Ale jesteś młoda, więc nie
wolno mi osądzać cię zbyt surowo.
Odwróciła się. Gdy się poruszyła, dotknęła ręką swojego boku. Był
gładki jak reszta jej ciała, ale postawa zdradziła, że ją boli.
– Czy cierpisz, pani? – zatroskała się Ead.
Kalyba milczała.
– Dawno temu dwoistość kosmosu została… zaburzona – odrzekła tylko.
Ead zdawało się, że dostrzegła w jej oczach coś strasznego. Cień
nienawiści. – Sterren stał się zbyt silny, a w odpowiedzi ogień w głębi ziemi
stworzył potwora. Spaczeńca sidenu.
„Zagłada wszechświata”.
– Bezimiennego – wymówiła Ead.
– I jego popleczników. Są oni dziećmi zachwianej równowagi. Chaosu. –
Kalyba usiadła na głazie. – Przeorysze zorientowały się, że istnieje związek
między drzewem i wyrmami, lecz zaprzeczały mu przed sobą i zastępami
swoich córek. Magowie Er Ognia, takich jak ta, która trwa obecnie, byli
w stanie stworzyć smoczy płomień… lecz oczywiście używanie go
obłożone jest zakazem.
Wszystkie siostry wiedziały, że stworzenie wyrmowego ognia jest
możliwe, lecz nie uczono ich tego w Zakonie.
– Twoje iluzje biorą się ze sterrenu – mruknęła Ead – więc siden je spala.
– W pewnych szczególnych warunkach siden i sterren mogą nawet
zniszczyć się nawzajem – rzekła Kalyba. – Lecz równocześnie ciążą ku
sobie, każdy ciągnie do swojego przeciwieństwa. – Jej ciemne oczy lśniły
fascynacją. – A teraz, moja rozwiązywaczko zagadek, odpowiedz. Jeśli
drzewo pomarańczy jest naturalnym kanałem dla sidenu, jakie są naturalne
kanały dla sterrenu?
Ead namyśliła się.
– Zapewne chodzi o smoki Wschodu.
Nie wiedziała o nich zbyt wiele ponad to, że są stworzeniami wody.
Uśmiech Kalyby powiedział jej, że zgadła.
– Bardzo dobrze. Smoki zrodziły się ze sterrenu, gdy Długowłosa
Gwiazda pojawia się na niebie, zyskują moc zsyłania snów,
zmiennokształtności i tkania iluzji.
Jakby chcąc to zademonstrować, wiedźma przesunęła dłonią po swoim
ciele. Raptem stanęła przed nią w inysyckiej sukni z brązowego jedwabiu,
przepasana pasem z krwawnikiem i perłą. Perlilie rozkwitły w jej włosach.
Czy to jej nagość była iluzją czy ubranie?
– Dawno temu użyłam ognia, by zmienić formę zebranego przeze mnie
srebrzystego płynu, który pozostawia po sobie Długowłosa Gwiazda. –
Kalyba przeczesała włosy palcami. – By stworzyć najwspanialszą broń,
jaka kiedykolwiek istniała.
– Ascalon.
– Miecz, którego tworzywem jest sterren, a który wykuty został na
kowadle sidenu. Doskonałe połączenie. Gdy wzięłam do ręki miecz
wykonany z łez komety… właśnie wtedy uprzytomniłam sobie, że jestem
kimś więcej niż tylko czarodziejką. – Jej wargi drgnęły. – Zakon nazywa
mnie wiedźmą przez wzgląd na dary, które otrzymałam, lecz ja wolę słowo
„zaklinaczka”. Ładniej brzmi, nie sądzisz?
Ead dowiedziała się więcej, niż się spodziewała. Ale przybyła tutaj po to,
by spytać o klejnot.
– Pani – powiedziała z szacunkiem – twoje dary są rzeczywiście
niesamowite. Czy kiedykolwiek stworzyłaś ze sterrenu coś jeszcze?
– Nigdy. Chciałam, by Ascalon był wyjątkowy w skali świata. By był
podarunkiem dla największego rycerza swoich czasów. Rzecz jasna, nie
oznacza to, że nie ma na świecie innych podobnych artefaktów… lecz to
nie ja je stworzyłam. I nawet jeśli istnieją, dawno zaginęły.
Ead kusiło, by opowiedzieć jej o klejnocie, lecz wiedziała, że będzie
lepiej, gdy Kalyba się o nim nie dowie. Bo gdyby się dowiedziała, mogłaby
chcieć stworzyć własny.
– O niczym tak nie marzę jak o tym, by ujrzeć miecz – wyznała Ead. –
Mówi o nim całe Inys. Czy pokażesz mi go, pani?
Z gardła Kalyby dobył się basowy śmiech.
– Gdybym go miała, uczyniłabym to z radością. Szukałam go przez
stulecia, lecz Galian dobrze go ukrył.
– Nie zostawił wskazówek co do miejsca jego ukrycia?
– Wiem tylko tyle, że chciał złożyć miecz w rękach tych, którzy prędzej
umrą, niż oddadzą go mnie. – Jej uśmiech zgasł. – Królowe Inys również
go szukały, w końcu otaczają go boską czcią… Ale nie znajdą go. Jeśli ja
nie zdołałam, nikomu się to nie uda.
Każdy w Zakonie wiedział, że Kalyba wykuła Ascalona dla Galiana
Berethneta. To dlatego wiele sióstr jej nie ufało. Oboje urodzili się w tej
samej epoce w okolicy Złotobrzozy, lecz nikt nie wiedział, co ich tak
naprawdę łączy.
– Królowa Sabran śniła o Altanie Wieczności – powiedziała Ead. –
Wyznała mi to, gdy byłam jej damą dworu. Tylko ty umiesz tkać sny, pani.
Czy to ty zesłałaś je na Sabran?
– Ta wiedza również ma swoją cenę.
Powiedziawszy to, wiedźma zsunęła się z głazu, znów naga, i podeszła
do Ead. Ze skały u jej stóp trysnęły pachnące słodko kwiaty i miękka trawa.
Wprost stworzone do tego, by się na nich położyć.
– Chodź do mnie. – Wygładziła dłonią płatki i źdźbła. – Legnij ze mną
w mojej Altanie, a ja zaśpiewam ci pieśń o śnieniu.
– Pani – powiedziała Ead. – Pragnę tylko twojego szczęścia i chcę
dowieść ci mojej lojalności, lecz oddałam już komuś swoje serce.
– Tajemnica tkania snów z pewnością warta jest tej jednej nocy. Minęły
stulecia, odkąd dotykał mnie kochanek. – Kalyba przesunęła palcem po
swoim łonie, zatrzymując się w miejscu, gdzie stykały się jej uda. – Lecz…
podziwiam lojalność. Przyjmę więc od ciebie inny podarunek. W zamian za
moją wiedzę o gwiazdach i ich darach.
– Co tylko zechcesz.
– Od dwudziestu lat odmawia mi się owocu drzewa pomarańczy. A gdy
czarodziejka raz go skosztuje, pragnie go już zawsze. Głód zżera mnie od
środka. Bardzo chcę, by raz jeszcze zapłonął we mnie ogień. – Kalyba
przyszpiliła ją wzrokiem do miejsca. – Przynieś mi owoc, a staniesz się
moją dziedziczką. Przyrzeknij mi, Eadaz du Nāla uq-Nāra Przyrzeknij, że
dasz mi to, czego pożądam.
– Pani – odpowiedziała Ead. – Przyrzekam na Matkę.
Ead.
Patrzyła na niego, jakby ujrzała ducha.
Miesiącami włóczył się sennie po tych korytarzach. Podejrzewał, że
dosypywali mu czegoś do jedzenia, by zapominał, kim jest. Rysy twarzy tej
jego przyjaciółki z daleka zaczęły się już rozmywać w jego pamięci.
A teraz stała przed nim w czerwonym płaszczu i z kwiatami we włosach.
I wyglądała… niczym zamknięta całość, ułożona układanka, świeżo
wykuty miecz. Jakby latami cierpiała pragnienie, a teraz wreszcie je
ugasiła.
Ead przesunęła po nim wzrokiem, jakby wcale go nie zauważyła.
Przeorysza, naczelniczka tej sekty, wyprowadziła ją z komnaty. Na jej
widok poczuł się zdradzony, ale zaraz poznał – po rozpalonych oczach
i rozchylonych wargach – że jest tak samo zaskoczona jak on.
Nie ważne, kim teraz była. To wciąż Ead Duryan, jego przyjaciółka.
Musiał jakoś do niej dotrzeć.
Zanim zupełnie ją zapomni.
Chassar leżał już w łóżku i w okularach na nosie czytał księgę przy świetle
świecy, gdy wściekła Ead wparowała do jego pokoju jak burza.
– Co tu robi lord Arteloth? – Nawet nie próbowała się hamować.
– Eadaz. – Jego brwi zjeżyły się. – Uspokój się.
– Nocny Jastrząb wysłał Lotha do Cárscaro – powiedziała lodowatym
głosem. – Skąd się wziął tutaj?
Chassar wypuścił powietrze z płuc.
– To on przyniósł nam szkatułę. Dała mu ją donmata Marosa. – Zdjął
okulary. – Kazała mu mnie znaleźć. Po tym, jak sama znalazła Jondu.
– Donmata jest naszym sprzymierzeńcem?
– Najwyraźniej. – Chassar przewiązał szlafrok pasem. – Lorda Artelotha
nie miało być dzisiaj w komorze grobowej.
– To znaczy, że specjalnie go przede mną ukrywałeś.
Fałsz boli zawsze, ale świadomość, że to Chassar ją oszukał, niemal
złamała jej serce.
– Wiedziałem, że nie będziesz zadowolona – mruknął mężczyzna. –
Chciałem powiedzieć ci o nim sam, po ceremonii. Wiesz przecież, że
cudzoziemiec, który odnajdzie Zakon, nie może go już nigdy opuścić.
– On ma rodzinę. Nie możemy po prostu…
– Możemy. W imię Zakonu. – Chassar wolno podniósł się z łóżka. – Jeśli
pozwolimy mu odejść, opowie o nas Sabran.
– Nie musisz się o to bać. Nocny Jastrząb nigdy nie pozwoli Lothowi
wrócić do Ascalonu.
– Eadaz, posłuchaj mnie uważnie. Arteloth Beck jest wyznawcą Kłamcy.
Może i był dla ciebie miły, ale ten człowiek nigdy całkowicie cię nie
zrozumie. Zaraz pewnie mi powiesz, że z Sabran Berethnet też jesteś
blisko…
– A co, jeśli tak?
Chassar przyjrzał się bacznie jej twarzy. Jego rozchylone w osłupieniu
usta kryły się w gąszczu brody.
– Słyszałaś bluźnierstwa Inysytów – powiedział. – Wiesz, co zrobili
z pamięcią Matki.
– Kazaliście mi się do niej zbliżyć. Czemu więc dziwicie się, że to
zrobiłam? – odparowała Ead. – Zostawiliście mnie tam samą na prawie
dziesięć lat. Byłam obca. Byłam konwertytką. Gdybym nie odnalazła ludzi,
na których mogłabym się oprzeć, żeby jakoś wytrzymać to czekanie…
– Wiem. I do końca moich dni będę tego żałował. – Z czułością położył
masywną dłoń na jej ramieniu. – Jesteś zmęczona. I zła. Porozmawiamy
rano.
Chciała coś odszczeknąć, ale to był Chassar, który pomógł Synom Siyāti
ją wychować, który sprawiał, że krztusiła się śmiechem, kiedy była
dzieckiem, który troszczył się o nią po śmierci Zāli.
– Nairuj powiedziała mi, że Przeorysza ma dla mnie jakieś zadanie –
zmieniła temat. – Chcę wiedzieć, co to za zadanie.
Chassar rozmasował sobie nasadę nosa. Ead stała wyprostowana,
z dłońmi opartymi na biodrach. Czekała.
– Osłoniłaś Sabran przed Fýredelem niemal dziewięć lat po opuszczeniu
Lasyi. Tak głęboka więź z drzewem, która kpi sobie z czasu i przestrzeni,
jest niezwykle rzadka. Wręcz niespotykana. – Usiadł ciężko na łóżku. –
Przeorysza chce ją wykorzystać. Zamierza wysłać cię do krain za Wrotami
Ungulusa.
Serce załopotało jej w piersi.
– W jakim celu?
– Siostra przyniosła nam wieści z Drayasty. Grupa piratów twierdzi, że
podczas Żałoby Wieków Valeysa złożyła jajo gdzieś na Erii. Przeorysza
chce, byś je znalazła i zniszczyła. Zanim coś się wykluje.
– Ungulus. – Ead nie czuła własnego ciała. – Mogę wyjechać na lata.
– Tak.
Wrota Ungulusa były granicą znanego świata. Ziemie za nimi
pozostawały nieodkryte. Tych kilkoro śmiałków, którzy się tam wyprawili,
mówiło o bezkresnym pustkowiu, zwanym Erią – o połyskliwych solnych
równinach spieczonych bezlitosnym słońcem, gdzie nie sposób znaleźć ani
kropli wody. Jeśli któryś z tych odkrywców dotarł na drugą stronę białej
pustyni, nie wrócił, by opowiedzieć, co tam widział.
– O Drayaście zawsze krążyły rozmaite plotki. – Ead wyszła spokojnie
na balkon. – Na Matkę, cóż ja wam zrobiłam, że znów zostaję wygnana?
– To niezwykle ważna misja – powiedział Chassar – lecz wyczuwam, że
Przeorysza wybrała do niej ciebie nie tylko ze względu na twoją
wytrzymałość, lecz również dlatego, że to zadanie pomoże ci się skupić na
sprawach Południa.
– Chcesz powiedzieć, że kwestionuje moją lojalność.
– Nie – odrzekł Chassar delikatniej. – Po prostu uważa, że możesz
skorzystać na tej podróży. Potraktuj ją jako okazję do rozmyślań
o prawdziwym celu Zakonu. Wykorzystaj ten czas, by oczyścić swoją duszę
z wszystkiego, co ją mąci.
Przeorysza chciała oddzielić ją od Imperium Cnót jak największą połacią
lądu, aby nie oglądała chaosu, który lada moment rozpęta się w jego łonie.
Miała nadzieję, że gdy Ead wróci z misji, będzie myślała już tylko
o Południu.
– Ale masz pewien wybór, Ead.
Spojrzała na niego.
– No to słucham.
– Możesz zaproponować jej dziecko. – Chassar patrzył jej w oczy. –
Zakon potrzebuje wojowników. Przeorysza wierzy, że twoje dziecko
odziedziczy twoją szczególną więź z drzewem. Zajdź w ciążę, a może
wyśle na południe Nairuj, gdy tylko urodzi.
Szczęka ją bolała z wysiłku, jakim było zduszenie wypranego
z wesołości śmiechu, który próbował wydostać się z jej trzewi.
– Dla mnie to żaden wybór.
Wypadła z pokoju.
– Eadaz – zawołał za nią Chassar, ona jednak się nie obejrzała. – Dokąd
idziesz?
– Porozmawiam sobie z Przeoryszą.
– Nie. – W dwa kroki zagrodził jej przejście.
– Nie jestem dzieckiem, które trzeba wysłać do kąta, by przemyślało
swoje zachowanie. Jestem…
– Co tu się dzieje?
Ead odwróciła się. W wejściu do korytarza stała Przeorysza
w olśniewającej sukni ze śliwkowego jedwabiu.
– Przeoryszo. – Ead podeszła do niej. – Proszę, byś nie wysyłała mnie za
Wrota Ungulusa.
– To już postanowione. Od dawna podejrzewaliśmy, że wielka
zachodnica uwiła tam gniazdo. Siostra, która zostanie wysłana, by je
zniszczyć, musi umieć długo wytrzymać bez owoców drzewa. Mam
pewność, że zrobisz to dla mnie, dziecko. Że raz jeszcze przysłużysz się
Matce.
– Nie tak miałam służyć Matce.
– Nie zgodzisz się na nic poza powrotem do Inys. Podjęłaś decyzję.
Dlatego właśnie musisz udać się za Wrota Ungulusa. By przypomnieć
sobie, kim jesteś.
– Wiem dokładnie, kim jestem – odwarknęła Ead. – Nie wiem tylko
jednego: dlaczego przez te lata, gdy mnie tu nie było, Zakon przestał
patrzeć dalej niż czubek własnego nosa?
Cisza, która zaległa w korytarzu, stanowiła jasny dowód, że Ead
przesadziła.
Przeorysza długo wpatrywała się w nią, tak nieruchoma, jakby była
figurą z brązu.
– Jeśli jeszcze raz spróbujesz uchylać się od obowiązków, nie będę miała
innego wyjścia, jak tylko odebrać ci płaszcz – powiedziała w końcu.
Ead zmroziło.
Przeorysza zamknęła się w swojej sypialni. Chassar rzucił Ead smutne
spojrzenie, po czym odszedł, zostawiając ją samą, roztrzęsioną,
z zaciśniętymi pięściami.
Zakon tak stary i tak sekretny potrzebował wyważonego zarządzania,
a Eadaz du Zāla uq-Nāra dowiedziała się właśnie, jak to jest być
zarządzaną.
Nie pamiętała drogi powrotnej do pokoju. Wyszła na balkon i potoczyła
wzrokiem po Krwawej Dolinie. Drzewo pomarańczy jaśniało tym samym
pięknem co zawsze. Było tak doskonałe, że aż wzbudzało trwogę.
Przeorysza nie powstrzyma upadku Inys. Gdy tylko wojna domowa
rozedrze Imperium na strzępy, stanie się ono łatwym łupem dla
ścierwokróla Yscalinu i Smoczej Armii. Ead nie mogła nawet o tym
myśleć.
Na jej szafce nocnej wciąż stało słoneczne wino. Dopiła resztę, by
przestać trząść się ze złości. Gdy opróżniła kubek, zbłądziła gdzieś myślami
i dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że wpatruje się w naczynie.
Obróciwszy je w dłoni, poczuła, że coś budzi się w jej pamięci.
Bliźniacze kielichy. Prastary symbol Rycerki Sprawiedliwości. I jej rodu.
Crest.
Potomkini Rycerki Sprawiedliwości. Tej, która ważyła kielichy winy
i niewinności, posłuszeństwa i sprzeciwu, cnoty i grzechu. Zaufana służka
korony.
Podczasza.
Igrain Crest, której nigdy nie podobał się Aubrecht Lievelyn. Której
lokaje obstawili wejście do komnaty Sabran rzekomo po to, by jej bronić.
Ead zacisnęła palce na balustradzie. Loth wysłał jedno ostrzeżenie
z Cárscaro: „Strzeżcie się Podczaszego”. Badał sprawę zaginięcia księcia
Wilstana, który podejrzewał Vetaldów, że są zamieszani w morderstwo
królowej Rosarian.
Czy Crest zaaranżowała przedwczesną śmierć Rosarian Berethnet, by na
tronie Inys zasiadła mała dziewczynka?
Królowa, która potrzebowała protektorki, nim osiągnęła dorosłość.
Młoda księżniczka, którą najbliższa przyboczna Crest mogła uformować,
jak tylko chciała…
Już rozważając to, Ead wiedziała, że instynkt jej nie myli. Była tak
zaślepiona nienawiścią do Combe’a, tak zdeterminowana, by obwinić go za
całe zło, które działo się w Inys, że nie widziała tego, co rozgrywało się pod
jej nosem.
„Jakże łatwo byłoby zrzucić całą winę na mnie” – powiedział jej tej nocy,
gdy uciekła z pałacu.
Jeśli Podczaszym – czy też Podczaszą – rzeczywiście była Igrain Crest,
to znaczy, że Roslain też może maczać w tym palce. Może jej lojalność
wobec Sabran wyczerpała się, gdy straciła dziecko. Cały ród Crestów mógł
spiskować przeciwko niej, chcąc zagarnąć tron.
Już przecież wzięli we władanie Wieżę Królowej.
Ead zaczęła krążyć po pokoju. Choć od Zalewiska wiał ciepły wiatr, było
jej tak zimno, że szczękała zębami.
Jeśli wróci na Inys, zostanie wydalona z Zakonu. Odbiorą jej imię,
zapomną o jej istnieniu.
Ale jeśli nie wróci, porzuci całe Imperium, zdradzając wszystko, w co
wierzy i uważa za dobre, i wszystko to, co reprezentuje Zakon. Musiała być
lojalna wobec Matki, nie Mity Yedanyi.
Musiała iść tam, gdzie prowadzi ją płomień gorejący w jej sercu. Ogień
otrzymany od drzewa.
Gdy uświadomiła sobie, co powinna zrobić, poczuła, że jej dusza rozpada
się na kawałki. Posmakowała sól na wargach. Łzy płynęły po jej policzkach
i kapały na posadzkę.
Tutaj się urodziła. To było jej miejsce na świecie. Zawsze, całe swoje
życie, pragnęła tylko jednego – czerwonego płaszcza. Płaszcza, który
będzie musiała teraz odrzucić.
Będzie dalej służyć Matce. W Inys skończy to, co zaczęła Jondu.
Ascalon. Bez miecza nie mieli szans na pokonanie Bezimiennego.
Czerwone Damy go szukały, Kalyba też. Bezskutecznie.
Żadna z nich nie posiadała blednącego klejnotu.
„Siden i sterren mogą nawet zniszczyć się nawzajem. Lecz równocześnie
ciążą ku sobie, każdy ciągnie do swojego przeciwieństwa”.
Klejnot musiał być wypełniony sterrenem. Ascalon może na niego
zareagować, a on odpowie tylko jej.
Ead patrzyła na drzewo, a płacz wzbierał jej w gardle. Padła na kolana
i się pomodliła, by jej decyzja okazała się tą dobrą.
Plaże Skrzydła znalazły się pod wodą. Tané spędziła ze Starszym Varą kilka
godzin, podczas gdy wyspa trzęsła się w posadach, uniemożliwiając
czytanie.
Varze, ma się rozumieć, jakoś się to udawało. Świat mógł stanąć
w płomieniach, a on znalazłby sposób na dokończenie rozdziału.
Gdy trzęsienie wreszcie ustało, zapadła grobowa cisza. Wszystkie ptaki
w lesie potraciły głosy. Wówczas uczeni zaczęli badać skalę zniszczeń.
Samotnie nie ucierpiały zbytnio, ale dwaj mężczyźni spadli z klifu. Morze
nie wyrzuciło jeszcze ich ciał, lecz dzień później fale zostawiły na plaży
inne zwłoki.
Zwłoki smoczycy.
O zachodzie słońca Tané poszła ze Starszym Varą, by popatrzeć na
martwą boginię. Ciężko mu się schodziło po kamiennych schodach
z żelazną protezą zamiast nogi i minęło wiele czasu, nim wreszcie znaleźli
się na plaży, lecz Vara uparł się, by pójść, a Tané nie odstąpiła jego boku.
Na piasku znaleźli młodą seiikineską smoczycę. Jej długie ciało było
poskręcane, a pysk rozwarty w niemym krzyku. Łuski straciły blask i już
dziobały je ptaki, a do kości lgnęła mgła. Tané zadrżała na ten widok, a gdy
już nie mogła dłużej patrzeć, odwróciła wzrok, przejęta rozpaczą.
Nigdy nie widziała martwego smoka. Była to najbardziej zasmucająca
i przerażająca rzecz na świecie. Z początku ona i Vara myśleli, że tę młodą
boginię zabito w Kawontay, a to, co z niej zostało, wrzucono do morza.
Tané natychmiast przyszła na myśl Nayimathun i żołądek wywrócił się jej
na drugą stronę. Ale nie, jej ciało było całe, miała wszystkie łuski, zęby
i szpony.
Bogowie nie toną. Stanowią jedność z wodą. Po jakimś czasie starsi
orzekli, że ten smok został ugotowany.
Ugotowany żywcem przez samo morze.
Nie istniało nic bardziej nienaturalnego. I nie istniał bardziej złowróżbny
omen.
Nawet gdyby wszyscy uczniowie połączyli siły, nie zdołaliby ruszyć
ciała. Pozostanie więc na plaży, stopniowo się rozkładając, aż nie zostanie
po nim nic więcej, jak tylko zagrzebane w piasku opalizujące kości.
Gdy Ead wynurzyła się ze świata cieni, zachodziło słońce. Kręciło jej się
w głowie i miała wrażenie, że jej czaszka to garnek, w którym ktoś miesza
zupę. Miała niewyraźne wrażenie, że przebywa w jaskini, choć nie
pamiętała, jak się tu znalazła.
Gwałtownie przyłożyła dłoń do szyi. Wymacawszy tam klejnot,
odetchnęła z ulgą.
Odzyskanie go sporo ją kosztowało. Pamiętała stalową klingę i pieczenie
wywołane zetknięciem ciała z pokrywającą ją substancją. Ogień strzelił
z jej palców, podpalając łóżko Przeoryszy, a potem Ead wytoczyła się przez
balustradę i spadła na gzyms przy oknach kuchennych. Na szczęście
kuchnia była pusta, dzięki czemu mogła uciec niepostrzeżenie. Gdy dotarła
do Aralaqa i Lotha, ledwie trzymała się na nogach.
Mita zasługiwała na okrutną śmierć za to, co zrobiła Zāli, ale to nie Ead
wykona wyrok. Nie zniży się do tego, by zamordować siostrę.
Gorący język odgarnął jej z czoła lok włosów. Otworzyła oczy
i zobaczyła, że Aralaq stoi z nią nos w nos.
– Gdzie? – spytała ochryple.
– Boskie Klingi.
Nie. Dźwignęła się do siadu, tłumiąc jęk, gdy odezwał się ból.
– Zatrzymałeś się – wyjęczała. – Wy przeklęci głupcy. Czerwone
Damy…
– Mogłem albo się zatrzymać, albo pozwolić ci się wykrwawić na
śmierć. – Aralaq trącił nosem gorący okład na jej brzuchu. – Nie
powiedziałaś, że Przeorysza zatruła ostrze.
– Ja... nie wiedziałam.
Mogła się tego spodziewać. Przeorysza chciała jej śmierci, ale nie mogła
zabić jej sama, nie ściągając na siebie podejrzeń. Lepiej było ją zranić
i obniżyć krzepliwość krwi, by spowolnić jej ucieczkę, a następnie
powiedzieć Czerwonym Damom, że ich nowa siostra jest zdrajczynią.
Wówczas to one wykonałyby brudną robotę za Przeoryszę.
Ead podniosła okład. Rana była bolesna, ale miazga z kwiatów sabra
wyciągnęła z niej truciznę.
– Aralaq – powiedziała, przechodząc na inysycki – wiesz doskonale, jak
szybko ścigają zwierzynę Czerwone Damy. – Dziwnie jej się mówiło do
Aralaqa w języku Lotha. – Miałeś pędzić przed siebie bez odpoczynku.
– Wysoka władczyni Kagudo ma zapas lekarstwa. Ichneumony nie
pozwalają umierać swoim małym siostrom.
Ead zmusiła się do regularnego oddechu, chcąc się uspokoić. Czerwone
Damy pewnie nie dotarły jeszcze do Boskich Kling.
– Musimy ruszać, i to szybko – dodał Aralaq, łypiąc na Lotha. –
Sprawdzę, czy jest bezpiecznie.
Odszedł i zaległa ogłuszająca cisza.
– Czy jesteś na mnie zły, Locie? – przerwała ją w końcu Ead.
Patrzył na stolicę. Na ulicach Nzene płonęły pochodnie, przez co miasto
wyglądało niczym dogasające ognisko.
– Powinienem – odmruknął. – Kłamałaś w tylu sprawach. Przez osiem lat
nazywałem cię nieprawdziwym imieniem. Zataiłaś przed wszystkimi
prawdziwy powód, dla którego trafiłaś na Inys. Jak się okazuje, nie jesteś
wcale konwertytką.
– Nasze religie są ściśle ze sobą połączone. Obie sprzeciwiają się
Bezimiennemu.
– Ty nigdy nie wierzyłaś w Świętego. To znaczy – poprawił się –
wierzyłaś. Ale uważasz, że był okrutnikiem i tchórzem, który próbował siłą
narzucić swoją religię innemu państwu.
– I zażądał ręki księżniczki Cleolind, zanim podjął próbę zabicia
Bezimiennego. Tak.
– Jak możesz mówić takie rzeczy? Sama modliłaś się w Sanktuarium,
chwaliłaś jego imię z nami wszystkimi!
– Zrobiłam to, by przeżyć. – Gdy zorientowała się, że nie zamierza na nią
spojrzeć, podjęła: – Przyznaję, że jestem tym, co zwiecie czarownicą, ale
nie istnieje zła magia, Locie. Może być tylko użyta do złych celów.
W końcu ośmielił się przenieść na nią wzrok.
– Co dokładnie potrafisz?
– Umiem rozproszyć ogień wyrmów. Jestem niepodatna na smoczą
plagę. Mogę tworzyć magiczne osłony. Moje rany szybciej się goją. Mogę
poruszać się bezszelestnie, niewidoczna w cieniu. Umiem sprawić, by
klinga mego miecza zaśpiewała o śmierci tak, jak żadna inna.
– Czy potrafisz tworzyć ogień?
– To też. – Rozwarła dłoń i płomień zbudził się do życia. – Ogień
naturalny. – Zamknęła ją i otworzyła raz jeszcze. – Magiczny ogień, który
spala iluzje. – I jeszcze raz. – Ogień wyrmów.
Loth wykonał znak miecza. Ead zamknęła dłoń, tłumiąc heretycki
płomień.
– Locie – powiedziała – powinniśmy podjąć decyzję, czy możemy być
dalej przyjaciółmi czy nie. W każdym razie oboje musimy być teraz
przyjaciółmi Sabran, jeśli ten świat ma mieć choć mikre szanse na
przetrwanie.
– Co? Jak to?
– Nie wiesz wielu rzeczy. – Cóż za niedopowiedzenie… – Sabran
spłodziła dziecko z Aubrechtem Lievelynem, wysokim księciem
Mentendonu. Który został zabity. Później wszystko ci opowiem – dodała,
gdy otworzył usta. – Wkrótce potem do Ascalonu przybyła wielka
zachodnica. Nazwano ją Białym Wyrmem. – Zrobiła pauzę. – Sabran
poroniła.
– Święty… – powiedział. – Sab… – Jego rysy ścięła żałość. – Żałuję, że
mnie tam nie było.
– Ja też żałuję. – Ead wpatrywała się w jego twarz. – Loth, ona nie
będzie miała już więcej dzieci. Ród Berethnetów wymrze. Wszędzie na
świecie budzą się wyrmy, Yscalin praktycznie wypowiedział imperium
wojnę. Bezimienny niebawem powstanie. Jestem tego pewna.
Loth wyglądał, jakby zaraz miał się rozchorować.
– Bezimienny.
– Tak. On powróci – powiedziała Ead – ale nie przez to, co spotkało
Sabran. To nie ma z nią nic wspólnego. Czy na tronie Inys zasiada królowa,
czy na niebie świeci słońce, Bezimienny powstanie.
Pot perlił mu się na czole.
– Wydaje mi się, że znam sposób na pokonanie Bezimiennego –
ciągnęła – ale najpierw musimy utrzymać w całości Imperium Cnót. Jeśli
popadnie w wojnę domową, smocza armia i ścierwokról rozpędzą je na
cztery wiatry, ani się obejrzymy. – Poprawiła sobie kompres na brzuchu. –
Niektórzy spośród Książąt Ducha od wielu lat nadużywali władzy. Teraz
wiedzą już, że nie doczekają się potomkini. Sądzę, że będą próbowali
kontrolować Sabran, a nawet ją obalić.
– Na Świętego… – wymamrotał Loth, kryjąc twarz w dłoniach.
– Ostrzegłeś Meg przed Podczaszym. Czy wiesz, kim on jest?
– Nie. Sigoso wymówił tylko to jedno słowo.
– Z początku myślałam, że to Nocny Jastrząb – ciągnęła Ead – lecz teraz
jestem prawie pewna, że to Podczasza, Igrain Crest. Przecież na jej broszy
widnieją bliźniacze kielichy.
– Lady Igrain. Ale Sab ją kocha – wykrztusił osłupiony Loth. – Ponadto
każdy, kto wziął na patrona Rycerkę Sprawiedliwości, nosi na piersi
kielichy, a Podczaszy konspirował z królem Sigosem, by zamordować
królową Rosarian. Dlaczego Crest miałaby to zrobić?
– Nie wiem – powiedziała szczerze Ead – ale chciała wydać Sabran za
wodza Askrdalu. Sabran wybrała zamiast niego Lievelyna, a potem
Lievelyn zginął. Co się zaś tyczy skrytobójców…
– To ty ich zabijałaś?
– Tak – odparła, głęboko zamyślona. – Zastanawiałam się jednak, czy oni
w ogóle mieli zamiar zabić Sabran. Może Crest chciała, by zostali złapani.
Każdy kolejny zamach wzbudzałby coraz większy niepokój królowej. Jej
karą za opieranie się zewowi małżeńskiego łoża miała być ciągła obawa
o własne życie.
– A królowa matka?
– Od dawna plotkowano na dworze, że Rosarian sypiała z Gianem
Harlowe’em, gdy była poślubiona księciu Wilstanowi. Niewierność jest
wbrew naukom Rycerki Przyjaźni. Może Crest chce, by jej królowe były…
posłuszne.
Loth zacisnął szczęki na te słowa.
– A więc mamy oskarżyć Crest – powiedział – by chronić Sabran.
– Tak. A potem stawimy czoła o wiele starszemu przeciwnikowi. – Ead
rzuciła okiem w stronę wylotu jaskini. – Ascalon może znajdować się
w Inys. Jeśli go znajdziemy, za jego pomocą osłabimy Bezimiennego.
Gdzieś ponad ich kryjówką zaśpiewał ptak. Loth podał Ead butelkę
wody.
– Ead – zwrócił się do niej – nie pokładasz wiary w Sześciu Cnotach. –
Spojrzał jej w oczy. – Dlaczego ryzykujesz wszystko dla Sabran?
Napiła się.
To pytanie powinna była zadać sobie dawno temu. Jej uczucia były
niczym pąki na drzewie, które raptem, tej jednej pamiętnej nocy, rozwinęły
się w piękne, nieprzemijające kwiaty.
– Uświadomiłam sobie – odpowiedziała po chwili ciszy – że opowiadano
jej tę historię od urodzenia. Nie nauczono jej być nikim innym. A jednak
widziałam, że mimo to jakaś część niej była i jest odporna na wychowanie,
że jest owocem jej własnych działań i myśli. Ta część, choć z początku
wydawała mi się mała, została wykuta w ogniu jej własnej siły i opierała się
złotej klatce, w której tkwiła Sabran. I z czasem zrozumiałam… że ta część
zrobiona jest ze stali. I że to jest właśnie prawdziwa Sabran. – Wytrzymała
jego spojrzenie. – Królowa, której Inys będzie bardzo potrzebować
w nadchodzących dniach.
Loth usiadł obok niej. Gdy dotknął jej łokcia, zwróciła ku niemu wzrok.
– Rad jestem, ze znów się odnaleźliśmy, Ead Duryan. – Zamilkł. – Eadaz
uq-Nāra.
Ead oparła głowę na jego ramieniu. Westchnąwszy, objął ją.
Wówczas wrócił Aralaq. Aż podskoczyli, zaskoczeni.
– Wielki ptak przemierza niebo – obwieścił. – Czerwone Damy są blisko.
Loth zerwał się na nogi. Dziwny spokój spłynął na Ead, gdy wzięła łuk
i kołczan.
– Aralaqu, droga wiedzie nas przez Spalone Ziemie do Yscalinu. Nie
zatrzymamy się, dopóki nie dotrzemy do Córvugaru.
Loth dosiadł ichneumona. Podała mu płaszcz, a gdy wspięła się na
kudłaty grzbiet, Loth owinął nim ich oboje.
Aralaq zsunął się po zboczu na płaski grunt i wyłonił z cieni, by spojrzeć
na jezioro. Parspa zataczała kręgi nad ich głowami.
Było dość ciemno, by mogli uciekać niepostrzeżenie. Aralaq szedł
w cieniu gór, a gdy nie było się już gdzie skryć, wystrzelił naprzód i puścił
się pędem.
Na lasyańskich Spalonych Ziemiach mieściło się niegdyś rozległe miasto
Jotenya. Podczas Żałoby Wieków ziemia została ogołocona przez ogień, ale
od tamtych czasów zdążyła już porosnąć trawą i rozproszonymi po
równinie drzewami o liściach w kształcie skrzydeł.
Po jakimś czasie teren zaczął się zmieniać. Aralaq nabrał prędkości, jego
łapy sunęły nad przestworem żółtej trawy, ledwie muskając grunt. Ead
trzymała się jego futra. Wciąż bolała ją rana na brzuchu, ale musiała być
w pogotowiu, gotowa na odparcie pościgu. Pozostałe ichneumony pewnie
już zwietrzyły ich zapach.
Gwiazdy połyskiwały w niebie, sunąc po swoich spiralnych orbitach,
niby węgle żarzące się w popielnym niebie. Inne od tych, które pstrzyły
firmament nad Inys.
Z ziemi strzelały kolejne drzewa. Oczy piekły Ead od pędu powietrza, za
jej plecami Loth drżał z zimna. Ead szczelniej otuliła ich, zakrywając jego
dłonie, i zaczęła myśleć o okręcie, który zabierze ich do Córvugaru.
Strzała chybiła Aralaqa o włos. Ead obróciła się w siodle.
Jechało za nimi sześciu jeźdźców. Czerwone płomienie, każdy na
ichneumonie. Ten biały należał do Nairuj.
Aralaq zawarczał i zwiększył tempo. Nadszedł czas. Zebrawszy siły, Ead
zrzuciła z siebie płaszcz, złapała Lotha za ramię i zręcznie go okrążyła, po
czym wylądowała za nim, plecami do kierunku jazdy.
Jeśli uda jej się zranić ichneumony, będą mieli szanse na ucieczkę.
Aralaq był szybki nawet w porównaniu ze swymi pobratymcami, ale ten
biały potrafił go przegonić. Nakładając strzałę na cięciwę, przypomniała
sobie, jak Nairuj chwaliła się za młodu, że żaden wierzchowiec nie jest
w stanie przeciąć Zalewiska szybciej od jej ichneumona.
Najpierw pozwoliła sobie dostosować się do ruchu Aralaqa. Gdy już
wyczuła rytm jego kroków, uniosła łuk. Loth sięgnął za plecy i złapał ją za
biodra, jakby się bał, że spadnie.
Jej strzała pomknęła nad trawą, prosto w kierunku białego ichneumona,
który uskoczył przed nią w ostatniej chwili. Drugą strzałę zmarnowała, gdy
Aralaq przesadził truchło dzikiego psa.
Nie zdołają uciec. Nie mogli się też zatrzymać i podjąć walki. Ead
potrafiłaby pokonać dwie czarodziejki, może trzy, ale nie sześć
Czerwonych Dam, do tego ranna. Loth był zbyt wolny, a pozostałe
ichneumony rozszarpią Aralaqa w kilka sekund. Napinając łuk po raz
trzeci, zaniosła modlitwę do Matki.
Strzała trafiła ichneumona w łapę. Zwalił się na ziemię i przetoczył,
dosiadająca go siostra zaryła ciężko o grunt.
Zostało pięć. Przygotowywała się do oddania kolejnego strzału, gdy grot
zanurzył się w jej nodze. Zdusiła krzyk.
– Ead!
W każdej chwili Aralaq mógł oberwać kolejnym pociskiem. A wtedy po
nich.
Nairuj popędzała swojego wierzchowca. Była już dość blisko, by Ead
widziała jej oczy koloru ochry i wyraźną linię zaciśniętych ust. Nie
doszukała się w jej spojrzeniu nienawiści. Tylko czyste i zimne
postanowienie. Wyraz łowcy tropiącego zwierzynę. Uniosła łuk
i wymierzyła w Aralaqa.
I wtedy po Spalonych Ziemiach przetoczyła się fala ognia.
Erupcja światła prawie oślepiła Ead. Najbliższe drzewa stanęły
w płomieniach. Podniosła wzrok, szukając jego źródła, a Loth wydał
z siebie krzyk. Nad nimi fruwały cienie – uskrzydlone cienie o ogonach jak
baty.
Młode wiwerny. Musiały nadlecieć z Małych Gór, złaknione mięsa po
stuleciach snu. Z krzykiem, który zmieniał duszę ludzką w sopel lodu,
wiwerna zapikowała w stronę Czerwonych Dam, które momentalnie
rozpierzchły się na boki.
Trzy z nich wzięły potwory na cel, podczas gdy Nairuj i pozostałe siostry
kontynuowały pościg. Gdy szkieletowa bestia sfrunęła nisko nad ziemię
i kłapnęła paszczą, Aralaq zrobił unik, a Ead zarzuciło na prawo. Serce
podeszło jej do gardła ze strachu przed wypełnionym zębiskami pyskiem.
Strzała musnęła bok Aralaqa.
– Dasz radę – krzyknęła do niego po selinyjsku. – Aralaq, biegnij. Nie
zwalniaj…
Kolejna wiwerna spadła z nieba i przywaliła w rozłożyste drzewo,
wyrywając je z korzeniami. Drewno jęknęło i trzasnęło, a Aralaq zwinnie je
ominął. Ead zakręcił w nozdrzach zapach siarki umierającego stwora,
zanoszącego się rozdzierającym powietrze wrzaskiem.
Zbliżała się do nich jedna z Dam. Jej ichneumon był czarny, a paszczę
miał najeżoną kłami ostrymi jak sztylety.
Wszyscy zauważyli wiwernę o sekundę za późno. Z nieba buchnął ogień
i pochłonął Czerwoną Damę. Zwaliła się na ziemię i zaczęła turlać,
próbując ugasić płonący płaszcz. Słup ognia zagarnął nową połać gruntu
i zbliżył się do Aralaqa. Ead wyrzuciła rękę przed siebie.
Jej osłona odbiła ogień, tak jak tarcza odbija wekierę. Loth krzyknął, gdy
szpony płomieni wyciągnęły się w jego kierunku, a wiwerna z wrzaskiem
odbiła w lewo, połykając własny płomień. Czerwone Damy były
w rozsypce, pochłonięte walką z błoniastoskrzydłymi stworami, które
krążyły nad nimi jak sępy i przypuszczały raptowne ataki. Ead odwróciła
się, szukając Nairuj.
Biały ichneumon leżał na ziemi, ranny. Wiwerna spływała z nieba prosto
na Nairuj, z pyskiem umazanym krwią jej wierzchowca. Ead bez namysłu
nałożyła ostatnią strzałę na cięciwę.
