Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 417

III

NIE POZWOLISZ ŻYĆ CZAROWNICY

Wszystkie wawrzyny ziemi naszej uschły,


Stałych gwiazd rojom grożą meteory,
William Szekspir, Ryszard II, tłum. Leon Ulrich
38
WSCHÓD

Codziennie o świcie dzwon rozbrzmiewał donośnie. Słysząc go, uczeni ze


Skrzydła słali łóżka i szli do łaźni. Gdy się umyli, jedli wspólny posiłek,
a potem, nim obudzili się Starsi, poświęcali godzinę na modły i rozważania.
Ta godzina była ulubioną porą dnia Tané.
Klęczała przed wizerunkiem wielkiego Kwirikiego. Woda ściekała po
ścianach podziemnej jaskini i spływała do sadzawki. Tylko latarnie dawały
odpór ciemności.
Statua Prastarca nie przypominała tych, do których Tané modliła się na
Seiiki. Ta była wzbogacona o atrybuty różnych postaci, które przybierał
w trakcie życia: rogi jelenia, szpony ptaka i ogon węża.
Minęło trochę czasu, nim do Tané dotarło stukanie żelaznej nogi
o kamienną podłogę. Podniosła się i zobaczyła Starszego Varę stojącego
u wejścia do groty.
– Uczennica Tané. – Skłonił głowę. – Wybacz, że przeszkodziłem
w rozważaniach.
Ukłoniła się z szacunkiem.
Starszy Vara był uważany za ekscentryka przez większość mieszkańców
Lotki. Chudy mężczyzna o bladobrązowej skórze i kurzych łapkach
w kącikach oczu zawsze miał dla niej uśmiech i dobre słowo. Jego
głównym obowiązkiem było doglądanie i zarządzanie repozytorium, ale
w razie potrzeby brał też na siebie rolę uzdrowiciela.
– Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciała dołączyć do mnie
w repozytorium dziś rano – powiedział. – Ktoś inny przejmie twoje
obowiązki. Ale bez pośpiechu, najpierw rozważania – dodał po chwili.
Tané zawahała się.
– Nie mam prawa wstępu do repozytorium.
– No cóż, dzisiaj masz.
Zniknął, zanim zdążyła odpowiedzieć. Powoli uklękła i trwała tak
jeszcze przez chwilę przed statuą.
Ta jaskinia była jedynym miejscem, gdzie mogła choć na krótki moment
zapomnieć o wszystkim, co ją spotkało. Była to jedna z wielu grot ukrytych
za wodospadem, z których korzystali seiikinescy uczeni po tej stronie
wyspy.
Okadziła statuę i skłoniła się z nabożną czcią. Klejnoty wprawione
w oczodoły posągu mierzyły ją połyskliwym wzrokiem.
Wspięła się po schodach i wyszła na dwór. Niebo miało żółtą barwę
niebielonego jedwabiu. Przeszła boso po kamieniach na drugą stronę stawu.
Wyspa Skrzydło była samotna i dzika, otoczona bezkresem pustki.
Strome klify i nigdy nierozwiewający się zupełnie kaptur chmur
przedstawiały imponujący widok, niekiedy odstraszający dla
zapuszczających się na te wody marynarzy. Na kamienistych plażach
wylegiwały się rozleniwione węże. Skrzydło było domem dla przybyszów
z całego Wschodu. To właśnie tutaj spoczywały kości wielkiego
Kwirikiego, który, jeśli wierzyć legendzie, ułożył się do snu w wąwozie
dzielącym wyspę na pół, zwanym Drogą Starszego. Mówiło się też, że to
jego kości nie pozwalają rozwiać się mgle, bo smok przyciąga wodę nawet
po śmierci. To właśnie dlatego również Seiiki było wiecznie spowite białym
obłokiem.
Seiiki.
Na wysuniętym na północ Przylądku Pióro mieściła się Wichrowa
Twierdza. Jej mniejszy odpowiednik – samotnia zwana przez wszystkich
Lotką, gdzie nakazano przebywać Tané – zbudowana została na wygasłym
wulkanie otoczonym lasem. Poniżej znajdowały się lodowe jaskinie,
którymi niegdyś płynęła lawa. Aby dostać się z jednej samotni do drugiej,
należało przejść zadaszonym mostem przerzuconym nad rozpadliną.
Nie było tu żadnych innych osiedli. Uczeni i uczniowie byli zupełnie
sami pośród bezkresnego morza.
Samotnie stanowiły największe wschodnie bastiony wiedzy. Na każdy
kolejny element należało zapracować, opanowując poprzedni. Zamknięta
w czterech ścianach Tané najpierw uczyła się o ogniu i wodzie. Ogień,
żywioł skrzydlatych demonów, wymagał ciągłego karmienia. Był żywiołem
wojny, chciwości i zemsty – wiecznie głodnym i nigdy sytym.
Woda nie potrzebowała ani węgla, ani drewna, by istnieć.
Dostosowywała się do każdego kształtu, każdej przestrzeni. Odżywiała
ciało i ziemię, nie prosząc o nic w zamian. Dlatego smoki Wschodu, władcy
deszczu, jezior i mórz, zawsze triumfowały nad ognioziejami. Gdyby ocean
pochłonął kontynenty, przetrwałyby tylko smoki.
Rybołów sfrunął nad powierzchnię rzeki, jednym błyskawicznym ruchem
schwytał różankę i odleciał posilić się zdobyczą. Przez drzewa przesączył
się chłodny wiatr. Smok Jesieni wkrótce zapadnie w sen, a w dwunastym
jeziorze zbudzi się Smok Zimy.
Gdy Tané ruszyła sfatygowanym mostem wiodącym z powrotem do
samotni, narzuciła kaptur na głowę. Obcięte przed opuszczeniem Ginury
włosy ocierały się o jej obojczyki. Miduchi Tané miała długie włosy. Duch,
którym się stała, krótkie.
Po czasie przeznaczonym na rozważania zwykle zamiatała podłogi,
pomagała zbierać owoce leśne, czyściła groby z liści i karmiła kury. Na
Skrzydle nie było służących, więc uczniowie i uczennice dzielili się
obowiązkami, których większością obarczano młodych i silnych. Tané nie
wiedziała, co myśleć o poleceniu Starszego Vary, jako że w repozytorium
przechowywano najważniejsze, najbardziej bezcenne dokumenty.
Gdy przybyła na Skrzydło, udała się do przydzielonego jej pokoju
i leżała tam całymi dniami. Nie zjadła ani kęsa strawy i nie rozmawiała
z nikim. W Ginurze odebrali jej całą broń, a wraz z nią lwią część duszy.
Chciała już tylko opłakiwać swoje marzenie, aż w końcu przestanie
oddychać i wspomnienia odejdą w niebyt.
To Starszy Vara sprawił, że się opamiętała. Gdy zaczęła słabnąć z głodu,
wyciągnął ją na zewnątrz. Pokazał jej kwiaty, których nigdy jeszcze nie
widziała. Kiedy następnego dnia przygotował dla niej posiłek, nie chciała
go rozczarować i zmusiła się do jedzenia.
Teraz inni uczniowie nazywali ją Duchem Lotki. Mogła jeść, pracować
i czytać jak reszta, ale jej wzrok zawsze skierowany był ku światu, gdzie
wciąż żyła Susa.
Tané zeszła ze ścieżki i ruszyła do repozytorium. Zwykle wpuszczano
tam tylko starszych. Gdy podeszła do schodów, Skrzydło zadrżało.
Przypadła do ziemi i zakryła głowę ramionami. Syknęła z bólu przez
zaciśnięte zęby.
Węzeł w jej boku był jak ostrze noża. Lodowate kłucie, niczym zęby
wżerające się w nagą skórę, odmrożenie rozlewające się po wnętrznościach.
Łzy stanęły jej w oczach, gdy przepłynęły przez nią pulsujące fale bólu.
Musiała na moment stracić przytomność. Usłyszała, że woła ją jakiś
ciepły głos.
– Tané. – Ręce obciągnięte suchą, cienką jak papier skórą. – Uczennico,
czy wszystko w porządku?
Chciała przytaknąć, ale nie mogła dobyć głosu.
Trzęsienie ziemi się skończyło, lecz ból nie ustawał. Starszy Vara wziął
ją na ręce. Ogarnął ją wstyd, że starzec musi nieść ją jak dziecko, ale ból
był nie do wytrzymania.
Zabrał ją na dziedziniec za repozytorium i położył na kamiennej ławie
przy stawie rybnym. Na otaczającym go kamiennym murku stał dzbanek.
– Chciałem pójść z tobą dzisiaj na spacer nad urwisko – powiedział – ale
widzę, że trzeba ci odpoczynku. Może innym razem. – Nalał herbaty dla
siebie i dla niej. – Czy doskwiera ci ból?
Miała wrażenie, że ktoś nasypał lodu do jej klatki piersiowej.
– Stara rana. To nic, Starszy – zapewniła go chrapliwym głosem. –
Trzęsienia ziemi są coraz częstsze.
– Tak. Jakby świat chciał zmienić swój kształt, niczym przedwieczne
smoki.
Wróciła myślami do swojej rozmowy z Nayimathun. Starając się
uspokoić oddech, patrzyła na siadającego obok niej starca.
– Boję się trzęsień ziemi – wyznał. – Gdy mieszkałem na Seiiki, razem
z mamą kryliśmy się w naszym małym domu w Basai, ilekroć ziemia
zbudzała się do drżenia. Opowiadaliśmy sobie historyjki, by czymś zająć
uwagę.
Tané chciała się uśmiechnąć.
– Nie pamiętam, czy moja matka robiła to samo.
Gdy to mówiła, grunt znowu zadrżał.
– To może ja ci jakąś opowiem – zaoferował Vara. – Żeby tradycji stało
się zadość.
– Chętnie posłucham.
Podał jej parujący kubek. Tané przyjęła go w ciszy.
– W czasach poprzedzających Wielką Rozpacz ognioziej przyleciał do
Imperium Dwunastu Jezior i wydarł perłę z gardła Smoczycy Wiosny, która
obdarza nas kwiatami i ciepłym deszczem. Skrzydlate demony niczego tak
nie kochają jak gromadzenia skarbów, a nie ma cenniejszego skarbu niż
smocze perły. Choć Smoczyca Wiosny odniosła poważne rany, zabroniła
swoim ścigać złodzieja z obawy, że ich także skrzywdzi – ale jedna mała
dziewczynka postanowiła, że odzyska skradzioną perłę. Miała dwanaście
lat, była mała i szybka i potrafiła się tak bezszelestnie skradać, że jej bracia
wołali ją: Mały Cień.
Gdy smoczyca opłakiwała utratę perły, na krainę spadła mroźna i dziwna
zima. Choć mróz palił skórę Małego Cienia i nie miała butów, odnalazła
górę, gdzie ognioziej miał swój skarbiec. Podczas gdy bestia polowała,
dziewczynka zakradła się do jego jaskini, by odebrać perłę należącą do
Smoczycy Wiosny.
Byłby to ciężki łup. Najmniejsze smocze perły były wielkie jak ludzka
głowa.
– Ognioziej wrócił akurat w chwili, gdy dotknęła klejnotu małymi
rączkami. Rozzłoszczony kłapnął paszczą na złodziejkę i wyrwał jej z uda
kawał mięsa. Dziewczynka dała nura do rzeki, a prąd zabrał ją spod jaskini.
Udało jej się umknąć wraz z perłą, lecz gdy wynurzyła się z wody, nie
mogła znaleźć nikogo, kto zszyłby jej ranę, bo widok krwi ogniozieja
wzbudził we wszystkich strach przed smoczą plagą.
Tané wpatrywała się w Starszego Varę przez unoszące się znad kubków
smużki pary.
– I co się z nią stało?
– Umarła u stóp Smoczycy Wiosny. A gdy znowu zakwitły wiosenne
kwiaty i słońce stopiło śniegi, Wiosenna Smoczyca ogłosiła, że rzeka, którą
przepłynęła Mały Cień, zostanie nazwana jej imieniem, albowiem to
dziecko zwróciło jej perłę, która była smoczym sercem. Niektórzy twierdzą,
że jej duch wciąż wędruje brzegiem rzeki, trzymając pieczę nad
wędrowcami.
Tané nigdy nie słyszała opowieści o człowieku, który wykazałby się taką
odwagą.
– Są tacy, którzy twierdzą, że to smutna historyjka – powiedział Vara. –
Inni uważają ją za wzruszającą opowieść o poświęceniu.
Kolejny wstrząs poruszył ziemią, a w Tané coś odpowiedziało. Usiłowała
nie pokazywać, jak bardzo ją boli, ale Starszy Vara był o wiele za bystry jak
na mężczyznę w swoim wieku.
– Tané – zwrócił się do niej – czy mogę zobaczyć tę starą ranę?
Tané uniosła tunikę tylko na tyle, by mógł obejrzeć bliznę. W świetle
dnia wydawała się wyraźniejsza.
– Mogę? – spytał Vara. Gdy skinęła głową, dotknął blizny palcem i się
skrzywił. – Pod spodem jest opuchlizna.
Była twarda jak kamień.
– Moja nauczycielka powiedziała, że miałam ją już, gdy jako dziecko
trafiłam do Domów Nauki.
– A więc nigdy nie spytałaś lekarza, czy da się coś z nią zrobić?
Zaprzeczyła ruchem głowy i zakryła szramę.
– Myślę, że powinniśmy otworzyć twój bok, Tané – zadecydował Starszy
Vara. – Pozwól, że poślę po odpowiednią osobę. Większość podobnych
narośli jest niegroźna, ale czasem się zdarza, że zjadają ciało od środka. Nie
chcielibyśmy, żebyś umarła niepotrzebnie, dziecko. Tak jak Mały Cień.
– Ona nie umarła niepotrzebnie – powiedziała Tané z nieobecnym
wzrokiem. – Swoim ostatnim tchem przywróciła radość smoczycy,
a dokonawszy tego, ocaliła świat przed zimą. Czy można lepiej
wykorzystać życie?
39
POŁUDNIE

Karawana złożona z czterdziestu dusz meandrowała między wydmami


pustyni. Piasek migotał w wątłym świetle zachodzącego słońca.
Siedząca okrakiem na wielbłądzie Eadaz uq-Nāra wpatrywała się
w czerwieniejące niebo. Jej skóra była spalona na głęboki brąz, a przycięte
do ramion włosy okrywał pargh.
Karawana, do której dołączyła na placu Gołębim, zapuściła się na
północne rubieże Burlah, pasa pustyni biegnącego aż do Rumelabaru.
W Burlah rządziły plemiona Nuram. Karawana już napotkała kilku kupców,
którzy podzielili się swoimi zapasami i ostrzegli podróżników, że za górami
latają wyrmy, z pewnością ośmielone plotkami o pojawieniu się na
Wschodzie kolejnej wielkiej zachodnicy.
Ead, zdążając do Rauki, zatrzymała się w Pogrzebanym Mieście. Góra
Trwogi, narodzisko wyrmów, była miejscem tak okropnym, jak je
pamiętała, sterczącym w niebo niczym złamany miecz. Raz czy dwa,
chodząc między powalonymi filarami, zwróciła uwagę na skrzydlate
kształty kołujące nad wierzchołkiem. Wiwerny garnęły się do swej kołyski.
W cieniu góry leżały pozostałości wspaniałego niegdyś miasta –
Gulthagi. Pod skąpymi ruinami znajdowała się zatopiona pod zwałami
popiołu wymarła metropolia. Gdzieś tam Jannart utt Zeedeur zginął,
szukając zaginionej wiedzy.
Ead rozważała podążenie jego śladem – może dowiedziałaby się czegoś
więcej o tej Długowłosej Gwieździe, komecie, która odpowiadała za
równowagę tego świata. Obeszła ruiny, szukając wejścia pod hałdy
skamieniałego popiołu, z którego mógł swego czasu skorzystać Jannart.
Szukała wiele godzin, a gdy już miała się poddać, dostrzegła tunel,
szczelinę w ziemi, szeroką ledwie na tyle, by zdołała wczołgać się tam
szczupła osoba. Zajrzawszy do środka, odkryła, że przejście zawalone jest
kamieniami.
Nie było sensu tam wchodzić, zresztą i tak nie znała języka, którym
posługiwano się w Gulthadze. Ale… przepowiednia Truyde nie dawała jej
spokoju.
Myślała, że powrót na Południe tchnie w nią nowe życie. I w rzeczy
samej, gdy wkroczyła na Pustynię Niespokojnego Snu, czuła się jak nowo
narodzona. Zostawiwszy Bohatera w bezpiecznym miejscu w Przesmyku
Harmur, ruszyła sama piaszczystym szlakiem do Rauki. Widok miasta
dodał jej sił, które jednak wkrótce wywiały z niej wichry Burlah.
Jej skóra zapomniała już dotyku pustyni. Ead była teraz kolejnym
brudnym i styranym podróżnikiem, a wspomnienia majaczyły w jej głowie
jak fatamorgana. Czasem prawie wierzyła, że nigdy nie nosiła drogich
jedwabi i klejnotów na dworze zachodniej królowej. Że nigdy nie była Ead
Duryan.
Między kopytami jej wielbłąda przemknął skorpion. W powietrzu niosła
się pieśń – inni podróżnicy próbowali zabić czas. Minęły wieki, odkąd
słyszała ostatnio ersyrski śpiew.

Na cyprysie cupnął śpiewak uskrzydlony.


Smętną pieśń szczebioce: pragnę znaleźć żonę.
Ze mną tańcz, kochana, pośród wydm piaszczystych.
Jutro razem ulecimy ku niebiosom czystym.

Od Rumelabaru wciąż dzielił ją szmat drogi. Zimą przedarcie się przez


Burlah zajmie karawanie długie tygodnie, a noce na pustyni potrafią zabijać
nie gorzej niż palące słońce. Zastanawiała się, czy Chassar już wie, że
opuściła Inys – wiadomość o tym z pewnością odbije się na stosunkach
dyplomatycznych z Ersyrem.
– Rozbijemy obóz w Nuram – obwieścił naczelnik karawany. – Idzie
burza.
Wiadomość powtórzono wzdłuż linii wielbłądów. Sfrustrowana Ead
mocniej ścisnęła wodze. Nie miała czasu kryć się przed burzą.
– Eadaz.
Obróciła się w siodle. Zrównał się z nią inny wielbłąd. Ragab był
zaprawionym w podróży posłańcem pocztowym, który zmierzał na
południe z torbą pełną listów.
– Burza piaskowa, co? – powiedział głębokim, znużonym głosem. – Ta
podróż nigdy się nie skończy.
Ead lubiła jechać z Ragabem, który miał w zanadrzu mnóstwo ciekawych
historii i twierdził, że przebył pustynię prawie sto razy. Przeżył atak
bazyliszka na swoją wioskę. Bestia zabiła jego rodzinę, oślepiła go na jedno
oko i pokryła jego ciało siatką blizn. Inni podróżnicy patrzyli na niego
z politowaniem.
Na Ead też. Słyszała, jak szepczą między sobą, że jest wędrownym
duchem w ciele kobiety, uwięzionym między światami. Z całej zbieraniny
tylko Ragab odważył się do niej zbliżyć.
– Zapomniałem, jak niegościnnym miejscem jest Burlah – odpowiedziała
Ead. – I jak opustoszałym.
– Jechałaś tędy już kiedyś?
– Dwukrotnie.
– Gdy przebędziesz Burlah tyle razy co ja, dostrzeżesz w tym surowym
pustkowiu swoiste piękno. Choć ze wszystkich ersyrskich pustyń
najbardziej ukochałem Pustynię Niespokojnego Snu. Moją ulubioną
opowieścią z czasów dzieciństwa jest ta wyjaśniająca, skąd wzięła się jej
nazwa.
– To bardzo smutna opowieść.
– Ja myślę, że piękna. Mówi przecież o miłości.
Ead sięgnęła do butelki przy siodle.
– Minęły lata, odkąd ostatni raz ją słyszałam. – Wyjęła korek. – Nie
opowiedziałbyś?
– Jeśli chcesz. Mamy czasu a czasu.
Poczęstowała Ragaba trunkiem, a potem sama łyknęła. Posłaniec
odkaszlnął w zgrubiałą pięść.
– Dawno temu żył sobie król ukochany przez swój lud. Rządził swym
królestwem z błękitnoszklanego pałacu w Rauce. Jego żona, Motyla
Królowa, którą kochał ponad życie, umarła w młodości i długo ronił za nią
łzy. Królewscy urzędnicy władali krajem zamiast niego, gdy on sam tkwił
zamknięty w więzieniu swej rozpaczy, otoczony bogactwem, które zdążył
znienawidzić. Ani pieniądze, ani drogie kamienie nie mogły wykupić
z niewoli śmierci kobiety, którą utracił. Z czasem zaczęto więc mówić
o nim: Król Smutku.
Pewnej nocy wstał z łoża po raz pierwszy od roku i zobaczył na niebie
czerwony księżyc. Wówczas wyjrzał przez okno i… oczom nie wierzył!
W pałacowych ogrodach siedziała jego królowa ubrana w suknię, którą
miała na sobie w dniu ślubu. Zawołała, by do niej dołączył. Jej oczy skrzyły
śmiechem i trzymała w ręku różę, którą dał jej, gdy spotkali się po raz
pierwszy. Myśląc, że śni, wyszedł z pałacu i ruszył śladem ukochanej
ulicami miasta, a potem na pustynię – bez zapasu jedzenia ani wody, bez
szat, nawet bez butów. Szedł i szedł, zdążając za widocznym w oddali
cieniem. Nawet gdy słońce zaczęło palić mu skórę, nawet gdy dopadło go
wycieńczenie i opadł z sił, gdy zaczęły ciągnąć za nim ghule, powtarzał pod
nosem: ja śnię, to musi być sen. Ale szedł za swą miłością, wiedząc, że
w końcu jej dosięgnie i spędzi z nią jeszcze jedną noc, choćby tylko we
śnie – nim zbudzi się we własnym łóżku.
Ead przypomniała sobie drugą część historii. Wstrząsnął nią dreszcz.
– Oczywiście – podjął Ragab – król wcale nie śnił, a szedł za
fatamorganą. Pustynia go oszukała. Wyzionął ducha pośród wydm, a jego
kości przykrył piasek, zaś pustynia zyskała imię. – Poklepał wielbłąda, gdy
ten prychnął i potrząsnął łbem. – Miłość i strach robią dziwne rzeczy
z naszymi duszami. Sny, które przynoszą, a które sprawiają, że nie możemy
dobyć tchu i ociekamy potem, jakbyśmy szykowali się na śmierć, to
właśnie niespokojne sny. Może je odpędzić tylko zapach róży.
Ead poczuła gęsią skórkę, gdy przypomniała sobie inną różę. Tę
wsuniętą pod poduszkę.
Karawana dotarła do obozu, gdy na horyzoncie ukazała się burza
piaskowa. Podróżników zaprowadzono w pośpiechu do stojącego w środku
obozowiska namiotu, gdzie Ead usiadła z Ragabem na poduszkach.
Nuramowie, którzy lubili gości, podzielili się z nimi serem i solonym
chlebem. Po posiłku zapalili fajkę wodną, którą również podali gościom.
Ead odmówiła. Ragab z radością wypalił jej dolę.
– Nikt z nas nie będzie tej nocy spał spokojnie. – Dmuchnął pachnącym
dymem. – Gdy burza minie, w trzy dni powinniśmy dojechać do oazy
Gaudaya. A potem czeka nas jeszcze długa droga.
Ead wlepiła wzrok w księżyc.
– Ile trwają te burze? – spytała Ragaba.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Trudno powiedzieć. Może parę minut, może parę godzin. Może więcej.
Ead przedzieliła na pół bochen chleba, a kobieta z plemienia Nuram
nalała im słodkiej różowej herbaty. Nawet pustynia konspirowała przeciw
niej. Rozważała przez moment, czy nie porzucić karawany i nie jechać dalej
sama tak długo, jak będzie trzeba, aż stanie przed Chassarem. Ale Ead nie
była Królem Smutku. Strach nie pozbawi jej zmysłów. Nie była na tyle
dumna, by roić sobie, że zdoła sama przeprawić się przez Burlah.
Podczas gdy inni podróżnicy słuchali opowieści o Błękitnoszklanym
Złodzieju z Drayasty, Ead otrzepała ubranie z piachu, żując miękką gałązkę,
by wyczyścić zęby, a potem znalazła sobie miejsce do spania za zasłoną.
Nuramowie często sypiali pod gwiazdami, lecz teraz, gdy nad głowami
wyła piaskowa burza, pochowali się w namiotach. Stopniowo nomadowie
i ich goście zaczęli szykować się do spania. Ead zapadła w pozbawiony
marzeń sen.
Obudził ją jakiś odgłos na piasku.
Natychmiast otworzyła oczy. Namiot się trząsł, mimo to słyszała
dobiegający z zewnątrz dźwięk. Coś szło, pewnie stawiając nogi na
miękkim podłożu. Wyjęła z plecaka sztylet i wyszła w noc.
Wiatr cisnął jej piaskiem w twarz, więc przytrzymała pargh na ustach.
A potem zobaczyła coś przed sobą. Uniosła sztylet, pewna, że to jakaś mała
wiwerna – lecz wówczas stwór wyłonił się z chmury pyłu i stanął przed nią
w pełnej krasie.
Usta Ead rozciągnął uśmiech.

Parspa była ostatnią znaną hawiz. Ptaki były białe, jeśli nie liczyć
brązowych końcówek skrzydeł, i osiągały te same rozmiary co wiwerny,
które parzyły się z nimi, by płodzić kokatryksy. Chassar, który kochał ptaki,
znalazł Parspę, jeszcze zanim się wykluła, i przyniósł jajo do Zakonu. Teraz
słuchała tylko jego. Ead zabrała swoje rzeczy i wspięła się na ptasi grzbiet.
Wkrótce obóz zniknął w piaskowej chmurze.
Uciekali przed wstającym słońcem. Ead wiedziała, że są już blisko, gdy
zobaczyła solne cedry. Niespodziewanie znalazła się w Lasyi.
Jej ojczyzna słynęła z czerwonych pustyń i postrzępionych łańcuchów
górskich, pełnych ukrytych jaskiń i wodogrzmotów. Złotych plaż, których
piasek fale Wszechmorza pokrywały pianą. Była suchym krajem, tak jak
Ersyr, ale płynęły przez nią szerokie rzeki, do których tuliła się zielona
roślinność. Patrząc na rozciągające się w dole równiny, Ead poczuła, że
odchodzi ją tęsknota za rodzimym krajem, mimo że zdążyła zapuścić
korzenie w jej sercu w czasie ośmiu lat spędzonych na dworze Inys.
Choćby zwiedziła cały świat, to tę jego część zawsze będzie uważać za
najpiękniejszą.
Wkrótce Parspa frunęła już nad ruinami Yikali. Ead i Jondu wymykały
się tu wielokrotnie jako dzieci, by szukać przedmiotów pamiętających
czasy Matki.
Parspa zatoczyła półkole i skierowała się ku Zalewisku Lasyańskiemu –
rozległemu pradawnemu lasowi, który spijał wody rzeki Minary i w którego
trzewiach kryła się siedziba Zakonu. Nim wstało słońce, Parspa już
szybowała nad drzewami, rzucając cień na gęsto zbite, rozłożyste korony.
Ptak wreszcie obniżył lot i wylądował na jednej z nielicznych polan. Ead
zsunęła się z jego grzbietu.
– Dziękuję, przyjaciółko – powiedziała po selinyjsku. – Stąd już trafię
sama.
Parspa wzbiła się w powietrze bez słowa.
Ead zanurzyła się w gęstwinę, czując się mała niby liść na gałęzi
któregoś z nich. Jej obolałe stopy zaraz przypomniały sobie drogę, mimo że
ta zapodziała się w jej umyśle. Gdzieś tu było wejście do jaskini, obłożone
potężnymi czarami ochronnymi, ukryte w największej gęstwinie.
Znajdującym się za nią korytarzem Ead podąży w głąb labiryntu tajemnych
sal.
Z dawna niesłyszany szept we krwi. Obróciła się. Kobieta stała w plamie
słońca. W krągłym brzuchu z całą pewnością kryło się dziecko.
– Nairuj – powiedziała Ead.
– Eadaz – odparła kobieta. – Witaj w domu.

Przez okno szczeblinowe do pomieszczenia wpadały drzazgi słonecznego


światła. Ead zorientowała się, że leży w łóżku z głową wspartą na
jedwabnych poduszkach. Po tylu dniach drogi podeszwy jej stóp paliły
żywym ogniem.
Stłumiony ryk kazał jej wstać. Oddychając z mozołem, sięgnęła po broń.
– Eadaz. – Poczuła czyjeś wielkie dłonie na swoich. Poderwała się
zaskoczona. – Eadaz, nie ruszaj się.
Wpatrzyła się w zastygłą powyżej brodatą twarz. Ciemne oczy, lekko
skośne, tak jak jej.
– Chassar – wyszeptała. – Chassarze, czy…?
– Tak. – Uśmiechnął się do niej. – Jesteś w domu, najdroższa.
Wtuliła się w jego pierś. Łzy na jej rzęsach wsiąkały w jego szatę.
– Przebyłaś długą drogę. – Przeczesał dłonią jej włosy. Miną wieki, nim
Ead pozbędzie się z nich całego piasku. – Gdybyś napisała przed
opuszczeniem Ascalonu, wysłałbym Parspę szybciej.
Ead złapała go za ramię.
– Nie było czasu, Chassarze. Wiele się wydarzyło. Sabran jest
w niebezpieczeństwie. Książęta Ducha gotują się do walki o jej tron…
– To, co dzieje się w Inys, nie ma już znaczenia. Niebawem porozmawia
z tobą Przeorysza.
Znowu zapadła w sen. A gdy się zbudziła, niebo nad jej głową miało
barwę dogasających węgli. W Lasyi było ciepło przez większą część roku,
lecz teraz wieczorny wiatr niósł ze sobą przenikliwy chłód. Ead wstała
i owinęła się brokatową szatą, a potem wyszła na balkon. Wtedy je
zobaczyła.
Drzewo pomarańczy.
Wyrastało z serca Zalewiska, większe i piękniejsze niż to, które widziała
w swoich snach w Inys. Jego gałęzie i trawa wokoło były obsypane białym
kwieciem. Wokół rozciągała się Krwawa Dolina, gdzie Matka rozgromiła
Bezimiennego. Ead wypuściła powietrze z płuc.
Była w domu.
Podziemne komnaty i korytarze kończyły się w tej dolinie. Jedynie te
pokoje i oszklone werandy dostąpiły zaszczytu wyglądania na
pomarańczowe drzewo. Przeorysza uczyniła jej zaszczyt, pozwalając jej
wypocząć w jednym z nich. Zwykle służyły do modlitwy i do wydawania
dzieci na świat.
Nad jej głową grzmiał wodospad. To był ten ryk, który słyszała we śnie.
Siyāti uq-Nāra nazwała go Szlochem Galiana, by wykpić jego tchórzostwo.
Daleko w dole przez dolinę przepływała rzeka Minara, pojąc korzenie
drzewa.
Ead utkwiła wzrok w jego poskręcanych konarach. Owoce mieniły się
złotem, wtulone w opiekuńcze gałęzie. Na ich widok zaschło jej w ustach
i wiedziała, że woda nie ugasi tego pragnienia.
Wróciwszy do komnaty, przystanęła i przyłożyła czoło do chłodnej
powierzchni łuku wyciosanego z kamienia koloru róży.
Dom.
Basowy pomruk podniósł jej włoski na karku. Gdy się obróciła, ujrzała
w przejściu dorosłego ichneumona.
– Aralaq?
– Eadaz – wyrzekł niskim głosem. – Gdy cię ostatnio widziałem, byłaś
jeszcze szczeniakiem.
Nie mogła uwierzyć, jak bardzo urósł. Kiedyś był tak mały, że mieścił się
na jej kolanach, a teraz przewyższał ją o głowę.
– Ty też. – Jej twarz rozpogodził uśmiech. – Strzegłeś mnie cały ten
czas?
– Trzy dni.
Uśmiech spełzł z jej warg.
– Trzy… – mruknęła. – Musiałam być bardziej wykończona, niż mi się
zdawało.
– Za dużo czasu spędziłaś z dala od drzewa pomarańczy.
Aralaq podszedł do niej i trącił nosem jej dłoń. Ead nie mogła
powstrzymać śmiechu, gdy zaczął lizać ją po twarzy szorstkim językiem.
Zapamiętała go jako piszczącą kulkę futra o wielkich oczach, która kochała
się do niej tulić i co chwila potykała się o długi ogon.
Jedna z sióstr znalazła go osieroconego w Ersyrze i przyniosła do
Zakonu, gdzie opiekę nad nim powierzono Ead i Jondu. Karmiły go
mlekiem i skrawkami wężowego mięsa.
– Powinnaś się wykąpać. – Aralaq liznął jej palce. – Zalatujesz
wielbłądem.
Cmoknęła z udawaną dezaprobatą.
– Dziękuję za radę. Ty też zalatujesz, wiesz?
Wzięła lampę oliwną ze stolika nocnego i ruszyła za ichneumonem.
Poprowadził ją tunelami do klatki schodowej. Minęli dwóch Lasyan,
Synów Siyāti, którzy opiekowali się siostrami. Obydwaj skinęli jej
głowami.
Gdy Ead i Aralaq dotarli do łaźni, ichneumon trącił nosem jej biodro.
– Idź. Służący zabiorą cię potem do Przeoryszy. – W spojrzeniu jego
złotych oczu dostrzegła smutek. – Waż słowa, gdy będziesz z nią
rozmawiać, córko Zāli.
Odszedł, zamiatając podłogę ogonem. Odprowadziła go wzrokiem do
wyjścia, po czym weszła do oświetlonego świecami pomieszczenia.
Ta łaźnia, podobnie jak oszklone werandy, znajdowała się po otwartej
stronie budynku. Delikatny wietrzyk marszczył taflę wody niczym zbłąkany
morski prąd. Ead postawiła lampę na podłodze i zrzuciła szatę, po czym
zanurzyła się w basenie. Czuła, jak z każdym krokiem spływa z niej piach,
brud i pot. Zaraz poczuje się jak nowo narodzona.
Natarła ciało mydłem. Gdy pozbyła się piasku z włosów, pozwoliła
gorącej wodzie wypędzić zmęczenie z kości.
„Waż słowa”.
Ichneumony nie rzucały słów na wiatr. Przeorysza będzie chciała się
dowiedzieć, dlaczego Ead tak nalegała, by przedłużyć wizytę w Inys.
„Ead, zostań ze mną”.
– Siostro.
Obróciła głowę. W przejściu stał jeden z Synów Siyāti.
– Przeorysza zaprasza cię do swoich komnat na kolację – powiedział. –
Przygotowaliśmy dla ciebie stosowny strój.
– Dziękuję.
Ubierała się bez pośpiechu. Wyłożone dla niej szaty nie były formalnym
ubiorem sióstr, ale pasowały do jej nowej rangi – postulantki. Gdy
wyjeżdżała do Inys, była nowicjuszką. Teraz, gdy wykonała ważne dla
Zakonu zadanie, stała się pretendentką do tytułu Czerwonej Damy. Ale
tylko od Przeoryszy zależało, czy nią zostanie.
Najpierw nałożyła mantylę z morskiego jedwabiu, która lśniła jak złoto
i okrywała ciało do pępka. Następnie przywdziała białą haftowaną
spódnicę. Na nadgarstku prawej ręki zapięła szklaną bransoletę, a na szyi
zawiesiła sznury drewnianych paciorków. Włosy zostawiła rozpuszczone
i wilgotne.
Nowa Przeorysza nie widziała Ead, od kiedy skończyła ona siedemnaście
lat. Gdy nalała sobie wina dla kurażu, złapała wzrokiem własne odbicie
w ostrzu noża spoczywającego przy talerzu.
Pełne usta. Oczy barwy dębowego miodu osadzone pod poziomą linią
brwi. Nos wąski u nasady, rozszerzający się delikatnie u dołu.
Rozpoznawała te wszystkie elementy własnego wyglądu, lecz dopiero teraz
uświadomiła sobie, jak zmieniło ją dojrzewanie. Wysklepiło jej kości
policzkowe, wysmukliło dziecięce obłości. Dostrzegła też w sobie jakąś
posępność, rezultat głodu, który rozumieją tylko wojowniczki Zakonu.
Wyglądała jak kobiety, którymi chciała się stać, gdy dorastała. Sprawiała
wrażenie wykutej z kamienia.
– Gotowa?
Mężczyzna wrócił. Ead wygładziła spódnicę.
– Tak – powiedziała. – Zabierz mnie do niej.

Gdy Cleolind Onjenyu założyła Zakon Drzewa Pomarańczy, porzuciła


życie księżniczki z Południa i zniknęła wraz ze swoimi przybocznymi
w Krwawej Dolinie. Nazwały tak swoją przystań, by pohańbić imię
Galiana. W jego czasach rycerze wysp Inysca składali przysięgi
w budowlach zwanych zakonami. Galian planował założyć w Yikali
pierwszy taki zakon na Południu.
Ja wzniosę zakon innego rodzaju – powiedziała wówczas Cleolind –
i żaden tchórzliwy rycerz nie zbruka jego ogrodu.
Matka była pierwszą Przeoryszą. Drugą została Siyāti uq-Nāra, do
pokrewieństwa z którą przyznawało się wielu braci i wiele sióstr
należących do Zakonu, łącznie z Ead. Po śmierci Przeoryszy kolejną
wybierało zgromadzenie Czerwonych Dam.
Naczelniczka Zakonu siedziała przy stole z Chassarem. Na widok Ead
wstała i ścisnęła jej ramiona.
– Ukochana córko. – Złożyła pocałunek na jej policzku. – Witaj
ponownie w Lasyi.
Ead odwzajemniła gest.
– Niech cię karmi płomień Matki, Przeoryszo.
– I ciebie.
Naczelniczka przyjrzała się Ead oczami koloru leszczyny, odnotowując
zmiany, jakie zaszły w jej wyglądzie. Następnie wróciła na miejsce.
Mita Yedanya, poprzednia munguna, czyli kandydatka do objęcia schedy
po zmarłej Przeoryszy, musiała już przekroczyć pięćdziesiątkę. Była
zbudowana jak pałasz, wysoka i szeroka w ramionach. Tak jak Ead była
półkrwi Lasyanką i Ersyrką i miała skórę koloru piasku zaraz po odejściu
fali. W jej czarnych włosach, spiętych drewnianą spinką, widać już było
pasma siwizny.
Siedzący na grzędzie Sarsun zaćwierkał na powitanie. Chassar zdążył
dopić już do połowy wywar z yogushu i zjeść duszoną wołowinę. Odstawił
szklankę i posłał swej podopiecznej ciepły uśmiech. Ead usiadła przy stole,
a Syn Siyāti postawił przed nią porcję potrawki z orzechami ziemnymi.
Blat zastawiono miskami i półmiskami z jedzeniem. Biały ser, daktyle
w miodzie, palmowe jabłka i morele, gorące podpłomyki z tłuczoną
ciecierzycą, ryż smażony z cebulą i drobnymi pomidorami, suszona ryba,
parujące małże, czerwone banany w przyprawach. Za tym jedzeniem
tęskniła od blisko dekady.
– Opuściła nas dziewczynka, a wróciła kobieta – wygłosiła Przeorysza,
gdy Syn Siyāti nakładał jej tyle jedzenia, ile tylko mogło zmieścić się na
talerzu. – Tak bardzo nie chcę cię poganiać, lecz musimy znać okoliczności,
w jakich opuściłaś Inys. Chassar mówi, że zostałaś wygnana.
– Uciekłam, by uniknąć aresztowania.
– Co się stało, córko?
Ead nalała sobie daktylowo-palmowego wina i dała sobie chwilę, by
zebrać myśli.
Zaczęła od Truyde utt Zeedeur i jej romansu z giermkiem. Opowiedziała
o Triamie Sulyardzie i jego podróży na Wschód. Opowiedziała o Tablicy
z Rumelabaru i teorii, którą wysnuła Truyde. Streściła jej historię
o kosmicznej równowadze, o ogniu i gwiazdach.
– To może być ważne, Przeoryszo – powiedział z namysłem Chassar. –
Jest przecież czas, gdy drzewo, jak teraz, chętnie dzieli się owocami, i taki,
gdy ich skąpi. Były już dwa okresy niedoboru, jeden nastąpił zaraz po
Żałobie Wieków. Ta teoria o kosmicznej równowadze próbuje ją tłumaczyć.
Przeorysza rozważyła jego słowa, ale nie zdradziła się z żadną myślą.
– Mów dalej, Eadaz – rzekła.
Ead opowiedziała o małżeństwie, o morderstwie, o dziecku i jego utracie.
O Książętach Ducha i o zamiarach Combe’a wobec Sabran.
Oczywiście jedną rzecz pominęła.
– Sabran nie może już rodzić dzieci, więc jej władza chwieje się
w posadach. Przynajmniej jedna osoba w pałacu, niejaki Podczaszy czy
może Podczasza, próbowała ją zabić lub przynajmniej wystraszyć –
zakończyła Ead. – Musimy wysłać do Inys więcej sióstr, inaczej któreś
z Książąt Ducha zagarnie tron. Znają jej tajemnicę, jest na ich łasce. Mogą
ją szantażować. Lub po prostu pozbawić władzy.
– Wojna domowa. – Przeorysza zacisnęła wargi. – Mówiłam poprzedniej
Przeoryszy, że stanie się to prędzej czy później, ale nie chciała mnie
słuchać. – Przekroiła ostatni kawałek melona. – Nie będziemy się już
mieszać do spraw Inysytów.
Ead musiała się przesłyszeć.
– Przeoryszo – powiedziała – mogę spytać, co chcesz przez to
powiedzieć?
– Właśnie to. Że Zakon nie będzie już działał w Inys.
Skołowana Ead spojrzała na Chassara, który akurat teraz całą uwagę
poświęcił posiłkowi.
– Ależ, Przeoryszo… – Z trudem panowała nad głosem. – Nie zamierzasz
chyba porzucić Imperium w tych niebezpiecznych czasach.
Milczenie.
– Jeśli wyjdzie na jaw, że Sabran nie może rodzić, nie tylko w Inys
wybuchnie wojna domowa, ale też schizma podzieli Imperium Cnót. Różne
frakcje opowiedzą się za różnymi Książętami Ducha. Nawet pomniejsi
hrabiowie mogą poważyć się na zagarnięcie tronu. Pieśniarze zguby
napłyną do miast, a wszyscy wiemy, że z tego chaosu wyłoni się tylko jeden
zwycięzca: Fýredel.
Przeorysza opłukała palce z czerwonego soku melona w misce z wodą.
– Eadaz – powiedziała w końcu – Zakon Drzewa Pomarańczy jest
bastionem wzniesionym przeciw wyrmom. Był nim przez tysiąc lat. –
Spojrzała Ead w oczy. – Nie po to go założono, by pomagał upadającym
monarchiom lub mieszał się do cudzych wojen. Nie jesteśmy politykami,
ochroniarzami ani najemnikami. Jesteśmy naczyniami dla świętego
płomienia.
Ead czekała.
– Jak powiedział Chassar, istnieją zapiski, które wskazują na okresy
mniej obfitego owocowania drzewa. Jeśli nasi uczeni się nie pomylili,
niebawem nadejdzie kolejny. Najprawdopodobniej podczas jego trwania
będziemy w stanie wojny ze Smoczą Armią. Może nawet z samym
Bezimiennym – mówiła dalej Przeorysza. – Musimy być gotowi na
najbardziej zajadłe walki od czasu Żałoby Wieków. A więc powinniśmy
skupić uwagę na Południu, gromadzić siły, zamiast trwonić je bez
przyczyny. Musimy przetrzymać tę burzę.
– Oczywiście, lecz…
– Dlatego – weszła jej w zdanie Przeorysza – nie wyślę ani jednej siostry
na wojnę domową w Imperium, by ratować królową, która już upadła. Nie
będę ryzykować, że zostaną tam spalone za herezję. Nie, kiedy mogą tu
polować na wielkie zachodnice. Lub wspierać naszych starych przyjaciół na
dworach Południa.
– Przeoryszo – powiedziała rozpaczliwie Ead – czy celem Zakonu nie
jest walka w obronie całej ludzkości?
– Poprzez walkę ze smoczym złem tego świata.
– Jeśli chcemy pokonać to zło, świat musi zachować stabilność. Zakon
jest pierwszą tarczą przeciwko wyrmom, ale nie jedyną. Nie zdołamy
zwyciężyć w pojedynkę – podkreśliła Ead. – Imperium dysponuje wielką
siłą militarną na lądzie i morzu. Jedynym sposobem na utrzymanie go
w całości, na uchronienie go przed rozsadzeniem od środka, jest utrzymanie
Sabran Berethnet przy życiu i na tronie…
– Dość.
Ead zamilkła. W pokoju zapadła głęboka cisza.
– Jesteś uparta, Eadaz. Dokładnie tak jak Zāla – powiedziała Przeorysza
już spokojniej. – Uszanowałam decyzję naszej ostatniej Przeoryszy, by
wysłać cię na Inys. Wierzyła, że chce tego Matka… ale mnie się wydaje, że
wcale nie taka była jej wola. Czas zewrzeć szeregi i przygotować się do
wojny. – Potrząsnęła głową. – Nie pozwolę, byś przez kolejny sezon
powtarzała w Ascalonie ich ohydne modły.
– A więc to wszystko było po nic. Lata zmieniania pościeli – powiedziała
Ead cierpko. – Po nic.
Widok twarzy Przeoryszy zmroził ją do szpiku kości. Chassar
odchrząknął.
– Jeszcze wina, Przeoryszo?
Kiwnęła lekko głową, a on jej nalał.
– Nie po nic. – Powstrzymała go ruchem dłoni. – Moja poprzedniczka
wierzyła, że Berethnetowie mówią o sobie prawdę i że warto objąć królową
Sabran ochroną. Czy to prawda, czy nieprawda, powiedziałaś nam właśnie,
że Sabran jest ostatnią ze swojego rodu. Imperium Cnót upadnie albo teraz,
albo w niedalekiej przyszłości, gdy wszyscy dowiedzą się, że Sabran jest
bezpłodna.
– A Zakon nie zrobi nic, by złagodzić ten upadek. – Ead nie mogła tego
zdzierżyć. – Mamy stać i patrzeć, jak pół świata pogrąża się w chaosie.
– Powinnością Zakonu nie jest zmienianie naturalnego toku historii. –
Przeorysza podniosła szklankę. – Musimy pilnować Południa, Eadaz. Oto
nasza powinność.
Ead siedziała sztywno i nieruchomo.
Myślała o Locie i Margret. O niewinnych dzieciach takich jak Tallys.
O samotnej i osaczonej Sabran. Wszyscy zgubieni.
Ostatnia Przeorysza nie okazałaby takiej obojętności. Zawsze wierzyła,
że Matka chciała, by Zakon bronił i wspierał całą ludzkość, zamieszkującą
wszystkie strony świata.
– Fýredel się obudził – powiedziała Przeorysza, gdy Ead siedziała
z zaciśniętą szczęką. – Widziano też jego rodzeństwo, Valeysę i Orsula,
pierwsze na Wschodzie, drugie tutaj, na Południu. Opowiedziałaś nam
o tym Białym Wyrmie. Musimy założyć, że to jakaś nowa siła,
sprzymierzona z pozostałymi. Należy zabić wszystkie cztery zachodnice,
by zgasić płomień Smoczej Armii.
Chassar pokiwał głową.
– Gdzie na Południu widziano Orsula? – spytała Ead, gdy poczuła, że
może już otworzyć usta, nie wybuchając oburzeniem.
– Ostatni raz przy Wrotach Ungulusa.
Przeorysza otarła kącik ust lnianą serwetą. Syn Siyāti zabrał jej talerz.
– Eadaz – powiedziała – wykonałaś dla Zakonu niezwykle ważne
zadanie. Już czas, córko, byś przyjęła płaszcz Czerwonej Damy. Jestem
pewna, że staniesz się jedną z naszych najlepszych wojowniczek.
Mita Yedanya miała opinię osoby bezpośredniej, która zawsze mówi bez
ogródek. Podsunęła Ead jej marzenie na talerzu, jakby to był pokrojony
owoc. Ead nie przypuszczała, że jej misja na Inys przybliży ją do realizacji
tego marzenia.
Bo i nie bez powodu Przeorysza zaproponowała wyniesienie Ead do tej
godności teraz. Dziewczyna poczuła, jak gula narasta jej w gardle.
Przeorysza chciała ją udobruchać. Jakby była dzieckiem, które rodzic
usiłuje rozkojarzyć bańką mydlaną.
– Dziękuję – odpowiedziała Ead. – To dla mnie zaszczyt.
Dziewczyna razem z Chassarem siedziała w ciszy i sączyła mętne wino.
– Przeoryszo – powiedziała w końcu. – Muszę spytać, co się stało
z Jondu. Czy w ogóle wróciła do Lasyi?
Gdy kobieta odwróciła wzrok i zacisnęła usta, Chassar pokręcił głową.
– Nie, ukochana. – Nakrył jej dłoń własną. – Jondu jest teraz z Matką.
W Ead coś umarło. Była pewna, że Jondu odnajdzie drogę powrotną do
Zakonu. Zwinna, wojownicza i nieustraszona Jondu. Mentorka, siostra,
najlepsza przyjaciółka.
– Czy jesteście pewni? – spytała cicho.
– Tak.
Ból rozkwitł w jej sercu. Zamknęła oczy, wyobraziła sobie, że przybiera
formę płomienia świecy, który następnie zdmuchnęła.
Później. Opłacze ją później.
– Nie umarła na próżno – mówił dalej Chassar. – Wyruszyła na
poszukiwania miecza Galiana Kłamcy. Nie znalazła Ascalona na Inys… ale
znalazła coś innego.
Sarsun zastukał szponem o drewno. Oszołomiona wieściami o Jondu,
Ead spojrzała beznamiętnie na leżący obok niego przedmiot.
Szkatuła.
– Nie wiemy, jak ją otworzyć – przyznał Chassar, gdy Ead wstała od
stołu. – Od tajemniczej zawartości dzieli nas tylko zagadka.
Ead powoli podeszła do żelaznego pojemnika i przebiegła palcem po
tłoczeniach wieka. Co dla niewytrenowanego oka było tylko dekoracją, ona
zidentyfikowała jako napis w języku selinyjskim, którym mówiono
w starożytności na Południu. Litery wiły się i nachodziły na siebie, by nie
dało się ich łatwo odczytać.

klucz bez zamka ni spoiny


podniesie morze w trudnej godzinie
zamknięty w chmurze pary i soli
złoty nóż ją otworzyć pozwoli

– Zakładam, że próbowaliście ją otworzyć wszystkimi nożami w Zakonie –


powiedziała Ead.
– Oczywiście.
– A może wiersz mówi o Ascalonie?
– Ascalon miał srebrne ostrze – westchnął Chassar. – Synowie Siyāti
przeszukują nasze archiwa w poszukiwaniu odpowiedzi.
– Módlmy się, by ją znaleźli – powiedziała Przeorysza. – Jeśli Jondu była
gotowa umrzeć, by dać nam tę szkatułę, musiała uznać, że zdołamy ją
otworzyć. Oddana do końca. – Znowu spojrzała na Ead. – Eadaz, powinnaś
teraz zjeść owoc z drzewa. Minęło osiem lat, twój płomień się dopalił. –
Zrobiła pauzę. – Czy chcesz, by poszła z tobą któraś z sióstr?
– Nie. Zrobię to sama.

Wieczór przerodził się w noc. Gdy gwiazdy zajaśniały nad Krwawą Doliną,
tysiąc stopni zaprowadziło Ead na jej dno. Zanurzyła bose stopy w trawie
i ile. Zatrzymała się na uderzenie serca, by wypełnić płuca nocnym
powietrzem, po czym zrzuciła szatę.
Kotlinę zaścielał kobierzec białych kwiatów. Drzewo pomarańczy
majaczyło w oddali, jego gałęzie rozcapierzały się niczym ludzkie ręce.
Każdy krok w kierunku drzewa przejmował ją drżeniem. Przebyła pół
świata, by wrócić tu, do źródła swojej siły.
Osunęła się na kolana, prosto w ramiona nocy. Gdy zagłębiła palce
w miękkiej ziemi, łzy ulgi trysnęły z jej oczu, a z każdym oddechem jej
gardło przecinała ostra klinga. Ead zapomniała o wszystkich ludziach,
jakich kiedykolwiek znała. Istniało tylko drzewo, które obdarzało wiernych
boskim ogniem. Było jej jedynym celem, powodem, dla którego żyła.
I wołało ją, po ośmiu latach, obiecując z dawna odkładane nasycenie.
Czuła przez skórę, że skądś nieopodal przygląda jej się Czerwona Dama
lub może nawet sama Przeorysza. Musiały sprawdzić, czy Ead wciąż jest
godna swej rangi. Tylko drzewo mogło o tym zadecydować.
Ead uniosła dłonie wierzchem do góry i czekała, jak zboże czeka na
deszcz.
Wypełnij mnie znów swoim ogniem – modliła się w myślach. – Pozwól,
bym ci służyła.
Noc znieruchomiała. I wtedy – powoli, jakby tonął w wodzie –
z wysokiej gałęzi spadł złocisty owoc.
Ead złapała go obiema rękami. Zanosząc się szlochem, zatopiła w nim
zęby.
Czuła, jakby umarła i narodziła się ponownie. Krew drzewa rozpłynęła
się jej po języku, ugasiła rozjątrzone pragnienie niczym lek, który
wspomaga gojenie się rany. Żyły Ead wypełniły się płynnym złotem. A gdy
tylko ugasiła jeden płomień, w jej sercu buchnął drugi, który ogarnął całe
jej jestestwo. Gorąco wypaliło ją jak glinę, utwardziło jej śmiertelną
powłokę. Gdzieś w jej ciele zbudził się krzyk.
A świat wokoło odpowiedział.
40
WSCHÓD

Nad Morzem Słonecznego Tańca szalała ulewa. Nie minęło jeszcze


południe, ale na wszystkich okrętach Floty Tygrysiego Oka płonęły latarnie.
Laya Yidagé przecięła pokład „Pogoni”. Niclays, idąc za nią i trzęsąc się
w przemoczonym płaszczu, nie mógł na długo oderwać oczu od nieba. To
trwało tygodniami.
Valeysa Pustoszycielka zbudziła się ze snu. Widok zachodnicy kołującej
nad okrętami, zanoszącej się piekielnym skrzekiem, na zawsze wypalił się
w jego pamięci.
Widział dość przedstawiających ją malowideł, by ją rozpoznać. Jej
cielsko było pokryte łuską koloru spalonej pomarańczy i kolcami barwy
złota. Była żywym płomieniem, tak jasnym, jakby dopiero co wypluła ją
Góra Trwogi.
Wróciła do świata żywych i mogła teraz w każdej chwili wynurzyć się
z chmur, by obrócić w perzynę całą flotę. Taka śmierć byłaby przynajmniej
szybsza od tej, którą wyszykują mu piraci, gdy tylko im podpadnie. Spędził
na okręcie już kilka tygodni i jak dotąd nikt mu nie wyrwał języka ani nie
skrócił o głowę, jednak nieustannie spodziewał się jednego albo drugiego.
Strzelał wzrokiem to w niebo, to na horyzont. Trzy seiikineskie okręty
pancerne od wielu dni siedziały im na ogonie, ale tak jak przewidziała Złota
Cesarzowa, nie skróciły dystansu na tyle, by zaatakować. Teraz „Pogoń”
znowu płynęła na wschód, za cel rejsu obrawszy Kawontay, gdzie piraci
zamierzali sprzedać jeziorańską smoczycę. Niclays chciałby wiedzieć, co
z nią zrobią.
Deszcz kapał mu na okulary. Przetarł je, zupełnie bez sensu, i pospieszył
za Layą.
Złota Cesarzowa wezwała ich oboje do swojej kajuty, gdzie mogli się
ogrzać przy palenisku. Stała w końcu stołu, ubrana w wywatowany płaszcz
i czapkę z futra wydry.
– Morski Księżycu – powiedziała – usiądź.
Niclays prawie nie otwierał ust, odkąd widok Valeysy wstrząsnął nim do
tego stopnia, że nie był w stanie sformułować w głowie żadnej koherentnej
myśli, lecz teraz słowa pojawiły się same.
– Mówisz po seiikinesku, czcigodna pani kapitan?
– Oczywiście, kurwa, że tak. – Nie odrywała wzroku od stołu, na którym
wymalowano szczegółową mapę Wschodu. – Za głupią mnie masz?
– A-ależ skąd, pani kapitan. Po prostu obecność tłumaczki kazała mi
sądzić, że…
– Trzymam tłumaczkę, żeby moi jeńcy brali mnie za głupią. Czy Yidagé
źle tłumaczyła?
– Nie, nie, skądże, arcyczcigodna Złota Cesarzowo – odrzekł,
strwożony. – Sprawiła się świetnie.
– Więc jednak masz mnie za głupią.
Nie wiedząc, co powiedzieć, zamilkł. Wreszcie podniosła na niego
wzrok.
– Siadaj.
Usiadł. Świdrując go wzrokiem, Złota Cesarzowa wyjęła zza pasa nóż do
jedzenia i wyczyściła nim po kolei wszystkie pomalowane na czarno, długie
na cal paznokcie.
– Spędziłam na pełnym morzu trzydzieści lat – powiedziała. – Miałam do
czynienia z różnymi ludźmi, od rybaków po wicekrólów. Nauczyłam się,
których torturować, których zabijać, którzy zdradzą swoje sekrety
i podzielą się bogactwem bez rozlewu krwi. – Okręciła nóż w dłoni. –
Zanim piraci wzięli mnie na zakładniczkę, miałam burdel w Xothu. Wiem
o ludziach więcej, niż oni sami o sobie wiedzą. Znam kobiety i znam
mężczyzn na wylot i od stóp do głów, kutasów nie pomijając. I niemal na
pierwszy rzut oka wiem, kim są.
Niclays przełknął ślinę.
– Nie mieszajmy w to kutasa. – Uśmiechnął się niemrawo. – Co prawda
ma już swoje lata, ale wciąż jestem do niego przywiązany.
Złota Cesarzowa prychnęła śmiechem.
– Śmieszek z ciebie, Morski Księżycu. Wy się chyba ciągle śmiejecie,
tam, po drugiej stronie Czeluści. Nic dziwnego, że trzymacie na dworach
tylu błaznów. – Wwiercała się w niego czarnymi oczami. – Czytam z ciebie
jak z otwartej księgi. Wiem, czego chcesz, i nie ma to nic wspólnego
z twoim kutasem. Za to ma wiele wspólnego ze smokiem, którego
złapaliśmy w Ginurze.
Niclays uznał, że najlepiej zrobi, nic nie mówiąc. Z uzbrojoną wariatką
lepiej uważać.
– Co dokładnie chciałbyś mu odebrać? – indagowała kapitan. – Może
ślinę, żeby uperfumować wybrankę serca? Mózg, by uleczyć czerwonkę?
– Cokolwiek. – Niclays oczyścił gardło. – Param się alchemią,
arcyczcigodna Złota Cesarzowo.
– Alchemią, powiadasz – prychnęła zjadliwie.
– Tak – potwierdził Niclays, mając wrażenie, że zaraz dostanie zawału. –
Jestem praktykiem. Studiowałem tę sztukę na uniwersytecie.
– Wspominałeś, że przedmiotem twoich studiów była anatomia. To
dlatego przydzieliłam ci stanowisko. I pozwoliłam żyć.
– Och, tak – dodał pospiesznie. – Bo i jestem anatomem, w dodatku
świetnym, zaręczam, prawdziwym tytanem w swej dziedzinie, lecz
kierowany pasją, uczyłem się również alchemii. Przez wiele lat
próbowałem wydestylować eliksir życia. Choć mi się to nie udało, wierzę,
że brakujący element układanki może kryć się w ciele wschodniego smoka.
Ich ciała są przystosowane do życia trwającego wiele tysięcy lat i gdybym
tylko mógł, by tak to ująć, przenieść tę długowieczność do ciała
człowieka…
Zatrzymał się w pół zdania, czekając na osąd Cesarzowej. Kobieta ani na
moment nie oderwała od niego wzroku.
– A więc usiłujesz mnie przekonać, że twój mózg nie jest tak miękki jak
twój kręgosłup, tak? – wyrzekła po chwili. – A może rozłupię ci czaszkę
i sama zobaczę, hę?
Niclays nie odważył się odpowiedzieć.
– Zawrzyjmy umowę, Morski Księżycu. Kto wie, może i okażesz się
właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. – Kapitan sięgnęła do
kieszeni płaszcza. – Mówisz, że ten przedmiot powierzył ci przyjaciel.
Opowiedz mi o nim.
Zamerdała mu przed nosem znajomym skrawkiem jedwabiu. Trzymała
w urękawiczonych rękach wszystko, co zostało z Jannarta.
– Chcę wiedzieć – podjęła – kto ci to dał. – Gdy nie odpowiedział,
wyciągnęła rękę ze skrawkiem nad palenisko. – Odpowiadaj.
– Miłość mojego życia – odpowiedział Niclays z szamoczącym się
w piersi sercem. – Jannart, książę Zeedeur.
– Czy wiesz, co to jest?
– Nie. Tylko tyle, że zostawił to mnie.
– Dlaczego?
– Chciałbym wiedzieć.
Złota Cesarzowa zmrużyła oczy.
– Proszę – wychrypiał Niclays. – Ten kawałek jedwabiu to wszystko, co
mi po nim zostało.
Kącik jej ust uniósł się. Położyła przedmiot na stole. Delikatność, z jaką
to zrobiła, uświadomiła Niclaysowi, że w życiu by go nie spaliła.
Głupcze – napomniał się w myślach. – Nigdy nie okazuj słabości.
– Ten napis – powiedziała Złota Cesarzowa – stanowi część pewnego
wschodniego tekstu z zamierzchłych czasów. Dotyczącego źródła
wiecznego życia. Drzewa morwy. – Poklepała kawałek jedwabiu. – Latami
szukałam brakującego fragmentu. Spodziewałam się, że zawiera
wskazówki, jak do niego dotrzeć, ale okazało się, że wcale nie. Ale
znajduje się na nim zakończenie opowieści.
– A więc to… coś więcej niż tylko legenda, czcigodna Cesarzowo?
– Każda legenda ma w sobie ziarno prawdy. Ja wiem to najlepiej.
Niektórzy twierdzą, że oszalałam, bo zjadłam serce tygrysa. Inni mają mnie
za wodnego ducha. Prawdą jest tylko to, że pogardzam tak zwanymi
bogami Wschodu. Na tym gruncie wyrosły wszystkie plotki na mój temat. –
Postukała szponiastym paznokciem w jedwab Jannarta. – Wątpię, by
drzewo morwy wyrastało z serca świata, jak mówi opowieść. Ale nie
wątpię, że kryje się w nim sekret wiecznego życia. Widzisz więc, że wcale
nie musisz uszkadzać mojego towaru.
Niclaysowi nie mieściło się w głowie, że ślepy los powierzył mu
alchemiczny klucz.
Złota Cesarzowa przyglądała mu się. Niclays po raz pierwszy zauważył,
że na całej długości jej drewnianego ramienia znajdują się nacięcia. Skinęła
na Layę, która wyjęła spod jej tronu pozłacaną drewnianą szkatułę.
– Oto moja oferta. Jeśli zdołasz rozwikłać zagadkę i znaleźć drogę do
drzewa morwy, pozwolę ci samemu napić się eliksiru życia. Podzielimy się
z tobą łupem.
Laya podeszła ze szkatułą i uniosła wieko. Wewnątrz znajdowała się
cienka księga owinięta w morę. Na jej drewnianej okładce zostały ślady
złotolistnego drzewa morwy. Niclays z szacunkiem wziął ją do ręki.
Oprawiono ją w stylu seiikineskim, grzbiet ozdobiono malunkiem liści.
Każda strona wykonana została z jedwabiu. Ktokolwiek zrobił tę księgę,
chciał, by przetrwała stulecia, i cel osiągnął.
To była księga, o której marzył Jannart.
– Odczytałam ją na wszystkie możliwe sposoby, przydając słowom
wszystkie możliwe znaczenia w staroseeikineskim, ale nie znalazłam nic
poza samą opowieścią. Może mentyjski umysł odczyta ją w nowy sposób.
A może miłość twojego życia wysłała ci wiadomość, której jeszcze nie
rozszyfrowałeś. Przynieś mi odpowiedź o świcie trzeciego dnia albo
odkryjesz, że znudził mi się mój nowy chirurg. A jak mi się coś nudzi, nie
zagrzewa długo miejsca na tym świecie.
Przesuwając kciukiem po księdze, Niclays czuł, że jego żołądek
wyczynia ewolucje.
– Tak, arcyczcigodna Złota Cesarzowo – wymamrotał.
Laya wskazała mu drogę.
Powietrze na zewnątrz było ciężkie i zimne.
– No cóż – powiedział Niclays grobowym głosem – spodziewam się,
Layo, że to jedno z naszych ostatnich spotkań.
– Chyba nie zrezygnujesz teraz, Niclaysie? – spytała, krzywiąc się.
– Nie rozwikłam tej zagadki w trzy dni. Nie rozwikłałbym, nawet
gdybym miał ich trzysta.
Laya złapała go za ramiona, a siła jej uścisku sprawiła, że stanął jak
wryty.
– Ten Jannart, mężczyzna, którego kochałeś – powiedziała, patrząc mu
prosto w oczy. – Jak myślisz, wolałby, żebyś się poddał czy się postarał?
– Ale ja nie chcę się starać! Czy nie rozumiesz? Czy nikt na tym świecie
tego nie rozumie, do cholery? Czy nikogo nie dręczą duchy? – Do jego
głosu przedarła się nuta wściekłości. – Wszystko, co zrobiłem, wszystko,
czym byłem i czym jestem, zawdzięczam jemu. On był kimś, zanim mnie
poznał. A ja bez niego jestem nikim. Życie bez niego jest udręką. Zostawił
mnie dla tej księgi i, na Świętego, nienawidzę go za to. Nienawidzę go od
świtu do zmierzchu, codziennie, odkąd mnie porzucił. – Głos mu się
załamał. – Wy, mieszkańcy Lasyi, wierzycie w życie po śmierci, prawda?
Laya przyjrzała mu się.
– Niektórzy z nas tak. W Święty Sad. Może twój Jannart czeka na ciebie
właśnie tam albo przy Wielkim Stole Świętego. A może nie czeka nigdzie.
Cokolwiek się z nim stało, ty wciąż tu jesteś. I jesteś tu z jakiegoś
powodu. – Przyłożyła mu poznaczoną odciskami dłoń do policzka. – Masz
ducha, Niclaysie. Nie stań się duchem.
Ileż to lat minęło, odkąd ktoś dotknął jego twarzy lub spojrzał na niego
z sympatią?
– Dobrej nocy – powiedział. – I dziękuję, Layo.
Zostawił ją.
Dotarłszy do swojego kawałka pokładu, położył się na boku i zatkał usta
pięścią. Uciekł z Mentendonu. Uciekł z Zachodu. Ale jego duch uparcie
gonił za nim.
Było już za późno. Niclays zdążył oszaleć ze smutku przez te wszystkie
lata. Stracił głowę tej nocy, gdy znalazł Jannarta martwego w Słońcu
w Chwale – gospodzie będącej ich miłosnym gniazdem.
Od dnia, w którym Jannart miał wrócić do domu, minął tydzień, ale nie
pojawił się na dworze. Niclays nie mógł nigdzie go znaleźć i gdy
dowiedział się od Aleidine, że nie było go w Zeedeur, udał się do ostatniego
miejsca, gdzie mógł się znajdować.
Najpierw poczuł zapach octu. U drzwi pokoju stał lekarz w masce.
Malował na nich czerwone skrzydła. Gdy Niclays odepchnął go i wszedł do
środka, zobaczył Jannarta leżącego na łóżku. Miał ręce złożone na piersi
i wyglądał, jakby spał.
Jannart wszystkich okłamał. Biblioteka, w której miał nadzieję znaleźć
odpowiedzi na nurtujące go kwestie, nie leżała w Wilgastrōmie, tylko
w Gulthadze, mieście zburzonym w czasie erupcji Góry Trwogi.
Niewątpliwie uznał, że ruiny są bezpieczne, ale na pewno wiedział, że
podejmuje ryzyko. Zwiódł rodzinę i ukochanego mężczyznę. Wszystko po
to, by załatać jakąś tam dziurę w historii.
W wymarłych salach Gulthagi spała wiwerna. Wystarczyło jedno
ugryzienie.
Na smoczą plagę nie było lekarstwa. Jannart to wiedział, ale chciał
odejść, nim jego krew zacznie płonąć i wypali mu duszę. Poszedł więc
w przebraniu na rynek cieni i kupił truciznę – wiecznopył. Dawała spokojną
śmierć.
Niclays drżał. Wciąż miał ten widok przed oczami, zapamiętał go
w najdrobniejszych szczegółach. Jannart w łóżku, w ich łóżku. W jednej
ręce trzymał wisiorek, który Niclays dał mu następnego ranka po ich
pierwszym pocałunku. W środku znajdował się fragment jedwabiu
z niezrozumiałym napisem. W drugiej dłoni zaciskał pustą fiolkę.
Musieli go trzymać wszyscy – lekarz, gospodarz i czterech innych.
Wciąż brzmiało Niclaysowi w uszach jego własne wycie, wciąż czuł smak
łez i słodki zapach trucizny.
– Ty głupcze! – krzyczał. – Ty, kurwa, samolubny głupcze! Czekałem na
ciebie. Czekałem trzydzieści lat…
Czy kochankowie kiedykolwiek docierają do Mlecznej Laguny czy tylko
o tym marzą?
Złapał się za głowę obiema rękami. Gdy umarł Jannart, umarła połowa
jego samego. Ta część, dla której warto było żyć. Zamknął oczy, czując
pulsowanie w skroniach, oddychał z mozołem – a kiedy zapadł
w niespokojną drzemkę, śnił o najwyższej komnacie w pałacu Brygstad.
„To może być zaszyfrowana wiadomość”.
Czuł smak wina na języku.
„Intuicja podpowiada mi, że to jakiś niesłychanie ważny kawałek
historii”.
Czuł na skórze bijące z kominka ciepło. Widział pięknie wymalowane
konstelacje gwiazd, tak realistyczne, jakby dachem ich komnaty był sam
firmament.
„Znaki mają w sobie coś dziwnego. Niektóre są większe, inne mniejsze,
dzielą je niezrozumiałe dla mnie odstępy”.
Nagle otworzył oczy.
– Jan – wyszeptał. – Och, mój Janie, twój złoty lis wciąż jest chytry.
41
POŁUDNIE

Ead leżała w swoim gnieździe, cała zlana potem. Jej krew była gorąca
i krążyła w jej ciele z taką szybkością, jakby jutra miało nie być.
To zdarzało się już wcześniej. Gorączka. Przez osiem lat otaczała ją
mgła, która przytępiała jej zmysły, a teraz wypaliło ją słońce. Każde
tchnienie wiatru było jak dotyk palców Sabran.
Huk wodospadu zdał jej się krystalicznie czysty. Słyszała wołanie
miodowodów i leśnych mimików. Czuła zapach ichneumonów i białych
orchidei. I drzewa pomarańczy.
Tęskniła za Sabran. Jej skóra stała się tak wrażliwa, że każde
wspomnienie sprawiało ból. Wsunęła dłoń między nogi i wyobraziła sobie
chłodny dotyk na swoim ciele, usta jak z jedwabiu, słodycz wina… Targnął
nią spazm, zaraz potem zatopiła się w pościeli i zasnęła.
Leżała, milcząca i rozpalona.
Pewnie zaraz wstanie słońce. Kolejny dzień, który Sabran spędzi sama
w Inys, otoczona przez wygłodniałe wilki. Margret nie zdoła odpędzić ich
wszystkich. Była bystra, ale nie była wojowniczką.
Musiał istnieć jakiś sposób, by przekonać Przeoryszę, że zachowanie
Sabran na tronie Inys leży w jej interesie.
Służący zostawili na stoliku talerz owoców i nóż. Przy tej gorączce jej
przemiana materii przyspieszy na jakiś czas, powinna więc dużo jeść i pić.
Wzięła do ręki granat.
Gdy odcinała kwiat, przez gorączkę omsknęła jej się ręka i przejechała
ostrzem po nadgarstku. Z rany popłynęła krew. Czerwona kropla kapnęła na
jej łokieć.
Ead wpatrywała się w nią dłuższą chwilę, myśląc. Potem narzuciła szatę
i pstryknięciem palców zapaliła lampę oliwną.
W jej głowie rodził się pomysł.
W salach zalegała cisza. Ead szła do jadalni i nagle zatrzymała się przed
jednymi z drzwi.
Pamiętała, jak biegały tędy z Jondu, nosząc na rękach małego Aralaqa.
Jakże bała się tego korytarza. To tu jej rodzimatka dobyła ostatniego tchu.
Zāla du Agriya uq-Nāra była munguną przed Mitą Yedanyą. Za tymi
drzwiami znajdowała się komnata, w której zmarła.
Zakon rozsławiło wiele legendarnych sióstr, ale dla Zāli legendarność
była chlebem powszednim. W wieku dziewiętnastu lat, w drugim miesiącu
ciąży, odpowiedziała na wezwanie młodej Sahar Taumargam, przyszłej
królowej Yscalinu, która była wówczas księżniczką Ersyru. Nuramowie
przez nieuwagę obudzili parę wiwern w Małych Górach. Zāla znalazła nie
dwa, lecz sześć stworów nękających nomadów i zabiła wszystkie sama.
A następnie otrzepała szaty i pojechała na targ w Zirin, by zaspokoić dziką
ochotę na różane landrynki.
Ead urodziła się pół roku później, zbyt wcześnie. „Byłaś tak mała, że
mogłem nosić cię w jednej ręce – powiedział jej kiedyś Chassar
z rozbawieniem – ale tak płakałaś, że góry chowały się pod ziemię,
ukochana”. Starym zwyczajem siostry nie budowały głębokich relacji
z dziećmi, gdyż cały Zakon był jedną rodziną, ale Zāla często przemycała
dla Ead miodowe ciasto, a gdy nikt nie patrzył, mocno ją przytulała.
„Moja Ead – szeptała, wdychając zapach dziecka. – Moja gwiazdko
wieczorna. Gdyby słońce jutro zgasło, twój blask rozświetliłby cały świat”.
Przez to wspomnienie Ead nie lubiła, gdy ktoś ją przytulał. Miała sześć
lat, gdy Zāla zmarła w swoim łóżku.
Pchnęła drzwi do jadalni i weszła do środka. „Niech twój płomień
opromieni drzewo”.
W środku było ciemno i cicho. Siedział tam tylko Sarsun z głową
wtuloną w pierś. Gdy postawiła stopę na podłodze, raptownie się obudził.
– Cicho.
Orzeł zmierzwił pióra.
Ead postawiła lampę obok jego grzędy. Jakby wyczuwając jej zamiary,
zeskoczył na dół, by obejrzeć szkatułę. Ead sięgnęła po nóż. Gdy
przyłożyła ostrze do ciała, Sarsun zaskrzeczał cicho. Nacięła skórę, dość
głęboko, by obficie trysnęła krew, i przyłożyła dłoń do wieka.

zamknięty w chmurze pary i soli


złoty nóż ją otworzyć pozwoli

– Siyāti uq-Nāra powiedziała kiedyś, że krew czarodziejki jest złota –


wyjaśniła Sarsunowi. – By wejść w posiadanie złotego noża, należy upuścić
nim krwi czarodziejce.
Nie uwierzyłaby, gdyby ktoś jej powiedział, że ptak może przybrać
sceptyczny wyraz dzioba.
– Wiem przecież, że tak naprawdę nie jest złota.
Sarsun pochylił główkę.
Wytrawione w wieku litery wypełniały się krwią. Wyglądały teraz, jakby
wyłożono je rubinami. Ead czekała. Gdy krew dopłynęła do ostatniego
słowa, szkatuła pękła na pół równiutko przez środek wieka. Ead
wzdrygnęła się, a Sarsun wrócił na grzędę, trzepocząc skrzydłami. Szkatuła
otworzyła się powoli jak kwitnący kwiat.
Wewnątrz na satynowej wyściółce leżał klucz. Miał długość palca
wskazującego i uchwyt w kształcie kwiatu o pięciu płatkach. Kwiatu
pomarańczy.
– Bezbożne stworzenie – rzuciła do Sarsuna.
Dziobnął jej rękaw i poleciał do wyjścia. Tam usiadł i przyglądał się jej
z odległości.
– Co?
Wpatrywał się w nią paciorkami oczu. A potem zniknął w głębi
korytarza.
Ead ruszyła za nim do wąskich drzwi i zeszła po schodach. W jej pamięci
zachowało się mgliste wspomnienie tego miejsca. Ktoś zabrał ją tutaj, gdy
była bardzo mała.
Dotarłszy do końca schodów, znalazła się w sklepionym łukowo
mrocznym pomieszczeniu.
Przed nią stała Matka.
Ead uniosła lampę, by przyjrzeć się statui. Nie przedstawiała
omdlewającej Dziewicy z inysyckich legend. To była Matka, taka, jak
w rzeczywistości, gdy stąpała po tej ziemi: z włosami zgolonymi przy
samej czaszce, z toporem w jednej dłoni i mieczem w drugiej. Ubrana była
do bitwy, w sukienkę uszytą na modłę wojowniczek domu Onjenyu.
Obrończyni i przywódczyni – tym właśnie była prawdziwa Cleolind
z Lasyi, córka Selinu Wiernoprzysiężnej. U jej stóp stała figurka Washtu,
bogini ognia.
Cleolind nigdy nie została pochowana w Sanktuarium Naszej Pani
w Ascalonie. Jej kości spały tutaj, w jej ukochanym kraju, w kamiennej
trumnie pod statuą. Większość posągów leżała na plecach, ale nie ten. Ead
sięgnęła, by dotknąć miecza, po czym przeniosła wzrok na Sarsuna.
– A teraz co?
Przekrzywił głowę, a Ead obniżyła lampę, szukając czegoś, co
najwyraźniej miała znaleźć.
Trumnę złożono na podwyższeniu. Na jego frontowej ścianie
w kwadratowym wyżłobieniu znajdowała się dziurka od klucza. Rzuciwszy
okiem na Sarsuna, który drapał kamienną podłogę pazurem, Ead uklękła
i wsunęła klucz w otwór.
Gdy się przekręcił, pot wystąpił jej na kark. Wzięła głęboki wdech
i wyciągnęła klucz.
Spod trumny wysunęła się kamienna szuflada. W środku znalazła kolejną
żelazną szkatułę. Przekręciła zapięcie w kształcie kwiatu pomarańczy
i otworzyła ją.
Jej oczom ukazał się klejnot o powierzchni białej jak perła lub może
mgła zamknięta w szklanej kropli.
Sarsun zaćwierkał. Obok klejnotu leżał zwój wielkości jej małego palca,
ale Ead ledwie go zobaczyła, oczarowana tańczącym wewnątrz kamienia
światłem. Wyciągnęła rękę.
Gdy tylko dotknęła białej powierzchni, z jej gardła wydarł się krzyk.
Sarsun też krzyknął, gdy upadła przed Matką. Palce przyrosły jej do
klejnotu niczym język przyłożony do lodu. Ostatnią rzeczą, jaką słyszała,
był trzepot skrzydeł Sarsuna.

– Proszę, ukochana.
Chassar podsunął jej puchar z mlekiem orzechowym. Aralaq leżał
wyciągnięty na jej łóżku z głową złożoną na przednich łapach.
Klejnot spoczywał na stole. Nikt go nie dotknął, odkąd Chassar,
ściągnięty do podziemi przez Sarsuna, znalazł Ead nieprzytomną przed
statuą Matki i zaniósł do pokoju.
Teraz trzymała tłumaczenie zwoju znalezionego w szkatule. Pieczęć była
już przełamana. Na kruchym papierze o dziwnym połysku uczeni znaleźli
wiadomość zapisaną w staroseiikineskim, w którą wpleciono osobliwe
selinyjskie słowo.

Chwała ci, czcigodna Siyāti, ukochana siostro arcyczcigodnej


i uczonej Cleolind.
Dzisiaj, trzeciego dnia wiosny dwudziestego roku rządów
arcyczcigodnej cesarzowej Mokwo, ja wraz z Cleolind spętałyśmy
Bezimiennego mocą dwóch świętych klejnotów. Nie mogłyśmy go
zniszczyć, gdyż jego ogniste serce nie zostało przeszyte mieczem.
Przez tysiąc lat będzie spoczywał uwięziony, lecz ani jednego dnia
dłużej.
Z bólem serca przesyłam ci szczątki naszej drogiej przyjaciółki
i powierzam ci jej blednący klejnot, byś miała go pod swoją
pieczą aż do jego powrotu. Drugi znajdziesz na Komoridu.
Załączam mapę nieba, która doprowadzi do wyspy twoich
potomków. Muszą walczyć z Bezimiennym zarówno mieczem, jak
i klejnotami. Klejnoty spoją się z magiem, który ich dotknie,
i tylko śmierć zdoła ich rozdzielić.
Modlę się, by nasze dzieci w nadchodzących stuleciach
podźwignęły ten ciężar z pełną determinacją.
Jam jest,
Neporo, królowa Komoridu

– Tyle lat ostrzeżenie leżało w grobowcu Matki. Prawda przez cały ten czas
była pod naszymi stopami – powiedziała Przeorysza cienkim głosem. –
Dlaczego tej siostrze tak bardzo zależało, by ją ukryć? Dlaczego spośród
wszystkich miejsc musiała schować klucz do grobowca akurat w Inys?
– Może po to, by go chronić przed Kalybą – podsunął Chassar.
Zaległa cisza.
– Nie wymawiaj tego imienia – powiedziała Przeorysza bardzo cichym
głosem. – Nie tutaj, Chassarze.
Skruszony Chassar pochylił głowę.
– Jestem pewien – podjął mimo to – że siostra zostawiłaby dla nas coś
więcej, ale jeśli tak, to tylko w archiwach. Przed powodzią.
Przeorysza przechadzała się po pomieszczeniu odziana w czerwoną
koszulę nocną.
– W szkatule nie było mapy nieba. – Bawiła się złotym wisiorkiem. –
A jednak… wiele się dowiedzieliśmy z tej wiadomości. Jeśli wierzyć tej
Neporo z Komoridu, Matce nie udało się przeszyć serca Bezimiennego,
choć odkąd zaginęła, raniła go na tyle, by w jakiś sposób go
unieszkodliwić. Niestety, nie na zawsze.
„Przez tysiąc lat będzie spoczywał uwięziony, lecz ani jednego dnia
dłużej”.
A więc Berethnetowie nie mieli z tym nic wspólnego.
– Bezimienny wróci – powiedziała Przeorysza jakby do siebie – ale
dzięki tej wiadomości możemy dokładnie wyliczyć dzień jego powrotu.
Tysiąc lat od trzeciego dnia wiosny dwudziestego roku panowania
cesarzowej Mokwo z Seiiki. – Ruszyła do drzwi. – Muszę posłać po
naszych uczonych, niech się dowiedzą, kiedy rządziła Mokwo. I może
słyszeli jakąś legendę o tych klejnotach.
Ead czuła się tak skołowana, że ledwie mogła sklecić w głowie dwie
myśli. Było jej tak zimno, jakby ktoś wyciągnął ją z Morza Popielnego.
Chassar zwrócił na to uwagę.
– Eadaz, prześpij się jeszcze. – Ucałował ją w czubek głowy. – I na razie
nie dotykaj klejnotu.
– Jestem wścibska – powiedziała – nie głupia.
Po jego wyjściu Ead wtuliła się w ciepłe futro Aralaqa. Myśli kłębiły się
jej w głowie i wciągały jak bagno.
– Eadaz – zwrócił się do niej ichneumon.
– No?
– Nie daj się więcej wodzić głupim ptakom za nos.

Śniła o Jondu zamkniętej w ciemnym pomieszczeniu. Słyszała jej krzyk,


gdy rozgrzany do czerwoności szpon odrywał jej ciało od kości.
Przebudziła się, gdy Aralaq trącił ją nosem.
– Śniłaś – warknął.
Odkryła, że policzki ma mokre od łez. Raz jeszcze ruszył ją pyskiem,
a ona przytuliła się do niego.
Mówiło się, że król Yscalinu ma w podziemiach swojego pałacu komnatę
tortur. To pewnie tam Jondu spotkała śmierć. A gdy ona umierała, Ead
opływała w dostatek na świetlistym dworze Inys, ustrojona w jedwabie,
czysta i pachnąca. Tę świadomość i towarzyszącą jej żałość zabierze ze
sobą do grobu.
Klejnot przestał świecić. Lustrowała go uważnie, siorbiąc gorącą
szafirową herbatę, którą dla niej zaparzono.
Nie minęło wiele czasu, a odwiedziła ją Przeorysza.
– Nie mamy w archiwach dosłownie nic na temat Neporo z Komoridu –
rzuciła bezceremonialnie. – Ani klejnotu. Czymkolwiek jest, nie napędza
go nasza magia. – Stanęła przy łóżku. – Jest to coś… obcego.
Niebezpiecznego.
Ead odłożyła szklankę.
– Nie spodoba ci się to, co powiem, Przeoryszo – zaczęła – ale Kalyba na
pewno wie coś na ten temat.
Naczelniczka zesztywniała na dźwięk tego imienia. Zaciśnięta szczęka
zdradziła Ead, że rzeczywiście nie przypadły jej do gustu jej słowa.
– Wiedźma z Inyski wykuła Ascalona. Przedmiot nasycony mocą.
Klejnot może być kolejnym z jej dzieł – ciągnęła niezrażona Ead. – Kalyba
chodziła po tym świecie na długo przed narodzinami Cleolind.
– To prawda. A potem przyszła do Zakonu i zabiła twoją rodzimatkę.
– Tak, lecz na pewno wie o wiele więcej od nas.
– Czy dekada w Inys stępiła twoje zmysły? – spytała z nieudolną
uprzejmością Przeorysza. – Wiedźmie nie wolno ufać.
– Nadchodzi Bezimienny. Powinnością Zakonu jest chronić przed nim
świat. Jeśli w tym celu musimy zawiązać sojusz z tymi, którzy choć nie są
naszymi przyjaciółmi, są wrogami w mniejszym stopniu niż sam
Bezimienny, to trudno.
Yedanya zmierzyła ją wzrokiem.
– Mówiłam ci już, Eadaz: naszym celem jest chronić Południe, nie cały
świat.
– Więc pozwól mi chronić Południe.
Odetchnąwszy, Przeorysza oparła się o balustradę komnaty o szklanym
dachu. Wyjrzała na rozciągającą się niżej dolinę.
– Jest jeszcze jeden powód, dla którego, jak sądzę, powinniśmy zwrócić
się o pomoc do Kalyby – kontynuowała Ead. – Sabran często śniła
o Altanie Wieczności. Oczywiście nie wiedziała, co właściwie widzi
w swoich wizjach, ale powiedziała mi, że ujrzała kwiaty sabra oraz straszne
miejsce, które leży za bramą. Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego taki sen
nawiedzał inysycką królową.
Przeorysza długo stała przy oknie, nieruchoma i wyprostowana jak
wieża.
– Nie musisz zapraszać Kalyby tutaj – dodała Ead. – Pozwól mi do niej
pójść. Wezmę Aralaqa.
Kobieta zacisnęła wargi.
– Idź więc – dała za wygraną – ale wątpię, czy powie ci coś użytecznego.
Zgorzkniała w wyniku wygnania. – Wzięła klejnot przez szmatkę. –
Zatrzymam to tutaj.
Ead niespodziewanie poczuła się nieswojo.
– Mogę potrzebować mocy klejnotu – rzekła. – Kalyba jest silniejszą
czarodziejką, niż ja kiedykolwiek będę.
– Nie. Nie mam zamiaru ryzykować, że wpadnie w jej ręce. – Przeorysza
włożyła klejnot do sakwy przy pasie. – Weźmiesz ze sobą broń. Kalyba jest
potężna, nikt tego nie neguje, ale nie jadła od trzech lat. Wierzę, że ją
pokonasz, Eadaz uq-Nāra.
42
WSCHÓD

Kropelka potu zatrzymała się na czubku nosa Niclaysa, gdy zanurzył pióro
w atramencie i podłożył pod nie rękę, by nie poplamić swojego arcydzieła.
Laya przyniosła mu do stołu miskę z potrawką.
– Nie chciałabym przeszkadzać, Czerwony Starcze, ale nie jadłeś od
wielu godzin – powiedziała. – Jeśli padniesz na twarz, twoja mapka
zostanie zniszczona, nim kapitan zdąży na nią nacharchać.
– Ta mapka, jak ją nazywasz, to klucz do nieśmiertelności.
– Dla mnie wygląda jak gryzmoły wariata.
– Każdy alchemik jest trochę wariatem. I dlatego osiąga cel.
Miał wrażenie, jakby od wieków siedział pochylony nad tym stołem,
kopiując z Dziejów Komoridu na wielki zwój jedwabiu duże i małe znaki,
ignorując te średnie. Jeśli jego trudy okażą się daremne, do świtu będzie już
pewnie pływał z rybkami.
Gdy tylko przypomniał sobie rozgwieżdżone sklepienie komnaty
w pałacu Brygstad – olśniło go. Najpierw postanowił ułożyć znaki
o nietypowych rozmiarach w kole, tak jak robili to mentyjscy
astronomowie, ale wyszła mu z tego jakaś bzdura. Udało mu się naciągnąć
Padara, sepulskiego nawigatora, by pożyczył mu swoje mapy nieba, które
miały kształt prostokąta. Otrzymawszy je, zaczął tłumaczyć każdą stronę
tekstu i porządkować go w tabelce wyrysowanej na jedwabiu, chcąc
zachować kolejność stron z księgi.
Gdy tabelka się wypełniła, zwrócił uwagę na układ dużych i małych
znaków, pewien, że utworzą one mapę części nieba. Podejrzewał, że
wielkość znaku odpowiadała sile światła gwiazdy, do której się odnosił –
im większy znak, tym jaśniejsza gwiazda.
Gdzieś w głębi okrętu smok zaszamotał się w pętach niczym ryba
wyrzucona na brzeg. Okręt zatrząsł się i przechylił.
– Przeklęta kreatura. – Niclays naniósł na mapę kolejny znak. – Mogłaby
się uspokoić.
– Na pewno tęskni za uwielbieniem wiernych.
Laya wygładziła dla niego arkusz jedwabiu. Przyglądała się bacznie jego
twarzy, gdy pracował.
– Niclaysie – wybąkała – jak umarł Jannart?
Znajome uczucie podeszło mu do gardła, lecz łatwiej mu było je
przełknąć, gdy miał coś, czym mógł zająć myśli.
– Plaga – odpowiedział.
– Przykro mi.
– Nie tak jak mnie.
Nigdy z nikim nie rozmawiał o Jannarcie. Bo niby z kim? Nikt nie miał
pojęcia, jak blisko byli ze sobą. Nawet teraz, po tylu latach, jego pierwszą
reakcją na pytanie o Jannarta był zakorzeniony głęboko w trzewiach strach
przed zdemaskowaniem. Laya nie należała jednak do żadnego imperialnego
dworu i odkrył, że darzy ją zaufaniem. Jej może powiedzieć.
– Polubiłabyś go. A on ciebie – dodał głosem zniekształconym
chrypką. – Jannart kochał języki. Zwłaszcza te starożytne i martwe. Był
zakochany we wszelkiej wiedzy.
– Chyba wszyscy Mentyjczycy dzielą miłość do wiedzy, nie mylę się? –
Uśmiechnęła się do niego.
– Na co kręcą nosem nasi kuzyni w Imperium. Często nie mogą
zrozumieć, jak możemy kwestionować przejętą od nich religię, nawet jeśli
w jej centrum znajduje się ród, który niczym specjalnym się nie wyróżnia,
a…
Drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka powiew wiatru.
Natychmiast przytrzymali zalegające na stole arkusze jedwabiu. Do kajuty
weszła Złota Cesarzowa, a wraz z nią Padar, którego twarz i pierś były
umazane krwią, oraz Ghonra, która nazywała samą siebie Księżniczką
Morza Słonecznego Tańca, kapitan „Białego Kruka”. Laya powiedziała
Niclaysowi, że jej niespotykana uroda odpowiada równie niespotykanemu
okrucieństwu. Tatuaż na jej czole stanowił zagadkę. Tylko jedno słowo:
miłość.
Niclays skierował wzrok na podłogę, gdy przechodziła obok niego.
Cesarzowa nalała sobie wina.
– Mam nadzieję, że już prawie skończyłeś, Morski Księżycu.
– Tak, arcyczcigodna Złota Cesarzowo – zaczął pogodnie Niclays. –
Wkrótce dowiemy się, gdzie jest drzewo.
Usiłował skupić się na Padarze i Ghonrze, których oddechy czuł na
karku. Gdy naniósł na jedwab ostatnie znaki, podmuchał na atrament, by
szybciej zasechł. Złota Cesarzowa wzięła kubek, usiadła przy stole
i przyjrzała się jego dziełu. Niclays modlił się do wszystkich bogów, by nie
rozlała napoju.
– Co to ma być?
Skłonił się jej.
– Arcyczcigodna Złota Cesarzowo – powiedział – uważam, że znaki
z Dziejów Komoridu odnoszą się do gwiazd: naszych najstarszych
przyrządów nawigacyjnych. Jeśli uda się je porównać z mapami nieba, to
sądzę, że jest duża szansa na to, że zaprowadzą nas do drzewa morwy.
Jej bystre oczy wwiercały się w niego spod futrzanej czapki.
– Yidagé – zwróciła się do Layi Złota Cesarzowa – znasz
staroseiikineski?
– Trochę, arcyczcigodna pani kapitan.
– Odczytaj znaki.
– Nie wydaje mi się, by należało czytać je jak słowa – wtrącił Niclays –
lecz jako…
– Wydaje ci się, Morski Księżycu – ucięła. – Nudzą mnie tacy, co im się
wszystko wydaje. Czytaj, Yidagé.
Niclays zamknął usta. Laya przesunęła palcem nad poszczególnymi
znakami.
– Niclaysie. – Uniosła brew. – Sądzę, że właśnie należy czytać je jak
słowa. Te litery tworzą słowo.
Uszło z niego całe zdenerwowanie.
– Tak? – Nałożył okulary. – A jakie?
– Droga Wygnańców – odczytała na głos Laya – zaczyna się o dziewiątej
godzinie nocy. Wznoszący się… klejnot. – Zmrużyła oczy. – Tak,
wznoszący się klejnot jest zasadzony w ziemi Komoridu. Gdy znajdziesz
się pod okiem Sroki, udaj się na południe, ku Śniącej Gwieździe, i spójrz
pod… – Gdy dotarła do ostatniego znaku w ostatnim polu tabelki,
wyrzuciła powietrze z płuc. – Och… to symbole oznaczające „drzewo
morwy”.
– Mapy nieba – wydyszał Niclays. – Czy te wzory można przyrównać do
nieba?
Złota Cesarzowa spojrzała na Padara, który rozłożył swoje własne mapy
na podłodze. Przyjrzawszy się im dokładnie, wziął od Niclaysa wciąż
mokry pędzel i połączył kreskami niektóre znaki na jedwabiu. Niclays
wzdrygnął się przy pierwszej kresce, a potem zorientował się, na co
właściwie patrzy.
Gwiazdozbiory.
Serce waliło mu jak młotem. Skończywszy, Padar odłożył pędzel i się
zamyślił.
– Rozumiesz to, Padarze? – spytała go Cesarzowa.
– Tak. – Powoli pokiwał głową. – Każde pole pokazuje niebo o innej
porze roku.
– A co to jest? – Niclays wskazał ostatnie. – Co to za konstelacja?
Kapitan wymieniła spojrzenia z nawigatorem. Jego wargi drgnęły.
– W Seiiki nazywają ją Sroką. Symbole oznaczające „drzewo morwy”
tworzą jej oko.
„Gdy znajdziesz się pod okiem Sroki, udaj się na południe, ku Śniącej
Gwieździe, i spójrz pod drzewo morwy”.
Padar obszedł stół.
– Księga wskazała nam punkt zaczepienia. Ponieważ gwiazdy zmieniają
położenie każdej nocy, musimy wyruszyć dopiero wtedy, gdy o dziewiątej
wieczorem danej pory roku znajdziemy się dokładnie po okiem Sroki.
Niclays czuł, że zaraz rozsadzą go emocje.
– Czyli?
– Koniec zimy. Będziemy musieli płynąć tak, by znaleźć się pomiędzy
Gwiazdą Śniącą i Gwiazdą Południową.
Zapadła cisza. Złota Cesarzowa uśmiechała się. Niclays czuł, jak drżą mu
kolana. Nie wiedział, czy to z wycieńczenia, czy z nagłej ulgi po kilku
dniach strachu.
Jannart zza grobu pokazał im gwiazdę, w oparciu o którą musieli
wytyczyć kurs. Bez niej Złota Cesarzowa nigdy nie dowiedziałaby się, jak
dotrzeć do celu.
Raptem naszły go wątpliwości. Może nie powinien był jej tego
pokazywać? Ktoś bardzo się postarał, by ukryć tę wiedzę przed Wschodem,
a on oddał ją w ręce zbrodniarki.
– Yidagé, wspomniałaś o jakimś klejnocie. – Niclaysowi nie umknął
błysk w jej oku. – Unoszący się klejnot.
Laya pokręciła głową.
– Wydaje mi się, że to środek poetycki. Może chodzi o ziarno, które
przeradza się w drzewo.
– Albo o skarb – wtrącił Padar. Wymienił z Ghonrą wygłodniałe
spojrzenia. – Zakopany skarb.
– Padarze – zwróciła się do nawigatora Złota Cesarzowa – każ załodze
przygotować się na łowy życia. Płyniemy do Kawontay, by odnowić
zapasy, a potem bierzemy kurs na drzewo morwy. Ghonra, powiadom
wszystkich na „Czarnej Gołębicy” i „Białym Kruku”. Przed nami długa
droga.
– Czy… – Niclays odchrząknął. – Czy jesteś zadowolona z mojej pracy,
arcyczcigodona pani kapitan?
– Na razie tak – odparła Cesarzowa – lecz jeśli nic nie znajdę na końcu
tej drogi, będę wiedziała, że nas oszukałeś.
– Wcale nie zamierzam nikogo oszukać.
– Oby.
Sięgnęła pod stół i pokazała mu coś, co przypominało kawał cedrowego
drewna.
– Wszyscy moi załoganci noszą broń. Ten kostur należy do ciebie. Niech
ci służy.
Przyjął go od niej. Był lekki, ale czuł, że można nim zadać prawdziwie
druzgoczący cios.
– Dziękuję, arcyczcigodna pani kapitan. – Skłonił się.
– Czeka nas wieczne życie – powiedziała – lecz jeśli wciąż chcesz
zobaczyć smoczycę i wziąć dla siebie jakąś jego część, zrób to teraz. Może
powie nam coś więcej o tym klejnocie w Dziejach Komoridu lub o samej
wyspie. Yidagé, idź z nim.
Opuścili kajutę. W chwili gdy zamknęły się drzwi, Laya rzuciła się
Niclaysowi na szyję i go wyściskała. Jego nos rozpłaszczył się na jej
ramieniu, a paciorki na jej szyi wbiły się w jego ciało, lecz się tym nie
przejmował, bo śmiał się pełną piersią, aż zaczął rzęzić.
Łzy ciekły mu po twarzy. Był pijany ulgą, lecz również radością, bo
zdołał rozwikłać zagadkę. Choć biedził się latami w swoim laboratorium na
Orisimie, nie udało mu się znaleźć formuły eliksiru życia, lecz teraz
w końcu odkrył prowadzącą do niego ścieżkę. Skończył to, co zaczął
Jannart.
Serce pęczniało mu w piersi. Laya ujęła jego głowę obiema dłońmi
i uśmiechała się tak, że czuł się lekki jak piórko.
– Jesteś geniuszem, Morski Księżycu! Masz łeb jak sklep!
Piraci uwijali się na całej długości pokładu. Słyszeli, jak Padar
wywrzaskuje rozkazy po jeziorańsku. Gwiazdy migotały na czystym niebie,
wołając ich za horyzont.
– Jaki tam ze mnie geniusz – żachnął się Niclays, łapiąc równowagę. –
Ot, zwykły wariat, który miał nieco szczęścia. – Poklepał ją po ramieniu. –
Dziękuję ci, Layo. Za twoją pomoc i za wiarę we mnie. Kto wie, może
razem wgryziemy się w owoc nieśmiertelności.
– Może. – Do jej spojrzenia zakradła się powaga, lecz zaraz uśmiech
znów zawładnął jej twarzą. Położyła dłoń na plecach Niclaysa
i poprowadziła go przez tłum piratów. – Chodź. Czas, byś otrzymał swoją
nagrodę.

W najgłębszej części „Pogoni” leżał przykuty do ścian smok obwiązany


łańcuchami od pyska do ogona. Widząc go na plaży, Niclays pomyślał, że
jest wspaniały, teraz jednak wydał mu się żałosny.
Laya czekała z nim w cieniu.
– Muszę wracać – powiedziała. – Poradzisz sobie?
Wsparł się na swoim nowym kosturze.
– Oczywiście. Bestia jest związana. – Zaschło mu w ustach. – Idź.
Spojrzała na smoczycę po raz ostatni, a potem sięgnęła do kieszeni
płaszcza. Wyjęła z niej nóż w skórzanej pochwie.
– Podarunek ode mnie. – Podała mu, trzymając za ostrze. – Na wszelki
wypadek.
Niclays przyjął go. W Mentendonie posiadał miecz, ale używał go tylko
na lekcjach szermierki z Edvartem, który zawsze rozbrajał go w kilka
sekund. Zanim zdążył podziękować, Laya pobiegła na górny pokład.
Smoczyca wydawała się pogrążona we śnie. Splątana grzywa unosiła się
wokół rogów, jakby bestia była zanurzona w wodzie. Jej pysk był szerszy
od wężowych głów wyrmów, bardziej wyprofilowany i kształtny,
ozdobiony kostnymi wypustkami.
Nayimathun. Tak nazwała smoczycę Laya. Imię miało niejasny
źródłosłów.
Niclays podszedł do stworzenia, trzymając się z dala od głowy. Dolna
szczęka bestii zwiotczała we śnie. Ujrzał w niej zęby długie jak
przedramiona.
Czepiec na jego głowie był uśpiony. Panaya powiedziała mu o nim tego
dnia, gdy zobaczył smoka po raz pierwszy. Gdy jaśniał światłem, wołał do
niebiańskiej krainy, unosząc stworzenie w kierunku gwiazd. W odróżnieniu
od wyrmów smoki nie potrzebowały skrzydeł, by latać.
Próbował jakoś to sobie zracjonalizować od tygodni. Od miesięcy. Może
ten obły kształt na ich głowie to swego rodzaju magnetyt, przyciągany
przez cząsteczki powietrza lub jakieś odległe światy. Może smoki miały
puste kości, co znacznie zmniejszało ciężar ich ciała i umożliwiało
szybowanie w powietrzu. Takie teorie wysnuwał, myśląc o smokach jako
alchemik, ale czuł, że dopóki nie rozetnie smoka skalpelem i nie spojrzy
w jego trzewia przez szkiełko anatoma, tajemnica tych stworzeń pozostanie
niewyjaśniona. I siłą rzeczy przypisana magii.
Gdy przyglądał się bestii, jej wielkie oko otworzyło się raptownie,
a Niclays, wbrew sobie, cofnął się o krok. W tym oku były wszystkie
wymiary wiedzy – lód, otchłań i konstelacje – i absolutnie nic ludzkiego.
Źrenica była wielka jak tarcza, okolona błękitnym lśnieniem.
Przez długą chwilę wpatrywali się w siebie: człowiek z Zachodu i smok
ze Wschodu. Niclays odkrył, że naszła go przemożna chęć, by paść przed
stworzeniem na kolana, lecz tylko mocniej chwycił kostur.
– To ty – przemówiło stworzenie chłodnym, szelestliwym głosem. Niby
żagiel wypełniający się wiatrem. – Targowałeś się o moje łuski i krew. –
Między zębami mignął ciemnoniebieski język. – Ty jesteś Roos.
Smoczyca mówiła po seiikinesku. Każde słowo było rozciągnięte, jak
cienie o wschodzie słońca.
– Tak – potwierdził Niclays. – A ty jesteś wielka Nayimathun. Lub
może – dodał – nie taka znowu wielka.
Nayimathun przyglądała się jego wargom, gdy mówił. Panaya wyjawiła
mu, że smoki słyszą na lądzie jak ludzie pod wodą.
– Skrępowany łańcuchem jest po tysiąckroć większy od tego, kto trzyma
drugi jego koniec – odparła Nayimathun. – Łańcuch to tchórzostwo. –
Grom przetoczył się po pomieszczeniu. – Gdzie jest Tané?
– Strzelam, że na Seiiki. Ledwie znam tę dziewczynę.
– Znałeś ją w dostatecznym stopniu, by jej grozić. By manipulować nią
dla własnej korzyści.
– To świat nikczemników, bestio. Ja tylko negocjowałem. Potrzebowałem
twojej krwi i łusek, by kontynuować swoją pracę. By odkryć sekret waszej
nieśmiertelności. Chciałem dać ludziom szansę na przeżycie w świecie,
którym władają olbrzymy.
– Próbowaliśmy bronić was za czasów Wielkiej Rozpaczy. – Oko
zamknęło się na moment, pogrążając otoczenie w cieniu. – Wielu z was
zginęło. Ale próbowaliśmy.
– Może nie jesteście tak brutalne jak Smocza Armia – odparł Niclays –
ale wciąż pilnujecie, by ludzie czcili wasze wizerunki i błagali was
o deszcz, który nawodni uprawy. Zupełnie jakby człowiek nie był takim
cudem sam w sobie.
Smok odetchnął przez nozdrza.
Niclays powziął postanowienie. Choć stracił swoje alchemiczne
narzędzia i nawet jeśli zmierzał już ku wiecznemu życiu, które zapewni mu
drzewo morwy, i tak zdobędzie to, czego świat tak długo mu odmawiał.
Odłożył kostur i obnażył nóż, który dała mu Laya. Miał lakierowany
uchwyt, a jedna strona ostrza była ząbkowana. Przesunął wzrokiem po
bogactwie łusek. Gdy znalazł nietkniętą, przyłożył do niej rękę.
Smoczyca była gładka i zimna jak ryba. Niclays podważył łuskę nożem,
odsłaniając srebrzyste ciało pod spodem.
– Nie zostaliście stworzeni po to, by żyć wiecznie.
Niclays rzucił okiem w kierunku jej głowy.
– Jako alchemik ośmielam się z tobą nie zgodzić. Nawet jeśli nie znajdę
eliksiru życia w twoim ciele, Złota Cesarzowa zaraz wyruszy na Komoridu.
Tam znajdzie drzewo morwy i zakopane pod nim klejnoty.
Oko rozbłysło światłem, otwierając się na pełną szerokość.
– Klejnoty – ze smoczego gardła dobył się grzechotliwy dźwięk. –
Mówisz o niebiańskich klejnotach.
– Klejnoty, właśnie – powtórzył Niclays. – Wznoszące się kamienie. Co
o nich wiesz? – spytał łagodnym głosem.
Nayimathun milczała. Niclays przesunął ostrzem w górę, zanurzając je
w łusce, a smoczyca drgnęła.
– Nic ci nie powiem – odrzekła. – Tylko tyle, że nie mogą wpaść w ręce
piratów, synu Mentendonu.
„Zgodnie z dziennikiem ciotki otrzymała go od człowieka, który poprosił
ją, by zabrała go z ziem Wschodu i dopilnowała, by już nigdy tam nie
wrócił”. – Słowa Jannarta wracały do niego, krążyły mu wokół głowy jak
ptaki wokół wieży. – „By już nigdy tam nie wrócił”.
– Nie spodziewam się, byś zrezygnował ze swoich dążeń. Na to już za
późno – powiedziała smoczyca – lecz nie pozwól, by klejnoty wpadły
w ręce tych, którzy wykorzystają je do zniszczenia ostatniej istniejącej
odrobiny świata. Woda w twoim wnętrzu zastała się, Roosie, ale można ją
jeszcze oczyścić.
Niclays mocno ściskał nóż, drżąc.
„Zastała się”.
Smoczyca mówiła prawdę. Wszystko wokół niego się zatrzymało. Jego
życie utknęło w martwym punkcie, jak zegar upuszczony do wody, gdy
Sabran Berethnet wysłała go na Orisimę. Od tamtego momentu nie udało
mu się rozwikłać ani jednej zagadki. Ani zagadki wiecznego życia. Ani
zagadki śmierci Jannarta.
A przecież był alchemikiem, rozwiązywaczem zagadek. Nie będzie już
stał w miejscu.
– Dość tego – syknął i zadał cios.
43
POŁUDNIE

Zbrojmistrz obdarzył Ead łukiem z jednorogu, żelaznym mieczem,


toporem, w którego głowicy wytrawiono selinyjskie modlitwy, oraz wąskim
sztyletem o drewnianej rękojeści. Zamiast oliwkowego płaszcza, jaki nosiła
w dzieciństwie, odziała się w biel postulantki, oznaczający, że z dziecka
przerodziła się w kobietę. Chassar, który przyszedł się pożegnać razem
z Sarsunem, po ojcowsku położył jej dłonie na ramionach.
– Zāla byłaby z ciebie dumna – powiedział. – Wkrótce przywdziejesz
czerwony płaszcz.
– Jeśli wrócę żywa.
– Wrócisz. Kalyba budzi trwogę, ale nie jest już tak silna jak niegdyś. Od
dwudziestu lat nie kosztowała owoców drzewa, więc jej siden na pewno się
już wyczerpał.
– Włada inną magią.
– Ufam, że twoja okaże się silniejsza, ukochana. Lecz jeśli ryzyko okaże
się zbyt wielkie, uciekaj. – Poklepał ichneumona. – Zwróć mi ją w jednym
kawałku, Aralaqu.
– Nie jestem jakimś głupim ptaszyskiem – odrzekł Aralaq. – Ichneumony
nie wiodą sióstr na zatracenie.
Sarsun zakrakał, jakby chciał skwitować przytyk prychnięciem.

Wygnana Kalyba skryła się w części lasu zwanej Altaną Wieczności.


Mówiło się, że obłożyła je zaklęciem, które kryło ją przed ludzkim
wzrokiem. Nikt nie wiedział, jak wyczarowuje swe iluzje.
O zmierzchu Ead wyruszyła z Aralaqiem z Krwawej Doliny i zagłębiła
się w ciemnym lesie. Ichneumony potrafiły biegać szybciej od koni,
szybciej nawet od gończych leopardów, które żyły w Lasyi w dawnych
dniach. Ead szła pochylona, gdy Aralaq przedzierał się przez liany
i znajdował drogę w plątaninie korzeni, przeskakując strumienie i rzeczki,
odnogi rzeki Minary.
Zmęczył się dopiero przed świtem. Rozbili obóz w jaskini za
wodospadem. Aralaq zniknął w gąszczu, by upolować strawę, podczas gdy
Ead myła się w stawie. Gdy wspięła się z powrotem do groty, przypomniały
jej się czasy, gdy Kalyba wciąż jeszcze mieszkała w Zakonie.
Była rudowłosą kobietą o bezdennie czarnych oczach. Przybyła do
Zakonu, gdy Ead miała zaledwie dwa lata. Oznajmiła, że odwiedziła już
Zakon kilkukrotnie w ciągu swojego wielusetletniego życia – i że posiadła
dar nieśmiertelności. Jej siden był darem nie od drzewa pomarańczy, lecz
głogu, który rósł na inysyckiej wyspie Nurtha.
Przeorysza powitała ją z wszelką gościnnością. Kobiety mówiły na nią
Głogowa Siostra lub Kłamijęzor, w zależności od tego, która uwierzyła
w jej historię. Większość trzymała Kalybę na dystans, gdyż posiadała
niepokojące magiczne dary. Dary, których nie mogła otrzymać od żadnego
świętego drzewa.
Raz Kalyba spotkała Ead i Jondu bawiące się na dworzu. Uśmiechnęła
się do nich w taki sposób, że Ead od razu obdarzyła ją zaufaniem.
– Czym byście się stały, siostrzyczki – spytała – gdybyście mogły stać się
czymkolwiek?
– Ptakiem – odpowiedziała Jondu – żebym mogła polecieć, dokąd
zechcę.
– Ja też – odrzekła Ead, która za Jondu wskoczyłaby w ogień. –
Mogłabym w locie zabijać wyrmy dla Matki.
– Patrzcie – powiedziała wówczas Kalyba.
W tym momencie wspomnienie mętniało w pamięci Ead. Była pewna
tylko tego, że Kalyba wydłużyła swoje palce, a te przemieniły się w pióra.
Z całą pewnością rzuciła jakiś urok na obie dziewczynki, a one uwierzyły,
że nie ma na świecie wspanialszej czarodziejki od Kalyby.
Nie wiadomo było do końca, dlaczego została wygnana, ale krążyły
plotki, że to ona otruła Zālę we śnie.
Może właśnie wtedy Przeorysza uświadomiła sobie, że to Kalyba jest
słynną Leśną Panią, przerażającą kreaturą z inysyckich legend, słynącą
z apetytu na ludzką krew.
Gdy Ead osuszyła miecz, Aralaq wszedł do jaskini przez zasłonę
wodospadu i rzucił jej gorzkie spojrzenie.
– Głupia jesteś, że idziesz się z nią spotkać. Wiedźma z Inyski upoluje
cię jak młodą sarnę.
– Z tego co słyszałam, Kalyba lubi bawić się jedzeniem. – Ostatni raz
wytarła klingę o płaszcz. – A poza tym słynie z tego, że jest ciekawska.
Najpierw będzie się chciała dowiedzieć, dlaczego do niej przyszłam.
– Nie usłyszysz z jej ust słowa prawdy.
– Może nabierze ochoty, by przechwalać się własną mądrością. Wie
dosyć, to na pewno. – Zmierzyła Aralaqa wzrokiem i westchnęła. – Chyba
sama muszę pójść po kolację.
Ichneumon warknął i wrócił na drugą stronę wodospadu, a Ead się
uśmiechnęła. Coś jej przyniesie. Ichneumony były lojalnymi kompanami,
nawet jeśli czasem marudnymi.
Zebrała tę odrobinę chrustu, który udało jej się znaleźć w ściółce,
i wróciwszy do jaskini, rozpaliła ognisko. Gdy Aralaq wrócił po raz drugi,
rzucił na skałę kilka nakrapianych ryb.
– Usługuję jaśnie pani tylko dlatego, że karmiła mnie, gdy byłem
szczeniakiem – powiedział i zwinął się w kłębek pod ścianą.
– Dziękuję, mój wierny sługo.
Odwarknął coś w odpowiedzi.
Ead owinęła ryby w liście bananowca i ułożyła je przy ogniu. Gdy się
piekły, płynące swobodnie myśli zabrały ją z powrotem na Inys.
Sabran pewnie śpi teraz z Roslain lub Katryen u boku. Może wciąż trawi
ją gorączka. A może wyzdrowiała i wybrała sobie inną damę sypialnianą do
kompletu? Lub może wybrano za nią? Książęta Ducha pewnie już krążą
wokół tronu i ani chybi kolejną damę sypialnianą jest ktoś z książęcego
rodu, by donosić komu trzeba o czynach i myślach królowej.
Co powiedziano królowej Inys o Ead? Że była czarownicą i zdrajczynią –
to nie ulegało wątpliwości. Czy Sabran w to uwierzyła, naprawdę
uwierzyła, to osobna kwestia. Na pewno sprzeciwiła się tym oskarżeniom,
ale cóż mogła wskórać sama przeciw Książętom, którzy znali jej sekret?
Którzy mogli zniszczyć ją jednym słowem?
Czy Sabran wciąż jej ufa? Trudno powiedzieć, by zasługiwała na jej
zaufanie. Dzieliły łoże, ofiarowały sobie swoje ciała, ale Ead nigdy nie
wyznała jej prawdy o tym, kim jest naprawdę. Sabran nigdy nie poznała
nawet jej prawdziwego imienia.
Aralaq wkrótce się obudzi. Ułożyła się obok niego – dość blisko ściany
wodospadu, by wodna mgiełka chłodziła jej skórę – z zamiarem przespania
się. Konfrontacja z Kalybą będzie wymagała pełni jej sił.
Gdy Aralaq się zbudził, zebrała wszystkie sztuki broni i znów wdrapała
się na jego grzbiet. Ichneumon niósł ją aż do późnego popołudnia. Gdy
dotarli do głównego nurtu Minary, Ead osłoniła oczy od słońca. Rzeka była
głęboka i rwąca, nie wybaczała pomyłek. Aralaq przeskakiwał z kamienia
na kamień na płyciźnie, a gdy nie miał innego wyjścia, zaczął płynąć z Ead
uczepioną futra.
Gdy stanęła na drugim brzegu, jej skórę zrosił ciepły deszcz. Mokre loki
lepiły się jej do twarzy. Zjadła owoc persymony, Aralaq niestrudzenie
zapuszczał się coraz głębiej w ciemniejący las. Zatrzymał się, dopiero gdy
wieczór zapędził słońce za widnokrąg.
– Altana jest już blisko. – Powęszył w powietrzu. – Jeśli nie wrócisz za
godzinę, pójdę po ciebie.
– Dobrze.
Zsunęła się z jego grzbietu.
– Pamiętaj, Eadaz – przypomniał jej Aralaq. – Cokolwiek tam zobaczysz,
nie będzie prawdziwe. To iluzja.
– Wiem. – Zapięła na ręce bransoletę łuczniczą. – Do zobaczenia
niebawem.
Aralaq warknął z dezaprobatą. Ead złapała za topór i wkroczyła w mgłę.
Konary i gałęzie skręcały się w sklepione przejście obsypane kwiatami.
Ich płatki miały kolor burzowych chmur.
„Śni mi się altana w środku lasu. Słońce pstrzy trawę plamkami cienia.
Chyba wchodzi się do niej bramą splecioną z purpurowych kwiatów. To
chyba kwiaty sabra”.
Ead uniosła rękę i po raz pierwszy od lat wyczarowała czarodziejski
ogień, który spłynął z jej palców i podpalił kwiaty, odzierając z iluzji
cierniste pnącza.
Zamknęła dłonie. Błękitny płomień magicznego ognia rozproszyłby
iluzję, gdyby kazała mu płonąć dłużej, ale powinna używać go oszczędnie,
jeśli chce zachować dość sił, by móc się bronić przed atakiem czarownicy.
Rzuciwszy przyjacielowi ostatnie spojrzenie, przedarła się przez ciernie
z pomocą topora i wyszła bez szwanku na znajdującą się dalej polanę.
Oto była w Świętym Sadzie. Gdy zrobiła krok naprzód, z ziemi podniósł
się zapach tak silny i słodki, że niemal czuła go na języku. Złote światło
zasypało cętkami światła trawę sięgającą do kostek.
Drzewa ścisnęły się tu bliżej. Zza nich dochodziły echa odległych
głosów – jednocześnie z bliska i z daleka, tańczące do wtóru szmeru wody.
Czy naprawdę tu byli, czy może to też była iluzja?
Splotłam ja ze słomy tę laleczkę małą,
Tycią jako myszka, co po łące bieży,
Dzięki tobie plony zbierzem okazałe,
Tyś moim nasionkiem, co wzrośnie jak wieża.

W polu widzenia Ead znalazł się staw zasilany wodą z bijącego nieopodal
źródła. Ead uświadomiła sobie, że zdąża w jego kierunku. Z każdym
krokiem głosy wśród drzew brzmiały coraz głośniej, a ona rozglądała się
intensywnie, usiłując zlokalizować tego, kto nimi przemawia. Śpiewały
w ledwie zrozumiałym języku, ale niektóre słowa były bezsprzecznie
zaczerpnięte ze staroinysyckiego. I były stare, wręcz prastare. Przedwieczne
jak sama dziwoknieja.

Choć w mym pustym łonie dziecię spać nie będzie,


W ziemi ja posiałam tę laleczkę małą,
Darz bór, mężu drogi. On w lodowym lesie
Gołąbeczki łowi, mnie zostawił samą.

