Professional Documents
Culture Documents
03.strategia Antylop
03.strategia Antylop
Siedem lat wcześniej, rankiem, w oparach mlecznej mgły, która unosiła się
jeszcze nad bezkresem namiotów i lepianek w obozie uchodźców u stóp wulkanu
Karisimbi, we wschodnim Kongu, niejaki Leopord Twagirayezu doznał objawienia,
maszerując aleją.
Rzucił na ziemię worek mąki, który niósł na ramieniu, i pobiegł do kościoła,
wymachując rękami, przeciskał się przez tłum, by jak najszybciej tam dotrzeć.
Wszedł do baraku o glinianych ścianach podpartych pniami drzew, z dachem
pokrytym liśćmi; tylko święte obrazki wycięte z parafialnego kalendarza,
poprzyklejane na ścianach, świadczyły wyraźnie, że jest to miejsce kultu. Rzucił się
do ołtarza, by się modlić, śpiewał na całe gardło z innymi owieczkami; padł na
kolana w promieniach słońca, które tymczasem powróciło. Ale wszystko na nic, nie
udało się odpędzić wizji, ani wieczorem tego samego dnia, ani w kolejnych. Zaczął
więc rozmawiać sam ze sobą, widziano, jak głosi kazania, wspominając bagna,
maczety, strugi krwi. Zaczął publicznie oskarżać się o zbrodnie, później
przepowiadał kary przypadkowo spotkanym ludziom.
Leopord miał w obozie opinię groźnego interahamwe. Z ładownicą
przewieszoną przez pierś, z karabinem w ręku krążył między rzędami domostw,
doglądając, jak organizacje humanitarne rozdzielają oliwę i sól. Trenował też
komanda do wojny partyzanckiej na zboczach wulkanu, toteż jego niespodziewane
diatryby tak bardzo dziwiły. Ale że nie doszło z tego powodu do zwady, wszyscy
przywykli; tym bardziej że zabójstwa, o które się oskarżał, dla nikogo nie były
tajemnicą, a szalonych kaznodziejów nie brakowało w obozie.
Około dwudziestu pięciu tysięcy Hutu obozowało od szesnastu miesięcy na
równinie Masisi, ostatniej przystani wielkiego exodusu, kiedy to wiosną 1994 roku,
po zakończeniu rzezi, sunęły drogą kolumny kobiet niosących dzieci czy dobytek,
chłopcy pędzili bydło, starcy wspierali się na kijach: pospiesznie opuszczali
Rwandę w asyście dziennikarzy, fotografów, korzystając czasem z doraźnej
pomocy. Potem przebyli rzekę Sebeya pod okiem doborowych oddziałów
francuskich, by dotrzeć do Gomy, pod opiekuńcze skrzydła organizacji
humanitarnych, i wreszcie rozproszyć się po równinach i płaskowyżach Kivu.
Leopord wywodził się ze wzgórza Muyange, o dziesięć kilometrów od
Nyamaty, które opuścił z rodziną w szalonej panice, po południu 14 maja. W tym
czasie nosił już ładownicę na piersi oraz maczetę i jak inni interahamwe eskortował
rodziny podczas exodusu.
Leopord miał cztery starsze siostry w Muyange, gdzie jego ojciec posiadał
duże gospodarstwo. W szkole był miernym i posłusznym uczniem. Ale gdy tylko
zakończył naukę, zaczął się wykazywać niezwykłą energią. „Był silnym, krzepkim
chłopcem, nigdy nie chorował, pracował ponad siły i nigdy nie męczył się w polu",
opowiada jego matka, Xaverine Nyirabuseruka.
W wieku młodzieńczym rośnie, nabiera krzepy, choć nie wygląda jak osiłek.
Jednego dnia potrafi do południa obrobić rodzinne poletko, po czym zatrudnia się
do pracy na sąsiednich polach, czasem idzie na wyrąb lasu, by trochę zarobić i
potem beztrosko wydać wszystko w barze. Pracę i picie przerywa tylko w niedzielę
- jest tenorem w chórze i nigdy nie opuszcza mszy, na którą chodzi ubrany w czarny
garnitur i krawat. Wybiera jedną z najpiękniejszych dziewczyn w okolicy i po
hucznym weselu sprowadza ją do siebie. Jego sąsiadka, Melanie Mukakabera,
wspomina: „Mieszkał przy czwartej ścieżce, ja przy piątej. Widywałam go co dzień,
chodził przez pola na przełaj jak włóczęga. Co mu tam zarośla, przeszkody,
sąsiedzi. Był nieśmiały, nie był zły, ale zapalał się w mgnieniu oka".
W kwietniu 1994 roku, jak prawie wszyscy Hutu, zapisał się do partii Juvenala
Habyarimany, chociaż bez przekonania. Lecz gdy gruchnęła wieść o zamachu na
prezydencki samolot, niezwykle podekscytowany dołączył do pierwszych grup
Hutu, które zbierały się na jego wzgórzu, i „od razu znalazł się w centrum,
domagając się zemsty", mówi jego sąsiadka Melanie. Naturalnie, gdy zaczęły się
rzezie, stanął na czele grupy na rynku w Nyamacie. Później, w więzieniu w Rilimie,
tak oto opisał ten pierwszy dzień: „Wszystko wskazywało na to, że będzie gorąco.
Wziąłem maczetę i poszedłem do centrum miasta. Wszędzie biegali ludzie. Na
placu targowym zobaczyłem mężczyznę, pędził w moją stronę. Biegł ze wzgórza
Kayumby, resztkami tchu, wystraszony, myślał tylko, jak uciec... Gdy znalazł się
obok mnie, uderzyłem go maczetą w szyję, w widoczną żyłę. Odruchowo, bez
namysłu. Nawet się nie zasłaniał, upadł bez jednego krzyku, bez jęku. Nie czułem
nic specjalnego, zostawiłem go. Rozejrzałem się w koło, wszyscy zabijali; przez
cały dzień tropiłem innych zbiegów... To było męczące, ale i wciągające, jak jakaś
nowa rozrywka. Nawet ich nie liczyłem... Nie traktowałem tego poważnie i wcale
nie zauważyłem podczas tej rzezi, że może ja sam staję się zabójcą".
Później dodał: „Wtedy nie uważaliśmy już Tutsich za ludzi ani za stworzenia
Boże. Przestaliśmy widzieć świat taki, jaki jest, to znaczy jako wyraz woli Boga.
Woleliśmy się ich pozbyć. Dlatego ci z nas, którzy modlili się skrycie, modlili się
za siebie, nigdy za swe ofiary".
*
Wróćmy do obozu, w trzy miesiące po swojej wizji Leopord wciąż napomina
tłumy i bije się w piersi, w końcu w listopadzie 1996 roku oddziały Frontu
Patriotycznego wyłaniają się z nocy spowijającej jezioro Kivu, otaczają obóz i
atakują przy użyciu dział. Wybuchy powodują panikę. Tak szybko, jak uciekali z
rodzinnych wzgórz, uchodźcy wpadają w jedyny otwarty korytarz pozostawiony im
przez żołnierzy Paula Kagame, korytarz prowadzący prosto do Rwandy. I oto
ogromny orszak, który zasilają szeregi ludzi z wszystkich obozów na płaskowyżu,
naciskany od tyłu przez oddziały z Kigali, zmierza w kierunku kraju.
Zaraz po powrocie na wzgórze Mayange Leopord wraz z kompanami trafia do
miejscowego aresztu. Czeka na egzekucję, gdyż przez te dwa lata wygnania
opowieści ocalonych z bagien wyrobiły mu krwawą reputację.
Lecz już na pierwszym przesłuchaniu wszystkich zaskakuje. W przeciwieństwie
do swych pobratymców, którzy kłamią w żywe oczy i próbują się wypierać swych
win, Leopord, pod wpływem objawienia, przyznaje się do wszystkiego. Bardziej
rozmowny niż w obozie, gdzie wyrażał skruchę przed rozbawioną gawiedzią,
opowiada prokuratorom o obławach, podaje nazwiska, opisuje proces
przygotowań, ze wszystkimi szczegółami, nie uchyla się od odpowiedzi, nie
próbuje nikogo wybielać.
Dlaczego właśnie on? Dlaczego w tej zmowie kłamstwa, amnezji i milczenia
otwiera śluzy pamięci? Dlaczego nie kalkuluje jak jego koledzy? W recenzji
powieści Jonathana Littella Łaskawe, Claude Lanzmann zwraca uwagę na pewną
sprzeczność. Bohater, Max Aue, członek ss - który „wypowiada się potoczyście na
dziewięciuset stronach, ten człowiek, który już nie wie, czym jest wspomnienie,
pamięta absolutnie wszystko... Przemawia jak księga, jak wszystkie historyczne
książki, które przeczytał Littell..." - w niczym nie przypomina esesmanów z krwi i
kości, których Claude Lanzmann na próżno próbował skłonić do normalnego
mówienia, gdy kręcił swoje filmy. Amerykański historyk Christopher Browning w
pasjonującym eseju Des hommes ordinaires (Zwykli ludzie) opisuje w jeszcze
bardziej precyzyjny sposób, jak policjanci z regimentu hamburskich rezerwistów,
odpowiedzialni za wymordowanie i deportację dziesiątek tysięcy Żydów do Polski i
Rosji, nie mogą mówić o swych zbrodniach. Skąd zatem bierze się gadatliwość
Leoporda? Czy podważa ona tezę Christophera Browninga o wręcz witalnej
potrzebie negacji, z jaką mamy do czynienia u nazistowskich zbrodniarzy? Czy
potwierdza wyjątek Maksa Aue? Mało prawdopodobne, gdyż kontekst, w jakim
mówi, i sama natura jego pełnych skruchy opowieści są, jak to później ujrzymy,
nieporównywalne. Dość, że opowiada i powtarza wszystko, gdy tylko
przesłuchujący zażąda, mówi nawet więcej i nikt nie potrafi go już powstrzymać.
W Rilimie powiedział: „Są tacy, którzy próbują okazywać żal, ale drżą przed
prawdą... Ja już w obozie w Kongu pierwszy raz poczułem, jak serce mi się ściska.
Modliłem się z nadzieją, że znajdę ulgę, ale bez skutku. Modliłem się, śpiewałem,
ale na końcu był wstyd. Zacząłem więc głośno żałować, nie przejmując się kpinami
kolegów. W więzieniu wyznałem całą prawdę. Wyszła ze mnie sama. Odtąd za
każdym razem, kiedy ktoś mnie poprosi, wypływa tak samo...".
Powtarza swe wyznania na procesie, zeznaje przed wieloma sądami, opowiada
przybyszom z zagranicy, których ściągnęła jego sława. Współpraca z wymiarem
sprawiedliwości pozwala mu uniknąć śmierci, więcej, zamienia ją na karę siedmiu
lat więzienia, niższą od wyroków towarzyszy z celi. To go nie uspokaja, jego
wyznania zmieniają się w niewyczerpany potok skruszonych słów, choć i wtedy nie
obywa się bez incydentów.
Na przykład jak wówczas, gdy wyszedł z więzienia, by dać świadectwo
prawdzie podczas pierwszego posiedzenia gaęaęy w wiosce w jego rodzinnych
stronach. Podłączono mikrofony, tłum czeka. Leopord wchodzi na podium w
różowym więziennym uniformie, wypinając pierś jak herold czy heros, pewny
swego sukcesu. Ku jego zdumieniu rozlegają się krzyki i obelgi, przerywając mu
już na wstępie. Okrzyki nienawiści Tutsich z powodu jego zbrodni, krzyki Hutu z
powodu jego zdrady. Leopord wraca do zakładu, zbity z tropu, a jednak bardziej niż
kiedykolwiek zdeterminowany.
Nieco później wyjaśnił: „Trudno prosić o przebaczenie z więzienia. Kiedy
wyjdę i zamiast z przebaczeniem spotkam się z szaloną wściekłością, nie okażę
złości. Powiem ludziom: «Cóż, przebaczenie to teraz wasza sprawa, jest po waszej
stronie, macie do tego prawo, zrobicie z nim, co chcecie. Ja mogę poczekać. Wrócę
do życia, które na mnie czeka, nie będę wam złorzeczył»".
Ani szok tej pierwszej burzliwej konfrontacji na rodzinnych wzgórzach, ani
groźby współwięźniów, czekających na proces, nie przekonały go, że powinien
milczeć. Przeciwnie, z pomocą kolegi, który lepiej niż on włada piórem, spisuje w
szkolnym zeszycie szczegóły zbrodni. Sporządza listy, wpisuje nazwiska swych
ofiar, daty i miejsca głównych ekspedycji, podkreśla podwójną kreską czyny swych
kompanów, ilu kto ma na koncie.
Gdy wraz z Pio, Pancraceem, Alphonse'em i innymi członkami bandy
opuszcza fortecę, ośmiela się dyskretnie wrócić na swe wzgórze. Żona rzuciła go
dla nieco mniej kłopotliwego rolnika. Sam uprawia rodzinną działkę, a że to mu nie
starcza, dorabia jako drwal i węglarz w lasach eukaliptusowych, wieczorem gasi
pragnienie w barze.
Evariste Niyibizi, radny gminny w Muyange, który zna Leoporda od dziecka,
opowiada: „Nie czuł swej własnej siły, niczego nie taił. Kiedy proszono go, żeby
pomógł w polu czy zaśpiewał, nie zwlekał ani chwili, kiedy go proszono, żeby
zabijał, robił tak samo, podobnie było z jego wyznaniami: oskarżać, pić, wypalać
węgiel, do wszystkiego przykładał się bardziej niż inni i wykazywał największy
zapał".
Prowadzi wspólne gospodarstwo z sąsiadką Bazizane Nyiradende, z ludu Twa,
której rodzina także wypala węgiel drzewny. To bywalczyni spelunek w Nyamacie,
gdzie strumieniami leje się urwagwa. Epickie sceny z życia tego stadła zostawiają
niezatarte wspomnienie w dzielnicy, bowiem kochankowie szarpią się po nocach,
tak jak w dzień razem pracują, a wieczorem piją na umór.
W gminie zbierają się pierwsze komitety gaęaęy. Zeznania ocalonych, którzy
często nie byli naocznymi świadkami mordów, są nieprecyzyjne, a zabójcy i ich
krewni kłamią, toteż komitety cenią sobie wyczerpujące relacje Leoporda, który z
entuzjazmem raz jeszcze wchodzi w rolę bezlitosnego oskarżyciela. Czy to grożąc
publicznie matce, że ją zadenuncjuje, czy stając przed sędziami, lub też na targu i w
barze. „Ludzie mówili, że Leopord chodzi od baru do baru i wszystko opowiada",
stwierdza Marie-Louise Kagoyire. „Kiedy się upił i był zamroczony, groził innym
pijakom, że ich wyda, jeśli nie dostanie butelki mutziga, najdroższego piwa",
poświadcza Melanie Mukakabera i dodaje: „A jednak, Bóg mi świadkiem, nikt nigdy
nie zarzucił mu, że składa fałszywe świadectwo albo się przechwala".
Właśnie to niepokoi i przeraża jego byłych kompanów od maczety. Zwłaszcza
trzech najpierw próbuje go udobruchać, potem padają groźby. Leopord wymienia
ich nazwiska w zeznaniach złożonych przed radcą Ćvaristeem. „Często przychodził,
bo czuł, że jest w niebezpieczeństwie. Mówił, że jest pewien, iż wkrótce go
zamordują, bo słyszał, że wielu kolegów źle mu życzy. Ci trzej byli bardziej
natarczywi od innych. Niejaki Sebutura zaproponował mu stado dorodnych kóz,
potem zaczął się odgrażać, niejaki Misigaro oferował niebagatelną sumkę,
Nzaramba też niezwykle nalegał. Ten ostatni jest najbardziej niebezpieczny,
ponieważ dużo może, wykłada na uniwersytecie w Kigali i boi się o swoją pozycję".
Wieczorem 15 września 2004 roku Leopord wraca z targu. W moudougoudou
zaczepia go sąsiad i proponuje butelkę primusa, żona Leoporda, Bazizane, wola go
na obiad, z ich podwórza słychać głośną pijacką kłótnię. Bazizane ucieka,
wzburzona, do domu swego brata, ale Leopord rusza za nią. Słychać dwa wystrzały,
Leopord osuwa się na ziemię. Kula przebiła skroń, druga serce, w środku ciemnej
nocy - czuć rękę zawodowca.
Zaniepokojona matka wybiega na podwórze i oskarża synową, „ale przede
wszystkim rozgląda się za szkolnym zeszytem, wcześniej przeze mnie
skonfiskowanym", stwierdza radca Ćvariste, który zjawia się na miejscu dwie
minuty przed nią.
Ponieważ często się bili i kłócili się na kilka minut przed zabójstwem, również
zapewne dlatego, że Bazizane jest z Twa i jest alkoholiczką, trafia na pół roku do
więzienia, po czym zostaje uniewinniona. Trudno sobie wyobrazić, uznali śledczy,
by zdołała w biegu, pijana, wycelować z karabinu w swego towarzysza.
Przesłuchują dwóch rolników i pracownika uniwersytetu, na których skarżył się
wcześniej Leopord. Dwaj pierwsi zostają aresztowani, potem zwolnieni z braku
dowodów, trzeci ma murowane alibi.
Jeśli nie oni, to kto? Czyżby zamordował go krewny jednej z ofiar Tutsi,
którego oburzała jego wielka sława i przechwałki zabójcy/donosiciela/pijaka? A
może zastrzelił go jakiś Hutu, któremu zagrażał? Czy to zabójstwo na zlecenie
jednego z notabli lub bogatego kupca, wykonane przez jakiegoś byłego policjanta
albo żołnierza? Z braku dowodów radca Ćvariste włożył akta do szafy pełnej spraw
nigdy nierozwiązanych. „Jednak - powiada - to Tutsich zasmuciła wieść o
zabójstwie, gdyż wiele się spodziewali po kolejnych rewelacjach Leoporda podczas
posiedzeń gaęaęy. Wciąż oczekują nowych rewelacji. Za to Hutu urządzali istne
bachanalia, śpiewali, zamawiali szaszłyki i całe skrzynki primusa, by uczcić to
wydarzenie".