Trafiła smoka w samo serce.
Loth z powrotem usadził ją w siodle. Zobaczyła jeszcze Nairuj, która
wlepiła w nich wzrok, trzymając się za brzuch, a potem świat rozmazał jej
się przed oczami, gdy Aralaq zostawił drzewa za sobą i dał susa w mrok.
Zapach spalenizny. Loth szczelniej owinął Ead płaszczem. Nawet gdy
oddzielili się już od płonących drzew i powalonych sióstr znaczną
odległością, wciąż miała przed oczami języki płomieni, jaśniejące niczym
ślepia Bezimiennego. Opuściła głowę na pierś i dopiero wtedy ciemność
zdusiła płomienie.
Obudziła się, słysząc swoje imię w ustach Lotha. Trawa, ogień i drzewa
zniknęły. Teraz widziała przed sobą domy wzniesione z koralowego
kamienia. Na dachach siedziały wrony. Bezruch, całkowity bezruch.
Było to miasto, które pogrzebało więcej mieszkańców, niż wciąż w nim
mieszkało. W porcie stał okręt o wypłowiałych żaglach i galionie
w kształcie lecącego morskiego ptaka. Ta przystań stanowiła ich bramę na
Zachód. Świt zabarwił niebo delikatnym odcieniem różu, a w dali
rozciągały się czarne i słone wody.
Córvugar.
48
WSCHÓD
Świt przywitał ich już w siodłach. Jechali naprzód przez kilka dni, póki nie
rozhulała się śnieżyca, znacznie ich spowalniając. Pewnej nocy obskoczyli
ich zbójcy, domagając się całego złota, jakie posiadają. W pojedynkę Loth
nie dałby im rady, lecz Ead zapewniła im tak zapiekłą walkę, że musieli
podać tyły.
Nie było już czasu na sen. Ead wróciła na siodło, nim jeszcze rozbójnicy
skryli się w lesie. Loth musiał się spieszyć, by za nią nadążyć. Skręcili na
północny wschód w Starodrzewie Kruczym i pogalopowali Południowym
Gościńcem, pochylając głowy, gdy dołączyli do długiej kolumny wozów,
jucznych zwierząt i karet zdążających do Ascalonu. Wreszcie,
z zapadnięciem zmroku, dotarli na miejsce.
Loth ściągnął cugle. Wieżyce Ascalonu czerniły się na tle wieczornego
nieba. Nawet spływając deszczem, to miasto było dla niego jak płomyk
świecy pośród mroku.
Jechali Milą Berethnetów pokrytą cienką warstwą śniegu. Na jej końcu,
hen daleko, widniała wypleciona z żelaznych sztab brama Ascalonu. Mimo
szarówki Loth widział uszkodzoną przez Fýredela Sierocą Wieżę. Dopiero
wówczas naprawdę uwierzył, że wyrm rzeczywiście nawiedził stolicę.
Czuł zapach Zwinnej Rzeki. Słyszał dzwony Sanktuarium Naszej Pani.
– Chcę przejechać obok pałacu – szepnęła mu do ucha Ead – żeby
zobaczyć, czy strzeże go więcej strażników niż zwykle.
Loth kiwnął głową.
Na granicach poszczególnych dzielnic stały strażnice. Królowiecka, ta
najbliżej pałacu, mogła poszczycić się najbardziej okazałą – wysoką
i zdobioną złoceniami oraz płaskorzeźbami przedstawiającymi zmarłe
królowe. Gdy się do niej zbliżyli, zdali sobie sprawę, że na ulicy, zwykle
tłocznej o zmierzchu, gdy mieszczanie wybierali się na modły, panuje
nienaturalna cisza.
Śnieg pod strażnicą był czarny. Gdy Loth podniósł wzrok, krew
odpłynęła mu z twarzy. Wysoko w górze widniały zatknięte na pikach dwie
głowy.
Pierwsza była nierozpoznawalna. Praktycznie naga czaszka. Drugą
pokryto smołą i podgotowano, twarz zapadła się już, a z uszu i nosa ciekła
zgnilizna. Łaziły po niej muchy.
Nie rozpoznałby jej, gdyby nie włosy. Długie i czerwone, płynące jak
krew.
– Truyde – westchnęła Ead.
Loth nie mógł oderwać wzroku od makabrycznego odkrycia. Od tych
powiewających na wietrze włosów, groteskowych i upiornych, bo
przydających życia trupiej głowie.
Kiedyś on, Sabran i Roslain zebrali się przy kominku w komnatach
królowej i słuchali opowieści Arbelli Glenn o jednej z poprzedniczek
królowej Rosarian, Sabran V, jedynej tyrance, którą zrodził dom Berethnet,
ozdabiającej każdy fragment pałacowych bram głowami tych, którzy się jej
narazili. Żadna królowa nie ośmieliła się dotąd przywołać jej ducha w ten
sposób.
– Szybko. – Ead obróciła konia. – Za mną.
Ruszyli do strażnicy przy bramie Południowych Doków, którą władali
kupcy jedwabni i sukiennicy. Wkrótce dotarli do Róży i Świecy, jednej
z najwykwintniejszych gospód w mieście, gdzie powierzyli swoje konie
stajennemu. Dopiero tam Loth oparł się o ścianę i zwymiotował.
– No dalej – popędziła go stojąca już w drzwiach Ead. – Znam
właścicielkę. Tu będziemy bezpieczni.
Loth nie pamiętał już, jak to jest czuć się bezpiecznym. Poza tym fetor
zgnilizny wciąż kręcił go w nosie.
Sługa wprowadził ich do środka i zapukał do drzwi. Otworzyła je
rumiana kobieta w kanciastym dublecie. Gdy zobaczyła Ead, uniosła brwi.
– Patrzcie państwo, kogo przywiało – powiedziała, nie kryjąc
zdziwienia. – Lepiej wejdźcie.
Chyłkiem wciągnęła ich do pokoju, a kiedy drzwi zamknęły się za nimi,
wyściskała serdecznie Ead.
– Moja kochana. Kiedy ja cię ostatnio widziałam? – wyszeptała. – Ale co
ty robisz w mieście, do diaska?
– Nie miałam wyjścia. – Ead cofnęła się o krok. – Nasz wspólny znajomy
powiedział, że jeśli będę potrzebowała, udzielisz mi schronienia.
– A pewnie, że udzielę. – Kobieta zwróciła twarz ku Lothowi. – Witaj
w Róży i Świecy, milordzie.
Loth otarł usta.
– Dziękujemy za gościnę, szanowna gospodyni.
– Potrzebny nam pokój – rzekła Ead. – Znajdzie się coś?
– Jasne. Ale zaraz, dopiero co przybyliście do Ascalonu, prawda? – Gdy
pokiwali głowami, wzięła leżący na stole zwój. – Czytajcie.
Ead rozwinęła rulon. Loth spojrzał jej przez ramię.
Dom Carnelian stał nieopodal Schodów Królowej. Loth skrył się przed parą
lokajów z broszami Księżnej Sprawiedliwości na piersi i wślizgnął się
przed otwarte drzwi.
Pobiegł spiralnymi schodami i wyszedł na dobrze znany sobie korytarz.
Hol udekorowano portretami sypialnianek, które służyły poprzednim
władczyniom. Na końcu wisiał obraz lady Arbelli Glenn.
Gdy dotarł do właściwych drzwi, przyłożył do nich ucho. Cisza. Nacisnął
klamkę i wszedł do środka.
W komnacie płonęły świece. Jego siostra siedziała pochylona nad
książką. Usłyszawszy skrzypnięcie, poderwała się z miejsca.
– Na litość Rycerki Uprzejmości… – Porwała nóż ze stolika nocnego
i wybałuszyła oczy. – Wynoś się stąd, kimkolwiek jesteś albo wytnę ci
serce, jakem żywa! Co cię tu sprowadza?
– Braterski obowiązek. – Zdjął kaptur. – I strach przed twoim gniewem,
gdybym zbyt długo zwlekał z wizytą.
Nóż wypadł jej z ręki, oczy zaszły łzami. Podbiegła do niego i zarzuciła
mu ręce na szyję.
– Loth. – Wstrząsnął nią szloch. – Loth…
Uścisnął ją mocno, sam ledwie hamując łzy. Dopiero teraz ośmielił się
uwierzyć, że jest w domu.
– Naprawdę powinnam wyciąć ci serce, Artelocie Becku. Porzuciłeś
mnie na wiele miesięcy, a teraz zakradasz się tutaj jak jakiś włóczęga… –
Margret dotknęła jego policzków. Jej własne były mokre od łez. – Co ty
masz na twarzy?
– Ośmielam się zauważyć, że to Nocny Jastrząb ponosi
odpowiedzialność za moje zniknięcie. Choć nie za brodę. – Ucałował ją
w czoło. – Później ci wszystko opowiem. Meg, posłuchaj mnie, Ead jest
tutaj.
– Ead… – Jej oczy rozbłysły radością, która zaraz zgasła. – Nie. Tu jest
zbyt niebezpiecznie dla was obojga…
– Gdzie jest Sab?
– Sądzę, że w swoich apartamentach. – Margret ścisnęła mocnej jego
ramię, a drugą ręką otarła łzy. – Mówią, że jest w odosobnieniu ze względu
na ciążę. Tylko Roslain ma do niej dostęp. Ludzie Crest pilnują jej drzwi
w dzień i noc.
– A jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Combe?
– Nocny Jastrząb zniknął gdzieś parę dni temu. Stillwater i Fynch także.
Nie mam pojęcia, czy z własnej woli, czy ich też ktoś przymusił.
– Co z innymi Książętami?
– Wydają się popierać Crest. – Spojrzała za okno. – Widziałeś, że tam nie
pali się światło?
Loth pokiwał głową, w mig łapiąc, o co jej chodzi.
– Sabran nie może zasnąć w ciemności.
– Właśnie. – Margret podeszła do okna i zaciągnęła zasłony. – Gdy
pomyślę, że miałaby wydać dziecko na świat w tej ciemnicy…
– Meg.
Odwróciła się do niego.
– Księżniczka Glorian się nie urodzi – powiedział miękko Loth. – Sab
nie jest już w ciąży. I nigdy nie będzie.
Margret znieruchomiała.
– Jak to? – spytała wreszcie.
– Została… ranna w brzuch. Gdy przybył Biały Wyrm.
Siostra odszukała ręką krzesło.
– Teraz to wszystko nabiera sensu. – Usiadła. – Crest nie chce czekać na
śmierć Sabran. Chce zagarnąć tron od razu.
Jej oddech drżał. Loth usiadł obok. Milczał, dając siostrze czas, by
poukładała to sobie w głowie.
– Bezimienny powróci. – Margret wzięła się w garść. – Chyba nie
możemy zrobić nic innego, jak tylko się przygotować.
– A nie zrobimy tego, jeśli w Inys wybuchnie walka o sukcesję –
powiedział nowy głos.
Loth zerwał się na równe nogi i dobył miecza. W drzwiach stała Ead.
Margret zdusiła radosny okrzyk i pobiegła do niej. Wtuliły się w siebie jak
stęsknione siostry.
– Ja chyba śnię – wykrztusiła Margret w jej ramię. – Wróciłaś.
– Sama powiedziałaś, że jeszcze się zobaczymy. – Ead przycisnęła ją do
siebie. – Nie chciałam, żebyś wyszła na kłamczuchę.
– Oboje będziecie się gęsto tłumaczyć. Ale później. – Margret cofnęła się
o krok. – Ead, Sabran jest w Wieży Królowej.
Ead zamknęła drzwi.
– Opowiedz mi wszystko.
Margret powtórzyła jej dokładnie to, co powiedziała Lothowi. Ead
słuchała, stojąc nieruchomo jak posąg.
– Musimy do niej dotrzeć – orzekła w końcu.
– We troje daleko nie zajdziemy – mruknął Loth.
– Po czyjej stronie opowiedzieli się Rycerze Ciała?
Lojalni obrońcy królowej Inys. Loth nie pomyślał nawet, by o to spytać.
– Nie widziałam kapitana Lintleya od tygodnia – rzekła Margret. –
Niektórzy z jego ludzi pełnią straż u wrót Wieży Królowej.
– Ale czy ich obowiązkiem nie jest strzec Jej Wysokości? – zdziwiła się
Ead.
– Nie mają powodu, by podejrzewać, że Księżna Sprawiedliwości chce
wyrządzić jej jakąś krzywdę. Myślą, że Sab po prostu wypoczywa.
– A więc musimy im powiedzieć, że królowa jest przetrzymywana wbrew
swojej woli – zapaliła się Ead. – Rycerze Ciała to siła, z którą należy się
liczyć. Nawet z połową oddziału po swojej stronie zdołamy zdusić
insurekcję w zarodku. Musimy poszukać Lintleya. Może jest w wartowni.
– Pójdziemy tajemnym przejściem, które ci pokazałam – oznajmiła
Margret.
Ead ruszyła do drzwi.
– Dobrze.
– Poczekaj. – Margret wyciągnęła rękę do Lotha. – Pożycz mi broń,
bracie, albo przydam się wam jak dziura w moście.
Nie zamierzając się spierać, wręczył jej baselard.
Dziewczyna wzięła świecę i poprowadziła ich korytarzem. Gdy znaleźli
się przy portrecie przedstawiającym nieznaną Lothowi kobietę, pociągnęła
za bok ramy i otworzyło się przejście. Ead weszła do środka i podała rękę
Margret. Loth zasunął za nimi portret.
Powiew wiatru zgasił płomień i spowiła ich ciemność. Słychać było
jedynie nierówne oddechy. Wtedy Ead pstryknęła palcami i korytarz
rozświetlił srebrzystobłękitny płomień. Loth i Margret wymienili
spojrzenia, gdy ich przyjaciółka otoczyła płomyk drugą dłonią.
– Nie każdego ognia należy się bać – rzuciła tonem wyjaśnienia.
Margret zebrała się w sobie.
– Lepiej, by Crest zaczęła się go bać jeszcze przed świtem.
Ruszyli klatką schodową i zatrzymali się dopiero przy drzwiach na
zewnątrz. Ead uchyliła je na pół cala.
– Czysto – szepnęła. – Meg, które to drzwi?
– Pierwsze – odpowiedziała natychmiast. Gdy Loth posłał jej zdziwione
spojrzenie, nadepnęła mu na stopę.
Ead pomknęła na palcach przez nieoświetlony hol i nacisnęła klamkę.
Zamknięte.
– Kapitanie Lintley? – wyszeptała. Gdy nie doczekała się odpowiedzi,
zapukała. – Sir Tharianie?
Po chwili ciszy rozbrzmiał męski głos:
– Kto tu?
– Tharianie. – Margret dołączyła do przyjaciółki przy drzwiach. –
Tharianie, to ja, Meg.
– Meg… – Usłyszały przez drzwi, jak wzywa Świętego. – Margret, lepiej
stąd odejdź. Crest mnie zamknęła.
Cmoknęła z dezaprobatą.
– Więc powinnam odejść, tak? A może lepiej zrobię, uwalniając cię,
głupku jeden?
Loth powiódł wzrokiem po korytarzu. Gdyby ktoś otworzył drzwi do
wartowni, nie mieliby gdzie się schować.
Ead uklękła przy drzwiach. Rozprostowała dłoń, a płomień wydłużył się
w kształt trupiej świecy. Przyglądała się dziurce od klucza, drugą ręką
wyplątując z włosów spinkę. Wsunęła ją w otwór i gdy zamek kliknął,
Margret ostrożnie pchnęła drzwi, uważając, by nie skrzypnęły zawiasy.
W komnacie stał sir Tharian Lintley w koszuli i bryczesach. Wszystkie
świece w pokoju były dopalone. Podbiegł prosto do Margret i otoczył jej
policzek dłonią.
– Margret, nie wolno ci… – przerwał, gdy zauważył Lotha. Skłonił mu
się po żołniersku. – Na Świętego. Lord Arteloth. Nie miałem pojęcia, że
wróciłeś. I… – Jego twarz zmieniła się, gdy wzrok spoczął na Ead. – Pani
Duryan.
– Kapitan Lintley. – Ead nie zgasiła płomienia w dłoni. – Czy mam się
spodziewać rychłego aresztowania?
Lintley przełknął ślinę.
– Zastanawiałem się, czy nie jesteś czasem samą Leśną Panią –
powiedział. – Słudzy głównego sekretarza opowiadali niestworzone historie
na twój temat.
– Pokój. – Margret dotknęła jego ramienia. – Sama jeszcze nie do końca
rozumiem, ale Ead jest moją przyjaciółką. Wróciła, ryzykując życiem, by
nas ratować. I zwróciła mi Lotha.
Wystarczyło jedno jej spojrzenie, by zmiękczyć Lintleya.
– Combe kazał nam cię aresztować tamtej nocy – wyjaśnił, zwracając się
do Ead. – Czy on działa w porozumieniu z Crest?
– Tego nie wiem. Jego kompas moralny z pewnością nie znajduje
północy, lecz kto wie, może się okazać, że to nie on jest naszym
prawdziwym wrogiem. – Ead zamknęła i zaryglowała drzwi. –
Podejrzewamy, że Jej Wysokość jest przetrzymywana wbrew woli. I że nie
zostało nam zbyt wiele czasu, by do niej dotrzeć.
– Ja już próbowałem. – Lintley wyglądał, jakby odeszła go wszelka
nadzieja. – Na własną zgubę.
– Co się wydarzyło?
– Plotki głosiły, że działasz ramię w ramię z królem Sigosem i że do
niego wróciłaś, lecz do twojej ucieczki doszło relatywnie szybko po
zniknięciu lorda Artelotha. Miałem przeczucie, że ktoś dąży do tego, by
osłabić Jej Wysokość.
– Mów dalej – zachęciła go Ead.
– Jej Wysokość nie opuściła Wieży Królowej od przybycia Białego
Wyrma. W jej oknie nigdy nie pali się światło. Dama Joan Dale i ja
zażądaliśmy, by wpuszczono nad do sypialni, byśmy mogli przekonać się
na własne oczy, że królowej nic nie dolega. Wówczas Crest za karę odarła
nas z godności Rycerzy Ciała – dokończył z goryczą. – I zamknęła mnie
w komnacie.
– A co z pozostałymi rycerzami? – zapytała Margret.
– Troje również uwięziono za to samo.
– Już niedługo to potrwa – Ead zgrzytnęła zębami. – Jeśli przystąpimy do
działania dzisiejszej nocy, z iloma siepaczami Crest przyjdzie nam
walczyć?
– Z trzydziestu sześciu, których ma na dworze, chyba połowa dysponuje
pełnym uzbrojeniem. Ma też na posługi kilku błędnych rycerzy.
Rycerze Ciała byli wybierani spośród najlepszych wojowników na Inys
i musieli przejść rygorystyczne próby, nim pozwolono im przywdziać
pancerz. Może poradzą sobie z gromadą lokajów.
– Myślisz, że pozostali wciąż są lojalni wobec królowej? – indagowała
Ead.
– Absolutnie. W pierwszej kolejności odpowiadamy przed Jej
Wysokością.
– Doskonale. Zbierz ich i każ uwięzić Crest. Gdy trafi do niewoli, jej
sługusy złożą broń.
Wykradli się z komnaty. Ead otworzyła trzy kolejne zamki, a Lintley
szeptem wtajemniczył w plan swoich ludzi: Joan Dale, Suzan Thatch
i Marke’a Birchena.
– Zbrojowni nie pilnuje zbyt wielu strażników – powiedziała Ead,
wręczając Lintleyowi jedno ze swoich ostrzy. – Zdobądźcie broń, ale nie
zakładajcie zbroi. Spowolni was, nie wspominając już o hałasie.
Lintley przyjął nóż.
– A co ty zrobisz w tym czasie?
– Znajdę Jej Wysokość.
– Znajdziesz, ale otoczoną ludźmi Crest – zaznaczył Lintley. – Gdy
byłem w Wieży Królowej po raz ostatni, pełnili wartę na wszystkich
piętrach.
– Poradzę sobie z nimi.
Lintley pokręcił głową.
– Nie umiem ocenić, czy straciłaś rozum czy jesteś nowym wcieleniem
Rycerza Odwagi.
– Pozwól mi iść z tobą – poprosił Loth. – Mogę pomóc.
– Jeśli sądzisz, że garstka zdrajców powstrzyma mnie przed dotarciem do
niej, to srogo się mylisz – odparowała Ead. A potem, już ciszej, dodała: –
Poradzę sobie sama.
Zdecydowanie w jej tonie zaskoczyło go, lecz przecież na własne oczy
widział, jak zabija wiwernę. Stawi czoła kilkorgu lokajom Crest.
– Więc pójdę z tobą, sir Tharianie – zwrócił się niezrażony Loth do
rycerza.
Lintley pokiwał głową.
– Honor to dla mnie, walczyć u twego boku, lordzie Artelocie.
– Ja też pójdę z tobą – zaoferowała Margret. – Jeśli mnie zechcesz.
– Zechcę, lady Margret. – Lintley się uśmiechnął. – Zawsze.
Patrzyli na siebie nieco dłużej, niż było to konieczne. Loth odchrząknął,
a Lintley, opamiętawszy się, oderwał wzrok od zarumienionej Margret.
– Wciąż uważam, że zostaniesz aresztowana, nim dotrzesz do drzwi – ze
śmiertelną powagą wyrzekła do Ead jedna z rycerek.
– Mówisz, jakby to było takie pewne. – Ead skrzyżowała ramiona. – Jeśli
ktoś z was chce zrezygnować, niech powie teraz. Nie stać nas na
tchórzostwo.
– Jest nas tyle samo, ile liczył Prześwięty Zastęp z samym Świętym na
czele – powiedziała z naciskiem Margret. – Jeśli ich siedmioro zdołało
utworzyć nową religię, to wydaje mi się, że nasza siódemka da łupnia
bandzie tchórzem podszytych niegodziwców.
Komoridu. Tané nigdy nie słyszała o takim miejscu. Nie słyszała też
o żadnej władczyni imieniem Neporo.
Rozwinęła kolejny zwój. Ten pokrywały słowa w języku
staroseiikineskim. Pismo było drobne i ściśnięte, a znaki rozmazane, ale
jakoś udało jej się je odczytać. Najwyraźniej był to list do arcyczcigodnej
Noziken Mokwo.
Jeśli żadne z was w końcu się nie odezwie, będziemy tu siedzieć jeszcze
długo – powiedziała królowa Inys.
Loth wymienił spojrzenia z Ead, która zajmowała miejsce po drugiej
stronie stołu. Miała na sobie koszulę barwy kości słoniowej i bryczesy,
włosy odgarnęła z twarzy grzebieniem.
Siedzieli w komnacie Rady na szczycie Alabastrowej Wieży. Żółte
światło wlewało się do środka przez okna. Królowa z niewielką pomocą
swoich dam wykąpała się i ubrała, a potem zebrała siły na nadchodzący
dzień, niczym wojownik, który wylizał się z ran odniesionych w bitwie.
Uwolnienie Sabran było pierwszym z wielu zwycięstw minionej nocy.
Wieści o aresztowaniu Księżnej Sprawiedliwości za zdradę stanu sprawiły,
że większość jej sług natychmiast złożyła broń. Rycerze Ciała z pomocą
pałacowej gwardii pracowali do świtu, by schwytać wszystkich zdrajców,
którzy nie zdołali uciec z pałacu.
Nelda Stillwater, Lemand Fynch i Nocny Jastrząb wrócili na dwór
niedługo później, wszyscy w obstawie własnych ludzi. Oznajmili, że
wrócili do pałacu, by uwolnić królową z łap Crest, lecz Sabran kazała
obłożyć ich wszystkich aresztem domowym do czasu wyjaśnienia sprawy.
Ead bez trudu połączyła fakty. Tej nocy, gdy musiała uciec z Inys, Sabran
dopadła gorączka. W ciągu kilku dni jej stan zdrowia się polepszył, tylko po
to, by znowu się pogorszyć. Crest tylko pozornie otoczyła ją opieką. Za
zamkniętymi drzwiami tygodniami namawiała ją, by podpisała dokument
zwany Przysięgą Abdykacji. Jej sygnatura oznaczałaby, że od momentu
wyschnięcia atramentu aż po kres czasu prawowitymi władcami Inys byliby
Crestowie. Księżna groziła Sabran ujawnieniem informacji o bezpłodności,
a nawet śmiercią.
Mimo to Sabran pozostała nieugięta. Nawet gdy była zbyt słaba, by się
odnaleźć. Nawet gdy Crest zamknęła ją w ciemnej komnacie.
– Widzę, że chyba nawet kat nie zdoła rozwiązać wam języków –
pociągnęła Sabran. – Najwyraźniej je połknęliście.
Ead kołysała kubkiem z ale. Pierwszy raz od kilku godzin dzieliły ją od
Sabran najwyżej trzy stopy.
– Od czego zacząć? – spytała spokojnie.
– Może od wyjawienia, kim tak naprawdę jesteś, pani Duryan – odparła
królowa. – Powiedzieli mi, że parasz się magią. Że opuściłaś mój dwór, by
złożyć hołd ścierwokrólowi Yscalinu.
– A ty uwierzyłaś w ten nonsens.
– Nie miałam pojęcia, w co wierzyć. Ani po twoim nagłym zniknięciu,
ani po powrocie, gdy umazana krwią zjawiłaś się w mojej komnacie,
zostawiając za sobą stertę trupów. Nie jesteś damą dworu.
Ead pomasowała skroń palcem. Wreszcie podniosła wzrok na Sabran.
– Moje imię brzmi Eadaz du Zāla uq-Nāra. – Choć mówiła to wypranym
z emocji tonem, oczy zdradzały toczącą się w jej sercu wewnętrzną
walkę. – Na dworze Inys umieścił mnie ambasador Chassar uq-Ispad.
Moim zadaniem było cię chronić.
– A skąd przekonanie Jego Ekscelencji, że ochronisz mnie lepiej niż moi
Rycerze Ciała?
– Jestem czarodziejką. Praktykuję rodzaj magii zwany sidenodziejstwem.
Źródłem mojego sidenu jest to samo rosnące w Lasyi drzewo pomarańczy,
które obroniło Cleolind Onjenyu, gdy pokonała Bezimiennego.
– Zaczarowane drzewo pomarańczy? – Sabran prychnęła śmiechem. –
Zaraz zaczniesz mi opowiadać o śpiewających gruszkach na wierzbie.
– Czy królowa Inys zniża się do kpin z tego, czego nie rozumie?
Loth skakał wzrokiem od jednej do drugiej. Nim opuścił dwór, Ead
ledwie rozmawiała z królową. A teraz wyglądało na to, że może ją
bezkarnie prowokować.
– Lordzie Artelocie – wyrwała go z zamyślenia Sabran – może rzucisz
nieco światła na kwestię swojego zniknięcia? Wyjaśnij, jak doszło do
twojego spotkania z panią Duryan w drodze powrotnej. Bo pani Duryan
najwyraźniej postradała rozum.
Ead prychnęła w kubek. Loth sięgnął przez stół i nalał sobie ale
z dzbanka.
– Lord Seyton Combe wysłał Kita i mnie do Cárscaro. Uważał mnie za
przeszkodę krzyżującą twoje plany matrymonialne. W Pałacu Zbawienia
spotkaliśmy donmatę Marosę, która powierzyła nam zadanie. Od tego
momentu, obawiam się, robi się coraz dziwniej.
Powiedział jej wszystko. O wyznaniu ścierwokróla dotyczącym
zaaranżowania przez niego mordu na królowej matce. O tajemniczej
Podczaszej, która również miała jej krew na rękach. O śmierci Kita
i żelaznej szkatule, którą przeniósł przez pustynię. O uwięzieniu w Zakonie
i o niebezpiecznej ucieczce, a także o powrocie na Inys na pokładzie „Ptaka
Prawdy”.
Ead uzupełniała luki w opowieści. Wzbogaciła ją nieco, opowiadając
Sabran o swoim wygnaniu i wizycie w zrujnowanej Gulthadze,
o Długowłosej Gwieździe i Tablicy z Rumelabaru. Ze szczegółami
opowiedziała o założeniu Zakonu Drzewa Pomarańczy, o przekonaniach
sióstr, o powodach, dla których znalazła się na Inys. Sabran wysłuchała jej
z kamienną twarzą. Jedynie błysk w jej oku zdradzał, co myśli
o rewelacjach Ead.
– Jeśli Sabran I nie zrodziła się z łona Cleolind – powiedziała w końcu –
przy czym nie mówię, że w to wierzę… to kim była jej matka? Kto był
pierwszą królową Inys?
– Tego nie wiem.
Sabran uniosła brwi.
– W czasie mojego pobytu w Lasyi dowiedziałam się nieco o Tablicy
z Rumelabaru – podjęła Ead. – By zrozumieć jej tajemnicę, odwiedziłam
Kalybę, Wiedźmę z Inyski. – Zerknęła na Lotha. – Tutaj znana jest pod
imieniem Leśnej Pani. To ona wykuła miecz Ascalon dla Galiana
Berethneta.
– Leśna Pani istnieje? – spytał Loth. Ead nie wspomniała o tym na statku.
– Tak.
Przełknął ślinę.
– I twierdzisz – powiedziała Sabran – że to ona wykuła Prawdziwy
Miecz. Że Ascalon jest dziełem zmory z dziwokniei.
– Tak – potwierdziła niezrażona Ead. – Ascalon został stworzony za
pomocą zarówno magii sidenu, jak i sterrenu, czyli magii gwiazd, której
źródłem jest substancja pozostawiona przez Długowłosą Gwiazdę. To
o tych dwóch rodzajach mocy mówi Tablica z Rumelabaru. Gdy jedna
wzrasta, druga maleje.
Sabran miała na twarzy tę samą maskę obojętności, którą często
prezentowała na dworze.
– Reasumując – rzekła wreszcie napiętym tonem – wierzysz, że mój
przodek, najczcigodniejszy Święty, był chciwym, chutliwym tchórzem,
który próbował siłą zaprowadzić swoją religię w obcym państwie i który
władał mieczem otrzymanym od czarownicy, oraz że nigdy nie pokonał nim
Bezimiennego.
– A potem przypisał sobie zasługi księżniczki Cleolind, owszem.
– Mnie zaś uważasz za krew z krwi takiego człowieka.
– Nawet szpetny korzeń może zrodzić piękną różę.
– To, co dla mnie zrobiłaś, nie daje ci prawa do bluźnienia w mojej
obecności.
– Wolałabyś więc, by twoja nowa Rada Cnót mówiła ci tylko to, co
chcesz usłyszeć? – Ead uniosła kubek. – Wedle rozkazu, Wasza Wysokość.
Loth może zostać Księciem Pochlebstwa, ja zaś będę odtąd Księżną Fałszu.
– Dość – warknęła Sabran.
– Pokój – wciął się Loth. – Proszę. – Obie milczały. – Nie czas teraz na
jałowe spory. Musimy pozostać zjednoczeni. – Zaschło mu w ustach. – I…
gotowi na to, co nadchodzi.
– A cóż takiego nadchodzi?
Loth usiłował to wykrztusić, lecz język go zawiódł. Rzucił Ead
spojrzenie pokonanego.
– Sabran – powiedziała cicho Ead – nadchodzi Bezimienny.
Przez długą chwilę wydawało się, że Sabran uciekła do swojego
wewnętrznego świata. Powoli wstała i wyszła na balkon, w światło słońca.
– To prawda – powiedziała w końcu Ead. – Przekonał mnie o tym list
wysłany do Zakonu przez kobietę imieniem Neporo. Cleolind pospołu z nią
spętała Bezimiennego, lecz tylko na tysiąc lat. I ten tysiąc lat niebawem
upłynie.
Sabran zacisnęła dłonie na balustradzie. Wiatr bawił się jej włosami.
– A więc jest tak, jak przepowiedział mój przodek. Gdy umrze dom
Berethnet… powróci Bezimienny.
– To nie ma nic wspólnego z tobą – zapewniła ją Ead. – Ani twoim
przodkiem. Najprawdopodobniej Galian powiedział to, by ugruntować
swoją nowo zdobytą władzę i uczynić siebie bogiem w oczach swojego
ludu. A swoje potomkinie rzucił w paszczę tego kłamstwa.
Sabran milczała.
Loth chciał jakoś ją pocieszyć, ale takich wieści nie dało się przedstawić
łagodniej.
– Bezimienny został unieszkodliwiony trzeciego dnia wiosny podczas
dwudziestego roku panowania cesarzowej Mokwo, władczyni Seiiki –
kontynuowała Ead – lecz nie wiem, w jakim dokładnie okresie rządziła
Mokwo. Musisz spytać o to wysoką księżniczkę Ermunę. Jest arcyksiężną
Ostendeur, gdzie przechowywane są dokumenty Wschodu. – Gdy Sabran
wciąż się nie odzywała, Ead westchnęła. – Wiem, że uważasz to za herezję.
Lecz jeśli kochasz kobietę, którą nazywasz Dziewicą, jeśli masz choć
krztynę szacunku dla Cleolind Onjenyu, zrobisz to.
Sabran podniosła głowę.
– A gdy już poznamy daty? Co wtedy?
Ead sięgnęła za kołnierz i wyjęła blady klejnot, który zabrała Przeoryszy.
– Oto zachodzący klejnot. Jeden z dwóch niebiańskich klejnotów. –
Położyła go na stole. – Jest zrobiony ze sterrenu. Jego brat
najprawdopodobniej znajduje się na Wschodzie. List mówi, że
potrzebujemy obu.
Sabran spojrzała na niego przez ramię.
Światło słońca powlekło kamień złotem. Loth czuł promieniujący od
niego chłodny spokój, niby przeciwieństwo tego, co czuł zwykle
w obecności Ead. Ona była żywym płomieniem słońca. A klejnot światłem
gwiazd.
– Cleolind po tym, jak zraniła Bezimiennego, podążyła na Wschód –
rzekła Ead. – Tam spotkała Neporo z Komoridu i razem zapieczętowały
Bezimiennego w Czeluści. – Postukała palcem w klejnot. – My musimy
powtórzyć to, co one zrobiły tysiąc lat temu, ale nie tylko: musimy
zwieńczyć ich dzieło, zabijając Bezimiennego. Aby tego dokonać,
potrzebujemy Ascalona.
Sabran na powrót utkwiła wzrok w horyzoncie.
– Wszystkie królowe z rodu Berethnet szukały Ascalona. Bezskutecznie.
– Ale żadna z nich nie miała klejnotu, który do niego woła. – Ead znów
zawiesiła go sobie na szyi. – Kalyba powiedziała mi, że Galian chciał
zostawić Ascalona w rękach tych, którzy prędzej zginą, niż pozwolą, by
ktoś go odkrył. Wiemy, że miał swoją lojalną świtę, ale czy przychodzi
wam na myśl jakaś konkretna osoba?
– Edrig z Arondine – powiedział natychmiast Loth. – Święty był jego
giermkiem, zanim sam został pasowany na rycerza. Edrig był dla niego jak
ojciec.
– Gdzie mieszkał ten człowiek?
Loth się uśmiechnął.
– Tak się składa, że był jednym z założycieli rodu Becków.
Ead uniosła brwi.
– Złotobrzoza – powiedziała. – Może właśnie tam zacznę poszukiwania.
Wraz z tobą i Meg, jeśli zechcecie dotrzymać mi towarzystwa. Wiem, że
twój ojciec chciał porozmawiać z Meg.
– Naprawdę uważasz, że miecz może znajdować się w Złotobrzozie?
– Od czegoś trzeba zacząć.
Loth wrócił myślami do minionej nocy.
– Jedno z nas powinno tu zostać – rzekł. – Niech Meg z tobą pójdzie.
Sabran wreszcie odwróciła się do nich.
– Niezależnie od tego, czy ta legenda jest prawdziwa czy nie, nie mam
innego wyjścia, Ead, jak tylko ci zaufać. – Rysy królowej stwardniały. –
Nasz wspólny wróg niedługo zbudzi się do życia. Co do tego zgodne są
obie religie. Mam zamiar stawić mu czoło. Mam zamiar poprowadzić Inys
do zwycięstwa, tak jak Glorian Sercowa Tarcza.
– Wierzę w ciebie, Sabran – powiedziała Ead.
Królowa usiadła na swoim krześle.
– Ponieważ dzisiaj nie wypływają już żadne statki na północ,
chciałabym, byś zjawiła się dzisiaj na Uczcie Pełni Zimy. Ty też, Locie.
Loth się skrzywił.
– Uczta się odbędzie?
– Uważam, że powinna. Jeszcze nigdy nie była tak potrzebna jak teraz.
Zapewne przygotowania już się zakończyły.
– Ludzie zauważą twój płaski brzuch. – Loth się zawahał. – Czy powiesz
im, że jesteś bezpłodna?
Sabran spuściła wzrok.
– Bezpłodna. – Przelotny uśmiech. – Musimy się zastanowić nad jakimś
innym określeniem na ten stan. To brzmi, jakbym wraz z dzieckiem utraciła
płeć. Jakbym nie mogła już nic nikomu dać.
Miała rację. To okrutne słowo.
– Wybacz – wymamrotał.
Sabran skinęła głową.
– Powiem dworzanom, że straciłam dziecko. Pomyślą, że jeszcze kiedyś
zajdę w ciążę.
Nowiny ich zasmucą, ale Sabran nie zgasi zupełnie światełka nadziei.
– Ead – zwróciła się do niej Sabran – chciałabym uczynić cię Rycerzem
Kawalerem.
– Niepotrzebne mi tytuły.
– Potrzebne, inaczej staniesz się zbyt wielkim zagrożeniem, by zostawić
cię na dworze. Crest nakładła wszystkim do głów, że jesteś czarownicą. Ten
tytuł sprawi, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że ci ufam.
– Zgadzam się z Sab – zawtórował jej Loth.
Ead ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
– A więc dobrze, zostanę damą.
Cisza długo dźwięczała im w uszach. Byli teraz poplecznikami, lecz
wszyscy mieli wrażenie, że stąpają po cienkim lodzie, który kreślą
pęknięcia różnic religijnych.
– Powiem Margret, że niebawem ruszamy w drogę – wyrzekła Ead,
wstając. – Ach, Sabran, jeszcze jedno: odtąd nie będę nosić się na dworską
modłę, mam już po dziurki w nosie chronienia cię w halce.
Wyszła, nie czekając na pozwolenie. Sabran powiodła za nią wzrokiem
z osobliwym wyrazem twarzy.
– Czy dobrze się czujesz? – szepnął do królowej Loth.
– Tak. Bo w końcu jesteś.
Uśmiechnęli się oboje i Sabran nakryła jego dłoń swoją. Była zimna, jak
zawsze, o bladoliliowych paznokciach. Droczył się z nią o to, gdy byli
dziećmi. Śniegowa Księżniczka.
– Nie podziękowałam ci jeszcze za wszystko, co zrobiłeś, by mnie
uwolnić – przemówiła po chwili. – Wiem, że to ty kazałeś dworowi stanąć
w mojej obronie.
Ścisnął jej palce.
– Jesteś moją królową. I przyjaciółką.
– Gdy usłyszałam, że odszedłeś, myślałam, że zwariuję… Wiedziałam,
że nigdy nie zrobiłbyś tego z własnej woli, ale brakowało mi dowodu.
Byłam bezsilna na własnym dworze.
– Wiem.
Teraz to ona ścisnęła jego dłoń.
– Na jakiś czas powierzam ci obowiązki Księcia Sprawiedliwości. Ty
zdecydujesz, czy Combe, Fynch i Stillwater naprawdę wrócili, by mi
pomóc.
– To poważne zadanie, przeznaczone dla kogoś świętej krwi.
Z pewnością któryś z pomniejszych hrabiów nada się lepiej.
– Ufam tylko tobie. – Sabran przesunęła kartkę papieru w stronę Lotha. –
Oto Przysięga Abdykacji, którą codziennie podtykała mi lady Igrain. Mój
podpis na tym świstku oddałby tron w ręce rodu Crestów.
Loth przeczytał go. Zaschło mu w gardle na widok pieczęci
z bliźniaczymi kielichami.
– Gorączka i ból tak mnie osłabiły, że nie rozumiałam, co się dookoła
dzieje. Byłam skupiona wyłącznie na tym, by przetrwać. Lecz któregoś dnia
usłyszałam, jak Crest kłóci się z Roslain. Argumentowała, że Przysięga
uczyni z niej kiedyś królową, że okazuje niewdzięczność, odrzucając taką
okazję. A Ros… Ros powiedziała, że prędzej zginie, niż odbierze mi tron.
Loth się uśmiechnął. Dokładnie tego spodziewał się po Roslain.
– W nocy przed twoim powrotem – ciągnęła Sabran – zerwałam się ze
snu, bo nie mogłam oddychać. Crest dusiła mnie poduszką. Szeptała, że nie
jestem godna korony, tak jak nie była jej godna moja matka. Że moja linia
krwi jest zatruta. Że nawet Berethnetowie nie mogą uciec przed osądem
Rycerki Sprawiedliwości. – Przysłoniła dłonią rozchylone usta. – Ros
połamała sobie palce, próbując ją ode mnie odciągnąć.
Tyle cierpienia i wszystko to po nic.
– Crest musi umrzeć – skonkludowała Sabran. – A Eller i Withy muszą
zostać ukarani za opieszałość w walce z nią. Nakładam na nich areszt
domowy. Mają wrócić do swoich zamków i czekać na jego odwołanie.
Odbieram im tytuły książąt, które przekazane zostaną ich następcom.
Powiem ci jedno, Loth. Święta krew czy nie, Crest spłonie na stosie za to,
co zrobiła i co usiłowała zrobić.
Kiedyś Loth sprzeciwiałby się tak surowej karze, lecz teraz sam był
zdania, że Crest nie zasługuje na litość.
– Przez jakiś czas prawie już uwierzyłam, że powinnam zrzec się tronu.
Że Crest działa w intencji królowiectwa. – Sabran uniosła głowę. – Musimy
się zjednoczyć w obliczu zagrożenia ze strony Smoczej Armii. Będę trwać
na swoim tronie i zobaczę, co z tego wyniknie.
Nigdy nie brzmiała bardziej jak królowa.
– Loth – wyrzekła, nieco ciszej – byłeś z Ead w tym… Zakonie Drzewa
Pomarańczy. Poznałeś prawdę o niej. – Świdrowała go wzrokiem. – Czy
wciąż jej ufasz?
Loth nalał im nową porcję ale.
– Zakon sprawił, że zacząłem wątpić w fundamenty naszego świata –
przyznał – lecz nigdy nie przestałem ufać Ead. Ocaliła mi życie, narażając
własne. – Podał jej kubek. – Ona chce zachować cię przy życiu, Sab.
Uważam, że niczego nie pragnie bardziej.
