Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 332

1

2
Spis treści
Karta tytułowa
Cykl Beniamin Ashwood
Mapa
1. W ucieczce ratunek
2. W drogę
3. Wziąć się w garść
4. Wolna Ziemia
5. Wytchnienie Oracza
6. Nieustanna ucieczka
7. Popiół i krew
8. Jak żyć wiecznie
9. W świetle księżyca
10. Corina i Mruk
11. Ślady na śniegu
12. Kąsający mróz
13. Szczelina
14. Gotowi na najgorsze
15. Dźwięk dzwonu
16. Na zgliszczach
17. W drogę
Karta redakcyjna
Okładka

3
4
Cykl Beniamin Ashwood
1. Beniamin Ashwood
2. Nieustanna ucieczka
3. Wrogie terytorium
4. Pusty horyzont
5. Płonąca wieża
6. Ciężar korony

5
6
1

W ucieczce ratunek
Ben otworzył oczy. Nie miał na sobie koszuli, jedynie spodnie, i to całko-
wicie przemoczone. Po nocy spędzonej na twardej podłodze bolały go wszystkie
kości. Kiedy się obrócił, chłodne jesienne powietrze owiało mu nagi tors, pokry-
wając go gęsią skórką, i Ben zatrząsł się z zimna.
Leżał w niewielkiej altance w posiadłości zmarłego lorda Reinholda, która
w szaleństwie minionej nocy wydała im się równie dobrą kryjówką jak każde inne
miejsce.
Ben usiadł i od razu zorientował się, że Mathias też już nie śpi. Karczmarz
zerkał ponad ażurową balustradą w mglistą szarość poranka. Altankę spowijał
biały opar. Cały świat pogrążył się w ciszy, szczelnie otulony wilgocią.
Ben nie lubił mgły. Nie lubił tego, jak przesłaniała wszystko, ograniczała
widoczność. A po wydarzeniach minionego roku jego niechęć jeszcze wzrosła.
Teraz wręcz musiał widzieć, co dzieje się wokół niego.
Natomiast Mathias sprawiał wrażenie całkowicie odprężonego. Kiedy Ben
to sobie uświadomił, i w nim napięcie zelżało nieco. Stary wiarus nie byłby tak
spokojny, gdyby w pobliżu czyhało niebezpieczeństwo.
Ashwood podniósł się z podłogi i objął ramionami. Spał plecy w plecy
z Amelią i teraz ciepło jej ciała ulatywało aż nazbyt szybko.
Mathias odwrócił się i skinął Benowi głową na powitanie. Beniamin odpo-
wiedział tym samym i usiadł obok weterana, pocierając ramiona, by choć trochę
się rozgrzać.
– Jak sądzisz, da radę ruszyć jeszcze dziś rano? – szepnął Mathias, spoglą-
dając wymownie na śpiącą Amelię.
– Musi – odparł Ben.
Obaj zapatrzyli się bez słowa w szary świt.

7
Około dzwona później Amelia poruszyła się pod płaszczem Mathiasa.
Przewróciła się na drugi bok i zobaczyła Bena w identycznej pozycji, w której on
zobaczył karczmarza, gdy sam się obudził.
– Co się dzieje? – zapytała cicho.
– I tobie też dzień dobry. – Uśmiechnął się do niej.
Zrobiła minę, unosząc wzrok do nieba, i usiadła.
– Mathias wrócił do Miasta – wyjaśnił Ben półgłosem.
Amelia szeroko otworzyła pociemniałe nagle oczy.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – zatroskała się. – Sanktuarium będzie
nas szukać, i to ze wszystkich sił. A jeśli nas znajdą... No cóż, ujmę to w ten spo-
sób: musimy oddalić się od Miasta, i to tak szybko, jak to tylko możliwe. Jeżeli
złapią Mathiasa... – zawiesiła wymownie głos.
– On o tym wie. – Ben kiwnął głową. – Rozmawialiśmy na ten temat, zanim
poszedł. Ale co jeszcze mogliśmy zrobić? Połowę naszych ubrań wrzuciliśmy do
rzeki, nie mamy jedzenia ani żadnych zapasów. Potrzebujemy informacji, zanim
zaczniemy uciekać. – Wstał i zaczął spacerować nerwowo w niewielkiej altance.
– Miejmy nadzieję, że nie wiedzą jeszcze, że Mathias jest w to zamieszany. Ma
przecież łódkę, może zacumować ją przy którymś pomoście, gdzie nie będzie
straży. Prześliźnie się i zbierze jakieś zapasy, może powiadomi naszych przyja-
ciół i wróci, zanim nawet czarodziejki dowiedzą się, jak ma na imię.
– Dowiedzą się więcej, niż przypuszczasz, i o wiele szybciej – zapewniła
go Amelia. – Nie możemy zostać tu zbyt długo. – Zamilkła na chwilę, po czym
westchnęła i mówiła dalej: – Ale masz rację. Musimy zdobyć jakieś zapasy i in-
formacje o przeciwniku.
– Jak myślisz... – Ben nerwowo przełknął ślinę. – Jak myślisz, co Meghan
im powiedziała?
Amelia westchnęła raz jeszcze.
– Nie wiem. Wszystko? – Podciągnęła kolana pod brodę. – Przez te ostatnie
miesiące Meghan oddalała się ode mnie. Myślała tylko o tym, żeby uczyć się
szybciej, żeby osiągać kolejne poziomy wtajemniczenia. Zrobiłaby wszystko,
o co ją proszono. Uwierzyła we wszystko, co jej mówiono.
– Czyli w co? – Ben zmarszczył brwi.
– Nasze instruktorki powtarzały, że Sanktuarium istnieje, aby służyć więk-
szemu dobru – odpowiedziała Amelia. – Ta koncepcja robi wrażenie, świado-
mość, że jesteśmy częścią czegoś większego, czegoś ważnego. Nauczycielki su-
gerują, że u podstaw co bardziej skomplikowanych fragmentów historii Sanktua-
rium leży dążenie czarodziejek do wielkiego i istotnego celu, co usprawiedliwiało

8
wykorzystanie wątpliwych środków. Może w to wierzą, a może nie. Nie potrafię
ocenić. Ale na pewno mogę powiedzieć, że Meghan w to uwierzyła. Naprawdę
uważała, że dokona rzeczy wielkich. Nie tylko dla Sanktuarium, ale i dla całego
Alcott.
Ben siedział nieruchomo na poręczy i słuchał.
– Wydaje mi się, że to właśnie w ten sposób czarodziejkom udało się zy-
skać tę ogromną władzę, której nikt nigdy nie podważa – kontynuowała Amelia
– bo mówią, że działają dla dobra ogółu. Łatwiej wierzyć, że chcą pomóc, niż
spróbować im się sprzeciwić. W rezultacie ich wpływy i władza są większe niż
jakiegokolwiek lorda czy księcia. – Odetchnęła głęboko. – Ten pierwszy łyk wła-
dzy jest upajający. Meghan znajduje się na najlepszej drodze, żeby zostać jedną
z najpotężniejszych kobiet na całym Alcott. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wyob-
rażała sobie taką przyszłość. Ludzie wiele poświęcą, żeby osiągnąć taką pozycję,
sam przecież wiesz. Na drodze do tego celu nie raz i nie dwa trzeba iść na kom-
promis.
– Chodzi o to... – Ben szukał słów. – Chodzi o to, że ta dziewczyna, z którą
dorastałem, moja siostra, nie zrobiłaby czegoś takiego. Ona nas zdradziła! A prze-
cież Meghan jest dobra, jest lojalna. Nigdy bym nie uwierzył, że coś może ją
skłonić, żeby zwróciła się przeciwko mnie.
Amelia uśmiechnęła się smutno.
– Masz rację. Jest lojalna, tylko że już nie w stosunku do nas.
Wczesny ranek zmienił się w przedpołudnie i mgła się uniosła. Ben i Ame-
lia pozostali ukryci w altance. Czekali. Od rzeki dzieliło ich jakieś dwieście kro-
ków, natomiast altankę na starannie wypielęgnowanym trawniczku osłaniało nie-
wielkie wzniesienie, przez co nie mogli zobaczyć z niej rezydencji Reinholda.
Dwoje uciekinierów miało nadzieję, że w taki mglisty i nieprzyjemny po-
ranek nikt nie będzie kręcił się po okolicy. Poza tym nie mieli wątpliwości, że
niedługo wieści o tym, co stało się pod Arratem, dotrą i tutaj, a wtedy posiadłość
pogrąży się w chaosie.
Na podstawie relacji Bena Mathias założył, że siły Koalicji zablokowały
Arrat, by nie dopuścić do zniweczenia zasadzki. Po zakończonej bitwie lord Jason
uwolni przetrzymywanych ludzi, a oni znajdą ciała. Wtedy wieści o masakrze
rozniosą się w mgnieniu oka. Zamieszanie przy murach Sanktuarium zostanie
uznane za część tego samego starcia. Amelia była zdania, że czarodziejki będą
wręcz popierać słuszność tych domysłów, bo to uwolniłoby je od ewentualnych
podejrzeń i niewygodnych pytań.

9
Każde zamieszanie będzie natomiast korzystne dla Bena i jego przyjaciół.
Ciała pod Arratem i wydarzenia pod murami Sanktuarium staną się jedynym te-
matem rozmów w promieniu stu staj i skupią na sobie uwagę wszystkich, a wtedy
uciekinierzy będą mieli szansę przemknąć się niezauważeni. Jednak nawet w ta-
kich okolicznościach ucieczka nie będzie łatwa. Wszyscy troje wiedzieli dosko-
nale, że zarówno Sanktuarium, jak i Koalicja będą ich szukać.
– Sanktuarium nie spocznie, póki nas nie znajdzie – tłumaczyła Amelia pół-
głosem. – Wystarczy choćby to, co wiem o ich magii. A jeśli dodać to, co wiemy
o ich polityce, po prostu nie mogą puścić nas wolno. Jeśli dotrzemy do Białego
Dworu i powiadomimy Argrena, że czarodziejki go zdradziły... ja... nie wiem, co
się stanie, ale na pewno nic dobrego. Te statki zeszłej nocy to był zaledwie przed-
smak tego, na co je stać. Zrobią wszystko, żeby nas zatrzymać. Straż, łowcy, cza-
rodziejki... wszyscy ruszą naszym śladem.
Ben przegarnął włosy nerwowym gestem i patrzył na fale rzeki w nadziei,
że zaraz dojrzy wracającego Mathiasa.
– Co robimy? – zapytał cicho. – Idziemy do Białego Dworu? Do Issen?
Amelia zastanowiła się nad odpowiedzią.
– Od Issen dzielą nas miesiące drogi. Zanim tam dotrzemy, może być już
za późno, żeby ostrzec Przymierze. Jeśli nas szybko nie złapią, to Sanktuarium
i Koalicja skorygują swoje plany, uwzględniając zmianę sytuacji, na długo przed
tym, zanim dotrę do domu. Myślę, że Biały Dwór stanowi jedyną możliwość. Mój
ojciec dołączył do Przymierza Argrena, musimy wierzyć, że teraz Argren do-
chowa przysiąg i nam pomoże.
Ben skinął głową i pokrzepiającym gestem położył dłoń na ramieniu Ame-
lii.
Biały Dwór. Dlaczego nie? Sam nie miał lepszego pomysłu.
Usiedli wygodnie, by czekać, jednakże w okolicy południa oboje zaczęli
tracić cierpliwość. Wiedzieli, że nieobecność Mathiasa potrwa kilka dzwonów,
ale bezczynne siedzenie w niewielkiej altance poczęło z wolna doprowadzać ich
do szaleństwa. Zdecydowali więc, że się rozejrzą.
Powoli, ostrożnie podpełzli do szczytu niewielkiego wzniesienia i stamtąd
obserwowali przez jakiś czas olbrzymią rezydencję Reinholda. Posiadłość spowi-
jała cisza. Smugi dymu unosiły się leniwie nad gąszczem kominów wyrastających
ze spadzistego dachu. Nigdzie jednak nie było widać ludzi.
– Już niemal południe – mruknęła Amelia. – Nie wierzę, żeby w tak wiel-
kiej posiadłości nikt nic nie robił. Służba śpi, gdy nie ma pana?

10
Ben trącił ją w ramię i wskazał ciemny kształt przy bramie, jakieś ćwierć
staja od miejsca, gdzie się znajdowali.
– To chyba wywrócony wóz – podsunął. – Oni wcale nie śpią. Już ich tu
nie ma. Spójrz na stajnie. Wszystkie są otwarte, ale nikogo tam nie widać. Służba
zabrała konie i uciekła. A skoro to wóz, to zgaduję, że wzięli nie tylko zwierzęta.
Amelia wpatrywała się w cichą rezydencję.
– Co powinniśmy zrobić?
Ben spojrzał przez ramię ku rzece, po czym z powrotem na budynki.
– Chodźmy tam. Zostawmy jakiś znak, żeby Mathias wiedział, że jesteśmy
w pobliżu, i ruszajmy. Zobaczymy, co uda nam się znaleźć. Zaraz pojawi się tam
ktoś inny. Wysłannicy Sanktuarium, inny lord, szabrownicy... ktoś na pewno
przyjdzie, i to niedługo. Teraz jest nasza jedyna szansa.
Olbrzymie, wybijane srebrnymi ćwiekami wrota stały otworem. Były dwa-
kroć tak wysokie jak Ben, a za nimi rozpościerał się westybul ujęty w ramy dwóch
marmurowych klatek schodowych, dalej przestronny korytarz wiódł w głąb do-
mostwa. Korytarz, liczący sobie jakieś sto kroków po przekątnej, lśnił marmurem
– poza tym nie było tu właściwie nic więcej.
Nawet po ozdobnych kinkietach pozostały
jedynie puste miejsca na ścianach, zniknęły
też arrasy i malowidła. Wszystko, co miało
jakąkolwiek wartość.
– Jesteś pewien, że powinniśmy tu się
kręcić? Jeśli nas złapią, nie będziemy mieli
dokąd uciec.
– No to się pospieszmy. Zabrali kin-
kiety i lichtarze, ale może zostawili coś, co
nam się przyda.
Szybko przeszli przez frontową część
budynku. Znajdowały się tu gabinety, po-
koje przeznaczone do spotkań, sale bankie-
towe. Najwyraźniej w rezydencji Reinhold
prowadził swe rozliczne interesy. Z po-
mieszczeń zniknęło wszystko, co dało się
ruszyć i co miało jakąkolwiek wartość, zo-
stały jedynie pojedyncze meble i dywany,
które z oczywistych względów nie intereso-

11
wały Bena i Amelii. Z biurek smutno sterczały wypatroszone szuflady, szafki na
dokumenty świeciły pustkami, a na podłodze walały się niezliczone papiery.
– Doradcy Reinholda – mruknęła Amelia – zabrali wszystkie dokumenty
dotyczące jego interesów. Sprzedadzą je albo wykorzystają, żeby znaleźć pracę
u jego konkurencji.
Początkowo Ben i Amelia zaglądali do gabinetów, ale szybko poddali się,
porzucili „oficjalne” skrzydło i ruszyli w głąb rezydencji. Potrzebowali jedzenia,
ubrań i zapasów na drogę, a nie dokumentów Reinholda.
Budynek był przeogromny. Ben doszedł do wniosku, że rezydencja pomie-
ściłaby wszystkich mieszkańców Widoków i jeszcze każdy dostałby dodatkowy
pokój na swój użytek. Dwoje zbiegów nie miało czasu zajrzeć do każdego po-
mieszczenia. Panująca wokół cisza jeszcze podsycała ich niepokój. Słyszeli tylko
ciche plaskanie swych bosych stóp na chłodnych marmurowych posadzkach.
Buty znajdowały się na szczycie listy tych rzeczy, które Ben bardzo chciał zna-
leźć.
Za częścią „oficjalną” odkryli sale balowe, otwarte tarasy, werandy prze-
znaczone na przechadzki. Najwyraźniej budynek wzniesiono z myślą o zabawia-
niu licznych gości. Ta część również została ogołocona. Pozostało tylko to, czego
nie sposób było wynieść na własnym grzbiecie. Ashwood uznał to jednak za do-
bry znak. Skoro szabrownikom chodziło o kosztowności, to rzeczy tak pospolite
jak ubrania i buty mogły zostać przez nich zlekceważone.
Minąwszy sale balowe, odkryli wreszcie miejsce rokujące znacznie więk-
sze nadzieje, przynajmniej z ich punktu widzenia: kuchnię. Tu prawie nie było
śladów rabunku. Długie kredensy zawierające najróżniejsze delikatesy i jak naj-
bardziej pospolitą żywność ciągnęły się pod ścianami głównej kuchni. Ben zna-
lazł worek ziemniaków, opróżnił go i zaczął pakować jedzenie, które mogli za-
brać ze sobą.
Amelia łakomie spoglądała na półkę pełną słoików z dżemami, wybrała
jednak worek suszonej fasoli i westchnęła.
– Jednego mi będzie brakować w związku z Sanktuarium. Jedzenia.
– Nie lubisz mojego gotowania. – Ben uśmiechnął się szeroko.
– Nie lubię swojego gotowania – prychnęła Amelia.
Zabrali jeszcze kilka przydatnych przedmiotów, jak patelnia czy noże, i ru-
szyli na dalsze poszukiwania. Nie zaszli daleko.
Za kuchnią znajdowało się duże pomieszczenie, najpewniej jadalnia dla
służby. Ben pchnął drzwi i oboje z Amelią zamarli wstrząśnięci. Na mokrej od

12
krwi podłodze leżały nieruchome ciała – widoczny rezultat brutalnego starcia.
Było ich co najmniej czterdzieści.
Ben spojrzał na Amelię, po czym ostrożnie przekroczył próg. Trupy miały
na sobie liberie Reinholda, większość była chyba za życia służącymi, ale
Ashwood wypatrzył też kilku poległych strażników. Ominął ostrożnie kałużę
wciąż lepkiej krwi i uświadomił sobie, że widzi znajomą twarz.
– Tego poznaję – powiedział Amelii, wskazując nieboszczyka. – Był pod
Arratem razem ze mną i też uciekł. Musiał bezpośrednio przybiec tutaj.
Amelia rozejrzała się z namysłem.
– To wyjaśnia szabrowanie. Poinformował ich, co się wydarzyło. Jeśli do-
tarł do Miasta wczoraj, tak jak ty, to służba zorientowana w sytuacji miała dość
czasu, by ograbić to miejsce do cna.
– Ale co tu się stało?
– Może jakieś nieporozumienie? – odparła Amelia. – Co by to nie było, robi
wrażenie skutków jakiejś wewnętrznej awantury. Może część służby sprzeciwiła
się rabunkowi?
Wyjaśnienie brzmiało sensownie i Ben był gotów przyznać dziewczynie
rację. Zerknął jeszcze na broń poległych, ale nie wzbudziła w nim większego za-
interesowania. Udało mu się nie stracić venmorskiego miecza i myśliwskiego
noża, który podarował mu Serrot. Nie potrzebował więc broni strażników dla sie-
bie, dla Amelii natomiast wydawała się zbyt ciężka. Zostawili krwawą jatkę za
sobą i kontynuowali poszukiwania.
Dopiero w odległym skrzydle rezydencji ich wytrwałość została nagro-
dzona – znaleźli kwatery służby i straży. Reinhold miał setki służących, a ci
mieszkali w pomieszczeniach zajmujących kilka pięter i korytarzy. Bardziej przy-
pominało to wielki zajazd niż część rezydencji. Ben i Amelia wszędzie dostrze-
gali ślady pospiesznego pakowania i ucieczki. W najlepszym stanie pozostały po-
koje zbrojnych, bo większość z nich wyruszyła wraz z Reinholdem do Arratu.
Ben trafił na szafy wypełnione odzieżą i obuwiem, przeglądał ich zawartość nie-
strudzenie, aż wreszcie znalazł coś pasującego i przebrał się z westchnieniem
ulgi. Zrzucił wciąż wilgotne spodnie i założył proste bryczesy i koszulę, a na ra-
miona zarzucił płaszcz. Znoszona para wojskowych butów dopełniła całości.
Przypasał broń i chwycił jeszcze dwie zmiany ubrań, po czym wepchnął je do
swego worka po ziemniakach.
Kiedy wyszedł na korytarz, odkrył, że Amelia też się przebrała, do tego
niosła solidnie wypakowany plecak.

13
– Krzemień, sznurek, osełka i jeszcze kilka użytecznych rzeczy – oznaj-
miła, unosząc bagaż.
– Doskonale – pochwalił Ben. – Przyda nam się. A teraz się wynośmy.
Kiedy ponownie dotarli do niewielkiego wzniesienia, skąd widać było
trawnik i altankę, południe dawno już minęło. Ben z daleka dostrzegł, że Mathias
wrócił ze swej wyprawy. Zauważywszy ich, wiarus wstał i pomachał im ręką.
– W rezydencji wszystko w porządku? – zapytał.
– Nie został nikt prócz trupów – odpowiedział mu Ashwood.
Mathias pytająco uniósł brew.
– Chyba wybuchła kłótnia między resztką sług Reinholda i resztką jego
straży. Źle się skończyła – wyjaśnił Ben.
– No tak, nic dziwnego. Odetniesz głowę wężowi, a ciało nie wie, co robić.
– Mathias zerknął na worek po ziemniakach. – Wygląda na to, że znaleźliście
nieco zaopatrzenia. To lepiej wam poszło niż mnie.
– No właśnie, jak było w Mieście? – zainteresowała się Amelia. – Dało się
dostrzec, że nas szukają?
– Nie otwarcie – powiedział Mathias. – Ale ja się zorientowałem i zoba-
czyłem dość, żeby nie zwlekać z odwrotem. Na wszystkich mostach stoją prze-
brani strażnicy, obserwatorzy na każdym większym skrzyżowaniu. Jednego wy-
patrzyłem przed Łabędziem, potem już nawet nie sprawdzałem, co się dzieje
w okolicy browaru czy ambasady, ale udało mi się dopaść człowieka, który
u mnie pracował. Zaufanego człowieka. Kazałem mu przekazać informację Ren-
frowi, Saali i innym. Nie możemy jednak na nich czekać. W mieście wrze i mój
człowiek mówi, że czarodziejki zwołują armię.
– Jaką armię? – zdziwił się Ben. – Nie wiedziałem, że Sanktuarium ma wła-
sną armię.
– No nie taką stałą, jeśli nie liczyć strażników – odparł Mathias. – Mają
armię w rezerwie i powołują ją do służby w razie potrzeby. Podobno armia ma
pomóc wyjaśnić, co wydarzyło się pod Arratem. Sanktuarium przedstawia to jako
atak na Miasto, ale moim zdaniem możemy założyć, że to my jesteśmy przyczyną
tej mobilizacji. Znaczy ruszy za nami cała armia, a to znaczy, że my musimy ru-
szać jak najszybciej. Jakieś pomysły co do tego, gdzie się udamy?
– Myśleliśmy o Białym Dworze – odpowiedział Ben. – I zgadzam się
z tym, co mówisz, powinniśmy ruszać jeszcze dzisiaj. – Zamilkł na chwilę, po
czym zapytał: – Mathiasie, jesteś pewien, że chcesz iść z nami?
Wiarus westchnął.

14
– Raczej nie mam wyboru. Skoro obserwują Łabędzia, muszą podejrzewać,
że miałem udział w wydarzeniach zeszłej nocy. Nie ma mowy, żebym zaryzyko-
wał, że zaczną mnie przesłuchiwać. Już bym nie zobaczył słońca. – Karczmarz
z namysłem potarł szczecinę na brodzie. – Biały Dwór. To ma sens. Spróbować
uzyskać pomoc od Argrena. Dopilnować, żeby zawiadomił Gregora. Problem
w tym, że czarodziejki też dojdą do tego wniosku. I będą na nas czekać.
– Jak mówiłeś – mruknęła ponuro Amelia – nie mamy zbyt wielkiego wy-
boru. Dokąd jeszcze moglibyśmy pójść?
Popatrzyli po sobie. Nikt nie miał odpowiedzi na to pytanie.
– Zatem Biały Dwór – skonstatował Mathias po długiej chwili milczenia. –
Trasa wzdłuż rzeki Venmor jest oczywistym wyborem. Nie możemy iść tamtędy.
Głównymi drogami też nie. Skoro ściągnęły armię, to obstawią wszystkie waż-
niejsze trakty. Możemy spróbować mniej oczywistych górskich szlaków albo
zejść ze szlaków w ogóle i ruszyć na przełaj do Kirkbany. Może nam się udać.
Armia Sanktuarium nie jest przesadnie liczna, nie są to też zaciężni. Im dalej do-
trzemy, tym będzie im trudniej nas przechwycić.
– Ja mogę iść przez las – odparł Ben. – Damy sobie radę z dala od traktu,
tylko nie wiem, czy to o armię powinniśmy się martwić najbardziej. Czarodziejki,
co one mogą zrobić? Mogą nas jakoś wyśledzić?
– Nie sądzę – odezwała się Amelia. – Musiałyby nas oznaczyć, żeby stwo-
rzyć więź. Chyba wiedziałabym, gdyby zrobiły mi coś takiego, a jeśli chodzi
o ciebie, to do zeszłego wieczoru nie miały ku temu najmniejszych powodów –
dokończyła, zwracając się do Bena. – Są inne sposoby, mogłyby użyć dalekowi-
dzenia, ale jeśli nie wiadomo, gdzie zacząć, to właściwie powodzenie zależy od
przypadku. Im bardziej oddalimy się od Miasta, tym znalezienie nas będzie dla
czarodziejek trudniejsze.
– Gdyby tak łatwo mogły nas odszukać, już dawno by to zrobiły – poparł
dziewczynę Mathias.
– No, to dobrze – podsumował Ben. – Ruszajmy w takim razie.
Szybko rozparcelowali zebrane dobra na plecaki Amelii i Mathiasa, a Ben
sporządził sobie pasek do worka po ziemniakach i przerzucił go przez ramię. Nie
było to rozwiązanie idealne, nadal jednak lepsze niż noszenie bagażu w objęciach.
Za wiele zapasów nie mieli, ale na kilka dni powinno wystarczyć. Będą się mar-
twić, co dalej, jeśli uda im się tych kilka dni przetrwać.
Zdecydowali, że nie pójdą drogą, która wiodła na północ przez inne posia-
dłości, aż do samej Kirkbany, zamiast tego postanowili ruszyć na przełaj i trzy-
mać się blisko rzeki. Tutaj prędzej mogli natknąć się na strażników któregoś lorda

15
niż na oddziały żołnierzy Sanktuarium na drodze, a ostatecznie strażnicy stano-
wili mniejsze zagrożenie.
Pół dzwona marszu później znaleźli się przy granicy ziem Reinholda, wy-
znaczonej kamiennym murem mniej więcej wysokości człowieka.
– Wiem, że musimy znaleźć się jak najdalej stąd, ale poczekajmy, aż się
ściemni – zasugerował Ben. – Z tego, co pamiętam z naszego rejsu, większość
tych domów ma dobry widok na rzekę. Na pewno zostaniemy zauważeni, jeśli za
dnia będziemy maszerować brzegiem.
– Słusznie – zgodził się Mathias. – Odpocznijmy teraz. Najlepiej by było,
gdybyśmy maszerowali całą noc, póki będzie nas osłaniała ciemność. Nad ranem
zaszyjemy się w jakiejś dziurze, żeby przeczekać dzień. To będzie długa noc. Jed-
nak... – Zerknął ku rzece, ukrytej za zakrętem. Miasto było wciąż niepokojąco
blisko. – Chcę się stąd oddalić najszybciej, jak to tylko możliwe.
Położyli się w promieniach jesiennego słońca, żeby nieco odpocząć. Ma-
thias zasnął niemal natychmiast, ale Ben i Amelia nie mogli.
– Myślisz, że nam się uda? – zapytał Ben po długiej chwili milczenia.
– Nie wiem – odparła Amelia ponuro.

16
2

W drogę
Kiedy zapadła noc, zjedli szybki posiłek na zimno, po czym wdrapali się
na mur i zeskoczyli po drugiej stronie.
Sąsiednia posiadłość łudząco przypominała tę należącą do Reinholda,
miała rozległe trawniki, tu i ówdzie urozmaicone kępami drzew. Główny budynek
rezydencji tonął w blasku, podczas gdy reszta pogrążona była w mroku. Troje
uciekinierów pospiesznie przemykało po gładkiej jak aksamit trawie, a księżyc
oświetlał im drogę.
Martwili się, że spotkają po drodze strażników robiących obchód, ale od
pół dzwona nie widzieli nikogo. Noc należała do chłodnych, nie czuli jednak tego,
rozgrzani szybkim tempem marszu. Łagodny wiaterek szeleścił wśród liści, nio-
sąc woń kwiatów z niewidocznego ogrodu. Ben doszedł do wniosku, że to cał-
kiem przyjemny spacer.
Na granicy posiadłości znaleźli kolejny kamienny mur i pokonali go
z równą łatwością jak poprzedni. Jeszcze pięć razy wspinali się na takie mury
i pięć razy pospiesznie przemierzali wypielęgnowane trawniki między nimi.
Wreszcie przysiedli, by trochę odetchnąć.
– Nie wiem, czy mamy takie szczęście, czy właściciele tych posiadłości nie
mają dość straży, ale to łatwiejsze, niż się spodziewałem – stwierdził Ben cicho.
– Myślałem, że będziemy musieli się przekradać i cały czas ukrywać.
– Ty się tak nie ciesz – mruknął Mathias. – Tylko dlatego, że dotąd szło
nam jak z płatka, nie znaczy, że nadal tak będzie. Ale też się nad tym zastanawia-
łem. Przejście przez każdą z tych posiadłości zajmuje nam blisko pół dzwona,
o ile właściciele nie najęli sobie całej armii do patrolowania, to mogą nie mieć
dość ludzi do obsadzenia swoich murów. Nocą strażnicy pewnie pilnują domu.
Najważniejsze, żeby budynki pozostały strzeżone, na tych trawnikach nie ma
przecież nic, co można by ukraść.
– To nie o straż szlachty musimy się martwić – powiedziała półgłosem
Amelia.
17
– Myślisz, że Sanktuarium może mieć w tych posiadłościach swoich ludzi?
– zaniepokoił się Ben.
– Nie wiem – odpowiedziała. – I to mnie właśnie przeraża. Wiemy, że cza-
rodziejki mają na to wystarczająco dużo ludzi, tylko jak szybko mogą ich prze-
mieścić? Ile trzeba czasu, by się zorientowały, że nie znajdą nas na żadnym
z głównych traktów?
Ben ściągnął brwi. Nagle ta noc przestała mu się wydawać taka przyjemna.
– Albo tu są, albo nie – oświadczył stanowczo Mathias. – Jeśli zamknęły
już drogi prowadzące do granic, i tak jesteśmy po uszy w bagnie, i to bez względu
na to, co zrobimy. Tylko na czas mamy jeszcze jakiś wpływ. Im szybciej bę-
dziemy się przemieszczać, tym bardziej będą musiały rozciągnąć sieć i tym więk-
sze mamy szanse się im wymknąć.
Ben podniósł się i poprawił swoją namiastkę plecaka.
– Gotowi?
Kolejne dwie posiadłości przekroczyli bez najmniejszych kłopotów. Przez
zadbane trawniki szło się równie łatwo jak po dobrze wybrukowanej drodze,
a stojący wysoko księżyc zapewniał dość światła. Wprawdzie Ben niepokoił się
nieco, że są widoczni dla każdego, kto by ich wypatrywał, ale nocami życie w po-
siadłościach skupiało się w oświetlonych budynkach, a te łatwo było ominąć.
Następny mur, do którego dotarli, stanowił jednak wyzwanie – niemal dwu-
krotnie wyższy niż poprzednie, miał szczyt usiany ostrymi odłamkami szkła.
– Właściciel musi martwić się o bezpieczeństwo – burknął Mathias.
Na szczęście mur wzniesiono ze zwyczajnych kamieni, pobieżnie spojo-
nych zaprawą, miał zatem pełno dziur i wypukłości stanowiących doskonałe
oparcie dla stóp i dłoni. Ben chwycił się występu i bez trudu podciągnął. Gdy do-
tarł na szczyt, przerzucił przezeń zwinięty płaszcz. Wystawione na kaprysy po-
gody kawałki szkła straciły już nieco ostrości, nadal jednak mogły zrobić krzywdę
temu, kto chciałby je zbyt szybko pokonać. Ashwood na próbę docisnął płaszcz
dłonią.
– Mathias, nie radzę siadać na tym murze okrakiem, w ogóle nie radzę sia-
dać, ale to jakoś pozwoli nam przejść.
Gdzieś w ciemności na dole karczmarz prychnął ironicznie.
Ben przełożył nogę na drugą stronę muru i znalazł oparcie dla stopy – po-
konał przeszkodę bez większych trudności. Amelia za nim, a Mathias ostatni.
– Nieźle – szepnął karczmarz, gdy już wszyscy przeszli i stali, patrząc
przed siebie. Posiadłość wyglądała dokładnie tak samo jak poprzednie. Rozległe

18
trawniki, grupki drzew, w oddali zarys drewnianej konstrukcji, najwyraźniej pu-
stej.
– Ten ktoś, kto tu mieszka, może i martwi się o bezpieczeństwo – odparł
Ben – ale jak mówiłeś, nikt nie może sobie pozwolić na utrzymywanie tylu straż-
ników, żeby ciągle patrolować te mury. Ruszajmy.
Pobiegli i w niedługim czasie dotarli do niewielkiego strumienia. Księżyc
na moment schował się za chmurą i Amelia niemal wpadła do wody w zapadłej
nieoczekiwanie ciemności. W ostatniej chwili Ben złapał dziewczynę za ramię.
Rzuciła mu pełne wdzięczności spojrzenie. Szli w górę strumienia, póki nie zna-
leźli mostka, który pozwolił im przekroczyć wodę suchą stopą.
– Jeszcze dwie albo trzy posiadłości i powinniśmy zacząć rozglądać się za
jakąś dobrą dziuplą, żeby w niej przeczekać dzień – wysapał Mathias.
– Zgadzam się – poparł go Ben.
Amelia tylko pokiwała głową. Dla Bena takie tempo nie stanowiło wyzwa-
nia, przyzwyczajony był do trwających całe dzwony treningów z Saalą. Jednak
ani Amelia, ani Mathias nie nawykli do takich wysiłków.
Ben miał już zaproponować, że wybiegnie naprzód i sprawdzi drogę, gdy
nagle zdało mu się, że coś słyszy.
– Czekajcie. – Uniósł dłoń w ostrzegawczym geście.
Wytężył słuch, starając się zignorować ciężkie oddechy swych towarzyszy.
– Strażnik? Musimy uciekać? – spytała Amelia, spazmatycznie łykając po-
wietrze.
– To chyba nie strażnik – odpowiedział.
I wtedy wszyscy to usłyszeli – krótkie szczeknięcie, i zaraz kolejne, i ko-
lejne. Psy. Całe stado psów. Szczekających, jakby właśnie trafiły na trop.
– Na demony! – jęknął Ben. – Biegiem!
Jeśli ta posiadłość miała takie same rozmiary jak poprzednie, to znajdowali
się w połowie drogi do granicy, czyli zostało im ćwierć dzwona marszu. Psy do-
padną ich wcześniej. Pobiegli ile sił w nogach, szybko jednak musieli zwolnić, bo
uświadomili sobie, że nie zdołają zbyt długo utrzymać takiego tempa.
Szczekanie stało się głośniejsze i Ben począł się denerwować. Zarówno on,
jak i Mathias mieli miecze, obroniliby się nawet przed dużym stadem, ale za
psami musieli podążać strażnicy i nieważne, czy ich też zdołaliby pokonać, bo już
tylko to, że strażnicy widzieli zbiegów, mogło zniweczyć wszelkie szanse na
ucieczkę. Jedno słowo skierowane do niewłaściwej osoby, a czarodziejki od razu
zgadłyby, kim byli intruzi. Obstawiłyby cały teren żołnierzami, łowcami, nawet
same ruszyłyby w pościg.

