Do Ramakeli przyjechałem późną jesienią 1983 roku. Adres tego
ośrodka Wielbicieli Kryszny znalazł Jurek, kolega, z którym ostro przypalaliśmy gandzię. W ”Filipince” był artykuł o bhaktach ze zdjęciami. Spakowałem więc manatki i pojechałem na farmę. Było zimno, padał deszcz. Kiedy wysiadłem z pociągu w Ostrowach pod Kutnem, czułem że jestem bliski celu. Całą drogę wyobrażałem sobie, jacy są bhaktowie i jak wyglądają ich praktyki medytacyjne. Pewna dziewczyna powiedziała kiedyś, że bhaktowie to dziwni ludzie, którzy ciągle śpiewają Hare Kryszna i myją ręce. Mieszkańcy wsi pokazali mi drogę i poradzili, abym wsiadł do kolejki wąskotorowej. Długo błądziłem. Trzy albo cztery razy przechodziłem drogą od szkoły do wsi i z powrotem, a mimo to nadal nie mogłem znaleźć bhaktów. Za którymś razem, wiedziony intuicją, wszedłem na podwórze na wpół zburzonej, drewnianej chaty. Przechodziłem obok chyba z dziesięć razy, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że ktoś mógłby tam mieszkać. Od strony podwórza dom wyglądał trochę lepiej.
Zdjęcie 1. R3. Ramakeli. Podwórze
Spotkałem młodą dziewczynę ubraną w wielką chustę i długą
spódnicę. Wyglądała dziwacznie. Chciałem zapytać o bhaktów, ale ona krzyknęła i uciekła w popłochu. Byłem zmarznięty i mokry. Zapukałem do drzwi. Nic, cisza. Zapukałem ponownie. Znowu nic. Zacząłem zastanawiać się, co robić. Wracać do domu, czy może poszukać hotelu? Zapukałem trzeci raz. W jednym z okien pojawiła się nikła smuga światła. Minęło jakieś pięć minut, zanim wreszcie usłyszałem kroki. Ktoś stanął za drzwiami i czekał. W zamku powolutku przekręcił się klucz. Drzwi odchyliły się z chrobotem, pozostawiając wąską szparę. Po chwili rozsunęły się szerzej, skrzypiąc niemiłosiernie. Ujrzałem postać w kapturze, z bladą twarzą i nieruchomymi oczyma. - Jestem Artur spod Krakowa - przemówiłem, próbując opanować wrażenie, jakie zrobił na mnie tajemniczy mieszkaniec rudery. - Chcę zobaczyć, czym jest Hare Kryszna. Na pewno nie będę przeszkadzał. Chciałbym tylko przenocować i rano wyjadę. Kamienne oczy przeszywały mnie na wskroś. Brak odpowiedzi. Pomyślałem, że będę musiał wracać do domu - kilkaset kilometrów, pociągiem, w głuchą noc. - Wejdź - wycedził beznamiętnie nieznajomy, po czym zniknął w mroku. Teraz już nie wiedziałem, co lepsze - noc w pociągu, czy ryzyko obcowania z tym dziwnym facetem o bladej twarzy. Ostrożnie wszedłem do środka. Rozbłysło światło. Najpierw zobaczyłem stertę obuwia i deskę oddzielającą część podłogi z butami od tej bez butów. Czułem zapach zbutwiałych desek, starości i czegoś pięknego, co było jak leśne, dzikie poziomki. Zdjąłem buty i podążyłem za tajemniczym osobnikiem. Przeszliśmy przez dwa długie pokoje, z których pierwszy wyglądał na kuchnię, a drugi na świątynię. Pod ścianą stał wielki fotel, ze zdjęciem Śrila Prabhupada. Jak się później dowiedziałem, fotel nazywał się vyasasan i przeznaczony był dla mistrza duchowego. Idąc za przykładem gospodarza, złożyłem przed nim pokłon. Widząc zdjęcie Śrila Prabhupady, odetchnąłem