Spotniała dłoń Ead zaczęła ślizgać się na trzonku topora. Głosy mówiły
o rytuale z zarania epoki, która dawno temu przepadła w odmętach czasu.
Patrząc na przecinające się powyżej gałęzie, Ead siłą wyobraziła sobie, że
ociekają krwią, a głosy wabią ją w pułapkę.
„Na końcu ścieżki znajduję wielki kamień. Sięgam do niego ręką, która
nie wygląda, jakby należała do mnie”. Ead odwróciła się. Tam. Kamienna
płyta, niemal tak wysoka jak ona, strzegła wejścia do jaskini. „Kamień pęka
na pół, a wewnątrz…”
– Cześć.
Ead podniosła wzrok. Na gałęzi nad jej głową siedział mały chłopiec.
– Cześć – powtórzył. Mówił po selinyjsku. Miał wysoki, miły dla ucha
głos. – Przyszłaś się ze mną pobawić?
– Przyszłam do Leśnej Pani – odparła Ead. – Czy sprowadzisz ją tutaj,
dziecko?
Chłopiec roześmiał się dźwięcznie, jakby to bard zagrał jego śmiech na
lutni. Ead mrugnęła, a gdy otworzyła oczy, malca już nie było.
Coś kazało Ead spojrzeć w kierunku sadzawki. Oblał ją zimny pot, gdy
szukała zmarszczek na nieruchomej tafli wody.
I nabrała głośno powietrza, gdy z sadzawki wynurzyła się głowa, a potem
cała postać nagiej kobiety o ciemnych, migdałowych oczach.
– Eadaz du Zāla uq-Nāra. – Kalyba wyszła na polanę. – Tyle lat.
Wiedźma z Inyski. Leśna Pani. Jej głos był głęboki i czysty jak staw,
który ją zrodził. Dźwięczała w nim jakaś osobliwa intonacja. Jakby mówiła
północnoinysyckim, ale nie do końca.
– Kalyba – odpowiedziała Ead.
– Gdy cię ostatni raz widziałam, miałaś najwyżej sześć lat. Teraz jesteś
kobietą – stwierdziła Kalyba. – Czas leci. Łatwo zapomnieć, gdy nie
odciska piętna na ciele.
Teraz Ead przypomniała sobie jej twarz. Wysokie kości policzkowe,
pełna górna warga. Skóra przybrązowiona słońcem, członki długie
i kształtne. Kasztanowe włosy spływały falami i omywały jej piersi. Każdy,
kto by na nią spojrzał, przysiągłby, że nie może mieć więcej niż
dwadzieścia pięć lat. Była piękna, lecz naznaczona tą samą wewnętrzną
pustką, którą Ead dostrzegała w swoim odbiciu w ostrzu noża.
– Moim ostatnim gościem była jedna z twoich sióstr. Przyszła tu po moją
głowę. Chciała zanieść ją Micie Yedanyi. Miała to być kara za zbrodnię,
której nie popełniłam. Zakładam, że ty przybyłaś tu w tym samym celu –
rozumowała Kalyba. – Przestrzegłabym cię przed tym i odradziłabym
zakusy na me życie, lecz siostry Zakonu po moim odejściu zrobiły się
niezwykle aroganckie.
– Nie przyszłam tu, by cię skrzywdzić.
– A więc po co, moja słodka czarodziejko?
– By się od ciebie uczyć.
Kalyba stała nieruchomo z twarzą zastygłą w wyrazie pozbawionym
emocji. Woda ściekała z jej brzucha i ud.
– Dopiero co wróciłam z Inys – ciągnęła Ead. – Ostatnia Przeorysza
wysłała mnie tam, bym służyła królowej. Gdy przebywałam w Ascalonie,
usłyszałam opowieść o wielkiej mocy, jaką włada Leśna Pani.
– Leśna Pani. – Kalyba opuściła powieki i pociągnęła nosem, jakby to
imię miało zapach. – Och, minęło wiele czasu, odkąd tak mnie nazywali.
– Nawet teraz lud Inys lęka się ciebie i otacza czcią.
– Niewątpliwie. Choć to dziwne, bo rzadko udawałam się do dziwokniei,
nawet jako dziecko – powiedziała wiedźma. – Wieśniacy bali się tam
zapuszczać przez wzgląd na mnie, lecz ja większość czasu spędziłam
daleko od miejsca mych narodzin. Zbyt długo docierało do nich, że mój
dom jest tam, gdzie rośnie głóg.
– Ludzie boją się dziwokniei, bo myślą, że wciąż tam mieszkasz.
Wiedzie przez nią tylko jedna ścieżka, a ci, którzy ją obierają, mówią
o trupich świecach i dobiegających z lasu wrzaskach. Twierdzą, że to
pozostałości po twojej magii.
Kalyba uśmiechnęła się lekko.
– Mita Yedanya chciała przywołać mnie z powrotem do Lasyi, lecz ja
wolę oddać ostrze potężniejszej czarodziejce. – Ead zrobiła krok w jej
stronę. – Przyszłam, by cię prosić, abyś… pozwoliła mi zostać swoją
uczennicą. Naucz mnie całej prawdy o magii.
Sama słyszała podziw w swoim głosie. Jeśli udało jej się oszukiwać Inys
przez blisko dekadę, oszuka i wiedźmę.
– Pochlebiasz mi – odrzekła Kalyba – lecz z pewnością zna ją także
Przeorysza.
– Mita Yedanya różni się od swoich poprzedniczek. Ona patrzy do
środka. Ja staram się patrzeć dookoła.
Przynajmniej te ostatnie słowa były prawdziwe.
– Siostra, która widzi coś więcej niż czubek własnego nosa. Rzadkość
porównywalna ze srebrnym miodem, można by rzec. Czy nie boisz się
opowieści, które rozgłasza się na mój temat w mym rodzinnym kraju,
Eadaz uq-Nāra? Mówią, że kradnę dzieci, że morduję ludzi i dopuszczam
się mrocznych praktyk. Jestem potworem z legend.
– Bajki, którymi straszy się dzieci. Ja nie reaguję strachem, gdy dociera
do mnie, że czegoś nie rozumiem.
– A skąd myśl, że jesteś godna poznać moc, którą władam od stuleci?
– Nie jestem, pani. Lecz gdy ty mnie poprowadzisz, może stałabym się
godna. Jeśli uczynisz mi ten zaszczyt.
Kalyba przyglądała się jej jakiś czas. Tak jak wilk mógłby przyglądać się
jagnięciu.
– Powiedz mi – rzekła – jak się miewa Sabran?
Ead prawie zadrżała, słysząc, z jaką serdecznością wypowiedziała to
imię. Jakby mówiła o bliskiej przyjaciółce.
– Królowa Inys cieszy się dobrym zdrowiem – odparła.
– Prosisz mnie o prawdę, lecz twoje usta kłamią.
Ead spojrzała jej w oczy. Jej twarz była jak księga napisana w języku tak
starym, że już niemożliwym do przełożenia.
– Królowa Inys jest w niebezpieczeństwie – przyznała.
– Tak lepiej. – Kalyba przechyliła głowę. – Jeśli twoja oferta jest szczera,
wyświadczysz mi tę życzliwość i złożysz broń. Gdy żyłam w Inysce, za
wielki nietakt uważano przeniesienie broni przez próg domu gospodarza. –
Jej wzrok odpłynął i spoczął na cierniowej bramie. – A co dopiero przez
nią.
– Wybacz mi. Nie miałam zamiaru cię urazić.
Kalyba patrzyła na nią wzrokiem bez wyrazu. Czując, że podpisuje na
siebie wyrok śmierci, Ead złożyła całą swoją broń na trawie.
– Pokazałaś, że pokładasz we mnie całkowite zaufanie – powiedziała
Kalyba głosem zahaczającym o życzliwość. – A w zamian ja nie wyrządzę
ci krzywdy.
– Dziękuję, pani.
Jakiś czas stały, patrząc na siebie. Dzieliła je odległość równa połowie
średnicy polany.
Kalyba nie miała powodu, by dzielić się jakąkolwiek wiedzą. Ead
wiedziała o tym i wiedźma zapewne również.
– Mówisz, że pragniesz prawdy, lecz prawda to tkanina utkana z wielu
włókien – odezwała się wreszcie Kalyba. – Wiesz, że jestem czarodziejką.
Sidenodziejką, jak ty… czy raczej byłam nią, zanim stara Przeorysza
odmówiła mi owoców drzewa pomarańczy. A wszystko przez to, że Mita
Yedanya powiedziała jej, że otrułam twoją rodzimatkę. – Uśmiechnęła
się. – Zupełnie jakbym zniżyła się kiedykolwiek do tego, by skorzystać
z trucizny.
A więc to Mita wygnała ją osobiście. Ostatnia Przeorysza była łagodną
kobietą, lecz łatwo poddającą się wpływom otoczenia, a zwłaszcza
munguny.
– Jestem Pierwokrwistą. Byłam pierwszą i ostatnią osobą, która spożyła
owoc z drzewa głogu, a on obdarzył mnie wiecznym życiem. Lecz,
oczywiście – podjęła Kalyba – nie przyszłaś tu, bo ciekawi cię mój siden,
gdyż jest on bliźniaczo podobny do twojego. Chcesz poznać źródło mojej
drugiej mocy. Tej, której nie rozumie żadna siostra. Mocy snu i ułudy.
Mocy Ascalona, mego hildistérronu.
Gwiazda Wojny. Poetyckie określenie miecza. Ead widziała je już
wcześniej, w modlitewnikach, lecz dopiero teraz poruszyło strunę w jej
sercu, a ta odezwała się muzyką i Ead zrozumiała.
„Ogień bije z ziemi, światło spada z nieba”.
Światło z nieba.
Hildistérron.
I Ascalon. Inne imię zaczerpnięte ze starożytnego języka wysp Inysca.
Zniekształcone astra – czyli gwiazda – i lun – czyli potęga. Loth jej o tym
opowiedział.
Potężna gwiazda.
– Gdy mieszkałam w Inys… przypomniałam sobie tekst wyryty na
Tablicy z Rumelabaru. Mówił o równowadze pomiędzy ogniem i blaskiem
gwiazd. – Już mówiąc to, umysł Ead wydobył z siebie wyjaśnienie, które
miało o wiele więcej sensu. – Sidenowe drzewa obdarzają magów ogniem.
Zastanawiałam się, czy twoja moc, ta inna moc, nie pochodzi z nieba.
Z Długowłosej Gwiazdy.
Twarz Kalyby nie byłaby zdolna, by ułożyć się w grymas zdumienia, lecz
Ead zobaczyła to, ten przelotny błysk w spojrzeniu.
– Dobrze. O, bardzo dobrze – rzekła wiedźma z nutką rozbawienia. –
Myślałam już, że jej imię zatonęło w topieli czasu. Jak to się stało, że
magiczka usłyszała o Długowłosej Gwieździe?
– Poszłam do Gulthagi.
To były słowa, które wymówiła Truyde utt Zeedeur. Dziewczyna
postępowała jak idiotka, ale instynkt wiódł ją w dobrym kierunku.
– Nie dość, że mądra, to jeszcze odważna. A więc poszłaś do
Pogrzebanego Miasta. – Kalyba wwiercała się w nią wzrokiem. – Miło
będzie mieć do kogo otworzyć usta w mojej Altanie, skoro pozbawiono
mnie miejsca pośród sióstr. A skoro już znasz większość prawdy… Chyba
nic się nie stanie, jeśli powiem ci resztę.
– Będę hołubić tę wiedzę w swym sercu.
– Bez wątpienia. Oczywiście – podjęła Kalyba z namysłem – by
zrozumieć naturę mojej mocy, będziesz musiała poznać całą prawdę
o sidenie i o dwóch gałęziach magii, a Mita tak niewiele wie o jednym
i drugim. Trzyma swoje siostry w ciemności, stroi je w poczucie
bezpieczeństwa, które rzekomo dają jej zaczytane na śmierć księgi.
W żyłach was wszystkich płynie ignorancja. Moja wiedza, prawdziwa
wiedza, jest bardzo cenna.
To był kolejny jej ruch w tej grze.
– Można by rzec: bezcenna – dopowiedziała Ead.
– Ja zapłaciłam cenę. I ty też musisz.
Wreszcie się do niej zbliżyła. Woda spływała z jej włosów, gdy
obchodziła Ead dookoła.
– Ceną jest pocałunek – wyszeptała jej do ucha. Ead stała w miejscu,
jakby zapuściła korzenie w miękkiej trawie. – Tyle lat byłam sama. Pocałuj
mnie, słodka Eadaz, a moja wiedza będzie twoja.
Jej ciało emanowało jakąś metaliczną wonią. Przez jedną upiorną chwilę
Ead czuła, jak coś w jej krwi – jakaś jej żywotna część – wyśpiewuje
odpowiedź, pobudzona tą wonią.
– Pani – odważyła się Ead – skąd mam wiedzieć, że mnie nie zwodzisz?
– Pytasz o to samo Mitę Yedanyę czy może ufasz jej bezgranicznie? –
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Kalyba kontynuowała: – Masz moje słowo,
mówię prawdę. Gdy byłam młoda, słowo było równe przysiędze. Od
tamtych czasów minęło wiele lat, lecz ja wciąż przestrzegam pradawnego
obyczaju.
Ead nie miała innego wyjścia, jak tylko zaryzykować. Zebrała się
w sobie, pochyliła w stronę Kalyby i złożyła pocałunek na jej policzku.
– Dokonało się – powiedziała, owiewając Ead zimnym oddechem. –
Cena została zapłacona.
Ead odsunęła się od niej tak szybko, jak się odważyła. Odpędziła myśl
o Sabran, która nagle rozbłysła jej w głowie.
– Istnieją dwie gałęzie magii – zaczęła Kalyba. Słońce wyłuskało z jej
włosów złote pasma i podświetliło wszystkie kropelki wody. Siostry
Zakonu, jak wiesz, praktykują magię sidenu: magię ziemi. Jej źródłem jest
jądro ziemi, a kanałem drzewo. Ci, którzy jedzą jego owoce, mogą władać
jego magią. Kiedyś istniały przynajmniej trzy sidenowe drzewa:
pomarańczy, głogu i morwy, lecz teraz, z tego co wiem, istnieje tylko jedno.
Lecz siden, droga Eadaz, ma swoje naturalne przeciwieństwo. Gwiezdną
magię, czyli sterren, moc gwiazd. Ten rodzaj magii jest zimny i ulotny,
wdzięczny, ale i wiążący się z ryzykiem. Pozwala czarodziejce tkać iluzje,
władać wodą… nawet zmieniać kształt. O wiele trudniej ją opanować. –
Ead nie musiała już markować ciekawości. – Gdy na niebie pojawia się
Długowłosa Gwiazda, zostawia za sobą osobliwą substancję, gwiezdne łzy.
To w nim żyje sterren, tak jak siden żyje w owocach.
– Musi być bardzo rzadki.
– Niesłychanie rzadki. Od Żałoby Wieków nie zaobserwowałam na
niebie deszczu meteorów. I zrozum, Ead, to właśnie ten deszcz był
czynnikiem, który zakończył Żałobę Wieków. To nie przypadek, że spadł,
gdy osłabły wyrmy. Ludy Wschodu wierzą, że kometa została przysłana
przez ich smoczego boga, Kwirikiego. – Usta Kalyby rozciągnął uśmiech. –
To deszcz zakończył minioną erę, gdy siden był silniejszy, i zmusił smoki,
które dzięki niemu istnieją, by zapadły w sen.
– I wtedy sterren stał się silniejszy – wtrąciła Ead.
– Na pewien czas – potwierdziła Kalyba. – Między obiema gałęziami
magii istnieje równowaga. Doglądają się nawzajem. Kiedy jedna więdnie,
druga rośnie w siłę. Po Erze Ognia następuje Era Gwiazd. Obecnie siden
jest o wiele silniejszy, zaś sterren stanowi cień samego siebie. Ale gdy
spadnie deszcz meteorów… sterren znów rozbłyśnie.
Świat kpił z alchemików, którzy fascynowali się Tablicą z Rumelabaru,
lecz, jak się okazało, to oni krążyli wokół prawdy wszystkich prawd. Bo
Ead czuła każdym włóknem swego istnienia, że Kalyba nie kłamie. Jej
wyjaśnienie było jak sznur, na który nanizała w odpowiedniej kolejności
wszystkie rozproszone dotąd perły wiedzy. Długowłosa Gwiazda. Tablica
z Rumelabaru. Upadek wyrmów wieńczący Żałobę Wieków. I dziwne dary
otrzymane przez kobietę, która stała teraz dwa kroki od niej.
Wszystko to nagle połączyło się w logiczną całość, która wyrastała
z jednej podstawowej prawdy: ogień z głębi ziemi, światło z niebios. Ta
dwoistość była szkieletem wszechświata.
– A więc Tablica z Rumelabaru mówi o tej właśnie równowadze –
powiedziała Ead – jak również o tym, co się dzieje, gdy równowaga zostaje
zachwiana.
– Każde w nadmiarze jest zgubą drugiego, w tym się zawiera zagłada
wszechświata – wyrecytowała Kalyba. – Ostrzeżenie. A czym, lub kim, jest
zagłada wszechświata?
Ead pokręciła głową. Znała odpowiedź na to pytanie, ale wolała udawać
głupią. Dzięki temu wiedźma opuści gardę.
– Och, Eadaz, a tak dobrze sobie radziłaś. Ale jesteś młoda, więc nie
wolno mi osądzać cię zbyt surowo.
Odwróciła się. Gdy się poruszyła, dotknęła ręką swojego boku. Był
gładki jak reszta jej ciała, ale postawa zdradziła, że ją boli.
– Czy cierpisz, pani? – zatroskała się Ead.
Kalyba milczała.
– Dawno temu dwoistość kosmosu została… zaburzona – odrzekła tylko.
Ead zdawało się, że dostrzegła w jej oczach coś strasznego. Cień
nienawiści. – Sterren stał się zbyt silny, a w odpowiedzi ogień w głębi ziemi
stworzył potwora. Spaczeńca sidenu.
„Zagłada wszechświata”.
– Bezimiennego – wymówiła Ead.
– I jego popleczników. Są oni dziećmi zachwianej równowagi. Chaosu. –
Kalyba usiadła na głazie. – Przeorysze zorientowały się, że istnieje związek
między drzewem i wyrmami, lecz zaprzeczały mu przed sobą i zastępami
swoich córek. Magowie Er Ognia, takich jak ta, która trwa obecnie, byli
w stanie stworzyć smoczy płomień… lecz oczywiście używanie go
obłożone jest zakazem.
Wszystkie siostry wiedziały, że stworzenie wyrmowego ognia jest
możliwe, lecz nie uczono ich tego w Zakonie.
– Twoje iluzje biorą się ze sterrenu – mruknęła Ead – więc siden je spala.
– W pewnych szczególnych warunkach siden i sterren mogą nawet
zniszczyć się nawzajem – rzekła Kalyba. – Lecz równocześnie ciążą ku
sobie, każdy ciągnie do swojego przeciwieństwa. – Jej ciemne oczy lśniły
fascynacją. – A teraz, moja rozwiązywaczko zagadek, odpowiedz. Jeśli
drzewo pomarańczy jest naturalnym kanałem dla sidenu, jakie są naturalne
kanały dla sterrenu?
Ead namyśliła się.
– Zapewne chodzi o smoki Wschodu.
Nie wiedziała o nich zbyt wiele ponad to, że są stworzeniami wody.
Uśmiech Kalyby powiedział jej, że zgadła.
– Bardzo dobrze. Smoki zrodziły się ze sterrenu, gdy Długowłosa
Gwiazda pojawia się na niebie, zyskują moc zsyłania snów,
zmiennokształtności i tkania iluzji.
Jakby chcąc to zademonstrować, wiedźma przesunęła dłonią po swoim
ciele. Raptem stanęła przed nią w inysyckiej sukni z brązowego jedwabiu,
przepasana pasem z krwawnikiem i perłą. Perlilie rozkwitły w jej włosach.
Czy to jej nagość była iluzją czy ubranie?
– Dawno temu użyłam ognia, by zmienić formę zebranego przeze mnie
srebrzystego płynu, który pozostawia po sobie Długowłosa Gwiazda. –
Kalyba przeczesała włosy palcami. – By stworzyć najwspanialszą broń,
jaka kiedykolwiek istniała.
– Ascalon.
– Miecz, którego tworzywem jest sterren, a który wykuty został na
kowadle sidenu. Doskonałe połączenie. Gdy wzięłam do ręki miecz
wykonany z łez komety… właśnie wtedy uprzytomniłam sobie, że jestem
kimś więcej niż tylko czarodziejką. – Jej wargi drgnęły. – Zakon nazywa
mnie wiedźmą przez wzgląd na dary, które otrzymałam, lecz ja wolę słowo
„zaklinaczka”. Ładniej brzmi, nie sądzisz?
Ead dowiedziała się więcej, niż się spodziewała. Ale przybyła tutaj po to,
by spytać o klejnot.
– Pani – powiedziała z szacunkiem – twoje dary są rzeczywiście
niesamowite. Czy kiedykolwiek stworzyłaś ze sterrenu coś jeszcze?
– Nigdy. Chciałam, by Ascalon był wyjątkowy w skali świata. By był
podarunkiem dla największego rycerza swoich czasów. Rzecz jasna, nie
oznacza to, że nie ma na świecie innych podobnych artefaktów… lecz to
nie ja je stworzyłam. I nawet jeśli istnieją, dawno zaginęły.
Ead kusiło, by opowiedzieć jej o klejnocie, lecz wiedziała, że będzie
lepiej, gdy Kalyba się o nim nie dowie. Bo gdyby się dowiedziała, mogłaby
chcieć stworzyć własny.
– O niczym tak nie marzę jak o tym, by ujrzeć miecz – wyznała Ead. –
Mówi o nim całe Inys. Czy pokażesz mi go, pani?
Z gardła Kalyby dobył się basowy śmiech.
– Gdybym go miała, uczyniłabym to z radością. Szukałam go przez
stulecia, lecz Galian dobrze go ukrył.
– Nie zostawił wskazówek co do miejsca jego ukrycia?
– Wiem tylko tyle, że chciał złożyć miecz w rękach tych, którzy prędzej
umrą, niż oddadzą go mnie. – Jej uśmiech zgasł. – Królowe Inys również
go szukały, w końcu otaczają go boską czcią… Ale nie znajdą go. Jeśli ja
nie zdołałam, nikomu się to nie uda.
Każdy w Zakonie wiedział, że Kalyba wykuła Ascalona dla Galiana
Berethneta. To dlatego wiele sióstr jej nie ufało. Oboje urodzili się w tej
samej epoce w okolicy Złotobrzozy, lecz nikt nie wiedział, co ich tak
naprawdę łączy.
– Królowa Sabran śniła o Altanie Wieczności – powiedziała Ead. –
Wyznała mi to, gdy byłam jej damą dworu. Tylko ty umiesz tkać sny, pani.
Czy to ty zesłałaś je na Sabran?
– Ta wiedza również ma swoją cenę.
Powiedziawszy to, wiedźma zsunęła się z głazu, znów naga, i podeszła
do Ead. Ze skały u jej stóp trysnęły pachnące słodko kwiaty i miękka trawa.
Wprost stworzone do tego, by się na nich położyć.
– Chodź do mnie. – Wygładziła dłonią płatki i źdźbła. – Legnij ze mną
w mojej Altanie, a ja zaśpiewam ci pieśń o śnieniu.
– Pani – powiedziała Ead. – Pragnę tylko twojego szczęścia i chcę
dowieść ci mojej lojalności, lecz oddałam już komuś swoje serce.
– Tajemnica tkania snów z pewnością warta jest tej jednej nocy. Minęły
stulecia, odkąd dotykał mnie kochanek. – Kalyba przesunęła palcem po
swoim łonie, zatrzymując się w miejscu, gdzie stykały się jej uda. – Lecz…
podziwiam lojalność. Przyjmę więc od ciebie inny podarunek. W zamian za
moją wiedzę o gwiazdach i ich darach.
– Co tylko zechcesz.
– Od dwudziestu lat odmawia mi się owocu drzewa pomarańczy. A gdy
czarodziejka raz go skosztuje, pragnie go już zawsze. Głód zżera mnie od
środka. Bardzo chcę, by raz jeszcze zapłonął we mnie ogień. – Kalyba
przyszpiliła ją wzrokiem do miejsca. – Przynieś mi owoc, a staniesz się
moją dziedziczką. Przyrzeknij mi, Eadaz du Nāla uq-Nāra Przyrzeknij, że
dasz mi to, czego pożądam.
– Pani – odpowiedziała Ead. – Przyrzekam na Matkę.

– I nie powiedziała ci nic o klejnotach? – spytała Przeorysza. – Nic poza


tym, że to nie ona je stworzyła?
Ead stała twarzą do niej na werandzie o przeszklonym dachu.
– Nic, Przeoryszo. Ascalon to jej jedyne dzieło. Uznałam, że w takim
razie lepiej nie mówić jej o klejnotach, by nie chciała ich odszukać lub
stworzyć własnych.
– Dobrze.
Na twarzy Chassara malował się ponury wyraz. Przeorysza wsparła
dłonie na balustradzie, jej pierścień lśnił w słońcu.
– Dwa włókna magii. Nigdy nie słyszałam o niczym podobnym. –
Wypełniła płuca powietrzem. – Nie podoba mi się to. Wiedźma ma
kłamstwo we krwi. Nie bez powodu nazywają ją Grzechozorem.
– Może Kalyba koloryzuje – włączył się Chassar – lecz choć jest
krwiożerczą i zimnokrwistą kreaturą, nigdy nie uważałem jej za
kłamczynię. Za jej czasów w Inysce surowo karało się krzywoprzysięstwo
i wiarołomstwo.
– Zapominasz, Chassarze, że skłamała na temat zabicia Zāli.
Powiedziała, że wcale jej nie otruła, ale tylko osoba z zewnątrz zabiłaby
siostrę.
Chassar spuścił wzrok.
– Klejnoty muszą zawierać w sobie moc sterrenu – powiedziała Ead. –
Nawet jeśli to nie Kalyba powołała je do istnienia. Jeśli nie zawierają
sidenu, muszą przynależeć do drugiego źródła magii. – Przeorysza wolno
pokiwała głową. – Przyrzekłam jej, że przyniosę jej owoc. Czy jeśli tego
nie zrobię, będzie mnie ścigać?
– Wątpię, by chciała marnować swoją magię w takim celu. W każdym
razie na pewno w Zakonie jesteś bezpieczna. – Przeorysza patrzyła na
słońce chylące się ku zachodowi. – Nie rozmawiaj o tym z siostrami.
W dalszej kolejności musimy skontaktować się z… Neporo.
– Który pochodzi ze Wschodu – powiedziała cicho Ead. – Czyż to nie
dowód na to, że Matkę interesował cały świat, a nie tylko Południe?
– Ten temat zaczyna mnie nużyć, Eadaz.
Ead ugryzła się w język. Chassar posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Jeśli Neporo mówił prawdę, to w celu pokonania wroga będziemy
musieli zdobyć zarówno Ascalona, jak i klejnoty. – Przeorysza
rozmasowała skronie. – Zostaw mnie, Eadaz. Muszę… rozważyć nasze
następne posunięcie.
Ead pochyliła głowę i wyszła.
W swoim pokoju zastała Aralaqa śpiącego w nogach łóżka. Biedaczysko
zmachało się w czasie podróży. Usiadła obok niego i pogłaskała jego
jedwabiste uszy. Ichneumon poruszył nimi przez sen.
W jej umyśle jak w tyglu wirowały myśli o gwiazdach i ogniu.
Bezimienny niebawem powróci, a Zakon ma tylko jedno z trzech narzędzi
potrzebnych do tego, by go zniszczyć. Z każdą minioną godziną rosło
zagrożenie dla Imperium Cnót, a życie Sabran było w coraz większym
niebezpieczeństwie. Równocześnie Sigoso Vetalda mnożył swoją flotę
w Zatoce Meduz. Podzielony Zachód nie był gotów, by stawić czoła
ścierwokrólowi.
Ead przytuliła się do ichneumona i zamknęła oczy. Musi znaleźć sposób,
by jakoś jej pomóc.
– Eadaz.
Podniosła wzrok.
W drzwiach stała kobieta. Drobne loki otaczały jej brązową twarz
i opadały na oczy o żółtawych tęczówkach.
– Witaj, Nairuj – powiedziała Ead, wstając.
Jako dzieci były rywalkami. Nairuj zawsze konkurowała z Jondu
o uwagę Przeoryszy, a Ead, która kochała Jondu jak starszą siostrę, mocno
wzięła sobie tę rywalizację do serca. Lecz teraz Ead ujęła Nairuj za ręce
i pocałowała ją w policzek.
– Dobrze cię widzieć – przywitała się. – Spływa na ciebie chwała
czerwonego płaszcza.
– A na nas wszystkich spływa chwała, której przysporzyłaś Zakonowi,
chroniąc Sabran przez tyle lat. Przyznam, że śmiałam się, widząc, jak
zabierają cię do tego cudacznego kraju. Byłam wówczas młoda i głupia –
przyznała Nairuj z krzywym uśmieszkiem. – Teraz rozumiem, że każda
z nas służy Matce inaczej.
– Widzę, że ty służysz jej nawet teraz, gdy rozmawiamy. – Ead
odwzajemniła uśmiech. – Chyba już niedługo? – dodała, przenosząc wzrok
na jej wydatny brzuch.
– Niedługo, lada dzień. – Nairuj nakryła go ręką. – Przyszłam cię
przygotować do twojej inicjacji do Czerwonych Dam.
Ead poczuła, jak na jej twarzy rośnie uśmiech.
– Dziś w nocy?
– Tak. – Nairuj zachichotała. – Czerwony płaszcz czeka na ciebie od
dnia, gdy sama jedna przepędziłaś Fýredela. Czego się spodziewałaś?
Zaprowadziła Ead do krzesła. Do komnaty wszedł chłopiec i postawił na
stole tacę, po czym wyszedł.
Ead złożyła dłonie na kolanach. Jej serce zdawało się ulatywać pod niebo
na ptasich skrzydłach.
Na jedną noc odłoży na bok to, czego nauczyła się od Kalyby. Zapomni
o wszystkim, co stało się poza murami Zakonu. Była dość dorosła, by
wiedzieć, kim jest. By zdawać sobie sprawę, że jej przeznaczeniem jest stać
się Czerwoną Damą.
W końcu spełni się jej marzenie, będzie się nim delektować.
– To dla ciebie. – Nairuj podała jej kielich. – Od Przeoryszy.
Ead łyknęła.
– Matko. – Na jej języku eksplodowała słodycz wielu smaków. – Co to
jest?
– Słoneczne wino z Kumengi. Przeorysza ma pokaźny zapas –
odszepnęła Nairuj. – Tulgus z kuchni czasem pozwala mi skosztować.
Mówi, że tobie też da, jeśli powiesz, że to ja cię przysłałam. Tylko ani
słóweczka Przeoryszy.
– Jasne.
Ead upiła jeszcze łyk. Znakomite. Nairuj wzięła z tacy drewniany
grzebień.
– Eadaz – powiedziała poważnie – chciałam ci złożyć moje najszczersze
kondolencje. Przykro mi z powodu Jondu. Różnie między nami bywało, ale
zawsze ją szanowałam.
– Dziękuję – odparła cicho Ead. Potrząsnęła głową, by odegnać
smutek. – Nairuj, opowiedz mi o wszystkim, co wydarzyło się tu przez tych
osiem lat.
– Opowiem – Nairuj popukała grzebieniem w otwartą dłoń – jeśli
obiecasz, że zdradzisz mi wszystkie sekrety pałacu Ascalon. – Sięgnęła po
miskę z oliwą. – Słyszałam, że życie tam przypomina stąpanie po
rozżarzonych węglach. Że dworacy wspinają się po sobie nawzajem, byle
tylko znaleźć się blisko królowej. Że na dworze Sabran IX jest więcej
intrygantów niż niebiańskiego kamienia w Rumelabarze.
Ead wyjrzała przez okno. Na niebie pokazały się już pierwsze gwiazdy.

Układając Ead włosy, Nairuj opowiedziała o napływających regularnie do


Zakonu wieściach o budzących się ze snu wyrmach i o Czerwonych
Damach, które uwijały się jak w ukropie, zwalczając zagrożenie. Król
Jantar i wysoki władca Kagudo – jedyni monarchowie, którzy wiedzieli
o Zakonie – poprosili, by ten wysłał im więcej sióstr, którymi mogliby
obstawić miasta i dwory. Wyjawiła też, że mężczyźni Zakonu, którzy
zajmowali się sprawami krajowymi, mogą wkrótce rozpocząć szkolenie na
wojowników.
W zamian Ead opowiedziała jej o absurdach dworu Inys.
O małostkowych niesnaskach pomiędzy dworzanami, kochankami
i poetami. O czasie, który spędziła jako dwórka pod okiem Olivy Marchyn.
O znachorach, którzy leczyli gorączkę łajnem, a ból głowy pijawkami.
O osiemnastu daniach, które przygotowywano dla Sabran każdego ranka,
a z których zjadała jedno.
– A sama królowa? Czy to rzeczywiście taka kapryśnica, jak mówią? –
spytała Nairuj. – Słyszałam, że jednego ranka ogarnia ją euforia, jakby szła
w korowodzie, drugiego targa nią czarna rozpacz, a trzeciego prycha
i warczy jak dzika kocica.
Ead długo milczała.
– Tak, to prawda – odrzekła wreszcie.
Róża pod poduszką. Dłonie na wirginale. Jej śmiech, gdy ścigały się po
polowaniu.
– Chyba można się spodziewać kapryśności po kobiecie, która urodziła
się, by zasiadać na tronie, i na której ciąży obowiązek zawarcia ślubu
z obcym mężczyzną oraz urodzenia dziecka jemu i Imperium. – Nairuj
poklepała się lekko po brzuchu. – Ciąża nie jest łatwa, a co dopiero, gdy
zależy od niej los narodów.
Godzina ceremonii zbliżała się wielkimi krokami. Ead pozwoliła Nairuj
i trzem innym siostrom pomóc sobie założyć ceremonialne szaty. Kobiety
zaplotły jej włosy w misterną fryzurę i nałożyły na czoło wieniec z kwiatów
pomarańczy. Przyozdobiły jej ramiona bransoletami ze złota i szkła.
Wreszcie Nairuj złapała Ead za ręce.
– Gotowa?
Ead kiwnęła głową. Jestem gotowa od urodzenia.
– Zazdroszczę ci – wyznała Nairuj. – Następne zadanie Przeoryszy
będzie…
– Zadanie? – Ead skupiła na niej wzrok. – Jakie zadanie?
Nairuj machnęła ręką.
– Nie wolno mi nic mówić. Wkrótce sama się dowiesz. – Wzięła Ead za
rękę. – Chodźmy.

Zaprowadziły ją do grobowca Matki. Komorę grobową oświetlało sto


dwadzieścia świec – tyle, ile ludzi rzucono na pożarcie Bezimiennemu, nim
Cleolind zakończyła rządy krwi.
Przeorysza czekała przed statuą. Wszystkie siostry, które nie pełniły misji
lub warty gdzie indziej, zebrały się tutaj, by ujrzeć, jak córka Zāli
przywdziewa płaszcz Czerwonej Damy.
Ceremonie Zakonu były zwięzłe. Cleolind gardziła pompą, która na
zachodnich dworach towarzyszyła najbłahszym celebracjom
i celebracyjkom. Zakon przykładał wagę do intymności wydarzenia,
w czasie którego siostry gromadziły się w obecności Matki, by okazać
sobie nawzajem wsparcie i szacunek. Ead czuła, że nigdy jeszcze nie była
tak blisko Matki.
Chassar stał po lewej ręce Przeoryszy. Promieniał dumą, jakby był jej
rodziojcem.
Ead klęknęła.
– Eadaz du Zāla uq-Nāra – przemówiła Przeorysza, a jej głos odbił się
echem od ścian. – Służyłaś Matce wiernie i ofiarnie. Witamy cię, jako
siostrę i przyjaciółkę, w szeregach Czerwonych Dam.
– Jestem Eadaz du Zāla uq-Nāra – odpowiedziała Ead. – Ponownie
ofiaruję się Matce, tak jak ofiarowałam się niegdyś jako dziecko.
– Niechaj Matka przyda ostrości twemu ostrzu i krwią zabarwi twój
czerwony płaszcz – wygłosiły siostry unisono – i niechaj Bezimienny
zlęknie się twego płomienia.
Wedle tradycji płaszcz wręczała siostrze rodzimatka, lecz Zāla nie mogła
dostąpić tego zaszczytu, więc jej miejsce zajął Chassar. Mężczyzna zawiesił
go jej na ramionach i spiął z przodu, a gdy otoczył jej twarz dłońmi,
musiała odwzajemnić uśmiech.
Wyciągnęła prawą rękę. Przeorysza wsunęła jej na palec srebrny
pierścień ozdobiony pięciopłatkowym kwiatem z kamienia słonecznego.
Całe życie wyobrażała sobie, że ma ten pierścień na palcu.
– Ruszaj w szeroki świat – wygłosiła Przeorysza – i stawiaj czoła
bezlitosnemu ogniowi. Teraz i zawsze.
Ead podniosła brokatową tkaninę do twarzy. Bogactwa tej czerwieni nie
dało się podrobić. Tylko krew wyrmów tak barwiła materiał.
Przeorysza podała jej obie dłonie wierzchem do góry i uśmiechnęła się.
Ead przyjęła je i wstała, a komora rozbrzmiała wiwatami. Gdy Przeorysza
obróciła ją twarzą do sióstr, prezentując ją jako jedną z Czerwonych Dam,
Ead zahaczyła wzrokiem jednego z synów Siyāti. I tam, wśród nich, stał
mężczyzna o znajomej twarzy.
Był wyższy od niej, miał długie i silne ramiona i nogi, jego skóra miała
barwę głębokiej czerni. Gdy uniósł głowę, światło świec nakreśliło
w półmroku jego rysy.
Niemożliwe. To chyba Kalyba igrała z jej zmysłami. On nie żył. Był
zgubiony. Nie mógł tam stać.
A jednak stał.
Loth.
44
POŁUDNIE

Ead.
Patrzyła na niego, jakby ujrzała ducha.
Miesiącami włóczył się sennie po tych korytarzach. Podejrzewał, że
dosypywali mu czegoś do jedzenia, by zapominał, kim jest. Rysy twarzy tej
jego przyjaciółki z daleka zaczęły się już rozmywać w jego pamięci.
A teraz stała przed nim w czerwonym płaszczu i z kwiatami we włosach.
I wyglądała… niczym zamknięta całość, ułożona układanka, świeżo
wykuty miecz. Jakby latami cierpiała pragnienie, a teraz wreszcie je
ugasiła.
Ead przesunęła po nim wzrokiem, jakby wcale go nie zauważyła.
Przeorysza, naczelniczka tej sekty, wyprowadziła ją z komnaty. Na jej
widok poczuł się zdradzony, ale zaraz poznał – po rozpalonych oczach
i rozchylonych wargach – że jest tak samo zaskoczona jak on.
Nie ważne, kim teraz była. To wciąż Ead Duryan, jego przyjaciółka.
Musiał jakoś do niej dotrzeć.
Zanim zupełnie ją zapomni.

Chassar leżał już w łóżku i w okularach na nosie czytał księgę przy świetle
świecy, gdy wściekła Ead wparowała do jego pokoju jak burza.
– Co tu robi lord Arteloth? – Nawet nie próbowała się hamować.
– Eadaz. – Jego brwi zjeżyły się. – Uspokój się.
– Nocny Jastrząb wysłał Lotha do Cárscaro – powiedziała lodowatym
głosem. – Skąd się wziął tutaj?
Chassar wypuścił powietrze z płuc.
– To on przyniósł nam szkatułę. Dała mu ją donmata Marosa. – Zdjął
okulary. – Kazała mu mnie znaleźć. Po tym, jak sama znalazła Jondu.
– Donmata jest naszym sprzymierzeńcem?
– Najwyraźniej. – Chassar przewiązał szlafrok pasem. – Lorda Artelotha
nie miało być dzisiaj w komorze grobowej.
– To znaczy, że specjalnie go przede mną ukrywałeś.
Fałsz boli zawsze, ale świadomość, że to Chassar ją oszukał, niemal
złamała jej serce.
– Wiedziałem, że nie będziesz zadowolona – mruknął mężczyzna. –
Chciałem powiedzieć ci o nim sam, po ceremonii. Wiesz przecież, że
cudzoziemiec, który odnajdzie Zakon, nie może go już nigdy opuścić.
– On ma rodzinę. Nie możemy po prostu…
– Możemy. W imię Zakonu. – Chassar wolno podniósł się z łóżka. – Jeśli
pozwolimy mu odejść, opowie o nas Sabran.
– Nie musisz się o to bać. Nocny Jastrząb nigdy nie pozwoli Lothowi
wrócić do Ascalonu.
– Eadaz, posłuchaj mnie uważnie. Arteloth Beck jest wyznawcą Kłamcy.
Może i był dla ciebie miły, ale ten człowiek nigdy całkowicie cię nie
zrozumie. Zaraz pewnie mi powiesz, że z Sabran Berethnet też jesteś
blisko…
– A co, jeśli tak?
Chassar przyjrzał się bacznie jej twarzy. Jego rozchylone w osłupieniu
usta kryły się w gąszczu brody.
– Słyszałaś bluźnierstwa Inysytów – powiedział. – Wiesz, co zrobili
z pamięcią Matki.
– Kazaliście mi się do niej zbliżyć. Czemu więc dziwicie się, że to
zrobiłam? – odparowała Ead. – Zostawiliście mnie tam samą na prawie
dziesięć lat. Byłam obca. Byłam konwertytką. Gdybym nie odnalazła ludzi,
na których mogłabym się oprzeć, żeby jakoś wytrzymać to czekanie…
– Wiem. I do końca moich dni będę tego żałował. – Z czułością położył
masywną dłoń na jej ramieniu. – Jesteś zmęczona. I zła. Porozmawiamy
rano.
Chciała coś odszczeknąć, ale to był Chassar, który pomógł Synom Siyāti
ją wychować, który sprawiał, że krztusiła się śmiechem, kiedy była
dzieckiem, który troszczył się o nią po śmierci Zāli.
– Nairuj powiedziała mi, że Przeorysza ma dla mnie jakieś zadanie –
zmieniła temat. – Chcę wiedzieć, co to za zadanie.
Chassar rozmasował sobie nasadę nosa. Ead stała wyprostowana,
z dłońmi opartymi na biodrach. Czekała.
– Osłoniłaś Sabran przed Fýredelem niemal dziewięć lat po opuszczeniu
Lasyi. Tak głęboka więź z drzewem, która kpi sobie z czasu i przestrzeni,
jest niezwykle rzadka. Wręcz niespotykana. – Usiadł ciężko na łóżku. –
Przeorysza chce ją wykorzystać. Zamierza wysłać cię do krain za Wrotami
Ungulusa.
Serce załopotało jej w piersi.
– W jakim celu?
– Siostra przyniosła nam wieści z Drayasty. Grupa piratów twierdzi, że
podczas Żałoby Wieków Valeysa złożyła jajo gdzieś na Erii. Przeorysza
chce, byś je znalazła i zniszczyła. Zanim coś się wykluje.
– Ungulus. – Ead nie czuła własnego ciała. – Mogę wyjechać na lata.
– Tak.
Wrota Ungulusa były granicą znanego świata. Ziemie za nimi
pozostawały nieodkryte. Tych kilkoro śmiałków, którzy się tam wyprawili,
mówiło o bezkresnym pustkowiu, zwanym Erią – o połyskliwych solnych
równinach spieczonych bezlitosnym słońcem, gdzie nie sposób znaleźć ani
kropli wody. Jeśli któryś z tych odkrywców dotarł na drugą stronę białej
pustyni, nie wrócił, by opowiedzieć, co tam widział.
– O Drayaście zawsze krążyły rozmaite plotki. – Ead wyszła spokojnie
na balkon. – Na Matkę, cóż ja wam zrobiłam, że znów zostaję wygnana?
– To niezwykle ważna misja – powiedział Chassar – lecz wyczuwam, że
Przeorysza wybrała do niej ciebie nie tylko ze względu na twoją
wytrzymałość, lecz również dlatego, że to zadanie pomoże ci się skupić na
sprawach Południa.
– Chcesz powiedzieć, że kwestionuje moją lojalność.
– Nie – odrzekł Chassar delikatniej. – Po prostu uważa, że możesz
skorzystać na tej podróży. Potraktuj ją jako okazję do rozmyślań
o prawdziwym celu Zakonu. Wykorzystaj ten czas, by oczyścić swoją duszę
z wszystkiego, co ją mąci.
Przeorysza chciała oddzielić ją od Imperium Cnót jak największą połacią
lądu, aby nie oglądała chaosu, który lada moment rozpęta się w jego łonie.
Miała nadzieję, że gdy Ead wróci z misji, będzie myślała już tylko
o Południu.
– Ale masz pewien wybór, Ead.
Spojrzała na niego.
– No to słucham.
– Możesz zaproponować jej dziecko. – Chassar patrzył jej w oczy. –
Zakon potrzebuje wojowników. Przeorysza wierzy, że twoje dziecko
odziedziczy twoją szczególną więź z drzewem. Zajdź w ciążę, a może
wyśle na południe Nairuj, gdy tylko urodzi.
Szczęka ją bolała z wysiłku, jakim było zduszenie wypranego
z wesołości śmiechu, który próbował wydostać się z jej trzewi.
– Dla mnie to żaden wybór.
Wypadła z pokoju.
– Eadaz – zawołał za nią Chassar, ona jednak się nie obejrzała. – Dokąd
idziesz?
– Porozmawiam sobie z Przeoryszą.
– Nie. – W dwa kroki zagrodził jej przejście.
– Nie jestem dzieckiem, które trzeba wysłać do kąta, by przemyślało
swoje zachowanie. Jestem…
– Co tu się dzieje?
Ead odwróciła się. W wejściu do korytarza stała Przeorysza
w olśniewającej sukni ze śliwkowego jedwabiu.
– Przeoryszo. – Ead podeszła do niej. – Proszę, byś nie wysyłała mnie za
Wrota Ungulusa.
– To już postanowione. Od dawna podejrzewaliśmy, że wielka
zachodnica uwiła tam gniazdo. Siostra, która zostanie wysłana, by je
zniszczyć, musi umieć długo wytrzymać bez owoców drzewa. Mam
pewność, że zrobisz to dla mnie, dziecko. Że raz jeszcze przysłużysz się
Matce.
– Nie tak miałam służyć Matce.
– Nie zgodzisz się na nic poza powrotem do Inys. Podjęłaś decyzję.
Dlatego właśnie musisz udać się za Wrota Ungulusa. By przypomnieć
sobie, kim jesteś.
– Wiem dokładnie, kim jestem – odwarknęła Ead. – Nie wiem tylko
jednego: dlaczego przez te lata, gdy mnie tu nie było, Zakon przestał
patrzeć dalej niż czubek własnego nosa?
Cisza, która zaległa w korytarzu, stanowiła jasny dowód, że Ead
przesadziła.
Przeorysza długo wpatrywała się w nią, tak nieruchoma, jakby była
figurą z brązu.
– Jeśli jeszcze raz spróbujesz uchylać się od obowiązków, nie będę miała
innego wyjścia, jak tylko odebrać ci płaszcz – powiedziała w końcu.
Ead zmroziło.
Przeorysza zamknęła się w swojej sypialni. Chassar rzucił Ead smutne
spojrzenie, po czym odszedł, zostawiając ją samą, roztrzęsioną,
z zaciśniętymi pięściami.
Zakon tak stary i tak sekretny potrzebował wyważonego zarządzania,
a Eadaz du Zāla uq-Nāra dowiedziała się właśnie, jak to jest być
zarządzaną.
Nie pamiętała drogi powrotnej do pokoju. Wyszła na balkon i potoczyła
wzrokiem po Krwawej Dolinie. Drzewo pomarańczy jaśniało tym samym
pięknem co zawsze. Było tak doskonałe, że aż wzbudzało trwogę.
Przeorysza nie powstrzyma upadku Inys. Gdy tylko wojna domowa
rozedrze Imperium na strzępy, stanie się ono łatwym łupem dla
ścierwokróla Yscalinu i Smoczej Armii. Ead nie mogła nawet o tym
myśleć.
Na jej szafce nocnej wciąż stało słoneczne wino. Dopiła resztę, by
przestać trząść się ze złości. Gdy opróżniła kubek, zbłądziła gdzieś myślami
i dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że wpatruje się w naczynie.
Obróciwszy je w dłoni, poczuła, że coś budzi się w jej pamięci.
Bliźniacze kielichy. Prastary symbol Rycerki Sprawiedliwości. I jej rodu.
Crest.
Potomkini Rycerki Sprawiedliwości. Tej, która ważyła kielichy winy
i niewinności, posłuszeństwa i sprzeciwu, cnoty i grzechu. Zaufana służka
korony.
Podczasza.
Igrain Crest, której nigdy nie podobał się Aubrecht Lievelyn. Której
lokaje obstawili wejście do komnaty Sabran rzekomo po to, by jej bronić.
Ead zacisnęła palce na balustradzie. Loth wysłał jedno ostrzeżenie
z Cárscaro: „Strzeżcie się Podczaszego”. Badał sprawę zaginięcia księcia
Wilstana, który podejrzewał Vetaldów, że są zamieszani w morderstwo
królowej Rosarian.
Czy Crest zaaranżowała przedwczesną śmierć Rosarian Berethnet, by na
tronie Inys zasiadła mała dziewczynka?
Królowa, która potrzebowała protektorki, nim osiągnęła dorosłość.
Młoda księżniczka, którą najbliższa przyboczna Crest mogła uformować,
jak tylko chciała…
Już rozważając to, Ead wiedziała, że instynkt jej nie myli. Była tak
zaślepiona nienawiścią do Combe’a, tak zdeterminowana, by obwinić go za
całe zło, które działo się w Inys, że nie widziała tego, co rozgrywało się pod
jej nosem.
„Jakże łatwo byłoby zrzucić całą winę na mnie” – powiedział jej tej nocy,
gdy uciekła z pałacu.
Jeśli Podczaszym – czy też Podczaszą – rzeczywiście była Igrain Crest,
to znaczy, że Roslain też może maczać w tym palce. Może jej lojalność
wobec Sabran wyczerpała się, gdy straciła dziecko. Cały ród Crestów mógł
spiskować przeciwko niej, chcąc zagarnąć tron.
Już przecież wzięli we władanie Wieżę Królowej.
Ead zaczęła krążyć po pokoju. Choć od Zalewiska wiał ciepły wiatr, było
jej tak zimno, że szczękała zębami.
Jeśli wróci na Inys, zostanie wydalona z Zakonu. Odbiorą jej imię,
zapomną o jej istnieniu.
Ale jeśli nie wróci, porzuci całe Imperium, zdradzając wszystko, w co
wierzy i uważa za dobre, i wszystko to, co reprezentuje Zakon. Musiała być
lojalna wobec Matki, nie Mity Yedanyi.
Musiała iść tam, gdzie prowadzi ją płomień gorejący w jej sercu. Ogień
otrzymany od drzewa.
Gdy uświadomiła sobie, co powinna zrobić, poczuła, że jej dusza rozpada
się na kawałki. Posmakowała sól na wargach. Łzy płynęły po jej policzkach
i kapały na posadzkę.
Tutaj się urodziła. To było jej miejsce na świecie. Zawsze, całe swoje
życie, pragnęła tylko jednego – czerwonego płaszcza. Płaszcza, który
będzie musiała teraz odrzucić.
Będzie dalej służyć Matce. W Inys skończy to, co zaczęła Jondu.
Ascalon. Bez miecza nie mieli szans na pokonanie Bezimiennego.
Czerwone Damy go szukały, Kalyba też. Bezskutecznie.
Żadna z nich nie posiadała blednącego klejnotu.
„Siden i sterren mogą nawet zniszczyć się nawzajem. Lecz równocześnie
ciążą ku sobie, każdy ciągnie do swojego przeciwieństwa”.
Klejnot musiał być wypełniony sterrenem. Ascalon może na niego
zareagować, a on odpowie tylko jej.
Ead patrzyła na drzewo, a płacz wzbierał jej w gardle. Padła na kolana
i się pomodliła, by jej decyzja okazała się tą dobrą.

Aralaq znalazł ją rano, gdy słońce rozświetliło perłowobłękitne niebo.


– Eadaz.
Obróciła się. Nie zmrużyła oka tej nocy i czuła, że to widać. Drapnął
językiem jej twarz.
– Przyjacielu – powiedziała – potrzebuję twojej pomocy. – Ujęła jego
pysk. – Pamiętasz, jak cię karmiłam, gdy byłeś szczenięciem? Jak się tobą
opiekowałam?
Słońce mignęło w jego bursztynowych oczach.
Tak.
Oczywiście, że pamiętał. Ichneumony nigdy nie zapominały pierwszej
ręki, która je nakarmiła.
– Jest tu pewien mężczyzna. Przebywa z Synami Siyāti. Ma na imię
Arteloth.
– Tak. Przyprowadziłem go tutaj.
– Dobrze zrobiłeś, że go ocaliłeś. – Przełknęła gulę w gardle. – Chcę, byś
pomógł mu się wydostać z Zakonu. O zmroku zaprowadź go do jaskini
w lesie.
Przyjrzał się jej.
– Ty odchodzisz.
– Muszę.
Poruszył chrapami.
– Będą cię ścigać.
– Dlatego właśnie potrzebna mi twoja pomoc. – Podrapała go za
uchem. – Musisz odkryć, gdzie Przeorysza trzyma biały klejnot z mojej
komnaty.
– Głupia jesteś. – Trącił jej czoło nosem. – Bez drzewa zwiędniesz.
Wszystkie siostry więdną.
– No to zwiędnę. Lepsze to, niż nie robić nic.
Westchnął.
– Mita ma klejnot przy sobie – warknął. – Pachnie nim. Pachnie morzem.
Ead zamknęła oczy.
– Znajdę sposób – powiedziała.
45
WSCHÓD

Plaże Skrzydła znalazły się pod wodą. Tané spędziła ze Starszym Varą kilka
godzin, podczas gdy wyspa trzęsła się w posadach, uniemożliwiając
czytanie.
Varze, ma się rozumieć, jakoś się to udawało. Świat mógł stanąć
w płomieniach, a on znalazłby sposób na dokończenie rozdziału.
Gdy trzęsienie wreszcie ustało, zapadła grobowa cisza. Wszystkie ptaki
w lesie potraciły głosy. Wówczas uczeni zaczęli badać skalę zniszczeń.
Samotnie nie ucierpiały zbytnio, ale dwaj mężczyźni spadli z klifu. Morze
nie wyrzuciło jeszcze ich ciał, lecz dzień później fale zostawiły na plaży
inne zwłoki.
Zwłoki smoczycy.
O zachodzie słońca Tané poszła ze Starszym Varą, by popatrzeć na
martwą boginię. Ciężko mu się schodziło po kamiennych schodach
z żelazną protezą zamiast nogi i minęło wiele czasu, nim wreszcie znaleźli
się na plaży, lecz Vara uparł się, by pójść, a Tané nie odstąpiła jego boku.
Na piasku znaleźli młodą seiikineską smoczycę. Jej długie ciało było
poskręcane, a pysk rozwarty w niemym krzyku. Łuski straciły blask i już
dziobały je ptaki, a do kości lgnęła mgła. Tané zadrżała na ten widok, a gdy
już nie mogła dłużej patrzeć, odwróciła wzrok, przejęta rozpaczą.
Nigdy nie widziała martwego smoka. Była to najbardziej zasmucająca
i przerażająca rzecz na świecie. Z początku ona i Vara myśleli, że tę młodą
boginię zabito w Kawontay, a to, co z niej zostało, wrzucono do morza.
Tané natychmiast przyszła na myśl Nayimathun i żołądek wywrócił się jej
na drugą stronę. Ale nie, jej ciało było całe, miała wszystkie łuski, zęby
i szpony.
Bogowie nie toną. Stanowią jedność z wodą. Po jakimś czasie starsi
orzekli, że ten smok został ugotowany.
Ugotowany żywcem przez samo morze.
Nie istniało nic bardziej nienaturalnego. I nie istniał bardziej złowróżbny
omen.
Nawet gdyby wszyscy uczniowie połączyli siły, nie zdołaliby ruszyć
ciała. Pozostanie więc na plaży, stopniowo się rozkładając, aż nie zostanie
po nim nic więcej, jak tylko zagrzebane w piasku opalizujące kości.

Zapowiedziany gość przypłynął na wyspę, gdy Tané zamiatała liście wraz


z trojgiem innych uczniów. Pracowali w milczeniu, niektórymi wstrząsał
płacz. Widok martwego smoka poruszył wszystkich do głębi.
– Uczennico Tané – zawołał Starszy Vara.
Podążyła za nim jak cień. Zapuścili się w korytarze samotni.
– Zaraz się dowiemy, co jest nie tak z tą blizną. Doktor Moyaka
praktykuje medycynę zarówno seiikineską, jak i mentyjską.
Tané stanęła jak wryta.
Moyaka. Znała to nazwisko.
Vara odwrócił się i zauważył jej uniesione wysoko brwi.
– Tané? Czy coś nie tak?
– Proszę, czcigodny Varo. Doktor Moyaka… – Zemdliło ją. – Zna kogoś,
kto mi groził. Kto groził mojej smoczycy.
Znowu widziała Roosa tamtego dnia na plaży, gdy z uśmieszkiem kazał
jej okaleczyć swoją smoczycę bądź liczyć się z konsekwencjami. Doktor
Moyaka pozwolił temu potworowi mieszkać w swoim domu.
– Wiem, że twoje ostatnie dni na Seiiki nie należały do szczęśliwych –
przemówił z wyczuciem Vara. – Wiem też, jak trudno jest zostawić
przeszłość za sobą. Ale na Skrzydle po prostu musisz. Nie masz wyjścia.
Tané gapiła się na jego pomarszczoną twarz.
– Co ty wiesz? – wyszeptała.
– Wszystko.
– Ktoś jeszcze wie?
– Tylko ja i czcigodny Najstarszy.
Miała wrażenie, że rozebrał ją do naga tymi słowami, tak by każdy mógł
spojrzeć aż na dno jej splugawionej duszy. W głębi serca miała nadzieję, że
gubernator Ginury nikomu nie powie, dlaczego została odesłana z Seiiki.
– Jeśli jesteś pewna, że nie chcesz tego spotkania, powiedz to raz jeszcze,
a zabiorę cię do twojego pokoju i więcej nie będziemy o tym rozmawiać.
Nie miała najmniejszej ochoty oglądać doktora Moyaki, ale nie chciała
też zawstydzić Vary swoim niepoważnym zachowaniem.
– Zobaczę się z nim.
– Nią – poprawił Starszy Vara.
Kobieta o przysadzistej budowie czekała na nich w komnacie uzdrowień,
gdzie szemrały fontanny. Tané nigdy jeszcze jej nie widziała, ale musiała
być krewną doktora Moyaki, którego poznała w Ginurze.
– Dzień dobry, czcigodna. – Kobieta skłoniła się. – Powiedziano mi, że
masz ranę w boku.
– Starą – dopowiedział Vara, bo Tané tylko skłoniła się w odpowiedzi. –
To rodzaj guza, który uczennica Tané ma od dziecka.
– Rozumiem. – Doktor Moyaka poklepała maty, na których położono koc
i podpórkę pod głowę. – Podwiń tunikę, proszę, i połóż się, uczennico.
Tané wykonała polecenie.
– Powiedz mi, Purumé – zagadnął lekarkę Vara – czy Seiiki ucierpiało
wskutek najazdów Floty Tygrysiego Oka?
– Nie od owej nocy, gdy piraci przybyli do Ginury – odparła ciężkim
głosem Moyaka. – Ale na pewno wkrótce wrócą. Złota Cesarzowa zrobiła
się śmielsza.
Tané nadzwyczajnym wysiłkiem woli nie odskoczyła w momencie, gdy
dotknęły ją ręce doktor Moyaki.
– Ach, tutaj. – Moyaka przesunęła palcami po guzie. – Ile masz lat,
uczennico?
– Dwadzieścia – odrzekła cicho Tané.
– I nosisz to brzemię całe życie?
– Od dziecka. Moja nauczycielka powiedziała, że najwidoczniej miałam
kiedyś złamane żebro.
– Czy boli?
– Czasem.
– Hm… – Moyaka ucisnęła opuchliznę dwoma palcami. – Wydaje mi się,
że to tylko ostroga kości. Nie ma się czym przejmować, ale na wszelki
wypadek chciałabym wykonać małe nacięcie. – Otworzyła skórzany futerał
na przyrządy chirurgiczne. – Czy chcesz coś na ból?
Dawna Tané odmówiłaby, ale od przybycia na Skrzydło chciała tylko
jednego – niczego już nie czuć. Zapomnieć.
Jeden z młodszych uczniów przyniósł lód z jaskiń i owinął go w wełnę,
by nie stopił się tak prędko. Moyaka przygotowała lek, a Tané zażyła go
przez rurkę. Dym podrażnił jej gardło. Gdy dotarł do płuc, jej ciało
rozluźniło się i zrobiło się lekkie jak piórko. Wkrótce myśli rozpłynęły się
w jej głowie i ogarnął ją błogi spokój.
Ciężar wstydu gdzieś się ulotnił. Po raz pierwszy od tygodni odetchnęła
z ulgą.
Moyaka przyłożyła lód do jej ciała. Gdy Tané już prawie nic nie czuła,
doktor wybrała przyrząd z futerału, obmyła go we wrzątku i wykonała
nacięcie pod guzem.
Gdzieś z oddali do Tané dotarło wrażenie bólu, nieledwie cień.
Przycisnęła dłonie do podłogi.
– Czy dobrze się czujesz, dziecko? – zatroskał się Vara.
A właściwie trzech Varów, bo mogłaby przysiąc, że widzi trzech bardzo
podobnych do siebie mężczyzn. Kiwnęła głową, a świat poruszył się wraz
z nią. Moyaka otworzyła rozcięcie palcami.
– To… – Zamrugała. – Dziwne. Bardzo dziwne.
Tané chciała podnieść głowę, ale jej szyja była giętka jak źdźbło trawy.
Starszy Vara położył jej ręce na ramionach.
– Co to, Purumé?
– Nie będę mieć pewności, póki tego nie wyjmę – padła niecodzienna
odpowiedź – lecz… no cóż, to wygląda prawie jak…
Przerwał jej dobiegający z zewnątrz trzask.
– Kolejne trzęsienie ziemi – wyjaśnił Starszy Vara. Jego głos brzmiał
w uszach Tané, jakby dochodził z bardzo daleka.
– Nie wydaje mi się. – Moyaka zesztywniała. – Ratuj nas, wielki
Kwiriki…
Przez okno wdarł się blask. Podłoga zatrzęsła się i ktoś krzyknął:
– Pożar!
Chwilę później ten sam głos wydał z siebie mrożący krew w żyłach
krzyk, który raptem ucichł.
– Ogniozieje. – Starszy Vara był już na nogach. – Tané, szybko. Musimy
skryć się w rozpadlinie.
Ogniozieje. Ale na Wschodzie od stuleci nie widziano ognioziejów…
Zarzucił sobie jej rękę na ramię i dźwignął ją z mat. Tané zakołysała się
na nogach. Kręciło jej się w głowie, była jednak na tyle przytomna, by
przebierać nogami. Bosa i otumaniona, poszła z Varą i Moyaką do jadalni,
gdzie mężczyzna pchnął drzwi i wyprowadził je na dziedziniec. Pozostali
uczniowie i uczennice już biegli do lasu.
Czuła woń deszczu zmieszaną z fetorem spalenizny. Starszy Vara
wskazał im most.
– Na drugą stronę, prędko. Jest tam jaskinia. Czekajcie na mnie
w środku, razem wejdziemy głębiej. Doktor Moyaka i ja musimy się
upewnić, że nikt nie został w budynku. – Popędził Tané dotykiem. – Idź,
szybko!
– I uciskaj ranę – zawołała za nią lekarka.
Wszystko wokół się poruszało, jakby Tané znalazła się pod wodą.
Ruszyła naprzód nieskoordynowanym truchtem, mając wrażenie, że brodzi
w wodzie.
Most był w zasięgu wzroku. Znalazła się już blisko, gdy przefrunął nad
nią jakiś cień i żar sparzył jej plecy. Próbowała biec szybciej, ale
wycieńczenie poplątało jej nogi i z każdym krokiem z rany lało się więcej
krwi. Ból dobijał się do miękkiego pancerza, którym otulił jej ciało
narkotyk.
Most przecinał rozpadlinę blisko Wodospadu Kwirikiego. Jeden ze
Starszych już wpędzał na niego grupkę uczniów. Tané pobiegła za nimi,
potykając się i przyciskając dłoń do rany.
W dole pod mostem widziała Drogę Starszego. Z misy kotliny
wypełnionej mgłą wyrastały wierzchołki drzew.
Z nieba spadł kolejny cień. Chciała ostrzec innych krzykiem, lecz gdy
spróbowała, naszło ją wrażenie, że język zmienił się w jej ustach w mokry
gałgan. Nagle w most uderzyła kula ognia, a sekundę później kolczasty
ogon wybił w nim dziurę. Drewno jęczało i pękało pod stopami Tané
i spadłaby w przepaść, gdyby raptownie się nie zatrzymała. Patrzyła,
bezbronna, jak budowla się trzęsie, przedziurawiona w środku wielką
wyrwą. Trzeci ognioziej przyłożył ogonem w jeden ze słupów, na którym
osadzono most. Pozbawione twarzy postacie zaniosły się krzykiem,
spadając w przepaść.
Płomień palił ciało i drewno. Skruszył się kolejny kawał mostu, jak
belka, która przepaliła się na wylot w ognisku. Skrzydła niosły ze sobą
szum wiatru.
Tané nie miała wyboru. Będzie musiała skoczyć. Pobiegła na most
z oczami łzawiącymi od dymu, gdy ognioziej zakręcił w powietrzu,
szykując się do kolejnego ataku.
Zanim zdołała dobiec do wyrwy, ugięły się pod nią kolana. Odruchowo
przetoczyła się, by wytracić impet, ale uderzyła nogą o podłoże. Skóra
pękła jak mokry papier. Szlochając, sięgnęła do boku, a guz, coś, co miała
od zawsze, wyłonił się z jej ciała przez ranę i został jej w ręce. Drżąc,
spojrzała na niego.
Klejnot. Śliski od krwi i nie większy od orzecha. Gwiazda uwięziona
w kamieniu.
Nie miała czasu na zdumienie. Kolejne ogniozieje gromadziły się na
niebie. Osłabiona bólem Tané zacisnęła palce na klejnocie. Gdy
przechodziła chwiejnie przez most, czując nasilające się zawroty głowy, coś
przebiło się przez dach i wylądowało tuż przed nią.
Stanęła twarzą w twarz z koszmarem.
Wyglądał i cuchnął jak pozostałości po wybuchu wulkanu. Miał płonące
węgle w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy, był pokryty łuskami
czarnymi jak węgiel. Krople deszczu, które dotknęły jego ciała,
wyparowywały z sykiem. Większość ciężaru stwora spoczywała na dwóch
masywnych nogach, a każdy przegub skrzydeł kończył się zakrzywionym
hakiem. A te skrzydła! Błoniaste jak u nietoperza. Za potworem smagał
powietrze jaszczurzy ogon. Nawet z pochylonym łbem górował nad Tané,
obnażając zakrwawione zęby.
Dziewczyna trzęsła się pod jego spojrzeniem. Nie miała przy sobie
miecza ani halabardy, nawet sztyletu, którym przy odrobinie szczęścia
mogłaby wydłubać mu oko. Kiedyś pewnie zaczęłaby się modlić, lecz
żaden bóg nie posłucha modłów zhańbionego jeźdźca.
Ognioziej ryknął, jakby rzucał jej wyzwanie. W jego gardle zapłonął
ogień, blask przedarł się przez mięśnie i skórę. Tané uświadomiła sobie
nagle, że zaraz umrze. Starszy Vara znajdzie ją wśród dymiących zgliszczy
i to będzie koniec.
Nie bała się śmierci. Jeźdźcy smoków codziennie ryzykowali życiem,
a ona od dziecka wiedziała, z czym będzie musiała się mierzyć jako
członkini klanu Miduchi. Godzinę temu może nawet z ulgą powitałaby ten
los. Lepsze to niż lata wstydu.
Ale gdy instynkt kazał jej wyciągnąć przed siebie klejnot – musiała
walczyć tym, co miała pod ręką – usłuchała go.
Tajemniczy przedmiot płonął w jej dłoni zimną bielą, gdy zbliżała go do
bestii. Nagle z wnętrza kamienia wystrzeliło oślepiające światło.
Trzymała w dłoni wschodzący księżyc.
Ognioziej z ogłuszającym krzykiem skulił się przed nią, jakby światło go
odrzuciło. Zasłaniając pysk skrzydłami, wydał z siebie chrapliwy krzyk.
Wrzeszczał i skrzeczał niczym kruk witający się ze zmierzchem.
Niebo odpowiedziało zwielokrotnionym echem jego krzyku.
Tané zrobiła krok naprzód, trzymając klejnot w wyciągniętej ręce.
Rzuciwszy ostatnie nienawistne spojrzenie, ognioziej zawył raz jeszcze,
a podmuch, który buchnął z jego paszczy, odrzucił włosy z twarzy
dziewczyny. Potwór wzleciał w powietrze i zniknął w ciemności nocy.
Druga strona mostu osunęła się do rozpadliny, wzbijając chmurę drzazg
i iskier. Oczy Tané wypełniły się łzami. Słaba i obolała, powlekła się
z powrotem do Lotki. Połowa jej tuniki przesiąkła krwią.
Zakopała klejnot na dziedzińcu. Czymkolwiek był, lepiej, jeśli go ukryje.
Tak jak całe życie ukrywała go we własnym ciele.
Wciąż mętnym wzrokiem ogarnęła wklęsły dach nad komnatą
uzdrowień. Przeszukała mokre maty i w kącie wypatrzyła futerał doktor
Moyaki. Z jego wnętrza dobyła zwój katgutu i zakrzywioną igłę.
Rurka od substancji znieczulającej była strzaskana. Gdy odjęła rękę od
nacięcia, chlusnęła z niej krew.
Drżącymi palcami nawlekła igłę. Oczyściła rozcięcie, jak umiała
najlepiej, ale brud wciąż czepiał się wilgotnych od krwi krawędzi. Gdy
dotykała rany, ciemniało jej przed oczami. Kręciło jej się w głowie i zaschło
jej w ustach, mimo to, przeszukawszy futerał, znalazła bursztynową
butelkę.
Najgorsze wciąż przed nią. Musiała zachować przytomność jeszcze przez
jakiś czas. Nayimathun i Susa cierpiały z jej powodu, teraz jej kolej.
Przekłuła skórę igłą.
46
POŁUDNIE

Kuchnie znajdowały się za wodospadem, zaraz pod werandami. Jako


dziecko Ead kochała zakradać się tutaj z Jondu i podbierać różane landrynki
kuchmistrzowi Tulgusowi.
Komórka przy kuchni była obsypana drobinkami światła i zawsze
pachniała przyprawami. Służący przygotowywali na kolację smażony ryż
z drobnymi cebulkami i kurczaka w marynacie limonkowej.
Znalazła Lotha, gdy układał jedzenie na talerzu pod okiem Tulgusa. Jego
powieki wydawały się ciężkie.
Zorientowała się, że podają mu śniorzeń, chcąc sprawić, by zapomniał,
kim jest.
– Dobry wieczór, siostro – przywitał ją siwowłosy kucharz.
Ead uśmiechnęła się, starając się nie patrzeć na Lotha.
– Pamiętasz mnie jeszcze, Tulgusie?
– Oczywiście, siostro. – Odwzajemnił uśmiech. – A zwłaszcza to, ile
jedzenia mi zwędziłaś.
Miał oczy bladożółte jak olej z orzechów ziemnych. Może to po nim
Nairuj odziedziczyła swoje.
– Nieco podrosłam od tamtego czasu. Teraz grzecznie proszę. – Ead
przychyliła się i dodała ciszej: – Nairuj powiedziała, że może dasz mi
spróbować nieco słonecznego wina Przeoryszy.
– Hm. – Tulgus wytarł poznaczone plamami wątrobowymi dłonie
w lnianą szmatę. – Może szklaneczkę. Niech to będzie pożegnalny prezent
od Synów Siyāti. Każę przynieść wino do twojego pokoju.
– Dziękuję.
Loth patrzył na nią, jakby była kimś obcym. Ead robiła, co mogła, by nie
objąć go spojrzeniem.
Gdy wracała do drzwi, odnalazła wzrokiem urny, gdzie przechowywano
zioła i przyprawy. Upewniwszy się, że Tulgus jest zajęty, odszukała słój,
którego potrzebowała, i włożyła szczyptę proszku do swojej sakwy.
Przed wyjściem porwała z talerza kawałek miodowego ciasta. Minie
sporo czasu, nim spróbuje kolejnego.
Przez resztę dnia robiła to, co robią zwykle grzeczne Czerwone Damy
przed misją. Ćwiczyła strzelanie z łuku pod czujnym okiem Srebrnych
Dam. Każda strzała nieomylnie sięgała celu. Między jednym a drugim
naciągnięciem cięciwy Ead przypominała sobie, by za wszelką cenę
sprawiać wrażenie spokojnej, by nie spieszyć się z nakładaniem kolejnych
strzał. Mogła ją zdradzić jedna kropla potu.
Dotarłszy do swojego pokoju, odkryła, że nie ma tam jej broni i toreb.
Aralaq musiał je zabrać.
Poczuła chłód na całym ciele, gdy uświadomiła sobie, że to już.
Minęła punkt, z którego nie ma odwrotu.
Nabrała powietrza do płuc i zebrała się w sobie. Matka nie stałaby i nie
patrzyła bezczynnie, jak płonie świat. Zadeptawszy ostatnie tlące się węgle
wątpliwości, Ead przywdziała koszulę nocną i przybrała ustaloną pozycję
na łóżku, udając, że czyta. Za przeszkloną ścianą pomieszczenia z wolna
gasł dzień.
Loth i Aralaq już pewnie na nią czekali. Gdy zapadł zmierzch i rozległo
się pukanie do drzwi, zawołała:
– Proszę.
Do środka wszedł jeden z mężczyzn służących Zakonowi, niosąc
w rękach tacę. Stały na nim dzbanek i dwa kubki.
– Tulgus powiedział, że zapragnęłaś skosztować słonecznego wina,
siostro – rzekł.
– Tak. – Wskazała szafkę nocną. – Postaw tutaj. I otwórz drzwi na
balkon, z łaski swojej.
Gdy stawiał tacę, Ead jak gdyby nigdy nic przewróciła stronę w książce.
Idealnie panowała nad wyrazem twarzy. Gdy poszedł otworzyć drzwi,
wysunęła z rękawa sakwę z proszkiem i wsypała go do jednego z kubków.
Nim mężczyzna się odwrócił, miała już w ręku ten drugi, a sakwa zniknęła
z powrotem w rękawie. Zabrał tacę i wyszedł.
Wiatr wpadł do pokoju i zdmuchnął płomień lampy. Ead przebrała się
w ubranie podróżne i buty. W kieszeniach i fałdach materiału wciąż zostało
nieco piasku pustyni. Przeorysza pewnie już wypiła wino ze środkiem
usypiającym.
Ostatni nóż Ead schowała przy udzie. Gdy upewniła się, że na zewnątrz
nikogo nie ma, nałożyła kaptur i wtopiła się w mrok korytarzy.
Przeorysza spała w komnacie na najwyższym piętrze, blisko krawędzi
wodospadu, skąd mogła podziwiać wschód słońca nad Krwawą Doliną. Ead
zatrzymała się w sklepionym łukowo przejściu wiodącym do korytarza.
Drzwi strzegły dwie Czerwone Damy.
Kolejny etap planu był ryzykowny i musiała wykonać go jak
najdokładniej. Jondu nazywała tę pradawną sztukę, której nie uczono już
w Zakonie, świecowaniem. Polegała na rozpaleniu w żyjącym organizmie
malutkiego płomienia, który uniemożliwi mu oddychanie. Sztuczka
wymagała nadzwyczajnej czarodziejskiej zręczności, gdyż wiązała się
z dużym niebezpieczeństwem.
Przekręciwszy nieznacznie palce, zapaliła płomyki w obu
wartowniczkach.
Od bardzo dawna żadna z sióstr nie zwróciła się przeciwko innej siostrze.
Bliźniaczki nie były przygotowane na nagłe uczucie suchego gorąca
w gardle. Dym wyleciał z ich ust i nosów, zasnuł ich umysły. Gdy osunęły
się na ziemię, Ead przemknęła cicho między nimi i przyłożyła ucho do
drzwi. Cisza.
Weszła do środka. Pomieszczenie było upstrzone plamami księżycowego
światła, które przesączało się przez okno szczeblinowe. Ead stanęła
w głębokim cieniu.
Przeorysza leżała w łożu o zasuniętych zasłonach. Kielich stał na szafce
nocnej. Ead zbliżyła się do niej z bijącym silnie sercem i zajrzała do
naczynia.
Puste.
Przesunęła wzrok na Przeoryszę. Na loku przyklejonym do czoła lśniła
kropla potu.
Znalezienie klejnotu trwało chwilę. Przeorysza oblepiła go miękką gliną
i zawiesiła sobie na szyi na cienkim rzemieniu.
– Ty chyba masz mnie za głupią.
Zimne szpony strachu zacisnęły się na wnętrznościach Ead. Przeorysza
obróciła się na plecy.
– Wyczułam – podjęła – że nie powinnam dzisiaj pić wina. Matka mnie
ostrzegła. – Zacisnęła dłoń na klejnocie. – Ten… akt buntu nie jest chyba
tylko twoją winą. Po tylu latach nie sposób opuścić Inys nieskażoną.
Ead nie odważyła się poruszyć.
– Chcesz tam wrócić. By jej chronić – ciągnęła Przeorysza. – W twoich
żyłach płynie krew twojej rodzimatki. Zāla także wierzyła, że powinniśmy
wyczerpać do cna nasze ograniczone zasoby, by pomóc całemu światu.
Ciągle szeptała na ucho starej Przeoryszy, przekonując, że powinniśmy
bronić każdego władcy na każdym dworze, nawet na Wschodzie, gdzie czci
się morskie wyrmy. Gdzie uznaje się je za bogów. Bezimienny też pragnie,
by oddawano mu boską cześć. O tak… Zāla najchętniej również i ich
otoczyłaby opieką.
W jej tonie pojawiła się jakaś niepokojąca nuta. Nienawiść?
– Matka kochała Południe. To Południe chciała ochronić przed
Bezimiennym – podjęła Yedanya. – I to właśnie Południa ja będę bronić
w jej imieniu. Zāla chciała, byśmy powitali świat z otwartymi ramionami
i odkryli przed nim wszystkie nasze słabości, by mógł je wykorzystać.
„Yedanya powiedziała jej, że otrułam twoją rodzimatkę – przypomniała
sobie słowa uśmiechniętej szyderczo Kalyby. – Zupełnie jakbym zniżyła się
kiedykolwiek do tego, by skorzystać z trucizny”.
Mita wypędziła wiedźmę i zabroniła jej wracać. Jakże łatwo uczynić
obcą kozłem ofiarnym.
– To nie wiedźma zabiła Zālę. – Ead zacisnęła dłoń na rękojeści noża. Jej
dotyk dodał jej sił. – To ty.
Chłód rozprzestrzenił się na całe jej ciało. Przeorysza uniosła brwi.
– O czym ty mówisz, Eadaz?
– Nienawidziłaś Zāli, bo chciała chronić cały świat, a nie tylko Południe.
Wiedziałaś, że będzie próbowała to zrobić, gdy zostanie Przeoryszą. –
Czuła, jak unoszą jej się włoski na skórze. – Aby objąć władzę nad
Zakonem… musiałaś się jej pozbyć.
– Zrobiłam to dla Matki.
To wyznanie było tak obcesowe jak ona sama.
– Morderczyni – szepnęła Ead. – Zabiłaś siostrę.
Miodowe ciasto. Ciepłe uściski. Zalały ją wszystkie na wpół zatarte
wspomnienia Zāli, a gorąco, jakie zapłonęło w jej ciele, wypełniło jej oczy
łzami.
– By bronić pozostałe siostry i by zapewnić południowym krainom
ochronę, jakiej potrzebowały, byłam zdolna do wszystkiego. – Z pełnym
irytacji westchnieniem Przeorysza usiadła na łóżku. – Dałam jej cichą
śmierć. Większość potępiła Kalybę, zanim jeszcze otworzyłam usta. Jej
przybycie do Zakonu było obrazą dla Matki. Ta kobieta kochała Kłamcę tak
bardzo, że wykuła dla niego miecz. Jest naszym wrogiem.
Ead prawie jej nie słyszała. Po raz pierwszy w życiu czuła we krwi
smoczy ogień. Wściekłość buchała w jej ciele niczym w piecu, huk
płomieni zagłuszał wszystkie inne dźwięki.
– Klejnot. Daj mi go, a zostawię cię w spokoju. – Jej własny głos brzmiał
w jej uszach, jakby dochodził z bardzo daleka. – Użyję go, by odnaleźć
Ascalona. Pozwól mi skończyć, co zaczęła Jondu, i ocalić jedność
Imperium, a nikomu nie powiem o tym, co zrobiłaś.
– Ktoś z pewnością będzie władał mocą klejnotu. Ale nie będziesz to ty.
Jej ruch był szybki jak uderzenie żmii. Ead nie mogła go uniknąć. Biały
żar smagnął jej ciało. Zatoczyła się, przykładając dłoń do brzucha,
z którego chlusnęła krew.
Przeorysza zrzuciła to, co zostało z woalu, za którym kryła swoje
prawdziwe intencje. Sztylet w jej ręce był umazany czerwienią.
– Tylko śmierć może zmienić tą, która nim włada. – Ead spojrzała na
krew na swoich palcach. – Czy do zabójstwa rodzimatki masz zamiar dodać
i zabójstwo jej dziecka?
– Nie oddam daru Matki w ręce tej, która z taką łatwością chce ją
porzucić – odpowiedziała spokojnie Mita. – Klejnot pozostanie ukryty
wśród kości Matki do chwili, aż Bezimienny nie zagrozi Południu. Nie
użyjesz go do obrony jakiejś nibykrólowej z Zachodu.
Płynnym ruchem uniosła nóż, jakby to bard zagrał wysoką nutę na lutni.
– Nie, Eadaz – dodała. – Nie mogę na to pozwolić.
Ead spojrzała w jej oczy. Przeskoczyła wzrokiem do sztyletu w jej dłoni.
– Obydwie służymy Matce, Mito – powiedziała. – Sprawdźmy, którą
z nas obdarzy łaską.

Korony drzew tworzyły ponad Zalewiskiem Lasyańskim sklepienie tak


zbite, że ziemi sięgały ledwie odpryski księżycowego światła. Loth chodził
w mroku, ocierając pot z czoła rękawem. Drżał, jakby dopadła go gorączka.
Nim wyszli w tym właśnie miejscu, ichneumon prowadził go labiryntem
korytarzy. Loth, dopiero gdy poczuł zapach lasu, zrozumiał, że ktoś
postanowił go uratować. Trunek, który mu podawali, w końcu przestawał
działać.
Ichneumon zwinął się w kłębek na pobliskim kamieniu ze wzrokiem
utkwionym w wyjściu z jaskini. Wcześniej Loth założył mu siodło, które ze
sobą przynieśli. Były do niego przytroczone butelki z wodą i plecione torby.
– Gdzie ona jest?
Ichneumon milczał. Loth otarł górną wargę dłonią i wymamrotał
modlitwę do Rycerza Odwagi.
Nie zapomniał. Próbowali odrzeć go z łaski Świętego, lecz Święty nigdy
nie opuścił jego serca. Tulgus przestrzegł go przed stawianiem oporu,
modlił się więc i czekał na zbawienie. I zbawienie przyszło pod postacią
kobiety, którą znał niegdyś jako Ead Duryan.
Miała pojechać z nim do Inys i Loth wierzył jej, tak jak wierzył Rycerce
Przyjaźni.
Gdy ichneumon wreszcie wstał, z jego gardła dobyło się warknięcie.
Wskoczył do jamy między korzeniami drzewa i wrócił z wykończoną Ead,
która wspierała się na jego karku. Miała na ramieniu jeszcze jedną torbę.
Loth podbiegł do niej.
– Ead.
Była mokra od krwi i potu, włosy kręciły jej się wokół ramion.
– Loth – odpowiedziała. – Świętemu niech będą dzięki. Musimy uciekać.
– Pomóż jej mnie dosiąść, człowieku z Inys.
Głęboki głos niemal przeraził Lotha na śmierć. Gdy zorientował się, kto
nim przemówił, wybałuszył oczy.
– A więc ty mówisz – wybełkotał.
– Owszem – potwierdził ichneumon. Wilcze oczy wróciły do Ead. –
Krwawisz.
– Wkrótce przestanę. Uciekaj, poradzimy sobie.
– Wszystkie siostry puszczą się w pościg za tobą. Konie są głupie
i powolne. Nie mogą się równać z ichneumonem. Wskakuj.
Wcisnęła twarz w jego futro.
– Zamordują cię, jeśli cię złapią. Zostań tu, Aralaqu, proszę.
– Nie. – Zastrzygł uszami. – Idę tam, gdzie ty.
Ichneumon ugiął przednie nogi, a Ead podniosła wzrok na Lotha.
– Czy wciąż mi ufasz? – wychrypiała.
Przełknął ślinę.
– Nie wiem, czy ufam kobiecie, którą się stałaś – przyznał – ale ufam tej,
którą znałem.
– Więc jedź ze mną – powiedziała, sięgając dłońmi do jego policzków –
a jeśli stracę przytomność, pędź dalej na północny zachód do Córvugaru. –
Jej palce zostawiły na jego policzkach krwawy ślad. – Cokolwiek się stanie,
nie pozwól im tego zabrać. Nawet jeśli będziesz musiał mnie zostawić.
Teraz zauważył, że jej ręka zaciśnięta jest na jakimś małym przedmiocie
na końcu rzemienia. Okrągłym, białym klejnocie wciśniętym w glinę.
– Co to jest? – wymamrotał.
Pokręciła głową.
Loth zebrał siły i podsadził ją na siodło, a potem usadowił się za nią
i otoczył ramieniem. Przycisnął ją do siebie, a drugą rękę zacisnął na futrze
ichneumona.
– Trzymaj się mnie – powiedział jej do ucha. – Zabiorę cię do Córvugaru.
Tak jak ty zabrałaś mnie z Zakonu.
47
POŁUDNIE

Aralaq gnał przez las. Loth sądził, że poznał jego możliwości we


Wrzecionach, lecz teraz musiał się trzymać naprawdę mocno, gdy
ichneumon zwinnie przeskakiwał długimi susami poskręcane korzenie
i rzeczki oraz lawirował między drzewami.
Kiedy Aralaq opuścił las i ruszył na północ, Loth zapadł w drzemkę.
Jego sny zaniosły go do tego przeklętego tunelu w Yscalinie, gdzie pewnie
po dziś dzień leży Kit, a potem jeszcze dalej, do pokoju z mapami
w posiadłości, gdzie nauczyciel opowiadał jemu i siedzącej obok Margret
o historii Dominium Lasyi. Jego siostra zawsze była pilną uczennicą, która
chętnie uczyła się o ich korzeniach, sięgających dalekiego Południa.
Nie sądził już, że ujrzy ją jeszcze kiedykolwiek, lecz teraz nadzieja
zapłonęła w jego sercu na nowo.
Słońce wzeszło i zaszło. Prędkie łapy Aralaqa dudniły o ziemię
w jednostajnym rytmie. Loth obudził się dopiero wtedy, gdy ichneumon się
zatrzymał.
Palcami pozbył się piasku z oczu. Szeroką połać ziemi przedzielała
szafirowa toń rozciągniętego jeziora. Na płyciźnie zażywały kąpieli wodne
olyfanty. W oddali widniały skaliste szczyty stanowiące naturalną palisadę
Nzene, czerwonobrązowe, jakby jakiś olbrzym ulepił je z gliny i wypalił
w piecu. Dinduru, największa spośród wszystkich gór, miała kształt niemal
symetryczny.
Przed południem dotarli do wzgórz stanowiących przedmurze łańcucha
górskiego. Aralaq wspiął się ścieżką na najbliższy szczyt. Gdy znaleźli się
tak wysoko, że uda Lotha zaczęły drżeć z wysiłku, młody lord odważył się
spojrzeć w dół.
Przed nimi pyszniło się miasto Nzene, stolica Lasyi wtulona w skalny
załomek Boskich Kling i otoczona murami z piaskowca. Góry – wyższe
i o regularniejszym kształcie niż jakiekolwiek inne – kreśliły metropolię
liniami cienia. Dalej niknęła za horyzontem szeroka droga, niewątpliwie
szlak handlowy wiodący do Ersyru.
Palmy daktylowe i jałowce ciągnęły się wzdłuż połyskujących w słońcu
ulic. Loth odnalazł wzrokiem Złotą Bibliotekę, wzniesioną z piaskowca
zabranego z ruin Yikali i połączoną pasażem ze Świątynią Śniącego. Nad
tym wszystkim górował zbudowany na wzgórzu pałac, siedziba rodu
Onjenyu, skąd sprawowała władzę wysoka władczyni Kagudo. Rozwidlona
rzeka Lase przepływała przez jej święty sad.
Aralaq znalazł kryjówkę pod skalnym nawisem, wyżłobioną na tyle
głęboko, by chroniła ich przed żywiołami.
– Dlaczego się zatrzymaliśmy? – Loth otarł pot z czoła. – Ead kazała
nam jechać do Córvugaru.
Aralaq zgiął przednie nogi, pozwalając Lothowi zejść.
– Ostrze, którym ją zraniono, było pokryte wydzieliną żołądkową
lodowej pijawki. Sprawia, że krew nie krzepnie. W Nzene znajdziemy
lekarstwo.
Loth zdjął Ead z siodła.
– Długo cię nie będzie?
Ichneumon nie odpowiedział. Liznął przyjaciółkę w czoło, a potem
zniknął.

Gdy Ead wynurzyła się ze świata cieni, zachodziło słońce. Kręciło jej się
w głowie i miała wrażenie, że jej czaszka to garnek, w którym ktoś miesza
zupę. Miała niewyraźne wrażenie, że przebywa w jaskini, choć nie
pamiętała, jak się tu znalazła.
Gwałtownie przyłożyła dłoń do szyi. Wymacawszy tam klejnot,
odetchnęła z ulgą.
Odzyskanie go sporo ją kosztowało. Pamiętała stalową klingę i pieczenie
wywołane zetknięciem ciała z pokrywającą ją substancją. Ogień strzelił
z jej palców, podpalając łóżko Przeoryszy, a potem Ead wytoczyła się przez
balustradę i spadła na gzyms przy oknach kuchennych. Na szczęście
kuchnia była pusta, dzięki czemu mogła uciec niepostrzeżenie. Gdy dotarła
do Aralaqa i Lotha, ledwie trzymała się na nogach.
Mita zasługiwała na okrutną śmierć za to, co zrobiła Zāli, ale to nie Ead
wykona wyrok. Nie zniży się do tego, by zamordować siostrę.
Gorący język odgarnął jej z czoła lok włosów. Otworzyła oczy
i zobaczyła, że Aralaq stoi z nią nos w nos.
– Gdzie? – spytała ochryple.
– Boskie Klingi.
Nie. Dźwignęła się do siadu, tłumiąc jęk, gdy odezwał się ból.
– Zatrzymałeś się – wyjęczała. – Wy przeklęci głupcy. Czerwone
Damy…
– Mogłem albo się zatrzymać, albo pozwolić ci się wykrwawić na
śmierć. – Aralaq trącił nosem gorący okład na jej brzuchu. – Nie
powiedziałaś, że Przeorysza zatruła ostrze.
– Ja... nie wiedziałam.
Mogła się tego spodziewać. Przeorysza chciała jej śmierci, ale nie mogła
zabić jej sama, nie ściągając na siebie podejrzeń. Lepiej było ją zranić
i obniżyć krzepliwość krwi, by spowolnić jej ucieczkę, a następnie
powiedzieć Czerwonym Damom, że ich nowa siostra jest zdrajczynią.
Wówczas to one wykonałyby brudną robotę za Przeoryszę.
Ead podniosła okład. Rana była bolesna, ale miazga z kwiatów sabra
wyciągnęła z niej truciznę.
– Aralaq – powiedziała, przechodząc na inysycki – wiesz doskonale, jak
szybko ścigają zwierzynę Czerwone Damy. – Dziwnie jej się mówiło do
Aralaqa w języku Lotha. – Miałeś pędzić przed siebie bez odpoczynku.
– Wysoka władczyni Kagudo ma zapas lekarstwa. Ichneumony nie
pozwalają umierać swoim małym siostrom.
Ead zmusiła się do regularnego oddechu, chcąc się uspokoić. Czerwone
Damy pewnie nie dotarły jeszcze do Boskich Kling.
– Musimy ruszać, i to szybko – dodał Aralaq, łypiąc na Lotha. –
Sprawdzę, czy jest bezpiecznie.
Odszedł i zaległa ogłuszająca cisza.
– Czy jesteś na mnie zły, Locie? – przerwała ją w końcu Ead.
Patrzył na stolicę. Na ulicach Nzene płonęły pochodnie, przez co miasto
wyglądało niczym dogasające ognisko.
– Powinienem – odmruknął. – Kłamałaś w tylu sprawach. Przez osiem lat
nazywałem cię nieprawdziwym imieniem. Zataiłaś przed wszystkimi
prawdziwy powód, dla którego trafiłaś na Inys. Jak się okazuje, nie jesteś
wcale konwertytką.
– Nasze religie są ściśle ze sobą połączone. Obie sprzeciwiają się
Bezimiennemu.
– Ty nigdy nie wierzyłaś w Świętego. To znaczy – poprawił się –
wierzyłaś. Ale uważasz, że był okrutnikiem i tchórzem, który próbował siłą
narzucić swoją religię innemu państwu.
– I zażądał ręki księżniczki Cleolind, zanim podjął próbę zabicia
Bezimiennego. Tak.
– Jak możesz mówić takie rzeczy? Sama modliłaś się w Sanktuarium,
chwaliłaś jego imię z nami wszystkimi!
– Zrobiłam to, by przeżyć. – Gdy zorientowała się, że nie zamierza na nią
spojrzeć, podjęła: – Przyznaję, że jestem tym, co zwiecie czarownicą, ale
nie istnieje zła magia, Locie. Może być tylko użyta do złych celów.
W końcu ośmielił się przenieść na nią wzrok.
– Co dokładnie potrafisz?
– Umiem rozproszyć ogień wyrmów. Jestem niepodatna na smoczą
plagę. Mogę tworzyć magiczne osłony. Moje rany szybciej się goją. Mogę
poruszać się bezszelestnie, niewidoczna w cieniu. Umiem sprawić, by
klinga mego miecza zaśpiewała o śmierci tak, jak żadna inna.
– Czy potrafisz tworzyć ogień?
– To też. – Rozwarła dłoń i płomień zbudził się do życia. – Ogień
naturalny. – Zamknęła ją i otworzyła raz jeszcze. – Magiczny ogień, który
spala iluzje. – I jeszcze raz. – Ogień wyrmów.
Loth wykonał znak miecza. Ead zamknęła dłoń, tłumiąc heretycki
płomień.
– Locie – powiedziała – powinniśmy podjąć decyzję, czy możemy być
dalej przyjaciółmi czy nie. W każdym razie oboje musimy być teraz
przyjaciółmi Sabran, jeśli ten świat ma mieć choć mikre szanse na
przetrwanie.
– Co? Jak to?
– Nie wiesz wielu rzeczy. – Cóż za niedopowiedzenie… – Sabran
spłodziła dziecko z Aubrechtem Lievelynem, wysokim księciem
Mentendonu. Który został zabity. Później wszystko ci opowiem – dodała,
gdy otworzył usta. – Wkrótce potem do Ascalonu przybyła wielka
zachodnica. Nazwano ją Białym Wyrmem. – Zrobiła pauzę. – Sabran
poroniła.
– Święty… – powiedział. – Sab… – Jego rysy ścięła żałość. – Żałuję, że
mnie tam nie było.
– Ja też żałuję. – Ead wpatrywała się w jego twarz. – Loth, ona nie
będzie miała już więcej dzieci. Ród Berethnetów wymrze. Wszędzie na
świecie budzą się wyrmy, Yscalin praktycznie wypowiedział imperium
wojnę. Bezimienny niebawem powstanie. Jestem tego pewna.
Loth wyglądał, jakby zaraz miał się rozchorować.
– Bezimienny.
– Tak. On powróci – powiedziała Ead – ale nie przez to, co spotkało
Sabran. To nie ma z nią nic wspólnego. Czy na tronie Inys zasiada królowa,
czy na niebie świeci słońce, Bezimienny powstanie.
Pot perlił mu się na czole.
– Wydaje mi się, że znam sposób na pokonanie Bezimiennego –
ciągnęła – ale najpierw musimy utrzymać w całości Imperium Cnót. Jeśli
popadnie w wojnę domową, smocza armia i ścierwokról rozpędzą je na
cztery wiatry, ani się obejrzymy. – Poprawiła sobie kompres na brzuchu. –
Niektórzy spośród Książąt Ducha od wielu lat nadużywali władzy. Teraz
wiedzą już, że nie doczekają się potomkini. Sądzę, że będą próbowali
kontrolować Sabran, a nawet ją obalić.
– Na Świętego… – wymamrotał Loth, kryjąc twarz w dłoniach.
– Ostrzegłeś Meg przed Podczaszym. Czy wiesz, kim on jest?
– Nie. Sigoso wymówił tylko to jedno słowo.
– Z początku myślałam, że to Nocny Jastrząb – ciągnęła Ead – lecz teraz
jestem prawie pewna, że to Podczasza, Igrain Crest. Przecież na jej broszy
widnieją bliźniacze kielichy.
– Lady Igrain. Ale Sab ją kocha – wykrztusił osłupiony Loth. – Ponadto
każdy, kto wziął na patrona Rycerkę Sprawiedliwości, nosi na piersi
kielichy, a Podczaszy konspirował z królem Sigosem, by zamordować
królową Rosarian. Dlaczego Crest miałaby to zrobić?
– Nie wiem – powiedziała szczerze Ead – ale chciała wydać Sabran za
wodza Askrdalu. Sabran wybrała zamiast niego Lievelyna, a potem
Lievelyn zginął. Co się zaś tyczy skrytobójców…
– To ty ich zabijałaś?
– Tak – odparła, głęboko zamyślona. – Zastanawiałam się jednak, czy oni
w ogóle mieli zamiar zabić Sabran. Może Crest chciała, by zostali złapani.
Każdy kolejny zamach wzbudzałby coraz większy niepokój królowej. Jej
karą za opieranie się zewowi małżeńskiego łoża miała być ciągła obawa
o własne życie.
– A królowa matka?
– Od dawna plotkowano na dworze, że Rosarian sypiała z Gianem
Harlowe’em, gdy była poślubiona księciu Wilstanowi. Niewierność jest
wbrew naukom Rycerki Przyjaźni. Może Crest chce, by jej królowe były…
posłuszne.
Loth zacisnął szczęki na te słowa.
– A więc mamy oskarżyć Crest – powiedział – by chronić Sabran.
– Tak. A potem stawimy czoła o wiele starszemu przeciwnikowi. – Ead
rzuciła okiem w stronę wylotu jaskini. – Ascalon może znajdować się
w Inys. Jeśli go znajdziemy, za jego pomocą osłabimy Bezimiennego.
Gdzieś ponad ich kryjówką zaśpiewał ptak. Loth podał Ead butelkę
wody.
– Ead – zwrócił się do niej – nie pokładasz wiary w Sześciu Cnotach. –
Spojrzał jej w oczy. – Dlaczego ryzykujesz wszystko dla Sabran?
Napiła się.
To pytanie powinna była zadać sobie dawno temu. Jej uczucia były
niczym pąki na drzewie, które raptem, tej jednej pamiętnej nocy, rozwinęły
się w piękne, nieprzemijające kwiaty.
– Uświadomiłam sobie – odpowiedziała po chwili ciszy – że opowiadano
jej tę historię od urodzenia. Nie nauczono jej być nikim innym. A jednak
widziałam, że mimo to jakaś część niej była i jest odporna na wychowanie,
że jest owocem jej własnych działań i myśli. Ta część, choć z początku
wydawała mi się mała, została wykuta w ogniu jej własnej siły i opierała się
złotej klatce, w której tkwiła Sabran. I z czasem zrozumiałam… że ta część
zrobiona jest ze stali. I że to jest właśnie prawdziwa Sabran. – Wytrzymała
jego spojrzenie. – Królowa, której Inys będzie bardzo potrzebować
w nadchodzących dniach.
Loth usiadł obok niej. Gdy dotknął jej łokcia, zwróciła ku niemu wzrok.
– Rad jestem, ze znów się odnaleźliśmy, Ead Duryan. – Zamilkł. – Eadaz
uq-Nāra.
Ead oparła głowę na jego ramieniu. Westchnąwszy, objął ją.
Wówczas wrócił Aralaq. Aż podskoczyli, zaskoczeni.
– Wielki ptak przemierza niebo – obwieścił. – Czerwone Damy są blisko.
Loth zerwał się na nogi. Dziwny spokój spłynął na Ead, gdy wzięła łuk
i kołczan.
– Aralaqu, droga wiedzie nas przez Spalone Ziemie do Yscalinu. Nie
zatrzymamy się, dopóki nie dotrzemy do Córvugaru.
Loth dosiadł ichneumona. Podała mu płaszcz, a gdy wspięła się na
kudłaty grzbiet, Loth owinął nim ich oboje.
Aralaq zsunął się po zboczu na płaski grunt i wyłonił z cieni, by spojrzeć
na jezioro. Parspa zataczała kręgi nad ich głowami.
Było dość ciemno, by mogli uciekać niepostrzeżenie. Aralaq szedł
w cieniu gór, a gdy nie było się już gdzie skryć, wystrzelił naprzód i puścił
się pędem.
Na lasyańskich Spalonych Ziemiach mieściło się niegdyś rozległe miasto
Jotenya. Podczas Żałoby Wieków ziemia została ogołocona przez ogień, ale
od tamtych czasów zdążyła już porosnąć trawą i rozproszonymi po
równinie drzewami o liściach w kształcie skrzydeł.
Po jakimś czasie teren zaczął się zmieniać. Aralaq nabrał prędkości, jego
łapy sunęły nad przestworem żółtej trawy, ledwie muskając grunt. Ead
trzymała się jego futra. Wciąż bolała ją rana na brzuchu, ale musiała być
w pogotowiu, gotowa na odparcie pościgu. Pozostałe ichneumony pewnie
już zwietrzyły ich zapach.
Gwiazdy połyskiwały w niebie, sunąc po swoich spiralnych orbitach,
niby węgle żarzące się w popielnym niebie. Inne od tych, które pstrzyły
firmament nad Inys.
Z ziemi strzelały kolejne drzewa. Oczy piekły Ead od pędu powietrza, za
jej plecami Loth drżał z zimna. Ead szczelniej otuliła ich, zakrywając jego
dłonie, i zaczęła myśleć o okręcie, który zabierze ich do Córvugaru.
Strzała chybiła Aralaqa o włos. Ead obróciła się w siodle.
Jechało za nimi sześciu jeźdźców. Czerwone płomienie, każdy na
ichneumonie. Ten biały należał do Nairuj.
Aralaq zawarczał i zwiększył tempo. Nadszedł czas. Zebrawszy siły, Ead
zrzuciła z siebie płaszcz, złapała Lotha za ramię i zręcznie go okrążyła, po
czym wylądowała za nim, plecami do kierunku jazdy.
Jeśli uda jej się zranić ichneumony, będą mieli szanse na ucieczkę.
Aralaq był szybki nawet w porównaniu ze swymi pobratymcami, ale ten
biały potrafił go przegonić. Nakładając strzałę na cięciwę, przypomniała
sobie, jak Nairuj chwaliła się za młodu, że żaden wierzchowiec nie jest
w stanie przeciąć Zalewiska szybciej od jej ichneumona.
Najpierw pozwoliła sobie dostosować się do ruchu Aralaqa. Gdy już
wyczuła rytm jego kroków, uniosła łuk. Loth sięgnął za plecy i złapał ją za
biodra, jakby się bał, że spadnie.
Jej strzała pomknęła nad trawą, prosto w kierunku białego ichneumona,
który uskoczył przed nią w ostatniej chwili. Drugą strzałę zmarnowała, gdy
Aralaq przesadził truchło dzikiego psa.
Nie zdołają uciec. Nie mogli się też zatrzymać i podjąć walki. Ead
potrafiłaby pokonać dwie czarodziejki, może trzy, ale nie sześć
Czerwonych Dam, do tego ranna. Loth był zbyt wolny, a pozostałe
ichneumony rozszarpią Aralaqa w kilka sekund. Napinając łuk po raz
trzeci, zaniosła modlitwę do Matki.
Strzała trafiła ichneumona w łapę. Zwalił się na ziemię i przetoczył,
dosiadająca go siostra zaryła ciężko o grunt.
Zostało pięć. Przygotowywała się do oddania kolejnego strzału, gdy grot
zanurzył się w jej nodze. Zdusiła krzyk.
– Ead!
W każdej chwili Aralaq mógł oberwać kolejnym pociskiem. A wtedy po
nich.
Nairuj popędzała swojego wierzchowca. Była już dość blisko, by Ead
widziała jej oczy koloru ochry i wyraźną linię zaciśniętych ust. Nie
doszukała się w jej spojrzeniu nienawiści. Tylko czyste i zimne
postanowienie. Wyraz łowcy tropiącego zwierzynę. Uniosła łuk
i wymierzyła w Aralaqa.
I wtedy po Spalonych Ziemiach przetoczyła się fala ognia.
Erupcja światła prawie oślepiła Ead. Najbliższe drzewa stanęły
w płomieniach. Podniosła wzrok, szukając jego źródła, a Loth wydał
z siebie krzyk. Nad nimi fruwały cienie – uskrzydlone cienie o ogonach jak
baty.
Młode wiwerny. Musiały nadlecieć z Małych Gór, złaknione mięsa po
stuleciach snu. Z krzykiem, który zmieniał duszę ludzką w sopel lodu,
wiwerna zapikowała w stronę Czerwonych Dam, które momentalnie
rozpierzchły się na boki.
Trzy z nich wzięły potwory na cel, podczas gdy Nairuj i pozostałe siostry
kontynuowały pościg. Gdy szkieletowa bestia sfrunęła nisko nad ziemię
i kłapnęła paszczą, Aralaq zrobił unik, a Ead zarzuciło na prawo. Serce
podeszło jej do gardła ze strachu przed wypełnionym zębiskami pyskiem.
Strzała musnęła bok Aralaqa.
– Dasz radę – krzyknęła do niego po selinyjsku. – Aralaq, biegnij. Nie
zwalniaj…
Kolejna wiwerna spadła z nieba i przywaliła w rozłożyste drzewo,
wyrywając je z korzeniami. Drewno jęknęło i trzasnęło, a Aralaq zwinnie je
ominął. Ead zakręcił w nozdrzach zapach siarki umierającego stwora,
zanoszącego się rozdzierającym powietrze wrzaskiem.
Zbliżała się do nich jedna z Dam. Jej ichneumon był czarny, a paszczę
miał najeżoną kłami ostrymi jak sztylety.
Wszyscy zauważyli wiwernę o sekundę za późno. Z nieba buchnął ogień
i pochłonął Czerwoną Damę. Zwaliła się na ziemię i zaczęła turlać,
próbując ugasić płonący płaszcz. Słup ognia zagarnął nową połać gruntu
i zbliżył się do Aralaqa. Ead wyrzuciła rękę przed siebie.
Jej osłona odbiła ogień, tak jak tarcza odbija wekierę. Loth krzyknął, gdy
szpony płomieni wyciągnęły się w jego kierunku, a wiwerna z wrzaskiem
odbiła w lewo, połykając własny płomień. Czerwone Damy były
w rozsypce, pochłonięte walką z błoniastoskrzydłymi stworami, które
krążyły nad nimi jak sępy i przypuszczały raptowne ataki. Ead odwróciła
się, szukając Nairuj.
Biały ichneumon leżał na ziemi, ranny. Wiwerna spływała z nieba prosto
na Nairuj, z pyskiem umazanym krwią jej wierzchowca. Ead bez namysłu
nałożyła ostatnią strzałę na cięciwę.
Trafiła smoka w samo serce.
Loth z powrotem usadził ją w siodle. Zobaczyła jeszcze Nairuj, która
wlepiła w nich wzrok, trzymając się za brzuch, a potem świat rozmazał jej
się przed oczami, gdy Aralaq zostawił drzewa za sobą i dał susa w mrok.
Zapach spalenizny. Loth szczelniej owinął Ead płaszczem. Nawet gdy
oddzielili się już od płonących drzew i powalonych sióstr znaczną
odległością, wciąż miała przed oczami języki płomieni, jaśniejące niczym
ślepia Bezimiennego. Opuściła głowę na pierś i dopiero wtedy ciemność
zdusiła płomienie.

Obudziła się, słysząc swoje imię w ustach Lotha. Trawa, ogień i drzewa
zniknęły. Teraz widziała przed sobą domy wzniesione z koralowego
kamienia. Na dachach siedziały wrony. Bezruch, całkowity bezruch.
Było to miasto, które pogrzebało więcej mieszkańców, niż wciąż w nim
mieszkało. W porcie stał okręt o wypłowiałych żaglach i galionie
w kształcie lecącego morskiego ptaka. Ta przystań stanowiła ich bramę na
Zachód. Świt zabarwił niebo delikatnym odcieniem różu, a w dali
rozciągały się czarne i słone wody.
Córvugar.
48
WSCHÓD

Drzewa na wyspie Skrzydło wreszcie przestały się palić. Opasłe krople


deszczu ugasiły ogarnięte płomieniami konary, które wydzielały teraz
mdląco żółty dym. Dziewczynka o imieniu Mały Cień wyłoniła się
z miejsca, do którego ją wygnano, i zanurzyła dłonie w ziemi.
„Kometa położyła kres Wielkiej Rozpaczy, ale przybywała do tego
świata już wiele razy. Kiedyś, wiele księżyców temu, zostawiła po sobie
dwa niebiańskie klejnoty, każdy nasączony jej mocą. Zawarła w nich lwią
część siebie samej”.
Spojrzała na klejnot, który nosiła w boku, który chroniła i który otuliła
własnym ciałem, a deszcz obmył go do czysta. Błoto i woda kapały jej na
stopy.
„Za ich pomocą nasi przodkowie mogli kontrolować fale. Ich obecność
pozwalała nam dłużej zachowywać siły”.
Kamień lśnił w jej dłoni. Miał tę samą ciemnoniebieską barwę co
Czeluść, co jej serce.
„ Ale prawie tysiąc lat temu owe klejnoty zaginęły”.
Nie zaginęły. Zostały ukryte.
Tané przycisnęła klejnot do piersi. Stojąc w oku cyklonu, gdzie
niemożliwe do złamania obietnice zostały zapieczętowane przy baczeniu
bogów w dawno minionych czasach, złożyła przysięgę.
Że choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobi, odnajdzie Nayimathun,
uwolni ją z niewoli i obdarzy tym klejnotem. Choćby miała na to strawić
całe życie, zwróci smoczycy to, co jej odebrano.
IV
TWOJE JEST KRÓLOWIECTWO

Czemuż nie wdychasz,


esencji gwiazd i księżyca,
nie podsuwasz swej duszy złotych ksiąg?
Lu Qingzi
49
ZACHÓD

Loth stał na pokładzie „Ptaka Prawdy”. Z ciężkim sercem patrzył na


widniejące na horyzoncie wybrzeże Inys.
Rozpacz. To pierwsze słowo, które przyszło mu na myśl na jego widok.
Jego ojczyzna wyglądała, jakby nie zaznała nigdy dotyku słońca ani nie
słyszała radosnej pieśni. Żeglowali w kierunku Gniazda Albatrosa,
wysuniętego najdalej na zachód osiedla na Inys, niegdyś ważnego ośrodka
w kontaktach handlowych z Yscalinem. Gdyby jechali szybko
i odpoczywali krótko, i nie spotkali po drodze żadnych zbójców, mogliby
dotrzeć do Ascalonu w tydzień.
Ead stała obok niego, również wpatrzona w widoczny w dali ląd. Czuła
się znacznie mniej żywa niż w Lasyi.
„Ptak Prawdy” minął po drodze do Inys Zatokę Meduz. Strzegły jej
zakotwiczone okręty, ale przez lunetę dostrzegła awangardę floty Smoczej
Armii.
Król Sigoso wkrótce będzie gotowy do inwazji. A Inys będzie musiało
być gotowe na jej odparcie.
Ead w milczeniu wyciągnęła rękę w kierunku pięciu okrętów na kotwicy,
a zrodzony nie wiedzieć gdzie ogień natychmiast oplótł ich maszty i burty.
Patrzyła, jak jednostki płoną, bez śladu emocji, jedynie w jej oczach odbijał
się pomarańczowy płomień.
Gdy uderzył w nich kolejny mroźny powiew, Loth zadrżał i otulił się
mocniej płaszczem.
– Inys – odetchnął, wypuszczając z ust chmurkę pary. – Nie myślałem, że
jeszcze je kiedyś zobaczę.
Ead położyła mu rękę na ramieniu.
– Meg nigdy nie straciła wiary w wasze ponowne spotkanie. Sabran
również.
Nakrył jej dłoń swoją.
Na początku podróży dzielił ich mur. Loth czuł się w obecności Ead
niepewnie, a ona nie starała się zmniejszyć dystansu. Lecz powoli wracało
łączące ich dawniej ciepło. Podróż spędzali we wspólnej kajucie, mieli więc
mnóstwo czasu, by opowiedzieć sobie o wydarzeniach minionych miesięcy.
Unikali tematu religii. W tej kwestii prawdopodobnie nigdy nie dojdą do
porozumienia. Teraz łączył ich wspólny cel – zapewnienie przetrwania
Imperium Cnót.
Loth podrapał się w brodę wolną ręką. Najchętniej zgoliłby zarost, ale
Ead powiedziała, że posłuży mu za maskę, gdy już dotrą do Ascalonu.
– Jakżebym chciała spalić całą tę flotę. – Ead skrzyżowała ramiona na
piersi. – Ale muszę oszczędzać siden. Mogą minąć lata, nim znów zobaczę
drzewo.
– Zawsze to o pięć okrętów mniej – zauważył Loth.
– Wygląda na to, że nie boisz się mnie tak bardzo jak wtedy.
Pierścień z kwiatem lśnił na jej palcu. Widział takie u innych sióstr
w Zakonie.
– Każdy nosi w sobie cień – odparł. – Ja akceptuję twój. – Dotknął jej
pierścienia. – Mam nadzieję, że ty również zaakceptujesz mój.
– Zrobię to chętnie – powiedziała, patrząc mu w oczy.
Wiatr niósł zapach ryb i gnijących wodorostów. „Ptak Prawdy” nie bez
komplikacji zadokował wreszcie w przystani i zmęczeni pasażerowie zeszli
na pomost. Loth wyciągnął rękę, chcąc pomóc Ead. Kulała tylko kilka dni,
choć strzała przeszła przez udo na wylot. Loth widział błędnych rycerzy,
którzy przy podobnych obrażeniach płakali jak dzieci.
Aralaq miał opuścić statek jako ostatni. Ead uznała, że przywoła go
w odpowiedniej chwili.
Ruszyli molem w kierunku zabudowań. Gdy Loth ujrzał wiszące
w drzwiach woreczki, zatrzymał się. Ead też na nie patrzyła.
– Jak myślisz, co w nich jest? – spytała.
– Suszony głóg i jagody. To tradycja z czasów przed założeniem
Ascalonu. Takie woreczki miały odpędzić zło. – Loth zwilżył usta. – Nigdy
jeszcze nie widziałem, by je wieszano.
Błoto lepiło im się do butów. Pachnący amulet zdobił drzwi każdego
mijanego domostwa.
– Mówiłeś, że to prastary zwyczaj – odezwała się Ead. – Jaka religia
panowała na Inys przed Sześcioma Cnotami?
– Nie istniała żadna oficjalna religia, ale ocalałe źródła mówią, że lud
czcił drzewo głogu.
Ead zatopiła się w myślach. Wspięli się na mur z kamienia i ruszyli
brukowaną ulicą.
W jedynej stajni w okolicy znaleźli dwa schorowane konie. Jechali bok
w bok, a deszcz padał im na plecy, gdy przemierzali na wpół zamarznięte
pola i stada owiec o przemoczonej sierści. Choć nie opuścili jeszcze
prowincji zwanej Mokradłami, gdzie zbójców grasowało niewielu,
postanowili jechać głównie nocą. O świcie Loth był cały obolały od siodła,
za to rozbudzony.
Jadąca przed nim Ead zwolniła. Wydawała się zniecierpliwiona.
Loth zastanawiał się, czy dawna przyjaciółka ma rację – czy Igrain Crest
rzeczywiście jest szarą eminencją Inys, która manipuluje Sabran. Przez
którą boi się spać w ciemności. Której odbierała mężów i córki w ramach
kary za jej domniemane grzechy. Ta myśl rozpaliła ogień w jego sercu. Gdy
Sabran była mała, zawsze w pierwszej kolejności pytała o wszystko Crest.
Ufała jej.
Popędził konia, by zrównać się z Ead. Minęli spaloną wioskę, gdzie
z bramy sanktuarium buchały kłęby dymu. Głupcy, pokryli dachy strzechą.
– Wyrmy – wybąkał Loth.
Ead przeczesała dłonią potargane wiatrem włosy.
– Niewątpliwie wielkie zachodnice każą swoim podwładnym nękać
Sabran. Pewnie czekają ze zmasowanym atakiem na swojego mistrza. Tym
razem Bezimienny sam poprowadzi swoje armie.
O zachodzie słońca dotarli do zawilgoconej karczmy nad rzeką Kotką.
Loth był tak zmęczony, że ledwie trzymał się w siodle. Zaprowadzili konie
do stajni i ruszyli do oberży, drżący i przemoczeni do suchej nitki.
Ead, nie zdejmując kaptura, poszła prosto do karczmarza. Lotha bardzo
nęcił ogień w kominku, ale istniało zbyt wielkie ryzyko, że ktoś ich
rozpozna.
Gdy Ead wróciła z kluczem i świecą, Loth wziął je i poszedł na górę.
Pokój, który im przydzielono, był ciasny i chłodny, choć bez porównania
lepszy od obskurnej kabiny na „Ptaku Prawdy”.
Ead zjawiła się chwilę później z kolacją. Loth zauważył jej zmarszczone
brwi.
– Co się stało? – spytał.
– Podsłuchałam kilka rozmów na dole. Sabran nie widziano, odkąd
pokazała się z Lievelynem. Poddani sądzą, że wciąż jest brzemienna… ale
brak wieści w połączeniu z napadami smoczych stworów sprawia, że lud
traci grunt pod nogami.
– Powiedziałaś, że gdy poroniła, była już w zaawansowanej ciąży. Gdyby
stało się inaczej, na pewno przebywałaby teraz w swoich komnatach –
zauważył Loth. – Idealne wytłumaczenie dla jej nieobecności.
– Tak, na razie jej zniknięcie łatwo wytłumaczyć, ale zdrajcy wśród
Książąt Ducha pewnie już zacierają ręce, czekają, aż upłyną ostatnie
miesiące rzekomej ciąży i Sabran zostanie zdemaskowana. – Ead postawiła
miski na stole i rozwiesiła płaszcz na krześle, by wysechł. – Sabran
przewidziała to wszystko, Loth. Jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– Wciąż jest żyjącą potomkinią Świętego. Lud nie poprze żadnego
z Książąt, dopóki żyje.
– A mnie się wydaje, że poprze. Jeśli dowie się, że nigdy już nie doczeka
się dziedziczki, obwini Sabran za nadejście Bezimiennego. – Ead usiadła do
stołu. – Ta blizna na jej brzuchu oraz znaczenie, jakie ze sobą niesie, odrze
ją z wszelkich praw i przywilejów w oczach wielu poddanych.
– Ale wciąż nosi nazwisko Berethnet.
– Tak. Jako ostatnia ze swego rodu.
Karczmarz podał im dwie miski zupy mięsnej i dwie pajdy zeschłego
chleba. Loth pochłonął posiłek i prędko popił go ale.
– Idę się umyć – powiedziała Ead.
Gdy wyszła, Loth położył się na sienniku i wsłuchał w niejednostajny
rytm deszczu.
Nie mógł przestać myśleć o zdradzie Igrain Crest. W dzieciństwie jawiła
mu się jako osoba wzbudzająca zaufanie i służąca wsparciem. Surowa, lecz
życzliwa. Emanowała przekonaniem, że choćby nie wiadomo co się działo,
to wszystko będzie dobrze.
Z drugiej strony wiedział, że mocno obciążała Sabran w ciągu tych
czterech lat przed osiągnięciem przez nią pełnoletniości. A nawet
wcześniej, gdy jeszcze była młodziutką księżniczką, Crest z uporem wbijała
jej do głowy ideały umiarkowania, poświęcenia dla wyższych celów,
chciała uczynić z nią perfekcyjną damę, godną swego prześwietnego
przodka i miana królowej Inys. W tych latach Sabran nie pozwalano
rozmawiać z innymi dziećmi poza Roslain i Lothem, a Crest zawsze
trzymała się blisko niej, pilnując, obserwując, nadzorując. Choć to książę
Wilstan był Protektorem Królestwa, żałoba uniemożliwiała mu
wychowywanie córki.
Loth przypomniał sobie pewien incydent, który miał miejsce jeszcze
przed śmiercią królowej matki.
Mroźne popołudnie. Dwunastoletnia Sabran na obrzeżu lasu Chesten,
ugniatająca w rękach śnieg, rumiana i uśmiechnięta. Urządzili sobie bitwę
na śnieżki i śmiali się, aż rozbolały ich brzuchy. Później wspięli się na jeden
z ośnieżonych dębów i usiedli razem na sękatej gałęzi, ku konsternacji
Rycerzy Ciała.
Wleźli prawie na szczyt tego drzewa. Tak wysoko, że mogli zobaczyć
Wrzosową Twierdzę. A w jej oknie królową Rosarian, wściekłą, ściskającą
w dłoni list.
Obok niej stała Igrain Crest z rękami założonymi na plecach. Rosarian
wypadła z komnaty. Loth zapamiętał to tylko dlatego, że chwilę później
Sabran spadła z drzewa.
Minęło nieco czasu, nim Ead wróciła do pokoju z mokrymi włosami.
Zdjęła buty i ułożyła się na drugim sienniku.
– Ead – powiedział Loth – czy żałujesz, że opuściłaś Zakon?
Wpatrzyła się w sufit.
– Wcale nie opuściłam. Wszystko, co robię, robię dla Matki. Na większą
chwałę jej imienia. – Zamknęła oczy. – Ale mam nadzieję i modlę się, by
moja ścieżka znów skręciła kiedyś na Południe.
Zbolały ton jej głosu przejął go współczuciem. Delikatnie przesunął
kciukiem po jej policzku.
– A ja się cieszę – powiedział – że dziś skręciła na Zachód.
– Tęskniłam za tobą, Loth.

Świt przywitał ich już w siodłach. Jechali naprzód przez kilka dni, póki nie
rozhulała się śnieżyca, znacznie ich spowalniając. Pewnej nocy obskoczyli
ich zbójcy, domagając się całego złota, jakie posiadają. W pojedynkę Loth
nie dałby im rady, lecz Ead zapewniła im tak zapiekłą walkę, że musieli
podać tyły.
Nie było już czasu na sen. Ead wróciła na siodło, nim jeszcze rozbójnicy
skryli się w lesie. Loth musiał się spieszyć, by za nią nadążyć. Skręcili na
północny wschód w Starodrzewie Kruczym i pogalopowali Południowym
Gościńcem, pochylając głowy, gdy dołączyli do długiej kolumny wozów,
jucznych zwierząt i karet zdążających do Ascalonu. Wreszcie,
z zapadnięciem zmroku, dotarli na miejsce.
Loth ściągnął cugle. Wieżyce Ascalonu czerniły się na tle wieczornego
nieba. Nawet spływając deszczem, to miasto było dla niego jak płomyk
świecy pośród mroku.
Jechali Milą Berethnetów pokrytą cienką warstwą śniegu. Na jej końcu,
hen daleko, widniała wypleciona z żelaznych sztab brama Ascalonu. Mimo
szarówki Loth widział uszkodzoną przez Fýredela Sierocą Wieżę. Dopiero
wówczas naprawdę uwierzył, że wyrm rzeczywiście nawiedził stolicę.
Czuł zapach Zwinnej Rzeki. Słyszał dzwony Sanktuarium Naszej Pani.
– Chcę przejechać obok pałacu – szepnęła mu do ucha Ead – żeby
zobaczyć, czy strzeże go więcej strażników niż zwykle.
Loth kiwnął głową.
Na granicach poszczególnych dzielnic stały strażnice. Królowiecka, ta
najbliżej pałacu, mogła poszczycić się najbardziej okazałą – wysoką
i zdobioną złoceniami oraz płaskorzeźbami przedstawiającymi zmarłe
królowe. Gdy się do niej zbliżyli, zdali sobie sprawę, że na ulicy, zwykle
tłocznej o zmierzchu, gdy mieszczanie wybierali się na modły, panuje
nienaturalna cisza.
Śnieg pod strażnicą był czarny. Gdy Loth podniósł wzrok, krew
odpłynęła mu z twarzy. Wysoko w górze widniały zatknięte na pikach dwie
głowy.
Pierwsza była nierozpoznawalna. Praktycznie naga czaszka. Drugą
pokryto smołą i podgotowano, twarz zapadła się już, a z uszu i nosa ciekła
zgnilizna. Łaziły po niej muchy.
Nie rozpoznałby jej, gdyby nie włosy. Długie i czerwone, płynące jak
krew.
– Truyde – westchnęła Ead.
Loth nie mógł oderwać wzroku od makabrycznego odkrycia. Od tych
powiewających na wietrze włosów, groteskowych i upiornych, bo
przydających życia trupiej głowie.
Kiedyś on, Sabran i Roslain zebrali się przy kominku w komnatach
królowej i słuchali opowieści Arbelli Glenn o jednej z poprzedniczek
królowej Rosarian, Sabran V, jedynej tyrance, którą zrodził dom Berethnet,
ozdabiającej każdy fragment pałacowych bram głowami tych, którzy się jej
narazili. Żadna królowa nie ośmieliła się dotąd przywołać jej ducha w ten
sposób.
– Szybko. – Ead obróciła konia. – Za mną.
Ruszyli do strażnicy przy bramie Południowych Doków, którą władali
kupcy jedwabni i sukiennicy. Wkrótce dotarli do Róży i Świecy, jednej
z najwykwintniejszych gospód w mieście, gdzie powierzyli swoje konie
stajennemu. Dopiero tam Loth oparł się o ścianę i zwymiotował.
– No dalej – popędziła go stojąca już w drzwiach Ead. – Znam
właścicielkę. Tu będziemy bezpieczni.
Loth nie pamiętał już, jak to jest czuć się bezpiecznym. Poza tym fetor
zgnilizny wciąż kręcił go w nosie.
Sługa wprowadził ich do środka i zapukał do drzwi. Otworzyła je
rumiana kobieta w kanciastym dublecie. Gdy zobaczyła Ead, uniosła brwi.
– Patrzcie państwo, kogo przywiało – powiedziała, nie kryjąc
zdziwienia. – Lepiej wejdźcie.
Chyłkiem wciągnęła ich do pokoju, a kiedy drzwi zamknęły się za nimi,
wyściskała serdecznie Ead.
– Moja kochana. Kiedy ja cię ostatnio widziałam? – wyszeptała. – Ale co
ty robisz w mieście, do diaska?
– Nie miałam wyjścia. – Ead cofnęła się o krok. – Nasz wspólny znajomy
powiedział, że jeśli będę potrzebowała, udzielisz mi schronienia.
– A pewnie, że udzielę. – Kobieta zwróciła twarz ku Lothowi. – Witaj
w Róży i Świecy, milordzie.
Loth otarł usta.
– Dziękujemy za gościnę, szanowna gospodyni.
– Potrzebny nam pokój – rzekła Ead. – Znajdzie się coś?
– Jasne. Ale zaraz, dopiero co przybyliście do Ascalonu, prawda? – Gdy
pokiwali głowami, wzięła leżący na stole zwój. – Czytajcie.
Ead rozwinęła rulon. Loth spojrzał jej przez ramię.