Co myślą o tym koledzy z bandy, z którymi polował na bagnach, a potem
dzielił zbiorową celę w Rilimie? Na przykład Pancrace Hakizamungili, który
przyjeżdża tego ranka rowerem na targ, by sprzedać worek manioku i śmiejąc się z
tego pytania, odpowiada: „Cóż, Leopord okazał się niezwykle skuteczny w
zabijaniu. Chciał być równie skuteczny w gadaniu i oskarżaniu. Wszystko, co
mówił, było prawdą, opowiadał dokładnie, szczegóły się zgadzały. Ale kto mógłby
to znieść? To była diabelska prawda. Naród chce się teraz pojednać i to była
przesada".
W Kayumbie
Marie-Louise Kagoyire:
„Zostałam wydana na śmierć, chybiła, ale czułam, jak krąży wokół, czułam
jej dotyk. Później straciła swą wagę. Jest mniej przejmująca, bardziej naturalna.
Wcześniej, gdy chwytała kogoś na wzgórzu, to był wstrząs. Ale że w czasie rzezi
widzieliśmy tylu martwych, dziś nie jest już tak dotkliwa. Jeśli serdeczny przyjaciel
czy przyjaciółka umiera, jestem zbulwersowana. Jeśli jest to ostatni starzec z rodu,
jestem zasmucona. Ale nie wystraszona, nie. Na pogrzebach nie odczuwamy już
lęku jak kiedyś".
Berthe Mwanankabandi:
„Na bagnach nie było litości dla zmarłych. Nie myślało się o tym, żeby ich
pochować. Było ich zbyt wielu. Te trupy prawie nie przypominały nam już żywych,
ich nagość poruszała nas w okropny sposób. Nie urządzaliśmy pogrzebów
nieszczęśnikom, którzy zostali ścięci. Nazywaliśmy ich nieszczęśnikami. Śmierć
była codziennością, towarzyszyła nam od rana do wieczora, tak że nie
przejmowaliśmy się już trupami. Jeśli nadarzyła się okazja, można było rzucić
trochę błota na zwłoki znanej osoby, na przykład krewnego. Ale gdy chodzi o
innych, zbyt nam się spieszyło, by się nimi zajmować.
Rzecz jasna, wcześniej, kiedy nie wiedziałam jeszcze, co to ludobójstwo, zbyt
mocno bałam się śmierci, by spojrzeć jej prosto w twarz, była zbyt niezwykła.
Przychodziła na wzgórze co dwa czy trzy lata po kogoś i towarzyszyliśmy mu z
płaczem aż do grobu.
Pod koniec masakry miałam już za sobą tyle spotkań z nagimi i gnijącymi
trupami, tyle ich widziałam w wodzie obok różnych moich kryjówek, przez tyle
przeskoczyłam, że śmierć nie robiła na mnie żadnego wrażenia. To znaczy nie
zwracałam już najmniejszej uwagi na tajemnicę śmierci. Wieść o zgonie sąsiada
specjalnie mnie nie wzruszała.
Tak było całe lata po czasach ludobójstwa. Grzebało się zmarłych byle jak, nie
kopiąc głęboko, nie zbierając kwiatów, nie zakładając odświętnej sukni. Czuliśmy
się uwolnieni od śmierci. Później obcokrajowcy przyszli nam z pomocą.
Członkowie akcji humanitarnych nauczyli nas znów szanować szczątki naszych
bliskich zabitych na bagnach, skłonili, by ich szukać, myśleć o nich jak o
normalnych zwłokach. Mieliśmy znów chodzić w orszaku pogrzebowym, okazywać
ludzkie uczucia, urządzać ceremonie. Namawiali nas do tego, jakby się bali, że na
zawsze zobojętniejemy na przerażający majestat śmierci.
Czasem sen wiedzie mnie znowu na bagna. Raz jeszcze widzę wszystkich tych
zakrwawionych, leżących w mule ludzi. Widzę we śnie rodziców, młodsze siostry,
znajomych. Widzę żyjących, którzy przypominają tych zmarłych. Wydaje się to tak
zwyczajne, czuję taki spokój. To dobrze. Jestem z nimi, a oni śpią słodko jak
umarli. Straszliwy lęk czeka mnie po przebudzeniu, lęk czy żal, jakbym właśnie
wróciła ze świata zmarłych".
Angelique Mukamanzi:
„Ścigano mnie jak zwierzę, ale znów jestem człowiekiem. Moja ludzka natura
każe mi patrzeć w przyszłość. Dlatego pamięć czasem mnie oszukuje. Oddala złe
myśli, by dać mi chwilę wytchnienia, sortuje wspomnienia i odrzuca zbyt ciążące
smutki. Nie chce obracać się stale wokół życia na bagnach i to jest normalne.
Jeśli je panu opowiem, na pewno czegoś zabraknie. Tylko ci, którzy zginęli
tropieni jak zwierzyna, mogliby się ośmielić sięgnąć do tych wspomnień i
opowiedzieć, jak naprawdę wyglądało życie ludzkiej zwierzyny łownej".
Francine Niyitegeka:
„Śmierć przestała być dla mnie straszna, nie czekam na jej przyjście, ale się jej
nie boję. Śmierć daje także wytchnienie. Na bagnach widzieliśmy, jak nagle martwi
uwalniają się od gróźb, gonitwy, a zwłaszcza od maczet. Widzieliśmy spokojne
trupy, można im było zazdrościć tego spokoju, ale chowaliśmy się nadal, bo nie
sposób było zaprzestać unikania śmiercionośnych ciosów. Strach przed maczetą i
cierpieniem przewyższał strach przed śmiercią. Wybiegając z kryjówki rankiem,
skakało się przez trupy, żeby się tylko ukryć, i nikt nie myślał, żeby ich pochować.
Wieczorem, po powrocie, byliśmy zbyt zmęczeni, żeby w ogóle myśleć.
Teraz wielu ludzi chce nadrobić stracony czas. Pogrzeby są bardziej uroczyste
niż przed ludobójstwem. Widać pewne zmiany, ludzie organizują to teraz inaczej,
zwłaszcza ci, którzy byli w Europie, gdzie są piękniejsze orszaki i groby. Albo ci,
którzy oglądają pogrzeby na filmach w telewizji.
Gdy jestem na pogrzebie, nie odczuwam już niepokoju. Kiedy czas mi się
dłuży, rozmawiam albo żartuję z kolegą. Ale gdy składają w Miejscu Pamięci kości
ofiar z dziewięćdziesiątego czwartego, znalezione na przykład w rowie, wtedy
naprawdę czuję drżenie serca.
Zabójcy osaczyli mnie pod papirusami. Wyrwali mi synka z ramion. Ścięli go i
rzucili do wody. Dostałam maczugą w głowę. Kiedy się ocknęłam, brakowało mi
łez, żeby płakać, i słów, żeby się pocieszać. Nie potrafiłam się już nawet smucić.
Mój mały został ścięty. Bolała mnie głowa. Na bagnach nawet w duchu nie
zadawaliśmy sobie już pytań. Tylko jedno: czy jutro będzie wielka obława? Czy
zetną mnie jak jego? Pytania o bieżące troski, że się tak wyrażę. Próby zrozumienia,
co się właściwie dzieje, tworzenia filozoficznych konstrukcji, myślenie o wstydzie
czy rozpaczy matki, która wydaje dziecko maczetom zabójców, to się nie zdarzało.
Śmierć i strach w nas nasłuchiwały w ciszy i nie pozwalały nam zadawać
pytań. Trupy z bagien nie były zmarłymi, do jakich przywykliśmy".
Berthe Mwanankabandi, w kilka miesięcy później:
„Życie na bagnach, bez żadnej sensownej myśli o życiu i śmierci,
przeskakiwanie co rano przez stare trupy, a co wieczór przez nowe, zaludnia głowę
wspomnieniami, które nie mają końca. Te nagie ciała wydane na pastwę czasu,
poćwiartowane ciała starych kobiet, młodych dziewcząt i wszystkich innych, to był
prawdziwy koszmar.
Tak, można opowiadać o zmarłych, dawać świadectwo, mówić szczegółowo o
pościgach i ucieczkach, o krzykach i strachu. Ale nie można opowiedzieć o śmierci,
bośmy jej przecież uniknęli.
Ocalonemu brakuje czegoś ważnego, by mógł zdać sprawę z czasów
ludobójstwa. Można mówić o wszystkim, co się widziało i słyszało: ciosy, upadki,
ostatnie szepty, leżące wszędzie trupy.
Jednak o śmierci możemy mówić tylko w sposób pośredni. Mogę powiedzieć:
widziałam tę osobę całkiem nagą, gnijącą w błocie, słyszałam śmiechy zabójców,
krzyki nieszczęśnicy, słyszałam nawet, jak żelazo rozcina jej mięśnie. Ale uczucia
nieszczęsnej kobiety na widok maczety, to jak patrzy w oczy zabójcy, jej nieme
słowa, gdy upada ścięta, co myśli, kiedy ją rozbierają czy gwałcą - o tym nie wolno
mi powiedzieć słowa. Zmarli odeszli ze swymi sekretami, których tylko ich zwłoki
pozwalają się domyślać.
Opowiadanie nie przywróci im życia, ponieważ nie możemy pokonać ich
śmierci. To tylko sposób na to, by przywrócić im godność i okazać uczucie. By jak
najlepiej uszanować ich pamięć, a gdy zdarza się okazja, pokazać, jak ich cenimy.
Właśnie dlatego tak ważne jest dla mnie, by opowiadać o ekspedycjach śmierci
wtedy, kiedy nas proszą, w rocznicę wydarzeń, kiedy zmarli stają się bezimienni: na
przykład podczas kwietniowej żałoby czy posiedzeń gaęaęy pod drzewem, albo gdy
zjawi się obcokrajowiec, jak pan.
Podczas przypadkowych spotkań nie ma mowy o tym, by w sposób naturalny
mówić o zmarłych, to znaczy naprawdę otwarcie i szczerze; a przecież tak dobrze
znanych i ukochanych zmarłych należy przywołać w pierwszej kolejności, by
opowiedzieć o ludobójstwie".
Sylvie Umubyeyi:
„To oczywiste, że śmierć nie jest już dla mnie tym samym, co kiedyś. Nie
przeraża mnie już tak, jak powinna. Przed masakrą zbyt bałam się śmierci, by
ośmielić się choćby zbliżyć do trumny. Teraz, gdy słyszę o czyimś odejściu, idę do
szpitala lub na cmentarz i mówię sobie: cóż, był chory, przyszedł jego dzień, jego
czas już się skończył, umarł. Przestała być to dla mnie delikatna sprawa, śmierć
utraciła metafizyczny wymiar. Gdy słyszę pieśni liturgiczne, gdy widzę odświętnie
ubranych ludzi w kondukcie pogrzebowym, kiedy wychwalają osobę zmarłego, nie
czuję żadnego wzruszenia. Niecierpliwię się. Widzieliśmy ciała, które rozbierano,
psy zjadające trupy, dziewczyny, które gniły z kijem między nogami. Byli częścią
pejzażu, jak drzewa i cała reszta. Ludobójstwo zabiło świętość śmierci w Rwandzie.
Śmierć mnie już nie przeraża. Myślę sobie: skoro mam tam pójść, to pójdę.
Mówię to całkiem szczerze. Chyba że miałabym być ścięta maczetą. Tak, boję się
maczet. Gdy widzę rolnika z maczetą na ramieniu, wpadam w panikę. Ale nie boję
się umrzeć, przeciwnie, właśnie na to czekam".
*
Innocent Rwililiza:
„To, że nie możemy pochować zmarłych, nie miało żadnego znaczenia. Nie
czuliśmy żalu, nie mogliśmy tracić na to czasu, musieliśmy biec. My też byliśmy
kandydatami do śmierci i wiedzieliśmy dobrze, że wkrótce będziemy tacy sami jak
oni. Godziliśmy się z faktem, że nie możemy okazać im żadnych ludzkich uczuć i że
nikt nie będzie w stanie zrobić więcej dla nas, gdy przyjdzie nasza kolej.
Rozumieliśmy, że nasza śmierć nie będzie miała większego znaczenia, tak jak
ostatnie dni życia. Zdarzało nam się jeść tuż obok trupa, spać pod tym samym
krzakiem. Odczuwaliśmy pewien lęk, że nie zajmujemy się zmarłymi jak zwykle,
ale wtedy to było normalne.
Na samym początku trapiło mnie to, ale nie za bardzo; wielu zmarłych nie
znałem albo znałem ich niezbyt dobrze. Dziś nie mam już żadnych wyrzutów
sumienia. Gdybym natknął się na ciało żony czy rodziców, może mówiłbym o tym
inaczej. Czasem, gdy z jakimś przyjezdnym idę do Miejsca Pamięci, patrzę na
czaszki leżące rzędami na półkach i sam się dziwię, że zwracam uwagę na
szczegóły, na przykład na uzębienie. Jak gdybym bezwiednie próbował rozpoznać
czaszkę żony czy syna, którzy zostali ścięci w kościele.
Berthe mówi prawdę, są fakty i uczucia, które jesteśmy w stanie opisać, i inne,
o których tylko zmarli mogliby opowiedzieć, gdyby tutaj byli. To coś, czego nie
wolno nam opisywać w ich imieniu. Dlaczego? Gdyż tylko oni odczuli ludobójstwo
w całej rozciągłości, że się tak wyrażę. Mówić za tych, którzy odeszli, jest rzeczą
niemożliwą, ponieważ każdy na własny sposób opowiada o swych doświadczeniach.
Marie-Louise tak, Berthe inaczej, Jean-Baptiste w jeszcze inny sposób. Zmarli
mieliby swój własny sposób opowiadania, zupełnie odmienny, gdyż mówiąc,
trzymaliby śmierć za rękę.
Na przykład zmarły, który prosił o łaskę, a zabójca odmówił, czy inny, który
patrzył, jak na jego szyję spada fatalny cios, i poczuł strugę krwi lub wydał ostatnie
tchnienie, leżąc nagi w błocie, albo wypowiedział słowa, których nigdy wcześniej w
życiu nie wymówił, on opowiedziałby śmierć do ostatnich granic i postawił kropkę.
Jednak na ogół ocaleni mogą mówić o ludobójstwie z przyzwoleniem
zmarłych, zawsze to podkreślając. Ponieważ zmarli żyją w naszych opowieściach.
Są martwi dla żyjących, ale dla ocalonych nigdy nie zniknęli, chodzi mi o to, że
jakaś silniejsza więź łączy ich z ocalonymi niż z innymi ludźmi. Słuchają nas,
zsyłają szczęście lub nieszczęście. Wspomnienie mojej pierwszej żony Rose i
naszego dziecka przydaje zawsze godności moim słowom".
Jean-Baptiste Munyankore:
„Pod koniec straciłem na bagnach całą moją rodzinę. Zostałem z parą
sąsiadów, z którymi uciekałem od początku, był to pewien stary nauczyciel,
podobnie jak ja, i jego żona. Ukrywaliśmy się we troje, razem szeptaliśmy i
wymienialiśmy spojrzenia w ukryciu. Wieczorem dołączały do nas ich dzieci,
przynosząc żywność wygrzebaną na opuszczonych polach. A my, jako starsi,
udzielaliśmy im rad.
Pewnego dnia jego żona została zabita metr od mojej kryjówki. Słyszałem
żądanie pieniędzy, wołanie o litość, ciosy. Nie odezwałem się, nie podniosłem oczu,
niczego nie widziałem. Dopiero po ich odejściu spojrzałem na kobietę, nagą, we
krwi i błocie.
Zostaliśmy z tym panem we dwóch. W ciągu dnia chowaliśmy się w tych
samych kryjówkach, a nocą szliśmy na wzgórze, by się przespać. Różniliśmy się
bardzo, ja byłem optymistą, on wielkim pesymistą, uzupełnialiśmy się w ten sposób.
Spaliśmy bok w bok. Rozmawialiśmy na leżąco, nigdy nie patrząc sobie w twarz.
Jeden spoglądał na prawo, drugi na lewo, wypatrywaliśmy niebezpieczeństwa ze
wszystkich stron i zarazem unikaliśmy wzroku drugiego. Wspominaliśmy ściętych
za dnia i to, w jaki sposób zginęli. Zastanawialiśmy się, czy in- kotanyi nadchodzą,
wymienialiśmy słowa otuchy.
Co wieczór żegnaliśmy się, na wypadek gdybyśmy mieli nie spotkać się
następnej nocy. Patrzyliśmy na siebie tylko wtedy, gdy rozlegały się w dali pierwsze
wystrzały zabójców, by razem zerwać się na nogi. Leżąc w kryjówce,
wpatrywaliśmy się w wodę, dobrze wiedząc, że nasze spojrzenie może przyciągnąć
wzrok zabójcy, nie chcieliśmy też patrzeć na siebie z tym przerażeniem w oczach.
Spoglądaliśmy na siebie tylko w chwili, gdy wychodziliśmy już z papirusów.
Powoli stawaliśmy się jedną osobą. Po śmierci jego młodszego brata, który miał
zostać ministrem w Kigali, ten pan zaczął szybko podupadać na duchu. Któregoś
dnia, w gąszczu papirusów, wstał, zaczął skakać i biec, nie zważając na
interahamwe. Ścięto go, gdy uciekał, a ja nie ruszyłem się z miejsca. Zostałem sam,
ale nadal powtarzałem słowa, które sobie szeptaliśmy.
Niczego nie można było zrobić dla zmarłych. Jednak czasem, kiedy masakry w
ciągu dnia nie były tak straszne i wracaliśmy na spokojne wzgórze, układaliśmy
ostrożnie zwłoki na skraju bagna i lekko przysypywaliśmy je liśćmi. Nie było ich
wiele.
Wieczorem, kiedy ludzie jeszcze dogorywali, czasem modliliśmy się razem z
nimi, żeby przyjęto ich w niebie. Próbowaliśmy się z nimi żegnać. Pamiętam słowa
siostrzeńca i siostry, także innych, których nazwiska zapomniałem. Na przykład
moja siostra powiedziała: «Gdy odejdę, weź moje dzieci, są twoje».
Konający dzielili się na dwie kategorie, w zależności od charakteru. Zdarzali
się tacy, którzy krzyczeli ze strachu przed śmiercią, błagali interahamwe lub padali
jak martwi, zanim zostali zabici. Tak bardzo bali się śmierci, że zanosili się
krzykiem, nim otrzymali pierwszy cios maczetą, przyciągając w ten sposób uwagę
zabójców.
I odwrotnie, byli tacy, którzy umierali spokojni, dodając innym otuchy.
