Download as doc, pdf, or txt
Download as doc, pdf, or txt
You are on page 1of 12

RAMAKELI

Do Ramakeli przyjechałem późną jesienią 1983 roku. Adres tego


ośrodka Wielbicieli Kryszny znalazł Jurek, kolega, z którym ostro
przypalaliśmy gandzię. W ”Filipince” był artykuł o bhaktach ze
zdjęciami. Spakowałem więc manatki i pojechałem na farmę. Było
zimno, padał deszcz. Kiedy wysiadłem z pociągu w Ostrowach pod
Kutnem, czułem że jestem bliski celu. Całą drogę wyobrażałem sobie,
jacy są bhaktowie i jak wyglądają ich praktyki medytacyjne. Pewna
dziewczyna powiedziała kiedyś, że bhaktowie to dziwni ludzie, którzy
ciągle śpiewają Hare Kryszna i myją ręce.
Mieszkańcy wsi pokazali mi drogę i poradzili, abym wsiadł do kolejki
wąskotorowej. Długo błądziłem. Trzy albo cztery razy przechodziłem
drogą od szkoły do wsi i z powrotem, a mimo to nadal nie mogłem
znaleźć bhaktów. Za którymś razem, wiedziony intuicją, wszedłem na
podwórze na wpół zburzonej, drewnianej chaty. Przechodziłem obok
chyba z dziesięć razy, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że ktoś
mógłby tam mieszkać. Od strony podwórza dom wyglądał trochę
lepiej.

