Professional Documents
Culture Documents
Dziewczyny Wyklete 2 - Szymon Nowak
Dziewczyny Wyklete 2 - Szymon Nowak
Dziewczyny Wyklete 2 - Szymon Nowak
Anna Kierzkowska
Zdjęcie na okładce
Paweł Olszak
Korekta i redakcja
Ewa Popielarz
Skład i łamanie
TEKST Projekt, Łódź
ISBN 978-83-8079-058-2
Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
Tel. 22 836 54 44, 877 37 35
Faks 22 877 37 34
e-mail: fronda@fronda.pl
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
https:/twitter.com/Wyd_Fronda
konwersja.virtualo.pl
SPIS TREŚCI
Irena
Zo
Wiktoria
Marta
Ramzesowa
Ziuta
Ciotka
Eugenia
Ruta
Jachna
Krystyna
Mała Danka
Zofia
Iskierka
Ewunia
999
Wybrana bibliografia
Córkom:
Marysi i Ani
Na początku książki chciałbym niezmiernie gorąco podziękować Osobom i
Instytucjom, które poprzez udzieloną pomoc, przyczyniły się w jakiś sposób
do powstania drugiej części Dziewczyn Wyklętych.
Serdeczne podziękowania za spotkania, przeprowadzone rozmowy,
korespondencję, przekazane wspomnienia, fotografie i dokumenty kieruję
szczególnie do: Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź,
Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej, Barbary Kisielewicz z d.
Jedynackiej, Stanisława Chmury, Tadeusza Pikulskiego, Mariusza
Smoleńskiego oraz Jacka Więcława.
Specjalne podziękowania ślę również do: Zofii Leszczyńskiej, Anny
Ordyczyńskiej, Małgorzaty Ożóg, Magdaleny Poniewierki, Krzysztofa M.
Kaźmierczaka, Kazimierza Krajewskiego, Jerzego Kułaka i Marka
Wojtylaka, oraz do: Archiwum Państwowego w Łowiczu, Domu Harcerza w
Kielcach, Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej, Instytutu Pamięci
Narodowej, Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość, Muzeum
Ziemi Leżajskiej, Narodowego Archiwum Cyfrowego, Ośrodka „Karta” oraz
Zespołu Szkół nr 11 w Lublinie.
IRENA
Wybiegła tylko po chleb. Było wcześnie rano, ale przed wyjściem taty do
pracy musiała zrobić szybkie zakupy. A że za późno dziś wstała, po drodze
do sklepu postanowiła odmówić poranny pacierz. I chociaż szeptała kolejne
części modlitwy, to jej myśli były wcale nie w niebiosach i po prawicy Ojca.
Znów rozpamiętywała niesamowite chwile, jakich doświadczyła na letnim
obozie w Spale. Wspólne długie marsze, podstawy pierwszej pomocy i
wojskowe szkolenie. Strzelanie z karabinu, musztra prowadzona do ostatnich
kropli potu, całonocne warty albo radosne zabawy. Spotkała tam naprawdę
wspaniałych ludzi. Dziewczęta, z którymi nocowała w namiocie i przegadała
niejedną noc na wspólnej warcie, oraz chłopców z sąsiedniego obozu,
zapoznanych podczas wieczorku tanecznego. Jeden z nich, przystojny,
czarnowłosy młody mężczyzna zrobił na dziewczynie szczególne wrażenie i
nie pozwalał o sobie zapomnieć. Obóz i wakacje skończyły się za szybko, ale
zdążyli wymienić się adresami i teraz codziennie z wypiekami na twarzy
wyglądała listonosza, który jak na złość nie przychodził.
„Umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion” –
kończyła wyznanie wiary, kiedy po raz pierwszy usłyszała ten dźwięk. Jakby
wielki rój pszczół zlatywał naraz do ula albo stado czarnych, wielkich i
obrzydliwych much ruszało na żer. Dziewczyna stanęła na środku pustej
wybrukowanej ulicy i nasłuchiwała. Odgłosy powoli zmieniały się w
dochodzące z góry basowe buczenie i dudnienie. Spojrzała w niebo. Wysoko,
na tle nieziemskiego błękitu leciały malutkie z tej odległości krzyżyki
samolotów. Wyglądały jak srebrne ważki. Irena przesłoniła oczy ręką i
patrzyła w zachwycie na potęgę i moc polskiej armii. „Silni, zwarci,
gotowi!”, „Nie oddamy ani guzika!” – pamiętała napisy z plakatów. Serce
rosło w młodej polskiej piersi i uśmiech zagościł na dziecinnej jeszcze twarzy
dziewczyny. Ale samolotów było coraz więcej i więcej. Nigdy przedtem nie
widziała naraz tyle latających maszyn, nawet podczas wojskowych ćwiczeń.
Leciały od zachodu. To ją zastanowiło i nieco zaniepokoiło. Do
rzeczywistości na powrót ściągnęła ją nadjeżdżająca z wolna furmanka, przed
którą musiała zbiec z drogi. Ruszyła dalej u już po chwili wpadła jak burza
do sklepu i stanęła w kilkuosobowej kolejce.
– Panie, jak tylko sprzedam, co mam w sklepie, wyjeżdżam do rodziny na
wschodzie – mówił sprzedawca.
– Myśli pan, że dojdą aż tutaj, do Łowicza? – pytał starszy jegomość.
– Ja tam nie wiem, czy dojdą, ale na pewno dolecą. Widział pan tę
powietrzną armadę?
– Widziałem, widziałem. Ale gdzie się podziały nasze myśliwce?
– Może stróżują nad granicą?
– I co? Przepuściły tyle samolotów? – nie ustępował poirytowany klient.
Kupiec zza lady wzruszył tylko ramionami i dodał niepewnie:
– Albo pilnują Warszawy… Ja tam nie wiem. Ale nie wygląda to wszystko
najlepiej…
– Dużo ma pan jeszcze towaru? – zainteresowała się kobiecina o
wyglądzie miejskiej przekupki.
– Sporo, ale jak ludzie dowiedzą się o wojnie, to w jeden moment wykupią
wszystko. Tak działa rynek, znam się na tym, już wiele lat handluję i
skończyłem nawet…
Wojna?! – pomyślała z trwogą Irena, do której dopiero teraz dotarł sens
rozmowy. Ale jak to – wojna?… Wszystko stało się naraz odległe i
nierzeczywiste. Rodzina, dom, szkoła, chłopak z czarnymi włosami, letni
obóz, tegoroczna matura i studia, które miała rozpocząć za miesiąc.
Zaprzątnięta własnymi myślami nie dosłyszała już, że syn sklepikarza jeszcze
w sierpniu został zmobilizowany do armii, że rodzina przekupki zamierza
zostać w mieście i tu przeczekać nawałnicę, a starszy jegomość uważa Hitlera
za głupka, który porywając się na Polskę, przypieczętował własną śmierć.
Jakżeby inaczej.
– A panienka cóż sobie życzy? – spytał grzecznie sprzedawca, kiedy
nadeszła jej kolej.
– Chleb poproszę.
– Jeden chleb? – spytał zdziwiony handlowiec, któremu półki w sklepie w
ten poranek 1 września faktycznie momentalnie pustoszały.
– Tak. Jeden bochenek proszę.
***
Kiedy wybuchła wojna, Irena Grzywacz miała 19 lat. Urodziła się w 1920
roku w Bednarach Kolonii, wiosce niedaleko Łowicza. Jej tata Władysław
był ślusarzem kolejowym, a mama Zofia z domu Cedrowska zajmowała się
domem. Kiedy pojawiło się młodsze rodzeństwo Ireny – Ryszard i Helena,
rodzice postanowili przenieść się do Łowicza. Najpierw zamieszkali przy
ulicy Kaliskiej, potem na ulicy Tkaczew, by ostatecznie osiąść w piętrowym
drewnianym budynku przy ulicy 1 Maja, naprzeciwko kolejowego dworku.
W tym czasie Władysław Grzywacz awansował w pracy na stanowisko
zawiadowcy Odcinka Zabezpieczenia Ruchu Pociągów w Łowiczu.
***
***
***
***
Irena przez kilka dni pomagała przy rannych, ale kiedy do miasta mieli
wkroczyć Niemcy, lekarze poradzili jej, by uciekała dalej. Dziewczyna była
w mundurze PWK i personel szpitala bał się, że Niemcy mogą potraktować ją
jako żołnierza i w najlepszych okolicznościach zamknąć w obozie jenieckim.
Cóż było robić? Poszła dalej na wschód. Ale miała już coraz mniej sił. Była
niewyspana, nie dojadała, a uciążliwy marsz odbierał jej resztki energii.
Dołączyła do jakichś szczątków grupy wojskowej. Młodzi chłopcy z rezerwy
do krwi ścierali nogi w nowiutkich, nierozchodzonych wojskowych butach.
Mieli również nowe, prosto z fabryki przywiezione, karabiny. Tyle że nikt
nie dał im do nich pasków. I te piękne, lśniące mauzery wiązali sznurkiem,
by choć w ten sposób umożliwić sobie zarzucenie ich na ramię podczas
wędrówki.
Irena w czasie tego odwrotu widziała straszne rzeczy. Od chorobliwej
euforii młodych rezerwistów, którzy otrzymawszy nowe karabiny, chcieli iść
do niechybnie straceńczego ataku, mając zaledwie dwanaście naboi w
ładownicach. Po zwątpienie starych oficerów, którzy niejednokrotnie
pociągali za spust swych pistoletów w samobójczych strzałach w skroń. Ktoś
ze starszych stopniem nakazał, aby cały sprzęt łączności tego oddziału
zatopić w jeziorze, co też uczyniono. Ciężkie radiostacje już po chwili
zniknęły w ciemnej toni. Inny oficer, jeszcze wyższy szarżą, rozkazał, aby te
nowe karabiny rzucić na stos i spalić.
Irena Grzywacz na czele kolumny PWK na Starym Rynku w Łowiczu, maj 1938 r.
(zdjęcie z artykułu M. Wojtylaka Zginęła w obronie Ojczyzny, zbiory rodzinne Andrzeja R.
Grzywacza)
***
***
***
***
Elżbieta Magdalena Zawacka urodziła się 19 marca 1909 roku w będącym
jeszcze pod pruskim zaborem Toruniu. Jej ojciec Władysław musiał odbyć
służbę wojskową w pruskiej armii, a potem pracował jako urzędnik w
miejskim sądzie. Mama Marianna z domu Nowak zajmowała się domem i
dziećmi. Elżbieta miała aż siedmioro rodzeństwa (jeden z jej braci zmarł jako
niemowlę). W domu Eli rozmawiało się wyłącznie po niemiecku, co stało się
powodem pewnych niesnasek szkolnych już po odzyskaniu przez Polskę
niepodległości. Polacy, którzy osiedli w Toruniu po 1920 roku, dziwili się, że
miejscowi, chociaż uważają się za takich samych jak oni patriotów, mówią
głównie po niemiecku lub co najwyżej strasznie kaleczą język polski. Kto
mógł przypuszczać, że ta znakomita znajomość języka niemieckiego przyda
się Elżbiecie w czasie już niedługo mającej nastąpić kolejnej zawieruchy
wojennej.
Tymczasem w 1915 roku dziewczynka, na którą w domu wołano Liz,
rozpoczęła naukę w niemieckiej szkole. Po włączeniu miasta w granice
niepodległej Polski, od 1922 roku kontynuowała naukę w Miejskim
Gimnazjum Żeńskim w Toruniu. I chociaż Elżbieta chciała studiować, to ze
względu na brak funduszy musiała na rok podjąć pracę na poczcie. Dopiero
kiedy uzbierała dość pieniędzy na pierwszy semestr studiów, w 1927 roku
rozpoczęła naukę na Uniwersytecie Poznańskim na Wydziale Matematyczno-
Przyrodniczym.
Elżbieta Zawacka z czasów przedwojennej działalności w PWK
(zbiory Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość)
***
***
***
***
Elżbieta Zawacka przebywała w Anglii kilka miesięcy, ale przez cały ten
czas bardzo drażniło ją sztabowe życie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Miała ich, i chyba słusznie, bardziej za urzędników czy biurokratów niż za
żołnierzy. Irytowały ją ich kawki, śniadanka, herbatki, pogaduszki. Tu, w
Londynie wiedli normalne życie, mając praktycznie wszystko, czego im było
potrzeba. A tymczasem w okupowanej Polsce wszystkiego brakowało, na
każdym kroku czaiła się śmierć lub przynajmniej niewola.
Podczas swojej brytyjskiej misji „Zo” próbowała wykonać wyznaczone jej
przez „Grota” zadania. Zagłębiała się w dokumentach, by znaleźć przyczynę
wiecznego zrywania się łączności z krajem, równocześnie przekonywała o
konieczności uregulowania kobiecej służby w polskiej armii. Niestety na
każdym kroku trafiała na brak zrozumienia dla potrzeb odległej Polski.
Spotkała się nawet z gen. Sikorskim, ale ich godzinna rozmowa była w
gruncie rzeczy monologiem Naczelnego Wodza, który skarżył się, że cały
czas rzucają mu kłody pod nogi. Ona nie wiedziała, że polski rząd w tym
czasie niewiele już mógł zdziałać, stając się niepotrzebnym balastem dla
aliantów zachodnich. Oni zaś nie rozumieli realiów okupacyjnych kraju i
dziwili się na przykład, dlaczego „Zo” nie chce fotografować się z gen.
Sikorskim do artykułu w angielskiej prasie albo czemu wzburza się, kiedy
słyszy audycję w brytyjskim radiu na temat tajnego nauczania w okupowanej
Polsce. To nie był jej świat. Coraz częściej myślała o jak najszybszym
powrocie do kraju. Zaproponowano jej drogę najbezpieczniejszą, ale chyba
najcięższą z możliwych dla kobiety – skok na spadochronie. Wywołała
niekłamane zdziwienie, kiedy przyjęła tę ofertę z najszczerszą satysfakcją i
radością.
***
Samolot dudnił, trzeszczał i trząsł się cały, jakby za moment miał rozsypać
się na tysiące drobnych kawałków. Pasażerowie odruchowo chwytali się za
siedziska, kiedy turbulencje zbyt gwałtownie rzucały nimi po obszernym
wnętrzu bombowca. W środku panował półmrok, a za malutkimi oknami
było już zupełnie ciemno. Tylko nad Danią niebo przecięły światła
reflektorów i fastrygi świetlnych serii. Ale pilot pewną ręką prowadził
ciężkiego halifaksa. Gdy tylko zauważył zagrożenie, podrywał maszynę na
jeszcze wyższy pułap i omijał szare obłoki wybuchów. W środku
czterosilnikowego samolotu było tak głośno, że nie dało się normalnie
rozmawiać. Przygotowani do misji skoczkowie nazywani cichociemnymi
pogrążyli się we własnych myślach. Pośród trójki skoczków uwagę zwracała
piękna kobieta, ubrana w niebieską sukienkę, na którą założyła kombinezon i
plecak ze spadochronem.
Była noc z 9 na 10 września 1943 roku. Po kilku miesiącach w Anglii „Zo”
stęskniona wracała wreszcie do Polski. Nie licząc strzelaniny nad Danią, lot
przebiegał spokojnie i Elżbieta Zawacka miała czas na rozmyślanie o
wydarzeniach ostatnich miesięcy. Co tu dużo mówić – była rozczarowana
swoją misją. Nie załatwiła właściwie niczego, z czym przyjechała do
Londynu. Może wzbudziła podziw, że jako kobieta w ogóle zdołała dotrzeć
przez okupowaną Europę do Anglii. Ale poza tym niczego nie naprawiła, nic
nie zrealizowała. W tej chwili cieszyła się tylko tym, że wraca do Polski. Do
kraju, w którym wszystko jest jasne – wiadomo, kto wróg, a kto przyjaciel.
Monotonne dudnienie, kołysanie samolotu i późna nocna pora z czasem
zdołałyby uśpić nawet najbardziej wytrwałych. Również „Zo” oparła głowę o
zimną ścianę maszyny i zapadła w drzemkę.
Dopiero nad Polską całe towarzystwo się ożywiło. Piloci poinformowali
skoczków, że są już na polskim niebie, i teraz każdy wyglądał przez małe
szybki, chcąc rozpoznać linie rzek lub większe miasta. Niestety w dole
panował nieprzenikniony mrok i nie dało się nic dojrzeć. Ale to nieważne.
Wszystkim i tak zrobiło się cieplej na sercu – lecieli nad Polską, byli u siebie,
nareszcie w domu. Wydawało się, że tutaj nawet powietrze jest jakieś inne.
– Wisła! – zakrzyknął któryś z pasażerów.
Faktycznie, pośród ciemności zalegających pod kadłubem samolotu
srebrzyła się w oddali wstęga rzeki. Może to okolice Torunia? – myślała
Elżbieta, uparcie wpatrując się w dal przez malutki wizjer. Wiedziała, że
samolot nad Polskę wleciał od północy, od strony Szwecji i Bałtyku. Było
więc możliwe, że lecieli teraz nad jej rodzinnym miastem.
Minęło jeszcze trochę czasu, zanim piloci dotarli do strefy zrzutu i
rozpoznali umówione znaki konspiracyjnej placówki. Kilka kilometrów na
południe od Grodziska Mazowieckiego, na polach w rejonie wsi Osowiec
dało się dostrzec trzy światła tworzące kształt trójkąta.