W jej twarzy zaszła jakaś zmiana.
– Muszę napisać do Ermuny. Twoje komnaty już na ciebie czekają –
powiedziała – ale dopilnuj, by nie spóźnić się na ucztę. – Gdy podniosła na
niego wzrok, ujrzał w jej oczach dawną Sabran. – Witaj ponownie na
dworze, lordzie Artelocie.
Uczta Pełni Zimy zaczęła się o godzinie szóstej w Domu Biesiadnym. Jak
zwykle przy takich okazjach po przyjęciu należało się spodziewać tańców
w sali tronowej.
Gdy dzwony wybiły szóstą, Ead przyjrzała się bacznie swojemu odbiciu
w lustrze. Założyła jedwabną suknię w kolorze pastelowego błękitu, usianą
drobnymi perłami, z krezą ozdobioną wycinanym haftem.
Jeszcze na tę jedną noc ubierze się po dworsku. Gdyby jej siostry
dowiedziały się, że przyjęła tytuł od królowej Inys, pewnie uznałyby ją za
podwójną zdrajczynię. Lecz wyglądało na to, że nie ma wyboru.
Rozbrzmiało pukanie i w drzwiach stanęła Margret w satynowej sukni
barwy kości słoniowej spiętej srebrnym pasem. Na głowie miała czepek
ozdobiony kamieniami księżycowymi.
– Dopiero co byłam u Sabran – oświadczyła na wejściu. – Mam zostać
damą sypialnianą. – Postawiła świecę na stole. – Pomyślałam, że przyda ci
się towarzystwo, gdy będziesz wkraczać do Domu Biesiadnego.
– Dobrze pomyślałaś. Jak zawsze zresztą. – Ead patrzyła jej w oczy za
pośrednictwem zwierciadła. – Meg, co Loth ci o mnie powiedział?
– Wszystko. – Przyjaciółka złapała ją za ramię. – Wiesz, że moim
patronem jest Rycerz Odwagi. Myślę, że potrzeba odwagi, by mieć otwartą
głowę i myśleć samodzielnie. Jeśli jesteś czarownicą, to może czarownice
nie są takie złe. – Spoważniała. – A teraz pozwól, że cię o coś spytam. Czy
wolisz, bym mówiła ci Eadaz?
– Nie. Ale dziękuję, że spytałaś. – Ead naprawdę to rozczuliło. – Możesz
mówić mi Ead, tak jak ja mówię ci Meg.
– Dobrze. – Wzięła ją pod rękę. – Wiec pozwól, że ponownie
przedstawię cię na dworze, Ead.
Śnieg pokrył świat grubą warstwą bieli. Dworacy napływali do Domu
Biesiadnego wszystkimi wejściami, niczym ćmy zwabione światłem. Gdy
dwie kobiety znalazły się w środku, herold obwieścił:
– Lady Margret Beck i pani Ead Duryan.
Jej stare imię. Fałszywe imię.
W głównej sali zapadła cisza. Setki oczu zwróciły się na czarownicę.
Margret złapała ją mocniej za ramię.
Loth siedział samotnie przy wysokim stole, na lewo od pustego jeszcze
tronu. Gdy Margret podeszła do niego od drugiej strony i zajęła miejsce,
Ead usiadła obok. Nigdy jeszcze nie jadła przy stole zarezerwowanym dla
królowej, Książąt Ducha i gości honorowych. Dawniej owymi gośćmi
bywali najczęściej Loth i Roslain.
– Na cmentarzu bywa weselej – wymamrotała Margret. – Loth, czy
rozmawiałeś z Roslain?
Jej brat wsparł twarz na knykciach i zwrócił się ku nim, zagryzając
wargi.
– Tak. Po tym, jak nastawiacz zajął się jej dłońmi. Wygląda na to, Ead, że
miałaś rację co do Crest. Uważa się za godną tego, by osądzać królowe.
Ead wolałaby się mylić.
– Nie jestem pewna, kiedy w jej umyśle zakiełkowało szaleństwo –
pociągnął Loth – lecz gdy królowa Rosarian jeszcze żyła, jedna z jej dam
doniosła Crest o schadzkach z kapitanem Gianem Harlowe’em. Crest
uważała Rosarian za… za kobietę lekkich obyczajów, która nie jest godna
korony Inys. Ukarała ją za to kilka razy. A potem orzekła, że jest
niereformowalna.
Ead poznała po jego twarzy, z jakim trudem przychodzi mu przełknięcie
tej prawdy. Zbyt długo wierzył w zasłonę pozorów, za którą skrywały się
mroczne sprawki dworzan. Teraz ta zasłona opadła, a Loth musiał jakoś
sobie z tym poradzić.
– Ostrzegła królową Rosarian – mówił dalej Loth, marszcząc brwi – ale
romans z Harlowe’em trwał. Nawet… – Spojrzał trwożliwie na drzwi. –
Nawet po narodzinach Sabran.
Margret posłała mu pytające spojrzenie.
– Czyli Sabran może być jego córką?
– Jeśli Crest mówi prawdę, a myślę, że mówi, to tak. Gdy tylko zaczęła,
słowa wypłynęły z niej nieprzerwaną kaskadą. Rozpaczliwie chciała
odsłonić przede mną wszystkie aspekty swojej… intrygi.
Kolejna tajemnica, której będzie trzeba dotrzymać. Kolejna rysa na
marmurowej powierzchni tronu Imperium.
– Gdy Sab dojrzała do wieku, w którym kobieta może już zajść w ciążę,
Crest zwróciła się o pomoc do króla Sigosa. Wiedziała, że pogardzał
Rosarian za to, że odrzuciła jego oświadczyny, więc spiskowali razem, by ją
zabić, przy czym Crest od początku miała nadzieję, że podejrzenia spadną
na Yscalin.
– I mimo to Crest wciąż uważa się za pobożną? – Margret prychnęła
szyderczo. – Po zamordowaniu krwi z krwi Berethnetów?
– Pobożność zmienia ludzi żądnych władzy w potwory – powiedziała
Ead. – Nawet najszlachetniejszą naukę wykoślawią tak, by
usprawiedliwiała ich nikczemności.
Widziała to już wcześniej. Mita też wierzyła, że służy Matce, mordując
Zālę.
– A więc Crest czekała – kontynuował Loth – by się przekonać, czy
Sabran wyrośnie na kobietę świątobliwszą niż jej matka. Gdy Sab zaczęła
sprzeciwiać się zamążpójściu, odwlekając poczęcie następczyni, Crest
wyczuła, że jej wychowanka ani myśli spełnić pokładanych w niej
oczekiwań. Wtedy przekupiła pierwszego mężczyznę, który zakradł się do
Wieży Królowej ze sztyletem w garści. Jest tak jak podejrzewałaś, Ead.
Kazała skrytobójcom dać się złapać. Obiecała, że ich rodziny otrzymają
stosowną zapłatę.
– A więc to ona odpowiada za dołączenie pieśniarzy zguby do
udawanego zamachu na Sabran, który pomogła zorganizować Truyde?
Celem tych zbirów od początku nie była królowa, lecz Lievelyn. – Gdy
Loth potwierdził skinieniem, Margret spytała: – Ale dlaczego?
– Lievelyn handlował z Seiiki. Uważała go za pijawkę, która uczepiła się
Inys… lecz mnie się wydaje, że przede wszystkim nie mogła znieść tego, że
Sabran odrzuciła jej kandydata. Zdała sobie sprawę, że jej wpływ na
królową maleje, bo oto zaczęła słuchać kogoś innego.
– Sab rzeczywiście wydawała się cenić rady Lievelyna – potwierdziła
Margret. – Opuściła pałac pierwszy raz od czternastu lat, bo on ją o to
poprosił.
– Otóż właśnie. – Loth pokiwał głową. – Raptem okazało się, że młokos
i grzesznik ma u Sabran większy posłuch niż zasłużona Crest. Gdy już
spełnił swoje zadanie i Sabran zaszła w ciążę, musiał umrzeć. Kiedy lekarz
orzekł, że Sabran nigdy już nie urodzi dziecka, Crest uznała to za
niepodważalny dowód na to, że jej wychowanka zrodziła się ze skażonego
nasienia, a dom Berethnet nie jest już godny, by służyć Świętemu.
Zdecydowała, że naszedł czas, by tron trafił w ręce jedynej godnej tego
zaszczytu potomkini Przeświętego Zastępu. Jej własne.
– Te zeznania wystarczą, by ostatecznie pogrążyć Crest – powiedziała
Ead.
Na oblicze Lotha wypłynęła ponura satysfakcja.
– Też tak uważam.
W tej chwili herold zastukał kosturem o podłogę.
– Jej Wysokość Królowa Sabran!
Dwór umilkł i wszyscy podnieśli się z miejsc. Gdy Sabran na czele
zastępu ubranych w srebrne pancerze Rycerzy Ciała wkroczyła w krąg
światła rzucany przez świece, dworakom zaparło dech w piersi.
Ead nigdy jeszcze nie widziała, by Sabran pojawiła się na jakiejkolwiek
uroczystości sama. Zwykle przybywała do Domu Biesiadnego ze swoimi
damami lub z Seytonem Combe’em lub innym wysokim dostojnikiem.
Nie miała na twarzy ani odrobiny pudru. Żadnej biżuterii poza
pierścieniem koronnym. Jej suknia była uszyta z czarnego aksamitu,
a rękawy ozdobiono dodatkowo żałobną szarością. Każdy rozgarnięty
obserwator spostrzegłby natychmiast, że Sabran nie może być w ciąży.
Sala rozbrzmiała przytłumionymi pomrukami, twarze dworaków
wyrażały dezorientację i zdumienie. Zgodnie z tradycją królowa, która
pokazywała się publicznie po długim okresie osamotnienia, prezentowała
dworakom swoją maleńką córeczkę.
Loth wstał, by ująć dłoń Sabran i zaprowadzić ją do tronu. Królowa
z godnością zajęła miejsce pod gradem wyczekujących spojrzeń.
– Pani Lidden – spytała czystym i dźwięcznym głosem – czy zaśpiewasz
dla nas?
Rycerze Ciała zajęli miejsca przy wysokim stole. Lintley ani na chwilę
nie zdejmował ręki z rękojeści miecza. Muzycy zaczęli grać, a Jillet Lidden
zaśpiewała.
Służba przyniosła półmiski i misy wypełnione jedzeniem i rozstawiła je
na stołach, prezentując wszystko, co miało do zaoferowania Inys w pełni
zimy: łabędzie ciasta, słonki i gęsi z rożna, pieczoną dziczyznę w gęstym
sosie czosnkowym, miętusy posypane mączką migdałową i doprawione
srebrzyliściem, białą kapustę i oblane miodowym sosem plastry pasternaku,
małże zatopione w maśle i occie winnym.
Na powrót rozbrzmiały rozmowy, ale nikt z zebranych nie potrafił na
długo odjąć wzroku od królowej. Paziowie napełniali kielichy lodowym
winem z Hróth. Ead pozwoliła sobie nałożyć porcje małży i kawałek gęsi.
Jedząc, zerknęła na Sabran.
Rozpoznała wyraz malujący się na jej twarzy. Kruchość skrytą za maską
siły. Gdy Sabran uniosła kielich do ust, tylko Ead zauważyła drżenie jej
ręki.
Po daniu głównym służba zastawiła stół słodkościami: obwarzankami,
wiśniami w cukrze, gruszkami w przyprawach i ciastem żurawinowym,
rogalami nadziewanymi śniegowymi lodami, plackami z jabłkiem oraz
wieloma innymi przysmakami. Uczta trwała w najlepsze, póki Sabran nie
wstała z miejsca, a herold nie zastukał kosturem w podłogę. Wówczas znów
zapadła grobowa cisza.
Sabran milczała jakiś czas. Stała wyprostowana z dłońmi złączonymi
z przodu.
– Dobrzy ludzie – wyrzekła po długiej chwili – wiemy dobrze, że źle się
ostatnimi czasy działo na dworze oraz że nieobecność waszej królowej
musiała przysporzyć wam zmartwień. – Jakimś sposobem, choć nie mówiła
głośno, było ją słychać w każdym kącie sali. – Kilka osób na dworze
konspirowało, by złamać ducha przyjaźni, jednoczącego wszystkie ludy
Imperium.
Jej twarz była jak zamknięte drzwi. Dwór czekał na obwieszczenie.
– Z pewnością zaskoczy was, że w czasie naszej choroby zostaliśmy
uwięzieni w Wieży Królowej przez członkinię Rady Cnót, która usiłowała
siłą odebrać tron dziedziczce Świętego. – Po tłumie przetoczyły się
szepty. – Księżna postanowiła wykorzystać naszą nieobecność, by spełnić
wybujałą ambicję i zagarnąć tron dla siebie. Mówię o osobie, w której
żyłach płynie święta krew.
Ead poczuła te słowa całą sobą i wiedziała, że pozostali również.
Uderzyły w tłum jak fala, nie oszczędzając nikogo.
– To, co zaraz obwieścimy, ma ścisły związek z jej nikczemnymi
czynami. – Dłoń Sabran spoczęła na jej brzuchu. – Podczas niewoli…
straciliśmy naszą umiłowaną córkę.
Cisza trwała. I trwała.
I trwała.
A potem jedna z dwórek zaniosła się szlochem i wówczas w Domu
Biesiadnym zagrzmiało.
Sabran stała spokojnie i nieruchomo. Dworzanie domagali się zemsty.
Herold łomotał kosturem o podłogę, krzyczał i wołał, ale zagłuszył go chór
głosów.
Wtedy Sabran uniosła rękę i wrzawa ucichła jak uciął nożem.
– Przed nami niepewne czasy – podjęła – nie możemy poddać się
żałobie. Na nasze królestwo padł cień. Budzi się coraz więcej smoczych
pomiotów.
Ead obserwowała tłum. Słowa docierały do zebranych. Odważywszy się
pokazać krztynę słabości – odkrywając przed swoim dworem pęknięcie
w pancerzu – Sabran pokazała poddanym, że stoi z nimi w jednym szeregu.
– Lecz właśnie w takich chwilach musimy częściej niż zwykle uciekać
się pod opiekę Świętego – wyrzekła z mocą. – Albowiem on otwiera swoje
ramiona na przyjęcie strwożonych i broni nas swoją tarczą. A jego miłość,
niczym miecz w dłoni, czyni nas silnymi. Gdy stajemy razem, mężnie
dzierżąc Puklerz Imperium, jesteśmy niepokonani. Przekujemy w kuźni
miłości to, co zniszczyła chciwość. Dziś, w dniu Uczty Pełni Zimy,
wybaczamy wszystkim tym, którzy tak prędko chcieli usłużyć swej pani, że
w pośpiechu i powodowani strachem zapomnieli służyć królowej. Oni nie
zostaną straceni. Oni poznają kojący balsam miłosierdzia. Lecz kobiecie,
która posłużyła się nimi do własnych niegodziwych celów, nie można
okazać przebaczenia. Jej głód władzy, jej beztroskie nadużycie władzy już
posiadanej, przyciągnęło do jej boku rzeszę popleczników. – Dworzanie
pokiwali głowami. – Ta osoba zhańbiła swoją świętą krew.
Sprzeniewierzyła się cnotom swego patrona. Albowiem Igrain Crest nie
znała już sprawiedliwości, gdy jej wzrok przyćmiły hipokryzja i zła wola.
Imię poniosło się po sali, wzbudzając niepokój.
– Swoimi czynami Crest przyniosła ujmę nie tylko Rycerce
Sprawiedliwości, lecz również najczcigodniejszemu Świętemu i jego krwi.
Dlatego też została uznana winną zdrady stanu. – Sabran wykonała znak
miecza, który natychmiast powtórzyli dworzanie. – Wszyscy Książęta
Ducha są obecnie poddawani przesłuchaniu. Żywimy nadzieję, że reszta
z nich okaże się niewinna, lecz o tym zadecydują przede wszystkim
zgromadzone w sprawie dowody.
Każde słowo było niczym kolejny kamień, po którym królowa
przechodziła na drugi brzeg jeziora, wzbudzając rozchodzące się po tafli
okręgi. Królowa Inys nie potrafiła tkać iluzji, ale jej głos i postawa zmieniły
ją tej nocy w niezwykle potężną zaklinaczkę.
– Trwamy w nadziei. W nadziei. I w determinacji. Nieustępliwie
opieramy się tym, którzy pragną odciągnąć nas od naszych wartości. Tym,
którzy szerzą smoczą nienawiść. Wznosimy dumnie twarze na przekór
wichrom strachu i jak mi Święty miły, zawrócimy je wszystkie i z mocą
ciśniemy w twarz naszego wroga. – Gdy zaczęła przechadzać się po
podwyższeniu, zgromadzeni wodzili za nią spojrzeniem. – Nie mamy
jeszcze dziedziczki, ponieważ nasza córka jest teraz na łonie Świętego, lecz
wasza królowa żyje. I jest gotowa poprowadzić was w śmiertelny bój, tak
jak Glorian Sercowa Tarcza poprowadziła swój lud. Bez względu na
wszystko.
Teraz dało się słyszeć pomruki aprobaty. Ludzie kiwali głowami, ktoś
krzyknął:
– Niech żyje królowa!
– Udowodnimy całemu światu – grzmiała dalej Sabran – że żaden wyrm
nie przerazi ludu Imperium!
– Imperium! – powtórzyły chórem głosy. – Imperium!
Wszyscy stali, oczy płonęły świętym szałem i czcią. Wzniesiono
dzierżone w zaciśniętych rękach kielichy.
Sabran wywiodła ich z głębi trwogi na wysokości uwielbienia.
Złotousta królowa.
– Dziś – zawołała – w duchu tej samej determinacji i uporu, które od
tysiąca lat są fundamentem Imperium, obchodzimy Ucztę Pełni Zimy
i przygotowujemy się na wiosnę, na czas przemiany. Porę słodyczy
i hojności. Tego, co wówczas zbierzemy, nie będziemy gromadzić
w spiżarniach, lecz rozdamy wszystkim po równo. – Porwała kielich ze
stołu i uniosła go wysoko. – Za Imperium!
– IMPERIUM! – Tłum wył. – IMPERIUM! IMPERIUM!
Głosy uniosły się pod sam dach i wypełniły salę jak pieśń.
Zasnęły dopiero wtedy, gdy były zbyt zmęczone, by dłużej opierać się
wyczerpaniu. We wczesnych, bladych godzinach poranka obudziły się,
słysząc, jak deszcz stuka w okna, i odszukały się raz jeszcze.
Po wszystkim zaległy wplecione w siebie, przykryte samą narzutą.
– Musisz wciąż być moją damą sypialnianą – wymruczała Sabran. – Dla
tego. Dla nas.
Ead wodziła wzrokiem po skomplikowanych rzeźbieniach sufitu.
– Mogę grać rolę lady Nurthy – odpowiedziała. – Ale to zawsze będzie
tylko rola.
– Wiem. – Sabran zapatrzyła się w krople spływające po szybie. – Wiem,
że zakochałam się w postaci, którą odgrywałaś.
Ead usiłowała nie dopuścić tych słów do swojego serca, ale Sabran
potrafiła tam dotrzeć mimo jej wysiłków.
Chassar wymyślił Ead Duryan, a ona wcieliła się w tę sztuczną postać tak
dokładnie, że wszyscy uwierzyli, że jest prawdziwa. Po raz pierwszy
zrozumiała, jak głęboko zdradzona i skołowana musi się czuć Sabran.
Królowa złapała ją za rękę, wodziła opuszką palca po wnętrzu jej dłoni.
Po miejscu, gdzie widniał pierścień ze słonecznego kamienia.
– Nie miałaś go wcześniej.
Ead przysypiała.
– To symbol zakonny. Pierścień pogromczyni.
– Czyli zabiłaś kiedyś smoczego potwora.
– Dawno temu. Z moją siostrą Jondu. Zabiłyśmy wiwernę, która obudziła
się w Boskich Klingach.
– Ile miałaś wtedy lat?
– Piętnaście.
Sabran przyjrzała się pierścieniowi.
– Chciałabym nie wierzyć w twoją opowieść o Galianie i Cleolind.
Modliłam się do nich całe życie – wymruczała. – Jeśli twoja wersja
wydarzeń jest prawdziwa, to oznacza, że nigdy ich tak naprawdę nie
znałam.
Ead objęła ją wolną ręką.
– Wierzysz mi? – spytała. – Wiesz, że nie mam żadnych dowodów.
– Wiem – powiedziała i przysunęła się, tak że zetknęły się nosami. –
Minie trochę czasu, nim się z tym pogodzę… ale nie zamknę głowy przed
myślą o tym, że Galian Berethnet był zwykłym człowiekiem.
Jej oddech się uspokoił. Przez jakiś czas Ead myślała, że Sabran zasnęła,
lecz wtedy usłyszała jej głos:
– Boję się wojny, do której dąży Fýredel. – Splotła palce z jej palcami. –
I boję się Bezimiennego. – Ead głaskała ją po głowie. – Wkrótce zwrócę się
do moich poddanych. Muszą wiedzieć, że stawię czoła Smoczej Armii i że
mamy plan, który pozwoli nam raz na zawsze pozbyć się zagrożenia. Jeśli
odnajdziesz Prawdziwy Miecz, pokażę im go. By dodać im otuchy. –
Sabran podniosła wzrok. – Zastanawia mnie jedna rzecz… Chcesz pokonać
Bezimiennego. A co potem?
Ead pozwoliła powiekom opaść. Było to pytanie, przed którym
wzbraniała się rękami i nogami.
– Zakon utworzono po to, by walczył z Bezimiennym – powiedziała. –
Jeśli uda się go pokonać… Chyba będę mogła zrobić, co zechcę.
Narosła między nimi osobliwa cisza. Leżały, aż Sabran odwróciła się na
drugi bok.
– Sabran. – Ead nie przysunęła się do niej. – Co się stało?
– Za gorąco mi – powiedziała beznamiętnym tonem królowej.
Wciąż leżąca przodem do niej Ead usiłowała jeszcze się przespać. Nie
miała teraz prawa pytać o prawdę.
Gdy ponownie się zbudziła, słońce wciąż jeszcze ociągało się
z wzejściem. Sabran była pogrążona we śnie, tak nieruchoma, że ktoś
mógłby pomyśleć, że nie żyje.
Ostrożnie, by jej nie zbudzić, Ead wstała z łóżka. Pocałowała Sabran w
czubek głowy, na co królowa poruszyła się przez sen. Powinna powiedzieć
jej, że wychodzi, lecz ta wyglądała na wykończoną, nawet pogrążona we
śnie. Przynajmniej była teraz bezpieczna, otoczona ludźmi, którzy ją
kochali.
Ead opuściła sypialnię i wróciła do własnych komnat, gdzie umyła się
i ubrała. Gdy zeszła do stajni, Margret już zapinała zaspanemu koniowi
popręg, ubrana w strój do jazdy i kapelusz z pawim piórem. Uśmiechnęła
się do niej, a Ead przytuliła ją na powitanie.
– Gratulacje, Meg Beck. – Ucałowała ją w policzek. – Przyszła
wicehrabino Morwe.
– Szkoda, że musiał zostać mianowany wicehrabią, by oficjalnie uznano
go za godnego mojej ręki, ale jest, jak jest. – Margret cofnęła się i ujęła ją
za ręce. – Ead, czy zaprowadzisz mnie do ołtarza?
– Będzie to dla mnie zaszczyt. Teraz będziesz mogła podzielić się
nowinami ze swoimi rodzicami.
Margret westchnęła. Jej ojciec czasem nie rozpoznawał już swoich
własnych dzieci.
– Tak, mama będzie przeszczęśliwa. – Wygładziła przód kremowej
kamizelki. – Jak wyglądam? Dobrze?
– Wyglądasz, moja miła, jak lady Margret Beck. Ikona stylu.
Margret wyrzuciła powietrze z płuc.
– Jejku, co za ulga. Już myślałam, że wyglądam w tym kapeluszu jak
wiejski głupek.
Jechały budzącymi się ulicami i przecięły rzekę mostem Próśb, w którym
wyrzeźbiono podobizny wszystkich królowych z domu Berethnet. Jeśli
utrzymają tempo, dotrą do Letniej Przystani przed dziesiątą.
– Twój wczorajszy taniec z Sab wprawił w ruch języki na dworze. –
Margret łypnęła na nią z ukosa. – Mówi się, że jesteście kochankami.
– Co byś powiedziała, gdyby się okazało, że to prawda?
– Powiedziałabym, że obie jesteście dorosłe i możecie robić, co tylko
chcecie.
Mogła zaufać Margret. Matka jej świadkiem, dobrze by było móc
porozmawiać z kimś o uczuciach, którymi darzyła Sabran – a jednak coś
kazało jej trzymać je w tajemnicy, nie dzielić się nimi z nikim.
– Plotki to nic nowego na dworze – stwierdziła tylko. – Opowiedz mi
lepiej o swoich planach ślubnych. Myślę, że wyglądałabyś obłędnie
w żółtej sukni. Jak myślisz?
Morze Słonecznego Tańca było tak czyste, że wschód słońca nadał jego
wodom barwę rubinu. Niclays Roos stał na dziobie „Pogoni”, wpatrzony
w przelewające się poniżej fale.
Dobrze było w końcu ruszyć w drogę. Piracki flagowiec tygodniami stał
w porcie w Kawontay, gdzie kupcy i piraci, nic sobie nie robiąc
z morskiego zakazu, zbudowali pospołu tętniący życiem i naznaczony
śmiercią rynek cieni. Załoganci załadowali na pokład dość prowiantu
i słodkiej wody, by starczyło na podróż w obie strony, oraz dość prochu
strzelniczego, by zrównać z ziemią niewielkie miasto.
Ostatecznie nie sprzedali Nayimathun. Złota Cesarzowa zdecydowała się
zatrzymać ją w charakterze zakładniczki na wypadek, gdyby do floty
przyczepiła się Wysoka Straż Morska.
Niclays odnalazł dłonią ukrytą pod tuniką fiolkę smoczej krwi i łuskę.
Każdej nocy wyjmował ją, by ją zbadać, lecz wodząc po niej palcami, mógł
myśleć tylko o tym, jak smoczyca patrzyła na niego, gdy pozbawiał ją
elementu pancerza.
Jakiś szelest sprawił, że poderwał głowę. Nad jego głową łopotały
czerwone żagle, które wieszano zwykle na masztach okrętów dotkniętych
plagą. Kapitan miała nadzieję, że wszyscy ciekawscy będą trzymać się
z daleka od siedliska zarazy, ale ponieważ „Pogoń” była bardzo
charakterystycznym okrętem, jednostka i tak przyciągnęła mściwe oko
Seiiki. Gdy Straż i jej jeźdźcy smoków wyszli Złotej Cesarzowej na
spotkanie, ta wysłała do nich szalupę z ostrzeżeniem. Wybebeszy wielką
Nayimathun jak rybę, jeśli utrącą z jej okrętu choćby drzazgę lub jeśli
zorientuje się, że ją gonią. Aby udowodnić, że wciąż więzi na pokładzie
smoczycę, wysłała im jeden z jej kłów.
Wszystkie smoki i okręty oddaliły się na bezpieczną odległość. Nie było
innego wyjścia. Ale istniała możliwość, że strażnicy wciąż śledzili „Pogoń”
z daleka.
– A, tutaj jesteś.
Niclays obejrzał się na Layę Yidagé, która podeszła i stanęła obok.
– Coś taki zadumany? – zagadnęła.
– Alchemicy muszą wyglądać na zadumanych, miła pani. Inaczej nie
wydajemy się wiarygodni.
O tak, dobrze było w końcu wyruszyć. Z każdą miniętą gwiazdą na
niebie znajdowali się coraz bliżej celu podróży.
– Zajrzałam do smoczycy. – Laya szczelniej owinęła się szalem. –
Wydaje mi się, że umiera.
– Wysychają jej łuski. Załoga polewa ją wodą, ale to nic nie da. Smoki
muszą regularnie zanurzać się w wodzie.
Wiatr hulał po pokładzie, lecz Niclays nie zwracał uwagi na zimno. Jego
płaszcz był tak gruby, że wyglądał w nim jak niedźwiedź. Złota Cesarzowa
podarowała mu to ubranie, obwoławszy go Mistrzem Mikstur. W Imperium
Dwunastu Jezior nadawano ten tytuł nadwornym alchemikom.
– Niclaysie – rzekła Laya pod nosem – wydaje mi się, że ty i ja
powinniśmy opracować jakiś plan.
– Czemu?
– Bo jeśli u celu drogi nie znajdziemy drzewa morwy, Cesarzowa urżnie
ci głowę.
Niclays przełknął ślinę.
– A jeśli znajdziemy?
– No cóż, wtedy być może przeżyjesz. Ale ja mam już dość takiego
życia. Szmat czasu wiodłam żywot wilczycy morskiej, ale nie chcę dokonać
żywota na morzu. – Zerknęła w jego stronę. – Wolałabym wrócić do domu.
A ty?
To słowo zatrzymało wszystkie myśli w jego głowie.
Dom. Niclays od lat uważał się za człowieka bezdomnego. Nazwisko
Roos wzięło się od Rozentunu – sennego miasteczka nieopodal Cieśniny
Vattenów, gdzie na pewno nikt już go nie pamiętał. Nie mieszkał tam nikt
znajomy, nie licząc matki, która nim pogardzała.
Może chociaż Truyde obchodziło, czy jeszcze żyje. Zastanawiał się, co
też u niej słychać. Czy wciąż snuje marzenia o sojuszu ze Wschodem czy
może w skrytości opłakuje kochanka?
Od lat już nie gościł na mentyjskim dworze, gdzie cieszył się
przychylnością króla i gdzie się zakochał. Edvart już nie żył, jego ród
stopniał, a pamięć o nim przetrwała tylko w posągach i obrazach. Nie, nie
było tam już miejsca dla Niclaysa. Nie było go również na Inys, które
wspominał wybitnie źle.
Ostatecznie jego domem zawsze był Jannart.
– Jan umarł za to. – Zwilżył usta językiem. – Za to drzewo morwy. Nie
mogę z niego zrezygnować.
– Jesteś Mistrzem Mikstur. Na pewno będziesz miał mnóstwo czasu, by
zbadać drzewo życia – mruknęła Laya. – Jeśli uda ci się sporządzić eliksir,
Złota Cesarzowa zabierze nas na północ, do Miasta Tysiąca Kwiatów.
Będzie próbowała sprzedać go domowi Lakseng w zamian za zniesienie
zakazu morskiego. Moglibyśmy wtedy uciec do miasta, a stamtąd dojść
pieszo do Kawontay. Zabrałbyś ze sobą kilka próbek eliksiru.
– Pieszo? – Niclays prychnął śmiechem. – Załóżmy wbrew wszelkiemu
prawdopodobieństwu, że przeżyjemy tę podróż. Co wtedy?
– Znajdziemy w Kawontay ersyrskich szmuglerów, którzy rabują statki
na Morzu Carmentumskim. Powinno nam się udać ich przekonać, by
zabrali nas na drugą stronę Czeluści. Moja rodzina im zapłaci.
Za mnie nikt nie zapłaci – pomyślał Niclays.
– Za ciebie też, nie bój się – dodała Laya, czytając z jego twarzy. – Już ja
o to zadbam.
– Jesteś bardzo miła. – Zawahał się. – Layo, co ja zrobię, jeśli
rzeczywiście nie znajdziemy na wyspie drzewa morwy?
Przyjrzała mu się uważnie.
– Na twoim miejscu, Niclaysie, rzuciłabym się do morza – powiedziała
cicho. – Ono będzie łaskawsze od rozsierdzonej Cesarzowej.
Przełknął ślinę.
– Tak – przyznał – chyba masz rację.
– Ale coś na pewno znajdziemy – dodała zaraz. – Jannart wierzył
w prawdziwość legendy. A ja wierzę, że on czuwa nad tobą, Niclaysie. I że
dopilnuje, byś wrócił do domu.
Dom.
Mógłby dać eliksir dowolnemu władcy na świecie, a ten w zamian
ochroniłby go przed Sabran. Najbardziej chciałby wrócić do Brygstad.
Mógłby wynająć poddasze w Starej Dzielnicy i wiązać koniec z końcem,
ucząc nowicjuszy alchemii. Mógłby odnaleźć nieco radości w swojej
bibliotece, w wykładach na uniwersytecie. A jeśli nie Brygstad, to może
Hróth?
I odnajdzie Truyde. Zastąpi jej dziadka i sprawi, że Jannart będzie
z niego dumny.
Gdy „Pogoń” wypłynęła na głębsze wody, Niclays wciąż stał na
pokładzie obok Layi i patrzył w rozsiane po niebie gwiazdy. Cokolwiek
czeka go na końcu tej drogi, jedno było pewne – on lub jego duch w końcu
odnajdą spokój.
55
ZACHÓD
Gdy posiłek nareszcie dobiegł końca, lady Annes udała się na spoczynek.
Margret wspięła się z Ead po schodach, trzymając w ręku świecę.
– Święty… – westchnęła. – Przepraszam cię, Ead. Latami czekała, aż
któreś z nas w końcu znajdzie żonę lub męża, żeby mogła
w najdrobniejszych szczegółach zaplanować całą ceremonię. Loth, jak
wiesz, zawiódł ją na tym froncie.
– Nie przejmuj się tym. Matka po prostu bardzo cię kocha.
Gdy dotarły do pięknie rzeźbionych drzwi do północnego skrzydła,
Margret przystanęła.
– A jeśli… – Przekręciła pierścień na środkowym palcu. – Co, jeśli tata
nie będzie mnie pamiętał?
Ead położyła dłoń na jej plecach.
– Przecież sam prosił, by odwiedziła go jego córka Margret.
Przyjaciółka zaczerpnęła tchu, podała Ead świecę i nacisnęła klamkę.
W pokoju było duszno. Lord Clarent Beck drzemał na bujanym fotelu,
opatulony kołdrą. Od Lotha odróżniały go tylko siwe włosy i może dwie
zmarszczki – podobieństwo między ojcem a synem było uderzające. Mocno
wychudł, odkąd Ead widziała go po raz ostatni.
– Kto to? – Poruszył się. – Annes?
Margret podeszła do niego i ujęła jego twarz w dłonie.
– Tato – powiedziała. – Tato, to ja. Margret.
Otworzył szeroko oczy.
– Meg. – Wyciągnął do niej rękę. – Margret, to naprawdę ty?
– Tak. – Zaśmiała się nerwowo. – Tak, tato, to ja. Wybacz, że tak długo
cię nie odwiedzałam. – Ucałowała jego dłoń.
Uniósł jej twarz jednym palcem.
– Margret – powiedział – jesteś moim dzieckiem. Wybaczyłem ci
wszystkie grzechy tego dnia, gdy przyszłaś na świat.
Margret otoczyła go ramionami i wcisnęła twarz w załomek jego szyi.
Lord Clarent pogłaskał ją po głowie pewnym ruchem, a na jego twarzy
zajaśniały błogość i spokój. Ead nigdy nie poznała swojego rodziojca, lecz
nagle poczuła, że bardzo by chciała.
– Tato – podjęła Margret, odsuwając się od niego – pamiętasz Ead?
Spoczęły na niej ciemne oczy o ciężkich powiekach. Jego spojrzenie było
tak życzliwe i ciepłe, jak pamiętała.
– Ead – wychrypiał. – A niech mnie, toż to Ead Duryan. – Wyciągnął do
niej rękę, a Ead ucałowała sygnet. – Dobrze cię widzieć, dziecko. Czy
wyszłaś już za mojego syna?
Ead zastanawiała się, czy lord Clarent wie, że jego syn zdążył w ostatnim
czasie zostać wygnany, otrzeć się o śmierć, a potem zostać przywrócony do
łask.
– Nie, milordzie – odrzekła łagodnie. – Loth i ja nie kochamy się w ten
sposób.
– Wiedziałem, że to zbyt piękne, by było prawdziwe – zachichotał lord
Clarent. – Miałem nadzieję być na jego ślubie, ale coś mi się widzi, że się
nie doczekam.
To powiedziawszy, opuścił głowę, twarz mu sflaczała. Margret ujęła ją
w dłonie i skupiła na sobie jego uwagę.
– Tato – powiedziała – mama mówi, że chciałeś się ze mną widzieć.
Lord Clarent zamrugał.
– Że chciałem… – Wolno pokiwał głową. – Tak. Mam ci coś ważnego do
powiedzenia, Margret.
– Jestem, zamieniam się w słuch.
– Więc słuchaj. Loth nie żyje – powiedział drżącym głosem – więc teraz
ty jesteś dziedziczką. Tylko dziedziczka Złotobrzozy może o tym
wiedzieć. – Ściągnął mocniej brwi. – Loth naprawdę nie żyje.
Musiał zapomnieć, że Loth wrócił na Inys. Margret wymieniła spojrzenia
z Ead, po czym wróciła wzrokiem do ojca.
Potrzebowały, by lord Clarent wierzył, że Loth nie żyje. Tylko w ten
sposób mogły się dowiedzieć, gdzie jest ukryty miecz.
– On… rzeczywiście uważa się, że umarł, tato – wyrzekła cicho
Margret. – Jestem dziedziczką.
Lord skrzywił się boleściwie. Ead wiedziała, jak bardzo Margret cierpi,
racząc go tak bolesnym kłamstwem, lecz posłanie po Lotha do Ascalonu
mogło zająć wiele dni, których nie miały.
– Jeśli Loth nie żyje, to… ty musisz go wziąć, Margret – powiedział
Clarent ze łzami w oczach. – Musisz wziąć Hildistérron.
To słowo trafiło ją w serce niczym rozgrzane do czerwoności ostrze.
– Hildistérron – powtórzyła Margret. – Ascalon.
– Gdy zostałem hrabią Złotobrzozy, twoja lady babka powiedziała mi
o nim. – Clarent złapał ją za rękę. – Podkreśliła, że muszę przekazać go
moim dzieciom, a one swoim. Na wypadek gdyby ona kiedyś po niego
wróciła.
– Ona – wcięła się Ead. – Kto taki, milordzie?
– Ona. Leśna Pani.
Kalyba.
Na powierzchnię umysłu Ead wypłynęły słowa wiedźmy. W Altanie
Wieczności wyznała jej, że szukała miecza przez stulecia, lecz nie mogła go
znaleźć, bo Galian dobrze go ukrył.
Clarent był pobudzony, wodził przerażonym wzrokiem od jednej kobiety
do drugiej.
– Nie znam cię – wyszeptał. – Kim jesteś?
– Tato – powiedziała natychmiast Margret – to ja, twoja córka. – Gdy
wzrok mu się przejaśnił, głos jej się załamał. – Tato, błagam cię, nie uciekaj
ode mnie. Jeśli nie powiesz mi teraz, gdzie on jest, ta wiedza na zawsze
przepadnie w czeluściach twojego umysłu. – Ścisnęła jego dłoń. – Proszę,
powiedz mi, gdzie jest ukryty Ascalon.
Wczepił się w nią palcami, jakby była ucieleśnieniem jego pamięci.
Pochylił się ku niej, a jego spękane usta znalazły się przy jej uchu. Ead
przypatrywała się ich ruchowi z łomoczącym sercem.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do środka weszła lady Annes.
– Czas na twoją senną wodę, Clarencie – powiedziała. – Margret, tata
uda się teraz na spoczynek.
Clarent tulił w ramionach głowę córki.
– Mój syn… – Wstrząsnął nim płacz. – Mój syn nie żyje.
Lady Annes zrobiła krok naprzód i zmarszczyła brew.
– Nie, Clarencie, przecież przyszły dobre wieści. Loth wrócił i…
– Mój syn nie żyje.
Zaniósł się płaczem. Margret przyłożyła dłoń do ust, z jej oczu polały się
łzy. Ead wzięła ją za łokieć i wyprowadziła z komnaty, zostawiając lady
Annes, by zaopiekowała się swoim towarzyszem.
– Jak mogłam mu to powiedzieć… – wyrzekła Margret zmienionym
głosem.
– Musiałaś.
Kiwnęła głową, muskając chusteczką zapłakane oczy. Zaciągnęła Ead
prosto do swojej sypialni, a tam porwała ze stołu arkusz papieru, pióro
i atrament.
– Szybko, zanim zapomnę – mruknęła i napisała:
Loth spędził cały ranek, pisząc do członków Rady Cnót. Informował ich
o nadchodzącym zagrożeniu i zwoływał wszystkich do Ascalonu. Był to
wycieńczający proces, ale ponieważ wypuszczono z więzienia Seytona
Combe’a, który samodzielnie budował właśnie sprawę przeciwko Igrain
Crest, Loth mógł wreszcie nieco odsapnąć.
Sabran dołączyła do niego po południu. Na jej ramieniu siedziała
gołębica. Pstrokate upierzenie powiedziało Lothowi, że przybył
z Mentendonu.
– Otrzymałam odpowiedź od wysokiej księżniczki Ermuny. Domaga się
sprawiedliwości za bezprawną egzekucję lady Truyde. – Położyła list na
stole. – Mówi też, że doktor Niclays Roos został porwany przez piratów.
Obwinia mnie za to, bo nie chciałam objąć go amnestią.
Loth rozwinął zwój. Widniała na nim przełamana pieczęć domu
Lievelyn.
– Jedyne zadośćuczynienie, jakie mogę zaoferować za Truyde, to głowa
Igrain Crest. – Sabran otworzyła drzwi na balkon. – Co się zaś tyczy
Roosa… rzeczywiście powinnam była ustąpić lata temu.
– Roos był oszustem – skwitował Loth. – Zasłużył na karę.
– Nie tak surową.
Czuł, że nic, co powie, nie będzie miało znaczenia. Loth osobiście nigdy
nie przepadał za alchemikiem.
– Jest też dobra wiadomość. Zważywszy na powagę i pilność mojej
prośby, Ermuna zgodziła się poszukać w ostendeurskiej bibliotece
informacji o okresie rządów cesarzowej Mokwo. Wysłała jedną ze swoich
służących, by odnalazła zapiski z tamtych czasów, i obiecała dostarczyć mi
wieści, gdy tylko je otrzyma.
– Dobrze.
Sabran podniosła rękę, a gołębica odleciała.
– Sab.
Spojrzała na niego.
– Crest powiedziała mi coś. O… o powodzie, dla którego zaaranżowała
morderstwo twojej matki.
– Słucham.
Loth bił się z myślami, czy powinien jej o tym mówić, ale w końcu
poczuł się na tyle źle, wiedząc o czymś, o czym Sabran nie miała pojęcia,
że musiał to z siebie wyrzucić. Próbował nie przypominać sobie wyrazu
twarzy Igrain Crest, gdy mu o tym mówiła. Chciał wyprzeć z pamięci jej
pogardliwe spojrzenie i całkowity brak skruchy.