19
Ben zerknął przez ramię, ale niczego nie wypatrzył. Muru, do którego bie-
gli, też nie widział.
– Szybciej – ponaglił towarzyszy, przyspieszył i pobiegł przodem. – Nie
mogą nas złapać.
Amelia zwiększyła tempo, na jej twarzy malowała się determinacja. Ma-
thias krzywił się boleśnie, ale nie zostawał w tyle, jednak Ben wiedział doskonale,
że ten wysiłek wiele kosztuje ich oboje.
Pierwszego psa dojrzał, zanim jeszcze mur graniczny pojawił się w polu
widzenia. Zwierzak wbiegł na szczyt wzniesienia jakieś tysiąc kroków dalej i nie
zatrzymał się ani na chwilę. Pędził chyba dwakroć szybciej niż troje uciekinierów.
Na widok zbiegów jeszcze przyspieszył.
Ze wszystkich sił starali się biec jak najszybciej, nie bacząc na bagaże
i broń, które obijały się o nich nieustannie.
Szczekanie przybrało na intensywności i Ben zrozumiał, że teraz całe stado
wypatrzyło już zbiegów. Znów się obejrzał. Psy były duże i potężne, ważyły po-
łowę tego, co on, na ile mógł ocenić z daleka, zatem gdyby doszło do walki, wynik
mógł być różny.
– Tam! Mur! – krzyknęła nagle Amelia.
Psy zbliżały się szybko.
Ben sięgnął za plecy i przesunął swój niby-plecak, żeby uwolnić rękojeść
miecza. Może dobiegną. Ale jeśli nie, chciał być gotów. W razie konieczności
zamierzał zostać z tyłu i osłonić Amelię, gdy ona będzie się wdrapywać na mur.
Raz jeszcze zerknął na psy i serce mu zamarło. Na szczycie wzgórza, gdzie
po raz pierwszy dostrzegł ogary, połyskiwały światła latarni i chyba pochodni.
Strażnicy usłyszeli psy i szli sprawdzić, co się dzieje.
Mur znajdował się o sto kroków przed nimi, psy zaledwie sto kroków za
nimi. Zawodziły już podniecone polowaniem.
Dopadli muru. Ben dobył miecza i odwrócił się błyskawicznie, by stawić
czoła nadciągającemu stadu. Sto kroków, nie więcej. Wydawało się, że psy lecą
ku niemu. Amelia i Mathias poczęli się wspinać.
– Nie bądź głupi! Chodź! – krzyknęła dziewczyna, gdy zorientowała się, że
Bena nie ma obok niej.
Ashwood mruknął tylko i ruszył do muru. Psom zostało jakieś pięćdziesiąt
susów. Ben cisnął miecz na teren następnej posiadłości, podskoczył i uchwycił
się szorstkich kamieni. Udało mu się wspiąć do połowy, gdy pierwszy z ogarów
dotarł do granicy i wybił się w górę, by złapać swą ofiarę. Ben poderwał nogę
i pies uderzył pyskiem w kamienie. Upadł, skomląc. Reszta sfory była tuż za nim.

20
Mathias i Amelia dotarli na szczyt. Z wysiłkiem próbowali ułożyć płaszcz
tak, by ochronił ich przed odłamkami szkła.
Benowi udało się znaleźć oparcie dla obu stóp, ale w tym samym momencie
poczuł szarpnięcie za nogawkę i czubek buta zsunął mu się z kamienia. Niewiele
brakowało, a byłby zwalił się między szczekające i warczące psy, zdołał jednak
wierzgnięciem uwolnić nogę i podciągnąć się wyżej. Ale nie dość wysoko. Po-
czuł, jak psie zęby zamykają się na bucie z twardej skóry. Na szczęście nie zdołały
jej przebić i ześliznęły się powoli.
Mathias i Amelia przeszli już na drugą stronę i teraz czekali na Bena, go-
towi pomóc mu w każdej chwili.
– Szybciej – warknął z wysiłkiem Mathias. – Światła są coraz bliżej. Już
wiedzą, że psy coś znalazły.
Ben zdołał dotrzeć do szczytu, ale jego stopy wciąż znajdowały się w za-
sięgu psich szczęk i poczuł, jak jeden z ogarów ponownie chwyta go za nogawkę.
W desperacji podciągnął się gwałtownie i przerzucił rękę nad szczytem muru. Na-
tychmiast tego pożałował. Odłamki szkła wbiły się w przedramię i gdy wdrapy-
wał się, aby przejść na drugą stronę, poczęły ciąć mu skórę. Przerzucił ciało przez
szczyt i poczuł, jak kolejny odłamek wbija się w jego bok. Ben zignorował ból
i niezdarnie przelazł przez mur. Wolał rany od szkła niż ostrych zębów.
Kiedy już znalazł się na terenie sąsiedniej posiadłości, wisiał przez chwilę
na rękach, po czym spadł na ziemię. Nie zdołał ustać na nogach, jedna wykręciła
się w kostce, zgięła i Ben upadł ciężko na bok.
Mathias i Amelia zeskoczyli obok niego. Wiarus podniósł miecz, a dziew-
czyna pochyliła się, by dźwignąć samego Bena.
– Możesz iść? – spytał Mathias nagląco. – Strażnicy będą przy murze lada
moment. Już wiedzą, że ktoś tu był, i jeśli nas zobaczą...
Ben jęknął i stanął chwiejnie. Łzy stanęły mu w oczach, gdy obciążył wy-
kręconą kostkę, ale noga nie była złamana, mógł na niej stanąć. Amelia wycią-
gnęła z plecaka zapasową koszulę i owinęła Benowi pocięte ramię.
– Nie możemy zostawić krwawego śladu – mruknęła.
– Szybciej – poganiał ich nerwowo Mathias. – Pierwsze, co zrobią, to zajrzą
na drugą stronę muru, a zaraz potem zawiadomią właściciela tej posiadłości. Mu-
simy iść, i to już!
Ben posłuchał i zaczął biec niezgrabnie. Przycisnął zranione ramię do
boku, żeby zatrzymać krwawienie jednego i drugiego. Za każdym razem, gdy

21
wspierał się na wykręconej kostce, nogę przeszywał paskudny ból. Jednak Ma-
thias miał rację – jeśli nie ruszą, zostaną złapani, a to oznaczało powrót do Sank-
tuarium i pewną śmierć.
Noc stała się nieprzerwanym pasmem cierpienia i wyczerpania. Nie mogli
się zatrzymać, nie mogli odpocząć. Strażnicy, którym uciekli, mogli zaalarmować
wszystkie sąsiednie rezydencje, a właściciele posiadłości na pewno opróżniliby
koszary do ostatniego zbrojnego. Oddalenie się od miejsca, gdzie psy narobiły
rabanu, było jedyną szansą trójki zbiegów.
Za każdym razem, gdy wspinali się na mur i zeskakiwali na teren kolejnej
posiadłości, obawiali się, że powita ich następna sfora. Za każdym razem jedna-
kowoż podejmowali to ryzyko, gdyby się bowiem zatrzymali, byłoby ono jeszcze
większe. Dzwony później Ben stracił już całkiem poczucie czasu i widok jaśnie-
jącego nieba zwyczajnie go zaskoczył. Zwolnił i stanął, dysząc ciężko.
Mathias i Amelia zatrzymali się obok, wyczerpani do granic wytrzymało-
ści, rozglądali się niespokojnie.
– Musimy odpocząć – wysapał Ben. – Szukają nas czy nie, i tak nie mo-
żemy biec dalej w jasny dzień.
– Z tyłu – wycharczała Amelia, spazmatycznie chwytając powietrze. – Za
nami była kępa drzew.
Mathias od razu spojrzał za siebie. Jak pozostałe posiadłości, i ta miała roz-
ległe trawniki, dzielące wypielęgnowane ogrody i oczywiście altanki. W pełnym
świetle dnia żadne z powyższych nie oferowało wystarczająco bezpiecznej kry-
jówki.
– Zatem drzewa – mruknął.
Cofnęli się więc i ukryli między drzewami w gęstym podszycie. Byli zbyt
zmęczeni, by jeść czy martwić się o pozostawione ślady, skulili się jedno obok
drugiego i wkrótce wszyscy spali głębokim snem.

Gałąź wbijająca się boleśnie w żebra zmusiła Bena do powrotu na jawę.


Przewrócił się na drugi bok. Spowijał go ziołowy aromat podszytu. Kobierzec
z opadłych liści był miękki jak najlepszy materac. Przez długą chwilę Ashwood
dryfował w półśnie, ale ból w ramieniu i boku zmusiły go do otwarcia oczu.
Rozejrzał się. Było popołudnie, a on leżał pod baldachimem paproci i krza-
ków. Obok Mathias i Amelia wciąż jeszcze spali. Zerknął na poszarpaną i prze-

22
siąkniętą krwią koszulę owiniętą wokół ramienia. Ta, którą miał na sobie, przyle-
piła się do ciała wokół płytkiej rany na żebrach. W sumie mogło być gorzej. Przy-
najmniej wciąż jeszcze żyli.
Benowi zaburczało w brzuchu i uświadomił sobie, że nie jadł nic od po-
przedniej nocy, zanim jeszcze ruszyły za nimi psy. Plecak miał w zasięgu ręki,
wsunął tam dłoń i wyciągnął kawałek chleba i gomółkę twardego sera. Przepłukał
gardło wodą z na wpół opróżnionego bukłaka i pomyślał, że będą musieli uzupeł-
nić zapas. Świeża woda była chyba najmniejszym z ich problemów.
Głód szarpiący wnętrzności ustąpił nieco, gdy Beniamin usiadł. Odgarnął
trochę gęstą roślinność, po czym ostrożnie przeczołgał się do miejsca, gdzie
krzaki i paprocie rosły ciut rzadziej. Tam, krzywiąc się z bólu, ostrożnie odwinął
zniszczoną koszulę z ramienia, ostatni fragment przyklejony do skóry warstwą
zaschniętej krwi musiał, niestety, oderwać.
Na przedramieniu miał kilka cięć, w tym dwa głębokie, z których pociekła
krew, gdy tylko zdjął prowizoryczny opatrunek. Parę starannie założonych
szwów powinno rozwiązać sprawę. Gdyby miał się wykrwawić, już by nie żył.
Niemniej rozsądniej byłoby sprawdzić stan odniesionych obrażeń, gdy tylko się
zatrzymali. Ponownie zawinął pokaleczone ramię, zdecydował się poczekać, aż
któreś z towarzyszy pomoże mu zaszyć ranę, wolał nie brać się do tego, mając do
dyspozycji tylko jedną rękę.
Poruszył kostką i skrzywił się z bólu. Lekkie skręcenie. Doszedł do wnio-
sku, że da radę iść, choć przyjemne to nie będzie. Wyciągnął z worka zapasową
parę spodni i pociął na pasy, używając noża myśliwskiego. Starannie obwiązał
kostkę, poświęcił na to dodatkową zmianę odzieży, nie miał jednak wątpliwości,
że było warto.
Amelia i Mathias obudzili się niedługo później i dołączyli do Bena, siedzą-
cego w niewielkiej przestrzeni między gęstymi krzewami.
Zjedli w milczeniu, porozumiewając się gestami. Amelia zajęła się ramie-
niem Bena, nie zważając na jego nieme protesty. Zużyła jedną trzecią ich zapasu
wody, by przemyć ranę, ze swojego plecaka wyjęła igłę, a nić wyciągnęła z po-
szarpanej koszuli. Ben krzywił się boleśnie i starał się pozostać nieruchomo, gdy
sześcioma szybkimi pętelkami zamknęła głębokie rozcięcie. Zrobiła przeprasza-
jącą minę, dając mu do zrozumienia, że wie, jak skromna była jej pomoc, ale w ich
sytuacji, gdy byli zdani jedynie na siebie nawzajem, nie mieli innego wyjścia.
Przesunęła dłonią nad jego ramieniem i poczuł mrowienie. Ściągnęła brwi
w grymasie koncentracji, intensywnie wpatrując się w rany. Przycisnął jej dłoń
swoją. Magia. Próbowała użyć magii, by go wyleczyć.

23
– Boli, ale przeżyję – szepnął, pochylając się ku niej. – Mogę iść dalej. Po-
biegnę nawet, jeśli będzie trzeba. Nie marnuj energii, będziesz jej dziś potrzebo-
wać.
Objęła go i przyciągnęła do siebie. Czuł, że drży, jednak uścisk miała
mocny. Była przestraszona, ale też zdeterminowana.
Ponad ramieniem Amelii Ben zobaczył, jak Mathias kiwa potakująco
głową. Zeszła noc stanowiła zaledwie początek. Jeśli zamierzali dotrzeć do Bia-
łego Dworu, musieli się na to przygotować mentalnie. Czarodziejki, najpotężniej-
sza frakcja na Alcott, pragnęły ich śmierci. Nie mogliby mieć przed sobą trudniej-
szego wyzwania.
Zapadł zmierzch i wtedy dopiero ośmielili się wystawić głowy z kryjówki.
Zobaczyli jedynie rozległe połacie trawy, a w oddali zarysy kwiatowych ogrodów
i altanek, zupełnie jak noc wcześniej na terenie poprzednich posiadłości.
Wokół nie było żywego ducha, odważyli się więc rozmawiać.
– Niechętnie to mówię, wierzcie mi, ale to się chyba nie uda – zaczął Ma-
thias. – Za duże ryzyko. Skoro na jednej posesji mieli psy, to mogą je mieć też
i na innych. Zeszłej nocy zrobiliśmy trochę zamieszania, więc dziś wystawią
warty i patrole, a jak będą czuwać, to nas zobaczą. A my poruszamy się głównie
po otwartym terenie.
– Co sugerujesz? – Amelia zmarszczyła brwi. – Łódź zatopiliśmy przy po-
siadłości Reinholda, a nawet gdybyśmy ukradli następną, to na pewno będą pil-
nowali dróg wodnych. Podróż rzeką byłaby w tej sytuacji szaleństwem. Trakt też
prowadzi przez otwarte tereny, więc jest jeszcze gorszym wyborem.
– Chodźmy na wschód – odparł Mathias. – Przetniemy trakt i ruszymy na
wschód od rzeki.
– Na wschodzie są góry i nic więcej – zaoponował Ben. – To będzie ciężka
wędrówka. Nie zdołamy utrzymać takiego tempa. Pokonamy może trzecią część
tej odległości, co teraz. I nie będziemy mieli szans na uzupełnienie zapasów.
– Masz rację – przyznał Mathias, zaciskając palce tak mocno, że aż chrup-
nęło mu w stawach. – Wędrówka będzie niełatwa, no i może nam zbraknąć jedze-
nia. Tylko że teraz i tak nie możemy się zatrzymać, żeby uzupełniać zapasy. Trakt
i rzeka nie wchodzą nawet w grę, a przekradanie się przez posiadłości okazało się
mało bezpieczne, no to co nam pozostaje? Jeśli ruszymy przez góry, to Sanktua-
rium nijak nie da rady obstawić wszystkich szlaków. Możemy zejść do rzeki na
wysokości Kirkbany i zastanowić się wtedy, jak przejść przez Sainuk. Moim zda-
niem to jedyna opcja, która daje nam jakiekolwiek szanse, by dotrzeć do celu.

24
Ben i Amelia w milczeniu zastanawiali się nad słowami wiarusa. Żadne
z nich jakoś nie paliło się do wędrówki górskimi szlakami, ale Mathias miał rację.
Góry dawały im szansę, mimo że zbiegom groził tam głód.
Zaczekali, aż słońce zgaśnie całkiem, i ruszyli.
Wędrówka ku granicy posiadłości kosztowała ich niemało nerwów. Po do-
świadczeniach minionej nocy poruszali się bardzo ostrożnie. Za każdym wzgó-
rzem spodziewali się oddziału zbrojnych, każdy ptasi krzyk albo brzęczenie
owada zdawały się zapowiadać atak kolejnej sfory.
Czy to za sprawą szczęścia, czy zbiegu okoliczności, do następnego muru
granicznego dotarli jednak bez najmniejszych przeszkód.
Mur ciągnął się wzdłuż północnej drogi, która brała swój początek w Mie-
ście i biegła przez wszystkie wielkie posiadłości. Po zachodniej stronie traktu
znajdowała się rzeka i pałace wielmożów. Po wschodniej również wzniesiono re-
zydencje, ale mniej okazałe, głównie pałacyki i dworki myśliwskie, oraz winnice,
czy jaką tam pasję właściciel danej posiadłości realizował rękami swej służby.
Ben krzywił się z bólu, wspinając na mur, ale zdołał podciągnąć się na
szczyt i wyjrzał ponad górną krawędzią. Dobrze utrzymana droga biegła w obu
kierunkach, doskonale widoczna w świetle księżyca. Po jej drugiej stronie wzno-
sił się podobny mur, tak daleko, jak sięgali wzrokiem.
– Pusto – poinformował Ashwood towarzyszy i wlazł na szczyt. Cięcie na
boku zapiekło boleśnie i zaniepokoił się przez moment, że rana ponownie się
otworzyła. Niepotrzebnie. Na szczęście tu z muru nie sterczały szklane odłamki.
Nie zwlekając, zlazł po drugiej stronie. Amelia i Mathias bez zwłoki podążyli za
nim.
Przeszli przez drogę i nie zobaczyli ani żywej duszy, szybko więc pokonali
mur po przeciwnej stronie. Teraz jak daleko sięgali wzrokiem, widzieli jedynie
kolejne rzędy winorośli.
Dzwon za dzwonem szli wąskimi ścieżkami winnicy, między zwisającymi
kiściami dojrzałych winogron. Ben utykał z powodu obolałej kostki, ale tempo
mieli o wiele wolniejsze niż poprzedniej nocy, więc nadążał za przyjaciółmi.
Oczywiście nadal zależało im na tym, by oddalić się od Miasta jak najszybciej,
jednak nie ścigały ich psy, a i prawdopodobieństwo, że zostaną zauważeni mię-
dzy krzewami, było niewielkie.
– Myślicie, że spróbują nas odnaleźć? – spytał Ben. – Saala, Renfro... nasi
przyjaciele.
– Trudno powiedzieć – odparła Amelia. – Saala na pewno by próbował,
gdyby mógł. Jest lojalny względem mnie i mojej rodziny, ale nie wiadomo, co mu

25
powiedzą w Sanktuarium. Jeśli będzie przekonany, że zginęliśmy, to nie będzie
miał powodu, aby kogokolwiek szukać. Renfro raczej nie rzuci się na poszukiwa-
nia. A Rhys? Rhys jest przecież jednym z nich, prawda? Wiem, że nie zawsze
zgadza się z tym, co robią czarodziejki, ale należy do Sanktuarium.
– Nie – warknął Mathias, potrząsając głową. – Nie jest jednym z nich. Nie
powiem, żeby Rhys zawsze był dobrym człowiekiem, ale jest lojalny, przynajm-
niej wobec przyjaciół. Zostawi Sanktuarium i nawet nie będzie się oglądać. O ile
będzie miał powody zakładać, że żyjemy, oczywiście, i jeśli będzie wiedział,
gdzie szukać.
– Znasz go od dawna, prawda? – Ben odsunął na bok wiszącą mu na drodze
kiść winogron.
– Wiele, wiele lat – potwierdził Mathias. – Służyliśmy razem, gdy byłem
jeszcze zupełnie zielonym rekrutem, ledwie co opuściłem gospodarstwo. Stano-
wiliśmy część korpusu ekspedycyjnego na północy. Wziął mnie pod swoje skrzy-
dła i nauczył wszystkiego, co wiem, o tym, jak walczyć i zostać przy życiu. Tamte
krainy są dzikie i niebezpieczne. Połowa z nas nie wróciła z tej wyprawy. Rhys
ocalił mi życie, i to więcej razy, niż zdołałbym zliczyć.
– Jak to możliwe? – zdumiał się Ben. – Przecież Rhys jest jakieś dziesięć
lat młodszy od ciebie, tak? A przynajmniej na tyle wygląda. Czy w tym całym
piwie jest jakaś tajemnica wiecznej młodości?
Mathias uśmiechnął się ironicznie.
– Wtedy wyglądał dokładnie na tyle, co dzisiaj.
– Jest długowiecznym! – wykrzyknęła Amelia.
Ben zamrugał zaskoczony. Długowieczni to bajki.
– No jest – potwierdził Mathias. – Nie lubi o tym mówić i nigdy nie powie-
dział mi, jak długo chodzi po świecie, ale wiem, że bardzo, bardzo długo.
– Co to znaczy? – zapytał Ben, ciekawość walczyła w nim z niedowierza-
niem. – Myślałem, że długowieczni istnieją tylko w opowieściach. To magia? Czy
jest jakiegoś rodzaju dziwną istotą?
– Nie do końca magia – wyjaśniła Amelia. – Z tego, co zrozumiałam, dłu-
gowieczni rodzą się normalnymi ludźmi, jak ja czy ty, ale z czasem nabierają do-
świadczenia i osiągają kontrolę na poziomie dla nas niedostępnym, kontrolę nad
sobą samym i swym otoczeniem. Ta kontrola pozwala im wpływać na swoje ciało
w takim stopniu, że wydaje się to magią. Trzeba do tego nieopisanej siły woli i to
istotnie jest niczym czary. Długowieczni umieją zatrzymać naturalny proces sta-
rzenia. Nie rozumem dokładnie jak, ale mistrzowskie opanowanie tej zdolności
jest tu najważniejsze.

26
– Też słyszałem coś podobnego – dodał Mathias. – To coś jak opanowanie
miecza albo prawdziwej magii.
– Oczywiście. – Amelia pokiwała głową. – Najsłynniejszą długowieczną,
której wiek nie jest żadną tajemnicą, jest Protektorka. Obecna stoi na czele Sank-
tuarium od trzystu lat.
Ben aż przystanął z wrażenia.
– Trzysta lat?! Ona żyje od trzystu lat?!
Amelia też się zatrzymała.
– Chyba dłużej. Trzysta lat jest Protektorką. Zdobycie niezbędnego sza-
cunku i posłuchu wśród magów trwało pewnie tyle samo, jeśli nie dłużej. Sank-
tuarium używa jej wieku, żeby zademonstrować swą potęgę, aczkolwiek szcze-
gółów jak zawsze nie zdradzają.
– To ile lat ma Rhys? – Ben spojrzał na Mathiasa.
– Nigdy mi nie powiedział – wzruszył ramionami wiarus. – Chodźcie, nie
stójmy tak. Psy nas wprawdzie nie gonią, ale chciałbym wyjść spomiędzy tych
winorośli, zanim robotnicy stawią się do pracy.
– Czekaj – zawołał Ben nagląco, ruszając za Mathiasem. – Jak się osiąga
taką kontrolę?
Mathias uśmiechnął się i potarł ręką łysą czaszkę.
– Jeszcze tego nie wykoncypowałem. Dam ci znać, jak już będę wiedział.
Szli dalej w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach.
Długowieczni. Nie tylko istnieli naprawdę, ale Ben znał jednego z nich oso-
biście. Świat naprawdę był dziwnym miejscem.
Do krańca winnicy dotarli na jakiś dzwon przed świtem. Tym razem nie
zobaczyli muru. Winorośle po prostu się skończyły i zaczął się las. Nie sosnowy,
do jakiego przywykł Ben, mieszkając w Widokach, ale i tak Ashwood cieszył się,
że może iść pod osłoną drzew, a nie przez otwartą winnicę.
– Co myślisz? – spytał Mathias, ująwszy się pod boki. – Pomaszerujemy
jeszcze jakieś pół dzwona, a potem odpoczniemy? Tu chyba bezpieczniej będzie
wędrować za dnia. – Wskazał na korony drzew i liście przesłaniające księżyc. –
Bez światła będziemy się potykać o każdy korzeń i wpadać na każdą gałąź. Na-
robimy hałasu, a do tego któreś z nas może złamać nogę.
Ben i Amelia wymienili spojrzenia i oboje wzruszyli ramionami.
– To sensowny pomysł.
Tego dnia odpoczywali niemal do południa, a dwa następne poświęcili na
to, by zwiększyć dystans między sobą a Miastem. Trzeciego ranka siedzieli bez

27
ogniska, posilając się i szykując do kolejnego ciężkiego dnia. Przez las szli raczej
wolno, tym bardziej że droga cały czas wiodła pod górę.
– Może powinniśmy zatrzymać się na jeden dzień i uzupełnić zapasy? –
zaproponował Ben. – Zapolować, połowić ryby i zebrać, co się da?
– I mnie się zdaje, że powinniśmy – odpowiedział Mathias. – Zapasów
z Reinholdowej rezydencji zostało nam na dwa dni najwyżej. Wprawdzie musimy
cały czas iść naprzód, ale bez jedzenia daleko nie zajdziemy.
– Jeśli zrobimy postój, to chciałabym poćwiczyć – oznajmiła Amelia.
– Poćwiczyć? – zdziwił się Ben.
– Poćwiczyć z mieczem – wyjaśniła. – Mam nadzieję, że dotrzemy do celu
dzięki temu, że ukrywamy się i trzymamy dobre tempo, ale jeśli nie? Muszę
umieć się obronić.
– Czemu nie – zgodził się Mathias. – Mnie też się przyda trochę ćwiczeń.
Przez te lata w karczmie zupełnie zardzewiałem.
Amelia uśmiechnęła się zadowolona.
– Wy mnie będziecie uczyć miecza, a ja nauczę was kilku rzeczy, które
mogą się przydać, jeśli trafimy na maga.
Benowi zaświeciły się oczy.
– Nauczysz nas, jak walczyć, używając magii?
– Nie mogę was tego nauczyć – prychnęła. – Ale mogę nauczyć was, jak
zanegować czyjeś czary, przynajmniej w zakresie, w jakim działają na was. Jak
wiecie, wszystko sprowadza się do siły woli. Jeśli ktoś stara się narzucić wam
swoją, można mu się oprzeć, używając własnej.
– A w ogóle uczyli was walczyć? – spytał Ben, myśląc o błyskawicach,
które lady Towaal przyzwała w Stanicy Snowmar. Coś takiego mogłoby im się
przydać.
– Nie, niestety, nowicjuszek tego nie uczą – odparła Amelia. – Zbyt wielka
moc i zbyt wcześnie. Takie umiejętności są bardzo niebezpieczne. Nas uczą jedy-
nie, jak się bronić, na wypadek gdybyśmy spotkały innego maga. Kogoś spoza
Alcott, jak sądzę. Jeśli trafimy na bitwę magów, to najlepiej będzie uciekać.
– Szkoda – mruknął Ben.
– Właściwie to mamy coś, co daje nam pewną przewagę. – Amelia wycią-
gnęła z kieszeni drewniany dysk pokryty rzeźbieniami. – To.
Ben pamiętał, jak zabrała ów przedmiot ze szklanego budynku, gdzie wal-
czyli z Eldred.
– Co to takiego? – zapytał.

28
– Repozytorium. Wypełnia je energia. Wyszkolony mag potrzebuje tygo-
dni, żeby stworzyć coś takiego, wymaga to nieustannego pobierania energii z po-
wietrza, z własnego ciała i składowania jej w repozytorium. Energia przechwyty-
wana jest przez runy wypisane wzdłuż krawędzi. Wiedziałam, że repozytorium
tam jest, bo nauczycielka pokazywała nam je dzień wcześniej. Użyła go, by ze-
brać energię z roślin w laboratorium, a potem ponownie ją do nich przesłała. Nie
jest pełne, ale wiem już, jak je ładować, to nietrudne. Kiedy utworzę odpowiednie
połączenie, będę mogła to robić nawet w czasie marszu.
– Może służyć jako broń? – zainteresował się Ben.
– Niekoniecznie. Używa się ich do zaklęć potężniejszych, niż mag czy jego
otoczenie są w stanie nasycić energią. Dowolnych zaklęć. Może się nam przydać,
bo nie jestem zbyt silna. Mag może przesłać energię z repozytorium do dowol-
nego zaklęcia. Można też uwolnić zmagazynowaną energię w gwałtowny sposób.
– Gwałtowny?
– To znaczy, że trzeba błyskawicznie się oddalić.

Dzień mijał im szybko, ale efektywnie. Po śniadaniu Ben zastawił kilka


prostych wnyków i schwytał zająca. Zebrał też trochę orzechów i jagód. Zając był
raczej chudy, a orzechy nieco gorzkie, ale nie mogli z nich rezygnować, potrze-
bowali zapasów, by zachować siłę w trakcie wspinaczki.
Ben pokazał Amelii i Mathiasowi, jak zastawiać pułapki, a resztę popołu-
dnia tych dwoje poświęciło na ćwiczenia szermierki. Ben nie chciał dołączyć do
przyjaciół, wolał skorzystać z okazji, by dać odpocząć zwichniętej kostce. Nie
musiał się jednak martwić o Amelię, bo Mathias okazał się dobrym nauczycielem.
Nie mieli odpowiedniego wyposażenia, z jakiego korzystali w Mieście,
używali więc prawdziwych ostrzy. Mieli miecz Bena z venmorskiej stali, solidny
pałasz Mathiasa, noszący ślady częstego używania, i zakrzywioną szablę, którą
Amelia zdjęła ze ściany w pałacu Reinholda. Szabla nie zaliczała się do broni
szczególnie dobrej jakości, prawdopodobnie dlatego właśnie nikt nie sięgnął po
nią wcześniej, ale była lepsza niż nic.
Przy użyciu prawdziwej broni trening stał się ostrożnym i powolnym tań-
cem. Wprawdzie w trakcie ćwiczeń najlepiej było zachowywać się jak podczas
prawdziwego starcia, ale przecież nie mogli się nawzajem poranić.
Mathias był wojownikiem zrównoważonym i skutecznym. Nie miał gracji
Saali czy nawet tej, jaką zdołał osiągnąć Ben, za to w przeciwieństwie do wielu

29
szermierzy nie uciekał się do skomplikowanych i ozdobnych układów, tak popu-
larnych na placach ćwiczebnych. Jego uderzenia były oszczędne i ekonomiczne.
Osiągał wyniki przy minimalnym wysiłku.
Amelia, jak się okazało, rozwinęła się znacznie od dnia, w którym po raz
pierwszy stanęła naprzeciwko Saali. Nie dorównywała umiejętnościami ani Be-
nowi, ani Mathiasowi, ale wciąż miała szablę w dłoni i zdeterminowaną minę.
Po upływie dzwona oboje, Mathias i Amelia, dyszeli wyczerpani.
– Trochę lat minęło – podsumował wiarus.
Amelia pokiwała głową, ciężko oddychając.
– No nie dla mnie, ale to stanowczo bardziej męczące zajęcie niż siedzenie
dzwon po dzwonie w sali wykładowej i słuchanie o wzorach wegetacji. – Zamil-
kła na moment. – Właściwie to jednak chyba mniej męczące.
Ben parsknął śmiechem.
– Nie wysilaj się za bardzo. To dopiero pierwszy trening, a przed nami
długa droga. Na nic się zda całe to ćwiczenie, jeśli nie będziesz mogła zrobić
kroku. Może powinniśmy zrobić kilka omów, nie są takie męczące?
Zaczęli od początku. Tym razem Ben instruował Amelię i Mathiasa, jak
wykonywać kolejne układy. Dziewczyna nie ćwiczyła omów od dnia, w którym
dotarli do Miasta, i sporo zapomniała, szybko jednak nadrobiła braki i niedługo
później płynnie wykonali pierwszą serię pozycji.
Mathias miał trudności z układami, które wymagały giętkiego ciała.
W pewnym momencie spojrzał na Amelię, która zginała się bez najmniejszych
problemów.
– Miło być młodym – mruknął pod nosem.
– Też się rozciągniesz – zapewnił go Ben. – Tylko potrzebujesz trochę wię-
cej czasu.
– Nie sądzę – burknął Mathias. – Niektóre rzeczy mijają bezpowrotnie. Ja
schylający się, żeby dotknąć palców u stóp, to jedna z nich. – Wyprostował się
i przeciągnął, aż mu w grzbiecie strzeliło. – Ale czuję się naprawdę dobrze. Nawet
jeśli nie zdołam zrobić tego jak wy, dzieciaki, to i tak mogę się trochę poprawić.
Zawsze można wszystko zrobić odrobinę lepiej.
Następnego ranka ruszyli w drogę wypoczęci. Od trzech dni nie widzieli
żadnego śladu pogoni, zresztą znajdowali się teraz dość daleko od bardziej
uczęszczanych szlaków. Wiedzieli, że żołnierze Sanktuarium i najpewniej też
łowcy ruszyli za nimi, ale uciekinierzy powoli zaczynali zyskiwać pewność, że
wymknęli się obławie.

30
Odkąd znaleźli się u samych stóp gór, okolica z dzwonu na dzwon stawała
się trudniejsza. Coraz częściej trafiali na skupiska skał, zdecydowali zatem, że
następnego dnia skręcą na północ. Wprawdzie im wyżej by się znaleźli, tym mniej
ryzykowali, że na kogoś wpadną, bo oddaliliby się znacznie od cywilizacji, jednak
oznaczałoby to utratę wszelkiej osłony, jaką zapewniał las. Już na tym poziomie
drzewa były niższe, a podszyt skromniejszy.
– Zupełnie jak w domu? – zapytała Bena Amelia.
– Nie, nie zupełnie – odpowiedział. – Tam były świerkowe i sosnowe lasy.
Tu rosną jawory, buki i klony. No i Widoki leżą wyżej, powietrze jest inne. –
Rozejrzał się i dodał: – Sosny są też zawsze zielone. Tu już niedługo drzewa za-
czną gubić liście. Pod koniec miesiąca zmieni się ich kolor, a za dwa zostaną tylko
nagie gałęzie.
– Wiele wiesz o drzewach – stwierdziła Amelia z szerokim uśmiechem.
– Pochodzę z rodziny drwali. – Ben również odpowiedział uśmiechem. –
Każdy wie coś na jakiś temat.
Wieczorem postanowili rozpalić ognisko, po raz pierwszy od chwili, gdy
rozpoczęła się ich ucieczka. Uznali, że dotarli wystarczająco daleko od wszela-
kich skupisk ludzkich, by cieszyć się ciepłem ognia. O tej porze roku i na tej wy-
sokości noce były już całkiem chłodne. Ben cieszył się płaszczem zabranym z re-
zydencji Reinholda, owinął się nim ciaśniej i przysunął do płomieni.
Tego wieczora Mathias pełnił obowiązki kucharza, co zarówno Amelia, jak
i Ben przyjmowali z zadowoleniem. Były żołnierz i właściciel gospody mieszał
zebrane zapasy, z największym talentem tworząc coś, co przypominało praw-
dziwy posiłek.
– Gdzie się nauczyłeś tak dobrze gotować? To wyśmienite! – stwierdził
Ben, starannie zbierając resztki gęstego gulaszu skórką chleba.
– Lata ćwiczeń i eksperymentów – odparł mrukliwy weteran. – Żołnierka
to głównie siedzenie i czekanie. Trochę maszerowania od czasu do czasu. Rzadko
kiedy walka. Masz wrażenie, że cały czas czekasz. Musisz sobie znaleźć jakieś
zajęcie albo zwariujesz. Niektórzy rzeźbią. Niektórzy uczą się grać na jakimś in-
strumencie. Ja gotowałem. Szybko zrozumiałem, że najbardziej lubianym żołnie-
rzem w obozie jest ten, który umie ugotować obiad. No chyba że – dodał, ziewając
– znajdzie się taki, co warzy piwo. Warzysz dobre piwo, więc zawsze ktoś będzie
pilnował twoich pleców. Dobry piwowar ma lepszą ochronę na polu walki niż
niejeden szlachcic.
– Dobrze wiedzieć, że zostałbym dobrze przyjęty – uśmiechnął się krzywo
Ben.

31
– Pewnie. Jak się kiedyś zaciągniesz do jakiej armii, to upewnij się, że wie-
dzą, co potrafisz – mruknął wiarus. Ziewnął raz jeszcze i się przeciągnął. – Czas
chyba, żebym zmrużył oko.
Wstał, ruszył do swojego bagażu i zamarł w pół kroku.
Szelest stali trącej o skórę. Wszystkie zmysły Bena krzyczały na alarm.
Ashwood nie widział w ciemności niczego poza Mathiasem, ale natychmiast do-
tarła doń niepokojąca postawa przyjaciela.
Weteran dał nura w kierunku plecaka.
– Uciekajcie – krzyknął do Bena i Amelii.
Na granicy światła zamajaczyła cienista sylwetka. Ben widział niewyraźny
zarys i błysk światła odbitego od dwóch ostrzy. Długiego, smukłego rapiera i le-
waka. Zanim zdążył zrobić cokolwiek, cień ruszył na Mathiasa.
Ashwood poderwał się i chwycił swój miecz. Jednym ruchem usunął poo-
bijaną pochwę. Obok Amelia usiłowała wydobyć swoją szablę.
Cień dopadł Mathiasa w ułamku chwili i dźgnął rapierem. Wiarus, zamiast
obnażyć miecz czy choćby się odsunąć, skoczył naprzód i uderzył napastnika bar-
kiem w klatkę piersiową. Obaj upadli. Rękojeść rapiera uderzyła karczmarza
w plecy, nie czyniąc mu krzywdy.
Mathias wylądował na napastniku, jednak tamten wykorzystał moment
pędu i zaczął toczyć się, raz za razem obracając weterana. Wiarus wyszarpnął się,
poderwał, wykręcił salto w powietrzu i wylądował ciężko.
Ashwood ruszył do ataku, ignorując ból skręconej kostki. Spróbował przy-
szpilić napastnika, gdy ten wciąż jeszcze był na ziemi, ale obcy zerwał się na nogi,
zanim Ben zdążył doń doskoczyć.
Ben ciął szeroko, lecz wściekły zamach został zręcznie przechwycony na
ostrze lewaka. Rapier wystrzelił do przodu i Ashwood ledwie uskoczył w bok,
unikając wytrzewienia. Na brzuchu, w miejscu, gdzie dosięgnął go sztych broni
tamtego, zaczerwieniło się cienkie i płytkie cięcie.
Mathias dźwignął się na nogi i dobył pałasza. Stanął wprost za plecami na-
pastnika. Ben i Amelia mieli go przed sobą. Rozstawili się, by otoczyć wroga.
– Nie wiem, dlaczego nas atakujesz i kim jesteś... – zaczął Ben.
– Dość, chłopcze – warknął tamten, obnażając zęby w gniewnym grymasie.
– Ty może nie wiesz, kim jestem, ale ja wiem, kim wy jesteście. A wasze głowy
warte są tyle samo z resztą ciała, co i bez.
Rapier błysnął w stronę Amelii, która cofnęła się niezgrabnie. Mathias
i Ben dostrzegli okazję i ruszyli naprzód. Przeciwnik skoczył w stronę Bena.