– „Ptaszki”, gotowość do skoku! – wybrzmiała komenda.
„Zo” pierwsza wstała i, czekając kolejnego rozkazu, ukucnęła przy
otworzonej klapie w podłodze. Błysnęło zielone światło.
– Go! – usłyszała głos sierżanta i odważnie zsunęła się w czeluść.
Tarmoszona pędem powietrza bezwładnie leciała w dół. Trwało to zaledwie
kilka sekund. Potężne szarpnięcie było sygnałem, że spadochron otworzył się
szczęśliwie. Jego ogromna czasza skutecznie spowolniła opadanie. Elżbieta
uspokoiła się i wyrównała oddech. Rozejrzała się wokół siebie i wkrótce
zauważyła dwa spadochrony opadających nieopodal niej skoczków. Po
minucie nad polem jeszcze raz przeleciał ich halifax, tym razem zrzucając na
spadochronach zasobniki z zaopatrzeniem dla konspiracji. Oprócz tego każdy
z cichociemnych miał na sobie pasy z wszytymi weń dolarami i niemieckimi
markami.
Kobieta wolno opadała w dół na polską ziemię. Czuła się cudownie,
wdychając polskie rześkie powietrze i widząc, jak z każdą sekundą
upragniony ląd przybliża się do niej. Wreszcie nastąpiło lądowanie – dość
bolesne. Przy zetknięciu z podłożem „Zo” poważnie obiła pięty obu stóp. Ale
nie przejmowała się bólem. Tym bardziej że z oddali nadbiegali już uzbrojeni
chłopcy z obstawy placówki. Nawoływali, szukając pozostałych skoczków.
Jeden z żołnierzy podziemia znalazł się przy „Zo” i pomógł jej zwinąć
spadochron. Potem zjawił się dowódca placówki AK i starym zwyczajem
powitał skoczków w Ojczyźnie, obdarzając przybyłych silnym
przyjacielskim uściskiem. Kiedy przyszła kolej na Elżbietę, odskoczył od niej
jak oparzony i krzyknął z niedowierzaniem:
– Niemożliwe! To kobieta!
***
***
To był bardzo ciężki dzień. Egzaminy wstępne wyssały z niej całą energię.
Chciała jak najprędzej znaleźć się w swoim małym mieszkanku i odpocząć.
Ale póki co z bólem głowy, powoli wlokła się noga za nogą ciemnymi
uliczkami Olsztyna.
Musieli na nią czekać, bo kiedy tylko weszła do domu, zamknęła za sobą
drzwi i zzuła buty, na korytarzu natychmiast rozległo się głośne pukanie.
Myślała, że to ktoś z sąsiedztwa się dobija, więc szybko otworzyła, żeby
mieć z głowy niespodziewaną wizytę. Wtedy się zaczęło…
– Obywatelka Elżbieta Zawacka?
Nie czekając na odpowiedź, trzech ubeków wdarło się do środka i
rozpoczęło systematyczne plądrowanie. Dwóch funkcjonariuszy szperało po
mieszkaniu, rozrzucając ostentacyjnie książki i ubrania, a trzeci nie
odstępował kobiety na krok. Zachowała spokój nawet wtedy, gdy pomachali
jej przed oczami głównym znaleziskiem – dziesięciodolarowym banknotem,
który był ukryty w szpulce nici. Posiadanie obcej waluty okazało się
dostatecznie obciążającą winą.
– Proszę się ubierać, pojedzie pani z nami do urzędu.
– To musi być jakaś pomyłka. Chętnie wszystko wyjaśnię…
– Wszystko obywatelka powie już na UB.
Kiedy wkładała płaszcz, jeden z funkcjonariuszy schylił się i podniósł
rzucone tu przez jego kolegów ciepłe narciarskie spodnie.
– Proszę to zabrać, noce są coraz chłodniejsze – powiedział bez cienia
ironii.
– Nie będą mi potrzebne. To zatrzymanie to z pewnością jakaś pomyłka…
– Jak pani chce… – Mężczyzna wzruszył ramionami i odrzucił ubranie na
stertę porozrzucanej garderoby.
Zawieziono ją do siedziby Urzędu Bezpieczeństwa (UB) w Olsztynie, ale
następnego dnia była już w Warszawie. Najpierw trzymano ją w areszcie
Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (MBP) na Koszykowej, a później
na ulicy Rakowieckiej. W tym ostatnim więzieniu dostała miskę, łyżkę i
jakieś więzienne łachy, co było nieodzownym znakiem, że zostanie tu na
dłużej. Kiedy zaprowadzono ją do celi i zatrzaśnięto za nią drzwi, dopiero
wtedy „Zo” wybuchła histerycznym, nieposkromionym śmiechem. To
pewnie szok i nerwy, przecież nie wygląda na nienormalną – tak półgłosem
przekonywała sama siebie jej współlokatorka z celi.
***
***
***
Zjazd kombatantek i sesja „Służba Polek na frontach II wojny światowej”. W środku:
Elżbieta Zawacka, pierwsza z prawej: przewodnicząca Komisji Historii Kobiet Bożena
Tazbir-Tomaszewska, Toruń, 1994 r.
(zbiory Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość)
***
Była pierwsza na miejscu kaźni. Jej oczom ukazał się przerażający widok.
Na zielonej łące pełnej wiosennych kwiatów leżeli pokotem rozstrzelani.
Ciała były rozrzucone w nieładzie, czasem jedno na drugim. Ręce i nogi
pomordowanych splątywały się ze sobą, jakby skazani trwali w pośmiertnym
uścisku.
Władka widziała już w swoim krótkim życiu martwych ludzi, ale widok
rozstrzelanych ponad czterdziestu mieszkańców Leżajska wstrząsnął nią do
reszty. Drżąc na całym ciele, szukała wzrokiem ojca. I zobaczyła go... Był w
samym środku grupy. Chciała do niego pobiec, ale drogę zagradzały jej
leżące wszędzie trupy. Na samą myśl o tym, że miałaby nadepnąć na ich ręce,
głowy czy piersi, przeszył ją dreszcz. Stała niezdecydowana, a łzy napłynęły
jej do oczu.
— Tatusiu! — wołała. — Tatusiu!!!
Słone krople spływały po policzkach dziewczyny. Przez chwilę wydawało
jej się nawet, że ojciec żyje i że ją słyszy. Jego ciało sprawiało wrażenie,
jakby poruszało się w rytm nierównego oddechu, jakby płuca jeszcze
pracowały. Mimo to nie odważyła się zejść na dół. Stała tam i krzyczała,
łykając wciąż napływające łzy.
Kiedy na łące zjawili się inni ludzie, Władka puściła się pędem domu.
Musiała zanieść matce hiobową wieść. Puste początkowo ulice zapełniały się
wystraszonymi ludźmi.
— Co jest? Co się stało? — pytali ją po drodze.
— Nie żyją! Wszystkich zamordowali! — krzyczała i biegła dalej.
Po drodze spotkała swoich braci, których matka wysłała, by wypytali o
ojca. Razem wrócili do domu. Kiedy opowiedzieli matce o ostatnich
wydarzeniach, ta zemdlała. Z trudem ją docucili. Płaczom i modlitwom nie
było końca. Bali się iść na łąkę pod skarpą, zresztą przyszły wieści, że
Niemcy obstawili teren i nikogo nie wpuszczają. Przez całą noc rodzina
Gwoździów siedziała w ciemnościach i modliła się żarliwie. Przez okno
widzieli, jak nad miejscem zbrodni rozbłyskują na niebie kolejne rakiety - to
Niemcy pilnowali, by rodziny pomordowanych nie wykradły ciał. Tej nocy w
domu Władki nikt nie zmrużył oka.
***
***
Krótka, lecz pełna strachu i bólu majowa noc roku 1943 miała się ku
końcowi. Maria Gwóźdź zabrała dzieci do kościoła. Pomimo wczesnej pory
świątynia pełna była rodzin i znajomych zamordowanych dzień wcześniej
Polaków. Ksiądz Gorczyca odprawiał mszę świętą w intencji rozstrzelanych,
a cały kościół płakał. Kapłan również z trudem dobywał słowa ze ściśniętego
gardła i co chwila ukradkiem wycierał napływające do oczu łzy. Po
spowiedzi powszechnej ksiądz błogosławił zebranym i udzielił im odpustu
zupełnego. Wszyscy spodziewali się najgorszego. Domyślali się, że Niemcy
nie poprzestaną na wczorajszej zbrodni. Przygotowani na śmierć, wierni po
mszy ruszyli całą grupą na miejsce stracenia. Na ulicy zauważyli
nadciągający z naprzeciwka pochód. To Niemcy po nocnym stróżowaniu
wracali do koszar. Na czele szli gestapowcy z Jarosławia, szef Dopke i jego
zastępca Szmidt. Zagrodzili drogę polskim rodzinom. Jeden z gestapowców
wyszedł przed szereg i przemówił łamaną polszczyzną:
— Ci ludzie zostali zastrzeleni, bo to byli bandyci. Bandyci, którzy
nienawidzili państwa niemieckiego. Ale my jesteśmy dobrzy Niemcy,
wspaniałomyślni, my pozwalamy wam pochować zwłoki. Dziś po południu
możecie zabrać ciała i pochować je na cmentarzu. Po trumny przyjadą
specjalne wozy. Za nimi mogą iść tylko trzy osoby z rodziny. Trumny macie
kupić koniecznie u volksdeutscha Keipera. To wszystko. Poznajcie
wspaniałomyślność niemieckiej władzy.
Władysława Gwóźdź
(zbiory Władysławy Jedynackiej primo voto Więcław z d. Gwóźdź)
***
***
***
***
***
Nie można było pozostać głuchym na taki apel. Wykonując rozkaz swego
dowódcy, w wielu miejscach Polski oddziały AK zostały zmobilizowane i
skoncentrowane, by iść z odsieczą Warszawie. Również pod Leżajskiem
miejscowy oddział AK postanowił ruszyć w stronę walczącej stolicy. Nie
przewidywano większych trudności. Rejon Leżajska był już wolny od
Niemców. Miesiąc wcześniej przez ten obszar przetoczył się front, a w
mieście rządzili czerwonoarmiści i organizowała się nowa władza spod
szyldu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN).
Minęło kilka godzin, od kiedy partyzancki oddział wyruszył z Leżajska.
Tymczasem na kwaterze ktoś przypomniał sobie, że zapomniano o jeszcze
jednym magazynie broni. Prędko wyciągnięto zamelinowane steny, amunicję
i parę pistoletów. Oficerowie byli jednomyślni, że trzeba je dostarczyć
maszerującemu oddziałowi. Ukryto broń i amunicję w koszykach, pod
jabłkami. Ciężkie kosze zamocowano na rowerze i wydano ostatnie
dyspozycje łączniczce, która miała dogonić oddział i przekazać zapomnianą
broń. Tą łączniczką była dwudziestojednoletnia Irena Lidia Gröger „Marta”,
na którą wszyscy mówili Lidka.
***
Rower uginający się pod ciężarem koszy z bronią i amunicją był bardzo
niestabilny. Chłopcy z konspiracji pomogli „Marcie” wsiąść na niego i
popchnęli ją z górki, życząc dobrej drogi i szybkiego powrotu. Pedałowała
zawzięcie, mijając kolejne domy na przedmieściach. Potem jeszcze prędzej
mknęła przez polne drogi, w kierunku na północ.
Chciała jak najprędzej dostarczyć oddziałowi niebezpieczną przesyłkę.
Nawet nie myślała, co może jej grozić, jeśli trafi na patrol armii radzieckiej
lub żołnierzy od Berlinga. Wierzyła, że droga przez lasy wybrana przez
partyzantów jest bezpieczna i mało uczęszczana. Podążając ich śladami,
zastanawiała się tylko, czy zdoła ich dogonić jeszcze w okolicy Niska, czy
może zbliżają się już do Stalowej Woli. A może będzie musiała jechać za
nimi aż za San, w Lasy Janowskie? Tego najbardziej się obawiała.
Rozciągały się tam ogromne połacie puszczy, całkowicie obcy dla niej
teren...
Lidia Gröger (pierwsza z prawej) z koleżankami ze szkoły
(zbiory Stanisława Chmury)
***
Irena Lidia Gröger urodziła się 18 października 1923 roku w Leżajsku.
Była córką Józefa, nauczyciela gimnazjum, i Ireny z domu Kiszakiewicz. W
Leżajsku skończyła szkołę powszechną, a następnie wstąpiła do Gimnazjum
im. Bolesława Chrobrego. Kiedy wybuchła wojna, Lidka miała szesnaście lat
i ukończoną trzecią klasę gimnazjum. Po zajęciu Polski Niemcy pozamykali
tutejsze szkoły ponadpodstawowe. Ponieważ okupanci chcieli mieć
wykwalifikowaną siłę roboczą, pozostawili możliwość nauki w szkołach
zawodowych. Lidka trafiła do Państwowej Szkoły Handlowej Wyższego
Stopnia w Krakowie. Skończyła ją maturą w 1942 roku.
W czerwcu tego samego roku wstąpiła do konspiracji NOW-AK.
Zaprzysiężona przez komendantkę Wojskowej Służby Kobiet Zofię Szczęk
„Elżbietę” przyjęła pseudonim „Marta”. Lidia Gröger w podziemiu pełniła
funkcję łączniczki, kolporterki i kwatermistrza. Jej bezpośrednim
przełożonym był początkowo jej brat Ryszard Gröger „Kuba”, szef
miejscowego wywiadu, a po jego aresztowaniu (został zatrzymany w maju
1944 roku, zginął w niemieckim obozie Gross-Rosen) — ppor. Stanisław
Kisielewicz „Niesiecki”. Jako konspiratorka „Marta” nosiła meldunki do
miejscowych punktów kontaktowych i kolportowała nielegalne gazetki do
Jelnej, Sarzyny, Żołyni i Łańcuta. Ukończyła kurs sanitarny i kurs łączności
WSK. W lipcu 1944 roku Lidka została zmobilizowana do grupy operacyjnej
w ramach akcji „Burza”.
Po skończeniu „okupacyjnej” szkoły w Krakowie „Marta” kontynuowała
naukę na tajnych kompletach, które już wcześniej wraz z innymi
nauczycielami organizował w Leżajsku jej tata. Młoda Grögerówna kształciła
się na poziomie czwartej, ostatniej klasy gimnazjum. Tajna nauka odbywała
się najczęściej w prywatnych mieszkaniach młodzieży, w których pod okiem
nauczycieli spotykano się w kilkuosobowych grupach. Nie było łatwo.
Brakowało podręczników i podstawowego szkolnego wyposażenia. Wszyscy
zdawali sobie sprawę z ogromnego ryzyka, jakie podejmują,
przeciwstawiając się niemieckiemu okupantowi. Oprócz mieszkań
prywatnych do spotkań lekcyjnych wykorzystywano również miejsca
publiczne, takie jak plebania czy organistówka. Wydaje się, że najbardziej
ryzykowały osoby udostępniające swoje domy na rzecz podziemnego
kształcenia Polaków. Nie mniej narażeni byli też nauczyciele, którzy
dodatkowo za tajne komplety nie otrzymywali żadnego wynagrodzenia.
Robili to bezinteresownie, w imię misji patriotycznego wychowania polskiej
młodzieży.
Ausweis, czyli legitymacja szkolna, Ireny Lidii Gröger z krakowskiej Szkoły Handlowej
(zbiory Stanisława Chmury)
Świadectwo Lidii Gröger z ukończonego w czasie okupacji podziemnego Gimnazjum
Ogólnokształcącego, zweryfikowane i wystawione już po wyzwoleniu
(zbiory Stanisława Chmury)
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Nie powinna była umierać. Była na to za młoda i zbyt piękna. Alt cóż,
wyrok to wyrok. Jej obrońca chciał przekonać ją do podpisania prośby o
łaskę do Bieruta. Ale nie chciała tego zrobić. Nie potrafili już walczyć.
Brutalny wyrok przytłoczył ją. Brzydziła się komunistycznymi fałszywymi
zarzutami. Do końca uparcie powtarzała, że była w AK, a nie w NSZ. Nic to
nie dało. Do opinii publicznej przedostała się wiadomość, że Helena Wardal
należała do NSZ-owskiej bandy „Błyskawica”, odpowiedzialnej za mordy na
niewinnych ludziach, i że „Ramzesowa” przewoziła do herszta tej bandy
zatwierdzone wyroki śmierci na działaczach partyjnych i społecznych.
Bolesław Bierut, 1948 r.
(Wolne zasoby Wikipedii)
Odręczna notatka Bolesława Bieruta w spranie skazanych w dniu 29 września 1945 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)
Bolesław Bierut
***
***
***
Sprawa wydawała się beznadziejna — brat Józki zniknął bez śladu. Ojciec
chodził po posterunkach milicji i sowieckich komendach. Wszędzie mówili,
że nic nie wiedzą o losie Władysława Podubnego. Minęły trzy miesiące i
rodzina powoli dopuszczała do siebie myśl, że z Władkiem musiało stać się
coś złego. Podejrzewali najgorsze. Ale wtedy jeden z mieszkańców Leżajska
przyniósł wiadomość, że w Rudniku, w bunkrach wybudowanych przez
Niemców Sowieci przetrzymują więźniów, najpewniej członków AK.
