Dziewczyny Wyklete 2 - Szymon Nowak

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 492

Projekt okładki

Anna Kierzkowska

Zdjęcie na okładce
Paweł Olszak

Dyrektor Projektów Wydawniczych


Maciej Marchewicz

Korekta i redakcja
Ewa Popielarz

Skład i łamanie
TEKST Projekt, Łódź

© Copyright by Szymon Nowak, Warszawa 2016


© Copyright for Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2016

ISBN 978-83-8079-058-2

Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
Tel. 22 836 54 44, 877 37 35
Faks 22 877 37 34

e-mail: fronda@fronda.pl
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
https:/twitter.com/Wyd_Fronda

Skład wersji elektronicznej


Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl
SPIS TREŚCI

Irena
Zo
Wiktoria
Marta
Ramzesowa
Ziuta
Ciotka
Eugenia
Ruta
Jachna
Krystyna
Mała Danka
Zofia
Iskierka
Ewunia
999
Wybrana bibliografia
Córkom:
Marysi i Ani
Na początku książki chciałbym niezmiernie gorąco podziękować Osobom i
Instytucjom, które poprzez udzieloną pomoc, przyczyniły się w jakiś sposób
do powstania drugiej części Dziewczyn Wyklętych.
Serdeczne podziękowania za spotkania, przeprowadzone rozmowy,
korespondencję, przekazane wspomnienia, fotografie i dokumenty kieruję
szczególnie do: Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź,
Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej, Barbary Kisielewicz z d.
Jedynackiej, Stanisława Chmury, Tadeusza Pikulskiego, Mariusza
Smoleńskiego oraz Jacka Więcława.
Specjalne podziękowania ślę również do: Zofii Leszczyńskiej, Anny
Ordyczyńskiej, Małgorzaty Ożóg, Magdaleny Poniewierki, Krzysztofa M.
Kaźmierczaka, Kazimierza Krajewskiego, Jerzego Kułaka i Marka
Wojtylaka, oraz do: Archiwum Państwowego w Łowiczu, Domu Harcerza w
Kielcach, Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej, Instytutu Pamięci
Narodowej, Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość, Muzeum
Ziemi Leżajskiej, Narodowego Archiwum Cyfrowego, Ośrodka „Karta” oraz
Zespołu Szkół nr 11 w Lublinie.
IRENA
Wybiegła tylko po chleb. Było wcześnie rano, ale przed wyjściem taty do
pracy musiała zrobić szybkie zakupy. A że za późno dziś wstała, po drodze
do sklepu postanowiła odmówić poranny pacierz. I chociaż szeptała kolejne
części modlitwy, to jej myśli były wcale nie w niebiosach i po prawicy Ojca.
Znów rozpamiętywała niesamowite chwile, jakich doświadczyła na letnim
obozie w Spale. Wspólne długie marsze, podstawy pierwszej pomocy i
wojskowe szkolenie. Strzelanie z karabinu, musztra prowadzona do ostatnich
kropli potu, całonocne warty albo radosne zabawy. Spotkała tam naprawdę
wspaniałych ludzi. Dziewczęta, z którymi nocowała w namiocie i przegadała
niejedną noc na wspólnej warcie, oraz chłopców z sąsiedniego obozu,
zapoznanych podczas wieczorku tanecznego. Jeden z nich, przystojny,
czarnowłosy młody mężczyzna zrobił na dziewczynie szczególne wrażenie i
nie pozwalał o sobie zapomnieć. Obóz i wakacje skończyły się za szybko, ale
zdążyli wymienić się adresami i teraz codziennie z wypiekami na twarzy
wyglądała listonosza, który jak na złość nie przychodził.
„Umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion” –
kończyła wyznanie wiary, kiedy po raz pierwszy usłyszała ten dźwięk. Jakby
wielki rój pszczół zlatywał naraz do ula albo stado czarnych, wielkich i
obrzydliwych much ruszało na żer. Dziewczyna stanęła na środku pustej
wybrukowanej ulicy i nasłuchiwała. Odgłosy powoli zmieniały się w
dochodzące z góry basowe buczenie i dudnienie. Spojrzała w niebo. Wysoko,
na tle nieziemskiego błękitu leciały malutkie z tej odległości krzyżyki
samolotów. Wyglądały jak srebrne ważki. Irena przesłoniła oczy ręką i
patrzyła w zachwycie na potęgę i moc polskiej armii. „Silni, zwarci,
gotowi!”, „Nie oddamy ani guzika!” – pamiętała napisy z plakatów. Serce
rosło w młodej polskiej piersi i uśmiech zagościł na dziecinnej jeszcze twarzy
dziewczyny. Ale samolotów było coraz więcej i więcej. Nigdy przedtem nie
widziała naraz tyle latających maszyn, nawet podczas wojskowych ćwiczeń.
Leciały od zachodu. To ją zastanowiło i nieco zaniepokoiło. Do
rzeczywistości na powrót ściągnęła ją nadjeżdżająca z wolna furmanka, przed
którą musiała zbiec z drogi. Ruszyła dalej u już po chwili wpadła jak burza
do sklepu i stanęła w kilkuosobowej kolejce.
– Panie, jak tylko sprzedam, co mam w sklepie, wyjeżdżam do rodziny na
wschodzie – mówił sprzedawca.
– Myśli pan, że dojdą aż tutaj, do Łowicza? – pytał starszy jegomość.
– Ja tam nie wiem, czy dojdą, ale na pewno dolecą. Widział pan tę
powietrzną armadę?
– Widziałem, widziałem. Ale gdzie się podziały nasze myśliwce?
– Może stróżują nad granicą?
– I co? Przepuściły tyle samolotów? – nie ustępował poirytowany klient.
Kupiec zza lady wzruszył tylko ramionami i dodał niepewnie:
– Albo pilnują Warszawy… Ja tam nie wiem. Ale nie wygląda to wszystko
najlepiej…
– Dużo ma pan jeszcze towaru? – zainteresowała się kobiecina o
wyglądzie miejskiej przekupki.
– Sporo, ale jak ludzie dowiedzą się o wojnie, to w jeden moment wykupią
wszystko. Tak działa rynek, znam się na tym, już wiele lat handluję i
skończyłem nawet…
Wojna?! – pomyślała z trwogą Irena, do której dopiero teraz dotarł sens
rozmowy. Ale jak to – wojna?… Wszystko stało się naraz odległe i
nierzeczywiste. Rodzina, dom, szkoła, chłopak z czarnymi włosami, letni
obóz, tegoroczna matura i studia, które miała rozpocząć za miesiąc.
Zaprzątnięta własnymi myślami nie dosłyszała już, że syn sklepikarza jeszcze
w sierpniu został zmobilizowany do armii, że rodzina przekupki zamierza
zostać w mieście i tu przeczekać nawałnicę, a starszy jegomość uważa Hitlera
za głupka, który porywając się na Polskę, przypieczętował własną śmierć.
Jakżeby inaczej.
– A panienka cóż sobie życzy? – spytał grzecznie sprzedawca, kiedy
nadeszła jej kolej.
– Chleb poproszę.
– Jeden chleb? – spytał zdziwiony handlowiec, któremu półki w sklepie w
ten poranek 1 września faktycznie momentalnie pustoszały.
– Tak. Jeden bochenek proszę.

***

Kiedy wybuchła wojna, Irena Grzywacz miała 19 lat. Urodziła się w 1920
roku w Bednarach Kolonii, wiosce niedaleko Łowicza. Jej tata Władysław
był ślusarzem kolejowym, a mama Zofia z domu Cedrowska zajmowała się
domem. Kiedy pojawiło się młodsze rodzeństwo Ireny – Ryszard i Helena,
rodzice postanowili przenieść się do Łowicza. Najpierw zamieszkali przy
ulicy Kaliskiej, potem na ulicy Tkaczew, by ostatecznie osiąść w piętrowym
drewnianym budynku przy ulicy 1 Maja, naprzeciwko kolejowego dworku.
W tym czasie Władysław Grzywacz awansował w pracy na stanowisko
zawiadowcy Odcinka Zabezpieczenia Ruchu Pociągów w Łowiczu.

Irena Grzywacz na obozie PWK w Spale, 1939 r.


(zdjęcie z artykułu M. Wojtylaka Zginęła w obronie Ojczyzny, zbiory Archiwum
Państwowego w Łowiczu)

Irena uczyła się w Państwowym Liceum i Gimnazjum Żeńskim im. J.U.


Niemcewicza w Łowiczu. Najbardziej lubiła przedmioty humanistyczne.
Była wychowana patriotycznie i dlatego wstąpiła do Przysposobienia
Wojskowego Kobiet (PWK). W liceum wybrano ją na komendantkę hufca
PWK. Wraz ze swoimi podopiecznymi uczestniczyła często w
uroczystościach państwowych i wojskowych 10 Pułku Piechoty (pp)
stacjonującego w Łowiczu. W maju 1939 roku zdała maturę, a wakacje
spędziła na obozie PWK w Spale. Od października planowała podjąć studia
dziennikarskie w Warszawie, lecz wobec niemieckiej napaści wszystkie jej
plany, sprawy, miłości stały się w jednej chwili mało ważnymi błahostkami.
Tym bardziej że i leżący w centrum kraju Łowicz miał odczuć wkrótce
cierpki i spopielony posmak wojny.

***

Oberfeldwebel Adolf Bauer spojrzał w słoneczną tarczę widniejącą po


prawej stronie ciasnego szyku bombowców. Według jej położenia starszy
sierżant próbował określić godzinę, a kiedy to mu się nie udało, zerknął na
zegarek. Była czternasta dwadzieścia. Już od dwudziestu minut lecieli nad
Polską. Celem kilkudziesięciu nowoczesnych samolotów bombowych
Heinkel He-111 był dworzec kolejowy w Warszawie. Lecieli na wysokim
pułapie i raczej nic im nie groziło. Jednak dowódca grupy celowo ominął
nasycony obroną przeciwlotniczą obszar Łodzi i Kutna. W rejonie
pierwszego z tych miast zespół Bauera zaatakowały dwa polskie myśliwce,
ale wobec zwartej formacji i silnego ognia kaemów Polacy musieli się
wycofać. Teraz w spokoju zbliżali się do celu, a Bauer, patrząc na leżącą pod
heinklami ogromną przestrzeń bogatego kraju, miał czas rozmyślać o
toczącej się od kilku dni wojnie i walkach swojej formacji. Przypominał
sobie, jak pierwszego dnia zawstydzeni koledzy meldowali przełożonym o
bombach zrzuconych na cywilne domy i tłumaczyli się, dlaczego pociski
chybiły wyznaczonych strategicznych celów. Zamiast reprymendy usłyszeli
tylko, że III Rzesza prowadzi wojnę totalną i nie ma tu miejsca na
jakiekolwiek sentymenty względem zaatakowanego wroga. Drugiego dnia
już nikt nie zgłaszał nieprawidłowości, a niektórzy specjalnie celowali w
charakterystyczne budowle kościołów i szpitali. Inni dla zabawy strzelali z
kaemów po uciekających w dole przez drogi i pola polskich cywilach, siejąc
ogólne spustoszenie i jeszcze większe przerażenie. Potem, już w bazie
meldowali o trafieniach bombami w budynki koszar i dworców oraz o
zniszczeniu ogniem karabinów całych polskich plutonów wojska. Tak
wyglądała wojna totalna, bez pardonu dla przeciwnika – jak mówił o niej
wódz Rzeszy, która miała trwać tysiąc lat. A co przyniesie dzisiejszy dzień?
Kiedy niemiecka formacja znalazła się nad polską stolicą, niepocieszony
dowódca musiał zawrócić cały zespół. Pomiędzy Warszawą a samolotami
kłębiły się gęste, nieprzeniknione ciemnoszare chmury. Nawet wprawne oko
bombardiera nie było w stanie odnaleźć w dole wyznaczonego celu – dużego
węzła kolejowego. Tym razem chmury skutecznie skryły polską stolicę, a
heinkle z całym zapasem niewykorzystanych bomb skierowały się nad cele
zastępcze, na zachód, aby zaatakować dworce i tory kolejowe na linii
Warszawa–Poznań. Zespół, w skład którego wchodziła maszyna Bauera,
odleciał w stronę Łowicza.

***

Niedziela 3 września miała być dniem przełomowym w toczącej się wojnie


niemiecko-polskiej. Z samego rana Polskie Radio podało, że Wielka Brytania
i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Wiadomość ta wywołała
prawdziwy entuzjazm wśród Polaków i uspokoiła nerwowe nastroje. Od rana
w Łowiczu dyskutowano tylko o tym, kiedy do walki ruszą Francuzi i jak
długo potrwa ta wojna, oczywiście już zwycięska dla Polaków i ich
sprzymierzeńców. Czy to będzie kwestia dni, tygodni czy – według
najgorszych sceptyków – miesięcy. W kościołach biły dzwony, a na mszach
świętych śpiewano „Boże, coś Polskę”. Nad miastem świeciło mocne słońce,
jakby i ono chciało podkreślić uroczysty charakter niedzieli i zachęcić
mieszkańców do beztroskich poobiednich spacerów.
Irena po ukończeniu kursu wojskowego na letnim obozie czuła się
potrzebna Polsce i armii. Jako komendantka PWK chciała działać, walczyć, a
nie siedzieć bezczynnie w domu. Wraz ze swoją drużyną dziewcząt
próbowała wkręcić się do jakiegoś oddziału rezerwistów maszerującego na
coraz bliższy front. Bez rezultatu. Później oferowała się ze swoimi
umiejętnościami sanitariuszki w miejscowym szpitalu, ale wtedy jeszcze nie
istniało zapotrzebowanie na taką pomoc. Nie było rannych, a chorym
wystarczała pełna obsada zawodowego personelu. Ostatecznie wraz z bratem
Ryszardem i najbliższymi przyjaciółmi Irena zaczęła pełnić na zmianę
dyżury przeciwlotnicze w pustej przecież z powodu wojny szkole.
Dochodziła piętnasta, kiedy w ciszę niedzielnego popołudnia wkradł się
obcy ton. Irena, będąc z bratem akurat w budynku szkoły, nasłuchiwała z
niepokojem. Powoli rozpoznawała ten odgłos. Słyszała go już wielokrotnie,
kiedy wysoko nad miastem lub na horyzoncie przelatywała niekończąca się
flota powietrzna niemieckiej armii. Wkrótce pomrukowi silników
zawtórowało wycie kolejnych syren alarmujących o nadciągającym
niebezpieczeństwie. Pomimo obaw dziewczyna weszła z bratem na strych
szkoły, a potem prędko po drabince wdrapała się na jej dach. Odgłos
lecących maszyn stawał się coraz głośniejszy. Spojrzała w górę w
poszukiwaniu samolotów. Ale wysoko nad jej głową rozpościerał się niczym
niezmącony błękit. Następnie skierowała wzrok na zachód. I wtedy, z tyłu,
od strony dworca kolejowego zaterkotał karabin maszynowy obrony
przeciwlotniczej. Dziewczyna natychmiast się odwróciła i – wtedy je
zobaczyła. Pojawiły się od wschodu, tuż nad horyzontem, lecąc wyjątkowo
nisko. Po sekundzie odezwały się inne polskie kaemy, a nawet jedyna bateria
przeciwlotniczych działek kalibru 20 mm, znajdująca się gdzieś na
przedmieściach. Irena zrozumiała, że to początek prawdziwego nalotu, że za
chwilę na miasto polecą śmiercionośne bomby. Cała struchlała i zastygła w
bezruchu, bezwiednie wczepiając się w ramię młodszego brata. Ale nie
zamknęła oczu. Patrzyła, jak pomimo ciągłego ognia z ziemi samoloty
zniżają lot, szukając celów. Jak od ich kadłubów i skrzydeł odrywają się duże
i mniejsze bomby. I w końcu jak grzmią pierwsze wybuchy spuszczonego
ładunku, wzniecając natychmiast fale gorącego żaru.
Stary Rynek w Łowiczu, wrzesień 1939 r. Na wprost zniszczony i częściowo spalony
budynek pomisjonarski (obecnie muzeum), po prawej zniszczony budynek Hotelu
Krakowskiego
(zbiory Archiwum Państwowego w Łowiczu – zbiór fotografii z Łowicza i powiatu
łowickiego, sygn. 177)

Irena z bratem byli bezpieczni. Niemcy bombardowali obszar dworca,


znajdujący się w znacznej odległości od dozorowanej szkoły. Czarne kłęby
dymu pokryły tę część miasta, a budynki zajęły się wysokim płomieniem. Po
zrzuceniu bomb niektóre samoloty jeszcze zawracały i ostrzeliwały miasto z
broni pokładowej. A później wszystkie odleciały, zostawiając za sobą śmierć
i pożogę. Pomimo ognia z dołu żaden z samolotów nie został strącony, choć
Niemcy już w bazie meldowali o licznych przestrzelinach w swoich
maszynach oraz trzech rannych pilotach. Tymczasem w Łowiczu zamilkły
syreny alarmowe i przestała strzelać obrona przeciwlotnicza. Ale dla
odmiany odezwały się teraz syreny straży pożarnej i karetek pędzących na
ratunek.
Irena z trudem zeszła z dachu. Nie umiała dojść do siebie po tym, co
zobaczyła. Nie mogła też już usiedzieć na miejscu, a zostało jej przecież
jeszcze kilka godzin wyznaczonego sobie dyżuru. Chciała jak najprędzej
pobiec do domu, zobaczyć się z rodzicami, w ramionach matki i ojca poczuć
się na powrót bezpiecznie. Mimo to nie opuściła posterunku. Dopiero kiedy
przyszedł zmiennik, popędziła wraz z Ryśkiem do domu, w stronę dworca.
Gryzący zapach spalenizny i drażniący gardło ceglany pył stawały się coraz
intensywniejsze. Ale Irena nie zwraca na to uwagi. Pełna najgorszych
przeczuć ciągnęła za sobą brata w tym szaleńczym pędzie do rodziców.
Kiedy stanęli przed domem, zamarli. Z pięknego, drewnianego, piętrowego,
nowoczesnego budynku pozostała kupa dymiących zgliszczy. I wtedy
dziewczyna nie wytrzymała. Zasłoniła twarz rękami i rozpłakała się. Nie
zważała na trwającą ciągle akcję strażaków. Początkowo nawet nie słyszała
krzyków sąsiadów, że w tym domu nikt nie zginął, a cała rodzina
Grzywaczów się uratowała. Łzy wypływały jej spod dłoni, żłobiąc jasne
ścieżki na osmolonej twarzy.
– A więc wojna… Wojna jest straszna – pomyślała Irena, kiedy po długiej
jak wieczność minucie dotarły do niej wreszcie informacje o tym, że jej
rodzice żyją. Wycierając starannie łzy z twarzy, zrozumiała, co znaczy być
dorosłym.
Nie wiadomo, czy była to celowa robota niemieckich nawigatorów i
bombardierów, czy też przypadek. Faktem jest, że w czasie tego nalotu wiele
bomb spadło nie tyle na strategiczne cele, jakimi były dworzec i linie
kolejowe Łowicza, co na cywilne budynki znajdujące się niedaleko stacji
oraz pobliskie wsie, niemające przecież żadnych urządzeń wojskowych.

***

To był chyba 6 września. Od rana trwały naloty na Łowicz. Niemcy


zrzucali bomby burzące i zapalające, a centrum miasta płonęło. Straż
ogniowa nie była w stanie ugasić pojawiających się naraz setek pożarów.
Resztki rezerwowego wojska wymaszerowywały na wschód, do
wyznaczonych punktów koncentracji, a za nimi ruszyły władze
administracyjne miasta i wielu mieszkańców. Wraz z ostatnimi
zorganizowanymi grupami harcerzy i PWK wyszła z Łowicza Irena z bratem
Ryszardem, kierując się na Warszawę. Chcieli tam, po przyłączeniu się do
silnego garnizonu wojskowego, bronić ojczyzny. Pieszo przebyli dziesiątki
kilometrów, aż w końcu po trzech dniach dotarli szczęśliwie do stolicy. W
mieście panowały bałagan i chaos, może tylko ciut mniejsze niż w Łowiczu.
Niemieckie naloty wzniecały kolejne pożary, a na przedmieściach lada
moment spodziewano się już niemieckich pancernych zagonów. Cała
Warszawa przygotowywała się do obrony. Prawie cała. Już wcześniej ze
stolicy ewakuowali się prezydent, Naczelny Wódz i polski rząd, próbując
gdzieś na wschodzie organizować zaczątki politycznego i decyzyjnego
centrum państwa. Ale w mieście nie chciano pomocy łowickich harcerzy i
dziewcząt. Wszystkie wojskowe i paramilitarne grupy wysyłano śladem
prezydenta i rządu, dalej na wschód, aby tam, w wojskowych koszarach, z
dala od frontu, zorganizować je i uzbroić.
Ponownie szli więc zatłoczonymi drogami pośród kolumn cywilów
uciekających przed Niemcami i wojskowych rozbitków goniących swoje
oddziały lub rezerwistów szukających broni. Próbowali omijać główne trakty
i większe miasta, gdzie tłok i zatory na drogach były największe i
prowokowały naloty niemieckich samolotów. Maszerowali całymi dniami, aż
do zachodu słońca, a kiedy się ściemniało, szukali noclegu albo u gościnnych
gospodarzy w stodołach, albo częściej gdzieś w snopach siana lub w rowie
przy drodze.
Pod Chełmem Lubelskim dogonił ich front. Zanosiło się na poważniejsze
walki. To w tym miejscu rodzeństwo się rozdzieliło. Irena została przyjęta na
sanitariuszkę, do pomocy w miejscowym szpitalu, a jej brat jako harcerz
próbował dołączyć do jakieś grupy wojskowych. Ale nigdzie go nie chcieli.
Był za młody, a oni i tak nie mieli dla niego broni. Przetrwawszy walki i
wejście Niemców, Ryszard zamienił swój mundur harcerski na cywilne
ubrania, po czym, decydując się znów na wielodniową tułaczkę, wrócił do
domu, do Łowicza. O siostrze nie potrafił powiedzieć nic ponad to, że została
w szpitalu w Chełmie.

***

Irena przez kilka dni pomagała przy rannych, ale kiedy do miasta mieli
wkroczyć Niemcy, lekarze poradzili jej, by uciekała dalej. Dziewczyna była
w mundurze PWK i personel szpitala bał się, że Niemcy mogą potraktować ją
jako żołnierza i w najlepszych okolicznościach zamknąć w obozie jenieckim.
Cóż było robić? Poszła dalej na wschód. Ale miała już coraz mniej sił. Była
niewyspana, nie dojadała, a uciążliwy marsz odbierał jej resztki energii.
Dołączyła do jakichś szczątków grupy wojskowej. Młodzi chłopcy z rezerwy
do krwi ścierali nogi w nowiutkich, nierozchodzonych wojskowych butach.
Mieli również nowe, prosto z fabryki przywiezione, karabiny. Tyle że nikt
nie dał im do nich pasków. I te piękne, lśniące mauzery wiązali sznurkiem,
by choć w ten sposób umożliwić sobie zarzucenie ich na ramię podczas
wędrówki.
Irena w czasie tego odwrotu widziała straszne rzeczy. Od chorobliwej
euforii młodych rezerwistów, którzy otrzymawszy nowe karabiny, chcieli iść
do niechybnie straceńczego ataku, mając zaledwie dwanaście naboi w
ładownicach. Po zwątpienie starych oficerów, którzy niejednokrotnie
pociągali za spust swych pistoletów w samobójczych strzałach w skroń. Ktoś
ze starszych stopniem nakazał, aby cały sprzęt łączności tego oddziału
zatopić w jeziorze, co też uczyniono. Ciężkie radiostacje już po chwili
zniknęły w ciemnej toni. Inny oficer, jeszcze wyższy szarżą, rozkazał, aby te
nowe karabiny rzucić na stos i spalić.
Irena Grzywacz na czele kolumny PWK na Starym Rynku w Łowiczu, maj 1938 r.
(zdjęcie z artykułu M. Wojtylaka Zginęła w obronie Ojczyzny, zbiory rodzinne Andrzeja R.
Grzywacza)

– Szkoda niepotrzebnego rozlewu krwi – mówił, a młodzi chłopcy płakali,


patrząc na płonącą broń. – Niech każdy idzie w swoją stronę. Przyjdzie czas,
że będziemy was jeszcze potrzebowali, żołnierze.
Irena nie miała broni, ale widząc płonący stos i łzy rezerwistów, czuła, że
to koniec. Koniec obrony, koniec Polski, koniec świata, w jakim dotychczas
żyła.

***

Nieprzyjaciel pojawił się nagle. Zdaje się, że była to niedziela 24 września,


przed południem. Stacjonowali w majątku Miętkie, kilka kilometrów od
Hrubieszowa. Wróg nadciągnął od południowego wschodu. To ich nie
zaskoczyło, Niemcy byli już prawie wszędzie i z różnych stron otaczali
resztki polskiego wojska. Zadziwiło ich natomiast, gdy zauważyli, że
prowadzący wojskową kolumnę czołg ma czerwoną sowiecką gwiazdę na
wieżyczce. Nikt w ich grupie nie słyszał, że 17 września Sowieci zaatakowali
Polskę ze wschodu. Dlatego, widząc obce wojsko i czerwone gwiazdy,
polscy żołnierze, pośród których znajdowała się też Irena, zawahali się. Już
po chwili pierwsze strzały rozwiały wszelkie wątpliwości – to nie był
przyjaciel, a kolejny wróg.
– Do broni! – krzyczał jakiś kapitan i strzelając do atakujących Sowietów z
pistoletu, próbował zorganizować obronę. Zawtórowali mu ci nieliczni,
którzy nie wykonali rozkazu i nie spalili swoich karabinów. Oficer
nawołujący do obrony padł wkrótce ranny i wzywał teraz sanitariuszy.
Zastąpił go sierżant.
– Walczyć! Walczyć! – wrzeszczał i ustawiał w większości bezbronnych
żołnierzy na stanowiskach. A zresztą te dwanaście naboi, którymi
dysponowali pozostali, i tak nie zdało się na wiele.
Nie zważając na ogień wystrzałów, Irena podczołgała się do rannego
kapitana, a kiedy skończyła robić mu opatrunek, strzelanina nagle ucichła.
– Ruki w wierch! Ruki w wierch! – zewsząd dochodziły krzyki
zbliżających się Rosjan. Z nastawionymi na karabinach długimi bagnetami
ciasnym kręgiem otoczyli Polaków. Na koniu przygalopował ich oficer.
Wymachując rewolwerem, rozkazał podzielić jeńców na dwie grupy.
Szeregowych polecił ustawić po lewej, a oficerów i podoficerów po prawej
stronie. Potem podjechał czołg. Z wieżyczki wygramolił się ubrany w
skórzaną kurtkę starszy oficer, stanął w rozkroku na burcie pojazdu i
przemówił łamaną polszczyzną:
– Nu! My przyszli bronić was przed Giermańcami, a wy tu do nas
strialatie jak do sobaki? Wot szto? My nie będziemy walczyć z waszym
ludem. Zwykłych żołnierzy strzelców puścimy wolno, ale z waszymi białymi
panami oficerami to już wiemy, jak postąpić.
Szybko wskoczył ponownie do czołgu i zatrzasnął klapę, a pojazd wkrótce
znikł pośród wzbijanego gąsienicami kurzu drogi.

***

Ubraną w mundur PWK Irenę odepchnięto od leżącego oficera. Był ciężko


ranny i bez przytomności, ale dziewczyna wiedziała, że jeszcze żyje. Sowieci
nie mieli skrupułów. Oficerskie pagony przypieczętowały jego los. Ktoś oblał
ciało rannego benzyną i podpalił. Kapitan, objęty ogniem, wygiął się w pałąk
w przedśmiertelnym skurczu bólu i skonał w płomieniach, nie wydawszy z
siebie żadnego głosu.
Dziewczyna stała sparaliżowana swoją niemocą i tym, co zobaczyła. Jej
wzrok rejestrował wszystko, co działo się wokół, lecz sama Irena była jakby
nieobecna. Widziała czerniejące zwłoki oficera, po których błądziły coraz
spokojniejsze niebiesko-żółtawe płomienie. W tej chwili czas się dla niej
zatrzymał. Wydawało się, że z obojętnością przypadkowego przechodnia
obserwuje całe zajście. Sowieci zajęci swoimi sprawami nie zwracali uwagi
na młodą dziewczynę ubraną w dziwaczny mundur. Nie wiedzieli, co dzieje
się teraz w jej duszy, ukrytej za maską skamieniałego spokoju.
Irena ruszyła z miejsca dopiero pod kolbami sołdatów. W tym czasie bojcy
na rozkaz swych przełożonych grupowali pojmanych polskich jeńców. Z
jednej strony ustawiono szeregowych, obok tłoczyli się oficerowie i
podoficerowie. Irenę doprowadzono do szeregowców, ale ona, niepomna na
nic, wolnym krokiem dołączyła do drugiej grupy, po prawej stronie. Jakiś
sołdat próbował jej tłumaczyć, że ma przejść do zwykłych żołnierzy z
pustymi pagonami. Ale Irena nie słuchała. Mimo uszu puszczała nawet rady
własnych towarzyszy broni.

Irena Grzywacz na obozie PWK w Spale, 1939 r.


(zbiory Archiwum Państwowego w Łowiczu)

– Idź stąd, dziewczyno – perswadowali cichym głosem oficerowie. – Tu


pewna śmierć, widziałaś, co zrobili z rannym kapitanem.
Sowiet, komandir, który dowodził resztą sołdatów, złapał ją za ramię i siłą
próbował wyciągnąć z żołnierskiej ciżby. Ale wyrwała się i krzyknęła mu w
twarz:
– Musicie respektować międzynarodowe prawa i konwencję genewską!
Musicie szanować jeńców wojennych!
Zaskoczony, nic nie rozumiejąc, Rosjanin machnął tylko ręką, odwrócił się
plecami i odszedł wydać rozkazy swoim żołnierzom. A oni już wiedzieli, co
robić. Zabrali pierwszą, kilkuosobową grupę polskich oficerów i
podoficerów, w której znalazła się także Irena, i pod nastawionymi bagnetami
poprowadzili ich w stronę parku. Kiedy sylwetki konwojowanych i
strażników skryły się w cieniu drzew, grupa skręciła w niewielką dolinkę.
Jeńców ustawiono w dwóch rzędach nad przydrożnym rowem. Nie było
czasu na zastanawianie się nad swoim położeniem. Sowieci podnieśli długie
karabiny i wystrzelili. Na twarzy dziewczyny przez moment zagościł smutek
i żal za ulatującym młodym życiem. Lecz nie trwało to długo. Już wkrótce
tkanki jej serca rozrywała sowiecka kula. Padła na wznak i ostatni raz
spojrzała na niezwykły świat. Obserwowała błękit polskiego wrześniowego
nieba i zielone gałęzie smukłych drzew. Na chwilę zatęskniła za domem i
uparcie patrzyła w górę, nim jej źrenic nie pokrył lodowy szron śmierci.

***

Oprawcy byli nadzwyczaj skrupulatni. Obeszli miejsce kaźni i aby mieć


pewność, że pojmani nie żyją, z bliska dobijali wszystkich strzałami z
naganów. Oszczędzili tylko Irenę. Widząc szklące, martwe oczy młodej
dziewczyny i ogromną czerwoną plamę krwi na środku jej piersi, byli pewni,
że zginęła. Potem nad rów przyprowadzili jeszcze kilka grup i bez skrupułów
wszystkich rozstrzelali. Po egzekucji przetrząsali ciała zastrzelonych,
szukając głównie zegarków i kosztowności, ale nie gardzili również
częściami garderoby i butami. Dobrze, że zwłoki były jeszcze ciepłe i buty
łatwo dawały się zdejmować, bo w swej zapalczywości gotowi byli
odrąbywać kończyny. Przeszukiwali jeszcze plecaki i kłócili się o każdą
zdobycz. Kiedy ograbili już ciała Polaków, odeszli dalej na zachód, szukać w
innych miejscowościach polskich panów, kułaków i oficerów.
Dopiero następnego dnia ranem na miejscu zbrodni zjawili się mieszkający
w pobliżu Polacy. Znaleźli porozbierane, rozrzucone w nieładzie ciała
polskich żołnierzy oraz jednej jasnowłosej dziewczyny. Ktoś z kieszeni jej
munduru wyjął dokumenty i przeczytał:
– Irena Grzywacz…
Ciała załadowano na wóz drabiniasty, zawieziono na prawosławny
cmentarz w Mirczu i złożono do wykopanego naprędce grobu. Wszystkich
żołnierzy pochowano w jednej dużej mogile, wcześniej zrywając z ich szyi
nieśmiertelniki. Widząc młodą twarz zastrzelonej Ireny i brak obrączki na
palcu, starsze kobiety oponowały przed chowaniem jej razem z innymi
żołnierzami. Ostatecznie Irena Grzywacz spoczęła nieopodal, w osobnej
mogile. Na znajdującej się tuż obok płycie prawosławnego grobu wyryto
napis: „Tu leży 14 żołnierzy WP i sanitariuszka”.
Sowiecką egzekucję cudem przeżył jeden z wojskowych – Szczepan
Lewandowski, który po latach złożył świadectwo wydarzeń w majątku
Miętkie. Był kapralem i został wraz z innymi poprowadzony na rozstrzelanie.
Ale zanim zabrzmiały wystrzały, pierwszy upadł, udając trafionego. Kiedy
sowiecki oficer dobijał każdego po kolei, akurat przy Lewandowskim
zabrakło mu naboi w rewolwerze. Kazał innemu żołnierzowi strzelić z
karabinu do Lewandowskiego, ale ten, choć z bliska, chybił – kula poszła
między nogi. Rosjanie, sądząc, że wszyscy rozstrzelani nie żyją, zajęli się
plądrowaniem.
I chociaż podczas wojny i okupacji zaginęły należące do pomordowanych
żołnierzy nieśmiertelniki, to pamięć o pochowanych w Mirczu polskich
bohaterach cały czas żyła. Ale dopiero w marcu 2008 roku przeprowadzono
ekshumację, zaś rok później uroczyście przeniesiono ciała do kwatery
wojskowej na cmentarzu w Mirczu. Na tej uroczystości i mszy świętej
obecny był między innymi brat Ireny Ryszard Grzywacz z żoną.
ZO
Gęste obłoki mgły jak olbrzymie sterowce przesuwały się po niebie pchane
przez wiatr, odsłaniając miejscami śnieżne zbocza gór, tylko po to, żeby za
chwilę zakryć ponownie całą przestrzeń i otulić wszystko szczelną wilgotną
zasłoną. Było zimno, a wiatr wiejący z północy jeszcze bardziej wzmagał
poczucie chłodu. Kiedy podmuch rozwiewał na moment kłęby mgły, nie
robiło się wcale jaśniej. Ponad szczytami Pirenejów płynęły ciemne śniegowe
chmury, skutecznie blokując dopływ promieni świecącego zapewne gdzieś
wysoko słońca. Kiedy w końcu zaczął padać śnieg, rozwiewany na wszystkie
strony lodowatym wichrem, mężczyzna idący pod górę zaklął głośno:
– Merde!
Zatrzymał się, spojrzał w niebo i mocniej naciągnął czapkę na uszy.
Jeszcze raz westchnął, mrucząc coś pod nosem, a potem obejrzał się za
siebie, na kroczącą za nim opatuloną szczelnie kobietę. Gdyby nie ona, już
dawno schodziłby do słonecznych dolin Hiszpanii. A tak musi wiecznie na
nią czekać i niańczyć jak dziecko. Coraz bardziej wzburzony zakrzyknął:
– Aller! En avant!
I ruszył szybkim krokiem przed siebie. Śnieg padał coraz gęściej,
wciskając się za kołnierze i zalepiając oczy. Po kilku minutach maszerujące
postacie podobne były bardziej do lodowatych chochołów niż do ludzi.
Lecący z nieba mokry puch ścielił przed nimi biały kobierzec, ale to nie był
powód do radości. Padający śnieg momentalnie zamarzał na zmrożonych
skałach, tworząc trudne do pokonania śliskie wertepy. Każdy krok na takim
zlodowaciałym podłożu groził upadkiem i skręceniem lub złamaniem nogi. A
to już by była katastrofa. Poza tym ślady na śniegu mogły wzbudzić
niepożądane zainteresowanie służb granicznych i zwalić im na kark
żandarmów. A przecież tego żadne z nich nie chciało. Ani on, francuski
ochotnik do alianckiej armii, ani ta dziwna Polka, która przemierzyła już
prawie całą Europę w drodze do Londynu i jeszcze nie skończyły jej się
pieniądze, chociaż za wszystko płaciła.
Emisariuszka Elżbieta Zawacka „Zo” jako Zofia Zajkowska lub Elizabeth Watson, maj
1943 r.
(zbiory Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej)

Po kilkunastu minutach marszu w śnieżycy i pod wiatr mężczyzna


ponownie zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Martwił się, że nie zdążą zejść
z wysokich przełęczy przed zachodem słońca. To kolejny powód do
niepokoju – noc w takich warunkach, spędzona pod gołym niebem mogła
zakończyć się zamarznięciem jego samego i jego towarzyszki. Znowu
obejrzał się na kobietę i poczekał na nią. Kiedy zrównała się z nim, po
francusku powiedział, że muszą iść szybciej, aby zejść z gór przed zmrokiem.
Dzień jest krótki i zaraz się skończy, a oni cały czas tkwią w samym sercu
gór.
Przez dłuższą chwilę kobieta nie mogła zdobyć się na odpowiedź. Z
trudem łapała oddech przez otwarte usta, a każdy głębszy haust powietrza
wywoływał niepokojące charczenie w gardle i płucach. Była cała mokra z
wysiłku, a jej ręce i nogi tak skostniały z zimna, że powoli traciła w nich
czucie. To samo działo się z twarzą wystawioną na działanie zimnego
wichru. Kiedy kobieta odsapnęła, w końcu zaczęła mówić. Płynnym
francuskim powiadomiła swego towarzysza, że muszą zrobić postój i
odpocząć, bo ona już nie daje rady iść. Oponował, mówiąc, że pozostanie w
tym miejscu choćby na godzinę to samobójstwo.
Po tych słowach pomaszerował przed siebie, a kobieta, chcąc nie chcąc,
powlokła się za nim. Ale to były resztki jej gasnącej energii. Przeszła jeszcze
kilkadziesiąt chwiejnych kroków i zatrzymała się, patrząc, jak jej towarzysz
niknie pośród zamieci. Krzyknęła za nim raz i drugi, a potem zrezygnowana
usiadła na śniegu, nie dbając już o nic.
Prawie zasypiała z wycieńczenia, kiedy ktoś począł ją szarpać i tarmosić,
wymyślając po francusku od najgorszych. To jej towarzysz wrócił po nią i
próbował ocucić. Targał ją i wykrzykiwał obelgi. Kiedy to nie dawało
rezultatów, zaczął bić ją po twarzy. Po kilku takich razach oprzytomniała na
tyle, że zaczęła mówić po polsku:
– Zostaw mnie w spokoju. Ja już nie mogę. Naprawdę. Idź sobie!
Nie dawał za wygraną i dalej policzkował jej zmarzniętą twarz, a potem
nacierał dłonie. Po kilku minutach takich zabiegów, podczas których jedno
przez drugie wyrzucali z siebie złość i skrywane pretensje, uspokoili się
nieco. Mężczyzna wyciągnął z torby butelkę z winem i napoił nim kobietę, a
potem sam wziął parę łyków. Usiadł obok niej, tyłem do wiatru i zastanawiał
się, co robić dalej. Upłynęło kolejnych kilkanaście minut, a oni trwali w
bezruchu zasypywani śniegiem i smagani wiatrem. W końcu to ona pierwsza
się ruszyła. Przezwyciężając swą słabość, wstała i otrzepała płaszcz ze
śniegu. Wyciągnęła dłoń do mężczyzny i powiedziała:
– Merci.

***
Elżbieta Magdalena Zawacka urodziła się 19 marca 1909 roku w będącym
jeszcze pod pruskim zaborem Toruniu. Jej ojciec Władysław musiał odbyć
służbę wojskową w pruskiej armii, a potem pracował jako urzędnik w
miejskim sądzie. Mama Marianna z domu Nowak zajmowała się domem i
dziećmi. Elżbieta miała aż siedmioro rodzeństwa (jeden z jej braci zmarł jako
niemowlę). W domu Eli rozmawiało się wyłącznie po niemiecku, co stało się
powodem pewnych niesnasek szkolnych już po odzyskaniu przez Polskę
niepodległości. Polacy, którzy osiedli w Toruniu po 1920 roku, dziwili się, że
miejscowi, chociaż uważają się za takich samych jak oni patriotów, mówią
głównie po niemiecku lub co najwyżej strasznie kaleczą język polski. Kto
mógł przypuszczać, że ta znakomita znajomość języka niemieckiego przyda
się Elżbiecie w czasie już niedługo mającej nastąpić kolejnej zawieruchy
wojennej.
Tymczasem w 1915 roku dziewczynka, na którą w domu wołano Liz,
rozpoczęła naukę w niemieckiej szkole. Po włączeniu miasta w granice
niepodległej Polski, od 1922 roku kontynuowała naukę w Miejskim
Gimnazjum Żeńskim w Toruniu. I chociaż Elżbieta chciała studiować, to ze
względu na brak funduszy musiała na rok podjąć pracę na poczcie. Dopiero
kiedy uzbierała dość pieniędzy na pierwszy semestr studiów, w 1927 roku
rozpoczęła naukę na Uniwersytecie Poznańskim na Wydziale Matematyczno-
Przyrodniczym.
Elżbieta Zawacka z czasów przedwojennej działalności w PWK
(zbiory Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość)

Właśnie na studiach Elżbieta Zawacka pierwszy raz zetknęła się z


paramilitarną organizacją kobiecą Przysposobienie Wojskowe Kobiet.
Dwudziestojednoletnia dziewczyna szybko włączyła się w jej działalność i
niebawem na obozie szkoleniowym zdała egzamin instruktorski. W
międzyczasie rozpoczęła pracę jako nauczycielka matematyki w szkole w
Sompolnie. Potem pracowała w szkołach w Otorowie i rodzinnym Toruniu, a
następnie, już po skończeniu studiów, w Tarnowskich Górach na Śląsku.
Wszędzie tam, gdzie kształciła młodzież, zawiązywała i prowadziła hufce
PWK. W 1938 roku została mianowana komendantką rejonu śląskiego PWK.
W roku kolejnym, po rozpadzie Czechosłowacji i wchłonięciu Czech i
Moraw przez III Rzeszę, na polskim Śląsku zaczęło się robić coraz bardziej
niespokojnie. Działo się tak głównie za sprawą niemieckiej piątej kolumny i
kreciej roboty jej dywersyjnych grup. Widmo zbliżającej się wojny wisiało w
powietrzu, w związku z czym PWK zintensyfikowało szkolenia sanitarne i
wojskowe.

***

Młoda kobieta w dobrze skrojonym płaszczu, z ciężką walizką w ręku


pewnie przemierzała ciche uliczki Sosnowca. Pomimo zbliżającej się godziny
policyjnej nie czuła żadnego dyskomfortu. Elżbieta Zawacka miała zbyt
„mocne” papiery, aby bać się jakiejś przypadkowej kontroli żandarmów. Szła
prosto na ulicę Żytnią, gdzie mieszkała jej siostra Klara. Będąc już pod
kamieniczką, zatrzymała się i podniosła z ziemi mały kamyk. Dopiero wtedy
rozejrzała się wokół i po chwili wprawnym ruchem cisnęła kamień w okno
na pierwszym piętrze. Rozległ się cichy brzdęk. Kobieta czekała cierpliwie, a
kiedy nikt nie odpowiadał, rzuciła kamyk jeszcze raz. Tym razem
zaniepokoiła się – w mieszkaniu cały czas było ciemno, a na umówiony znak
nie dano żadnego odzewu.
„Zo” jeszcze raz dla bezpieczeństwa okręciła się wokół siebie. Na ulicy
było spokojnie. Pewnym ruchem chwyciła walizę i weszła na klatkę
schodową, kierując się do mieszkania siostry. Stanęła przed drzwiami i
zapukała, początkowo dość nieśmiało. Po chwili wyzbyła się resztek
ostrożności i zaczęła głośniej dobijać się do drzwi. Ale wszędzie panował
bezruch i niczym niezmącona cisza. Poważnie zaniepokojona zapukała do
znajomej sąsiadki. Drzwi uchyliła wystraszona kobiecina, która na jej widok
jeszcze bardziej pobladła i wydukała tylko:
– Co? Pani tutaj?
Chciała natychmiast zatrzasnąć drzwi, ale „Zo” przytomnie uprzedziła jej
ruch i wsunęła nogę za próg, żądając wyjaśnień.
– Dopiero co aresztowali pani siostrę. Teraz jest tam kocioł, ale
gestapowcy poszli chyba przed chwilą na kolację… Niech pani ucieka, niech
się pani ratuje.
Elżbieta szybko wyszła z kamienicy i, oglądając się co chwila za siebie,
dotarła do pierwszego punktu kontaktowego, jaki przyszedł jej na myśl. W
Sosnowcu miała wielu znajomych, jeszcze z przedwojennych lat i z czasów
pierwszych konspiracji. Przenocowała u Staszki Sabkówny, ale całą noc
myślała o trefnym bagażu, który wciąż miała przy sobie. Uznała, że walizkę
pełną pieniędzy dla polskiej konspiracji należy jak najszybciej ukryć. Ale
gdzie to najlepiej zrobić? O piątej rano obudziła Staszkę i wysłała ją z
walizką na dworzec. Dziewczyna miała zostawić bagaż w publicznej
przechowalni.
Już raźniejsza i spokojniejsza „Zo” opuściła mieszkanie koleżanki z
kwitem bagażowym w kieszeni. Ale kiedy wchodziła do tramwaju,
zauważyła, że jest śledzona. Ktoś w ostatniej chwili wskoczył za nią do
wagonu, i to nie mógł być przypadek. Czuła na sobie spojrzenie
niemieckiego „ogona”. Kiedy dojechała do Katowic, była już pewna, że ktoś
za nią idzie. Postanowiła jak najszybciej pozbyć się kwitu na bagaż i tym
samym uratować pieniądze. Wstąpiła do apteki, w której pracowała
zakonspirowana dziewczyna. Poprosiła o lek na ból głowy, a płacąc, wcisnęła
sprzedawczyni dokument uprawniający do odbioru walizki z przechowalni.
Znowu na moment odetchnęła z ulgą – zrzuciła z siebie olbrzymi ciężar.
Jednak to nie był koniec kłopotów. Wciąż była śledzona. Jeszcze tego
samego dnia wyjechała do Krakowa. Podczas kontroli granicznej przy
wjeździe do Generalnej Guberni pomyślała, że to już koniec. Była
przekonana, że nie pozwolą jej na dalszą drogę, zatrzymają ją i aresztują.
Była cała mokra ze strachu, ale o dziwo – przepuścili ją. Niestety nawet w
Krakowie nie dane jej było poczuć się bezpiecznie. Szóstym zmysłem
przeczuwała, że jej cień nie zniknął i że cały czas jest obserwowana.
Próbowała go zgubić. Kluczyła po mieście, wchodziła do różnych sklepów i
dla niepoznaki raz zdejmowała płaszcz, innym razem zarzucała go na plecy.
Nic nie pomagało.
Maria Wittek, przedwojenna komendantka PWK
(zbiory Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość)

Zrezygnowana postanowiła załatwić jeszcze jedną rzecz – ostrzec komórkę


konspiracyjną w Warszawie. Poszła na dworzec kolejowy. Traf chciał, że
natknęła się tam na swoją komendantkę z przedwojennej PWK Marię Wittek.
Nie zamieniła z nią ani słowa, ale niepostrzeżenie w tłumie ludzi wręczyła jej
karteczkę: „«Saba» sypie. «Zo» jest śledzona”.
I dopiero wtedy poczuła prawdziwą ulgę. Załatwiła wszystkie swoje
doczesne sprawy i ostrzegła przyjaciół z konspiracji. Wsiadając do nocnego
pociągu relacji Kraków–Warszawa, była przygotowana na śmierć. Poważnie
myślała o samobójstwie.
Choć z drugiej strony… tak bardzo chciała żyć. Nie pragnęła samej
śmierci, a jedynie ucieczki przed niemieckimi agentami. Miała przed sobą
kilka godzin podróży do namysłu. Przez moment była zdecydowana
wyskoczyć z pędzącego pociągu. Ale okazało się to nie takie łatwe. Stojąc
przy oknie, widziała migające za szybą drzewa i szyny sąsiedniego toru. Bała
się.
Tak minęła noc, pełna dylematów, czarnych myśli i strachu. Wczesnym
rankiem pociąg zbliżał się do stacji Żyrardów. Zwolnił już znacznie i dopiero
wtedy „Zo” zdecydowała się na skok. Teraz albo nigdy – pomyślała i krok za
krokiem zbliżyła się do drzwi wagonu. Przez moment zawahała się, widząc,
że przy wyjściu stoi polski kolejarz. Zaryzykowała.
– Proszę przytrzymać drzwi… – rzuciła, a mężczyzna bez słowa szarpnął
za klamkę.
Pęd powietrza wdarł się do wagonu, zatrzepotał połami jej płaszcza i o
mało nie zrzucił z głowy mężczyzny jego kolejarskiej czapki. W przedziale
zrobił się tumult. Jedni krzyczeli, by zamykać drzwi, inni myśleli, że to już
stacja i ruszyli do wyjścia. A Elżbieta, nie oglądając się za siebie, chwyciła za
framugę i wyskoczyła z pociągu. Odbiła się nogami od twardego podłoża, a
potem przeturlała po trawie. Nie podnosiła się. Czekała, aż pociąg odjedzie.
Ale ten, jak na złość, ujechał jeszcze kawałek i zatrzymał się na dobre. Nie
wiedziała, czy to jakiś hitlerowski szpicel zerwał hamulec bezpieczeństwa,
czy po prostu pociąg miał w tym miejscu planowy postój. Zerwała się na
nogi i lekko pochylona pędem puściła się w stronę lasu. Dopiero za linią
drzew trochę odsapnęła, lecz szybko ruszyła dalej, w długą drogę do
Warszawy.

***

Gdy w 1939 roku polska armia ogłosiła mobilizację, Elżbieta Zawacka


przebywała na obozie PWK w Spale, ale od razu wróciła do Katowic. Kiedy
wybuchła wojna, na rozkaz swoich przełożonych wyruszyła na wschód, by
tam, na bezpiecznych – wydawałoby się – rubieżach kraju organizować
kobiece oddziały pomocnicze. Z grupą dziewcząt, na przemian samochodami
i pieszo, kierowała się przez Sandomierz i Lublin do Lwowa, do którego
dotarła już sama i zameldowała się u komendantki naczelnej PWK Marii
Wittek. W mieście organizowała kobiecy batalion i razem ze
współtowarzyszkami napełniała benzyną przeciwczołgowe butelki. Kiedy
Sowieci napadli na Polskę od wschodu, w ramach niemiecko-radzieckich
uzgodnień do Lwowa miała wkroczyć Armia Czerwona. Elżbieta Zawacka
kończyła właśnie swój udział w kampanii wrześniowej, ale zaczynał się dla
niej całkiem nowy rozdział. Tymczasem postanowiła jak najprędzej wrócić
do Torunia, do swoich rodziców.
Długo nie zagrzała miejsca w zajętym już przez Niemców Toruniu.
Upewniła się jednak, że pomimo wojny i niemieckiego Blitzkriegu rodzice są
zdrowi i cali. Pod koniec października 1939 roku kobieta była już w
Warszawie i odnawiała kontakty ze znajomymi z PWK. Praktycznie z marszu
włączyła się w działalność konspiracyjną. Na początku listopada złożyła
przysięgę i wstąpiła do Służby Zwycięstwu Polski (SZP), a następnie, już
jako żołnierz armii podziemnej o pseudonimie „Zelma”, wykonując rozkazy
przełożonych, wyjechała na Śląsk.
Po kilku miesiącach wzmożonej pracy „Zelma” miała pod sobą kilkaset
pewiaczek oraz zorganizowane punkty w wielu miastach Śląska. Potem
współdziałała z Podokręgiem SZP-ZWZ (Związek Walki Zbrojnej) Zagłębie,
pełniąc funkcję szefa łączności, organizując punkty kontaktowe i meliny. W
tym czasie osobiście wielokrotnie przekraczała granicę pomiędzy
Generalnym Gubernatorstwem a ziemiami włączonymi już formalnie do III
Rzeszy.
Elżbieta Zawacka, 1942 r.
(zbiory Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość)

Sukcesy w podziemnej pracy „Zelmy” na Śląsku i w Zagłębiu nie przeszły


bez echa w Warszawie. W stolicy wysoko oceniano przede wszystkim jej
odwagę w wędrówkach na kurierskich szlakach. Dlatego też szybko, bo w
grudniu 1940 roku, Elżbieta Zawacka dostała nowy konspiracyjny przydział,
najpierw do Związku Odwetu, a zaraz potem do Wydziału Łączności
Zagranicznej Komendy Głównej (KG) ZWZ kryptonim „Zagroda”, „Załoga”.
Podziemną komórkę prowadziła Emilia Malessa „Marcysia”. Do zadań tej
grupy należało zapewnienie szerokiej łączności pomiędzy krajem a
pozostającym na wychodźstwie w Paryżu (później w Londynie) Naczelnym
Wodzem (NW). Innym ważnym aspektem prac „Załogi” było zabezpieczenie
dróg na kontynencie dla polskich emisariuszy zdążających do
zorganizowanych punktów kontaktowych, przerzutowych czy do samego
sztabu NW.

***

W małym, ciasnym pokoju praca sztabowa szła na całego. Furkotały


przewracane z rozpędem kartki dokumentów i tupały podeszwy butów
mężczyzn znoszących na biurka kolejne grube tomiszcza papierów. Zza
drzwi dobiegał dźwięk brzęczących przenikliwie dzwonków telefonów i
skrzypienie dalekopisów wypluwających z siebie długie taśmy papieru. Do
tych odgłosów dołączały jeszcze metaliczne uderzenia czcionek maszyny do
pisania. Nad całym tym zamętem próbowali zapanować młodzi mężczyźni
ubrani w brytyjskie battledressy z napisem „Poland” na ramieniu. Polscy
żołnierze za wszelką cenę chcieli zdążyć uporządkować dokumenty przed
spodziewaną inspekcją. Dlatego na biurkach walały się stosy kartek i
karteluszek, teczek i kopert. Nad pracującymi żołnierzami unosiła się lekka
mgiełka kurzu i papierowego pyłu, a także – co było całkowicie niezgodne z
regulaminem – papierosowego dymu.
Kilka tygodni temu cała polska centrala łączności w Londynie została
postawiona na nogi. Z kraju nadeszła zaszyfrowana informacja, że do
Wielkiej Brytanii przez Francję wędruje z okupowanej Polski emisariusz,
który niesie ze sobą specjalne pełnomocnictwa komendanta AK.
Upoważnienia te pozwalały mu włączyć się do prac nad usprawnieniem
łączności z krajem oraz wytypowaniem dróg lądowych pomiędzy Anglią a
Polską. Raz po raz do centrali docierały opóźnione informacje, że kurier o
tajemniczym pseudonimie „Zo” pokonuje kolejne punkty trasy. Był już w
Paryżu, w Tuluzie, w Barcelonie i w Madrycie.
Minęło kilka kolejnych dni, a informacje o ruchu kuriera przestały
nadchodzić do centrali. Pracownicy Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza
zastanawiali się, gdzie zniknął ich emisariusz i co się z nim dzieje. Dlaczego
tak długo zwleka z pokonaniem kolejnego etapu drogi? Czy ukrywa się
gdzieś w Hiszpanii przed ostatnim skokiem? A może dotarł już do Gibraltaru
lub płynie statkiem do wybrzeży Wielkiej Brytanii?
Kiedy tak wszyscy pracowali zatopieni po uszy w dokumentach, wciąż nie
mając wieści od tajemniczego „Zo”, nagle otworzyły się drzwi i w progu
stanął dowódca. Żołnierze zerwali się z krzeseł i stanęli w pozycji na
baczność.
– Spocznij. Panowie, możecie przestać bawić się w domysły.
Przedstawiam wam „Zo” – oznajmij szef, po czym stanął bokiem i przepuścił
czekającą z tyłu ładną drobną blondynkę.
Skromnie ubrana kobieta w okularach weszła do pokoju i rozejrzała się
dookoła. Wyglądała raczej na niepozorną księgową niż asa kurierskich
nielegalnych szlaków. Grzecznie przywitała się ze wszystkimi, przez cały
czas ogarniając wzrokiem cały ten bałagan. Widać było, jak początkowa
radość i entuzjazm z wolna gasną w jej oczach. W końcu z ust kobiety padły
słowa, które – choć wypowiedziane cichym głosem – zabrzmiały jak ostra
wymówka:
– A więc to panowie prowadzą łączność z nami…

***

Po dołączeniu do „Zagrody” Elżbieta Zawacka przyjęła dla siebie nowy


pseudonim „Zo”. Jej pierwszą misją była praca na rzecz polskiej
konspiracyjnej placówki w Berlinie oraz organizacja tajnych punktów
kontaktowych na terenie Niemiec. Częstokroć przekraczała wtedy granicę i z
Berlina przewoziła do okupowanej Polski pieniądze na potrzeby
konspiracyjne. Gotówka ta była przelewana przez polski rząd na Zachodzie
do banków szwajcarskich, które następnie przekazywały pieniądze do
banków już na terenie Rzeszy. Do 1942 roku „Zo” odbyła takich wyjazdów
za granicę około setki – potem przestała liczyć. To właśnie podczas tych
podróży nieodzownym sprzymierzeńcem okazał się dla niej wyuczony w
pruskim Toruniu język niemiecki, którym władała znakomicie. Oprócz tego
odwaga granicząca częstokroć z brawurą, znakomicie podrobione fałszywe
dokumenty, niepozorny wygląd i aryjskie blond włosy – to były jej główne
atuty podczas nielegalnego przekraczania kolejnych granic.
W trakcie jednej z takich wypraw, już na Śląsku, na skutek wsypy o mało
nie wpadła w gestapowskie ręce. Wracała właśnie z Berlina z walizką pełną
pieniędzy dla AK i cudem uniknęła aresztu. Po tej niemiłej przygodzie była
już „spalona” na berlińskich trasach i na Śląsku. Ukryła się na kilka miesięcy
i przefarbowała włosy na rudo.
Gdy minęła przymusowa kwarantanna, dostała nowe zadanie. Na rozkaz
gen. Stefana Roweckiego „Grota” miała dostać się do Anglii do sztabu NW.
Po czteromiesięcznych żmudnych przygotowaniach, podczas których między
innymi szlifowała języki obce (francuski, hiszpański i angielski), „Zo”
wyruszyła w trasę. I chociaż dotarła aż pod granicę między okupowaną
Francją a państwem Vichy, to nieoczekiwanie w trybie nagłym została
cofnięta z drogi i zmuszona do powrotu do Warszawy. Powodem było
aresztowanie kuriera, który szedł niedługo przed nią – trasa była „spalona”.
Spróbowała ponownie w lutym 1943 roku. Tym razem udało jej się dotrzeć
do Paryża, a później przekroczyć granicę. Do Francji Vichy wjechała,
ukrywając się na deskach zamontowanych tuż nad zapasem wody w tendrze
sczepionym z lokomotywą parowozu. Dotarła co prawda do Pirenejów, ale
dopiero za czwartą próbą udało jej się przejść przez góry na drugą stronę
granicy. Na tej dwustukilometrowej wyczerpującej trasie o mało nie
zamarzła. Przeżyła tylko dzięki swemu kompanowi-Francuzowi, który bił ją
po twarzy i zmuszał do marszu. Przez Hiszpanię i Gibraltar dotarła statkiem
do wybrzeży Anglii. Przesłuchiwana przez miejscowych policjantów
przedstawiła się jako Elizabeth Watson. Podała też, równie nieprawdziwe,
polskie nazwisko – Zofia Zajkowska. 3 maja 1943 roku zameldowała się w
sztabie NW w Londynie.
Fragment własnoręcznie napisanego przez Elżbietę Zawacką życiorysu
(Instytut Pamięci Narodowej)

Elżbieta Zawacka przebywała w Anglii kilka miesięcy, ale przez cały ten
czas bardzo drażniło ją sztabowe życie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Miała ich, i chyba słusznie, bardziej za urzędników czy biurokratów niż za
żołnierzy. Irytowały ją ich kawki, śniadanka, herbatki, pogaduszki. Tu, w
Londynie wiedli normalne życie, mając praktycznie wszystko, czego im było
potrzeba. A tymczasem w okupowanej Polsce wszystkiego brakowało, na
każdym kroku czaiła się śmierć lub przynajmniej niewola.
Podczas swojej brytyjskiej misji „Zo” próbowała wykonać wyznaczone jej
przez „Grota” zadania. Zagłębiała się w dokumentach, by znaleźć przyczynę
wiecznego zrywania się łączności z krajem, równocześnie przekonywała o
konieczności uregulowania kobiecej służby w polskiej armii. Niestety na
każdym kroku trafiała na brak zrozumienia dla potrzeb odległej Polski.
Spotkała się nawet z gen. Sikorskim, ale ich godzinna rozmowa była w
gruncie rzeczy monologiem Naczelnego Wodza, który skarżył się, że cały
czas rzucają mu kłody pod nogi. Ona nie wiedziała, że polski rząd w tym
czasie niewiele już mógł zdziałać, stając się niepotrzebnym balastem dla
aliantów zachodnich. Oni zaś nie rozumieli realiów okupacyjnych kraju i
dziwili się na przykład, dlaczego „Zo” nie chce fotografować się z gen.
Sikorskim do artykułu w angielskiej prasie albo czemu wzburza się, kiedy
słyszy audycję w brytyjskim radiu na temat tajnego nauczania w okupowanej
Polsce. To nie był jej świat. Coraz częściej myślała o jak najszybszym
powrocie do kraju. Zaproponowano jej drogę najbezpieczniejszą, ale chyba
najcięższą z możliwych dla kobiety – skok na spadochronie. Wywołała
niekłamane zdziwienie, kiedy przyjęła tę ofertę z najszczerszą satysfakcją i
radością.

***

Samolot dudnił, trzeszczał i trząsł się cały, jakby za moment miał rozsypać
się na tysiące drobnych kawałków. Pasażerowie odruchowo chwytali się za
siedziska, kiedy turbulencje zbyt gwałtownie rzucały nimi po obszernym
wnętrzu bombowca. W środku panował półmrok, a za malutkimi oknami
było już zupełnie ciemno. Tylko nad Danią niebo przecięły światła
reflektorów i fastrygi świetlnych serii. Ale pilot pewną ręką prowadził
ciężkiego halifaksa. Gdy tylko zauważył zagrożenie, podrywał maszynę na
jeszcze wyższy pułap i omijał szare obłoki wybuchów. W środku
czterosilnikowego samolotu było tak głośno, że nie dało się normalnie
rozmawiać. Przygotowani do misji skoczkowie nazywani cichociemnymi
pogrążyli się we własnych myślach. Pośród trójki skoczków uwagę zwracała
piękna kobieta, ubrana w niebieską sukienkę, na którą założyła kombinezon i
plecak ze spadochronem.
Była noc z 9 na 10 września 1943 roku. Po kilku miesiącach w Anglii „Zo”
stęskniona wracała wreszcie do Polski. Nie licząc strzelaniny nad Danią, lot
przebiegał spokojnie i Elżbieta Zawacka miała czas na rozmyślanie o
wydarzeniach ostatnich miesięcy. Co tu dużo mówić – była rozczarowana
swoją misją. Nie załatwiła właściwie niczego, z czym przyjechała do
Londynu. Może wzbudziła podziw, że jako kobieta w ogóle zdołała dotrzeć
przez okupowaną Europę do Anglii. Ale poza tym niczego nie naprawiła, nic
nie zrealizowała. W tej chwili cieszyła się tylko tym, że wraca do Polski. Do
kraju, w którym wszystko jest jasne – wiadomo, kto wróg, a kto przyjaciel.
Monotonne dudnienie, kołysanie samolotu i późna nocna pora z czasem
zdołałyby uśpić nawet najbardziej wytrwałych. Również „Zo” oparła głowę o
zimną ścianę maszyny i zapadła w drzemkę.
Dopiero nad Polską całe towarzystwo się ożywiło. Piloci poinformowali
skoczków, że są już na polskim niebie, i teraz każdy wyglądał przez małe
szybki, chcąc rozpoznać linie rzek lub większe miasta. Niestety w dole
panował nieprzenikniony mrok i nie dało się nic dojrzeć. Ale to nieważne.
Wszystkim i tak zrobiło się cieplej na sercu – lecieli nad Polską, byli u siebie,
nareszcie w domu. Wydawało się, że tutaj nawet powietrze jest jakieś inne.
– Wisła! – zakrzyknął któryś z pasażerów.
Faktycznie, pośród ciemności zalegających pod kadłubem samolotu
srebrzyła się w oddali wstęga rzeki. Może to okolice Torunia? – myślała
Elżbieta, uparcie wpatrując się w dal przez malutki wizjer. Wiedziała, że
samolot nad Polskę wleciał od północy, od strony Szwecji i Bałtyku. Było
więc możliwe, że lecieli teraz nad jej rodzinnym miastem.
Minęło jeszcze trochę czasu, zanim piloci dotarli do strefy zrzutu i
rozpoznali umówione znaki konspiracyjnej placówki. Kilka kilometrów na
południe od Grodziska Mazowieckiego, na polach w rejonie wsi Osowiec
dało się dostrzec trzy światła tworzące kształt trójkąta.
– „Ptaszki”, gotowość do skoku! – wybrzmiała komenda.
„Zo” pierwsza wstała i, czekając kolejnego rozkazu, ukucnęła przy
otworzonej klapie w podłodze. Błysnęło zielone światło.
– Go! – usłyszała głos sierżanta i odważnie zsunęła się w czeluść.
Tarmoszona pędem powietrza bezwładnie leciała w dół. Trwało to zaledwie
kilka sekund. Potężne szarpnięcie było sygnałem, że spadochron otworzył się
szczęśliwie. Jego ogromna czasza skutecznie spowolniła opadanie. Elżbieta
uspokoiła się i wyrównała oddech. Rozejrzała się wokół siebie i wkrótce
zauważyła dwa spadochrony opadających nieopodal niej skoczków. Po
minucie nad polem jeszcze raz przeleciał ich halifax, tym razem zrzucając na
spadochronach zasobniki z zaopatrzeniem dla konspiracji. Oprócz tego każdy
z cichociemnych miał na sobie pasy z wszytymi weń dolarami i niemieckimi
markami.
Kobieta wolno opadała w dół na polską ziemię. Czuła się cudownie,
wdychając polskie rześkie powietrze i widząc, jak z każdą sekundą
upragniony ląd przybliża się do niej. Wreszcie nastąpiło lądowanie – dość
bolesne. Przy zetknięciu z podłożem „Zo” poważnie obiła pięty obu stóp. Ale
nie przejmowała się bólem. Tym bardziej że z oddali nadbiegali już uzbrojeni
chłopcy z obstawy placówki. Nawoływali, szukając pozostałych skoczków.
Jeden z żołnierzy podziemia znalazł się przy „Zo” i pomógł jej zwinąć
spadochron. Potem zjawił się dowódca placówki AK i starym zwyczajem
powitał skoczków w Ojczyźnie, obdarzając przybyłych silnym
przyjacielskim uściskiem. Kiedy przyszła kolej na Elżbietę, odskoczył od niej
jak oparzony i krzyknął z niedowierzaniem:
– Niemożliwe! To kobieta!

***

Po powrocie do Polski Elżbieta Zawacka przystąpiła ponownie do pracy w


„Zagrodzie” i znalazła się pod skrzydłami Emilii Malessy. Miała się zająć
organizacją tras zachodnich dla kurierów, a podczas nieobecności „Marcysi”
zastępowała swoją przełożoną.
Na wiosnę 1944 roku w Wydziale Łączności Zagranicznej doszło do
wielkiej wsypy. Wkrótce osiemdziesięciu żołnierzy podziemia zostało
aresztowanych. Współpracownik o pseudonimie „Jarach”, który przyłączył
się niedawno do „Zagrody”, okazał się agentem gestapo. Niemcom
najbardziej zależało na „Marcysi” i „Zo”. Doszło do tego, że okupanci
wyłapywali w Warszawie kobiety odpowiadające poszukiwanym wiekiem i
wyglądem, a „Jarach” konfrontował, czy zatrzymano właściwe szefowe
podziemnej komórki.
„Zo” ponownie musiała się ukrywać. Tym razem trafiła do domu
zakonnego sióstr niepokalanek w Szymanowie. W izolacji wytrwała do lipca
1944 roku. Kiedy zakonnice zaczęły mówić o zbliżającym się froncie i
planowanym powstaniu w Warszawie, Elżbieta podjęła decyzję o powrocie
do stolicy. Zdążyła w samą porę, tuż przed wybuchem walk i dostała
przydział do szefostwa WSK. Gdy 1 sierpnia rozpoczęło się w Warszawie
Powstanie, „Zo” rwała się do bezpośredniej walki. Niestety odgórne rozkazy
kierowały ją nie na pierwszą linię obrony, ale do pracy sztabowej. Odrzucono
jej kilkakrotne prośby o przydział do jednostki bojowej. Zamiast tego miała
zająć się opracowaniem instrukcji dotyczącej… działalności pralni pułkowej.
Potem jeszcze w ramach narzuconych jej zadań kontrolowała kuchnie polowe
i szpitale. Z własnej inicjatywy pomagała rannym, przenosiła na pierwszą
linię granaty wyprodukowane metodą konspiracyjną, odbierała powstańców
wychodzących z kanałów i transportowała jęczmień z magazynów
Haberbuscha.
Kiedy było już pewne, że Powstanie upadnie, „Zo” otrzymała wreszcie
konkretne zadanie. Miała wyjść z miasta wraz z ludnością cywilną i
przedostać się do Krakowa. Zgodnie z rozkazem w stolicy Generalnego
Gubernatorstwa (GG) powinna zająć się organizacją działu łączności
zagranicznej. Już po kapitulacji Powstania „Zo” wyruszyła w drogę wraz ze
swoją kurierką Wacławą Zastocką „Baśką”. Przez Pruszków, klasztor w
Szymanowie, Skierniewice i Częstochowę dziewczęta dotarły do Krakowa i
od razu wzięły się do pracy. Priorytetem było wysłanie do Londynu kurierów
z dokładnym raportem dotyczącym Powstania Warszawskiego. Elżbieta
Zawacka ponownie ruszyła w trasę, szukając optymalnych i bezpiecznych
dróg przerzutu emisariuszy. W tym czasie podróżowała do Niemiec (w tym
do Bawarii), Austrii i Szwajcarii, trasując drogę między innymi dla Jana
Nowaka-Jeziorańskiego. Na początku 1945 roku wróciła na Śląsk, gdzie
przeczekała przejście frontu. W lutym tego roku była już w pełnym
czerwonoarmistów Krakowie, gdzie spotkała „Marcysię”. W związku z
rozwiązaniem Armii Krajowej (AK) „Zo” dostała od swej przełożonej
dokumenty na prawdziwe nazwisko i 20 dolarów odprawy. Wyjechała do
rodzinnego Torunia, a na odchodne usłyszała od „Marcysi” znamienne
słowa:
Elżbieta Zawacka, 1951 r.
(zbiory Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej)

– Zobaczysz, nadejdą jeszcze takie czasy, że będziemy tęsknić za


gestapo…
Po trudnej i długiej podróży dotarła w końcu do Torunia. Gdy tylko
przekonała się, że rodzice i siostra Adela mają się dobrze, ruszyła dalej, do
Warszawy, by odnowić konspiracyjne kontakty. Miała poczucie, że pomimo
rozwiązania AK nikt nie zwolnił jej z przysięgi. Włączyła się w działalność
Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj (DSZ), a później organizacji Wolność i
Niezawisłość (WiN). Została skierowana do Poznania, aby na terenie
Wielkopolski zorganizować podziemną łączność i kolportaż nielegalnej
prasy.
Podobnie jak wielu rodaków Elżbieta Zawacka była w tym czasie rozdarta
wewnętrznie. Wiedziała, że komunistyczna Polska Ludowa nie jest Ojczyzną
jej marzeń, a Sowieci to tylko nowi okupanci. Jak inni konspiratorzy i
partyzanci w lasach – czekała, kiedy Zachód upomni się o Polskę i
wybuchnie III wojna światowa. Ale z drugiej strony obserwowała, jak kraj
powstaje z ruin, otwierane są nowe szkoły, ruszają zakłady pracy.
Dostrzegała pozytywne aspekty zakończenia wojny i wprowadzenia nowego,
komunistycznego ładu. Jako nauczycielka chciała mieć możliwość
kształcenia młodego pokolenia Polaków i prowadzenia działalności
społecznej.
To po rozmowie z Marią Wittek „Zo” ostatecznie zdecydowała się
skończyć z konspiracją. Rozpoczęła studia na Uniwersytecie Łódzkim, a
uzyskawszy dyplom, podjęła pracę w Państwowym Urzędzie Wychowania
Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego. Przez krótki czas organizowała
nawet obozy PWK, ale na tym etapie jej osoba i sposób kształcenia nowych
kadr nie podobały się już nowej władzy. Później jako nauczycielka pracowała
jeszcze w szkołach w Łodzi i Olsztynie, a w międzyczasie kończyła doktorat.

***

To był bardzo ciężki dzień. Egzaminy wstępne wyssały z niej całą energię.
Chciała jak najprędzej znaleźć się w swoim małym mieszkanku i odpocząć.
Ale póki co z bólem głowy, powoli wlokła się noga za nogą ciemnymi
uliczkami Olsztyna.
Musieli na nią czekać, bo kiedy tylko weszła do domu, zamknęła za sobą
drzwi i zzuła buty, na korytarzu natychmiast rozległo się głośne pukanie.
Myślała, że to ktoś z sąsiedztwa się dobija, więc szybko otworzyła, żeby
mieć z głowy niespodziewaną wizytę. Wtedy się zaczęło…
– Obywatelka Elżbieta Zawacka?
Nie czekając na odpowiedź, trzech ubeków wdarło się do środka i
rozpoczęło systematyczne plądrowanie. Dwóch funkcjonariuszy szperało po
mieszkaniu, rozrzucając ostentacyjnie książki i ubrania, a trzeci nie
odstępował kobiety na krok. Zachowała spokój nawet wtedy, gdy pomachali
jej przed oczami głównym znaleziskiem – dziesięciodolarowym banknotem,
który był ukryty w szpulce nici. Posiadanie obcej waluty okazało się
dostatecznie obciążającą winą.
– Proszę się ubierać, pojedzie pani z nami do urzędu.
– To musi być jakaś pomyłka. Chętnie wszystko wyjaśnię…
– Wszystko obywatelka powie już na UB.
Kiedy wkładała płaszcz, jeden z funkcjonariuszy schylił się i podniósł
rzucone tu przez jego kolegów ciepłe narciarskie spodnie.
– Proszę to zabrać, noce są coraz chłodniejsze – powiedział bez cienia
ironii.
– Nie będą mi potrzebne. To zatrzymanie to z pewnością jakaś pomyłka…
– Jak pani chce… – Mężczyzna wzruszył ramionami i odrzucił ubranie na
stertę porozrzucanej garderoby.
Zawieziono ją do siedziby Urzędu Bezpieczeństwa (UB) w Olsztynie, ale
następnego dnia była już w Warszawie. Najpierw trzymano ją w areszcie
Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (MBP) na Koszykowej, a później
na ulicy Rakowieckiej. W tym ostatnim więzieniu dostała miskę, łyżkę i
jakieś więzienne łachy, co było nieodzownym znakiem, że zostanie tu na
dłużej. Kiedy zaprowadzono ją do celi i zatrzaśnięto za nią drzwi, dopiero
wtedy „Zo” wybuchła histerycznym, nieposkromionym śmiechem. To
pewnie szok i nerwy, przecież nie wygląda na nienormalną – tak półgłosem
przekonywała sama siebie jej współlokatorka z celi.

***

– Kiedy poznaliście Wandę Kryńską i co was z nią łączyło?


– Wandę Kryńską poznałam w czasie okupacji w 1941 roku.
Przypuszczam, że Wanda Kryńska należała do AK, ponieważ obcując z nią,
dało się odczuć atmosferę konspiracji. Nie znam szczegółów jej działalności
w AK, jako że nie utrzymywałam z nią żadnych bliższych kontaktów.
Spotkałam ją ponownie dopiero wiosną w 1949 lub 1950 roku – nie
pamiętam dokładnie. Przyjechała do mnie do Torunia z wiadomością, że
choruje nasza wspólna znajoma – Halina Czaykowska. Ale z jej zachowania
wywnioskowałam, że chodzi o coś zupełnie innego. Czułam, że w obecności
mojej siostry Adeli nie chce więcej powiedzieć. Umówiłyśmy się z Wandą na
spotkanie w cukierni jeszcze tego samego dnia wieczorem. Dopiero wtedy
Kryńska powiedziała, że ktoś koniecznie chce się ze mną zobaczyć w
Krakowie. Zrozumiałam, że chodzi o członka konspiracji. Początkowo
wykręcałam się brakiem czasu i pracą, ale ona tak nalegała, że w końcu
uległam. Niedługo potem miałam wolny dzień i pojechałam do Krakowa.
Zgodnie ze wskazówkami udałam się do mieszkania na ulicy Gertrudy,
numeru nie pamiętam. Otworzyła mi pewna kobieta i poprowadziła mnie do
pokoju. W kącie na kanapie siedział mężczyzna. Kiedy witał się ze mną,
zwrócił się do mnie moim konspiracyjnym pseudonimem „Zo”. Pytał, czy go
poznaję. Faktycznie widziałam go w czasie wojny, w Londynie, ale nie
pamiętałem ani jego imienia, ani nazwiska. Później dowiedziałam się, że był
to Andrzej Czaykowki. Mężczyzna zaproponował mi, żebym zbierała na
terenie Torunia informacje dotyczące ekonomii i polityki i przekazywała mu
je. Mówił, że niedługo będzie wojna między Anglią a Związkiem Radzieckim
i takie dane bardzo się przydadzą. Na propozycję Czaykowskiego nie
zgodziłam się. Miałam dobrą pracę i posadę nauczycielki, nie chciałam psuć
sobie reputacji. Andrzej Czaykowski mówił jeszcze, że ma mało ludzi do
prowadzenia tej działalności, ale to nie zmieniło mojej decyzji. Jeszcze tego
samego dnia wyjechałam z Krakowa do Torunia i nigdy więcej nie widziałam
Wandy Kryńskiej ani Andrzeja Czaykowskiego.
Więzienie na Mokotowie przy ul. Rakowieckiej, zdjęcie z czasów międzywojennych
(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

– Od kogo po wyzwoleniu Polski otrzymywaliście dolary amerykańskie?


– W lutym 1945 roku wróciłam z Niemiec, gdzie nawiązywałam kontakty
organizacyjne z przebywającymi tam członkami AK. Do Niemiec wysyłała
mnie Emilia Malessa. Po złożeniu sprawozdania z odbytej podróży
otrzymałam od niej 30 dolarów amerykańskich. To był rodzaj odprawy za
działalność konspiracyjną w organizacji AK. Równocześnie Emilia Malessa
poinformowała mnie, że misja, jaką pełniłam w AK, skończyła się, ponieważ
organizacja została rozwiązana. Od tamtej pory nie jeździłam za granicę, ale
też po wyzwoleniu nie ujawniłam swojej konspiracyjnej działalności w AK.
Te 30 dolarów, które dostałam od Malessy, wymieniłam na złotówki, by
mieć pieniądze na swoje utrzymanie.
– Kiedy i gdzie sprzedaliście dolary amerykańskie, które otrzymaliście od
Emilii Malessy?
– Dolary, które otrzymałam od Malessy za działalność w organizacji AK,
sprzedałam nieznanemu mi osobiście handlarzowi w Krakowie. Poza tym
podczas mojego aresztowania 5 września 1951 roku przy rewizji znaleziono
u mnie w mieszkaniu jeden banknot dziesięciodolarowy.
– Skąd pochodziły te pieniądze?
– Należały do mojej matki Marii Zawackiej. Po jej śmierci zabrałam je i
przechowywałam w specjalnym schowku wydrążonym w szpulce od nici.
Trzymałam je na „czarną godzinę”. Oprócz tego nie miałam więcej dolarów
ani żadnej innej obcej waluty.

***

Podczas śledztwa wypytywano jeszcze „Zo” o Celinę Zawodzińską i


Stefanię Siewierską. Ale głównym sformułowanym wobec niej zarzutem
było spotkanie w 1950 roku w Krakowie z dawnym cichociemnym
Andrzejem Czaykowskim oraz to nieszczęsne 10 dolarów. Właśnie te dwa
punkty: kontakt ze „szpiegiem” i posiadanie obcej waluty, znalazły się
później w akcie oskarżenia Elżbiety Zawackiej, podpisanym przez Helenę
Wolińską. Czaykowskiego nazwano w tym dokumencie „rezydentem siatki
szpiegowskiej jednego z wywiadów anglosaskich działających na szkodę
Państwa Polskiego”.
Cztery miesiące trwało śledztwo, podczas którego „Zo” była
przesłuchiwana w dzień i w nocy. W czasie rozmów z oficerami śledczymi
nie była bita. Ale komunistyczni oprawcy męczyli ją w inny sposób, na
przykład każąc siedzieć na odwróconym do góry nogami metalowym
taborecie.
Rozprawa sądowa odbyła się 23 stycznia 1952 roku. W jej wyniku
Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie skazał Elżbietę Zawacką za kontakty
z Andrzejem Czaykowskim na pięć lat więzienia oraz za posiadanie bez
zezwolenia władz 10 dolarów amerykańskich – na jeden rok. Łącznie
orzeczono jednak pięć lat więzienia. Ten stosunkowo łagodny wyrok wynikał
najprawdopodobniej z niewiedzy komunistów co do działalności „Zo” w
DSZ i WiN.
Jednak kara więzienia zasądzona w styczniu okazała się dla prokuratury za
mała. Latem sprawę poddano rewizji, wynikiem czego było ponowne
śledztwo. 28 sierpnia ogłoszono drugi wyrok sądu, tym razem skazujący
Zawacką na karę siedmiu lat więzienia. Na tym nie poprzestano. Kilka dni po
zakończeniu rozprawy Helena Wolińska złożyła kolejną skargę rewizyjną.
Szybka rozprawa odbyła się w więzieniu mokotowskim, a wezwaną na nią
Elżbietę Zawacką oderwano wprost od codziennych więziennych zajęć. Nie
wiedziała nawet, że ktoś złożył wniosek o ponowną rewizję. Sąd
zadośćuczynił żądaniom prokuratorskim i znowu podniósł wymiar kary. W
listopadzie 1952 roku „Zo” została skazana na dziesięć lat więzienia oraz trzy
lata pozbawienia praw publicznych i obywatelskich.
Postanowienie o pociągnięciu do odpowiedzialności karnej z 20 grudnia 1951 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

Elżbieta Zawacka swój wyrok odbywała w więzieniach w Fordonie,


Grudziądzu i Bojanowie. W surowym Fordonie pracowała między innymi na
kuchni, w bardzo ciężkich warunkach. Sytuacja nieco się poprawiła, kiedy
przeniesiono ją do więzienia grudziądzkiego. Tu przebywały więźniarki z
łagodnymi i krótkimi wyrokami – co jakiś czas któraś wychodziła na
wolność. W Grudziądzu „Zo” pracowała w fabryce bielizny, a w wolnych
chwilach mogła nawet czytać książki i gazety. W Bojanowie została
skierowana do pracy w szkole dla więźniarek kryminalnych i politycznych,
co było najbardziej niespodziewaną odmianą jej życia za kratami. Pracując z
trudną młodzieżą, w pewnym sensie realizowała swoje największe marzenia.
Do cel więziennych Elżbiety nie mogły dotrzeć informacje o Andrzeju
Czaykowskim. Cichociemny o pseudonimie „Garda” został skazany na karę
śmierci, a wyrok, który wykonano na nim w październiku 1953 roku, oglądał
osobiście członek składu sędziowskiego por. Stefan Michnik.
Wskutek odwilży po śmierci Stalina oraz ciągłych próśb ojca Władysława
o złagodzenie kary sąd jeszcze raz rozpatrzył sprawę Elżbiety Zawackiej.
Przy ponownej analizie akt nie znaleziono żadnego śladu współpracy „Zo” z
Czaykowskim. Jej grzech polegał jedynie na tym, że o propozycji „Gardy”
nie powiadomiła odpowiednich władz. Ale takie wykroczenie kwalifikowało
się do zastosowania wobec oskarżonej amnestii, w czym nie przeszkodziło
nawet udowodnione posiadanie przez nią dolarów. 24 lutego 1955 roku
Elżbieta Zawacka opuściła więzienne mury.

***
Zjazd kombatantek i sesja „Służba Polek na frontach II wojny światowej”. W środku:
Elżbieta Zawacka, pierwsza z prawej: przewodnicząca Komisji Historii Kobiet Bożena
Tazbir-Tomaszewska, Toruń, 1994 r.
(zbiory Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość)

Po wyjściu na wolność kobieta wyjechała do Torunia, gdzie zamieszkała z


ojcem i siostrą. Natychmiast zaczęła szukać pracy w toruńskich szkołach, ale
dla tak wybitnej nauczycielki i działaczki społecznej nie było miejsca w
świecie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (PRL). Jak się wkrótce
dowiedziała, wyrok uniemożliwiał jej powrót do zawodu nauczyciela. Jako
byłej więźniarce politycznej i „wrogowi ludu” nie zezwolono jej na
kształcenie i wychowywanie robotniczych dzieci. Wystosowała nawet pismo
do Wydziału Oświaty w Olsztynie z prośbą o anulowanie tej decyzji, ale
mijały miesiące i nic się nie zmieniało. „Zo” postanowiła wziąć sprawy w
swoje ręce. Pojechała do Warszawy do Ministerstwa Oświaty i wtargnęła do
kancelarii ministra, wykrzykując, że nie ruszy się z miejsca, dopóki nie
otrzyma odpowiedniego zaświadczenia, że jako nauczycielka jest potrzebna
Polsce. Początkowo próbowano ją zbyć, ale nie dawała za wygraną i pod
koniec dnia uzyskała odpowiedni dokument.
Dostała przydział w Liceum Korespondencyjnym w Sierpcu i we wrześniu
1955 roku rozpoczęła pracę. Potem przeniosła się do Liceum
Korespondencyjnego w Toruniu, gdzie angażowała się w działalność
toruńskiego PTTK. Powróciła także do badań naukowych przerwanych
aresztowaniem. W 1965 roku rozpoczęła pracę w Wyższej Szkole
Pedagogicznej w Gdańsku i w tym samym roku trzymała tytuł doktora nauk
humanistycznych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, a w 1972
roku była już doktorem habilitowanym w Wyższej Szkole Pedagogicznej w
Krakowie. Pracowała na Uniwersytecie Gdańskim (1965—1975) oraz
Uniwersytecie w Toruniu (1975-1978).
Przez cały ten okres marzeniem „Zo” było utworzenie samodzielnego
Zakładu Andragogiki, zajmującego się kształceniem dorosłych. Niestety nie
zdołała zrealizować swoich planów przed emeryturą, na którą odeszła w 1978
roku.
Zajęła się pracą społeczną i archiwalną. Nawiązała i odnowiła kontakty ze
znajomymi z czasów przedwojennych i wojennych. Zbierała relacje,
wspomnienia, dokumenty z działalności konspiracyjnej w AK. Była
współtwórczynią Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej (późniejszego
Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej - ŚZŻAK). W 1987 roku
zainicjowała w Toruniu działalność Klubu Historycznego, a później
utworzyła Fundację Archiwum Pomorskie AK, której przekazała całe swoje
dotychczas zebrane archiwalia. Ta ostatnia inicjatywa trwa do dnia
dzisiejszego i funkcjonuje pod nazwą: Fundacja Generał Elżbiety Zawackiej.
W 1981 roku „Zo” została kierownikiem Komisji Historycznej Rady
Kombatantów przy NSZZ „Solidarność” w Gdańsku. Rok 1993 przyniósł jej
honorowe obywatelstwo miasta Torunia, natomiast w 2002 roku otrzymała
tytuł Kustosza Pamięci Narodowej. W 1995 roku prezydent Lech Wałęsa
odznaczył ją Orderem Orła Białego, wcześniej została odznaczona między
innymi Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Za
swoją służbę Elżbieta Zawacka została awansowana do stopnia
podpułkownika (1996) i pułkownika (1999). W 2006 roku jako druga kobieta
w Polsce otrzymała stopień generała brygady.
Do ostatnich chwil nie ustawała w pracy. W 2008 roku zdążyła ukończyć i
wydać trzeci tom Słownika biograficznego kobiet odznaczonych orderem
wojennym Virtuti Militari. Warto w tym miejscu wspomnieć, że ona sama
otrzymała to odznaczenie dwa razy — w 1943 i 1944 roku, a Krzyż
Walecznych — aż pięciokrotnie. Elżbieta Zawacka zmarła 10 stycznia 2009
roku.
WIKTORIA
Chciała tam być. Musiała zobaczyć, gdzie wywożą jej tatę — do jakiego
obozu i do którego miasta pojadą z aresztowanymi niemieckie „budy”.
Pobiegła za pierwszą grupą ludzi, która wyszła z obstawionego przez
okupanta gmachu sądu.
— Tatuś! Gdzie jest mój tatuś?! - nawoływała w tłumie, szukając
znajomych twarzy.
— Nie ma go tu. Twój ojciec był zamknięty w innym pokoju.
I znowu oczekiwanie. Znów niepewność i niekończące się kwadranse
strachu.
— Idą! Idą! — zakrzyknął nagle młody chłopak stojący na czatach.
Rzeczywiście, Niemcy wyprowadzali z budynku następną grupę osób.
Władka ruszyła w ich kierunku. Za nią biegły jeszcze dwie kobiety,
koleżanka Władysławy i jej matka. Chciały przekazać swoim mężczyznom
na drogę do więzienia teczkę z lekarstwami i jedzeniem. Ale na ulicy
wszystkie trzy zatrzymały się i zlęknione skryły w najbliższej bramie.
Niemcy wyjątkowo skrupulatnie pilnowali tej grupy i nie pozwalali zbliżać
się postronnym osobom. Z germańską dokładnością uformowali
zatrzymanych w kolumnę marszową i zaraz potem ruszyli. Na czele jechały
samochody i motocykle z gotowymi do strzału karabinami maszynowymi. Za
pojazdami szli trójkami aresztowani Polacy. Wszyscy zatrzymani mieli ręce
przewiązane z tyłu sznurkiem. Mimo tego, że stała daleko, Władka w środku
grupy zauważyła swojego ojca. Chciała krzyczeć, pomachać do niego ręką,
strach sparaliżował jej ruchy. Niektórzy z aresztowanych rozpoznali ją i
przechodząc obok bramy, pozdrawiali dziewczynę smutnym skinieniem
głowy, które było równocześnie pożegnaniem. Ale ojciec jej nie zauważył.
Szedł wpatrzony w przestrzeń gdzieś daleko przed sobą, jakby pogodzony z
losem. Kolumnę z obu stron zabezpieczali niemieccy żołnierze z karabinami.
Zgromadzony tłum był pewien, że zaprowadzą Polaków na Rynek, gdzie
stały ciężarówki, i stamtąd powiozą więźniów dalej. Zastanawiano się tylko,
w jakim kierunku odjadą niemieckie samochody.
Władysława Gwóźdź
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo volta Więcław z d. Gwóźdź)

Władka i dwie towarzyszące jej kobiety raz jeszcze spróbowały dotrzeć do


kolumny, by podać więźniom przygotowane leki i żywność. Ale drogę
zastąpił im wysoki żandarm i wycelował w ich kierunku lufę swojej broni.
— Halt!
— Jezus Maria! - krzyknęła z rozpaczą najstarsza kobieta i wszystkie trzy
zawróciły do bramy.
Przeszła pierwsza kolumna, a za nią druga. Odjechały niemieckie
samochody. Dopiero wtedy Władka wyszła z bramy i wolno, niepewnie
ruszyła ulicą. Musiała dowiedzieć się, dokąd pędzą skazańców i w którym
kierunku odjadą ciężarówki - czy na Jarosław, czy na Łańcut Chciała
przekazać tę informację mamie. Dzięki temu będą mogły odszukać ojca i
przekazywać paczki dla niego.
Ale kolumny aresztowanych nie zostały poprowadzone na Rynek. jak
przewidywano, lecz skręciły w boczną piaszczystą drogę prowadzącą pod
skarpę przy budynku dawnego polskiego gimnazjum. Dziewczyna w jednej
chwili zrozumiała, że w dniu 28 maja 1943 roku dla aresztowanych z
Leżajska nie przewidziano żadnego więzienia ani obozu koncentracyjnego
czy pracy przymusowej w Rzeszy. Jej kroki stały się coraz wolniejsze, nogi
miała jakby z ołowiu. Za zakrętem, w dole na łące dojrzała całą grupę,
szczelnie obstawioną przez kordon żołnierzy. Niemcy ustawiali skazańców w
równe rzędy. Wycofała prędko, widząc zmierzający w jej kierunku patrol
żandarmów. Do jej uszu dochodził głośny niemiecki szwargot, szczekanie
psów i warkot silników. Stała przerażona pośrodku drogi w oczekiwaniu na
najgorsze. Niemieckie nawoływania przebrzmiały i przez chwilę panowała
głęboka cisza. I w tej właśnie ciszy jak grom zabrzmiała pierwsza salwa
karabinowa. Potem druga, trzecia i kolejne. Nie widziała tego na własne
oczy, ale wyobraźnia przesuwała w jej głowie obrazy padających po kolei
szeregów ofiar. Wśród nich był jej ukochany ojciec.
— Jezus Maria! — Ze ściśniętego gardła dziewczyny wyrwał się
mimowolnie okrzyk przerażenia, który szybko przeszedł w błagalny szept: -
Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie...
Nie mogła pojąć ogromu tego bestialstwa. Zabijają niewinnych! Skazanym
nie dane było przed śmiercią nawet pojednać się z Bogiem. Jakim
człowiekiem trzeba być, żeby na to pozwolić?!
— Boże, ratuj ich! — Dziewczyna upadła na kolana, krzycząc
wniebogłosy. Zdjęta szaloną rozpaczą nie panowała już nad sobą. Na wpół
przytomna leżała na piasku i błagała o ratunek, który nie mógł nadejść.
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Nagle wydało jej się, że ktoś się jej
przypatruje. Spojrzała w górę, ale musiała przesłonić oczy od rażącego
słońca. Nad nią, na tle słonecznej tarczy, stała kobieta z zarzuconą na
ramiona grubą chustą. Twarz staruszki promieniała jasnością.
— Chodź, dziecinko - uśmiechnęła się dobrotliwie. - Chodź, tutaj nie
możesz zostać, tu jest niebezpiecznie.
Nieznajoma pomogła Władce wstać, przytuliła ją do siebie i opatuliła
swoją chustą. Dwie postacie schowane przed Niemcami pod kraciastym
materiałem odeszły opustoszałą ulicą, oddalając się od miejsca zbrodni.

***

W Korniaktowie, małej wiosce niedaleko Łańcuta, w domu Stanisława


Gwoździa i Marii z domu Kruk, 23 lipca 1923 roku na świat przyszła ich
córka - Władysława. Letnie kąpiele w Wisłoku, spacery po lasach i gonitwy
po łąkach złożyły się na beztroskie, szczęśliwe dzieciństwo Władki i jej
dwóch braci: Józka oraz Michała. Ale rodzice uważali, że to miasto bardziej
sprzyja dobremu wychowaniu, a szczególnie wykształceniu dzieci. Ziemię w
Korniaktowie częściowo sprzedano, częściowo wydzierżawiono i cała
rodzina przeprowadziła się do Leżajska, gdzie ojciec Władki dostał pracę
jako rachmistrz w Urzędzie Miejskim. Władysława uczyła się w żeńskiej
szkole powszechnej, a później w Gimnazjum i Liceum im. Bolesława
Chrobrego. Za pieniądze ze sprzedaży gruntów Stanisław Gwóźdź wkupił
działkę w mieście i wybudował pięcioizbowy parterowy dom. Nie zdołał go
jeszcze na dobre wyszykować, kiedy 1 września 1939 roku wybuchła wojna.
Fotografia z czerwca 1943 r. zrobiona z okazji ukończenia szkoły handlowej. W ostatnim
rzędzie czwarta od prawej Władysława Gwóźdź
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Wiesław z d. Gwóźdź)

Teoretycznie Polacy mogli spodziewać się tej napaści. Nawet


szesnastoletnia Władka kilka miesięcy wcześniej przeszła szkolenie z zakresu
obrony przeciwgazowej. Uczyła się, jak zakładać i zdejmować maskę oraz w
jaki sposób rozróżnić rodzaje gazów trujących. A jednak atak III Rzeszy na
Polskę, szybkie postępy jej wojsk i brak reakcji zachodnich sojuszników były
zaskoczeniem niemal dla wszystkich. Już w pierwszych dniach wojny
mieszkańcy Leżajska żegnali mężczyzn idących na wojnę. Potem przez
miasto ciągnęli na wschód uciekinierzy z zachodnich części kraju. 4 września
miał miejsce pierwszy nalot bombowy. Niebezpieczeństwo kolejnych
ataków, coraz liczniejsze grupy uciekających cywilów i wycofującego się
wojska szybko zmusiły do działania również mieszkańców Leżajska. Kiedy
rozeszła się pogłoska, że polska armia mobilizuje siły, aby stworzyć mocną
obronę w oparciu o San, rodzina Gwoździów wrzuciła na furmankę
najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyła za rzekę. Niemieckie patrole dotarły do
Leżajska już 10 września. Ostatecznie miasto zostało zajęte trzy dni później.
W tym samym dniu polskie oddziały osłonowe wysadziły most na Sanie,
chcąc powstrzymać dalszy marsz nieprzyjacielskich wojsk. Ale na niewiele
się to zdało — Niemcy zajmowali systematycznie całe połacie Polski, a 17
września od wschodu wkroczyli Sowieci. Rodzina Gwoździów wróciła do
domu. Nie było dokąd uciekać. Ich Ojczyznę podzielili między siebie dwaj
okupanci.
W mieście wprowadzano niemieckie rządy, silnie wspierane przez
„nowych Niemców” — volksdeutschów i Ukraińców. Polskie ulice prędko
przemianowano. Pojawiły się nazwy: Mazepy, Chmielnickiego,
Szewczenki... Polacy i Żydzi szybko odczuli na własnej skórze niemiecki
Ordnung. Panował głód, a tymczasem zabicie własnej świni było wielką
zbrodnią, tak samo jak kupowanie masła i cukru czy posiadanie małych żaren
do mielenia pszenicy na mąkę.
Rodzina Władki była w nieco lepszej sytuacji, jako że za wydzierżawione
ziemie w Korniaktowie otrzymywała pszenicę. Ziarna w ukryciu mielono na
razową mąkę. Zamiast cukru jadano niezdrową sacharynę, którą potajemnie
kupowano na rynku. Najmłodsi w rodzinie Józek (13 lat) i Michał (11 lat)
czatowali przy torach i zbierali buraki cukrowe zrzucane z wagonów przez
znajomych kolejarzy. W domu z tych buraków mama gotowała melasę, która
zastępowała im cukier. Gwoździowie kupili też dwie kozy, które mogły jeść
cokolwiek, a i tak dawały smaczne i zdrowe mleko. Kawę zbożową
wytwarzano domowym sposobem z ziaren jęczmienia palonych na blasze
kuchennej.
Częstokroć Władka wybierała się do wsi za San, by nielegalnie kupić
masło i ser. Pewnego dnia wracała razem z Anią Sarzyńską od jej krewnych
mieszkających w Rzuchowie. Kupione towary ukryły w nogawkach spodni,
spiętych na kostkach gumkami. Kiedy były już niedaleko mostu na rzece, z
naprzeciwka ujrzały zmierzających w ich kierunku niemieckich żandarmów i
granatowych policjantów. Bojąc bojąc się rewizji i wpadki, przytomnie
skręciły w kartoflane bruzdy i ukucnęły za krzakami. Niemcy i polscy
policjanci przeszli obok, nie zwracając na nie uwagi. Choć nie obyło się bez
niewybrednych żartów z młodych dziewczyn, które - jak sądzili - musiały
zejść z drogi za potrzebą. Przyjaciółki odczekały jeszcze dłuższą chwilę, nim
ruszyły w dalszą drogę do domu. Tym razem udało im się bezpiecznie
donieść zdobyte cenne produkty.
***

Dziewczyna ledwo powłóczyła nogami, ale staruszka trzymała ją


zaskakująco silnym uścisku i pomagała iść do przodu. Władka nie
zastanawiała się nawet, po co babulince w ten ciepły majowy dzień duża
zimowa chusta. Pustymi, cichymi ulicami dotarły wreszcie do domu państwa
Kędziorków. Podeszły do okna i zapukały. Kiedy okiennice rozwarły się,
staruszka powiedziała:
— Proszę, dajcie jej pić.
W środku ktoś zakrzątnął się i przyniesiono na wpół przytomnej
dziewczynie szklankę wody. Władka, nieco pokrzepiona, odwróciła się. lecz
tajemniczej kobieciny, która ją tutaj przyprowadziła, już nie było. Nie
wiadomo, czy odeszła w stronę Rynku, w kierunku sądu czy może na ulicę
Sanową. Zniknęła, jakby jej tu nigdy nie było.
Mieszkańcy domu bali się Niemców i nie wpuścili Władki do środka. Nie
przejęła się tym specjalnie. Czuła pustkę. Nie potrafiła się nawet modlić.
Wiedziała tylko, że nie powinna ruszać się z miejsca, bo ponowne wyjście na
ulicę może zakończyć się dla niej aresztowaniem. Oparła się o ścianę domu i
czekała na dalszy rozwój wypadków. Nie umiałaby powiedzieć, jak długo tak
stała. Po jakimś czasie nieopodal przejechał pierwszy niemiecki motocykl.
Potem drugi, trzeci i kolejne, a za nimi samochody. Kolumnę zamykali idący
pieszo żołnierze, rozmawiający swobodnie, z karabinami zarzuconymi na
ramię. Mordercy wykonali rozkaz i wracali do centrum miasta. Kiedy
zbrodniarze się oddalili, zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Władka wyjrzała
na ulicę. Było pusto. Nie zwlekając dłużej, puściła się biegiem w stronę
polany pod skarpą.
Pomnik w miejscu niemieckiej zbrodni z 28 maja 1943 r., Leżajsk, 2015 r.
(zbiory Szymona Nowaka)

Była pierwsza na miejscu kaźni. Jej oczom ukazał się przerażający widok.
Na zielonej łące pełnej wiosennych kwiatów leżeli pokotem rozstrzelani.
Ciała były rozrzucone w nieładzie, czasem jedno na drugim. Ręce i nogi
pomordowanych splątywały się ze sobą, jakby skazani trwali w pośmiertnym
uścisku.
Władka widziała już w swoim krótkim życiu martwych ludzi, ale widok
rozstrzelanych ponad czterdziestu mieszkańców Leżajska wstrząsnął nią do
reszty. Drżąc na całym ciele, szukała wzrokiem ojca. I zobaczyła go... Był w
samym środku grupy. Chciała do niego pobiec, ale drogę zagradzały jej
leżące wszędzie trupy. Na samą myśl o tym, że miałaby nadepnąć na ich ręce,
głowy czy piersi, przeszył ją dreszcz. Stała niezdecydowana, a łzy napłynęły
jej do oczu.
— Tatusiu! — wołała. — Tatusiu!!!
Słone krople spływały po policzkach dziewczyny. Przez chwilę wydawało
jej się nawet, że ojciec żyje i że ją słyszy. Jego ciało sprawiało wrażenie,
jakby poruszało się w rytm nierównego oddechu, jakby płuca jeszcze
pracowały. Mimo to nie odważyła się zejść na dół. Stała tam i krzyczała,
łykając wciąż napływające łzy.
Kiedy na łące zjawili się inni ludzie, Władka puściła się pędem domu.
Musiała zanieść matce hiobową wieść. Puste początkowo ulice zapełniały się
wystraszonymi ludźmi.
— Co jest? Co się stało? — pytali ją po drodze.
— Nie żyją! Wszystkich zamordowali! — krzyczała i biegła dalej.
Po drodze spotkała swoich braci, których matka wysłała, by wypytali o
ojca. Razem wrócili do domu. Kiedy opowiedzieli matce o ostatnich
wydarzeniach, ta zemdlała. Z trudem ją docucili. Płaczom i modlitwom nie
było końca. Bali się iść na łąkę pod skarpą, zresztą przyszły wieści, że
Niemcy obstawili teren i nikogo nie wpuszczają. Przez całą noc rodzina
Gwoździów siedziała w ciemnościach i modliła się żarliwie. Przez okno
widzieli, jak nad miejscem zbrodni rozbłyskują na niebie kolejne rakiety - to
Niemcy pilnowali, by rodziny pomordowanych nie wykradły ciał. Tej nocy w
domu Władki nikt nie zmrużył oka.