W imieniu KRÓLOWEJ SABRAN, Jej Książęca Mość KSIĘŻNA


SPRAWIEDLIWOŚCI wyznacza nagrodę w wysokości osiemnastu
tysięcy koron za wskazanie miejsca pobytu Ead Duryan, niskiego
rodu mieszkanki Południa w przebraniu damy, która jest
poszukiwana ŻYWA za dopuszczenie się zbrodni czarnoksięstwa,
herezji i zdrady stanu wobec JEJ WYSOKOŚCI. Kręcone czarne
włosy, ciemnobrązowe oczy. Kto wie, gdzie przebywa obecnie Ead
Duryan, proszony jest o natychmiastowe poinformowanie o tym
straży miejskiej.
– Heroldowie codziennie odczytują twoje imię i opis – powiedziała
gospodyni. – Ufam tym, których spotkaliście na podwórzu, ale nie wolno
wam rozmawiać z innymi. I lepiej ucieknijcie z miasta, gdy tylko nadarzy
się okazja. – Zadrżała. – W pałacu dzieje się coś niedobrego. Powiedzieli,
że tamta dziewczyna była zdrajczynią, ale nie mogę uwierzyć, że królowa
Sabran kazała stracić kilkunastoletnie dziecko.
Ead oddała jej obwieszczenie.
– Na pikach były dwie głowy. Do kogo należała ta druga?
– Do Bess Weald. Teraz nazywają ją Nikczemną Bess.
To imię nic Lothowi nie mówiło, ale Ead przytaknęła.
– Nie możemy opuścić miasta – zaczęła. – Mamy tu coś ważnego do
zrobienia.
Gospodyni wyrzuciła powietrze z płuc.
– No cóż, jeśli chcecie zaryzykować, pomogę wam, bo obiecałam to
ambasadorowi. – Wzięła świecę. – Za mną.
Powiodła ich schodami w górę. Z głównej izby dobiegały muzyka
i śmiechy. Gospodyni otworzyła jakieś drzwi i wręczyła Ead klucz.
– Każę przynieść wasze rzeczy.
– Dziękujemy. Nie zapomnimy ci tego, i Jego Ekscelencja też nie.
Będziemy także potrzebować ubrań. I broni, jeśli uda ci się jakąś załatwić.
– Oczywiście.
Loth przejął świecę od kobiety, po czym dołączył do Ead w pokoju.
Zamknął drzwi na skobel. W środku znajdowało się jedno łóżko, rozpalony
kominek i miedziana balia wypełniona parującą wodą.
– Bess Weald to ta kobieta, która zastrzeliła Lievelyna. – Ead przełknęła
ślinę. – Jej głowa na pice to sprawka Crest.
– Ale dlaczego kazała zamordować lady Truyde?
– By ją uciszyć. Tylko Truyde, Sabran i ja wiedziałyśmy, że Bess Weald
pracowała dla Podczaszej. I jeszcze Combe – dodała po chwili. – Crest
skrzętnie zaciera ślady. Gdybym nie uciekła, moja głowa znalazłaby się
obok tamtych. – Zaczęła krążyć nerwowo po pokoju. – Crest nie mogła
stracić Truyde bez wiedzy Sabran. Wyroki śmierci są nieważne bez
królowieckiego podpisu.
– To nieprawda. Zyskują ważność, gdy podpisze je Księżna lub Książę
Sprawiedliwości. Lecz tylko – dodał Loth – gdy monarchini nie jest
w stanie podpisać wyroku własnoręcznie.
Zrozumieli, co to może oznaczać, i wymienili trwożliwe spojrzenia.
– Musimy dostać się do pałacu. I to dzisiaj – powiedziała Ead
z frustracją. – Powinnam z kimś pogadać. Może w innej strażnicy znajdzie
się strażnik, który…
– Ead, nie. Całe miasto cię szuka.
– Umiem kryć się przed ludzkim wzrokiem. – Ead założyła kaptur. –
Zamknij za mną drzwi. Jak wrócę, obmyślimy plan działania. – Przystanęła
na chwilę, by po drodze do drzwi pocałować Lotha w policzek. – Nie
martw się o mnie, przyjacielu.
I już jej nie było.
Loth rozebrał się i wszedł do balii. Mógł myśleć tylko o głowach przy
strażnicy. O obietnicy Inys, którego nie poznawał. Inys pozbawionego
królowej.
Walczył z sennością, jak długo zdołał, ale wiele dni jazdy odcisnęło na
nim swoje piętno. I gdy zmorzył go sen, nie przyśniły mu się głowy na
pikach, tylko donmata Marosa. Przyszła do niego nago z oczami pełnymi
popiołu, a jej pocałunek był gorzki od goryczy.
Zostawiłeś mnie – dyszała. – Zostawiłeś mnie, bym umarła. Tak jak
zostawiłeś swojego przyjaciela.
Gdy wreszcie rozległo się pukanie do drzwi, poderwał się przerażony.
– Loth.
Złapał za skobel. W progu stała Ead. Wpuścił ją do pokoju.
– Wiem już, jak dostaniemy się do środka – obwieściła. – Przewoźnicy
nam pomogą.
Barki i promy nieustannie kursowały wzdłuż i wszerz Zwinnej Rzeki,
przewożąc ludzi i towary.
– Wśród nich też masz przyjaciół?
– Jednego – przytaknęła. – Jutro pod Schody Królowej zostanie
dostarczony transport wina na Ucztę Pełni Zimy. Mój przyjaciel się zgodził,
byśmy dołączyli do przewoźników. W ten sposób niepostrzeżenie
przenikniemy za mury i do pałacu.
– I co wtedy?
– Mam zamiar znaleźć Sabran. – Ead spojrzała na niego. – Jeśli wolisz
zostać, pójdę sama.
– Mowy nie ma. Idziemy razem.
Wyruszyli przebrani za handlarzy i uzbrojeni po zęby. Weszli do strażnicy
u bramy prowadzącej do dzielnicy Fiswich przy Moście i podążyli
schodami na nabrzeże wzdłuż ulicy Delfiniej. Stopnie przylegały do ściany
tawerny o nazwie Szary Kocur, gdzie przewoźnicy pili ale po długim dniu
pracy na Zwinnej.
Budynek stał frontem do wschodniego muru pałacu Ascalon. Loth szedł
za Ead. Pod obcasami ich butów chrzęściły niezliczone muszelki.
Loth pierwszy raz postawił nogę w tej części miasta. Fiswich przy
Moście miało złą reputację, zwłaszcza po zmroku.
Ead podeszła do jednego z mężczyzn przed tawerną.
– Witaj, przyjacielu – powiedziała.
– Pani. – Mężczyzna był brudny jak szczur, ale bystrooki. – Nie
zmieniłaś zdania, jak sądzę?
– A ty?
– Jak obiecałem, tak zrobię. – Łypnął na tawernę. – Czekajcie przy barce.
Muszę wyłowić z kufli kilku ziomków.
Nieopodal kołysała się na wodzie rzeczona barka, którą załadowywano
beczkami z winem. Loth podszedł do krawędzi nabrzeża i patrzył, jak jedna
po drugiej zapalają się świece w oknach Alabastrowej Wieży. Stamtąd
widział tylko czubek Wieży Królowej. W królowieckich komnatach było
ciemno.
– Powiedz mi – wymamrotał, czując przy sobie Ead – z jakich metod
korzysta ambasador uq-Ispad, by zjednać sobie i tobie tylu przyjaciół?
– Wypłaca gospodyni pensję. A temu człowiekowi dał pieniądze na
pokrycie długów karcianych. Nazywa ich „przyjaciółmi Zakonu”.
Przewoźnik, niczym troskliwy pasterz, wyprowadził swoje owieczki
z tawerny, a gdy ostatnia beczka znalazła się na pokładzie, Loth i Ead
wsiedli na barkę i znaleźli sobie miejsce na ławie.
Ead nasunęła czapkę na oczy i wcisnęła pod nią wszystkie wystające
loki. Wszyscy przewoźnicy złapali za wiosła i skierowali łódź w kierunku
pałacu.
Zwinna była szeroka, a jej prąd silny. Wioślarze sporo się napocili, nim
dotarli do płynącego pod zamkiem kanału towarowego.
Schody Królowej prowadziły do poterny, którą obmyślono tak, by
stanowiła dyskretną drogę ucieczki dla rodziny królewskiej. Sabran nigdy
nie korzystała ze swojej barki turystycznej, ale jej matka często wypływała
na rzekę, machała do mieszczan i muskała palcami wodę. Loth zaczął się
zastanawiać, czy królowa Rosarian użyła kiedyś tych schodów, by
wymykać się na schadzki z Gianem Harlowe’em.
Nie wiedział już, czy powinien wierzyć w tę plotkę. Ostatnio wszystko,
w co wierzył, było mocno kwestionowane przez otoczenie. Może tak
naprawdę nic nie wiedział o dworze, a to, co wydawało mu się, że wie, było
jedynie utrwalonym kłamstwem?
Albo może odwrotnie – może stanowiło próbę wiary?
Ruszyli po schodach za przewoźnikami. Gdy w polu widzenia znalazła
się trójka Rycerzy Ciała blokujących przejście, Ead wciągnęła Lotha do
wnęki po lewej, po czym oboje kucnęli za studnią.
– Dobry wieczór – przywitał się jeden z rycerzy. – Czy macie wino?
– Tak jest. – Naczelnik zdjął czapkę. – Sześćdziesiąt beczek.
– Zabierzcie je do pałacowej kuchni. Lecz najpierw będziecie musieli
pokazać twarze. Niech wszyscy zdejmą kaptury i czapki.
Mężczyźni zrobili, jak im kazano.
– Dobrze, możecie iść dalej – orzekł rycerz.
Beczki wniesiono po schodach. Ead ostrożnie wyjrzała na korytarz, ale
zaraz odskoczyła.
Zdążał w jej stronę jeden z rycerzy. Wkrótce oświetlił pochodnią
zacienioną wnękę i powiedział zdziwiony:
– A to co? – Przysunął pochodnię bliżej. – Czyżbyśmy łamali pewną
szczególną regułę Rycerki Przyjaźni?
A gdy rozpoznał Lotha i Ead, oni ujrzeli, że widoczne przez szparę
hełmu usta zaczynają się składać do krzyku.
Wówczas Ead wyszarpnęła nóż spod płaszcza i poderżnęła mu gardło.
Trysnęła krew. Ead wrzuciła mężczyznę do studni.
Minęły trzy uderzenia serca, nim głucho plasnął o dno.
50
ZACHÓD

Miała nadzieję, że nie będzie musiała uciekać się do zabójstwa nikogo


w pałacu. Gdyby miała więcej czasu, mogłaby go tylko oświecować.
Podniosła pochodnię z ziemi i wrzuciła do studni za rycerzem. Otarła nóż
z krwi.
– Znajdź Meg i schowaj się w jej komnacie – poleciła cicho. – Ja pójdę
na zwiad.
Loth gapił się na nią, jakby była kimś obcym. Pchnęła go w kierunku
schodów.
– Pospiesz się. Jak znajdą ciało, wywrócą pałac do góry nogami.
Usłuchał.
Ead ruszyła za nim, a potem poszła swoją drogą. Przecięła dziedziniec,
gdzie rosła jabłoń, i przywarła do pobielonej ściany kuchni. Odczekała, aż
minie ją patrol, a potem weszła do przejścia wiodącego do Sanktuarium.
Drzwi pilnowało dwóch kolejnych rycerzy w czarnych opończach
i z partyzanami przy boku.
Oświecowała obydwu. Jeśli Matka pozwoli, obudzą się zbyt skołowani,
by powiedzieć komuś, co ich spotkało. Wszedłszy do środka, skryła się za
filarem i przeniknęła wzrokiem półmrok. Jak zawsze dworzanie zebrali się
na modły. Głosy niosły się pod łukowate sklepienie i odbijały echem.
Sabran nigdzie nie było. Ani Margret.
Ead zwróciła uwagę na rozmieszczenie wiernych. Zwykle tłoczyli się na
ławach w duchu przyjaźni, lecz dzisiaj jedna frakcja siedziała oddzielona od
reszty linią pustych miejsc. Byli to mężczyźni w pełnych liberiach
w kolorze czarnym i purpurowoczerwonym z dwoma czarami wyszytymi
na tabardach.
„Kiedyś ludzie Combe’a nosili swoją własną liberię – powiedziała jej
swego czasu Margret. – Jakby w pierwszej kolejności odpowiadali nie
przed Sabran, ale przed nim”.
– Módlmy się do Rycerza Hojności za naszą królową – zawołał
arcykapłan, gdy hymn dobiegł końca – która w tej świętej porze wybrała
modlitwę w samotności. Módlmy się za księżniczkę skrytą w jej łonie,
która pewnego dnia zostanie naszą królową. Składamy dzięki Jej Książęcej
Mości, Księżnej Sprawiedliwości, która tak ofiarnie troszczy się
o księżniczkę i królową matkę…
Ead opuściła Sanktuarium tak cicho, jak do niego weszła. Zobaczyła już
dosyć.

Dom Carnelian stał nieopodal Schodów Królowej. Loth skrył się przed parą
lokajów z broszami Księżnej Sprawiedliwości na piersi i wślizgnął się
przed otwarte drzwi.
Pobiegł spiralnymi schodami i wyszedł na dobrze znany sobie korytarz.
Hol udekorowano portretami sypialnianek, które służyły poprzednim
władczyniom. Na końcu wisiał obraz lady Arbelli Glenn.
Gdy dotarł do właściwych drzwi, przyłożył do nich ucho. Cisza. Nacisnął
klamkę i wszedł do środka.
W komnacie płonęły świece. Jego siostra siedziała pochylona nad
książką. Usłyszawszy skrzypnięcie, poderwała się z miejsca.
– Na litość Rycerki Uprzejmości… – Porwała nóż ze stolika nocnego
i wybałuszyła oczy. – Wynoś się stąd, kimkolwiek jesteś albo wytnę ci
serce, jakem żywa! Co cię tu sprowadza?
– Braterski obowiązek. – Zdjął kaptur. – I strach przed twoim gniewem,
gdybym zbyt długo zwlekał z wizytą.
Nóż wypadł jej z ręki, oczy zaszły łzami. Podbiegła do niego i zarzuciła
mu ręce na szyję.
– Loth. – Wstrząsnął nią szloch. – Loth…
Uścisnął ją mocno, sam ledwie hamując łzy. Dopiero teraz ośmielił się
uwierzyć, że jest w domu.
– Naprawdę powinnam wyciąć ci serce, Artelocie Becku. Porzuciłeś
mnie na wiele miesięcy, a teraz zakradasz się tutaj jak jakiś włóczęga… –
Margret dotknęła jego policzków. Jej własne były mokre od łez. – Co ty
masz na twarzy?
– Ośmielam się zauważyć, że to Nocny Jastrząb ponosi
odpowiedzialność za moje zniknięcie. Choć nie za brodę. – Ucałował ją
w czoło. – Później ci wszystko opowiem. Meg, posłuchaj mnie, Ead jest
tutaj.
– Ead… – Jej oczy rozbłysły radością, która zaraz zgasła. – Nie. Tu jest
zbyt niebezpiecznie dla was obojga…
– Gdzie jest Sab?
– Sądzę, że w swoich apartamentach. – Margret ścisnęła mocnej jego
ramię, a drugą ręką otarła łzy. – Mówią, że jest w odosobnieniu ze względu
na ciążę. Tylko Roslain ma do niej dostęp. Ludzie Crest pilnują jej drzwi
w dzień i noc.
– A jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Combe?
– Nocny Jastrząb zniknął gdzieś parę dni temu. Stillwater i Fynch także.
Nie mam pojęcia, czy z własnej woli, czy ich też ktoś przymusił.
– Co z innymi Książętami?
– Wydają się popierać Crest. – Spojrzała za okno. – Widziałeś, że tam nie
pali się światło?
Loth pokiwał głową, w mig łapiąc, o co jej chodzi.
– Sabran nie może zasnąć w ciemności.
– Właśnie. – Margret podeszła do okna i zaciągnęła zasłony. – Gdy
pomyślę, że miałaby wydać dziecko na świat w tej ciemnicy…
– Meg.
Odwróciła się do niego.
– Księżniczka Glorian się nie urodzi – powiedział miękko Loth. – Sab
nie jest już w ciąży. I nigdy nie będzie.
Margret znieruchomiała.
– Jak to? – spytała wreszcie.
– Została… ranna w brzuch. Gdy przybył Biały Wyrm.
Siostra odszukała ręką krzesło.
– Teraz to wszystko nabiera sensu. – Usiadła. – Crest nie chce czekać na
śmierć Sabran. Chce zagarnąć tron od razu.
Jej oddech drżał. Loth usiadł obok. Milczał, dając siostrze czas, by
poukładała to sobie w głowie.
– Bezimienny powróci. – Margret wzięła się w garść. – Chyba nie
możemy zrobić nic innego, jak tylko się przygotować.
– A nie zrobimy tego, jeśli w Inys wybuchnie walka o sukcesję –
powiedział nowy głos.
Loth zerwał się na równe nogi i dobył miecza. W drzwiach stała Ead.
Margret zdusiła radosny okrzyk i pobiegła do niej. Wtuliły się w siebie jak
stęsknione siostry.
– Ja chyba śnię – wykrztusiła Margret w jej ramię. – Wróciłaś.
– Sama powiedziałaś, że jeszcze się zobaczymy. – Ead przycisnęła ją do
siebie. – Nie chciałam, żebyś wyszła na kłamczuchę.
– Oboje będziecie się gęsto tłumaczyć. Ale później. – Margret cofnęła się
o krok. – Ead, Sabran jest w Wieży Królowej.
Ead zamknęła drzwi.
– Opowiedz mi wszystko.
Margret powtórzyła jej dokładnie to, co powiedziała Lothowi. Ead
słuchała, stojąc nieruchomo jak posąg.
– Musimy do niej dotrzeć – orzekła w końcu.
– We troje daleko nie zajdziemy – mruknął Loth.
– Po czyjej stronie opowiedzieli się Rycerze Ciała?
Lojalni obrońcy królowej Inys. Loth nie pomyślał nawet, by o to spytać.
– Nie widziałam kapitana Lintleya od tygodnia – rzekła Margret. –
Niektórzy z jego ludzi pełnią straż u wrót Wieży Królowej.
– Ale czy ich obowiązkiem nie jest strzec Jej Wysokości? – zdziwiła się
Ead.
– Nie mają powodu, by podejrzewać, że Księżna Sprawiedliwości chce
wyrządzić jej jakąś krzywdę. Myślą, że Sab po prostu wypoczywa.
– A więc musimy im powiedzieć, że królowa jest przetrzymywana wbrew
swojej woli – zapaliła się Ead. – Rycerze Ciała to siła, z którą należy się
liczyć. Nawet z połową oddziału po swojej stronie zdołamy zdusić
insurekcję w zarodku. Musimy poszukać Lintleya. Może jest w wartowni.
– Pójdziemy tajemnym przejściem, które ci pokazałam – oznajmiła
Margret.
Ead ruszyła do drzwi.
– Dobrze.
– Poczekaj. – Margret wyciągnęła rękę do Lotha. – Pożycz mi broń,
bracie, albo przydam się wam jak dziura w moście.
Nie zamierzając się spierać, wręczył jej baselard.
Dziewczyna wzięła świecę i poprowadziła ich korytarzem. Gdy znaleźli
się przy portrecie przedstawiającym nieznaną Lothowi kobietę, pociągnęła
za bok ramy i otworzyło się przejście. Ead weszła do środka i podała rękę
Margret. Loth zasunął za nimi portret.
Powiew wiatru zgasił płomień i spowiła ich ciemność. Słychać było
jedynie nierówne oddechy. Wtedy Ead pstryknęła palcami i korytarz
rozświetlił srebrzystobłękitny płomień. Loth i Margret wymienili
spojrzenia, gdy ich przyjaciółka otoczyła płomyk drugą dłonią.
– Nie każdego ognia należy się bać – rzuciła tonem wyjaśnienia.
Margret zebrała się w sobie.
– Lepiej, by Crest zaczęła się go bać jeszcze przed świtem.
Ruszyli klatką schodową i zatrzymali się dopiero przy drzwiach na
zewnątrz. Ead uchyliła je na pół cala.
– Czysto – szepnęła. – Meg, które to drzwi?
– Pierwsze – odpowiedziała natychmiast. Gdy Loth posłał jej zdziwione
spojrzenie, nadepnęła mu na stopę.
Ead pomknęła na palcach przez nieoświetlony hol i nacisnęła klamkę.
Zamknięte.
– Kapitanie Lintley? – wyszeptała. Gdy nie doczekała się odpowiedzi,
zapukała. – Sir Tharianie?
Po chwili ciszy rozbrzmiał męski głos:
– Kto tu?
– Tharianie. – Margret dołączyła do przyjaciółki przy drzwiach. –
Tharianie, to ja, Meg.
– Meg… – Usłyszały przez drzwi, jak wzywa Świętego. – Margret, lepiej
stąd odejdź. Crest mnie zamknęła.
Cmoknęła z dezaprobatą.
– Więc powinnam odejść, tak? A może lepiej zrobię, uwalniając cię,
głupku jeden?
Loth powiódł wzrokiem po korytarzu. Gdyby ktoś otworzył drzwi do
wartowni, nie mieliby gdzie się schować.
Ead uklękła przy drzwiach. Rozprostowała dłoń, a płomień wydłużył się
w kształt trupiej świecy. Przyglądała się dziurce od klucza, drugą ręką
wyplątując z włosów spinkę. Wsunęła ją w otwór i gdy zamek kliknął,
Margret ostrożnie pchnęła drzwi, uważając, by nie skrzypnęły zawiasy.
W komnacie stał sir Tharian Lintley w koszuli i bryczesach. Wszystkie
świece w pokoju były dopalone. Podbiegł prosto do Margret i otoczył jej
policzek dłonią.
– Margret, nie wolno ci… – przerwał, gdy zauważył Lotha. Skłonił mu
się po żołniersku. – Na Świętego. Lord Arteloth. Nie miałem pojęcia, że
wróciłeś. I… – Jego twarz zmieniła się, gdy wzrok spoczął na Ead. – Pani
Duryan.
– Kapitan Lintley. – Ead nie zgasiła płomienia w dłoni. – Czy mam się
spodziewać rychłego aresztowania?
Lintley przełknął ślinę.
– Zastanawiałem się, czy nie jesteś czasem samą Leśną Panią –
powiedział. – Słudzy głównego sekretarza opowiadali niestworzone historie
na twój temat.
– Pokój. – Margret dotknęła jego ramienia. – Sama jeszcze nie do końca
rozumiem, ale Ead jest moją przyjaciółką. Wróciła, ryzykując życiem, by
nas ratować. I zwróciła mi Lotha.
Wystarczyło jedno jej spojrzenie, by zmiękczyć Lintleya.
– Combe kazał nam cię aresztować tamtej nocy – wyjaśnił, zwracając się
do Ead. – Czy on działa w porozumieniu z Crest?
– Tego nie wiem. Jego kompas moralny z pewnością nie znajduje
północy, lecz kto wie, może się okazać, że to nie on jest naszym
prawdziwym wrogiem. – Ead zamknęła i zaryglowała drzwi. –
Podejrzewamy, że Jej Wysokość jest przetrzymywana wbrew woli. I że nie
zostało nam zbyt wiele czasu, by do niej dotrzeć.
– Ja już próbowałem. – Lintley wyglądał, jakby odeszła go wszelka
nadzieja. – Na własną zgubę.
– Co się wydarzyło?
– Plotki głosiły, że działasz ramię w ramię z królem Sigosem i że do
niego wróciłaś, lecz do twojej ucieczki doszło relatywnie szybko po
zniknięciu lorda Artelotha. Miałem przeczucie, że ktoś dąży do tego, by
osłabić Jej Wysokość.
– Mów dalej – zachęciła go Ead.
– Jej Wysokość nie opuściła Wieży Królowej od przybycia Białego
Wyrma. W jej oknie nigdy nie pali się światło. Dama Joan Dale i ja
zażądaliśmy, by wpuszczono nad do sypialni, byśmy mogli przekonać się
na własne oczy, że królowej nic nie dolega. Wówczas Crest za karę odarła
nas z godności Rycerzy Ciała – dokończył z goryczą. – I zamknęła mnie
w komnacie.
– A co z pozostałymi rycerzami? – zapytała Margret.
– Troje również uwięziono za to samo.
– Już niedługo to potrwa – Ead zgrzytnęła zębami. – Jeśli przystąpimy do
działania dzisiejszej nocy, z iloma siepaczami Crest przyjdzie nam
walczyć?
– Z trzydziestu sześciu, których ma na dworze, chyba połowa dysponuje
pełnym uzbrojeniem. Ma też na posługi kilku błędnych rycerzy.
Rycerze Ciała byli wybierani spośród najlepszych wojowników na Inys
i musieli przejść rygorystyczne próby, nim pozwolono im przywdziać
pancerz. Może poradzą sobie z gromadą lokajów.
– Myślisz, że pozostali wciąż są lojalni wobec królowej? – indagowała
Ead.
– Absolutnie. W pierwszej kolejności odpowiadamy przed Jej
Wysokością.
– Doskonale. Zbierz ich i każ uwięzić Crest. Gdy trafi do niewoli, jej
sługusy złożą broń.
Wykradli się z komnaty. Ead otworzyła trzy kolejne zamki, a Lintley
szeptem wtajemniczył w plan swoich ludzi: Joan Dale, Suzan Thatch
i Marke’a Birchena.
– Zbrojowni nie pilnuje zbyt wielu strażników – powiedziała Ead,
wręczając Lintleyowi jedno ze swoich ostrzy. – Zdobądźcie broń, ale nie
zakładajcie zbroi. Spowolni was, nie wspominając już o hałasie.
Lintley przyjął nóż.
– A co ty zrobisz w tym czasie?
– Znajdę Jej Wysokość.
– Znajdziesz, ale otoczoną ludźmi Crest – zaznaczył Lintley. – Gdy
byłem w Wieży Królowej po raz ostatni, pełnili wartę na wszystkich
piętrach.
– Poradzę sobie z nimi.
Lintley pokręcił głową.
– Nie umiem ocenić, czy straciłaś rozum czy jesteś nowym wcieleniem
Rycerza Odwagi.
– Pozwól mi iść z tobą – poprosił Loth. – Mogę pomóc.
– Jeśli sądzisz, że garstka zdrajców powstrzyma mnie przed dotarciem do
niej, to srogo się mylisz – odparowała Ead. A potem, już ciszej, dodała: –
Poradzę sobie sama.
Zdecydowanie w jej tonie zaskoczyło go, lecz przecież na własne oczy
widział, jak zabija wiwernę. Stawi czoła kilkorgu lokajom Crest.
– Więc pójdę z tobą, sir Tharianie – zwrócił się niezrażony Loth do
rycerza.
Lintley pokiwał głową.
– Honor to dla mnie, walczyć u twego boku, lordzie Artelocie.
– Ja też pójdę z tobą – zaoferowała Margret. – Jeśli mnie zechcesz.
– Zechcę, lady Margret. – Lintley się uśmiechnął. – Zawsze.
Patrzyli na siebie nieco dłużej, niż było to konieczne. Loth odchrząknął,
a Lintley, opamiętawszy się, oderwał wzrok od zarumienionej Margret.
– Wciąż uważam, że zostaniesz aresztowana, nim dotrzesz do drzwi – ze
śmiertelną powagą wyrzekła do Ead jedna z rycerek.
– Mówisz, jakby to było takie pewne. – Ead skrzyżowała ramiona. – Jeśli
ktoś z was chce zrezygnować, niech powie teraz. Nie stać nas na
tchórzostwo.
– Jest nas tyle samo, ile liczył Prześwięty Zastęp z samym Świętym na
czele – powiedziała z naciskiem Margret. – Jeśli ich siedmioro zdołało
utworzyć nową religię, to wydaje mi się, że nasza siódemka da łupnia
bandzie tchórzem podszytych niegodziwców.

Ead wspięła się po drzewobluszczu na Wieżę Królowej, tak jak zrobiła to


poprzednio. Gdy znalazła się blisko kuchni, odepchnęła się nogami od
ściany i złapała parapetu. Osłabione po jej ostatniej wspinaczce pnącza
zerwały się pod jej ciężarem i spadły na widoczny w dole dach szklarni.
Podciągnęła się i przykucnęła na parapecie. Gdzieś w dole ktoś bił
w dzwon. Pewnie znaleźli rycerza w studni.
Lintley mógł skorzystać na zamieszaniu w pałacu. On i jego rycerze
pewnie wykorzystają je, by odzyskać swoje złożone w zbrojowni miecze.
Jednakże dla Ead sprawy nie przedstawiały się tak różowo: alarm wyrwie
bowiem z łóżek wszystkich lokajów w Wieży Królowej.
Od Sabran dzieliło ją już tylko kilka komnat.
Galeria Świętej Krwi była pusta. Minęła rząd portretów przedstawicielek
rodu Berethnet. Wymalowane zielone oczy zdawały się śledzić ją, gdy
zbliżała się do schodów. Królowe różniły się od siebie detalami – lokiem
włosów, pieprzykiem, kształtem żuchwy – lecz każda następna była tak
podobna do poprzedniej, jakby wszystkie były siostrami.
Siden Ead drgał niczym trącona struna lutni. Słyszała wszystko
w obrębie dwóch pięter. Zbliżały się kroki. Nim niewielki oddział lokajów
w zielonych liberiach zbiegł po schodach, przylgnęła plecami do ściany,
skryta za gobelinem.
Dzwon odciągnął ich od królowieckich apartamentów. To była jej szansa
na dotarcie do Sabran.
Piętro wyżej znajdował się pokój, w którym mieszkała jako sypialnianka.
Zatrzymała się, słysząc dochodzący z dołu głos.
– Do Wieży Królowej! – To był Lintley. – Rycerze Ciała, na mój rozkaz!
Wszystkie miecze do królowej!
Zauważono ich zbyt wcześnie. Ead podbiegła do okna i spojrzała w dół.
Dzięki wyostrzonym zmysłom doskonale widziała i słyszała każdy
szczegół potyczki. W Ogrodzie Zegara Słonecznego sługusy Crest ścierały
się z uzbrojonymi Rycerzami Ciała. Zobaczyła, jak Loth wywija mieczem,
podczas gdy Margret styka się z nim plecami.
Płomień domagał się ujścia. Po raz pierwszy od czasu dzieciństwa Ead
wyczarowała kulę smoczego ognia czerwonego jak poranne słońce i rzuciła
nim w szeregi zdrajców. Wybuchła panika. Lokaje zaczęli rozglądać się po
niebie, niechybnie szukając atakujących ognioziejów. Loth wykorzystał
okazję i obalił przeciwnika ciosem łokcia. Ead zobaczyła, jak twardnieją
rysy jego twarzy, jak zaciskają się pięści i jak nabiera tchu.
– Dworzanie! – zawołał. – Wysłuchajcie mnie!
Zgiełk obudził już wszystkich w pałacu, w każdym z budynków
otwierały się okna.
– Jestem lord Arteloth Beck, który został wygnany z Inys za lojalność
wobec korony. – Loth wyszedł na środek ogrodu, przekrzykując szczęk
oręża. – Igrain Crest zwróciła się przeciw naszej królowej. Pozwoliła
swoim lokajom nosić własne barwy oraz broń. Opluwa Rycerkę Przyjaźni,
pozwalając, by jej sługusy walczyły na dworze niczym wściekłe psy. To
zdrada!
Brzmiał, jakby narodził się na nowo.
– Zaklinam was, byście w przyjaźni i wierze stanęli po stronie Jej
Wysokości – wołał. – Pomóżcie nam dotrzeć do Wieży Królowej i obronić
ją przed zakusami uzurpatorki!
Z okien dało się słyszeć okrzyki.
– Ty! Co ty tam robisz?
Ead obróciła się. Jak spod ziemi wyrosło przed nią kolejnych dwunastu
lokajów.
– To ona – szczeknął jeden z nich i wszyscy rzucili się w jej stronę. –
Poddaj się, Ead Duryan!
Nie miała szans oświecować ich wszystkich.
A więc nie obejdzie się bez rozlewu krwi.
Dwa miecze już miała w rękach. Wybiła się wysoko i wylądowała
między nimi z iście kocią gracją, tnąc po palcach i ścięgnach i wypruwając
im flaki, które wyłaziły z rozpłatanych brzuchów. Śmierć szalała wokół jak
pustynny wiatr.
Jej ostrza były czerwone niczym płaszcz, którego się wyrzekła. A kiedy
kamienie wokół niej zasłane były już trupami, czując na języku smak żelaza
i lepkość zaciśniętych na rękojeściach zakrwawionych dłoni, podniosła
wzrok.
Lady Igrain Crest stała na końcu korytarza w obstawie dwóch błędnych
rycerzy.
– To tyle, Wasza Książęca Mość. – Ead schowała broń do pochew.
Na Crest jatka najwyraźniej nie zrobiła wrażenia.
– Pani Duryan – powiedziała księżna z uniesionymi brwiami. – Tylko
głupcy łudzą się, że przejdą na skróty przez morze krwi.
– Jakże dziwnie brzmią te słowa w ustach kogoś, kto ręce ma zbroczone
krwią po same łokcie.
Crest ani drgnęła.
– Od jak dawna uważasz się za godną tego, by osądzać królowe? – Ead
zrobiła krok w jej stronę. – Od jak dawna karzesz je za zejście z drogi, którą
sama uznałaś za właściwą?
– Bredzisz, milady.
– Czyż morderstwo nie jest pogwałceniem nauk twojej przodkini?
A jednak… osądziłaś już dwie królowe z domu Berethnet i uznałaś je za
niegodne piastowania swojej funkcji. Królowa Rosarian pokochała
człowieka, który nie był jej mężem, więc w twoich oczach stała się
niegodna korony. – Ead zrobiła pauzę. – Rosarian nie żyje przez ciebie.
Strzeliła, kierując się jedynie intuicją.
Ale gdy Crest się uśmiechnęła, wiedziała, że trafiła w sedno.
– Królową Rosarian – powiedziała Księżna Sprawiedliwości – usunął
Sigoso Vetalda.
– Przy twojej aprobacie. I z twoją pomocą. Był kozłem ofiarnym i bronią,
ale cały ten spisek to twoje dzieło. Sądzę, że dopiero gdy wszystko poszło
jak po maśle, dotarło do ciebie, jak wielką dysponujesz mocą. Miałaś
nadzieję ulepić z córki królową posłuszniejszą niż jej matka. Próbowałaś
uczynić Sabran zależną od ciebie, swojej wiernej doradczyni, i sprawić, by
kochała cię jak drugą matkę. – Jej własny uśmiech był lustrzanym odbiciem
tego na wargach Crest. – Lecz oczywiście Sabran wykształciła własną wolę
i nie dała się długo wodzić za nos.
– Jestem potomkinią damy Lorain Crest, Rycerki Sprawiedliwości –
odezwała się spokojnym tonem Podczasza. – Tej, która dopilnowała, by
wielki pojedynek życia odbył się sprawiedliwie, która zważyła kielichy
winy i niewinności, która ukarała niegodnych i która zadbała o to, by prawi
zatriumfowali nad grzesznikami. Ukochanej Świętego, którego spuścizny
broniłam do utraty tchu.
Jej oczy zdawały się płonąć.
– Sabran Berethnet – powiedziała miękko – zniszczyła swój ród. Jest jak
jałowe pole. W dodatku zrodziła się z nieprawego łoża. Nie jest prawdziwą
dziedziczką Galiana Berethneta. Korona musi spocząć na skroniach Crest,
na większą chwałę Świętego.
– Święty nie ścierpi tyranki na tronie Inys – powiedział głos za plecami
Ead.
Sir Tharian Lintley pojawił się u jej boku wraz z dziewięcioma
Rycerzami Ciała, którzy otoczyli księżną i jej ludzi.
– Igrain Crest – powiedział Lintley – jesteś aresztowana pod zarzutem
zdrady stanu. Pójdziesz z nami do Sierocej Wieży.
– Nie możesz mnie aresztować bez nakazu podpisanego przez Jej
Wysokość – odparła Crest – lub przeze mnie samą. – Patrzyła prosto przed
siebie, jakby nie byli godni jej spojrzenia. – Kim jesteś, by grozić świętej
krwi?
Lintley nie zaszczycił jej odpowiedzią.
– Idź – zwrócił się do Ead. – Idź do Jej Wysokości.
Nie potrzebowała zachęty. Obrzuciła Crest ostatnim spojrzeniem
i ruszyła korytarzem.
– Możemy osadzić na tronie nową władczynię w sposób pokojowy albo
przygotować się na wojnę, gdy prawda wyjdzie na jaw – zawołała za nią
Crest. – A wyjdzie na jaw, pani Duryan. Prawość zwycięży… ostatecznie
prawość zawsze zwycięża.
Ead zacisnęła szczęki i szła dalej przed siebie.
Gdy tylko znalazła się poza zasięgiem jej wzroku, przyspieszyła do
biegu. Gnała znajomym korytarzem, a krew z ostrzy kapała na posadzkę,
rysując za nią krwawy ślad.
Znalazłszy się w sali tronowej, przyspieszyła kroku. Było zimno
i ciemno. Minęła róg i stanęła przed drzwiami, za którymi tyle razy
odnajdowała królową Inys.
Coś poruszyło się w mroku. Ead zatrzymała się. Jej płomień rzucił
rozdygotane światło na postać skuloną u drzwi. Oczy jak kobaltowe szkło,
kurtyna ciemnych włosów.
Roslain.
– Cofnij się. – W jej ręku błysnął nóż. – Poderżnę ci gardło, babciu, tylko
ją tknij… Klnę się…
– Roslain, to ja, Ead.
Pierwsza dama wreszcie ją dostrzegła.
– Ead… – Wciąż nie opuszczała noża, dyszała jak po forsownym
biegu. – Nie wierzyłam w plotki o twoich czarach… lecz może to ty jesteś
Leśną Panią?
– O wiele skromniejszą wiedźmą od niej, zapewniam.
Ead kucnęła przy Roslain i sięgnęła do jej prawej ręki. Kobieta
odskoczyła jak poparzona. Trzy jej palce były wygięte pod nienaturalnym
kątem. Nad pierścieniem sercosplotu wystawała ułamana kość.
– Czy twoja babka ci to zrobiła? – spytała ją cicho Ead. – Czy może
jesteś z nią w zmowie?
Z ust Roslain dobył się gorzki śmiech.
– Ead, niech mnie Święty strzeże…
– Wychowałaś się w cieniu królowej. Może z czasem zaczęłaś jej
nienawidzić.
– Nie żyję w jej cieniu, ja jestem jej cieniem. I uważam to za zaszczyt –
syknęła Roslain.
Ead taksowała jej zapłakaną twarz, ale nie doszukała się na niej fałszu.
– Idź do niej, ale strzeż się – wyszeptała Roslain. – Jeśli wróci moja
babka…
– Twoja babka została aresztowana.
Roslain wstrząsnął suchy płacz. Ead ścisnęła jej ramię, a potem wstała
i po raz pierwszy od dawna dotknęła klamki drzwi do sypialni. Każde
włókno jej ciała było napięte jak struna.
Komnata zdawała się ziejącą otchłanią mroku. Płomień wzleciał z dłoni
Ead i zamarł w powietrzu jak zjawa, rzucając blady cień na postać klęczącą
w nogach łoża.
– Sabran.
Postać drgnęła.
– Zostaw mnie – wychrypiała – modlę się.
Ead już była przy niej, już unosiła jej głowę. Drżąc, Sabran odsunęła się
od niej.
– Sabran, to ja. – Głos jej się załamał. – Sabran, spójrz na mnie.
Gdy to zrobiła, Ead zachłysnęła się powietrzem. Wychudła, wyniszczona
twarz była niczym rana w całunie włosów. Sabran Berethnet bardziej niż
królową przypominała zwłoki. Oczy, o niegdyś klarownym, bystrym
spojrzeniu, przepełniała pustka. Koszula nocna królowej cuchnęła
wielodniowym potem.
– Ead. – Dotknęła jej twarzy palcami, a ona przycisnęła jej lodowatą dłoń
do swojego policzka. – Nie. Jesteś kolejnym snem. Przyszłaś tu, by mnie
męczyć. – Odwróciła się od niej. – Zostaw mnie w spokoju.
Ead gapiła się na nią. A potem roześmiała się serdecznie pierwszy raz od
tygodni.
– Bądź przeklęta, ty niepoprawna idiotko. – Niemal zakrztusiła się
własnym śmiechem. – Przemierzyłam Południe i Zachód, by do ciebie
wrócić, Sabran Berethnet, a ty każesz mi odejść?
Sabran patrzyła na nią dłuższą chwilę. Jej wzrok się przejaśnił i nagle
zaczęła płakać.
– Ead… – wymówiła łamiącym się głosem, a Ead mocno ją przytuliła,
niemal miażdżąc w uścisku. Królowa skuliła się w jej ramionach jak kocię.
Prawie nic nie ważyła. Ead ściągnęła narzutę z łóżka i otoczyła nią
wyniszczoną kobietę. Później będzie czas na wyjaśnienia. I na zemstę.
Teraz chciała tylko jednego – by Sabran była bezpieczna i by było jej
ciepło.
– Ona zabiła Truyde utt Zeedeur. – Królowa drżała tak gwałtownie, że
ledwo mogła mówić. – Uwięziła moich Rycerzy Ciała. Igrain.
Próbowałam… próbowałam…
– Już dobrze. – Ead złożyła pocałunek na jej skroni. – Wróciłam. Loth
też tu jest. Teraz już wszystko będzie dobrze.
51
WSCHÓD

Ledwo wzeszło słońce, a na dziedzińcu Lotki Starszy Vara oliwił swoją


żelazną nogę. Tané podeszła do niego. Zimno zabarwiło jej knykcie na
różowo.
– Dzień dobry, Starszy. – Postawiła tacę na murku, sięgnęła po dzbanek
i zaczęła nalewać gorącej herbaty. – Pewnie masz ochotę na śniadanie.
– Tané – obdarzył ją znużonym uśmiechem – jak miło z twojej strony.
Moje stare kości będą wdzięczne za odrobinę ciepła.
Usiadła obok niego.
– Często musisz ją oliwić? – spytała.
– Gdy jest wilgotno, raz dziennie, inaczej pojawi się rdza. – Starszy Vara
poklepał protezę. – Kowala, który ją dla mnie wykuł, nie ma już na tym
świecie, więc powinienem o nią dbać.
Tané umiała już odczytywać wyrazy jego twarzy. Od ataku strach był
stałym gościem w obu samotniach Skrzydła, lecz zmartwienie, które
skrzywiło jego rysy, miało inne źródło.
– Czy coś jest nie tak?
Vara spojrzał na nią.
– Doktor Moyaka napisała do mnie po powrocie na Seiiki. Wysoka Straż
Morska podejrzewa, że Flota Tygrysiego Oka więzi smoka na jednym ze
swoich okrętów. Chyba chcą go zachować przy życiu… żeby
zagwarantować sobie bezpieczeństwo na wszystkich wodach, jakie będą
musieli przepłynąć. To nowa niegodziwość, jaką wymyślili. Używają
naszych bogów jako zakładników.
Tané siłą powstrzymała drżenie dłoni, gdy podawała mu kubek. Gardło
zacisnęła jej zimna nienawiść.
– Krążą plotki, że Złota Cesarzowa poszukuje legendarnego drzewa
morwy – podjął Starszy Vara. – Na zaginionej wyspie Komoridu.
– Czy wiadomo coś jeszcze o tym smoku? – indagowała Tané. – Jak
brzmi jego imię?
– Tané, mówię to z bólem serca, ale… – Vara westchnął. – To wielka
Nayimathun.
Tané przełknęła ślinę. Serce podeszło jej do gardła.
– Ona żyje?
– Jeśli te plotki są prawdziwe. – Starszy Vara ostrożnie przyjął kubek. –
Jak sama wiesz, Tané, smoki marnieją, gdy długo pozbawione są
możliwości pływania. Jeśli więc nawet wielka Nayimathun jeszcze żyje,
wkrótce umrze.
Tané opłakała już swoją smoczycę. Tymczasem oto pojawiła się szansa,
nawet jeśli to tylko cień szansy, że ona żyje.
To wiele zmieniało.
– Nie wolno nam porzucać nadziei. Wierzmy, że morscy strażnicy znajdą
sposób na to, by ją uwolnić. Na pewno im się uda. – Starszy Vara oddał jej
kubek. – Pozwól, że zmienię temat. Czy przyszłaś tu, by o coś mnie
poprosić?
Z wielką trudnością Tané odsunęła od siebie myśli o Nayimathun, ale
wciąż kręciło jej się w głowie.
– Zastanawiałam się – wydukała – czy mogłabym cię poprosić
o pozwolenie na wstęp do repozytorium. Chciałabym poczytać
o niebiańskich klejnotach.
Starszy Vara zmarszczył brwi.
– To zaiste tajemna wiedza. Myślałem, że tylko Starsi o nich wiedzą.
– Wielka Nayimathun mi o nich opowiedziała.
– Ach, rozumiem. – Zastanowił się. – No cóż, jeśli tego chcesz,
oczywiście udzielę ci pozwolenia. Obawiam się jednak, że nie znajdziesz
w naszych archiwach wielu informacji o niebiańskich klejnotach, zwanych
czasem kamieniami pływów lub klejnotami życzeń. Lecz jak mówiłem, nie
zamierzam cię powstrzymywać. – Wskazał na północ. – Będziesz musiała
odszukać dokumenty z czasów panowania arcyczcigodnej cesarzowej
Mokwo, które znajdują się w Wichrowej Twierdzy. Napiszę list, który
umożliwi ci wstęp.
– Dziękuję, Starszy.

Tané ciepło ubrała się na podróż. Na strój uczennicy narzuciła płaszcz,


twarz obwiązała chustą, a nogi wsunęła w obszyte futrem buty, które
otrzymała z nastaniem zimy. Wraz z listem do opiekuna Wichrowej
Twierdzy Starszy Vara dał jej także sakwę z prowiantem.
Wiedziała, że czeka ją wędrówka długa i forsowna, zwłaszcza że na
zewnątrz panował mróz. Most był zniszczony, będzie więc musiała zejść
zboczem na Drogę Starszego, a potem wspiąć się na drugi brzeg przepaści,
by następnie dotrzeć ścieżką do Wichrowej Twierdzy. Ledwie ruszyła
w drogę, zaczął prószyć śnieg.
Zejść można było tylko po urwistej skale przy Wodospadzie Kwirikiego.
Gdy Tané zsuwała się po kamieniach, serce łomotało jej, jakby miało
wyskoczyć z piersi. Myślała o tym, że w tym momencie Nayimathun być
może walczy o życie w trzewiach pirackiego statku.
Lecz przecież niebiański kamień – jeśli to właśnie on tkwił zaszyty
w boku Tané – z pewnością pomoże ją uwolnić.
Gdy dotarła na dno rozpadliny, dochodziło południe. Nieopodal brama
z wyrzuconego przez fale drewna prowadziła do najświętszego miejsca
Wschodu. Tané umyła ręce w słonej wodzie i ruszyła przed siebie.
Wyłożoną brukiem Drogę Starszego spowijała mgła tak gęsta, że
zanurzona w białym obłoku podróżniczka nie mogła dostrzec nieba.
Panująca tu cisza nie była całkowita. Co kilka chwil dało się słyszeć
szum liści, niby poruszanych czyimś oddechem.
Latarnie prowadziły Tané między grobami uczniów, starców
i przywódców lękającego się smoków Wschodu, którzy poprosili, by ich
szczątki złożono tam, gdzie znajduje się grobowiec Prastarca. Niektóre
kamienne bloki były tak stare, że inskrypcje zdążył już zatrzeć czas,
czyniąc spoczywające poniżej ciała bezimiennymi.
Starszy Vara powiedział jej, by nie myślała o przeszłości, lecz idąc tędy,
nie mogła nie wspominać Susy. Zwłoki straceńców porzucano jak
zwierzęce truchło.
Głowa w rowie. Krew lejąca się z ciała jak z odkorkowanej butelki. Na
skraju jej pola widzenia pojawiła się ciemność.
Przebycie cmentarza i wspięcie się po zboczu zajęło Tané większość
dnia. Nim w oddali zamajaczył Przylądek Pióro – sięgające w morze ramię
wyspy – niebo oblekło się w purpurę, a jednym światłem była już tylko
złota smuga na horyzoncie.
Szczyty palm daktylowych nad dziedzińcem Wichrowej Twierdzy
przypominały małe słońca. Tané powitał na progu Jezioranin o ogolonej
głowie, który przedstawił się jako jeden z kościśpiewów. Uczeni ci
opiekowali się grobami i pieśnią wychwalali pradawne kości wielkiego
Kwirikiego.
– Czcigodna uczennico. – Skłonił się Tané, która odwzajemniła
uprzejmość. – Witaj w Wichrowej Twierdzy.
– Dziękuję, czcigodny kościśpiewie.
Zdjęła buty i ustawiła je z przedpokoju. Uczony wprowadził ją do
dyskretnie oświetlonego budynku, gdzie płomienie w palenisku dawały
ochronę przed chłodem.
– Co możemy dla ciebie zrobić?
– Przynoszę list od Starszego Vary. – Wyciągnęła rękę. – Prosi, byś
pozwolił mi prowadzić badania w repozytorium.
Młody mężczyzna uniósł brwi i przeczytał wiadomość.
– Musimy uhonorować życzenie czcigodnego Vary – powiedział – lecz
z pewnością jesteś zmęczona po podróży. Czy chcesz odwiedzić
repozytorium teraz czy może przenocować i zacząć badania jutro?
– Wolałabym nie zwlekać – odpowiedziała Tané. – Jeśli tylko zechcesz
mnie zaprowadzić.

– Zgodnie z naszą wiedzą Skrzydło było jedynym miejscem na Wschodzie,


które nie ucierpiało w czasach Żałoby Wieków – wyjawił jej kościśpiew. –
Przysłano tutaj wiele starożytnych dokumentów, by uchronić je od
zniszczenia. Niestety, od chwili gdy ogniozieje odkryły położenie wyspy,
owe prastare dokumenty znalazły się w niebezpieczeństwie.
– Czy uległy zniszczeniu w czasie ataku?
– Zaledwie garstka – powiedział. – Organizujemy nasze archiwa wedle
chronologii panowania poszczególnych władców. Który dokładnie okres cię
interesuje?
– Arcyczcigodna cesarzowa Mokwo.
– Ach, tak. Tajemnicza postać. Mówiło się, że planowała zjednoczyć cały
Wschód pod władzą Tęczowego Tronu. I że oblicze miała tak piękne, że
motyle płakały z zazdrości. – Gdy się uśmiechnął, Tané zauważyła dołeczki
w jego policzkach. – Kiedy historia nie rozprasza mroków nieznanego,
robią to za nią legendy.
Tané podążyła za nim klatką schodową i wkroczyła do tunelu.
Okrągłe repozytorium znajdowało się w jaskini za samotnią. Statuy
zmarłych Magistrów wypełniały alkowy w ścianach, a z sufitu siwiały
niezliczone łzy błękitnego światła, niby krople deszczu na pajęczych
sieciach.
– Nie ośmielamy się rozświetlać mroków archiwum ogniem – wyjaśnił
kościśpiew. – Całe szczęście, że jaskinia ma własne oświetlenie.
Tané z półotwartymi ustami patrzyła na świetliste drobinki.
– Co to jest?
– Księżycowe krople. Jaja świetlimuchy. – Mężczyzna zwrócił się
w kierunku repozytorium. – Wszystkie dokumenty powlekamy olejem ze
smoczej grzywy i zostawiamy w lodowych jaskiniach, by wyschły.
Uczennica Ishari impregnowała najnowszy dodatek do naszych zbiorów,
gdy nadleciały ogniozieje.
– Uczennica Ishari – powtórzyła Tané nieobecnym głosem. Żołądek
związał jej się w supeł. – Czy ona… jest teraz w samotni?
– Niestety, została ranna podczas ataku, próbując uratować dokumenty
przed pożarem. Zmarła w mękach.
Mówił o śmierci tak, jak robili to kościśpiewowie – z akceptacją
i spokojem. Tané ogarnęło poczucie straty. Ishari miała zaledwie
dziewiętnaście lat, a większość tego czasu spędziła, przygotowując się do
życia, którego nie było jej dane przeżyć.
Kościśpiew otworzył repozytorium.
– Tutaj znajdują się dokumenty z czasów arcyczcigodnej cesarzowej
Mokwo. – Nie było ich zbyt wiele. – Proszę, byś w miarę możliwości
dotykała ich jak najrzadziej. Możesz wychodzić na zewnątrz wedle uznania.
– Dziękuję.
Skłonił się i zostawił ją samą. Emanujące spod sufitu światło działało
uspokajająco. Tané wzięła pierwszy zwój i go rozwinęła. Zaczęła czytać,
starając się nie myśleć o Ishari.
Był to list napisany przez pewnego dyplomatę z Miasta Tysiąca
Kwiatów. Tané płynnie czytała po jeziorańsku, lecz tę wiadomość skreślono
starożytnym pismem świątynnym. Mozolne tłumaczenie przyprawiło ją
o ból głowy.

Kierujemy te słowa do samozwańczej królowej Komoridu, której


imię słyszymy po raz pierwszy, by podziękować jej za wysłanie
ambasadorów z trybutem. Choć doceniamy wyrazy szacunku, to
fakt, iż tak niespodziewanie wzięła we władanie wyspę na
Nieskończonym Morzu, został uznany za afront przez naszych
sąsiadów z Seiiki, z którymi łączy nas wspólna wiara w boskie
smoki. Żałujemy, lecz nie możemy uznać jej za panującą królową,
dom Noziken sprzeciwia się jej władztwu. Zamiast tego oferujemy
Neporo tytuł szlachecki, deklarując gotowość do obwołania jej
lady Komoridu i Przyjaciółką Jezioran. Spodziewamy się, że
będzie władać swym ludem w pokoju i dołoży starań, by stać się
oddaną i posłuszną sojuszniczką zarówno nas samych, jak i wyspy
Seiiki.

Komoridu. Tané nigdy nie słyszała o takim miejscu. Nie słyszała też
o żadnej władczyni imieniem Neporo.
Rozwinęła kolejny zwój. Ten pokrywały słowa w języku
staroseiikineskim. Pismo było drobne i ściśnięte, a znaki rozmazane, ale
jakoś udało jej się je odczytać. Najwyraźniej był to list do arcyczcigodnej
Noziken Mokwo.

Wysokości, ośmielam się napisać do ciebie raz jeszcze. Neporo


jest w żałobie po swojej przyjaciółce, czarodziejce zza morza,
wraz z którą skorzystały z dwóch przedmiotów opisanych
w poprzedniej wiadomości – zachodzącego klejnotu
i wschodzącego klejnotu – wzniecając chaos w Czeluści trzeciego
dnia wiosny. Ciało lasyańskiej czarodziejki zostanie odesłane do
jej ojczyzny w udzielonej przez Neporo asyście dwunastu
wiernych poddanych, wraz z białym klejnotem, który czarodziejka
nosiła zwykle na piersi. Ponieważ Jego Znakomitość, wielki
Kwiriki, w swej niezmierzonej łaskawości stworzył dla nas tę
okazję, niezwłocznie i sumiennie wykonam twój rozkaz.

Pozostałe pisma były dworską dokumentacją. Tané odcyfrowywała je


w skupieniu, aż między jej brwiami pojawiła się gruba zmarszczka.
Miękkie światło jaśniejące w grocie działało usypiająco, mimo to raz
jeszcze przewertowała zwoje, chcąc się przekonać, czy czasem czegoś nie
pominęła, i sprawdzić dokładność tłumaczenia. Gdy jej powieki zrobiły się
ciężkie, przerwała pracę i poszła do pokoi gościnnych, gdzie zostawiono
dla niej posiłek i koszulę nocną. Ale kiedy położyła się do łóżka, sen długo
nie nadchodził i Tané pozostało wpatrywanie się w ciemność.
Czas odkryć to, co ukryła. I odpieczętować ukrytą w tym moc.
„Wzniecając chaos w Czeluści”.
Ale cóż za chaos wzniecono w Czeluści? Jak i dlaczego?
52
ZACHÓD

Jeśli żadne z was w końcu się nie odezwie, będziemy tu siedzieć jeszcze
długo – powiedziała królowa Inys.
Loth wymienił spojrzenia z Ead, która zajmowała miejsce po drugiej
stronie stołu. Miała na sobie koszulę barwy kości słoniowej i bryczesy,
włosy odgarnęła z twarzy grzebieniem.
Siedzieli w komnacie Rady na szczycie Alabastrowej Wieży. Żółte
światło wlewało się do środka przez okna. Królowa z niewielką pomocą
swoich dam wykąpała się i ubrała, a potem zebrała siły na nadchodzący
dzień, niczym wojownik, który wylizał się z ran odniesionych w bitwie.
Uwolnienie Sabran było pierwszym z wielu zwycięstw minionej nocy.
Wieści o aresztowaniu Księżnej Sprawiedliwości za zdradę stanu sprawiły,
że większość jej sług natychmiast złożyła broń. Rycerze Ciała z pomocą
pałacowej gwardii pracowali do świtu, by schwytać wszystkich zdrajców,
którzy nie zdołali uciec z pałacu.
Nelda Stillwater, Lemand Fynch i Nocny Jastrząb wrócili na dwór
niedługo później, wszyscy w obstawie własnych ludzi. Oznajmili, że
wrócili do pałacu, by uwolnić królową z łap Crest, lecz Sabran kazała
obłożyć ich wszystkich aresztem domowym do czasu wyjaśnienia sprawy.
Ead bez trudu połączyła fakty. Tej nocy, gdy musiała uciec z Inys, Sabran
dopadła gorączka. W ciągu kilku dni jej stan zdrowia się polepszył, tylko po
to, by znowu się pogorszyć. Crest tylko pozornie otoczyła ją opieką. Za
zamkniętymi drzwiami tygodniami namawiała ją, by podpisała dokument
zwany Przysięgą Abdykacji. Jej sygnatura oznaczałaby, że od momentu
wyschnięcia atramentu aż po kres czasu prawowitymi władcami Inys byliby
Crestowie. Księżna groziła Sabran ujawnieniem informacji o bezpłodności,
a nawet śmiercią.
Mimo to Sabran pozostała nieugięta. Nawet gdy była zbyt słaba, by się
odnaleźć. Nawet gdy Crest zamknęła ją w ciemnej komnacie.
– Widzę, że chyba nawet kat nie zdoła rozwiązać wam języków –
pociągnęła Sabran. – Najwyraźniej je połknęliście.
Ead kołysała kubkiem z ale. Pierwszy raz od kilku godzin dzieliły ją od
Sabran najwyżej trzy stopy.
– Od czego zacząć? – spytała spokojnie.
– Może od wyjawienia, kim tak naprawdę jesteś, pani Duryan – odparła
królowa. – Powiedzieli mi, że parasz się magią. Że opuściłaś mój dwór, by
złożyć hołd ścierwokrólowi Yscalinu.
– A ty uwierzyłaś w ten nonsens.
– Nie miałam pojęcia, w co wierzyć. Ani po twoim nagłym zniknięciu,
ani po powrocie, gdy umazana krwią zjawiłaś się w mojej komnacie,
zostawiając za sobą stertę trupów. Nie jesteś damą dworu.
Ead pomasowała skroń palcem. Wreszcie podniosła wzrok na Sabran.
– Moje imię brzmi Eadaz du Zāla uq-Nāra. – Choć mówiła to wypranym
z emocji tonem, oczy zdradzały toczącą się w jej sercu wewnętrzną
walkę. – Na dworze Inys umieścił mnie ambasador Chassar uq-Ispad.
Moim zadaniem było cię chronić.
– A skąd przekonanie Jego Ekscelencji, że ochronisz mnie lepiej niż moi
Rycerze Ciała?
– Jestem czarodziejką. Praktykuję rodzaj magii zwany sidenodziejstwem.
Źródłem mojego sidenu jest to samo rosnące w Lasyi drzewo pomarańczy,
które obroniło Cleolind Onjenyu, gdy pokonała Bezimiennego.
– Zaczarowane drzewo pomarańczy? – Sabran prychnęła śmiechem. –
Zaraz zaczniesz mi opowiadać o śpiewających gruszkach na wierzbie.
– Czy królowa Inys zniża się do kpin z tego, czego nie rozumie?
Loth skakał wzrokiem od jednej do drugiej. Nim opuścił dwór, Ead
ledwie rozmawiała z królową. A teraz wyglądało na to, że może ją
bezkarnie prowokować.
– Lordzie Artelocie – wyrwała go z zamyślenia Sabran – może rzucisz
nieco światła na kwestię swojego zniknięcia? Wyjaśnij, jak doszło do
twojego spotkania z panią Duryan w drodze powrotnej. Bo pani Duryan
najwyraźniej postradała rozum.
Ead prychnęła w kubek. Loth sięgnął przez stół i nalał sobie ale
z dzbanka.
– Lord Seyton Combe wysłał Kita i mnie do Cárscaro. Uważał mnie za
przeszkodę krzyżującą twoje plany matrymonialne. W Pałacu Zbawienia
spotkaliśmy donmatę Marosę, która powierzyła nam zadanie. Od tego
momentu, obawiam się, robi się coraz dziwniej.
Powiedział jej wszystko. O wyznaniu ścierwokróla dotyczącym
zaaranżowania przez niego mordu na królowej matce. O tajemniczej
Podczaszej, która również miała jej krew na rękach. O śmierci Kita
i żelaznej szkatule, którą przeniósł przez pustynię. O uwięzieniu w Zakonie
i o niebezpiecznej ucieczce, a także o powrocie na Inys na pokładzie „Ptaka
Prawdy”.
Ead uzupełniała luki w opowieści. Wzbogaciła ją nieco, opowiadając
Sabran o swoim wygnaniu i wizycie w zrujnowanej Gulthadze,
o Długowłosej Gwieździe i Tablicy z Rumelabaru. Ze szczegółami
opowiedziała o założeniu Zakonu Drzewa Pomarańczy, o przekonaniach
sióstr, o powodach, dla których znalazła się na Inys. Sabran wysłuchała jej
z kamienną twarzą. Jedynie błysk w jej oku zdradzał, co myśli
o rewelacjach Ead.
– Jeśli Sabran I nie zrodziła się z łona Cleolind – powiedziała w końcu –
przy czym nie mówię, że w to wierzę… to kim była jej matka? Kto był
pierwszą królową Inys?
– Tego nie wiem.
Sabran uniosła brwi.
– W czasie mojego pobytu w Lasyi dowiedziałam się nieco o Tablicy
z Rumelabaru – podjęła Ead. – By zrozumieć jej tajemnicę, odwiedziłam
Kalybę, Wiedźmę z Inyski. – Zerknęła na Lotha. – Tutaj znana jest pod
imieniem Leśnej Pani. To ona wykuła miecz Ascalon dla Galiana
Berethneta.
– Leśna Pani istnieje? – spytał Loth. Ead nie wspomniała o tym na statku.
– Tak.
Przełknął ślinę.
– I twierdzisz – powiedziała Sabran – że to ona wykuła Prawdziwy
Miecz. Że Ascalon jest dziełem zmory z dziwokniei.
– Tak – potwierdziła niezrażona Ead. – Ascalon został stworzony za
pomocą zarówno magii sidenu, jak i sterrenu, czyli magii gwiazd, której
źródłem jest substancja pozostawiona przez Długowłosą Gwiazdę. To
o tych dwóch rodzajach mocy mówi Tablica z Rumelabaru. Gdy jedna
wzrasta, druga maleje.
Sabran miała na twarzy tę samą maskę obojętności, którą często
prezentowała na dworze.
– Reasumując – rzekła wreszcie napiętym tonem – wierzysz, że mój
przodek, najczcigodniejszy Święty, był chciwym, chutliwym tchórzem,
który próbował siłą zaprowadzić swoją religię w obcym państwie i który
władał mieczem otrzymanym od czarownicy, oraz że nigdy nie pokonał nim
Bezimiennego.
– A potem przypisał sobie zasługi księżniczki Cleolind, owszem.
– Mnie zaś uważasz za krew z krwi takiego człowieka.
– Nawet szpetny korzeń może zrodzić piękną różę.
– To, co dla mnie zrobiłaś, nie daje ci prawa do bluźnienia w mojej
obecności.
– Wolałabyś więc, by twoja nowa Rada Cnót mówiła ci tylko to, co
chcesz usłyszeć? – Ead uniosła kubek. – Wedle rozkazu, Wasza Wysokość.
Loth może zostać Księciem Pochlebstwa, ja zaś będę odtąd Księżną Fałszu.
– Dość – warknęła Sabran.
– Pokój – wciął się Loth. – Proszę. – Obie milczały. – Nie czas teraz na
jałowe spory. Musimy pozostać zjednoczeni. – Zaschło mu w ustach. – I…
gotowi na to, co nadchodzi.
– A cóż takiego nadchodzi?
Loth usiłował to wykrztusić, lecz język go zawiódł. Rzucił Ead
spojrzenie pokonanego.
– Sabran – powiedziała cicho Ead – nadchodzi Bezimienny.
Przez długą chwilę wydawało się, że Sabran uciekła do swojego
wewnętrznego świata. Powoli wstała i wyszła na balkon, w światło słońca.
– To prawda – powiedziała w końcu Ead. – Przekonał mnie o tym list
wysłany do Zakonu przez kobietę imieniem Neporo. Cleolind pospołu z nią
spętała Bezimiennego, lecz tylko na tysiąc lat. I ten tysiąc lat niebawem
upłynie.
Sabran zacisnęła dłonie na balustradzie. Wiatr bawił się jej włosami.
– A więc jest tak, jak przepowiedział mój przodek. Gdy umrze dom
Berethnet… powróci Bezimienny.
– To nie ma nic wspólnego z tobą – zapewniła ją Ead. – Ani twoim
przodkiem. Najprawdopodobniej Galian powiedział to, by ugruntować
swoją nowo zdobytą władzę i uczynić siebie bogiem w oczach swojego
ludu. A swoje potomkinie rzucił w paszczę tego kłamstwa.
Sabran milczała.
Loth chciał jakoś ją pocieszyć, ale takich wieści nie dało się przedstawić
łagodniej.
– Bezimienny został unieszkodliwiony trzeciego dnia wiosny podczas
dwudziestego roku panowania cesarzowej Mokwo, władczyni Seiiki –
kontynuowała Ead – lecz nie wiem, w jakim dokładnie okresie rządziła
Mokwo. Musisz spytać o to wysoką księżniczkę Ermunę. Jest arcyksiężną
Ostendeur, gdzie przechowywane są dokumenty Wschodu. – Gdy Sabran
wciąż się nie odzywała, Ead westchnęła. – Wiem, że uważasz to za herezję.
Lecz jeśli kochasz kobietę, którą nazywasz Dziewicą, jeśli masz choć
krztynę szacunku dla Cleolind Onjenyu, zrobisz to.
Sabran podniosła głowę.
– A gdy już poznamy daty? Co wtedy?
Ead sięgnęła za kołnierz i wyjęła blady klejnot, który zabrała Przeoryszy.
– Oto zachodzący klejnot. Jeden z dwóch niebiańskich klejnotów. –
Położyła go na stole. – Jest zrobiony ze sterrenu. Jego brat
najprawdopodobniej znajduje się na Wschodzie. List mówi, że
potrzebujemy obu.
Sabran spojrzała na niego przez ramię.
Światło słońca powlekło kamień złotem. Loth czuł promieniujący od
niego chłodny spokój, niby przeciwieństwo tego, co czuł zwykle
w obecności Ead. Ona była żywym płomieniem słońca. A klejnot światłem
gwiazd.
– Cleolind po tym, jak zraniła Bezimiennego, podążyła na Wschód –
rzekła Ead. – Tam spotkała Neporo z Komoridu i razem zapieczętowały
Bezimiennego w Czeluści. – Postukała palcem w klejnot. – My musimy
powtórzyć to, co one zrobiły tysiąc lat temu, ale nie tylko: musimy
zwieńczyć ich dzieło, zabijając Bezimiennego. Aby tego dokonać,
potrzebujemy Ascalona.
Sabran na powrót utkwiła wzrok w horyzoncie.
– Wszystkie królowe z rodu Berethnet szukały Ascalona. Bezskutecznie.
– Ale żadna z nich nie miała klejnotu, który do niego woła. – Ead znów
zawiesiła go sobie na szyi. – Kalyba powiedziała mi, że Galian chciał
zostawić Ascalona w rękach tych, którzy prędzej zginą, niż pozwolą, by
ktoś go odkrył. Wiemy, że miał swoją lojalną świtę, ale czy przychodzi
wam na myśl jakaś konkretna osoba?
– Edrig z Arondine – powiedział natychmiast Loth. – Święty był jego
giermkiem, zanim sam został pasowany na rycerza. Edrig był dla niego jak
ojciec.
– Gdzie mieszkał ten człowiek?
Loth się uśmiechnął.
– Tak się składa, że był jednym z założycieli rodu Becków.
Ead uniosła brwi.
– Złotobrzoza – powiedziała. – Może właśnie tam zacznę poszukiwania.
Wraz z tobą i Meg, jeśli zechcecie dotrzymać mi towarzystwa. Wiem, że
twój ojciec chciał porozmawiać z Meg.
– Naprawdę uważasz, że miecz może znajdować się w Złotobrzozie?
– Od czegoś trzeba zacząć.
Loth wrócił myślami do minionej nocy.
– Jedno z nas powinno tu zostać – rzekł. – Niech Meg z tobą pójdzie.
Sabran wreszcie odwróciła się do nich.
– Niezależnie od tego, czy ta legenda jest prawdziwa czy nie, nie mam
innego wyjścia, Ead, jak tylko ci zaufać. – Rysy królowej stwardniały. –
Nasz wspólny wróg niedługo zbudzi się do życia. Co do tego zgodne są
obie religie. Mam zamiar stawić mu czoło. Mam zamiar poprowadzić Inys
do zwycięstwa, tak jak Glorian Sercowa Tarcza.
– Wierzę w ciebie, Sabran – powiedziała Ead.
Królowa usiadła na swoim krześle.
– Ponieważ dzisiaj nie wypływają już żadne statki na północ,
chciałabym, byś zjawiła się dzisiaj na Uczcie Pełni Zimy. Ty też, Locie.
Loth się skrzywił.
– Uczta się odbędzie?
– Uważam, że powinna. Jeszcze nigdy nie była tak potrzebna jak teraz.
Zapewne przygotowania już się zakończyły.
– Ludzie zauważą twój płaski brzuch. – Loth się zawahał. – Czy powiesz
im, że jesteś bezpłodna?
Sabran spuściła wzrok.
– Bezpłodna. – Przelotny uśmiech. – Musimy się zastanowić nad jakimś
innym określeniem na ten stan. To brzmi, jakbym wraz z dzieckiem utraciła
płeć. Jakbym nie mogła już nic nikomu dać.
Miała rację. To okrutne słowo.
– Wybacz – wymamrotał.
Sabran skinęła głową.
– Powiem dworzanom, że straciłam dziecko. Pomyślą, że jeszcze kiedyś
zajdę w ciążę.
Nowiny ich zasmucą, ale Sabran nie zgasi zupełnie światełka nadziei.
– Ead – zwróciła się do niej Sabran – chciałabym uczynić cię Rycerzem
Kawalerem.
– Niepotrzebne mi tytuły.
– Potrzebne, inaczej staniesz się zbyt wielkim zagrożeniem, by zostawić
cię na dworze. Crest nakładła wszystkim do głów, że jesteś czarownicą. Ten
tytuł sprawi, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że ci ufam.
– Zgadzam się z Sab – zawtórował jej Loth.
Ead ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
– A więc dobrze, zostanę damą.
Cisza długo dźwięczała im w uszach. Byli teraz poplecznikami, lecz
wszyscy mieli wrażenie, że stąpają po cienkim lodzie, który kreślą
pęknięcia różnic religijnych.
– Powiem Margret, że niebawem ruszamy w drogę – wyrzekła Ead,
wstając. – Ach, Sabran, jeszcze jedno: odtąd nie będę nosić się na dworską
modłę, mam już po dziurki w nosie chronienia cię w halce.
Wyszła, nie czekając na pozwolenie. Sabran powiodła za nią wzrokiem
z osobliwym wyrazem twarzy.
– Czy dobrze się czujesz? – szepnął do królowej Loth.
– Tak. Bo w końcu jesteś.
Uśmiechnęli się oboje i Sabran nakryła jego dłoń swoją. Była zimna, jak
zawsze, o bladoliliowych paznokciach. Droczył się z nią o to, gdy byli
dziećmi. Śniegowa Księżniczka.
– Nie podziękowałam ci jeszcze za wszystko, co zrobiłeś, by mnie
uwolnić – przemówiła po chwili. – Wiem, że to ty kazałeś dworowi stanąć
w mojej obronie.
Ścisnął jej palce.
– Jesteś moją królową. I przyjaciółką.
– Gdy usłyszałam, że odszedłeś, myślałam, że zwariuję… Wiedziałam,
że nigdy nie zrobiłbyś tego z własnej woli, ale brakowało mi dowodu.
Byłam bezsilna na własnym dworze.
– Wiem.
Teraz to ona ścisnęła jego dłoń.
– Na jakiś czas powierzam ci obowiązki Księcia Sprawiedliwości. Ty
zdecydujesz, czy Combe, Fynch i Stillwater naprawdę wrócili, by mi
pomóc.
– To poważne zadanie, przeznaczone dla kogoś świętej krwi.
Z pewnością któryś z pomniejszych hrabiów nada się lepiej.
– Ufam tylko tobie. – Sabran przesunęła kartkę papieru w stronę Lotha. –
Oto Przysięga Abdykacji, którą codziennie podtykała mi lady Igrain. Mój
podpis na tym świstku oddałby tron w ręce rodu Crestów.
Loth przeczytał go. Zaschło mu w gardle na widok pieczęci
z bliźniaczymi kielichami.
– Gorączka i ból tak mnie osłabiły, że nie rozumiałam, co się dookoła
dzieje. Byłam skupiona wyłącznie na tym, by przetrwać. Lecz któregoś dnia
usłyszałam, jak Crest kłóci się z Roslain. Argumentowała, że Przysięga
uczyni z niej kiedyś królową, że okazuje niewdzięczność, odrzucając taką
okazję. A Ros… Ros powiedziała, że prędzej zginie, niż odbierze mi tron.
Loth się uśmiechnął. Dokładnie tego spodziewał się po Roslain.
– W nocy przed twoim powrotem – ciągnęła Sabran – zerwałam się ze
snu, bo nie mogłam oddychać. Crest dusiła mnie poduszką. Szeptała, że nie
jestem godna korony, tak jak nie była jej godna moja matka. Że moja linia
krwi jest zatruta. Że nawet Berethnetowie nie mogą uciec przed osądem
Rycerki Sprawiedliwości. – Przysłoniła dłonią rozchylone usta. – Ros
połamała sobie palce, próbując ją ode mnie odciągnąć.
Tyle cierpienia i wszystko to po nic.
– Crest musi umrzeć – skonkludowała Sabran. – A Eller i Withy muszą
zostać ukarani za opieszałość w walce z nią. Nakładam na nich areszt
domowy. Mają wrócić do swoich zamków i czekać na jego odwołanie.
Odbieram im tytuły książąt, które przekazane zostaną ich następcom.
Powiem ci jedno, Loth. Święta krew czy nie, Crest spłonie na stosie za to,
co zrobiła i co usiłowała zrobić.
Kiedyś Loth sprzeciwiałby się tak surowej karze, lecz teraz sam był
zdania, że Crest nie zasługuje na litość.
– Przez jakiś czas prawie już uwierzyłam, że powinnam zrzec się tronu.
Że Crest działa w intencji królowiectwa. – Sabran uniosła głowę. – Musimy
się zjednoczyć w obliczu zagrożenia ze strony Smoczej Armii. Będę trwać
na swoim tronie i zobaczę, co z tego wyniknie.
Nigdy nie brzmiała bardziej jak królowa.
– Loth – wyrzekła, nieco ciszej – byłeś z Ead w tym… Zakonie Drzewa
Pomarańczy. Poznałeś prawdę o niej. – Świdrowała go wzrokiem. – Czy
wciąż jej ufasz?
Loth nalał im nową porcję ale.
– Zakon sprawił, że zacząłem wątpić w fundamenty naszego świata –
przyznał – lecz nigdy nie przestałem ufać Ead. Ocaliła mi życie, narażając
własne. – Podał jej kubek. – Ona chce zachować cię przy życiu, Sab.
Uważam, że niczego nie pragnie bardziej.
W jej twarzy zaszła jakaś zmiana.
– Muszę napisać do Ermuny. Twoje komnaty już na ciebie czekają –
powiedziała – ale dopilnuj, by nie spóźnić się na ucztę. – Gdy podniosła na
niego wzrok, ujrzał w jej oczach dawną Sabran. – Witaj ponownie na
dworze, lordzie Artelocie.

Na najwyższym piętrze Sierocej Wieży, w tej samej celi, w której spędziła


swoje ostatnie dni Truyde utt Zeedeur, Igrain Crest klęczała pogrążona
w modlitwie. Światło wdzierało się do pomieszczenia jedynie przez okno
strzelnicze. Gdy przy kracie pojawił się Loth, nie uniosła głowy ani nie
rozplotła złożonych dłoni.
– Lady Igrain – odezwał się do niej.
Brak reakcji. Kompletny bezruch.
– Przyszedłem zadać ci kilka pytań, jeśli się zgodzisz.
– Odpowiem za swoje czyny, ale tylko na niebiańskim dworze.
– Nigdy nie ujrzysz bram niebiańskiego dworu – powiedział cicho
Loth. – Więc zaczniemy już na dworze Inys.
53
ZACHÓD

Uczta Pełni Zimy zaczęła się o godzinie szóstej w Domu Biesiadnym. Jak
zwykle przy takich okazjach po przyjęciu należało się spodziewać tańców
w sali tronowej.
Gdy dzwony wybiły szóstą, Ead przyjrzała się bacznie swojemu odbiciu
w lustrze. Założyła jedwabną suknię w kolorze pastelowego błękitu, usianą
drobnymi perłami, z krezą ozdobioną wycinanym haftem.
Jeszcze na tę jedną noc ubierze się po dworsku. Gdyby jej siostry
dowiedziały się, że przyjęła tytuł od królowej Inys, pewnie uznałyby ją za
podwójną zdrajczynię. Lecz wyglądało na to, że nie ma wyboru.
Rozbrzmiało pukanie i w drzwiach stanęła Margret w satynowej sukni
barwy kości słoniowej spiętej srebrnym pasem. Na głowie miała czepek
ozdobiony kamieniami księżycowymi.
– Dopiero co byłam u Sabran – oświadczyła na wejściu. – Mam zostać
damą sypialnianą. – Postawiła świecę na stole. – Pomyślałam, że przyda ci
się towarzystwo, gdy będziesz wkraczać do Domu Biesiadnego.
– Dobrze pomyślałaś. Jak zawsze zresztą. – Ead patrzyła jej w oczy za
pośrednictwem zwierciadła. – Meg, co Loth ci o mnie powiedział?
– Wszystko. – Przyjaciółka złapała ją za ramię. – Wiesz, że moim
patronem jest Rycerz Odwagi. Myślę, że potrzeba odwagi, by mieć otwartą
głowę i myśleć samodzielnie. Jeśli jesteś czarownicą, to może czarownice
nie są takie złe. – Spoważniała. – A teraz pozwól, że cię o coś spytam. Czy
wolisz, bym mówiła ci Eadaz?
– Nie. Ale dziękuję, że spytałaś. – Ead naprawdę to rozczuliło. – Możesz
mówić mi Ead, tak jak ja mówię ci Meg.
– Dobrze. – Wzięła ją pod rękę. – Wiec pozwól, że ponownie
przedstawię cię na dworze, Ead.
Śnieg pokrył świat grubą warstwą bieli. Dworacy napływali do Domu
Biesiadnego wszystkimi wejściami, niczym ćmy zwabione światłem. Gdy
dwie kobiety znalazły się w środku, herold obwieścił:
– Lady Margret Beck i pani Ead Duryan.
Jej stare imię. Fałszywe imię.
W głównej sali zapadła cisza. Setki oczu zwróciły się na czarownicę.
Margret złapała ją mocniej za ramię.
Loth siedział samotnie przy wysokim stole, na lewo od pustego jeszcze
tronu. Gdy Margret podeszła do niego od drugiej strony i zajęła miejsce,
Ead usiadła obok. Nigdy jeszcze nie jadła przy stole zarezerwowanym dla
królowej, Książąt Ducha i gości honorowych. Dawniej owymi gośćmi
bywali najczęściej Loth i Roslain.
– Na cmentarzu bywa weselej – wymamrotała Margret. – Loth, czy
rozmawiałeś z Roslain?
Jej brat wsparł twarz na knykciach i zwrócił się ku nim, zagryzając
wargi.
– Tak. Po tym, jak nastawiacz zajął się jej dłońmi. Wygląda na to, Ead, że
miałaś rację co do Crest. Uważa się za godną tego, by osądzać królowe.
Ead wolałaby się mylić.
– Nie jestem pewna, kiedy w jej umyśle zakiełkowało szaleństwo –
pociągnął Loth – lecz gdy królowa Rosarian jeszcze żyła, jedna z jej dam
doniosła Crest o schadzkach z kapitanem Gianem Harlowe’em. Crest
uważała Rosarian za… za kobietę lekkich obyczajów, która nie jest godna
korony Inys. Ukarała ją za to kilka razy. A potem orzekła, że jest
niereformowalna.
Ead poznała po jego twarzy, z jakim trudem przychodzi mu przełknięcie
tej prawdy. Zbyt długo wierzył w zasłonę pozorów, za którą skrywały się
mroczne sprawki dworzan. Teraz ta zasłona opadła, a Loth musiał jakoś
sobie z tym poradzić.
– Ostrzegła królową Rosarian – mówił dalej Loth, marszcząc brwi – ale
romans z Harlowe’em trwał. Nawet… – Spojrzał trwożliwie na drzwi. –
Nawet po narodzinach Sabran.
Margret posłała mu pytające spojrzenie.
– Czyli Sabran może być jego córką?
– Jeśli Crest mówi prawdę, a myślę, że mówi, to tak. Gdy tylko zaczęła,
słowa wypłynęły z niej nieprzerwaną kaskadą. Rozpaczliwie chciała
odsłonić przede mną wszystkie aspekty swojej… intrygi.
Kolejna tajemnica, której będzie trzeba dotrzymać. Kolejna rysa na
marmurowej powierzchni tronu Imperium.
– Gdy Sab dojrzała do wieku, w którym kobieta może już zajść w ciążę,
Crest zwróciła się o pomoc do króla Sigosa. Wiedziała, że pogardzał
Rosarian za to, że odrzuciła jego oświadczyny, więc spiskowali razem, by ją
zabić, przy czym Crest od początku miała nadzieję, że podejrzenia spadną
na Yscalin.
– I mimo to Crest wciąż uważa się za pobożną? – Margret prychnęła
szyderczo. – Po zamordowaniu krwi z krwi Berethnetów?
– Pobożność zmienia ludzi żądnych władzy w potwory – powiedziała
Ead. – Nawet najszlachetniejszą naukę wykoślawią tak, by
usprawiedliwiała ich nikczemności.
Widziała to już wcześniej. Mita też wierzyła, że służy Matce, mordując
Zālę.
– A więc Crest czekała – kontynuował Loth – by się przekonać, czy
Sabran wyrośnie na kobietę świątobliwszą niż jej matka. Gdy Sab zaczęła
sprzeciwiać się zamążpójściu, odwlekając poczęcie następczyni, Crest
wyczuła, że jej wychowanka ani myśli spełnić pokładanych w niej
oczekiwań. Wtedy przekupiła pierwszego mężczyznę, który zakradł się do
Wieży Królowej ze sztyletem w garści. Jest tak jak podejrzewałaś, Ead.
Kazała skrytobójcom dać się złapać. Obiecała, że ich rodziny otrzymają
stosowną zapłatę.
– A więc to ona odpowiada za dołączenie pieśniarzy zguby do
udawanego zamachu na Sabran, który pomogła zorganizować Truyde?
Celem tych zbirów od początku nie była królowa, lecz Lievelyn. – Gdy
Loth potwierdził skinieniem, Margret spytała: – Ale dlaczego?
– Lievelyn handlował z Seiiki. Uważała go za pijawkę, która uczepiła się
Inys… lecz mnie się wydaje, że przede wszystkim nie mogła znieść tego, że
Sabran odrzuciła jej kandydata. Zdała sobie sprawę, że jej wpływ na
królową maleje, bo oto zaczęła słuchać kogoś innego.
– Sab rzeczywiście wydawała się cenić rady Lievelyna – potwierdziła
Margret. – Opuściła pałac pierwszy raz od czternastu lat, bo on ją o to
poprosił.
– Otóż właśnie. – Loth pokiwał głową. – Raptem okazało się, że młokos
i grzesznik ma u Sabran większy posłuch niż zasłużona Crest. Gdy już
spełnił swoje zadanie i Sabran zaszła w ciążę, musiał umrzeć. Kiedy lekarz
orzekł, że Sabran nigdy już nie urodzi dziecka, Crest uznała to za
niepodważalny dowód na to, że jej wychowanka zrodziła się ze skażonego
nasienia, a dom Berethnet nie jest już godny, by służyć Świętemu.
Zdecydowała, że naszedł czas, by tron trafił w ręce jedynej godnej tego
zaszczytu potomkini Przeświętego Zastępu. Jej własne.
– Te zeznania wystarczą, by ostatecznie pogrążyć Crest – powiedziała
Ead.
Na oblicze Lotha wypłynęła ponura satysfakcja.
– Też tak uważam.
W tej chwili herold zastukał kosturem o podłogę.
– Jej Wysokość Królowa Sabran!
Dwór umilkł i wszyscy podnieśli się z miejsc. Gdy Sabran na czele
zastępu ubranych w srebrne pancerze Rycerzy Ciała wkroczyła w krąg
światła rzucany przez świece, dworakom zaparło dech w piersi.
Ead nigdy jeszcze nie widziała, by Sabran pojawiła się na jakiejkolwiek
uroczystości sama. Zwykle przybywała do Domu Biesiadnego ze swoimi
damami lub z Seytonem Combe’em lub innym wysokim dostojnikiem.
Nie miała na twarzy ani odrobiny pudru. Żadnej biżuterii poza
pierścieniem koronnym. Jej suknia była uszyta z czarnego aksamitu,
a rękawy ozdobiono dodatkowo żałobną szarością. Każdy rozgarnięty
obserwator spostrzegłby natychmiast, że Sabran nie może być w ciąży.
Sala rozbrzmiała przytłumionymi pomrukami, twarze dworaków
wyrażały dezorientację i zdumienie. Zgodnie z tradycją królowa, która
pokazywała się publicznie po długim okresie osamotnienia, prezentowała
dworakom swoją maleńką córeczkę.
Loth wstał, by ująć dłoń Sabran i zaprowadzić ją do tronu. Królowa
z godnością zajęła miejsce pod gradem wyczekujących spojrzeń.
– Pani Lidden – spytała czystym i dźwięcznym głosem – czy zaśpiewasz
dla nas?
Rycerze Ciała zajęli miejsca przy wysokim stole. Lintley ani na chwilę
nie zdejmował ręki z rękojeści miecza. Muzycy zaczęli grać, a Jillet Lidden
zaśpiewała.
Służba przyniosła półmiski i misy wypełnione jedzeniem i rozstawiła je
na stołach, prezentując wszystko, co miało do zaoferowania Inys w pełni
zimy: łabędzie ciasta, słonki i gęsi z rożna, pieczoną dziczyznę w gęstym
sosie czosnkowym, miętusy posypane mączką migdałową i doprawione
srebrzyliściem, białą kapustę i oblane miodowym sosem plastry pasternaku,
małże zatopione w maśle i occie winnym.
Na powrót rozbrzmiały rozmowy, ale nikt z zebranych nie potrafił na
długo odjąć wzroku od królowej. Paziowie napełniali kielichy lodowym
winem z Hróth. Ead pozwoliła sobie nałożyć porcje małży i kawałek gęsi.
Jedząc, zerknęła na Sabran.
Rozpoznała wyraz malujący się na jej twarzy. Kruchość skrytą za maską
siły. Gdy Sabran uniosła kielich do ust, tylko Ead zauważyła drżenie jej
ręki.
Po daniu głównym służba zastawiła stół słodkościami: obwarzankami,
wiśniami w cukrze, gruszkami w przyprawach i ciastem żurawinowym,
rogalami nadziewanymi śniegowymi lodami, plackami z jabłkiem oraz
wieloma innymi przysmakami. Uczta trwała w najlepsze, póki Sabran nie
wstała z miejsca, a herold nie zastukał kosturem w podłogę. Wówczas znów
zapadła grobowa cisza.
Sabran milczała jakiś czas. Stała wyprostowana z dłońmi złączonymi
z przodu.
– Dobrzy ludzie – wyrzekła po długiej chwili – wiemy dobrze, że źle się
ostatnimi czasy działo na dworze oraz że nieobecność waszej królowej
musiała przysporzyć wam zmartwień. – Jakimś sposobem, choć nie mówiła
głośno, było ją słychać w każdym kącie sali. – Kilka osób na dworze
konspirowało, by złamać ducha przyjaźni, jednoczącego wszystkie ludy
Imperium.
Jej twarz była jak zamknięte drzwi. Dwór czekał na obwieszczenie.
– Z pewnością zaskoczy was, że w czasie naszej choroby zostaliśmy
uwięzieni w Wieży Królowej przez członkinię Rady Cnót, która usiłowała
siłą odebrać tron dziedziczce Świętego. – Po tłumie przetoczyły się
szepty. – Księżna postanowiła wykorzystać naszą nieobecność, by spełnić
wybujałą ambicję i zagarnąć tron dla siebie. Mówię o osobie, w której
żyłach płynie święta krew.
Ead poczuła te słowa całą sobą i wiedziała, że pozostali również.
Uderzyły w tłum jak fala, nie oszczędzając nikogo.
– To, co zaraz obwieścimy, ma ścisły związek z jej nikczemnymi
czynami. – Dłoń Sabran spoczęła na jej brzuchu. – Podczas niewoli…
straciliśmy naszą umiłowaną córkę.
Cisza trwała. I trwała.
I trwała.
A potem jedna z dwórek zaniosła się szlochem i wówczas w Domu
Biesiadnym zagrzmiało.
Sabran stała spokojnie i nieruchomo. Dworzanie domagali się zemsty.
Herold łomotał kosturem o podłogę, krzyczał i wołał, ale zagłuszył go chór
głosów.
Wtedy Sabran uniosła rękę i wrzawa ucichła jak uciął nożem.
– Przed nami niepewne czasy – podjęła – nie możemy poddać się
żałobie. Na nasze królestwo padł cień. Budzi się coraz więcej smoczych
pomiotów.
Ead obserwowała tłum. Słowa docierały do zebranych. Odważywszy się
pokazać krztynę słabości – odkrywając przed swoim dworem pęknięcie
w pancerzu – Sabran pokazała poddanym, że stoi z nimi w jednym szeregu.
– Lecz właśnie w takich chwilach musimy częściej niż zwykle uciekać
się pod opiekę Świętego – wyrzekła z mocą. – Albowiem on otwiera swoje
ramiona na przyjęcie strwożonych i broni nas swoją tarczą. A jego miłość,
niczym miecz w dłoni, czyni nas silnymi. Gdy stajemy razem, mężnie
dzierżąc Puklerz Imperium, jesteśmy niepokonani. Przekujemy w kuźni
miłości to, co zniszczyła chciwość. Dziś, w dniu Uczty Pełni Zimy,
wybaczamy wszystkim tym, którzy tak prędko chcieli usłużyć swej pani, że
w pośpiechu i powodowani strachem zapomnieli służyć królowej. Oni nie
zostaną straceni. Oni poznają kojący balsam miłosierdzia. Lecz kobiecie,
która posłużyła się nimi do własnych niegodziwych celów, nie można
okazać przebaczenia. Jej głód władzy, jej beztroskie nadużycie władzy już
posiadanej, przyciągnęło do jej boku rzeszę popleczników. – Dworzanie
pokiwali głowami. – Ta osoba zhańbiła swoją świętą krew.
Sprzeniewierzyła się cnotom swego patrona. Albowiem Igrain Crest nie
znała już sprawiedliwości, gdy jej wzrok przyćmiły hipokryzja i zła wola.
Imię poniosło się po sali, wzbudzając niepokój.
– Swoimi czynami Crest przyniosła ujmę nie tylko Rycerce
Sprawiedliwości, lecz również najczcigodniejszemu Świętemu i jego krwi.
Dlatego też została uznana winną zdrady stanu. – Sabran wykonała znak
miecza, który natychmiast powtórzyli dworzanie. – Wszyscy Książęta
Ducha są obecnie poddawani przesłuchaniu. Żywimy nadzieję, że reszta
z nich okaże się niewinna, lecz o tym zadecydują przede wszystkim
zgromadzone w sprawie dowody.
Każde słowo było niczym kolejny kamień, po którym królowa
przechodziła na drugi brzeg jeziora, wzbudzając rozchodzące się po tafli
okręgi. Królowa Inys nie potrafiła tkać iluzji, ale jej głos i postawa zmieniły
ją tej nocy w niezwykle potężną zaklinaczkę.
– Trwamy w nadziei. W nadziei. I w determinacji. Nieustępliwie
opieramy się tym, którzy pragną odciągnąć nas od naszych wartości. Tym,
którzy szerzą smoczą nienawiść. Wznosimy dumnie twarze na przekór
wichrom strachu i jak mi Święty miły, zawrócimy je wszystkie i z mocą
ciśniemy w twarz naszego wroga. – Gdy zaczęła przechadzać się po
podwyższeniu, zgromadzeni wodzili za nią spojrzeniem. – Nie mamy
jeszcze dziedziczki, ponieważ nasza córka jest teraz na łonie Świętego, lecz
wasza królowa żyje. I jest gotowa poprowadzić was w śmiertelny bój, tak
jak Glorian Sercowa Tarcza poprowadziła swój lud. Bez względu na
wszystko.
Teraz dało się słyszeć pomruki aprobaty. Ludzie kiwali głowami, ktoś
krzyknął:
– Niech żyje królowa!
– Udowodnimy całemu światu – grzmiała dalej Sabran – że żaden wyrm
nie przerazi ludu Imperium!
– Imperium! – powtórzyły chórem głosy. – Imperium!
Wszyscy stali, oczy płonęły świętym szałem i czcią. Wzniesiono
dzierżone w zaciśniętych rękach kielichy.
Sabran wywiodła ich z głębi trwogi na wysokości uwielbienia.
Złotousta królowa.
– Dziś – zawołała – w duchu tej samej determinacji i uporu, które od
tysiąca lat są fundamentem Imperium, obchodzimy Ucztę Pełni Zimy
i przygotowujemy się na wiosnę, na czas przemiany. Porę słodyczy
i hojności. Tego, co wówczas zbierzemy, nie będziemy gromadzić
w spiżarniach, lecz rozdamy wszystkim po równo. – Porwała kielich ze
stołu i uniosła go wysoko. – Za Imperium!
– IMPERIUM! – Tłum wył. – IMPERIUM! IMPERIUM!
Głosy uniosły się pod sam dach i wypełniły salę jak pieśń.

Uczta trwała do późna. Choć na zewnątrz płonęły ogniska, dworzanie


wydawali się z wdzięcznością gromadzić w sali tronowej, gdzie Sabran
zasiadała na swoim marmurowym tronie i gdzie w przepastnym palenisku
ryczał ogień. Ead stała w kącie wraz z Margret.
Gdy sączyła grzane wino, jej uwagę zwrócił czerwony rozbłysk. Ręka
sama pomknęła do sztyletu przy pasie.
– Ead? – Margret dotknęła jej łokcia. – Co jest?
Czerwone włosy. Czerwone włosy mentyjskiego ambasadora. Włosy, nie
płaszcz. Ale Ead nie mogła się uspokoić. Jej siostry czekają na właściwy
moment. Prędzej czy później po nią przyjdą.
– Nic. Wybacz. Co mówiłaś?
– Powiedz mi, co się dzieje.
– Nic, w co chciałabyś się wmieszać.
– Wcale nie próbuję się wmieszać. No, może trochę – przyznała. – Na
dworze trzeba się czasem w coś wmieszać, inaczej nie ma o czym
rozmawiać.
Ead obdarzyła ją uśmiechem.
– Jesteś gotowa na jutrzejszą podróż do Złotobrzozy?
– Tak. Statek odpływa rano. – Margret zrobiła pauzę, a potem dodała: –
Ead, czy może udało ci się wrócić z Bohaterem? – Jej oczy lśniły nadzieją.
– Powierzyłam go pewnej ersyrskiej rodzinie, której ufam. Jest w pewnej
posiadłości nieopodal Przesmyku Harmur. Nie mogłam zabrać go na
pustynię. Zwrócę ci go, obiecuję.
– Dziękuję.
Ktoś stanął przy Margret i dotknął jej ramienia. Katryen Withy o włosach
zaplecionych w okalający głowę warkocz spięty spinkami z oprawnych
w srebro pereł.
– Kate. – Margret wyściskała ją. – Kate, jak się miewasz?
– Bywało gorzej. – Katryen ucałowała ją w policzek, po czym zwróciła
się do Ead: – Tak się cieszę, że wróciłaś.
– Katryen. – Ead zmierzyła ją wzrokiem. Dziewczyna miała opuchniętą
szczękę, a pod okiem siniaka. – Co ci się przytrafiło?
– Próbowałam się dostać do Sabran. – Dotknęła policzka. – Crest
zamknęła mnie w moim pokoju. Jej strażnik pobił mnie, gdy się opierałam.
Margret potrząsnęła głową.
– Gdyby ta tyranka zasiadła kiedyś na tronie…
– Dziewicy dzięki, że nie zasiądzie.
Sabran, dotychczas pogrążona w rozmowie, wstała i komnata ucichła.
Nadszedł czas, by nagrodziła tych, którzy okazali się wierni królowej.
Ceremonia była krótka, lecz wcale nie mniej przez to imponująca.
Najpierw Margret została formalnie wyniesiona do rangi damy sypialnianej,
a Rycerze Ciała pochwaleni za niezłomną lojalność wobec korony.
A potem:
– Pani Ead Duryan.
Ead wystąpiła z tłumu i ruszyła w stronę królowej. W ślad za nią snuły
się szepty i spojrzenia.
– W chwale Sześciu Cnót – ogłosił herold – Jej Wysokość nadaje ci tytuł
damy Eadaz uq-Nāra, wicehrabiny Nurthy, i wynosi do rangi członkini
Rady Cnót.
Sala tronowa rozbrzmiała szeptami. Wicehrabina była honorowym
tytułem nadawanym w Inys kobietom, które nie pochodziły ze
szlacheckiego rodu ani nie miały w żyłach świętej krwi. Jeszcze nigdy nie
obwołano wicehrabiną osoby, która nie była poddaną królowej Inys.
Sabran przyjęła od Lotha ceremonialny miecz. Ead stała nieruchomo,
gdy płaz broni spoczął najpierw na jednym, a potem na drugim jej
ramieniu. Ten drugi tytuł dodatkowo pognębi ją w oczach sióstr – lecz
będzie go nosić, jeśli ochroni ją dostatecznie długo, by mogła odnaleźć
Ascalona.
– Powstań, milady – powiedziała Sabran.
Ead wstała i spojrzała jej w oczy.
– Dziękuję, Wasza Wysokość. – Dygnęła.
Wzięła od herolda listy poświadczające jej szlachectwo i wróciła do
Margret. Nie była już panią Duryan. Mijani dworzanie zwracali się do niej
per „milady”. Nie mogła się oswoić z tym słowem.
Został już tylko jeden honor do wyświadczenia. Sir Tharian Lintley,
który tak samo jak Ead był nisko urodzony, za swoją odwagę również
otrzymał nowy tytuł. Był teraz wicehrabią Morwe.
– Lordzie Morwe – rzekła Sabran podniosłym tonem, gdy i Lintley
otrzymał listy – masz, jak sądzimy, odpowiednią pozycję, by poślubić córkę
któregoś z pomniejszych hrabiów. Powiedz, proszę, czy… jest ktoś taki?
Po sali przetoczyła się salwa śmiechu, potrzebnego teraz wszystkim jak
łyk świeżego powietrza. Lintley przełknął ślinę. Wyglądał jak człowiek,
którego wszystkie życzenia właśnie się spełniły.
– Tak. – Spojrzał w głąb sali. – Tak, Wasza Wysokość, jest ktoś taki.
Lecz wolałbym najpierw porozmawiać z lady na osobności. By być
pewnym jej serca.
Margret, która łypała na niego spode łba, uniosła brew.
– Dość już słów, sir Tharianie – zawołała ze swojego kąta. – Teraz czas
na czyny.
Kolejny wybuch śmiechu. Lintley również zachichotał, tak jak i Margret.
Światło świec tańczyło w ich oczach. Przecięła salę i przyjęła jego
wyciągniętą rękę.
– Wasza Wysokość – powiedział Lintley. – Proszę ciebie oraz Rycerkę
Przyjaźni, byście pobłogosławiły mój związek z lady Margret. – Patrzył na
nią tak, jakby była pierwszym wschodem słońca po stuletniej nocy. – Bym
mógł wziąć ją za żonę i kochać tak, jak zawsze na to zasługiwała.
Margret spojrzała na tron. Drżały jej usta, lecz Sabran już skinęła głową.
– Masz moje pozwolenie – rzekła królowa. – Udzielam go
z przyjemnością.
Salę tronową wypełniły wiwaty. Ead zauważyła z rosnącym sercem, że
Loth klaszcze mocniej i bardziej ochoczo niż wszyscy dworzanie razem
wzięci.
– A teraz, jak mi się wydaje, czas na tańce – zaordynowała królowa. –
Kiwnęła ręką na minstreli. – Grajcie Pawanę króla nimf.
Tym razem aplauz był tak donośny, że zatrzęsły się mury pałacu. Lintley
szepnął coś do Margret, która uśmiechnęła się i cmoknęła go w policzek jak
podlotek. Gdy tancerze zajęli miejsca, Loth zszedł ze swojego miejsca
u boku królowej i skłonił się Ead.
– Wicehrabino – powiedział z udawaną powagą – czy wyświadczysz mi
honor i oddasz mi ten taniec?
– Wyświadczę i oddam, milordzie. – Ead położyła dłoń na jego ręce, a on
zaprowadził ją na środek sali. – Jak ci się podoba twój nowy szwagier? –
spytała, widząc, że wodzi wzrokiem za siostrą.
– Bardzo. Lintley to równy chłop.
Pawana króla nimf zaczynała się spokojnie. Kojarzyła się z oceanem
w bezwietrzny dzień, lecz później nabierała tempa i taflę wzburzały fale.
Ów taniec uchodził za skomplikowany, lecz Ead i Loth byli partnerami nie
od dzisiaj.
– Gdy dotrzesz do Złotobrzozy, moi rodzice będą już wiedzieć
o zaręczynach Margret – powiedział Loth, kiedy tańczyli przeplatańca
z dwoma innymi parami. – Ale mama pewnie bardziej niż tym przejmie się
faktem, że ja sam się jeszcze nie ożeniłem.
– Wydaje mi się, że będzie zanadto uradowana faktem, że w ogóle
żyjesz, by zwrócić uwagę na twój stan cywilny. A poza tym, kto wie, może
nigdy nie najdzie cię ochota na ożenek?
– Jeśli mam zostać hrabią Złotobrzozy, to chyba będę musiał nabrać
ochoty. Zresztą zawsze brakowało mi towarzystwa. – Loth spojrzał na nią
z góry. – A ty?
– Ja? – Ead odpłynęła z gracją na prawo. Loth podążył za nią. – Pytasz,
czy w ogóle chciałabym wyjść za mąż?
– Nie możesz wrócić do domu. Może mogłabyś… zamieszkać tu. –
Spoglądał na nią z czułością. – Z kimś, kogo sobie wybrałaś.
Ścisnęło ją w piersi.
Pływ tańca rozdzielił ich na chwilę, gdy wraz z innymi tancerzami
formowali wir na środku parkietu. Gdy znowu się złączyli, Loth podjął:
– Crest mi powiedziała. Pewnie dowiedziała się od Combe’a. – Zdawał
sobie sprawę, że powiedzenie tego na głos może nieść ze sobą tragiczne
konsekwencje. – Mam nadzieję, że nie zataiłaś tego przede mną ze strachu,
iż cię osądzę – mruknął i oboje obrócili się w miejscu. – Jesteś moją
najdroższą przyjaciółką i pragnę tylko twojego szczęścia.
– Nawet jeśli to obraża Rycerkę Przyjaźni? – Ead podniosła pytająco
brew. – Nie jesteśmy zaślubione.
– Tak pomyślałbym o tym dawniej – przyznał. – Lecz teraz widzę, że są
na świecie ważniejsze rzeczy.
Ead obdarzyła go uśmiechem.
– Naprawdę się zmieniłeś. – Złączyli ręce i taniec przyspieszył. – Nie
chciałam cię tym obarczać. Nie chciałam, byś się o nas martwił. Za bardzo
się wszystkim przejmujesz.
– Taki już jestem – przyznał. – Ale bardziej przejąłbym się tym, gdyby
moja przyjaciółka bała się być ze mną szczera. – Ścisnął jej rękę. – Zawsze,
ale to zawsze będę po twojej stronie, Ead.
– A ja po twojej – odpowiedziała. I miała nadzieję, że rzeczywiście tak
będzie.
Gdy pawana dobiegła końca, Ead zaczęła się zastanawiać, czy po
wszystkim, co się wydarzyło, przegadają jeszcze całą noc pod jabłonią,
sącząc wino i śmiejąc się pełną piersią. Loth skłonił się jej, posyłając ciepłe
spojrzenie, a ona dygnęła w odpowiedzi. Odwróciła się i ruszyła przed
siebie, chcąc wymknąć się do swoich komnat. Wówczas drogę zastąpiła jej
Sabran.
Ead patrzyła na nią, podczas gdy tancerze rozpraszali się i schodzili
z parkietu.
– Zagrajcie taniec świecy – poleciła królowa.
Dworzanie ochoczo przyklasnęli temu pomysłowi. Ead nigdy jeszcze nie
widziała, by królowa tańczyła. Loth wyjawił jej dawno temu, że Sabran
straciła serce do tańca, gdy zmarła jej matka.
Wielu młodszych dworaków nigdy jeszcze nie widziało tego tańca, lecz
ci starsi i bardziej doświadczeni zaczęli gasić zatknięte na kandelabrach
świece. Wkrótce pozostali poszli w ich ślady, aż w całej sali płonęły już
tylko dwa płomyki. Jedną świecę wręczono Sabran, drugą Ead. Loth, który
znalazł się dość blisko przyjaciółek, by zostać wmieszany w kolejny taniec,
wyciągnął rękę do Katryen.
Z instrumentów dobyły się tęskne nuty, Jillet Lidden zaczęła śpiewać.
Wkrótce zawtórowały jej trzy męskie głosy.
Ead dygnęła nisko przed Sabran, która odbiła jej ruch jak lustro. Płomyki
dwóch świec drgnęły, niby muśnięte powiewem wiatru, plamy światła
rozmyły się na krótką chwilę.
Obie tancerki zaczęły krążyć wokół siebie, trzymając świece w prawych
dłoniach, podczas gdy lewe nieomal stykały się ze sobą. Powtórzyły obrót
pięciokrotnie, nim muzyka nie przywołała ich na przeciwległe skraje linii.
Ead orbitowała chwilę wokół Katryen, jednak ostatecznie wróciła do
Sabran.
Królowa była urodzoną tancerką. Każdy jej krok był precyzyjny
i jednocześnie przepełniony gracją. Może i nie tańczyła publicznie przez te
wszystkie lata, ale z pewnością musiała ćwiczyć kroki w samotności.
Obchodziła Ead po okręgu niczym wskazówka zegara, a z czasem zaczęła
zbliżać się do niej po spirali niespiesznymi, miarowymi niczym uderzenia
serca krokami. Gdy Ead obróciła głowę, ich czoła zetknęły się ze sobą,
a ramiona otarły jedno o drugie. Potem znów rozdzielił je taniec. Ead nie
była w stanie zaczerpnąć tchu.
Jeszcze nigdy nie były tak blisko siebie przy ludziach. Jej zapach, jej
urywany oddech… Nikt z zebranych nie miał pojęcia, jakim cierpieniem
napawa Ead bliskość władczyni. Ead krążyła teraz wokół Lotha, a potem
znów taniec rzucił ją do Sabran. Dziki pęd krwi szumiał jej w uszach,
zagłuszał muzykę.
Taniec ciągnął się w nieskończoność; Ead błądziła jak we śnie, mamiona
głosami fletu, harfy i szałamai, które brzmiały w jej uszach jak wołanie
duchów. Widziała tylko zarys postaci Sabran, skrytej za całunem cienia.
Prawie nie zauważyła, kiedy muzyka ucichła, bo słyszała już tylko łomot
własnego serca. Zapanowała cisza jak makiem zasiał, a potem nastąpił
aplauz, jakiego nie pamiętali najstarsi dworzanie. Sabran otoczyła dłonią
płomień swojej świecy i zdmuchnęła go.
– Udamy się już do naszych komnat. – Dwórka przejęła zgaszoną
świecę. – Bawcie się i weselcie, dobrzy ludzie. Miłego wieczoru.
– Dobranoc, Wasza Wysokość – odrzekł jednym głosem dwór, skłaniając
się i dygając, gdy królowa udała się do wyjścia.
W drzwiach władczyni obejrzała się na nią przez ramię.
Ead zrozumiała, że przywołuje ją do siebie. Zdmuchnęła własną świecę
i podała ją służącemu.
Czuła, że dusi się w gorsecie. Słodki ból rozkwitł w jej trzewiach.
Jeszcze chwilę stała pośród biesiadników, patrząc jak Loth i Margret tańczą
galiardę, po czym śladem królowej opuściła salę tronową. Rycerze Ciała
rozstąpili się przed nią.
Komnaty królowej były zimne i pogrążone w mroku. Ead przeszła przez
pierwsze z pomieszczeń, przypominając sobie brzmienie wirginału,
i otworzyła drzwi do sypialni.
Sabran czekała na nią przy kominku. Nie miała na sobie nic poza
sztywnym gorsetem i szyftem.
– Wciąż jestem na ciebie zła – powiedziała. – Nie myśl sobie.
Ead zatrzymała się w progu.
– Podzieliłam się z tobą wszystkimi swoimi tajemnicami, Ead –
powiedziała niemal bezgłośnie. – Widziałaś mnie taką, jaką widzi mnie
noc. – Cisza. – To ty przepędziłaś Fýredela.
– Tak.
Sabran zamknęła oczy.
– Nic w moim życiu nie było prawdziwe. Nawet zamachy na moje życie
były udawane, obmyślone tak, by pchnąć mnie w pożądanym przez Crest
kierunku, by mnie zmanipulować. Ale ty, Ead… Wierzyłam, że z tobą jest
inaczej. Nazwałam Combe’a kłamcą, gdy powiedział mi, że nie jesteś tym,
za kogo się podajesz. Teraz zastanawiam się, czy wszystko, co się między
nami wydarzyło, nie było tylko kłamstwem. Częścią twojego zadania.
Ead szukała właściwych słów.
– Odpowiedz mi – popędziła ją królowa znękanym głosem. – Odpowiedz
swojej królowej.
– Może i jesteś królową, ale nie moją królową. Nie jestem twoją
poddaną, Sabran. – Ead weszła do środka i zamknęła drzwi. – I dlatego
właśnie możesz być pewna, że to, co między nami zaszło, było prawdziwe.
Sabran wpatrywała się w ogień.
– Pokazałam ci tyle siebie, ile tylko mogłam – wyznała Ead. – Gdybym
pokazała więcej, skazałabyś mnie na śmierć.
– Uważasz, że jestem tyranką?
– Uważam, że jesteś zadufana w sobie, głupia i uparta. Ale nie
zamieniłabym cię na nikogo innego.
Sabran wreszcie spojrzała na nią.
– Powiedz mi, Eadaz uq-Nāra – wyrzekła cicho – czy to, że wciąż cię
pragnę, jeszcze potęguje moją głupotę?
Ead przebyła dzielącą je odległość.
– A czy to, że cię kocham, potęguje moją? – odpowiedziała.
Sięgnęła do jej twarzy i odgarnęła kosmyk za ucho. Sabran patrzyła jej
w oczy.
Stały twarzami do siebie, niemal się dotykając. W końcu królowa ujęła
Ead za ręce i położyła je na swojej talii. Ta przesunęła je na brzuch
i w górę, do wiązania gorsetu.
Sabran nie odrywała od niej wzroku. Ead chciała odbyć z nią kolejny
taniec świecy, chciała długo rozkoszować się drogą do celu, lecz nie miała
na to cierpliwości – pragnęła jej zbyt mocno. Sznurek przemykał między jej
palcami, przeciągała go przez haczyki, jeden po drugim, aż wreszcie gorset
otworzył się i opadł na podłogę, a Sabran stanęła przed nią w samym
szyfcie. Ead zsunęła jej jedwab z ramion i złapała ją za biodra.
Królowa stała naga pośród cieni. Ead wpatrywała się w jej kształtne
ciało, jej długie gładkie włosy i jadeitowe płomienie oczu.
Zbliżały się do siebie powoli, aż stanęły naprzeciw siebie. Teraz Sabran
zaczęła rozwiązywać węzły stroju. Ead zamknęła oczy i poddała się jej
dotykowi.
Wtuliły się w siebie jak para oblubieńców w czasie pierwszej nocy. Gdy
Sabran złożyła pocałunek na szyi Ead, zaraz za uchem, ta podsunęła jej to
właśnie miejsce, odchylając głowę na bok. Dłonie kochanki błądziły po jej
plecach.
Ułożyła ją na łóżku. Ich złaknione wargi zetknęły się, Sabran wydyszała
jej imię. Wydawało im się, że odkąd Ead opuściła tę komnatę, minęły całe
wieki.
Ich ciała splotły się wśród futer i pierzyn. Ead drżała z podniecenia,
przypominając sobie każdy szczegół ukochanej, z którą rozdzielił ją los.
Obwiodła palcami jej kości policzkowe i zadarty nos, jej gładkie czoło,
giętką kolumnę szyi oraz kielich u jej podstawy. Bliźniacze wgłębienia
u dołu pleców, niby ślady palców. Sabran otworzyła jej usta swoimi, a Ead
pocałowała ją, jakby miał to być ich ostatni pocałunek. Jakby ich uścisk był
w stanie ponownie zamknąć Bezimiennego w trzewiach ziemi.
Ich języki splotły się w tańcu, tak jak ich biodra i dłonie. Ead pochyliła
głowę i dotknęła wargami pięknie wyrzeźbionych obojczyków oraz
różanych pąków na czubkach piersi królowej. Całowała jej brzuch, na
którym nie było już śladu wielkiego sińca, okropnej pamiątki po ataku
Białego Wyrma. Teraz jedynym piętnem tamtych strasznych dni była blizna
pod pępkiem.
Sabran otoczyła jej twarz dłońmi. Ead spojrzała w oczy, za którymi tak
tęskniła. Jej palce przemknęły po bliźnie wzdłuż uda i znalazły źródło tam,
gdzie łączyło się z drugim.
Wówczas Sabran przetoczyła ją na bok. Jej twarz wykrzywił szelmowski
uśmieszek, włosy przysłoniły światło świec. Dłonie Ead zsunęły się po
klepsydrze talii ukochanej, splotła palce za jej plecami i zaciągnęła ją
między swoje nogi.
Rozpaliło ją pożądanie. Sabran gładziła dłońmi wewnętrzną stronę jej ud
i ozdobiła pocałunkiem każdą pierś.
Gdyby kobieta w jej ramionach była niespokojnym snem, który zwiódł
na pustyni Króla Smutku, Ead i tak nie potrafiłaby pozostać głucha na jej
wołanie. Byle tylko ją mieć, byle tylko się w niej zapomnieć.
Sabran niespiesznie zsuwała się niżej. Ead zamknęła oczy, dech uwiązł
jej w piersi. Każdy kolejny dotyk przejmował drżeniem wszystkie jej
zmysły. Rozpalona skóra, zapach pomagralu i goździków… Gdy zręczne
palce zaczęły pieścić jej pępek, wyprężyła się, drżąca i pokryta świeżym
potem. Jej biodra uniosły się na spotkanie miękkich warg, które wspinały
się po zagięciu jej uda.
Każde włókno jej ciała było jak struna wirginału domagająca się rąk
muzyka. Jej zmysły skupiły się wokół miejsc, po których wędrowały dłonie
Sabran Berethnet, każde muśnięcie odbijało się drżeniem w jej kościach.
– Nie jestem twoją królową. – Szept popłynął wzgórzami i dolinami jej
ciała, dotarł do uszu i tam już został. – Ale jestem twoja. – Ead wpiła palce
w ciemność jej włosów. – I wkrótce się przekonasz, że ja także potrafię być
hojna.

Zasnęły dopiero wtedy, gdy były zbyt zmęczone, by dłużej opierać się
wyczerpaniu. We wczesnych, bladych godzinach poranka obudziły się,
słysząc, jak deszcz stuka w okna, i odszukały się raz jeszcze.
Po wszystkim zaległy wplecione w siebie, przykryte samą narzutą.
– Musisz wciąż być moją damą sypialnianą – wymruczała Sabran. – Dla
tego. Dla nas.
Ead wodziła wzrokiem po skomplikowanych rzeźbieniach sufitu.
– Mogę grać rolę lady Nurthy – odpowiedziała. – Ale to zawsze będzie
tylko rola.
– Wiem. – Sabran zapatrzyła się w krople spływające po szybie. – Wiem,
że zakochałam się w postaci, którą odgrywałaś.
Ead usiłowała nie dopuścić tych słów do swojego serca, ale Sabran
potrafiła tam dotrzeć mimo jej wysiłków.
Chassar wymyślił Ead Duryan, a ona wcieliła się w tę sztuczną postać tak
dokładnie, że wszyscy uwierzyli, że jest prawdziwa. Po raz pierwszy
zrozumiała, jak głęboko zdradzona i skołowana musi się czuć Sabran.
Królowa złapała ją za rękę, wodziła opuszką palca po wnętrzu jej dłoni.
Po miejscu, gdzie widniał pierścień ze słonecznego kamienia.
– Nie miałaś go wcześniej.
Ead przysypiała.
– To symbol zakonny. Pierścień pogromczyni.
– Czyli zabiłaś kiedyś smoczego potwora.
– Dawno temu. Z moją siostrą Jondu. Zabiłyśmy wiwernę, która obudziła
się w Boskich Klingach.
– Ile miałaś wtedy lat?
– Piętnaście.
Sabran przyjrzała się pierścieniowi.
– Chciałabym nie wierzyć w twoją opowieść o Galianie i Cleolind.
Modliłam się do nich całe życie – wymruczała. – Jeśli twoja wersja
wydarzeń jest prawdziwa, to oznacza, że nigdy ich tak naprawdę nie
znałam.
Ead objęła ją wolną ręką.
– Wierzysz mi? – spytała. – Wiesz, że nie mam żadnych dowodów.
– Wiem – powiedziała i przysunęła się, tak że zetknęły się nosami. –
Minie trochę czasu, nim się z tym pogodzę… ale nie zamknę głowy przed
myślą o tym, że Galian Berethnet był zwykłym człowiekiem.
Jej oddech się uspokoił. Przez jakiś czas Ead myślała, że Sabran zasnęła,
lecz wtedy usłyszała jej głos:
– Boję się wojny, do której dąży Fýredel. – Splotła palce z jej palcami. –
I boję się Bezimiennego. – Ead głaskała ją po głowie. – Wkrótce zwrócę się
do moich poddanych. Muszą wiedzieć, że stawię czoła Smoczej Armii i że
mamy plan, który pozwoli nam raz na zawsze pozbyć się zagrożenia. Jeśli
odnajdziesz Prawdziwy Miecz, pokażę im go. By dodać im otuchy. –
Sabran podniosła wzrok. – Zastanawia mnie jedna rzecz… Chcesz pokonać
Bezimiennego. A co potem?
Ead pozwoliła powiekom opaść. Było to pytanie, przed którym
wzbraniała się rękami i nogami.
– Zakon utworzono po to, by walczył z Bezimiennym – powiedziała. –
Jeśli uda się go pokonać… Chyba będę mogła zrobić, co zechcę.
Narosła między nimi osobliwa cisza. Leżały, aż Sabran odwróciła się na
drugi bok.
– Sabran. – Ead nie przysunęła się do niej. – Co się stało?
– Za gorąco mi – powiedziała beznamiętnym tonem królowej.
Wciąż leżąca przodem do niej Ead usiłowała jeszcze się przespać. Nie
miała teraz prawa pytać o prawdę.
Gdy ponownie się zbudziła, słońce wciąż jeszcze ociągało się
z wzejściem. Sabran była pogrążona we śnie, tak nieruchoma, że ktoś
mógłby pomyśleć, że nie żyje.
Ostrożnie, by jej nie zbudzić, Ead wstała z łóżka. Pocałowała Sabran w
czubek głowy, na co królowa poruszyła się przez sen. Powinna powiedzieć
jej, że wychodzi, lecz ta wyglądała na wykończoną, nawet pogrążona we
śnie. Przynajmniej była teraz bezpieczna, otoczona ludźmi, którzy ją
kochali.
Ead opuściła sypialnię i wróciła do własnych komnat, gdzie umyła się
i ubrała. Gdy zeszła do stajni, Margret już zapinała zaspanemu koniowi
popręg, ubrana w strój do jazdy i kapelusz z pawim piórem. Uśmiechnęła
się do niej, a Ead przytuliła ją na powitanie.
– Gratulacje, Meg Beck. – Ucałowała ją w policzek. – Przyszła
wicehrabino Morwe.
– Szkoda, że musiał zostać mianowany wicehrabią, by oficjalnie uznano
go za godnego mojej ręki, ale jest, jak jest. – Margret cofnęła się i ujęła ją
za ręce. – Ead, czy zaprowadzisz mnie do ołtarza?
– Będzie to dla mnie zaszczyt. Teraz będziesz mogła podzielić się
nowinami ze swoimi rodzicami.
Margret westchnęła. Jej ojciec czasem nie rozpoznawał już swoich
własnych dzieci.
– Tak, mama będzie przeszczęśliwa. – Wygładziła przód kremowej
kamizelki. – Jak wyglądam? Dobrze?
– Wyglądasz, moja miła, jak lady Margret Beck. Ikona stylu.
Margret wyrzuciła powietrze z płuc.
– Jejku, co za ulga. Już myślałam, że wyglądam w tym kapeluszu jak
wiejski głupek.
Jechały budzącymi się ulicami i przecięły rzekę mostem Próśb, w którym
wyrzeźbiono podobizny wszystkich królowych z domu Berethnet. Jeśli
utrzymają tempo, dotrą do Letniej Przystani przed dziesiątą.
– Twój wczorajszy taniec z Sab wprawił w ruch języki na dworze. –
Margret łypnęła na nią z ukosa. – Mówi się, że jesteście kochankami.
– Co byś powiedziała, gdyby się okazało, że to prawda?
– Powiedziałabym, że obie jesteście dorosłe i możecie robić, co tylko
chcecie.
Mogła zaufać Margret. Matka jej świadkiem, dobrze by było móc
porozmawiać z kimś o uczuciach, którymi darzyła Sabran – a jednak coś
kazało jej trzymać je w tajemnicy, nie dzielić się nimi z nikim.
– Plotki to nic nowego na dworze – stwierdziła tylko. – Opowiedz mi
lepiej o swoich planach ślubnych. Myślę, że wyglądałabyś obłędnie
w żółtej sukni. Jak myślisz?