32
Ashwood zatrzymał się, przyjął postawę obronną. Mathias nie przerwał
ataku. Jednak zamiast zaatakować Bena, przeciwnik obrócił się nagle i uderzył
rapierem w pałasz. Zbił ciężkie ostrze w bok i Mathias znalazł się niebezpiecznie
blisko obcego. Doświadczony weteran nie spodziewał się takiego obrotu sprawy,
zaskoczył go nagły obrót napastnika i nie zdążył uchylić się przed klingą sztyletu.
Krzyknął boleśnie i zatoczył się w tył, ściskając dłonią szyję. Padł na plecy,
a szkarłatny strumień wykreślił w powietrzu przerażający łuk.
Strach o przyjaciela zmroził Benowi serce. O siebie też się bał. Napastnik
był zbyt szybki, do tego walczył w całkowicie obcym stylu. Używał dwóch
ostrzy, jakby stanowiły przedłużenie jego ramion. Nie sposób było się przed nimi
obronić, mógł blokować jednym i kontratakować drugim.
Wyeliminowawszy Mathiasa, napastnik obrócił się wolno w stronę Bena.
Płomienie ogniska obudziły na jego twarzy przerażające cienie, a podły uśmie-
szek przydał rysom demonicznego wyrazu.
Ben cofał się, by zyskać miejsce i chwilę na zastanowienie się. Amelia po-
woli przeszła za plecy napastnika. Widać było, że boi się atakować po tym, co
spotkało Mathiasa.
– Amelio! – zawołał Ben, myśląc gorączkowo. – Zajmij się Mathiasem! Ja
sobie poradzę.
Obcy uśmiechnął się pogardliwie.
– Jesteś okropnie pewny siebie, mój chłopcze. Na pewno nie potrzebujesz
pomocy dziewczyny?
– Nie potrzebuję – warknął Ashwood.
Obcy zaśmiał się skrzekliwie i ruszył naprzód.
Ben zrobił krok w tył i przesunął się ku słabszej ręce przeciwnika, o ile ten
w ogóle taką miał. Podczas gdy mężczyzna zbliżał się powoli, Ashwood nie prze-
stawał się cofać. Wciąż pozostawali w świetle ogniska, jednak Ben unikał walki.
– Boisz się stawić mi czoła, chłopcze? – kpił napastnik.
Ben milczał i nie przestawał uciekać sprzed sztychu rapiera.
– Dobrze więc – warknął przeciwnik. Przyspieszył i zaatakował. Ben spa-
rował pchnięcie i znów się cofnął. Na twarzy obcego na moment pojawił się gry-
mas frustracji, budząc w Ashwoodzie nadzieję.
Ostrze przecięło powietrze, Ben zastawił się z łatwością i kontynuował po-
wolną ucieczkę. Napastnik znów ciął mocno, tym razem po uderzeniu rapierem
machnął lekko lewakiem. Ben trzymał się poza zasięgiem obu.

33
Przeciwnik zaatakował serią wściekłych pchnięć i cięć, ale Ashwood wciąż
unikał walki. Parował, gdy zachodziła konieczność, i nadal się cofał. Cięcia ra-
piera stawały się coraz szybsze i bardziej nieokiełznane. Napastnik gotował się ze
złości.
– Walcz ze mną! – wrzasnął i nierozważnie rzucił się naprzód, próbując
zatrzymać Bena.
Na ten moment Ashwood czekał. Gdy wróg skoczył, wyciągając przed sie-
bie oba ostrza, Ben rzucił się ku niemu, zanurkował pod klingami i wbił sztych
swego miecza głęboko w pierś wroga. Siła, z jaką zderzyły się ich ciała, prze-
pchnęła venmorską stal na wylot. Napastnik zwalił się na Bena bez życia.
Ciężko dysząc, Ashwood zsunął zwłoki z ostrza swojego miecza. Spojrzał
na nieboszczyka, wciąż niepewny, kimże ten był.
– Ben! – krzyknęła Amelia.
Obserwowała walkę, wypatrując okazji do pomocy Benowi, teraz jednak
uklękła przy Mathiasie.
Ashwood cisnął broń i popędził do przyjaciela.
Wiarus leżał na plecach, oddychał z trudem, chrapliwie. W migotliwym
blasku płomieni widać było, że obie dłonie ma śliskie od krwi. Wciąż zaciskał je
na ranie, ale Ben już widział w oczach druha, że to koniec. Kiedy się nad nim
pochylił, Mathias próbował coś szepnąć, lecz na jego wargach zaczerwieniły się
tylko krwawe bąbelki. Szkarłat spłynął mu po policzkach.
Ben zakołysał się na piętach, gorączkowo szukając sposobu, by pomóc
przyjacielowi.
Amelia, zanosząc się szlochem, złapała Mathiasa za ramię.
– Wytrzymaj, uleczę cię – błagała.
Mathias znów chciał coś powiedzieć, jednak i tym razem nie zdołał. Spoj-
rzał Benowi w oczy, po czym zdjął ręce z szyi. Bluznęła krew. Ben zobaczył po-
tworną ranę, sięgającą od ucha aż po krtań. Zrozumiał, że Amelia nie miała takich
umiejętności, by uleczyć weterana.
Z każdym uderzeniem serca wiarusa krew płynęła słabiej. Wystarczył ich
tuzin i Mathias legł nieruchomo.

Spędzili noc, kopiąc mogiłę i grzebiąc ciało przyjaciela. Ben własnymi rę-
kami wybierał ziemię, pomagając sobie od czasu do czasu pałaszem wiarusa.
Amelia stała na straży. Najlżejszy dźwięk sprawiał, że podskakiwała nerwowo.

34
Ashwood pożegnał druha kilkoma słowami, po czym przenieśli obóz o sto
kroków dalej. Próbowali odpocząć, ale żadne nie zdołało zasnąć.
– Kto to był? – odezwał się wreszcie Ben, od pół dzwona zapatrzony po-
nuro w gwiazdy.
– Łowca – odparła ponuro Amelia. – Ktoś, kogo Sanktuarium posłało na-
szym śladem. Powiedział, że za nasze głowy wyznaczono nagrodę.
– Myślisz, że był sam?
– Mam nadzieję. Tacy jak on najczęściej działają w pojedynkę.
– Gdyby miał towarzystwo, toby na nie zaczekał – westchnął Ben. –
A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale skoro on nas znalazł, to inni też mogą.
– Masz rację – powiedziała cicho Amelia. – Ale czy to ma jakieś znaczenie?
Co możemy zrobić innego, jak tylko iść dalej? Jeśli zostaniemy tu albo spróbu-
jemy się gdzieś ukryć, znajdą nas jeszcze szybciej. A jak nas znajdą, zabiją.

35
3

Wziąć się w garść


Następny dzień dla Bena i Amelii rozpoczął się wcześnie, jednak oboje
obudzili się z ciężkimi głowami. Chłopak cofnął się do pierwotnego obozowiska
i przeszukał zwłoki napastnika. Ciało było zimne i nieprzyjemnie sztywne.
Łowca musiał zostawić gdzieś swoje zapasy, zanim napadł na uciekinie-
rów, bo niewiele miał przy sobie. Mieszek z garścią monet, poplamioną krwią
chusteczkę i miedzianą miseczkę z łańcuszkiem maleńkich run wokół brzegu,
krzesiwo z hubką. Z broni zaś zwyczajny nóż, rapier i lewak. Nic więcej Ben nie
znalazł. Próbował sobie przypomnieć, co jeszcze sprawdzał Rhys, gdy przeszuki-
wał ciała, ale pamiętał jedynie własne obrzydzenie. To akurat się nie zmieniło.
Zabrał miseczkę, by pokazać dziwny przedmiot Amelii, i wiedziony kapry-
sem właściwie, podniósł jeszcze broń nieboszczyka i wytarł ją z krwi.
Wrócił do nowego obozu, gdzie dziewczyna przygotowywała prosty posi-
łek, który mogli zjeść już po drodze. Zarówno ona, jak i Ben odczuwali przykre
skutki niedostatku snu, niemniej żadne nie miało ochoty dłużej pozostawać w tym
miejscu.
– Znalazłeś coś? – Amelia podniosła głowę, by spojrzeć na Bena, i zmarsz-
czyła się, zauważywszy dwa ostrza. – A to ci po co?
– Są dobrej jakości i do tego lekkie. Pomyślałem... – Wzruszył ramionami.
– No pomyślałem, że może mogłabyś ich używać. Ten łowca naprawdę nieźle
sobie z nimi poczynał. Gdybyś mogła się tego nauczyć, to chyba lepiej by ci pa-
sowały niż szabla.
– Saala uczył mnie walczyć szablą. Nie wiem, jak walczyć z bronią prze-
znaczoną głównie do pchnięć, a co dopiero z dwiema takimi.
– Nauczysz się – zapewnił ją Ben. – Zaczniemy ćwiczyć z samym rapie-
rem. Jeśli ci się spodoba, to zobaczymy, jak dodać do tego sztylet. Po tym, co
widziałem, warto spróbować. Ten łowca był w stanie utrzymać nas troje na dy-
stans. Za każdym razem, gdy próbowaliśmy go dostać, jednym ostrzem się bronił,
a drugim kontrował nasze ataki. Taki styl opiera się na szybkości, a nie sile. –
Znów wzruszył ramionami. – Może...
36
Zamilkł w pół zdania, chciał bowiem powiedzieć, że tym sposobem może
Amelia nie skończy jak Mathias.
– Rozumiem – odparła.
– Miał jeszcze coś takiego. – Ben zademonstrował miedzianą czarkę.
Amelia spojrzała na przedmiot, nie przerywając szykowania śniadania.
– Wygląda na magiczny artefakt, ale nie mam pojęcia, do czego może słu-
żyć. Miał przy sobie jeszcze coś dziwnego?
– Wszystko inne było normalne.
Amelia podniosła się i podała Benowi kawałek chleba przełożonego serem.
– Zjedzmy po drodze – zaproponowała.
Ruszyli w kierunku Kirkbany skrajem lasu, pod osłoną pierwszych drzew.
Na tej wysokości szło im się o wiele szybciej niż na terenie położonym niżej,
a teraz pośpiech był ich najlepszym przyjacielem. Ben optował za tym, by wędro-
wali przez wyżej położony teren, gdzie maszerowało się łatwiej, zamiast kryć się
w gęstwinie lasu, choć z pewnością ta druga opcja zapewniała im lepszą osłonę.
Nie zatrzymali się nawet na posiłek, tylko raz przy strumieniu, by napełnić bu-
kłaki. Maszerowali w milczeniu, porozumiewając się gestami i w razie koniecz-
ności szeptami. Jednak zachowywali ciszę nie tylko ze względu na to, że ktoś
mógłby ich usłyszeć, żadne nie miało ochoty rozmawiać.
Gdy zapadł wieczór, pokonali już kilka staj i uznali, że mogą się w miarę
bezpiecznie zatrzymać. Złożyli bagaże na ziemi i Amelia zaczęła je przeszuki-
wać, żeby znaleźć coś do jedzenia. Już wcześniej ustalili, że ognia rozpalać nie
będą. Nie mieli pewności, ilu łowców wyruszyło ich śladem, a ognisko stanowi-
łoby czytelny sygnał dla każdego, kto próbowałby ich odnaleźć.
Ben siedział i bezmyślnie przyglądał się pracującej Amelii. Po chwili
dziewczyna uniosła głowę znad plecaków i spojrzała na niego.
– Rozumiem, co czujesz.
– To znaczy?
– Wiem, czym jest strata przyjaciela – odpowiedziała ze smutkiem. – Nie
minęło wiele czasu od śmierci Meredith. Znałam ją całe moje życie. Kiedy zgi-
nęła, to przez chwilę tam, w Snowmar, wydawało mi się, że nie zdołam bez niej
żyć dalej.
Ben westchnął.
– Nie znałam Mathiasa tak dobrze jak ty – kontynuowała Amelia – ale
kiedy potrzebowałeś pomocy w realizacji tego szalonego planu, by wykraść mnie
z Sanktuarium, to on cię nie opuścił. Tacy przyjaciele nie trafiają się często.
Ben podniósł z ziemi kamień i potarł kciukiem nierówną powierzchnię.

37
– Masz rację. Był dobrym przyjacielem. Lepszym, niż na to zasługiwałem,
i przeze mnie zginął. Gdybym do niego nie poszedł, gdybym nie poprosił go o po-
moc z tym szalonym, jak mówisz, planem, to nadal by żył i prowadził swoją go-
spodę.
– Nie możesz tak myśleć – zaoponowała Amelia.
– Ale to prawda – odpowiedział szorstko. – Zaraz powiesz, że wiedział,
jakie jest ryzyko, a i tak ze mną poszedł, to nie znaczy, że zwalania mnie to z od-
powiedzialności, bo ja go o to poprosiłem. Nie powinienem był go narażać.
Nie odpowiedziała od razu, przez chwilę szukała w plecaku suszonej wo-
łowiny.
– Po opuszczeniu Issen zrozumiałam, że świat jest surowy i bezlitosny. Me-
redith nie żyje. Reinhold nie żyje. Mathias nie żyje. Nie wiem, co, u licha, stało
się Meghan, ale jeśli o mnie chodzi, to i ją straciliśmy bezpowrotnie. Dla mnie
jest martwa. I naprawdę będzie mnie kusiło, żeby do tego doprowadzić, jeśli ją
kiedykolwiek spotkamy. – Poczęła odwijać wołowinę ze szmatki. – Ferguson też
by umarł, gdyby nie pomoc Towaal. Zostaliśmy poranieni i poobijani, ciebie po-
rwali złodzieje, oboje nie raz ledwie uchodziliśmy z życiem, ale powiem ci jedno,
Beniaminie, będzie tylko trudniej.
Ben zamrugał zaskoczony, nie wiedząc, jak jej na to odpowiedzieć.
– Jeśli jeden z zabójców nas znalazł, znajdą i inni – mówiła dalej Amelia.
– Do Białego Dworu daleka droga i zostaliśmy sami. Nie mamy maga, mistrza
miecza i Rhysa, kim tam on jest, żeby nas bronili. Wszystko w naszych rękach.
A jeśli nawet jakoś dotrzemy cali do Białego Dworu, to i tak nie będziemy tam
bezpieczni. Lord Jason zgładził setkę mężczyzn i gotów był przyjść za mną aż do
Sanktuarium. My, uciekając, zabiliśmy co najmniej jednego strażnika, a może
i czarodziejkę. Król Argren i jego potężne mury nie zatrzymają naszych prześla-
dowców, być może już nigdy nie przestaniemy uciekać.
Ben zmarszczył brwi.
– Chcesz mnie rozweselić? Jeśli tak, to ci się nie udaje.
– Staram się być realistką – odpowiedziała. – Jeśli stracimy koncentrację,
jeśli przestaniemy się starać, jeśli się zatrzymamy, to skończymy martwi. Jeśli nie
poświęcimy wszelkich sił, nie zaangażujemy się bez reszty, nie zrobimy wszyst-
kiego, co tylko konieczne, żeby przetrwać, to właściwie równie dobrze możemy
od razu zawrócić do Sanktuarium i się poddać. Łatwa część tej historii, jeśli
w ogóle kiedykolwiek się zaczęła, to właśnie się skończyła.
Ben cisnął trzymany w dłoni kamień między drzewa.
– Co w takim razie robimy?

38
– Utrzymujemy się przy życiu, idziemy do Białego Dworu i opowiadamy
Argrenowi, co się wydarzyło. Z Koalicją i Sanktuarium. Ostrzegamy Przymierze,
żeby mieli czas przygotować się na to, co szykuje Koalicja. No chyba że chcesz
ukryć się gdzieś w tych górach i zignorować wszystko, co dzieje się na świecie,
bo jeśli nie, to chyba nie mamy innego wyjścia.
– Nie wiem – przyznał ponuro. – Gdy tak to przedstawiasz, to chyba nie
mamy.

39
4

Wolna Ziemia
Zasnęli szybko i spali mocno, o świcie zaś poderwali się gotowi do dalszej
drogi. Amelia miała rację. Strata Mathiasa zostawiła w sercu Bena głęboką ranę,
ale co mógł zrobić innego, jak tylko podążać naprzód? Przecież tego właśnie
chciał stary wiarus.
Niemniej musieli postępować rozważnie.
– Nie możemy tak po prostu uciekać bez zastanowienia – oznajmił, gdy
wspięli się na niewysoką grań i zaczęli schodzić w niezbyt głęboki parów.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Musimy cały czas iść naprzód, czyż nie?
– sprzeciwiła się niepewnie Amelia.
– Musimy – potwierdził – ale nie głupio. Ten łowca jakoś za nami trafił.
I nie wierzę, że to był jakiś wielki zbieg okoliczności, że znalazł się w tym samym
miejscu w górach, i to jeszcze po nocy. Jak on to zrobił?
Amelia poprawiła plecak i skrzywiła się w odpowiedzi.
– Zastanawiałem się nad tym i moim zdaniem musiał użyć magii – stwier-
dził Ben.
– To był mężczyzna – mruknęła Amelia. – Nie mógł czarować.
Ben uśmiechnął się po raz pierwszy od śmierci Mathiasa.
– Chciałaś chyba powiedzieć, że nie powinien mieć takich umiejętności.
Amelia zatrzymała się i spojrzała na Ashwooda uważnie.
– Pomyśl tylko – nie ustępował – od drogi dzieli nas trzy dni marszu. Je-
steśmy i byliśmy w samym sercu niczego, a do tego szliśmy głównie po skałach,
więc nie zostawiliśmy mu zbyt wyraźnych tropów. Jakoś nie wierzę, że zdecydo-
wał się ot tak poszukać nas w górach, skoro nie miał właściwie żadnych podstaw,
żeby przypuszczać, że nas tam znajdzie. Jakie może być inne wytłumaczenie?
Musiał jakoś używać magii. Ta miedziana czarka ma takie runy jak twój dysk do
gromadzenia energii. – Machnął ręką. – Idźmy dalej. Ty wiesz o magii więcej niż
ja. Czy jest jakiś czar, czy jak to się nazywa, którego mógł użyć, żeby nas wytro-
pić?
Amelia zamyśliła się, ściągnąwszy mocno brwi.
40
– Nie wiem nic na temat tej czarki. W teorii natomiast jest jak najbardziej
możliwe, by kogoś wyśledzić, jeśli łączy cię z tą osobą jakaś więź. I to musi być
naprawdę mocna więź. Na przykład jesteście rodziną albo sypialiście ze sobą, to
wtedy może.
– Nie zadawałem się z tym łowcą, jeżeli to próbujesz zasugerować – zażar-
tował Ben.
– Wysoko wykształcona czarodziejka o znacznej mocy mogłaby w jakiś
sposób replikować tę więź – mówiła Amelia, ignorując komentarz Bena. – Nie
wiem, czy ktoś w Sanktuarium by to potrafił, niemniej to możliwe. Krew albo
inne cielesne wydzieliny mogą zawierać dość materii do wykorzystania. Istnieje
pewien szczególny rodzaj magii zwany kohezją, na skutek jej działania takie same
cząsteczki starają się pozostać jednością.
– Nie rozumiem.
– No chodzi o to, że jeśli ktoś ma odrobinę świeżej krwi albo inną wydzie-
linę poszukiwanej osoby, może zwiększyć moc kohezji na tyle, by ta odrobina
poprowadziła go w stronę tego, od kogo pochodzi.
Ben zbladł.
– Zostawiłem sporo krwi na tych murach, przez które przechodziliśmy.
W winnicy i w lesie zapewne też.
Amelia potrząsnęła głową bezradnie.
– Uczyłam się o kohezji tylko w odniesieniu do rzeczy prostych, jak kropla
wody. Nie wiem, czy można wykorzystać ją do szukania człowieka. – Wzruszyła
ramionami, dając wyraz swojej frustracji. – To chyba nie jest możliwe, gdy chodzi
o zaschniętą krew, bo taka się zmienia pod względem chemicznym, i ta zmiana
zapewne wpłynęłaby negatywnie na działanie kohezji. Nie wiem o tym wystar-
czająco wiele, ale nic innego tak naprawdę nie przychodzi mi do głowy.
– Nie mam pojęcia, co powiedziałaś – mruknął Ben. – Zrozumiałem tylko
tyle, że póki nie zostawimy nigdzie świeżej krwi, którą mogłaby znaleźć jakaś
czarodziejka, to wszystko będzie w porządku, tak?
– Dokładnie tak. – Uśmiechnęła się do niego, zaraz jednak zatrzymała się
i zmarszczyła brwi.
Ben przeszedł jeszcze kilka kroków, zanim to zauważył, i sam stanął.
– Amelio, nawet jeśli nie mogą nas wyśledzić, to i tak nie powinniśmy się
zatrzymywać.
Jego towarzyszka stała blada jak ściana i ledwie oddychała.
– Wszystko dobrze? – zaniepokoił się.
– Ben – szepnęła – mistrzyni Eldred miała moją krew.

41
– Twoją krew?!
– W ramach nauki uzdrawiania pobrałyśmy sobie trochę krwi. Czarodziejki
ją zachowały. Badałyśmy różne właściwości poszczególnych nowicjuszek i uczy-
łyśmy się badania krwi na obecność różnych chorób. Mistrzyni zachowała próbki
na dalszy etap nauki. Ta krew jest cały czas świeża... – Słowa zamarły jej na
ustach.
Dalej maszerowali w ponurym milczeniu. Nie wiedzieli nawet, czy mi-
strzyni Eldred przeżyła konfrontację w Sanktuarium. Jeżeli tak, to czy umiałaby
użyć krwi dziewczyny, by ich śledzić? Amelia nie słyszała, by ktokolwiek podej-
mował się czegoś podobnego, ale jeśli już ktoś miałby, to tylko Eldred.
W Sanktuarium mistrzyni zarządzała laboratorium. Mieściło się w na wpół
przeszklonym budynku, przez który Amelia i Ben uciekali pamiętnej nocy.
W tym miejscu odbywało się wiele zajęć dla początkujących czarodziejek, pro-
wadzono tam też bardzo zaawansowane badania. Wiedza była niezbędnym ele-
mentem korzystania z magii, dlatego też wysyłano nowicjuszki do laboratorium,
by uczyły się podstaw. Doświadczone czarodziejki przeprowadzały natomiast
liczne eksperymenty, by odkryć nowe sposoby manipulowania materią świata.
Mistrzyni Eldred jako przełożona laboratorium znała wyniki wszystkich
tych eksperymentów. Jeżeli któraś z czarodziejek opracowałaby metodę użycia
krwi w celu wyśledzenia osoby dawcy, to z pewnością Eldred by o tym wiedziała.
– Myślisz, że przeżyła? – spytał Ben. – Czym ją właściwie uderzyłaś? Wy-
glądało, jakby jej się twarz rozpuściła czy coś. – Aż się skrzywił na samo wspo-
mnienie.
Amelia wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia, co to było. Zobaczyłam naczynie i pomyślałam tylko,
że jest chyba na tyle ciężkie, aby poczynić jakieś szkody. Nie wiem, co w nim
było, ale dobrze, że sama się tym nie oblałam.
– Nie powinni przetrzymywać takiego płynu w lepiej zabezpieczonym
miejscu?
Amelia prychnęła śmiechem.
– No najwyraźniej nie przyszło im do głowy, że ktoś zechce je rozbić.
W całym budynku pełno jest takich naczyń. Niemal cały pierwszy tydzień spę-
dziłyśmy na wysłuchiwaniu, jak możemy zginąć w laboratorium czy innych bu-
dynkach szkoły.
– Czarodziejki są szalone.
– Nie masz pojęcia, do jakiego stopnia – zgodziła się Amelia.

42
Tego wieczora zatrzymali się wcześniej niż dotychczas. Oczywiście nadal
starali się możliwie jak najszybciej oddalać od Miasta i czarodziejek, ale skoro
ktoś mógł ich wyśledzić tak czy inaczej, nie było sensu maszerować do utraty
wszystkich sił. Raczej winni zachować czujność i pozostawać gotowi do walki.
Znów zaczęli ćwiczyć szermierkę, jednak nie próbowali stawać przeciwko
sobie nawzajem nawet dla potrzeb treningu. Mieli tylko prawdziwe ostrza i nie
dość pewności, że obejdzie się bez wypadków. Skupili się więc na postawach,
ułożeniu stóp i rąk oraz kilku fundamentalnych układach.
Oprawa rapiera różniła się od rękojeści miecza ćwiczebnego, jakiego Ame-
lia używała w Mieście, i początkowo dziewczyna nie bardzo sobie radziła.
Szybko jednak zauważyła wyższość nowej broni nad szablą z domostwa Rein-
holda. Rapier był lekki i szybki, wręcz doskonały przy wrodzonej szybkości Ame-
lii, która z determinacją postanowiła przystosować się do nowego sposobu walki.
Ben zademonstrował jej kilka pchnięć, bo dotychczas się ich nie uczyła,
rapier natomiast nie nadawał się na broń sieczną i Amelia musiała teraz zrezygno-
wać z wielu układów, których uczył ją Saala.
Po dwóch dzwonach usiedli i wyjęli to, co zostało im do jedzenia. Wiele
tego nie było.
– Powinniśmy znów zapolować i nazbierać w lesie, co się da – stwierdził
Ben.
– Chyba wystarczy na dwa dni, jeśli będziemy się pilnować – odpowie-
działa Amelia. – Powinniśmy przejść jakiś dłuższy dystans, zanim zrobimy sobie
postój, tak myślę. Masz rację, nie możemy ryzykować, że zostaniemy bez jedze-
nia, ale chyba lepiej bym się czuła, gdybyśmy znaleźli się jeszcze trochę dalej od
miejsca, gdzie nas zaatakowano.
– Dobrze – zgodził się Ben i sięgnął do mizernego stosiku zapasów. – Co
powiesz na suchara z twardą wołowiną? Odpowiada ci taki obiad? Naprawdę po-
lecam, szczególnie że do wyboru jest sucha fasola i ryż. Bez wody i ognia, żeby
je ugotować, wolałbym zostawić je na inną okazję.
Amelia wywróciła oczami.
– Jedzenie podczas tej podróży znacznie odbiega jakością od tego, do czego
przywykłam – zażartowała.
Ben spłukał kęs suchara wodą z bukłaka.
– Jednego na pewno mi brakuje, wszystkich tych trunków, które Rhys zaw-
sze miał ze sobą. Lubię wodę, naprawdę, ale w tej chwili zabiłbym za kufelek
piwa albo bukłak z winem.

43
Dwa dni później zaczęli schodzić w las rosnący u stóp górskiego łańcucha.
Szukali takiego miejsca na obóz, które pozwoliłoby im uzupełnić nikłe zapasy.
Ben miał nadzieję znaleźć jakiś rybny strumień i może jeszcze ślady zwierząt
przychodzących na brzeg, by zaspokoić pragnienie. Odeszli już na tyle daleko od
miejsca, gdzie znalazł ich łowca, że Ashwood gotów był zaryzykować rozpalenie
ogniska, potrzebował jedynie czegoś, co mógłby na tym ognisku ugotować.
Promienie słoneczne malowały na mchu i trawie złociste cętki, nad gło-
wami uciekinierów łagodnie szumiały liście. Ben zauważył już pierwsze plamy
żółci i oranżu wśród zielonego listowia. Wkrótce korony drzew zapłoną feerią je-
siennych barw.
Ben skręcił w kierunku widocznego zagłębienia między dwoma wyraźnie
odznaczającymi się zboczami, licząc, że odnajdzie tam strumyk. Potrzebowali nie
tylko jedzenia, ale i świeżej wody.
Rzeczywiście jarem płynął potoczek, niewielki, szeroki może na trzy kroki,
ryb w nim raczej nie było, za to pitnej wody pod dostatkiem. Ashwood miał na-
dzieję, że tutejsze zające i jelenie też przychodziły tu pić.
– Jak zamierzasz upolować jelenia? – spytała sceptycznie Amelia. – Nie
zrozum mnie źle, na pewno jesteś nie tylko mistrzem piwowarskim, ale też świet-
nym myśliwym, tylko nie masz narzędzi, żeby to zrobić.
– Zrobię sobie włócznię – oznajmił Ben z pewnością, jakiej wcale nie czuł.
– Jeśli znajdziemy świeże tropy zwierząt, to z mocnej i prostej gałęzi mogę sobie
wystrugać włócznię. Ukryję się, poczekam, aż jeleń czy sarna podejdą bliżej,
wtedy zaatakuję. W Widokach ludzie cały czas tak robili.
Nie dodał już, że relacje z takich polowań następowały zazwyczaj po kilku
pintach piwa.
Amelia pochyliła się i poczęła napełniać bukłak.
– No, skoro tak mówisz.
Ben również chciał nabrać wody, ale zamarł w pół kroku.
– Czujesz to? – spytał i powęszył w powietrzu.
Amelia też się podniosła.
– Nie czułam, póki o tym nie wspomniałeś. To dym?
Rozejrzeli się oboje, ale żadne niczego nie wypatrzyło.
Ben wrócił do strumienia i uzupełnił zapas wody, cały czas przy tym inten-
sywnie myślał.
– To dym – potwierdził. – Jar może działać podobnie jak komin i wyciągać
dym do góry, więc tak naprawdę to jego źródło może być daleko od nas.

44
– Powinniśmy iść dalej? – zapytała Amelia.
– Raczej nie. Jest tak: ten dym może być związany z kimś, kto idzie naszym
śladem, albo nie mieć z nami nic wspólnego. Jeśli to ktoś, kto nas ściga, musimy
dowiedzieć się, kim jest, i nauczyć się unikać kolejnych łowców. Jeśli dym nie
ma z nami nic wspólnego, to nie zaszkodzi dowiedzieć się, skąd się bierze. Jak by
nie patrzeć, dla nas tylko lepiej, jeśli dowiemy się, kto jeszcze jest w tym lesie.
Amelia zawahała się wyraźnie.
– A jeżeli to ktoś, kto nas ściga? I nas złapie?
Ben wzruszył ramionami.
– Nie dajmy się złapać.
Powoli ruszyli przez las, starając się zachowywać jak najciszej. Ben cieszył
się w duchu, że do prawdziwej jesieni zostało jeszcze trochę czasu. Teraz na ziemi
nie było liści, które mogłyby szelestem zdradzić obecność pary uciekinierów.
Weszli głębiej w parów, podążali wzdłuż strumienia, bazując na teorii
Bena, że jar działa niczym komin i źródło dymu znajduje się i głębiej, i niżej.
I rzeczywiście, im dalej szli, tym zapach stawał się wyraźniejszy.
– Na pewno rozbili obóz nad wodą – szepnął Ben do Amelii.
Kiwnęła potakująco głową.
Ben przez całe lata polował na zwierzynę w lasach wokół Widoków w to-
warzystwie swego przyjaciela Serrota, umiał więc poruszać się cicho. Amelia nie-
stety nie. Próbowała iść po śladach Bena i krzywiła się za każdym razem, gdy
nadepnęła na jakiś patyk albo poruszyła nisko wiszące gałęzie krzewu. Ben spoj-
rzał na nią przez ramię i uśmiechnął się pokrzepiająco. Miał nadzieję, że plusk
wody spływającej po kamieniach zagłuszy wszelkie niepożądane dźwięki.
Blisko dna ściany parowu zaczęły się zbiegać, a zapach dymu jeszcze przy-
brał na sile. Ben zmarszczył brwi. To nie była nikła woń niewielkiego ogniska,
ten dym płynął z dużego obozu, być może nawet z małej wioski.
Ponownie spojrzał przez ramię na Amelię, na co odpowiedziała pytającym
uniesieniem brwi. Nawet ona, przy znikomej wiedzy w zakresie tropienia, odga-
dła już, że w obozie znajdą więcej ludzi, niż mogliby pokonać w walce.
– Trochę dalej – szepnął Ben.
Minęli miejsce, gdzie zbocza niemalże się połączyły, i znaleźli kolejną wą-
ską szczelinę. Zeszli aż do miejsca łączącego oba jary i próbowali dojrzeć, co było
dalej. Niczego jednak nie zobaczyli. Roślinność nad wodą wyrosła tak gęsta, że
nie sposób było dostrzec czegokolwiek, co znajdowało się dalej niż trzydzieści
kroków. Niemniej Ben nie miał wątpliwości, że źródło dymu jest już niedaleko.
Tak jak podejrzewał, znajdowało się nieopodal strumienia.

45
Odległy brzęk metalu przyprawił dwójkę uciekinierów o nerwowe wzdry-
gnięcie. Dźwięk powtarzał się w regularnych odstępach.
– Szkolenie jakichś zbrojnych?
– Nie. – Ben nadstawił ucha i uśmiechnął się po chwili. – To kuźnia.
Kiedy już rozpoznał ten szczególny brzęk, nie miał cienia wątpliwości. Nie-
malże widział młot kowala raz po raz opadający na kowadło.
– Co robimy? – chciała wiedzieć Amelia. – Jeśli to kowal w kuźni, to nie
ma z nami nic wspólnego.
– Masz rację. – Ben kiwnął głową potakująco. – Wracajmy do tamtej szcze-
liny i poszukajmy miejsca, gdzie możemy przejść na drugą stronę strumienia. Bez
względu na to, kto tam jest na dole, z nami nie ma to nic wspólnego.
Cofnęli się, jak sugerował, i po jakichś stu krokach znaleźli się przy nie-
wielkim mostku łączącym brzegi strumienia.
Popatrzyli na siebie nawzajem, a potem ponownie na most.
– Przejdźmy – zasugerował Ben. – Łatwiejsze to niż szukanie brodu.
Mostek został zbudowany solidnie, choć przy użyciu prostych narzędzi:
kładkę zrobiono nie z desek, tylko z przerąbanych na pół pni, a poręcze przybito
drewnianymi kołkami zamiast gwoździ. Mostek nawet nie drgnął, gdy Ben posta-
wił na nim stopę.
Amelia szybko podążyła za przyjacielem. Spróbowała potrząsnąć poręczą,
ale ta nawet nie drgnęła. Dziewczyna podskoczyła zatem, tak dla pewności, re-
zultatem były jedynie głuche łupnięcia dobyte z solidnych kłód. Uśmiechnęła się
do Bena szeroko i oboje ruszyli na drugi brzeg.
– Myland?! – odezwał się mocny głos. – To ty?
Ben i Amelia zamarli w połowie przeprawy, starając się odgadnąć, skąd
dochodziło wołanie.
– To ja – odpowiedział ktoś zza ich pleców. – Chodź mi pomóc. Mam twój
obiad!
Dwoje uciekinierów wymieniło spanikowane spojrzenia. Zrobili kilka kro-
ków naprzód, ale zatrzymali się zaraz na widok zbliżającego się mężczyzny. Są-
dząc po wyrazie jego twarzy, był równie zaskoczony jak i oni.
– Ej tam – zawołał zdumiony. – Nie wyglądasz jak Myland!
Mężczyzna był o szerokość dłoni wyższy od Bena, ubrany w prostą koszulę
i spodnie, w ręku niósł długi łuk. Na ramieniu miał kołczan pełen strzał, a przy
pasie nóż myśliwski. Typowy rynsztunek myśliwego, nie żołnierza.
– Ja... em... nie jestem Mylandem – odparł Ben.
– On chyba to wie – zaśmiał się ktoś za nimi.