Mówili: «Do widzenia, nie poddawajcie się, dla mnie to już koniec, ale wy nadal
uciekajcie». Dzielni starcy oddawali ducha, mówiąc, że wreszcie znajdą
wytchnienie, że chcieliby nam choć trochę ulżyć. Zdarzali się i tacy, którzy chcieli
popełnić samobójstwo. Mówiliśmy im, by wytrzymali do dnia śmierci, ale nie
chcieli już słuchać.
Pamiętam dwóch starszych ludzi, których opuściła odwaga, byli głusi na nasze
wezwania. Widzieli, że wielu młodych poległo i że wkrótce nikt nie będzie już
mógł przynieść im jedzenia. Myśleli, że zostaną pozbawieni wsparcia, czuli się
pokonani przed ostatecznym ciosem, bali się skończyć jak żebracy. Nie chcieli
narażać się na drwiny i wyzwiska ze strony zabójców, prosić o łaskę, by ścięli ich
za jednym zamachem. Tłumaczyli nam, że mają dość upokorzeń. Wypili butelkę
skoncentrowanego środka owadobójczego i skonali w cierpieniach. Inny starzec nie
chciał któregoś ranka opuścić domu, by ukryć się na bagnach. Powiedział: «Nie
będę już czołgał się w błocie, zostaję tutaj». Siadł na krześle, spokojny, patrząc na
pole jak dawniej. Wieczorem był już ścięty, nadal tkwił nieruchomo na krześle.
30 kwietnia nadeszła straszliwa obława. Wieczorem zabójcy zostawili na
bagnach tyle trupów i ludzi w agonii, że tym, którzy czołgając się, docierali do
brzegu, wydawało się, że też są trupami. Zewsząd słychać było krzyki konających.
Nie czuliśmy się już naprawdę żywi, choć pełzaliśmy w błocie.
Nie odczuwam żalu, że nie pochowałem wtedy zmarłych jak należy. Śmierć
utraciła swoją tajemnicę. Nic tylko biegaliśmy, chowaliśmy się, odpoczywali. Chcąc
po prostu przeżyć, nie czuliśmy już szacunku do niczego, a zwłaszcza do śmierci.
Nie było już godności i prawdziwego smutku. Widząc co dzień tak wiele śmierci,
tak wiele zgnilizny, trudno było wierzyć w prawdy z katechizmu.
Dzisiaj śmierć znormalniała. Kiedy ktoś umiera, jestem smutny, wkładam
garnitur i płaczę jak inni".
Eugenie Kayierere:
„Nigdy nie widziałam, jak kogoś ścinają, nie było czasu, by patrzeć, biegło się
zbyt szybko. To działo się za plecami. Słyszałam i wyczuwałam ciosy, lecz nigdy
nie byłam świadkiem.
Jednak niektórzy leżeli jeszcze żywi i błagali, pokazywali nogi i ręce obcięte
maczetą, wołali do biegnących, ale nikt nie śmiał się zatrzymać, bo trzeba było
uciekać. Czasem skakało się przez konających. Chcieli, żeby ich dobić, żeby ich
napoić. Prosili o zioła łagodzące ból. To było niemożliwe.
Wieczorem, gdyśmy się znów spotykali, ci, którzy na nieszczęście nie byli
jeszcze martwi, szeptali czasem: «Dobij mnie, ulżyj w cierpieniu». Przykrywaliśmy
umierających gałęźmi, ale nikt nie był w stanie zadać ostatecznego ciosu. Można
było wlać im w usta parę kropel wody i szeptać słowa otuchy, to wszystko.
Ścigano nas, biegaliśmy całymi dniami, czuwaliśmy w bezsenne noce, potem
cierpieliśmy przez całe lata, to fakt. Ale nasza niedola zatrzymuje się u bram
śmierci. To, co jest za tą bramą, należy do umarłych.
Opowiadać o tym, w jaki sposób zmarli byli traktowani, ścinani w straszny
sposób, byłoby dla nich hańbiące. Opowiadać w szczegółach, jak rozbierano ich do
naga czy okaleczano, jak wili się na ziemi czy jak prosili o łaskę i krzyczeli,
wymiotowali i krwawili, to byłoby dla nich upokarzające. Trzeba być dobrym dla
zmarłych, szanować ich intymność. Opowiedzieć, co się samemu przeżyło, zgoda.
Ale nie to wszystko, co przeżyli inni, zwłaszcza zmarli".
*
Elie Mizinge:
„Na bagnach Nyamwizy papirusy bardziej czuć było śmiercią niż mułem. To
jedyna rzecz, która nam przeszkadzała, ale nie na tyle, żeby nas wystraszyć i
powstrzymać rękę z maczetą. Czuliśmy odór, nie śmierć. Prawdę mówiąc, śmierć
prześladowała mnie tylko w celi.
My, zabójcy, nie zapominamy żadnego z naszych fatalnych występków.
Istnienia, które odebraliśmy, stoją w naszej pamięci szeregiem. Ci, którzy twierdzą
inaczej, to kłamcy. W więzieniu przypomniałem sobie zabitych na mokradłach i
pomyślałem: ściąłeś tylu ludzi, teraz twoja kolej. Za każdym razem, kiedy
pomyślałem o trupach na bagnach, drżałem ze strachu, bardziej niż podczas ataku
malarii. Później mnie ułaskawiono i strach zniknął. Poczułem się uleczony".
lgnace Rukiramacumu:
„Trupy tak szybko gniły, że nie poznawaliśmy tych, których wcześniej
dopadliśmy. Spotykało się śmierć prawie na każdym kroku, a jednak nigdy nikt nie
myślał o własnej czy o śmierci swych bliskich. Stawała się czymś powszednim i
nierzeczywistym zarazem, nie zwracaliśmy na nią uwagi. W czasach ludobójstwa
ani razu nie pomyślałem, że któregoś dnia może przyjść także po mnie.
Prawdę o ludobójstwie przechowują zabójcy, którzy ją zniekształcają i starają
się ukryć, oraz umarli, którzy ją ze sobą zabrali".
Alphonse Hitiyaremye:
„Chociaż zabiłem tylu ludzi i widziałem wielu innych, którzy zabijali, śmierć
nie porusza mnie bardziej niż kiedyś. Jeżeli teraz mnie przeraża, to jedynie dlatego
że omal nie umarłem, kiedy byłem w Kongu. W czasach rzezi nie myślało się o
strachu przed śmiercią. Właśnie to wydaje mi się czymś niezwykłym.
Ocalonemu wydaje się, że śmierć wciąż go ściga. Ktoś spojrzy na niego
krzywo albo usłyszy krzyk i zaraz odskakuje na bok. Nam to także przeszkadza. A
zabójca, gdy wróci na swe pole, nie czuje się prześladowany, nawet przez smród
śmierci, z którym się na co dzień spotykał".
Krzyk ptaków
Jego ziemia przez wiele lat leżała odłogiem, więc Innocent Rwililiza, nie
mogąc sobie poradzić w pojedynkę, postanowił powierzyć uprawę parceli na
wschodnim stoku wzgórza Kibungo Marthe Mukashumbie, kobiecie Hutu
porzuconej przez męża. Ta, szczęśliwa, że trafia jej się taka gratka, doprowadziła
do ładu stary dom o ścianach z gliny i słomy, zamieszkała tam z szóstką swoich
dzieci i zaczęła harować jak wół, i to dosłownie: karczować pole, orać, siać.
Dziś droga dzieli te dwa hektary na dwa pola: w górnej części rośnie fasola, a
w dole młoda, kwitnąca plantacja bananów ciągnie się aż do niewielkiego lasku,
wyznaczającego granice parceli. Innocent i Marthe, zadowoleni ze współpracy,
planują założenie plantacji krzewów kawowych, które uprawiało się w regionie
przed czasami ludobójstwa.
Pewnego popołudnia gawędziłem na tej nowej plantacji bananów z ojcem
Boniface'em, z dala od niedyskretnych uszu owieczek tego księdza z Kibungo,
człowieka trochę bojaźliwego. Nagle pojawiła się gromada dzieciaków. Najmniejsi,
trzy czy czteroletni, niosą dwulitrowe plastikowe butelki, najwięksi
dwudziestolitrowe kanistry, prawie tak ciężkie jak oni. To pora czerpania wody -
wychodząc ze szkoły, dostrzegli cysternę na skraju pola i natychmiast przybiegli.
By się od nich uwolnić, obiecujemy, że jeśli pozwolą nam spokojnie porozmawiać,
odwieziemy ich później ciężarówką wraz z zapasami wody.
W dwie godziny później wracamy na drogę i, ku memu wielkiemu zdziwieniu,
dzieciaki wciąż siedzą dookoła pojazdu, milczące i nieruchome, nie do końca
pewne intencji białego, z kanistrami i butelkami u stóp. Wszyscy boso, niektórzy
tylko w majtkach, swetrze czy skrawku materiału na biodrach, kilka dziewcząt
ubranych w szkolne sukienki. Na mój znak rzucają się szturmem do cysterny,
pomagając sobie nawzajem napełnić naczynia.
Gdy tylko samochód rusza, słyszę nieznany mi szczebiot: coś w rodzaju chóru
czy symfonii śmiechów. Patrzę przez tylną szybę, stoją i kucają przy burcie,
trzymając się, czego mogą, radośni, promienni, wybuchają śmiechem, chichoczą,
parskają, szczerzą zęby. Nigdy nie zbliżyli się tak bardzo do muzungu, nigdy nie
jechali samochodem, wielu taka okazja nie zdarzy się przez lata, gdyż nikt w
Kibungo nie posiada auta, a teraz jadą. Cieszą się, rozkoszują wstrząsami,
podmuchami wiatru, warkotem silnika i intonują pieśni, francuskie szkolne
wyliczanki lub kantyczki, śpiewają wszystko, co tylko znają.
Oczywiście zjeżdżamy z drogi, która pnie się prosto do wioski, na inną,
równie wyboistą, oplatającą wzgórze. Wznosi się, to znów opada, znika wśród
drzew, których gałęzie smagają pasażerów, omija jakiś pień, rwie się nagle, gdy
wkracza na nią stado bydła. Z tyłu śpiewy na całe gardło i śmiech, ramiona
wzniesione w triumfalnym geście pozdrowienia, kierowanym do ludzi wracających
z pól.
Gdy zapadł zmierzch i dotarliśmy na górę, rozeszli się do domów, ciągnąc za
sobą naczynia. Kiedy po raz ostatni patrzyli na ciężarówkę, mimo mroku szczęście
rozjaśniało ich oczy.
Centrum Kibungo rozpościera się na płaskim szczycie wzgórza, ciągnie
wzdłuż drogi, która pnie się po stromym zboczu od strony rzeki, po czym rozwidla
się i schodzi bądź na prawo, łagodnie, w kierunku Nyarunazi i N'taramy, aż do
wyasfaltowanej już szosy do Nyamaty; bądź w lewo, w stronę bagien i domów Pio
oraz Fulgence'a, a także Alphonse'a, o wiele dalej, w tropikalnej dżungli.
Nikt już prawie nie mieszka w centrum Kibungo, bowiem Tutsi, którzy niegdyś
w większości je zajmowali, postanowili wyprowadzić się do moudougoudou, gdzie
czują się lepiej wśród swoich, jedni blisko drugich. Ich stare, mniej czy bardziej
zdewastowane domy służą teraz za składy czy stodoły. Natomiast Hutu wolą
mieszkać na swych polach, tam gdzie zawsze żyli, bliżej swych upraw, z dala od
sąsiadów, nim oni także zostaną zmuszeni, by przenieść się do moudougoudou.
Kibungo budzi się więc w pierwszych promieniach słońca wśród odgłosów
zwierząt: niecierpliwe porykiwanie krów w zagrodach i tych, które mają więcej
szczęścia i stadem przemierzają centrum, kierując się w stronę pastwisk w buszu.
Beczenie kóz - nie słychać szczekania, w Afryce psy nie pracują i niewiele jedzą - i,
rzecz jasna, gwar ptaków osiadłych (turaki, kolibry, suimangi) i przelotnych
(wikłacze, bociany, jaskółki). Chmary ptaków, z ulgą, czy też niepokojem
witających odradzający się dzień, które na drzewach, w zaroślach, pod okapami
wydają się teraz prawdziwymi mieszkańcami tego miejsca.
Jeśli nie liczyć pijaków, którzy nocą padli gdzieś pod domem, i
przemykających pasterzy, zawsze w łachmanach, bo stale ocierają się o kolczaste
gałęzie i nie chcą zwracać uwagi na bogactwo swego pracodawcy, pierwszymi
ludzkimi istotami wyłaniającymi się o świcie są kobiety. Układają niemowlęta w
cieniu na zwiniętych w gniazdo pagnes, wyciągają maszyny do szycia, wypuszczają
drób. Rozkładają na klepisku kawałki materiału, by później długimi żerdziami
rozbijać na nich fasolę. Stawiają pod ścianą worki pełne manioku, by na żarnach
zetrzeć go na mąkę, rozpalają ogień...
Mężczyźni idą na pola i wracają rowerem lub pchając drewniane taczki.
Przewożą pęki bananów do fermentacji urwagwy, otwierają stolarnię czy warsztat
mechaniczny, włączają prądnicę na mazut, zerkają na niebo i niepokoją się o
pogodę jak wszędzie na świecie, tyle że tu szybują w górze metafizyczne lęki przed
możliwą karą.
Przed ósmą napływają zewsząd czeredy uczniów, dziewczynki na niebiesko,
chłopcy w strojach khaki, i idą w stronę dawnego trójkąta kolonialnego: trzech
budynków z wypalanej cegły: szkoły, kościoła i merostwa, otaczających kamienisty
plac, na którym chłopcy przez cały dzień grają w piłkę. Najsilniejsi roszczą sobie
wyłączne prawo do tej szkolnej, skórzanej, która fruwa między grupami graczy,
ściągającymi tu od wschodu do zachodu słońca, podczas gdy mniejsi używają piłek
ze związanych sznurkiem liści bananowca. Mali wirtuozi uprawiają żonglerkę, na
widok której łowcy głów z naszych szkółek piłkarskich otwieraliby szeroko usta ze
zdumienia.
Natomiast dorośli nie chcą korzystać z prawdziwego boiska, położonego
nieco dalej na skraju drogi, choć jest porośnięte trawą i ma pełnowymiarowe
bramki, było to bowiem miejsce zgromadzeń uczestników obław. Na przykład Pio:
uwielbia futbol, grał nawet w więzieniu, kiedy nie było epidemii. W niedzielę
zdarza mu się zejść do Nyamaty, żeby obejrzeć w telewizji derby Kigali, ale tutaj
już nie gra. Wymawia się pracami w swoim nowym domu, by nie powiedzieć
wprost, że nie ośmiela się grać.
Jean-Damascene, ocalony z bagien, również nie zakłada już korków, od kiedy
przeniesiono go do szkoły podstawowej w Kibungo, a przecież zawodowe kluby ze
stolicy składały mu kuszące propozycje, jeszcze gdy grał w obronie Bugesery
Sport. Zadowala się sędziowaniem meczów dzieciarni. Dzięki młodym, przybyłym
z daleka graczom, których skuszono wysokimi premiami, i staraniom kilku
dynamicznych notabli - przedsiębiorcy Eugenea Higiro, pielęgniarza Dede-
Leonarda, dyrektora więzienia Muligo - na stadionie w Nyamacie w niedzielę
drużyna Bugesera Sport znów raduje tłumy.
Ale w Kibungo nikt nie ma już ochoty na wspólną grę.
Po południu powoli napływają ludzie i centrum się ożywia. Wrócili z pól, byli
w domu coś zjeść, zmienić ubranie i zamierzają spędzić tutaj resztę dnia. Uprzejma,
wesoła Fifi właśnie teraz otwiera swój bar i uzupełnia zapasy urwagwy, ikigage,
primusa i mutziga, czasem nawet kanyangi, zakazanego bimbru, destylowanego z
urwagwy.
Elegancka Francine otwiera swój lokal w weekendy. Gości tam zwłaszcza
hodowców, przyjaciół jej męża Theophilea, który nie przestaje tyć, od kiedy, z
powodu braku dyplomu, odebrano mu mandat radnego i musiał zająć się bydłem.
Ci, którzy przychodzą tu na primusa, piją w środku, ci, którzy w większym gronie
zamawiają urwagwę, siadają na ławach na zewnątrz; inni krążą, czekają, aż jakiś
sąsiad wyciągnie w ich stronę butelkę.
Nie ma dnia, by lgnace, nie bacząc na swoje sześćdziesiąt pięć lat ciężkiej
pracy w polu, nie przebył pięciu kilometrów buszu, które dzielą jego dom od
centrum. Nie potrafi już usiedzieć w domu jak kiedyś. A przecież mieszka w
cudownym miejscu, na końcu ścieżki ginącej wśród dzikiej roślinności.
Jego wielki murowany dom kryty beżową dachówką, którą kładzie się na
warstwie trzciny, jak w wielu domach Hutu w regionie Gitaramy, jest wciąż
świadectwem dawnego dostatku, mimo spękanych ścian i innych oznak pobytu w
więzieniu jego właściciela. Stoi w cieniu umunzenze na szczycie wzgórza Nganwa,
wysoko ponad rzeką Akanyaru, ponad wieloma hektarami upraw na stromym
zboczu. Rozciąga się stąd jeden z najpiękniejszych widoków w regionie.
Za polem, wyplewionym z maniakalną troską, na którym jak dzień długi
pracuje jego żona, a czasem jeden czy dwóch najemnych pracowników, czerwoną
ziemię zbocza przecinają koryta wyschniętych potoków i porastają krzewy usiane
żółtym kwieciem. Niżej jasna zieleń plantacji bananów i bardziej seledynowa palm,
a dalej czarne plamy, ślady pożaru torfowiska. I wreszcie fascynujący ogrom
bagien, przecinany niewidocznymi stąd i prawie nieruchomymi zakolami rzeki
Akanyaru i rozpościerający się niczym morze liści aż po mglistą zaporę gór.
Rano słońce rzuca skośne olśniewające blaski na tę paletę zieleni. Po południu
miażdży ją rozedrganym światłem. Wieczorem, kiedy spada za grzbiety, roznieca
pomarańczową żółć, po czym topi równinę w dziwnym, różowym blasku. Ten
bezmiar papirusów, nenufarów, trzcin i kimbazi, krępych wodnych drzew, w
deszczowe dni wygląda jeszcze inaczej, pod szarym niebem i prawie grafitową
czernią obłoków nad górami.