Ziemie pałacowe tonęły we mgle. Poranny deszcz zamarzł, mróz pokrył


ścieżki śliskim szkłem i zawiesił sople we wszystkich oknach.
Loth stał przed ruinami Galerii Marmurowej, gdzie niegdyś rozmawiali
z Sabran godzinami. Było coś urzekającego w nadtopionym kamieniu,
który rozlał się, a potem zastygł na ziemi jak ciepły wosk.
Zwykły ogień by tego nie dokonał. Jedynie taki, który zrodził się pod
Górą Trwogi.
– Tutaj straciłam córkę.
Obejrzał się przez ramię. Sabran stała za nim, z policzkami
zaróżowionymi od mrozu. Jej Rycerze Ciała czekali z tyłu, wszyscy
w posrebrzonych zimowych zbrojach.
– Otrzymała najdostojniejsze imię ze wszystkich: Glorian. Każda
z trzech królowych, które je nosiły, była dumą rodu Berethnetów. –
Zapatrzyła się w przeszłość. – Często myślę o tym, jaka by była ta moja
Glorian. Czy to imię stałoby się dla niej ciężarem czy może prześcignęłaby
wszystkie inne swoje imienniczki?
– Myślę, że byłaby tak samo nieustraszona i szlachetna jak jej matka.
Posłała mu zmęczony uśmiech.
– Polubiłbyś Aubrechta. – Stanęła przy nim. – Był dobrym, honorowym
człowiekiem. Jak ty.
– Przykro mi, że nie było mi dane go poznać.
Patrzyli, jak słońce wspina się na nieboskłon. Gdzieś zakwilił
skowronek.
– Modliłam się dziś rano za lorda Kitstona. – Sabran oparła mu głowę na
ramieniu, a on przygarnął ją do siebie. – Ead nie wierzy, że po śmierci
trafiamy do Halgalantu. Kto wie, może ma rację… Ja w każdym razie
wciąż wierzę i zawsze będę wierzyć, że jest jakieś życie po tym życiu. I że
on je znalazł.
– Ja też muszę w to wierzyć. – Stanął mu przed oczami tunel
w podziemiach Pałacu Zbawienia. – Dziękuję ci, Sab. Prawdziwie
i szczerze.
– Wiem, że musiała cię zaboleć jego śmierć. To twoje święte prawo:
opłakać przyjaciela. Ale nie możesz dopuścić do tego, by przyćmiła twój
rozsądek.
– Zdaję sobie z tego sprawę. – Wciągnął powietrze do płuc. – Muszę
porozmawiać z Combe’em.
– Dobrze. Znajdziesz mnie w bibliotece. Będę tam nadrabiać zaległości
w sprawach państwowych.
– Pewnie już nie możesz się doczekać.
– A żebyś wiedział. – Posłała mu znużony uśmiech, po czym wróciła do
Wieży Królowej. – Miłego dnia, lordzie Artelocie.
– Dobrego dnia, Wasza Wysokość.
Mimo wszystko dobrze było wrócić na dwór.
Wszedłszy do Sierocej Wieży, znalazł Combe’a zawiniętego w koc
i zaczytanego w modlitewniku. Miał przekrwione oczy i drżał z zimna.
– Lord Arteloth – powiedział Nocny Jastrząb, gdy strażnik wpuścił Lotha
do celi. – Jak dobrze widzieć cię z powrotem na dworze.
– Żałuję, że nie znajduję dla ciebie podobnie ciepłego powitania, Wasza
Książęca Mość.
– Och, nie spodziewam się niczego podobnego, milordzie. Miałem dobry
powód, by odesłać cię z dworu, choć nie spodoba ci się, gdy ci go wyjawię.
Loth usiadł, idealnie panując nad twarzą.
– Królowa Sabran powierzyła mi tymczasowo funkcję Księcia
Sprawiedliwości. Nakazała mi zbadać sprawę próby przejęcia tronu przez
lady Igrain Crest. Chcę usłyszeć od ciebie wszystko, co wiesz na ten temat.
Combe oparł się o ścianę. Lothowi nigdy nie podobało się jego
spojrzenie.
– Gdy choroba nadwyrężyła ponad miarę siły królowej Sabran i Jej
Wysokość wylądowała w łóżku – zaczął Nocny Jastrząb – z początku nie
miałem powodu podejrzewać, że troszczące się o nią zaufane osoby żywią
wobec niej niecne zamiary. Zgodziła się zostać w Wieży Królowej, by
ukryć przed dworem fakt poronienia, a lady Roslain była gotowa jej
doglądać, dopóki jej stan się nie polepszy. Później, niedługo po tym, jak
pani Duryan opuściła stolicę…
– Uciekła z niej – poprawił go Loth. – Ratując życie. Wasza Książęca
Mość ma brzydki nawyk pozbywania się królowieckich przyjaciół.
– Moim nawykiem jest bronienie królowej, milordzie.
– Nie udało ci się to.
Combe odetchnął przeciągle.
– To prawda. – Przetarł podkrążone oczy. – Zawiodłem.
Loth zdziwił się, gdy odezwało się w nim współczucie dla Nocnego
Jastrzębia.
– Mów dalej – polecił.
Minęła chwila, nim Combe podjął.
– Przyszedł do mnie doktor Bourn. Powiedział, że został wyrzucony
z Wieży Królowej. Zeznał, mocno poruszony, że Jej Wysokość jest nie tyle
doglądana, co pilnowana. Tylko lady Igrain i lady Roslain miały do niej
dostęp. Od dawna dręczyły mnie… niedobre przeczucia w związku
z Igrain. Nie przypadła mi do gustu jej przesadna pobożność. – Combe
rysował palcami kręgi na swoich skroniach. – Powiedziałem jej, czego
dowiedziałem się od jednego z moich szpiegów. Że świeżo upieczona lady
Nurthy, utrzymuje z królową intymne stosunki. Coś zmieniło się wtedy
w jej spojrzeniu. W swojej następnej wypowiedzi nawiązała do królowej
Rosarian i jej… prowadzenia się.
Lotha nawiedziło nieproszone wspomnienie jej portretu zmasakrowanego
w Cárscaro.
– Zacząłem – mówił dalej Combe – składać w całość fragmenty
układanki i bardzo nie podobał mi się utworzony przez nie obraz.
Wyczułem, że Igrain pożąda władzy, że napędza ją opacznie rozumiana
cnota jej patrona. I że usiłuje zastąpić Sabran kimś innym.
– Roslain.
Combe pokiwał głową.
– Przyszłą głową rodu Crestów. Gdy próbowałem wejść do
królowieckich apartamentów, drogę zastąpili mi lokaje Igrain. Oznajmili, że
królowa jest za słaba, by przyjmować gości. Odszedłem bez sprzeciwu, lecz
tej nocy, jak by to ująć… zaprosiłem do siebie powiernicę lady Igrain.
Księżna okazała się mądrą kobietą. Nie trzymała w swoim gabinecie
żadnych obciążających dowodów, lecz gdy przycisnąłem nieco jej
powiernicę, ta wyjawiła mi, gdzie mogę znaleźć sprawozdania finansowe. –
Ponury uśmiech. – Odkryłem, że otrzymywała cykliczne wynagrodzenie
z Księstwa Askrdalu oraz że niedługo po śmierci królowej matki przysłano
jej olbrzymią sumę z Cárscaro. Że otrzymywała łapówki w postaci drogich
tkanin i kamieni szlachetnych. Wyszło również na jaw, że sama przekazała
niemałą kwotę kupcowi imieniem Tam Atkin, który, jak się okazało, jest
przyrodnim bratem Bess Weald, zabójczyni Lievelyna.
– Ta konspiracja trwała od dziesięciu lat, a ty nie miałeś o niej pojęcia. –
Lothowi drgnęły usta. – Jastrząb ma bystry wzrok. Może powinni cię odtąd
zwać Nocnym Kretem. Który kluczy bezradnie w ciemności.
Combe zachichotał bez wesołości, ale śmiech zaraz przeszedł w kaszel.
– Może i zasłużyłem sobie na podobny przydomek – wyrzęził. – Widzisz,
lordzie Artelocie, choć mam oczy i uszy otwarte, zamykałem je na czyny
i słowa potomków Przeświętego Zastępu. Błędnie założyłem, że lojalność
Książąt Ducha jest niezachwiana. A więc nie patrzyłem tam, gdzie trzeba
było patrzeć.
Drżał bardziej niż zwykle.
– Miałem dowody przeciwko Igrain – mówił dalej. – Ale musiałem
stąpać ostrożnie. Rozumiesz, milordzie, lady Igrain zabarykadowała się
w Wieży Królowej, więc każdy fałszywy krok mógł zagrozić Sabran.
Skonsultowałem się więc z lady Neldą i lordem Lemandem. Wspólnie
zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie udać się do naszych włości, a potem
wrócić z posiłkami i zdusić zamach stanu w zarodku. Na szczęście,
milordzie, ty przybyłeś tu pierwszy. Gdyby nie to, zapewne nie obeszłoby
się bez rozlewu krwi.
Zrobił pauzę, a Loth zastanawiał się nad jego słowami. Nie przepadał za
tym typkiem, ale czuł, że mówi prawdę.
– Rozumiem, że Igrain sięgnęła po władzę zaraz po tym, jak wygnałem
lady Nurthę, więc ktoś mógłby powiedzieć, że przysłużyłem się niedoszłej
uzurpatorce. Lecz klnę się na Świętego, że nie byłem w zmowie z Igrain
Crest. Nie dopuściłem się też żadnej niestosowności, służąc królowej
Inys. – Patrzył Lothowi prosto w oczy. – Może i jest ostatnią z rodu
Berethnetów, ale wciąż należy do tego rodu. I mam zamiar zabezpieczyć jej
rządy.
Loth rozważał słowa człowieka, który wygnał go z dworu i naraził na
prawie pewną śmierć. Doszukał się w oczach Nocnego Jastrzębia
szczerości, ale nie był już tym ufnym chłopcem, który dał się wygnać na
drugi koniec świata. Wiele się od tamtego czasu nauczył.
– Czy zaświadczysz przeciwko Crest – spytał wreszcie – i przekażesz mi
dowody jej winy?
– Ma się rozumieć.
– I czy wyślesz zadośćuczynienie hrabiemu i hrabinie Miodowego
Ruczaju za śmierć Kitstone’a Glade’a, ich ukochanego syna? – Ucisk
w gardle. – I najlepszego przyjaciela, o jakim mogłem marzyć?
– Oczywiście, zrobię to. – Combe przechylił głowę. – Niech Rycerka
Sprawiedliwości prowadzi twoją rękę, milordzie. Modlę się, byś okazał się
lepszy od jej potomkini.
54
WSCHÓD

Morze Słonecznego Tańca było tak czyste, że wschód słońca nadał jego
wodom barwę rubinu. Niclays Roos stał na dziobie „Pogoni”, wpatrzony
w przelewające się poniżej fale.
Dobrze było w końcu ruszyć w drogę. Piracki flagowiec tygodniami stał
w porcie w Kawontay, gdzie kupcy i piraci, nic sobie nie robiąc
z morskiego zakazu, zbudowali pospołu tętniący życiem i naznaczony
śmiercią rynek cieni. Załoganci załadowali na pokład dość prowiantu
i słodkiej wody, by starczyło na podróż w obie strony, oraz dość prochu
strzelniczego, by zrównać z ziemią niewielkie miasto.
Ostatecznie nie sprzedali Nayimathun. Złota Cesarzowa zdecydowała się
zatrzymać ją w charakterze zakładniczki na wypadek, gdyby do floty
przyczepiła się Wysoka Straż Morska.
Niclays odnalazł dłonią ukrytą pod tuniką fiolkę smoczej krwi i łuskę.
Każdej nocy wyjmował ją, by ją zbadać, lecz wodząc po niej palcami, mógł
myśleć tylko o tym, jak smoczyca patrzyła na niego, gdy pozbawiał ją
elementu pancerza.
Jakiś szelest sprawił, że poderwał głowę. Nad jego głową łopotały
czerwone żagle, które wieszano zwykle na masztach okrętów dotkniętych
plagą. Kapitan miała nadzieję, że wszyscy ciekawscy będą trzymać się
z daleka od siedliska zarazy, ale ponieważ „Pogoń” była bardzo
charakterystycznym okrętem, jednostka i tak przyciągnęła mściwe oko
Seiiki. Gdy Straż i jej jeźdźcy smoków wyszli Złotej Cesarzowej na
spotkanie, ta wysłała do nich szalupę z ostrzeżeniem. Wybebeszy wielką
Nayimathun jak rybę, jeśli utrącą z jej okrętu choćby drzazgę lub jeśli
zorientuje się, że ją gonią. Aby udowodnić, że wciąż więzi na pokładzie
smoczycę, wysłała im jeden z jej kłów.
Wszystkie smoki i okręty oddaliły się na bezpieczną odległość. Nie było
innego wyjścia. Ale istniała możliwość, że strażnicy wciąż śledzili „Pogoń”
z daleka.
– A, tutaj jesteś.
Niclays obejrzał się na Layę Yidagé, która podeszła i stanęła obok.
– Coś taki zadumany? – zagadnęła.
– Alchemicy muszą wyglądać na zadumanych, miła pani. Inaczej nie
wydajemy się wiarygodni.
O tak, dobrze było w końcu wyruszyć. Z każdą miniętą gwiazdą na
niebie znajdowali się coraz bliżej celu podróży.
– Zajrzałam do smoczycy. – Laya szczelniej owinęła się szalem. –
Wydaje mi się, że umiera.
– Wysychają jej łuski. Załoga polewa ją wodą, ale to nic nie da. Smoki
muszą regularnie zanurzać się w wodzie.
Wiatr hulał po pokładzie, lecz Niclays nie zwracał uwagi na zimno. Jego
płaszcz był tak gruby, że wyglądał w nim jak niedźwiedź. Złota Cesarzowa
podarowała mu to ubranie, obwoławszy go Mistrzem Mikstur. W Imperium
Dwunastu Jezior nadawano ten tytuł nadwornym alchemikom.
– Niclaysie – rzekła Laya pod nosem – wydaje mi się, że ty i ja
powinniśmy opracować jakiś plan.
– Czemu?
– Bo jeśli u celu drogi nie znajdziemy drzewa morwy, Cesarzowa urżnie
ci głowę.
Niclays przełknął ślinę.
– A jeśli znajdziemy?
– No cóż, wtedy być może przeżyjesz. Ale ja mam już dość takiego
życia. Szmat czasu wiodłam żywot wilczycy morskiej, ale nie chcę dokonać
żywota na morzu. – Zerknęła w jego stronę. – Wolałabym wrócić do domu.
A ty?
To słowo zatrzymało wszystkie myśli w jego głowie.
Dom. Niclays od lat uważał się za człowieka bezdomnego. Nazwisko
Roos wzięło się od Rozentunu – sennego miasteczka nieopodal Cieśniny
Vattenów, gdzie na pewno nikt już go nie pamiętał. Nie mieszkał tam nikt
znajomy, nie licząc matki, która nim pogardzała.
Może chociaż Truyde obchodziło, czy jeszcze żyje. Zastanawiał się, co
też u niej słychać. Czy wciąż snuje marzenia o sojuszu ze Wschodem czy
może w skrytości opłakuje kochanka?
Od lat już nie gościł na mentyjskim dworze, gdzie cieszył się
przychylnością króla i gdzie się zakochał. Edvart już nie żył, jego ród
stopniał, a pamięć o nim przetrwała tylko w posągach i obrazach. Nie, nie
było tam już miejsca dla Niclaysa. Nie było go również na Inys, które
wspominał wybitnie źle.
Ostatecznie jego domem zawsze był Jannart.
– Jan umarł za to. – Zwilżył usta językiem. – Za to drzewo morwy. Nie
mogę z niego zrezygnować.
– Jesteś Mistrzem Mikstur. Na pewno będziesz miał mnóstwo czasu, by
zbadać drzewo życia – mruknęła Laya. – Jeśli uda ci się sporządzić eliksir,
Złota Cesarzowa zabierze nas na północ, do Miasta Tysiąca Kwiatów.
Będzie próbowała sprzedać go domowi Lakseng w zamian za zniesienie
zakazu morskiego. Moglibyśmy wtedy uciec do miasta, a stamtąd dojść
pieszo do Kawontay. Zabrałbyś ze sobą kilka próbek eliksiru.
– Pieszo? – Niclays prychnął śmiechem. – Załóżmy wbrew wszelkiemu
prawdopodobieństwu, że przeżyjemy tę podróż. Co wtedy?
– Znajdziemy w Kawontay ersyrskich szmuglerów, którzy rabują statki
na Morzu Carmentumskim. Powinno nam się udać ich przekonać, by
zabrali nas na drugą stronę Czeluści. Moja rodzina im zapłaci.
Za mnie nikt nie zapłaci – pomyślał Niclays.
– Za ciebie też, nie bój się – dodała Laya, czytając z jego twarzy. – Już ja
o to zadbam.
– Jesteś bardzo miła. – Zawahał się. – Layo, co ja zrobię, jeśli
rzeczywiście nie znajdziemy na wyspie drzewa morwy?
Przyjrzała mu się uważnie.
– Na twoim miejscu, Niclaysie, rzuciłabym się do morza – powiedziała
cicho. – Ono będzie łaskawsze od rozsierdzonej Cesarzowej.
Przełknął ślinę.
– Tak – przyznał – chyba masz rację.
– Ale coś na pewno znajdziemy – dodała zaraz. – Jannart wierzył
w prawdziwość legendy. A ja wierzę, że on czuwa nad tobą, Niclaysie. I że
dopilnuje, byś wrócił do domu.
Dom.
Mógłby dać eliksir dowolnemu władcy na świecie, a ten w zamian
ochroniłby go przed Sabran. Najbardziej chciałby wrócić do Brygstad.
Mógłby wynająć poddasze w Starej Dzielnicy i wiązać koniec z końcem,
ucząc nowicjuszy alchemii. Mógłby odnaleźć nieco radości w swojej
bibliotece, w wykładach na uniwersytecie. A jeśli nie Brygstad, to może
Hróth?
I odnajdzie Truyde. Zastąpi jej dziadka i sprawi, że Jannart będzie
z niego dumny.
Gdy „Pogoń” wypłynęła na głębsze wody, Niclays wciąż stał na
pokładzie obok Layi i patrzył w rozsiane po niebie gwiazdy. Cokolwiek
czeka go na końcu tej drogi, jedno było pewne – on lub jego duch w końcu
odnajdą spokój.
55
ZACHÓD

Statek pasażerski „Kwiat Ascalonu”, który kursował wzdłuż wschodniego


brzegu Inys, zadokował w prastarej przystani Caliburn nad Morzem w samo
południe. Ead i Margret ruszyły konno przez Łąki wzdłuż Smukłej Rzeki.
Nocą napadało śniegu, przez co pola przypominały powierzchnię
gigantycznego tortu, na którym ktoś rozsmarował nożem bitą śmietanę.
Spotkani na drodze ludzie uchylali im kapelusza na powitanie i wołali
radośnie do Margret, która uśmiechała się do nich i im machała. Gdyby to
ona urodziła się pierwsza, byłaby znakomitą hrabiną Złotobrzozy.
Gdy odbiły od rzeki, ich konie zagłębiły się w śniegu po kolana. Zimą
wieśniacy nie pracowali na polach, ale choć nikogo w okolicy nie było, Ead
nie zdejmowała nasuniętego na oczy kaptura.
Rodzina Becków mieszkała w wielkim, pięknym domu zwanym
Słowiczym Dworem. Stał milę od Złotobrzozy, gdzie urodził się Galian
Berethnet. Sama wioska dawno popadła w ruinę, ale wciąż odwiedzali ją
pielgrzymi z całego Imperium. Leżała w cieniu dziwokniei, oddzielającej
Łąki od Jezior.
Po kilku godzinach jazdy Margret przetarła twarz ogorzałą od zimowego
wiatru, ściągnęła cugle wierzchowcowi i zatrzymała się na szczycie
wzgórza. Ead potoczyła wzrokiem po parku otaczającym posiadłość.
Słowiczy Dwór wznosił się dumnie przed nimi, ponury i okazały,
przykuwał wzrok za sprawą wielkich okien wykuszowych i wysoko
sklepionych dachów.
– No, wreszcie jesteśmy – oznajmiła Margret. – Chcesz jechać prosto do
Złotobrzozy?
– Nie od razu – odparła Ead. – Jeśli Galian rzeczywiście ukrył Ascalona
w tej prowincji, na pewno powierzył komuś obowiązek strzeżenia go. To
była najcenniejsza z posiadanych przez niego rzeczy. Symbol domu
Berethnet.
– I myślisz, że przez te wszystkie stulecia moja rodzina ukrywała go
przed królowymi?
– Niewykluczone.
– Święty rzeczywiście gościł kiedyś w Słowiczym Dworze –
przypomniała sobie Margret. – Tego roku, gdy przyszła na świat Sabran.
Ale gdyby były jakieś dowody na to, że zostawił tu miecz, tata z pewnością
by o nich wiedział. Postawił sobie za cel życia dowiedzieć się wszystkiego
o siedzibie swego rodu.
Lord Clarent Beck chorował od jakiegoś czasu. Był niegdyś świetnym
jeźdźcem, ale odkąd spadł z konia i uderzył się w głowę, cierpiał na
dolegliwość, którą Inysyci zwą zaćmieniem umysłu.
– Jedźmy, szkoda czasu – zaordynowała Margret z szelmowskim
błyskiem w oku. – Może mały wyścig, lady Nurtho?
Ead w odpowiedzi chlasnęła konia wodzami. Gdy jej wierzchowiec
mknął po zboczu i pokonywał rozległy park, rozpędzając stado jeleni,
Margret krzyknęła za nią coś, co wybitnie nie przystawało wysoko
urodzonej. Ead śmiała się, a wiatr zerwał jej z głowy kaptur.
Dojechała do strażnicy jako pierwsza. Słudzy z broszami rodziny
Becków na piersi akurat odśnieżali bramę.
– Lady Margret! – wykrzyknął chudy jak trzcina mężczyzna o przyciętej
w szpic brodzie i skłonił się aż do ziemi. – Witaj w domu, milady.
– Dzień dobry, panie Brooke. – Margret zsiadła z konia. – Przedstawiam
ci Eadaz uq-Nāra, wicehrabinę Nurthy. Zabierz nas, proszę, przed oblicze
hrabiny.
– Ma się rozumieć, oczywiście. – Mężczyzna skłonił się także na widok
Ead. – Lady, witaj w Słowiczym Dworze.
Ead zmusiła się, by skinąć mu głową, ale już czuła, że zawsze będzie ją
uwierał ten niedorzeczny tytuł.
Przekazała wodze stajennemu. Margret weszła z nią do domu.
W przedpokoju wisiał sięgający od podłogi aż po sufit portret
przedstawiający mężczyznę o hebanowej skórze i poważnym wejrzeniu,
ubranego w dopasowany dublet i nogawice, które były w Inys krzykiem
mody kilkaset lat temu.
– Lord Rothurt Beck – przedstawiła przodka Margret, mijając
malowidło. – Postać, która zasłynęła podczas jednej z tragedii, które
dotknęły Inys. Carnelian III zakochała się w lordzie Rothurcie, lecz był już
mężem innej. A to – wskazała kolejny portret – Margret Żelaznoboka, moja
imienniczka. Stanęła na czele naszych wojsk w czasie Rebelii na
Janowcowym Wzgórzu.
Ead uniosła brwi.
– Lord Morwe wżenił się w znamienity ród.
– Tak. Już mi go szkoda – rzekła z wysiłkiem Margret. – Mama nie
pozwoli mu zapomnieć, jak bardzo znamienity.
Pan Brooke przeprowadził je przez niezliczone korytarze wyłożone
drewnem i przystanął przed grubymi dębowymi drzwiami. Tyle miejsca –
pomyślała Ead – a tylko dwoje mieszkańców, nie licząc służby.
Gdy weszli do komnaty dziennej, zastali lady Annes Beck przy lekturze.
Była wysoką kobietą, która jeszcze przydawała sobie wzrostu wymyślnym
czepkiem. Jej brązowa skóra nie nosiła śladów zmarszczek, ale Ead
wyłowiła wzrokiem siwe pasma w jej czarnych lokach.
– A cóż to, panie Brooke? – Gdy podniosła wzrok i zdjęła okulary,
odebrało jej mowę. – Święty! Margret!
Dziedziczka dygnęła po dworsku.
– Gdzież mi tam równać się ze świętym, mamo, daj mi trochę czasu.
– Och, moje dziecko.
Lady Annes popędziła do córki z otwartymi ramionami. W odróżnieniu
od swoich dzieci wciąż mówiła z południowym akcentem. – Dopiero dziś
rano usłyszałam o twoich zaręczynach z lordem Morwe – rzekła, biorąc
Margret w ramiona. – Powinnam się obrazić, że nie spytałaś mnie o zdanie,
no ale skoro królowa Sabran pobłogosławiła związek… – Kobieta
promieniała szczęściem. – Och, rzadki klejnot znalazł w tobie twój
szczęśliwy wybranek.
– Dziękuję, mamo…
– A teraz słuchaj: już zamówiłam najlepszą satynę na suknię dla ciebie.
Będzie ci do twarzy w pysznym, bogatym błękicie. Do tego białe perły
i szafiry, a poza tym musisz, po prostu musisz wziąć ślub w Caliburn nad
Morzem, tak jak ja. Nie ma piękniejszego miejsca.
– No proszę, wygląda na to, że masz już obmyśloną całą ceremonię. –
Margret ucałowała ją w policzek. – Mamo, pamiętasz panią Duryan. Teraz
to dama Eadaz uq-Nāra, wicehrabina Nurthy. I moja najdroższa
przyjaciółka. Ead, przedstawiam ci moją matkę, hrabinę Złotobrzozy.
Ead dygnęła uprzejmie. Dotąd spotkała lady Annes tylko dwa razy, gdy
hrabina gościła na dworze, odwiedzając dzieci, lecz jedynie wymieniły
uprzejmości, nie zamieniając ze sobą dość słów, by zostawić po sobie jakieś
wrażenie.
– Dama Eadaz – powiedziała nieco sztywno pani domu. – Nie dalej jak
cztery dni temu herold obwieścił, że jesteś poszukiwana za herezję.
– Ci heroldowie byli opłaceni przez zdrajców, milady – odrzekła gładko
Ead. – Jej Wysokość nie dała wiary ich kłamstwom.
– Hm. – Lady Annes zmierzyła ją wzrokiem. – A wiesz, Clarent zawsze
wieszczył, że poślubisz mego syna. Mam nadzieję, że nie doszło między
wami do niczego niestosownego. Kto wie, może jesteś teraz godna, by
zostać towarzyszką życia przyszłego hrabiego Złotobrzozy. – Zanim Ead
zdążyła obmyślić jakąś odpowiedź na takie słowa, gospodyni zaklaskała
w dłonie. – Brooke! Kolacja, a chyżo.
– Tak, milady – padła odpowiedź gdzieś z daleka.
– Mamo – zaprotestowała Margret – nie możemy zostać na kolację.
Musimy porozmawiać o…
– Nie bądź niemądra, Margret. Musisz przybrać nieco ciałka, jeśli masz
obdarzyć swojego lorda męża potomkiem.
Margret wyglądała, jakby ze wstydu miała zapaść się pod ziemię.
Tymczasem lady Annes pobiegła wydać dyspozycje co do wieczornego
posiłku.
Siedziały teraz same w wielkiej komnacie. Ead podeszła do okna
wychodzącego na przestwór pokrytego śniegiem parku, gdzie wciąż biegały
jelenie.
– Piękny dom – skomplementowała siedzibę rodową Becków.
– Tak. Strasznie za nim tęsknię. – Margret przesunęła palcem po
wirginale. – Przepraszam cię za mamę. Jest… przesadnie szczera, ale ma
dobre intencje.
– Jak to zwykle matki.
– To prawda. – Margret posłała jej uśmiech. – Chodź. Musimy się
przebrać.
Zaprowadziła Ead kilkoma korytarzami i spiralną klatką schodową do
pokoju gościnnego we wschodnim skrzydle. Ead zrzuciła ubranie do jazdy.
Gdy myła twarz w misie, zauważyła coś za oknem, nim jednak przypadła
do parapetu, owo coś zniknęło.
Robiła się nerwowa. Jej siostry przyjdą po nią prędzej czy później, albo
by ją uciszyć, albo by zawlec z powrotem do Lasyi.
Otrząsnąwszy się z nieprzyjemnego wrażenia, sprawdziła, czy broń ma
w zasięgu ręki, i przygotowała się do kolacji. Margret spotka się z nią na
zewnątrz i razem pójdą do jadalni, gdzie zapewne czeka już na nie lady
Annes.
Znalazłszy się na miejscu, usiadły na wysokich krzesłach, a słudzy
wypełnili ich kielichy perry, alkoholowym napojem z gruszek, tutejszym
specjałem. Następnie na stole wylądowały półmiski z dziczyzną oraz
pajdami chleba o grubej skórce.
– A teraz opowiedzcie mi obie, co słychać na dworze – zagaiła lady
Annes. – Tak mi przykro, że Sabran straciła dziecko.
Jej dłoń powędrowała do jej własnego brzucha. Ead wiedziała, że pani
domu poroniła raz przed urodzeniem Margret.
– Jej Wysokość czuje się już lepiej, mamo. Niedoszła uzurpatorka trafiła
do Sierocej Wieży.
– Uzurpatorka? A kimże była ta uzurpatorka?
– Lady Igrain Crest.
Lady Anne wlepiła w nią wzrok.
– Igrain. – Wolno odłożyła widelec. – Święty, nie wierzę.
– Mamo – powiedziała z wyczuciem Margret – ona stała również za
zabójstwem królowej Rosarian. Konspirowała z Sigosem Vetaldą.
Lady Anne zaczerpnęła powietrza. Na jej twarzy odmalowała się gama
emocji.
– Wiedziałam, że Sigoso będzie chował urazę. Był bezwzględny
w swoich dążeniach. – Z jej słów przebijała gorycz. – Wiedziałam także, że
Rosarian i Igrain nie przepadały za sobą. Z powodów, o których lepiej
milczeć. Ale pomyśleć, że Igrain miałaby zamordować królową… I to
jeszcze w taki sposób…
Ead zastanawiała się, czy Annes Beck, jako była dama sypialniana,
wiedziała o romansie Rosarian z Harlowe’em. Jak również, że księżniczka
była bękartem.
– Przykro mi, mamo, ale to prawda. – Margret ujęła ją za rękę. –
W każdym razie Crest już nigdy nikogo nie skrzywdzi.
Lady Annes skinęła głową.
– Przynajmniej to już skończone. – Otarła oczy chustką. – Przykro mi
tylko, że Arbella nie dożyła rozwiązania tej sprawy. Zawsze winiła siebie za
śmierć Rosarian.
Jadły w ciszy przez jakiś czas.
– Jak się miewa lord Złotobrzozy, milady? – spytała Ead.
– Obawiam się, że stan Clarenta pozostaje bez zmian. Czasem jest
obecny w teraźniejszości, czasem w przeszłości, czasem w ogóle nigdzie go
nie ma.
– Wciąż chce ze mną rozmawiać, mamo? – spytała Margret.
– Tak. Pyta o ciebie codziennie. – Lady Annes wydawała się zmęczona. –
Pójdź do niego na górę, dobrze?
Margret łypnęła na Ead przez stół.
– Tak, mamo – odpowiedziała. – Oczywiście, że pójdę.

Lady Annes z dumą czyniła honory domu, co oznaczało, że siedziały przy


stole jeszcze bite dwie godziny.
Zawieszone w niszy kominkowej ubrania już przeschły. Z kuchni
napływały coraz to nowe potrawy, które rozgrzały Ead aż do kości.
Rozmowa zeszła na nadchodzącą ceremonię zaślubin, a wkrótce po tym
lady Annes zaczęła udzielać córce rad w związku z nocą poślubną
(„Mądrze zrobisz, jeśli przygotujesz się na zawód, moja kochana; sam akt
zwykle jest o wiele mniej przyjemny, niż się mówi”). Przez cały czas
pouczenia Margret miała na twarzy zbolały uśmiech, który Ead często
widziała u niej na dworze.
– Mamo – powiedziała, gdy wreszcie zdołała wtrącić słowo –
opowiadałam Ead naszą rodzinną legendę. O odwiedzinach Świętego.
Lady Annes pospiesznie połknęła łyk wina.
– Interesujesz się historią, Eadaz?
– W pewnym sensie, milady.
– Wiedz zatem, że zgodnie ze świetnie zachowanymi zapiskami Święty
gościł w Słowiczym Dworze przez trzy dni po tym, jak królowa Cleolind
zmarła w połogu. Nasza rodzina była już wówczas starym i zaufanym
sprzymierzeńcem króla Galiana. Niektórzy mówią, że przez pewien czas
ufał wyłącznie Beckom, bardziej nawet niż własnemu Przeświętemu
Zastępowi.
Ead i Margret wymieniły spojrzenia. Tymczasem na stół sfrunęły na
rękach służących kolejne talerze i tace, tym razem z twarogowym ciastem,
pieczonymi jabłkami i słodkim mlekiem.

Gdy posiłek nareszcie dobiegł końca, lady Annes udała się na spoczynek.
Margret wspięła się z Ead po schodach, trzymając w ręku świecę.
– Święty… – westchnęła. – Przepraszam cię, Ead. Latami czekała, aż
któreś z nas w końcu znajdzie żonę lub męża, żeby mogła
w najdrobniejszych szczegółach zaplanować całą ceremonię. Loth, jak
wiesz, zawiódł ją na tym froncie.
– Nie przejmuj się tym. Matka po prostu bardzo cię kocha.
Gdy dotarły do pięknie rzeźbionych drzwi do północnego skrzydła,
Margret przystanęła.
– A jeśli… – Przekręciła pierścień na środkowym palcu. – Co, jeśli tata
nie będzie mnie pamiętał?
Ead położyła dłoń na jej plecach.
– Przecież sam prosił, by odwiedziła go jego córka Margret.
Przyjaciółka zaczerpnęła tchu, podała Ead świecę i nacisnęła klamkę.
W pokoju było duszno. Lord Clarent Beck drzemał na bujanym fotelu,
opatulony kołdrą. Od Lotha odróżniały go tylko siwe włosy i może dwie
zmarszczki – podobieństwo między ojcem a synem było uderzające. Mocno
wychudł, odkąd Ead widziała go po raz ostatni.
– Kto to? – Poruszył się. – Annes?
Margret podeszła do niego i ujęła jego twarz w dłonie.
– Tato – powiedziała. – Tato, to ja. Margret.
Otworzył szeroko oczy.
– Meg. – Wyciągnął do niej rękę. – Margret, to naprawdę ty?
– Tak. – Zaśmiała się nerwowo. – Tak, tato, to ja. Wybacz, że tak długo
cię nie odwiedzałam. – Ucałowała jego dłoń.
Uniósł jej twarz jednym palcem.
– Margret – powiedział – jesteś moim dzieckiem. Wybaczyłem ci
wszystkie grzechy tego dnia, gdy przyszłaś na świat.
Margret otoczyła go ramionami i wcisnęła twarz w załomek jego szyi.
Lord Clarent pogłaskał ją po głowie pewnym ruchem, a na jego twarzy
zajaśniały błogość i spokój. Ead nigdy nie poznała swojego rodziojca, lecz
nagle poczuła, że bardzo by chciała.
– Tato – podjęła Margret, odsuwając się od niego – pamiętasz Ead?
Spoczęły na niej ciemne oczy o ciężkich powiekach. Jego spojrzenie było
tak życzliwe i ciepłe, jak pamiętała.
– Ead – wychrypiał. – A niech mnie, toż to Ead Duryan. – Wyciągnął do
niej rękę, a Ead ucałowała sygnet. – Dobrze cię widzieć, dziecko. Czy
wyszłaś już za mojego syna?
Ead zastanawiała się, czy lord Clarent wie, że jego syn zdążył w ostatnim
czasie zostać wygnany, otrzeć się o śmierć, a potem zostać przywrócony do
łask.
– Nie, milordzie – odrzekła łagodnie. – Loth i ja nie kochamy się w ten
sposób.
– Wiedziałem, że to zbyt piękne, by było prawdziwe – zachichotał lord
Clarent. – Miałem nadzieję być na jego ślubie, ale coś mi się widzi, że się
nie doczekam.
To powiedziawszy, opuścił głowę, twarz mu sflaczała. Margret ujęła ją
w dłonie i skupiła na sobie jego uwagę.
– Tato – powiedziała – mama mówi, że chciałeś się ze mną widzieć.
Lord Clarent zamrugał.
– Że chciałem… – Wolno pokiwał głową. – Tak. Mam ci coś ważnego do
powiedzenia, Margret.
– Jestem, zamieniam się w słuch.
– Więc słuchaj. Loth nie żyje – powiedział drżącym głosem – więc teraz
ty jesteś dziedziczką. Tylko dziedziczka Złotobrzozy może o tym
wiedzieć. – Ściągnął mocniej brwi. – Loth naprawdę nie żyje.
Musiał zapomnieć, że Loth wrócił na Inys. Margret wymieniła spojrzenia
z Ead, po czym wróciła wzrokiem do ojca.
Potrzebowały, by lord Clarent wierzył, że Loth nie żyje. Tylko w ten
sposób mogły się dowiedzieć, gdzie jest ukryty miecz.
– On… rzeczywiście uważa się, że umarł, tato – wyrzekła cicho
Margret. – Jestem dziedziczką.
Lord skrzywił się boleściwie. Ead wiedziała, jak bardzo Margret cierpi,
racząc go tak bolesnym kłamstwem, lecz posłanie po Lotha do Ascalonu
mogło zająć wiele dni, których nie miały.
– Jeśli Loth nie żyje, to… ty musisz go wziąć, Margret – powiedział
Clarent ze łzami w oczach. – Musisz wziąć Hildistérron.
To słowo trafiło ją w serce niczym rozgrzane do czerwoności ostrze.
– Hildistérron – powtórzyła Margret. – Ascalon.
– Gdy zostałem hrabią Złotobrzozy, twoja lady babka powiedziała mi
o nim. – Clarent złapał ją za rękę. – Podkreśliła, że muszę przekazać go
moim dzieciom, a one swoim. Na wypadek gdyby ona kiedyś po niego
wróciła.
– Ona – wcięła się Ead. – Kto taki, milordzie?
– Ona. Leśna Pani.
Kalyba.
Na powierzchnię umysłu Ead wypłynęły słowa wiedźmy. W Altanie
Wieczności wyznała jej, że szukała miecza przez stulecia, lecz nie mogła go
znaleźć, bo Galian dobrze go ukrył.
Clarent był pobudzony, wodził przerażonym wzrokiem od jednej kobiety
do drugiej.
– Nie znam cię – wyszeptał. – Kim jesteś?
– Tato – powiedziała natychmiast Margret – to ja, twoja córka. – Gdy
wzrok mu się przejaśnił, głos jej się załamał. – Tato, błagam cię, nie uciekaj
ode mnie. Jeśli nie powiesz mi teraz, gdzie on jest, ta wiedza na zawsze
przepadnie w czeluściach twojego umysłu. – Ścisnęła jego dłoń. – Proszę,
powiedz mi, gdzie jest ukryty Ascalon.
Wczepił się w nią palcami, jakby była ucieleśnieniem jego pamięci.
Pochylił się ku niej, a jego spękane usta znalazły się przy jej uchu. Ead
przypatrywała się ich ruchowi z łomoczącym sercem.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do środka weszła lady Annes.
– Czas na twoją senną wodę, Clarencie – powiedziała. – Margret, tata
uda się teraz na spoczynek.
Clarent tulił w ramionach głowę córki.
– Mój syn… – Wstrząsnął nim płacz. – Mój syn nie żyje.
Lady Annes zrobiła krok naprzód i zmarszczyła brew.
– Nie, Clarencie, przecież przyszły dobre wieści. Loth wrócił i…
– Mój syn nie żyje.
Zaniósł się płaczem. Margret przyłożyła dłoń do ust, z jej oczu polały się
łzy. Ead wzięła ją za łokieć i wyprowadziła z komnaty, zostawiając lady
Annes, by zaopiekowała się swoim towarzyszem.
– Jak mogłam mu to powiedzieć… – wyrzekła Margret zmienionym
głosem.
– Musiałaś.
Kiwnęła głową, muskając chusteczką zapłakane oczy. Zaciągnęła Ead
prosto do swojej sypialni, a tam porwała ze stołu arkusz papieru, pióro
i atrament.
– Szybko, zanim zapomnę – mruknęła i napisała:

Znasz mnie z pieśni, lecz mej prawdy nikt nie śpiewa.


Tam się skrywam, gdzie nie sięga światło gwiazd.
Wykuto mnie w ogniu, spleciono z włosów komety.
W głębi ziemi ległem, pośród drzew korzeni.
Moi czciciele porośnięci futrem, ich ofiarą – gnój.
Zgaś ogień, rozłam kamień i uwolnij mnie.

– Kolejna przeklęta zagadka. – Może to przez wydarzenia ostatnich


tygodni, ale Ead poczuła się nagle tak zmęczona i sfrustrowana, że następna
tajemnica do rozwikłania jawiła jej się jak kłoda rzucona pod nogi przed
samą metą. – Matko, przeklnij wszystkich pradawnych poetów i wszystkie
ich zagadki. Nie mamy czasu dumać nad…
– Ja wiem dokładnie, co to znaczy. – Margret wepchnęła sobie kartkę za
gorset. – Wiem, gdzie jest Ascalon. Za mną.

Margret dała znać służbie, że udaje się z Ead na wieczorną przejażdżkę.


Kazała przekazać matce, by nie czekała. Poprosiła też o dwa szpadle.
Stajenny przyniósł je i przyprowadził im osiodłane konie. Do każdego
siodła przyczepił po małej latarni.
Okutane ciężkimi płaszczami wyjechały ze Słowiczego Dworu. Margret
powiedziała Ead tylko tyle, że jadą do Złotobrzozy. Aby się tam dostać,
będą musiały przemierzyć stary trupi szlak. Był teraz pokryty śniegiem, ale
Margret stwierdziła, że sobie poradzą.
W dniach dawnych królów ciała zabierano ze Złotobrzozy i okolicznych
wiosek tą właśnie drogą do zniszczonego obecnie miasta Arondine, gdzie
odprawiano pogrzeby. Wiosną pielgrzymi szli tędy boso i z pieśnią na
ustach, oświetlając sobie drogę świecami. Składali ofiary w miejscu, gdzie
stało kiedyś Palenisko Berethneta.
Kobiety jechały pod wielkimi dębami o wykrzywionych konarach,
przecinały przestrzenie, gdzie niczym zabliźnione piętno pogańskich
czasów widniał kamienny krąg przodków Inysytów.
– Margret – odezwała się Ead, przekrzykując pęd powietrza – co znaczy
ta zagadka?
Margret zwolniła.
– Zrozumiałam jej sens, gdy tylko ojciec wyszeptał mi ją do ucha.
Usłyszałam ją pierwszy raz, gdy miałam bodaj sześć lat.
Ead pochyliła się, przejeżdżając pod obciążoną śniegiem gałęzią.
– A więc oświeć mnie, proszę.
– Jak wiesz, Loth i ja dorastaliśmy osobno. On już jako dziecko żył
z mamą na dworze, a ja tutaj z tatą, ale odwiedzał nas wiosną, przychodząc
tu wraz z innymi pielgrzymami. Nienawidziłam tego, że musiał tak szybko
wracać do stolicy. Któregoś roku byłam na niego tak zła za to, że znowu
zamierza mnie zostawić, że przyrzekłam, że już nigdy się do niego nie
odezwę. By mnie udobruchać, obiecał, że cały ostatni dzień swojego pobytu
w rodzinnych stronach spędzi ze mną i tylko ze mną, a ja kazałam mu
przyrzec, że zrobi wszystko, co tylko zechcę. Kiedy już złożył przysięgę,
oznajmiłam mu, że idziemy do dziwokniei.
– Odważna byłaś jak na dziecko północy.
– Raczej głupia – prychnęła Margret. – Ale znasz Lotha, jak przyrzekł, to
przyrzekł i koniec. Już w wieku dwunastu lat był zbyt rycerski, by złamać
dane słowo. No więc o świcie wyślizgnęliśmy się z łóżek i poszliśmy tą
właśnie drogą do Złotobrzozy, a stamtąd, po raz pierwszy w życiu, prosto
do dziwokniei, domu Leśnej Pani. Zatrzymaliśmy się pod ścianą lasu.
Drzewa zdawały mi się armią pozbawionych twarzy olbrzymów, lecz
czułam się bardziej podekscytowana niż przerażona. Złapałam Lotha za
rękę i staliśmy, drżąc, w cieniu dziwokniei. Zastanawialiśmy się, czy
wylezie z niej czarownica i nas porwie, obedrze ze skóry i pożre, gdy tylko
nasza stopa postanie w lesie. Wreszcie straciłam cierpliwość i mocno
popchnęłam Lotha naprzód.
Ead powstrzymała uśmiech.
– Ależ wtedy wrzasnął! – snuła opowieść Margret. – Lecz gdy się
zorientowaliśmy, że wiedźma nie zamierza wychynąć z gęstwiny, by nas
porwać, nabraliśmy odwagi i rzuciliśmy się do zrywania jagód w kniei,
hasając sobie, jak to dzieci. Wreszcie, gdy zapadł zmrok, postanowiliśmy
wrócić do domu. W tym właśnie momencie Loth spostrzegł małą jamę.
Stwierdził, że to na pewno królicza nora, ale ja się upierałam, że to leże
wyrma, i postanowiłam zabić śpiącą niechybnie w środku wiwernę. No cóż,
Loth obśmiał mnie, a ja uznałam, że teraz to już muszę wleźć do środka, by
mu pokazać. Była bardzo mała – łypnęła na Ead – więc musiałam kopać
rękami. Jak już ją nieco poszerzyłam, wpełzłam do środka głową naprzód,
trzymając w ręku świecę… Z początku napotkałam tylko ziemię. Ale gdy
spróbowałam się odwrócić, grunt uciekł spode mnie i potoczyłam się
naprzód. Nagle odkryłam, że znalazłam się w tunelu, dość dużym, bym
mogła wstać. Jakimś cudem moja świeca nie zgasła, więc odważyłam się
zapuścić nieco głębiej. Było jasne, że ten tunel nie został wydrążony przez
króliki. Nie pamiętam, jak głęboko weszłam. Tylko to, że z sekundy na
sekundę bałam się coraz bardziej. Wreszcie, gdy już myślałam, że zmoczę
spódnicę ze strachu, pobiegłam z powrotem i wygrzebałam się na zewnątrz.
Lothowi powiedziałam, że nic tam nie ma. – Śnieżynka osiadła jej na
rzęsach. – Myślałam, że trafiłam do ukrytego domu Leśnej Pani i że jeśli
pisnę o tym choć słówko, przyjdzie i mnie zabierze. Przez lata nawiedzały
mnie koszmary o tym podziemnym korytarzu. Śniłam, że ktoś grzebie mnie
żywcem i wysysa ze mnie krew. – Margret rzadko wyglądała na przerażoną,
lecz nawet teraz, po osiemnastu latach, wciąż drżała na to wspomnienie. –
Chyba w końcu o nim zapomniałam, ale gdy tata powiedział mi tę
zagadkę… Przypomniałam sobie. „W głębi ziemi ległem, pośród drzew
korzeni. Moi czciciele porośnięci futrem, ich ofiarą – gnój”.
– Króliki – mruknęła Ead. – Kalyba powiedziała mi, że rzadko wchodzi
do dziwokniei, ale może był tutaj Galian. Albo może to któryś z twoich
przodków opowiedział mu o tunelu.
Margret pokiwała głową z zaciśniętymi szczękami. Jechały dalej.
Gdy ruiny Złotobrzozy znalazły się w zasięgu wzroku, było już ciemno.
W tym świętym miejscu, kolebce Imperium Cnót, panowała niezmącona
cisza. Śnieg opadał bezgłośnie niczym płatki sadzy z ogniska. Gdy konie
minęły ruiny, które stały nietknięte od stuleci, Ead prawie uwierzyła, że
świat się skończył i że wraz z Margret są ostatnimi ludźmi, którzy ostali się
przy życiu. Cofnęły się w czasie do epoki, gdy Inys znane jeszcze było jako
Inysca.
Margret zatrzymała konia i zsiadła.
– Tutaj narodził się Galian Berethnet. – Kucnęła, by odgarnąć śnieg. –
Tutaj młoda szwaczka wydała na świat syna, a jego skroń naznaczył
spopielony głóg.
Jej urękawiczona ręka odkryła osadzony głęboko w ziemi blok marmuru.
TUTAJ STAŁO PALENISKO BERETHNETA
MIEJSCE NARODZIN KRÓLA GALIANA Z INYS
TEGO, KTÓRY SPRAWUJE WŁADZĘ NAD IMPERIUM I KTÓRY
JEST ŚWIĘTYM

– Słyszałam, że po Galianie nie ostały się żadne szczątki – przypomniała


sobie Ead. – Nie sądzisz, że to niezwykłe?
– Tak – przyznała Margret. – Nawet bardzo. Mieszkańcy Inyski powinni
byli zabezpieczyć szczątki doczesne króla. Chyba że…
– Że co?
– Że umarł śmiercią, którą jego słudzy chcieli zataić. – Margret dosiadła
konia. – Nikt nie wie, w jaki sposób odszedł Święty. Księgi mówią tylko
o tym, że dołączył do królowej Cleolind w niebie i tam zbudował
Halgalant, którego odbiciem jest miasto Ascalon, wzniesione przez niego
na tym świecie.
Zrobiła znak miecza nad marmurową tablicą, a potem ponagliła konia
ostrogami.
Na północy dziwoknieja była synonimem grozy. Gdy czarna ściana lasu
wyłoniła się zza horyzontu, Ead zrozumiała dlaczego. Zanim Bezimienny
nauczył tutejszy lud bać się blasku ognia, ten las nauczył go strachu przed
ciemnością. W kniei rosły przede wszystkim przysadziste wielkodrzewy,
które ściśnięte razem formowały czarną kurtynę. Sam jej widok potrafił
wycisnąć powietrze z płuc.
Podjechali do niej stępa, ściągając koniom cugle.
– Znajdziesz króliczą norę? – szepnęła Ead. Wiedziała, że są tu same, ale
to miejsce miało w sobie coś niepokojącego.
– Sądzę, że tak. – Margret odczepiła latarnię od siodła. – Trzymaj się
blisko mnie.
Las zdawał się pożerać światło. Ead wzięła swoją latarnię, a potem razem
zagłębiły się w dziwoknieję.
Śnieg chrzęścił pod butami. Poszycie było gęste i zbite – wielodrzewy
nigdy nie zrzucały igieł, ale śniegu spadło tyle, że pokrył ściółkę grubą
warstwą.
Gdy parły naprzód przez gęstwinę, Ead ogarnęło dojmujące poczucie
samotności. Może to przez zimno i wszechogarniającą ciemność, lecz nagle
kominek w Słowiczym Dworze wydał jej się co najmniej tak odległy jak
Burlah. Otuliła się ciaśniej futrzanym kołnierzem płaszcza. Margret
nieruchomiała co jakiś czas, jakby nasłuchiwała. Gdy pękła gałązka, Ead
stężała. Skryty pod koszulą klejnot robił się coraz zimniejszy.
– Kiedyś żyły tu wilki – powiedziała Margret – ale wszystkie już wybito.
– Dlaczego nazwano ten las dziwoknieją? – spytała Ead, choćby po to,
by zająć czymś myśli Margret.
– Naszym zdaniem mieszkańcy Inyski wierzyli, że mieszkają w nim
dziwożony, czyli garbate i szkaradne boginki, które wplatały we włosy
kwiaty głogu. Niektórzy twierdzą, że to od nich wzięły się legendy
o wiedźmach i czarownicach.
Grzęzły w śniegu, nie odzywając się już ani słowem. Ead chłonęła
wzrokiem otoczenie i nie mogła wyjść z podziwu nad odwagą młodych
Lotha i Margret.
– To tu. – Przyjaciółka podeszła do zaspy u stóp sękatego dębu. – Pomóż
mi, proszę.
Ead zbliżyła się do niej ze szpadlem w ręku. Rozkopawszy zaspę, Ead
nabrała podejrzeń, że Margret się pomyliła, lecz wtedy właśnie przebiła się
przez zmarzniętą ziemię do znajdującej się pod spodem jamy.
Odgarnęły resztę śniegu. Nora była za mała, by zmieściło się tam choćby
dziecko. Poszerzyły wlot szpadlami i rękami. Margret nerwowo wpatrywała
się w nieprzeniknioną ciemność.
– Pójdę pierwsza – zaproponowała Ead. Butem strząsnęła luźną ziemię
i wsunęła się do środka, zostawiwszy latarnię przyjaciółce.
Wewnątrz ledwie zmieściłby się dobrze odżywiony królik, a co dopiero
kobieta. Ead zapaliła magiczny ogień i popełzła naprzód, szorując
brzuchem po ziemi. Czołgała się, dopóki, tak jak w opowieści Margret, nie
straciła gruntu pod nogami i nie zsunęła się w czarną studnię. Nie mogąc
zawrócić, postanowiła przeć naprzód.
Upadek był krótki i zostawił po sobie kilka siniaków. Gdy już stanęła na
nogach, roznieciła swój magiczny płomień, a jego blask wyłuskał z mroku
sklepiony łukowo tunel z bloków piaskowca, wysoki akurat na tyle, że
mogła stanąć w nim wyprostowana.
Margret dołączyła do niej. Uniosła latarnię i ścisnęła w dłoni swój mały
nóż.
W ścianach tunelu wyrzeźbione były wnęki, w których niegdyś
znajdowały się świece. W tym ukrytym tunelu panował chłód, ale nie tak
przenikliwy jak ten na zewnątrz. Margret wciąż drżała, owinięta płaszczem.
Wkrótce dotarły do komnaty o niskim suficie, gdzie między dwoma
żelaznymi kadziami stała kolejna kamienna płyta, tym razem wycięta
z czarnoskały. Margret nachyliła się, by powąchać zawartość metalowego
zbiornika.
– Olej z łachowca. Pełna kadź takich rozmiarów paliłaby się
miesiącami – powiedziała. – To miejsce nie jest opuszczone. Ktoś tu
przychodzi.
– Przypomnij mi, kiedy twój ojciec spadł z konia – powiedziała Ead.
– Trzy lata temu.
– Czy przedtem zaglądał do dziwokniei?
– Tak, często. Las leży w naszej prowincji, więc czasem przechodził
przez niego wraz ze służącymi, ale zdarzało mu się też zapuszczać tu
samotnie. Uważałam go wtedy za najodważniejszego człowieka na świecie.
Przyświecając sobie magicznym ogniem, Ead odczytała inskrypcję na
kamiennej płycie.
JA JESTEM ŚWIATŁEM OGNIA I GWIAZD
CO WYPIJĘ, TO UTONIE

– Meg, Loth ci wytłumaczył, na czym polega moja magia, prawda?


– Jeśli dobrze zrozumiałam, władasz magią ognia, którą magia gwiazd
przyciąga w jakiś sposób, ale nie tak bardzo jak samą siebie. Dobrze
rozumiem?
– Tak. Galian musiał wiedzieć, że miecz będzie ciągnął do sterrenu i że
Kalyba miała go pod dostatkiem. Nie chciał, by czarownica posłyszała ten
zew. Ktokolwiek pogrzebał tu Ascalona, otoczył go ogniem. Myślę, że
przez pierwszych kilka stuleci ten, kto pełnił funkcję Strażnika Łąk,
pilnował też, by wejście było otwarte, a kadzie zapalone.
– I myślisz, że robił to tata. – Margret powoli pokiwała głową. – Ale gdy
spadł z konia…
– Sekret o mało co nie został zapomniany.
Obie wróciły wzrokiem do płyty. Była zbyt ciężka, by odsunąć ją gołymi
rękami.
– Pojadę szybko do domu po młot – powiedziała Margret.
– Poczekaj.
Ead wyjęła zachodzący klejnot. Był zimny jak sopel lodu.
– On wyczuwa Ascalona – stwierdziła – ale nie przyciąga go tak mocno,
by przebił się przez kamień. – Zamyśliła się. – Ascalon jest zrobiony ze
światła gwiazd, ale ukształtowano go za pomocą ognia. Zrodził się
z połączenia dwóch rodzajów magii.
Uniosła dłoń, na której wciąż płonął jej czarodziejski płomień.
– I reaguje na to, co jest w największym stopniu podobne do niego –
dopowiedziała Margret, podążając za tokiem myślenia przyjaciółki.
Język płomienia liznął klejnot. Ead obawiała się, że się myli, lecz
wątpliwości opuściły ją, gdy zbudziło się w nim światło – biały blask,
pocałunek złożony przez księżyc na tafli wody. Który zaśpiewał jak trącona
struna.
Kamienna płyta pękła na pół, wydając dźwięk, jakby trafił ją piorun. Ead
odskoczyła do tyłu i zakryła twarz przedramieniem, gdy jakaś moc
miażdżyła czarną skałę. Klejnot wypadł jej z ręki, a z pęknięć na
powierzchni płyty wysączyło się oślepiające światło, które wypełniło
komnatę blaskiem. Coś przywaliło w ścianę tak głośno, że aż zadzwoniło
jej w uszach, i zaległo, parując, obok leżącego na podłodze klejnotu, który
drgał w tym samym rytmie. Obydwa przedmioty emanowały srebrnobiałym
blaskiem.
Gdy światło przygasło, Margret opadła na kolana.
Przed nimi leżał wspaniały miecz. Każdy jego cal – rękojeść, jelec
i klinga – były srebrne i lśniły jak lustro.
„Wykuto mnie w ogniu, spleciono z włosów komety”.
Ascalon. Miecz wykuty z metalu, którego próżno szukać w głębinach
ziemi. Stworzony przez Kalybę dla Galiana Berethneta, by trafił do rąk
Cleolind Onjenyu, która zbroczyła go krwią Bezimiennego. Długi miecz
o obusiecznym ostrzu. Gdyby postawić go pionowo, byłby tak wysoki jak
Loth.
– Ascalon – wychrypiała Margret z nabożnym lękiem. – Prawdziwy
Miecz.

Wygrzebały się z jamy i wyszły z dziwokniei po własnych śladach. Niebo


było usiane gwiazdami; pozbawiony pochwy Ascalon zdawał się spijać ich
światło. Pod ziemią wyglądał, jakby był zrobiony ze stali, lecz teraz nikt już
by nie wątpił w jego niebiańską proweniencję.
O tej porze nie odpływały żadne okręty. Jeszcze tę noc będą musiały
spędzić w Słowiczym Dworze, a do Caliburn nad Morzem wyruszą
o świcie. Myśl o kolejnej podróży przytłoczyła Ead. Nawet trzymając
miecz w dłoni, podskórnie lękała się dziwokniei. Las zapuścił korzenie
w jej sercu i wyparł z niego całe ciepło.
– Kto idzie?
Ead podniosła wzrok. Margret stanęła przy niej, uniosła latarnię.
– Jestem lady Margret Beck, córka hrabiego i hrabiny Złotobrzozy, a to
są ziemie Becków. Kto zakrada się nocą do dziwokniei? – Głos Margret
budził respekt, ale Ead znała przyjaciółkę zbyt dobrze, by nie dosłyszeć
w nim strachu. – Podejdź do światła, pokaż się.
Teraz Ead też zobaczyła. Między drzewami stała jakaś postać. Jej twarz
skryła natarczywa ciemność pradawnego lasu. Uderzenie serca później ten
ktoś rozpłynął się wśród cieni, jakby nigdy go tam nie było.
– Widziałaś to?
– Tak.
Szept wiatru poruszył koronami drzew.
Szybkim krokiem wróciły do koni. Ead przytwierdziła Ascalona do
siodła.
Niebo nad Złotobrzozą wziął we władanie wilczy księżyc, którego blask
kładł się plamami na gładkim śniegu. Minęły właśnie jeden z kamieni
nagrobnych, którymi upstrzona była okolica, kiedy Ead usłyszała krzyk
Margret. Ściągnęła wodze i okręciła konia.
– Meg!
Głos uwiązł jej w gardle. Drugi koń rozpłynął się w powietrzu.
A Margret stała z nożem przy szyi w ramionach Wiedźmy z Inyski.
„Ten rodzaj magii jest zimny i ulotny, wdzięczny, ale i wiążący się
z ryzykiem. Pozwala czarodziejce tkać iluzje, władać wodą… nawet
zmieniać kształt”.
– Kalyba – wyrzekła Ead.
Wiedźma była boso. Miała na sobie spiętą w pasie prześwitującą suknię
białą jak śnieg.
– Witaj, Eadaz.
Ead była napięta jak struna.
– Śledziłaś mnie od naszego spotkania?
– Tak. Patrzyłam, jak umykasz z Zakonu i jak wsiadasz w Córvugarze na
statek do Inys – odparła Kalyba bez śladu emocji na twarzy. – Wiedziałam,
że nie planujesz powrócić do mojej Altany. Że nie zamierzasz uhonorować
swojej przysięgi.
Margret drżała w jej rękach.
– Boisz się, moja słodka? – spytała Kalyba. – Czy twoja niania
opowiadała ci o Leśnej Pani? – Przesunęła koniuszkiem noża wzdłuż łuku
jej szyi i Margret zadrżała. – Wychodzi na to, że to twoja rodzina ukryła
przede mną mój miecz.
– Puść ją – powiedziała Ead. Jej koń przebierał kopytami w miejscu. –
Ona nie ma nic wspólnego z twoim żalem do mnie.
– Z moim żalem. – Było przeraźliwie zimno, ale na skórze wiedźmy nie
pojawiła się gęsia skórka. – Obiecałaś, że przyniesiesz mi to, czego pragnę.
Wieki temu na tych ziemiach za złamanie takiej przysięgi groziła krwawa
kara. Na szczęście masz teraz jeszcze coś, czego pożądam.
Ascalon znów lśnił światłem. Podobnie jak zachodzący klejnot ukryty
pod koszulą i płaszczem Ead.
– Byłam tu cały czas. W dziwokniei. – Kalyba syciła wzrok widokiem
Ascalona. – Mój miecz utulony do snu pod ziemią, w ciemności. Nawet
gdyby nie był zakopany zbyt głęboko, bym mogła usłyszeć jego zew,
musiałabym sama pełzać w ziemi jak żmija. Galian szydzi ze mnie nawet
po śmierci.
Margret zamknęła oczy. Jej usta poruszały się w cichej modlitwie.
– Musiał schować go tam przed podróżą do Nurthy. Gdzie spotkał go
koniec. – Kalyba uniosła wzrok. – Daj mi go, Eadaz, a spełnisz swoje
przyrzeczenie. Dasz mi to, czego pragnę.
– Kalybo – odrzekła Ead – wiem, że złamałam dane ci słowo. Zapłacę za
to. Ale Ascalon jest mi potrzebny. Użyję go, by zabić Bezimiennego. By
zrobić to, co nie udało się Cleolind. Tylko Ascalon zgasi ogień, który w nim
płonie.
– Tak, to prawda – potwierdziła Kalyba. – Ale ty nie będziesz nim
władać, Eadaz.
Wiedźma rzuciła Margret w śnieg, a ta natychmiast zaczęła drapać
własne ramiona paznokciami i krztusić się, jakby ktoś nalał jej wody do
płuc.
– Ead… – wydyszała. – Ead, ciernie…
– Co ty jej robisz? – Ead zeskoczyła z wierzchowca. – Zostaw ją!
– To tylko iluzja – powiedziała Kalyba, obchodząc Margret dookoła –
a jednak wydaje mi się, że cierpienie śmiertelników rażonych moją wizją
jest prawdziwe. Czasem ich serca nie wytrzymują ze strachu. – Wyciągnęła
rękę. – To twoja ostatnia szansa, by oddać mi miecz, Eadaz. Nie pozwól, by
lady Margret Beck zapłaciła za twoją niesłowność.
Ead stała nieruchomo. Nie odda jej miecza. Ale nie mogła dopuścić, by
Margret przez niego zginęła.
Drzewo pomarańczy nie obdarzyło jej owocem na darmo.
Skierowała ku wiedźmie otwarte dłonie, wystrzelił z nich czarodziejski
ogień, ogarniając zarówno przyjaciółkę jak i czarownicę, spalając iluzję.
Z ust Kalyby wydobył się rozdzierający wrzask, jej ciało zwinęło się
w konwulsjach. Ogień spalił kasztanowe pukle, stopił ciało, które spłynęło
z kości, a w jego miejsce pojawiło się nowe, blade, kontrastujące z kaskadą
kruczoczarnych włosów.
Osłupiała Ead zamknęła dłonie, a gdy płomienie zgasły, ujrzała Margret
na czworakach z ręką przy gardle i przekrwionymi oczami.
A przy niej stała Sabran Berethnet.
Ead wlepiła wzrok we własne dłonie, a potem w Kalybę, która wyglądała
do złudzenia jak Sabran. Margret odbiegła od niej.
– Sabran? – wykaszlała.
Kalyba otworzyła oczy, zielone jak liście wierzby.
– Jak…? – Ead zachłysnęła się powietrzem. – Jak zdobyłaś jej twarz? –
Złapała za miecz. – Odpowiadaj, wiedźmo.
Nie mogła oderwać od niej wzroku. Kalyba była Sabran w każdym
szczególe, łącznie z zadartym nosem i wykrojem ust. Nie miała blizny na
udzie i brzuchu, a pod prawym ramieniem widniał pieprzyk, którego Sabran
nie miała – ale nie licząc tych szczegółów, mogłyby być bliźniaczkami.
– Ich twarze to ich korony. A moja jest prawdą. – Głos, który dobył się
z ust Sabran, był głosem Kalyby. – Wtedy, w Altanie, mówiłaś, że chcesz
się uczyć, Eadaz. Widzisz teraz przed sobą największy sekret Imperium.
– Ty… – wyszeptała Ead.
„Kto był pierwszą królową Inys?”
– To nie iluzja. – Ead z sercem rozszalałym w piersi oddzieliła się od niej
klingą. – To twoja prawdziwa postać.
Margret podniosła się na nogi i stanęła za Ead, wyciągając nóż w stronę
wiedźmy.
– Oto prawda, której pragnęłaś. Oto prawda, którą poznałaś –
powiedziała Kalyba, nic sobie nie robiąc z wymierzonych w nią ostrzy. –
Tak, Eadaz. To moja prawdziwa forma. Mój pierwszy kształt. Ciało, które
nosiłam, zanim jeszcze opanowałam sterren. – Złożyła dłonie na brzuchu,
przez co przypominała Sabran jeszcze bardziej. – Nie miałam zamiaru już
nigdy nikomu go pokazać. Ale skoro je zobaczyłaś… Poznaj moją
opowieść.
Ead nie przestawała celować klingą w jej krtań. Kalyba odwróciła się
tyłem i stanęła z twarzą skierowaną do księżyca.
– Galian był moim dzieckiem.
Ead nie to spodziewała się usłyszeć.
– Ale nie dzieckiem zrodzonym z mojego łona. Wykradłam go ze
Złotobrzozy, gdy był jeszcze mały. Myślałam wówczas, że krew
niewiniątka pomaga w odkryciu tajników głębokiej magii, ale okazał się tak
uroczym dzieckiem, te jego oczka jak bławatki… Wyznaję, że poddałam się
sentymentowi i wychowałam go na Nurcie jak własne dziecko. W pustym
drzewie głogu.
Margret stała tak blisko, że Ead czuła, jak wstrząsa nią dreszcz.
– Gdy miał lat dwadzieścia pięć, opuścił mnie, by zostać rycerzem
w służbie Edriga z Arondine. Dziewięć lat później Bezimienny wyłonił się
z Góry Trwogi. Nie widziałam Galiana od wielu lat, ale gdy usłyszał
o pladze i o Bezimiennym, który siał postrach w Lasyi, odszukał mnie
i poprosił o pomoc. Jego marzeniem było zjednoczyć zwaśnionych królów
i książęta Inys pod jedną koroną. I władać krajem w oparciu o ideał Sześciu
Rycerskich Cnót. Aby tego dokonać, musiał zdobyć ich szacunek, wsławić
się jakimś wielkim czynem. Zapragnął zabić Bezimiennego, a by tego
dokonać, potrzebna mu była moja magia. A ja, jak ostatnia głupia,
użyczyłam mu jej, bo wówczas kochałam go już nie jak matka, lecz jak
kobieta, jak towarzyszka. W zamian obiecał, że odda się mnie i nikomu
innemu. Zaślepiona miłością obdarzyłam go Ascalonem, mieczem, który
wykułam w ogniu i blasku gwiazd. Wziął go i pojechał do Lasyi, do miasta
Yikala. – Westchnęła. – Za późno uświadomiłam sobie jedną rzecz: że
Galian pragnął czegoś jeszcze. By zjednoczyć władców Inyski i uzasadnić
swoje roszczenie do tronu, potrzebował królowej o czystej krwi. Kiedy
więc jego wzrok spoczął na Cleolind Onjenyu, zapragnął jej z całego serca.
Była nie tylko niezamężna, ale i piękna, w dodatku w jej żyłach płynęła
stara krew Południa. O tym, co wydarzyło się później, wiecie coś nie coś.
Cleolind odrzuciła mojego rycerza, a gdy odniósł rany, zawładnęła jego
mieczem. Zraniła Bezimiennego i wraz ze swoimi przybocznymi uciekła na
Zalewisko Lasyańskie, by na zawsze poślubić drzewo pomarańczy.
Spodziewałam się, że Galian mnie odszuka, ale on złamał swoją
przysięgę… i moje serce. Byłam chora z miłości. Byłam zła. – Spuściła
głowę. – Galian ruszył w drogę powrotną, nie zdobywszy ani chwały, ani
narzeczonej. A ja poszłam za nim.
– Nie robisz wrażenia osoby, która cierpi z powodu odrzucenia – wtrąciła
Ead.
– Ale serce jest okrutne. A on władał moim niepodzielnie. – Wiedźma
zaczęła krążyć wokół nich. – Przytłoczyła go własna porażka, zagubił się
w nienawiści i gniewie. Nie umiałam jeszcze wówczas zmieniać kształtu,
lecz znałam się na snach i byłam biegła w sztuce podstępu. – Przymknęła
powieki. – Wyszłam spomiędzy drzew i stanęłam przed nim. Jego oczy
nabiegły łzami. Uśmiechnął się… i nazwał mnie imieniem Cleolind.
Ead nie mogła oderwać od niej wzroku.
– Jak to się stało?
– Nie mogę zdradzić ci sekretów gwiezdnego rzemiosła, Eadaz.
Wystarczy, że powiem, że sterren pozwolił mi zawładnąć jego umysłem. Za
pomocą uroku sprawiłam, że uwierzył, że jestem księżniczką, która go
odrzuciła. Miał luki w pamięci, jedną nogą był w krainie snu: nie pamiętał,
jak wyglądała Cleolind ani że go wygnała, ani że kiedykolwiek istniał ktoś
taki jak ja. Jego pragnienia i żądze uczyniły go podatnym na mój wpływ.
Potrzebował królowej: i oto byłam. Sprawiłam, że zaczął mnie pragnąć, tak
jak zapragnął Cleolind, gdy spojrzał na nią po raz pierwszy. – Po jej
wargach przemknął uśmiech. – Zabrał mnie z powrotem na wyspy Inysca.
Tam uczynił mnie królową, a ja zaprosiłam go do łoża.
– Był dla ciebie jak syn – powiedziała Ead. Wzdrygnęła się z
obrzydzenia. – Wychowałaś go.
– Miłość jest skomplikowana, Eadaz.
Margret podniosła dłoń do ust.
– Wkrótce zaszłam w ciążę – wyszeptała Kalyba. Jej dłonie wpełzły na
brzuch. – Urodzenie córki pochłonęło ogromną część mojej siły. Straciłam
zbyt wiele krwi. Wreszcie ległam w łożu, słaba jak dziecko, dotknięta
gorączką połogową i bliska śmierci. W tym stanie nie mogłam już
podtrzymywać uroku, którym spętałam Galiana. Gdy wreszcie przejrzał na
oczy, kazał mnie wtrącić do lochu. – Do jej głosu napłynęły mroczne
nuty. – Miał miecz. Ja byłam słaba. Pewna przyjazna dusza pomogła mi
w ucieczce… ale musiałam porzucić moją Sabran. Moją małą księżniczkę.
Sabran I, pierwsza królowa Inys.
Wszystkie rozproszone fragmenty prawdy ułożyły się w logiczną całość,
wyjaśniając to, czego Zakon nigdy nie pojął.
Że Kłamca sam został okłamany.
– Galian zniszczył wszystkie moje podobizny, obrazy i posągi, zabronił
tworzenia nowych. A potem pojechał na Nurthę, gdzie go wychowałam,
i powiesił się na moim drzewie głogu. Lub na tym, co z niego zostało. –
Wiedźma otoczyła się ramionami. – Postanowił zabrać swój wstyd do
grobu.
Ead milczała, zbierało jej się na mdłości.
– Patrzyłam, jak miejsce po nim wypełnia ród królowych. Wielkich
władczyń, których imiona znało każde dziecko. Wszystkie one miały tyle
ze mnie, ale nic z niego. Każda rodziła córkę o zielonych oczach. To chyba
nieoczekiwana konsekwencja działania sterrenu.
Jej opowieść była niemal zbyt dziwna i niezwykła, by w nią uwierzyć.
A jednak magiczny ogień odsłonił przed Ead tę twarz.
On nigdy nie kłamał.
– Zastanawiasz się, dlaczego Sabran śniła się moja Altana? – spytała
Kalyba. – Jeśli nie wierzysz prawdzie, którą wypowiedziały moje usta,
uwierz w tę, które wypowiedziały jej. Moja Pierwokrwista żyje w niej.
– Torturowałaś ją – powiedziała Ead ochryple. – Jeśli to wszystko
prawda, jeśli wszystkie królowe z rodu Berethnetów są twoimi
bezpośrednimi potomkiniami, to dlaczego kazałaś jej śnić o krwi?
– Zesłałam na nią sny o połogu, by wiedziała, jak cierpiałam, wydając na
świat jej przodkinię. I sny o Bezimiennym i o mnie, by wiedziała, co ją
czeka.
– A co ją czeka?
– To, co dla niej przygotowałam.
Wówczas wiedźma odwróciła się do nich, a jej twarz pękła. Skóra
podzieliła się na łuski, a oczy stały się ślepiami węża. Zieleń tęczówek
zalała białka i zapłonęła. Rozdwojony język wysunął się z paszczy.
Gdy ostatni element układanki znalazł się na miejscu, Ead poczuła, jak
fundamenty świata drżą pod jej nogami. Była znów w pałacu, tuląc Sabran
do piersi, czując, jak krew zlepia jej palce.
– Biały Wyrm – wyszeptała. – Tamtej nocy… to byłaś ty. To ty jesteś
szóstą wielką zachodnicą.
Kalyba wróciła do swojej prawdziwej postaci i znów spojrzała na nią
oczami Sabran. Jej wargi wykrzywił nieznaczny uśmiech.
– Dlaczego? – Ead nie mogła tego pojąć. – Dlaczego miałabyś
doprowadzić do upadku domu Berethnet, który sama stworzyłaś? Czy to
wszystko było dla ciebie tylko zabawą? Czy w ten sposób mścisz się na
Galianie?
– Nie zniszczyłam domu Berethnet – odparła Kalyba. – O nie. Tej nocy,
gdy zaatakowałam Sabran i jej nienarodzone dziecko, ocaliłam go. Kładąc
kres linii krwi, zdobyłam zaufanie Fýredela, który wystawi mi świadectwo
przed Bezimiennym. – W jej głosie nie było śladu rozbawienia. – On
powstanie, Eadaz. Nikt nie może go powstrzymać. Nawet gdybyś zanurzyła
Ascalona w jego sercu, nawet jeśli powróci Długowłosa Gwiazda, on i tak
będzie się odradzał. Nierównowaga wszechświata, która go zrodziła, będzie
istnieć zawsze. Balans jest fikcją.
Ead zacisnęła palce na mieczu. Klejnot mroził jej ciało w miejscu, gdzie
stykał się ze skórą pod koszulą i płaszczem.
– Bezimienny uczyni mnie swoją ścierwokrólową – mówiła dalej
Kalyba. – Sabran będzie moim podarunkiem dla niego, ja zaś zajmę jej
miejsce na tronie Inys. Tronie, który odebrał mi Galian. Nikt się nie
zorientuje. Powiem ludziom, że to ja jestem Sabran, a Bezimienny w swojej
łaskawości pozwoli mi zachować władzę.
– Nie – powiedziała cicho Ead.
Kalyba raz jeszcze wyciągnęła do niej rękę. Margret chwyciła za
Ascalon, który wciąż tkwił przytwierdzony do siodła Ead.
– Daj mi miecz – ponowiła polecenie Kalyba – a twoją przysięgę uznam
za spełnioną. – Strzeliła wzrokiem do Margret. – A może to ty zechcesz mi
go zwrócić, dziecko? By zadośćuczynić za wszystkie krzywdy, które
wyrządziła mi twoja rodzina, chowając przede mną moje dzieło?
Margret stanęła twarzą w twarz z Leśną Panią, postrachem swego
dzieciństwa, i zacisnęła palce na Ascalonie.
– Moi przodkowie okazali odwagę, nie pozwalając ci, byś go znalazła –
odpowiedziała. – I ja ci go nie oddam.
Ead skrzyżowała spojrzenia z Kalybą. Tą, która oszukała Galiana
Kłamcę. Z Białym Wyrmem. Z przodkinią Sabran. Jeśli pozwoli sobie
odebrać miecz, wszystko na nic.
– Dobrze więc – rzekła Kalyba. – Jeśli nie ma innego wyjścia,
uciekniemy się do ostateczności.
Zaczęła się zmieniać na ich oczach.
Jej członki rozciągnęły się i wygięły, kręgosłup wydłużył, a kręgi
strzelały kręgami tak głośno, jakby to oddział strzelców walił z karabinów.
Powiększające się kości napięły obciągniętą na nich skórę. W parę chwil
Kalyba zrobiła się wielka jak dom i oto przed kobietami stanął Biały Wyrm,
gigantyczny i przerażający. Ead odepchnęła Margret, nim ostre zęby
zacisnęły się na jej wierzchowcu, dławiąc światło bijące z Ascalona.
Zachodnica strzepnęła błoniastymi skrzydłami, wytwarzając gorący
podmuch. Końska krew zbryzgała śnieg, gdy Kalyba uniosła się w noc.
Gdy uderzenia skrzydeł cichły w oddali, Ead osunęła się na kolana. Obok
niej uklękła umazana krwią Margret.
– Ciernie – powiedziała, drżąc na całym ciele. – Miałam ciernie
w ustach… w gardle…
– Tylko ci się wydawało. – Ead oparła się o nią. – Straciłyśmy miecz,
Meg.
Dłonie ją piekły, ale ich nie rozwarła. Na nadchodzącą walkę będzie jej
potrzebny cały siden.
– To nie może być prawda. – Margret przełknęła ślinę. – To, co mówiła
o Świętym. Jej twarz musiała być maską.
– Odkryłam ją za pomocą magicznego ognia – odmruknęła Ead. – A on
mówi tylko prawdę.
Gdzieś od strony drzew poniosło się mrożące krew w żyłach hukanie
sowy. Gdy Margret drgnęła, a Ead zobaczyła w jej oczach zimną trwogę,
ścisnęła jej rękę, chcąc dodać otuchy.
– Bez Prawdziwego Miecza nie zabijemy Bezimiennego – powiedziała. –
A dopóki nie znajdziemy drugiego klejnotu, nie zdołamy zamknąć go
w trzewiach ziemi. Ale może uda nam się zebrać armię dość liczną, by go
odpędzić, gdy zaatakuje.
– Jak? – spytała Margret pustym głosem. – Kto nam teraz pomoże?
Ead wstała, ciągnąc przyjaciółkę za sobą. Stanęły naprzeciwko siebie,
w świetle księżyca, na śnieżnym pustkowiu zbroczonym krwią.
– Muszę porozmawiać z Sabran – powiedziała. – Czas otworzyć nowe
drzwi.
56
ZACHÓD

Loth spędził cały ranek, pisząc do członków Rady Cnót. Informował ich
o nadchodzącym zagrożeniu i zwoływał wszystkich do Ascalonu. Był to
wycieńczający proces, ale ponieważ wypuszczono z więzienia Seytona
Combe’a, który samodzielnie budował właśnie sprawę przeciwko Igrain
Crest, Loth mógł wreszcie nieco odsapnąć.
Sabran dołączyła do niego po południu. Na jej ramieniu siedziała
gołębica. Pstrokate upierzenie powiedziało Lothowi, że przybył
z Mentendonu.
– Otrzymałam odpowiedź od wysokiej księżniczki Ermuny. Domaga się
sprawiedliwości za bezprawną egzekucję lady Truyde. – Położyła list na
stole. – Mówi też, że doktor Niclays Roos został porwany przez piratów.
Obwinia mnie za to, bo nie chciałam objąć go amnestią.
Loth rozwinął zwój. Widniała na nim przełamana pieczęć domu
Lievelyn.
– Jedyne zadośćuczynienie, jakie mogę zaoferować za Truyde, to głowa
Igrain Crest. – Sabran otworzyła drzwi na balkon. – Co się zaś tyczy
Roosa… rzeczywiście powinnam była ustąpić lata temu.
– Roos był oszustem – skwitował Loth. – Zasłużył na karę.
– Nie tak surową.
Czuł, że nic, co powie, nie będzie miało znaczenia. Loth osobiście nigdy
nie przepadał za alchemikiem.
– Jest też dobra wiadomość. Zważywszy na powagę i pilność mojej
prośby, Ermuna zgodziła się poszukać w ostendeurskiej bibliotece
informacji o okresie rządów cesarzowej Mokwo. Wysłała jedną ze swoich
służących, by odnalazła zapiski z tamtych czasów, i obiecała dostarczyć mi
wieści, gdy tylko je otrzyma.
– Dobrze.
Sabran podniosła rękę, a gołębica odleciała.
– Sab.
Spojrzała na niego.
– Crest powiedziała mi coś. O… o powodzie, dla którego zaaranżowała
morderstwo twojej matki.
– Słucham.
Loth bił się z myślami, czy powinien jej o tym mówić, ale w końcu
poczuł się na tyle źle, wiedząc o czymś, o czym Sabran nie miała pojęcia,
że musiał to z siebie wyrzucić. Próbował nie przypominać sobie wyrazu
twarzy Igrain Crest, gdy mu o tym mówiła. Chciał wyprzeć z pamięci jej
pogardliwe spojrzenie i całkowity brak skruchy.
– Powiedziała mi, że królowa matka dopuściła się grzechu cudzołóstwa
z piratem. Kapitanem Gianem Harlowe’em. – Zawahał się. – Romans
zaczął się na rok przed twoim urodzeniem.
Sabran zamknęła drzwi balkonowe i usiadła przy końcu stołu.
– A więc mogę być bękartem.
– Crest uważa, że tak. To dlatego odegrała tak wielką rolę w twoim
wychowaniu. Chciała uczynić z ciebie cnotliwszą królową.
– Raczej bardziej posłuszną – poprawiła Sabran uprzejmie. – Zawieszoną
na jej sznurkach lalkę, którą mogłaby manipulować.
– To nic pewnego, Sabran. Książę Wilstan mógł być przecież twoim
ojcem. – Loth nakrył jej dłoń swoją. – Ten romans z Harlowe’em to
najpewniej wytwór zwichrowanej wyobraźni Crest. Ta wiedźma zdradza
objawy szaleństwa.
Sabran zaprzeczyła ruchem głowy.
– Jakaś część mnie zawsze wiedziała, że to prawda. Matka i ojciec
pozowali na idealną parę, lecz gdy byli sami, odnosili się do siebie
z chłodem i obojętnością. – Ścisnęła jego dłoń. – Dziękuję, że mi
powiedziałeś, Loth.
– W porządku.
W ciszy sięgnęła po łabędzie pióro. Loth rozmasował zesztywniały kark
i wrócił do pracy.
Spędzanie czasu z Sabran dobrze mu robiło. Zorientował się, że czasem
spoglądając na nią, zastanawia się nad różnymi sprawami. Czy Sabran
prawdziwie kochała Lievelyna, a w ramionach Ead szukała tylko
pocieszenia po jego śmierci? Czy też jej małżeństwo z Lievelynem było
jedynie wygodnym wybiegiem, a jej serce od zawsze należało do Ead?
Może prawda, jak to często bywa, leżała pośrodku?
– Zamierzam uczynić Roslain nową Księżną Sprawiedliwości –
odezwała się po jakimś czasie Sabran. – Jest w końcu prawowitą
dziedziczką poprzedniej.
– Czy to aby na pewno dobry pomysł? – Gdy Sabran nie odpowiedziała,
pochłonięta pisaniem listu, dodał: – Znam Roslain od wielu lat. Wiem, że
jest ci oddana. Ale czy możemy być pewni, że jest całkowicie niewinna?
– Combe jest przekonany, że robiła wszystko, by ocalić mi życie.
Dowodem na to są jej połamane palce. – Zanurzyła pióro w kałamarzu. –
Jej babka straci głowę. Ead może doradzałaby mi, bym okazała łaskę, ale
zbyt litościwy człowiek często wychodzi na głupca.
Zza drzwi usłyszeli kroki. Sabran spięła się, słysząc szczęk partyzan.
– Kto tam? – zawołała.
– Lady Kanclerz, Wasza Wysokość – padła odpowiedź.
– Wpuścić – rozkazała, uspokojona nieco.
Lady Nelda Stillwater weszła do Komnaty Rady z rubinowym łańcuchem
znamionującym jej funkcję na dworze.
– Wasza Książęca Mość – przywitała ją Sabran.
– Wysokości. Lordzie Artelocie. – Księżna Odwagi dygnęła. – Dopiero
co wypuszczono mnie z Sierocej Wieży. Chciałam osobiście powiedzieć ci
o tym, jak wielką złością zapałałam, dowiedziawszy się, że inna księżna
ośmieliła się konspirować przeciwko tobie. – Jej twarz wykrzywił grymas
gniewu. – Ja zawsze byłam wobec ciebie lojalna.
Sabran wspaniałomyślnie skinęła głową.
– Dziękuję ci, Neldo. Cieszę się, widząc cię na wolności.
– W imieniu mego syna i wnuczki muszę też prosić cię o zmiłowanie nad
lady Roslain. Nigdy nie słyszałam, by obraziła cię słowem lub myślą.
Nigdy nie uwierzę, że chciała cię skrzywdzić.
– Bądź spokojna. Lady Roslain zostanie osądzona sprawiedliwie.
Loth potwierdził skinieniem. Mała Elain, zaledwie pięcioletnia, musiała
się zamartwiać o swoją matkę.
– Dziękuję, Wysokości – odrzekła Stillwater. – Pokładam wiarę w twoim
osądzie. Lord Seyton poprosił mnie też, bym przekazała ci, że lady Margret
i dama Eadaz wylądowały w południe w Letniej Przystani.
– Powiadom je, by stawiły się w komnacie Rady, gdy tylko dotrą do
pałacu.
Stillwater dygnęła raz jeszcze i wyszła.
– Wygląda na to, że lord Seyton już wrócił na stanowisko twojego
zmyślnego szpiegmistrza – zażartował Loth.
– W rzeczy samej. – Sabran znowu podniosła pióro. – Ale czy jesteś
pewien, że nie wiedział o konspiracji Crest?
– Pewność to niebezpieczna rzecz – odparł Loth – ale jestem tak pewien,
jak tylko mogę, że wszystko co robi, robi dla korony. I dla królowej, która
ją nosi. To dziwne, ale mu ufam.
– Pomimo że cię wygnał? I że gdyby nie on, lord Kitston wciąż by żył? –
Sabran podchwyciła jego spojrzenie. – Wciąż mogę odrzeć go ze
wszystkich tytułów, Loth. Wystarczy, że powiesz słowo.
– Rycerz Odwagi uczy nas wyrozumiałości i wybaczenia – odpowiedział
Loth. – Postanowiłem nie zamykać uszu na jego nauki.
Skinąwszy głową, Sabran wróciła do pisania listu. Loth skupił się na
swoim.
Było późne popołudnie, gdy jakieś zamieszanie za oknem zmusiło go, by
podniósł głowę. Wyszedł na balkon i wyjrzał za balustradę. W Ogrodzie
Zegara Słonecznego zebrała się grupa około pięćdziesięciu ludzi,
wyglądających z tej wysokości jak mrówki. Tłum gęstniał z każdą chwilą.
– Chyba wróciła Ead. – Wyszczerzył się do królowej. – I ma podarunek.
– Podarunek?
Loth wypadł z komnaty. Sabran dopędziła go w sekundę, a za nią ruszyli
zaaferowani Rycerze Ciała.
– Loth! – krzyknęła przez śmiech. – Co za podarunek?
– Zobaczysz.
Na zewnątrz świeciło słońce, ale dzień nie był skwarny. Margret i Ead
stały w środku kłębiącego się tłumu gapiów. A między nimi – Aralaq
z wyrazem pyska, który można by nazwać dostojnym wycieńczeniem. Gdy
dostrzegły Sabran, Ead dygnęła, a wraz z nią dworzanie.
– Wysokości.
Sabran uniosła brwi.
– Lady Nurtha.
Ead wyprostowała się, uśmiechnięta.
– Pani – powiedziała – znalazłyśmy to szlachetne stworzenie
w Złotobrzozie nieopodal Paleniska Berethneta. – Dotknęła dłonią karku
zwierzęcia. – To Aralaq, potomek tego samego ichneumona, na którym
królowa Cleolind dotarła do Inys. Przybył, żeby zaoferować Waszej
Wysokości swe usługi.
Aralaq przyjrzał się królowej wielkimi ślepiami, z których każde
otoczone było czarną obwódką. Sabran wpatrywała się w stojące przed nią
cudowne stworzenie.
– Witaj w Ascalonie, szlachetny Aralaqu. – Skłoniła mu się. – Jesteś tu
mile widziany, tak jak niegdyś twoi przodkowie.
Aralaq odwzajemnił ukłon, niemal dotknął nosem ziemi. Loth
obserwował, jak zmieniały się twarze zgromadzonych. Dla nich pojawienie
się ichneumona, który w dodatku oddał się na służbę królowej, stanowiło
kolejny dowód na jej boskość.
– Będę cię bronił, jak broniłbym własnego szczenięcia Sabran z Inys –
zawarczał Aralaq – gdyż jesteś krwią z krwi króla Galiana, zguby
Bezimiennego. Przysięgam ci wierność i lojalność.
Gdy Aralaq trącił jej dłoń nosem, dworzanie westchnęli z czcią, nie
mogąc oderwać wzroku od swojej pani, która obłaskawia stwory z legend.
Sabran podrapała ichneumona między uszami i uśmiechnęła się, co niemal
jej się nie zdarzało od bardzo wielu lat.
– Mistrzu Wood – powiedziała, a pryszczaty giermek skłonił się, słysząc
swoje nazwisko. – Dopilnuj, by Aralaqa traktowano jak naszego brata,
pełnoprawnego członka Imperium Cnót.
– Tak, Wysokości – odparł Wood. Podskoczyła mu grdyka. – Czy wolno
mi spytać… co jada sir Aralaq?
– Wyrmy – odpowiedział sam zainteresowany.
Sabran się roześmiała.
– W pałacowej kuchni akurat zabrakło wyrmów, ale mamy mnóstwo
żmij. Mistrzu Wood, proszę się skonsultować z pałacowym kuchmistrzem.
Aralaq oblizał potężne siekacze, a Woodowi zadrżały kolana.
Sabran ruszyła w kierunku Alabastrowej Wieży. Ead zamieniła jeszcze
kilka słów z ichneumonem, który trącił ją nosem w odpowiedzi, po czym
udała się za królową.
Loth objął siostrę na powitanie.
– Jak było u rodziców? – spytał.
Margret westchnęła.
– Tata powoli odpływa. Mama jest zadowolona z moich zaręczyn.
Musisz ich odwiedzić, gdy tylko będzie to możliwe.
– Znalazłyście Ascalona?
– Tak – odpowiedziała, ale w jej głosie nie było radości. – Pamiętasz tę
króliczą norę, do której weszłam jako dziecko?
– Wtedy, gdy poszliśmy do dziwokniei? – spytał i zamyślił się. –
Pamiętam.
Wzięła go za ramię.
– Chodź, bracie. Ead przekaże ci tę niewesołą wieść.
Gdy już wszyscy znaleźli się w komnacie Rady i drzwi zatrzasnęły się na
głucho, Sabran zwróciła się do Ead. Margret zdjęła kapelusz zdobiony
piórami i usiadła przy stole.
– Ofiarowałaś mi dar zgoła nieoczekiwany. – Dłonie Sabran spoczęły na
oparciu krzesła. – Lecz czy masz też ze sobą Prawdziwy Miecz?
– Znalazłyśmy go – odrzekła Ead. – Wygląda na to, że od stuleci strzegła
go rodzina Becków. Ta powinność przechodziła z pokolenia na pokolenie.
– To absurd – zaperzył się Loth. – Tata nie ukrywałby miecza przed
królowymi Inys.
– Strzegł go, by mogły skorzystać z niego dopiero wtedy, gdy okaże się
potrzebny, Locie. Powiedziałby ci o nim w chwili, gdy odziedziczyłbyś
Złotobrzozę.
Loth był oszołomiony. Ead zdjęła płaszcz i usiadła na krześle.
– Znalazłyśmy Ascalona w króliczej norze w dziwokniei –
powiedziała. – Wtedy pojawiła się Kalyba, która śledziła mnie aż od Lasyi.
– Leśna Pani – wyszeptała Sabran.
– Tak. Odebrała nam miecz.
Królowa zacisnęła szczęki. Loth wodził wzrokiem od siostry do Ead. Na
ich twarzach rysowało się coś niebezpiecznego.
Ominęły jakiś istotny szczegół.
– Chyba nie warto wysyłać najemników za zmiennokształtną
czarownicą. – Sabran opadła na krzesło. – Jeśli straciłyśmy Ascalona,
a widoki na odnalezienie drugiego klejnotu są mętne, musimy chyba…
przygotować się do obrony Inys. Druga Żałoba Wieków rozpocznie się
w chwili, gdy powstanie Bezimienny. Wystosuję święte wezwanie do broni,
by król Raunus i wysoka księżniczka Ermuna byli gotowi do walki.
Powiedziała to spokojnym tonem, ale spojrzenie miała puste. Miała
więcej czasu na przygotowania niż Glorian Sercowa Tarcza, która w chwili
rozpoczęcia pierwszej Żałoby Wieków liczyła zaledwie szesnaście lat
i leżała w łóżku zdjęta chorobą, ale nie wiedziała, czy będzie to parę
tygodni czy tylko kilka dni.
Czy może godzin.
– Będziesz potrzebowała czegoś więcej niż wszystkie armie Imperium,
Sabran – rzekła Ead. – Będziesz potrzebowała Lasyi. Ersyru. Każdego
człowieka na świecie, który może udźwignąć miecz.
– Inni władcy nie będą paktować z Imperium.
– Musisz więc wykonać gest miłości i szacunku, którymi ich darzysz –
doradziła Ead – oficjalnie zdejmując z nich piętno heretyków. Zmieniając
prawo tak, by dla tych, którzy wyznają inne wartości, też znalazło się
miejsce w twoim Imperium.
– Ta tradycja ma tysiąc lat – powiedziała Sabran uprzejmie. – Sam
Święty orzekł, że wszystkie inne religie są fałszywe.
– To, że robimy coś od zawsze, nie znaczy, że robimy to dobrze.
– Zgadzam się z Ead. – Loth odezwał się, zanim zdążył się zastanowić.
Trzy kobiety spojrzały na niego. Margret uniosła brwi. – Myślę, że to by
bardzo pomogło, zacieśniłoby stosunki między wolnymi królestwami –
dodał. Miał wrażenie, że jego wiara jęknęła niczym drzewo gnące się pod
naporem wichury. – Podczas mojej… przygody dowiedziałem się, jak to
jest zostać uznanym za heretyka. Czułem się tak, jakby ktoś zaatakował
sam rdzeń mojego istnienia. Jeśli Inys może stać się pierwszym
królestwem, które przestanie uważać innych za bluźnierców, to myślę, że
powinno nim zostać. Wyświadczymy tym światu wielką przysługę.
Sabran namyślała się jakiś czas, a potem pokiwała głową.
– Przedłożę tę kwestię Radzie Cnót – obiecała. – Lecz nawet jeśli
południowcy się do nas przyłączą, nie sądzę, byśmy wiele wskórali w walce
z Bezimiennym. Yscalin dysponuje największym regularnym wojskiem na
świecie. I ta armia zwali się nam na głowy, gdy tylko Bezimienny wychyli
łeb ponad taflę Czeluści. Na dzień dzisiejszy Imperium nie ma dość sił, by
oprzeć się fali ognia.
– A więc Imperium będzie potrzebowało pomocy – skwitowała Ead.
Loth pokręcił głową, zupełnie nie rozumiejąc, co przyjaciółka chce przez
to powiedzieć.
– Czy otrzymałaś już wieści od wysokiej księżniczki Ermuny? – podjęła
Ead, nie zamierzając się tłumaczyć.
– Tak – potwierdziła królowa. – Wkrótce wyznaczy datę.
– Doskonale. Chodzi o datę wyłonienia się Bezimiennego z Czeluści.
Nawet jeśli nie uda nam się zdobyć drugiego klejnotu ani miecza, musimy
być w gotowości, by go przegnać, gdy będzie jeszcze słaby po tysiącletnim
śnie.
Loth się skrzywił.
– Przegnać? Dokąd? I jakim sposobem?
– Na drugą stronę Wszechmorza lub za Wrota Ungulusa. Jeśli już zło
musi istnieć, niech istnieje gdzie indziej, a nie w naszym łonie. – Spojrzała
Sabran w oczy. – Nie zrealizujemy żadnego z tych planów samotnie.
Sabran dotknęła plecami oparcia.
– Chcesz, byśmy zjednoczyli się ze Wschodem – wywnioskowała. – Jak
lady Truyde.
Zakończenie wielosetletniej wrogości. Tylko Ead miała dość odwagi, by
zaproponować to królowej z rodu Berethnetów.
– Gdy pierwszy raz usłyszałam o jej zamiarach, uznałam ją za
nierozważną i niebezpieczną – rzekła Ead ze śladem ubolewania w głosie. –
Lecz teraz widzę, że była po prostu odważniejsza od nas. Wschodnie smoki
powstały ze sterrenu i nawet jeśli nie zdołają zniszczyć Bezimiennego, to
ich moce, czy potężne, czy wręcz przeciwnie, pomogą nam go przepędzić.
By rozdzielić Smoczą Armię, będziemy potrzebować dywersji. W tej
sprawie zwrócimy się o pomoc do naszych zaprzyjaźnionych władców.
– Może zgodzą się pomóc – wciął się Loth – ale ludy Wschodu nigdy nie
będą naszymi sojusznikami.
– Seiiki handluje z Mentendonem. Mieszkańcy Wschodu może zgodzą
się wspomóc Inys, jeśli złożysz im propozycję nie do odrzucenia.
– Powiedz mi więc, Ead – Sabran wydawała się całkowicie spokojna –
cóż takiego powinnam zaoferować heretykom ze Wschodu?
– Pierwszy w historii alians w Imperium Cnót.
W komnacie zaległa grobowa cisza.
– Nie – powiedział z naciskiem Loth. – To zbyt wiele. Nikt się na to nie
zgodzi. Ani Rada, ani lud, ani ja.
– Przed chwilą sam powiedziałeś, że powinniśmy przestać myśleć
o sobie nawzajem jak o heretykach. – Margret skrzyżowała ramiona na
piersi. – Czyżbyś w ciągu ostatnich minut niepostrzeżenie uderzył się
w głowę, braciszku?
– Miałem na myśli ludzi po tej stronie Czeluści. Mieszkańcy wschodu
czczą wyrmy. To nie to samo, Meg.
– Wschodnie smoki nie są naszymi wrogami, Locie – poparła
przyjaciółkę Ead. – Kiedyś sama wierzyłam, że nimi są, lecz wówczas nie
rozumiałam dwoistości, na której zbudowany jest cały nasz świat.
W rzeczywistości smoki ze Wschodu są przeciwieństwem piekielnych
demonów pokroju Fýredela.
Loth prychnął śmiechem.
– Zaczynasz mówić jak alchemiczka. Czy spotkałaś kiedyś wschodniego
wyrma?
– Nie. – Uniosła brew. – A ty?
– A muszę, jeśli wiem, że zmusiły Wschód, by je czcił? Nie ugnę kolan
przed ołtarzem herezji.
– A może wcale nie zmusiły? – zastanawiała się na głos Margret. – Może
one i ludy Wschodu darzą się nawzajem szacunkiem?
– Czy ty się słyszysz, Margret? – wyrzekł zbulwersowany Loth. –
Przecież to wyrmy.
– A jednak Wschód również lęka się Bezimiennego – powiedziała Ead. –
Wszystkie religie zgadzają się co do tego, że to on jest wrogiem.
– A wróg wroga to potencjalny przyjaciel – zgodziła się Margret.
Loth ugryzł się w język. Jeszcze jeden cios w fundamenty jego wiary,
a dom, który wznosił od dziecka, zachwieje się w posadach.
– Nie wiesz, o co prosisz, Ead – wyrzekła Sabran głucho. – Utrwalaliśmy
rozłam między nami a Wschodem ze względu na ich heretycką religię, to
prawda, lecz z tego co wiem, to Wschód pierwszy zamknął nam drzwi
przed nosem, bo bał się plagi. Nie zdołam go przekonać, by do nas
dołączył, nie obiecując czegoś w zamian.
– Przepędzenie Bezimiennego jest korzyścią samą w sobie, dla
wszystkich wolnych ludów – powiedziała Ead. – Wschód nie uchronił się
przed Żałobą Wieków tysiąc lat temu i teraz też nie zdoła tego uczynić.
– Ale może zechcieć kupić nieco czasu i pozwolić, byśmy położyli głowę
na pniu – zauważyła Sabran.
Na balustradzie balkonu wylądował ptak. Loth wyjrzał za okno, mając
nadzieję, że to gołębica. Odpowiedziało mu obojętne spojrzenie wrony.
– Mówiłam ci już, że nawet państwa Imperium nie przyjdą nam
z pomocą, jeśli same będą atakowane – ciągnęła Sabran, zbyt skupiona na
Ead, by zauważyć ptaka. – Wydawałaś się wtedy zdziwiona.
– Bo byłam.
– A nie powinnaś. Moja babka raz powiedziała, że kiedy wilk wchodzi do
wioski, każdy pasterz w pierwszej kolejności dba o swoje stado. Wilk plami
zęby krwią innych owiec, a pasterz wie, że pewnego dnia przyjdzie również
po te, nad którymi sam trzyma pieczę, mimo to wierzy, że jakoś zdoła je
obronić. Dopóki wilk nie stanie u jego drzwi.
Lothowi przyszło na myśl, że coś podobnego mogłaby powiedzieć
królowa Jillian. Słynęła ze swej niechęci do bliższych aliansów z resztą
świata.
– W ten sposób człowiek postępuje od Żałoby Wieków.
– Jeśli wschodni władcy mają choć kroplę oleju w głowie, zrozumieją, że
nie pozostało nam nic innego, jak tylko współpraca – argumentowała Ead. –
Wierzę w pasterzy tego świata, nawet jeśli królowa Jillian nie wierzyła.
Sabran zatrzymała wzrok na swojej prawej ręce, leżącej płasko na stole.
Na ręce, którą niegdyś zdobił pierścień sercosplotu.
– Ead, chcę pomówić z tobą na osobności. – Wstała. – Loth, Meg, proszę
was, byście rozesłali wici do członków Rady. Muszą stawić się tutaj
bezzwłocznie, byśmy mogli porozmawiać o naszej przyszłości.
– Oczywiście – odrzekła Margret.
Sabran i Ead wyszły z komnaty. Gdy drzwi się zamknęły, Margret
strzeliła wzrokiem do Lotha, tak jak robiła to czasem na lekcjach muzyki,
gdy pomylił nuty.
– Mam nadzieję, że nie będziesz się spierał?
– Ead chyba postradała zmysły, że w ogóle przyszło jej do głowy
zaproponować coś takiego – wymamrotał Loth. – Sojusz ze Wschodem to
rzeczywiście remedium na wszystkie nasze problemy.
Wrona wzbiła się do lotu.
– Sama już nie wiem… – Margret sięgnęła po pióro i kałamarz. – Może
ich smoki rzeczywiście różnią się od wyrmów. Ostatnio czuję, że
powinnam kwestionować wszelkie wpajane mi od dziecka prawdy.
– Nie wolno nam kwestionować wiary, Meg. Wiara jest aktem zaufania,
którym obdarzamy Świętego.
– Czyli nie zastanawiasz się nad swoją wiarą?
– Pewnie, że się zastanawiam. – Potarł czoło dłonią. – I każdego dnia
boję się, że zostanę za to przeklęty. Że nie znajdzie się dla mnie miejsce
w Halgalancie.
– Loth, bracie mój, wiesz, że cię kocham, ale rozumu masz tyle, że
zmieściłby się w naparstku.
Loth zacisnął usta.
– A ty, jak sądzę, jesteś wszechwiedząca?
– Pewnie, taka się urodziłam.
Przysunęła do siebie zwój papieru.
– Co jeszcze wydarzyło się w Złotobrzozie?
Uśmiech zniknął z jej warg.
– Powiem ci jutro – westchnęła. – Radzę ci, byś dobrze wypoczął, nim to
jutro usłyszysz, bo twoja wiara znów zostanie wystawiona na próbę. –
A potem wskazała głową stos listów. – Lepiej uporaj się z tym szybko,
bracie. Muszę zanieść je do mistrza pocztowego.
Zrobił, jak mu kazała. Czasem zastanawiał się, dlaczego Święty nie
sprawił, że to ona urodziła się pierwsza.

Nad Ascalonem zapadła noc. Połowa Rycerzy Ciała podążyła za Ead


i Sabran do Ogrodu Królowej, ale królowa nakazała im zaczekać przed
bramą.
W ustrojonej śniegiem ciemności widziały je tylko gwiazdy. Ead
pamiętała, jak wraz z Sabran przechadzała się tymi dróżkami w lecie. To
był pierwszy raz, gdy spacerowały same.
Sabran, potomkini Kalyby. Kalyba, założycielka domu Berethnet.
Te dwie myśli nie dawały jej spokoju przez całą drogę z Caliburn nad
Morzem. Dręczyły ją, gdy szukały Aralaqa. Tajemnice, które od wieków
dzieliły siostry Zakonu.
Otumaniony czarami Galian Berethnet spłodził dziecko z kobietą, którą
uważał za matkę. Swój wstyd i hańbę obudował religią jak murem. I uznał,
że jedynym sposobem na to, by ratować swoją spuściznę, jest uświęcenie
kłamstwa.
Od Sabran biło zdenerwowanie, tak jak gorąco bije od zapalonej
pochodni. Gdy znalazły się przy fontannie ozdobionej zamarzniętymi
strumykami wody, stanęły twarzą do siebie.
– Zdajesz sobie sprawę, jaka konieczność może się wiązać z tym nowym
sojuszem.
Ead czekała, aż skończy.
– Wschód ma już broń i pieniądze. Mogę zwiększyć oba te zasoby, lecz
pamiętaj, co ci kiedyś powiedziałam. Sojusze od zawsze wykuwa się na
kowadle małżeństwa.
– Kiedyś z pewnością zawiązywano je bez tego.
– Ten będzie inny. Mianowicie zwiąże dwie krainy, które są poróżnione
od setek lat. Nie da się inaczej związać dwóch krain, jak tylko wiążąc dwa
ciała. Dlatego królowe wychodzą za mąż: nie dla miłości, lecz po to, by
budować domy. Taki już jest ten świat.
– Nie musi wcale tak być. Spróbuj, Sabran – nalegała Ead. – Zmień
porządek rzeczy.
– Mówisz, jakby to było takie proste. – Sabran pokręciła głową. – Jakby
nie istniało nic takiego jak obyczaj i tradycja. A to są siły, które kształtują
świat.
– Bo to jest proste. Rok temu nie uwierzyłabyś, że będziesz zdolna
pokochać osobę, którą uważasz za heretyczkę. – Ead nie odwróciła
wzroku. – Czyż nie?
Sabran westchnęła. Między nimi powstała i rozwiała się biała mgła.
– Tak – powiedziała. – Masz rację.
Płatki śniegu przyprószyły jej rzęsy i osiadły na włosach. Wyszła
z budynku bez płaszcza i teraz obejmowała się ramionami, chcąc się
ogrzać.
– Spróbuję – skonkludowała. – Przedstawię to… jako sojusz zbrojny.
Postanowiłam, że będę rządzić bez małżonka, tak jak zawsze chciałam. Już
nie muszę wychodzić za mąż i płodzić dziecka. Ale jeśli właśnie to
nakazuje obyczaj na Wschodzie, tak jak zwykle nakazuje tutaj, to…
– Może wcale nie nakazuje. – Ead zrobiła pauzę. – Lecz jeśli tak… to
może powinnaś raz jeszcze zastanowić się nad swoim postanowieniem.
Sabran studiowała jej twarz. Ead nie odwróciła wzroku, choć ledwo
znosiła ucisk w gardle.
– Dlaczego to mówisz? – spytała cicho Sabran. – Wiesz przecież, że
nigdy nie chciałam wychodzić za mąż. Wiesz, że wcale mi się nie spieszy
do zamążpójścia. I że pragnę tylko ciebie. Nikogo innego.
– Lecz póki nosisz koronę, nikt nie będzie mógł cię ze mną zobaczyć.
Jestem heretyczką, a…
– Przestań. – Sabran objęła ją. – Przestań.
Ead przygarnęła ją do siebie, wypuściła powietrze z płuc. Mgiełka
oddechu wniknęła we włosy królowej. Przysiadły na murku okalającym
fontannę.
– Sabran VII, moja imienniczka, zakochała się w swojej damie
sypialnej – mruknęła królowa. – Gdy abdykowała na rzecz swojej córki,
żyły razem do końca swoich dni. Gdy pokonamy Bezimiennego, moja
powinność zostanie spełniona.
– Tak jak i moja. – Ead otoczyła je obie płaszczem. – Może wtedy cię
stąd porwę.
– Dokąd?
Ucałowała ją w skroń.
– Dokądś.
Kolejny głupi sen, ale pozwoliła sobie w niego uwierzyć, choćby tylko
na chwilę. W sen o Sabran u jej boku.
– Ty i Margret zataiłyście coś przede mną – powiedziała królowa. – Co
jeszcze wydarzyło się w Złotobrzozie?
Ead musiała zebrać siły, by jej to powiedzieć.
– Spytałaś mnie kiedyś, czy wiem, kto był pierwszą królową Inys. Nie
była nią Cleolind.
Sabran podniosła na nią wzrok.
– Moja matka mawiała, że złe wieści najlepiej otrzymać zimą, gdy i tak
jest ciemno. Żeby człowiek zdążył otrząsnąć się z nich do wiosny –
powiedziała, gdy Ead szukała odpowiednich słów. – A tej wiosny będę
musiała być bardzo silna.
Patrząc w te oczy – oczy wiedźmy – Ead wiedziała, że nie zdoła
okłamywać jej ani chwili dłużej. Po ośmiu latach kłamstw była jej winna
prawdę.
I tam, pod rozgwieżdżonym niebem, spłaciła swój dług.
57
ZACHÓD

W podziemiach pałacu Ascalon morderczyni świętej krwi czekała na


egzekucję. Sabran, która tak długo, jak Loth ją znał, nigdy nie miała
krwiożerczych zapędów, tym razem orzekła, że Crest ma być
poćwiartowana. Pozostali Książęta Ducha wyperswadowali jej jednak ten
pomysł, argumentując, że okrutna egzekucja wyda się ludowi niepokojąca
w i tak niespokojnych czasach. Najlepiej więc będzie wykonać wyrok
szybko i bezboleśnie.
Po całej nocy samotnej wędrówki podziemiami pałacowymi Sabran
w końcu ustąpiła. Uznała, że podczasza zostanie zdekapitowana,
a świadkami jej śmierci będzie tylko mała grupka dworzan.
Crest nie okazała skruchy, spoglądając na tych, którzy przyszli patrzeć,
jak umiera. Roslain stała pod ścianą, chowając twarz za żałobnym trenem.
Loth wiedział, że nie płacze nad swoją babką, lecz nad zdradą, której się
dopuściła i która splamiła dobre imię rodu Crestów. Lord Calidor Stillwater
otoczył ją troskliwym ramieniem. Przyjechał z Zamku Cordain, odwiecznej
siedziby rodzinnej, by być ze swoją towarzyszką życia w tej ciężkiej
godzinie.
Loth stał blisko nich, ramię w ramię z Margret i zaraz obok Sabran. Na
jej szyi wisiał naszyjnik, który matka dała jej na dwunaste urodziny.
Obyczaj nie nakazywał koronowanym głowom stawiać się na egzekucjach,
lecz Sabran uznała, że niepojawienie się byłoby równoznaczne
z tchórzostwem.
Wniesiono niewielki szafot, który nakryto ciemnym materiałem. Gdy
wybiła dziesiąta, Crest uniosła twarz do światła.
– Nie proszę o litość, nie czuję się winna – powiedziała. – Aubrecht
Lievelyn był grzesznikiem i pijawką. Rosarian Berethnet była dziwką,
a Sabran Berethnet jest bękartem, jałową królową, która nigdy nie wyda na
świat córki. – Skrzyżowała spojrzenia z Sabran. – W odróżnieniu od niej ja
wypełniłam swój święty obowiązek. Wymierzyłam sprawiedliwą karę.
Z własnej woli udaję się do Halgalantu, gdzie powita mnie Święty.
Sabran nie odpowiedziała na zaczepkę, ale wyraz jej twarzy był zimny
jak grudniowa noc.
Kuzynka Roslain, również w żałobnym nakryciu głowy, zdjęła Igrain
płaszcz i sygnet, po czym zawiązała jej oczy. Kat stał dwa kroki dalej
z dłońmi na rękojeści topora.
Była Księżna Sprawiedliwości uklękła przed pniem z wyprostowanymi
plecami i zrobiła znak miecza na czole.
– W imię Świętego – powiedziała – umieram.
Z tymi słowami opuściła głowę na pień. Loth raz jeszcze sięgnął
myślami do biednej królowej Rosarian. Jej śmierć nie była nawet
w połowie tak humanitarna.
Kat wziął zamach toporem. Gdy ten spadł na pień, spadła też głowa
Podczaszej.
Nikt się nie odezwał. Służący podniósł głowę za włosy i pokazał
zebranym. Święta krew Rycerki Sprawiedliwości spływała na szafot.
Służący zebrał ją do kielicha. Gdy ciało owinięto całunem i zabrano
z szafotu, kuzynka podeszła do Roslain, która odłączyła się od swojego
towarzysza.
Pierścień zakładało się zwykle na palec prawej ręki, ale ponieważ ten
ucierpiał w trakcie nastawiania kości, Roslain wyciągnęła lewą.
– Oto Jej Książęca Mość Roslain Crest, Księżna Sprawiedliwości –
ogłosił herold. – Niechaj jej czynami kieruje prawość, teraz i zawsze.

Igrain Crest nie żyła. Cień Podczaszej nigdy już nie padnie na
Królowiectwo Inys.
Sabran siedziała w swoim ulubionym fotelu. Na gzymsie kominka tykał
zegar latarniowy.
Prawie się nie odzywała, odkąd Ead wyjawiła jej prawdę o Kalybie. Gdy
zakończyła opowieść, poprosiła, by wróciły do pałacu i resztę nocy
spędziły za kotarami królowieckiego łoża. Ead przytulała ją w ciszy, gdy
patrzyła nieobecnym wzrokiem na sklepienie baldachimu.
Teraz wydawała się dziwnie zainteresowana własnymi dłońmi. Ead
patrzyła, jak królowa wyciąga sobie palce ze stawów i przesuwa po nich
opuszką kciuka, pocierając polerowany rubin koronacyjnego pierścienia.
– Sabran, nie odziedziczyłaś po niej mocy.
Królowa zagryzła zęby.
– Jeśli w moich żyłach płynie jej krew, to znaczy, że mogę dzierżyć
zachodzący klejnot – powiedziała. – Jakaś jej część żyje we mnie.
– Bez gwiezdnych łez lub owocu drzewa pomarańczy nie zdołasz
zawładnąć żadną z dwóch gałęzi magii. Nie jesteś czarodziejką. I nie
zmienisz się w wyrma.
Sabran nie przestawała dotykać własnych rąk i przesuwać paznokciami
po przedramionach. Ead delikatnie nakryła jej dłoń własną.
– Co się z tobą dzieje?
– Myślę o tym, że najprawdopodobniej jestem bękartem. Że jestem
potomkinią kłamczyni i Leśnej Pani, kobiety, która odebrała mi dziecko…
Że na takich fundamentach nie da się zbudować szlachetnego rodu. –
Czarna kurtyna jej włosów odgradzała ją od Ead. – I że jestem jednym
wielkim kłamstwem, niczym więcej.
– Dom Berethnet dokonał wielu szlachetnych czynów. Jego korzenie nie
mają tu nic do rzeczy. – Ead nie puszczała jej dłoni. – A co się tyczy
twojego bękarctwa, oznacza ono, że twój ojciec żyje. Czy to nie wspaniale?
– Nie znam tego Giana Harlowe’a. Moim ojcem, choć, jak się okazuje,
nie łączyły nas więzy krwi, był lord Wilstan Fynch. A on nie żyje. Tak jak
moja matka, Aubrecht i inni.
Dopadł ją wisielczy nastrój. Ead próbowała ogrzać jej dłoń, ale równie
dobrze mogłaby ogrzewać sopel lodu.
– Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego zraniła mnie kolcem. – Sabran
pogłaskała się po brzuchu wolną ręką. – Jeśli mówiła prawdę, to kochała
swoją córkę, Sabran I. Jestem przecież krwią z jej krwi, więc dlaczego…
Sam cierń zniknął, rozpłynął się. Jeśli wierzyć lekarzowi, który wydobył
go z jej ciała, został po nim tylko lok włosów.
– Kalyba zatraciła swoje człowieczeństwo. Jesteś jej potomkinią, to
prawda, ale w jej rozumieniu łączy was zbyt mało, by darzyła cię miłością.
Pragnie tylko twojego tronu. Kto wie, może nigdy nie zrozumiemy, co nią
powoduje. Lecz w tej chwili ważne jest tylko to, że opowiedziała się po
stronie Bezimiennego. To czyni ją naszym wrogiem.
Ktoś zapukał do drzwi. Do komnaty weszła Rycerka Ciała w srebrnym
pancerzu.
– Wasza Wysokość. – Skłoniła się. – Przybył ptak z Brygstad. Pilna
wiadomość od Jej Królewskiej Wysokości, wysokiej księżniczki Ermuny
z domu Lievelyn.
Podała królowej list i wyszła. Sabran przełamała pieczęć i zaczęła czytać,
zwróciwszy się do okna.
– I co? – niecierpliwiła się Ead.
Sabran wciągnęła powietrze przez nos.
– Data została wyznaczona na… – List wysunął jej się z palców i spłynął
na podłogę. – Trzeci dzień… tej wiosny.
A więc klepsydra się obróciła. Ead spodziewała się, że ta wiadomość
przejmie ją przerażeniem, choć przecież wiedziała doskonale, że tysiąc lat
ma się ku końcowi.
– Neporo i Cleolind musiały więc spętać Bezimiennego sześć lat po
założeniu Ascalonu. – Sabran oparła się o obudowę kominka. – Nie mamy
wiele czasu.
– Ale dość, by przebyć Czeluść – zauważyła Ead. – Sabran, musisz jak
najszybciej wysłać ambasadorów na Wschód, by pozyskać sojuszników,
a ja muszę pojechać z nimi, by znaleźć drugi klejnot. Wtedy będziemy mieć
szansę na ponowne unieszkodliwienie Bezimiennego.
– Nie możesz ot tak przepłynąć Czeluści – powiedziała Sabran, tężejąc. –
Muszę najpierw napisać do władców Wschodu. Seikinesi i Jezioranie zabiją
każdego obcego, który postawi stopę na ich brzegu. Potrzebne mi ich
pozwolenie na założenie u nich ambasady.
– Nie ma na to czasu. Minie kilka tygodni, nim załatwimy sprawę
zgodnie z protokołem. – Ead ruszyła do drzwi. – Popłynę tam szybkim
statkiem i…
– Czy tobie życie niemiłe?! – wściekła się Sabran. Ead stanęła jak
wryta. – Gdy uciekłaś z Ascalonu, tygodniami myślałam, że nie żyjesz.
A teraz chcesz przepłynąć morze bez żadnej ochrony, bez pancerza, i jak
gdyby nigdy nic odwiedzić kraj, gdzie na każdym kroku będzie groziła ci
śmierć lub więzienie.
– Już raz to zrobiłam, Sabran. Tego dnia, gdy przybyłam do Inys. – Ead
posłała jej smutny uśmiech. – Przeżyłam wtedy, przeżyję i teraz.
Królowa stała chwilę z zamkniętymi oczami. Zacisnęła dłonie na
gzymsie kominka, aż zbielały jej knykcie.
– Wiem, że musisz się tam udać – przyznała. – Prosić, byś tego nie
robiła, to jak próbować zamknąć wiatr w klatce… Ale proszę, Ead,
poczekaj chwilę. Pozwól mi przygotować dyplomatyczny grunt pod twoją
wizytę, byś mogła udać się tam oficjalnie, ze świtą. Nie płyń sama.
Ead mocniej ścisnęła klamkę.
Sabran miała rację. To prawda, że zmarnuje kilka dni, lecz kto wie, czy
nie ocali w ten sposób życia.
Odwróciła się do królowej.
– Zostanę.
Słysząc to, Sabran podeszła do niej i mocno ją objęła. Oczy nabiegły jej
łzami. Ead pocałowała ją w skroń i mocno przytuliła.
Życie rozdało Sabran złe karty. Jej dama sypialniana zmarła we śnie,
towarzysz zginął w jej ramionach, matka umierała na jej oczach. Jej córka
nigdy się nie urodziła. Jej ojciec – jeśli rzeczywiście nim był – przepadł
w Yscalinie. Całe jej życie naznaczone było stratą i smutkiem. Nic
dziwnego, że tak mocno trzymała się Ead.
– Pamiętasz nasz pierwszy spacer? Opowiedziałaś mi o miłosójkach
i o tym, że zawsze rozpoznają śpiew swojego partnera, nawet jeśli los
rozdzielił je na wiele lat – wyszeptała jej Ead do ucha. – Moje serce zna
twoją pieśń, a twoje zna moją. I wrócę do ciebie bez względu na wszystko.
– Trzymam cię za słowo, Eadaz uq-Nāra.
Ead próbowała zapamiętać jej wagę w swoich ramionach, jej zapach,
brzmienie głosu. Pragnęła jak najdokładniej wyryć ją sobie w pamięci.
– Aralaq zostanie, by cię strzec. Dlatego go tu sprowadziłam. Ma
humory, ale jest lojalny i poradzi sobie z wiwerną.
– Ja też będę go strzec. – Sabran cofnęła się o krok. – Muszę się spotkać
z pozostałymi Książętami Ducha, by przedyskutować sprawę ambasady.
Gdy przybędzie reszta członków Rady, przedstawię im kwestię…
propozycji dla Wschodu. Jeśli pokażę im zachodzący klejnot i wyjaśnię, co
się wydarzy trzeciego dnia wiosny, na pewno zrozumieją powagę sytuacji
i opowiedzą się w głosowaniu za naszą sprawą.
– Ale łatwo nie oddadzą pola. Będą się bić do końca – przestrzegła ją
Ead. – Lecz wiem, że ich przekonasz. W końcu masz język ze złota.
Sabran kiwnęła głową, zdecydowana i przygotowana na bój z Radą. Ead
zostawiła ją, wyglądającą na swoje miasto.
Zeszła schodami do otwartej galerii pod Solarium Królowej, gdzie
z dwunastu małych balkonów wylewały się kaskady bujnego, kwitnącego
zimą kwiecia. Idąc w kierunku swoich komnat, usłyszała za sobą ciche
kroki.
Obróciła się, nie wydając dźwięku. W snopie światła stała Czerwona
Dama. Trzymała w ustach drewnianą dmuchawkę.
Strzałka przebiła koszulę, zanim Ead zdołała dobyć tchu. Śmierć
rozprzestrzeniła się po całym jej ciele.
Opadła ciężko na kolana, aż chrupnęło w kościach. Uniosła do brzucha
rozdygotaną dłoń i poczuła zatopiony w ciele pocisk. Jej zabójczyni
dopadła ją i pokonała.
– Wybacz mi, Eadaz.
– Nairuj – wykaszlała Ead.
Wiedziała, że ten dzień nadejdzie. Siostry potrafiły poruszać się wśród
magicznych czujek.
Roztopione szkło krzepło w jej żyłach. Mięśniami wokół strzałki targnął
skurcz, gdy podjęły walkę z trucizną.
– Urodziłaś – zdołała wykrztusić.
Z góry patrzyły na nią oczy koloru ochry.
– Dziewczynkę – odpowiedziała po wahaniu Nairuj. – Nie chciałam tego,
siostro, lecz Przeorysza nakazała mi cię uciszyć. – Ead poczuła, jak siostra
zdejmuje jej z palca pierścień, który śnił jej się po nocach, odkąd była
dzieckiem. – Gdzie on jest? Gdzie biały klejnot?
Ead nie mogła odpowiedzieć. Jej ciało ogarniał bezwład. Doznała
zabawnego wrażenia, jakby znikały jej żebra. Gdy Nairuj szukała na jej szyi
klejnotu, Ead złapała strzałkę i wyrwała ją z ciała.
Było jej potwornie zimno. Gasł ogień, który nosiła w sercu, zostawiając
po sobie zimny popiół.
– Bezimienny się… – Samo oddychanie sprawiało jej ból. – Wiosna.
Trzeci dzień wiosny.
– Co to jest?
Sabran. Strach odebrał jej głos.
Nairuj poruszała się prędko jak strzała. Ead mogła tylko patrzeć przez
łzy, jak jej niegdysiejsza siostra zakrywa usta jedwabnym materiałem
i przeskakuje przez najbliższą balustradę.
Na posadzce rozbrzmiały kroki.
– Ead… – Sabran otoczyła ją ramionami, dysząc. – Ead! – Twarz
ukochanej zamazała jej się przed oczami. – Popatrz na mnie. Popatrz na
mnie, proszę. P-powiedz mi, co ona ci zrobiła. Powiedz, co to za trucizna…
Ead próbowała odpowiedzieć. Choć raz jeszcze wymówić jej imię.
Przeprosić ją za to, że złamała swoją przysięgę.
„Zawsze do ciebie wrócę”.
Ciemność oblepiła ją jak kokon. Pomyślała o drzewie pomarańczy. Tylko
nie ty, Ead, proszę. Głos brzmiał gdzieś daleko. Błagam, nie zostawiaj mnie
samej. Pomyślała, jak to było między nimi. Jak tańczyły taniec świecy i jak
później, w komnacie Sabran, zetknęły się ich usta.
A potem nie myślała już o niczym.