***

Kiedy Władysława Gwóźdź rozpoczynała konspiracyjną działalność, nie


zdawała sobie sprawy, że do podziemia należał również jej ojciec (ps.
„Bystry”) oraz bracia: Józef (ps. „Korniakt”) i Michał (ps. „Cygan”). Jej
mama nie była zaprzysiężona, ale całym sercem sprzyjała polskim
żołnierzom. Karmiła partyzantów, udzielała im noclegów, prała i prasowała
zawszone ubrania. W domu Gwoździów zawsze bezpieczne schronienie
znajdowali ukrywający się konspiratorzy. Mieszkał z nimi długi czas między
innymi roztrzepany Stefan Fedorowicz „Szczekacz”, który miał niebywałą
umiejętność gubienia wszędzie konspiracyjnych ulotek i broszur. Na
szczęście Władka i jej bracia znajdowali te gazetki i oddawali właścicielowi,
który obiecywał poprawę, ale potem i tak robił to samo.
Na decyzję Władki o wstąpieniu do konspiracji znacząco wpłynęła śmierć
jej ojca. W pierwszych dniach czerwca 1943 roku Władysława Gwóźdź
oficjalnie wstąpiła do Narodowej Organizacji Wojskowej Kobiet (NOWK) i
w budynku zwanym „czerwonym klasztorkiem” z przejęciem powtarzała
słowa przysięgi:

Partyzanci z oddziału „Ojca Jana”, Dąbrowicka koło Ulanowa, 1943 r.


(zbiory Andrzeja Pityńskiego)

-W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny, Królowej


Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten Święty Krzyż, znak Męki i
Zbawienia, i przysięgam być wierną Ojczyźnie mej, Rzeczpospolitej Polskiej.
Nie powinien dziwić fakt, że Władka wstąpiła do NOW-AK - w rejonie
Leżajska ta właśnie organizacja działała najprężniej. W lasach już
stacjonował partyzancki oddział Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana”.
Otrzymała pseudonim „Wiktoria”, zmieniony później na „Marta”.
Przedzielono jej funkcje łączniczki, kolporterki i kwatermistrza. Odwiedzała
pobliskie i dalsze punkty kontaktowe, przekazując meldunki. rozkazy.
Przeprowadzała ukrywających się partyzantów na tajne kwatery,
kolportowała nielegalną podziemną prasę, zbierała dane dla wywiadu o
ruchach żandarmerii i gestapo.
W tym czasie Władka ukończyła także trzyletnią zawodową szkołę
handlową. I choć bardzo pragnęła dalej się kształcić, nie dane jej było
kontynuować nauki na tajnych kompletach. Po śmierci taty musiała podjąć
pracę, by utrzymać rodzinę, w tym dwóch nieletnich braci.
24 lipca 1944 roku z Leżajska wypędzono Niemców i do miasta wkroczyły
wojska radzieckie. W bezkrwawym wyzwoleniu miasta wydatny udział mieli
polscy partyzanci, którzy pokazali Sowietom bezpieczny, niestrzeżony bród
na Sanie, a potem przyłączyli się do nich. Początkowo mieszkańcy z radością
witali „wyzwolicieli”, z okien powiewały biało-czerwone flagi, a na Rynku
zamontowano specjalny wysoki stojak, na którym zatknięto flagi wszystkich
państw koalicji antyhitlerowskiej.
Kiedy w Warszawie wybuchło Powstanie, na pomoc stolicy ruszyły nie
tylko lokalne oddziały. Oprócz grupy partyzantów z Leżajska w stronę
Warszawy przez miasto maszerował także przybyły aż spod Lwowa oddział
ochotników dowodzony przez kpt. Witolda Szredzkiego „Sulimę”. Władka
przypatrywała się młodym chłopcom i dziewczętom jadącym z odsieczą
powstańcom. Pozdrawiano ich i rzucano kwiaty, a oni szli dziarsko przed
siebie w długiej kolumnie wozów, rowerów i motocykli. Później dziewczyna
dowiedziała się, że grupa ta, osaczona i rozbrojona przez Rosjan, nigdy do
Warszawy nie dotarła.
Tymczasem dla Leżajska zaczynały się nowe, normalne zdawałoby się,
czasy. Pierwszym burmistrzem został wybrany adwokat Leopold Zawilski, a
ochotniczą milicję organizował były partyzant NOW-AK Józef Zadzierski
„Wołyniak”. Komunistycznym decydentom nie w smak było jednak
współrządzenie z przedstawicielami władzy wybranymi przez Polaków.
Wkrótce burmistrz Zawilski zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, a
aresztowany „Wołyniak” musiał uciekać z transportu jadącego na wschód.
Od tej pory ukrywał się i w lesie tworzył partyzancką grupę.

Świadectwo szkolne Władysławy Gwóźdź Z czasów niemieckiej okupacji


(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź)
Władysława Gwóźdź, córka zamordowanego przez Niemców urzędnika,
jako jedna z pierwszych dostała pracę w organizującym się na nowo Urzędzie
Miejskim. Jej zadaniem było stemplowanie pieczęcią z polskim orłem
znoszonych przez mieszkańców poniemieckich dowodów osobistych -
kenkart. Potem współorganizowała bibliotekę miejską. Pomimo stabilnej
pracy nie czuła się bezpiecznie. Przez miasto ciągnęły na zachód kolumny
sowieckich wojsk. Zdarzało się, że jednej nocy w jej domu spali radzieccy
żołnierze, a już następnej przyjmowała na nocleg polskich partyzantów z
NOW-AK.

***

Krótka, lecz pełna strachu i bólu majowa noc roku 1943 miała się ku
końcowi. Maria Gwóźdź zabrała dzieci do kościoła. Pomimo wczesnej pory
świątynia pełna była rodzin i znajomych zamordowanych dzień wcześniej
Polaków. Ksiądz Gorczyca odprawiał mszę świętą w intencji rozstrzelanych,
a cały kościół płakał. Kapłan również z trudem dobywał słowa ze ściśniętego
gardła i co chwila ukradkiem wycierał napływające do oczu łzy. Po
spowiedzi powszechnej ksiądz błogosławił zebranym i udzielił im odpustu
zupełnego. Wszyscy spodziewali się najgorszego. Domyślali się, że Niemcy
nie poprzestaną na wczorajszej zbrodni. Przygotowani na śmierć, wierni po
mszy ruszyli całą grupą na miejsce stracenia. Na ulicy zauważyli
nadciągający z naprzeciwka pochód. To Niemcy po nocnym stróżowaniu
wracali do koszar. Na czele szli gestapowcy z Jarosławia, szef Dopke i jego
zastępca Szmidt. Zagrodzili drogę polskim rodzinom. Jeden z gestapowców
wyszedł przed szereg i przemówił łamaną polszczyzną:
— Ci ludzie zostali zastrzeleni, bo to byli bandyci. Bandyci, którzy
nienawidzili państwa niemieckiego. Ale my jesteśmy dobrzy Niemcy,
wspaniałomyślni, my pozwalamy wam pochować zwłoki. Dziś po południu
możecie zabrać ciała i pochować je na cmentarzu. Po trumny przyjadą
specjalne wozy. Za nimi mogą iść tylko trzy osoby z rodziny. Trumny macie
kupić koniecznie u volksdeutscha Keipera. To wszystko. Poznajcie
wspaniałomyślność niemieckiej władzy.
Władysława Gwóźdź
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź)

Po tej przemowie Niemcy odeszli, a mieszkańcom nie pozostało nic


innego, jak udać się do wskazanego volksdeutscha. Miejscowy pijaczyna,
prosty człowiek, Fryderyk Keiper miał już przygotowane trumny. Musiał
wiedzieć wcześniej o niemieckiej akcji, ale ani słowa pisnął Polakom, nikogo
nie ostrzegł. Teraz nie krył radości. Zdawało się, że nie przeszkadza mu, iż
bogaci się na ludzkiej krzywdzie.
Potem rodziny ruszyły na miejsce zbrodni po ciała swoich bliskich. Na
łące pod skarpą było już wielu ludzi, wiele ciał zabrano, ale i tak ciężko było
dostać się do Stanisława Gwoździa, żeby nie podeptać innych. Wśród
martwych Władka widziała znajome twarze mieszkańców Leżajska, między
innymi swojego nauczyciela. W końcu stanęli nad zwłokami Stanisława i
unieśli ciało. Całe plecy zmarłego były we krwi. Niemcy strzelali w pierś, ale
krew wyciekała obficie otworami wylotowymi na plecach. Trawiasta, dotąd
ukwiecona łąka pokryła się czerwono-brunatną powłoką zastygłej krwi.
Z pomocą kilku mężczyzn Władysławie udało się przenieść ciało ojca do
trumny i ustawić na skraju łąki. Co jakiś czas podjeżdżał tam drewniany wóz
zaprzęgnięty w konie. Wtedy na platformę ładowano trumnę, a obok siadała
rodzina. Wóz jechał na cmentarz, gdzie wykopano już groby.
Rodziny zabitych stały nad trumnami swoich bliskich, czekając na swoją
kolej. Naprzeciwko na wysoką gliniastą hałdę wdrapał się gestapowiec
Dopke. Przetarł ubrudzone błotem oficerki i stanął wyprostowany z
pistoletem w ręku, z germańską butą kiwając się na piętach. Przyglądał się
twarzom zebranych i napawał wczorajszym „zwycięstwem” nad
bezbronnymi Polakami. W międzyczasie teren cmentarza otoczyli uzbrojeni
niemieccy żołnierze.
— Będą do nas strzelać... — Z tłumu dobiegł przerażony głos.
Mieszkańcy Leżajska jeszcze bardziej skupili się przy trumnach
pomordowanych. Niektórzy klęczeli, inni płakali. Gotowali się na śmierć.
— Nie bójcie się, dzieci. — Gwoździowa obejmowała swoją trójkę. - My
już teraz razem z tatusiem będziemy. Nie bójcie się.
Wtedy na cmentarzu zjawił się ksiądz Gorczyca, aby po katolicku
pożegnać zmarłych. Bardzo się zdenerwował, widząc kordon Niemców z
karabinami, ale nie zaniechał swoich obowiązków. Być może to jego
przybycie rozładowało napięcie, a może Niemcy, bojąc się rozruchów, tylko
profilaktycznie opasali teren. Dość powiedzieć, że kiedy ksiądz odszedł, tuż
za nim polanę opuścili okupanci. I tylko Polacy trwali tu do późnych godzin
nocnych, z rozdartymi sercami żegnając swoich mężów, ojców i synów.
Swego przyszłego męża Ludwika Więcława „Śląskiego” Władysława
Gwóźdź poznała tuż po „wyzwoleniu” w lipcu 1944 roku. Wówczas Ludwik
porzucił partyzancką służbę i próbował normalnie żyć. Dvrektywy NOW
były jasne — nie należy ujawniać konspiracyjnej antyniemieckiej
działalności sowieckim i komunistycznym władzom, broń trzeba
zamelinować i czekać na dyspozycje. „Śląski” postąpił zgodnie z nakazami
przełożonych. Wrócił do cywilnego życia i zajął się gospodarstwem, a potem
prowadził garbarnię. Został również członkiem Miejskiej Rady Narodowej w
Leżajsku.
Ludwik Więcław urodził się w 1908 roku w Leżajsku. Jako sierżant brał
udział w wojnie obronnej, walczył w składzie Armii „Modlin“ i bronił
Warszawy. Po walkach wrócił do rodzinnego miasta, ale jako przedwojenny
działacz Stronnictwa Narodowego został wydany przez Ukraińców
Niemcom. Dwa razy był aresztowany przez okupantów. Za pierwszym razem
zwolniono go i dostał nadzór policyjny, za drugim wydostał się z aresztu,
kiedy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Był zastępcą, a potem
komendantem placówki NOW w Leżajsku, a następnie szefem NOW na
powiat Łańcut. Tworzył oddział partyzancki i należał do grupy „Ojca Jana”.
Podczas akcji „Burza” współpracował z grupą AK „Jastrzębia”, z którą przez
San przeprowadził oddział Armii Czerwonej.
Praca w garbarni przynosiła zyski, a przy okazji była dobrym kamuflażem
dla spotkań konspiracyjnych. Komuniści i UB widać coś podejrzewali, bo z
nakazu władz zakład został zamknięty, a Ludwik musiał się ukrywać. W
styczniu 1945 roku objął komendę nad Narodowym Zjednoczeniem
Wojskowym (NZW) w powiecie Łańcut, i miesiąc później został
awansowany do stopnia porucznika.
Ludwik Więcław „Sląski”
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź)

W tym czasie „Śląski” był częstym gościem w domu Gwoździów, który w


dalszym ciągu pełnił rolę punktu kontaktowego i konspiracyjnej kwatery.
Budynek położony na uboczu miasta, opasany wysokimi łanami zboża,
niedaleko lasu, znakomicie nadawał się na partyzancką kryjówkę.
Wielokrotnie znajdowali tu schronienie polscy żołnierze podziemia, którym
groziło aresztowanie, między innymi ranny w płuca „Klon” (zmarł później w
drodze do szpitala), „Lew” czy „Guzik”. Bracia Władki pomagali, jak mogli,
polskim partyzantom. Również ona, dwudziestojednoletnia wówczas panna,
częstokroć przenosiła meldunki i pieniądze na potrzeby podziemnej
organizacji. Wieczorami siadała do maszyny i pisała dyktowane przez
Ludwika rozkazy i sprawozdania. Lubiła jego mocny głos, którym dyktował
jej kolejne frazy, i łagodne spojrzenie, jakim ją obdarzał. Podobał jej się ten
średniego wzrostu mężczyzna o blond włosach i jasnych głębokich oczach.
— Chciałbym zacząć normalnie żyć - zwierzał jej się kiedyś w przerwie
między konspiracyjnymi zadaniami. — Jak zwyczajny człowiek iść na
spacer. Może wybierzesz się ze mną?
I szli otuleni ciszą, mrokiem i nocnym chłodem. Ludwik mocno tulił do
siebie dziewczynę, chcąc uchronić ją przed zimnem. A ona, czując silne
ramiona żołnierza i jego oddech przy swoim uchu, czuła się bezpieczna i
zwyczajnie szczęśliwa. Nie musieli nawet rozmawiać. Jedynie nocne ptaki
przerywały ciszę, podrywając się do lotu, kiedy zbliżała się do nich młoda
para. I kiedy tak szli pośród nocy w kierunku lasu, nagle usłyszeli jakiś
odgłos. To jadący z naprzeciwka konny wóz turkotał na nierównej drodze.
Chcieli skryć się za drzewami, ale było za późno. Oślepiło ich światło latarki,
a z furmanki wskoczyło kilka uzbrojonych postaci.
— Co tu robicie? — warknął jeden z ubeków, którzy całą grupą wracali
właśnie do miasta po akcji.
— Nic takiego, spacerujemy sobie — odpowiedział prędko i chyba zbyt
nerwowo „Śląski”.
— A dokumenty macie?
— Oczywiście. — Zaczął szperać w kieszeniach, szukając żądanych
papierów.
Władka w pierwszej chwili pomyślała, że to już koniec. Zrobiło jej się
gorąco i pot wystąpił jej na czoło. Zdołała się opanować tylko dlatego, że
funkcjonariusze UB najpierw zajęli się Ludwikiem i miała dość czasu, żeby
ochłonąć.
— Co wy, obywatele, to tylko zwykła randka, normalny spacer po lesie —
przekonywała z niepewnym uśmiechem. — Przecież to nic dziwnego, że po
wojnie przyszedł czas miłości i spokoju.
Trochę się zmieszali na te słowa i nieco spokojniej przeglądali dokumenty
wystawione na fałszywe nazwisko, które podał im w końcu Ludwik. Potem
oddali mu papiery, zasalutowali i odjechali, na pożegnanie przestrzegając
młodych przed bandytami mogącymi kręcić się pod miastem. Tym razem się
udało.
Kiedy indziej, późnym wieczorem Władysława pod dyktando Ludwika
pisała na maszynie na papierze przebitkowym sprawozdania tajnej
organizacji. Okna zasłonili czarnym materiałem jak za okupacji, a na stole
paliła się lampa naftowa dająca niewiele drgającego światła. Było już po
północy, kiedy nagle pod domem zadudniły ciężkie, podkute buty. Władka
ledwo zdążyła schować maszynę do pisania i dokumenty pod pierzynę łóżka,
w którym spała mama, a Ludwik skrył się w szafie w sąsiednim,
nieoświetlonym pokoju, gdy drzwi zostały wyłamane i do domu wpadli
milicjanci. Prowadził ich miejscowy komendant, komunista Maj. Biegał po
wszystkich pomieszczeniach z pistoletem w ręku i krzyczał jak opętany:
— Gdzie są bandyci?!
— Tu nie ma żadnych bandytów — odpowiedziała blada Władka.
— Jacy bandyci? - odezwała się z łóżka słabym głosem jej matka.
— Jestem chora. Niedobrze mi, podajcie mi miskę. — Udała, że
wymiotuje.
Milicjanci wzdrygnęli się z obrzydzeniem, ale na rozkaz swego dowódcy
musieli przeszukać wszystkie izby. Nie znaleźli nic podejrzanego, ale by nie
wracać z pustymi rękami, zabrali ze sobą dopiero co wybudzonego brata
Władki Michała. Całkiem irracjonalnie zarzucili mu posiadanie broni.
Pokrzyczeli jeszcze trochę i poszli. Tylko Maj na odchodne zagroził, że i tak
ich dopadnie i że ma na nich baczenie. Na szczęście nie zajrzeli do szafy w
ciemnym pokoju i pod pościel „chorej” kobiety.
Po kilku miesiącach „śledztwa” brat Władki wrócił do domu umęczony i
bez wyroku. Pomimo bicia nie przyznał się do niczego i został wypuszczony
na wolność. W tym czasie drugi z braci, Józek, ukrywał się w Korniaktowie u
krewnych.

***

Po sfałszowanych wyborach do sejmu, pod koniec lutego 1947 roku


weszło w życie rozporządzenie ustawy amnestyjnej gwarantujące
bezpieczeństwo ujawniającym się osobom związanym z podziemiem
niepodległościowcem. Ludwik Więcław i Piotr Woźniak „Wir” postanowili
zakończyć działalność konspiracyjną i pod koniec kwietnia zgłosili się na
komisję Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (WUBP) w
Rzeszowie. „Śląski” już jako cywil wrócił do Leżajska, by po raz drugi
spróbować normalnego życia. Zaczął naukę na studiach rolniczych w
Lublinie i wziął skromny ślub z Władysławą Gwoździówną. Pobrali się
potajemnie, w nocy, przy kilku świecach postawionych wokół głównego
ołtarza, praktycznie bez gości. Świadkiem ich przysięgi był ksiądz Józef
Gorczyca.
Młodzi, w przeszłości związani z NOW i NZW, nie mogli być pewni
innego bezpieczeństwa. Jeszcze przed ślubem rozpuścili plotkę, że
uroczystości odbędą się w kościele w Korniaktowie, a wesele w gajówce
przy stawach. Jakież było zdziwienie starego gospodarza pilnującego stawów
rybnych, kiedy wieczorem cały teren otoczyła grupa specjalna UB i milicji.
Musiał się gęsto tłumaczyć z rzekomego ukrywania gości weselnych
Ludwika Więcława i Władysławy Gwóźdź z Leżajska. Początkowo nie mógł
zrozumieć, o co w ogóle komunistom chodzi.
— Więcława to nie kojarzę — mówił. — Ale Gwóźdź? Znam Marię
Gwoździową z Leżajska. Wdowę z trójką dzieci, której męża zamordowali
Niemcy. Ale to już starsza kobieta... To ona bierze ślub? — dopytywał z
niedowierzaniem.
Ślub Władysławy i Ludwika. Na zdjęciu od lewej: Janina Głowik i Jan Gąsiorek
(późniejsze małżeństwo), Stefania Więcław (siostra Ludwika, później po mężu Mendyk),
NN,Władysława Gwóźdź i Ludwik Więcław, Helena Głowik i Sławomir Nyc (późniejsze
małżeństwo)
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź)

Ubecka grupa operacyjna naturalnie nikogo z poszukiwanych nie znalazła


nad stawami. Komuniści wsiedli do samochodów i jak niepyszni wrócili do
bazy
Po ślubie młoda para zamierzała wyjechać na Śląsk do Głuchołaz i tam
zamieszkać na stałe. Władka była przy nadziei i chciała, żeby dziecko mogło
wzrastać w bezpieczniejszym miejscu, a jednocześnie pragnęła na dobre
zerwać z dotychczasowymi konspiracyjnymi powiązaniami.
Na początek na Śląsk wyjechał sam Ludwik - miał wynająć mieszkanie i
znaleźć pracę. W Opolu spotkał się z Tadeuszem Kaczurbą „Tatarem”, byłym
konspiratorem NZW, który na Ziemiach Odzyskanych pracował w Urzędzie
Repatriacyjnym, przydzielając poniemieckie gospodarstwa i mieszkania. U
Kaczurby „Śląski” dostał skierowanie do pracy w fabryce papieru i
przydziałowe lokum w Głuchołazach.
W drugiej połowie sierpnia 1948 roku do Leżajska dotarły strzępy
informacji, jakoby Więcław został aresztowany na Śląsku przez komunistów.
Plotki te doszły także do Władki, ale początkowo nie chciała im wierzyć.
Znała swojego męża, wiedziała, że jest wyjątkowo ostrożny i nie ryzykuje
bez potrzeby. Kiedy mijały kolejne dni, a wieści od Ludwika nie było,
Władka postanowiła dłużej nie odkładać swojego wyjazdu na Śląsk. Ze
szwagierką udała się do Nysy, a potem do Opola. Odwiedziły „Tatara”, ale
ten nie potrafił im pomóc. „Śląski jakby zapadł się pod ziemię. Wtedy
dopiero do kobiety dotarło, że plotki przekazywane z ust do ust pewnie są
prawdziwe i że męża powinna szukać raczej w więzieniach i na UB niż na
Ziemiach Odzyskanych.
Prawda wyszła na jaw już w Leżajsku, do którego wróciła chwilę później.
Władka z dnia na dzień, jako „element niepewny”, straciła pracę. Jej dom
zaczęli nachodzić ubecy i to oni wygadali się, że na UB Rzeszowie jest
przetrzymywany Ludwik. Wielokrotnie była zatrzymywana przez
komunistów, ale za każdym razem ze względu na zaawansowaną ciążę
zwalniano ją do domu. Takie zawieszenie w próżni nie mogło jednak trwać
wiecznie.

***

Było późno i chłodno. Przeciąg kołysał pajęczynami zostawionymi przez


niedokładną sprzątaczkę w kątach pod sufitem. Posępny korytarz sądowego
gmachu był prawie pusty. Przed wejściem do sali sądowej stało jedynie
dwóch uzbrojonych i milczących wartowników, naprzeciw nich na ławeczce
siedziała skulona kobieta. Z matczyną troską kołysała opatulonego w kocyk,
śpiącego na jej kolanach niemowlaka. Nuciła chłopcu kołysanki, próbując
równocześnie dosłyszeć cokolwiek z tego, co działo się za zamkniętymi
drzwiami sądu. Wysilała wszystkie zmysły, ale docierały do niej tylko
wyrwane z kontekstu słowa.
— Winni... bandyci... zamach... reakcja... kara...
Bardzo ostrożnie kołysała maleństwo, aby skrzypienie ławy nie zakłóciło
nawet przez moment dochodzących zza drzwi odgłosów. Czas upływał
powoli. Cienie drzew rosnących naokoło budynku sądu wydłużały się
stopniowo, a słońce niemal już dotykało horyzontu. Głodne maleństwo
zakwiliło cichutko i wtedy właśnie otworzyły się drzwi.
— Przerwa! — powiedział ktoś głośno, wychodząc z dusznego
pomieszczenia i łapiąc głęboko powietrze. Za mężczyzną salę upuszczały
kolejne osoby. Kiedy przy wejściu zrobiło się luźniej, kobieta wstała i
niepewnie, z dzieckiem na ręku, zrobiła krok do przodu. Tuż przy drzwiach
jeden z wartowników zastąpił jej drogę. Spojrzała na niego błagalnie i oczami
wskazała na leżące w jej ramionach zawiniątko.
— Proszę, niech choć raz zobaczy ojca.
Żołnierz spojrzał w oczy niemowlęcia i skapitulował. Komuniści
widocznie nie wyszkolili go jeszcze, jak walczyć z kobietami i z dziećmi.
Opuścił karabin, którym zagradzał przejście, i sam odsunął się nieznacznie,
dając matce wolną drogę.
Przez nikogo niezatrzymywana podeszła do swojego męża siedzącego
jeszcze na ławie oskarżonych. Pilnujący go strażnicy zerwali się na równe
nogi, ale sędzia, widząc bezbronną kobietę z dzieckiem, dał im znak, żeby
usiedli.
Ludwik Więcław nie wyglądał najlepiej. Podczas śledztwa był bity i
torturowany. Rażono go prądem po rękach i trzymano w lodowatej wodzie.
Nie miał siły chodzić na przesłuchania, więc wynoszono go z celi na wpół
przytomnego w jakimś koszu. Nawet teraz, na rozprawie wyglądał zaledwie
jak cień dawnego komendanta NOW i NZW. Prawdopodobnie miał
uszkodzoną wątrobę, gdyż był cały żółty na twarzy i niezmiernie osłabiony.
Z trudnością wstał i podszedł do Władki. Wziął synka z jej rąk, pocałował go
i mocno przytulił do piersi. Z oczu twardego partyzanta, Żołnierza
Niezłomnego, który zaufał komunistycznej amnestii, popłynęły łzy.
Wiesława Więcław z kilkumiesięcznym synkiem Jackiem
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź)

— Pierwszy i ostatni raz cię widzę, synku.


Pozostający na sali świadkowie tej sceny nie umieli powstrzymać
wzruszenia. Nawet komunistyczni funkcjonariusze, strażnicy i członkowie
sądu poczuli się nieswojo. Patrzyli zdezorientowani po sobie, ale nikt nie
śmiał rozdzielić rodziny.
— Wiem, że dasz sobie radę - zwrócił się „Śląski” do płaczącej żony. Z
synem na rękach przytulił ją i pocałował. — Módl się za mnie i wychowaj
nasze dziecko na dobrego człowieka, Polaka i obywatela. Dla mnie już nic
nie poradzisz... Żegnaj, kochana...
Z tymi słowami oddał dziecko w ręce Władki.
— Będę pisać do Bieruta - obiecywała, kiedy wartownik wyprowadzał ją z
sali, na której rozpoczynał się dalszy ciąg rozprawy.

***

Gdy po wszystkim Władysława wróciła do domu, wiedziała już, że mąż


dostał trzykrotną karę śmierci. Zgodnie z obietnicą chciała napisać list do
Bieruta z prośbą o ułaskawienie, ale nie zdążyła. Kiedy pojechała do
Rzeszowa, by podać paczkę dla „Śląskiego”, zatrzymano ją na UB jako
„element szczególnie niebezpieczny” i natychmiast wtrącono do piwnicznej
celi w areszcie śledczym przy ulicy Jagiellońskiej. Na szczęście nie była
sama. W tej samej piwnicy trzymane były jeszcze dwie kobiety związane z
działalnością w NOW-AK, Anna Slęzakowa „Negri” z Bytomia i Henryka
Ostrowska „Maria” z Leżajska. To one wpadły na pomysł, by w nocy
wystukać na ścianie alfabetem Morse’a wiadomość o aresztowaniu
Władysławy Więcław. I tak od piwnicy do piwnicy informacja przeszła aż do
celi śmierci, gdzie zamknięty był Ludwik. „Żona jest w celi” — w takie
zdanie ułożyły się wystukiwane krótkie i długie sygnały.
Dwie aresztantki poradziły Władce, by rano przy śniadaniu powiedziała
głośno, kim jest i skąd pochodzi. Minęła pierwsza straszna więzienna noc.
Nazajutrz straż otwierała poszczególne cele, by wydać śniadanie. Stukały
blaszane garnki i łomotały żelazne zasuwy. Gdy otworzyły się drzwi do celi
Władki, kobieta pokornie ustawiła się za współwięźniarkami w kolejce po
jedzenie, chociaż nie miała przy sobie żadnych naczyń ani sztućców. Z
pustymi rękami stanęła przed strażnikami wydającymi lurę nazywaną kawą i
po ćwiartce ciemnego chleba.
— Ja tu jestem nowa, z Leżajska! — powiedziała głośno i dobitnie. — Nie
mam w czym jeść, nie dostałam ani łyżki, ani miski.
Miała nadzieję, że zamknięty niedaleko mąż zdoła ją usłyszeć i rozpozna
jej głos. Śledztwo przeciwko Władysławie skończyło się bardzo szybko i
niedługo potem przewieziono ją do więzienia w Łańcucie.
Do kancelarii więziennej wprowadzono przygarbioną kobietę, ubraną
jedynie w letnią sukienkę.
— Przyprowadziliśmy szczególnie niebezpiecznego bandytę! —
zaanonsowano.
Funkcjonariusze wtrącili ją do dużej celi w piwnicy, w której kiedyś
składowano węgiel. Chociaż więzienne pomieszczenie było przestronne,
Władka pozostawała sama jedna w celi, która śmiało mogła pomieścić
kilkunastu aresztantów. Wszystko tu było niemiłosiernie zapuszczone i
pokryte węgielnym pyłem, a brudna i twarda drewniana prycza nie zachęcała
do odpoczynku. W celi przez cały czas panował półmrok. Pod sufitem
wisiała pojedyncza żarówka, ale można ją było zaświecić tylko od strony
korytarza. Strażnicy włączali światło jedynie wówczas, gdy im było to
potrzebne. Panował przejmujący chłód, a w piwnicy Władka nie znalazła
nawet skrawka koca, którym mogłaby się okryć. Za toaletę musiała jej
wystarczyć wielka beczka po smole, prawie tak wysoka jak ona sama.
Kiedy za kobietą po raz pierwszy zatrzasnęły się drzwi celi, dopiero
wówczas pojęła całą beznadzieję swojego położenia. Była zziębnięta i
chciało jej się pić. Ale najbardziej doskwierała jej samotność w tym wielkim,
ciemnym pomieszczeniu. Na zewnątrz, na wolności, pod opieką swojej matki
zostawiła trzymiesięcznego synka Jacka. Tęsknota za maleństwem była nie
do wytrzymania. Bała się, że od natłoku myśli i strachu o dziecko popadnie w
obłęd. Dodatkowo, odstawiona na siłę od dziecka, nie dawała sobie rady z
nawałem pokarmu gromadzącego się w jej piersiach. Wkrótce całą sukienkę
miała przesiąkniętą mlekiem, a w celi nie było nawet odrobiny wody, którą
mogłaby się opłukać. Opuchnięte piersi bolały przy każdym ruchu. Nogi i
dłonie kostniały jej z zimna. W tych warunkach ciężko było nie wyzbyć się
resztek nadziei.
Wiesława Więcław
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź)

Na szczęście przez małe zakratowane okienko sączyło się w dzień do celi


odrobinę światła, a przez ściany wieczorami słychać było z oddali pobożne
majowe pieśni innych więźniów. I to dodawało otuchy. Myśl o synu również
pozwalała jej nie opaść z sił. Musiała przeżyć, by móc go jeszcze zobaczyć.
W nocy, tęskniąc za wolnością, za dzieckiem i rodziną, błagała o siły, by
wytrwać. Żarliwie modliła się do Boga Ojca i do świętego Judy Tadeusza -
patrona w sprawach trudnych i beznadziejnych.
W łańcuckim więzieniu jedzenie było gorsze niż dla psów Na śniadanie
czarna zimna woda udająca kawę, a do tego kawałek chleba. Na obiad słony
śledź z głową i łuskami, wyciągnięty prosto z beczki, to zjedzeniu którego
bardzo chciało się pić, a wody nie było. Innym razem podawano fioletową
kaszę jęczmienną albo zgniłe buraki zalane wodą — rzekomo barszcz.
Ale i tak najgorsze były trwające nieustannie przesłuchania.
— Nie wiem, nie znam, nie pamiętam, nic takiego nie było... —
odpowiadała najczęściej Władysława na zadawane kolejno pytania.
— Ty kurwo! Gadaj! Jak sobie nie przypomnisz, to pożałujesz! —
krzyczeli ubecy. Szarpali ją i ciągnęli za włosy, chcąc przemocą wydobyć z
kobiety jakiekolwiek zeznania.
Któregoś dnia zaczęła opowiadać im wyssaną z palca historię, ale szybko
odkryli, że zmyśla.
— Kłamiesz, ty suko!
— Proszę, panowie — innym razem próbowała wzbudzić w nich ludzkie
uczucia. — Ja jestem matką, niedawno urodziłam. Boli mnie każdy kawałek
ciała. Koszulę mam całą zesztywniałą od wysychającego mleka. Pomóżcie
mi, błagam...
Oprawcy popatrzyli po sobie zaskoczeni i... wezwali felczera. Władysława
dostała lek na zahamowanie laktacji. Choć jeden problem został rozwiązany.
Po kilku kolejnych dniach śledztwa Władka została przeniesiona do
Rzeszowa, do więzienia na zamku. Tamtejsze warunki były znacznie lepsze.
W celi miała towarzystwo kobiet z dawnych AK i NSZ, i kazamatową
stagnację urozmaicała pracą w więziennej pralni, a potem przy hodowli
jedwabników.

***

Wiatr przeganiał wysoko po niebie białe kłęby obłoków. Pracował tak


sprawnie, że ani jedna chmura nie zakrywała gorącego sierpniowego słońca.
Potem zniżał lot i bliżej ziemi przyspieszał swój pęd, jak gdyby chciał bawić
się w ganianego na wąskich ulicach miasta. Nieznośnie dokuczał dzieciom,
zrywał mężczyznom kapelusze z głów, a kobietom podwiewał lekkie
sukienki. Wreszcie zmęczony ustawał gdzieś pod murami domów i buchał
gorącem w opalone twarze przechodniów, zachęcając ludzi do wypoczynku
w te ostatnie dni wakacji. 25 sierpnia 1949 roku był pięknym, słonecznym
dniem. Nawet w ogrodach zamkowych, zamienionych teraz na ponury
więzienny spacerniak, było przyjemnie i ciepło. Choć i tutaj zapędził się
wiatr, szarpiąc suszące się płachty białych prześcieradeł i chustki więźniarek.
Władka wraz z innymi kobietami rozwieszała dopiero co wypraną
więzienną pościel. Czuła wyjątkowe ciepło tego dnia i nie zwracała uwagi na
silny wiatr, wyrywający z jej rąk poszwy, prześcieradła i koce. Zajęta pracą
nie zauważyła, że na spacerniaku odgrodzonym od reszty ogrodu siatką
pojawili się więźniowie mężczyźni, pilnowani przez strażników. Dopiero po
jakimś czasie dotarł do niej znajomy głos, zagłuszany nieco przez świszczący
koło uszu wiatr. Stanęła jak sparaliżowana, z pościelą w ręku i nasłuchiwała.
Ponownie usłyszała ten głos. Nie mogła się mylić. Odwróciła twarz i... Tak,
to był jej mąż, Ludwik, cień człowieka, skazaniec z wyrokiem śmierci. Być
może po raz ostatni dane mu było zobaczyć słońce, a los chciał, że tego dnia
spotkał także swoją żonę.
— Władka!
Nogi ugięły się pod nią.
— Władka!
Białe prześcieradło spłynęło bezładnie na trawę.
— Kochana!
Zamek Rzeszowie wykorzystywany jako komunistyczne więzienie, zdjęcie z lat 1939-1945
(narodowe Archiwum Cyfrowe)

Koleżanki musiały ją podtrzymać, aby nie upadła. Niemożliwy do


uniesienia ciężar przytłoczył ją zupełnie. Unoszona przez ramiona
współwięźniarek zdawała się ze spokojem patrzeć na męża. Można było
odnieść wrażenie, że wsłuchuje się w jego słowa i próbuje zapamiętać
ostatnią wolę przekazywaną tuż przed śmiercią. Ale w rzeczywistości kobieta
nie słyszała nic. Widziała co prawda poruszające się usta Ludwika, czuła
mocne ręce więźniarek, lecz miała pustkę w głowie. Jakby się cała zapadła w
głuchą, nieprzeniknioną otchłań. W oknach więzienia pojawiły się twarze
innych skazańców, którzy ze ściśniętymi z bólu sercami przypatrywali się
całej scenie. Również strażnicy z ciekawością obserwowali spotkanie
małżonków. Dopiero gdy sam naczelnik zainteresował się tym
niepotrzebnym zbiegowiskiem, skazańców z celi śmierci pognano z
powrotem za kraty. Na rozkaz naczelnika strażnicy zabrali do celi także
Władysławę. Dopiero wtedy odzyskała słuch, ale było już za późno. Nigdy
więcej miała nie usłyszeć głosu swego męża.

***

Pod koniec sierpnia 1949 roku odbyła się w rzeszowskim sądzie


wojskowym rozprawa Władysławy Więcław. Jeszcze w celi przebrano ją w
szarą bluzę i założono jej szarą chustkę na głowę. Nie miała sznurówek w
butach ani paska przy sukience. Dwóch uzbrojonych ubeków powiodło ją jak
największą zbrodniarkę przez dziedziniec zamkowy ku podstawionemu
samochodowi. Pojechali pod sąd, gdzie znowu z przygotowanymi do strzału
karabinami strażnicy zaprowadzili ją na salę. Tam pośród tłumu obcych i
najczęściej nieprzychylnie nastawionych do niej ludzi dojrzała błękitne,
zbolałe, lecz wpatrujące się w nią z miłością oczy swojej matki.
Odczytano akt oskarżenia i pozwolono kobiecie na wypowiedzenie
ostatniego słowa. Przesłuchano pierwszego świadka, po czym odczytano
pisemne zeznania kolejnego. Wkrótce miał zapaść wyrok dwunastu lat
więzienia, której to kary domagał się dla Władysław} prokurator. Pozostawał
jednak jeszcze jeden świadek, który mógł zmienić negatywną ocenę sądu.
Ostatnia nadzieja Władki. Ale Zofia Szczękowa „Horecka”, komendantka
placówki NOWK w Leżajsku, nie mogła stawić się w sądzie, bo właśnie w
tym dniu przewozili ją do Fordonu. Tak właśnie działały komunistyczne
służby. Kiedy na sali trwała rozprawa, ostatni świadek czekał na transport na
dworcu w Rzeszowie. Adwokat Miąsik, obrońca zatrudniony przez matkę
Władki, nalegał, by koniecznie przesłuchać tego świadka. Upierał się tak
długo, że w końcu przekonał sąd i na dworzec kolejowy udała się specjalna
komisja. Udało się. Pociąg nie zdążył odjechać, komisja przesłuchała
świadka i wróciła do sądu. Wchodząc na salę, pan Miąsik z uśmiechem
skłonił się przed Władką, dając w ten sposób sygnał, że wszystko jest na
dobrej drodze. Zdobyte zeznania pomogły oskarżonej, ale i tak sąd swą
decyzję odroczył o kilka dni. Dopiero po tym czasie Władysława Więcław
dowiedziała się, że została skazana na pięć lat więzienia, rok pozbawienia
praw obywatelskich oraz konfiskatę mienia — spadku, jaki dostała po
zamordowanymi przez niemieckie gestapo ojcu. Na szczęście wyrok ten
podlegał amnestii i Władysława mogła odzyskać wolność. W tym samymi
czasie, 5 września 1949 roku, Ludwik Więcław „Śląski” został stracony.
Wisława Jedynacka ze swoimi dziećmi, synem Jackiem i córką Barbarą, druga połowa
lat 50.
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź)
Wisława Jedynacka z synem Jackiem i córką Barbarą, 2015 r.
(zbiory Szymona Nowaka)

Wolność tylko z nazwy oznaczała swobodę i pełen zakres praw.


Władysława wciąż była dla nowego ładu „czarną owcą” i anulowanie kary
oraz wyjście z więzienia nie mogło tego zmienić. UB i milicja nie dawały jej
spokoju. Aresztowano nawet jej mamę, która nigdy nie należała do żadnej
konspiracji. Po kilku dniach przetrzymywania w więzieniu starsza kobieta
została zwolniona. Cały ciężar utrzymania domu i rodziny spoczął teraz na
barkach dwudziestosześcioletniej wdowy. Musiała opiekować się małym
synkiem, ale również zapewnić utrzymanie dwóm uczącymi się jeszcze
braciom. Żyło im się biednie, a Władka nigdzie nie mogła znaleźć
zatrudnienia.
— Dla takich bandytów jak ty w Polsce nie ma pracy! — mówili
miejscowi właściciele.
Najgorsze było to, że ludzie odwrócili się od jej rodziny. Niektórzy bali się
o swoją własną skórę, a inni chyba naprawdę uwierzyli w nachalną
bałamutną propagandę komunistów o „bandytach z lasu”.
Aby móc utrzymać rodzinę, Władysława była zmuszona opuścić Leżajsk.
Zostawiła synka ze swoją matką i z jedną walizką wyjechała na zachód, do
Nysy. Tam przygarnęli ją dobrzy ludzie. Znalazła pracę jako księgowa w PSS
i mieszkanie w jakiejś opuszczonej zbombardowanej kamienicy.
Systematycznie wysyłała zarobione pieniądze do Leżajska. Ale i do Nysy
wkrótce dotarła informacja o „bandyckiej” przeszłości Władki. Najpierw
zaczęli za nią chodzić „smutni panowie potem koleżanka, której mąż
pracował w milicji, wyjawiła jej z UB w Rzeszowie przyszedł rozkaz
śledzenia jej. Innym razem ktoś zadzwonił do niej do pracy. Nieznajomy głos
w słuchawce ostrzegał, że znany Władce z przeszłości partyzant i konspirator
mieszka w Opolu, ale poszedł na układ z komuną i jest kapusiem UB. Nie
chciała się ponownie wikłać w jakąkolwiek konspirację. Wytrzymała w
Nysie rok, potem przeniosła się bliżej domu. Znalazła pracę w Wytwórni
Opakowań Drewnianych w Charzewicach, a następnie w Spółdzielni
Inwalidów „Zryw” w Rozwadowie.
I wtedy zdarzył się cud. Dzięki życzliwości znajomych otrzymała
wiadomość, że w Leżajsku czeka na nią stanowisko w Urzędzie Miejskim. Po
czterech latach tułaczki i rozłąki z ukochanymi mogła wreszcie wrócić do
swoich. Pracowała jako rachmistrz, a później objęła posadę głównego
księgowego. Cieszyła się, że jest z rodziną, ze swoim synkiem Jackiem, że
pracuje na tym samym stanowisku, które kiedyś piastował jej ojciec.
Władysława Więcław z domu Gwóźdź w 1954 roku wyszła ponownie za
mąż, za Franciszka Jedynackiego. Ale i tym razem nie dane jej było długo
zaznać szczęścia. Niespełna rok po ślubie jej mąż zmarł nagle na atak serca, a
Władka została sama w kolejnej ciąży. Dwa miesiące po śmierci Franciszka
urodziła córkę Barbarę. Ani Jacek ani Basia nigdy nie poznali swoich ojców.
Władysława Jedynacka primo voto Więcław z domu Gwóźdź przez wiele
lat udzielała się w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Za swą
działalność na rzecz niepodległości Polski otrzymała wiele odznaczeń,
między innymi Krzyż Armii Krajowej, Krzyż Partyzancki, Krzyż
Narodowego Czynu Zbrojnego, odznakę honorową „Zasłużony dla Miasta
Leżajska”. Została awansowana na stopień podporucznika Wojska Polskiego
(WP) oraz otrzymała Patent Weterana Walk o Wolność i Niepodległość
Ojczyzny. W latach 90. Władysława Jedynacka i jej pierwszy mąż Ludwik
Więcław zostali zrehabilitowani. Gdy piszę te słowa, moja bohaterka jeszcze
żyje i mieszka w Leżajsku, tuż obok ulicy imienia swojego pierwszego męża:
ppłk. Ludwika Więcława „Śląskiego”.
MARTA
Jedvnie kilka osób żegnało ich, kiedy o brzasku dnia wyruszali w drogę. Szli
na północ luźną, długą kolumną. Z karabinami, pistoletami maszynowymi i
krótką bronią w kaburach przy pasach. Z plecakami na ramionach,
płaszczami i kocami zrolowanymi w jeden pakunek i przerzuconymi przez
ramię jak szarfy. Za wojskowe pasy mieli wciśnięte granaty, a na głowach
rogatywki i furażerki z polskimi orłami w koronie. Towarzyszyło im kilka
furmanek, na które złożono cięższe karabiny maszynowe, zapasy amunicji
oraz jedzenie i picie. Żołnierze AK spod Leżajska wyruszali na pomoc
walczącej Warszawie.
Już od dwóch tygodni w polskiej stolicy trwało antyniemieckie powstanie.
W tym czasie Niemcy zdążyli zająć Wolę, Ochotę i Muranów, mordując przy
tym kilkadziesiąt tysięcy polskich niewinnych cywilów i spychając
powstańcze oddziały w stronę Starówki i Śródmieścia. Dowództwo AK
chciało za wszelką cenę odwrócić losy walki o polską stolicę, ale w mieście
nie dysponowano już dostatecznymi siłami. Okrążonym powstańczym
dzielnicom została jedynie rozpaczliwa obrona i oczekiwanie na reakcję
zachodnich mocarstw - jakby nie patrzeć, naszych sojuszników — lub ruch
armii Stalina ze wschodu. Choć była jeszcze jedna ewentualność — odsiecz z
zewnątrz. I tego ostatniego ratunku chwycili się głównodowodzący w
Warszawie. 14 sierpnia 1944 roku za pośrednictwem radia komendant AK
gen. Tadeusz Komorowski „Bór” wydał rozkaz, aby wszystkie oddziały z
terenu maszerowały na pomoc stolicy.
„Walka o Warszawę przeciąga się. Prowadzona jest przeciw wielkiej
przewadze nieprzyjaciela” - mówił dowódca, a w dalszej części rozpaczliwie
nakazywał: „Położenie wymaga niezwłocznego marszu na pomoc Stolicy.
Nakazuję skierować natychmiast najbardziej pospiesznymi marszami
wszystkie rozporządzalne dobrze uzbrojone jednostki z zadaniem bicia sił
nieprzyjaciela, znajdujących się na peryferiach i przedmieściach Warszawy, i
wkroczenia do walki wewnątrz miasta”.
Irena Lidia Gröger „Marta”, 1945 r.
(zbiory Stanisława Chmury)

Nie można było pozostać głuchym na taki apel. Wykonując rozkaz swego
dowódcy, w wielu miejscach Polski oddziały AK zostały zmobilizowane i
skoncentrowane, by iść z odsieczą Warszawie. Również pod Leżajskiem
miejscowy oddział AK postanowił ruszyć w stronę walczącej stolicy. Nie
przewidywano większych trudności. Rejon Leżajska był już wolny od
Niemców. Miesiąc wcześniej przez ten obszar przetoczył się front, a w
mieście rządzili czerwonoarmiści i organizowała się nowa władza spod
szyldu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN).
Minęło kilka godzin, od kiedy partyzancki oddział wyruszył z Leżajska.
Tymczasem na kwaterze ktoś przypomniał sobie, że zapomniano o jeszcze
jednym magazynie broni. Prędko wyciągnięto zamelinowane steny, amunicję
i parę pistoletów. Oficerowie byli jednomyślni, że trzeba je dostarczyć
maszerującemu oddziałowi. Ukryto broń i amunicję w koszykach, pod
jabłkami. Ciężkie kosze zamocowano na rowerze i wydano ostatnie
dyspozycje łączniczce, która miała dogonić oddział i przekazać zapomnianą
broń. Tą łączniczką była dwudziestojednoletnia Irena Lidia Gröger „Marta”,
na którą wszyscy mówili Lidka.

***

Rower uginający się pod ciężarem koszy z bronią i amunicją był bardzo
niestabilny. Chłopcy z konspiracji pomogli „Marcie” wsiąść na niego i
popchnęli ją z górki, życząc dobrej drogi i szybkiego powrotu. Pedałowała
zawzięcie, mijając kolejne domy na przedmieściach. Potem jeszcze prędzej
mknęła przez polne drogi, w kierunku na północ.
Chciała jak najprędzej dostarczyć oddziałowi niebezpieczną przesyłkę.
Nawet nie myślała, co może jej grozić, jeśli trafi na patrol armii radzieckiej
lub żołnierzy od Berlinga. Wierzyła, że droga przez lasy wybrana przez
partyzantów jest bezpieczna i mało uczęszczana. Podążając ich śladami,
zastanawiała się tylko, czy zdoła ich dogonić jeszcze w okolicy Niska, czy
może zbliżają się już do Stalowej Woli. A może będzie musiała jechać za
nimi aż za San, w Lasy Janowskie? Tego najbardziej się obawiała.
Rozciągały się tam ogromne połacie puszczy, całkowicie obcy dla niej
teren...
Lidia Gröger (pierwsza z prawej) z koleżankami ze szkoły
(zbiory Stanisława Chmury)

Póki co z całych sił kręciła pedałami i zostawiając za sobą chmury


piaszczystego pyłu, mknęła w stronę Sarzyny. Ostre sierpniowe słońce
wisiało wysoko na niebie i mocno ogrzewało jej plecy. Zanim schowała się
przed promieniami w cieniu pierwszych drzew pobliskiego lasku, była cala
mokra z wysiłku. Ze zmęczenia kręciło się jej w głowie, a po skroniach
płynęły strużki potu, zatrzymując się w kącikach otwartych dla lepszego
złapania oddechu ust. Po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów nogi
odmówiły jej posłuszeństwa. Z przyjemnością wykorzystała stromy zjazd, by
choć przez moment dać odpocząć nadwyrężonym mięśniom. Zza zakrętu
wyłoniła się niewielka polana. Dziewczyna zahamowała gwałtownie, o mało
nie wywracając się razem z rowerem. Na łące pełno było ludzi w
wojskowych mundurach. Kiedy opadł pył piaszczystej drogi, mogła
dokładniej przyjrzeć się napotkanym żołnierzom. Odetchnęła z ulgą. To był
partyzancki oddział, który miała dogonić. Tylko dlaczego przeszli dopiero
tak krótki odcinek drogi?
Oparła rower o najbliższe drzewo i ruszyła w ich kierunku. Poznali ją od
razu i kilku żołnierzy uśmiechnęło się na jej widok. Z błyskiem w oczach
opowiadała, że przywiozła dla nich broń i amunicję, ale ku jej zdziwieniu
nikt się nie ucieszył. Zdezorientowana dopytywała, co to wszystko znaczy.
Dlaczego są tak blisko Leżajska, dlaczego nie maszerują na Warszawę? Nie
odpowiadali, tylko odwracali wzrok i odsyłali ją do dowódcy.
— Idź - mówili jakby zawstydzeni. - On ci wszystko wyjaśni.
Zaniepokojona podeszła do oficera, który siedział pod drzewem i z
rezygnacją próbował ściągnąć z ramienia za ciasną biało-czerwoną opaskę.
On również nie spojrzał jej w oczy, ale przynajmniej powiedział, co się stało.
Okazało się, że żołnierze przeszli całkiem spory kawał drogi, ale za
Rudnikiem wpadli w sowiecką obławę. Widać było, że zasadzkę dobrze
przygotowano — ktoś musiał powiedzieć Rosjanom, którędy będą
maszerować polscy żołnierze. Sowieci okrążyli Polaków, wzięli na rozmowy
dowódców i rozbroili cały oddział. Potem postraszyli ich trochę, ale
ostatecznie wszystkich puścili wolno, kilkakrotnie powtarzając: na Warszawę
iść nie nużno! Armia Czerwona nie dopuści do tego. Gdyby jeszcze raz
próbowali maszerować z odsieczą stolicy, skończy się to dla nich
aresztowaniem i wysłaniem do obozów na wschodzie. Dlatego właśnie
wrócili pod Leżajsk i na polanie, na której znalazła ich „Marta”, zrobili sobie
ostatni postój przed rozwiązaniem zgrupowania. Na razie zachowali wolność,
ale czuli się upokorzeni i pokonani, choć przecież nie przegrali żadnej bitwy.

***
Irena Lidia Gröger urodziła się 18 października 1923 roku w Leżajsku.
Była córką Józefa, nauczyciela gimnazjum, i Ireny z domu Kiszakiewicz. W
Leżajsku skończyła szkołę powszechną, a następnie wstąpiła do Gimnazjum
im. Bolesława Chrobrego. Kiedy wybuchła wojna, Lidka miała szesnaście lat
i ukończoną trzecią klasę gimnazjum. Po zajęciu Polski Niemcy pozamykali
tutejsze szkoły ponadpodstawowe. Ponieważ okupanci chcieli mieć
wykwalifikowaną siłę roboczą, pozostawili możliwość nauki w szkołach
zawodowych. Lidka trafiła do Państwowej Szkoły Handlowej Wyższego
Stopnia w Krakowie. Skończyła ją maturą w 1942 roku.
W czerwcu tego samego roku wstąpiła do konspiracji NOW-AK.
Zaprzysiężona przez komendantkę Wojskowej Służby Kobiet Zofię Szczęk
„Elżbietę” przyjęła pseudonim „Marta”. Lidia Gröger w podziemiu pełniła
funkcję łączniczki, kolporterki i kwatermistrza. Jej bezpośrednim
przełożonym był początkowo jej brat Ryszard Gröger „Kuba”, szef
miejscowego wywiadu, a po jego aresztowaniu (został zatrzymany w maju
1944 roku, zginął w niemieckim obozie Gross-Rosen) — ppor. Stanisław
Kisielewicz „Niesiecki”. Jako konspiratorka „Marta” nosiła meldunki do
miejscowych punktów kontaktowych i kolportowała nielegalne gazetki do
Jelnej, Sarzyny, Żołyni i Łańcuta. Ukończyła kurs sanitarny i kurs łączności
WSK. W lipcu 1944 roku Lidka została zmobilizowana do grupy operacyjnej
w ramach akcji „Burza”.
Po skończeniu „okupacyjnej” szkoły w Krakowie „Marta” kontynuowała
naukę na tajnych kompletach, które już wcześniej wraz z innymi
nauczycielami organizował w Leżajsku jej tata. Młoda Grögerówna kształciła
się na poziomie czwartej, ostatniej klasy gimnazjum. Tajna nauka odbywała
się najczęściej w prywatnych mieszkaniach młodzieży, w których pod okiem
nauczycieli spotykano się w kilkuosobowych grupach. Nie było łatwo.
Brakowało podręczników i podstawowego szkolnego wyposażenia. Wszyscy
zdawali sobie sprawę z ogromnego ryzyka, jakie podejmują,
przeciwstawiając się niemieckiemu okupantowi. Oprócz mieszkań
prywatnych do spotkań lekcyjnych wykorzystywano również miejsca
publiczne, takie jak plebania czy organistówka. Wydaje się, że najbardziej
ryzykowały osoby udostępniające swoje domy na rzecz podziemnego
kształcenia Polaków. Nie mniej narażeni byli też nauczyciele, którzy
dodatkowo za tajne komplety nie otrzymywali żadnego wynagrodzenia.
Robili to bezinteresownie, w imię misji patriotycznego wychowania polskiej
młodzieży.

Ausweis, czyli legitymacja szkolna, Ireny Lidii Gröger z krakowskiej Szkoły Handlowej
(zbiory Stanisława Chmury)
Świadectwo Lidii Gröger z ukończonego w czasie okupacji podziemnego Gimnazjum
Ogólnokształcącego, zweryfikowane i wystawione już po wyzwoleniu
(zbiory Stanisława Chmury)

Pomimo wielu niebezpieczeństw i trudności „Marta” ukończyła ostatnią


klasę podziemnego gimnazjum i w lutym 1944 roku zdała „małą maturę”.
Odbywało się to na poddaszu domu Grögerów przy ulicy Mickiewicza, a
podczas egzaminu cały czas ktoś czatował przed domem, by w razie czego
ostrzec zgromadzonych przed niebezpieczeństwem. Chociaż emocje sięgały
zenitu, wszystko się udało i Lidka pomyślnie zdała egzaminy z języka
polskiego, łaciny i języka niemieckiego.
Świadectwo ukończenia tajnego gimnazjum Lidia Gröger otrzymała już po
wyzwoleniu. W Rzeszowie powołano specjalną Komisie Weryfikacyjną dla
legalizacji tajnego nauczania, która to instytucja zajmowała się między
innymi wydawaniem świadectw za podziemne kursy. W oswobodzonym
Leżajsku Lidka skończyła Liceum Ogólnokształcące i rozpoczęła naukę na
wydziale humanistycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
„Marta” nie przestała udzielać się w podziemnej, teraz
antykomunistycznej, organizacji. W dalszym ciągu przenosiła meldunki,
uczestniczyła w konspiracyjnych kursach, a nawet przeprowadzała na tajne
kwatery w mieście dowódcę miejscowej partyzantki NOW-NZW „Ojca
Jana”.
Indeks Lidii z roku 1945, z czasów studiów na UJ w Krakowie
(zbiory Stanisława Chmury)

Działalność konspiracyjna kwitła w najlepsze pod samym nosem


komunistów, ale do czasu. Na jednej z tajnych kwater odbywał się
podziemny kurs dla ludzi z NZW. Na tym kursie miała być też obecna
„Marta”. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, umówionym znakiem
świadczącym o niebezpieczeństwie miało być wystawione na balkon wiadro.
Dziewczyna nawet o tym nie myślała, kiedy odruchowo zerknęła raz i drugi
na balaski. Na szczęście, zanim przekroczyła próg, dotarło do niej: na
balkonie stoi wiadro. Wycofała się ostrożnie i nie wróciła już na kurs. Po
pewnym czasie dowiedziała się, że faktycznie funkcjonariusze UB zrobili
tam kocioł i wyłapywali działaczy podziemia. To wówczas w ręce bezpieki
wpadła dobra przyjaciółka Lidki — Henia Ostrowska.
Od tego momentu Lidka musiała się mieć się na baczności. Kilka razy
uciekała z mieszkania tuż przed wkroczeniem ubeków. W końcu
zdecydowała, że nie może dłużej mieszkać z matką. Ukrywała się u
znajomych, czasami tylko zaglądając do domu.

***

Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie do Grögerów


częściej zaczął zaglądać pewien mieszkaniec Leżajska, charakterystycznie
kulejący na jedną nogę. Sprawiał wrażenie troskliwego przyjaciela,
wypytywał o Lidkę, służył pomocą. Kiedyś przyszedł do domu dziewczyny,
kiedy ta właśnie odwiedzała matkę. Skryła się przed nieproszonym gościem
w innym pokoju, ale dokładnie słyszała rozmowę kuternogi z panią
Grögerową. Wzdrygnęła się, kiedy dotarło do niej, że sąsiad żąda od jej
matki pieniędzy. Mówił, że skoro nie ma mu czym zapłacić, musi wyprzedać
swoje kryształy. A przecież po wojnie nic takiego w domu nie było. Niewiele
chciał, ledwie 400 złotych. Ale to miało uchronić Lidkę przed aresztowaniem
i najściami bezpieki. Matka obruszyła się i ze stanowczym chłodem
pożegnała bezczelnego gościa. To jednak nie rozwiązało problemu.
Kiedy po kilku tygodniach „Marta” wróciła do domu z Dęblina, stary
kulawiec przyszedł ponownie. Dziewczyna aż się trzęsła, słysząc z drugiego
pokoju, jak matka spełnia jego żądania i daje mu te 400 złotych.
— Pani profesorowo — zza drzwi dochodził tubalny głos mężczyzny
chowającego w kieszeni otrzymane pieniądze. — Pani profesorowo, ja jestem
uczciwym człowiekiem. Pani wie, ja jestem Polaaakiem
— fałszywie przeciągał głoskę „a” w słowie Polak.
Zdecydowano, że dla „Marty” bezpieczniej będzie wyjechać do Warszawy,
by tam, w wielkim mieście zgubić za sobą trop i spróbować normalnie żyć.
W tym czasie Lidia był już zamężna - 24 lipca 1948 roku poślubiła Tadeusza
Chmurę. Mimo że próbowano utrzymać to w tajemnicy, wieść o planowanym
wyjeździe młodych szybko rozniosła się po sąsiedztwie.
Ślub Lidii Gröger i Tadeusza Chmury, 24 lipca 1948 r.
(zbiory Stanisława Chmury)

Któregoś dnia zadzwonił telefon. To usłużny kulawy znajomy informował,


że wszystko jest już załatwione z UB. Że Lidka nie musi nigdzie jechać, że
nic jej już nie grozi w rodzinnym mieście. Dla porządku miała tylko zgłosić
się na posterunek MO i ujawnić się. Tylko tyle — potem będzie wolna i
bezpieczna. Całkowicie spokojna.
— Pani wie, ja jestem Polaaakiem... — zakończył rozmowę przymilny
głos w słuchawce.
Uwierzyła. Poszła na milicję i... zniknęła na długi czas. Później, po wielu
latach, już po wyjściu na wolność, przypadkowo spotkała na ulicy usłużnego
sąsiada. Widząc ją, wystraszył się, obrócił na pięcie i, jak mógł najszybciej,
pokuśtykał w przeciwnym kierunku. Można tylko domniemywać, że był
komunistycznym konfidentem i z UB dostał zadanie odnalezienia Lidki oraz
pilnowania domu jej matki.

***

Czy była winna? Dla komunistycznego sądu - bezsprzecznie. Jeszcze w


czasie okupacji niemieckiej należała do polskiego podziemia skupionego
wokół NOW. A to przecież niewybaczalne przestępstwo. Na szczęście
wkroczyło gestapo i aresztowało jej brata Ryszarda. Dzięki temu kontakt
dwudziestojednoletniej kobiety ze „zbrodniczą” konspiracją przejściowo się
urwał.
Do czasu. Po przetoczeniu się frontu niebezpieczna Polka nadal
„utrzymywała kontakt towarzyski z byłymi członkami organizacji i przez
nich to wciągnięta została powtórnie do pracy podziemnej”. Kontaktowała się
między innymi ze „Śląskim”, „Ojcem Janem” i jego żoną „Jagą”, a
zagrożonym konspiratorom wyszukiwała bezpieczne meliny w mieście.
Kolejnym przewinieniem oskarżonej Ireny Lidii Chmury było to, że
ukończyła w Krakowie „kurs przeszkolenia ideologicznego organizowany
wówczas przez władze SN”. Ale jak zapisano w orzeczeniu sądu kilka
akapitów niżej: „Od ukończenia kursu praca oskarżonej w organizacji i
kontakt z nią został zerwany i od tego czasu nie łączyło oskarżoną nic z
NOW”.
Na rozprawie sądowej Lidia przyznała się tylko do uczestnictwa w
krakowskim kursie. Musiała się do tego przyznać. W czasie prowadzonego
śledztwa jej udział w spotkaniach organizowanych przez Stronnictwo
Narodowe (SN) potwierdziła inna konspiratorka. Ale - skarżona
konsekwentnie zaprzeczała pozostałej działalności antypaństwowej
prowadzonej po roku 1944. Wyszukiwanie kwater dla bojowników NOW
tłumaczyła grzecznościowymi przysługami dla znajomych. Na potwierdzenie
swoich słów i niewinności przytaczała przykład jednego mężczyzny,
rzekomo związanego z NOW i aresztowanego w jej domu, którego
wypuszczono na wolność i żył teraz normalnie.

Lidia Chmura z d. Gröger


(zbiory Stanisława Chmury)
Ale komunistyczni decydenci w togach mieli odmienne zdanie na temat jej
życia i w zanadrzu chowali jeszcze jeden ważny materiał dowodowy - list
napisany przez „Martę” do Wacława Bossowskiego „Zenona” z organizacji
NOW. List ten, jako główny dowód w sprawie, przeważył szalę i oskarżona
została skazana.
Czy była winna? Oczywiście, że tak. Przecież „należała do nielegalnej
organizacji NOW, usiłującej przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego,
pełniąc w tej organizacji funkcję łączniczki pod pseudonimem «Marta» (...),
jako łączniczka i kwatermistrz organizacji NOW na terenie Leżajska
realizowała (...) zadania tej organizacji”.
Wojskowy Sąd Rejonowy w Rzeszowie skazał ją na karę pięciu lat i
sześciu miesięcy więzienia, utratę praw publicznych i obywatelskich na okres
jednego roku oraz przepadek całego mienia na rzecz Skarbu Państwa. Na
mocy amnestii z 1947 roku orzeczoną karę więzienia sąd złagodził o połowę,
czyli do dwóch lat i dziewięciu miesięcy. Gdyby Lidia dostała pięć lat
więzienia, zgodnie z ustawą amnestyjną cała kara byłaby jej darowana. Ale
widać specjalnie zasądzono tyle, żeby musiała odsiedzieć chociaż połowę.

***

Przetrzymywano ją w więzieniach w Łańcucie, Rzeszowie (na zamku),


Przemyślu i w Fordonie. Najgorsze były pierwsze trzy miesiące Łańcucie,
kiedy była zamknięta w pojedynczej celi. Dopiero po tym czasie
dokwaterowano do niej młode dziewczyny. Szczególnie jedna z nich,
najmłodsza, z warkoczykami na głowie, wydawała się bardzo zagubiona w
tym więziennym, przerażającym świecie.
— Czy są tu myszy? — spytała cicho Lidki zaraz po przekroczeniu progu
celi.
Marysia Ruszel, inna więźniarka, z którą Irena Lidia Chmura zetknęła się
w więzieniu w Rzeszowie, była wyjątkowo brutalnie traktowana przez
komunistycznych oprawców. Próbowano wmówić jej współpracę z
Niemcami. Na początku się nie przyznawała, ale wtedy zabrano ją z celi i
przez tydzień trzymano w pokoju śledczych. Cały czas trwało przesłuchanie,
bez snu, bez jedzenia i picia. Podczas tego tygodniowego, niekończącego się
śledztwa bito ją po głowie. Zmaltretowana, ze spuchniętą twarzą, na wpół
przytomna, zaczęła w końcu odpowiadać na zadawane pytania w sposób
zadowalający śledczych.
— Znałaś osobiście jakichś Niemców?
— Tak.
— Jak się nazywali?
— Willi, Hans, Fritz... — bezmyślnie podawała dowolne imiona, jakie
akurat przychodziły jej do głowy.

Zaświadczenie z 1952 r. o zwolnieniu W Fordonie Lidii Chmury


(zbiory Stanisława Chmury)

Kiedy odprowadzono ją z powrotem do celi, nie poznawała koleżanek i


gadała od rzeczy.
— Boję się śmierci... Schowaj się za mnie, schowaj się za mnie!
Można było się naprawdę przestraszyć, słysząc jej upiorny głos i patrząc w
nieprzytomne oczy dziewczyny. Ale Marysia była silna. Przespała noc na
kolanach jednej z koleżanek i rankiem doszła do siebie. Choć nie pamiętała
nic z ostatnich dni. Nie umiała powiedzieć, co wyznała na śledztwie i do
jakich wyimaginowanych przewinień przyznała się komunistom tam, na
górze.
Inna więźniarka z Rzeszowa, Hanka, była przekonana, że za swoje
„grzechy” względem władzy ludowej może dostać co najwyżej pięć lat.
Bardzo się zdziwiła, gdy prokurator zażądał dla niej kary śmierci.
Przestraszona nie na żarty nie wiedziała, jak zareagować. Koniec końców
dostała dożywocie, złagodzone na szczęście później wskutek amnestii.
— Dziewczyny, mam pomysł! Zróbmy sobie różaniec! — zakrzyknęła z
więźniarek, które kolejny miesiąc tkwiły w zamknięciu w rzeszowskim
więzieniu na zamku.
Wszystkie, łącznie z Lidką, jednomyślnie przyklasnęły temu pomysłowi.
Pani Walatyńska pracowała wówczas w więziennym zakładzie krawieckim.
Udało jej się przemycić do celi grubą, mocną nić zwaną lancetką. Była to
podstawa ich różańca. Paciorki miały być zrobione z chleba. Kobiety długo
żuły i mieliły w ustach kolejne kęsy, a potem formowały z nich sporych
rozmiarów kulki i nawlekały je na nić. Ale wyrobione kawałki pieczywa
miały brzydki, brązowo-popielaty kolor. Wówczas jedna z kobiet wpadła na
pomysł:
— Mam gdzieś tu jeszcze swoją cywilną sukienkę. Spalmy ją, a powstałą
sadzą oblepimy dokładnie każdą kulkę. Wtedy paciorki różańca nabiorą
dostojnego czarnego koloru. Co wy na to?
Pomysł wydawał się dobry. Znów z pomocą przyszła pani Walatyńska,
która z zewnątrz przemyciła do celi zapałki. Dziewczyny usiadły na środku
izby i roznieciły małe ognisko. Suknia momentalnie zajęła się ogniem,
wypuszczając pod sufit duszący dym. Szybko spaliła do do szczętu.
Najgorsze było to, że została po niej mała kupka popiołu i ani krzty sadzy...
— A może do zabarwienia różańca wykorzystać cegłę ze ścian? - ..
„Marta” nie dawała za wygraną.
Tym razem się udało. Paciorki obtoczone w ceglanym pyle przybrały
ciemnoczerwony kolor. Dziewczyny stworzyły prawdziwie piękny różaniec,
który musiały teraz umiejętnie ukrywać przed więzienną strażą podczas
codziennych obchodów i rewizji.
Kiedy Marysia Ruszel, bezpodstawnie oskarżona o współpracę z
Niemcami, odsiedziała swoją karę i wychodziła na wolność, zabrała ze sobą
ten różaniec. Zaniosła go do domu Chmurów w Leżajsku, a potem rodzina
przekazała go do klasztoru. Więzienne paciorki początkowo zdobiły obraz
Matki Bożej Pocieszenia. Ale kiedy ze starości pourywały się nitki, ceglany
różaniec z więziennego chleba został zdeponowany w klasztornym
archiwum. Podobno jest tam do dziś.

***

Więźniarki z Fordonu otrzymywały jednakowe stroje. Wszystkie równie


szare, a przy tym sztywne i szorstkie w dotyku. Nieprzyjemne. Kobietom
przysługiwał przydział bluz i spodni. Szczególnie te ostatnie wzbudzały
zakłopotanie. Spodnie więzienne szyte były chyba z myślą o wysokim i
otyłym mężczyźnie. Drobne dziewczyny niejednokrotnie topiły się w nich, a
nogawki musiały kilkakrotnie podwijać, żeby ich nie przydeptywać przy
każdym kroku.
Jedna z więźniarek zamkniętych razem z Lidką była straszną pedantką.
Któregoś wieczoru wyprała swoją bluzę i powiesiła ją do wyschnięcia. Ale
właśnie wtedy niespodziewanie zarządzono nocny apel. Wszystkie więźniarki
stanęły na baczność, a starsza celi musiała zameldować numer izby i stan
więźniów. Do środka wkroczył komendant i przyjął meldunek. Już chciał
wychodzić, kiedy zauważył, że jedna z aresztantek nie ma przepisowego
więziennego munduru. W bladym świetle żarówek połyskiwały jej odsłonięte
ramiona.
— A wy, gdzie macie bluzę?
— Wyprałam.
— A dlaczegoście wyprali?
— Bo była brudna.
— To gdzieście się tak katulali?
— Ja... przecież...
— No dalej! Słucham!
— Z panem komendantem przecież, nie pamięta pan?
Rodzina Chmurów podczas wycieczki do kopalni soli w Wieliczce w 1965 r. U góry
Tadeusz i Lidia, na dole dzieci: Teresa i Stanisław
(zbiory Stanisława Chmury)

Cala sala, łącznie z towarzyszącymi komendantowi strażnikami, wybuchła


stłumionym śmiechem. Apel dobiegł końca. Ośmieszony dowódca szybko
wrócił do swego biura, nie kończąc obchodu.
Więzienny dzień porządkowały godziny wydawania jedzenia. Podawano
no trzy posiłki dziennie. Na śniadanie ćwiartka chleba i ciemny płyn
nazywany kawą. Chleb wydawany rano musiał wystarczyć na falą dobę. Na
obiad była zupa, najczęściej krupnik. Zupę nalewano więźniarkom do misek.
Często w gęstej zawiesinie pływały małe białe robaki. Kolacja to z kolei
kapuśniak, tak kwaśny, że aż wykrzywiało. To była specjalna dodatkowa
tortura — po takim daniu pragnienie długo nie pozwalało spokojnie zasnąć.
Więźniarki, jak tylko mogły, urozmaicały te posiłki, zdobywając
dodatkowe pożywienie. Jednej ze współwięźniarek z celi Lidki niewiele już
zostało do odsiadki i zabierano ją do pracy na zewnątrz. Któregoś razu
pomagała przy szatkowaniu kapusty. Z myślą o koleżankach z celi
nawrzucała spore jej ilości do nogawek spodni ściągniętych gumkami w
kostkach. Udało jej się szczęśliwie przemycić towar do więzienia. Kiedy
drzwi się za nią zamknęły, rzuciła z uśmiechem:
— No, dziewczyny, która ma ochotę na kapustę? Tylko... — dodała
zakłopotana. — Musiałam ją przenieść w spodniach.
Nikomu to nie przeszkadzało. Kobiety pomogły jej powyciągać
przemyconą kapustę z nogawek, a potem wspólnie zorganizowały prawdziwą
ucztę. Nieczęsto miały okazję jeść takie przysmaki.
Po jakimś czasie Lidka awansowała w więziennej hierarchii. Została
korytarzową. Ta uprzywilejowana funkcja oznaczała, że odtąd będzie
wydawać posiłki innym więźniom na oddziale. Od tego momentu cela Lidki
była otwarta, a ona sama dostała nawet lepsze ubranie, spódnicę i nową
bluzę.

***

Lidia Chmura wyszła na wolność 25 kwietnia 1952 roku. Początkowo


wraz z mężem, urzędnikiem państwowym, zamieszkała w Warszawie. Ale
już dwa lata później musieli wrócić do Leżajska. Konspiracyjna i „bandycka”
przeszłość Lidki była przeszkodą w karierze Tadeusza, wtedy prawnika w
ministerstwie. Ze związku z Tadeuszem urodziło się dwoje dzieci - córka
Teresa i syn Stanisław. Lidia przez wiele lat pracowała społecznie w
komitetach rodzicielskich oraz Miejskiej i Wojewódzkiej Radzie Spółdzielni
PSS. Po śmierci męża w 1969 roku podjęła na krótko pracę w Urzędzie
Miasta w Leżajsku.
Po upadku komunizmu, w 1991 roku Sąd Wojewódzki w Rzeszowie
stwierdził nieważność wyroku z 1949 roku, uzasadniając, że czyn przypisany
skazanej związany był z działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa
Polskiego.

Lidia Chmura na wystawie Instytutu Pamięci Narodowej upamiętniającej Żołnierzy


Wyklętych ziemi leżajskiej, Leżajsk, marzec 2008 r.
(zbiory Stanisława Chmury)
Stanisław Chmura - syn łączniczki „Marty”
(zbiory Stanisława Chmury)

Irena Lidia Chmura jest do dziś aktywnym członkiem ŚZŻAK Koła nr 1 w


Leżajsku. Pełniła również funkcję członka Komisji Rewizyjnej. W 2001 roku
za zasługi w walce z okupantem została awansowana do stopnia
podporucznika Wojska Polskiego. Ponadto otrzymała odznaczenia: Krzyż
Armii Krajowej (1995), Odznakę Weteran-Walk o Niepodległość (1996),
Krzyż Partyzancki (1999), Krzyż Narodowego Czynu Zbrojnego (1995) oraz
Odznakę Honorową „Zasłużony dla Miasta Leżajska” (2008). Lidia Chmura
całe swoje życie związana była z Leżajskiem, ale ostatnio zamieszkała u
córki w miejscowości Sieniawa.
— W czasie wielokrotnych rozmów o tamtych latach — mówi Stanisław
Chmura, syn „Marty” — gdy tylko podnosiliśmy kwestię ważności tych
dokonań, odwagi i poświęcenia, Mama zawsze skromnie zaprzeczała,
odpowiadając, że to było oczywiste i normalne, że wszyscy w jej rodzinie i
środowisku tak robili - no bo jak inaczej? Nie czuje się bohaterką, tylko
zwykłą dziewczyną, Polką, której przyszło żyć w tak trudnych czasach. Miała
żal do tych, którzy zabrali wolność jej i Polsce. Ale później z wielką nadzieją
przyjęła zmianę ustroju w naszym kraju i nadal śledzi aktualne wydarzenia
budujące sprawiedliwość. Po wielu latach unikania rozmów na te tematy,
spowodowanego więzienną traumą, teraz chętnie i z niezwykłą pogodą ducha
opowiada o przeżyciach swoich i bliskich jej osób działających wówczas w
konspiracji. Bardzo chce, by młode pokolenie wiedziało, jak cenną rzeczą
jest wolność i jak ważny jest patriotyzm. Podnosi ją na duchu autentyczne
zainteresowanie młodzieży oraz różnych środowisk i instytucji tą, dla wielu
już odległą, ale jakże ważną dla przyszłości, historią.
RAMZESOWA
O, proszę pana, bo to była bardzo piękna, prześliczna dziewczyna. Jej
uroda była równocześnie niespotykana i klasyczna. Z wyglądu mogła
uchodzić za jakąś — i to nie jest przesada — księżniczkę czy nawet
królewnę. A i maniery miała niczego sobie. Mężczyźni musieli na jej widok
tracić głowę. No i jeden stracił...
Helena Wardal urodziła się w roku 1921 we wsi Mierźwiączka pod
Dęblinem. Była córką Władysława i Antoniny Bąków. Całą rodziną
mieszkali w miejscowości Irena, powiat Puławy. Miała ledwie siedemnaście
lat, kiedy wzięła ślub. Jeszcze przed wojną, bo w 1938 wyszła za mąż za
Ignacego Wardala, który był buchalterem na kolei. A potem przyszła wojna.
Młode małżeństwo wstąpiło do konspiracji, do AK. Ona była łączniczką w
oddziale „Błyska”, a później „Zagona”. Często z narażeniem życia przenosiła
meldunki, rozkazy i prasę.
— Proszę powiedzieć coś więcej o mężu Heleny Wardal.
— Cóż ja mogę powiedzieć o jej mężu? W niektórych książkach piszą, że
jej mąż Ignacy zginął w czasie masowej egzekucji w Kurowie. Ale to
nieprawda. Jego brat, Daniel, w czasie okupacji pracował w przejętym przez
Niemców armijnym magazynie amunicji Stawy. Ale to była przykrywka.
Należał do AK i potajemnie wynosił amunicję na potrzeby konspiracji.
Początkowe sukcesy zachęciły go. Działał na coraz większą skalę i w końcu
wpadł. To jego Niemcy zabili w 1944 roku podczas masowej egzekucji w
Kurowie. Rozstrzelano wtedy czterdziestu Polaków, a dodatkowo
powieszono dziesięciu. Niemcy jeszcze wcześniej upomnieli się o Ignacego.
Mąż Heleny został aresztowany w 1942 roku i natychmiast wywieziony do
obozu w Auschwitz. Po dwóch tygodniach do domu przyszła lakoniczna
informacja, że nie żyje. A ona została sama z dwojgiem malutkich dzieci.

***

Niewiele zachowało się pamiątek po Helenie. Zdjęcie, komunistyczne


dokumenty zamknięte w archiwum, wspomnienia najbliższe] rodziny. Jedną
z najciekawszych rzeczy, jaka została po „Ramzesowej”, jest pewien film.
Kiedy zaczynamy go oglądać, coś trzeszczy w głośniku, jakbyśmy słuchali
nagrania ze zdartej analogowej płyty Obraz również jest mało wyraźny,
ciemnoszary i bez kontrastów. Momentami nabiera ciemniejszych bądź
jaśniejszych barw, cały czas przerywany białymi poziomymi pasami
pojawiającymi się na ekranie. Ale nagranie ma już przecież siedemdziesiąt
lat. I tak powinniśmy się cieszyć, że w ogóle cokolwiek widać i słychać. Film
pochodzi z archiwum Polskiej Kroniki Filmowej (numer 29/45) i nosi tytuł:
Proces członków NSZ w Łodzi.
— W Łodzi odbył się proces członków NSZ-owskiej bandy „Błyskawica”
— krzykliwym tonem propagandowej tuby PRL zaczyna spiker — którzy
dokonali morderstw na osobach: małżonków Zakrzewskich, nauczyciela
Barczyńskiego i członka Samopomocy Chłopskiej Górniaka.
W tym czasie kamera pokazuje wojskowy skład sędziowski z siedzącym
pośrodku majorem, przed którym stoi wielki srebrzysty krucyfiks, jakby
urągający ówczesnej sprawiedliwości. Potem operator z wolna przesuwa
kamerę i widzimy z bliska twarze oskarżonych. Pierwszy siedzi mężczyzna z
wąsami, za nim dwóch młodych chłopaków. Z tyłu, za nimi, w drugim
rzędzie zajęła miejsce ładna kobieta w nienaturalnie wykrzywionymi ustami.
To właśnie Helena. Kamera szybko wraca, ukazując ponownie skład
sędziowski, zahacza jeszcze o uzbrojonych w pepesze strażników i
zatrzymuje się na pierwszym z oskarżonych, tym z wąsami.
Helena Wardal „Ramzesowa”
(zbiory Zofii Leszczyńskiej; J. Kielboń, Z. Leszczyńska, Kobiety Lubelszczyzny
represjonowane w latach 1944—1956)

— Herszt bandy Marian Grabski pseudonim organizacyjny „Spec” - coraz


bardziej podnieca się spiker. — „Spec” był organizatorem skrytobójczych
morderstw. Egzekucji dokonywał na podstawie wyroków śmierci
otrzymywanych za pośrednictwem łączniczki Heleny Wardal pseudonim
„Ramzesowa”.
Teraz widzimy z szerokiej perspektywy całą ławę oskarżonych wraz z
siedzącymi na pierwszym planie obrońcami. Potem kamera daje zbliżenie
twarzy kolejnych żołnierzy podziemia, a spiker przedstawia ich:
Jerzy Maik pseudonim „Jurek”, Jerzy Walaszczyk pseudonim „Postrach”,
o niebieskich oczach, dwaj młodociani mordercy pozostający pod
kierownictwem „Speca”. Oskarżeni przyznali się do zarzucanych im zbrodni.
Dalej w kronice widzimy fragmenty zeznań oskarżonych. O zabójstwie na
Zakrzewskich i Barczyńskim opowiada krótko Maik, a jego relację
potwierdza Walaszczyk. Jeszcze słowo od siebie dodaje Grabski. Sprawnie
wycięte i zmontowane urywki ich wypowiedzi wystawiają jednoznacznie
negatywną ocenę zasiadającym przed sądem oskarżonym. Z ich słów wynika,
że mordowali z zimną krwią bezbronnych ludzi, w tym kobiety. W trakcie
relacji ze składania zeznań wadzimy salę sądową sfilmowaną z góry,
zapewne z jakiegoś balkonu a na niej sędziów z krzyżem na stole oraz
oskarżonych. Wyróżnia się postać kobiety która cały czas zasłania twarz
rękoma.
— Najwyższy Sąd Wojskowy pod przewodnictwem majora Janowskiego
— entuzjazmuje się na koniec komunistyczny spiker — skazał morderców
rodziny robotniczej, nauczyciela i działacza ludowego na karę śmierci przez
rozstrzelanie. Pozostali oskarżeni otrzymali kary więzienia od lat pięciu do
dziesięciu.

***

— Bo ona, proszę pana, ta „Ramzesowa”, ona chciała już z tym skończyć.


Miała dość wojny, konspiracji, chciała normalnie żyć. Była sama z dziećmi.
Zostawiła synka Bernarda pod opieką teściów i wyjechała ze swoją siostrą i
córeczką do Łodzi. Szukała pracy w fabryce albo szwalni, żeby móc
utrzymać rodzinę. Planowała trochę zarobić, a potem znaleźć mieszkanie dla
siebie i rodziny. Pech chciał, że kiedy na samym początku, po przyjeździe do
dużego miasta, nie miała gdzie mieszkać, zatrzymała się u znajomego z
podziemia. Przywiozła mu nawet jakieś nielegalne gazetki i dokumenty
zamknięte w kopercie. Dopiero później okazało się, co było w tych
kopertach.
— Czy wiadomo, co Helena Wardal miała robić w Łodzi? Jakie były jej
zadania konspiracyjne?
— W zamierzeniach jej przełożonych z konspiracji miała tam w dalszym
ciągu wykonywać tajne misje. To było już po wyzwoleniu i zakończeniu
wojny, ale jej nikt nie pytał o zdanie. Z drugiej strony nikt też nie zwolnił jej
z akowskiej przysięgi. Nadal trwała więc w konspiracji. I działała, ale z coraz
mniejszym rozmachem i zaangażowaniem. Ten jej wyjazd do Łodzi miał być
pretekstem do zerwania z organizacją. Miał dopomóc jej wycofać się z
konspiracyjnej działalności, stał się dla niej i jej dzieci przekleństwem.
Wszystko przez tę sprawę zabójstwa małżonków Zakrzewskich.

***

A było to tak. Zakrzewski należał do Polskiej Partii Robotniczej (PPR) i


jakiś jego młody kuzyn, któremu ten partyjniak mocno zaszedł za skórę,
postanowił go trochę postraszyć. Znał się dobrze „Jurkiem” od „Speca” i
namówił go na jedną niebezpieczną akcję. Mieli w kilku chłopaków wpaść
do Zakrzewskiego z pistoletami, postraszyć go, a przy okazji zdobyć broń.
Taka czysta robota, bez ofiar. Zresztą na Zakrzewskiego nie było wyroku
śmierci od „Orlika”. Miała to być prywatna inicjatywa kilku młodych
konspiratorów.
Poszli na akcję we czterech: „Jurek”, „Postrach”, Heniek i Józek.
Prowadził Heniek, a Józek miał zostać na ulicy jako ubezpieczenie.
Zakrzewscy mieszkali w Łodzi przy ulicy Czystej. Młodzi mężczyźni dotarli
pod ich dom, kiedy już się ściemniało. Trzej weszli do środka, a jeden został
przed domem. Mieszkańcy niczego się nie spodziewali, drzwi były otwarte,
ale mimo to Heniek grzecznie zapukał. Wpuściła ich żona Zakrzewskiego, a
kiedy spytali o męża, zaprowadziła chłopaków do pokoju.
Szkic sytuacyjny z ubeckich akt dotyczący stanu rzeczy w mieszkaniu małżeństwa
Zakrzewskich
(Instytut Pamięci Narodowej)

Dopiero wtedy krzyknęli: „Ręce do góry!”. Komunista posłusznie wstał i


podniósł ręce, ale jego żona spanikowała. Próbowała uciekać. W drzwiach
zastąpił jej drogę „Postrach”, a potem, kiedy chciała wyskoczyć oknem,
zaczęli do niej strzelać. Trafiona kilka razy, wyleciała na podwórze i tam już
została. Wtedy Zakrzewski z szaleństwem w oczach rzucił się na „Jurka”.
Szamotali się przez chwilę, i w pewnym momencie młody chłopak chwycił
mocniej kolbę pistolu i nacisnął spust. Padł strzał i pepeerowiec zachwiał się.
Wtedy drugi z napastników strzelił z boku jeszcze kilka razy i Zakrzewski
padł. Konspiratorzy natychmiast uciekli z miejsca zdarzenia i rozeszli się do
domów.
Kiedy zameldowali „Specowi” o zabójstwie małżeństwa, ten, chociaż nie
dostał od przełożonych rozkazu na Zakrzewskiego, przygotował raport z
akcji, by go wysłać do „Orlika”. Meldunek miała zawieźć Helena Wardal, ale
już nie zdążyła. Później na przesłuchaniach „Spec" mówił, że dziewczyna nic
nie wiedziała o zabójstwach. Przy niej nie rozmawiali o tych akcjach, a
wyroki śmierci oraz meldunki z ich wykonania były transportowane w
zamkniętych kopertach. Ale i tak nie uchroniło jej to przed najgorszym.

***

Czy była bita podczas przesłuchań? Oczywiście w ubeckich dokumentach


nie ma o tym najmniejszej wzmianki. Ale ja myślę, że tak. Na tym filmie
Polskiej Kroniki Filmowej jest jeden kadr, w którym kamera ukazuje
zbliżenie twarzy kobiety. To właśnie „Ramzesowa”, z nienaturalnie
wykrzywionymi ustami. Wydaje mi się, że była bita, a te skrzywione usta to
ślad po wybiciu szczęki.
Pierwsze jej przesłuchanie miało miejsce 4 września 1945 roku na UB w
Łodzi. Standardowo pytali jej o życiorys i działalność w konspiracji podczas
wojny i okupacji. To chyba w trakcie tego przesłuchania została
wmanipulowana w przynależność do NSZ. A ona przecież nigdy z NSZ nie
miała nic wspólnego. Mówiła, że należy do AK i wtedy pewnie wmawiali jej,
że AK już dawno jest rozwiązana, a każdy, kto w dalszym ciągu konspiruje,
musi działać na rzecz narodowców z NSZ. I tak zostało zapisane w
protokole: „Obecnie należę do organizacji NSZ, zwerbowana zostałam w
drugiej połowie czerwca 1945 roku przez «Trzaskę», którego nazwiska nie
znam”. Potem kobieta próbowała się z tego wycofać, ale było za późno. Na
papierze zostało zapisane, że działała w NSZ.
Protokół przesłuchania Heleny Wardal „Ramzesowej”
(Instytut Pamięci Narodowej)

W tej pierwszej rozmowie oficera śledczego z „Ramzesową” uderza jedna


z wypowiedzi Heleny. Mówi ona dosłownie: „Do Łodzi przyjechałam na
początku sierpnia 1945 roku. Chciałam w tym mieście rozpocząć normalne
życie, zacząć pracę w fabryce i jeślibym się już mogła utrzymać z rodziną, to
miałam zerwać z organizacją raz na zawsze”.
Kolejne przesłuchanie odbyło się dwa tygodnie później, a na nim Helena
Wardal tylko potwierdziła swoje poprzednie zeznanie i dopowiedziała, iż za
działalność dostawała miesięczne wynagrodzenie w wysokości 1000 złotych.
Tego samego dnia odbyło się jeszcze jedno przesłuchanie, chyba
najbardziej ze wszystkich znaczące. Prowadził je oficer śledczy Edmund
Bocheński. Zapisana rozmowa ukazuje konspiratorkę całkowicie już
pogodzoną z losem. „Ramzesowa” przyznaje się do wszystkiego. Analizując
te stenogramy, można tylko domniemywać, iż w międzyczasie coś ważnego
musiało się wydarzyć. Czy poddawano ją torturom? Może zamknięto w
karcerze? A może tylko stosowano szantaż psychiczny, wykorzystując w tym
celu jej obawy o los dzieci?

***

— Czy potwierdzacie swoje zeznania złożone w dniu 4.09.1945?


— Tak jest. Potwierdzam swoje zeznania złożone w dniu 4.09.1945.
— Przyznajecie się, że już po wyzwoleniu Polski spod okupacji
niemieckiej należeliście do NSZ do chwili waszego aresztowania i byliście
łączniczką pomiędzy grupą egzekucyjną pod dowództwem Mariana
Grabskiego a jego przełożonym „Orlikiem” oraz że przywoziliście ze sobą
gazetki konspiracyjne i różne rozkazy?
— Tak, przyznaję się, że należałam do AK, a że to była organizacja NSZ,
tego nie wiem. Należałam od czerwca 1945 roku. Przewoziłam gazetki
konspiracyjne oraz różne rozkazy. Po przyjeździe do Łodzi w początkach
sierpnia byłam przeznaczona na łączniczkę do Mariana Grabskiego
pseudonim „Spec”.
— Przyznajecie się, że po przyjeździe do Łodzi w początkach sierpnia
1945 roku przywieźliście ze sobą piętnaście sztuk takich gazetek?
— Tak jest, przyznaję się, że przyjeżdżając do Łodzi, przywiozłam ze sobą
z Dęblina piętnaście sztuk gazetek konspiracyjnych, które wręczyłam
Grabskiemu Marianowa.
— Przyznajecie się, że u was były przechowywane wyroki śmierć
dokonane na osobach Barczyńskiego i Górniaka?
— Grabski dał mi do przechowania jakąś kopertę z pismami, lecz co
zawierały te koperty, tego nie wiem.
— Przyznajecie się do tego, że należeliście do organizacji, która miała na
celu obalenie demokratycznego ustroju państwa polskiego i wprowadzenie
ustroju narodowosocjalistycznego?
— Tak. Przyznaję się, że należałam do organizacji, która miała na celu
obalenie demokratycznego ustroju państwa polskiego i wprowadzenie ustroju
narodowosocjalistycznego.

***

Można by powiedzieć, że takimi zeznaniami przesłuchiwana sami


skazywała się na najwyższy wymiar kary. Gdyby nie to, że panami życia i
śmierci i tak byli tu komunistyczni sędziowie i prokuratorzy.

***

— Bo to musiało być jakieś potknięcie władzy ludowej, proszę pana. Ona


nie powinna zginąć. Może nawet nie powinna ani na chwilkę znaleźć się za
kratkami. Nawet w tamtych nieludzkich czasach jej wina była żadna. Bo co
to było za straszne przestępstwo? Że przywiozła do Łodzi piętnaście
nielegalnych gazetek? Albo że należała kiedyś do AK? Żadna zbrodnia.
Wielu ludzi należało. A niektórzy porobili nawet później w Polsce Ludowej
niezgorsze kariery. Za nielegalny kolportaż antypaństwowych gazetek mogła
dostać najwyżej kilka lat. Tak myślę.
— Czy jej wiek i to, że miała dzieci, mogło w jakiś sposób wpłynąć na
wynik śledztwa i postanowienie sądu?
— Wydaje mi się, że nawet ci „czerwoni” sędziowie i prokuratorzy
powinni dokładnie przemyśleć swoją decyzję, widząc przed sobą młodą
kobietę. Z pewnością musieli wiedzieć, że mimo swoich dwudziestu czterech
lat jest już wdową i ma dwójkę małych dzieci. Chociażby to mogło wzbudzić
w tych komunistycznych łajdakach jakieś ludzkie uczucia. Ale nie. Oni
zdawali się tego w ogóle nie zauważać. Wystarczyło im, że była w kontakcie
ze „Specem”, a on dla nich no wiadomo — zbrodniarz wydający wyroki
śmierci. Była zamieszana w tę działalność i to wystarczyło. Przywiozła
wyroki śmierci? Przywiozła. Nieważne, że nie wiedziała, co jest w kopertach.
Dla nich była winna. I dobrze wiedzieli, jak ją przykładnie ukarać.
***

Najwyższy Sąd Wojskowy zebrał się punktualnie o dwunastej. Było to 21


września 1945 roku na sesji wyjazdowej w Łodzi. Na ławie oskarżonych
zasiadło łącznie dziesięć osób, w tym cztery kobiety. Całej grupie zarzucano
przynależność do NSZ, a więc organizacji, która w zamyśle komunistycznej
doktryny podczas okupacji „współpracowała z Niemcami”, a dodatkowo
nawet teraz „dąży do planowego wytępienia ludności żydowskiej”. Winą
polskich konspiratorów było posiadanie broni (trzy pistolety i automat) oraz
materiałów wybuchowych. Oskarżano ich o działalność terrorystyczną i
faszystowską, o walkę przeciwko nowym władzom państwa polskiego, ich
sojusznikom z Armii Czerwonej oraz funkcjonariuszom UB i Milicji
Obywatelskiej (MO). To nie koniec. Zaślepiona organizacja podziemna
zwalczała nawet cywilnych członków PPR, Samopomocy Chłopskiej oraz, co
najgorsze, nauczycieli. Jak pisano, w walce tej „posługuje się środkami
wybuchowymi o wielkiej sile, wywołującymi niebezpieczeństwo
powszechne, i mordami kapturowymi”. Ale najpoważniejszym oskarżeniem
były zabójstwa dokonane na komunistycznych działaczach: kierowniku
szkoły Janie Barcińskim, Józefie Górniaku z Samopomocy Chłopskiej i
małżeństwie Zakrzewskich z PPR.

Fragment zeznania Heleny Wardal z rozprawy sądowej


(Instytut Pamięci Narodowej)
Pośród oskarżonych i sądzonych znalazła się, chyba trochę przypadkowo,
Helena Wardal. Zanotowano o niej: „Wardal Helena, córka Władysława i
Antoniny, urodzona 16.01.1921 we wsi Mierźwiączka, powiat Puławy,
Polka, mężatka (2 dzieci — 1 i 5 lat), bez zawodu, wykształcenie 7
oddziałów szkoły powszechnej, w Wojsku Polskim nie służyła, orderów i
odznaczeń nie posiada, zamieszkała we wsi Irena powiat Puławy, woj.
lubelskie, rzekomo nie karana”.
Dopiero na rozprawie sądowej Helena Wardal próbowała prostować swoje
niektóre, wcześniej wymuszone na niej, zeznania. Bardzo zależało jej na tym,
aby nie kwalifikowano jej jako działaczki NSZ, a wyłącznie AK.
— Do winy się poczuwam — mówiła przed sądem — jednak nie
przyznaję się do przynależności do NSZ. Do AK wstąpiłam w 1943 roku i
byłam w szeregach tej organizacji jeszcze na miesiąc przed wejściem Armii
Czerwonej, kiedy to odeszłam na własną prośbę. Ponownie zwerbowana
zostałam w czerwcu 1945 roku w Dęblinie przez „Trzaskę”. Pseudonim mój
był „Ramzesowa”. Pełniłam funkcję łączniczki. Dowódcą moim był „Orlik”,
jednak osobiście go nie znałam. Kontaktowałam się tylko z „Trzaską”. W
Dęblinie przenosiłam prasę. Gazetki otrzymywałam od „Trzaski” i
przewoziłam je do Puław, gdzie dostarczałam je na wyznaczony punkt. Były
to tytuły „Żagiew” i „Wiadomości Bieżące”. Zawoziłam od stu, dwustu
egzemplarzy. Czasem czytałam je, ale bardzo rzadko. Moje pobory wynosiły
1000 złotych miesięcznie oraz zwrot kosztów przejazdu.
— Do Łodzi przyjechałam, by odsunąć się od pracy konspiracyjnej —
kontynuowała swoje zeznanie. — Adres Grabskiego w Łodzi otrzymałam od
„Pumy”. Przy tej okazji przywiozłam do Grabskiego piętnaście sztuk gazetek
otrzymanych od „Trzaski”. Ponieważ Grabowskiego nie zastałam, gazetki te
wręczyłam „Klinowi”. Gdy zetknęłam się z Grabskim, powiedziałam mu, że
chcę tu znaleźć pracę i zamieszać na stałe. Znałam go z czasów okupacji,
kiedy nosił pseudonim „Spec”. Przyjąłby mnie również, gdybym przyjechała
nie w celu nawiązania z nim kontaktu. Funkcji łączniczki w Łodzi nie
zaakceptowałam i do „Orlika” nie jeździłam. O tym, że grupa ludzi
Grabowskiego ma kogoś mordować — nie wiedziałam. Broń raz widziałam u
„Speca”, jednak o zakazie jej posiadania nie wiedziałam. Kwota 750 złotych
od Grabskiego nie otrzymałam. W ogóle bardzo mało z nim rozmawiałam,
ponieważ zazwyczaj nie było go w domu. Dla „Speca” od „Orlika” za
pośrednictwem „Trzaski” żadnych instrukcji nie przywiozłam. W żadnym
posiedzeniu udziału nie brałam. O tym że „Spec” ma wyjeżdżać do Dęblina
— wiedziałam. Kopertę zawierającą jakieś pisma dostałam od „Pawła”, przy
czym zaznaczył on, bym doręczyła ją Grabskiemu. Nie wiedziałam, że
koperta ta może zawierać wyroki śmierci. Tym bardziej że Grabski nie czytał
jej zawartość w mojej obecności.
— Dopiero później — zakryła na moment twarz, jakby chciała odizolować
się od świata, od wszystkich wokół — zdałam sobie sprawę, że przez tę
łączność wykonuję niedozwolone czynności. Nie wiem jakie zadania miał
„Spec”, gdyż jego pracą nie interesowałam się. Tr 750 złotych, jakie miał mi
przywieźć „Spec” od „Orlika”, były te moje zaległe pobory. Jaką funkcję
pełnił „Trzaska”, nie umiem powiedzieć. Wiedziałam o tym, że oskarżony
Grabski przywiózł materiały wybuchowe z Dęblina od „Orlika”, natomiast
nie wiedziałam do jakich celów mają być one użyte. Wiem, że „Spec”
przewoził tylko plastyk. Ponownie wstąpiłam do AK, bo byłam do tego
zmuszona. Żaden z członków organizacji nie został zwolniony z przysięgi,
jaką uprzednio złożył. Ale nie wiem, co to jest NSZ, i nawet nie słyszałam, że
taka organizacja istnieje.
— A jednak oskarżona zeznawała, że przyjechała do Łodzi jako łączniczka
pomiędzy „Orlikiem” a „Specem”.
— Postanowiłam sobie, że jak pójdę do pracy, to stopniowo wycofam się z
działań konspiracyjnych. Z nazwą NSZ zetknęłam się po raz pierwszy
podczas śledztwa. Tam przesłuchujący mnie oficer powiedział, że AK jest
rozwiązana, a ci, co pozostali w konspiracji, należą do NSZ.
— Dlaczego wstąpiliście do podziemnej organizacji AK?
— Wstępując do AK, kierowałam się chęcią zemsty, gdyż mojego męża
zamordowali Niemcy. W akcjach bojowych udziału nigdy nie brałam. Do
Łodzi przyjechałam z własnej inicjatywy, a ponieważ nie miałam tu nikogo
oprócz Grabskiego — pierwsze kroki skierowałam właśnie do niego.

***

— Udzielamy oskarżonym możliwości wypowiedzenia przed sądem


ostatniego słowa.
— Oświadczam, że byłem członkiem AK. — Pierwszy mówił Marcin
Grabski „Spec”. - I jako taki oddaję się do dyspozycji sądu.
— Byłem członkiem AK. — To Jerzy Maik „Jurek”. — I jako taki oddaję
się do dyspozycji sądu.
Te same słowa powtórzył Jerzy Walaszczyk „Postrach”.
— Przyznaję, że byłam członkiem AK — cicho wydusiła w sobie Helena
Wardal. - Ale proszę o łagodny wymiar kary.
Stanisława Miksa zwróciła się do sądu z prośbą o uniewinnienie.
To samo powtórzyli Zygmunt Tatarowicz i Kazimiera Maik. O łagodny
wymiar kary poprosili w ostatnim słowie Mieczysław Banasiak i Antoni
Grabski. Natomiast Antonina Grabska oddała się do dyspozycji sądu, który o
osiemnastej trzydzieści udał się na naradę. Przedstawiciele organu
sprawiedliwości wrócili po dwóch godzinach z gotowymi wyrokami.
Helenę Wardal uznano winną tego, że brała czynny udział w działalności
organizacji NSZ, pełniąc w niej do końca lipca 1945 roku funkcję łączniczki
pomiędzy „Orlikiem” a „Trzaską”, a od sierpnia do 1 września tego samego
roku utrzymywała łączność pomiędzy „Orlikiem” a przebywającym w Łodzi
Marianem Grabskim „Specem”. Za tę działalność pobierała pensję w
wysokości 1000 złotych miesięcznie. Ponadto „Ramzesowa” przetrzymywała
u siebie relacje o wykonywaniu wyroków śmierci z okręgu łódzkiego przez
grupę egzekucyjną „Błyskawica”. Oprócz tego winą młodej kobiety było
również to, iż jako łączniczka przewoziła gazetki NSZ, przez co udzielała
pomocy owej organizacji — związkowi, który miał na celu obalenie
demokratycznego państwa polskiego. Uznano ją winną i skazano na karę
śmierci.
Oprócz niej najwyższy wyrok dostali Marian Grabski, Jerzy Maik, Jerzy
Walaszczyk i Mieczysław Banasiak. Komuniści przypomnieli jeszcze, że
skazanym na karę śmierci przysługuje prawo złożenie prośby o ułaskawienie
do prezydenta Bolesława Bieruta. Zygmunt Tatarowicz dostał karę dziesięciu
lat więzienia, Antonina Grabska i Antoni Grabski zostali skazani na sześć lat,
natomiast Stanisława Miksa i Kazimiera Maik usłyszały wyrok pięciu łat
pozbawienia wolności każda. Natychmiast na mocy ustawy amnestyjnej
trzem pierwszym karę więzienia skrócono o połowę, a Miksie i Maik zostały
do odsiadki po dwa łata.
Rozprawa zakończyła się 29 września o godzinie dwudzieste pierwszej
dziesięć.