z ulgą. Miałem teraz pewność, że trafiłem do właściwego miejsca. Trzeci pokój był mieszkalny. Małe okno, częściowo oszklone, częściowo zabite tekturą, rozpalony metalowy piecyk w kącie, maty na podłodze, krzesło i biurko pod ścianą. Na sznurkach pod sufitem wisiały części garderoby. W pobliżu pieca było ciepło, lecz już pod przeciwległą ścianą panował okropny ziąb. Przechodząc z pokoju do pokoju można było doznać udaru cieplnego. Gospodarz przedstawił się, zrzucając z ramion koc. Nazywał się Robert, miał około dwudziestu kilku lat, był bardzo szczupły i wyglądał na mistyka. Dał mi Bhagavad-Gitę, po czym zaczął chodzić po pokoju, trzymając w ręku dziwny woreczek i mamrocząc coś pod nosem. Udawałem, że nic mnie nie dziwi, ale zaintrygowało mnie tajemnicze zachowanie Roberta. Za oknem było już całkiem ciemno. Zrobiło mi się zimno. Ktoś zapukał w szybę i po chwili do pokoju wszedł Tadeusz z Warszawy (późniejszy Trinabindhu Prabhu). Potem przyjechał Janusz z Kutna, a na końcu inicjowany bhakta o imieniu Aravinda Nabha z żoną. Usiedliśmy w kółku. Byłem pewny, że zaczniemy medytację. Bhaktowie jednak wyjęli jakieś dziwne instrumenty i zaczęli wystukiwać rytm melodii. Prowadził bramin Aravinda Nabha, który bardzo pięknie śpiewał. Pozostali bhaktowie powtarzali chórem. Słuchałem z przyjemnością. Aravinda podał mi tamburyn, na którym starałem się wybijać rytm na trzy, jak pozostali. Po pewnym czasie ogarnęła mnie fala szczęścia, jakiego nigdy w życiu nie zaznałem. Szczęście rosło i rosło, a ja kompletnie zdumiony zacząłem wpadać w panikę. Było ono o wiele większe, niż mogłem udźwignąć. Bałem się, że zemdleję. Z powodu intensywności emocji balansowałem na granicy utraty przytomności. Jednak udało mi się wytrzymać, nie pokazując niczego na zewnątrz. Następnie Aravinda dał krótki wykład o Krysznie, Najwyższej Osobie Boga i naszej relacji z Nim. Byłem zauroczony. O dziewiątej wieczorem poszliśmy spać. Bhaktowie po prostu położyli się na matach i przykryli kocami. Bhaktinki spały w innej części domu. W nocy zmarzłem. Chłód ciągnął od podłogi, ze szpar w oknie i dziur w ścianach. Nie mogłem zasnąć z zimna i nadmiaru wrażeń. Zerwaliśmy się o świcie. Półprzytomny rzuciłem okiem na zegarek. O rany, czwarta rano! Bhaktowie błyskawicznie posprzątali pokój i pobiegli do studni by wykapać się w lodowatej wodzie. Bez słowa skargi zrobiłem to samo. Napełniłem wiadro wodą, w desperacji zamknąłem oczy i jednym, zdecydowanym ruchem wylałem sobie jego zawartość na głowę. Tak mnie wstrząsnęło, że myślałem, że wyskoczę ze skóry. Później był program poranny, czyli Arati. Cały czas dygotałem z zimna i w żaden sposób nie mogłem się rozgrzać. Aravinda zobaczył to i dał mi ciepłą roboczą kufaję. Poczułem się lepiej. Po wykładzie zjadłem pierwsze w życiu prasadam. Rozgotowana papka z pęczaku, parzone ziółka (niesłodzone) i owoce. Nie smakowało mi. Do gustu przypadły mi jedynie białe kulki z rodzynkami - symplisy. Do tej pory jestem ich wielbicielem i ciągle nie przepadam za pęczakiem.