Słońce zachodziło nad Ascalonem. Loth patrzył przez okno na świece


płonące w oknach Alabastrowej Wieży, gdzie Rada Cnót dyskutowała
Propozycję dla Wschodu.
Ead leżała na łóżku. Jej wargi były tak czarne jak jej włosy. Gdy zdjęli jej
gorset, znaleźli na brzuchu ślad jak po ukłuciu igłą.
Sabran nie opuszczała jej na krok. Gapiła się na nią, jakby się bała, że
gdy odwróci spojrzenie, zerwie się cienka nić jej życia. Za oknem Aralaq
krążył po ogrodzie. Musieli go długo namawiać, by pozwolił
królowieckiemu lekarzowi zbadać Ead, lecz nawet wówczas kłapnął
paszczą, gdy ten spróbował jej dotknąć.
Doktor Bourn krążył wokół jej łóżka jak wskazówka zegara. Badał
temperaturę chorej, przyglądał się ranie. Gdy wreszcie zdjął okulary, Sabran
podniosła głowę.
– Lady Nurtha została otruta – orzekł – ale nie umiem określić, jaką
substancją. Nigdy nie widziałem podobnych symptomów.
– Ta trucizna nazywa się okrutnica – powiedział Loth.
Siostry używały jej, by zabić. Ead raz jeszcze oszukała przeznaczenie.
Lekarz zmarszczył brwi.
– Nigdy nie słyszałem o podobnej truciźnie, milordzie. Nie wiem, jak ją
z jej ciała. – Spojrzał na Ead. – Wysokości, wygląda na to, że lady Nurtha
zapadła w bardzo głęboki sen. Może uda się ją z niego wybudzić. A może
nie. Możemy zrobić tylko jedno: starać się utrzymać ją przy życiu, jak
długo będzie to możliwe. I się za nią modlić.
– Wybudzisz ją ze snu – wyszeptała Sabran. – Znajdziesz sposób. Jeśli
ona umrze…
Jej głos pękł jak bańka mydlana. Wsparła głowę na ramionach. Lekarz
skłonił się.
– Przykro mi, Wasza Wysokość – powiedział. – Zrobimy wszystko, co
w naszej mocy.
Opuścił komnatę. Gdy zatrzasnęły się za nim drzwi, w ciele Sabran
wzbudziło się drżenie.
– Zostałam przeklęta w kołysce. Leśna Pani rzuciła na mnie klątwę. –
Wciąż spoglądała na Ead. – Nie tylko moje królestwo chyli się ku
upadkowi, ale i moi bliscy więdną jeden po drugim jak róże zimą. I zawsze
na moich oczach.
Margret, która pełniła wartę po drugiej stronie łóżka, podeszła i usiadła
obok niej.
– Nie myśl tak. Nie jesteś przeklęta, Sab – powiedziała delikatnie, ale
zdecydowanie. – Ead nie umarła, nie będziemy jej opłakiwać. Będziemy
o nią walczyć. I o wszystko, w co wierzy. – Wbiła wzrok w Ead. – Powiem
ci jedno: nie poślubię Thariana, dopóki ona się nie obudzi. Jeśli myśli, że
przez taką głupotę nie poprowadzi mnie do ołtarza, to bardzo się myli.
Loth usiadł na miejscu, które zwolniła jego siostra. Złożone dłonie
przycisnął do ust.
Nawet w Lasyi, ranna i nieprzytomna, nie wyglądała na tak bezbronną
jak teraz. Uszło z niej całe życie, całe ciepło. Wyglądała jak ktoś inny.
– Ja popłynę na Wschód – zadeklarował ochrypłym głosem. –
Niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie Rada Cnót. Muszę przekroczyć
Czeluść jako twój przedstawiciel, Sabran. By pośredniczyć w zawiązaniu
sojuszu. By znaleźć drugi klejnot.
Sabran milczała bardzo długo. Zza okna dało się słyszeć wycie Aralaqa.
– Chcę, byś w pierwszej kolejności udał się do Nieprzejednanego
Imperatora, Dranghiena Laksenga – rzekła królowa. – Jest nieżonaty, więc
mamy mu więcej do zaoferowania. Jeśli przekonamy go, by się do nas
przyłączył, może on przekona wojwładcę Seiiki.
Gdy Loth na nią spojrzał, jej widok złamał mu serce.
– Wraz z tobą wyślę świtę w sile dwustu osób. Jeśli masz dotrzeć do
Nieprzejednanego Imperatora, musisz zaprezentować przed nim potęgę
królowej Inys. – Spojrzała mu w oczy. – Powiesz mu, by spotkał się z nami
pośrodku Czeluści ze wszystkimi swoimi smokami trzeciego dnia wiosny.
Nie zdążysz wrócić, nie będzie też dość czasu, by negocjować warunki
w Inys. Ufam, że zawrzesz ten sojusz w naszym najlepszym interesie, że
wynegocjujesz to wszystko, czego pragniemy.
– Zrobię to, klnę się.
Nagle Lothowi wydało się, że komnata zmieniła się w kryptę.
Otrząsnąwszy się z tej myśli, podszedł do Ead i odgarnął jej włosy za ucho.
Nie dopuszczał do siebie myśli, że to pożegnanie.
Sabran z godnością podniosła się z krzesła.
– Obiecałaś, że do mnie wrócisz – wyszeptała Ead na ucho. – Królowe
nie zapominają złożonych im obietnic, Eadaz uq-Nāra.
Stała nad nią, surowa i nieugięta. Loth delikatnie ujął ją za ramię
i pokierował do drzwi. Wartę powierzył Margret.
Szedł u boku królowej. Gdy dotarli do końca korytarza, Sabran wreszcie
się załamała. Loth otoczył ją ramionami, a ona osunęła się na podłogę
i zaczęła płakać tak, jakby ktoś żywcem wydzierał z niej duszę.
V
TU ŻYJĄ SMOKI

Za czyim słowem podążył tak czule,


Że się odważył na tę podróż groźną,
Rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
anonim, z antologii Man’yōshū
58
ZACHÓD

Choć „Elegantka” wypłynęła w morze kilka dni temu, Loth miał wrażenie,
że od opuszczenia portu upłynęły lata. Stracił rachubę i nie wiedział już, ile
dokładnie czasu spędził na morzu. Wiedział natomiast, że bardzo już by
chciał poczuć suchy ląd pod stopami.
Sabran walczyła jak lwica o tak zwaną Propozycję dla Wschodu.
W czasie tej batalii członkowie Rady Cnót nie zmrużyli oka. Ich głównym
zmartwieniem było to, jakie nastroje społeczne wywoła podpisanie
porozumienia z heretykami i wyrmami, będącego zaprzeczeniem
wszystkiego, w co wierzyli Inysyci.
Po wielogodzinnej debacie na temat tego, jak to uzasadnić z punktu
widzenia religii, konsultacjach z Zakonem Świętarzy i zaciętym
przerzucaniu się wadami i zaletami rozmaitych rozwiązań Sabran zdołała
przeciągnąć Radę na swoją stronę. Nie minął dzień od zamknięcia
posiedzenia, a delegacja ambasadorów wsiadła na statek i ruszyła w rejs.
Rozpaczliwy plan zaczynał nabierać kształtów. By zwiększyć swoje
szanse na zwycięstwo na wodach Czeluści, będą musieli wbić się klinem
i spowodować rozłam w Smoczej Armii. Sabran wystosowała święte
wezwanie do broni i wysłała wiadomość do władców Imperium oraz
Południa, prosząc, by wspomogli Inys w oblężeniu i odbiciu Cárscaro ze
smoczych szponów drugiego dnia wiosny. Atak na ich jedyną warownię
mógł skłonić Fýredela i jego podwładnych do pozostania w Yscalinie, aby
jej bronić.
To będzie bardzo niebezpieczne. Wielu zginie. Możliwe, że wszyscy.
Lecz nie było wyjścia. Albo uderzą w Bezimiennego w godzinę jego
powrotu, gdy będzie najsłabszy, albo pozwolą mu utopić świat w ogniu.
Loth prędzej umrze z mieczem w dłoni, niż do tego dopuści.
Jego matka była zrozpaczona, widząc, że znowu odjeżdża, lecz
przynajmniej tym razem nie wyruszył bez słowa. Ona i Margret przyjechały
wraz z nim i resztą delegacji do portu w Gnieździe, by się z nim pożegnać.
Była tam też Sabran – powierzyła przyjacielowi swój koronacyjny
pierścień, by pokazał go Nieprzejednanemu Imperatorowi. Loth zawiesił go
na łańcuszku na szyi.
Determinacja królowej budziła podziw i przestrach. Było jasne, że sama
obawia się tego sojuszu, była jednak gotowa zrobić wszystko dla swoich
poddanych. Loth podejrzewał, że chciała też uhonorować w ten sposób Ead.
Ead. Za każdym razem, gdy się budził, miał wrażenie, że jest przy nim,
że razem z nim płynie na drugą stronę morza.
Pukanie do drzwi. Loth otworzył oczy.
– Tak?
Do środka weszła dziewczynka okrętowa. Skłoniła mu się.
– Lordzie Artelocie, zauważyliśmy na falach drugi statek. Czy jesteś
gotowy do drogi?
– Dotarliśmy już do Cmentarnego Szańca?
– Tak, panie.
Sięgnął po buty. Zgodnie z planem miał przesiąść się tutaj na drugą
jednostkę, która zabierze go do Imperium Dwunastu Jezior.
– Daj mi chwilę. Dołączę do was na pokładzie.
Dziewczynka skłoniła się ponownie i opuściła kajutę. Loth wziął sakwę
i zarzucił sobie płaszcz na ramiona.
Wartownicy dzielnie pełnili straż u drzwi kajuty. Zamiast zwyczajowej
pełnej płyty Rycerze Ciała przydzieleni mu przez Sabran mieli na sobie
tylko kolczugi i opończe ozdobione królewską broszą. Szli dwa kroki za
Lothem i wraz z nim wyłonili się na pokład.
Na niebie migotały miriady gwiazd. Loth próbował nie patrzeć na
unoszącą się i opadającą ponad burtą linię wody, gdy szedł dziarsko
w kierunku dziobu, gdzie czekała na niego kapitan z założonymi na piersi
muskularnymi ramionami.
Czeluść była domem wielu stworzeń, których próżno było szukać
w innych morzach. Słyszał opowieści o syrenach o zębach ostrych jak
szpilki, o rybach świecących w ciemności, o waleniach mogących połknąć
w całości niemały okręt. Zmrużywszy oczy, dostrzegł na horyzoncie
brzuchaty kadłub okrętu wojennego, nadającego sygnały świetlne. Gdy
znaleźli się dość blisko, by rozróżnić banderę, zdziwiony Loth uniósł brwi.
– To przecież „Wieczysta Róża”.
– Nie inaczej – rzuciła kapitan, niepospolitej postury Inysytka
o rumianych policzkach. – Kapitan Harlowe zna wschodnie wody jak mało
kto. Nie mogłeś trafić lepiej.
– Harlowe – powiedział jeden z Rycerzy Ciała. – Czy on nie jest
piratem?
– Korsarzem.
Rycerz prychnął.
„Elegantka” podpłynęła do „Wieczystej Róży”. Żaden okręt nie mógł
zarzucić kotwicy w Czeluści, więc załoganci zaczęli przywiązywać do
siebie obie jednostki. Dryfowały razem ponad nieskończoną czernią.
– Niech mnie kule biją, toż to Arteloth Beck! – Estina Melaugo klepnęła
się po udzie i wyszczerzyła zęby. – Nie myślałam, że cię jeszcze zobaczę,
milordzie.
– Dobry wieczór, pani Melaugo – zawołał Loth, ucieszony na widok
znajomej twarzy. – Żałuję, że nie spotykamy się w jakimś gościnniejszym
miejscu.
Melaugo mlasnęła językiem.
– To dopiero. Do Yscalinu pojechał, a na Czeluści strach go obleciał.
Osusz spłakane oczęta i przytachaj tu swoje szlachetne cztery litery,
milordzie. – Rzuciła mu linową drabinkę i uchyliła kapelusza. – Czołem,
kapitan Lanthorn. Harlowe kazał pozdrowić.
– Pozdrów i jego – odkrzyknęła kapitan „Elegantki”. – I powodzenia,
Estino. Uważajcie na siebie.
– Jak zawsze.
Gdy zebrała się świta, Loth wspiął się po drabince. Zazdrościł kapitan
Lanthorn, która wracała na błękitne wody. Melaugo pomogła mu przeleźć
przez nadburcie i klepnęła go w plecy.
– Byliśmy pewni, że nie żyjesz – powiedziała. – Jak udało ci się uciec
z Cárscaro?
– Pomogła mi donmata Marosa. Gdyby nie ona, nie udałoby mi się.
Na myśl o niej poczuł ucisk w gardle. Mogła teraz leżeć na miejscu króla
Sigosa, dźwigając na głowie koronę ścierwokrólowej Yscalinu, wpatrzona
w ciemność podziemnej komnaty oczami koloru popiołu.
– Marosa. – Melaugo wygięła brwi w dwa kształtne łuki. – No proszę,
nie to spodziewałam się usłyszeć. Musisz mi opowiedzieć tę historię… ale
najpierw pójdziemy do kapitana Harlowe’a. – Gwizdnęła na załogantów,
a tymczasem Rycerze w ciężkich kolczugach ładowali się na pokład. –
Pomóżcie kwiatowi rycerstwa wgramolić się po drabinie i wskażcie mu
kajuty. Żywo tam!
Załoga wykonała polecenie bez szemrania. Niektórzy nawet skłonili się
Lothowi i pomogli członkom inysyckiego korpusu dyplomatycznego wejść
na „Wieczystą Różę”.
Melaugo poprowadziła Lotha pokładem do oświetlonego świecami
korytarza, a potem otworzyła mu drzwi do kapitańskiej kajuty, gdzie Gian
Harlowe siedział nad mapą wraz z kwatermistrzem Gautfredem Plume’em
oraz bladą kobietą o srebrnych włosach.
– Ach, lord Arteloth. – Jego głos był najwyżej odrobinkę cieplejszy niż
przy ich pierwszym spotkaniu. – Witam ponownie. Siadaj. – Wskazał mu
krzesło. – To moja nowa kartografka, Hafrid z Elding.
Kobieta z Północy przyłożyła rękę do piersi w geście powitania.
– Radości i zdrowia, lordzie Artelocie.
Loth zajął wskazane miejsce.
– I tobie, pani.
Harlowe podniósł na niego wzrok. Miał na sobie kamizelę ozdobioną
złotem.
– Powiedz, milordzie – odezwał się – jak podoba ci się Czeluść?
– Jeśli mam byś szczery, niezbyt przypadła mi do gustu.
– Hm. Nazwałbym cię tchórzem, lecz te wody budzą niepokój
najtwardszych marynarzy. Zresztą wątpię, by ktoś zarzucił ci tchórzostwo,
ujrzawszy, jak dzielnie wyszedłeś naprzeciw przeznaczeniu. – Nieruchome
dotąd mięśnie jego twarzy drgnęły w świetle świec. – Nie pytam, jak
umknąłeś z Cárscaro. Co człowiek robi, by przeżyć, to jego i tylko jego
sprawa. Nie spytam też, co się stało z twoim przyjacielem.
Loth zmilczał na wspomnienie o Kicie, ale w jego wnętrzności zagłębiły
się lodowate szpony.
Harlowe przywołał go gestem.
– Pomyślałem, że pokażę ci, dokąd zmierzamy, byś mógł uprzedzić
swoich ludzi.
Kapitan pochylił się nad mapą, na której widniały trzy znane kontynenty
świata oraz otaczające je konstelacje wysp. Postukał masywnym palcem
w miejsce po prawej stronie.
– Udajemy się do Miasta Tysiąca Kwiatów. Przepłyniemy przez
południowe wody Czeluści, by złapać w żagle zachodnie wiatry, dzięki
którym skrócimy sobie podróż o tydzień. Za trzy–cztery powinniśmy
wpłynąć na Morze Słonecznego Tańca. – Podrapał się w brodę. – Wtedy
zacznie się trudniejszy etap podróży. Będziemy musieli unikać seiikineskiej
marynarki, która przejawia wrogie skłonności wobec „Róży”. A także
wyrmów pod wodzą Valeysy, które widziano na wschodnim niebie.
Loth dosyć napatrzył się na Fýredela, by wiedzieć, że lepiej będzie, jeśli
nie natkną się na jego rodzeństwo.
– Chcemy rzucić cumy w zamkniętym porcie na południowo-zachodnim
brzegu Imperium Dwunastu Jezior. – Harlowe przesunął palec i wskazał
miejsce. – Było tam kiedyś kilka faktorii. Laksengowie handlowali tam,
zanim wprowadzono morski zakaz. Ma się rozumieć, było to jeszcze
w czasach przed Żałobą Wieków. Zawinięcie do tego portu powinno zostać
właściwie odczytane przez Imperatora.
– Da mu do zrozumienia, że chcemy ponownie otworzyć zatrzaśnięte
drzwi – zakończył Loth. – Jak wiele wiesz o Nieprzejednanym
Imperatorze?
– Prawie nic. Lakseng żyje w pałacu otoczonym murami, wychodzi
z niego na wiosnę i traktuje intruzów odrobinę mniej okrutnie niż solni
władcy Seiiki.
– Czemu?
– Bo Seiikinesi to wyspiarze. Gdy smocza plaga zanurzyła zęby w ich
wyspie, rozprzestrzeniła się po niej jak pożar po suchym lesie. Niemal
doszczętnie wyniszczyła ich populację. Jezioranie mieli nieco więcej
miejsca, by przed nią umknąć. – Harlowe przyszpilił Lotha spojrzeniem. –
Po prostu upewnij się, że Nieprzejednany Imperator nadaje się na męża dla
królowej Sabran. Królowa zasługuje na księcia, który będzie ją kochał jak
należy.
Gdy to mówił, mięsień jego twarzy drgnął. Kapitan spuścił wzrok na
mapę i z zaciśniętymi szczękami kiwnął palcem na kartografkę.
– Zrobię dla Sabran, ile tylko będę mógł, kapitanie Harlowe – zapewnił
go cichym głosem Loth. – Klnę się na mój honor.
Harlowe odwarknął coś w odpowiedzi.
– Kajuta już na ciebie czeka. Jeśli coś uderzy o kadłub, postaraj się nie
posikać ze strachu. Najprawdopodobniej będzie to wieloryb. – Wskazał
drzwi głową. – Estina, wlej naszemu pasażerowi nico gorzałki do gardła.
Podążając za Melaugo, Loth ostatni raz zmierzył wzrokiem odpływającą
„Elegantkę”. Próbował nie myśleć o tym, że „Wieczysta Róża” dryfuje
teraz samotnie pośrodku Czeluści.
Ta kajuta okazała się lepsza od poprzedniej. Loth podejrzewał, że
otrzymał ją nie ze względu na swoją godność ambasadora, lecz ponieważ
poszedł do Yscalinu i przeżył, by o tym opowiedzieć.
I opowiedział. Melaugo usiadła przy bulaju i z uwagą wysłuchała całej
opowieści. Opisał niewolę donmaty Marosy, wyznał prawdę
o ścierwokrólu, wspomniał o tunelu, w którym zginął Kit.
Przez lojalność względem Ead pominął wydarzenia, które miały miejsce
w Zakonie Drzewa Pomarańczy. Zamiast tego powiedział, że po prostu
przebył Wrzeciona i wrócił na Inys drogą przez Mentendon. Gdy skończył,
Melaugo pokręciła głową.
– Przykro mi. Naprawdę mi przykro. Lord Kitston miał dobre serce. –
Łyknęła z piersiówki, którą nosiła przy biodrze. – A teraz płyniesz na
Wschód. Dowiodłeś już męstwa, lecz nawet tobie nie będzie tam łatwo.
– Zasłużyłem na trud i znój. – Loth zwilżył usta. – To przeze mnie Kit
zginął.
– O nie, nie rób sobie tego. To był jego wybór, by z tobą pójść. Mógł
zostać w Yscalinie, na „Róży” albo w domu. – Podała mu butelkę. Zawahał
się, nim ją przyjął. – Chcesz przekonać wszystkich, że Zachód i Wschód
potrzebują się wzajemnie, lecz przecież mieszkańcy Wschodu przetrwali
setki lat bez niczyjego wsparcia. A sojusz z królową Sabran, który byłby
darem losu dla każdego księcia po waszej stronie świata, nie musi się
okazać łakomym kąskiem dla Nieprzejednanego Imperatora. Dla nas
Sabran jest królową, dla niego bluźnierczynią. Jej religia wyrasta
z nienawiści do smoków, a fundamentem jego religii jest miłość do nich.
– Ale nie do tych ognistych. – Loth powąchał gwint piersiówki. – Ich
akurat Jezioranie nie kochają.
– To prawda. Boją się Bezimiennego i jego popleczników tak samo jak
my – przystała Melaugo, patrząc w sufit – niewykluczone jednak, że
królowa Sabran będzie musiała poświęcić jeszcze inne swoje zasady, nim
Wschód przystanie na sojusz.
Loth łyknął z piersiówki i natychmiast się zakrztusił, aż płonący płyn
poszedł mu nosem. Melaugo buchnęła śmiechem.
– Nie poddawaj się, spróbuj jeszcze raz – powiedziała. – Za drugim
razem wchodzi gładko.
Upił jeszcze jeden łyk. Alkohol wyżarł mu wnętrze ust, ale rozgrzał go
od przełyku aż po brzuch.
– Zachowaj ją. Przyda ci się na Czeluści. – Wstała. – Wzywają mnie
obowiązki, ale spytam jednego z naszych jeziorańskich marynarzy, czy
mógłby podszkolić cię nieco w obyczajach Wschodu, może nauczyć kilku
słów w ich języku. Dzięki temu, gdy już zaprezentujemy cię Jego
Cesarskiej Wysokości, przy odrobinie szczęścia nie wyjdziesz na
kompletnego idiotę.

Gęsta mgła otuliła „Wieczystą Różę”, nie przepuszczając światła nawet


w dzień. Latarnie rzucały na fale plamy trupiego blasku. By się uchronić
przed zimnem, Loth siedział w swojej kajucie i słuchał jeziorańskiego
kanoniera imieniem Thim, który opowiadał mu o Imperium Dwunastu
Jezior.
Osiemnastoletni Thim wydawał się mieć nieskończone pokłady
cierpliwości. Jego ojczyzna była podzielona na dwanaście regionów,
z których każdy mieścił jedno z Wielkich Jezior. Była to olbrzymia kraina,
która kończyła się Władcami Upadłej Nocy – łańcuchem górskim
odgradzającym od pozostałej części kontynentu, pośród którego wznosiła
się królowa wszystkich gór: bezlitosna Brhazat. Thim zdradził Lothowi, że
wielu mieszkańców Wschodu próbowało uciec przed Wielką Rozpaczą na
drugą stronę Władców, lecz żaden nie wrócił. Zamarznięte od stuleci trupy
wciąż leżały w śniegu.
Nieprzejednany Imperator Dwunastu Jezior, głowa rodu Laksengów,
został wychowany przez swoją babkę, Wielką Cesarzową Wdowę. Thim
wyjaśnił, jak go poprawnie tytułować, jak mu się skłaniać i jak się
zachowywać w jego obecności.
Następnie Loth dowiedział się, że choć Dranghien Lakseng nie jest
właściwie uważany za boga, to w oczach swego ludu cieszy się podobnym
statusem. Laksengowie utrzymywali, że wywodzą się od pierwszego
człowieka, który znalazł smoka po tym, jak ten spadł na ziemię
z niebiańskiej krainy. Wśród ludu krążyły plotki („których dom Lakseng nie
potwierdza ani którym nie zaprzecza…”), że niektórzy władcy z ich
dynastii sami byli smokami w ludzkiej postaci. Wiadomo na pewno było
tylko jedno – że gdy jeziorański władca umierał, Imperialny Smok wybierał
sukcesora spośród jego prawowitych potomków.
Loth nie potrafił tego ogarnąć rozumem: dwór miałby mieć Imperialnego
Smoka? Cóż za dziwna myśl: wyrm decyduje o wyborze władcy?
– To słowo jest zakazane – powiedział ze śmiertelną powagą Thim, gdy
Loth wypowiedział je po raz pierwszy. – Nazywamy smoki ich właściwym
imieniem, zaś skrzydlate bestie z Zachodu to nie smoki, a ogniozieje.
Loth zapisał to sobie w pamięci. Jego życie mogło zależeć od tego, jak
starannie odrobi lekcje.
Gdy Thim oddał się innym obowiązkom, Loth trawił czas, grając w karty
z Rycerzami Ciała, a czasem – gdy tylko znajdowała chwilę – z Estiną
Melaugo. Ogrywała go za każdym razem. Gdy zapadała noc, próbował
spać. Tylko jeden raz przywołała go na pokład jakaś smutna pieśń.
Latarnie zgaszono, ale gwiazdy świeciły tak mocno, że było niemal jasno
jak w dzień. Kapitan palił fajkę na dziobie. Loth dołączył do niego.
– Dobry wieczór, kapitanie…
– Sza. – Harlowe był nieruchomy jak posąg. – Słuchaj.
Pieśń niosła się po czarnych falach. Lotha zmroziło.
– Co to?
– Syreny.
– Nie zwiodą nas ku niechybnej śmierci?
– To tylko opowieści. – Dym buchnął z ust kapitana. – Patrz na morze.
To jemu śpiewają.
Z początku Loth widział tylko czarną otchłań. A potem w wodzie
rozbłysło światło, opromieniając powierzchnię. Raptem ujrzał ryby,
dziesiątki tysięcy ryb, z których każda mieniła się tęczowym blaskiem.
Słyszał opowieści o niebiańskim świetle Hróth, nigdy jednak nie myślał,
że ujrzy je pod powierzchnią wody.
– Widzisz, milordzie – wymamrotał Harlowe z błyskiem w oczach. –
Wszędzie można znaleźć piękno.
59
WSCHÓD

Przebijając się przez fale, „Wieczysta Róża” jęczała z wysiłku. Morderczy


sztorm rozszalał się w tydzień po tym, jak wpłynęli na wody Morza
Słonecznego Tańca, i przynajmniej na razie ani myślał się uspokoić.
Fale waliły o kadłub z siłą tak wielką, że aż zęby dzwoniły o siebie.
Wiatr wył, grzmoty przetaczały się po niebie, zagłuszając krzyki załogi
mężnie walczącej ze wściekłym żywiołem. Loth z zamkniętymi oczami
modlił się pod nosem do Świętego, próbując jednocześnie uspokoić
wyczyniający ewolucje żołądek. Gdy w statek uderzyła kolejna fala,
latarnia pod sufitem zakołysała się i zgasła.
Nie wytrzyma tego dłużej. Jeśli ma dziś umrzeć, to na pewno nie w tej
ciemnicy. Z trudem zapiął płaszcz, ramieniem otworzył drzwi i ruszył do
schodków wiodących na pokład.
– Milordzie, kapitan kazał ci zostać w kabinie – przypomniał mu Rycerz
Ciała.
– Rycerz Odwagi karze nam patrzeć śmierci w oczy – odparł. – To jego
mam zamiar usłuchać.
Hardość w jego głosie nie miała nic wspólnego z faktycznym stanem
tego ducha.
Gdy wyszedł na pokład, w nozdrzach zakręcił mu zapach sztormu.
Wściekła wichura zdawała się wrzeszczeć mu prosto w twarz. Buty ślizgały
mu się na mokrych deskach, gdy zataczając się, kroczył w stronę masztu.
Przypadłszy doń, otoczył go ramionami, by nie upaść. Ledwie wyszedł na
powierzchnię, był przemoczony do suchej nitki. Czarne niebo przeorała
błyskawica, ciskając mu w oczy garścią świetlnych drzazg i na krótką
chwilę całkowicie oślepiając.
– Wracaj pod pokład, paniczyku! – krzyknęła Melaugo z twarzą pokrytą
rozmazanym tuszem do rzęs. – Chcesz tu umrzeć?
Harlowe stał na tylnym pokładzie, zaciskał szczękę. Przy sterze tkwił
Plume. Gdy „Róża” wpłynęła na szczyt potężnej fali, po pokładzie poniósł
się krzyk marynarzy. Jedna z załogantek wyleciała za burtę, jej wrzask
zagłuszył uderzenie pioruna. Palce jednego z jej towarzyszy wyślizgnęły się
ze zwojów grubej liny i mężczyzna zjechał po przechylonym pokładzie jak
po zjeżdżalni. Wydęte żagle przylgnęły do masztu pod naporem powietrza,
gdy okręt spływał w dół niczym na sankach.
Loth przycisnął policzek do masztu. „Róża” wydawała mu się solidna,
gdy przekraczali Czeluść, lecz teraz zdała mu się tylko łupiną orzecha. Loth
przeżył plagę i spojrzał w twarz śmierci, walcząc z kokatryksem, ale
nabierał pewności, że dopiero na wodach Wschodu przyjdzie mu stracić
życie.
Fale targały „Wieczystą Różą”, jakby była dziecięcą zabawką, i zalewały
pokład raz po raz. Deszcz chłostał załogantów po plecach. Plume skręcił
mocno na lewą burtę, ale „Róża” zdawała się żyć własnym życiem.
Maszt zaczął trzeszczeć, nadwyrężony wiatrem, Loth odbił się więc od
niego i skierował ku rufie. Nawet jeśli Harlowe tracił kontrolę nad swoim
okrętem, Loth czuł się bezpieczniej z nim niż pod pokładem. To był
człowiek, który walczył z pirackim lordem w samym środku tajfunu, który
przemierzył wszystkie oceany tego świata. Gdy Loth biegł, Melaugo
krzyknęła do niego coś, czego nie zrozumiał.
Fala wdarła się przez nadburcie i podcięła mu nogi. Plume siłował się ze
sterem, lecz nagle „Różą” zarzuciło na bok, tak że niemal położyła się burtą
na powierzchni morza. Najwyższy maszt naznaczył ją białą, spienioną
blizną. Loth zjeżdżał po pokładzie w kierunku skłębionej toni, drapiąc deski
rozcapierzonymi palcami, szukając podparcia dla obcasów, jak pająk
próbując uczepić się ukośnej powierzchni. Raptem zobaczył wyciągnięte
w swoim kierunku żylaste ramię cieśli okrętowego, który koniuszkami
palców trzymał się drabinki.
„Róża” dźwignęła się do pionu. Cieśla puścił Lotha, pozwalając mu
wykrztusić z płuc morską wodę.
– Dziękuję – wydyszał Loth, a cieśla machnął ręką. Sam dyszał
z wysiłku.
– Ahoj, ląd! – dobiegł ich krzyk. – Ląd!
Harlowe podniósł wzrok. Loth zamrugał, próbując odzyskać ostrość
widzenia. Gdy błysnęła błyskawica, ujrzał zamazany kontur kapitana
spoglądającego w dal przez lunetę.
– Hafrid! – ryknął Harlowe. – Co to jest?
Kartografka ręką osłaniała twarz przed deszczem.
– Tak daleko na południu nie ma już żadnego lądu.
– A jednak mamy jakiś przed sobą. – Harlowe złożył lunetę płynnym
ruchem. – Panie Plume, kurs na tę wyspę.
– Jeśli jest zamieszkana, możemy tam zginąć – odkrzyknął krasnolud.
– Ale umrzemy szybciej niż w tym piekle – warknął kapitan. W jego
oczach przejrzała się błyskawica. – Estina, wydaj rozkazy.
Bosman sięgnęła za koszulę i włożyła do ust metalową rurkę, która
wisiała na łańcuszku na jej szyi. Przez szum wiatru przedarł się przenikliwy
gwizd. Loth trzymał się nadburcia, wzrok zamazywał mu się od deszczu.
Melaugo błyskawicznie wygwizdała polecenia, marynarze zakotłowali się
na pokładzie, wspięli się na drabinki i wybrali szoty, a okręt poddał się ich
woli. W oczach Lotha była to chaotyczna krzątanina, a jednak przekonał się
o jej celowości, gdy „Róża” ustawiła się dziobem do tajemniczego lądu.
Wyspa była coraz bliżej, wręcz zbyt blisko. Okręt mknął naprzód, wcale nie
zwalniając. Harlowe zmrużył oczy. Jednostka uparcie wydzierała oceanowi
kolejne węzły.
– To nie jest normalne. Pływ nie powinien nieść nas z taką szybkością. –
Kapitan ściągnął brwi. – Ugrzęźniemy na mieliźnie.
Loth otarł deszcz z twarzy. Na tle ciemnego zarysu wyspy zobaczył
jakieś jasne światło, jakby to blask słońca odbił się w zwierciadle, które
zaraz nakryto płachtą.
– Co to jest, u licha? – Plume też zmrużył oczy, gdy światło mignęło po
raz kolejny. – Widzisz to, kapitanie?
– Tak.
– Ktoś wysyła sygnały. – Melaugo wczepiła palce w mokrą linę. –
Kapitanie?
Harlowe nie zdejmował rąk z balustrady, skupił wzrok na wyspie.
Kolejna błyskawica wydobyła z mroku jej skalisty wierzchołek.
– Kapitanie! – zawołał marynarz sondujący. – Siedemnaście sążni.
Wpłynęliśmy między rafy.
Melaugo podbiegła do przeciwnej burty, by się rozejrzeć.
– Widzę je. Dziewico, ratuj. Są wszędzie. – Ucapiła rondo kapelusza. –
Kapitanie, to zupełnie tak, jakby „Róża” sama znała drogę. Ociera się o nie
pąklami na kadłubie, ale wymija wszystkie.
Harlowe wpatrywał się w wyspę nieustraszonym wzrokiem. Loth szukał
na jego twarzy cienia nadziei.
– Odwołać ostatni rozkaz – rozkazał dowódca. – Rzucić kotwice i zwinąć
żagle.
– Nie możemy się teraz zatrzymać – zawołał Plume.
– Możemy spróbować. Jeśli „Róża” wpłynie na mieliznę, to po niej. A na
to nie mogę pozwolić.
– Możemy tego uniknąć. Płynąć dalej przez sztorm, zaryzykować…
– Nawet gdybyśmy zdołali jakoś wykręcić pośród tych raf, wody zaniosą
nas daleko na południe, a tam zgnijemy na flaucie – wszedł mu w zdanie
Harlowe. – Marzy się panu taka śmierć, panie Plume?
Melaugo wymieniła z kwatermistrzem zrozpaczone spojrzenie, a potem
przekazała załodze nowe rozkazy. Żagle zaczęto zwijać do juk. Marynarze
obleźli maszty, pewnie osadzili buty na linach rozpiętych pod poprzeczkami
i przechyleni wybierali je gołymi dłońmi. Jeden z nich zachwiał się, gdy
kolejna fala zatrzęsła statkiem, spadł z masztu i grzmotnął ciężko o pokład.
Trzasnęły kości, krew zmieszała się z morską wodą. Ze spokojem, który
przeczył chaosowi wokoło, Harlowe przejął ster od swojego kwatermistrza.
Loth trzymał się, jak mógł. Nie czuł nic poza solą w oczach i ustach. Gdy
pierwsza kotwica „Róży” uderzyła o dno, jednostką szarpnęło tak mocno,
że miał wrażenie, że poprzestawiały mu się wnętrzności.
Załoga spuściła drugą kotwicę, a potem trzecią, ale okręt nie wytracał
tempa. Marynarz sondujący liczył sążnie. Loth złapał się mocniej, widząc,
że jednostka prze naprzód mimo trzech rzuconych kotwic.
Huknął grom. Błysnęło. Ostatnia kotwica plusnęła w wodę, ale
piaszczysta mielizna znajdowała się blisko, zbyt blisko, by można było
uniknąć spotkania, Harlowe kurczowo zaciskał palce na kole sterowym.
Mogli roztrzaskać kadłub na rafach lub osiąść na mieliźnie przy samej
plaży. Loth poznał po spojrzeniu, Harlowe’a, że ten nie ma zamiaru
ryzykować uszkodzenia „Róży”.
Melaugo, dmuchnęła w gwizdek. Załoga rzuciła robotę i złapała się,
czego mogła.
Okręt zadygotał. Loth zacisnął zęby, spodziewając się, że zaraz usłyszy
trzask miażdżonego drewna. Trzęsło i trzęsło, a potem, zupełnie nagle,
„Róża” stanęła nieruchomo jak statua. Słychać było już tylko szum
deszczu.
– Sześć sążni – wydyszał marynarz sondujący.
Podniósł się wiwat. Loth wstał i na rozdygotanych nogach podszedł do
Melaugo. Gdy zobaczył ponad burtą nieustępliwe fale, wciąż usiłujące
miotać unieruchomioną jednostką, schował twarz w rękach i roześmiał się.
Melaugo skrzyżowała ramiona na piersi i wyszczerzyła zęby.
– No i proszę, paniczyku. Oto przetrwałeś swój pierwszy sztorm.
– Ale jakim cudem się zatrzymaliśmy? Płynęliśmy tak szybko.
– W dupie mam jak. Powiedzmy, że to cud. Dar twojego Świętego, jeśli
chcesz.
Tylko Harlowe nie poddał się powszechnej radości. Podniósł wzrok na
wyspę i poruszył szczęką.
– Kapitanie, coś nie tak? – zaniepokoiła się Melaugo.
Nie odrywał wzroku od lądu.
– Jestem żeglarzem od wielu lat – powiedział – ale nigdy jeszcze nie
czułem, by okręt poruszał się tak jak „Róża” przed chwilą. Zupełnie jakby
jakiś bóg wydobył ją ze sztormu.
Melaugo zapomniała języka w gębie. Zdjęła kapelusz i otrzepała go
z deszczu.
– Znaleźć suchy proch i wysłać na wyspę zwiadowców – polecił
kapitan. – Gdy tylko uprzątniemy ciało pana Larka, trzeba będzie
zatroszczyć się o słodką wodę i jedzenie. Zabiorę ze sobą niezbyt liczną
drużynę. Reszta, łącznie z naszymi pasażerami z Inys, ma zostać na
pokładzie i pomóc w naprawach.
– Jeśli wolno, chciałbym pójść z tobą, kapitanie – powiedział Loth. –
Wybacz, kapitanie Harlowe, ale po takim doświadczeniu muszę poczuć
suchy grunt pod stopami.
– Rozumiem. – Harlowe zmierzył go wzrokiem. – Czy potrafisz
polować, milordzie?
– Owszem, często polowałem na Inys.
– Na dworze, jak mniemam. I zapewne z łukiem?
– Tak.
– No cóż, obawiam się, że nie mamy łuków na wyposażeniu. Ale
nauczymy cię strzelać z pistoletu. – Klepnął Lotha w plecy. – Jeszcze zrobię
z ciebie pirata.

„Wieczystą Różę” zostawiono na kotwicy ze zwiniętymi żaglami, ale wiatr


wciąż niebezpiecznie nią kołysał. Loth zszedł do szalupy z dwoma
pozostałymi Rycerzami Ciała, którzy nie chcieli nosić pistoletów i woleli
polegać na swoich mieczach.
Loth złapał broń otrzymaną od Melaugo, zbadał palcami lufę, rączkę
i spust. Bosman pokazała mu, jak ładować i strzelać z pistoletu.
Deszcz nie ustawał. Wiosłowali w kierunku plaży, która w głębi lądu
przechodziła w strome wzgórza. Gdy znaleźli się blisko brzegu, Harlowe
podniósł lornetkę do oczu.
– Jacyś ludzie – wymamrotał. – Na piasku.
Rzucił coś w innym języku do artylerzystki. Kobieta przejęła od niego
lornetkę i spojrzała we wskazanym kierunku.
– Ta wyspa to może być Skrzydło. Święte miejsce, siedziba archiwum,
w którym znajdują się najcenniejsze dokumenty Wschodu – przetłumaczył
Harlowe. – Tylko uczeni mają tam wstęp. Pewnie nie są zbyt dobrze
uzbrojeni.
– I tak obowiązuje ich prawo Wschodu. – Melaugo odciągnęła kurek
pistoletu. – Dla nich nie jesteśmy korsarzami, Harlowe. Tylko piratami
zarażonymi plagą. Jak wszyscy na tych wodach.
– Może nie cechuje ich przesadnie nabożny stosunek do zakazu
morskiego. – Harlowe rzucił okiem na bosmana. – Masz lepszy pomysł,
Estino?
Artylerzystka gestem poleciła jej opuścić broń. Melaugo wydęła usta, ale
usłuchała.
Na brzegu czekało na nich troje ludzi: dwaj mężczyźni i kobieta
w ciemnoczerwonych szatach, przyglądająca im się nieruchomym
wzrokiem.
Za nimi znajdowało się coś, co Loth wziął początkowo za wrak statku.
A potem dotarło do niego, że to szkielet olbrzymiej bestii.
Rozciągnięty blisko na całą długość plaży, musiał należeć do stworzenia
dorównującego rozmiarami wielorybowi. Cokolwiek to było, ptaki
obdziobały już kości do czysta, przez co te mieniły się w świetle księżyca
opalizującym blaskiem.
Loth wyszedł z szalupy i pomógł pozostałym wciągnąć ją na piasek.
Harlowe zbliżył się do obcych i ukłonił się z szacunkiem. Odwzajemnili
gest. Zamienił z nimi parę zdań, a potem wrócił do swoich.
– Uczeni Skrzydła zaoferowali nam gościnę, dopóki nie przejdzie sztorm,
i pozwolili nam uzupełnić zapasy słodkiej wody. Znajdą miejsce najwyżej
dla czterdziestu z nas, ale pozwolą reszcie załogi przespać się w pustych
magazynach. Wszystko to pod warunkiem, że całą broń zostawimy na
okręcie i nie tkniemy palcem żadnego z mieszkańców wyspy. Obawiają się
zarazy.
– Powinni byli powiedzieć nam wcześniej o tej broni – zauważyła
Melaugo.
– Nie podoba mi się to, Harlowe – odezwał się jeden z rycerzy. –
Uważam, że powinniśmy zostać na „Róży”.
– A ja tak nie uważam.
– Czemu?
Harlowe skierował na niego zimne spojrzenie z ledwie wyczuwalną
nutką pogardy. Na tle szalejącego naokoło sztormu wyglądał jak
rozsierdzony morski bóg.
– Miałem zamiar uzupełnić zapasy w Kawontay – powiedział – ale
sztorm zniósł nas z kursu. Zanim na niego wrócimy, skończy nam się
jedzenie. Większość wody jest zanieczyszczona. – Wyjął dwa noże
z pochew. – Załoga nie zaśnie na tak wzburzonym morzu, a potrzebuję, by
była w pełni sił. Ma się rozumieć, zostawimy na pokładzie okrojoną do
minimum załogę. I każdego, kto będzie chciał zostać. Zobaczymy, po jakim
czasie dojdziecie do wniosku, że nie warto pić własnych szczyn.
Harlowe znów zbliżył się do obcych i u ich stóp złożył oba noże oraz
swój pistolet. Melaugo mlasnęła językiem, a potem opróżniła wszystkie
widoczne i niewidoczne kieszenie z najróżniejszych sztyletów i noży.
Rycerze Ciała umieścili miecze na piasku; uczynili to z czułością matki
kładącej w kołysce nowo narodzone dziecię. Loth odłożył własną broń,
łącznie z pistoletem. Uczeni przyglądali im się w ciszy. Gdy już wszyscy
byli rozbrojeni, jeden z mężczyzn odszedł, a zwiadowcy z „Wieczystej
Róży” ruszyli jego śladem.
Nad nimi górowała wyspa Skrzydło. Błyskawice raz po raz oświetlały
surową skałę porośniętą bujną zielenią, sięgającą tak wysoko w niebo, że aż
zapierało dech. Gospodarze zaprowadzili przybyszów do schodów
wykutych w ścianie klifu. Loth zadarł głowę i wytężył wzrok, ale nie
zobaczył, gdzie się kończą.
Wspinali się bardzo długo. Wokół wył wiatr. Od deszczu przemokły im
buty, więc każdy kolejny krok wiązał się z ryzykiem. Gdy wreszcie dotarli
na szczyt, Loth miał wrażenie, że przeciążone kolana chyba zaraz zegną mu
się w drugą stronę.
Szli dalej przez porośnięte bujną trawą łąki i między drzewami
smaganymi przez deszcz, aż dotarli do oświetlonej latarniami ścieżki.
Nieopodal czekał na nich dom postawiony na platformie wspartej na
palach. Loth nigdy nie widział podobnego budynku. Jeden z uczonych
otworzył drzwi i nim wszedł do środka, zdjął buty. Nowo przybyli zrobili to
samo. Loth wszedł do chłodnego wnętrza tuż za Harlowe’em.
Ściany były nagie, a podłogę zaścielono dopasowanymi, pachnącymi
matami. We wgłębieniu na środku znajdowało się palenisko, wokół którego
ułożono kwadratowe poduszki. Uczeni porozmawiali chwilę z Harlowe’em.
– Tu się zatrzymamy. Magazyny są niedaleko. – Kapitan potoczył
wzrokiem po pomieszczeniu. – Gdy niebo się uspokoi, spróbuję przekonać
gospodarzy, by sprzedali nam nieco prosa. Tyle, by nam starczyło, nim
dotrzemy do Kawontay.
– Nie mamy nic na wymianę – zauważył Loth. – Mogą nie zechcieć
podzielić się ziarnem.
– Myśląc w ten sposób, nigdy nie zostaniesz marynarzem, milordzie.
– Nie chcę zostać marynarzem.
– Pewnie, że nie.

Było ciemno nawet jak na środek nocy. Tané patrzyła na inysycki okręt
przez otwarte okno komnaty uzdrowień.
– Odpłyną za parę dni – mruknął do pozostałych Starszych Vara. –
Sztorm wkrótce przeminie.
– Varo, przyjacielu, ci ludzie ogołocą nasze spiżarnie – szepnął rozeźlony
Najstarszy. – Są ich setki. Możemy przeżyć jakiś czas na plonach wyspy,
ale jeśli odbiorą nam ryż i proso…
– To piraci – wciął się inny Starszy. – Może i nie są członkami Floty
Tygrysiego Oka, ale tylko piraci zapuszczają się na te wody. Oczywiście, że
pozbawią nas żywności. Mam przeczucie, że jeśli będzie trzeba, zrobią to
siłą.
– To nie piraci – uspokoił go Starszy Vara. – Ich kapitan powiedział, że
pływają pod banderą królowej Sabran z Inys. Zmierzają do Imperium
Dwunastu Jezior. I myślę, że w imię pokoju dobrze zrobimy, jeśli udzielimy
im pomocy.
– Ryzykując życiem naszych podopiecznych – wysyczał ten sam
Starszy. – Co, jeśli przywlekli tu ze sobą czerwoną chorobę?
Tané słuchała sporu jednym uchem. Utkwiła wzrok w niespokojnym
morzu.
Błękitny klejnot leżał bezpieczny w swoim więzieniu. Przechowywała go
w wodoszczelnej lakierowanej szkatułce, którą zawiesiła na szarfie
zawiązywanej w pasie, by mieć go zawsze pod ręką.
– Jesteś skończonym głupcem – szczeknął Najstarszy. – Powinieneś
odmówić im gościny. To święta ziemia.
– Musimy okazać im odrobinę współczucia, Starszy…
– Porozmawiaj o współczuciu z ludźmi, którzy potracili rodziny
i częstokroć własne życie, gdy czerwona choroba dotarła na wybrzeża
Wschodu. – Mężczyzna pociągnął nosem. – Na ciebie spadnie
odpowiedzialność za wszystko, czego ci ludzie się tu dopuszczą.
Wyszedł z pokoju, skinąwszy głową w kierunku Tané. Pozostali
mężczyźni poszli za nim. Starszy Vara pomasował nasadę nosa.
– Czy jest na wyspie jakaś broń? Jakakolwiek? – spytała dziewczyna.
– Kilka sztuk pod podłogą jadalni do rozdysponowania wśród młodych.
Starsi w razie ataku powinni zabezpieczać archiwa.
– Powinniśmy mieć ją na podorędziu. Większość nas uczyła się drogi
miecza. Powinniśmy być gotowi na wypadek, gdyby ci piraci zechcieli nas
okraść.
– Nie chcę wywołać paniki wśród uczniów, dziecko. Nasi goście zostaną
w wiosce na klifie. Jesteśmy zbyt wysoko, by mogli nas dosięgnąć. – Posłał
jej uśmiech. – Bardzo mi dziś pomogłaś, ale noc jest chłodna. Zasłużyłaś na
odpoczynek.
– Nie jestem jeszcze zmęczona.
– Twoja twarz zdradza co innego.
To prawda, na jej czole perlił się zimny pot, a pot oczami zaległ cień.
Skłoniła się i wyszła z pokoju.
Korytarze były opustoszałe. Większość uczonych nie wiedziała
o pojawieniu się piratów i spała beztrosko w swoich pokojach. Tané
opuściła rękę do boku, dotknęła szkatułki.
Dość szybko pojęła zasadę działania swego skarbu. Każdego dnia, przed
rozważaniami i po kolacji, wspinała się na szczyt uśpionego wulkanu, gdzie
w kraterze zbierała się deszczówka, po czym zestrajała się z wibracją
klejnotu. Odnalazła w sobie skryty głęboko instynkt, który pokazał jej, jak
skierować tę wibrację poza ciało – jakby robiła to już kiedyś, a teraz sobie
przypomniała.
Z początku za pomocą klejnotu wzbudzała fale na tafli krateru. Następnie
złożyła motylka z papieru olejowego i kazała mu pływać po wodzie.
Później zaczęła się zakradać na plażę pod osłoną mroku.
Minęło kilka dni, nim udało jej się zwabić falę do brzegu. Pływy były
przywiązane do swoich ścieżek.
Na Przylądku Hisan Tané obserwowała kiedyś kobietę, która ozdabiała
szatę haftem. Igła zagłębiała się i wyłaniała z materiału, ciągnąc za sobą
barwną nić, a na materiale niespiesznie wykwitał wzór. Zainspirowana tym
wspomnieniem, Tané wyobraziła sobie drzemiącą w klejnocie moc jako
igłę, wodę jako nić, a samą siebie jako szwaczkę. Cierpliwie skłaniała fale
do posłuszeństwa, a te zbierały się wokół jej nóg.
Wreszcie pewnej nocy, gdy klejnot jaśniał w jej dłoni wyjątkowo silnym
blaskiem, przywołała do siebie morze, a fale przykryły cały piasek. Starsi
nie mieli pojęcia, jak tego dokonała.
Prawie straciła przytomność z wysiłku. Ale za to dowiedziała się, do
czego jest zdolna. I do czego zdolny jest klejnot.
Gdy zobaczyła na morzu zachodni okręt noszący ślady walki ze
sztormem, pobiegła prosto nad urwisko. Wielki Kwiriki zesłał jej
sposobność, a ona była gotowa jak jeszcze nigdy, by z niej skorzystać.
Tym razem morze łatwiej poddało się jej woli. Choć okręt opierał się
pływowi, udało jej się wyprowadzić go z labiryntu raf. Teraz stał na
kotwicy, niemal niestrzeżony.
Najwyższy czas stąd uciec. Zmarnowała w tym miejscu już dość czasu.
I wiedziała dokładnie, gdzie powinna się udać: na wyspę, gdzie rośnie
drzewo morwy i gdzie zmierzała Złota Cesarzowa wraz z uwięzioną pod
pokładem Nayimathun.
Tané zawiesiła na szarfie tykwę ze sodką wodą i ruszyła do pustej
jadalni. Pod podłogą rzeczywiście znalazła broń, dokładnie jak powiedział
Starszy Vara. Wsunęła do sakwy noże do rzucania, a potem przypasała
seiikineski miecz i sztylet.
– Tak myślałem, że cię tu znajdę.
Tané zmroziło.
– Wiedziałem, że będziesz próbowała uciec. Zobaczyłem to w twoich
oczach, gdy powiedziałem ci o Flocie Tygrysiego Oka. – Starszy Vara
przemawiał cicho. – Jeden człowiek nie może kierować tak wielkim
okrętem. Będziesz potrzebowała całej załogi.
– Lub tego. – Sięgnęła do szkatułki i pokazała mu swój skarb.
Tym razem klejnot nie emanował światłem i przypominał matową perłę,
ale Vara od razu się zorientował, z czym ma do czynienia.
– Wschodzący klejnot Neporo – wydyszał ze czcią. – Przez te wszystkie
lata nigdy bym…
Nie potrafił dokończyć.
– Wszyto go w mój bok – poinformowała go Tané. – Całe życie nosiłam
go w swoim ciele.
– Na światłość wielkiego Kwirikiego! Skrzydło od wieków strzeże mapy
nieba, gdzie wyrysowano drogę do wyspy Komoridu. To tam, wedle
wszelkiej dostępnej wiedzy, ukryto wschodzący kamień – wymamrotał. –
Okazuje się, że nigdy go tam nie było.
– Czy wiesz, Starszy, gdzie leży ta wyspa? – Tané wyprostowała się. –
Chciałam szukać na morzu Złotej Cesarzowej, ale miałabym większe
szanse, wiedząc, dokąd się udaje.
– Tané – powiedział Starszy Vara – nie wolno ci tam płynąć. Nawet jeśli
odnajdziesz Flotę Tygrysiego Oka, nie masz pewności, że wielka
Nayimathun w ogóle jeszcze żyje. A nawet jeśli, to żeby ją uwolnić,
musiałabyś w pojedynkę pokonać armię piratów. Idąc tą drogą, znajdziesz
tylko śmierć.
– Muszę spróbować. – Tané posłała mu blady uśmiech. – Jak Mały Cień.
Ta historia dodała mi skrzydeł, Starszy.
Widziała, że toczy z sobą walkę.
– Rozumiem – rzekł w końcu. – Tané Miduchi umarła, gdy piraci pojmali
jej smoka. Od tamtej chwili byłaś duchem. Mściwym, niespokojnym,
niemogącym ruszyć przed siebie ze względu na swoje przywiązanie do
przeszłości.
Zaszczypały ją oczy.
– Gdybym był młodszy lub odważniejszy, poszedłbym z tobą.
Zaryzykowałbym wszystko. Dla swojego smoka.
Tané zaparło dech w piersi.
– Ty też byłeś jeźdźcem.
– Na pewno znasz moje imię. Wiele lat temu zwano mnie Księciem
Niesionym przez Fale.
Legendarny smoczy jeździec. Syn seiikineskiej damy i pirata z dalekiego
kraju, który został porzucony na progu Domu Południa i po latach
wyniesiony do rangi morskiego strażnika. Pewnej nocy spadł z siodła
w czasie bitwy i złamał nogę. Piraci z Floty Tygrysiego Oka wzięli go na
zakładnika.
Zrobili z jego nogi trofeum. Legenda głosiła, że rzucili go na pożarcie
krwawipłetwom, lecz jakimś sposobem udało mu się przeżyć do rana,
a wówczas wyłowiła go z morza załoga przyjaznej jednostki.
– Teraz już wiesz – rzekł Starszy Vara. – Niektórzy jeźdźcy, odniósłszy
podobne rany, wracają do siodła, ale mnie wspomnienie naznaczyło na
zawsze. Gdy tylko zobaczę okręt, przypominam sobie odgłos moich
trzaskających kości. – Przywołał szczery uśmiech na usta. – Czasami
odwiedza mnie mój smok.
Tané ogarnął podziw, jakiego jeszcze nie zaznała.
– Tu jest bardzo spokojnie – wyrzekła – ale moje serce zostało na morzu
i nie mogę trwać w bezruchu.
– Nie. To miejsce nigdy nie było ci przeznaczone. – Uśmiech zbladł. –
Ale może jest ci pisane Komoridu.
Wyjął z sakwy papier, kałamarz i pędzel.
– Z pomocą wielkiego Kwirikiego Złota Cesarzowa nigdy nie dotrze na
Komoridu – rzekł. – Ale jeśli rozwikłała zagadkę… to może już tam
dotarła. – Zapisał instrukcję. – Musisz popłynąć na wschód, tam, gdzie
widnieje konstelacja Sroki. O dziewiątej wieczorem upewnij się, że twój
statek znalazł się dokładnie pod gwiazdą, która reprezentuje jej oko,
i wówczas skręć na południowy wschód. Kieruj się ku punktowi
znajdującemu się w połowie drogi między Gwiazdą Południową a Gwiazdą
Śniącą.
Tané schowała klejnot.
– Jak daleko leży wyspa?
– Tego mapa nie mówi. Lecz jeśli będziesz płynąć dostatecznie długo,
znajdziesz ją. Płyń za tymi dwoma gwiazdami niezależnie od ich położenia
na niebie. Mając klejnot, może zdołasz dogonić „Pogoń”.
– Pozwolisz mi zachować klejnot?
– To ty go otrzymałaś. – Wręczył jej instrukcję. – Dokąd pójdziesz, Tané,
gdy już znajdziesz wielką Nayimathun?
Nie planowała tak daleko naprzód. Jeśli jej smoczyca żyje, uwolni ją
i zabierze do Imperium Dwunastu Jezior. Jeśli nie, pomści ją.
Nie miała pojęcia, co zrobi potem, wiedziała tylko, że w końcu odzyska
spokój.
Starszy Vara poznał po jej minie, że nie doczeka się odpowiedzi.
– Wyprawię cię w drogę z błogosławieństwem, Tané, jeśli obiecasz mi
jedno: że pewnego dnia sobie wybaczysz. Jesteś młodziutka, dziecko,
i jeszcze wiele musisz się nauczyć o tym świecie. Nie odbieraj sobie
przywileju życia.
Jej żuchwa zadrżała.
– Dziękuję. Za wszystko. – Skłoniła się zamaszyście. – Jestem
zaszczycona, mogąc być uczennicą Księcia Niesionego przez Fale.
Odwzajemnił ukłon.
– To ja jestem zaszczycony, że mogłem cię uczyć. – Z tymi słowy
wskazał jej drzwi. – Idź. Zanim ktoś cię nakryje.

Burza ani myślała ucichnąć, choć gromy dochodziły z coraz większej


odległości. Tané, przemoczona do suchej nitki, przemierzyła linowe mosty
i dotarła do ukrytych schodów.
W wiosce panowała cisza. Kucnęła za powalonym drzewem i potoczyła
wzrokiem po okolicy, wypatrując jakiegoś ruchu. W jednym ze starych
domów migotało światło. Na zewnątrz dzwonił dzwoneczek poruszany
podmuchami wiatru.
Dwaj wartownicy. Zbyt zajęci gadaniem i paleniem, by ją zauważyć.
Przemknęła między budynkami i pobiegła po trawie, zdążając do wykutych
w kamieniu schodów, które zaprowadzą ją na plażę. Stopnie mknęły pod jej
stopami. Gdy dotarła na sam dół, spojrzała na morze.
Szalupy wyciągnięto na piasek. Na okręcie z pewnością są strażnicy, ale
sobie z nimi poradzi. Jeśli będzie musiała przelać krew – trudno. Straciła
już honor, imię i smoka. Nie miała nic do stracenia.
Obróciła się i raz jeszcze popatrzyła na Skrzydło, swą samotnię
wygnańca. Kolejny dom, który zyskała i straciła. Chyba jej przeznaczeniem
jest tułać się po świecie, nie zapuściwszy korzeni. Być jak targane wiatrem
nasionko dmuchawca.
Pobiegła przed siebie i dała nura w morskie fale. Sztorm wzburzał toń,
ale wiedziała, jak przetrwać jego gniew.
Jej serce wstawało z martwych. Przywdziała pancerz, by jakoś przetrwać
wygnanie – tak gruby, że niemal zapomniała, jak to jest cokolwiek czuć.
Teraz syciła zmysły ciepłą pieszczotą słonej wody, jej posmakiem w ustach.
Miała świadomość, że jeśli nie będzie uważać, pływ poniesie ją daleko od
brzegu i statku, który był jej celem.
Gdy wynurzyła się, by zaczerpnąć powietrza, dokładniej przyjrzała się
jednostce. Żagle były zwinięte. Na rufie powiewała biała flaga, widniały na
niej miecz i korona. Bandera Inys, najbogatszego kraju na Zachodzie.
Kolejny głęboki wdech i znów się zanurzyła, popłynęła pod powierzchnią
wody.
Kadłub był już tak blisko, że mogła go dotknąć. Czekała, aż podniesie ją
fala, po czym uczepiła się liny zwieszającej się wzdłuż burty.
Znała się na okrętach. Z klejnotem w charakterze załogi okiełzna tę
drewnianą bestię.
Na plaży czysto. Starszy Vara nie wydał jej innym uczonym. Rano nie
będzie po niej śladu. Zniknie. Jak duch.

Dzwonki wiatrowe nie pozwalały Lothowi zasnąć, odzywały się przy byle
podmuchu. W dodatku było mu zimno, oblepiała go skorupa morskiej soli,
a naokoło chrapali i śmierdzieli niedomyci piraci. Harlowe kazał im się
przespać, nim pójdą szukać słodkiej wody.
Sam kapitan pełnił wartę przy palenisku. Loth przyglądał się grze świateł
i cieni na jego twarzy oraz białemu tatuażowi, który oplatał mu przedramię.
W świetle płomienia migotał medalion, który kapitan obracał w palcach.
Loth usiadł i włożył koszulę. Gdy wyszedł na dwór, Harlowe zerknął
w jego stronę, ale nie odezwał się słowem.
Wciąż lało. Melaugo, która trzymała wartę, zmierzyła go wzrokiem.
– Północna przechadzka?
– Chyba sen mnie unika. – Loth zapiął dwa ostatnie guziki. – Niedługo
wrócę.
– Powiedziałeś swoim cieniom?
– Nie. I będę wdzięczny, jeśli pozwolisz im wypocząć.
– No, można się umordować, dźwigając te kolczugi od świtu do
zmierzchu. Aż dziw, że nie zardzewieli. Wątpię, by miejscowi uczeni
postanowili cię napaść, ale lepiej miej oczy otwarte. I weź to. – Rzuciła mu
gwizdek. – Nie wiemy, co naprawdę o nas myślą.
Loth kiwnął głową i wsunął obolałe stopy do butów.
Szedł pod koronami drzew, kierując się oświetloną latarniami drogą
w kierunku schodów wiodących na plażę. Jego nogi nigdy jeszcze nie były
tak ciężkie. Gdy wreszcie zszedł na dół, znalazł osłonę od wiatru i deszczu,
po czym usiadł na piasku i przeklął się w myślach za to, że zapomniał
płaszcza.
Niechże ten sztorm wreszcie minie, pomyślał. Póki to nie nastąpi, będą
uwięzieni na tej zapomnianej przez Świętego wyspie, a czas uciekał. Loth
nie mógł zawieść Sabran w takim momencie. Gdy rozważał kwestię upadku
Inys – co z pewnością nastąpi, jeśli zawiedzie – na niebie pojawiła się
błyskawica.
I wówczas zobaczył kobietę.
Była w połowie drogi do brzegu. W tej krótkiej chwili, gdy opromieniło
ją światło, ujrzał tunikę z ciemnej tkaniny i zakrzywiony miecz przy
biodrze. Wskoczyła gładko do wody i zniknęła pod powierzchnią.
Loth zerwał się na równe nogi. Potoczył wzrokiem po falach, ale kolejna
błyskawica, jak na złość, nie zamierzała się pojawić.
Przyszły mu na myśl tylko dwa powody, dla których uczennica mogłaby
popłynąć pod osłoną nocy w kierunku „Wieczystej Róży”. Pierwszy – by
wymordować obcych, może w celu uchronienia mieszkańców wyspy przed
plagą. I drugi – by ukraść okręt. Rozsądek kazał mu zaalarmować
Harlowe’a, ale to sakramenckie wietrzysko stłumiłoby gwizd.
Cokolwiek planowała ta kobieta, Loth musiał ją powstrzymać.
Przeciął plażę i rzucił się do wody. Pływanie w tak wzburzonym morzu
zakrawało na głupotę, ale nie miał wyjścia. Sunął naprzód pod wodą. Gdy
on i Margret byli mali, czasem pluskali się w jeziorze Elsand, ale szlachta
rzadko znajdowała się w sytuacji, gdy umiejętność pływania okazywała się
niezbędna. Gdyby ujrzał uczennicę w innych okolicznościach, zapewne
byłby zbyt przerażony, by próbować ją gonić.
Fala spadła mu na głowę, cisnęła nim w mroczną toń. Loth zaczął młócić
wodę nogami, usiłując wypłynąć na powierzchnię.
Z pokładu „Wieczystej Róży” dało się słyszeć krzyki. Zabrzmiał
przenikliwy dźwięk gwizdka. Odnalazł po omacku linę, a potem drewniane
listwy służące za drabinę.
Thim leżał skulony przy maszcie. Kobieta w czerwieni stała na tylnym
pokładzie, jej miecz zadźwięczał, zderzywszy się z klingą cieśli. Złożyła się
do kolejnego ciosu.
Loth zachwiał się, zamachał rękami, wreszcie dotarł po drabinie do
nadburcia. Trzy parady i cięcie, cieśla zatoczył się, krew splamiła jego
tunikę. Kobieta kopniakiem posłała go za burtę. Kolejny mężczyzna
wskoczył jej na plecy, ale ona wyślizgnęła mu się i przerzuciła go sobie
przez ramię. Chwilę później podzielił los cieśli.
– Dość! – zawołał Loth.
Odwróciła wzrok w jego stronę. W ułamku sekundy przesadziła
balustradę i wylądowała na ugiętych nogach.
Loth odwrócił się i pobiegł przed siebie. Sam nieźle radził sobie
z mieczem, ale ta dziewczyna nie była zasuszoną badaczką starych
manuskryptów. Walczyła jak demon, szybka jak błyskawica i gibka jak
trzcina.
Łomocząc butami o pokład, Loth porwał porzucony miecz. Pędząca za
nim kobieta wyrwała nóż z pochwy. Gdy dotarł do dziobu, wskoczył na
nadburcie; dłonie miał śliskie od deszczu. Był pewien: skoczy, zanim tamta
go dosięgnie.
Coś uderzyło go w podstawę czaszki. Zwalił się ciężko na pokład.
Kobieta obróciła go na plecy i przyłożyła mu nóż do szyi. Gdy to zrobiła,
Loth zobaczył, co trzyma w drugiej ręce.
Był identyczny z tym, który posiadała Ead. Lśnił w ten sam nienaturalny
sposób, jak światło księżyca odbijającego się w morskiej tafli.
– Drugi klejnot – wyszeptał i dotknął go palcem. – Skąd go masz?
Zmrużyła oczy. Spojrzała na klejnot, a potem na niego. A potem
poderwała głowę, słysząc głosy od plaży. Jej twarz stała się
nieprzenikniona, niczym wykuta w kamieniu.
To była ostatnia rzecz, jaką Loth ujrzał, nim osunął się w ciemność: jej
twarz i bladą bliznę, bardzo podobną do haczyka na ryby.
60
WSCHÓD

Na Nieskończonym Morzu, daleko na jego wschodnich rubieżach, gdzie


nikt nie śmiał się zapuszczać, punktualnie o dziewiątej wieczorem „Pogoń”
znalazła się pod gwiazdozbiorem, który na Seiiki zwano Sroką.
Padar, nawigator, nie kłamał. Dla niego ciała niebieskie były pionkami na
szachownicy nieba. Nieistotne, gdzie i jakimi drogami zmierzały, zawsze
potrafił właściwie je odczytać. Wiedział, gdzie o tej porze znajdzie
gwiazdę, której szukał. Na pokładzie za jego plecami Niclays Roos czekał
na rozwój wydarzeń.
Jan – pomyślał – już prawie dotarłem na miejsce.
Laya Yidagé stała z założonymi rękami obok niego. Skrywała ponurą
minę w cieniu kaptura.
Południowa Gwiazda migotała, jakby puszczała do nich oko.
Obserwowana przez swoją załogę Złota Cesarzowa obróciła ster, a gdy
wiatr wypełnił żagle, „Pogoń” skorygowała kurs.
– Naprzód – zawołała dowódczyni floty, a piraci podchwycili okrzyk,
który jeszcze spotęgował ekscytację Niclaysa.
Naprzód, tak jest! Tam, gdzie kończą się mapy. Do drzewa morwy
i innych nieopisanych wspaniałości.
61
WSCHÓD

Gdy się budził, zimno przeniknęło mu do kości i rozgościło się w jego ciele
na dobre. Niebo oblekło się w purpurowy odcień zmierzchu, mdlący
i nieprzyjemny dla oka, zasnuwający wszystko cieniem. Loth dopiero po
chwili zorientował się, że jest związany.
Woda spryskała mu twarz. Bolesne pulsowanie zdawało się rozsadzać
czaszkę. Czuł się otępiały i ciężki.
Zamrugał kilka razy, by odzyskać ostrość widzenia. W mętnym blasku
latarni dostrzegł jakiś kształt u steru „Wieczystej Róży”.
– Kapitan Harlowe?
Brak odpowiedzi. Gdy jego wzrok się wyostrzył, zobaczył, że to nie
kapitan, tylko tamta kobieta ze Skrzydła.
Nie.
Nie mieli czasu, by zbaczać teraz z kursu. Szarpnął się, ale do związania
go użyto tyle liny, że mógłby się na niej powiesić olbrzym. Obok niego stał
również przywiązany do masztu Thim. Loth trącił go ramieniem.
– Thim… – szepnął.
Kanonier nie odpowiedział. Na jego skroni kwitł wielki siniec.
Loth obrócił głowę i przyjrzał się porywaczce. Mogła mieć dwadzieścia
lat, choć pewnie nieco mniej. Była szczupła. Czarne włosy okalały ogorzałą
twarz.
– Kim jesteś? – zawołał do niej Loth. Gardło miał suche jak piaski
pustyni. – Dlaczego uprowadziłaś ten statek?
Milczała.
– Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że dopuściłaś się aktu
piractwa – wycedził. – Zawróć natychmiast albo zostanie to odczytane jako
wypowiedzenie wojny Inys, gdzie włada królowa Sabran.
Milczenie.
Kimkolwiek była ta niemowa, miała drugi klejnot. To przeznaczenie
złączyło ich ścieżki.
Na szarfie opasującej jej biodro wisiała szkatułka pomalowana w kwiaty.
To pewnie tam go trzymała.
Bezsilnego Lotha zmorzyło i drzemał jakiś czas. Pragnienie
i wyczerpanie dawały mu się we znaki. Ból głowy był nieznośny. W nocy
obudził się, gdy ktoś przystawił mu tykwę do ust. Pił, o nic nie pytając.
Thim również oprzytomniał. Zaczął rozglądać się po pokładzie i wbił
wzrok w kobietę u steru; gdy podsunęła mu tykwę, również wypił, ile tylko
zdążył. Następnie porywaczka przemówiła do niego w obcym języku.
– Thim – wymamrotał Loth – rozumiesz ją?
Chłopak miał mętny wzrok.
– Tak, milordzie. Pochodzi z Seiiki – wyrzekł powoli. – Pyta, skąd wiesz
o klejnocie.
Kucnęła przed nimi, przypatrując się ich twarzom. W świetle latarni,
którą z sobą przyniosła, Loth wyraźniej ujrzał haczykowatą bliznę na jej
policzku.
– Powiedz jej, że wiem, gdzie jest jego bliźniak. – Spojrzał kobiecie
w oczy. Thim przetłumaczył, a ona odpowiedziała.
– Mówi, że jeśli to prawda, to będziesz w stanie odpowiedzieć na
pytanie: jaki ma kolor?
– Biały.
Gdy Thim przełożył, złapała Lotha za gardło.
– Gdzie? – spytała.
A więc mówiła co nieco po inysycku. Jej głos był tak samo zimny jak jej
oczy.
– Inys – odparł.
Zamknęła usta. Usta o pięknym kroju, które wyglądały, jakby nieczęsto
gościł na nich uśmiech.
– Musisz dać mi ten klejnot – podjął Loth. – Muszę zabrać go do
królowej Sabran, by połączyć go z jego bliźniakiem. Razem posłużą do
pokonania Bezimiennego. On się wkrótce obudzi, to kwestia kilku tygodni.
Wyłoni się z Czeluści.
Krzywiąc się, Thim przekazał kobiecie jego słowa. Jej rysy stwardniały.
Wstała i oddaliła się w swoją stronę.
– Czekaj – zawołał zrozpaczony Loth. – Na miłość Świętego, nie
słyszałaś, co powiedziałem?
– Lepiej jej nie prowokować, lordzie Artelocie – ostrzegł go Thim. – Bez
„Wieczystej Róży” reszta załogi może siedzieć uwięziona na Skrzydle
tygodniami, nawet miesiącami. Jesteśmy teraz jedynymi ludźmi, którzy
mogą przekazać Jego Imperialnej Wysokości propozycję królowej Sabran.
Miał rację. Powodzenie ich misji zależało od tej piratki. Loth sflaczał
w swoich więzach.
Thim odchylił głowę i zmrużył oczy. Loth dopiero po chwili zrozumiał,
że czyta gwiazdy.
– Niemożliwe – wymamrotał chłopak. – Nie mogliśmy dotrzeć tak
daleko na wschód w tak krótkim czasie.
Loth obserwował kobietę. Jedna jej ręka spoczywała na sterze. W drugiej
ściskała mroczny klejnot. Do Lotha dopiero teraz dotarło, jak szybko płyną.
To ona za pomocą klejnotu pchała okręt naprzód.
– Milordzie – rzekł Thim półgębkiem – chyba wiem, dokąd płyniemy.
– Powiedz mi.
– Słyszeliśmy pogłoski, że Złota Cesarzowa, to jest kapitan Floty
Tygrysiego Oka, płynie na wschód w poszukiwaniu eliksiru życia. Jej
rzezikrypa „Pogoń” opuściła niedawno Kawontay. Popłynęli w kierunku
Nieskończonego Morza.
– Czym jest ta Flota Tygrysiego Oka?
– Największa piracka flota w historii. Porywają i zabijają smoki, by
kupczyć częściami ich ciał. – Thim łypnął na kobietę. – Jeśli ona goni Złotą
Cesarzową, bo nie wiem, w jakim innym celu tak by gnała na wschód, to
obaj jesteśmy już martwi.
Loth uporczywie się w nią wpatrywał.
– Jest bardzo dobrą wojowniczką.
– Nie ma tak dobrej wojowniczki, która poradziłaby sobie z setkami
piratów, a poza tym nawet „Róża” nic by nie wskórała w walce
z „Pogonią”. To prawdziwa morska forteca. – Thim przełknął ślinę. –
Milordzie, może zdołalibyśmy odebrać jej okręt.
– Jak?
– No cóż, kiedy go opuści. Tak wielki okręt potrzebuje wieloosobowej
załogi, ale… Chyba nie mamy innego wyjścia, jak tylko spróbować.
Przez jakiś czas żaden się nie odzywał. Loth słyszał tylko szum fal.
– Skoro nie mamy nic lepszego do roboty, jak tylko czekać, to może
zagramy w grę? – Rzucił kanonierowi niewyraźny uśmiech. – Dobry jesteś
w zgadywankach, Thim?

Gwiazdy płonęły w niebie jak świece na tysięcznych kandelabrach. Tané


wpatrywała się w nie, kierując inysyckim okrętem. Jako napędu używała
nie tylko klejnotu, ale też zachodniego wiatru.
Jej jeńcy, ten inysycki szlachcic i jeziorański kanonier, wreszcie zasnęli.
Przez blisko kwadrans ten pierwszy starał się rozwikłać najłatwiejszą ze
wszystkich zagadek, doprowadzając Tané do zgrzytania zębów.

Rano się zamykam, a w nocy otwieram,


Gdy jestem otwarty, oko twe zachwycam,
Blady niczym księżyc i tyle samo żyję,
Bo nim wstanie słońce, prędko się kryję.

Przynajmniej przestał już ględzić o tym, jaka to zmyślna łamigłówka,


i mogła w końcu pomyśleć. Jeśli nie pomyliła się w obliczeniach, dziś
w nocy znajdzie się pod gwiazdozbiorem Sroki.
Długotrwałe korzystanie z klejnotu sprawiało, że oblewała się zimnym
potem. Oddychała wolno i głęboko. Choć nie pozbawiał jej sił na długo,
czuła, że wyciąga z niej coś innego. Była struną, a klejnot smyczkiem.
Tylko razem byli w stanie wzbudzić w oceanie klarowny i czysty dźwięk.
– Loth.
Wyrwana z zamyślenia odszukała wzrokiem jeńca. Inysyta znów się
obudził.
– Loth – powtórzył i postukał się w pierś.
Tané wróciła do obserwacji gwiazd.
W Domu Południa nauczyła się podstaw wszystkich znanych języków.
Dość dobrze mówiła po inysycku, ale wolała, by obcy o tym nie wiedzieli.
Niech wierzą, że mogą wypowiadać się przy niej swobodnie.
– Mogę spytać o twoje imię? – nie ustępował Inysyta.
Wielki Kwiriki, zmyj tego głupca za burtę… Lecz z drugiej strony
wiedział o zachodzącym klejnocie – to dostateczny powód, by pozwolić mu
żyć.
– Tané – poddała się w końcu.
– Tané.
Wymówił jej imię bez złości. Skupiła na nim wzrok.
Miał nie więcej niż trzydzieści lat i choć nie wyglądał, jakby był
w najlepszym nastroju, jego pełne usta rozciągnął uśmiech. Skóra
mężczyzny miała tę samą barwę głębokiego brązu co oczy. Miał szeroki
nos, szczękę wyraźnie zarysowaną i przyprószoną kilkudniowym zarostem.
Jego czarne włosy były plątaniną małych, gęstych loków.
Sprawiał wrażenie osoby życzliwej.
Natychmiast otrząsnęła się z tych myśli. Pochodził z kraju, gdzie pluło
się na jej bogów.
– Jeśli mnie uwolnisz – powiedział Loth – może zdołam ci pomóc. I tak
będziesz musiała się zatrzymać za dzień lub dwa. Choćby po to, by się
przespać.
– Nie doceniasz mnie. Długo mogę wytrzymać bez snu.
Uniósł brwi.
– A więc umiesz mówić po mojemu.
– Umiem, lecz nie mam zamiaru.
Mieszkaniec Zachodu wyglądał, jakby znowu chciał coś powiedzieć, ale
się rozmyślił. Wsparł się na ramieniu kompana i opuścił powieki.
Prędzej czy później będzie musiała go przesłuchać. Jeśli rzeczywiście
wie, gdzie jest drugi klejnot, Tané go odzyska i zwróci smokom – lecz
w pierwszej kolejności uratuje Nayimathun.
Gdy Loth wreszcie zasnął, Tané powiodła wzrokiem po niebie
i skorygowała kurs. Klejnot był zimny jak sopel lodu. Jeżeli nie zwolni i nie
zboczy z kursu, niebawem dopłynie do Komoridu.
Łyknęła z tykwy i zamrugała.
Musiała tylko zachować przytomność.

Nieskończone Morze było jak wspaniały szafir, który z nastaniem nocy


zmieniał kolor na fioletowy. Niclays nie widział żadnych ptaków na niebie,
jak okiem sięgnąć – pustka.
I to ta pustka zastanawiała Niclaysa. Legendarna wyspa Komoridu jak
dotąd skrywała się przed ich wzrokiem.
Łyknął z butelki różanego wina. Piraci byli dzisiaj wzorem hojności. Ich
kapitan powiedziała im, że jeśli znajdą bogactwa, będą to zawdzięczać
Mistrzowi Mikstur.
A jeśli nie znajdą – będą wiedzieli, kogo za to winić.
Śmierć nie miała nad Niclaysem wielkiej władzy. Myślał o niej jak
o starym przyjacielu, który prędzej czy później zapuka do drzwi.
Przez lata szukał formuły eliksiru nieśmiertelności wiedziony instynktem
przygody. Nigdy nie chciał go wypić. W końcu śmierć albo skróci mękę
żałoby i straty, albo zjednoczy go z Jannartem w życiu pozagrobowym.
Każdy dzień, każdy krok, każde tyknięcie zegara zbliżało go do tego celu.
Był już zmęczony posiadaniem tylko połowy duszy.
A jednak teraz, gdy czuł oddech śmierci na karku, wreszcie zwrócił jej
dług strachu. Jego ręka drżała, gdy brał kolejny łyk wina. Przyszło mu na
myśl, że może powinien przestać pić, by móc trzeźwo myśleć, lecz przecież
nawet trzeźwy jak świnia nie miał szans w starciu z piratami. A więc lepiej
się nieco znieczulić.
Okręt sunął przez morską toń. Noc zabarwiła niebo ciemną farbą. Nie
minęło wiele czasu, nim butelka zrobiła się pusta. Niclays wrzucił ją do
morza i patrzył, jak dryfuje w sobie tylko znanym kierunku.
– Niclaysie.
Laya biegła po schodach, przytrzymując szal ręką. Złapała go za ramię.
– Zobaczył coś przed nami – oznajmiła, a jej oczy jaśniały trwogą lub
może podnieceniem. – Majtek na bocianim gnieździe.
– Co za coś?
– Ląd.
Niclays gapił się na nią, osłupiały. Nie mogąc dobyć tchu, poszedł za nią
na rufę, gdzie wraz z Padarem stała Złota Cesarzowa.
– Masz fart, Roosie – powiedziała kapitan.
Wręczyła mu lornetkę. Niclays spojrzał.
Wyspa. Niewątpliwie. Mała, niemal na pewno niezamieszkana, ale
wyspa. Odetchnął głęboko, oddając jej przyrząd.
– Cieszy mnie ten widok, arcyczcigodna Złota Cesarzowo – powiedział
szczerze.
Patrzyła na ląd, tak jak mięsożerca patrzy na roślinożercę. Gdy zwróciła
się do jednego ze swoich oficerów, Niclays przyjrzał się nacięciom na jej
drewnianym ramieniu.
– Dajmy znać „Czarnej Gołębicy”, by okrążyła wyspę – mruknęła
Laya. – Niewykluczone, że wciąż siedzi nam na ogonie Wysoka Straż
Morska. Albo ktokolwiek inny, kto dowiedział się o naszej wyprawie.
– Z pewnością żaden kapitan nie ośmieliłby się rzucać wyzwania
„Pogoni”.
– Świat jest pełen głupców, Niclaysie. A już perspektywa wiecznego
życia robi z ludzi zupełnych idiotów.
Sabran mogła to potwierdzić.
I Jannart też.
Niclays postukał palcem w nadburcie. W miarę zbliżania się do wyspy
czuł, że zasycha mu w ustach.
– Chodź, Roos – powiedziała Złota Cesarzowa głosem miękkim jak
aksamit. – Należy ci się dola z pierwszych łupów. W końcu to ty nas tu
przywiodłeś.
Nie ośmielił się spierać.
Gdy zarzucili kotwicę, Złota Cesarzowa wygłosiła odezwę do swoich
piratów. Ta oto wyspa – powiedziała im – jest skarbcem pełnym łupów,
które rozwiążą wszystkie ich kłopoty. Eliksir uczyni ich wszechpotężnymi.
Będą panami mórz. Jej ludzie ryczeli, wyli i tupali, aż Niclays prawie dostał
ataku paniki. Może teraz czują się jak zwycięzcy, ale jeśli zwietrzą porażkę,
jeśli jeden pirat szepnie drugiemu na ucho, że przebyli całą tę drogę na
próżno, ich radość zmieni się w morderczy gniew.
Spuszczono na wodę szalupę dla grupy zwiadowczej. Laya i Niclays
dołączyli do dwudziestu członków załogi, łącznie z samą Cesarzową –
która zamierzała postawić stopę na wyspie jako pierwsza – oraz Ghonrą, jej
spadkobierczynią. Tylko po co jej spadkobierczyni, jeśli zamierza żyć
wiecznie?
Szalupa opuściła strefę cienia, który „Pogoń” rzucała na fale. Niclays
wkrótce przekonał się, że to, co uznali za wyspę, jest tylko wystającym
ponad powierzchnię fragmentem lądu pochłoniętego przez morze.
Gdy już nie mogli płynąć dalej, zostawili dwoje piratów, by pilnowali
szalupy, a sami zaczęli brodzić w wodzie. Niclays wyszedł na stały ląd
i wyżął koszulę.
To miejsce mogło stać się jego grobem. Od dawna sądził, że zostanie
pogrzebany na Orisimie, tymczasem stało się znacznie bardziej
prawdopodobne, że jego kości będą bieleć na ukrytej pośród bezkresnego
oceanu wyspie z legend i bajań.
Pijaństwo spowolniło jego ruchy. Gdy Ghonra obejrzała się przez ramię
i podniosła na niego brew, wziął głęboki wdech i poczłapał za nią po
mokrych kamieniach.
Nogi zaniosły ich do ciemnego lasu. Jedynym śladem cywilizacji był
kamienny most, po którym przeszli nad strumieniem. Niclays natknął się
wzrokiem na schody wykute w skale. Złota Cesarzowa weszła na nie
pierwsza.
Wspinali się chyba kilka godzin, wiły się między rosnącymi tu obficie
klonami i jodłami.
Nie było tu żadnych miast ani wiosek. Mitycznego drzewa morwy nie
strzegli żadni strażnicy. Od stuleci natura pochłaniała kruszejące kamienne
budowle, wśród których ćwierkały ptaki i bzyczały szerszenie. Jeleń
przebiegł im drogę i skrył się w gęstwinie. Zaskoczeni piraci jak na
komendę wyjęli miecze.
Niclays dyszał, koszulę znów miał przemoczoną. Bez ustanku i bez
skutku ocierał czoło, strugi potu zalewały mu oczy. Już dawno się tak nie
forsował.
– Niclaysie – wydyszała Laya pod nosem. – Nic ci nie jest?
– Jest. Umieram – wyrzęził. – Na chwałę Dziewicy, padnę trupem, nim
dojdziemy na szczyt.
Zorientował się, że się zatrzymali, dopiero gdy wpadł na nieruchomą
Ghonrę, która odepchnęła go ciosem łokcia w wątrobę. Ledwie stojąc na
drżących nogach, Niclays spojrzał przed siebie i ujrzał drzewo. Wykręcone
i prastare drzewo morwy, największe drzewo, na jakim spoczął
kiedykolwiek jego wzrok.
Ścięte.
Niclays gapił się na powalonego olbrzyma. Odeszło go czucie w nogach.
Jego usta zaczęły drżeć, oczy zrobiły się gorące jak węgle.
Dotarł tu. Do końca Drogi Wygnańców. To był ten widok, który chciał
ujrzeć Jannart, sekret, dla którego umarł. Niclays widział właśnie ziszczenie
tego snu.
Zdradzieckie ziszczenie wyśnionego marzenia.
Drzewo morwy nie wyda już kwiatu ani owocu. Było niemal groteskowo
rozrośnięte, rozciągnięte do nienaturalnych proporcji, jak ciało rozwleczone
na madejowym łożu. Jego pień był gruby jak wieloryb. Po ścięciu gałęzie
wyciągnęły się do nieba, jakby prosiły gwiazdy, by pomogły im wstać.
Złota Cesarzowa chodziła powoli wśród martwych konarów. Laya wzięła
Niclaysa za ramię. Jej drżenie przeszło na jego ciało. Bezwiednie ścisnął jej
dłoń.
– Yidagé, Roos – zawołała ich Cesarzowa. – Do mnie.
Laya zamknęła oczy.
– Nie bój się – szepnął Niclays. – Nie skrzywdzi cię. Jesteś dla niej zbyt
cenna.
– Ale nie chcę patrzeć, jak robi ci krzywdę.
– Krzywdę to ty mi wyrządzasz, nie wierząc w moją wartość bojową,
pani Yidagé. – Uniósł kostur, jakby prezentował broń, i obdarzył ją wątłym
uśmiechem. – Obiję wszystkich swoim kijem, co ty na to?
Zdusiła śmiech.
– Tu jest wyrzezany napis – oznajmiła kapitan Layi, gdy ta się zbliżyła. –
Przetłumacz.
Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Laya puściła Niclaysa
i przekroczyła gałąź. Kucnęła przy pniu i zaczęła czytać. Jeden z piratów
podał jej pochodnię, a ona przysunęła ją ostrożnie do drzewa.
– Wybacz mi, arcyczcigodna Cesarzowo, lecz nie mogę tego
przetłumaczyć. Jedynie fragmenty wydają mi się zrozumiałe. Obawiam się,
że przełożenie tego tekstu jest ponad moje siły.
– Może mnie się uda?
Niclays obejrzał się przez ramię. To ten seiikineski uczony, który zawsze
trzymał się blisko Złotej Cesarzowej. Mężczyzna położył na pniu
nadwiędłą rękę, jakby to były szczątki starego przyjaciela.
– Proszę o pochodnię – powiedział. – To nie zajmie długo.

Noc była ciemna, Tané nie musiała się więc martwić, że zdradzi ją blask
księżyca. Z wysokości masztu obserwowała, jak piraci schodzą na brzeg.
„Wieczysta Róża” stała na kotwicy w miejscu, gdzie ci barbarzyńcy nie
mogli jej dostrzec. Tané we właściwym momencie odbiła nieco na
południowy wschód, a potem płynęła, dopóki nie wypatrzyła wyspy przez
lornetkę.
Starszy Vara wierzył, że wschodzący klejnot pochodził właśnie stąd.
Może to tutaj dowie się, dlaczego ktoś zaszył kamień w jej boku. A może
nie. Najważniejszą sprawą było uwolnienie Nayimathun.
Wiatr odgarnął jej włosy z twarzy. W Domu Południa nauczyła się
rozpoznawać najsłynniejsze okręty Floty Tygrysiego Oka. Dwie jednostki
w gromadzie różnorakich okrętów miały czerwone żagle ostrzegające przed
zarazą. „Czarna Gołębica”, która mierzyła pół długości „Pogoni”, okrążała
wyspę z wysuniętymi, gotowymi do bitki armatami.
Tané zeskoczyła na pokład. Uwolniła obydwu jeńców, by jej pomogli.
– Ty – rzuciła do Thima. – Pilnuj okrętu, gdy mnie nie będzie.
Thim obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
– Dokąd idziesz?
– Na „Pogoń”.
– Piraci rozerwą cię na strzępy.
– Pomóż mi przeżyć, a ja pomogę ci dotrzeć w jednym kawałku do
Imperium Dwunastu Jezior. Jeśli mnie zdradzisz, zostawię cię tu na pewną
śmierć. Wybór należy do ciebie.
– Kim ty w ogóle jesteś? – spytał Thim, marszcząc brwi. – Walczysz
lepiej od każdego żołnierza, jakiego w życiu widziałem. Nikt z mojej załogi
nie miał z tobą szans. Czemu trafiłaś w szeregi uczonych, a nie do klanu
Miduchi?
Tané podała mu lornetkę.
– Jeśli cię zobaczą, daj mi znać wystrzałem z armaty – odpowiedziała,
ignorując pytanie.
Ale nie musiała nic mówić, bo Thim już się domyślił. Patrzyła, jak
podziw kwitnie na jego twarzy.
– Ty byłaś Miduchi. – Zafascynowany Thim wpatrywał się w nią z taką
intensywnością, że mógłby przedziurawić ją spojrzeniem na wylot. –
Dlaczego cię wyklęli?
– Kim jestem i kim byłam to moja sprawa. – Kiwnęła na Lotha. – Ty
idziesz ze mną.
– Do morza? – Gapił się na nią z niedowierzaniem. – Przecież
zamarzniemy.
– Nie, jeśli będziemy się ruszać.
– Co ty chcesz zdziałać na tym okręcie?
– Uwolnić więźnia.
Tané zebrała siły i zrobiła głęboki wdech, po czym drżąc z zimna, zeszła
po drabinie wprawionej w burtę okrętu. Puściła ostatni szczebel i jej ciało
zanurzyło się w ciemności. Obezwładniające zimno wycisnęło jej powietrze
z płuc, w jej ustach eksplodowała ławica pęcherzyków powietrza, która
natychmiast pomknęła ku powierzchni.
Było znacznie gorzej, niż przewidywała. Na Seiiki pływała codziennie,
niezależnie od pory roku, ale Morze Słonecznego Tańca nigdy nie było tak
przeraźliwie lodowate. Gdy przebiła taflę od dołu, oddech uszedł z niej pod
postacią obłoczków pary. Za plecami słyszała postękiwanie Lotha. Stał na
ostatnim szczeblu.
– P-po prostu wskocz – rzuciła. – Zaraz się p-przyzwyczaisz.
Loth zamknął oczy, a jego rysy naznaczyła straceńcza rezygnacja
człowieka, który wie, że jego dni są policzone. Na moment zniknął pod
wodą, by po chwili wynurzyć się na powierzchnię i chciwie łykać
powietrze.
– A niech to Święty… – Zaszczękał zębami. – Jakbym wskoczył do
śnieżnej zaspy.
– Więc lepiej się pospieszmy – powiedziała Tané i popłynęła naprzód.
Latarnie na „Pogoni” zgaszono. Okręt był tak wysoki, że Tané nie
obawiała się czujek. Nigdy nie zobaczą dwóch głów wystających z czarnej
wody. W końcu te dziewięciomasztowe okręty łupieżcze były największymi
jednostkami, jakie pływały po wszystkich oceanach świata. Wewnątrz było
więcej niż dość miejsca, by pomieścić smoka.
Poruszanie się zaczęło sprawiać jej trudność. Przez zimno sztywniały jej
stawy. Wzięła głęboki wdech i znów dała nura w fale. Gdy wynurzyła się
przy samej burcie, odkryła, że Loth jest zaraz za nią. Mężczyzna dygotał
jak w malignie. Tané chciała wleźć do środka przez otwory armatnie, ale
były zamknięte, a na burcie nie doszukała się dogodnego oparcia dla dłoni
i stóp.
Kotwica. Jedyny łącznik między taflą a pokładem. Płynęła wzdłuż burty,
póki nie dotknęła rufy.
Słona woda zmieszała się z potem, gdy siłą ramion wydobyła się z morza
i zaczęła wspinać. Słyszała, jak za jej plecami mozolił się Loth. Musiała
ciężko zapłacić za każdy pokonany cal łańcucha. Każda jej kończyna ostro
walczyła, by przypomnieć sobie swoją siłę.
Już prawie dotarła do nadburcia, gdy łańcuch wymknął jej się z palców.
To stało się tak szybko, że nie zdążyła nawet nabrać tchu, a co dopiero
krzyknąć. W jednej chwili się wznosiła, a w kolejnej już spadała. Uderzyła
o coś ciepłego i twardego. Spojrzała w dół. Wylądowała stopą na ramieniu
Lotha.
Widziała, że z trudem utrzymuje ich oboje, ale mimo to posłał jej
uśmiech. Tané zabrała nogę i kontynuowała wspinaczkę.
Jej ramiona trzęsły się, gdy sięgnęła do zbezczeszczonej rzeźby
Imperialnego Smoka na rufie jednostki. Ominęła go i się podciągnęła, po
czym wylądowała miękko na pokładzie. Złota Cesarzowa była teraz na
wyspie, ale na pewno zostawiła strażników na swoim flagowcu.
Pochylona, Tané wyżęła tunikę. Loth przelazł przez burtę i przykucnął
obok. Dziewczyna dostrzegła sylwetki setek piratów, którzy pilnowali
jednostki.
„Pogoń” była miastem bezprawia pośrodku morza. Jak wszystkie
pirackie okręty, przyciągała szumowiny z każdego portu świata. W tej
ciemności Tané miała szansę wtopić się w tłum – jeśli tylko nikt jej nie
zatrzyma. Trzy kondygnacje schodów zaprowadzą ją na najniższy pokład.
Wyprostowała się i wyszła z kryjówki. Loth ruszył za nią z pochyloną
głową.
Otaczali ich piraci. Tané prawie nie widziała ich twarzy, za to słyszała
strzępy rozmów.
– …flaki wypruje dziadowi, jak się okaże, że nas zdradził.
– Tylko że głupi to on nie jest. Po co miałby…?
– To Mentyjczyk. Ci z Seiiki trzymaliby go na Orisimie jak ptaka
w klatce – powiedziała jakaś kobieta. – Może przedkłada śmierć nad
niewolę? Jak my wszyscy?
Roos.
To jedyny Mentyjczyk, o którym mogliby mówić.
Zaświerzbiały ją opuszki palców. Chętnie zacisnęłaby je na jego szyi.
To nie przez Roosa wysłano ją na Skrzydło. Za to mogła winić tylko
siebie. Ale to on ją zaszantażował. Ośmielił się ją poprosić, by skrzywdziła
Nayimathun. A teraz wspierał piratów, którzy porywali i mordowali smoki.
Za to wszystko zasługiwał na śmierć.
Zmusiła się, by nie snuć teraz marzeń o zemście. Musi skupić się na
zadaniu, które ma do wykonania.
Prześlizgnęli się na klatkę schodową i zaczęli schodzić pod pokład, gdzie
mrok rozświetlała tylko jedna latarnia. W jej blasku zobaczyli dwóch
poznaczonych bliznami piratów uzbrojonych w pistolety i miecze. Tané
ruszyła dziarsko w ich stronę.
– Kto idzie? – spytał obcesowo jeden z nich.
Jeden krzyk ściągnie tu wszystkich piratów z górnego pokładu. Będzie
musiała zabić obu w ciszy.
Tak jak robi to woda.
Jej nóż rozorał ciemność i zanurzył się w ciepłym, bijącym sercu. Zanim
drugi strażnik zdążył zareagować, z rozmachu poderżnęła mu gardło
mieczem. Wyraz jego twarzy był niepodobny do niczego, co Tané
kiedykolwiek widziała. Skrajne zaskoczenie. Uprzytomnienie sobie własnej
śmiertelności. Całe jego życie zostało w ułamku sekundy zredukowane do
wilgoci lejącej się z rozoranej krtani. Pirat zabulgotał krwią i osunął się na
kolana.
Usta Tané wypełnił smak żelaza. Patrzyła na poszerzającą się kałużę
krwi, czarnej w świetle latarni.
– Tané – powiedział Loth.
Jej skóra była zimna jak miecz w jej dłoni.
– Tané – powtórzył ochrypłym głosem – proszę cię, pospieszmy się.
Przed nią leżały dwa trupy. Coś szarpnęło się w jej żołądku i ciemność
oblazła ją jak chmara much.
Zabiła człowieka. Dwóch ludzi. Nie w ten sposób, w jaki pozbawiła
życia Susy – tym razem zrobiła to własnoręcznie.
Skołowana podniosła wzrok. Loth zdjął latarnię z haka nad dwoma
trupami. Wyciągnęła po nią drżącą rękę i zagłębiła się w trzewia okrętu.
Później poprosi wielkiego Kwirikiego o wybaczenie. Teraz musi znaleźć
Nayimathun.
Początkowo widziała tylko skrzynie z zapasami – baryłki ze słodką
wodą, wory ryżu i prosa. Później znalazła kufry pełne łupów. Gdy kątem
oka dostrzegła zielony błysk, rwany oddech wydarł się z jej ust.
Nayimathun.
Wciąż oddychała. Była związana łańcuchami, a w ranę po wyciętej łusce
wdało się zakażenie. Ale oddychała.
Loth wyrysował na swojej piersi znak miecza. Wyglądał, jakby zobaczył
własną śmierć.
Tané wypuściła z rąk miecz i latarnię i padła na kolana przed boginią.
– Nayimathun.
Milczenie. Tané próbowała przełknąć rosnącą w gardle gulę. Łzy
spłynęły jej po policzkach, gdy ogarnęła wzrokiem rany, które wyryły w jej
ciele łańcuchy, i zapałała zimną nienawiścią. Nikt, kto ma duszę, nie
mógłby potraktować w ten sposób żywej istoty. Nikt, kto jest zdolny do
odczuwania wstydu, nie mógłby potraktować w ten sposób bogini. Smoki
poświęciły tak wiele, by bronić śmiertelników, z którymi dzieliły świat.
A śmiertelnicy odwdzięczyli się chciwością i okrucieństwem.
Ale Nayimathun oddychała. Tané pogłaskała ją po pysku, gdzie jej łuski
były suche jak pieprz. Co za niewyobrażalne okrucieństwo, tak długo
trzymać ją z dala od wody.
– Wielka Nayimathun – wyszeptała Tané. – To ja, Tané. Zabiorę cię do
domu.
Jedno oko otworzyło się. Jego błękit był blady i przyćmiony, jak poblask
umarłej gwiazdy.
– Tané.
Tak naprawdę nigdy nie wierzyła, że usłyszy jeszcze ten głos.
– Tak. – Kolejna łza spłynęła po jej policzku. – Tak, wielka Nayimathun,
jestem przy tobie.
– Przyszłaś – powiedziała Nayimathun, ciężko pracując płucami. – Nie
powinnaś była.
– Powinnam była przyjść szybciej. – Tané spuściła głowę. – Wybacz mi,
że pozwoliłam im cię zabrać.
– Ktoś pojmał i ciebie – wymówiła smoczyca. W jej dolnej szczęce
brakowało kła. – Jesteś ranna.
– To nie moja krew. – Drżącymi dłońmi otworzyła szkatułkę przy biodrze
i wyjęła klejnot. – Znalazłam jeden z kamieni, o których mi opowiadałaś,
Nayimathun. Był wszyty w mój bok. – Podniosła go, by smoczyca mogła
go zobaczyć. – Ten Inysyta twierdzi, że zna kogoś, kto ma drugi.
Nayimathun długo patrzyła na klejnot, po czym przeniosła wzrok na
Lotha, który dygotał, przejęty jej widokiem.
– Pomówimy o tym, gdy znajdziemy się w bezpieczniejszym miejscu –
wyrzekła – ale znalazłszy kamienie, umożliwiłaś nam stawienie czoła
Bezimiennemu. Za to, Tané, wszystkie żyjące smoki będą twoimi
dłużnikami. – Po jej łuskach przemknął matowy połysk. – Wciąż mam dość
siły, by się przebić przez burtę, ale najpierw muszę się oswobodzić
z łańcuchów. Potrzebny mi klucz.
– Powiedz, kto go ma.
Smoczyca zamknęła oczy.
– Złota Cesarzowa.
62
WSCHÓD

Mędrca otaczały płonące pochodnie. Niclays miał wrażenie, że mężczyzna


już od godziny łazi dookoła drzewa, odczytując wyryte w nim napisy. Przez
cały ten czas piraci milczeli.
Gdy starzec wreszcie się wyprostował, poderwały się wszystkie głowy.
Złota Cesarzowa siedziała nieopodal, ostrząc miecz przyciśnięty do uda
protezą. Za każdym razem, gdy osełka przejeżdżała po ostrzu, Niclays
prawie czuł, jak klinga podrzyna mu gardło.
– Skończyłem – poinformował uczony.
– Świetnie. – Złota Cesarzowa nie podniosła wzroku. – Powiedz nam,
czego się dowiedziałeś.
Starając się nie oddychać zbyt głośno, Niclays sięgnął do kieszeni
płaszcza po chusteczkę i otarł czoło.
– Napisy są w starożytnym języku seiiki. Jest to opowieść o kobiecie
imieniem Neporo, która tysiąc lat temu żyła na tej oto wyspie, Komoridu.
– Wszyscy czekamy z niecierpliwością, by ją usłyszeć – rzekła
Cesarzowa.
Mędrzec spojrzał na drzewo morwy. Niclays zauważył jego osobliwą
minę.
– Neporo żyła w rybackiej wiosce Ampiki. Zarabiała na życie,
poławiając perły, ale mimo że ona i jej rodzice ciężko pracowali, jej rodzina
przymierała głodem. Pewnego dnia życie zmusiło ich do tego, by zamiast
zwykłą strawą pożywić się wygrzebanymi spod ziemi korzonkami.
Właśnie dlatego Niclays nie rozumiał obsesji Jannarta na punkcie
historii. Historia była smętna i smutna.
– Gdy zmarła młodsza siostra Neporo, dziewczyna postanowiła położyć
kres wszelkiemu cierpieniu. Zaczęła łowić rzadkie złote perły na
Nieskończonym Morzu, gdzie inni poławiacze bali się zapuszczać. Było
ono lodowate i zbyt wzburzone, ale Neporo nie widziała innego wyjścia.
Wypłynęła z Ampiki na otwarte morze. Gdy dała nura do wody, wielki
tajfun porwał jej łódkę, zostawiając ją samą pośród bezlitosnych fal. Jakimś
sposobem zdołała utrzymać się na powierzchni. Nie wiedząc, jak czytać
z gwiazd, mogła tylko płynąć tam, gdzie niebo było najjaśniejsze. Wreszcie
morze wyrzuciło ją na brzeg wyspy. Przekonała się, że jest to wyspa
bezludna, lecz na pewnej polanie natknęła się na olbrzymie drzewo morwy.
Osłabiona wielodniowym głodem, zjadła owoc zerwany z tego drzewa. –
Wodził palcem po niektórych słowach. – Neporo „upiła się tysiąckwietnym
winem”. W pradawnych tekstach jest to poetyckie określenie na eliksir
życia.
Złota Cesarzowa nie przerywała ostrzenia miecza.
– Neporo wreszcie uciekła z wyspy i wróciła do domu. Przez dziesięć lat
próbowała wieść zwykłe życie. Wyszła za poczciwego malarza i urodziła
mu dziecko. Ale jej przyjaciele i sąsiedzi w końcu zauważyli, że Neporo nie
choruje, nie słabnie i się nie starzeje. Niektórzy zaczęli mówić o niej:
bogini. Inni zaczęli się jej bać. Wreszcie opuściła Seiiki i wróciła na
Komoridu, gdzie nikt nie mógł nazwać jej wybrykiem natury. Ciężar
nieśmiertelności był tak wielki, że rozważała nawet, czy nie targnąć się na
własne życie, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Miała bowiem syna, dla
którego chciała żyć.
– Drzewo obdarzyło ją nieśmiertelnością – powiedziała Złota Cesarzowa,
wciąż miarowymi ruchami sunąc osełką po klindze – jak więc mogła
myśleć, że odbierze sobie życie?
– Drzewo obroniło ją tylko przed starością. Wciąż można było ją zranić
lub zabić innymi sposobami. – Starzec łypnął na drzewo. – Przez lata wielu
podążyło za Neporo na jej wyspę. Czarne gołębice i białe kruki zlatywały
do niej ze wszystkich stron świata, była bowiem matką wygnańców.
Laya zacisnęła palce na ramieniu Niclaysa, a on nakrył jej dłoń swoją
i odwzajemnił uścisk.
– Powinniśmy iść – wydyszała mu do ucha. – Niclaysie, drzewo nie żyje.
Nie będzie żadnego eliksiru.
Niclays przełknął ślinę. Złota Cesarzowa wydawała się całą uwagę
poświęcać mieczowi. Mogliby wymknąć się niepostrzeżenie.
A jednak czuł się tak, jakby zapuścił korzenie. Po prostu musiał
wysłuchać opowieści o Neporo do końca.
– Czekaj – wymówił kątem ust.
– Mniej więcej wówczas, gdy wybuchła Góra Trwogi – ciągnął
mędrzec – Neporo otrzymała od smoka dwa dary. Były to niebiańskie
klejnoty. Smok wyjawił Neporo, że dzięki nim uda jej się uwięzić Bestię
spod Góry na tysiąc lat.
– Dobra, wytłumacz mi coś – wciął się Padar. – Dlaczego smok miałby
prosić człowieka o pomoc?
– Drzewo nie udziela odpowiedzi na to pytanie – odrzekł ze spokojem
uczony. – Choć Neporo była gotowa stanąć do walki, mogła władać tylko
jednym klejnotem. Potrzebowała kogoś, kto mógłby dzierżyć drugi.
Wówczas wydarzył się cud. Na brzegu Komoridu stanęła stopa księżniczki
Południa. Jej imię brzmiało: Cleolind.
Niclays i Laya wymienili osłupiałe spojrzenia. Modlitewniki nic nie
mówiły na ten temat.
– Cleolind również była obdarzona wiecznym życiem. Pokonała
Bezimiennego już wcześniej, lecz uważała, że jego rany niebawem się
zabliźnią. Zdecydowana, by zniszczyć go raz na zawsze, udała się na
poszukiwanie towarzyszy, którzy mogliby wspomóc ją w wysiłkach.
Neporo była jej ostatnią nadzieją. – Starzec zrobił pauzę, by zwilżyć usta. –
Cleolind, księżniczka Lasyi, przyjęła zachodzący klejnot. Neporo, królowa
Komoridu, zawładnęła jego bliźniakiem, wschodzącym klejnotem.
Wspólnymi siłami zapieczętowały Bezimiennego w Czeluści, gdzie miał
tkwić przez tysiąc lat, lecz ani jednego wschodu słońca dłużej.
Niclays nie mógł domknąć ust.
Jeśli ta wersja opowieści jest prawdziwa, to mit założycielski domu
Berethnet jest stertą bzdur. To nie linia krwi królowieckiego rodu trzymała
Bezimiennego na wodzy, tylko dwa klejnoty.
Och, Sabran bardzo by się to nie spodobało.
– Cleolind wciąż była osłabiona po pierwszym starciu z Bezimiennym.
Druga walka przywiodła ją do zguby. Neporo wróciła z jej ciałem na
Południe, zabierając ze sobą także zachodzący kamień.
– Oraz ten drugi, wschodzący – przemówiła cicho Cesarzowa. – Co się
z nim stało?
Uczony raz jeszcze dotknął drzewa.
– Ta część historii nie przetrwała – oświadczył. Niclays widział
z miejsca, w którym stał, że kora na tym fragmencie pnia nosiła ślady
ostrego narzędzia. – Ale na szczęście zachował się koniec.
– Słucham więc.
– Wygląda na to, że ktoś chciał zagarnąć klejnot dla siebie. By do tego
nie dopuścić, potomek Neporo zaszył go we własnym ciele, aby nikt nie
zdołał mu go odebrać. Opuścił Komoridu i rozpoczął skromne życie
w Ampiki, w tej samej ziemiance, w której kiedyś mieszkała Neporo. Gdy
umarł, klejnot wyjęto z jego ciała i umieszczono w jego córce. I tak dalej. –
Pauza. – Klejnot żyje więc w potomku lub potomkini Neporo.
Złota Cesarzowa oderwała wzrok od miecza. Niclays słyszał bicie
własnego serca.
– To drzewo jest martwe – powiedziała – a klejnot zniknął. Co to dla nas
oznacza?
– Nawet gdyby nie było martwe, z zapisków wyrzezanych na jego korze
dowiadujemy się, że drzewo obdarzało nieśmiertelnością tylko pierwszą
osobę, która skosztowała jego owocu. Potem już nikogo – wymamrotał
uczony. – Przykro mi, o arcyczcigodna. Spóźniliśmy się o kilkaset lat. Nie
znajdziemy na tej wyspie nic poza duchami.
Niclaysowi zebrało się na wymioty. Uczucie wzmogło się, gdy Złota
Cesarzowa wstała i wpiła się wzrokiem w jego twarz.
– Arcyczcigodna pani kapitan – rzekł, roztrzęsiony – doprowadziłem cię
do właściwego miejsca, czy nie tak?
Szła w jego stronę z obnażonym mieczem w ręku. Ścisnął swój kostur, aż
krew odpłynęła mu z palców.
– Może jeszcze nie wszystko stracone. Jannart miał w Mentendonie
i inne księgi – paplał błagalnie łamiącym się głosem. – Na miłość Świętego,
to nie ja dałem ci tę cholerną mapę…
– Prawda – powiedziała Złota Cesarzowa – lecz to ty zabrałeś mnie na tę
bezsensowną wyprawę.
– Nie. Czekaj… Mogę zrobić eliksir ze smoczej łuski. Jestem tego
pewien. Pomogę ci…
Cesarzowa nie zwolniła kroku.
Wtedy Laya złapała go za rękę. Laska upadła na ziemię, gdy kobieta
wciągnęła go między drzewa.
Nagły ruch zaskoczył piratów. Nie zawracając sobie głowy schodami,
Laya pędziła przez zarośla, wlokąc Niclaysa za sobą. Piraci zaczęli
krzyczeć i złorzeczyć, a ich głosy brzmiały niczym dźwięk myśliwskiego
rogu przed polowaniem.
– Layo! – wykrztusił Niclays. – To bardzo heroiczne, ale z moimi
kolanami nigdy nie umkniemy hordzie piratów.
– Poradzisz sobie, Stary Rudzielcu, albo nie będziesz miał kolan –
odkrzyknęła Laya głosem naznaczonym paniką, lecz pobrzmiewał w nim
także śmiech. – Pierwsi dobiegniemy do łodzi.
– Zostawili ją pod strażą!
Gdy przesadziła niską kamienną skarpę, Laya poklepała sztylet, który
miała za pasem.
– No co? – powiedziała, wyciągając do niego drugą rękę. – Spędziłam
lata na pirackim okręcie. Myślisz, że nie umiem walczyć?
Niclays wylądował na podłożu z taką siłą, że prawie strzeliły mu rzepki.
Laya pociągnęła go na ziemię i skryli się za zwalonym drzewem.
Leżeli nieruchomo. Jego kolana pulsowały bólem i chyba zwichnął
kostkę. Obok przebiegli trzej piraci. Gdy tylko zniknęli w gąszczu, Laya
zerwała się na nogi i pomogła Niclaysowi wstać.
– No, dalejże. – Mocno trzymała go za rękę. – Wracamy do domu.
Dom.
Parli naprzód, ślizgając się w miejscach, gdzie grunt był rozmiękły,
i biegnąc, gdy tylko było to możliwe. Zanim Niclays się zorientował, ujrzeli
przed sobą plażę. A na niej szalupę pilnowaną przez dwóch strażników.
Uda im się. Powiosłują na północ, aż zobaczą w oddali Imperium
Dwunastu Jezior, a potem opuszczą Wschód raz na zawsze.
Laya puściła jego rękę, wyjęła sztylet zza pasa i puściła się biegiem przez
plażę, powiewając płaszczem. Była szybka. Lecz zanim zamachnęła się na
pierwszego strażnika, na Niclaysa spadły czyjeś silne ręce. Piraci ich
dogonili.
– Laya! – krzyknął, ale było zbyt późno. Złapali ją. Wrzasnęła, gdy
Ghonra wykręciła jej ramię.
Padar poderwał Niclaysa na nogi.
– Padar, Ghonra – błagała Laya – nie róbcie tego. Znamy się przecież od
lat. Proszę, miejcie litość…
– Znasz nas przecież. – Ghonra odebrała jej sztylet i przyłożyła jej do
gardła. – Ja dałam ci to ostrze – wycedziła. – To była uprzejmość, Yidagé.
Błagaj mnie dalej, a wyrwę ci język.
Laya zamilkła. Niclays rozpaczliwie chciał jej powiedzieć, że już
wszystko dobrze, żeby nie patrzyła i nic nie mówiła. Cokolwiek, byle
zwiększyć marne szanse na jej przeżycie.
Z trudem udawało mu się utrzymać mocz. Naprężając wszystkie mięśnie,
próbował odwrócić uwagę od swojego ciała. Odpłynąć ku wspomnieniom,
którymi mógłby zamaskować okrutną rzeczywistość.
Zadrżał, gdy Złota Cesarzowa, zupełnie nieporuszona ich ucieczką,
kucnęła przed nim. A on wyobraził sobie siebie jako kolejne nacięcie na jej
protezie.
I wówczas coś do niego dotarło.
Chciał czuć słońce na twarzy. Chciał czytać książki i przechadzać się
brukowanymi ulicami Brygstad. Chciał słuchać muzyki, chodzić do
muzeów i galerii sztuki, i teatrów, podziwiać dzieła ludzkich rąk i serc.
Chciał podróżować na Południe i na Północ, pić, cokolwiek tam warzyli
i pędzili. Chciał znów się śmiać pełną piersią.
Chciał żyć.
– Przeciągnęłam moją załogę po dwóch morzach – powiedziała do niego
Złota Cesarzowa. Cicho, dyskretnie, tak by tylko on słyszał. – A wszystko
przez głupią historyjkę. Moi ludzie obwinią kogoś za to rozczarowanie.
I zapewniam cię, Mistrzu Mikstur, że to nie będę ja. Jeśli nie chcesz, by
padło na Yidagé, będzie musiało paść na ciebie. – Czubek jej noża zetknął
się z jego krtanią. – Może cię nie zabiją. Lecz myślę, że będziesz o to
błagał.
Jej twarz zamazała mu się przed oczami. Ghonra złapała Layę za gardło,
gotowa odebrać jej życie.
– Mogę tak to rozegrać, by wina spadła na nią. – Złota Cesarzowa bez
krztyny litości patrzyła na swoją tłumaczkę, która pływała z nią przez
dziesiątki lat. – W końcu kłamstwo nic nie kosztuje.
Kiedyś Niclays pozwolił torturować młodą kobietę, by samemu uniknąć
podobnego losu. Tę decyzję podjął człowiek, który zapomniał, jak to jest
służyć komuś poza samym sobą. Jeśli ma umrzeć, zachowawszy choć
krztynę dumy, nie pozwoli Layi cierpieć za siebie więcej, niż już
wycierpiała.
– Nie – rzekł cicho.
Laya pokręciła głową. Na jej twarz wypłynął grymas żałości.
– Zabierzcie go na „Pogoń” i powiedzcie ludziom, co znaleźliśmy. –
Złota Cesarzowa wstała. – Zobaczymy, co zrobią, gdy…
Urwała. Niclays podniósł wzrok.
Złota Cesarzowa upuściła sztylet. Z jej krtanią stykał się zakrzywiony
miecz, a jego rękojeść ściskała w ręku Tané Miduchi.
Niclays nie wierzył własnym oczom. Gapił się na kobietę, którą niegdyś
próbował szantażować.
– To ty… – wydukał.
Gdziekolwiek się podziewała, ostatnie miesiące musiały być dla niej
ciężkie. Była chudsza, miała podkrążone oczy. Jej ręce plamiła świeża
krew.
– Klucz – powiedziała po jeziorańsku głosem głębokim i przesyconym
nienawiścią. – Dajcie mi klucz.
Piraci stanęli jak wryci. Ich kapitan również znieruchomiała
z uniesionymi wysoko brwiami.
– Ale już – podjęła morska strażniczka – albo wasza dowódczyni
umrze. – Trzymająca miecz ręka ani drgnęła. – Drugi raz nie poproszę.
– Róbcie, co mówi – powiedziała Cesarzowa, brzmiąc niemal tak, jakby
przerwa w umyślonym przez nią toku działań działała jej na nerwy. – Chce
swoje zwierzę, niech je weźmie.
Ghonra wystąpiła naprzód. Jeśli jej przybrana matka rozstałaby się
z życiem, to ona zostałaby kolejną Złotą Cesarzową, ale Niclays wyczuł
w niej jakiś rodzaj lojalności wobec dowódczyni. Sięgnęła za kołnierz
i wyjęła klucz z brązu.
– Nie – powiedziała Miduchi. – Klucz jest zrobiony z żelaza. – Po krtani
kapitan pociekła strużka krwi. – Jeszcze raz spróbuj zrobić ze mnie idiotkę,
to ją zabiję.
Ghonra posłała jej krzywy uśmieszek. Wydobyła kolejny klucz i rzuciła
go w jej stronę.
– To dla ciebie, smokolubie – mruknęła. – Powodzenia w drodze
powrotnej na okręt.
– Pozwólcie mi odejść, a może nie użyję tego.
Tané odepchnęła Złotą Cesarzową na bok i podniosła wolną rękę.
Widniał w niej klejnot rozmiarów orzecha, niebieski jak kobaltowe szkło.
Nie, to niemożliwe.
Niclays zaczął się śmiać. Z początku cicho, a potem coraz głośniej,
piskliwie i szaleńczo.
– Wschodzący klejnot – wyszeptał mędrzec, który przetłumaczył tekst
wycięty na korze drzewa morwy. – Ty. To ty jesteś potomkinią Neporo.
Kobieta patrzyła na niego w ciszy.
Tané Miduchi. Potomkini królowej Komoridu. Dziedziczka nagiej skały
i martwego drzewa. Jej twarz zdradzała, że nie miała o tym pojęcia.
Jeźdźców często rekrutowano spośród biedoty i sierot. Pewnie straciła
rodzinę, zanim dowiedziała się prawdy.
– Zabierz ze sobą moją przyjaciółkę – poprosił ją niespodziewanie
Niclays, czując w oczach gorące łzy śmiechu. – Błagam cię, lady Tané. Ona
jest niewinna.
– Ty prosisz mnie o pomoc, starcze? – wypluła z pogardą. – Bredzisz.
– A co ze mną? – spytała Złota Cesarzowa. – Mnie nie chcesz zabić,
strażniczko?
Młodsza kobieta zawarła szczęki. Ścisnęła rękojeść tak mocno, jakby
chciała ją zmiażdżyć.
– Zrób to, dziecko. Jestem stara i powolna. Możesz położyć kres
mordowaniu smoków tu i teraz. – Dłoń Złotej Cesarzowej spoczęła na
rękojeści miecza. – Poderżnij mi gardło. Odzyskaj honor.
Tané uśmiechnęła się lodowato i zamknęła klejnot w dłoni.
– Nie zabiję cię dzisiaj, ty rzeźniczko – wysyczała – ale wiedz, że
widzisz przed sobą ducha. Gdy nie będziesz się mnie spodziewać, ja wrócę,
by cię straszyć. Będę polować na ciebie na krańcu świata. I obiecuję ci, że
się jeszcze spotkamy, a gdy to nastąpi, morze przybierze kolor krwi.
Włożyła miecz do pochwy i odeszła w mrok. A z nią jedyna szansa
Niclaysa na ucieczkę.
Wówczas jeden z piratów strzelił do niej z pistoletu.
Tané Miduchi zatrzymała się. Niclays zobaczył jeszcze, jak mocniej
ściska klejnot, a potem poczuł ledwie wyczuwalne drżenie.
Powietrze rozdarł mokry ryk. Laya wrzasnęła. Niclays ledwie zdążył
podnieść głowę i ogarnąć wzrokiem ścianę wody, która wypiętrzyła się nad
powierzchnią morza i pomknęła po plaży, a potem spadła na nich
z nieopisanym szumem i łoskotem.
Impet targnął Niclaysem; jego ciało zapłonęło, gdy morska woda wdarła
mu się do płuc. Oślepiony przerażeniem siłował się bezskutecznie
z żywiołem, wypuszczając z ust ławice pęcherzyków powietrza. Widział
tylko własne dłonie, nic poza tym. Gdy wynurzył się z wody, odkrył, że
zgubił okulary.
Rozejrzał się i z tego, co zdążył wywnioskować, fala rozrzuciła piratów
po całej plaży, a część zagarnęła do morza. Łódź, którą tu przypłynęli, była
pusta, a Tané Miduchi rozpłynęła się w powietrzu.
– Znaleźć ją – wyła Złota Cesarzowa. Niclays kaszlał morską wodą. –
Wracać na okręt! Przynieść mi ten kamień!
Woda wróciła za linię brzegu, jakby wessał ją z powrotem bóg mórz.
Niclays został na piasku na czworakach, plując i rzężąc, z włosami
opadającymi na oczy.
Przed nim leżał miecz. Wziął go do ręki. Gdyby znalazł Layę, mieliby
szansę. Mogliby wywalczyć sobie drogę do szalupy i uciec…
Gdy zawołał jej imię, uświadomił sobie, że widzi przed sobą czyjś cień.
Zamachnął się mieczem, ale Złota Cesarzowa odbiła jego klingę.
Błysk stali, a potem kolejny.
Krew na piasku.
Z jego gardła dobył się krwawy bulgot. Złożył się z jedną ręką przy
gardle. Drugiej już nie miał. Gdzieś w tym chaosie słyszał, jak woła go
Laya.
– Moja załoga domaga się mięsa. – Złota Cesarzowa podniosła jego rękę,
jakby to była martwa ryba. Zemdliło go na ten widok. Upstrzona plamami
wątrobowymi, którymi obsypały go przeżyte lata, wyglądała jak żywa. –
Uznaj to za akt łaski. Wzięłabym też resztę ciebie, ale mój ładunek jest
w niebezpieczeństwie, a gdybym miała cię nieść, nie zdążyłabym się
o niego zatroszczyć. Rozumiesz mnie, Roosie. Rozumiesz, że to interesy.
Z rozwartej paszczy kikuta buchała czerwień. Nigdy nie czuł i nie
podejrzewał, że poczuje tak silny ból. Wrzący olej. Żrący kwas. Nigdy już
nie będzie trzymał pióra w prawej ręce. Tylko o tym mógł myśleć, gdy
krew lała się z jego gardła. A potem Laya znalazła się u jego boku
i ucisnęła ranę.
– Trzymaj się – powiedziała łamiącym się głosem. – Trzymaj się,
Niclaysie. – Przygarnęła go do siebie. – Jestem tutaj. Zostanę z tobą.
Zaśniesz w Mentendonie, a nie tutaj. Nie teraz. Przyrzekam ci to.
Jakiś dźwięk zagłuszył jej słowa. Na chwilę przed tym, jak świat zrobił
się czarny, Niclays spojrzał w niebo i wreszcie zobaczył, jak wygląda
śmierć.
Miała skrzydła.