***
Nie powinna była umierać. Była na to za młoda i zbyt piękna. Alt cóż,
wyrok to wyrok. Jej obrońca chciał przekonać ją do podpisania prośby o
łaskę do Bieruta. Ale nie chciała tego zrobić. Nie potrafili już walczyć.
Brutalny wyrok przytłoczył ją. Brzydziła się komunistycznymi fałszywymi
zarzutami. Do końca uparcie powtarzała, że była w AK, a nie w NSZ. Nic to
nie dało. Do opinii publicznej przedostała się wiadomość, że Helena Wardal
należała do NSZ-owskiej bandy „Błyskawica”, odpowiedzialnej za mordy na
niewinnych ludziach, i że „Ramzesowa” przewoziła do herszta tej bandy
zatwierdzone wyroki śmierci na działaczach partyjnych i społecznych.
Bolesław Bierut, 1948 r.
(Wolne zasoby Wikipedii)
Odręczna notatka Bolesława Bieruta w spranie skazanych w dniu 29 września 1945 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

Do Bolesława Bieruta z prośbą o ułaskawienie dziewczyny napisał pismo


jej obrońca z urzędu. W piśmie tym wspominał, że została zmuszona do
konspiracji w powojennej Polsce, że nie wiedziała o zbrodniczym działaniu
grupy Grabskiego. Że tak naprawdę chciała tylko normalnie żyć, pracować,
utrzymać dzieci, a na rozprawie wyraziła gotowość służenia
demokratycznemu państwu polskiemu.
Jeszcze tego samego dnia telefonogramem przyszła odpowiedź prezydenta:

W stosunku do skazanych Grabskiego Mariana, Maika Jerzego,


Walaszczyka Jerzego i Wardal Heleny z prawa łaski nie skorzystam.
Skazanemu Banasiakowi Mieczysławowi zamienić karę śmierci na dziesięć
lat więzienia z pozbawieniem praw obywatelskich i honorowych na lat pięć
po odbyciu kary.

Bolesław Bierut

***

— Ech, proszę pana. Zabili ją jak psa i zakopali w bezimiennym dole na


łódzkim poligonie. Jak psa, powtarzam panu. Pohańbić za życia, pohańbić po
śmierci — taka dewiza przyświecała tym „czerwonym” mordercom. To było
1 października 1945 roku. I przez sześc miesięcy była cisza. Rodzina nie
wiedziała, co się z nią dzieje. Mieli jakieś niesprawdzone wiadomości o
aresztowaniu, procesie, a nawet o karze śmierci. Ale to były plotki z trzeciej
ręki, więc nie traktowali ich poważnie. Martwili się, owszem, ale myśleli,
mieli nadzieję, że Helena żyje. I właśnie w marcu 1946 roku przyszła nowa
informacja, która wlała w serca członków jej rodziny otuchę. Nie wiadomo
nawet, kto rozpuścił plotkę, że Helena Wardal jest zamknięta w więzieniu w
Sieradzu. Jej matka, która opiekowała się synkiem „Ramzesowej”
Bernardem, jakby odżyła. Dotąd z rozpaczy rwała swoje siwe włosy z głowy,
a teraz z radości nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Prędko uwinęła się i
znalazła jakiegoś pisarza, który pod jej dyktando wystukał na maszynie
pismo do Bieruta.
Protokół wykonania kary śmierci na Helenie Wardal
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Czy wiadomo, co napisała w tym liście do prezydenta?


— W kilku słowach starsza kobiecina próbowała wyprosić łaskę dla swojej
córki. Skarżyła się, że ma na utrzymaniu synka Heleny, i sama już ledwo
żyje. Mam tu kopię tego pisma. Przeczytam panu fragment: „Przytaczając
powyższe motywy i pogłoski, które daj Boże, by się sprawdziły — proszę
Obywatela Prezydenta o łaskę dla mej córki i w drodze wyjątku o zwolnienie
jej z więzienia. Za tę łaskę będę wdzięczna do śmierci”. Ale to była bujda z tą
wiadomością, że „Ramzesowa” siedzi za kratami więzienia w Sieradzu.
Helena od wielu miesięcy już nie żyła. Na pismo Antoniny Bąk nikt nie
raczył nawet odpisać, a ona sama z czasem pogodziła się z losem swojej
córki. Domyśliła się, że nie żyje, bo przecież w przeciwnym wypadku
próbowałaby nawiązać kontakt ze swoimi dziećmi.
— Czy wiadomo, co działo się z dziećmi Heleny Wardal po jej śmierci?
— Córeczka Heleny zmarła jako małe dziecko, a małym Bernardem
opiekowała się najpierw matka Heleny, a potem chłopiec pomieszkiwał u
drugich dziadków, rodziców swojego nieżyjącego taty - Jana i Marianny
Wardalów, a także u Celiny i Piotra Wardalów W tym czasie chłopak chodził
do szkoły do Ryk. Teraz ma własną rodzinę i mieszka w Gdańsku. Ale już
nie chce rozmawiać na te tematy
— twierdzi, że to, co wiedział, wszystko już przekazał. Nie spotyka się z
historykami ani dziennikarzami. W łatach 90. sprawą śmierci swojej babci
zajął się Robert Wardal. To na jego wniosek sąd rozpatrzył ponownie casus
Heleny Wardal i w 1992 roku unieważnił wyrok z roku 1945 oraz
zrehabilitował ją całkowicie. W uzasadnieniu napisano, że czyny Heleny
„popełnione zostały w związku z działalnością na rzecz niepodległego bytu
Państwa Polskiego”.
— A czy udało się dowiedzieć, gdzie „Ramzesowa” została pochowana?
— To również ciekawa historia. Po latach odnalazł się grób
„Ramzesowej”. Śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej (IPN) przyniosło
skutek w 1995 roku. To wtedy instytucja powiadomiła Roberta Wardala, iż
cztery rozstrzelane wówczas osoby zostały pochowane w dniu kaźni w
zbiorowej mogile na terenie poligonu na Łódzkim Brusie. Grobem
potajemnie opiekowała się Janina Walaszczyk_ siostra matki Jerzego
Walaszczyka, skazanego i rozstrzelanego razem z „Ramzesową” „Postracha”.
To właśnie z inicjatywy Janiny w 1959 roku odbyła się ekshumacja
pochowanej na Brusie czwórki konspiratorów. Z dołu śmierci wydobyto
między innymi buty — damskie atłasowe czółenka, z pewnością należące do
Heleny. Wszystkie znalezione szczątki i rzeczy złożono do jednej trumny. Tę
następnie umieszczono w grobie matki Walaszczykowej pochowanej w 1932
roku na cmentarzu w Łodzi na Zarzewiu. Niestety, co może wprowadzić w
błąd, na tablicy umieszczono tylko nazwisko Jerzego Walaszczyka. Ale z
całą pewnością spoczywają tam także prochy Heleny Wardal, konspiratorki
AK o pseudonimie „Ramzesowa”.
ZIUTA
Kidy usłyszeli stukot podkutych butów na żwirowanej drodze, zaszyli się w
nadbrzeżnych zaroślach. On przytulił twarz do wilgotnej ziemi, a ona
całkowicie wstrzymała oddech. Bała się, ale zerkała spomiędzy gałęzi w
stronę zbliżających się żołnierzy. Nosili charakterystyczne hełmy i stukali
obcasami po kamieniach. Od do czasu blaszany brzdęk informował, że
właśnie kolba karabinu obiła się o manierkę lub metalową puszkę z maską
przeciwgazową. Niemiecki patrol mijał ich powoli. Widać było, że to
zdyscyplinowane wojsko. Nie palili, nie rozmawiali ze sobą, tylko
skrupulatnie obchodzili we trójkę powierzony im rewir. Rozglądali się na
wszystkie strony, oświetlając silnym snopem światła latarki czarną toń rzeki
płynącej w dole.
Gdy żołnierze zniknęli w ciemności, chłopak szturchnął ją w ramię. Wstali
i, starając się zachować absolutną ciszę, ruszyli w dalszą drogę. Szli lekko
pochyleni, mijając coraz gęstsze krzaki. Wkrótce dotarli do brzegu
porośniętego trzciną i pałkami wodnymi. Teraz już musieli wejść do wody.
Dobrze, że rzeczne zarośla były w tym miejscu wyjątkowo gęste i całkowicie
zasłaniały ich od strony wału przeciwpowodziowego, po którym chodziły
patrole. Dziewczyna zatrzymała się po kolana w wodzie, ciężko oddychając,
bardziej z przejęcia niż ze zmęczenia. Jej towarzysz wszedł głębiej. Krążył to
w jedną, to to w drugą stronę, pochylając się co jakiś czas i szukając czegoś
w ciemnej toni. Długo nie mógł znaleźć zatopionej w tym miejscu łodzi i
zaczynał się denerwować. Woda sięgała mu już powyżej pasa, a jego ruchy
stawały się coraz bardziej nerwowe.
Józefa Podubna „Baśka”, „Ziuta”
(zbiory rodzinne Małgorzaty Ożóg)

— Ciii! — Dziewczyna w końcu nie wytrzymała i syknęła ostrzegawczo.


— Nie widzę jej — szeptał zakłopotany. — Powinna być gdzieś tutaj. W
dzień wszystko wygląda inaczej.
— Przez ten patrol chyba trochę za wcześnie skręciliśmy do rzeki.
Chodźmy jeszcze kawałek na północ.
— Dobrze - zgodził się i wyszedł z wody. Ruszyli w dalszą w drogę, na
przemian brnąc w grzęzawisku albo brodząc w wodzie pomiędzy trzcinami.
Po kilkunastu metrach chłopak się rozpogodził. Rozpoznał znajomy teren i
wydeptane zejście na brzeg. Tym razem nie miał kłopotów z odnalezieniem
łodzi. We dwójkę z niemałym trudem wyciągnęli ją na ląd spośród
szuwarów, cały czas pilnując, żeby za bardzo nie hałasować. Obrócili ciężkie
czółno na bok, wylewając nagromadzoną wodę. Potem ostrożnie zsunęli
łódkę na rzekę i wskoczyli do środka. Dziewczyna usiadła na dziobie i
delikatnie rękami rozsuwała trzciny, a chłopak wiosłował. Najpierw
spokojnie, aby zbyt głośnym pluskiem nie zdradzić swojej obecności. Gdy
dotarli na środek rzeki, przyspieszył i łódź wartko pomknęła w stronę
przeciwległego brzegu.
Ciemność szczelnie otulała przestrzeń wokół nich, a nad rzeką unosiła się
lekka mgła. Wiosło cicho pluskało o powierzchnię wody, i rzeczna toń
szemrała, jakby chciała ukołysać młodych do snu. Ale dziewczyna nie była
senna. Poddała się urokowi chwili i zapomniała na moment o grożącym im
niebezpieczeństwie. Zerkała tylko co rusz za siebie, na pracującego przy
wiosłach przystojnego towarzysza, i sprawdzała, czy w kieszeni płaszcza
wciąż znajdują się przewożone tajne dokumenty. Uśmiechnęła się. W tym
momencie wierzyła, że uda im się szczęśliwie zakończyć misję.
Wtem z tyłu, z daleka dotarł do nich niemiecki gardłowy okrzyk:
— Halt! Halt!
Światło latarki przesuwało się nerwowo po rzece, ale odpłynęli już na tle
daleko, że skryci we mgle pozostawali niewidoczni dla stojących na brzegu
żołnierzy. Snop światła niknął gdzieś pośrodku ciemnej toni, nie dochodząc
do ich czółna. Ale Niemcy nie rezygnowali. Po chwili z miejsca, w którym
stali, huknął strzał. Jeden, a zaraz po nim drugi i trzeci. Dziewczyna
odruchowo zsunęła się na dno i schowała za burtę. Akurat wtedy, kiedy
trzecia kula niebezpiecznie blisko świsnęła w powietrzu. Chłopak poszedł w
jej ślady, ale wcześniej kilka razy mocniej uderzył wiosłami o powierzchnię
wody, kierując łódź w stronę brzegu. Za moment poczuli charakterystyczne
szarpnięcie. Dopłynęli na płyciznę. Niemcy w dalszym ciągu coś krzyczeli i z
rzadka jeszcze strzelali. Na szczęście niecelnie. Ale młodzi nie czekali na to,
co będzie dalej. Wyskoczyli z łodzi, kiedy tylko jej dziób zarył w piasek na
brzegu, i pędem puścili się w stronę ciemnych zarośli. Bali się, że również z
tej strony rzeki drogę może zagrodzić im niemiecki patrol. Jak najprędzej
chcieli oddalić się od Sanu.
Dopiero gdy poczuli, że są bezpieczni, pożegnali się. Ona musiała iść
dalej, aby przekazać na kontakt przenoszone dokumenty. On postanowił
jeszcze przed brzaskiem wrócić do łodzi i spróbować w innym miejscu
przeprawić się z powrotem przez rzekę.
— Zobaczymy się jeszcze? — spytał zakłopotany.
— Może... - odparła dziewczyna z iskrą w oku.
— Powiedz mi chociaż, jak masz na imię.
— Józka.

***

Józefa Podubna jeszcze przed 1939 rokiem wstąpiła do harcerstwa. Kiedy


przyszła wojna i okupacja, jako małoletnia dziewczyna złożyła harcerską
przysięgę i działała ze swoim bratem Władkiem w podziemiu ZWZ-AK i
NOW-AK. I chociaż miała zaledwie dwanaście lat, z całą mocą
zaangażowała się w konspirację, przyjmując pseudonim „Baśka”, a później
„Ziuta”. Razem z Władkiem, który był od niej starszy o dziesięć lat, należeli
do grupy Ludwika Więcława „Śląskiego” i to jego rozkazy najczęściej
wypełniali.
Józka urodziła się 13 lutego 1928 roku w Leżajsku jako córka Grzegorza i
Anieli Podubnych. Tata Józki był żołnierzem zawodowym w wojsku
rosyjskim. W roku 1910 przyjechał wraz ze swym ordynansem do Leżajska z
jakimiś ważnymi dokumentami, ale do Rosji już nie wrócił. Może
przeczuwał zbliżający się wybuch I wojny światowej albo - jeszcze gorszą -
bolszewicką rewolucję? Nie wiadomo. Tak czy inaczej razem z ordynansem
przekroczył granicę i udał się jeszcze dalej na zachód. Trafili na Śląsk i w
Katowicach podjęli pracę w kopalni. Podczas jednej z szycht miał miejsce
wypadek. Doszło do oberwania się stropu i ordynans zginął zasypany
gruzami. Przyszły ojciec Józefy zdecydował się porzucić niebezpieczną
pracę. Wrócił co Leżajska i pracował w miejscowych cegielniach. W tym
czasie poznał kobietę swojego życia — Anielę, z którą wkrótce wziął ślub. Z
tego małżeństwa urodzili się w 1918 roku syn Władysław, a dziesięć lat
później córka Józka.
Legitymacja szkolna Juzefy Podubnej z 1943 r.
(zbiory rodzinne Małgorzaty Ożóg)

Dziewczyna przed wojną uczyła się w szkole powszechnej, a potem czasie


okupacji uczęszczała do Szkoły Handlowej w Leżajsku. Dom rodziny
Podubnych znajdował się na uboczu miasta, nieopodal lasu, i pewnie dlatego
często zaglądali w to miejsce Polacy związani z podziemiem. Na początku
byli to młodzi chłopcy zaliczający kursy podziemnej podchorążówki czy
innego szkolenia wojskowego. Potem do rodziców Józki potajemnie
zachodzili partyzanci z oddziałów „Ojca Jana” i „Mewy”. Prosili o coś do
jedzenia, chcieli się umyć, ostrzyc czy po prostu odpocząć. Trwało to przez
całą niemiecką okupację i pomimo różnych przygód w domu Józefy zawsze
było bezpiecznie. A potem nadeszło lato 1944 roku i w Leżajsku pojawili się
barbarzyńscy Sowieci.
***

Drażniło ją strasznie to całe zamieszanie. Była przekonana, ze wejście


Rosjan to tylko zmiana jednego okupanta na drugiego. Dlatego do końca nie
mogła zrozumieć, co właściwie dzieje się w ich domu. Ale ojciec wiedział,
co robi, zapraszając Rosjan do mieszkania, bratając się z nimi i częstując
pędzonym w domu bimbrem. Właściwie częstowanie dotyczyło tylko
pierwszej kolejki. Później Sowieci musieli płacić za kolejne szklanki
brunatnego samogonu. Był to jaki-sposób na życie w trudnych, wojennych
czasach, zaraz po przejściu frontu. Do tego Rosjanie najczęściej na odchodne
kupowali jeszcze całe bańki napełnione po brzegi alkoholem.
Najgorsze, że Józia musiała usługiwać przy stole i kręcić się wokół tych
obcych przybyszy, choć wcale nie miała na to ochoty. A była młoda i piękna.
Pomiędzy jednym a drugim toastem niejeden z gości patrzył pożądliwie na
jej szesnastoletnie ciało i próbował zajrzeć głęboko w jasne oczy
dziewczyny. A ona zakłopotana unikała ich wzroku i skromnie spuszczała
powieki, przepychając się do stołu, aby po raz kolejny napełnić ich szklanki
mocnym trunkiem.
Kiedyś, po kilku kolejkach towarzystwo na tyle się rozochociła że przy
stole pojawiła się harmonia. Do zabawy dołączył brat Józki który
przypadkiem odwiedził tego wieczoru rodziców i został na dłużej skuszony
alkoholem. Śpiewom nie było końca. Jeden z młodszych mołojców wstał i
chwiejnym krokiem podszedł do Józki, prosząc ją do tańca. Lecz ta
dostrzegła właśnie przez okno zbliżającą się do ich domu bratową. Na twarzy
kobiety malowało się przerażenie. Józka przeprosiła czerwonoarmistę, a
kiedy ten nie usłuchał, odepchnęła namolnego wojaka w kąt pokoju i szybko
wybiegła na zewnątrz
Wzięła pod rękę przestraszoną szwagierkę i wyprowadziła z podwórza na
pole, byle dalej od bawiących się Sowietów, wśród których byli również
funkcjonariusze NKWD.
— Co się stało? — spytała Józka, gdy oddaliły się na bezpieczną
odległość.
— To jeszcze nie wiecie? Enkawudziści chodzą po mieście i aresztują
ludzi z konspiracji. Muszą mieć przygotowane gotowe nazwiska. Pół godziny
temu byli u nas w domu i szukali Władka. Powiedziałam, że nie wiem gdzie
jest, że pracuje daleko i późno wraca. Przetrząsnęli cały dom i na
nieszczęście znaleźli...
— Co znaleźli? — dopytywała coraz bardziej przerażona dziewczyna.
— Pamiętasz nasz ślub?
— Oczywiście...
W tym dniu dostaliśmy od „Wołyniaka” taki mały pistolecik, bardziej na
muchy niż do strzelania do ludzi. Pamiątka po dawnej partyzantce. I teraz
NKWD znalazło u nas ten pistolet. Wściekli się niemiłosiernie, zaczęli
rozwalać wszystkie sprzęty w domu. Grozili, że mnie zastrzelą. Ale na
szczęście im przeszło. Zabrali ten pistolet jako dowód rzeczowy, ale tak
naprawdę zależy im tylko na Władku. Nie przestaną go szukać.
— Jest u nas. Siedzi z ojcem i z Ruskimi przy stole i bawią się w
najlepsze.
— Wiem, że jest u was. Ale trzeba go natychmiast ostrzec.
— Poczekaj tu, za stodołą, a ja spróbuję go wywołać.
Józefa Podubna
(zbiory rodzinne Małgorzaty Ożóg)

Józka szybkim krokiem ruszyła w stronę domu. Mimochodem zerknęła w


stronę okna i zamarła, gdy tuż za szybą zobaczyła twarz Sowieta
przypatrującego się jej z uwagą. To był jeden z enkawudzistów. Przy stole
wydawał się kompletnie pijany, a teraz wyprostowany jak struna stał przy
parapecie i przytomnie obserwował ją z okna.
Kiedy wróciła do izby, znowu musiała wyminąć natrętnego młodzieńca,
który ni w ząb nie mógł pojąć, dlaczego diewoczka ciągle mu odmawia.
Przepychała się przez gęstą ciżbę gości i już była blisko brata, kiedy drogę
zastąpił jej Sowiet, który przed chwilą mignął jej w oknie.
— Nie lzja — powiedział, a potem szybko skinął ręką na swoich
towarzyszy.
Na dany znak enkawudziści momentalnie otrzeźwieli. Szybko odsunęli
krzesła i wstali od stołu, podchodząc do Władysława. Lekko wstawiony i
rozochocony muzyką (inni czerwonoarmiści nie przestali śpiewać i
wygrywać na harmonii) nie rozumiał, co się dzieje. Wydawało mu się, że to
dalszy ciąg zabawy, kiedy wyprowadzali go na dwór i prowadzili w stronę
samochodów. Ojciec chciał biec za synem ale drogę zastąpili mu
funkcjonariusze z NKWD.

***

Sprawa wydawała się beznadziejna — brat Józki zniknął bez śladu. Ojciec
chodził po posterunkach milicji i sowieckich komendach. Wszędzie mówili,
że nic nie wiedzą o losie Władysława Podubnego. Minęły trzy miesiące i
rodzina powoli dopuszczała do siebie myśl, że z Władkiem musiało stać się
coś złego. Podejrzewali najgorsze. Ale wtedy jeden z mieszkańców Leżajska
przyniósł wiadomość, że w Rudniku, w bunkrach wybudowanych przez
Niemców Sowieci przetrzymują więźniów, najpewniej członków AK.
Stary Podubny zabrał ze sobą Józkę i pojechali na rekonesans. W Rudniku
znaleźli dom stojący najbliżej poniemieckich bunkrów i zapukali. Na
szczęście mieszkająca tam Polka doskonale rozumiała ich niepokój. Wpuściła
nieznajomych do środka i zaoferowała pomoc. Przez kilka dni na zmianę
przez lornetkę obserwowali prowizoryczny obóz NKWD. Zauważyli, że
codziennie rano, punktualnie o godzinie szóstej, Sowieci wyprowadzają kilku
bądź kilkunastu więźniów w na roboty. Skazańcy wyglądali okropnie —
zarośnięci, brudni, niekiedy w samych kalesonach. W grupie eskortowanych
zauważyli któregoś poranka Władka. Ledwo go poznali. Miał na sobie
strzępy ubrania i nosił długą czarną brodę.
Nie było sensu dłużej zostawać w Rudniku. Wrócili do domu a ojciec
Józki wziął sprawy w swoje ręce. Zabił świniaka, uwędził szynkę i kiełbasę.
Zapakował to wszystko, wziął jeszcze pięć litrów bimbru i z taką wałówką
pojechał z powrotem. Przy bramie do obozu wypytywał wartowników o
syna, ale i tutaj odprawiali go z kwitkiem twierdząc, że za drutami nie ma
żadnego Władysława Podubnego. A zresztą, mówili, oni i tak nie mogliby
zdradzić obcym tajemnic wojskowych. Zaryzykował. Powiedział Sowietom,
że rozumie ich,bo sam był żołnierzem, ale nie będzie w tę i we w tę woził
całego tego jedzenia i picia. Zostawił im wszystko, odszedł i wrócił do domu.
Znów minęło kilka tygodni niepewności i strachu. Pewnego grudniowego
wieczoru Józka z rodzicami wybrała się do bratowej. Razem wspominali
Władka i płakali nad jego losem. Nagle usłyszeli ciche stukanie w okno.
— Matko Boska! - wykrzyknęła półgłosem Józka i złapała bratową za rękę
— Władek wrócił!
Rzeczywiście, to był on. Brudny, zawszony, w łachmanach i z gałganami
owiniętymi wokół bosych, odmrożonych stóp. Gdy tylko doszedł do siebie,
opowiedział im swoją historię.
Kilkanaście dni po wizycie taty, w czasie której strażnicy zostali
obdarowani sporą wałówką, Sowieci pilnujący obozu zabrali pięciu
aresztowanych i wywieźli ich do lasu. Więźniowie byli pewni, że jadą na
śmierć, kiedy nagle samochód zatrzymał się pośród drzew. Zamiast strzelać,
Sowieci wyrzucili akowców z auta i kazali im uciekać. Pięciu szczęśliwców
pobiegło w głąb puszczy, odzyskawszy wolność, a może nawet i życie.
Niedługo później rudnicki prowizoryczny obóz zlikwidowano, a więźniów
wywieziono daleko na Syberię.
Władysław z pomocą żony doprowadził swój wygląd do ładu. Umył się i
ostrzygł — pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Nie chciał się pokazywać
sąsiadom, wyjechał więc do Wrocławia, gdzie ukrywał się u rodziny żony.

***

Podjechała spokojnie rowerem do samej rzeki, omijając grupki ludzi


czekających na prom. Kiedy dojrzała na przystani cały pluton sowieckich
żołnierzy, zsiadła i stanęła na końcu kolejki. Nie miała zamiaru pchać się na
przeprawę razem z sołdatami, ale oni sami zaproponowali, żeby z nimi
płynęła. Prawie na siłę wciągnęli na pokład rower i zaskoczoną dziewczynę,
gdy tratwa odbijała już od brzegu, młodzi żołnierze żartowali, śmieli się, ale
ich dowódca pozostał poważny. Pod wzrokiem tego oficera Józka czuła się
nieswojo.
— Kuda diewoczka wożdienije? - zapytał, gdy znaleźli się pośrodku rzeki.
Zerknął przy tym znacząco na jej rower i pusty kosz.
— Do młyna - wypaliła szybko pierwsze, co przyszło jej w tej chwili do
głowy. — Rodzice prosili, żeby spytać młynarza, czy nasze ziarno jest już
zmielone.
Nie odezwał się więcej, ale cały czas świdrował ją wzrokiem, jakby
przeczuwał, że dziewczyna coś ukrywa. Kiedy dobili do nabrzeża, grzecznie
podziękowała za podróż i pożegnała się z Rosjanami. A potem szybko
popędziła na rowerze prosto do młyna, oglądając się co jakiś czas za siebie,
by sprawdzić, czy ktoś czasem jej nie śledzi. Na szczęście sowiecki oddział
odmaszerował w inną stronę i na drodze było pusto.
Podjechała pod młyn i postała tam chwilę. A później okrężną drogą dotarła
do domu pani Staroń. To z tej meliny miała odebrać i przewieźć do oddziału
partyzanckiego cztery pistolety i dziesięć granatów. Dwa pistolety wsunęła z
tyłu za pasek spódnicy, pod płaszcz, a dwa pozostałe razem z granatami
włożyła do sznurkowej torby i wrzuciła na dno kosza. Potem ruszyła w
powrotną drogę.
Na promie, już spokojna, opierając się o linę, grzała twarz w ciepłym
słońcu i myślała o swoim chłopaku. Nazywał się Henryk Mrzygłód, nosił
pseudonim „Metal” i był partyzantem w oddziale u „Wołyniaka”. Miała
nadzieję, że spotka się z nim, kiedy będzie oddawać żołnierzom przewożoną
broń. Rozmarzyła się i zapomniała o bożym świecie.
Józefa Podubna „Baśka”, „Ziuta” w bojowej pozie z dwoma pistoletami w oddziale
„Wołyniaka”
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Panienko — mruknął ktoś tuż nad jej uchem, powołując dziewczynę do


rzeczywistości.
— Tak? — aż podskoczyła zaskoczona.
— Jak panienka się tak opiera, to pistolety wypychają płaszcz. Bardzo
widać...
Szybko odsunęła się od liny i poprawiła ubranie, a potem dyskretnie
rozejrzała się wokół. Oprócz przewoźnika, który zwrócił jej uwagę, każdy
zaprzątnięty był swoimi sprawami. Z przejęcia nawet zapomniała powiedzieć
mu: dziękuję.
Kiedy prom przybił do brzegu Starego Miasta, Józka wzięła rower zeszła
na ląd. Już miała odjeżdżać, kiedy nagle pojawił się przy niej sowiecki oficer
i mocno chwycił za kierownicę.
— Obywatelka pójdzie ze mną. — Sołdat wyjątkowo dobrze mówił po
polsku.
Zaprowadził ją do pobliskiej kamienicy, na której wisiała tablica z
informacją, że znajduje się tu sowiecki posterunek. Kazał zostawić rower pod
budynkiem i śmiał się, widząc, że dziewczyna nie bardzo ochotę się z nim
rozstawać.
— Spokojnie, nic nie zginie — mówił rozbawiony, gdy mijali prężącego
się na baczność wartownika.
Wprowadził ją do środka i wskazał na otwarte drzwi. Weszła do pokoju i
posłusznie usiadła na krześle, które jej podsunął. Prosił grzecznie, by zdjęła
płaszcz, ale odmówiła. Tłumaczyła się, że jest zimno i specjalnie co jakiś
czas udawała, że wstrząsa nią dreszcz.
Zostawił ją samą. Mijały długie minuty, a później godziny. Dopiero kiedy
się ściemniało, sowiecki oficer wrócił i rozpoczął rutynowe przesłuchanie.
— Co robiliście na drugim brzegu Sanu?
Powtórzyła historię z ziarnem i młynem. Nie wiedziała, czy jej uwierzył,
ale nie drążył więcej tego tematu.
— Nazwisko?
Szybko podała nazwisko swojej szkolnej koleżanki z tej samej klasy, z
którą uczyła się w liceum ogólnokształcącym. Funkcjonariusz złapał za
słuchawkę i wykręcił numer szkoły. Po chwili dyrektor potwierdził, że w
jego liceum jest uczennica o takim nazwisku. Ale Józki i tak nie wpuszczono
do domu, chociaż bardzo o to prosiła. Sowiet tłumaczył, że właśnie
rozpoczęła się godzina milicyjna i dla własnego bezpieczeństwa musi zostać
w komendzie na noc.
Usiadła na korytarzu razem z kilkoma innymi osobami, podobnie jak ona
zagubionymi w tym nieprzyjaznym budynku. Próbowała spać na siedząco,
ale cały czas bała się, że broń ukryta pod płaszczem wysunie się i z rumorem
spadnie na posadzkę. Dopiero nad ranem chwilę się zdrzemnęła. Kiedy wstał
świt, Rosjanie nie robili jej więcej trudności i puścili ją wolno, nawet jej nie
rewidując. Wyszła na zewnątrz i łapczywie chłonęła rześkie poranne
powietrze. Uśmiechnęła się, widząc, że rower stoi w tym samym miejscu, w
jakim go zostawiła poprzedniego dnia. Wszystko było na swoim miejscu — i
koszyk, i torba, a w niej pistolety i granaty.
Bez dalszych przygód dojechała do partyzanckiego obozu. Żołnierze nie
mogli uwierzyć w jej szczęście. Przyglądali jej się, jakby wróciła z
zaświatów.
— Dziewczyno — mówili — to cud. Gdyby cię zrewidowali i znaleźli
broń, już byś nie żyła.
„Ziuta” była odważna od zawsze. No i miała niebywałe szczęście. Kiedyś
ubecy przyszli do jej szkoły, ale syn dyrektora w ostatniej chwili wpadł do
klasy i wrzasnął:
— Są aresztowania! Podubna, Maruszak, Kwieciński i Krawczyk —
uciekajcie!
Prysnęli przez okno z tyłu budynku i dalej na skarpę. A potem każdy
pobiegł w inną stronę. Od tego czasu Józka jedynie sporadycznie i zawsze po
kryjomu zachodziła do domu. Musiała się ukrywać i pomieszkiwała u
różnych znajomych w okolicy.
U jednego z gospodarzy pod Leżajskiem pasała krowy, a nieopodal w lesie
partyzanci „Mewy” pracowali jako robotnicy przy wyrębie drzew. Kiedy tak
pilnowała na łące bydła, nadjechał rowerem ksiądz z Tryńczy z ostrzeżeniem,
że na partyzantów idzie ubecka obława. Uciekła z chłopcami od „Mewy” i
razem skryli się w kopkach siana. Ubecy i komunistyczni żołnierze przeszli
obok, nic nie zauważywszy. Udało się.
Pewnego razu, kiedy ukrywała się w Leżajsku w mieszkaniu ociemniałego
mężczyzny, również konspiratora, przyszli do niej w odwiedziny partyzanci.
Młodzi chłopcy zostawili w jednym pokoju ciężką broń, a w drugim siedzieli
z Józką i córką gospodarza domu. Świetną zabawę przerwało najście ubeckiej
grupy. Na szczęsne w ostatniej chwili „Ziuta” z partyzantami zdołała ukryć
się na strychu, ale na dole została cała broń oddziału. Córka gospodarza
wpuściła nieproszonych gości i oprowadziła ich po mieszkaniu. Nie
pozwoliła im wejść tylko na strych i do pokoju z partyzanckim uzbrojeniem.
Powiedziała, że to pomieszczenie nie należy do nich i że nawet nie ma
klucza, żeby je otworzyć. Komuniści nawet nie sprawdzali i poszli sobie.
Innym razem Józka dowiedziała się, że po walce z partyzantami
komunistyczni żołnierze zabrali ciała zabitych i złożyli je w cmentarnej
kaplicy. Bała się ogromnie, ale o północy poszła sama na cmentarz i weszła
do kaplicy. Tam, przyświecając sobie latarką, obejrzała ciała wszystkich
zabitych, sprawdzając, czy pośród nich nie ma jej „Metala” Na szczęście nie
znalazła swojego narzeczonego wśród martwych.

Grupka partyzantów z oddziału „Wołyniaka”


(Instytut Pamięci Narodowej)

A później przyszła wiadomość, że cały oddział Władysława Matjasa


„Siwego” będą przerzucać na Ziemie Odzyskane i — jak Bóg da - dalej na
zachód, przez zieloną granicę. Jako jedni z pierwszych wyjechali „Siwy” i
„Metal”. Mieli przygotować dla partyzantów kwatery w Gliwicach i
zorganizować przerzut przez granicę. „Siwy” kilkakrotnie przyjeżdżał do
Leżajska, zabierał broń i amunicję od „Śląskiego”, a raz nawet przywiózł do
Józki list od „Metala”. Narzeczony pisał, że kocha, tęskni i czeka.
Potem do Gliwic wyruszył cały oddział z dowódcą na czele. Po
cywilnemu, ale z mundurami spakowanymi do plecaków oraz z dobrze
ukrytymi pistoletami, chłopcy prowadzeni przez „Siwego” wsiedli do
pociągu i zajęli cały wagon. Była razem z nimi Józefa. Chciała dołączyć do
„Metala”, z którym wiązała poważne plany na przyszłość. Poza tym w
Leżajsku i tak była już spalona.
W Gliwicach zatrzymali się w opuszczonym budynku, gdzie kiedyś
mieścił się niemiecki szpital. Na tej melinie mieli czekać na przerzut do
Czech, a później już do będących pod aliancką okupacją Niemiec
Zachodnich. W mieście zaopiekował się nimi wtajemniczony we wszystko
mężczyzna o nazwisku Czarniecki. Kiedyś był lekarzem we wspomnianym
szpitalu, a teraz pracował tu na portierni i pilnował budynku. Przekazał
„Siwemu” wszystkie informacje o planowanym przerzucie, a od partyzantów
zebrał stare dokumenty. Na ich podstawie miano wyrobić im nowe, z
prawdziwymi fotografiami, ale fałszywymi danymi. To od Czarnieckiego
Józka dowiedziała się, że „Metal” przeszedł zieloną granicę w pierwszej
grupie. Mężczyzna podał im wówczas kontakt po tamtej stronie granicy.
Uzgodniono dodatkowo, po szczęśliwym dotarciu do celu dadzą znać do
Gliwic, że przejście się udało, a trasa jest bezpieczna. Niestety od czasu
wyjścia grupy „Metala” minęło już półtora miesiąca i nikt z Czech nie
kontaktował się z Czarnieckim. Józka bała się o narzeczonego. Pocieszała się
tylko tym, że podąża jego śladem i wcześniej czy później muszą się przecież
gdzieś spotkać. Jej ponury nastrój poprawiała Urszula, znajoma z Leżajska,
która także przyszła do Gliwic z grupą „Siwego” i miała z nimi razem ruszyć
dalej na zachód.

***

Drobny deszcz mżył cały dzień, czyniąc powietrze w mieście dużo


czystszym niż zwykle i nawet jakby pachnącym. Tak przynajmniej wydawało
się Józce, kiedy ubrana w pałatkę z kapturem razem z innymi partyzantami
oczekiwała na transport. Kiedy się ściemniło, nadjechała wreszcie mała
ciężarówka i, nie wyłączając świateł, zatrzymała się na rogu ulicy. Wtedy
„Siwy” dał znak i cały oddział gęsiego ruszył do samochodu. Kierowca
wyszedł na zewnątrz i odciągnął plandekę, by łatwiej było im wchodzić na
pakę. Tego dnia 12 września, granicę miało przekroczyć trzydziestu dwóch
partyzantów od „Wołyniaka”, pod dowództwem „Siwego”. Ciężarówka
miała dowieźć ich pod samą granicę, gdzie czekał już przewodnik. Pod jego
kierownictwem cała grupa górskimi szlakami powinna bezpiecznie przejść do
Czech.
Kiedy wszyscy znaleźli się na pace, kierowca zaciągnął plandekę i
dokładnie przywiązał ją do burty. Potem wsiadł za kierownicę i zapalił silnik,
a obok niego w kabinie zajął miejsce „Siwy”, upewniwszy się najpierw, że
spreparowane dokumenty wszystkich uczestników eskapady są bezpiecznie
schowane. Obowiązywał zakaz przewożeni broni, ale niektórzy żołnierze
podziemia mieli ze sobą pochowane pistolety. Długą broń wysłali już
wcześniejszymi transportami. Zresztą gdyby cały zamysł się powiódł, na
terenie Niemiec Zachodnich karabiny i pistolety maszynowe nie powinny być
im już do niczego potrzebne. Kiedy wszystko było gotowe, zastępca
„Siwego” trzy razy uderzył w tył kabiny i pojazd ruszył.
Późna pora, bujanie samochodu na nierównej drodze i monotonny warkot
silnika działały usypiająco. Partyzanci stłoczeni na wąskich ławeczkach
zapadli w drzemkę, kołysząc się w rytm ruchu pojazdu. Co bardziej
zdesperowani wzięli pod głowy plecaki i położyli się na deskach podłogi. Nie
minęło parę minut, a wszyscy miarowo chrapali. I tylko Józka, która siedziała
obok Urszuli, długo nie mogła zasnąć. Nie przeszkadzało jej, że i Ula z jednej
strony, i jakiś młody chłopak z drugiej oparli głowy o jej drobne ramiona i
śpią już w najlepsze. Myśli dziewczyny krążyły daleko od trzęsącej się
ciężarówki. Tęskniła za „Metalem” i nie mogła doczekać się spotkania z nim.
Snuła plany na przyszłość, zastanawiając się, jak im będzie razem na
obczyźnie. Martwiła się też rzecz jasna o rodzinę pozostawioną w Leżajsku.
Czy jeszcze kiedyś się zobaczą?
Po kilku godzinach jazdy i „Ziuta” zapadła w sen, zmęczona drogą i
myślami tłoczącymi się w jej głowie. Czas wydawał się ciągnąć w
nieskończoność, a oni wciąż jechali i jechali, torując sobie drogę w otulającej
wszystko gęstej mżawce. Ciężarówka to wdrapywała się z wysiłkiem pod
górę, to znów toczyła się szybko w dół, lawirując na ostrych zakrętach.
Nagle, za jednym z takich wiraży, samochód ostro wyhamował i zatrzymał
się. Wokół momentalnie rozbłysły reflektory i oświetliły pojazd. Po chwili
zewsząd sypnął się na nich masowy ogień erkaemów i pistoletów
maszynowych. Kule z metalicznym dźwiękiem grzęzły w karoserii
ciężarówki i szatkowały plandekę na cienkie długie pasy. Zaskoczeni
partyzanci chwycili za pistolety i próbowali odpowiadać ogniem, ale
oślepieni światłem nie wiedzieli nawet, gdzie strzelać. Już na samym
początku kilku z nich zostało trafionych i teraz zwijali się na podłodze, wyjąc
z bólu. Inni zeskoczyli z pojazdu i, ustawiając się w linii wokół niego,
próbowali się bronić. Józka z Urszulą miały to szczęście, że siedziały blisko
wyjścia i po pierwszych strzałach, nie oglądając się na innych, szybko
wyskoczyły z samochodu. Ich także oślepiły światła reflektorów i
początkowo po omacku biegły prosto w ogień prześladowców. Widząc przed
sobą trzymające się za ręce kobiety, komuniści zawahali się.
Zdezorientowani posyłali swe kule wysoko nad nimi albo pod nogi
dziewczyn. Ale to trwało krótko. Jakiś nadgorliwy ubek wycelował dobrze i
trafił Urszulę w rękę. Wtedy, nie bacząc już na nic, kobiety skręciły w bok,
byle wyrwać się ze snopu oślepiającego światła, i puściły się pędem przez
pola, jak najdalej od miejsca masakry. Były pewne, że oprócz nich nikt nie
ocalał.

***

Nie miały siły biec dalej. Usiadły wyczerpane gdzieś na miedzy. Ręka
Urszuli bardzo krwawiła, więc Józka zakrzątnęła się koło rannej. Na
szczęście, jak wszyscy partyzanci, miała przy sobie opatrunek osobisty i
szybko bandażem obwiązała ranę koleżanki. W ciemnościach nie potrafiły
rozpoznać, gdzie się znajdują i jak dojść do najbliższej osady. Dopiero kiedy
wstał świt, ruszyły z miejsca, kierując się według wschodzącego słońca.
Przez dłuższy czas szły na ślepo nie wiedząc, dokąd zaprowadzi ich ta droga.
W napotkanej nieopodal rzeczce przemyły ranę, skropiły wodą twarze i
zaprały pokrwawione części ubrania. I znów ruszyły przed siebie, na przełaj,
przez pola i lasy, jak rozbitkowie — same i zagubione.
Dopiero późnym popołudniem dotarły do pierwszych zabudowań. Były to
przedmieścia większego osiedla. Dziewczęta bały się zaczepiać dorosłych,
ale zobaczyły niedaleko grających w piłkę chłopców. Podeszły do nich
nieśmiało i zagadnęły z pytaniem, co to za miejscowość i jak dojść do
najbliższego szpitala. W odpowiedzi usłyszały tylko wiązankę niemieckich
wyzwisk. Szybko ruszyły dalej. Spróbowały jeszcze raz z dziewczynkami
grającymi w klasy. Tym razem trafiły na Polki. Dowiedziały się, że są w
Gliwicach, na ulicy Tarnogórskiej. Jak się okazało, maszerując, zatoczyły
koło i wróciły do miasta, z którego w nocy wyjechały.
Zamierzały iść do portiera Czarnieckiego, ale wtedy Józka przypomniała
sobie, że właśnie w Gliwicach, dokładnie na ulicy Tarnogórskiej, mieszka jej
znajoma o nazwisku Iwasiuk. Pochodziła z Leżajska, ale wyszła za mąż za
repatrianta ze Lwowa i jakiś czas temu przeprowadzili się na Śląsk.
Napotkane dziewczynki chętnie zaprowadziły Ulę i Józkę pod wskazany
adres, a dawna znajoma zajęła się koleżankami z Leżajska jak najbliższą
rodziną. Przebrała je, nakarmiła, a do rannej sprowadziła lekarza Niemca.
Józka od razu zadzwoniła do Czarnieckiego z informacją o zasadzce i śmierci
pozostałych towarzyszy. Wiedział już o tym i bardzo się zdziwił, że
dziewczyny ocalały z pogromu. Był przekonany, że w potyczce wszyscy
zginęli.
Józefa Podubna
(zbiory rodzinne Małgorzaty Ożóg)

Dziewczęta zatrzymały się u znajomej kilka dni, ale kiedy Urszula poszła
do szpitala na zmianę opatrunku i już z niego nie wróciła. Józka
zdecydowała, że musi dalej uciekać. Postanowiła wracać do Leżajska. Jak
umierać, to u siebie w domu - myślała, kierując się na dworzec kolejowy.
Była przekonana, że wszyscy z jej grupy nie żyją. Dopiero później obudziły
się w niej podejrzenia w stosunku do Czarnieckiego.
Po latach dowiedziała się prawdy. Urszulę w szpitalu zatrzymało UB i
dziewczyna zniknęła na zawsze, najpewniej zamordowana przez
komunistów. Również zaginiony „Metal” i jego towarzysze
najprawdopodobniej zginęli w podobnej akcji, jak ta, które świadkiem była
„Ziuta” w czasie podróży na zachód. Taką informację przekazał jej wiele lat
później Skarbimir Socha „Jaskółka”. Ten żołnierz podziemia został swego
czasu aresztowany przez komunistów, a przesłuchujący go ubek miał na
sobie bardzo charakterystyczne obuwie. Lśniące oficerki koloru wiśniowego
z białą wkładką zrobił kiedyś dla „Metala” ojciec Józki. „Jaskółka” znał
Podubnych i widział już kiedyś te oryginalne buty. Bez trudu rozpoznał je na
nogach ubeka. Z zasadzki oprócz Józki i Urszuli ocalał jeszcze jeden
żołnierz. Podczas akcji dowódca grupy partyzantów „Siwy” dostał kilka
postrzałów, a nieprzytomnego zabrali komuniści. Zależało im aby żył.
Zawieźli go do szpitala i podleczyli. A potem siedemnaście lat spędził w
więzieniu.

***

Jako ostatnia wysiadła z pociągu i niezdecydowana stała na peronie, kiedy


tłum podróżnych kierował się do wyjścia. Wreszcie znalazła się w swoim
ukochanym rodzinnym Leżajsku, ale ujrzawszy patrol milicji na peronie,
stanęła jak sparaliżowana i bała się zrobić choćby krok do przodu, nie chcąc
wywołać reakcji milicjantów. Wtedy podbiegł do niej sokista z karabinem na
ramieniu. Na siłę zawrócił dziewczynę i poprowadził do stojącego jeszcze na
peronie pociągu.
— Pociąg ci ucieka, a ty tu stoisz! — wrzeszczał, wpychając ją do
wagonu, z którego przed chwilą wysiadła.
Znała go — to dobry i porządny człowiek. Kiedy była już w środku,
zatrzasnął drzwi i ręką machnął do konduktora, dając znak, że pociąg może
odjeżdżać. I faktycznie, po chwili żelazna lokomotywa gwizdnęła a zgrzyty i
turkot świadczyły o tym, że ruszają powoli do przodu, Józka, wciąż
otumaniona zachowaniem znajomego kolejarza, stała jeszcze chwilę na
korytarzu i patrzyła na oddalający się za oknem budynek dworca. Dopiero
wtedy zauważyła, że na stacji w Leżajsku kłębi się cała masa patroli milicji i
wojska. Jej wprawne oko konspira wyłuskało z tłumu również ubranych po
cywilnemu, lecz mimo tego bardzo charakterystycznych funkcjonariuszy UB.
Widziała, jak komuniści zatrzymują i legitymują wszystkich przybyłych
podróżnych. Gdyby tam została, byłaby w potrzasku.
Z wnętrza wagonu dobiegały rozmowy pasażerów. Dziewczyna usłyszała,
że w mieście jest obława, komunistyczne służby szukają jakiejś dziewczyny
— „ostatniej osoby pasującej do ubeckiej układanki”, jak wyraził się jeden
mężczyzna w okularach.
Józka wysiadła na następnej stacji, w Sarzynie i przenocowała u
znajomego kolejarza. Następnego dnia zatelefonowała do szwagra z
pytaniem, co właściwie dzieje się w Leżajsku i czy jest już bezpiecznie.
— W żadnym razie teraz nie wracaj — usłyszała zdenerwowany głos
mężczyzny. — W mieście jest czterdzieści ciężarówek wojska, cały czas trwa
obława. Szukają cię. Już trzykrotnie zatrzymywano twoją kuzynkę tylko
dlatego, że jest do ciebie podobna.
Próbowała dyskutować, lecz szwagier kategorycznie przerwał rozmowę:
— Niech ci przez myśl nie przejdzie, żeby się tutaj pokazywać!
Ale „Ziuta” była bardzo uparta. Zbagatelizowała ostrzeżenie i na piechotę
wybrała się w drogę do Leżajska. Kilka godzin szła torami i po południu w
końcu dotarła do miasta. Zachowała ostrożność i opłotkami, a później przez
dziurę w ogrodzeniu dostała się do ogródka swojej siostry — Kazimiery.
Długo ukrywała się w krzakach porzeczek, ale pod wieczór odważyła się i
weszła do domu. Siostra przywitała ją jak zmartwychwstałą. Wszyscy
wiedzieli, co się od kilku dni dzieje w mieście i kogo szukają komuniści.
Gdy Józka opowiadała siostrze o swoich ostatnich przeżyciach nagle
zauważyła, że przez podwórze zbliżają się do domu czterej żołnierze. Zanim
weszli do środka, „Ziuta” znalazła schronienie w schowku na buty pod
schodami. Wyrzuciła szybko obuwie i weszła do środka, zamykając
pokrywę. Dopiero wtedy siostra otworzyła drzwi i wpuściła przybyszy do
mieszkania. Komuniści nic konkretnego nie chcieli, poprosili jedynie o wodę
do picia. Ale popijając ją, kręcili się po domu, lustrowali po kolei wszystkie
pokoje i zaglądali w każdy kąt. Dziwne, lecz nie zwrócili w ogóle uwagi na
porozrzucane pod schodami buty. Żołnierze dopili wodę i poszli. A Józka na
własnej skórze przekonała się, że w Leżajsku naprawdę nie jest już
bezpieczna. Od tej pory ukrywała się w okolicy, najczęściej pomieszkując w
Kuryłówce u pana Iwasiuka.

***

Przecież nic złego nie zrobiłam. Nikogo nie okradłam, nikogo nie zabiłam.
Byłam tylko łączniczką, przenosiłam konspiracyjną pocztę i meldunki. To nic
strasznego - tłumaczyła sobie Józka, idąc powoi w stronę siedziby UB w
Leżajsku. Była pewna swojej decyzji, ale zbliżając się do komunistycznego
budynku, szła coraz wolniej i wolniej. Był kwiecień 1947 roku, a dziewczyna
postanowiła się ujawnić. Miła dość ciągłego ukrywania się i strachu o swoje
życie. Wzorem innych pragnęła normalnie żyć.
Zatrzymała się jeszcze na moment przed drzwiami cieszącej się złą sławą
siedziby UB, a potem zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę i weszła do
środka. Jakby przekraczała granicę nieba i piekła, jasności i mroku, dobra i
zła. Tak się właśnie czuła, kiedy prosto spod ciepłych słonecznych promieni
wkroczyła na ciemny i chłodny urzędowy korytarz. Poczekała chwilę, aż
wzrok przyzwyczai się do panującego w holu mroku. Potem odnalazła drzwi
gabinetu oficera dyżurnego i zapukała. Trafiła wyjątkowo pomyślnie. Młody,
grzeczny ubek wysłuchał jej i nie robił żadnych problemów?. Kiedy kończył
spisywać podane przez nią informacje, przyszło zawiadomienie, że w okolicy
okradziono sklep i na miejscu potrzebny jest funkcjonariusz z UB. Wybór
padł na młodego. Odłożył formularz, napisał coś odręcznie na kartce i podał
ją Józce. Z tą notatką miała udać się do komendanta MO Antoniego Maja,
żeby zakończyć proces ujawniania. Ziuta” była przerażona.
Antoni Maj był szefem milicji w Leżajsku, należał do PPR i mocno dał się
we znaki mieszkańcom miasta. Za tę komunistyczną nadgorliwość ukarał go
swego czasu „Wołyniak”. Wraz ze swoim oddziałem 24 marca 1946 roku
wkroczył do Leżajska i na cały dzień zawładnął okolicą. W bardzo
widowiskowy? sposób opanował również siedzibę milicji — na koniu
wjechał na drugie piętro budynku. Dostało się wtedy Majowi. Na goły tyłek
otrzymał kilkanaście batów wyciorem. A żeby za głośno nie krzyczał,
napchano mu do ust siana. Potem musiał uciekać po rynnie z pierwszego
piętra.
Komendant MO zapamiętał z tego wydarzenia, że razem z „Wołyniakiem”
na koniu siedziała jakaś blondynka. To ta dziewczyna własnoręcznie miała
zatykać go sianem. Maj trwał w przekonaniu, że kobietą, która do spółki z
„Wołyniakiem” znęcała się nad nim, była Józka Podubna „Ziuta”. Mylił się.
Być może z Zadzierskim była wówczas jakaś dziewczyna, może nawet
podobna do Józki, ale to z pewnością nie była ona.

Józefa Podubna w sukni ślubnej, 1950 r. (zbiory rodzinne Małgorzaty Ożóg)


Mimo to „Ziuta” bała się Maja i unikała, jak tylko mogła, kontaktów z
komendą MO. Wpadła na pomysł, że zamiast niej do siedziby milicji po
konieczny podpis pójdzie jej matka. Tak też się stało.
Ale Maj tak się wściekł, że „Ziuta” nie stawiła się osobiście, że zrzucił
Anielę Podubną ze schodów. Na szczęście, oprócz ogólnego potłuczenia, nic
się kobiecie nie stało.
Józka nie rezygnowała. Jeszcze raz poszła do siedziby UB, by dokończyć
procedurę rejestracyjną. Tym razem komunistyczni funkcjonariusze zagrali
inną kartą. Zaproponowali jej współpracę. Obiecywali złote góry i wspaniałe
życie w Klubie Oficerów w Warszawie. Wyśmiała ich ofertę i zbeształa żyda
z UB, który chciał jej wyrwać z bluzy miniaturkę orła białego. Nie składali
jej więcej podobnych propozycji i, nieco zaskoczeni jej postawą, puścili
wolno. Byli sfrustrowani, że nie znaleźli żadnego sposobu na niepokorną
drobną blondynkę.
Już po ujawnieniu Józka dostała wezwanie do UB w Łańcucie. Tym razem
w zastępstwie dziewczyny pojechała jej siostra. I ta zamiana również
wywołała burzę. Funkcjonariusze UB zatrzymali siostrę Józki na całą noc, a
potem wywieźli ją do Rzeszowa i dopiero tam puścili wolno. Kobieta
musiała prawie pięćdziesiąt kilometrów pieszo wracać do rodzinnego miasta.
Pomimo zarzucenia działalności konspiracyjnej i urzędowego ujawnienia
się Józka cały czas miała problem ze znalezieniem pracy. Nie było dla niej
miejsca w Leżajsku i okolicy. Dopiero dalsza kuzynka znalazła jej
zatrudnienie w Warszawie w fabryce „Wedla” przy pakowaniu cukierków.
Gdy po trzech miesiącach ją zwolniono, próbowała dociec przyczyny.
Wówczas rozkładano bezradnie ręce i parała odpowiedź: „Siła wyższa...”.
Została jeszcze jakiś czas w stolicy, szukając innej pracy, ale wtedy dostała
telegram: „Przyjeżdżaj natychmiast. Mama złamała nogę”.

***

Było już ciemno, kiedy wysiadła z pociągu na pustym peronie. Zdziwiła


się, że nikt na nią nie czeka. A przecież ruszyła w drogę tuż po odebraniu
telegramu, nie zdążyła nawet kupić biletu. Najprędzej, jak tylko mogła,
przyjechała do Leżajska i spodziewała się, że ktoś z rodziny po nią wyjdzie.
Ale na stacji było pusto. Szybkim krokiem, martwiąc się o chorą mamę,
ruszyła w stronę domu. A tam cisza i spokój. Drzwi otworzyła zaskoczona
matka, cała i zdrowa.
— Może chodzi o kogoś innego? Może to teściowa Kazi złamała nogę? -
zastanawiały się obie.
Józka wzięła rower i pojechała do siostry. Ale tam też wszystko było w
porządku. Zagadka pozostawała nierozwiązana. Kiedy „Ziuta” wracała do
domu, po drodze zaczepił ją młody chłopak. Przekazał jej informację, że ma
stawić się na punkt kontaktowy. Bardzo chciała spalić za sobą konspiracyjne
mosty, ale się nie udało. Zrezygnowani udała się pod wskazany adres.
W potyczce z komunistycznym wojskiem rany odniosło trzech
partyzantów od „Wołyniaka”, którzy niezwłocznie potrzebowali pomocy. A
jako że zastępy żołnierzy podziemia z czasem wykruszały się, jedna z
koleżanek pracujących na poczcie wysłała do przebywające w Warszawie
Józki dramatyczny telegram, zmuszając ją do powrotu.
Chcąc nie chcąc, dziewczyna zajęła się rannymi. Szczególnie jeden był w
ciężkim stanie — dostał paskudny postrzał w brzuch. Drugi był raniony w
ramię, a trzeci w kolano. Józka wiedziała, że sama nie da sobie rady. Przez
znajomego wezwała lekarza wojskowego, który owszem, opatrzył rannych,
ale też dodał, że ciężko rannego partyzanta trzeba jak najszybciej operować w
szpitalu. Przestrzegł konspiratorów, że muszą ukryć się w innym miejscu, bo
on ma obowiązek zgłosić władzy ten incydent. Informację przekazał
komunistycznym służbom dopiero kolejnego dnia, młodzi mieli więc czas, by
zamelinować się w nowej kryjówce. I całe szczęście, bo wkrótce w miejscu,
w którym lekarz opatrywał rannych, zaroiło się od UB i milicji.
Przy partyzantach cały czas czuwała „Ziuta”. Do rannego w brzuch
wezwała dodatkowo chirurga, który przyjechał z pielęgniarką i w polowych
warunkach przeprowadził operację. Pojawił się jednak kolejny problem —
potrzebny był lek chroniący przed zakażeniem. Asystująca lekarzowi
pielęgniarka wsiadła na rower i pojechała aż do Przeworska po penicylinę.
Na szczęście udało jej się szczęśliwe wrócić.
Trzy dni „Ziuta” opiekowała się rannymi partyzantami. Matka bardzo się o
nią martwiła, ale dziewczyna uważała, że nie może postąpić inaczej, chociaż
przecież sama wiele ryzykowała.

***

Józefa Podubna w poszukiwaniu pracy zjeździła pół Polski. Jakiś czas


mieszkała w Lublinie, we Wrocławiu była krótko bileterką w kinie, a w
Rozwadowie pracowała na kolei. Jednak zawsze powtarzał się ten sam
schemat - zwalniano ją z pracy, gdy tylko informacje o jej partyzanckiej
przeszłości docierały do nowych pracodawców. Na UB dobrze wiedziano,
gdzie znajduje się „Ziuta” z oddziału „Wołyniaka”. Kiedy wróciła do
Leżajska, przed każdym świętem kościelnym była profilaktycznie zamykana.
Mieszkańcy miasteczka szli na nabożeństwo, a Józka w asyście milicjantów
— do aresztu. Doszło nawet do tego, że na komunistyczne święto 22 lipca
trafiła za kratki.
Za namową rodziny Józka postanowiła wyjść za mąż. Wszyscy sądzili, że
jak zmieni nazwisko i zamieszka z mężem, dadzą jej wreszcie spokój,
skończą się nocne najścia i zamykanie w areszcie. Po wojnie do Leżajska
ściągnęło wielu repatriantów z Kresów. Również wybranek Józki pochodził
ze Lwowa. 10 kwietnia 1950 roku Józefa Podubna wzięła ślub z Tadeuszem
Wagnerem. Młodzi małżonkowie zamieszkali u rodziców Tadeusza.

Józefa Podubna z mężem Tadeuszem Wagnerem, 1950 r. (zbiory rodzinne Małgorzaty


Ożóg)
Ale spokój nie trwał długo. W czerwcu 1950 roku samoloty państw
zachodnich zrzuciły nad Leżajskiem tysiące ulotek. W tym czasie ruszyła
wielka ofensywa komunistycznych wojsk, rozpoczynająca wojnę w Korei. Te
papierki fruwające nad miastem okazały się dla komunistycznych służb
doskonałym pretekstem.
Przyszli po nią o godzinie dwudziestej drugiej. Załomotali do drzwi i
wyciągnęli dziewczynę silą z domu. Na nic zdały się tłumaczenia i lamenty
rodziny. Czterej milicjanci z bronią w ręku prowadzili ją na posterunek. Po
drodze spotkała swego męża wracającego z pracy.
— Dokąd cię zabierają? — wyjąkał zaskoczony.
— Zapytaj tych panów... - nie miała ochoty tłumaczyć. A zresztą, cóż
mogła mu powiedzieć. Że idzie w nieznane i nie wiadomo, kiedy się
zobaczą? Czy może że jest w ciąży?
Całą noc trzymano ją w ubeckim areszcie w Leżajsku, a potem
przewieziono do aresztu śledczego w Nisku. Po sześciu tygodniach trafiła do
Łańcuta.
„Chcieli mnie złamać i podsuwali kartki, abym wszystko opisała -
wspomina po latach Józefa Wagner z domu Podubna. — Widziałam tam
katowanych więźniów i wielką tragedię polskich patriotów. Widziałam
skatowaną kobietę w ósmym miesiącu ciąży, miała rozbitą głowę i okropnie
krwawiła. (...) Przez cały czas straszono mnie i przesłuchiwano. Przeszłam
okropne tortury. Stosowano np. usadzanie więźnia na nodze od taboretu i
świecenie mu 500-watową żarówką w oczy. Inną była gra w piłkę. Kilku
oprawców stawało w w kółko i jeden do drugiego popychał więźnia, aż ofiara
padła. W czasie tych tortur poroniłam, byłam w czwartym miesiącu ciąży...”
Na rozprawie sądowej żaden z prywatnych obrońców nie podjął się bronić
jej przed sądem i dostała adwokata z urzędu. Kiedy prosiła młodego
prokuratora, by odczytał jej akt oskarżenia, ten nabrał wody w usta.
Najprawdopodobniej proces był tak kompromitująco sfingowany, że w ogóle
nie było żadnego aktu oskarżenia. Pomimo tego Józefa Wagner została
skazana na pięć i pół roku więzienia. Jeśliby dostała karę do pięciu lat, cała
zostałaby anulowana w wyniku amnestii. A przez takie zagranie
komunistycznego wymiaru sprawiedliwości Józka poszła za kratki. Trafiła do
Fordonu, gdzie spotkała wiele kobiet z Leżajska i okolic. Komuniści cały
czas namawiali ją do współpracy, obiecując niebotyczne nagrody za
donoszenie na współwięźniarki. Ale „Ziuta” twardo odmawiała, ściągając na
siebie dodatkowe kary i niezadowolenie więziennych władz.

Uroczystość odsłonięcia Ściany Pamięci w Muzeum Ziemi Leżajskiej. 8 maja 2008 r. Na


zdjęciu od prawej: Józefa Wagner z d. Podubna, Teresa Rzewuska z d. Chmura, Irena
Lidia Chmura z d. Gröger, Władysława Jedynacka z d. Gwóźdź, Barbara Kisielewicz z d.
Jedynacka (zbiory Stanisława Chmury)

„Przebywając w więzieniu, przez cały czas miałam ze sobą książeczkę do


nabożeństwa Kwiat Eucharystyczny — relacjonowała Józefa — Włożyła mi
ją do kieszeni matka w czasie aresztowania. Udało mi się ją przemycić.
Trzymałam ją w schowku - w wyciętych kartkach «Żołnierza Polskiego».
Przebywając w trzydziestoosobowej sali, modliłyśmy się wszystkie. W każdą
niedzielę jedna stawała w drzwiach, zasłaniając judasza, a ja recytowałam
teksty Mszy Świętej z modlitewnika. Ten modlitewnik znałam na pamięć. On
był dla nas wsparciem duchowym. On był naszą nadzieją w chwilach
zwątpienia. On był naszą ucieczką w modlitwach do Boga. On był dla nas
wolnością ducha"
Po trzyletniej odsiadce w Fordonie Józefa razem z dwudziestoma czterema
innymi więźniarkami została przewieziona do więzienia w Tarnowie. Tutaj
było łatwiej. Więzienny rygor był słabszy, a wyroki skazanych niższe. W
1955 roku Józefa Wagner wyszła na wolność na warunkowe zwolnienie.
Przez rok musiała się co tydzień meldować na posterunku MO. Kiedyś
pojechała z teściową na badania lekarskie do Krakowa i nie zdążyła wrócić.
Za kobietą ruszył natychmiast milicjant z Leżajska, żeby doprowadzić ją na
posterunek.
„Nie tak dawno temu był u mnie prokurator z IPN — tak kończy swe
wspomnienia Józefa Podubna-Wagner. — Pytał, czy bym nie chciała poznać
akt i ludzi, którzy na mnie donosili. Wiedziałam, że donosili, bo przecież
gdzie tylko się zatrzymałam, to UB od razu o tym wiedziało. Te wiadomości
przekazywał im ktoś z najbliższej rodziny. Ja się tego domyślałam. Dziś, po
tylu latach, nie chcę do tego wracać po raz drugi. Tym bardziej że te osoby,
co do których miałam przypuszczenia, że donosiły, już nie żyją. Bóg ich z
tego rozliczył. Ja natomiast chcę w spokoju dożyć swoich dni. Tego, co
przeżyłam, co wycierpiałam i ile wylałam łez goryczy, świat nie zobaczy,
lecz Bóg to policzy”.
Józefa Wagner z domu Podubna zmarła 9 kwietnia 2015 roku, przeżywszy
osiemdziesiąt siedem lat.
CIOTKA
Gruba skorupa. Twardy pancerz posklejany z poszarpanych szmat, które
kiedyś były modnymi i eleganckimi częściami garderoby. Z włosów, łez,
śliny i potu, które przez kolejne noce przesłuchań wsiąkały w ubranie Zofii.
Z kurzu, brudu, trocin i piasku, w tamtej nocy morderczego śledztwa -
również z krwi i moczu. Teraz wszystko obeschło i zesztywniało, tak jak owa
kobieta, leżąca w bezruchu pośrodku pokoju tortur. Nawet oprawcy, znużeni
zadawaniem pytań, na które nie dostawali odpowiedzi, zajęli się swoimi
rozmowami i popijali zdobyty w Polsce bimber. Dopiero po dłuższym czasie
któryś z żołnierzy przypomniał sobie o skatowanym świadku. Podszedł do
kobiety i, chcąc ją ocucić, dźgnął ją wyciorem w brzuch.
— Prosnutsja! - ryknął zapijaczonym głosem. - Ej ty, starucha!
Prosnutsja!
Nie poruszyła się. Żołnierz podszedł bliżej i kopnął ją z całych sił. Cios był
potężny, ale uderzenie nie wywołało żadnego ruchu ani jęku, nawet
najcichszego pisku... Wtedy funkcjonariusz przestraszył się.
— Trup! - krzyknął.
Nieprawilna — śledztwo dopiero co rozpoczęte, informacje od świadka
niewyciągnięte, a świadek zmarł! Zaczęli wokół niej biegać, krzyczeć, któryś
doskoczył z wiadrem i oblał ją lodowatą wodą. Walili pięścią w klatkę
piersiową, zmuszając serce do bicia.
— Prosnutsja, wstawać, prosnutsja — wrzeszczeli, coraz bardziej
przestraszeni.
W końcu któryś pobiegł po dowódcę i zdenerwowany zameldował, że
świadek pagib. Kiedy do pokoju wszedł major NKWD, wszystko ucichło.
Funkcjonariusze stanęli na baczność, a on podszedł do leżącego na podłodze
ciała i lekko szturchnął je butem. Potem niechętnie, z odrazą pochylił się nad
poturbowaną, by sprawdzić oddech. Nic nie wyczuł i dopiero wtedy zaczął
wrzeszczeć na swoich ludzi
— Idioty! Wszyscy skończycie w karnej kompanii! — darł się,
wymierzając siarczysty policzek najbliżej stojącemu.
Kiedy pierwsza złość minęła, usiadł i zaczął się zastanawiać, jak wybrnąć
z tej sytuacji. Tymczasem do leżącego na podłodze ciała powoli wracało
życie. Coraz wyraźniejsze dźwięki dobiegające jakby z daleka rozsadzały
czaszkę kobiety, ale wciąż nie czuła nic. Skatowane ciało oderwało się od
niej i stanowiło oddzielny byt. Posiniaczone wargi i powieki nie chciały
nawet drgnąć. Cieszyła się z tej niemocy. Tyle już wycierpiała, że te chwile
bez bólu radowały ją.
— Trzeba sporządzić raport dla przełożonych — mówił major. - Tak, żeby
oddalić podejrzenia od nas.
Usiadł za biurkiem, spojrzał raz jeszcze na poturbowaną kobietę leżącą na
środku pokoju, zapalił papierosa i zadrwił:
— Patrzcie no, takie potężne babsko, a jakie delikatne.
Stuknął długopisem w kartę przesłuchania i zaczął dyktować żołnierzom
„fakty” dotyczące zaistniałego incydentu śmierci świadka. |
— Napiszemy, że uciekła wam w drodze na przesłuchanie. Kawał z niej
baby, więc zeznacie, że podczas prowadzenia na śledztwie świadek - tu
zerknął w papiery - Zofia Pelczarska wyrwała się doprowadzającym ją
żołnierzom, dobiegła do okna znajdującego się na więziennym korytarzu i
rzuciła się z niego, wypadając z pierwszego piętra na podwórze. Wyście
zaraz za nią wybiegli, ale bardzo się poturbowała i od odniesionych ran
zmarła. Ponimajetie?
Żołnierze zgodnie skinęli głowami.
— Teraz pozostaje wam tylko wyrzucić ją z tego okna, zawołać lekarza,
powiedzieć mu, co ma napisać w dokumentach, i sprawa będzie załatwiona.
Sowiecki protokół przesłuchania Zofii Pelczarskiej
(Instytut Pamięci Narodowej)

Musieli wywlec ciało kobiety z sali przesłuchań i, pokonując schody,


dociągnąć zwłoki do okna. Niby nic trudnego, ale leniwi Sowieci patrzyli
niezadowoleni jeden na drugiego. Przesłuchanie świadka trwało prawie całą
noc, a tu teraz jeszcze taka ciężka praca. Tymczasem Zofii powoli wracał
słuch. Rozumiała już pojedyncze słowa, ale nie mogła zmiarkować, o czym
Ruscy gadają. Nie udawało jej się strzępów rozmowy złożyć w sensowną
całość.
Tymczasem czterech Sowietów zaczęło szarpać się ze sztywnym
nieporęcznym ciężarem. Bezwładne ciało okazało się bardzo ciężkie.
— Nu, adin, diva, tri! — usłyszała i dwóch Ruskich szarpnęło ją w górę za
nogi, a dwóch kolejnych za ramiona. Wtem poczuła, jakby ktoś obdarł ją ze
skóry. Przyklejone do niej brudne ubranie oderwało się boleśnie.
Poturbowane ciało przeszył miażdżący ból. Chciała krzyczeć, ale jej usta nie
poruszały się i nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Nie miała siły wykonać
najmniejszego ruchu. Z trudnością lekko rozwarła jedno oko i przez
przymknięte, opuchnięte powieki dojrzała snop światła. Jej wzrok skupił się
teraz na mocnej żarówce świecącej nad jej głową. Potem kobieta zobaczyła
wykrzywione z wysiłku twarze Rosjan, którzy nieporadnie targali jej
bezwładne wciąż ciało. Powoli unosiła drugą powiekę. Zaczynała też coraz
lepiej rozumieć, co mówią Rosjanie. Wkrótce zrozumiała, co chcą z nią
zrobić. Próbowała krzyczeć: ja żyję! Zostawcie mnie! Ale jej usta były jak
zasznurowane. Sowieci chwilę jeszcze męczyli się z zesztywniałym ciałem,
kiedy nagle od stóp do głowy przeszył ją jakiś ostry prąd i z całych sił
szarpnęła się w górę. Uniosła rękę i złapała za przegub jednego z żołnierzy.
Sowieci upuścili ją na podłogę i spojrzeli po sobie przestraszeni. Kilka
sekund trwało zamieszanie, a kobieta cały czas powtarzała te same słowa,
które z niezrozumiałego bełkotu układały się stopniowo w zdanie: ja żyję, ja
żyję. I równocześnie kreśliła w powietrzu znak krzyża, dziękując Bogu za
ocalenie.
— Job twoju mać! — krzyknął major. — Stara żyje!
Szybko wydał nowe rozkazy:
— Przenieście ją z powrotem do sali, nie będzie tak leżeć rozwleczona na
podłodze. Potem macie ją obmyć i przebrać z tych szmat. Jak tylko stanie na
nogi, przekażemy jej sprawę Poliaczkom. Jeśli drugi raz kipnie, to już oni
będą się martwić.
Zadowolony z siebie Sowiet stuknął obcasami, obrócił się na pięcie i
pośpiechu odszedł, ciesząc się w duchu, że pozbył się kłopotu.
Był 16 listopada 1944 roku. Aresztowana przez sowiecki kontrwywiad
Smiersz Zofia od dziesięciu dni przebywała w lubelskim areszcie NKWD
przy ulicy Chopina 18. Rosjanie z nikim się nie patyczkowali, w mieście
rozniosła się już wieść o ich brutalnych przesłuchaniach. Ale Zofia była silna,
nic im nie powiedziała. Tej nocy zapłaciła za to wysoką cenę. Teraz zanieśli
ją z powrotem do małego piwnicznego pokoiku, skąd przez maleńkie okno
widać było jaśniejące niebo. Według rozkazu położono ją na sienniku,
obmyto i przebrano. Kiedy funkcjonariusze opuścili celę, Zofia mogła
wreszcie odpocząć. Urywanym głosem szeptała słowa modlitwy: „Kiedy
dzienne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze, Tobie śpiewa żywioł
wszelki, bądź pochwalon, Boże wielki!... Wielu snem śmierci upadli, co się
wczoraj spać pokładli. My się jeszcze obudzili, byśmy Cię, Boże, chwalili”.
Kiedy tak leżała obolała i dochodziła do siebie, jej myśli krążyły wokół
miejsc przez nią ukochanych — wracała w nich do swojego domu, do
Antoniego i Józusia. Byli tak blisko, zaledwie kilka ulic stąd, i jednocześnie
tak daleko... Paraliżował ją strach o syna, był taki młody... Modliła się, żeby
nie podzielił jej losu.
Przypominała sobie własne dzieciństwo, twarz mamy i taty, rozbawionych
młodszych braci. Zawsze wychowywano ją w duchu patriotyzmu, w miłości
do wolej Polski, której ci Ruscy tak teraz nie mogą znieść. Dzięki
wspomnieniom mogła choć na chwilę oderwać się od przytłaczającej
teraźniejszości.

***

— Zosiu, braknie nam sznurka — krzyknęła Maria, pakując kolejną stertę


książek.
— Nie zdobędziemy teraz sznura, sklepy są puste, ludzie wszystko
wykupili z obawy przed wojną — odparł Teofil.
— To nic, to nic - odpowiedziała rezolutnie Zofia. - Poradzimy sobie bez
niego. Księgozbiór trzeba przenieść. Jeśli go zostawimy wszystko zniszczą...
W sali biblioteki Szkoły Powszechnej nr 12 w Lublinie w pośpiechu
krzątali się nauczyciele i młodzi harcerze. Pani Zofia zorganizowała akcję
przenoszenia biblioteki szkolnej w bezpieczne miejsce. Była kobietą silnej
postury, mądrą i stanowczą. Całą postawą wzbudzała respekt, a jednocześnie
przyciągała uwagę. Dla dzieci była ogromnym autorytetem i propagatorką
patriotyzmu. Nic dziwnego, że w szkole pod jej kierownictwem prężnie
działało harcerstwo i oddział zuchów. Funkcjonowały komórki Ligi Morskiej
i Kolonialnej, Ligi Ochrony Przyrody, Szkolnej Kasy Oszczędności i
Spółdzielni Szkolnej. A ona sama udzielała się w strukturach Związku
Nauczycielstwa Polskiego.
Był gorący letni dzień 1939 roku, nikomu jednak do głowy nie przyszło,
by korzystać z wakacyjnych uciech. Nad Polską wisiała groźba wojny,
wszyscy obywatele, nie tylko mężczyźni, ale także kobiety i dzieci,
mobilizowali się do obrony kraju.
Dziś wiele osób stawiło się w bibliotece szkolnej, gdzie
czterdziestodwuletnia kierowniczka placówki Zofia Pelczarska kierowała
całą operacją.
— Poradzimy sobie bez sznurka — powtórzyła. — Będziemy przenosić
książki pojedynczo. Młodsi, wy bierzcie po kilka lżejszych egzemplarzy,
straszaki i dorośli — po więcej sztuk. Tylko uważajcie, bardzo was proszę,
żeby nic się nie zagubiło i nie zniszczyło.
Zofia Pelczarska ps. „Ciotka”, 1942 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

Zofia wiedziała, że na harcerzy Marysi zawsze można liczyć. Jednak teraz,


w celi myśl o przyjaciółce wypełniła jej serce smutkiem. Maria
Walciszewska pracowała w szkole Zosi jako bibliotekarka. Chociaż pod
względem charakteru były zupełnymi przeciwnościami, dopełniały się
wspaniałe i bardzo lubiły. Obie z wykształcenia nauczycielki, Zosia oddana
pasji nauczania, Marysia - zaangażowana w w harcerstwo. Zofia była kobietą
silną i stanowczą, Marysia dla odmiany — wątłą i chorowitą, ale łączyła je
wspólna pasja — patriotyczne wychowywanie dzieci i młodzieży.
Po Marię gestapo przyszło 18 lutego 1941 roku. Zabrali ją prosto ze szkoły
i już do niej nie wróciła. Liczyła się z aresztowaniem, już wcześniej
zamykano kolejne harcerki. Ale zdecydowała, że nie ucieknie i nie ukryje się.
Zdążyła tylko ze swojego mieszkania usunąć obciążające ją materiały. Po
aresztowaniu przekazała innym, by w razie czego wszystkimi zeznaniami
obciążać ją. Tak poświęciła własne życia dla ratowania aresztowanych
harcerek i tych, którym internowanie zagrażało. To dzięki jej postawie
łańcuch niemieckich aresztowań się przerwał. Nie dożyła przesłuchania,
odebrała sobie życie, zażywając cyjanek.
— Co ze sztandarem? — zapytał jeden z harcerzy.
Wszyscy spojrzeli na Zofię. Darzyli ją wielkim szacunkiem i sympatią.
Uczniowie próbowali ją naśladować, dla niej chcieli pracować i uczyć się.
Mimo jej postury i niskiego głosu traktowali ją nie jak wyniosłą
kierowniczkę, ale dobrą ciocię. Na nikogo nigdy nie krzyczała i nie stosowała
siłowych rozwiązań. I właśnie za tę jej dobroć uczniowie ją pokochali.
— Przechowam go — odpowiedziała. — Wojna, jeżeli nawet wybuchnie,
szybko się skończy, mamy potężnych przyjaciół na zachodzie Europy, w
razie czego przyjdą nam z pomocą. Musimy się pospieszyć z tą biblioteką —
dodała. — Wszystko musi znaleźć się dziś w bezpiecznym miejscu.
Tego dnia przeniesiono cały księgozbiór szkolnej biblioteki który w
ukryciu doczekał końca wojny. Walki już wkrótce miały się rozpocząć.

***

Leżąc w celi, Zofia wspominała ten szczególny dzień — 1 września 1939


roku. Lato było wówczas wyjątkowo piękne, upalne i ukwiecone. W szkole,
w której pracowała, od połowy sierpnia zaczęły się przygotowania do
nowego roku szkolnego. Trzeba było ułożyć plan zajęć lekcyjnych, ustalić
terminarz zajęć dodatkowych, kupić nowe pomoce szkole, zakończyć
trwające prace remontowe. Tego roku jednak nikt nie potrafił skupić się na
pracy, w powietrzu dało się wyczuć napięcie, wszyscy w lęku oczekiwali
najgorszego — komunikatu, że wojna właśnie się zaczęła. Przedwczoraj
ogłoszono ogólną mobilizację.
W piątek 1 września Zofia, kierowniczka szkoły, wstała bardzo wcześnie.
Była tu za wszystko odpowiedzialna i dlatego musiała stawić się na miejscu
jako pierwsza, by dopilnować ostatnich przygotowań do oficjalnego apelu i
rozpoczęcia nowego roku szkolnego. W myślach powtarzała słowa, jakimi
powita swoich uczniów wracających po wakacjach. Miała w tym już spore
doświadczenie, kierownicze stanowisko zajmowała od sześciu lat.
Uśmiechnęła się. Lubiła 1 września i zawsze z nowym zapałem otwierała
nowy rok szkolny. O godzinie siódmej trzydzieści była już w sekretariacie
szkoły. Członkowie rady pedagogicznej powoli przygotowywali się do pracy.
I właśnie wtedy z głośnika radiowego dobiegł głos:
„A teraz nadamy państwu komunikat specjalny — zapowiedział spiker. -
Halo, halo, tu Warszawa i wszystkie rozgłośnie Polskiego Radia. Dziś rano, o
godzinie 5:40 oddziały niemieckie przekroczyły granicę polską, łamiąc pakt o
nieagresji. Zbombardowano szereg miast. Za chwilę usłyszą państwo
komunikat specjalny”.
Po chwili do słuchaczy przemówił prezydent Warszawy Stefan Starzyński:
„A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą
na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na
specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w
jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o
jednym: walka aż do zwycięstwa”.
Pracownicy szkoły zastygli w trwodze. Tego dnia uczniowie nie dotarli na
rozpoczęcie nowego roku nauki, szkoła została zamknięta. Zofia powtarzała
teraz w myślach ostanie słowa odezwy: „wszyscy jesteśmy żołnierzami,
musimy walczyć aż do zwycięstwa”, jak się wkrótce przekonała, miały na
trwałe wyryć się w jej sercu. Od dziś nie jestem nauczycielką, mam być
żołnierką - myślała. Członkowie rady pedagogicznej pożegnali się w ciszy.
Mając w pamięci słowa odezwy, rozeszli się do domów.
Zofia Pelczarska siedli w drugim rzędzie, czwarta od prawej z uczniami i gronem
nauczycielskim
(zbiory Zespołu Szkół nr 11 w Lublinie)
Zofia Pelczarska siedli w drugim rzędzie, czwarta od lewej z uczniami i gronem
nauczycielskim
(zbiory Zespołu Szkół nr 11 w Lublinie)

Dzień później, wraz ze świstem spadających bomb, wojna dotarła do


Lublina. Część ulic została zburzona, ale głównym celem ataku była
Lubelska Wytwórnia Samolotów. Wkrótce miasto zalała fala uciekinierów z
różnych części kraju. 18 września wkroczyły tu wojska niemieckie.
Rozpoczęły się masowe represje wobec polskiej inteligencji oraz obywateli
narodowości żydowskiej. Na porządku dziennym były aresztowania
prawników, inżynierów, duchownych, nauczycieli, profesorów Katolickiego
Uniwersytetu Lubelskiego oraz księży z seminarium. Organizowano
pierwsze uliczne łapanki. Niemcy oficjalnie zamknęli Katolicki Uniwersytet
Lubelski (KUL), szkoły i teatry, a także wstrzymali wydawanie polskiej
prasy. Represje nasilały się w kolejnych miesiącach. Podczas Zagłady
Niemcy zamordowali około czterdziestu tysięcy lubelskich Żydów,
stanowiących przed 1939 roku ponad jedną trzecią ludności miasta.
Hitlerowcy utworzyli swoje więzienie na zamku w Lublinie.
Aresztowanych torturowano i dręczono w katowni gestapo „Pod Zegarem”, a
wielu z nich wywożono do obozu koncentracyjnego na Majdanku.
Dnia 22 lipca 1944 roku na miasto uderzyły wojska radzieckie. W ciągu
trzech dni z pomocą żołnierzy Armii Krajowej Lublin został odbity. Rosjanie
od razu wprowadzili swoje akty prawne, skazujące polskich patriotów na
śmierć. Na zamku w dalszym ciągu przetrzymywano ludzi, tym razem w
komunistycznym więzieniu, przez które do 1954 roku przeszło około
trzydziestu pięciu tysięcy Polaków, z czego trzysta trzydzieści trzy osoby
straciły życie. Na Majdanku Rosjanie utworzyli obóz filtracyjny NKWD dla
żołnierzy AK i NSZ, wykorzystując w tym celu istniejącą już hitlerowską
infrastrukturę. Miesiąc po zdobyciu miasta dwustu pięćdziesięciu oficerów i
podoficerów z Majdanka wywieziono na Syberię.

***

Zofia urodziła się 16 kwietnia 1897 roku w Dynowie w zaborze


austriackim. Jej tata Nikifor Kos był pracownikiem kancelarii notarialnej.
Mama Teresa zajmowała się wychowywaniem Zofii i jej młodszych braci:
Włodzimierza i Józefa. Zofia ukończyła pięcioklasową szkołę powszechną,
następnie trzyklasową szkołę wydziałową w Sanoku. W 1911 roku
rozpoczęła naukę w Instytucie Wyższym Naukowo-Wychowawczym. Nie
były to łatwe czasy. Kiedy wybuchła 1 wojna światowa, Zofia miała
siedemnaście lat i zostały jej jeszcze dwa lata do ukończenia szkoły. Mimo
trudności udało jej się w maju 1916 roku uzyskać „świadectwo uzdolnienia
na nauczycielkę robót ręcznych w szkołach ludowych pospolitych”. Maturę
zdała w trybie eksternistycznym we wrześniu tego roku w Cesarsko-
Królewskim Seminarium Nauczycielskim Męskim w Krośnie. Miesiąc
później podjęła pracę nauczyciela w powiecie lubelskim. Mając dwadzieścia
dwa lata, wyszła za mąż za Antoniego Pelczarskiego. Jej mąż z zawodu był
giserem. Zamieszkali razem w Lublinie, skąd pochodził Antoni. Zofia
znalazła pracę w mieście w Szkole Powszechnej nr 15. Rok później urodziła
syna Józefa. W dalszym ciągu pracowała i podnosiła swoje kwalifikacje, w
1925 roku ukończyła Państwowy Wyższy Kurs Nauczycielski. W 1928 roku
podjęła pracę w Szkole Powszechnej nr 12 na Starym Mieście w Lublinie. Od
roku 1931 pełniła tam obowiązki kierownika, choć dopiero dwa lata później
ukończyła kurs dla kierowników szkół powszechnych i w wyniku konkursu
została oficjalnie przełożoną tej siedmioklasowej placówki.
Zofia nie wiedziała, ile czasu spędziła w rosyjskim areszcie. Od brutalnego
pobicia minęło kilka dni. Nabrała sił na tyle, by móc samej podnieść się i
powoli przemieszczać. Kiedy tylko strażnicy to zauważyli, poinformowano
ją, że ma się przygotować do przeniesienia. Znów obleciał ją strach, bała się
tego, co miało nastąpić.
Enkawudziści, tak jak wcześniej zaplanowali, przekazali świadka
Resortowi Bezpieczeństwa Publicznego PKWN i przewieźli kobitę do
więzienia na lubelskim zamku. Zofia znała ten mroczny budynek, smród
krwi, fekaliów i śmierci. Jako działaczka AK zajmowali się organizowaniem
paczek dla więzionych tu patriotów. Była tu też 22 lipca, kiedy opuszczający
w pośpiechu Lublin Niemcy rozstrzelali w ciągu dwóch godzin wszystkich
przetrzymywanych na zamki więźniów. Przyszła z innymi mieszkańcami
miasta, by ratować tych, którzy jakimś cudem ocaleli. Pamiętała sale
wypełnione do połowy wysokości ciałami pomordowanych. Wszystkich ich
trzeba było pogrzebać, a tych, którzy dawali oznaki życia, przewieźć do
szpitala. Teraz tu wróciła, ze spętanymi z tyłu rękami. Po ucieczce Niemców
„czerwoni” szybko przejęli zamek na swoje potrzeby. Okazało że patriotów
w Polsce nie potrzeba. Zaczęły się aresztowania. Każdy kto należał do AK,
musiał się mieć na baczności.

***

Z rodzinnego domu Zofia wyniosła głębokie patriotyczne wychowanie.


Kontynuowała tę tradycję w swojej pracy pedagoga. W jej szkole uroczyście
obchodzono święta narodowe: Odzyskania Niepodległości 11 listopada i
Konstytucji 3 maja. Cała szkoła uczestniczyła we mszy świętej, a potem
odbywały się akademie, na których deklamowano wiersze i śpiewano
patriotyczne piosenki. Z okazji imienin Józefa Piłsudskiego dzieci
własnoręcznie pisały życzenia dla marszałka. „Dziadek” — jak o nim mówili,
był dla Polaków, w tym również dla Zofii, wzorem miłości i oddania na rzecz
Ojczyzny. Działalność patriotyczna młodej kobiety była ściśle związana z
marszałkiem. Mając osiemnaście lat, w czasie I wojny światowej Zosia
wstąpiła do powstałej z inicjatywy Piłsudskiego Polskiej Organizacji
Wojskowej. Doskonale pamiętała dzień śmierć marszałka — 12 maja 1935
roku. Cała szkoła wzięła udział w mszy żałobnej. Wszyscy nauczyciele i
dzieci mieli czarne opaski na ręku na znak żałoby po wielkim Wodzu. Tego
dnia Zofia nie mogła powstrzymać łez, czuła się, jakby opuścił ją ktoś bliski,
ktoś bardzo ważny w jej życiu.
W roku 1940 Zofia wstąpiła w szeregi konspiracyjnego Związku Walki
Zbrojnej, z którego wyłoniła się później Armia Krajowa. Działała w ramach
Wojskowej Służby Kobiet. W Lublinie znajdowała się komenda tej
organizacji, z przewodniczącą Marią Czyżową „Agnieszką”, nauczycielką z
Liceum Pedagogicznego, i jej zastępczynią Danutą Magierską „Weroniką”.
Zofia zajmowała stanowisko referentki na miasto Lublin. Na terenie
województwa w ramach WSK pracowało trzy tysiące siedemset czterdzieści
sześć kobiet, a w samym Lublinie - czterysta jedenaście.
Z Marysią i Danusią Zofia znała się jeszcze przed wojną. Działały razem w
Związku Nauczycielstwa Polskiego. Kiedy wybuchła wojna, wszystkie miały
silne przeświadczenie o konieczności zaangażowania się w walkę z
okupantem. W ramach WSK zajmowały się organizowaniem
konspiracyjnych kursów w zakresie służby sanitarnej, łączności, obsługi
kancelarii, szkoliły szyfrantki, służbę kurierską i kolporterów podziemnych
pism. Gromadziły żywność, odzież i pieniądze. Tworzyły ochronki i domy
dziecka dla sierot oraz dzieci wysiedlonych.
Zofia zajmowała się w głównej mierze werbowaniem i zaprzysięganiem
konspiratorów, wyszukiwaniem mieszkań dla żołnierzy podziemia oraz
aranżowaniem spotkań oficerów komendy. Organizowała pomoc dla
Polaków więzionych przez Niemców na lubelskim zamku oraz w obozie na
Majdanku.
Do pracy na rzecz AK zaprzysiągł Zofię Wiktor Wieruszewski, znajomy
nauczyciel z lubelskiego gimnazjum. Miało to miejsce na początku 1940
roku. Kobieta sama szukała kontaktu z komendą. Pomogła jej Marysia
Czyżowa. Umówiła Zofię na spotkanie z...
Kenkarta Zofii Pelczarskiej, 1942 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

— „Wujek”? — zakrzyknęła Zofia, kiedy dostrzegła w kawiarni


przybyłego na spotkanie Wiktora.
— Dlaczego cię to dziwi? Ojczyzna w potrzebie, trzeba działać -
odpowiedział profesor.
— A skąd ten pseudonim, Wiktorze, jeśli można wiedzieć? — zapytała.
— Wyróżniam się nieco wiekiem spośród chłopców z AK - uśmiechnął się
Wiktor. - Część z tych młodzieńców to moi uczniowie. Wybrałem więc
pseudonim odpowiedni do swoich lat. A co ciebie tutaj sprowadza?
— Chcę działać, walczyć z okupantem. Mam przecież doświadczenie z
czasów I wojny światowej. Szkoliłam się i należałam do Polskiej Organizacji
Wojskowej. Było to co prawda dwadzieścia lat temu, ale i teraz mogę się
wam na coś przydać. Znam się na wielu sprawach, również organizacyjnych,
i mogę liczyć na pomoc mieszkańców miasta - mówiła z zapałem, lecz nagle
posmutniała. - Tyle zła nas otacza, tyle ludzkiego cierpienia wokół...
— Niestety, jesteśmy świadkami okrutnego bestialstwa. Wiesz, Zosiu -
dodał z pełną powagą - że za taką działalność możesz zapłacić najwyższą
cenę?
— Tak, jestem tego świadoma - odparła bez wahania.
— A więc zgoda, znajdzie się dla ciebie praca w ramach Wojskowej
Służby Kobiet. Będziesz podlegać Marysi, od teraz dla ciebie porucznik
„Agnieszce”. Pozostaje jeszcze jedna sprawa, musisz wymyślić sobie
pseudonim.
— Już wymyśliłam — odparowała natychmiast.
Wiktor spojrzał na nią zdziwiony.
— „Ciotka”! — oznajmiła z błyskiem w oku. — Skoro ty jesteś
„Wujkiem” ja mogę być „Ciotką”.
Profesor roześmiał się szczerze. Pierwszy raz od dłuższego czasu komuś
udało się go rozbawić.
— Niech będzie. „Ciotki” jeszcze u nas nie ma.
Kiedy przez Lubelszczyznę przeszedł front wschodni i Armia Krajowa
pomogła sowieckiemu wojsku wyzwolić wiele miast, w tym Lublin, Zofia
Pelczarska nie zaniechała konspiracyjnej działalności. W dalszym ciągu
współpracowała z „Wujkiem”, a po jego aresztowaniu utrzymywała kontakt z
Michałem Leczewiczem „Antonim”.
Jej zadania w tym czasie polegały wyłącznie na przygotowywaniu i
przekazywaniu paczek dla więzionych przez Sowietów i komunistyczne
służby akowców oraz na pomocy pieniężnej dla ich rodzin. Ale to
wystarczyło. Przyszli po nią 6 listopada i zaciągeli do piwnic swojej siedziby
przy ulicy Chopina. Przez dwa tygodnie była poddawana okrutnym,
niekończącym się przesłuchaniom. Bito ją i torturowano. W końcu jej sprawę
przekazano UB. Tak znalazła w więzieniu na zamku w Lublinie.
***

Umyta, ubrana w czystą odzież, a nawet uczesana siedziała naprzeciw


funkcjonariuszy UB. Mocne światło już po kilku sekundach oślepiło ją
całkowicie, ale wcześniej zdążyła zauważyć kątem oka że na blacie przy
prawej ręce przesłuchującego leży ciężki skórzany bykowiec. Tylko to ją
teraz interesowało i na tym skupiła swoją uwagę, kiedy ubek wyprowadzony
z równowagi sięgnie po bat i zacznie ją bić? Ale mijały długie minuty i nic
się nie działo. Po pierwszych pytaniach, na które nic nie odpowiedziała,
ubecy dali za wygraną. Większość opuściła pokój, a z aresztantką pozostał
tylko jeden. Spod przymrużonych powiek próbowała obserwować otoczenie,
lecz niewiele widziała. Po blisko dwóch godzinach bezowocnego śledztwa
komunista gwałtownie wstał i zgasił lampę, a kobieta odruchowo z
przestrachem zasłoniła twarz. Nic jej nie zrobił. Wyszedł na korytarz,
starannie zamykając za sobą drzwi na klucz.
Dopiero wtedy Zofia odsunęła rękę od twarzy i zaczęła rozglądać się po
pokoju przesłuchań. Na blacie w dalszym ciągu leżał bykowiec, a obok niego
kartka papieru z nakreślonymi pytaniami. Tuż przy niej znajdował się drugi
dokument — protokół przesłuchania z wypełnionym nagłówkiem i pustą
stopką. Podniosła się z krzesła by wyprostować zdrętwiałe nogi i zastałe
kości, ale kiedy tylko zrobiła krok naprzód, zza ściany doleciał czyjś okropny
krzyk. Jakby człowieka żywcem rozdzierali na pół albo ściągali z niego
skórę. Męczony mężczyzna darł się wniebogłosy i wzywał na pomoc Trójcę
Świętą. Zofia usiadła z powrotem i zamknęła oczy, a potem rękami mocno
zakrywała uszy. Ale i tak ciągłe dobiegał ją głos katowanego człowieka.
Kiedy po kilkunastu minutach do jej pokoju wrócili ubecy, za ścianą
panowała już cisza, lecz Zofia miała ciągle mocno zamknięte oczy i
zasłonięte uszy. Na jej twarzy widać było świeże ślady łez.
— No i jak, będziecie mówić? — spytał jeden z przybyłych, siadając przy
stole, i sięgnął ręką po skórzany bykowiec.
— Niech się pani nie boi — zaczął drugi. — Powie nam pani, co trzeba,
przyzna się i podpisze zeznania. Uniknie pani dalszych przesłuchań i szybko
wróci do domu, do rodziny. Zresztą, my i tak już wszystko wiemy, inaczej
nie siedziałaby pani tutaj.
Zofii przypominały się okropne noce sowieckich przesłuchań. Ból był tak
okropny, tak nie do zniesienia... Miała świadomość, że drugi raz tego nie
przeżyje. Łzy płynęły jej po policzkach.
— Będę mówić... — odpowiedziała i opuściła ręce. W jej oczach miłowały
się strach i cierpienie. Zdecydowała się zeznawać, ale jednocześnie
postanowiła w taki sposób formułować odpowiedzi, by ocalić swoje życie i
nie obciążać innych osób.
— Co robiliście podczas niemieckiej okupacji? — zaczął spokojnie
funkcjonariusz.
— Pracowałam w lubelskiej szkole jako nauczycielka.
— Czy podlegaliście represjom ze strony niemieckiej władzy?
— Nie.
— Do jakich podziemnych organizacji należeliście?
— Jestem członkinią Armii Krajowej, podziemnej organizacji podległej
polskiemu rządowi emigracyjnemu w Londynie. Przybrałam pseudonim
„Ciotka”.
— Kto i kiedy zwerbował was do organizacji AK?
— W AK jestem od sierpnia 1943 roku, a do organizacji zwerbował mnie
profesor gimnazjum Wiktor Wieruszewski pseudonim „Wujek”.
Zamek w Lublinie, lata 1939-1945 r.
(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Złożyłam przysięgę na wierność polskiemu rządowi w Londynie i


pracowałam w organizacji do czasu mojego zatrzymania.
— Jak wyglądała wasza praktyczna praca w organizacji AK?
— Przez cały czas pracowałam w Wojskowej Służbie Kobiet". W swojej
pracy podlegałam kwatermistrzowi AK miasta Lulin o pseudonimie
„Wujek”, Michałowi Leczewiczowi pseudonim „Antoni” oraz miejscowemu
komendantowi AK. Podstawowym z daniem WSK była organizacja kobiet
dla walki z niemieckim okupantem. Walka polegała na przygotowywaniu
sanitariatów, ochronę punktów sanitarnych, aranżowaniu stołówek i kuchni
dla wojska. Ponadto do naszych zadań należała organizacja warsztatów
krawieckich i szewskich, wydzielanie do pracy łączników, organizacja
konspiracyjnych mieszkań i punktów pocztowych.
— Czy coś zmieniło się w waszej pracy w konspiracji po wypędzeniu
Niemców z Lublina?
— Cały czas podlegałam kwatermistrzowi „Wujkowi”, ale po jego
aresztowaniu w sierpniu straciłam łączność z organizacją AK i do
października w podziemnej organizacji nie pracowałam. Po zatrzymaniu „
Wujka” zostałam wezwana przez funkcjonariuszy Armii Czerwonej na
przesłuchanie w jego sprawie i w sprawie innych zatrzymanych akowców.
Udzieliłam zeznań i zwolniono mnie do domu. W połowie października 1944
roku odnalazł mnie nowy kwatermistrz AK w Lublinie — „Antoni”.
Przyszedł do mnie do szkoły i namówił do dalszej pracy na rzecz AK. Moje
pierwsze zadanie wiązało ze ze znalezieniem mieszkania dla komendanta
Armii Krajowej. Po kilku dniach udało mi się zorganizować kwaterę przy
ulicy Swiętoduskiej 4/4, a skrzynkę kontaktową założyłam w sklepie ze
szkłem na ulicy lubartowskiej 6. Tam również znalazłam dziewczynę na
stanowisko osobistej sekretarki dla komendanta i przedstawiłam ją
nieznanemu mi człowiekowi, który przyszedł z „Antonim”.
— Kogo wyznaczyli na sekretarkę?
— Sekretarką została dziewczyna, która była łączniczką pomiędzy mną a
„Wujkiem”. Jej nazwiska ani imienia nie znam, wiem tylko, że miała
pseudonim „Wiera”.
— Jakie jeszcze zadania dostawaliście od komendanta AK?
— Ten nieznajomy człowiek, który był z „Antonim”, przekazał mi 5000
złotych w celu przygotowania paczek dla aresztowanych członków AK. Na
zorganizowanie paczek wydałam 2000 złotych, resztę oddałam.
Przygotowaniem pakunków i ich przekazaniem zajęła się osobiście kobieta o
pseudonimie „Maria”.
— Kto był wówczas komendantem AK w Lublinie?
— Ja znałam tylko „Konrada”. Kto był komendantem po nim - nie wiem.
— Od kogo w takim razie otrzymywaliście zadania do wykonania?
— Ani nazwiska, ani pseudonimu nowego komendanta AK na miasto
Lublin nie znam. „Antoni” powiedział mi, że jest łącznikiem komendanta
AK, i to mi wystarczyło.
— Powiedzcie mi, tak szczerze, poza śledztwem — wtrącił nagle drugi
ubek. — Dlaczego po kilkumiesięcznej przerwie zdecydowaliście się w ogóle
podjąć ponownie współpracę z AK?
— Jako członek AK uznaję tylko rząd polski emigracyjny Mikołajczyka i
podlegam wyłącznie jemu. PKWN nie uznaję za rząd i dyrektyw tego organu
nie będę wykonywać. Dlatego też zgodziłam się nadal pracować w AK.
— Czy przedstawiliście osobiście nową sekretarkę „Wierę” komendantowi
AK?
— Nie, „Wierę” przedstawiłam tylko „Antoniemu”. Samego komendanta
nie znam i nie widziałam.
— Czy przyznajecie się do przestępstwa przynależności do dnu 6 listopada
1944 roku do AK?
— Nie zaprzeczam. Przyznaję się do tego, że należałam do AK.
— No dobrze, na koniec podajcie jeszcze po kolei w porządku nazwiska,
pseudonimy i rysopisy wszystkich członków AK, z którym żeście się stykali
— znów wtrącił się ubek stojący obok biurka. Podniósł z blatu bykowiec. —
Zacznijmy od „Wiery”...