Zdjęcie 1. R3. Ramakeli. Podwórze

Spotkałem młodą dziewczynę ubraną w wielką chustę i długą


spódnicę. Wyglądała dziwacznie. Chciałem zapytać o bhaktów, ale
ona krzyknęła i uciekła w popłochu. Byłem zmarznięty i mokry.
Zapukałem do drzwi. Nic, cisza. Zapukałem ponownie. Znowu nic.
Zacząłem zastanawiać się, co robić. Wracać do domu, czy może
poszukać hotelu? Zapukałem trzeci raz. W jednym z okien pojawiła
się nikła smuga światła. Minęło jakieś pięć minut, zanim
wreszcie usłyszałem kroki. Ktoś stanął za drzwiami i czekał.
W zamku powolutku przekręcił się klucz. Drzwi odchyliły się z
chrobotem, pozostawiając wąską szparę. Po chwili rozsunęły się
szerzej, skrzypiąc niemiłosiernie. Ujrzałem postać w kapturze, z bladą
twarzą i nieruchomymi oczyma.
- Jestem Artur spod Krakowa - przemówiłem, próbując opanować
wrażenie, jakie zrobił na mnie tajemniczy mieszkaniec rudery. - Chcę
zobaczyć, czym jest Hare Kryszna. Na pewno nie będę przeszkadzał.
Chciałbym tylko przenocować i rano wyjadę.
Kamienne oczy przeszywały mnie na wskroś. Brak odpowiedzi.
Pomyślałem, że będę musiał wracać do domu - kilkaset kilometrów,
pociągiem, w głuchą noc.
- Wejdź - wycedził beznamiętnie nieznajomy, po czym zniknął w
mroku.
Teraz już nie wiedziałem, co lepsze - noc w pociągu, czy ryzyko
obcowania z tym dziwnym facetem o bladej twarzy. Ostrożnie
wszedłem do środka. Rozbłysło światło. Najpierw zobaczyłem stertę
obuwia i deskę oddzielającą część podłogi z butami od tej bez butów.
Czułem zapach zbutwiałych desek, starości i czegoś pięknego, co było
jak leśne, dzikie poziomki. Zdjąłem buty i  podążyłem za tajemniczym
osobnikiem. Przeszliśmy przez dwa długie pokoje, z których pierwszy
wyglądał na kuchnię, a drugi na świątynię. Pod ścianą stał wielki
fotel, ze zdjęciem Śrila Prabhupada. Jak się później dowiedziałem,
fotel nazywał się vyasasan i przeznaczony był dla mistrza duchowego.
Idąc za przykładem gospodarza, złożyłem przed nim pokłon. Widząc
zdjęcie Śrila Prabhupady, odetchnąłem z ulgą. Miałem teraz pewność,
że trafiłem do właściwego miejsca.
Trzeci pokój był mieszkalny. Małe okno, częściowo oszklone,
częściowo zabite tekturą, rozpalony metalowy piecyk w kącie, maty
na podłodze, krzesło i biurko pod ścianą. Na sznurkach pod sufitem
wisiały części garderoby. W pobliżu pieca było ciepło, lecz już pod
przeciwległą ścianą panował okropny ziąb. Przechodząc z pokoju do
pokoju można było doznać udaru cieplnego.
Gospodarz przedstawił się, zrzucając z ramion koc. Nazywał się
Robert, miał około dwudziestu kilku lat, był bardzo szczupły i
wyglądał na mistyka. Dał mi Bhagavad-Gitę, po czym zaczął chodzić
po pokoju, trzymając w ręku dziwny woreczek i mamrocząc coś pod
nosem. Udawałem, że nic mnie nie dziwi, ale zaintrygowało mnie
tajemnicze zachowanie Roberta.
Za oknem było już całkiem ciemno. Zrobiło mi się zimno. Ktoś
zapukał w szybę i po chwili do pokoju wszedł Tadeusz z Warszawy
(późniejszy Trinabindhu Prabhu). Potem przyjechał Janusz z Kutna,
a na końcu inicjowany bhakta o imieniu Aravinda Nabha z żoną.
Usiedliśmy w kółku. Byłem pewny, że zaczniemy medytację.
Bhaktowie jednak wyjęli jakieś dziwne instrumenty i zaczęli
wystukiwać rytm melodii. Prowadził bramin Aravinda Nabha, który
bardzo pięknie śpiewał. Pozostali bhaktowie powtarzali chórem.
Słuchałem z przyjemnością. Aravinda podał mi tamburyn, na którym
starałem się wybijać rytm na trzy, jak pozostali. Po pewnym czasie
ogarnęła mnie fala szczęścia, jakiego nigdy w życiu nie zaznałem.
Szczęście rosło i rosło, a ja kompletnie zdumiony zacząłem wpadać w
panikę. Było ono o wiele większe, niż mogłem udźwignąć. Bałem się,
że zemdleję. Z powodu intensywności emocji balansowałem na
granicy utraty przytomności. Jednak udało mi się wytrzymać, nie
pokazując niczego na zewnątrz.
Następnie Aravinda dał krótki wykład o Krysznie, Najwyższej
Osobie Boga i naszej relacji z Nim. Byłem zauroczony. O dziewiątej
wieczorem poszliśmy spać. Bhaktowie po prostu położyli się na
matach i przykryli kocami. Bhaktinki spały w innej części domu.
W nocy zmarzłem. Chłód ciągnął od podłogi, ze szpar w oknie i dziur
w ścianach. Nie mogłem zasnąć z zimna i nadmiaru wrażeń.
Zerwaliśmy się o świcie. Półprzytomny rzuciłem okiem na zegarek.
O rany, czwarta rano!
Bhaktowie błyskawicznie posprzątali pokój i pobiegli do studni by
wykapać się w lodowatej wodzie. Bez słowa skargi zrobiłem to samo.
Napełniłem wiadro wodą, w desperacji zamknąłem oczy i jednym,
zdecydowanym ruchem wylałem sobie jego zawartość na głowę. Tak
mnie wstrząsnęło, że myślałem, że wyskoczę ze skóry.
Później był program poranny, czyli Arati. Cały czas dygotałem z
zimna i w żaden sposób nie mogłem się rozgrzać. Aravinda zobaczył
to i dał mi ciepłą roboczą kufaję. Poczułem się lepiej.
Po wykładzie zjadłem pierwsze w życiu prasadam. Rozgotowana
papka z pęczaku, parzone ziółka (niesłodzone) i owoce. Nie
smakowało mi. Do gustu przypadły mi jedynie białe kulki z
rodzynkami - symplisy. Do tej pory jestem ich wielbicielem i ciągle
nie przepadam za pęczakiem.