Stary Podubny zabrał ze sobą Józkę i pojechali na rekonesans. W Rudniku
znaleźli dom stojący najbliżej poniemieckich bunkrów i zapukali. Na
szczęście mieszkająca tam Polka doskonale rozumiała ich niepokój. Wpuściła
nieznajomych do środka i zaoferowała pomoc. Przez kilka dni na zmianę
przez lornetkę obserwowali prowizoryczny obóz NKWD. Zauważyli, że
codziennie rano, punktualnie o godzinie szóstej, Sowieci wyprowadzają kilku
bądź kilkunastu więźniów w na roboty. Skazańcy wyglądali okropnie —
zarośnięci, brudni, niekiedy w samych kalesonach. W grupie eskortowanych
zauważyli któregoś poranka Władka. Ledwo go poznali. Miał na sobie
strzępy ubrania i nosił długą czarną brodę.
Nie było sensu dłużej zostawać w Rudniku. Wrócili do domu a ojciec
Józki wziął sprawy w swoje ręce. Zabił świniaka, uwędził szynkę i kiełbasę.
Zapakował to wszystko, wziął jeszcze pięć litrów bimbru i z taką wałówką
pojechał z powrotem. Przy bramie do obozu wypytywał wartowników o
syna, ale i tutaj odprawiali go z kwitkiem twierdząc, że za drutami nie ma
żadnego Władysława Podubnego. A zresztą, mówili, oni i tak nie mogliby
zdradzić obcym tajemnic wojskowych. Zaryzykował. Powiedział Sowietom,
że rozumie ich,bo sam był żołnierzem, ale nie będzie w tę i we w tę woził
całego tego jedzenia i picia. Zostawił im wszystko, odszedł i wrócił do domu.
Znów minęło kilka tygodni niepewności i strachu. Pewnego grudniowego
wieczoru Józka z rodzicami wybrała się do bratowej. Razem wspominali
Władka i płakali nad jego losem. Nagle usłyszeli ciche stukanie w okno.
— Matko Boska! - wykrzyknęła półgłosem Józka i złapała bratową za rękę
— Władek wrócił!
Rzeczywiście, to był on. Brudny, zawszony, w łachmanach i z gałganami
owiniętymi wokół bosych, odmrożonych stóp. Gdy tylko doszedł do siebie,
opowiedział im swoją historię.
Kilkanaście dni po wizycie taty, w czasie której strażnicy zostali
obdarowani sporą wałówką, Sowieci pilnujący obozu zabrali pięciu
aresztowanych i wywieźli ich do lasu. Więźniowie byli pewni, że jadą na
śmierć, kiedy nagle samochód zatrzymał się pośród drzew. Zamiast strzelać,
Sowieci wyrzucili akowców z auta i kazali im uciekać. Pięciu szczęśliwców
pobiegło w głąb puszczy, odzyskawszy wolność, a może nawet i życie.
Niedługo później rudnicki prowizoryczny obóz zlikwidowano, a więźniów
wywieziono daleko na Syberię.
Władysław z pomocą żony doprowadził swój wygląd do ładu. Umył się i
ostrzygł — pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Nie chciał się pokazywać
sąsiadom, wyjechał więc do Wrocławia, gdzie ukrywał się u rodziny żony.
***
***
***
Nie miały siły biec dalej. Usiadły wyczerpane gdzieś na miedzy. Ręka
Urszuli bardzo krwawiła, więc Józka zakrzątnęła się koło rannej. Na
szczęście, jak wszyscy partyzanci, miała przy sobie opatrunek osobisty i
szybko bandażem obwiązała ranę koleżanki. W ciemnościach nie potrafiły
rozpoznać, gdzie się znajdują i jak dojść do najbliższej osady. Dopiero kiedy
wstał świt, ruszyły z miejsca, kierując się według wschodzącego słońca.
Przez dłuższy czas szły na ślepo nie wiedząc, dokąd zaprowadzi ich ta droga.
W napotkanej nieopodal rzeczce przemyły ranę, skropiły wodą twarze i
zaprały pokrwawione części ubrania. I znów ruszyły przed siebie, na przełaj,
przez pola i lasy, jak rozbitkowie — same i zagubione.
Dopiero późnym popołudniem dotarły do pierwszych zabudowań. Były to
przedmieścia większego osiedla. Dziewczęta bały się zaczepiać dorosłych,
ale zobaczyły niedaleko grających w piłkę chłopców. Podeszły do nich
nieśmiało i zagadnęły z pytaniem, co to za miejscowość i jak dojść do
najbliższego szpitala. W odpowiedzi usłyszały tylko wiązankę niemieckich
wyzwisk. Szybko ruszyły dalej. Spróbowały jeszcze raz z dziewczynkami
grającymi w klasy. Tym razem trafiły na Polki. Dowiedziały się, że są w
Gliwicach, na ulicy Tarnogórskiej. Jak się okazało, maszerując, zatoczyły
koło i wróciły do miasta, z którego w nocy wyjechały.
Zamierzały iść do portiera Czarnieckiego, ale wtedy Józka przypomniała
sobie, że właśnie w Gliwicach, dokładnie na ulicy Tarnogórskiej, mieszka jej
znajoma o nazwisku Iwasiuk. Pochodziła z Leżajska, ale wyszła za mąż za
repatrianta ze Lwowa i jakiś czas temu przeprowadzili się na Śląsk.
Napotkane dziewczynki chętnie zaprowadziły Ulę i Józkę pod wskazany
adres, a dawna znajoma zajęła się koleżankami z Leżajska jak najbliższą
rodziną. Przebrała je, nakarmiła, a do rannej sprowadziła lekarza Niemca.
Józka od razu zadzwoniła do Czarnieckiego z informacją o zasadzce i śmierci
pozostałych towarzyszy. Wiedział już o tym i bardzo się zdziwił, że
dziewczyny ocalały z pogromu. Był przekonany, że w potyczce wszyscy
zginęli.
Józefa Podubna
(zbiory rodzinne Małgorzaty Ożóg)
Dziewczęta zatrzymały się u znajomej kilka dni, ale kiedy Urszula poszła
do szpitala na zmianę opatrunku i już z niego nie wróciła. Józka
zdecydowała, że musi dalej uciekać. Postanowiła wracać do Leżajska. Jak
umierać, to u siebie w domu - myślała, kierując się na dworzec kolejowy.
Była przekonana, że wszyscy z jej grupy nie żyją. Dopiero później obudziły
się w niej podejrzenia w stosunku do Czarnieckiego.
Po latach dowiedziała się prawdy. Urszulę w szpitalu zatrzymało UB i
dziewczyna zniknęła na zawsze, najpewniej zamordowana przez
komunistów. Również zaginiony „Metal” i jego towarzysze
najprawdopodobniej zginęli w podobnej akcji, jak ta, które świadkiem była
„Ziuta” w czasie podróży na zachód. Taką informację przekazał jej wiele lat
później Skarbimir Socha „Jaskółka”. Ten żołnierz podziemia został swego
czasu aresztowany przez komunistów, a przesłuchujący go ubek miał na
sobie bardzo charakterystyczne obuwie. Lśniące oficerki koloru wiśniowego
z białą wkładką zrobił kiedyś dla „Metala” ojciec Józki. „Jaskółka” znał
Podubnych i widział już kiedyś te oryginalne buty. Bez trudu rozpoznał je na
nogach ubeka. Z zasadzki oprócz Józki i Urszuli ocalał jeszcze jeden
żołnierz. Podczas akcji dowódca grupy partyzantów „Siwy” dostał kilka
postrzałów, a nieprzytomnego zabrali komuniści. Zależało im aby żył.
Zawieźli go do szpitala i podleczyli. A potem siedemnaście lat spędził w
więzieniu.
***
***
Przecież nic złego nie zrobiłam. Nikogo nie okradłam, nikogo nie zabiłam.
Byłam tylko łączniczką, przenosiłam konspiracyjną pocztę i meldunki. To nic
strasznego - tłumaczyła sobie Józka, idąc powoi w stronę siedziby UB w
Leżajsku. Była pewna swojej decyzji, ale zbliżając się do komunistycznego
budynku, szła coraz wolniej i wolniej. Był kwiecień 1947 roku, a dziewczyna
postanowiła się ujawnić. Miła dość ciągłego ukrywania się i strachu o swoje
życie. Wzorem innych pragnęła normalnie żyć.
Zatrzymała się jeszcze na moment przed drzwiami cieszącej się złą sławą
siedziby UB, a potem zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę i weszła do
środka. Jakby przekraczała granicę nieba i piekła, jasności i mroku, dobra i
zła. Tak się właśnie czuła, kiedy prosto spod ciepłych słonecznych promieni
wkroczyła na ciemny i chłodny urzędowy korytarz. Poczekała chwilę, aż
wzrok przyzwyczai się do panującego w holu mroku. Potem odnalazła drzwi
gabinetu oficera dyżurnego i zapukała. Trafiła wyjątkowo pomyślnie. Młody,
grzeczny ubek wysłuchał jej i nie robił żadnych problemów?. Kiedy kończył
spisywać podane przez nią informacje, przyszło zawiadomienie, że w okolicy
okradziono sklep i na miejscu potrzebny jest funkcjonariusz z UB. Wybór
padł na młodego. Odłożył formularz, napisał coś odręcznie na kartce i podał
ją Józce. Z tą notatką miała udać się do komendanta MO Antoniego Maja,
żeby zakończyć proces ujawniania. Ziuta” była przerażona.
Antoni Maj był szefem milicji w Leżajsku, należał do PPR i mocno dał się
we znaki mieszkańcom miasta. Za tę komunistyczną nadgorliwość ukarał go
swego czasu „Wołyniak”. Wraz ze swoim oddziałem 24 marca 1946 roku
wkroczył do Leżajska i na cały dzień zawładnął okolicą. W bardzo
widowiskowy? sposób opanował również siedzibę milicji — na koniu
wjechał na drugie piętro budynku. Dostało się wtedy Majowi. Na goły tyłek
otrzymał kilkanaście batów wyciorem. A żeby za głośno nie krzyczał,
napchano mu do ust siana. Potem musiał uciekać po rynnie z pierwszego
piętra.
Komendant MO zapamiętał z tego wydarzenia, że razem z „Wołyniakiem”
na koniu siedziała jakaś blondynka. To ta dziewczyna własnoręcznie miała
zatykać go sianem. Maj trwał w przekonaniu, że kobietą, która do spółki z
„Wołyniakiem” znęcała się nad nim, była Józka Podubna „Ziuta”. Mylił się.
Być może z Zadzierskim była wówczas jakaś dziewczyna, może nawet
podobna do Józki, ale to z pewnością nie była ona.
***
***
***
***
***
***
***
Nie. WSK od sierpnia 1944 roku nie przejawiała już żadnej działalności.
W październiku 1944 roku zgłosił się do mnie człowiek z AK o pseudonimie
„Antonii” i przyprowadził ze sobą mężczyznę, którego imienia do dziś nie
znam. Ja miałam tylko znaleźć dla niego mieszkanie i skrzynkę kontaktową.
Czyniąc zadość tej prośbie, a właściwie temu żądaniu, znalazłam mieszkanie
na ulicy Swiętoduskiej numer 4/4 i skrzynkę kontaktową przy ulicy
Lubartowskiej numer 6.
— Czy czasem to nie wy zwerbowaliście łączniczkę AK o pseudonimie
„Wiera” do nowej, antypaństwowej nielegalnej organizacji?
— Z „Wierą” spotykałam się przygodnie, ale wiedziałam, że była
łączniczką w AK w czasie okupacji. Spotykałyśmy się towarzysko.
— Czy po wyzwoleniu oskarżona nie wykonywała w dalszym ciągu
rozkazów przełożonych z AK?
— Po wkroczeniu Armii Czerwonej i Wojska Polskiego byliśmy przeciwni
wykonywaniu rozkazów z góry, ale równocześnie nikt nie zwolnił nas z
przysięgi. Ja osobiście pozostałam bierną członkinią organizacji.
— Mówcie dalej.
— Podczas przesłuchań, w przerwach między badaniem wyrażałam
prywatne, ogólne moje przekonania, które zostały zapisane do protokołów
zeznań. Te moje myśli dotyczyły głównie rządu emigracyjnego
Mikołajczyka. Z przekonania jestem demokratką, a wiedząc, że polska grupa
demokratyczna z Mikołajczykiem na czele dąży do porozumienia z PKWN,
mówiłam, że ufam Mikołajczykowi jako temu, który sprawę polską
doprowadzi do końca, to jest do porozumienia. Nie mówiłam, że nie ufam
PKWN.
— Czy na swoją nielegalną działalność dostawała oskarżona pieniądze?
— Pieniądze na sporządzanie paczek dla aresztowanych członków AK
dostawała przede wszystkim pani, która była kierowniczką kuchni miejskiej
w Lublinie i to ona je wdawała. Ja dostałam niewielkie fundusze i wysłałam
tylko cztery paczki dla internowanych chłopaków z AK. Resztę pieniędzy
zwróciłam.
— Czy oskarżona wie, kto był komendantem Armii Krajowej w okręgu
Lublin?
— Nie powiedziano mi, kto był komendantem AK w Lublinie. Widocznie
mi nie ufali...
W tym momencie sąd zarządził przerwę. Kiedy jego członkowie
wychodzili z sali, zrobił się niesamowity przeciąg. Powiało takim chłodem,
jakby lodowiec chciał zmrozić Polskę i jej obywateli na kilkadziesiąt
kolejnych lat. Zgromadzeni w izbie skulili się i szybko poprawiali kołnierze
albo wciskali na głowy czapki. Nikt nie zauważył, że siedząca w pierwszym
rzędzie Zofia Pelczarska garbi się coraz bardziej i ukradkiem przeciera oczy.
Może przeczuwała już mający niebawem nastąpić finał sądowego procesu.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
***
— Wychodzić!
Poprowadził dziewczynę korytarzem i długimi schodami na pierwsze
piętro, do swojego gabinetu. Otworzył drzwi i przepuścił ją pierwszą.
Zdążyła zauważyć niecodzienne zmiany w tym znanym sobie przecież
miejscu przesłuchań — wszystkie okna były zasłonięte rozpostartymi na
okiennicach mapami, a oficer zamknął drzwi od środka na klucz. Wtedy
przestraszyła się na dobre. Co on chce zrobić? Zastrzeli mnie tu, bez
świadków? — myślała spanikowana.
— Siadaj - powiedział tylko i usiadł naprzeciw, wyciągając na biurko
obowiązkowy protokół przesłuchań. — Chcecie wyjść na wolność? - spytał,
patrząc „Małej Dance” przenikliwie w oczy.
— Oczywiście, że tak! — odpowiedziała chyba nazbyt gwałtownie. A
potem dodała już ciszej: - I tak wyjdę, jasne, że wyjdę.
— A właśnie, że nie wyjdziecie! — uśmiechnął się krzywo do swoich
myśli. Mlaskając przy tym, pożerał wzrokiem smukłą szyję, odkryty dekolt i
kobiece kształty dziewczyny schowane pod sukienką - No chyba że... Że mi
się oddacie. Tu i teraz.
Przewidywała taką ewentualność, ale mimo to bezczelność
komunistycznego kata wstrząsnęła nią do reszty.
— Po moim trupie! — warknęła i zaczęła uciekać naokoło biurka. A
Szczerbakowski, goniąc ją, w biegu rozpinał pasek od spodni. Cała ta
sytuacja wyglądała nieco groteskowo, ale „Małej Dance” nie było do
śmiechu. Tym bardziej że w końcu oficer dopadł ją i mocno schwycił w
pasie.
— No, nie opieraj się, wypracujesz u mnie swoją wolność — cedził wolno
słowa, jedną ręką sięgając niżej, między nogi ciągle szamocącej się kobiety.
Czując jego dłoń pomiędzy swoimi udami, w ostatnim akcie rozpaczliwej
desperacji Danka zdołała wyrwać się z twardych objęć ubeka. Odskoczyła i z
całych sił kopnęła go w przyrodzenie. Jęknął i aż ukucnął z bólu, a
dziewczyna cofnęła się na bezpieczną odległość. Bała się, że teraz
rozsierdzony komunista będzie ją bił bez opamiętania, aż zakatuje ją na
śmierć. Ale nie. Po minucie wyprostował się, wolnym krokiem doszedł do
biurka i usiadł. Zapalił papierosa i przypatrywał się Dance. Nic jej nie zrobił.
W końcu otworzył drzwi, wyszedł na korytarz i zawołał wartownika.
— Odprowadzić. Dajcie mi tu Chruścicką! — zakomenderował.
W piwnicy Danka minęła się w drzwiach celi z Lotką. Chcąc ostrzec
dziewczynę, powiedziała głośno, tak żeby wszyscy mogli ją usłyszeć:
— Parszywe żydzisko ten Szczerbakowski, chce nas wszystkie zgwałcić!
Szkoda, że go Niemcy nie wykończyli.
***
***
***
Pociąg jechał nie za wolno, nie za szybko. Chociaż biorąc pod uwagę fakt,
że był to rok 1947, można powiedzieć, że raczej posuwał się stosunkowo
spiesznie i względnie punktualnie. Miarowy stukot kół o szyny i bujanie się
wagonów uśpiły większość pasażerów. Była już późna godzina nocna. Inni,
nie chcąc drzemać, gawędzili. Opowiadali sobie o swoich wojennych losach,
o celu podróży, o rodzinie.