Łatwo zrozumieć argument, jaki Ignace wysuwał na swoją obronę,
stwierdzając, że z racji podeszłego wieku nie musiał co rano dołączać do
ekspedycji w Kibungo. On, tak jak paru jego dawnych sąsiadów, mógł udać się do
roboty wprost z domu i tropić Tutsich, nie nadkładając drogi.
Na podwórzu jego domu rozbrzmiewa koncert kolibrów, słychać też, z
sąsiedniego domu, krzyki jego córek, gdy naprzykrzają się nowej żonie Ignacea.
Ale gdy schodzi się nad wodę, rozbrzmiewają śpiewy innych ptaków, klangor
flamingów czy śmiechy turaków, którym odpowiadają świsty koczkodanów,
pochrząkiwania dzikich świń i inne nieznane dźwięki.
W tym cudownym pejzażu można się zapomnieć. Czasem nie sposób się
nadziwić, że posłużył za dekorację jednej z najstraszniejszych rzezi ostatniego
stulecia. Przychodzą na myśl obrazy Claudea Lanzmanna z filmu Sobibór, sielskie
widoki lasów, w których dziś nie ma już nawet śladu po tamtym obozie. Zdarza się
też, że po raz tysięczny stawiamy sobie pytanie, jak rzezie mogły trwać całe siedem
tygodni, na tak otwartej przestrzeni, na równinie doskonale widocznej z wszystkich
okolicznych wzgórz i gór, z nieba, z samolotu czy helikoptera, a żadna ONZ-
owska, burundyjska czy francuska armia nie wystrzeliła ani jednego pocisku, by to
wszystko przerwać.
Powracają wówczas pytania bez odpowiedzi, które stawiamy bez końca a
propos Zagłady. Dlaczego w Niemczech poddanych dywanowym nalotom lotnictwa
aliantów, które zamieniały w gruzy obszary przemysłowe i miasta, ani jeden pocisk
nie spadł na doskonale widoczną linię kolejową, przecinającą polskie i niemieckie
kartofliska, jedną z tych, którymi z całej Europy ściągały bydlęce wagony do
sześciu obozów Zagłady? Lub czemu żaden z osiemdziesięciu pięciu konwojów
wiozących francuskich Żydów do owych obozów nie doznał uszczerbku, nie było
aktów sabotażu francuskiego ruchu oporu, który wykoleił przecież lub
unieruchomił dziesiątki pociągów przewożących amunicję, żywność, oddziały
wojska, a czasem więźniów politycznych? Dlaczego nie zaatakowano żadnego
pociągu na dworcu czy w szczerym polu, by dzięki partyzanckiej akcji uwolnić
stłoczonych w wagonach Żydów, a zarazem zyskać istotną wiedzę o trwającym
właśnie procesie eksterminacji?
lgnace wydaje się najbardziej tajemniczy ze wszystkich członków bandy. Nie
sposób wyczytać myśli z jego pomarszczonej twarzy, wiecznie kpiącego, czy wręcz
szyderczego uśmiechu. Jest chytry, nieraz cyniczny, lecz czasem także zadziwiająco
szczery, gdy mówi o masakrach i o sobie samym, na przykład gdy przed czterema
laty powiedział nam w Rilimie: „Prawda... nie warto wyznawać jej przed sądem,
przed ludźmi ani przed samym sobą. Nawet w głębi duszy gorzej jest wspominać
niż zapomnieć. Dlatego próbuję milczeć przed samym sobą. Przyjdzie czas na
prawdę o tych sprawach wykraczających poza zwykłe zbrodnie".
Innocent Rwililiza sądzi, że właśnie lgnace jest najgorszy ze wszystkich, że to
największa zakała. Jest mniej agresywny w stosunku do Josepha-Desire Bitero,
który był jego przyjacielem aż do czasu pierwszych ekspedycji, a potem, jako szef
interahamwe, wkroczył na czele swych oddziałów do kościoła, gdzie zabito jego
żonę i dziecko. Innocent instynktownie odsuwa się od Ignace'a, kiedy tłumaczy
naszą rozmowę, zapewne z powodu wspomnień z dzieciństwa, sądzi bowiem, że
lgnace uosabia wrodzoną i odwieczną nienawiść Hutu do Tutsich. Nie znam go tak
dobrze, ale nie uważam, by był gorszy od innych.
Uciekając przed głodem z regionu Gitarama, Ignace osiedlił się w latach
siedemdziesiątych w Kibungo, najpierw pracował jako murarz, potem karczował
ziemię. Dobrze mu szło i szybko się wzbogacił. Jako jeden z pierwszych rozpoczął
uprawę tytoniu i kawy, co w owych czasach było ryzykowne; niestrudzony w polu,
twardy w interesach, szorstki dla rodziny, nie oszczędzał żony, synów ani
najemnych pracowników. Już wtedy znany był ze swego trudnego charakteru,
budził lęk i zazdrość. Opowiadają, że w niedzielę zjawiał się w Kibungo w porze
mszy, w garniturze w prążki z kieszeniami pełnymi banknotów, kupował parę
kurczaków albo kazał sobie zabić koźlę, które zabierał do domu i dawał żonie,
żeby je upiekła. Obżerał się potem do wieczora, wypijając całe litry urwagwy.
Był też bohaterem licznych skandali. Ignace nigdy nie przepuścił okazji, by w
barze prowokować Tutsich, grozić im, przepowiadać rychłą apokalipsę. Tą
niechęcią do Tutsich przesiąknął w młodości, gdyż przez trzydzieści lat żył pod
panowaniem mwami Tutsi, na jałowym polu, i jak wielu z jego pokolenia, obwiniał
królów Tutsi o upokarzającą biedę, której się nie zapomina.
Dziś narzeka bardziej niż inni, drwi z udawanej skruchy swych kamratów i
nadaje najmłodszemu synowi imię Habyarimany, bo nie przeszkadza mu jego
reputacja. Z nonszalancją i lekką ironią chodzi teraz z pasterskim kijem Tutsich,
hoduje dwie krowy ankole i ich cielęta w zagrodzie za domem, nie waha się usiąść z
butelką w dłoni na ławie u Fifi i napić się z grupą ocalonych. Z rezygnacją
rozpamiętuje swój los, złorzeczy tym, którzy doprowadzili do klęski.
Któregoś dnia wygłosił takie słowa: „Mówiliśmy sobie, że działamy na rzecz
Dobra, rzecz jasna dobra Hutu. Teraz czas wytyka nas palcem za Zło, które
wyrządziliśmy Tutsim. Klęska zmieniła dobrych patriotów w najgorszych
zbrodniarzy. Oto, czym jest Historia. To wielki błąd, gdy nie usłyszysz, kiedy puka
do drzwi".
Poniżej jego pola, gdy przedrzemy się przez trzciny, trafimy na ujście
niewielkiego potoku do rzeki Nyabarongo. W oparach nad wodą zdaje się tam
unosić Akonakamashyoza, wysepka znana z mitologicznych opowieści, którą
Rwandyjczycy umieściliby chętnie na hipotetycznej trasie turystycznej wokół źródeł
Nilu.
Na razie po płaskiej tafli wody suną czarne barki. Hodowcy Tutsi popychają je
długimi żerdziami zagłębionymi w mule, a na pokładzie piętrzą się góry
wydobytego z wody pokarmu dla łakomych krów, ryczących na brzegu. Mogą to
też być rybacy Hutu, którzy oddają ryby czekającym na nabrzeżu żonom, by
uwędziły je i sprzedały na targu w Kibungo.
Odbywa się on późnym popołudniem, w głębi głównego placu. Prócz
nielicznych warzyw z ogródków, pomidorów czy dyń, które ceni się tak samo nisko
jak ryby - mięso albo nic, jak mówią w Afryce - można tam znaleźć woreczki soli,
świece i plastikowe butle z oliwą. Nie ma tu nic, co mogłoby wyjaśnić tak tłumne
zbiegowisko, chyba że muzyka: kongijskie soukous płynące z postawionych na
ziemi radiomagnetofonów. Jest to targ Hutu, krąży tu młodzież w koszulkach z
naszytym napisem Diarra, Ronaldinho, Cisse, pośród chłopek i ich mężów. Wielu z
nich niedawno wypuszczono z więzienia w Rilimie, nie pozwalają sobie na śmiechy
czy tańce.
Tutsi gromadzą się na drugim krańcu placu, z dala od muzyki, są bardziej
milczący, ale tak samo nie stronią od szklanki. Stada zwierząt wracają z pastwisk i
przemierzają osadę, by dotrzeć na polany, gdzie będą czekać na świt pod okiem
małych pasterzy. Z dala dobiega echo gruchania synogarlic i nawoływania kukułek,
gdyby pójść dalej, można by usłyszeć całą faunę bagien.
W Kibungo, leżącym o dwieście kilometrów od równika, na wysokości tysiąca
czterystu metrów, noce zapadają wcześnie i są chłodne, a w środku pory deszczowej
wilgotne i zimne. U Fifi zapalają się lampy naftowe, a Francine wystawia na
podwórze kosze z węglem drzewnym. Butelki alkoholu krążą wolno, stan lekkiego
upojenia nakłada się na znużenie po całym dniu pracy.
Niektórzy wybierają tę chwilę, by wrócić do siebie i odpocząć. Inni korzystają
z okazji, by zjawić się dyskretnie i w ciemności wmieszać w tłum, jak Rose, mama
Adalberta. Niepocieszona po ucieczce syna gdzieś na przedmieścia Kigali, a może
wściekła na ludzi, którzy ją wciąż oskarżają, w ciągu dnia prawie już nie opuszcza
swego pola.
Rozmawia się o pastwiskach, ale ton głosu może się zmienić, gdy mowa o
drzewach wyciętych bez wiedzy właściciela czy o kosztach kształcenia dzieci, w
ogóle nie dyskutuje się jednak o wydarzeniach z przeszłości. To także czas małych
szantaży i wielu przemilczeń.
To niesprawiedliwe
Powiedzieć ocalonym: „Interesujecie nas także teraz, kiedy udało wam się
przeżyć". Zatrzymać się na chwilę, spotykać z ludźmi i opisywać perypetie tych,
którzy starają się zacząć wszystko od nowa, tych, którzy próbują iść naprzód, a
nawet uciekać w przyszłość, tych, których ogarnia niepokój, opowiedzieć o ich
lękach, rozterkach. Opisać, jak zachowują się w obecności innych, jak za każdym
moim pobytem inaczej opowiadają o sobie, zwracać uwagę na to, w jaki sposób
wspominają, i wyobrazić sobie ich wspomnienia.
Z nadejściem nocy od razu pojawia się przyjemny chłód i zalega cisza. Pył
znów opada z powietrza na ziemię. Siedząc na schodkach przed domem Marie-
Louise, z butelką primusa w dłoni, patrzę, jak po drugiej stronie ulicy strażnicy
zaczynają obchód stacji benzynowej.
Drzemią przez cały dzień, wsparci o ścianę gdzieś w kącie, za drzwiami albo w
cieniu blaszanego daszku, z kapeluszem zsuniętym na twarz, i budzą się do życia w
mroku jak sowy, by strzec magazynu, siedziby organizacji humanitarnej, a czasem
tylko nowej ciężarówki. W łachmanach jak pasterze, z długimi kijami w dłoniach,
niezbyt rozmowni, są to często starcy, którzy nie mają krewnych, samotni wdowcy,
czasem nierozgarnięci lub takich udają, ludzie po przejściach, którym ta praca
pozwala się wyżywić.
Niekiedy pochodzą z bardzo daleka, jak stróż baru Kebissi. Kiedy w masakrze
zginęła jego żona i dziewięcioro dzieci, człowiek ten uciekł z Bisesero, osady w
regionie Kibuye, niespokojnej strefy, gdzie przeprowadzono operację „Turkus", co
zrodziło polemikę na temat interwencji armii francuskiej. Kiedy zapada zmrok, ten
milczący człowiek zjawia się bezszelestnie, opiera o ścianę werandy i rozpoczyna
czuwanie. Nie tyka alkoholu, nie miesza się do rozmów, patrzy przed siebie w
ciemność, czasem zaczyna coś szeptać niezbyt zrozumiale, choć można się
domyślać, że mówi o swych stronach.
Z werandy baru Kebissi widać Nyamatę i jej maleńkie światła, a dalej różowe
wzgórza w ostatnich blaskach słońca, potem ich cienie. To dobre miejsce, by po
kilku pierwszych piwach i po znoju gorącego dnia podziwiać melancholię
zmierzchu. Z ciemności wyłaniają się powoli stali klienci, którzy wracają z biura,
skończyli właśnie kolację czy opuścili inny bar na dole i wylewnie witają się ze
wszystkimi. Kebissi - kiedyś Kayumba Bizness Center - lokal uczęszczany przez
grupę intelektualistów z dzielnicy, leży wysoko na zboczach Kayumby. Mama
Mwungera prowadzi tu mały sklepik, jej córka Mukamana podaje trunki na
werandzie, gdzie pierwsi przybysze rozpierają się w fotelach, inni siedzą na
taboretach, z butelką w zasięgu ręki na niskim stoliku, żartują, plotkują, śmieją się
do późna w nocy, próbują naprawiać świat, jak nigdzie indziej, zwłaszcza ten, który
jest daleko.
Pogodzić się z tym, że historia tego ludobójstwa jest moją obsesją, tak jak w
nieuchronny sposób inne tego rodzaju historie. Przyznać, że to niebywałe zdarzenie
tak przyciąga moją uwagę, to może wywołać zawrót głowy. Nie kryć podniecenia,
które odczuwam, przemierzając wzgórza furgonetką. Wspomnieć o niesmaku,
nieprzyjemnych emocjach, od których nie sposób się już uwolnić, którym
towarzyszy wrażenie, że przeżywa się z bliska, w sposób wcześniej niewyobrażalny
katastrofę Historii, znaną wcześniej jedynie z książek, filmów i gazet, katastrofę,
która wywraca wszystko do góry nogami i sprawia, że dziennikarz musi zboczyć z
drogi. Obserwować ślady mijającego czasu, który oddala wstrząsające przeżycia
ocalonych, wydaje się sprzyjać wszystkim, choć o ileż bardziej zabójcom, lecz nie
uśmierża nienawiści ani lęku, tylko je nieco przesłania.
Przed barem Marie-Louise zaczyna się główna ulica. Ten dom, o który zadbała
w najmniejszych szczegółach, nie przypomina jednak jej dawnych domów w
Nyamacie. Przed ludobójstwem wraz z mężem Leonardem, najbardziej liczącym się
kupcem w mieście, zajmowała wspaniałe domostwo otoczone ogrodem i
budynkami gospodarczymi, na drugim końcu głównej ulicy. Po masakrze, po
dramatycznych przejściach podczas swej ucieczki do Burundi, wynajęła budynek
organizacji humanitarnej i zamieszkała w obszernym, również pełnym kwiatów
domu, trochę na uboczu, przy ścieżce na wzgórze. Bez ogrodu, bez drzew dookoła,
bez zabudowań gospodarczych i kurników, jedynie kilka ciasnych pomieszczeń, jej
mieszkanie, pokoje dla sierot, przyjaciół, gości i sala komputerowa.
Marie-Louise, wdowa, ranna podczas ucieczki, znowu zaczyna robić interesy w
zdewastowanej Nyamacie. Kazała wyplewić pole, jej sklepik bardzo szybko zmienił
się w najbardziej ożywiony bar w mieście, lecz najlepsze czasy dla tej postawnej,
eleganckiej damy należą do przeszłości, bowiem, jak powiada: „Wstawiłam drzwi
do sklepiku; klienci wrócili, ale nadzieja odeszła. Z Leonardem ciągle coś
planowaliśmy, dobrze nam się wiodło, byliśmy lubiani i szanowani. Teraz ponuro
patrzę na życie, zewsząd wyglądam niebezpieczeństw. Nie ma już tego, który mnie
kochał...". Toteż postanowiła wydzierżawić parcelę, pozbyć się bydła, sprzedać
biżuterię, zamknąć się w nowym domu i walczyć z melancholią u boku ludzi,
których kocha, zwłaszcza przygarniętych sierot, Engleberta i Jeana-Baptiste'a, jej
prawej ręki, oraz, rzecz jasna, wraz z komputerami, jej nową pasją.
Ciekawość i eklektyczne zainteresowania Marie-Louise są dość zadziwiające.
Skończyła tylko szkołę podstawową, niezbyt dobrze mówi po francusku, zna
zaledwie podstawy handlu i oto z dnia na dzień postanawia zająć się informatyką:
doskonali francuski, uczy się języka informatycznego, tworzenia stron, zapoznaje z
oprogramowaniem, łączami internetowymi i otwiera pierwszą kafejkę internetową
w Nyamacie; umieszcza na dachu antenę satelitarną, kupuje telewizor z płaskim
ekranem, kolekcję filmów DVD dołączonych do dziennika „Le Monde" oraz inne
klasyczne arcydzieła, dzięki czemu jej dom staje się ważnym miejscem spotkań
kinomanów.
Jedynie jej kucharka Janviere i wyborny stół przypominają niegdysiejszy
splendor. Ludzie o tym wiedzą, chłopki w drodze na targ zatrzymują się przed jej
bramą, proponując jagnię czy worek wyjątkowo pięknych bananów, podobnie jak
amatorzy dobrej kuchni, którzy przechodzą tędy właśnie w porze obiadu. Ambicją
Marie-Louise jest teraz dać sobie radę w nowej dla niej roli kobiety ocalonej.
Wszystko wydaje się z nią takie proste, jej smutek, lęk, nienawiść, i dlatego tak
przyjemnie jest zjawić się wieczorem, postawić jej coca-colę i pogawędzić o tym i
owym. Czasem w towarzystwie Engleberta, zanim się upije i stanie agresywny.
Englebert, jak wielu jemu podobnych, metodycznie organizuje swój czas
snucia się bez celu i jeśli nie wróci po zmroku, znaczy to, że wpadł na szklaneczkę
do podrzędnego baru przy ulicy, gdzie mieści się ambulatorium, jednego z tych
lokali o brudnych zielonych ścianach, w których pałą się świeczki i gdzie dopija się
urwagwę pozostawioną w ciągu dnia przez klientów, ponieważ ten żółtawy płyn
fermentuje bez końca.