Zdjęcie 2.R3. Ramakeli. Artur (Auttareya dasa) - Wielbiciel prasadam

W czasie jedzenia bhaktowie wytłumaczyli, że prasadam oznacza


łaskę Boga. Pożywienie zostało z uczuciem ofiarowane Krysznie
i dlatego należy zjeść wszystko, nie zostawiając nawet odrobiny.
Pamiętam, że kiedy ugryzłem spory kęs jabłka, zobaczyłem w środku
wielkiego tłustego robaka, rozglądającego się, jakby w zdziwieniu, co
stało się z jego domem. Miałem teraz poważny dylemat. Zjeść robaka,
czy nie? Z jednej strony bhaktowie nie jedzą mięsa, a z drugiej robak
był przecież ofiarowany Krysznie. Spojrzałem na bhaktów jedzących
w skupieniu i z szacunkiem. Pomyślałem, że ja także powinienem
wykrzesać więcej szacunku do prasadam. Zamknąłem oczy,
wsadziłem jabłko z jego mieszkańcem do ust i  zjadłem. Po śniadaniu
dałem Robertowi dotację w wysokości tysiąca złotych, co w tamtych
czasach stanowiło jedną trzecią mojej miesięcznej wypłaty.
Na ścianie wisiała gazetka ze zdjęciami bhaktów. Wskazałem na
jednego z nich i spytałem Aravindę, czy to jest guru. Odpowiedział, że
tak i zapytał skąd wiem. Wyjaśniłem, że czuję, że to mój mistrz
duchowy. Tak wybrałem Śri Visnupada.
Musiałem jednak wracać. Poszedłem na przystanek. Towarzyszył mi
Aravinda Nabha, który jechał do Warszawy. Zapytał, ile mantruję
rund. Nie miałem pojęcia, co to takiego. Aravinda chciał, abym wrócił
po japas (korale medytacyjne) na farmę, ale nie było już czasu.
Niedługo odjeżdżał pociąg. W ostatniej chwili dał mi namiary na co
tygodniowe spotkania bhaktów w warszawskim domu studenckim na
Falęckiej i poprosił, abym pojechał tam po korale.
Wróciłem do rodzinnego Chrzanowa. Myślami byłem cały czas z
bhaktami. Nigdy więcej nie wziąłem do ust mięsa. Przez najbliższe
miesiące jadłem tylko bułki z mlekiem i sałatą. Nie wychodziłem z
pokoju, czytałem książki i cały czas wspominałem niezwykłe
doznania w czasie pobytu wśród bhaktów. W żaden sposób nie
mogłem przypomnieć sobie melodii i słów cudownej pieśni, którą
śpiewał Aravinda Nabha. Pamiętałem tylko rytm. Wystukiwałem go,
starając sobie przypomnieć tamte chwile. Czułem przyjemność, ale
nie tak intensywną jak wtedy.
Któregoś dnia pojechałem do Warszawy po japas. Spóźniłem się na
program. Z trudnością odnalazłem bhaktów w piwnicach domu
studenckiego na Falęckiej. Zapukałem, przeprosiłem i wszedłem do
środka. Było dużo ludzi. Siedzieli na krzesłach, a przed nimi na
podłodze jasnowłosy chłopak w pomarańczowych szatach dawał
wykład. Później dowiedziałem się, że ma na imię Marici Prabhu.
Pamiętam, że mówił o duchowym i materialnym szczęściu.
Kiedy wykład się skończył, bhaktowie rozdali prasadam. Dostałem
papierową tackę, a na niej trochę warzyw, jakieś kulki i .... żarówkę.
Ta żarówka wprawiła mnie w zdumienie. Patrzyłem na ludzi co robią
ze swoimi, ale oni je po prostu zjadali. Ugryzłem bardzo ostrożnie.
Tak, jak się spodziewałem, w środku była prawie pusta, ze spiralką na
drucikach. Spiralka nie była jednak wolframowa, ale kalafiorowa.
Przesmaczna.
Po posiłku ludzie zaczęli tłoczyć się wokół stolika z broszurkami.
Kupiłem tę o Śrila Prabhupadzie i o Johnie Lenonie. Zapytałem
jednego z aktywniejszych bhaktów, Alka (późniejszy Acala Prabhu) o
korale. Alek odliczył sto osiem luźnych kulek, dodał jeszcze jedną i
wytłumaczył jak zrobić japas. Nie miałem wystarczająco pieniędzy,
wyjaśniłem więc, że dotację dałem już na farmie. Wróciłem do domu i
zacząłem mantrować cztery rundy dziennie.
Było mi bardzo ciężko przestrzegać zasad bez towarzystwa bhaktów.
Jednak w żaden sposób nie mogłem zdecydować się, aby wyjechać na
farmę, gdzie musiałbym żyć w skrajnej biedzie i wyrzeczeniu. Miałem
wtedy dwadzieścia siedem lat i wiele doświadczyłem. Od kilkunastu
lat, w każde wakacje włóczyłem się po Polsce. Czasami spałem w
namiocie, czasami na sianie, a niekiedy nawet pod gołym niebem.
Mimo to, czułem, że na dłuższą metę nie mógłbym znieść wyrzeczeń,
jakim oddawali się bhaktowie.
Mijały miesiące. Zbliżał się 1984 rok. Paląca tęsknota i pragnienie
serca wciąż pchały mnie naprzód. W końcu uczucia te stały się
silniejsze niż jakiekolwiek mentalne opory i obawy. Postanowiłem
zacząć nowe życie z bhaktami na farmie z początkiem Nowego Roku.
Ale Nowy Rok minął, a ja nie zrobiłem nic. Nie miałem siły, ani
odwagi. Moje wnętrze było polem bitwy. Trudno było mi porzucić
wszystko co znałem. Żal mi było rodziców, uczciwych, kochających,
pracujących ponad siły. Żal tego ciepła domowego i bezpieczeństwa
ich opieki. Ale jednocześnie nie mogłem być głuchy na to, co mi w
duszy grało i co wyznaczało ścieżkę przeznaczenia.
Na początku stycznia 1984 roku spakowałem manatki, pożegnałem się
z rodziną i wsiadłem do pociągu. Jeszcze tego samego dnia znalazłem
się na farmie „Ramakeli” w Ostrowach pod Kutnem.
Zdecydowanie wkroczyłem w nową erę życia.