***

Rozprawa Sądu Wojskowego Lubelskiego Garnizonu rozpoczęła się


zimnego grudniowego popołudnia roku 1944. Za oknami ponurego, ciasnego
pomieszczenia rozpętała się śnieżyca. Wielkie ciężkie czapy białego śniegu
co rusz spadały z dachu. Na sali, pomimo rozpalenia ognia w dużym
kaflowym piecu, było przenikliwie zimno źle obsadzone szyby brzęczały w
ramach, a wiatr wciskał się do środka przez nieszczelne okiennice. Kilka
umundurowanych postaci czekających w pomieszczeniu tupało nogami i
szczelnie opatulało się płaszczami. Pierwsza zima po wyzwoleniu była
okropna.
Kiedy wreszcie wprowadzono oskarżoną, zrobił się ruch i ludzie na chwilę
zapomnieli o chłodzie. Twarze zgromadzonych zwróciły się ku drzwiom
wejściowym. Żołnierze eskortowali kobietę — wysoką i postawną. Samą
posturą musiała wzbudzać respekt i pewnie dlatego pilnowało ją aż czterech
uzbrojonych strażników. Ale postura to nie wszystko. Kiedy się odezwała, jej
niski głos sprawił, że dreszcze przeszły umundurowanych funkcjonariuszy.
Cała ta wyniosła i pewna siebie postawa kobiety nie mogła zjednać dla niej
decydentów, którzy po raz pierwszy widzieli ją na oczy.
Przewodniczący składu sędziowskiego, ze stopniem podporucznika na
pagonach, otworzył niejawne posiedzenie sądu, bez udziału prokuratora i
obrońcy, po czym odczytał akt oskarżenia.
— Czy oskarżona rozumie odczytany akt oskarżenia i przyznaje się do
zarzucanej winy? - spytał sędzia.
— Przyznaję się do winy — rozpoczęła. — Ale jednocześnie wyjaśniam:
członkinią AK w sekcji kobiecej zostałam w czasie okupacji niemieckiej.
Moim zadaniem było przygotowanie kobiet do walki z okupantem w
dziedzinach sanitarnej i gospodarczej. Aktywną działalność przerwałam z
chwilą wkroczenia Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Jeśli natomiast w
czasie po wejściu ustawy o ochronie państwa wykonałam kilka luźnych
czynności organizacyjnych kolidujących z tym dekretem i wymienionych w
akcie oskarżenia, to było to jedynie dziełem przypadku. Właśnie przez
przypadek spotkałam na swojej drodze osoby, z którymi pracowałam podczas
okupacji. Osobiście kontaktu z nimi nie szukałam, a wykonywałam jedynie
ich życzenia, dzięki... Dzięki mej fałszywej ambicji i bez przekonania.
— Czy te działania wykonywała oskarżona w ramach Wojskowej Służby
Kobiet?
Generał Karol Świerczewski, który swoim podpisem zatwierdził wyrok na Zofii
Pelczarskiej
(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Nie. WSK od sierpnia 1944 roku nie przejawiała już żadnej działalności.
W październiku 1944 roku zgłosił się do mnie człowiek z AK o pseudonimie
„Antonii” i przyprowadził ze sobą mężczyznę, którego imienia do dziś nie
znam. Ja miałam tylko znaleźć dla niego mieszkanie i skrzynkę kontaktową.
Czyniąc zadość tej prośbie, a właściwie temu żądaniu, znalazłam mieszkanie
na ulicy Swiętoduskiej numer 4/4 i skrzynkę kontaktową przy ulicy
Lubartowskiej numer 6.
— Czy czasem to nie wy zwerbowaliście łączniczkę AK o pseudonimie
„Wiera” do nowej, antypaństwowej nielegalnej organizacji?
— Z „Wierą” spotykałam się przygodnie, ale wiedziałam, że była
łączniczką w AK w czasie okupacji. Spotykałyśmy się towarzysko.
— Czy po wyzwoleniu oskarżona nie wykonywała w dalszym ciągu
rozkazów przełożonych z AK?
— Po wkroczeniu Armii Czerwonej i Wojska Polskiego byliśmy przeciwni
wykonywaniu rozkazów z góry, ale równocześnie nikt nie zwolnił nas z
przysięgi. Ja osobiście pozostałam bierną członkinią organizacji.
— Mówcie dalej.
— Podczas przesłuchań, w przerwach między badaniem wyrażałam
prywatne, ogólne moje przekonania, które zostały zapisane do protokołów
zeznań. Te moje myśli dotyczyły głównie rządu emigracyjnego
Mikołajczyka. Z przekonania jestem demokratką, a wiedząc, że polska grupa
demokratyczna z Mikołajczykiem na czele dąży do porozumienia z PKWN,
mówiłam, że ufam Mikołajczykowi jako temu, który sprawę polską
doprowadzi do końca, to jest do porozumienia. Nie mówiłam, że nie ufam
PKWN.
— Czy na swoją nielegalną działalność dostawała oskarżona pieniądze?
— Pieniądze na sporządzanie paczek dla aresztowanych członków AK
dostawała przede wszystkim pani, która była kierowniczką kuchni miejskiej
w Lublinie i to ona je wdawała. Ja dostałam niewielkie fundusze i wysłałam
tylko cztery paczki dla internowanych chłopaków z AK. Resztę pieniędzy
zwróciłam.
— Czy oskarżona wie, kto był komendantem Armii Krajowej w okręgu
Lublin?
— Nie powiedziano mi, kto był komendantem AK w Lublinie. Widocznie
mi nie ufali...
W tym momencie sąd zarządził przerwę. Kiedy jego członkowie
wychodzili z sali, zrobił się niesamowity przeciąg. Powiało takim chłodem,
jakby lodowiec chciał zmrozić Polskę i jej obywateli na kilkadziesiąt
kolejnych lat. Zgromadzeni w izbie skulili się i szybko poprawiali kołnierze
albo wciskali na głowy czapki. Nikt nie zauważył, że siedząca w pierwszym
rzędzie Zofia Pelczarska garbi się coraz bardziej i ukradkiem przeciera oczy.
Może przeczuwała już mający niebawem nastąpić finał sądowego procesu.

***

— Co oskarżona ma do powiedzenia w ostatnim słowie?


— Proszę Wysoki Sąd o uniewinnienie, gdyż wszystkie swoje działania
prowadziłam w dobrej wierze. Do poczynań PKWN nie mogę być wrogo
usposobiona, skoro należę do Związku Nauczycielstwa Polskiego, który
reakcja nazywa organizacją komunistyczną.
Za oknem było już ciemno i w pokoju zapalono światło. W jego mdłym
blasku cienie zebranych osób drgały na ścianach, a nad nimi górował cień
Zofii Pelczarskiej. To ona z największą niecierpliwością oczekiwała na słowa
przewodniczącego sądu, który beznamiętnym głosem zaczął odczytywać
zasądzony wyrok:
— Oskarżona Zofia Pelczarska, jako czynna działaczka organizacji AK z
czasów okupacji, nie zważając na to, że dekretem władz państwowych
organizacja AK w sierpniu 1944 roku została zdelegalizowana, w dalszym
ciągu brała w działaniach tej organizacji udział jako czynny członek AK.
Oskarżona znalazła konspiracyjne mieszkanie dla komendanta lubelskiego
okręgu AK, występującego pod pseudonimem „Zenon”. Zofia Pelczarska
wciągnęła do pracy konspiracyjnej w charakterze sekretarki komendanta AK
młodą dziewczynę o pseudonimie „Wiera”. Sama występowała w organizacji
pod pseudonimem „Ciocia”, ewentualnie „Ciotka”. Zapytana w czasie
śledztwa o motywy swej aktywności konspiracyjnej w AK po wyzwoleniu
ziem polskich, wprost oświadczyła, że respektuje jedynie rząd emigracyjny
zaś Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego nie uznaje. Sąd, opierając
się na całokształcie materiałów sprawy i na zeznaniach oskarżonej złożonych
w czasie rozprawy sądowej, doszedł do wniosku, że działanie oskarżonej w
pełni wyczerpuje znamiona przestępstwa przewidzianego artykułem 1
dekretu z dnia 30 października 1944 roku. Uwzględniając powyższe
okoliczności, Sąd Wojskowy Lubelskiego Garnizonu oskarżoną Zofię
Pelczarską uznaje winną przestępstwa z artykułu 1 dekretu o ochronie
państwa z 30 października 1944 roku i na podstawie tego artykułu skazuje ją
na karę śmierci.
Od wyroku nie można było złożyć apelacji. Został on zatwierdzony przez
generała Karola Świerczewskiego 17 grudnia 1944 roku.

***

Życie z Zofii uleciało. Znów zmieniła się w twardą, nieprzyjemną skorupę


- tym razem nie za sprawą bólu, ale rozpaczy. Nie dostrzegała już promieni
słońca, które przebijały się przez gałęzie drzew i wpadając więziennym
oknem, malowały drżące wzory na obskurnej ścianie. Nie interesował ją
śnieg padający od rana. Nie radowało jej nic. Nawet kiedy jadła nędzne
więzienne posiłki, robiła to automatycznie, nie zastanawiając się, co pływa w
jej metalowej misce. Któregoś popołudnia do zamkniętej w areszcie kobiety
wpuszczono księdza w wojskowym mundurze. Zdjął rogatywkę, stuknął
lekko obcasami i przedstawił się jej. Powiedział, że jest podpułkownikiem z
polskiej armii generała Berlinga i przyszedł, aby ją wyspowiadać. Ale ona
spojrzała tylko na jego nowiutki mundur i widniejącego na rogatywce orła
pozbawionego korony, przypominającego raczej kurczaka, i bez słowa
odwróciła twarz. Próbował jeszcze z nią rozmawiać, przekonywał, że
niebawem wojna się skończy, że za kilka dni będą święta Bożego
Narodzenia. Pocieszał, jak umiał, ale w końcu zamilkł i trwał tak ze
spuszczoną głową przez dłuższy czas. Patrząc na tych dwojga, można by
pomyśleć, że ksiądz również odsiaduje swój wyrok. W końcu mężczyzna
zaczął się zbierać, zwinął bezużyteczną stułę i z powrotem założył czapkę. A
na odchodne rzucił:
— Dziś wykonają wyrok śmierci. Może powinnaś jednak pojednać się z
Bogiem?
— Z jakim Bogiem, towarzyszu? Z waszym „czerwonym” bożkiem, który
prowadzi niewinnych ludzi na śmierć?
Zawstydzony kapelan zwiesił głowę i bez słowa skierował się do wyjścia.
Trzymał już rękę na klamce, kiedy coś w nim drgnęło. Odwrócił się
gwałtownie, podszedł do kobiety i położył coś na jej pryczy. Potem szybko
wyszedł, nawet się nie żegnając. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi i
kroki oddaliły się od jej celi, kobieta sięgnęła po zostawiony przedmiot. W
bladym świetle żarówki był słabo widoczny, ale dotykiem wyczuła, że ksiądz
zostawił dla niej mały drewniany krzyżyk. Ścisnęła go najmocniej, jak
potrafiła, i ucałowała nabożnie, a potem z wdzięcznością spojrzała na drzwi,
za którymi zniknął kapelan.
Było już ciemno, kiedy przyszli po nią. Trzęsła się cała i zdążyła tylko
zarzucić na plecy niebieski sweter.
— Zimno... - wyjąkała cicho, jakby chciała usprawiedliwić swoje drżenie.
Protokół wykonania wyroku śmierci na Zofii Pelczarskiej
(Instytut Pamięci Narodowej

Kiedy opuszczała celę, cały czas ściskała kurczowo w dłoni otrzymany od


księdza drewniany krzyżyk. Wyprowadzili ją na korytarz i skierowali do
wyjścia z budynku. Tuż przed ostatnimi drzwiami zobaczyła ponownie
księdza, obok którego stał naczelnik więzienia i kilku mundurowych.
Strażnicy bez słowa wykręcili jej ręce do tyłu i związali je. Na oczy założyli
jej chustkę. Popychając kobietę przed sobą, wyprowadzili ją za drzwi. Kiedy
wyszli na więzienny dziedziniec, dwóch żołnierzy musiało ją podtrzymywać,
bo kilkakrotnie poślizgnęła się na śliskiej drodze i o mało nie upadła. Z
zasłoniętymi w oczami nic nie widziała, ale do jej uszu doszedł zza pleców
kobiecy lament. To inne więźniarki na jej widok wybuchły płaczem. Zofia
nie widziała, jak jeden z żołnierzy idących za nią odwrócił się i posłał serię z
pepeszy pod okna zawodzących aresztantek.
Na odgłos strzałów nogi odmówiły jej posłuszeństwa i upada na śnieg. Już
nie było słychać płaczu kobiet z więzienia, kiedy bezceremonialnie dwóch
żołnierzy schwyciło ją pod ramiona i siłą za ciągnęło na miejsce kaźni.
Podprowadzono ją pod ścianę i tam zostawiono. Bezsilna oparła się mokrymi
od potu plecami o lodowaty mur i to przyniosło jej chwilową ulgę. Mimo że
pokonała ledwo kilkadziesiąt metrów drogi, nie mogła złapać oddechu. Przez
szeroko otwarte, spękane usta szybkimi haustami łykała mroźne powietrze.
Ale to nie wystarczyło, by uspokoić jej walące z szaleńczą prędkością serce.
Nic nie widziała przez czarną opaskę na oczach, ale słyszała, jak jakiś
mężczyzna odczytuje zasądzony wyrok. W międzyczasie podszedł do niej
ksiądz z krucyfiksem do ucałowania. Była przerażona i wszystko robiła
mechanicznie. Dobrze, że miała tę ścianę z tyłu do oparcia, bo byłaby upadła
po raz drugi, gdy ktoś wdawał rozkaz do wykonania wyroku. Usłyszała
okrzyk: Cel! Pal! — i wszystko się skończyło...
Zofia Pelczarska była pierwszą kobietą — żołnierzem AK, rozstrzelaną w
Polsce Lubelskiej na mocy wyroku sądowego. W dniu egzekucji, 18 grudnia
1944 roku, mąż aresztowanej Zofii, przekupiwszy urzędnika, dowiedział się,
że „sąd już był, wyrok wykonano, a zwłoki wyrzucają do rowu na cmentarzu
przy Unickiej”. W nocy poszedł na wskazane miejsce, wszedł do dołu i
znalazł bezwładne ciało swej żony, ubrane tylko w bieliznę. Leżała wśród
kilkunastu zabitych mężczyzn. Wszyscy mieli przestrzelone głowy. Starannie
ułożył ciało Zofii w rowie, a potem dokładnie oznaczył miejsce, w którym
leżała, by móc później postawić krzyż nad jej głową.
Przez kilka zimowych tygodni dół nie był zasypywany, bo cały czas do
wielkiej mogiły dorzucano następnych skazanych i straconych lub zmarłych
przed wydaniem wyroku na zamku...
MAŁA DANKA
Kiedy porucznik Mielczarek z siedleckiej Informacji Wojskowej wezwał
Danutę Osińską po raz kolejny na przesłuchanie, Mała Danka” spodziewała
się najgorszego. Ten sadysta w komunistycznym mundurze już wcześniej
znęcał się nad nią. Bił czym popadnie: kijem, deską, grubą gumą, kopał
ciężkimi buciorami. Niejednokrotnie zapamiętywał się tak, że nie szczędził
własnych rąk i okładał ją pięściami jak wytrawny bokser. Damski bokser.
Wydawało się, że specjalnie na ofiarę wybrał szczupłą, drobną dziewczynę i
że ją szczególnie upodobał sobie do wykazywania się swymi sadystycznymi
skłonnościami. Im bardziej był pijany, tym częściej wzywał dziewczynę na
przesłuchanie i katował. Widocznie wypity alkohol dodawał mu odwagi w
konfrontacji z młodą dziewczyną i zabijał wszelkie skrupuły.
Tego wieczoru por. Mielczarek był nad wyraz spokojny, wręcz wesoły.
Nucił coś pod nosem i uśmiechał się ukradkiem do wystraszonej dziewczyny.
Grzecznie zaprosił ją, by spoczęła w wygodnym fotelu. Sam, odprężony,
usiadł naprzeciw i rozpoczął przesłuchanie. Jednak zanim padło pierwsze
pytanie, komunistyczny porucznik podał „Małej Dance” metalowy pręt i
nakazał jej mocno ściskać jego końce. Pręt był lekko wygięty, przypominał
kierownicę rowerową, a pośrodku był obłożony gumą. Dziewczyna pierwszy
raz miała coś takiego w rękach i przeczuwała podstęp, ale jednocześnie
myślała, że w razie jakieś „niespodzianki” zdąży odrzucić od siebie to
żelastwo.
— Skąd znasz Stanisława Szymanowskiego „Korwina”? — Rozmowa
rozpoczęła się od rutynowego pytania.
— Nikogo takiego nie znam.
— Naprawdę? A w jaki sposób kontaktowaliście się ze sobą/
— Z nikim się nie kontaktowałam, z nikim nie współpracowałam.
— Kto wam jeszcze pomagał w nielegalnej organizacji:
— Ja nic nie wiem.
— Łżesz! Ty suko! - wrzasnął już wyprowadzony z równowagi śledczy.
Schylił się pod biurko i nacisnął niewidoczny przycisk. I wtedy wyjaśniła się
sprawa tajemniczej „kierownicy” trzymanej w rękach przez „Małą Dankę”.
Prąd elektryczny, który popłynął kablami do metalowego pręta, szarpnął
potężnie jej ciałem. Siła rażenia była tak wielka, że dziewczyna wylądowała
na podłodze wraz z fotelem, na którym siedziała. Porażona prądem nie była
w się w stanie podnieść, kiedy wściekły oficer doskoczył do niej i zaczął
okładać ją z całych sił gumową pałką po całym ciele. Nie patrzył nawet gdzie
uderza, tak był wściekły. Przestał bić dopiero wtedy, kiedy całkiem opadł z
sił. Usiadł za biurkiem, ciężko oddychając, i z wściekłością patrzył na
skulone w kącie wątłe ciało młodej kobiety.
— Po się męczysz, dziewczyno? — do uszu skatowanej „Małej Danki”
ledwo dochodził głos Mielczarka. — Czemu przeciągasz śledztwo i narażasz
się na tortury? Twój trud i tak na nic się nie zda. Opór jest daremny, wyduszę
z ciebie wszystko, co zechcę. To tylko kwestia czasu. Rozumiesz,
dziewczyno?!
Słyszała wszystko i rozumiała, ale nie miała siły odpowiedzieć. Była tak
bardzo zmęczona.
Oficer również musiał zauważyć, że tej nocy nic z oskarżonej nie wydusi.
Spod skulonego ciała w letniej sukience wypływały na podłogę gabinetu
strugi krwi. Dopiero wtedy wezwał strażników, by odprowadzili
przesłuchiwaną. Ale półprzytomna Danka nie siły iść o własnych siłach.
Dwaj żołnierze wzięli ją pod ręce i zaciągnęli do celi. Jej zwiewna żółta
sukienka zmieniła się w brudnoczerwoną skorupę, a skryte pod
zesztywniałym od skrzepniętej krwi materiałem ciało całe naznaczone było
krwawymi pręgami.

***

Danuta Osińska urodziła się 29 czerwca 1925 roku w Męczynie w


powiecie siedleckim. Po wybuchu wojny jej ojciec Aleksander zaangażował
się w działalność konspiracyjną w AK. Również brat Danuty należał do
Armii Krajowej. W ich domu była skrzynka kontaktowa, a oprócz tego w
ulach znajdujących się w ogrodzie często przechowywano broń żołnierzy
podziemia. Sama dziewczyna również działała w podziemiu AK, ale bez
zaprzysiężenia. W czasie okupacji ukończyła na tajnych kompletach w
Siedlcach szkołę średnią. Pomagała tacie i bratu, kiedy do ich domu, jako do
punktu kontaktowego i aprowizacyjnego, przychodzili akowcy z
Węgrowskiego i z Sokołowskiego.
Nadchodziło lato 1944 roku i front był już blisko, a podziemie AK
przygotowywało się do akcji „Burza”. Akurat tego dnia niewielka grupa
konspiratorów miała szkolenie strzeleckie w sadzie u Osińskich. Strzały,
choć odległe, dało się wyraźnie słyszeć na podwórku, a nawet w domu. I
chociaż Danuta i jej rodzina ufali sąsiadom, którzy do tej pory nie wydali
Osińskich — być może sami byli w jakiś sposób zaangażowani w konspirację
— to każdy trzask wystrzału wzbudzał w nich niepokój. Dziewiętnastolatka
co rusz zrywała się z krzesła i wyglądała przez okno na drogę albo zerkała w
stronę sadu, mając nadzieję, ze szkolenie prędko się skończy. Strach był
uzasadniony. Niedawno do domu Aleksandra Osińskiego dotarła partia
konspiracyjnej broni, której jeszcze nie zdążył ukryć w ulach. W ciągu dnia
nie chciał rzucać się w oczy ani przeszkadzać partyzantom w ćwiczeniach.
Czekał na zmierzch, kiedy oddział AK odejdzie w swoją stronę, a on sam
będzie mógł zamaskować tych kilkanaście sztuk broni.
Danuta Osińska „Mała Danka”, łączniczka oddziału Henryka Hebdy „Korwina”
(zbiory Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego)

Dawno już przebrzmiał Anioł Pański i słońce z wolna schodziło z zenitu,


kiedy cała rodzina Osińskich zasiadła do obiadu. Wtedy pod ich domem
stanął nieznany wojskowy oddział w nienagannie skrojonych mundurach.
— Niemcy! — zdążył zakrzyknąć brat Danusi i popędził w stronę sadu do
ćwiczących na prowizorycznej strzelnicy akowców, aby ich ostrzec. Również
Danka wyskoczyła przez okno. Widziała jeszcze, że ojciec wybiegł drzwiami
od podwórza i znikł w zbożu. Dziewczyna pobiegła polami aż za rzekę, w
stronę sąsiedniej wsi — Wólki Proszowskiej. Z poranionymi stopami i
zlepionymi od potu włosami, ledwie zipiąc, dotarła na miejsce i znalazła
schronienie u znajomych gospodarzy. Ale cały czas bała się o rodzinę,
wiedząc o przetrzymywanej w domu broni.
Tym razem nikt nie ucierpiał. Nieznaną grupą przebraną w niemieckie
mundury okazał się obcy oddział AL, maszerujący ze wschodu przed
frontem. To byli Polacy, a nie Rosjanie, ale zupełnie obcy w tych okolicach.
Miejscowi ludzie z Węgrowa, z Siedlec, Sokołowa, jeśli już konspirowali, to
wyłącznie w AK lub NSZ. Jeden jedyny chłopak, znajomy Danusi z Wólki
Żukowskiej, przez nieuwagę wstąpił do oddziału AL. Ale kiedy zorientował
się, co to za organizacja, czym prędzej od nich uciekł i dołączył do AK w
Siedlcach. Ci, którzy wtargnęli do gospodarstwa Osińskich, nawet nie
zajrzeli do domu, więc i broni nie znaleźli. A ćwiczący w sadzie partyzanci
zdążyli się bezpiecznie ewakuować do lasu. Komuniści wyprowadzili ze
stajni konie i ukradli siodła z uprzężą. Byłą to wielka strata dla gospodarstwa.
Jeszcze przed wojną Osińscy słynęli w okolicy z hodowli koni, które na
swoje potrzeby kupował garnizon wojskowy z Siedlec, płacąc duże
pieniądze.
Po miesiącu front dotarł w te okolice i Sowieci pognali Niemców dalej, w
stronę Wisły. Kiedy drogą przez Męczyn przerzedzały czołgi z czerwonymi
gwiazdami, cala rodzina Osińskich skryła się w piwnicy. Nie byli sami.
Oprócz nich ukryli się tu również ich sąsiedzi i znajomi. Niektórzy cieszyli
się, że Niemcy odchodzą, że jest wreszcie koniec okupacji i zakończenie
wojny jest blisko.
— Nie cieszcie się tak - powiedział Aleksander Osiński, studząc
powszechną radość, a jego słowa zapadły Danucie głęboko w pamięć. —
Jeden wróg odchodzi, ale przychodzi drugi, chyba jeszcze gorszy...
Zaraz pierwszego dnia „wyzwolenia” jakiś kacap ukradł Osińskim konia z
siodłem. A potem rozpoczęły się aresztowania. Początkowo nocą, potajemnie
jeździła po wsiach ciężarówka NKWD i wyłuskiwała byłych granatowych
przedwojennych policjantów. Ludzie gadali że gotowe listy Polaków do
aresztowania przekazywali „czerwonym” żydzi, którzy przeżyli wojnę,
okupację, a teraz wiązali swą przyszłość z nowym, komunistycznym
systemem.

***

W piwnicy gmachu PUBP w Siedlcach było strasznie zimno. Od


posępnych odrapanych murów i wysypanej grubym piaskiem posadzki bił tak
przenikliwy chłód, że dziewczyna cała marzła, przestępując z nogi na nogę.
Najgorzej ziębły stopy, później łydki, a następnie chłód rozchodził się na całe
ciało. Danka zwijała się w kłębek i swoją cienką sukienką nakrywała
zmarznięte kolana i ramiona. Stała długo oparta o kraty przy wejściu albo
kucała gdzieś pod ścianą. Ale nawet w nocy nie można się było położyć na
podłodze, by złapać choć chwilę snu. Pilnowali. Cały czas w celi zapalone
było światło i przez okratowane drzwi spacerujący strażnicy obserwowali, co
dzieje się w środku. Kiedy tylko „Mała Danka” kładła się na podłodze, aby
móc trochę rozprostować nogi, natychmiast do piwnicy wskakiwał
wartownik z pełnym wiadrem wody i oblewał nią wystraszoną dziewczynę.
Ta woda i mokre ubranie potęgowały jeszcze przenikliwe zimno i ostatecznie
dziewczyna zrezygnowała z prób kładzenia się na podłodze. Nocą drzemała
najczęściej na stojąco, uwieszona przy kratach, o ile nie szła na nocne
przesłuchania do Stanisława Wnuka, oficera śledczego siedleckiego UB.
— Kto to jest „Szpieg”?
— Nie znam...
— A kto to jest „Korwin”?
— Nie znam nikogo o takim nazwisku...
— Co to jest AK?
— Akcja Katolicka?...
Wtedy dostała po raz pierwszy pięścią w twarz. Ale to było tylko drobne
preludium do tego, co czekało ją w czasie dalszych przesłuchań. Wiedziała,
że nie może się załamać, że od niej zależy życie wielu żołnierzy podziemia,
których zna. Ojciec przestrzegał ją, by nic nie dała z siebie wyciągnąć, i tego
się cały czas trzymała. Nie powiedziała nic, co mogłoby zaszkodzić jej
towarzyszom broni, nie wydała nikogo, ale to potęgowało tylko gniew
komunistów. Wyzwali ją od najgorszych i bili — najczęściej gumą
zakończoną metalowymi kulkami. Bolało strasznie. Próbowała tłumić w
sobie okropny ból i nie krzyczeć, ale czasami nie wytrzymywała.
— Ty bandyto! — wyrwało jej się za którymś razem, kiedy przeszyła ją
kolejna fala bólu.
Dziwne, ale przestał ją katować. Zawołał towarzyszy z UB i razem
przyciągnęli dziewczynę do ściany. Jeden ubek trzymał ją za jedną rękę,
drugi za drugą. Trzeci wsadził jej do ust knebel ze starej szmaty, a potem
zaszedł dziewczynę od tyłu z kablami w ręku i raził prądem jej odsłonięty
kark. Raz, drugi i trzeci wstrząsnęło Danką, ale nie straciła przytomności. Na
tym oprawcy zakończyli tortury tamtej nocy.
Jeszcze tylko wylali na nią wiadro pełne wody, a strażnik odprowadził
sparaliżowaną ze strachu i zimna dziewczynę do jej piwnicy.

***

W czasie niemieckiej okupacji „Mała Danka” działała w AK, ale bez


zaprzysiężenia. Dopiero kiedy zakończyła się wojna i „wyzwoliciel” ze
Wschodu pokazał swą prawdziwą twarz, Danuta Osińska oficjalnie wstąpiła
do podziemnej armii. Przyjęła konspiracyjny pseudonim „Danka” lub „Mała
Danka” i złożyła przysięgę. Należała do oddziału WiN „Pogoń”
dowodzonego przez kpt. Henryka Hebdę „Korwina”.
Naturalnie, jak to w życiu bywa, i tym razem było w tym trochę
przypadku. Po zakończeniu wojny i pierwszej akcji „rozładowana lasów”
„Korwin” wraz ze swoim oddziałem ujawnił się. Mimo to już jesienią 1945
roku został aresztowany przez UB. Chciano wyciągnąć od niego informacje o
wszystkich członkach miejscowej konspiracji i o ukrytych magazynach broni.
Zgodził się pokazać wiadome sobie skrytki broni i amunicji, ale podczas
pierwszego wyjazdu w teren, zdołał uciec prześladowcom. Ukrywał się
razem z Franciszkiem Pliszką „Marynarzem” i tak trafił do domu swojego
starego znajomego Aleksandra Osińskiego. Całą zimę na przełomie lat 1945 i
1946 ukrywał się w domu Osińskich, tworząc w tym czasie trzon nowego
oddziału partyzanckiego. To wtedy, pod koniec 1945 roku, „Mała Danka”
wstąpiła do oddziału „Pogoń” i na polecenie „Korwina” jeździła po okolicy,
zbierając chłopaków do nowej konspiracji. Ojciec „Danki” pojechał pod
Siedlce i sprowadził stamtąd żonę „Korwina”.
Gospodarstwo Osińskich stało się bazą, punktem kontaktowym oraz
zapleczem aprowizacyjnym dla miejscowych oddziałów antykomunistycznej
konspiracji. Oprócz Henryka Hebdy „Korwinwa” i jego oddziału do domu
Osińskich zaglądali chłopcy od „Marynarza” i „Jura”. Czasami w gościnę
przychodził z obstawą Wiatr: Łukasiuk „Młot”, dowódca 6 Wileńskiej
Brygady AK, oraz, noszący trupią główkę na rękawie, Kazimierz
Chmielowski „Rekin” z 3 Wileńskiej Brygady NZW

Jeden z pododdziałów 6 Brygady Wileńskiej dowodzonej przez kpt. Władysława


Łukasiuka „Młota” - drugi szwadron Waleriana Nowackiego „Bartosza”. Dowódca
szwadronu stoi po lewej stronie zaznaczonego na zdjęciu „Odyńca” Antoniego
Wodyńskiego
(Instytut Pamięci Narodowej)

Dopiero w kwietniu 1947 roku oddział „Korwina” ponownie ujawnił się w


UB w Węgrowie, ale sam dowódca nie chciał ryzykować. Dostał cynk, że
pomimo ujawnienia i tak zostanie aresztowany. Dlatego swoich chłopców
zwolnił z przysięgi, ale sam pod zmienionym nazwiskiem wyjechał na
Ziemie Odzyskane, skutecznie gubiąc za sobą ślad.
Już po akcji ujawnienia pod dom Osińskich zajechał wojskowy samochód i
wysiadło z niego trzech mężczyzn. Dwóch funkcjonariuszy UB, w tym
samego komendanta PUBP, prowadził były żołnierz oddziału „Pogoń” —
Czesław Skup „Szpieg”. Gdy weszli do środka bez zbędnych wstępów
„Szpieg” zwrócił się do dziewczyny:
— Danka, to u ciebie jest „Korwin”.
— Nie ma go i nigdy nie było — odparowała dziewczyna.
Zbity z tropu Skup wzruszył ramionami, a ubecy zaczęli rozglądać się po
mieszkaniu, szukając partyzanckiego dowódcy. Kiedy Danka i „Szpieg”
zostali przez chwilę sami, dziewczyna przysunęła się bliżej mężczyzny.
— Ty jesteś chory na mózg — rzuciła cicho, ale ze złością. — Żeby tak
przy ubekach krzyczeć na całą wieś, że u nas jest „Korwin”
— Ale przecież teraz jest ujawnienie...
— Nie pierwsze i pewnie nie ostatnie. Ty naprawdę wierzysz ich
amnestie?
— No... tak - odparł z lekkim wahaniem w głosie.
— A widzisz, a „Korwin” im nie wierzy. Znikł, zmienił nazwisko i
wyjechał na Ziemie Odzyskane. Ale o tym cicho sza. Przecież to fikcyjne
ujawnienie — przekonywała chłopaka. — Jakby co, to ja ciecze nie znam i
nie znam żadnego „Korwina”, rozumiesz?

***

Najgorsza była samotność. Ta okropna pustka w otoczeniu zimnych ścian i


chłodu bijącego od podłogi. Czasami zdawało się jej się że mury przybliżają
się do siebie, jakby chciały ją zgnieść, a betonowy strop wisi coraz niżej i
niżej. Straszna była też cisza, przerywana krokami strażnika na korytarzu i
dalekimi krzykami męczonych ludzi. W nocy wszystko lepiej słychać, nawet
dobiegające zza ścian wrzaski torturowanych jak zwierzęta akowców.
W piwnicznej celi pod gmachem PUBP w Siedlcach Danusia Osińska
siedziała sama jedna. Choć szczerze mówiąc, nie była do a sama. Nietypowy
gość pojawił się niespodziewanie już pierwszej nocy. Kiedy nad ranem po
przesłuchaniu odprowadzili ją całą poobijaną do celi, podkurczywszy pod
siebie nogi, usiadła gdzieś w kącie, prawie nieprzytomna z braku snu i
wyczerpania. I wtedy zjawił się on. Najpierw z małej szczeliny nad podłogą
w kącie piwnicy wysunął się spiczasty ryjek z wąsami. Poruszył śmiesznie
nosem, wychylił główkę i rozejrzał się po pomieszczeniu. Potem powoli
wyszedł z norki. To był ogromny szczur. „Mała Danka” wpadła w panikę.
— A pójdziesz ty stąd. Sio! - półgłosem próbowała odpędzić natręta. Ale
zwierzak chyba był przyzwyczajony do ludzi, bo nic sobie nie robił z
okrzyków przerażonej dziewczyny, tupania i machania rękami. W piwnicznej
celi czuł się jak u siebie w domu, porozglądał się, zwiedził najciemniejsze
kąty, a potem wrócił do Danusi. Usiadł na tylnych nóżkach i wyciągnął przed
siebie łapki. Dreszcz odrazy wstrząsnął dziewczyną.
— Sio, wynocha! — powtarzała coraz ciszej. Mijały długie minuty, a
stworzenie nadal trwało w bezruchu w pozie... chyba oczekiwania. Chociaż
szczur cały czas wzbudzał w dziewczynie strach i obrzydzenie, to przecież
nie mogła dopuścić do tego, żeby podczas jej snu zaczął podgryzać jej stopy.
Przypomniała sobie, że w kieszeni sukienki ma kawałek razowego chleba
zostawionego ze śniadania na „czarną godzinę”. Wyciągnęła go teraz i
podzieliła na mniejsze kawałki. Jeden z okruchów położyła na otwartej dłoni
i wyciągnęła ją przed siebie.
— No chodź, jedz — zachęcała szczura. Nie zauważyła nawet, że zaczyna
mówić do gryzonia jak do przyjaciela. W końcu był jedynym towarzyszem
jej niedoli. — Ciebie też zamknęli, biedaku? Ale za co? Powyjadałeś całe
zapasy ruskiej dywizji? — zaśmiała się smutno, a gryzoń zbliżył się powoli,
szybko zabrał chleb z dłoni Danki i znikł w norce.
Potem pojawiał się częściej, a dziewczyna zawsze trzymała dla niego parę
okruchów. Sama cierpiała głód, ale dzieliła się jedzeniem ze swym małym
towarzyszem. Początkowo robiła to z czystego wyrachowania, bo w dalszym
ciągu bała się, że jak uśnie, to głodny szczur zacznie ją podgryzać. Potem
przyzwyczaiła się do towarzystwa gryzonia. Mówiła do niego i karmiła go.
Być może również dzięki temu zachowała jasność umysłu i w śledztwie
pozostała nieugięta. Nikogo nie wydała.

***

Zapamiętała tę datę do końca życia - 9 września 1946 roku. Tego dnia do


domu Osińskich wpadli funkcjonariusze UB z Sokołowa Podlaskiego. Bez
pardonu wyrzucili wszystkich domowników na dwór i rozpoczęli dokładne
przeczesywanie pomieszczeń. Nie znaleźli nic kompromitującego, ale sporo
przedmiotów nakradli. Z domu zniknęły wtedy: Danusi złota bransoletka po
babci, złoty pierścionek jej mamy, złota obrączka jej taty oraz woreczek teraz
już bezwartościowych dziesięciozłotowych przedwojennych monet z Józefem
Piłsudskim.
Rodzinę Osińskich trzymano pod eskortą na podwórzu. Brat Danuty
najpierw kręcił się niecierpliwie, a w końcu poprosił pilnujących ubeków,
żeby puścili go do ubikacji. Gdy jeden z funkcjonariusza prowadzał go w
ustronne miejsce, chłopak, wykorzystując nieuwagę konwojenta, czmychnął
w maliny i uciekł dalej, do sadu. Ubecy się tym nie przejęli. Ich komandir
machnął tylko ręką i rozkazał przewieźć „Małą Dankę” i jej ojca najpierw do
Mokobód, a później do siedziby UB w Sokołowie. Tam ich rozdzielono.
Mężczyzna na odchodne zdążył szepnąć córce, żeby wytrzymała bicie i
nikogo nie wydała. Ale wtedy jeszcze jej nie przesłuchiwano.
Wymyślono za to inny proceder, by ją zmiękczyć przed ostateczną
konfrontacją. Zamknięto ją w pomieszczeniu sąsiadującym z salą tortur.
Wyraźnie słyszała głośne zwierzęce ryki męczonych ludzi, a przez szpary w
przepierzeniu mogła podejrzeć, co dzieje się w środku. Do jej uszu docierał
jeszcze jeden odgłos, zadziwiający w miejscu jak to. Nie wierzyła, że to się
dzieje naprawdę. Jeden z mundurowych siedział za pianinem i wygrywał
skoczne, taneczne piosenki. Ale nikt nie tańczył. Katowany chłopak nie miał
na to siły, a ubecy byli zbyt zajęci swoją ofiarą, która zapewniała im
najlepszą rozrywkę. Wydawało się, że wysoki, przystojny funkcjonariusz UB
gra tylko po to, żeby zagłuszyć krzyki bitego chłopaka. Powiesili go za nogi
na łańcuchach zwisających z sufitu. Dwóch trzymało kołyszące się
zakrwawione ciało, a trzeci wlewał do nosa ofiary wodę. Męczony chłopak
topił się na ich oczach — dusił się, pluł, parskał i kichał. Kiedy tylko zdołał
złapać oddech, darł się na całe gardło, przekrzykując muzykę pianina. Ale
oprawcy nie przestawali. Na przemian wlewali mu do nosa wodę i bili
gumową pałką po całym ciele. Danuta nie mogła dłużej na to patrzeć. Skuliła
się w kącie celi, ale długo jeszcze słyszała krzyki katowanego człowieka.
„Małej Danki” nie trzymano długo na UB w Sokołowie. Po kilku dniach
przewieziono ją do Siedlec.

***

Na UB w Siedlcach była przetrzymywana dwa miesiące. Przez cały ten


czas siedziała zamknięta w pojedynkę, jeśli nie liczyć szczura. Dostawała
nędzny posiłek i prawie wcale się nie myła. Zwilżała jedynie oczy i ręce
resztkami kawy, którą specjalnie do tego celu zostawiała po śniadaniu.
Piwnica była wąska, ale miała małe okienko wychodzące na podwórze.
Czasami w dzień, kiedy na korytarzu panował spokój, „Mała Danka” zbliżała
się do okna i z tęsknotą wpatrywała się w świat na zewnątrz.
Jednego dnia na podwórzu pod jej celą zatrzymali się dwaj żołnierze w
mundurach „ludowego” Wojska Polskiego. Rozmawiali ze sobą do czasu,
gdy jakby spod ziemi dobiegł ich jakiś szmer. Dopiero wtedy zauważyli
dziewczęcą twarz wyglądającą z piwnicznego okna.
— Co taka piękna panna robi w tak ponurym miejscu? — zapytał jeden.
— Zamknęli mnie...
— Ale za co? — dopytywał wojak.
— Rzekomo za pomoc partyzantom, ale ja nic nie robiłam. Pomagałam
tylko ojcu w gospodarstwie. Nie wiem, o co mnie oskarżają, nie znam ludzi,
o których mówią.
— A jak panienka się nazywa? Może podpytamy tu i ówdzie, może uda się
jakoś pomóc?

Więzienne zdjęcie Danuty Osińskiej „Małej Danki”, 1946 r.


(Zbiory Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego)
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo w tym momencie na podwórze wbiegła
jakaś kobieta z UB. Zasłoniła swoim ciałem okno i siłą odpychać żołnierzy.
— Co wy tu robicie, obywatele? Przecież wiecie, że nie można rozmawiać
z więźniami. A ta zamknięta tutaj to wyjątkowa kreatura kochanka tego
bandyty „Młota”.
Żołnierze odeszli i pewnie szybko zapomnieli o zamkniętej w celi
dziewczynie i danej jej obietnicy.
Mniej więcej po dwóch miesiącach komuniści przewieźli „Małą Dankę”
do willi w Nowych Siedlcach, gdzie funkcjonowała Informacja Wojskowa.
Konwojujący żołnierze zaprowadzili aresztowaną dziewczynę do komórki
znajdującej się z tyłu willi i zamknęli ją w środkowym pomieszczeniu. Ale to
byli dobrzy, zwyczajni chłopcy. Powiedzieli jej, że najbardziej należy
obawiać się porucznika Mielczarka z Informacji, że to on bije najczęściej i
najmocniej. Zdradzili również, że sąsiadami Danki są Stanisław
Szymanowski „Korwin” raz Marysia Niewęgłowska. Znała obie te osoby.
Marysia była konspiratorką z Tymianki, a Staszek „Korwin” — żołnierzem
KBW z Siedlec współpracującym z podziemiem WiN. Kiedy wojacy
zamykali za Danką drzwi, jeden z nich jakby od niechcenia rzucił coś na
klepisko. Zgrzytnęły klucze w zamku i kroki oddaliły się. „Mała Danka”
padła na ziemię i na czworakach zaczęła przeszukiwać podłogę. Szybko
znalazła tajemniczy przedmiot — stary zardzewiały gwóźdź, już pierwszej
nocy pod murem jednej i drugiej ściany wyżłobiła tym żelastwem niewielkie
otwory, tak by móc porozumieć się z sąsiadami. Żołnierze powiedzieli
prawdę, z jednej strony siedział Stanisław Szymanowski „Korwin”.
— Staszek, wytrzymaj, ja im nic nie powiedziałam. W razie czego nie
znamy się — mówiła półgłosem, nie mając pewności, czy jej rozmówca
wszystko dobrze słyszy i rozumie. Odpowiedział po dłuższej drwili. Zgodził
się z Danutą.
— Ale tu bardzo katują... Uważaj na siebie — dodał łamiącym się głosem.
Tego wieczoru Danka rozmawiała jeszcze z Marią Niewęgłowską. Ją
również prosiła o dyskrecję i zeznawanie, że się nie znają. Ale Marysia
załamała się już całkowicie. Płacząc, wyznała, że wytrzymała bicie, ale nie
zniosła rażenia prądem. Na przesłuchaniu powiedziała komunistom, że
podziemny kontakt w siedleckim KBW to Szymanowski „Korwin”.
Danka próbowała pocieszać koleżankę. Zapewniała, że wszystko będzie
dobrze, że wystarczy tylko na sprawie sądowej odwołać swoje zeznania,
dodając, że zostały wymuszone. Choć chyba sama nie wierzyła, że tak łatwo
będzie można się z tego wykręcić. Z ust Marysi usłyszała o jeszcze jednej
istotnej sprawie. Najprawdopodobniej za ostatnimi aresztowaniami stał były
partyzant z oddziału „Korwina” o pseudonimie „Jastrząb”. Ubecy po kolei
konfrontowali wszystkich zatrzymanych właśnie z nim. Krążyły plotki, że
„Jastrząb” z schronienie i opiekę w budynku PUBP w Siedlcach, bo inaczej
partyzanci by go dopadli i za zdradę rozstrzelali.

***

Z Nowych Siedlec Danutę Osińską przewieziono do Lublina również do


Informacji. Tam już jej nie bili, dali jej nawet koc do okrycia się w chłodne
noce. „Mała Danka” do niczego się nie przyznała i w związku z amnestią
śledztwo zostało umorzone. Był 11 marca 1947 roku, kiedy odzyskała
wolność. Również jej ojciec pod koniec marca wyszedł z więzienia.
Gdy Danusia siedziała w zamknięciu, jej matka próbowała dowiedzieć się
czegoś o córce. Przyjeżdżała do Siedlec, a później Lublina z paczkami dla
niej, ale strażnicy przy bramie odpędzali kobietę. Mówili, że nikogo takiego
tu nie ma i żeby szykowała dla córki raczej trumnę, a nie paczki z jedzeniem.
Osińscy odzyskali wolność, ale nie przestali pomagać partyzantom. W
dalszym ciągu zachodził do nich „Młot” i pojawiał ze swoimi partyzantami
Henryk Wieliczko „Lufa” od „Łupaszki”. Władysław Łukasiuk radził, żeby
„Mała Danka” opuściła rodzinne strony ponieważ jest tutaj już spalona.
Obiecywał, że załatwi fałszywe dokumenty na inne nazwisko i transport na
drugi koniec Polski. Jeszcze 4 października „Młot” przez gońców zapraszał
dziewczynę do swego obozu po dokumenty.
Henryk Pilarczyk „Chin” z oddziału „Pogoń” oraz Danuta Osińska „Mała Danka”
(Zbiory Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego)

Niestety nie skorzystała z tej propozycji. Uwierzyła w swoją niewinność.


W nocy z 13 na 14 października UB aresztowało „Małą Dankę” powtórnie.
W tym samym czasie ujęto również ojca Danki, Henryka Pilarczyka „China”
i innych konspiratorów. „Chin” był poprzednio w oddziale „Korwina”, a
ostatnio współpracował z brygadą „Młota”. W nocy z 12 na 13 kwietnia 1945
roku ubecki „szwadron śmierci” przeprowadził w Siedlcach czystkę byłych
akowców, w czasie której zamordowano co najmniej szesnaście osób. Tej
nocy zginęło dwóch braci „China”, a trzeci, ciężko ranny, cudem przeżył.
Rannego Henryk odbił z więzienia, a potem w zemście zastrzelił
funkcjonariusza UB.
Sprawa musiała być poważna, ponieważ natychmiast wszyscy zatrzymani
zostali przewiezieni do stolicy i zamknięci w ubeckim areszcie na rogu ulic
Sierakowskiego i Brukowej na warszawskiej Pradze. Praktycznie od razu
rozpoczęły się przesłuchania i konfrontacje.
Wyjątkowo w dzień, a nie w nocy oficer śledczy UB Bronisław
Szczerbakowski wezwał na konfrontację „Małą Dankę” i „China”. Najpierw
do pokoju przesłuchań wprowadzono dziewczynę i pokazano jej leżące na
biurku trzy pistolety
— Poznajesz tę broń?
— Nie. Pierwszy raz widzę.
Wtedy przyprowadzono Pilarczyka.
— A ty znasz te pistolety?
— Tak.
— Gdzie przechowywana była ta broń?
— U Osińskich, u babci w łóżku.
— Czy Danuta Osińska wiedziała o broni schowanej pod materacem łóżka
swojej babci?
— Tak... Myślę, że tak.

***

Piwnica w kamienicy na Sierakowskiego na Pradze była większa niż ta w


Siedlcach. Ale najważniejsze było to, że „Mała Danka" miała towarzystwo.
Siedziały z nią inne dziewczyny z konspiracji: Lidka Chruścicka, Wanda
Gryglas i kobieta o nazwisku Piotrowska. Nagle przenikliwie głośno
załomotały ciężkie buty na schodach, a później w piwnicznym korytarzu.
Było już grubo po północy i nikt nic spodziewał się przesłuchania o tak
późnej porze. Zgrzytnął klucz i do celi wszedł osobiście sam oficer śledczy.
Szczerbakowski, bo to on stanął w progu, nie wywoływał żadnej z
więźniarek po nazwisku ale przyświecając sobie latarką, przypatrywał się
zapadłym twarzom i chudym ciałom umęczonych kobiet. Na dłuższą chwilę
zatrzymał światło latarki na Dance. Obejrzał ją całą, przesuwając snop
światła po jej twarzy, a później niżej, na ramiona, biodra i nogi. Na koniec
zgasił światło, spojrzał na nią z błyskiem w oku i rzucił stanowczo.
Pierwszą strona protokołu przesłuchania Danuty Osińskiej z 20 września 1946 r.
przeprowadzonego przez ppor. Mielczarka
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Wychodzić!
Poprowadził dziewczynę korytarzem i długimi schodami na pierwsze
piętro, do swojego gabinetu. Otworzył drzwi i przepuścił ją pierwszą.
Zdążyła zauważyć niecodzienne zmiany w tym znanym sobie przecież
miejscu przesłuchań — wszystkie okna były zasłonięte rozpostartymi na
okiennicach mapami, a oficer zamknął drzwi od środka na klucz. Wtedy
przestraszyła się na dobre. Co on chce zrobić? Zastrzeli mnie tu, bez
świadków? — myślała spanikowana.
— Siadaj - powiedział tylko i usiadł naprzeciw, wyciągając na biurko
obowiązkowy protokół przesłuchań. — Chcecie wyjść na wolność? - spytał,
patrząc „Małej Dance” przenikliwie w oczy.
— Oczywiście, że tak! — odpowiedziała chyba nazbyt gwałtownie. A
potem dodała już ciszej: - I tak wyjdę, jasne, że wyjdę.
— A właśnie, że nie wyjdziecie! — uśmiechnął się krzywo do swoich
myśli. Mlaskając przy tym, pożerał wzrokiem smukłą szyję, odkryty dekolt i
kobiece kształty dziewczyny schowane pod sukienką - No chyba że... Że mi
się oddacie. Tu i teraz.
Przewidywała taką ewentualność, ale mimo to bezczelność
komunistycznego kata wstrząsnęła nią do reszty.
— Po moim trupie! — warknęła i zaczęła uciekać naokoło biurka. A
Szczerbakowski, goniąc ją, w biegu rozpinał pasek od spodni. Cała ta
sytuacja wyglądała nieco groteskowo, ale „Małej Dance” nie było do
śmiechu. Tym bardziej że w końcu oficer dopadł ją i mocno schwycił w
pasie.
— No, nie opieraj się, wypracujesz u mnie swoją wolność — cedził wolno
słowa, jedną ręką sięgając niżej, między nogi ciągle szamocącej się kobiety.
Czując jego dłoń pomiędzy swoimi udami, w ostatnim akcie rozpaczliwej
desperacji Danka zdołała wyrwać się z twardych objęć ubeka. Odskoczyła i z
całych sił kopnęła go w przyrodzenie. Jęknął i aż ukucnął z bólu, a
dziewczyna cofnęła się na bezpieczną odległość. Bała się, że teraz
rozsierdzony komunista będzie ją bił bez opamiętania, aż zakatuje ją na
śmierć. Ale nie. Po minucie wyprostował się, wolnym krokiem doszedł do
biurka i usiadł. Zapalił papierosa i przypatrywał się Dance. Nic jej nie zrobił.
W końcu otworzył drzwi, wyszedł na korytarz i zawołał wartownika.
— Odprowadzić. Dajcie mi tu Chruścicką! — zakomenderował.
W piwnicy Danka minęła się w drzwiach celi z Lotką. Chcąc ostrzec
dziewczynę, powiedziała głośno, tak żeby wszyscy mogli ją usłyszeć:
— Parszywe żydzisko ten Szczerbakowski, chce nas wszystkie zgwałcić!
Szkoda, że go Niemcy nie wykończyli.

***

Po dwóch miesiącach śledztwa przeniesiono Danutę Osińską do


cieszącego się złą sławą więzienia przy ulicy 11 Listopada, zwanego
„Toledo”. W tym miejscu oprócz aresztowanych za działalność
antypaństwową przetrzymywano również zwykłych kryminalistów 7
volksdeutschów. Wystukując na ścianie alfabet Morse’a, „Mała Danka”
dowiedziała się od sąsiadów z cel obok, że na 11 Listopada siedzi też jej
ojciec, którego komuniści bardzo męczą i papierosami przypalają mu skórę
na rękach.
Danuta Myrta-Osińska, lata 70.
(Instytut Pamięci Narodowej)

Kilkakrotnie Danka trafiła do karceru. Była to mała, betonowa zimna nora,


z ludzkimi odchodami na posadzce. Raz zamknięto ją za to, że wraz z innymi
więźniarkami urządziła „kocówę” jednej kobicie, co do której były podstawy,
by sądzić, że jest podstawionym kapusiem. Innym razem kobiety wypisały
kredą na ciemnej desce słowa „Kiedy będzie wojna?”, i przystawiały ją do
okna od strony jednostki wojskowej. „Niedługo” — odpisywali w podobny
sposób młodzi żołnierze, podtrzymując więźniarki na duchu. Za taką
korespondencję również groził karcer.
W „Toledo” sprawę „Małej Danki” przejął prokurator Eugeniusz
Landsberg. Zaraz na pierwszym spotkaniu rzucił:
— Doszły nas słuchy, że wy jesteście antysemitka. To prawda?
— Nieprawda.
— Ale powiedzieliście, że Szczerbakowski to żyd i szkoda, ze Niemcy go
nie zamordowali.
— Tak, powiedziałam to, ale w złości... Chciał mnie zgwałcić.
— Nie próbujcie odwrócić mojej uwagi od sprawy. Wy nienawidzicie
żydów i jesteście wojująca antysemitka. Czeka was kara śmierci. A w
partyzantce, w tej waszej podziemnej nielegalnej organizacji, też łapaliście i
mordowaliście żydów?
— ja nie byłam w żadnej partyzantce i w żadnej organizacji. Żydzi
mieszkali u nas we wsi, ale wszyscy zostali albo aresztowani przez Niemców,
albo pouciekali i skutecznie się ukryli.
— A partyzanci do was zachodzili na kontakt?
— Przychodzili do mnie chłopcy, ale jako do dziewczyny, w zaloty. Ja nie
wiem, czy oni byli w partyzantce, broni u nich nie widziałam.
Danusia cały czas do niczego się nie przyznawała. Powoli przekonywano
się, że kara śmierci dla niej, tak forsowana przez prokuratora, nie będzie
mogła zostać zasądzona. Ale Landsberg tak łatwo nie rezygnował. Uparł się
teraz na dziesięć lat więzienia dla Osińskiej. Pierwsza rozprawa sądowa
odbyła się pod koniec stycznia 1948 roku i w jej wyniku Danuta Osińska
została skazana na dziesięć lat pozbawienia wolności. Już po wydaniu
wyroku na „Małej Dance” z aresztu został wypuszczony Aleksander Osiński.
Miała okazję zobaczyć jego rany i strupy na dłoniach i przedramieniu, gdy
przychodził na widzenie do córki.
Drugi sąd nad dziewczyną miał miejsce w październiku 1948 roku, „bez
świadków” - jak napisano w dokumencie. Ci, którzy wcześniej zeznawali w
jej sprawie, już nie żyli, skazani na śmierć, bądź oczekiwali na wykonanie
wyroku. Inna sprawa, że dwóch z nich - Jana Krakowskiego „Florka” i
Henryka Pilarczyka „China”, ostatecznie ułaskawiono. Podczas tej drugiej
rozprawy Danucie złagodzono wyrok do pięciu lat pozbawienia wolności.
Niedługo potem przewieziono dziewczynę do więzienia w podbydgoskim
Fordonie. Tam chorowała na gruźlicę i być może to było przyczyną jej
wcześniejszego zwolnienia warunkowego w styczniu 1952 roku. Po wyjściu
na wolność wróciła do rodziców do Męczyna i próbowała na nowo ułożyć
sobie życie. Danuta Osińska z męża Myrta zmarła w 2014 roku.
ZOFIA
Kiedy przed czwartą nad ranem Zbigniew Siemieński z UB w Lesznie
wpadł na dworzec, było już po wszystkim. Przed budynkiem minął
wystraszoną grupę polskich żołnierzy i przyjął krótki meldunek od ppor.
Jerzego Przerwy. Gdy zbliżył się do wejścia, zobaczył w ścianie i drzwiach
dziury po kulach, a w nozdrza wdarł mu się gryzący swąd prochu
strzelniczego i mdły zapach krwi. Zaraz za drzwiami o mało nie potknął się o
ciało martwego szeregowca w sowieckim mundurze. Potem zauważył dwóch
ciężko rannych oficerów radzieckich. Major leżał twarzą do góry i coś
półprzytomnie bełkotał, a kapitan wzywał pomocy i rękami próbował
wepchnąć do dziury w brzuchu wypadające jelita. Aby podejść bliżej,
Siemieński musiał ominąć wielką kałużę krwi i porozrzucane w nieładzie
bagaże. Rzucił po rosyjsku kilka słów otuchy do poszkodowanych. Dopiero
wtedy zauważył przerażoną młodą kobietę ukrytą pod ścianą za wielką
walizką.
— Ranna? — spytał. A kiedy bez słowa zaprzeczyła, podał jej chusteczkę i
ręką wskazał, by starła plamy krwi z twarzy. Nie miał czasu na dalsze
wypytywanie, bo na noszach zaczęto już przenosić rannych do wartowni
SOK. Szybko zanotował, że zabrano ciężko rannych majora Kudrawcowa i
kapitana Wachnija oraz trzech innych radzieckich żołnierzy z niegroźnymi
postrzałami nóg. Martwym żołnierzem był szeregowy Michajłow.
Teraz Siemieński mógł przejść do rutynowego śledztwa. Zaczął od
przepytywania świadków zdarzenia. Rozmawiał z polskimi żołnierzami i ich
dowódcą, a także z sokistami i milicjantem. Wypytywał również Sowietów i
kpt. Sokołowa. Zaczepiał cywilów i spisywał dane tych, którzy widzieli, co
zaszło. Potem skrupulatnie policzył wszystkie wloty kul w ścianach,
drzwiach oraz zbite szyby. Pozbierał łuski i pociski wystrzelone z karabinów
oraz pistoletów maszynowych. Wyliczył, że zużyto ogółem trzydzieści osiem
pocisków. Na tej podstawie sporządził szkic sytuacyjny.
Zdjęcie z dworca w Lesznie, zrobione zaraz po strzelaninie i zabraniu ciał 27 maja 1947
r. o godzinie. 3:00. Przedstawia miejsce, w którym leżały ciała postrzelonych Rosjan. Na
pierwszym planie widać plamy krwi. W dali leżą, jak wynika z ubeckiego opisu, porzucony
płaszcz i czapka, walizka i plecaki
(Instytut Pamięci Narodowej)

Z relacji wynikało, że Polacy mieli podstawy sądzić, iż Rosjanie


bezprawnie przetrzymują u siebie kobietę-Polkę. Nie chcieli podać powodów
jej zatrzymania ani pokazać jej dokumentów. Przepędzili milicjanta i
funkcjonariusza SOK, którzy przyszli w jej sprawie. Dopiero kiedy na
dworcu zjawił się pluton wojska i polski oficer, kpt. Sokołow skłonny był
rozmawiać z ppor. Przerwą. Dwaj oficerowie oddalili się do wartowni SOK.
Dopiero wtedy zaczęli awanturować się inni sowieccy oficerowie, próbujący
za wszelką cenę wyjść z holu dworca. Polscy żołnierze nie chcieli ich puścić
- taki otrzymali rozkaz. I wtedy padł pierwszy strzał. Niektórzy twierdzili, że
strzelił szer. Michajłow, inni — ze kpt. Wachnij. Dość powiedzieć, że ten
strzał wywołał obustronną kilkuminutową strzelaninę. Funkcjonariusz UB
zarejestrował również w pamięci relacje, według których lekko rannych było
jeszcze dwóch niezidentyfikowanych żołnierzy sowieckich, ale odjechali już
pociągiem ze swoimi macierzystymi oddziałami. Podobno też niektórzy
cywile widzieli, jak po walce Sowieci zacierali ślady swojej winy,
wymieniając rannym towarzyszom magazynki w pepeszach na pełne.
— A więc wszystko zaczęło się od kobiety - pomyślał Siemieński i
przypomniał sobie wystraszoną dziewczynę chowającą się za walizką.

***

— Dla was lepiej będzie, gdy będziecie odpowiadać tylko na zadawane


pytania, ale zgodnie z prawdą. Rozumiecie?
— Tak...
— Nazwisko!
— Rojuk. Zofia Rojuk. Z męża Romecka.
— Rok i miejsce urodzenia!
— 1926, miejscowość Tetijew, obwód Kijów.
— Narodowość!
— Polska oczywiście...
— Obywatelko, w Kijowie nie ma Polski! Piszemy: Ukrainka, obywatelka
ZSRR.
— Ale moja matka...
— Żadnego ale! Dobrze, dalej: pochodzenie socjalne, wykształcenie,
zawód i stan cywilny.
Zofia Rojuk. Zdjęcie zrobione w Niemczech w 1945 r., prawdopodobnie po
wyzwoleniu w obozie przesiedleńcem
(zbiory Krzysztofa M. Kaźmierczaka)

— Pochodzę z rodziny robotniczej, ukończyłam sześć klas szkoły


powszechnej, nie mam zawodu i jestem zamężna.
— Przynależność partyjna?
— Bezpartyjna.
— Gdzie i dlaczego zostaliście zatrzymani?
— Zostałam zatrzymana we wsi Dobre koło Koszalina, u siebie w domu,
w którym mieszkałam ze swym mężem Władysławem Romeckim. Motywów
zatrzymania oficer radziecki, który przyszedł do nas wraz z kilkoma
żołnierzami, nie wyjawił. W Koszalinie Rosjanie przesłuchiwali mnie i
wypytywali, dlaczego jako obywatelka ZSRR nie powróciłam do kraju.
— A w jaki sposób znaleźliście się w Polsce?
— W maju 1942 roku zostałam wysłana przez Niemców na roboty
przymusowe do Rzeszy. Pracowałam na roli u niemieckiego gospodarza do
maja 1945 roku, do czasu wkroczenia wojsk amerykańskich. Potem
przebywałam w amerykańskich obozach dla cudzoziemców, gdzie poznałam
innego byłego niemieckiego więźnia, Polaka Władysława Romeckiego. Na
przełomie lat 1945 i 1946 przyjechaliśmy do Polski, najpierw do Poznania,
do rodziny męża, a potem pod Koszalin. Wzięliśmy cywilny ślub i mamy
dziecko, córkę Władysławę. Kiedy zostałam zatrzymana, chciałam zabrać
dziecko ze sobą, ale Rosjanie nie pozwolili i córeczka została przy mężu.
— Macie ślub kościelny?
— Nie, tylko cywilny.
— Ano właśnie, tak myślałem. A teraz powiedzcie, co się działo po
waszym zatrzymaniu?
— Zostałam zatrzymana w poniedziałek 26 maja. W areszcie mówiono mi,
że jako obywatelka radziecka będę odesłana do Rosji. Z Koszalina
wjechałam już pod eskortą żołnierzy kpt. Sokołowa. Cały czas mi mówiono,
że zostanę odwieziona do Rosji.
— Jak byliście traktowani przez eskortę?
— Byłam traktowana dobrze. Żadnych przykrości ze strony eskortujących
w drodze do Leszna nie doznałam. W wagonie, w którym jechałam,
znajdowali się głównie wojskowi armii radzieckiej i polskiej. Cywilów było
mało.
— A z kim z osób postronnych, poza konwojentami, stykaliście się i
rozmawialiście?
— Z nikim nie rozmawiałam, aż do przedostatniej stacji kolejowej przed
Lesznem. Do wagonu wszedł konduktor i spytał o mój bilet. Wówczas
wiozący mnie kapitan odparł, że ja biletu nie mam, że jestem aresztowana i
on mnie konwojuje. Dopiero wtedy wtrąciłam się do rozmowy.
Powiedziałem konduktorowi, że jadę pod nadzorem do Rosji. Zdziwił się, że
wracam tak późno, po zakończeniu wojny, na to ja odrzekłam, że dotychczas
mieszkałam w Polsce, że mam męża polaka i dziecko z nim, że moja matka
to też Polka. Konduktor wyszedł, ale kiedy pociąg zatrzymał się na stacji
przed Lesznem, wrócił znowu. Powiedział kapitanowi, że obywatelkę, czyli
mnie, trzeba na tej stacji wysadzić. Kapitan odparł, że w żadnym wypadku,
nigdzie mnie nie wysadzi, bo jestem aresztowana. Jeden z żołnierzy pokazał
konduktorowi jakiś dokument, a ten bez słowa sprzeciwu odszedł.
— Co wobec tego tak naprawdę zaszło na stacji kolejowej w Lesznie?

***

Pociąg jechał nie za wolno, nie za szybko. Chociaż biorąc pod uwagę fakt,
że był to rok 1947, można powiedzieć, że raczej posuwał się stosunkowo
spiesznie i względnie punktualnie. Miarowy stukot kół o szyny i bujanie się
wagonów uśpiły większość pasażerów. Była już późna godzina nocna. Inni,
nie chcąc drzemać, gawędzili. Opowiadali sobie o swoich wojennych losach,
o celu podróży, o rodzinie.
Młoda kobieta, siedząca na ławce pomiędzy dwoma żołnierzami
radzieckimi, nie spała. Smutnymi oczami, które wyglądały jakby wypłakały
już całe zasoby łez i nie miały w sobie najmniejszego przebłysku nadziei,
patrzyła w okno na przesuwający się za szybą nocny krajobraz. Jej
umundurowani sąsiedzi drzemali, ale jeden z nich, strzelec, trzymał czujnie
rękę na kolbie pepeszy. Widać było, że kobieta jest bardzo zafrasowana.
Kręciła się niespokojnie, wycierała pot z czoła i zerkała przygaszonym
wzrokiem za okno. Nawet kiedy na moment skierowała wzrok w drugą
stronę, jej oczy były puste, nic niewidzące. Jej myśli krążyły daleko od
klekoczącego wagonu i jego pasażerów.
Jedną z tych chwil, kiedy kobieta odwróciła twarz od okna, wykorzystał
siedzący naprzeciw mężczyzna i zagadnął:
— A pani dokąd jedzie?
Początkowo nawet go nie usłyszała. Ale gdy powtórzył pytanie, zerknęła
ukradkiem na siedzących obok żołnierzy i cicho odpowiedziała:
— Tak naprawdę to ja nie wiem, dokąd jadę.
Jej dziwne słowa i smutne oczy, jakby na skraju rozpaczy, zastanowiły
mężczyznę.
— Jak to pani nie wie?
— Widzi pan tych Sowietów przy mnie? - mówiła coraz ciszej, bojąc się
obudzić swoich sąsiadów. — Jestem ich więźniem i nie wiem, dokąd mnie
wiozą. Wie pan — próbowała kontynuować, ale głos jej się załamał, a w
oczach pojawiły się łzy. Chwilę odczekała i mówiła dalej: — Mąż szubrawca
sprzedał mnie za butelkę wódki w niewolę tych ruskich. Mam córeczkę, ale
mi ją zabrali. Wyrwali mi dziecko z rąk i zostało teraz samo. Sierota...
Dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach kobiety, torując drogę następnym.
Mężczyzna próbował ją jakoś pocieszać, ale bez skutku. Nie wiedział, co
zrobić, by ulżyć jej cierpieniu. Kiedy się wypłakała, zaczęła opowiadać, że
jest Polką z Kresów, podobnie jak jej matka. Nawet jej mąż to Polak. A teraz
jak Judasz wydał ją Sowietom za litr wódki. Najbardziej martwi się o
dziecko, siłą wyrwane z jej ramion. Boi się, że może nigdy więcej nie
zobaczy już ukochanej córeczki. Nie wie, co będzie. Sowieci wiozą ją nie
wiadomo dokąd, a być może nawet eskortują ją do samej Rosji.
— Na wszystkie świętości błagam pana, niech mi pan pomoże. Niech pan
ratuje mnie i moje biedne dziecko.

***

— Co było dalej? Co się wydarzyło na stacji kolejowej?


— Do Leszna przyjechaliśmy chwilę po północy. Gdy pociąg się
zatrzymał, kapitan, pilnujący mnie żołnierz i ja wyszliśmy na peron i
udaliśmy się do budynku stacji. Zauważyłam, że za nami wysiadł także
konduktor, który sprawdzał bilety, i podszedł teraz do wartownika ze Służby
Ochrony Kolei. Sokista chwilę rozmawiał z konduktorem, a potem dogonił
nas i zagadnął sowieckiego kapitana. Powiedział mu, że powinien zgłosić się
ze mną do komendy miasta w celu wyjaśnienia sprawy. Kapitan obruszył się
i odrzekł, żeby Polak się nie wtrącał, ponieważ jego to nie dotyczy. Sokista
odszedł, a my weszliśmy do budynku. W holu znaleźliśmy spokojne miejsce
w kącie niedaleko wejścia i tam usiadłam na swojej walizce. Rosjanie też
rozłożyli swoje plecaki i walizy. Kapitan gdzieś wyszedł na kilka minut a
kiedy wrócił, pozwolił mi się położyć. Żołnierz, który mnie cały czas
pilnował, rozłożył swój płaszcz na posadzce i ułożyłam się na nim, z głową
wspartą na walizce. W holu byli również inni podróżni. Widziałam sporo
żołnierzy radzieckich i jedną kobietę — Rosjankę z dzieckiem. Była późna
pora, środek nocy. Zaczynałam drzemać. I wtedy...
— Co wtedy?
— Usłyszałam na sali czyjś mocny głos, brzmiący jak zarządzenie czy
rozkaz: „Wszyscy cywile, opuścić salę!”. Zdezorientowana spojrzałam na
pilnującego mnie żołnierza, który siedział teraz na walizce, ale on tylko
kiwnął przecząco głową, dając znak, że mam zostać na miejscu. Ponownie
ułożyłam się, chcąc spać dalej, ale upływie kilku minut usłyszałam serię
wystrzałów z automatów i karabinów. Leżałam na pałatce twarzą do dołu
jeszcze przez dłuższą chwilę. W międzyczasie huk ustał, a potem usłyszałam
jeszcze tylko jeden pojedynczy strzał. Kiedy się podniosłam, zauważyłam, że
obok mnie leży żołnierz. Wydaje mi się, że był już martwy. Nieopodal leżeli
ciężko ranni dwaj radzieccy oficerowie, major i kapitan.
Pierwsza strona protokołu przesłuchania Zofii Rojuk
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Co się wydarzyło po strzelaninie?


— Gdy po tym wszystkim wystraszona wyszłam na peron, zatrzymał mnie
dyżurny stacji i odprowadził na wartownię SOK-u. Tam był już ten radziecki
kapitan, który przywiózł mnie do Leszna, do wartowni przeniesiono również
dwóch ciężko rannych, których następnie odtransportowano do szpitala.
— Czy widzieliście, aby ktokolwiek, powtarzam: ktokolwiek, jeszcze
przed strzałami podchodził do kapitana i innych radzieckich oficerów i z nimi
rozmawiał?
— Tak jak wspomniałam, za pozwoleniem kapitana położyłam a leżąc,
usłyszałam jedynie głos rozkazujący wyjść cywilom z sali. Potem rozpoczęła
się seria wystrzałów. Wcześniej nie widziałam, żeby ktokolwiek z
wojskowych lub cywilów podchodził do kapitana, z którym jechałam, czy do
innych żołnierzy sowieckich.
— Ile macie dzieci?
— Z mężem Władysławem Romeckim mam roczne dziecko dziewczynkę,
która pozostała przy ojcu. Obecnie również spodziewam się dziecka —
jestem w ciąży.
— Widzieliście, kto strzelał i spowodował śmierć i ranienie radzieckich
wojskowych?
— Leżałam w kącie holu stacyjnego, za walizkami i plecakami. Kiedy
rozpoczęła się strzelanina, ze strachu przywarłam do ziemi i ukryłam głowę
w dłoniach. Kto strzelał, nie widziałam i nie potrafię powiedzieć.
— To ja już dopowiem, tak poza protokołem. Mamy zeznania Feliksa
Lisa, mężczyzny, z którym rozmawialiście w pociągu, a o którym nic nie
mówiliście podczas przesłuchania. Wynika z nich, że powiedzieliście mu,
jakoby mąż sprzedał was żołnierzom radzieckim za wódkę. Nie wnikam w to,
czy to jest prawda, czy nie. Znając karność żołnierzy naszych
sprzymierzeńców, myślę, że to bujda. I bezpieczniej będzie dla was podczas
rozprawy sądowej o tym w ogóle nie wspominać. Ale może się zdarzyć, że
przed sądem Lis to powtórzy. Wtedy musicie jakoś z tego wybrnąć, wyłgać
się, zbagatelizować jego słowa. Sprawa jest poważna, ponieważ zginęli
żołnierze zaprzyjaźnionej radzieckiej armii. Nie możemy dopuścić, by przez
zbyt łaskawe wyroki zostały nadwyrężone stosunki między naszymi krajami.
Dlatego aby ratować waszą wolność, a może i życie, lepiej będzie dla was
robić to, co my podpowiemy. Rozumiecie?

***

Szpital św. Józefa w Lesznie


Dnia 28 maja 1947 roku o godzinie piątej rano do tutejszego szpitala
przywieziono następujących rannych żołnierzy wojsk rosyjskich:
1) Major Kudrawcow w stanie agonalnym. Postrzał lewego uda z
uszkodzeniem wielkich naczyń krwionośnych i postrzał lewego ramienia.
Wykrwawiony zmarł 20 minut po przywiezieniu do szpitala, pomimo
natychmiastowej pomocy, infuzji soli fizjologicznej i zastrzyków
nasercowych.
2) Kapitan Mikołaj Wachnij przywieziony w stanie bardzo ciężkim,
wykrwawiony. Stwierdzono postrzał brzucha i kości miednicy po lewej
stronie, z wypadnięciem i uszkodzeniem jelit w dwóch miejscach oraz
przerwaniem żyły udowej lewej. Przestrzał i złamanie skomplikowane lewej
łopatki. Natychmiastowa operacja, zaszycie jelit i otrzewnej. Chory zmarł
zaraz po operacji o godzinie szóstej dziesięć.
3) St. lejtn. Paweł Zazygin. Stwierdzono ranę postrzałową i podudzia bez
uszkodzenia kości.
4) Wiktor Izmodołow. Dwie rany postrzałowe prawego podudzia z
uszkodzeniem kości piszczelowej. Surowica tężcowa, szyna, opatrunek, rtg.
5) Igor Wienos. Rana postrzałowa lewego uda. Opatrunek, surowica
tężcowa, rtg.

***

Rozprawa główna, Wojskowy Sąd Okręgowy III w Poznaniu, na sesji


wyjazdowej w Lesznie, 6 czerwca 1947 roku
Oskarżony cywil Feliks Lis, z zawodu krawiec, do winy się czuwa i
wyjaśnia:
— Wieczorem 27 maja 1947 roku jechałem pociągiem z Poznania do
Lipna Nowego. W przedziale oprócz mnie znajdowali się dwaj sowieccy
żołnierze, jeden cywil mężczyzna i cztery kobiety. W czasie podróży
rozmawialiśmy o tym, dokąd poszczególne osoby jadą a na takie moje
pytanie jedna z młodych kobiet odpowiedział że nie wie, dokąd jedzie, gdyż
jest konwojowana przez żołnierzy sowieckich. Dalej mówiła, że jej mąż jest
Polakiem i ma gospodarstwo na zachodzie, że oddał ją Rosjanom za wódkę, a
ci wyrwali jej z rąk dzieciaka i nie pozwolili go zabrać. Prosiła o jakąkolwiek
pomoc. Na jednym z przystanków wyszedłem z tego przedziału, gdyż bałem
się tam siedzieć. W pociągu znalazłem strażnika SOK-u i jemu
opowiedziałem o tym zdarzeniu. O Polce konwojowanej przez Rosjan
mówiłem także kierownikowi pociągu. Na przystanku w Kościanie
powiedziałem o sprawie dwóm sokistom. Chcieli wylegitymować Rosin nie
zdążyli. Pociąg ruszył i musieli w biegu wyskakiwać z wagonu

Plan sytuacyjny wypadku na stacji w Lesznie w dniu 27 maja 1947 r. Zaznaczone są


miejsca, w których leżały ciała zabitych i ciężko rannych żołnierzy radzieckich oraz wloty
po kulach w ścianach
(Instytut Pamięci Narodowej)

Kiedy wysiadłem z pociągu w Lipnie, opowiedziałem o wypadku


pracownikowi kolejowemu Kędziorze, który mnie połączył telefonicznie z
posterunkiem SOK-u w Lesznie. Przez telefon mówiłem, że w pociągu do
Leszna jedzie dwóch żołnierzy radzieckich i jakaś więziona przez nich
kobieta, ale oni już o tym wiedzieli. Chciałbym dopowiedzieć, że w
przedziale jechał także jeden cywil, który słyszał moją rozmowę z tą kobietą i
później wypytywał, o co chodzi. Powiedziałem mu tylko, że trzeba
zawiadomić władze. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego
opowiadałem o tym przypadku tylu ludziom. Kobiecie napotkanej w pociągu
wierzyłem w pełni, była smutna i zamyślona, często ręką tarła czoło.
Usłyszawszy opowiadanie tej kobiety, uwierzyłem w nie i chciałem
powiadomić o tym polskie władze żeby wyjaśnić sprawę.
Oskarżony Zygmunt Handke, milicjant z Leszna, do winy się poczuwa i
wyjaśnia:
— 28 maja 1947 roku o godzinie pierwszej w nocy objąłem służbę na
stacji kolejowej w Lesznie, mając przy sobie broń — pistolet służbowy
kaliber 7,65 mm. Kiedy na peron wjechał pociąg z Poznania i ludzie zaczęli
wchodzić do budynku dworca, podszedł do mnie funkcjonariusz SOK-u
Dworak i zameldował, że na dworcu jest dwóch Rosjan — oficer i strzelec,
którzy wiozą wziętą do niewoli kobietę, najprawdopodobniej Polkę, i nie
chcą dać się wylegitymować, Dworak mówił, że wołał ich na wartownię
SOK-u, ale nie chcieli z nim iść. Pokazał mi tych Rosjan i ja sam podszedłem
do tego oficera radzieckiego, prosząc o dokumenty i mówiąc, że ta kobieta to
prawdopodobnie Polka. Ale on nie pozwolił mi skończyć, cofnął się trochę
wyciągnął pistolet i kazał mi się odczepić. Udałem się wówczas na
wartownię SOK-u i zatelefonowałem do dyżurnego z wojskowej komendy
miasta. Odebrał Stachura, któremu powiedziałem, że na stacji znajduje się
Polka pojmana przez Rosjan i że sprawę trzeba wyjaśnić. Kiedy na miejscu
zjawił się sam Stachura, ostrzegłem go, że w pojedynkę nic nie zdziała i tu
trzeba wezwać komendanta. Przed przyjściem Stachury był na dworcu jakiś
podpułkownik, którego nie znałem. Nie wiem, czy rozmawiał z sowieckim
kapitanem. O sprawie nie meldowałem temu podpułkownikowi, bo po tym,
jak Rosjanin groził mi pistoletem, przestraszyłem się i udałem się zaraz na w
wartownię. Potem dłuższy czas panował spokój i około godziny trzeciej
poszedłem na obchód terenu dworca towarowego. Kiedy znajdowałem się
przy parowozowni, usłyszałem strzał, a potem szereg następnych
Zaraz wróciłem, ale było już po wszystkim. Według mnie strzelanina
mogła trwać do dziesięciu minut.
***

Młody oficer UB wkręcił papier w starą, pamiętającą jeszcze


przedwojenne czasy maszynę do pisania i pod okiem swego przełożonego
zaczął wystukiwać litery układające się w taki oto, nieco nieudolny, tekst:
Leszno, 30 maja 1947 roku
Relacja: dotyczy zapatrywań politycznych osób zainteresowanych w
starciu na stacji kolejowej w Lesznie w dniu 27 maja 1947 roku.
Na podstawie dostarczonych charakterystyk, zebrania ogólnych informacji
ustnych, przesłuchania świadków i raportów ustaliłem, że pośrednią winę
spowodowania zajścia pomiędzy wojskiem polskim i radzieckim przypisać
należałoby osobom, które od samego początku w sprawę tę są wmieszane, a
mianowicie:
1) Kobieta konwojowana przez żołnierzy radzieckich wprowadziła w błąd
podróżnego jadącego w tym samym wagonie, obywatela Lisa Feliksa,
udzielając mu fałszywych informacji, że jest Polką, a Rosjanie nieprawnie
konwojują ją w niewiadomym jej kierunku.
2) Lis Feliks tę wiadomość przekazał telefonicznie dalej, a być może nawet
ją rozszerzył. Powiadomił SOK w Lesznie i Kościanie, z czego wynika, że
bardzo zależało mu na prowokacji. A Lis Feliks jest człowiekiem, po którym
można było się tej prowokacji spodziewać. jest zapatrywań reakcyjnych,
wrogo nastawiony do Wojska Radzieckiego, uważający je za okupacyjne.
Jawnie sprzyjał bandom i aktywnym członkom PSL.
3) Posterunek SOK-u w Lesznie nieudolnie rozpoczął działania, nie
przekazując meldunku o sprawie do organów bezpieczeństwa, a kierując go
włącznie do politycznie nierozwiniętego funkcjonariusza MO obywatela
Zygmunta Handkego. Nieumiejętnie przystępuje do działania, milicjant
Handke i sokista Dworak swym postępowaniem wyprowadzili z równowagi
kpt. Sokołowa, który, konwojując kobietę wypełniał tylko swój obowiązek
służbowy. Trzeba dodać, że milicjant Handke jest członkiem PPR i
wzorowym funkcjonariuszem nieskorym do żadnych prowokacji. Natomiast
Dworak znany jest sprzed wojny ze swych zapatrywań endeckich, a teraz z
wrogiego stosunku do Armii Czerwonej. Ponadto jest niezadowolony z
obecnego ustroju. Jego niewłaściwe podejście do oficera radzieckiego było w
pewnym stopniu prowokacją.
Artykuł z „Głosu Wielkopolskiego z 8 czerwca 1947 r. opisujący wydarzenia które
rozegrały się na stacji w Lesznie
(Instytut Pamięci Narodowej)

4) Jeśli chodzi o żołnierzy Wojska Polskiego, którzy brali czynny udział w


starciu, w pierwszym rzędzie należy uczynić winnym komendanta miasta
ppor. Przerwę Jerzego, który, nie znając sprawy, podprowadził grupę
żołnierzy na miejsce wypadku w szyku bojowym i niepotrzebnie wdał rozkaz
załadowania broni. Następnie pozostawił swych żołnierzy w napięciu i
odszedł z kpt. Sokołowem na wartownię SOK-u. Żołnierze wszczęli kłótnię z
oficerami radzieckimi i użyli broni bez rozkazu dowódcy. Tłumaczyć to
należy nienawiścią do żołnierzy radzieckich, tym więcej że polscy żołnierze
pochodzili z rozformowanych jednostek WP, znanych z reakcyjnych
zapatrywań. Natomiast kpr. Warwasiński, który w momencie użycia broni
zastępował ppor. Przerwę, jak podaje oficer informacji, znany jest z wrogiego
nastawienia do obecnego ustroju, a tym samym do Wojsk Radzieckich.

***

Rozprawa główna. Ciąg dalszy.

Oskarżony ppor. Jerzy Przerwa do winy się nie poczuwa i wyjaśnia:


— 28 maja 1947 roku między godzinami pierwszą a drugą przyszedł do
mnie żołnierz z komendy miasta, nazwiskiem Stachura, mówiąc, że
dzwoniono do niego ze stacji z informacją, jakoby żołnierze radzieccy
porwali Polkę. Kazałem mu iść na dworzec i przekonać się, jak to faktycznie
wygląda. Kiedy wrócił, zameldował, że na stacji znajduje się od dziesięciu do
dwudziestu Rosjan oraz płacząca w kącie kobieta. Milicjanci chcieli tę
kobietę wylegitymować, ale wtedy jeden z żołnierzy sowieckich wyjął
pistolet i przystawił go milicjantowi do głowy, po czym kazał mu uciekać,
mówiąc, że to nie jego sprawa. Stachura mówił dalej, że dowódca pułku o
całym tym wydarzeniu wie, ponieważ był na dworcu. Sądząc, że Rosjanie
pozwolą się wylegitymować oficerowi, i wiedząc, że na stacji jest ich więcej,
zdecydowałem się osobiście iść tam z patrolem w liczbie plutonu. Szedłem ja
i szesnastu żołnierzy. Powiedziałem moim ludziom, że idziemy na stację,
ponieważ otrzymaliśmy informację, że przebywa tam porwana Polka.
Mieliśmy tę sprawę wyjaśnić. Ostrzegałem, że nie wolno im strzelać, jedynie
w samoobronie. Podobne instrukcje wydawała żołnierzom przed wyjściem na
każdy patrol. W drodze, podczas marszu, powtórzyłem jeszcze raz, że nie
wolno strzelać, chyba że w obronie własnej. Przed stacją rozkazałem
załadować broń, ale ponownie upominałem żołnierzy, że strzelać nie wolno,
chyba żeby do nich najpierw strzelano. Wszedłem do budynku ze Stachurą i
chyba z Warwińskim. W holu panował spokój, pod ścianą siedziała kobieta, a
obok niej stali żołnierze radzieccy. Było ich około dwudziestu, może więcej.
Sądziłem, że wszyscy należą do eskorty tej kobiety. Weszliśmy do budynku,
a ja przedstawiłem się najstarszemu stopniem sowieckiemu majorowi. Wtedy
podszedł do nas radziecki kapitan, mówiąc że wyjaśni sprawę. Sądząc, że
chce rozmawiać tu, na miejscu, wydałem rozkaz wyproszenia cywilów z
dworca. Ale wtedy okazało się że on chce pomówić ze mną „w gabinecie”.
Przyszła mi na myśl wartownia SOK-u i tam się udaliśmy. Wychodząc, ów
kapitan odwrócił się do grupy żołnierzy radzieckich, rozkazał im załadować
automaty i na dwa kroki nikogo do siebie i do tej kobiety nie dopuszczać. Na
to ja również wydałem rozkaz: „Zarepetować karabiny, nikogo nie
wpuszczać i nie wypuszczać z sali”. Na wartowni sowiecki kapitan
powiedział, że jest z Kontrrazwiedki, i pokazał mi zalakowaną kopertę, w
której, według jego relacji, znajdowały się dokumenty dotyczące
eskortowanej kobiety. Zauważyłem, że mimo pieczęci koperta jest rozdarta i
dlatego chciałem zobaczyć te dokumenty, by poznać nazwisko zatrzymanej.
Sowiecki kapitan nie chciał mi ich pokazać. W tym momencie rozległy się
strzały i trwały do jednej minuty. Za moment na wartownię wbiegło kilku
Rosjan. Wówczas kapitan i ja wyciągnęliśmy równocześnie pistolety i
wymierzyliśmy do siebie. Kapitan się denerwował, ale do spółki z Sowietami
próbowałem go uspokoić. Następnie poszliśmy na dworzec. Tam, na sali,
zaraz przy drzwiach leżał żołnierz radziecki cały we krwi. Za budynkiem
spotkałem Stachurę, który w biegu mówił mi, że to żołnierze radzieccy
zaczęli strzelać, a jemu nawet rękaw przestrzelono. Inni nasi żołnierze
potwierdzili, że to Sowieci pierwsi otworzyli ogień. Dodatkowo wyjaśniam,
że komendantem miasta Leszna jestem od marca 1947 roku. Pluton
alarmowy miałem prawo zabrać ze sobą, bez zgody dowódcy pułku. Miałem
też prawo interweniować, nawet w stosunku do Sowietów. Wiem, że
przynajmniej jeden z żołnierzy radzieckich miał automat. Dobrze rozumiem
po rosyjsku. Stachura mówił mi, iż na stacji znajduje się Polka, a nie
„rzekoma” Polka. Kocham wojsko i żadnej urazy do żołnierzy Armii
Czerwonej nigdy nie miałem.
Podporucznik Jerzy Przerwa (lat 22), skazany na śmierć i rozstrzelany
(Instytut Pamięci Narodowej)

Oskarżony kanonier Stanisław Stachura do winy się poczuwa i


wyjaśnia:
— Kiedy z sowieckim kapitanem odszedł ppor. Przerwa, za jakiś czas
sowiecki major i kapitan chcieli wyjść z sali na peron i szli prosto na nas.
Stojący obok Nowicki powiedział do nich po rosyjsku, że ich wcześniej
wypuścić nie może i muszą czekać, aż przyjdzie porucznik. Tłumaczył, że
mamy taki rozkaz, i prosił, żeby chwilę poczekali. Podczas tej rozmowy padł
nagle strzał z boku, od tyłu. Kto strzelał, nie wiem. Potem rozległa się
strzelanina ze wszystkich stron. Ja miałem automat i też strzelałem. Dwa razy
pociągnąłem serią, wystrzeliłem około dziesięciu sztuk naboi. Przypuszczam,
że wszyscy strzelali, ale trupów nie widziałem. Potem się wycofałem. A
dziurę w rękawie zrobiłem sobie sam przez przypadek wyciorem.
Oskarżony kanonier Władysław Łabuza do winy się nie poczuwa i
wyjaśnia:
— W rozmowie z majorem i kapitanem sowieckim Nowicki cztery razy
mówił, żeby nigdzie nie wychodzili. Ja trzymałem palec na spuście i po
pierwszym strzale ze strachu wystrzeliłem w górę, a później jeszcze raz w
górę i cztery razy z peronu przez okno, broniąc Stachury, ponieważ w jego
kierunku szły strzały, kiedy chciał uciec z sali i upadł w poczekalni. Mnie
Stachura również mówił, że Sowieci pierwsi do niego strzelili i przestrzelili
mu rękaw.

Kanonier Władysław Łabuza (22 lata), skazany na śmierci rozstrzelany


(Instytut Pamięci Narodowej)

Oskarżony kpr. Wiesław Warwasiński, były akowiec, do winy się nie


poczuwa i wyjaśnia:
— Po wyjściu ppor. Przerwy podszedłem do Strzelca Michajłowa, na co
on załadował swój automat i warknął, abym poszedł „w kibin mater”.
Chciałem jedynie zapytać, czy zatrzymana kobieta jest Polką. Po takiej
reakcji poszedłem jednak na drugi koniec sali. Kiedy padły strzały,
znajdowałem się już daleko, na środku pomieszczenia. Ja w ogóle nie
strzelałem, a moje wcześniejsze zeznania zostały w Poznaniu na mnie
wymuszone przez straszenie mnie. Bito mnie również po twarzy... Odnośnie
do zeznań, że dawałem rozkaz i znak ręką do otwarcia ognia, to jest również
nieprawda. Powiedziałem to, byłem bardzo zmęczony długim śledztwem i
chciałem, by ono się jak najszybciej skończyło, abym mógł wrócić do celi.
Nie chciałem. by mnie dłużej męczono...
Kapral Wiesław Warwasiński (lat 23), skazany na śmierć i rozstrzelany
(Instytut Pamięci Narodowej)

***

Rozprawa główna. Ciąg dalszy.

Świadek Zofia Rojuk zeznaje:


— Jadąc pociągiem z Poznania, opowiadałam Lisowi, że zabrali mnie
Ruscy, że moja matka i mąż są Polakami i że ja jestem Polką. Pytał mnie,
dokąd jadę, a ja na to, że nie wiem, bo Ruscy zabrali mnie siłą od dziecka,
którego mi nie pozwolili zabrać ze sobą. Że mąż sprzedał mnie im za butelkę
wódki.
— Jakie świadek miał intencje, mówiąc Lisowi, że została sprzedana za
wódkę?
— ...
— Słuchamy, proszę mówić śmiało.
— Mówiłam tak... ponieważ to właśnie opowiadali ludzie z naszej wsi.
— Ale czy to było prawdą?
— No cóż, nie do końca. Dalej prosiłam Lisa, żeby powiadomił polskie
władze i żeby one mi dopomogły. Lis powiedział, że jak będzie tylko miał
okazję, to zamelduje władzy o moim położeniu.
— Proszę mówić dalej.
— Niemcy wywieźli mnie w 1942 roku spod Kijowa na roboty do
Frankfurtu nad Menem, ale nie mówiłam Lisowi, że byłam na robotach w
Niemczech. Powiedziałam mu za to, że jestem „zabrana”, rozumiejąc przez
to aresztowanie. Z Romeckim wzięłam ślub cywilny w Niemczech.
— A czy oskarżona myślała o ucieczce?
— O ucieczce nie myślałam i nikomu o tym nie wspominałam. Lis w
przedziale rozmawiał tylko ze mną. Już w Lesznie podszedł do nas jakiś
kolejarz, mówiąc, że trzeba mnie zaprowadzić do komendy miasta. Sowiecki
kapitan odpowiedział, że kolejarz nie ma do niego żadnego prawa. Wraz z
kapitanem i żołnierzem poszłam do budynku poczekalni. W holu panował
spokój, jedynie kilku ludzi przypatrywało się nam ciekawie. Nie pamiętam,
by kapitan rozmawiał z polskim pułkownikiem. Około godziny drugiej na
sali rozległ się okrzyk, żeby ludzie wychodzili na zewnątrz. Kto to mówił, nie
widziałam i nie wiem. Cywile wyszli, a zostali wyłącznie sowieccy żołnierze
i ja. Wtedy pojawił się kapitan, weszli też polscy żołnierze i zajęli miejsce
przy bufecie. Ja cały czas znajdowałam się przy ścianie. Nie widziałam, czy
ktoś rozmawiał z pilnującym mnie strzelcem Michajłowem. W ogóle
niewiele widziałam, gdyż Rosjanie kazali mi leżeć na ziemi. I wtedy się
zaczęło. Krzyk - coś jakby: „Strzelać!”. Po każdym kolejnym wystrzale
jeszcze bardziej przytulałam się do posadzki. Przyczyn wydania pierwszego
strzału nie znam. Wymiana ognia trwała chwilę, ale w którym momencie
został zabity Michajłow, tego nie wiem.

Świadek Władysław Romecki zeznaje:


— Zofię Rojuk poznałem w Niemczech, gdzie były dwa obozy: rosyjski i
polski. Kiedy Rosjanie wyjeżdżali do Rosji, Rojuk przeszła do naszego
obozu, podobno uciekła z tego rosyjskiego. Żadnego ślubu z nią nie brałem.
Kiedy nasz obóz likwidowano, Rojuk zamieszkała ze mną najpierw koło
Gniezna, a potem w Dobrem koło Koszalina. Była obywatelką rosyjską, o
czym z początku nie wiedziałem. Ale kiedy pisał do niej ojciec spod Kijowa,
to sama się do tego przyznała. Za wódkę jej nie sprzedałem, ale kiedy
dowiedziałem się, kim ona jest, udałem się do adwokata, a potem do gminy.
Byłem także na posterunku MO, skąd zaprowadzono mnie do kapitana
Usiejewa. W dniu 26 maja 1947 roku przyszli żołnierze radzieccy i zabrali ją

***

Komunistyczny wymiar sprawiedliwości nie miał litości dla Polaków,


którzy chcieli ratować Zofię Rojuk z rąk sowieckich. Według uzasadnienia
sądu głównym winnym wydarzeń z 27 maja 1947 roku był ppor. Jerzy
Przerwa, którego nawet nie było na miejscu zdarzenia podczas strzelaniny,
gdyż w tym czasie próbował pertraktować z sowieckim kapitanem
Sokołowem w wartowni SOK-u. Dla sądu nie to było jednak ważne. Jego
przedstawiciele orzekli, że ppor. Przerwa wydając swoim żołnierzom
odpowiednie rozkazy, wprowadził ich w stan gotowości bojowej i „zaczepnej
bojowości”. O jakie rozkazy chodziło konkretnie komunistycznym sędziom?
W dokumentach możemy przeczytać: „Trzykrotnie wydał swoim żołnierzom
instrukcję, że zadaniem patrolu jest odbicie z rąk radzieckich uprowadzanej
kobiety Polki” i że wydając „rozkazy obstawienia poszczególnych wyjść ze
stacji oraz usuwając z terenu dworca osoby cywilne, oraz rozkazując
żołnierzom ładowanie broni i wprowadzenie kul do komory nabojowej”,
doprowadził ostatecznie do „gwałtownego zamachu na żołnierzy
radzieckich”. Sąd pominął zeznania oskarżonego, w których ten wspominał,
iż trzykrotnie przestrzegał swych ludzi przed strzelaniem, a także że to
radziecki kapitan pierwszy wydał swoim towarzyszom rozkaz załadowania
broni.
Protokół wykonania kary śmierci na ppor. Jerzym Przerwie
(Instytut Pamięci Narodowej)

Pozostałym oskarżonym żołnierzom zarzucono dopuszczenie się


„gwałtownego zamachu na żołnierzy radzieckich (...) w ten sposób, że przy
użyciu broni palnej oddali szereg strzałów w kierunku tych żołnierzy”. Dla
wydających werdykt nieistotne było, że według wielu relacji to Rosjanie
pierwsi otworzyli ogień, a kpr. Warwasiński nie oddał ani jednego strzału, co
potwierdziły nawet późniejsze badania rusznikarskie. W jego przypadku
zadecydowała raczej akowska przeszłość, która właśnie wtedy wyszła na jaw.
Krawcowi Lisowi zarzucano, że nie sprawdził otrzymanej od Zofi Rojuk
informacji, tylko zaczął ją masowo rozpowszechniać wśród innych ludzi,
„czyniąc to z zamiarem podżegania tych łudzi do dopuszczenia się
gwałtownego zamachu” na żołnierzy eskortujących kobietę
Sąd zauważył, że również milicjant Handke nie sprawdził na miejscu
uzyskanej informacji i nie powiadomił swoich przełożonych z milicji lub UB.
Komunistyczny wymiar sprawiedliwości ominął niewygodny fragment
zdarzeń, kiedy to funkcjonariusz MO próbował wylegitymować
przetrzymywaną kobietę, lecz Sowieci odpędzili go grożąc pistoletem. Inny
zarzut pod adresem Zygmunta Handkego był taki, że, powiadamiając
żołnierzy z komendy miasta, celowo podżegał ich do gwałtownego odbicia
Zofii Rojuk z rąk żołnierzy radzieckich.
Na zakończenie procesu prosowieccy sędziowie wydali cztery wyroki
śmierci: dla ppor. Jerzego Przerwy, kpr. Wiesława Warwasińskiego, kan.
Władysława Łabuzy oraz kan. Stanisława Stachury. Feliks Lis otrzymał karę
dwunastu lat więzienia, milicjant Zygmunt Handke został skazany na dziesięć
lat i tyle samo zasądzono dla kan. Tadeusza Nowickiego. W innym procesie
oskarżono również pracowników Służby Ochrony Kolei — Ignacego
Dworaka i Stanisława Beresińskiego. Ich także skazano na karę więzienia.
Tydzień po procesie w Lesznie Bolesław Bierut skorzystał z prawa łaski i
zamienił karę śmierci Stanisława Stachury na piętnaście lat więzienia.
Jednocześnie całkowicie zwolnił z odbywania kary Tadeusza Nowickiego.
Pozostałe trzy wyroki śmierci wykonano 15 czerwca 1947 roku. Nie dane
było ppor. Jerzemu Przerwie zobaczyć narodzin swojego dziecka. W chwili
wykonywania wyroku jego żona była w szóstym miesiącu ciąży. Jeśli
dziecko ppor. Przerwy żyje, ma dziś sześćdziesiąt osiem lat.
Zofia Rojuk nie została skazana. Była tylko świadkiem w sprawie
wydarzeń w Lesznie, a potem i tak trafiła do ZSRR. Na długi czas słuch po
niej zaginął.

***
Kilkunastoletnia Władka Romecka długo patrzyła na dziwną kopertę, obcy
znaczek i radzieckie napisy na pieczątce. Oglądała list z każdej strony,
ważyła go w ręku, ale bała się otworzyć. Również jej ojca zakłopotała
przesyłka ze Związku Radzieckiego, a konkretnie z Ukraińskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Sam długo zastanawiał się, co począć
z listem. W końcu machnął ręką i podał córce zaadresowaną do niej kopertę.
Po kilkunastu minutach zastanawiania się, przestępowania z nogi na nogę i
oglądania listu Władka w końcu przełamała się. Ostrożnie rozerwała kopertę,
wyjęła starannie złożoną kartkę, rozprostować ją i zaczęła czytać. Przebiegała
wzrokiem litery pod okiem ojca, który w końcu nie wytrzymał i wyszedł do
drugiego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Wiedział, co robi. Już pierwsze
zdanie listu wywołało burzę w sercu młodej dziewczyny, której twarz teraz
naprzemiennie czerwieniała lub bladła. Miała chęć zmiąć papier i wyrzucić
go do kosza na śmieci. Tak, żeby nie było śladu po tej wiadomości. Ale był
za dla niej zbyt cenny dokument. Nawet jeśli wzbudził nieposkromione
emocje i gniew. Tak, gniew. Z zaciśniętymi ustami wstała od stołu i poszła
do ojca.
— Dlaczego mi nic nie mówiłeś? Dlaczego tak długo milczałeś!?
— Widzisz, córeczko, są sprawy, do których lepiej nie wracać. Czasem
lepiej nie wiedzieć.
— Nie wiedzieć?! O własnej matce nie wiedzieć?
Mężczyzna już nic nie mówił tylko nerwowo pocierał dłonią twarz.
Jeszcze nie znał treści korespondencji i spodziewał się najgorszego.
Dziewczyna odwróciła się szybko i wyszła, trzaskając drzwiami. Usiadła w
fotelu w pokoju obok i jeszcze raz, na spokojnie, zaczęła czytać.

„Najukochańsza Władeczko! - napisała ręka nieznanej kobiety -Z


pewnością Twój ojciec nigdy mnie nie wspominał i zupełnie o mnie nie
słyszałaś, dlatego muszę się przedstawić. Nazywam się Zofia Rojuk i jestem
Twoją prawdziwą mamą. Miałaś zaledwie rok, gdy musiałam wyjechać za
granicę, ale zawsze o Tobie myślałam. Zawsze żyłaś w moim sercu...”

***

W Polsce roku 1947 nie skazano Zofii Rojuk, ale kiedy tylko przekroczyła
granicę ZSRR, postawiono ją przed sądem. Dostała wyrok wielu lat pracy w
łagrach. Trafiła na Syberię, gdzie cierpiała głód, choroby i pracę ponad siły.
Po powrocie z zesłania Zofia wróciła do domu swoich rodziców w
miejscowości Tetijew. Tam pracowała w herbaciarni i była bileterką w kinie.
Wyszła również za mąż. Od razu podjęła próby odnalezienia swojej córki w
Polsce. W końcu, na początku lat sześćdziesiątych, za pośrednictwem
Czerwonego Krzyża udało się to i Zofia Rojuk napisała do Polski krótki list,
wyznając córce prawdę. Musiała pisać enigmatycznie, jako że
korespondencja była przeglądana przez cenzurę i taka wiadomość wyrażona
wprost zostałaby zatrzymana. Przez kilka lat Zofia korespondowała z córką i
wreszcie zaprosiła ją do siebie. Sama jako „wróg systemu” nie mogła dostać
paszportu i wyjechać z Kraju Rad.

Zofia Rojuk z córką Władysławą, z którą spotkały się dopiero w 1968 r.