– Powiedziała mi, że królowa matka dopuściła się grzechu cudzołóstwa
z piratem. Kapitanem Gianem Harlowe’em. – Zawahał się. – Romans
zaczął się na rok przed twoim urodzeniem.
Sabran zamknęła drzwi balkonowe i usiadła przy końcu stołu.
– A więc mogę być bękartem.
– Crest uważa, że tak. To dlatego odegrała tak wielką rolę w twoim
wychowaniu. Chciała uczynić z ciebie cnotliwszą królową.
– Raczej bardziej posłuszną – poprawiła Sabran uprzejmie. – Zawieszoną
na jej sznurkach lalkę, którą mogłaby manipulować.
– To nic pewnego, Sabran. Książę Wilstan mógł być przecież twoim
ojcem. – Loth nakrył jej dłoń swoją. – Ten romans z Harlowe’em to
najpewniej wytwór zwichrowanej wyobraźni Crest. Ta wiedźma zdradza
objawy szaleństwa.
Sabran zaprzeczyła ruchem głowy.
– Jakaś część mnie zawsze wiedziała, że to prawda. Matka i ojciec
pozowali na idealną parę, lecz gdy byli sami, odnosili się do siebie
z chłodem i obojętnością. – Ścisnęła jego dłoń. – Dziękuję, że mi
powiedziałeś, Loth.
– W porządku.
W ciszy sięgnęła po łabędzie pióro. Loth rozmasował zesztywniały kark
i wrócił do pracy.
Spędzanie czasu z Sabran dobrze mu robiło. Zorientował się, że czasem
spoglądając na nią, zastanawia się nad różnymi sprawami. Czy Sabran
prawdziwie kochała Lievelyna, a w ramionach Ead szukała tylko
pocieszenia po jego śmierci? Czy też jej małżeństwo z Lievelynem było
jedynie wygodnym wybiegiem, a jej serce od zawsze należało do Ead?
Może prawda, jak to często bywa, leżała pośrodku?
– Zamierzam uczynić Roslain nową Księżną Sprawiedliwości –
odezwała się po jakimś czasie Sabran. – Jest w końcu prawowitą
dziedziczką poprzedniej.
– Czy to aby na pewno dobry pomysł? – Gdy Sabran nie odpowiedziała,
pochłonięta pisaniem listu, dodał: – Znam Roslain od wielu lat. Wiem, że
jest ci oddana. Ale czy możemy być pewni, że jest całkowicie niewinna?
– Combe jest przekonany, że robiła wszystko, by ocalić mi życie.
Dowodem na to są jej połamane palce. – Zanurzyła pióro w kałamarzu. –
Jej babka straci głowę. Ead może doradzałaby mi, bym okazała łaskę, ale
zbyt litościwy człowiek często wychodzi na głupca.
Zza drzwi usłyszeli kroki. Sabran spięła się, słysząc szczęk partyzan.
– Kto tam? – zawołała.
– Lady Kanclerz, Wasza Wysokość – padła odpowiedź.
– Wpuścić – rozkazała, uspokojona nieco.
Lady Nelda Stillwater weszła do Komnaty Rady z rubinowym łańcuchem
znamionującym jej funkcję na dworze.
– Wasza Książęca Mość – przywitała ją Sabran.
– Wysokości. Lordzie Artelocie. – Księżna Odwagi dygnęła. – Dopiero
co wypuszczono mnie z Sierocej Wieży. Chciałam osobiście powiedzieć ci
o tym, jak wielką złością zapałałam, dowiedziawszy się, że inna księżna
ośmieliła się konspirować przeciwko tobie. – Jej twarz wykrzywił grymas
gniewu. – Ja zawsze byłam wobec ciebie lojalna.
Sabran wspaniałomyślnie skinęła głową.
– Dziękuję ci, Neldo. Cieszę się, widząc cię na wolności.
– W imieniu mego syna i wnuczki muszę też prosić cię o zmiłowanie nad
lady Roslain. Nigdy nie słyszałam, by obraziła cię słowem lub myślą.
Nigdy nie uwierzę, że chciała cię skrzywdzić.
– Bądź spokojna. Lady Roslain zostanie osądzona sprawiedliwie.
Loth potwierdził skinieniem. Mała Elain, zaledwie pięcioletnia, musiała
się zamartwiać o swoją matkę.
– Dziękuję, Wysokości – odrzekła Stillwater. – Pokładam wiarę w twoim
osądzie. Lord Seyton poprosił mnie też, bym przekazała ci, że lady Margret
i dama Eadaz wylądowały w południe w Letniej Przystani.
– Powiadom je, by stawiły się w komnacie Rady, gdy tylko dotrą do
pałacu.
Stillwater dygnęła raz jeszcze i wyszła.
– Wygląda na to, że lord Seyton już wrócił na stanowisko twojego
zmyślnego szpiegmistrza – zażartował Loth.
– W rzeczy samej. – Sabran znowu podniosła pióro. – Ale czy jesteś
pewien, że nie wiedział o konspiracji Crest?
– Pewność to niebezpieczna rzecz – odparł Loth – ale jestem tak pewien,
jak tylko mogę, że wszystko co robi, robi dla korony. I dla królowej, która
ją nosi. To dziwne, ale mu ufam.
– Pomimo że cię wygnał? I że gdyby nie on, lord Kitston wciąż by żył? –
Sabran podchwyciła jego spojrzenie. – Wciąż mogę odrzeć go ze
wszystkich tytułów, Loth. Wystarczy, że powiesz słowo.
– Rycerz Odwagi uczy nas wyrozumiałości i wybaczenia – odpowiedział
Loth. – Postanowiłem nie zamykać uszu na jego nauki.
Skinąwszy głową, Sabran wróciła do pisania listu. Loth skupił się na
swoim.
Było późne popołudnie, gdy jakieś zamieszanie za oknem zmusiło go, by
podniósł głowę. Wyszedł na balkon i wyjrzał za balustradę. W Ogrodzie
Zegara Słonecznego zebrała się grupa około pięćdziesięciu ludzi,
wyglądających z tej wysokości jak mrówki. Tłum gęstniał z każdą chwilą.
– Chyba wróciła Ead. – Wyszczerzył się do królowej. – I ma podarunek.
– Podarunek?
Loth wypadł z komnaty. Sabran dopędziła go w sekundę, a za nią ruszyli
zaaferowani Rycerze Ciała.
– Loth! – krzyknęła przez śmiech. – Co za podarunek?
– Zobaczysz.
Na zewnątrz świeciło słońce, ale dzień nie był skwarny. Margret i Ead
stały w środku kłębiącego się tłumu gapiów. A między nimi – Aralaq
z wyrazem pyska, który można by nazwać dostojnym wycieńczeniem. Gdy
dostrzegły Sabran, Ead dygnęła, a wraz z nią dworzanie.
– Wysokości.
Sabran uniosła brwi.
– Lady Nurtha.
Ead wyprostowała się, uśmiechnięta.
– Pani – powiedziała – znalazłyśmy to szlachetne stworzenie
w Złotobrzozie nieopodal Paleniska Berethneta. – Dotknęła dłonią karku
zwierzęcia. – To Aralaq, potomek tego samego ichneumona, na którym
królowa Cleolind dotarła do Inys. Przybył, żeby zaoferować Waszej
Wysokości swe usługi.
Aralaq przyjrzał się królowej wielkimi ślepiami, z których każde
otoczone było czarną obwódką. Sabran wpatrywała się w stojące przed nią
cudowne stworzenie.
– Witaj w Ascalonie, szlachetny Aralaqu. – Skłoniła mu się. – Jesteś tu
mile widziany, tak jak niegdyś twoi przodkowie.
Aralaq odwzajemnił ukłon, niemal dotknął nosem ziemi. Loth
obserwował, jak zmieniały się twarze zgromadzonych. Dla nich pojawienie
się ichneumona, który w dodatku oddał się na służbę królowej, stanowiło
kolejny dowód na jej boskość.
– Będę cię bronił, jak broniłbym własnego szczenięcia Sabran z Inys –
zawarczał Aralaq – gdyż jesteś krwią z krwi króla Galiana, zguby
Bezimiennego. Przysięgam ci wierność i lojalność.
Gdy Aralaq trącił jej dłoń nosem, dworzanie westchnęli z czcią, nie
mogąc oderwać wzroku od swojej pani, która obłaskawia stwory z legend.
Sabran podrapała ichneumona między uszami i uśmiechnęła się, co niemal
jej się nie zdarzało od bardzo wielu lat.
– Mistrzu Wood – powiedziała, a pryszczaty giermek skłonił się, słysząc
swoje nazwisko. – Dopilnuj, by Aralaqa traktowano jak naszego brata,
pełnoprawnego członka Imperium Cnót.
– Tak, Wysokości – odparł Wood. Podskoczyła mu grdyka. – Czy wolno
mi spytać… co jada sir Aralaq?
– Wyrmy – odpowiedział sam zainteresowany.
Sabran się roześmiała.
– W pałacowej kuchni akurat zabrakło wyrmów, ale mamy mnóstwo
żmij. Mistrzu Wood, proszę się skonsultować z pałacowym kuchmistrzem.
Aralaq oblizał potężne siekacze, a Woodowi zadrżały kolana.
Sabran ruszyła w kierunku Alabastrowej Wieży. Ead zamieniła jeszcze
kilka słów z ichneumonem, który trącił ją nosem w odpowiedzi, po czym
udała się za królową.
Loth objął siostrę na powitanie.
– Jak było u rodziców? – spytał.
Margret westchnęła.
– Tata powoli odpływa. Mama jest zadowolona z moich zaręczyn.
Musisz ich odwiedzić, gdy tylko będzie to możliwe.
– Znalazłyście Ascalona?
– Tak – odpowiedziała, ale w jej głosie nie było radości. – Pamiętasz tę
króliczą norę, do której weszłam jako dziecko?
– Wtedy, gdy poszliśmy do dziwokniei? – spytał i zamyślił się. –
Pamiętam.
Wzięła go za ramię.
– Chodź, bracie. Ead przekaże ci tę niewesołą wieść.
Gdy już wszyscy znaleźli się w komnacie Rady i drzwi zatrzasnęły się na
głucho, Sabran zwróciła się do Ead. Margret zdjęła kapelusz zdobiony
piórami i usiadła przy stole.
– Ofiarowałaś mi dar zgoła nieoczekiwany. – Dłonie Sabran spoczęły na
oparciu krzesła. – Lecz czy masz też ze sobą Prawdziwy Miecz?
– Znalazłyśmy go – odrzekła Ead. – Wygląda na to, że od stuleci strzegła
go rodzina Becków. Ta powinność przechodziła z pokolenia na pokolenie.
– To absurd – zaperzył się Loth. – Tata nie ukrywałby miecza przed
królowymi Inys.
– Strzegł go, by mogły skorzystać z niego dopiero wtedy, gdy okaże się
potrzebny, Locie. Powiedziałby ci o nim w chwili, gdy odziedziczyłbyś
Złotobrzozę.
Loth był oszołomiony. Ead zdjęła płaszcz i usiadła na krześle.
– Znalazłyśmy Ascalona w króliczej norze w dziwokniei –
powiedziała. – Wtedy pojawiła się Kalyba, która śledziła mnie aż od Lasyi.
– Leśna Pani – wyszeptała Sabran.
– Tak. Odebrała nam miecz.
Królowa zacisnęła szczęki. Loth wodził wzrokiem od siostry do Ead. Na
ich twarzach rysowało się coś niebezpiecznego.
Ominęły jakiś istotny szczegół.
– Chyba nie warto wysyłać najemników za zmiennokształtną
czarownicą. – Sabran opadła na krzesło. – Jeśli straciłyśmy Ascalona,
a widoki na odnalezienie drugiego klejnotu są mętne, musimy chyba…
przygotować się do obrony Inys. Druga Żałoba Wieków rozpocznie się
w chwili, gdy powstanie Bezimienny. Wystosuję święte wezwanie do broni,
by król Raunus i wysoka księżniczka Ermuna byli gotowi do walki.
Powiedziała to spokojnym tonem, ale spojrzenie miała puste. Miała
więcej czasu na przygotowania niż Glorian Sercowa Tarcza, która w chwili
rozpoczęcia pierwszej Żałoby Wieków liczyła zaledwie szesnaście lat
i leżała w łóżku zdjęta chorobą, ale nie wiedziała, czy będzie to parę
tygodni czy tylko kilka dni.
Czy może godzin.
– Będziesz potrzebowała czegoś więcej niż wszystkie armie Imperium,
Sabran – rzekła Ead. – Będziesz potrzebowała Lasyi. Ersyru. Każdego
człowieka na świecie, który może udźwignąć miecz.
– Inni władcy nie będą paktować z Imperium.
– Musisz więc wykonać gest miłości i szacunku, którymi ich darzysz –
doradziła Ead – oficjalnie zdejmując z nich piętno heretyków. Zmieniając
prawo tak, by dla tych, którzy wyznają inne wartości, też znalazło się
miejsce w twoim Imperium.
– Ta tradycja ma tysiąc lat – powiedziała Sabran uprzejmie. – Sam
Święty orzekł, że wszystkie inne religie są fałszywe.
– To, że robimy coś od zawsze, nie znaczy, że robimy to dobrze.
– Zgadzam się z Ead. – Loth odezwał się, zanim zdążył się zastanowić.
Trzy kobiety spojrzały na niego. Margret uniosła brwi. – Myślę, że to by
bardzo pomogło, zacieśniłoby stosunki między wolnymi królestwami –
dodał. Miał wrażenie, że jego wiara jęknęła niczym drzewo gnące się pod
naporem wichury. – Podczas mojej… przygody dowiedziałem się, jak to
jest zostać uznanym za heretyka. Czułem się tak, jakby ktoś zaatakował
sam rdzeń mojego istnienia. Jeśli Inys może stać się pierwszym
królestwem, które przestanie uważać innych za bluźnierców, to myślę, że
powinno nim zostać. Wyświadczymy tym światu wielką przysługę.
Sabran namyślała się jakiś czas, a potem pokiwała głową.
– Przedłożę tę kwestię Radzie Cnót – obiecała. – Lecz nawet jeśli
południowcy się do nas przyłączą, nie sądzę, byśmy wiele wskórali w walce
z Bezimiennym. Yscalin dysponuje największym regularnym wojskiem na
świecie. I ta armia zwali się nam na głowy, gdy tylko Bezimienny wychyli
łeb ponad taflę Czeluści. Na dzień dzisiejszy Imperium nie ma dość sił, by
oprzeć się fali ognia.
– A więc Imperium będzie potrzebowało pomocy – skwitowała Ead.
Loth pokręcił głową, zupełnie nie rozumiejąc, co przyjaciółka chce przez
to powiedzieć.
– Czy otrzymałaś już wieści od wysokiej księżniczki Ermuny? – podjęła
Ead, nie zamierzając się tłumaczyć.
– Tak – potwierdziła królowa. – Wkrótce wyznaczy datę.
– Doskonale. Chodzi o datę wyłonienia się Bezimiennego z Czeluści.
Nawet jeśli nie uda nam się zdobyć drugiego klejnotu ani miecza, musimy
być w gotowości, by go przegnać, gdy będzie jeszcze słaby po tysiącletnim
śnie.
Loth się skrzywił.
– Przegnać? Dokąd? I jakim sposobem?
– Na drugą stronę Wszechmorza lub za Wrota Ungulusa. Jeśli już zło
musi istnieć, niech istnieje gdzie indziej, a nie w naszym łonie. – Spojrzała
Sabran w oczy. – Nie zrealizujemy żadnego z tych planów samotnie.
Sabran dotknęła plecami oparcia.
– Chcesz, byśmy zjednoczyli się ze Wschodem – wywnioskowała. – Jak
lady Truyde.
Zakończenie wielosetletniej wrogości. Tylko Ead miała dość odwagi, by
zaproponować to królowej z rodu Berethnetów.
– Gdy pierwszy raz usłyszałam o jej zamiarach, uznałam ją za
nierozważną i niebezpieczną – rzekła Ead ze śladem ubolewania w głosie. –
Lecz teraz widzę, że była po prostu odważniejsza od nas. Wschodnie smoki
powstały ze sterrenu i nawet jeśli nie zdołają zniszczyć Bezimiennego, to
ich moce, czy potężne, czy wręcz przeciwnie, pomogą nam go przepędzić.
By rozdzielić Smoczą Armię, będziemy potrzebować dywersji. W tej
sprawie zwrócimy się o pomoc do naszych zaprzyjaźnionych władców.
– Może zgodzą się pomóc – wciął się Loth – ale ludy Wschodu nigdy nie
będą naszymi sojusznikami.
– Seiiki handluje z Mentendonem. Mieszkańcy Wschodu może zgodzą
się wspomóc Inys, jeśli złożysz im propozycję nie do odrzucenia.
– Powiedz mi więc, Ead – Sabran wydawała się całkowicie spokojna –
cóż takiego powinnam zaoferować heretykom ze Wschodu?
– Pierwszy w historii alians w Imperium Cnót.
W komnacie zaległa grobowa cisza.
– Nie – powiedział z naciskiem Loth. – To zbyt wiele. Nikt się na to nie
zgodzi. Ani Rada, ani lud, ani ja.
– Przed chwilą sam powiedziałeś, że powinniśmy przestać myśleć
o sobie nawzajem jak o heretykach. – Margret skrzyżowała ramiona na
piersi. – Czyżbyś w ciągu ostatnich minut niepostrzeżenie uderzył się
w głowę, braciszku?
– Miałem na myśli ludzi po tej stronie Czeluści. Mieszkańcy wschodu
czczą wyrmy. To nie to samo, Meg.
– Wschodnie smoki nie są naszymi wrogami, Locie – poparła
przyjaciółkę Ead. – Kiedyś sama wierzyłam, że nimi są, lecz wówczas nie
rozumiałam dwoistości, na której zbudowany jest cały nasz świat.
W rzeczywistości smoki ze Wschodu są przeciwieństwem piekielnych
demonów pokroju Fýredela.
Loth prychnął śmiechem.
– Zaczynasz mówić jak alchemiczka. Czy spotkałaś kiedyś wschodniego
wyrma?
– Nie. – Uniosła brew. – A ty?
– A muszę, jeśli wiem, że zmusiły Wschód, by je czcił? Nie ugnę kolan
przed ołtarzem herezji.
– A może wcale nie zmusiły? – zastanawiała się na głos Margret. – Może
one i ludy Wschodu darzą się nawzajem szacunkiem?
– Czy ty się słyszysz, Margret? – wyrzekł zbulwersowany Loth. –
Przecież to wyrmy.
– A jednak Wschód również lęka się Bezimiennego – powiedziała Ead. –
Wszystkie religie zgadzają się co do tego, że to on jest wrogiem.
– A wróg wroga to potencjalny przyjaciel – zgodziła się Margret.
Loth ugryzł się w język. Jeszcze jeden cios w fundamenty jego wiary,
a dom, który wznosił od dziecka, zachwieje się w posadach.
– Nie wiesz, o co prosisz, Ead – wyrzekła Sabran głucho. – Utrwalaliśmy
rozłam między nami a Wschodem ze względu na ich heretycką religię, to
prawda, lecz z tego co wiem, to Wschód pierwszy zamknął nam drzwi
przed nosem, bo bał się plagi. Nie zdołam go przekonać, by do nas
dołączył, nie obiecując czegoś w zamian.
– Przepędzenie Bezimiennego jest korzyścią samą w sobie, dla
wszystkich wolnych ludów – powiedziała Ead. – Wschód nie uchronił się
przed Żałobą Wieków tysiąc lat temu i teraz też nie zdoła tego uczynić.
– Ale może zechcieć kupić nieco czasu i pozwolić, byśmy położyli głowę
na pniu – zauważyła Sabran.
Na balustradzie balkonu wylądował ptak. Loth wyjrzał za okno, mając
nadzieję, że to gołębica. Odpowiedziało mu obojętne spojrzenie wrony.
– Mówiłam ci już, że nawet państwa Imperium nie przyjdą nam
z pomocą, jeśli same będą atakowane – ciągnęła Sabran, zbyt skupiona na
Ead, by zauważyć ptaka. – Wydawałaś się wtedy zdziwiona.
– Bo byłam.
– A nie powinnaś. Moja babka raz powiedziała, że kiedy wilk wchodzi do
wioski, każdy pasterz w pierwszej kolejności dba o swoje stado. Wilk plami
zęby krwią innych owiec, a pasterz wie, że pewnego dnia przyjdzie również
po te, nad którymi sam trzyma pieczę, mimo to wierzy, że jakoś zdoła je
obronić. Dopóki wilk nie stanie u jego drzwi.
Lothowi przyszło na myśl, że coś podobnego mogłaby powiedzieć
królowa Jillian. Słynęła ze swej niechęci do bliższych aliansów z resztą
świata.
– W ten sposób człowiek postępuje od Żałoby Wieków.
– Jeśli wschodni władcy mają choć kroplę oleju w głowie, zrozumieją, że
nie pozostało nam nic innego, jak tylko współpraca – argumentowała Ead. –
Wierzę w pasterzy tego świata, nawet jeśli królowa Jillian nie wierzyła.
Sabran zatrzymała wzrok na swojej prawej ręce, leżącej płasko na stole.
Na ręce, którą niegdyś zdobił pierścień sercosplotu.
– Ead, chcę pomówić z tobą na osobności. – Wstała. – Loth, Meg, proszę
was, byście rozesłali wici do członków Rady. Muszą stawić się tutaj
bezzwłocznie, byśmy mogli porozmawiać o naszej przyszłości.
– Oczywiście – odrzekła Margret.
Sabran i Ead wyszły z komnaty. Gdy drzwi się zamknęły, Margret
strzeliła wzrokiem do Lotha, tak jak robiła to czasem na lekcjach muzyki,
gdy pomylił nuty.
– Mam nadzieję, że nie będziesz się spierał?
– Ead chyba postradała zmysły, że w ogóle przyszło jej do głowy
zaproponować coś takiego – wymamrotał Loth. – Sojusz ze Wschodem to
rzeczywiście remedium na wszystkie nasze problemy.
Wrona wzbiła się do lotu.
– Sama już nie wiem… – Margret sięgnęła po pióro i kałamarz. – Może
ich smoki rzeczywiście różnią się od wyrmów. Ostatnio czuję, że
powinnam kwestionować wszelkie wpajane mi od dziecka prawdy.
– Nie wolno nam kwestionować wiary, Meg. Wiara jest aktem zaufania,
którym obdarzamy Świętego.
– Czyli nie zastanawiasz się nad swoją wiarą?
– Pewnie, że się zastanawiam. – Potarł czoło dłonią. – I każdego dnia
boję się, że zostanę za to przeklęty. Że nie znajdzie się dla mnie miejsce
w Halgalancie.
– Loth, bracie mój, wiesz, że cię kocham, ale rozumu masz tyle, że
zmieściłby się w naparstku.
Loth zacisnął usta.
– A ty, jak sądzę, jesteś wszechwiedząca?
– Pewnie, taka się urodziłam.
Przysunęła do siebie zwój papieru.
– Co jeszcze wydarzyło się w Złotobrzozie?
Uśmiech zniknął z jej warg.
– Powiem ci jutro – westchnęła. – Radzę ci, byś dobrze wypoczął, nim to
jutro usłyszysz, bo twoja wiara znów zostanie wystawiona na próbę. –
A potem wskazała głową stos listów. – Lepiej uporaj się z tym szybko,
bracie. Muszę zanieść je do mistrza pocztowego.
Zrobił, jak mu kazała. Czasem zastanawiał się, dlaczego Święty nie
sprawił, że to ona urodziła się pierwsza.
Igrain Crest nie żyła. Cień Podczaszej nigdy już nie padnie na
Królowiectwo Inys.
Sabran siedziała w swoim ulubionym fotelu. Na gzymsie kominka tykał
zegar latarniowy.
Prawie się nie odzywała, odkąd Ead wyjawiła jej prawdę o Kalybie. Gdy
zakończyła opowieść, poprosiła, by wróciły do pałacu i resztę nocy
spędziły za kotarami królowieckiego łoża. Ead przytulała ją w ciszy, gdy
patrzyła nieobecnym wzrokiem na sklepienie baldachimu.
Teraz wydawała się dziwnie zainteresowana własnymi dłońmi. Ead
patrzyła, jak królowa wyciąga sobie palce ze stawów i przesuwa po nich
opuszką kciuka, pocierając polerowany rubin koronacyjnego pierścienia.
– Sabran, nie odziedziczyłaś po niej mocy.
Królowa zagryzła zęby.
– Jeśli w moich żyłach płynie jej krew, to znaczy, że mogę dzierżyć
zachodzący klejnot – powiedziała. – Jakaś jej część żyje we mnie.
– Bez gwiezdnych łez lub owocu drzewa pomarańczy nie zdołasz
zawładnąć żadną z dwóch gałęzi magii. Nie jesteś czarodziejką. I nie
zmienisz się w wyrma.
Sabran nie przestawała dotykać własnych rąk i przesuwać paznokciami
po przedramionach. Ead delikatnie nakryła jej dłoń własną.
– Co się z tobą dzieje?
– Myślę o tym, że najprawdopodobniej jestem bękartem. Że jestem
potomkinią kłamczyni i Leśnej Pani, kobiety, która odebrała mi dziecko…
Że na takich fundamentach nie da się zbudować szlachetnego rodu. –
Czarna kurtyna jej włosów odgradzała ją od Ead. – I że jestem jednym
wielkim kłamstwem, niczym więcej.
– Dom Berethnet dokonał wielu szlachetnych czynów. Jego korzenie nie
mają tu nic do rzeczy. – Ead nie puszczała jej dłoni. – A co się tyczy
twojego bękarctwa, oznacza ono, że twój ojciec żyje. Czy to nie wspaniale?
– Nie znam tego Giana Harlowe’a. Moim ojcem, choć, jak się okazuje,
nie łączyły nas więzy krwi, był lord Wilstan Fynch. A on nie żyje. Tak jak
moja matka, Aubrecht i inni.
Dopadł ją wisielczy nastrój. Ead próbowała ogrzać jej dłoń, ale równie
dobrze mogłaby ogrzewać sopel lodu.
– Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego zraniła mnie kolcem. – Sabran
pogłaskała się po brzuchu wolną ręką. – Jeśli mówiła prawdę, to kochała
swoją córkę, Sabran I. Jestem przecież krwią z jej krwi, więc dlaczego…
Sam cierń zniknął, rozpłynął się. Jeśli wierzyć lekarzowi, który wydobył
go z jej ciała, został po nim tylko lok włosów.
– Kalyba zatraciła swoje człowieczeństwo. Jesteś jej potomkinią, to
prawda, ale w jej rozumieniu łączy was zbyt mało, by darzyła cię miłością.
Pragnie tylko twojego tronu. Kto wie, może nigdy nie zrozumiemy, co nią
powoduje. Lecz w tej chwili ważne jest tylko to, że opowiedziała się po
stronie Bezimiennego. To czyni ją naszym wrogiem.
Ktoś zapukał do drzwi. Do komnaty weszła Rycerka Ciała w srebrnym
pancerzu.
– Wasza Wysokość. – Skłoniła się. – Przybył ptak z Brygstad. Pilna
wiadomość od Jej Królewskiej Wysokości, wysokiej księżniczki Ermuny
z domu Lievelyn.
Podała królowej list i wyszła. Sabran przełamała pieczęć i zaczęła czytać,
zwróciwszy się do okna.
– I co? – niecierpliwiła się Ead.
Sabran wciągnęła powietrze przez nos.
– Data została wyznaczona na… – List wysunął jej się z palców i spłynął
na podłogę. – Trzeci dzień… tej wiosny.
A więc klepsydra się obróciła. Ead spodziewała się, że ta wiadomość
przejmie ją przerażeniem, choć przecież wiedziała doskonale, że tysiąc lat
ma się ku końcowi.
– Neporo i Cleolind musiały więc spętać Bezimiennego sześć lat po
założeniu Ascalonu. – Sabran oparła się o obudowę kominka. – Nie mamy
wiele czasu.
– Ale dość, by przebyć Czeluść – zauważyła Ead. – Sabran, musisz jak
najszybciej wysłać ambasadorów na Wschód, by pozyskać sojuszników,
a ja muszę pojechać z nimi, by znaleźć drugi klejnot. Wtedy będziemy mieć
szansę na ponowne unieszkodliwienie Bezimiennego.
– Nie możesz ot tak przepłynąć Czeluści – powiedziała Sabran, tężejąc. –
Muszę najpierw napisać do władców Wschodu. Seikinesi i Jezioranie zabiją
każdego obcego, który postawi stopę na ich brzegu. Potrzebne mi ich
pozwolenie na założenie u nich ambasady.
– Nie ma na to czasu. Minie kilka tygodni, nim załatwimy sprawę
zgodnie z protokołem. – Ead ruszyła do drzwi. – Popłynę tam szybkim
statkiem i…
– Czy tobie życie niemiłe?! – wściekła się Sabran. Ead stanęła jak
wryta. – Gdy uciekłaś z Ascalonu, tygodniami myślałam, że nie żyjesz.
A teraz chcesz przepłynąć morze bez żadnej ochrony, bez pancerza, i jak
gdyby nigdy nic odwiedzić kraj, gdzie na każdym kroku będzie groziła ci
śmierć lub więzienie.
– Już raz to zrobiłam, Sabran. Tego dnia, gdy przybyłam do Inys. – Ead
posłała jej smutny uśmiech. – Przeżyłam wtedy, przeżyję i teraz.
Królowa stała chwilę z zamkniętymi oczami. Zacisnęła dłonie na
gzymsie kominka, aż zbielały jej knykcie.
– Wiem, że musisz się tam udać – przyznała. – Prosić, byś tego nie
robiła, to jak próbować zamknąć wiatr w klatce… Ale proszę, Ead,
poczekaj chwilę. Pozwól mi przygotować dyplomatyczny grunt pod twoją
wizytę, byś mogła udać się tam oficjalnie, ze świtą. Nie płyń sama.
Ead mocniej ścisnęła klamkę.
Sabran miała rację. To prawda, że zmarnuje kilka dni, lecz kto wie, czy
nie ocali w ten sposób życia.
Odwróciła się do królowej.
– Zostanę.
Słysząc to, Sabran podeszła do niej i mocno ją objęła. Oczy nabiegły jej
łzami. Ead pocałowała ją w skroń i mocno przytuliła.
Życie rozdało Sabran złe karty. Jej dama sypialniana zmarła we śnie,
towarzysz zginął w jej ramionach, matka umierała na jej oczach. Jej córka
nigdy się nie urodziła. Jej ojciec – jeśli rzeczywiście nim był – przepadł
w Yscalinie. Całe jej życie naznaczone było stratą i smutkiem. Nic
dziwnego, że tak mocno trzymała się Ead.
– Pamiętasz nasz pierwszy spacer? Opowiedziałaś mi o miłosójkach
i o tym, że zawsze rozpoznają śpiew swojego partnera, nawet jeśli los
rozdzielił je na wiele lat – wyszeptała jej Ead do ucha. – Moje serce zna
twoją pieśń, a twoje zna moją. I wrócę do ciebie bez względu na wszystko.
– Trzymam cię za słowo, Eadaz uq-Nāra.
Ead próbowała zapamiętać jej wagę w swoich ramionach, jej zapach,
brzmienie głosu. Pragnęła jak najdokładniej wyryć ją sobie w pamięci.
– Aralaq zostanie, by cię strzec. Dlatego go tu sprowadziłam. Ma
humory, ale jest lojalny i poradzi sobie z wiwerną.
– Ja też będę go strzec. – Sabran cofnęła się o krok. – Muszę się spotkać
z pozostałymi Książętami Ducha, by przedyskutować sprawę ambasady.
Gdy przybędzie reszta członków Rady, przedstawię im kwestię…
propozycji dla Wschodu. Jeśli pokażę im zachodzący klejnot i wyjaśnię, co
się wydarzy trzeciego dnia wiosny, na pewno zrozumieją powagę sytuacji
i opowiedzą się w głosowaniu za naszą sprawą.
– Ale łatwo nie oddadzą pola. Będą się bić do końca – przestrzegła ją
Ead. – Lecz wiem, że ich przekonasz. W końcu masz język ze złota.
Sabran kiwnęła głową, zdecydowana i przygotowana na bój z Radą. Ead
zostawiła ją, wyglądającą na swoje miasto.
Zeszła schodami do otwartej galerii pod Solarium Królowej, gdzie
z dwunastu małych balkonów wylewały się kaskady bujnego, kwitnącego
zimą kwiecia. Idąc w kierunku swoich komnat, usłyszała za sobą ciche
kroki.
Obróciła się, nie wydając dźwięku. W snopie światła stała Czerwona
Dama. Trzymała w ustach drewnianą dmuchawkę.
Strzałka przebiła koszulę, zanim Ead zdołała dobyć tchu. Śmierć
rozprzestrzeniła się po całym jej ciele.
Opadła ciężko na kolana, aż chrupnęło w kościach. Uniosła do brzucha
rozdygotaną dłoń i poczuła zatopiony w ciele pocisk. Jej zabójczyni
dopadła ją i pokonała.
– Wybacz mi, Eadaz.
– Nairuj – wykaszlała Ead.
Wiedziała, że ten dzień nadejdzie. Siostry potrafiły poruszać się wśród
magicznych czujek.
Roztopione szkło krzepło w jej żyłach. Mięśniami wokół strzałki targnął
skurcz, gdy podjęły walkę z trucizną.
– Urodziłaś – zdołała wykrztusić.
Z góry patrzyły na nią oczy koloru ochry.
– Dziewczynkę – odpowiedziała po wahaniu Nairuj. – Nie chciałam tego,
siostro, lecz Przeorysza nakazała mi cię uciszyć. – Ead poczuła, jak siostra
zdejmuje jej z palca pierścień, który śnił jej się po nocach, odkąd była
dzieckiem. – Gdzie on jest? Gdzie biały klejnot?
Ead nie mogła odpowiedzieć. Jej ciało ogarniał bezwład. Doznała
zabawnego wrażenia, jakby znikały jej żebra. Gdy Nairuj szukała na jej szyi
klejnotu, Ead złapała strzałkę i wyrwała ją z ciała.
Było jej potwornie zimno. Gasł ogień, który nosiła w sercu, zostawiając
po sobie zimny popiół.
– Bezimienny się… – Samo oddychanie sprawiało jej ból. – Wiosna.
Trzeci dzień wiosny.
– Co to jest?
Sabran. Strach odebrał jej głos.
Nairuj poruszała się prędko jak strzała. Ead mogła tylko patrzeć przez
łzy, jak jej niegdysiejsza siostra zakrywa usta jedwabnym materiałem
i przeskakuje przez najbliższą balustradę.
Na posadzce rozbrzmiały kroki.
– Ead… – Sabran otoczyła ją ramionami, dysząc. – Ead! – Twarz
ukochanej zamazała jej się przed oczami. – Popatrz na mnie. Popatrz na
mnie, proszę. P-powiedz mi, co ona ci zrobiła. Powiedz, co to za trucizna…
Ead próbowała odpowiedzieć. Choć raz jeszcze wymówić jej imię.
Przeprosić ją za to, że złamała swoją przysięgę.
„Zawsze do ciebie wrócę”.
Ciemność oblepiła ją jak kokon. Pomyślała o drzewie pomarańczy. Tylko
nie ty, Ead, proszę. Głos brzmiał gdzieś daleko. Błagam, nie zostawiaj mnie
samej. Pomyślała, jak to było między nimi. Jak tańczyły taniec świecy i jak
później, w komnacie Sabran, zetknęły się ich usta.
A potem nie myślała już o niczym.
Choć „Elegantka” wypłynęła w morze kilka dni temu, Loth miał wrażenie,
że od opuszczenia portu upłynęły lata. Stracił rachubę i nie wiedział już, ile
dokładnie czasu spędził na morzu. Wiedział natomiast, że bardzo już by
chciał poczuć suchy ląd pod stopami.
Sabran walczyła jak lwica o tak zwaną Propozycję dla Wschodu.
W czasie tej batalii członkowie Rady Cnót nie zmrużyli oka. Ich głównym
zmartwieniem było to, jakie nastroje społeczne wywoła podpisanie
porozumienia z heretykami i wyrmami, będącego zaprzeczeniem
wszystkiego, w co wierzyli Inysyci.
Po wielogodzinnej debacie na temat tego, jak to uzasadnić z punktu
widzenia religii, konsultacjach z Zakonem Świętarzy i zaciętym
przerzucaniu się wadami i zaletami rozmaitych rozwiązań Sabran zdołała
przeciągnąć Radę na swoją stronę. Nie minął dzień od zamknięcia
posiedzenia, a delegacja ambasadorów wsiadła na statek i ruszyła w rejs.
Rozpaczliwy plan zaczynał nabierać kształtów. By zwiększyć swoje
szanse na zwycięstwo na wodach Czeluści, będą musieli wbić się klinem
i spowodować rozłam w Smoczej Armii. Sabran wystosowała święte
wezwanie do broni i wysłała wiadomość do władców Imperium oraz
Południa, prosząc, by wspomogli Inys w oblężeniu i odbiciu Cárscaro ze
smoczych szponów drugiego dnia wiosny. Atak na ich jedyną warownię
mógł skłonić Fýredela i jego podwładnych do pozostania w Yscalinie, aby
jej bronić.
To będzie bardzo niebezpieczne. Wielu zginie. Możliwe, że wszyscy.
Lecz nie było wyjścia. Albo uderzą w Bezimiennego w godzinę jego
powrotu, gdy będzie najsłabszy, albo pozwolą mu utopić świat w ogniu.
Loth prędzej umrze z mieczem w dłoni, niż do tego dopuści.
Jego matka była zrozpaczona, widząc, że znowu odjeżdża, lecz
przynajmniej tym razem nie wyruszył bez słowa. Ona i Margret przyjechały
wraz z nim i resztą delegacji do portu w Gnieździe, by się z nim pożegnać.
Była tam też Sabran – powierzyła przyjacielowi swój koronacyjny
pierścień, by pokazał go Nieprzejednanemu Imperatorowi. Loth zawiesił go
na łańcuszku na szyi.
Determinacja królowej budziła podziw i przestrach. Było jasne, że sama
obawia się tego sojuszu, była jednak gotowa zrobić wszystko dla swoich
poddanych. Loth podejrzewał, że chciała też uhonorować w ten sposób Ead.
Ead. Za każdym razem, gdy się budził, miał wrażenie, że jest przy nim,
że razem z nim płynie na drugą stronę morza.
Pukanie do drzwi. Loth otworzył oczy.
– Tak?
Do środka weszła dziewczynka okrętowa. Skłoniła mu się.
– Lordzie Artelocie, zauważyliśmy na falach drugi statek. Czy jesteś
gotowy do drogi?
– Dotarliśmy już do Cmentarnego Szańca?
– Tak, panie.
Sięgnął po buty. Zgodnie z planem miał przesiąść się tutaj na drugą
jednostkę, która zabierze go do Imperium Dwunastu Jezior.
– Daj mi chwilę. Dołączę do was na pokładzie.
Dziewczynka skłoniła się ponownie i opuściła kajutę. Loth wziął sakwę
i zarzucił sobie płaszcz na ramiona.
Wartownicy dzielnie pełnili straż u drzwi kajuty. Zamiast zwyczajowej
pełnej płyty Rycerze Ciała przydzieleni mu przez Sabran mieli na sobie
tylko kolczugi i opończe ozdobione królewską broszą. Szli dwa kroki za
Lothem i wraz z nim wyłonili się na pokład.
Na niebie migotały miriady gwiazd. Loth próbował nie patrzeć na
unoszącą się i opadającą ponad burtą linię wody, gdy szedł dziarsko
w kierunku dziobu, gdzie czekała na niego kapitan z założonymi na piersi
muskularnymi ramionami.
Czeluść była domem wielu stworzeń, których próżno było szukać
w innych morzach. Słyszał opowieści o syrenach o zębach ostrych jak
szpilki, o rybach świecących w ciemności, o waleniach mogących połknąć
w całości niemały okręt. Zmrużywszy oczy, dostrzegł na horyzoncie
brzuchaty kadłub okrętu wojennego, nadającego sygnały świetlne. Gdy
znaleźli się dość blisko, by rozróżnić banderę, zdziwiony Loth uniósł brwi.
– To przecież „Wieczysta Róża”.
– Nie inaczej – rzuciła kapitan, niepospolitej postury Inysytka
o rumianych policzkach. – Kapitan Harlowe zna wschodnie wody jak mało
kto. Nie mogłeś trafić lepiej.
– Harlowe – powiedział jeden z Rycerzy Ciała. – Czy on nie jest
piratem?
– Korsarzem.
Rycerz prychnął.
„Elegantka” podpłynęła do „Wieczystej Róży”. Żaden okręt nie mógł
zarzucić kotwicy w Czeluści, więc załoganci zaczęli przywiązywać do
siebie obie jednostki. Dryfowały razem ponad nieskończoną czernią.
– Niech mnie kule biją, toż to Arteloth Beck! – Estina Melaugo klepnęła
się po udzie i wyszczerzyła zęby. – Nie myślałam, że cię jeszcze zobaczę,
milordzie.
– Dobry wieczór, pani Melaugo – zawołał Loth, ucieszony na widok
znajomej twarzy. – Żałuję, że nie spotykamy się w jakimś gościnniejszym
miejscu.
Melaugo mlasnęła językiem.
– To dopiero. Do Yscalinu pojechał, a na Czeluści strach go obleciał.
Osusz spłakane oczęta i przytachaj tu swoje szlachetne cztery litery,
milordzie. – Rzuciła mu linową drabinkę i uchyliła kapelusza. – Czołem,
kapitan Lanthorn. Harlowe kazał pozdrowić.
– Pozdrów i jego – odkrzyknęła kapitan „Elegantki”. – I powodzenia,
Estino. Uważajcie na siebie.
– Jak zawsze.
Gdy zebrała się świta, Loth wspiął się po drabince. Zazdrościł kapitan
Lanthorn, która wracała na błękitne wody. Melaugo pomogła mu przeleźć
przez nadburcie i klepnęła go w plecy.
– Byliśmy pewni, że nie żyjesz – powiedziała. – Jak udało ci się uciec
z Cárscaro?
– Pomogła mi donmata Marosa. Gdyby nie ona, nie udałoby mi się.
Na myśl o niej poczuł ucisk w gardle. Mogła teraz leżeć na miejscu króla
Sigosa, dźwigając na głowie koronę ścierwokrólowej Yscalinu, wpatrzona
w ciemność podziemnej komnaty oczami koloru popiołu.