***

Pierwsze dni były najcięższe. Cały czas powstrzymywałem się przed


powrotem do domu. Robert, do mojego przyjazdu jedyny mieszkaniec
farmy, przekazał mi wszystkie obowiązki związane z utrzymaniem
gospodarstwa, a więc pracowałem bardzo ciężko. Tydzień później
pojawiła się następna osoba, która podobnie jak ja, zdecydowała się
podjąć życie duchowe. Pamiętam jak dziś. Po ciężkiej pracy miło było
odpocząć i poczytać o Krysznie. Za oknem panował mrok i ziąb, a
rozpalony do czerwoności piecyk buzował ciepłem. Wtedy ktoś
zadzwonił. Otworzyłem drzwi. Przede mną stał szczupły, na oko
dziewiętnastoletni chłopak. Jego kurtka i spodnie wyglądały jak
uniform używany przez robotników budowlanych. Miał długie włosy i
szczupłą twarz. Przedstawił się. Wojtek z Siedlec.

Zdjęcie 3. R3. Ramakeli. Mathura Pati Prabhu i Wojtek (Wanamali Prabhu)

Zaprosiłem go do środka. Na farmę skierował go spotkany niegdyś


Marici, który powiedział mu, że łatwo znajdzie bhaktów, gdyż
mieszkają w eleganckim, nowoczesnym domu. Szukając nas, Wojtek
długo błądził po wsi. Ludzie wielokrotnie wskazywali mu naszą chatę,
ale nie mógł uwierzyć, że to ten sam dom, o którym mówił Marici.
Dopiero kiedy zrobiło się ciemno, zdecydował się zapukać do drzwi.
I tak oto było nas teraz trzech.
Bardzo chciałem zostać bhaktą Kryszny, ale było mi przy tym bardzo
ciężko. Postanowiliśmy z Wojtkiem ogolić się na łyso. W tamtych
czasach tylko recydywiści mieli ogolone głowy. Myślałem więc, że
jeśli zgolę włosy, to będzie mi wstyd pojechać do domu i w ten
sposób zostanę z bhaktami. Pamiętam jak śmiałem się z odstających
uszów Wojtka. Musiało go to zranić, ale byłem tak głupi, że tego nie
widziałem. Tak czy inaczej obaj zostaliśmy.
Wojtka przydzielono do kuchni, a mnie do pracy przy zwierzętach.