46
Myland, bo nim musiał być nowo przybyły, był mniejszą, lecz bardziej po-
stawną wersją pierwszego mężczyzny. Niższy od Bena o szerokość dłoni, niedo-
statek wzrostu nadrabiał potężnymi barami i klatką piersiową i rozmiar ten brał
się z ogromnych mięśni, czego dowodził jeleń, którego Myland niósł na ramieniu.
Przytrzymywał zewłok jedną ręką, w drugiej miał bowiem łuk.
– Skoro ustaliliśmy już, że nie macie na imię Myland, czy bylibyście tak
uprzejmi i powiedzieli, jak brzmią wasze imiona?
– Ben. – Ashwood sklął się natychmiast w duchu, że przedstawił się praw-
dziwym imieniem. – A to moja przyjaciółka Meghan.
– Miło was poznać, Benie i Meghan. A teraz gdybyście zechcieli zejść
z mostu, zamiaruję bowiem przejść. Jeleń waży z osiem kamieni jak nic i bardzo
chciałbym przeklętnika odłożyć.
Ben i Amelia zmieszani zeszli z mostu, a Myland pewnym krokiem prze-
szedł na drugą stronę.
– Nie jesteście stąd – stwierdził. – Spieszycie się czy znajdziecie czas, żeby
zostać na noc? Ja i moi przyjaciele rzadko mamy okazję usłyszeć wiadomości ze
świata. Zawsze jesteśmy chętni podzielić się jedzeniem i napitkiem w zamian za
kilka słów o tym, co się dzieje.
Ben i Amelia popatrzyli na siebie z niepokojem.
– Nie dbamy o to, przed czym uciekacie – westchnął Myland. – Większość
nas w Wolnej Ziemi też kiedyś przed czymś uciekała. Póki nie macie zwady z jed-
nym z nas, a szczerze w to wątpię, chętnie powitamy was przy naszym ognisku.
– Ruszył, ale zaraz odwrócił się do nich raz jeszcze. – Wyglądacie, jakby przydał
wam się solidny wypoczynek. No, chodźcie!
Wolna Ziemia okazała się niewielką wioską z mniej więcej czterdziestoma
domostwami wzniesionymi z pni drzew i gliny na brzegu strumienia, wzdłuż któ-
rego Ben z Amelią szli wcześniej. Osada pełna była ludzi zajętych swymi co-
dziennymi obowiązkami.
Grupka rozwrzeszczanych dzieci podbiegła do pary uciekinierów, gdy ci
wchodzili do wioski za swym przewodnikiem. Dzieci otoczyły przybyszy, co na-
tychmiast wywołało uśmiech na twarzy Amelii. Myland szybko przegonił mal-
ców i rzucił swym gościom przepraszające spojrzenie.
– Rzadko widują obcych – wyjaśnił, po czym odwrócił się do towarzysza.
– Atorze, powiedz wszystkim, że dziś wieczorem zbierzemy się w domu zgroma-
dzeń. Z pewnością wszyscy zechcą usłyszeć wieści ze świata – polecił, ruchem
głowy wskazując jedną z niskich chałup, gdzie w oknie pojawiła się głowa ko-

47
biety zaciekawionej zamieszaniem. – Wy dwoje chodźcie ze mną do domu. – My-
land zaprosił Bena i Amelię. – Później wszyscy będą chcieli usłyszeć, co będzie-
cie opowiadać, ale ja tobym sugerował, byście najpierw odpoczęli.
Chata Mylanda zbudowana była z nieociosanych kłód i uszczelniona gliną,
jak i inne we wsi. Myśliwy zrzucił jelenia na podwórku z tyłu i zaprowadził swo-
ich gości do środka. Powała w izbie była tak nisko, że Ben niemal dotykał jej
głową.
– Bardzo mi przykro – zaśmiał się gospodarz i poklepał po ciemieniu, które
znajdowało się jednak niżej od Benowego. – Dla mnie jest dość miejsca.
– Dziękujemy za gościnę – powiedział Ben. – Czy możemy coś dla ciebie
zrobić? Za wiele nie mamy, jeśli chodzi o pieniądze.
Myland pokręcił przecząco głową.
– Cała przyjemność po mojej stronie – zapewnił i zaczął doprowadzać izbę
do porządku. – Po prawdzie to codziennie rozmawiam z tymi samymi ludźmi –
dodał. – Można się znudzić. Chwila rozmowy z kimś nowym warta jest dzielenia
z nim domu.
Ben przytaknął i rozejrzał się po niewielkim wnętrzu. Jedna izba podzie-
lona była na kuchnię i przestrzeń pełniącą funkcję pokoju dziennego, sypialnia
znajdowała się w sąsiedniej.
– Ja będę dziś spał na podłodze, jeśli zgodzicie się dzielić łóżko. – Myland
machnął dłonią w stronę sypialni. – Jesteście parą, prawda?
Amelia oblała się rumieńcem.
Ben już miał zaprotestować, ale weszła mu w słowo:
– Tak, możemy spać w jednym łóżku.
Spojrzał na nią zdziwiony, a wtedy wskazała mu wzrokiem okno wycięte
w ścianie sypialni. W głównej izbie jedyny otwór stanowiły drzwi. Jeśli coś by
się wydarzyło i będą musieli uciekać, okno stanowiło dogodną drogę. Ben kiwnął
głową na znak, że zrozumiał.
Złożyli swe bagaże w sypialni, podczas gdy Myland przyniósł dwa wielkie
wiadra wody i zawartość jednego wlał do sporej miednicy.
– Chyba długo już jesteście w drodze – zauważył. – Umyjcie się i prze-
bierzcie, a jeśli trzeba wam leków albo medyka, jest u nas paru, którzy mogą wam
pomóc. – Łypnął na owinięte ramię Bena i jego rozdartą koszulę, nic więcej jed-
nak na ten temat nie powiedział. – Tymczasem muszę rozstrzygnąć spór. Dotyczy
kozy. – Westchnął i potrząsnął głową. – Niektórzy ludzie... No, w każdym razie
w pół dzwona pewnie wrócę. O zmierzchu pójdziemy na zebranie, jeśli się zga-
dzacie.

48
Ben uśmiechnął się i Myland wyszedł.
– Jak sądzisz, możemy im zaufać? – zapytała Amelia, podchodząc do mied-
nicy.
– Może... – odparł Ashwood. – Mieszkają zbyt daleko od wszystkich trak-
tów czy większych miast, więc nie są bandytami, a zresztą i tak nie mamy ni-
czego, co warto byłoby ukraść. Wątpię, żeby mieli jakieś powiązania z Sanktua-
rium. Mogą nas wydać dla nagrody, ale prędzej czy później będziemy musieli
zaryzykować pobyt między ludźmi, a to ryzyko z pewnością większe będzie
w Kirkbanie niż tutaj.
– Chyba masz rację. – Zatrzymała się nad miednicą i rzuciła Benowi nie-
śmiałe spojrzenie. – Lepiej, żeby nic głupiego nie przychodziło ci do głowy tylko
dlatego, że będziemy spali w jednym łóżku, paniczu Ashwood. I niezależnie od
tego, czy jest w swej posiadłości, czy w leśnej osadzie, dama woli kąpać się bez
publiczności.
Ben spiekł raka i natychmiast wyszedł z chaty.
Życie w osadzie toczyło się swoim rytmem, tak jak i przed ich przybyciem.
Wioska była skromniejsza i bardziej prymitywna niż Widoki, ale i tak przypomi-
nała Beniaminowi rodzinne strony. Mężczyźni i kobiety wykonywali tu te same
czynności, dzieci biegały między chatami, a kilka kurczaków niestrudzenie pró-
bowało wygrzebać z ziemi jakąś przekąskę.
Obok Bena zatrzymał się młody mężczyzna z połową twarzy zeszpeconą
paskudną blizną i z jednym tylko okiem.
– Nieznajomy, będziesz na dzisiejszym zgromadzeniu? – zapytał.
Ben odpowiedział skinieniem głowy i mężczyzna odszedł.
– Zwą mnie Bartolome – rzucił jeszcze przez ramię. – Zobaczymy się na
zgromadzeniu.
Szedł lekkim krokiem, czujny, jak ktoś nawykły do walki, ale Ben nie wy-
czuł z jego strony zagrożenia.
Obserwował osadę i z chwili na chwilę był bardziej pewien, że może zaufać
tym ludziom. W ich oczach dostrzegał głównie zaciekawienie i otwartość. Ni-
czego nie ukrywali.
Po jakimś czasie Amelia wystawiła głowę przez drzwi i poinformowała
Ashwooda, że teraz jego kolej umyć się i przebrać. Ben dał nura do wnętrza chaty,
zobaczył, że wyłożyła dla niego zmianę ubrania, jedyną, jaka jeszcze mu pozo-
stała.
– Wybacz, musiałam przeszukać twój bagaż, żeby znaleźć wszystko, co
było potrzebne. Pomyślałam, że też zechcesz się przebrać – wyjaśniła. Miała na

49
sobie inny strój i wyglądała, jakby umyły ją i ubrały jej dwórki. Włosy spływały
jej luźno na ramiona, a policzki jaśniały zaróżowione.
Ben spojrzał na Amelię, a potem wymownie przeniósł wzrok na miednicę.
– Zostawisz mi trochę prywatności?
– Nie zamierzam błąkać się po okolicy sama, jeśli to masz na myśli – od-
powiedziała sucho. – Mówisz, że możemy ufać tym ludziom, ale ja taka pewna
nie jestem.
– A-a-ale... – zaczął się jąkać.
– Beniaminie, pospiesz się i umyj – ucięła stanowczo. – Za dużo myślisz.
Kiedy słońce poczęło zachodzić, Myland zaprowadził ich do domu zgro-
madzeń. Nie był to właściwie dom, a otwarta przestrzeń osłonięta strzechą.
– Tu zbieramy się całą osadą, czasem na ucztę, czasem przy innych oka-
zjach, które wymagają dużo miejsca – wyjaśnił ich gospodarz.
Powiedział im wcześniej, że wieś, nazwana Wolną Ziemią, stała się domem
dla ludzi, którzy mieli dość życia pod jarzmem wielmożów, znaleźli więc sobie
miejsce, gdzie nie sięgała szlachecka władza. W osadzie nie było przywódcy ani
rady, która sprawowałaby rządy, tak przynajmniej twierdził Myland, ale gdy do-
tarli na miejsce spotkania, okazało się, że stał na czele tej społeczności, nawet
jeśli nieoficjalnie.
Wystarczyło kilka jego krótkich komend i gestów, by zorganizować tych,
którzy zjawili się przed nimi. Niedługo później pod strzechą stanęły długie stoły,
a ludzie zaczęli znosić najróżniejsze jedzenie. Potrawy były proste – zwierzyna
upolowana w okolicznych lasach, aromatyczne potrawki i gulasze, pieczywo
z grubo mielonego ziarna, warzywa, które nietrudno było wyhodować nawet
w niesprzyjających warunkach. Znudzony chłopiec obracał rożen z całym prosia-
kiem umieszczonym nad paleniskiem.
– To nic szczególnego, ale napełni wam żołądki – oświadczył Myland
z szerokim uśmiechem.
– O wiele lepsze niż to, co jadaliśmy ostatnio – mruknęła Amelia.
– O, nie widzieliście najlepszego – rozpromienił się Myland. – Mojego
wkładu w poczęstunek.
Odprowadził ich na bok i zaprezentował dwa wielkie dzbany z przezroczy-
stym płynem. Zdjął pokrywkę z jednego i podstawił dzban Benowi pod nos.
– Powąchaj – polecił.
Ashwood wykonał polecenie i aż się cofnął, kaszląc. Oczy napełniły mu się
łzami, a w tyle gardła poczuł nieprzyjemne łaskotanie. Myland z przylepionym

50
do twarzy szerokim uśmiechem podsunął dzban Amelii, która obrzuciła go po-
dejrzliwym spojrzeniem. Powąchała ostrożnie i skrzywiła się z wyraźnym scep-
tycyzmem.
– Co to takiego?
– To z kukurydzy. Chcesz spróbować? – spytał Myland.
– Nie, dziękuję – odparła pospiesznie.
– No dalejże. To wam dobrze zrobi! – zapewnił gorliwie. Jego entuzjazm
zdawał się zaraźliwy i w końcu Amelia i Ben pozwolili Mylandowi nalać płynu
do trzech poobijanych kubków. Napitek smakował dokładnie tak, jak pachniał,
niczym płynny ogień, który wypala sobie drogę przez usta i gardło. Ben aż się
zląkł tego, co się stanie, gdy ciecz spłynie mu do żołądka.
Zakaszlał i plunął.
– To strasznie mocne.
– Jeszcze kilka łyków i zacznie wam smakować – bronił trunku Myland. –
Wszystkim powtarzam, że trzeci kubek smakuje najlepiej.
Amelia krztusiła się z oczyma pełnymi łez.
– Jest tu jakaś woda?
Myland westchnął.
– No może znajdę jakąś wodę. Ale najpierw chodźcie, przedstawię was
wszystkim.
Miejsce zgromadzeń zaczęło powoli wypełniać się mieszkańcami osady,
tymczasem słońce chowało się za drzewami i ciemność stawała się coraz głębsza,
wkrótce palenisko po jednej stronie i ognisko w samym centrum domu zgroma-
dzeń stały się jedynymi źródłami światła.
Trunek Mylanda obudził w ciele Bena ciepłe mrowienie, a zapachy jedze-
nia – głód. Wzięli dzban z wodą i wyładowali talerze zdrowym i pożywnym je-
dzeniem, po czym Myland poprowadził ich do stołu, przy którym stały ławy. Nie
trzeba było wiele czasu, by ludzie zaczęli tłoczyć się wokół i z wahaniem zada-
wać pytania. Ben chciał udzielać im odpowiedzi, ale usta miał pełne jedzenia,
ledwie zdołał odpowiedzieć na pierwsze, a już przystawali przy nim kolejni.
– Dajcie im zjeść! Dajcie im zjeść! – warknął Myland, wstał i zaczął prze-
ganiać mieszkańców osady, żeby Ben i Amelia mogli w spokoju dokończyć po-
siłek.
– Nie żartował, że są spragnieni wieści – szepnęła Amelia.

51
– Nie mam nic przeciwko, aby powiedzieć im to i owo w zamian za to –
odpowiedział równie cicho Ben, chwytając kawałek parującej goleni. Przy pierw-
szym kęsie tłuszcz z mięsa popłynął mu aż na brodę. – Tylko nie możemy nic
mówić o naszej sytuacji ani zdradzić, kim jesteś.
– Oczywiście – zgodziła się od razu.
Gdy tylko Ben starł kawałkiem chleba ostatnią plamkę sosu z talerza, My-
land pojawił się przy stole ze swym dzbanem i ponownie napełnił trunkiem ich
niewielkie kubki.
– Gdybyście byli tak uprzejmi, żeby zaspokoić naszą ciekawość, niektórzy
z nas są wręcz zdesperowani.
Ben odwrócił się na ławie twarzą do czekających ludzi, a ci natychmiast
przysunęli się bliżej.
Młody jednooki mężczyzna z blizną pierwszy wyszedł przed szereg.
– Pamiętasz mnie? Rozmawialiśmy – zapytał pospiesznie.
– Pamiętam. Bartolome, tak? – odpowiedział Ben.
Tamten szybko kiwnął głową.
– Możecie powiedzieć nam coś o Kongresie Argrena i Przymierzu?
Ben i Amelia wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Nic nie szkodzi, jeżeli niczego nie wiecie – mówił dalej młodzieniec prze-
praszającym tonem. – Ostatni nasi goście wspominali, że Kongres ma się odbyć
niedługo. Wielkie siły miały zostać zebrane, aby zmierzyć się z zagrożeniem, ja-
kim od lat była Koalicja, która staje się coraz silniejsza i zagarnia nowe tereny.
– Aha. – Ben rozluźnił się i oparł o drewniany stół. – Na ten temat coś tam
wiemy.
– Tyle, co mówi się na ulicach – dodała pospiesznie Amelia. – Ty im po-
wiedz, Beniaminie. Lepiej jakoś opowiadasz.
Bartolome przysiadł na ławie obok, kilku innych słuchaczy też przysunęło
się bliżej.
Ben upił z kubeczka i natychmiast skrzywił się, czując ogień w ustach. Wy-
korzystał tę chwilę, gdy płyn spływał mu do gardła, by odpowiednio dobrać
słowa.
– No więc – zaczął – dobrze was poinformowano. W Białym Dworze rze-
czywiście odbył się Kongres i król Argren stworzył Przymierze. Tak jak mówisz,
planują stawić czoła Koalicji. Większość miast leżących nad Krwawą Zatoką
i brzegiem rzeki Venmor dołączyła do Białego Dworu. Północna Brama, Venmor,
no i oczywiście cała Dolina Sainuk... – Ucichł, jakby próbował sobie przypo-
mnieć więcej nazw.

52
– A Miasto? – zapytała nagle młoda kobieta, a gdy wszyscy popatrzyli
w jej stronę, nieśmiało spuściła wzrok. – Moja siostra tam mieszka.
– Podobno przedstawicielka Sanktuarium też była na Kongresie – odparł
Ben powoli. – Ale traktatu nie podpisała. Z tego, co słyszałem, to czarodziejki
starają się trzymać z dala od takich spraw. Nie umiałbym nawet zgadnąć, jakie
mają zamiary. – Spojrzał na Amelię, która w odpowiedzi wzruszyła ramionami.
– Kto może wiedzieć, czy naprawdę popierają Przymierze, czy tylko udają? –
zakończył i w jego głosie mimowolnie zabrzmiała gorycz.
Myland, stojący na tyłach grupy, prychnął pogardliwie.
– To znaczy, że dojdzie do wojny? – spytał Bartolome.
– Może być, że tak. – Ben kiwnął głową. Nie miał wątpliwości, że dojdzie
do wojny, jeśli dotrą z Amelią do Białego Dworu i poinformują Argrena o dzia-
łaniach Sanktuarium i Koalicji, niemniej tego tym ludziom powiedzieć nie mógł.
– Moim zdaniem to prawdopodobne.
– Oczywiście, że dojdzie – warknął Myland, tocząc wokół gniewnym spoj-
rzeniem. – Zawsze dochodzi. Dlatego żyjemy tutaj. No, przynajmniej dlatego ja
tu żyję.
Mieszkańcy osady przez jakiś czas zadawali jeszcze pytania przybyszom,
na szczęście były o wiele mniej niebezpieczne, mnóstwo trafiło się i takich, na
które Ben i Amelia nie znali odpowiedzi. Ludzie chcieli wiedzieć, co działo się
w ich rodzinnych stronach albo tam, gdzie mieszkali ich krewni. O większości
tych miejsc Ben nawet nie słyszał. A już w ogóle nie miał pojęcia, czy czyjaś
utracona miłość założyła rodzinę bądź czym zajmowali się teraz czyiś rodzice.
Dlatego też pytania dość szybko się skończyły i dla odmiany Ben mógł za-
spokoić swoją ciekawość.
– Powiedzcie, czym właściwie jest ta osada? – zapytał. – Wolna Ziemia,
tak?
Myland wychylił zawartość swego kubeczka. Chlapnął od serca, by go po-
nownie zapełnić, i gestem zaproponował też kolejkę Benowi. Ashwood kiwnął
głową twierdząco.
– Nie nazwaliśmy tego miejsca Wolną Ziemią, bo jesteśmy grupą wyjąt-
kowo pomysłowych ludzi, tyle ci powiem. Kiedy tu dotarłem, wszyscy już mó-
wili: Wolna Ziemia. Proponowałem, żeby zmienić nazwę osady, ale ludzie tutaj
są uparci. Nazywają to miejsce Wolną Ziemią, bo jesteśmy tu wolni. Wolni od
wpływów każdego szlachcica, szlachcianki, czarodziejki, maga czy kto tam jesz-
cze chciałby spróbować mówić nam, jak żyć.
– Tam, gdzie dorastałem, było podobnie – odparł Ben.

53
– Naprawdę? To nieczęste w tych czasach: móc zajmować się własnymi
sprawami i podejmować własne decyzje. A skąd pochodzisz, jeśli mogę wie-
dzieć?
– Z Widoków, niewielkiego miasteczka w górach, bardzo daleko stąd –
wyjaśnił Ben. – Właściwie należało do Issen, ale nie wiedziałem o tym, póki
stamtąd nie odszedłem.
– Prawdziwy z ciebie szczęściarz – oznajmił Myland. – Dorastać wolnym
to wyjątkowy dar i stanowczo zbyt rzadki. Ponoć przed laty było inaczej, ale teraz
trudno znaleźć miejsce, gdzie nie ma jakiegoś lorda, który próbuje przygnieść ci
kark swoim szlacheckim butem.
– Nie wszyscy szlachcice są tacy – zaoponowała Amelia. Ben rzucił jej
ostrzegawcze spojrzenie, ale dziewczyna nie umilkła. – Gdyby nie było lordów,
kto by budował drogi? Kto zadbałby o nawadnianie pól?
– A jednak dajemy sobie tu jakoś radę bez szlachcica, który by nam drogi
budował – odpowiedział Myland, rozkładając ramiona. – Co do nawadniania pól,
to myślisz jak poddany. Z jakiej racji jakiś szlachcic ma więcej praw do wody niż
ja? Kimże oni są, aby decydować, które pole obrodzi, a które zmarnieje? Każdy
człowiek ma takie same prawa do darów natury, do wody też. Woda leci z nieba!
Policzki Amelii zaróżowiły się mocno.
– A co z ochroną? Król Argren na przykład buduje Przymierze. Nie chcesz
ochrony przeciwko wrogom takim jak Koalicja?
– Dziewczyno – prychnął Myland – a dlaczego uważasz, że Koalicja jest
moim wrogiem?
Amelia zamrugała zbita z tropu.
– Popierasz Koalicję? – spytała na wdechu.
– Oczywiście, że nie – uspokoił ją Myland. – Tylko dlaczego mam ich uwa-
żać za wrogów? Próbują w Białym Dworze czegoś, czego Argren sam jeszcze nie
zrobił? Słyszałem, że rządzi żelazną ręką. Wielmożny pan to wielmożny pan, nie
ma znaczenia, o którym mówisz.
– J-j-ja... – wyjąkała Amelia.
– Pomyśl tylko – naciskał Myland. – Koalicja chce kontrolować zasoby.
Pragnie władzy. A to się różni od tego, co już się dzieje? Czym różnią się od
Przymierza? Sama mówiłaś przed chwilą, że wielmożni panowie uważają, że
z urodzenia mają prawo do czegoś tak podstawowego jak woda. – Myland osuszył
kubeczek. – Moim zdaniem pytanie brzmi, nie czy powinniśmy popierać Przy-
mierze albo Koalicję, ale czy w ogóle je popierać.
Amelia milczała, marszcząc brwi.

54
– W Przymierzu są dobrzy ludzie – powiedział za nią Ben. – Wysoko uro-
dzeni, którzy chcą jak najlepiej dla swych poddanych. I kiedy przyjdzie co do
czego, kiedy wybuchnie wojna, musicie wybrać jedną ze stron. Z tego, co ja ro-
zumiem, to chcę być po stronie Przymierza.
Myland upił jeszcze łyk trunku, przepłukał usta i splunął w przygasające
ognisko. Płomienie strzeliły w górę.
– To właśnie błąd, który zwykle popełniają ludzie. Nie trzeba obierać żad-
nej ze stron. Nie trzeba tkwić w tym układzie ani być pionkiem w grach wielmo-
żów. Można odejść. My tutaj to właśnie zrobiliśmy. Pytałeś, czym jest Wolna
Ziemia. Wolną Ziemią. Mieszka tu grupa ludzi, którzy uznali, że czas chędożyć
to wszystko, i odeszli. – Myland ponownie napełnił kubeczek i rozejrzał się. –
Nastrój zrobił się zbyt ponury. Nie po to się tu przeniosłem, żeby przez cały czas
być smutnym i poważnym. Trzeba poprawić atmosferę. – Wstał z ławy. – Harol-
dzie, przynieś ten swój flet. Pica, zagraj na bębenku.
Mieszkańcy osady zakrzątnęli się, robiąc miejsce do tańca. Przyniesiono
instrumenty. Dzbany z trunkiem Mylanda poczęły krążyć wśród zebranych, choć
jak zauważył Ben, byli i tacy, którzy wzgardzili mocnym napitkiem.
Flet zaćwierkał do równego rytmu bębna, wokół słychać było śmiechy i pi-
ski charakterystyczne dla takiej zabawy, Ben słyszał je w każdym miasteczku
i w każdej karczmie, w której zatrzymywali się w drodze do Miasta. Jak zawsze,
gdy widział ludzi, którzy dobrze się bawili, poczuł ciepło wypełniające mu serce.
Ani on, ani Amelia nie ruszyli jednak do tańca. Wędrówka dała im się we
znaki, a Ben wciąż czuł odniesione rany. Wystarczało im obserwowanie zabawy
zza stołu.
Myland usiadł obok nich, też wolał się przyglądać. Milczał, nie wypytywał
swych gości i nie próbował pozyskać ich dla swej niewielkiej społeczności.
Po kilku kolejnych kubeczkach trunku Benowi zakręciło się w głowie. Tan-
cerze stali się jedną niewyraźną plamą, płonący za nimi ogień zmienił się w jasne
smugi.
Gdy płomienie już dogasały, Ben ruszył mocno chwiejnym krokiem do
chaty Mylanda. Tańce trwały jeszcze. Aczkolwiek w co ciemniejszych kątach
domu zgromadzeń mieszkańcy osady parami uprawiali swą wolność.
Może i uważają się za innych, pomyślał Ashwood, ale na przyjęciu Argrena
działo się to samo.
W ciemnościach czuł się niczym źrebak, który pierwszy raz stanął na nogi.
Potykali się z Amelią o niewidoczne przeszkody i co rusz wpadali na siebie.
Wreszcie udało im się dotrzeć do chaty Mylanda i zwalili się na łóżko.

55
Świat bujał się to w jedną, to w drugą stronę, kołysząc Bena niczym ła-
godne fale oceanu.

56
5

Wytchnienie Oracza
Następnego ranka Ben obudził się przyciśnięty do Amelii. Głowa bolała go
niewyobrażalnie, ale dość szybko dotarło doń, że ma większy problem. Spali bli-
sko siebie w niewielkim łóżku Mylanda. Gospodarz uznał ich przecież za parę,
a oni nie zaprzeczyli, choć nie była to prawda, w konsekwencji Ben znalazł się
w kłopotliwym położeniu.
Minionej nocy mocny trunek szybko uśpił oboje uciekinierów. Teraz
w mdłym świetle poranka sączącym się przez szpary w ścianach chaty Ben wi-
dział śpiącą Amelię i nie mógł udawać, że nie zauważył, jak mocno oplatają ją
jego ramiona. Za plecami miał szorstkie kłody i ścianę z gliny. Amelia spała wtu-
lona w Bena, jej ciało emanowało przyjemnym ciepłem, a ciało chłopaka, nieza-
leżnie od woli swego właściciela, zaczęło reagować na jej bliskość i miękkość.
Wiedział, że gdyby Amelia się obudziła i zorientowała, że Ben raczej miękki nie
był, nie zdoła tego przed nią w żaden sposób usprawiedliwić. Trzeba było się ru-
szyć.
Jednak żeby wyjść z łóżka, musiał wydostać ramię spod Amelii, a potem
jakoś nad nią przejść. Powoli, pomyślał. Niewątpliwie zdoła się jakoś oswobodzić
i znaleźć w mniej kompromitującym położeniu, jeśli tylko będzie poruszał się po-
woli.
Zaczął delikatnie i ostrożnie wyciągać unieruchomioną rękę. Odrobina po
odrobinie. Wreszcie się uwolnił.
Powieki Amelii uniosły się w tym samym momencie. W jednej chwili była
zupełnie przytomna. Ben poczuł zimny dreszcz paniki. Przesunął się w nadziei,
że ukryje swój kompromitujący stan.
– Co robisz? – wymamrotała.
– Próbuję wstać – odparł uczciwie.
Rozejrzała się po sypialni, a potem popatrzyła na Bena, jej twarz znajdo-
wała się w odległości dłoni od jego.
– Tak spaliśmy?
– Chyba tak. Dopiero się obudziłem.
57
– Aha. – Przeciągnęła się i ziewnęła, przyciskając się mimowolnie do
niego, co było aż za bardzo przyjemne. Zamarł pewien, że wszystko zauważyła.
– Miło obudzić się w łóżku, prawda? Ale lepiej wstańmy. Im dłużej bę-
dziemy zwlekać, tym kłopot będzie większy – stwierdziła, mrużąc filuternie oko.
Ben przełknął ślinę. Nie miał na to odpowiedzi.
Myland podał im proste śniadanie, gorącą owsiankę, po czym wymienili
szablę Amelii na tygodniowy zapas jedzenia.
– Dokąd zmierzacie, jeśli wolno spytać? – zainteresował się gościnny wol-
noziemianin.
– Na północ – odparł Ben oględnie.
– Rozumiem, że przed czymś ucieka-
cie – zaśmiał się ich gospodarz. – Tu nie
musicie tego ukrywać. Jak mówiłem wczo-
raj, większość z nas uciekała w jakimś mo-
mencie. Jeśli trzeba wam pomocy, żeby od-
naleźć tę drogę na północ, powinniście po-
rozmawiać z Bartem.
– Z Bartem? Z Bartolome’em? Tym
jednookim? – spytał Ben.
– Właśnie. Bart zna te wzgórza lepiej
niż ktokolwiek, no może poza mną i Ato-
rem, a żaden z nas się stąd nie ruszy. Jeśli
potrzebujecie kogoś, kto najkrótszą drogą
poprowadzi was do celu, to potrzebujecie
Barta.
– Dziękujemy – odpowiedziała Ame-
lia, popatrzyła na Bena i lekko wzruszyła
ramionami.
– A gdzie jest dom Barta? – spytał Ben, zrozumiawszy tę niemą sugestię.
Nie zaszkodzi porozmawiać z potencjalnym przewodnikiem, w najgorszym wy-
padku ruszą dalej bez niego.
– Na wschodnim krańcu wioski, rzut kamieniem od strumienia – pokiero-
wał ich Myland. – Bart ma głowę do kierunków i teraz już jest dobrym człowie-
kiem. Ale muszę was ostrzec, nie zawsze był dobry. Nazywali go Czarnym Bar-
tem, i to nie z powodu koloru włosów. Niemniej to jego historia i on powinien ją
opowiadać. Pomyślałem tylko, że trzeba wam to wiedzieć. Stracił oko i to go
otrzeźwiło, tak mi się wydaje. Od tamtej chwili wiedzie inne życie.

58
Ben złapał Mylanda za rękę i uścisnął ją mocno.
– Dziękuję za twoją pomoc. Dobrze było przespać się w łóżku i zjeść ciepły
posiłek. Kilka poprzednich dni nocowaliśmy w lesie.
– A ja wam dziękuję za wieści – odparł Myland. – Żyjemy tu z dala od
świata, ale to nie znaczy, że nie lubimy wiedzieć, co się dzieje. No i zawsze miło
spotkać kogoś, kto może do nas dołączyć – dodał, mrugając jednym okiem. –
Pamiętaj, co mówiłem: tylko dlatego, że jakiś szlachetny pan mówi „takie są re-
guły”, nie znaczy, że musisz się do nich dostosowywać. Jak się zmęczysz takim
życiem, wracaj do nas.
– Wrócę – zgodził się Ben.

Bart poprowadził Bena i Amelię ledwie widoczną ścieżką, wydeptaną


przez zwierzęta, która wiła się w górę, oddalając od strumienia. Idąc za wolno-
ziemianinem, nie musieli przedzierać się przez gęsty podszyt i Ben szybko zo-
rientował się, że utrzymują o wiele lepsze tempo. Zatrudnienie Barta było chyba
najlepszą decyzją, jaką podjęli od chwili opuszczenia Miasta.
– Żyję tu będzie z pięć lat – mówił ich nowy przewodnik. – Z łukiem słabo
sobie radzę od chwili, gdy straciłem oko, ale umiem zastawiać sidła i łowić ryby.
Jeśli masz proste potrzeby, nie trzeba wiele, żeby się utrzymać. Łapię dość, aby
wymienić się z innymi w Wolnej Ziemi, staram się utrzymywać dobre kontakty
z ludźmi w osadzie, ale jeśli mam być szczery, wolę być sam. Pewnie dlatego
Myland wysłał mnie z wami. Mnóstwo czasu spędzam, wędrując po okolicy dla
ciszy i spokoju.
Ben uznał, że jak na kogoś, kto kocha ciszę i spokój, Bartolome aż za bar-
dzo lubi mówić.
Przewodnik odziany był w zgrzebną brązową koszulę i wyblakłą opończę,
na ramieniu niósł na wpół pusty plecak, u jednego boku miał przypasaną sie-
kierkę, u drugiego kordelas. Była to broń nietypowa dla człowieka lasu, ale wie-
dzieli już, że tak naprawdę Bart wcale nim nie był.
W plecaku miał tyle wolnego miejsca, ponieważ zamierzał zapełnić je
w drodze powrotnej, o czym niemal natychmiast poinformował parę uciekinie-
rów. Zgodził się doprowadzić Bena i Amelię do Kirkbany w zamian za osiem
złotych.

59
– W Wolnej Ziemi nikt nie zawraca sobie głowy monetami – powiedział. –
Wszystko opiera się na wymianie. Ale w mieście lubią monety. Kupię kilka rze-
czy, które wymienię, jak wrócę do domu. No i zapas przyzwoitej gorzałki. Tych
popłuczyn Mylanda nie chciałaby pić nawet moja koza.
Osiem złotych stanowiło znaczną część zasobów, jakie zebrali po ucieczce
z Miasta i przeszukaniu domostwa Reinholda, jeśli jednak mogły im zapewnić
bezpieczne przejście do Kirkbany, to było warto. Ben wzdragał się przed kra-
dzieżą, niemniej gdyby nie mieli innego wyjścia, to zdołaliby przetrwać w żyznej
Dolinie Sainuk nawet bez pieniędzy. Tam farma leżała przy farmie. I przecież
nikt nie wystawiał straży do pilnowania pola kapusty.
– Bart – zagaiła Amelia – jak daleko do Kirkbany?
Przewodnik bezceremonialnie podrapał się po zadku.
– Będzie jakieś cztery tygodnie. Rzeką byłoby szybciej, ale jak zgaduję, nie
chcecie podróżować wodą.
Amelia się skrzywiła. Niewiele zdradzili Bartowi, jednak nietrudno było
zgadnąć, że ona i Ben przed czymś uciekają. Z jakiego innego powodu znaleźliby
się w samym środku niczego?
– Nie bój się, panienko – uspokoił ją Bartolome. – Nikt was tu nie znajdzie.
Tego wieczora Ben i Amelia postanowili wrócić do ćwiczeń z bronią.
W przeszłości rezygnowali z treningów w towarzystwie kogoś obcego, ale wtedy
chodziło o to, by ukryć prawdziwe umiejętności Saali i nie rzucać się w oczy.
Żadne z nich nie miało jednak takich umiejętności, które należałoby ukrywać,
poza tym nie sposób było zataić coś przed Bartem.
Jak się zresztą okazało, Bartolome palił się do pomocy. Początkowo z lek-
ceważącą miną obserwował, jak Ben wyjaśnia Amelii układ, po czym przerwał
im w pół słowa.
– Nie, nie, nie! – zaprotestował z dezaprobatą. – Jeśli będziesz tak używać
rapieru, to w mgnieniu oka skończysz porąbana na kawałki. – Dobył swego kor-
delasa i stanowczym krokiem podszedł do pary uciekinierów. – To, co robisz,
sprawdzi się, jeśli walczysz mieczem, ale walka lżejszym ostrzem polega zupełnie
na czymś innym. Ja wam pokażę.
Od tamtego dnia każdego wieczoru poświęcali przynajmniej dzwon na ćwi-
czenia. Bart świetnie sobie radził kordelasem i zdołał nawet pomóc Amelii w wy-
korzystywaniu dwóch kling jednocześnie. Potwierdził przy tym wnioski, jakie
Ben wyciągnął ze starcia z łowcą, cała sztuka sprowadzała się do tego, by słabszej
ręki używać do obrony.

60
– Pomyśl o lewaku jak o tarczy z ostrą krawędzią – tłumaczył. – Atak
dwoma ostrzami naraz byłby dziwaczny i słaby. Jednego ostrza zawsze używasz
do obrony, drugiego, żeby atakować. No i to jest zabójczy styl walki. – Odpiął od
pasa siekierę i zademonstrował kilka manewrów. – Jakiś czas temu, zanim jeszcze
oko straciłem, używałem lewaka do obrony. Pozwala sparować cios, a jak prze-
ciwnik znajdzie się zbyt blisko, można szybko przejść do ataku i go dźgnąć. Ogól-
nie jednak ten styl walki jest przede wszystkim obronny. A jak chcesz atakować,
to wtedy lepiej używać tylko rapiera. Dwoma naraz nie da się skutecznie wywijać.
Mogę pokazać ci kilka wypadów, jeśli chcesz.
– Na razie wystarczy, jeśli nauczę się kilku zasłon i uników. Nie zamierzam
chodzić i atakować kogo popadnie.
Bart uśmiechnął się szeroko, blizna przy pustym oczodole skręciła się jak
żywa.
– Nigdy nie zamierzasz atakować, do chwili gdy atakujesz.
Po dwóch tygodniach wędrówki ku Kirkbanie Ben powoli zaczął czuć się
pewnie. Rany odniesione w trakcie ucieczki z Miasta już się zagoiły i od chwili
gdy opuścili Wolną Ziemię, nie spotkali żywej duszy. Po raz pierwszy od dnia,
w którym ludzie Gullego napadli na niego i Renfra, przestał mieć wrażenie, że
musi cały czas oglądać się za siebie.
Wstał na moment przed świtem, usadowił się na porośniętej mchem kło-
dzie, by obserwować, jak pierwsze promienie słońca przebijają baldachim liści.
Korony drzew przybrały już najrozmaitsze odcienie żółci i czerwieni. Wkrótce
zostaną nagie.
W Kirkbanie będziemy musieli kupić cieplejsze odzienie, pomyślał.
Usłyszał dochodzący z tyłu stłumiony odgłos kroków. Obrócił się i zoba-
czył Amelię zmierzającą w jego stronę.
– Coraz trudniej się do ciebie podkraść – szepnęła.
Uśmiechnął się.
– W lesie czuję się jak w domu. Wszystko jest tak, jak powinno być. Na
swoim miejscu. A jeśli coś jest nie na swoim miejscu, to od razu rzuca się w oczy
i uszy.
– To ten zmysł mistrza miecza, o którym wspominał Saala? – zapytała, sze-
roko otwierając oczy.
Ben wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Tutaj jakoś czuję się mocniej związany z otoczeniem.
– Ale wiesz, że nie możemy tu zostać? – upewniła się.

61
– Wiem – westchnął. – Musimy dotrzeć do Białego Dworu i ostrzec Ar-
grena przed tym, co knują Koalicja z Sanktuarium.
– Ci ludzie z Wolnej Ziemi – mówiła Amelia – uciekli od świata. Może im
to łatwo przyszło, ale czy to słuszne postępowanie? Ludzie nas potrzebują i nie
możemy się do nich odwrócić plecami.