Młoda kobieta, siedząca na ławce pomiędzy dwoma żołnierzami
radzieckimi, nie spała. Smutnymi oczami, które wyglądały jakby wypłakały
już całe zasoby łez i nie miały w sobie najmniejszego przebłysku nadziei,
patrzyła w okno na przesuwający się za szybą nocny krajobraz. Jej
umundurowani sąsiedzi drzemali, ale jeden z nich, strzelec, trzymał czujnie
rękę na kolbie pepeszy. Widać było, że kobieta jest bardzo zafrasowana.
Kręciła się niespokojnie, wycierała pot z czoła i zerkała przygaszonym
wzrokiem za okno. Nawet kiedy na moment skierowała wzrok w drugą
stronę, jej oczy były puste, nic niewidzące. Jej myśli krążyły daleko od
klekoczącego wagonu i jego pasażerów.
Jedną z tych chwil, kiedy kobieta odwróciła twarz od okna, wykorzystał
siedzący naprzeciw mężczyzna i zagadnął:
— A pani dokąd jedzie?
Początkowo nawet go nie usłyszała. Ale gdy powtórzył pytanie, zerknęła
ukradkiem na siedzących obok żołnierzy i cicho odpowiedziała:
— Tak naprawdę to ja nie wiem, dokąd jadę.
Jej dziwne słowa i smutne oczy, jakby na skraju rozpaczy, zastanowiły
mężczyznę.
— Jak to pani nie wie?
— Widzi pan tych Sowietów przy mnie? - mówiła coraz ciszej, bojąc się
obudzić swoich sąsiadów. — Jestem ich więźniem i nie wiem, dokąd mnie
wiozą. Wie pan — próbowała kontynuować, ale głos jej się załamał, a w
oczach pojawiły się łzy. Chwilę odczekała i mówiła dalej: — Mąż szubrawca
sprzedał mnie za butelkę wódki w niewolę tych ruskich. Mam córeczkę, ale
mi ją zabrali. Wyrwali mi dziecko z rąk i zostało teraz samo. Sierota...
Dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach kobiety, torując drogę następnym.
Mężczyzna próbował ją jakoś pocieszać, ale bez skutku. Nie wiedział, co
zrobić, by ulżyć jej cierpieniu. Kiedy się wypłakała, zaczęła opowiadać, że
jest Polką z Kresów, podobnie jak jej matka. Nawet jej mąż to Polak. A teraz
jak Judasz wydał ją Sowietom za litr wódki. Najbardziej martwi się o
dziecko, siłą wyrwane z jej ramion. Boi się, że może nigdy więcej nie
zobaczy już ukochanej córeczki. Nie wie, co będzie. Sowieci wiozą ją nie
wiadomo dokąd, a być może nawet eskortują ją do samej Rosji.
— Na wszystkie świętości błagam pana, niech mi pan pomoże. Niech pan
ratuje mnie i moje biedne dziecko.
***
***
***
***
***
***
***
Kilkunastoletnia Władka Romecka długo patrzyła na dziwną kopertę, obcy
znaczek i radzieckie napisy na pieczątce. Oglądała list z każdej strony,
ważyła go w ręku, ale bała się otworzyć. Również jej ojca zakłopotała
przesyłka ze Związku Radzieckiego, a konkretnie z Ukraińskiej
Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Sam długo zastanawiał się, co począć
z listem. W końcu machnął ręką i podał córce zaadresowaną do niej kopertę.
Po kilkunastu minutach zastanawiania się, przestępowania z nogi na nogę i
oglądania listu Władka w końcu przełamała się. Ostrożnie rozerwała kopertę,
wyjęła starannie złożoną kartkę, rozprostować ją i zaczęła czytać. Przebiegała
wzrokiem litery pod okiem ojca, który w końcu nie wytrzymał i wyszedł do
drugiego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Wiedział, co robi. Już pierwsze
zdanie listu wywołało burzę w sercu młodej dziewczyny, której twarz teraz
naprzemiennie czerwieniała lub bladła. Miała chęć zmiąć papier i wyrzucić
go do kosza na śmieci. Tak, żeby nie było śladu po tej wiadomości. Ale był
za dla niej zbyt cenny dokument. Nawet jeśli wzbudził nieposkromione
emocje i gniew. Tak, gniew. Z zaciśniętymi ustami wstała od stołu i poszła
do ojca.
— Dlaczego mi nic nie mówiłeś? Dlaczego tak długo milczałeś!?
— Widzisz, córeczko, są sprawy, do których lepiej nie wracać. Czasem
lepiej nie wiedzieć.
— Nie wiedzieć?! O własnej matce nie wiedzieć?
Mężczyzna już nic nie mówił tylko nerwowo pocierał dłonią twarz.
Jeszcze nie znał treści korespondencji i spodziewał się najgorszego.
Dziewczyna odwróciła się szybko i wyszła, trzaskając drzwiami. Usiadła w
fotelu w pokoju obok i jeszcze raz, na spokojnie, zaczęła czytać.
***
W Polsce roku 1947 nie skazano Zofii Rojuk, ale kiedy tylko przekroczyła
granicę ZSRR, postawiono ją przed sądem. Dostała wyrok wielu lat pracy w
łagrach. Trafiła na Syberię, gdzie cierpiała głód, choroby i pracę ponad siły.
Po powrocie z zesłania Zofia wróciła do domu swoich rodziców w
miejscowości Tetijew. Tam pracowała w herbaciarni i była bileterką w kinie.
Wyszła również za mąż. Od razu podjęła próby odnalezienia swojej córki w
Polsce. W końcu, na początku lat sześćdziesiątych, za pośrednictwem
Czerwonego Krzyża udało się to i Zofia Rojuk napisała do Polski krótki list,
wyznając córce prawdę. Musiała pisać enigmatycznie, jako że
korespondencja była przeglądana przez cenzurę i taka wiadomość wyrażona
wprost zostałaby zatrzymana. Przez kilka lat Zofia korespondowała z córką i
wreszcie zaprosiła ją do siebie. Sama jako „wróg systemu” nie mogła dostać
paszportu i wyjechać z Kraju Rad.
***
***
***
Pod Belmontem uspokoiło się na dobre. Było już ciemno i cicho, tylko od
Zarzecza dochodziły pojedyncze wystrzały i błyski ognia. Nikt nie wiedział,
czy walczą tam jeszcze oddziały AK, czy też Niemcy profilaktycznie co jakiś
czas ostrzeliwują ciemne przedpole. A może do miasta dotarły i wkroczyły
do akcji wojska sowieckie?
Stanisława nie tak wyobrażała sobie walki o Wilno. Widziała
maszerujących polskich żołnierzy, ich mundury i broń. Wydawało jej się, że
taka siła wystarczy do przegnania z miasta Niemców, i tak już przecież
zagrożonych nadciągającą niezliczoną „czerwoną” armią. Ale rzeczywistość
okazała się bardziej brutalna. Po pierwszych strzałach do Kolonii Wileńskiej
zaczęto przynosić zabitych i rannych partyzantów. Od ręki zorganizowano
szpital polowy w domu państwa Szczepańskich, a później w budynku szkoły.
Te dwa punkty znajdowały się nieopodal mieszkania Kowalewskich, którzy
nie potrafili bezczynnie usiedzieć w miejscu. Staszka i Halinka natychmiast
pobiegły z pomocą. Były jednak zbyt młode i nie pozwolono im posługiwać
przy rannych i zmieniać opatrunków. Były także zbyt słabe, aby z pola walki
transportować na noszach ciężko rannych. Dlatego początkowo zanosiły na
pojedyncze pozycje jedzenie i picie oraz przenosiły jakieś drobne polecenia.
Widziały, jak prędko zapełniają się łóżka i materace prowizorycznego punktu
medycznego, jak szybko zużywają się lekarstwa i środki opatrunkowe.
Liczba rannych akowców zgromadzonych w Kolonii przekroczyła już
setkę, a zabitych było kilkudziesięciu. Ciała poległych również ściągano z
linii ognia i grzebano. Jako że do tej pory nie było w Kolonii cmentarza,
rozpoczęto kopanie grobów przy płocie plebanii od strony lasu. Tata Staszki i
jej brat Witold pomagali stolarzowi, który nie nadążał ze zbijaniem
drewnianych trumien i nagrobnych krzyży. Pierwszy wielki drewniany krzyż
Karol Kowalewski wykonał na prośbę zrozpaczonej sąsiadki, pani
Michałowiczowej, której jedyny, dwudziestotrzyletni syn poległ w walce.
Nieraz Kowalewscy musieli odstawić piły i heble, a chwycić za szpadle i
łopaty, by wykopać kolejny grób dla poległego bohatera. Wkrótce na leśnym
zboczu pojawiły się mogiły około pięćdziesięciu zabitych żołnierzy AK.
***
***
Było już bardzo późno i większość zmęczonych więźniarek kładła się spać.
Naraz drzwi baraku gwałtownie się otwarły. Lodowaty wiatr wdarł się do
środka i przygasił ostatnie płomienie w piecu.
— Drzwi! — zakrzyknęły co przytomniejsze kobiety z pierwszych prycz
przy wejściu.
Wysoka, opatulona postać przekroczyła próg i zatrzasnęła za sobą wrota.
Podeszła do pieca i wyciągnęła przed siebie dłonie. Po chwili zsunęła chustę
z głowy i roztarła zmarznięte policzki. Gałoczka nie wyglądała najlepiej.
Miała zmierzwione, krótko ścięte włosy, a przygasłe oczy dziś wyjątkowo
błyszczały jedynie gorączką. Cała się trzęsła i nerwowo rozglądała wokół.
Od czasu ich ostatniej rozmowy Staszka jak ognia unikała Galiny. Teraz
Rosjanka odszukała ją wzrokiem i podeszła do dziewczyny
— Muszę z tobą porozmawiać. Proszę cię. Jutro już może być za późno.
Nie wiesz, jakie one są.
— Co za one?
— Inne kryminalistki. Mam długi wobec nich i mają mnie w garści. W
tobie moja ostatnia nadzieja. Masz dużą wartość, jesteś piękna, młoda i do
tego dziewica. Wybacz mi... — Ze szklanych oczu kobiety wypłynęły łzy. —
Ty wiesz, że cię kocham!
— Ale jakoś dziwnie mi to okazujesz...
— Mówię prawdę! Przebacz mi to, co zrobię. Muszę cię postawić w
kartach. Jeśli wygram, uratuję życie, ale jeśli przegram... ktoś inny będzie się
tobą opiekował. Wybacz mi... — pocałowała „Iskierkę” w policzek i
wybiegła na dwór.
Tej nocy Stanisława bardzo długo nie mogła zasnąć. Martwiła się o
Gałoczkę i o swoją przyszłość. Nie potrafiła pojąć, jak można tak szastać
ludzkim życiem. Przecież nie byli niewolnikami. Nawet skazaniec w łagrze
to wciąż człowiek.
Następny dzień nie przyniósł żadnych nowych wieści, również później
Staszce nie udało się niczego dowiedzieć. Nigdy więcej nie zobaczyła
Gałoczki. Dopiero po tygodniu ktoś przyniósł informację, że kryminalistka
Galina zniknęła.
Sowieckie zaświadczenie o zwolnieniu Stanisławy Kowalewskiej z łagru
(zbiory Stanisławy Kociełowicz z d. Kowalewskiej)
***
Kiedy „Iskierka” pierwszy raz zobaczyła Wiktora, jej serce mocniej zabiło.
Od razu spodobał jej się nowo poznany przystojny mężczyzna i była pewna,
że mógłby zostać jej towarzyszem na całe życie. A i ona nie była mu
obojętna. Już po kilku godzinach znajomości oświadczył się i został przyjęty.
Trudniej było przekonać rodziców Staszki. Nie minął rok od jej powrotu z
łagru, a znów chciała wyjechać na Syberię. Tym razem dobrowolnie, z
mężem. Państwo Kowalewscy początkowo nie mogli zrozumieć, czego córka
od nich oczekuje. Czuli, że jeśli się nie zgodzą na ślub i błogosławieństwo, to
Staszka i tak wyjedzie setki kilometrów stąd i więcej już jej nie zobaczą.
Było to dla nich tym bardziej bolesne, że młodsza córka, Halinka, już
wcześniej wyjechała do Lwowa. Ostatecznie po wielu prośbach i błaganiach
skapitulowali i ze smutkiem pobłogosławili młodej parze.
Wiktor musiał wracać na zesłanie, każdy kolejny dzień jego pobytu w
Wilnie mógł zakończyć się aresztem i karą wieloletniego łagru. Ślub bez
zapowiedzi, ale ze zgodą biskupa odbył się 12 czerwca 1955 roku w kościele
w Ławaryszkach. Za wyborem tego miejsca przemawiały względy
bezpieczeństwa. Zbyt wiele osób w Wilnie i w Kolonii Wileńskiej znało
Wiktora Kociełowicza i Stanisławę Kowalewską. Z uroczystości Staszka na
zawsze zapamiętała białą suknię, białe pantofelki, welon i wianek, które
miała na sobie. I swój drżący głos przed ołtarzem oraz nieskończenie wielki
smutek czający się w oczach jej rodziców...
***
***
Nie dawały jej spokoju te zasłony. A raczej ich brak. Zasłonki, firanki to
konieczna rzecz, aby ich nowe lokum mogło stać się namiastką normalnego
mieszkania. Tak myślała Halina, kiedy po raz pierwszy weszła do altany
krawca Włodarczyka na przedmieściach Częstochowy. Mijały dni i te gołe
okna drażniły ją niemiłosiernie. Mówiła o tym „Warszycowi”, ale zawsze
były jakieś pilniejsze sprawy do załatwienia. Zresztą to miała być kryjówka
tylko na chwilę. Na tydzień, dwa, nie na dłużej. Ale z tygodnia zrobił się
miesiąc, przychodziły kolejne dni i nic nie wskazywało na to, że
odpowiedzialny za tajne kwatery konspirator poda im nowy adres do
zamieszkania.
Mimo wszystko piękne to nasze gniazdko — myślała, uśmiechając się do
siebie i starając się nie patrzeć na puste okna. Właśnie pisała na maszynie
dyktowany przez Sojczyńskiego rozkaz. Była w tym biegła, nie patrzyła na
klawiaturę, tylko wzrokiem wodziła za swoim ukochanym. Jego spokojny
głos koił jej rozterki i niepokoje. Dobrze im było razem w tym ogrodzie na
tyłach ulicy Wręczyckiej.
— Karać rękę, a nie ślepy miecz. — Głos komendanta zagrzmiał teraz
donośniej i widać było, że Sojczyński utożsamia się z każdym
wypowiadanym słowem. Że żyje tym i wierzy w to, o czym mówi. — Jest
jasne, że bardziej zbliżamy się do celu, gdy na przykład zlikwidujemy
jednego pepeerowca, wojewodę czy starostę niż kilkudziesięciu zwykłych
członków partii.
Było gorąco, nawet bardzo. Przez okna otwarte na oścież wpadał do środka
tylko lekki wietrzyk. „Warszyc” przerwał na moment, podszedł do drzwi i
otworzył je szeroko. Ale nawet wtedy w izbie nie zrobiło się ani odrobinę
chłodniej. Upalne czerwcowe popołudnie doskwierało duszącą spiekotą.
Dopiero wieczorem można było pomarzyć o ochłodzeniu. Ale do zachodu
słońca pozostało jeszcze trochę czasu. Stanisław westchnął, spojrzał na
bezchmurne niebo i wrócił do altany.
Halina Pikulska „Ewa”, „Ewunia” (Instytut Pamięci Narodowej)
***
Ojciec Halinki długo zmagał się ze sobą. Nie mógł pogodzić się z faktem,
że on, choć oficer WP, teraz całkowicie bezbronny i bezsilny będzie prosił, a
nawet błagał o życie i wolność swojej córki. A najgorsze było to, że swoją
prośbę kierował nie do kogo innego, ale do komunistycznej marionetki
usadowionej na szczycie władz PRL, do agenta NKWD. Wiele dni wzdrygał
się na samą myśl o tym liście, ale ostatecznie chęć ratowania córki
przezwyciężyła dumę i honor zawodowego oficera. Pikulski, zmęczony
niemiecką długoletnią niewolą, służbą u Andersa i obecną troską o dziecko,
skapitulował. Usiadł i zaczął pisać list do prezydenta Bieruta z prośbą o
ułaskawienie Haliny.
„Uczucie mojej córki Haliny do «Warszyca» — kreślił wyrobioną ręką
staranne litery — to dla niej pierwsza miłość, taka, która rodzi się w sercu
młodej dziewczyny w obliczu wspólnych, niebezpiecznych przeżyć. To
pierwsze zauroczenie człowiekiem, który otoczony aureolą władzy i złej czy
dobrej sławy przy pomocy tych walorów zdobywa kobietę młodą,
niedoświadczoną czy nawet niedojrzałą i niewyrobioną politycznie”.