(zbiory Krzysztofa M. Kaźmierczaka)

W 1968 roku Władysława ze swoją małą córeczką wybrała się w długą


podróż z Polski aż pod Kijów. Jazda pociągiem była męcząca i trwała aż dwa
dni. Ale było warto. Władysława mogła wreszcie zobaczyć się z mamą, w
końcu się odnalazły. To wówczas Zofia Rojuk opowiedziała jej prawdę o
wydarzeniach sprzed lat. Ten powrót do przeszłości był ciężkim przeżyciem
dla obu kobiet. Zofia ze łzami w oczach zdawała córce relację z tego, jak
sądzono ją za strzelaninę, w której zginęli żołnierze, a potem mówiła o
zesłaniu na Syberię. Płacząc, wyznała, że to Władysław Romecki wydał ją
Sowietom i że, kiedy po nią przyszli, chciała zabrać dziecko ze sobą, ale jej
nie pozwolili.
Władysława z córką przebywała u Zofii Rojuk w Związku Radzieckim
dwa miesiące. Odnalezienie się obu kobiet było wielkim wydarzeniem w
Tetijewie. Wspomniała o tym nawet radziecka prasa, publikując w gazecie
„Prawda” artykuł i zdjęcie matki z córką. Z oczywistych względów
redaktorzy starannie ominęli niewygodne tematy. Nie wspomniano, dlaczego
kobiety zostały rozdzielone i że Zofia trafiła na zesłanie. Władysława jeszcze
kilkakrotnie odwiedzała swoją matkę. Ta zaś, choć bardzo chciała, nigdy nie
przyjechała do Polski. Jako były skazaniec nie mogła dostać pozwolenia na
wyjazd. A kiedy rozpadł się ZSRR, jej stan zdrowia nie pozwalał już na tak
długą podróż. Zofia Rojuk zmarła w 2000 roku.
Legitymacja związkowa Zofii Rojuk z 1985 r.
(zbiory Krzysztofa M. Kaźmierczaka)

Przez lata oprawione w papierowe teczki dokumenty dotyczące sprawy-


Zofii Rojuk i strzelaniny na dworcu w Lesznie obrastały kurzem w ubeckim,
a później esbeckim archiwum. Dopiero odtajnienie zbiorów akt po upadku
komuny oraz powstanie IPN, które przejęło ocalałe dokumenty, przyczyniło
się do tego, że kulisy sprawy mogły w ogóle ujrzeć światło dzienne.
Procesem sądowym, podczas którego skazano na śmierć żołnierzy Ludowego
Wojska Polskiego (LWP), wreszcie zainteresowali się historycy i
dziennikarze. Jednym z pierwszych, który wnikliwie zbadał problem i opisał
go w szeregu artykułów prasowych oraz części swych książek, był
dziennikarz Krzysztof M. Kaźmierczak. Dość powiedzieć, że w swoich
wieloletnich pracach śledczych nie ustawał do tego stopnia, że ustalił dalsze
losy Zofii Rojuk i odnalazł jej córkę — Władysławę.
ISKIERKA
W łagrze najgorsze były kryminalistki. W obozie stworzyły swój własny
plugawy świat, w którym rządziło bezprawie i trwała ciągła walka o władzę.
Za krzywe spojrzenie na kryminalistkę można było zostać pobitym do
nieprzytomności. Za kwestionowanie decyzji ich szefowych dostawało się
„kosę” w brzuch - ofiara często już się nie podnosiła. Posępne twarze tych
kobiet, ich złowrogi, przewiercający wzrok budziły grozę pośród
normalnych, politycznych więźniarek. Zamknięte w obozie Polki wiedziały,
że należy trzymać się jak najdalej od kryminalistek, a w razie, gdyby
zażądały na przykład herbaty z paczek, należy ją im jak najprędzej oddać, dla
własnego dobra. Nawet strażnicy z NKWD często schodzili im z drogi i
ustępowali w obozowych sporach. Kryminalistki piły alkohol i klęły jak mało
który mężczyzna, aż uszy więdły panienkom wychowanym w dobrych
domach. Kradły na potęgę, wszystko wokół nich ginęło albo, jak kto woli,
„zmieniało właściciela”. Grały zapamiętale w karty, a nagrodą dla
zwyciężczyń były zastawione wcześniej fanty. Gdy przegrały już wszystko,
zakładały się o życie współwięźniarek, najczęściej stojących najniżej w
obozowej hierarchii politycznych, które, jak nakazywała komunistyczna
propaganda, były nazywane „wrogami ludu”.
W obozowym baraku było mnóstwo kobiet. Pochodziły z krajów
podbitych przez ZSRR i z najdalszych zakątków sowieckiego imperium.
Mówiły najróżniejszymi językami i dialektami. Spośród tłumu więźniarek
wyróżniały się dwie młode Polki, których okrutny los zagnał na daleki
wschód Kraju Rad. Były jedynymi Polkami pośród kobiet w tym baraku i
dlatego postanowiły trzymać się razem.
Stanisława Kociełowicz z d. Kowalewska
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Wspólnie pracowały, spały obok siebie, rozmawiały i żartowały.


Wspierały się nawzajem i podtrzymywały na duchu w trudnych momentach.
Staszka Kowalewska i Marysia Skrendo zawarły tam przyjaźń na całe życie.
Jak wszyscy więźniowie polityczni, Staszka i Marysia jak ognia bały się
sowieckich kryminalistek. Szerokim łukiem omijały ich gromadki i nie
reagowały na zaczepki. Ale pewnego razu jedna z kryminalistek zdybała
gdzieś na osobności Staszkę.
— Ty, diewoczka! Dierzatsja!
Złapała ją za rękę i nie pozwoliła uciec.
— Byłaś studentką w Moskwie?
Wystraszona dziewczyna potwierdziła skinieniem głowy.
— Więzili cię na Łubiance?
— Tak — odpowiedziała cicho.
— I w więzieniu w Butyrkach?
— Tak.
— Ja jestem Galina — uśmiechnęła się szeroko Rosjanka. — Ale możesz
mówić do mnie Gałoczka. Musisz się do mnie przyzwyczaić, od teraz będę
cię często odwiedzała - wyszeptała jej prosto do ucha i zniknęła równie
szybko, jak się pojawiła.
Staszka wróciła do baraku, ale cały czas myślała o spotkaniu z
kryminalistką. Kiedy o godzinie dwudziestej pierwszej zamknięto drzwi i
kobiety położyły się na swoich pryczach, dziewczyna długo jeszcze nie
mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok i myślami wracała do rozmowy
z Galiną. Boże — myślała — czego może ode mnie chcieć ta Rosjanka.
Przed oczami miała bladą, okrągłą jak księżyc twarz kryminalistki i jej
jasnoniebieskie oczy, przeszywające ją na wylot...

***

Rodzinny dom Stanisławy Kowalewskiej znajdował się w Kolonii


Wileńskiej. To tam dziadek Staszki, Stanisław Kowalewski, osiedlił się po
powrocie z wieloletniej służby w armii carskiej i rozpoczął pracę jako
kolejarz. Kupił działkę i przystąpił do budowy domu. W tym budynku, przy
ulicy Wędrownej, 17 marca 1930 roku przyszła na świat dziewczynka, której
na cześć dziadka dano na imię Stanisława. Jej rodzice, Karol Kowalewski i
Michalina z domu Piekarska, doczekali się jeszcze córki Haliny (1931) i syna
Witolda (1933). W 1937 roku Staszka Kowalewska rozpoczęła naukę w
szkole, ale szczęśliwe dzieciństwo trojga rodzeństwa zakłóciła niemiecka, a
potem sowiecka agresja na Polskę. W wyniku ustaleń najeźdźców Wilno
znalazło się w litewskim władaniu. Ale na krótko. W czerwcu 1940 roku
miasto ponownie zajęła Armia Czerwona, a po roku do Wilna wkroczyło
wojsko Hitlera.

Kolejowa legitymacja z 1938 r. ze zdjęciem kilkuletniej Stanisławy Kowalewskiej


(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Karol Kowalewski pracował na kolei i był zapalonym myśliwym trzymał


w domu dwie dubeltówki i rewolwer. Nawet wtedy, gdy przychodzili i
zmieniali się kolejni okupanci polskiej Wileńszczyzny. on nie pozbywał się
broni i czasami jeszcze chodził na polowania. Sąsiedzi wiedzieli, że
Kowalewski ma broń, ale nikt nie doniósł na niego do władz okupacyjnych.
Niemal każdy Polak z Wilna i Kolonii Wileńskiej, jeśli nie należał do AK, to
przynajmniej sprzyjał polskim oddziałom podziemnym.
Tata Staszki za Niemca zatrudniony był w magazynach na kolei. W 1943
roku wraz z innymi polskimi kolejarzami wpadł na pomysł, aby w nocy
przetoczyć na bocznicę niemiecki wagon z bronią i amunicją. O całej sprawie
wiedziała komórka AK. Akcja się udała, ale Niemcy pilnie poszukiwali
winnych kradzieży broni. Wkrótce Karola aresztowało gestapo.
W czasie, gdy tata Stanisławy siedział w areszcie, a mama była ciężko
chora, ktoś włamał się przez okno i wyniósł z domu Kowalewskich wszystko,
co mogło przedstawiać jakąkolwiek wartość. Rodzina straciła niemal cały
majątek. Wkrótce z więzienia wyszedł ojciec. Był torturowany, ale nikogo
nie wydał i nie przyznał się do uczestnictwa w akcji na wagon broni.
Wyszedł na wolność, lecz w więzieniu stracił zdrowie. Pomimo
wycieńczenia ciągle pomagał polskiemu podziemiu i przekazywał
wiadomości do rodzin akowców. Któregoś dnia przywiózł na rowerze do
domu żydówkę, lekarkę z Nowej Wilejki. Ubrana na polską modłę, w
chusteczce zawiązanej pod brodą, nie rzucała się w oczy. Przez pewien czas
mieszkała u Kowalewskich, ale gdy stało się to niebezpiecznie, znów na
rowerze mężczyzna odwiózł ją na wieś.
Chociaż okupanci zabronili nauki języka polskiego, Polacy radzili sobie z
tym zakazem. Rozpoczęły się tajne komplety różnych szkół cywilnych, a
nawet wojskowych podchorążówek. Staszka Kowalewska także
kontynuowała naukę na podziemnych lekcjach odbywających się najczęściej
w mieszkaniach nauczycieli lub rodziców uczącej się młodzieży, na przykład
u pani Rzewuskiej w Rekanciszkach. Polska młodzież wiele dobrego
doświadczyła w tym czasie także od prężnie działających księży katolickich i
sióstr zakonnych, które również ukrywały tropionych przez Niemców
akowców. Stanisława wraz ze swoim rodzeństwem oraz koleżankami sporo
zawdzięczała księdzu Lucjanowi Pereświet-Sołtanowi (zmarł w łagrze) i
siostrze zakonnej Emeldzie, którzy otoczyli młodych swoją opieką.
Beztroskie dzieciństwo. Przed plebanią stoją od lewej: Halina Kowalewska, Stanisława
Kowalewska i Hanna Malawkówna
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

W roku 1942 dwunastoletnia Stanisława Kowalewska wstąpiła do


konspiracyjnego harcerstwa. W podziemnej polskiej organizacji prym wiodły
wtedy druhna „Pola” i harcmistrzyni „Nika” Weronika Gojżewska. Staszka
dostała się do zastępu „Iskry” prowadzonego przez „Nikę”. To było wielkie
przeżycie, kiedy razem z siostrą Haliną uszyły sobie harcerskie sukienki z
szarego płótna, a potem w tych mundurach z przejęciem złożyły harcerską
przysięgę w leśniczówce pod Wilnem.
— Takich błyszczących czarnych oczu nikt nie ma - mówił o Staszce ks.
Bronisław Jeleński. — Wyglądają jak dwa wesołe żuczki.
To właśnie dlatego Staszka wybrała sobie pseudonim „Zuczk”, ale
używała również innego, od nazwy zastępu — „Iskierka”. W lokalnym
podziemnym harcerstwie spotkała wielu wspaniałych ludzi. Była tu
naturalnie jej siostra Halina, koleżanka i sąsiadka Hania Malawkówna, ks.
Kamil Władysław Wielemański, Halina Dyakowska „Wojtek”, Hela
„Ziółko”, harcmistrzyni „Nika”, Grażyna, Marysia i Lusia. W konspiracji
„Iskierka” uczyła się zasad łączności i udzielania pierwszej pomocy.
Znakomicie zapamiętała alfabet Morse’a.
Wiosną 1944 roku front wschodni nieuchronnie zbliżał się do Wilna. Z
każdym dniem coraz wyraźniej słychać było pomruk sowieckiej artylerii, a
młode harcerki zapamiętale szyły biało-czerwone opaski i przygotowywały z
płótna i prześcieradeł długie pasy bandaży.

Harcerki z konspiracyjnego ZHP działającego w Wilnie w latach 1939 — 1945. W


drugim od dołu rzędzie harcmistrzynie z ks. Władysławem Wielemańskim. Stanisława
Kowalewska stoi w ostatnim rzędzie, czwarta od prawej. Poniżej jej drużynowa „Nika”
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

— Spotkamy się w Wilnie na placu Katedralnym — powiedział do swoich


żołnierzy kpt. Gracjan Fróg „Szczerbiec”, dowódca 3 Wileńskiej Brygady
AK, prowadząc podległe mu oddziały do operacji „Ostra Brama”. Z radością
patrzył na ubranych w zdobyczne niemieckie mundury i hełmy młodych
żołnierzy. Na ich uzbrojenie i biało-czerwone opaski na ramieniu. Wierzył,
że atak na Wilno się powiedzie, że AK jest w stanie samodzielnie wyzwolić
miasto. Spoglądał z dumą na swoje wojsko i pełen nadziei czekał na dalszy
rozwój wypadków. Może dlatego, że jego brygada była jedną z silniejszych
grup AK przewidzianych do operacji „Ostra Brama”, „Szczerbiec” był
przekonany, że akcja musi się udać.
W Kolonii Wileńskiej jego jednostka miała skrycie przeskoczyć tory,
ukryć się w wąwozach przed Belmontem i czekać na sygnał do natarcia na
miasto. Planowana oś natarcia 3 Brygady to Belmont—Zarzecze—
Śródmieście. Jeszcze przed wyruszeniem do akcji „Szczerbiec” wezwał
jednego z dowódców plutonów ppor. Franciszka Gradziewicza „Bosego” i
wręczył mu wielką biało-czerwoną flagę. Ogromne płótno miało zawisnąć na
Górze Zamkowej natychmiast po wyzwoleniu miasta.
Tuż przed Kolonią Wileńską kpt. Fróg uformował oddziały do ataku.
Czoło stanowiły teraz trzy kompanie: Romualda Rajsa „Burego”, „Brzozy” i
„Joego”. Za nimi posuwał się sztab brygady, szwadron kawalerii, kompania
zbiorcza i mniejsze oddziały żandarmów, kolarzy oraz obsługi cekaemów.
Pierwsze czołówki przednich oddziałów bezpiecznie przeskoczyły linię
kolejową, ale wtedy nadjechał pociąg. Początkowo polski dowódca myślał,
że to normalne cywilne wagony. Wstrzymał ruch oddziałów, by przepuścić
nadjeżdżający skład. Jakie było zaskoczenie partyzantów, gdy nagle przed
sobą zobaczyli uzbrojonych żołnierzy i cekaemy ziejące ogniem z wieżyczek.
Nie dość, że niemiecki improwizowany pociąg pancerny przepołowił brygadę
„Szczerbca”, to jeszcze zmasowanym ogniem odpędził pozostałe
pododdziały sprzed linii kolejowej. Wśród Polaków było wielu zabitych i
rannych.
Część kompanii „Burego” i „Brzozy”, a więc te oddziały, którym udało się
przejść przez tory, zrozumiała, że nie mogą już liczyć na efekt zaskoczenia.
Ich dowódcy zdecydowali, że nie ma na co czekać -trzeba było natychmiast
działać. Rzucili swoich chłopców do natarcia, na wzgórza Belmontu, ale tu
zastopowała ich linia niemieckich bunkrów i umocnień. Niemcy usadowieni
na bezpiecznych stanowiskach i w okopach strzelali celnie, wsparci ogniem
karabinów maszynowych, moździerzy i artylerii. W desperackich atakach
polskie kompanie zdobyły nawet najbliższą linię okopów, ale to był kres ich
możliwości. Zalegli przed pierwszym grzbietem Belmontu, odpierając
niemieckie kontrnatarcie i tracąc w dotychczasowej walce trzecią część ludzi.

Pluton ppor. „Bosego” Frańciszka Gradziewicza z kompanii por.Romualda Rajsa


„Burego” z 3 Wieleńskiej Brygady AK
(wolne zasoby Wikipedii)

Kapitan „Szczerbiec” nie miał możliwości przyjścia z pomocą kompaniom


„Burego” i „Brzozy”. Jego żołnierze nie zdołali zniszczyć niemieckiego
pociągu i przejść torów. A kiedy z nieba zaatakowały niemieckie samoloty,
zrzucając bomby i celnie prując z kaemów dowódca wydał rozkaz odwrotu i
koncentracji w rejonie Francuskiego Młyna.
Wieczorem spod Belmontu dochodziły już tylko sporadyczne wystrzały.
Wcześniej do odciętych żołnierzy dotarł goniec dowódcy brygady z
rozkazem wycofania się. Pomimo tego część partyzantów w dalszym ciągu
zalegała w wąwozach i z rzadka ostrzeliwała się z Niemcami. Pluton
„Bosego” natknął się przypadkowo na rosyjskich zwiadowców. Okazało się,
że to oddział karny, który maszeruje przed nadciągającą Armią Czerwoną. Po
zmierzchu przewodnicy z AK podprowadzili Sowietów pod Belmont i na
wzgórza ruszył jeszcze jeden bezpardonowy atak. Ale Niemcy spodziewali
się takiej akcji, oświetlili teren rakietami i zdziesiątkowali żołnierzy
radzieckich.

***

— Opowiedz mi o Moskwie. — Minęło kilka dni od ich pierwszej


rozmowy i Galina siedziała teraz na pryczy naprzeciw Staszki. Jej niebieskie
oczy były piękniejsze niż zwykle i wyrażały wyjątkowo nie groźbę, a
błaganie. — Proszę...
Kiedy Staszka zaczęła mówić, Gałoczka przymknęła powieki i przeniosła
się w inny świat. Oczami wyobraźni widziała plac Czerwony i mury
potężnego Kremla. Wydawało jej się, że dostrzega wieże prawosławnych
cerkwi, tonące w kłębach nisko zawieszonych chmur, a wśród nich tę
najpiękniejszą - Wasilija Błażennego. Obie kobiety, Polka i Rosjanka, były
teraz daleko od drutów kolczastych obozu i mroźnej śnieżnej pustyni. Na
moment poczuły się wolne i szczęśliwe. Razem spacerowały po Arbacie i po
alejkach Cmentarza Nowodziewiczego, zwiedzały skarby Galerii
Trietiakowskiej, zachodziły do Teatru Bolszoj, jeździły metrem albo na
łyżwach i nartach.
Słuchając opowieści o największych zabytkach Moskwy i mniej znanych,
pięknych zakątkach sowieckiej stolicy, Galina zwróciła uwagę na
niezagojone blizny na rękach Staszki.
— Co ci się stało?
— A, to nic. Stara historia. W drodze do łagru w Tajszecie zatrzymali nas
na krótko w obozie w mieście Gorki. Tam pracowałam przy kuchni —
roznosiłam posiłki dla więźniów. Ale jedna Ukrainka zawzięła się na mnie.
Chyba nie lubiła Polaków, a ja w kuchni byłam jedyną Polką. Któregoś dnia,
kiedy myłam miski po posiłku, ta Ukrainka przyniosła wiadro wrzątku do
mycia, chociaż o to nie prosiłam. Kiedy tylko wynurzyłam ręce z kotła, cały
wrzątek wylała mi na dłonie. Okropnie bolało, a później pojawiły się
pęcherze. Nie było tam lekarstw, nie mieliśmy lekarzy ani pielęgniarek.
Jedynie, co mogłam zrobić, to ogrzewać chore ręce na słońcu, tylko to
przynosiło mi ulgę. Ale i tak bałam się, że do ran wda się gangrena. W nocy
do tych pęcherzy przywierały pluskwy i może to one odkaziły moje ręce?
Kartki pamiętnika Stanisławy Kowalewskiej (zbiory Stanisławy Kociełowicz z d.
Kowalewskiej)

— Niechbym ja dorwała tę ukraińską swołocz, to inaczej by zatańczyła. A


może jest w naszym obozie? — zainteresowała się Galina
— Nie, kilka dni później załadowali nas do wagonów. Nie spotkałam już
nigdy tej kobiety.
Tej nocy chłód był jeszcze większy niż zwykle. Drzewa pękały od mrozu
jak cienkie zapałki, a wewnętrzne ściany baraków pokrywały się grubą
warstwą szronu. Zrobiło się późno i Gałoczka musiała wracać do siebie.
— Dobrze się tutaj czuję, lubię patrzeć na ciebie — powiedziała szeptem.
Położyła głowę na kolanach Staszki i z rozrzewnieniem wciągnęła powietrze,
głęboko wzdychając.
— Kocham cię... Proszę, opowiedz mi jeszcze o swoim dzieciństwie, o
zapachach swojego domu, o Kolonii Wileńskiej, o Wilnie.
W łagrze Tajszet, do którego trafiła Staszka, za wyjątkiem kilku
strażników i naczelnika nie było mężczyzn. Od kobiet, które siedziały tu już
kilka lat, dziewczyna dowiedziała się o tworzących się „parach”. Młoda,
wierząca Polka nie wyobrażała sobie, jak można oddać się mężczyźnie przed
ślubem, a co dopiero — o zgrozo! — jak można tworzyć związek z inną
kobietą. Coraz bardziej bała się Galiny, ale jednocześnie drżała na myśl o jej
reakcji, jeśli zostałaby odrzucona.

***

Pod Belmontem uspokoiło się na dobre. Było już ciemno i cicho, tylko od
Zarzecza dochodziły pojedyncze wystrzały i błyski ognia. Nikt nie wiedział,
czy walczą tam jeszcze oddziały AK, czy też Niemcy profilaktycznie co jakiś
czas ostrzeliwują ciemne przedpole. A może do miasta dotarły i wkroczyły
do akcji wojska sowieckie?
Stanisława nie tak wyobrażała sobie walki o Wilno. Widziała
maszerujących polskich żołnierzy, ich mundury i broń. Wydawało jej się, że
taka siła wystarczy do przegnania z miasta Niemców, i tak już przecież
zagrożonych nadciągającą niezliczoną „czerwoną” armią. Ale rzeczywistość
okazała się bardziej brutalna. Po pierwszych strzałach do Kolonii Wileńskiej
zaczęto przynosić zabitych i rannych partyzantów. Od ręki zorganizowano
szpital polowy w domu państwa Szczepańskich, a później w budynku szkoły.
Te dwa punkty znajdowały się nieopodal mieszkania Kowalewskich, którzy
nie potrafili bezczynnie usiedzieć w miejscu. Staszka i Halinka natychmiast
pobiegły z pomocą. Były jednak zbyt młode i nie pozwolono im posługiwać
przy rannych i zmieniać opatrunków. Były także zbyt słabe, aby z pola walki
transportować na noszach ciężko rannych. Dlatego początkowo zanosiły na
pojedyncze pozycje jedzenie i picie oraz przenosiły jakieś drobne polecenia.
Widziały, jak prędko zapełniają się łóżka i materace prowizorycznego punktu
medycznego, jak szybko zużywają się lekarstwa i środki opatrunkowe.
Liczba rannych akowców zgromadzonych w Kolonii przekroczyła już
setkę, a zabitych było kilkudziesięciu. Ciała poległych również ściągano z
linii ognia i grzebano. Jako że do tej pory nie było w Kolonii cmentarza,
rozpoczęto kopanie grobów przy płocie plebanii od strony lasu. Tata Staszki i
jej brat Witold pomagali stolarzowi, który nie nadążał ze zbijaniem
drewnianych trumien i nagrobnych krzyży. Pierwszy wielki drewniany krzyż
Karol Kowalewski wykonał na prośbę zrozpaczonej sąsiadki, pani
Michałowiczowej, której jedyny, dwudziestotrzyletni syn poległ w walce.
Nieraz Kowalewscy musieli odstawić piły i heble, a chwycić za szpadle i
łopaty, by wykopać kolejny grób dla poległego bohatera. Wkrótce na leśnym
zboczu pojawiły się mogiły około pięćdziesięciu zabitych żołnierzy AK.

Polskie harcerki, od lewej: Hela Witkowska „Ziółko”, Grażyna Siedlecka (córka


nauczyciela ze szkoły muzycznej w Wilnie), Weronika Gojżewska „Nika” i Stanisława
Kowalewska „Żuczek”, „Iskierka”
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

— Widziałeś?! — Halinka Kowalewska krzyczała z daleka, a potem nie


mogła złapać tchu. — Wilno jest chyba wolne! Na Górze Zamkowej
powiewa biało-czerwona chorągiew.
— Naprawdę? A co z Niemcami?
— Jeszcze strzelają. Ale nad miastem łopocze polska flaga, naprawdę!
Widziałam na własne oczy.
„Iskierce” udzieliła się radość siostry. Nareszcie, po wielu latacz wojny i
niewoli nastąpił triumf Polski. Chciała rzucić wszystko i biec zobaczyć
polską flagę zwycięstwa. Ale musiała jeszcze skończyć zaczętą pracę.
Dopiero po godzinie ruszyła w stronę centrum. Gdzieniegdzie słychać było
strzały ale dochodziły już z daleka, jakby od zachodu. Walki o miasto chyba
faktycznie się skończyły. Lecz niedługo trwała euforia zwycięstwa i radości.
Na szczycie Góry Zamkowej, na Baszcie Giedymina łopotał na wietrze
wielki czerwony sztandar.

Pożegnanie harcerek przed wyjazdem części z nich do Polski, 1947 r. Na zdjęciu


widoczne od prawej: druga Stanisława Kowalewska, trzecia -Halina Dyakowska
„Wojtek”, czwarta - Hanna Malakówna, piąta Weronika Gojżewska „Nika”,siódma -
Halina Kowalewska
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Kiedy Armia Czerwona zajęła Wilno, miejscowe polskie harcerstwo nie


zawiesiło swojej działalności. Drużyny dziewcząt i chłopców organizowały
w konspiracji przed radzieckimi władzami wspólne spotkania. Dla
bezpieczeństwa często zmieniano miejsca zbiórek. Młodzież spotykała się u
ojca jednej z koleżanek, który był nauczycielem muzyki, co dawało pewną
przykrywkę tym zgromadzeniom.
Podobnie było w przypadku zbiórek na plebani i u zakonnic. Kilka spotkań
odbyło się w domu rodziców Staszki, a kilka w okolicznych leśniczówkach.
Młode dziewczyny chyba nawet nie zdawały sobie sprawy, ile ryzykują. W
Wilnie i okolicy nastał dla Polaków mroczny czas, każdy narażony był na
aresztowanie. Ludzie znikali dosłownie z dnia na dzień z domów, z ulic, z
pracy. Wystarczyło, że przed wojną byli polskim patriotami albo podczas
okupacji należeli do jakiejkolwiek organizacji niepodległościowej. Na
pierwszy ogień poszli akowcy, którzy pomagali Sowietom w zdobywaniu
miasta. Zapełniły się więzienia, kolejowe transporty i dalekie łagry.
Mieszkańcy pomagali zatrzymanym jak tylko mogli. Dziewczyny z zastępu
„Iskry” i z innych drużyn przynosiły do przetrzymywanych godzinami w
zamkniętych wagonach paczki z jedzeniem i piciem. Podawały wiadomości
od rodzin i zabierały z powrotem informacje o losie uwięzionych.
Wszyscy mieszkańcy Kolonii z narażeniem życia ratowali pozostających
jeszcze na wolności żołnierzy AK, chcąc nie chcąc, włączając się w
społeczny masowy opór wobec sowieckiego i komunistycznego zniewolenia.
Nikt z nich nie mógł zgodzić się dobrowolnie na sowietyzację polskiej
Wileńszczyzny. W większości domów w Kolonii ukrywali się akowcy.
Ryszard Staszkiewicz przebywał u państwa Kościałkowskich, a inny chłopiec
z AK kurował się w domu państwa Szczepańskich. Staszka Kowalewska i
Hania Malawkówna, choć było to niebezpieczne i mogło zakończyć się
tragicznie, spotykały się z partyzantami: Marianem Michniewiczem i
Władysławem Markiewiczem „Tajojem”. Dziewczęta spędzały z
konspiratorami długie godziny. Całą czwórką spotykali się wieczorami i
rozmawiali na na różniejsze tematy, recytowali wiersze, śpiewali patriotyczne
piosenki. Chodzili na spacery po urokliwych uliczkach i zaułkach Kolonii
Wileńskiej. To byli młodzi ludzie, tęskniący za towarzystwem rówieśników.
Ale pomoc ukrywającym się żołnierzom nie sprowadzała się tylko do
spacerów i pogaduszek. To także niebezpieczne akcje, których tajemnice nie
zawsze były zdradzane polskim harcerkom.

Stanisława Kowalewska, 1945 lub 1946 r.


(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)
Któregoś dnia na prośbę księdza „Iskierka” miała przenieść do innej
miejscowości słoik miodu. Szła spokojnie wzdłuż torów kolejowych i nuciła
pod nosem jakąś piosenkę. Była to chyba ta niedawno poznana partyzancka
ballada Dziś do ciebie przyjść nie mogę, nazywana też leśną kołysanką.
Wojenny i powojenny szlagier. Staszka maszerowała raźno, podśpiewywała i
dla utrzymania rytmu wywijała torebką z miodem. Ale przy słowach
„pocałunków dasz mi moc” zamachnęła się bardziej niż zwykle i torba
uderzyła o szynę. Dziewczyna zamarła i spanikowana zerknęła do środka.
Słoik jeszcze sic trzymał, ale był pęknięty i przez rysy na szkle już
przeciekały na zewnętrz krople miodu. Przestraszyła się, że nim dotrze na
miejsce, wszystko się wyleje. Postanowiła wrócić do domu i przelać miód do
innego pojemnika. Na szczęście nie odeszła jeszcze zbyt daleko. Ge odkręciła
pokrywę słoika, zauważyła przyczepiony do niej mały zwitek papieru. Od lat
żyjąc pod okupacją i znając zasady konspiracji, od razu domyśliła się, że to
jakiś tajny meldunek czy rozkaz. Ostrożnie przekleiła karteczkę na nową
zakrętkę. Przez chwilę miała ochotę rozwinąć rulonik i sprawdzić, co jest
napisane na kartce. Korciło ją strasznie. Ale była harcerką i konspiratorką.
Skoro nikt nie powiedział jej o tajnej przesyłce, to znaczy, że nie powinna o
tym wiedzieć. Koniec i kropka. Przezwyciężyła pokusę, zakręciła słoik i
pobiegła odnieść miód. Tym razem po drodze już nie śpiewała.
Kiedy indziej Staszka i Hania jechały z „Tajojem” pociągiem do Trok.
Przewoził coś bardzo cennego i musiał mieć obstawę. A młode dziewczyny
nadawały się do tego znakomicie. Po drodze zagadywał je, podrywał i
opowiadał kawały.
— Dziś przewozimy wyjątkowo ważną przesyłkę... — po serii żartów
zaczął mówić poważnie. — Coś, co ma niezwykłą wartość nie tylko dla
mnie.
Przerwał na moment, aby jeszcze bardziej zaciekawić dziewczyny.
— To jest maszyna, która zużywa dużo papieru — kontynuował
enigmatycznie. — Jej nazwa zaczyna się na literę „d”, a kończy na „a”.
Mając jeszcze w pamięci żarty partyzanta, dziewczyny zachichotały. Tylko
jedna nazwa zaczynająca się na „d” i zakończona na „a” przychodziła im na
myśl.
— Oj, dziewczynki, dziewczynki. Muszę sam rozwiązać zagadkę, bo
widzę, że myślicie sobie nie wiadomo co. To drukarnia.
Wszyscy buchnęli gromkim śmiechem. I ta operacja zakończyła się
pomyślnie.
Ale wkrótce nadszedł czas pożegnań. Obaj ukrywający się partyzanci
musieli opuścić gościnną miejscowość i ruszyć dalej. Pierwszy wyjechał
„Tajoj”. Potem „Iskierce” powierzono misję zorganizowania przerzutu
Mariana do Grodna. Dowiedziała się już po fakcie, że szczęśliwie dotarł do
Polski.
Kolonia Wileńska, przed kościołem.Od prawej stoją: ks. Lucjan PereSwit-Sołtan, Halina
Kowalewska, siostra zakonna Emrlda, NN, Zofia Pieczulówna i Helena Korbutowiczówna.
Od prawej siedzą: Helena Malawkówna i Stanisława Kowalewska.
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

— Naprawdę chcesz słuchać o moim mieście? — pytała Staszka.


— Tak, zaczynaj — z zamkniętymi oczami odpowiedziała Rosjanka
— Mój tata, kiedy wracał z pracy, przynosił nam często jakieś smakołyki,
a to obwarzanki, a to chałwę. A w domu czekała na nas zupa grzybowa. Nikt
nie potrafił gotować tak pysznej jak moja mama. I placków ziemniaczanych, i
znanej na Wileńszczyźnie babki kartoflanej. Jej zapach czuję do dziś. Nasz
dom tonął w zieleni drzew i krzewów. W maju kwitły prześlicznie pachnące
kwiaty bzu, a trochę później wyglądający jak wielka biała kula krzak
jaśminu. Jego mocny odurzający zapach czuć było w całym ogrodzie.
Jesienią na jarzębinach pojawiały się piękne czerwone korale. Na trawniku,
na specjalnie przekopanych klombach od wiosny do jesieni po kolei
zakwitały najprzeróżniejsze kwiaty — to duma naszej babci. Swoimi
kolorami i zapachem wabiły dziesiątki motyli i pszczół. Ale dziadek był od
babci bardziej praktyczny, od kwiatów wolał sad i ogród warzywny. W
sadzie rosły przeróżne odmiany jabłoni, grusz i wiśni. Oprócz tego krzewy
malin, wśród których najpyszniejsze były żółte, i jeszcze porzeczki:
czerwone, białe i czarne. Moja babcia robiła z tych owoców przetwory. Ja
najbardziej lubiłam konfitury z czarnych porzeczek, o słodkim, lecz trochę
cierpkim smaku. Jesienią zrywaliśmy owoce, a potem część z nich
chowaliśmy przed zimą na strychu Wiesz, jak pachnie dom, w którym cała
podłoga poddasza usłana jest jabłkami i gruszkami?
— Nie mam pojęcia...
— Najmocniejszy zapach miały antonówki. To on dominował przez całą
zimę w naszym domu. Pyszne były te jabłka, a jakie soczyste. Wieczorami
zbieraliśmy się wszyscy razem i tata czytał nam książki albo opowiadał różne
historie. To chyba po nim tak lubię opowiadać.
— A ja lubię cię słuchać — wtrąciła Galina.
Beztroskie lata dzieciństwa w Kolonii Wieleńskiej. Dzieci z siostrą zakonną Emeldą
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

— Kolonia Wileńska i jej okolice to niezwykłe miejsce. Pośród łąk i lasów


wiła się rzeka Wilenka z urwistymi brzegami. Pod Belmontem przecinały
ziemię jary i wąwozy, z najbardziej tajemniczym Czarcim Jarem. Niedaleko
stoi kamienny Francuski Młyn. A w Kolonii Górnej ulice z rzędami lip i z
nowo wybudowanymi domami prowadzą do kościoła pod wezwaniem
Chrystusa Króla. Świątynię tę postawiono w nietypowym dla Wileńszczyzny
góralskim stylu. Miałam bardzo blisko do szkoły. Z domu słyszałam
wyraźnie dzwonek na przerwę i gwar uczniów. Może dlatego nigdy nie
spóźniłam się na lekcję. Pomiędzy domami sąsiadów często chodziłam do
lasu i dalej, ścieżką do Doliny Krynicznej. To była taka moja kryjówka przed
światem, mój raj na ziemi. Przepiękne kwiaty, z jednej strony żółte kaczeńce,
z drugiej niebieskie przylaszczki, obok staw i źródła z krystalicznie czystą
wodą. Nawet teraz pamiętam chłód i smak tej wody. Do centrum Wilna było
może kilka kilometrów, ale ta odległość nie stanowiła dla mnie żadnej
przeszkody. Byłam przyzwyczajona do chodzenia pieszo, chociażby do
mojego gimnazjum. A miasto — wiadomo — piękne. Ostra Brama z
cudownym obrazem Matki Boskiej, inne wielkie kościoły, z tym
najpiękniejszym — Świętych Piotra i Pawła, oraz najstarszym — Świętego
Mikołaja. I jeszcze górujące nad miastem Wieża Giedymina na Górze
Zamkowej, a dalej Góra Trzech Krzyży.
— Jesteś panienką? — zapytała nagle Gałoczka, przerywając
melancholijny nastrój.
— Nie miałam nigdy męża - odparła dziewczyna. - Przed aresztowaniem
byłam na to za młoda. A teraz... wiadomo. A ty?
— Ja też jestem niezamężna. Ale nie o to mi chodziło. Czy miałaś kiedyś
chłopca?
— Podobałam się chłopcom.
— Ale czy byłaś z mężczyzną?
— W jakim sensie?
— Pytam, czy jesteś dziewicą.

***

W 1945 roku Stanisława Kowalewska rozpoczęła naukę w polskim


gimnazjum w Wilnie i cały czas należała do nielegalnego, działającego w
konspiracji, harcerstwa. Niektóre jej koleżanki wyjeżdżały z rodzinami z
Wileńszczyzny i jako repatrianci kierowały się do pojałtańskiej Polski.
Kolonię Wileńską opuściła na przykład harcerka Halina Dyakowska
„Wojtek”. Inne w dalszym ciągu trwały w zawieszeniu pomiędzy wyśnioną
wolną Polską a rzeczywistością sowietyzowanej na siłę Litewskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Upamiętniały polskie narodowe
święta i rocznice, organizowały patriotyczne uroczystości, na których na
pianinie grano Pożegnanie Ojczyzny Ogińskiego i recytowano fragmenty
Pana Tadeusza Adama Mickiewicza.
W Dzień Zaduszny harcerze i inni polscy uczniowie zachodzili na polskie
cmentarze w Wilnie na Rosie oraz w Kolonii Wileńskiej. Na grobach
polskich żołnierzy składano wieńce i palono świeczki. Do krzyży
partyzanckich mogił przyczepiano specjalnie w tym celu przygotowane biało-
czerwone proporczyki. Katolickie święto stało się dla Polaków okazją do
wielkiej patriotycznej manifestacji na cmentarzach. Na grobie Marii
Piłsudskiej, w którym złożone jest również serce jej syna Józefa
Piłsudskiego, zawsze płonęły świece i leżały wiązanki kwiatów. Uczniowie
ze szkoły „Iskierki” na płycie grobu zostawili wielką szarfę z napisem
„Ukochanemu Dziadkowi — młodzież V Polskiego Gimnazjum”.
Ale dla nowych władz upamiętnianie polskich bohaterów to była
niezwykle szkodliwa działalność, podlegająca surowej karze. Po kilku dniach
od ostatnich akcji na nekropoliach NKWD rozpoczęła działania prewencyjne
skierowane przeciw polskiej młodzieży. Sowieccy funkcjonariusze, nie
patyczkując się z nikim, aresztowali wielu uczniów i harcerzy. Niektórych
Rosjanie zabierali prosto z sal lekcyjnych. Młodzież przychodziła do szkoły,
ale nie była pewna, czy po lekcjach wróci do domu. Staszka Kowalewska
również została zabrana na przesłuchanie do siedziby NKWD na ulicę
Ofiarną. Nie przyznała się do uczestnictwa w uroczystościach i
przynależności do polskiego harcerstwa. Za jej wiarygodnością przemawiał
fakt, że nie miała jeszcze osiemnastu lat. Uwierzono jej na razie i
wypuszczono na wolność.
W roku 1950 Staszka ukończyła naukę i zdała maturę. Wszyscy uczniowie
z jej klasy rozpoczynali dorosłe życie. Jednak przyjacielskie więzy pomiędzy
młodymi ludźmi były tak silne, że ktoś zaproponował, aby cała klasa
maturalna spotykała się odtąd regularnie raz w roku w Wilnie. Wybrano
dokładny termin i miejsce — ostatnia sobota czerwca, godzina szesnasta, na
placu Katedralnym przy dzwonnicy Może wydawać się to niemożliwe, ale
młodzi Polacy dotrzymali danej sobie obietnicy a ich spotkania przetrwały do
współczesnych czasów
Po maturze „Iskierka” chciała studiować filologię polską na Uniwersytecie
Wileńskim. Niestety w tych latach nie było już takiego kierunku. Ale Staszka
uparła się. Razem z klasową poetką Teresą Skupiówną złożyły dokumenty na
polonistykę na... Uniwersytecie Moskiewskim. Pomyślnie zdały egzamin i
zostały przyjęte na pierwszy rok studiów. Ale rodzice Stanisławy nie
podzielali radości i entuzjazmu swojej najstarszej pociechy. Nigdy wcześniej
na tak długo me rozstawali się z córką. Bali się rozłąki i prawie
tysiąckilometrowej odległości pomiędzy Kolonią Wileńską a Moskwą.
Zresztą ojciec nie ufał Sowietom i ich władzy. Drażniło go, że córka wybrała
„czerwoną” uczelnię, i bał się, że po tych studiach jego ukochana córeczka,
stanie się obca i zacznie myśleć tak jak oni. Ale Staszka była harcerką - a
harcerką jest się całe życie. Poza tym była już dorosła i rodzice ostatecznie
musieli zaakceptować jej decyzję. Pomogli dziewczynie spakować walizkę i
odprowadzili ją na stację.
Po rozpoczęciu roku akademickiego na moskiewski uniwersytet zawitała
normalna, studencka codzienność. Wykłady, zajęcia, zaliczenia, egzaminy
urozmaicano sobie zwiedzaniem zabytków Moskwy i poznawaniem miasta.
Przyszła zima, a wraz z nią półroczne zaliczenia oraz szaleństwa na nartach i
łyżwach. Beztroskie studenckie życie w stolicy Kraju Rad mogło trwać w
nieskończoność, ale wtedy wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Nie
wiadomo dlaczego NKWD aresztowało współlokatorkę Staszki — jej
koleżankę z Wilna — Teresę Skupiównę.
Kartki z pamiętnika Stanisławy Kowalewskiej
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Wiosna przyszła nagle, przynosząc ze sobą nieskończoną paletę barw i


zapachów. Najpierw zaczęło wiać cieplejsze powietrze ze wschodu, a potem
szybko stopniał lód i śnieg, tworząc kałuże brudnej wody. Było coraz cieplej
i z ziemi wychyliły się pierwsze wiosenne kwiaty, a potem zazieleniła się
świeża trawa. Ale wiosenna Moskwa pachniała inaczej niż ta znana
„Iskierce” z Kolonii Wileńskiej.
Trudno było dokładnie określić różnice między wonią wiosny z
Wileńszczyzny a tą ze stolicy ZSRR. To było coś tak nieuchwytnego jak
zapach dzieciństwa, które nigdy nie wróci, i jak tęsknota za domem.
Był kwiecień 1951 roku. Ciepło i wiosenne słońce rekompensowały
studentom żmudny czas spędzony na nauce i zdawaniu egzaminów. W
przerwie pomiędzy wykładami Staszka wyszła na dwór. Spacerowała
alejkami przy budynkach uniwersytetu i próbowała nie myśleć o niczym.
Chciała na moment się odprężyć, zwyczajnie cieszyć się kolorowymi
kwiatami na rabatach. Wsłuchiwała się w daleki śpiew ptaków, a w płuca
wciągała pachnące rześkie powietrze przeogromnej Rosji.
Wtedy podszedł do niej nieznajomy student.
— Ty jesteś Stanisława Kowalewska z Wilna?
— Tak, dlaczego pytasz? Stało się coś? — z trwogą pomyślała o rodzicach
pozostawionych daleko stąd.
— Nie, nic. W porządku. — Obcy młody człowiek zawrócił i oddalił się.
Ale ona już wiedziała, co będzie dalej. Stała jak wryta i czekała. Przez jej
głowę przebiegały myśli przywołujące uśpiony dotychczas niepokój.
Działania NKWD w Wilnie, strach ojca i jego nieufność wobec sowieckiej
władzy, a teraz to ostatnie aresztowanie Tereski. Świat wirował wokół niej
wciąż szybciej i szybciej. Kręciło się jej już od tego w głowie. Pewnie byłaby
upadła, gdyby nie wyczuła zbliżającego się zagrożenia, które natychmiast
przywołało ją do przytomności. Nie musiała odwracać głowy, aby zobaczyć
nadchodzące niebezpieczeństwo. Już od minuty obserwowała kątem oka
„smutnego” pana, który, choć ubrany po cywilnemu, sprężystym wojskowym
krokiem zbliżał się teraz do niej.
— Czy studentka Stanisława Kowalewska?
— Tak, to ja.
— Proszę za mną.
Staszka szła jak zaklęta. Dawne konspiracyjne nawyki podpowiadały jej,
aby odepchnąć Sowieta i uciekać. Ale jej ciało było bezwolne i bez siły,
jakby przytłoczone ogromnym ciężkim głazem. Ledwo powłóczyła nogami.
O ucieczce nie było mowy. Przy samochodzie czekał drugi funkcjonariusz.
Wsadzili ją do cieszącej się złą sławą czornyj worony, w której siedziało już
kilku zaaresztowanych kryminalistów o twarzach budzących grozę. Może to
dziwne, ale w tym towarzystwie strażnik z bronią wydawał się jej
najsympatyczniejszy. Zatrzasnęły się drzwi i Sowieci powieźli Staszkę do
więzienia na Łubiance.

Stanisława Kowalewska „Iskierka”


(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Po czterech miesiącach od zamknięcia Stanisława Kowalewska została


skazana. Za działalność nacjonalistyczną, przynależność do nielegalnej
antyradzieckiej organizacji (Związek Harcerstwa Polskiego) i antyrządową
agitację otrzymała karę ośmiu lat więzienia i łagrów. Dodatkowym dowodem
w jej sprawie były patriotyczne wiersze znalezione w studenckim pokoju. Z
Łubianki trafiła do innego moskiewskiego więzienia, w Butyrkach. W
sowieckim areszcie „Iskierka” bardzo cierpiała. Niedługo przed
aresztowaniem w jednym z moskiewskich szpitali przeszła operację wyrostka
robaczkowego. Rana nie do końca się zagoiła, a w więzieniu nie dało się
przestrzegać zaleconej diety i nie było mowy o wypoczynku. Często męczyły
ją straszne bóle brzucha i wysoka gorączka.
Ale nie to było najgorsze. Po kilku miesiącach niewoli Staszkę wraz z
innymi kobietami pognano na dworzec kolejowy. Konwojenci ostrzegali, że
jeden krok w prawo lub w lewo to kula w łeb.
— Dawaj! Dawaj! Skariej! — pokrzykiwali i brutalnie kolbami popędzali
więźniów.
Osłabioną Staszkę wzięły między siebie dwie starsze kobiety i
doprowadziły ją do pociągu. Sama z pewnością nie dałaby rady. Skazańców
załadowano do wagonów i na drogę dano każdemu kawałek chleba oraz
suszoną słoną rybę. Nikt nie pomyślał o piciu. A może były to specjalne
tortury oprawców? Dla młodych kobiet największym upokorzeniem i
upodleniem było załatwianie w wagonie potrzeb fizjologicznych przy
pilnującym ich nieustannie strażniku.
Innym poniżeniem była wcześniejsza wizyta w łaźni. Tam dozorcy tępymi
brzytwami z intymnych części ciała golili im włosy, wcześniej obszukując
nagie kobiety i sprawdzając, czy nie ukrywają gdzieś zakazanych
przedmiotów.
Stanisława Kowalewska trafiła do łagru numer sto dwadzieścia jeden w
Tajszecie, gdzie powstawał wielki zakład obróbki miki, do którego
uruchomienia miały przyczynić się przywiezione właśnie więźniarki. Kobiety
początkowo pracowały przy wyrębie lasu, ale później „Iskierka” jako jedna z
bardziej wyczerpanych skazańców znalazła zajęcie w biurze. Lepszej pracy
zazdrościły jej inne więźniarki i w wyniku pomówień oraz donosów Staszka
znalazła się w hali fabrycznej. Tam wraz z innymi rozłupywała bryłki miki
na cienkie płytki. W budynku unosił się gęsty pył osiadający na włosach,
twarzach i rękach pracujących więźniów. Najgorsze było jednak to, że
szkodliwy pył dostawał się do oczu i płuc. Ciągle kaszlące kobiety z
zaczerwienionymi oczami to normalny obraz w tym łagrze. Niektóre tego nie
wytrzymywały. Brak perspektyw na poprawę sytuacji i utrata nadziei
skłaniały kobiety do desperackich kroków. W Tajszecie zamknięte były
Polki, Rosjanki, Estonki, Ukrainki, Łotyszki, Litwinki i Niemki. Staszka
najbardziej zaprzyjaźniła się z Polkami: Reginą Siemaszko, Janeczką Wołk-
Łaniewską i Marysią Skrendo.

Marysia Skrendo i Stanisława Kowalewska, 1954 r.


(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Wkrótce nadeszła pierwsza dla „Iskierki” syberyjska zima. Temperatura


spadała do minus czterdziestu, a nawet pięćdziesięciu stopni. Dziewczyna nie
miała ze sobą ciepłej odzieży. Z uniwersytetu zabrano ją wiosną jedynie w
tym, co miała wówczas na sobie. Wkrótce zaczął ją męczyć duszący kaszel,
zwiastujący zapalenie płuc. Inne więźniarki, bojąc się gruźlicy, odsunęły się
od Staszki. Tylko Marysia Skrendo opiekowała się nią i dała jej jedną ze
swoich dwóch ciepłych kołder, które sama zrobiła w łagrze z waty
pozyskanej z kurtek.

***

Było już bardzo późno i większość zmęczonych więźniarek kładła się spać.
Naraz drzwi baraku gwałtownie się otwarły. Lodowaty wiatr wdarł się do
środka i przygasił ostatnie płomienie w piecu.
— Drzwi! — zakrzyknęły co przytomniejsze kobiety z pierwszych prycz
przy wejściu.
Wysoka, opatulona postać przekroczyła próg i zatrzasnęła za sobą wrota.
Podeszła do pieca i wyciągnęła przed siebie dłonie. Po chwili zsunęła chustę
z głowy i roztarła zmarznięte policzki. Gałoczka nie wyglądała najlepiej.
Miała zmierzwione, krótko ścięte włosy, a przygasłe oczy dziś wyjątkowo
błyszczały jedynie gorączką. Cała się trzęsła i nerwowo rozglądała wokół.
Od czasu ich ostatniej rozmowy Staszka jak ognia unikała Galiny. Teraz
Rosjanka odszukała ją wzrokiem i podeszła do dziewczyny
— Muszę z tobą porozmawiać. Proszę cię. Jutro już może być za późno.
Nie wiesz, jakie one są.
— Co za one?
— Inne kryminalistki. Mam długi wobec nich i mają mnie w garści. W
tobie moja ostatnia nadzieja. Masz dużą wartość, jesteś piękna, młoda i do
tego dziewica. Wybacz mi... — Ze szklanych oczu kobiety wypłynęły łzy. —
Ty wiesz, że cię kocham!
— Ale jakoś dziwnie mi to okazujesz...
— Mówię prawdę! Przebacz mi to, co zrobię. Muszę cię postawić w
kartach. Jeśli wygram, uratuję życie, ale jeśli przegram... ktoś inny będzie się
tobą opiekował. Wybacz mi... — pocałowała „Iskierkę” w policzek i
wybiegła na dwór.
Tej nocy Stanisława bardzo długo nie mogła zasnąć. Martwiła się o
Gałoczkę i o swoją przyszłość. Nie potrafiła pojąć, jak można tak szastać
ludzkim życiem. Przecież nie byli niewolnikami. Nawet skazaniec w łagrze
to wciąż człowiek.
Następny dzień nie przyniósł żadnych nowych wieści, również później
Staszce nie udało się niczego dowiedzieć. Nigdy więcej nie zobaczyła
Gałoczki. Dopiero po tygodniu ktoś przyniósł informację, że kryminalistka
Galina zniknęła.
Sowieckie zaświadczenie o zwolnieniu Stanisławy Kowalewskiej z łagru
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Po śmierci Stalina wszystko z wolna zaczynało się zmieniać. Więźniowie


nie mogli już dłużej znieść nieludzkiej pracy i poniżenia.
W łagrach w różnych częściach ZSRR po kolei wybuchały bunty.
Obozowe władze, chcąc nie chcąc, szły na układy ze skazańcami polepszały
warunki w swoich obozach. Z góry, z samej Moskwy nadchodziły wytyczne
o amnestiach i czasowych zwolnieniach. Również do Tajszetu dotarł nakaz,
by przenieść więźniarki z łagodnymi wyrokami do innych, lżejszych obozów.
W łagrze miały zostać tylko skazane o wyższych wyrokach oraz te, którym
zostało już niewiele do odsiadki.
Stanisława Kowalewska znalazła się w pierwszej zwolnionej grupie i
szykowała się do drogi w nieznane. „Iskierka” z małym, ale ciężkim
węzełkiem na plecach wraz z innymi więźniarkami wyruszyła u w drogę.
Szły wiele dni piechotą, nocując najczęściej w opuszczonych barakach
obozów napotkanych po drodze. Potem dotarły do torów i tam wsadzono je
do pociągu, który zawiózł je do ogromnego gospodarstwa łagrowego w
Poćmie. Wycieńczone łagierniczki wreszcie mogły trochę odpocząć przy
lżejszej pracy w polu. Jak najlepsze smakołyki zjadały uprawiane tam
warzywa, wzbogacając o witaminy wyniszczone organizmy.
Jesienią 1954 roku Staszka odzyskała wolność. Strażnik otworzył bramę
obozu i wypuścił czwórkę szczęśliwców, którzy mieli już na własną rękę
dotrzeć do stacji kolejowej ścieżką prowadzącą obok torów. Staszka szła
obok obcej kobiety, a dwóch również nieznanych jej mężczyzn podążało za
nimi. Gdy weszli w gęste krzaki, nagle jeden z nich przypadł do Staszki i
przytrzymał ją mocno.
— Będziesz moja, dziewczyno - wycedził przez zęby, dysząc jej tuż nad
uchem.
Nie spodziewał się oporu, pewny, że właśnie schwycił bezbronną ofiarę.
Ale wtedy niespodziewanie w obronie Staszki stanął drugi uwolniony.
Mężczyźni zaczęli się szarpać i runęli na ziemię. Nie czekając na wynik
starcia, kobiety złapały się za ręce i pędem pobiegły w stronę stacji. Na peron
wpadły zziajane i szybko wmieszały się w tłum oczekujących na pociąg. Kim
był mężczyzna, który uratował Staszkę z opresji? Jakiej był narodowości?
Dlaczego nie pojawił się później na stacji? Staszka siedziała w dudniącym
wagonie pociągu i żałowała, że nie będzie miała nigdy okazji, aby mu
podziękować. Razem z obcą kobietą dojechała do Moskwy, ale w drogę do
Wilna wyruszyła już sama.
Później wszystko było jak piękny, nierealny sen. Ostatni pociąg, jakim
podróżowała, był pospieszny i nie zatrzymywał się na stacji, w Kolonii
Wileńskiej. Rodzinna miejscowość tylko mignęła jej przed oknami, ale samo
Wilno również obudziło wzruszenia. Kiedy wysiadła na stacji, emocje wzięły
górę nad rozsądkiem. Czuła się jak pielgrzym, który wreszcie dociera do
wyśnionego celu swej drogi. Gotowa była klękać i całować wileńską, polską
ziemię. Ale ostatecznie przeżegnała się tylko i poszła na przystanek
autobusowy. Takim samym autobusem jak przed laty dojechała do domu.
Gdy tylko wysiadła, wpadła w objęcia mamy, której ktoś dał znać, że widział
córkę na dworcu w Wilnie. W rodzinnym domu Staszka zastała Marysię
Skrendo, która, choć wyszła z obozu później, to jako pierwsza dotarła do
Wilna. Również przed Staszką z łagrów wróciła Teresa Skupiówna.
Na wolności Stanisława nadrabiała stracone lata. Na moskiewskim
uniwersytecie zapewnili ją, że od nowego roku akademickiej może rozpocząć
przerwane studia. Miała czas, by wrócić do zdrowia po obozowych
przeżyciach. Upajała się wolnością i odwiedzała przyjaciół oraz rodzinę. To
był naprawdę szczęśliwy okres, spotkania w kawiarniach i spacery,
niekończące się dyskusje i wspomnienia. Można było odnieść wrażenie, że
nic już ich nie zaskoczy. Tak myślała Staszka, również wtedy, kiedy
podejmowała pracę jako nauczycielka w wiejskiej szkole w Pikuciszkach.
Tam poznała Wiktora Kociełowicza.
Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewska z mężem Wiktorem, Góra Zamkowa, Wilno,
1955 r.
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Śniła właśnie o morzu, o łagodnych falach zalewających jej bose stopy. O


ukochanym mężczyźnie spacerującym tuż obok i silnym uścisku jego dłoni.
Nawet teraz czuła jeszcze zapach wody i ryb, a na twarzy powiew morskiego
wiatru i oddech swojego wybranka.
Jej senny świat runął w jednej chwili jak domek z kart. Otworzyła oczy,
ale nie mogła nic zobaczyć oślepiona blaskiem wychylającego się zza
horyzontu słońca. Widziała tylko zarys stojącej nad nią wysokiej postaci i
słyszała wykrzykiwane po rosyjsku słowa. Ze zdumieniem przecierała oczy.
Dopiero po chwili oprzytomniała i uświadomiła sobie, że to sowiecki
zarządca „bezpieczeństwa” na tym obszarze wita przyjezdnych. Do miejsca
zesłania Wiktora płynęli statkiem i właśnie znaleźli się u celu, w
miejscowości Uść-Kułom nad rzeką Wyczegdą, czyli dla Polaków - na końcu
świata. Sowiecki major był dobrze poinformowany o zawodzie przybysza.
Technik dentystyczny przyda się wszędzie, również w sowieckiej Republice
Komi. Dla porządku przypomniał, że raz w tygodniu Wiktor musi się u niego
meldować i pod żadnym pozorem nie może opuszczać samowolnie miejsca
zamieszkania, gdyż grozi za to kara dwudziestu pięciu lat łagrów bez
żadnego sądu.

***

Jak to się stało, że „Iskierka” znalazła się na zesłaniu z Wiktorem


Kociełowiczem, pośrodku olbrzymich połaci Związku Radzieckiego? Wiktor
był żołnierzem AK w 3 Wileńskiej Brygadzie u „Szczerbca”. Po wyzwoleniu
został aresztowany w Wilnie przez NKWD i zesłany do obozów na Syberii
na dziesięć lat. W 1954 roku zwolniono go z łagru, ale mimo tego musiał
pozostać na zesłaniu. Jako technik dentystyczny mógł wybrać sobie miejsce
pracy. Zdecydował się wyjechać do Uścia-Kułomu. Spakował rzeczy i wysłał
walizki pocztą, a sam wsiadł w pociąg, by po kryjomu pojechać do Wilna i
zobaczyć się raz jeszcze z matką i siostrami. Nie spodziewał się nawet, że na
Wileńszczyźnie znajdzie Polkę, która zechce wyjść za niego za mąż, ruszyć
w nieznane i dzielić z nim trudy codziennego życia, z dala od Ojczyzny.
Zdjęcie ślubne. W górnym rzędzie od lewej: Michał i Michalina Piekarscy, Karol i
Michalina Kowalewscy, Maria Samoszuk, Maria Skrendo;
w dolnym rzędzie od lewej: Mikołaj Szczebiot, Stanisława z d. Kowalewska i Wiktor
Kociełowicz oraz Stanisława Kawecka
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Kiedy „Iskierka” pierwszy raz zobaczyła Wiktora, jej serce mocniej zabiło.
Od razu spodobał jej się nowo poznany przystojny mężczyzna i była pewna,
że mógłby zostać jej towarzyszem na całe życie. A i ona nie była mu
obojętna. Już po kilku godzinach znajomości oświadczył się i został przyjęty.
Trudniej było przekonać rodziców Staszki. Nie minął rok od jej powrotu z
łagru, a znów chciała wyjechać na Syberię. Tym razem dobrowolnie, z
mężem. Państwo Kowalewscy początkowo nie mogli zrozumieć, czego córka
od nich oczekuje. Czuli, że jeśli się nie zgodzą na ślub i błogosławieństwo, to
Staszka i tak wyjedzie setki kilometrów stąd i więcej już jej nie zobaczą.
Było to dla nich tym bardziej bolesne, że młodsza córka, Halinka, już
wcześniej wyjechała do Lwowa. Ostatecznie po wielu prośbach i błaganiach
skapitulowali i ze smutkiem pobłogosławili młodej parze.
Wiktor musiał wracać na zesłanie, każdy kolejny dzień jego pobytu w
Wilnie mógł zakończyć się aresztem i karą wieloletniego łagru. Ślub bez
zapowiedzi, ale ze zgodą biskupa odbył się 12 czerwca 1955 roku w kościele
w Ławaryszkach. Za wyborem tego miejsca przemawiały względy
bezpieczeństwa. Zbyt wiele osób w Wilnie i w Kolonii Wileńskiej znało
Wiktora Kociełowicza i Stanisławę Kowalewską. Z uroczystości Staszka na
zawsze zapamiętała białą suknię, białe pantofelki, welon i wianek, które
miała na sobie. I swój drżący głos przed ołtarzem oraz nieskończenie wielki
smutek czający się w oczach jej rodziców...

Na zesłaniu w Uściu-Kułomie. Od prawej: Lekarz z Leningradu z żoną, Stanisława


Kociełowicz z mężem Wiktorem
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Już następnego dnia, a był to poniedziałek, nowożeńcy wyruszyli w


niecodzienną „podróż poślubną”. Początkowo udali się koleją do Moskwy i
do miejscowości Kniaź-Pogost. Następnie przez niekończące się lasy
ciężarówką dotarli do przystani nad rzeką Wyczegdą. Podczas podróży
samochodem oboje przeżyli chwilę grozy, kiedy natknęli się na patrol
NKWD. Ale Sowieci szukali zbiegłego zesłańca i nawet nie sprawdzili
dokumentów pasażerów ciężarówki. Ostatni etap ich drogi to podróż statkiem
po Wyczegdzie. Czuwali do późna w nocy, broniąc się przed snem, ale
zmęczeni daleką drogą i walką z chmarą komarów, nad ranem twardo
zasnęli. Przespali przybicia statku do przystani i dopiero po jakimś czasie
znalazła ich obsługa łodzi. Na pokładzie natychmiast zjawił się oficer
bezpieki, by osobiście sprawdzić, kim są podejrzani podróżni. Na szczęście
było to już w Uściu-Kułomie, w miejscu, gdzie miał odtąd pracować Wiktor.
Skończyło się tylko na słownym upomnieniu. Dla nowożeńców z
Wileńszczyzny rozpoczynał się nowy etap życia.
Stanisława Kociełowicz z mężem Wiktorem na zesłaniu w Uściu-Kułomie, przed domem
lekarza, 1955 r.
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Miejsce zesłania małżeństwa Kociełowiczów położone było malowniczo


na zboczu wzniesienia nad rzeką. Domy budowano tu tarasowo, a budynki
dochodziły aż do samego brzegu i przystani. Drewniane podesty służyły
pieszym za chodniki, a niczym nieutwardzone ulice jesienią przemieniały się
w błotniste bagna. Miejscowość Uść-Kułom była położona z dala od wielkich
metropolii i tras komunikacyjnych. Jako główny ciąg transportowy służyła tu
rzeka, którą nawet zimą po zamarznięciu wykorzystywano jako równą drogę
dla samochodów czy sań. W innych porach roku systematycznie kursowały
tu statki, a na pobliskie lotnisko przylatywały samoloty. Na wzgórzach
ciągnęły się pasy uprawnych pól, zielone łąki i lasy, których polany jesienią
barwiły się na czerwono od dojrzewających borówek.

Powrót do Polski, grudzień 1955 r. Po lewej Wiktor i Stanisława Kociełowiczowie


(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)

Staszka i Wiktor zamieszkali w jednym pokoju w domu radzieckiego


lekarza. Wiktor dostał pracę jako dentysta w miejscowej przechodni, w której
pracowali najczęściej zesłani tutaj za różne przewinienia względem
komunistycznej władzy lekarze. Polacy znaleźli wśród nich zrozumienie i
przyjaźń. Również funkcjonariusze bezpieki zaczęli inaczej patrzeć na
Kociełowiczów, od czasu, kiedy Wiktor wykonał sztuczną szczękę dla
sowieckiego weterana drugiej wojny światowej. Bohater Związku
Radzieckiego w czasie walk oberwał kula w twarz, a strzaskane kości szczęki
przez długie lata uniemożliwiały mu swobodne mówienie i jedzenie. W wielu
miejscach próbowano znaleźć dobrego fachowca, który ulżyłby jego
cierpieniom. Dopiero zesłany Polak potrafił wykonać na tyle dobrą protezę,
że ukrócił męczarnie sowieckiego żołnierza.
Staszka zostawała sama, kiedy mąż szedł do pracy. Chodziła na długie
spacery, czytała książki z miejscowej biblioteki i zajmowała się domem.
Kiedy tylko oddalała się od mieszkania, dziwnym zrządzeniem losu zawsze
zjawiał się przy niej miły młody człowiek. Wiele ze sobą rozmawiali,
śpiewali piosenki, recytowali wiersze. Jego towarzystwo było dla niej bardzo
przyjemne - nie nudziła się, oczekując na powrót męża z pracy. Jednak
konspiracyjna intuicja podpowiadała jej, że te spotkania to nie zwykły
przypadek. Młody, gadatliwy Rosjanin był jej „ogonem”, strażnikiem
pilnującym każdego jej kroku i próbującym wydobyć z niej, co sądzi o
sowieckim „raju”.
Późnym latem do Kociełowiczów zawitał niespodziewany gość. Pośrodku
Syberii odnalazła ich siostra Staszki — Halina. Najmłodsza z rodziny
Kowalewskich spełniała życzenie rodziców, którzy martwili się o losy swej
córki. Ale i sama Halinka była ciekawa, jak siostra ułożyła sobie życie z dala
od Ojczyzny i rodzinnego domu. Nie zabawiła u nich długo, a po jej
wyjeździe Staszka jeszcze bardziej zatęskniła za najbliższymi i domem
rodziców. Aby odsunąć od siebie nostalgię, planowała podjąć jakąś pracę.
Jednak wtedy okazało się, że pod sercem nosi nowe życie. Za kilka miesięcy
na świat miało przyjść ich dziecko.
Jeszcze jedna radosna wiadomość miała do nich niedługo dotrzeć. Pod
koniec 1955 roku Polska podpisała ze Związkiem Radzieckim umowę,
zgodnie z którą wszyscy skazani akowcy z wyrokiem nie większym niż
dziesięć lat, a mający rodzinę w Polsce, mogli ubiegać się o prawo wyjazdu
do ojczystego kraju. Wiktor Kociełowicz odbył już karę dziesięcioletniego
zesłania, a w Polsce mieszkał jego brat. Po wielu tygodniach udowadniania
Sowietom, że Kociełowiczowie zakończyli już karę i mają rodzinę za
Bugiem, wreszcie udało im się otrzymać zezwolenie na wyjazd. Jako że
rzeka dobrze jeszcze nie zamarzła, pozostawał jedynie transport powietrzny.
Staszka i Wiktor samolotem wylecieli z lotniska, pozostawiając za sobą
piękną krainę, której jednak nie mogli pokochać, bo brakowało im w niej
wolnośći. Podróż kontynuowali ciężarówką i koleją. W pociągu spotkali
innych byłych łagierników z Polski, w tym wielu znajomych Wiktora. Pośród
tułaczy zapanowała wielka radość, ale i pewne zaskoczenie, że Sowieci teraz
inaczej traktują byłych „wrogów ludu”, zapewniając im chociażby darmowe
posiłki w dworcowych restauracjach. W grudniu 1955 roku Staszka i Wiktor
szczęśliwie dotarli do punktu repatriacyjnego w Nowym Sączu i udali się
dalej, do Szczecina, gdzie mieszkał brat Wiktora. Nareszcie byli w Polsce.

***

Na stałe zamieszkali w Szczecinie (początkowo w mieszkaniu brata) i to w


tym mieście w kwietniu 1956 roku na świat przyszedł ich syn Tadeusz, a w
1961 roku, również w kwietniu, córka Dorota. W roku 1964 Staszka wróciła
na studia — zdała egzamin i rozpoczęła naukę na filologii rosyjskiej w
Studium Nauczycielskim w Szczecinie. Po ukończeniu szkoły rozpoczęła
pracę jako nauczycielka języka rosyjskiego w VI Liceum
Ogólnokształcącym. Potem kontynuowała studia w Wyższej Szkole
Pedagogicznej i w 1977 roku uzyskała tytuł magistra filologii rosyjskiej. W
międzyczasie zdobyła tytuł instruktorki ZHP (mogła więc prowadzić drużynę
harcerską) oraz została przewodnikiem turystycznym. Od 1991 roku jest
członkiem Koła Kresowych Żołnierzy ŚZŻAK, natomiast od 1994 roku
należy do Stowarzyszenia Szarych Szeregów. Do 2013 roku pełniła funkcję
prezesa ŚZŻAK Okręg Szczecin, a obecnie jest honorowym prezesem tego
okręgu. Piastuje też stanowisko wiceprezesa Stowarzyszenia „Łagierników”
Żołnierzy AK, do którego należy od 1995 roku.
Stanisława Kociłowicz z d. Kowalewska „Iskierka”, „Żuczek”, Szczecin, lato 2015 r.
(zbiory Szymona Nowaka)

Gdy spisuję wspomnienia ze swego życia — kończy swoje opowiadanie


„Iskierka” - patrzę na szczęście i cierpienie, grozę i nadzieję tamtych dni, na
spełniające się życie, oczami dojrzałego, doświadczonego człowieka. Znam
już odpowiedź na większość pytań, jakie sobie kiedyś zadawałam.
Przypominam sobie jeden dzień: wraz z siostrą i kilkom; innymi
przyjaciółkami (a miałyśmy wtedy po czternaście, piętnaście lat
zastanawiałyśmy się, jaki będzie świat w roku 2000. Jakie my będziemy czy
dożyjemy? Każda z nas napisała swoją wizję, wyraziła swoje przewidywania.
Potem włożyłyśmy zwinięte kartki papieru do butelki, którą
zakorkowałyśmy, zalakowałyśmy i zakopałyśmy. Wydawało się oczywiste,
że we właściwym czasie odnajdziemy nasz dokument. I żadnej z nas nie
przyszło wówczas na myśl, że to miejsce może zniknąć bez śladu a my
będziemy mieszkać daleko od swego ukochanego Wilna.
EWUNIA
Dzidek. Tak kiedyś na niego mówili. Dzidek i kropka. Choć oficjalnie w
papierach miał wpisane imiona: Tadeusz Stanisław. Ale w domu w Zalesiu
Górnym nie było Tadzia czy Stasia, tylko Dzidek lub jeszcze inaczej:
Dzidziuś. I choć Tadeusz Pikulski już dawno przestał być dzieckiem, do teraz
ciotce Dance wyrwie się czasem to pieszczotliwe zdrobnienie.
Pierwsze imię, Tadeusz, dostał po dziadku, a Stanisław po ojcu -
Stanisławie Sojczyńskim „Warszycu”, żołnierzu AK i twórcy
antykomunistycznej organizacji Konspiracyjnej Wojsko Polskie. Tak,
Tadeusz Pikulski jest dzieckiem Haliny Pikulskiej „Ewuni” i jej dowódcy z
podziemia - „Warszyca”. Ale mały Dzidek nigdy nie widział swojego ojca.
Ba, nawet nie wiadomo, czy Sojczyńskiemu przed śmiercią ktoś w ogóle
doniósł, że ma syna. Tadeusz urodził się 19 stycznia 1947 roku. W tym
czasie jego mama siedziała w więzieniu w Łodzi, a tata trwał w celi śmierci
w oczekiwaniu na wyrok. Stanisław Sojczyński został rozstrzelany dokładnie
miesiąc później, 19 lutego 1947 roku. Stało się to najpewniej na łódzkim
poligonie, na Brusie, ale ciała „Warszyca” do dziś nie odnaleziono.
Naprawdę niewiele brakowało, żeby Tadeusza Pikulskiego w miejscowym
sierocińcu wychowano na dobrego komunistę, a może nawet stróża
obowiązującego nowego ładu. Na szczęście w samą porę przyjechał z Anglii
ojciec Haliny. Tadeusz Pikulski dziadek, major WP, we wrześniu 1939 roku
trafił do niemieckiego obozu, a po wyzwoleniu - do polskiej armii na
Zachodzie. Do ojczyzny wrócił w samą porę, aby ratować wnuka. Za
pieniądze przywiezione z zagranicy przekupił kilka osób i „wykradł” dziecko
z sierocińca. Tak podaje rodzinny przekaz. Ale w archiwum IPN zachował
się dokument, wedle którego strony (matka dziecka — Halina, jej matka —
Alfreda, i przedstawiciele domu dziecka) doszły do porozumienia. I nawet
jeśli w tym wszystkim umoczone były dziadkowe funty, to akcja otrzymała
znamiona polubownego i prawomocnego załatwienia sprawy.
Poświadczenie o pobycie w szpitalu Haliny Pikulskiej i urodzeniu syna
(Instytut Pamięci Narodowej)

Mały Dzidek był wychowywany przez dziadków: Tadeusza i Alfredę


Pikulskich, oraz brata matki: Ryszarda. Na początku trzeba było podleczyć
nadwątlone zdrowie malucha, chociażby silną krzywicę, której skutki
odczuwa do dzisiaj. Mimo że z dala od matki, małego Tadeusza otaczała
miłość dziadków i rodzinne ciepło domowego ogniska. Nikt nie traktował go
jak człowieka drugiej kategorii i „syna bandytów”. Nikt nie pozwalał mu
odczuć, że jest gorszy od innych dzieci, które miały w domu swoje mamy i
ojców.

***

Nie dawały jej spokoju te zasłony. A raczej ich brak. Zasłonki, firanki to
konieczna rzecz, aby ich nowe lokum mogło stać się namiastką normalnego
mieszkania. Tak myślała Halina, kiedy po raz pierwszy weszła do altany
krawca Włodarczyka na przedmieściach Częstochowy. Mijały dni i te gołe
okna drażniły ją niemiłosiernie. Mówiła o tym „Warszycowi”, ale zawsze
były jakieś pilniejsze sprawy do załatwienia. Zresztą to miała być kryjówka
tylko na chwilę. Na tydzień, dwa, nie na dłużej. Ale z tygodnia zrobił się
miesiąc, przychodziły kolejne dni i nic nie wskazywało na to, że
odpowiedzialny za tajne kwatery konspirator poda im nowy adres do
zamieszkania.
Mimo wszystko piękne to nasze gniazdko — myślała, uśmiechając się do
siebie i starając się nie patrzeć na puste okna. Właśnie pisała na maszynie
dyktowany przez Sojczyńskiego rozkaz. Była w tym biegła, nie patrzyła na
klawiaturę, tylko wzrokiem wodziła za swoim ukochanym. Jego spokojny
głos koił jej rozterki i niepokoje. Dobrze im było razem w tym ogrodzie na
tyłach ulicy Wręczyckiej.
— Karać rękę, a nie ślepy miecz. — Głos komendanta zagrzmiał teraz
donośniej i widać było, że Sojczyński utożsamia się z każdym
wypowiadanym słowem. Że żyje tym i wierzy w to, o czym mówi. — Jest
jasne, że bardziej zbliżamy się do celu, gdy na przykład zlikwidujemy
jednego pepeerowca, wojewodę czy starostę niż kilkudziesięciu zwykłych
członków partii.
Było gorąco, nawet bardzo. Przez okna otwarte na oścież wpadał do środka
tylko lekki wietrzyk. „Warszyc” przerwał na moment, podszedł do drzwi i
otworzył je szeroko. Ale nawet wtedy w izbie nie zrobiło się ani odrobinę
chłodniej. Upalne czerwcowe popołudnie doskwierało duszącą spiekotą.
Dopiero wieczorem można było pomarzyć o ochłodzeniu. Ale do zachodu
słońca pozostało jeszcze trochę czasu. Stanisław westchnął, spojrzał na
bezchmurne niebo i wrócił do altany.
Halina Pikulska „Ewa”, „Ewunia” (Instytut Pamięci Narodowej)

— Więcej dla naszej sprawy znaczy likwidacja jednego oficera z


wojewódzkiego czy powiatowego UB niż kilkudziesięciu szeregowych
żołnierzy „bezpieczeństwa” — kontynuował swój rozkaz skierowany do
partyzantów w terenie.
Czas biegł szybko, w rytm liter wystukiwanych na maszynie przez
sprawne dłonie Haliny. Słońce chyliło się ku zachodowi, a cienie drzew
wydłużały się, zanurzając w mroku ich mały domek. Stuk, stuk... trzask.
Stuk, stuk... trzask. Stara maszyna pracowała zawzięcie. „Ewunia” spoglądała
na swoje długie palce i zastanawiała się, dlaczego w młodości nie wybrała
gry na pianinie tylko skrzypce. Miała wtedy ogromne dylematy odnośnie co
do swojej przyszłości - być muzykiem czy jeździć konno w wyścigach. A
może podróżować po Europie, po świecie albo zostać żoną jakiegoś dobrze
sytuowanego urzędnika? Zamiast tego została łączniczką i osobistą
sekretarką dowódcy KWP. Życie lubi żartować sobie z naszych wielkich
planów.
Wreszcie skończyli. Zapadł już zmrok i zrobiło się chłodniej. „Warszyc”,
zmęczony upalnym dniem, zdjął koszulę i ściągnął dopasowane oficerki, a
„Ewunia” przyniosła wody w miednicy. Potem krzątała się po mieszkaniu,
gdy mężczyzna moczył nogi. I wtedy przyszli oni. Nie musieli się dobijać.
Weszli przez otwarte szeroko drzwi jak do siebie. „Ewunia” wystraszyła się
nie na żarty. Machali jej przed nosem pistoletami i grozili śmiercią. W tym
czasie inni przetrząsali wszystkie kąty, czegoś szukając. I oczywiście znaleźli
— pistolet „Warszyca” i świeżo napisany rozkaz. Inne kompromitujące
materiały również wpadły w ich ręce. Dziewczyna była bliska paniki, ale
„Warszyc” przyjął wszystko na spokojnie. Uciszał ich wrzaski i mówił, że
musi najpierw wytrzeć nogi. Potem trochę zdziwił się, kiedy ubecy
skrępowali mu ręce paskiem „Ewuni”. Nic nie powiedział, ale pewność siebie
z wolna go opuszczała. Jeszcze się nie domyślał, że nie przyszli po nich
ubecy z Częstochowy, wśród których miał znajomości i wyjście na wolność
nie stanowiłoby żadnego problemu. Wyprowadzono ich bez ceregieli i
wrzucono do samochodu. Ubecki pojazd nie pojechał w stronę
częstochowskiej siedziby UB, ale pomkną za miasto i popędził szosą w
kierunku Łodzi.

***

— Od kiedy znacie „Warszyca”?


— Około roku, dokładnie jedenaście miesięcy.
— Czy poznaliście go jeszcze w czasie niemieckiej okupacji?
— Tak, znam go właśnie z tych czasów. Był w lesie, w partyzantce. Po
bitwie toczonej z Niemcami prowadził mnie do rannych.
— Czy „Warszyc” ma rodzinę? Gdzie mieszkają jego bliscy?
— Ma żonę i trójkę dzieci. Wszyscy mieszkają w Radomsku.
— Czy nazwy „Awr”, względnie „Raw” to inne pseudonimy używane
przez „Warszyca”?
— Nie jestem pewna, ale to możliwe. Przy mnie używał tylko jednego
pseudonimu.
— Ile wynosiło wasze miesięczne uposażenie w organizacji podziemnej
AK?
— Od „Alberta” albo od samego „Warszyca” otrzymywałam miesięcznie
około 2 tysięcy złotych.
— Skąd mieli te pieniądze?
— Otrzymywali je z terenu, od podległych oddziałów, które z kolei
zdobywały je na zasadzie składek od ludności cywilnej.
Stanisław Sojczyński „Warszyc” (Instytut Pamięci Narodowej)

— A nie wymuszali siłą?


— Być może tak było. Ja tego dokładnie nie wiem, nie bywałam w terenie.
— Pod jaką nazwą występowała ostatnio organizacja, do której
należeliście i w której pracowaliście?
— To Samodzielna Grupa Konspiracyjnego Wojska Polskiego, w skrócie
SGKWP, na czele której stał Roman Pietrzak pseudonim „Warszyc”.
— Nie rozśmieszajcie nas. Wasz Roman Pietrzak to naprawdę Stanisław
Sojczyński. Nie udawajcie, że nie wiedzieliście... A wy pod jakim fałszywym
nazwiskiem występowaliście oficjalnie?
— Posługiwałam się nazwiskiem Zawadowska Wiktoria. Na takie
nazwisko była wystawiona książeczka wojskowa, którą miałam.
— Skąd wzięliście te fałszywe dokumenty?
— Dostałam je od „Alberta”.
— Jaką broń posiadał „Warszyc” i gdzie się ona teraz znajduje?
— Wiem, że „Warszyc” był w posiadaniu jednego pistoletu, ale gdzie on
jest, nie wiem.
— Jaką broń posiadaliście sami i gdzie jest teraz?
— Ja miałam pistolet małego kalibru, ale zabrał mi go „Albert” na dwa dni
przed moim aresztowaniem.
— Skąd „Warszyc” i jego oddziały zdobywały broń i amunicję?
— Organizacja posiadała zapasy broni i amunicji z czasów wojny.
Ostatnio uzupełniała je po potyczkach z oddziałami „bezpieczeństwa” i
wojska.
— Gdzie znajdują się magazyny broni i amunicji oddziałów „Warszyca”?
— Oddziały z terenu składały meldunki o liczbie posiadanej broni, ale w
żadnym meldunku nie podawały miejsc jej magazynowania.
— A ile broni miały oddziały podlegające „Warszycowi”?
— Nie pamiętam...
— To może pamiętacie liczbę wszystkich batalionów waszej organizacji i
miejsca ich kwaterowania?
— Dokładnie ich nie znam. Wiem, że były jakieś oddziały w rejonie
Radomska, Częstochowy i na Śląsku.
— Kim są „Mucha”, „Anita”, „Albert”, „Lab”, „Gawrych”? Jakie są ich
prawdziwe nazwiska?
— ...
— Przypomnicie to sobie, obiecuję wam. Najlepiej z dokładnymi
rysopisami. Powiecie nam wszystko. Również to, co to są na ten przykład
„Kleszcze”, „Żniwiarka” i „Klimczok”.
***

Halina Pikulska urodziła się 2 lipca 1923 roku we Lwowie w rodzinie


zawodowego oficera WP Tadeusza Pikulskiego i Alfredy z domu Bodanko.
Po wybuchu wojny, podczas wrześniowych walk ojciec Haliny dostał się do
niemieckiej niewoli, a reszta rodziny uciekła z zajętego przez Sowietów
Lwowa i przez „zieloną granicę” przedostała się do Generalnej Guberni.
Zamieszkali w Radomsku, gdzie babcia Haliny miała kamienicę.
Ale kobieta niedługo wytrzymała z rodziną. Chciała być samodzielna.
Zamieszkała u swojej przyjaciółki — Aleksandry Michalskiej. Wówczas Ola
uchodziła za dziwaka, ubierała się i czesała jak chłopczyca, miała krótko
ścięte włosy i nosiła męskie bryczesy. Ojciec Oli również był rozpoznawalną
osobowością na ulicach Radomska — był malarzem. To on namalował wielki
olejny portret Halinki, który do dziś dnia wisi w mieszkaniu Dzidka.
Halina skończyła na tajnych kompletach szkołę i zdała maturę, a w 1943
roku wstąpiła do AK, przybierając pseudonim „Ewa”, „Ewunia”. To wtedy
poznała „Warszyca”. A Sojczyński, pomimo że miał żonę i dzieci, zakochał
się w pięknej i drobnej „Ewuni”. Podobno był bardzo o nią zazdrosny.
Halinka była szalenie odważna i równie niebywale piękna. Mając silną
osobowość, owinęła sobie wokół palca przystojnego żołnierza. Nie
przeszkadzało jej wcale to, że miał rodzinę. Zresztą i on nie ukrywał się
wcale, spacerowali wtuleni w siebie po ulicach miasta. Była jego łączniczką,
sekretarką i kochanką.
Dzidek po latach poznał jeszcze jedną historię dotyczącą jego rodziców:
legendę o Moczarze. Mieczysław Moczar (właściwe nazwisko: Mykoła
Demko) pseudonim „Mietek” był polskim komunistą, naturalnie związanym
z bojówkami Gwardii Ludowej (GL)-AL działającymi na terenie łódzkim.
Pomimo tego, że stał na przeciwległym biegunie politycznym, często
zachodził w odwiedziny do partyzanckiego oddziału AK dowodzonego przez
„Warszyca”. Pretekstem dla tych wizyt miały być rozmowy między
dowódcami. Ale to była jedynie przykrywka. Tak naprawdę Moczar
przychodził do „Warszyca”, aby móc częściej widzieć „Ewunię”, w której
zakochał się na amen. Któregoś dnia podczas wizyty Moczara doszło w
oddziale do awantury pomiędzy rywalami. „Warszyc” i „Mietek” starli się w
walce o względy pięknej Haliny. Przegrał po dwakroć Moczar — dostał baty
od konkurenta, a „Ewunia” odrzuciła zaloty młodego komunisty. Nigdy nie
wrócił do obozu „Warszyca”, ale zaprzysiągł zemstę. Już jako szef łódzkiej
bezpieki tak długo prowadził śledztwo przeciw „Warszvcowi” i KWP, aż
doprowadził do aresztowania dowódcy i rozbicia całej organizacji. Potem
wściekły, ale równocześnie bezsilny wobec obojętności kobiety, którą
wybrał, poddawał Sojczyńskiego najokrutniejszym torturom. To z jego
rozkazu „Warszyca” bito po nerkach i stopach żelaznymi prętami, zrywano
mu paznokcie i łamano palce.
Czy naprawdę Moczar zakochał się w Halince i mścił się później na
„Warszycu” za to, że kobieta wybrała właśnie jego? Dziś nie można już tego
potwierdzić. Ale należy pamiętać o tym, że jako komendant KWP Sojczyński
wydał wyrok śmierci na Moczara. Może to było poważniejszym bodźcem do
zemsty niż domniemana odrzucona miłość komunisty do łączniczki z AK.
Halina Pikulska „Ewa”, „Ewunia” (Instytut Pamięci Narodowej)

Ojciec Halinki długo zmagał się ze sobą. Nie mógł pogodzić się z faktem,
że on, choć oficer WP, teraz całkowicie bezbronny i bezsilny będzie prosił, a
nawet błagał o życie i wolność swojej córki. A najgorsze było to, że swoją
prośbę kierował nie do kogo innego, ale do komunistycznej marionetki
usadowionej na szczycie władz PRL, do agenta NKWD. Wiele dni wzdrygał
się na samą myśl o tym liście, ale ostatecznie chęć ratowania córki
przezwyciężyła dumę i honor zawodowego oficera. Pikulski, zmęczony
niemiecką długoletnią niewolą, służbą u Andersa i obecną troską o dziecko,
skapitulował. Usiadł i zaczął pisać list do prezydenta Bieruta z prośbą o
ułaskawienie Haliny.
„Uczucie mojej córki Haliny do «Warszyca» — kreślił wyrobioną ręką
staranne litery — to dla niej pierwsza miłość, taka, która rodzi się w sercu
młodej dziewczyny w obliczu wspólnych, niebezpiecznych przeżyć. To
pierwsze zauroczenie człowiekiem, który otoczony aureolą władzy i złej czy
dobrej sławy przy pomocy tych walorów zdobywa kobietę młodą,
niedoświadczoną czy nawet niedojrzałą i niewyrobioną politycznie”.
„Czy celem życia zakochanej kobiety jest walka polityczna? — pytał
retorycznie. — Czy można twierdzić, że zakochana kobieta zgłębia tajniki
działalności konspiracyjnej swojego wybranka? Miłość, jak wiadomo, to
rodzaj urazu psychicznego, ograniczającego świadomość i osłabiającego
wolę. Jeśli ponadto dołączy się do tego fakt, że nasza córka Halina zaszła w
ciążę, to zupełnie zrozumiałe jest dalsze pogłębianie owego urazu
psychicznego, znanego w medycynie jako nieodłącznie związany z tym
stanem”.
Starszy człowiek otarł pot z czoła i dalej z największą uwagą układał
zdania i przelewał na papier swoje myśli.
„Człowiek ten, sprawca całego nieszczęścia, jest teraz już usunięty z grona
żyjących” — konkludował, ale po chwili wstrząsnął nim dreszcz przestrachu
czy może raczej wstrętu i obrzydzenia napisanym zdaniem. Pomimo tego
kontynuował: „Uprasza się Dostojnego Pierwszego Obywatela Polski
Ludowej, Prezydenta całego narodu i wszystkich Polaków, o łaskę dla córki
naszej Haliny Pikulskiej, która jako młoda kobieta zbłądziła, ale jako
obywatelka podejmie stosowną pracę dla dobra społecznego, aby jak
najszybciej zmazać swoją przewinę”.
Stary Pikulski nie wiedział jeszcze, że na to pismo nie dostanie nigdy
żadnej odpowiedzi od komunistycznych hierarchów. Nie przeczuwał
również, że list ten będzie całe życie tkwić jak zadra w jego przeszłości i nie
da mu spokoju aż do śmierci. Że to ukorzenie się przed ruskim agentem
będzie dręczyć jego sumienie do ostatnich dni.
Fragment więziennej kartoteki Haliny Mikulskiej „Ewuni”
(Instytut Pamięci Narodowej)

Miała zostać skrzypaczką, miała talent do gry. Lubiła czytać, znała obce
języki. Była subtelna, krucha i delikatna. Była ukochaną córeczką tatusia. To
dla niego nauczyła się jeździć konno i kierować samochodem. Ale w tej
małej betonowej norze w łódzkim więzieniu nie było skrzypiec ani książek.
Nie było nic. Pod stopami płynęła śmierdząca woda z fekaliami. Brud,
smród, nędza i przenikliwe zimno. Można było tylko co najwyżej kucnąć i
przytulić się do obdrapanej zimnej ściany rozpaczy.
Palce, które miały dzierżyć skrzypki i smyczek, od chłodu i reumatyzmu
powykręcały się w stawach w nieprawdopodobne kształty. Nogi, którymi tak
sprawnie kierowała niegdyś wierzchowcami, teraz z każdym krokiem drżały
z wysiłku, odzwyczajone zupełnie od chodzenia. Piersi czekające na tulenie i
karmienie mającego się narodzić niebawem maleństwa puchły i pulsowały
bólem. Dobrze, że w celi nie było luster. Nie mogła zobaczyć swoich
rozczochranych włosów, pojawiających się na twarzy zmarszczek cierpienia i
blaknących z każdym dniem oczu. Chciałaby się umyć. Ale gdzie? W tej
cuchnącej kloacznej kałuży płynącej pod nogami?
Nocami ciągnęły się wielogodzinne przesłuchania. I te pytania, coraz
bardziej celne i dokładne, coraz bardziej stanowcze. Początkowa hardość
dawnej konspiratorki szybko stopniała. Została tylko obojętność i chęć
ratowania dziecka. No i całkowita izolacja. Samotność za kratami sprawia, że
człowiek zaczyna mówić w celi do samego siebie. A bicie do
nieprzytomności w czasie przesłuchań roznosi w pył ostatnie mury oporu.
Chciała chronić innych, ale kto ją obroni? Nie powiedziała im nic, ale oni i
bez tego wiedzieli już bardzo wiele. Wyciągali takie tajne sprawy, o których
ona sama nie miała pojęcia. Gdzie jest jej ukochany Staszek? Gdzie jej
troskliwy tatuś? Co będzie z dzieckiem, które wciąż jeszcze żyje i rozwija się
w jej brzuchu?
Była coraz bardziej zmęczona i zrezygnowana. Postanowiła przyznać się
do zarzucanych jej czynów i odpowiadać zgodnie z prawdą na pytania
śledczych. Jedyne, czego pragnęła w więziennych murach, to uratowanie
dziecka.
Halina Pikulska „Ewa”, „Ewunia” (zbiory prywatne)

Na ławie oskarżonych zasiadło aż dwanaście osób, w tym pięć kobiet.


Było ciasno, ale zajmujący krańcowe miejsca nie mogli się przesunąć ani o
centymetr. Ławki z obu stron otaczali uzbrojeni w pepesze strażnicy, lufami
kłując ścieśnionych więźniów. Na sali sądowej było niesłychanie duszno. Co
rusz rozlegał się w tłumie czyjś suchy, gruźliczy kaszel, podsycany modnym
wówczas i niezakazanym jeszcze w miejscach publicznych paleniem
papierosów. Przez moment trwała cisza, ale już po chwili ktoś z drugiego
końca pomieszczenia nie mógł wytrzymać drapania w płucach i głośny
kaszel rozbrzmiewał ze zdwojoną siłą.
Halinka chciała się bronić, ale podczas rozprawy nawet nie dopuszczono
jej do głosu. Spektakl był z góry ustawiony. W akcie oskarżenia napisano, że
Halina Pikulska była czynnym członkiem organizacji KWP od sierpnia 1945
roku do chwili zatrzymania. W organizacji nosiła pseudonim „Ewunia” i była
osobistą sekretarką dowódcy „Warszyca”, jego maszynistką i łączniczką.
Pracując na tych stanowiskach, była dokładnie poinformowana o strukturach
KWP, jej celach i metodach działania. W dokumencie wspominano, że to ona
pisała na maszynie wszelkie rozkazy, wyroki śmierci i ulotki antypaństwowe.
Za działalność w KWP dostawała pieniądze. Ponadto posługiwała się
fałszywymi dokumentami na sfingowane nazwisko i posiadała nielegalnie
pistolet marki Mauser kaliber 6,35 mm. „Oskarżona Pikulska — pisano w
orzeczeniu — była całą duszą oddana organizacji KWP. (...) Pracą swą w
organizacji podziemnej KWP osk. Pikulska Halina dopomagała do
osiągnięcia celów tejże organizacji, tj. obalenia przemocą ustanowionych
organów władzy zwierzchniej Narodu i zmiany ustroju Państwa Polskiego.
Do winy przyznała się całkowicie”.
Młoda kobieta nawet nie zdawała sobie sprawy, przed jakim dylematem
postawiła komunistycznych notabli. Długo zastanawiali się, jak potraktować
będącą w siódmym miesiącu ciąży kobietę. Czy nagłośnić jej osobiste
kontakty i stosunki z „Warszycem”, który przecież gdzieś na wolności miał
już żonę i dzieci? Czy pokierować sprawą w taki sposób, aby kara dla
kochanki Sojczyńskiego była jeszcze bardziej surowa? Czy może ze względu
na dziecko noszone pod jej sercem nie epatować tym faktem zanadto podczas
rozprawy? Wydaje się, że komuniści poszli na kompromis z własnym
sumieniem, jeśli jakieś w ogóle posiadali. Nie nagłaśniali sprawy kontaktów
„Ewuni” z „Warszycem”, która przecież przy odpowiednim przedstawieniu i
propagandzie tamtego systemu mogła doszczętnie zniszczyć Sojczyńskiego
jako człowieka, ale także pociągnąć na dno młodą kobietę. Tylko raz
wspomnieli, że „Ewunia” była przyjaciółką „Warszyca”, z którym łączyły ją
stosunki natury osobistej. Dano jednak spokój ich relacjom damsko-męskim.
Ale równocześnie komuniści uznali, że Halina Pikulska jest na tyle ważną i
zaufaną osobą w KWP, przez ręce której przechodziło wiele tajnych
rozkazów i rozporządzeń, iż nie mogą pozostawić jej bez surowej kary.
Ostatecznie została skazana na dziesięć lat więzienia, a w uzasadnieniu
werdyktu stwierdzono, że w organizacji „Ewunia” wykonywała czynności
„wymagające najściślejszej dyskrecji, ogromnego zaufania i dużej
ostrożności”.
Wyrok po trzech miesiącach, na mocy amnestii „lutowej” z 1947” roku,
zmniejszono o połowę. Halina Pikulska zasądzoną karę odbywała w łódzkim
więzieniu przy ulicy Gdańskiej oraz w bydgoskim Fordonie. W międzyczasie
„Ewunia” wysłała z więzienia pismo o przedterminowe zwolnienie. Niestety
prośba ta została przez prokuraturę odrzucona z uzasadnieniem, że przecież
już raz więźniarce zmniejszono karę.
Odmowna odpowiedź z Wojskowej Prokuratury na prośbą o wcześniejsze zwolnienie
Haliny Pikulskiej
(Instytut Pamięci Narodowej)

Dzidek tylko raz widział się z mamą w więzieniu. Był małym dzieckiem i
pamięta wszystko jak przez mgłę. Pojechali we trójkę: dziadek, babcia i
czteroletni Tadeusz. Całą noc spędzili w pociągu do Bydgoszczy, a rankiem
byli już na miejscu. Długi czas oczekiwali na swoją kolej, aż w końcu
wezwano ich do pokoju widzeń. Jedna ściana była zasłonięta kratami, za
którymi pojawiła się obca, zniszczona kobieta z siwiejącymi włosami i ze
zmarszczkami na bladej twarzy.
— To twoja mama — szepnął dziadek.
Kobieta usiadła, ale cały czas drżała jak osika. Widok syna wstrząsnął nią
do reszty i obudził wyciszoną od miesięcy chorobę.
— Mamo?
Nie mogła wydobyć z siebie słowa. Drżała tylko. Jeden ze strażników
zlitował się i uchylił kraty. „Ewunia” zbliżyła się do chłopca i przytuliła go
do piersi.
— Mamo?
Jeszcze przez chwilę tuliła go bez słowa i całowała, nie mogąc
powstrzymać cisnących się do oczu łez. Ale klawisz brutalnie przerwał to
spotkanie i z powrotem zatrzasnął kraty.
W pamięci małego chłopca na zawsze pozostał ten widok. Zza
okratowanego okienka patrzyła na niego starsza, smutna i zabiedzona pani z
pięknymi niebieskimi, choć już wyblakłymi oczami. Wydawała mu się
krucha, a jednocześnie silna. Tą siłą promieniowała wokół i zarażała innych.
Dzidek wpatrzony w matkę nie słyszał, o czym rozmawiali między sobą
dorośli. Spotkanie trwało zaledwie kilkanaście minut. To cud, że w ogóle
pozwolono na widzenie. Halinka po raz pierwszy od ich rozstania miała
okazję spotkać się z synem. A swego ojca ostatnio widziała we wrześniu
1939 roku.
Strażnik wyprowadził ich na korytarz i bezceremonialnie zatrzasnął drzwi.
Znów rozdzielały ich niemożliwe do sforsowania kraty. „Ewunia” została z
jednej strony, a jej matka, ojciec i dziecko — z drugiej.
Halina Pikulska z synem Tadeuszem, już po wyjściu na wolność (zbiory prywatne)

Kiedy po odsiedzeniu całego pięcioletniego wyroku w lipcu 1951 roku


„Ewunia” wyszła z więzienia i wróciła do rodziców, niewiele przypominała
dawną Halinkę. Na zawsze zniknęła piękna panna znana z rodzinnych
fotografii i młoda, zamyślona kobieta z obrazu Michalskiego. Stanęła przed
nimi starsza, zmęczona i zniszczona kobieta. Stwardniała, obrosła w skorupę.
Chciała zapomnieć.

Zobowiązanie napisane przez Halinę Pikulską tuz po wyjściu z więzienia


(Instytut Pamięci Narodowej)

Konspirację, więzienie, Staszka, może nawet i Dzidka, który, chcąc nie


chcąc, przypominał jej „Warszyca”. Halina prędko znalazła mężczyznę i
wyszła za niego za mąż. Byle zapomnieć...
Ze związku z Wacławem Wesołowskim, sąsiadem z Zalesia, wkrótce
urodził się syn Krzysztof. Małżeństwo, nowa rodzina stwarzały zupełnie
nowe perspektywy. Ale czy do końca? Raczej nie dla Dzidka. On ojczyma
nie cierpiał. I to z wzajemnością. Obustronna niechęć powodowała ciągłe
konflikty. Z wybawieniem przyszli dziadkowie - Tadzio zamieszkał u nich, a
z czasem wujek Ryszard go usynowił. Wkrótce również Dzidek poznał
tajemnicę dotyczącą swego prawdziwego ojca.
Halina przeprowadziła się do nowo wybudowanego domu. Miała męża i
drugie dziecko. Założyła własną rodzinę, powinna być szczęśliwa. Ale to
była tylko złudna ucieczka od rzeczywistości. Czy uda jej się kiedykolwiek
zapomnieć o tym wszystkim? Uspokoiła się co prawda, ale nie mogła się
przyzwyczaić do życia bez krat. Ożywiała się jedynie wtedy, kiedy
odwiedzali ją dawni partyzanci, towarzysze niedoli. Rozmawiali do późnej
nocy, śpiewali patriotyczne piosenki.
Ale ci goście drażnili Wesołowskiego, który nie rozumiał całego tego
powstańczego patosu. Był zazdrosny, że jedynie w ich towarzystwie Halina
była naprawdę sobą i wreszcie się uśmiechała. Zawsze znalazł pretekst, aby
szybko pozbyć się byłych konspiratorów. Tolerował tylko jedną przyjaciółkę
Haliny — Oleńkę z Radomska.
Przez pierwsze miesiące po wyjściu na wolność Halina, po mężu już
Wesołowska, musiała się meldować na UB i zdawać dokładne relacje z tego,
co robi i z kim się spotyka. Po jakimś czasie udało jej się znaleźć pracę w
drogerii na warszawskim Mokotowie. Potem parzyła kawę w Centralnym
Domu Towarowym, aż wreszcie zatrudniła się jako sprzedawczyni w sklepie
spożywczym w Zalesiu. Później przeniosła się jeszcze do Urzędu Gminy,
gdzie udzielała cywilnych ślubów.
Życie coraz bardziej ją rozczarowywało. Drażniło ją, choć wyraziła na to
zgodę, że Dzidek coraz bardziej się od niej oddalał. Złościła się, że czyta nie
te książki, które powinien. W 1968 roku bała się, że pierworodny syn za
bardzo zaangażuje się w antykomunistyczną działalność. Szarpała go za
klapy płaszcza i krzyczała:
— Ani mi się waż! Ani się waż! Zrozumiałeś? Ja nie chcę tego ponownie
przeżywać. Nie chcę!
Potem, już w latach osiemdziesiątych, jeden jedyny raz wybrała się na
zagraniczną wycieczkę. Poleciała samolotem do Moskwy i Leningradu.
Dlaczego akurat tam?
— Miasta wroga trzeba poznać jako pierwsze — odpowiadała ze
śmiechem.
Portret Haliny Pikulskiej namalowany przez malarza Michalskiego z Radomska
(zbiory prywatne)

Przed Wigilią 1983 roku stan Haliny się pogorszył. Nie miała siły, by
przygotować tradycyjną uroczystą kolację.
Miała raka. Nowotwór atakował coraz silniej węzły chłonne, układ
oddechowy i klatkę piersiową. Próbowała walczyć. Leczyła się w Centrum
Onkologii, a potem w szpitalu na Solcu. Spuchła cała i wypadły jej włosy. Na
szyi urosła jej wielka gula i z trudem oddychała. Nie mogła już tego
wytrzymać i wyła z bólu.
Widząc to, Dzidek udał się do pielęgniarskiego pokoju z prośbą o zastrzyk
morfiny dla mamy. Siostry początkowo odmówiły, tłumacząc się, że limit
dzienny został już przekroczony.
— Wyższej dawki nie możemy dać, bo to grozi uzależnieniem.
— Kobieto! — nie wytrzymał. — Zostało jej niewiele dni. Lada moment
może nastąpić koniec, a ty żałujesz jej morfiny, bo może wpaść w nałóg?!
Żądam, by w tej chwili podano jej zastrzyk!
— Ale ja nie mogę. Lekarz zabronił - tłumaczyła pielęgniarka.
— Gówno mnie obchodzi twój lekarz. Natychmiast dajcie mojej mamie
zastrzyk, bo nie odpowiadam za siebie.
Ostatecznie cierpiąca Halina otrzymała morfinę i zasnęła spokojnie. Tej
nocy zmarła.
Dzidek przyszedł do szpitala po akt zgonu matki. W pokoju lekarskim
grało głośno nastawione radio. Mężczyzna, przekrzykując ogłuszającą
muzykę, wytłumaczył cel swojej wizyty i delikatnie zwrócił uwagę na
niestosowność tego hałasu.
— Nie przyszliśmy tu dla przyjemności — mówił. — Ta muzyka jest
stanowczo za głośna. Proszę natychmiast ją ściszyć.
Pielęgniarka popatrzyła na niego z niechęcią, ale przykręciła gałkę.
— Proszę pana, gdybyśmy cały czas obchodzili żałobę, to byśmy
zwariowali.
Bez komentarza Tadeusz odebrał akt zgonu, z którego wyczytał, że
przyczyną śmierci matki był rak jelita grubego.
Ostatni raz ujrzał jej twarz w trumnie wystawionej na katafalku. I chociaż
rysy Haliny, skryte pod maską kremu i pudru, były nieco zmienione, to
„Ewunia” wyglądała tak, jakby dopiero co zasnęła. Leżała cicho i spokojnie.