Dwa tygodnie później szli przez ostatnią połać lasu, która ciągnęła się aż
do granic Kirkbany. Tego dnia szybciej urządzili postój.
– Teraz będziemy już spotykać ludzi – wyjaśnił Bart. – Nie mówiliście,
przed czym uciekacie, i chyba przyszedł czas, żebyście co nieco wspomnieli.
Z czym trzeba nam się mierzyć? Powinienem coś wiedzieć, zanim wejdę do mia-
sta u waszego boku?
Ben zmarszczył brwi.
– Może lepiej będzie, jeśli nie pójdziesz z nami.
Bart muskał czubkami palców rękojeść kordelasa.
– Z Miasta przyszliście, nie? Myślicie, że ktoś będzie was szukał aż w Kir-
kbanie?
– Nie wiem. Mam nadzieję, że nie – westchnął Ben. – Doprowadziłeś nas
aż tutaj. Nie ma potrzeby, żebyś ryzykował. Powiedz, w którą stronę mamy się
kierować, a sami dotrzemy do miasta. Jeśli o mnie chodzi, zarobiłeś na wypłatę.
Bart uśmiechnął się krzywo i wskazał na wpół pusty plecak.
– Pamiętajcie, że i mnie do Kirkbany po drodze. Nie po to maszerowałem
przez las miesiąc i będę wracać drugie tyle, żeby potem raczyć się pomyjami My-
landa. To może tak: wy tu dziś przenocujecie, a ja pójdę dalej. Dzięki temu przez
bramy przejdę kilka dzwonów przed wami i nikt się nie domyśli, że podróżowa-
liśmy razem. Życzę wam jak najlepiej, naprawdę, ale jeśli ktoś was szuka, to ra-
czej nie chcę się z wami pokazywać.
– Rozumiem – zgodził się Ben.
Klepnął Barta w plecy, a potem patrzył, jak przewodnik znika między drze-
wami bez słowa pożegnania, wpychając błyszczące złote monety do mieszka przy
pasie.
– Był miły – stwierdziła Amelia. – Jak już się człowiek przyzwyczaił, że
mu się gęba nie zamykała.

Przedmieścia Kirkbany zdały im się przytłaczającą przeszkodą. Minęło


pięć tygodni od tego tragicznego dnia, gdy zostali zaatakowani i stracili Mathiasa.

62
Później nie dostrzegli żadnych śladów świadczących o tym, że Sanktuarium ściga
ich nadal, nie znaczyło to jednak, że czarodziejki się poddały. W Kirkbanie zbie-
gały się główne drogi zarówno lądowe, jak i wodne, więc założenie, że ktoś tam
będzie czekał i wypatrywał pary uciekinierów, nie było takie bezpodstawne. Jed-
nakże mimo oczywistego ryzyka Amelia i Ben czuli, że muszą się zatrzymać.
Wędrując z dala od cywilizacji, nie mieli najmniejszego pojęcia, jakim nie-
bezpieczeństwom przyjdzie im sprostać. Potrzebowali informacji tak samo, jak
zapasów. Musieli dowiedzieć się, co działo się w Issen i Białym Dworze, a usły-
szeć to mogli jedynie od ludzi.
Nie oznaczało to jednak, że zachowają się głupio i po prostu wmaszerują
do miasta. Cały ranek spędzili na obserwacji, szukając czegoś nietypowego, cze-
goś, co byłoby tu nie na miejscu.
O tej porze roku na drodze tłoczyły się wozy, a na rzece barki sunące
w stronę Venmor i Miasta. W Dolinie Sainuk zbierano plony.
– Jeśli udałoby się nam podczepić pod jakiś pusty wóz, to moglibyśmy
przejść przez dolinę niezauważeni – mruknął Ben. – Może moglibyśmy udawać
strażników?
– Pewnie moglibyśmy, ale kto wynajmuje straż do pilnowania pustych wo-
zów? – odparła Amelia.
– No to może moglibyśmy być kochankami, którzy uciekają, o krok zaled-
wie, przed twym rozgniewanym ojcem? – zażartował Ben.
Amelia wywróciła oczami.
– No, istotnie, musisz pilnować, żeby być zawsze o krok przed moim oj-
cem, jeśli chcesz zostać moim kochankiem – zakpiła.
Zostać jej...
– Chodź – kontynuowała. – Idziemy. Nie wypatrzyliśmy niczego podejrza-
nego. Albo pilnują dróg, albo nie. Minęło pięć tygodni od naszej ucieczki. Nawet
Sanktuarium nie może wystawić straży na każdej drodze między Miastem a Bia-
łym Dworem. Musimy wiedzieć, co się dzieje, a inaczej się nie dowiemy.
Ben poprawił swój plecak i poluzował pas z mieczem.
– Jak każesz, moja pani.
Chwilę później Ben uznał, że popełnili właśnie straszliwy błąd. U wejścia
do miasta zatrzymała ich para strażników. Obaj nosili długie kolczugi, a w rękach
trzymali ciężkie pałki. Do tego każdy miał u pasa krótki miecz.
– Stać, wy tam – szczeknął jeden z nich.
Ben spiął się, gotów walczyć. Byliby z Amelią w stanie pokonać dwóch
strażników, o ile zadziałaliby szybko i zaskoczyli zbrojnych. Musieliby jednak

63
natychmiast uciekać. A jeśli w pobliżu znajdowali się też i strażnicy na koniach,
to na szybki odwrót nie było tak naprawdę żadnych szans.
– Trwają żniwa i wszystkie zajazdy i gospody są pełne. A to znaczy, że
biorą pełne opłaty – warknął strażnik. – Nie ma miejsca dla żebraków. Nie po-
trzebujemy wozaków, a spławianiem barek zajmują się miejscowi.
– Żebraków? – powtórzył Ben zdziwiony.
– Synu, wyglądasz, jakbyś od miesiąca żył w lesie – prychnął ponuro
zbrojny. – Jak nie macie miedziaka przy duszy, to lepiej zawróćcie i wpełznijcie
oboje do tej samej nory, z której wyleźliście.
– Panie – wtrąciła Amelia – mamy dość, żeby opłacić nocleg.
Pierwszy ze strażników otaksował ją sceptycznym spojrzeniem.
Jego towarzysz spojrzał tylko raz i oblizał wargi.
– Dzieweczko, coś mi się zdaje, że całkiem ładnie byś się domyła. Może
zajdziesz do mojej izby? Dopilnuję, żeby o ciebie zadbano, i możesz dzielić ze
mną łóżko, jak długo chcesz.
Amelia oblała się gniewnym rumieńcem.
– Nie ma takiej potrzeby. – Potrząsnęła sakiewką. Brzęku monet nie można
było nie rozpoznać. Drugi strażnik wciąż wpatrywał się w Amelię lubieżnie,
pierwszy jednak spojrzał na sakiewkę.
– Dobrze zatem. Możecie wejść, zapamiętajcie sobie jednak, że co noc
sprzątamy ulice. Jeśli nie znajdziecie noclegu, wylecicie z miasta. A jeżeli będę
musiał wyprosić was później, to będę bardzo rozczarowany i na pewno nie tak
miły – dokończył z kamienną miną.
Ben i Amelia pospiesznie minęli strażników.
– Myślałam... – zaczęła Amelia.
– Ja też – jęknął Ben. – Chyba popełniliśmy błąd, przychodząc tutaj. Po-
trzebujemy informacji, ale każdy tu może pracować dla Sanktuarium. Serce będę
miał w gardle, póki się stąd nie wydostaniemy i nie zostawimy tych wszystkich
ludzi daleko w tyle.
– Może masz rację – westchnęła Amelia. – Niemniej skoro już przyszliśmy,
zbierzmy tyle informacji, ile zdołamy, i odejdźmy. Jeśli uda nam się przed wie-
czorem, to możemy wmieszać się między włóczęgów, których wyrzucą po
zmierzchu. Musisz przyznać, że to będzie dobra zasłona. Nikt nie będzie mnie
szukał między żebrakami.
– Mamy zatem pół dnia. We wszystkich opowieściach najlepiej uzyskuje
się informacje od gadatliwego szynkarza. Spróbujemy?

64
– Tak – zgodziła się Amelia – tylko że w opowieściach bohaterowie zawsze
znają szynkarza. Znasz tu jakiegoś właściciela gospody?
– No, są Krągłości... – zaczął Ben i zaraz zrozumiał, że wspominanie o tym
akurat przybytku nie było najlepszym pomysłem.
Amelia spojrzała na niego gniewnie.
– Nie pójdziemy do Krągłości.
– Tak, oczywiście, że nie – odpowiedział czerwony jak burak. Głupiec,
zbeształ się w myślach. – Jest jeszcze jedna karczma, przy cumowisku barek. Pa-
miętam ją, bo była przedzielona na połowy, jedną zajmowali flisacy, drugą wo-
zacy. Rhys wyjaśnił, że trzymają ich osobno, żeby zapobiec bijatykom. Jeśli są tu
ludzie z Sanktuarium, to pewnie obserwują rzekę. A my musimy się tylko dowie-
dzieć, co dzieje się w dolinie, więc o ile będziemy się trzymać strony dla woza-
ków, to możemy zebrać potrzebne informacje, a przy tym nie będziemy się za
bardzo narażać. Co o tym myślisz?
– Drugi pomysł jest znacznie lepszy – odpowiedziała Amelia, wciąż marsz-
cząc brwi. – Ale jeszcze nie naprawiłeś błędu, jakim był ten pierwszy.
Karczma o absurdalnej nazwie Wytchnienie Oracza wypełniona była po
brzegi i tak jak Ben zapamiętał: wozacy siedzieli po jednej stronie, flisacy po dru-
giej. Jesień, czas zbiorów, była dla nich bardzo pracowitym okresem, niemniej
żaden kupiec przy zdrowych zmysłach nie próbowałby pozbawić tych ludzi odro-
biny wytchnienia na końcu każdej trasy.
Gdy Ben i Amelia przekroczyli próg, natychmiast utonęli w hałasie.
Karczma pękała w szwach. Przez całą długość izby ciągnęły się ławy i proste
drewniane stoły, na których talerze z gulaszem i chlebem otaczały wieńce pustych
kufli po piwie.
– Chyba musimy po prostu gdzieś usiąść? – zasugerowała niepewnie Ame-
lia.
Przyzwyczajona była do miejsc bardziej wyszukanych, Ben jednak czuł się
tu niemal jak w Widokach albo w gospodach, gdzie bywali gwardziści z Białego
Dworu. Wprawdzie w czasie pobytu w Mieście sprzedawał swoje piwo do lep-
szych lokali, ale bywał też w niejednej norze.
– Tu coś zamówimy. – Ruchem głowy wskazał ladę, przy której tłoczyli się
klienci. – A potem znajdziemy miejsce, żeby usiąść.
– Nie ma tu żadnej szynkarki, która obsługiwałaby gości? – spytała z nie-
chęcią Amelia, obrzuciwszy spojrzeniem kolejkę przy barze.

65
– A ile dziewcząt chętnych stawić czoła tej bandzie byś znalazła? – Ben
szerokim gestem objął rozkrzyczany i rozbawiony tłum. – Wyobraź sobie, co tu
się dzieje po zapadnięciu zmroku, kiedy się rozhulają.
– Zatem będę trzymała się blisko ciebie, mój obrońco – zagruchała, obej-
mując go ramieniem. – Kupmy coś do jedzenia i picia, żebyśmy nie rzucali się
w oczy, a potem znajdziemy kogoś, kto niedawno przejeżdżał przez dolinę. I nie
jest jeszcze całkiem pijany – dodała po chwili.
Przepchnęli się do szerokiej lady i tam Ben zamówił piwo i dwie porcje
gulaszu.
Kiedy zabiegany szynkarz napełnił miski strawą i postawił przed Ashwoo-
dem dwa kufle z pianą przelewającą się przez brzegi, temu ślina zebrała się
w ustach.
Znaleźli miejsce na przeciwległym krańcu izby, akurat tyle, by mogli się
wcisnąć. Amelia usiadła obok mężczyzny, który leżał z twarzą na stole i chrapał
głośno, nie przeszkadzało mu wcale, że jego towarzysze przekrzykują się i śmieją
na całe gardło. Chwilę wcześniej ktoś umieścił mu na głowie stosik odwróconych
do góry dnem misek i teraz gęsty sos spływał śpiącemu na twarz i włosy.
– Z niego chyba niewiele wyciągniemy – szepnęła Amelia.
Ben siedział obok niskiego, ciemnowłosego wozaka, pogrążonego w pełnej
emocji dyskusji z towarzyszem siedzącym naprzeciwko. Ashwood podsłyszał ich
wymianę zdań – zastanawiali się, dokąd powinni się udać, gdy przekroczą granicę
Doliny Sainuk – i trącił Amelię łokciem, by zwrócić jej uwagę.
Najwyraźniej mężczyźni zapewnili jakiegoś chłopa, że wrócą po to, co
zbierze z pól, ale jeden z wozaków doszedł do wniosku, że na plonach z innej
osady zarobiliby więcej.
Ben przysłuchiwał się dyskusji, pałaszując gulasz. Potrawa z pewnością nie
była świeża i nie najlepiej przyrządzona, mięso twarde i żylaste, ale po czterech
tygodniach spędzonych w lesie Ben machał łyżką, jakby od tego zależało jego
życie. Spłukał wszystko zwietrzałym piwem. Zerknął na Amelię, by przekonać
się, czy i ona przysłuchuje się dyskusji wozaków, i zorientował się, że dziew-
czyna, odchyliwszy się nieco, słucha rozmowy toczonej przy sąsiednim stole.
Spojrzał ponad jej ramieniem, chcąc sprawdzić, kim są ludzie, którzy ją
zainteresowali. Mężczyzna wyróżniał się wśród wozaków fircykowatym strojem,
zapewne był dworakiem któregoś z mniej ważnych wielmożów, głośno tłumaczył
coś kupcowi siedzącemu naprzeciw niego.
– Powiadam ci, Barnes, taka okazja nie trafi się przez całe pokolenie! –
wykrzykiwał.

66
Barnes, kupiec, odpowiedział spokojnie coś, czego Ben nie usłyszał w pa-
nującym gwarze.
– Argrena oni nic nie obchodzą. Już dał temu dowód – naciskał dworzanin.
Ben nadstawił uszu.
– I tak tam się nie dostaniesz, więc masz Północną Bramę albo Koalicję –
przemawiał fircyk z emfazą.
Kupiec mruknął coś niezbyt przychylnie. Jedyne słowo, jakie wychwycili
Ben z Amelią, brzmiało: Issen. Spojrzeli po sobie.
– Twoja lojalność jest godna podziwu – przymilił się dworak. – Jednak nic
ci nie da. Lord Gregor, pan na Issen, nie ma możliwości, żeby ci zapłacić, a Ar-
gren najwyraźniej nie podziela twego poczucia honoru. Skoro twierdzisz, że jesteś
wasalem lorda Gregora, w takim razie Północna Brama stanowi dla ciebie jakąś
opcję. Rhymer ma więcej złota, niż mógłby wydać, i niewiele przyzwoitości. Wie,
co czeka go pod rządami Koalicji. Może cię spłacić tylko po to, żeby twój towar
nie wpadł w ręce Koalicji. Po co jednak ruszać w tak długą podróż i podejmować
takie ryzyko? – Dworzanin zawiesił głos dla lepszego efektu. – Pozwól mi nego-
cjować warunki w twoim imieniu, a będziesz miał swój zysk bez odwiedzania
Bramy. Nie bądź niemądry!
Kupiec zaczął podnosić głos i wreszcie jego słowa też stały się słyszalne.
– Miałem umowę z Gregorem. Jeśli on jest poza moim zasięgiem, to zdam
się na jego suzerena. Nie popędzę teraz do Północnej Bramy, żeby błagać tego
opoja Rhymera o cokolwiek, a już na pewno, niech mnie demon porwie, nie będę
się układał z takim padalcem jak ty – warknął, krzywiąc się z odrazą.
– Popełniasz błąd. – Ton dworzanina przypominał syk węża. – Argren
uważa, że czarodziejki nie powinny dysponować taką potęgą, jaką dysponują. Nie
będzie im sypał złota w kieszenie bez względu na to, jaką skuteczność tych urzą-
dzeń możesz mu obiecać. Poza tym – głos fircyka ociekał jadem – szybko się
przekonasz, że czarodziejki wcale nie popierają tak bardzo Argrena i jego Przy-
mierza, jak to sobie wyobrażasz.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Barnes z narastającym gnie-
wem. – Czarodziejki były przy założeniu Przymierza. Wiem z najpewniejszego
źródła, że nadal popierają Argrena. Córka lorda Gregora jest jedną z nich, na li-
tość! Na całym Alcott to wiedzą!
Dworzanin uniósł ręce obronnym gestem i spróbował uspokoić rozmówcę.
– Masz rację, wszyscy wiedzą. Nie powinienem był mówić tego, co powie-
działem. Ale poza tym mam rację. Wiesz, że Argren nie wierzy w czarodziejki

67
jak inni szlachetni panowie. I po tym, jak potraktuje Issen, będziesz mógł się prze-
konać, co wart jest jego honor.
– W dupie mam jego honor – huknął rozeźlony kupiec. – To o swój honor
się martwię.
– Ciszej. Ciszej. To nie jest rozmowa, którą należy prowadzić w miejscu
tak publicznym – skarcił kupca i dworaka nowy głos.
Ben zaryzykował zerknięcie i zobaczył, że do dyskutujących dołączył żoł-
nierz w sięgającej kolan kolczudze i z ciężkim pałaszem u pasa. Na lnianym ta-
bardzie przybysza widniał herb, którego Ben nie znał.
– Kim jesteś? – spytał wyzywająco Barnes. – Kolejnym pachołkiem Koa-
licji?
– Próbuję tylko jakoś przeżyć w tym świecie, jak każdy – warknął w odpo-
wiedzi żołnierz. – Może będziemy kontynuować tę rozmowę gdzie indziej. W tym
miejscu zbyt wiele jest uszu.
Kupiec podniósł się gwałtownie, plasnął dłońmi o blat.
– Żaden kundel chodzący na pasku Koalicji nie będzie mi mówił, co mam
robić! Jestem lojalny wobec lorda Gregora i króla Argrena.
– Miasto tego twego lorda jest oblężone. Głupcze, żadna pomoc nie nadej-
dzie – wrzasnął fircyk. – Zanim rok się obróci, lord Gregor będzie chodził na
naszym pasku!
Benowi krew ścięła się w żyłach. Poczuł, jak palce Amelii zaciskają się
mocno na jego ramieniu.
– Zamknij się – huknął żołnierz. – Ani to właściwy czas, ani miejsce. Mamy
inne problemy, a z tą sytuacją możemy uporać się kiedy indziej – zakończył zło-
wieszczo.
– Nie odpowiadam przed tobą – odparował dworzanin. – I to ja zdecyduję,
gdzie jest czas i miejsce! – Odwrócił się w stronę kupca. – Zatem jak będzie
z ofertą? Albo sprzedasz mi towar tu i teraz, albo sam go sobie wezmę! Ty i reszta
baranów, którzy wspierają Argrena i to jego Przymierze, jesteście skończeni. Is-
sen otoczone, posiłki nie nadejdą ani z Białego Dworu, ani z jakiegokolwiek in-
nego miasta. Argren zostawił Gregora na pastwę losu. Wszyscy to wiedzą. My-
ślisz, że po czymś takim nadal będą razem trzymać? Zmień stronę albo za niecały
rok będę tańczył na twojej mogile! – zawył dworzanin.
Wrzaski zaczęły przyciągać uwagę coraz większej liczby osób. Ludzie od-
wracali się, by sprawdzić, co to za zamieszanie.
– Coś powiedział o Koalicji? – odezwał się ktoś dwie ławy dalej.

68
Żołnierz już zrozumiał, że popełnili błąd, położył dłoń na ramieniu dwo-
rzanina, żeby go ostrzec, ale tamten był już zbyt pobudzony, zbyt rozeźlony, by
posłuchać głosu rozsądku. Dosłownie pienił się z wściekłości.
– A tobie co do tego?!
Kupiec natychmiast skorzystał z okazji, by zyskać poparcie większej
grupy.
– Tych dwóch to sługusy Koalicji! I właśnie zagrozili, że mnie obrabują!
Teraz zapewnił sobie uwagę wszystkich obecnych w karczmie. Zarówno
podchmieleni wozacy, jak i flisacy poczęli obracać się w jego stronę. Kilku
wstało nawet. Ben trącił Amelię, próbując subtelnie odciągnąć ją od centrum za-
mieszania. Zesztywniała w oporze.
– Musimy słuchać dalej – wysyczała. – Mówią o moim ojcu!
Do karczmy weszło jeszcze kilku uzbrojonych mężczyzn.
– Patrzcie! – zaskrzeczał Barnes. – Siły Koalicji chcą nas ograbić i pomor-
dować!
Bójka eksplodowała natychmiast.
Żołnierz, który zjawił się pierwszy, spodziewał się takiego obrotu zdarzeń.
Od razu dobył pałasza. Jego uzbrojeni kompani nie mieli pojęcia, w co właśnie
wdepnęli. Tłum powalił ich w mgnieniu oka. Pijani wozacy wywijali pięściami
i nie szczędzili wrogom kopniaków.
Jakiś woźnica złapał za ramię tego pierwszego żołnierza i zapłacił za swoją
śmiałość. Koalicjant odepchnął go i machnął mieczem. Napastnik zawył z bólu
i padł między swych towarzyszy od kufla, bryzgając krwią.
Żołnierz wskoczył na stół i począł ciąć jak i gdzie popadło. Kawałki ciał
zaskoczonych klientów karczmy posypały się niczym grad. Wszyscy zaczęli ucie-
kać przed straszliwym ostrzem.
Dworzanin okazał się zbyt wolny i pałasz trafił go prosto w czerep, roz-
chlapując wokół fragmenty mózgu. Bezwładne ciało fircyka poleciało wprost na
Bena i Amelię. Zareagowali tak samo – wstrząśnięci, odruchowo odepchnęli od
siebie trupa. I w tej samej chwili oczy Ashwooda i żołdaka spotkały się nad nie-
boszczykiem.
Przez moment żołnierz stał nieruchomo, wbijając oszołomione spojrzenie
w Bena i Amelię. To był dlań początek końca. Ławka uderzyła go w nogi
i Ashwood usłyszał aż nadto wyraźny trzask pękającej kości. Żołnierz padł na
blat, a wozak, który uderzył go ławką, wskoczył na stół i począł pięściami okładać
leżącego. Koalicjant wciąż jednak miał siłę się bronić i woźnica spadł na podłogę
z mieczem sterczącym mu z piersi.

69
W tym samym momencie kupiec, od którego zaczęła się awantura, do-
strzegł okazję do ataku, wyrwał sztylet zza pasa i ruszył na żołnierza. Ten też
dobył nóż, ale zbyt późno, nie zdążył się zasłonić i Barnes wbił mu klingę w od-
słoniętą szyję. Konający żołnierz przyciągnął do siebie napastnika i ostatkiem sił
wraził mu swój sztylet w brzuch. Kupiec uderzył w nóż i ostrze upadło na pod-
łogę, ciągnąc za sobą sznureczki krwi, on zaś raz za razem wbijał sztylet w szyję
przeciwnika. Było jasne, że żołnierz wyzionął ducha. Wreszcie Barnes osłabł,
cofnął się chwiejnie i osunął na pobliską ławę, chwytając się za krwawiący obfi-
cie brzuch.
Walka niemal dobiegła końca. Ben widział ciała pozostałych zbrojnych,
bezwładne na podłodze, wokół kręcili się wozacy o zakrwawionych pięściach.
Sprawiali wrażenie oszołomionych tym, że ich wolne popołudnie zmieniło się
w tak brutalną jatkę.
Z drugiej strony izby flisacy zdumieni i wstrząśnięci przyglądali się
wszystkiemu nad sięgającą pasa ścianą pośrodku pomieszczenia.
– Straż miejska! – krzyknął ktoś i wszyscy znów się poderwali. Wozacy
uciekali we wszystkie strony.
Amelia rzuciła się przez stół ku rannemu kupcowi. Ben przeskoczył przez
blat i też przykląkł przy nieszczęśniku. Ten zaś patrzył na swą zakrwawioną dłoń
i kałużę krwi, jaka formowała się wokół niego.
– Chyba po mnie – mruknął w przestrzeń.
– Pracujesz, panie, dla lorda Gregora? – spytała Amelia.
Kupiec spojrzał na nią szklistymi oczyma. Potrząsnęła nim i ponowiła py-
tanie:
– Pracujesz, panie, dla lorda Gregora?
– Kiedyś – kaszlnął kupiec i po brodzie pociekła mu strużka krwi.
– Możemy ci pomóc, ale najpierw musisz powiedzieć mi, co wiesz o Issen.
Jest oblężone? – naciskała.
– Issen jest skończone. To już tylko kwestia czasu – odparł ranny smutno.
– Banat miał rację. Jest oblężone. Koalicja dotarła tam wcześniej, niż Gregor czy
Argren się spodziewali. I dwakroć liczniej.
– I co Argren robi? – zapytała Amelia z twarzą wykrzywioną cierpieniem.
– Fortyfikuje, co się da. Uważa, że to pułapka, i nie wyśle posiłków. – Głos
kupca słabł. Rannemu została chwila, może dwie. Dzwonienie dochodzące od
strony ulicy powiedziało Benowi, że tyle samo czasu mieli do pojawienia się
straży miejskiej. Nie mogli ryzykować, że zbrojni złapią ich tu stojących nad nie-
boszczykiem.

70
– Amelio...
– Nie! Muszę wiedzieć więcej. – Zajrzała kupcowi w gasnące oczy. – Po-
wiedz mi, co wiesz. Koalicja zaatakowała? Ile zostało czasu?
– Nie zaatakowali, tylko odcięli drogi – wycharczał Barnes, teraz krew za-
lewała mu cały podbródek. – Czekają na coś. Na pokojowe rozwiązanie... Lord
Jason wyruszył z tajną misją, ma zdobyć coś... i Gregor się podda...
Para uciekinierów wymieniła spojrzenia.
– Tak mi Banat powiedział... powiedział... że jak Jason wyśle wiadomość...
Issen się podda... – mówił dalej kupiec, nieświadom już tego, co działo się wokół.
– Albo oblężenie się zacznie... i wszyscy zginą...
– Jeśli nie zaatakowali, to jest jeszcze nadzieja – oświadczyła Amelia,
zwracając się do Bena.
Bardziej chyba chce siebie przekonać, pomyślał.
– Jak... – zaczął, ale przerwał mu konający kupiec.
– Rhymer – jęknął Barnes. – On jeden... on wiedział... od dawna. Budował
armię. On tylko ma ludzi... by coś zrobić. Wie... nie ma życia z Koalicją. Może...
– Zakaszlał i krew rzuciła mu się z ust.
Szczęk broni przybrał na sile i Ben zrozumiał, że straż miejska jest tuż-tuż.
Złapał Amelię i siłą postawił na nogi.
– Musimy uciekać albo już stąd nie wyjdziemy – oznajmił stanowczo.
Powlókł ją w stronę baru. Widział, jak tamtędy przez dodatkowe drzwi
uciekał szynkarz. Słychać było straż zbliżającą się do karczmy od frontu, więc
Ashwood miał nadzieję, że on i Amelia zdołają się wymknąć tylnym wyjściem.
Na ulicach dokoła Wytchnienia Oracza panował chaos. Ben zamrugał ośle-
piony słońcem. W ciemnym wnętrzu zapomniał, że do wieczora było jeszcze da-
leko.
Ludzie biegali we wszystkich kierunkach, zasadniczo jednak oddalali się
od pechowej karczmy. Ktoś wołał, że zaczął się atak na Kirkbanę, odpowiedziały
mu jeszcze dziwniejsze okrzyki.
Ciężkozbrojna straż miejska wkroczyła do akcji, aczkolwiek nie sposób
było przeoczyć, że wielu strażników też nie miało pojęcia, o co właściwie chodzi.
Ben zauważył w ciżbie również i tych dwóch spod bramy. Wołali do swych kom-
panów, próbując dowiedzieć się, dokąd iść.
Lepsza okazja do ucieczki już by się nie trafiła, doszedł do wniosku Ben.
Czy to strażnicy miejscy, czy sługusy Koalicji, wszyscy mieliby trudności, by
śledzić kogoś w tym zamieszaniu.

71
6

Nieustanna ucieczka
Słońce schowało się za drzewami, gdy Ben i Amelia wreszcie się zatrzy-
mali, znów w dającym poczucie bezpieczeństwa lesie na południe od Kirkbany.
– Szybko się krew polała – stwierdził Ben sucho. Nie wiedział, jak odnieść
się do informacji, które zyskali, i co znaczyły one dla Amelii. – Co teraz robimy?
– Koalicja zaatakowała Issen. To wojna – odparła ostro. – Wstrząsnęło mną
to, że ci ludzie otwarcie przyznawali się do tego, że są z Koalicji. Przynajmniej
dostali, na co zasłużyli – dokończyła ponuro.
Ben westchnął. Nie miał pojęcia, jak ją pocieszyć. Jej dom był oblężony,
a z tego, co wiedzieli, cała rodzina Amelii utknęła w Issen. Kilkakrotnie próbował
zacząć z nią rozmowę na ten temat, za każdym razem prosiła, by poczekali na
stosowniejszą chwilę. Jej zdaniem musieli się skupić na tym, by bezpiecznie opu-
ścić Kirkbanę. Teraz znaleźli się wreszcie poza granicami miasta, tymczasem on
nie znajdował odpowiednich słów.
– W porządku, Beniaminie – powiedziała Amelia. – Martwię się. Obawiam
się o życie moich bliskich, ale nie mogę teraz o tym myśleć. Masz rację, musimy
zastanowić się, co dalej.
– Nie chcesz już iść do Białego Dworu? – zapytał ostrożnie.
– Jeśli to, czego się dowiedzieliśmy, jest prawdą, nie ma sensu tam iść.
– Ale musimy chyba powiedzieć Argrenowi o zdradzie Sanktuarium,
prawda? – obstawał przy swoim.
Amelia zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
– Jeżeli Argren już teraz ma opory, by wysłać pomoc do Issen, to będzie
miał jeszcze większe, gdy usłyszy, co wiemy. Popełniliśmy błąd, zakładając, że
byłby gotów pomóc, gdyby dowiedział się o zdradzie Sanktuarium. Człowiek taki
jak Argren nigdy nie wyśle nigdzie swojej armii, gdy będzie podejrzewał, że przy
pierwszej okazji czarodziejki wbiją mu nóż w plecy. Wieści, które usłyszeliśmy,
są tego dowodem. Będzie trzymał żołnierzy jak najbliżej. Musimy gdzie indziej
szukać pomocy.
– Czyli Północna Brama? – zgadł Ben.
72
Potwierdziła.
– Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Poza Białym Dworem jedynie
lord Rhymer ma dość sił, żeby stawić czoła Koalicji i Sanktuarium. Nie wiem,
czy to zrobi, ale muszę spróbować.
Ben rozejrzał się po niewielkiej polance, gdzie się zatrzymali.
– Możemy rozbić obóz tutaj – stwierdził, zrzucając swój bagaż. – Do Pół-
nocnej Bramy długa droga. Ruszymy o brzasku.
Amelia powoli zsunęła plecak z ramion i podeszła do Bena.
– Beniaminie, uciekliśmy z rąk Sanktuarium. Zawsze będę ci wdzięczna,
że zaryzykowałeś życiem, by mnie uratować. Gdyby nie ty, byłabym już więź-
niem lorda Jasona albo w grobie. Nigdy nie zdołam ci się za to odwdzięczyć.
Ben zaczerwienił się i skrępowany wzruszył ramionami.
Położyła mu dłoń na ręce.
– Zrobiłeś aż za wiele. Możesz wracać do Widoków albo znaleźć jakieś
inne spokojne miejsce, gdzie przeczekasz zawieruchę.
Ashwood zmarszczył brwi i spojrzał na Amelię uważnie.
– Zastanawiałem się nad tym od dnia, w którym opuściliśmy Wolną Zie-
mię. Dlatego właśnie ci wszyscy ludzie tam zamieszkali. Znaleźli spokojne miej-
sce i przeczekują zawieruchę. Chyba nie potrafiłbym tak postąpić. Jeśli mogę po-
móc, to muszę pomóc. Nie mogę pozwolić, żeby Koalicja zniszczyła Issen, skoro
jest szansa, aby temu zapobiec.
– Północna Brama to niewielka szansa – ostrzegła go Amelia. – Poznałam
lorda Rhymera, on myśli tylko o sobie. Jeśli zdołamy go przekonać, że będzie coś
z tego miał, być może zgodzi się pomóc. Z dobroci serca na pewno nie.
– No to musimy go przekonać – oświadczył Ben. – Wiem, że łatwo nie
będzie, bezpiecznie też nie, ale muszę spróbować. Pójdę do Bramy razem z tobą
i pomogę, jak zdołam. Jesteśmy w tym oboje, Amelio. Aż do samego końca.
Z piersi Amelii wyrwał się szloch i dziewczyna objęła Bena z całych sił.
Stali tak na cichej leśnej polance. Ona szlochała, on trzymał ją w ramionach.

Następnego dnia, gdy szykowali szybkie śniadanie, Ben coś sobie przypo-
mniał.
– Amelio, pamiętasz tego żołnierza Koalicji? Zanim go powalili i dosko-
czyli do niego, stał na stole, pamiętasz?
Amelia wzruszyła ramionami.
– Niewiele pamiętam z tej całej walki.

73
– Wydaje mi się, że spojrzał na mnie. Prosto w oczy. I zamarł, jakby mnie
rozpoznał.
Amelia przełknęła ślinę z wyraźnym wysiłkiem i skrzywiła się.
– A skoro mnie rozpoznał... – mówił dalej Ben.
– ...to inni też cię rozpoznają – dokończyła za niego.
– Rozpoznają was oboje – odezwał się ktoś za nimi.
Ben aż podskoczył. Bartolome stał na skraju polany w pozycji wyraźnie
obronnej, z dłonią na rękojeści kordelasa.
– Aleś mnie wystraszył! – zawołał Ben, spoglądając na byłego przewod-
nika z ciekawością. – Co tu robisz?
Bartolome odprężył się, roześmiał i podszedł nieco bliżej.
– Przepraszam. Usłyszałem o wczorajszej awanturze w mieście. Jakoś tak
mi się zdało, że to coś, w czym mogliście brać udział. No to sprawdziłem, popy-
tałem i dowiedziałem się, że nie było was wśród trupów. Załatwiłem, co miałem
załatwić, i uznałem, że nie ma sensu, żebym siedział w mieście dłużej. Domyśli-
łem się, że możecie się chować w lesie, no to poszedłem was poszukać.
– Dziękujemy – odparł Ben niepewnie. – To bardzo miło z twojej strony,
ale nic nam nie jest.
– Nie ma sprawy – zbył podziękowania jednooki. – Spędziłem z wami kilka
tygodni, to się i przywiązałem. Nie chciałbym, żeby stało się wam co złego.
Ben nieznacznie przysunął się do swego bagażu i miecza. Coś tu było nie
w porządku.
Bartolome znów postąpił naprzód i zdjął z grzbietu swój plecak.
– Ruszyłem was szukać, zanim zjadłem śniadanie. Macie może tyle, żeby
się podzielić?
Amelia kiwnęła głową i zerknęła niespokojnie na Bena. Ashwood wpatry-
wał się jednak w Barta, po czym przeniósł wzrok na plecak byłego przewodnika.
W połowie pusty.
Ben skoczył po miecz w tym samym ułamku chwili, gdy Bart chwycił za
kordelas.
Ashwood poderwał się z przewrotu, a Amelia pospiesznie i niezbyt pewnie
ustawiła się za jego plecami. Jej broń została po drugiej stronie polany.
– Nie podzielicie się śniadaniem? – Bartolome uśmiechnął się ironicznie.
– Czego naprawdę tu szukasz? – spytał twardo Ben.
Bart trzymał przed sobą kordelas nieruchomo. Rozejrzał się po polance,
przechylając głowę, by nadrobić brak oka.