„Czy celem życia zakochanej kobiety jest walka polityczna? — pytał
retorycznie. — Czy można twierdzić, że zakochana kobieta zgłębia tajniki
działalności konspiracyjnej swojego wybranka? Miłość, jak wiadomo, to
rodzaj urazu psychicznego, ograniczającego świadomość i osłabiającego
wolę. Jeśli ponadto dołączy się do tego fakt, że nasza córka Halina zaszła w
ciążę, to zupełnie zrozumiałe jest dalsze pogłębianie owego urazu
psychicznego, znanego w medycynie jako nieodłącznie związany z tym
stanem”.
Starszy człowiek otarł pot z czoła i dalej z największą uwagą układał
zdania i przelewał na papier swoje myśli.
„Człowiek ten, sprawca całego nieszczęścia, jest teraz już usunięty z grona
żyjących” — konkludował, ale po chwili wstrząsnął nim dreszcz przestrachu
czy może raczej wstrętu i obrzydzenia napisanym zdaniem. Pomimo tego
kontynuował: „Uprasza się Dostojnego Pierwszego Obywatela Polski
Ludowej, Prezydenta całego narodu i wszystkich Polaków, o łaskę dla córki
naszej Haliny Pikulskiej, która jako młoda kobieta zbłądziła, ale jako
obywatelka podejmie stosowną pracę dla dobra społecznego, aby jak
najszybciej zmazać swoją przewinę”.
Stary Pikulski nie wiedział jeszcze, że na to pismo nie dostanie nigdy
żadnej odpowiedzi od komunistycznych hierarchów. Nie przeczuwał
również, że list ten będzie całe życie tkwić jak zadra w jego przeszłości i nie
da mu spokoju aż do śmierci. Że to ukorzenie się przed ruskim agentem
będzie dręczyć jego sumienie do ostatnich dni.
Fragment więziennej kartoteki Haliny Mikulskiej „Ewuni”
(Instytut Pamięci Narodowej)
Miała zostać skrzypaczką, miała talent do gry. Lubiła czytać, znała obce
języki. Była subtelna, krucha i delikatna. Była ukochaną córeczką tatusia. To
dla niego nauczyła się jeździć konno i kierować samochodem. Ale w tej
małej betonowej norze w łódzkim więzieniu nie było skrzypiec ani książek.
Nie było nic. Pod stopami płynęła śmierdząca woda z fekaliami. Brud,
smród, nędza i przenikliwe zimno. Można było tylko co najwyżej kucnąć i
przytulić się do obdrapanej zimnej ściany rozpaczy.
Palce, które miały dzierżyć skrzypki i smyczek, od chłodu i reumatyzmu
powykręcały się w stawach w nieprawdopodobne kształty. Nogi, którymi tak
sprawnie kierowała niegdyś wierzchowcami, teraz z każdym krokiem drżały
z wysiłku, odzwyczajone zupełnie od chodzenia. Piersi czekające na tulenie i
karmienie mającego się narodzić niebawem maleństwa puchły i pulsowały
bólem. Dobrze, że w celi nie było luster. Nie mogła zobaczyć swoich
rozczochranych włosów, pojawiających się na twarzy zmarszczek cierpienia i
blaknących z każdym dniem oczu. Chciałaby się umyć. Ale gdzie? W tej
cuchnącej kloacznej kałuży płynącej pod nogami?
Nocami ciągnęły się wielogodzinne przesłuchania. I te pytania, coraz
bardziej celne i dokładne, coraz bardziej stanowcze. Początkowa hardość
dawnej konspiratorki szybko stopniała. Została tylko obojętność i chęć
ratowania dziecka. No i całkowita izolacja. Samotność za kratami sprawia, że
człowiek zaczyna mówić w celi do samego siebie. A bicie do
nieprzytomności w czasie przesłuchań roznosi w pył ostatnie mury oporu.
Chciała chronić innych, ale kto ją obroni? Nie powiedziała im nic, ale oni i
bez tego wiedzieli już bardzo wiele. Wyciągali takie tajne sprawy, o których
ona sama nie miała pojęcia. Gdzie jest jej ukochany Staszek? Gdzie jej
troskliwy tatuś? Co będzie z dzieckiem, które wciąż jeszcze żyje i rozwija się
w jej brzuchu?
Była coraz bardziej zmęczona i zrezygnowana. Postanowiła przyznać się
do zarzucanych jej czynów i odpowiadać zgodnie z prawdą na pytania
śledczych. Jedyne, czego pragnęła w więziennych murach, to uratowanie
dziecka.
Halina Pikulska „Ewa”, „Ewunia” (zbiory prywatne)
Dzidek tylko raz widział się z mamą w więzieniu. Był małym dzieckiem i
pamięta wszystko jak przez mgłę. Pojechali we trójkę: dziadek, babcia i
czteroletni Tadeusz. Całą noc spędzili w pociągu do Bydgoszczy, a rankiem
byli już na miejscu. Długi czas oczekiwali na swoją kolej, aż w końcu
wezwano ich do pokoju widzeń. Jedna ściana była zasłonięta kratami, za
którymi pojawiła się obca, zniszczona kobieta z siwiejącymi włosami i ze
zmarszczkami na bladej twarzy.
— To twoja mama — szepnął dziadek.
Kobieta usiadła, ale cały czas drżała jak osika. Widok syna wstrząsnął nią
do reszty i obudził wyciszoną od miesięcy chorobę.
— Mamo?
Nie mogła wydobyć z siebie słowa. Drżała tylko. Jeden ze strażników
zlitował się i uchylił kraty. „Ewunia” zbliżyła się do chłopca i przytuliła go
do piersi.
— Mamo?
Jeszcze przez chwilę tuliła go bez słowa i całowała, nie mogąc
powstrzymać cisnących się do oczu łez. Ale klawisz brutalnie przerwał to
spotkanie i z powrotem zatrzasnął kraty.
W pamięci małego chłopca na zawsze pozostał ten widok. Zza
okratowanego okienka patrzyła na niego starsza, smutna i zabiedzona pani z
pięknymi niebieskimi, choć już wyblakłymi oczami. Wydawała mu się
krucha, a jednocześnie silna. Tą siłą promieniowała wokół i zarażała innych.
Dzidek wpatrzony w matkę nie słyszał, o czym rozmawiali między sobą
dorośli. Spotkanie trwało zaledwie kilkanaście minut. To cud, że w ogóle
pozwolono na widzenie. Halinka po raz pierwszy od ich rozstania miała
okazję spotkać się z synem. A swego ojca ostatnio widziała we wrześniu
1939 roku.
Strażnik wyprowadził ich na korytarz i bezceremonialnie zatrzasnął drzwi.
Znów rozdzielały ich niemożliwe do sforsowania kraty. „Ewunia” została z
jednej strony, a jej matka, ojciec i dziecko — z drugiej.
Halina Pikulska z synem Tadeuszem, już po wyjściu na wolność (zbiory prywatne)
Przed Wigilią 1983 roku stan Haliny się pogorszył. Nie miała siły, by
przygotować tradycyjną uroczystą kolację.
Miała raka. Nowotwór atakował coraz silniej węzły chłonne, układ
oddechowy i klatkę piersiową. Próbowała walczyć. Leczyła się w Centrum
Onkologii, a potem w szpitalu na Solcu. Spuchła cała i wypadły jej włosy. Na
szyi urosła jej wielka gula i z trudem oddychała. Nie mogła już tego
wytrzymać i wyła z bólu.
Widząc to, Dzidek udał się do pielęgniarskiego pokoju z prośbą o zastrzyk
morfiny dla mamy. Siostry początkowo odmówiły, tłumacząc się, że limit
dzienny został już przekroczony.
— Wyższej dawki nie możemy dać, bo to grozi uzależnieniem.
— Kobieto! — nie wytrzymał. — Zostało jej niewiele dni. Lada moment
może nastąpić koniec, a ty żałujesz jej morfiny, bo może wpaść w nałóg?!
Żądam, by w tej chwili podano jej zastrzyk!
— Ale ja nie mogę. Lekarz zabronił - tłumaczyła pielęgniarka.
— Gówno mnie obchodzi twój lekarz. Natychmiast dajcie mojej mamie
zastrzyk, bo nie odpowiadam za siebie.
Ostatecznie cierpiąca Halina otrzymała morfinę i zasnęła spokojnie. Tej
nocy zmarła.
Dzidek przyszedł do szpitala po akt zgonu matki. W pokoju lekarskim
grało głośno nastawione radio. Mężczyzna, przekrzykując ogłuszającą
muzykę, wytłumaczył cel swojej wizyty i delikatnie zwrócił uwagę na
niestosowność tego hałasu.
— Nie przyszliśmy tu dla przyjemności — mówił. — Ta muzyka jest
stanowczo za głośna. Proszę natychmiast ją ściszyć.
Pielęgniarka popatrzyła na niego z niechęcią, ale przykręciła gałkę.
— Proszę pana, gdybyśmy cały czas obchodzili żałobę, to byśmy
zwariowali.
Bez komentarza Tadeusz odebrał akt zgonu, z którego wyczytał, że
przyczyną śmierci matki był rak jelita grubego.
Ostatni raz ujrzał jej twarz w trumnie wystawionej na katafalku. I chociaż
rysy Haliny, skryte pod maską kremu i pudru, były nieco zmienione, to
„Ewunia” wyglądała tak, jakby dopiero co zasnęła. Leżała cicho i spokojnie.
***
Jako małe dziecko Dzidek mówił kolegom, że urodził się, zanim jeszcze
jego rodzice wzięli ślub. Wzbudzał tym wesołość szkolnych łobuzów, ale nie
rozumiał, o co im chodzi. Dopiero kiedy miał dziesięć lat, jego dziadek
powiedział mu całą prawdę, wyznając, że jest synem „Warszyca”. Młody
Tadeusz przeżył szok. Jak to możliwe? Halina niewiele wówczas opowiadała
o konspiracji, o pobycie za kratami i w ogóle o swoim życiu sprzed
więzienia. Po wyjściu na wolność stała się osobą bardzo skrytą i oschłą. Mało
kto wiedział, co tak naprawdę czuła i o czym myślała.
Tadeusz ukończył Wydział Polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim i
jeszcze jako student, po długich staraniach, rozpoczął pracę w telewizji
publicznej. Mogłoby się wydawać, że droga do kariery szybko się przed nim
zamknie. Był przecież dzieckiem „bandytów”, „wrogów ludu”,
„reakcjonistów”. Jednak systematyczna praca i ciągłe podnoszenie
kwalifikacji poskutkowały ostatecznie tym, że w wieku trzydziestu kilku lat
Tadeusz został redaktorem naczelnym publicystyki kulturalnej Programu 1
Telewizji Polskiej. A to już było coś w dziennikarskiej hierarchii. Był
komentatorem i twórcą filmów dokumentalnych (na przykład o sławnych
aktorach, jak Tadeusz Łomnicki, Jan Kobuszewski czy Andrzej Łapicki) oraz
reportaży.
Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego stracił stanowisko i być może
miało to swoje dobre strony, ponieważ pozytywnie przeszedł komunistyczną
weryfikację. Stan wojenny to chyba najtrudniejszy okres w zawodowym
życiu Tadeusza Pikulskiego. Został on odsunięty od głównego nurtu
wydarzeń w telewizji, ale wciąż pracował, i to się też liczyło. Był
redaktorem, robił widowiska, współpracował przy tworzeniu magazynu
Pegaz. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych po raz drugi poczuł, że jest
coraz mniej potrzebny w swojej telewizji. Do pracy przychodzili młodzi
dziennikarze, którzy z wyższością traktowali swoich starszych kolegów po
fachu, nazywając ich pozostałościami po dawnym, nie najlepszym systemie.
Kiedy powstał IPN, zaczęto głośniej mówić o Żołnierzach Wyklętych i
publikować historyczne książki o tej tematyce. To właśnie jedna z nich,
traktująca o „Warszycu”, stała się dla Tadeusza inspiracją do głębszego
zainteresowania się postacią swojego ojca, co w czasach komuny było nie do
pomyślenia. Dzidek złożył nawet stosowną prośbę o możliwość przejrzenia
akt Stanisława Sojczyńskiego, lecz niestety oficjalnie odmówiono mu
dostępu do nich. Był nieślubnym dzieckiem, a jedyna osoba, która mogła
potwierdzić jego pochodzenie, czyli matka, już nie żyła. Pomimo trudności
Tadeusz ostatecznie zdobył te dokumenty.
W 2005 roku przyszło załamanie - mężczyzna dostał wylewu i nie
powrócił już do pełnego zdrowia. Odszedł na emeryturę i aby się czymś
zająć, rozpoczął pracę nad książką ze wspomnieniami. Napisał już około
tysiąca stron, ale to jeszcze nie koniec. Wcześniej, w 2002 roku, wydał
publikację o Telewizji Polskiej pod tytułem Prywatna historia telewizji
publicznej.
Tadeusz Pikulski, 2016 r.
(zbiory Szymona Nowaka)
CHARAKTERYSTYKA
Wymieniona kandydatka w okresie okupacji wstąpiła do organizacji AK,
gdzie pracowała w wywiadzie pod pseudonimem „Iwona”. Po wyzwoleniu
Polski nie zaprzestała swej działalności i wstąpiła do nielegalnej organizacji
WiN. Na rozkaz tej organizacji, jako niezdekonspirowana, wstąpiła do PPR i
została przyjęta w poczet członków partii. Będąc członkiem PPR,
otrzymywała instrukcje od przedstawicieli WiN dotyczące sposobów
działania w celu zebrania wiadomości z terenu partii i przekazywała na
piśmie materiały wywiadowcze stanowiące tajemnicę państwową. Następnie
w październiku 1945 roku nawiązała kontakt z zastępcą szefa wywiadu
obszaru południowego organizacji WiN, któremu również przekazywała
materiały z terenu PPR, za co otrzymywała systematycznie wynagrodzenie
pieniężne. Będąc członkiem WiN, utrzymywała kontakty z innymi członkami
tej nielegalnej organizacji. Za powyższą działalność została aresztowana
przez WUBP Kraków we wrześniu 1946 roku i wyrokiem Wojskowego Sądu
Rejonowego w Krakowie skazana na cztery lata więzienia, którą to karę
odbywała początkowo w więzieniu Montelupich, a następnie w więzieniu w
Fordonie. Po odbyciu kary została we wrześniu 1950 roku zwolniona.
JEJ MOŻLIWOŚCI
Wymieniona, jako były członek AK i WiN, posiada znajomości wśród
dawnych członków AK i WiN przebywających obecnie na terenie miasta
Krakowa i innych miejscowości. Może wznowić swoje kontakty i
rozpracować je.
PRZEDSIĘWZIĘCIA
1) Przeprowadzić pełny wywiad z uwzględnieniem wszystkich członków
rodziny, kontaktów dawnych i obecnych w miejscu pracy i zamieszkania.
2) Zarejestrować jako kandydata na werbunek.
3) Po ustaleniu miejsca pracy uzyskać jej akta personalne i sporządzić
wyciągi.
4) Wystosować pismo do więzienia we Wronkach i w Fordonie celem
przesłuchania świadków na okoliczność działalności kandydatki w AK i
WiN.
5) Zwrócić się z pismem do naczelnika więzienia w Fordonie o nadesłanie
opinii o kandydatce z okresu odbywania przez nią kary w powyższym
więzieniu.
Józef Różański
(wolne zasoby Wikipedii)
***
CHARAKTERYSTYKA KANDYDATA
Po powrocie z więzienia rozpoczęła pracę w Centrali Zbytu Drobnej
Wytwórczości w Krakowie, ale po dwóch miesiącach zwolniła się ze
względu na małe zarobki. Następnie rozpoczęła pracę w Centrali Handlowej
Żelaza i Stali — Skład Stali Szlachetnej w Krakowie, gdzie pracuje do chwili
obecnej w charakterze kontystki kartoteki ilościowo-wartościowej.
Wymieniona z pracy swej wywiązuje się należycie ku zadowoleniu jej
przełożonych. Podczas przeprowadzonej kontroli na jej odcinku pracy nie
natrafiono na jakiekolwiek niedociągnięcia, a dodatkowo jest wyróżniana.
Jako pobory za swą pracę pobiera miesięcznie 500 złotych wraz z różnymi
przysługującymi jej dodatkami. Niezależnie od tego wyżej wymieniona
uczęszcza na UJ, Wydział Prawa, trzeci rok. Wymieniona ma na swoim
utrzymaniu starą matkę, niezdolną do pracy, a pobory miesięczne nie
wystarczają jej na lepsze wyżywienie matki i samej siebie oraz na studia, z
którymi są związane wydatki pieniężne, do czego wyżej wymieniona i jej
matka nie są przyzwyczajone. Kandydatka jest politycznie niedostatecznie
uświadomiona, ale ma charakter spokojny, jest rozmowna, szybko się
orientuje, mówi obcymi językami, jak francuski i niemiecki. W rozmowach z
koleżankami w pracy opowiada, że mocno żałuje popełnionego przestępstwa,
ponieważ straciła przez nie tylko czas. Jak wynika z rozmowy
przeprowadzonej z nią, odpowiada wszelkim wymogom, jakie stawia się
przed informatorami.