Zdjęcie 2.R3. Ramakeli. Artur (Auttareya dasa) - Wielbiciel prasadam
W czasie jedzenia bhaktowie wytłumaczyli, że prasadam oznacza
łaskę Boga. Pożywienie zostało z uczuciem ofiarowane Krysznie i dlatego należy zjeść wszystko, nie zostawiając nawet odrobiny. Pamiętam, że kiedy ugryzłem spory kęs jabłka, zobaczyłem w środku wielkiego tłustego robaka, rozglądającego się, jakby w zdziwieniu, co stało się z jego domem. Miałem teraz poważny dylemat. Zjeść robaka, czy nie? Z jednej strony bhaktowie nie jedzą mięsa, a z drugiej robak był przecież ofiarowany Krysznie. Spojrzałem na bhaktów jedzących w skupieniu i z szacunkiem. Pomyślałem, że ja także powinienem wykrzesać więcej szacunku do prasadam. Zamknąłem oczy, wsadziłem jabłko z jego mieszkańcem do ust i zjadłem. Po śniadaniu dałem Robertowi dotację w wysokości tysiąca złotych, co w tamtych czasach stanowiło jedną trzecią mojej miesięcznej wypłaty. Na ścianie wisiała gazetka ze zdjęciami bhaktów. Wskazałem na jednego z nich i spytałem Aravindę, czy to jest guru. Odpowiedział, że tak i zapytał skąd wiem. Wyjaśniłem, że czuję, że to mój mistrz duchowy. Tak wybrałem Śri Visnupada. Musiałem jednak wracać. Poszedłem na przystanek. Towarzyszył mi Aravinda Nabha, który jechał do Warszawy. Zapytał, ile mantruję rund. Nie miałem pojęcia, co to takiego. Aravinda chciał, abym wrócił po japas (korale medytacyjne) na farmę, ale nie było już czasu. Niedługo odjeżdżał pociąg. W ostatniej chwili dał mi namiary na co tygodniowe spotkania bhaktów w warszawskim domu studenckim na Falęckiej i poprosił, abym pojechał tam po korale. Wróciłem do rodzinnego Chrzanowa. Myślami byłem cały czas z bhaktami. Nigdy więcej nie wziąłem do ust mięsa. Przez najbliższe miesiące jadłem tylko bułki z mlekiem i sałatą. Nie wychodziłem z pokoju, czytałem książki i cały czas wspominałem niezwykłe doznania w czasie pobytu wśród bhaktów. W żaden sposób nie mogłem przypomnieć sobie melodii i słów cudownej pieśni, którą śpiewał Aravinda Nabha. Pamiętałem tylko rytm. Wystukiwałem go, starając sobie przypomnieć tamte chwile. Czułem przyjemność, ale nie tak intensywną jak wtedy. Któregoś dnia pojechałem do Warszawy po japas. Spóźniłem się na program. Z trudnością odnalazłem bhaktów w piwnicach domu studenckiego na Falęckiej. Zapukałem, przeprosiłem i wszedłem do środka. Było dużo ludzi. Siedzieli na krzesłach, a przed nimi na podłodze jasnowłosy chłopak w pomarańczowych szatach dawał wykład. Później dowiedziałem się, że ma na imię Marici Prabhu. Pamiętam, że mówił o duchowym i materialnym szczęściu. Kiedy wykład się skończył, bhaktowie rozdali prasadam. Dostałem papierową tackę, a na niej trochę warzyw, jakieś kulki i .... żarówkę. Ta żarówka wprawiła mnie w zdumienie. Patrzyłem na ludzi co robią ze swoimi, ale oni je po prostu zjadali. Ugryzłem bardzo ostrożnie. Tak, jak się spodziewałem, w środku była prawie pusta, ze spiralką na drucikach. Spiralka nie była jednak wolframowa, ale kalafiorowa. Przesmaczna. Po posiłku ludzie zaczęli tłoczyć się wokół stolika z broszurkami. Kupiłem tę o Śrila Prabhupadzie i o Johnie Lenonie. Zapytałem jednego z aktywniejszych bhaktów, Alka (późniejszy Acala Prabhu) o korale. Alek odliczył sto osiem luźnych kulek, dodał jeszcze jedną i wytłumaczył jak zrobić japas. Nie miałem wystarczająco pieniędzy, wyjaśniłem więc, że dotację dałem już na farmie. Wróciłem do domu i zacząłem mantrować cztery rundy dziennie. Było mi bardzo ciężko przestrzegać zasad bez towarzystwa bhaktów. Jednak w żaden sposób nie mogłem zdecydować się, aby wyjechać na farmę, gdzie musiałbym żyć w skrajnej biedzie i wyrzeczeniu. Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat i wiele doświadczyłem. Od kilkunastu lat, w każde wakacje włóczyłem się po Polsce. Czasami spałem w namiocie, czasami na sianie, a niekiedy nawet pod gołym niebem. Mimo to, czułem, że na dłuższą metę nie mógłbym znieść wyrzeczeń, jakim oddawali się bhaktowie. Mijały miesiące. Zbliżał się 1984 rok. Paląca tęsknota i pragnienie serca wciąż pchały mnie naprzód. W końcu uczucia te stały się silniejsze niż jakiekolwiek mentalne opory i obawy. Postanowiłem zacząć nowe życie z bhaktami na farmie z początkiem Nowego Roku. Ale Nowy Rok minął, a ja nie zrobiłem nic. Nie miałem siły, ani odwagi. Moje wnętrze było polem bitwy. Trudno było mi porzucić wszystko co znałem. Żal mi było rodziców, uczciwych, kochających, pracujących ponad siły. Żal tego ciepła domowego i bezpieczeństwa ich opieki. Ale jednocześnie nie mogłem być głuchy na to, co mi w duszy grało i co wyznaczało ścieżkę przeznaczenia. Na początku stycznia 1984 roku spakowałem manatki, pożegnałem się z rodziną i wsiadłem do pociągu. Jeszcze tego samego dnia znalazłem się na farmie „Ramakeli” w Ostrowach pod Kutnem. Zdecydowanie wkroczyłem w nową erę życia.