Na farmie mieliśmy jedną krowę, dwa woły i konia. Całe towarzystwo


mieszkało w oborze, w osobnym budynku, po drugiej stronie
podwórza.
Krowa nazywała się Bhumi, woły Bala i Rama, a koń Lalita.
Kiedy wszedłem pierwszy raz do obory, była strasznie brudna i
zaniedbana. Najpierw zauważyłem, że koń był bardzo nerwowy i walił
tylnymi kopytami w brzuch krowy, przywiązanej tuż za nim.
Przeprowadziłem ją w bardziej bezpieczne miejsce. Przy pierwszej
nadarzającej się okazji, okazując wdzięczność, polizała mnie wielkim,
szorstkim jęzorem.
Byłem człowiekiem z miasta – nie znałem się na krowach i  koniach.
Bałem się tej całej oborowej ferajny, a zwierzęta bały się mnie.
Dopiero po kilku miesiącach, kiedy poznaliśmy się bliżej, nawiązała
się między nami przyjaźń. Zrozumiałem, że są takimi samymi
osobami jak ja, mają tylko inne ciała. Każde z nich miało osobowość -
pewne rzeczy lubiło, a pewne nie. Każde przejawiało inny charakter,
temperament, ale wszystkie były bardzo poczciwe. Balucha - wielki,
gruby i pełen obaw. Rama, stojący samotnie z tyłu obory - szybki,
zdecydowany, otwarty. Bhumi – sprytna i pełna matczynych uczuć.
Lalita - leniwa i nerwowa. Wszystkie dzieliły jednak wspólną cechę:
z natury były bardzo proste.
Dobrze nam się współpracowało, choć nie uniknęliśmy przygód. W
oborze było tyle gnoju, że zwierzęta stały prawie pod samym sufitem.
Utrudniało to obsługę zwierząt, szczególnie pojenie. Podkasałem więc
rękawy i ostro zabrałem się do roboty. Pracowałem wiele godzin,
a pot lał się ze mnie ciurkiem. Wyrzucony gnój ułożyłem w piramidę
na podwórzu. Pościeliłem świeżą słomę, następnie napoiłem zwierzęta
i nakarmiłem śrutą z witaminami. Po jednym wiadrze na łebka. Jak
przygotować pokarm, dowiedziałem się od Roberta. Według niego
należało każdemu zwierzęciu podawać dwa razy dziennie po jednym
wiadrze napełnionym do trzech czwartych mieszaniną śruty i wody.
Wiele lat później, pracując z wołami w Santipur, zrozumiałem, że
Robert znał się na krowach niewiele więcej ode mnie. Każdy wół,
który pracował ciężko osiem godzin dziennie, dostawał około jednej
trzeciej tego, co serwowałem na jeden posiłek niepracującym
zwierzętom w Ramakeli. Nic więc dziwnego, że całe towarzystwo
oborowe było tłuste i kipiało nieograniczoną energią.
Najwięcej dokazywał koń, który wręcz tańczył na łańcuchu. Był tak
narowisty, że walił tylnymi kopytami w ścianę, aż szły iskry. Strach
było do niego podejść. Panowała zima i wszystkie zwierzęta stały w
oborze już od kilku miesięcy, a przy takim żywieniu nie były w stanie
wyładować energii.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz przyszło mi je napoić. Postawiłem
wiadro przed Baluchą, który tak się bał, że odsunął się na ile tylko
pozwalał naprężony łańcuch. Ja, w  jeszcze większym strachu
podsuwałem mu kubeł z wodą, używając długiego kija. Muszę
zaznaczyć, że Balucha w owym czasie ważył już dobrych kilkaset
kilogramów.
Karmiąc zwierzaki odkryłem, że jeden wołek, z wyglądu dosyć
młody, był przykuty łańcuchem na zewnątrz, z tyłu obory. Stał tam
samotnie nawet w największe mrozy. Zrobiło mi się strasznie żal,
więc przyprowadziłem go do obory, by zamieszkał w  towarzystwie
swoich karmicznych braci.
Nazwałem go Rama. Jednak w krótkim czasie Ramuś rozchorował się
potężnie i co chwilę kichał, smarkał i cichutko postękiwał. Byłem
bardzo zmartwiony. Nie mogłem zrozumieć, jaka jest tego przyczyna.
Później, kiedy Rama wyzdrowiał, na farmę przyjechał Aravinda
Nabha i sprawa się wyjaśniła. Otóż Rama, w przeciwieństwie do