„Pogoń” była okrętem tak potężnym, że fale się jej nie imały. Niemal miało
się wrażenie, że w ogóle nie płynie po morzu. Loth siedział pod pokładem,
wsłuchując się w dobiegające z góry odgłosy zamieszania. Świadomość, że
utknął w gnieździe zbrodniarzy, napierała na wszystkie jego zmysły
i mąciła jasność umysłu. Nie ośmielił się wypuścić baselarda z ręki, ale na
wszelki wypadek przygasił latarnię. To cud, że nikt tu jeszcze nie zszedł.
Tané nie było już chyba całą wieczność.
Wyrm – nie, smok – obserwował go tym swoim przerażającym
niebieskim okiem. Loth wlepił wzrok w podłogę i tak siedział.
To prawda, że to stworzenie nie wyglądało ani nie zachowywało się jak
smocze potwory z Zachodu. Było po prostu olbrzymie. Jego rogi nie różniły
się zanadto od tych, jakie widział na łbie wielkiej zachodnicy, ale na tym
podobieństwa się kończyły. Po szyi smoka spływała grzywa
przypominająca rzeczne wodorosty. Miał szeroki pysk, oczy okrągłe jak
puklerze oraz łuski, które przywodziły na myśl raczej rybę, a nie jaszczura.
Loth wciąż nie zamierzał się do niego odzywać, o zaufaniu nie
wspominając. Wystarczył mu rzut oka na potężne zęby, białe i ostre, i już
wiedział, że to stworzenie, smok czy nie smok, mogłoby rozerwać go na
strzępy z taką samą łatwością jak Fýredel.
Kroki. Zmienił pozycję za skrzynią i mocniej chwycił baselard.
Jego czoło zrosiła wilgoć. Nigdy jeszcze nikogo nie zabił, nawet
kokatryksa, który go zaatakował. Pomimo całego szaleństwa, jakiego
doświadczył, wciąż był uboższy o to jedno doświadczenie. Ale zrobiłby to,
gdyby musiał, żeby przeżyć. Lub w obronie swojego kraju.
Gdy pojawiła się Tané, z miejsca zauważył jej przyspieszony oddech
i nierówny krok. Była przemoczona. Bez słowa wyjęła klucz i otworzyła
pierwszą kłódkę. Loth pomógł jej zdjąć łańcuchy.
Smok poruszył się i wydał z siebie basowy pomruk. Tané cofnęła się,
gestem każąc Lothowi zrobić to samo, a smok podniósł głowę i rozciągnął
się na pełną długość. Loth usłuchał natychmiast. Po raz pierwszy, odkąd
spoczął na niej jego wzrok, bestia wyglądała na rozzłoszczoną. Jej chrapy
poruszały się złowróżbnie, oczy płonęły. Rozcapierzyła łapy, odnalazła
równowagę i wziąwszy potężny zamach, uderzyła ogonem w burtę.
„Pogoń” zadrżała. Loth prawie się przewrócił, gdy pokład zadygotał mu
pod stopami.
Na górze podniosły się krzyki. Smok dyszał. Był zbyt słaby, by się
przebić. Wszyscy tu umrą.
Tané krzyknęła coś do niego. Cokolwiek powiedziała, poskutkowało.
Smok zebrał się w sobie, obnażył zęby i raz jeszcze uderzył ogonem.
Drewno poszło w drzazgi. Kolejne uderzenie. Skrzynia z pirackim łupem
zsunęła się po podłodze. I kolejne. Wrzaski brzmiały coraz wyraźniej,
dołączył do nich tupot wielu rozpędzonych stóp. Warcząc, smoczyca
uderzyła ciałem o burtę i poprawiła łbem. Udało się – do środka wpadła
woda. Tané podbiegła do bestii i wskoczyła jej na grzbiet.
Śmiertelny grzech czy pewna śmierć? Rycerz Odwagi wybrałby śmierć,
ale Rycerzowi Odwagi nigdy tak bardzo nie spieszyło się do Imperium
Dwunastu Jezior. Pożegnawszy się z Halgalantem, Loth podbiegł do
morderczej miłośnicy wyrmów. Rozpaczliwie próbował wspiąć się na
bestię, ale jej łuski były śliskie, jakby ktoś je naoliwił.
Tané wyciągnęła do niego dłoń. Ucapił ją, czując już sól na języku,
a dziewczyna wciągnęła go na smoczy grzbiet. Szukając czegoś, czego
mógłby się złapać, walczył z ogarniającym go przerażeniem. Siedział na
wyrmie.
– Thim! – krzyknął. – Co z Thimem?
Jego słowa zniknęły w hałasie, który wzniecała Nyimathun, wygrzebując
się ze swojego więzienia. Powodowany paniką Loth złapał się Tané, która
pochyliła głowę i zatopiła ręce w gęstej grzywie. Smoczyca rzuciła się
naprzód i prześlizgnęła przez ziejącą w burcie wyrwę. Loth wrzasnął,
a zaraz potem dali nura do morza.
Szum wypełnił jego uszy. Czuł smak soli. A potem zimne powietrze,
niby powiew mroźnego wiatru, gdy mokrzy wydostali się z wody. Piraci na
pokładzie „Pogoni” strzelali z pistoletów, otworzyły się luki armatnie,
a Loth po prostu leciał, leciał na smoczycy, która ślizgała się po falach,
unikając wszystkich pocisków. Tané wykrzykiwała jakieś rozpaczliwe
słowa, mocno wczepiona w grzywę.
Smoczyca poderwała się w niebo niby piórko niesione wiatrem.
Zostawiła morze daleko w dole, a z jej łusek lały się strugi wody. Loth
ścisnął ją udami z taką siłą, że zaczęły go piec, złapał mocniej Tané
i patrzył na malejące postacie piratów na pokładzie.
– Święty, zlituj się nade mną – szeptał Loth. – Błogosławiona Dziewico,
chroń swego pokornego sługę.
Rozbłysk światła kazał mu spojrzeć na zachód. To płonęły żagle
„Czarnej Gołębicy”. I nagle na niebie zaczęły gromadzić się wyrmy.
Smocza Armia.
Loth wytężył wzrok.
Jeśli jest stado, musi być i przewodnik.
Wielka zachodnica ogłosiła swoje przybycie chmurą ognia. Przeleciała
nad okrętem Ghonry i ogonem zwaliła jeden z masztów.
Valeysa. Płomień Rozpaczy. Harlowe powiedział, że widziano ją na tych
wodach. Jej łuski, gorące jak rozpalone węgle, zdawały się pochłaniać
ogień, który szalał na okrętach Floty Tygrysiego Oka. Gdy pomniejsze
wyrmy zebrały się wokół „Pogoni”, z jej gardzieli dobył się wrzask, który
Loth poczuł w kościach.
Tané popędziła smoczycę naprzód. „Wieczysta Róża” była już w zasięgu
wzroku, lecz gdyby teraz obniżyli lot, Valeysa z pewnością by ich
zauważyła. Nie mogli też uciec, bo na pokładzie okrętu wciąż był Thim.
Loth czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, gdy Nayimathun wygięła
ciało w łuk i z gracją dała nura w kierunku ziemi.
Thim siedział na bocianim gnieździe. Gdy ich zauważył, wdrapał się
jeszcze wyżej, na ostatni odcinek grotmasztu, i kucnął, czekając na ratunek.
Przelatując nad okrętem, smoczyca złapała go ogonem. Chłopak krzyczał,
machając nogami, lecz wkrótce pęd powietrza odebrał mu głos.
Smoczyca znowu zwiększyła pułap, pędząc jak strzała ku sklepieniu
chmur. Powietrze wokoło zdawało się drzeć jak pergamin. Thim wspiął się
po smoczym ciele, chwytając się łusek. Gdy był dość blisko, Loth pomógł
mu się wgramolić na kark Nayimathun.
Nagły wrzask postawił im wszystkie włoski na ciele. Goniła ich
wiwerna, plując ogniem i przeraźliwie skrzecząc.
Smoczyca nie przejęła się zagrożeniem, zupełnie jakby ścigała ich
mucha. Następny ognisty podmuch niemal ich dosięgnął, Loth poczuł swąd
siarki. Thim ciągnął kurek pistoletu, wycelował i strzelił. Bestia krzyknęła,
ale leciała dalej. Loth zamknął oczy. Albo spadnie i umrze, albo zostanie
upieczony jak gęś na rożnie.
Lecz zanim stało się jedno lub drugie, znikąd uderzył potężny wiatr,
niemal zwalając całą trójkę ze smoczego grzbietu. Wycie wichru było
ogłuszające. Gdy Loth zdołał otworzyć jedno oko, pojął, że to smoczyca
zieje powietrzem, tak jak smocze stwory zieją ogniem. Jej oczy miały teraz
barwę bezchmurnego nieba. Z chrap wydobywała się chmura. Krople wody
perliły się na łuskach, po czym spadały ku morzu jak deszcz.
Wyrm wydał z siebie krzyk wściekłości. Jego skóra parowała, a paszcza
była rozwarta na pełną szerokość, lecz ogień został ugaszony, wtłoczony
z powrotem do gardła. Skrzydła stwora zwiotczały i złożyły się, wiwerna
zaczęła pikować ku ciemnej tafli.
Loth wypluł wodę, która napłynęła mu do ust. Błysnęło słońce, gdy
zwycięska smoczyca wleciała ponad chmury i jeszcze wyżej, oblekając się
we mgłę.
Wtedy Tané zachwiała się i przechyliła na bok. Gdy zaczęła zsuwać się
z grzbietu, jakiś litościwy odruch kazał Lothowi wyciągnąć rękę. Jego palce
zacisnęły się na jej tunice – w samą porę, bo lada chwila zrzuciłoby ją
z grzbietu. Smoczyca warknęła. Dysząc ciężko, Loth przyciągnął Tané do
siebie, a Thim otoczył ich oboje ramionami.
Tané była nieprzytomna, głowa kiwała jej się na boki. Loth sprawdził,
czy wciąż ma przy pasie szkatułkę. Gdyby ją zgubiła, klejnot na zawsze
pozostałby w morskich odmętach.
– Mam nadzieję, że umiesz rozmawiać ze smokami – zawołał do
Thima. – Powiesz Nayimathun, dokąd ma lecieć?
Brak odpowiedzi. Gdy obejrzał się przez ramię, ujrzał, że kanonier
z rozwartymi ustami podziwia niebo.
– Siedzę na bogini – powiedział szalonym głosem. – Nie jestem godny.
Choć jedna osoba uznała ten koszmar za błogosławieństwo. Loth zebrał
wszystkie siły i zwrócił się do smoczycy.
– Miło mi cię poznać, wielka smoczyco Wschodu – odważył się
powiedzieć, przekrzykując wiatr. – Nie wiem, czy mnie rozumiesz, ale
muszę porozmawiać z Nieprzejednanym Imperatorem Dwunastu Jezior. To
rzecz wielkiej wagi. Czy mogłabyś zabrać nas do jego pałacu?
Przez ciało smoczycy przetoczył się grom.
– Trzymaj Tané – powiedziała po inysycku. – I zgoda, synu Zachodu,
zabiorę cię do Miasta Tysiąca Kwiatów.
63
WSCHÓD

Gdy Tané się obudziła, zorientowała się, że wygląda przez okno na niebo
blade jak kostny popiół.
Leżała na łożu z baldachimem. Ktoś przebrał ją w czysty jedwab, ale jej
skórę wciąż pokrywała skorupa soli. Obok, w kamiennej misie, żarzyły się
węgle, rzucając na sufit łagodny blask.
Gdy dotarły do niej wspomnienia, jej ręka pomknęła do boku.
Jej sakwa zniknęła. Ogarnięta trwogą rozgrzebała pościel, nieomal
parząc się miedzianym termoforem, po czym znalazła szkatułkę na szafce
nocnej przy łóżku.
Wewnątrz lśnił wschodzący kamień. Tané opadła na poduszki
i przycisnęła szkatułkę do piersi.
Przez długi czas nie opuszczała łóżka, zniewolona przez błogi półsen,
który nie chciał wypuścić jej z objęć. Wreszcie do pokoju weszła kobieta
w biało-niebieskim ubraniu, o spódnicy sięgającej podłogi.
– Szlachetna strażniczko. – Dygnęła ze złożonymi rękami. – Twoja
pokorna służka cieszy się, widząc, że zbudziłaś się ze snu.
Pokój pływał jej przed oczami.
– Gdzie ja jestem?
– W Mieście Tysiąca Kwiatów, w domu Jego Imperialnej Wysokości,
Nieprzejednanego Imperatora Dwunastu Jezior, który włada pod łaskawymi
gwiazdami. I który raduje się, mogąc obdarzyć cię gościną – odparła
kobieta z uśmiechem. – Przyniosę ci coś do jedzenia. Miałaś długą podróż.
– Poczekaj, proszę. – Tané usiadła na łóżku. – Gdzie jest Nayimathun?
– Jasnopołyskliwa Nayimathun z Głębokich Śniegów odpoczywa. Jeśli
zaś chodzi o twoich przyjaciół, oni także są gośćmi w pałacu.
– Nie wolno wam ukarać mężczyzny z Zachodu za złamanie morskiego
zakazu. Jest w posiadaniu informacji, które są mi potrzebne.
– Żadnemu z twoich przyjaciół nie stanie się krzywda – odparła
kobieta. – Jesteście tu bezpieczni.
Z tymi słowami wyszła z pokoju.
Tané ogarnęła wzrokiem bogato zdobiony sufit i meble ze zmierzchojaru.
Było tak, jakby znów była jeźdźcem.
Miasto Tysiąca Kwiatów. Starożytna stolica Imperium Dwunastu Jezior.
W imperatorskim pałacu rezydował nie tylko sam władca Dwunastu Jezior,
lecz również czcigodna Wielka Imperatorowa Wdowa oraz sam Imperialny
Smok. Seiikineskie smoki słuchały swojej starszyzny, lecz jeziorańskie
odpowiadały wyłącznie przed jednym władcą.
Udo Tané pulsowało bólem. Odgarnęła kołdrę i zobaczyła, że jest
zabandażowane.
Przypomniała sobie mężczyznę z Seiiki ubranego w szaty koloru morwy.
Kolejny uczony, który uciekł przed swoim przeznaczeniem. Nazwał ją
potomkinią arcyczcigodnej Neporo.
Niemożliwe, to jakaś bzdura. Neporo była królową. Jej potomkowie nie
skończyliby w wiosce rybackiej na prowincji Seiiki, gdzie musieli urabiać
sobie ręce po łokcie, by związać koniec z końcem.
Służka wróciła z tacą. Postawiła przed Tané czerwoną herbatę, owsiankę,
gotowane jajka i kawałek beninkazy.
– Kąpiel już czeka.
– Dziękuję.
Zaczęła skubać posiłek. Imperator nie gościłby jej długo, gdyby się
dowiedział, kim jest. Uciekinierką. Morderczynią.
– Dzień dobry.
W drzwiach stanął ogolony Thim w jeziorańskim ubraniu. Usiadł na
krześle przy łóżku.
– Służka powiedziała mi, że się obudziłaś – rzekł po seiikinesku.
Mówił spokojnie, choć przecież rozdzieliła go z jego załogą.
– Jak widzisz – powiedziała Tané.
– Chciałem ci podziękować – rzekł i pochylił głowę – za uratowanie mi
życia.
– To wielka Nayimathun cię uratowała. – Tané odstawiła filiżankę. –
A gdzie mieszkaniec Zachodu, czcigodny Thimie?
– Lord Arteloth jest w Ogrodach Zmierzchu. Chce z tobą porozmawiać.
– Przyjdę, gdy tylko się ubiorę. – Zrobiła pauzę, a potem dodała: –
Dlaczego żeglujesz z ludźmi zza Czeluści?
Thim zmarszczył brwi.
– Wychowuje się ich w nienawiści do ognioziejów, lecz także do
smoków – przypomniała mu. – Skoro to wiesz, dlaczego z nimi żeglujesz?
– Być może powinnaś zadać sobie inne pytanie, czcigodna Miduchi –
odparł. – Czy świat byłby lepszy, gdyby wszyscy byli jednakowi?
Drzwi zamknęły się za nim. Tané zastanowiła się nad jego słowami
i uświadomiła sobie, że nie ma na nie odpowiedzi.
Służka wróciła, by zaprowadzić ją do łaźni. Z jej pomocą Tané wstała
i utykając, przeszła do drugiej komnaty.
– W szafie znajdziesz odzież – poinformowała kobieta. – Czy
potrzebujesz pomocy przy ubieraniu się, szlachetna strażniczko?
– Nie, dziękuję.
– Dobrze. Możesz swobodnie poruszać się po pałacowych ziemiach, lecz
nie wolno ci wejść do wewnętrznego dworu. Jego Imperialna Wysokość
chce spotkać się z tobą jutro w komnacie Spadających Gwiazd.
Tané znów została sama. Stała w półmroku łaźni i słuchała pieśni
ptaków.
Balia była po brzegi wypełniona wodą. Dziewczyna zrzuciła szatę
z ramion i odwinęła zabandażowane udo. Gdy wyciągnęła szyję, zobaczyła,
że ktoś zaszył jej ranę po draśnięciu kulą. Będzie miała szczęście, jeśli nie
dopadnie jej gorączka.
Jej ramiona pokryły się gęsią skórką, gdy zanurzyła się w balii. Zmyła
sól z włosów, a potem zanurzyła się w wodzie, zupełnie wyczerpana.
Nie zasługiwała na to, by zwracali się do niej z takim szacunkiem
i przydzielali tak piękne komnaty. To nie potrwa długo.
Gdy już była czysta, założyła podkoszulek i czarną jedwabną tunikę,
potem spodnie, skarpety i dopasowane materiałowe buty. Na to pozbawiony
rękawów niebieski płaszcz obszyty futrem, a potem przepasała się nową
szarfą, na którą nawlekła szkatułkę z klejnotem.
Jej serce zatrzymało się na jedno uderzenie, gdy pomyślała o spotkaniu
z Nayimathun. Smoczyca widziała krew na jej rękach.
Ktoś postawił kulę przy drzwiach. Tané wzięła ją i wyszła na korytarz
zalany światłem wpadającym przez okna szczeblinowe i wyłożony pięknie
rzeźbionymi panelami. Na suficie migotały malowane gwiazdozbiory,
a podgrzewana podłoga wyłożona była ciemnym kamieniem.
Gdy dziewczyna znalazła się na zewnątrz, jej oczom ukazał się
dziedziniec tak rozległy, że pomieściłby całą ławicę smoków. Światło
latarni przebijało przez mgłę barwy popiołu. Widziała w oddali wielką salę
wznoszącą się na tarasie z ułożonego warstwowo marmuru. Każda kolejna
warstwa miała ciemniejszy odcień błękitu.
– Żołnierzu – powiedziała Tané do strażnika – czy moja pokorna osoba
może zapytać, jak dotrzeć do Ogrodów Zmierzchu?
– Pani – odparł – znajdziesz je, idąc w tym kierunku. – Wskazał gestem
daleką bramę.
Przebycie dziedzińca zajęło jej chyba godzinę. Nad nią wznosił się
gmach budynku mieszczącego komnatę Spadających Gwiazd. Jutro wejdzie
tam, by stanąć przed głową rodu Laksengów.
Kolejni strażnicy pomagali jej się zorientować na rozległych pałacowych
ziemiach i wreszcie znalazła właściwą bramę. Na dziedzińcu odgarnięto już
śnieg, ale tutaj leżał nietknięty.
O Ogrodach Zmierzchu krążyły legendy na Przylądku Hisan. Mówiło się,
że wieczorami budzą się tam do życia roje świetlików, a powietrze jest
przesycone zapachem kwitnących tylko nocą kwiatów. Że stoją w nim
zwierciadła, których zadaniem jest przekierowywanie światła księżyca,
a w przejrzystych sadzawkach o idealnie nieruchomych taflach przeglądały
się gwiazdy.
Nawet za dnia ogrody wyglądały jak malowidło. Szła powoli,
obserwowana bacznie przez posągi jeziorańskich władców i ich
małżonków; niektórzy z nich przedstawieni zostali w towarzystwie
młodych smoków. Każdy z małżonków trzymał donicę pełną kremowych,
żółtoróżowych róż. Były tu też sezonowe drzewa, które na okazję zimy
odziały się w białe kwiaty, przypominając Tané o Seiiki. O domu.
Przeszła drewnianym mostem rozpiętym nad strumieniem. We mgle
majaczyły sosny, a dalej z białego obłoku wyłaniał się wierzchołek góry.
Gdyby ruszyła drogą między drzewami i szła dostatecznie długo, w końcu
jej stopy zanurzyłyby się w Jeziorze Długich Dni.
Nayimathun leżała zwinięta na śniegu po drugiej stronie mostu. Leniwie
zataczała okręgi ogonem zanurzonym w stawie porośniętym kwiatami
lotosu. Loth i Thim rozmawiali w zaciszu pobliskiego pawilonu. Tané
wzięła się w garść i ruszyła przed siebie. Gdy zbliżyła się do Nayimathun,
smoczyca odetchnęła przez nos, wyrzucając z nozdrzy białą chmurę. Tané
położyła kulę na trawie i skłoniła się głęboko.
– Wielka Nayimathun.
Pomruk. Tané zamknęła oczy.
– Tané – powiedziała smoczyca – mówiłam ci, rozmawiaj ze mną jak
z przyjaciółką.
– Nie mogę, wielka Nayimathun. Bo nie byłam ci przyjacielem. – Tané
uniosła głowę, ale w jej gardle tkwił kamień. – Czcigodna gubernator
Ginury słusznie wygnała mnie z Seiiki. Tamtej nocy byłaś na plaży, bo ja
cię o to poprosiłam. Całe zło, które cię spotkało, spotkało cię przeze mnie.
Bo wybrałaś mnie, a nie kogoś innego. – Jej głos drżał. – Nie powinnaś
traktować mnie życzliwie. Zabijałam, kłamałam, służyłam tylko sobie.
Próbowałam uciec przed słuszną karą. Woda we mnie nigdy nie była czysta.
Smoczyca przekrzywiła głowę. Tané usiłowała wytrzymać jej spojrzenie,
ale głęboki wstyd sprawił, że spuściła wzrok.
– By stać się krewną smoka – powiedziała Nayimathun – trzeba czegoś
więcej niż tylko wodnej duszy. Musisz mieć w żyłach morze, a morze nie
zawsze jest czyste. Nigdy nie jest jednym, zawsze jest wielorakie. Jest
w nim ciemność, niebezpieczeństwo i okrucieństwo. Rozwścieczone potrafi
burzyć miasta. Jego głębiny są niezmierzone i zagadkowe, rzadko dotyka
ich słońce. Być Miduchim to nie znaczy być nieskazitelnym, Tané. To
znaczy: być żywym morzem. To dlatego cię wybrałam. W twojej piersi bije
smocze serce.
Smocze serce. Nie istniał większy zaszczyt. Tané chciała przemówić,
zaprzeczyć – lecz gdy Nayimathun dotknęła jej nosem, jakby była świeżo
wyklutym pisklęciem, pękła. Łzy pociekły jej po policzkach, objęła
przyjaciółkę i wtopiła się w jej grzywę, wstrząsana szlochem.
– Dziękuję – wyszeptała. – Dziękuję, Nayimathun.
Odpowiedział jej pomruk pełen ukontentowania.
– Zostaw swoje winy za sobą, jeźdźcu. Nie marnuj soli.
Stała tak bardzo długo. Drżenie wstrząsało jej ciałem, gdy trwała wtulona
w Nayimathun. Od śmierci Susy dźwigała na barkach nienazwany ciężar,
ale teraz czuła, że zdoła go unieść. Gdy już mogła oddychać bez płaczu,
przesunęła ręką do rany na ciele smoczycy. Wyrwę w pancerzu wypełniono
metalową łuską pokrytą życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.
– Kto to zrobił?
– To już bez znaczenia. To, co stało się na okręcie, to przeszłość. –
Nayimathun dotknęła ją nosem. – Bezimienny się budzi. Czuje to każdy
smok na Wschodzie.
Tané osuszyła łzy i sięgnęła do szkatułki.
– To należy do ciebie.
Podsunęła jej klejnot na otwartej dłoni. Nayimathun wciągnęła do
nozdrzy jego zapach.
– Mówisz, że był wszyty w twój bok.
– Tak. Zawsze miałam tam małe wybrzuszenie. – Znowu ścisnęło ją
w gardle. – Nic nie wiem o mojej rodzinie, nie mam pojęcia, dlaczego ktoś
umieścił we mnie klejnot, ale na wyspie jeden załogant „Pogoni”, gdy go
zobaczył, powiedział, że jestem potomkinią… Neporo.
Z nozdrzy Nayimathun wzbiła się w powietrze kolejna chmura.
– Neporo – powtórzyła jak echo. – Tak… tak brzmiało jej imię. To ona
pierwsza dzierżyła ten klejnot.
– Ale, Nayimathun, ja nie mogę być potomkinią królowej. Moja rodzina
była bardzo biedna.
– Masz jej klejnot, Tané. Gdybyś nie była krwią z jej krwi, skąd by się
wziął w twoim ciele? Wielka Imperatorowa Wdowa była wyważoną
władczynią, lecz jej wnuk jest człowiekiem młodym i zapalczywym.
Najlepiej będzie, jeśli zachowamy prawdziwą naturę klejnotu dla siebie, by
ci go nie odebrano. – Spojrzała na Lotha. – On wie, gdzie jest drugi, lecz
lęka się mnie. Może wyjawi to innemu człowiekowi.
Tané podążyła za jej wzrokiem. Gdy Loth wyczuł na sobie ich
spojrzenie, umilkł w pół zdania.
– Musisz go jutro poprzeć. Chce zaproponować sojusz
Nieprzejednanemu Imperatorowi w imieniu królowej Sabran z Inys –
powiedziała Nayimathun.
– Czcigodny Imperator nigdy się na to nie zgodzi – odrzekła zaskoczona
Tané. – To szaleństwo, składać mu podobną propozycję.
– Może ją rozważy. Teraz, gdy wraca Bezimienny, zwarcie szeregów jest
sprawą najwyższej wagi.
– A więc to prawda. On nadciąga.
– Poczuliśmy to. Nasza moc słabnie, a jego rośnie. Jego ogień płonie. –
Nayimathun dotknęła jej głową. – Idź. Spytaj wysłannika królowej
o zachodzący klejnot. Musimy go mieć.
Tané schowała kamień w szkatułce. Loth może i wiedział coś więcej
o jego bliźniaku, lecz Tané wątpiła, że zechce go oddać. A na pewno nie
zrobi tego bez walki.
Przeszła przez most i dołączyła do mężczyzn w pawilonie.
– Powiedz mi, gdzie jest zachodzący klejnot – zwróciła się do Lotha. –
Musi zostać zwrócony smokom.
Mieszkaniec Zachodu zamrugał, a gdy dotarł do niego sens słów Tané, na
jego twarz wypłynęła śmiertelna powaga.
– Absolutnie nie ma mowy – odrzekł. – Klejnot jest w posiadaniu mojej
drogiej przyjaciółki.
– Co to za przyjaciółka?
– Nazywa się Eadaz uq-Nāra. Lady Nurtha. Jest czarodziejką.
Tané nigdy nie słyszała tego słowa.
– On chyba ma na myśli magiczkę – wyjaśnił jej Thim po seiikinesku.
– Klejnot może i znajduje się obecnie w posiadaniu lady Nurthy, lecz
lady Nurtha nie jest jego właścicielką – powiedziała Tané z irytacją
w głosie. – Jego właścicielami są smoki.
– Kamienie same wybierają sobie właścicieli – odparł Loth. – I tylko
śmierć może zerwać więź, jaką owi właściciele z nimi nawiązują.
– Czy ta magiczka może tu przypłynąć?
– Jest poważnie chora.
– A kiedy wróci do zdrowia? – indagowała Tané.
Coś błysnęło w jego oczach. Oparł się o balustradę i utkwił wzrok
w sosnach.
– Może istnieje sposób na to, by ją uleczyć – mruknął. – Na Południu
rośnie drzewo pomarańczy strzeżone przez pogromczynie wyrmów. Jego
owoc może zniwelować działanie trucizny.
– Pogromczynie wyrmów. – Tané nie spodobały się jego słowa. – A czy
ta Eadaz uq-Nāra też zabija wyrmy?
– Tak.
Tané stężała.
– Wiem, że po drugiej stronie Czeluści żyją smoki, które uważacie za złe.
Że są w waszym mniemaniu tak okrutne i straszne, jak sam Bezimienny.
– To prawda, że doszło do… nieporozumień, lecz jestem pewien, że Ead
nigdy nie skrzywdziła żadnego ze smoków Wschodu. – Wrócił do niej
wzrokiem. – Mam do wykonania zadanie, lady Tané. Potrzebna mi twoja
pomoc.
– A cóż to za zadanie?
– Kilka tygodni temu Ead znalazła list napisany przez mieszkankę
Wschodu do kobiety imieniem Neporo, która kiedyś władała twoim
klejnotem.
Znowu ta Neporo. Jej imię było wszędzie, nawiedzało Tané jak duch
pozbawiony twarzy.
– Czy znasz to imię? – spytał Loth, zauważywszy zmianę na jej twarzy.
– Tak. Co mówił list?
– Że Bezimienny powróci tysiąc lat po tym, jak został uwięziony
w Czeluści za pomocą dwóch klejnotów. Wydarzyło się to trzeciego dnia
wiosny w dwudziestym roku panowania cesarzowej Mokwo z Seiiki.
Tané szybko wykonała obliczenia.
– Czyli przebudzi się tej wiosny.
Thim zaklął pod nosem.
– Królowa Sabran ma plan. Chce, byśmy go zaatakowali, gdy tylko
wydźwignie się z głębiny. Nie możemy go zabić, nie bez Ascalona, ale za
pomocą klejnotów zdołamy znowu zapieczętować go w Czeluści. – Loth
wziął wdech. – Nie mamy wiele czasu. Zdaję sobie sprawę, że nie mam nic
na poparcie swoich słów i że mogą ci się wydawać niewiarygodne. Ale czy
mogę liczyć na to, że mi po prostu zaufasz?
Spoglądał na nią szczerym, niewinnym wzrokiem.
Ostatecznie mogła podjąć tylko jedną decyzję. Klejnoty bezsprzecznie
należało połączyć.
– Wielka Nayimathun twierdzi, że nie powinniśmy mówić nikomu
o klejnotach, bo ktoś mógłby spróbować nam je odebrać – odparła. – Kiedy
jutro Jego Imperialna Wysokość udzieli nam audiencji, przedłożysz mu
propozycję królowej. Jeśli zgodzi się na to przymierze… zapytam, czy będę
mogła polecieć na Inys z Nayimathun, by poinformować królową o jego
decyzji. Po drodze udamy się na Południe. Tam odnajdę uzdrawiający owoc
i zaniosę go Eadaz uq-Nāra.
Na usta Lotha wypłynął uśmiech, zaraz potem mężczyzna odetchnął
głęboko.
– Dziękuję, Tané.
– Nie podoba mi się myśl, by zataić sprawę klejnotów przed Jego
Imperialną Wysokością – wymamrotał Thim. – On jest wybrańcem
Imperialnego Smoka. Czy wielka Nayimathun mu nie ufa?
– Nie powinniśmy podawać w wątpliwość boskich wyroków.
Kanonier skrzywił się, ale kiwnął głową.
– Zrób, co w twojej mocy, by wydać się Imperatorowi przekonującym,
lordzie Artelocie Beck – poradziła mu Tané. – A resztę zostaw mnie.

Pierwsze promienie słońca rozlały się po pałacu jak olej. Loth spojrzał na
siebie w lustrze. Zamiast bryczesów i dubletu włożył niebieską tunikę
i płaskie buty, jakie nosiło się na jeziorańskim dworze. Lekarz zbadał go już
i orzekł, że nie zdradza symptomów smoczej zarazy.
Plan Tané może się powieść. Jeśli w jej żyłach płynęła krew czarodziejki,
tak jak w żyłach Ead, może uda jej się zdobyć pomarańczę. Ta myśl dodała
mu odwagi.
Smoczyca Nayimathun nie przypominała Fýredela w niczym poza
rozmiarami. Choć budziła przerażenie za sprawą ostrych zębów i płonącego
wzroku, wydawała się niemal łagodna. Ogonem tuliła do siebie Tané
z czułością rodzonej matki. No i ocaliła Thima. Widząc, że to stworzenie
jest zdolne do współczucia, Loth po raz kolejny zaczął zastanawiać się nad
swoją religią. Albo ostatnie miesiące były sprawdzianem, któremu
poddawał go Święty, albo znalazł się na progu apostazji.
Wkrótce do jego drzwi zapukał sługa mający zabrać go do komnaty
Spadających Gwiazd, gdzie Nieprzejednany Imperator zamierzał przyjąć
swoich niespodziewanych gości. Reszta czekała już na niego na dworze.
Thim był ubrany niemal tak samo jak Loth, a z ramion Tané zwieszał się
nowy płaszcz obszyty futrem, który miał chyba znamionować jej status.
Najwidoczniej w tych stronach smoczych jeźdźców darzono wielką estymą.
– Tylko pamiętaj – przypomniała mu – ani słowa o klejnotach.
Odruchowo dotknęła szkatułki przy boku. Loth obrzucił wzrokiem
gmach sali tronowej i zaczerpnął powietrza.
Uzbrojeni po zęby strażnicy otworzyli nabijane ćwiekami niebieskie
drzwi, ozdobione po obu stronach statuami smoków, i wpuścili ich do
środka. Kolejne zastępy strażników tworzyły szpaler. Loth stąpał po
podłodze z ciemnego drewna i podziwiał potężne kolumny wyrzeźbione ze
zmierzchojaru.
Nad nimi sklepiał się szczeblinowy sufit, w którego centralnym punkcie
znajdowała się otoczona koncentrycznymi warstwami paneli rzeźba smoka.
Każdy panel przedstawiał księżyc w innej fazie. Z sufitu zwieszały się
umieszczone jedna pod drugą latarnie, które budziły skojarzenie
z zastygłymi w powietrzu spadającymi gwiazdami.
Dranghien Lakseng, Nieprzejednany Imperator Dwunastu Jezior, siedział
na podwyższonym tronie, który wyglądał, jakby był odlany ze srebra. Jego
postać wywierała ogromne wrażenie. Czarne włosy związane w kok na
czubku głowy, ozdobione perłami i kwiatami srebrzyliścia. Oczy jak
odłamki onyksu. Masywne brwi, ostre kości policzkowe i usta zastygłe
w nieruchomym uśmiechu. Szata tak czarna, że imperator wyglądał, jakby
oblekł się w noc. Nie przekroczył jeszcze trzydziestki.
Tané i Thim uklękli na jedno kolano. Loth zrobił to samo.
– Powstańcie – rozległ się głos gładki jak jedwab.
Stanęli prosto.
– Zupełnie nie wiem, do kogo zwrócić się w pierwszej kolejności –
powiedział monarcha po kilku chwilach ciszy. – Kobieta z Seiiki,
mężczyzna z Zachodu i jeden z moich poddanych. Fascynująca kombinacja.
Chyba będziemy musieli rozmawiać w języku Inys, ponieważ, jak mi
powiedziano, jest to jedyny język, jakim włada lord Arteloth. Całe
szczęście, że jako chłopiec uczyniłem sobie za punkt honoru uczyć się
języków, jakimi mówi się w różnych stronach świata.
Loth odchrząknął.
– Wasza Imperialna Wysokość – powiedział. – Twój inysycki jest
nieskazitelny.
– Nie ma potrzeby schlebiać mi, mój lordzie. O dzienną dawkę
pochlebstw dba mój Wielki Sekretariat. – Imperator obdarzył ich
uśmiechem. – Jesteś, milordzie, pierwszym Inysytą od wieków, który
postawił stopę w Imperium Dwunastu Jezior. Moi urzędnicy donieśli mi, że
przynosisz mi wiadomość od królowej Sabran z Inys, a mimo to
przyleciałeś na grzbiecie smoka, wyglądając, jak by to rzec, na nieco
bardziej zaaferowanego niż przeciętny ambasador.
– Tak, to prawda. Przepraszam za…
– Wasza Wysokość, jeśli pokorny sługa stojący u stóp twego tronu może
coś wtrącić… – zadźwięczał głos Thima, a imperator skinął łaskawie
głową. – Jestem korsarzem w służbie królowej Sabran.
– Jeziorański żeglarz w służbie królowej Inys. Zaiste, mamy dzisiaj dzień
niespodzianek.
Thim przełknął ślinę.
– Sztorm zniósł nasz okręt w kierunku wyspy Skrzydło, gdzie wciąż jest
uwięziony mój kapitan i współzałoganci – mówił dalej chłopak. – Okręt
został przejęty przez czcigodnego jeźdźca z Seiiki o imieniu Tané.
Czcigodna Tané ruszyła w pościg za „Pogonią”. Uwolniliśmy Nayimathun,
wielką smoczycę, a ona przyniosła nas w twoje progi.
– Doprawdy – mruknął Nieprzejednany Imperator. – Powiedz mi, lady
Tané, czy znalazłaś tak zwaną Złotą Cesarzową?
– Tak, Wysokości – odparła Tané – lecz pozostawiłam ją przy życiu.
Moim celem było uwolnienie mej szlachetnej przyjaciółki,
jasnopołyskliwej Nayimathun z Głębokich Śniegów.
– Wysokości – Thim znowu uklęknął na jedno kolano – twój pokorny
sługa błaga, byś wysłał jeziorańską marynarkę, by wspomóc kapitana
Harlowe’a i odbił jego okręt z…
– Później porozmawiamy o twojej załodze – uciął imperator i machnął
ręką. Na jego kciuku błysnął masywny pierścień. – Teraz chcę usłyszeć
wiadomość od królowej Sabran.
Lotha zaświerzbiła skóra. Nabrał powietrza przez nos. Od jego słów
będzie zależało, co się teraz stanie.
– Wasza Imperialna Wysokość – zaczął – Bezimienny, nasz wspólny
wróg, niebawem powróci.
Milczenie.
– Królowa Sabran ma na to dowody. List od kobiety imieniem Neporo
z Komoridu. Bezimienny został unieszkodliwiony z pomocą niebiańskich
klejnotów, które, jak sądzę, są znane smokom Wschodu. Bezimienny
powstanie równo tysiąc lat po uwięzieniu w Czeluści, trzeciego dnia
nadchodzącej wiosny.
– Neporo z Komoridu to postać z mitów – stwierdził imperator. – Czy
kpisz ze mnie?
– Nie. – Loth skłonił głowę. – To prawda, Wysokości.
– Czy masz przy sobie ten list?
– Nie.
– Więc mam uwierzyć ci na słowo, że on istnieje? – Kącik jego ust
drgnął w nieśmiałym uśmiechu. – Dobrze. Jeśli Bezimienny rzeczywiście
niebawem nadejdzie, czegóż ode mnie chcesz?
– Królowa Sabran pragnie, byśmy stawili czoła bestii w dniu, w którym
wynurzy się z Czeluści – wygłosił Loth, starając się nie mówić zbyt
szybko. – Jeśli mamy tego dokonać, będziemy potrzebować pomocy,
musimy więc położyć kres długim stuleciom bojaźni i podejrzliwości. Jeśli
Wasza Imperialna Wysokość zgodzi się wesprzeć nas wraz ze smokami
Dwunastu Jezior, królowa Sabran zawiąże formalny sojusz między
Imperium a Wschodem. Prosi, byś wziął pod uwagę to, co najlepsze dla
wszystkich ludów tego świata, albowiem Bezimienny pragnie zguby nas
wszystkich.
Nieprzejednany Imperator długo milczał. Loth próbował zachować
neutralny wyraz twarzy, ale pot wystąpił na całe jego ciało.
– To… nie tego się spodziewałem – przerwał w końcu ciszę
Nieprzejednany Imperator, świdrując Lotha spojrzeniem. – Czy królowa
Sabran ma jakiś plan?
– Jej Wysokość proponuje, by zaatakować na dwóch frontach. Najpierw
władcy Zachodu, Północy i Południa połączą swoje armie, by odbić
Cárscaro ze szponów Smoczej Armii.
Gdy to powiedział, przed oczami stanęła mu twarz donmata Marosa.
Czy przeżyje oblężenie?
– To odwróci uwagę Fýredela, prawego skrzydła bestii – podjął. – Mamy
nadzieję, że wyśle przynajmniej część swych wojsk, by jej bronić,
uszczuplając zastępy potworów czekających na Bezimiennego na morzu.
– Zakładam, że obmyśliła też jakiś plan starcia z samym Bezimiennym.
– Tak.
– Królowej Sabran nie można odmówić ambicji – skomentował
monarcha, unosząc brew – lecz co pragnie zaoferować memu krajowi
w zamian za trudy jego bogów?
Gdy skrzyżowały się ich spojrzenia, Loth nagle przypomniał sobie
dmuchacza szkła, który sprzedał mu wodę w Rauce. Targowanie się nigdy
nie było jego mocną stroną, tymczasem teraz musiał się targować o losy
świata.
– Po pierwsze, szansę na wiekopomną chwałę i miejsce w podręcznikach
historii – zaczął. – Jeśli nam się uda, zostaniesz, panie, imperatorem, który
przerzucił most nad Czeluścią. Wyobraź sobie świat, w którym znów
możemy handlować bez przeszkód, gdzie możemy swobodnie dzielić się
wiedzą i…
– I moimi smokami – wszedł mu w zdanie imperator. – A także tymi,
które będą walczyć po stronie Seiiki, jak sądzę. Malujesz, ambasadorze,
piękny obraz świata, lecz naszym brzegom, tak jak zawsze, wciąż zagraża
czerwona zaraza.
– Jeśli pokonamy wspólnego wroga i zmiażdżymy Smoczą Armię,
przestanie istnieć również ta straszna choroba.
– Możemy tylko mieć nadzieję. Co jeszcze?
Loth obiecał mu po kolei wszystko, co Rada Cnót pozwoliła mu obiecać.
Partnerstwo handlowe między Imperium a Wschodem. Gwarancje wsparcia
finansowego i militarnego dla Dwunastu Jezior na wypadek konfliktu
zbrojnego lub klęski żywiołowej. Trybut w postaci klejnotów i złota dla
smoków Wschodu.
– Wszystko to brzmi bardzo rozsądnie – przyznał imperator – lecz
zauważyłem, że nie wspomniałeś o małżeństwie, lordzie Artelocie. Czy Jej
Wysokość oferuje swoją rękę Nieprzejednanemu Imperatorowi?
Loth zwilżył usta.
– Moja królowa będzie zaszczycona, mogąc wzmocnić ten historyczny
alians drogą małżeństwa – zaczął, uśmiechnięty. Margret powiedziała mu
kiedyś, że ten uśmiech może zmiękczyć nawet najbardziej zatwardziałe
serce. – Jednakże dopiero została wdową. Wolałaby, aby porozumienie
miało charakter jedynie militarny. Oczywiście – dodał – rozumie, że
jeziorańska tradycja nakazuje zawiązywać sojusze tego rodzaju właśnie
przez małżeństwo.
– Wyrazy współczucia dla Jej Wysokości. Modlę się, by znalazła siłę
w swojej żałobie. – Imperator zamilkł i podjął po dłuższej chwili: – To
godne podziwu, że nie uznaje za celowe złożyć propozycji małżeństwa
i zatroszczyć się o potomka, który wzmocniłby nasz sojusz. W rzeczy
samej, to wielki krok ku nowoczesności.
Palce monarchy wystukiwały rytm na podłokietniku tronu, gdy spoglądał
na Lotha z łagodnym zainteresowaniem.
– Widzę, że nie jesteś dyplomatą, lordzie Artelocie, ale twoje próby
schlebiania mi wynikają z twojej życzliwości, nawet jeśli są nieco
nieporadne. Żyjemy w rozpaczliwych czasach – skonkludował. – W imię
nowoczesnego przymierza… nie uczynię małżeństwa warunkiem
koniecznym naszej umowy.
– Naprawdę? – wymsknęło się Lothowi. – Wasza Imperialna Wysokość –
dodał zaraz, czerwony jak rak.
– Zaskoczyła cię moja natychmiastowa zgoda.
– Spodziewałem się większych trudności – przyznał Loth.
– Lubię myśleć, że jestem władcą, który patrzy w przyszłość. I tak się
składa, że nie mam nastroju na małżeństwo. – Rysy stwardniały mu na
moment. – Pozwól, że wyklaruję, lordzie Artelocie: godzę się jedynie na
połączenie sił w walce z Bezimiennym. Inne sprawy, takie jak handel, będą
potrzebowały wnikliwszych negocjacji w związku ze stałym zagrożeniem
wynikającym z czerwonej zarazy.
– Tak, Wasza Imperialna Wysokość.
– Ma się rozumieć, moja osobista zgoda na bitwę na morzu, choć cenna
dla ciebie, nie jest jeszcze gwarancją naszego wsparcia, najpierw bowiem
muszę się skonsultować z moim Wielkim Sekretariatem. Moi poddani
hołubią pogląd, że taki alians ściśle wiąże się z małżeństwem. Obawiam
się, że co więksi tradycjonaliści będą chcieli negocjować tę kwestię. Tak
czy inaczej porozumienie tego rodzaju musi być skonstruowane z należytą
starannością…
Loth czuł ulgę zbyt wielką, by się teraz o to martwić.
– Oczywiście.
– Sprawa wymaga również konsultacji z Imperialną Smoczycą, która jest
moją gwiazdą-przewodniczką. Smoki tego kraju są jej poddanymi, nie
moimi, i dadzą się przekonać tylko wówczas, jeśli ona zatwierdzi warunki
porozumienia.
– Rozumiem. – Loth skłonił się nisko. – Dziękuję, Wysokości. –
Wyprostował się i odchrząknął. – Wiem, że ryzyko jest wielkie, lecz który
władca tworzył historię, unikając jej?
Nieprzejednany Imperator pozwolił sobie na cień uśmiechu.
– Lordzie Artelocie, dopóki nie dojdziemy do porozumienia, będziesz
honorowym gościem na moim dworze. Jeśli moi ministrowie nie uznają za
konieczne omówić wnikliwiej jakichś aspektów naszego sojuszu, uzyskasz
odpowiedź o świcie.
– Dziękuję. – Loth zawahał się. – Wasza Wysokość, czy… czy lady Tané
może polecieć z wielką Nayimathun na Inys, by zanieść wieści królowej
Sabran?
Tané spojrzała na niego.
– Lady Tané nie jest moją poddaną, milordzie – odrzekł monarcha. – Sam
będziesz musiał ją o to zapytać. Lecz najpierw chciałbym, by lady Tané
zjadła ze mną śniadanie.
Gdy podniósł się z tronu, strażnicy stanęli na baczność. Powiedział coś
do Tané, a ona, skinąwszy głową, ruszyła za nim.
Loth wrócił wraz z Thimem do Ogrodów Zmierzchu. Stanęli przy stawie,
gdzie Thim zaczął puszczać kaczki.
– Zdanie ministrów się nie liczy.
Loth się skrzywił.
– Jak to?
– Jedyną doradczynią, której słucha Jego Imperialna Wysokość, poza
jasnopołyskliwą Imperialną Smoczycą, ma się rozumieć, jest jego babka,
Wielka Imperatorowa Wdowa. – Thim patrzył na rozchodzące się po tafli
okręgi. – Darzy ją najwyższym szacunkiem. Pewnie już wie o wszystkim,
o czym rozmawialiśmy w sali tronowej.
Loth obejrzał się przez ramię.
– Jeśli odradzi mu sojusz…
– Przeciwnie – przerwał mu Thim. – Myślę, że bardzo go do niego
zachęci. By zasłużył tą drogą na swój imperialny przydomek. Nie da się
być „nieprzejednanym”, jeśli się nie odnosi historycznych zwycięstw.
– A więc jest nadzieja. – Loth wypuścił powietrze z płuc. – A teraz
wybacz mi, Thim. Jeśli to ma zadziałać, to muszę zrobić coś jeszcze.
I gorąco się pomodlić.

Gdy Tané była mała, wyobrażała sobie, jakimi ścieżkami może potoczyć się
jej życie. W snach zabijała ziejące ogniem demony, lecąc na grzbiecie
swojego smoka. Zdobywała pozycję najlepszego jeźdźca na Seiiki,
lepszego nawet niż księżniczka Dumai, a dzieci modliły się, by być kiedyś
jak ona. Jej wizerunek malowano na ścianach wielkich domów, a jej imię
zapisało się złotymi zgłoskami w historii.
Ale w najśmielszych marzeniach nie przyszło jej nawet do głowy, że
będzie kiedyś jeść śniadanie z Nieprzejednanym Imperatorem Dwunastu
Jezior w Mieście Tysiąca Kwiatów.
Monarcha miał na sobie płaszcz obszyty futrem. Gdy szli oczyszczonymi
ze śniegu ścieżkami, gwardziści otaczali go ze wszystkich stron. Kiedy
wkroczyli do pawilonu przy stawie, monarcha wskazał jedno z krzeseł.
– Proszę – powiedział, a Tané zajęła miejsce. Dopiero wówczas sam
zdecydował się spocząć. – Musimy porozmawiać, lecz dlaczego nie zrobić
tego przy śniadaniu?
– Moja skromna osoba jest zaszczycona, Wysokości.
– Czy wiesz, co to za ptak?
Tané spojrzała we wskazanym kierunku. Kilka kroków dalej łabędź
mościł się w gnieździe.
– Oczywiście. To łabędź.
– Lecz nie byle jaki. Jezioranie nazywają je „cichymi łabędziami”. Mówi
się, że Bezimienny wypalił im głosy z gardeł i zaśpiewają tylko wtedy, gdy
narodzi się władca, który ujrzy śmierć bestii. Mówią, że tej nocy, gdy
przyszedłem na świat, zaśpiewały po raz pierwszy od stuleci. – Jego oblicze
przyozdobił uśmiech. – A ludzie się dziwią, że monarchowie mają takie
wysokie mniemanie o sobie. Wmawiają nam, że nawet ptaki interesuje, co
robimy.
Tané odpowiedziała nieprzesadnym uśmiechem.
– Twoja historia mnie intryguje. Dowiedziałem się, że byłaś kiedyś
obiecującą strażniczką morską, lecz przez pewne nieporozumienie
w Ginurze zostałaś wygnana na Skrzydło.
– Tak, Wysokości.
– Niczego tak nie kocham, jak ciekawej opowieści. Czy sprawisz mi tę
przyjemność i opowiesz mi o wszystkim, co ci się przytrafiło?
Dłonie jej się pociły.
– Przydarzyło mi się bardzo wiele rzeczy – wyrzekła wreszcie. –
Opowieść może trochę potrwać.
– Nie mam nic do roboty poza patrzeniem, jak moi doradcy łamią sobie
głowy nad propozycją lorda Artelotha.
Zjawili się słudzy z dzbanami herbaty i tacami z jedzeniem: daktylami
zanurzonymi w czerwonym górskim miodzie, słonecznymi gruszkami,
jabłkami ze śliwolistnej jabłoni, orzechami na parze i górami czarnego
ryżu. Każdy półmisek nakryty był kwadratowym kawałkiem jedwabiu, na
którym widniały wyszywane gwiazdy. Tané przyrzekła sobie nigdy nie
mówić o swojej przeszłości, lecz niefrasobliwy uśmiech imperatora
zachęcił ją do opuszczenia gardy. Jedząc, opowiedziała mu o tym, jak
złamała regułę odosobnienia i była świadkiem przybycia Sulyarda, o tym,
jak Susa zapłaciła za swoją próbę zatajenia tego przed władzami,
i o wszystkim, co wydarzyło się od tamtego czasu.
Lecz na temat klejnotu wszytego w swój bok nie zająknęła się słowem.
– A więc przerwałaś wygnanie, by uwolnić swoją smoczycę, choć misja
wydawała się samobójcza – mruknął imperator. – Muszę cię za to
pochwalić. I wygląda na to, że odnalazłaś też zagubioną wyspę. – Dotknął
palcem podbródka. – Powiedz mi… czy znalazłaś na Komoridu drzewo
morwy?
Tané podniosła wzrok i napotkała jego intensywne spojrzenie.
– Było tam martwe drzewo – odpowiedziała. – Martwe i powykręcane,
pokryte pismem. Nie miałam czasu go przeczytać.
– Mówią, że w drzewie mieszka duch Neporo. Każdy, kto zje z niego
owoc, staje się nieśmiertelny.
– Na drzewie nie było żadnych owoców, Wysokości.
Przez jego twarz przemknął cień jakiejś nienazwanej emocji.
– Nieistotne – rzekł i uniósł kubek, a sługa natychmiast go napełnił. –
Teraz, gdy już znam twoją przeszłość, ciekawi mnie twoja przyszłość. Co
zamierzasz?
Tané splotła palce na podołku.
– Po pierwsze – rzekła – chciałabym przyczynić się do pokonania
Bezimiennego. Potem pragnę wrócić na Seiiki. – Zawahała się. – Jeśli
Wasza Imperialna Wysokość mógłby mi w tym pomóc, byłabym dozgonnie
wdzięczna.
– A jak mógłbym ci pomóc?
– Pisząc w moim imieniu list do arcyczcigodnego wojwładcy. Gdybyś
powiadomił go, że odbiłam Nayimathun, poddaną jasnopołyskliwej
Imperialnej Smoczycy, może ponownie rozpatrzyłby moją sprawę i zgodził
się, bym wróciła.
Nieprzejednany Imperator upił łyk herbaty.
– To prawda, uwolniłaś smoczycę z okrętu Floty Tygrysiego Oka,
ryzykując życiem. To nie byle co – pochwalił ją. – Aby nagrodzić twoją
odwagę, zrobię, o co prosisz… choć wiesz, że nie mogę pozwolić ci wrócić
na Seiiki, zanim nie otrzymam odpowiedzi. Nie mogę pozwolić, by
wygnaniec powrócił na wyspę bez oficjalnej zgody.
– Rozumiem.
– Doskonale.
Wstał i podszedł do balustrady. Tané dołączyła do niego.
– Wygląda na to, że lord Arteloth chce, byś powiadomiła Inys, że
zgodziłem się na jego propozycję – powiedział imperator. – Czy chętnie
przyjmiesz na siebie rolę mojego ambasadora?
– To by przyspieszyło tok spraw, Wysokości, gdybyś pozwolił
mieszkance Seiiki dostarczyć wiadomość świeżo upieczonemu
sojusznikowi.
Klejnot wydawał się jej nadzwyczaj ciężki. Jeśli imperator odmówi, nie
będzie mogła polecieć na Południe.
– Byłoby to rozwiązanie niekonwencjonalne. W końcu nie jesteś moją
poddaną, a w dodatku spowija cię niesława. Ale wygląda na to, że zanosi
się na daleko idące zmiany w naturalnym porządku świata. Poza tym lubię
od czasu do czasu złamać konwencję. Żaden władca nie zostaje
orędownikiem postępu, jeśli boi się zaryzykować. No i dzięki temu moi
urzędnicy nie zasną na swoich stanowiskach. – Słońce wzbudziło połysk
w jego czarnych włosach. – Oni nigdy się nie spodziewają, że będziemy
rządzić. Jeśli próbujemy, nazywają nas szaleńcami. Wychowują nas tak,
byśmy stali się miękcy jak jedwab, rozpraszają nas luksusami
i niezmierzonym bogactwem, byśmy nigdy nie trzęśli łodzią, w której
płyniemy. Chcą nas uczynić tak znudzonymi władzą, byśmy pozwolili im
rządzić za nas. Za każdym tronem stoi zamaskowany sługa, który chce
tylko jednego: przyczepić sznurki temu, kto na nim siedzi. Nauczyła mnie
tego moja czcigodna babka.
Tané czekała, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Imperator złączył dłonie za plecami. Zaczerpnął tchu, aż uniosły mu się
ramiona.
– Udowodniłaś już, że potrafisz skomplikowane sprawy doprowadzić do
końca, a my nie mamy czasu do stracenia – powiedział. – Jeśli nie masz nic
przeciwko temu, by stać się moim posłańcem na Zachodzie, tak jak chce
tego lord Arteloth, nie widzę powodu, dla którego nie miałbym ci pozwolić.
Skoro już trwa rok odwrotu od tradycji.
– Będę zaszczycona, Wasza Imperialna Wysokość.
– Miło mi to słyszeć. – Łypnął na nią. – Musisz być zmęczona po
podróży. Proszę, wróć teraz do swoich komnat i odpocznij. Gdy podejmę
decyzję, powiadomię cię, byś mogła zanieść ją Sabran.
– Dziękuję, Wasza Imperialna Wysokość.
Zostawiła go, by mógł dokończyć śniadanie, a sama puściła się do
wyjścia pajęczą siecią korytarzy. Nie mając nic innego do roboty poza
czekaniem, położyła się do łóżka.
Pukanie obudziło ją w środku nocy. Otworzyła drzwi i wpuściła do
środka Lotha i Thima.
– No i?
– Imperator podjął decyzję – powiedział Thim po seiikinesku. – Zgodził
się.
Tané zatrzasnęła drzwi.
– Dobrze – powiedziała. Loth opadł na krzesło. – Co on taki oklapnięty?
– Bo poproszono go, by został w pałacu. Mnie także. Mam pomóc
pokierować marynarkę tam, gdzie zostawiliśmy „Wieczystą Różę”.
Tané poczuła na plecach zimny dreszcz. Po raz pierwszy w życiu opuści
Wschód. Kiedyś ta myśl by ją przeraziła, lecz teraz przynajmniej nie będzie
sama. Z Nayimathun u boku mogła wszystko.
– Tané – powiedział Loth. – Czy polecisz na Południe, nim zawitasz
w Inys?
Musiała uratować lady Nurthę przed trucizną. Przeciwko Bezimiennemu
należało użyć obu klejnotów.
– Tak – obiecała. – Powiedz mi, gdzie mam szukać domu smokobójczyń.
Powiedział, ile pamiętał.
– Ale musisz być ostrożna – przestrzegł ją. – Tamtejsze kobiety
najpewniej zechcą zabić twoją smoczycę, gdy tylko ją zobaczą.
– Nawet jej nie dotkną – zapewniła.
– Ead powiedziała mi, że ich aktualnej Przeoryszy nie wolno ufać. Jeśli
cię złapią, wolno ci mówić tylko i wyłącznie z Chassarem uq-Ispadem. On
kocha Ead jak córkę. Jestem całkiem pewien, że ci pomoże, gdy powiesz
mu, że chcesz ją uzdrowić. – Loth zdjął z szyi łańcuszek. – Masz, weź to.
Tané przyjęła przedmiot. Srebrny pierścień z wprawionym czerwonym
kamieniem otoczonym diamentami.
– Należy do królowej. Daj to Ead, a będzie wiedziała, że przychodzisz
ode mnie. – Loth wręczył jej zapieczętowany list. – Proszę cię też, byś
przekazała jej to. Żeby wiedziała, że jestem zdrów i cały.
Tané pokiwała głową i włożyła pierścień do szkatułki. Ciasno złożyła
list, by zmieścił się obok.
– Czcigodny Pierwszy Wielki Sekretarz spotka się z tobą rano, by
wręczyć ci wiadomość, którą imperator napisze do Sabran – oznajmił jej
Thim. – Opuścisz miasto pod osłoną nocy. Lady Tané, jeśli ci się to uda,
wszyscy będziemy twoimi dłużnikami.
Tané wyjrzała za okno. Czeka ją kolejna podróż.
– Uda mi się, czcigodny Thimie. Możesz być pewien.
64
WSCHÓD

O poranku czcigodny Pierwszy Wielki Sekretarz dał Tané list, który miała
dostarczyć do Inys. Nie będzie żadnej oficjalnej delegacji dyplomatów,
wiadomość dostarczą królowej tylko jedna kobieta i jedna smoczyca.
Zwrócono jej broń, a w ramach naddatku otrzymała też seiikineski
pistolet i lepszy miecz, a także okrągłe ostrza w kształcie gwiazd,
tradycyjną broń Jezioran.
Spakowano jej dość jedzenia na dwutygodniową podróż na smoczym
grzbiecie. Nayimathun miała polować na ryby i ptaki.
Gdy ciemność okryła Miasto Tysiąca Kwiatów miękką pierzyną, Tané
spotkała się z Nayimathun na dziedzińcu. Na grzbiecie bogini umieszczono
siodło z czarnej skóry obramowane drewnem pokrytym złotym lakierem –
choć słowo „siodło” nie oddawało splendoru tego wynalazku, będącego
w istocie otwartym palankinem, w którym jeździec mógł spać w czasie
długiej podróży. Misja Tané była objęta tak ścisłą tajemnicą, że na
dziedzińcu nie pojawił się żaden jeziorański dworzanin ani urzędnik.
Pozwolono na to tylko Lothowi i Thimowi.
– Dobry wieczór, Tané – przywitała się smoczyca.
– Nayimathun. – Tané poklepała ją po szyi. – Na pewno czujesz się dość
silna, by wyruszyć w tak długą podróż?
– Tak. A poza tym – smoczyca trąciła Tané nosem – masz tendencję do
wpadania w kłopoty, gdy cię nie pilnuję.
Kobieta się uśmiechnęła. Dobrze było się uśmiechać.
Gdy zajęła się zabezpieczaniem sakw i toreb, którymi obwieszono siodło,
Loth zbliżył się do niej.
– Tané, proszę, powiedz Sabran, że u mnie wszystko dobrze. – Umilkł. –
A jeśli obudzisz Ead… powiedz jej, że tęsknię i że wkrótce się zobaczymy.
Tané zwróciła się twarzą do niego. Wyczuła w nim jakieś napięcie.
Próbował nie zdradzić się ze strachem.
– Przekażę – obiecała. – Może przywiozę ją tu ze sobą.
– Wątpię, by Ead zgodziła się dosiąść smoka, nawet w służbie pokoju –
zachichotał Loth – z drugiej strony od początku roku co rusz spotykają
mnie niespodzianki. – Uśmiech na jego twarzy wyrażał zmęczenie, ale był
szczery. – Do zobaczenia i powodzenia. I… – zawahał się – żegnaj i ty,
Nayimathun.
– Żegnaj, człowieku z Inys.
Ostatnie promienie słońca opuściły Miasto Tysiąca Kwiatów. Tané
wspięła się na siodło i upewniła się, że jest dobrze owinięta płaszczem.
Nayimathun poderwała się w powietrze. Kobieta siedząca w jej siodle
spoglądała na niknące w dole miasto, póki imperialny pałac nie stał się
niczym więcej, jak tylko iskrą światła w pogrążonym we śnie białym
labiryncie. Otulona ciemnością i blaskiem nowiu, zostawiła za sobą kolejną
stolicę.

Leciały nad perłowymi jeziorami i sosnowymi lasami, ozdobionymi


czapami śniegu. Mknęły wzdłuż Żlebowej Rzeki. Zimno odpędzało sen, ale
wyciskało Tané łzy z oczu.
Nayimathun w ciągu dnia trzymała się ponad poziomem chmur, a nocą
unikała zamieszkanych terenów. Co jakiś czas dostrzegały w oddali słupy
dymu i wiedziały, że jego źródłem jest pożar na kolejnym osiedlu
zaatakowanym przez ogniozieje. Im dalej na zachód się zapuszczały, tym
więcej kolumn ukazywało się ich oczom.
Drugiego dnia podróży roztoczyły się pod nimi wody Bezsennego
Morza, gdzie Nayimathun zatrzymała się na odpoczynek na maleńkiej
wysepce. Gdy zaatakują Czeluść, nie znajdą już miejsca na odpoczynek,
chyba że odbiją nieco na Północ. Smoki potrafiły lecieć długi czas bez snu,
ale Tané wiedziała, że taka podróż da się Nayimathun we znaki. Piraci
głodzili ją w niewoli.
Spały w jaskini, a gdy Nayimathun się obudziła, zanurzyła się cała na
płyciźnie. W tym czasie Tané napełniła bukłak wodą ze strumienia.
– Jeśli zgłodniejesz, powiedz. Dam ci coś do zjedzenia – powiedziała do
Nayimathun. – A gdy będziesz chciała popływać w Czeluści, nie bój się
o mnie. Moje ubranie wyschnie na słońcu.
Smoczyca przetoczyła się leniwie na bok. Nagle machnęła ogonem.
Chlusnęła woda i Tané była przemoczona do suchej nitki.
Roześmiała się pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna. Chichotała, aż
rozbolał ją brzuch. Nayimathun zarzuciła głową, gdy Tané użyła klejnotu,
by uderzyć w nią falą. Słońce namalowało tęczę kroplami wody.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz się tak śmiała. Chyba jeszcze z Susą.
Gdy zbliżał się zmrok, one już szusowały po niebie. Tané trzymała się
siodła i wdychała czyste powietrze. Choć wiedziała, jakie trudne dni je
czekają, czuła się spokojna jak nigdy.
Czarna Czeluść rozlewała się po wodach Morza Słonecznego Tańca jak
olbrzymia plama atramentu. Gdy tylko Nayimathun zostawiła za sobą
zielone wody, Tané ogarnął chłód. Pod nimi ziała mroczna paszcza
wodnego grobowca, w którym Neporo z Komoridu uwięziła niegdyś
Bezimiennego.
Mijały dni. Smoczyca większość czasu spędzała ponad kopułą chmur.
Tané żuła kawałki korzenia imbiru i próbowała nie zasnąć. Choroba górska
była częstym następstwem podniebnych podróży.
Czasem Nayimathun obniżała lot, by popływać, a Tané mogła wówczas
przeciągnąć się w wodzie i rozprostować kości, lecz naprawdę odprężona
czuła się tylko w siodle.
– Co wiesz o Inys? – spytała smoczyca.
– Królowa Sabran jest potomkinią wojownika Berethneta, który pokonał
Bezimiennego dawno temu. Każda królowa z jego rodu wydaje na świat
córkę, z których każda wygląda jak skóra zdarta z matki. Mieszkają
w mieście Ascalon. – Odgarnęła z czoła mokry kosmyk. – Wierzą też, że
mieszkańcy Wschodu to bluźniercy, a nasz sposób życia uważają za
przeciwieństwo swojego, jest więc grzechem, zniewagą dla ich Cnót.
– Tak – potwierdziła Nayimathun – lecz jeśli królowa Sabran oczekuje
naszej pomocy, to z pewnością pojęła różnicę między ogniem i wodą.
Pamiętaj, by być rozważną w swoich sądach, Tané. Sabran to młoda
kobieta, odpowiedzialna za dobrobyt swoich poddanych.
Noce nad Czeluścią były najzimniejsze. Ostry wiatr sprawiał, że Tané
pierzchły usta i piekły ją policzki. Gdy obudziła się pewnej nocy, odkryła,
że jej oddech przybiera formę chmurek. Spojrzała na taflę morza i odkryła,
że jest upstrzona gwiazdami. Przeglądały się w niej jak w lustrze.
Gdy obudziła się po raz drugi, słońce było już wysoko na niebie,
a horyzont płonął złotym blaskiem.
– Co to za miejsce? – wychrypiała. Sięgnęła po tykwę i wypiła tylko tyle
wody, by zwilżyć język.
– Ersyr. Złote Ziemie – poinformowała ją Nayimathun. – Tané, muszę
popływać, zanim polecę nad pustynią.
Tané złapała za kulę siodła. Poczuła się lekka jak piórko, gdy
Nayimathun zapikowała ku morzu.
Woda zapiekła ją w twarz, była ciepła i przejrzysta jak szkło. Wśród
koralowców dało się dostrzec gruz i połamane kawałki drewna. Na dnie
morza migotało żelazo.
– To pozostałości Błogiej Republiki Carmentum, od której wzięło nazwę
to morze – powiedziała Nayimathun, gdy wynurzyły się na powierzchnię.
Jej łuski lśniły w słońcu. – Większa część tego kraju została zniszczona
przez ogniozieja Fýredela. Jego mieszkańcy wrzucili do morza wiele
swoich skarbów, by ochronić je przed ogniem. Piraci nurkują po nie i je
sprzedają.
Płynęła do samego brzegu, a potem znowu porwało ją niebo. Przed nimi
rozciągała się pustynia, wielka i jałowa, drżąca w spiekocie. Tané poczuła
pragnienie, jedynie na nią patrząc.
Nie było tu ani jednej chmurki, nad którą mogłyby się skryć. Musiały
wzlecieć wyżej niż zwykle, by pozostać niezauważone.
– Ta pustynia nazywa się Burlah – rzekła Nayimathun. – Musimy
przelecieć nad nią, by dotrzeć do Lasyi.
– Nayimathun, nie jesteś stworzona do tego klimatu. Słońce wysuszy ci
łuski.
– Nie mamy wyboru. Jeśli nie obudzimy lady Nurthy, możemy nigdy nie
znaleźć drugiej osoby, która będzie potrafiła władać zachodzącym
klejnotem.
Substancja, którą wydzielały łuski smoczycy, wysychała niemal
natychmiast, gdy tylko się pojawiła. Smoki mogły przez jakiś czas tworzyć
własną wodę, lecz Tané wiedziała, że ostatecznie to bezlitosne słońce
przysporzy Nayimathun cierpienia i przez następnych kilka dni będzie
słabsza niż zwykle.
Leciały. I leciały. Tané zdjęła płaszcz i przykryła nim rozgrzaną
metalową łuskę, by nie poparzyła smoczycy.
Dzień wlókł się jak mucha w smole. Bolała ją głowa. Słońce spaliło jej
twarz oraz skórę w miejscu, gdzie przedzielały się jej włosy, zaś wieczorem
trzęsła się tak bardzo, że znowu musiała okryć się płaszczem, choć ciało
miała rozpalone.
– Tané, to przez gorąco – powiedziała Nayimathun. – Musisz nosić
płaszcz również za dnia.
– Nie możemy lecieć tak dalej. – Tané otarła czoło. – Zginiemy, nim
zobaczymy Lasyę.
– Nie mamy wyjścia – powtórzyła smoczyca. A potem dodała: – Przez te
ziemie przepływa rzeka Minara. Tam odpoczniemy.
Tané chciała odpowiedzieć, lecz zanim to zrobiła, zmorzył ją
niespokojny sen. Następnego dnia osłoniła się przed słońcem płaszczem.
Zdjęła go tylko po to, by schłodzić wodą metalową łuskę. Rozgrzany metal
aż zasyczał.
Pustynia była bezkresna, a zapasy wody na wykończeniu. Zagłębiła się
w kołysce siodła i odpędziła od siebie wszystkie myśli.

Gdy otworzyła oczy, poczuła, że spada.


Gałęzie smagały jej płaszcz i włosy. Nim zdołała krzyknąć, wpadła do
wody.
Zelektryzowało ją uderzenie paniki. Oślepiona, zaczęła kopać i wkrótce
wynurzyła się na powierzchnię. W ciemności nocy zobaczyła tylko zwalone
drzewo, niemal zbyt wysokie, by dało się go dosięgnąć. Gdy nurt pchnął ją
w jego stronę, ucapiła gałąź i spróbowała się podciągnąć. Rzeka walczyła,
by porwać ją ze sobą. Tané dźwignęła się z całych sił i drżąc, położyła się
okrakiem na pniu.
Długo leżała nieruchomo, zbyt posiniaczona i wstrząśnięta, by się
poruszyć. Od gorąca w głowie pulsowały jej skronie. Gdy wreszcie wróciła
do zmysłów, podniosła się na rękach i ścisnęła drzewo kolanami. Drgnęło,
gdy posunęła się o cal.
Kiedy walczyła o zachowanie spokoju, przypomniała sobie o swej walce
z żywiołami na górze Tego. O tym, jak opierała się mroźnemu wiatrowi
i parła przez sięgający kolan śnieg. O obezwładniającym bólu ramion i nóg.
O tym, jak gołymi rękami wspięła się na nagą skałę, oddychając rzadkim
powietrzem i doprowadzając się do stanu, w którym ledwie krok dzielił ją
od śmierci. Przypomniała sobie, jak nie pozwoliła sobie zawrócić. W końcu
jeźdźcy smoków nawet na dużej wysokości muszą zachować zręczność
palców i siłę ramion. Nie mogą bać się upadku.
Stanęła wówczas na szczycie świata. A niedawno przeleciała na
smoczycy przez Czeluść.
Teraz też sobie poradzi.
Zmiażdżyła strach i zaczęła poruszać się szybciej. Gdy doczołgała się do
sterczących z ziemi korzeni, zanurzyła buty w błocie.
– Nayimathun! – zawołała.
Odpowiedział jej tylko łoskot rzeki.
Szkatułkę z klejnotem wciąż miała przy biodrze. Stała na brzegu
spienionej w tym miejscu rzeki. Gdyby nie obudziła się w porę, zginęłaby.
Przycisnęła plecy do pnia i osunęła się na ziemię.
Spadła z siodła. Nayimathun albo jej szukała, albo sama runęła na
ziemię. W obu przypadkach nie mogła być daleko.
To musiała być rzeka Minara, co oznaczało, że znalazły się na Zalewisku
Lasyańskim. Odszukała w pamięci mapy, które oglądała jako dziecko. O ile
dobrze pamiętała, zachodnia część kraju była porośnięta lasem. To tam Loth
kazał jej szukać siedziby Zakonu.
Tané przełknęła ślinę i zamrugała, by pozbyć się wody z oczu. Jeśli ma
przeżyć, musi uspokoić myśli. Zamoknięty pistolet był bezużyteczny, a jej
łuk i miecz były przytroczone do siodła. Ale wciąż miała nóż i gwiazdki.
Wraz z nią spadła część dobytku. Tané podczołgała się do najbliższej
torby i otworzyła ją zesztywniałymi palcami. Gdy znalazła kompas,
odetchnęła z ulgą.
Zebrała tyle rzeczy, ile mogła unieść. Za pomocą oderwanego z płaszcza
paska materiału, gałęzi i odrobiny żywicy zrobiła pochodnię, po czym
zapaliła ją, skrzesawszy iskrę dwoma kamieniami. Płomień mógł
zainteresować dzikie zwierzęta, ale lepiej zaryzykować odkrycie, niż
nadepnąć na węża lub przeoczyć kryjącą się w mroku łowczynię.
Drzewa otoczyły ją ciasno niczym knujący konspiratorzy. Sam ich widok
nadwątlił jej odwagę.
„Masz smocze serce”.
Ruszyła w ciemny las, zostawiając za sobą cichnący ryk Minary. Jej buty
zagłębiały się w ile. Pachniało jak na Seiiki po rzęsistym deszczu. Las
wydzielał ziemistą, bogatą woń, która dodawała Tané otuchy.
Jej ciało było jak nóż do połowy wysunięty z pochwy. Pomimo
znajomych zapachów pierwsze kroki okazały się najtrudniejszymi, jakie
kiedykolwiek zrobiła. Szła ostrożnie niczym czapla szukająca owadów na
płyciźnie. Gdy złamała się pod nią gałązka, z drzew poderwały się
spłoszone wielokolorowe ptaki. Nie minęło wiele czasu, a jej oczom
ukazała się świeża wyrwa w sklepieniu lasu. Spadło tu z nieba coś
wielkiego. Kilka kroków dalej blask pochodni odbił się w kałuży srebrnej
krwi.
Smoczej krwi.
Drzewa, krzewy i zarośla jakby zmówiły się, by ją spowolnić. Ukryte
korzenie czepiały się jej stóp i chlastały ją po kostkach. Gałąź ułamała się
pod nią i Tané wpadła po pas w bagno. Starając się nie zgasić pochodni,
stanowczo zbyt długo wygrzebywała się na twardy grunt.
Ręka zaczęła jej drżeć z wysiłku, gdy pokuśtykała naprzód szlakiem
srebrzystej krwi. Sądząc po ilości, Nayimathun była ranna, ale nie na tyle,
by obrażenia zagrażały jej życiu – Tané obawiała się jednak, że jej krew
zwabi nocne drapieżniki, i ta myśl popędziła ją do biegu. Zdarzało się, że
wschodnie tygrysy próbowały zapolować na smoki, ale zapach krwi
Nayimathun był dla tutejszej fauny czymś obcym. Tané modliła się, by
zniechęcił drapieżniki do pogoni za ranną ofiarą.
Zgasiła pochodnię, gdy tylko usłyszała głosy. Nieznajomy język. Nie
lasyański. Złapała nóż w zęby i wspięła się na drzewo.
Nayimathun leżała na polanie. W jej czepcu – części ciała
umożliwiającej latanie – tkwiła strzała. Wokół niej stało sześć postaci.
Wszystkie w czerwonych płaszczach.
Na ich widok naprężyły się wszystkie mięśnie w ciele dziewczyny. Jedna
z obcych badała jej łuk, przesuwając palcem po gryfie. To muszą być
Czerwone Damy, wojowniczki zakonne. Pewnie wiedziały już, że
w okolicy czai się smoczy jeździec.
Lada moment któraś z nich zabije Nayimathun. W tym stanie bogini nie
zdoła podjąć walki.
Po chwili, która w umyśle Tané rozciągnęła się na kilka godzin,
wszystkie Czerwone Damy, nie licząc dwóch, zniknęły w lesie. Były
łowczyniami, a Tané zwierzyną. Władały magią, miały więc przewagę nad
zwykłą wojowniczką, ale to nie oznaczało, że są niepokonane.
Bezszelestnie zeskoczyła z drzewa. Jej najpotężniejszą bronią będzie
teraz element zaskoczenia. Zabierze Nayimathun w bezpieczne miejsce,
a potem będzie śledzić siostry, aż trafi do Zakonu.
Nayimathun otworzyła jedno oko, a Tané wiedziała, że wypatrzyła ją
w gęstwinie. Smoczyca odczekała, aż jej przyjaciółka się zbliży, a potem
zadała cios ogonem. W tych kilku bezcennych chwilach, gdy Czerwone
Damy były rozkojarzone, Tané wpadła między nie cicho i niepostrzeżenie
jak duch. Dojrzała w cieniu kaptura ciemne oczy – podobne do jej
własnych – i w jednej przedziwnej chwili mogłaby przysiąc, że poczuła
słońce na twarzy.
Wrażenie przeminęło, ledwo się pojawiło, i Tané rzuciła się do ataku.
Pierwszy cios gwiazdą drasnął ciało, ale drugi został odbity mieczem z taką
siłą, że impet uderzenia o mało nie wybił jej ramienia ze stawu. Łowczynie
ją otoczyły. Gdy zataczały wokół niej krąg, ich płaszcze łopotały jak
skrzydła. Tané odbijała ciosy gwiazdami trzymanymi w obydwu rękach.
Kobiety były szybkie jak dwie ryby w strumieniu unikające włóczni rybaka,
ale Tané poznała od razu, że nigdy nie miały do czynienia z gwiazdami.
Rzuciła się w wir walki.
Wkrótce opuścił ją ulotny spokój. Gdy unikała ciosów, dotarło do niej, że
pierwszy raz walczy na śmierć i życie. Zachodni piraci nie przedstawiali
wielkiego zagrożenia – byli brutalni, lecz nie znali dyscypliny. Jako dziecko
sparowała z innymi uczniami i uczennicami, ale jej wiedza o walce była
w lwiej części teoretyczna. Tymczasem te czarodziejki walczyły od dziecka
i poruszały się niczym partnerki w tańcu. Wojowniczka, która bitwę znała
tylko z sali treningowej, sama i ranna, nie stanowiła dla nich wyzwania. Nie
powinna była atakować ich na otwartym terenie. Pragnienie i zmęczenie
spowalniały ją coraz bardziej, z każdą chwilą trudniej było jej umykać
przed mieczami.
Tané zaczęła się kołysać jak pijana. W rękach odezwał się nieznośny ból.
Syknęła, gdy ostrze trafiło ją w ramię, a potem w szczękę. Dwie kolejne
blizny do kolekcji. Następne cięcie zapaliło ogień w jej boku i tunika
nasiąkła krwią. Gdy Czerwone Damy zaatakowały razem, ledwie zdążyła
uskoczyć.
Nie wygra tej walki.
Jedna z przeciwniczek wykonała zwód i klinga rozorała udo Tané.
Kolano nie utrzymało ciężaru, dziewczyna zachwiała się i wypuściła broń.
Wtedy przyszła jej z pomocą Nayimathun. Smoczyca wyciągnęła szyję
i z rykiem zamknęła paszczę na jednej z wojowniczek, a potem wzięła
potężny zamach i przerzuciła ją przez polanę. Jej towarzyszka okręciła się
tak prędko, że Tané prawie tego nie zauważyła. Trzymała w obu dłoniach
języki płomienia.
Nayimathun odskoczyła od światła. Gdy kobieta ruszyła w jej stronę,
smoczyca cofnęła się, kłapiąc paszczą. Tané wymierzyła i z doskoku
wraziła rywalce nóż między żebra. Gdy ta zwaliła się na ziemię, obeszła ją
i pobiegła do rannej przyjaciółki.
Kiedyś czułaby wstyd na myśl, że Nayimathun widziała, jak zabija.
Smoczyca była przeciwna odbieraniu życia, lecz teraz jej własne było
w niebezpieczeństwie. Tané również. Zabiła dla Nayimathun, a Nayimathun
zabiła dla niej. Po wszystkim, co przeszły, w sercu Tané nie było już
miejsca na żal.
– Prędko. – Nayimathun pochyliła głowę. – Strzała.
Na sam jej widok Tané zemdliło. Tak delikatnie, jak potrafiła, wysunęła
grot z ciała. Musiała włożyć w to tyle siły, że jej nadwyrężone mięśnie
drżały z wysiłku.
Nayimathun przeszedł dreszcz, gdy pocisk opuścił jej koronę. Na pysk
spłynęła krew. Tané położyła dłoń na jej szczęce.
– Możesz latać?
– Korona musi się zagoić – wydyszała Nayimathun. – To były
wojowniczki z Zakonu. Idź za pozostałymi. Znajdź owoc.
– Nie – opierała się Tané, czując ścisk w piersi. – Nie zostawię cię po raz
kolejny.
– Rób, co mówię. – Obnażyła zęby zbroczone krwią. – Znów będę mogła
latać, ale teraz nie zdołam dolecieć do Inys. Musisz znaleźć inny sposób na
to, by tam dotrzeć. Uratuj tę lady Nurthę. Dostarcz wiadomość królowej
Sabran.
– Mam cię tu porzucić?
– Wrócę rzeką do morza i tam się zregeneruję. Gdy tylko będę mogła
latać, odnajdę cię.
Od ich ponownego spotkania minęło zaledwie parę dni, a teraz znowu
musiały się rozstać.
– Jak mam dotrzeć do Inys bez ciebie? – wykrztusiła Tané zmienionym
głosem.
– Znajdziesz drogę – odparła Nayimathun spokojniej. – Tak jak woda. –
Lekko pchnęła Tané nosem. – Wkrótce się zobaczymy.
Serce Tané wzbraniało się przed zostawieniem smoczycy. Tuliła się do
niej tak długo, jak tylko się ośmieliła, przyciskając policzek do łusek.
– Idź, Nayimathun. Szybko – szepnęła na pożegnanie i pobiegła między
drzewa.
Pozostałe Czerwone Damy ruszyły na północ. Tané podążała po ich
śladach, pochylona nisko nad ziemią. Nie miała czasu, by zrobić drugą
pochodnię, ale jej oczy już przyzwyczaiły się do ciemności.
Nawet gdy zgubiła trop, domyśliła się, dokąd zmierzają kobiety. Mknęła
przed siebie, wiedziona intuicją. Miała wrażenie, że wskazówką jest dla niej
ślad ciepła, który pozostawiły po sobie dwa żywe organizmy. Ciepła, które
wołało do jej własnej krwi.
Szlak przetarty w gęstwinie kończył się na kolejnej polanie. Przystanęła,
by złapać oddech. Tu nic nie ma – skonstatowała. – Tylko drzewa.
Mnóstwo drzew.
Jej powieki robiły się ciężkie, jakby odlano je z ołowiu. Zatoczyła się na
nogach. Znikąd pojawiła się przed nią kobieta w bieli. Z jej palców tryskały
promienie słońca.
Była ostatnim, co Tané zapamiętała.
65
POŁUDNIE

Odebrały jej wschodzący klejnot. To była pierwsza rzecz, jaką


zarejestrowała, gdy wróciła do zmysłów. Uczucie pustki. Leżała
w pomieszczeniu o kamiennych łososiowych ścianach. Ręce miała
związane za plecami.
W drzwiach stanęła kobieta o ogolonej głowie i skórze koloru ciepłego
brązu.
– Kim jesteś?
Tané liznęła nieco ersyrskiego, ale nie odpowiedziała.
Kobieta wpatrywała się w nią.
– Miałaś przy sobie pierścień królowej Sabran z Inys. Chcę wiedzieć, czy
to ona cię tu przysłała. – Gdy Tané tylko odwróciła wzrok, kobieta
zacisnęła usta. – Miałaś też przy sobie niebieski kamień. Gdzie go
znalazłaś?
Potrafiła opierać się przesłuchaniu. Piraci poddawali swoich jeńców
wymyślnym torturom, by wraz z krwią oddali swoje sekrety. By
przygotować się na najgorsze, wszystkie nowicjuszki musiały udowodnić,
że są w stanie znieść pobicie przez żołnierza, nie zdradzając mu swojego
imienia.
Tané nawet nie pisnęła podczas próby.
Gdy teraz milczała, ton kobiety się zmienił.
– Ty i twoja morska bestia zraniłyście jedną z naszych sióstr i zabiłyście
drugą – powiedziała. – Jeśli nie usprawiedliwisz swoich zbrodni, nie
będziemy miały innego wyjścia i zostaniesz stracona. Nawet gdybyś nie
przelała krwi sióstr, sprzymierzenie się z wyrmem jest karane śmiercią.
Nie mogła odsłonić przed nimi prawdy. I nie łudziła się: nigdy nie dadzą
smoczemu jeźdźcowi owocu ze swego świętego drzewa.
– Przynajmniej powiedz mi, kim jesteś – nalegała kobieta. Do jej głosu
przekradł się błagalny ton. – Ratuj się.
– Będę rozmawiać tylko z Chassarem uq-Ispadem. Z nikim innym.
Kobieta skrzywiła się lekko i wyszła.
Tané usiłowała oczyścić głowę z myśli. Za oknem szarówka, niedługo
zajdzie słońce. Próbowała zachować przytomność, ale co chwila odpływała
w płytki sen, gdy jej ciało zaczęło domagać się z dawna upragnionego
odpoczynku.
Nayimathun ucieknie. Potrafi płynąć w dół rzeki prędzej, niż biegnie
najszybszy goniec.
Pojawienie się mężczyzny wyrwało ją ze snu. Za jedwabną szarfę, którą
był przepasany, miał zatknięty sztylet. Na jego potężnej piersi krzyżowały
się poły szaty z purpurowego brokatu ozdobionego srebrnymi aplikacjami.
– Jestem Chassar uq-Ispad – przedstawił się. Głos miał głęboki
i łagodny. – Powiedziano mi, że można się z tobą dogadać po ersyrsku.
Tané badała go wzrokiem. Mężczyzna usiadł przed nią.
– Przybyłam tu po owoc drzewa pomarańczy – powiedziała – dla Eadaz
uq-Nāry.
– Eadaz. – Zaskoczenie odbiło się na jego twarzy. – Dziecko, nie wiem,
co słyszałaś o Eadaz ani skąd znasz jej imię, ale owoc drzewa nie ma mocy
wracania życia.
– Ona żyje. Jest pod wpływem trucizny, ale żyje. Mając owoc, mogłabym
ją ocalić.
Miał taki wyraz twarzy, jakby go spoliczkowała.
– Kto ci o mnie powiedział? – spytał chrapliwie. – I o Zakonie?
– Lord Arteloth Beck.
Usłyszawszy to nazwisko, Chassar oklapł, a na jego twarz wypłynęło
skrajne zmęczenie.
– Rozumiem. – Potarł knykciami skronie. – Zgaduję, że niebieski klejnot
również miałaś zanieść Eadaz. Ma go teraz Przeorysza. A ciebie zamierza
stracić.
– Za co?
– Za zamordowanie siostry. I ponieważ przyleciałaś tu na grzbiecie
morskiego wyrma. I w końcu dlatego, że gdy cię zabije, zawładnie
wschodzącym klejnotem.
– Mógłbyś pomóc mi uciec.
– Eadaz jakimś sposobem skradła zachodzący klejnot Micie Yedanyi,
naszej Przeoryszy. Ta, nauczona tym doświadczeniem, nie pozwoli sobie
odebrać jego bliźniaka. – Chassar mówił, jakby z trudem dźwigał każde
słowo. – Musiałbym odebrać jej życie. A tego nie mogę zrobić.
Tané czekała.
– Mam nadzieję, że coś wymyślisz, ambasadorze uq-Ispadzie. Inaczej
Eadaz umrze. – Utkwił w niej wzrok. – Ale może przeżyje, jeśli mnie
wypuścisz. Wybór należy do ciebie.

Chassar nie wrócił. Musiał wybrać lojalność wobec Przeoryszy.


A więc wszystko stracone.
O zmierzchu do jej celi przyszły dwie kobiety w płaszczach z bladego
brokatu. Tané pozwoliła im się poprowadzić wyłożonym kafelkami
korytarzem, który chyba nigdy nie widział światła dziennego. W każdym
zagłębieniu i alkowie tkwiły odlane z brązu figury tej samej kobiety
trzymającej kulę.
Tané czuła, że powinna walczyć, lecz nagle opadło ją zmęczenie tak
wielkie, że nie zdołałaby nawet zagiąć źdźbła trawy. Jej ciemiężycielki
przeszły pod łukiem i znalazły się na wąskiej skalnej półce. Po prawej
spadała ze skały biała wstęga wodospadu; ryczał tak głośno, że Tané nie
słyszała własnych kroków.
Przynajmniej w chwili śmierci będzie słyszeć wodę. Huk wodogrzmotu
przypomniał jej Seiiki.
– Siostry.
Tané podniosła wzrok. W ich stronę szedł Chassar uq-Ispad.
– Przeorysza poprosiła mnie, bym ją przesłuchał jeszcze raz – zawołał po
ersyrsku. – To nie potrwa długo.
Dwie kobiety wymieniły spojrzenia, po czym przekazały mu więźnia.
Mężczyzna odczekał, aż odejdą, po czym chwycił Tané za ramię
i poprowadził ją z powrotem ścieżką przy wodospadzie.
– Nie mamy wiele czasu – powiedział jej do ucha. – Zrób, co musisz,
a potem uciekaj stąd i nie oglądaj się za siebie. Tutaj czeka cię tylko pętla
na szyję.
– Dowiedzą się, że mi pomogłeś?
– To już nie twoje zmartwienie. – Chassar pokazał jej wykute
w kamieniu schody. – Dojdziesz nimi do doliny. Tylko drzewo może
zdecydować, czy jesteś godna otrzymać owoc. – Sięgnął do kieszeni szaty
i wyłowił z niej lakierowaną szkatułkę. – To twoje. Pierścień koronacyjny
i list wciąż są w środku. – Następnie wręczył jej pas jedwabiu. – Owiń tym
owoc.
Tané zawiązała go wokół talii.
– Jak mam dotrzeć do Inys? – spytała. – Moja smoczyca zniknęła.
– Podążaj z biegiem rzeki Minary. Na rozwidleniu skręć w prawo i idź na
północ. Wyślę pomoc, ale nie wolno ci się zatrzymywać. Siostry wyruszą
na łowy, gdy tylko się zorientują, że cię nie ma. – Ścisnął jej ramię. –
Zrobię, co w mojej mocy, by je spowolnić.
– Nie mogę uciec stąd bez wschodzącego klejnotu. Reaguje tylko na
mnie.
Chassar spochmurniał.
– Jeśli zdołam go zabrać Przeoryszy, wyślę za tobą posłańca, by ci go
dostarczył – powiedział. – Lecz teraz musisz uciekać.
Zniknął, zanim zdążyła mu podziękować.
Schody nie miały balustrady, trzymała się więc ściany, ostrożnie
stawiając stopy. Gdy okrążyła klif, zobaczyła je – drzewo pomarańczy.
Słuchając opowieści Lotha, wyobrażała je sobie dość zwyczajnie.
Założyła po prostu, że niczym nie różni się od małych, niepozornych
drzewek pomarańczowych, które rosły na Seiiki. To zdawało się wielkie jak
cedr i wydzielało zapach, od którego ślina napłynęła jej do ust. Drzewo
pomarańczy – żyjąca siostra martwego drzewa morwy z Komoridu.
Jego gałęzie były obsypane białymi kwiatami. Liście lśniły zielenią.
Splątane, zachodzące na siebie korzenie pełzły po dnie kotliny, przywodząc
na myśl wzór na jedwabiu. Omywały je wody Minary.
Nie było czasu na podziw. Nagle jakiś cień przemknął obok niej, tak
blisko, że pęd powietrza poderwał jej włosy. Tané przywarła plecami do
kamiennej ściany, wpatrzona w niebo, nieruchoma jak zwierzyna, która
wyczuła zapach łowcy.
Przez długi czas panowała cisza. A potem, znikąd, z mrocznej głębi nocy,
buchnęły płomienie.
Jej ciało zareagowało automatycznie. Odskoczyła na bok długim susem,
lecz schody były wąskie i niebezpieczne. Straciła równowagę i potoczyła
się bezwładnie w dół. Kamienne stopnie raniły jej plecy. Na wpół
oślepiona, usiłowała złapać się czegoś, by spowolnić upadek, gdy jej ciało
zsuwało się ku przepaści.
W ostatnim momencie wyrzuciła rękę i złapała się stopnia. Zawisła nad
przepaścią, nie mogąc złapać tchu.
Cofnęła się myślami do góry Tego. Uspokoiwszy nerwy, wdrapała się na
schody i potoczyła wzrokiem naokoło.
Ogniozieje. Były wszędzie. Tané ośmieliła się spojrzeć w dół.
Znajdowała się bliżej dna doliny, niż jej się wydawało, a zegar tykał.
Zeskoczyła ze schodów, zjechała ze skały na plecach i wylądowała ciężko
na nogach, mało ich nie łamiąc.
Korzenie były dość grube, a ich splot dość gęsty, by ją ochronić. Gdy
dała nura naprzód, ryk ogniozieja odbił się echem od kamiennych ścian.
Potwór wpadł do rzeki tak blisko Tané, że zbryzgała ją woda. W jego gardle
zanurzona była aż po pierzysko wielka i gruba strzała.
W dolinie rozpętał się chaos. Drzewa wokoło już pochłaniał ogień. Tané
poczołgała się naprzód, tężejąc, ilekroć poczuła z góry uderzenie żaru.
Znalazła lukę w splocie korzeni, wybiegła na trawę i chwiejnym krokiem
ruszyła naprzód.
Nie wiedziała, skąd wie, co ma robić. Upadła na kolana i wyciągnęła
dłonie wnętrzem do góry. Iskry i płatki sadzy sypały się na jej włosy jak
śnieg. Już myślała, że jej prośba pozostanie niewysłuchana, gdy z góry dał
się słyszeć cichutki trzask, a spomiędzy konarów spadła okrągła złota kula.
Tané nie zdołała jej złapać; owoc potoczył się w gąszcz wielkich korzeni.
Zakląwszy, rzuciła się w jego stronę, ku wzburzonym wodom Minary. Dała
susa naprzód i pochwyciła go jedną ręką.
Jakiś ruch przyciągnął jej wzrok. Zobaczyła, jak między korzeniami
ląduje ptak. Gdy wpatrywała się w niego jak urzeczona, ten przemienił się
w nagą kobietę.
Pióra rozciągnęły się i uformowały w dłonie. Dziób zmienił się w parę
czerwonych warg. Z ludzkiej głowy zwiesiły się aż po szczupłą talię
miedziane włosy.
Zmiennokształtna. Wszyscy na Seiiki wiedzieli, że smoki potrafiły
kiedyś zmieniać kształt, ale minęło wiele lat, od kiedy ostatni człowiek
zobaczył metamorfozę na własne oczy.
Doliną szła druga kobieta. Czarny warkocz wił się jak wąż, spływając
z ramienia na piersi i łono. Na jej szyi lśnił złoty naszyjnik, a ubrana była
w szkarłatną szatę o długich rękawach, ciemniejszą i zdobniejszą od tych,
które nosiły inne kobiety. Gdy ognioziej zanurkował w jej kierunku, ona
opędziła się od płomieni jak od muchy. Na jej szyi wisiał wschodzący
klejnot.
– Kalyba – powiedziała.
– Mita – odparła ta ruda.
Rozmawiały jakiś czas, krążąc wokół siebie. Nawet gdyby Tané mogła
zrozumieć, co mówiły, nie miało to wielkiego znaczenia, ponieważ było
jasne, że liczy się tylko to, która z nich zatriumfuje.
Przeorysza ruszyła w kierunku drugiej kobiety. Jej twarz wyrażała zimną
nienawiść. W klindze trzymanego przez nią miecza odbijało się światło
słońca. Kalyba zmieniła się z powrotem w jastrzębia i przefrunęła nad jej
głową. Uderzenie serca później znów przybrała ludzki kształt. Jej śmiech
zmroził Tané do szpiku kości.
Walcząc, zbliżały się coraz bardziej do korzeni drzewa. Tané skryła się
w cieniu.
Kobiety walczyły ogniem i wiatrem, a ich zmagania zdawały się trwać
wieczność. I kiedy Tané nabrała pewności, że żadna z nich nie zdobędzie
przewagi nad drugą, Kalyba zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu.
Przeorysza była już tak blisko, że Tané słyszała jej oddech.
Wtedy czarownica wyłoniła się z wysokiej trawy. Musiała przybrać
formę czegoś małego, może owada. Mita Yedanya okręciła się o ułamek
sekundy za późno.
Rozległ się dźwięk, jakby ktoś miażdżył muszlę podeszwą. Przeorysza
raptownie zgięła obie nogi w kolanach. Kalyba położyła jej rękę na głowie,
niczym dorosły pocieszający płaczące dziecko. Mita Yedanya przewróciła
się na ziemię.
A Kalyba uniosła ku niebu wyrwane z jej piersi serce. Spomiędzy jej
palców spływała krew. Gdy przemówiła, zrobiła to w jakimś pradawnym,
nieznanym Tané języku. Jej głos zadźwięczał w kamiennej niecce doliny.
Dziewczyna odjęła dłoń od ust. Ciało było tak blisko, że gdyby się
wychyliła, mogłaby go dosięgnąć. Jeśli zdobędzie się na to jedno ostatnie
ryzyko, wreszcie zostawi to szaleństwo za sobą. Obróciła się na brzuch
i zaczęła wolno pełznąć w kierunku martwej Przeoryszy.
Gdzieś od strony polany śmignęła strzała, chybiła o pół cala. Tané
cofnęła się prędko, kropla potu spłynęła jej po policzku. Ponownie
wyciągnęła rękę w kierunku zwłok, ale palce miała zbyt zesztywniałe
i niezręczne. Starając się oddychać jak najciszej, pochyliła się nad ciałem
i omiotła wzrokiem dziurę w piersi Mity Yedanyi. Palce jej drżały, gdy
zdejmowała łańcuszek z klejnotem z szyi Przeoryszy i zakładała go na
swoją. Schowała kamień pod tuniką.
Gdy Kalyba obejrzała się przez ramię i skrzyżowały się ich spojrzenia,
obydwie kobiety zastygły w bezruchu. Oczy czarownicy zalśniły. Jakby ją
rozpoznała.
– Neporo.
Rysy twarzy Kalyby zmieniły się, wybuchła śmiechem.
– Neporo! – krzyknęła. – Zastanawiałam się przez setki lat, czy
przeżyłaś, siostro. Jakże to cudownie przedziwne, że akurat tutaj los udzielił
odpowiedzi na moje pytanie. – Uśmiech wykoślawił jej piękną i straszną
twarz. – Spójrz, co zrobiłam. Całe to dzieło zniszczenia dokonało się przez
ciebie. A teraz przychodzisz na czworakach, by błagać drzewo pomarańczy
o litość.
Tané cofnęła się, jej buty ślizgały się w błocie. Nigdy nie bała się walki
na śmierć i życie, ale ta kobieta, ta kreatura, sprawiała, że w jej krwi
odzywał się jakiś niepokojący ton, który mogłaby przyrównać do dźwięku
miecza wysuwanego z pochwy.
– Przybyłaś za późno. Bezimienny powstanie i tym razem gwiazdy nie
odbiorą mu potęgi. Neporo, on z chęcią powita cię w swoich szeregach. –
Kalyba niespiesznie ruszyła w jej stronę. Krople krwi z wyrwanego serca,
które wciąż ściskała w dłoni, znaczyły ślad jej przejścia. – Co ty na to,
ścierwokrólowo Komoridu?
– Nie nazywam się Neporo. – Tané odnalazła swój głos w mrocznej
głębi. – Jestem Tané.
Kalyba zatrzymała się.
Coś było z nią nie tak. Przypominała karalucha uwięzionego
w bursztynie, który powinien był dawno sczeznąć, ale dziwnym
zrządzeniem losu dotrwał do obecnych czasów.
A jednak Tané czuła dziwny pociąg do tej kobiety. Jej krew wołała do
niej, podczas gdy reszta ciała chciała znaleźć się jak najdalej.
– Prawie zapomniałam, że Neporo dochowała się dziecka – rzekła
Kalyba. – Jak to możliwe, że jej potomkowie mnożyli się przez te
wszystkie lata, o czym nie miałam pojęcia, a my dwie spotykamy się akurat
dziś w Zakonie Drzewa Pomarańczy? – Ten zbieg okoliczności
najwyraźniej wzbudził w niej wesołość. – Wiedz, krew z krwi drzewa
morwy, że to twoja przodkini jest za to odpowiedzialna. Zrodziłaś się ze
splugawionego nasienia.
Nurt rzeki był już blisko. Kalyba patrzyła, jak Tané zagłębia się
w plątaninę korzeni.
– Wyglądasz… zupełnie jak ona. – Ton wiedźmy złagodniał. – Jakbyś
była jej duchem.
Strzała przecięła polanę i trafiła Kalybę w ramię. Wiedźma obróciła się,
rozwścieczona. Kobieta o złotych oczach wynurzyła się z jaskini z drugą
strzałą na cięciwie. Spojrzała prosto na Tané, a w jej spojrzeniu był rozkaz.
Uciekaj.
Tané wzdrygnęła się. Honor nakazywał jej zostać i walczyć, ale instynkt
okazał się silniejszy. Teraz liczyło się tylko to, by jak najszybciej dotrzeć na
Inys. I to, by Kalyba nie dowiedziała się, co Tané ma na szyi.
Rzuciła się do rzeki i i pogrążyła w lodowatej kipieli.

Przez długi czas wszystkie jej myśli skupiły się tylko na tym, by trzymać
głowę nad powierzchnią wody. Minara niosła ją naprzód. Tané otuliła owoc
ramieniem, a drugim próbowała miarowo poruszać. Dym niósł się za nią aż
do rozwidlenia, gdzie wydostała się na brzeg. Drżała z zimna i ociekała
wodą, była potwornie zmęczona i posiniaczona, stopy bolały ją tak, że
pragnęła leżeć na ziemi przez całą wieczność.
Zmierzch przerodził się w pochmurną noc.
Tané zebrała się w sobie i wstała i ruszyła przed siebie, chwiejąc się na
nogach.
Instynkt kazał jej wyjąć klejnot zza kołnierza, a ten oświetlił jej drogę.
W lukach w poszyciu ujrzała właściwą gwiazdę i zaczęła podążać za jej
migotliwym blaskiem. Raz dostrzegła ślepia przyglądającego jej się
zwierzęcia, dwa światełka wśród drzew, ale stworzenie trzymało się na
dystans. Tak jak wszystko inne.
W którymś momencie wędrówki jej buty same znalazły ubitą ścieżkę.
Szła do momentu, aż drzewa się przerzedziły. Wówczas wyszła z lasu i gdy
zorientowała się, że znalazła się pod gołym niebem, upadła.
Spała na własnych włosach jak na poduszce. Oddychała z trudem, jakby
ktoś wepchnął jej pięść do gardła. Modliła się, by otworzywszy oczy, ujrzeć
przed sobą wyspę Seiiki, gdzie rosły drzewa przesycające powietrze
słodkim zapachem domu.
Podłoże zadrżało, gdy coś wylądowało przed jej twarzą. Zmusiła się, by
unieść powieki. Wiatr zmierzwił jej włosy. Tané spojrzała na stojącego nad
nią ptaka. Wyjąwszy brązowe skrzydła, był biały niczym blask księżyca.
Pałac Ascalon – pierścień wysokich wież wciśnięty w załomek rzeki – lśnił
w pierwszych promieniach brzasku. Utykając, Tané szła w jego kierunku,
mijając okolicznych mieszkańców, którzy dopiero co podnieśli się z łóżek.
Wielki biały ptak znalazł lukę w nadbrzeżnych fortyfikacjach i zabrał ją
do lasu na północ od miasta. Stamtąd ruszyła często używanym traktem
i parła naprzód, póki obła linia widnokręgu nie zrodziła pierwszych iglic
pałacu.
Jego wrota były oplecione kwiatami. Gdy się do nich zbliżyła, drogę
zastąpili jej strażnicy w posrebrzonych zbrojach.
– Stać. – Wycelowali włócznie w jej pierś. – Ani kroku, pani. W jakiej
sprawie przychodzisz?
Uniosła głowę, by zobaczyli jej twarz. Włócznie uniosły się wyżej.
– Na Świętego – mruknął jeden z wartowników. – Ona jest ze Wschodu.
– Jak ci na imię?
Tané usiłowała coś powiedzieć, ale usta miała wysuszone na wiór, a nogi
się pod nią uginały.
Drugi strażnik zmarszczył brwi i opuścił broń.
– Powiadom ambasadora rezydenta Mentendonu – powiedział do kobiety
obok.
Odeszła, chrzęszcząc pancerzem. Pozostali odgrodzili się od Tané
grotami włóczni.
Minął jakiś czas, nim kobieta wróciła do bramy. Jej zaplecione włosy
miały barwę głębokiej czerwieni, nosiła obcisłą czarną bluzkę, która
spłaszczała jej piersi i opinała w talii, oraz wielowarstwową spódnicę do
samej ziemi. Jej dekolt i ramiona pokryte były koronką.
– Kim jesteś, czcigodna? – spytała bezbłędnym seiikineskim. – W jakim
celu przybywasz do Ascalonu?
Tané nie wymówiła swojego imienia. Zamiast tego podniosła do światła
rubinowy pierścień.
– Zabierzcie mnie do lady Nurthy.
VI
KLUCZE DO CZELUŚCI

Co bowiem spada gdziekolwiek na świecie,


To fala podnosi i gdzie indziej rzuca,
I nic nie ginie, co się znaleźć może,
Gdy kto szuka.
Edmund Spenser
66
ZACHÓD

Jej świat stał się nocą, której nie rozświetlają gwiazdy. Spała, choć nie
spała, pogrążona w bezmiernej ciemności. Tkwiła tu w łańcuchach od
tysiąca lat, lecz teraz wreszcie się poruszyła.
W jej wnętrzu złote słońce zbudziło się do życia. Kiedy ogień spłynął
z jej skóry, przypomniała sobie, jak kąsa okrutnica. Widziała wokół siebie
zarysy twarzy, lecz nic poza tym, szczegóły pozostawały zamazane.
– Ead.
Czuła się tak, jakby została wykuta z marmuru. Jej członki były
przyrośnięte do łóżka, niczym kamienna figura wyrzeźbiona na katafalku,
na zawsze wtopiona w grobowiec. Mimo ciemnych plam zasnuwających jej
wzrok i przytępienia pozostałych zmysłów, wiedziała: ktoś modlił się o jej
duszę.
Ead, wróć do nas.
Znała ten głos i znała zapach anyżu, ale jej usta były z kamienia i nie
chciały się rozchylić.
Ead.
Nowe ciepło rozgorzało w jej kościach, spalając więzy, którymi je
spętano. Kokon, który ją otaczał, w końcu pękł i nareszcie żar otworzył jej
gardło.
– Meg – wyszeptała – już drugi raz doglądasz mnie w chorobie.
Zduszony śmiech.
– To może przestań w końcu chorować, ty głupia gąsko. – Margret
otoczyła ją ramionami. – Och, Ead, tak się bałam, że ten przeklęty owoc nie
zadziała… – Obróciła się do swoich służących. – Natychmiast
powiadomcie Jej Wysokość, że lady Nurtha się obudziła. Doktora Bourna
też.
– Jej Wysokość jest na posiedzeniu Rady, lady Margret.
– Zaręczam, że Jej Wysokość zrobi z was wszystkich wałachów, jeśli
natychmiast nie pognacie powiadomić jej o przebudzeniu lady Nurthy. No,
biegiem!
Przeklęty owoc? Ead dopiero teraz zrozumiała, co powiedziała Margret,
i spojrzała przez ramię. Na szafce nocnej leżała nadgryziona pomarańcza.
To ona stanowiła źródło upojnej słodyczy pieszczącej zmysły.
– Meg. – Jej gardło było suchsze niż wszystkie pustynie świata. – Meg,
powiedz mi, że nie pojechałaś dla mnie do Zakonu.
– Nie jestem aż taka głupia, by uznać, że uda mi się utorować sobie
drogę przez dom pełen smokobójczyń. – Margret pocałowała ją w czubek
głowy. – Może i nie wierzysz w Świętego, ale jakaś siła wyższa roztoczyła
nad tobą opiekę, Eadaz uq-Nāra.
– W rzeczy samej. Na imię jej lady Margret Beck. – Ead ujęła jej dłoń. –
Kto więc przyniósł mi owoc?
– Zaiste, jest to opowieść tyleż niesamowita, co nieprawdopodobna.
I opowiem ci ją ze szczegółami, gdy tylko zjesz trochę polewki.
– Czy jest coś, czego to obrzydlistwo nie leczy?
– Podagry. Poza tym jest dobre na wszystko.
Jedzenie przyniosła jej Tallys. Na widok Ead łzy stanęły jej w oczach.
– Och, pani Duryan – zaszlochała. – Już myślałam, że umrzesz.
– Nie tak zaraz, Tallys, choć niektórzy robią, co mogą, by wyprawić mnie
na tamten świat. – Ead opromieniła ją uśmiechem. – Jak dobrze cię widzieć.
Tallys dygnęła chyba ze trzy razy, zanim wyszła. Margret zamknęła za
nią drzwi.
– No, skoro już jem polewkę – zwróciła się Ead do przyjaciółki – to teraz
opowiedz mi wszystko.
– Jeszcze trzy łyżki, poproszę.
Ead skrzywiła się, ale usłuchała. Gdy przełknęła, Margret spełniła
obietnicę.
Opowiedziała jej, jak Loth zgłosił się na ochotnika, by ruszyć na Wschód
jako inysycki ambasador, po czym przebył Czeluść, by złożyć propozycję
Nieprzejednanemu Imperatorowi. Jak mijały bez wieści długie tygodnie.
Jak stada wiwern paliły pola. I jak do pałacu przyszła dziewczyna z Seiiki,
trzymając w zakrwawionych rękach złoty owoc oraz inysycki pierścień
koronacyjny, który Sabran dała Lothowi, nim ten wyruszył ze swą misją.
– Przyniosła coś jeszcze. – Margret rzuciła okiem na drzwi. – Ead, ona
ma drugi kamień. Wschodzący klejnot.
Ead prawie wywróciła miskę.
– To niemożliwe – skrzeknęła. – On jest na Wschodzie.
– Już nie.
– Pokaż mi go. – Spróbowała się dźwignąć do siadu. Jej ramiona
zadrżały z wysiłku. – Pokaż mi kamień.
– Dość. – Margret delikatnie ułożyła ją z powrotem na poduszkach. –
Tygodniami nie jadłaś nic poza kropelkami miodu.
– To chociaż powiedz mi, jak go znalazła. Tylko nie pomiń żadnego
szczegółu.
– Ba, sama chciałabym wiedzieć. Gdy tylko wręczyła mi owoc, padła
z wyczerpania.
– Kto wie, że tu jest?
– Ja, doktor Bourn i kilkoro Rycerzy Ciała. Tharian bał się, że gdy ktoś
zobaczy mieszkankę Wschodu w Ascalonie, od razu zawlecze ją na stos.
– Skłamałabym, mówiąc, że nie rozumiem. Ale Meg, ja muszę z nią
porozmawiać.
– Porozmawiasz, z kimkolwiek zechcesz, gdy tylko będę miała pewność,
że nie padniesz na twarz, wstając z łóżka.
Ead wydęła wargi i zjadła kolejną łyżkę polewki.
– Najdroższa Meg – powiedziała już łagodniej i dotknęła jej ręki – czy ja
przegapiłam wasz ślub?
– Pewnie, że nie. Czekałam, aż wyzdrowiejesz. – Margret zabrała
miskę. – Nie miałam pojęcia, ile zamieszania jest ze ślubem. Mama uparła
się, bym założyła białą suknię. Kto zakłada białą suknię do ślubu?
Ead już miała powiedzieć, że w białym byłoby jej bardzo do twarzy, gdy
drzwi otworzyły się z impetem i do komnaty wpadła zdyszana Sabran
w sukni z karmazynowego jedwabiu.
Margret wstała.
– Dam znać doktorowi Bournowi – wyrzekła z cieniem uśmiechu na
ustach i opuściła komnatę, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Długo nie padło między nimi żadne słowo. A potem Ead wyciągnęła
rękę, a Sabran podeszła do jej łóżka i mocno ją objęła, oddychając jak po
forsownym biegu. Ead przytuliła ją z całych sił.
– Bądź przeklęta, Eadaz uq-Nāra.
Ead roześmiała się bezgłośnie, udając irytację.
– Ile razy przeklinałyśmy się już nawzajem?
– Zbyt mało.
Sabran siedziała przy niej, póki do komnaty nie zapukał nieśmiało Tharian
Lintley. Z takim wyrazem twarzy, jakby ktoś go skrzyczał, poprosił
królową, by wróciła do komnaty Rady. Książęta Ducha debatowali nad
listem od Lotha i musieli skonsultować się z Jej Wysokością.
W południe Margret wpuściła do sypialni Aralaqa. Ichneumon lizał Ead
po twarzy, aż rozbolała ją skóra, i poradził, żeby więcej nie wchodziła
w zatrute strzałki. („Masz rację, Aralaqu, że też sama na to nie wpadłam”).
Resztę dnia spędził rozciągnięty na jej łóżku niby futrzana narzuta.
Sabran uparła się, by królowiecki lekarz zbadał Ead, nim ta wstanie
z łóżka, lecz już o zmierzchu chora nabrała nieprzepartej ochoty, by
rozprostować kości. Gdy doktor Bourn wreszcie się zjawił, orzekł z mądrą
miną, że pacjentka może już wstać. Wyswobodziła więc nogi spod
drzemiącego Aralaqa i ucałowała go między uszami. Jego nos drgnął.
Jutro złoży wizytę kobiecie ze Wschodu.
Ta noc należała do Sabran.
W najwyższej komnacie Wieży Królowej mieściła się imponująca łaźnia.
Wodę czerpano ze źródła i podgrzewano ją w kuchni, więc królowa mogła
brać gorącą kąpiel przez cały rok.
Jedynym źródłem światła była wolnopalna świeca. Resztę łaźni
wypełniały para i cień. Przez kolosalne okna Ead widziała gwiazdy
migocące nad Ascalonem.
Sabran, odziana jedynie w halkę, usiadła na brzegu wtopionej w podłogę
wielkiej wanny. Włosy miała spięte spinkami, które zdobiły masywne perły.
Ead zrzuciła szlafrok i weszła do parującej wody. Rozkoszowała się
ciepłem, wylewając sobie na dłonie pomagral, który następnie wtarła we
włosy.
Umyła głowę, zmywając słodką pianę, a potem, zanurzona do ramion,
podpłynęła do Sabran i położyła jej głowę na kolanach. Chłodne palce
królowej rozplątały jej loki i miała wrażenie, że rozpuszcza się w gorącej
wodzie. Odprężyła się, nareszcie czując, że wróciła do świata żywych.
– Bałam się, że tym razem zostawiłaś mnie na dobre – wyznała jej
Sabran. W pomieszczeniu panował wyraźny pogłos.
– Substancję, którą mnie otruto, pobiera się z gnijącego korzenia
pewnego drzewa. Ta strzałka miała mnie zabić. Nairuj musiała rozmyślnie
zaaplikować mi mniejszą dawkę. Oszczędziła mnie.
– A w dodatku drugi klejnot jest teraz w naszych rękach. Jakby przyniósł
go tu przypływ. – Sabran wodziła pod wodą rozcapierzoną dłonią. – Chyba
nawet ty musisz uznać to za palec boży.
– Może i tak jest. Rano porozmawiam z naszym seiikineskim gościem. –
Ead odsunęła się nieznacznie, chcąc, by jej włosy swobodnie unosiły się na
powierzchni wody. – Czy u Lotha wszystko w porządku?
– Na to wygląda. Przeżył kolejne przygody, w tym jedną z piratami
w roli głównej – odpowiedziała oschle Sabran – ale najwidoczniej jest cały
i zdrów. Nieprzejednany Imperator poprosił, by na razie został w Mieście
Tysiąca Kwiatów.
Ead była pewna, że Loth zostanie w Dwunastu Jeziorach, dopóki Sabran
nie wywiąże się z warunków umowy. Powszechna praktyka. Poradzi sobie.
Pływał już po niebezpieczniejszych wodach.
– A więc ostatnia linia obrony ludzkości będzie rozciągnięta pomiędzy
dwoma stronami świata – mruknęła Sabran. – Nie wytrzymamy na morzu
zbyt długo. Nie w drewnianych okrętach. Lord Admirał zapewnia mnie, że
jest wiele sposobów na ochronę okrętu przed ogniem, a wody do gaszenia
pożarów będzie pod dostatkiem, ale ja wiem, że to wszystko tylko opóźni
naszą klęskę o kilka minut. – Sabran spojrzała na Ead. – Myślisz, że
wiedźma przyjdzie?
To było niemal pewne.
– Sądzę, że zamierza cię zabić Prawdziwym Mieczem. Święty oręż, który
Galian czcił całym sercem, posłuży teraz do tego, by zakończyć jego linię
krwi. Ich linię krwi – poprawiła się. – Och, jakże będzie się rozkoszować tą
ironią.
– Nie ma to jak rodzinka – rzuciła kąśliwie królowa.
– A więc przyjęłaś do wiadomości to, co ci powiedziałam. – Ead
wpatrzyła się badawczo w jej oblicze. – Wierzysz już, że masz w sobie
krew czarodziejki.
– W wiele rzeczy ostatnio uwierzyłam.
Ead poznała po jej spojrzeniu, że to prawda. Dostrzegła w nich nowe,
żelazne postanowienie.
Rzeczywiście, ten rok był rokiem trudnych prawd. Ściany, które wznieśli,
by bronić swoich przekonań, runęły, a Sabran mogła tylko patrzeć, jak jej
wiara kruszeje wraz z nimi.
– Spędziłam całe życie, wierząc, że w mojej krwi kryje się moc, która
trzyma potwora w łańcuchach. A teraz muszę stawić mu czoła, wiedząc, że
to nieprawda. – Królowa zacisnęła powieki. – Lękam się, co przyniesie ten
dzień. Obawiam się, że nie doczekamy lata.
Ead podpłynęła do niej i wzięła jej twarz w dłonie.
– Nie mamy się czego bać – powiedziała z o wiele większym
przekonaniem niż to, które żywiła w istocie. – Bezimienny już raz został
pokonany. Pokonamy go znowu.
Sabran kiwnęła głową.
– Modlę się o to.
Jej halka nasiąkła wodą. Ead zwiotczała w ramionach ukochanej, gdy ta
wyciągała ją z kąpieli, zalotnie się uśmiechając.
Ich usta złączyły się w ciemności. Ead przygarnęła Sabran do siebie,
a ona scałowała krople wody z jej ciała. Rozdzielono je już dwukrotnie
i Ead wiedziała, że nie upłynie wiele czasu, nim znowu do tego dojdzie, czy
to za sprawą wojny, czy innego kaprysu przeznaczenia.
Wsunęła ręce pod przezroczystą satynę halki. Gdy jej dłonie odkryły
płonące pod spodem ciało, Ead aż odskoczyła.
– Sabran – powiedziała z przestrachem. – Ty jesteś rozpalona.
Sądziła, że królowa rozgrzała się w kąpieli, ale to nie to. Sabran była
gorąca jak świeżo odlane ostrze.
– To nic takiego, Ead. Naprawdę. – Przesunęła jej kciukiem po
policzku. – Doktor Bourn mówi, że od czasu do czasu może podskoczyć mi
temperatura.
– Musisz odpocząć.
– Jak mogłabym pójść do łóżka w takiej chwili.
– Łóżko albo katafalk, wybór należy do ciebie.
Sabran skrzywiła się i wstała.
– Już dobrze. Ale przestań bawić się w pielęgniarkę. – Patrzyła, jak Ead
podnosi się i wyciera ręcznikiem. – Musisz jutro porozmawiać z tą kobietą
ze Wschodu. Wszystko zależy od tego, czy zdołamy współistnieć w pokoju.
Ead włożyła koszulę nocną.
– Niczego nie obiecuję.