***
Pierwsze dni były najcięższe. Cały czas powstrzymywałem się przed
powrotem do domu. Robert, do mojego przyjazdu jedyny mieszkaniec farmy, przekazał mi wszystkie obowiązki związane z utrzymaniem gospodarstwa, a więc pracowałem bardzo ciężko. Tydzień później pojawiła się następna osoba, która podobnie jak ja, zdecydowała się podjąć życie duchowe. Pamiętam jak dziś. Po ciężkiej pracy miło było odpocząć i poczytać o Krysznie. Za oknem panował mrok i ziąb, a rozpalony do czerwoności piecyk buzował ciepłem. Wtedy ktoś zadzwonił. Otworzyłem drzwi. Przede mną stał szczupły, na oko dziewiętnastoletni chłopak. Jego kurtka i spodnie wyglądały jak uniform używany przez robotników budowlanych. Miał długie włosy i szczupłą twarz. Przedstawił się. Wojtek z Siedlec.
Zdjęcie 3. R3. Ramakeli. Mathura Pati Prabhu i Wojtek (Wanamali Prabhu)
Zaprosiłem go do środka. Na farmę skierował go spotkany niegdyś
Marici, który powiedział mu, że łatwo znajdzie bhaktów, gdyż mieszkają w eleganckim, nowoczesnym domu. Szukając nas, Wojtek długo błądził po wsi. Ludzie wielokrotnie wskazywali mu naszą chatę, ale nie mógł uwierzyć, że to ten sam dom, o którym mówił Marici. Dopiero kiedy zrobiło się ciemno, zdecydował się zapukać do drzwi. I tak oto było nas teraz trzech. Bardzo chciałem zostać bhaktą Kryszny, ale było mi przy tym bardzo ciężko. Postanowiliśmy z Wojtkiem ogolić się na łyso. W tamtych czasach tylko recydywiści mieli ogolone głowy. Myślałem więc, że jeśli zgolę włosy, to będzie mi wstyd pojechać do domu i w ten sposób zostanę z bhaktami. Pamiętam jak śmiałem się z odstających uszów Wojtka. Musiało go to zranić, ale byłem tak głupi, że tego nie widziałem. Tak czy inaczej obaj zostaliśmy. Wojtka przydzielono do kuchni, a mnie do pracy przy zwierzętach.