pozostałych wołków, wychowywany był od najmłodszych lat w tak
zwanym systemie zimnego chowu, co w praktyce oznaczało, że cały
rok przebywał na zewnątrz obory i z tego względu był bardzo
zahartowany. Nie miałem o tym pojęcia. Kierowany współczuciem
przyprowadziłem go do ciepłego pomieszczenia, przerywając w
gwałtowny sposób zasady chowu, tym samym narażając Ramkę na
szok termiczny, a może nawet śmierć. Wołek bardzo cierpiał, z nosa
leciał mu ciurkiem kleisty śluz, a kłąb pokrył się cieniutką warstwą
siwego potu i piany. Trwało to kilka dni, aż wreszcie biedactwo
przyzwyczaiło się do ciepła i wszystko wróciło do normy. Od tej pory
w oborze było bardzo wesoło, gwarno i tłoczno.
Pewnego razu Rama w jakiś sposób uwolnił się z łańcucha, popatrzył
na mnie spode łba i błyskawicznie zaatakował. Wytrącił mi z ręki
widły i przygwoździł do kamiennej ściany obory. Poczułem ostry ból
pod żebrami. Zupełnie bezbronny znalazłem się w bardzo
niebezpiecznej pułapce - z przodu olbrzymi łeb woła, po bokach jego
potężne rogi, a z tyłu ściana obory.
Nieźle się wystraszyłem. Nie miałem pod ręką nic do obrony.
Zacząłem się szarpać, okładać pięściami głowę wołka, aż w
końcu z całych sił chwyciłem go za rogi i spróbowałem odepchnąć.
Dla kilkusetkilogramowego zwierzęcia, moje paniczne wysiłki nie
miały większego znaczenia, a jeśli już, to bardziej w kategoriach
zabawy niż agresji. Bałem się coraz bardziej. W pewnej chwili, w
przypływie rozpaczy walnąłem pięścią w najbardziej czuły organ
zwierzęcia – w nos. Oczy wołka zaszkliły się lekko. Widząc to,
wymierzyłem ostrą serię ciosów w to samo miejsce. Poskutkowało.
Rama cofnął się na chwilę, a ja natychmiast wyrwałem się z kleszczy
śmiertelnej pułapki i chwyciłem oburącz porzucone widły. Znów
byłem górą. Walnąłem go kilka razy styliskiem po plecach
i zagoniłem do przegrody. Tam już bez większych przygód
przyczepiłem do łańcucha. Potem poszedłem przejść się do ogrodu.
Byłem głęboko poruszony nieprzyjemną przygodą. Każdy centymetr
mojego ciała drżał nerwowo. Kiedy wreszcie uspokoiłem skołatane
nerwy, wróciłem do obory i podszedłem do Ramy. Popatrzył na mnie
wystraszonymi oczyma. Zrozumiałem, że nasza konfrontacja była
nieunikniona, gdyż w świecie zwierząt sprawy dominacji
i podporządkowania muszą być bardzo wyraźnie ustanowione. Od tej
pory w swoich relacjach ze zwierzętami ustanowiłem zasadę - żeby
zawsze i bez najmniejszej wątpliwości wiadomo było, kto jest na
jakiej pozycji. Dlatego też, kiedy później przyszło mi pracować
z wołami w Santipur, mimo że moje serce krajało się ze współczucia,
nie oponowałem, kiedy weterynarze zakładali na nos młodym wołom
żelazne pierścienie zwane koluchami, dzięki którym zawsze można
było szybko i skutecznie doprowadzić woła do porządku.
Pewnego razu Robert wyjechał na kilka dni. Wpadliśmy z Wojtkiem
na pomysł, aby wyprowadzić oborową ekipę na spacer. Chociaż
miałem stracha, wziąłem Baluchę za łańcuch i wyprowadziłem na
zewnątrz. Łańcuch obwiązywał szyję woła. Jest to dowód na to, jak
nikłe miałem pojęcie o zwierzętach gospodarczych. Teraz, po latach
opiekowania się wołami, nigdy nie wyprowadziłbym nieznanego mi
zwierzęcia bez dodatkowej linki zawiązanej w koluchu. Wtedy jednak
woły nie miały koluchów, a ja byłem kompletnie zielony. Początkowo
Balucha był grzeczny i szedł przy nodze jak pokojowy piesek. Nagle
wyskoczył pionowo w górę, wierzgnął nogami, zaryczał, po czym
pogalopował przed siebie, groźnie skacząc i wierzgając kopytami.