74
– Byłoby łatwiej i mniej boleśnie, gdybyście pozwolili się zabić dziś wie-
czór. We śnie – warknął.
– No, przepraszam – odparł Ben. – Ale zawsze możesz odejść. To też nie
byłoby trudne.
Miał okazję przyjrzeć się Bartowi i jego stylowi walki. Wolnoziemianin
niewątpliwie był dobrym i doświadczonym szermierzem, ale ograniczał go brak
oka. Kalectwo wpłynęło na postrzeganie głębi i ocenę odległości i Bartolome
miał problem, by podążać wzrokiem za szybkimi ruchami. Bena najbardziej nie-
pokoiło jednak to, że Bart sprawiał wrażenie, jakby na kogoś czekał. Ashwood
nie chciał mierzyć się z jeszcze jednym przeciwnikiem, szczególnie mając za ple-
cami bezbronną Amelię.
– Odejść? Raczej nie. Wolałbym załatwić to łatwiejszym sposobem, ale tak
też może być – oznajmił Bartolome, uśmiechając się podle.
– Nie pokonasz mnie – stwierdził chłodno Ben. Chciał sprawdzić, czy Bart
wspomni może coś o nadchodzącej pomocy. – Ćwiczyłem z tobą, nie masz wy-
starczających umiejętności.
– Chłopcze, nawet nie znasz tylu ludzi, ilu ja pokonałem w pojedynkach –
odparł Bartolome pewnie.
– A to było przed czy po tym, jak straciłeś oko? – szydził Ben.
Wargi Bartlome’a ściągnęły się w grymasie wściekłości, odsłaniając zęby.
– Oko wykłuła mi dziwka. Teraz już nie żyje, jak każdy, kto na mnie na-
stawał. Zabawiłem się z nią nieźle, zanim skonała. Jej to się chyba nie podobało.
– Ponad ramieniem Bena popatrzył pożądliwie na Amelię. – Trwało kilka dni,
zanim wreszcie umarła.
– Wielki zabójca bezbronnych kurew? Wybacz, ale jakoś mnie to nie prze-
raża. – Ben próbował zyskać na czasie. Bart chyba jednak na nikogo nie czekał,
ale im dłużej mówił, tym większe szanse miał Beniamin, by poznać motywy by-
łego przewodnika. – Jestem zaskoczony, że udało ci się ją pokonać i straciłeś za-
ledwie oko.
– Nie znasz mnie! – ryknął Bartolome. – Myślisz, że skoro mieszkam
w Wolnej Ziemi, to miłuję pokój jak ten Myland? Nie zamieszkałem tam, bo jak
on boję się własnego cienia. Mieszkam tam, bo jeżeli pojawię się w którymkol-
wiek porcie Krwawej Zatoki, czeka mnie szubienica. Jestem Czarny Bart, chłop-
cze. Lata całe spędziłem, rabując i gwałcąc jak Zatoka długa i szeroka. Miałem
stos złota wyższy niż ty. Można by dom cały po dach wypełnić krwią, którą prze-
lałem.
– Ale tego złota to już chyba nie masz, co? – prychnął pogardliwie Ben.

75
Bart zaczynał ulegać emocjom. Saala uczył Bena, jak tego unikać, a Rhys
sugerował, żeby budzić je u przeciwników.
– Będę miał, jak dostarczę wasze głowy – warknął Bart. – Ten żołnierz
proponował dziesięć złociszy tylko za to, żeby mu powiedzieć, dokąd poszliście.
Nie żyje, ale znajdą się inni. A skoro wieści o was warte są dziesięć, to za głowy
zażądam setki. Po sto za każdą – zakończył z triumfem.
– Najpierw będziesz musiał je ściąć – rzucił mu wyzwanie Ben.
Bartolome z rykiem ruszył do ataku, a Ben tylko na to czekał. Zamiast
przyjąć postawę obronną, popędził w stronę przewodnika. Bart natychmiast stra-
cił rezon, jedyne oko próbowało nadążyć za błyskawicznymi ruchami przeciw-
nika. Zanim mu się to udało, Ben zbił kordelas na bok i zatopił sztych w piersi
byłego pirata.
Oko Bartolome’a otworzyło się szeroko ze zdumienia. Na moment. Ben
widział, jak w źrenicy gaśnie życie, zanim Bart zwiotczał i ześlizgnął się z ostrza.
– Robisz się w tym coraz lepszy – stwierdziła Amelia drżącym głosem.
– Może – odparł. – Był zbyt pewny siebie i wykorzystałem to przeciwko
niemu. Przekonanie, że jesteś najlepszy, nie pomaga w walce.
– Myślisz, że naprawdę zabił tylu ludzi, co mówił? – spytała Amelia. – Za-
chowywał się, jakby był słynnym piratem.
– Nie wiem. – Ben wzruszył ramionami. – Nigdy o nim nie słyszałem.
Spakowali swój cały dobytek, przejrzeli szybko zawartość plecaka Barta
i nie zwlekając, opuścili polankę. Martwy pirat leżał na plecach, wpatrując się
w blade niebo poranka.

76
7

Popiół i krew
Ominięcie Kirkbany okazało się proste. Szli po płaskim terenie, po którym
poruszało się dość ludzi, by ich dwoje nie rzucało się w oczy. Ben obawiał się
wysłanników Sanktuarium, ale chyba niepotrzebnie, nikt nie próbował bowiem
zaczepić jego czy Amelii.
Po północnej stronie miasta znaleźli niezbyt popularny szlak odchodzący
od brzegu rzeki i o ile mogli to ocenić, wiodący dalej na północ. Postanowili pójść
właśnie tamtędy, licząc, że ludzie Sanktuarium skupią się raczej na obserwowaniu
drogi wodnej.
– Ta podróż wcale nie jest taka łatwa, jak na to liczyłam – mruknęła Amelia
w pewnym momencie.
– To prawda – zgodził się Ben. – Wliczając tego żołnierza z Wytchnienia,
już trzy razy natknęliśmy się na ludzi, którzy nas rozpoznali i próbowali pojmać
albo zabić. Straciliśmy Mathiasa. To tylko kwestia czasu, aż ktoś znowu nas roz-
pozna i tym razem nie zdołamy się obronić.
– Tak bym chciała, żeby Mathias był z nami – westchnęła smutno Amelia.
– Nie znałam go za dobrze, ale zdążyłam już się przekonać, że był to człowiek
pragmatyczny. Musi istnieć jakieś racjonalne wyjście z naszej sytuacji. Błąkanie
się właściwie po omacku to nie jest najlepsze rozwiązanie.
– Też mi go brakuje. – Ben również westchnął. Zmarły przyjaciel potrafił
zidentyfikować sedno problemu i znaleźć dlań eleganckie i proste rozwiązanie. –
Pomyślmy tak, jak on by to zrobił – zaproponował. – Zacznijmy od faktów. Mu-
simy dostać się do Północnej Bramy, czas jest tu niezwykle istotny, nie znamy
drogi, niemal skończyło nam się jedzenie i nie mamy zbyt wiele pieniędzy. Wy-
słannicy Koalicji i Sanktuarium mogą pilnować dróg i zabiją nas przy pierwszej
okazji.
– To przygnębiające. – Amelia ściągnęła brwi. Zerwała długie źdźbło trawy
i idąc, poczęła smagać nim nisko wiszące gałęzie. Nie było to najlepsze ujście dla
jej frustracji, ale najwyraźniej wolała takie niż żadne.
Ben uśmiechnął się nieoczekiwanie od ucha do ucha.
77
– Mam. Zamiast zastanawiać się, jak tu poradzić sobie z tym wszystkim,
skupmy się na tym, które problemy możemy rozwiązać, a których nie.
Amelia wzruszyła ramionami.
– Możemy chyba spróbować. I tak nie mamy nic lepszego do roboty. –
Machnęła źdźbłem, celując w najbliższą gałąź, a ono złamało się na pół. Z mruk-
nięciem irytacji odrzuciła je na ziemię.
– Ustaliliśmy, że Północna Brama to jedyna szansa na uratowanie Issen,
więc zostańmy przy tym. Nie możemy nic zrobić, jeśli chodzi o czas. Koalicja nie
będzie na nas czekać. Nie zmienimy też tego, że zarówno Koalicja, jak i Sanktua-
rium chcą nas zabić. Czyli zostaje nam trasa, jedzenie i pieniądze – podsumował
Ben.
– Zamierzasz szukać pracy? – zapytała Amelia.
– Czyli jedzenie i trasa – odparł. – Chyba zgadzamy się, że te kwestie mu-
simy jakoś rozwiązać.
Amelia była wyraźnie przygnębiona, ale jak sama mówiła kilka tygodni
wcześniej: mieli tylko jedno wyjście. Kontynuować, co zaczęli. Ben musiał więc
jakoś ją pocieszyć i doszedł do wniosku, że ułożenie planu będzie pierwszym kro-
kiem do tego celu.
– Zgadzamy się. Droga, którą obierzemy, i jedzenie – odpowiedziała. – Co
zatem sugerujesz?
– No, mówiłem, że nie znamy drogi do Północnej Bramy, ale coś tam
wiemy. Gdzieś tam znajdują się źródła rzeki Venmor. Pamiętam, bo rozmawiali-
śmy kiedyś o handlu i wykorzystywaniu drogi wodnej do transportu towarów.
– Masz rację. – Amelia kiwnęła głową.
– Czyli musimy porzucić ten szlak i wrócić do rzeki – zadecydował. – To
jest jedyna trasa, która doprowadzi nas do Bramy na pewno, czyli jedyna, którą
powinniśmy podążać.
– Ale wędrując wzdłuż brzegu rzeki, bardziej narażamy się na to, że nas
złapią – zaoponowała Amelia.
– Hej, rozwiązujemy tylko te problemy, które możemy rozwiązać – przy-
pomniał jej. – Nie możemy sprawić, żeby przestali nas szukać, ale możemy za-
dbać o to, żeby wędrować we właściwym kierunku. Nie wiemy tak naprawdę,
dokąd wiedzie ten szlak i czy przypadkiem nie wyprowadzi nas gdzieś na ma-
nowce. Równie dobrze za następnym zakrętem może czekać na nas oddział zbroj-
nych i czarodziejka.
Amelia milczała. Najwyraźniej nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.

78
– Jeżeli natomiast chodzi o jedzenie – kontynuował Ben – gdy już do-
trzemy do rzeki, to i ten problem się rozwiąże.

Siedzieli w milczeniu, obserwując, jak rzeka powoli toczy swe wody. Trza-
skanie niewielkiego ogniska było właściwie jedynym dźwiękiem, który zakłócał
nocną ciszę. Otaczająca ich kurtyna gałęzi wierzby płaczącej zastygła w nieru-
chomym wieczornym powietrzu.
Ogień był luksusem, na który pozwolili sobie po wielu nocach spędzonych
w chłodzie i ciemnościach. Ben doszedł do wniosku, że tym razem nie ryzykują
za bardzo, ponieważ wzdłuż nadbrzeżnego szlaku wielu podróżnych rozpaliło po-
dobne ogniska. Jedno więcej nie powinno przyciągnąć szczególnej uwagi.
Miejsce na obozowisko wybrał ustronne, w wierzbowym zagajniku na po-
boczu drogi. Trudno byłoby komukolwiek ich wypatrzyć bez wchodzenia między
drzewa i zaglądania za zasłonę gałęzi.
Rankiem zamierzali ruszyć szerokim traktem wiodącym wzdłuż brzegu
rzeki i liczyć na szczęście. Jednak Ashwood miał poważne zastrzeżenia co do tego
planu. Wysłannicy Sanktuarium i Koalicji bez wątpienia szukali uciekinierów
gdzieś między Kirkbaną a Północną Bramą, tymczasem nadbrzeżna droga nie ofe-
rowała żadnej, najmniejszej nawet osłony czy kryjówki. Nie wspomniał jednak
Amelii o swych obawach.
Przyjaciółka przystała na jego plan, bo ona też nie miała lepszego. Przepeł-
niała ją determinacja, aby jakimś sposobem dotrzeć do Północnej Bramy i tym
samym pomóc swej rodzinie, i dla tego celu gotowa była zaryzykować wszystko,
łącznie z życiem. Ben nie mógł na to pozwolić. Gdyby zostali złapani, sytuacja
tylko by się pogorszyła. I to pod każdym względem.
Nagle dobiegł go dźwięk niosący się nad wodą w ciszy nocy. Zaciekawiony
Ben wyjrzał zza wierzbowych gałęzi. Dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy. Do-
chodził znad rzeki i zbliżał się ku małemu obozowi pary uciekinierów.
W oddali pojawiło się podskakujące światełko, teraz Ben zaczynał odróż-
niać nadpływające z falami słowa. Ktoś, jakiś mężczyzna, śpiewał na pokładzie
jednej z licznych barek. Miał głęboki, donośny głos i bez trudu wypełniał nocne
powietrze dźwiękami prostej piosenki. Ben wreszcie go zobaczył. Mężczyzna stał
na rufie, leniwie wsparty o rumpel. Zapewne śpiewał, by odegnać senność.
Barka płynęła powoli, sternik śpiewał, a Benowi przyszedł do głowy pe-
wien pomysł.

79
Kiedy pierwsze promienie słońca przedarły się przez kurtynę wierzbowych
gałęzi, Ashwood usiadł na posłaniu.
Postanowił, że tego dnia poszukają z Amelią barki, która powiezie ich na
północ.
Podobnie jak na południe od Kirkbany, i tutaj barki spływały z prądem,
a pod prąd ciągnięte były przez woły lub konie. Różnica polegała na tym, że po
północnej stronie miasta załadowane łodzie zmierzały w górę rzeki, a puste spła-
wiano – odwrotnie niż na południu.
Transport rzeczny obejmował głównie płody rolne z Doliny Sainuk, które
wysyłano przede wszystkim do Północnej Bramy, Venmor, no i do Miasta.
Ciągnięcie załadowanej barki w górę rzeki było zadaniem niełatwym.
Sprzężaj łączyła z łodzią gruba lina. Ludzie pilnowali zwierząt w zaprzęgu
a jedna przynajmniej osoba – steru. Od czasu do czasu flisacy korzystali też z dłu-
gich tyczek, by w razie konieczności odepchnąć barkę od brzegu.
Ben wykoncypował, że chętnych do ciężkiej pracy przy transportach pły-
nących w górę rzeki było niewielu. Tymczasem więcej ludzi trzeba było do ob-
sługi kryp płynących pod prąd niż z prądem, jednakże tylko o tej porze roku,
praca ta była więc nie tylko bardzo ciężka, ale i sezonowa.
– Nie stać nas, żeby wynająć sobie miejsce na barce – zaprotestowała nie-
mrawo wciąż jeszcze senna Amelia, gdy Ben streścił jej swój plan.
– I w tym rzecz właśnie, nie zaproponujemy zapłaty. Zaoferujemy im
pracę! – wyjaśnił.
– Pracę? – powtórzyła zdziwiona.
– Ci ludzie nie mają barek na własność. Płaci im się, żeby je doprowadzili
do wyznaczonego miejsca – odparł. – Propozycja pomocy ułatwi im życie.
– I niczego nie będą podejrzewać? – dociekała Amelia.
– Nie, jeśli odpowiednio to przedstawimy. Mamy dwa problemy do roz-
wiązania: kierunek podróży i jedzenie, tak? I to możemy powiedzieć flisakom, że
tu chodzi o rozwiązanie naszych problemów. Za jedzenie będziemy pracować
i doprowadzimy barkę do Północnej Bramy.
– Kto podjąłby się czegoś takiego? – zastanawiała się Amelia.
– Ludzie, którzy wyglądają jak my – uśmiechnął się Ben, wskazując swój
obszarpany strój. Amelia prezentowała się tak samo marnie. Od czasu opuszcze-
nia Wolnej Ziemi nie mieli okazji wykąpać się porządnie i od razu też było widać,
jak bardzo są wyczerpani. – Powiemy, że mamy w Bramie przyjaciół, którzy
mogą nam pomóc, ale nie mamy pieniędzy, aby tam dotrzeć i jeść po drodze. Fli-

80
sacy zyskają pomoc przy barce, my jedzenie i transport. No i tak będziemy bez-
pieczniejsi. Ci, którzy nas ścigają, nie będą podejrzewać, że dotrzemy na północ,
najmując się do pracy. Same zalety.
– Warto spróbować – zgodziła się Amelia.
Zanim jeszcze słońce wspięło się wysoko, ruszyli raźno nadbrzeżną drogą,
szukając odpowiedniej barki.
Rzeczne łodzie zazwyczaj cumowały na noc, bo w ciemności nie sposób
ich było ciągnąć. O tej porze roku co kilkaset kroków można było natknąć się na
barki przy brzegu. Dopiero o świcie flisacy odpychali je od brzegu i zaprzęgali
konie. Teraz szykowali się na kolejny ciężki dzień, przygotowywali śniadania,
rozlewali czarną ciecz w cynowe kubki, zwijali obozowiska. Ben od razu rozpo-
znał kaf, ulubione lekarstwo Rhysa na kaca, napój, który był przecież bardzo po-
pularny na północy.
Amelia ze sceptyczną miną przyglądała się, jak flisacy mozolą się, by ode-
pchnąć od brzegu łódź pochwyconą przez lepki muł rzeczny.
– Nie rozumiem, dlaczego nie załadują towarów na wozy i nie przewiozą –
rzuciła.
– Jedna taka barka jest dwadzieścia razy większa od wozu – odpowiedział
Ben – a koni potrzeba tyle samo. Tak jest taniej.
– Lady mająca w swej pieczy podwładnych powinna wiedzieć takie rzeczy
– westchnęła Amelia. – Kiedyś takie wiadomości były dla mnie ważne. Teraz już
sama nie wiem. Jeśli Issen padnie, co mi zostanie? Czy bez miasta nadal jestem
lady?
– Dla mnie zawsze będziesz lady bez względu na to, co się stanie – pocie-
szył ją Ben. – Rhys kiedyś mi powiedział, że rzeczywistość to tak naprawdę spo-
sób postrzegania wszystkiego. Jeśli nasze czyny świadczą o tym, że jesteśmy szla-
chetni, to czyż nie jest to ważniejsze niż urodzenie?
Amelia roześmiała się na te słowa.
– Jak na kogoś, kto jest zatwardziałym łotrem i szelmą, Rhys ma wyraźne
zacięcie do filozofii.
– To ze starości – zażartował Ben. – Starzy ludzie mają czas, żeby siedzieć
i rozmyślać o różnych rzeczach.
Nastrój Amelii wyraźnie się poprawił. Klepnęła Bena w ramię i wskazała
barkę, do której się zbliżali.
– Spróbujemy tutaj? – zaproponowała.
– Dlaczego nie? – Wzruszył ramionami.

81
Barka wyglądała obiecująco. Takiej właśnie szukali, obsługiwanej przez
niewielką załogę, której mogłaby przydać się pomoc. Przy ognisku na brzegu sie-
działo zaledwie trzech mężczyzn, a na krypie piętrzyły się skrzynie kapusty,
ziemniaków, fasoli i marchewki. Uśmiechnięte twarze i pogodne spojrzenia flisa-
ków pozwalały mieć nadzieję, że mężczyźni przyjaźnie potraktują parę wędrow-
ców, co nie było bez znaczenia.
– Hej tam! – zawołał Ben.
Jeden z mężczyzn wstał, ujmując się pod boki.
– W czym możemy wam pomóc?
– Chcemy zapracować na podróż w górę rzeki – powiedział Ben bez ogró-
dek.
– Nie mamy pieniędzy, żeby zatrudnić pomocników – odparł mężczyzna
równie otwarcie.
– Rozumiem. Ale my chcemy pracować za strawę – wyjaśnił Ashwood.
Flisak popatrzył na swych towarzyszy, jeden z nich parsknął śmiechem.
– No, jedzenia to nam akurat nie brakuje.
Ten, który odezwał się pierwszy, ponownie zwrócił się w stronę Bena.
– Właściciel krypy i towaru nie byłby zadowolony z tego, że bierzemy ze
sobą obcych, jeśli jednak przyłożycie się do roboty, to was nakarmimy. Ale to
ciężka praca – kontynuował, nie czekając na odpowiedź Bena. – Połowa załogi
zrezygnowała, gdy tylko zobaczyli, jak bardzo wyładowana jest barka. Przeklęty
Hoff stara się wycisnąć z przeprawy każdego miedziaka.
Ben wyciągnął rękę do flisaka.
– Nie boję się ciężkiej pracy. Nigdy jeszcze nie byłem na barce, ale jeśli
nas weźmiecie, nie pożałujecie.
Flisak uścisnął dłoń Bena.
– Witajcie na pokładzie. Mam na imię Harry.
Ben miał nadzieję, że Harry istotnie nie pożałuje swojej decyzji. Może
i para uciekinierów znalazła rozwiązanie w kwestii właściwej drogi i jedzenia, ale
wysłannicy Sanktuarium i Koalicji na pewno nie zrezygnowali z pościgu. Tak na-
prawdę flisacy nie wiedzieli, w co się pakują, przyjmując dwoje obcych.
Niestety, innego sposobu nie było. Jeśli Ben z Amelią nie dotrą do Bramy,
to Issen nie otrzyma pomocy, członkowie Przymierza nie dowiedzą się o zdradzie
Sanktuarium i tysiące istnień przepadnie, zanim Argren, Rhymer i inni władcy
zdążą zareagować.

82
Harry był człowiekiem cichym i skutecznym. Ponieważ nowi członkowie
załogi nie znali się na potężnych zwierzętach pociągowych, flisak wyznaczył Be-
nowi i Amelii zajęcia na barce. Ashwood zastąpił innego flisaka u steru, teraz
trzymał rumpel i pilnował, by barka nie zbliżała się do brzegu. Od czasu do czasu,
gdy przepływali przez płytsze partie rzeki albo trafiali na jakieś śmieci nagroma-
dzone przy brzegu, Ben z Amelią łapali za długie tyki i kierowali barkę ku głęb-
szym wodom.
Płynęli w kawalkadzie innych łodzi, które wykonywały identyczne ma-
newry, jedna po drugiej. Wszystkie niosły jakieś dobra.
Jonas, kolejny z flisaków, płynął na pokładzie barki wraz z Benem i Ame-
lią. Był małomówny i zamyślony. Wyłożył im zasady kierowania łodzią, a ponie-
waż nie była to czynność trudna, rozmowa trwała krótko. Przekazawszy, co na-
leży, Jonas pozwolił im wziąć pierwszą wachtę, sam natomiast przelazł przez góry
ładunku i usadowił się na dziobie. Ben z Amelią pozostali na rufie przy sterze.
Jonas zapowiedział, że przypilnuje, aby nie zbliżyli się nadto do brzegu, jednakże
chłopak podejrzewał, że flisak przy pierwszej okazji utnie sobie drzemkę.
Harry i trzeci z flisaków, Lawrence, szli brzegiem, pilnując sprzężaju.
Wszystko to proste i skuteczne, pomyślał Ben. Barka sunęła nieprzerwanie
w górę rzeki.
Pierwszego wieczora zacumowali ją, wiążąc grube jak przedramię liny wo-
kół trzech pniaków. Na brzegu regularnie ścinano drzewa, pozostałe po nich kar-
cze doskonale nadawały się do cumowania, tym bardziej że kiedyś stanowiły pod-
stawy naprawdę wysokich pni, były tak szerokie, jak człowiek wysoki.
Jonas wybrał kilka ziemniaków, cebul, marchewek i rzucił towarzyszom na
brzegu.
– I jak tam pierwszy dzień flisu? – zapytał Harry, gdy już Amelia i Ben
zeszli na ląd.
– Nie najgorzej – oświadczył Ben zadowolony. – Jak już się zrozumie,
w czym rzecz, to rumpel nie jest taki straszny.
Harry splótł palce i wygiął dłonie, aż mu stawy strzeliły, po czym zabrał
się do oporządzania zwierząt.
– Później sterowanie robi się trochę trudniejsze – zapowiedział i zaczął
zdejmować z konia uprząż.
– Spokojny kawałek – burknął Jonas, siadając obok Amelii i Bena. La-
wrence rozpalił ognisko.

83
– Dalej są bystrza – wyjaśnił Harry. – Tu rzeka jest tak spokojna, że mógł-
byś zasnąć, a my nie zauważylibyśmy tego przez dzwon, a może i dwa. Ale jak
dopłyniemy do bystrzy, to zarobisz na swoją kolację.
– Zrobimy, co trzeba – zapewnił go Ben. Bystrza czy nie, lepiej było pły-
nąć, niż maszerować.
Kilka następnych dni minęło im podobnie, rzeka była gładka jak szkło i po-
suwali się bez najmniejszych przeszkód. Czasami na brzegu pojawiali się zbrojni,
na szczęście za każdym razem uciekinierom udawało się skulić gdzieś między
skrzyniami, zanim ktokolwiek zwrócił na nich uwagę. Po tym jak po raz pierwszy
zobaczyli na drodze zbrojnych, Ben zaproponował Jonasowi, że razem z Amelią
z chęcią przejmą wszystkie zmiany przy sterze, żeby nabrać wprawy, zanim dotrą
do trudniejszego odcinka rzeki. Flisak nie protestował, usadowił się na dziobie
i niemal natychmiast zasnął.
Raz brzegiem przemaszerował oddział dwudziestu żołnierzy, kierując się
w dół nurtu. Ben i Amelia przycupnęli, starając się pozostać niewidocznymi, ale
w taki sposób, by nikt z załogi nie zauważył, że się chowają. Na szczęście flisacy
nie zwracali większej uwagi na swych przygodnych pomocników. Jonas lubił ob-
serwować okolicę z dziobu rzecznej łodzi, a Harry i Lawrence zajęci byli bez
reszty uspokajaniem koni, bo dzwoniący stalą ludzie płoszyli zwierzęta.
– Myślisz, że to nas szukają? – niepokoiła się Amelia.
– Raczej nie. Taki duży oddział tutaj to na pewno żołnierze Przymierza.
Tak liczny oddział Koalicji na pewno przyciągnąłby aż nadto uwagi. Nie ryzyko-
waliby.
– No to dlaczego się chowamy?
– Lepiej dmuchać na zimne. – Ben uśmiechnął się krzywo. – Bardziej mar-
twią mnie obserwatorzy i zwiadowcy, których nie zauważyliśmy. Działający
w pojedynkę albo w niewielkich grupkach. Koalicja do poszukiwań użyje swoich
żołnierzy, ale Sanktuarium wyśle za nami łowców albo czarodziejki. Tych tak
łatwo nie wypatrzymy, a oni są bardziej niebezpieczni niż żołnierze.
– Skoro nie możemy się schować... – zaczęła.
– To musimy mieć nadzieję, że nie zwracają szczególnej uwagi na barki –
wszedł jej w słowo Beniamin. – Setki podobnych płyną teraz rzeką. Miejmy na-
dzieję, że przedostaniemy się niezauważeni.
Harry i jego załoga pracowali od świtu do zmierzchu, wieczorami nato-
miast wynagradzali sobie wysiłek obfitymi posiłkami. Barka wyładowana była
warzywami, flisacy zabrali też zapas solonego mięsa, no i handlowali ze sprze-
dawcami, którzy rozstawili swoje stragany wzdłuż nadbrzeżnego traktu.

84
W jednym takim kramie tuż obok haków z mięsem Ben zauważył sporą
beczkę. Spojrzał na Amelię wymownie – dziewczyna wywróciła oczami i wy-
grzebała z mieszka garść miedziaków.
Ashwood zeskoczył z barki, dobrnął do brzegu i ruszył do straganu. Harry
spojrzał, by sprawdzić, co Ben robi, a potem kiwnął głową z aprobatą. Barka pły-
nęła dalej, ale Ashwood mógł dogonić ją bez trudu, maszerując szybkim krokiem.
– Dzień dobry, łaskawy panie. Dobre to piwo? – zapytał Ben.
– Najlepsze, jakie można kupić w promieniu dnia marszu. – Sprzedawca
uśmiechnął się od ucha do ucha. – Odkręcisz kurek, panie, a ja zacznę odliczać.
Miedziaka za każdą liczbę.
– A kupię tu jakiś bukłak albo antałek? – Ben skarcił się w duchu, że nie
pomyślał o tym, zanim zeskoczył z pokładu.
– Bukłak za dziesięć miedziaków – zaproponował sprzedawca.
Ben skrzywił się, słysząc cenę.
– To duży bukłak.
– Chcę go zobaczyć.
Wieczorem Ben i flisacy z przyjemnością raczyli się zakupem, czemu
Amelia przyglądała się z niewielką jedynie dezaprobatą. Piwo nie było tak dobre
jak to, które warzył Ben, ale sprzedawca miał rację, niewątpliwie smakowało le-
piej od popłuczyn sprzedawanych zwykle nad rzeką. Wszyscy mężczyźni rozcią-
gnęli się wokół ogniska, a piwo rozwiązało nieco flisackie języki.
– Jutro dotrzemy do pierwszego bystrza – powiedział Harry.
– Jest niebezpieczne? – zapytała natychmiast Amelia.
– Nie bardzo, tylko trzeba się będzie narobić – odparł flisak, pociągnął
z bukłaka i przekazał trunek najbliższemu z towarzyszy. – O tej porze roku jest
trochę gorzej, bo na rzece roi się od kryp, ale to nic strasznego. Najgorsze, co
może się stać, to jak się która barka przed nami zerwie, bo wtedy zaraz płynie
w dół rzeki. No i nurt tu jest wartki, więc taka krypa może się rozpędzić. Trzeba
raz-dwa odepchnąć ją tyką, jeśli będzie płynąć za blisko.
– Często zdarza się coś takiego? – zainteresował się Ben.
– E, niee... – mruknął Harry lekceważąco. – Doświadczona załoga nie po-
zwoli sobie na utratę towaru. Ale jak powiedziałem, o tej porze roku jest trochę
gorzej. Barek dużo i bywa, że pływają niedoświadczeni ludzie.
– W każdym razie nie brzmi to strasznie – stwierdził Ashwood.
– Poczekamy, co powiecie po pierwszym długim biegu – ziewnął Jonas.
Ben nie mógł zrozumieć, jak ten człowiek mógł zasypiać w nocy, skoro drzemał
niemalże całe dnie.

85
– Taa, na progach nie można cumować, bo prąd jest zbyt rwący – wyjaśnił
Harry. – Mówimy więc na to długi bieg. Jest kilka takich, że dwóch dni potrzeba,
żeby krypę przepchnąć, trzeba uważać na inne, na głazy i mocno trzymać rumpel.
Przy tak małej załodze nie zaznamy wiele odpoczynku. Właściwie to nie wiem,
czy w ogóle by się nam bez was udało.
Amelia sprawiała wrażenie zaniepokojonej tymi rewelacjami.
– Pamiętaj, że transportują towar barkami, bo tak jest łatwiej niż wozami –
pocieszył ją Ben. – A to znaczy, że nie będzie tak źle.

Przed pierwszym bystrzem barki jedna za drugą czekały, żeby wpłynąć na


wzburzone fale.
Wokół Widoków rzeki były bardziej niebezpieczne i rwące, jednak Ben ni-
gdy nie próbował przeprawiać się przez nie z dwudziestoma wozami towaru.
– A to co takiego? – usłyszał z dziobu. Wspiął się na palce i zobaczył Jo-
nasa wracającego przez labirynt skrzyń.
– Co się dzieje? – zapytał natychmiast.
– Nie wiem – burknął flisak. Przykląkł przy rufie, a gdy wstał, miał w dło-
niach łuk i strzały. Potem wspiął się na skrzynie z kartoflami, skąd roztaczał się
najlepszy widok.
Ben spojrzał na Amelię z niepokojem. Oboje bez słowa sięgnęli po swoją
broń.
– Harry, co to? – zawołał Jonas.
Kapitan barki bezradnie rozłożył ręce.
Ben widział już, o co chodziło Jonasowi. Przy drodze wznosił się obóz, na
oko wojskowy. Duży namiot, jakiego mógł używać dowódca, otoczony był mniej-
szymi, a między nimi kręcili się zbrojni. Lawrence pobiegł naprzód, by przekonać
się, kto obozuje nad rzeką. Niespiesznie posuwali się do przodu, czekając na po-
wrót swego zwiadowcy.
– Jak myślisz, może powinniśmy zsunąć się do wody i przepłynąć na drugi
brzeg? – zaproponowała Amelia.
– A pamiętasz, co się stało, gdy uciekaliśmy z Sanktuarium? – odparł z ża-
lem. – Zresztą Harry i tak powiedziałby im, gdzie się podzialiśmy. Nie mają po-
wodu, żeby nas chronić.
Amelia z ponurą miną zacisnęła dłonie na rękojeściach broni. Jeśli żołnie-
rze wejdą na pokład, żeby przeszukać barkę, uciekinierzy nie będą mieli gdzie się

86
ukryć. Ucieczka wydawała się z góry skazana na niepowodzenie, a walka zda-
niem Bena nie dawała im dużo większych szans.
Lawrence wrócił i przekazał Harry’emu, czego się dowiedział, tamten
wzruszył ramionami i lekko popędził konie. Jonas, który pilnie obserwował tę
wymianę zdań, odprężył się nieco i zdjął cięciwę z łuku.
Ben zawołał do Harry’ego, próbując dowiedzieć się, o co chodzi.
– Nic, co by nas dotyczyło – odkrzyknął tamten. – Szukają jakiejś wysoko
urodzonej panny.
Ben spojrzał Amelii prosto w oczy.
Nieuchronnie zbliżali się do chwili, gdy ich obecność na barce przestanie
być tajemnicą. Ben myślał gorączkowo. Jeśli on i Amelia spróbują uciec, flisacy
wydadzą ich bez wahania. Z drugiej strony, jeśli nie uciekną, to jakie mają szansę
wyjść z tego cało? Walka z oddziałem żołnierzy była ni mniej, ni więcej, tylko
samobójstwem.
– Chodź – ponaglił Amelię. – Musimy się zbierać.
Z determinacją ruszyła za nim do burty. Stali wyprostowani, szykując się,
by skoczyć, dotrzeć do brzegu i rzucić się do ucieczki. Gdyby zyskali przewagę,
może zdołaliby umknąć przed wojskiem w ciężkich zbrojach.
Ben wspiął się na burtę, gotów skoczyć, ale zatrzymał się, gdy jeden z żoł-
nierzy wychynął zza koni ciągnących barkę. Tamten też znieruchomiał.
– Lady Amelio! – krzyknął.
Ben sięgnął po miecz, ale Amelia przytrzymała go za ramię.
– To barwy Issen.
Teraz Ashwood zwrócił uwagę na jasnoniebieski tabard żołnierza.
– Pani, nie wierzę, że cię znaleźliśmy! – wołał podekscytowany zbrojny.
– To isseński akcent – szepnęła Amelia. – Chyba jesteśmy bezpieczni.
Nie zwracając uwagi na Jonasa, który stał ze zdumioną miną, Amelia za-
machnęła się z całej siły i zrzuciła broń i plecak na brzeg, a potem sama wsko-
czyła do wody, sięgającej jej do pasa. Ben poszedł w jej ślady. Żołnierz już po-
magał Amelii wyjść na brzeg.
Zaprowadzono ich oboje wprost do dużego namiotu. Na widok dygocącej
z zimna i ociekającej wodą Amelii zbrojni kłaniali się nisko. Ben daleki był od
spokoju, ale cieszył się, że nikt nie próbował zakuć ich w łańcuchy ani nie groził
ostrzami mieczy.
Gdy weszli do namiotu, Ashwood poczuł falę ulgi zmieszanej z irytacją.
Seneszal Tomas siedział wygodnie w fotelu i czytał grubą książkę. Na stoliku

87
obok stała na wpół opróżniona karafka, Tomas bezwiednie obracał w palcach
kryształowy kieliszek.
Kiedy ich zobaczył, na usta wypłynął mu przebiegły uśmieszek.
– Tomasie! – zawołała Amelia.
– Zazwyczaj wyglądasz lepiej, moja pani – stwierdził, obrzucając ją taksu-
jącym spojrzeniem.
Oblała się krwistym rumieńcem.
– Mamy za sobą ciężkie chwile. A wy co tu robicie?
– Mogę to sobie wyobrazić – odparł sucho łasicowaty dworzanin, pomija-
jąc pytanie Amelii, po czym podniósł się ze swojego fotela. – Zacznijmy od tego,
co najważniejsze, kąpiel i suche ubranie. A potem... – uniósł kieliszek – trochę
wina i dobry posiłek.
– Brzmi naprawdę wspaniale – mruknęła Amelia. – Ostatni tydzień spędzi-
liśmy na barce, a wcześniej, no cóż, może opowiem wszystko, jak już się umy-
jemy. Najpierw jednak muszę wiedzieć, jakie masz wieści z Issen. Słyszeliśmy,
że zostało oblężone.
– Na barce? – Tomas zerknął na żołnierza, który wyciągnął Amelię z wody,
ten zaś potaknął bez słowa. – No to może nie powinienem przesadnie zachwalać
posiłku. Zjemy coś, oczywiście, ale może nie tak dobrze. I porozmawiamy o sy-
tuacji w Issen. Obawiam się, że czeka nas długa dyskusja i nie ma sensu zaczynać,
póki nie będziemy mieli czasu, żeby w spokoju dokończyć. – Ujął się pod boki. –
Szczerze mówiąc, nie mam zbyt dobrych wieści, ale dziś nic nie możemy na to
poradzić.
Amelia zacisnęła usta i kiwnięciem głowy dała znak, że się zgadza z sene-
szalem.
– Co do kolacji zaś – mówił dalej Tomas – zazwyczaj Rafael zajmuje się
gotowaniem, ale może będzie musiał zająć się załogą tej barki. – Gestem dłoni
przywołał stojącego w milczeniu żołnierza. – Zaprowadź Rafaela do barki
i wskaż każdego, kto widział lady Amelię. A potem powiedz swoim przyjacio-
łom, żeby zaczęli grzać wodę na kąpiel.
Rafael nieoczekiwanie wyłonił się z kąta namiotu i Ben aż podskoczył. Nie
zauważył wielkoluda.
– Ilu? – spytał żołnierz.
Ben i Amelia spojrzeli nań z identycznym brakiem zrozumienia w oczach.
– Ilu ludzi było na barce? – powtórzył cierpliwie.
– O. Trzech – odpowiedziała Amelia. – Martwię się, że bez nas nie dadzą
rady. We trzech mogą nie pokonać progów na rzece.