– Marosa. – Melaugo wygięła brwi w dwa kształtne łuki. – No proszę,
nie to spodziewałam się usłyszeć. Musisz mi opowiedzieć tę historię… ale
najpierw pójdziemy do kapitana Harlowe’a. – Gwizdnęła na załogantów,
a tymczasem Rycerze w ciężkich kolczugach ładowali się na pokład. –
Pomóżcie kwiatowi rycerstwa wgramolić się po drabinie i wskażcie mu
kajuty. Żywo tam!
Załoga wykonała polecenie bez szemrania. Niektórzy nawet skłonili się
Lothowi i pomogli członkom inysyckiego korpusu dyplomatycznego wejść
na „Wieczystą Różę”.
Melaugo poprowadziła Lotha pokładem do oświetlonego świecami
korytarza, a potem otworzyła mu drzwi do kapitańskiej kajuty, gdzie Gian
Harlowe siedział nad mapą wraz z kwatermistrzem Gautfredem Plume’em
oraz bladą kobietą o srebrnych włosach.
– Ach, lord Arteloth. – Jego głos był najwyżej odrobinkę cieplejszy niż
przy ich pierwszym spotkaniu. – Witam ponownie. Siadaj. – Wskazał mu
krzesło. – To moja nowa kartografka, Hafrid z Elding.
Kobieta z Północy przyłożyła rękę do piersi w geście powitania.
– Radości i zdrowia, lordzie Artelocie.
Loth zajął wskazane miejsce.
– I tobie, pani.
Harlowe podniósł na niego wzrok. Miał na sobie kamizelę ozdobioną
złotem.
– Powiedz, milordzie – odezwał się – jak podoba ci się Czeluść?
– Jeśli mam byś szczery, niezbyt przypadła mi do gustu.
– Hm. Nazwałbym cię tchórzem, lecz te wody budzą niepokój
najtwardszych marynarzy. Zresztą wątpię, by ktoś zarzucił ci tchórzostwo,
ujrzawszy, jak dzielnie wyszedłeś naprzeciw przeznaczeniu. – Nieruchome
dotąd mięśnie jego twarzy drgnęły w świetle świec. – Nie pytam, jak
umknąłeś z Cárscaro. Co człowiek robi, by przeżyć, to jego i tylko jego
sprawa. Nie spytam też, co się stało z twoim przyjacielem.
Loth zmilczał na wspomnienie o Kicie, ale w jego wnętrzności zagłębiły
się lodowate szpony.
Harlowe przywołał go gestem.
– Pomyślałem, że pokażę ci, dokąd zmierzamy, byś mógł uprzedzić
swoich ludzi.
Kapitan pochylił się nad mapą, na której widniały trzy znane kontynenty
świata oraz otaczające je konstelacje wysp. Postukał masywnym palcem
w miejsce po prawej stronie.
– Udajemy się do Miasta Tysiąca Kwiatów. Przepłyniemy przez
południowe wody Czeluści, by złapać w żagle zachodnie wiatry, dzięki
którym skrócimy sobie podróż o tydzień. Za trzy–cztery powinniśmy
wpłynąć na Morze Słonecznego Tańca. – Podrapał się w brodę. – Wtedy
zacznie się trudniejszy etap podróży. Będziemy musieli unikać seiikineskiej
marynarki, która przejawia wrogie skłonności wobec „Róży”. A także
wyrmów pod wodzą Valeysy, które widziano na wschodnim niebie.
Loth dosyć napatrzył się na Fýredela, by wiedzieć, że lepiej będzie, jeśli
nie natkną się na jego rodzeństwo.
– Chcemy rzucić cumy w zamkniętym porcie na południowo-zachodnim
brzegu Imperium Dwunastu Jezior. – Harlowe przesunął palec i wskazał
miejsce. – Było tam kiedyś kilka faktorii. Laksengowie handlowali tam,
zanim wprowadzono morski zakaz. Ma się rozumieć, było to jeszcze
w czasach przed Żałobą Wieków. Zawinięcie do tego portu powinno zostać
właściwie odczytane przez Imperatora.
– Da mu do zrozumienia, że chcemy ponownie otworzyć zatrzaśnięte
drzwi – zakończył Loth. – Jak wiele wiesz o Nieprzejednanym
Imperatorze?
– Prawie nic. Lakseng żyje w pałacu otoczonym murami, wychodzi
z niego na wiosnę i traktuje intruzów odrobinę mniej okrutnie niż solni
władcy Seiiki.
– Czemu?
– Bo Seiikinesi to wyspiarze. Gdy smocza plaga zanurzyła zęby w ich
wyspie, rozprzestrzeniła się po niej jak pożar po suchym lesie. Niemal
doszczętnie wyniszczyła ich populację. Jezioranie mieli nieco więcej
miejsca, by przed nią umknąć. – Harlowe przyszpilił Lotha spojrzeniem. –
Po prostu upewnij się, że Nieprzejednany Imperator nadaje się na męża dla
królowej Sabran. Królowa zasługuje na księcia, który będzie ją kochał jak
należy.
Gdy to mówił, mięsień jego twarzy drgnął. Kapitan spuścił wzrok na
mapę i z zaciśniętymi szczękami kiwnął palcem na kartografkę.
– Zrobię dla Sabran, ile tylko będę mógł, kapitanie Harlowe – zapewnił
go cichym głosem Loth. – Klnę się na mój honor.
Harlowe odwarknął coś w odpowiedzi.
– Kajuta już na ciebie czeka. Jeśli coś uderzy o kadłub, postaraj się nie
posikać ze strachu. Najprawdopodobniej będzie to wieloryb. – Wskazał
drzwi głową. – Estina, wlej naszemu pasażerowi nico gorzałki do gardła.
Podążając za Melaugo, Loth ostatni raz zmierzył wzrokiem odpływającą
„Elegantkę”. Próbował nie myśleć o tym, że „Wieczysta Róża” dryfuje
teraz samotnie pośrodku Czeluści.
Ta kajuta okazała się lepsza od poprzedniej. Loth podejrzewał, że
otrzymał ją nie ze względu na swoją godność ambasadora, lecz ponieważ
poszedł do Yscalinu i przeżył, by o tym opowiedzieć.
I opowiedział. Melaugo usiadła przy bulaju i z uwagą wysłuchała całej
opowieści. Opisał niewolę donmaty Marosy, wyznał prawdę
o ścierwokrólu, wspomniał o tunelu, w którym zginął Kit.
Przez lojalność względem Ead pominął wydarzenia, które miały miejsce
w Zakonie Drzewa Pomarańczy. Zamiast tego powiedział, że po prostu
przebył Wrzeciona i wrócił na Inys drogą przez Mentendon. Gdy skończył,
Melaugo pokręciła głową.
– Przykro mi. Naprawdę mi przykro. Lord Kitston miał dobre serce. –
Łyknęła z piersiówki, którą nosiła przy biodrze. – A teraz płyniesz na
Wschód. Dowiodłeś już męstwa, lecz nawet tobie nie będzie tam łatwo.
– Zasłużyłem na trud i znój. – Loth zwilżył usta. – To przeze mnie Kit
zginął.
– O nie, nie rób sobie tego. To był jego wybór, by z tobą pójść. Mógł
zostać w Yscalinie, na „Róży” albo w domu. – Podała mu butelkę. Zawahał
się, nim ją przyjął. – Chcesz przekonać wszystkich, że Zachód i Wschód
potrzebują się wzajemnie, lecz przecież mieszkańcy Wschodu przetrwali
setki lat bez niczyjego wsparcia. A sojusz z królową Sabran, który byłby
darem losu dla każdego księcia po waszej stronie świata, nie musi się
okazać łakomym kąskiem dla Nieprzejednanego Imperatora. Dla nas
Sabran jest królową, dla niego bluźnierczynią. Jej religia wyrasta
z nienawiści do smoków, a fundamentem jego religii jest miłość do nich.
– Ale nie do tych ognistych. – Loth powąchał gwint piersiówki. – Ich
akurat Jezioranie nie kochają.
– To prawda. Boją się Bezimiennego i jego popleczników tak samo jak
my – przystała Melaugo, patrząc w sufit – niewykluczone jednak, że
królowa Sabran będzie musiała poświęcić jeszcze inne swoje zasady, nim
Wschód przystanie na sojusz.
Loth łyknął z piersiówki i natychmiast się zakrztusił, aż płonący płyn
poszedł mu nosem. Melaugo buchnęła śmiechem.
– Nie poddawaj się, spróbuj jeszcze raz – powiedziała. – Za drugim
razem wchodzi gładko.
Upił jeszcze jeden łyk. Alkohol wyżarł mu wnętrze ust, ale rozgrzał go
od przełyku aż po brzuch.
– Zachowaj ją. Przyda ci się na Czeluści. – Wstała. – Wzywają mnie
obowiązki, ale spytam jednego z naszych jeziorańskich marynarzy, czy
mógłby podszkolić cię nieco w obyczajach Wschodu, może nauczyć kilku
słów w ich języku. Dzięki temu, gdy już zaprezentujemy cię Jego
Cesarskiej Wysokości, przy odrobinie szczęścia nie wyjdziesz na
kompletnego idiotę.
Było ciemno nawet jak na środek nocy. Tané patrzyła na inysycki okręt
przez otwarte okno komnaty uzdrowień.
– Odpłyną za parę dni – mruknął do pozostałych Starszych Vara. –
Sztorm wkrótce przeminie.
– Varo, przyjacielu, ci ludzie ogołocą nasze spiżarnie – szepnął rozeźlony
Najstarszy. – Są ich setki. Możemy przeżyć jakiś czas na plonach wyspy,
ale jeśli odbiorą nam ryż i proso…
– To piraci – wciął się inny Starszy. – Może i nie są członkami Floty
Tygrysiego Oka, ale tylko piraci zapuszczają się na te wody. Oczywiście, że
pozbawią nas żywności. Mam przeczucie, że jeśli będzie trzeba, zrobią to
siłą.
– To nie piraci – uspokoił go Starszy Vara. – Ich kapitan powiedział, że
pływają pod banderą królowej Sabran z Inys. Zmierzają do Imperium
Dwunastu Jezior. I myślę, że w imię pokoju dobrze zrobimy, jeśli udzielimy
im pomocy.
– Ryzykując życiem naszych podopiecznych – wysyczał ten sam
Starszy. – Co, jeśli przywlekli tu ze sobą czerwoną chorobę?
Tané słuchała sporu jednym uchem. Utkwiła wzrok w niespokojnym
morzu.
Błękitny klejnot leżał bezpieczny w swoim więzieniu. Przechowywała go
w wodoszczelnej lakierowanej szkatułce, którą zawiesiła na szarfie
zawiązywanej w pasie, by mieć go zawsze pod ręką.
– Jesteś skończonym głupcem – szczeknął Najstarszy. – Powinieneś
odmówić im gościny. To święta ziemia.
– Musimy okazać im odrobinę współczucia, Starszy…
– Porozmawiaj o współczuciu z ludźmi, którzy potracili rodziny
i częstokroć własne życie, gdy czerwona choroba dotarła na wybrzeża
Wschodu. – Mężczyzna pociągnął nosem. – Na ciebie spadnie
odpowiedzialność za wszystko, czego ci ludzie się tu dopuszczą.
Wyszedł z pokoju, skinąwszy głową w kierunku Tané. Pozostali
mężczyźni poszli za nim. Starszy Vara pomasował nasadę nosa.
– Czy jest na wyspie jakaś broń? Jakakolwiek? – spytała dziewczyna.
– Kilka sztuk pod podłogą jadalni do rozdysponowania wśród młodych.
Starsi w razie ataku powinni zabezpieczać archiwa.
– Powinniśmy mieć ją na podorędziu. Większość nas uczyła się drogi
miecza. Powinniśmy być gotowi na wypadek, gdyby ci piraci zechcieli nas
okraść.
– Nie chcę wywołać paniki wśród uczniów, dziecko. Nasi goście zostaną
w wiosce na klifie. Jesteśmy zbyt wysoko, by mogli nas dosięgnąć. – Posłał
jej uśmiech. – Bardzo mi dziś pomogłaś, ale noc jest chłodna. Zasłużyłaś na
odpoczynek.
– Nie jestem jeszcze zmęczona.
– Twoja twarz zdradza co innego.
To prawda, na jej czole perlił się zimny pot, a pot oczami zaległ cień.
Skłoniła się i wyszła z pokoju.
Korytarze były opustoszałe. Większość uczonych nie wiedziała
o pojawieniu się piratów i spała beztrosko w swoich pokojach. Tané
opuściła rękę do boku, dotknęła szkatułki.
Dość szybko pojęła zasadę działania swego skarbu. Każdego dnia, przed
rozważaniami i po kolacji, wspinała się na szczyt uśpionego wulkanu, gdzie
w kraterze zbierała się deszczówka, po czym zestrajała się z wibracją
klejnotu. Odnalazła w sobie skryty głęboko instynkt, który pokazał jej, jak
skierować tę wibrację poza ciało – jakby robiła to już kiedyś, a teraz sobie
przypomniała.
Z początku za pomocą klejnotu wzbudzała fale na tafli krateru. Następnie
złożyła motylka z papieru olejowego i kazała mu pływać po wodzie.
Później zaczęła się zakradać na plażę pod osłoną mroku.
Minęło kilka dni, nim udało jej się zwabić falę do brzegu. Pływy były
przywiązane do swoich ścieżek.
Na Przylądku Hisan Tané obserwowała kiedyś kobietę, która ozdabiała
szatę haftem. Igła zagłębiała się i wyłaniała z materiału, ciągnąc za sobą
barwną nić, a na materiale niespiesznie wykwitał wzór. Zainspirowana tym
wspomnieniem, Tané wyobraziła sobie drzemiącą w klejnocie moc jako
igłę, wodę jako nić, a samą siebie jako szwaczkę. Cierpliwie skłaniała fale
do posłuszeństwa, a te zbierały się wokół jej nóg.
Wreszcie pewnej nocy, gdy klejnot jaśniał w jej dłoni wyjątkowo silnym
blaskiem, przywołała do siebie morze, a fale przykryły cały piasek. Starsi
nie mieli pojęcia, jak tego dokonała.
Prawie straciła przytomność z wysiłku. Ale za to dowiedziała się, do
czego jest zdolna. I do czego zdolny jest klejnot.
Gdy zobaczyła na morzu zachodni okręt noszący ślady walki ze
sztormem, pobiegła prosto nad urwisko. Wielki Kwiriki zesłał jej
sposobność, a ona była gotowa jak jeszcze nigdy, by z niej skorzystać.
Tym razem morze łatwiej poddało się jej woli. Choć okręt opierał się
pływowi, udało jej się wyprowadzić go z labiryntu raf. Teraz stał na
kotwicy, niemal niestrzeżony.
Najwyższy czas stąd uciec. Zmarnowała w tym miejscu już dość czasu.
I wiedziała dokładnie, gdzie powinna się udać: na wyspę, gdzie rośnie
drzewo morwy i gdzie zmierzała Złota Cesarzowa wraz z uwięzioną pod
pokładem Nayimathun.
Tané zawiesiła na szarfie tykwę ze sodką wodą i ruszyła do pustej
jadalni. Pod podłogą rzeczywiście znalazła broń, dokładnie jak powiedział
Starszy Vara. Wsunęła do sakwy noże do rzucania, a potem przypasała
seiikineski miecz i sztylet.
– Tak myślałem, że cię tu znajdę.
Tané zmroziło.
– Wiedziałem, że będziesz próbowała uciec. Zobaczyłem to w twoich
oczach, gdy powiedziałem ci o Flocie Tygrysiego Oka. – Starszy Vara
przemawiał cicho. – Jeden człowiek nie może kierować tak wielkim
okrętem. Będziesz potrzebowała całej załogi.
– Lub tego. – Sięgnęła do szkatułki i pokazała mu swój skarb.
Tym razem klejnot nie emanował światłem i przypominał matową perłę,
ale Vara od razu się zorientował, z czym ma do czynienia.
– Wschodzący klejnot Neporo – wydyszał ze czcią. – Przez te wszystkie
lata nigdy bym…
Nie potrafił dokończyć.
– Wszyto go w mój bok – poinformowała go Tané. – Całe życie nosiłam
go w swoim ciele.
– Na światłość wielkiego Kwirikiego! Skrzydło od wieków strzeże mapy
nieba, gdzie wyrysowano drogę do wyspy Komoridu. To tam, wedle
wszelkiej dostępnej wiedzy, ukryto wschodzący kamień – wymamrotał. –
Okazuje się, że nigdy go tam nie było.
– Czy wiesz, Starszy, gdzie leży ta wyspa? – Tané wyprostowała się. –
Chciałam szukać na morzu Złotej Cesarzowej, ale miałabym większe
szanse, wiedząc, dokąd się udaje.
– Tané – powiedział Starszy Vara – nie wolno ci tam płynąć. Nawet jeśli
odnajdziesz Flotę Tygrysiego Oka, nie masz pewności, że wielka
Nayimathun w ogóle jeszcze żyje. A nawet jeśli, to żeby ją uwolnić,
musiałabyś w pojedynkę pokonać armię piratów. Idąc tą drogą, znajdziesz
tylko śmierć.
– Muszę spróbować. – Tané posłała mu blady uśmiech. – Jak Mały Cień.
Ta historia dodała mi skrzydeł, Starszy.
Widziała, że toczy z sobą walkę.
– Rozumiem – rzekł w końcu. – Tané Miduchi umarła, gdy piraci pojmali
jej smoka. Od tamtej chwili byłaś duchem. Mściwym, niespokojnym,
niemogącym ruszyć przed siebie ze względu na swoje przywiązanie do
przeszłości.
Zaszczypały ją oczy.
– Gdybym był młodszy lub odważniejszy, poszedłbym z tobą.
Zaryzykowałbym wszystko. Dla swojego smoka.
Tané zaparło dech w piersi.
– Ty też byłeś jeźdźcem.
– Na pewno znasz moje imię. Wiele lat temu zwano mnie Księciem
Niesionym przez Fale.
Legendarny smoczy jeździec. Syn seiikineskiej damy i pirata z dalekiego
kraju, który został porzucony na progu Domu Południa i po latach
wyniesiony do rangi morskiego strażnika. Pewnej nocy spadł z siodła
w czasie bitwy i złamał nogę. Piraci z Floty Tygrysiego Oka wzięli go na
zakładnika.
Zrobili z jego nogi trofeum. Legenda głosiła, że rzucili go na pożarcie
krwawipłetwom, lecz jakimś sposobem udało mu się przeżyć do rana,
a wówczas wyłowiła go z morza załoga przyjaznej jednostki.
– Teraz już wiesz – rzekł Starszy Vara. – Niektórzy jeźdźcy, odniósłszy
podobne rany, wracają do siodła, ale mnie wspomnienie naznaczyło na
zawsze. Gdy tylko zobaczę okręt, przypominam sobie odgłos moich
trzaskających kości. – Przywołał szczery uśmiech na usta. – Czasami
odwiedza mnie mój smok.
Tané ogarnął podziw, jakiego jeszcze nie zaznała.
– Tu jest bardzo spokojnie – wyrzekła – ale moje serce zostało na morzu
i nie mogę trwać w bezruchu.
– Nie. To miejsce nigdy nie było ci przeznaczone. – Uśmiech zbladł. –
Ale może jest ci pisane Komoridu.
Wyjął z sakwy papier, kałamarz i pędzel.
– Z pomocą wielkiego Kwirikiego Złota Cesarzowa nigdy nie dotrze na
Komoridu – rzekł. – Ale jeśli rozwikłała zagadkę… to może już tam
dotarła. – Zapisał instrukcję. – Musisz popłynąć na wschód, tam, gdzie
widnieje konstelacja Sroki. O dziewiątej wieczorem upewnij się, że twój
statek znalazł się dokładnie pod gwiazdą, która reprezentuje jej oko,
i wówczas skręć na południowy wschód. Kieruj się ku punktowi
znajdującemu się w połowie drogi między Gwiazdą Południową a Gwiazdą
Śniącą.
Tané schowała klejnot.
– Jak daleko leży wyspa?
– Tego mapa nie mówi. Lecz jeśli będziesz płynąć dostatecznie długo,
znajdziesz ją. Płyń za tymi dwoma gwiazdami niezależnie od ich położenia
na niebie. Mając klejnot, może zdołasz dogonić „Pogoń”.
– Pozwolisz mi zachować klejnot?
– To ty go otrzymałaś. – Wręczył jej instrukcję. – Dokąd pójdziesz, Tané,
gdy już znajdziesz wielką Nayimathun?
Nie planowała tak daleko naprzód. Jeśli jej smoczyca żyje, uwolni ją
i zabierze do Imperium Dwunastu Jezior. Jeśli nie, pomści ją.
Nie miała pojęcia, co zrobi potem, wiedziała tylko, że w końcu odzyska
spokój.
Starszy Vara poznał po jej minie, że nie doczeka się odpowiedzi.
– Wyprawię cię w drogę z błogosławieństwem, Tané, jeśli obiecasz mi
jedno: że pewnego dnia sobie wybaczysz. Jesteś młodziutka, dziecko,
i jeszcze wiele musisz się nauczyć o tym świecie. Nie odbieraj sobie
przywileju życia.
Jej żuchwa zadrżała.
– Dziękuję. Za wszystko. – Skłoniła się zamaszyście. – Jestem
zaszczycona, mogąc być uczennicą Księcia Niesionego przez Fale.
Odwzajemnił ukłon.
– To ja jestem zaszczycony, że mogłem cię uczyć. – Z tymi słowy
wskazał jej drzwi. – Idź. Zanim ktoś cię nakryje.
Dzwonki wiatrowe nie pozwalały Lothowi zasnąć, odzywały się przy byle
podmuchu. W dodatku było mu zimno, oblepiała go skorupa morskiej soli,
a naokoło chrapali i śmierdzieli niedomyci piraci. Harlowe kazał im się
przespać, nim pójdą szukać słodkiej wody.
Sam kapitan pełnił wartę przy palenisku. Loth przyglądał się grze świateł
i cieni na jego twarzy oraz białemu tatuażowi, który oplatał mu przedramię.
W świetle płomienia migotał medalion, który kapitan obracał w palcach.
Loth usiadł i włożył koszulę. Gdy wyszedł na dwór, Harlowe zerknął
w jego stronę, ale nie odezwał się słowem.
Wciąż lało. Melaugo, która trzymała wartę, zmierzyła go wzrokiem.
– Północna przechadzka?
– Chyba sen mnie unika. – Loth zapiął dwa ostatnie guziki. – Niedługo
wrócę.
– Powiedziałeś swoim cieniom?
– Nie. I będę wdzięczny, jeśli pozwolisz im wypocząć.
– No, można się umordować, dźwigając te kolczugi od świtu do
zmierzchu. Aż dziw, że nie zardzewieli. Wątpię, by miejscowi uczeni
postanowili cię napaść, ale lepiej miej oczy otwarte. I weź to. – Rzuciła mu
gwizdek. – Nie wiemy, co naprawdę o nas myślą.
Loth kiwnął głową i wsunął obolałe stopy do butów.
Szedł pod koronami drzew, kierując się oświetloną latarniami drogą
w kierunku schodów wiodących na plażę. Jego nogi nigdy jeszcze nie były
tak ciężkie. Gdy wreszcie zszedł na dół, znalazł osłonę od wiatru i deszczu,
po czym usiadł na piasku i przeklął się w myślach za to, że zapomniał
płaszcza.
Niechże ten sztorm wreszcie minie, pomyślał. Póki to nie nastąpi, będą
uwięzieni na tej zapomnianej przez Świętego wyspie, a czas uciekał. Loth
nie mógł zawieść Sabran w takim momencie. Gdy rozważał kwestię upadku
Inys – co z pewnością nastąpi, jeśli zawiedzie – na niebie pojawiła się
błyskawica.
I wówczas zobaczył kobietę.
Była w połowie drogi do brzegu. W tej krótkiej chwili, gdy opromieniło
ją światło, ujrzał tunikę z ciemnej tkaniny i zakrzywiony miecz przy
biodrze. Wskoczyła gładko do wody i zniknęła pod powierzchnią.
Loth zerwał się na równe nogi. Potoczył wzrokiem po falach, ale kolejna
błyskawica, jak na złość, nie zamierzała się pojawić.
Przyszły mu na myśl tylko dwa powody, dla których uczennica mogłaby
popłynąć pod osłoną nocy w kierunku „Wieczystej Róży”. Pierwszy – by
wymordować obcych, może w celu uchronienia mieszkańców wyspy przed
plagą. I drugi – by ukraść okręt. Rozsądek kazał mu zaalarmować
Harlowe’a, ale to sakramenckie wietrzysko stłumiłoby gwizd.
Cokolwiek planowała ta kobieta, Loth musiał ją powstrzymać.
Przeciął plażę i rzucił się do wody. Pływanie w tak wzburzonym morzu
zakrawało na głupotę, ale nie miał wyjścia. Sunął naprzód pod wodą. Gdy
on i Margret byli mali, czasem pluskali się w jeziorze Elsand, ale szlachta
rzadko znajdowała się w sytuacji, gdy umiejętność pływania okazywała się
niezbędna. Gdyby ujrzał uczennicę w innych okolicznościach, zapewne
byłby zbyt przerażony, by próbować ją gonić.
Fala spadła mu na głowę, cisnęła nim w mroczną toń. Loth zaczął młócić
wodę nogami, usiłując wypłynąć na powierzchnię.
Z pokładu „Wieczystej Róży” dało się słyszeć krzyki. Zabrzmiał
przenikliwy dźwięk gwizdka. Odnalazł po omacku linę, a potem drewniane
listwy służące za drabinę.
Thim leżał skulony przy maszcie. Kobieta w czerwieni stała na tylnym
pokładzie, jej miecz zadźwięczał, zderzywszy się z klingą cieśli. Złożyła się
do kolejnego ciosu.
Loth zachwiał się, zamachał rękami, wreszcie dotarł po drabinie do
nadburcia. Trzy parady i cięcie, cieśla zatoczył się, krew splamiła jego
tunikę. Kobieta kopniakiem posłała go za burtę. Kolejny mężczyzna
wskoczył jej na plecy, ale ona wyślizgnęła mu się i przerzuciła go sobie
przez ramię. Chwilę później podzielił los cieśli.
– Dość! – zawołał Loth.
Odwróciła wzrok w jego stronę. W ułamku sekundy przesadziła
balustradę i wylądowała na ugiętych nogach.
Loth odwrócił się i pobiegł przed siebie. Sam nieźle radził sobie
z mieczem, ale ta dziewczyna nie była zasuszoną badaczką starych
manuskryptów. Walczyła jak demon, szybka jak błyskawica i gibka jak
trzcina.
Łomocząc butami o pokład, Loth porwał porzucony miecz. Pędząca za
nim kobieta wyrwała nóż z pochwy. Gdy dotarł do dziobu, wskoczył na
nadburcie; dłonie miał śliskie od deszczu. Był pewien: skoczy, zanim tamta
go dosięgnie.
Coś uderzyło go w podstawę czaszki. Zwalił się ciężko na pokład.
Kobieta obróciła go na plecy i przyłożyła mu nóż do szyi. Gdy to zrobiła,
Loth zobaczył, co trzyma w drugiej ręce.
Był identyczny z tym, który posiadała Ead. Lśnił w ten sam nienaturalny
sposób, jak światło księżyca odbijającego się w morskiej tafli.
– Drugi klejnot – wyszeptał i dotknął go palcem. – Skąd go masz?
Zmrużyła oczy. Spojrzała na klejnot, a potem na niego. A potem
poderwała głowę, słysząc głosy od plaży. Jej twarz stała się
nieprzenikniona, niczym wykuta w kamieniu.
To była ostatnia rzecz, jaką Loth ujrzał, nim osunął się w ciemność: jej
twarz i bladą bliznę, bardzo podobną do haczyka na ryby.
60
WSCHÓD
Gdy się budził, zimno przeniknęło mu do kości i rozgościło się w jego ciele
na dobre. Niebo oblekło się w purpurowy odcień zmierzchu, mdlący
i nieprzyjemny dla oka, zasnuwający wszystko cieniem. Loth dopiero po
chwili zorientował się, że jest związany.
Woda spryskała mu twarz. Bolesne pulsowanie zdawało się rozsadzać
czaszkę. Czuł się otępiały i ciężki.
Zamrugał kilka razy, by odzyskać ostrość widzenia. W mętnym blasku
latarni dostrzegł jakiś kształt u steru „Wieczystej Róży”.
– Kapitan Harlowe?
Brak odpowiedzi. Gdy jego wzrok się wyostrzył, zobaczył, że to nie
kapitan, tylko tamta kobieta ze Skrzydła.
Nie.
Nie mieli czasu, by zbaczać teraz z kursu. Szarpnął się, ale do związania
go użyto tyle liny, że mógłby się na niej powiesić olbrzym. Obok niego stał
również przywiązany do masztu Thim. Loth trącił go ramieniem.
– Thim… – szepnął.
Kanonier nie odpowiedział. Na jego skroni kwitł wielki siniec.
Loth obrócił głowę i przyjrzał się porywaczce. Mogła mieć dwadzieścia
lat, choć pewnie nieco mniej. Była szczupła. Czarne włosy okalały ogorzałą
twarz.
– Kim jesteś? – zawołał do niej Loth. Gardło miał suche jak piaski
pustyni. – Dlaczego uprowadziłaś ten statek?
Milczała.
– Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że dopuściłaś się aktu
piractwa – wycedził. – Zawróć natychmiast albo zostanie to odczytane jako
wypowiedzenie wojny Inys, gdzie włada królowa Sabran.
Milczenie.
Kimkolwiek była ta niemowa, miała drugi klejnot. To przeznaczenie
złączyło ich ścieżki.
Na szarfie opasującej jej biodro wisiała szkatułka pomalowana w kwiaty.
To pewnie tam go trzymała.
Bezsilnego Lotha zmorzyło i drzemał jakiś czas. Pragnienie
i wyczerpanie dawały mu się we znaki. Ból głowy był nieznośny. W nocy
obudził się, gdy ktoś przystawił mu tykwę do ust. Pił, o nic nie pytając.
Thim również oprzytomniał. Zaczął rozglądać się po pokładzie i wbił
wzrok w kobietę u steru; gdy podsunęła mu tykwę, również wypił, ile tylko
zdążył. Następnie porywaczka przemówiła do niego w obcym języku.
– Thim – wymamrotał Loth – rozumiesz ją?
Chłopak miał mętny wzrok.
– Tak, milordzie. Pochodzi z Seiiki – wyrzekł powoli. – Pyta, skąd wiesz
o klejnocie.
Kucnęła przed nimi, przypatrując się ich twarzom. W świetle latarni,
którą z sobą przyniosła, Loth wyraźniej ujrzał haczykowatą bliznę na jej
policzku.
– Powiedz jej, że wiem, gdzie jest jego bliźniak. – Spojrzał kobiecie
w oczy. Thim przetłumaczył, a ona odpowiedziała.
– Mówi, że jeśli to prawda, to będziesz w stanie odpowiedzieć na
pytanie: jaki ma kolor?
– Biały.
Gdy Thim przełożył, złapała Lotha za gardło.
– Gdzie? – spytała.
A więc mówiła co nieco po inysycku. Jej głos był tak samo zimny jak jej
oczy.
– Inys – odparł.
Zamknęła usta. Usta o pięknym kroju, które wyglądały, jakby nieczęsto
gościł na nich uśmiech.
– Musisz dać mi ten klejnot – podjął Loth. – Muszę zabrać go do
królowej Sabran, by połączyć go z jego bliźniakiem. Razem posłużą do
pokonania Bezimiennego. On się wkrótce obudzi, to kwestia kilku tygodni.
Wyłoni się z Czeluści.
Krzywiąc się, Thim przekazał kobiecie jego słowa. Jej rysy stwardniały.
Wstała i oddaliła się w swoją stronę.
– Czekaj – zawołał zrozpaczony Loth. – Na miłość Świętego, nie
słyszałaś, co powiedziałem?
– Lepiej jej nie prowokować, lordzie Artelocie – ostrzegł go Thim. – Bez
„Wieczystej Róży” reszta załogi może siedzieć uwięziona na Skrzydle
tygodniami, nawet miesiącami. Jesteśmy teraz jedynymi ludźmi, którzy
mogą przekazać Jego Imperialnej Wysokości propozycję królowej Sabran.
Miał rację. Powodzenie ich misji zależało od tej piratki. Loth sflaczał
w swoich więzach.
Thim odchylił głowę i zmrużył oczy. Loth dopiero po chwili zrozumiał,
że czyta gwiazdy.
– Niemożliwe – wymamrotał chłopak. – Nie mogliśmy dotrzeć tak
daleko na wschód w tak krótkim czasie.
Loth obserwował kobietę. Jedna jej ręka spoczywała na sterze. W drugiej
ściskała mroczny klejnot. Do Lotha dopiero teraz dotarło, jak szybko płyną.
To ona za pomocą klejnotu pchała okręt naprzód.
– Milordzie – rzekł Thim półgębkiem – chyba wiem, dokąd płyniemy.
– Powiedz mi.
– Słyszeliśmy pogłoski, że Złota Cesarzowa, to jest kapitan Floty
Tygrysiego Oka, płynie na wschód w poszukiwaniu eliksiru życia. Jej
rzezikrypa „Pogoń” opuściła niedawno Kawontay. Popłynęli w kierunku
Nieskończonego Morza.
– Czym jest ta Flota Tygrysiego Oka?
– Największa piracka flota w historii. Porywają i zabijają smoki, by
kupczyć częściami ich ciał. – Thim łypnął na kobietę. – Jeśli ona goni Złotą
Cesarzową, bo nie wiem, w jakim innym celu tak by gnała na wschód, to
obaj jesteśmy już martwi.
Loth uporczywie się w nią wpatrywał.
– Jest bardzo dobrą wojowniczką.
– Nie ma tak dobrej wojowniczki, która poradziłaby sobie z setkami
piratów, a poza tym nawet „Róża” nic by nie wskórała w walce
z „Pogonią”. To prawdziwa morska forteca. – Thim przełknął ślinę. –
Milordzie, może zdołalibyśmy odebrać jej okręt.
– Jak?
– No cóż, kiedy go opuści. Tak wielki okręt potrzebuje wieloosobowej
załogi, ale… Chyba nie mamy innego wyjścia, jak tylko spróbować.
Przez jakiś czas żaden się nie odzywał. Loth słyszał tylko szum fal.
– Skoro nie mamy nic lepszego do roboty, jak tylko czekać, to może
zagramy w grę? – Rzucił kanonierowi niewyraźny uśmiech. – Dobry jesteś
w zgadywankach, Thim?
Noc była ciemna, Tané nie musiała się więc martwić, że zdradzi ją blask
księżyca. Z wysokości masztu obserwowała, jak piraci schodzą na brzeg.
„Wieczysta Róża” stała na kotwicy w miejscu, gdzie ci barbarzyńcy nie
mogli jej dostrzec. Tané we właściwym momencie odbiła nieco na
południowy wschód, a potem płynęła, dopóki nie wypatrzyła wyspy przez
lornetkę.
Starszy Vara wierzył, że wschodzący klejnot pochodził właśnie stąd.
Może to tutaj dowie się, dlaczego ktoś zaszył kamień w jej boku. A może
nie. Najważniejszą sprawą było uwolnienie Nayimathun.
Wiatr odgarnął jej włosy z twarzy. W Domu Południa nauczyła się
rozpoznawać najsłynniejsze okręty Floty Tygrysiego Oka. Dwie jednostki
w gromadzie różnorakich okrętów miały czerwone żagle ostrzegające przed
zarazą. „Czarna Gołębica”, która mierzyła pół długości „Pogoni”, okrążała
wyspę z wysuniętymi, gotowymi do bitki armatami.
Tané zeskoczyła na pokład. Uwolniła obydwu jeńców, by jej pomogli.
– Ty – rzuciła do Thima. – Pilnuj okrętu, gdy mnie nie będzie.
Thim obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
– Dokąd idziesz?
– Na „Pogoń”.
– Piraci rozerwą cię na strzępy.
– Pomóż mi przeżyć, a ja pomogę ci dotrzeć w jednym kawałku do
Imperium Dwunastu Jezior. Jeśli mnie zdradzisz, zostawię cię tu na pewną
śmierć. Wybór należy do ciebie.
– Kim ty w ogóle jesteś? – spytał Thim, marszcząc brwi. – Walczysz
lepiej od każdego żołnierza, jakiego w życiu widziałem. Nikt z mojej załogi
nie miał z tobą szans. Czemu trafiłaś w szeregi uczonych, a nie do klanu
Miduchi?
Tané podała mu lornetkę.
– Jeśli cię zobaczą, daj mi znać wystrzałem z armaty – odpowiedziała,
ignorując pytanie.
Ale nie musiała nic mówić, bo Thim już się domyślił. Patrzyła, jak
podziw kwitnie na jego twarzy.
– Ty byłaś Miduchi. – Zafascynowany Thim wpatrywał się w nią z taką
intensywnością, że mógłby przedziurawić ją spojrzeniem na wylot. –
Dlaczego cię wyklęli?
– Kim jestem i kim byłam to moja sprawa. – Kiwnęła na Lotha. – Ty
idziesz ze mną.
– Do morza? – Gapił się na nią z niedowierzaniem. – Przecież
zamarzniemy.
– Nie, jeśli będziemy się ruszać.
– Co ty chcesz zdziałać na tym okręcie?
– Uwolnić więźnia.
Tané zebrała siły i zrobiła głęboki wdech, po czym drżąc z zimna, zeszła
po drabinie wprawionej w burtę okrętu. Puściła ostatni szczebel i jej ciało
zanurzyło się w ciemności. Obezwładniające zimno wycisnęło jej powietrze
z płuc, w jej ustach eksplodowała ławica pęcherzyków powietrza, która
natychmiast pomknęła ku powierzchni.
Było znacznie gorzej, niż przewidywała. Na Seiiki pływała codziennie,
niezależnie od pory roku, ale Morze Słonecznego Tańca nigdy nie było tak
przeraźliwie lodowate. Gdy przebiła taflę od dołu, oddech uszedł z niej pod
postacią obłoczków pary. Za plecami słyszała postękiwanie Lotha. Stał na
ostatnim szczeblu.
– P-po prostu wskocz – rzuciła. – Zaraz się p-przyzwyczaisz.
Loth zamknął oczy, a jego rysy naznaczyła straceńcza rezygnacja
człowieka, który wie, że jego dni są policzone. Na moment zniknął pod
wodą, by po chwili wynurzyć się na powierzchnię i chciwie łykać
powietrze.
– A niech to Święty… – Zaszczękał zębami. – Jakbym wskoczył do
śnieżnej zaspy.
– Więc lepiej się pospieszmy – powiedziała Tané i popłynęła naprzód.
Latarnie na „Pogoni” zgaszono. Okręt był tak wysoki, że Tané nie
obawiała się czujek. Nigdy nie zobaczą dwóch głów wystających z czarnej
wody. W końcu te dziewięciomasztowe okręty łupieżcze były największymi
jednostkami, jakie pływały po wszystkich oceanach świata. Wewnątrz było
więcej niż dość miejsca, by pomieścić smoka.
Poruszanie się zaczęło sprawiać jej trudność. Przez zimno sztywniały jej
stawy. Wzięła głęboki wdech i znów dała nura w fale. Gdy wynurzyła się
przy samej burcie, odkryła, że Loth jest zaraz za nią. Mężczyzna dygotał
jak w malignie. Tané chciała wleźć do środka przez otwory armatnie, ale
były zamknięte, a na burcie nie doszukała się dogodnego oparcia dla dłoni
i stóp.
Kotwica. Jedyny łącznik między taflą a pokładem. Płynęła wzdłuż burty,
póki nie dotknęła rufy.
Słona woda zmieszała się z potem, gdy siłą ramion wydobyła się z morza
i zaczęła wspinać. Słyszała, jak za jej plecami mozolił się Loth. Musiała
ciężko zapłacić za każdy pokonany cal łańcucha. Każda jej kończyna ostro
walczyła, by przypomnieć sobie swoją siłę.
Już prawie dotarła do nadburcia, gdy łańcuch wymknął jej się z palców.
To stało się tak szybko, że nie zdążyła nawet nabrać tchu, a co dopiero
krzyknąć. W jednej chwili się wznosiła, a w kolejnej już spadała. Uderzyła
o coś ciepłego i twardego. Spojrzała w dół. Wylądowała stopą na ramieniu
Lotha.
Widziała, że z trudem utrzymuje ich oboje, ale mimo to posłał jej
uśmiech. Tané zabrała nogę i kontynuowała wspinaczkę.
Jej ramiona trzęsły się, gdy sięgnęła do zbezczeszczonej rzeźby
Imperialnego Smoka na rufie jednostki. Ominęła go i się podciągnęła, po
czym wylądowała miękko na pokładzie. Złota Cesarzowa była teraz na
wyspie, ale na pewno zostawiła strażników na swoim flagowcu.
Pochylona, Tané wyżęła tunikę. Loth przelazł przez burtę i przykucnął
obok. Dziewczyna dostrzegła sylwetki setek piratów, którzy pilnowali
jednostki.
„Pogoń” była miastem bezprawia pośrodku morza. Jak wszystkie
pirackie okręty, przyciągała szumowiny z każdego portu świata. W tej
ciemności Tané miała szansę wtopić się w tłum – jeśli tylko nikt jej nie
zatrzyma. Trzy kondygnacje schodów zaprowadzą ją na najniższy pokład.
Wyprostowała się i wyszła z kryjówki. Loth ruszył za nią z pochyloną
głową.
Otaczali ich piraci. Tané prawie nie widziała ich twarzy, za to słyszała
strzępy rozmów.
– …flaki wypruje dziadowi, jak się okaże, że nas zdradził.
– Tylko że głupi to on nie jest. Po co miałby…?
– To Mentyjczyk. Ci z Seiiki trzymaliby go na Orisimie jak ptaka
w klatce – powiedziała jakaś kobieta. – Może przedkłada śmierć nad
niewolę? Jak my wszyscy?
Roos.
To jedyny Mentyjczyk, o którym mogliby mówić.
Zaświerzbiały ją opuszki palców. Chętnie zacisnęłaby je na jego szyi.
To nie przez Roosa wysłano ją na Skrzydło. Za to mogła winić tylko
siebie. Ale to on ją zaszantażował. Ośmielił się ją poprosić, by skrzywdziła
Nayimathun. A teraz wspierał piratów, którzy porywali i mordowali smoki.
Za to wszystko zasługiwał na śmierć.