PODSTAWA WERBUNKU
Brak dostatecznych kompromitujących materiałów, na podstawie których
można by przeprowadzić werbunek wyżej wymienionej. Jak stwierdzono w
trakcie opracowania, wyżej wymieniona obecnie znajduje się w bardzo
ciężkich warunkach materialnych, ze względu na to, że pracuje jako
urzędniczka i zarabia miesięcznie do 500 złotych, a ma na utrzymaniu chorą
matkę w podeszłym wieku, niezdolną do pracy, wymagającą lepszego
wyżywienia. Ponadto z otrzymanych poborów co miesiąc wyżej wymieniona
opłaca wydatki związane ze studiami, a innych źródeł dochodu nie posiada.
Jak wynika z przeprowadzonej z nią rozmowy, wyżej wymieniona jest
„łakoma na pieniądze”, ponieważ powiedziała, że lubi mieć je zawsze przy
sobie. W związku z tym, że wyżej wymieniona posiada możliwości dotarcia
do wrogiego środowiska, w którym w czasie utrzymywania kontaktów
organizacyjnych cieszyła się dużym zaufaniem, postanowiono zwerbować
wyżej wymienioną za wynagrodzeniem pieniężnym, uzależnionym od
dostarczonych przez nią po zwerbowaniu materiałów.
PLAN WERBUNKU
Werbunek zostanie przeprowadzony w WUBP Kraków po tajnym zdjęciu
kandydatki. W dniu 23 sierpnia 1951 roku referent Jan Bądek uda się o
godzinie czternastej trzydzieści w pobliże miejsca pracy wyżej wymienionej i
kiedy ona będzie wychodzić, zostanie w odpowiednim miejscu zdjęta i
samochodem przewieziona do miejsca werbunku. Tam będzie
przeprowadzona z nią rozmowa przypominająca o jej działalności w okresie
okupacji niemieckiej w AK i po wyzwoleniu w organizacji WiN. Podczas
spotkania należy uwzględnić jej wszelkie kontakty dawne i obecne. W
dalszej części rozmowy należy poruszyć tematy polityczne i prywatne, jej
życia rodzinnego i pracy, uwypuklając przy tym jej poprzednią wrogą
działalność. W trakcie tej rozmowy trzeba wspomnieć o jej pisanej w
więzieniu prośbie o warunkowe wcześniejsze zwolnienie, uzasadnionej
chęcią naprawy popełnionych błędów. Kiedy wymieniona potwierdzi, że
obecnie żyje w ciężkich warunkach materialnych, w tym momencie będzie
można zaproponować jej pomoc. Należy nadmienić, że możemy pomóc jej w
życiu, pomóc w wyprostowaniu jej skrzywionego reakcyjnymi błędami
wizerunku. Aby naprawić opinię o sobie, będzie musiała tylko dla nas
wykonać pewne usługi, które powierzymy jej jako zadania, a za które
zostanie wynagrodzona pieniężnie.
***
***
PRZEBIEG WERBUNKU
W dniu 29 sierpnia 1951 roku o godzinie piętnastej kandydatka po
skończonej pracy została tajnie zdjęta z ulicy i przewieziona samochodem do
siedziby WUBP. Tylnym wejściem została wprowadzony do budynku, a w
pokoju numer sto osiemdziesiąt trzy przeprowadzono z nią rozmowę.
Początkowo sprawy dotyczyły działalności obywatelki w WiN i aktualnie
utrzymywanych kontaktów z byłymi członkami organizacji. Podczas
spotkania przywołano także treść jej prośby pisanej z więzienia, która
dotyczyła wcześniejszego warunkowego zwolnienia. Prośba ta motywowana
była tym, iż kandydatka chce na wolności naprawić swoje błędy. Nad tym
punktem szczególnie długo dyskutowano podczas spotkania. W dalszej
części rozmowę skierowano na temat jej obecnego życia. Obywatelka
mówiła, że trudno jej utrzymać starą matkę i samą siebie. Bardzo mało
zarabia (480 złotych), a dodatkowo studiuje. Wypracowane zarobki nie
pozwalają jej na dobrą opiekę nad matką, lepsze wyżywienie i tym podobne.
W tym miejscu oznajmiono kandydatce, że kiedy wykona dobrze zadanie,
zostanie odpowiednio wynagrodzona. Na co wyżej wymieniona
odpowiedziała, że zgadza się na współpracę z organami UBP. Po dokonaniu
werbunku kandydatka napisała swój życiorys, sporządziła spis krewnych i
podpisała zobowiązanie współpracy, obierając sobie pseudonim „999”.
PLAN PRZESZKOLENIA
Nowo zwerbowany informator „999” zostanie przeszkolony w czasie
odbywanych z nim spotkań według następujących punktów:
1) Do miesiąca grudnia 1951 roku należy przełamać jego aktualne
ustosunkowanie się do obecnej rzeczywistości przez prowadzenie z nim
rozmów na tematy polityczne.
2) Przyzwyczaić informatora do punktualnego przychodzenia na
umówione spotkania.
3) Nauczyć zbierania wyczerpujących danych o osobach interesujących
nas.
4) Nauczyć zachowywania konspiracji w pracy z organizacjami UBP.
5) Nauczyć zachowywania się względem osób interesujących UB, a
będących w bezpośrednim i pośrednim kontakcie z informatorem.
Kwestionariusz agenta informatora „999”
(Instytut Pamięci Narodowej)
ZADANIE PRÓBNE
Informator „999” otrzymał zadanie próbne do wykonania: opisać
działalność w organizacji AK i WiN Haliny Myczkowskiej pseudonim
„Marta”.
SPOSÓB SPRAWDZENIA
Działalność Myczkowskiej jest nam dobrze znana, ponieważ była ona
sądzona za przynależność do WiN. Wszelkie materiały dotyczące jej
działalności znajdują się w naszym posiadaniu i istnieje możliwość
porównania i sprawdzenia doniesień nowego informatora.
***
***
***
***
***
ZOBOWIĄZANIE
Ja, niżej podpisana, zwerbowana do współpracy z organami WUBP pod
pseudonimem „999”, po zwolnieniu mnie ze współpracy zostałam pouczona
o zachowaniu tajemnicy mojej byłej pracy dla UBP. Za rozgłoszenie jej przed
osobami, co do których złożyłam doniesienie, lub krewnymi, znajomymi,
przyjaciółmi i innymi zostanę pociągnięta do odpowiedzialności przed sądem
wojskowym za zdradę tajemnicy pracy organów UB.
Oświadczenie, prośba agentki „999” o zwolnienie z współpracy z UB
(Instytut Pamięci Narodowej)
Źródła archiwalne
Strony internetowe
www.aord3xz.blogspot.com
www.dhkielce.zhp.pl
www.fundacjapamietam.pl
www.gloswielkopolski.pl
www.ipn.gov.pl
www.lubelska.zhp.pl
www.podziemiezbrojne.blox.pl
www.teatrnn.pl
www.zsll.pl
EUGENIA
Miła, nieznana mi Pani,
Tak mi Panią przedstawiła Wisia. Ponieważ znalazłem się w ciężkiej
sytuacji — bardzo Panią proszę o łaskawe załatwienie dla mnie jednej ważnej
sprawy, która zadecyduje o wielu innych bardzo ważnych sprawach. Chodzi
o to, by Pani wpierw pojechała do Jedlni-Letniska (kierunek Dęblin, stacja za
Radomiem) i udała się do pani Jadwigi Wierzbickiej (pytać o Wierzbickich)
... Dam ... załączoną karteczkę dla tej pani. Zechce się ... bratem przez tę
panią i wypyta się, dlaczego nikt... spotkania w Kielcach. Co się dzieje z
Jadzią? I jeśli wszystko w porządku, niech on z Panią pojedzie do pani Jadzi
w Radomiu ... i odda jej załatwioną paczkę i ustali z nią, kiedy i gdzie ... z
Ryśkiem. Poza ... brata niech Pani pobierze pieniądze dla mnie. A gdy brata i
innych ... nie było, po sprawdzeniu ... w porządku, niech Pani tam pojedzie i
załatwi wszystko z ... Za kłopot, który sprawiam, bardzo przepraszam, ale
wierzę, że Pani mnie rozumie. Służymy zresztą jednej Sprawie i to niech
mnie tłumaczy.
Łączę serdeczne ukłony tak dla Pani, jak i dla moich znajomych, których
Pani pozna.
Zagończyk
***
PS. W przyszłości podpisywał się będę „Jaśko”. Brat nich prześle dla mnie
papierosy (będą dla Wiśki, bo ja nie palę) oraz ks. angiel. [książkę do języka
angielskiego?] i wędlinę.
***
***
***
***
I wtedy wszystko się urwało. Tak dobrze zapowiadająca się akcja ucieczki
z więzienia „Zagona” stanęła pod znakiem zapytania.
Datowany na 17 lipca 1946 r. ubecki plan ujęcia „Zagończyka” w Jedlni-Letnisku.
„Zagończyka” udało się zatrzymać kilka dni później w tej samej miejscowości
(Instytut Pamięci Narodowej)
Nie wiadomo tylko, kto był tym bardziej rozczarowany: ubecki strażnik,
który całym sercem zaangażował się w przygotowania, czy sam główny
zainteresowany. Jaskulski nie mógł uwierzyć w brak profesjonalizmu swoich
żołnierzy. Nie dość, że zbyt opieszale zabrali się a za organizowanie operacji,
to teraz jakby całkiem zapadli się pod ziemię i słuch po nich zaginął. Takie
wieści przykazał mu Adam Jagiełło. W takim razie — co dalej?
Komendant przypomniał sobie o Jadwidze Hałubek „Fidze” która siedziała
w tym samym areszcie kilka cel dalej. Wiedział że „Figa” należała do AK i
że po wojnie również konspirowała. Postanowił zaryzykować. I znów przez
strażnika wysłał do niej gryps z prośbą o zarekomendowanie pewnej osoby z
Kielc, dzięki której ponownie mógłby nawiązać kontakt ze swoimi ludźmi.
Po godzinie przyszła odpowiedź. Na pomiętej karteczce ktoś napisał
niewyraźnie: „Eugenia Prauss Kielce ul. Dąbrowskiej 37. Osoba dobrze
znana i pewna. Załatwi wszystko”. Na drugim, jeszcze bardziej zniszczonym
skrawku papieru znajdowała się wiadomość bezpośrednio dla poleconej
kobiety, z prośbą, by uczyniła wszystko, co tylko można, by ułatwić ucieczkę
„Zagończyka” z aresztu.
Dalej poszło już sprawniej, w proces uwolnienia komendanta ZZK
wtajemniczone zostały kolejne osoby. Kiedy Eugenia Prauss dostała pierwsze
dwa więzienne grypsy, wiedziała, co musi robić. Zbyt dobrze orientowała się
w sytuacji panującej w zajętym przez komunistów kraju, aby zlekceważyć
rozpaczliwe wezwanie o pomoc. Momentalnie ożyły w niej harcerskie i
konspiracyjne nawyki. Dobrze znała „Figę” i wiedziała, kto to „Zagończyk”.
Jej podejrzeń nie wzbudziło nawet to, że ubecki strażnik przekazał jej już od
siebie, że konieczne będzie zorganizowanie dużej sumy pieniędzy na
potrzeby akcji. W końcu tak poważne przedsięwzięcie wymagało dużego
zaangażowania, również finansowego.
Jako nauczycielka nie mogła rzucić pracy i zająć się kwestiami
organizacyjnymi. A może też trochę dla własnego bezpieczeństwa do Jedlni-
Letniska wysłała kogoś innego. Poprosiła o pomoc swoją znajomą, Zofię
Janiszewską, która wkrótce wybrała się w podróż. Bez przeszkód dotarła do
Jedlni i spotkała się z Jadwigą Wierzbicką. Przekazała jej wiadomość od
„Zagończyka” i zobowiązała do załatwienia pieniędzy. Całą sumę w
wysokości 100 dolarów Wierzbicka zdobyła w Dęblinie od Zofii
Wojciechowskiej. Przewiozła pieniądze do domu Janiszewskiej i osobiście
przekazała Praussowej. Eugenia na bazarze wymieniła obcą walutę na
złotówki i 50 000 złotych wręczyła Jagielle, który ponownie domagał się
koniecznej do przeprowadzenia akcji broni.
I znów zaczęły się piętrzyć trudności. Raptem urwał się kontakt z Jagiełłą,
a przybyli do Kielc partyzanci „Zagona” (jego brat Ignacy i Jan Stepanoff
„Orbis”) nie mogli zastać Praussowej w domu. Wtedy przyszedł drugi gryps
od „Jaśka”. Jeszcze bardziej chaotyczny.
Droga Pani,
Za wszystko, co dotychczas Pani dla mnie zrobiła, serdecznie z całego
serca dziękuję. Nie zrobiła Pani tego dla mnie, zrobiła Pani to dla naszej
sprawy, bo ja się nie liczę, liczy się tylko to, co mogę dać - pracując. Muszę
wspomnieć Wisię. Lubię ją bardzo za jej szczery, gorący entuzjazm i
umiłowanie naszej Sprawy. Cechuje ją humor i czysto harcerskie podejście
(sam jestem podharcmistrzem Chorągwi Wielkopolskiej), ale... ma jakąś
paskudną ideę, że ja rzekomo muszę wyjść na wolność i prowadzić
wszystkich jako wódz. Ostatnio ją za to zrugałem. Mogę pracować jak każdy
na swoim stanowisku, bez żadnych wygórowanych ambicji. Owszem, ja
mogę zostać wodzem... gromady zuchowej. Siedziały tu moje znajome, które
naopowiadały jej niestworzonych bajd. Poza tym w grypsach nieraz
wypowiadałem się na temat naszej pracy — co było złe, jak to naprawić i jak
iść naprzód, by dojść do zwycięstwa. Musiała to zapamiętać i dlatego kreuje
mnie na wodza. Wyjaśniam sprawę dla porządku.
Nie wiem, jak Panią przyjęto. Wydaje mi się, że wróciła Pani stamtąd
rozczarowana i rozgoryczona, za co Panią bardzo przepraszam. Proszę mi
wierzyć, że to, co ja przeżyłem, można porównać i do buntu aniołów, i do
cierpienia z Góry Oliwnej... Dlaczego? Mam wrażenie, że myślimy jednymi
kategoriami i stąd żadnych bliższych wyjaśnień nie muszę udzielać. To był
sadyzm z ich strony, by nawet kilka słów do mnie skreślić. Sądzę, że dziś
ktoś na pewno przyjedzie. Ja muszę wyjść na dniach i to przed wyborami, nie
dlatego, że o mnie chodzi, chodzi o sprawę Polski, o jej to be or not to be, tu
każda cegiełka potrzebna. Muszę wyjść, choćbym nawet miał poświęcić
uwolnienie siostry, braci i szwagra z więzienia. Tu chodzi o tysiące ludzi i o
setki tysięcy głosów wyborczych. Niech Pani od siebie dziś kilka słów też im
pośle. Czy nie ma kogoś w K. [Kielcach], przez kogo można by się z nimi
skontaktować? Kogoś, kto poprowadziłby tu pracę na przyszłość?
Metody przyszłej pracy całkiem zreformuję, by zapewnić większe
bezpieczeństwo naszym ludziom. Miałem czas przemyśleć to w szczegółach.
Czy mógłbym poprosić o książkę z zakresu socjologii, psychologii, filozofii,
ekonomii czy też etyki lub dogmatyki katolickiej o wyższym poziomie albo
podręczniki do angielskiego bądź francuskiego? Chodzi o jedną albo o dwie
książki, bez konkretnego nazwiska. Zwrócę.
Łączę serdeczne ukłony dla jej męża, a dla Pani serdeczne ucałowania rąk.
Jaśko
***
***
***
Po zamknięciu sprawy „Zagończyka” i urzędowym darowaniu kary mogło
się zdawać, że Eugenia Prauss ma już spokój. Że może zająć się pracą w
szkole i opieką nad mężem. Niestety, przez kolejne lata komunistyczne
służby regularnie pojawiały się w życiu skromnej kieleckiej nauczycielki.
Ślady tego nią zainteresowania możemy znaleźć w archiwum IPN. Oto
przykłady niektórych dokumentów dotyczących inwigilacji Eugenii Prauss:
***
***
***
***
***
c
— Przepraszam, czy nie wie pan, jak dojechać na ulicę Koszykową? -
doszedł do niej głos ubeka, który najwidoczniej zgubił się wśród
skomplikowanej topografii polskiej stolicy. Chociaż jej położenie skłaniało
raczej do płaczu, zaśmiała się w duchu z nieudolności ubeków. Długo już
krążyli po Warszawie, ale za nic nie mogli trafić do siedziby Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego, na ulicę Koszykową. Wiele razy zatrzymywali
się i pytali o drogę przechodniów, ale z marnym skutkiem. Kręcili się w
kółko i kilkakrotnie przejechali nawet dość blisko miejsca docelowego. Ruta
wiedziała, jak tam dotrzeć i mogłaby nawet im pomóc — tylko po co? Żeby
szybciej trafić za kraty?
Kiedy wreszcie stanęli przez ministerialnym szlabanem, okazało się, że ich
przepustka jest wystawiona tylko na jedną osobę - oficera, który z nimi
przyjechał. I znowu rozpoczęło się wielominutowe oczekiwanie na
załatwienie formalności. Mogłoby się nawet zdawać że warszawskie UB
wcale nie jest zainteresowane „Ewą”, łączniczką z organizacji NZW.