Nieco dalej na tej samej pustej ulicy stłumione okrzyki świadczą, że zbliżamy
się oto do Anfield Room. W tej ruderze o zabitych deskami oknach ogląda się co
wieczór transmisje z meczów piłkarskich ligi angielskiej i hiszpańskiej na drugim
wielkim kolorowym ekranie w regionie. W tym kotle przesyconym wonią
tropikalnego potu fani cisnący się na ławkach z nagim, lśniącym torsem krzyczą i
dyskutują o wyczynach afrykańskich gwiazd, takich jak Makelele, Eto'o, Essien,
Drogba, grających w renomowanych klubach, których koszulki, sprzedawane na
targu, zastępują te z napisem Ronaldo, Zidane czy Beckham. Na stadionie na końcu
ulicy kibice, których nie stać na bilet, zwłaszcza ci najmniejsi, bez opamiętania, z
obłędem w oczach kopią piłkę, gdy starsi się już nią znudzą.
Na skrzyżowaniu ulicy, przy której stoi ambulatorium, oraz głównej ulicy
Nyamaty znajduje się magazyn Chicago, hurtownika piwa. Chicago, bardziej niż
Marie-Louise czy Theoneste, jego sąsiad, jest żywym dowodem istnienia czegoś w
rodzaju kupieckiego atawizmu. Niegdyś bogaty kupiec z Gikongoro, ocalony z
rzezi, po powrocie z wygnania w Burundi osiedlił się w Nyamacie, zrujnowany,
chory i zabiedzony. Pożyczył parę groszy i korzystając ze swego dychawicznego
gruchota, zajął się handlem, by w kilka lat później mieć największy brzuch,
najelegantszą żonę i największą ciężarówkę w promieniu stu kilometrów. Do późna
w nocy pod jego magazyn podjeżdżają rowerzyści i ładują na bagażniki całe
skrzynki primusa, by zaopatrzyć bary i restauracje.
Ale Chicago o niczym nie zapomina. Na werandzie hurtowni stoją krzesła, na
których przyjaciele, często niezbyt majętni, mogą usiąść i nie czekają długo, aż ktoś
wsunie im w dłoń butelkę. Tite, wirtuoz futbolu w latach sześćdziesiątych,
Dominique z bandy z Kayumby, Jean, były sędzia, ludzie z centrum, którzy lubią
gawędzić w tym strategicznym miejscu. Tego wieczoru smakują wśród głośnych
komentarzy ostatni produkt Amstela, czerwone piwo, które Chicago sprowadził z
Bujumbury. Widać stąd plac targowy i żarzące się kosze z węglem drzewnym,
wokół których krzątają się cienie obsługujące spóźnionych klientów, nim spoczną
na swych pagnes, by nazajutrz wstać w chwili otwarcia targu. W dali, w świetle
neonów w oknach salonów fryzjerskich, grupy młodzieży słuchają muzyki,
nigeryjskiego jujube czy ostatnich hitów coupe-decale, afrykańskiego hip-hopu z
Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przejście od mowy do pisma nie polega tylko na zamianie tego, co
powiedziane, na to, co napisane. To także zamiana tego, co zostało wyrażone
wprost w obecności drugiej osoby, na to, co mówi się, będąc z samym sobą: jest nas
co najmniej dwoje, gdy rozmawiamy w Nyamacie, w Kibungo czy w Rilimie, jest
się samemu w Paryżu, gdy pisze się, co zostało tam powiedziane. W chwili, gdy
robi się to w samotności przy stole, osoba, która mówiła w Nyamacie, nieuchronnie
znika za swymi zdaniami. Autor pracuje nad jej słowami, zastanawia się nad nimi,
wbrew sobie zmienia ich pierwotne przeznaczenie, dokonując ich transkrypcji na
użytek czytelników. Kiedy je zapisuje, słowa wcześniej nietknięte i autentyczne
zmieniają nieco sens, ponieważ zostają przeniesione na papier. Umieścić
świadectwa w książce i nadać im porządek oznacza zmienić świadków w bohaterów
książki.
Tym, co niepojęte w ludobójstwie, nie jest groza, odraza. Dlaczego miałoby
tak być? Niepojęte jest zniszczenie części wspomnień wraz ze zgładzeniem ludzi.
To destrukcja wspomnień milionów Żydów w Europie czy Tutsich w Rwandzie,
ponieważ ich pamięć została zniszczona i tylko ci, których zgładzono, mogliby
powiedzieć coś o tej destrukcji. W Nyamacie większość ocalonych sądzi, że
powinni mówić za umarłych, ale że nie są w stanie tego zrobić, nawet w imieniu
krewnego czy sąsiada zabitego w gąszczu papirusów tuż obok, nawet z miłości do
niego czy z przyjaźni. Mimo wszystko próbują, gdyż bez umarłych nie czują się
wiarygodni. Pismo nie może zastąpić świadectwa zmarłego, ale w pewien sposób
pomaga ocalonemu wprowadzić go do historii. Pisać, to także prześledzić to, co nie
zostało powiedziane.
Jak zapisać słowa innych? Nigdy wcześniej nie zadawałem sobie tego pytania i
dopiero po publikacji książki Dans le nu de la vie (Nagość życia) odkryłem, jak
bardzo zajmuje ono czytelników. Jak skondensować, wybrać, zmontować,
zbudować tekst na podstawie ustnych przjekazów? To niełatwe, a może być bardzo
złożone, lecz jest to naturalne zadanie pisarza, zwłaszcza jeśli powoduje nim impuls
literacki, jeśli jego celem jest wprowadzenie czytelnika w świat ludobójstwa, jeśli
pragnie przekazać historię. By owa książka później żyła własnym życiem, a jej
bohaterowie wiedli swą egzystencję jak ci, prawdziwi czy fikcyjni, z wszystkich
innych książek, i by słowa w niej zawarte mogły znaleźć drogę do czytelników.
Historia, ludzie, spotkania, zdania i obrazy mieszają się w tekście, który w
odmienny sposób oddaje przebieg wydarzeń. Taka literatura jest bardziej zawiła,
rozwija się powoli, spóźnia, jest bardziej metaforyczna, bardziej natchniona, ale z
tym samym skutkiem potrafi przekazać informację z jednego punktu w drugi, gdy
linia prosta, droga bezpośrednia, którą posługują się zwłaszcza dziennikarze, jest
zamknięta; a dzieje się tak zawsze po każdym ludobójstwie, w Europie, w Turcji, w
Rwandzie, ponieważ dziennikarze i w tym samym stopniu, jeżeli nie bardziej, ich
czytelnicy czy telewidzowie zderzają się z wydarzeniem wykraczającym daleko
poza zwyczajny bieg rzeczy.
Co myślą o tym ludzie w Nyamacie? Nie można udzielić odpowiedzi za nich,
ale zapewne raczej dobrze niż źle, gdyż inaczej nie można by napisać tej książki po
dwóch poprzednich. Dans le nu de la vie powstawała w ciężkiej, pełnej nieufności
atmosferze. Biały, Francuz, który całymi dniami wędruje po wzgórzach, by
zadawać pytania wciąż tym samym osobom, najczęściej chłopkom, musiał być
podejrzany. Ale los mi sprzyjał i splot szczęśliwych przypadków pozwolił mi
zachować umiar, zaś publikacja książki uspokoiła nastroje. Francuz nie tylko nie
zdradził, ale w dodatku wszyscy przyznali, że wiele dowiedzieli się o ludobójstwie
z lektury tej książki, nawet ludzie, którzy sami to przeżyli, gdyż przeczytali i
rozpoznali w swych własnych opowieściach idee czy odczucia dotąd
niewypowiedziane lub trzymane w sekrecie, często niejasne, gdyż zbyt bolesne czy,
jak sądzili, nie do wyrażenia, nieprawdopodobne, podejrzane dla innych.
Dzięki temu odkryciu można było pomyśleć o napisaniu Une saison de
machettes (Sezonu maczet). Owszem, w atmosferze całkowitego niezrozumienia,
gdyż trzeba było każdego ranka, całymi miesiącami odwiedzać więzienie i
rozmawiać z zabójcami, co przekraczało możliwości zrozumienia ocalonych,
przedstawicieli władz, rodzin i krewnych zabójców. W czasie mych licznych
podróży nikt nigdy nie pytał mnie, co zamierzam albo co wynika z tych moich
wizyt w Rilimie; nikt nie okazał najmniejszego zaciekawienia tym, co mogą mówić
zabójcy. Po publikacji niemal nikt nie przywoływał ich słów zamieszczonych w
książce i wszyscy starali się komentować i oceniać jedynie tekst pomiędzy ich
wypowiedziami, fragmenty odnoszące się do Historii i ukazujące analogię między
ludobójstwem Żydów i Tutsich.
Oczywiście, sami zabójcy nie zajrzeli do pierwszej książki i tylko pobieżnie
przejrzeli drugą. Przyjęli ją jak jakiś obojętny, nieoczekiwany prezent,
podziękowali jak za każdy dar z zagranicy, bez słowa krytyki. Po uwolnieniu z
więzienia nikt nie robił im z tego powodu przykrości, ani administracja, ani
sędziowie, chociaż te opowieści pozostają w całkowitej sprzeczności z ich
zeznaniami z procesu. Kiedy stwierdzili, że ta książka w niczym im nie zagraża,
niczemu nie starali się przeczyć, tym bardziej że byli przygotowani na dożywotnie
więzienie.
W tym miejscu książki korzystam z okazji, by wrócić do kwestii zadziwiającej
wylewności zabójców, zwłaszcza Leoporda, jakże odmiennej od milczenia,
kłamstw, zaprzeczeń, luk w pamięci charakteryzujących wszystkich innych
zabójców z czasów ludobójstwa, o czym wspominałem na wstępie. Dlaczego akurat
ci zgodzili się wspominać i opowiadać? Wyróżnić się na tle innych Hutu, Niemców,
Khmerów, Turków? Czyżby to były jakieś niezwykłe osobowości? Z pewnością nie,
ta skłonność umysłu jest odbiciem wyjątkowych warunków, w jakich, z wolna, w
miarę upływu czasu, zaczynali mówić. Żyli w więzieniu pośród siedmiu tysięcy
pobratymców, nie wiedząc, że zostaną wypuszczeni znacznie wcześniej, niż mogli
przewidywać, i sądzili, że pozostaną tam na zawsze, chyba że umrą podczas
epidemii. Ponadto zostali już osądzeni i nie wydawało im się, by ich opowieści
mogły im w czymkolwiek pomóc czy zaszkodzić. Tym bardziej iż byli przekonani,
że żadnego z ich słów nie przekażę nikomu na zewnątrz, ani sędziom, ani sąsiadom,
ani ich rodzinom, a tylko umieszczę w książce, która zostanie wydana tak daleko
stąd, że nawet nie zaprzątali sobie tym głowy.
I, co jeszcze ważniejsze, do chwili, w której zgodzili się mówić, nie mieli
jeszcze ani razu okazji zetknąć się z rodziną ofiary czy z obcokrajowcem, nie byli
na bagnach, bowiem w kilka godzin uciekli ze swych wzgórz, by schronić się w
obozach na terenie Konga, skąd wrócili, by natychmiast trafić do więzienia. Toteż w
chwili, gdy spotykam się z nimi w Rilimie, żyją w zamkniętym świecie, w którym
kłamstwa i milczenie przestają być użyteczne. Owszem, wiedzą, że ich czyny budzą
we mnie odrazę i że nie są w stanie wzbudzić we mnie żadnego odruchu sympatii,
jednak już w Rilimie uznali, że moim celem nie jest rzucanie oskarżeń.
Paradoksalnie, nadal godzą się o tym rozmawiać, także po zwolnieniu z więzienia, z
rozpędu, że się tak wyrażę. Są serdeczni i otwarci, nigdy słowem nie nawiązują do
książki. W ich domach, tak jak w więzieniu, tylko Innocent jest zawsze świadkiem
rozmowy, bowiem przywykli do niego, ale gdy tylko zbliża się ktoś inny, nawet
kolega z czasów rzezi czy więzienia, stają się ostrożniejsi lub milkną.
Jednak próba zamknięcia ich w jakiejś jednej kategorii byłaby nieuczciwa. Na
każdym etapie pracy nad Une saison de machettes i nad obecną książką każdy z nich
reagował odmiennie. lgnace, z początku najbardziej oporny, najbardziej przebiegły,
okazał się w końcu najbardziej interesujący i najdokładniejszy. W odróżnieniu od
takiego, dajmy na to, Pio, który był jednym z najbardziej skorych do rozmów w
więziennym ogrodzie, a później, podczas ostatnich wywiadów, stał się cynicznym
kłamcą. Czy lgnace, starszy, biedniejszy, jest bardziej rozgoryczony i świadomy
klęski? Czy Pio nabrał wigoru dzięki małżeństwu, dzięki odziedziczonej plantacji
bananów, dzięki meczom piłkarskim? Nie wiem i bynajmniej nie przejmowałem się
stanem ich ducha, zadowalając się słuchaniem i spotkaniami z nimi, takimi, jakimi
byli.
Z ocalonymi, którzy występują w pierwszej książce, moje relacje są szczere, o
wiele bardziej złożone i nieprzewidywalne. Wszyscy włączyli się w pracę nad
książką, każdy na swój sposób, później wszyscy ją przeczytali, w każdym razie
fragmenty zawierające ich własne opowieści, i mówili o tym. Wypytywali ich o to
przyjaciele, krewni, koledzy i często obcokrajowcy.
Niektóre kobiety, jak Edith, niezmiennie przyjazna, czy Odette, z którą dialog
jest trudny, nie chciały kontynuować rozmów, nie starając się nawet tego wyjaśnić.
Sylvie zmienia nastroje jak sukienki, raz jest egzaltowana, dokładna, pełna
pesymizmu, kiedy indziej nieobecna, unika odpowiedzi, to znów staje się frywolna,
tryska optymizmem i wydaje się wszystko bagatelizować. Lubi prowokować nie
dlatego, by podkreślić swoją oryginalność czy z zamiłowania do sprzeczności, po
prostu nie chce odgrywać tylko jednej roli i zaznacza w ten sposób złożony stan
swego ducha. Inaczej niż Francine, która zaczyna każdy wywiad, jakby to był
kolejny odcinek jakiegoś serialu, który stara się opowiedzieć, nie pomijając
żadnego szczegółu. W przypadku innych ta książka zmieniła ich sposób zachowania
przed mikrofonem, choćby Marie-Louise, która zaczyna nagle powtarzać
zasłyszane slogany, gdy tylko włączę magnetofon, po czym wybucha śmiechem,
kiedy zwracam jej na to uwagę. Innocent, który zaczął głębiej rozważać swoje
odpowiedzi i z chęcią uczestniczył w powstawaniu książki, czy Jean-Baptiste,
czerpiący wielką intelektualną przyjemność nie tylko z refleksji nad tym, co mówi,
ale także z rozważań nad samym sobą jako świadkiem, i przed każdym wywiadem
musi założyć odświętne ubranie oraz wypić primusa.
Najdziwniejsza, szczególnie w ostatnich latach, jest Berthe. W pewien sposób
ona także jest najbardziej sama czy samotna, mimo iż żyje wśród swych sióstr i
dzieci. Ma najbardziej melancholijne usposobienie. Mówi głosem łagodnym i
cichym. Opowiada o sobie w sposób coraz bardziej precyzyjny i to jej się wyraźnie
podoba, nie jako forma terapii, raczej próba ustalenia, kim jest i kim mogłaby być:
wspaniałą młodą kobietą, zasługującą na życie, które mogło być naprawdę
pasjonujące.
Jeannette, Claudine, Angelique, Janvier są równie naturalni jak kiedyś. Ta sama
naiwność Jeannette, którą zawsze przerasta to, co się jej przydarza; niezmienna
ostrożność Janviera, zwłaszcza od czasu, gdy nie mogąc odbudować rodzinnego
stadła, zaciągnął się do armii; wciąż taka sama trzeźwość umysłu Angelique czy
skłonność do kpin Claudine. Tyle że mijają lata, coraz więcej nas łączy, zawiązuje
się przyjaźń, zaś oni spotykają się stale z oficjalnym językiem, jakiego się używa,
by mówić o ludobójstwie w radiu, w kościele, na posiedzeniach gaęaęy - podobnie
jak Hutu, którzy posługują się na przykład bez oporów słowami „ocalony" oraz
„ludobójstwo", niegdyś nie do wymówienia. Tyle że nie poruszają ich już tak
bardzo stawiane im pytania ani wspomnienia przez nie wywołane, nie dziwi ich już
historyczne znaczenie ludobójstwa Tutsich, a zainteresowanie, jakie wzbudzają
niektórzy z nich po publikacji poprzednich książek, sprawia, że przywykają do tego
rodzaju dialogu.
Nocą gwiazdy tak bardzo zbliżają się do Nyamaty, że nie tworzą już sklepienia,
lecz mnogość iskrzących się ogni, które czasem mrugają, czasem oślepiają, są
niemal gorące tak jak na pustyni. Gdy wiatr rozproszy chmury, bez względu na to,
jaki kształt ma księżyc, gwiazdy oświetlają pozbawione latarni ulice, drogi bez
samochodów, jakby nie można już było zostawić tych wzgórz w ciemnościach. To
dziecinnie łatwe, odnaleźć Wielki Wóz i znane konstelacje, pomimo zamieszania,
jakie wywołują spadające gwiazdy, przemykające w dali niczym błyskawice czy
sunące wolno po niebie, które mijają się, nigdy nie zderzając. To prawdziwa
rozkosz dla oka, obserwować bez końca ich niebiańskie igraszki. A jednak nikogo
nie wydaje się to tutaj cieszyć, ani dorosłych, którzy gawędzą na podwórzach
domów, ani młodych urwisów, knujących coś za żywopłotem czy dalej, w
zagajniku, ani przechodniów sunących chwiejnie po ulicach lub żwawym krokiem
wracających do domu.
Przez całą noc ludzkie sylwetki przechodzą przed barem Marie-Louise,
szepcząc w półmroku. Krowy kroczą powoli, kołysząc się na boki, najedzone do
syta albo wyczerpane całym dniem na pastwisku, i porykują głucho, jedna za drugą.
W dali szczekanie bezpańskich psów zastępuje ptasi jazgot. Szczekają pojedynczo
lub całymi sforami, a odpowiada im żałosny jęk szarego szakala, jednego z tych,
które widuje się często na szlaku.