Rysunek 1. R3. Balucha po długim okresie postoju w oborze

Łańcuch gwałtownie wyrwany z  ręki, wyszarpnął mi kawałek mięsa z


palca. Poszła krew. W popłochu uciekliśmy do przedsionka chaty,
zatrzaskując z hukiem drzwi. Byliśmy przerażeni. Oto niezwykle
niebezpieczny byk grasował po gospodarstwie. Tak naprawdę
„niezwykle niebezpieczny” byk, po prostu spontanicznie wyrażał
radość z możliwości rozprostowania nóg. Było to całkiem normalne
po wielu miesiącach spędzonych w jednym pomieszczeniu. Ale my
o tym nie wiedzieliśmy. Baliśmy się i za wszelką cenę próbowaliśmy
zagonić go z powrotem do obory. Nie było to łatwe, ale osiągnęliśmy
swój cel, tworząc ścieżkę z rozrzuconych co kilka metrów
marchewek.
Mieliśmy setki śmiesznych, nieśmiesznych i niebezpiecznych przygód
ze zwierzętami. Na przykład, aby nakarmić całe oborowe towarzystwo
potrzebowaliśmy śrutę, wodę i siano. Siano było na strychu, woda
w studni, a kilkutonowy kopiec pszenicy na górze w pszczelarni.
Mieliśmy także jabłka w przechowalni owoców i warzywa
zakopcowane w piwnicy. Wszystko to zostało zebrane z wielkim
trudem przez poprzednią ekipę bhaktów. Oni byli pierwszą ekipą, a ja,
Wojtek i wszyscy, którzy po nas przyszli w tamtym roku
stanowiliśmy drugą. Później było jeszcze kilka następnych. W skład
pierwszej grupy wchodził Marici Prabhu, Aravinda Nabha Prabhu,
Surapala Prabhu, Vairocani Prabhu, Advaita Priya Prabhu i Mathura
Pati Prabhu. Ci dwaj ostatni, tak zwani bracia Fijałkowscy byli
właścicielami gospodarstwa. Należało ono do ich rodziny, ale
udostępnili je bhaktom. Gospodarstwo składało się z  owocowego
sadu wielkości około jednego hektara, z pasieką, dwoma budynkami
gospodarczymi i jednym „mieszkalnym”. Po za tym było też kilka
hektarów gruntu ornego przy szosie oraz pole z czarną porzeczką.
Poprzednia ekipa ciężko pracowała przed nami i później, kiedy zostali
inicjowani, odesłano ich w różne miejsca, do rozmaitych
obowiązków.
Aby nakarmić zwierzęta potrzebowaliśmy śruty. Można było ją
otrzymać przez gruboziarniste przemielenie pszenicy. Maszynę do
mielenia miał jeden z naszych sąsiadów. Pewnego razu Robert
zawołał mnie do pomocy. Poszliśmy razem na strych pszczelarni i tam
wsypaliśmy do worków po kilkadziesiąt kilogramów pszenicy.
Następnie Robert pomógł mi zarzucić je na plecy. Były strasznie
ciężkie. Znosiłem je pomalutku po schodach, a potem wrzucałem na
wóz, stojący o kilkaset metrów dalej. Kiedy było już dziesięć worków,
Robert poszedł zaprząc Lalitę. Chyba jedynie on nie bał się tego
zwariowanego konia. Lalita stawała dęba, wyrywała się, próbowała
kopać i gryźć, ale Robert był w stanie ją kontrolować. Założył jej
wędzidło i uprząż, po czym z trudem zaprzągł do wozu. Koń był w
pełni zdeterminowany, aby robić wszystko, co nie trzeba i nie robić
niczego, co potrzeba. Wcale się nie dziwię. Lalita bardzo rzadko
pracowała, a jadła za dwa robocze konie. Poza tym każdy gość na
farmie zabiegał o jej względy, wynosząc po kryjomu simplisy i inne
smakołyki z uczty. Lalita zaprzęgnięta w uprząż pokazywała
karkołomne wyczyny tylko po to, aby jak najbardziej utrudnić
współpracę. Plątała łańcuchy, rwała uprząż, wyginała dyszel, rżała,
stawała dęba, kopała i gryzła wszystko i wszystkich. Robert miał z nią
do czynienia widać nie pierwszy raz, bo równo prał ją po grzbiecie za
niesubordynację. Trwało to jakiś czas, aż Lalita przypomniała sobie o 
obowiązkach i trochę się uspokoiła. Wydawało się, że wszystko
pójdzie teraz gładko, ale były to płonne nadzieje. Lalita miała ciekawą