Wkrótce jednak szlaban poszedł w górę i samochód mógł nareszcie
wjechać na podwórze MBP. Zaprowadzono ją na czwarte piętro i
pozostawiono samą w pokoju. Za drzwiami ubecy dopełniali formalności
przekazania więźnia, a Ruta w tym czasie przyglądała się światu przez okno.
Piękny słoneczny dzień zachęcał do spacerów a uchylone okiennice wabiły,
by jak najprędzej uciekać z tego ubeckiego pokoju. Ale i tym razem
dziewczyna się skorzystała z okazji. Choć przyciągała ją przez moment wizja
samobójczego skoku, po którym na zawsze zapomina się wszystkie
nazwiska, kontakty i adresy. Zrobiła w stronę okna jeden krok, potem drugi i
trzeci, ale już mniej zdecydowany. Jakby na zachętę okiennica za lekkim
podmuchem wiatru otworzyła się jeszcze szerzej. Dziewczyna była już przy
oknie i wsparła się rękami o parapet. Jeszcze dwa kroki i będzie mogła
skończyć ze sobą — skok na parapet, a potem skok w dół. Ale nie była
gotowa teraz umierać. Długi czas trwała wczepiona palcami w krawędź
parapetu, aż w końcu wrócili oprawcy i zabrali ją do pokoju przesłuchań.
Pierwszy przepytywał ją jakiś major. Był grzeczny i bez zbędnych
dociekań notował wszystko, co mówiła: kim jest, czym się zajmuje, i z czego
żyje. Na ostatnie pytanie odpowiedziała, że handluje. Jeździ do Warszawy,
kupuje różne towary, a potem sprzedaje je z zyskiem w Łodzi. Była to
prawda, ale już od dawna nieaktualna. To przed związaniem się na dobre z
konspiracją Ruta próbowała w ten sposób zarabiać, by utrzymać rodzinę.
Przesłuchanie przeciągało się i za oknem zrobiło się ciemno. Wydawało
się, że major dowiedział się już wszystkiego, czego chciał. Ale wtedy
zadzwonił telefon.
— Tak, jest u mnie. Rozmawiamy. — Przyjrzał się jej uważnie, a na jego
twarzy zagościł szyderczy uśmiech. Kobietę przeszył dreszcz. — Ona bardzo
chce się z tobą zobaczyć. Tak. Ona wprost marzy, żeby — móc z tobą
porozmawiać.
***
***
***
***
***
***
***
Zapowiadała się naprawdę smutna Wigilia. Była zima 1949 roku i Ruta z
kilkoma innymi współwięźniarkami została zamknięta karnie w odosobnionej
celi. Bez prawa do widzeń, bez korespondencji, bez wypisków i bez paczek.
Zaczęło się dość niewinnie. W Fordonie oddelegowano polityczne
więźniarki do pracy. Niektóre na drutach wyrabiały z angory najróżniejsze
części garderoby, inne w pracowni krawieckiej szyły swetry. Ruta z kilkoma
kobietami plotła koszyczki z przędzonego na kołowrotku sznurka. Dopiero
kiedy pozwolono jej na pracę poza celą, „Ewa” zauważyła, że zamknięte z
nimi Niemki i Ukrainki mają o wiele wyższy status od osadzonych ze
względów politycznych Polek. Ta niesprawiedliwość bardzo ją bolała.
W pracowni był surowy zakaz palenia, dlatego nałogowe palaczki częściej
od innych wychodziły do ubikacji, bo tam nikt ich nie pilnował. W jeden z
przedświątecznych dni Ruta z kilkoma dziewczynami nie poszła na przerwę
obiadową, lecz została w pracowni. Zaciągając się przemyconym petem,
pomagała młodszym koleżankom w nauce matematyki i polskiego. I wtedy
całą grupę nakrył oddziałowy i za złamanie regulaminu zamknął w osobnej
celi. Warunki nie były złe ale kiedy nadszedł wigilijny wieczór, wszystkie
posmutniały. Słyszały za drzwiami kroki i otwieranie kolejnych cel. To
strażnicy roznosili więźniarkom przekazane przez rodziny świąteczne paczki,
które im — zamkniętym za karę — tym razem nie przysługiwały. Próbowały
wyobrażać sobie, co mogłyby zawierać te pakunki: może ciasta, czekoladę,
wędliny — produkty deficytowe w tamtych czasach, szczególnie dla
więźniów.
Ściemniło się i dziewczęta uroczyście nakryły białą serwetą taboret. Stojąc
wokół niego, połamały się opłatkiem. Na kolację dostały czerwony barszcz.
Tego wieczoru odwiedził je sam naczelnik. Oderwany od suto zastawionego
świątecznego stołu, spojrzał na ich skromną wigilię. Zakłopotany stał bez
słowa i drapał się po karku
— Dostałyście paczki? - spytał w końcu.
— Nie... — odrzekły zgodnie.
— No tak, wam nie przysługują... — mówił, jakby do siebie, ale widać
było, że jest mu wstyd. Odstał tak jeszcze chwilę, a potem spojrzał w okno,
za którym z pewnością rozbłysła już pierwsza gwiazda. - Ale na moje
polecenie dostaniecie je. Obiecuję — zakończył i szybko wyszedł na
korytarz.
Pismo Ruty Cieplińskiej do naczelnika więzienia w Inowrocławiu z prośbą o zezwolenie
na widzenie z matką bez bariery krat
(Instytut Pamięci Narodowej)
***
Kiedy w 1989 roku padł komunizm, a kilka lat później okupacyjne wojska
sowieckie opuściły nasz kraj, wydawało się, że w końcu sprawiedliwość
zapanuje w Polsce. Ze wreszcie w majestacie prawa komunistyczni
zbrodniarze odpowiedzą za swoje winy. Naturalnie słychać było również
głosy o „grubej kresce” i o „zwierzęcym antykomunizmie”, a później
również o „dzikiej lustracji”. Ale moment rozliczenia komunistycznych
katów dla byłych więźniów stalinowskich czasów nie był żadną zemstą, tylko
sprawiedliwością dziejową, która po latach niewoli wreszcie mogła zaistnieć
w granicach naszego państwa.
Proces Adama Humera, polskiego zatwardziałego komunisty i
funkcjonariusza UB, ruszył dopiero w latach 90. Na sali sądowej przeciwko
niemu zeznawały między innymi Maria Hattowska i Hanna „Nula”
Stachiewicz.
— Humer kopał mnie w krocze i bił nahajką zakończoną metalową kulką
— mówiła łączniczka i szyfrantka AK Maria Hattowska „Babi” — Po stu
pięćdziesięciu uderzeniach po nerkach zmęczył się i oddał bicz innym
oprawcom. W tym czasie zadzwonił telefon i Humer podniósł słuchawkę.
„Nie zdążę do domu na kolację, bo jestem zajęty” — powiedział, a potem
znów wrócił do bicia mnie.
— Maria Hattowska na skutek upływu lat — mówił w sądzie obrońca
komunistycznego oprawcy — może już nie rozróżniać, co jest prawdą a co
tylko wyolbrzymionym i wyobrażonym wydarzeniem.
— Jeśli to nie jest zbrodnia przeciwko ludzkości, to ja się pytam co to jest?
— tłumaczyła w przerwie rozgorączkowana „Nula”. Czy my nie jesteśmy
ludźmi? Czy nie byliśmy ludźmi za kratami, kiedy nas torturowano?
Ruta Czaplińska siedziała w wygodnym fotelu w swoim wrocławskim
mieszkaniu i na bieżąco, z coraz większym wzburzeniem śledziła telewizyjną
relację z procesu Adama Humera. Z każdą upływającą minutą była coraz
bardziej zdenerwowana bezkarnością oprawcy i bezsilnością współczesnych
polskich sądów. Jak w krzywym zwierciadle obserwowała również umizgi
dziennikarzy względem sądowego prominenta oraz natarczywość i agresję w
stosunku starszych świadków.
Przed kamerami Maria Hattowska zdobyła się na samarytańską deklarację,
że przebacza swemu oprawcy. Gdy powtórzono to Humerowi, od niechcenia,
jak gdyby od dawna był pewien werdyktu uniewinniającego, odpowiedział:
— Ta pani nie ma mi czego przebaczać, ponieważ ja tej pani nigdy nie
tknąłem nawet palcem.
Tego było już za wiele. Ruta patrzyła na wyprostowaną, zdrową sylwetkę
komunistycznego funkcjonariusza. Widziała błyski ironii w jego oczach i
słyszała jego głos, w którym nie było ani krzty pokory.
Dziki krzyk wydobył się z jej gardła. Próbowała wrzaskiem zagłuszyć
probolszewicki przekaz. Rzuciła w stronę telewizora pilotem, który nawinął
się jej pod rękę. Gdyby tylko miała coś cięższego. Ale nie. Musiała radzić
sobie tak, jak kiedyś, dawno temu, w pojedynczej celi więzienia na
Mokotowie. Musiała wykrzyczeć na całe osiedle, na cały Wrocław, na całą
Polskę:
— Nie! Nie! Po trzykroć nie!
JACHNA
To pierwsza okupacyjna zima przełomu lat 1939 i 1940 była straszna —
równocześnie śnieżna i mroźna. Nawet wewnątrz izby niesamowity ziąb
dawał się mocno we znaki. Była już późna noc i wszyscy powinni spać
zakopani w ciepłych pierzynach, ale w domu Wasiłojciów pośrodku stołu
cały czas paliła się świeczka. Zamiast przewracać się w wygodnym łóżku na
drugi bok członkowie rodziny tkwili w mieszkaniu gotowi do drogi. Każdy
był ubrany i przygotowany do natychmiastowego wyjścia na dwór, a na
podłodze stały spakowane najpotrzebniejsze rzeczy. Już którąś noc z rzędu
Wasiłojcie czuwali, czekając na mające nastąpić wysiedlenie. Działo się tak
od czasu, gdy w Swięcianach gruchnęła wieść, że nocami Sowieci wygarniają
polskie rodziny i wywożą na wschód w nieznane.
Czternastoletnia Janka Wasiłojć, ubrana w ciepły półkożuszek, nawet w
mieszkaniu szczękała zębami. Nie była pewna, czy bardziej ze strachu i
przejęcia, czy też z zimna panującego w nieogrzewanym domu. Jej rodzice
na przemian tkwili przy drzwiach i nasłuchiwali albo też siedzieli
nieruchomo jak posągi na krzesłach. Czasami tylko podchodzili do swojej
jedynaczki, rzucając jakieś słowa otuchy i pokrzepienia. Tak przeszła kolejna
lutowa noc. Było już nad ranem i zdawało się, że tej nocy nikt po nich nie
przyjdzie. Tymczasem na schodach przed domem zadudniły kroki i ktoś
głośno załomotał do drzwi.
— Otkryt! Otkryt srazu! — darł się sowiecki głos.
— Pójdę... — szepnął zrezygnowany Wiktor.
Janina Wasiłojć (z prawej) z koleżanką Haliną, Święciany, 1941 r.
(zbiory Mariusza Smoleńskiego)
***
***
***
— A więc, jak wyglądała wasza partyzantka?
— Za Niemca byłam w organizacji AK. Zagrożona dekonspiracją
musiałam z rodzicami uciekać do lasu. Przyłączyliśmy się do oddziału
„Kmicica”. Potem byłam w 5 Brygadzie AK, a następnie w 4 Brygidzie.
Podczas przetaczania się frontu walczyliśmy z Niemcami pod Krawczunami.
Po rozwiązaniu oddziału uczyłam się w Wilnie, a następnie jako repatrianci
przyjechaliśmy do Sopotu.
— Co robiliście w organizacji WiN i w bandzie „Łupaszki” już po
wyzwoleniu?
— Kiedy mieszkałam w Sopocie, odwiedził mnie tam „Zagończyk”, mój
były dowódca plutonu z AK, jeszcze z czasów niemieckiej okupacji, z 4
Brygady Wileńskiej. To było w maju 1946 roku. „Zagończyk” wytłumaczył
mi, że AK nadal działa w Prusach Wschodnich i ja, jako były żołnierz Armii
Krajowej, mam wciąż obowiązki pełnić służbę. Mówił, że nie ma zamiaru
brać mnie do organizacji pod przymusem, ale jeśli się sprzeciwię, to z
pewnością spadną konsekwencje na mnie oraz na moich rodziców. Po takim
ultimatum nie miałam wyjścia, zgodziłam się i pojechaliśmy do Malborka.
Tam, w odległości kilkunastu kilometrów od miasta, spotkaliśmy się z
dowódcą partyzantki majorem „Łupaszką”. „Łupaszko” przydzielił mnie do
grupy „Zeusa”, gdzie miałam działać w charakterze siostry sanitarnej.
— Pamiętacie jakieś akcje tej grupy, w których braliście udział?
— Z grupą „Zeusa” wyszliśmy w teren i po czterech dniach mieliśmy
akcję w miejscowości, której nazwy już nie pamiętam. Zajęliśmy posterunek
MO i zabraliśmy stamtąd trochę broni: pepesz i karabinów. Następnie w tej
samej miejscowości wdarliśmy się do sowieckiego punktu, gdzie również
zdobyliśmy broń. Jaka to była dokładnie broń? Przypominam sobie tylko, że
był jeden niemiecki karabin maszynowy. Mój udział w tej akcji ograniczył
się do biernego asystowania. Nie było rannych, abym musiała się nimi zająć.
Szwadron „Zeusa”. Stoją od lewej: Leon Smoleński „Zeus”, NN „Morski”, Władysław
Wasilewski „Bej”, Edward Zobczyński „Sikora”, Jan Majkowski „Atlantyk ”, NN
„Szczygieł”, NN „Leszek”, NN „Zygmunt”, NN „Zbyszek”, Janina Wasiłojć „Jachna”,
Władysław Heliński „Miały”, Zdzisław Kręciejowski „Brzoza”, NN „Lot”, NN „Kempf”,
Bolesław Pałubicki „Zawisza”, Stanisław Sybut „Picuś”, gajówka Kosowa Niwa, Bory
Tucholskie, łato 1946 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)
— A następna „robota”?
— Kolejną akcję mieliśmy w miejscowości Zalewo, gdzie na milicjantach
zdobyliśmy kilka karabinów. Grupa „Zeusa” przejęła także samochód
ciężarowy, którym wyjechaliśmy w dalszą drogę. Niestety pod Iławą
wpadliśmy w zasadzkę. Ciężarówka została porzucona, a nasza grupa skryła
się w lesie. Po jednodniowym marszu napotkaliśmy drugą zasadzkę. Doszło
do wymiany strzałów, po czym wycofaliśmy się w kierunku Olsztyna.
Gubiąc za sobą pogoń, przeprawiliśmy się przez Wisłę i udaliśmy się do
Borów Tucholskich. Kilkanaście dni później, w nocy, zajęliśmy spółdzielnię
w Smętówku, gdzie zdobyliśmy różne przedmioty codziennego użytku, takie
jak mydło, papierosy, pasta do butów. Jako sanitariuszka i jedyna kobieta w
grupie byłam odpowiedzialna ogólnie za czystość, dlatego musiałam dbać o
mundury, buty, bieliznę. Pastę uzupełnialiśmy w spółdzielniach, a wymiana
bielizny odbywała się w większości przypadków na zajętych posterunkach
milicji na zasadzie zamiany i w formie „prośby”. Przy czym prószący
posiadał broń, więc tym samym wzbudzał respekt.
— A co wy robiliście w czasie napadu w Zalewie?
— Ja? Nic konkretnego. Nie było rannych, więc... Z tego, co pamiętam, to,
pilnując z chłopcami ludzi, pogrywałam na pianinie.
— Grała oskarżona na pianinie?
— Raczej pobrzękiwałam.
— Proszę powiedzieć, jak wyglądała sprawa z pieniędzmi w waszej
bandzie?
— W naszej grupie za finanse odpowiadał sam dowódca, czyli „Zeus”.
Uzupełnianie pieniędzy odbywało się w zajętych spółdzielniach i wagonach
pocztowych.
— Dobrze... A czy wy osobiście posiadaliście jakąś broń?
— Po drugiej naszej akcji otrzymałam od „Zeusa” broń krótką -
„siódemkę” z magazynkiem i tylko czterema nabojami. Miałam ten pistolet
przy sobie w czasie akcji, ale nigdy z niego nie strzelałam.
— Opowiadajcie o waszych dalszych napadach.
— W sierpniu mieliśmy potyczkę, w której zginęli „Skiba” i „Sokół”.
Następnie w Brusach, również w spółdzielni, zdobyliśmy sporo towarów:
mydło, papierosy, wódkę, cukierki. Po dwóch tygodniach w tej samej
miejscowości zajęliśmy grzybiarnię, gdzie zdobyliśmy pieniądze i grzyby. Z
Brus wycofaliśmy się w dwóch grupach w kierunku Budów. Jedna grupa szła
do tej miejscowości najkrótszą drogą, a druga, w której ja się znajdowałam,
maszerowała drogą okrężną. Kiedy obie grupy spotkały się pod Budami,
zaatakowało nas wojsko. Mieliśmy straty.
— O właśnie, opiszcie mi dokładnie wasze działania pod Budami.
— Ale ja niewiele pamiętam.
— Musicie sobie przypomnieć. Albo wam pomożemy... — Ubek otworzył
szufladę biurka i wyjął z niej gumową pałkę. Rzucił ją na blat z głośnym
hukiem. — A więc jeszcze raz: jak wglądała walka pod Budami?