***

Jako małe dziecko Dzidek mówił kolegom, że urodził się, zanim jeszcze
jego rodzice wzięli ślub. Wzbudzał tym wesołość szkolnych łobuzów, ale nie
rozumiał, o co im chodzi. Dopiero kiedy miał dziesięć lat, jego dziadek
powiedział mu całą prawdę, wyznając, że jest synem „Warszyca”. Młody
Tadeusz przeżył szok. Jak to możliwe? Halina niewiele wówczas opowiadała
o konspiracji, o pobycie za kratami i w ogóle o swoim życiu sprzed
więzienia. Po wyjściu na wolność stała się osobą bardzo skrytą i oschłą. Mało
kto wiedział, co tak naprawdę czuła i o czym myślała.
Tadeusz ukończył Wydział Polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i
jeszcze jako student, po długich staraniach, rozpoczął pracę w telewizji
publicznej. Mogłoby się wydawać, że droga do kariery szybko się przed nim
zamknie. Był przecież dzieckiem „bandytów”, „wrogów ludu”,
„reakcjonistów”. Jednak systematyczna praca i ciągłe podnoszenie
kwalifikacji poskutkowały ostatecznie tym, że w wieku trzydziestu kilku lat
Tadeusz został redaktorem naczelnym publicystyki kulturalnej Programu 1
Telewizji Polskiej. A to już było coś w dziennikarskiej hierarchii. Był
komentatorem i twórcą filmów dokumentalnych (na przykład o sławnych
aktorach, jak Tadeusz Łomnicki, Jan Kobuszewski czy Andrzej Łapicki) oraz
reportaży.
Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego stracił stanowisko i być może
miało to swoje dobre strony, ponieważ pozytywnie przeszedł komunistyczną
weryfikację. Stan wojenny to chyba najtrudniejszy okres w zawodowym
życiu Tadeusza Pikulskiego. Został on odsunięty od głównego nurtu
wydarzeń w telewizji, ale wciąż pracował, i to się też liczyło. Był
redaktorem, robił widowiska, współpracował przy tworzeniu magazynu
Pegaz. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych po raz drugi poczuł, że jest
coraz mniej potrzebny w swojej telewizji. Do pracy przychodzili młodzi
dziennikarze, którzy z wyższością traktowali swoich starszych kolegów po
fachu, nazywając ich pozostałościami po dawnym, nie najlepszym systemie.
Kiedy powstał IPN, zaczęto głośniej mówić o Żołnierzach Wyklętych i
publikować historyczne książki o tej tematyce. To właśnie jedna z nich,
traktująca o „Warszycu”, stała się dla Tadeusza inspiracją do głębszego
zainteresowania się postacią swojego ojca, co w czasach komuny było nie do
pomyślenia. Dzidek złożył nawet stosowną prośbę o możliwość przejrzenia
akt Stanisława Sojczyńskiego, lecz niestety oficjalnie odmówiono mu
dostępu do nich. Był nieślubnym dzieckiem, a jedyna osoba, która mogła
potwierdzić jego pochodzenie, czyli matka, już nie żyła. Pomimo trudności
Tadeusz ostatecznie zdobył te dokumenty.
W 2005 roku przyszło załamanie - mężczyzna dostał wylewu i nie
powrócił już do pełnego zdrowia. Odszedł na emeryturę i aby się czymś
zająć, rozpoczął pracę nad książką ze wspomnieniami. Napisał już około
tysiąca stron, ale to jeszcze nie koniec. Wcześniej, w 2002 roku, wydał
publikację o Telewizji Polskiej pod tytułem Prywatna historia telewizji
publicznej.
Tadeusz Pikulski, 2016 r.
(zbiory Szymona Nowaka)

— Spotkałem kiedyś Moczara — wspomina Tadeusz Pikulski. — To było


pod koniec moich studiów, kiedy dorabiałem sobie, pracując w Stołecznej
Estradzie. Jeździłem z zespołami po różnych akademiach i uroczystościach
rocznicowych jako ich współpracownik i szef. Pewnego razu zamówili nas na
Rakowiecką. To wtedy było już Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Kazali
nam ładnie się ubrać i pojechaliśmy do jaskini lwa. Na godzinę przed
występem byłem już na miejscu i jakiś tajniak zaprowadził mnie na salę
pełną pustych krzeseł. Po jakimś czasie towarzystwo zaczęło się schodzić.
Pojawiali się dygnitarze, funkcjonariusze i tajniacy. Kiedy wszystkie miejsca
były zajęte, ruszyliśmy z programem. W związku z tym, że to był już kolejny
występ w takim składzie, byłem spokojny o finał. Wyszedłem zza kulis i z
tyłu zająłem miejsce na widowni. Kiedy siadałem, zobaczyłem jego:
Mieczysława Moczara — kata mojego ojca i sprawcę nieszczęść matki.
Zajmował miejsce dwa rzędy przede mną i bawił się w najlepsze. Nie był już
wówczas ministrem, ale i tak zajmował wysokie stanowisko w hierarchii
partyjnej. Trudno to opisać po latach, ale wtedy, w tamtym miejscu
poczułem, jak krew w żyłach zaczyna mi pulsować. Wyobraziłem sobie, że
trzymam w ręku ciężki topór i z całych sił walę go nim po głowie. On chyba
coś wyczuł. Zaczął rozglądać się niespokojnie, odwrócił się i wtedy nasze
spojrzenia się spotkały. Skierował głowę z powrotem w kierunku sceny, ale
po chwili ponownie spojrzał na mnie. To zdarzyło się kilka razy. Już się nie
bawił koncertem, a uśmiech znikł z jego twarzy. W tym wieku byłem bardzo
podobny do „Warszyca” i najprawdopodobniej, widząc mnie, Moczar
przypomniał sobie mojego ojca. Kilka minut trwało jego roztargnienie, ale
wtedy na scenę wyszła piosenkarka Fryderyka Elkana i porwała całą
widownię. Moczar przyłączył się do ogólnych oklasków. W przerwie
występu przywołał do siebie ochroniarza, a ja w tym czasie postanowiłem
wrócić za kulisy. Kiedy wychodziłem z sali, ostatni raz odwróciłem się i
zobaczyłem, jak Moczar patrzy na moje, puste już, miejsce. Za kulisami
wpadłem na faceta z obstawy Moczara. Spojrzał na mnie groźnie i syknął
tylko: spierdalaj. Wszyscy już się zbieraliśmy i jakiś tajniak odprowadził nas
do wyjścia. Następnego dnia wezwano mnie do Estrady, gdzie moja
opiekunka wzięła mnie na stronę i powiedziała mi, że na razie nie będę
nigdzie jeździł z koncertami. Pojąłem to aż za dobrze.
— Wydawało mi się — opowiadał dalej Tadeusz — że temat mojego ojca
powinien ciągle powracać w rozmowach z mamą. Byłem ciekaw jego życia,
jego rodziny, jego dokonań okupacyjnych. Ale napotkałem na zadziwiającą
„zmowę milczenia”. Mama bardzo niechętnie mówiła o swoich wojennych
przeżyciach. Czasami, z rzadka coś tam opowiedziała, ale zawsze krótko i
zdawkowo. Po kilku próbach poniechałem pytań i przestałem do tego wracać.
Na kilka lat przed śmiercią mamy — kontynuował Dzidek Pikulski —
dostałem od niej prezent: album z fotografiami. Nie były to jednak zwykłe
fotografie. Pokazywały ją, moich dziadków, jej koleżanki i przyjaciółki. Na
czele rodzice: moja matka i ojciec. Mama powiedziała, że to jedyne jego
zdjęcie, jakim dysponuje. Resztę zabrała bezpieka. Dlaczego dała mi ten
album? Dlaczego zrobiła odbitki, bardzo starannie je ułożyła, wkleiła i
opisała? Wydaje mi się, że chciała tym sposobem zrekompensować swoje —
jak mniemała — błędy wobec mnie. A ja przecież nie miałem do niej
pretensji. Nigdy! Przenigdy...
Mieczysław Moczar rozmawia z gen. Zygmuntem Berlingiem w czasie spotkania
kombatantów II wojny światowej z kierownictwem MON, 1966 r.
(Narodowe Archiwum Cyfrowe)
999
Kraków, czerniec 1951 roku
RAPORT O WYTYPOWANIU KANDYDATA NA WERBUNEK
Ja, referent UB Tusznicki Józef, po przeanalizowaniu materiałów
dotyczących byłych członków nielegalnej organizacji WiN działających na
terenie województwa krakowskiego, wytypowałem kandydatkę na werbunek
w charakterze informatora.

CHARAKTERYSTYKA
Wymieniona kandydatka w okresie okupacji wstąpiła do organizacji AK,
gdzie pracowała w wywiadzie pod pseudonimem „Iwona”. Po wyzwoleniu
Polski nie zaprzestała swej działalności i wstąpiła do nielegalnej organizacji
WiN. Na rozkaz tej organizacji, jako niezdekonspirowana, wstąpiła do PPR i
została przyjęta w poczet członków partii. Będąc członkiem PPR,
otrzymywała instrukcje od przedstawicieli WiN dotyczące sposobów
działania w celu zebrania wiadomości z terenu partii i przekazywała na
piśmie materiały wywiadowcze stanowiące tajemnicę państwową. Następnie
w październiku 1945 roku nawiązała kontakt z zastępcą szefa wywiadu
obszaru południowego organizacji WiN, któremu również przekazywała
materiały z terenu PPR, za co otrzymywała systematycznie wynagrodzenie
pieniężne. Będąc członkiem WiN, utrzymywała kontakty z innymi członkami
tej nielegalnej organizacji. Za powyższą działalność została aresztowana
przez WUBP Kraków we wrześniu 1946 roku i wyrokiem Wojskowego Sądu
Rejonowego w Krakowie skazana na cztery lata więzienia, którą to karę
odbywała początkowo w więzieniu Montelupich, a następnie w więzieniu w
Fordonie. Po odbyciu kary została we wrześniu 1950 roku zwolniona.

JEJ MOŻLIWOŚCI
Wymieniona, jako były członek AK i WiN, posiada znajomości wśród
dawnych członków AK i WiN przebywających obecnie na terenie miasta
Krakowa i innych miejscowości. Może wznowić swoje kontakty i
rozpracować je.

PRZEDSIĘWZIĘCIA
1) Przeprowadzić pełny wywiad z uwzględnieniem wszystkich członków
rodziny, kontaktów dawnych i obecnych w miejscu pracy i zamieszkania.
2) Zarejestrować jako kandydata na werbunek.
3) Po ustaleniu miejsca pracy uzyskać jej akta personalne i sporządzić
wyciągi.
4) Wystosować pismo do więzienia we Wronkach i w Fordonie celem
przesłuchania świadków na okoliczność działalności kandydatki w AK i
WiN.
5) Zwrócić się z pismem do naczelnika więzienia w Fordonie o nadesłanie
opinii o kandydatce z okresu odbywania przez nią kary w powyższym
więzieniu.
Józef Różański
(wolne zasoby Wikipedii)

Kraków, wrzesień 1946 roku


Przez chwilę zastanawiała się, co robi Józef Różański z Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego w krakowskiej siedzibie UB, ale on pochylił się
nad biurkiem, wsparł rękami o blat i rzekł:
— Niech pani wybiera. — Zamilkł na chwilę, pewnie dla większego
efektu. Cały czas świdrował przenikliwym wzorkiem siedzącą przed nim
kobietę. - Potrzebni nam są tacy ludzie jak pani. Wykształceni, inteligentni,
bystrzy. Szukamy zdolnych agentów. A więc, jak mówiłem, albo lojalna
współpraca z nami, czyli Urzędem Bezpieczeństwa, albo surowa kara za
działanie na szkodę kraju.
— To na pewno jakaś pomyłka... — próbowała się spokojnie bronić
kobieta. - Nigdy nie byłam niczyim agentem i nigdy nie zrobiłam niczego na
szkodę mojego kraju.
— Chce pani dowodów? - oficer nie tracił pewności siebie. Z uśmiechem
kroczył po pokoju, kiwając się w skocznym rytmie tylko przez siebie
słyszanej muzyki.
— Chce pani dowodów?! — krzyknął jej do ucha, nachylając się nad nią
nagle i kiwając palcem przed jej nosem. Potem znowu wyprostował się i
dalej uśmiechnięty maszerował po pokoju. - Jest pani tego pewna? Ale
ostrzegam raz jeszcze. Najpiękniejsze lata swojego życia spędzi pani za
kratkami. Nie będzie pani szkoda?
— Nic z tego nie rozumiem. — Kobieta skuliła się na krześle,
przestraszona niespodziewanym wybuchem komunisty. — To musi być jakaś
pomyłka. Mam najzupełniej czyste sumienie i wasze zarzuty nie mogą
dotyczyć właśnie mnie.
— A więc pani odmawia współpracy?
— Po prostu stwierdzam fakt... — wyrzuciła z siebie i zamilkła. Ale nie
była już tak spokojna jak na początku rozmowy. W jej oczach czaił się
niepokój, a twarz przybrała bardziej surowy wyraz. Różański w dalszym
ciągu przeszywał ją swoim szarym spojrzeniem, a przerwa w rozmowie
przeciągała się w nieskończoność. W końcu mężczyzna przełamał męczące
napięcie:
— Czy pani istotnie myśli, że ma pani jakiś wybór? — Błyski ironii
zaiskrzyły w jego bystrych oczach. I wtedy kobieta zrozumiała, że cokolwiek
zrobi - będzie źle. Wyprostowała się na swoim twardym krześle i z uczuciem
ulgi odparła:
— Chyba rzeczywiście nie mam wyboru. Jeśli pan ma mi coś do
zarzucenia, proszę to udowodnić.
***

Kraków, sierpień 1951 roku


MÓJ ŻYCIORYS
Urodziłam się w 1922 roku we Lwowie. Do szkoły powszechnej zaczęłam
uczęszczać w Krakowie w 1928 roku. Szkołę tę ukończyłam w Łodzi w roku
1934 i w tym samym roku zaczęłam chodzić do gimnazjum, które
ukończyłam cztery lata później w Krakowie, dokąd został przeniesiony
służbowo mój ojciec. Potem uczyłam się w liceum humanistycznym do czasu
zamknięcia szkół przez niemieckie władze okupacyjne w listopadzie 1939.
Od maja 1940 roku zaczęłam pracować w Zakładzie Ubezpieczeń
Społecznych w Krakowie w charakterze pracownicy biurowej. Pracę tę
kontynuowałam do stycznia 1941 roku, po czym po kilkumiesięcznej
przerwie spowodowanej chorobą zaangażowałam się do pracy w fabryce
„Kryształ” jako robotnica. Pracowałam tam od lipca 1941 roku do lipca 1942
roku, a następnie przeniosłam się do niemieckiej rozdzielni książek, gdzie
pracowałam do lutego 1944 roku. Ostatnia moja praca w czasie okupacji
miała miejsce w niemieckim sklepie z pieczywem, gdzie byłam zatrudniona
do września 1944 roku.
W 1946 roku w lutym zaczęłam pracować w Zjednoczeniu Przemysłu
Młyńsko-Piekarniczego, początkowo w Krakowie, potem we młynie w
Wieliczce. Praca ta trwała do września 1946 roku, to jest do momentu
mojego niespodziewanego aresztowania. Zostałam zatrzymana za
przynależność do WiN-u. Początkiem mojej działalności w organizacji było
zapisanie się do AK w 1943 roku. Pełniłam wówczas funkcję kolporterki.
Zaprzysiężona zostałam przez „Okszę” i pracowałam z nim do dnia jego
ucieczki za granicę, to jest do października 1945 roku włącznie. Po wyjeździe
„Okszy” zostałam przez jego córkę skontaktowana z innym członkiem
organizacji, któremu odtąd dostarczałam materiały wywiadowcze z obszaru
Polskiej Partii Robotniczej. Do PPR wstąpiłam na polecenie „Okszy”.
Współpracowałam z organizacją do końca kwietnia 1946 roku, a na początku
maja zerwałam kontakty i przestałam całkiem działać w WiN-ie.
Po wyjściu z więzienia zaczęłam od razu pracować, początkowo od
grudnia 1950 roku w sklepie „Wspólnoty Pracy”, a od stycznia 1951 roku do
chwili obecnej w Centrali Handlowej Żelaza i Stali -Skład, ulica Manifestu
Lipcowego, w charakterze kontystki.
Moja matka była urzędniczką Ubezpieczalni Społecznej, a ojciec
inspektorem ZUS-u. Ojciec zmarł w listopadzie 1941 roku, a matka jest
obecnie rencistką. Mam dwie siostry, z których jedna pracuje w Związku
Spółdzielni Rzemieślniczych w Krakowie, a druga, mężatka, jest studentką
Uniwersytetu Jagiellońskiego na wydziale stomatologii.

***

Kraków, sierpień 1951 roku


RAPORT O ZATWIERDZENIU KANDYDATA NA WERBUNEK
Kandydatka urodzona we Lwowie w 1922 roku, z zawodu urzędniczka i
studentka trzeciego roku Wydział Prawa UJ, pochodzenie społeczne
inteligent pracujący, narodowość polska, bezpartyjna, panna, skazana przez
Wojskowy Sąd Rejonowy (WSR) w Krakowie na cztery lata więzienia,
obecnie zamieszkała w Krakowie.

CHARAKTERYSTYKA KANDYDATA
Po powrocie z więzienia rozpoczęła pracę w Centrali Zbytu Drobnej
Wytwórczości w Krakowie, ale po dwóch miesiącach zwolniła się ze
względu na małe zarobki. Następnie rozpoczęła pracę w Centrali Handlowej
Żelaza i Stali — Skład Stali Szlachetnej w Krakowie, gdzie pracuje do chwili
obecnej w charakterze kontystki kartoteki ilościowo-wartościowej.
Wymieniona z pracy swej wywiązuje się należycie ku zadowoleniu jej
przełożonych. Podczas przeprowadzonej kontroli na jej odcinku pracy nie
natrafiono na jakiekolwiek niedociągnięcia, a dodatkowo jest wyróżniana.
Jako pobory za swą pracę pobiera miesięcznie 500 złotych wraz z różnymi
przysługującymi jej dodatkami. Niezależnie od tego wyżej wymieniona
uczęszcza na UJ, Wydział Prawa, trzeci rok. Wymieniona ma na swoim
utrzymaniu starą matkę, niezdolną do pracy, a pobory miesięczne nie
wystarczają jej na lepsze wyżywienie matki i samej siebie oraz na studia, z
którymi są związane wydatki pieniężne, do czego wyżej wymieniona i jej
matka nie są przyzwyczajone. Kandydatka jest politycznie niedostatecznie
uświadomiona, ale ma charakter spokojny, jest rozmowna, szybko się
orientuje, mówi obcymi językami, jak francuski i niemiecki. W rozmowach z
koleżankami w pracy opowiada, że mocno żałuje popełnionego przestępstwa,
ponieważ straciła przez nie tylko czas. Jak wynika z rozmowy
przeprowadzonej z nią, odpowiada wszelkim wymogom, jakie stawia się
przed informatorami.

Zobowiązanie do współpracy agenta informatora o pseudonimie „999"


(Instytut Pamięci Narodowej)

PODSTAWA WERBUNKU
Brak dostatecznych kompromitujących materiałów, na podstawie których
można by przeprowadzić werbunek wyżej wymienionej. Jak stwierdzono w
trakcie opracowania, wyżej wymieniona obecnie znajduje się w bardzo
ciężkich warunkach materialnych, ze względu na to, że pracuje jako
urzędniczka i zarabia miesięcznie do 500 złotych, a ma na utrzymaniu chorą
matkę w podeszłym wieku, niezdolną do pracy, wymagającą lepszego
wyżywienia. Ponadto z otrzymanych poborów co miesiąc wyżej wymieniona
opłaca wydatki związane ze studiami, a innych źródeł dochodu nie posiada.
Jak wynika z przeprowadzonej z nią rozmowy, wyżej wymieniona jest
„łakoma na pieniądze”, ponieważ powiedziała, że lubi mieć je zawsze przy
sobie. W związku z tym, że wyżej wymieniona posiada możliwości dotarcia
do wrogiego środowiska, w którym w czasie utrzymywania kontaktów
organizacyjnych cieszyła się dużym zaufaniem, postanowiono zwerbować
wyżej wymienioną za wynagrodzeniem pieniężnym, uzależnionym od
dostarczonych przez nią po zwerbowaniu materiałów.

PLAN WERBUNKU
Werbunek zostanie przeprowadzony w WUBP Kraków po tajnym zdjęciu
kandydatki. W dniu 23 sierpnia 1951 roku referent Jan Bądek uda się o
godzinie czternastej trzydzieści w pobliże miejsca pracy wyżej wymienionej i
kiedy ona będzie wychodzić, zostanie w odpowiednim miejscu zdjęta i
samochodem przewieziona do miejsca werbunku. Tam będzie
przeprowadzona z nią rozmowa przypominająca o jej działalności w okresie
okupacji niemieckiej w AK i po wyzwoleniu w organizacji WiN. Podczas
spotkania należy uwzględnić jej wszelkie kontakty dawne i obecne. W
dalszej części rozmowy należy poruszyć tematy polityczne i prywatne, jej
życia rodzinnego i pracy, uwypuklając przy tym jej poprzednią wrogą
działalność. W trakcie tej rozmowy trzeba wspomnieć o jej pisanej w
więzieniu prośbie o warunkowe wcześniejsze zwolnienie, uzasadnionej
chęcią naprawy popełnionych błędów. Kiedy wymieniona potwierdzi, że
obecnie żyje w ciężkich warunkach materialnych, w tym momencie będzie
można zaproponować jej pomoc. Należy nadmienić, że możemy pomóc jej w
życiu, pomóc w wyprostowaniu jej skrzywionego reakcyjnymi błędami
wizerunku. Aby naprawić opinię o sobie, będzie musiała tylko dla nas
wykonać pewne usługi, które powierzymy jej jako zadania, a za które
zostanie wynagrodzona pieniężnie.

***

Kraków, październik 1946 roku


Była przyzwyczajona do nieprzespanych nocy, ale kilka kolejnych
następujących po sobie nocnych przesłuchań zrobiło swoje. Była bardzo
zmęczona, senna i wyczerpana. Głosy ubeków dochodziły jakby z głębokiej
studni i musiała się naprawdę wysilać, aby móc coś dokładnie usłyszeć i
przede wszystkim zrozumieć. W pewnej chwili zrobiło się cicho.
Przepytujący ją oficerowie śledczy przeszli do sąsiedniego pokoju, a ona
uwierzyła, że to koniec na dzisiaj. To ją otrzeźwiło i dodało sił.
I wtedy usłyszała dochodzącą zza drzwi, przytłumioną rozmowę.
— Ona jest już gotowa.
— Niestety nie pali. Jeden poważny argument odpada.
— Ożeż kurwa!
— Ale i tak powinna być już dokładnie zmiękczona.
— Z papierosami byłoby łatwiej.
Kiedy weszli z powrotem, udawała, że śpi. Miała zamknięte oczy, ale
każdy mięsień jej ciała naprężony był jak do skoku. Pozostawało pytanie, czy
ostatni ruch kobiety będzie krokiem ku wolności, czy też rzutem w przepaść.
— Pobudka! — zaczęli gburowato, szturchając ją pod żebra. Potem jeden z
nich usiadł naprzeciw, przy biurku, a drugi chodził wokół i na głos czytał jej
dotychczasowe zeznania. Kiedy skończył, obaj wybuchli śmiechem.
— Chyba pani nie oczekuje, że uwierzymy w te bajeczki?
— Nie widzę w tym nic śmiesznego. To wszystko prawda, nie mam nic do
dodania na ten temat.
— O, nie jestem tego taki pewien. Myślę, że jeszcze bardzo dużo można tu
dodać. A dla pani lepiej będzie, jeśli to pani wcześniej zrozumie. Zresztą
znamy pani raporty z działalności w WiN. Jak pani wie, miało miejsce
dżentelmeńskie porozumienie pomiędzy władzami „bezpieczeństwa” i pani
dowódcami z podziemia. Porozumienie zobowiązywało was do całkowitego
ujawnienia struktur i ludzi konspiracji, w zamian za amnestię ze strony rządu.
— To dlaczego mnie tu trzymacie? Dzięki akcji ujawnienia przecież macie
wiele danych. Wypuśćcie mnie i prowadźcie śledztwo z wolnej stopy.
— Pani nas nie docenia. Jak pani myśli, czy ktoś dobrowolnie przybiegnie
do nas ujawnić wszystko, co wie o podziemnej nielegalnej działalności? Po
wcześniejszych amnestiach jakoś nikt sam z siebie z nami nie
współpracował.
— A czy panowie wierzycie, że to ujawnienie da coś więcej? Dokona tego,
czego nie zdołały osiągnąć poprzednie?
— Może i ma pani rację, ale my jesteśmy Polakami i wy jesteście
Polakami. Wojna się skończyła. Nadszedł czas, żeby zaprzestać walk i zająć
się odbudową kraju. My i wy, ręka w rękę. Polityczne różnice nie powinny
przesłaniać nam głównego celu, jakim jest Polska. My pierwsi wyciągamy do
was dłoń. Połączmy się i działajmy wspólnie dla lepszej przyszłości naszej
wspólnej ojczyzny - zakończył patetycznie jeden z funkcjonariuszy.
Po dłuższej przerwie odpowiedziała:
— Czego panowie ode mnie oczekują?
— Żeby pani wreszcie powiedziała nam prawdę. Całą prawdę.
— Powiedziałam wszystko, co wiem.
— To nam nie wystarcza. Potrzebujemy całej prawdy.
— Nic więcej nie wiem.
— Naprawdę szkoda, że pani nie chce z nami współpracować.
— Ależ ja nic więcej nie mam do powiedzenia. Niech panowie wreszcie to
zrozumieją.
— My widzimy tylko, że pani nie chce z nami współpracować i odmawia
uczciwych zeznań. Ale jesteśmy przekonani, że w końcu zmieni pani zdanie.
Im prędzej to nastąpi, tym lepiej dla pani i pani rodziny - skończył i czekał na
jakąś reakcję, ale kobieta uparcie milczała. - Pani kocha swoją matkę? Pani
chyba nie chciałaby, aby jej się coś nieprzyjemnego przytrafiło? Proszę o tym
pomyśleć, a tymczasem strażnik odprowadzi panią do celi.

***

Kraków, sierpień 1951 roku


RAPORT O WERBUNKU INFORMATORA O PSEUDONIMIE
„999”
Zgodnie z planem informator o pseudonimie „999” został zwerbowany do
penetracji środowiska członków nielegalnej organizacji WiN, którzy są
demaskowani w ramach obiektowego rozpracowania pod kryptonimem
„Wino”.

PRZEBIEG WERBUNKU
W dniu 29 sierpnia 1951 roku o godzinie piętnastej kandydatka po
skończonej pracy została tajnie zdjęta z ulicy i przewieziona samochodem do
siedziby WUBP. Tylnym wejściem została wprowadzony do budynku, a w
pokoju numer sto osiemdziesiąt trzy przeprowadzono z nią rozmowę.
Początkowo sprawy dotyczyły działalności obywatelki w WiN i aktualnie
utrzymywanych kontaktów z byłymi członkami organizacji. Podczas
spotkania przywołano także treść jej prośby pisanej z więzienia, która
dotyczyła wcześniejszego warunkowego zwolnienia. Prośba ta motywowana
była tym, iż kandydatka chce na wolności naprawić swoje błędy. Nad tym
punktem szczególnie długo dyskutowano podczas spotkania. W dalszej
części rozmowę skierowano na temat jej obecnego życia. Obywatelka
mówiła, że trudno jej utrzymać starą matkę i samą siebie. Bardzo mało
zarabia (480 złotych), a dodatkowo studiuje. Wypracowane zarobki nie
pozwalają jej na dobrą opiekę nad matką, lepsze wyżywienie i tym podobne.
W tym miejscu oznajmiono kandydatce, że kiedy wykona dobrze zadanie,
zostanie odpowiednio wynagrodzona. Na co wyżej wymieniona
odpowiedziała, że zgadza się na współpracę z organami UBP. Po dokonaniu
werbunku kandydatka napisała swój życiorys, sporządziła spis krewnych i
podpisała zobowiązanie współpracy, obierając sobie pseudonim „999”.

PLAN PRZESZKOLENIA
Nowo zwerbowany informator „999” zostanie przeszkolony w czasie
odbywanych z nim spotkań według następujących punktów:
1) Do miesiąca grudnia 1951 roku należy przełamać jego aktualne
ustosunkowanie się do obecnej rzeczywistości przez prowadzenie z nim
rozmów na tematy polityczne.
2) Przyzwyczaić informatora do punktualnego przychodzenia na
umówione spotkania.
3) Nauczyć zbierania wyczerpujących danych o osobach interesujących
nas.
4) Nauczyć zachowywania konspiracji w pracy z organizacjami UBP.
5) Nauczyć zachowywania się względem osób interesujących UB, a
będących w bezpośrednim i pośrednim kontakcie z informatorem.
Kwestionariusz agenta informatora „999”
(Instytut Pamięci Narodowej)

ZADANIE PRÓBNE
Informator „999” otrzymał zadanie próbne do wykonania: opisać
działalność w organizacji AK i WiN Haliny Myczkowskiej pseudonim
„Marta”.

SPOSÓB SPRAWDZENIA
Działalność Myczkowskiej jest nam dobrze znana, ponieważ była ona
sądzona za przynależność do WiN. Wszelkie materiały dotyczące jej
działalności znajdują się w naszym posiadaniu i istnieje możliwość
porównania i sprawdzenia doniesień nowego informatora.

***

Kraków, listopad 1946 roku


PROTOKÓŁ PRZESŁUCHANIA ŚWIADKA
— Opowiedzcie o swojej pracy konspiracyjnej po wyzwoleniu Polski spod
okupacji.
— W okresie po wyzwoleniu spod niemieckiej okupacji utrzymywałam
nadal kontakt z „Okszą”. Spotykałam się z nim na przykład w jego
krakowskim mieszkaniu. Na jednym z takich spotkań, na krótko po ucieczce
Niemców, „Oksza” jako mój zwierzchnik w organizacji wyjaśnił mi, że
pracujemy nadal w konspiracji, a naszym celem jest praca dla rządu
londyńskiego, który musi wrócić do Polski. Zadaniem naszej konspiracji ma
być umożliwienie jego powrotu i stworzenie ku temu odpowiednich
warunków. Zgodziłam się na to i otrzymałam polecenie uczestniczenia w
zebraniach i wiecach organizowanych przez legalne partie polityczne.
Miałam składać piśmienne sprawozdania z ich przebiegu: kto przemawiał,
treść przemówienia i reakcja publiczności. W lutym 1945 roku „Oksza”
polecił mi, żebym wstąpiła do partii PPR. Dokładnie nie pamiętam, ale chyba
w marcu 1945 roku zostałam członkiem PPR. Zaznaczam, że do partii
wstąpiłam nie w myśl moich przekonań politycznych, lecz w celach
wywiadowczych, na rozkaz organizacji. Do kwietnia nie brałam udziału w
zebraniach żadnej jednostki organizacyjnej PPR, ale później byłam
członkiem komórki Dom Partii. Będąc członkiem PPR, przekazywałam na
ręce „Okszy” osobiście lub przez łączniczkę sprawozdania z odczytów, które
partia urządzała dla swych członków, z zebrań komórki oraz inne szczegóły z
życia partii.
— Jakie instrukcje otrzymywaliście od „Okszy” w związku ze zbieraniem
wiadomości z terenu partii?
— „Oksza” polecił mi, bym interesowała się całym życiem partyjnym i
przekazywała informacje, które zdobędę jako członek PPR. Zwracał mi
szczególną uwagę na następujące zagadnienia: stosunek PPR do innych
legalnych partii politycznych, zamierzenia partii, linia polityczna PPR,
wskazania dla członków partii, które idą z góry, przebieg zebrań, treść
odczytów, dyskusje, jakie są poruszane w Domu Partii.
— Jak wywiązywaliście się z powierzonego wam zadania?
— Jako członek wywiadu zakonspirowany w PPR składałam
sprawozdania na ręce „Okszy” dwa razy lub raz w miesiącu. Sprawozdania te
opracowywałam, stosując się do otrzymanej instrukcji. Z „Okszą”
spotykałam się w celach organizacyjnych w okresie od stycznia 1945 roku do
połowy października 1945 roku u niego w domu. Przy czym w wypadku, gdy
przełożony miał mi do przekazania jakieś ważne organizacyjne sprawy,
przysyłał do mnie swoją łączniczkę. Mniej więcej pięć, sześć razy ta
łączniczka zawiadamiała mnie, bym zgłosiła się do „Okszy”.
— Jakie instrukcje otrzymywaliście od „Okszy” w okresie współpracy
organizacyjnej?
— Na spotkaniach ze mną w czasie od stycznia 1945 roku do października
1945 roku przełożony dawał mi instrukcje, według których miałam składać
sprawozdania wywiadowcze. Te instrukcje były uzupełnieniem poprzednich i
według nich pracowałam. Pamiętam między innymi, że „Oksza” polecił mi
zwrócić uwagę na wpływy partii w życiu gospodarczym i politycznym oraz
na obsady stanowisk w urzędach. Jaki procent zajmują wśród urzędniczej
kadry członkowie PPR, jakie stanowiska piastują, kim są aktywni członkowie
partii. Oprócz tego jaki jest stosunek PPR do reakcji, wpływ PPR na Urzędy
Bezpieczeństwa, na wojsko, jaka jest struktura partii i propaganda.
— Jakie instrukcje dawał wam „Oksza” w czasie, gdy trwało ujawnianie
się?
— Wówczas dostałam informację, że nie mam potrzeby się ujawniać, gdyż
jestem dobrze zakonspirowana. Sam „Oksza” ujawnił się w październiku
1945 roku, a potem wyjechał z Krakowa. Materiały wywiadowcze
przekazywałam później „Marcie”, jednej z łączniczek.
— Z kim jeszcze utrzymywaliście kontakt organizacyjny?
— W listopadzie „Marta” poznała mnie z członkiem naszej siatki
wywiadowczej o pseudonimie „Zofia”. Z „Zofią” spotykałam się raz w
tygodniu. W połowie grudnia „Marta” na spotkanie ze mną przyprowadziła
dwóch nieznanych mi mężczyzn. Jeden z nich, o pseudonimie „Janusz”,
powiedział, że będzie przychodził do mnie po pierwszym i po piętnastym
dniu każdego miesiąca. Z „Januszem” spotykałam się od grudnia 1945 roku
do początku maja 1946 roku. W tym czasie przekazywałam mu wiadomości z
obszaru działania partii, które zbierałam i notowałam zgodnie z instrukcjami.

***

Kraków, sierpień 1951 roku


ZOBOWIĄZANIE
Zobowiązuję się w miarę możliwości udzielić Urzędowi Bezpieczeństwa
informacji dotyczących znanych mi osób, co do których mam podejrzenie, że
są wrogo nastawione do Polski Ludowej.
Za rozgłaszanie powyższego i treści przeprowadzonej rozmowy z
pracownikiem WUBP zostanę pociągnięta do odpowiedzialności karnej.
Równocześnie zobowiązuję się nie rozgłaszać wśród moich najbliższych
członków rodziny, przyjaciół i znajomych tego wszystkiego, o czym wyżej
nadmieniłam.
W pracy z organami UB będę posługiwać się pseudonimem „999”.

***

Kraków, listopad 1947 roku


WYROK W IMIENIU RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ
Oskarżona winna jest, że od marca 1945 roku do maja 1946 roku, działając
w Krakowie na szkodę państwa polskiego, przyjęła od osób działających w
interesie obcej organizacji wynagrodzenie pieniężne w sumie około 10
tysięcy złotych. Za co skazuje się ją na karę trzech lat więzienia.
Winna jest, że podczas działalności antypaństwowej gromadziła
informacje stanowiące tajemnicę państwową, a mianowicie wiadomości z
życia PPR i Akademickiego Koła Stronnictwa Pracy. Informacje te w formie
pisemnych sprawozdań przekazywała „Okszy”, a później „Januszowi”,
działającym na rzecz obcego wywiadu. Za co skazuje się oskarżoną na karę
trzech lat i sześciu miesięcy więzienia.
Winna jest, że od lutego 1945 roku do maja 1946 roku w Krakowie,
wstępując pod pseudonimem „Iwona”, była członkiem nielegalnej organizacji
WiN, usiłującej przemocą zmienić ustrój państwa polskiego, i pełniła w tej
organizacji funkcję informatorki. Za co skazuje się oskarżoną na karę sześciu
lat więzienia, utratę praw publicznych i obywatelskich na okres dwóch lat
oraz przepadek całego mienia na rzecz Skarbu Państwa.
W myśl ustawy amnestyjnej zmniejsza się orzeczoną karę pozbawienia
wolności o połowę. Podsumowując, za wszystkie wymienione powyżej
czyny wymierza się łącznie karę czterech lat więzienia, utratę praw
obywatelskich na okres dwóch lat i przepadek całego mienia na rzecz Skarbu
Państwa. Na poczet zasądzonej kary pozbawienia wolności zalicza się
oskarżonej okres tymczasowego aresztowania od 16 września 1946 roku.

***

Kraków, wrzesień 1951 roku


DONIESIENIE AGENTURALNE INFORMATORA „999”
Witolda Myczkowskiego „Okszę” poznałam w końcu 1943 roku. Pracował
wówczas w gazowni lub elektrowni w Krakowie. W pracy dla AK był bardzo
oddany sprawie. Materialnie powodziło mu się skromnie. Dostarczałam mu
dokumenty dotyczące rozliczania się Niemców na terenie Krakowa i
województwa krakowskiego. W odniesieniu do działalności w AK „Oksza”
był bardzo wymagający. W organizacji pracowała z nim jego córka Halina,
która była jego łączniczką. Córkę swoją bardzo kochał, a ona była mu
niezwykle oddana i wierzyła w słuszność jego pracy Poza Haliną miał
jeszcze córkę Danutę, ale ona nie była zaangażowana w konspirację. Druga
córka była pianistką i ambicją ojca pozostawało, aby kształciła się w tym
kierunku. „Oksza” miał jeszcze dwóch synów. Jeden był lotnikiem, ale zginął
w Anglii, już po zakończeniu wojny, na manewrach lotniczych. Drugi syn
przebywał w Polsce w czasie całej okupacji, ale obecnie jest również za
granicą. W czasie pracy w organizacji „Nie” „Oksza” twierdził, że jest ona
tymczasowa, gdyż organizacja jest na drodze do legalizacji w formie jakiegoś
stronnictwa politycznego. W życiu rodzinnym „Okszy” pojawiały się
nieporozumienia między nim a jego żoną. „Oksza” był ambitny i robił
wrażenie człowieka ideowego. Trudno mi dziś wypowiadać się konkretnie na
temat jego stosunku do spraw organizacyjnych, bo to było bardzo dawno, aż
siedem lat temu. Wtedy patrzyłam zupełnie innymi oczami na te rzeczy. Sam
— jak twierdził — pracował wiele i utrzymywał stosunki z Domem Zdrowia
na Siemiradzkiego jako lekarz. Bliższych informacji o „Okszy” udzielić nie
mogę, ponieważ mówił o sobie bardzo mało, a i upływ czasu sprawił, że
wiele szczegółów wyszło mi z pamięci.

***

Kraków, listopad 1951 roku


OŚWIADCZENIE
Oświadczam niniejszym, że proszę o zwolnienie ze współpracy z organami
Bezpieczeństwa Publicznego, gdyż tego charakteru pracy nie mogę się
podjąć, ponieważ nie odpowiada mi ono psychicznie i działa na mnie
destruktywnie. Przeprowadzona w dniu 12 listopada 1951 roku rozmowa z
pracownikiem UB nie wpłynęła na zmianę mojej decyzji odnośnie do
współpracy. Wiem, że za zdradę tajemnicy treści przeprowadzonych rozmów
z pracownikami UB i przebiegu mojej dotychczasowej pracy grozi mi
odpowiedzialność karna. Zobowiązuje się do przestrzegania powyższej
tajemnicy.

ZOBOWIĄZANIE
Ja, niżej podpisana, zwerbowana do współpracy z organami WUBP pod
pseudonimem „999”, po zwolnieniu mnie ze współpracy zostałam pouczona
o zachowaniu tajemnicy mojej byłej pracy dla UBP. Za rozgłoszenie jej przed
osobami, co do których złożyłam doniesienie, lub krewnymi, znajomymi,
przyjaciółmi i innymi zostanę pociągnięta do odpowiedzialności przed sądem
wojskowym za zdradę tajemnicy pracy organów UB.
Oświadczenie, prośba agentki „999” o zwolnienie z współpracy z UB
(Instytut Pamięci Narodowej)

Kraków, październik 1956 roku


Spotkanie dawnych więźniarek politycznych trwało w najlepsze. Każda z
kobiet miała coś do powiedzenia o sobie, o swoim nowym życiu i o losach
innych przyjaciółek z celi, których teraz z nimi zabrakło. Szczególną radość
wzbudziła informacja, że na fali odwilży ich oprawca z więzienia o
pseudonimie „Pomidor” został aresztowany. Wydało się, że w czasie
niemieckiej okupacji w jednym z obozów koncentracyjnych był zwykłym
kapo. Sprawa wyszła na jaw dopiero wówczas, gdy jeden z więzionych
Niemców rozpoznał go i powiedział o tym innym. Jeszcze większą wesołość
kobiet wzbudził najnowszy dowcip krążący po Krakowie dotyczący
komunistycznego zbrodniarza skazującego żołnierzy WiN. Chodziło o
Różańskiego, który także musiał zmienić pracę i zajął obecnie wysokie
stanowisko, w Państwowym Instytucie Wydawniczym. Kalambur brzmiał:
„Kto to jest? Przedtem robił w WiN-ie, teraz robi w PIW-ie”. Kobiety płakały
ze śmiechu i sięgały po kolejne pyszne kruche ciasteczka, popijając je ciepłą
herbatą.
— Kochana, a z tobą co się działo? — zapytała w końcu któraś z
dziewczyn organizatorkę i gospodynię dzisiejszego spotkania.
— Nic takiego. Przez prawie rok po wyjściu na wolność dali mi spokój.
Wróciłam na studia, dostałam nawet pracę. Ale dyrektor przedsiębiorstwa, w
którym pracowałam, zwierzył mi się kiedyś, że musiał uzyskać zgodę
bezpieki, żeby mnie zatrudnić. A oni z kolei uwzięli się na mnie. Zaczęli od
nowa latem 1951 roku.
Kobieta upiła łyk herbaty i kontynuowała:
— Niemal w każdą sobotę elegancka czarna limuzyna zabierała mnie spod
bramy biura, kiedy wychodziłam z pracy. Rozmowy przy placu Inwalidów
trwały przez resztę soboty i całą noc, aż do niedzielnego popołudnia.
Zaczynało się zawsze od tego, jacy to oni są dla mnie dobrzy. Mogłam
studiować, zrobić magisterium, prowadzić normalne życie. Potem
przychodził czas na obowiązkową porcję nacisku. Była to kombinacja
pogróżek i obietnic zapewnienia mi poborów nie z tej ziemi. Potem -
„ploteczki”. Kim była ta pani, z którą mnie widziano na Plantach. Albo ten
pan, z którym rozmawiałam w tramwaju. Kto mnie odwiedza ze znajomych z
więzienia, kogo ja odwiedzam...
— Jak się to wszystko skończyło?
— Napisałam zażalenie do Bieruta, a życzliwi ludzie dopilnowali, żeby
doszło tam, gdzie trzeba. Krakowska bezpieka bardzo mnie przepraszała. Po
jakimś czasie znowu przypomnieli sobie o mnie. Już nie jeździli za mną
limuzyną, ale telefonowali. Do pracy, do domu, co parę dni — namolnie, bez
większego sensu, po chamsku. Odwiedzali mnie też różni ludzie, niby
znajomi moich znajomych. Na szczęście kilka miesięcy później sprawa
ucichła i wszystko się skończyło.
Znana już z wcześniejszego zdjęcia para: ranny partyzant i opiekująca się nim
nauczycielka, Drogowle, czas wojny i okupacji
(zbiory Ryszarda Wójcika, drogowale.republika.pl)

Kraków, listopad 1951 roku


RAPORT O WYŁĄCZENIU Z SIECI INFORMATORA „999”
Po rozpatrzeniu sprawy stwierdziłem, że informator o pseudonimie „999”
podczas pracy nie wywiązywała się z otrzymywanych poleceń, motywując to
złym stanem zdrowia. Poza tym stwierdzono brak chęci do pracy i przede
wszystkim sporządzenie przez wymienioną skierowanej bezpośrednio do
prezydenta RP osobistej prośby o zwolnienie ze współpracy z organami UBP.
W związku z powyższym proponuję teczkę personalną i roboczą złożyć do
archiwum po uprzednim zaakceptowaniu raportu o wyłączeniu z sieci
informatora o pseudonimie „999”.
Wybrana bibliografia

Źródła archiwalne

Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, sygnatury akt:


1PN Bi 212/5281, IPN Bi 452/60492, 1PN BU 024/95, IPN BU 0173/59,
IPN BU 0259/145 t. 1-3, IPN BU 0259/604, IPN BU 0418/858, IPN BU
0423/7103, IPN BU 724/17, IPN BU 728/45123, IPN BU 749/173-175, IPN
BU 814/45 cz. 1-2, IPN BU 01236/53, IPN BU 01236/1294, IPN BU
01480/827, IPN Gd 480/1/1 i 2, IPN Ki 8/227, IPN Ki 013/195/1 i 2, IPN Ki
013/858, IPN Ki 022/59, IPN Kr 009/145, IPN Ld PF 12/1675 t. 2, IPN Ld
PF 12/2053, IPN Ld PF 12/2159, IPN Ld 030/49, IPN Lu 17/546, IPN Lu
401/16, IPN Po 04/1485, IPN Po 04/3008, IPN Wr 1/487, IPN Wr 024/7587.

Archiwum Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość, sygnatury


akt:
II-Z-13F, KHK-II-S/447.

Źródła opublikowane i maszynopisy

Błażejewicz Zygmunt, W walce z wrogami Rzeczpospolitej. Partyzanckie


wspomnienia z Wileńszczyzny i Podlasia, oprać, i przypisy J. Gillern,
Zwierzyniec—Rzeszów 2003.
Christa Olgierd, U Szczerbca i Łupaszki, Warszawa 2000.
Czaplińska Ruta, Z archiwum pamięci... 3653 więzienne dni, red. K.
Szwagrzyk, J. Żygadło, Wrocław 2003.
Informator o nielegalnych antypaństwowych organizacjach i bandach
zbrojnych działających w Polsce Ludowej w latach 1944—1956, Lublin
1993.
Jedynacka Władysława 1. voto Więcław z d. Gwoździówna, Wspomnienia
z okresu okupacji niemieckiej i stalinowskiej, Leżajsk 2009, maszynopis.
Kociełowicz Stanisława, Przez szczęście i cierpienie, grozę i nadzieję, [w:]
Los Wilnianina w XX wieku, red. M. Mackiewicz, H. Ostrowska, Wilno
2002.
Łabuszewski Tomasz, Krajewski Kazimierz, Od „Lupaszki” do „Młota”
1944—1949. Materiały źródłowe do dziejów V i LI Brygady Wileńskiej,
Warszawa 1994.
Nie było czasu na strach..., z Janiną Wasiłojć-Smołeńską rozmawiają
Marzena Kruk i Edvta Wnuk, Szczecin 2009.
Relacja pani Danuty Osińskiej-Myrty „Danki”, maszynopis, zbiory
Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego.
Wyklęci. Podziemie zbrojne 1944—1963, wybór i oprać. M. Markowska,
Warszawa 2013.

Opracowania, artykuły i wywiady

Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944—1956, red. R.


Wnuk i in., Warszawa—Lublin 2007.
Bereza Tomasz, Wokół Piskorowic. Przyczynek do dziejów
konfliktupolsko-ukraińskiego na Zasaniu w latach 1939—1945, Rzeszów
2013.
Bieniecki Kajetan, Lotnicze wsparcie Armii Krajowej, Warszawa 2005.
Bilski Kazimierz „Rum”, „Zo”, [w:] Drogi cichociemnych, Warszawa
2010.
Busse Krzysztof, Kutkowski Arkadiusz, Bić się do końca. Podziemie
niepodległościowe w regionie radomskim w latach 1945—1950, Lublin—
Radom 2012.
Chociszewski Józef, Ołtarzyk polski katolickiego nabożeństwa, Grudziądz
1883, [online:] https://polona.p1/item/1040680/8 (dostęp: 15 12016).
Elżbieta Zawacka. Miałam szczęśliwe życie, [online:]
https://www.youtube.conVwatch?v=:X73X4MksmcA (dostęp: 8 XII 2015).
Emmerling Marius, Luftwaffe nad Polską 1939, cz. 2: Kampfflieger.,
Gdynia 2005.
Filipowicz Ryszard, Kolonia Wileńska — czas wojny, Warszawa 2008.
Garbacz Dionizy, Przechodniu, pochyl cżoła, Stalowa Wola 2005.
Garbacz Dionizy, Wołyniak, legenda prawdziwa, Stalowa Wola 2008.
Golik Dawid, Żołnierze wyklęci. Antykomunistyczne podziemie zbrojne po
1944 roku, red., pomysł, koncepcja i wybór A. Borowski, red. M. Łątkowska,
Warszawa 2013.
Handke Waldemar, Strzelanina na dworcu w Lesznie. Zbrodnia sądowa
sprzed 65 lat, „Inne Oblicza Historii. Wiedza i Zycie” 2012, nr 1.
Horbaczewski Robert, Nieśmiertelniki z Miętkiego, [online:] http:/ /
www.roztocze.net/newsroom.php/24541_Nie%C5%9Bmiertel-
niki_z_Mi%C4%99tkiego_.html (dostęp: 4 VIII 2015).
Jasiak Ksawery, Z dziejów Konspiracyjnego Wojska Polskiego, Radomsko
2010.
Kania Leszek, Wilno 1944, Warszawa 2013.
Kaźmierczak Krzysztof M., Leszno: Odkryto ślady potyczki z 1947 roku, 4
VIII 2012, [online:] http://www.gloswielkopolski.pl/arty-kul/630589, leszno-
odkryto-slady-potyczki-z-1947-roku, id, t.html (dostęp: 10 XI 2014).
Kaźmierczak Krzysztof Al., Leszno: Upamiętnią bohaterów z 1947 roku?,
1 VI 2012, [online:] http://www.gloswielkopolski.pl/arty-kul/587807,leszno-
upamietnia-bohaterow-z-l 947-roku,id,t.html (dostęp: 10X1 2014).
Kaźmierczak Krzysztof M., Ściśle tajne. Nieznane fakty z historii
Wielkopolski 1945—1989, Poznań 2009.
Kaźmierczak Krzysztof NI., Tajne spec. znaczenia, Poznań 2009.
Kaźmierczak Krzysztof M., Zgładzeni za to, że mieli odwagę, 12 VI 2012,
[online:] &http://www.gloswielkopolski.pl/artykuł/597505,zgladzeni-za-to-
ze-mieli-odwage-galeria,id,t.html (dostęp: 10X12014).
Kaźmierczak Krzysztof M., Znamy losy kobiety, za którą 65 lat temu
oddali życie polscy żołnierze, 22 VI 2012, [online:] http://www.gloswielko-
polski.pl/artykuł/602607,znamy-losy-kobiety-za-ktora-65-lat-te-mu-oddali-
zycie-polscy-zolnierze,id,t.html (dostęp: 10 XI 2014).
Kiełboń Janina, Leszczyńska Zofia, Kobiety Lubelszczyzny
represjonowane w latach 1944— 1956, t. 1, Lublin 2002.
Konspiracja i opór społeczny w Polsce 1944—1956. Słownik biograficzny,
t. 1-4, Kraków 2002-2010.
Kozłowski Patryk, Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko” 1910-1951,
Warszawa 2011.
Krajewski Kazimierz, Na straconych posterunkach. Armia Krajowa na
Kresach Wschodnich II rzeczypospolitej, Kraków 2015.
Krajewski Kazimierz, Łabuszewski Tomasz, Kpt. Władysław Pukasiuk
„Młot”, podlaski komendant 6 Brygady Wileńskiej AK, Czaję Wólka 2006.
Krajewski Kazimierz, Łabuszewski Tomasz, „Łupaszka”, „Młot”,
„Huzar”. Działalność 5 i 6 Brygady Wileńskiej AK (1944-1952), Warszawa
2002.
Krajewski Kazimierz, Łabuszewski Tomasz, Z walk oddziałów 6 Brygady
Wileńskiej Armii Krajowej na Podlasiu. Patrol st. sierz. Adama Ratyńca
„Lamparta” - ostatni partyganci nadbugańskich lasów, Mielnik 2006.
Kryńska Elwira Jolanta, Skazane za patriotyzm. „Druga konspiracja” na
Białostocczyźnie 1945-1956, Białystok 2012.
Kułak Jerzy, Ostatni Zbrojni, „Karta” 1996, nr 18.
Kułak Jerzy, Rozstrzelany oddział. Monografia 3 Wileńskiej Brygady NZW
- Białostocczyźna 1945-1946, Białystok 2007.
Leszczyńska Zofia, Ginę za to co najgłębiej człowiek ukochać może,
Lublin 1998.
Lipski Zbigniew, Jak było, trzeba przypominać, aby historia się nie
powtórzyła. Przypomnienie procesu Heleny Wardal „Miesięcznik
Rycki” 1997, nr 1.
Liszewscy Ewa i Bogumił, Dzielne Polki, Warszawa 2013.
Łowicz Dzieje miasta, red. R. Kołodziejczyk, Warszawa 1986. Łuniewska
Luiza, Szukając „Inki”. Życie i śmierć Danki Siedzjkówny, Warszawa 2015.
Minczykowska Katarzyna, Cichociemna. Generał’Elżbieta Zawacka „Zo”
1909—2009, słowo do czytelnika D. Zawacka-Wakarecy, przedm. P. Gąstał,
Warszawa 2014.
Minczykowska Katarzyna, Generał brygady Lljbieta Zawacka „Zo” 1909-
2009, Warszawa 2015.
Motyka Grzegorz, Na białych Polaków obława. Wojska NKWD w walce
Zpolskim podziemiem 1944—1953, Kraków 2014.
Niwiński Piotr, Działania komunistycznego aparatu represji wobec
środowisk kombatantów wileńskiej AK 1945—1980, Warszawa 2009.
Niwiński Piotr, Okręg Wileński AK w latach 1944-1948, Warszawa 1999.
Nowak Szymon, Bitwy Wyklętych, Warszawa 2016.
Nowak Szymon, Dziewczyny Wyklęte, Warszawa 2015.
Nowak Szymon, Oddziały Wyklętych, Warszawa 2014.
Ostatni komendanci. Ostatni żołnierze 1951—1963, red. G. Kuczyński i
in., Warszawa 2014.
Pietrzak Leszek, Antykomunistyczne podziemie zbrojne na terenie
Inspektoratu Pulany 1944—1956, Warszawa 2011.
Płużański Tadeusz M., Bestie. Mordercy Polaków, Warszawa 2012.
Płużański Tadeusz M., Bestie 2, Warszawa 2013.
Płużański Tadeusz M., Lista oprawców, Warszawa 2014.
Płużański Tadeusz M., Moje spotkania z bestiami, Warszawa 2014.
Płużański Tadeusz M., Oprawcy. Zbrodnie bez kary, Warszawa 2012.
Płużański Tadeusz M., Rotmistrz, Pilecki i jego oprawcy. Biografia,
Warszawa 2015.
Powiat Siedlce w pierwsgej dekadgie rgądów komunisty cgnych, red. K.
Krajewski, Warszawa 2012.
Proces cglonków NSZ wLodgi, Polska Kronika Filmowa 29/45, [online:]
http://www.repozytorium.fn.org.pl/?q=pl/node/419020X12015).
Puchalski Stanisław, Partyzanci „Ojca Jana”, Stalowa Wola 1996.
Pytlakowski Piotr, Syn wyklęty, „Polityka” 2015, nr 38.
Rajski Kajetan, Wilczęta. Rozmowy z dziećmi Żołnierzy Wyklętych,
Warszawa 2014.
Rajski Kajetan, Wilczęta 2. Rozmowy z dziećmi Żołnierzy Wyklętych,
Lublin 2015.
Socha Skarbimir „Jaskółka”, Cgerwona śmierć, cgyli narodginy PRL,
Stalowa Wola 2000.
Sylwetki Kobiet-Żołnierzy, t. 3, red. S. Grochowina, D. Kromp, Toruń
2012. Siadami gbrodni. Prgewodnik po miejscach represji komunistycgnych
lat 1944— —1956, red. nauk. T. Łabuszewski, Warszawa 2012.
Śląski Jerzy, Polska walcząca (1939—1945), Warszawa 1990.
Śląski Jerzy, Żołnierze wyklęci, Warszawa 2012.
Śmietanka-Kruszelnicki Ryszard, Komendant „Zagończyk”. Z dziejów
zbrojnego podziemia anty komunistycznego, Warszawa 2000. Śmietanka-
Kruszelnicki Ryszard, Podgiemie poakowskie na Kieleccgygnie
w latach 1945—1948, Kraków 2002.
Toborek Tomasz, Ukwidaja Konspiracyjnego Wojska Polskiego w
Lódgkiem w latach 1945—1951, „Pamięć i Sprawiedliwość” 2004, nr 1 (5).
Toborek Tomasz, Stanisław Sojcgyński i Konspiracyjne Wojsko Polskie,
Łódź 2007.
Toborek Tomasz, Warsgyc. Wyklęty bohater, Warszawa 2013.
Tym Andrzej, Sgcgątki i mogiły bohaterów nisgcgone w Lublinie...,
[online:] http:// 3obieg.pl/szczatki-i-mogily-bohaterow-niszczone--w-
lublinie-przez-popisowo-pobermanowskie-biurokracje-histo-ryczne (dostęp:
20 I 2016).
Wieliczka-Szarkowa Joanna, Żołnierce Wyklęci Niezłomni bohaterowie,
Kraków 2013.
Wnuk Rafał, Lubelski O kręg AK 1944-1947, Warszawa 2000. Wojnar-
Górecka Danuta, Klementyna. Więzienne wspomnienia z procesu WiN-u,
posł. J. Kurtyka, Kraków 1997.
Wojtylak Marek, Zginęła w obronie Ojczyzny, „Łowiczanin. Kwartalnik
Historyczny” 2009, nr 2.
Zawołać po imieniu. Księga kobiet - więźniów politycznych 1944-1958, t. 1
—2, zebr. i oprać. B. Otwinowska, T. Drzal, Nadarzyn—Pruszków 1999-
2003.
Żołnierze Wyklęci 1943—1963. Historia antykomunistycznego podziemia
niepodległościowego, z. 1—8, dodatek historyczny do dziennika
„Rzeczpospolita” 2011, III-V.

Strony internetowe

(dostęp: 10 stycznia 2016 r.)

www.aord3xz.blogspot.com
www.dhkielce.zhp.pl
www.fundacjapamietam.pl
www.gloswielkopolski.pl
www.ipn.gov.pl
www.lubelska.zhp.pl
www.podziemiezbrojne.blox.pl
www.teatrnn.pl
www.zsll.pl
EUGENIA
Miła, nieznana mi Pani,
Tak mi Panią przedstawiła Wisia. Ponieważ znalazłem się w ciężkiej
sytuacji — bardzo Panią proszę o łaskawe załatwienie dla mnie jednej ważnej
sprawy, która zadecyduje o wielu innych bardzo ważnych sprawach. Chodzi
o to, by Pani wpierw pojechała do Jedlni-Letniska (kierunek Dęblin, stacja za
Radomiem) i udała się do pani Jadwigi Wierzbickiej (pytać o Wierzbickich)
... Dam ... załączoną karteczkę dla tej pani. Zechce się ... bratem przez tę
panią i wypyta się, dlaczego nikt... spotkania w Kielcach. Co się dzieje z
Jadzią? I jeśli wszystko w porządku, niech on z Panią pojedzie do pani Jadzi
w Radomiu ... i odda jej załatwioną paczkę i ustali z nią, kiedy i gdzie ... z
Ryśkiem. Poza ... brata niech Pani pobierze pieniądze dla mnie. A gdy brata i
innych ... nie było, po sprawdzeniu ... w porządku, niech Pani tam pojedzie i
załatwi wszystko z ... Za kłopot, który sprawiam, bardzo przepraszam, ale
wierzę, że Pani mnie rozumie. Służymy zresztą jednej Sprawie i to niech
mnie tłumaczy.
Łączę serdeczne ukłony tak dla Pani, jak i dla moich znajomych, których
Pani pozna.
Zagończyk

***

PS. W przyszłości podpisywał się będę „Jaśko”. Brat nich prześle dla mnie
papierosy (będą dla Wiśki, bo ja nie palę) oraz ks. angiel. [książkę do języka
angielskiego?] i wędlinę.

***

Taki nieco chaotyczny i miejscami nieczytelny gryps przyszedł na kielecki


adres na ulicę Dąbrowskiej 37. Była jesień 1946 roku, a list odebrała
czterdziestojednoletnia, niepozorna nauczycielka, żona inwalidy wojennego.
Nazwała się Eugenia Prauss.
***

Eugenia Prauss z domu Szkwarkowska urodziła się 14 października 1905


roku w Kielcach. Jej rodzicami byli Antoni i Franciszka z domu
Dziedziszewska. Jako kilkuletnia dziewczynka mała Gienia rozpoczęła naukę
w prywatnej pensji Emilii Znojkiewiczowej w Kielcach. Potem
kontynuowała edukację w Gimnazjum Żeńskim im Królowej Jadwigi w
Kielcach oraz w Pedagogium dr. Rowida w Krakowie. Po ukończeniu szkól
podjęła pracę jako nauczycielka w szkole powszechnej w Kuczkowie (1925
—1928), a następnie w Prywatnym Żeńskim Seminarium Nauczycielskim (tu
została aż do wybuch, wojny).
Niemal od zawsze Eugenia była związana z harcerstwem. W wieku
dwunastu lat wstąpiła do Związku Harcerstwa Polskiego (ZHP), a rok później
złożyła harcerskie przyrzeczenie w otoczeniu Gór Świętokrzyskich, na
samym szczycie Łysicy. Była zastępową zuchów, a następnie wodzem
zuchowym i namiestnikiem zuchowym. Rok przed wybuchem wojny
ukończyła szkolenie sanitarne Polskiego Czerwonego Krzyża (PCK).
Wcześniej, w 1929 roku, wyszła za mąż za Stanisława Praussa, artystę
malarza.
W wojennej zawierusze Eugenia od razu wzięła się do działania. Pomagała
ofiarom niemieckich bombardowań i uciekinierom. Już 2 września
rozpoczęła pracę jako sanitariuszka w wojskowym szpitalu. Natychmiast
wstąpiła również do konspiracyjnej Służby Zwycięstwu Polski, a we
własnym domu prowadziła tajne nauczanie. Id mieszkanie stało się wkrótce
miejscem nie tylko nielegalnej nauki, ale także punktem spotkań polskich
harcerzy i szaroszeregowców. Znajdowała się tu także skrzynka do
rozprowadzania podziemnej prasy
Eugenia Prauss, listopad 1946 r.(Instytut Pamięci Narodowej)

Po zakończeniu wojny z niemieckiej niewoli wrócił mąż Eugenii


Stanisław, zatrzymany w 1944 roku w łapance i wywieziony do Rzeszy na
roboty. Niestety w Niemczech stracił nogę i teraz jako inwalida nie tylko nie
mógł zająć się rodziną, ale sam potrzebował opieki. Eugenia ponownie
podjęła pracę w kieleckich szkołach. Najpierw pracowała w dobrze sobie
znanym Gimnazjum im. Królowej Jadwigi, a później w szkole im.
Słowackiego. Wróciła także do harcerskiej działalności, w 1946 roku została
mianowana kierowniczką Wydziału Zuchowego w Komendzie Chorągwi
Harcerzy w Kielcach.
Dziś już nie pamięta, którego dokładnie to było października.Z pewnością
gdzieś pod koniec miesiąca. Był rok 1946. Ktoś zapukał do drzwi. Na progu
stał młody żołnierz i uśmiechał się serdeczne. Gdy wszedł do środka,
rozejrzał się niespokojnie po pokoju, jakby chciał się upewnić, że są sami. Po
dłuższej chwili zaczął mówić. Zbyt szybko, aby można go było dokładnie
zrozumieć. Poprosiła, żeby powtórzył wszystko jeszcze raz, od początku, ale
wolniej i spokojnie. Dopiero wtedy go zrozumiała. Młody człowiek przynosił
wiadomość od zamkniętych w więzieniu Jadwigi Hałubek i „Zagończyka”.
Od tego wszystko się zaczęło. Mundurowy nazywał się Adam Jagiełło i był
strażnikiem w kieleckim UB.
***

Północ dawno minęła. Było nadzwyczaj spokojnie. Podczas nocnej służby


w kieleckim UB najczęściej dało się słyszeć dochodzące zza ścian krzyki
przesłuchiwanych i zawodzenia torturowanych. Ale tej nocy panowała
wyjątkowa cisza. Nikogo z aresztu nie wezwano na przesłuchanie, nikogo nie
zaciągnięto do bicia. Tylko gdzieniegdzie spod nóg uciekały spłoszone
myszy, a ćmy tańczyły w chybotliwym świetle żarówek.
W tę jedną z pierwszych wrześniowych nocy Adam Jagiełło, raczej żeby
nie zasnąć niż z chęci dokładnego wypełniania swoich obowiązków,
systematycznie przechadzał się korytarzem w tę i z powrotem, nasłuchując,
co się dzieje za drzwiami cel. Ale wszędzie panował błogi bezruch i cisza.
Kiedy za kolejnym obchodem dotarł do drzwi celi numer sześc wydało mu
się, że coś od wewnątrz skrobie w deski. W pierwszej chwili pomyślał o
natrętnej myszy. Tupnął głośniej raz i drugi, aby przepłoszyć gryzonia.
Nasłuchiwał. Tupnął trzeci raz, ale szmer nie dość, że nie ustał, to jeszcze się
wzmógł.
— Co jest? - spytał nieswoim głosem.
— Panie strażniku - zza drzwi dobiegł stłumiony męski głos.- Wielka
prośba. Muszę wyjść do toalety.
Jagiełło zastanowił się przez moment. Wiedział, że w celi numer sześć
siedzi bardzo ważny więzień i groźny bandyta — Franciszek Jaskulski
„Zagończyk”, komendant kieleckiego WiN-u. Czy nie będzie zbyt dużym
ryzykiem spełnienie prośby oskarżonego? Czy w ogóle wdawanie się z nim
w dyskusje jest bezpieczne? Zbyt długo się wahał.
Karta Franciszka Jaskulskiego „Zagończyka” sporządzona przez WUBP w Kielcach
(Instytut Pamięci Narodowej)

— jest pan tam jeszcze? — dopytywał głos z celi.


— Jestem. Już otwieram.
Odryglował drzwi i wypuścił na korytarz lekko przygarbionego
mężczyznę. Stał przed nim wymizerowany, siwiejący starszy człowiek.
Więzień bardziej wyglądał na styranego życiem urzędnika niż na
niebezpiecznego dowódcę leśnych band. Przez moment ich spojrzenia się
spotkały. I wtedy „Zagończyk” wcisnął do ręki Jagielle mały świtek papieru.
Błagam pana na wszystkie świętości, niech pan wyśle ten gryps do
Radomia. Adres jest z tyłu karteczki...

***

Tegoroczny 26 września był wyjątkowo ciepłym dniem. Słońce nic sobie


nie robiło z tego, że według kalendarza kilka dni temu rozpoczęła się jesień.
Z najwyższego punktu na niebie przygrzewało tak mocno, jak w najcieplejsze
dni wakacyjnych miesięcy. Na placu Partyzantów w Kielcach ludzie mijali
się w pośpiechu. Mało kto przystawał przed skromnymi straganami. Każdy
miał do załatwienia swoje sprawy. Było gwarno i tłoczno. W tym tłumie
przystanęła młoda kobieta z bukietem żółtych kwiatów w ręku. Dało się
zauważyć, że jest zdenerwowana. Często przestępowała z nogi na nogę,
przechadzała się w kółko i co chwila zerkała na zegarek. Można było się
domyślić że dziewczyna czeka na spóźniającego się narzeczonego. Minuty
dłużyły się jej niemiłosiernie. Ale wreszcie ktoś podszedł do niej od tyłu.
Młody, szarmancki, w mundurze. Zdjął rogatywkę, ucałował dziewczynę w
rękę i ukłonił się.
— To pan jest...? — wyjąkała zdziwiona.
— Tak. A pani to Jadwiga Kołodziejska?
Skinęła głową.
— Chodzimy stąd, musimy gdzieś porozmawiać. Mam przesyłkę od
„Zagona”.
Nie odeszli daleko. Usiedli na pierwszej napotkanej ławce, w bardziej
ustronnym i spokojniejszym niż plac miejscu. Wtedy Adam Jagiełło podał
kobiecie małą karteczkę i wyłuszczył pozostałe żądania aresztowanego
dowódcy. Sprawa wyglądała bardzo poważnie, „Zagończyk” spodziewał się
kary śmierci, ale mimo to wierzył, że dzięki pomocy z zewnątrz odzyska
wolność. Więzienny strażnik półgłosem nakreślił kobiecie ogólny zarys
planowanej przez „Zagończyka” akcji. Prosił o środki niezbędne do
wykonania zadania. Umówili się na spotkanie za dwa dni i rozeszli się, każde
w swoją stronę.
Dnia 28 września Jadwiga Kołodziejczyk ponownie bez celu kręciła się po
placu Partyzantów. Tym razem nie miała bukietu żółtych kwiatów i nie była
już tak spięta jak poprzednio. Również jej „narzeczony” przyszedł wcześniej
niż dwa dni temu. Znów oddalili się od ruchliwego placu, kierując się w
stronę ławki.
Adam Jagiełło, strażnik UB Kielce
(Instytut Pamięci Narodowej)

Kobieta dyskretnie przekazała żołnierzowi przygotowane pakunki. Było to


5000 złotych, dwie paczki papierosów oraz grypsy napisane do dowódcy
przez jego podkomendnych. Jagiełło podał jej z kolei odcisk klucza odbitego
w mydle i zobowiązał, aby kobieta jak najprędzej dorobiła identyczny
egzemplarz w poleconym zakładzie ślusarskim. Było to niezwykle istotne dla
powodzenia całej akcji. Odbity klucz otwierał pierwszą więzienną bramę.
Młodzi spotkali się jeszcze raz — 2 października. I znowu wymienili się
akcesoriami. Ona podała mu dwa egzemplarze dorobionych kluczy i
wojskowe buty dla „Zagończyka”. A on przekazał jej naszkicowany przez
dowódcę plan ucieczki oraz gryps do partyzantów. Mieli przygotować i
podać strażnikowi pistolet maszynowy Sten, dwa pistolety krótkie i dwa
granaty. Broń ta miała posłużyć „Zagonowi” do rozpoczęcia działań
wewnątrz ubeckiego aresztu i sterroryzowania strażników. Termin
planowanej akcji ustalono na_i noc z 5 na 6 października.
Kolejny ruch miał należeć już do partyzantów „Zagończyka".

***

— Czołem, kapitanie „Marku”! - Tymi słowami Adam Jagiełło przywitał


przybyłego konspiratora.
Spotkali się we wsi niedaleko Kielc, w gospodarstwie rodziców ubeckiego
strażnika. Czesław Niedbała „Marek”, chcąc sprostać więziennym rozkazom
dowódcy i jak najlepiej przygotować akcję uwolnienia komendanta, stawił
się osobiście. Jakież było jego zdziwienie, kiedy usłyszał to powitanie. Skąd
Adam Jagiełło mógł znać stopień i pseudonim żołnierza? Przecież nigdy
wcześniej się nie widzieli a jego rozmówca nie miał prawa wiedzieć, kto
konkretnie zjawi się na tajnym spotkaniu u jego rodziców. U czujnego
starego żołnierza polskiego podziemia wzbudziło to pierwsze wątpliwości i
rzuciło cień podejrzenia na rozmówcę.
— Kapitanie „Marku” — mówił dalej Jagiełło, nie zauważywszy swojego
błędu — komendant „Zagończyk” to żołnierz potrzebny Polsce na wolności.
Musimy wspólnie uwolnić go z komunistycznego więzienia. Takich ludzi jak
Jaskulski Polska potrzebuje teraz najbardziej.
Zbyt patetycznie i zbyt nachalnie! — myślał „Marek”, analizując każde
słowo wypowiedziane przez będącego na komunistycznej służbie strażnika
UB.
— Akcję należy przeprowadzić w trybie pilnym. Z pewnością przed
wyborami. To słowa samego komendanta — kontynuował Jagiełło.
Wszystko miało się odbyć szybko i bez problemów. „Zagończyk”
potrzebował tylko broni, żeby obezwładnić straż więzienną. Żądał automatu,
dwóch pistoletów i dwóch granatów. Razem z Jagiełłą mieli sterroryzować i
rozbroić pozostałych strażników, a potem wyjść na zewnątrz, otwierając
sobie dorobionymi, a potem zdobytymi kluczami kolejne furtki. Łatwizna! W
wyznaczonym punkcie na uwolnionego dowódcę miała czekać w
samochodzie kilkuosobowa obstawa z „Markiem” na czele. Żołnierze
podziemia mieli zabrać „Zagończyka” i zawieźć go w bezpieczne miejsce.
— „Zagończyk” to wspaniały człowiek, prawdziwy Polak. — Jagiełło
ciągle powtarzał te same słowa, brzmiące jak puste frazesy. — Więcej
pożytku z niego dla naszej Ojczyzny będzie na wolności niż kratami.
Musimy za wszelką cenę go uwolnić.
— No dobrze. — Niedbała jeszcze trochę się wahał. — Porozmawiam z
ludźmi i przygotuję grupę. Ustalę z podkomendnymi, kto konkretnie weźmie
udział w akcji...
— Me tę robotę — wszedł mu w słowo strażnik — musi wykonać sztab.
Koniecznie - sama góra. Takie jest życzenie „Zagończyka”.
— Dobrze - odpowiedział krótko „Marek”.
Kończyli już. Na pożegnanie Niedbała rzucił zimno i lakonicznie:
— Zobaczymy, co się da zrobić w kwestii broni i całej akcji. Albo ja albo
ktoś od nas skontaktuje się z wami w najbliższym czasie.
Kiedy „Marek” wrócił do swoich, miał już niemal pewność. Przekazał
żołnierzom niewesołe wieści. Akcja uwolnienia „Zagończyka” to
najprawdopodobniej ubecka prowokacja, podczas której komuniści
zamierzają aresztować całe dowództwo Związku Zbrojnej Konspiracji
(ZZK). W żadnym razie nie wolno więcej kontaktować się ze strażnikiem
więziennym ani przekazywać mu żądanej broni. Taki jest ostateczny rozkaz.

***

I wtedy wszystko się urwało. Tak dobrze zapowiadająca się akcja ucieczki
z więzienia „Zagona” stanęła pod znakiem zapytania.
Datowany na 17 lipca 1946 r. ubecki plan ujęcia „Zagończyka” w Jedlni-Letnisku.
„Zagończyka” udało się zatrzymać kilka dni później w tej samej miejscowości
(Instytut Pamięci Narodowej)

Nie wiadomo tylko, kto był tym bardziej rozczarowany: ubecki strażnik,
który całym sercem zaangażował się w przygotowania, czy sam główny
zainteresowany. Jaskulski nie mógł uwierzyć w brak profesjonalizmu swoich
żołnierzy. Nie dość, że zbyt opieszale zabrali się a za organizowanie operacji,
to teraz jakby całkiem zapadli się pod ziemię i słuch po nich zaginął. Takie
wieści przykazał mu Adam Jagiełło. W takim razie — co dalej?
Komendant przypomniał sobie o Jadwidze Hałubek „Fidze” która siedziała
w tym samym areszcie kilka cel dalej. Wiedział że „Figa” należała do AK i
że po wojnie również konspirowała. Postanowił zaryzykować. I znów przez
strażnika wysłał do niej gryps z prośbą o zarekomendowanie pewnej osoby z
Kielc, dzięki której ponownie mógłby nawiązać kontakt ze swoimi ludźmi.
Po godzinie przyszła odpowiedź. Na pomiętej karteczce ktoś napisał
niewyraźnie: „Eugenia Prauss Kielce ul. Dąbrowskiej 37. Osoba dobrze
znana i pewna. Załatwi wszystko”. Na drugim, jeszcze bardziej zniszczonym
skrawku papieru znajdowała się wiadomość bezpośrednio dla poleconej
kobiety, z prośbą, by uczyniła wszystko, co tylko można, by ułatwić ucieczkę
„Zagończyka” z aresztu.
Dalej poszło już sprawniej, w proces uwolnienia komendanta ZZK
wtajemniczone zostały kolejne osoby. Kiedy Eugenia Prauss dostała pierwsze
dwa więzienne grypsy, wiedziała, co musi robić. Zbyt dobrze orientowała się
w sytuacji panującej w zajętym przez komunistów kraju, aby zlekceważyć
rozpaczliwe wezwanie o pomoc. Momentalnie ożyły w niej harcerskie i
konspiracyjne nawyki. Dobrze znała „Figę” i wiedziała, kto to „Zagończyk”.
Jej podejrzeń nie wzbudziło nawet to, że ubecki strażnik przekazał jej już od
siebie, że konieczne będzie zorganizowanie dużej sumy pieniędzy na
potrzeby akcji. W końcu tak poważne przedsięwzięcie wymagało dużego
zaangażowania, również finansowego.
Jako nauczycielka nie mogła rzucić pracy i zająć się kwestiami
organizacyjnymi. A może też trochę dla własnego bezpieczeństwa do Jedlni-
Letniska wysłała kogoś innego. Poprosiła o pomoc swoją znajomą, Zofię
Janiszewską, która wkrótce wybrała się w podróż. Bez przeszkód dotarła do
Jedlni i spotkała się z Jadwigą Wierzbicką. Przekazała jej wiadomość od
„Zagończyka” i zobowiązała do załatwienia pieniędzy. Całą sumę w
wysokości 100 dolarów Wierzbicka zdobyła w Dęblinie od Zofii
Wojciechowskiej. Przewiozła pieniądze do domu Janiszewskiej i osobiście
przekazała Praussowej. Eugenia na bazarze wymieniła obcą walutę na
złotówki i 50 000 złotych wręczyła Jagielle, który ponownie domagał się
koniecznej do przeprowadzenia akcji broni.
I znów zaczęły się piętrzyć trudności. Raptem urwał się kontakt z Jagiełłą,
a przybyli do Kielc partyzanci „Zagona” (jego brat Ignacy i Jan Stepanoff
„Orbis”) nie mogli zastać Praussowej w domu. Wtedy przyszedł drugi gryps
od „Jaśka”. Jeszcze bardziej chaotyczny.

Droga Pani,
Za wszystko, co dotychczas Pani dla mnie zrobiła, serdecznie z całego
serca dziękuję. Nie zrobiła Pani tego dla mnie, zrobiła Pani to dla naszej
sprawy, bo ja się nie liczę, liczy się tylko to, co mogę dać - pracując. Muszę
wspomnieć Wisię. Lubię ją bardzo za jej szczery, gorący entuzjazm i
umiłowanie naszej Sprawy. Cechuje ją humor i czysto harcerskie podejście
(sam jestem podharcmistrzem Chorągwi Wielkopolskiej), ale... ma jakąś
paskudną ideę, że ja rzekomo muszę wyjść na wolność i prowadzić
wszystkich jako wódz. Ostatnio ją za to zrugałem. Mogę pracować jak każdy
na swoim stanowisku, bez żadnych wygórowanych ambicji. Owszem, ja
mogę zostać wodzem... gromady zuchowej. Siedziały tu moje znajome, które
naopowiadały jej niestworzonych bajd. Poza tym w grypsach nieraz
wypowiadałem się na temat naszej pracy — co było złe, jak to naprawić i jak
iść naprzód, by dojść do zwycięstwa. Musiała to zapamiętać i dlatego kreuje
mnie na wodza. Wyjaśniam sprawę dla porządku.
Nie wiem, jak Panią przyjęto. Wydaje mi się, że wróciła Pani stamtąd
rozczarowana i rozgoryczona, za co Panią bardzo przepraszam. Proszę mi
wierzyć, że to, co ja przeżyłem, można porównać i do buntu aniołów, i do
cierpienia z Góry Oliwnej... Dlaczego? Mam wrażenie, że myślimy jednymi
kategoriami i stąd żadnych bliższych wyjaśnień nie muszę udzielać. To był
sadyzm z ich strony, by nawet kilka słów do mnie skreślić. Sądzę, że dziś
ktoś na pewno przyjedzie. Ja muszę wyjść na dniach i to przed wyborami, nie
dlatego, że o mnie chodzi, chodzi o sprawę Polski, o jej to be or not to be, tu
każda cegiełka potrzebna. Muszę wyjść, choćbym nawet miał poświęcić
uwolnienie siostry, braci i szwagra z więzienia. Tu chodzi o tysiące ludzi i o
setki tysięcy głosów wyborczych. Niech Pani od siebie dziś kilka słów też im
pośle. Czy nie ma kogoś w K. [Kielcach], przez kogo można by się z nimi
skontaktować? Kogoś, kto poprowadziłby tu pracę na przyszłość?
Metody przyszłej pracy całkiem zreformuję, by zapewnić większe
bezpieczeństwo naszym ludziom. Miałem czas przemyśleć to w szczegółach.
Czy mógłbym poprosić o książkę z zakresu socjologii, psychologii, filozofii,
ekonomii czy też etyki lub dogmatyki katolickiej o wyższym poziomie albo
podręczniki do angielskiego bądź francuskiego? Chodzi o jedną albo o dwie
książki, bez konkretnego nazwiska. Zwrócę.
Łączę serdeczne ukłony dla jej męża, a dla Pani serdeczne ucałowania rąk.
Jaśko

***

Kolejna bezsenna noc. Nerwy napięte do granic wytrzymałości. Przecież


powinno się już zacząć. Akcja oswobodzenia „Zagona” powinna już trwać.
Musiały znów pojawić się nieprzewidziane trudności. Od kilku dni - cisza. Z
aresztu zniknął znajomy strażnik i grypsy przestały dochodzić. Partyzant raz
jeszcze zaryzykował. Słysząc na korytarzu kroki wartownika, nieśmiało
zapukał do drzwi.
— Panie strażniku.
Przez judasza „Zagończyk” ujrzał obcą twarz, ale kontynuował.
— Czy ma pan może aspirynę? Nie mogę już wytrzymać tego bólu głowy.
Bardzo pana proszę...
— Niech będzie, zaraz pójdę po lekarstwo.
Po chwili wrócił. Otworzył judasza i podał więźniowi lekarstwo z kubkiem
wody. Nie zamykał drzwiczek, tylko obserwował, jak skazaniec łyka
tabletkę.
— Co się stało z Jagiełłą? Już kilka dni, jak go nie ma — zapytał więzień
jakby od niechcenia, między jednym a drugim haustem wody.
Osoby zamieszane w sprawę oswobodzenia „Zagończyka”, od góry: Jadwiga
Kołodziejska, Zofia Januszewska i Jan Stepanoff „Orbis”
(Instytut Pamięci Narodowej)

— To wy jeszcze nic nie wiecie?


— A skąd mam wiedzieć? Nie mamy tu radia, a gazety za kraty nie
docierają.
— Tego nie napiszą w gazetach.
— Ale co się stało?
— Nie wiem, czy mogę z wami o tym mówić, bo to może dotyczyć
również was.
— Mnie?
— Tak. Jagiełło został zatrzymany.
Zapadła kilkusekundowa cisza.
— Za co?...
— A kto go tam wie. Śliska sprawa. Podobno znaleziono u niego większą
sumę pieniędzy.
— Rany boskie...
— Słucham?
— Panie kochany, tylko w panu nadzieja. Ratuj pan tych ludzi...
— Jakich ludzi? Ja?
— Czy mogę panu zaufać? — zapytał wprost „Zagończyk”.
— Ale w jakim sensie? Jestem przecież waszym strażnikiem.
— Musi mi pan pomóc. Chociaż nie, nie mnie, ale tym ludziom. Jeśli
wiadomość nie dojdzie do nich na czas, będą zgubieni.
— Co miałbym zrobić?
— Nic wielkiego. Trzeba wysłać krótki telegram do Jedlni-Letnska. Zaraz
napiszę kilka słów i podam panu adres. Proszę też ostrzec jedną kobietą
mieszkającą w Kielcach. Adres zna Wiśka zamknięta w celi numer jeden.
Po chwili Henryk Kołtuński odebrał od „Zagończyka” zapisaną malutkimi
literami karteczkę. Zamknął judasza, podszedł do światła i przeczytał:

Panie, błagam Pana na Boga i na honor uczciwego Polaka o ratunek dla


tych ludzi, którzy są na wolności. Niech Panu Bóg wynagrodzi. Domyślam
się wszystkiego. O mnie nie chodzi, zakopać nikogo nr zakopię, ale ratować
trzeba tych na wolności. Jedną profesorkę w K [Kielcach] trzeba ostrzec.
Adres zna Wisia. Poza tym niech Pan wyśle telegram przez kogoś, ale nie z
Kielc, tylko z innego urzędu, i to natychmiast. Wisia da się porąbać, a nie
zdradzi. Adres: Wojtecka Z fia - Jedlnia-Letnisko, powiat Radom. Treść
telegramu: „Igul wyjechać natychmiast do Malwiny. Stan beznadziejny.
Knoll”. Niech Pan opłatę zapłaci, zwrócę stokrotnie. Do tej profesorki trzeba
zajść do szkoły może przez kogoś znajomego, lepiej, żeby Pan sam nie
chodził. Błagam Pana o ratunek dla tych ludzi. Niech Pana Bóg ma w swej
opiece. Kartkę dobrze schować, a później zniszczyć. Na Boga, niech Pan to
załatwi. Ufam Panu.

Strażnik podszedł pod celę Jadwigi Hałubek. Chwilę rozmawiał przez


judasza. Kobieta przekazała mu dokładne dane adresowe Eugenii Prauss. Do
końca nie wiadomo, czy Henryk Kołtuński z UB w nie planował ostrzec
konspiratorów, czy też po prostu nie zdążył.

***

Pierwszy wpadł Jagiełło. W jego kuferku znaleziono dwa dorobione klucze


do bramy aresztu i 24 500 złotych. Później aresztowania poleciały lawinowo.
Po Eugenię przyszli 19 listopada. Była spokojna, kiedy przetrząsali jej
mieszkanie. Niestety jej błąd polegał na tym, że nie zniszczyła
przekazywanych z więzienia grypsów. Znaleźli je i zachowali jako dowód w
sprawie przeciwko nauczycielce i całej grupie zamieszanej w spisek. Tego
samego dnia UB zatrzymało swego drugiego strażnika. 5 grudnia wpadli
Jadwiga Kołodziejska, Jadwiga Wierzbicka, Zofia Janiszewska i Jan
Stepanoff. Jadwigi Hałubek komuniści nie musieli zatrzymywać, ponieważ
od sierpnia siedziała w ubeckim areszcie.
Wobec aresztowania ludzi zamieszanych w sprawę cały misternie
przygotowywany plan ucieczki „Zagończyka” legł w gruzach. Jednak w
obawie przed inną akcją z zewnątrz lub ponowieniem próby ucieczki
komendanta ZZK prędko osądzono i skazano na karę śmierci. Komuniści
spieszyli się bardzo. Franciszka Jaskulskiego rozstrzelano 19 lutego 1947
roku, na trzy dni przed mającymi wejść w życie przepisami ustawy o
amnestii.
Dnia 14 kwietnia 1947 roku przed Wojskowym Sądem Rejonowym w
Kielcach stanęło w sumie osiem osób oskarżonych o udział w spisku, którego
celem było uwolnienie „Zagończyka”. Sądzono dwóch ubeckich strażników:
Adama Jagiełłę i Henryka Kołtuńskiego. Obok nich na ławie zasiadło pięć
kobiet (Eugenia Prauss, Jadwiga Hałubek, Jadwiga Kołodziejska, Jadwiga
Wierzbicka i Zofia Janiszewska) oraz Jan Stepanoff „Orbis”. Dowodami w
sprawie, oprócz znalezionych przy Jagielle kluczy i pieniędzy, były grypsy
zarekwirowane w mieszkaniu Eugenii Prauss.
Akt oskarżenia liczył dziesięć stron maszynopisu i dokładnie opisywał
przebieg zdarzeń. Znalazło się w nim również miejsce na szczegółowe
odniesienie do czynu każdego z oskarżonych i wskazanie jego konkretnej
winy w całej sprawie.
Eugeniię Prauss oskarżono o to, że „w zamiarze ułatwienia ucieczki
aresztowanemu «Zagończykowi» weszła w porozumienie z wartownikiem
WUBP w Kielcach, Jagiełło Adamem, któremu w dniu 31 października 1946
r. podała 50 tys. zł, tytułem nagrody za ułatwienie ucieczki”.
Ubecka karta aresztowanej Eugenii Prauss
(Instytut Pamięci Narodowej)

Ogłoszone przez sąd następnego dnia wyroki mogłyby zadziwić opinię


publiczną i samych oskarżonych swą łagodnością. Być może sędziowski
werdykt dlatego był tak wyjątkowo łaskawy, że główny winowajca,
„Zagończyk”, już nie żył? A może na sprawę z kwietnia 1947 roku duży
wpływ miała obowiązująca ustawa amnestyjna? Nie dowiemy się tego chyba
nigdy. Dość powiedzieć, że jedynym rzeczywiście skazanym został Adam
Jagiełło, któremu zasądzono pięć lat więzienia. A przecież i w jego
przypadku (zdrada komunistycznej służby w UB i pomoc „bandycie”) kara
mogła być zupełnie inna - surowsza, ma się rozumieć. Adam Jagiełło cały
wyrok odsiedział (wyszedł na wolność 8 listopada 1951 roku). Podobno
podczas śledztwa by bity, a w ciągu tych pięciu lat przebywał między innymi
w ośrodku pracy w Jaworznie, gdzie pracował w kopalni. Drugi strażnik,
Henryk Kołtuński, dostał wyrok trzech lat więzienia, a Jadwiga Kołodziejska
została skazana na dwa lata. Wyroki jednego roku więzienia dostali „Figa” i
„Orbis”, a Jadwigę Wierzbicką i Zofię Janiszewską uniewinniono. Za
wyjątkiem Jagiełły wszystkim pozostałym wyroki na mocy amnestii
darowano.
Eugenię Prauss uznano winną tego, „że w dniu 31 października 1946 r.
wręczyła oskarżonemu Jagielle 50 tys. zł, którą to kwotę otrzymała ze
sprzedaży 100 dolarów, które znów otrzymała od oskarżonej Wierzbickiej.
Wiedząc przy tym, że «Zagończyk» jest w areszcie, oraz to, że Jagiełło jest
funkcjonariuszem UB i ma kontakt z «Zagończykiem», mogła przy tym
wiedzieć i przypuszczać, że Jagiełło dopuszcza się jako funkcjonariusz UB
przestępstwa i że przyjmując tak wielką kwotę, narusza swój obowiązek
służbowy i że będzie za to pomagał «Zagończykowi» w uwolnieniu się z
aresztu”.
Kobietę skazano na odsiadkę jednego roku więzienia. Jej również na mocy
amnestii darowano całą karę.

***
Po zamknięciu sprawy „Zagończyka” i urzędowym darowaniu kary mogło
się zdawać, że Eugenia Prauss ma już spokój. Że może zająć się pracą w
szkole i opieką nad mężem. Niestety, przez kolejne lata komunistyczne
służby regularnie pojawiały się w życiu skromnej kieleckiej nauczycielki.
Ślady tego nią zainteresowania możemy znaleźć w archiwum IPN. Oto
przykłady niektórych dokumentów dotyczących inwigilacji Eugenii Prauss:

Wrocław, 21 czerwca 1952 r. Do Naczelnika Wydziału III WUBP w


Kielcach. Proszę o ustalenie, czy ob. Prauss Eugenia Józefa (...), były członek
AK z grupy „Bończy”, ujawniła się przed Komisją Likwidacyjną i zdała broń
krótką kaliber 7,35 mm typu Frommer, węgierska. Według posiadanych
przez nas danych wymieniona w 1946 r. otrzymała wspomnianą broń, którą
przechowywała w poprzednim miejscu zamieszkania w Kielcach przy ul.
Jerozolimskiej 37, róg Przechodniej 4. Sprawa pilna.

Kielce, 3 listopada 1952 r. Do naczelnika Wydziału III WUBP we


Wrocławiu. W odpowiedzi na Wasze pismo (...) komunikujemy, że ww.
zamieszkuje obecnie w Kielcach i pracuje jako nauczycielka w szkole
podstawowej. Jednocześnie nadmieniamy, że ww. była dwukrotnie
zatrzymywana przez WUBP w Kielcach, jako podejrzana o przynależność w
do nielegalnej organizacji i na mocy amnestii została zwolniona.

20 października 1952 r. WUBP Kielce. Proszę o udzielenie informacji o


następującej osobie: Prałs [powinno być: Prauss] Eugenia Juzefa.
Nauczycielka. Zapytuje WUBP Wrocław.

6 listopada 1952 r. Zawiadamiamy, że drugostronnie wymieniona figuruje


w kartotece ogólnej WUBP Kielce zatrzymana 18.08.45 przez WUBP Kielce
(...) jako członek nielegalnej organizacji, zwolniona na podstawie amnestii
19.10.45. Ponownie zatrzymana 14.11.46 przez WUBP Kielce za
kontaktowanie się z członkami organizacji WiN i udzielanie pomocy w
zwolnieniu z więzienia. Ujawniona 11.05.1946 w WUBP Kielce.
Jedna z ubeckich notatek poświęconych Eugenii Prauss
(Instytut Pamięci Narodowej)

WUBP Kielce, dnia 26.02.1953 r. Wywiad w sprawie Ob. Praussowej


Eugenii zam. w Kielcach przy ul. Dąbrowskiej 37. W toku
przeprowadzonego wywiadu ustalono: Obywatelka Eugenia Józefa Prauss,
córka Antoniego i Franciszki z domu Dziedziszewska, ur. 16 września 1905
r. w w Kielcach, Polka, wyznania rzymskokatolickiego, mężatka. Pochodzi z
rodziny mieszczańskiej, posiada wykształcenie średnie, nauczycielka,
bezpartyjna. Przed wojną pracowała jako nauczycielka w Szkole Królowej
Jadwigi w Kielcach. Działalność polityczną przejawiała w różnych
organizacjach religijnych oraz w harcerstwie. Do władz sanacyjnych
ustosunkowana była pozytywnie. Przez cały okres okupacji niemieckiej
częściowo pracowała jako nauczycielka, a jednocześnie należała do
podziemnej organizacji AK na terenie Kielc. Po wyzwoleniu Polski
ponownie objęła pracę jako nauczycielka w Szkole im. Królowej Jadwigi
przy ul. Słowackiego w Kielcach, gdzie pracuje do obecnej chwili Politycznie
nie udziela się. Moralnie zachowuje się bez zastrzeżeń. Do obecnego ustroju,
ZSRR i przemian społecznych ww. wraz z mężem ustosunkowani są
negatywnie. Przejawia się to tym, że ww. wywodzi się z rodziny
mieszczańskiej oraz przebywa na usługach kleru i ludzi wrogo
ustosunkowanych do Polski Ludowej, ponieważ ww. jest zapatrywań
wybitnie sanacyjnych sprzed 1939 roku. Ob. Eugenia Prauss przebywa w
ścisłym kontakcie z klerem oraz z zakonnicami. Lecz nazwisk kontaktów nie
ustalono, ponieważ nie mamy możliwości dotarcia do miejsca pracy jak
również i na miejscu zamieszkania ww. z nikim koleżeństwa nie utrzymuje,
ponieważ wykazuje wyższość swej osoby. Ob. Eugenia Prauss posiada męża
Stanisława Praussa, ur. 1902 r., z zawodu artysta malarz, obecnie inwalida,
bezpartyjny. Przed wojną pracował jako artysta malarz. Działalność
polityczna ww. nie jest znana. W okresie okupacji niemieckiej do 1944 r.
nadal pracował jako malarz, a jednocześnie należał do ZWZ, a następnie do
AK. Nie wiadomo, jaką pełnił funkcję oraz pod czyim dowództwem służył.
W 1944 r. podczas ogólnej łapanki został przez Niemców zatrzymany i
wywieziony na roboty przymusowe do Rzeszy, gdzie przebywał do
wyzwolenia. Po wyzwoleniu Polski w 1945 r. wrócił z Niemiec do Kielc, z
tym że podczas pobytu w Niemczech postradał nogę i do obecnej chwili
wykonuje roboty artystyczno-malarskie u siebie w domu. Politycznie nie
udziela się. Nadmieniamy, że ob. Eugenia Prauss po wyzwoleniu Polski
miała być aresztowana przez organy Bezpieczeństwa Publicznego w
Kielcach, lecz za co nie ustalono.

We wrześniu 1954 roku Eugenia Prauss jeszcze raz została aresztowana.


Miało to związek ze śledztwem w sprawie Kazimierza Załęskiego „Bończy”.
Po kilku przesłuchaniach zwolniono ją. Podczas jednej z takich rozmów
śledczy wypytywali Eugenię również o działalność w konspiracji
antykomunistycznej oraz o sprawę „Zagończyka”.
— Przez cały okres okupacji niemieckiej mieszkałam w Kielcach przy
ulicy Dąbrowskiej 37 — odpowiadała. — Prowadziłam tajne komplety z
zakresu szkoły podstawowej i trzech pierwszych klas szkoły średniej. Do
żadnej organizacji konspiracyjnej nie należałam. Po wyzwoleniu Polski nadal
mieszkałam w Kielcach i w lutym 1945 roku podjęłam pracę w szkole im.
Królowej Jadwigi jako nauczycielka klas podstawowych, gdzie pracuję do
obecnej chwili. Po wyzwoleniu również do żadnej organizacji konspiracyjnej
nie należałam. Pragnę w tym miejscu dodać, że w dniu 29 czerwca 1945 roku
zostałam zatrzymana przez WUBP w Kielcach pod zarzutem utrzymywania
kontaktów z nielegalną organizacją, do której należeli Derej i Głowacki,
mieszkańcy Kielc i moi byli uczniowie. Wymienieni bez mojej wiedzy na
strychu mojego domu ukryli powielacz. Po wyjaśnieniu, że ja o powyższym
nic nie wiedziałam i że nie miałam żadnego kontaktu w tymi osobami,
zostałam 20 października 1945 roku zwolniona. Następnie w listopadzie
1946 roku po raz drugi zatrzymało mnie WUBP w Kielcach, tym razem pod
zarzutem udzielania pomocy zatrzymanemu „Zagończykowi” w planowanej
przez niego ucieczce z aresztu WUBP w Kielcach. W konsekwencji zostałam
kwietniu 1947 roku skazana przez Sąd Wojskowy na jeden rok więzienia.
Kary tej jednak nie odbywałam, gdyż na mocy ustawy o amnestii została mi
darowana.
Eugenia Prauss
(www.dhkielce.zhp.pl)

Po wyjściu na wolność Eugenia Prauss wróciła do pracy z młodzieżą.