88
– Zajmę się tym, pani, i dopilnuję, żeby nie było kłopotów – oznajmił Ra-
fael z miną wypraną z wszelkich emocji.
Tomas uśmiechnął się słodko do Amelii.
– Mój namiot jest do twej dyspozycji, pani. Nie musisz się spieszyć, choć
bardzo chcę usłyszeć twoją historię. I powiem ci oczywiście wszystko, co wiem
o twoim ojcu. – Podszedł do lśniącej mahoniowej skrzyni i uniósł wieko. – Nie
mam odpowiedniego stroju dla ciebie, pani, ale jesteśmy zbliżonych rozmiarów
i wszystkie moje ubrania są czyste. Weź, proszę, te, które uznasz za stosowne. –
Z tymi słowy seneszal ruszył do wyjścia z namiotu, gestem nakazując Benowi, by
podążył z nim. – Ty, chłopcze, chodź ze mną. Też musimy cię umyć. Może żoł-
nierze dadzą ci jakieś czyste odzienie. Nie powinienem chyba być zdziwiony, że
wciąż jesteś w pobliżu – westchnął dramatycznie.
Ben nie skomentował tej uwagi.
Łasicowaty seneszal był niezaprzeczalnie mało uprzejmy, ale wiedział, jak
założyć wygodne obozowisko, to Ben musiał mu przyznać. Umyty, odziany
w czyste i suche ubranie, po raz pierwszy od tygodni Ashwood poczuł się bez-
pieczny. Odprężony zasiadł wraz z Amelią do chwiejnego stołu w namiocie To-
masa. Podano im proste żołnierskie jedzenie, ale wino było naprawdę doskonałe.
– Tomasie, bardzo się cieszę, że nas znalazłeś, ale co ty tu właściwie ro-
bisz? – zapytała Amelia, gdy tylko się usadowili.
Niewielki dworzanin poprawił się na krześle.
– Po naszym powrocie z Borowego Brzegu od razu zorientowaliśmy się, że
coś jest nie w porządku – odpowiedział bez zająknięcia. – Nie było cię, pani,
w Sanktuarium, czarodziejki nie chciały podzielić się szczegółami, a potem do-
staliśmy wiadomość o tym, co dzieje się w Issen. Omówiłem tę kwestię z amba-
sadorem i uznaliśmy, że odnalezienie ciebie, pani, powinno być dla nas kwestią
najważniejszą.
– Borowy Brzeg, no tak, zupełnie zapomniałam, że tam się udałeś – przy-
znała Amelia ze zmieszaniem.
– Wiele przeszłaś, moja pani – uśmiechnął się Tomas.
– Saala był z tobą. Teraz też gdzieś tu jest?
– Nie wiedzieliśmy, dokąd się skierowałaś, pani. – Tomas sięgnął po ka-
rafkę i ponownie napełnił wszystkie kieliszki. – Uznaliśmy, że Biały Dwór i Pół-
nocna Brama są najbardziej prawdopodobne. Wiedziałem, że będziesz próbowała
dotrzeć do Dworu albo Bramy, moja pani, gdy tylko dowiesz się o sytuacji Issen.
Zatem rozdzieliliśmy się z Saalą. Rafael i ja postanowiliśmy pilnować szlaku do
Północnej Bramy, a Saala pojechał do Białego Dworu.

89
– Co wiesz na temat oblężenia? – spytała Amelia. – Dowiedzieliśmy się
o tym zaledwie przed kilkoma dniami.
– Obawiam się, że wieści są złe. Issen otoczone zostało przez siły Koalicji
większe, niżby się ktokolwiek spodziewał. Twój ojciec, pani, szykował się do
wojny, oczywiście, ale na ile był do niej gotów? Tak długo nie było mnie w Issen,
że nie wiem.
Amelia odłożyła sztućce i spojrzała z powagą najpierw na Bena, a potem
na Tomasa.
– Zatem sytuacja jest jasna. Musimy kontynuować wędrówkę do Północnej
Bramy i pozyskać pomoc lorda Rhymera.
Tomas leciutko pokręcił głową.
– Nie, moja pani. Nie sądzę, żeby było to dobre posunięcie. Moim zdaniem
najlepiej będzie udać się do Białego Dworu i porozmawiać z Argrenem. Tam bę-
dziesz bezpieczna.
– Skoro Argren do dzisiaj nie wysłał do Issen posiłków, to sądzisz, że zrobi
to, bo my go poprosimy?
– Nie dowiemy się, póki nie poprosimy – obstawał Tomas przy swoim. –
Saala tam jest. To urodzony żołnierz i ma głowę do takich spraw.
Amelia z frustracją zacisnęła usta.
– No nie wiem... – zaczęła.
– To twój suweren, pani – przypomniał jej Tomas. – Nie zapominajmy
o zobowiązaniu, jakie z tego wynika. Powinnaś najpierw udać się do niego. Jeśli
odmówi wsparcia, wtedy można spróbować w Północnej Bramie. Jeśli poprosisz
go o to osobiście, z pewnością zgodzi się wysłać pomoc. Pozostali szlachetni
członkowie Przymierza nie będą go popierać, jeśli rozniesie się, że odmówił oso-
bistej prośbie ze strony wasala. A wtedy nie będzie już Przymierza, prawda?
Amelia niechętnie przyznała mu rację. Zdaniem Bena Argren nie potrzebo-
wał wcale osobistej prośby Amelii, by wysłać posiłki do jednego z członków
Przymierza, ale Ben nie znał tak naprawdę świata wysoko urodzonych. Rozgry-
wali jakieś niepojęte gry i Ashwood wiedział, że musi zaufać w tym względzie
ludziom takim jak Tomas, ludziom, którzy się na tym znali.
Następnego ranka w obozie wrzało jak w mrowisku, w które ktoś wraził
kij. Żołnierze zwijali namioty, pakowali najróżniejsze wyposażenie. Skądś spro-
wadzili wóz i teraz ładowali go po brzegi, a nawet wyżej. Ben, przyzwyczajony
do podróżowania z niewielkim bagażem i do bardzo skromnych obozów, czasem
nawet pozbawionych ogniska, przyglądał się tej krzątaninie rozbawiony.

90
– Trochę to niemądre, co? – odezwał się wysoki głos za plecami Ashwo-
oda.
Ben drgnął zaskoczony i obejrzał się gwałtownie. Zwalisty przyboczny To-
masa stał tuż obok. Ten olbrzym poruszał się bezszelestnie!
– Mój pan, seneszal, lubi wygodę – mówił dalej Rafael, ruchem głowy
wskazawszy beczkę z winem, którą żołnierze toczyli właśnie w kierunku wozu.
Amelia podeszła do nich i Rafael skłonił się przed nią niezbyt nisko, z szel-
mowskim uśmiechem.
– Nie trzeba. – Powstrzymała go, wyraźnie skrępowana. – Przyzwyczaiłam
się już, że traktowana jestem jak wszyscy inni. Poza tym lepiej będzie nie zdra-
dzać niepowołanym obserwatorom mojego urodzenia.
– Dobry pomysł, moja pani – mruknął Rafael i oddalił się niespiesznie.
– Przy tym człowieku zawsze czuję się jakoś niezręcznie – wyznała Amelia
Benowi.
– Ale znasz go jeszcze z Issen? – zainteresował się Ben.
– Od kiedy pamiętam, był przy Tomasie – potwierdziła. – Na dworze ojca
trzymał się przeważnie w cieniu. Ponoć jest zabójczy w walce. Gwardziści
w domu ojca opowiadali, że jest mistrzem miecza, choć nie nosił znaku. Nie wiem
dlaczego. To dziwny człowiek.
– Zgadzam się. Mnie też przy nim skóra cierpnie – burknął Ben. – Ciągle
się do mnie podkrada.
– Lepiej mieć takiego człowieka po swojej stronie niż za plecami – podsu-
mowała Amelia.
Żołnierze uporali się wreszcie ze zwijaniem obozu i byli gotowi wyruszyć.
Tomas i Rafael zajęli miejsca na czele kolumny. Ben i Amelia maszerowali ra-
zem, otoczeni kordonem stali. Dwudziestu uzbrojonych po zęby isseńskich żoł-
nierzy szło wokół nich.
Kiedy ruszyli, obok Tomasa pojawiła się kobieta w prostym odzieniu.
– Kto to? – spytał Ben, marszcząc brwi.
– Nie wiem – odpowiedziała Amelia. – Przepraszam – zwróciła się do jed-
nego z żołnierzy – kim jest ta kobieta, która idzie przy seneszalu?
Zbrojny wzruszył ramionami, jego pancerz zgrzytnął nieprzyjemnie.
– Nie jestem pewien, wasza lordowska mość. To chyba dyplomatka z am-
basady, ale jej nie znam. Towarzyszy nam od czasu, gdy wyruszyliśmy z Miasta.
– Dziwne – stwierdził Ben. – Wielokrotnie odwiedzałem Saalę w ambasa-
dzie i jej jakoś nie widziałem.
Amelia odetchnęła głęboko.

91
– Muszę zapytać Tomasa, ale to już jak się zatrzymamy. – Wyprostowała
ramiona nad głową, po czym pomachała nimi lekko. – Tak się przyzwyczaiłam
do plecaka, że teraz nie wiem, co z rękoma robić. Miło się idzie bez obciążenia.
Ben uśmiechnął się szeroko.
– Też tak myślę – zgodził się. Niósł jedynie miecz z venmorskiej stali,
który Rhys dał mu po walce w Stanicy Snowmar, i długi nóż myśliwski, podaro-
wany mu przez Serrota, kiedy opuszczał Widoki. Jego plecak, tak samo jak bagaż
Amelii, jechał na wozie.
– Znajdzie się jakaś zapasowa zbroja, gdybyś chciał, panie, spróbować, jak
się w takiej maszeruje od rana do wieczora – przyciął mu dobrodusznie jeden
z żołnierzy.
Wędrówka z Tomasem i jego zbrojną strażą różniła się znacznie od panicz-
nej ucieczki z Miasta czy nawet marszu pod wodzą lady Towaal. Co wieczór Ben
i Amelia siadali przy ognisku z Tomasem, sącząc wyborne wino, podczas gdy
żołnierze rozstawiali namiot seneszala. Rafael przygotowywał większość posił-
ków dla swego pana i był niewątpliwie doświadczonym kucharzem. Dania, jakie
potrafił upichcić na ognisku, dorównywały tym, których Ben kosztował w co lep-
szych karczmach Miasta.
Rankiem, kiedy żołnierze zwijali obóz, Rafael zaproponował Benowi ćwi-
czenia w szermierce, a na prośbę obojga młodych przyjaciół dołączył do tych ćwi-
czeń również Amelię.
Poruszał się z leniwą gracją, która pozwalała się domyślać, jak szybki
i silny był w rzeczywistości. Ben odkrył, że ma takie same trudności, by trafić
Rafaela, jakie miał, trenując z Saalą, niemniej styl obu szermierzy był podobny,
dzięki czemu Ashwood nie całkiem się zbłaźnił.
W stosunku do Amelii Rafael wykazywał się nieskończoną cierpliwością,
powoli pokazywał jej, jak wykorzystywać dwa ostrza naraz, i choć dziewczyna
daleka była od wprawy, to wreszcie zyskała pojęcie, czego może dokonać przy
użyciu takiej broni. Rafael, jak i Czarny Bart, radził, aby jednej klingi używać do
obrony, drugą zaś kontratakować. Zademonstrował Amelii kilka ataków dwoma
ostrzami, ale od razu wytknął ich słabe strony.
Wkrótce Beniamin począł rozluźniać się w towarzystwie wielkiego szer-
mierza, a nawet to towarzystwo szczerze polubił. Rafael był cichy i uprzejmy,
w przeciwieństwie do Tomasa, który uwielbiał dźwięk własnego głosu i zazwy-
czaj traktował Bena niegrzecznie. Mimo zachowania seneszala Ashwood i przy
nim czuł się pewnie. Nie lubił dworzanina, to prawda, ale fakt, że Tomas odwza-
jemniał tę niechęć, był tak oczywisty, że Ben przynajmniej nie miał wątpliwości,

92
na czym stoi. Odrzucenie pozorów fałszywej przyjaźni okazało się w pewien spo-
sób odświeżające.
Ludzie seneszala traktowali Bena z wyraźną sympatią, w stosunku do
Amelii zaś zachowywali się wręcz kurtuazyjnie. Natychmiast starali się zaspokoić
wszelkie jej zachcianki i potrzeby. Wyjątkiem była tu dziwna kobieta, która trzy-
mała się blisko Tomasa podczas marszu i przeważnie znikała w trakcie postojów.
Rzadko się odzywała do kogokolwiek, twierdziła, że jest członkiem isseńskiej
ambasady, niemniej ani Ben, ani Amelia nie przypominali sobie, by ją kiedykol-
wiek tam widzieli. Przy tym, jak na dyplomatkę, kobieta okazywała zaskakujący
brak zainteresowania córką pana na Issen.
Ben i Amelia przez jakiś czas snuli różne przypuszczenia na temat sekretów
skrywanych przez dziwną kobietę, ale dość szybko porzucili to zajęcie. Nimb ta-
jemnicy i niebezpieczeństwa spowijający tę postać był niczym w porównaniu ze
strachem, jaki oboje czuli przez ostatnie dwa miesiące, a który rozwiał dopiero
pierścień isseńskiej stali wokół nich.
Ben wspomniał seneszalowi o swych obawach związanych z czarodziej-
kami, ale ten zbył je machnięciem ręki.
– Czarodziejki nie wypuszczają się w świat, by kogoś ścigać, chłopcze –
stwierdził z lekceważeniem. – Do tego mają łowców i żołnierzy, a my jesteśmy
bardzo dobrze przygotowani na atak takich indywiduów.
Ben nie podzielał tej pewności, jednak Rafael, jak zawsze obecny w po-
bliżu seneszala, uśmiechnął się ze spokojem i Ben poczuł się nieco lepiej. Rafael
był siłą, z którą należało się liczyć.

Po raz kolejny zbliżali się do Kirkbany, tym razem od strony północnej.


Ben wbrew samemu sobie poczuł drgnienie obawy. Miał wrażenie, jakby ktoś go
obserwował, coś jak uporczywe swędzenie między łopatkami, którego nie łago-
dziło żadne drapanie.
Amelia również to czuła. Trzymali się więc blisko i broń mieli pod ręką.
Żołnierze wokół nich maszerowali w podobnym nastroju, jaki towarzyszył
im przez całą drogę. Obrzucali się rubasznymi żartami i śmiali często – ich ojczy-
ste ziemie zaatakowano, ale tu, w pobliżu Kirkbany, głęboko w sercu terytorium
Przymierza, nie czuli strachu.
Rafael zauważył napięcie Amelii i Bena i zwolnił, żeby iść razem z nimi.
– Coś chyba dzisiaj jesteście nerwowi? – zapytał cicho.
Ben wzruszył ramionami.

93
– Ostatnim razem, gdy tu byliśmy, zostaliśmy wciągnięci w walkę na
śmierć i życie w gospodzie, potem zaatakowani zaraz po wyjściu z miasta. Dwa
naprawdę niedobre dni. A poprzednio jeszcze zabójca próbował pozabijać nas na
środku ulicy, i to w biały dzień. Zaczynam nie lubić tego miejsca.
– Nie martw się. Tym razem ja i Tomas jesteśmy z wami – uspokoił go ol-
brzym. – A Tomas ma plan.
– Plan? – zainteresowała się Amelia.
Rafael spojrzał na nią, ale milczał.
– Jakiś inny niż ten, który nam wyjawił? – naciskała.
– Nie, oczywiście, że nie – uśmiechnął się wielkolud.
– Może powinnam porozmawiać z Tomasem – oświadczyła.
– Przepraszam, jeśli cię, pani, zaniepokoiłem – odparł Rafael. – Tak, po-
rozmawiaj z Tomasem, ale nie teraz. Teraz musimy uważać.
Dotarli już do przedmieść Kirkbany. To niezbyt rozległe miasto handlowe,
które za pierwszym razem wydało im się tak przyjazne, teraz jawiło się labiryntem
pełnym ukrytych zagrożeń. Ben nie mógł się powstrzymać i wpatrywał się
w twarz każdego przechodnia, sprawdzając, czy ktoś go rozpoznaje. Mimo za-
pewnień Tomasa, że są bezpieczni, Ben był przekonany, że w mieście są wysłan-
nicy zarówno Koalicji, jak i Sanktuarium. Może nie w takiej liczbie, by zaatako-
wać oddział isseńskich zbrojnych, ale dość liczni, by wypatrzyć zbiegów i zawia-
domić swych panów, gdzie znajduje się Amelia.
Tomas powiódł ich ku Krągłościom, jednak Amelia natychmiast go zatrzy-
mała. Nie wyjaśniając dlaczego, zażądała, by zatrzymali się w innej gospodzie.
Ben nie wtrącał się do rozmowy, trzymał się z boku i starał nie zauważać
gniewnych spojrzeń rzucanych mu z ukosa.
Wreszcie Tomas, westchnąwszy dramatycznie, zgodził się znaleźć inne
miejsce na nocleg.
Zajazd o dziwnej nazwie Rozzłoszczony Borsuk znajdował się blisko gra-
nic miasta i wyglądał na miejsce odwiedzane przez bogatszych kupców i szlach-
ciców przybywających z Doliny Sainuk. Miał wyjątkowo obszerne stajnie i duży
dziedziniec, gdzie można było ustawić wiele wozów, nadto osobne łaźnie. Izba
karczemna urządzona, by zapewnić wygodę gościom, nie była nawet w połowie
tak hałaśliwa jak w Krągłościach, co Ben uznał akurat za zaletę.
Pobieżna inspekcja ujawniła za barem liczne beczki z piwem.
– Tomasie! – zawołała Amelia. Seneszal właśnie skończył rozmowę
z karczmarzem, który zaciskał teraz dłoń pełną srebrników, dość, by opłacić noc-
leg dwudziestu pięciu nowych gości.

94
– Tak, moja pani? – odpowiedział uprzejmie dworzanin.
– Musimy porozmawiać – oznajmiła stanowczo.
Tomas i Rafael wymienili szybkie spojrzenia i seneszal zawahał się na uła-
mek chwili.
– Oczywiście. Jak tylko się odświeżymy.
– Teraz, Tomasie – zaoponowała.
– Pani, jesteśmy w drodze od kilku dni. Pozwól nam się obmyć, odświeżyć,
dostarczyć coś do jedzenia i picia i możemy spędzić na rozmowie cały wieczór. –
Seneszal nie sprzeciwił się otwarcie, ale Ben zauważył, że kilku żołnierzy zaczęło
przysłuchiwać się rozmowie z nieskrywaną ciekawością.
Amelia obrzuciła dworzanina gniewnym spojrzeniem spod ściągniętych
brwi.
– Niech będzie. Od razu po kąpieli.
Na te słowa karczmarz, który dotąd nerwowo przestępował z nogi na nogę,
wystrzelił do przodu, opisując najróżniejsze wygody, jakie miał do zaoferowania
jego zajazd. Przy akompaniamencie niecichnącego głosu gospodarza Ben obej-
rzał przydzieloną mu kwaterę. Wszystko wyglądało zwyczajnie, a jednak nadal
czuł niepokój.
Niby przypadkiem przysunął się bliżej Amelii.
– Trzymaj broń pod ręką – szepnął.
Kiwnęła głową nieznacznie, ani na chwilę nie przestając patrzeć przed sie-
bie.
Łaźnie zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn mieściły się po drugiej stronie
podwórca. Para wylewała się z budynku za każdym razem, gdy ktoś choćby uchy-
lił drzwi. Tomas uparł się, by łaźnie dla kobiet opróżniono, zanim wejdzie tam
Amelia, i postawił jej pod drzwiami kilku strażników. Kilku kolejnym nakazał
patrolować teren zajazdu i donosić sobie o wszystkim, co w jakikolwiek sposób
odbiegałoby od normy. Uśmiechnął się do Amelii zuchwale, jakby chciał powie-
dzieć: „Widzisz? A nie mówiłem?”. Ona jednak nie odpowiedziała uśmiechem,
tylko z powagą na twarzy i bez słowa zniknęła za drzwiami łaźni.
Część przeznaczona dla mężczyzn również była pusta, gdy Ben wszedł tam
za Tomasem i Rafaelem. Olbrzym rozebrał się błyskawicznie, sięgnął po przygo-
towane ręczniki i mydła, po czym za pomocą wiadra napełnił trzy blaszane wanny
gorącą wodą z dużego zbiornika.
Tomas wyszedł i wrócił chwilę później z dzbankiem wina i trzema kuflami.

95
– Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że wziąłem czerwone – powiedział
teatralnie przepraszającym tonem. – Do kąpieli wolę białe, ale tu nie mają schło-
dzonego. – Nadąsał się. – Czerwone będzie musiało nam wystarczyć.
Nagi Rafael podszedł do swego pana i napełnił winem kufle po brzegi. To-
mas gestem podziękowania położył mu dłoń na plecach, po czym odszedł do kąta,
by zdjąć odzież.
Tymczasem Ben zanurzył się w wannie, trzymając w dłoni kufel z winem.
Pomieszczenie wypełniły odgłosy pluskającej wody. Mężczyźni myli się
w milczeniu. Benowi serce uderzało nieokreślonym niepokojem, podczas gdy se-
neszal i jego sługa zdawali się jedynie cieszyć winem i kąpielą, wolni od wszela-
kich trosk.
Nie minęło zbyt wiele czasu, a do łaźni zajrzał jeden z żołnierzy.
– Lady Amelia już kończy, panie. Chciała, żebyś wiedział.
Tomas odprawił go ruchem dłoni, po czym wstał.
– Nie możemy pozwolić damie czekać – stwierdził.
Ubrali się szybko, Ben starannie przypasał miecz i nóż. Dziwnie się czuł
w łaźni i pod bronią, ale zauważył, że Rafael i Tomas też byli uzbrojeni. Rafael
miał długi bułat, a Tomas rapier o niezwykle szerokiej klindze, równej niemal pa-
łaszowi, z typową dla rapierów oprawą z koszem. Beniamin nie wiedział jednak,
czy seneszal potrafi używać tej broni, nigdy nie miał okazji zobaczyć go w walce,
nawet podczas treningu, Tomas nie przyłączył się nigdy do wspólnych ćwiczeń.
Opuścili łaźnię i poczekali chwilę na dziedzińcu, by Amelia do nich dołą-
czyła.
– Teraz porozmawiamy – oznajmiła, gdy tylko zobaczyła Tomasa. – Chcę
mieć jasność co do naszego następnego ruchu.
– Skoro sobie tego życzysz, postawmy sprawy jasno. Chyba nadszedł od-
powiedni moment, by wyłożyć karty – odparł seneszal tonem pełnym pogardy.
Amelia spojrzała nań zaskoczona, jednak już w następnej chwili rozglądała
się gwałtownie zaalarmowana brzękiem stali. Na dziedzińcu karczmy zaroiło się
od kuszników odzianych w kolczugi i tabardy bez żadnych oznaczeń. Dowodziła
nimi owa tajemnicza kobieta podająca się za isseńską dyplomatkę. Wciąż miała
na sobie tę samą prostą suknię, w której podróżowała, ale teraz spowijała ją aura
wyższości.
Żołnierze w isseńskim błękicie jak na komendę dobyli mieczy i otoczyli
kręgiem Amelię, Bena, Tomasa i Rafaela.
– Co się dzieje? – krzyknęła Amelia.

96
– Wykładam karty na stół – odparł chłodno Tomas. – Issen jest otoczone.
Argren okazał się zbyt głupi, żeby to przewidzieć. Jego Przymierze ma niepoko-
naną Koalicję od wschodu i wrogie Sanktuarium za plecami. Obawiam się, że nie
ma dla mnie przyszłości w służbie twojego ojca. Zdecydowałem się zatem służyć
temu, kto zapłaci najwięcej.
– I teraz służysz Koalicji?! Jak mogłeś?!
– Nie Koalicji. – Tomas uśmiechnął się szyderczo.
– Nowicjuszko Amelio – odezwała się rozkazująco tajemnicza kobieta –
Sanktuarium domaga się twej obecności.
– Kim jesteś? – spytała Amelia, obrzucając tamtą spojrzeniem pełnym
gniewu.
– Lady Ingrid – odpowiedziała obojętnie kobieta. – Protektorka wysłała
mnie, bym dopilnowała twego powrotu.
– Mojego powrotu? – powtórzyła niebotycznie zdumiona Amelia.
– Powrotu. To lepiej brzmi, niż pojmać żywą bądź martwą, prawda? – spy-
tała niedyplomatka i jej usta rozciągnął powoli złowieszczy uśmiech.
Benowi krew ścięła się w żyłach, klął w duchu na czym świat stoi. Kobieta
była czarodziejką. Jak to możliwie, że tego nie zauważyli?!
Amelia przyjęła postawę bojową, była jednak bezbronna. Ben nie miał po-
jęcia, jakiej magii mogłaby użyć przeciwko wyszkolonej w pełni czarodziejce.
Isseńczycy zobaczyli, że ich pani szykuje się do walki, i mocniej uchwycili swoje
miecze. Spoglądali na kuszników nerwowo, ale nie zamierzali ustąpić.
Tomas spoglądał na to wszystko z rozbawieniem.
– Nie bądź głupia, nowicjuszko – skarciła Ingrid Amelię. – Opierając się,
osiągniesz tylko tyle, że zabiję ciebie i twoich ludzi. Chętnie wezmę cię żywą, ale
nie muszę.
Amelia wpatrywała się w czarodziejkę z niemą wściekłością.
– Nowicjuszko, ci ludzie mają rodziny. Jesteś dzielną dziewczyną i nie wąt-
pię, że gotowa jesteś oddać życie w tej beznadziejnej walce, ale czy ich też jesteś
gotowa poświęcić? Odbierzesz dzieciom ojców? Rozejrzyj się. Zginiecie w kilka
chwil.
Żołnierze też poczęli rozglądać się nerwowo. Byli lojalni wobec swej pani,
ale w pierś każdego z nich wycelowane zostały co najmniej trzy bełty. Wiedzieli,
że nie zdołają wygrać.
Amelia przez chwilę rozważała szanse, po czym wyraźnie upadła na duchu.
– Tak lepiej – stwierdziła lady Ingrid. – A teraz... – Urwała nagle.

97
Na dziedziniec weszły kolejne dwie osoby. Ben aż zamrugał ze zdziwienia
na widok lady Towaal i Rhysa za linią kuszników.
– Co tu robicie?! – warknęła Ingrid, krzywiąc się z wściekłością. – Myśla-
łam, że Protektorka kazała ci trzymać się blisko Sanktuarium, a tę sprawę zosta-
wić mnie.
– Masz rację. Protektorka poprosiła, żebym tak postąpiła – odparła Towaal.
– Odmówiłam.
I w mgnieniu oka na podwórcu rozpętał się chaos.
Ingrid machnęła ręką w stronę Towaal, a z jej dłoni wystrzelił czerwono-
niebieski płomień. Wystarczyło, że przelotnie dotknął trzech kuszników, a ci
spłonęli niczym wiązki chrustu.
Towaal uniosła dłoń i ogień rozstąpił się przed nią, nie czyniąc jej krzywdy.
Nim ktokolwiek zdołał zareagować, Rhys dobył swego miecza i ruszył na
żołnierzy czarodziejki. Dwoma błyskawicznymi cięciami położył dwóch.
Rafael włączył się do walki następny. Rzucił się w stronę Rhysa, ale na
drodze stanęli mu jego ludzie, umykający bezładnie przed żarem ognia lady In-
grid.
Kolejny żołnierz stanął w płomieniach, a trzech następnych padło pod cio-
sami Rhysa, zanim Ben zdążył wyjąć własny miecz. Chciał bronić Amelii, tym-
czasem nie wiedział nawet, w którą stronę się obrócić. Isseńscy żołnierze i kusz-
nicy czarodziejki wpadali na siebie w panice wśród szczęku broni i krzyków.
Ben odwrócił się w stronę lady Ingrid i niemal w tej samej chwili postano-
wił zostawić ją Towaal. Twarz Ingrid zastygła w dzikim grymasie. Długim na
dwadzieścia kroków płomieniem czarodziejka obracała w popiół wszystko, co
znalazło się na jej drodze.
Ben zerknął na żołnierzy, szukając otwarcia, i niemal stracił głowę, gdy
Tomas zamachnął się swym rapierzyskiem. Kątem oka Ashwood dostrzegł opa-
dającą klingę i uchylił się w ostatnim momencie, zanim rozrąbała mu czaszkę.
– To mi sprawi wielką przyjemność – warknął seneszal, atakując zręcznym
pchnięciem.
Ben odskoczył. Bezbronnej Amelii kazał schować się za swoimi plecami.
Gdyby dziewczyna znalazła się w zasięgu broni Tomasa, Ben miałby problem, by
ją ochronić. Stało się teraz jasne, że niedawny sługa nie wahałby się zabić isseń-
skiej dziedziczki.
Uchwyciwszy pewnie miecz, Ben stawił czoła seneszalowi. Krew i blask
płomieni podkreśliły jeszcze wyniosły i pełen nikczemności uśmiech szlachcica.

98
Tomas ruszył do ataku. Sztych rapiera wykreślił w powietrzu ósemkę. Ben
sparował. Ledwie uniknął kolejnego pchnięcia wymierzonego w jego pierś. Nie-
mal za późno zrozumiał, że Tomas był doskonałym szermierzem.
Za nimi Ingrid smagała podwórzec płomieniem, paląc tak samo isseńskich
żołnierzy, jak i swoich ludzi. Pochmurna Towaal szła spokojnie w stronę prze-
ciwniczki, a ogień omijał ją, nie czyniąc najmniejszej krzywdy. Ben dostrzegł
jeszcze Rafaela, który przebijał się w stronę Rhysa, ale nie zobaczył już, co się
stało, bo Tomas ponownie zaatakował.
Niewielki człowieczek był zaskakująco silny i szybki jak mangusta. Ko-
lejne ataki skończyły się dla Bena płytką raną na udzie i głębokim cięciem w ra-
mię. Ashwood wolał się bronić, ale czekanie, aż łasicowaty dworzanin popełni
błąd, tym razem się nie sprawdzało. Dlatego też zaatakował. Był to skompliko-
wany układ, którego Saala nauczył go jeszcze w Mieście. Tomas zbił ostrze Bena
na bok i ciął go w twarz, zostawiając Ashwoodowi ranę pod okiem. Śmiejąc się
głośno, ruszył w stronę Amelii, odsłoniętej na skutek ostatniego uniku Bena.
Dziewczyna jednak nie straciła głowy. Błyskawicznie skoczyła za plecy Ashwo-
oda, zanim Tomas zdołał ją dosięgnąć.
Ben obrócił się na pięcie, by stanąć twarzą w twarz z seneszalem, i kątem
oka uchwycił starcie Rhysa i Rafaela.
– Uważaj na ogień – krzyknął do Amelii tknięty nagłą myślą. – Na dół!
Zaskoczona Amelia przypadła do ziemi, Ben też przykucnął. Tomas za-
marł. Nie był pewien, czy lady Ingrid istotnie nie spali mu pleców. Ten ułamek
chwili to było wszystko, czego potrzebował Ben. Zaatakował gwałtownym
pchnięciem w twarz seneszala.
Tomas uniknął ciosu i miał już unieść swoje ostrze, okazał się jednak zbyt
wolny. Ben zamknął dystans. Uderzył w niewielkiego seneszala całym ciałem.
Upadli obaj. Ben przygniótł Tomasa swoim ciężarem, kolanem przygwoździł ra-
mię z rapierem i wyrwał zza pasa nóż myśliwski.
Tomas miotał się w panice. Walił pięścią w odsłonięty bok Bena, ale leżąc
na plecach, nie mógł uczynić Ashwoodowi większej krzywdy. Nie bacząc na
ciosy przeciwnika, Ben zatopił nóż w piersi seneszala błyskawicznym ruchem
i wyrwał ostrze równie szybko. Krew bluznęła gorącą fontanną. Niemal natych-
miast Tomas przestał walczyć. Znieruchomiał i charcząc, odetchnął po raz ostatni.
Ben podniósł wzrok ku Rhysowi, zmagającemu się z Rafaelem. Lady To-
waal wciąż szła przez płomień lady Ingrid. Starcie między Isseńczykami a kusz-
nikami też dobiegało końca. Połowa jednych i drugich leżała zwęglona na dzie-
dzińcu, tam gdzie dosięgnął ich magiczny płomień.

99
Jeden z ludzi czarodziejki trzymał się na nogach i nie miał przeciwnika.
Teraz ruszył biegiem w stronę Bena. Ashwood poderwał się, gotów stawić mu
czoła, ale miał jedynie nóż myśliwski, a wróg szedł nań odziany w kolczugę i wy-
machiwał mieczem. Ben cofnął się, gorączkowo szukając wyjścia z sytuacji.
Przeciwnik, widząc jego panikę, przyspieszył. Nagle Amelia wśliznęła się między
nich, chwytając miecz upuszczony przez Bena. Wróg zwolnił na widok tej nieo-
czekiwanej przeszkody, lecz nie zdążył powstrzymać Amelii, która zamachnęła
się ile sił w ramionach i cięła w nieosłonięte kolczugą nogi przeciwnika. Mężczy-
zna przeleciał nad skuloną przy ziemi dziewczyną i zwalił się, wyjąc z bólu,
wtedy Ben dopadł go w kilku skokach i przeciągnął mu ostrzem noża po gardle.
Amelia wstała, wciąż ściskając venmorski miecz. Oboje obrócili się ku
walczącym.
Rhys zaryzykował i wskazał olbrzymowi ciało Tomasa. Rafaelowi zadrżała
dłoń z mieczem, twarz powlekła bladość, krzyknął z rozpaczą, a po policzkach
popłynęły mu łzy. W tej samej chwili Rhys elegancko zawinął ostrzem wokół
jego szyi. Pobliźniona, łysa głowa Rafaela spadła na ubitą ziemię podwórca. Ciało
dołączyło do niej moment później.
Srebrne znaki na ciemnym ostrzu Rhysa zalśniły wyraźnie.
Po drugiej stronie dziedzińca Towaal znalazła się pół tuzina kroków od
przeciwniczki. Ingrid skandowała coś, unosząc ręce nad głową, skupiając swój
zabójczy płomień na stojącej przed nią czarodziejce.
Teraz lady Karina wreszcie sama skorzystała z magii. Machnęła dłonią
i w powietrzu pojawiła się chmura wąskich, ostrych lodowych sopli. Przebiły
lady Ingrid z każdej strony. Wysłanniczka Sanktuarium upadła przy wtórze chrzę-
stu pękającego lodu i znieruchomiała w kałuży krwi i wody.
Walka właściwie dobiegła końca. Jeszcze dwóch ludzi lady Ingrid mierzyło
do ostatniego z isseńskich żołnierzy. Rhys swobodnie, wręcz od niechcenia pod-
szedł do jednego z kuszników od tyłu i przebił go mieczem. Drugi, zaskoczony,
odwrócił się do kompana i długi nóż Rhysa zatonął mu w oczodole.
Ostatni ocalały Isseńczyk osunął się na kolana i oszołomionym spojrze-
niem powiódł po osmalonym, pełnym trupów i krwi dziedzińcu.
– Dym i pożoga – wykrztusił.
Ben się z nim zgodził.
Płomienie lizały wszystkie budynki otaczające podwórzec, połowa trupów
została spalona na węgiel, wokół dymiły stosy popiołów. Reszta poległych miała
paskudne rany świadczące o tym, że zginęli gwałtowną i okrutną śmiercią. Ogień
zaczął pożerać karczmę z trzaskiem, który wypełnił dziedziniec.

100
Ben i Amelia zwrócili się w stronę Towaal i Rhysa. Ten popatrzył na nich
i uniesionym kciukiem wskazał bramę.
– Powinniśmy chyba już iść – zasugerował.
– Nie pójdziemy z wami – zaoponowała ochryple Amelia.
– Nie bądź niemądra, dziecko – skarciła ją Towaal, przechodząc ponad za-
krwawionym ciałem Ingrid. – Odchodzimy razem.
Amelia uniosła miecz Bena i przyjęła postawę do walki. Rhys prychnął
śmiechem na ten widok, ale to Towaal odpowiedziała:
– Amelio, gdybym chciała cię skrzywdzić, już bym cię zabiła. Lady Ingrid
nie kryła swoich zamiarów. Ocaliliśmy was. Widziałaś to, prawda?
Amelia zmarszczyła brwi i na jej twarzy odmalowała się niepewność. Ben
zdecydował za nich oboje.
– Ma rację – stwierdził. – Gdyby się nie zjawili, Ingrid by nas dostała. Póź-
niej możemy to omówić, teraz musimy się stąd wynosić.
Jakby na potwierdzenie jego słów, z daleka nadpłynęło znajome już dzwo-
nienie kirkbańskiej straży miejskiej.
– Ty też. – Rhys postawił oszołomionego żołnierza na nogi i pchnął
w stronę wyjścia. – Nie możesz tu zostać i wypaplać wszystkiego szeryfowi.