Pobierając nauki w Domu Południa, Tané zdobyła tylko podstawową


wiedzę o Królowiectwie Inys. Uczyła się o ich monarchii i religii Sześciu
Cnót. Wiedziała, że tamtejsza stolica nazywa się Ascalon i że Inysyci
dysponują największą i najlepiej uzbrojoną flotą na świecie. Teraz
wiedziała też, że żyją w wilgoci i zimnie, trzymają w komnatach święte
posążki i zmuszają swoich chorych do jedzenia grudkowatej polewki
winnej, od której cierpną zęby.
Na szczęście tego ranka nikt nie próbował jej w nią wlewać. Służący
przyniósł tylko dzbanek ale, grube kromki słodkiego chleba i potrawkę
z brązowego mięsa. Jedzenie utworzyło w jej żołądku twardą gulę. Ale
próbowała wcześniej tylko raz, gdy Susa wykradła dla niej pełen kubek
z Orisimy. Smakowało obrzydliwie.
W jej pokoju w Domu Południa stały tylko najpotrzebniejsze meble,
a ściany były gołe. Od zawsze podobała jej się prostota. W pustym pokoju
lepiej się rozmyślało. Oczywiście w zamku należało się spodziewać
większego przepychu, ale ci Inysyci wydawali się po prostu uwielbiać
przedmioty. Ozdoby. Bibeloty. Nieomal dostała oczopląsu, patrząc na
zawiłe wzory wspinające się po szczeblinach okna, lecz nie mogła ich
nawet zasłonić, bo kotary też kipiały od ornamentów. Z kolei łóżko,
w którym ją położono, było zawalone taką ilością kołder, narzut i koców, że
prawie w nim utonęła.
A jednak dobrze było w końcu się ogrzać. Po tak długiej podróży mogła
tylko spać przez cały dzień.
Ambasador Rezydent Mentendonu wróciła, gdy słońce stało już wysoko
na niebie.
– Lady Nurtha pragnie złożyć ci wizytę, czcigodna Tané – powiedziała
po seiikinesku. – Czy mogę ją wpuścić?
Najwyższy czas.
– Tak. – Tané odsunęła posiłek na bok.
Gdy ambasador wyszła, Tané złożyła dłonie na kołdrze. Czuła się tak,
jakby węgorze kłębiły się w jej żołądku. Chciała rozmawiać z lady Nurthą
na stojąco, ale Inysyci wcisnęli ją w jakieś koronkowe ubranie, w którym
wyglądała jak laleczka. Wolała więc zachować resztki godności.
Wkrótce w drzwiach pojawiła się kobieta. Bezszelestnie weszła do
komnaty w butach do jazdy.
Tané przyjrzała się pogromczyni smoków. Miała gładką, złotobrązową
skórę, a jej włosy – przypominające drewniane sprężynki, którymi zasypana
była podłoga w warsztacie ciesielskim – były gęste i czarne, sięgały do
ramion. Miała w sobie coś z Chassara, podobny rys szczęki i brwi. Tané
zastanawiała się, czy czasem nie są rodziną.
– Ambasador Rezydent powiedziała mi, że władasz inysyckim. –
Zaciągała po południowemu. – Nie miałam pojęcia, że można się go
nauczyć na Seiiki.
– Można, lecz nie wszyscy się go uczą – odparła Tané. – Tylko ci, którzy
szkolą się na strażników morskich.
– Rozumiem. – Pogromczyni skrzyżowała ramiona na piersi. – Jestem
Eadaz uq-Nāra. Mów mi Ead.
– Tané.
– Nie masz nazwiska?
– Miałam kiedyś. Brzmiało: Miduchi.
Przez chwilę panowała cisza.
– Powiedziano mi, że odbyłaś niebezpieczną podróż do Zakonu, by
uratować mi życie. Dziękuję ci za to. – Ead podeszła do krzesła przy
oknie. – Lord Arteloth powiedział ci chyba, kim jestem.
– Wyrmobójczynią.
– Tak. Ty zaś miłujesz wyrmy.
– Zabiłabyś moją smoczycę, gdyby tu teraz była?
– Kilka tygodni temu: tak. Moje siostry powaliły kiedyś wyrma ze
Wschodu, który uznał, że przeleci sobie nad Lasyą. – Ead powiedziała to
bez skrępowania ani poczucia winy. Tané zdusiła falę nienawiści do tej
kobiety. – Jeśli możesz, wyświadcz mi tę uprzejmość i opowiedz, jak
zaczęła się twoja podróż, Tané.
Jeśli smokobójczyni będzie się zachowywać, Tané zrewanżuje się tym
samym. Opowiedziała Ead, jak weszła w posiadanie wschodzącego
klejnotu, nadmieniając o potyczce z piratami oraz krótkim, acz burzliwym
pobycie w Zakonie.
Słuchając tego fragmentu opowieści, Ead podniosła się z krzesła
i zaczęła przechadzać się po pokoju. Między jej brwiami pojawiły się dwie
małe zmarszczki.
– A więc Przeorysza nie żyje, a Wiedźma z Inyski jest w posiadaniu
drzewa pomarańczy – podsumowała, gdy Tané skończyła. – Miejmy
nadzieję, że chce zachować je tylko dla siebie, a nie podarować
Bezimiennemu.
Tané dała jej chwilę.
– Kim jest ta Wiedźma z Inyski? – spytała wreszcie.
Ead zamknęła oczy.
– To długa opowieść, lecz jeśli chcesz jej wysłuchać, opowiem ci ją.
Zdradzę ci wszystko, co spotkało mnie w tym roku. Zasługujesz na prawdę.
Rozpadało się, krople deszczu spływały po szybie, a Tané chłonęła każde
słowo, które opuściło usta Ead.
Wysłuchała historii o Zakonie Drzewa Pomarańczy, o odnalezionym
liście od Neporo, o Wiedźmie z Inyski i jej związku z domem Berethnet.
O dwóch gałęziach magii, komecie i mieczu Ascalonie. I o klejnotach,
które ściśle się z tym wszystkim łączą. Gdy Ead opowiadała, sługa
przyniósł im grzane wino, lecz nim skończyła, wystygło, nawet nietknięte.
– Rozumiem, oczywiście, że trudno ci w to wszystko uwierzyć – dodała
po chwili milczenia. – Bo i brzmi to nieprawdopodobnie.
– Nie. – Tané odetchnęła, zdawało jej się, pierwszy raz od kilku godzin. –
To znaczy tak, brzmi to nieprawdopodobnie. Ale ci wierzę.
Uprzytomniła sobie, że dygocze. Ead pstryknęła palcami i w ognisku
zapłonął ogień.
– Neporo miała drzewo morwy – rzekła Tané, nie wzdrygnąwszy się
nawet na widok czarów. – Może jestem jej potomkinią. Tak wschodzący
klejnot trafił w moje ręce.
Ead przez jakiś czas trawiła tę informację.
– Czy to drzewo morwy jeszcze rośnie?
– Nie.
Ead zagryzła zęby, nie kłopocząc się ukrywaniem emocji.
– Cleolind i Neporo – wyrzekła. – Czarodziejka Południa i czarodziejka
Wschodu. Wygląda na to, że historia zatoczyła koło.
– A więc jesteśmy do siebie podobne. – Tané wpatrzyła się w tańczące za
kratką płomienie. – Kalyba też miała swoje drzewo, a królowa Sabran jest
jej potomkinią. Czy to znaczy, że obie jesteśmy czarnoksiężnicami?
– Czarodziejkami – poprawiła Ead, popadłszy w nagłe zamyślenie. –
Lecz czarodziejska krew nie czyni jeszcze kobiety czarodziejką. Należy
zjeść owoc magicznego drzewa, by móc się nią nazywać. Lecz to właśnie
magiczna krew jest powodem, dla którego drzewo obdarza cię owocem. –
Wróciła do krzesła przy oknie. – Powiedziałaś, że moje siostry powaliły
twojego wyrma. Nie przyszło mi na myśl zapytać, jak w ogóle znalazłaś się
w Inys.
– Wielki ptak.
Ead skupiła na niej wzrok.
– Parspa – powiedziała. – Chassar musiał ją wysłać.
– Tak właśnie było.
– Jestem zaskoczona, że ci zaufał. Zakon nie odnosi się ciepło do
miłujących wyrmy.
– Nie gardzilibyście smokami Wschodu, gdybyście wiedzieli cokolwiek
na ich temat. Różnią się od ognioziejów jak woda różni się od ognia. – Tané
wpiła się w nią spojrzeniem. – Nienawidzę Bezimiennego. Jego słudzy
zabijali naszych bogów w czasach Wielkiej Rozpaczy, a ja mam zamiar
ukarać go za to, zabijając go. W każdym razie nie macie innego wyjścia, jak
tylko mi zaufać.
– Mogłabym cię zabić i odebrać ci klejnot.
Jej spojrzenie powiedziało Tané, że byłaby do tego zdolna. Zapewne nie
nosiła sztyletu w pochwie przy biodrze tylko po to, by obciążał jej pas.
– I użyłabyś obu klejnotów sama? – spytała niezrażona Tané. –
Zakładam, że wiesz, ja kto zrobić. – Wyjęła szkatułkę spod poduszki
i pokazała jej kamień. – Za jego pomocą przepłynęłam przez bezwietrzne
morze i wywołałam powódź na stałym lądzie. Zaufaj mi więc, gdy mówię,
że kamień jest posłuszny woli dzierżącego, ale coś z niego wyciąga.
Z początku powoli, byś mogła to znieść, tak jak znosi się ból zęba. Lecz
potem mrozi ci krew w żyłach i sprawia, że czujesz się ciężka, tak że
możesz myśleć tylko o tym, by zapaść w kilkuletni sen. – Wyciągnęła go do
niej na otwartej dłoni.
Ead wzięła go ostrożnie w palce. Drugą ręką zdjęła łańcuszek z szyi.
Zachodzący klejnot. Mały księżyc, okrągły, koloru mleka. Bił od niego
łagodny, jednostajny blask, jakby był gwiazdą na nocnym firmamencie,
podczas gdy jego bliźniak cały czas skrzył się lśnieniem. Ead trzymała
kamienie w obu dłoniach.
– Klucze do Czeluści.
Po plecach Tané przebiegł dreszcz.
Wciąż nie mogła uwierzyć, że udało się je zjednoczyć.
– Ułożyliśmy plan mający na celu pokonanie Bezimiennego. Zakładam,
że Loth cię wtajemniczył? – Ead zwróciła Tané niebieski klejnot. – Ty i ja
użyjemy kamieni, by na zawsze uwięzić Bezimiennego w głębinie.
Tak jak Neporo zrobiła to tysiąc lat temu, mając u boku drugą
czarodziejkę.
– Powinnam cię chyba ostrzec – rzekła Ead – że nie zdołamy zabić
Bezimiennego bez Ascalona. Ktoś musi wbić mu go w serce, nim użyjemy
klejnotów. Tylko wówczas ugasimy jego płomień. Żywię nadzieję, że
Wiedźma z Inyski nam go przyniesie, a my jej go odbierzemy. Jeśli tak się
nie stanie, możliwe, że twoje wschodnie wyr… znaczy, smoki zdołają go
osłabić przynajmniej na tyle, byśmy mogły zrobić użytek z klejnotów, nie
korzystając z miecza. Może wówczas uda się chociaż zapieczętować go
w Czeluści na kolejny tysiąc lat. To wyjście podoba mi się najmniej, bo
oznacza, że walkę z Bezimiennym będzie musiało podjąć kolejne
pokolenie.
– Zgadzam się z tobą – powiedziała Tané. – To się musi skończyć raz na
zawsze.
– Świetnie. Jutro poćwiczymy władanie kamieniami.
Ead sięgnęła do sakwy przy boku i wyjęła złoty owoc, który Tané
przyniosła do Inys.
– Skosztuj – poleciła. – Siden może okazać się pomocny w nadchodzącej
bitwie. Zwłaszcza jeśli Kalyba pofatyguje się do nas. – Położyła
pomarańczę na stoliku nocnym. – Pospiesz się. Dzisiaj zgnije.
Tané podniosła na nią wzrok i pokiwała głową.
– Spętanie Bezimiennego może się skończyć naszą śmiercią – podjęła
Ead nieco ciszej. – Czy jesteś gotowa na to ryzyko?
– Nie ma większego honoru, niż umrzeć w służbie lepszego świata.
Ead rzuciła jej łagodny uśmiech.
– Wydaje mi się, że się rozumiemy. Przynajmniej w tej kwestii.
Ku własnemu zaskoczeniu Tané odkryła, że uśmiech pojawił się również
na jej twarzy.
– Przyjdź do mnie, gdy poczujesz się lepiej – rzekła Ead. – W lesie
Chesten jest jezioro. Tam nauczymy się korzystać z kamieni. I zobaczymy,
jak długo wytrzymamy, nie zabijając siebie nawzajem.
Powiedziawszy to, wyszła z komnaty. Tané włożyła świecący klejnot
z powrotem do szkatułki.
Złoty owoc lśnił. Trzymała go w dłoniach długi czas, nim wgryzła się
w skórkę i miąższ. Słodycz wybuchła jej w ustach i obmyła język. Gdy
przełknęła kęs, poczuła gorąco.
Owoc spadł na podłogę, a ona wybuchła płomieniem.

Władczynię Inys trawiła gorączka. Doktor Bourn obserwował ją cały dzień,


lecz wraz z nadejściem nocy zaopiekowała się nią Ead, choć Sabran kazała
jej odejść, by się nie zaraziła.
Teraz królowa spała. Ead usiadła na łóżku i zwilżyła materiał w wodzie.
Przeorysza była martwa, a Zakon trafił w ręce czarownicy. Sama myśl
o wyrmach rojących się w Krwawej Dolinie u boku Kalyby doprowadzała
Ead do szaleństwa.
Tyle dobrego, że czarownica przynajmniej nie zniszczy i nie pozwoli
zniszczyć drzewa pomarańczy. Było to jedyne źródło sidenu, którego
pożądała.
Ead schłodziła Sabran czoło. Nie umiała wzbudzić w sobie żalu po Micie
Yedanyi, ale opłakiwała swoje siostry, które tak prędko straciły drugą
matriarchinię. Skoro Przeorysza nie żyła, z pewnością uciekły z Zakonu
i wybrały nową naczelniczkę – zapewne Nairuj – albo poddały się Kalybie,
by nie oddalać się od drzewa. Jakikolwiek los wybrały, Ead modliła się
o to, by Chassara nie spotkało nic złego.
Gdy przycinała knoty świec, rozległ się w ciszy głos Sabran.
– I co powiedziała?
Ead zerknęła na nią przez ramię. Sabran wpatrywała się w nią
z wyczekiwaniem.
Cicho, tak by nikt pod drzwiami nie mógł jej podsłuchać, Ead
zrelacjonowała królowej spotkanie z gościem. Gdy skończyła, Sabran
utkwiła zaszklone oczy w suficie.
– Pojutrze wygłoszę odezwę do moich poddanych – poinformowała. –
Powiem im o sojuszu.
– Jesteś słaba. Odłóż to na za kilka dni.
– Trzeba czegoś więcej niż gorączka, by pokrzyżować plany królowej
Inys – westchnęła, gdy Ead nakryła ją kocem. – Prosiłam, byś nie bawiła
się w pielęgniarkę.
– A ja powiedziałam, że nie jestem twoją poddaną.
Sabran burknęła coś w poduszkę.
Gdy znowu osunęła się w sen, Ead wyjęła zachodzący klejnot. Wyczuł
odmienną magię i zazębił się z nią, chociaż była jego przeciwieństwem.
Ktoś zapukał do drzwi. Wyrwana z zamyślenia, szybko schowała kamień
pod ubranie. Otwarłszy drzwi, zobaczyła Margret.
– Ead… – Przyjaciółka wyglądała na zdenerwowaną. – Władcy Południa
właśnie dobili do brzegu w Letniej Przystani. Jak myślisz, w jakim celu
przyjechali?
67
ZACHÓD

Czyjeś mokre ciało ocierało się o niego. Czyjaś ręka głaskała go po


włosach. To wszystko, co czuł, nim ból przedarł się do jego świadomości,
ostry i zajadły.
Powietrze paliło mu wargi. Cuchnęło siarką. Z jego ust dobył się zbolały
jęk.
– Jan…
– Cicho, Niclaysie.
Znał ten głos.
– Laya – próbował powiedzieć, ale słowo było zniekształcone i brzmiało
jak nieartykułowane gaworzenie dziecka.
– Niclaysie… – Przycisnęła mu mokry materiał do czoła. – Musisz być
cicho.
Natychmiast wróciły do niego wydarzenia z Komoridu. Ignorując jej
prośby, by się nie ruszał, sięgnął ręką do gardła. Wyczuł pod palcami drugie
usta zaszyte katgutem. Uniósł drugą rękę i spostrzegł, że kończy się
napuchniętym kikutem. Łzy zaszczypały go w oczy.
Był anatomem. Wiedział, że ta rana prawie na pewno go zabije.
– Cicho, cicho… – Laya przeczesywała mu włosy palcami. Jej policzki
też były mokre. – Tak mi przykro, Niclaysie.
Przyprawiający o mdłości pulsujący ból zagnieździł się w tym, co zostało
z jego ramienia. Wziął od Layi skrawki skóry i zagryzł je, by powstrzymać
się od krzyku.
Jego uwagę zwrócił jęk drewna. Powoli docierało do niego, że wrażenie
kołysania to nie rezultat bólu, lecz faktu, że on i Laya siedzieli w żelaznej
klatce.
Jeśli wcześniej ogarnął go strach, teraz oszalał z przerażenia. Najpierw
pomyślał, że Złota Cesarzowa zabrała ich na brzeg i zostawiła, by umarli
z głodu. A potem przypomniał sobie ostatnią rzecz, jaką zarejestrowały jego
zmysły, nim stracił przytomność. Łopot smoczych skrzydeł.
– Dokąd? – spytał z wysiłkiem. Zebrało mu się na wymioty. – Layo,
dokąd?
Przyjaciółka głośno przełknęła ślinę.
– Góra Trwogi. – Przygarnęła go do siebie. – Czerwone żyły w czarnej
skale. Żadna inna góra tak nie wygląda.
Narodzisko Bezimiennego. Niclays wiedział, że naturalną reakcją
powinno być posikanie się ze strachu, lecz naprzód przepchnęła się inna
myśl – byli bardzo blisko Brygstad.
Zaczął oddychać zrywami. Odstępy między kratami były dość szerokie,
by się przez nie przecisnąć, ale upadek zabiłby ich oboje. W ciemnej jaskini
widział tyko deseń łusek.
Czerwonych łusek.
Lecz nie pokrywały one cielska żywej bestii. Ściany groty pokryto
wspomnieniem. Widniała na nich kobieta w lasyańskim hełmie bitewnym,
stawiająca czoła Bezimiennemu. Jej miecz tkwił zanurzony w jego piersi.
Tym mieczem musiał być Ascalon. A władała nim Cleolind Onjenyu,
księżniczka Dominium Lasyi.
Ileż kłamstw.
Czerwone łuski. Czerwone skrzydła. Potężna bestia pokrywała niemal
całą ścianę. Dręczony maligną Niclays zaczął liczyć łuski, podczas gdy
Laya raz za razem zmieniała mu kompres. Policzył je dwa razy, nim zapadł
w płytki sen. Śnił mu się miecz, krew i rudowłosy trup. Gdy Laya stężała
u jego boku, otworzył oczy.
W klatce pojawiła się ubrana na biało kobieta. Dopiero wtedy dotarło do
niego, że ma zwidy.
– Sabran – wydyszał.
Gorączka wykoślawiła jego sny. Widział przed sobą Sabran Berethnet.
Jej czarne włosy kontrastowały z woskową bladością skóry. Ludzie
nazywali ją pięknością, lecz Niclaysa jej uroda przyprawiała o dreszcze.
Jakby włożył nogę do lodu.
Zbliżyła twarz. Te jej oczy. Kremowa zieleń jadeitu.
– Witaj, Niclaysie – powiedziała. – Nazywam się Kalyba.
Próbował odpowiedzieć, lecz z jego gardła nie dobył się nawet skrzek.
Jego ciało było bezwładne, nieruchome i zimne.
– Twoja dezorientacja jest zrozumiała. – Usta czerwone jak jabłko. –
Wybacz, że ciągnęłam cię ze sobą taki szmat drogi, ale byłeś na skraju
śmierci. A umieranie budzi we mnie niesmak. – Położyła mu na czole
lodowatą dłoń. – Pozwól, że wytłumaczę. Jestem Pierwokrwistą, tak jak
Neporo, której historię usłyszałeś na Komoridu. Zjadłam owoc drzewa
głogu, gdy Inys nie miało jeszcze królowej.
Nawet gdyby Niclays był w stanie się odezwać, nie wiedziałby, co
powiedzieć w obecności kogoś takiego. Laya ścisnęła go mocniej, czuł, jak
się trzęsie.
– Chyba wiesz, dokąd trafiłeś. Pewnie czujesz strach, ale to miejsce jest
bezpieczne. Poczyniłam pewne przygotowania. Przygotowania do
wiosny. – Kalyba odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów. – Bezimienny
przybył tutaj po tym, jak Cleolind go zraniła. Nakazał mi znaleźć zdolnego
artystę, by wymalował na ścianach jaskini historię, która wydarzyła się
tamtego dnia w Lasyi. Żeby zapamiętał ją na zawsze.
Niclays uznałby ją za szaloną, gdyby sam nie czuł się jak obłąkany. To
musiał być sen, koszmarny sen.
– Moim darem jest nieśmiertelność – szepnęła Kalyba. – W odróżnieniu
od Neporo, ja nauczyłam się nim dzielić. Nawet przywracać zmarłych do
życia.
Jannart.
Jej oddech był powiewem zimy. Niclays gapił się na nią, owładnięty
zielenią jej oczu.
– Wiem, że jesteś alchemikiem. Pozwól, że podzielę się z tobą swoim
darem. Że pokażę, jak spruć ścieg czasu. Mogłabym cię nauczyć, jak
odtworzyć człowieka z prochu jego kości.
Jej twarz zaczęła się zmieniać. Zieleń oczu przeszła w szarość, włosy
zabarwiły się krwistą czerwienią.
– W zamian chcę, byś wyświadczył mi przysługę – powiedział Jannart.

Dom Berethnet przyjął w Ascalonie gości z Południa po raz pierwszy od


wielu dziesięcioleci. Ead stała po prawej ręce Sabran, przyglądając się
przybyszom.
Jantar Taumargam, którego nazywano Zachwycającym, dorównywał
opowieściom, które o nim snuto. Nie miał imponującej postury – delikatnie
zbudowany, szczupły, niemal filigranowy – ale jego oczy były jak lochy, bo
gdy na kimś spoczął jego wzrok, nieszczęśnik tkwił nieruchomo, dopóki
Jantar nie zdecydował się go wypuścić. Założył szatę z szafirowego
brokatu, ozdobioną wysokim kołnierzem i przepasaną złotym pasem. Jego
królowa, Saiyma, już ruszyła w drogę do Brygstad.
Obok niego stała wysoka władczyni Lasyi.
Licząca lat dwadzieścia pięć Kagudo Onjenyu była najmłodszą
monarchinią w znanym świecie, lecz jej postawa nie pozostawiała
wątpliwości – niedocenienie jej stanowiłoby tragiczną w skutkach
lekkomyślność. Jej skóra miała kolor głębokiego brązu. Nosiła naszyjniki
i bransolety z muszli kauri, a każdy jej palec skrzył się złotem. Z jej ramion
spływał szal z jedwabiu morskiego splecionego na modę kumengańską.
W dniu jej narodzin Zakon przydzielił jej aż cztery siostry, by broniły jej za
cenę życia.
Nie żeby Kagudo potrzebowała ochrony. Krążyły plotki, że jest tak
znakomitą wojowniczką, jaką była niegdyś sama Cleolind.
– Jak wiecie, mentyjska armia nie jest zbyt liczna – mówiła Sabran. –
Wilcze płaszcze z Hróth oraz ich okręty wojenne będą nam nieocenioną
pomocą, lecz potrzeba nam więcej żołnierzy pieszych. – Zrobiła pauzę, by
nabrać tchu. Combe posłał jej zatroskane spojrzenie. – Oboje macie na
podorędziu dość wojsk, by skruszyć armię Sigosa.
Miała podkrążone oczy. Nalegała, by przywitać władców Południa
osobiście, lecz Ead wiedziała, że wciąż dręczy ją gorączka.
Tané również cierpiała gorączkę po spożyciu owocu. Sabran chciała, by
mieszkanka Wschodu była obecna w czasie audiencji, lecz Ead poradziła
jej, by pozwoliła dziewczynie zostać w łóżku. Lepiej, by do czekającego
ich zadania przystąpiła w pełni sił.
– Ersyr nie szuka zwady – powiedział Jantar. – Śpiewak Świtu
jednoznacznie potępia przemoc. Lecz jeśli plotki rozprzestrzeniające się po
moim kraju są prawdziwe, to wygląda na to, że nie mamy innego wyjścia,
jak tylko gotować się do wojny.
Południowcy przybyli nocą. Rozmówiwszy się z Sabran, mieli jechać do
królowej Saiymy do Brygstad, by naradzić się z wysoką księżniczką
Ermuną. Omawianie strategii drogą listową wiązało się z ryzykiem
przechwycenia wiadomości przez wroga.
Żadne z władców nie nosiło korony. Przy tym stole rozmawiali ze sobą
jak równy z równym.
– Cárscaro nigdy nie zostało zdobyte – skomentowała Kagudo. W jej
dźwięcznym głosie wyrażało się szlachetne dostojeństwo jej rodu. Na jego
dźwięk wszyscy usiedli nieco prościej. – Vetaldowie nie bez powodu
zbudowali je w górach. Byłoby szaleństwem, ruszyć na stolicę Yscalinu
przez wulkaniczne pustkowie.
– Zgadzam się. – Jantar pochylił się, by przyjrzeć się mapie. – We
Wrzecionach roi się od wyrmów. – Postukał palcem w wyrysowany
czarnym tuszem łańcuch górski. – Yscalin jest otoczony naturalnymi
fortyfikacjami ze wszystkich stron poza jedną. Mówię o granicy z Lasyą.
Kagudo spojrzała na mapę.
– Lord Arteloth Beck był latem w Pałacu Zbawienia – zabrała głos
Sabran. – Dowiedział się, że lud Cárscaro nie służy Bezimiennemu
z własnej woli. Jeśli zdołamy usunąć króla Sigosa, Cárscaro padnie.
Niewykluczone, że uda się uniknąć rozlewu krwi. – Wskazała miasto na
mapie. – Pod pałacem biegnie sekretny korytarz. Mamy na dworze
sprzymierzeńca w osobie donmaty Marosy. Może zdoła nam jakoś pomóc.
Gdyby mały oddział żołnierzy zdołał przedrzeć się do tunelu i wejść do
pałacu, nim rozpocznie się główny atak, moglibyśmy szybko położyć kres
rządom Sigosa.
– Nie zabijemy w ten sposób wyrmów broniących Cárscaro – zauważyła
Kagudo.
Do komnaty wszedł sługa, by nalać im wina. Ead odmówiła. Musiała
jasno myśleć.
– Musisz wiedzieć, Sabran – podjęła władczyni Lasyi – że nie
przyłożyłabym ręki do tego ataku, gdyby nie leżał w interesie Lasyi.
Szczerze mówiąc, pomysł, byśmy poświęcili życie naszych żołnierzy
w wielkiej dywersji, podczas gdy ty stawisz czoła samemu Bezimiennemu,
budzi pewne wątpliwości. Zdecydowałaś, że podczas gdy ty zapolujesz na
kota, my mamy wyłapać kocięta, choć wszyscy bez wyjątku jesteśmy dla
Bezimiennego jak myszy.
– Dywersja to mój pomysł, Wysokości – powiedziała Ead.
Wtedy wysoka władczyni Lasyi spojrzała na nią po raz pierwszy. Ead
podniosły się włoski na karku.
– Lady Nurtha – wyrzekła Kagudo.
– Królowa Sabran wpadła na pomysł, by najechać Cárscaro, lecz to ja
zasugerowałam, by zaatakować Bezimiennego na wodach Czeluści.
– Rozumiem.
– Oczywiście ty jesteś krwią z krwi domu Onjenyu, dynastii władającej
krajem, któremu Bezimienny zagroził w pierwszej kolejności. Jeśli
pragniesz pomścić zło wyrządzone swojemu ludowi, powierz dowództwo
nad oblężeniem Cárscaro jednemu ze swoich generałów. I dołącz do nas na
morzu.
– Byłabym wdzięczna za twój miecz, Kagudo – dodała Sabran. –
Z otwartymi ramionami powitam cię na moim froncie.
– Z całą pewnością chętnie staniesz ramię w ramię z heretyczką. –
Kagudo łyknęła wina.
– Nie uważamy was już za heretyków. Tak jak napisałam w liście: te dni
dobiegły końca.
– Widzę, że wspaniałomyślny ród Berethnetów potrzebował tylko tysiąca
lat i kryzysu na światową skalę, by wziąć sobie do serca własne nauki
o uprzejmości.
Sabran nie uniosła się, pozwoliła rozmowie toczyć się swoim własnym
torem. Kagudo zatrzymała wzrok na Ead.
– Nie – powiedziała wreszcie. – Niech Raunus płynie z wami. Jest
żeglarzem, a moi ludzie są mu niechętni przez pewien zadawniony spór.
Będą chcieli ujrzeć swego władcę na polu bitwy bliżej ojczyzny. W każdym
razie Cárscaro już dość długo zagrażało naszej domenie.
Od tego momentu rozmowy dotyczyły głównie zagadnień strategicznych.
Ead próbowała słuchać, ale myślami była gdzie indziej. Przebywanie
w komnacie Rady coraz bardziej utrudniało jej trzeźwe myślenie. Wreszcie
podniosła się z krzesła i powiedziała:
– Ośmielę się przeprosić Wasze Wysokości, wzywają mnie inne sprawy.
Wszyscy umilkli.
– Ależ oczywiście, lady Nurtho – powiedział Jantar z łagodnym
uśmiechem.
Sabran patrzyła, jak wychodzi. Kagudo również.
Zapadła już noc. Ead otworzyła kluczem bramę do ogrodu, tam usiadła
na kamiennej ławie i zacisnęła na niej dłonie.
Pogrążyła się w myślach na kilka godzin. Po raz pierwszy odczuła z całą
mocą ciężar swojej odpowiedzialności. Świadomość nadchodzącej próby
spadła na jej barki jak wielki kamień.
Wszystko, dosłownie wszystko zależało teraz od tego, czy uda jej się
wraz z Tané wykorzystać moc kamieni. Tysiące istnień, przetrwanie rodzaju
ludzkiego – wszystko to spoczęło na jednej szali, a na drugiej tkwiły ona
i Tané z klejnotami w rękach. Nie było planu awaryjnego – tylko ten jeden.
Tylko nadzieja, że dwa artefakty z legendy okażą się wystarczające, by
pokonać Bestię spod Góry. Każda chwila, o którą przedłuży się jej życie
w walce z Bezimiennym, zostanie okupiona śmiercią żołnierzy na
wzgórzach Cárscaro i płonącymi okrętami.
– Lady Nurtho.
Ead podniosła wzrok. Na niebie zajaśniała pierwsza obietnica słońca,
a przed nią stała Kagudo Onjenyu.
– Wasza Wysokość – powiedziała Ead, wstając.
– Ależ proszę – odrzekła władczyni. Wyszła na dwór ubrana w obszyty
futrem płaszcz spięty broszą na jednym ramieniu. – Wiem, że siostry
Zakonu nie uznają żadnego zwierzchnictwa poza Matką.
Mimo to Ead uhonorowała monarchinię. Choć siostry rzeczywiście
odpowiadały wyłącznie przed Przeoryszą, to przecież Kagudo była krwią
z krwi Onjenyu, rodu, z którego wywodziła się Matka.
Wysoka władczyni obrzuciła ją zaciekawionym spojrzeniem. Była
kobietą tak piękną, że jej uroda wprawiała w osłupienie. Zewnętrzne kąciki
jej wielkich, skośnych, głęboko osadzonych oczu unosiły się lekko,
przyjemnie akcentując szerokie kości policzkowe. Teraz, gdy stała, Ead
mogła przyjrzeć się chropowatemu na podobieństwo kory materiałowi,
z którego wykonano jej spódnicę. Na głowie nosiła czapkę królewskiej
wojowniczki.
– Wydajesz się pogrążona w myślach – zaczęła.
– Mam wiele rzeczy do obmyślenia, Wysokości.
– Jak my wszyscy. – Kagudo obejrzała się na Alabastrową Wieżę. –
Narada wojenna się zakończyła, a przynajmniej pierwszy jej etap. Może
przejdziesz się ze mną? Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Czynisz mi zaszczyt, Wysokości.
Spacerowały wysypaną żwirem ścieżką, która wiła się pośród krzewów.
Strażnicy Kagudo, którzy nosili na ramionach złote bransolety i dzierżyli
w dłoniach włócznie, szli kilka kroków za swoją władczynią.
– Wiem, kim jesteś, Eadaz uq-Nāra – zwróciła się do niej Kagudo po
selinyjsku. – Chassar uq-Ispad lata temu opowiedział mi o młodej kobiecie,
której powierzono zadanie ochrony królowej Inys.
Ead miała nadzieję, że nie zdradziła się z zaskoczeniem.
– Na pewno dotarły już do ciebie wieści o śmierci Przeoryszy. Co się zaś
tyczy Zakonu, wygląda na to, że okupuje go wiedźma.
– Modliłam się, by okazało się to nieprawdą – odparła Ead.
– Nasze modlitwy nie zawsze wydają plon. Twój i mój lud porozumiały
się dawno temu. Cleolind z Lasyi była córą mojego rodu. Na wzór mych
przodków honoruję partnerstwo z jej służkami.
– Twoje poparcie przyczyniło się do powodzenia naszych wysiłków.
Kagudo zatrzymała się, by na nią spojrzeć.
– Będę z tobą szczera – uprzedziła. – Zaproponowałam spacer, bo
chciałam dać ci się poznać. A także poznać ciebie. W końcu niebawem
przyjdzie czas, by Czerwone Damy wybrały nową Przeoryszę.
Dreszcz przebiegł Ead po kręgosłupie.
– Nie będę miała prawa głosu w tej sprawie. Zakon uważa mnie za
zdrajczynię.
– Możliwe, ale jest wysoce prawdopodobne, że niebawem stoczysz
walkę z jego największym wrogiem. A gdyby udało ci się pokonać
Bezimiennego… wówczas twoje winy z pewnością zostałyby
zapomniane. – Gdyby tylko to mogła być prawda. – Mita Yedanya różniła
się od swojej poprzedniczki. Jej celem był dobrostan Południa, podczas gdy
w cieniu wielkiego zagrożenia znalazł się cały świat. Nie zrozum mnie źle,
dobrze jest troszczyć się o swoich, to bardzo potrzebne. Lecz jeśli twoja
wysoka pozycja na dworze Inys świadczy o czymkolwiek, Eadaz, to
właśnie o tym, że ty nie troszczysz się tylko o swoich, lecz o wszystkich.
Dobry władca powinien wiedzieć, jak łączyć jedno z drugim.
Ead pozwoliła tym słowom zapuścić korzenie w swej świadomości.
Może nic z nich nie wyrośnie, lecz ziarno zostało zasiane.
– Czy nigdy nie marzyłaś o zostaniu Przeoryszą? – spytała wprost
Kagudo. – Jesteś wszak potomkinią Siyāti uq-Nāry. Kobiety, którą sama
Cleolind uznała za godną, by objęła po niej schedę.
Oczywiście, że o tym marzyła. Każda dziewczynka w Zakonie pragnęła
zostać Czerwoną Damą, a każda Dama miała nadzieję zostać wysłanniczką
Matki.
– Nie jestem pewna, czy troska o cały świat dobrze się dla mnie
skończyła – powiedziała cicho Ead. – Zostałam wygnana, okrzyknięta
czarownicą, jedna z moich sióstr została wysłana, by mnie zabić, oddałam
osiem lat życia, by chronić Sabran, wierząc, że w jej żyłach może płynąć
krew Matki, tylko po to, by odkryć, że to nieprawda. – Komentarzem
Kagudo był cień uśmiechu. – Ty nigdy w to nie wierzyłaś?
– Och, moja droga, ani przez chwilę. Ty i ja wiemy, że Cleolind Onjenyu,
która była gotowa umrzeć za swój lud, nigdy nie opuściłaby go dla Galiana
Berethneta. Ty też to wiedziałaś, nawet gdy nie miałaś dowodu… Ale
prawda, jak oliwa, zawsze w końcu wypływa na wierzch.
Wysoka władczyni uniosła głowę. Księżyc na niebie bladł.
– Sabran obiecała mi, że gdy nasze bitwy zostaną rozstrzygnięte, rozgłosi
wszem wobec na cały świat, kto naprawdę pokonał Bezimiennego tysiąc lat
temu. Zwróci Matce należną jej chwałę.
Prawda sprawi, że Imperium zadrży w posadach. Jej głos zabrzmi na
wszystkich kontynentach jak wielki dzwon.
– Ja również byłam zaskoczona – powiedziała Kagudo, wciąż
nieznacznie się uśmiechając. – Oczywiście, wielusetletniego kłamstwa nie
sposób odczynić w jeden dzień. Dzieci przeszłości umierały, wierząc, że
Galian Berethnet władał Prawdziwym Mieczem, a Cleolind Onjenyu była
nikim więcej jak pokorną żoną. Tego nie da się już zmienić czy naprawić…
ale dzieci przyszłości będą znały prawdę.
Ead zdawała sobie sprawę, ile bólu przysporzy Sabran publiczne
zerwanie więzów pokrewieństwa z kobietą, którą znała jako Dziewicę –
a więc której nie znała w ogóle.
Ale zrobi to. Bo tak będzie trzeba.
– Wierzę w Zakon. Zawsze w niego wierzyłam – powiedziała Kagudo
i położyła jej rękę na ramieniu. – Niech bogowie kroczą twoimi ścieżkami,
Eadaz uq-Nāra. Mam wielką nadzieję, że jeszcze się zobaczymy.
– Ja również.
Ead skłoniła się nisko. Była zdumiona, gdy Kagudo odpowiedziała tym
samym.
Rozstały się przy ogrodowej bramie. Ead oparła się plecami o mur
i zawiesiła wzrok na budzącym się ze snu słońcu. W jej głowie kłębiły się
myśli o nowych, niepewnych możliwościach.
Przeorysza. Gdyby udało jej się pokonać Bezimiennego, wysoka
władczyni poprze jej kandydaturę na stanowisko naczelniczki Zakonu. To
wielka rzecz. Niewiele Przeorysz w przeszłości mogło się poszczycić
aprobatą domu Onjenyu.
Aż podskoczyła, słysząc wzywający ją głos. Margret biegła w jej
kierunku tak prędko, jak tylko pozwalały jej na to niezliczone warstwy
spódnic.
– Ead – wydyszała, ująwszy ją za ręce. – Król Jantar dostał mój list.
Przyprowadził Bohatera!
Ead zdobyła się na uśmiech.
– Cieszę się.
Margret zmarszczyła brwi.
– Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej.
Zwróciły się ku pałacowej bramie, gdzie dworzanie gromadzili się, by
posłuchać swojej królowej. Margret wzięła przyjaciółkę pod ramię.
– Byłam pewna, że ten dzień nigdy nie nadejdzie – wyznała, gdy ruszyły
wolno za tłumem. – Zaraz królowa Inys ogłosi, że jesteśmy w stanie wojny
ze Smoczą Armią.
Wrót jeszcze nie otwarto. Za nimi stali w dużej liczbie miejscy strażnicy,
a przed nimi gęstniał tłum dworzan. Lordowie i mieszczanie patrzyli na
siebie przez kraty.
– Spytałaś o mój ślub. Chciałam wyjść za Thariana, gdy tylko się
obudzisz. Lecz jak mogłabym zrobić to teraz, gdy Loth jest po drugiej
stronie morza?
– A więc kiedy?
– Po bitwie.
– Będziesz czekać tak długo?
Margret trąciła ją łokciem.
– Rycerka Przyjaźni tego wymaga.
Tłum rósł coraz bardziej, zaczął wzywać królową chóralnymi okrzykami.
Gdy wskazówki zegara zbliżały się do szóstej, do obu kobiet podeszła Tané.
Ktoś rozczesał jej kołtuny i dał jej czystą koszulę i bryczesy.
Ead odwzajemniła uprzejme skinienie. Czuła siden płonący
w mieszkance Wschodu jak pochodnia.
Rozległ się dźwięk dzwonów. Gdy zabrzmiały fanfary, tłum zamilkł
i w ciszy rozbrzmiał tętent koni. Na czele pochodu jechała Sabran na
białym koniu zakutym w pełną bojową zbroję.
Królowa przywdziała pokryty srebrem zimowy pancerz i płaszcz
karmazynowego aksamitu, ułożony tak, by wyeksponować wiszący przy
boku miecz ceremonialny. Usta miała czerwone jak świeżo rozkwitła róża,
a włosy zaplecione w warkocze, które ułożono w baranie rogi, jak lubiła się
czesać do walki Glorian III. Książęta Ducha jechali za nią, każdy
prezentował rodowy sztandar. Tané patrzyła na nich z niewyraźną miną.
Rumak zatrzymał się za bramą. Aralaq wyszedł z tłumu i stanął u boku
królowej w pozycji obronnej. Z jego gardła dobywało się przeciągłe
warczenie. Królowa Inys uniosła wysoko głowę i zwróciła się ku
oszołomionemu tłumowi.
– Ukochani mieszkańcy Imperium Cnót – przemówiła, a głos był jej
siłą – Smocza Armia powróciła.
68
WSCHÓD

Minęły stulecia, odkąd flota Wschodu przekroczyła Czeluść po raz ostatni.


Czterdzieści okrętów uzbrojonych po zęby w harpuny, folgierze i kusze
oblężnicze miało kadłuby okute pancerzem z żelaznych płyt. Nawet ich
żagle były pokryte opalizującym woskiem zrobionym z wydzieliny
seiikineskich wyrmów, sprawiającym, że płótno nie chciało się palić.
Kolosalna „Tańcząca Perła” płynęła na czele, a obok niej morskie fale pruło
„Wyzwanie”, na którego pokładzie znajdował się sam wojwładca Seiiki.
A wszędzie wokoło płynęły smoki.
Loth przyglądał się jednemu z nich ze swojej kabiny na „Perle”. Od
czasu do czasu jego głowa wynurzała się z wody, by jeździec siedzący
w siodle umiejscowionym przy karku bestii mógł zaczerpnąć powietrza.
Twarz dosiadającej smoka kobiety kryła się za maską, a resztę jej głowy
oraz szyję osłaniał zawiązywany pod szyją hełm. Wolała płynąć przez
mroczną toń na swoim wyrmie niż na pokładzie okrętu.
Jeśli dwie strony świata rzeczywiście dojdą do porozumienia, wkrótce
podobny widok będzie można ujrzeć na wszystkich morzach.
Nieprzejednany Imperator trzymał w dłoni kielich jeziorańskiego wina
różanego. Siedzieli pogrążeni w grze w walety i damy, której Loth nauczył
go wczoraj.
– Opowiedz mi o swojej królowej – poprosił znienacka imperator.
Loth łypnął na niego znad wachlarza kart.
– Słucham, Wasza Wysokość?
– Zastanawiasz się pewnie, dlaczego pytam. – Imperator posłał mu
uśmiech. – Wiem bardzo niewiele o władcach zza Czeluści, milordzie. Lecz
jeśli królowa Sabran ma być sojusznikiem mego kraju, powinienem chyba
poznać ją lepiej niż tylko z imienia. Nie sądzisz?
– Zgadzam się, Wasza Imperialna Wysokość. – Loth odchrząknął. – Co
chciałbyś wiedzieć?
– Jesteś jej przyjacielem.
Loth zamyślił się. Jak najtrafniej odmalować portret Sabran, która była
obecna w jego życiu, odkąd skończył sześć lat? Od czasów, gdy troszczyli
się tylko o to, ile przygód pomieści nadchodzący dzień?
– Królowa Sabran jest lojalna wobec tych, którzy są lojalni wobec niej.
Ma dobre serce – wyrzekł z ociąganiem – lecz nosi maskę nieprzystępności,
by się chronić. By sprawiać wrażenie silnej. Poddani tego właśnie
spodziewają się po swojej królowej.
– Wszyscy poddani spodziewają się tego po wszystkich monarchach.
Tak, tak to chyba jest, pomyślał Loth.
– Czasem ogarnia ją nieodparta melancholia – mówił dalej. – Wówczas
spędza w łożu kilka dni. Nazywa ten czas „czarnymi godzinami”. Jej
matka, królowa Rosarian, została zamordowana, gdy Sabran miała
czternaście lat. Sabran musiała na to patrzeć. Od tamtej chwili nigdy nie
była prawdziwie szczęśliwa.
– A co z jej ojcem?
– Wilstan Fynch, który był Księciem Umiarkowania, także nie żyje.
Nieprzejednany Imperator westchnął boleśnie.
– Obawiam się, że mamy w tej kwestii wiele wspólnego. Ja także jestem
sierotą. Moi rodzice padli ofiarą ospy, gdy miałem osiem lat, lecz moja
babka zabrała mnie daleko od ogniska zarazy i zamieszkała wraz ze mną
w chacie łowieckiej daleko na północy, gdzie przeczekaliśmy epidemię.
Byłem zły, że nie zdążyłem się nawet pożegnać, lecz później zrozumiałem,
że los był łaskawy dla tego małego chłopca, który nie musiał patrzeć na
straszną śmierć własnych rodziców. – Łyknął wina. – W jakim wieku
królowa Sabran objęła tron?
– Miała czternaście lat. Koronacja odbyła się w Sanktuarium Naszej Pani
w ciemny zimowy poranek. W odróżnieniu od matki, która na własną
koronację przypłynęła barką, o czym jeszcze przez wiele lat mówiło się na
Inys, Sabran przemierzyła ulice karetą, pozdrawiana przez dwieście tysięcy
jej przyszłych poddanych, którzy zjechali z najdalszych zakątków Inys, by
zobaczyć, jak ich księżniczka staje się królową.
– Rozumiem, że w międzyczasie rządziła regentka? – spytał imperator.
– Lordem Protektorem został jej ojciec, a wspierała go lady Igrain Crest,
Księżna Sprawiedliwości. Później okazało się, że Crest maczała palce
w zabójstwie królowej Rosarian. I w innych brudnych sprawkach…
Nieprzejednany Imperator uniósł brwi.
– Oto kolejna rzecz, która nas łączy. Po tym, jak zostałem koronowany,
przez dobrych dziewięć lat faktyczną władzę sprawowali regenci. Jeden
z nich zanadto rozkochał się we władzy, musieliśmy się więc pożegnać. –
Odstawił kielich. – Cóż jeszcze mi powiesz, lordzie Artelocie?
– Sabran lubi polować i grać na wirginale. Gdy była dzieckiem, kochała
tańczyć. Każdego ranka tańczyła sześć galiard. – Serce go zabolało na
wspomnienie tamtych dni. – Lecz po śmierci matki nie tańczyła przez
długie lata.
Imperator lustrował bacznie jego twarz. W świetle brązowej latarni jego
oczy robiły wrażenie nieskończenie głębokich.
– A teraz powiedz mi – rzekł wprost – czy ma kochanka.
– Wysokości… – zaczął Loth, nie wiedząc, jak ma wybrnąć.
– Pokój, lordzie Artelocie. Obawiam się, że z twarzą, z której czyta się
jak z otwartej księgi, nie byłbyś dobrym monarchą. – Władca pokręcił
głową. – Zastanawiałem się nad tym od chwili, gdy twoimi ustami
powiedziała mi, że nie zamierza wychodzić za mąż, nawet w ramach
sojuszu tak doniosłego jak nasz. No cóż, bynajmniej jej nie potępiam. –
Kolejny łyk. – Może Jej Wysokość jest odważniejsza ode mnie. Ciężko coś
zwojować przeciw tradycji.
Loth patrzył, jak imperator dolewa sobie wina.
– Widzisz, sam się kiedyś zakochałem. Miałem dwadzieścia lat, gdy
spotkałem ją w pałacu. Mógłbym spróbować opisać ci jej urodę, milordzie,
ale szczerze wątpię, by najsprawniejsze literackie pióra tej i wszystkich
epok zdołały należycie ją odmalować. Niestety, sam nigdy nie miałem
talentu do słów. Lecz powiem ci jedno: mogłem rozmawiać z nią
godzinami. Jak z nikim innym.
– Jak się nazywała?
Nieprzejednany Imperator przymknął oczy. Loth dostrzegł, jak napinają
się ścięgna jego szyi.
– Nazwijmy ją po prostu… Morską Damą.
Loth czekał cierpliwie na ciąg dalszy.
– Oczywiście języki natychmiast poszły w ruch. Wielki Sekretariat
szybko się dowiedział o naszym związku. Sekretarze nie byli zadowoleni,
dowiedziawszy się, że imperator spoufala się z nisko urodzoną kobietą, nie
będąc zaślubionym jakiejś koronowanej głowie w ramach imperialnego
porozumienia. Lecz ja znałem potęgę swojej władzy. Oświadczyłem, że
zrobię, jak mi się podoba, i nic im do tego. – Nagle wypuścił powietrze
przez nos. – Cóż za straszna arogancja z mojej strony. To prawda, że
miałem władzę, lecz zawdzięczałem ją Imperialnej Smoczycy, mojej
gwieździe-przewodniczce. Błagałem ją, by pozwoliła mi kochać Morską
Damę, lecz ona, choć bardzo mi współczuła, nie zgodziła się na ślub.
Powiedziała, że w sercu mojej ukochanej czai się cień, którego nie sposób
kontrolować. I że ten cień się ujawni, gdy Morska Dama dojdzie do władzy.
I że ze względu na nas oboje muszę ją odprawić. Z początku nie chciałem
o tym słyszeć. Żyłem w zaprzeczeniu i ani myślałem rezygnować z miłości.
Wciąż pływaliśmy razem w świętych jeziorach, ilekroć poprosiła, i stale
obsypywałem ją podarunkami w moich pałacach. Lecz stabilność i trwałość
mego kraju zależy od porozumienia łączącego ludzi i smoki. Nie mogłem
go zerwać, tak jak człowiek nie jest w stanie zatrzymać lecącej po niebie
komety… I obawiałem się, że jeśli poślubię kobietę, którą kocham, Wielki
Sekretariat znajdzie sposób na to, by zniknęła. Jeśli nie chciałem traktować
jej jak więźnia i wiecznie otaczać kordonem strażników, musiałem ugiąć się
pod ich wpływem.
Loth pomyślał o tym, jak Rada Cnót wygnała Ead z Ascalonu tylko
dlatego, że popełniła zbrodnię i pokochała Sabran.
– Poprosiłem więc Morską Damę, by mnie porzuciła. Odmówiła.
Wreszcie sam powiedziałem, że nigdy jej nie pragnąłem, że nigdy nie
będzie moją imperatorową. Widziałem, że ją to zabolało. Wpadła we
wściekłość. Stwierdziła, że zbuduje własne imperium i rzuci mi wyzwanie,
że pewnego dnia zatopi ostrze w moim sercu, tak jak ja zatopiłem w jej. –
Drgnęły mięśnie jego twarzy. – Nie zobaczyłem jej nigdy więcej.
Tym razem to Loth nalał sobie wina.
Przez całe życie chciał znaleźć towarzyszkę. A teraz zaczął się
zastanawiać, czy czasem dobrze się nie stało, że nigdy nie zapałał do
nikogo miłością.
Nieprzejednany Imperator przeniósł się na swoje łóżko i wsparł głowę na
ramieniu. Błędny wzrok utkwił w suficie.
– W Imperium Dwunastu Jezior żyje ptak o fioletowych piórach. – Wino
zaczęło zniekształcać jego słowa. – Gdybyś zobaczył go w locie,
przysiągłbyś, że to kamień szlachetny, któremu bogowie przydali skrzydeł.
Wielu próbowało go upolować… lecz kto go pochwycił, tego dłonie
stawały w płomieniach. Jego pióra, choć piękne, to zawierają śmiertelną
truciznę. – Zamknął oczy. – Dziękuj swoim Rycerzom, lordzie Artelocie, że
nie urodziłeś się monarchą.
69
ZACHÓD

Omywane przez odległe fale brzegi Seiiki wołały do Tané zza Czeluści.
Całymi dniami marzyła o śliwkowych ulewach – obfitych hisańskich
deszczach – o czarnych piaskach i pocałunku, który składało na skórze
morze gotujące się od słońca. Brakowało jej woni kadzideł i mglistej
korony, w którą przystrajały się strzeliste góry. Tęskniła za spacerami przez
cedrowe lasy w czasie głębokiej zimy. A przede wszystkim tęskniła za
swoimi bogami.
Był drugi dzień wiosny, a Nayimathun nie wróciła. Tané wiedziała, że
musi minąć jakiś czas, nim smoczyca odzyska zdolność latania, lecz skoro
dopłynęła do morza, rana powinna zasklepić się szybciej. A jeśli nigdy do
niego nie dotarła? Co, jeśli magiczki ją zabiły?
„Zostaw swoje winy za sobą, jeźdźcu”.
Pragnęła być posłuszna, ale jej umysł się buntował. Rozdrapywał stare
rany, aż z tych znowu popłynęła krew.
Pukanie do drzwi przerwało jej spacer po kabinie. Za drzwiami stała Ead
z włosami ustrojonymi kropelkami deszczu. Tané zaprosiła ją do środka
i zapaliła ogarek.
– Jak się czujesz? – spytała kobieta, zamykając za sobą drzwi.
– Lepiej.
– Dobrze. Twój siden się zagnieździł. – Ich spojrzenia się skrzyżowały. –
Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku.
– Czuję się dobrze.
– Nie wyglądasz.
Tané usiadła na pryczy. Nie chciała przyznać się do tego przed samą
sobą, ale czuła, że może być z Ead całkowicie szczera.
– Co, jeśli nam się nie uda? – spytała bez owijania w bawełnę. – Co, jeśli
nie zdołamy skorzystać z klejnotów, tak jak zrobiły to Cleolind i Neporo?
– W twoich żyłach płynie krew Neporo. Ćwiczyłyśmy władanie
klejnotami. – Uśmiech pojawił się na jej ustach, lecz zaraz zniknął. –
Cokolwiek się stanie, sądzę, że w końcu Ascalon trafi w nasze ręce. Myślę,
że uda nam się pokonać Bezimiennego raz na zawsze.
– Jak to?
– Bo sterren woła do sterrenu. Gdy skorzystamy z klejnotów, one ściągną
tutaj Kalybę. Moim zdaniem nawołują ją, odkąd zaczęłyśmy wspólnie
korzystać z ich mocy. – Jej rysy stwardniały. – Ona przybędzie.
– Mam nadzieję, że tak będzie. – Tané bawiła się kosmykiem włosów. –
A jak ją pokonamy?
– Kalyba jest bardzo potężna. Najlepiej by było, gdybyśmy nie musiały
walczyć z nią osobno. Lecz jeśli tak się stanie, to mam pewną hipotezę. –
Ead poprawiła się na łóżku. – Kalyba czerpie moc zmiennokształtności
z gwiezdnych łez, a jej zapas musi być na wykończeniu. Przybranie obcej
formy wyczerpuje jej siły, a im częściej to robi, tym więcej jej marnuje.
Jeśli zmusimy ją do częstej zmiany kształtu, osłabimy ją. W rezultacie
uwięzimy ją w tylko jednej formie.
– Ale nie masz pewności.
– Nie – przyznała Ead. – To tylko przypuszczenie.
– Pocieszające.
Posłała jej kolejny uśmiech i usiadła na kufrze w nogach pryczy.
– Jedna z nas będzie musiała walczyć Ascalonem. I wbić go w serce
Bezimiennego – powiedziała po chwili. – Ty latami byłaś wystawiona na
działanie sterrenu we wschodzącym klejnocie w twoim boku. Miecz może
lepiej zareagować, gdy to twoje ręce schwycą rękojeść.
Tané potrzebowała chwili, by dobrze to zrozumieć. Ead z własnej woli
oddawała właśnie smoczemu jeźdźcowi artefakt, którego poszukiwała
z narażeniem życia, który był kamieniem węgielnym jej religii. Choć
przecież wedle reguł swojej wiary wciąż powinna uważać Tané za wroga.
– Pierwsza użyła miecza księżniczka Cleolind – wyrzekła Tané po chwili
wahania. – Może to jedna z jej służek powinna nim walczyć?
– Nie możemy się spierać o takie rzeczy. Bezimienny musi jutro umrzeć,
albo wszystkich nas zniszczy.
Tané utkwiła wzrok we własnych dłoniach. Splamionych krwią
najbliższej przyjaciółki. I niegodnych tego, by dzierżyć Prawdziwy Miecz.
– Jeśli nadarzy się okazja – powiedziała z wysiłkiem – to z niej
skorzystam.
– Doskonale. – Ead uśmiechnęła się słabo. – Śpij dobrze, jeźdźcu.
– Dobranoc, pogromczyni.
Otwarte przelotnie drzwi wpuściły do kajuty lodowy powiew wiatru.
Nad taflą Czeluści jasno świeciły gwiazdy – oczy upadłych
i nienarodzonych smoków. Tané prosiła je teraz tylko o jedno. „Pomóżcie
mi zrobić, co muszę zrobić. A potem już do końca życia o nic was nie
poproszę”.

Okręt wojenny „Pojednanie” był wprost gigantyczny. Ead wiedziała, że to


największa i najlepiej uzbrojona jednostka w całej inysyckiej armii, jeśli nie
liczyć „Wieczystej Róży”, która wciąż się nie odnalazła.
W królowieckich komnatach Ead leżała w łóżku pod warstwami kołder,
narzut i futer. Sabran drzemała obok. Pierwszy raz od wielu dni na jej
twarzy malował się tak całkowity spokój.
Ead umościła się w pościeli. Okrutnica zostawiła w niej jakiś ślad. Zimno
przenikało ją do szpiku kości.
Jutrzejszej nocy wypatrzą na horyzoncie sprzymierzone okręty. Myśl
o tym, że niebawem znów zobaczy Lotha, nie zdołała uśmierzyć bólu w jej
piersi, który pojawiał się, ilekroć pomyślała o jego siostrze. Margret pewnie
jest już w Nzene.
Przed opuszczeniem Ascalonu władcy Południa poprosili Sabran, by
wysłała do Wrzecion ochotnika obdarzonego zdolnością leczenia. Margret,
choć była damą sypialnianą, poprosiła Sabran, by pozwoliła jej pojechać.
Na okręcie będę tylko plątać się pod nogami – argumentowała. – Nie
umiem władać mieczem, ale umiem uleczyć ranę, którą po sobie
pozostawia.
Ead spodziewała się, że Sabran odmówi tej prośbie, lecz ostatecznie
mocno wyściskała przyjaciółkę i kazała jej na siebie uważać. I wrócić.
W kolejnym akcie pogwałcenia protokołu rozkazała sir Tharianowi
Lintleyowi eskortować swoją narzeczoną i dowodzić inysyckimi
żołnierzami. Uznała, że nawet kapitan jej Rycerzy Ciała nie będzie potrafił
obronić swojej królowej przed Bezimiennym. Lintley opierał się, ale nie
mógł się sprzeciwić bezpośredniemu rozkazowi królowej.
Sabran odwróciła się na drugi bok. Obejrzała się na nią przez ramię,
a Ead złożyła na nim pocałunek.
– Powiedziałaś kiedyś, że zabierzesz mnie gdzieś daleko – powiedziała
cicho. – Gdzieś bardzo daleko.
Ead obwiodła palcem wysoki łuk jej kości policzkowej. Sabran
odwróciła się do niej.
– Bardzo bym chciała – odrzekła. – Pewnego dnia.
Przerzuciła nogę przez jej udo. Ead przywarła do niej, chłonąc jej ciepło.
– Obie deklarowałyśmy, że gdy już spełnimy nasze obowiązki, będziemy
należeć tylko do siebie, choć wiedziałyśmy, że to płonne nadzieje. –
Odszukała jej wzrok. – Jesteś królową ukochaną przez swój lud, Sabran.
Władczynią, której Inys potrzebuje. Nie możesz jutro zrzec się tronu, czy
Bezimienny upadnie czy nie. A ja nie mogę porzucić Zakonu.
– Wiem. – Sabran przysunęła się bliżej. – I wiedziałam o tym już
wcześniej, choć wtedy, w śniegu, dałyśmy sobie przyrzeczenie. Obie
jesteśmy zaślubione swoim obowiązkom.
– Znajdziemy jakiś sposób – obiecała Ead. – Coś wymyślimy.
– Nie myślmy dzisiaj o przyszłości – wyrzekła Sabran bezgłośnie. –
Dzień jeszcze nie wstał. – Z twarzą przystrojoną wątłym uśmiechem
złożyła dłonie na policzkach Ead. – Wciąż mamy nieco czasu na płonne
nadzieje.
Ead przycisnęła czoło do jej czoła.
– Teraz to ty raczysz mnie pięknymi słówkami.
Ead wiedziała, że tylko odwracają wzrok od problemu, mimo to z ulgą na
to przystała. Gdy świeca dopaliła się do końca, wsunęła palce między ich
ciała, a Sabran całowała jej usta na przemian z pasją i delikatnością.
Wkrótce staną przed Bezimiennym. Otumaniająca rozkosz, bliskość
rozpalonej do białości Sabran, która pieściła Ead dłońmi i wargami,
pozwoliła jej na chwilę o tym zapomnieć. Wygiąwszy plecy w łuk, jeszcze
ściślej zespoliła się z kobietą, którą kochała. Zbliżyła się do tego ulotnego
kiedyś i gdzieś. Drżała pod delikatnym dotykiem, nie mogąc wyobrazić
sobie ich obu w ciemności, i smakowała spazmy, które ostatecznie
zawładnęły jej ukochaną.
Po wszystkim zaległy w rozgrzanej pościeli, wplecione w siebie
nawzajem niby dwa kosmyki zespolone w warkoczu.
– Możesz zapalić kolejną świecę – powiedziała jej Ead. – Światło nie
spędza mi snu z powiek.
– Niepotrzebna mi świeca. – Palce Sabran zsunęły się na jej kark. – Nie,
gdy jestem z tobą.
Ead wsunęła dłoń pod jej policzek i wsłuchała się w bicie jej serca.
Modliła się, by ten dźwięk nigdy nie ustał.
Gdy się zbudziła, wciąż było ciemno. Ktoś walił do drzwi.
– Wasza Wysokość.
Królowa sięgnęła po koszulę nocną. Uchyliła drzwi i przyciszonym
głosem zamieniła dwa zdania z Rycerką Ciała.
– Załoga wyciągnęła kogoś z morza – powiedziała do Ead.
– Na środku Czeluści? Jakim cudem?
– Płynął łodzią. – Zapaliła nową świecę. – Idziesz ze mną?
Ead potwierdziła skinieniem i wstała, by się ubrać.
Sześcioro Rycerzy Ciała poprowadziło je przez szeroki pokład do kabiny
kapitana. W tej chwili siedział w niej tylko jeden człowiek.
Ktoś dał mu koc. Mężczyzna był blady i spocony, miał na sobie brudną
jeziorańską tunikę, a jego głowę porastały zesztywniałe od morskiej soli
siwe włosy. Jego lewa ręka kończyła się pod łokciem. Wnosząc po zapachu,
resztę stracił niedawno.
Podniósł na nich nabiegłe krwią oczy. Ead od razu go rozpoznała, ale to
Sabran przemówiła do niego pierwsza głosem mroźnym jak serce zimy.
– Doktor Roos.

Sabran IX. Trzydziesta szósta królowa z rodu Berethnet. Nienawidził jej


i pogardzał nią od blisko dekady, a teraz proszę – stała dwa kroki od niego.
U boku osoby, którą kazano mu zabić.
W czasie jego pobytu na dworze ta osoba nazywała się Ead Duryan. Była
Ersyrką zajmującą nieznaczącą pozycję na Wysokim Dworze. Najwyraźniej
jej pozycja się umocniła. Pamiętał jej oczy, ciemne i przenikliwe. I jej
dumną postawę.
– Doktor Roos – powtórzyła Sabran.
Jakby zwracała się do szczura.
– Wasza Wysokość – odpowiedział Niclays głosem ociekającym
lekceważeniem. Bez przekonania skinął głową. – Jakże miło znów cię
widzieć.
Królowa Inys usiadła na krześle po przeciwnej stronie stołu.
– Na pewno pamiętasz panią Ead Duryan – powiedziała. – Teraz jest
damą Eadaz uq-Nārą, wicehrabiną Nurthy.
– Lady Nurtha – rzekł Niclays, skłaniając się. Nie potrafił sobie
wyobrazić, jakich czynów dokonała ta młoda dwórka, że zaszła tak wysoko.
Ead stała z rękami złączonymi z przodu.
– Doktorze Roos.
Wyraz jej twarzy nie zdradzał, co o nim myśli, lecz jej niemalże obronna
postawa względem Sabran kazała mu sądzić, że nie darzy go miłością.
Niclays usiłował na nią nie patrzeć. Umiał nieźle maskować intencje, ale
bał się, że te oczy przejrzą go na wskroś.
Ściskał w dłoni zimny kawałek metalu. Kalyba ostrzegła go, że Ead
Duryan jest znacznie szybsza niż przeciętna kobieta, lecz przecież nie
będzie się spodziewać, że Niclays ma przy sobie coś, czym zamierza
wyrządzić jej krzywdę. Musi uderzyć mocno i szybko.
Sabran położyła dłonie płasko na stole.
– Jakim cudem znalazłeś się tak daleko od lądu, na środku Czeluści?
Nadszedł czas kłamstw.
– Próbowałem, pani, uciec z wygnania, na które mnie skazałaś.
– I sądziłeś, że zdołasz przepłynąć Czeluść łódką wiosłową?
– Desperacja zawsze ostatecznie zatriumfuje nad rozsądkiem mężczyzny.
– I nie tylko mężczyzny, doktorze. To tłumaczy, dlaczego lata temu
zdecydowałam się skorzystać z twoich usług.
Skrzywił się.
– Wasza Wysokość – powiedział. – Zdumiewasz mnie. Nie
podejrzewałem, że jedno serce może pomieścić tyle urazy.
– Mam dobrą pamięć – odrzekła Sabran.
Był chory z nienawiści. Siedem lat więzienia na Orisimie to dla niej jak
splunąć. Ani myśli pozwolić mu na powrót do Mentendonu, a wszystko
przez to, że ją zawstydził. Zmusił, by uważała się za nieważną i małą.
Widział to wszystko w jej bezlitosnych oczach.
Kalyba sprawi, że poleją się z nich łzy. Czarownica klęła się, że śmierć
Ead Duryan złamie Sabran Berethnet i wówczas ona odda ją
Bezimiennemu. Patrzył na nią teraz i tego właśnie dla niej pragnął. Chciał
widzieć, jak cierpi. Musiał tylko zabić jej damę dworu i odebrać jej biały
kamień, który przy sobie nosiła.
Kalyba obiecała, że go wskrzesi, jeśli zginie, wykonując zadanie.
Wówczas będzie mógł wrócić do Mentendonu nie tylko z ogromem
bogactw, lecz także z Jannartem. Wiedźma zwróci mu Jannarta.
Lecz jeśli nie wykona zadania, zginie Laya.
– Chcę ci coś powiedzieć, Sabran Berethnet – wyszeptał Niclays. Ból
w ręce zasnuł jego oczy łzami. – Gardzę tobą. Gardzę każdą rzęsą na każdej
twojej powiece, każdym palcem u stóp i dłoni, każdym zębem w twoich
ustach. Nienawidzę cię do szpiku kości.
Sabran patrzyła na niego beznamiętnym wzrokiem.
– Nie jesteś w stanie zgłębić ogromu mojej nienawiści do ciebie. Co
dzień od lat przeklinam twoje imię. Myśl o tym, że pewnego dnia stworzę
eliksir życia, a potem ci go odmówię, była paliwem wszystkich moich
czynów. Pragnąłem tylko jednego: niepowodzenia w każdym z twoich
dążeń.
– Nie będziesz mówił w ten sposób do Jej Wysokości – syknął jeden z jej
lśniących rycerzyków.
– Będę mówił do Jej Wysokości, jak mi się podoba. Jeśli chce, bym
przestał, może powiedzieć mi o tym sama – odrzekł Niclays z wymuszoną
uprzejmością. – Nie będzie mi przerywał jeden z jej zakutych manekinów.
Sabran milczała. Rycerz spojrzał na nią i zacisnął usta.
– Spędziłem na tej wyspie długie lata – cedził Niclays. – Całe lata na
skrawku lądu uczepionym Przylądka Hisan, obserwowany i nadzorowany
jak pospolity zbir. Latami chodziłem dwoma ulicami na krzyż, tęskniąc za
domem. A wszystko dlatego, że obiecałem ci dar, którego nigdy nie
mogłem ci dać, zaś ty, królowa Inys, okazałaś się na tyle naiwna, by
uwierzyć, że go dostaniesz. Tak, zasłużyłem na karę. Tak, byłem
nikczemnikiem, który zasłużył na rok lub dwa wygnania. Ale siedem lat…
Na Świętego, droga pani, śmierć na stosie to przy tym akt miłosierdzia.
Jego palce zacisnęły się na blacie tak mocno, że paznokcie wbiły się
w drewno.
– Mogłabym ci wybaczyć kradzież pieniędzy. Mogłabym wybaczyć
kłamstwa – wyszeptała Sabran – lecz ty żerowałeś na mnie, Roosie. Byłam
młoda i przerażona, zwierzyłam ci się ze swoich największych obaw, choć
ukrywałam je nawet przed swoimi damami sypialnianymi.
– I to tłumaczy siedem lat wygnania?
– Coś tłumaczy z pewnością. Może przeproszę cię, gdy zadeklarujesz
chęć chociaż częściowego zadośćuczynienia za swoje kłamstwa.
– Pisałem do ciebie, płaszcząc się jak najnędzniejszy kundel – wypluł
Niclays – po tym, jak Aubrecht Lievelyn odmówił mi prawa do powrotu do
domu. Tak mu się zamarzyła twoja święta cipa, że przedłożył ją nad…
Sabran wstała. Krew odpłynęła jej z twarzy. Wszystkie partyzany
w pomieszczeniu celowały w serce Niclaysa.
– Nie wymówisz więcej tego imienia – wymówiła upiornie miękko –
albo wrócisz do morza w kawałkach.
Przeholował. Rycerze Ciała nie nosili przyłbic pod dachem, widział więc
szok wypisany na ich twarzach, pogardę sięgającą głębiej, niż zdołałoby
sięgnąć zwykłe obelżywe słowo.
– On nie żyje – wydedukował Niclays. – Prawda?
Przytaknęła mu cisza.
– Nie dostałam żadnego z twoich listów – powiedziała cicho Sabran. –
Czemu nie zdradzisz mi teraz treści któregoś z nich?
Wstrząsnął nim ponury chichot.
– Och, Sabran, Sabran. W ogóle się nie zmieniłaś przez tych siedem lat.
Chcesz znać prawdziwy powód, dla którego tu jestem?
Ostrze było lodem w żarze jego dłoni. Stojąca za Sabran Ead Duryan
wciąż nie podejrzewała, co wydarzy się za chwilę. Jeden sus i dosięgnie jej
gardła. Już słyszał wrzask Sabran. Już widział, jak pęka jej maska królowej.
Ale wtedy otworzyły się drzwi i do kabiny wszedł nie kto inny jak Tané
Miduchi.
Niclays rozdziawił usta. Rycerze Ciała natychmiast odgrodzili ją
skrzyżowanymi partyzanami od reszty pomieszczenia, ale ona przepchnęła
się naprzód, gotowa rozszarpać mu gardło gołymi rękami.
– Nie możesz ufać temu człowiekowi – warknęła do Sabran. – To
szantażysta, potwór…
– Toż to lady Tané – rzekł oschle Niclays. – Znowu się spotykamy. Nasze
nici losu wydają się nieodwracalnie splątane.
Właściwie nie posiadał się ze zdumienia, widząc ją żywą. Założył, że
utonęła lub że upolowała ją Złota Cesarzowa. Nie miał bladego pojęcia, co
robi z królową Inys.
– Oszczędziłam cię na Komoridu – wysyczała do niego – ale drugi raz
nie popełnię tego błędu. Ty zawsze wracasz, jak chwast, którego nie można
wytępić. – Zaszamotała się w opancerzonych ramionach Rycerzy Ciała. –
Wypatroszę cię, ty nędzny…
– Dość. – Ead złapała ją za ramię. – Doktorze Roos, powiedziałeś przed
chwilą, że wyjawisz nam prawdziwy cel swojej wizyty. Zalecam, byś to
uczynił, nim dogoni cię ciągnące się za tobą pasmo nieszczęść.
– Przyszedł tu, by nas skrzywdzić dla swojej korzyści – wycharczała
Miduchi. – Jak zawsze.
– Więc pozwól mu się przyznać.
Miduchi odtrąciła jej dłoń, ale przestała się rzucać. Jej wąskie ramiona
uniosły się znacznie, gdy wyrzucała powietrze z płuc.
Niclays oklapł na krześle. Jego ramię płonęło żywym ogniem, a głowę
wypełniał pulsujący rytm serca.
– Miduchi ma rację – wyrzekł. – Zostałem wysłany tutaj przez…
czarnoksiężnicę lub zmiennokształtną. Kalybę.
Ead zmrużyła oczy.
– Coś powiedział?
– Że też istnieje coś takiego… Choć chyba nie powinienem się już
dziwować tym i innym cudom. – Ukłucie bólu w ręce. – Mówiąc wam to,
skazuję przyjaciółkę na śmierć. – Zaszczękał zębami. – Ale… myślę, że ta
przyjaciółka chciałaby, bym to zrobił.
Położył na stole ostry kawałek metalu. Jeden z rycerzy ruszył po niego,
ale Ead powstrzymała go gestem.
– Kalyba mi to dała. T-to ona zostawiła mnie na łodzi. Powiedziała, że
mam płynąć w stronę okrętu i zbliżyć się do ciebie, lady Nurtho.
A następnie wbić ci t-to w serce.
– Ostrze ze sterrenu – powiedziała Ead, wpatrzona w kawałek metalu na
blacie. – Takie jak Ascalon. Za małe, by przebić łuski Bezimiennego, ale
moją skórę by przebiło. Wniosek nasuwa się sam: boi się mnie bardziej niż
wcześniej. Może już usłyszała wołanie klejnotów.
– Klejnoty. – Niclays uniósł brwi. – Czyżbyście miały oba?
Ead kiwnęła głową i usiadła przy Sabran.
– Wiedźma z Inyski ma dar przekonywania – rzekła do Niclaysa. –
Musiała ci obiecać niewyobrażalne bogactwa. Czemu się przyznałeś?
– Obiecała mi niewyobrażalnie więcej niż tylko bogactwo, lady Nurtho –
powiedział Niclays z gorzkim uśmiechem. – Pokazała mi twarz mojej
jedynej miłości. I przyrzekła, że mi ją zwróci.
– A jednak nie wykonasz jej polecenia.
– Kiedyś bym to zrobił. Gdyby nie założyła jego twarzy, gdyby tylko
obiecała mi, że jeszcze go zobaczę, wówczas zostałbym jej małym
homunkulusem. Lecz gdy go zobaczyłem… poczułem odrazę. Bo
Jannart… – To imię zapłonęło mu w gardle. – Jannart nie żyje. Sam wybrał
swoją śmierć, a wskrzeszając go w tym kształcie, Kalyba splugawiłaby jego
pamięć.
Ead obserwowała go.
– Jestem alchemikiem. Całe życie wierzyłem, że ostatecznym celem
alchemii jest chwalebna transformacja niedoskonałości w doskonałość.
Ołowiu w złoto, choroby w zdrowie, rozkładu w wieczne życie. Lecz teraz
rozumiem. W końcu rozumiem. Te aspiracje były fałszywe.
Jego stara profesor miała rację, jak zawsze. Powtarzała, że prawdziwa
alchemia kryje się nie w celu, lecz w samej pracy. Niclays myślał, że
pociesza w ten sposób nieudaczników, którzy nie robili postępów.
– To brzmi głupio, wiem – kontynuował. – Jak majaki szaleńca… ale
Jannart wiedział to od zawsze, a ja nie. Poszukiwania drzewa morwy na
Wschodzie: to właśnie było jego wielkie dzieło. I choć nie ułożył tej
układanki do końca, zdobył ostatni jej element.
– Jannart utt Zeedeur – powiedziała cicho Ead.
Spojrzał na nią rozpłonionymi oczami.
– Jannart był moim nocnym słońcem – wycharczał Niclays. – Światłem
w ciemności, za którym podążałem. Moja żałość zawiodła mnie na Inys,
a ten krok sprawił, że w dalszej kolejności moja noga postanęła za
Wschodzie. Tam próbowałem skończyć to, co zaczął Jan, bo myślałem, że
mnie to do niego zbliży. Robiąc to wszystko, ukończyłem, choć nie miałem
o tym pojęcia, pierwszy etap alchemicznego procesu przemiany duszy
w gnijącego trupa. Moja praca rozpoczęła się wraz ze śmiercią Jannarta.
Stanąłem twarzą w twarz z cieniem w swoim wnętrzu.
Nikt się nie poruszył, nikt nic nie powiedział. Ead patrzyła na niego
z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Zarysowało się na niej współczucie,
ale tylko częściowo. Niclays mówił dalej, starając się nie zważać na
trawiącą go gorączkę i pulsowanie w skroniach. Płonął, zarówno jego ciało
jak i umysł stały w płomieniach.
– A więc widzicie – zakończył – to ja sam jestem przedmiotem swojej
pracy. Upadłem w cień, a teraz muszę się podnieść i stać się lepszym
człowiekiem.
– To zajmie szmat czasu – rzuciła Miduchi.
– O, święta prawda – zgodził się Niclays, rozpalony w równej mierze
przez ranę i własne uczucia – ale to o to właśnie chodzi, nie rozumiesz?
– Rozumiem, że zwariowałeś.
– Nie, nie. Zbliżam się do kolejnego etapu transmutacji. Białego słońca.
Oczyszczenia z nieczystości, oświecenia umysłu! Każdy głupiec rozumie,
że nic nie zwróci mi Jannarta – brnął dalej Niclays – więc sprzeciwię się
Kalybie. Ona reprezentuje moją nieczystość, jest tą, która przyszła, by
zniweczyć moje postępy i sprawić, bym wrócił do swych starych
instynktów. By zapracować na białe słońce, dam wam klucz, za pomocą
którego zniszczycie wszelką ciemność.
– Co to za klucz? – spytała Ead.
– Wiedza – zakończył triumfalnie. – Bezimienny ma słabość. Dwudziesta
łuska na jego piersi jest tą, którą przed laty przebiła Cleolind Onjenyu. Jej
miecz nie dosięgnął celu, ale może otworzył do niego drzwi. Rozpostarł
drogę, która prowadzi przez jego pancerz aż do plugawego serca.
Ead studiowała jego twarz. Zwęziła powieki.
– Nie wolno mu ufać – nie ustępowała Miduchi. – Sprzedałby duszę za
garść srebra.
– Nie mam już duszy, którą mógłbym sprzedać, czcigodna Miduchi. Ale
może uda mi się na nią zapracować – powiedział Niclays. Święty, ależ mu
gorąco. – Widzicie, Jan kogoś po sobie zostawił. Kogoś, kto wciąż jest
drogi memu sercu. Truyde utt Zeedeur, swoją wnuczkę. Chcę być dla niej
tym, kim on był dla niej, a żeby tego dokonać, muszę stać się lepszy. Muszę
stać się dobry. I osiągnę to tym sposobem.
Skończył i powiódł naokoło gorejącym wzrokiem, a wszyscy
w pomieszczeniu zamarli. Sabran spuściła głowę, Ead na moment
przymknęła oczy.
– Ona wciąż jest na Inys. Jest dwórką. – Gdy skakał wzrokiem od jednej
do drugiej, uśmiech na jego ustach powoli topniał. – Prawda?
– Zostawcie nas – rozkazała Sabran Rycerzom Ciała. – Proszę.
Usłuchali.
– Nie – szepnął rozdygotany Niclays. – Nie. – Głos mu się załamał. –
Coście jej zrobili?
– To Igrain Crest – odparła Ead. – Truyde konspirowała ze swoim
towarzyszem, Triamem Sulyardem, by doprowadzić do zjednoczenia
Wschodu i Zachodu. Zainscenizowała zamach na królową Sabran, który
został zinfiltrowany przez Crest, co skończyło się śmiercią Aubrechta
Lievelyna.
Niclays próbował ogarnąć to umysłem. Truyde nigdy nie wyrażała
zdecydowanych opinii politycznych, lecz gdy widział ją po raz ostatni,
miała przecież nie więcej niż dziesięć lat.
Słuchając Ead, czuł, jak ogarnia go bezwład. Dzwoniło mu w uszach. Na
obrzeżach jego pola widzenia pojawiła się czarna mgła, a jego szyję oplótł
niewidzialny łańcuch, odcinając dopływ powietrza. Ead mówiła, a on nie
czuł już nic poza tępym pulsowaniem kikuta.
Ogień w jego wnętrzu nagle się dopalił. I powróciły cienie.
– Zostawiliście ją w Sierocej Wieży – wydusił. – Powinna była wrócić do
Brygstad, gdzie czekałby ją sprawiedliwy sąd. Ale nie. Wydaliście wyrok
i go wykonaliście, tak samo jak miało to miejsce w moim przypadku. – Łza
spłynęła mu do kącika ust. – Jej kości bieleją po jednej stronie świata,
a kości Triama Sulyarda po drugiej. Ile cierpienia udałoby się uniknąć,
gdyby tylko czuli, że mogą bezpiecznie zwierzyć się tobie, Sabran, ze
swoich myśli, zamiast brać sprawy w swoje ręce?
Sabran nie odwróciła wzroku.
– Nie tylko ty szukasz białego słońca – rzekła.
Niclays wolno dźwignął się na nogi. Czoło rosił mu zimny pot. Ból
w ręce był tak dotkliwy, że ledwo widział na oczy.
– Czy Crest została stracona?
– Tak – potwierdziła Sabran. – Jej rządy w cieniu tronu dobiegły końca.
To powinno go pocieszyć. Może pewnego dnia pocieszy. Ale nie zwróci
mu Truyde.
Wyobraził ją sobie, wnuczkę, której nigdy nie miał i mieć nie będzie.
Oczy i piegi odziedziczyła po matce, ale włosy – to podarował jej dziadek.
I tego wszystkiego już nie ma. Pamiętał, jak pojaśniała jej twarz, gdy
odwiedził Jedwabną Salę, i jak podbiegła do niego z naręczem książek,
prosząc, by pomógł jej się z nich uczyć. Wszystko – powiedziała
wówczas. – Ja chcę wiedzieć wszystko. To jej bystry, wiecznie
zaciekawiony umysł czynił ją tak podobną do Jannarta.
– Wysoka księżniczka Ermuna wystosowała dla ciebie zaproszenie
z powrotem do domu – powiedziała cicho Sabran. – Nie prosi Inys
o pozwolenie, lecz gdyby poprosiła, otrzymałaby je. Nie sprzeciwiałabym
się.
Przez siedem lat pragnął tylko usłyszeć te słowa. Zwycięstwo jeszcze
nigdy nie smakowało tak gorzko.
– Dom. Tak. – Z jego rozchylonych ust dobył się pusty śmiech. – Weźcie
mój dar wiedzy. Zniszczcie Bezimiennego, by narodziły się jeszcze dzieci,
które będą chciały zmieniać świat. A potem, błagam, Wasza Wysokość,
zostaw mnie moim cieniom. Obawiam się, że poza nimi nie mam już
niczego.
70
CZELUŚĆ

Z daleka „Pojednanie” wyglądało jak okręt widmo. Loth patrzył, jak z mgły
za jego rufą wyłaniają się kolejne jednostki.
Kończył się drugi dzień wiosny. Znaleźli się nad Cmentarnym Szańcem,
najgłębszym punktem w Czeluści. W Cárscaro grupa najemników
przedzierała się właśnie przez góry, by zabić króla Sigosa i ocalić donmatę
Marosę.
Jeśli wciąż żyje. Jeżeli ścierwokról umarł, jego córka może już być
bezwolną kukłą w szponach Fýredela.
Na masztach okrętów powiewały wszystkie znane bandery – poza jedną.
Nieprzejednany Imperator spoglądał na nie z dłońmi splecionymi za
plecami. Na ciemną szatę nałożył łuskowaty napierśnik, następnie okrył się
ciężką opończą. Głowę osłonił żelaznym hełmem ozdobionym srebrnymi
księżycami i gwiazdami.
– Zaczyna się – powiedział i zerknął na Lotha. – Dziękuję ci, lordzie
Artelocie. Twoje towarzystwo było mi nadzwyczaj miłe.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Wysokości.
Związanie okrętów razem zajęło nieco czasu. Wreszcie Sabran pojawiła
się na „Tańczącej Perle” wraz z lady Neldą Stillwater po jednej i lordem
Lemandem Fynchem po drugiej stronie oraz ze świtą Rycerzy Ciała,
tłumem oficerów marynarki, a także żołnierzami.
Jej odzienie było strojne i praktyczne zarazem. Suknia, czy raczej płaszcz
pozbawiony elementów stelażu, sięgała do kostek, a spod niej wyglądały
buty do jazdy. Na skroniach królowej spoczywała korona dwunastu gwiazd
przetknięta tańczącymi perłami. I choć Sabran nie była wojowniczką, miała
przy boku Miecz Imperium, który zastępował jej Ascalona.
Gdy Loth wypatrzył w tłumie Ead okutaną w płaszcz z futrzanym
kołnierzem, odetchnął pełną piersią po raz pierwszy od wielu dni. Żyła.
Tané dotrzymała słowa.
Sama Tané również znalazła się wśród tych, którzy wyszli na pokład,
choć nigdzie nie widział jej smoczycy. Gdy skrzyżowały się ich spojrzenia,
skinęła mu głową, a on odwzajemnił uprzejmość.
Nieprzejednany Imperator stanął kilka kroków przed Sabran. Skłonił się,
a Sabran dygnęła.
– Wasza Wysokość – przywitał się.
Jej twarz była jak wykuta z marmuru.
– Wasza Imperialna Wysokość.
Przez moment mierzyli się wzrokiem: dwoje monarchów, których władzę
legitymowali bogowie, którzy całe swoje życie wiedli w cieniu olbrzymów.
– Wybacz, że nie posługujemy się twoim językiem – przerwała ciszę
Sabran. – Lecz jak słyszeliśmy, ty świetnie posługujesz się naszym.
– Istotnie – odrzekł Nieprzejednany Imperator – choć zapewniam, że na
wszystkich innych frontach jestem zupełnym ignorantem, jeśli chodzi
o Inys i jej sprawy. Jako chłopiec pasjonowałem się językami. – Zaszczycił
Sabran uśmiechem. – Lecz widzę, że i ciebie pasjonuje jakiś wycinek mego
kraju. W twojej koronie lśnią tańczące perły.
– Bardzo się nam podobają. Ta korona została wykonana przed Żałobą
Wieków, gdy Inys wciąż jeszcze handlowała z Seiiki.
– Są olśniewające. W Imperium Dwunastu Jezior mamy też inne piękne
klejnoty, które nazywamy „słodkowodnymi”.
– Chętnie byśmy je obejrzeli – zapewniła go Sabran. – Lecz najpierw
czujemy się w obowiązku serdecznie podziękować Waszej Imperialnej
Wysokości oraz arcyczcigodnemu wojwładcy za tak szybkie przyjście nam
z pomocą.
– Mój towarzysz broni i ja nie mogliśmy odmówić Waszej Wysokości
w sprawie tak pilnej. Zaraziliśmy się pasją lorda Artelotha, który walczył
jak lew o zawiązanie sojuszu.
– Niczego innego się po nim nie spodziewałam. – Loth pochwycił jej
spojrzenie, a ona posłała mu dyskretny uśmiech. – Czy wolno nam spytać,
jak daleko są smoki Wschodu? Spodziewaliśmy się, że je tu zobaczymy.
A może są nieco mniejsze, niż zawsze nam się wydawało?
Rozległy się nerwowe śmiechy.
– Legendy mówią, że niegdyś potrafiły zmniejszyć się do rozmiarów
śliwki. Lecz teraz są tak olbrzymie, jak słyszałaś. – Kącik ust imperatora
drgnął. – Są pod falami, Wasza Wysokość. Zanurzone w wodzie, zbierają
siły do walki. Mam wielką nadzieję po bitwie przedstawić cię Imperialnej
Smoczycy, mojej gwieździe-przewodniczce.
Sabran zachowała neutralny wyraz twarzy.
– Będziemy zaszczyceni. Czy Wasza Imperialna Wysokość – wyrzekła
po chwili z niejakim wysiłkiem – dosiada tego… stworzenia?
– Zwykle na okazję rozmaitych ceremonii, lecz prawdopodobnie dosiądę
go również dzisiaj. – Pochylił się lekko w jej stronę. – Ale muszę wyznać,
że mam okropny lęk wysokości. Moja szlachetna babka twierdzi, że różnię
się pod tym względem od poprzedzających mnie Laksengów.
– Może to dobry znak – skwitowała Sabran. – Trudno o lepszy dzień na
zapoczątkowanie nowej tradycji.
Odpowiedział uśmiechem.
– W rzeczy samej.
Rozbrzmiały kolejne fanfary i do osób zgromadzonych na pokładzie
dołączył wojwładca Seiiki. Pitosu Nadama, srebrnowłosy mężczyzna
z cienkim wąsikiem, miał postawę człowieka, który niegdyś była
wojownikiem, lecz od lat nie miał okazji, by chwycić za miecz. Na pancerz
narzucił pozbawiony rękawów złoty płaszcz. Wraz z nim na pokładzie
znalazło się trzydziestu smoczych jeźdźców z Seiiki, którzy na komendę
skłonili się zagranicznym monarchom.
Była wśród nich kobieta, którą Loth wypatrzył w wodzie. Zdjęła hełm
i maskę, odsłaniając ogorzałą od słońca twarz i włosy związane w kok.
Patrzyła na Tané, a Tané na nią.
Nadama pozdrowił Nieprzejednanego Imperatora w swoim języku,
a potem zwrócił się do Sabran.
– Wasza Wysokość. – Nawet jego głos brzmiał po żołniersku. – Moi
jeźdźcy staną dziś u twego boku. – Krótkie, klarowne słowa. – Pomimo
dzielących nas różnic. – Łypnął na imperatora. – Tym razem dopilnujemy,
by Bezimienny przepadł na dobre.
– Inys ruszy do walki wraz z tobą, arcyczcigodny wojwładco – padła
odpowiedź Sabran. Z jej ust wydobyła się biała chmurka. – Dzisiaj
i zawsze.
Nadama skinął głową.
Trąby obwieściły przybycie króla Raunusa z domu Hraustr, bladego
olbrzyma o złotych włosach, żelaznych oczach i prężących się pod skórą
węzłami mięśni. Przywitał się z Sabran mocnym uściskiem dłoni, a potem
niedbale skinął głową pozostałym władcom. Jego ręka nie oddalała się
zanadto od pozłacanego rapiera, który obciążał mu pas.
Mimo przyjacielskiego powitania napięcie między czworgiem władców
było jak żarzące się ognisko, które może rozniecić jeden zbłąkany powiew
wiatru. Lothowi zdawało się oczywiste, że monarchowie zwaśnionych od
stuleci krajów są wobec siebie podejrzliwi.
Gdy przyciszonymi głosami wymienili między sobą kilka zdań, goście
udali się z powrotem na swoje okręty. Smoczy jeźdźcy ruszyli za
wojwładcą, a w chwili, gdy to nastąpiło, oddaliła się również Tané.
Ead poszła za Sabran do jej kabiny, gestem przywołując Lotha.
Odczekał, aż większość przybyłych opuści pokład i gdy tylko minął
Rycerzy Ciała pilnujących drzwi, uściskał Ead i poderwał ją ponad ziemię.
– Przyjaźnienie się z tobą nie jest proste, wiesz? – powiedział, czując jej
uśmiech przy policzku. Drugim ramieniem przyciągnął do siebie Sabran. –
Ciebie też to dotyczy.
– Mocne słowa jak na kogoś, kto popłynął na Wschód na pirackim
okręcie – wydusiła Sabran w jego ramię.
Zachichotał w odpowiedzi. Gdy już postawił Ead na podłodze, odkrył, że
ciemny kolor zszedł z jej ust, choć wciąż wyglądała na zmęczoną.
– Nic mi nie jest – zapewniła go, widząc jego zatroskane spojrzenie. –
Dzięki Tané. I dzięki tobie.
Ujął jej dłoń.
– Wciąż jesteś wychłodzona.
– To minie.
Loth zwrócił się ku Sabran i poprawił jej perłową koronę, która
przekrzywiła się nieznacznie wskutek jego niedźwiedziego uścisku.
– Pamiętam ją na skroniach twojej matki. Byłaby dumna z tego sojuszu,
Sab.
Uśmiechnęła się blado.
– Mam taką nadzieję.
– Została nam godzina, nim rozpocznie się trzeci dzień wiosny.
Powinienem zobaczyć się z Meg.
– Meg tu nie ma – powiedziała Ead.
Loth znieruchomiał.
– Jak to?
Opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło od jej przebudzenia ze
snu śmierci. O tym, jak Tané skosztowała owocu, i o porozumieniu
wypracowanym przez władców Południa. Gdy wyjawiła mu, gdzie
przebywa teraz jego siostra, wziął głęboki wdech.
– Pozwoliłyście jej jechać do Yscalinu. – Wymierzył te słowa w obie
przyjaciółki. – Do Cárscaro, gdzie niebawem rozpocznie się oblężenie.
– Loth – powiedziała Ead – Meg sama dokonała wyboru.
– Bardzo chciała odegrać w tym jakąś rolę, a ja nie widziałam powodu,
by jej tego odmawiać – wyjaśniła Sabran. – Pojechał z nią kapitan Lintley.
Wyobraził sobie siostrę na jałowym pustkowiu, pochyloną w lazarecie
nad jakimś dogorywającym nieszczęśnikiem, umazaną krwawym błotem
bitwy. A potem stanął mu przed oczami widok Margret leżącej na łóżku
polowym, dręczonej ukropnicą, i ogarnęły go mdłości.
– Muszę przemówić do naszych żeglarzy – oświadczyła Sabran. –
Módlmy się, byśmy ujrzeli świt.
Loth przełknął trwogę, która zaczopowała mu gardło.
– Niech Cleolind ma nas wszystkich w opiece.

Tané stała na pokładzie „Tańczącej Perły” wśród żołnierzy i łuczników,


którzy zgromadzili się przy burcie, czekając, aż wybije godzina.
Nieprzejednany Imperator stał na górnym pokładzie. Za nim, niczym
wielki cień, unosiła się w powietrzu Imperialna Smoczyca. Jej łuski miały
kolor ciemnego złota, a oczy wypełniał błękit lodowca. Wzdłuż jej ciała
powiewały, niby zanurzone w wodzie, długie wąsy, białe niczym rogi na
czubku jej głowy. Przy rufie czekały jeszcze trzy seiikineskie smoki –
członkowie starszyzny – i te właśnie były największymi, jakie Tané
kiedykolwiek widziała.
Nieopodal nich stał wraz z wojwładcą Seiiki morski generał. Tané
wiedziała, że jej były dowódca jest świadom jej obecności na okręcie. Za
każdym razem, gdy odrywała od niego wzrok, czuła na sobie jego
przenikliwe spojrzenie.
Dostrzegła wśród smoczych jeźdźców Onren i Kanperu. Twarz
mężczyzny wzbogaciła się od ich ostatniego spotkania o biegnącą przez
oko bliznę. Ich smoki czekały na nich za burtą „Wyzwania”.
Poczuła czyiś dotyk na ramieniu. Od cieni za jej plecami oderwała się
zakapturzona postać.
Ead.
– Gdzie jest Roos? – spytała dyskretnie Tané.
– Ostro gorączkuje. Dzisiejszy dzień okaże się decydujący. – Ead nie
odrywała od niej wzroku. – Czy twój smok już przybył? – Tané zaprzeczyła
gestem. – Czy możesz dosiąść innego?
– Nie jestem już jeźdźcem.
– Lecz z całą pewnością dzisiaj…
– Nie rozumiesz, więc ci wytłumaczę – ucięła. – Jestem zhańbiona. Nie
będą nawet ze mną rozmawiać.
Ead patrzyła na nią jeszcze chwilę, po czym pokiwała głową.
– Miej klejnot pod ręką – poprosiła i na powrót zatopiła się w cieniu.
Tané usiłowała się skupić. Wiatr pieścił jej skórę i szarpał włosy.
Wypełniał żagle „Tańczącej Perły”.
Głęboko w Czeluści coś się poruszyło. Ruch był niczym machnięcie
skrzydeł motyla, niczym wiercenie się dziecka w łonie matki.
– Nadchodzi – powiedziała Imperialna Smoczyca. Jej głos poniósł się
między okrętami.
Tané sięgnęła do szkatułki. Klejnot był tak zimny, że czuła chłód przez
lakierowane drewno.
Wiatr wydął żagle. Zaczęło się. Niebo nad okrętami zasnuły chmury.
Imperialna Smoczyca przyzwała pobratymców w swoim języku,
a seiikineskie smoki wzmocniły jej wołanie własnymi głosami. Mgła
zgęstniała, gdy przywoływały burzę, a wraz z nią całą swoją moc. Kiedy
wynurzały się z morza, strumienie wody ociekające z ich ciał zmoczyły od
stóp do głów ludzi zgromadzonych na pokładach. Tané otarła oczy.
To stało się tak prędko. W jednej chwili królowała cisza, mącona jedynie
szumem deszczu.
A potem – obłęd.
W pierwszej chwili Tané pomyślała, że to wstało słońce – tak silne
światło rozbłysło na północy. A potem ogarnął ją żar, który wydusił jej
z płuc całe powietrze. Seiikineski okręt „Chryzantema” eksplodował
ogniem na ułamek sekundy przed tym, jak druga erupcja przeorała flotę
króla Północy, a dziki, nieludzki ryk ogłosił przybycie wroga.
Gdy na niebie pojawiła się smoliście czarna wielka zachodnica, wiatr
wzbudzony jej skrzydłami pogasił latarnie na wszystkich okrętach.
– Fýredel! – zawołał ktoś.
Tané zakrztusiła się, czując rozżarzony fetor jego łusek. Rozbrzmiały
krzyki. W rozmigotanym świetle ognia ujrzała, jak Loth wpycha królową
między Rycerzy Ciała, a Imperialna Gwardia otacza kordonem
Nieprzejednanego Imperatora. Naraz czyjeś ramię wbiło się w jej pierś
i obaliło na deski.
W ciemności zahuczała wojenna koncha. Jeźdźcy wraz ze smokami
zniknęli pośród fal. Choć wokół rozszalał się chaos, całym sercem pragnęła
być teraz wśród nich.
Czarna zachodnica kołowała nad flotą. Jej słudzy śmignęli w powietrzu,
wyjąc i skrzecząc, zwarli się w boju ze smokami Wschodu. Skrzydła,
nieprzeliczone skrzydła, łomocące rozognione powietrze, przywodzące na
myśl stado gigantycznych nietoperzy. Ogony smagały powietrze jak
błyskawice.
Wiwerna uderzyła z impetem w grotmaszt „Pojednania”. Drewno
zajęczało i trzasnęło, słup pomknął ku falom jak ścięte drzewo, a wraz
z nim największy żagiel. Z pokładu dał się słyszeć agonalny wrzask.
Żagle opancerzonej „Chryzantemy” ogarnął ogień. Tané biegła wraz
z tłumem, ściskając w dłoni pistolet. Moc obecnego w niej sidenu
pulsowała w jej krwiobiegu niczym drugie serce.
Tuż przed nią wylądował ognioziej większy od bojowego rumaka. Miał
masywne nogi, a w jego paszczy błądził szkarłatny język.
Wiwerna.
Tané przygotowywała się na to całe życie. Urodziła się właśnie po to.
Wyjęła wschodzący klejnot, z którego trysnęło białe światło, a wiwerna
ryknęła wściekle, osłaniając się przed nim skrzydłem. Tané odegnała ją od
łuczników.
Kolejna bestia wbiła się w drewno za jej plecami, aż zatrząsł się pokład.
Jej oczy były jak rozpalone węgle. Osaczona Tané jedną ręką włożyła
kamień z powrotem do szkatułki, a drugą wyrwała z pochwy inysycki
miecz. Jego ciężar zaburzył jej równowagę i pierwszy cios rozminął się
z celem, ale drugi trafił. Czerwona, gorąca krew chlusnęła na deski, gdy
klinga przeżarła się przez łuskę, mięśnie i kości. Bezgłowa wiwerna runęła
na pokład, targana drgawkami.
A Tané ujrzała w kałuży krwi twarz Susy, jej czarnowłosą głowę toczącą
się do rowu, i ten widok sprawił, że zamarła na kilka chwil. Wtedy
pierwsza wiwerna rzygnęła jej w plecy płomieniem.
Kobieta okręciła się w samą porę, jej ręka wystrzeliła w górę,
a spomiędzy jej palców bryznęło złote światło. Smoczy ogień spłynął z niej,
nadpalając rękaw koszuli. Tané krzyknęła, gdy żar pokrył jej ramię
bąblami, lecz większość płomieni rozmyła się we mgle.
Wiwerna przekrzywiła głowę, jej źrenice zwęziły się w dwie wąskie
kreseczki, a potem zaskrzeczała ohydnie i bluznęła w Tané kolejną wiązką
błękitnawych płomieni. Kobieta odskoczyła w tył, unosząc miecz gotowy
do walki. Potrzebowała seiikineskiego ostrza – jak ma się poruszać niczym
woda, skoro ciąży jej ten nieporęczny kawał żelaza?
Jej przeciwniczka zrywami pluła ogniem. Deszcz chłostał jej łuski. Gdy
zbliżyła się na dostateczną odległość, Tané uskoczyła przed kłapnięciem
paszczy wypełnionej gnijącymi zębami i chlasnęła wiwernę klingą po
nogach. W kolejnym ruchu okazała się zbyt wolna i gdy masywny ogon
uderzył ją z mocą w tułów stroną pozbawioną kolców, poleciała przez
pokład. Miecz wymsknął jej się z palców na ułamek sekundy przed tym, jak
rąbnęła o maszt i upadła na deski, uderzając głową o drewno. Szok na
moment przytrzymał ją w miejscu. Ognioziej skruszył jej przynajmniej
jedno żebro, plecy bolały ją, jakby ktoś obił je kijami. Wiwerna biegła ku
niej, z jej chrap unosiły się smużki dymu. Naraz z chmury mgły wyskoczył
seiikineski żołnierz i wraził bestii miecz w bok. Okrążył ją, wykorzystując
jej skołowanie, i wymierzył cios w oko, lecz wówczas wiwerna zacisnęła
szczęki na jego nodze i zaczęła łomotać nim o pokład. Szarpała nim w górę
i w dół, w prawo i w lewo, jakby był strzępem mięsa. W trzasku łamanych
kości Tané słyszała, jak gaśnie jego krzyk. Bestia odrzuciła trupa pod burtę.
Dwa kroki dalej leżał zwęglony żołnierz zakuty w niebiesko-srebrny
pancerz. Tané porwała z ziemi jego tarczę z herbem królestwa Hróth
i założyła ją sobie na lewe ramię, zaciskając szczęki, gdy ból odezwał się
w jej żebrach. W drugiej ręce uniosła zakrwawiony miecz.
Gorąco bijące od płomieni pokryło jej ciało potem. Rękojeść ślizgała się
w dłoni.
Nie zauważała już innych ognioziejów, które roiły się ponad okrętami,
rwąc żagle i buchając chmurami ognia, nie słyszała i nie widziała innych
żołnierzy, toczących naokoło bitwę ze smoczymi stworami. Widziała tylko
tę jedną wiwernę, a wiwerna ją.
Gdy monstrum rzuciło się na Tané, ona odtoczyła się poza zasięg jej
szczęk i rąbnęła ją w ogon, który raz po raz strzelał w kierunku jej kolan.
W panującym tumulcie brak przednich kończyn utrudniał stworowi walkę
z czymś tak małym i szybkim jak człowiek. Wiwerna była przystosowana
do ataków z powietrza i zadawania błyskawicznych ciosów, jak drapieżne
ptaki. Gdy usiłowała odszukać Tané paszczą, kobieta pogłębiła w jej boku
wyrwę, którą zostawił rycerz. Przyjęła na tarczę rozpaczliwe bryźnięcie
płomienia, a gdy bestia ciosem skrzydła wybiła ją z jej ręki, wyprowadziła
cios od dołu i wgniotła jej żuchwę w podniebienie, gasząc płomień w jej
oczach. Odskoczyła od zwłok, które osunęły się na pokład.
Siden odnowił jej siły, zanim jej członki zdołało ogarnąć zmęczenie.
Teraz nic nie mogło jej choćby tknąć, nawet śmierć trzymała się na dystans.
Kiedy wielka zachodnica barwy smoły złamała maszt „Matki Wody”, Tané
złapała leżącą na deskach włócznię.
Rozbolały ją oczy. Obraz stał się niewyraźny, gdy wpatrywała się
w ogniozieje, miała wrażenie, że patrzy pod słońce na unoszące się
w powietrzu drobinki kurzu. Zamachnęła się i cisnęła włócznią
w ptasiogłowego potwora, przyszpilając mu jedno skrzydło do ciała.
Machając szaleńczo tym drugim, bestia szamotała się w powietrzu, by w
końcu wpaść z pluskiem do wody.
„Pojednanie” odbiło od „Tańczącej Perły”. Rozdzieliły się również
„Wyzwanie” i „Chryzantema”. Ich działa celowały w niebo. Rozległ się
chrzęst folgierza, a potem „Chryzantema” wypaliła ze wszystkich dział.
Kula łańcuchowa pomknęła w powietrze, dziurawiąc i łamiąc skrzydła
i ogony. Potworna kanonada zagłuszyła na chwilę wszystkie inne dźwięki,
z otworów artyleryjskich okrętu buchnęły w niebo kłęby czarnego dymu.
Z jeziorańskich jednostek wystrzeliła chmara bełtów, wyglądająca w blasku
płomieni jak rój brązowych drzazg. Dały się słyszeć wykrzykiwane przez
kapitanów rozkazy oraz palba z pistoletów marynarzy „Wyzwania”, a zaraz
potem donośne jęki cięciw.
Hałas przytłaczał Tané, kręciło jej się w głowie. Odurzona sidenem,
miała wrażenie, że podziwia bitwę namalowaną na płótnie.
Broń. Potrzebowała drugiej broni. Może znajdzie coś na pokładzie
„Wyzwania”. Wskoczyła na nadburcie i dała nura do morza.
Panująca pod wodą cisza przytłumiła szalejący w niej płomień.
Wynurzyła się na powierzchnię i popłynęła w kierunku okrętu. Nieopodal
tonęła jedna z ogarniętych płomieniem ersyrskich jednostek. Członkowie
załogi skakali w fale, szukając ocalenia.
Prochownia takiego okrętu na pewno jest wypełniona po sufit. Nabrała
tchu i dała nura w głębinę.
Gdy okręt eksplodował, nawet pod powierzchnią ogarnęła ją fala gorąca.
Wody Czeluści zabarwiła pomarańczowa łuna. Siła wybuchu zniosła Tané
z kursu, obróciła w wodzie, wydusiła powietrze z płuc. Kobieta machnęła
rękami i nogami, próbując odnaleźć właściwy kierunek. Włosy lepiły jej się
do czoła, oczu, policzków. Podpłynęła bliżej do kadłubu „Wyzwania”
i wyprysnęła na powierzchnię.
Z płonącego truchła jednostki bił w niebo słup czarnego dymu. Przez
chwilę mogła tylko patrzeć na obraz zniszczenia.
Wielka zachodnica barwy smoły mościła się na dryfujących zgliszczach
jak na tronie. Objedzona mięsem, rozrosła się do groteskowych rozmiarów,
pod kolczugą łusek grały potężne muskuły. Każdy kolec na jej ogonie był
długi na stopę.
Fýredel.
– Sabran Berethnet. – Jego głos ociekał nienawiścią. – Mój pan idzie po
ciebie. Gdzież jest dziecko, które miało go przed tym powstrzymać?
Gdy szydził z królowej Inys, z wody niespodziewanie wynurzył się
sędziwy seiikineski smok o lśniących łuskach. Wzbił się wysoko nad
„Tańczącą Perłę” i paszczą złapał w locie wiwernę. Między jego zębami
strzeliła błyskawica, w oczach zapłonęło białoniebieskie światło. Tané
ujrzała, jak wiwernę ogarnia biały ogień, nim smok skrył się pod wodą,
zabierając swój łup ze sobą. Fýredel przyglądał się temu z obnażonymi
kłami.
– Dranghien Lakseng. – Imię poniosło się po wodzie. – Czyżbyś się bał
pokazać twarz?
Tané płynęła dalej. Armaty „Wyzwania” grzmiały. Odnalazła szczeble
wprawione w burtę okrętu i zaczęła się wspinać.
– Podziwiajcie! Oto Ryk z Hróth, który chowa się w śniegu! – Fýredel
uśmiechał się pogardliwie, pokazując kły. Odpowiedział mu huk dział
„Niedźwiedziego Strażnika”. – Podziwiajcie wojwładcę Seiiki, który prawi
o jedności między ludźmi i morskim robactwem. Utopimy twych obrońców,
a pozostałych przy życiu rozpędzimy jak owce, tak jak zrobiliśmy to setki
lat temu. Czarny piach będzie ciągnął się od wybrzeża do wybrzeża.
Tané wskoczyła na pokład „Wyzwania”. Seiikinescy żołnierze strzelali
z pistoletów i szyli z łuków. Jedna ze strzał odbiła się od łusek wiwerny.
Tané zabrała miecz spoczywającej na deskach martwej kobiecie. Gdzieś
pośród nocy lamentował mordowany smok.
– Dni bohaterów przeminęły – ryczał Fýredel. – Od Północy do Południa,
od Wschodu do Zachodu wasz świat strawią płomienie!
Tané wyjęła wschodzący klejnot. Jeśli Kalyba kręciła się gdzieś blisko,
przyciągnie ją jego moc.
Sterren przeszył fale jak igła przeszywa jedwab i woda owinęła się wokół
Fýredela niczym całun. Ognioziej wzbił się w powietrze, woda, która
zetknęła się z jego łuskami, zasyczała i wyparowała.
– Czarne Żagle na bakburcie! – rozbrzmiał krzyk.
Tané dostrzegła je w oddali przez zasłonę dymu.
– Yscalińska bandera! – ryknął kapitan „Pojednania”. – Smocza Flota!
Tané liczyła. Dwadzieścia okrętów.
Na pokład sfrunęła wiwerna, a Tané odtoczyła się za maszt. Cały szyk
łuczników padł na deski, powalony potężnym ogonem. Żołnierz rzucił
w nią halabardą. Grot wbił się głęboko w biodro potwora.
Martwy łucznik zastygł, przewieszony przez nadburcie. Jego kości były
połamane. Tané schowała klejnot i zabrała mu łuk i strzały. W kołczanie
zostały tylko cztery.
– Ognioziej! – zawołał marynarz z bocianiego gniazda. – Od bakburty!
Od bakburty!
Pozostali łucznicy zwrócili się we wskazanym kierunku i napięli łuki.
Strzelcy przeładowali pistolety skałkowe. Tané nałożyła strzałę na cięciwę.
Na tle nieba unosiła się druga wielka zachodnica, blada jak żuraw. Tané
patrzyła, jak skrzydła składają się do środka, a łuski przemieniają w ludzką
skórę, jak zmniejszają się zielone tęczówki, a tam, gdzie przed chwilą
sterczały rogi, powiewają czarne włosy. Nim wyrm dotknął desek pokładu,
zmienił się w tę samą kobietę, którą Tané widziała w Lasyi. Rozdwojony
język skrył się między czerwonymi wargami.
– Dziecko – powiedziała Kalyba po inysycku – oddaj mi klejnot.
Coś w Tané zapragnęło spełnić żądanie.
– To nie broń. To nierównowaga. – Wiedźma szła w jej stronę. – Więc
oddaj mi go.
Roztrzęsiona Tané naciągnęła cięciwę i zmusiła się, by nie patrzeć na to,
co Kalyba trzymała w dłoni. Jej ostrze było jasnym i czystym gwiezdnym
srebrem.
Ascalon.
– Łuk? Ojej. Eadaz cię nie ostrzegła, że czarownicy nie da się zabić
drzazgami ani ogniem? – Kalyba zdążała naprzód szybkim krokiem. Była
naga, a w jej oczach pełgała dzikość. – Powinnam była się spodziewać, że
krew Neporo spróbuje stawić mi opór.
Tané cofała się coraz szybciej. Zaraz oprze się plecami i burtę. Łuk
rzeczywiście zda jej się na nic – wróg potrafił zmieniać postać i w mgnieniu
oka unikać ataku. I było jasne, że miecz przejdzie przemianę wraz
z Kalybą. W jej ręku był jak kolejna część ciała.
– Zastanawiam się – podjęła wiedźma – czy zdołasz pokonać mnie
w walce. W końcu ty też jesteś Pierwokrwistą. – Jej usta wykrzywił
uśmiech. – Zaczynaj, krwi drzewa morwy. Zobaczmy, która z nas jest
silniejszą wiedźmą.
Tané odłożyła łuk. Rozstawiwszy nogi szerzej, wypełniła dłonie blaskiem
sidenu.
71
CZELUŚĆ

W cieniu tylnego pokładu „Pojednania” Loth wraz z dwunastoma


Rycerzami Ciała strzegł królowej.
Jeden z marseli płonął. Pokład był zasłany ciałami. Armaty co rusz pluły
kulami łańcuchowymi i trzpieniowymi, a między salwami rozbrzmiewała
gromko komenda bosmana: „Ognia!”. Tymczasem maszyny oblężnicze
z Gniazda nieustannie posyłały w niebo kotwiczki na łańcuchach, które
oplątywały nogi i skrzydła smoczych stworów.
Kanonierzy i artylerzyści robili, co mogli, by ich pociski nie trafiały
wschodnich smoków. Część stworzeń działała w powietrzu, oplątując
szamoczące się wyrmy jak węże i miażdżąc je w swoich zwojach, inne
czekały przyczajone pośród fal, a potem wyskakiwały znienacka i łapały
latające potwory w potężne szczęki, by wciągnąć je w kipiel.
Woda lała się z ich łusek, gdy śmigały nad „Pojednaniem”, i gasiła
rozniecone na okrętach pożary.
Sabran nie odejmowała ręki od Miecza Imperium. Ona i pozostali
patrzyli, jak blady wyrm przemienia się w kobietę i ląduje na pokładzie
„Wyzwania”.
Kalyba.
Wiedźma z Inyski.
– Ead się nią zajmie! – Sabran przekrzyczała rumor. – Ale ktoś musi
odwrócić uwagę wiedźmy, by mogła uderzyć.
Smocza Flota była coraz bliżej. Potężny żaglowiec wziął na cel
„Pojednanie”.
– Ostro na bakburtę! – zawołał kapitan. – Kanonierzy, walić w ten okręt!
Ognia!
Nieprawdopodobny trzask drewna i metalu. Okręt wbił się dziobem
prosto w „Królową Nimf”.
– Sabran! – zawołał Loth. – Szybko, uciekamy na „Wyzwanie”!
Rycerze Ciała już pędzili we wskazanym kierunku. Otaczając królową,
ruszyli przez pokład po skosie. Biegnąc, zrywali z siebie najcięższe
elementy pancerza – napierśniki, nagolenice i naramienniki. Armaty pruły
jak oszalałe do wrażego żaglowca.
– Miecze! – Kapitan dobył kordelasa. – Zaprowadźcie Jej Wysokość do
szalupy!
– Nie ma czasu! – odkrzyknął Loth.
Kapitan zacisnął szczęki. Włosy lepiły mu się do twarzy.
– Zabierz ją więc, lordzie Artelocie. Zabierz ją daleko i się nie oglądaj.
Szybciej!
Sabran przerzuciła nogi przez burtę. Lord usiadł obok niej i wziął ją za
rękę.
Połknęły ich fale.