Nauczała w Szkole Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącym im. Królowej
Jadwigi, a następnie w Szkole Podstawowej i Liceum im. Juliusza
Słowackiego w Kielcach. W 1947 roku pod jej kierunkiem zorganizowano
kolonie dziecięce w Rabce, a rok później poprowadziła kurs drużynowych
zuchowych dla Hufca Harcerzy w Kielcach. Jednak wkrótce, za
przynależność do AK i kontakty z „bandytami”, została w harcerstwie
odsunięta na margines. Dopiero na początku lat osiemdziesiątych, w czasie
solidarnościowej odwilży, ponownie zaczęła współpracować z Komendą
Chorągwi, po powołaniu Kręgów instruktorskich „Łysica”. Niestety w tym
czasie stan zdrowia nie powalał jej już na czynny udział w harcerskich
pracach. W 1981 roku została mianowana harcmistrzynią, a za swą
działalność w ZHP otrzymała w 1985 roku Rozetę z Mieczami do Krzyża
„Za Zasługi dla ZHP” oraz Złoty Krzyż „Za Zasługi dla ZHP”. Jej pozostałe
odznaczenia to: Srebrny Krzyż Zasługi (1937), Krzyż Walecznych (1945),
Złota Odznaka ZNP (1977), Medal Komisji Edukacji Narodowej 1979) i
Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (1983).
Eugenia Prauss zmarła 21 listopada 1987 roku i została pochowana na
Cmentarzu Starym w Kielcach.
RUTA
Co mówi lekarz? — młoda kobieta stała naprzeciw matki i próbowała w jej
oczach wyczytać odpowiedź. Ale Józefa Czaplińska delikatnie zamknęła za
sobą drzwi, zostawiając lekarza sam na sam z pacjentem, i ciężko usiadła na
krześle. Nie chciała patrzeć córce w oczy. Zanim odpowiedziała, z
rezygnacją spuściła wzrok.
— Jeszcze nic nie powiedział. Wciąż trwają badania.
Miała przeczucie, że jej męża Tadeusza trawi jakaś nieznana choroba.
Zaczęło się niewinnie, od zwykłej grypy. Ale mijały dni i tygodnie, a
rozgorączkowany i słaby mężczyzna ciągle nie mógł wstać z łóżka.
Przyjeżdżali różni lekarze z Puław i ze Zwolenia, ale nic konkretnego nie
zdiagnozowali. Tego zimowego wieczoru 1944 roku do chorego przyjechał
doktor Pakowski, by wreszcie rozpoznać chorobę i zastosować odpowiednie
leki. Pół godziny temu zamknął się z pacjentem w pokoju, a teraz grzecznie,
acz stanowczo wyprosił zaniepokojoną Józefę, mówiąc jedynie, że należy
czekać. No więc czekały. Przestraszone i zniecierpliwione, to siedziały bez
ruchu przy stole, to znów chodziły od jednej ściany do drugiej, nie mogąc
sobie znaleźć miejsca.
Z wolna zbliżała się pora kolacji, a lekarz nie wychodził z pokoju. Ruta
pierwsza usłyszała ten okropny głos. To psy zamknięte na podwórzu zaczęły
ujadać jak opętane i rzucać się do bramy.
— „Desanty” idą... — szepnęła do matki.
— Ale nasi, partyzanci?
— Raczej obcy, psy za głośno szczekają...
Po chwili do wściekle ujadających zwierząt dołączył inny głos. To krzyki i
przekleństwa ludzi, którzy odganiali rozwścieczoną sforę. Na schodach
zadudniły ciężkie kroki i łomotanie do drzwi postawiło wszystkich w domu
na nogi. Ruta, nie czekając na reakcję matki, otworzyła szeroko wierzeje i
rzuciła w ciemność podwórza przywitanie:
— Pochwalony. A co tak walicie po nocy?
— Na wieki wieków — odpowiedział speszony drab, stojący na czele
grupy, z pepeszą na piersiach.
— Jaki tam znowu pochwalony — uciął dowódca, który właśnie wbiegł na
ganek, odsunął na bok swojego żołnierza i bezceremonialnie wtargnął do
mieszkania. — Dobry wieczór, panience. Nie łomotalibyśmy, gdyby było
otwarte. I po co te psy na podwórzu?
— Pilnują obejścia, bo późno, no i wojna - próbowała wyjaśnić stojąca z
tyłu wystraszona Józefa.
— Nie macie się czego obawiać, przecież goście do was przyszli zaśmiał
się dowódca, usiadł przy stole i ostentacyjnie położył pistolet na blacie.
— Ale my was nie znamy — stawiała się Ruta. — Nie wiemy, z jakiej
grupy jesteście.
— No to nas poznacie — uciął dyskusję „czerwony” komendant. - To dla
was istotne, czy jesteśmy z AL, BCh czy AK?
— Nie, ale...
— Najważniejsze, że zbliża się do nas Armia Czerwona, która bije szkopa
i wyzwala Polskę. A my, polscy partyzanci, współpracujemy z nią. I teraz
właśnie potrzebujemy od was, Polaków, zaopatrzenia i pieniędzy.
Zrozumieliście?
Na te słowa jeden z partyzantów wysunął się do przodu i wycelował lufę
automatu w starszą kobietę. Ruta natychmiast stanęła przy matce i zasłoniła
ją swoim ciałem. W tym czasie inni partyzanci chodzili po domu i rabowali,
co tylko wpadło im w rękę.
— Ale my nic nie mamy. Niemieckie kontyngenty zabierają nam
wszystko. Nie dalej jak miesiąc temu oddaliśmy ostatniego wieprzka do lasu
— Szkoda, że nie trafił do nas. Komu daliście?
— A bo to my wiemy? Przyszli po nocy z bronią jak wy, domagali się
fantów, to i zabrali.
— Posłuchaj, panienko, my też musimy coś jeść, żeby walczyć o naszą
Polskę. Musimy mieć pieniądze.
— I tak bierzecie, co chcecie. — Ruta wskazała ręką na szabrujących
bojowników. — Pieniędzy nie mamy, a obora i chlew stoją puste. Konia nie
damy - potrzebny do roboty w polu. A zresztą, chyba w lesie nie jest aż tak
źle, żebyście jadali koninę?
Spojrzał na nią ze złością i rzucił w stronę swoich podwładnych:
— Szukać pieniędzy!
„Czerwona” banda ponownie, tym razem dokładniej, zabrała się za
przetrząsanie wszystkich kątów i szafek.
— Gdzie gospodarz? — nagle przypomniał sobie przywódca.
— Ciężko chory leży na górze.
Na te słowa wysoki drab, który pierwszy łomotał do drzwi, ruszył po
schodach do pokoju chorego. Gdy był już przy drzwiach, te nagle otworzyły
się i w progu stanął dr Pakowski ze stetoskopem na szyi.
— Ja do gospodarza! — krzyknął nieco zaskoczony obecnością lekarza
żołnierz i próbował na siłę wejść do pokoju.
— Stój! Do chorego nie wpuszczę.
— Ale ja mam rozkaz. — Drab poprawił broń na ramieniu, lecz bał się
wycelować w pierś doktora.
— Gówno mnie obchodzą wasze rozkazy, ja też byłem w wojsku, miałem
mundur i karabin. W dwudziestym roku z Piłsudskim pogoniłem
„czerwonych” za Kijów. A teraz powtarzam: nie wpuszczę do chorego. Jego
stan jest bardzo ciężki i ja odpowiadam za jego zdrowie, a może nawet i
życie. Rozumiecie?
Partyzant skapitulował. Zszedł na dół i cicho zameldował dowódcy o
incydencie na piętrze. Ten tylko machnął ręką. Dotarło do niego, że wielkich
łupów im to gospodarstwo nie przyniesie. Jego ludzie zabrali jeszcze ze
spiżarni ostatnie zapasy i przetwory, a potem bez podziękowania i bez
pożegnania zniknęli w ciemnościach nocy. Domownicy uspokoili się dopiero
wtedy, kiedy psy na dworze przestały ujadać

***

Ruta Czaplińska urodziła się 10 września 1918 roku w Janowicach powiat


Kozienice. Dzieciństwo spędziła w domu rodzinnym w majątku Janowice. Jej
ojciec Tadeusz z wykształcenia i zawodu był rolnikiem — zarządzał
rodzinnym majątkiem. Matka Józefa z domu Marcinowska zajmowała się
domem. Ruta miała dwie siostry: Bognę (ur. 1917) i Marię (ur. 1921), oraz
trzech braci: Szymona (ur. 1915, poległ we wrześniu 1939 r.), Wojciecha (ur.
1923, rozstrzelany przez Niemców w 1942 r.) oraz Kazimierza (ur. 1923). W
1927 roku Ruta rozpoczęła naukę w prywatnym gimnazjum sanatoryjnym
pod wezwaniem św. Teresy w Rabce. Jeszcze przed wojną, w 1937 roku,
ukończyła gimnazjum miejskie w Toruniu i zdała maturę. W tym samym
roku rozpoczęła pracę jako praktykantka w Fabryce Maszyn Rzewuski i
Spółka z Warszawie, a rok później podjęła studia na Wydziale Fizyki
Uniwersytetu Warszawskiego. W tym samym czasie zapisała na kurs
radiotechniki i radiotelegrafii, który ukończyła z powodzeniem w 1939 roku.
Po wybuchu wojny Ruta została zmuszona do przerwania studiów i
powrotu do rodzinnego majątku. Z rodzicami została do roku 1941 a potem
znów wyjechała pod Warszawę na kurs instruktorski hodowli drobiu. Po
trzymiesięcznej praktyce w okolicach Grójca objęła posadę powiatowej
instruktorki hodowli drobiu na powiaty łowicki i skierniewicki. W tym
samym czasie, w 1942 roku, Ruta Czaplińska wystąpiła do AK, do
organizacji Pomoc Żołnierzowi, a podróże związane z wykonywanym
zawodem okazały się znakomitym kamuflażem dla jej konspiracyjnych
wyjazdów. W ramach działalności „peżetki” Ruta przeszła przeszkolenie
oświatowo-gospodarcze, przygotowujące do pracy na wypadek wybuchu
powstania powszechnego.
Ruta Czaplińska ps. „Ewa”(Instytut Pamięci Narodowej)

Zarówno konspiracyjną działalność Ruty, jak i jej pracę instruktorki


hodowli drobiu przerwała nagła wiadomość o ciężkiej chorobie ojca. Kobieta
załatwiła wszystkie formalności i w marcu 1944 roku wróciła do rodzinnego
domu, gdzie pod czujnym okiem niedomagającego taty zajęła się całym
gospodarstwem. Wkrótce Tadeusz wraz z żoną wyjechał na leczenie,
najpierw do majątku Strykowice, a następnie do Warszawy. W Szpitalu
Dzieciątka Jezus wstępnie zdiagnozowano zapalenie wsierdzia, ale potrzebne
były dalsze badania.
— Córeczko, ty już wszystko wiesz, więcej ci już nic nie doradzę -
usłyszała Ruta od ojca podczas jednej z wizyt w szpitalu.
To były jego ostatnie słowa. Tadeusz Czapliński zmarł w czerwcu 1944
roku.
W tym czasie w majątku Janowice prawdziwą plagą stały się
niespodziewane, częste najścia różnych grup partyzanckich, a niekiedy po
prostu bandyckich. Najbardziej bezwzględni byli „czerwoni" partyzanci z
Armii Ludowej (AL) i współpracujący z nimi na tym nie ludowcy z
Batalionów Chłopskich (BCh). Wkrótce opustoszały spiżarnie, chlewy i
obory majątku w Janowicach. Było coraz biedniej i coraz puściej, bo
pracownicy majątku zaczęli uciekać przed zbliżającym się frontem.
Sowieckie działa grzmiały już zza Wisły, a dom Czaplińskich znalazł się na
zapleczu niemieckiej obrony. Zdołano jeszcze pod okiem Ruty dokończyć
żniwa rzepaku, a potem wszystko się rozsypało. Wyjechała siostra Marysia z
mężem, rozjechali się fornale do swoich rodzin. Pod koniec lipca Rosjanie
rozpoczęli ostrzeliwanie Kazimierza Dolnego i wkrótce, dokładnie 30 lipca,
pierwsze sowieckie pociski poleciały na lewy brzeg Wisły, na miasteczko
Janowiec i majątek Janowice. W domu Czaplińskich zostały same kobiety.
Obok Ruty, jej mamy i babci jeszcze kilka znajomych. Kiedy detonacje
pocisków słychać było już bardzo blisko, wszystkie zamknęły w pokoju i na
kolanach rozpoczęły modlitwę do Miłosierdzia Bożego. Ale gdy w ścianę
domu uderzyła pierwsza kula, nie było a dłużej zwlekać. Kobiety schroniły
się w wykopanej w ogrodzie piwnicy na kartofle. Tam spędziły dwie noce.

***

Nagle piwniczne drzwiczki otworzyły się i światło dnia padło na skulone


postacie. Wszystkie, jak na rozkaz, spojrzały w stronę wyjścia i skamieniały
ze strachu. Spodziewały się czerwonoarmistów a tymczasem to długi cień
niemieckiego żołnierza w charakterystycznym hełmie kładł się na podłodze
lepianki i wdzierał pomiędzy struchlałe kobiety. Oficer patrzył na nie i
nonszalancko okręcał na palcu pistolet.
— Was es ist? — krzyczał, wymachując bronią i rozrzucając trzymane w
drugiej ręce podpisane koperty. Listy od rodziny z USA adresowane do babci
Ruty fruwały naokoło i upadały pod nogi przerażonych kobiet. Żadna się nie
ruszyła. Pojęły, że żołdacy dobrali się do babcinego kantorka.
— Co wy tu jeszcze robicie? - pytał po niemiecku oficer. - Nie wiecie, że
bolszewicy są już w Brześcach? Mogą wejść tutaj lada chwila I co wtedy?
Chcecie na ich komendę kopać doły na swoje groby?
Ruta zerknęła na matkę i odpowiedziała:
— Nic nie wiemy o przejściu Wisły przez Sowietów. Skoro tak, to
natychmiast wyjeżdżamy z Janowic.
Kobiety zabrały szybko swoje tobołki, plecaki i walizki, a potem pod
czujnym okiem Niemców opuściły podwórze. Ruta zdążyła jeszcze rozejrzeć
się po gospodarstwie. Konie już ktoś zabrał albo uciekły spłoszone, a w
domu stacjonowało niemieckie dowództwo.
Na szczęście kobiety nie musiały odchodzić daleko. Zatrzymały się u
znajomych gospodarzy w Kolonii Janowickiej, a później w Mszadli.
Pomieszkały tam kilka tygodni, ale Niemcy porządkowali swoje zaplecze
frontowe i kazali Polakom wynosić się również stamtąd. Z gromadki
uciekinierów wyłuskiwali mężczyzn, których wywozili do obozu. Kobietom
pozwolono wędrować dalej. To wtedy Ruta z matką straciły kontakt z babcią,
która została w Kolonii. Niemcy nie zezwalali na powroty. Można było
maszerować tylko w jedną stronę — na zachód, jak najdalej od
bolszewickiego frontu.
Dotarły do Zwolenia. Kiedy jesienią walki ustały i front się uspokoił,
próbowały wracać i odszukać babcię. Niestety nie dane im było dotrzeć do
samego majątku, a zebrane po drodze informacje nie napawały optymizmem.
Scena jak z obrazów Kossaka - ranny partyzant zakwaterowany w domu Poniewierskich
w Drogowlach i opiekująca się nim młoda nauczycielka, czas wojny i okupacji
(Zbiory Ryszarda Wójcika, drogowle.republika.pl)

W czasie walk frontowych babcia została ranna. Świadkowie


przekazywali, że najprawdopodobniej zmarła. Nie było już sensu iść do
Janowic. Kobiety szczęśliwie odnalazły u jednego z zaprzyjaźnionych
gospodarzy swojego konia, do którego zaprzęgły prowizoryczny wóz i
ponownie ruszyły w drogę na zachód a później na północ. Poprzez Zwoleń,
Radom i Kociszew dotarły do Opyp pod Grodziskiem Mazowieckim,
niedaleko Warszawy. Tu przeczekały styczniową sowiecką ofensywę i
„wyzwolenie” zachodniej części przedwojennej Polski. Dwa miesiące później
Ruta z rodziną wyjechała do Łodzi. Aż trzy dni trwała podróż pociągiem z
Grodziska a przecież to niewiele ponad sto kilometrów drogi. W
niezniszczonym przez wojnę mieście zamieszkali u Leszka (Lechosława)
Roszkowskiego „Tomasza”, konspirującego już wtedy w Narodowym
Zjednoczeniu Wojskowym. Później Ruta przeniosła się z bratem Kazikiem i
siostrą cioteczną Jadwigą do mieszkania na ulicy Kilińskiego. W tym czasie
jej matka pomieszkiwała u siostry Ruty — Marysi.
To Leszek wciągnął Rutę do antykomunistycznej organizacji podziemnej.
Zaproponował jej całkowite pokrycie kosztów życia, ale w zamian oczekiwał
stałej dyspozycyjności i zdeterminowanej postawy. „Ewa” — bo taki
pseudonim przyjęła dziewczyna — miała zająć się łącznością w Łodzi. Ruta
od razu zgodziła się na działalność konspiracyjną. Zastanawiała się tylko, czy
podoła wymaganiom swojego przełożonego. Przełomem w podjęciu
ostatecznej decyzji była dla niej śmierć szwagra, zakatowanego przez
sowieckich siepaczy. Na początku czerwca 1945 roku w obecności Jana
Morawca „Henryka” Ruta złożyła przysięgę. Wkrótce została mianowana
szefową łączności KG NZW. Koordynowała punktami kontaktowymi
rozsianymi całej Polsce. Współpracowała z innymi łączniczkami: „Jolantą”
Hanną Dobrowolską-Wiśniewską, Zenobią Kedyńską, „Agatą” Manią
Nachtman, „Dusią” Wandą Ceraską i „Walą” Walentyną Jeremicz.
Niejednokrotnie osobiście wyjeżdżała w sprawach organizacji, najczęściej do
Warszawy, ale też do Krakowa, Częstochowy, Bytomia, Gdyni, Bydgoszczy,
Chełma i Kraśnika.
Pod koniec roku 1945 „Ewa” została awansowana do stopienia
podporucznika czasu wojny. W tym czasie jej działalność konspiracyjna
balansowała już na granicy ryzyka. W mieszkaniu Ruty odbywały się
spotkania „góry” łódzkiego NZW. Sama pisała na maszynie odezwy i
rozkazy oraz powielała nielegalne pisma „Wszechpolak” i „Teka”. Strach nie
opuszczał jej ani na chwilę. Coraz częściej obawiała się ubeckiego „kotła” w
jej mieszkaniu i aresztowania.

***

Późnym wieczorem wróciła do domu i marzyła tylko o odpoczynku. Ale


brat nie dawał jej spokoju. Od kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi, chodził
za nią i powtarzał coś podekscytowany. Początkowo była zbyt rozkojarzona,
żeby go zrozumieć. Dopiero zdjęła buty, usiadła i wyciągnęła zmęczone nogi,
mogła wreszcie skupić się na tym, co mówi Kazik. A miał do przekazania
naprawdę ważną wiadomość.
— Ruta, po raz kolejny powtarzam: jakiś nieznajomy mężczyzna był dziś
u nas i pytał o ciebie.
— Ale kto to był? Ktoś z organizacji?
— Nie mam pojęcia. Nie znam typa.
— Typa?
— No... tak. To był dość niesympatyczny osobnik.
— Może z UB?
— Nie, nie, na pewno nie. Prosił, żeby przekazać ci informację, że będzie
na ciebie czekał jutro o dziewiątej przed bramą naszego domu.
No i nici z wypoczynku. Zresztą, Ruta oprzytomniała już wcześniej, zaraz
przy pierwszych słowach Kazika. Teraz prędko wstała, ubrała się i wyszła.
Zaskoczonemu bratu rzuciła tylko, że idzie do Leszka.
W mieszkaniu „Tomasza” zastała kilku konspiratorów z NZW ale nikt nie
wiedział nic o obcym mężczyźnie odwiedzającym mieszkanie Ruty.
— Nikomu nie dawaliśmy twojego adresu — zapewniali. - Z pewnością to
ktoś od „Henryka”. Ale w razie czego uważaj na tym jutrzejszym spotkaniu.
Trochę uspokojona wróciła do siebie. Zjadła skromną kolację i poszła
spać. Nazajutrz, wczesnym rankiem miała spotkać się z Leszkiem w kościele
na porannej mszy. Następnego dnia, nie wiedzieć czemu, przesiedziała ponad
pół godziny sama w prawie pustej świątyni. Nie było ani Leszka, ani nikogo
znajomego. Zaniepokojona jak na szpilkach odsiedziała całe nabożeństwo, a
potem pognała do mieszkania przyjaciela. Mogła się już uspokoić. Okazało
się, że „Tomasz” musiał gdzieś pilnie wyjechać, ale zostawił jej w grubej
kopercie wytyczne co do działań na najbliższe dni.
Zbliżała się wyznaczona godzina spotkania z nieznajomym. Razem Jadzią,
która miała rozpoznać mężczyznę, Ruta wyszła przed bramę. Wkrótce
zauważyły zbliżającego się do nich człowieka, a Jadzia skinęła głową, że to
ten. Ruta rozejrzała się, ale nie zauważyła nic podejrzanego. W pobliżu nie
było żadnych samochodów, nie kręcili się tu też obcy ludzie, nie mówiąc już
o grupie milicji czy wojska, których tak bardzo się obawiała. Zdecydowanym
krokiem przeszła przez ulicę i stanęła obok mężczyzny. Ten ukłonił się
uprzejmie i zapytał:
— Czy może „Ewa”?
— Tak. Proszę za mną.
Weszli do jej mieszkania, a następnie zamknęli się w pokoju. Kobieta
upewniła się, że nikt ich nie słyszy, i stanęła naprzeciw przybysza.
— Słucham pana — rzuciła.
Z jego tajemniczej twarzy próbowała wyczytać, z jaką sprawą do niej
przychodzi. Ale on już nie próbował się kryć. Wyjął ubecką legitymację z
kieszeni i machnął nią przed twarzą zaskoczonej Ruty.
— Jest pani aresztowana...

***

Przez otwarte okno do pomieszczenia wpadały promienie słońca i


pachnące wiosną powietrze. Ale przytłoczona ostatnimi wypadkami Ruta
czuła się jak w ciemnej, zamkniętej skrzyni. Przez długi czas nie mogła
pozbierać myśli. Chociaż komunistyczny funkcjonariusz był sam, a rozwarte
okiennice zachęcały, by przez nie wyskoczyć, ani przez moment nie
pomyślała o ucieczce. Kiedy doszła do siebie, zaczęła się raczej zastanawiać,
jak uchronić przed wsypą kolegów z konspiracji, niż ratować siebie samą.
Ruta Czaplińska (Instytut Pamięci Narodowej)

W kieszeni miała list od Leszka i kilka małych karteczek z kontaktami.


Przytomnie poprosiła ubeka o możliwość skończenia śniadania. Jak w transie
poszła z nim do kuchni i zrobiła herbatę. Usiadła za stołem i drżącymi rękami
zapaliła papierosa. Parzyła sobie usta dopiero co zagotowaną wodą i
bezmyślnie wpatrywała się w przestrzeń. To trochę uśpiło czujność
komunisty. Kiedy rozglądał się leniwie po pomieszczeniu, Ruta wyciągnęła z
kieszeni karteczki i skręciła z nich kulki. Wrzucała je po kolei do szufli na
węgiel. Wkrótce pozbyła się kompromitujących notatek, a pilnujący ją ubek
niczego nie zauważył. Został jeszcze jeden problem — gruba koperta z
zadaniami od Leszka. Kiedy zmartwiała dziewczyna zastanawiała się, co z
nią zrobić, zadzwonił dzwonek do drzwi. Funkcjonariusz poszedł otworzyć i
Ruta miała chwilę, żeby wrzucić kopertę pod kuchenną komodę
Siedziała spokojnie przy stole, kiedy wrócił ubek. Za nim szła Jadzia.
która, chcąc sprawdzić, czy wszystko w porządku, zajrzała do mieszkania
niby po brudną bieliznę. Widząc cioteczną siostrę, Ruta rzuciła się jej na
szyję i zanim ubek je rozdzielił, zdążyła szepnąć dziewczynie do ucha:
— Koperta pod komodą, karteczki w węglu...
Funkcjonariusz zajął się ponownie Rutą. Kiedy wyprowadził ją do pokoju,
Jadzi udało się odnaleźć kulki z papieru w węglu i wyrzucić je do zlewu.
Wcisnęła też kopertę głębiej pod szafkę. Wkrótce nadszedł drugi
funkcjonariusz UB i na Kilińskiego założono formalny „kocioł”.
Po kilku godzinach oczekiwania, w czasie których nic niepokojącego się
nie wydarzyło, jeden z ubeków zabrał „Ewę” i poprowadził do urzędu. Z
domu zdążyła zabrać tylko szczoteczkę do zębów i płaszcz zimowy. Nigdy
nie była w areszcie. Nie miała pojęcia, co może jej się przydać. Nie była w
żaden sposób przygotowana do śledztwa. Nie wiedziała nic, co mogłoby jej
pomóc za kratami...
W siedzibie UB na ulicy Anstadta początkowo nigdzie jej nie zamknęli i
nikt z nią nie rozmawiał. Jakby przyszła załatwiać normalne urzędowe
sprawy, wraz z innymi interesantami siedziała na korytarzowej ławce i
czekała na swoją kolej. Minęło parę godzin, kiedy wreszcie kazali jej wstać i
pójść do samochodu. Z przodu, obok kierowcy usiadł oficer UB, a Rutę
wciśnięto na tylną kanapę, pomiędzy uzbrojonych w pepesze żołnierzy.
Pojazd ruszył i wkrótce pędzili już w stronę Warszawy.

***

c
— Przepraszam, czy nie wie pan, jak dojechać na ulicę Koszykową? -
doszedł do niej głos ubeka, który najwidoczniej zgubił się wśród
skomplikowanej topografii polskiej stolicy. Chociaż jej położenie skłaniało
raczej do płaczu, zaśmiała się w duchu z nieudolności ubeków. Długo już
krążyli po Warszawie, ale za nic nie mogli trafić do siedziby Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego, na ulicę Koszykową. Wiele razy zatrzymywali
się i pytali o drogę przechodniów, ale z marnym skutkiem. Kręcili się w
kółko i kilkakrotnie przejechali nawet dość blisko miejsca docelowego. Ruta
wiedziała, jak tam dotrzeć i mogłaby nawet im pomóc — tylko po co? Żeby
szybciej trafić za kraty?
Kiedy wreszcie stanęli przez ministerialnym szlabanem, okazało się, że ich
przepustka jest wystawiona tylko na jedną osobę - oficera, który z nimi
przyjechał. I znowu rozpoczęło się wielominutowe oczekiwanie na
załatwienie formalności. Mogłoby się nawet zdawać że warszawskie UB
wcale nie jest zainteresowane „Ewą”, łączniczką z organizacji NZW.
Wkrótce jednak szlaban poszedł w górę i samochód mógł nareszcie
wjechać na podwórze MBP. Zaprowadzono ją na czwarte piętro i
pozostawiono samą w pokoju. Za drzwiami ubecy dopełniali formalności
przekazania więźnia, a Ruta w tym czasie przyglądała się światu przez okno.
Piękny słoneczny dzień zachęcał do spacerów a uchylone okiennice wabiły,
by jak najprędzej uciekać z tego ubeckiego pokoju. Ale i tym razem
dziewczyna się skorzystała z okazji. Choć przyciągała ją przez moment wizja
samobójczego skoku, po którym na zawsze zapomina się wszystkie
nazwiska, kontakty i adresy. Zrobiła w stronę okna jeden krok, potem drugi i
trzeci, ale już mniej zdecydowany. Jakby na zachętę okiennica za lekkim
podmuchem wiatru otworzyła się jeszcze szerzej. Dziewczyna była już przy
oknie i wsparła się rękami o parapet. Jeszcze dwa kroki i będzie mogła
skończyć ze sobą — skok na parapet, a potem skok w dół. Ale nie była
gotowa teraz umierać. Długi czas trwała wczepiona palcami w krawędź
parapetu, aż w końcu wrócili oprawcy i zabrali ją do pokoju przesłuchań.
Pierwszy przepytywał ją jakiś major. Był grzeczny i bez zbędnych
dociekań notował wszystko, co mówiła: kim jest, czym się zajmuje, i z czego
żyje. Na ostatnie pytanie odpowiedziała, że handluje. Jeździ do Warszawy,
kupuje różne towary, a potem sprzedaje je z zyskiem w Łodzi. Była to
prawda, ale już od dawna nieaktualna. To przed związaniem się na dobre z
konspiracją Ruta próbowała w ten sposób zarabiać, by utrzymać rodzinę.
Przesłuchanie przeciągało się i za oknem zrobiło się ciemno. Wydawało
się, że major dowiedział się już wszystkiego, czego chciał. Ale wtedy
zadzwonił telefon.
— Tak, jest u mnie. Rozmawiamy. — Przyjrzał się jej uważnie, a na jego
twarzy zagościł szyderczy uśmiech. Kobietę przeszył dreszcz. — Ona bardzo
chce się z tobą zobaczyć. Tak. Ona wprost marzy, żeby — móc z tobą
porozmawiać.

***

Kiedy przestała odpowiadać na coraz bardziej szczegółowe pytania.


Różański skinął głową. Na ten znak ubecy złapali Rutę i położyli ją na stole.
Dwóch ją trzymało, a dwóch innych zdjęło pasy i zaczęło okładać miarowo,
po kolei każdą część kobiecego ciała. Aby zwiększyć jej cierpienie, uderzali
metalowymi klamrami pasów. Kiedy z bólu zaciskała pięści i zginała łokcie,
Różański szpicrutą chłostał ją po rękach, zmuszając do ich wyprostowania.
Zmieniali się kilka razy. Różański osobiście nadzorował tortury i smagał
dziewczynę trzymaną w ręku szpicrutą, kiedy tylko uważał to za niezbędne.
W pokoju był jeszcze jeden sowiecki oficer. Ten nie tknął jej palcem, tylko
nadzorował, jako specjalny radziecki doradca w ministerstwie. To na jego
znak przerwano znęcanie się nad kobietą i zostawiono go sam na sam z
półprzytomną Rutą. Odczekał kilka minut, aż skatowana dziewczyna dojdzie
do siebie. Mówił po rosyjsku, ale „Ewa” rozumiała go doskonałe.
Nagłówek protokołu przesłuchania Ruty Czaplińskiej z maja 1946 r. z jej własnoręcznym
podpisem
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Tak, czto, dziewoczka, eto stoiło?


-Tak...
— Dlaczego nie krzyczałaś, kiedy cię bito?
Zacisnęła zęby, ale kiedy jeszcze raz powtórzył pytanie, wycedziła:
— Tak zostałam wychowana.
— Dlaczego nie chcesz mówić? Czemu nie odpowiadasz na pytania? Nie
zależy ci na wolności?
— Zależy, ale nie za wszelką cenę.
— Co to znaczy?
— Za nic nie wyprę się swojej wiary i swoich przekonań.
-Ach, młodość, naiwność. Chcesz żyć i być wolna - musisz mówić. Tylko
tyle mogę ci poradzić — dodał i wyszedł. Zamiast niego do pokoju wszedł
Różański i jego kaci.
— Będziesz mówiła? — spytał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, skinął
na towarzyszy. — Chcesz być, kurwa, sławna, to będziesz.
Była ciemna noc, gdy po przesłuchaniu wracała do celi. Jak po omacku
snuła się długim korytarzem, opierając się rękami o ściany. Kilka razy
ustawała w drodze i osuwała się na podłogę. Wtedy kroczący za nią klawisz
lał na nią z wiadra zimną wodę i w ten sposób cucił nieprzytomną, zmuszając
ją do dalszego marszu. Po jeszcze kilku metrach prawdziwych męczarni
dotarła do piwnicy i do swojej pojedynczej celi. Kiedy zatrzasnęły się za nią
drzwi, położyła się na pryczy i okryła płaszczem. Z bólu nie mogła zasnąć.
Całe ciało płonęło jakby ogniem, bolały obite klamrami kości. Nie wiedziała,
jak się położyć, by ulżyć sobie w cierpieniach. Słyszała kroki klawiszy na
korytarzu i zgrzyt odsuwanego wizjera. Zza drzwi dochodziły do niej słowa
wypowiadane w obcym języku — że nie śpi, że ciągle się rusza. To francuscy
komuniści pełnili służbę w polskim więzieniu.
Po kilku godzinach Rutę rozbudził hałas na korytarzu. Tupot ciężkich
butów, jakieś pukania, a później charkot. Z odgłosów domyślała się, że to
strażnicy przynieśli z przesłuchania na noszach jakiegoś skatowanego
skazańca. Musieli postawić nosze bardzo blisko celi Ruty, bo wyraźnie
słyszała jęki i rzężenie rannego. Kiedy jeden ze strażników spytał go o
nazwisko, ledwo słyszalnym głosem wychrypiał:
— Tadeusz Łabędzki...
Ruta zamarła. Znała tego człowieka. Mieszkał tuż obok niej, w Łodzi i
również należał do NZW. Nigdy więcej nie spotkała Tadeusza. Później,
podczas śledztwa i sprawy sądowej, komuniści ani razu wspomnieli jego
nazwiska. Był człowiek, a potem jakby się pod ziemię zapadł. Nikt nigdy
więcej nie widział Tadeusza Łabędzkiego i nie słyszał o nim.

***

— A ta co robi? — dziwiła się Ruta, patrząc, jak jedna ze współwięźniarek


przegląda się w skrawku potłuczonej szyby niby w lustrze.
— To ty nic nie wiesz? — mruknęła inna. — Mizdrzy się przed
spotkaniem z samą „górą”. Średnio raz na dwa tygodnie idzie do pracy na
zewnątrz. Podobno sprząta ubeckie pokoje. Kompleksowo. Tu puściła oko do
Ruty. — Niektórzy gadają, że przepisuje na maszynie protokoły przesłuchań.
Jak jest naprawdę i co ona tam rzeczywiście robi, nikt nie wie. Ale uważaj na
nią.
— Dopiero teraz mi to mówisz?
— Jakoś nie było okazji. A ty co, nie wiesz, że tu trzeba trzymać język za
zębami?
Więźniarka, o której mówiły, była tak zajęta poprawianiem fryzury, że
zdawała się nie słyszeć przytłumionych szeptów i ukradkowych spojrzeń.
Kiedy już ułożyła włosy w modne fale, zajęła się ustami. Chyłkiem wyjęła z
kieszeni zabrany widocznie z obiadu z poprzedniego dnia kawałek buraka.
Nadgryzła go szybko i posmarowała nim wargi, dodając sobie urody. Już nie
wyglądała jak licha więźniarka z X Pawilonu więzienia na Mokotowie, ale co
najmniej jak panna lekkich obyczajów z Karcelaka. Kobiety patrzyły na nią z
pogardą, a jednocześnie z zazdrością. Je zabierano z celi wyłącznie na
przesłuchania.
Działo się to kilka tygodni po aresztowaniu. Ruta powoli przyczajała się
do nowej rzeczywistości. Siedziała teraz w wieloosobowej celi, z innymi
oskarżonymi kobietami. Była ciągana na przesłuchania, ale już jej nie bito.
Dręczono ją w inny sposób: nakazywano robienie niebotycznej liczby
przysiadów, zamykano w karcu i zabierano papierosy z paczek od rodziny. A
te paczki, przesyłane dość rzadko, lecz systematycznie, były dla Ruty
prawdziwym błogosławieństwem. Oprócz żywności i papierosów czasami
udało się w nich ukryć krótką wiadomość. Dzięki tym skrawkom papieru
kobieta wiedziała, że na wolności czekają na nią, martwią się i modlą o jej
szybki powrót do domu.
Rzekomy gryps Ruty Czaplińskiej, najprawdopodobniej spreparowany przez agentkę
celną
(Instytut Pamięci Narodowej)

Z zamyślenia wyrwał ją łomot pęku kluczy o kraty, ciężkie kroki na


korytarzu i wreszcie zgrzyt klucza w zamku. To strażnik przyszedł po
sprzątającą w biurach kobietę. Ta jeszcze w ostatniej chwili poprawiła dłonią
włosy i przepuszczona w drzwiach przez klawisza ruszyła wyprostowana
przed siebie, zostawiając za sobą zawistne spojrzenia innych kobiet. Za
strażnikiem przeszła do innego budynku, weszli po schodach i stanęli przed
drzwiami. Kobieta poprawiła na sobie steraną sukienkę, z lekka odsłaniając
dekolt. A potem, zaanonsowana, śmiało wkroczyła do ubeckiego pokoju.
Stanęła na baczność przed oficerem i wyprężyła pierś.
— Panie kapitanie, agentka celna o pseudonimie „Max” melduje się na
rozkaz — powiedziała, gdy za strażnikiem zamknęły się drzwi.
-Witajcie. Pięknie pani dziś wygląda... Jak na warunki więzienne, ma się
rozumieć — dodał ubek i widząc rumieniec na policzkach kobiety,
uśmiechnął się tylko. - Co tam nowego u naszej Ruty Czaplińskiej?
— Rozmawiałam z Rutą na temat jej ukrywającej się siostry Bogny. I coś
niecoś się dowiedziałam, panie kapitanie. Z tego, co mówiła, jej siostra
ukrywa się na Pomorzu w Wejherowie i pomieszkuje u niejakiej Anny
Wardyni związanej z NSZ. Ruta bardzo boi się o siostrę i wolałaby, żeby
Bogna wyjechała za granicę.
— To ciekawe. Musimy to sprawdzić. Coś jeszcze?
— Z rozmów wywnioskowałam, że istnieje jeszcze nierozpracowany
okręg NZW „Warszawa-Północ”, na czele którego stoi człowiek o
pseudonimie „Wara”. Próbowałam podpytywać o archiwum NSZ, ale
oskarżona nie wie, a raczej nie chce powiedzieć, gdzie ono może się
znajdować.
Funkcjonariusz notował skrupulatnie.
— Chyba udał się fortel z ołówkowym grafitem ukrytym w jednym z
papierosów. Ruta zaczęła pisać grypsy. Z tego, co wiem, napisała już dwa -
jeden do ciotki z Warszawy, drugi do siostry Jadzi z Łodzi
— Tak, wiemy, udało nam się je przechwycić.
— Szczególnie na ten pierwszy, do ciotki, oczekuje odpowiedzi. Jeśli taką
dostanie, będzie częściej pisać grypsy i myślę, że może nawet tą drogą podać
miejsce ukrycia archiwum NSZ. Chciałam jeszcze dodać, że podczas
zatrzymania Ruta miała przy sobie kopertę z kwotą 10 000 złotych i listem od
„Tomasza”. W tym liście był podany adres kontaktowy w Łodzi. Ruta,
wykorzystując nieuwagę wywiadowców o ukryła gdzieś kopertę. Jeśli nasze
służby jeszcze jej nie odnalazły to należałoby powtórzyć rewizję u niej w
mieszkaniu. Ale na najważniejsze, panie kapitanie, zostawiłam na koniec.
Ruta jako pracująca w łączności komendy NSZ zna doskonale ich szyfr
ułamkowy. Nie tylko zwykły, lecz również ten bardziej skomplikowany,
poprzedzony ułamkami dziesiętnymi. Czaplińska obiecała w wielkiej
tajemnicy ze poda mi ten szyfr.
— Świetnie się spisaliście, agentko „Max” — powiedział ubek. Podszedł
do okna i zapuścił zasłony, a kobieta, ocierając kolanem o kolano, czuła
rosnące podniecenie. Nie na próżno przez cały ranek poprawiała swój
wygląd.

***

Kod Morse’a to znakomity wynalazek, sprawdzający się nie tylko w


komunikacji cywilnej i wojskowej. Znajomość alfabetu składającego się z
ciągu sygnałów długich i krótkich była wręcz obowiązkowa dla więźniów
pozamykanych w komunistycznych aresztach. Każdy żołnierz podziemia,
choć trochę obyty z konspiracją wojenną, umiał wystukiwać wiadomości
Morse’em. Zamknięci za betonowymi grodziami i oddzieleni kratami, tylko
w ten sposób mogli się komunikować.
Ruta wystukiwała wiadomości za pomocą małej metalowej spinki włosów.
„Wypisywała” jedną literę i czekała na pojedyncze stuknięcie potwierdzające
odbiór. Po wystukaniu całego słowa kreśliła na ścianie ten wyraz, jakby
pisała patykiem po tablicy, co było znakiem dla jej rozmówcy zza muru, że tu
słowo się kończy i za chwilę poda kolejne. Jej imię w alfabecie Morse’a
wyglądało tak: .—. ..--.—
Towarzyskie, niekiedy bardzo emocjonalne, rozmowy trwały czasem przez
wiele godzin — od wieczornego apelu do północy. Kiedy jedna ze
współwięźniarek z celi „rozmawiała” przez ścianę, pozostałe stały lub siadały
w taki sposób, by ją osłonić od strony wizjera. Ruta przytulona do ściany
stukała najczęściej do Cezarego Planera z sąsiedniej celi. Wkrótce oboje byli
tak zaprawieni w tej formie komunikacji, że często już po pierwszych literach
domyślali się całego słowa. Sam sposób uderzania w ścianę od razu zdradzał
emocje rozmówcy.
Karta informacyjna więźniarki Ruty Czaplińskiej (Instytut Pamięci Narodowej

Wkrótce do sąsiedniej celi dołączył nowy więzień.


— Witold Pilecki — przedstawił się Rucie, stukając niezgrabnie drewnianą
łyżką. Po raz pierwszy słyszała to nazwisko. Potem jeszcze Witold dodał, że
jest kontuzjowany i słabo słyszy. Ruta podzieliła się z nim bieżącymi
informacjami i przekazała rady pomocne w życiu na X Pawilonie.
Szczególnie uczulała Witolda, żeby w przypadku niebezpieczeństwa skrobnął
w ścianę i natychmiast urwał rozmowę.
Którejś nocy Ruta usłyszała, że Witold Pilecki stuka ze swoim sąsiadem z
drugiej strony. Wiedziała, że jest tam zamknięty działacz Stronnictwa
Narodowego — Zbigniew Nowosad. Było cicho, ściana znakomicie
przenosiła stuknięcia, a Ruta miała dobry słuch. Całkowicie odizolowała się
od świata zewnętrznego, skupiając całą swoją uwagę na odgłosach muru.
— Chciałem mieć atut do obrony — wystukiwał wolno i dokładnie
drewnianą łyżką Witold do swego sąsiada. — Przekazałem całe archiwum
oświęcimskie komunistom. Myślałem, że moja działalność konspiracyjna w
obozie w Oświęcimiu przechyli szalę i uwolni mnie od wymyślonych
zarzutów, że działam przeciwko Polsce. Ale wszystko to, co robiłem w
Oświęcimiu, przypisał sobie Józef Cyrankiewicz. A ja muszę zginąć...
Ta informacja tak nią wstrząsnęła, że początkowo nie dosłyszała
ostrzegawczych kaszlnięć więźniarek. Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy
jedna syknęła przez zęby:
— Strażnik przy drzwiach.
Ruta natychmiast wstała i przeszła przed wizjerem, żeby obserwujący je
strażnik mógł także ją dostrzec i policzyć. Więźniarki musiały być zawsze w
zasięgu wzroku pilnujących. Chyba wszystko mu się zgodziło, bo wizjer po
chwili się zamknął. Po krokach na korytarzu było słychać, że strażnik
podszedł teraz do celi Witolda. Ruta natychmiast znów znalazła się na
podłodze i zaczęła drapać spinką do włosów w ścianę, aby zaalarmować
Pileckiego. Ale niestety on w dalszym ciągu wystukiwał wiadomości i nie
słyszał ostrzeżenia. Strażnik nie doliczył się wszystkich więźniów w męskiej
celi. Otworzył i zastał Witolda przy ścianie. Bez zbędnych słów zabrał go do
karceru.

***

Proces Komendy Głównej NZW rozpoczął się w październiku 1947 roku.


W sali dawnej kaplicy więzienia na Mokotowie na ławie oskarżonych
zasiadło w sumie dziesięć osób. Obok Lechosława Roszkowskiego
„Tomasza”, Tadeusza Zawadzińskiego „Wojciecha” i Jana Morawca
„Henryka” sądzono również Rutę Czaplińską. „Henryk” przyszedł na
rozprawę, kulejąc i podpierając się laską — to skutek rany postrzałowej
odniesionej podczas próby ucieczki.
Rucie zarzucano, że w czasie niemieckiej okupacji była członkiem AK, a
po wyzwoleniu, kiedy rozparcelowano jej majątek, wyjechała do Łodzi i
weszła w kontakt z działaczami NZW. W czerwcu 1945 roku za namową
Roszkowskiego sama wstąpiła do NZW i działała w tej organizacji do czasu
zatrzymania, to jest do 5 kwietnia l946! roku. Oskarżano ją, iż należąc do
nielegalnych organizacji (NZW i NZZ — Narodową Związek Zbrojny),
działała „w zamiarze usunięcia przemocą Krajowej Rady Narodowej i Rządu
Jedności Narodowej, zagarnięcia ich władzy i zmiany ustroju Państwa
Polskiego”. Jako szef łączności konspiracyjnej Komendy Głównej pod
pseudonim „Ewa” werbowała do organizacji nowych członków, zakładała
punkty kontaktowe i organizowała łączność z komendami okręgów.
Działając na szkodę Państwa Polskiego, przekazywała do szefa wywiadu
„Wojciecha” spływające z terenu raporty wywiadowcze, zawierające
informacje stanowiące tajemnicę państwową i wojskową. W dalszej części
aktu oskarżenia następowały długie wyliczenia kolejnych wyjazdów w Ruty i
jej spotkań z konspiratorami w różnych miastach Polski.
Fragment listu Józefy Czaplińskiej do jej zamkniętej w więzieniu córki — Ruty
(Instytut Pamięci Narodowej)

Jedną z najbardziej podłych win, jaką obarczano członków NZW, była


całkowicie wyssana z palca współpraca z Niemcami. Naturalnie nie istniał
żaden, nawet najmniejszy dowód na jej potwierdzenie i teoretycznie ten
punkt oskarżenia łatwo było obalić. Mimo to komunistyczne sądy rutynowo
przypisywały działaczom NSZ i NZW fakt kolaboracji z Niemcami.
Rozprawa sądowa ciągnęła się niemal przez miesiąc. Mężczyźni
spodziewali się kary śmierci i dlatego usilnie prosili o spowiedź i komunię
świętą. Komuniści wyrazili na to zgodę.
— Wprawdzie oskarżona Czaplińska jest kobietą — mówił prokurator,
zwracając się do sądu — ale z racji jej przestępstw należałoby zaliczyć ją w
poczet mężczyzn. Tak jak oni, z zimną krwią i bez wahania wykonywała
wszystkie polecenia swoich przełożonych. Zasłużyła tym sobie być może na
ich uznanie, ale także na proponowaną przeze mnie karę dziesięciu lat
więzienia.
Na początku listopada ogłoszono wyroki. Trzej mężczyźni („Tomasz”,
„Wojciech” i „Henryk”), głównie za działalność szpiegowską, dostali karę
śmierci. Pozostałe osoby sądzone razem z nimi otrzymały kary więzienia.
Ruta Czaplińska została skazana — tak jak żądał oskarżyciel — na karę
dziesięciu lat więzienia. Wychodząc z sali rozpraw, zdążyła tylko
uśmiechnąć się smutno do swojej mamy i siostry Marysi.
Jeden z najniższych wyroków spośród sądzonych członków Komendy
Głównej NZW dostała łączniczka i kurierka Maria Nactman „Agata”. To ona
zapamiętała i wyniosła na zewnątrz ich odezwę-testament: „Bogu
posłuszeństwo, Narodowi wierność, a Polsce - synowskie oddanie. Czwarte
pokolenie ruchu narodowego roznieci brzask w światło nowego dnia,
wówczas polski nacjonalizm zdejmie brzemię miecza walki i stanie się
twórczym wkładem w życie zbratanych narodów wolnego świata”.

***

Czarę goryczy przepełniło dokooptowanie do ich celi kolejnych


więźniarek. Brakło miejsca na żelaznych pryczach, na których spały już po
dwie kobiety, i na siennikach rozłożonych wprost na podłodze. Nowe
skazane przeniesione do celi, w której siedziała również Ruta Czaplińska,
musiały kulić się bezpośrednio na betonie. Lato 1948 roku było wyjątkowo
gorące i w pomieszczeniu przepełnionym kilkakrotnie ponad stan brakowało
powietrza. Już w dzień trudno było przecisnąć się do ubikacji, czyli
ustawionych za zasłoną dwóch kubłów. A nocą, kiedy wszystkie leżały
pokotem, stawało się to wręcz niewykonalne. Więźniarki prosiły oddziałowe
o dodatkowe sienniki ale w odpowiedzi słyszały jedynie kłamliwe
zapewnienia, że nic więcej nie ma, a magazyn jest wiecznie zamknięty.
Któregoś dnia, na początku września w ich celi zjawił się osobiście
naczelnik więzienia Alojzy Grabicki, przedwojenny członek prosowieckiej
Komunistycznej Partii Polski. Przyszedł w otoczeniu oddziałowych i
strażników. Jedna ze starszych i bardziej rezolutnych więźniarek, Halina
Sosnowska, wystąpiła z szeregu i poprosiła o głos. Kiedy naczelnik skinął
głową, zaczęła mówić. Spokojnym tonem zwracała uwagę na ciężkie warunki
w ich celi. Prosiła o dodatkowe sienniki i piętrowe łóżka. Na te słowa
naczelnik tylko się żachnął i cierpko uśmiechnął, ale Halina nie przestawała
mówić. Prosiła o regularne spacery, książki i gazety do czytania w
zamknięciu. Dla starego komunisty to było już zbyt wiele.
— Powieście się, jak wam źle! — krzyknął w odpowiedzi, ale więźniarki
nie dały się nastraszyć. Solidaryzując się z Sosnowską, wystąpiły krok do
przodu i stanęły w jednym szeregu. Przywódczyni, zdenerwowana tak
brutalną odpowiedzią, już nie prosiła, a żądała od naczelnika przestrzegania
praw człowieka i praw więźniów politycznych.
— Wy nie jesteście żadnymi więźniami politycznymi! — przerwał w
całkiem już wyprowadzony z równowagi. — W Polsce nie ma więźniów
politycznych! Wy jesteście więźniami antypaństwowymi. Jesteście gorsze od
gestapowców! Tak! W Polsce szalała wojna, a wy wychylaliście z gestapo
kielichy szampana! — skończył rozgorączkowany.
— O, przepraszam! — Maria Grzeszczykowa zrobiła jeszcze jeden krok
do przodu i teraz ona znalazła się przed szeregiem rozwścieczonych
porównaniem naczelnika kobiet. — Pan naczelnik nie ma prawa mówić tak
do nas. W czasie okupacji w walce z Niemcami wiele z nas straciło kogoś z
rodziny. Mój mąż i syn zginęli z niemieckich rąk w Oświęcimiu!
— A ja wam życzę, żebyście wy w tym więzieniu zdechły i zgniły! -
wyrzucał z furią, ale profilaktycznie zrobił krok do tyłu. - Żebyście dostały
dożywocie i siedziały za kratami do końca wyroku! Żeby nie objęły was
żadne rządowe amnestie! Żeby...

Ruta Czaplińska w więzieniu w Fordonie, 1951 r.


(Instytut Pamięci Narodowej

— Sam zgnijesz za kratami! — dobiegło nagle z tłumu.


Naczelnik spurpurowiał na twarzy i cofnął się o kolejny krok! Stał teraz
bezpieczny za linią strażników, ale ostentacyjnie sięgnął do kabury.
— Kto to powiedział? — wycedził przez zęby. — Która to? Co, nie macie
odwagi się przyznać?
— Ja! — zabrzmiało kilka kobiecych głosów.
— Do karca! — warknął naczelnik, wydając polecenie strażnikom i
uważając sprawę za zakończoną.
Wtedy wszystkie więźniarki z celi w spontanicznym geście solidarności
ruszyły do przodu, wykrzykując na przemian:
— I ja! I ja! I ja!
Zaskoczeni wartownicy złapali się pod ręce, tworząc kordon, ale kilka
kobiet zdołało przedostać się na korytarz. Tam zatrzymał ich naczelnik z
oddziałowymi i pierwszą piątkę natychmiast zaprowadzono do karceru.
Zabrano im spinki do włosów i wyjęto sznurowadła z butów, po czym
wrzucono do betonowej piwnicznej dziupli.
Minęło kilka godzin w karcu. Emocje opadły, a nocny chłód coraz bardziej
począł doskwierać zamkniętym kobietom.
— Trzeba by zapamiętać ten dzień — zaczęła smętnie jedna z nich. -
Którego to dzisiaj mamy?
— Dokładnie 10 września. Moje urodziny — wymamrotała zmarznięta
Ruta, kuląc się z drżeniem i przytulając do siedzącej obok więźniarki.
Kiedy wreszcie zasnęła, śnił jej się... chleb. Pachnący, prosto z piekarni,
jeszcze ciepły. Wielkie bochenki poukładane równo na ladzie. Chce do nich
sięgnąć, spróbować ich, ugryźć... Ale nie może.

***

Któregoś jesiennego wieczoru oddziałowi zaczęli wywoływać kolejne


nazwiska kobiet. Wyczytane miały zabrać wszystkie swoje rzeczy i wyjść na
korytarz. Ale tym razem to nie była normalna zmiana cel czy oddziału. Całą
grupę kilkudziesięciu więźniarek pognano na podwórze więzienia i
zapakowano na ciężarówkę. Samochód zawiózł je na dworzec kolejowy,
gdzie pojedynczo, pod okiem licznej straży, wsiadły do pociągu z
więziennymi wagonami. W tych kibitkach spędziły całą noc. Rankiem
dotarły do celu. I chociaż pociąg nie zatrzymał się na peronie, tylko sporo
wcześniej, to i tak bystry wzrok Ruty zdołał odczytać nazwę stacji:
Bydgoszcz.
Kobiety ustawiono czwórkami i poprowadzono ulicami miasta do
więzienia w Fordonie. Był już jasny dzień i kolumna więźniarek mijała coraz
liczniejsze zastępy przechodniów. Ale ci, widząc ogolone głowy, zniszczone
więzienne łachy i liczną straż z bronią na ramieniu, najczęściej z odrazą
odwracali głowy. Mieszkańcy Bydgoszczy byli przekonani, że prowadzone
kobiety są Niemkami, kolaborantkami lub volksdeutschami. Niektórzy z
daleka omijali pędzoną kolumnę i zawczasu przechodzili na drugą stronę
ulicy. Inni w niewybrednych słowach mówili, co myślą o niemieckich
utrzymankach. Jeszcze inni rzucali jakieś przekleństwo bądź pluli pod nogi
maszerujących.
Budynki więzienia dla kobiet w Bydgoszczy Fordonie, zdjęcie przedwojenne
(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

W jaki sposób dać znać mieszkańcom tego miasta, że zamykane w


więzieniach, a teraz prowadzone pod karabinami kobiety są Polkami,
patriotkami i nie mają nic wspólnego z Niemcami?
— Panie oficerze, czy można by coś zaśpiewać? — zapytała -z pierwszego
szeregu.
— Zezwalam.
— No, dziewczyny, teraz głośno! „Armia Krajowca rozkaz ma do ataku!
Nie straszny dla niej tygrysów gniew!”
Już po pierwszych słowach akowskiej piosenki zaskoczeni przechodnie
zatrzymali się, patrząc ze zdziwieniem na polskie więźniarki polityczne z
AK, NSZ i NZW. Dopiero teraz zrozumieli swoją pomyłkę.
— Milczeć! — darł się prowadzący kolumnę żołnierz, ale śpiew
rozbrzmiewał już z siłą kilkudziesięciu mocnych głosów.
— „Wśród gradu kul, z ulic, pól, rój chłopaków! A w sercach ich brzmi
wolności śpiew!”
— Milczeć, natychmiast! To rozkaz! — wrzeszczał wściekły, czerwony na
twarzy oficer, a jego strażnicy kolbami uciszali kobiety.
Śpiew urwał się nagle jak cięty nożem. Ale efekt został uzyskany.
Przechodnie, mieszkańcy Bydgoszczy i Fordonu już inaczej patrzyli na
prowadzone pod eskortą Polki. W tłumie zgromadzonych na chodniku
odezwały się oklaski. Panowie zdejmowali czapki i kapelusze przed pędzoną
kolumną, a panie ocierały łzy. Starsze kobiety błogosławiły przechodzące
więźniarki, a jeden posiwiały mężczyzna klęknął przed nimi.
Równym krokiem i z uśmiechem na ustach dziewczyny z AK i NSZ
przekraczały więzienną bramę. I chociaż już nie śpiewały, to za nimi jak echo
płynęły dalsze słowa piosenki. To dzieci odprowadzały do więzienia polskie
patriotki, biegnąc za kobietami aż do bramy. Nie dały się odpędzić ani
uciszyć strażnikom i młodziutkimi głosami inicjowały dalszy ciąg Marszu
Armii Krajowej.
— „I oto widok wspaniały! Przed nami kryje się wróg i drży! Krajowej
Armii powstańcze oddziały! To nie tygrysy, lecz to są lwy!”.

***

Zapowiadała się naprawdę smutna Wigilia. Była zima 1949 roku i Ruta z
kilkoma innymi współwięźniarkami została zamknięta karnie w odosobnionej
celi. Bez prawa do widzeń, bez korespondencji, bez wypisków i bez paczek.
Zaczęło się dość niewinnie. W Fordonie oddelegowano polityczne
więźniarki do pracy. Niektóre na drutach wyrabiały z angory najróżniejsze
części garderoby, inne w pracowni krawieckiej szyły swetry. Ruta z kilkoma
kobietami plotła koszyczki z przędzonego na kołowrotku sznurka. Dopiero
kiedy pozwolono jej na pracę poza celą, „Ewa” zauważyła, że zamknięte z
nimi Niemki i Ukrainki mają o wiele wyższy status od osadzonych ze
względów politycznych Polek. Ta niesprawiedliwość bardzo ją bolała.
W pracowni był surowy zakaz palenia, dlatego nałogowe palaczki częściej
od innych wychodziły do ubikacji, bo tam nikt ich nie pilnował. W jeden z
przedświątecznych dni Ruta z kilkoma dziewczynami nie poszła na przerwę
obiadową, lecz została w pracowni. Zaciągając się przemyconym petem,
pomagała młodszym koleżankom w nauce matematyki i polskiego. I wtedy
całą grupę nakrył oddziałowy i za złamanie regulaminu zamknął w osobnej
celi. Warunki nie były złe ale kiedy nadszedł wigilijny wieczór, wszystkie
posmutniały. Słyszały za drzwiami kroki i otwieranie kolejnych cel. To
strażnicy roznosili więźniarkom przekazane przez rodziny świąteczne paczki,
które im — zamkniętym za karę — tym razem nie przysługiwały. Próbowały
wyobrażać sobie, co mogłyby zawierać te pakunki: może ciasta, czekoladę,
wędliny — produkty deficytowe w tamtych czasach, szczególnie dla
więźniów.
Ściemniło się i dziewczęta uroczyście nakryły białą serwetą taboret. Stojąc
wokół niego, połamały się opłatkiem. Na kolację dostały czerwony barszcz.
Tego wieczoru odwiedził je sam naczelnik. Oderwany od suto zastawionego
świątecznego stołu, spojrzał na ich skromną wigilię. Zakłopotany stał bez
słowa i drapał się po karku
— Dostałyście paczki? - spytał w końcu.
— Nie... — odrzekły zgodnie.
— No tak, wam nie przysługują... — mówił, jakby do siebie, ale widać
było, że jest mu wstyd. Odstał tak jeszcze chwilę, a potem spojrzał w okno,
za którym z pewnością rozbłysła już pierwsza gwiazda. - Ale na moje
polecenie dostaniecie je. Obiecuję — zakończył i szybko wyszedł na
korytarz.
Pismo Ruty Cieplińskiej do naczelnika więzienia w Inowrocławiu z prośbą o zezwolenie
na widzenie z matką bez bariery krat
(Instytut Pamięci Narodowej)

Nie minęło wiele czasu, a więźniarki zamknięte w celi razem z Rutą


wezwano na dyżurkę. Tam, przy wtórze wybuchów radości każda z nich
dostała paczkę od rodziny. Pełne nadziei wróciły za kraty by wbrew
wszelkim przeciwnościom świętować kolejną rocznicę narodzenia Jezusa.

***

Ruta Czaplińska odbywała swą karę pozbawienia wolności w więzieniu


MBP, w areszcie na Mokotowie, w bydgoskim Fordonie w więzieniu o
zaostrzonym rygorze w Inowrocławiu. Po upływie dokładnie — jak to sama
wyliczyła — trzech tysięcy sześciuset pięćdziesięciu trzech dni wyszła z
więzienia 5 kwietnia 1956 roku. Na wolności rozpoczęła naukę na
Uniwersytecie Łódzkim, gdzie kształciła się na Wydziale Biologii. Studia
ukończyła już na Uniwersytecie Wrocławskim. Pracowała w administracji
Instytutu Matematycznego PAN oraz jako starszy redaktor i tłumacz w
wydawnictwie Politechniki Wrocławskiej. Współpracowała w tym czasie ze
znanym matematykiem: Hugonem Steinhausem. W latach 80. angażowała się
w działalność Arcybiskupiego Komitetu Charytatywnego we Wrocławiu.
Ruta Czaplińska należała do środowiska „Fordonianek”, czyli byłych
więźniarek zamkniętych w bydgoskim Fordonie. Grupa ta podlegała
Związkowi Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego. Ponadto „Ewa”
była członkinią Związku Młodocianych Więźniów Politycznych
„Jaworzniacy”, Klubu Inteligencji Katolickiej, Polskiego Towarzystwa
Ziemiańskiego i Związku Inwalidów Wojennych RP.
Dużo pisała. Swoje teksty publikowała na łamach czasopism „Nike”,
„Więzi”, „Niepodległość i Pamięć” oraz „W Drodze”. Jej wiersze znalazły
się w książce Przeciwko złu. Wiersze i piosenki więzienne 1944—1956. a
wspomnienia w pracy Zawołać po imieniu. Księga kobiet-więźniów
politycznych 1944—1958. W roku 2003 IPN wdał wspomnienia Ruty
Czaplińskiej zatytułowane Z archiwum pamięci. 3653 więzienne dni.
Po upadku komunizmu Ruta Czaplińska została odznaczona londyńskim
Krzyżem Armii Krajowej, dwukrotnie Medalem Wojska Polskiego, Krzyżem
Narodowego Czynu Zbrojnego oraz awansowała do stopnia podporucznika.
W listopadzie 2007 roku za wybitne zasługi dla niepodległości
Rzeczpospolitej Polskiej oraz działalność kombatancką i społeczną, na
wniosek Prezydenta RP, Ruta Czaplińska została odznaczona Krzyżem
Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Zmarła 22 lutego 2008 roku i została
pochowana na Cmentarzu Grabiszyńskim we Wrocławiu.
***

Kiedy w 1989 roku padł komunizm, a kilka lat później okupacyjne wojska
sowieckie opuściły nasz kraj, wydawało się, że w końcu sprawiedliwość
zapanuje w Polsce. Ze wreszcie w majestacie prawa komunistyczni
zbrodniarze odpowiedzą za swoje winy. Naturalnie słychać było również
głosy o „grubej kresce” i o „zwierzęcym antykomunizmie”, a później
również o „dzikiej lustracji”. Ale moment rozliczenia komunistycznych
katów dla byłych więźniów stalinowskich czasów nie był żadną zemstą, tylko
sprawiedliwością dziejową, która po latach niewoli wreszcie mogła zaistnieć
w granicach naszego państwa.
Proces Adama Humera, polskiego zatwardziałego komunisty i
funkcjonariusza UB, ruszył dopiero w latach 90. Na sali sądowej przeciwko
niemu zeznawały między innymi Maria Hattowska i Hanna „Nula”
Stachiewicz.
— Humer kopał mnie w krocze i bił nahajką zakończoną metalową kulką
— mówiła łączniczka i szyfrantka AK Maria Hattowska „Babi” — Po stu
pięćdziesięciu uderzeniach po nerkach zmęczył się i oddał bicz innym
oprawcom. W tym czasie zadzwonił telefon i Humer podniósł słuchawkę.
„Nie zdążę do domu na kolację, bo jestem zajęty” — powiedział, a potem
znów wrócił do bicia mnie.
— Maria Hattowska na skutek upływu lat — mówił w sądzie obrońca
komunistycznego oprawcy — może już nie rozróżniać, co jest prawdą a co
tylko wyolbrzymionym i wyobrażonym wydarzeniem.
— Jeśli to nie jest zbrodnia przeciwko ludzkości, to ja się pytam co to jest?
— tłumaczyła w przerwie rozgorączkowana „Nula”. Czy my nie jesteśmy
ludźmi? Czy nie byliśmy ludźmi za kratami, kiedy nas torturowano?
Ruta Czaplińska siedziała w wygodnym fotelu w swoim wrocławskim
mieszkaniu i na bieżąco, z coraz większym wzburzeniem śledziła telewizyjną
relację z procesu Adama Humera. Z każdą upływającą minutą była coraz
bardziej zdenerwowana bezkarnością oprawcy i bezsilnością współczesnych
polskich sądów. Jak w krzywym zwierciadle obserwowała również umizgi
dziennikarzy względem sądowego prominenta oraz natarczywość i agresję w
stosunku starszych świadków.
Przed kamerami Maria Hattowska zdobyła się na samarytańską deklarację,
że przebacza swemu oprawcy. Gdy powtórzono to Humerowi, od niechcenia,
jak gdyby od dawna był pewien werdyktu uniewinniającego, odpowiedział:
— Ta pani nie ma mi czego przebaczać, ponieważ ja tej pani nigdy nie
tknąłem nawet palcem.
Tego było już za wiele. Ruta patrzyła na wyprostowaną, zdrową sylwetkę
komunistycznego funkcjonariusza. Widziała błyski ironii w jego oczach i
słyszała jego głos, w którym nie było ani krzty pokory.
Dziki krzyk wydobył się z jej gardła. Próbowała wrzaskiem zagłuszyć
probolszewicki przekaz. Rzuciła w stronę telewizora pilotem, który nawinął
się jej pod rękę. Gdyby tylko miała coś cięższego. Ale nie. Musiała radzić
sobie tak, jak kiedyś, dawno temu, w pojedynczej celi więzienia na
Mokotowie. Musiała wykrzyczeć na całe osiedle, na cały Wrocław, na całą
Polskę:
— Nie! Nie! Po trzykroć nie!
JACHNA
To pierwsza okupacyjna zima przełomu lat 1939 i 1940 była straszna —
równocześnie śnieżna i mroźna. Nawet wewnątrz izby niesamowity ziąb
dawał się mocno we znaki. Była już późna noc i wszyscy powinni spać
zakopani w ciepłych pierzynach, ale w domu Wasiłojciów pośrodku stołu
cały czas paliła się świeczka. Zamiast przewracać się w wygodnym łóżku na
drugi bok członkowie rodziny tkwili w mieszkaniu gotowi do drogi. Każdy
był ubrany i przygotowany do natychmiastowego wyjścia na dwór, a na
podłodze stały spakowane najpotrzebniejsze rzeczy. Już którąś noc z rzędu
Wasiłojcie czuwali, czekając na mające nastąpić wysiedlenie. Działo się tak
od czasu, gdy w Swięcianach gruchnęła wieść, że nocami Sowieci wygarniają
polskie rodziny i wywożą na wschód w nieznane.
Czternastoletnia Janka Wasiłojć, ubrana w ciepły półkożuszek, nawet w
mieszkaniu szczękała zębami. Nie była pewna, czy bardziej ze strachu i
przejęcia, czy też z zimna panującego w nieogrzewanym domu. Jej rodzice
na przemian tkwili przy drzwiach i nasłuchiwali albo też siedzieli
nieruchomo jak posągi na krzesłach. Czasami tylko podchodzili do swojej
jedynaczki, rzucając jakieś słowa otuchy i pokrzepienia. Tak przeszła kolejna
lutowa noc. Było już nad ranem i zdawało się, że tej nocy nikt po nich nie
przyjdzie. Tymczasem na schodach przed domem zadudniły kroki i ktoś
głośno załomotał do drzwi.
— Otkryt! Otkryt srazu! — darł się sowiecki głos.
— Pójdę... — szepnął zrezygnowany Wiktor.
Janina Wasiłojć (z prawej) z koleżanką Haliną, Święciany, 1941 r.
(zbiory Mariusza Smoleńskiego)

— A może niech ktoś od Stefańców otworzy? — przekonywała go żona


Maria, mając na myśli mieszkającą z nimi rodzinę polskiego policjanta, który
zaginął w wojennej zawierusze.
— Ale tam same kobiety. — Mężczyzna zbliżył się do drzwi i otworzył je
szeroko. Lodowate zimno wleciało do mieszkania i zamroziło twarze
zebranych. Janka trzęsła się coraz bardziej, widząc, jak z żołnierze w
czapkach z niebieskimi otokami i z karabinami w ręku przepychają się do
środka.
— Siemja Stiefańce? — sowiecki oficer odczytał z kartki nazwisko
Polaków wytypowanych do wywózki.
— Niet, my Wasiłojcie.
— Mnie nużno Stiefańców.
Wiktor bez słowa wskazał wejście do sąsiedniej izby. Ale tam widocznie
również byli przygotowani na najgorsze, bo zanim Sowiet podszedł i
zabębnił w drzwi, te otworzyły się z rozmachem.
— Stiefańce?
— Da.
— Pajdiom.
W ciągu kilku minut Sowieci wygarnęli całą rodzinę policjanta: jego
matkę, żonę i trójkę dzieci. Stara Stefańcowa prowadzona przez
enkawudzistów miała po raz ostatni przekroczyć próg swego mieszkania i
zawyła z bólu jak raniony zwierz. Ale po chwili dostała parę razy wyciorem
po grzbiecie i przestała biadolić. Z wypędzanych na ulicę Polaków szybko
sformowano kolumnę i całą gromadę z tobołkami, plecakami i walizkami
pognano kilka kilometrów dalej, do organizującego się transportu na wschód.
— Tato, a nas kiedy zabiorą? — spytała Janka, która wreszcie przestała
drżeć.
Nie wiem, córeczko. Naprawdę nie wiem. Może jutro...

***

Przenikliwe światło skierowane prosto w twarz nie pozwalało zebrać


myśli, które krążyły w nieładzie i obijały się w jej głowie, wzmagając tylko
tępy ból. Kilkusetwatowa żarówka wkręcała się w umysł zrzez źrenice i
całkowicie zacierała obraz. Ale nawet to rozgrzane do czerwoności światło
nie było w stanie ukoić drżenia siedzącej naprzeciw stołu dziewczyny, która
trzęsła się na całym ciele.
— Zimno? — spytał ubek.
— Nieee... — Nawet słowa więzły jej w gardle. Na zewnątrz było z
pewnością bardzo zimno, ale w pokoju oficera śledczego nie odczuwało się
ani padającego śniegu, ani lodowatego wiatru dmącego z północnego
wschodu. Zimowa aura przełomu lat 1946 i 1947 w Bydgoszczy była z
pewnością łagodniejsza od tej straszliwej zimy, pierwszej od wybuchu
wojny, którą dziewczyna spędziła w Święcianach. Ale wbrew temu Janina
nadal nie mogła opanować bezwiednego drżenia swego wątłego ciała i
odpowiadała na pytania, szczękając zębami.
— Nazwisko?
— Janina Wasiłojć.
— Pseudonim „Jachna”?
— Tak...
— Urodzona?
— 7 lutego 1926 roku w Tarkowszczyźnie powiat Swięcia
— Polka?
— Naturalnie.
— Rodzice?
— Ojciec Wiktor Wasiłojć, mama Maria z domu Fomin.
— Miejsce zamieszkania?
— Sopot, ulica Grunwaldzka 25.
— Zawód?
— Bez zawodu. Uczennica, studentka.
— Wykształcenie?
— Średnie.
— Wyznanie?
— Rzymskokatolickie.
— Stan cywilny?
— Panna.
— Karana?
— Nie.
Janina Wasiłojć „Jachna” po aresztowaniu, WUBP Bydgoszcz, 1947 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

W porządku. A teraz niech podejrzana opowie mi swoją historię:


przynależność do nielegalnej organizacji WiN i działalność w bandzie
„Łupaszki”. Jakie pełniła tam funkcje, w jakich „robotach” brała czynny
udział, jakie zna kontakty i adresy członków tych grup. Śmiało proszę
mówić, my tu przecież nie bijemy. Proszę opowiedzieć całe swoje
konspiracyjne życie.

***

Życie jak życie, ale dzieciństwo to Janina „Jachna” miała przepiękne i


szczęśliwe, przynajmniej do wybuchu wojny. Chociaż była jedynym
dzieckiem państwa Wasiłojć, nauczono ją dzielić się z innymi i współistnieć
w grupie. Z rówieśnikami latem pływała i jeździła na rowerze, a zimą szalała
na łyżwach i nartach. Urodziła się i wychowała na polskiej Wileńszczyźnie, a
w związku z zawodem ojca (nauczyciel) i jego częstą zmianą miejsca pracy
cała rodzina pomieszkiwała w Koreniatach, Komajach, Dukszcie i
Swięcianach. Janka rozpoczęła naukę jako pięciolatka i już w wieku
jedenastu lat skończyła szkołę powszechną. Następnie uczyła się w
Gimnazjum im Józefa Piłsudskiego w Święcianach.
I chociaż wakacje roku 1939 wydawały się zwyczajne — trzynastoletnia
Janka wypoczywała nad jeziorem w Porzeczu i na pływackim kursie w
Wilnie — to w powietrzu dało się wyczuć napięcie. Jako harcerka
dziewczyna przeszła przeszkolenie w używaniu maski przeciwgazowej,
opatrywaniu oraz przenoszeniu rannych. W piękna letnie dni wraz z
koleżankami biegała na podmiejskie wzgórza, aby wypatrywać zrzucanych
rzekomo na spadochronach niemieckich dywersantów.
Kiedy Niemcy rzeczywiście najechali Polskę, Janina martwiła się tylko,
czy jej kochany tatuś nie poobciera sobie nóg w ciężkich wojskowych
buciorach. Tyle wiedziała o wojnie. Ale ostatecznie Wiktor Wasiłojć nie
został zmobilizowany. Zresztą, szczególnie po 3 września, ona i inni, liczni
na tamtych terenach, Polacy liczyli na szybkie polsko-francusko-brytyjskie
zwycięstwo w zmaganiach z III Rzeszą. Zaskoczeniem dla wszystkich był
szybki marsz wojsk niemieckich na wschód i sowiecki atak 17 września.
Szokiem była też reakcja miejscowych Żydów. Kiedy Polacy ronili łzy nad
kolejnym rozbiorem Rzeczypospolitej i upadkiem kraju, ich żydowscy
pobratymcy radowali się z wkroczenia wojsk sowieckich. Budowali wszędzie
ogromne ozdobione wielkimi czerwonymi sztandarami i gwiazdami bramy
triumfalne, w klapy szyneli wpinali sobie czerwone kokardy.
— I co? — mówili z satysfakcją do Polaków. — Nie będzie tej Polski, co?
Zaraz po zajęciu wschodnich terenów Rzeczypospolitej Sowieci rugowali
ze szkól polskich nauczycieli, a polskie placówki przekształcili w swoje
dziesięciolatki. Polska młodzież wychowana w duchu patriotycznym nie
zgadzała się na te zmiany. Kiedy Sowieci nakazywali pracę i naukę w
niedzielę, młodzi urządzali przed wejściem do szkoły manifestację. Gdy
okazało się, że językiem wykładowym ma być rosyjski, tłumy uczniów
skandowały pod pokojem nowego dyrektora, Rosjanina ma się rozumieć:
— My chcemy polskiego! My chcemy polskiego!
Zimą rozpoczęły się pierwsze masowe wywózki Polaków na wschód. 10
lutego 1940 roku enkawudziści wtargnęli do mieszkania i Wasiłojców, ale
zabrali tylko ich współlokatorów. Rodzinę jednej z koleżanek Janki
wywieziono do Kazachstanu. Pisała potem w liście co Janiny z dalekiego
Kraju Rad: „Jeśli będziecie wyjeżdżać, to weźcie przede wszystkim całe
ubranie, bieliznę, obuwie, do ostatniego, nawet najgorsze. Poza tym całą
żywność, jaką macie w zapasie, i całą pościel”
Znajdującym się pod obcą okupacją Polakom polepszyło się trochę, kiedy
Wileńszczyzna została włączona do Sowieckiej Republiki Litewskiej. W tym
czasie w Swięcianach uruchomiono nawet Polską Niepełną Szkołę Średnią.
Mimo że z poprzedniej, sowieckiej uczelni Janina została za złe zachowanie
wyrzucona, teraz spokojnie mogła kontynuować naukę w polskiej szkole.
Podstawy do nauki miała w tej placówce wyśmienite: jej tata uczył tam
matematyki, a mama języka rosyjskiego.
W mieszkaniu wysiedlonych Stefańców zamieszkał wysoki rangą
enkawudzista. Żyjąc przez ścianę z Wasiłojciami, traktował ich jak
normalnych sąsiadów. Raz nawet ostrzegł Marię, że jest donos na jej córkę,
która z kolegami 11 listopada sprzątała groby polskich żołnierzy.
Kiedy nadszedł 1 maja, pracownicy i uczniowie polskiej szkoły musieli iść
na komunistyczny pochód. Bardzo niechętnie cała szkoła przygotowała się na
przemarsz przed bolszewicką trybuną. Był to warunek, aby rodzime
nauczanie oficjalnie mogło nadal funkcjonować.
— Bardzo cię proszę, weź ten sztandar, poniesiesz go — zwrócił się polski
wychowawca do Janiny Wasiłojć, wręczając jej wielki transparent
przedstawiający zdjęcie Józefa Stalina z małą dziewczynką.
Janina z rodzicami Marią i Wiktorem, Wileńszczyzna, ok. 1928 r.
(zbiory Mariusza Smoleńskiego)

— Bardzo serdecznie dziękuję, ale nie wezmę — odparowała hardo


dziewczyna.
— Ależ musisz, zrozum — próbował łagodnie przekonywać.
— Nie muszę i nie wezmę.
Nie wiadomo, czym zakończyłaby się ta sprzeczka nauczyciela z
niepokorną uczennicą, ale na szczęście jeden z kolegów Janiny na ochotnika
chwycił za długi drąg i wzniósł wysoko do góry „czerwoną” twarz „ojca
wszystkich narodów”. Przechodząc przed trybuną honorową, polscy
uczniowie celowo spuszczali głowy i w milczeniu mijali bolszewickich
notabli, patrząc sobie pod nogi.
W czerwcu 1941 roku Wiktor dostał pracę w szkole w Podbrodziu i całą
rodziną przeprowadzili się do tej miejscowości. Kilka dni później Niemcy
zaatakowały Rosję, a bolszewicy prędko umykali na wschód. Niestety nie
poprawiło to statusu zamieszkujących te tereny Polaków, ponieważ władzę
obecnie sprawowały albo wojskowe komendy niemieckie, albo policja
litewska, również bardzo niechętna sprawie polskiej. Właśnie w Podbrodziu
w pierwszych tygodniach wojny został przez Litwinów aresztowany Wiktor
Wasiłojć. Zarzucono mu „polonizowanie terenu” i na podstawie fałszywych
oskarżeń skazano na karę śmierci. Ojciec Janiny cudem ocalał, ponieważ
wstawił się za nim mieszkający od niedawna u Wasiłojców niemiecki
pułkownik.
Polacy na każdym kroku czuli niechęć Litwinów. Bojąc się o własne życie
i wolność, cała rodzina wyjechała na zachód, na tereny administrowane przez
Białorusinów, do Madziołu. W tym miejscu Janina, pomimo młodego wieku,
uczyła w białoruskiej szkole, ale kiedy dostała propozycję zmiany
narodowości na białoruską — odmówiła. Szybko zwolniono ją z pracy. Po
jakimś czasie dostała posadę w administracji urzędu miasta w dziale, gdzie
wyrabiano dokumenty. Wtedy już cała jej rodzina była zaangażowana w
polską konspirację. Janka wykradała Niemcom podpisane i podstemplowane
kenkarty i przekazywała je żołnierzom AK. Cały proceder kwitł w najlepsze
pod okiem okupantów, do momentu, kiedy jakiś pijany Niemiec wygadał się,
że następnego dnia będą masowe aresztowania. Wszyscy Polacy z
konspiracji, którzy czuli się zagrożeni, poszli do lasu i dołączyli do oddziału
Antoniego Burzyńskiego „Kmicica”. W grupie „Kmicica” znaleźli
schronienie również Wiktor, Maria i Janina Wasiłojć. Tak właśnie zaczęła się
„Jachny” akowska przygoda z partyzantką.

***
— A więc, jak wyglądała wasza partyzantka?
— Za Niemca byłam w organizacji AK. Zagrożona dekonspiracją
musiałam z rodzicami uciekać do lasu. Przyłączyliśmy się do oddziału
„Kmicica”. Potem byłam w 5 Brygadzie AK, a następnie w 4 Brygidzie.
Podczas przetaczania się frontu walczyliśmy z Niemcami pod Krawczunami.
Po rozwiązaniu oddziału uczyłam się w Wilnie, a następnie jako repatrianci
przyjechaliśmy do Sopotu.
— Co robiliście w organizacji WiN i w bandzie „Łupaszki” już po
wyzwoleniu?
— Kiedy mieszkałam w Sopocie, odwiedził mnie tam „Zagończyk”, mój
były dowódca plutonu z AK, jeszcze z czasów niemieckiej okupacji, z 4
Brygady Wileńskiej. To było w maju 1946 roku. „Zagończyk” wytłumaczył
mi, że AK nadal działa w Prusach Wschodnich i ja, jako były żołnierz Armii
Krajowej, mam wciąż obowiązki pełnić służbę. Mówił, że nie ma zamiaru
brać mnie do organizacji pod przymusem, ale jeśli się sprzeciwię, to z
pewnością spadną konsekwencje na mnie oraz na moich rodziców. Po takim
ultimatum nie miałam wyjścia, zgodziłam się i pojechaliśmy do Malborka.
Tam, w odległości kilkunastu kilometrów od miasta, spotkaliśmy się z
dowódcą partyzantki majorem „Łupaszką”. „Łupaszko” przydzielił mnie do
grupy „Zeusa”, gdzie miałam działać w charakterze siostry sanitarnej.
— Pamiętacie jakieś akcje tej grupy, w których braliście udział?
— Z grupą „Zeusa” wyszliśmy w teren i po czterech dniach mieliśmy
akcję w miejscowości, której nazwy już nie pamiętam. Zajęliśmy posterunek
MO i zabraliśmy stamtąd trochę broni: pepesz i karabinów. Następnie w tej
samej miejscowości wdarliśmy się do sowieckiego punktu, gdzie również
zdobyliśmy broń. Jaka to była dokładnie broń? Przypominam sobie tylko, że
był jeden niemiecki karabin maszynowy. Mój udział w tej akcji ograniczył
się do biernego asystowania. Nie było rannych, abym musiała się nimi zająć.
Szwadron „Zeusa”. Stoją od lewej: Leon Smoleński „Zeus”, NN „Morski”, Władysław
Wasilewski „Bej”, Edward Zobczyński „Sikora”, Jan Majkowski „Atlantyk ”, NN
„Szczygieł”, NN „Leszek”, NN „Zygmunt”, NN „Zbyszek”, Janina Wasiłojć „Jachna”,
Władysław Heliński „Miały”, Zdzisław Kręciejowski „Brzoza”, NN „Lot”, NN „Kempf”,
Bolesław Pałubicki „Zawisza”, Stanisław Sybut „Picuś”, gajówka Kosowa Niwa, Bory
Tucholskie, łato 1946 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

— A następna „robota”?
— Kolejną akcję mieliśmy w miejscowości Zalewo, gdzie na milicjantach
zdobyliśmy kilka karabinów. Grupa „Zeusa” przejęła także samochód
ciężarowy, którym wyjechaliśmy w dalszą drogę. Niestety pod Iławą
wpadliśmy w zasadzkę. Ciężarówka została porzucona, a nasza grupa skryła
się w lesie. Po jednodniowym marszu napotkaliśmy drugą zasadzkę. Doszło
do wymiany strzałów, po czym wycofaliśmy się w kierunku Olsztyna.
Gubiąc za sobą pogoń, przeprawiliśmy się przez Wisłę i udaliśmy się do
Borów Tucholskich. Kilkanaście dni później, w nocy, zajęliśmy spółdzielnię
w Smętówku, gdzie zdobyliśmy różne przedmioty codziennego użytku, takie
jak mydło, papierosy, pasta do butów. Jako sanitariuszka i jedyna kobieta w
grupie byłam odpowiedzialna ogólnie za czystość, dlatego musiałam dbać o
mundury, buty, bieliznę. Pastę uzupełnialiśmy w spółdzielniach, a wymiana
bielizny odbywała się w większości przypadków na zajętych posterunkach
milicji na zasadzie zamiany i w formie „prośby”. Przy czym prószący
posiadał broń, więc tym samym wzbudzał respekt.
— A co wy robiliście w czasie napadu w Zalewie?
— Ja? Nic konkretnego. Nie było rannych, więc... Z tego, co pamiętam, to,
pilnując z chłopcami ludzi, pogrywałam na pianinie.
— Grała oskarżona na pianinie?
— Raczej pobrzękiwałam.
— Proszę powiedzieć, jak wyglądała sprawa z pieniędzmi w waszej
bandzie?
— W naszej grupie za finanse odpowiadał sam dowódca, czyli „Zeus”.
Uzupełnianie pieniędzy odbywało się w zajętych spółdzielniach i wagonach
pocztowych.
— Dobrze... A czy wy osobiście posiadaliście jakąś broń?
— Po drugiej naszej akcji otrzymałam od „Zeusa” broń krótką -
„siódemkę” z magazynkiem i tylko czterema nabojami. Miałam ten pistolet
przy sobie w czasie akcji, ale nigdy z niego nie strzelałam.
— Opowiadajcie o waszych dalszych napadach.
— W sierpniu mieliśmy potyczkę, w której zginęli „Skiba” i „Sokół”.
Następnie w Brusach, również w spółdzielni, zdobyliśmy sporo towarów:
mydło, papierosy, wódkę, cukierki. Po dwóch tygodniach w tej samej
miejscowości zajęliśmy grzybiarnię, gdzie zdobyliśmy pieniądze i grzyby. Z
Brus wycofaliśmy się w dwóch grupach w kierunku Budów. Jedna grupa szła
do tej miejscowości najkrótszą drogą, a druga, w której ja się znajdowałam,
maszerowała drogą okrężną. Kiedy obie grupy spotkały się pod Budami,
zaatakowało nas wojsko. Mieliśmy straty.
— O właśnie, opiszcie mi dokładnie wasze działania pod Budami.
— Ale ja niewiele pamiętam.
— Musicie sobie przypomnieć. Albo wam pomożemy... — Ubek otworzył
szufladę biurka i wyjął z niej gumową pałkę. Rzucił ją na blat z głośnym
hukiem. — A więc jeszcze raz: jak wglądała walka pod Budami?
Zastanówcie się dobrze.

***

„Jachna” z uporem wpatrywała się w błękitne niebo, zastanawiając się, czy


prędko nadejdzie jesień. Nie tęskniła za nią, skądże znowu. Lato dla leśnych
ludzi jest sprzymierzeńcem. Można przespać się byle gdzie, leżąc pod kocem
lub płaszczem, z plecakiem pod głową. Łatwo zatrzymać się na postój,
rozpalić ognisko, przyrządzić strawę, a potem, jeśli trzeba, odskoczyć w inne
miejsce. Jesienne chłody i deszcze zwiastowały przeziębienia, gorączki i
zapalenia płuc. W taki czas sanitariuszka ma pełne ręce roboty. Jeśli sama
akurat nie choruje, to leczy zakatarzonych chłopców z oddziału. Ale
naprawdę najgorsze dla partyzanckiego życia były zimy. I nawet nie o tęgie
mrozy chodzi, ale o śnieg, na którym partyzanckie ślady w leśnych ostępach
od razu stawały się widoczne. Po takim tropie ubeckie obławy bez trudu
mogły odszukać leśne grupy nawet w najbardziej odległych zakątkach
puszczy. Dlatego właśnie Janina po raz kolejny odwracała się w stronę słońca
i ogrzewała pyzatą buzię w jego promieniach. Jednocześnie próbowała
wywróżyć, kiedy mogą zacząć się jesienne szarugi, czy zima będzie sroga i
jak długo potrwa piękne polskie „babie lato”

Grupa partyzantów z 5 Brygady Wileńskiej AK mjr. „Łupaszki”. Widoczni od lewej,


Zdzisław Badocha „Zelazny”, Jan Zalewski „Zaja”, NN, Leon Smoleński „Zeus”,1945 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Co tak siedzisz? Wróżysz z chmur, kiedy spadnie pierwszy śnieg? —


uśmiechnął się „Morski”, który wyładowywał przywiezione furmanką
towary.
— Śnieg we wrześniu? — odpowiedziała ze śmiechem dziewczyna i,
nawet nie otwierając oczu, trwała w błogostanie.
Czas sączył się powoli, a nagrzane powietrze falowało od w wysokiej
temperatury. Lubiła takie momenty. Nikt nie był ranny, nikt niei chorował,
nikt nie miał problemów z otartymi stopami. Była tylko ana i promienie
słońca. Czysta rozkosz.
— Spójrz! Kto to? - rzucił nagle partyzant stojący na straży kilkadziesiąt
kroków od Janki. Mówiąc to, wskazywał ręką na pędzącego rowerem
umundurowanego jegomościa, który z każdą sekundą zbliża! się do
zabudowań wioski.
— Stać! - krzyknął wartownik i wycelował swój pistolet maszynowy w
stronę intruza. Zaskoczony rowerzysta stracił panowanie nad ze kierownicą.
W ostatniej chwili próbował zakręcić, ale wyłożył się na wąskiej drodze.
Kiedy gramolił się z przydrożnego rowu, obskoczyli obskoczyli go chłopcy z
oddziału „Zeusa”. Po chwili nadbiegł zaalarmowany krzykami sam
wachmistrz.
— Ręce do góry! — wartownik punktował teraz przed dowódcą i kłując
nieznajomego lufą w plecy, poprowadził go do chaty.
„Zeus” zaczął przesłuchanie. Okazało się, że rowerzysta to ubecki
funkcjonariusz, który - jeśli wierzyć jego słowom - miał jechać na czele
większej komunistycznej obławy.
— Ja, panowie, nic do was nie mam - mówił pewny siebie komunista - ale
za mną idzie kupa wojska. Lepiej dla was będzie puścić mnie wolno i dać
drapaka w las.
Nikt mu nie wierzył, ale dla pewności „Zeus” postawił na nogi swoich
ludzi i dał znać do stacjonującego w tej samej wsi szwadronu Olgierda
Christy „Leszka”. Niemal czterdziestu partyzantów z grup „Zeusa” i
„Leszka” spotkało się całkiem niedawno. Od tej pory razem chodzili na akcje
i razem biwakowali.
Kiedy zjawił się „Leszek”, przesłuchanie schwytanego ubeka ruszyło od
nowa. Ale ten na pytania dawał zdawkowe odpowiedzi albo wzruszał
ramionami. Pewnie przeczuwał, że czas działa na jego korzyść. I faktycznie,
nie minęło kilkanaście minut, kiedy „Leszek” wyjrzał przez okno, a potem
spokojnym głosem wycedził przez zęby:
— „Zeus”, wojsko.
Jeden z żołnierzy stał w polu odwrócony tyłem do wsi i dawał znaki
rękami do swoich. Już za moment naokoło zaroiło się od wojska i pierwsze
kule roztrzaskały w drzazgi okiennicę. Na początku walki padł zabity
partyzancki wartownik, który niedawno złapał ubeckiego wywiadowcę.
Kolejne kule wyrywały dziury w drewnianych belach i niebezpiecznie
świstały przez stłuczone okna. Partyzanci zgromadzeni w chacie wyskoczyli
przez okno z drugiej strony ale i tam na pobliskiej górce roiło się już od
komunistyczne wojska.
— Niech Bóg prowadzi! — darł się za nimi pozostawiony w ubek,
szczęśliwy, że właśnie odzyskuje wolność.
„Leszek” skoczył do swoich żołnierzy, a „Jachna” starała trzymać się
blisko „Zeusa”. Razem z innymi partyzantami z trzeciego szwadronu uciekali
przez całkowicie odsłonięte pole. Wrogie kule orały ziemię coraz bliżej
pędzących żołnierzy. Nie mieli innego wyjścia — pozostanie na tej
odsłoniętej połaci równałoby się samobójstwu. Janka długimi skokami
pędziła za oddziałem. Zrywała z ziemi, biegła zygzakiem kilka, kilkanaście
kroków i znów padała w pachnące runo. Nie miała czasu, by zwracać uwagę
na piękne polne kwiaty. Pot zalewał jej oczy, a nogi coraz słabiej niosły przez
tę przeklętą, nieskończoną polanę. Ucieczkę dodatkowo utrudni sanitarna
torba i zrolowane żołnierskie pałatki, które dźwigała za chłopców z
erkaemami. W połowie drogi myślała, że wyzionie ducha. Z ogromnego
wysiłku serce łomotało jej w piersi, a pot gęstymi strużkami spływał aż do
ust. Czuła jego słony smak. Mdlały jej nogi i ręce. Ale wtedy zdarzył się cud
- po jednym z odpoczynków we wklęsłej bruździe złapała drugi oddech.
Wkrótce dogoniła ostatniego partyzanta i nawet go wyprzedziła. Chłopak
dopiero jej widok przypomniał sobie o drobnej sanitariuszce i krzyknął za
swoimi:
— Hej, poczekajcie! Zwolnijcie, bo siostra nie nadąża!
W końcu udało im się przebiec przez otwartą przestrzeń i dopaść do drogi.
Wzdłuż niej kolejne serie puszczał komunistyczny erkaem. Ostatni wysiłek i
będą mogli czuć się bezpieczni.
— Dalej, siostro, teraz! — zachęcali ją partyzanci, którzy byli już po
drugiej stronie. Popędziła jak strzała i chociaż słyszała przelatujące obok
kule, to szczęśliwie żadna jej nie trafiła. Ale nie wszystkim się udało. Zabity
padł „Szczygieł”, a ranni w nogi byli „Morski” i „Lód”. „Jachna” zrobiła im
szybkie opatrunki i cała grupa zagłębiła się w łasy. Dziewczyna oprócz
swojej torby i zwiniętych płaszczy niosła teraz jeszcze pepesze chłopców,
którzy pomagali rannym. Ale mimo tego ciężaru była szczęśliwa. Wreszcie
mogli poczuć się bezpiecznie, pojedyncze strzały powoli cichły w oddali.
Przeszli jeszcze kilka kilometrów i zaszyli się w niewielkim zagajniku.
Przesiedzieli tam cały dzień, słysząc wokół siebie odgłosy wojskowej
obławy. Dopiero z nadejściem zmroku ruszyli w dalszą drogę i udało im się
wyjść cało z matni. „Jachna” mogła mówić o niebywałym szczęściu.

***

Latem 1943 roku, na samym początku swego pobytu w oddziale


„Kmicica”, „Jachna” przeszła przeszkolenie strzeleckie i sanitarne, ale i tak
najczęściej pomagała w kuchni polowej. To był czas, kiedy sowiecka
partyzantka Markowa współpracowała z polską grupą „Kmicica”. Oddziały
założyły obozowiska tuż obok siebie, a ich dowódcy planowali wspólną akcję
przeciwko Niemcom. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy Rosjanie
zaprosili polskich dowódców na wspólną naradę. Wszystkie wcześniejsze
gesty przyjaźni uśpiły czujność polskich żołnierzy. Dowódcy nie wrócili z
tych rozmów, a polski obóz został otoczony i zajęty przez Rosjan. Polskich
partyzantów rozbrojono i aresztowano. Nie mieli żadnych szans na obronę.
Potem Sowieci przeprowadzili selekcję. Z każdym z osobna rozmawiali i
dzielili Polaków na grupy. Jedną z najliczniejszych stanowiła kadra
dowódcza polskiego oddziału i doświadczeni partyzanci. Było ich około
osiemdziesięciu. To ich w pierwszej kolejności, pod liczną strażą,
odprowadzono do sowieckiego obozu. Widząc, co się dzieje i mając
najgorsze przeczucia, pozostali Polacy salutowali maszerującym. Zdawali
sobie sprawę, że żegnają ich po raz ostatni. Janina nie chciała płakać, ale łzy
same płynęły jej z oczu. Nie mogła się wstrzymać. Zresztą, nie tylko ona
płakała. Wszyscy Polacy, których zostawiono w bazie, byli przygnębieni.
Sowiecki dowódca Markow chcąc nieco załagodzić sytuację, klął się na
honor, że zatrzymanym nic się nie stanie. Ale cóż znaczy słowo honoru
komunisty?
Z Polaków?, którzy zostali, od razu utworzono zalążek komunistycznej
brygady partyzanckiej im. Bartosza Głowackiego. Do tej grupy trafiła także
Janina Wasiłojć wraz z rodzicami. Odtąd wszyscy Polacy z tej brygady mieli
podlegać Związkowi Patriotów Polskich w Moskwie i wykonywać rozkazy
Markowa. Ich bezpośrednim dowódcą został Wincenty Mroczkowski
„Zapora”. On również studził emocje.
— Chłopcy, zastanówmy się, o co nam właściwie chodzi - mówił. - O to,
żeby być! Ale żeby być, należy mieć broń. A jak będziemy mieć broń, to się
potem zobaczy, co będzie.
Wkrótce Polacy rzeczywiście dostali od Sowietów trochę broni, ale to były
stare, rozkalibrowane karabiny. Najgorsze, że szanse na ucieczkę były nikłe.
Wokół obozów ciągnęły się nieprzebyte bagna a pojedyncza grobla łącząca
partyzantów ze światem zewnętrznym została gęsto obstawiona przez
uzbrojonych Rosjan. Jedyną grupą polskich partyzantów, którą przepuszczali,
był patrol wchodzący po żywność i zaopatrzenie. Polacy natychmiast
postanowili wykorzystać ten fakt. Wyglądało to tak, że po żywność
wychodził pierwszy patrol — i już nie wracał. Po kilku dniach dowódca
wysyłał następny który również ginął. Po paru takich wymarszach sam
„Zapora" zebrał większą grupę i wyszedł na poszukiwania zaginionych
patroli. Ale również nie wrócił. Przysłał za to do obozu dwóch partyzantów z
informacją, że w lasach tworzy się nowy polski oddział z nowym dowódcą,
podlegający prawowitemu rządowi w Londynie. Jednak wówczas Rosjanie
zauważyli zdradę w szeregach brygady „Zapory”. Natychmiast wszystkich
pozostałych Polaków rozbroili i porozdzielali ich pomiędzy swoimi
plutonami. Według tych planów Janina, Maria Wiktor Wasiłojciowie mieli
trafić każdy do innego oddziału. Wtedy z niespodziewaną pomocą rodzinie
pospieszyła żona polskiego partyzanta, który w brygadzie zajmował się
sprawami polityczno-wychowawczymi. Wywołała ich przed szałas i mówiąc,
że jeśli chcą ratować życie, muszą natychmiast uciekać, dała im sowiecką
przepustkę, a „Jachnie” wręczyła pistolet. Ponaglała ich, by ruszyli jak
najszybciej , i życzyła szczęśliwej drogi. Razem z rodziną Janki z
sowieckiego obozu wyszło wtedy w sumie siedem osób. Dzięki przepustce
minęli bez problemów wszystkie warty i patrole. Po wejściu do lasu grupa
rozdzieliła się i Wasiłojciowie wędrowali dalej już sami. Kierowali się do
miejscowości Buraki, gdzie folwark mieli zaprzyjaźnieni z nimi od dawna
Polacy. Po drodze tata Janki zadecydował, by pozbyć się kompromitujących
przedmiotów. Wyrzucili dokumenty, sowiecką przepustkę i wszystko, co
mogło być związane z partyzantką. Po krótkiej sprzeczce z ojcem „Jachna”
zostawiła sobie pistolet. W końcu Wiktor przyznał jej rację, że może im się
jeszcze przydać podczas niebezpiecznej podróży. Zresztą, w przypadku
zagrożenia mogła go zawsze odrzucić gdzieś w krzaki. Tak sobie naiwnie
myśleli.
Nie wiedzieli, że w tym samym czasie Niemcy uruchomili wielką obławę,
której celem była partyzantka. Wychodząc z sowieckiego obozu, szli prosto
w kierunku zacieśniającego się szczelnie niemieckiego okrążenia.

***

Maszerowali już bardzo długo. Początkowo wędrowali lasami omijając


ludzkie osady. Ale zapasy zabrane z obozu szybko się skończyły, głód i
pragnienie powoli dawały o sobie znać. Nie mieli innego wyjścia, musieli
pójść po pomoc do ludzi. Około południa wyszli z lasu i skierowali się w
stronę pierwszej wioski. Dymy z kominów strzelały wysoko w górę i dawały
nadzieję na ciepły posiłek. Jednak choć w brzuchach burczało im z głodu,
wciąż bali się pokazywać ludziom na oczy. Janka dojrzała kawałek przed
wsią niewysoką hałdę ziemi. Była dość daleko, ale wyglądała jak kopiec ze
świeżo wykopanymi kartoflami. To możliwe, w końcu mieli już wrzesień.
Całą trójką, pełni nadziei, pospieszyli w tym kierunku. Myśleli, że
niestrzeżenie wygrzebią trochę kartofli i zabiorą je ze sobą, a potem w
bezpiecznym miejscu, rozpalą ognisko i zjedzą smaczny posiłek. Ale kiedy
podeszli bliżej, okazało się, że to nie był wcale kopiec tylko nasypana ziemia
z dopiero co wykopanej transzei. Przed wioską ciągnęły się okopy, a w
zabudowaniach stacjonowało niemieckie wojsko i litewscy policjanci. Za
późno już było na odwrót. Trójkę Polaków zauważyli wystawieni na warcie
Litwini. Natychmiast otoczyli ich i zaprowadzili do wsi, oddając w ręce
Niemców.
Po kolei wzywano ich do chaty na przesłuchanie. Najpierw zabrano
Wiktora, potem jego żonę, a na końcu Jankę. Kiedy „Jachna” weszła do izby,
przestraszyła się nie na żarty. Za stołem siedzieli Niemcy, a wokół kręcili się
litewscy policjanci. Widziała swoją matkę zakładającą buty. To oznaczało
tylko jedno - robią dokładną rewizję osobistą. A „Jachna” miała przecież przy
sobie pistolet. Co prawda schowała go głęboko za stanikiem, ale jeśli każą jej
się rozebrać to znajdą przecież i jego. Matka spojrzała na nią i zrezygnowana
pokiwała ze smutkiem głową. Czekając na swoją kolej, dziewczyn zaczęła
niepostrzeżenie zsuwać pistolet coraz niżej i niżej. Po kilku minutach
obszukali ją, na szczęście tylko pobieżnie. Niestety w kieszeni bluzy znaleźli
polskiego orzełka wyhaftowanego na czerwonym materiale. Całkowicie o
nim zapomniała, kiedy ojciec kazał wyrzucić podejrzane rzeczy. A teraz
postawny Litwin patrzył na nią z góry i potrząsał naszywką w geście
zwycięstwa.
Janina Wasiłojć „Jachna”, 1947 r.
(zbiory Mariusza Smoleńskiego)

— O, polska szowinistka.
Potem wzięli Jankę na rewizję osobistą. Schowana za piec rozbierała się do
naga, a pewna Litwinka podawała żołnierzom po kolei elementy jej ubrania.
Janka zaczęła od góry. Zdjęła kożuszek, bluzkę, i stanik. Kobieta zabrała te
rzeczy i zaniosła Niemcom, którzy skrupulatnie przeglądali wszystkie części
garderoby, sprawdzane dokładnie nawet szwy. W tym czasie pistolet
„Jachny” schowany był pod jej spódnicą. Wkrótce kobieta przyniosła
obejrzane ubranie i kazała dziewczynie rozbierać się dalej. Janka udała, że jej
zimno i wstydzi się swojej nagości. Narzuciła na ramiona bluzkę i zaczęła
zdejmować dolne części garderoby. Kiedy Litwinka wyszła do Niemców z
następną partią ciuchów, pistolet był już z powrotem na swoim miejscu, pod
stanikiem.
I chociaż okupanci nie znaleźli broni, to i tak zebrało się kilka
kompromitujących rzeczy. U Janki znaleziono wspomnianego polskiego
orzełka, jej mama zapomniała pozbyć się wojskowego trunku osobistego, a
ojciec miał przy sobie jakąś partyzancką odezwę wydrukowaną w języku
litewskim. I chociaż zaklinał się, że to znaleziony przypadkowo papier, który
służy mu jedynie do robienia skrętów, nikt mu nie wierzył. Dowody
rzeczowe spakowano do koperty a zatrzymanych wyprowadzono z izby.
Wiktora wsadzono do samochodu i wywieziono w nieznanym kierunku, a
kobiety pognano piechotą w las.
Konwojujący ich Litwini mówili między sobą, że idą do miasteczka
Komaje. Ale w połowie drogi, w środku lasu, niespodziewanie kazali im się
zatrzymać. Stanęli naprzeciwko wystraszonych kobiet zarepetowali broń i
przyłożyli karabiny do ramion, mierząc do Polek. Po chwili mężczyźni
gruchnęli głośnym wulgarnym rechotem, opuścili broń i rozkazali
maszerować dalej. Ale „Jachnie” i jej mamie wcale nie było do śmiechu, tym
bardziej że po drodze Litwini kilkakrotnie ponawiali ten makabryczny żart.
W końcu dziewczyna nie wytrzymała i wygarnęła im:
— Jak macie strzelać, to już strzelajcie! Ale najpierw powiedzcie że
chcecie nas zabić, żebym mogła się pomodlić!
To ich trochę zawstydziło. Litwini także byli katolikami. Już bez zbędnej
zwłoki poprowadzili aresztowane kobiety do miasteczka. Jeszcze tylko raz po
drodze, w lesie, Janka poprosiła strażnika o możliwość pójścia na stronę.
Zezwolili jej na to i weszła między krzaki, chowając się przed wzrokiem
mężczyzn. I chociaż na odchodne matka szeptem zaklinała ją, żeby uciekała,
dziewczyna nie mogła zostawić jej samej w rękach wroga. Wróciła do
konwoju, ale wcześniej pozbyła się niebezpiecznego przedmiotu. Kiedy
kucała w krzakach, wciągnęła zza stanika pistolet i włożyła go pod mech.
W Komajach kobiety spotkały Wiktora. W tej miejscowości na litewskim
posterunku znowu rozpoczęły się szczegółowe przesłuchania. Po kolei
Litwini ciągnęli każdego z rodziny Wasiłojciów na rozmowę. Pierwszego
dnia zachowywali się brutalnie, ale następnego było już lepiej. Widocznie w
miasteczku rozeszła się wieść, że Litwini zamknęli Wiktora, który niegdyś
przed wojną pracował tu w szkole. Prawdopodobnie lokalni litewscy notable,
ci, którzy znali go z dawnych czasów, w jakiś sposób wpłynęli na
postępowanie śledczych. I chociaż za podobne wykroczenia mogła grozić
nawet kara śmierci, to cała rodzina została skazana jedynie na przymusowe
roboty w Niemczech. Ale wyjazd do Rzeszy tak się przeciągał, że dziadek
Janki zdołał dowiedzieć się o sprawie i za łapówkę wykupił rodzinę,
Wasiłojcie odzyskali wolność, lecz nie mieli żadnych dokumentów i wciąż
musieli się ukrywać. Wkrótce znaleźli schronienie u znajomych w folwarku
Felino.