Bóg nie porzucił Rwandy
Lisa Rosenthal podała herbatę na trawniku przed swym domkiem w Kfar Blum,
kibucu na wzgórzu, na północy Izraela, w gorącym i zielonym regionie nieopodal
wzgórz Golan i granicy z Libanem. Przyjemne popołudnie dobiegało końca i
patrzyliśmy na grupkę ludzi kibicujących amatorskiemu meczowi siatkówki. Nieco
dalej młodzież flirtowała ze sobą, sącząc milk shaki w wygodnych leżakach.
Lisa Rosenthal zamieszkała w tym kibucu, gdzie wszyscy zwracają się do niej
czule po imieniu, w 1963 roku, kiedy to, jak wspomina, była wielka powódź.
Urodziła się w Pradze, miała osiemnaście lat, gdy została deportowana do obozu
zagłady w Birkenau, ale ocalała. Ta postawna elegancka dama, erudytka mówiąca
pięcioma językami, niezwykle barwna postać jak cała ta inteligencja starej Europy
Wschodniej (dziś nie sposób sobie nawet wyobrazić, jak bardzo będzie jej
brakować współczesnej Europie), opowiedziała mi o swych losach, o rodzinie, o
studiach, łapance, deportacji, o tym, jak uprawia ogród ze swoją przyjaciółką i
rodaczką Iriną. Wspomniała też o długich latach samotności, mimo iż żyje teraz
otoczona szacunkiem i czułością innych mieszkańców kibucu. W pewnym
momencie mówi:
- Nie czuję się już Czeszką, nie czuję Izraelitką, żyję na uboczu, w kibucu. Nie
czuję się też już, rzecz jasna, Żydówką. Szczerze mówiąc, czuję się trochę samotna.
- Nie czuje się już pani Żydówką? Tutaj? Co to znaczy?
- Chcę powiedzieć, że nie czuję się już Żydówką jak kiedyś, w rodzinie:
modlitwy w synagodze Maisela, strudle z makiem, śluby i święta Jom Kippur czy
Purim w restauracji Shalom, w mojej dzielnicy Josefov. Po wyjściu z Birkenau
sama idea Boga wydawała mi się groteskowa. A czytanie Tory bezużyteczne. Mój
judaizm, jak cała reszta, zniknął.
W dwadzieścia lat później, pewnie za sprawą smutnej ironii w jej głosie, słyszę
wciąż te słowa o wierze zniszczonej wraz z całą resztą w obozie.
Bardzo wielu ludzi, którzy przeżyli Shoah, także to wyrażało, każdy na swój
sposób. W swym dialogu z pisarzem i rodakiem Fernando Cameronem, Primo Levi
mówi: „Ponieważ był Auschwitz, nie może być Boga. Auschwitz jest dowodem na
nieistnienie Boga. To dylemat. Nie znajduję, szukam. Ważne, by na tę drugą
czynność postawić bez wahania".
Gdy zapytałem o te zdania Innocenta Rwililizę, który jak większość
Rwandyjczyków zna historię ludu żydowskiego jedynie z Biblii, co wyklucza
znajomość ostatnich stuleci, raz jeszcze przeczytał je uważnie, po czym
odpowiedział: „Z jednej strony to ma sens, oczywiście. To prawdziwy dylemat. My
także go znamy. Na Kayumbie wzywaliśmy Boga od rana do wieczora, w końcu
przestałem, widząc tylko maczety. I jak wielu innych ja także stawiałem sobie
pytanie o istnienie Boga na początku rzezi, kiedy jeszcze w coś wierzyliśmy, i na
końcu, gdy nie wierzyliśmy już w nic. Ponieważ podczas masakry po prostu nie
myślało się już o tym, by wierzyć.
Z drugiej strony, Bóg jest kimś, kogo nie można nie znać, kogo nie można
obrazić, w każdym razie tutaj. My, czarni, wierzymy w Boga jeszcze mocniej niż
wy, biali. Ten włoski filozof miał prawo mówić o jego nieistnieniu, ale nikt w
Afryce nie zechce go wysłuchać".
W Afryce ateizm wydaje się niezrozumiały. Idea świata bez Boga, choć tak
rozpowszechniona, tutaj jest niepojęta, a masakry w niczym tego nie zmieniły. W
trzynaście lat później nie sposób spotkać w regionie Nyamaty choćby jednej osoby,
która głosiłaby otwarcie swój ateizm jako konsekwencję ludobójstwa.
Jednak wtedy, jak podkreśla Innocent, wydarzenia rzeczywiście ogołociły z
wiary wiele osób i do dziś stanowi to dla nich problem, jak dla Cassiusa, który
wyjaśnia: „Może Bóg nie mógł zmagać się z wszystkimi winowajcami. Ciągle w
Niego wierzę, bo niewiara byłaby zbyt ryzykowna. Ale nie jest już naszą jedyną
nadzieją i przestałem na Niego liczyć tak jak kiedyś".
Rankiem 11 kwietnia 1994 roku, gdy trzy nieskazitelnie białe wozy pancerne
międzynarodowej brygady MINUAR przyjeżdżają po białe zakonnice oraz księży
do parafii i zaczynają się masakry na placu targowym, pierwsze odruchy wiernych
z ludu Tutsi są całkowicie różne od zachowań Hutu. Tutsi od razu zwracają się do
Boga, pędzą, by schronić się w kościołach Nyamaty i N'taramy. Ci, którym się to
nie udaje, uciekają do lasów i na skraj bagien. Tworzą się tam zgromadzenia
modlących się i śpiewających ludzi, do czasu pierwszych ekspedycji.
Natomiast Hutu omijają kościoły i świątynie, prócz tych, które zajęli Tutsi,
gdzie idą, by ich zabić. Adalbert tak wspomina swoją ostatnią wizytę w kościele w
Kibungo: „W niedzielę rano wróciliśmy, by pójść na mszę, o wyznaczonej
godzinie. Oni się nie zjawili. Uciekli już do buszu. Popędzili przed sobą krowy.
Byliśmy zawiedzeni, zwłaszcza że to niedziela. W gniewie wypadliśmy za drzwi
kościoła. Zostawiliśmy Pana i nasze modlitwy wewnątrz, by szybkim krokiem udać
się do domów. Zmieniliśmy odświętne ubrania na robocze, chwyciliśmy maczety i
maczugi. I poszliśmy zabijać". A później dodaje: „Na bagnach mianowano mnie
szefem zabójców... W więzieniu mówiono, że jestem charyzmatycznym przywódcą,
bo śpiewałem z zapałem. Lubiłem śpiewać Alleluja...".
Natomiast Alphonse tak pamięta swoje wejście do kościoła w Ntaramie,
pękającego w szwach od uciekinierów Tutsi: „W czwartek, gdyśmy tam wkroczyli,
ludzie leżeli w półmroku. Ranni, na widoku, między ławkami; zdrowi ukryci pod
ławkami; martwi w przejściach, do samego ołtarza. Tylko my zakłócaliśmy spokój.
Oni czekali na śmierć w ciszy kościoła. Dla nas nie miało już znaczenia, że
znajdujemy się w domu Boga...".
Jego żona Consolee Murekatete przeżywała tę sytuacje zupełnie inaczej:
„Bałam się. Myślałam o Boskiej karze. Czułam, że te nieludzkie rzezie sprowadzą
na nas nieszczęście, a cała ta krew pomstę z nieba. Wiedziałam, że Bóg może
interweniować w każdej chwili, jak w Biblii. Myślałam o Egipcie, o Gomorze.
W dniu, w którym opuściliśmy dom, nie zabierając niczego, by ruszyć do
Konga pośród świstu kul, ucieczka wydawała się gorszym przekleństwem niż
śmierć. Straciliśmy majątek, zapasy, dach nad głową, porzuciliśmy pola
odziedziczone po przodkach i naszą parafię, by spędzać noce jak potępieńcy przy
drodze, wśród złorzeczeń, wydani na pastwę chorób. Pomyślałam wtedy: oto czas
zemsty, apokalipsy i mroku".
Jeśli nawet Hutu oddalają się od Boga, nie posuwają się do tego, by całkiem się
Go wyrzec. Zdrowy rozsądek każe im zachować z Nim kontakt, choćby potajemnie,
skoro nie można inaczej, jak wyjaśnia Fulgence: „Działałem przy kościele,
organizowałem spotkania wiernych na wzgórzu Kibungo... Podczas masakry
postanowiłem się więcej nie modlić. Wykluczyliśmy Tutsich z dzieła stworzenia,
spośród ludzi, a nawet spośród zwierząt. Wydawało mi się, że nie należy mieszać
Go do tego... Jednak gdy ogarniał mnie strach, nagle w środku nocy, jeśli w ciągu
dnia zbyt wiele się działo, prosiłem Boga, by wyświadczył mi tę łaskę i pozwolił
przestać choć na kilka dni".
Lub, jak potwierdza lgnace: „Na pewien czas przestaliśmy być zwykłymi
chrześcijanami, musieliśmy zapomnieć o nakazach, których uczyliśmy się z
katechizmu. Trzeba było przede wszystkim słuchać naszych szefów. A Boga
dopiero potem, długo, długo potem, gdy będziemy się spowiadać i pokutować po
zakończeniu roboty".
Tylko Leopord, człowiek skłonny do przesady, mówi o całkowitym zerwaniu:
„Niektórzy twierdzą dzisiaj, że podczas rzezi modlili się o przebaczenie. Zmyślają.
Śpiewali te swoje Alleluja tylko wtedy, gdy udało im się wypłoszyć jakiegoś Tutsi.
Nikt ani razu nie słyszał tam Ave Maria, próbują tylko wcisnąć się przed kolegów w
kolejce po skruchę. Tak naprawdę myśleliśmy, że możemy już dać sobie radę bez
Boga. Dowód - zabijało się nawet w niedzielę i nikt tego nie zauważał".
W Nyamacie, pozbawionej księgarni jak większość małych afrykańskich miast
- w Kigali są tylko dwie - szkolne podręczniki i Biblia to dla wielu jedyna lektura.
Co ciekawe, to Stary Testament jest tekstem jeśli nie najczęściej cytowanym przez
księży, to w każdym razie najbardziej znaczącym i najczęściej czytanym przez
wiernych; a ci ostatni, kiedy się modlą, zwracają się przede wszystkim do Jahwe,
wszechmogącego, wiecznego Boga, który jest nieprzejednany i groźny, którego
wybuchy gniewu i bliska zażyłość z Abrahamem, Mojżeszem czy Salomonem są im
dobrze znane, natomiast znacznie rzadziej modlą się do Jezusa czy Matki Boskiej,
wyraźnie mniej popularnych.
Ta uprzywilejowana relacja z Bogiem zemsty sprawia, że dziś trudno jest
usłyszeć, że ktoś wyparł się wiary, dowiedzieć o duchowych rozterkach czy
wątpliwościach, które mogły ogarniać ocalonych na mokradłach, gdyż, jak
podkreśla Jean-Baptiste Munyankore: „Na bagnach niektórzy szemrali, że Bóg
przestał istnieć, skoro nie dał żadnego znaku swojej obecności. Ale nikt nie
ośmielił się wyrażać głośno swojego sprzeciwu, gdyż zawsze wiedzieli o Jego
wielkiej mocy i mimo wszystko było to zbyt ryzykowne".
Berthe, Claudine i Angelique, które w czasach masakry były dziewczynami,
najlepiej wyrażają ten duchowy zamęt.
Angelique:
„Byłam ochrzczona, ale niezbyt gorliwa w wierze. Powtarzałam to, co
wszyscy, ale o nic nie prosiłam. Jednak w pierwszych dniach ludobójstwa zrobiłam
się bardzo pobożna, naprawdę, modliłam się co dzień, stale zwracałam się do Boga,
ale nie tak jak kiedyś. Gdy musieliśmy cały dzień kryć się w wodzie, modliliśmy
się, by zapomnieć o strasznej groźbie maczet, ale w głębi duszy nie modliliśmy się
już o ocalenie. Im więcej widzieliśmy trupów pośród trzcin, tym mniej wierzyliśmy
w istnienie Boga, zwłaszcza że tak bardzo prosiliśmy, by podał nam dłoń.
Nie mieliśmy już nadziei, ale modliliśmy się nadal. Modliliśmy się, by mieć
jakieś towarzystwo, by nie stracić odwagi i dalej móc samotnie ukrywać się w
błocie. Gdyż tylko słowa modlitwy same cisnęły się na usta. W końcu przestaliśmy
się modlić. Nie myśleliśmy już o wierze czy niewierze, bo właściwie nie
myśleliśmy już wcale. Nie mówiliśmy już niczego, co by miało jakikolwiek sens".
Claudine:
„Po wyzwoleniu trzeba było wrócić do chrześcijańskich nawyków. Straciłam
całą rodzinę, nie wiedząc, jak kto zginął. Któregoś dnia podczas suszy zmęczenie i
smutek dopadły mnie na polu, poczułam się zbyt samotna i nie wiem, jak to się
stało, ale zaczęłam się modlić, by odnaleźć choćby jednego krewnego. W kilka dni
później spotkałam na drodze starszego brata, żył, a ja o tym nie wiedziałam. Oto
jak znów stałam się chrześcijanką.
Ale dopiero po pięciu latach poczułam trwogę przed Bogiem. Wcześniej
myślałam, że masakry mogą znów się zacząć, i bałam się tylko maczet. Najpierw
musiałam odnaleźć spokój, uwierzyć w bezpieczne życie na wzgórzach, poznać
mojego męża, człowieka bardzo pobożnego. Trzeba odnaleźć wewnętrzny spokój,
by powróciła religijna obawa przed śmiercią.
Należę do Kościoła zielonoświątkowy jak mąż. Atmosfera nie jest już tak
przyjemna jak kiedyś. Słyszę, jak Hutu śpiewają, że Bóg wszystko wybaczył. Znam
jednego rolnika, który ściął moją siostrę, wypuszczono go z Rilimy ot tak, nie
musiał się z niczego tłumaczyć. Ma złość wypisaną na twarzy, w barze przechwala
się, że nie boi się ludzi ani Boga, nawet tego, że może wrócić do więzienia. Gdy
spotykamy się na drodze, podajemy sobie ręce. Godzę się na to, by nie narazić się
Panu Bogu, by nie spojrzał złym okiem na moją rodzinę. Bardziej się Go obawiam
niż ostrzeżeń władz. Modlę się, myśląc o tym, co będzie dalej, o lepszy los dla
mojej rodziny. Gdy chodzi o życie na ziemi, nie spodziewam się już niczego od
nieba".
Berthe:
„Jako dziecko modliłam się co niedzielę, byłam ochrzczona i przyjęłam
wszystkie sakramenty. Na bagnach zaczęłam się modlić, by mnie oszczędzono.
Modliliśmy się rano, po czym kryliśmy się w papirusach. Stare kobiety lubiły
modlić się także wieczorem i odmawiały litanie z różańcami w dłoniach. Im dłużej
trwały rzezie, tym trudniej było się modlić. Podczas ekspedycji interahamwe
śpiewali, że Bóg opuścił Tutsich albo że porzucił Rwandę i nie wróci przed końcem
masakry, a my sami zaczynaliśmy w to wierzyć.
30 kwietnia, w dniu straszliwej rzezi, za bardzo się bałam, przestałam się
modlić. Najpierw pomyślałam, że szatan jest silniejszy od Boga, odwrotnie niż nas
uczono. Później przestałam przejmować się Bogiem i szatanem, nie miałam już ani
wątpliwości, ani pewności, nie miałam już w co wierzyć, najwyżej w to, że zostanę
ścięta. Nie mogłam już liczyć na niczyje wsparcie, nie miałam o czym myśleć,
najwyżej by przetrwać jeszcze dzień z dziećmi, które miałam przy sobie.
Wyszliśmy żywi z bagien. Trzeba było żyć dalej i strach przed Bogiem
naturalnie powrócił. Myślałam, że skoro udało mi się ocaleć, powinnam znów stać
się wierząca, że dość nacierpiałam się ze strony Hutu, bym miała w dodatku narażać
się na straszny gniew Boga. Ale nie chodzę już na mszę w niedzielę. Jeśli ktoś
pamięta zabójców w świątyni, z maczetą w ręku, cofa się, widząc drzwi kościoła;
lub jeśli słyszy, jak teraz jeden przez drugiego przekrzykują się w chórze, by
wymazać grzechy, nie mówiąc słowa o tym, co zrobili.
Myślę, że jeśli modlitwa nie mówi prawdy, nie da się jej dzielić. Moim
zdaniem ocaleni idą do kościoła, by poczuć się mniej samotnie w towarzystwie
współbraci. Zabójcy chodzą tam, by się uśmiechać i uprzejmie zagadywać innych. A
Kościół trzyma się polityki pojednania narzuconej przez władze w Kigali. Bo w
kościele trzeba przecież przełknąć słowa księdza, jakiekolwiek by były.
Przyjmujemy to, w co nie wierzymy, gdyż siedzimy wśród innych wiernych w
miejscu świętym. Ale zaraz po wyjściu z kościoła nie ma po tym śladu.
Kiedyś religia była częścią wychowania. Rwandyjscy uczniowie bardzo się
przykładali, a księża chodzili dumni, wszyscy ich szanowali. Teraz wiemy, że to
ksiądz zebrał ludzi, których ścięto w kościele. Przez trzy dni powtarzał, żeby
zachować spokój i się modlić. A któregoś ranka odjechał z kościoła białym
pojazdem, nie żegnając się słowem ze swoimi wiernymi, nawet nie życząc im
szczęścia. Kiedyś dziedziczyło się religię po rodzicach i jeśli ochrzczono cię jako
katolika, miałeś też katolicki pogrzeb. Dziś to wszystko się zmienia. Wierni przez
pół roku chodzą do adwentystów, a jeśli to im nie odpowiada, przechodzą do
zielonoświątkowców, kiedy i to się nie sprawdza, wracają do dominikanów.
Niektóre stare kobiety zmieniają Kościoły trzy razy do roku.
Wielu dawnych wiernych opuściło Kościół jak ja, wielu szuka pociechy w
innych Kościołach. Na tym wzgórzu w ciągu pięciu lat powstało pięć świątyń".
A jeszcze więcej w Nyamacie. Kiedy Marie-Louise zbudowała ceglany dom
przy wjeździe do osady, liczyła na spokój. Jakież musiało być jej przerażenie, gdy
w niedzielę usłyszała za murem odgłosy mszy nagłośnionej przez potężną
aparaturę. To Świątynia Syjonu, sekta z zamożnych dzielnic stolicy, postawiła swój
namiot na ziemi niczyjej. Kaznodzieja, kabotyn, który obwołuje się trzynastym
apostołem, przemawia w obecności fanatycznych tłumów, szalejących orkiestr,
histerycznych owieczek, a tym seansom płaczów i lamentów towarzyszą głośne
wrzaski.