Tané miotała ogniem, celując w Kalybę. Płomienie tańczyły po pokładzie,


podpalając kałuże smoczej krwi. Gdy wiedźma sparowała atak własną
wiązką jaskrawego ognia, tak gorącą, że wyssała wilgoć z powietrza
naokoło, Tané mocniej zacisnęła w dłoni wschodzący klejnot. Morskie fale
naparły na okręt, który zakołysał się pod ich nogami, i płomienie zgasły.
Żołnierze i łucznicy zostawili je samym sobie. Pokład był teraz
wyłącznie ich polem bitwy.
Kalyba płynnie zmieniała postać, przemieniając się z ptaka w kobietę
z prędkością błyskawicy. Tané ryknęła wściekle, gdy dziób rozorał jej
policzek, a szpon niemal wydłubał oko. Z każdą przemianą wiedźmy
zmieniał się również Ascalon. Przybrawszy ludzką formę, czarownica
zadawała sztychy i cięcia, a gdy Tané parowała i ich ostrza się stykały,
wschodzący klejnot śpiewał.
– Słyszę jego głos – dyszała Kalyba. – Oddaj mi go!
Tané uderzyła ją czołem w twarz, a potem zamachnęła się ukrytym
nożem, zostawiając bruzdę na jej policzku. Kalyba zatoczyła się i błysnęła
oczami, czerwone strugi popłynęły po jej twarzy. Zaraz potem z jej czoła
wyrosło poroże i zmieniła się w krwawiącego białego jelenia, upiornego
i olbrzymiego. Miecz znowu zniknął.
Tané za pomocą klejnotu odpędziła atakującego kokatryksa. Siden
wyostrzył jej zmysły i sprawił, że zaczęła poruszać się szybciej, o wiele
szybciej, niż kiedykolwiek była w stanie, a jeleń załomotał kopytami
o pokład i pędem ruszył prosto na nią. Zauważyła, że czubek jego rogu jest
srebrny, gdy więc bestia pochyliła głowę, by zaatakować, Tané uniosła
miecz i odcięła go.
Kalyba padła na pokład w ludzkiej formie. Krew bryznęła jej z miejsca,
gdzie brakowało jej fragmentu ramienia. Ascalon zaległ na pokładzie u jej
boku, z klingą powleczoną rubinowymi strugami. Tané rzuciła się po niego,
ale wiedźma już zgromadziła ogień w dłoniach. Tané w pół kroku
odskoczyła na bok i skryła się za grotmasztem. Czerwony płomień liznął jej
udo, a ona poczuła, jakby ktoś naznaczył ją żelazem do znakowania bydła.
Krzyknęła z bólu, ale zaraz zebrała siły i z oczami piekącymi od morskiej
wody puściła się biegiem przez pokład. Była już prawie przy rufie, gdy
nagle stanęła jak wryta.
Na pokładzie znalazła się królowa Sabran. A wraz z nią Loth, ściskający
w dłoni swój pałasz. Przed nimi rozstawili tyralierę mokrzy Rycerze Ciała.
– Sabran – westchnęła Kalyba.
Królowa spojrzała na swoją przodkinię. Ich twarze były identyczne.
– Wasza Wysokość, to… – zająknął się jeden z Rycerzy. Wszyscy skakali
wzrokiem od czarownicy do swojej królowej. – To czary.
– Cofnąć się – rozkazała.
– Zróbcie to, dzielni rycerze. Słuchajcie, co mówi krew z mojej krwi. –
Kalyba zacisnęła palce wokół kuli ognia. – Czy nie widzicie, że jestem
waszą umiłowaną Dziewicą, pramatką Inys?
Rycerze nie poruszyli się. Królowa stała nieruchomo jak posąg. Zaciskała
lewą dłoń na rękojeści miecza.
– Jesteś imitacją mnie – charknęła jadem Kalyba. – Tak jak twój miecz
jest imitacją mojego.
Uniosła Ascalona, a Sabran wzdrygnęła się.
– Nie chciałam wierzyć Ead – powiedziała – lecz teraz widzę, że nasze
pokrewieństwo jest bezsprzeczne. – Zrobiła krok w kierunku Kalyby. –
Odebrałaś mi dziecko, Wiedźmo z Inyski. Powiedz, dlaczego zadawszy
sobie tyle trudu, by założyć dom Berethnet, teraz usiłujesz go zniszczyć?
Kalyba zamknęła dłoń i płomień zgasł.
– Jedną z wad nieśmiertelności jest to – odpowiedziała – że cokolwiek
stworzysz, wydaje ci się zbyt małe i ulotne. Obraz, pieśń, księga…
wszystko to gnije i przemija. Ale majstersztyk wprawnej rzemieślniczki
tworzony na przestrzeni wielu stuleci… nie umiem oddać słowami, jaką
daje satysfakcję. Widzieć, jak dokonane przez ciebie czyny za twojego
życia stają się czyjąś chwalebną spuścizną. – Podniosła Ascalona. – Galian
pożądał Cleolind Onjenyu od chwili, gdy na nią spojrzał. Choć karmiłam go
własną piersią, choć dałam mu miecz, który był sumą wszystkich moich
dokonań, i choć byłam piękna, on pragnął jej nade wszystko. Nade mnie.
– A więc powodem jest nieodwzajemniona miłość – skonkludowała
Sabran. – Czy może zazdrość?
– Sądzę, że jedno i drugie. Byłam wówczas młodsza. Tkwiłam
w okowach własnego wrażliwego serca.
Tané zauważyła jakiś ruch w cieniu.
Sabran zrobiła krok w lewo. Kalyba ruszyła po okręgu w przeciwnym
kierunku. Zdawało się, że tutaj, na tym kawałku pokładu, znajduje się oko
cyklonu. Żaden wyrm nie ział ogniem w pobliżu wiedźmy.
– Obserwowałam, jak Inys przeradza się we wspaniałe i silne państwo.
Z początku mi to wystarczało – wyznała Kalyba. – Wystarczał mi widok
szczęścia i dostatku moich córek.
– Wciąż mogłabyś cieszyć oczy tym widokiem – powiedziała miękko
Sabran. – Nie mam matki, Kalybo. A chciałabym mieć.
Kalyba stanęła w pół kroku. Przez chwilę jej twarz była tak naga, jak ona
sama.
– Nie, moja lykyng – powiedziała tym samym tonem. – Chcę być
królową, jaką byłam niegdyś. Zasiądę na tronie, na którym ty już zasiąść
nie możesz. – Zbliżyła się do Sabran. Rycerze Ciała wyciągnęli miecze
w jej kierunku. – Przez tysiąclecia patrzyłam, jak moje córki władają tym
krajem. Patrzyłam, jak wygłaszacie kazania przeciwko Bezimiennemu. Nie
dostrzegłyście, że jedynym sposobem, by iść dalej naprzód, jest
zjednoczenie z nim. Gdy ja będę królową, Inys już nigdy nie dotkną
płomienie. Stanie się częścią Smoczych Ziem, będzie otoczone ochroną.
Twoi poddani nawet nie zauważą, że cię nie ma. Zamiast tego wzniosą
wiwat na widok Sabran IX, która omówiwszy z Bezimiennym dzielące ich
różnice, została pobłogosławiona nieśmiertelnością. Uradują się na widok
królowej, która będzie rządzić wiecznie.
Sabran zacisnęła palce na mieczu.
Ona na coś czeka, uświadomiła sobie Tané. Zerknęła na jakiś kształt za
plecami Kalyby.
– Nie daję wiary twym podniosłym słowom – wyrzekła królowa tonem
pełnym współczucia. – Myślę, że to po prostu końcowy akt twojej zemsty.
Pragniesz zatrzeć ostatni ślad po Galianie Berethnecie. – Jej uśmiech
wyrażał pożałowanie. – Wciąż tkwisz w okowach swego serca, jak tkwiłaś
przed wiekami.
Nagle Kalyba stała pół kroku od niej. Rycerze przyskoczyli do niej, ale
już była dostatecznie blisko, by zabić ich królową, jeśli choćby drgną.
Sabran stała nieruchomo, gdy czarownica odgarniała jej z czoła mokry
kosmyk.
– Krzywdząc cię, sama zadam sobie ból – wyszeptała Kalyba. – Jesteś
moja… Lecz Bezimienny przyniesie temu światu wiele wspaniałych darów.
Wspanialszych nawet od tych, które ty mogłabyś ofiarować. – Pocałowała
ją w czoło. – Gdy mu cię oddam, wreszcie zrozumie, że uwielbiam go
ponad wszystko.
Sabran niespodziewanie otuliła wiedźmę ramionami. Tané zesztywniała,
zmagając się z osłupieniem.
– Wybacz mi – powiedziała królowa.
Kalyba wyswobodziła się i okręciła prędko jak skorpion, ogień znów
wzbudził się w jej dłoni.
Przeszyło ją ostrze. Klinga uczyniona ze sterrenu.
Odprysk komety.
Wiedźma wciągnęła powietrze. Gdy wpatrywała się z niedowierzaniem
w metalowy odłamek w swojej piersi, jej zakapturzona zabójczyni odsłoniła
twarz.
– Robię to dla ciebie. – Ead wkręciła ostrze głębiej. W wyrazie jej twarzy
nie było złośliwości. – Zabiorę cię do drzewa głogu, Kalybo. Niech
przyniesie ci spokój, którego tu nie zaznałaś.
Strumień ciemnej krwi wykwitł z rany, spłynął na piersi i brzuch. Nawet
nieśmiertelni krwawią.
– Eadaz uq-Nāra – Imię wydobyło się z jej martwiejących ust jak
klątwa. – Tak bardzo przypominasz Cleolind. – Czerwień splamiła jej
wargi. Po tych wszystkich latach ujrzałam jej ducha. W jakiś sposób…
przeżyła mnie.
Kuląc się, Wiedźma z Inyski wrzasnęła, a jej głos poniósł się po wodzie
i sięgnął głębi Czeluści. Ascalon wypadł z jej ręki, a Sabran natychmiast go
pochwyciła. W ostatnim przedśmiertnym geście Kalyba złapała ją za
gardło.
– Twój ród – wyszeptała do królowej – wyrósł z jałowej ziemi. – Sabran
usiłowała wyrwać się z uścisku, ale dłoń wiedźmy była jak z żelaza. –
Widzę chaos, Sabran IX. Strzeż się słodkiej wody.
Ead wyciągnęła ostrze, a z rany w ciele Kalyby polała się nowa porcja
krwi, tak jak wino wylewa się z odkorkowanej butelki. Nim upadła na
deski, jej oczy stały się zimne i martwe jak szmaragdy.
Sabran patrzyła w ciszy na nagie ciało swojej przodkini. Jedna jej dłoń
powędrowała do szyi, gdzie widniał ślad po palcach wiedźmy. Ead zdjęła
płaszcz i nakryła nim czarownicę. A Tané podniosła jej miecz.
Na którymś okręcie inysyckiej floty odezwał się dzwon. Żagle
„Wyzwania” drgnęły. Tané patrzyła, jak łopocze na wietrze bandera Seiiki.
Nawet huk armat ucichł, gdy nad całą Czeluścią zapadła nienaturalna cisza.
– Zaczyna się – powiedziała Ead spokojnym tonem. – Nadchodzi.
Ogniozieje zaczęły poruszać się jak szpaki, skupiły się w wielkie chmary
i zataczały okręgi po niebie. Powitalny taniec.
W oddali eksplodowało morze.
Coś zakotłowało się w wodach Czeluści. W bezmiarze nocy rozbrzmiały
wrzaski przerażenia i paniki, gdy wysokie fale zaczęły przelewać się przez
burty okrętów. By utrzymać równowagę, Tané złapała się relingu. Nie
mogła oderwać wzroku od horyzontu.
Niesiona siłą eksplozji woda uniosła się pod niebo i przysłoniła gwiazdy.
A z chaosu wyłonił się kształt.
Tané znała wiele historii o bestii. Każde dziecko dorastało, słysząc
o koszmarze, który wypełzł z góry, by siać zniszczenie na całym świecie.
Widziała malowidła i ryciny, wizerunki ozdabiane płatkami złota
i czerwonym lakierem oraz plamami sadzowego tuszu w miejscu oczu.
Lecz żadnemu artyście nie udało się oddać ogromu nieprzyjaciela ani
tego, jak wyjący w jego wnętrzu ogień oblekał go w całun dymu. Rozstaw
skrzydeł bestii dorównywał dwóm jeziorańskim okrętom łupieżczym
ustawionym jeden za drugim. Jej kły były czarne, tak jak i oczy. Fale biły
o burty, po niebie toczyły się grzmoty.
Modlitwy we wszystkich językach. Smoki wyłaniające się z morza na
spotkanie odwiecznego wroga, zanoszące się upiornymi okrzykami.
Żołnierze „Wyzwania” dobyli broni, a na „Gromowładnym” zamienili
zwykłe strzały na dłuższe, ozdobione purpurowymi piórami. Zatrute pociski
mogłyby powalić wiwernę lub kokatryksa, ale tych łusek nic nie przebije.
Szansę na to miał tylko jeden miecz.
Ead uniosła Ascalona.
– Tané! – przewrzeszczała zgiełk. – Weź go!
Tané ścisnęła rękojeść spoconymi dłońmi. Spodziewała się, że będzie
ciężki, lecz on robił wrażenie pustego w środku.
Miecz, który mógł zabić prawdziwego wroga Wschodu. Miecz, dzięki
któremu odzyska honor.
– Idź. – Ead pchnęła ją naprzód. – Idź!
Tané otrząsnęła się ze strachu, zepchnęła go daleko na tył głowy.
Zawiesiła przy boku pożyczony miecz, a potem ujęła Ascalona jedną ręką
i ruszyła ku najbliższemu masztowi. Wdrapywała się po drabince, walcząc
z wiatrem i deszczem, aż dotarła na szczyt.
– Tané!
Odwróciła się. Spod fal wynurzał się seiikineski smok o srebrnych
łuskach.
– Tané! – Powtórzył jeździec. – Skacz!
Nie miała czasu się zastanawiać. Rzuciła się z trawersu w pustkę.
Dłoń w rękawicy zacisnęła się na jej ramieniu i wciągnęła ją na siodło.
Ascalon o mało nie wyślizgnął jej się z ręki. Przydusiła go do ciała łokciem.
– Kopę lat – zawołała Onren.
Siodło było dość duże, by pomieścić je obie, ale nie zostało wyposażone
w nic, co pomogłoby przytrzymać drugiego jeźdźca w miejscu.
– Onren – zaczęła Tané – jeśli czcigodny morski generał dowie się, że
pozwoliłaś mi dosiąść…
– Jesteś jeźdźcem, Tané. – Maska tłumiła jej głos. – A poza tym to nie
czas na przestrzeganie reguł.
Tané wsunęła Ascalona do pochwy przy siodle i zabezpieczyła go. Jej
palce były mokre i lodowato zimne, niezręcznie trzymały rękojeść. Pochwę
wykonano z myślą o znacznie krótszym mieczu, ale miała szansę utrzymać
go lepiej niż zgrabiałe dłonie. Widząc, że przyjaciółka się biedzi, Onren
sięgnęła do jednej z sakw i podała jej parę rękawic. Tané wsunęła je szybko
na ręce.
– Przypuszczam, że w czasie swoich podróży znalazłaś sposób na zabicie
Bezimiennego – powiedziała Onren.
– Jedna łuska na jego piersi jest obluzowana. – Tané musiała krzyczeć,
by Onren usłyszała ją przez szczęk broni, ryk wyrmów i szum ognia. –
Musimy ją zerwać i zadać cios tym mieczem.
– Myślę, że damy radę. – Onren chwyciła za kulę siodła. – A ty,
Norumo?
Smok potwierdził syknięciem. Z jego chrap buchnęła chmura. Tané
złapała się Onren. Jej włosy łaskotały ją w twarz.
Seiikineskie smoki zwierały szeregi. Większość ich jeźdźców trzymała
długie łuki i pistolety. W tym czasie ogniozieje kłębiły się w odrażającym,
nieprzeliczonym roju, gotowe bronić swego pana. Tané poczuła, jak Onren
sztywnieje w siodle. Nic z tego, czego pilnie się uczyły, ponosząc rozliczne
ofiary, ani żaden element morderczego szkolenia nie przygotował ich na
obecne wydarzenia. To była wojna.
Prawie znalazły się już na czele formacji, dowodzonej przez wielką
Tukubę Srebrzystą. Na jej grzbiecie siedział morski generał. Imperialny
Smok leciał tuż obok, wiodąc do walki jeziorańskie smoki. Tané osłoniła
oczy przed deszczem i wytężyła wzrok. Nieprzejednany Imperator był
drobną postacią na grzbiecie smoczej władczyni.
Zebrawszy całą odwagę, mocniej objęła przyjaciółkę. Wielki Norumo
warknął i pochylił głowę.
Gdy wbili się w rój, impet zderzenia prawie wysadził Tané z siodła.
Kurczowo trzymała się Onren, która rąbała mieczem skrzydła i ogony,
podczas gdy Norumo wbijał rogi w każdego wyrma i wiwernę, które
stanęły mu na drodze. Wszystko było grzmotem i rykiem, wrzaskiem
i śmiercią, deszczem i unicestwieniem. Tané ogarnęło przelotne wrażenie,
że to tylko zły sen.
Blask błyskawicy przebił się przez jej zaciśnięte powieki. Gdy podniosła
wzrok, spojrzała prosto w oko Bezimiennego. Wpatrywał się w jej duszę.
A gdy rozwarł paszczę, zobaczyła śmierć.
Spomiędzy jego szczęk wystrzelił ogień, buchnął dym.
Było tak, jakby w środku nocy wybuchł wulkan. Stare smoki
rozpierzchły się na wszystkie strony, a potem pomknęły po łuku
i zaatakowały wroga, lecz Norumo, tak jak jego jeździec, lubił łamać
zasady.
Dał nura pod strumieniem ognia i zwinął swe podłużne cielsko. Tané
mocniej chwyciła Onren, gdy świat stanął na głowie. Kolejna smoczyca
próbowała uniknąć przepastnej paszczy, ale Bezimienny przegryzł ją na
dwoje. Łuski zalśniły między jego zębami i rozsypały się w powietrzu jak
ciśnięta do góry garść monet. Tané patrzyła, jak dwie części smoka spadają
w dół. Ogarnęła ją fala obrzydzenia.
Dym cisnął jej się do oczu, krew uderzyła do głowy. Przelecieli pod
Bezimiennym, dość blisko, by bijący od niego żar poparzył jej skórę
i odebrał tę resztę oddechu, która ostała się jeszcze w jej płucach. Gdy
Norumo zataczał kręgi po niebie, Onren chlasnęła Bezimiennego mieczem,
krzesząc iskry, lecz nie pozostawiła na łuskach nawet zadrapania. Norumo
przelawirował między kolcami niekończącego się ogona – i wtedy wznieśli
się wyżej, jeszcze wyżej, a wkrótce znaleźli się ponad bestią, plecami do jej
potwornego stada.
Widzę cię, jeźdźcu.
Tané wwiercała się wzrokiem w Bezimiennego. Przeglądała się w jego
czarnym oku.
Dzierżysz miecz, który dobrze znam. – Głos wypełniał echem jej
czaszkę. – Niedawno władał nim Biały Wyrm. Czy go zabiłaś, tak jak teraz
masz nadzieję zabić mnie?
Odruchowo uniosła dłoń do skroni. Wściekłość Bezimiennego
wzbudzała drżenie wszystkich jej kości, nawet czaszki.
– Musimy podlecieć bliżej – wydyszała Onren.
Norumo cofał się ku smoczym szeregom. Oddychał tak samo ciężko jak
ona. Żar wysuszał wilgoć jego łusek.
Czuję w tobie ogień, córo Wschodu. Wkrótce twoje popioły rozproszą się
nad wodami. To chyba godny koniec dla kogoś, kto brata się z morskim
robactwem.
Łzy spłynęły jej po policzkach. Czuła, że zaraz pęknie jej głowa.
– Tané, co się dzieje?
– Onren – wykrztusiła – czy ty słyszysz jego głos?
– Czyj głos?
Nie, nie słyszy. Słyszą go tylko ci, którzy skosztowali owocu drzewa
poznania – odpowiedział Bezimienny. Tané zanosiła się rozpaczliwym
płaczem. – Zrodziłem się z ukrytego ognia, wykułem się w palenisku życia,
które tobie oddało zaledwie jedną iskrę. Tak długo, jak żyjesz na tym
świecie, ja będę żył w tobie, w twoich wszystkich myślach i w każdym
wspomnieniu.
Jeden z seiikineskich smoków oddzielił się od grupy i jak taran uderzył
w bok jego szyi. Imadło zaciśnięte na umyśle Tané puściło. Zwiotczała,
opierając się o Onren, rozdygotana.
– Tané!
Rój szarpał i drapał opędzającego się Norumo. Imperialna Smoczyca,
która była niemal tak wielka jak potwór, przebiła się przez stado
Bezimiennego i wzniosła potężny okrzyk, po czym naparła na
nieprzyjaciela szponami. Trysnęły złote iskry i przedwieczny pancerz
naznaczyły pierwsze żłobienia. Bezimienny odwrócił głowę i obnażył kły,
ale Imperialna Smoczyca zdążyła się oddalić poza zasięg jego pazurów.
Onren uniosła pięść.
– Za Seiiki! – wrzasnęła, a pozostali jeźdźcy jej zawtórowali.
Tané krzyczała, aż zdarła gardło.
Morski generał zadął w wojenną konchę, by zgromadzić smoki przed
drugim natarciem. Rój gęstniał, potężniał, zdawał się zmieniać w litą ścianę
złożoną z pysków, ogonów i skrzydeł. Ogniozieje porzucały palone okręty
i zabijanych żołnierzy, wszystkie jak jeden mąż zbierały się, by bronić
swojego króla. Ich szeregi zacieśniły się wokół Bezimiennego, który powoli
zbliżał się do floty.
– Nie przebijemy się. – Onren zacisnęła palce na siodle. – Norumo,
zabierz nas do pierwszej linii.
Smok warknął basowo i zrównał się ze starszymi smokami na czele
oddziału. Tané stężała, gdy morski generał zwrócił twarz w jej kierunku.
Onren zdecydowanym ruchem otworzyła wachlarz, dając mu znak, by
poczekał z natarciem.
Morski generał odpowiedział własnym wachlarzem. Chciał, by natarli od
góry. Pozostali jeźdźcy przekazali sobie wiadomość.
Wzlecieli pod niebo, w kierunku księżyca, i jednocześnie zanurkowali.
Tané zmrużyła oczy. Wiatr burzył jej włosy. Sięgnęła po Ascalona i wyjęła
go z pochwy.
Tym razem uderzy.
W jednej chwili wszystkie ogniozieje uniosły się, by stawić im czoła.
A potem widziała już tylko ciemność.
Norumo zaryczał. Błękitny blask przesączył się między jego łuskami,
z paszczy strzelił piorun. Tané zadrżała. Smok rzucił się naprzód i przeszył
rogiem napierającego amfipterusa, a wówczas z kłębowiska wystrzeliła
kolejna błyskawica. Przemknęła obok Onren, muskając jej pancerz,
i dotknęła nagiego ramienia Tané.
Kobieta poczuła, jak jej serce przestaje bić.
Błysk trafił wiwernę, ale najpierw podpalił ubranie Tané. Onren raz za
razem wrzeszczała imię przyjaciółki, gdy ta spadała ze smoczego grzbietu
prosto w chaos nieba.
Wiatr zgasił jej płonącą koszulę, lecz nie rozgrzany do białości ogień pod
jej skórą. Przez chwilę czuła się tak, jakby nic nie ważyła. Niczego nie
słyszała ani nie widziała.
Gdy oprzytomniała, zobaczyła hen w górze chmarę ognioziejów i pojęła,
że mknie w objęcia czarnego morza. Wypuściła Ascalona z ręki. Srebro
błysnęło raz, a potem zniknęło.
Zawiodła. Miecz przepadł. Nie czeka ich już nic poza śmiercią.
Ostatnia nadzieja wyparowała, lecz jej ciało ani myślało się poddać. Jakiś
zaszczepiony w jej wnętrzu przed wiekami instynkt kazał jej wykorzystać
wiedzę zdobytą w czasie treningu. Wszystkim uczniom Domów Nauki
wpajano, jak zwiększyć szanse przeżycia po zsunięciu się ze smoczego
grzbietu. Obróciła się twarzą do Czeluści i rozłożyła ramiona, jakby chciała
objąć wzburzone fale.
Wówczas przemknęła pod nią mglistozielona wstęga. A wokół jej ciała
owinął się ogon.
– Mam cię, siostrzyczko.
Nayimathun posadziła sobie Tané na karku.
– Trzymaj się – poleciła.
Tané przycisnęła dłonie do ociekających wodą łusek.
– Nayimathun! – wydyszała. Jej prawe ramię i kark znaczyły wściekle
czerwone, podobne do korzeni linie. – Nayimathun – wykrztusiła –
zgubiłam Ascalona.
– Nie. To jeszcze nie koniec. Spadł na pokład „Tańczącej Perły”.
Tané spojrzała na okręty unoszące się na falach. Wydawało się
niemożliwe, by miecz uniknął zatonięcia w czarnej toni.
Kolejna jednostka wybuchła, gdy pożar musnął zawartość prochowni.
Broczący krwią z rannego skrzydła Fýredel odrzucił głowę i wydał z siebie
zrodzony w głębi trzewi przeciągły ryk. Nawet Tané wiedziała, co oznacza.
Sygnał do ataku.
Rój nad ich głowami zafalował i ogniozieje rozpierzchły się na wszystkie
strony. Połowa odłączyła się od Bezimiennego i skupiła wokół Fýredela.
– Teraz! – krzyknęła Tané. – Teraz, Nayimathun!
Smoczyca nie wahała się ani chwili. Ruszyła prosto na wroga.
– Celuj w pierś! – Tané dobyła miecza. Deszcz spływał jej po twarzy. –
Musimy przebić się przez łuski.
Nayimathun odsłoniła kły. Z dziką prędkością przedostała się przez to, co
zostało ze straży przedniej. Inne smoki wołały do niej, ale nie słuchała. Gdy
potężny ognisty podmuch pomknął im na spotkanie, szarpnęła się
w powietrzu i owinęła się wokół cielska wroga. Wcisnęła głowę pod jego
paszczę, gdzie była poza zasięgiem jego zębów i płomieni. Tané słyszała,
jak jej łuski zaczynają skwierczeć.
– Idź, Tané! – wymówiła przez zaciśnięte zęby.
Tané zapomniała o strachu. Poderwała się z karku smoczycy i stanęła na
jej ciele, a potem złapała się łusek Bezimiennego. Żar przenikał jej
rękawice, ale nie przestawała się wspinać, wyciągając ramiona daleko przed
siebie i opierając nogi o ostre krawędzie. Liczyła płyty pancerza biegnące
od gardła. Gdy dotarła do dwudziestej, zwróciła uwagę na nieregularność
wzoru i wyglądającą spod spodu bliznę. Złapawszy się mocno jedną ręką,
wsunęła pod łuskę klingę miecza, pewnie osadziła stopy na chropowatej
powierzchni i z całej siły pociągnęła za rękojeść.
Bezimienny rozwarł paszczę, a z niej dobyło się najprawdziwsze piekło.
Tané, choć żar parzył jej ciało i wdzierał się do płuc, nie przestawała
odrywać łuski. Wrzeszcząc z wysiłku szarpnęła za rękojeść.
Klinga pękła. Tané przeleciała dziesięć stóp, nim zdołała złapać za inną
łuskę.
Jej ramiona drżały. Wiedziała, że zaraz spadnie.
I wtedy, z bojowym okrzykiem, od którego zadygotało powietrze,
Nayimathun cofnęła głowę, złapała między dwa kły sterczące z ciała
potwora ułamane ostrze i jednym szarpnięciem oderwała łuskę.
Para buchnęła z odkrytego fragmentu gorejącego cielska, parząc twarz
Tané. Kobieta odruchowo zasłoniła się ramieniem i odpadła od pancerza
Bezimiennego.
W ostatniej chwili uczepiła się palcami falującej grzywy smoczycy.
Podciągnęła się i stanęła na Nayimathun, która natychmiast rozplotła
uścisk. Jej łuski były suche jak pieprz. Opadła w kierunku morza, a Tané
zakrztusiła się fetorem rozgrzanego metalu. Bezimienny rzucił się w ich
kierunku, a w jego otwartej na pełną szerokość paszczy dostrzegła rosnącą
iskrę. Nayimathun zawyła, gdy nieprzyjaciel zatopił kły w jej ogonie.
Dźwięk przeszywał na wylot. Tané złapała za nóż, zamachnęła się
i posłała go w głąb czarnej jamy jego oka. Bezimienny rozwarł szczęki,
lecz zdążył przedtem rozszarpać ciało i łuski smoczycy. Nayimathun
odpadła od niego i pomknęła ku czarnej głębi, bryzgając wokoło krwią.
– Nayimathun! – Tané zakrztusiła się jej imieniem. – Nayimathun!
Krople deszczu zmieniły kolor na srebrny.
– Znajdź miecz – powiedziała smoczyca. – To musi skończyć się tutaj.
To musi skończyć się teraz.
Żołnierz zadał cios partyzaną, prawie zacinając Ead w policzek. Jego twarz
była mokra od potu, posikał się i dygotał, szczękając zębami.
– Przestań walczyć, ty zatracony idioto – wrzasnęła na niego Ead. – Rzuć
broń albo nie dasz mi wyboru.
Miał na sobie kolczugę i łuskowy hełm. Jego oczy były czerwone
z wycieńczenia, ale tkwił w szponach jakiegoś nieokreślonego szaleństwa.
Gdy zamachnął się na Ead, a zaraz potem wykonał odwrotne cięcie, kobieta
zanurkowała pod jego ramieniem i chlasnęła mieczem od dołu, otwierając
go od brzucha po ramię.
Mężczyzna należał do Smoczej Floty. Jej żołnierze walczyli jak opętani –
bo pewnie tacy właśnie byli. Fýredel opętał ich strachem, zagroził straszną
śmiercią ich rodzin w Cárscaro, jeśli przegrają tę bitwę.
Bezimienny kołował wysoko ponad okrętami. Ead widziała, jak się
szamocze i zrzuca z siebie bladozieloną wstęgę. Słowa w smoczej mowie
odbiły się echem od wzburzonej tafli Czeluści.
– Miecz! – ryczał Fýredel. – Znaleźć miecz!
Połowa yscalińskich żołnierzy rzuciła się wykonać rozkaz, reszta nie
ustawała w walce. Krew barwiła wodę czerwienią, mieszała się z woskiem,
który miał chronić okręty przed pożarem.
Wiwerna przeleciała kilka metrów nad wodą i podpaliła unoszących się
na powierzchni rozbitków oraz fragmenty wraku. Ludzie zawyli, płonąc
żywcem.
Ead złapała klejnot zakrwawioną ręką. W jego wnętrzu brzmiał jakiś
pomruk. Nie, bicie serca.
Znaleźć miecz.
Kamień wołał sam do siebie. Szukał gwiazd.
Przestąpiła nad kolejnymi zwłokami, idąc w kierunku dziobu. Szum
ucichł. Gdy cofnęła się na rufę, spotężniał. Najbliżej znajdowała się
„Tańcząca Perła”. Wciąż jeszcze utrzymywała się na falach.
Ead dała nura do wody i popłynęła głęboko pod powierzchnią. Gdzieś
wybuchła kolejna prochownia, oświetlając jej drogę w ciemnej toni.
Córko Zāli.
Rozpoznała głos w swojej głowie. Był klarowny i czysty, jakby ten, kto
nim przemawiał, znajdował się tuż obok… a jednocześnie sprawiał
wrażenie, jakby dochodził z samych trzewi Czeluści.
Głos Bezimiennego.
Znam twoje imię, Eadaz uq-Nāra. Moi słudzy wymawiali je szeptem,
głosami nabiegłymi trwogą. Mówili o korzeniu drzewa pomarańczy, które
wciąż płonie złotem niczym słońce.
Jestem służebnicą Cleolind, wężu. – Nie miała pojęcia, skąd wie, jak
z nim rozmawiać. – Tej nocy zwieńczę swoje dzieło.
Beze mnie nie będziecie mieć niczego, co pozwoli wam się zjednoczyć.
Zaczniecie toczyć wojny o bogactwa i wiarę. Staniecie się dla siebie
wrogami. Tak przecież dzieje się zawsze. Sami położycie kres swojemu
rodzajowi.
Ead płynęła przed siebie. Biały klejnot wibrował przy jej skórze.
Nie musisz poświęcać życia. – Przebiła taflę i zaczęła płynąć kraulem. –
W twoim sercu płonie inny ogień. Stań się moją przyboczną, a ja ocalę
Sabran Berethnet. Jeśli odmówisz, to ją złamię.
Najpierw będziesz musiał złamać mnie. A ja już dowiodłam, że niełatwo
mnie złamać.
Wdrapała się na pokład i wyprostowała.
Niech tak będzie.
Wtedy Bezimienny, zguba narodów, runął w kierunku okrętu.
Zgasły wszystkie płomienie żarzące się dotąd na powierzchni Czeluści.
Ead słyszała tylko wrzaski przerażenia, gdy śmierć spadała z nieba jak
wszechogarniający cień w czasie zaćmienia słońca. Ciemność rozświetlało
jedynie światło gwiazd, mimo to uwagę Ead zwrócił połysk klingi leżącego
na deskach miecza.
Ascalon.
Puściła się biegiem przez pokład „Tańczącej Perły”. Świat pociemniał, aż
w końcu zawęził się do dzikiego rytmu jej serca oraz miecza, który widziała
przed sobą. W myślach poprosiła Matkę, by dała jej siłę, która wypełniła ją
tamtego dnia w Lasyi.
Metal z innego świata zdawał się ożywać pod jej dotykiem. Bezimienny
rozwarł szczęki, a w jego paszczy wzeszło białe słońce. Ead dostrzegła
miejsce, gdzie do niedawna znajdowała się łuska. Uniosła miecz, dzieło
Kalyby dzierżone niegdyś przez Cleolind, żyjące w pieśniach od tysiąca lat.
I zagłębiła je po jelec w ciele Bezimiennego.
Ascalon rozbłysnął oślepiającym światłem. Ledwie przez chwilę
widziała jeszcze, jak płonie skóra jej dłoni – chwilę, wiek, coś pomiędzy
jednym a drugim – zanim straciła panowanie nad mieczem. Jakaś siła
cisnęła nią przez pokład i przerzuciła przez burtę do morza. Pokryte
łuskami cielsko zaszamotało się na pokładzie.
Siły opuściły Ead tak prędko, jak się pojawiły.
Przeszyła serce potwora świętym ostrzem, dokonała tego, co nie udało
się samej Matce, ale to jeszcze za mało – Bezimienny nie umrze, jeśli nie
zostanie zamknięty w Czeluści. A ona miała przy sobie klucz.
Klejnot unosił się w wodzie przed jej twarzą. Zamknięty w jego wnętrzu
okruch gwiazdy rozświetlił mrok. Jakże pragnęła zapaść w sen i spać do
końca świata.
Raptem pośród cieni rozkwitło kolejne światło. Błyskawica płonąca
w dwojgu wielkich oczu.
Tané i jej smok. Ręka sięgnęła przez wodę, a Ead ją złapała.
Wydobyły się z oceanu i pomknęły ku gwiazdom. Tané dzierżyła w dłoni
niebieski klejnot. Bezimienny zsunął się do Czeluści, zaszamotał się
w czarnej toni, odchylił głowę i bryzgnął ogniem, niby wulkan plujący
magmą. Ascalon wciąż tkwił w jego piersi.
Tané ujęła prawą ręką dłoń Ead, splotła palce z jej palcami. Teraz obie
trzymały zachodzący klejnot w splecionych dłoniach. Kamień zdawał się
pulsować w rytm uderzeń jej serca.
– Razem – wyszeptała. – Za Neporo. Za Cleolind.
Ead powoli sięgnęła do jej wolnej ręki i ich palce splotły się również
wokół wschodzącego klejnotu.
Jej myśli przygasały z każdym oddechem, lecz krew wiedziała, co robić.
Kierował nią instynkt, zakorzeniony głęboko w sercu i tak prastary jak
samo drzewo.
Ocean stawił się na jej rozkaz. Grały w tę ostatnią grę na zmianę, ani na
moment nie rozłączając dłoni.
Zamknęły Bezimiennego w kokonie utkanym wspólnie z morskich fal.
Para wypełniła powietrze, gdy wtopiły go w materię morza, a ciemność
ugasiła gorący węgiel jego serca.
Ostatni raz podniósł wzrok na Ead, a ona spojrzała w jego gasnące oczy.
Oślepił ją błysk światła, który wybuchł w miejscu, gdzie Ascalon rozorał
ciało. Bestia spod Góry zaniosła się wrzaskiem, a potem zanurzyła się
w czarnej kipieli.
Ead wiedziała, że nie zapomni tego krzyku do końca swych dni. Że
będzie odbijał się echem w jej niespokojnych snach, niczym pieśń, co niesie
się nad piaskami pustyni. Smoki Wschodu zanurkowały w ślad za
pokonanym wrogiem, by odprowadzić go do jego grobowca. Morze
zamknęło się nad ich głowami.
Czeluść znieruchomiała.
72
ZACHÓD

Na wzgórzach Wrzecion zaległo rażone harpunem martwe ciało Valeysy.


Wszędzie wokoło leżały rozrzucone trupy ludzi i wyrmów.
Fýredel nie został, by bronić Smoczej Ziemi. Zamiast tego przywołał
brata i siostrę, a potem ruszył na zjednoczone armie Północy, Południa
i Zachodu. Gdy ponieśli klęskę, a Bezimienny zatonął w morzu, wzleciał
w niebo, by ratować się ucieczką, zaś jego poplecznicy raz jeszcze
rozpierzchli się po świecie.
Nad Yscalinem wstawało słońce. Jego promienie padły na zbroczoną
krwią, spaloną ziemię, rzucały światło na dogasający ogień i zwęglone
kości. Seiikineska imieniem Onren przyleciała tutaj wraz z Lothem na
smoczym grzbiecie, by mógł poszukać Margret. Stojąc na umęczonej ziemi,
wytężył wzrok i rozejrzał się po Cárscaro.
Ze wspaniałego niegdyś miasta biły w niebo kolumny dymu. Nikt nie
umiał mu powiedzieć, czy donmata Marosa przetrwała tę noc. Wiadomo
było tylko tyle, że król Sigoso, morderca monarchiń, sam rozstał się
z życiem. Jego wynędzniałe zwłoki zawisły na Bramie Niundy. Na ten
widok wierni mu żołnierze rozpierzchli się na wszystkie strony.
Loth modlił się, by księżniczka żyła. Ze wszystkich sił prosił, by znalazła
się w stolicy, gotowa do objęcia tronu.
Szpital polowy znajdował się w odległości ligi od pola bitwy. Nieopodal
górskiego strumienia wzniesiono kilka namiotów, a przed nimi powiewały
flagi wszystkich wolnych krajów.
Ranni krzyczeli w agonii. Niektórzy mieli rozległe poparzenia, inni byli
tak zbryzgani krwią, że nie można było ich rozpoznać. W części szpitala,
gdzie umieszczano ciężko rannych, Loth odnalazł wzrokiem króla Jantara
z Ersyru. Leżał wśród swoich wojowników, opiekowała się nim rzesza
lekarzy i pielęgniarek. Kawałek dalej kobieta, której noga została
zmiażdżona, zaciskała zęby na skórzanym rzemieniu, podczas gdy cyrulik
amputował ją poniżej kolana. Uzdrowiciele nieustannie znosili do
namiotów wiadra wody.
Znalazł Margret w namiocie dla Inysytów. Jego poły były rozchylone, by
pozbyć się zapachu octu.
Spódnicę i przód koszuli kobiety okrywał zakrwawiony fartuch. Klęczała
nad sir Tharianem Lintleyem, który leżał na posłaniu, nieruchomy i pokryty
sińcami. Głęboka rana ciągnęła się od jego żuchwy do skroni. Została
starannie zaszyta, ale bliznę będzie nosił do końca życia.
Margret podniosła oczy na brata. Przez moment patrzyła na niego
zamazanym wzrokiem, jakby zapomniała, kim jest.
– Loth.
Uklęknął przy niej. Gdy oparła się o niego, objął ją i wsparł podbródek
na czubku jej głowy.
– Myślę, że do wesela się zagoi. – Pachniała dymem. – Żołnierz mu to
zrobił, nie wyrm.
Wtuliła się w jego pierś.
– Zabiły go. – Ucałował jej czoło. – To koniec, Meg.
Twarz miała umazaną popiołem. Łzy nabiegły jej do opuchniętych oczu.
Podniosła drżącą rękę do ust.
Słońce wyłoniło się zza horyzontu, czerwone jak dzika róża. Gdy nad
Wrzecionami wstawał nowy dzień, Loth i Margret stali przytuleni i patrzyli,
jak krystalicznie czyste światło rozlewa się po niebie.
73
ZACHÓD

Brygstad, stolica wolnego państwa Mentendonu, największy ośrodek


naukowy Zachodu. Niclays latami marzył, by tu wrócić.
Nieopodal stały w równym rzędzie wysokie i wąskie kamienice, a ścianę
każdej z nich wieńczyła dzwonnica parawanowa. Kawałek dalej migotały
w słońcu dachy, niby ocukrzone. W dali wznosiła się ponad miastem
ozdobiona żabkami iglica Sanktuarium Świętego.
Niclays Roos wsiadł do ogrzewanego powozu owinięty płaszczem
obszytym futrem. Gdy wracał do zdrowia w pałacu Ascalon, wysoka
księżniczka Ermuna napisała do niego z prośbą, by stawił się na dworze.
Jego wiedza o Wschodzie, napisała, pomoże wzmocnić więzi
dyplomatyczne między Mentendonem i Seiiki. Może nawet zostanie
poproszony o pomoc w otwarciu negocjacji dotyczących nowej umowy
handlowej z Imperium Dwunastu Jezior.
Nie chciał o tym słyszeć. Ten dwór był nawiedzony. Gdyby tam wrócił,
ujrzałby tylko duchy dawno minionej przeszłości.
Ale musiał przynajmniej pokazać swoją twarz. Nie odrzucało się
królewskiego zaproszenia, zwłaszcza jeśli nie chciało się już nigdy zostać
wygnanym.
Powóz zaturkotał na Słonecznym Moście. Niclays wyjrzał przez okno na
zamarzniętą rzekę Bugen i obsypane śniegiem wieże miasta, które utracił.
Gdy przybył tu po raz pierwszy, przeszedł przez ten most na własnych
nogach, odbywszy podróż z samego Rozentunu na furmance z sianem.
W tamtych czasach nie było go stać na własny powóz. Jego matka
pozbawiła go spadku, nie bez racji argumentując, że otrzymał już dość
pieniędzy na swój tytuł naukowy. Wszystkim, co wówczas posiadał, były
koszula na grzbiecie i cięty język.
Jannartowi to wystarczyło.
Jego lewe ramię kończyło się tuż pod łokciem. Choć czasem pobolewało,
z łatwością ignorował rwanie.
Na pokładzie „Tańczącej Perły” śmierć zanadto się z nim spoufaliła.
Inysycki lekarz zapewnił go, że najgorsze już za nim i jego kikut
najprawdopodobniej się zagoi. Nigdy nie ufał inysyckim lekarzom –
nazywał ich pobożnymi konowałami – lecz, jak sądził, nie miał innego
wyjścia, jak tylko wziąć te słowa za dobrą monetę.
To Eadaz uq-Nāra śmiertelnie ugodziła Bezimiennego Prawdziwym
Mieczem. Mało tego – jakby tej nocy brakowało jeszcze heroizmu – ona
i Tané Miduchi dopełniły dzieła zniszczenia, pogrążając bestię w Czeluści
za pomocą zachodzącego i wschodzącego klejnotu. O takich rzeczach
śpiewali bardowie. A Niclays wszystko to przespał. Na tę myśl kąciki ust
uniosły mu się w uśmiechu. Jannart obśmiałby go bez litości.
Gdzieś w mieście rozdzwonił się dzwon. Ktoś się żenił.
Powóz minął Teatr Wolnopaństwowy. Kiedyś Edvart przebierał się za
pomniejszego lorda i wślizgiwał się do środka z Jannartem i Niclaysem, by
incognito wysłuchać opery lub koncertu albo obejrzeć sztukę. Zawsze
potem szli pić do Starej Dzielnicy, by Edvart mógł choć na chwilę odpocząć
od swych trosk. Niclays zamknął oczy. W tych murach wciąż odbijał się
echem śmiech jego przyjaciół, których dawno już zabrała śmierć.
Lecz kilku ich jeszcze zostało. Po zakończeniu oblężenia Cárscaro
wysłano grupę poszukiwawczą, by odnalazła Layę. Gdy Niclays leżał
w łóżku na pokładzie „Tańczącej Perły”, dręczony przez gorączkę,
przypomniał sobie kilka szczegółów dotyczących jaskini będącej ich
więzieniem – a konkretnie żyły wijące się po jej ścianach.
Znaleźli Layę w grocie w Górze Trwogi. Była poważnie odwodniona.
Przywrócono ją do zdrowia w szpitalu polowym, a wysoka władczyni
Kagudo zabrała ją ze sobą do Nzene na swoim własnym okręcie. W końcu,
po wielu latach tułaczki, Laya wróciła do domu i już napisała do Niclaysa
list, w którym zapraszała go do siebie w odwiedziny.
Wkrótce do niej pojedzie, lecz najpierw nacieszy się Mentendonem.
I upewni się, że jego powrót to nie sen.
Powóz zatrzymał się przed wrotami pałacu Brygstad – ponurego gmachu
z ciemnego piaskowca, skrywającego ociekające przepychem komnaty
z białego marmuru i złota. Lokaj otworzył mu drzwi.
– Doktorze Roos – powiedział. – Jej Królewska Wysokość wysoka
księżniczka Ermuna wita cię z powrotem na mentyjskim dworze.
Dyskretnie otarł łzy. Oczami wyobraźni widział witrażowe okno
mansardowe, które pyszniło się w najwyższej komnacie sklepionej
malunkiem rozgwieżdżonego firmamentu.
– Jeszcze nie pora.
Lokaj wyglądał na zmieszanego.
– Doktorze – powtórzył – Jej Królewska Wysokość spodziewa się ciebie
przed południem.
– Mam zatem czas do południa, drogi chłopcze. A teraz jest jeszcze
rano. – Ponownie rozsiadł się w powozie. – Weź moje rzeczy, a ja udam się
tymczasem do Starej Dzielnicy.
Lokaj niechętnie wydał stosowne polecenia tragarzom.
Powóz potoczył się brukowaną ulicą wiodącą do północnej części miasta.
Mijał sklepy, muzea, siedziby gildii i piekarnie. Spragniony widoków
Niclays wychylił się przez okno, wsparty na łokciu. Z targu niosły się
najróżniejsze zapachy, które tak często śniły mu się na Orisimie. Pierniki
i pigwy w cukrze. Rolady w cieście, które rozcinało się płaskim nożem, by
dostać się do nadzienia: pokrojonych w kostkę gruszek, sera i jajek na
twardo. Naleśniki nasączone cukrową brandy. Tarty z jabłkami, którymi
zajadał się, spacerując nad rzeką.
Na każdym rogu stały stoiska, gdzie można było za rozsądne pieniądze
zaopatrzyć się zarówno w lekką literaturę, jak i w rozprawy naukowe. Ten
widok przywiódł Niclaysowi na myśl Purumé i Eizaru, jego przyjaciół
żyjących po drugiej stronie świata. Kto wie, może gdy – a właściwie: jeśli –
morski zakaz zostanie w końcu zniesiony, któregoś dnia oprowadzi ich po
mieście?
Powóz zatrzymał się przed zaniedbaną gospodą przy alei odchodzącej od
placu Brunny. Złota farba na szyldzie łuszczyła się straszliwie, lecz wnętrze
Słońca w Chwale było dokładnie takie, jakim Niclays je zapamiętał.
Istniało coś, co musiał zrobić przed gościną na dworze. Zaskoczy duchy
i odszuka je, nim one odszukają jego.

Mentyjska tradycja stanowiła, że zmarłego należy pogrzebać tam, gdzie się


narodził. Bardzo rzadko zezwalano na inne miejsce pochówku.
Jannart był właśnie jednym z tych rzadkich przypadków. Wedle obyczaju
powinien leżeć w Zeedeur, ale rozgoryczony Edvart uhonorował
najdroższego przyjaciela miejscem na Srebrnym Cmentarzu, gdzie
grzebano członków rodu Lievelyn. Niedługo później książę zachorował na
poty i dołączył do Jannarta wraz ze swoją maleńką córeczką.
Nekropolia znajdowała się parę minut drogi od Starej Dzielnicy. Ulice
pokrywała warstwa nietkniętego śniegu.
Niclays do tej pory nie odwiedził mauzoleum. Zamiast tego uciekł na
Inys, wypierając tragedię wszystkimi siłami. Nie wierząc w życie po
śmierci, nie dostrzegał też sensu w rozmowie z kamienną płytą.
W budynku panował przenikliwy ziąb. Katafalk zdobiła rzeźba wykuta
z alabastru.
Gdy się do niej zbliżył, zaczerpnął głęboko tchu. Ktokolwiek był jej
twórcą, musiał dobrze znać Jannarta, bo znakomicie uchwycił jego wygląd
z czasów, gdy był w sile wieku.
Na tarczy rzeźby, symbolizującej opiekę, którą roztaczał nad zmarłymi
Święty, wyryto napis:

JANNART UTT ZEEDEUR


NOCNEGO SŁOŃCA NIE SZUKAJ NA NIEBIE,
LECZ W SERCU

Niclays powiódł dłonią po napisie.


– Twoje kości leżą za mną. Przede mną nie leży nic. Ty nie żyjesz, a ja
jestem starcem – wymamrotał. – Nienawidziłem cię tak długo, Jannarcie.
Wygodnie mi było z wiarą, że umrę przed tobą. Może rzeczywiście tego
pragnąłem. Może nawet do tego dążyłem. Nienawidziłem ciebie
i nienawidziłem pamięci o tobie, ponieważ odszedłeś pierwszy. I ponieważ
mnie opuściłeś.
Odwrócił się, czując, jak rośnie mu gula w gardle. Osunął się na
posadzkę i oparł plecami o grób.
– Zawiodłem ją, Jan – wyznał prawie bezdźwięcznie. – Pogubiłem się.
I zgubiłem twoją wnuczkę. Gdy wokół Truyde krążyły wilki, nie było mnie
tam, by jej bronić. Chciałem… – Niclays pokręcił głową. – Chciałem
umrzeć. Gdy wynieśli mnie z „Tańczącej Perły”, patrzyłem na płonące
morze. Światło z ciemności. Ogień i gwiazdy. Zajrzałem do Czeluści
i prawie poczułem, jak się w niej zanurzam. – Suchy chichot. – Jednak
cofnąłem się o krok. Zbyt cierpiałem, by żyć, ale byłem zbyt wielkim
tchórzem, by umrzeć. I wówczas… Wysłałeś mnie w tę podróż z jakiegoś
powodu. Doszedłem do wniosku, że jedynym sposobem na uhonorowanie
ciebie jest żyć dalej. Kochałeś mnie. Bezwarunkowo. Ujrzałeś we mnie
człowieka, którym mogłem się stać. I ja stanę się tym człowiekiem, Jan.
Przetrwam, moje nocne słońce. – Dotknął kamiennej twarzy raz jeszcze,
tych ust, które tak bardzo przypominały swój pierwowzór. – Moje serce
znowu nauczy się bić.
Bolało, gdy zostawiał to miejsce, ale w końcu to zrobił. Złożone tu kości
uczyniły to dawno temu.
Śnieg padał nieco słabiej, ale na zewnątrz panował dojmujący chłód. Idąc
przed siebie, ze łzami zamarzającymi na policzkach, Niclays zobaczył
kobietę przechodzącą przez plecioną, żelazną bramę. Była ubrana w płaszcz
obszyty sobolami. Gdy spojrzała na niego, jej usta się rozchyliły, a Niclays
zamarł.
Dobrze ją znał.
Na cmentarnej ścieżce stała Aleidine Teldan utt Kantmarkt.
– Niclays – wyszeptała wdowa po Jannarcie.
– Aleidine – odparł, nie wierząc własnym oczom.
Była piękna, nawet w jesieni życia. Rudobrunatne włosy, tak gęste jak
przed laty, lecz naznaczone piętnem siwizny, upięła w koafiurę. Na jej dłoni
wciąż widniał pierścień sercosplotu, choć nie na palcu wskazującym, gdzie
zwykło się go nosić. Nie zastąpiła go żadnym innym.
Wpatrywali się w siebie. Aleidine pierwsza ocknęła się ze zdumienia.
– Naprawdę wróciłeś. – Dźwięk, który dobył się z jej ust, był niemalże
śmiechem. – Słyszałam plotki, ale nie ośmieliłam się w nie wierzyć.
– Tak, wróciłem. Po pewnych perturbacjach. – Niclays usiłował się
opanować, ale nie umiał zignorować ucisku w gardle. – Ja… czy to znaczy,
że mieszkasz tutaj? Znaczy, w Brygstad, nie na cmentarzu.
– Nie, nie. Wciąż w Jedwabnej Sali, lecz Oscarde osiedlił się w Brygstad.
Przyjechałam go odwiedzić. I pomyślałam, że zajrzę również do Jannarta.
– Oczywiście.
Na moment zaległa między nimi cisza.
– Posiedź ze mną, Niclaysie – poprosiła Aleidine z łagodnym
uśmiechem. – Proszę.
Nie wiedział, czy powinien. Mimo to usiadł na kamiennej ławce przy
cmentarnym murze. Aleidine odgarnęła śnieg z siedziska i zajęła miejsce
obok. Niclays przypomniał sobie, że zawsze chciała samodzielnie robić
rzeczy, którymi zwykle zajmowała się służba – polerować intarsje czy
odkurzać portrety, które rozwieszał po domu Jannart.
Cisza zaległa między nimi. Niclays przyglądał się opadającym płatkom
śniegu. Latami myślał, co powinien powiedzieć, jeśli jeszcze zobaczy
kiedyś Aleidine. Teraz wszystkie słowa uciekły mu z głowy.
– Niclaysie, twoja ręka.
Poła płaszcza odchyliła się, odsłaniając kikut.
– Ach, tak. Piraci, wierz lub nie – wyjaśnił, zmuszając się do uśmiechu.
– Wierzę. Po mieście krążą plotki. Już masz reputację poszukiwacza
przygód. – Niewyraźny uśmiech pogłębił zmarszczki wokół jej oczu. –
Niclaysie, ja wiem, że my… po śmierci Jannarta nigdy nie
porozmawialiśmy jak należy. Tak szybko wyjechałeś na Inys…
– Przestań – wychrypiał. – Wiem, musiałaś się przecież zorientować. Te
wszystkie lata…
– Nie chcę udzielać ci reprymendy, Niclaysie – wyrzekła łagodnie. –
Jannart był mi bardzo bliski, ale nigdy nie rościłam sobie praw do jego
serca. Wiesz doskonale, że to nasze rodziny zaaranżowały nasze
małżeństwo. To nie był jego wybór. – Płatek śniegu osiadł jej na rzęsach. –
Był nadzwyczajnym człowiekiem. Pragnęłam tylko jego szczęścia. I ty
byłeś tym szczęściem, Niclaysie. Nie żywię do ciebie urazy. Właściwie to
jestem ci wdzięczna.
– Jannart przyrzekł nikogo poza tobą nie obdarzać względami. Przysiągł
to przy świadkach, w sanktuarium – rzekł Niclays napiętym głosem. – A ty
zawsze byłaś pobożną kobietą, Ally.
– Byłam. I jestem – zgodziła się – i dlatego właśnie, choć Jannart złamał
dane mi słowo, ja nie złamałam swojego. Przyrzekłam przede wszystkim
kochać go i bronić. – Delikatnie nakryła jego dłoń swoją. – On potrzebował
twojej miłości. Najlepszym sposobem na uhonorowanie obietnicy, którą mu
złożyłam, było przyzwolenie, by w pokoju ducha czerpał z niej radość.
I zgoda, by kochał ciebie.
Mówiła szczerze. Wierzyła w to całym sercem. Miała to wypisane na
twarzy. Niclays usiłował coś powiedzieć, ale niezależnie od tego, jakie
słowa cisnęły mu się na usta, nie zdołał ich wydusić. Obrócił rękę i ujął
dłoń Aleidine.
– Truyde – wykrztusił po chwili. – Gdzie leży?
Cierpienie, które dostrzegł w jej oczach, było nie do zniesienia.
– Królowa Sabran wysłała mi jej szczątki – powiedziała. –
Pochowaliśmy ją u nas, w Zeedeur.
Niclays mocniej ścisnął jej palce.
– Strasznie za tobą tęskniła, Niclaysie – rzekła. – Była tak podobna do
Jannarta. Dostrzegałam go w jej uśmiechu, w jej włosach, w bystrości jej
umysłu… Żałuję, że nie widziałeś, jak przemienia się w kobietę.
Coś próbowało wydostać się z jego serca, tłumiąc oddech. Żuchwa drżała
z wysiłku, gdy próbował to w sobie zdusić.
– Co teraz zrobisz, Niclaysie?
Przełknął nieziemski smutek, który go ogarnął.
– Nasza młoda księżniczka chce zaoferować mi miejsce na dworze –
powiedział – ale myślę, że prędzej zrobię habilitację. Nie żeby ktoś na
uniwerku chciał mi to ułatwić.
– Może ją o to poproś? – poradziła Aleidine. – Jestem pewna, że mimo
twoich wątpliwości Uniwersytet Brygstadzki powita cię z otwartymi
ramionami.
– Były wygnaniec, który para się alchemią i tygodniami pływał po morzu
z piratami – rzucił oschle. – Tak, potrzebują, by właśnie taki ktoś
kształtował umysły młodego pokolenia.
– Widziałeś więcej świata, niż inni opisali w swoich księgach. Wyobraź
sobie, jak mógłbyś wzbogacić tych ludzi, Niclaysie. Mógłbyś zetrzeć kurz
z uniwersyteckich pulpitów, tchnąć życie w zmurszałe księgi.
Zobaczył to oczami duszy i zrobiło mu się ciepło na sercu. Dotąd nie
rozważał tego na poważnie, lecz kto wie, może rzeczywiście poprosi
Ermunę o wstawiennictwo na uniwersytecie.
Aleidine spojrzała na mauzoleum. Wraz z drżącym oddechem jej usta
opuścił obłok pary.
– Niclaysie – powiedziała – zrozumiem, jeśli zechcesz rozpocząć tutaj
nowe życie, jako nowy człowiek, lecz jeślibyś zapragnął od czasu do czasu
obdarzyć mnie swoim towarzystwem…
– Tak. – Poklepał jej dłoń. – Bardzo chętnie, Aleidine.
– Będzie mi bardzo miło. No i mogłabym ponownie przedstawić cię
towarzystwu. A wiesz, mam na uniwersytecie drogiego przyjaciela,
mężczyznę mniej więcej w twoim wieku, który, wiem to na pewno, bardzo
chętnie cię pozna. Nazywa się Alariks i wykłada astronomię. – Oczy jej
lśniły. – Jestem pewna, że przypadniecie sobie do gustu.
– No cóż, to brzmi…
– I Oscarde! Och, Oscarde nie będzie posiadał się z radości, gdy cię
znów zobaczy. Oczywiście nie muszę mówić, że możesz zostać u mnie, i to
jak długo zechcesz…
– Ja nie chciałbym nadużywać gościnności, ale…
– Niclaysie – odczekała, aż na nią spojrzy – jesteśmy rodziną. Niczego
nie nadużyjesz.
– Jesteś bardzo miła.
Patrzyli na siebie, z lekka zdumieni tym nagłym wybuchem uprzejmości.
Wreszcie Niclays zdołał uśmiechnąć się szeroko i szczerze, a Aleidine
odpowiedziała tym samym.
– Słyszałam – rzekła – że masz audiencję u naszej wysokiej księżniczki.
Czy nie powinieneś się powoli przygotowywać?
– Powinienem – przyznał – lecz może najpierw poproszę cię o małą
przysługę.
– Oczywiście.
– Chcę, byś w… – sprawdził godzinę na zegarku kieszonkowym –
w dwie godziny opowiedziała mi wszystko, co wydarzyło się, odkąd
opuściłem Ostendeur. Mam do nadrobienia lata polityki i plotek. Nie chcę
wyjść na głupca przed naszą nową księżniczką. Wiem, to Jannart parał się
historią – rzucił niefrasobliwie – lecz to ty zawsze byłaś autorytetem
w dziedzinie plotek.
Aleidine zachichotała.
– Z przyjemnością cię wtajemniczę – odrzekła. – Chodźmy.
Przespacerujemy się nad Bugenem. I będziesz mógł mi opowiedzieć
o swoich przygodach.
– Och, droga pani! O tym mógłbym napisać książkę.
74
ZACHÓD

Lord Arteloth Beck siedział w swoim gabinecie w Słowiczym Dworze,


otoczony stosami listów, i pochylał się nad otwartym notesem oprawnym
w skórę. Jego rodzice wyjechali na tydzień, rzekomo, by zmienić otoczenie,
lecz Loth zdawał sobie sprawę, że matka próbowała przygotować go na to,
co nastąpi w niedalekiej przyszłości. Loth miał niebawem zostać hrabią
Złotobrzozy i członkiem Rady Cnót, odpowiedzialnym za największą
prowincję Inys.
Miał nadzieję, że z biegiem lat coś się w nim zmieni, że przestawi się
w odpowiedni tryb i będzie na to gotowy. Lecz mógł myśleć tylko o tym,
jak tęskni za Ascalonem.
Nie żył jeden z jego najdroższych przyjaciół. A jeśli chodzi o Ead, to
wiedział przecież, że nie zostanie w Inys na zawsze. Wieści o tym, że zabiła
Bezimiennego, rozprzestrzeniły się szybko, a ona nie potrzebowała całego
wiążącego się z tym zamieszania. Prędzej czy później zacznie spoglądać
tęsknie na południe.
Dwór nie będzie taki sam bez nich dwojga. A jednak to właśnie tam
chciał się znaleźć. To stamtąd Sabran będzie rządziła jeszcze przez wiele
lat. A on chciał tam być razem z nią, w sercu swojego kraju, by pomóc jej
wprowadzić Inys w złoty wiek.
– Dobry wieczór.
Margret weszła do gabinetu.
– Ktoś tu pukać nie umie. – Loth ziewnął przeciągle.
– Pukałam przecież. Kilka razy. – Położyła mu rękę na ramieniu. –
Proszę. Grzane wino.
– O, dziękuję. – Łyknął z wdzięcznością. – Która godzina?
– Już dawno powinniśmy być w łóżkach. – Margret potarła oczy. – Tak
dziwnie jest mieszkać tu samemu, bez mamy i taty. Co ty tu robisz tyle
czasu?
– Wszystko.
Widział, że siostra bacznie mu się przygląda. Zamknął notes, który
wypełniały obliczenia i notatki związane z kosztami prowadzenia dworu.
– Wolałbyś raczej wrócić do pałacu, prawda? – bardziej stwierdziła, niż
zapytała.
Znała go zbyt dobrze. Loth sączył wino, pozwalając ciepłu rozlewać się
falami po ciele.
– Zawsze kochałam Słowiczy Dwór. A ty zawsze kochałeś Ascalon.
A jednak to ja urodziłam się druga, a ty pierwszy, więc to ty musisz
odziedziczyć Złotobrzozę. – Margret westchnęła. – Wydaje mi się, że mama
uznała, że zasługujesz na dzieciństwo z dala od Złotobrzozy, skoro
w swoim czasie i tak zwiążesz się z nią na stałe. Właściwie to sprawiła, że
oboje zakochaliśmy się w nie tych miejscach, w których powinniśmy.
– Tak. – Musiał skwitować ten absurd uśmiechem. – No cóż, nic na to nie
poradzimy.
– Bo ja wiem? Inys się zmienia – powiedziała Margret z błyskiem
w oku. – Najbliższych kilka lat może okazać się trudne, ale to one wykują
nowe oblicze tego kraju. Może i my powinniśmy poszerzyć swoje
horyzonty?
Loth spojrzał na nią i zmarszczył brwi.
– Przedziwne rzeczy mówisz, siostro.
– Nikt nie jest prorokiem na własnym dworze. – Ścisnęła jego ramię,
a potem położyła przed nim list. – Przyszedł dziś rano. Prześpij się trochę,
bracie.
Wyszła. Loth odwrócił list i przyjrzał się pieczęci. Widniał na niej herb
rodu Vetaldów.
Jego serce zacisnęło się jak pięść. Przełamał wosk i rozłożył znajdującą
się w kopercie wiadomość napisaną eleganckim pismem.
Gdy czytał, powiew wiatru wpadł do pokoju przez otwarte okno. Kiedyś
pachniał świeżo ściętą trawą i sianem, życiem, o którym Loth marzył, gdy
był daleko od domu. Zapach Złotobrzozy.
Teraz coś się zmieniło. Inne wonie napłynęły do tego miejsca w sercu,
gdzie przechowuje się marzenia. Sól i smoła, i mroźna morska bryza.
Grzane wino zaprawione imbirem i gałką muszkatołową. I lawendą.
Kwiatem, którym pachniał jego sen o Yscalinie.
Złapał za pióro i zaczął pisać.

Ogień dogasał w kominku królowieckiej komnaty we Wrzosowej Twierdzy.


Mróz oblepił wszystkie okna misterną koronką. Sabran leżała na plecach na
łożu nakrytym narzutą, nieco zmiękczona winem, i sprawiała wrażenie,
jakby zaraz miała zasnąć. Przy palenisku siedziała Ead, która dawno już
przekroczyła próg wycieńczenia, i wpatrywała się w ukochaną.
Czasem, gdy patrzyła na Sabran, nieomal wierzyła, że wybranka jej serca
stała się Królową Smutku, która ściga miraż pośród wydm pustyni. Wtedy
Sabran dotykała ustami jej ust lub podchodziła do jej łoża, osnuta światłem
księżyca, a Ead wiedziała wówczas, że to nie sen, lecz jawa.
– Muszę ci coś powiedzieć.
Sabran podniosła na nią wzrok.
– Kilka dni temu przyleciał do mnie Sarsun – wymamrotała Ead. –
Z listem od Chassara.
Piaskowy orzeł wleciał do Ascalonu przez otwarte okno i usiadł na jej
ramieniu. Do nóżki przytroczony miał list. Ead długo zbierała się na
odwagę, by go otworzyć. I długo zajęło jej rozwikłanie tego, co poczuła po
jego lekturze.

Ukochana,
nie znajduję słów, by wyrazić, jak wielką czułem dumę, gdy
usłyszałem o Twoich dokonaniach na Czeluści, ani jak wielką
była moja ulga, gdy się dowiedziałem, że Twoje serce bije tak
mocno, jak biło zawsze. Gdy Przeorysza wysłała Twoją siostrę, by
cię uciszyć, nie mogłem nic uczynić. Jestem tchórzem, który cię
zawiódł, choć obiecałem Zāli, że nigdy tego nie zrobię.
A jednak życie przypomina mi – jak robiło to często – że nigdy
nie potrzebowałaś mojej opieki. Jesteś bowiem swoją własną
tarczą.
Piszę do Ciebie, by dostarczyć Ci z dawna oczekiwane wieści.
Czerwone Damy pragną, byś wróciła do Lasyi i została
Przeoryszą. Jeśli zechcesz przyjąć na siebie ten zaszczyt, spotkaj
się ze mną w Kumendze pierwszego dnia zimy. Siostrom przyda
się Twoja pewna ręka i rozsądek. A przede wszystkim mogą się
wiele nauczyć od Twojego serca.
Mam nadzieję, że mi kiedyś wybaczysz. Tak czy inaczej –
oczekuje Cię drzewo pomarańczy.
– Wieści o tym, że to ja byłam pogromczynią Bezimiennego, rozeszły się
po świecie – powiedziała Ead, skończywszy czytać. – To największy honor,
jakim siostry mogą obdarzyć jedną ze swoich.
Sabran powoli usiadła na łożu.
– Cieszę się twoim szczęściem. – Ujęła Ead za rękę. – Zabiłaś
Bezimiennego. To było twoje marzenie. – Ich spojrzenia się spotkały. – Czy
wyrazisz zgodę?
– Jeśli to zrobię – odpowiedziała Ead – będę mogła kształtować
przyszłość Zakonu. – Splotła palce z jej palcami. – Cztery wielkie
zachodnice nie żyją. To oznacza, że ich wiwerny oraz całe potomstwo, jakie
spłodziły, utraciło swój ogień… lecz nawet bez niego stanowią wielkie
zagrożenie dla świata. Trzeba na nie polować i je zabijać, gdziekolwiek się
kryją. Nie zapominajmy też… że nasz zapiekły wróg wciąż jest na
wolności.
– Fýredel.
Ead potwierdziła skinieniem.
– Jego także należy znaleźć i zabić. Lecz mogę dokonać nie tylko tego.
Jako Przeorysza będę mogła dopilnować, by Czerwone Damy broniły
stabilności tego nowego świata, na którym nie ciąży już cień
Bezimiennego.
Sabran nalała im perry.
– Ale będziesz mieszkać w Lasyi – wyrzekła ostrożnie.
– Tak.
Raptem Ead wyczuła rodzące się między nimi napięcie.
Nigdy nie była tak naiwna, by myśleć, że będą mogły żyć razem w Inys.
Jako wicehrabina mogła poślubić królową, ale nie mogła być księżną
małżonką. Nie chciała już tytułów ani zaszczytów, nie marzyło jej się
miejsce obok marmurowego tronu. Małżeństwo z królową wymagało
bezwzględnej lojalności względem królowiectwa, a Ead przyrzekła
lojalność tylko Matce.
Lecz nie mogła zaprzeczyć, że łączące je uczucie jest prawdziwe
i mocne. To Sabran Berethnet śpiewała pieśni, których chciała słuchać jej
dusza.
– Odwiedzałabym cię – zapewniła. – Niezbyt… często, rozumiesz.
Miejscem Przeoryszy jest Południe. Ale znajdę sposób. – Przyjęła kielich. –
Wiem, że już ci to kiedyś mówiłam, Sabran, lecz zrozumiem, jeśli nie
zechcesz żyć ze mną w ten sposób.
– Przeżyłabym pięćdziesiąt lat sama, byle spędzić z tobą jeden dzień.
Ead wstała i podeszła do niej. Sabran oparła się o wezgłowie i położyły
się razem, wtulając się w siebie nawzajem.
– Ja też mam ci coś do powiedzenia – rzekła Sabran. – Za jakieś dziesięć
lat mam zamiar abdykować. Wykorzystam ten czas, by zaaranżować
gładkie przekazanie władzy innemu monarsze.
Ead uniosła brwi.
– Twoi poddani wierzą w świętość twego rodu. Jak im to wytłumaczysz?
– Powiem, że teraz, gdy Bezimienny nie żyje, stare ślubowanie domu
Berethnet zostało w końcu spełnione. Uhonoruję przysięgę daną Kagudo
i wyjawię mojemu ludowi prawdę o Galianie i Cleolind. Nastąpi Wielka
Reformacja Imperium Cnót. – Z jej ust wydobyło się przeciągłe
westchnienie. – Ten proces będzie bardzo trudny. Latami będzie się
zaprzeczać prawdzie, dojdzie do konfliktów… ale trzeba to zrobić.
Ead nie umknęło stalowe postanowienie w jej spojrzeniu.
– Niech więc tak będzie. – Opuściła głowę na jej ramię. – Lecz kto
obejmie schedę po tobie?
Sabran oparła policzek o jej czoło.
– Myślałam o kimś z następnego pokolenia Książąt Ducha. Ludziom
łatwiej będzie zaakceptować nowego władcę, który będzie wywodził się ze
starej szlachty. Lecz tak naprawdę… nie uważam, że przyszłość kraju
powinna zależeć od sprowadzenia na świat potomka. Kobieta jest czymś
więcej niż tylko polem do obsiania. Może uda się zapoczątkować jeszcze
dalej idące zmiany. Może zdołam wstrząsnąć samymi fundamentami reguły
sukcesji.
– Wierzę, że to możliwe. – Ead powiodła palcem po jej obojczyku. –
Masz dar przekonywania.
– Chyba odziedziczyłam go po swojej przodkini.
Ead miała świadomość, jak bardzo dręczy Sabran wspomnienie Kalyby.
Królowa często budziła się w środku nocy, gdy przyśniła jej się twarz
wiedźmy, bliźniaczo podobna do jej własnej.
Wróciwszy do zdrowia, Ead zabrała ciało Kalyby na Nurthę. Znalezienie
kogoś, kto zechciałby przewieźć ją łodzią na wyspę, okazało się nie lada
wyzwaniem, lecz gdy pewna młoda kobieta przekonała się, że Ead jest
wicehrabiną Nurthy, zgodziła się podjąć tego zadania i przetransportować ją
przez Małe Morze.
Ta garstka ludzi, która żyła na Nurcie, mówiła tylko po morgijsku
i wieszała w drzwiach głogowe wieńce. Nikt nie odezwał się do Ead
słowem, gdy szła przez las.
Drzewo głogu było zwalone, ale nie zgniłe. Ead poznała, że musiało być
kiedyś nie mniej wspaniałe niż jego siostra na Południu. Stanęła wśród
konarów i mocą wyobraźni przywołała młodą Inyskankę zrywającą z gałęzi
czerwone grona. Owoce, które odmienią ją na zawsze.
Złożyła ciało Wiedźmy z Inyski pod tym właśnie drzewem. Jedynymi
żyjącymi Pierwokrwistymi były teraz Sabran i Tané.
Przez jakiś czas ciszę mącił tylko trzask ognia w kominku. Wreszcie
Sabran poruszyła się i usiadła naprzeciwko Ead, tak by mogły patrzeć sobie
w oczy.
– Nie będziesz się śmiać?
– A powiesz coś głupiego?
– Możliwe. – Sabran umilkła, jakby zbierała się na odwagę. – W czasach
przed nastaniem Imperium Cnót mieszkańcy Inyski składali przyrzeczenie
tym, których kochali. Że założą razem dom. – Utrzymała jej spojrzenie. –
Ty musisz pełnić swoje obowiązki jako Przeorysza. Ja swoje jako królowa
Inys. Przez jakiś czas będziemy szły osobnymi ścieżkami… lecz za dziesięć
lat od dzisiaj spotkamy się pośród piasków Gniazda. I znajdziemy sobie
miejsce na świecie.
Ead spuściła wzrok na ich połączone dłonie.
Dziesięć lat, w czasie których nie będzie widzieć Sabran codziennie.
Dekada spędzona osobno. Ta myśl odcisnęła piętno na samym dnie jej
duszy.
Ale zdarzało jej się już tęsknić za tym, co daleko. Wiedziała, jak sobie
z tą tęsknotą radzić.
Sabran przyglądała jej się w napięciu. Wreszcie Ead pochyliła się i ją
ucałowała.
– Dziesięć lat – powiedziała – i ani jednego wschodu słońca więcej.
75
WSCHÓD

Imperialny Pałac nie zmienił się, odkąd lady Tané z klanu Miduchi ostatni
raz postawiła stopę w jego korytarzach. Gdy słońce skryło się za
horyzontem, opuściła salę Spadających Gwiazd, minęła służących
odgarniających śnieg łopatami i chuchnęła w zziębnięte dłonie.
Odzyskując siły przed formalnym powrotem w szeregi Wysokiej Straży
Morskiej, nieoficjalnie pełniła funkcję ambasadora Seiiki w Imperium
Dwunastu Jezior. Nieprzejednany Imperator jak zawsze traktował ją ze
szczególną kurtuazją. Powierzył jej list, który miała zawieźć do Ginury – co
robił często – a przy okazji porozmawiali chwilę o tym, co dzieje się teraz
na innych kontynentach.
Cały świat wydawał się pogrążony w ciszy, ale Tané nie mogła sobie
znaleźć miejsca. Z odległej przeszłości wołał ją jakiś głos.
Nayimathun czekała na dziedzińcu w otoczeniu gustownie odzianych
jeziorańskich dworzan, którzy delikatnie dotykali jej łusek na szczęście.
Tané wspięła się na siodło i nałożyła rękawice.
– Masz list? – spytała smoczyca.
– Tak. – Tané poklepała ją po szyi. – Gotowa, Nayimathun?
– Zawsze.
Wzleciały w niebo i wkrótce rozpostarło się pod nimi Morze
Słonecznego Tańca. Piraci wciąż przemierzali jego wody. Choć rozmowy
z Inys już trwały, czerwonej choroby nie udało się wciąż wyeliminować,
więc Wielki Edykt utrzymywano nadal w mocy. Tané podejrzewała, że
minie jeszcze nieco czasu, nim zostanie zniesiony.
Gdzieś tam była Złota Cesarzowa. Będzie żyć przynajmniej tak długo,
jak długo będzie obowiązywać morski zakaz, a póki żyła, póty będzie trwał
handel smoczym mięsem. Tané zamierzała dochować przyrzeczenia
wygłoszonego na Komoridu, w cieniu drzewa morwy. Gdy jej rany się
zabliźniły, znowu zaczęła się wspinać wraz z Onren i Dumusą. Wkrótce
będzie gotowa wrócić na morze.
Wojwładca Seiiki nagrodził ją za dokonania na wodach Czeluści.
Otrzymała posiadłość w Nancie, a co ważniejsze – swoje stare życie.
Nie zwrócono jej tylko Susy. Ta strata miała ją uwierać jeszcze długo, jak
grot wrośnięty w ranę. Każdego dnia spodziewała się nowego wodnego
ducha, który wyjdzie z morza. Ducha bez głowy.
W Ginurze, dostarczywszy list, ruszyła na grzbiecie smoczycy do Zamku
Solnych Kwiatów. Wieczorem, czesząc włosy, patrzyła w lustro w ramie
z brązu. Skupiła wzrok na haczykowatej bliźnie pod okiem. Bliźnie, która
zaprowadziła ją na ścieżkę wiodącą do Czeluści.
Zmieniła ubranie i zapięła płaszcz. Udała się nad Zatokę Ginurską,
gdzie – nieopodal tej samej plaży, gdzie została porwana – Nayimathun
zażywała kąpieli. Tané dołączyła do niej na płyciźnie.
– Nayimathun – powiedziała, dotykając jej łusek. – Chciałabym zaraz
ruszać. Jeśli mnie zabierzesz.
Utkwiła w niej spojrzenie.
– Zabiorę – powiedziała smoczyca. – Na Komoridu.

Kilka dni wcześniej Tané odwiedziła wioskę Ampiki – pierwszy raz od


dziecka. Szukała śladów po Neporo z Komoridu. Wioski nie odbudowano
po pożarze. Jedynymi ludźmi, których tam spotkała, byli młodzi mężczyźni
i kobiety, zbierający wodorosty wyrzucone przez morze na brzeg.
Poleciała na wyspę Skrzydło, by porozmawiać ze Starszym Varą, który
powitał ją z otwartymi ramionami. Opowiedział jej wszystko, co wiedział
o Neporo, choć było tego bardzo niewiele. Zachowały się zapiski dotyczące
jej małżeństwa z tajemniczym malarzem oraz kilka innych listów,
w których znalazła wzmianki o nowej władczyni Wschodu, jak również
dziwne rysunki przedstawiające możliwy wygląd królowej Komoridu.
Ostatecznie istniało tylko jedno miejsce, gdzie mogła ją odszukać.
Gdy Nayimathun leciała ponad powierzchnią morza, w jej smukłym ciele
pulsowało światło. Wreszcie na horyzoncie zamajaczyła Komoridu –
zaledwie kropla tuszu w bezmiarze błękitnych wód. Wówczas zapikowała
i opadła miękko na piasek, a Tané zsunęła się z siodła.
– Zaczekam tutaj – powiedziała smoczyca.
Tané pogłaskała ją po szyi. Zapaliła latarnię i weszła między drzewa.
To było jej dziedzictwo. Wyspa wygnańców.
Dawno temu, gdy jako dziecko mieszkała jeszcze w Ampiki, pobiegła za
motylkiem aż na brzeg morza. Starszy Vara powiedział jej, że w niektórych
starych opowieściach motyle uważano za duchy zmarłych, zesłane przez
wielkiego Kwirikiego. Tak jak smoki, potrafiły zmieniać swój kształt, więc
wielki Kwiriki w swej niezmierzonej mądrości uczynił je swoimi
posłańcami z niebiańskiej krainy. Gdyby nie ten motyl, Tané zginęłaby
wraz ze swoimi rodzicami, a klejnot może nigdy by się nie odnalazł.
Godzinami chodziła po cichym lesie. Tu i ówdzie odnajdowała ślady
budowli, które musiały się tu wznosić tysiąc lat temu. Fundamenty dawno
zawalonych domów. Łupiny naczyń. Ostrze topora. Zastanawiała się, czy
gdyby zaczęła kopać, znalazłaby pod ziemią kości. Niepewna, czego
właściwie szuka, wędrowała po wyspie, aż natknęła się na jaskinię.
Wewnątrz znalazła wyrzeźbioną w skale figurę kobiety o twarzy zamazanej
przez czas, ale całej.
Tané znała tę twarz. Należała do niej.
Postawiła latarnię na ziemi i uklękła przed Pierwokrwistą. Myślała
o wszystkim, co chciała jej powiedzieć, lecz teraz, gdy już tu trafiła, rzekła
tylko jedno.
– Dziękuję.
Neporo wpatrywała się w nią nieruchomym spojrzeniem.
Tané nie odrywała od niej wzroku, miała wrażenie, że śni. Została
w jaskini, dopóki nie dopaliła się latarnia, a gdy zapadła ciemność, ruszyła
znajomymi schodami do ściętego drzewa morwy, które zginęło pod
gwiazdami. Położyła się obok i zasnęła.
Rano znalazła w swojej dłoni białego motyla, a jej bok był mokry od
krwi.
76
ZACHÓD

Wzdłuż zachodniego wybrzeża Yscalinu płynęła „Wieczysta Róża”. Od


zniknięcia Fýredela naprawiano szkody, które wyrządziły krajowi Smocze
Lata. Z ruin dźwignęły się kaplice i sanktuaria. Spalone pola na powrót
obsiewano lawendą. Niebawem czerwone grusze znów miały osłodzić
przechadzki ulicami Cárscaro.
Morświny radośnie wyskakiwały ponad powierzchnię wody. Zapadł
zmierzch, lecz Ead nigdy nie czuła się tak rozbudzona. Słony wiatr bawił
się jej włosami. Wypełniła nim płuca.
Przeorysza. Ta, która stała na dawnym miejscu Matki. Strażniczka
drzewa pomarańczy.
Całe życie była służebnicą bogini. Nie wiedziała dotąd, jak to jest
rządzić. Spędziła też dość czasu z Sabran, by wiedzieć, jak wielkim
ciężarem jest korona – ale Przeorysze Zakonu Drzewa Pomarańczy nie
nosiły koron. Nie była imperatorową ani królową, ale jednym płaszczem
spośród wielu.
Dowie się, gdzie się ukrył Fýredel, a potem go zabije, jak zabiła jego
pana. Nie spocznie, dopóki jedynym wznoszącym się ogniem nie będzie
płomień pomarańczowego drzewa oraz czarodziejki, które skosztowały
jego owocu. A gdy po raz kolejny niebo rozświetli Długowłosa Gwiazda,
równowaga zostanie przywrócona.
Gian Harlowe dołączył do niej na rufie, trzymając w rękach glinianą
fajkę. Zapalił ją, zaciągnął się głęboko, z jego ust wzleciała chmurka
błękitnawego dymu. Ead patrzyła, jak rozwiewa się na wietrze.
– Chodzą słuchy, że wiosną królowa Marosa zaprosi zagranicznych
władców na dwór – powiedział. – Chce ponownie otworzyć Yscalin.
Ead kiwnęła głową.
– Oby pokój się utrzymał.
– Oby.
Szumiały fale.
– Kapitanie – wyrzekła Ead, a Harlowe mruknął na znak, że słucha. – Na
dworze Inys krążą plotki na twój temat. Mówi się, że starałeś się o serce
królowej Rosarian. – Nie umknął jej cień, który raptem zagościł na jego
twarzy. – Niektórzy twierdzą, że chciałeś zabrać ją do Mlecznej Laguny.
– Mleczna Laguna to bajka – odpowiedział uprzejmie. – Opowieść, którą
karmi się dzieci i kochanków niewidzących dla siebie nadziei.
– Pewna mądra kobieta powiedziała mi, że każda bajka wyrasta z ziarna
prawdy.
– Czy prawdy szukasz ty czy królowa Inys?
Ead czekała, obserwując jego twarz. Harlowe nie widział jej, utkwił
spojrzenie w przeszłości.
– Ona nigdy nie była taka jak Różyczka – rzekł łagodniej. – Urodziła się
w nocy. Mówią, że takie dziecko… rzadziej się uśmiecha. A Różyczkę
przywołał na świat śpiew słowika. – Pyknął fajkę. – Niektórych skarbów
lepiej nie odkopywać. Niektóre zamki najbezpieczniejsze są pośród chmur.
W nieopowiedzianych jeszcze historiach drzemie obietnica. W krainie
cieni, którą zna niewielu. – Łypnął na nią. – Ty powinnaś to wiedzieć
najlepiej, Eadaz uq-Nāra. Ty, o której sekretach kiedyś powstaną pieśni.
Przez jej twarz przemknął uśmiech. Spojrzała w gwiazdy.
– Kiedyś – być może. Lecz jeszcze nie dzisiaj.

KONIEC
BOHATEROWIE OPOWIEŚCI

Mieszkańcy Wschodu nazwisko zapisują przed imieniem.

Główni bohaterowie
Arteloth „Loth” Beck: prawowity dziedzic północnej prowincji Inys –
Łąk – oraz posiadłości Złotobrzoza. Starsze dziecko lorda Clarenta i lady
Annes Becków, brat Margret Beck i najbliższy przyjaciel królowej Inys,
Sabran IX.
Eadaz du Zāla uq-Nāra (znana też jako Ead Duryan): z chwilą
rozpoczęcia powieści nowicjuszka Zakonu Drzewa Pomarańczy, pełniąca
funkcję komnatanki na Wysokim Dworze Sabran IX, królowej Inys.
Potomkini Siyāti uq-Nāry, która była najbliższą przyjaciółką Cleolind
Onjenyu.
Niclays Roos: anatom i alchemik z Wolnego Państwa Mentendonu, niegdyś
przyjaciel Edvarta II. Wygnany przez Sabran IX, królową Inys, na Orisimę,
ostatnią zachodnią faktorię handlową na wyspie Seiiki.
Tané: seiikineska sierota, która jako dziecko została uczennicą jednego
z Domów Nauki, gdzie szkoli się na morską strażniczkę. Prymuska Domu
Południa.

WSCHÓD
Dranghien VI: nieprzejednany Imperator Dwunastu Jezior, głowa domu
Lakseng. Jak wszyscy członkowie swojego rodu, twierdzi, że jest
potomkiem Noszącego Światło, uznawanego przez Jezioran za pierwszego
człowieka, który zaprzyjaźnił się ze smokiem, gdy ten spadł z nieba.
Dumusa: prymuska Domu Zachodu pochodząca z rodu Miduchi. Jej
dziadek od strony ojca był odkrywcą z Południa, który został skazany na
śmierć za pogwałcenie Wielkiego Edyktu.
Ghonra: dziedziczka Floty Tygrysiego Oka, adoptowana córka Złotej
Cesarzowej i kapitan „Białego Kruka”. Samozwańcza „Księżniczka Morza
Słonecznego Tańca”.
Główny oficer: urzędnik odpowiedzialny za bezpieczeństwo
i egzekwowanie prawa w mentyjskiej faktorii handlowej na Orisimie.
Gubernator Ginury: urzędniczka zarządzająca seiikineską stolicą,
miastem Ginura, a zarazem główna sędzia pokoju Seiiki. Tradycyjnie to
stanowisko piastuje przedstawiciel rodu Nadama.
Gubernator Przylądka Hisan: urzędnik administrujący Przylądkiem
Hisan, prowincją Seiiki. Pilnuje, by jeziorańscy i mentyjscy osadnicy
przestrzegali seiikineskiego prawa.
Ishari: uczennica Domu Południa. Współlokatorka Tané.
Kanperu: uczeń Domu Zachodu.
Laya Yidagé: tłumaczka Złotej Cesarzowej. Pojmana przez piratów Floty
Tygrysiego Oka po tym, jak próbowała podążyć za swoim ojcem,
poszukiwaczem przygód, do Seiiki.
Morski generał: dowódca Wysokiej Straży Morskiej, głowa klanu
Miduchi. Obecnie jeździec Tukuby Srebrzystej.
Moyaka Eizaru: lekarz z Ginury. Ojciec Purumé. Przyjaciel i były uczeń
Niclaysa Roosa.
Moyaka Purumé: anatomka i botaniczka z Ginury. Córka Eizaru.
Przyjaciółka i była uczennica Niclaysa Roosa.
Muste: asystent Niclaysa Roosa na Orisimie. Towarzysz Panayi.
Nadama Pitosu: wojwładca Seiiki i głowa domu Nadama. Potomek
Pierwszego Wojwładcy, który zbrojnie pomścił upadły dom Noziken.
Onren: prymuska Domu Wschodu.
Padar: nawigator na „Pogoni”.
Panaya: mieszkanka Przylądka Hisan, tłumaczka pośrednicząca
w relacjach osadników zamieszkałych na Orisimie z przedstawicielami
władzy. Towarzyszka Mustego.
Starszy Vara: uzdrowiciel i archiwista w Lotce na wyspie Skrzydło.
Susa: mieszkanka Przylądka Hisan i przyjaciółka z dzieciństwa Tané.
Wychowanka hisańskich ulic, adoptowana przez poczciwego oberżystę.
Turosa: prymus z Domu Północy, członek rodu Miduchi. Słynie z tego, że
nie ma sobie równych w walce mieczem. Odwieczny rywal Tané.
Wicekról Orisimy: mentyjski urzędnik, który rządzi faktorią handlową na
wyspie Orisima.
Wielka Imperatorowa Wdowa: przedstawicielka domu Lakseng, z którym
związała się na drodze małżeństwa. Była oficjalną regentką swojego
niepełnoletniego wnuka, Nieprzejednanego Imperatora Dwunastu Jezior.
Złota Cesarzowa: dowódczyni Floty Tygrysiego Oka – największej
i najniebezpieczniejszej pirackiej hordy na Wschodzie, liczącej około
czterdziestu tysięcy piratów. Kapitan największego okrętu łupieżczego –
„Pogoni”. Trudni się nielegalnym handlem smoczym mięsem.

Osoby zmarłe i postaci historyczne


Dziewica Krocząca po Śniegu: postać na poły legendarna. Pomogła
Kwirikiemu wrócić do zdrowia, gdy został zraniony pod postacią ptaka. By
jej podziękować, Kwiriki wyrzeźbił dla niej Tęczowy Tron i oddał jej we
władanie wyspę Seiiki. Założyła dom Noziken. Pierwsza cesarzowa Seiiki.
Mały Cień: według wierzeń nisko urodzona dziewczynka, która oddała
życie, by zwrócić Smoczycy Wiosny ukradzioną jej perłę.
Neporo: samozwańcza królowa Komoridu. Postać z legend, spowita
tajemnicą.
Noziken Mokwo: dawna cesarzowa Seiiki. Głowa domu Noziken.

POŁUDNIE
Chassar uq-Ispad: czarodziej z Zakonu Drzewa Pomarańczy. Łącznik
organizacji ze światem zewnętrznym. Pełni funkcję ambasadora króla
Jantara i królowej Saiymy z Ersyru po to, by wchodzić w stosunki
z zagranicznymi dworami. Pomógł wychować Eadaz uq-Nārę po nagłej
śmierci jej rodzimatki. Ma dar obłaskawiania ptaków, często korzysta
w swej pracy z pomocy Sarsuna i Parspy.
Jantar I Zachwycający: król Ersyru i głowa rodu Taumargam. Małżonek
królowej Saiymy i sojusznik Zakonu Drzewa Pomarańczy.
Jondu du Ishruka uq-Nāra: przyjaciółka z dzieciństwa i mentorka Eadaz
uq-Nāry. Podobnie jak ona jest potomkinią Siyāti uq-Nāry.
Kagudo Onjenyu: wysoka władczyni Dominium Lasyi i głowa domu
Onjenyu. Potomkini Selinu Wiernoprzysiężnego przez jego syna,
przyrodniego brata Cleolind Onjenyu. Kagudo jest sojuszniczką Zakonu
Drzewa Pomarańczy. Od urodzenia strzegą jej Czerwone Damy.
Mita Yedanya: Przeorysza Zakonu Drzewa Pomarańczy. Wcześniej była
munguną, czyli spadkobierczynią, pretendentką do najwyższego
stanowiska.
Nairuj Yedanya: Czerwona Dama Zakonu Drzewa Pomarańczy, munguna
Mity Yedanyi.
Saiyma Taumargam: królowa małżonka Ersyru. Partnerka Jantara I.

Osoby zmarłe i postaci historyczne


Cleolind Onjenyu (znana też jako Matka lub Dziewica): koronowana
księżniczka Dominium Lasyi oraz córka Selinu Wiernoprzysiężnego.
Założycielka Zakonu Drzewa Pomarańczy. Wedle dogmatów religii
Rycerskich Cnót poślubiła sir Galiana Berethneta i została królową
małżonką Inys po tym, jak sir Galian pokonał Bezimiennego, by ją ocalić.
Siostry Zakonu wierzą natomiast, że to Cleolind pokonała bestię,
a większość z nich jest przekonana, że wcale nie odeszła z Galianem.
Cleolind zginęła po tajemniczym opuszczeniu Zakonu niedługo po jego
założeniu.
Król Smutku: postać na poły mityczna, często utożsamiana z jednym
z wczesnych królów z rodu Taumargam. Król Smutku zawędrował na
pustynię, podążając za mirażem swojej żony, zwanej Motylą Królową,
gdzie umarł z pragnienia. Ersyrczycy opowiadają jego historię tym, których
chcą przestrzec przed ślepą miłością.
Motyla Królowa: postać na wpół mityczna. Ukochana królowa małżonka
Ersyru, zmarła przedwcześnie ku wielkiej rozpaczy swojego króla.
Selinu Wiernoprzysiężny: wysoki władca Lasyi będący głową rodu
Onjenyu, gdy Bezimienny osiadł w Yikali. Zorganizował loterię życia
i śmierci, by udobruchać bestię. Okrutna gra zakończyła się dopiero wtedy,
gdy na ofiarę wybrana została Cleolind – jego własna córka.
Siyāti uq-Nāra: ukochana przyjaciółka i służebnica Cleolind Onjenyu.
Została Przeoryszą Drzewa Pomarańczy po śmierci Cleolind na obczyźnie.
Miała siedmioro dzieci i wiele sióstr i braci Zakonu to jej potomkinie
i potomkowie.
Śpiewak Świtu: prorok ze starożytnego Ersyru. Wieszczył, że słońce
wzejdzie z Góry Trwogi i zmiecie z powierzchni ziemi Gulthagę, która była
w stanie wojny z jego krajem.
Zāla du Agriya uq-Nāra: członkini Zakonu Drzewa Pomarańczy,
rodzimatka Eadaz du Zāli uq-Nāry. Otruto ją, gdy Eadaz miała sześć lat.
IMPERIUM CNÓT
Aleidine Teldan utt Kantmarkt: przedstawicielka bogatego rodu Teldan.
Otrzymała tytuł szlachecki w wyniku małżeństwa z lordem Jannartem utt
Zeedeurem, przyszłym księciem Zeedeur. Jest znana jako Księżna Wdowa
Zeedeur. Babka Truyde.
Annes Beck (lady Złotobrzoza): córka barona i baronowej Zielonych
Traw. Hrabina Złotobrzozy przez małżeństwo z lordem Clarentem
Beckiem. Matka Artelotha i Margret. Była dama sypialniana królowej Inys
Rosarian IV.
Arbella „Bella” Glenn (wicehrabina Suth): Jedna z trzech dam
sypialnianych królowej Inys Sabran IX. Strażniczka Królowieckich
Klejnotów. Była także damą sypialnianą, mamką i szatmistrzynią zmarłej
królowej Rosarian IV. Nie odezwała się słowem od śmierci królowej
Rosarian.
Aubrecht II (Czerwony Książę): wysoki książę Wolnego Państwa
Mentendonu, arcyksiążę Brygstad, głowa domu Lievelyn. Bratanek
zmarłego księcia Edvarta, syna księcia Leovarta. Brat Ermuny, Bedony
i Betriese. Najstarszy z rodzeństwa.
Bedona Lievelyn: księżniczka Wolnego Państwa Mentendonu. Siostra
Aubrechta, Ermuny i Betriese.
Betriese Lievelyn: księżniczka Wolnego Państwa Mentendonu. Siostra
Aubrechta, Ermuny i Bedony. Najmłodsza z rodzeństwa, urodziła się zaraz
po swojej identycznej siostrze bliźniaczce Bedonie.
Calidor Stillwater: drugi syn Neldy Stillwater, Księżnej Odwagi.
Towarzysz lady Roslain Crest i ojciec lady Elain Crest.
Clarent Beck (lord Złotobrzoza): hrabia Złotobrzozy, Strażnik Łąk,
towarzysz lady Annes Beck. Ojciec Artelotha i Margret.
Elain Crest: Córka lady Roslain Crest i lorda Calidora Stillwatera.
Prawdopodobnie przejmie Księstwo Sprawiedliwości po swojej matce,
która jest następna w linii dziedziczenia.
Ermuna Lievelyn: koronowana księżniczka Wolnego Państwa
Mentendonu i arcyksiężna Ostendeuru. Siostra Aubrechta, Bedony
i Betriese.
Estina Melaugo: bosmanka na „Wieczystej Róży”.
Gautfred Plume: kwatermistrz na „Wieczystej Róży”.
Gian Harlowe: inysycki korsarz i kapitan „Wieczystej Róży”. Jeśli wierzyć
plotkom, był kochankiem Rosarian IV z Inys, która podarowała mu okręt.
Grance Lambren: przedstawiciel Rycerzy Ciała.
Gules Heath: najstarszy przedstawiciel Rycerzy Ciała.
Hallan Bourn: królowiecki lekarz opiekujący się królową Inys Sabran IX.
Helchen Roos: matka Niclaysa Roosa, z którym nie utrzymuje kontaktu od
dziesięcioleci.
Igrain Crest: Księżna Sprawiedliwości, Lady Wysoka Skarbniczka Inys
i głowa rodu Crestów. Była nieoficjalną regentką niepełnoletniej królowej
Inys Sabran IX i pozostaje jej zaufaną doradczynią w ramach Rady Cnót.
Jillet Lidden: dama dworu w Wysokim Dworze królowej Inys Sabran IX.
Uświetnia śpiewem pałacowe uroczystości.
Joan Dale: przedstawicielka Rycerzy Ciała, druga w łańcuchu dowódczym
po sir Tharianie Lintleyu. Odległa krewna sir Antora Dale’a.
Kalyba (Leśna Pani lub Wiedźma z Inyski): tajemnicza postać w historii
Inys. Stworzycielka Ascalona. Wedle podań mieszkała niegdyś
w dziwokniei na północy Inys, gdzie porywała i mordowała dzieci.
Katryen „Kate” Withy: szatmistrzyni i jedna z trzech dam sypialnianych
królowej Inys Sabran IX. Bratanica lorda Bartala Withy’ego, Księcia
Przyjaźni.
Kitston Glade: poeta na dworze królowej Inys Sabran IX, przyjaciel lorda
Artelotha Becka. Jedyny następca hrabiego i hrabiny Miodowego Ruczaju.
Prawowity dziedzic prowincji Wzgórz.
Lemand Fynch: pełni obowiązki Księcia Umiarkowania oraz Lorda
Admirała Inys w zastępstwie swego zaginionego wuja, lorda Wilstana
Fyncha. Zastępuje go także w Radzie Cnót. Ze względu na nieznany los
lorda Wilstana z chwilą rozpoczęcia opowieści głowa rodziny Fynchów.
Linora Payling: córka hrabiego i grabiny Payling Hill. Komnatanka
w Wysokim Dworze królowej Inys Sabran IX.
Margret „Meg” Beck: córka i młodsze dziecko lorda Clarenta Becka
i lady Annes Beck. Komnatanka w Wysokim Dworze królowej Inys Sabran
IX.
Marke Birchen: przedstawiciel z Rycerzy Ciała.
Marosa Vetalda: donmata Yscalinu. Córka Sigosa III i jego zmarłej
towarzyszki, królowej Sahar.
Nelda Stillwater: Księżna Odwagi i Lady Kanclerz Inys. Obecnie głowa
rodu Stillwaterów.
Olivia Marchyn: dwórmistrzyni, opiekunka dwórek.
Oscarde utt Zeedeur: książę Zeedeur i mentyjski ambasador
w Królowiectwie Inys. Syn lorda Jannarta utt Zeedeura i lady Aleidine
Teldan utt Kantmarkt.
Priessa Yelarigas: pierwsza dama sypialniana donmaty Marosy z Yscalinu.
Ranulf Heath Młodszy: hrabia Deorn i Strażnik Jezior. Jego ojciec, Ranulf
Heath Starszy, był księciem małżonkiem Jillian VI z Inys, babki królowej
Sabran IX.
Raunus III: król Hróth, głowa rodu Hraustr.
Ritshard Eller: Książę Hojności i głowa rodziny Ellerów. Jeden z Książąt
Ducha.
Roslain Crest: pierwsza dama sypialniana królowej Inys Sabran IX
i prawowita dziedziczka Księstwa Sprawiedliwości. Jej matka, lady Helain
Crest, piastowała to samo stanowisko na dworze królowej Rosarian IV.
Roslain jest towarzyszką lorda Calidora Stillwatera, matką lady Elain Crest
i wnuczką lady Igrain Crest.
Sabran IX Wspaniała: trzydziesta szósta królowa Inys i głowa domu
Berethnet. Córka Rosarian IV. Jak wszystkie członkinie swej dynastii
twierdzi, że jest potomkinią sir Galiana Berethneta i księżniczki Cleolind
z Lasyi.
Seyton Combe (Nocny Jastrząb): Książę Uprzejmości, pierwszy sekretarz
i szpiegmistrz Sabran IX z Inys.
Sigoso III: król Yscalinu i głowa domu Vetalda, który przybrał tytuł
ścierwokróla. Niegdyś lojalny sojusznik Imperium Cnót, odrzucił Rycerskie
Cnoty i sprzymierzył się z Bezimiennym. Ojciec Marosy Vetaldy, którą
spłodził z Sahar Taumargam.
Tallys: pomywaczka w Niskim Dworze królowej Inys Sabran IX.
Tharian Lintley: kapitan Rycerzy Ciała, osobisty ochroniarz królowej Inys
Sabran IX. Nisko urodzony, po pasowaniu na rycerza został wyniesiony do
rangi członka Rady Cnót.
Thim: dezerter z „Czarnej Gołębicy”, teraz kanonier na „Wieczystej Róży”.
Triam Sulyard: były paź w Niskim Dworze królowej Inys Sabran IX,
późniejszy giermek sir Marke’a Birchena. Potajemnie zaślubiony z lady
Truyde utt Zeedeur.
Truyde utt Zeedeur: prawowita dziedziczka Księstwa Zeedeur. Córka
Oscarde’a utt Zeedeura i jego zmarłej towarzyszki. Służy jako dwórka
w Wysokim Dworze królowej Inys Sabran IX.
Wilstan Fynch: Książę Umiarkowania, Lord Admirał Inys i książę
małżonek zmarłej królowej Inys Rosarian IV. Po jej śmierci został
inysyckim ambasadorem tymczasowym w królestwie Yscalinu. Jego
krewny, lord Lemand Fynch, zastępuje go w Radzie Cnót.
Wysoki wódz Askrdalu: najwyższy rangą szlachcic w starożytnym
księstwie Askrdalu w Hróth. Przyjaciel lady Igrain Crest.

Osoby zmarłe i postaci historyczne


Antor Dale: rycerz, który poślubił Rosarian I z Inys, rozegrawszy z nią
publicznie miłosne podchody. Jej ojciec, Isalarico IV z Yscalinu, wydał
specjalne pozwolenie na zawarcie małżeństwa, ponieważ sir Antor cieszył
się sympatią tłumów. Ucieleśnienie rycerskich ideałów.
Brilda Glade: pierwsza dama komnatowa królowej Sabran VII, która
później została jej towarzyszką.
Carnelian I (Kwiat Ascalonu): czwarta królowa z rodu Berethnet.
Carnelian III: dwudziesta piąta królowa z domu Berethnet. Wywołała
zamieszanie, nie chcąc zgodzić się na przydzielenie mamki swojej córce,
królowej Maryan. Zakochała się w lordzie Rothurcie Becku, ale nie mogła
go poślubić.
Carnelian V (Żałobna Gołębica): trzydziesta trzecia królowa z domu
Berethnet. Słynęła z pięknego głosu. Zdarzało jej się popadać w wisielczy
nastrój. Prababka królowej Sabran IX.
Edrig z Arondine: zaufany przyjaciel sir Galiana Berethneta, który służył
mu jako giermek. Gdy Galiana koronowano na króla Inys, Edrig został
mianowany Strażnikiem Łąk i otrzymał nazwisko rodowe Beck.
Edvart II: wysoki książę Wolnego Państwa Mentendonu. Edvart i jego
córeczka odeszli niedługo po Jannarcie utt Zeedeurze w czasie Terroru
w Brygstad, gdy połowa mentyjskiego dworu zmarła na poty. Tron po nim
objął jego wuj Leovart.
Galian Berethnet (Święty lub Galian Kłamca): pierwszy król Inys.
Galian urodził się na wyspach Inysca, w Złotobrzozie, ale został
wyniesiony do rangi giermka pod Edrigiem z Arondine. Religia Cnót, którą
Galian oparł na kodeksie rycerskim, głosi, że pokonał Bezimiennego
w Lasyi, poślubił księżniczkę Cleolind z domu Onjenyu i wraz z nią założył
dom Berethnet. Czczony w Imperium Cnót, ale znienawidzony na
Południu. Jego wyznawcy wierzą, że włada Halgalantem, niebiańskim
dworem, gdzie oczekuje prawych przy Wielkim Stole.
Glorian II (Glorian Łowczyni): dziesiąta królowa z domu Berethnet.
Uzdolniona łowczyni. Jej małżeństwo z Isalarikiem IV pozwoliło włączyć
Yscalin do Imperium Cnót.
Glorian III (Glorian Sercowa Tarcza): dwudziesta królowa z domu
Berethnet, przez wielu uważana za najsławniejszą i najbardziej umiłowaną
monarchinię. Przeprowadziła Inys przez Żałobę Wieków. Zasłynęła tym, że
zabrała swoją nowo narodzoną córkę, Sabran VII, na pole bitwy. Natchnęła
tym swoich żołnierzy do walki do ostatniej kropli krwi.
Haynrick Vatten: Zarządca Mentendonu w czasie Żałoby Wieków.
Zaręczono go z przyszłą królową Sabran VII z Inys, gdy miał cztery lata.
Vattenowie, którzy władali Mentendonem przez setki lat w imieniu domu
Hraustr, zostali w końcu obaleni, ale ich potomkowie wciąż cieszyli się
wpływami w Mentendonie.
Isalarico IV Miłosierny: król Yscalinu i książę małżonek Inys.
Poślubiwszy Glorian II, włączył swój kraj w obręb Imperium Cnót.
Jannart utt Zeedeur: zmarły książę Zeedeur, uprzednio markiz Zeedeur.
Bliski przyjaciel króla Edvarta II z Mentendonu, potajemny kochanek
Niclaysa Roosa, towarzysz lady Aleidine Teldan utt Kantmarkt. Jannart był
zapalonym historykiem.
Jillian VI: trzydziesta czwarta królowa z domu Berethnet. Babka od strony
matki królowej Sabran IX. Jillian była uzdolniona muzycznie, tolerancyjna
w sprawach religijnych i pragnęła zacieśnienia stosunków między
Imperium Cnót i resztą świata.
Leovart I: wysoki książę Wolnego Państwa Mentendonu. Nie miał
zasiadać na tronie, ale przekonał Radę Cnót, by pozwoliła mu rządzić do
czasu, aż Aubrecht stanie się dobrym materiałem na władcę. Uważał go za
nazbyt łagodnego i niedoświadczonego. Zasłynął licznymi oświadczynami,
które wystosowywał wobec szlachcianek i władczyń.
Lorain Crest: jedna z sześciorga członków Przeświętego Zastępu,
przyjaciółka sir Galiana Berethneta. Damę Lorain zapamiętano w Inys jako
Rycerkę Sprawiedliwości.
Nigdykrólowa: przydomek księżniczki Sabran z Inys, córki Maryan IV.
Była dwudziestą czwartą potomkinią domu Berethnet, lecz zmarła, wydając
na świat przyszłą Rosarian II, zanim została koronowana.
Rosarian I (Źrenica Wszystkich Oczu): jedenasta królowa z domu
Berethnet. Rządziła w oparciu o tradycje Yscalinu – królestwa swego ojca,
Isalarika IV.
Rosarian II (Budownicza Inys): dwudziesta czwarta królowa z domu
Berethnet. Uzdolniona architektka, która dużo podróżowała za młodu, gdy
wciąż była księżniczką. Osobiście zaprojektowała wiele budynków w Inys.
Jednym z nich jest wieża zegarowa o marmurowej tarczy, stojąca w pałacu
Ascalon.
Rosarian IV (Królowa Nimf): trzydziesta piąta królowa z domu
Berethnet, matka Sabran IX z Inys. Zamordowana przez skropienie sukni
trucizną.
Rothurt Beck: hrabia Złotobrzozy. Carnelian III z Inys zakochała się
w nim, ale lord Rothurt był już żonaty.
Sabran V: szesnasta królowa z domu Berethnet. Okres jej panowania był
początkiem Stulecia Niezadowolenia, kiedy to trzy kolejne królowe z rodu
Berethnet nie cieszyły się sympatią poddanych. Zasłynęła okrucieństwem
i ekstrawaganckim stylem życia.
Sabran VI (Ambitna): dziewiętnasta królowa z rodu Berethnet. Zasłynęła
wcieleniem Hróth do Imperium Cnót poprzez zaślubienie Bardholta
Hraustra. Jej koronacja zakończyła Stulecie Niezadowolenia. Sabran
i Bardholt zostali zabici przez Fýredela, a na czas Żałoby Wieków tron Inys
objęła Glorian III.
Sabran VII: dwudziesta pierwsza królowa z domu Berethnet. Córka
Glorian II z Inys. Od dnia narodzin zaręczona z Haynrickiem Vattenem,
zarządcą Mentendonu. Po jego śmierci i własnej abdykacji poślubiła swoją
pierwszą damę sypialnianą, lady Brildę Glade.
Sahar Taumargam: księżniczka Ersyru, która została królową małżonką
Yscalinu, wychodząc za Sigosa III. Siostra Jantara I z Ersyru. Umarła
w podejrzanych okolicznościach.
Wulf Glenn: przyjaciel i ochroniarz Glorian III z Inys. Jeden
z najsłynniejszych rycerzy w inysyckiej historii, ideał odwagi i galanterii.
Przodek lady Arbelli Glenn.

Postaci niebędące ludźmi


Aralaq: ichneumon wychowany w Zakonie Drzewa Pomarańczy przez
Eadaz i Jondu uq-Nārę.
Bezimienny: olbrzymi czerwony wyrm stworzony wskutek spaczenia
sidenu w jądrze świata. Mówi się, że jest pierwszym potworem, który
wypełzł z Góry Trwogi, i władcą Smoczej Armii, którą stworzył dla niego
Fýredel. Niewiele o nim wiadomo, ale nie ma wątpliwości co do tego, że
sieje chaos i śmierć, gdziekolwiek się pojawi. Pragnie podbić świat ludzi.
Jego konfrontacja z Cleolind Onjenyu i Galianem Berethnetem w Lasyi
w roku 2 PEP stała się fundamentem religii i przeszła do legendy.
Fýredel: dowódca Smoczej Armii, lojalny wobec Bezimiennego
i obwołany jego „prawym skrzydłem”. W roku 511 EP poprowadził
bezlitosną kampanię przeciwko rodzajowi ludzkiemu. Niektórzy twierdzą,
że wyłonił się z Góry Trwogi w tej samej chwili co Bezimienny, lecz inni
utrzymują, że został powołany do życia wraz z resztą rodzeństwa podczas
Drugiej Wielkiej Erupcji.
Imperialna Smoczyca: władczyni wszystkich jeziorańskich smoków,
wybrana drogą magii. Aktualną Imperialną Smoczycą jest samica, która
wykluła się w Jeziorze Złotych Liści w roku 209 EP. Zgodnie z tradycją
Imperialna Smoczyca pełni funkcję doradczyni władców Imperium
Dwunastu Jezior i to ona wybiera następcę tronu spośród kandydatów
z tejże rodziny.
Kwiriki: uważany przez Seiikinesów za pierwszego smoka, który pozwolił
się dosiąść ludzkiemu jeźdźcowi. Czczony jako bóstwo. Z własnego rogu
wyrzeźbił Tęczowy Tron (później zniszczony). Seiikinesi wierzą, że
Kwiriki opuścił świat i udał się do niebiańskiej krainy oraz że to on zesłał
kometę, która zakończyła Wielką Rozpacz. Jego posłańcami są motyle.
Nayimathun z Głębokich Śniegów: jeziorańska smoczyca, która walczyła
z wyrmami w czasie Wielkiej Rozpaczy. Z natury podróżniczka. Członkini
Wysokiej Straży Morskiej Seiiki.
Norumo: seiikineski smok i członek Wysokiej Straży Morskiej Seiiki.
Orsul: jedna z pięciu wielkich zachodnic, które dowodziły Smoczą Armią
podczas Żałoby Wieków.
Parspa: Ostatnia znana hawiz, przedstawicielka gatunku wielkich
roślinożernych ptaków z Południa. Odpowiada tylko przed Chassarem uq-
Ispadem, który ją poskromił.
Sarsun: piaskowy orzeł. Przyjaciel Chassara uq-Ispada i posłaniec Zakonu
Drzewa Pomarańczy.
Tukuba (Srebrzysta): sędziwa seiikineska smoczyca, potomkini
Kwirikiego. Wedle tradycji dosiada jej morski generał Seiiki, ale może też
nosić wojwładcę Seiiki i członków jego rodziny.
Valeysa: jedna z pięciu wielkich zachodnic, które dowodziły Smoczą
Armią podczas Żałoby Wieków.
GLOSARIUSZ

Bodmin: dziki kot zamieszkujący moczary Inys. Jego futro jest bardzo
ciepłe i niezwykle rzadkie, a więc bardzo drogie.
Brosza: znak patrona w religii Cnót oraz podwyższenie w sercu
sanktuarium, z którego świętarz wygłasza kazania i gdzie odbywają się
ceremonie.
Czujki: niewidoczne gołym okiem czary ochronne, informujące
czarodziejkę o zbliżającym się intruzie.
Dębomyszka: gryzoń z wyglądu i zachowania podobny do wiewiórki.
Dublet: obcisły kaftan o długich rękawach i wysokim kołnierzu.
Dziwoknieja: pradawny las na północy Inys, który oddziela prowincje Łąk
od prowincji Jezior. Ściśle związana z legendą o Leśnej Pani.
Eria: wielka solna pustynia za Wrotami Ungulusa. Nikt z żyjących nigdy
jej nie przebył.
Halgalant: niebiański dwór, do którego, zgodnie z religią Rycerskich Cnót,
trafiają po śmierci prawi i pobożni. Wzniesiony po śmierci przez sir
Galiana Berethneta. Piękny zamek stojący w opływającej w dostatek
krainie, gdzie król Galian czeka przy Wielkim Stole na swoich cnotliwych
pobratymców.
Kobaltowe szkło: ciemnoniebieska substancja barwiąca.
Kozłek: zioło o leczniczych właściwościach.
Łachowiec: masywne stworzenie morskie, z którego tłuszczu wytapia się
olej.
Morgijski: język, którym mówi się na inysyckiej wyspie Morga.
Munguna: członkini Zakonu Drzewa Pomarańczy mająca największe
szanse na zostanie nową Przeoryszą.
Nocne słońce: znane też jako czerwone słońce lub Słońce Rosarian. Termin
alchemiczny oznaczający ostatni etap Wielkiego Dzieła. Białe słońce, które
poprzedza czerwone, jest symbolem oczyszczenia po pierwszym etapie –
gniciu.
Ogniste Łono: jądro świata. Źródło sidenu i miejsce, gdzie na skutek
zaburzenia równowagi między sidenem a sterrenem zrodzili się Bezimienny
oraz jego poplecznicy – wielkie zachodnice. Sidenu można zaczerpnąć
z Ognistego Łona za pośrednictwem sidenowych drzew.
Palankin: środek transportu, dźwigana przez tragarzy zadaszona lektyka.
Pargh: wykonana z materiału maska noszona przez Ersyrczyków,
chroniąca oczy i usta przed piaskiem pustyni.
Partyzana: inysycka broń drzewcowa podobna do włóczni.
Perry: słodki cydr z gruszek. W yscalińskim mieście Córvugar
produkowano kiedyś słynne czerwone perry, które stało się inspiracją dla
inysyckiego wariantu tego popularnego napoju.
Piekielnik: rodzaj mentyjskiego okrętu wojennego wyposażonego
w mechanizm podpalający lont.
Pomagral: inysycki kwiat. Wydzielana przez niego żywica jest cennym
towarem. Połączona z wodą daje krem, który oczyszcza włosy i nadaje im
przyjemny zapach. Jego korzeń, odpowiednio spreparowany, ma działanie
usypiające.
Selinyjski: starożytny język Południa, który podobno powstał za pustynią
Eria, uważany za prajęzyk lasyańskiego w różnych jego formach. Przetrwał
w niezmienionej formie w tradycji domu Onjenyu oraz Zakonie Drzewa
Pomarańczy.
Siden: inne określenie magii ziemi. Ma swoje źródło w Ognistym Łonie,
a kanałem dla niego są sidenowe drzewa. Przeciwwagą dla sidenu jest
sterren.
Słoneczny kamień: bezbarwny kryształ wydobywany w Hróth, używany
przez dawnych żeglarzy do odczytywania pozycji słońca w pochmurny
dzień. Zwykle przycina się go do kształtu kwiatu pomarańczy i wprawia
w pierścienie, które wręcza się Czerwonym Damom w Zakonie Drzewa
Pomarańczy. Symbolizuje więź łączącą Czerwoną Damę z blaskiem
drzewa, który zawsze umie odszukać.
Słońce: główna waluta w Ersyrze.
Sterren: inne określenie magii gwiazd. Jego źródłem jest Długowłosa
Gwiazda, a dokładnie pozostawiana przez nią substancja zwana
gwiezdnymi łzami.
Szałamaja: instrument dęty podobny do fletu.
Szpiegmistrz: głowa tajnego inysyckiego wywiadu.
Święty Sad: kraina, do której człowiek trafia po śmierci wedle dominującej
w Lasyi religii politeistycznej.
Wężak: jad małego węża występującego w Ersyrze.
Wiwerna: dwunożny, skrzydlaty potwór. Podobnie jak wielkie zachodnice,
wiwerny powstały w Górze Trwogi. Fýredel krzyżował je z różnymi
zwierzętami, by stworzyć dla Bezimiennego armię – efektem tych
krzyżówek są na przykład kokatryksy. Każda wiwerna jest związana
z którąś z wielkich zachodnic. Gdy ta umiera, gaśnie płomień w jej
wiwernach oraz w jej pomiotach.
Wizard: materiałowa maska, którą noszący musi przygryźć zębami w celu
jej unieruchomienia, co uniemożliwia mowę.
Żałobnik: czarny seiikineski ptak, którego śpiew przypomina zawodzenie
dziecka. Legenda głosi, że pewną cesarzową Seiiki jego głos doprowadził
do szaleństwa. Niektórzy twierdzą, że żałobniki są opętane przez duchy
dzieci, które urodziły się martwe, inni utrzymują, że ich pieśń może
zakłócić przebieg ciąży. Z tych dwóch powodów polowano na nie od
zarania Seiiki.
CHRONOLOGIA

PEP – PRZED ERĄ POWSZECHNĄ


2 PEP: Pierwsza Wielka Erupcja Góry Trwogi. Bezimienny wyłania się
z Ognistego Łona i osiada w lasyańskim mieście Yikali, przynosząc ze sobą
smoczą plagę.
Bezimienny zostaje pokonany i znika.
Powstaje Zakon Drzewa Pomarańczy.

EP – ERA POWSZECHNA
1 EP: założenie Ascalonu.
279 EP: ślub króla Isalarika IV z Yscalinu z Glorian II z Inys. Wykucie
Puklerza Imperium Cnót.
509 EP: Druga Wielka Erupcja Góry Trwogi. Narodziny wielkich
zachodnic i ich wyrmów.
Fýredel tworzy Smoczą Armię.
511 EP: początek Żałoby Wieków lub Wielkiej Rozpaczy. Powrót smoczej
plagi.
512 EP: upadek domu Noziken. Żałoba Wieków (Wielka Rozpacz) dobiega
końca wraz z pojawieniem się Długowłosej Gwiazdy.

960 EP: Niclays Roos przybywa na dwór Edvarta II z Mentendonu


i poznaje Jannarta utt Zeedeura.
974 EP: koronacja księżniczki Rosarian na królową Inys.
991 EP: śmierć królowej Rosarian IV. Jej córka, księżniczka Sabran,
obejmuje tron jako kilkunastoletnia dziewczynka. Tané rozpoczyna
szkolenie i przygotowuje się do wstąpienia do Wysokiej Straży Morskiej.
993 EP: Jannart utt Zeedeur umiera, pozostawiając po sobie wdowę
Aleidine utt Kantmarkt. Edvart II z Mentendonu oraz jego córka umierają
na poty kilka miesięcy później. Tron obejmuje wuj Edvarta Leovart.
994 EP: umiera królowa Sahar z Yscalinu. Jedyną dziedziczką króla Sigosa
jest księżniczka Marosa Vetalda.
995 EP: królowa Sabran staje się pełnoletnia. Niclays Roos otrzymuje
pozycję nadwornego alchemika.
997 EP: Eadaz uq-Nāra przybywa na dwór Inys. Tané poznaje Susę.
998 EP: Niclays Roos zostaje wypędzony z Inys i trafia do mentyjskiej
faktorii na Orisimie przy Przylądku Hisan.
1000 EP: obchody tysiąclecia władztwa Berethnetów.
1003 EP: na inysycki dwór przybywa Truyde utt Zeedeur. Fýredel budzi się
pod górą Frumą i zagarnia Cárscaro. Pod jego rozkazami Yscalin deklaruje
zawiązanie przymierza z Bezimiennym.
1005 EP: rozpoczyna się akcja powieści. Tané ma dziewiętnaście lat, Ead
dwadzieścia sześć, Loth trzydzieści, a Niclays sześćdziesiąt cztery.
PODZIĘKOWANIA

Zakon Drzewa Pomarańczy to moja najdłuższa opublikowana książka,


którą pisałam ponad trzy lata. Pierwsze słowa skreśliłam w kwietniu 2015
roku, a ostatni etap redakcji zakończył się w styczniu 2018. Kiedy człowiek
wyrusza na taką przygodę, potrzebuje armii, by pomogła mu dotrzeć do
celu.
Dziękuję moim czytelnikom, którzy zawitali w tym świecie wraz ze mną.
Bez Was jestem tylko dziewczyną z głową pełną pomysłów. Pamiętajcie, że
kimkolwiek i gdziekolwiek jesteście, kraina przygody nigdy się przed
Wami nie zamknie. Jesteście swoimi własnymi tarczami.
Dziękuję mojemu agentowi Davidowi Godwinowi, który wierzył
w Zakon… tak samo mocno jak w Czas żniw i który zawsze pociesza mnie
i wspiera. Dziękuję też Heather Godwin, Kirsty McLachlan, Lisette
Verhagen, Philippie Sitters i reszcie ekipy DGA za to, że są po prostu
fantastyczni.
Dziękuję mojemu Przeświętemu Zastępowi redaktorów w składzie:
Alexa von Hirschberg, Callum Kenny, Genevieve Herr i Marigold Atkey.
Wszyscy byliście nadzwyczajni i wyciągnęliście z Zakonu…, co miał
najlepszego do zaoferowania. Dziękuję Wam za cierpliwość, wiedzę,
poświęcenie i zrozumienie, co chciałam wyrazić tą opowieścią.
Dziękuję międzynarodowej drużynie Bloomsbury w składzie: Alexandra
Pringle, Amanda Shipp, Ben Turner, Carrie Hsieh, Cesca Hopwood, Cindy
Loh, Cristina Gilbert, Francesca Sturiale, Genevieve Nelsson, Hermione
Davis, Imogen Denny, Jack Birch, Janet Aspey, Jasmine Horsey, Josh
Moorby, Kathleen Farrar, Laura Keefe, Laura Phillips, Lea Beresford,
Marie Coolman, Meenakshi Singh, Nancy Miller, Sarah Knight, Phil
Beresford, Nicole Jarvis, Philippa Cotton, Sara Mercurio, Trâm-Anh Doan
oraz wszystkim innym. Dziękuję za to, że wciąż chcecie publikować
wytwory mojej głowy. To wielki przywilej i spełnienie marzeń móc z wami
pracować.
Dziękuję Davidowi Mannowi i Ivanowi Belikovowi, utalentowanym
artystom odpowiadającym za przewspaniałą szatę graficzną książki.
Dziękuję Wam za baczną uwagę, którą przywiązujecie do szczegółów, za
doskonałe uchwycenie esencji tej opowieści, za branie pod uwagę moich
sugestii.
Dziękuję Lin Vasey, Sarah-Jane Forder i Veronice Lyons, które szukały
pereł w morzu tej książki i wyłowiły wszystkie, których ja nie znalazłam.
Dziękuję Emily Faccini za mapy i ilustracje, którymi ozdobiła książkę.
Dziękuję Katherine Webber, Lisie Lueddecke i Melindzie Salisbury –
pamiętam dokładnie, jak kazałyście mi się pospieszyć i już teraz pokazać
Wam tę książkę o smokach, której istnienie w tak enigmatyczny sposób
sygnalizowałam. Nieustannie zagrzewacie mnie do walki, a Wasz
nieprzejednany entuzjazm dla Zakonu… był paliwem, na którym mogłam
jechać miesiącami, a potem latami. Skończyłabym pisać o wiele później,
gdybyście nie czekały z wypiekami na kolejne fragmenty. Dziękuję Wam.
Kocham Was.
Dziękuję mojej zachodniolondyńskiej ekipie w osobach: Alwyn
Hamilton, Laure Eve i Nina Douglas, za wszystkie wspólnie wypite kawy,
za wspólny śmiech, za prokrastynację dni pracy pisarskiej, za dodanie mi
sił, bym wspięła się na niebosiężną górę redaktorskich poprawek.
Dziękuję wspaniałym ludziom, jakimi są Dhonielle Clayton, Kevin
Tsang, Molly Night, Natasha Pulley i Tammi Gill, w pierwszej kolejności
za ich opinie i wsparcie we wszystkich możliwych aspektach pracy nad
książką. Dziękuję za cenne wskazówki i szczodrość.
Dziękuję Claire Donnelly, Ilanie Fernandes-Lassman, Johnowi
Moore’owi, Kiran Millwood Hargrave, Krystal Sutherland, Laini Taylor,
Leianie Leatutufu, Victorii Aveyard, Richardowi Smithowi i Vickie
Morrish – niesamowitym przyjaciołom z niewyczerpanymi pokładami
cierpliwości i wsparcia.
Dziękuję też doktorowi Siânowi Grønlie, który wprowadził mnie w świat
języka staroangielskiego i wzniecił moje zainteresowanie etymologią.
Dziękuję fanom mojego cyklu Czas żniw – za to, że cierpliwie czekacie,
podczas gdy ja jestem gdzieś indziej, i za to, że dołączyliście i do tej
przygody.
Dziękuję księgarzom i bibliotekarzom, recenzentom i blogerom na
wszystkich możliwych platformach, moim kolegom pisarzom i wszystkim
wyrmom książkowym. Jestem nieskończenie dumna i mam wielkie
szczęście, mogąc być częścią tak wspaniałej społeczności.
Zakon… podejmuje dialog z elementami wielu mitów, legend i dzieł –
historycznych oraz fikcyjnych – ze wszystkich stron świata. W oczywisty
sposób został przez nie ukształtowany. Wśród nich znalazły się: opowieści
wchodzące w skład Kojiki i Nihongi, Królowa wróżek Edmunda Spensera
oraz przeróżne wersje historii o świętym Jerzym walczącym ze smokiem,
łącznie z tymi zawartymi w Złotej legendzie Jacobusa de Voragine’a, The
Renowned History of the Seven Champions of Christendom Richarda
Johnona oraz Codex Romanus Angelicus.
Zaciągnęłam znaczny dług, inspirując się wydarzeniami, które miały
miejsce w przeszłości. Jestem głęboko wdzięczna historykom
i językoznawcom, których publikacje pomogły mi zdecydować, jak wpleść
rozliczne nawiązania w materię Zakonu…, jak skonstruować ten mój świat
i jakie imiona i nazwy nadać postaciom i miejscom. Biblioteka Brytyjska
zapewniła mi dostęp do wielu tekstów, które były mi potrzebne w toku
poszukiwań. Nie wolno nam lekceważyć potęgi, jaką są biblioteki, ani
palącej potrzeby chronienia ich w świecie, który wydaje się zapominać
o tym, jak ważna jest opowieść.
Ostatnie „dziękuję” kieruję do mojej niesamowitej rodziny, a zwłaszcza
mamy, Amandy Jones – mojej najlepszej przyjaciółki – która zainspirowała
mnie do tego, bym uczyniła ten świat takim wysokim, jaki jest szeroki.
The Priory of the Orange Tree
Copyright © by Samantha Shannon-Jones 2019
International Right management: Susanna Lea Associates
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Copyright © for the translation by Maciej Pawlak 2019
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Monika Kardasz / Manufaktura Tekstu
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Rysunek na okładce – Ivan Belikov / ivanbelikov.com
Rysunki wewnątrz książki – Emily Faccini
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny
sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego
przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, tom II, Kraków 2019
ISBN EPUB: 978-83-8129-630-4
ISBN MOBI: 978-83-8129-629-8

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas,


energię i zaangażowanie w wydanie Zakonu Drzewa Pomarańczy:
PRODUKCJA: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
DESIGN I GRAFIKA: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
PROMOCJA: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka
SPRZEDAŻ: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-COMMERCE: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
ADMINISTRACJA I FINANSE: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń,
Ewa Bieś
ZARZĄD: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
WSPARCIE: Natalia Patorska
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
III Nie pozwolisz żyć czarownicy
38 Wschód
39 Południe
40 Wschód
41 Południe
42 Wschód
43 Południe
44 Południe
45 Wschód
46 Południe
47 Południe
48 Wschód
IV Twoje jest królowiectwo
49 Zachód
50 Zachód
51 Wschód
52 Zachód
53 Zachód
54 Wschód
55 Zachód
56 Zachód
57 Zachód
V Tu żyją smoki
58 Zachód
59 Wschód
60 Wschód
61 Wschód
62 Wschód
63 Wschód
64 Wschód
65 Południe
VI Klucze do Czeluści
66 Zachód
67 Zachód
68 Wschód
69 Zachód
70 Czeluść
71 Czeluść
72 Zachód
73 Zachód
74 Zachód
75 Wschód
76 Zachód
Bohaterowie opowieści
Glosariusz
Chronologia
Podziękowania
Strona redakcyjna

You might also like