Zastanówcie się dobrze.
***
***
***
— O, polska szowinistka.
Potem wzięli Jankę na rewizję osobistą. Schowana za piec rozbierała się do
naga, a pewna Litwinka podawała żołnierzom po kolei elementy jej ubrania.
Janka zaczęła od góry. Zdjęła kożuszek, bluzkę, i stanik. Kobieta zabrała te
rzeczy i zaniosła Niemcom, którzy skrupulatnie przeglądali wszystkie części
garderoby, sprawdzane dokładnie nawet szwy. W tym czasie pistolet
„Jachny” schowany był pod jej spódnicą. Wkrótce kobieta przyniosła
obejrzane ubranie i kazała dziewczynie rozbierać się dalej. Janka udała, że jej
zimno i wstydzi się swojej nagości. Narzuciła na ramiona bluzkę i zaczęła
zdejmować dolne części garderoby. Kiedy Litwinka wyszła do Niemców z
następną partią ciuchów, pistolet był już z powrotem na swoim miejscu, pod
stanikiem.
I chociaż okupanci nie znaleźli broni, to i tak zebrało się kilka
kompromitujących rzeczy. U Janki znaleziono wspomnianego polskiego
orzełka, jej mama zapomniała pozbyć się wojskowego trunku osobistego, a
ojciec miał przy sobie jakąś partyzancką odezwę wydrukowaną w języku
litewskim. I chociaż zaklinał się, że to znaleziony przypadkowo papier, który
służy mu jedynie do robienia skrętów, nikt mu nie wierzył. Dowody
rzeczowe spakowano do koperty a zatrzymanych wyprowadzono z izby.
Wiktora wsadzono do samochodu i wywieziono w nieznanym kierunku, a
kobiety pognano piechotą w las.
Konwojujący ich Litwini mówili między sobą, że idą do miasteczka
Komaje. Ale w połowie drogi, w środku lasu, niespodziewanie kazali im się
zatrzymać. Stanęli naprzeciwko wystraszonych kobiet zarepetowali broń i
przyłożyli karabiny do ramion, mierząc do Polek. Po chwili mężczyźni
gruchnęli głośnym wulgarnym rechotem, opuścili broń i rozkazali
maszerować dalej. Ale „Jachnie” i jej mamie wcale nie było do śmiechu, tym
bardziej że po drodze Litwini kilkakrotnie ponawiali ten makabryczny żart.
W końcu dziewczyna nie wytrzymała i wygarnęła im:
— Jak macie strzelać, to już strzelajcie! Ale najpierw powiedzcie że
chcecie nas zabić, żebym mogła się pomodlić!
To ich trochę zawstydziło. Litwini także byli katolikami. Już bez zbędnej
zwłoki poprowadzili aresztowane kobiety do miasteczka. Jeszcze tylko raz po
drodze, w lesie, Janka poprosiła strażnika o możliwość pójścia na stronę.
Zezwolili jej na to i weszła między krzaki, chowając się przed wzrokiem
mężczyzn. I chociaż na odchodne matka szeptem zaklinała ją, żeby uciekała,
dziewczyna nie mogła zostawić jej samej w rękach wroga. Wróciła do
konwoju, ale wcześniej pozbyła się niebezpiecznego przedmiotu. Kiedy
kucała w krzakach, wciągnęła zza stanika pistolet i włożyła go pod mech.
W Komajach kobiety spotkały Wiktora. W tej miejscowości na litewskim
posterunku znowu rozpoczęły się szczegółowe przesłuchania. Po kolei
Litwini ciągnęli każdego z rodziny Wasiłojciów na rozmowę. Pierwszego
dnia zachowywali się brutalnie, ale następnego było już lepiej. Widocznie w
miasteczku rozeszła się wieść, że Litwini zamknęli Wiktora, który niegdyś
przed wojną pracował tu w szkole. Prawdopodobnie lokalni litewscy notable,
ci, którzy znali go z dawnych czasów, w jakiś sposób wpłynęli na
postępowanie śledczych. I chociaż za podobne wykroczenia mogła grozić
nawet kara śmierci, to cała rodzina została skazana jedynie na przymusowe
roboty w Niemczech. Ale wyjazd do Rzeszy tak się przeciągał, że dziadek
Janki zdołał dowiedzieć się o sprawie i za łapówkę wykupił rodzinę,
Wasiłojcie odzyskali wolność, lecz nie mieli żadnych dokumentów i wciąż
musieli się ukrywać. Wkrótce znaleźli schronienie u znajomych w folwarku
Felino.
***
***
Szum morza uspokajał, a chłodna bryza działała orzeźwiająco. Janka
mrużyła oczy i, wystawiając twarz do słońca, szła wzdłuż plaży. Całkowicie
zapomniała o walce, konspiracji i związanym z nią niebezpieczeństwie. Mijał
dokładnie rok od zakończenia wojny, a nowi mieszkańcy Sopotu z wolna
porządkowali swoje sprawy. Uczyli się, pracowali, przyjaźnili, kłócili. W
niektórych momentach wydawało się nawet, że ta nowa władza nie jest aż
taka straszna, jak można sądzić. Nie wszyscy przecież siedzieli pozamykani
w więzieniach, nie wszyscy gnili w sowieckich łagrach.
Janka korzystała z wolnego, beztroskiego popołudnia. Była na przechadzce
z „Turwidem”, Leszkiem Krzywickim i jego siostrą. Chłopcy gdzieś zniknęli
na moment, a dziewczyny, trzymając się za ręce, spacerowały po piasku, z
każdym krokiem zbliżając się do kuszącego morza. Wkrótce ściągnęły buty,
pończochy i weszły do wody. Chłodne morskie fale ostro łaskotały im łydki.
Na początku maja powietrze było już bardzo ciepłe, ale Bałtyk jeszcze nie
zdążył się nagrzać. I dlatego teraz, kiedy woda zalewała bose stopy
dziewczyn, te z piskiem uciekały na piasek. Wchodziły do morza
kilkakrotnie, chcąc sprawdzić swoją silną wolę, ale za każdym razem po
kilkudziesięciu sekundach musiały wybiegać na ciepły piasek, uciekając
przed lodowatą wodą. Ostatnia ucieczka wzbudziła śmiech chłopaków,
którzy wreszcie wrócili na plażę. Oczywiście nie chcieli powiedzieć, gdzie
byli, ale z zawadiackim uśmiechem sączyli jakiś podejrzany trunek z
manierki.
— Dajcie spróbować — prosiły dziewczyny.
— Nigdy w życiu — droczyli się młodzieńcy. — No chyba że
wytrzymacie kwadrans, stojąc po kolana w wodzie.
Jeszcze raz spróbowały, ale to było ponad ich siły. Jak poprzednio z
wrzaskiem wybiegły z wody, chlapiąc przy okazji swoich towarzyszy.
Ganiając się, przekomarzając, śmiejąc i żartując, cała grupa pobiegła na
molo.
— Patrzcie, dziś 3 maja, a w mieście ani jednej polskiej flagi... - rzucił
markotnie Leszek, głośno tupiąc wojskowymi butami po drewnianych
deskach.
— Przedwczoraj te same ulice tonęły w bieli i czerwieni — dodał
„Turwid”.
— Szczególnie w czerwieni! A wszystko przebiła dekoracja domu partii...
- „Jachna” nagle posmutniała. Chłopcy próbowali ją natychmiast rozweselić.
Opowiadali swoje najzabawniejsze przygody i powtarzali zasłyszane ostatnio
żarty.
***
***
***
***
***
***
***
***
***
Już pół kilometra posuwali się leśnymi ścieżkami, ale kiedy wyszli na
szerszy dukt, zauważyli migające pomiędzy drzewami mundury. Niemal
natychmiast rozległy się pojedyncze, ostrzegawcze strzały od strony wojska.
— Poddajcie się! — zakrzyknął oficer KBW, kiedy ogień został na
moment przerwany.
— Bracia Polacy! — krzyczał na całe gardło „Lampart”. - Do kogo
strzelacie?
— Rzućcie broń i wychodźcie z podniesionymi rękami!
Przez kilka minut było spokojnie, ale kiedy partyzanci nie reagowali,
znowu rozgrzmiała karabinowa palba od strony rządowego wojska. Żołnierze
„Lamparta” z rzadka odpowiadali ogniem, lecz gdy wzmogła się strzelanina,
na rozkaz dowódcy rzucili granaty i puścili się biegiem, próbując odskoczyć
w bok. Ale tu także napotkali wrogich żołnierzy. Prowadzący partyzantów
„Amerykanin” doskoczył do pierwszej linii, jednak w decydującym
momencie zaciął mu się erkaem. Rzucił bezużyteczne żelastwo i lekko ranny
wycofał się do swoich. W strzelaninie padł trafiony „Sokół”, a „Litwin”
dostał kulę w łopatkę.
— Wracamy, tędy się nie przedostaniemy - wychrypiał „Amerykanin” do
ucha dowódcy i ponownie puścili się biegiem już ostatnią, wydawałoby się
— pustą, leśną ścieżką. Uciekali tak przez kilka minut, ciężko dysząc.
„Litwin” czuł, jak słabnie od rany, jak drętwieje mu cała lewa ręka od
postrzału. Gdy już wydawało się, że ta droga bezpiecznie zaprowadzi ich do
wyjścia z obławy, ponownie ujrzeli przed sobą żołnierzy KBW. I znowu
rozbrzmiały strzały i wezwania do poddania się. W ogniu walki padł martwy
trafiony w głowę „Ryś”, a „Litwin” odniósł kolejne rany — w miednicę i
rękę. Upadł sparaliżowany i tak został na ścieżce, zdany na łaskę i niełaskę
komunistów.
Pozostało ich jeszcze trzech: „Lampart”, „Ryszard” i „Amerykanin”. Na
moment odskoczyli od linii wojska, ale po kilku minutach spróbowali
przerwać pętlę okrążenia z innej strony. Ostrzeliwując się i rzucając granaty,
wpadli pomiędzy przyczajonych za drzewami żołnierzy. Walka trwała
krótko, a poza okrążenie wydostali się już tylko we dwóch. Adam Ratyniec
„Lampart” i Konstanty Maksymow „Ryszard” łapali ostatkiem sił powietrze
w płucach, grzęznąc w coraz bardziej podmokłej w tym miejscu ziemi.
Wydawało im się, że już są bezpieczni, że uciekli obławie. Lecz wtedy
niespodziewanie weszli pod lufy drugiej linii okrążenia. Padł martw}
„Ryszard”, a ciężko ranny „Lampart” przyczaił się w krzakach. Próbując
zapanować nad bólem, słyszał coraz bliższe pokrzykiwania żołnierzy.
Rozpoznawał ich kroki i szelest leśnej ściółki. Nie widział dla siebie ratunku.
Wyją ostatni granat i zerwał zawleczkę, a potem już tylko czekał, ściskając
mocno w dłoni śmiercionośną broń.
***
Styczeń 1951
Kochana Krysiu!
Święta przeszły mi dość wesoło, tylko w gronie kolegów. Nawet muzyka
była, ale prawie nikt z nas się nie bawił. Przeciwnie, przy muzyce każdy miał
łzy w oczach i myślą błądził wokół swoich najdroższych...
Listy to u mnie czasem wpadają jeden po drugim jak kule, a czasami dni
wloką się bez żadnej wiadomości. Myślę całymi tygodniami o Tobie,
kochanie, ale słowa jakoś nie mogą przelać się na papier tylko burzą się i
kotłują w mojej głowie jak woda w garze. Ach, gdybym tak naprawdę móc
zobaczyć się. Papierowe słowa tyle znaczą, co papierowe kwiaty na
wystawie...
***
W 1944 roku, kiedy przez Podlasie przetaczał się front i rozgrywały się
bezpośrednie walki między Niemcami a Sowietami, zginął stary Władysław
Łapiński, a na dokładkę spalił się ich rodzinny dom w Płonce-Strumiance.
Cała rodzina: matka, dwóch synów i cztery córki, musiała zamieszkać w
ocalałym od ognia chlewiku. Było biednie i często głodno, ale jakoś dawali
sobie radę w tych ciężkich czasach.
Obejście Łapińskich było ostatnie we wsi, pod samym lasem, nic więc
dziwnego, że cały czas zachodzili do nich partyzanci. Było tak za Niemca i
teraz, za komuny. Przychodził Kazimierz Kamieński „Huzar” ze swoimi
chłopcami, a siostry i bracia Łapińscy przewozili meldunki, rozkazy,
dostarczali zaopatrzenie. Byli wychowani na polskich patriotów i nie
zmieniły tego nachalne propagandowe komunistyczne gazetki, kłamliwie
nazywające partyzantów „bandytami”.
Po „wyzwoleniu” polscy żołnierze podziemnej armii początkowo nie bali
się niczego, jawnie maszerowali przez wsie, podkreślając swoją dominację na
tym terenie. Ludzie przyjmowali po kilku chłopców z lasu pod swój dach i
pomagali, jak tylko mogli, dając im gościnę i nocleg. Często bywało tak, że
gospodarze wstawali rano do obrządku, a partyzanci kładli się do ich
ciepłych jeszcze łóżek, aby złapać trochę snu. Zostawali we wsi przez dzień,
a wraz z nadejściem zmroku odchodzili w las. Zimą nocowali z domach,
latem w stodołach. Również Łapińscy, pomimo biedy, zawsze przyjmowali
polskich żołnierzy pod swój dach. Nawet psy we wsi na swoich z lasu inaczej
reagowały. Ludzie mówili między sobą: „Partyzanci idą, bo psy przyjaźnie
szczekają”. A kiedy do osady przyjeżdżało wojsko lub milicja, zwierzęta tak
ujadały i wyrywały się, że o mało łańcuchów nie pozrywały. Po wyborach i
rządowej amnestii z roku 1947 wszystko się zmieniło. W okolicy pojawiło
się więcej komunistycznego wojska, a ludzie bali się donosicieli. Również
partyzanckie grupy pojawiały się tu rzadziej i były mniej liczne.
To wówczas siedemnastoletnia Krysia Łapińska poznała Adama Ratyńca,
który w partyzantce nosił bojowy pseudonim „Lampart”. W dniu, kiedy
pierwszy raz zobaczyła Adama, w ich wsi kwaterował oddział „Huzara”. Sam
dowódca wziął ją na ręce, wyniósł do chłopców i powiedział:
— To jest siostra Franka.
Wszyscy się roześmieli, a Krysia w taki sposób została przedstawiona
całemu oddziałowi. Ale pośród tych miłych, uczynnych i religijnych polskich
żołnierzy zauważała tylko jednego. Nie wiadomo, czym Adam ją ujął. Może
ciepłym, spokojnym głosem, może błyszczącymi oczami, które rzucały iskry,
kiedy na nią patrzył, a może godnym usposobieniem? Był wysoki i szczupły,
miał czarne, lekko falujące włosy i ciemne oczy. Mundur i oficerki tylko
podkreślały jego smukłość. Kiedy Krysia zobaczyła go po raz pierwszy,
poczuła się jakby znali się od zawsze. Był dla niej najwspanialszy i idealny.
Tamto lato miało zapach leśnych spacerów i smak dojrzałych poziomek.
Kiedy Bolesława Łapińska dowiedziała się o spotkaniach z „Lampartem”,
wybuchła gniewem. Wiedziała, czym może grozić prowadzanie się z
„bandytą”. Zaklinała córkę, by przestała widywać się z partyzantem. Ale
Krysia nie porzuciła tej znajomości. Co prawda rzadziej, lecz w dalszym
ciągu spotykała się z Adamem. Pisywali do siebie listy, a ona dla niepoznaki
w korespondencji nazywała swojego chłopca „Edeczkiem”.
Siostry Łapińskie. Od lewej: Zofia i Krystyna
(zbiory Zofii Krysztopik z d. Łapinska,
J. Kułak, Ostatni zbrojni, Karta 1996, nr 18)
***
***
***
***
***
***
Kochana Krysiu!
W pierwszych słowach donoszę Ci, że jestem żyw i zdrów z Łaski Bożej.
Współczuję Ci, Kochana, że tak często myślisz o mnie. Cóż ja mogę Ci na
to poradzić...
Życie moje jest bardziej twarde i chropowate, jednak nie martwię się i
patrzę jasno w dal. Oczami nic jeszcze nie dostrzegam, je dusza wyczuwa i
widzi, że jak Bóg pozwoli przetrwać, to wszystko się ułoży. Każdy człowiek,
póki żyje, ma jakiś cel, jakiś wymarzony ideał, do którego dąży, wzdycha
sobie po cichu... Radość nie miałaby takiej ważkości, nie wywoływałaby
takiego efektu, gdyby stale było dobrze.
Kiedy byłem ostatnio na akcji, zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Byłem
zrozpaczony przeżywałem straszne chwile i gotowałem się już, by przyłożyć
broń do skroni. Już wisiała nade mną czarna chmura śmierci i niewiele
brakowało, żebym strzelił, ale wtedy pomyślałem o Tobie...
***
***
***
Dowódca 6 Wileńskiej Brygady AK Kazimierz Kamieński „Hussar” (pierwszy od lewej,
Obok niego stoją Henryka Łapińska „Tuja” i Bronisław Perkowski „Kotwicz”, 1945 r.
(Instytut Pamięci Narodowej)
***
***
***
***