Na farmie mieliśmy jedną krowę, dwa woły i konia. Całe towarzystwo
mieszkało w oborze, w osobnym budynku, po drugiej stronie podwórza. Krowa nazywała się Bhumi, woły Bala i Rama, a koń Lalita. Kiedy wszedłem pierwszy raz do obory, była strasznie brudna i zaniedbana. Najpierw zauważyłem, że koń był bardzo nerwowy i walił tylnymi kopytami w brzuch krowy, przywiązanej tuż za nim. Przeprowadziłem ją w bardziej bezpieczne miejsce. Przy pierwszej nadarzającej się okazji, okazując wdzięczność, polizała mnie wielkim, szorstkim jęzorem. Byłem człowiekiem z miasta – nie znałem się na krowach i koniach. Bałem się tej całej oborowej ferajny, a zwierzęta bały się mnie. Dopiero po kilku miesiącach, kiedy poznaliśmy się bliżej, nawiązała się między nami przyjaźń. Zrozumiałem, że są takimi samymi osobami jak ja, mają tylko inne ciała. Każde z nich miało osobowość - pewne rzeczy lubiło, a pewne nie. Każde przejawiało inny charakter, temperament, ale wszystkie były bardzo poczciwe. Balucha - wielki, gruby i pełen obaw. Rama, stojący samotnie z tyłu obory - szybki, zdecydowany, otwarty. Bhumi – sprytna i pełna matczynych uczuć. Lalita - leniwa i nerwowa. Wszystkie dzieliły jednak wspólną cechę: z natury były bardzo proste. Dobrze nam się współpracowało, choć nie uniknęliśmy przygód. W oborze było tyle gnoju, że zwierzęta stały prawie pod samym sufitem. Utrudniało to obsługę zwierząt, szczególnie pojenie. Podkasałem więc rękawy i ostro zabrałem się do roboty. Pracowałem wiele godzin, a pot lał się ze mnie ciurkiem. Wyrzucony gnój ułożyłem w piramidę na podwórzu. Pościeliłem świeżą słomę, następnie napoiłem zwierzęta i nakarmiłem śrutą z witaminami. Po jednym wiadrze na łebka. Jak przygotować pokarm, dowiedziałem się od Roberta. Według niego należało każdemu zwierzęciu podawać dwa razy dziennie po jednym wiadrze napełnionym do trzech czwartych mieszaniną śruty i wody. Wiele lat później, pracując z wołami w Santipur, zrozumiałem, że Robert znał się na krowach niewiele więcej ode mnie. Każdy wół, który pracował ciężko osiem godzin dziennie, dostawał około jednej trzeciej tego, co serwowałem na jeden posiłek niepracującym zwierzętom w Ramakeli. Nic więc dziwnego, że całe towarzystwo oborowe było tłuste i kipiało nieograniczoną energią. Najwięcej dokazywał koń, który wręcz tańczył na łańcuchu. Był tak narowisty, że walił tylnymi kopytami w ścianę, aż szły iskry. Strach było do niego podejść. Panowała zima i wszystkie zwierzęta stały w oborze już od kilku miesięcy, a przy takim żywieniu nie były w stanie wyładować energii. Pamiętam, kiedy pierwszy raz przyszło mi je napoić. Postawiłem wiadro przed Baluchą, który tak się bał, że odsunął się na ile tylko pozwalał naprężony łańcuch. Ja, w jeszcze większym strachu podsuwałem mu kubeł z wodą, używając długiego kija. Muszę zaznaczyć, że Balucha w owym czasie ważył już dobrych kilkaset kilogramów. Karmiąc zwierzaki odkryłem, że jeden wołek, z wyglądu dosyć młody, był przykuty łańcuchem na zewnątrz, z tyłu obory. Stał tam samotnie nawet w największe mrozy. Zrobiło mi się strasznie żal, więc przyprowadziłem go do obory, by zamieszkał w towarzystwie swoich karmicznych braci. Nazwałem go Rama. Jednak w krótkim czasie Ramuś rozchorował się potężnie i co chwilę kichał, smarkał i cichutko postękiwał. Byłem bardzo zmartwiony. Nie mogłem zrozumieć, jaka jest tego przyczyna. Później, kiedy Rama wyzdrowiał, na farmę przyjechał Aravinda Nabha i sprawa się wyjaśniła. Otóż Rama, w przeciwieństwie