Zmusiła się, by nie snuć teraz marzeń o zemście. Musi skupić się na
zadaniu, które ma do wykonania.
Prześlizgnęli się na klatkę schodową i zaczęli schodzić pod pokład, gdzie
mrok rozświetlała tylko jedna latarnia. W jej blasku zobaczyli dwóch
poznaczonych bliznami piratów uzbrojonych w pistolety i miecze. Tané
ruszyła dziarsko w ich stronę.
– Kto idzie? – spytał obcesowo jeden z nich.
Jeden krzyk ściągnie tu wszystkich piratów z górnego pokładu. Będzie
musiała zabić obu w ciszy.
Tak jak robi to woda.
Jej nóż rozorał ciemność i zanurzył się w ciepłym, bijącym sercu. Zanim
drugi strażnik zdążył zareagować, z rozmachu poderżnęła mu gardło
mieczem. Wyraz jego twarzy był niepodobny do niczego, co Tané
kiedykolwiek widziała. Skrajne zaskoczenie. Uprzytomnienie sobie własnej
śmiertelności. Całe jego życie zostało w ułamku sekundy zredukowane do
wilgoci lejącej się z rozoranej krtani. Pirat zabulgotał krwią i osunął się na
kolana.
Usta Tané wypełnił smak żelaza. Patrzyła na poszerzającą się kałużę
krwi, czarnej w świetle latarni.
– Tané – powiedział Loth.
Jej skóra była zimna jak miecz w jej dłoni.
– Tané – powtórzył ochrypłym głosem – proszę cię, pospieszmy się.
Przed nią leżały dwa trupy. Coś szarpnęło się w jej żołądku i ciemność
oblazła ją jak chmara much.
Zabiła człowieka. Dwóch ludzi. Nie w ten sposób, w jaki pozbawiła
życia Susy – tym razem zrobiła to własnoręcznie.
Skołowana podniosła wzrok. Loth zdjął latarnię z haka nad dwoma
trupami. Wyciągnęła po nią drżącą rękę i zagłębiła się w trzewia okrętu.
Później poprosi wielkiego Kwirikiego o wybaczenie. Teraz musi znaleźć
Nayimathun.
Początkowo widziała tylko skrzynie z zapasami – baryłki ze słodką
wodą, wory ryżu i prosa. Później znalazła kufry pełne łupów. Gdy kątem
oka dostrzegła zielony błysk, rwany oddech wydarł się z jej ust.
Nayimathun.
Wciąż oddychała. Była związana łańcuchami, a w ranę po wyciętej łusce
wdało się zakażenie. Ale oddychała.
Loth wyrysował na swojej piersi znak miecza. Wyglądał, jakby zobaczył
własną śmierć.
Tané wypuściła z rąk miecz i latarnię i padła na kolana przed boginią.
– Nayimathun.
Milczenie. Tané próbowała przełknąć rosnącą w gardle gulę. Łzy
spłynęły jej po policzkach, gdy ogarnęła wzrokiem rany, które wyryły w jej
ciele łańcuchy, i zapałała zimną nienawiścią. Nikt, kto ma duszę, nie
mógłby potraktować w ten sposób żywej istoty. Nikt, kto jest zdolny do
odczuwania wstydu, nie mógłby potraktować w ten sposób bogini. Smoki
poświęciły tak wiele, by bronić śmiertelników, z którymi dzieliły świat.
A śmiertelnicy odwdzięczyli się chciwością i okrucieństwem.
Ale Nayimathun oddychała. Tané pogłaskała ją po pysku, gdzie jej łuski
były suche jak pieprz. Co za niewyobrażalne okrucieństwo, tak długo
trzymać ją z dala od wody.
– Wielka Nayimathun – wyszeptała Tané. – To ja, Tané. Zabiorę cię do
domu.
Jedno oko otworzyło się. Jego błękit był blady i przyćmiony, jak poblask
umarłej gwiazdy.
– Tané.
Tak naprawdę nigdy nie wierzyła, że usłyszy jeszcze ten głos.
– Tak. – Kolejna łza spłynęła po jej policzku. – Tak, wielka Nayimathun,
jestem przy tobie.
– Przyszłaś – powiedziała Nayimathun, ciężko pracując płucami. – Nie
powinnaś była.
– Powinnam była przyjść szybciej. – Tané spuściła głowę. – Wybacz mi,
że pozwoliłam im cię zabrać.
– Ktoś pojmał i ciebie – wymówiła smoczyca. W jej dolnej szczęce
brakowało kła. – Jesteś ranna.
– To nie moja krew. – Drżącymi dłońmi otworzyła szkatułkę przy biodrze
i wyjęła klejnot. – Znalazłam jeden z kamieni, o których mi opowiadałaś,
Nayimathun. Był wszyty w mój bok. – Podniosła go, by smoczyca mogła
go zobaczyć. – Ten Inysyta twierdzi, że zna kogoś, kto ma drugi.
Nayimathun długo patrzyła na klejnot, po czym przeniosła wzrok na
Lotha, który dygotał, przejęty jej widokiem.
– Pomówimy o tym, gdy znajdziemy się w bezpieczniejszym miejscu –
wyrzekła – ale znalazłszy kamienie, umożliwiłaś nam stawienie czoła
Bezimiennemu. Za to, Tané, wszystkie żyjące smoki będą twoimi
dłużnikami. – Po jej łuskach przemknął matowy połysk. – Wciąż mam dość
siły, by się przebić przez burtę, ale najpierw muszę się oswobodzić
z łańcuchów. Potrzebny mi klucz.
– Powiedz, kto go ma.
Smoczyca zamknęła oczy.
– Złota Cesarzowa.
62
WSCHÓD
„Pogoń” była okrętem tak potężnym, że fale się jej nie imały. Niemal miało
się wrażenie, że w ogóle nie płynie po morzu. Loth siedział pod pokładem,
wsłuchując się w dobiegające z góry odgłosy zamieszania. Świadomość, że
utknął w gnieździe zbrodniarzy, napierała na wszystkie jego zmysły
i mąciła jasność umysłu. Nie ośmielił się wypuścić baselarda z ręki, ale na
wszelki wypadek przygasił latarnię. To cud, że nikt tu jeszcze nie zszedł.
Tané nie było już chyba całą wieczność.
Wyrm – nie, smok – obserwował go tym swoim przerażającym
niebieskim okiem. Loth wlepił wzrok w podłogę i tak siedział.
To prawda, że to stworzenie nie wyglądało ani nie zachowywało się jak
smocze potwory z Zachodu. Było po prostu olbrzymie. Jego rogi nie różniły
się zanadto od tych, jakie widział na łbie wielkiej zachodnicy, ale na tym
podobieństwa się kończyły. Po szyi smoka spływała grzywa
przypominająca rzeczne wodorosty. Miał szeroki pysk, oczy okrągłe jak
puklerze oraz łuski, które przywodziły na myśl raczej rybę, a nie jaszczura.
Loth wciąż nie zamierzał się do niego odzywać, o zaufaniu nie
wspominając. Wystarczył mu rzut oka na potężne zęby, białe i ostre, i już
wiedział, że to stworzenie, smok czy nie smok, mogłoby rozerwać go na
strzępy z taką samą łatwością jak Fýredel.
Kroki. Zmienił pozycję za skrzynią i mocniej chwycił baselard.
Jego czoło zrosiła wilgoć. Nigdy jeszcze nikogo nie zabił, nawet
kokatryksa, który go zaatakował. Pomimo całego szaleństwa, jakiego
doświadczył, wciąż był uboższy o to jedno doświadczenie. Ale zrobiłby to,
gdyby musiał, żeby przeżyć. Lub w obronie swojego kraju.
Gdy pojawiła się Tané, z miejsca zauważył jej przyspieszony oddech
i nierówny krok. Była przemoczona. Bez słowa wyjęła klucz i otworzyła
pierwszą kłódkę. Loth pomógł jej zdjąć łańcuchy.
Smok poruszył się i wydał z siebie basowy pomruk. Tané cofnęła się,
gestem każąc Lothowi zrobić to samo, a smok podniósł głowę i rozciągnął
się na pełną długość. Loth usłuchał natychmiast. Po raz pierwszy, odkąd
spoczął na niej jego wzrok, bestia wyglądała na rozzłoszczoną. Jej chrapy
poruszały się złowróżbnie, oczy płonęły. Rozcapierzyła łapy, odnalazła
równowagę i wziąwszy potężny zamach, uderzyła ogonem w burtę.
„Pogoń” zadrżała. Loth prawie się przewrócił, gdy pokład zadygotał mu
pod stopami.
Na górze podniosły się krzyki. Smok dyszał. Był zbyt słaby, by się
przebić. Wszyscy tu umrą.
Tané krzyknęła coś do niego. Cokolwiek powiedziała, poskutkowało.
Smok zebrał się w sobie, obnażył zęby i raz jeszcze uderzył ogonem.
Drewno poszło w drzazgi. Kolejne uderzenie. Skrzynia z pirackim łupem
zsunęła się po podłodze. I kolejne. Wrzaski brzmiały coraz wyraźniej,
dołączył do nich tupot wielu rozpędzonych stóp. Warcząc, smoczyca
uderzyła ciałem o burtę i poprawiła łbem. Udało się – do środka wpadła
woda. Tané podbiegła do bestii i wskoczyła jej na grzbiet.
Śmiertelny grzech czy pewna śmierć? Rycerz Odwagi wybrałby śmierć,
ale Rycerzowi Odwagi nigdy tak bardzo nie spieszyło się do Imperium
Dwunastu Jezior. Pożegnawszy się z Halgalantem, Loth podbiegł do
morderczej miłośnicy wyrmów. Rozpaczliwie próbował wspiąć się na
bestię, ale jej łuski były śliskie, jakby ktoś je naoliwił.
Tané wyciągnęła do niego dłoń. Ucapił ją, czując już sól na języku,
a dziewczyna wciągnęła go na smoczy grzbiet. Szukając czegoś, czego
mógłby się złapać, walczył z ogarniającym go przerażeniem. Siedział na
wyrmie.
– Thim! – krzyknął. – Co z Thimem?
Jego słowa zniknęły w hałasie, który wzniecała Nyimathun, wygrzebując
się ze swojego więzienia. Powodowany paniką Loth złapał się Tané, która
pochyliła głowę i zatopiła ręce w gęstej grzywie. Smoczyca rzuciła się
naprzód i prześlizgnęła przez ziejącą w burcie wyrwę. Loth wrzasnął,
a zaraz potem dali nura do morza.
Szum wypełnił jego uszy. Czuł smak soli. A potem zimne powietrze,
niby powiew mroźnego wiatru, gdy mokrzy wydostali się z wody. Piraci na
pokładzie „Pogoni” strzelali z pistoletów, otworzyły się luki armatnie,
a Loth po prostu leciał, leciał na smoczycy, która ślizgała się po falach,
unikając wszystkich pocisków. Tané wykrzykiwała jakieś rozpaczliwe
słowa, mocno wczepiona w grzywę.
Smoczyca poderwała się w niebo niby piórko niesione wiatrem.
Zostawiła morze daleko w dole, a z jej łusek lały się strugi wody. Loth
ścisnął ją udami z taką siłą, że zaczęły go piec, złapał mocniej Tané
i patrzył na malejące postacie piratów na pokładzie.
– Święty, zlituj się nade mną – szeptał Loth. – Błogosławiona Dziewico,
chroń swego pokornego sługę.
Rozbłysk światła kazał mu spojrzeć na zachód. To płonęły żagle
„Czarnej Gołębicy”. I nagle na niebie zaczęły gromadzić się wyrmy.
Smocza Armia.
Loth wytężył wzrok.
Jeśli jest stado, musi być i przewodnik.
Wielka zachodnica ogłosiła swoje przybycie chmurą ognia. Przeleciała
nad okrętem Ghonry i ogonem zwaliła jeden z masztów.
Valeysa. Płomień Rozpaczy. Harlowe powiedział, że widziano ją na tych
wodach. Jej łuski, gorące jak rozpalone węgle, zdawały się pochłaniać
ogień, który szalał na okrętach Floty Tygrysiego Oka. Gdy pomniejsze
wyrmy zebrały się wokół „Pogoni”, z jej gardzieli dobył się wrzask, który
Loth poczuł w kościach.
Tané popędziła smoczycę naprzód. „Wieczysta Róża” była już w zasięgu
wzroku, lecz gdyby teraz obniżyli lot, Valeysa z pewnością by ich
zauważyła. Nie mogli też uciec, bo na pokładzie okrętu wciąż był Thim.
Loth czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, gdy Nayimathun wygięła
ciało w łuk i z gracją dała nura w kierunku ziemi.
Thim siedział na bocianim gnieździe. Gdy ich zauważył, wdrapał się
jeszcze wyżej, na ostatni odcinek grotmasztu, i kucnął, czekając na ratunek.
Przelatując nad okrętem, smoczyca złapała go ogonem. Chłopak krzyczał,
machając nogami, lecz wkrótce pęd powietrza odebrał mu głos.
Smoczyca znowu zwiększyła pułap, pędząc jak strzała ku sklepieniu
chmur. Powietrze wokoło zdawało się drzeć jak pergamin. Thim wspiął się
po smoczym ciele, chwytając się łusek. Gdy był dość blisko, Loth pomógł
mu się wgramolić na kark Nayimathun.
Nagły wrzask postawił im wszystkie włoski na ciele. Goniła ich
wiwerna, plując ogniem i przeraźliwie skrzecząc.
Smoczyca nie przejęła się zagrożeniem, zupełnie jakby ścigała ich
mucha. Następny ognisty podmuch niemal ich dosięgnął, Loth poczuł swąd
siarki. Thim ciągnął kurek pistoletu, wycelował i strzelił. Bestia krzyknęła,
ale leciała dalej. Loth zamknął oczy. Albo spadnie i umrze, albo zostanie
upieczony jak gęś na rożnie.
Lecz zanim stało się jedno lub drugie, znikąd uderzył potężny wiatr,
niemal zwalając całą trójkę ze smoczego grzbietu. Wycie wichru było
ogłuszające. Gdy Loth zdołał otworzyć jedno oko, pojął, że to smoczyca
zieje powietrzem, tak jak smocze stwory zieją ogniem. Jej oczy miały teraz
barwę bezchmurnego nieba. Z chrap wydobywała się chmura. Krople wody
perliły się na łuskach, po czym spadały ku morzu jak deszcz.
Wyrm wydał z siebie krzyk wściekłości. Jego skóra parowała, a paszcza
była rozwarta na pełną szerokość, lecz ogień został ugaszony, wtłoczony
z powrotem do gardła. Skrzydła stwora zwiotczały i złożyły się, wiwerna
zaczęła pikować ku ciemnej tafli.
Loth wypluł wodę, która napłynęła mu do ust. Błysnęło słońce, gdy
zwycięska smoczyca wleciała ponad chmury i jeszcze wyżej, oblekając się
we mgłę.
Wtedy Tané zachwiała się i przechyliła na bok. Gdy zaczęła zsuwać się
z grzbietu, jakiś litościwy odruch kazał Lothowi wyciągnąć rękę. Jego palce
zacisnęły się na jej tunice – w samą porę, bo lada chwila zrzuciłoby ją
z grzbietu. Smoczyca warknęła. Dysząc ciężko, Loth przyciągnął Tané do
siebie, a Thim otoczył ich oboje ramionami.
Tané była nieprzytomna, głowa kiwała jej się na boki. Loth sprawdził,
czy wciąż ma przy pasie szkatułkę. Gdyby ją zgubiła, klejnot na zawsze
pozostałby w morskich odmętach.
– Mam nadzieję, że umiesz rozmawiać ze smokami – zawołał do
Thima. – Powiesz Nayimathun, dokąd ma lecieć?
Brak odpowiedzi. Gdy obejrzał się przez ramię, ujrzał, że kanonier
z rozwartymi ustami podziwia niebo.
– Siedzę na bogini – powiedział szalonym głosem. – Nie jestem godny.
Choć jedna osoba uznała ten koszmar za błogosławieństwo. Loth zebrał
wszystkie siły i zwrócił się do smoczycy.
– Miło mi cię poznać, wielka smoczyco Wschodu – odważył się
powiedzieć, przekrzykując wiatr. – Nie wiem, czy mnie rozumiesz, ale
muszę porozmawiać z Nieprzejednanym Imperatorem Dwunastu Jezior. To
rzecz wielkiej wagi. Czy mogłabyś zabrać nas do jego pałacu?
Przez ciało smoczycy przetoczył się grom.
– Trzymaj Tané – powiedziała po inysycku. – I zgoda, synu Zachodu,
zabiorę cię do Miasta Tysiąca Kwiatów.
63
WSCHÓD
Gdy Tané się obudziła, zorientowała się, że wygląda przez okno na niebo
blade jak kostny popiół.
Leżała na łożu z baldachimem. Ktoś przebrał ją w czysty jedwab, ale jej
skórę wciąż pokrywała skorupa soli. Obok, w kamiennej misie, żarzyły się
węgle, rzucając na sufit łagodny blask.
Gdy dotarły do niej wspomnienia, jej ręka pomknęła do boku.
Jej sakwa zniknęła. Ogarnięta trwogą rozgrzebała pościel, nieomal
parząc się miedzianym termoforem, po czym znalazła szkatułkę na szafce
nocnej przy łóżku.
Wewnątrz lśnił wschodzący kamień. Tané opadła na poduszki
i przycisnęła szkatułkę do piersi.
Przez długi czas nie opuszczała łóżka, zniewolona przez błogi półsen,
który nie chciał wypuścić jej z objęć. Wreszcie do pokoju weszła kobieta
w biało-niebieskim ubraniu, o spódnicy sięgającej podłogi.
– Szlachetna strażniczko. – Dygnęła ze złożonymi rękami. – Twoja
pokorna służka cieszy się, widząc, że zbudziłaś się ze snu.
Pokój pływał jej przed oczami.
– Gdzie ja jestem?
– W Mieście Tysiąca Kwiatów, w domu Jego Imperialnej Wysokości,
Nieprzejednanego Imperatora Dwunastu Jezior, który włada pod łaskawymi
gwiazdami. I który raduje się, mogąc obdarzyć cię gościną – odparła
kobieta z uśmiechem. – Przyniosę ci coś do jedzenia. Miałaś długą podróż.
– Poczekaj, proszę. – Tané usiadła na łóżku. – Gdzie jest Nayimathun?
– Jasnopołyskliwa Nayimathun z Głębokich Śniegów odpoczywa. Jeśli
zaś chodzi o twoich przyjaciół, oni także są gośćmi w pałacu.
– Nie wolno wam ukarać mężczyzny z Zachodu za złamanie morskiego
zakazu. Jest w posiadaniu informacji, które są mi potrzebne.
– Żadnemu z twoich przyjaciół nie stanie się krzywda – odparła
kobieta. – Jesteście tu bezpieczni.
Z tymi słowami wyszła z pokoju.
Tané ogarnęła wzrokiem bogato zdobiony sufit i meble ze zmierzchojaru.
Było tak, jakby znów była jeźdźcem.
Miasto Tysiąca Kwiatów. Starożytna stolica Imperium Dwunastu Jezior.
W imperatorskim pałacu rezydował nie tylko sam władca Dwunastu Jezior,
lecz również czcigodna Wielka Imperatorowa Wdowa oraz sam Imperialny
Smok. Seiikineskie smoki słuchały swojej starszyzny, lecz jeziorańskie
odpowiadały wyłącznie przed jednym władcą.
Udo Tané pulsowało bólem. Odgarnęła kołdrę i zobaczyła, że jest
zabandażowane.
Przypomniała sobie mężczyznę z Seiiki ubranego w szaty koloru morwy.
Kolejny uczony, który uciekł przed swoim przeznaczeniem. Nazwał ją
potomkinią arcyczcigodnej Neporo.
Niemożliwe, to jakaś bzdura. Neporo była królową. Jej potomkowie nie
skończyliby w wiosce rybackiej na prowincji Seiiki, gdzie musieli urabiać
sobie ręce po łokcie, by związać koniec z końcem.
Służka wróciła z tacą. Postawiła przed Tané czerwoną herbatę, owsiankę,
gotowane jajka i kawałek beninkazy.
– Kąpiel już czeka.
– Dziękuję.
Zaczęła skubać posiłek. Imperator nie gościłby jej długo, gdyby się
dowiedział, kim jest. Uciekinierką. Morderczynią.
– Dzień dobry.
W drzwiach stanął ogolony Thim w jeziorańskim ubraniu. Usiadł na
krześle przy łóżku.
– Służka powiedziała mi, że się obudziłaś – rzekł po seiikinesku.
Mówił spokojnie, choć przecież rozdzieliła go z jego załogą.
– Jak widzisz – powiedziała Tané.
– Chciałem ci podziękować – rzekł i pochylił głowę – za uratowanie mi
życia.
– To wielka Nayimathun cię uratowała. – Tané odstawiła filiżankę. –
A gdzie mieszkaniec Zachodu, czcigodny Thimie?
– Lord Arteloth jest w Ogrodach Zmierzchu. Chce z tobą porozmawiać.
– Przyjdę, gdy tylko się ubiorę. – Zrobiła pauzę, a potem dodała: –
Dlaczego żeglujesz z ludźmi zza Czeluści?
Thim zmarszczył brwi.
– Wychowuje się ich w nienawiści do ognioziejów, lecz także do
smoków – przypomniała mu. – Skoro to wiesz, dlaczego z nimi żeglujesz?
– Być może powinnaś zadać sobie inne pytanie, czcigodna Miduchi –
odparł. – Czy świat byłby lepszy, gdyby wszyscy byli jednakowi?
Drzwi zamknęły się za nim. Tané zastanowiła się nad jego słowami
i uświadomiła sobie, że nie ma na nie odpowiedzi.
Służka wróciła, by zaprowadzić ją do łaźni. Z jej pomocą Tané wstała
i utykając, przeszła do drugiej komnaty.
– W szafie znajdziesz odzież – poinformowała kobieta. – Czy
potrzebujesz pomocy przy ubieraniu się, szlachetna strażniczko?
– Nie, dziękuję.
– Dobrze. Możesz swobodnie poruszać się po pałacowych ziemiach, lecz
nie wolno ci wejść do wewnętrznego dworu. Jego Imperialna Wysokość
chce spotkać się z tobą jutro w komnacie Spadających Gwiazd.
Tané znów została sama. Stała w półmroku łaźni i słuchała pieśni
ptaków.
Balia była po brzegi wypełniona wodą. Dziewczyna zrzuciła szatę
z ramion i odwinęła zabandażowane udo. Gdy wyciągnęła szyję, zobaczyła,
że ktoś zaszył jej ranę po draśnięciu kulą. Będzie miała szczęście, jeśli nie
dopadnie jej gorączka.
Jej ramiona pokryły się gęsią skórką, gdy zanurzyła się w balii. Zmyła
sól z włosów, a potem zanurzyła się w wodzie, zupełnie wyczerpana.
Nie zasługiwała na to, by zwracali się do niej z takim szacunkiem
i przydzielali tak piękne komnaty. To nie potrwa długo.
Gdy już była czysta, założyła podkoszulek i czarną jedwabną tunikę,
potem spodnie, skarpety i dopasowane materiałowe buty. Na to pozbawiony
rękawów niebieski płaszcz obszyty futrem, a potem przepasała się nową
szarfą, na którą nawlekła szkatułkę z klejnotem.
Jej serce zatrzymało się na jedno uderzenie, gdy pomyślała o spotkaniu
z Nayimathun. Smoczyca widziała krew na jej rękach.
Ktoś postawił kulę przy drzwiach. Tané wzięła ją i wyszła na korytarz
zalany światłem wpadającym przez okna szczeblinowe i wyłożony pięknie
rzeźbionymi panelami. Na suficie migotały malowane gwiazdozbiory,
a podgrzewana podłoga wyłożona była ciemnym kamieniem.
Gdy dziewczyna znalazła się na zewnątrz, jej oczom ukazał się
dziedziniec tak rozległy, że pomieściłby całą ławicę smoków. Światło
latarni przebijało przez mgłę barwy popiołu. Widziała w oddali wielką salę
wznoszącą się na tarasie z ułożonego warstwowo marmuru. Każda kolejna
warstwa miała ciemniejszy odcień błękitu.
– Żołnierzu – powiedziała Tané do strażnika – czy moja pokorna osoba
może zapytać, jak dotrzeć do Ogrodów Zmierzchu?
– Pani – odparł – znajdziesz je, idąc w tym kierunku. – Wskazał gestem
daleką bramę.
Przebycie dziedzińca zajęło jej chyba godzinę. Nad nią wznosił się
gmach budynku mieszczącego komnatę Spadających Gwiazd. Jutro wejdzie
tam, by stanąć przed głową rodu Laksengów.
Kolejni strażnicy pomagali jej się zorientować na rozległych pałacowych
ziemiach i wreszcie znalazła właściwą bramę. Na dziedzińcu odgarnięto już
śnieg, ale tutaj leżał nietknięty.
O Ogrodach Zmierzchu krążyły legendy na Przylądku Hisan. Mówiło się,
że wieczorami budzą się tam do życia roje świetlików, a powietrze jest
przesycone zapachem kwitnących tylko nocą kwiatów. Że stoją w nim
zwierciadła, których zadaniem jest przekierowywanie światła księżyca,
a w przejrzystych sadzawkach o idealnie nieruchomych taflach przeglądały
się gwiazdy.
Nawet za dnia ogrody wyglądały jak malowidło. Szła powoli,
obserwowana bacznie przez posągi jeziorańskich władców i ich
małżonków; niektórzy z nich przedstawieni zostali w towarzystwie
młodych smoków. Każdy z małżonków trzymał donicę pełną kremowych,
żółtoróżowych róż. Były tu też sezonowe drzewa, które na okazję zimy
odziały się w białe kwiaty, przypominając Tané o Seiiki. O domu.
Przeszła drewnianym mostem rozpiętym nad strumieniem. We mgle
majaczyły sosny, a dalej z białego obłoku wyłaniał się wierzchołek góry.
Gdyby ruszyła drogą między drzewami i szła dostatecznie długo, w końcu
jej stopy zanurzyłyby się w Jeziorze Długich Dni.
Nayimathun leżała zwinięta na śniegu po drugiej stronie mostu. Leniwie
zataczała okręgi ogonem zanurzonym w stawie porośniętym kwiatami
lotosu. Loth i Thim rozmawiali w zaciszu pobliskiego pawilonu. Tané
wzięła się w garść i ruszyła przed siebie. Gdy zbliżyła się do Nayimathun,
smoczyca odetchnęła przez nos, wyrzucając z nozdrzy białą chmurę. Tané
położyła kulę na trawie i skłoniła się głęboko.
– Wielka Nayimathun.
Pomruk. Tané zamknęła oczy.
– Tané – powiedziała smoczyca – mówiłam ci, rozmawiaj ze mną jak
z przyjaciółką.
– Nie mogę, wielka Nayimathun. Bo nie byłam ci przyjacielem. – Tané
uniosła głowę, ale w jej gardle tkwił kamień. – Czcigodna gubernator
Ginury słusznie wygnała mnie z Seiiki. Tamtej nocy byłaś na plaży, bo ja
cię o to poprosiłam. Całe zło, które cię spotkało, spotkało cię przeze mnie.
Bo wybrałaś mnie, a nie kogoś innego. – Jej głos drżał. – Nie powinnaś
traktować mnie życzliwie. Zabijałam, kłamałam, służyłam tylko sobie.
Próbowałam uciec przed słuszną karą. Woda we mnie nigdy nie była czysta.
Smoczyca przekrzywiła głowę. Tané usiłowała wytrzymać jej spojrzenie,
ale głęboki wstyd sprawił, że spuściła wzrok.
– By stać się krewną smoka – powiedziała Nayimathun – trzeba czegoś
więcej niż tylko wodnej duszy. Musisz mieć w żyłach morze, a morze nie
zawsze jest czyste. Nigdy nie jest jednym, zawsze jest wielorakie. Jest
w nim ciemność, niebezpieczeństwo i okrucieństwo. Rozwścieczone potrafi
burzyć miasta. Jego głębiny są niezmierzone i zagadkowe, rzadko dotyka
ich słońce. Być Miduchim to nie znaczy być nieskazitelnym, Tané. To
znaczy: być żywym morzem. To dlatego cię wybrałam. W twojej piersi bije
smocze serce.
Smocze serce. Nie istniał większy zaszczyt. Tané chciała przemówić,
zaprzeczyć – lecz gdy Nayimathun dotknęła jej nosem, jakby była świeżo
wyklutym pisklęciem, pękła. Łzy pociekły jej po policzkach, objęła
przyjaciółkę i wtopiła się w jej grzywę, wstrząsana szlochem.
– Dziękuję – wyszeptała. – Dziękuję, Nayimathun.
Odpowiedział jej pomruk pełen ukontentowania.
– Zostaw swoje winy za sobą, jeźdźcu. Nie marnuj soli.
Stała tak bardzo długo. Drżenie wstrząsało jej ciałem, gdy trwała wtulona
w Nayimathun. Od śmierci Susy dźwigała na barkach nienazwany ciężar,
ale teraz czuła, że zdoła go unieść. Gdy już mogła oddychać bez płaczu,
przesunęła ręką do rany na ciele smoczycy. Wyrwę w pancerzu wypełniono
metalową łuską pokrytą życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.
– Kto to zrobił?
– To już bez znaczenia. To, co stało się na okręcie, to przeszłość. –
Nayimathun dotknęła ją nosem. – Bezimienny się budzi. Czuje to każdy
smok na Wschodzie.
Tané osuszyła łzy i sięgnęła do szkatułki.
– To należy do ciebie.
Podsunęła jej klejnot na otwartej dłoni. Nayimathun wciągnęła do
nozdrzy jego zapach.
– Mówisz, że był wszyty w twój bok.
– Tak. Zawsze miałam tam małe wybrzuszenie. – Znowu ścisnęło ją
w gardle. – Nic nie wiem o mojej rodzinie, nie mam pojęcia, dlaczego ktoś
umieścił we mnie klejnot, ale na wyspie jeden załogant „Pogoni”, gdy go
zobaczył, powiedział, że jestem potomkinią… Neporo.
Z nozdrzy Nayimathun wzbiła się w powietrze kolejna chmura.
– Neporo – powtórzyła jak echo. – Tak… tak brzmiało jej imię. To ona
pierwsza dzierżyła ten klejnot.
– Ale, Nayimathun, ja nie mogę być potomkinią królowej. Moja rodzina
była bardzo biedna.
– Masz jej klejnot, Tané. Gdybyś nie była krwią z jej krwi, skąd by się
wziął w twoim ciele? Wielka Imperatorowa Wdowa była wyważoną
władczynią, lecz jej wnuk jest człowiekiem młodym i zapalczywym.
Najlepiej będzie, jeśli zachowamy prawdziwą naturę klejnotu dla siebie, by
ci go nie odebrano. – Spojrzała na Lotha. – On wie, gdzie jest drugi, lecz
lęka się mnie. Może wyjawi to innemu człowiekowi.
Tané podążyła za jej wzrokiem. Gdy Loth wyczuł na sobie ich
spojrzenie, umilkł w pół zdania.
– Musisz go jutro poprzeć. Chce zaproponować sojusz
Nieprzejednanemu Imperatorowi w imieniu królowej Sabran z Inys –
powiedziała Nayimathun.
– Czcigodny Imperator nigdy się na to nie zgodzi – odrzekła zaskoczona
Tané. – To szaleństwo, składać mu podobną propozycję.
– Może ją rozważy. Teraz, gdy wraca Bezimienny, zwarcie szeregów jest
sprawą najwyższej wagi.
– A więc to prawda. On nadciąga.
– Poczuliśmy to. Nasza moc słabnie, a jego rośnie. Jego ogień płonie. –
Nayimathun dotknęła jej głową. – Idź. Spytaj wysłannika królowej
o zachodzący klejnot. Musimy go mieć.
Tané schowała kamień w szkatułce. Loth może i wiedział coś więcej
o jego bliźniaku, lecz Tané wątpiła, że zechce go oddać. A na pewno nie
zrobi tego bez walki.
Przeszła przez most i dołączyła do mężczyzn w pawilonie.
– Powiedz mi, gdzie jest zachodzący klejnot – zwróciła się do Lotha. –
Musi zostać zwrócony smokom.
Mieszkaniec Zachodu zamrugał, a gdy dotarł do niego sens słów Tané, na
jego twarz wypłynęła śmiertelna powaga.
– Absolutnie nie ma mowy – odrzekł. – Klejnot jest w posiadaniu mojej
drogiej przyjaciółki.
– Co to za przyjaciółka?
– Nazywa się Eadaz uq-Nāra. Lady Nurtha. Jest czarodziejką.
Tané nigdy nie słyszała tego słowa.
– On chyba ma na myśli magiczkę – wyjaśnił jej Thim po seiikinesku.
– Klejnot może i znajduje się obecnie w posiadaniu lady Nurthy, lecz
lady Nurtha nie jest jego właścicielką – powiedziała Tané z irytacją
w głosie. – Jego właścicielami są smoki.
– Kamienie same wybierają sobie właścicieli – odparł Loth. – I tylko
śmierć może zerwać więź, jaką owi właściciele z nimi nawiązują.
– Czy ta magiczka może tu przypłynąć?
– Jest poważnie chora.
– A kiedy wróci do zdrowia? – indagowała Tané.
Coś błysnęło w jego oczach. Oparł się o balustradę i utkwił wzrok
w sosnach.
– Może istnieje sposób na to, by ją uleczyć – mruknął. – Na Południu
rośnie drzewo pomarańczy strzeżone przez pogromczynie wyrmów. Jego
owoc może zniwelować działanie trucizny.
– Pogromczynie wyrmów. – Tané nie spodobały się jego słowa. – A czy
ta Eadaz uq-Nāra też zabija wyrmy?
– Tak.
Tané stężała.
– Wiem, że po drugiej stronie Czeluści żyją smoki, które uważacie za złe.
Że są w waszym mniemaniu tak okrutne i straszne, jak sam Bezimienny.
– To prawda, że doszło do… nieporozumień, lecz jestem pewien, że Ead
nigdy nie skrzywdziła żadnego ze smoków Wschodu. – Wrócił do niej
wzrokiem. – Mam do wykonania zadanie, lady Tané. Potrzebna mi twoja
pomoc.
– A cóż to za zadanie?
– Kilka tygodni temu Ead znalazła list napisany przez mieszkankę
Wschodu do kobiety imieniem Neporo, która kiedyś władała twoim
klejnotem.
Znowu ta Neporo. Jej imię było wszędzie, nawiedzało Tané jak duch
pozbawiony twarzy.
– Czy znasz to imię? – spytał Loth, zauważywszy zmianę na jej twarzy.
– Tak. Co mówił list?
– Że Bezimienny powróci tysiąc lat po tym, jak został uwięziony
w Czeluści za pomocą dwóch klejnotów. Wydarzyło się to trzeciego dnia
wiosny w dwudziestym roku panowania cesarzowej Mokwo z Seiiki.
Tané szybko wykonała obliczenia.
– Czyli przebudzi się tej wiosny.
Thim zaklął pod nosem.
– Królowa Sabran ma plan. Chce, byśmy go zaatakowali, gdy tylko
wydźwignie się z głębiny. Nie możemy go zabić, nie bez Ascalona, ale za
pomocą klejnotów zdołamy znowu zapieczętować go w Czeluści. – Loth
wziął wdech. – Nie mamy wiele czasu. Zdaję sobie sprawę, że nie mam nic
na poparcie swoich słów i że mogą ci się wydawać niewiarygodne. Ale czy
mogę liczyć na to, że mi po prostu zaufasz?
Spoglądał na nią szczerym, niewinnym wzrokiem.
Ostatecznie mogła podjąć tylko jedną decyzję. Klejnoty bezsprzecznie
należało połączyć.
– Wielka Nayimathun twierdzi, że nie powinniśmy mówić nikomu
o klejnotach, bo ktoś mógłby spróbować nam je odebrać – odparła. – Kiedy
jutro Jego Imperialna Wysokość udzieli nam audiencji, przedłożysz mu
propozycję królowej. Jeśli zgodzi się na to przymierze… zapytam, czy będę
mogła polecieć na Inys z Nayimathun, by poinformować królową o jego
decyzji. Po drodze udamy się na Południe. Tam odnajdę uzdrawiający owoc
i zaniosę go Eadaz uq-Nāra.
Na usta Lotha wypłynął uśmiech, zaraz potem mężczyzna odetchnął
głęboko.
– Dziękuję, Tané.
– Nie podoba mi się myśl, by zataić sprawę klejnotów przed Jego
Imperialną Wysokością – wymamrotał Thim. – On jest wybrańcem
Imperialnego Smoka. Czy wielka Nayimathun mu nie ufa?
– Nie powinniśmy podawać w wątpliwość boskich wyroków.
Kanonier skrzywił się, ale kiwnął głową.
– Zrób, co w twojej mocy, by wydać się Imperatorowi przekonującym,
lordzie Artelocie Beck – poradziła mu Tané. – A resztę zostaw mnie.
Pierwsze promienie słońca rozlały się po pałacu jak olej. Loth spojrzał na
siebie w lustrze. Zamiast bryczesów i dubletu włożył niebieską tunikę
i płaskie buty, jakie nosiło się na jeziorańskim dworze. Lekarz zbadał go już
i orzekł, że nie zdradza symptomów smoczej zarazy.
Plan Tané może się powieść. Jeśli w jej żyłach płynęła krew czarodziejki,
tak jak w żyłach Ead, może uda jej się zdobyć pomarańczę. Ta myśl dodała
mu odwagi.
Smoczyca Nayimathun nie przypominała Fýredela w niczym poza
rozmiarami. Choć budziła przerażenie za sprawą ostrych zębów i płonącego
wzroku, wydawała się niemal łagodna. Ogonem tuliła do siebie Tané
z czułością rodzonej matki. No i ocaliła Thima. Widząc, że to stworzenie
jest zdolne do współczucia, Loth po raz kolejny zaczął zastanawiać się nad
swoją religią. Albo ostatnie miesiące były sprawdzianem, któremu
poddawał go Święty, albo znalazł się na progu apostazji.
Wkrótce do jego drzwi zapukał sługa mający zabrać go do komnaty
Spadających Gwiazd, gdzie Nieprzejednany Imperator zamierzał przyjąć
swoich niespodziewanych gości. Reszta czekała już na niego na dworze.
Thim był ubrany niemal tak samo jak Loth, a z ramion Tané zwieszał się
nowy płaszcz obszyty futrem, który miał chyba znamionować jej status.
Najwidoczniej w tych stronach smoczych jeźdźców darzono wielką estymą.
– Tylko pamiętaj – przypomniała mu – ani słowa o klejnotach.
Odruchowo dotknęła szkatułki przy boku. Loth obrzucił wzrokiem
gmach sali tronowej i zaczerpnął powietrza.
Uzbrojeni po zęby strażnicy otworzyli nabijane ćwiekami niebieskie
drzwi, ozdobione po obu stronach statuami smoków, i wpuścili ich do
środka. Kolejne zastępy strażników tworzyły szpaler. Loth stąpał po
podłodze z ciemnego drewna i podziwiał potężne kolumny wyrzeźbione ze
zmierzchojaru.
Nad nimi sklepiał się szczeblinowy sufit, w którego centralnym punkcie
znajdowała się otoczona koncentrycznymi warstwami paneli rzeźba smoka.
Każdy panel przedstawiał księżyc w innej fazie. Z sufitu zwieszały się
umieszczone jedna pod drugą latarnie, które budziły skojarzenie
z zastygłymi w powietrzu spadającymi gwiazdami.
Dranghien Lakseng, Nieprzejednany Imperator Dwunastu Jezior, siedział
na podwyższonym tronie, który wyglądał, jakby był odlany ze srebra. Jego
postać wywierała ogromne wrażenie. Czarne włosy związane w kok na
czubku głowy, ozdobione perłami i kwiatami srebrzyliścia. Oczy jak
odłamki onyksu. Masywne brwi, ostre kości policzkowe i usta zastygłe
w nieruchomym uśmiechu. Szata tak czarna, że imperator wyglądał, jakby
oblekł się w noc. Nie przekroczył jeszcze trzydziestki.
Tané i Thim uklękli na jedno kolano. Loth zrobił to samo.
– Powstańcie – rozległ się głos gładki jak jedwab.
Stanęli prosto.
– Zupełnie nie wiem, do kogo zwrócić się w pierwszej kolejności –
powiedział monarcha po kilku chwilach ciszy. – Kobieta z Seiiki,
mężczyzna z Zachodu i jeden z moich poddanych. Fascynująca kombinacja.
Chyba będziemy musieli rozmawiać w języku Inys, ponieważ, jak mi
powiedziano, jest to jedyny język, jakim włada lord Arteloth. Całe
szczęście, że jako chłopiec uczyniłem sobie za punkt honoru uczyć się
języków, jakimi mówi się w różnych stronach świata.
Loth odchrząknął.
– Wasza Imperialna Wysokość – powiedział. – Twój inysycki jest
nieskazitelny.
– Nie ma potrzeby schlebiać mi, mój lordzie. O dzienną dawkę
pochlebstw dba mój Wielki Sekretariat. – Imperator obdarzył ich
uśmiechem. – Jesteś, milordzie, pierwszym Inysytą od wieków, który
postawił stopę w Imperium Dwunastu Jezior. Moi urzędnicy donieśli mi, że
przynosisz mi wiadomość od królowej Sabran z Inys, a mimo to
przyleciałeś na grzbiecie smoka, wyglądając, jak by to rzec, na nieco
bardziej zaaferowanego niż przeciętny ambasador.
– Tak, to prawda. Przepraszam za…
– Wasza Wysokość, jeśli pokorny sługa stojący u stóp twego tronu może
coś wtrącić… – zadźwięczał głos Thima, a imperator skinął łaskawie
głową. – Jestem korsarzem w służbie królowej Sabran.
– Jeziorański żeglarz w służbie królowej Inys. Zaiste, mamy dzisiaj dzień
niespodzianek.
Thim przełknął ślinę.
– Sztorm zniósł nasz okręt w kierunku wyspy Skrzydło, gdzie wciąż jest
uwięziony mój kapitan i współzałoganci – mówił dalej chłopak. – Okręt
został przejęty przez czcigodnego jeźdźca z Seiiki o imieniu Tané.
Czcigodna Tané ruszyła w pościg za „Pogonią”. Uwolniliśmy Nayimathun,
wielką smoczycę, a ona przyniosła nas w twoje progi.
– Doprawdy – mruknął Nieprzejednany Imperator. – Powiedz mi, lady
Tané, czy znalazłaś tak zwaną Złotą Cesarzową?