Zjawiają się tam lekarze i pielęgniarki, żony bogatych kupców, trenerzy
drużyny piłkarskiej, ładne kobiety, wielu młodych, wielu Hutu. Przy głównej ulicy
Kościół Odnowy (Restauration's Church) rywalizuje ze świadkami Jehowy, a z
oddali, ze wzgórza Mayange odpowiada im Kościół Wstrzemięźliwych. I tak jedna
sekta rywalizuje z drugą, od osady do osady, poprzez busz, aż do więzienia w
Rilimie, co poświadcza Joseph-Desire Bitero, siedzący w oddziale skazanych na
śmierć:
„Tylko Bóg nas nie opuszcza. Tylko On nas wspiera i pomaga uwolnić się od
trosk, które nas dręczą na ziemi. Dlatego więźniowie modlą się najbardziej żarliwie.
W oddziale skazanych na śmierć mamy nadzieję na jak najdłuższe życie. Robimy
wszystko, by nie czuć się samotnie. Żyć w więzieniu, unikając ostatecznej kary,
można jedynie dzięki łasce Boga. Tutaj Kościoły i sekty krążą od rana do wieczora.
Więźniowie często zmieniają religię, idą za tym, kto więcej obiecuje w kazaniach.
Wiele sekt rozdziela żywność i ubrania, zachwala się lepiej niż inne, nie tylko głosi
przebaczenie, udziela też rozgrzeszenia. Paraduje jak pawie".
W kulminacyjnym punkcie kazania kapłan Świątyni Syjonu, ubrany w obcisłe
spodnie i koszulę z żabotem, rozpoczyna pasjonujący seans egzorcyzmów. Raz
wzywa na scenę zarażonych wirusem HIV, kiedy indziej kaleki. Obmacuje ich,
wrzeszczy do nieba: „Niech odejdą demony AIDS, niech odejdą demony paraliżu!",
elektryzuje tłumy, chór śpiewa Alleluja, kaznodzieja skacze, podryguje, w końcu
zapowiada natychmiastowe uzdrowienie wiernych. Jednego dnia obiecuje ślub
ocalonym wdowom, innego grzmi: „Niech odejdą demony ludobójstwa!", i wzywa
na estradę zabójców, obiecuje im bilet do raju.
Marie-Louise tak komentuje to kłopotliwe sąsiedztwo: „Nie wydaje mi się, by
ludzie szli tam naprawdę z potrzeby serca, myślę, że gromadzą się, by poczuć
uniesienie i zapomnieć. Atmosfera jest gorąca, muzyka radosna, często chodzi tam
młodzież. Widzą w tym pewne korzyści. Nie muszą czytać Biblii, długo się modlić,
mają tylko śpiewać Alleluja i czasem odmawiać modlitwę pokutną. Wiernych
chrzczą w sadzawce nazywanej Jordanem, mówią im, że ta woda zmywa wszystkie
grzechy i oczyszcza z chorób. Zabójcy ustawiają się więc na czele kolejki. Liczą na
to, że zgromadzeni będą się za nich modlić, pomogą im uzyskać łaskę".
Wykwit sekt religijnych w Afryce nie jest czymś nowym, zwłaszcza w tej
subsaharyjskiej strefie, która traci swe tradycyjne cechy. Organizują one prawdziwe
niedzielne widowiska, czasem komiczne, czasem groteskowe. Rwanda, niegdyś pod
opieką solidnego flamandzkiego kleru, od chwili pospiesznej ucieczki episkopatu w
czasach ludobójstwa nie może się im oprzeć, podobnie jak sąsiednie kraje.
Innocent Rwililiza, kiedy ma już w żołądku cztery czy pięć primusów i
powracają bolesne wspomnienia żony i syna zamordowanych w kościele, mówi:
„W pierwszych dniach na Kayumbie był chłopak, który biegał z radiem na baterie.
Wieczorem słuchaliśmy, chcieliśmy przecież usłyszeć, że papież czy jakiś
arcybiskup zakazuje Hutu ścinania dzieci, przynajmniej w kościołach. Ale ten polski
papież nie otworzył ust, dopiero później, by bronić swego biskupa Misago, gdy
jego ornat splamiła krew Tutsich. Jego Ekscelencja Misago uczył mnie w szkole
pedagogicznej. Był najbardziej inteligentnym, świetnym nauczycielem, bardzo
miłym, bardzo cierpliwym, miał wielką wiedzę, uczył się Biblii w Rzymie, splamił
się w Gikongoro".
Mniej gwałtowna, ale bardziej rozgoryczona Marie-Louise: „Chrześcijanie nie
okazywali wiele człowieczeństwa w czasach ludobójstwa. Nie wyrzekłam się Boga i
mam ciągle różaniec, ale nie czuję się już dobrze w tej religii. Przestałam chodzić
na msze. Kiedyś bardzo to lubiłam, śpiewy rozgrzewały mi serce. Cieszyły mnie
chrzciny i śluby. Teraz idę i czekam, aż ceremonia się skończy. Nie czuję już zapału
ani ludzkiej bliskości. Kościół stał się teatrem. Ocaleni przychodzą dziękować za
życie. Zabójcy pokornie czekają na eucharystię. Jeśli zabili dziesięć czy piętnaście
osób, łykają trzy hostie, ale nie stać ich choćby na jedno słowo przepraszam dla
zabitych".
Inni zabójcy nie tracą już czasu na takie rzeczy i usprawiedliwiają się, jak
lgnace: „Kto chodzi do kościoła, spodziewa się, że spotka go jakieś dobro. Prosi o
deszcz, o dobre zbiory, o kolejne dzieci, o zdrowie, pojednanie z ludźmi. To strata
czasu, przepraszać w modlitwach za popełnione morderstwa, które ci doskwierają i
ściągają na ciebie złe spojrzenia. Modlić się za przeszłość, to na nic. W niedzielę
wolę szukać szczęścia na polu, niż wkładać odświętne ubranie i iść na mszę".
Boniface, siedząc na werandzie baru w Nyarunazi, nieco wyżej na zboczu
wzgórza, z butelką bananowego wina w dłoni, tak na to odpowiada: „Nie mogę się z
tym zgodzić, ale to rozumiem. Ja także wracam ze świata umarłych. Jestem
księdzem, który ocalał".
Boniface, chudy, z dobrotliwym uśmiechem, twarzą pomarszczoną od trosk,
oczyma pożółkłymi od malarii i alkoholu, nosi kapelusz z szerokim rondem i
pasterski kij, podartą marynarkę i ubłocone pasterskie spodnie. Jego głos jest
poważny i łagodny zarazem: „Byłem hodowcą, nauczycielem, byłem Tutsim i
praktykującym katolikiem. W spokoju uprawialiśmy pola, nie obawiając się innych
chrześcijan. Poszedłem ze swoimi na bagna, na dobre i na złe. Co dzień coraz
więcej z nas zabijano, a jednak nie mogłem uwierzyć, że Bóg zgodzi się na
zniknięcie swego ludu Tutsi. Prosiłem o łaskę, bym mógł przeżyć kolejny dzień.
Gdy w końcu wyszedłem cało z mętnej wody, pomyślałem: skoro Bóg wysłał
do mnie anioła, odwdzięczę się. Chwyciłem pasterski kij i ruszyłem do miasta, by
zdobyć wykształcenie teologiczne. Zostałem wikarym w Kibungo, odprawiam
nabożeństwa przy ołtarzu. Oczywiście, muszę się hamować i jakoś to znosić, gdy
widzę naprzeciwko tych, którzy ścigali nas z maczetami.
W kazaniach mówię o Bogu, o okazywaniu współczucia, o pojednaniu.
Atmosfera jest dobra, śpiewy, czytanie Pisma, wierni słuchają z uwagą. Ale gdy
tylko wspomni się o masakrze, powie o bagnach, Hutu się oburzają, twarze im się
krzywią i to koniec. Na mszy nie mówi się o zabójstwach, żeby nie zrazić Hutu.
Mogą wstać podczas homilii, wyjść i nigdy nie wrócić. Gdybym chciał bawić się w
prowokatora, kościół byłby pusty.
Wszędzie jest tak samo, wszyscy księża unikają tematu ludobójstwa. Toteż
głoszę potrzebę przebaczenia, miłość bliźniego, zachęcam do sąsiedzkiej pomocy
podczas suszy. Uczę cierpliwości, ponieważ wiara przygasła, nalegam. Gdybym nie
wierzył, że Bóg wyjdzie cało z każdej sytuacji, moje ocalenie byłoby bezcelowe".
Pio i Josiane
Alphonse Hitiyaremye:
„Kiedy wyszedłem, bałem się nawet spojrzeć na ocalonych. Z czasem
nabrałem odwagi, ośmielam się do nich zbliżyć i żal za to, co zrobiłem, wydaje się
bardziej ludzki. Nie jestem już tym samym Alphonse'em co kiedyś, coś się jednak
zmieniło na gorsze. Zły czas wpłynął na moje myśli. Postarzałem się przez te
burzliwe lata. Więzienie osłabiło zdolność koncentracji.
Jak panu mówiłem, łatwiej nam było wymachiwać maczetą, niż znosić kpiny i
ciągłe napominanie. Tej prawdy nie może zrozumieć ktoś, kto nie był wtedy z nami,
ale teraz ona mnie dręczy.
Zabijałem, siedziałem w więzieniu, w końcu poczułem lęk. Strach przed Złem
nigdy mnie nie opuszcza. Ale przede wszystkim zmieniła się moja sytuacja życiowa.
Straciłem majątek i nie potrafię już handlować jak kiedyś, cofam się przed
podjęciem decyzji, nie potrafię szybko obracać gotówką, nie zatrudniam siły
roboczej. Nie jestem już taki dobry w interesach jak przed tą masakrą. Nie czuję się
swobodnie. Szkoda mi powodzenia, które utraciłem".
Pancrace Hakizamungili:
„Myślę, że jestem teraz lepszy niż przed rzezią, ponieważ już wiem, kim
byłem, jak bardzo byłem zachłanny i żądny krwi. Ale się poprawiłem. Stałem się
lepszy dzięki tym złym doświadczeniom, wiem, że nie ma już we mnie złej woli.
Razem z kolegami zostałem wciągnięty w to barbarzyństwo, słuchałem
bezwzględnych władz, brałem udział w ekspedycjach z maczetą w ręku. Wróciłem
na swoją parcelę pozbawiony wszystkiego, poznałem przykre konsekwencje mych
czynów.
Ale przecież moja osobowość nigdy się nie zmieniła. Byłem pobożnym,
dobrym chłopcem, jestem jeszcze bardziej pobożny i jeszcze lepszy, to wszystko.
Zostałem oczyszczony przez zło, że się tak wyrażę".
Fulgence Bunani:
„Nie myślę o ekspedycjach, rzadko o ludziach, których zabiłem. Myślę przede
wszystkim o moim zwierzęcym zachowaniu. Często mnie to zaskakuje. Ludzie mają
naturalny pociąg do złych czynów, nawet o tym nie wiedząc. Wystarczy tylko, że
popchnie ich bezwzględna władza, przestraszą się żołnierzy, usłyszą o szantażu i
szybko popełnią błąd. Dziczeją, nie widząc wcale, że są dzicy.
Powodowało mną zło: napić się primusa do woli, jeść krowy rano i
wieczorem, zabijać Tutsich bez żadnego powodu. Zabijać bez dyskusji, co najwyżej
żartować o igraszkach lub gratulować sukcesu.
Zabijać bez wahania, nawet nie dbając o to, że ubrudzisz się błotem czy krwią.
Zabijać, nie stawiając sobie żadnych pytań o to, dla kogo czy po co się zabija, to nie
daje spokoju, jeśli w tym brałeś udział".
Pio Mutungirehe:
„Nikt nie jest zły od urodzenia. Byłem przerażony atakami inkotanyich i bałem
się, że wrócą złe czasy panowania Tutsich. Zazdrościłem im, że mogą się
wzbogacić. Politycy sprowadzili mnie na złą drogę.
Powiedziałem panu w Rilimie: ten zabójca, który zawinił i przelewał krew, to
ja, ale jego okrucieństwo jest mi całkiem obce. Przyznaję się do winy, ale nie
rozumiem wściekłości tego, który na moich nogach biegał po bagnach z
wyciągniętą maczetą. Jednak, żeby nie kluczyć i nie kłamać, wiem, że to naprawdę
byłem ja.
Zawsze byłem bardzo koleżeński. W szkolnej ławie, w drużynie piłkarskiej, w
barze, w Rilimie. Jestem tym samym człowiekiem, co kiedyś, nawet się
poprawiłem. Poślubiłem kobietę Tutsi. Całe to zamieszanie wpłynęło w końcu
korzystnie na moją psychikę. Chcę zamknąć ten fatalny okres, będę spokojnie
czekał, kiedy mi przebaczą. W każdym razie nie widzę już przeszkód, by żyć w
dobrych stosunkach z Tutsimi".
Ignace Rukiramacumu:
„Starość mnie prześladuje, bieda mnie prześladuje, wyrzuty sumienia także.
Czuję się, jakbym był zewsząd osaczony. Wcześniej byłem bardziej zrównoważony.
Rozmawiałem swobodnie z ludźmi, bo troski mnie omijały, dostatek i spokój ducha
były na wyciągnięcie ręki. Ludzie mówili o mojej plantacji tytoniu, osiągałem
wysokie ceny, i to nawet w Kigali. Potem wszystko się popsuło.
Dziś uprawa tytoniu wymaga za wiele zachodu, pieniędzy brakuje, nie mam już
tyle sił. Synowie szarpią się ze mną o swoją część pola, córki szukają zwady z moją
nową żoną. Hutu krytykują mnie za to, co wyznałem w sądzie, spojrzenia Tutsich
obwiniają o to, co zrobiłem. Jednak widzę, że moja psychika próbuje sobie radzić z
całym tym zamętem".
...Chłopiec podał mi kwiat rano
kwiat który zerwał dla mnie pocałował kwiat
nim go ofiarował
i chciał bym ja także go pocałowała uśmiechnął się to było na Sycylii chłopak
koloru lukrecji wszystkie rany się leczy Pomyślałam tak tego dnia
i powtarzam to czasem lecz chyba nie dość często żeby w to uwierzyć.
Charlotte Delbo,
Miara naszych dni. Auschwitz i później
Marie-Louise Kagoyire:
„Nie, nie prześladuje mnie żadna obsesja od czasów ucieczki do Burundi, co
najwyżej niektóre głośne dźwięki czy płacz budzą we mnie grozę. Ale życie
odebrało mi bardzo wiele. Byłam szanowaną przez wszystkich kobietą, nie
brakowało mi niczego, miałam wielki dom i, jak panu mówiłam, schowałam się w
psiej budzie u sąsiada Hutu, kładąc się na ekskrementach. W ciągu trzech dni
straciłam do siebie szacunek.
Byłam całkiem załamana. Ale teraz nie czuję już upokorzenia, mogę bez
oporów o tym opowiadać. Poważanie, jakie miałam wśród ludzi, i moja pozycja
zniknęły, ale szacunek, który jestem winna samej sobie, przywraca mnie do życia.
Nie jest to życie szczęśliwe, ale godne, mam skąd czerpać siły, by nie pokazać, że
mnie tak dotknięto.
Długo zbierałam się na odwagę, teraz czuję, że życie powraca. Podczas
ucieczki do Burundi myślałam, że wszystko straciłam, że będę odtąd żyć w
ubóstwie, nie zważałam na to, chciałam tylko żyć pośród ocalonych. Powtarzałam
sobie: żyć, byle gdzie, byle jak, bieda jest bez znaczenia, jeśli będę mogła żyć
wśród ocalonych. Bez męża, bez dzieci, bez rodziny i wielkiego domu, cóż. I sama
sobie złożyłam jedną obietnicę: zostanę w przyszłości mamą ocalonych dzieci.
Obietnica spełniona. Widzi je pan w tym domu - Mimi, Jeana-Paula i całą
gromadę. Kiedy patrzę, jak śmieją się przy stole, dowcipkują, jak dobrze się czują,
jestem szczęśliwa. Kiedy znajomi przychodzą z wizytą i z serca przyjmują, co im
ofiaruję, zapominam i jestem bardzo zadowolona. Każdy przynosi, co może,
siedzimy długo, opowiadając nowiny czy żartując. Czuję się wtedy tak błogo. Nie
zależy mi już, by gromadzić majątek, nie myślę o korzyściach i troskach płynących
z sukcesu. Lubię się dzielić, lubię życie w przyjaźni jeszcze bardziej niż kiedyś. Ale
szczęście to teraz rzecz zbyt skomplikowana".
Innocent Rwililiza:
„Zmieniłem się. W dwa miesiące po masakrze nastąpiłem na minę. Nie mogę
biegać, czasem w domu dopada mnie lęk. Podczas ludobójstwa ratowałem się,
pędząc przez cały dzień niczym antylopa, teraz nie potrafiłbym już uciec przed
zagrożeniem. Oczywiście, to się nie może powtórzyć w Rwandzie. «Oczywiście»,
«nie może» - co znaczą te słowa w Afryce? Naturalnie to mnie przeraża.
Nie jest mi trudno wspominać, że byłem ścigany. Kiedy rozmawia się z ludźmi
z zagranicy, którzy starają się pojąć ludobójstwo, bez oporów opisuje się wstydliwe
sytuacje. Ale w gruncie rzeczy nie czułem się wtedy wcale upokorzony. Wielu
towarzyszy zginęło, nie chcąc się zhańbić, zwłaszcza stare kobiety, które nie
chciały biegać w pagnes podciągniętych do brzucha, czy mężczyźni, którzy nie
chcieli szukać manioku na czworakach.
Mnie to nie dotyczyło. Życie sprawiło, że musiałem zachowywać się jak
zwierzyna łowna i nie było innego wyjścia. W dodatku to dotyczyło wszystkich,
byliśmy do siebie zbyt podobni, by czuć zażenowanie. Na Kayumbie pędziło się
zygzakiem, trzeba było poświęcić całą energię na bieganie, by ocalić życie, i nie
mieliśmy już sił, by stawiać sobie kłopotliwe pytania. Wiedzieliśmy, że wszyscy
umrzemy, ale wciąż uciekaliśmy.