do pozostałych wołków, wychowywany był od najmłodszych lat w tak zwanym systemie zimnego chowu, co w praktyce oznaczało, że cały rok przebywał na zewnątrz obory i z tego względu był bardzo zahartowany. Nie miałem o tym pojęcia. Kierowany współczuciem przyprowadziłem go do ciepłego pomieszczenia, przerywając w gwałtowny sposób zasady chowu, tym samym narażając Ramkę na szok termiczny, a może nawet śmierć. Wołek bardzo cierpiał, z nosa leciał mu ciurkiem kleisty śluz, a kłąb pokrył się cieniutką warstwą siwego potu i piany. Trwało to kilka dni, aż wreszcie biedactwo przyzwyczaiło się do ciepła i wszystko wróciło do normy. Od tej pory w oborze było bardzo wesoło, gwarno i tłoczno. Pewnego razu Rama w jakiś sposób uwolnił się z łańcucha, popatrzył na mnie spode łba i błyskawicznie zaatakował. Wytrącił mi z ręki widły i przygwoździł do kamiennej ściany obory. Poczułem ostry ból pod żebrami. Zupełnie bezbronny znalazłem się w bardzo niebezpiecznej pułapce - z przodu olbrzymi łeb woła, po bokach jego potężne rogi, a z tyłu ściana obory. Nieźle się wystraszyłem. Nie miałem pod ręką nic do obrony. Zacząłem się szarpać, okładać pięściami głowę wołka, aż w końcu z całych sił chwyciłem go za rogi i spróbowałem odepchnąć. Dla kilkusetkilogramowego zwierzęcia, moje paniczne wysiłki nie miały większego znaczenia, a jeśli już, to bardziej w kategoriach zabawy niż agresji. Bałem się coraz bardziej. W pewnej chwili, w przypływie rozpaczy walnąłem pięścią w najbardziej czuły organ zwierzęcia – w nos. Oczy wołka zaszkliły się lekko. Widząc to, wymierzyłem ostrą serię ciosów w to samo miejsce. Poskutkowało. Rama cofnął się na chwilę, a ja natychmiast wyrwałem się z kleszczy śmiertelnej pułapki i chwyciłem oburącz porzucone widły. Znów byłem górą. Walnąłem go kilka razy styliskiem po plecach i zagoniłem do przegrody. Tam już bez większych przygód przyczepiłem do łańcucha. Potem poszedłem przejść się do ogrodu. Byłem głęboko poruszony nieprzyjemną przygodą. Każdy centymetr mojego ciała drżał nerwowo. Kiedy wreszcie uspokoiłem skołatane nerwy, wróciłem do obory i podszedłem do Ramy. Popatrzył na mnie wystraszonymi oczyma. Zrozumiałem, że nasza konfrontacja była nieunikniona, gdyż w świecie zwierząt sprawy dominacji i podporządkowania muszą być bardzo wyraźnie ustanowione. Od tej pory w swoich relacjach ze zwierzętami ustanowiłem zasadę - żeby zawsze i bez najmniejszej wątpliwości wiadomo było, kto jest na jakiej pozycji. Dlatego też, kiedy później przyszło mi pracować z wołami w Santipur, mimo że moje serce krajało się ze współczucia, nie oponowałem, kiedy weterynarze zakładali na nos młodym wołom żelazne pierścienie zwane koluchami, dzięki którym zawsze można było szybko i skutecznie doprowadzić woła do porządku. Pewnego razu Robert wyjechał na kilka dni. Wpadliśmy z Wojtkiem na pomysł, aby wyprowadzić oborową ekipę na spacer. Chociaż miałem stracha, wziąłem Baluchę za łańcuch i wyprowadziłem na zewnątrz. Łańcuch obwiązywał szyję woła. Jest to dowód na to, jak nikłe miałem pojęcie o zwierzętach gospodarczych. Teraz, po latach opiekowania się wołami, nigdy nie wyprowadziłbym nieznanego mi zwierzęcia bez dodatkowej linki zawiązanej w koluchu. Wtedy jednak woły nie miały koluchów, a ja byłem kompletnie zielony. Początkowo Balucha był grzeczny i szedł przy nodze jak pokojowy piesek. Nagle wyskoczył pionowo w górę, wierzgnął nogami, zaryczał, po czym pogalopował przed siebie, groźnie skacząc i wierzgając kopytami.