– Tak, Wysokości – odparła Tané – lecz pozostawiłam ją przy życiu.
Moim celem było uwolnienie mej szlachetnej przyjaciółki,
jasnopołyskliwej Nayimathun z Głębokich Śniegów.
– Wysokości – Thim znowu uklęknął na jedno kolano – twój pokorny
sługa błaga, byś wysłał jeziorańską marynarkę, by wspomóc kapitana
Harlowe’a i odbił jego okręt z…
– Później porozmawiamy o twojej załodze – uciął imperator i machnął
ręką. Na jego kciuku błysnął masywny pierścień. – Teraz chcę usłyszeć
wiadomość od królowej Sabran.
Lotha zaświerzbiła skóra. Nabrał powietrza przez nos. Od jego słów
będzie zależało, co się teraz stanie.
– Wasza Imperialna Wysokość – zaczął – Bezimienny, nasz wspólny
wróg, niebawem powróci.
Milczenie.
– Królowa Sabran ma na to dowody. List od kobiety imieniem Neporo
z Komoridu. Bezimienny został unieszkodliwiony z pomocą niebiańskich
klejnotów, które, jak sądzę, są znane smokom Wschodu. Bezimienny
powstanie równo tysiąc lat po uwięzieniu w Czeluści, trzeciego dnia
nadchodzącej wiosny.
– Neporo z Komoridu to postać z mitów – stwierdził imperator. – Czy
kpisz ze mnie?
– Nie. – Loth skłonił głowę. – To prawda, Wysokości.
– Czy masz przy sobie ten list?
– Nie.
– Więc mam uwierzyć ci na słowo, że on istnieje? – Kącik jego ust
drgnął w nieśmiałym uśmiechu. – Dobrze. Jeśli Bezimienny rzeczywiście
niebawem nadejdzie, czegóż ode mnie chcesz?
– Królowa Sabran pragnie, byśmy stawili czoła bestii w dniu, w którym
wynurzy się z Czeluści – wygłosił Loth, starając się nie mówić zbyt
szybko. – Jeśli mamy tego dokonać, będziemy potrzebować pomocy,
musimy więc położyć kres długim stuleciom bojaźni i podejrzliwości. Jeśli
Wasza Imperialna Wysokość zgodzi się wesprzeć nas wraz ze smokami
Dwunastu Jezior, królowa Sabran zawiąże formalny sojusz między
Imperium a Wschodem. Prosi, byś wziął pod uwagę to, co najlepsze dla
wszystkich ludów tego świata, albowiem Bezimienny pragnie zguby nas
wszystkich.
Nieprzejednany Imperator długo milczał. Loth próbował zachować
neutralny wyraz twarzy, ale pot wystąpił na całe jego ciało.
– To… nie tego się spodziewałem – przerwał w końcu ciszę
Nieprzejednany Imperator, świdrując Lotha spojrzeniem. – Czy królowa
Sabran ma jakiś plan?
– Jej Wysokość proponuje, by zaatakować na dwóch frontach. Najpierw
władcy Zachodu, Północy i Południa połączą swoje armie, by odbić
Cárscaro ze szponów Smoczej Armii.
Gdy to powiedział, przed oczami stanęła mu twarz donmata Marosa.
Czy przeżyje oblężenie?
– To odwróci uwagę Fýredela, prawego skrzydła bestii – podjął. – Mamy
nadzieję, że wyśle przynajmniej część swych wojsk, by jej bronić,
uszczuplając zastępy potworów czekających na Bezimiennego na morzu.
– Zakładam, że obmyśliła też jakiś plan starcia z samym Bezimiennym.
– Tak.
– Królowej Sabran nie można odmówić ambicji – skomentował
monarcha, unosząc brew – lecz co pragnie zaoferować memu krajowi
w zamian za trudy jego bogów?
Gdy skrzyżowały się ich spojrzenia, Loth nagle przypomniał sobie
dmuchacza szkła, który sprzedał mu wodę w Rauce. Targowanie się nigdy
nie było jego mocną stroną, tymczasem teraz musiał się targować o losy
świata.
– Po pierwsze, szansę na wiekopomną chwałę i miejsce w podręcznikach
historii – zaczął. – Jeśli nam się uda, zostaniesz, panie, imperatorem, który
przerzucił most nad Czeluścią. Wyobraź sobie świat, w którym znów
możemy handlować bez przeszkód, gdzie możemy swobodnie dzielić się
wiedzą i…
– I moimi smokami – wszedł mu w zdanie imperator. – A także tymi,
które będą walczyć po stronie Seiiki, jak sądzę. Malujesz, ambasadorze,
piękny obraz świata, lecz naszym brzegom, tak jak zawsze, wciąż zagraża
czerwona zaraza.
– Jeśli pokonamy wspólnego wroga i zmiażdżymy Smoczą Armię,
przestanie istnieć również ta straszna choroba.
– Możemy tylko mieć nadzieję. Co jeszcze?
Loth obiecał mu po kolei wszystko, co Rada Cnót pozwoliła mu obiecać.
Partnerstwo handlowe między Imperium a Wschodem. Gwarancje wsparcia
finansowego i militarnego dla Dwunastu Jezior na wypadek konfliktu
zbrojnego lub klęski żywiołowej. Trybut w postaci klejnotów i złota dla
smoków Wschodu.
– Wszystko to brzmi bardzo rozsądnie – przyznał imperator – lecz
zauważyłem, że nie wspomniałeś o małżeństwie, lordzie Artelocie. Czy Jej
Wysokość oferuje swoją rękę Nieprzejednanemu Imperatorowi?
Loth zwilżył usta.
– Moja królowa będzie zaszczycona, mogąc wzmocnić ten historyczny
alians drogą małżeństwa – zaczął, uśmiechnięty. Margret powiedziała mu
kiedyś, że ten uśmiech może zmiękczyć nawet najbardziej zatwardziałe
serce. – Jednakże dopiero została wdową. Wolałaby, aby porozumienie
miało charakter jedynie militarny. Oczywiście – dodał – rozumie, że
jeziorańska tradycja nakazuje zawiązywać sojusze tego rodzaju właśnie
przez małżeństwo.
– Wyrazy współczucia dla Jej Wysokości. Modlę się, by znalazła siłę
w swojej żałobie. – Imperator zamilkł i podjął po dłuższej chwili: – To
godne podziwu, że nie uznaje za celowe złożyć propozycji małżeństwa
i zatroszczyć się o potomka, który wzmocniłby nasz sojusz. W rzeczy
samej, to wielki krok ku nowoczesności.
Palce monarchy wystukiwały rytm na podłokietniku tronu, gdy spoglądał
na Lotha z łagodnym zainteresowaniem.
– Widzę, że nie jesteś dyplomatą, lordzie Artelocie, ale twoje próby
schlebiania mi wynikają z twojej życzliwości, nawet jeśli są nieco
nieporadne. Żyjemy w rozpaczliwych czasach – skonkludował. – W imię
nowoczesnego przymierza… nie uczynię małżeństwa warunkiem
koniecznym naszej umowy.
– Naprawdę? – wymsknęło się Lothowi. – Wasza Imperialna Wysokość –
dodał zaraz, czerwony jak rak.
– Zaskoczyła cię moja natychmiastowa zgoda.
– Spodziewałem się większych trudności – przyznał Loth.
– Lubię myśleć, że jestem władcą, który patrzy w przyszłość. I tak się
składa, że nie mam nastroju na małżeństwo. – Rysy stwardniały mu na
moment. – Pozwól, że wyklaruję, lordzie Artelocie: godzę się jedynie na
połączenie sił w walce z Bezimiennym. Inne sprawy, takie jak handel, będą
potrzebowały wnikliwszych negocjacji w związku ze stałym zagrożeniem
wynikającym z czerwonej zarazy.
– Tak, Wasza Imperialna Wysokość.
– Ma się rozumieć, moja osobista zgoda na bitwę na morzu, choć cenna
dla ciebie, nie jest jeszcze gwarancją naszego wsparcia, najpierw bowiem
muszę się skonsultować z moim Wielkim Sekretariatem. Moi poddani
hołubią pogląd, że taki alians ściśle wiąże się z małżeństwem. Obawiam
się, że co więksi tradycjonaliści będą chcieli negocjować tę kwestię. Tak
czy inaczej porozumienie tego rodzaju musi być skonstruowane z należytą
starannością…
Loth czuł ulgę zbyt wielką, by się teraz o to martwić.
– Oczywiście.
– Sprawa wymaga również konsultacji z Imperialną Smoczycą, która jest
moją gwiazdą-przewodniczką. Smoki tego kraju są jej poddanymi, nie
moimi, i dadzą się przekonać tylko wówczas, jeśli ona zatwierdzi warunki
porozumienia.
– Rozumiem. – Loth skłonił się nisko. – Dziękuję, Wysokości. –
Wyprostował się i odchrząknął. – Wiem, że ryzyko jest wielkie, lecz który
władca tworzył historię, unikając jej?
Nieprzejednany Imperator pozwolił sobie na cień uśmiechu.
– Lordzie Artelocie, dopóki nie dojdziemy do porozumienia, będziesz
honorowym gościem na moim dworze. Jeśli moi ministrowie nie uznają za
konieczne omówić wnikliwiej jakichś aspektów naszego sojuszu, uzyskasz
odpowiedź o świcie.
– Dziękuję. – Loth zawahał się. – Wasza Wysokość, czy… czy lady Tané
może polecieć z wielką Nayimathun na Inys, by zanieść wieści królowej
Sabran?
Tané spojrzała na niego.
– Lady Tané nie jest moją poddaną, milordzie – odrzekł monarcha. – Sam
będziesz musiał ją o to zapytać. Lecz najpierw chciałbym, by lady Tané
zjadła ze mną śniadanie.
Gdy podniósł się z tronu, strażnicy stanęli na baczność. Powiedział coś
do Tané, a ona, skinąwszy głową, ruszyła za nim.
Loth wrócił wraz z Thimem do Ogrodów Zmierzchu. Stanęli przy stawie,
gdzie Thim zaczął puszczać kaczki.
– Zdanie ministrów się nie liczy.
Loth się skrzywił.
– Jak to?
– Jedyną doradczynią, której słucha Jego Imperialna Wysokość, poza
jasnopołyskliwą Imperialną Smoczycą, ma się rozumieć, jest jego babka,
Wielka Imperatorowa Wdowa. – Thim patrzył na rozchodzące się po tafli
okręgi. – Darzy ją najwyższym szacunkiem. Pewnie już wie o wszystkim,
o czym rozmawialiśmy w sali tronowej.
Loth obejrzał się przez ramię.
– Jeśli odradzi mu sojusz…
– Przeciwnie – przerwał mu Thim. – Myślę, że bardzo go do niego
zachęci. By zasłużył tą drogą na swój imperialny przydomek. Nie da się
być „nieprzejednanym”, jeśli się nie odnosi historycznych zwycięstw.
– A więc jest nadzieja. – Loth wypuścił powietrze z płuc. – A teraz
wybacz mi, Thim. Jeśli to ma zadziałać, to muszę zrobić coś jeszcze.
I gorąco się pomodlić.
Gdy Tané była mała, wyobrażała sobie, jakimi ścieżkami może potoczyć się
jej życie. W snach zabijała ziejące ogniem demony, lecąc na grzbiecie
swojego smoka. Zdobywała pozycję najlepszego jeźdźca na Seiiki,
lepszego nawet niż księżniczka Dumai, a dzieci modliły się, by być kiedyś
jak ona. Jej wizerunek malowano na ścianach wielkich domów, a jej imię
zapisało się złotymi zgłoskami w historii.
Ale w najśmielszych marzeniach nie przyszło jej nawet do głowy, że
będzie kiedyś jeść śniadanie z Nieprzejednanym Imperatorem Dwunastu
Jezior w Mieście Tysiąca Kwiatów.
Monarcha miał na sobie płaszcz obszyty futrem. Gdy szli oczyszczonymi
ze śniegu ścieżkami, gwardziści otaczali go ze wszystkich stron. Kiedy
wkroczyli do pawilonu przy stawie, monarcha wskazał jedno z krzeseł.
– Proszę – powiedział, a Tané zajęła miejsce. Dopiero wówczas sam
zdecydował się spocząć. – Musimy porozmawiać, lecz dlaczego nie zrobić
tego przy śniadaniu?
– Moja skromna osoba jest zaszczycona, Wysokości.
– Czy wiesz, co to za ptak?
Tané spojrzała we wskazanym kierunku. Kilka kroków dalej łabędź
mościł się w gnieździe.
– Oczywiście. To łabędź.
– Lecz nie byle jaki. Jezioranie nazywają je „cichymi łabędziami”. Mówi
się, że Bezimienny wypalił im głosy z gardeł i zaśpiewają tylko wtedy, gdy
narodzi się władca, który ujrzy śmierć bestii. Mówią, że tej nocy, gdy
przyszedłem na świat, zaśpiewały po raz pierwszy od stuleci. – Jego oblicze
przyozdobił uśmiech. – A ludzie się dziwią, że monarchowie mają takie
wysokie mniemanie o sobie. Wmawiają nam, że nawet ptaki interesuje, co
robimy.
Tané odpowiedziała nieprzesadnym uśmiechem.
– Twoja historia mnie intryguje. Dowiedziałem się, że byłaś kiedyś
obiecującą strażniczką morską, lecz przez pewne nieporozumienie
w Ginurze zostałaś wygnana na Skrzydło.
– Tak, Wysokości.
– Niczego tak nie kocham, jak ciekawej opowieści. Czy sprawisz mi tę
przyjemność i opowiesz mi o wszystkim, co ci się przytrafiło?
Dłonie jej się pociły.
– Przydarzyło mi się bardzo wiele rzeczy – wyrzekła wreszcie. –
Opowieść może trochę potrwać.
– Nie mam nic do roboty poza patrzeniem, jak moi doradcy łamią sobie
głowy nad propozycją lorda Artelotha.
Zjawili się słudzy z dzbanami herbaty i tacami z jedzeniem: daktylami
zanurzonymi w czerwonym górskim miodzie, słonecznymi gruszkami,
jabłkami ze śliwolistnej jabłoni, orzechami na parze i górami czarnego
ryżu. Każdy półmisek nakryty był kwadratowym kawałkiem jedwabiu, na
którym widniały wyszywane gwiazdy. Tané przyrzekła sobie nigdy nie
mówić o swojej przeszłości, lecz niefrasobliwy uśmiech imperatora
zachęcił ją do opuszczenia gardy. Jedząc, opowiedziała mu o tym, jak
złamała regułę odosobnienia i była świadkiem przybycia Sulyarda, o tym,
jak Susa zapłaciła za swoją próbę zatajenia tego przed władzami,
i o wszystkim, co wydarzyło się od tamtego czasu.
Lecz na temat klejnotu wszytego w swój bok nie zająknęła się słowem.
– A więc przerwałaś wygnanie, by uwolnić swoją smoczycę, choć misja
wydawała się samobójcza – mruknął imperator. – Muszę cię za to
pochwalić. I wygląda na to, że odnalazłaś też zagubioną wyspę. – Dotknął
palcem podbródka. – Powiedz mi… czy znalazłaś na Komoridu drzewo
morwy?
Tané podniosła wzrok i napotkała jego intensywne spojrzenie.
– Było tam martwe drzewo – odpowiedziała. – Martwe i powykręcane,
pokryte pismem. Nie miałam czasu go przeczytać.
– Mówią, że w drzewie mieszka duch Neporo. Każdy, kto zje z niego
owoc, staje się nieśmiertelny.
– Na drzewie nie było żadnych owoców, Wysokości.
Przez jego twarz przemknął cień jakiejś nienazwanej emocji.
– Nieistotne – rzekł i uniósł kubek, a sługa natychmiast go napełnił. –
Teraz, gdy już znam twoją przeszłość, ciekawi mnie twoja przyszłość. Co
zamierzasz?
Tané splotła palce na podołku.
– Po pierwsze – rzekła – chciałabym przyczynić się do pokonania
Bezimiennego. Potem pragnę wrócić na Seiiki. – Zawahała się. – Jeśli
Wasza Imperialna Wysokość mógłby mi w tym pomóc, byłabym dozgonnie
wdzięczna.
– A jak mógłbym ci pomóc?
– Pisząc w moim imieniu list do arcyczcigodnego wojwładcy. Gdybyś
powiadomił go, że odbiłam Nayimathun, poddaną jasnopołyskliwej
Imperialnej Smoczycy, może ponownie rozpatrzyłby moją sprawę i zgodził
się, bym wróciła.
Nieprzejednany Imperator upił łyk herbaty.
– To prawda, uwolniłaś smoczycę z okrętu Floty Tygrysiego Oka,
ryzykując życiem. To nie byle co – pochwalił ją. – Aby nagrodzić twoją
odwagę, zrobię, o co prosisz… choć wiesz, że nie mogę pozwolić ci wrócić
na Seiiki, zanim nie otrzymam odpowiedzi. Nie mogę pozwolić, by
wygnaniec powrócił na wyspę bez oficjalnej zgody.
– Rozumiem.
– Doskonale.
Wstał i podszedł do balustrady. Tané dołączyła do niego.
– Wygląda na to, że lord Arteloth chce, byś powiadomiła Inys, że
zgodziłem się na jego propozycję – powiedział imperator. – Czy chętnie
przyjmiesz na siebie rolę mojego ambasadora?
– To by przyspieszyło tok spraw, Wysokości, gdybyś pozwolił
mieszkance Seiiki dostarczyć wiadomość świeżo upieczonemu
sojusznikowi.
Klejnot wydawał się jej nadzwyczaj ciężki. Jeśli imperator odmówi, nie
będzie mogła polecieć na Południe.
– Byłoby to rozwiązanie niekonwencjonalne. W końcu nie jesteś moją
poddaną, a w dodatku spowija cię niesława. Ale wygląda na to, że zanosi
się na daleko idące zmiany w naturalnym porządku świata. Poza tym lubię
od czasu do czasu złamać konwencję. Żaden władca nie zostaje
orędownikiem postępu, jeśli boi się zaryzykować. No i dzięki temu moi
urzędnicy nie zasną na swoich stanowiskach. – Słońce wzbudziło połysk
w jego czarnych włosach. – Oni nigdy się nie spodziewają, że będziemy
rządzić. Jeśli próbujemy, nazywają nas szaleńcami. Wychowują nas tak,
byśmy stali się miękcy jak jedwab, rozpraszają nas luksusami
i niezmierzonym bogactwem, byśmy nigdy nie trzęśli łodzią, w której
płyniemy. Chcą nas uczynić tak znudzonymi władzą, byśmy pozwolili im
rządzić za nas. Za każdym tronem stoi zamaskowany sługa, który chce
tylko jednego: przyczepić sznurki temu, kto na nim siedzi. Nauczyła mnie
tego moja czcigodna babka.
Tané czekała, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Imperator złączył dłonie za plecami. Zaczerpnął tchu, aż uniosły mu się
ramiona.
– Udowodniłaś już, że potrafisz skomplikowane sprawy doprowadzić do
końca, a my nie mamy czasu do stracenia – powiedział. – Jeśli nie masz nic
przeciwko temu, by stać się moim posłańcem na Zachodzie, tak jak chce
tego lord Arteloth, nie widzę powodu, dla którego nie miałbym ci pozwolić.
Skoro już trwa rok odwrotu od tradycji.
– Będę zaszczycona, Wasza Imperialna Wysokość.
– Miło mi to słyszeć. – Łypnął na nią. – Musisz być zmęczona po
podróży. Proszę, wróć teraz do swoich komnat i odpocznij. Gdy podejmę
decyzję, powiadomię cię, byś mogła zanieść ją Sabran.
– Dziękuję, Wasza Imperialna Wysokość.
Zostawiła go, by mógł dokończyć śniadanie, a sama puściła się do
wyjścia pajęczą siecią korytarzy. Nie mając nic innego do roboty poza
czekaniem, położyła się do łóżka.
Pukanie obudziło ją w środku nocy. Otworzyła drzwi i wpuściła do
środka Lotha i Thima.
– No i?
– Imperator podjął decyzję – powiedział Thim po seiikinesku. – Zgodził
się.
Tané zatrzasnęła drzwi.
– Dobrze – powiedziała. Loth opadł na krzesło. – Co on taki oklapnięty?
– Bo poproszono go, by został w pałacu. Mnie także. Mam pomóc
pokierować marynarkę tam, gdzie zostawiliśmy „Wieczystą Różę”.
Tané poczuła na plecach zimny dreszcz. Po raz pierwszy w życiu opuści
Wschód. Kiedyś ta myśl by ją przeraziła, lecz teraz przynajmniej nie będzie
sama. Z Nayimathun u boku mogła wszystko.
– Tané – powiedział Loth. – Czy polecisz na Południe, nim zawitasz
w Inys?
Musiała uratować lady Nurthę przed trucizną. Przeciwko Bezimiennemu
należało użyć obu klejnotów.
– Tak – obiecała. – Powiedz mi, gdzie mam szukać domu smokobójczyń.
Powiedział, ile pamiętał.
– Ale musisz być ostrożna – przestrzegł ją. – Tamtejsze kobiety
najpewniej zechcą zabić twoją smoczycę, gdy tylko ją zobaczą.
– Nawet jej nie dotkną – zapewniła.
– Ead powiedziała mi, że ich aktualnej Przeoryszy nie wolno ufać. Jeśli
cię złapią, wolno ci mówić tylko i wyłącznie z Chassarem uq-Ispadem. On
kocha Ead jak córkę. Jestem całkiem pewien, że ci pomoże, gdy powiesz
mu, że chcesz ją uzdrowić. – Loth zdjął z szyi łańcuszek. – Masz, weź to.
Tané przyjęła przedmiot. Srebrny pierścień z wprawionym czerwonym
kamieniem otoczonym diamentami.
– Należy do królowej. Daj to Ead, a będzie wiedziała, że przychodzisz
ode mnie. – Loth wręczył jej zapieczętowany list. – Proszę cię też, byś
przekazała jej to. Żeby wiedziała, że jestem zdrów i cały.
Tané pokiwała głową i włożyła pierścień do szkatułki. Ciasno złożyła
list, by zmieścił się obok.
– Czcigodny Pierwszy Wielki Sekretarz spotka się z tobą rano, by
wręczyć ci wiadomość, którą imperator napisze do Sabran – oznajmił jej
Thim. – Opuścisz miasto pod osłoną nocy. Lady Tané, jeśli ci się to uda,
wszyscy będziemy twoimi dłużnikami.
Tané wyjrzała za okno. Czeka ją kolejna podróż.
– Uda mi się, czcigodny Thimie. Możesz być pewien.
64
WSCHÓD
O poranku czcigodny Pierwszy Wielki Sekretarz dał Tané list, który miała
dostarczyć do Inys. Nie będzie żadnej oficjalnej delegacji dyplomatów,
wiadomość dostarczą królowej tylko jedna kobieta i jedna smoczyca.
Zwrócono jej broń, a w ramach naddatku otrzymała też seiikineski
pistolet i lepszy miecz, a także okrągłe ostrza w kształcie gwiazd,
tradycyjną broń Jezioran.
Spakowano jej dość jedzenia na dwutygodniową podróż na smoczym
grzbiecie. Nayimathun miała polować na ryby i ptaki.
Gdy ciemność okryła Miasto Tysiąca Kwiatów miękką pierzyną, Tané
spotkała się z Nayimathun na dziedzińcu. Na grzbiecie bogini umieszczono
siodło z czarnej skóry obramowane drewnem pokrytym złotym lakierem –
choć słowo „siodło” nie oddawało splendoru tego wynalazku, będącego
w istocie otwartym palankinem, w którym jeździec mógł spać w czasie
długiej podróży. Misja Tané była objęta tak ścisłą tajemnicą, że na
dziedzińcu nie pojawił się żaden jeziorański dworzanin ani urzędnik.
Pozwolono na to tylko Lothowi i Thimowi.
– Dobry wieczór, Tané – przywitała się smoczyca.
– Nayimathun. – Tané poklepała ją po szyi. – Na pewno czujesz się dość
silna, by wyruszyć w tak długą podróż?
– Tak. A poza tym – smoczyca trąciła Tané nosem – masz tendencję do
wpadania w kłopoty, gdy cię nie pilnuję.
Kobieta się uśmiechnęła. Dobrze było się uśmiechać.
Gdy zajęła się zabezpieczaniem sakw i toreb, którymi obwieszono siodło,
Loth zbliżył się do niej.
– Tané, proszę, powiedz Sabran, że u mnie wszystko dobrze. – Umilkł. –
A jeśli obudzisz Ead… powiedz jej, że tęsknię i że wkrótce się zobaczymy.
Tané zwróciła się twarzą do niego. Wyczuła w nim jakieś napięcie.
Próbował nie zdradzić się ze strachem.
– Przekażę – obiecała. – Może przywiozę ją tu ze sobą.
– Wątpię, by Ead zgodziła się dosiąść smoka, nawet w służbie pokoju –
zachichotał Loth – z drugiej strony od początku roku co rusz spotykają
mnie niespodzianki. – Uśmiech na jego twarzy wyrażał zmęczenie, ale był
szczery. – Do zobaczenia i powodzenia. I… – zawahał się – żegnaj i ty,
Nayimathun.
– Żegnaj, człowieku z Inys.
Ostatnie promienie słońca opuściły Miasto Tysiąca Kwiatów. Tané
wspięła się na siodło i upewniła się, że jest dobrze owinięta płaszczem.
Nayimathun poderwała się w powietrze. Kobieta siedząca w jej siodle
spoglądała na niknące w dole miasto, póki imperialny pałac nie stał się
niczym więcej, jak tylko iskrą światła w pogrążonym we śnie białym
labiryncie. Otulona ciemnością i blaskiem nowiu, zostawiła za sobą kolejną
stolicę.
Przez długi czas wszystkie jej myśli skupiły się tylko na tym, by trzymać
głowę nad powierzchnią wody. Minara niosła ją naprzód. Tané otuliła owoc
ramieniem, a drugim próbowała miarowo poruszać. Dym niósł się za nią aż
do rozwidlenia, gdzie wydostała się na brzeg. Drżała z zimna i ociekała
wodą, była potwornie zmęczona i posiniaczona, stopy bolały ją tak, że
pragnęła leżeć na ziemi przez całą wieczność.
Zmierzch przerodził się w pochmurną noc.
Tané zebrała się w sobie i wstała i ruszyła przed siebie, chwiejąc się na
nogach.
Instynkt kazał jej wyjąć klejnot zza kołnierza, a ten oświetlił jej drogę.
W lukach w poszyciu ujrzała właściwą gwiazdę i zaczęła podążać za jej
migotliwym blaskiem. Raz dostrzegła ślepia przyglądającego jej się
zwierzęcia, dwa światełka wśród drzew, ale stworzenie trzymało się na
dystans. Tak jak wszystko inne.
W którymś momencie wędrówki jej buty same znalazły ubitą ścieżkę.
Szła do momentu, aż drzewa się przerzedziły. Wówczas wyszła z lasu i gdy
zorientowała się, że znalazła się pod gołym niebem, upadła.
Spała na własnych włosach jak na poduszce. Oddychała z trudem, jakby
ktoś wepchnął jej pięść do gardła. Modliła się, by otworzywszy oczy, ujrzeć
przed sobą wyspę Seiiki, gdzie rosły drzewa przesycające powietrze
słodkim zapachem domu.
Podłoże zadrżało, gdy coś wylądowało przed jej twarzą. Zmusiła się, by
unieść powieki. Wiatr zmierzwił jej włosy. Tané spojrzała na stojącego nad
nią ptaka. Wyjąwszy brązowe skrzydła, był biały niczym blask księżyca.
Pałac Ascalon – pierścień wysokich wież wciśnięty w załomek rzeki – lśnił
w pierwszych promieniach brzasku. Utykając, Tané szła w jego kierunku,
mijając okolicznych mieszkańców, którzy dopiero co podnieśli się z łóżek.
Wielki biały ptak znalazł lukę w nadbrzeżnych fortyfikacjach i zabrał ją
do lasu na północ od miasta. Stamtąd ruszyła często używanym traktem
i parła naprzód, póki obła linia widnokręgu nie zrodziła pierwszych iglic
pałacu.
Jego wrota były oplecione kwiatami. Gdy się do nich zbliżyła, drogę
zastąpili jej strażnicy w posrebrzonych zbrojach.
– Stać. – Wycelowali włócznie w jej pierś. – Ani kroku, pani. W jakiej
sprawie przychodzisz?
Uniosła głowę, by zobaczyli jej twarz. Włócznie uniosły się wyżej.
– Na Świętego – mruknął jeden z wartowników. – Ona jest ze Wschodu.
– Jak ci na imię?
Tané usiłowała coś powiedzieć, ale usta miała wysuszone na wiór, a nogi
się pod nią uginały.
Drugi strażnik zmarszczył brwi i opuścił broń.
– Powiadom ambasadora rezydenta Mentendonu – powiedział do kobiety
obok.
Odeszła, chrzęszcząc pancerzem. Pozostali odgrodzili się od Tané
grotami włóczni.
Minął jakiś czas, nim kobieta wróciła do bramy. Jej zaplecione włosy
miały barwę głębokiej czerwieni, nosiła obcisłą czarną bluzkę, która
spłaszczała jej piersi i opinała w talii, oraz wielowarstwową spódnicę do
samej ziemi. Jej dekolt i ramiona pokryte były koronką.
– Kim jesteś, czcigodna? – spytała bezbłędnym seiikineskim. – W jakim
celu przybywasz do Ascalonu?
Tané nie wymówiła swojego imienia. Zamiast tego podniosła do światła
rubinowy pierścień.
– Zabierzcie mnie do lady Nurthy.
VI
KLUCZE DO CZELUŚCI
Jej świat stał się nocą, której nie rozświetlają gwiazdy. Spała, choć nie
spała, pogrążona w bezmiernej ciemności. Tkwiła tu w łańcuchach od
tysiąca lat, lecz teraz wreszcie się poruszyła.
W jej wnętrzu złote słońce zbudziło się do życia. Kiedy ogień spłynął
z jej skóry, przypomniała sobie, jak kąsa okrutnica. Widziała wokół siebie
zarysy twarzy, lecz nic poza tym, szczegóły pozostawały zamazane.
– Ead.
Czuła się tak, jakby została wykuta z marmuru. Jej członki były
przyrośnięte do łóżka, niczym kamienna figura wyrzeźbiona na katafalku,
na zawsze wtopiona w grobowiec. Mimo ciemnych plam zasnuwających jej
wzrok i przytępienia pozostałych zmysłów, wiedziała: ktoś modlił się o jej
duszę.
Ead, wróć do nas.
Znała ten głos i znała zapach anyżu, ale jej usta były z kamienia i nie
chciały się rozchylić.
Ead.
Nowe ciepło rozgorzało w jej kościach, spalając więzy, którymi je
spętano. Kokon, który ją otaczał, w końcu pękł i nareszcie żar otworzył jej
gardło.
– Meg – wyszeptała – już drugi raz doglądasz mnie w chorobie.
Zduszony śmiech.
– To może przestań w końcu chorować, ty głupia gąsko. – Margret
otoczyła ją ramionami. – Och, Ead, tak się bałam, że ten przeklęty owoc nie
zadziała… – Obróciła się do swoich służących. – Natychmiast
powiadomcie Jej Wysokość, że lady Nurtha się obudziła. Doktora Bourna
też.
– Jej Wysokość jest na posiedzeniu Rady, lady Margret.
– Zaręczam, że Jej Wysokość zrobi z was wszystkich wałachów, jeśli
natychmiast nie pognacie powiadomić jej o przebudzeniu lady Nurthy. No,
biegiem!
Przeklęty owoc? Ead dopiero teraz zrozumiała, co powiedziała Margret,
i spojrzała przez ramię. Na szafce nocnej leżała nadgryziona pomarańcza.
To ona stanowiła źródło upojnej słodyczy pieszczącej zmysły.
– Meg. – Jej gardło było suchsze niż wszystkie pustynie świata. – Meg,
powiedz mi, że nie pojechałaś dla mnie do Zakonu.
– Nie jestem aż taka głupia, by uznać, że uda mi się utorować sobie
drogę przez dom pełen smokobójczyń. – Margret pocałowała ją w czubek
głowy. – Może i nie wierzysz w Świętego, ale jakaś siła wyższa roztoczyła
nad tobą opiekę, Eadaz uq-Nāra.
– W rzeczy samej. Na imię jej lady Margret Beck. – Ead ujęła jej dłoń. –
Kto więc przyniósł mi owoc?
– Zaiste, jest to opowieść tyleż niesamowita, co nieprawdopodobna.
I opowiem ci ją ze szczegółami, gdy tylko zjesz trochę polewki.
– Czy jest coś, czego to obrzydlistwo nie leczy?
– Podagry. Poza tym jest dobre na wszystko.
Jedzenie przyniosła jej Tallys. Na widok Ead łzy stanęły jej w oczach.
– Och, pani Duryan – zaszlochała. – Już myślałam, że umrzesz.
– Nie tak zaraz, Tallys, choć niektórzy robią, co mogą, by wyprawić mnie
na tamten świat. – Ead opromieniła ją uśmiechem. – Jak dobrze cię widzieć.
Tallys dygnęła chyba ze trzy razy, zanim wyszła. Margret zamknęła za
nią drzwi.
– No, skoro już jem polewkę – zwróciła się Ead do przyjaciółki – to teraz
opowiedz mi wszystko.
– Jeszcze trzy łyżki, poproszę.
Ead skrzywiła się, ale usłuchała. Gdy przełknęła, Margret spełniła
obietnicę.
Opowiedziała jej, jak Loth zgłosił się na ochotnika, by ruszyć na Wschód
jako inysycki ambasador, po czym przebył Czeluść, by złożyć propozycję
Nieprzejednanemu Imperatorowi. Jak mijały bez wieści długie tygodnie.
Jak stada wiwern paliły pola. I jak do pałacu przyszła dziewczyna z Seiiki,
trzymając w zakrwawionych rękach złoty owoc oraz inysycki pierścień
koronacyjny, który Sabran dała Lothowi, nim ten wyruszył ze swą misją.
– Przyniosła coś jeszcze. – Margret rzuciła okiem na drzwi. – Ead, ona
ma drugi kamień. Wschodzący klejnot.
Ead prawie wywróciła miskę.
– To niemożliwe – skrzeknęła. – On jest na Wschodzie.
– Już nie.
– Pokaż mi go. – Spróbowała się dźwignąć do siadu. Jej ramiona
zadrżały z wysiłku. – Pokaż mi kamień.
– Dość. – Margret delikatnie ułożyła ją z powrotem na poduszkach. –
Tygodniami nie jadłaś nic poza kropelkami miodu.
– To chociaż powiedz mi, jak go znalazła. Tylko nie pomiń żadnego
szczegółu.
– Ba, sama chciałabym wiedzieć. Gdy tylko wręczyła mi owoc, padła
z wyczerpania.
– Kto wie, że tu jest?
– Ja, doktor Bourn i kilkoro Rycerzy Ciała. Tharian bał się, że gdy ktoś
zobaczy mieszkankę Wschodu w Ascalonie, od razu zawlecze ją na stos.
– Skłamałabym, mówiąc, że nie rozumiem. Ale Meg, ja muszę z nią
porozmawiać.
– Porozmawiasz, z kimkolwiek zechcesz, gdy tylko będę miała pewność,
że nie padniesz na twarz, wstając z łóżka.
Ead wydęła wargi i zjadła kolejną łyżkę polewki.
– Najdroższa Meg – powiedziała już łagodniej i dotknęła jej ręki – czy ja
przegapiłam wasz ślub?
– Pewnie, że nie. Czekałam, aż wyzdrowiejesz. – Margret zabrała
miskę. – Nie miałam pojęcia, ile zamieszania jest ze ślubem. Mama uparła
się, bym założyła białą suknię. Kto zakłada białą suknię do ślubu?
Ead już miała powiedzieć, że w białym byłoby jej bardzo do twarzy, gdy
drzwi otworzyły się z impetem i do komnaty wpadła zdyszana Sabran
w sukni z karmazynowego jedwabiu.
Margret wstała.
– Dam znać doktorowi Bournowi – wyrzekła z cieniem uśmiechu na
ustach i opuściła komnatę, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Długo nie padło między nimi żadne słowo. A potem Ead wyciągnęła
rękę, a Sabran podeszła do jej łóżka i mocno ją objęła, oddychając jak po
forsownym biegu. Ead przytuliła ją z całych sił.
– Bądź przeklęta, Eadaz uq-Nāra.
Ead roześmiała się bezgłośnie, udając irytację.
– Ile razy przeklinałyśmy się już nawzajem?
– Zbyt mało.
Sabran siedziała przy niej, póki do komnaty nie zapukał nieśmiało Tharian
Lintley. Z takim wyrazem twarzy, jakby ktoś go skrzyczał, poprosił
królową, by wróciła do komnaty Rady. Książęta Ducha debatowali nad
listem od Lotha i musieli skonsultować się z Jej Wysokością.
W południe Margret wpuściła do sypialni Aralaqa. Ichneumon lizał Ead
po twarzy, aż rozbolała ją skóra, i poradził, żeby więcej nie wchodziła
w zatrute strzałki. („Masz rację, Aralaqu, że też sama na to nie wpadłam”).
Resztę dnia spędził rozciągnięty na jej łóżku niby futrzana narzuta.
Sabran uparła się, by królowiecki lekarz zbadał Ead, nim ta wstanie
z łóżka, lecz już o zmierzchu chora nabrała nieprzepartej ochoty, by
rozprostować kości. Gdy doktor Bourn wreszcie się zjawił, orzekł z mądrą
miną, że pacjentka może już wstać. Wyswobodziła więc nogi spod
drzemiącego Aralaqa i ucałowała go między uszami. Jego nos drgnął.
Jutro złoży wizytę kobiecie ze Wschodu.
Ta noc należała do Sabran.
W najwyższej komnacie Wieży Królowej mieściła się imponująca łaźnia.
Wodę czerpano ze źródła i podgrzewano ją w kuchni, więc królowa mogła
brać gorącą kąpiel przez cały rok.
Jedynym źródłem światła była wolnopalna świeca. Resztę łaźni
wypełniały para i cień. Przez kolosalne okna Ead widziała gwiazdy
migocące nad Ascalonem.
Sabran, odziana jedynie w halkę, usiadła na brzegu wtopionej w podłogę
wielkiej wanny. Włosy miała spięte spinkami, które zdobiły masywne perły.
Ead zrzuciła szlafrok i weszła do parującej wody. Rozkoszowała się
ciepłem, wylewając sobie na dłonie pomagral, który następnie wtarła we
włosy.
Umyła głowę, zmywając słodką pianę, a potem, zanurzona do ramion,
podpłynęła do Sabran i położyła jej głowę na kolanach. Chłodne palce
królowej rozplątały jej loki i miała wrażenie, że rozpuszcza się w gorącej
wodzie. Odprężyła się, nareszcie czując, że wróciła do świata żywych.
– Bałam się, że tym razem zostawiłaś mnie na dobre – wyznała jej
Sabran. W pomieszczeniu panował wyraźny pogłos.
– Substancję, którą mnie otruto, pobiera się z gnijącego korzenia
pewnego drzewa. Ta strzałka miała mnie zabić. Nairuj musiała rozmyślnie
zaaplikować mi mniejszą dawkę. Oszczędziła mnie.
– A w dodatku drugi klejnot jest teraz w naszych rękach. Jakby przyniósł
go tu przypływ. – Sabran wodziła pod wodą rozcapierzoną dłonią. – Chyba
nawet ty musisz uznać to za palec boży.
– Może i tak jest. Rano porozmawiam z naszym seiikineskim gościem. –
Ead odsunęła się nieznacznie, chcąc, by jej włosy swobodnie unosiły się na
powierzchni wody. – Czy u Lotha wszystko w porządku?
– Na to wygląda. Przeżył kolejne przygody, w tym jedną z piratami
w roli głównej – odpowiedziała oschle Sabran – ale najwidoczniej jest cały
i zdrów. Nieprzejednany Imperator poprosił, by na razie został w Mieście
Tysiąca Kwiatów.
Ead była pewna, że Loth zostanie w Dwunastu Jeziorach, dopóki Sabran
nie wywiąże się z warunków umowy. Powszechna praktyka. Poradzi sobie.
Pływał już po niebezpieczniejszych wodach.
– A więc ostatnia linia obrony ludzkości będzie rozciągnięta pomiędzy
dwoma stronami świata – mruknęła Sabran. – Nie wytrzymamy na morzu
zbyt długo. Nie w drewnianych okrętach. Lord Admirał zapewnia mnie, że
jest wiele sposobów na ochronę okrętu przed ogniem, a wody do gaszenia
pożarów będzie pod dostatkiem, ale ja wiem, że to wszystko tylko opóźni
naszą klęskę o kilka minut. – Sabran spojrzała na Ead. – Myślisz, że
wiedźma przyjdzie?
To było niemal pewne.
– Sądzę, że zamierza cię zabić Prawdziwym Mieczem. Święty oręż, który
Galian czcił całym sercem, posłuży teraz do tego, by zakończyć jego linię
krwi. Ich linię krwi – poprawiła się. – Och, jakże będzie się rozkoszować tą
ironią.
– Nie ma to jak rodzinka – rzuciła kąśliwie królowa.
– A więc przyjęłaś do wiadomości to, co ci powiedziałam. – Ead
wpatrzyła się badawczo w jej oblicze. – Wierzysz już, że masz w sobie
krew czarodziejki.
– W wiele rzeczy ostatnio uwierzyłam.
Ead poznała po jej spojrzeniu, że to prawda. Dostrzegła w nich nowe,
żelazne postanowienie.
Rzeczywiście, ten rok był rokiem trudnych prawd. Ściany, które wznieśli,
by bronić swoich przekonań, runęły, a Sabran mogła tylko patrzeć, jak jej
wiara kruszeje wraz z nimi.
– Spędziłam całe życie, wierząc, że w mojej krwi kryje się moc, która
trzyma potwora w łańcuchach. A teraz muszę stawić mu czoła, wiedząc, że
to nieprawda. – Królowa zacisnęła powieki. – Lękam się, co przyniesie ten
dzień. Obawiam się, że nie doczekamy lata.
Ead podpłynęła do niej i wzięła jej twarz w dłonie.
– Nie mamy się czego bać – powiedziała z o wiele większym
przekonaniem niż to, które żywiła w istocie. – Bezimienny już raz został
pokonany. Pokonamy go znowu.
Sabran kiwnęła głową.
– Modlę się o to.
Jej halka nasiąkła wodą. Ead zwiotczała w ramionach ukochanej, gdy ta
wyciągała ją z kąpieli, zalotnie się uśmiechając.