Dopiero później poczułem się upokorzony; gdy wychodziłem z lasu, by
wrócić do społeczeństwa. Zachowałem nawyki stamtąd: nie prałem ubrania,
kładłem się, gdzie popadło. Dzieci, które znały mnie jako szanownego pana
nauczyciela, patrzyły, jak wdrapuję się na drzewa, by zrywać banany, albo jak
łapczywie jem rękami słodkie pataty. Albo schylam się nagle, by napić się wody z
kałuży, na oczach przechodniów. Wstydziłem się, nie mogąc pozbyć się tych
zwyczajów. Uciekłem do Kigali, gdzie wkrótce potem nastąpiłem na minę przy
drodze. Tak, czułem się skończony, całkiem do niczego. Zdradzony przez
wszystkich, wyrzucony poza nawias.
Los okazał się bezlitosny, naprawdę, żałowałem, że tak biegałem, by uniknąć
ciosów. Przeżyłem cztery samotne lata, byłem sam, nie miałem nawet boyeste, która
przyrządzałaby mi posiłki. Czekałem na świt z butelką w dłoni, piłem bez
towarzystwa, sam prałem ubrania w sobotę, trzy pary spodni i trzy koszule, w
rękach. Byłem w szoku, nie myślałem o niczym, na nic się nie skarżyłem.
Dziewczyny litowały się nade mną i proponowały pomoc, ja myślałem, że drwią
sobie ze mnie. Koledzy próbowali mnie pocieszać, ale trzymałem się z boku. W
głębi duszy czułem się poniżony i odrzucony przez wszystkich, a przecież tak nie
było.
Ale dziś dochodzi do tego jeszcze inne, gorsze upokorzenie. Kiedy patrzę na
rodziny Hutu, którym się powodzi, gdy widzę zabójców trudzących się w polu,
plewiących i zbierających plony. Kiedy widzę Hutu, którzy starają się dostać na
studia czy zdobyć dobrą posadę, w odświętnych ubraniach w niedzielę, w pięknych
ślubnych orszakach, zadaję sobie pytanie: dlaczego my, choć tyleśmy biegali,
znowu jesteśmy z tyłu i trzeba nas pocieszać? Jesteśmy zagubieni, mamy marne
zbiory, cierpimy niedostatek. Dlaczego my, którzy co rano poświadczaliśmy nasze
przywiązanie do życia, tak iż co wieczór padaliśmy z wyczerpania, otrzymujemy w
zamian tak niewiele? Dlaczego fortuna nie puka do naszych drzwi? Te wstydliwe
pytania nie dają mi spokoju.
Wiara w życie powoli wraca. Jestem dyrektorem szkoły, moja nowa żona
obdarza mnie dziećmi, ludzie stawiają primusa, by podyskutować, inni zapraszają
na śluby, dostałem trzy krowy w prezencie. Ale intelektualnie niczego nie zyskałem,
doświadczenie ludobójstwa niczego mi nie przyniosło, żadnej wzbogacającej
wiedzy o wszechświecie. Jeśli coś zyskałem, to trochę nienawiści, jeżeli wolno mi
się tak wyrazić. Kiedyś uważałem, że Hutu są podobni do Tutsich. Teraz już nie...
prawdę mówiąc, jest mi trudno powiedzieć głośno, co naprawdę odczuwam.
Owszem... jest coś takiego, zdobyłem coś, co określam jako umiejętność
wnikliwej oceny i skłonność do podejrzewania każdego. Z jednej strony wydaje ci
się, że ktoś jest twoim wielkim przyjacielem, dajecie sobie krowy i rozmawiacie jak
bracia, a potem ten ktoś ściga cię z maczetą. Z drugiej strony zdarza się, że spadasz
na dno przepaści, a jakaś kobieta godzi się wyjść za ciebie, chociaż wie, że nie masz
nic, brak ci nawet odwagi. Troszczy się o ciebie, wyciąga z kłopotów, gdy jesteś
nieszczęśliwy, ogołocony z wszystkiego i okazujesz agresję. To lekcja: nie wiemy,
co znaczą ludzie, jak bardzo mogą cię rozczarować czy pomóc.
Los się do mnie uśmiechnął. Ocaliłem życie, moja nowa żona Epiphanie
bardzo mnie wspiera, jak już powiedziałem. W Nyamacie spotykam się z ważnymi
ludźmi bez obaw. Odzyskuję szacunek. Nie jestem już zahamowanym, nic
nieznaczącym nauczycielem Tutsi, którym byłem i który mógłby skończyć życie,
pijąc urwagwę z rolnikami po pracy, nawet nie schodząc ze wzgórza.
Jednak coś się we mnie złamało. Nie jestem już tak wesoły i skory do żartów,
brakuje mi energii. Ciągle zdarza mi się zrażać ludzi i popełniać gafy. Przestałem
się hamować. Brakuje mi wytrwałości. Zaczynam coś i zaraz zostawiam nie
wiadomo czemu. Żyję na mym poletku z dnia na dzień, przestałem się przejmować,
co ludzie o mnie pomyślą w danej sytuacji. Kiedy ktoś zwróci mi na to uwagę,
odpowiadam: «Co mnie to obchodzi, że kogoś zawiodę? Przestałem się o to
troszczyć».
Z Kayumby zostały mi pewne nawyki. Wyniosłem stamtąd kilka postanowień,
w części ich dochowuję, na przykład, by nigdy więcej nie wejść do kościoła. Inne
zarzuciłem, jak to, by nie zamienić nawet słowa z Hutu.
Wyniosłem też stamtąd ogromną ciekawość. Wcześniej, gdy ktoś wspomniał o
planach ludobójstwa, nie wierzyliśmy, myśleliśmy, że nasze życie, życie wszystkich
chłopów, jest ustalone na zawsze. Byliśmy w stanie uwierzyć, że dojdzie do jakiejś
utarczki, ale nie w to, że zapanuje chaos. Ta moja naiwność nie daje mi spokoju.
Przeżyłem masakrę i moje teorie musiały zostać podane w wątpliwość,
filozoficzne myślenie nie przekonuje mnie już tak jak kiedyś, nie ufam klasycznym
ideałom, nie darzę należnym szacunkiem logiki. Nauczyłem się brać pod uwagę to,
co nie do pomyślenia, spodziewać się wszelkich niespodzianek, myśleć w wiecznym
stanie pogotowia. Doszukuję się zdrady za każdą wypowiedzianą myślą. Żadne
wyjaśnienie już mi nie wystarcza. Nieufność rozbudza moją ciekawość. Chcę
zawsze wiedzieć, co kryje się za tym, co się zdarza".
Englebert Munyambonwa:
„Kiedyś lubiłem czytać książki, gazety, lubiłem rozrywki, ping-ponga. W piłkę
nie, ale w ping-ponga bardzo dobrze grałem, jak prawdziwy mistrz. Od czasu do
czasu kochałem się z dziewczynami. Byłem też łasy na ładne ubrania. Przyglądałem
się sobie i mówiłem: «Klasa!». Byłem szczęśliwy, ale to wszystko minęło.
Pracowałem jako inżynier w Kigali i w Duali, sporządzałem plany, byłem
szefem pracowni. Potem wróciłem w rodzinne strony, w okolice Kayenzi.
Mieszkałem z ojcem, matką i młodszą siostrą; bracia pracowali w biurze, w
mieście. Prawie niczego nam nie brakowało. Krowy, drzewa owocowe, które może
pan jeszcze zobaczyć wokół domu, gęsty gaj palmowy. Żyło nam się naprawdę
dobrze. Byliśmy szczęśliwi, nie było u nas biedy.
Kiedyś tyle nie piłem. Teraz tak, bo brak mi zajęcia. Po ludobójstwie tak
bardzo się zmieniłem, że nie mogę się oprzeć. Moi bracia i siostry zostali
zmasakrowani. W zaroślach na bagnach myślałem, że zdechnę jak zwierzę.
Poniżony, nie, nie czułem się poniżony. Byłem zbyt wystraszony, okropnie bałem
się żelaza, jak inni. Jadłem surowe warzywa, leżałem w mule, nie mogłem się już
modlić, nie dbałem o to, po prostu nie chciałem, by mnie ścięto. I los mnie
oszczędził.
Zostaliśmy ocaleni, ale nie mogę powiedzieć, by wszystko było w porządku.
Straciłem rodzinę, nie mam żony, potomstwa, okoliczne pola leżą odłogiem albo
pracują na nich nieznani mi ludzie. Patrzę na mijane postaci jak na jakieś widma.
Jestem bardzo samotny. Próbowałem uprawiać pole, ale to były całe dwa hektary,
przyszła susza, nie miałem żony do pomocy. Rzuciłem to, przestałem nawet
zajmować się ogródkiem.
Teraz nic mnie już nie cieszy. Mam pięćdziesiąt dziewięć lat, nie mam
pieniędzy, straciłem pracę i ludzki szacunek. Sprzedałem nawet drzewa i blachę z
dachu, żeby mieć na trunki. Czuję się zbyt samotny. Nie wiem, gdzie jeszcze
mógłbym szukać oparcia. Śpię, gdzie popadnie, czasem pod gołym niebem.
Szczęście mnie omija. Budzę się co dzień rano i choć uniknąłem maczet, choć
jeszcze nie brak mi wigoru, chociaż czytałem klasyków i znam się na geometrii,
staję się coraz większym pesymistą. Co jest nie tak? Nic mnie już nie cieszy.
Zaczynam coś i zaraz rzucam. Jestem silny, ale nie mam dość przekonania, by
dokończyć choćby najmniejszy projekt. Unikam tych, którzy mi robią wyrzuty,
uciekam przed ludźmi, którzy przypominają mi, kim kiedyś byłem. Odrzucam
dobre rady, boję się kpin i napomnień. Nie chcę, by mi przeszkadzano. Przez cały
dzień przemykam się chyłkiem, chyba że spotkam kogoś, kto mnie potrafi
zrozumieć, z kim mogę się napić i porozmawiać bez zbędnych docinków.
Wstaję o piątej rano. To nawyk z dzieciństwa, kiedy musiałem przed szkołą
pognać krowy do wodopoju na bagnach. Teraz nie mogę już spać po piątej, choć
nie mam nic do roboty, boję się snów. Wstaję i wychodzę. Złe języki mówią, że
wychodzę tak wcześnie, by za darmo napić się urwagwy, gdy jeszcze fermentuje. To
plotki. O piątej jeszcze nie piję, spaceruję, rozmyślam o tym, zanim zacznę pić".
Sylvie Umubyeyi:
„Miałam wszystko, nie liczyłam na więcej, potem wszystko straciłam.
Rodziców, ich uczucie, ich rady, przyjaciół, majątek, pracę. Na jakiś czas straciłam
także smak życia. Później odnalazłam nadzieję. Wróciła odwaga, chęć do życia
także. Lubię muzykę, lubię dobrze zjeść, śpię dobrze jak dawniej. Potrafię
kokietować, chodzę na spacery, rozmawiam z ludźmi, spotykam przyjaciół. Podczas
ucieczki do Burundi straciłam ducha, teraz go odzyskałam. Moje życie jest pełne
trosk i nadziei. Wiem, że mogę liczyć na pomoc otoczenia, że potrafię rozwiązać
moje małe problemy. Czekam, jestem spokojna. Ponieważ żyję, życie nie może
mnie męczyć, jakżeby mogło? Szczęście, czemu nie? Odzyskać kiedyś prawdziwy
spokój ducha".
Berthe Mwanankabandi:
„Na bagnach żyliśmy jak świnie, to życie na zawsze nas napiętnowało.
Oczywiście, nie wrócimy do tego, ale wiemy, że tak właśnie było. Nie patrzymy już
na to bydlęce życie jak kiedyś. Wynieśliśmy stamtąd szereg drobnych nawyków, na
przykład: by nie filtrować wody przed wypiciem, nie dbać, jak kiedyś, czy potrawa
się dogotowała, jeść szybko, nawet na oczach sąsiadów.
Czas powoli to zmienia, prawie wyzbyłam się już tej niedbałości. Jednak
wspomnienia zależą także od tego, jakie życie wiedziesz. Kiedy się trudzisz, kiedy
samotność i susza mocno doskwierają, czujesz się raczej jak ktoś, kto ocalał, ktoś,
kto zdołał przeżyć. A kiedy zbierasz plony, gdy troski o jutro odchodzą, czujesz się
pewniej, bardziej pogodzony z losem.
Na bagnach zabójcy wyzywali nas, chcąc nas upokorzyć. Ale ponieważ było
nas wielu schowanych w papirusach, nikt nie czuł się bezpośrednio dotknięty.
Przede wszystkim odczuwaliśmy grozę. Ona przepędzała z umysłów obelgi. W
głębi duszy nie czuję się już upokorzona tym bydlęcym życiem, chyba że słyszę
drwiny zabójców czy kłamstwa rewizjonistów.
Miałam wielkie szczęście, że mnie nie zgwałcono. Nie muszę się tego
wstydzić. Ale rozgoryczenie to całkiem inna sprawa, nigdy mnie nie opuszcza,
podobnie jak samotność. Nie pamiętam już tej dziewczyny, którą byłam przed
rzezią. Po tym wszystkim zostałam całkiem sama, czułam tylko rozpacz. Zdawało
mi się, że tylko ja czuję się tak samotna. Myślałam, że tylko ja mogę zrozumieć
sytuację, w jakiej się znalazłam. Nie mogłam znaleźć bratniej duszy pośród
ocalonych, nawet wśród przyjaciół, z którymi dzieliłam zły los. Moją jedyną
przyjaciółką była moja własna zasmucona osoba.
Kiedyś, jak wszystkie rwandyjskie dzieci, myślałam o Dobru i Złu. Wierzyłam
w godne pochwały uczynki, przyzwoitość, prawość. Na mokradłach nauczyłam się,
że cała ta wiara może zniknąć podczas pierwszego poranka maczet: na przykład
wiara w cnotę, nagrodę za dobre czyny czy zasłużoną radość. Teraz nie ufam już
moralistom, zbawiennym naukom i podniosłym słowom.
Wiem, że ta masakra jest czymś wyjątkowym, nie znam historii, nie wiem, jak
oceniać jej wagę. Mnie także dotknęła. Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać do
tego, co mówiłam panu podczas ostatniej wizyty. Co odpowiedzieć na nowe pytania
o rzezie? Ich wspomnienie już mniej mi dokucza. Nie zostaję już co dzień sama z
moim strachem. Przestałam oddalać się od ludzi. Jednak uważam, że te
wspomnienia są rzeczą niebezpieczną. Moje wcześniejsze życie zatrzymało się w
miejscu. Teraz ruszyło naprzód, w inną stronę. Wszystko, na co wtedy czekałam, w
tym drugim życiu już się nie przydarzy.
Moi rodzice mieli dziesięć krów, przycinali bananowce na wielkiej plantacji i
kładli gotówkę na stole, by ją przeliczyć po powrocie z targu. To była duża rodzina,
jedenaścioro dzieci i najemnicy pracujący w polu. Słuchaliśmy sztuk teatralnych i
muzyki przez radio i sypialiśmy czasem u zamożnych sąsiadów. Byłam
rozpieszczana. Dobrze się uczyłam, rodzice mieli dość pieniędzy na dalszą
edukację, skończyłabym liceum, poszłabym na studia do Gitaramy, a może nawet
do Kigali, i byłabym kobietą, której się powodzi, jak tylu innym.
Dziś budzę się o brzasku, by odymić ziemię i nakarmić dzieci; a myśli kłębią
się w głowie. W mej duszy gości nienawiść, strach. Czasem ogarnia mnie
wściekłość i opuszcza radość. Znaleźć męża, mieć szczęśliwą rodzinę, tego nie
mogę sobie wyobrazić.
Nie staram się wyjść za mąż, oto prawdziwy powód braku kandydatów. Dla
ocalonej sieroty wybór dobrego męża to niełatwa sprawa. Jeśli sam nie ma
problemów i cię nie zrozumie, nic z tego nie będzie; jeżeli cię rozumie, ale sam ma
problemy, wcale nie będzie lepiej. Jeśli się przestraszy, że przez twoje problemy nie
będziesz przykładną żoną, wycofa się. Wyrzuty mogą zrodzić się z każdego
powodu. W Rwandzie to rodziny godzą zwaśnione pary. To ryzykowne, samemu
wybrać sobie męża, nie mając krewnych, u których można by znaleźć wsparcie, bez
mamy, na której ramieniu można położyć głowę. Jestem zbyt zapalczywa, zbyt
wiele wycierpiałam, by narażać się na to, że mąż mnie nie pocieszy, gdy będę
niepocieszona. Wolę już lęki samotnej kobiety, wolę dawać życie nieślubnym
dzieciom, oczywiście, żadna kobieta nie może z tego zrezygnować.
Na bagnach powtarzaliśmy sobie, że jeśli los nas ocali, nie będziemy już
więcej sprzedawać kurczaków, sami będziemy sobie dogadzali. Nie dotrzymaliśmy
słowa, bo tak naprawdę mamy gdzieś delikatne mięso. Bardzo lubiłam dojrzałe
banany, ale ich nie tykam; słucham radia, ale nie cieszy mnie muzyka czy teatr.
Obiecywaliśmy też sobie, że jeśli przeżyjemy, wszystko będziemy robili z zapałem,
bez żadnych zahamowań. To była pierwsza z zapomnianych obietnic".
Francine Niyitegeka:
„Mój narzeczony Theophile nie zwlekał długo ze ślubem. Znów urodziłam
piękne dzieci. Z wiekiem moje blizny są mniej widoczne na skórze. Stado pasie się
na bujnej łące nad rzeką, żyjemy spokojnie, w dobrych stosunkach z sąsiadami z
moudougoudou. Czas dobrze się ze mną obchodzi. Ale choć czuję ulgę, nigdy nie
jestem spokojna.
W głębi duszy ja także się obawiam, że podążam z tyłu za losem, który był mi
dany. Jeśli ktoś poczuł się trupem pod papirusami, w tym błocie, obok wszystkich
innych, porównując się do martwych ciał, zawsze będzie czuł lęk. Przed czym? Nie
umiem powiedzieć, nawet sobie samej. Jeśli ktoś taki w duchu pogodził się z
końcem, jeśli zrozumiał, że nie przeżyje któregoś etapu, spojrzał w pustkę w swym
wnętrzu, nigdy nie zapomni. Bo tak naprawdę jeśli dusza opuściła go choć na
chwilę, będzie mu bardzo trudno powrócić do życia".
Słownik