Rysunek 1. R3. Balucha po długim okresie postoju w oborze
Łańcuch gwałtownie wyrwany z ręki, wyszarpnął mi kawałek mięsa z
palca. Poszła krew. W popłochu uciekliśmy do przedsionka chaty, zatrzaskując z hukiem drzwi. Byliśmy przerażeni. Oto niezwykle niebezpieczny byk grasował po gospodarstwie. Tak naprawdę „niezwykle niebezpieczny” byk, po prostu spontanicznie wyrażał radość z możliwości rozprostowania nóg. Było to całkiem normalne po wielu miesiącach spędzonych w jednym pomieszczeniu. Ale my o tym nie wiedzieliśmy. Baliśmy się i za wszelką cenę próbowaliśmy zagonić go z powrotem do obory. Nie było to łatwe, ale osiągnęliśmy swój cel, tworząc ścieżkę z rozrzuconych co kilka metrów marchewek. Mieliśmy setki śmiesznych, nieśmiesznych i niebezpiecznych przygód ze zwierzętami. Na przykład, aby nakarmić całe oborowe towarzystwo potrzebowaliśmy śrutę, wodę i siano. Siano było na strychu, woda w studni, a kilkutonowy kopiec pszenicy na górze w pszczelarni. Mieliśmy także jabłka w przechowalni owoców i warzywa zakopcowane w piwnicy. Wszystko to zostało zebrane z wielkim trudem przez poprzednią ekipę bhaktów. Oni byli pierwszą ekipą, a ja, Wojtek i wszyscy, którzy po nas przyszli w tamtym roku stanowiliśmy drugą. Później było jeszcze kilka następnych. W skład pierwszej grupy wchodził Marici Prabhu, Aravinda Nabha Prabhu, Surapala Prabhu, Vairocani Prabhu, Advaita Priya Prabhu i Mathura Pati Prabhu. Ci dwaj ostatni, tak zwani bracia Fijałkowscy byli właścicielami gospodarstwa. Należało ono do ich rodziny, ale udostępnili je bhaktom. Gospodarstwo składało się z owocowego sadu wielkości około jednego hektara, z pasieką, dwoma budynkami gospodarczymi i jednym „mieszkalnym”. Po za tym było też kilka hektarów gruntu ornego przy szosie oraz pole z czarną porzeczką. Poprzednia ekipa ciężko pracowała przed nami i później, kiedy zostali inicjowani, odesłano ich w różne miejsca, do rozmaitych obowiązków. Aby nakarmić zwierzęta potrzebowaliśmy śruty. Można było ją otrzymać przez gruboziarniste przemielenie pszenicy. Maszynę do mielenia miał jeden z naszych sąsiadów. Pewnego razu Robert zawołał mnie do pomocy. Poszliśmy razem na strych pszczelarni i tam wsypaliśmy do worków po kilkadziesiąt kilogramów pszenicy. Następnie Robert pomógł mi zarzucić je na plecy. Były strasznie ciężkie. Znosiłem je pomalutku po schodach, a potem wrzucałem na wóz, stojący o kilkaset metrów dalej. Kiedy było już dziesięć worków, Robert poszedł zaprząc Lalitę. Chyba jedynie on nie bał się tego zwariowanego konia. Lalita stawała dęba, wyrywała się, próbowała kopać i gryźć, ale Robert był w stanie ją kontrolować. Założył jej wędzidło i uprząż, po czym z trudem zaprzągł do wozu. Koń był w pełni zdeterminowany, aby robić wszystko, co nie trzeba i nie robić niczego, co potrzeba. Wcale się nie dziwię. Lalita bardzo rzadko pracowała, a jadła za dwa robocze konie. Poza tym każdy gość na farmie zabiegał o jej względy, wynosząc po kryjomu simplisy i inne smakołyki z uczty. Lalita zaprzęgnięta w uprząż pokazywała karkołomne wyczyny tylko po to, aby jak najbardziej utrudnić współpracę. Plątała łańcuchy, rwała uprząż, wyginała dyszel, rżała, stawała dęba, kopała i gryzła wszystko i wszystkich. Robert miał z nią do czynienia widać nie pierwszy raz, bo równo prał ją po grzbiecie za niesubordynację. Trwało to jakiś czas, aż Lalita przypomniała sobie o obowiązkach i trochę się uspokoiła. Wydawało się, że wszystko pójdzie teraz gładko, ale były to płonne nadzieje. Lalita miała ciekawą cechę. Posiadała