Ich usta złączyły się w ciemności. Ead przygarnęła Sabran do siebie,
a ona scałowała krople wody z jej ciała. Rozdzielono je już dwukrotnie
i Ead wiedziała, że nie upłynie wiele czasu, nim znowu do tego dojdzie, czy
to za sprawą wojny, czy innego kaprysu przeznaczenia.
Wsunęła ręce pod przezroczystą satynę halki. Gdy jej dłonie odkryły
płonące pod spodem ciało, Ead aż odskoczyła.
– Sabran – powiedziała z przestrachem. – Ty jesteś rozpalona.
Sądziła, że królowa rozgrzała się w kąpieli, ale to nie to. Sabran była
gorąca jak świeżo odlane ostrze.
– To nic takiego, Ead. Naprawdę. – Przesunęła jej kciukiem po
policzku. – Doktor Bourn mówi, że od czasu do czasu może podskoczyć mi
temperatura.
– Musisz odpocząć.
– Jak mogłabym pójść do łóżka w takiej chwili.
– Łóżko albo katafalk, wybór należy do ciebie.
Sabran skrzywiła się i wstała.
– Już dobrze. Ale przestań bawić się w pielęgniarkę. – Patrzyła, jak Ead
podnosi się i wyciera ręcznikiem. – Musisz jutro porozmawiać z tą kobietą
ze Wschodu. Wszystko zależy od tego, czy zdołamy współistnieć w pokoju.
Ead włożyła koszulę nocną.
– Niczego nie obiecuję.
Omywane przez odległe fale brzegi Seiiki wołały do Tané zza Czeluści.
Całymi dniami marzyła o śliwkowych ulewach – obfitych hisańskich
deszczach – o czarnych piaskach i pocałunku, który składało na skórze
morze gotujące się od słońca. Brakowało jej woni kadzideł i mglistej
korony, w którą przystrajały się strzeliste góry. Tęskniła za spacerami przez
cedrowe lasy w czasie głębokiej zimy. A przede wszystkim tęskniła za
swoimi bogami.
Był drugi dzień wiosny, a Nayimathun nie wróciła. Tané wiedziała, że
musi minąć jakiś czas, nim smoczyca odzyska zdolność latania, lecz skoro
dopłynęła do morza, rana powinna zasklepić się szybciej. A jeśli nigdy do
niego nie dotarła? Co, jeśli magiczki ją zabiły?
„Zostaw swoje winy za sobą, jeźdźcu”.
Pragnęła być posłuszna, ale jej umysł się buntował. Rozdrapywał stare
rany, aż z tych znowu popłynęła krew.
Pukanie do drzwi przerwało jej spacer po kabinie. Za drzwiami stała Ead
z włosami ustrojonymi kropelkami deszczu. Tané zaprosiła ją do środka
i zapaliła ogarek.
– Jak się czujesz? – spytała kobieta, zamykając za sobą drzwi.
– Lepiej.
– Dobrze. Twój siden się zagnieździł. – Ich spojrzenia się skrzyżowały. –
Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku.
– Czuję się dobrze.
– Nie wyglądasz.
Tané usiadła na pryczy. Nie chciała przyznać się do tego przed samą
sobą, ale czuła, że może być z Ead całkowicie szczera.
– Co, jeśli nam się nie uda? – spytała bez owijania w bawełnę. – Co, jeśli
nie zdołamy skorzystać z klejnotów, tak jak zrobiły to Cleolind i Neporo?
– W twoich żyłach płynie krew Neporo. Ćwiczyłyśmy władanie
klejnotami. – Uśmiech pojawił się na jej ustach, lecz zaraz zniknął. –
Cokolwiek się stanie, sądzę, że w końcu Ascalon trafi w nasze ręce. Myślę,
że uda nam się pokonać Bezimiennego raz na zawsze.
– Jak to?
– Bo sterren woła do sterrenu. Gdy skorzystamy z klejnotów, one ściągną
tutaj Kalybę. Moim zdaniem nawołują ją, odkąd zaczęłyśmy wspólnie
korzystać z ich mocy. – Jej rysy stwardniały. – Ona przybędzie.
– Mam nadzieję, że tak będzie. – Tané bawiła się kosmykiem włosów. –
A jak ją pokonamy?
– Kalyba jest bardzo potężna. Najlepiej by było, gdybyśmy nie musiały
walczyć z nią osobno. Lecz jeśli tak się stanie, to mam pewną hipotezę. –
Ead poprawiła się na łóżku. – Kalyba czerpie moc zmiennokształtności
z gwiezdnych łez, a jej zapas musi być na wykończeniu. Przybranie obcej
formy wyczerpuje jej siły, a im częściej to robi, tym więcej jej marnuje.
Jeśli zmusimy ją do częstej zmiany kształtu, osłabimy ją. W rezultacie
uwięzimy ją w tylko jednej formie.
– Ale nie masz pewności.
– Nie – przyznała Ead. – To tylko przypuszczenie.
– Pocieszające.
Posłała jej kolejny uśmiech i usiadła na kufrze w nogach pryczy.
– Jedna z nas będzie musiała walczyć Ascalonem. I wbić go w serce
Bezimiennego – powiedziała po chwili. – Ty latami byłaś wystawiona na
działanie sterrenu we wschodzącym klejnocie w twoim boku. Miecz może
lepiej zareagować, gdy to twoje ręce schwycą rękojeść.
Tané potrzebowała chwili, by dobrze to zrozumieć. Ead z własnej woli
oddawała właśnie smoczemu jeźdźcowi artefakt, którego poszukiwała
z narażeniem życia, który był kamieniem węgielnym jej religii. Choć
przecież wedle reguł swojej wiary wciąż powinna uważać Tané za wroga.
– Pierwsza użyła miecza księżniczka Cleolind – wyrzekła Tané po chwili
wahania. – Może to jedna z jej służek powinna nim walczyć?
– Nie możemy się spierać o takie rzeczy. Bezimienny musi jutro umrzeć,
albo wszystkich nas zniszczy.
Tané utkwiła wzrok we własnych dłoniach. Splamionych krwią
najbliższej przyjaciółki. I niegodnych tego, by dzierżyć Prawdziwy Miecz.
– Jeśli nadarzy się okazja – powiedziała z wysiłkiem – to z niej
skorzystam.
– Doskonale. – Ead uśmiechnęła się słabo. – Śpij dobrze, jeźdźcu.
– Dobranoc, pogromczyni.
Otwarte przelotnie drzwi wpuściły do kajuty lodowy powiew wiatru.
Nad taflą Czeluści jasno świeciły gwiazdy – oczy upadłych
i nienarodzonych smoków. Tané prosiła je teraz tylko o jedno. „Pomóżcie
mi zrobić, co muszę zrobić. A potem już do końca życia o nic was nie
poproszę”.
Z daleka „Pojednanie” wyglądało jak okręt widmo. Loth patrzył, jak z mgły
za jego rufą wyłaniają się kolejne jednostki.
Kończył się drugi dzień wiosny. Znaleźli się nad Cmentarnym Szańcem,
najgłębszym punktem w Czeluści. W Cárscaro grupa najemników
przedzierała się właśnie przez góry, by zabić króla Sigosa i ocalić donmatę
Marosę.
Jeśli wciąż żyje. Jeżeli ścierwokról umarł, jego córka może już być
bezwolną kukłą w szponach Fýredela.
Na masztach okrętów powiewały wszystkie znane bandery – poza jedną.
Nieprzejednany Imperator spoglądał na nie z dłońmi splecionymi za
plecami. Na ciemną szatę nałożył łuskowaty napierśnik, następnie okrył się
ciężką opończą. Głowę osłonił żelaznym hełmem ozdobionym srebrnymi
księżycami i gwiazdami.
– Zaczyna się – powiedział i zerknął na Lotha. – Dziękuję ci, lordzie
Artelocie. Twoje towarzystwo było mi nadzwyczaj miłe.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Wysokości.
Związanie okrętów razem zajęło nieco czasu. Wreszcie Sabran pojawiła
się na „Tańczącej Perle” wraz z lady Neldą Stillwater po jednej i lordem
Lemandem Fynchem po drugiej stronie oraz ze świtą Rycerzy Ciała,
tłumem oficerów marynarki, a także żołnierzami.
Jej odzienie było strojne i praktyczne zarazem. Suknia, czy raczej płaszcz
pozbawiony elementów stelażu, sięgała do kostek, a spod niej wyglądały
buty do jazdy. Na skroniach królowej spoczywała korona dwunastu gwiazd
przetknięta tańczącymi perłami. I choć Sabran nie była wojowniczką, miała
przy boku Miecz Imperium, który zastępował jej Ascalona.
Gdy Loth wypatrzył w tłumie Ead okutaną w płaszcz z futrzanym
kołnierzem, odetchnął pełną piersią po raz pierwszy od wielu dni. Żyła.
Tané dotrzymała słowa.
Sama Tané również znalazła się wśród tych, którzy wyszli na pokład,
choć nigdzie nie widział jej smoczycy. Gdy skrzyżowały się ich spojrzenia,
skinęła mu głową, a on odwzajemnił uprzejmość.
Nieprzejednany Imperator stanął kilka kroków przed Sabran. Skłonił się,
a Sabran dygnęła.
– Wasza Wysokość – przywitał się.
Jej twarz była jak wykuta z marmuru.
– Wasza Imperialna Wysokość.
Przez moment mierzyli się wzrokiem: dwoje monarchów, których władzę
legitymowali bogowie, którzy całe swoje życie wiedli w cieniu olbrzymów.
– Wybacz, że nie posługujemy się twoim językiem – przerwała ciszę
Sabran. – Lecz jak słyszeliśmy, ty świetnie posługujesz się naszym.
– Istotnie – odrzekł Nieprzejednany Imperator – choć zapewniam, że na
wszystkich innych frontach jestem zupełnym ignorantem, jeśli chodzi
o Inys i jej sprawy. Jako chłopiec pasjonowałem się językami. – Zaszczycił
Sabran uśmiechem. – Lecz widzę, że i ciebie pasjonuje jakiś wycinek mego
kraju. W twojej koronie lśnią tańczące perły.
– Bardzo się nam podobają. Ta korona została wykonana przed Żałobą
Wieków, gdy Inys wciąż jeszcze handlowała z Seiiki.
– Są olśniewające. W Imperium Dwunastu Jezior mamy też inne piękne
klejnoty, które nazywamy „słodkowodnymi”.
– Chętnie byśmy je obejrzeli – zapewniła go Sabran. – Lecz najpierw
czujemy się w obowiązku serdecznie podziękować Waszej Imperialnej
Wysokości oraz arcyczcigodnemu wojwładcy za tak szybkie przyjście nam
z pomocą.
– Mój towarzysz broni i ja nie mogliśmy odmówić Waszej Wysokości
w sprawie tak pilnej. Zaraziliśmy się pasją lorda Artelotha, który walczył
jak lew o zawiązanie sojuszu.
– Niczego innego się po nim nie spodziewałam. – Loth pochwycił jej
spojrzenie, a ona posłała mu dyskretny uśmiech. – Czy wolno nam spytać,
jak daleko są smoki Wschodu? Spodziewaliśmy się, że je tu zobaczymy.
A może są nieco mniejsze, niż zawsze nam się wydawało?
Rozległy się nerwowe śmiechy.
– Legendy mówią, że niegdyś potrafiły zmniejszyć się do rozmiarów
śliwki. Lecz teraz są tak olbrzymie, jak słyszałaś. – Kącik ust imperatora
drgnął. – Są pod falami, Wasza Wysokość. Zanurzone w wodzie, zbierają
siły do walki. Mam wielką nadzieję po bitwie przedstawić cię Imperialnej
Smoczycy, mojej gwieździe-przewodniczce.
Sabran zachowała neutralny wyraz twarzy.
– Będziemy zaszczyceni. Czy Wasza Imperialna Wysokość – wyrzekła
po chwili z niejakim wysiłkiem – dosiada tego… stworzenia?
– Zwykle na okazję rozmaitych ceremonii, lecz prawdopodobnie dosiądę
go również dzisiaj. – Pochylił się lekko w jej stronę. – Ale muszę wyznać,
że mam okropny lęk wysokości. Moja szlachetna babka twierdzi, że różnię
się pod tym względem od poprzedzających mnie Laksengów.
– Może to dobry znak – skwitowała Sabran. – Trudno o lepszy dzień na
zapoczątkowanie nowej tradycji.
Odpowiedział uśmiechem.
– W rzeczy samej.
Rozbrzmiały kolejne fanfary i do osób zgromadzonych na pokładzie
dołączył wojwładca Seiiki. Pitosu Nadama, srebrnowłosy mężczyzna
z cienkim wąsikiem, miał postawę człowieka, który niegdyś była
wojownikiem, lecz od lat nie miał okazji, by chwycić za miecz. Na pancerz
narzucił pozbawiony rękawów złoty płaszcz. Wraz z nim na pokładzie
znalazło się trzydziestu smoczych jeźdźców z Seiiki, którzy na komendę
skłonili się zagranicznym monarchom.
Była wśród nich kobieta, którą Loth wypatrzył w wodzie. Zdjęła hełm
i maskę, odsłaniając ogorzałą od słońca twarz i włosy związane w kok.
Patrzyła na Tané, a Tané na nią.
Nadama pozdrowił Nieprzejednanego Imperatora w swoim języku,
a potem zwrócił się do Sabran.
– Wasza Wysokość. – Nawet jego głos brzmiał po żołniersku. – Moi
jeźdźcy staną dziś u twego boku. – Krótkie, klarowne słowa. – Pomimo
dzielących nas różnic. – Łypnął na imperatora. – Tym razem dopilnujemy,
by Bezimienny przepadł na dobre.
– Inys ruszy do walki wraz z tobą, arcyczcigodny wojwładco – padła
odpowiedź Sabran. Z jej ust wydobyła się biała chmurka. – Dzisiaj
i zawsze.
Nadama skinął głową.
Trąby obwieściły przybycie króla Raunusa z domu Hraustr, bladego
olbrzyma o złotych włosach, żelaznych oczach i prężących się pod skórą
węzłami mięśni. Przywitał się z Sabran mocnym uściskiem dłoni, a potem
niedbale skinął głową pozostałym władcom. Jego ręka nie oddalała się
zanadto od pozłacanego rapiera, który obciążał mu pas.
Mimo przyjacielskiego powitania napięcie między czworgiem władców
było jak żarzące się ognisko, które może rozniecić jeden zbłąkany powiew
wiatru. Lothowi zdawało się oczywiste, że monarchowie zwaśnionych od
stuleci krajów są wobec siebie podejrzliwi.
Gdy przyciszonymi głosami wymienili między sobą kilka zdań, goście
udali się z powrotem na swoje okręty. Smoczy jeźdźcy ruszyli za
wojwładcą, a w chwili, gdy to nastąpiło, oddaliła się również Tané.
Ead poszła za Sabran do jej kabiny, gestem przywołując Lotha.
Odczekał, aż większość przybyłych opuści pokład i gdy tylko minął
Rycerzy Ciała pilnujących drzwi, uściskał Ead i poderwał ją ponad ziemię.
– Przyjaźnienie się z tobą nie jest proste, wiesz? – powiedział, czując jej
uśmiech przy policzku. Drugim ramieniem przyciągnął do siebie Sabran. –
Ciebie też to dotyczy.
– Mocne słowa jak na kogoś, kto popłynął na Wschód na pirackim
okręcie – wydusiła Sabran w jego ramię.
Zachichotał w odpowiedzi. Gdy już postawił Ead na podłodze, odkrył, że
ciemny kolor zszedł z jej ust, choć wciąż wyglądała na zmęczoną.
– Nic mi nie jest – zapewniła go, widząc jego zatroskane spojrzenie. –
Dzięki Tané. I dzięki tobie.
Ujął jej dłoń.
– Wciąż jesteś wychłodzona.
– To minie.
Loth zwrócił się ku Sabran i poprawił jej perłową koronę, która
przekrzywiła się nieznacznie wskutek jego niedźwiedziego uścisku.
– Pamiętam ją na skroniach twojej matki. Byłaby dumna z tego sojuszu,
Sab.
Uśmiechnęła się blado.
– Mam taką nadzieję.
– Została nam godzina, nim rozpocznie się trzeci dzień wiosny.
Powinienem zobaczyć się z Meg.
– Meg tu nie ma – powiedziała Ead.
Loth znieruchomiał.
– Jak to?
Opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło od jej przebudzenia ze
snu śmierci. O tym, jak Tané skosztowała owocu, i o porozumieniu
wypracowanym przez władców Południa. Gdy wyjawiła mu, gdzie
przebywa teraz jego siostra, wziął głęboki wdech.
– Pozwoliłyście jej jechać do Yscalinu. – Wymierzył te słowa w obie
przyjaciółki. – Do Cárscaro, gdzie niebawem rozpocznie się oblężenie.
– Loth – powiedziała Ead – Meg sama dokonała wyboru.
– Bardzo chciała odegrać w tym jakąś rolę, a ja nie widziałam powodu,
by jej tego odmawiać – wyjaśniła Sabran. – Pojechał z nią kapitan Lintley.
Wyobraził sobie siostrę na jałowym pustkowiu, pochyloną w lazarecie
nad jakimś dogorywającym nieszczęśnikiem, umazaną krwawym błotem
bitwy. A potem stanął mu przed oczami widok Margret leżącej na łóżku
polowym, dręczonej ukropnicą, i ogarnęły go mdłości.
– Muszę przemówić do naszych żeglarzy – oświadczyła Sabran. –
Módlmy się, byśmy ujrzeli świt.
Loth przełknął trwogę, która zaczopowała mu gardło.
– Niech Cleolind ma nas wszystkich w opiece.
Ukochana,
nie znajduję słów, by wyrazić, jak wielką czułem dumę, gdy
usłyszałem o Twoich dokonaniach na Czeluści, ani jak wielką
była moja ulga, gdy się dowiedziałem, że Twoje serce bije tak
mocno, jak biło zawsze. Gdy Przeorysza wysłała Twoją siostrę, by
cię uciszyć, nie mogłem nic uczynić. Jestem tchórzem, który cię
zawiódł, choć obiecałem Zāli, że nigdy tego nie zrobię.
A jednak życie przypomina mi – jak robiło to często – że nigdy
nie potrzebowałaś mojej opieki. Jesteś bowiem swoją własną
tarczą.
Piszę do Ciebie, by dostarczyć Ci z dawna oczekiwane wieści.
Czerwone Damy pragną, byś wróciła do Lasyi i została
Przeoryszą. Jeśli zechcesz przyjąć na siebie ten zaszczyt, spotkaj
się ze mną w Kumendze pierwszego dnia zimy. Siostrom przyda
się Twoja pewna ręka i rozsądek. A przede wszystkim mogą się
wiele nauczyć od Twojego serca.
Mam nadzieję, że mi kiedyś wybaczysz. Tak czy inaczej –
oczekuje Cię drzewo pomarańczy.
– Wieści o tym, że to ja byłam pogromczynią Bezimiennego, rozeszły się
po świecie – powiedziała Ead, skończywszy czytać. – To największy honor,
jakim siostry mogą obdarzyć jedną ze swoich.
Sabran powoli usiadła na łożu.
– Cieszę się twoim szczęściem. – Ujęła Ead za rękę. – Zabiłaś
Bezimiennego. To było twoje marzenie. – Ich spojrzenia się spotkały. – Czy
wyrazisz zgodę?
– Jeśli to zrobię – odpowiedziała Ead – będę mogła kształtować
przyszłość Zakonu. – Splotła palce z jej palcami. – Cztery wielkie
zachodnice nie żyją. To oznacza, że ich wiwerny oraz całe potomstwo, jakie
spłodziły, utraciło swój ogień… lecz nawet bez niego stanowią wielkie
zagrożenie dla świata. Trzeba na nie polować i je zabijać, gdziekolwiek się
kryją. Nie zapominajmy też… że nasz zapiekły wróg wciąż jest na
wolności.
– Fýredel.
Ead potwierdziła skinieniem.
– Jego także należy znaleźć i zabić. Lecz mogę dokonać nie tylko tego.
Jako Przeorysza będę mogła dopilnować, by Czerwone Damy broniły
stabilności tego nowego świata, na którym nie ciąży już cień
Bezimiennego.
Sabran nalała im perry.
– Ale będziesz mieszkać w Lasyi – wyrzekła ostrożnie.
– Tak.
Raptem Ead wyczuła rodzące się między nimi napięcie.
Nigdy nie była tak naiwna, by myśleć, że będą mogły żyć razem w Inys.
Jako wicehrabina mogła poślubić królową, ale nie mogła być księżną
małżonką. Nie chciała już tytułów ani zaszczytów, nie marzyło jej się
miejsce obok marmurowego tronu. Małżeństwo z królową wymagało
bezwzględnej lojalności względem królowiectwa, a Ead przyrzekła
lojalność tylko Matce.
Lecz nie mogła zaprzeczyć, że łączące je uczucie jest prawdziwe
i mocne. To Sabran Berethnet śpiewała pieśni, których chciała słuchać jej
dusza.
– Odwiedzałabym cię – zapewniła. – Niezbyt… często, rozumiesz.
Miejscem Przeoryszy jest Południe. Ale znajdę sposób. – Przyjęła kielich. –
Wiem, że już ci to kiedyś mówiłam, Sabran, lecz zrozumiem, jeśli nie
zechcesz żyć ze mną w ten sposób.
– Przeżyłabym pięćdziesiąt lat sama, byle spędzić z tobą jeden dzień.
Ead wstała i podeszła do niej. Sabran oparła się o wezgłowie i położyły
się razem, wtulając się w siebie nawzajem.
– Ja też mam ci coś do powiedzenia – rzekła Sabran. – Za jakieś dziesięć
lat mam zamiar abdykować. Wykorzystam ten czas, by zaaranżować
gładkie przekazanie władzy innemu monarsze.
Ead uniosła brwi.
– Twoi poddani wierzą w świętość twego rodu. Jak im to wytłumaczysz?
– Powiem, że teraz, gdy Bezimienny nie żyje, stare ślubowanie domu
Berethnet zostało w końcu spełnione. Uhonoruję przysięgę daną Kagudo
i wyjawię mojemu ludowi prawdę o Galianie i Cleolind. Nastąpi Wielka
Reformacja Imperium Cnót. – Z jej ust wydobyło się przeciągłe
westchnienie. – Ten proces będzie bardzo trudny. Latami będzie się
zaprzeczać prawdzie, dojdzie do konfliktów… ale trzeba to zrobić.
Ead nie umknęło stalowe postanowienie w jej spojrzeniu.
– Niech więc tak będzie. – Opuściła głowę na jej ramię. – Lecz kto
obejmie schedę po tobie?
Sabran oparła policzek o jej czoło.
– Myślałam o kimś z następnego pokolenia Książąt Ducha. Ludziom
łatwiej będzie zaakceptować nowego władcę, który będzie wywodził się ze
starej szlachty. Lecz tak naprawdę… nie uważam, że przyszłość kraju
powinna zależeć od sprowadzenia na świat potomka. Kobieta jest czymś
więcej niż tylko polem do obsiania. Może uda się zapoczątkować jeszcze
dalej idące zmiany. Może zdołam wstrząsnąć samymi fundamentami reguły
sukcesji.
– Wierzę, że to możliwe. – Ead powiodła palcem po jej obojczyku. –
Masz dar przekonywania.
– Chyba odziedziczyłam go po swojej przodkini.
Ead miała świadomość, jak bardzo dręczy Sabran wspomnienie Kalyby.
Królowa często budziła się w środku nocy, gdy przyśniła jej się twarz
wiedźmy, bliźniaczo podobna do jej własnej.
Wróciwszy do zdrowia, Ead zabrała ciało Kalyby na Nurthę. Znalezienie
kogoś, kto zechciałby przewieźć ją łodzią na wyspę, okazało się nie lada
wyzwaniem, lecz gdy pewna młoda kobieta przekonała się, że Ead jest
wicehrabiną Nurthy, zgodziła się podjąć tego zadania i przetransportować ją
przez Małe Morze.
Ta garstka ludzi, która żyła na Nurcie, mówiła tylko po morgijsku
i wieszała w drzwiach głogowe wieńce. Nikt nie odezwał się do Ead
słowem, gdy szła przez las.
Drzewo głogu było zwalone, ale nie zgniłe. Ead poznała, że musiało być
kiedyś nie mniej wspaniałe niż jego siostra na Południu. Stanęła wśród
konarów i mocą wyobraźni przywołała młodą Inyskankę zrywającą z gałęzi
czerwone grona. Owoce, które odmienią ją na zawsze.
Złożyła ciało Wiedźmy z Inyski pod tym właśnie drzewem. Jedynymi
żyjącymi Pierwokrwistymi były teraz Sabran i Tané.
Przez jakiś czas ciszę mącił tylko trzask ognia w kominku. Wreszcie
Sabran poruszyła się i usiadła naprzeciwko Ead, tak by mogły patrzeć sobie
w oczy.
– Nie będziesz się śmiać?
– A powiesz coś głupiego?
– Możliwe. – Sabran umilkła, jakby zbierała się na odwagę. – W czasach
przed nastaniem Imperium Cnót mieszkańcy Inyski składali przyrzeczenie
tym, których kochali. Że założą razem dom. – Utrzymała jej spojrzenie. –
Ty musisz pełnić swoje obowiązki jako Przeorysza. Ja swoje jako królowa
Inys. Przez jakiś czas będziemy szły osobnymi ścieżkami… lecz za dziesięć
lat od dzisiaj spotkamy się pośród piasków Gniazda. I znajdziemy sobie
miejsce na świecie.
Ead spuściła wzrok na ich połączone dłonie.
Dziesięć lat, w czasie których nie będzie widzieć Sabran codziennie.
Dekada spędzona osobno. Ta myśl odcisnęła piętno na samym dnie jej
duszy.
Ale zdarzało jej się już tęsknić za tym, co daleko. Wiedziała, jak sobie
z tą tęsknotą radzić.
Sabran przyglądała jej się w napięciu. Wreszcie Ead pochyliła się i ją
ucałowała.
– Dziesięć lat – powiedziała – i ani jednego wschodu słońca więcej.
75
WSCHÓD
Imperialny Pałac nie zmienił się, odkąd lady Tané z klanu Miduchi ostatni
raz postawiła stopę w jego korytarzach. Gdy słońce skryło się za
horyzontem, opuściła salę Spadających Gwiazd, minęła służących
odgarniających śnieg łopatami i chuchnęła w zziębnięte dłonie.
Odzyskując siły przed formalnym powrotem w szeregi Wysokiej Straży
Morskiej, nieoficjalnie pełniła funkcję ambasadora Seiiki w Imperium
Dwunastu Jezior. Nieprzejednany Imperator jak zawsze traktował ją ze
szczególną kurtuazją. Powierzył jej list, który miała zawieźć do Ginury – co
robił często – a przy okazji porozmawiali chwilę o tym, co dzieje się teraz
na innych kontynentach.
Cały świat wydawał się pogrążony w ciszy, ale Tané nie mogła sobie
znaleźć miejsca. Z odległej przeszłości wołał ją jakiś głos.
Nayimathun czekała na dziedzińcu w otoczeniu gustownie odzianych
jeziorańskich dworzan, którzy delikatnie dotykali jej łusek na szczęście.
Tané wspięła się na siodło i nałożyła rękawice.
– Masz list? – spytała smoczyca.
– Tak. – Tané poklepała ją po szyi. – Gotowa, Nayimathun?
– Zawsze.
Wzleciały w niebo i wkrótce rozpostarło się pod nimi Morze
Słonecznego Tańca. Piraci wciąż przemierzali jego wody. Choć rozmowy
z Inys już trwały, czerwonej choroby nie udało się wciąż wyeliminować,
więc Wielki Edykt utrzymywano nadal w mocy. Tané podejrzewała, że
minie jeszcze nieco czasu, nim zostanie zniesiony.
Gdzieś tam była Złota Cesarzowa. Będzie żyć przynajmniej tak długo,
jak długo będzie obowiązywać morski zakaz, a póki żyła, póty będzie trwał
handel smoczym mięsem. Tané zamierzała dochować przyrzeczenia
wygłoszonego na Komoridu, w cieniu drzewa morwy. Gdy jej rany się
zabliźniły, znowu zaczęła się wspinać wraz z Onren i Dumusą. Wkrótce
będzie gotowa wrócić na morze.
Wojwładca Seiiki nagrodził ją za dokonania na wodach Czeluści.
Otrzymała posiadłość w Nancie, a co ważniejsze – swoje stare życie.
Nie zwrócono jej tylko Susy. Ta strata miała ją uwierać jeszcze długo, jak
grot wrośnięty w ranę. Każdego dnia spodziewała się nowego wodnego
ducha, który wyjdzie z morza. Ducha bez głowy.
W Ginurze, dostarczywszy list, ruszyła na grzbiecie smoczycy do Zamku
Solnych Kwiatów. Wieczorem, czesząc włosy, patrzyła w lustro w ramie
z brązu. Skupiła wzrok na haczykowatej bliźnie pod okiem. Bliźnie, która
zaprowadziła ją na ścieżkę wiodącą do Czeluści.
Zmieniła ubranie i zapięła płaszcz. Udała się nad Zatokę Ginurską,
gdzie – nieopodal tej samej plaży, gdzie została porwana – Nayimathun
zażywała kąpieli. Tané dołączyła do niej na płyciźnie.
– Nayimathun – powiedziała, dotykając jej łusek. – Chciałabym zaraz
ruszać. Jeśli mnie zabierzesz.
Utkwiła w niej spojrzenie.
– Zabiorę – powiedziała smoczyca. – Na Komoridu.
KONIEC
BOHATEROWIE OPOWIEŚCI
Główni bohaterowie
Arteloth „Loth” Beck: prawowity dziedzic północnej prowincji Inys –
Łąk – oraz posiadłości Złotobrzoza. Starsze dziecko lorda Clarenta i lady
Annes Becków, brat Margret Beck i najbliższy przyjaciel królowej Inys,
Sabran IX.
Eadaz du Zāla uq-Nāra (znana też jako Ead Duryan): z chwilą
rozpoczęcia powieści nowicjuszka Zakonu Drzewa Pomarańczy, pełniąca
funkcję komnatanki na Wysokim Dworze Sabran IX, królowej Inys.
Potomkini Siyāti uq-Nāry, która była najbliższą przyjaciółką Cleolind
Onjenyu.
Niclays Roos: anatom i alchemik z Wolnego Państwa Mentendonu, niegdyś
przyjaciel Edvarta II. Wygnany przez Sabran IX, królową Inys, na Orisimę,
ostatnią zachodnią faktorię handlową na wyspie Seiiki.
Tané: seiikineska sierota, która jako dziecko została uczennicą jednego
z Domów Nauki, gdzie szkoli się na morską strażniczkę. Prymuska Domu
Południa.
WSCHÓD
Dranghien VI: nieprzejednany Imperator Dwunastu Jezior, głowa domu
Lakseng. Jak wszyscy członkowie swojego rodu, twierdzi, że jest
potomkiem Noszącego Światło, uznawanego przez Jezioran za pierwszego
człowieka, który zaprzyjaźnił się ze smokiem, gdy ten spadł z nieba.
Dumusa: prymuska Domu Zachodu pochodząca z rodu Miduchi. Jej
dziadek od strony ojca był odkrywcą z Południa, który został skazany na
śmierć za pogwałcenie Wielkiego Edyktu.
Ghonra: dziedziczka Floty Tygrysiego Oka, adoptowana córka Złotej
Cesarzowej i kapitan „Białego Kruka”. Samozwańcza „Księżniczka Morza
Słonecznego Tańca”.
Główny oficer: urzędnik odpowiedzialny za bezpieczeństwo
i egzekwowanie prawa w mentyjskiej faktorii handlowej na Orisimie.
Gubernator Ginury: urzędniczka zarządzająca seiikineską stolicą,
miastem Ginura, a zarazem główna sędzia pokoju Seiiki. Tradycyjnie to
stanowisko piastuje przedstawiciel rodu Nadama.
Gubernator Przylądka Hisan: urzędnik administrujący Przylądkiem
Hisan, prowincją Seiiki. Pilnuje, by jeziorańscy i mentyjscy osadnicy
przestrzegali seiikineskiego prawa.
Ishari: uczennica Domu Południa. Współlokatorka Tané.
Kanperu: uczeń Domu Zachodu.
Laya Yidagé: tłumaczka Złotej Cesarzowej. Pojmana przez piratów Floty
Tygrysiego Oka po tym, jak próbowała podążyć za swoim ojcem,
poszukiwaczem przygód, do Seiiki.
Morski generał: dowódca Wysokiej Straży Morskiej, głowa klanu
Miduchi. Obecnie jeździec Tukuby Srebrzystej.
Moyaka Eizaru: lekarz z Ginury. Ojciec Purumé. Przyjaciel i były uczeń
Niclaysa Roosa.
Moyaka Purumé: anatomka i botaniczka z Ginury. Córka Eizaru.
Przyjaciółka i była uczennica Niclaysa Roosa.
Muste: asystent Niclaysa Roosa na Orisimie. Towarzysz Panayi.
Nadama Pitosu: wojwładca Seiiki i głowa domu Nadama. Potomek
Pierwszego Wojwładcy, który zbrojnie pomścił upadły dom Noziken.
Onren: prymuska Domu Wschodu.
Padar: nawigator na „Pogoni”.
Panaya: mieszkanka Przylądka Hisan, tłumaczka pośrednicząca
w relacjach osadników zamieszkałych na Orisimie z przedstawicielami
władzy. Towarzyszka Mustego.
Starszy Vara: uzdrowiciel i archiwista w Lotce na wyspie Skrzydło.
Susa: mieszkanka Przylądka Hisan i przyjaciółka z dzieciństwa Tané.
Wychowanka hisańskich ulic, adoptowana przez poczciwego oberżystę.
Turosa: prymus z Domu Północy, członek rodu Miduchi. Słynie z tego, że
nie ma sobie równych w walce mieczem. Odwieczny rywal Tané.
Wicekról Orisimy: mentyjski urzędnik, który rządzi faktorią handlową na
wyspie Orisima.
Wielka Imperatorowa Wdowa: przedstawicielka domu Lakseng, z którym
związała się na drodze małżeństwa. Była oficjalną regentką swojego
niepełnoletniego wnuka, Nieprzejednanego Imperatora Dwunastu Jezior.
Złota Cesarzowa: dowódczyni Floty Tygrysiego Oka – największej
i najniebezpieczniejszej pirackiej hordy na Wschodzie, liczącej około
czterdziestu tysięcy piratów. Kapitan największego okrętu łupieżczego –
„Pogoni”. Trudni się nielegalnym handlem smoczym mięsem.
POŁUDNIE
Chassar uq-Ispad: czarodziej z Zakonu Drzewa Pomarańczy. Łącznik
organizacji ze światem zewnętrznym. Pełni funkcję ambasadora króla
Jantara i królowej Saiymy z Ersyru po to, by wchodzić w stosunki
z zagranicznymi dworami. Pomógł wychować Eadaz uq-Nārę po nagłej
śmierci jej rodzimatki. Ma dar obłaskawiania ptaków, często korzysta
w swej pracy z pomocy Sarsuna i Parspy.
Jantar I Zachwycający: król Ersyru i głowa rodu Taumargam. Małżonek
królowej Saiymy i sojusznik Zakonu Drzewa Pomarańczy.
Jondu du Ishruka uq-Nāra: przyjaciółka z dzieciństwa i mentorka Eadaz
uq-Nāry. Podobnie jak ona jest potomkinią Siyāti uq-Nāry.
Kagudo Onjenyu: wysoka władczyni Dominium Lasyi i głowa domu
Onjenyu. Potomkini Selinu Wiernoprzysiężnego przez jego syna,
przyrodniego brata Cleolind Onjenyu. Kagudo jest sojuszniczką Zakonu
Drzewa Pomarańczy. Od urodzenia strzegą jej Czerwone Damy.
Mita Yedanya: Przeorysza Zakonu Drzewa Pomarańczy. Wcześniej była
munguną, czyli spadkobierczynią, pretendentką do najwyższego
stanowiska.
Nairuj Yedanya: Czerwona Dama Zakonu Drzewa Pomarańczy, munguna
Mity Yedanyi.
Saiyma Taumargam: królowa małżonka Ersyru. Partnerka Jantara I.
Bodmin: dziki kot zamieszkujący moczary Inys. Jego futro jest bardzo
ciepłe i niezwykle rzadkie, a więc bardzo drogie.
Brosza: znak patrona w religii Cnót oraz podwyższenie w sercu
sanktuarium, z którego świętarz wygłasza kazania i gdzie odbywają się
ceremonie.
Czujki: niewidoczne gołym okiem czary ochronne, informujące
czarodziejkę o zbliżającym się intruzie.
Dębomyszka: gryzoń z wyglądu i zachowania podobny do wiewiórki.
Dublet: obcisły kaftan o długich rękawach i wysokim kołnierzu.
Dziwoknieja: pradawny las na północy Inys, który oddziela prowincje Łąk
od prowincji Jezior. Ściśle związana z legendą o Leśnej Pani.
Eria: wielka solna pustynia za Wrotami Ungulusa. Nikt z żyjących nigdy
jej nie przebył.
Halgalant: niebiański dwór, do którego, zgodnie z religią Rycerskich Cnót,
trafiają po śmierci prawi i pobożni. Wzniesiony po śmierci przez sir
Galiana Berethneta. Piękny zamek stojący w opływającej w dostatek
krainie, gdzie król Galian czeka przy Wielkim Stole na swoich cnotliwych
pobratymców.
Kobaltowe szkło: ciemnoniebieska substancja barwiąca.
Kozłek: zioło o leczniczych właściwościach.
Łachowiec: masywne stworzenie morskie, z którego tłuszczu wytapia się
olej.
Morgijski: język, którym mówi się na inysyckiej wyspie Morga.
Munguna: członkini Zakonu Drzewa Pomarańczy mająca największe
szanse na zostanie nową Przeoryszą.
Nocne słońce: znane też jako czerwone słońce lub Słońce Rosarian. Termin
alchemiczny oznaczający ostatni etap Wielkiego Dzieła. Białe słońce, które
poprzedza czerwone, jest symbolem oczyszczenia po pierwszym etapie –
gniciu.
Ogniste Łono: jądro świata. Źródło sidenu i miejsce, gdzie na skutek
zaburzenia równowagi między sidenem a sterrenem zrodzili się Bezimienny
oraz jego poplecznicy – wielkie zachodnice. Sidenu można zaczerpnąć
z Ognistego Łona za pośrednictwem sidenowych drzew.
Palankin: środek transportu, dźwigana przez tragarzy zadaszona lektyka.
Pargh: wykonana z materiału maska noszona przez Ersyrczyków,
chroniąca oczy i usta przed piaskiem pustyni.
Partyzana: inysycka broń drzewcowa podobna do włóczni.
Perry: słodki cydr z gruszek. W yscalińskim mieście Córvugar
produkowano kiedyś słynne czerwone perry, które stało się inspiracją dla
inysyckiego wariantu tego popularnego napoju.
Piekielnik: rodzaj mentyjskiego okrętu wojennego wyposażonego
w mechanizm podpalający lont.
Pomagral: inysycki kwiat. Wydzielana przez niego żywica jest cennym
towarem. Połączona z wodą daje krem, który oczyszcza włosy i nadaje im
przyjemny zapach. Jego korzeń, odpowiednio spreparowany, ma działanie
usypiające.
Selinyjski: starożytny język Południa, który podobno powstał za pustynią
Eria, uważany za prajęzyk lasyańskiego w różnych jego formach. Przetrwał
w niezmienionej formie w tradycji domu Onjenyu oraz Zakonie Drzewa
Pomarańczy.
Siden: inne określenie magii ziemi. Ma swoje źródło w Ognistym Łonie,
a kanałem dla niego są sidenowe drzewa. Przeciwwagą dla sidenu jest
sterren.
Słoneczny kamień: bezbarwny kryształ wydobywany w Hróth, używany
przez dawnych żeglarzy do odczytywania pozycji słońca w pochmurny
dzień. Zwykle przycina się go do kształtu kwiatu pomarańczy i wprawia
w pierścienie, które wręcza się Czerwonym Damom w Zakonie Drzewa
Pomarańczy. Symbolizuje więź łączącą Czerwoną Damę z blaskiem
drzewa, który zawsze umie odszukać.
Słońce: główna waluta w Ersyrze.
Sterren: inne określenie magii gwiazd. Jego źródłem jest Długowłosa
Gwiazda, a dokładnie pozostawiana przez nią substancja zwana
gwiezdnymi łzami.
Szałamaja: instrument dęty podobny do fletu.
Szpiegmistrz: głowa tajnego inysyckiego wywiadu.
Święty Sad: kraina, do której człowiek trafia po śmierci wedle dominującej
w Lasyi religii politeistycznej.
Wężak: jad małego węża występującego w Ersyrze.
Wiwerna: dwunożny, skrzydlaty potwór. Podobnie jak wielkie zachodnice,
wiwerny powstały w Górze Trwogi. Fýredel krzyżował je z różnymi
zwierzętami, by stworzyć dla Bezimiennego armię – efektem tych
krzyżówek są na przykład kokatryksy. Każda wiwerna jest związana
z którąś z wielkich zachodnic. Gdy ta umiera, gaśnie płomień w jej
wiwernach oraz w jej pomiotach.
Wizard: materiałowa maska, którą noszący musi przygryźć zębami w celu
jej unieruchomienia, co uniemożliwia mowę.
Żałobnik: czarny seiikineski ptak, którego śpiew przypomina zawodzenie
dziecka. Legenda głosi, że pewną cesarzową Seiiki jego głos doprowadził
do szaleństwa. Niektórzy twierdzą, że żałobniki są opętane przez duchy
dzieci, które urodziły się martwe, inni utrzymują, że ich pieśń może
zakłócić przebieg ciąży. Z tych dwóch powodów polowano na nie od
zarania Seiiki.
CHRONOLOGIA
EP – ERA POWSZECHNA
1 EP: założenie Ascalonu.
279 EP: ślub króla Isalarika IV z Yscalinu z Glorian II z Inys. Wykucie
Puklerza Imperium Cnót.
509 EP: Druga Wielka Erupcja Góry Trwogi. Narodziny wielkich
zachodnic i ich wyrmów.
Fýredel tworzy Smoczą Armię.
511 EP: początek Żałoby Wieków lub Wielkiej Rozpaczy. Powrót smoczej
plagi.
512 EP: upadek domu Noziken. Żałoba Wieków (Wielka Rozpacz) dobiega
końca wraz z pojawieniem się Długowłosej Gwiazdy.