cechę. Posiadała tylko dwa biegi. Jeden postojowy, który właśnie nam
zaprezentowała, a drugi to pełny galop. Żadnych etapów pośrednich.
Nie wiem czy Robert o tym wiedział, ale gdy nagle wrzuciła dwójkę,
ja byłem kompletnie wstrząśnięty. Ledwie zdążyłem się chwycić
ostatniej belki wozu. Moje nogi powiewały na wietrze i cudem tylko
wczołgałem się na wóz. Robert biegł z boku, częściowo ciągnięty
przez lejce. Z wielkim trudem wdrapał się na wóz, szczęśliwym
trafem unikając wpadnięcia pod koła. Zaprzęg podskakiwał i groźnie
trzeszczał. Lalita galopowała jak szalona, nie reagując na wysiłki
Roberta, próbującego nad nią zapanować. Ja tymczasem łapałem
worki z pszenicą, które zsuwały się niebezpiecznie na krawędź wozu.
Dawno już minęliśmy nasz zakręt. Mieszkańcy wsi z pośpiechem
usuwali się z drogi. Nagle Lalita skręciła w prawo i całym pędem
wbiegła w zamkniętą, metalową bramę sołtysa. W ostatniej chwili
przerzuciła bieg na postojowy, lecz rozpędzony wóz toczył się dalej.
Zerwały się wszystkie postronki, łańcuchy i pasy, a dyszel przebił
dziurę w metalowej bramie sołtysa i z okropnym hukiem rąbnął
w ścianę domu.
Wszystko zamarło...
„I była chwila ciszy i powietrze stało, głuche, milczące jakby z trwogi
oniemiało...”
Chwilę później ktoś energicznie odsłonił firankę i sylwetka syna
sołtysa pokazała się w oknie.
- O k.....a - skomentował w czystej łacinie. Wyszedł przed dom,
spojrzał na Roberta, następnie na mnie, potem na Lalitę. Pokiwał z
niedowierzaniem głową, widząc dziurę w bramie i skruszony tynk w
ścianie chałupy.
- Jeszcze trochę, a byście mi wjechali do kuchni – stwierdził, nie
ukrywając wściekłości.
Robert zaczął przepraszać, zwalając całą winę na Lalitę i na mnie.
Powiedział, że to ja powoziłem, i że byłem pijany. Mrugał przy tym
znacząco okiem, ale mnie się to wcale nie podobało. Kiedy
zaprotestowałem, zwyzywał mnie od najgorszych, żeby w oczach
gapiów jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Syn sołtysa tylko
pokiwał głową, po czym z naszą pomocą uwolnił dyszel z bramy.
Robert obiecał, że ureguluje szkody. Następnie we dwóch zreperowali
drutami i tak już połataną uprząż, po czym zaprzęgli konia. Lalita
czuła widocznie skruchę, ponieważ bez większych niespodzianek
zawiozła nas tam, gdzie chcieliśmy. Ześrutowaliśmy pszenicę. Kiedy
wróciliśmy do domu, był już wieczór. Wyprawa zajęła nam cały
dzień. Takich ekspedycji mieliśmy jedną lub dwie w miesiącu. Prawie
zawsze przytrafiały się nam jakieś przygody. Kiedy wyjeżdżaliśmy
Lalitą na wieś, żądni sensacji ludzie wystawiali przed domy
krzesła, leżaki, taborety i niczym w teatrze wyczekiwali, co też tym
razem się wydarzy.

Muszę przyznać, że nigdy nie żyłem tak intensywnie, jak od momentu


przyłączenia się do Ruchu Świadomości Kryszny. Przedtem byłem
jedynie biernym obserwatorem tego, co narzucały konwenanse
społeczne. Moja egzystencja była szara i płaska. Nie potrafiłem
znaleźć sobie celu życia. Byłem wewnętrznie niespójny i zagubiony,
pomimo wielkiej miłości rodziców i rodzeństwa. Wiem, że bardzo
cierpieli przeze mnie. Ale dla mnie, prawdziwe życie zaczęło się
dopiero wtedy, kiedy podjąłem pierwsze, nieudolnie próby służenia
Najwyższej Osobie Boga, Śri Krysznie.

Ludzie we wsi nazywali nas różnie. Głównie „Muzułmany” lub


„Beduiny”. Podziwiali nasze zasady regulujące i determinację, ale
jeśli chodzi o stronę praktyczną, to nie mogliśmy im w niczym
zaimponować. Wszyscy we wsi chlali wódę na umór i czasami ksiądz
z ambony dawał im nas za przykład. We wsi była cukrownia, więc
o gorzałę nie było trudno.

You might also like