tylko dwa biegi. Jeden postojowy, który właśnie nam zaprezentowała, a drugi to pełny galop. Żadnych etapów pośrednich. Nie wiem czy Robert o tym wiedział, ale gdy nagle wrzuciła dwójkę, ja byłem kompletnie wstrząśnięty. Ledwie zdążyłem się chwycić ostatniej belki wozu. Moje nogi powiewały na wietrze i cudem tylko wczołgałem się na wóz. Robert biegł z boku, częściowo ciągnięty przez lejce. Z wielkim trudem wdrapał się na wóz, szczęśliwym trafem unikając wpadnięcia pod koła. Zaprzęg podskakiwał i groźnie trzeszczał. Lalita galopowała jak szalona, nie reagując na wysiłki Roberta, próbującego nad nią zapanować. Ja tymczasem łapałem worki z pszenicą, które zsuwały się niebezpiecznie na krawędź wozu. Dawno już minęliśmy nasz zakręt. Mieszkańcy wsi z pośpiechem usuwali się z drogi. Nagle Lalita skręciła w prawo i całym pędem wbiegła w zamkniętą, metalową bramę sołtysa. W ostatniej chwili przerzuciła bieg na postojowy, lecz rozpędzony wóz toczył się dalej. Zerwały się wszystkie postronki, łańcuchy i pasy, a dyszel przebił dziurę w metalowej bramie sołtysa i z okropnym hukiem rąbnął w ścianę domu. Wszystko zamarło... „I była chwila ciszy i powietrze stało, głuche, milczące jakby z trwogi oniemiało...” Chwilę później ktoś energicznie odsłonił firankę i sylwetka syna sołtysa pokazała się w oknie. - O k.....a - skomentował w czystej łacinie. Wyszedł przed dom, spojrzał na Roberta, następnie na mnie, potem na Lalitę. Pokiwał z niedowierzaniem głową, widząc dziurę w bramie i skruszony tynk w ścianie chałupy. - Jeszcze trochę, a byście mi wjechali do kuchni – stwierdził, nie ukrywając wściekłości. Robert zaczął przepraszać, zwalając całą winę na Lalitę i na mnie. Powiedział, że to ja powoziłem, i że byłem pijany. Mrugał przy tym znacząco okiem, ale mnie się to wcale nie podobało. Kiedy zaprotestowałem, zwyzywał mnie od najgorszych, żeby w oczach gapiów jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Syn sołtysa tylko pokiwał głową, po czym z naszą pomocą uwolnił dyszel z bramy. Robert obiecał, że ureguluje szkody. Następnie we dwóch zreperowali drutami i tak już połataną uprząż, po czym zaprzęgli konia. Lalita czuła widocznie skruchę, ponieważ bez większych niespodzianek zawiozła nas tam, gdzie chcieliśmy. Ześrutowaliśmy pszenicę. Kiedy wróciliśmy do domu, był już wieczór. Wyprawa zajęła nam cały dzień. Takich ekspedycji mieliśmy jedną lub dwie w miesiącu. Prawie zawsze przytrafiały się nam jakieś przygody. Kiedy wyjeżdżaliśmy Lalitą na wieś, żądni sensacji ludzie wystawiali przed domy krzesła, leżaki, taborety i niczym w teatrze wyczekiwali, co też tym razem się wydarzy.
Muszę przyznać, że nigdy nie żyłem tak intensywnie, jak od momentu
przyłączenia się do Ruchu Świadomości Kryszny. Przedtem byłem jedynie biernym obserwatorem tego, co narzucały konwenanse społeczne. Moja egzystencja była szara i płaska. Nie potrafiłem znaleźć sobie celu życia. Byłem wewnętrznie niespójny i zagubiony, pomimo wielkiej miłości rodziców i rodzeństwa. Wiem, że bardzo cierpieli przeze mnie. Ale dla mnie, prawdziwe życie zaczęło się dopiero wtedy, kiedy podjąłem pierwsze, nieudolnie próby służenia Najwyższej Osobie Boga, Śri Krysznie.
Ludzie we wsi nazywali nas różnie. Głównie „Muzułmany” lub
„Beduiny”. Podziwiali nasze zasady regulujące i determinację, ale jeśli chodzi o stronę praktyczną, to nie mogliśmy im w niczym zaimponować. Wszyscy we wsi chlali wódę na umór i czasami ksiądz z ambony dawał im nas za przykład. We wsi była cukrownia, więc o gorzałę nie było trudno.