***

To stamtąd „Jachna” trafiła do oddziału majora „Łupaszki”. Nie brała


udziału w ciężkich bitwach w Worzianach z Niemcami i pod Radziuszami z
sowiecką partyzantką, bo zmagała się w tym czasie z uciążliwymi czyrakami.
A później została odkomenderowana do - Brygady Wileńskiej Longina
Wojciechowskiego „Ronina”, gdzie dostała przydział na sanitariuszkę do
grupy „Zagończyka”. Walczyła w Podbrzeziu z litewską policją i pod
Krawczunami z Niemcami wycofującymi się z Wilna. Kiedy miasto zostało
wyzwolone, Sowieci zaprosili polskich dowódców na naradę i znów
powtórzyła się sytuacja z oddziału „Kmicica”. Wszystkich dowódców AK
aresztowano a zdezorientowane polskie oddziały w nocy wymaszerowały w
stronę Puszczy Rudnickiej. Partyzanci z 4 Brygady po drodze natknęli się na
radziecką blokadę i zostali otoczeni. Musieli oddać broń, a potem pędzono
ich do obozu w Miednikach. Aresztowanych akowców wysłano stamtąd
kolejnymi transportami „na białe niedźwiedzie” do Kaługi, ale „Jachnę”
oddzielono od reszty oddziału i przewieziono do wileńskiego więzienia na
Łukiszkach. Tam podczas kolejnych rozmów proponowano jej wstąpienie do
armii Berlinga, ale stanowczo i uparcie odmawiała.
— Ja nie chcę już do żadnego wojska — mówiła. — Mam wojny i
wojaczki. Chcę wrócić do rodziców i się uczyć.
Sanitariuszki 4 i 5 Brygady AK. Czwarta od lewej: Lidia Lwow „Lala”, piąta: Janina
Wasiłojć „Jachna”
(zbiory Mariusza Smoleńskiego)

Po kilku tygodniach wyszła na wolność i mogła wrócić do swojego domu


w Podgrodziu, gdzie byli już jej rodzice. Front się przesunął w okolicy na
pewien czas zapanował spokój. Janka na naprawdę mogła się uczyć i
pracować. Ale wkrótce okazało się, że Wileńszczyzna nie zostanie w
granicach Polski. Jak grzyby po deszczu powstawały kolejne biura
repatriacyjne i kolejne grupy Polaków wyjeżdżały za nową granicę. Rodzina
Wasiłojciów również rozważała taką możliwość, a podjęcie decyzji o
repatriacji przyspieszył nieoczekiwany wypadek z marca 1945 roku. To
wtedy sowieckie służby aresztowały Janinę. Bez żadnych konkretnych
zarzutów przewieźli ją do Swięcan i zamknęli w areszcie. Wszyscy byli
partyzanci z AK stanowili dla nowej władzy zagrożenie byli podejrzani.
Przesłuchiwanie było bardzo chaotyczne, Sowieci nie za bardzo mieli się do
czego przyczepić.
— Wiadomo nam, że przechowujecie w swoim domu polski sztandar -
mówili.
— A jeśliby nawet tak, to co z tego? Przecież Polska pozostaje w przyjaźni
ze Związkiem Sowieckim — odpowiadała buńczucznie dziewczyna,
wprowadzając ich w zakłopotanie.
Mijały dni pełne codziennych przesłuchań. Podczas jednej z takich
rozmów do pokoju sowieckiego śledczego weszła umundurowana i ubrana w
czarną skórzaną kurtkę kobieta. Janina znała tę dziewczynę z przedwojennej
szkoły. To była polska żydówka, która teraz, jak widać, działała prężnie w
NKWD. Ona również poznała „Jachnę”. Zmieszała się trochę, ale wyznała
Sowietowi, że pamięta tę dziewczynę, a później coś mu szepnęła do ucha.
Nie wiadomo, czy to za jej wystawiennictwem, ale niedługo potem Rosjanie
wypuścili Jankę z aresztu. Nie pierwszy raz i nie ostatni dało o sobie znać
niesamowite szczęście „Jachny”.
Mimo wszystko ten incydent stał się dla Wasiłojciów pobudką do
działania. Napisali podanie do urzędu repatriacyjnego przygotowywali się do
drogi. Kiedy wreszcie nadeszła odpowiedź pozytywna, byli już spakowani.
Załadowali cały swój dobytek do wagonu i ruszyli na zachód.
Sopot to miasto lalek - takie skojarzenia nasunęły się Jance kiedy we
wrześniu 1945 roku po raz pierwszy je zobaczyła. Równe domy, w ogóle
niezniszczone przez wojnę. Spokój i cisza. No i morze. Piękne, błękitne i
urokliwie mieniące się w promieniach słońca. W tym miejscu naprawdę
można się było zakochać. Janka Wasiłojc mieszkała wraz z rodzicami przy
ulicy Grunwaldzkiej 25. Szczęśliwie dzięki znajomym z Wileńszczyzny tata
szybko dostał pracę w miejscowym kuratorium. A „Jachna” rozpoczęła
studia w Akademii Medycznej w Gdańsku. To właśnie w tym spokojnym
czasie odnalazł ją Feliks Selmanowicz „Zagończyk” z propozycją
uczestniczenia w dalszej, tym razem antykomunistycznej, konspiracji.
Zgodziła się (nikt jej nie zwalniał z akowskiej przysięgi), ale rodzice nie byli
tym zachwyceni. Wkrótce do „Zagończyka” i „Jachny” dołączyli inni
znajomi z dawnych czasów: Tadeusz Wazgo „Majewski”, Bolesław
Mikulewicz „Turwid”, Jerzy Dulko „Dezerter” i Zdzisław Christa „Mamut”.
Grupa była solidna i zgrana, a początkowo jej najważniejszym zadaniem był
druk i rozprowadzanie antykomunistycznych ulotek.

***
Szum morza uspokajał, a chłodna bryza działała orzeźwiająco. Janka
mrużyła oczy i, wystawiając twarz do słońca, szła wzdłuż plaży. Całkowicie
zapomniała o walce, konspiracji i związanym z nią niebezpieczeństwie. Mijał
dokładnie rok od zakończenia wojny, a nowi mieszkańcy Sopotu z wolna
porządkowali swoje sprawy. Uczyli się, pracowali, przyjaźnili, kłócili. W
niektórych momentach wydawało się nawet, że ta nowa władza nie jest aż
taka straszna, jak można sądzić. Nie wszyscy przecież siedzieli pozamykani
w więzieniach, nie wszyscy gnili w sowieckich łagrach.
Janka korzystała z wolnego, beztroskiego popołudnia. Była na przechadzce
z „Turwidem”, Leszkiem Krzywickim i jego siostrą. Chłopcy gdzieś zniknęli
na moment, a dziewczyny, trzymając się za ręce, spacerowały po piasku, z
każdym krokiem zbliżając się do kuszącego morza. Wkrótce ściągnęły buty,
pończochy i weszły do wody. Chłodne morskie fale ostro łaskotały im łydki.
Na początku maja powietrze było już bardzo ciepłe, ale Bałtyk jeszcze nie
zdążył się nagrzać. I dlatego teraz, kiedy woda zalewała bose stopy
dziewczyn, te z piskiem uciekały na piasek. Wchodziły do morza
kilkakrotnie, chcąc sprawdzić swoją silną wolę, ale za każdym razem po
kilkudziesięciu sekundach musiały wybiegać na ciepły piasek, uciekając
przed lodowatą wodą. Ostatnia ucieczka wzbudziła śmiech chłopaków,
którzy wreszcie wrócili na plażę. Oczywiście nie chcieli powiedzieć, gdzie
byli, ale z zawadiackim uśmiechem sączyli jakiś podejrzany trunek z
manierki.
— Dajcie spróbować — prosiły dziewczyny.
— Nigdy w życiu — droczyli się młodzieńcy. — No chyba że
wytrzymacie kwadrans, stojąc po kolana w wodzie.
Jeszcze raz spróbowały, ale to było ponad ich siły. Jak poprzednio z
wrzaskiem wybiegły z wody, chlapiąc przy okazji swoich towarzyszy.
Ganiając się, przekomarzając, śmiejąc i żartując, cała grupa pobiegła na
molo.
— Patrzcie, dziś 3 maja, a w mieście ani jednej polskiej flagi... - rzucił
markotnie Leszek, głośno tupiąc wojskowymi butami po drewnianych
deskach.
— Przedwczoraj te same ulice tonęły w bieli i czerwieni — dodał
„Turwid”.
— Szczególnie w czerwieni! A wszystko przebiła dekoracja domu partii...
- „Jachna” nagle posmutniała. Chłopcy próbowali ją natychmiast rozweselić.
Opowiadali swoje najzabawniejsze przygody i powtarzali zasłyszane ostatnio
żarty.

Janina Wasiłojć „Jachna” (w środku) z konspiratorami „Łupaszki”. Po lewej: Jurek D.


„Dezerter”, po prawej: Bolesław Mikulewicz „Turwid”. Molo w Sopocie, 1945 r.
(zbiory Mariusza Smoleńskiego)
— „Jachna”, przecież ty lubisz śpiewać — zauważył Bolek.
— Kto nie lubi — odpowiedziała nieco już rozchmurzona dziewczyna.
— A znasz piosenkę o PPR?
Zrobiła wielkie oczy, a on mrugnął do niej i razem z Leszkiem
zaintonował partyzancką pieśń. Obie dziewczyny znały ją bardzo dobrze i
dołączyły swoje głosy do chłopięcego chóru. W oryginale była to piosenka o
AK, ale w ostatnim czasie Polacy zmieniali jej ostatni wers. Brzmiała
wówczas tak:

„Akowcy to są królowie wszelkiej broni, /


Akowcy, niech Pan Bóg tych żołnierzy chroni, /
Akowcy — do góry głowy wznieść, /
Karabin ciężki, ciężki swój do ręki weź, /
By z Polski PPR-owców znieść”.

Śpiewali z uśmiechem, z całego serca i ile sił w płucach — raz, drugi i


kolejny. Doszli tak do końca molo i z piosenką na ustach zawrócili. Wtedy
dopiero zauważyli, że coś jest nie tak. Zwykli spacerowicze gdzieś się
pochowali, a w kierunku młodych szli podejrzani, ubrani po cywilnemu
panowie. Zastąpili im drogę i kazali iść ze sobą. Nie było zaskoczeniem, że
doprowadzili ich do siedziby UB. Na miejscu funkcjonariusze
wylegitymowali całą czwórkę i zdziwili się, że „Turwid” kiepsko wygląda na
zdjęciu w dokumencie wydanym jeszcze w sowieckiej Kałudze.
— Obywatelu, wy tu nie jesteście za bardzo podobni do siebie. Czemu tak
mizernie wyglądacie na tej fotografii?
— Mizernie? — odpowiedział. — Bo to zdjęcie z raju...
Potem wielokrotnie kazano młodym śpiewać pieśń o AK. Funkcjonariusze
mieli nadzieję, że za którymś razem „wywrotowcy” zaśpiewają zakazany
fragment o PPR. Ale ci pilnowali się i w ubeckim areszcie rozbrzmiewał
oryginalny wers: „By Polskę do potęgi wznieść”. Komuniści wymyślili
jeszcze jeden sprawdzian. Rozkazali zatrzymanym, by kilkakrotnie przepisali
cały tekst piosenki. Ale i tym razem nikt się nie pomylił i na kartkach papieru
uwiecznione zostały oryginalne słowa. Raptem do pokoju wszedł jakiś
ubecki przełożony i zdziwił się, że aresztowani piszą o AK.
— Po co wy to robicie? — pytał Janki, robiąc wielkie oczy.
— Dla was przepisujemy. W końcu tylu was tu jest. Chcemy, żeby każdy
mógł się nauczyć — odpowiedziała przekornie.
Na UB przetrzymano ich całą noc, ale rankiem zostali zwolnieni.
Widocznie ktoś zadecydował, że ich przewina nie jest aż taka groźna dla
władzy ludowej. Janka wróciła do domu, ale ten incydent na sopockim molo
skłonił jej dowódcę „Zagończyka” do podjęcia decyzji o wysłaniu
dziewczyny do lasu. Bał się, że pozostając w mieście ściągnie na siebie
niebezpieczeństwo. Sowieci mieli już jej dokładne namiary i każde następne
potknięcie groziło dłuższym więzienie. W ten sposób „Jachna” po raz kolejny
znalazła się w brygadzie majora „Łupaszki”. W szwadronie Zdzisława
Badochy „Żelaznego” sanitariuszką była Danka Siedzikówna „Inka”, a w
oddziale Henryka Wieliczki „Lufy” - Lidia Lwów „Lala”. Tylko w trzecim
szwadronie Leona Smoleńskiego brakowało siostry sanitarnej i dlatego
„Jachna” trafiła pod dowództwo i opiekę „Zeusa”.

***

Powoli ściemniało się. Jeszcze przez moment na zachodzie niebo mieniło


się krwawą zorzą, ale wysoko, w prześwitach między gałęziami drzew robiło
się już coraz szarzej. Aż w końcu cały nieboskłon pokrył się ciemnym
granatem. Dopiero wtedy dowódcy dali znak i ze ściany lasu oderwały się
partyzanckie cienie, by od strony stodół podejść do wsi. Przy pierwszych
opłotkach kilkudziesięciu uzbrojonych ludzi zatrzymało się i nasłuchiwało.
Było spokojnie. Psy z rzadka szczekały gdzieś na drugim końcu osady, a
ciszę wrześniowego wieczoru zakłócała jeszcze płynąca z oddali muzyka.
Wszystko się zgadzało — we wsi Śliwice odbywała się zabawa dożynkowa i
raczej nikt nie spodziewał się najścia oddziałów leśnych. Prowadzący swoich
ludzi „Leszek” i „Zeus” wymienili ostatnie spostrzeżenia i przeszli do
działania. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami oddziały rozdzieliły się na
mniejsze grupki i rozeszły się na wyznaczone miejsca.
— Ty idziesz ze mną — po raz kolejny szepnął do ucha Jance jej dowódca.
— Tak jest — odparła. „Zeus” nie zauważył, że dziewczyna oblewa się
rumieńcem. „Jachna” już od jakiegoś czasu zaobserwowała, że jej przełożony
jest dla niej bardzo miły i zawsze chce mieć ją blisko siebie. Wyczuwała, że
łączy ich jakaś wyjątkowa i mocna więź, nie tylko wojskowa.
Idąc za „Zeusem”, widziała, jak pojedyncze grupy odchodzą na bok.
Pierwsza ruszyła w stronę stacji kolejowej, inna wtargnęła na pocztę, żeby
odciąć połączenie telefoniczne. Jedno z najcięższych zadań miała grupa
„Leszka”, której zadaniem było zajęcie posterunku MO. I to z tej strony
Janina spodziewała się pierwszych strzałów. Ale póki co maszerowała z
kilkunastoma partyzantami za „Zeusem” w kierunku spółdzielni. Zdołali w
ciszy włamać się do budynku i zaczęli wynosić towar. Zaraz któryś z
partyzantów zakrzątnął się i wkrótce pod spółdzielnią stanęła podwoda, na
którą pakowali zdobyte zaopatrzenie. „Zeus” niecierpliwie spoglądał na
fosforyzujące wskazówki zegarka. Martwił się o „Leszka” — spodziewał się
odgłosów walki i strzałów, ale wszędzie wokół panowała cisza. Kiedy tak
krzątał się koło coraz pełniejszej furmanki, nagle stanął za nim roześmiany
„Leszek” i złapał go za ramię. Zaskoczony „Zeus” o mało nie podskoczył, a
kolega, dusząc w sobie śmiech, uspokajał go i tłumaczył, że posterunek jest
zajęty i rozbrojony. Na dowód tych słów wskazał na objuczonych zdobytą
bronią swoich ludzi oraz prowadzonego z rękami na karku nadgorliwego
milicjanta.
Obaj dowódcy rozstawili we wsi posterunki, aby z każdej strony być
ubezpieczonym na wypadek nagłego najścia komunistycznych grup. Wydali
rozkazy dotyczące zdobytych towarów i broni. A większą grupą, wśród
której była i Janka, udali się w stronę restauracji, skąd dochodziły odgłosy
zabawy. Kiedy uzbrojeni partyzanci wkroczyli na salę, muzyka nagle ucichła.
„Leszek” wszedł na środek i poprosił o spokój. W tym czasie kilku jego
żołnierzy sprawnie obstawiło wejście i otoczyło zgromadzonych,
rozpoczynając rutynową kontrolę dokumentów.
— Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy! — mówił do zebranych.
— Ale każdy z UB, PPR czy z milicji, kto będzie źle obchodził się z
ludnością polską, może już teraz starać się o przepustkę nieba.
Jakby na potwierdzenie tych słów partyzanci znaleźli pośród bawiących się
na sali dwóch funkcjonariuszy UB z Tucholi.
— Niech żyje niezwyciężona Armia Krajowa! — zakończył „Leszek” i
prędko dołączył do swoich żołnierzy wyprowadzających ubeków na
zewnątrz. Wśród gości restauracji nastąpiła chwilowa konsternacja.
— Muzyka! — krzyknął naraz „Zeus”, a kiedy zabrzmiały pierwsze
akordy, grzecznie poprosił „Jachnę” i w pierwszej parze ruszyli do tańca.
Napięcie zostało rozładowane i inne pary dołączyły do wirujących na środku
parkietu partyzantów. Muzyka głośno grała i skutecznie zagłuszyła odgłosy
wystrzałów. W tym samym czasie, kiedy Leon coraz mocniej przytulał się do
Janiny, w centrum Śliwic przed kościołem partyzanci rozstrzelali dwóch
ubeków i jednego milicjanta członka PPR. Inny posterunkowy dostał lanie
wyciorem na goły tyłek. Akcja w Śliwicach udała się bez problemów i bez
strat własnych. Ale to była jedna z ostatnich wielkich operacji
przeprowadzonych przez szwadrony majora „Łupaszki” na terenie Borów
Tucholskich. Dowódca 5 Brygady już od jakiegoś czasu działał ze
szwadronem „Lufy” na Podlasiu, współpracując z 6 Brygadą AK. Ani
„Zeus”, ani „Leszek” od dawna nie mieli żadnych informacji czy wytycznych
od „Łupaszki” i dlatego zgodnie z otrzymanym od Antoniego Olechnowicza
„Pohoreckiego” rozkazem postanowili rozwiązać swoje oddziały. Każdy z
partyzantów otrzymał na drogę odprawę pieniężną i nowe dokumenty, a
wychodząca z lasów „Jachna” dostała jeszcze od „Zeusa” ostatni rozkaz i
przykazanie:
— Spotkamy się u Eleonory Matery „Kaci” w Gorzowie Wielkopolskim.
Pamiętaj i obiecaj, że będziesz.
— Obiecuję... - szepnęła, a ich usta spotkały się w nieplanowanym
pocałunku.

***

Kolejny pociąg z głośnym stukotem leniwie ciągnął na wschód, nie


zatrzymując się na stacji Czerwieńsk. Odkryte platformy załadowane były
najróżniejszym sprzętem, maszynami, zdemontowanymi częściami ze
zrabowanej poniemieckiej fabryki. Na każdym wagonie stał lub siedział
uzbrojony sowiecki żołnierz, pilnując zdobytego w Niemczech majdanu.
Żołnierze ci z wysokości wagonu złowrogo spoglądali na mijanych ludzi
stojących na peronie. Być może myśleli, ze w dalszym ciągu znajdują się na
terenie okupowanej Rzeszy i mają do czynienia z podbitymi Niemcami, a nie
„wyzwolonymi” spod okupacji Polakami.
Siedząca na ławce pod ścianą „Jachna” obojętnie przyglądała się
przewalającemu się z łoskotem sowieckiemu pociągowi. Nie zaprzątała sobie
głowy uzbrojonymi żołnierzami siedzącymi na kolejowych platformach. Co
innego, gdyby ci Rosjanie stanęli z nią twarzą w twarz i poprosili o
dokumenty. Wtedy i owszem - mogłaby się przestraszyć. Lewe dokumenty
na fałszywe nazwisko, spreparowane przy rozwiązywaniu oddziału i wyjściu
z lasu, może i nie były złe, ale przy bardziej wnikliwym badaniu każdy
funkcjonariusz z pewnością rozpoznałby, że są podrobione. I dlatego właśnie
Janina Wasiłojć swoją uwagę kierowała bardziej na ewentualne zagrożenie
na stacji niż z przejeżdżających pociągów. Czekając na „Zeusa”, coraz
bardziej niecierpliwie rozglądała się na boki, chcąc uniknąć spotkania z
patrolami milicji i Straży Ochrony Kolei (SOK). Ale na peronie i w pobliżu
budynku kolejowego panował spokój. Westchnęła z ulgą kiedy wreszcie
hałasujący niebotycznie sowiecki pociąg minął peron i zniknął w oddali.
Jednak „Zeusa”, który już pół godziny temu stanął w kolejce po bilety, ciągle
nie było.

Dokument Janiny Wasiłojć na na nazwisko Janiny Dubowkiej wystawiony w Krośnie


Odrzańskim
(Instytut Pamięci Narodowej)

Tak jak ustalili podczas rozwiązywania oddziałów, spotkali się w


Gorzowie Wielkopolskim w mieszkaniu „Kici”. Na szczęście nie natknęli się
na ubecki kocioł, ale „Kicia” była już aresztowana nie mogli się tam dłużej
zatrzymać. Szukając jakiegoś innego lokum i pracy, podróżowali po
zachodniej Polsce. Byli w Poznaniu, Zielonej Górze. Teraz jechali do Krosna
nad Odrą, gdzie również myśleli zaczepić się na jakiś czas u znajomych i
znaleźć zatrudnienie. Ale niestety trzydzieści kilometrów od Krosna utknęli,
ponieważ na kolei zielone światło miały sowieckie transporty wywożące z
Niemiec wszystko, co tylko było można zabrać. Polskie osobowe pociągi
jeździły jedynie od święta.
Kiedy wreszcie uśmiechnięty „Zeus” pojawił się i machnął jej przed nosem
kupionymi biletami, miała ochotę uściskać go ze szczęścia. Może wreszcie
znajdą jakiś transport na zachód. Bo przecież najgorsze jest czekanie, a oni są
już tak blisko celu.
Tymczasem na peron wjechał następny sowiecki transport. Ale ten pociąg
różnił się od poprzedniego. Większą część składu stanowiły wagony
osobowe, a jego pasażerami byli wyłącznie sowieccy żołnierze powracający z
Niemiec do swojej ojczyzny. Widocznie maszynista prowadzący
lokomotywę dostał czerwone światło, bo pociąg pełen sołdatów ze zgrzytem
wyhamował naprzeciw budynku stacyjnego. I wtedy zdarzyła się rzecz
niesłychana. Sowiecka swołocz ze wschodu, wykorzystując chwilowy postój,
tłumnie rzuciła się na ludzi stojących na peronie. Żołnierze wyrywali
kobietom torebki i bagaże, szarpali się z mężczyznami, niechcącymi nawet
pod groźbą broni oddawać swoich portfeli. Zrobił się ogromny tumult.
Niemal natychmiast pojawili się polscy sokiści i milicjanci, ale było ich tak
niewielu, że szybko utonęli w tłumie czerwonoarmistów. W całym tym
zamieszaniu na szczęście nikt nie strzelał i obyło się bez ofiar. Ale i tak
Sowieci okradli całkiem sporo osób. Sytuację opanował dopiero dyżurny
ruchu, który bez czapki, z rozwianą fryzurą przybiegł na peron. Szybko
znalazł się przy parowozie i mimo czerwonego światła zmusił maszynistę do
odjazdu. Kiedy parowóz zagwizdał i pociąg powoli ruszył, Sowieci
momentalnie znaleźli się z powrotem w swoich wagonach. Na stacji pozostali
tylko poszkodowani Polacy.
— Mamy szczęście — powiedziała „Jachna”.
— Dobrze, że siedzieliśmy tak daleko, nic nam się nie stało - przytaknął
„Zeus”.
— Nie, nie o to chodzi. No ruszaj, idziemy. — Dziewczyna pociągnęła
szybko towarzysza za sobą.
Niezauważeni przemknęli się do siedziby stacyjnego SOK-u, gdzie
tłoczyła się już całkiem spora grupka poszkodowanych w sowieckim
napadzie. Tam Janina zgłosiła, że przed momentem Sowieci ukradli jej
torebkę z dokumentami jej i jej męża. Szybko wydano im stosowne
zaświadczenie i poradzono, że dokumenty mogą uzyskać jedynie w urzędzie
miejskim w Krośnie. To im wystarczyło. Kiedy w końcu po długim
oczekiwaniu na transport, dojechali do Krosna, pierwsze swoje kroki
skierowali do urzędu, gdzie wydano im prawdziwe komunistyczne
dokumenty. Od tamtej pory „Jachna” była Janiną Dubowską, a „Zeus” jej
„papierowym” mężem — Leonem Dubowskim.

***

Właśnie podawała choremu Leonowi świeżo zaparzone ziółka, miał


wysoką gorączkę, kiedy nagle usłyszała głośne pukanie. O mało nie
podskoczyła ze strachu i nie wypuściła garnuszka z rąk. W ciszy czyjaś pięść
bębniła do ich drzwi. Wiedziała, że tak głośno pukają tylko enkawudziści
albo rządowi funkcjonariusze. Ostrożnie postawiła obok gorączkującego
„Zeusa” zaparzoną herbatę.
— Ty jesteś chory - tłumaczyła i powstrzymywała mężczyznę, który chciał
zerwać się z łóżka. — Leż tu spokojnie, a ja pójdę otworzyć.
Opanowała nerwy, poprawiła włosy i otworzyła drzwi. Jak było do
przewidzenia, za progiem stało dwóch funkcjonariuszy UB
— Szukamy Janiny Dubowskiej. To pani?
— Tak.
— Proszę o dokumenty.
— Ale czy coś się stało? — dopytywała, podając lekko drżącymi dłońmi
papiery.
— Nie możemy powiedzieć. Tajemnica służbowa. Dostaliśmy pilny
telefonogram z Bydgoszczy z poleceniem zatrzymania pani Dubowskiej.
Tylko tyle. Proszę się zbierać, idzie pani z nami.
Szybko się ubrała w zimowy płaszcz i pożegnała z Leonem.
— W razie czego pieniądze są za belką na strychu — zdążyła mu jeszcze
szepnąć do ucha.
Dziwne, ale jego nie ruszyli. Nawet nie zapytali, kim jest, ani nie
sprawdzili jego dokumentów. Po prostu wyszli.
— Może pani nam powie, za co to zatrzymanie? — pytali ubecy po
drodze.
— Panowie, ja naprawdę nie wiem. Jestem repatriantką ze wschodu, z
Wilna. Nie mam pojęcia, jakie tu, na Ziemiach Odzyskanych panują
zwyczaje.
— Hm, to może być tylko takie prewencyjne aresztowanie przed
wyborami — próbowali ją uspokoić.
Ale kiedy dotarli do siedziby UB, czekając na korytarzu, usłyszała, jak za
drzwiami jakiś oficer dopytuje przez telefon:
— Jak ona się nazywa? Wasi... Jak? Proszę powtórzyć. Wasiłojć?
Po kilku minutach wprowadzili ją do pokoju i usiadła naprzeciw ubeka.
— Jak się nazywacie?
— Janina Dubowska.
— Jak się nazywacie?
— Dubowska...
— Nazwisko, do cholery jasnej!
— Dubowska Janina!
Mierzył ją wściekłym wzrokiem, ale właśnie w tej chwili zadzwonił
telefon. Podniósł słuchawkę i, nic nie mówiąc, rejestrował przekazywane
informacje. Jego nerwy, wzburzone uporem dziewczyny, szybko ostygły, a
kiedy odkładał telefon na widełki, był już całkowicie odprężony i spokojny.
Ba, nawet się do niej uśmiechał.
Fragment własnoręcznie spisanych przez Janinę Wasiłojć zeznań na UB w Bydgoszczy
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Czy to prawda, że wasz ojciec pracuje w kuratorium w Sopocie?


— Tak...
— A więc naprawdę nazywacie się Wasiłojciówna?
— Tak, to prawda...

***

Janinę zatrzymano w Zielonej Górze. Po nocy spędzonej w ubeckim


areszcie przewieziono ją do Poznania, a następnie do siedziby UB w
Bydgoszczy. Starszy, siwiejący wartownik poprowadził ją do piwnicy i
zamknął w ciemnej komórce pod schodami. Przed odejściem spojrzał z
nieukrywaną troską i współczuciem na wystraszoną dziewczynę, a potem
jakby od niechcenia powiedział:
— „Brzoza” siedzi obok — i zamknął drzwi.
Musiała chwilę odczekać, nim oczy przyzwyczaiły się do panującego tu
półmroku. Dopiero po dłuższej chwili zobaczyła, że jej cela jest bardzo mała,
ma kształt trójkąta, a oprócz pustej drewnianej pryczy, szarych murów i
gołego betonu na podłodze - nie ma w niej nic. Dobrze, że „Jachnę”
aresztowano w styczniu 1947 roku, miała przynajmniej na sobie ciepłe
ubranie i zimowy płaszcz, którym teraz mogła się okryć jak kołdrą. Kiedy
minął pierwszy szok, przypomniała sobie ostatnie słowa strażnika. Nie do
końca mu wierzyła. Skąd, u licha, mógł wiedzieć, że „Jachna” zna „Brzozę”?
Ale nie dawało jej to spokoju przez cały dzień. W końcu wieczorem, po
kolacji (rzadkiej lurze mającej przypominać zupę), postanowiła sprawdzić,
czy strażnik mówił prawdę. Kiedy na zewnątrz zapanowała cisza, wzięła
głęboki oddech i półgłosem zawołała:
— „Brzoza”!
Po chwili gdzieś z oddali dało się słyszeć stłumione:
— Jestem!
Bez dwóch zdań — to był z pewnością głos Zdzisława Kręciejewskiego
„Brzozy”.
— Tu „Jachna”! Kogo jeszcze złapali?
— „Atlantyka”!
To właśnie z „Brzozą” i Janem Majkowskim „Atlantykiem” „Zeus” i
„Jachna” mieli się spotkać 15 stycznia w Inowrocławiu. Nie dojechali na
umówione spotkanie, ponieważ Leon nagle zachorował : dostał wysokiej
gorączki. Zagryzła wargi. Minęło tylko parę dni od zatrzymania obu
konspiratorów, a za kratkami siedziała już i ona. Aż bała się pomyśleć, co
będzie dalej.
— „Brzoza”, powiedz... Biją?!
— Na razie nie.
Kiedy rano ten sam wartownik wyprowadzał ją na pierwsze przesłuchanie,
zaraz za drzwiami celi zapytał:
— I jak, znalazła pani „Brzozę”?
— Ależ skąd.
— Tak? A kto wrzeszczał wczoraj na całą piwnicę i pytał, czy biją?
Zawstydziła się i już nic więcej nie mówiła, gdy prowadził ją schodami na
górę do pokoju oficera śledczego. Kiedy weszła do środka funkcjonariusz
grzecznie wstał i przedstawił się:
— Podporucznik Adam Kujawa, oficer śledczy WUBP w Bydgoszczy. To
ja będę prowadził waszą sprawę. Niech podejrzana opowie mi o
przynależności do nielegalnej organizacji WiN i działalności w bandzie
„Łupaszki”.
I tak się zaczęło. Karuzela pytań i odpowiedzi, w dzień i nocą z małymi
przerwami na odpoczynek. Maglował ją przede wszystkim ubek Kujawa,
który odgrywał rolę „dobrego milicjanta”. Ale kiedy się zmęczył lub nie był
zadowolony z jej odpowiedzi, wychodził z pokoju, a wtedy zjawiali się jego
gorsi zastępcy. Żeby całkowicie upokorzyć kobietę, rozkazywali, by
zeznawała, klęcząc z rękami uniesionymi wysoko do góry. Lecz nawet wtedy
odpowiedzi .Jachny” ich nie satysfakcjonowały.
— Gdzie jest „Zeus”?
— Nie znam żadnego „Zeusa”. — Z początku naiwnie myślała uda jej się
wykpić od odpowiedzi.
— Łżesz! - syczeli i bili ją pasami po plecach.
Za którymś razem przyznała, że go zna i że był jej dowódcą w partyzantce.
Bicie na chwilę ustało.
— Gdzie ukrywa się „Zeus”? — padło kolejne pytanie.
— W Zielonej Górze, w mieszkaniu, w którym mnie aresztowano...
Silniejszy z ubeków jednym potężnym kopniakiem przewrócił dziewczynę
na podłogę, po czym bez opamiętania kopał ją dalej, nie patrząc, gdzie lądują
jego razy. Zbierając cięgi, „Jachna” próbowała ochronić głowę i twarz
rękami, ale na niewiele się to zdało. W pewnym momencie w dziewczynie
odezwał się zwierzęcy instynkt obronny. Była gotowa złapać komunistę za
nogę i wgryźć się w nią zębami, żeby tylko skończył ją bić. Ale w tej właśnie
chwili on sam przestał ją kopać. W zamian złapał ją za włosy i ciągał po
podłodze wokół pokoju. Wówczas do pomieszczenia wszedł jakiś starszy
cywil, a wszyscy ubecy natychmiast stanęli przed nim na baczność i
zasalutowali. Nawet ten, który targał Janinę za włosy, prężył się teraz przed
przybyszem. Cywil nic nie mówił i nawet nie spojrzał na funkcjonariuszy ale
z troską przypatrywał się pobitej kobiecie. Kiwał z dezaprobatą głową,
dostrzegając jej siniaki i stróżkę krwi sączącą się z kącika rozbitych ust.
Wyjął chusteczkę i przetarł jej twarz, a potem pomógł jej wstać. Dopiero
wtedy spojrzał na ubeków i ponownie pokiwał głową w geście dezaprobaty.
A potem nagłe, jakby wstąpił w niego diabeł, odwrócił się gwałtownie i
wymierzył „Jachnie” potężny policzek. Dziewczyna o mało nie upadła.
Odwrócił ją tyłem do siebie i rzucił na biurko. Wyrwał pas z ręki
zaskoczonego funkcjonariusza i zaczął mocno, ale fachowo okładać ją po
nerkach. Pozostali ubecy z rodzajem podziwu patrzyli na cywila. A ten bił
dziewczynę metodycznie - cały czas z taką samą, niesłabnącą mocą, trafiając
zawsze w nerki, w jednakowych odstępach czasu, jak pod dyktando. Dopiero
kiedy Janka zwinęła się w kłębek i nieprzytomna upadła na podłogę, przestał
ją katować. Oddał pas ubekom i wyszedł, a oni ponownie stanęli na
baczność, dobrą chwilę obserwując w milczeniu drzwi, które zamknęły się za
starszym panem.

***

— I jak było? — Tak brzmiało pierwsze pytanie, które usłyszała, gdy


odzyskała przytomność po powrocie do celi. Rozejrzała się wylękniona, nie
wiedząc, gdzie jest i co się z nią dzieje. Ale zobaczyła pochylone nad sobą
oblicze siwego strażnika, trochę się uspokoiła.
— Normalnie, jak na UB - próbowała zażartować, ale kiedy się
uśmiechnęła, potworny ból przeszył jej twarz i krew popłynęła ze spękanych
ust.
— Bardzo bili?
Wzruszyła tylko ramionami, wywołując kolejną falę tępego bólu
rozchodzącego się po całym ciele. Wartownik nie dopytywał więcej i bez
słowa zniknął za drzwiami. Za moment przyniósł wiadro wody. Dał jej część
do picia, a resztę zostawił, by mogła się umyć i złagodzić nieco ból zimną
wodą.
— To pewnie był Szwagierczak. On ma ciężką rękę - tłumaczył spokojnie
starszy mężczyzna. — Ale i tak najgorszy ze wszystkich ten sowiecki
doradca, enkawudzista Bengon. On bez słowa potrafi człowieka zakatować
na śmierć. Nic nie mówi, bo ni w ząb nic polskiego. Ale przecież do bicia to
niepotrzebne...
Położył przy niej papierosy i zapałki, a potem wyszedł. Będąc już na
zewnątrz, przypomniał sobie coś jeszcze i ponownie otworzył drzwi.
— Pewnie wezmą was niedługo znów na górę. W razie czego obiad
zostawię na kaloryferze, żeby nie ostygł.
Chciała podziękować, ale już go nie było. Za drzwiami dało się słyszeć już
tylko oddalające się kroki. Miał rację — wkrótce przyszli po nią i
zaprowadzili przed oblicze ppor. Kujawy. A ten jak zwykle był miły,
uprzejmy, wręcz ujmujący. W pewnym momencie, gdy protokólantka
siedząca obok odwróciła głowę, wcisnął „Jachnie” do ręki paczkę
papierosów. A później kontynuował rutynowe przesłuchanie. Kto, z kim,
gdzie i kiedy. Powracało jak echo ciągle irytujące komunistów pytanie: gdzie
może być „Zeus”. Odpowiadała zdawkowo, zrzucając na „Zagończyka”
odpowiedzialność za swoje wstąpienie do konspiracji. Od dawna wiedziała z
gazet, że nie żyje, skazany przez władzę na śmierć, i dlatego to jemu
przypisywała całą winę. Tak się właśnie umówili, kiedy po raz pierwszy
przyszedł do niej do Sopotu z prośbą o pomoc w działaniach
antykomunistycznej organizacji.

Janina Wasiłojć Jachna w więzieniu w bydgoskim Fordonie, 1951 r.


(Instytut Pamięci Narodowej)

Ale funkcjonariusz Kujawa nie był zadowolony z jej odpowiedzi. Jego


twarz coraz bardziej tężała i szybko zniknął z niej uśmiech, z którym ją
przywitał. Nie odebrał jej papierosów i nie wezwał na pomoc innych
oprawców. Tym razem zaczął inaczej.
— Pani Janino, tyle smutku i troski przyniosła pani rodzicom przez swoje
postępowanie. Ja wiem, że każdy może zbłądzić, ale wtedy jak najprędzej
należy to naprawić. Może czas już zastanowić się, czy nie lepsze dla waszej
rodziny byłoby przyznanie się do złych uczynków, które popełniliście, i
pomoc w ujęciu innych bandytów zagrażających naszej ludowej demokracji.
Sami widzicie, że ciągle ktoś ginie, że ludzie nie mogą spokojnie żyć i
pracować, gdy po lasach biegają uzbrojone bandy. Przez waszą krnąbrność i
brak postępów w śledztwie musieliśmy zaaresztować waszego ojca i matkę.
A są słabego zdrowia i sam nie wiem, czy w więziennych warunkach
przetrzymają tę długą zimę.
Dla podkreślenia wagi wypowiedzianych słów przerwał i stanął przy
oknie, za którym sypał gęsty śnieg. Tymczasem w głowie „Jachny” rozpętała
się burza. Serce waliło jej jak młotem w strachu o rodziców, a krew w
skroniach pulsowała jak po najdłuższej ucieczce z obławy. Czuła, że ubek
wreszcie ma ją w garści. Że szantażując mamą i tatą, będzie mógł z nią teraz
zrobić, co tylko zechce, i wyciągnąć skrywane dotąd konspiracyjne
tajemnice. Długie minuty nic nie mówiła. Kujawa również siedział cicho,
zadowolony z wrażenia, jakie na niej wywarła informacja o uwięzionych
rodzicach. Czekał, wiedząc, że z każdą minutą dziewczyna coraz bardziej się
boi, że z każdą sekundą pęka ta jej maska niepokornej partyzantki.
— Czy mogę wyjść na chwilę do łazienki? - niespodziewanie przerwała
ciszę.
— Tak, oczywiście. — Kujawa był nieco zawiedziony. — Panno Halinko,
proszę iść z aresztowaną i dopilnować, żeby nic złego się jej nie stało.
Udały się na koniec korytarza. „Jachna” weszła do łazienki, a chciała za
sobą zamknąć drzwi, ubecka protokólantka zablokowała je ręką. Rozejrzała
się po korytarzu i szepnęła do Janki:
— Niech pani mu nie wierzy. Wszystko, co mówi o pani rodzicach to
kłamstwo.
Później pozwoliła dziewczynie zamknąć drzwi, pozostawiając ją sam na
sam z własnymi myślami.
— Ja też jestem z Wileńszczyzny, a mój brat był w partyzantce — mówiła
do „Jachny”, kiedy wracały do pokoju ubeka. — Zamieszkałam z matką w
Bydgoszczy i zatrudniłam się jako maszynistka w UB. Oni mi wierzą. Oby
jak najdłużej — zakończyła już ciszej.

***

W marcu 1947 roku przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Bydgoszczy


rozpoczęła się rozprawa przeciwko Janinie Wasiłojć i jej pięciu
towarzyszom. Na ławie oskarżonych zasiedli żołnierze „Łupaszki” i osoby
współpracujące z partyzantami. Oprócz „Jachny” przed komunistycznym
sądem stanęli Zdzisław Kręciejewki „Brzoza”, Jan Majkowski „Atlantyk”
oraz trzech cywilów pomagających ich oddziałowi.
„Jachnę” oskarżano o to, że będąc sanitariuszką w grupie „Łupaszki” oraz
należąc do nielegalnej organizacji WiN, walczyła z obecnym ustrojem Polski.
Brała udział w napadach terrorystycznych w Zalewie, Brusach, Śliwicach czy
w Dzierzgoniu — w tej ostatniej akcji rozbito posterunek MO i rozbrojono
żołnierzy Armii Czerwonej. Pośród dowodów rzeczowych zgromadzonych
przeciwko oskarżonym znalazł się również pistolet „Jachny” (z którego nigdy
nie strzeliła) oraz jej pamiętnik z „piosenkami antyrządowymi” - jak
zanotowano w dokumentach.
Janina Wasiłojć zrozumiała postawione zarzuty i przyznała się do winy,
ale miała zastrzeżenia do przedstawionych przez sąd faktów.
— Do partyzantki wstąpiłam na terenie Wileńszczyzny w 1943 roku —
próbowała prostować swój zawiły życiorys i w jakimś stopniu bronić się. —
Moim dowódcą był „Zagończyk”. Po wyzwoleniu Wilna w 1944 roku
chłopcy z AK zostali wywiezieni w głąb Rosji. W maju 1946 roku przyszedł
do mnie „Zagończyk”, mówiąc, że - lasach nadal walczy 5 Brygada
Wileńska, a mnie w dalszym ciągu obowiązuje złożona przysięga. Mówił
także, że potrzebna im sanitariuszka w oddziale, i groził, że jak z nim nie
pójdę, to rozstrzelają mnie i moich rodziców. Nie meldowałam o tym na UB,
gdyż bałam się, że i tak nie uratuję rodziców. Dla ich spokoju poszłam do
oddziału. Byłam tam sanitariuszką, leczyłam rany, ratowałam życie. Choć
dali mi do samoobrony pistolet, nigdy go nie używałam i tak jak dostałam do
niego cztery naboje, tak i teraz są one w magazynku. Działaliśmy w lesie,
ponieważ liczyliśmy na to, że po wyborach wszystko się zmieni, a władzę
odzyska prawowity rząd polski z Londynu. Podczas akcji w Zalewie grałam
na fortepianie. W czasie, kiedy chłopcy w Brusach zajmowali posterunek i
spółdzielnię, ja byłam cały czas w ciężarówce. Kiedy mieliśmy akcję w
Śliwicach, ja znajdowałam się z jedną z grupą w budynku, gdzie była
zabawa. Dopiero potem dowiedziałam się, że w tej miejscowości zginęli trzej
funkcjonariusze komunistycznych służb. Z własnej inicjatywy prowadziłam
dziennik i pamiętnik, w którym zapisywałam wiersze i piosenki.
— Jakie to były piosenki?
— Zwyczajne, wszystkim znane: Rozszumiały się wierzby płaczące,
Czerwone maki, Na placówce pod Tobrukiem.
— Znajduje się tam także piosenka ze słowami: „Niech drży przed nami
Moskal wróg”. I co, dalej oskarżona twierdzi, że nie jest wrogiem
usposobiona do Związku Radzieckiego?
— Uważam Rosjan za wrogów — dała się podejść sędziemu, ale zaraz
potem pożałowała tych słów, choć przecież mówiła prawdę
— Niech oskarżona wyjaśni — oskarżyciel przeszedł do pytania o
prywatne życie Janiny — jakie stosunki łączyły was z „Zeusem”?
— Oddalam to pytanie — wtrącił szybko sędzia.
— Dlaczego, mając duży wpływ na dowódcę, oskarżona wykorzystała to
dopiero po pięciu miesiącach, kiedy to za jej namową „Zeus” rozwiązał
oddział?
— Dopiero w tym czasie poznaliśmy się bliżej...
Męczyli głównie „Jachnę”. Pytali o szczegóły. Nawet kiedy mówili inni
oskarżeni, podstawowym pytaniem było, czy „Jachna” uczestniczyła w danej
akcji albo co podczas niej robiła.
— Co oni się tak ciebie czepili? — szepnął „Brzoza”.
Odczytywanie wyroku zaczęli od Kręciejewskiego — dwanaście lat
wiezienia. Potem kara śmierci dla „Atlantycka”. A dla „Jachny” - podwójna
kara śmierci. Roześmiała się szczerze, gdy siedzący z drugiej strony
„Atlantyk” zażartował:
— Widzisz, „Jachna”, do mnie będą strzelać tylko raz, a do ciebie z przodu
i z tyłu.
Ale tak naprawdę nie było jej do śmiechu, nawet pomimo tego, że na tej
samej rozprawie w wyniku działania amnestii od razu złagodzono ich wyroki.
„Brzoza” dostał osiem lat, a „Adantyk” i „Jachna” po piętnaście. Kiedy po
rozprawie wróciła do swojej celi, obcy strażnik mocno zatrzasnął za nią
drzwi i zgrzytnął kluczem w zamku. To trzaśnięcie było dla Janiny jak
zamknięcie wieka trumny, a zgrzyt metalowego klucza — jak wbicie
ostatniego gwoździa w jej wieko.

***

Zaraz po tym, jak ubecy zabrali „Jachnę” z mieszkania w Zielonej Górze i


wyszli z domu, schorowany „Zeus” wygramolił się z łóżka i przez okno
zlustrował okolicę. Potem zgodnie z przykazaniem Janiny zabrał ukryte
pieniądze, ubrał się szybko i wyszedł na zewnątrz. Doszedł do nasypu kolejki
wąskotorowej znajdującego się w sąsiedzkie ich domu. Położył się za śnieżną
zaspą i pomimo chłodu bez ruchu obserwował otoczenie. Przez długi czas nic
się nie działo. Po godzinie miał nadzieję, że może to faktycznie jakaś
pomyłka i wypuszczą Janinę, ale w końcu przed domem ponownie pojawili
się ubecy. Byli sami. Przyszli teraz po niego. Nie czekał już na to, co będzie
dalej i czy wpadną na to, by szukać jego śladów na śniegu.
Leon Smoleński „Zeus” (Instytut Pamięci Narodowej)

Kiedy tylko zniknęli w budynku, ostrożnie, chyłkiem wycofał się, i potem


czym prędzej ruszył na stację. Bał się, że mogą go wkrótce szukać i na
dworcu, ale na szczęście miał nad nimi przewagę czasową. Wsiadł do
pierwszego pociągu i wyjechał z zagrożonego miasta. Zatrzymał się u
znajomych w Krośnie Odrzańskim. Potem w Poznaniu, u kolejnych
przyjaciół, szukał adresu rodziców Janiny, chcąc ich strzec i powiadomić o
aresztowaniu córki.
Kiedy w końcu, wędrując po nitce do kłębka, „Zeus” znalazł się w
Sopocie, nie zdążył dojść na ulicę Grunwaldzką 25, ponieważ po drodze
zaczepiła go „Regina”. Reginę Żylińską znał doskonale jeszcze z czasów
partyzantki na Wileńszczyźnie, razem uczestniczyli w wielu akcjach i
walkach. Wiedział, że to zaufana i odważna łączniczka samego „Łupaszki”. I
chociaż słyszał o jej rzekomej współpracy z organami bezpieczeństwa, nie
dawał temu wiary, sądząc, że to sprytny wybieg odważnej kobiety względem
komunistów. I teraz w Sopocie całkowicie jej zaufał. Poszli razem do
kawiarni, rozmawiając o przyszłości i szansach na normalne życie. Gdy
spytał, czy po ujawnieniu się miałby możliwość znalezienia pracy i
kontynuowania nauki, „Regina” przeprosiła go na moment i wyszła na ulicę.
Wróciła po pięciu minutach, ale już nie sama. Przyprowadziła ze sobą
ubeków i wszyscy, razem z Leonem, pojechali do siedziby Urzędu
Bezpieczeństwa w Gdańsku. Był 28 marca 1947 roku. Tak właśnie
wyglądało ujawnienie się „Zeusa”. Później przewieźli go do Warszawy,
gdzie podpisał akt współpracy z UB jako informator o pseudonimie
„Kmicic”. Podobno żadnej wiążącej i wymiernej współpracy nie podjął, ale
sam fakt podpisania dokumentu dręczył go przez całe życie do tego stopnia,
iż nigdy nie powiedział o tym „Jachnie”. Tymczasem został zwolniony i
zamieszkał w Gdańsku w mieszkaniu „Reginy”.
Potem przeniósł się do Szczecina, gdzie rozpoczął naukę w Liceum
Ogólnokształcącym dla dorosłych, równocześnie podejmując pracę w
kuratorium oświaty.
Kilka tygodni po ogłoszeniu wyroku w sprawie Janiny Wasłojciówny i jej
towarzyszy, „Zeus” z „Reginą” odwiedzili nawet skazaną na piętnaście lat
„Jachnę”. Kiedy wprowadzono więźniarkę do pokoju, w którym znajdowali
się jej towarzysze broni i ubecy, początkowo nie była w stanie zrozumieć, co
się dzieje. Zdumiona nie uwierzyć własnym oczom. Cały czas zamartwiała
się o Leona, a teraz widziała go na wolności, uśmiechniętego i to jeszcze w
towarzystwie „Reginy”, o której już z całą pewnością wiedziała, że sypie.
— To ty nie siedzisz? — pytała, w dalszym ciągu nic nie rozumiejąc.
— Jak widzisz — bąknął nieco zakłopotany, i uśmiech zniknął z jego
twarzy. Próbował odwrócić uwagę od siebie: — Za to twój wyrok jest
niesprawiedliwy i zbyt surowy. W oddziale byłaś tylko sanitariuszką i nie
powinnaś dostać aż piętnastu lat.
— Ale przecież wy do nas strzelaliście — wtrącił się obecny przy
widzeniu ubek. — Wszyscy.
— Wy do nas też — i to pierwsi! — nie wytrzymał „Zeus”.
— Widzę obywatelu, że macie jakiś żal do UB, że puściło was wolno...
Na tym widzenie się skończyło. Na odchodne „Zeus” rzucił że będzie na
nią czekał, że zaopiekuje się jej rodzicami i zrobi wszystko by jak najszybciej
odzyskała wolność.

***

Przez dłuższą chwilę stała wyprostowana z głową uniesioną ku górze i


beznamiętnym wzrokiem wpatrywała się w ubeka. Patrzyła na niego, ale go
nie widziała. Jej wzrok przeszywał jego postać jakby mężczyzna był
przezroczysty, i biegł dalej, ku nieskończonej dali. Chrząknął nieco
zdeprymowany wyrazem jej twarzy, ale ona nawet nie drgnęła.
— Czy pani mnie poznaje? - Uśmiechał się krzywo, zdumiony
nieoczekiwanym brakiem reakcji na jego przybycie. Chyba myślał, że
więźniarka, którą odwiedził w Fordonie, na jego widok rzuci mu się na szyję
i będzie skakać z radości albo chociaż odrobinę się ucieszy.
— Owszem, poznaję — odparła „Jachna”, lecz dalej wpatrywała się w
przestrzeń.
— Kim więc jestem?
— Oficer śledczy z Urzędu Bezpieczeństwa w Bydgoszczy — cedziła
każde słowo.
— Tylko tyle?
— Porucznik Adam Kujawa — odpowiedziała znów bez śladu emocji. To
drażniło go najbardziej.
— Czy pani ma do mnie żal za śledztwo i wyrok?
— Sąd go wydał, nie pan - odrzekła.
Mężczyzna próbował szukać wsparcia u siedzącego za biurkiem
naczelnika więzienia, ale ten tylko wzruszył ramionami.
— Proszę pamiętać, że ja nigdy pani nie uderzyłem — kontynuował
Kujawa. — Prowadziłem śledztwo rutynowo, ale bez zbędnych okrucieństw.
Proszę mieć to na uwadze w przyszłości.
— A nie widział pan, jak leżałam na podłodze?! — nie wytrzymała aż
bezczelności ubeka i długo budowana maska obojętności pękła pod naporem
wściekłości. — Co pan wtedy myślał?! Że zmęczyłam się odpowiedziami i
położyłam się, żeby odpocząć?! To wasi koledzy mnie tak urządzili. Nie raz i
nie dwa!
— Ależ ja o niczym nie wiedziałem. — Tak jak na UB w Bydgoszczy, tak
i teraz, w pokoju naczelnika więzienia w Fordonie, próbował grać swoją rolę
„dobrego milicjanta”. Po chwili, gdy wydawało mu się, że opadły już emocje,
podał kobiecie paczkę papierosów: — Proszę wziąć, przywiozłem je
specjalnie dla pani.
— Nie, dziękuję.
— Bardzo proszę, przydadzą się pani. A w przyszłości może będzie
okazja, żeby mi się zrewanżować.
— Oj, na pewno nie będzie okazji. Fordon to więzienie dla kobiet nie dla
mężczyzn.
Tego było za wiele jak na oficera śledczego UB. Aż podskoczył z
wściekłości.
— Co pani sugeruje?! Że ja będę siedział w więzieniu? — pienił się — Ja?
Oficer Urzędu Bezpieczeństwa? O, niedoczekanie wasze, bandyci! —
wrzeszczał wyprowadzony z równowagi, nie zwracając uwagi na siedzącego
obok naczelnika więzienia. A „Jachna” wreszcie uspokoiła, szczęśliwa, że
tym razem to jej udało się sprowokować ubeka. Znowu przybrała maskę
obojętnej więźniarki.
Najprawdopodobniej Kujawa przyjechał do niej w odwiedziny z ukrytym
celem. Pewnie chciał wybadać grunt i nakłonić ją do współpracy z UB. Ale
jedyne, co zyskał podczas tej krótkiej i burzliwej wizyty, to rozchwiane
nerwy. Szybko się zebrał i wrócił do siebie nic nie załatwiwszy.

***

W maju 1947 roku Janina Wasiłojć trafiła do więzienia w Fordonie.


Zamknięta w przepełnionej suterenie często chorowała. Podobnie jak inne
więźniarki przydzielano ją do różnych prac, co było zbawieniem w
monotonnym życiu za kratami. Pracowała w hafciarni przy robieniu na
drutach swetrów z owczej wełny i z angory. Innym razem haftowała obrusy i
serwety albo patki do wojskowych i milicyjnych mundurów. Najgorsza była
praca przy skubaniu wełny w brudzie i kurzu. Czasami kobiety musiały
wykonywać cięższe roboty, jak rąbanie drewna czy pomoc przy rozbiórce
starych więziennych baraków. Inne zyskiwały zatrudnienie w więziennej
pralni.
Janina Wasiłojć, Szczecin, 1956 r.
(zbiory Mariusza Smoleńskiego)

Z zachowanych dokumentów wynika, że Janina Wasiłojć była krnąbrnym


więźniem, mało zdyscyplinowanym i nieposłusznym. Wielokrotnie karano ją
za złe zachowanie, kilka razy nawet trafiła do karceru. Jak zanotowano w
jednej z opinii: „nie stwierdza się wrogich wypowiedzi przeciwko Polsce
Ludowej, jednakowoż uwidacznia się u niej obojętny stosunek do władzy
ludowej. Rozkazy przełożonych wykonuje niechętnie i niedbale. (...) jest
więźniem skrytym, zarozumiałym, nie ujawniającym właściwego swego
oblicza”.
W 1954 roku przeniesiono ją do więzienia o zaostrzonym rygorze w
Inowrocławiu, gdzie musiała od świtu do zmierzchu pracować w kuchni i
szorować przypalone kotły. W grudniu 1955 roku ponownie wróciła do
Fordonu, ale po śmierci Stalina to były już inne czasy. W kwietniu roku 1956
Janina Wasiłojć została zwolniona z więzienia na półroczną przepustkę. W
tym samym czasie jej wyrok zmniejszono z piętnastu lat do dziesięciu, a
ostatecznie, dzięki zabiegowi adwokata, darowano jej resztę kary. Niestety
ojciec Janki - Wiktor zmarł, gdy odsiadywała wyrok, nie doczekał wolności
córki.
Kiedy Janina znalazła się poza murami więzienia, pojechała do Szczecina,
gdzie jakiś czas temu osiedli jej rodzice. W tym samym mieście na stałe
zatrzymał się Leon Smoleński „Zeus”. Tak jak obiecał Jance — całe życie na
nią czekał, choć również nie miał lekko. W 1948 roku został aresztowany i
po trwającym trzy lata śledztwie zwolniono go bez wyroku. Po raz kolejny
został zatrzymany przy nielegalnej próbie przekroczenia granicy i tym razem
nie obyło się kary. Na rok jako skazaniec trafił do Siemianowic Śląskich do
pracy w kopalni.
W 1960 roku Janina Wasiłojć, sanitariuszka „Jachna”, i Leon Smoleński
„Zeus”, partyzancki podporucznik oraz dowódca szwadronu wzięli ślub i
wkrótce doczekali się narodzin syna Mariusza.
Trzy lata po wyjściu na wolność Janina rozpoczęła studia w Wyższej
Szkole Pedagogicznej w Opolu, którą ukończyła w 1963 roku uzyskawszy
tytuł magistra filologii polskiej. Jeszcze przed podjęciem nauki pracowała
jako nauczycielka języka polskiego w szczecińskich szkołach podstawowych.
Po studiach kształciła młodzież w szkołach średnich, a następnie w Wyższej
Szkole Nauczycielskiej, Wyższej Szkole Pedagogicznej i ostatecznie na
Uniwersytecie Szczecińskim. Po rodzicach, a głównie po tacie, była
urodzonym pedagogiem, rozumianym i uwielbianym przez uczniów. Na
emeryturę zawodową przeszła w 1983 roku, ale praktycznie do końca życia
współpracowała i spotykała się z młodzieżą. Brała udział w rajdach Śladami
Żołnierzy 5 Wileńskiej Brygady AK majora „Łupaszki”, a jedna z drużyn
harcerskich z Gdańska przyjęła jej imię. W 1996 roku Janina Smoleńsku
została matką chrzestną 12 Dywizji Zmechanizowanej im. Józefa Hallera w
Szczecinie. Za swoje wojenne zasługi była wielokrotnie odznaczana, między
innymi: Krzyżem Armii Krajowej, Medalem Wojska Polskiego, Krzyżem
Zrzeszenia „WiN”, Krzyżem Oficerskim orderu Odrodzenia Polski i
Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Otrzymała także Medal
Uniwersytetu Szczecińskiego oraz Medal Komisji Edukacji Narodowej. W
2009 roku „Jachna” została odznaczona przez Prezydenta RP Lecha
Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Polonia Restituta. Janina Smoleńska
odeszła na wieczną wartę 5 sierpnia 2010 roku i została pochowana na
Cmentarzu Centralnym w Szczecinie.
KRYSTYNA
Za wdanie trzyosobowego patrolu „Tygrysa” komuniści szczodrze się
odwdzięczyli. Sołtys dostał 2 tysiące złotych, a gospodarz, który nie przyjął
pod dach bandytów i wysłał syna z donosem - aż 4 tysiące. Zastanawiające
było jednak to, że ten ostatni nie przyjął nagrody pieniężnej. Może w
ostatniej chwili obudziły się w nim wrzuty sumienia? A może po prostu nie
chciał tykać judaszowych srebrników, splamionych krwią zamordowanych i
uwięzionych pobratymców?
10 maja 1952 roku w walce z komunistyczną obławą zginął kpr. Kazimierz
Jakubiak „Tygrys” (ciężko ranny dobił się strzałem z pistoletu), a jego dwaj
młodzi żołnierze — „Panek” i „Krakowiak”, zostali ujęci. Przytłoczeni
śmiercią swego dowódcy i poddani brutalnemu przesłuchaniu młodzi
partyzanci złamali się i wydali miejsce kwaterowania całego oddziału
„Lamparta”. Następnego dnia połączone siły wojsk Korpusu Bezpieczeństwa
Wewnętrznego (KBW) i UB, liczące kilkaset żołnierzy i funkcjonariuszy,
podwójnym kordonem opasały las Sokole.
Partyzantów śpiących w szałasie na skraju lasu zaniepokoiły dziwne
odgłosy dochodzące od strony drogi. Początkowo był to dźwięk silników
samochodowych, a potem coraz bliższe nawoływania. Zerwali się na nogi,
kiedy niedaleko ich obozowiska przemknęło całe stado spłoszonych saren.
Bez zbędnych słów złapali za broń i wyskoczyli z szałasu. Wtedy przybiegł
wystawiony na warcie chłopak, krzycząc iż z oddali, że wokół jest mnóstwo
wojska. Dowodzący kilkuosobowym patrolem st. sierż. Adam Ratyniec
„Lampart” nie chciał wdawać się w walkę z przeważającymi siłami.
Postanowił, a większość przyznała mu rację, odskoczyć w głąb lasu i z innej
strony próbować uciec obławie.
Zdjęcia z akcji komunistycznych sił przeciw oddziałowi „Lamparta”. Żołnierze KBW
przeszukują zabudowania wsi, maj 1952 r. (Instytut Pamięci Narodowej)

Już pół kilometra posuwali się leśnymi ścieżkami, ale kiedy wyszli na
szerszy dukt, zauważyli migające pomiędzy drzewami mundury. Niemal
natychmiast rozległy się pojedyncze, ostrzegawcze strzały od strony wojska.
— Poddajcie się! — zakrzyknął oficer KBW, kiedy ogień został na
moment przerwany.
— Bracia Polacy! — krzyczał na całe gardło „Lampart”. - Do kogo
strzelacie?
— Rzućcie broń i wychodźcie z podniesionymi rękami!
Przez kilka minut było spokojnie, ale kiedy partyzanci nie reagowali,
znowu rozgrzmiała karabinowa palba od strony rządowego wojska. Żołnierze
„Lamparta” z rzadka odpowiadali ogniem, lecz gdy wzmogła się strzelanina,
na rozkaz dowódcy rzucili granaty i puścili się biegiem, próbując odskoczyć
w bok. Ale tu także napotkali wrogich żołnierzy. Prowadzący partyzantów
„Amerykanin” doskoczył do pierwszej linii, jednak w decydującym
momencie zaciął mu się erkaem. Rzucił bezużyteczne żelastwo i lekko ranny
wycofał się do swoich. W strzelaninie padł trafiony „Sokół”, a „Litwin”
dostał kulę w łopatkę.
— Wracamy, tędy się nie przedostaniemy - wychrypiał „Amerykanin” do
ucha dowódcy i ponownie puścili się biegiem już ostatnią, wydawałoby się
— pustą, leśną ścieżką. Uciekali tak przez kilka minut, ciężko dysząc.
„Litwin” czuł, jak słabnie od rany, jak drętwieje mu cała lewa ręka od
postrzału. Gdy już wydawało się, że ta droga bezpiecznie zaprowadzi ich do
wyjścia z obławy, ponownie ujrzeli przed sobą żołnierzy KBW. I znowu
rozbrzmiały strzały i wezwania do poddania się. W ogniu walki padł martwy
trafiony w głowę „Ryś”, a „Litwin” odniósł kolejne rany — w miednicę i
rękę. Upadł sparaliżowany i tak został na ścieżce, zdany na łaskę i niełaskę
komunistów.
Pozostało ich jeszcze trzech: „Lampart”, „Ryszard” i „Amerykanin”. Na
moment odskoczyli od linii wojska, ale po kilku minutach spróbowali
przerwać pętlę okrążenia z innej strony. Ostrzeliwując się i rzucając granaty,
wpadli pomiędzy przyczajonych za drzewami żołnierzy. Walka trwała
krótko, a poza okrążenie wydostali się już tylko we dwóch. Adam Ratyniec
„Lampart” i Konstanty Maksymow „Ryszard” łapali ostatkiem sił powietrze
w płucach, grzęznąc w coraz bardziej podmokłej w tym miejscu ziemi.
Wydawało im się, że już są bezpieczni, że uciekli obławie. Lecz wtedy
niespodziewanie weszli pod lufy drugiej linii okrążenia. Padł martw}
„Ryszard”, a ciężko ranny „Lampart” przyczaił się w krzakach. Próbując
zapanować nad bólem, słyszał coraz bliższe pokrzykiwania żołnierzy.
Rozpoznawał ich kroki i szelest leśnej ściółki. Nie widział dla siebie ratunku.
Wyją ostatni granat i zerwał zawleczkę, a potem już tylko czekał, ściskając
mocno w dłoni śmiercionośną broń.

***

Styczeń 1951
Kochana Krysiu!
Święta przeszły mi dość wesoło, tylko w gronie kolegów. Nawet muzyka
była, ale prawie nikt z nas się nie bawił. Przeciwnie, przy muzyce każdy miał
łzy w oczach i myślą błądził wokół swoich najdroższych...
Listy to u mnie czasem wpadają jeden po drugim jak kule, a czasami dni
wloką się bez żadnej wiadomości. Myślę całymi tygodniami o Tobie,
kochanie, ale słowa jakoś nie mogą przelać się na papier tylko burzą się i
kotłują w mojej głowie jak woda w garze. Ach, gdybym tak naprawdę móc
zobaczyć się. Papierowe słowa tyle znaczą, co papierowe kwiaty na
wystawie...

***

W 1944 roku, kiedy przez Podlasie przetaczał się front i rozgrywały się
bezpośrednie walki między Niemcami a Sowietami, zginął stary Władysław
Łapiński, a na dokładkę spalił się ich rodzinny dom w Płonce-Strumiance.
Cała rodzina: matka, dwóch synów i cztery córki, musiała zamieszkać w
ocalałym od ognia chlewiku. Było biednie i często głodno, ale jakoś dawali
sobie radę w tych ciężkich czasach.
Obejście Łapińskich było ostatnie we wsi, pod samym lasem, nic więc
dziwnego, że cały czas zachodzili do nich partyzanci. Było tak za Niemca i
teraz, za komuny. Przychodził Kazimierz Kamieński „Huzar” ze swoimi
chłopcami, a siostry i bracia Łapińscy przewozili meldunki, rozkazy,
dostarczali zaopatrzenie. Byli wychowani na polskich patriotów i nie
zmieniły tego nachalne propagandowe komunistyczne gazetki, kłamliwie
nazywające partyzantów „bandytami”.
Po „wyzwoleniu” polscy żołnierze podziemnej armii początkowo nie bali
się niczego, jawnie maszerowali przez wsie, podkreślając swoją dominację na
tym terenie. Ludzie przyjmowali po kilku chłopców z lasu pod swój dach i
pomagali, jak tylko mogli, dając im gościnę i nocleg. Często bywało tak, że
gospodarze wstawali rano do obrządku, a partyzanci kładli się do ich
ciepłych jeszcze łóżek, aby złapać trochę snu. Zostawali we wsi przez dzień,
a wraz z nadejściem zmroku odchodzili w las. Zimą nocowali z domach,
latem w stodołach. Również Łapińscy, pomimo biedy, zawsze przyjmowali
polskich żołnierzy pod swój dach. Nawet psy we wsi na swoich z lasu inaczej
reagowały. Ludzie mówili między sobą: „Partyzanci idą, bo psy przyjaźnie
szczekają”. A kiedy do osady przyjeżdżało wojsko lub milicja, zwierzęta tak
ujadały i wyrywały się, że o mało łańcuchów nie pozrywały. Po wyborach i
rządowej amnestii z roku 1947 wszystko się zmieniło. W okolicy pojawiło
się więcej komunistycznego wojska, a ludzie bali się donosicieli. Również
partyzanckie grupy pojawiały się tu rzadziej i były mniej liczne.
To wówczas siedemnastoletnia Krysia Łapińska poznała Adama Ratyńca,
który w partyzantce nosił bojowy pseudonim „Lampart”. W dniu, kiedy
pierwszy raz zobaczyła Adama, w ich wsi kwaterował oddział „Huzara”. Sam
dowódca wziął ją na ręce, wyniósł do chłopców i powiedział:
— To jest siostra Franka.
Wszyscy się roześmieli, a Krysia w taki sposób została przedstawiona
całemu oddziałowi. Ale pośród tych miłych, uczynnych i religijnych polskich
żołnierzy zauważała tylko jednego. Nie wiadomo, czym Adam ją ujął. Może
ciepłym, spokojnym głosem, może błyszczącymi oczami, które rzucały iskry,
kiedy na nią patrzył, a może godnym usposobieniem? Był wysoki i szczupły,
miał czarne, lekko falujące włosy i ciemne oczy. Mundur i oficerki tylko
podkreślały jego smukłość. Kiedy Krysia zobaczyła go po raz pierwszy,
poczuła się jakby znali się od zawsze. Był dla niej najwspanialszy i idealny.
Tamto lato miało zapach leśnych spacerów i smak dojrzałych poziomek.
Kiedy Bolesława Łapińska dowiedziała się o spotkaniach z „Lampartem”,
wybuchła gniewem. Wiedziała, czym może grozić prowadzanie się z
„bandytą”. Zaklinała córkę, by przestała widywać się z partyzantem. Ale
Krysia nie porzuciła tej znajomości. Co prawda rzadziej, lecz w dalszym
ciągu spotykała się z Adamem. Pisywali do siebie listy, a ona dla niepoznaki
w korespondencji nazywała swojego chłopca „Edeczkiem”.
Siostry Łapińskie. Od lewej: Zofia i Krystyna
(zbiory Zofii Krysztopik z d. Łapinska,
J. Kułak, Ostatni zbrojni, Karta 1996, nr 18)

Walka z komunistycznym reżimem, to wojowanie z „wiatrakami”


początkowo miało jeszcze sens. I partyzanci, i ludzie we wsi mawiali, że
niebawem musi wybuchnąć nowa wojna — pomiędzy wolnym Zachodem a
bolszewicką Rosją. Wszyscy byli przekonani, że musi się coś zmienić i że to
już niedługo nastąpi. Nawet „Lampart” tłumaczył Krysi, że na pewno na
wiosnę coś się ruszy, a on z oddziałem będzie musiał odejść na zachód, by
walczyć. Tymczasem mijały miesiące i lata, Zachód trwał w milczeniu, a
Polacy musieli przyzwyczaić się do nowego trwałego jarzma. Na przełomie
1951 i 1952 roku nawet wśród najtwardszych żołnierzy niepodległości
pojawiło se zwątpienie.
— Nie wiesz nawet, ile bym dał za to — słyszała smutny głos swojego
chłopca - żeby móc być z tobą na stałe, żeby normalnie żyć, pracować.
Pocieszała go, że wszystko się jakoś ułoży, i żegnała swojego żołnierzyka,
całując go w usta i oba policzki. Czuła gorzki smak rozstania i słone łzy
narzeczonego.

***

Pomimo niewątpliwego zwycięstwa rządowego wojska w czasie abławy w


lesie Sokole, ubecy kierujący operacją niezbyt wysoko oceniali wynik całej
akcji. Co prawda szczelny kordon wojsk KBW przyczynił się do likwidacji
grupy bandytów, ale funkcjonariusze z UB nie mogli doliczyć się jednego
ściganego partyzanta. Złościło ich również to, że herszt bandy - „Lampart”, w
ostatniej chwili rozerwał się granatem. Gotowi byli oddać diabłu po raz drugi
swe dusze, ażeby móc poszczycić się przed przełożonymi pojmaniem
żywego „Lamparta”. Teraz pozostało im tylko tak ująć wydarzenia w
sprawozdaniu, aby wszyscy byli zadowoleni, a dowodzący akcją mogli
dostać za nią odpowiednią nagrodę.
Broń zdobyta przez UB po akcji likwidacji oddziału „Lamparta”
(Instytut Pamięci Narodowej)

Ażeby jeszcze bardziej podkreślić swoje zwycięstwo, komuniści w jedną


całość połączyli dwie akcje, z 10 i 11 maja — przeciwko patrolowi
„Tygrysa” i grupie „Lamparta”. Dodatkowym ich atutem miało być kilku
schwytanych leśnych, którzy za moment poddani zostaną rutynowemu,
brutalnemu śledztwu. Odpowiednio „zmiękczeni” muszą wydać kolejne
meliny, adresy i punkty kontaktowe. Nikt z biorących udział w akcji ubeków
nie wątpił, że spirala śledztwa i aresztowań dopiero się rozkręca.
Ponowne przeszukanie lasu, już za dnia, również dało zadowalając
rezultaty. W odległych gąszczach znaleziono trzy partyzanckie podziemne
ziemianki, nie wiadomo dlaczego nazywane „bunkrami”, z niewielkim
zaopatrzeniem oraz zapasami broni i amunicji.
Podsumowując: w dwudniowej akcji udało się zlikwidować pięciu
bandytów, a trzech ująć żywcem. Zdobyto i znaleziono w leśnych bunkrach
pokaźny arsenał broni: dwa erkaemy, dziewięć pistoletów maszynowych,
dwa karabiny, ponad dwadzieścia pistoletów, dwadzieścia granatów i ponad
tysiąc sztuk amunicji.
Ale najcenniejsza zdobycz trafiła w ich ręce przypadkowo. Przenoszono
ciała martwych bandytów i jeszcze raz bardzo skrupulatnie przetrząsano ich
rzeczy. Przeszukiwanie szło sprawnie, ale do zmasakrowanych odłamkami
granatu zwłok „Lamparta” nikt nie chciał podjeść. W końcu wypchnięto
najmłodszego stażem funkcjonariusza, żartując, żeby za bardzo nie pobrudził
się bandycką krwią. Kiedy młody chłopak przetrząsał dokładnie wszystkie
kieszenie i ładownice zmarłego, nagle na dnie pistoletowej kabury wyczuł
zgrubienie.
— Chyba coś znalazłem... — wymamrotał przejęty.
Pod palcami miał złożone pliki jakichś dokumentów. Sięgnął głębiej i
wyciągnął zmięte papiery. Gdy wrócił do swoich, starannie rozwinął kartki i
oczom zebranych ukazały się pisane kobiecą ręką listy.
Charakterystyka Krystyny Łapińskiej sporządzona na potrzeby UB przez posterunek MO
w Kowalewszczyźnie
(Instytut Pamięci Narodowej)

— To jest coś! — zakrzyknął jego przełożony, który wcześniej nie chciał


się brukać krwią bandyty, a teraz jako pierwszy skoczył na nie i sięgnął po
listy Adama Ratyńca.

***

Grudzień 1951 roku


Kochany Edeczku!
Niewiele upłynęło czasu, odkąd Cię ostatni raz widziałam, bo zaledwie
tydzień, a mnie się wydaje, że to już tak dawno. Nie wyobrażasz sobie, jak
bardzo było mi przykro, kiedy musiałeś odejść, a ja pozostałam sama. Długo
nie mogłam zasnąć, bo myślą wciąż byłam przy Tobie, najdroższy. Nie
potrafię sobie przetłumaczyć, dlaczego los jest tak zawzięty, na każdym
kroku prześladuje człowieka i przeciwstawia się jego zamiarom. Lecz trudno,
nie ma na to rady.
Malutki „Aniołku”, zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Nie
wyobrażasz sobie, jak bardzo bym była szczęśliwa, gdybym mogła je spędzić
w domu, razem z Tobą. Wtedy naprawdę nic mi więcej do szczęścia nie
byłoby potrzeba i do mnie wreszcie uśmiechnąłby się świat, jak do innych...

***

Ubek siedzący za biurkiem przeciągnął się. Chrupnęły z cicha zastane


stawy, a jego długie nogi prawie dotknęły stóp siedzącej przed nim
dziewczyny. Popatrzył na jej wystraszoną twarz i skuloną mizerną postać.
Wiedział, że na przesłuchaniach w siedzibie UB w Wysokim Mazowieckim
on, Grzegorz Rusen, oficer śledczy, jest panem i władcą wszystkiego.
Upojony swą siłą jeszcze raz z góry spojrzał na podejrzaną. W jej oczach już
tlił się strach, a przecież do tej pory pytał zaledwie o sprawy tak błahe i
oczywiste, jak adres zamieszkania, miejsce pracy czy imiona rodzeństwa.
— No dobrze, życiorys i rodzinę mamy już z głowy. Teraz powiedzcie, do
jakich organizacji należeliście przed wojną, w czasie okupacji i po
wyzwoleniu.
— W latach 1949—1951 należałam do Związku Młodzieży Polskiej, a od
sierpnia 1951 roku, od czasu podjęcia pracy, należę do Związku
Zawodowego Pracowników Poczty i Telekomunikacji. Do żadnych innych
organizacji nie należałam.
— Naprawdę? To ciekawe. A powiedzcie mi, kiedy i w jakich
okolicznościach kontaktowaliście się i nawiązywaliście łączność z członkiem
bandy o pseudonimie „Lampart”?
— Z bandytą — przełknęła gulę w gardle — o pseudonimie „Lampart”
żadnych kontaktów nie nawiązywałam i łączności nie utrzymywałam.
Bandyty — wciąż z trudem przychodziło jej wymawiać to słowo - takiego w
ogóle nie znam.
— Kiedy i w jakim celu jeździliście do miejscowości Łysów w powiecie
Siedlce, województwo warszawskie?
— Do Łysowa w powiecie siedleckim nigdy nie jeździłam i nikogo tam
nie znam.
— W takim razie od kogo dostaliście list znaleziony u was podczas
rewizji?
— Ale ja w torebce miałam kilkanaście różnych listów.
— My to wiemy, mamy to dokładnie zanotowane w protokole wizji. Ale
chodzi mi o ten jeden konkretny. Ten bez podpisu.
— Nie wiem, o czym pan mówi...
Nagle, zupełnie niespodziewanie, rąbnął pięścią w stół, aż dziewczyna
podskoczyła. Jeszcze bardziej skuliła się na małym taboreciku a ubek
świdrował ją wzrokiem.
— No więc?!
— Chyba wiem, o który list chodzi — powiedziała. Równocześnie
pomyślała o jeszcze jednym, ostatnim i nieznalezionym liście od Adama,
który miała zawsze przy sobie. To pismo od ukochanego już w budynku UB
zdołała w łazience podrzeć na drobne kawałki i spuścić z wodą. —
Zapamiętałam ten list, bo był adresowany do mnie, ale nie wiem, od kogo on
jest. Nadawca się nie podpisał, to chyba jakiś tajemniczy wielbiciel —
próbowała się uśmiechnąć, ale na ustach pojawił się tylko grymas cierpienia.
— Tajemniczy wielbiciel? - wycedził ni to do niej, ni do siebie i wstał od
stołu. Wyszedł za drzwi i po chwili wrócił z plikiem zapisanych ołówkiem i
piórem papierów. Nie pokazał jej tych kartek, tyko chodził wokół niej i czytał
na głos: — „13 stycznia 1952 roku. Kochany Adamie, do widzenia, do
miłego się z Tobą zobaczenia”. „29 stycznia 1952 roku. Najdroższy Edeczku,
moc serdecznych pozdrowień zasyła ci moja cała rodzina”. „8 stycznia 1952
roku. Pozdrowienia, cały naród będzie się modlił za ciebie”. „16 grudnia
1951 roku. Kochany Edeczku...”. „18 stycznia 1952 roku. Najdroższy
Edeczku...” - i tak dalej, i tak dalej. Wystarczy? Zaczynamy przesłuchanie od
początku czy mam czytać dalej?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Cały jej świat zaczął wirować jak na
jakiejś diabelskiej karuzeli. Kręciło jej się w głowie, miała mdłości. a w
skroniach pulsowało. Ale przezwyciężyła słabość i w końcu wydukała:
— Zacznijmy jeszcze raz...

***

Wysokie Mazowieckie, 29 maja 1952 roku


Do Naczelnika Wydziału III Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego w Białymstoku.
Meldunek Specjalny.
Melduję, że w dniu 28 maja 1952 roku została przeprowadzona akcja w
miejscowości Płonka-Strumianka gm. Kowalewszczyzna, mająca na celu
ujęcie, względnie likwidację dowódcy bojówki bandy „Huzara” Witolda
Buczaka ps. „Ponury” — „Wuj” oraz aresztowanie meliniarzy bandy w tejże
miejscowości, jak: Łapińska Zofia, Łapińska Anna i Łapińska Krystyna.
W dniu 28 maja o godzinie drugiej w nocy została okrążona wieś Płonka-
Strumianka przy udziale wojska KBW stacjonującego w Wysokiem
Mazowieckiem. We wczesnych godzinach rannych zauważono, jak z
pobliskiego lasu wyszedł osobnik ubrany w cywilne ubranie, który ruszył
przez pola w kierunku wsi. Został on przepuszczony przez linię okrążenia i
po przejściu kilkudziesięciu metrów za pierścieniem obstawy został wezwany
do wylegitymowania się przez żołnierzy KBW widząc, że osobnik wyciągnął
automat spod kurtki i usiłował strzelać do żołnierzy stojących w linii
okrążenia. Żołnierze widząc, że osobnik ten posiada broń i nosi się z
zamiarem oddania strzałów, otworzyli ogień w jego kierunku z broni ręcznej
i maszynowej. W wyniku strzałów osobnik został zabity i następnie
przewieziony do tutejszego urzędu.
Zabitego bandytę rozpoznali aresztowani meliniarze bandy „Huzara” ze
wsi Wilkowo, zeznając, że jest to członek bandy „Huzara” ps. „Wujo”. Przy
zabitym znaleziono jego tymczasowy dokument tożsamości na nazwisko:
Buczak Witold, syn Stanisława i Antoniny, urodzony 14 listopada 1914 roku.
Ponadto przy zabitym znaleziono trzy dolary oraz różne notatki
nieprzedstawiające większej wartości operacyjnej. Zdobyto broń: automat
PPS z trzem magazynkami oraz siedemdziesiąt pięć sztuk amunicji, pistolet
TT i dwa zapasowe magazynki oraz trzy granaty obronne.
Po zastrzeleniu Buczaka Witolda ps. „Ponury” — „Wuj” po jego śladach
puszczono psa śledczego, który zaprowadził funkcjonariuszy do
miejscowości Łupianka Stara, do zabudowań Łupińskiego. Na tej podstawie
został zatrzymany Władysław Łupiński i jego brat Jerzy Łupiński. Ponadto
na polecenie płk. Wołańskiego zatrzymano mielarzy bandy:
— Krystyna Łapińska, córka Władysława i Bolesławy z dom. Łapińskiej,
urodzona 29 października 1929 roku we wsi Plonka-Strumianka i tamże
zamieszkała. Narodowość i obywatelstwo polskie, pochodzenie chłopskie,
wykształcenie — duża matura, pracowała poczcie w Ełku.
— Zofia Łapińska, siostra ww., urodzona 17 lipca 1931 roku,
wykształcenie — siedem klas szkoły powszechnej, bez zawodu. Pracuje przy
rodzicach na gospodarstwie składającym się z 11 hektarów ziemi.
— Anna Łapińska, siostra ww, urodzona 18 grudnia 1927 roku,
wykształcenie — pięć klas szkoły powszechnej, bez zawodu, pracuje u
rodziców na gospodarstwie.

***

— Kiedy i w jakich okolicznościach spotykaliście się z bandą? W jaki


sposób poznaliście bandytę Adama Ratyńca ps. „Lampart”?
— Nie pamiętam dokładnie, jaki to był dzień, ale było to w sierpniu 1951
roku. Pracowałam na polu, zrywając len. Nagle od strony lasu podeszło do
mnie trzech osobników. Nosili polskie mundury wojskowe i mieli długą
broń. Kiedy zbliżyli się do mnie, spytali, czy nie widziałam w pobliżu
wojska. Odpowiedziałam, że nie widziałam, ile to pytanie zadane przez
umundurowanych mężczyzn wydało mi się dziwne. Wtedy spytali, czy wiem,
kim oni są. Powiedziałam, że nie wiem, ale zaczynałam się już domyślać, co
to za jedni. Wówczas jeden z nich powiedział: „Ja tę panienkę skądś znam”,
podszedł do mnie, podał mi rękę i przedstawił się, mówiąc, że ma na imię
Adam. Nazwiska i pseudonimu nie podał i do tej pory ich nie znam. Nie
wiem, czy Adam, którego wtedy poznałam, to wasz bandyta o pseudonimie
„Lampart”. Nie poznałam również nazwisk dwóch pozostałych osobników.
Słyszałam tylko później, że obaj zostali zabici niedługo do tym spotkaniu.
Rozmowa z mężczyznami trwała około piętnastu minut i obracała się
przeważnie wokół jakichś żartów. Potem oni odeszli w stronę wsi, a ja
wróciłam do domu.
— Brzmi ciekawie, proszę mówić, co było dalej.
— Upłynął miesiąc i wtedy, we wrześniu, dostałam od Adama pierwszy
list. Pisał w nim trochę o miłości, ale przecież prawdę się nie znaliśmy. Na
ten pierwszy list nie odpowiedziałam, zresztą, jakbym chciała — nie było
żadnego adresu zwrotnego. Znowu minął miesiąc i w październiku przyszedł
do mnie drugi list od Adama. Pisał w nim, żebym pojechała do pani
Komorowskiej do Łysowa. Dopiero na ten list odpowiedziałam. Napisałam,
że zgadzam się na spotkanie u pani Komorowskiej, i wyznaczyłam konkretny
dzień.
Patrol st. sierż. Adama Ratyńca „Lamparta”, Podlasie, 1951 r. Stoją od lewej:
Kazimierz Jakubiak „Tygrys”, Eugeniusz Tymiński „Ryś”, Wacław Zalewski „Zbyszek”,
Józef Mościcki „Pantera”;
siedzą od lewej: Kazimierz Parzonko „Zygmunt” i Adam Ratyniec „Lampart”
(Zbiory Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łobuszewskiego)
O ile sobie przypominam, miała to być pierwsza sobota grudnia. Swój list
wysłałam na adres pani Komorowskiej. W wyznaczony przeze mnie dzień
wraz z siostrą Zosią zabrałam z domu butelkę wódki i kawałek kiełbasy i
razem pojechaliśmy pociągiem do Łysowa. Pani Komorowska już na nas
czekała. Wpuściła nas do domu i ugościła. Adama jeszcze nie było i obie z
siostrą zmęczone usnęłyśmy. Po zapadnięciu zmroku do mieszkania
Komorowskiej przyszedł Adam, któremu towarzyszył jeszcze jeden chłopak,
na którego wołali „Kazik”.
— O czym rozmawialiście z tymi dwoma bandytami?
— We czwórkę rozmawialiśmy na różne młodzieńcze, niezobowiązujące
tematy, żartowaliśmy, zjedliśmy kolację. To wyglądało jak normalne
spotkanie młodych kawalerów z pannami. Około godziny pierwszej w nocy
mężczyźni odeszli w nieznanym mi kierunku, a ja z siostrą przenocowałam u
Komorowskich.
— I to był koniec waszego grudniowego spotkania? A czy bandyci mieli
broń?
— Tak, to był koniec. Na drugi dzień, po obiedzie, wyruszyłyśmy w drogę
powrotną. W czasie spotkania Adam z „Kazikiem” mieli ze sobą krótkie
karabiny, jakiego typu, nie wiem.
— Kiedy doszło do kolejnego spotkania z bandytą „Lampartem”?
— Od tego czasu nie spotykałam się z Adamem. Pisywaliśmy tylko do
siebie. Ostatni list od niego otrzymałam w marcu 1952 roku.
Odpowiedziałam na niego i wysłałam na adres do Łysowa. Więcej z
Adamem kontaktów i łączności nie utrzymywałam. Słyszałam, że dowódcą
bandy jest „Lampart”, ale nie wiedziałam, że to ten mój Adam.
— Kiedy poznaliście dowódcę większej bandy, czyli „Huzara”?
— O „Huzarze” słyszałam, że jest z chłopcami w lesie, ale nigdy go nie
spotkałam, nie poznałam i nie widziałam na oczy.

***

Kochana Krysiu!
W pierwszych słowach donoszę Ci, że jestem żyw i zdrów z Łaski Bożej.
Współczuję Ci, Kochana, że tak często myślisz o mnie. Cóż ja mogę Ci na
to poradzić...
Życie moje jest bardziej twarde i chropowate, jednak nie martwię się i
patrzę jasno w dal. Oczami nic jeszcze nie dostrzegam, je dusza wyczuwa i
widzi, że jak Bóg pozwoli przetrwać, to wszystko się ułoży. Każdy człowiek,
póki żyje, ma jakiś cel, jakiś wymarzony ideał, do którego dąży, wzdycha
sobie po cichu... Radość nie miałaby takiej ważkości, nie wywoływałaby
takiego efektu, gdyby stale było dobrze.
Kiedy byłem ostatnio na akcji, zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Byłem
zrozpaczony przeżywałem straszne chwile i gotowałem się już, by przyłożyć
broń do skroni. Już wisiała nade mną czarna chmura śmierci i niewiele
brakowało, żebym strzelił, ale wtedy pomyślałem o Tobie...

***

— Możecie nam już wszystko śmiało powiedzieć. Nie zaszkodzicie


swojemu narzeczonemu. — Ubek zaśmiał się ze swojego wątpliwego
dowcipu, lecz widząc przed sobą kamienną twarz młodej kobiety szybko
zamilkł. - Ten bandyta, wasz Adam, „Edeczek” i „Lampart” w jednej osobie,
nie żyje. Nie opłaciło mu się chodzenie w bandzie i kierowanie grupą
przestępczą. Mówcie teraz wszystko jak na spowiedzi. Jemu już nic nie
zaszkodzi, a wam może dopomóc otrzymać jak najmniejszą karę.
Pamiętajcie, że zatrzymaliśmy również matkę, dwie siostry i brata. Oni też
mówią nam wiele ciekawych rzeczy. Byłoby lepiej dla was wszystkich, ażeby
wasze zeznania się pokrywały — szybko sprawdzimy, co jest nieprawdą.
Krysia już wcześniej, w celi, dowiedziała się o śmierci „Lamparta” i tak
naprawdę teraz zaczynało jej być wszystko jedno. Skoro Adama już nie ma...
Tylko on dawał jej siłę, by trwać. Teraz musi sama zmierzyć się z
bezdusznym komunistycznym systemem.
— No słucham — kontynuował ubek. — Kiedy i w jakich okolicznościach
zapoznaliście się z członkami bandy i w jaki sposób utrzymywaliście z nimi
kontakty?
— W roku 1950, w sierpniu, bliższej daty nie pamiętam, byłam w domu
rodzinnym na wakacjach. Już o zmierzchu stałam przed domem i wtedy
zauważyłam, że porusza się len na polu. Za moment od strony pola podeszło
do mnie trzech osobników. Mieli mundury wojaka polskiego i karabiny. Ale
ja to już mówiłam wielokrotnie...
— Mówiliście, mówiliście, ale daty wam się pomyliły. Wcześniej
mówiliście, że poznaliście bandytę w 1951 roku, teraz, że w 1950. Jak było
naprawdę?
— To było lato 1950 roku.
— Mówcie dalej!
— Podeszli do mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Pytali, czy we wsi nie ma
wojska, na co odpowiedziałam, że nie ma. Potem pytali, czy wiem, kim oni
są. Kiedy powiedziałam, że nie wiem, roześmieli się i jeden z nich odparł, że
chyba sobie żartuję. Podszedł bliżej i powiedział, że zna mnie z widzenia.
Podał mi rękę i przedstawił się. Tak poznałam Adama Ratyńca, ale wtedy nie
wiedziałam, jakie jest jego nazwisko. Na odchodne powiedział mi, że jeszcze
z pewnością się zobaczymy. Minęło parę miesięcy i jesienią 1950 roku
ponownie spotkałam się z Adamem. Wróciłam wówczas do domu ze szkoły,
z Liceum Pocztowo-Telekomunikacyjnego, i Adam z jeszcze jednym
mężczyzną, chyba mówili na niego Marek, był już u mnie w domu. Razem z
nami zjedli obiad i wieczorem poszli w swoją stronę. Rozmawialiśmy na
różne, raczej mało istotne tematy. Po upływie około półtora miesiąca
otrzymałam od Adama list. Pisał w nim, że bardzo mu się podobam, i
jednocześnie prosił, abym mu odpisała na adres Zygmunta Mirminskiego
zamieszkałego we wsi Szpaki, co też uczyniłam. Kolejne spotkanie z
Adamem miało miejsce w niedzielę 25 lutego 1951 roku.
Kiedy wróciłam z Łap, w moim domu zastałam trzech mężczyzn, których
już wcześniej widziałam, pośród nich Adama. Mężczyźni ci.
— Bandyci!
— ...zostali u nas do wieczora. W tym czasie zjedli posiłek, chleb i mleko.
Wszyscy zasiadający przy stole, czyli ci trzej mężczyźni ja i moje dwie
siostry — Zofia i Anna, oraz moja matka, rozmawiali na różne tematy. Z
nadejściem szarówki tego samego dnia osobnicy opuścili nasz dom i odeszli
w nieznanym kierunku. Więcej w mojej obecności do dnia 26 maja 1952
roku bandytów w naszym mieszkaniu nie było.
— Powiedzcie coś więcej o tych waszych listach.
— W okresie wiosny i lata 1951 roku utrzymywałam z Adamem
korespondencję. Pisał do mnie na adres mojego domu rodzinnego w Płonce-
Strumiance, a ja do niego na podany adres Mirmiskiego jesienią 1951 roku
Adam w liście do mnie powiadomił, abym od tego czasu pisała do niego na
adres Izabeli Komorowskiej zamieszkałej we wsi Łysów. W jednym z listów
Adam prosił, żebym przyjechała z nim spotkać w mieszkaniu Komorowskiej.
Nasze spotkanie, o którym już wspominałam, miało miejsce bodajże 4
grudnia. Od tego momentu nie widziałam już Adama. W marcu 1952 roku
przysłał do mnie ostatni list. W czasie naszej znajomości wysłałam do
Adama około dziesięciu listów i tyle samo otrzymałam od niego. Po ostatnim
widzeniu się z Adamem więcej bandy...
— Tak, bardzo dobrze mówicie — bandy!
— .. .nie widziałam, aż do dnia 26 maja 1952 roku. Wówczas w naszym
mieszkaniu zatrzymało się czterech uzbrojonych osobników. Wczesnym
rankiem ruszyli dalej, a ja pojechałam do pracy do Białegostoku.
— Do kogo jeszcze zachodzili bandyci w waszej wsi lub w okolicy?
— Nic mi na ten temat nie wiadomo. Nigdy też o tym nie mówili, a ja ich
o to nie wypytywałam.
— No dobrze. Chyba zakończymy rozmowę na dzisiaj. A powiedzcie mi,
już tak poza protokołem, kochaliście go, tego „Lamparta”?
Cisza.
— I co, było warto? — dodał ironicznie funkcjonariusz.
Spuściła oczy i nic nie odpowiedziała. Pomyślała tylko: żebyś wiedział, że
warto...

***

Styczeń 1952 roku


Najdroższy Edeczku!
Nie mogę doczekać się od Ciebie odpowiedzi, więc znów piszę, bo myśli
moje ulatują do Ciebie. W niedzielę byłam w domu, myślałam, że przyniesie
mi to nieco ulgi, lecz przyjechałam z powrotem i znów życie biegnie tym
samym trybem, takie smutne, monotonne i pełne tęsknoty...
Marzeniem moim jest spotkać się z Tobą w lutym i to jak najszybciej, a to
zależy tylko od Ciebie. Ja na pewno postaram się o jakieś dwa dni urlopu i do
Ciebie przyjadę. Ach, żebym tak mogła rozporządzać sobą. Na pewno nie
potrzebowalibyśmy tak tęsknić, bo bym znalazła na to radę. Nie
potrzebowalibyśmy na spotkanie czekać po kilka miesięcy. Lecz trudno,
trzeba się z tym pogodzić i czekać cierpliwie na zmianę warunków. Wierzę w
to, że wszystko ma swój koniec, przyjdzie dzień, że skończy się smutek,
samotność i udręka, a zaczną się dla nas dni szczęśliwe...

***
Dowódca 6 Wileńskiej Brygady AK Kazimierz Kamieński „Hussar” (pierwszy od lewej,
Obok niego stoją Henryka Łapińska „Tuja” i Bronisław Perkowski „Kotwicz”, 1945 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Pani Krystyno, chyba będziemy kończyć te nasze spotkania i


pogawędki. Zbliża się rozprawa sądowa i tylko od was będzie zależeć, w jaki
sposób na waszą winę spojrzą sędziowie. Na koniec opowiedzcie mi jeszcze
coś o „Huzarze”.
— „Huzara” nie znam, już mówiłam wielokrotnie, ale słyszałam o jego
oddziale...
— Bandzie!
— ...że przebywa w powiecie Wysokie Mazowieckie, że przeprowadza
akcje, że giną w nich ludzie. Tak przynajmniej mawiali mieszkańcy
okolicznych wsi.
— Jakieś szczegóły?
— Słyszałam, że w Łapach zginęło dwoje ludzi, a w Płonce Kościelnej
ktoś zamordował małżeństwo Łupińskich. Chodziły plotki, że za tymi
zabójstwami stoi banda, ale jaka, tego już nie wiem.
— Zanotowałem. Mamy też dla was ostatnie oświadczenie do podpisania.
Przeczytajcie je i podpiszcie na końcu.
Podniosła zapisaną odręcznym pismem kartkę i zaczęła czytać:

Zostałam zaznajomiona z pociągnięciem mnie do odpowiedzialności


karnej za to, że w okresie od lata 1950 r. do 26 maja 1952 r. udzielałam
pomocy członkom bandy „Huzara” w ten sposób, że utrzymując stały kontakt
z członkiem tejże bandy, a w szczególności Ratyńcem Adamem ps.
„Lampart”, zaopatrywałam ich w wiadomości i słowa podtrzymujące go na
duchu oraz dałam członkom bandy pół litra wódki i kiełbasę, a także drogą
pocztową przesłałam dwie sztuki błony fotograficznej. Przyznaję się do tego i
poczuwam się do winy. Na tym protokół przesłuchania zakończono i przed
podpisaniem mi go odczytano.

- I jak, podpiszecie? „Lampart” nie żyje, a wy musicie myśleć swojej


przyszłości, o życiu.
— Ale ja żadnych wiadomości im nie dostarczałam. Na nikogo nie
donosiłam! Pomagałam im, prawda. Podtrzymywałam na duchu, tak było.
Ale nie mam sobie nic do zarzucenia. Pomagałam im, bo ja w Adama
naprawdę kochałam, i tylko z nim utrzymywałam kontakt.
Kobieta kręciła głową wzburzona, a ubek milczał skonfundowany.
— Hm... A jeśli do protokołu dopiszemy wasze słowa, które przed chwilą
dodaliście, to wtedy podpiszecie?
Uspokajała się powoli i czuła, że słabnie. Z głodu, z niewyspana! z
niepokoju o przyszłość, z tęsknoty. Nie ma już Adama, jej rodzina siedzi w
więzieniu, ona sama też jest zamknięta. Co jej pozostało? Bezwarunkowa
klęska czy honorowa kapitulacja?
— Dobrze. Niech tak będzie. Podpiszę.

***

Marzec 1952 roku


Najdroższa Krystyno!
Przekonałem się, że mnie kochasz i pamiętasz, bo przynajmniej w ciągu
tych kilku minut, kiedy pisałaś list, to mnie wspomniałaś, prawda? List Twój
przeczytałem jednym tchem i dziwnie biło mi wtedy serce...
Nie wiem dlaczego odczuwam teraz wokół siebie jakąś dziwną pustkę,
ciągle mi się zdaje, że jestem sam na świecie.
Ja również ciągle Ciebie wspominam i stale mam Cię przed oczami.
Dostałem awans i niedługo mam się spotkać z „Huzarem” blisko Twoich
rodziców. W wyznaczonym dniu będę u Was, kochana.
Mam jednak nadzieję, że kiedyś skończy się to nasze tułacze życie, a
wtedy naprawdę będziemy mogli się wszyscy weselić w wolnej Ojczyźnie. I
to chyba już niedługo...

***

Krystynę Łapińską ubecy zabrali prosto z pracy. Wyciągnęli ją z poczty w


Białymstoku na oczach klientów i pracowników. Na przesłuchaniach
straszyli ją, że za kontakty z „Lampartem” będzie z pewnością smażyć się w
piekle.
— Tobie to tylko łeb kosą uciąć! — Tego jej właśnie życzyli, ale
szczęśliwie dotrwała do procesu.
Na rozprawie sądowej Krystyna Łapińska dostała wyrok sześciu lat
więzienia. Została ukarana za szczerą i prawdziwą miłość do niezłomnego
partyzanta. Bo przecież powinna wzorem „czerwonych” towarzyszek kochać
się w Bierucie, Stalinie bądź Radkiewiczu i wzdychać do Różańskiego albo
Rokossowskiego. A ona - reakcjonistka, zadurzyła się w „bandycie”. Ale w
sądowych dokumentach nie mogli przecież zapisać, że jej winą była miłość,
dlatego też zanotowano, że ukarano ją za wódkę, kiełbasę i dwie klisze
fotograficzne... W uzasadnieniu napisano dosłownie, że winna jest, ponieważ
„od lata 1950 roku do maja 1952 roku, będąc w stałem kontakcie z członkiem
zbrodniczego związku Ratyńcem Adamem ps. «Lampart», udzielała jemu i
innym członkom zbrodniczego związku pomocy w taki sposób, że na
Kolonii-Łysów pow. Siedlce podała członkom zbrodniczego związku pół
litra wódki i około 10 dkg kiełbasy oraz «Lampartowi» wysłała pocztą dwie
błony kliszy fotograficznej”.
Zresztą cała rodzina Łapińskich okazała się dla nowej władzy wyjątkowo
niebezpieczna. Krysia dostała sześć lat więzienia, jej siostra Zosia - dziewięć,
druga siostra Ania - siedem, a brat Franek -cztery.
Już po wyroku wznowiono sprawę Krystyny, ponieważ komunistom udało
się złapać Kazimierza Kamieńskiego „Huzara”. Myśleli, że przy konfrontacji
zdołają coś jeszcze z dziewczyny wyciągnąć. Podobno w śledztwie „Huzar”
przyznał się, że zna Krystynę Łapińską i że często przychodził do ich
zagrody.
Prośba więźniarki karnej Krystyny Łapińskiej do przewodniczącego Rady Państwa o
zmniejszanie wyroku
(Instytut Pamięci Narodowej)
Fragment podania o paszport Krystyny Balcerzak z d. Łapińskiej w związkuu z
planowanym wyjazdem do USA, 1983 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)

— Czy znacie Krystynę Łapińską? — rzucił sędzia do Kamieńskiego,


wskazując ręką Krysię, i nie czekając nawet na odpowiedź, już zadawał
kolejne pytanie: — Gdzie i kiedy ją poznaliście?
— Nie przypominam sobie tej kobiety.
— Jak to?! Na przesłuchaniach mówiliście co innego.
— Nie znam tej kobiety!
— Zastanówcie się dobrze. Przecież chcieliście się ratować —
przekonywał sędzia.
— Na życiu mi nie zależy.
— Tak? A pamiętacie, że w czasie aresztowania mieliście dwa pistolety?
...

***

— Ale nie zdążyłem użyć broni, bo skoczyło na mnie sześćciu ludzi i


wykręciło mi ręce.
W ten sposób swoją postawą przed sądem „Huzar” uchronił Krysię przed
większą karą. Ale nie uratował siebie. Dostał trzynastokrotną karę śmierci, a
wyrok wykonano w październiku 1953 roku. Krystynę wywożono do
Kamieńska, dowiedziała się, że „Huzar” nie żyje. Więźniowie pracujący w
magazynie z ubraniami przynieśli tę formację, bo zauważyli rzeczy
„Huzara”, które miały zostać zwrócone rodzinie.
Krystyna Łapińska była więziona w Białymstoku i w Kamieńsku. Na mocy
amnestii z 1952 roku jej karę zmniejszono do czterech lat. Pomimo tego
kobieta pisała prośby o łaskę i złagodzenie kary do Sądu Wojskowego w
Białymstoku i do samego Przewodniczącego Rady Państwa w Warszawie. Jej
monity odniosły skutek dopiero po śmierci Stalina i 30 czerwca 1954 roku
Krysia została warunkowo zwolniona
Wyrok komunistycznego sądu został w 1991 roku przez sąd wolnej Polski
zakwalifikowany jako skazanie za działalność polityczną i Krystyna
Balcerzak z domu Łapińska została oczyszczona z absurdalnych zarzutów.

***

Kwiecień 1952 roku


Kochany Edeczku!
Upłynęło już sporo czasu, jak Cię ostatni raz widziałam. Tęskno mi jest
niezmiernie...
Widocznie tak chce los, bym wiecznie tęskniła i cierpiała. Kochany,
zbliżają się święta, lecz ja nie przeżywam ich tak uroczyście jak niegdyś, w
wieku dziecięcym. Dziś cały świat dla mnie nie ma uroku gdy Ciebie nie
widzę i lękam się o Twoje zdrowie, które dla mnie jest tak drogie...
W naszych stronach jest teraz niewesoło, bo dwóch naszych bohaterów na
zawsze pożegnało się z nami. Wypadek ten przeżyłam strasznie.
Dookoła otacza mnie niezmierna pustka, a świat wydaje się zupełnie obcy i
martwy. Najdroższy, nie ma chwili, bym myślą nie była z Tobą...
Może niedługo zaświeci jasny promień słoneczny dla tych wszystkich, co
go przez tyle lat nie widzieli. Wtedy człowiek szybko zapomni o gorzkiej
przeszłości i rozpocznie piękne, radosne życie.
Z utęsknieniem czekam na list i na Ciebie, kochany mój.

You might also like