101
8

Jak żyć wiecznie


Wytoczyli się spomiędzy płonących zabudowań Borsuka i wmieszali mię-
dzy ludzi oddalających się od pożaru. Jedni odchodzili spokojnie, inni uciekali
w panice. Tym razem straż miejska nie reagowała tak, jak w przypadku owej pa-
miętnej sytuacji w Wytchnieniu Oracza, tym razem nie spieszyła się, by dotrzeć
na miejsce.
– No, chyba nie ma możliwości, żeby ukryć fakt, że magia była w użyciu –
stęknęła Towaal.
– Zadźgałaś kobietę tuzinem lodowych sopli, które pojawiły się znikąd, po
tym jak ona spopieliła trzy z czterech budynków, i to używając jedynie swojego
umysłu. Do tego zostało tam ze dwadzieścia ciał żołnierzy, które wyglądają, jakby
skończyli żywot, spontanicznie stając w płomieniach – odpowiedział jej Rhys su-
cho. – Taaa, myślę, że będą podejrzewać, że magia była w użyciu.
– Lód się stopi, zanim ktoś zaryzykuje, żeby tam podejść – warknęła To-
waal.
Rhys tylko się roześmiał.
Ostatni żywy żołnierz, którego Rhys powlókł z nimi, wybuchnął nagle pła-
czem.
– Błagam o wybaczenie, lady Amelio. Nie mogę tego zrobić – zdołał wy-
krztusić. Rozpiął pas, cisnął na ziemię i rzucił się do ucieczki, dzwoniąc kolczugą
przy każdym kroku.
Czworo towarzyszy zatrzymało się i wszyscy z wyraźnym zafascynowa-
niem obserwowali oddalającego się żołnierza.
– Jak myślicie, ile przebiegnie w tej kolczudze? – zainteresował się Rhys.
– Wygląda na to, że może dobiec całkiem daleko, choć raczej niezbyt
szybko – odparł Ben.
Patrzyli, jak oddala się coraz bardziej. Przebiegł już ze sto kroków i zbliżał
się do zakrętu. Cały czas utrzymywał takie samo tempo. Z daleka nie było słychać
jego sapania i spazmatycznych oddechów.
Rhys spojrzał na Towaal.
102
– Powinniśmy go zatrzymać?
Pokręciła głową.
– Obecność Amelii w Kirkbanie nie była tajemnicą. Rezultat starcia jest
oczywisty. Ten człowiek nie powie niczego, czego wysłannicy Protektorki nie
mogliby odkryć sami.
– Najpewniej będą go torturować i w końcu zabiją – mruknął Rhys.
Wbiła w niego twarde spojrzenie.
– Chcesz za nim pobiec?

Lady Towaal kazała im maszerować jeszcze długo po zapadnięciu zmroku.


Wciąż mieli w pamięci starcie na dziedzińcu, więc nikt nie protestował. Ben po-
myślał nawet, że uciekanie z Kirkbany weszło im wręcz w nawyk. Oboje z Ame-
lią chcieli jednak uzyskać odpowiedzi, i to od razu. Po doświadczeniach z Toma-
sem żadne z nich nie miało zamiaru zwlekać.
– Lady Towaal – zaczęła Amelia – możesz mi powiedzieć, dlaczego po-
winniśmy w ogóle z tobą iść?
– Dziecko... – odparła czarodziejka, po czym zamilkła, marszcząc brwi. –
Chyba już nie powinnam tak do ciebie mówić. Masz niezaprzeczalnie rację, py-
tając o nasze motywy. Niech pomyślę, jak najlepiej to wyjaśnić.
Amelia spojrzała na Bena, a on kiwnął głową zachęcająco.
– Porzuciliśmy Sanktuarium – wypalił Rhys.
Towaal skarciła go wzrokiem, ale on tylko wzruszył ramionami.
– No co? To właśnie chcieli wiedzieć.
– Rhys powiedział prawdę – ustąpiła wreszcie lady Karina. – Wróciliśmy
do Miasta krótko po waszym zniknięciu i natychmiast wiedziałam, że coś jest nie
w porządku. Protektorka i jej popleczniczki próbowały opowiedzieć mi dzi-
waczną historię, jak to niby próbowałaś zamordować swą współlokatorkę, Me-
ghan.
– To nieprawda! – zaprotestował gwałtownie Ben.
– Oczywiście – prychnęła Towaal. – Wiedziałam, że to kłamstwo, gdy
tylko to usłyszałam. A kiedy odmówiono mi dostępu do tej biedaczki, uznałam,
że muszę coś zrobić. Z pomocą Rhysa zakradłam się do Meghan. Traciłam jedy-
nie czas. Należy do Sanktuarium sercem i duszą. Powiedziała swym strażnikom,
że się z nią widziałam, i Protektorka wezwała mnie do siebie. Znam ją od wielu
lat i na szczęście udało mi się ukryć prawdziwe zamiary. Ta kobieta to uosobienie

103
arogancji. Kazała mi pozostać na terenie Sanktuarium, póki ta sprawa nie zostanie
rozwiązana. Wyjechaliśmy z Rhysem następnego dnia.
– Dlaczego? – spytała Amelia. – Jesteś czarodziejką. Jak możesz to porzu-
cić?
– Nie porzuciłam bycia czarodziejką, dziecko. – Towaal westchnęła z roz-
targnieniem. – Wybacz, chciałam powiedzieć: Amelio. Nie przestaję być czaro-
dziejką. Przestaję wykonywać polecenia Protektorki. Już od dziesięcioleci nie po-
doba mi się kierunek, w jakim ona nas prowadzi. A ta sprawa, no cóż, okazało
się, że to dla mnie zbyt wiele. Nie chcę w tym uczestniczyć.
– Zatem wiedziałaś? – nie ustępowała Amelia. – Wiedziałaś, że zamierzały
sprzedać mnie Koalicji? Jak zginęli Reinhold i jego ludzie? Co się stało tej nocy,
gdy uciekliśmy?
– Wiem wiele, ale nie wszystko – skrzywiła się Towaal. – Udało nam się
odkryć albo odgadnąć większość z tego, o czym mówisz. Czy jest jeszcze coś,
o czym nie wiemy? – Wzruszyła ramionami. – Najpewniej tak.
– Ale dlaczego Protektorka to robi? – wtrącił Ben.
Chłodny jesienny wiatr dmuchnął mocniej i Ashwood szczelniej otulił się
płaszczem. Lady Towaal zamilkła na chwilę. Nie popędzali jej, pozwalając zebrać
myśli.
– To zarazem proste i skomplikowane, jak sądzę. Król Argren nie ma sza-
cunku dla magów, a dla moich do nie dawna konfraterek taka postawa jest obraź-
liwa. Szacunek władców Alcott jest niezwykle ważny dla Protektorki. A król na
przykład nie zaprosił przedstawicielki Sanktuarium na swój Kongres, Protektorka
nie może puścić płazem takiej zniewagi. Poza tym Argren, zawiązując Przymie-
rze, stworzył siłę, z którą trzeba się liczyć. Biały Dwór, Issen, Venmor i Północna
Brama. To cztery z najpotężniejszych miast na Alcott. Miasto i Irrefort to dwa
pozostałe. A gdy dodać mniejsze... Argren może wystawić więcej mieczy, i to le-
piej wyszkolonych, niż ma do swej dyspozycji Koalicja. Zmienił się rozkład sił,
więc Protektorka zadziałała, aby je wyrównać.
– N-nie rozumiem – wyjąkała Amelia.
– Sanktuarium utrzymuje, że pozostaje ponad podziałami, ponad niemą-
drymi politycznymi gierkami możnowładców, którzy wspinają się jeden po ple-
cach drugiego, aby tylko zasiąść na szczycie. Prawda jest taka, że wedle rozumie-
nia Sanktuarium to właśnie ono zajmuje miejsce na szczycie. Przymierze Argrena
zyskało potęgę na tyle wielką, żeby przyćmić Sanktuarium. Protektorka nie może
do tego dopuścić, jeśli Sanktuarium ma zachować swe znaczenie.
– Zatem pomogą Koalicji pokonać Przymierze? – upewnił się Ben.

104
– Nie. – Lady Karina ze smutkiem pokręciła głową. – Wesprą Koalicję tak,
by wyrównać ich szanse w starciu, nie więcej.
Ben i Amelia patrzyli na nią identycznie skonfundowani.
– Jeśli żadna ze stron nie będzie miała przewagi, nastąpi długa wojna na
wycieńczenie – wyjaśniła Towaal. – I ostatecznie jedynym zwycięzcą będzie
Sanktuarium.
– Jak w czasie walk w Krwawej Zatoce! – wykrzyknął Ben.
– Cieszę się, że zapamiętałeś tę opowieść – uśmiechnęła się blado czaro-
dziejka. – To było czterysta lat temu, ale dla mnie te wydarzenia wciąż są świeże.
Wojna pochłonęła niezliczone istnienia, i na co?
– Nie dopuszczę do tego! – oznajmiła z gniewem Amelia. – Nie możemy
tylko siedzieć i patrzeć! Mój dom jest oblężony!
Lady Karina pokrzepiającym gestem położyła dłoń na ramieniu dziew-
czyny. Był to jeden z niewielu przejawów ludzkich emocji, które Ben zauważył
u czarodziejki.
– Nie będziemy siedzieć i patrzeć – zgodziła się. – Raczej nie zdołamy za-
pobiec wojnie, ale możemy ograniczyć rozmiary rzezi i ocalić nieco istnień. Za-
cznijmy od najważniejszego: spróbujmy pomóc twemu ojcu.

Zatrzymali się, by odpocząć, i rankiem ponownie ruszyli ku Północnej Bra-


mie.
– Jeszcze trochę, a nauczę się tej drogi na pamięć – burczał Ben.
Amelia pchnęła go żartobliwie.
– Przynajmniej tym razem mamy w towarzystwie czarodziejkę i, hm, Rhys,
przypomnij mi, czym się zajmujesz?
Rhys zignorował zaczepkę.
– To prawda – poparł przyjaciółkę Ben. – Teraz mamy prawdziwy plan.
A nie uciekamy ze strachu.
Rhys zakaszlał i Towaal spojrzała na nich przez ramię.
– No co? – zdziwił się Ben.
– Właśnie walczyliśmy z czarodziejką i ją pokonaliśmy przy świadkach,
żeby nie powiedzieć publicznie – wyjaśnił Rhys. – Nie sądzisz, że powinniśmy
się jednak bać?
Ben popatrzył na przyjaciela z niepokojem.

105
– Pamiętasz, o czym mówiliśmy wczoraj? – przypomniał mu Rhys. – Że
Sanktuarium nie puści płazem żadnej zniewagi? Że Protektorka zrobi wszystko,
żeby utrzymać szacunek władców Alcott?
– Ou – jęknął Ben.
– To starcie ściągnęło na nas pełną uwagę Protektorki – stwierdził Rhys
ponuro.
– A co to oznacza? – spytała Amelia. – Armię czarodziejek?
– Przede wszystkim nagrodę za nasze głowy – oznajmiła Towaal. – O wiele
większą niż ta wyznaczona dotychczas za wasze. Ściągnie łowców z całego kon-
tynentu, o ile pożyjemy wystarczająco długo. A co gorsze, o wiele, wiele gorsze,
moje siostry będą nas ścigać. Protektorka wyśle za nami kogoś, kto jej zdaniem
będzie mógł nas pokonać. Jest kilka takich czarodziejek. Musimy być bardzo
uważni, wystrzegać się każdej kobiety, która nie będzie pasować do miejsca czy
sytuacji. Najlepiej pozostawać w ukryciu, ale jeśli ktoś nas jednak znajdzie, mu-
simy w każdej chwili być gotowi, żeby się bronić.
– Jak się bronić? – indagował Ben.
– Umocnienie woli jest jedyną obroną przed magicznym atakiem – wyja-
śniła Towaal.
Ben patrzył na nią z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu.
– Do licha, dziewczyno – warknęła Towaal do Amelii z wyraźną frustracją
w głosie. – Ścigają was czarodziejki, a ty nie nauczyłaś go się bronić?
– My... em... Uczyliśmy się szermierki – wymamrotała z zażenowaniem
Amelia. – Chciałam go nauczyć. Obiecałam, że nauczę.
– Ojej... – westchnęła Towaal. – Przed nami mnóstwo roboty.
Przeszli kilkaset kroków i lady Karina odezwała się ponownie:
– Będziemy potrzebowali jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy ukryć się na
kilka tygodni. Musimy wyszkolić młodzież. Rhysie, czy możesz ruszyć przodem
i poszukać czegoś, co się nada?
– Ukryć się na kilka tygodni?! – zawołała Amelia. – Musimy dotrzeć do
Północnej Bramy i zorganizować pomoc dla Issen – zaoponowała.
– Dziecko, jeśli chcesz żyć i tego dokonać, musisz umieć się bronić. Oboje
musicie. Oblężenie Issen będzie trwać miesiącami. Zdążymy. Teraz musimy zająć
się większym i bardziej naglącym problemem. Nie mogę ochronić was obojga
i liczyć przy tym, że zdołam pokonać którąś z moich dawnych sióstr. Przypomnij
sobie swoje szkolenie. Jedyną ochroną przed atakiem jest umocniona wola.

106
Trzy dni później zatrzymali się w opuszczonym gospodarstwie na północ
od Kirkbany. Domostwo znajdowało się daleko od szlaku i było w opłakanym
stanie. Zdaniem Rhysa gospodarstwo musiało należeć do leciwego człowieka,
któremu zabrakło sił, by o nie dbać. Czy ów właściciel umarł, czy się wyprowa-
dził – nie wiedzieli.
Pola wokół zapuszczonych zabudowań leżały odłogiem. Przynajmniej rok
minął od czasu, gdy ktoś je obrabiał.
Pierwszego dnia Rhys i Ben sprzątnęli dom, starając się uczynić go jak naj-
wygodniejszym. Dla ludzi, którzy od dwóch miesięcy żyli na szlaku, cztery ściany
i dach, nawet dziurawy, tak czy inaczej były prawdziwym luksusem.
Oczyścili palenisko, wynieśli śmieci
i gruz, przygotowując miejsce na nocleg,
znaleźli nawet stary stół i cztery krzesła
z wszystkimi nogami.
Za domem płynął strumień z wodą
zdatną do picia. Wydawał się zbyt mały, by
żyły w nim ryby, ale i tak próbowali coś
w nim złowić.
Ben obszedł gospodarstwo w poszu-
kiwaniu śladów zwierzyny i na jednym
z pól znalazł tropy, które mogły należeć do
dzików. Postanowił poszukać jeszcze ja-
kichś. Może zdołałby przygotować szynkę
albo boczek na dalszą drogę.
Przy pierwszej okazji Towaal przepy-
tała Amelię ze szczegółów jej szkolenia.
Odwiedzała czasem nowicjuszkę z Issen,
ale głównie przebywała poza Sanktuarium
i nigdy nie zajmowała się nauczaniem
młodszych czarodziejek, musiała więc teraz uzupełnić wiadomości.
Do pracującego Bena docierały strzępy ich rozmowy.
– Rozumiem koncepcję umacniania woli – stwierdziła Amelia. – Jeśli
wzmocniłaś swoją wolę i panujesz nad przestrzenią wokół siebie, to inny mag nie
może manipulować materią, która znajduje się wewnątrz twojej strefy wpływu,
tak?
Towaal mruknęła twierdząco.

107
– I w ten sposób udało ci się odeprzeć płomień lady Ingrid? – podsumowała
Amelia.
– Tak – potwierdziła ponownie Towaal. – Kontrolowanie własnego ciała
i najbliższego otoczenia wymaga mniej siły woli, dlatego w bitwie łatwiej się bro-
nić, niż atakować. Tu działa zasada inercji. Zamiast próbować zmienić świat, sta-
rasz się utrzymać go w zastanym stanie. A ujmując najprościej, świat materialny
skłania się ku temu, żeby zachować swój stan i robić, co robił.
– No to jak pokonałaś lady Ingrid? Ona się nie broniła? – dociekała Amelia.
– Próbowała się bronić – odparła sucho Towaal. – Łatwiej powstrzymać
zmianę otaczającego świata, niż ją wywołać, to prawda, jednak silniejsza wola
nadal jest w stanie pokonać słabszą. Wystarczająco silna może nawet manipulo-
wać materią w obrębie twojego ciała, i to wtedy, gdy będziesz chciała ją po-
wstrzymać. Powiadają, że Protektorka może zatrzymać bicie czyjegoś serca jedy-
nie siłą swej woli, aczkolwiek nie mam pojęcia, skąd ludzie to wiedzą, skoro nie
opuściła swej rezydencji od stu lat z okładem.
Amelia skrzywiła się na wspomnienie Protektorki, jednak pytania doty-
czące walki z lady Ingrid najwyraźniej nurtowały ją bardziej i to ten temat pod-
jęła.
– To znaczy, że byłaś o tyle silniejsza od Ingrid, że zdołałaś pokonać siłę
jej woli? Jakim sposobem Ben i ja mamy się zatem bronić w starciu z doświad-
czonym magiem?
– Musisz zrozumieć, że mierząc się z silnym magiem, w ogóle nie zdołasz
się bronić. Żadnym sposobem – pouczyła ją Towaal. – Nie znaczy to jednak, że
nie powinnaś próbować. Lady Ingrid, jak mniemam, dorównywała mi siłą. Była
też magiem bojowym i miała doświadczenie w walce. Zapomniała jednak lekcji,
którą wpajamy wszystkim nowicjuszkom. Magia wymaga woli w takim samym
stopniu jak i wiedzy. Ingrid całą swą wolę przelała w atak. Pobrała ciepło z oto-
czenia i z własnego ciała, żeby stworzyć ognisty promień. – Towaal przerwała na
chwilę i zwilżyła usta wodą z bukłaka. – A pobierając ciepło z otoczenia, znacz-
nie obniżyła temperaturę. Ja rozumiałam ten proces, a ona chyba nie. W pewnym
sensie pomogła mi stworzyć konieczne warunki, żeby zamrozić wilgoć znajdu-
jącą się w powietrzu. Uformowałam zamrożoną wodę w sople i posłałam w jej
stronę z dużą prędkością.
Amelia milczała w zadumie, a Ben oddalił się pospiesznie, zanim ktoś
mógłby przyłapać go na podsłuchiwaniu.
Po południu Rhys dołączył do Bena zbierającego drewno na opał. Pochylił
się, by mu pomóc, i zapytał po prostu:

108
– Mathias?
Ashwood drgnął i skrzywił się w duchu. Nie zapomniał o przyjacielu, ale
działo się tak wiele, że nie zdążył opowiedzieć Rhysowi o wszystkim. Wyprosto-
wał się i poprawił naręcze polan.
– Nie dał rady.
– Jak to się stało? – spytał cicho Rhys.
– Jakiś tydzień po naszej ucieczce z Miasta odnalazł nas łowca. Walczyli-
śmy i Mathias...
– Rozumiem.
– Rhys... Gdyby nie Mathias, oboje z Amelią bylibyśmy martwi. Ocalił nas
pod murami Sanktuarium i ocalił nas w lesie tamtej nocy. Nie musiał mi poma-
gać. Wiedział, z czym będzie musiał się mierzyć, a i tak nas nie zostawił. Pomógł
nam bez chwili wahania. Był dobrym człowiekiem.
– Był – przyznał Rhys. – Dzisiaj wypijemy, żeby uczcić jego pamięć.
– Mathiasowi by się to podobało – zgodził się Ben.

Amelia chciała jak najszybciej powrócić na szlak i bez dalszej zwłoki do-
trzeć do Północnej Bramy, ale po tym jak lady Towaal i Rhys wyjaśnili jej do-
kładnie, do czego zdolne jest Sanktuarium, nawet ona przyznała, że potrzebowali
czasu, by się przygotować. Czarodziejki, łowcy, zabójcy i żołnierze z pewnością
już ruszyli ich śladem. Uciekinierzy nie mogli liczyć na to, że uda im się uniknąć
wszystkich starć, nawet jeśli będą maszerowali szybko i pozostawali w ukryciu.
Tak więc zaczęły się dwa tygodnie intensywnego szkolenia. Każdego ranka
ćwiczyli szermierkę pod okiem Rhysa. Popołudniami lady Towaal uczyła ich, jak
się bronić przed atakiem magicznym, a wieczorami ćwiczyli omy, które rozluź-
niały ich ciała i umysły.
Nauka szermierki w wykonaniu Rhysa znacznie różniła się od lekcji, jakie
dawał im Saala. Mistrz miecza demonstrował najróżniejsze układy i tłumaczył,
jak ich używać i jak reagować na wroga. Rhys kładł nacisk na kreatywność i zmu-
szanie przeciwnika do reakcji.
– Zwódźcie ich i nie pozwólcie, żeby zobaczyli, co się dzieje – rozkazywał.
– Pamiętajcie, to walka, nie pojedynek!
– To ćwiczenia – mruknął Ben.
– Nie uznaję ćwiczeń, pamiętasz? – prychnął Rhys. – I kiedy z tobą skoń-
czę, też nie będziesz już ćwiczył. Gdy dobędziesz miecza, musisz mieć plan, jak
go użyć.

109
Kolejna różnica polegała na tym, że Saala walczył z czystą elegancją. Lubił
obserwować przeciwnika i na tej podstawie dopasowywać ataki i obronę. Rhys
był szybki, skuteczny, bezlitosny i brutalny. Nie obchodziło go, co planuje prze-
ciwnik, działał bowiem, zanim ten zrobił cokolwiek. Trening z Saalą przypominał
taniec, z Rhysem – bójkę w tawernie bez reguł i ograniczeń.
Dla Bena i Amelii było to wycieńczające doświadczenie.
Pierwszego dnia Rhys przygotował ćwiczebną broń z materiałów, które po-
zbierał w gospodarstwie. I oczekiwał, że uczniowie będą używać jej przez kilka
dzwonów dziennie.
Ben szybko zdał sobie sprawę, że choć przez minione tygodnie wciąż po-
zostawał w ruchu, to jednak marsz nie mógł się równać intensywnością wysiłku
z lekcjami szermierki. Ashwoodowi daleko było do formy z czasów, gdy codzien-
nie trenował z Saalą, a Rhys był ze wszech miar zdecydowany to zmienić.
Sytuacja Amelii wyglądała jeszcze gorzej. Dziewczyna nigdy nie poświę-
cała nauce szermierki zbyt wiele czasu. Teraz kilka dzwonów z bronią w dłoni
okazało się niemal ponad jej siły. Rhys jednak znalazł sposób, by ją motywować.
– Jak zamierzasz pomóc swemu ludowi, skoro nie jesteś w stanie unieść
miecza? – szydził.
Na takie uwagi na twarzy Amelii pojawiał się grymas determinacji i dziew-
czyna ruszała do przodu, machając żywo ćwiczebnymi klingami. Rhys śmiał się
wtedy i uskakiwał jej z drogi.
Gdy rozpoczął się drugi tydzień, Ben poczuł, że zaczyna odzyskiwać dawną
kondycję. Wprawdzie w starciach z Rhysem odnosił mniejsze sukcesy niż pod-
czas pojedynków z Saalą, ale udało mu się już kilkakrotnie trafić nowego nauczy-
ciela.
Przynajmniej póki nie wtrąciła się lady Towaal.
Ben balansował na piętach, okrążając Rhysa, który omawiał taktykę pod-
czas starcia z więcej niż jednym przeciwnikiem. Wcześniej demonstrował tę tech-
nikę, stając przeciwko Benowi i Amelii jednocześnie, teraz jednak dziewczyna
leżała na ziemi całkowicie wykończona. Ben też był zmęczony, ale się nie zatrzy-
mywał, w nadziei, że Rhys wreszcie się zdekoncentruje i będzie można go trafić.
Ale to nie Rhys, a Ben się zdekoncentrował.
Chłodny, zapowiadający wieczorną burzę wiatr wiał całe popołudnie i na-
gle w mgnieniu oka zmienił się w wichurę.
Ubranie Rhysa załopotało wściekle, a Ben pchnięty podmuchem zwalił się
na ziemię i potoczył po skrawku wolnej przestrzeni, gdzie ćwiczyli.

110
I tak szybko, jak wicher się zerwał, tak i ucichł. Amelia zaskoczona usiadła.
Ją powiew jedynie musnął, ale wokół widać było skutki nagłej wichury. Chmura
pyłu opadała wokół Bena, otoczonego teraz wianuszkiem naniesionych śmieci.
– Co, do... – zaczął i zobaczył lady Towaal, która obserwowała go niewzru-
szenie z odległości jakichś dwudziestu kroków. Zamilkł. Wiedział już, co się
stało.
– Jeśli mag cię zaatakuje, to raczej nie da ci wcześniej ostrzeżenia – pou-
czyła go czarodziejka surowo. – Musisz być zawsze przygotowany.
– Jak można się przygotować na coś takiego? – zaoponował Ben.
– Ja się utrzymałem na nogach, czyż nie? – odparł Rhys.
I tak zaczęła się druga część szkolenia prowadzonego przez lady Towaal.
Pierwszą część czarodziejka poświęciła medytacji, która miała uspokoić
i wyciszyć Bena i Amelię.
– To nie różni się wiele od omów, których uczy was Rhys – podsunęła. –
Tylko omy wymagają skupienia, żeby osiągnąć równowagę fizyczną, podczas
gdy teraz musicie osiągnąć równowagę psychiczną. W końcu dzięki omom czy
silnej woli równowaga będzie waszą drugą naturą.
Ben zmarszczył brwi. Nie rozumiał, do czego zmierza czarodziejka.
– Kiedy idziesz, myślisz o tym, jak uczynić każdy krok? – zapytała go To-
waal.
Pokręcił przecząco głową.
– No właśnie, nieświadomie dostosowujesz ciało do każdego ruchu. Robi-
łeś to tak długo, że już nie musisz o tym myśleć. Gdy zaczniesz wchodzić pod
górę, zmieni się twój środek ciężkości i ciało ustawi się odpowiednio, zanim się
wywrócisz.
– Czym jest ten środek ciężkości? – spytał Ben.
Towaal westchnęła i potarła kark.
– Nieważne. Chodzi o to, że równowaga fizyczna i psychiczna są do siebie
podobne. Celem jest utrzymywanie obu i pozostawanie w gotowości, aby dosto-
sować się do zmieniającego się otoczenia.
No, to miało sens, jakiś, uznał Ben.
By uczyć ich obrony, Towaal kazała koncentrować się na wszystkim, co
działo się wewnątrz i wokół ich ciał. Kiedy się skupiali, wyraźnie czuli bicie
serca, powietrze wypełniające płuca, niewielkie ruchy w najbliższym otoczeniu,
na przykład ptaka przelatującego między drzewami czy mrówki wędrującej po
stopie któregoś z nich.

111
I wtedy właśnie lady Towaal używała swej mocy, by wymusić zmianę. Po-
czątkowo ich zadaniem było jedynie dostrzeżenie tego, co się zmieniło. Po kilku
dniach umieli to wskazać niemal za każdym razem. Amelia szybciej zrozumiała,
w czym rzecz, i pomagała Benowi, używając słów daleko prostszych, niż miała
to w zwyczaju Towaal. Dzięki temu zawsze przynajmniej jedna z nich opisywała
zjawisko w sposób, który Ashwood rozumiał, co pozwalało mu czynić postępy
w nauce. Amelii jednak nie dorównywał.
Kiedy już umieli wychwytywać zmiany, lady Karina pokazała im, jak tym
zmianom zapobiegać. Łatwiej było wykonać zadanie, gdy przemiana zachodziła
w ich ciałach albo w czymś, czego dotykali.
Ben popadał we frustrację, ale Towaal zapewniała go, że radzi sobie cał-
kiem nieźle.
– Pamiętaj, że Amelia ma za sobą miesiące nauki w Sanktuarium. Ty nie.
Wiele z tych koncepcji zdążyła już poznać.
– Skoro uczyła się miesiącami – zerknął na Amelię przepraszająco – nie
powinna już tego umieć?
Towaal uśmiechnęła się leciutko.
– Wiele czarodziejek uważa, że ta umiejętność zalicza się do dziedziny ma-
gii bojowej, a tej nowicjuszek nie uczą. Poza tym to, czego was uczę, jest zaled-
wie maleńkim ułamkiem wiedzy i umiejętności koniecznych, by władać magią.
Uczycie się, jak świadomie zmusić ciało do posłuszeństwa waszej woli. To jest
całkowicie naturalne. Cały czas to robisz, tyle że nieświadomie. Użycie tej umie-
jętności poza obszarem własnego ciała i zgromadzenie wiedzy niezbędnej, żeby
zrozumieć, jak to działa, jest najtrudniejszą częścią czarodziejstwa.
Wykorzystanie woli, by utrzymać otoczenie w niezmienionym stanie, oka-
zało się, zgodnie z zapowiedziami Towaal, najłatwiejszym elementem szkolenia.
Siedzieli w ciszy i spokoju, czekając, aż lady Karina wywoła zakłócenie. I próbo-
wali ją powstrzymać. Te zmagania okazały się całkiem zajmujące, przypominały
grę i Ben dobrze się bawił.
Za to niespodziewane ataki przypuszczane przez czarodziejkę w drugim ty-
godniu nauki z pewnością przyjemne nie były. Niezależnie od tego, czy trwała
właśnie lekcja szermierki, czy obiad, czy Ben akurat pochylał się, by nabrać wody
ze strumienia, Towaal bezlitośnie udowadniała mu, jak niewiele uwagi poświęcał
otoczeniu.
Po ataku nad strumieniem, gdy Ben wrócił do domu całkowicie przemo-
czony, uznał, że podczas tej części szkolenia czarodziejka coś też za dobrze się
bawi.

112
Wieczorami, po długim dniu walki, umacniania woli i ćwiczenia omów,
odpoczywali przy palenisku w domu lub ognisku na zewnątrz. Liście już całkiem
zmieniły kolor i wieczory stały się wyraźnie chłodne. Po tylu dniach spędzonych
na szlaku dobrze było przez czas jakiś pozostawać w tym samym miejscu.
Wspólne posiedzenia stały się dla Bena ulubioną częścią dnia.
Pewnego wieczora Rhys wydobył skądś srebrną manierkę i poczęstował
Bena zawartością. Płyn spłynął Ashwoodowi po gardle, pozostawiając po sobie
ciepło i mrowienie, ale nie palił jak trunek pędzony w Wolnej Ziemi. Ktoś spędził
dużo czasu, destylując z uwagą ten alkohol.
Ben i Rhys leżeli na podwórku, przy ognisku, które Ben wykopał na po-
czątku pierwszego tygodnia. Teraz przypomniały mu się inne okazje, gdy obozo-
wał z przyjaciółmi pod gołym niebem. Przypomniał mu się Renfro.
– Zanim opuściliście miasto, widzieliście kogoś z naszych przyjaciół? – za-
pytał Rhysa. – Niepokoję się o Renfra.
– Popytałem trochę od razu, gdy zorientowałem się, że coś jest nie tak. Ten
mały złodziej ma szósty albo i siódmy zmysł do wyczuwania kłopotów. Zdążył
się ukryć. Udało mi się go wyśledzić i kazałem mu wyjechać. Raczej mnie nie
posłucha, ale przeraziło go to, że udało mi się go odnaleźć, więc na pewno lepiej
się schowa. Sanktuarium raczej założy, że uciekł z Miasta. Pracowałem dla nich
dość długo, więc wiem, że czarodziejkom nie przyjdzie nawet do głowy, że ktoś
mógłby nie uciec. Jeśli nie będzie się wychylał, to nic mu się nie stanie.
– A browar? – spytał Ben z ulgą. Renfro czasem postępował głupio, ale je-
śli nie wpadł w ręce sługusów Sanktuarium na samym początku poszukiwań, to
miał szansę wszystko przetrwać. Bez względu na to, czego dopuścił się w prze-
szłości, nie zasługiwał na los, jaki zgotowałoby mu Sanktuarium, gdyby wpadł
w ręce czarodziejek.
– Rozebrany do cna. – Rhys wzruszył ramionami. – Budynek był pusty.
I szczerze mówiąc, nie dopatrywałem się w tym niczego szczególnego. Skoro ty,
Renfro i Reinhold przepadliście, czego innego można się było spodziewać?
– Masz rację – westchnął Ben. – Chciałbym, żeby przetrwał i działał beze
mnie, ale to chyba od początku było niemożliwe. Naprawdę wiele włożyłem
w zbudowanie tego browaru.
Rhys łyknął z manierki i podał flaszkę Benowi.
– Toast. Za to, co zbudowałeś i co jeszcze zbudujesz w przyszłości.
Ben upił trochę i oddał manierkę.
– Wierzyć się nie chce, że przez całe to zamieszanie udało ci się zachować
butelczynę.

113
– Trzeba mieć stosowne priorytety. – Rhys zmrużył szelmowsko oko.
Po drugiej stronie ogniska Towaal ponuro potrząsnęła głową.
– Wkrótce trzeba będzie pomyśleć o uzupełnieniu zapasów – kontynuował
Rhys, ignorując dezaprobatę czarodziejki. – Jak skończy się ta i jeszcze jedna,
którą mam w torbie, czeka nas całkowita posucha. Nie do przyjęcia.
– Ja mam dość na dzisiaj – oświadczyła Towaal, prychnąwszy. – Pójdę się
położyć.
Rhys pomachał jej na dobranoc i pociągnął solidny łyk, po czym westchnął
z zadowoleniem. Przyglądając się przyjacielowi, Ben zastanawiał się, na ile po-
stać tego niepoprawnego szelmy i łotra to gra, mająca podtrzymać ich wszystkich
na duchu. A może też zakrywać głębsze rany i cierpienie czające się pod po-
wierzchnią?

O świcie, zanim żeńska część grupy wstała, Rhys zabrał Bena nad stru-
mień, z nadzieją, że uda im się złowić parę ryb.
Ben zdecydował się poruszyć temat, który od dawna go intrygował.
– Rhys... – zaczął z wahaniem – jakiś czas temu Mathias wspomniał coś na
twój temat. Powiedział, że jesteś dość...
– Wiekowy? – dokończył Rhys, uśmiechając się szeroko.
Ben zamrugał zaskoczony.
– Tak, coś w tym stylu.
– Ciekaw byłem, kiedy o to zapytasz. Sam o tym nigdy nie mówię, ale do-
szedłem do wniosku, że jeśli poznamy się wystarczająco dobrze, to zaczniesz być
ciekaw. A wiedząc, że się zaprzyjaźniłeś z Mathiasem, nie miałem wątpliwości,
że ta kwestia wypłynie. Mathias lubił plotkować bardziej niż wiejska mleczarka.
– Co... – Ben nie bardzo wiedział, jak kontynuować. – Ile masz lat?
– To chyba niegrzeczne pytanie? – Rhys spojrzał na Ashwooda, unosząc
jedną brew.
– Tylko jeśli zadaje się je kobiecie – odparł Ben.
Rhys zamilkł, po czym potrząsnął głową i prychnął. Raz jeszcze spojrzał
na Bena i ruszył w stronę wody, nie odpowiedziawszy na pytanie przyjaciela.
– To prawda, tak? Jesteś długowiecznym? – dopytywał Ben.
– Prawda – odparł Rhys z westchnieniem.
Ben podążył za nim przez niewysokie krzaki, po czym taksującym spojrze-
niem obrzucił strumień. Ryb tu raczej nie znajdziemy, pomyślał.
– Jakim sposobem? – zapytał.

114
Rhys podrapał się po ramieniu.
– To się po prostu dzieje. Nie ma żadnej ceremonii, nikt nie ogłasza cię
długowiecznym. Po prostu pewnego dnia przestajesz się starzeć. Nie jestem nawet
pewien, kiedy to mi się przytrafiło. Nie czułem się jakoś inaczej, na pewno nie.
Wtedy wiele podróżowałem i wciąż przebywałem wśród nowych ludzi. Po jakimś
czasie wróciłem do domu, do miejsca, w którym się urodziłem i spędziłem dzie-
ciństwo. I uświadomiłem sobie, że wszyscy wyglądali inaczej, na starszych, tylko
ja nie. Czułem się... bardzo niezręcznie. Wszyscy wokół mnie też to zauważyli
i zaczęli się dziwnie zachowywać. Ludzie, wśród których dorastałem, zaczęli
traktować mnie jak potwora, albo gorzej jeszcze, jakbym był jakimś bóstwem.
– Możesz to zatrzymać?
Rhys kiwnął głową.
– Oczywiście. Każdy może przestać żyć, jeśli tego zapragnie. Musisz się
po prostu poddać. Długowieczni nie różnią się pod tym względem od innych.
Przestajesz się kontrolować i wszystko potoczy się zgodnie z naturą.
Przez chwilę szli w milczeniu, aż wreszcie Ben zdobył się na zadanie ko-
lejnego pytania.
– Czy... cz-czy możesz mnie nauczyć? – wydukał. – Możesz nauczyć mnie,
jak być długowiecznym?
Rhys uśmiechnął się do niego.
– A jak myślisz, co robię?
Ben rozdziawił usta ze zdumienia.
– Treningi z mieczem, omy, nawet to, czego uczy cię Towaal, to wszystko
są umiejętności oparte na kontroli. Zyskasz wystarczające umiejętności, staniesz
się lepszy niż ktokolwiek inny w wybranej przez ciebie dziedzinie i wtedy bę-
dziesz mógł żyć wiecznie.

115
9

W świetle księżyca
Po dwóch tygodniach ćwiczeń i wzmacniania kondycji w opuszczonym
gospodarstwie czworo przyjaciół wróciło na szlak. Czekał ich niemal miesiąc wę-
drówki do Północnej Bramy i wszyscy mieli podobne wrażenie, że jeśli nie wy-
ruszą od razu, dla Issen będzie już za późno. Towaal narzekała pod nosem, ubo-
lewając, jak bardzo są niegotowi, ale Ben doszedł do wniosku, że nie mają innego
wyjścia, jak tylko stanąć na wysokości zadania.
Zaopatrzyli się w prowiant, wędzoną szynkę z dzika i owoce z zarośnię-
tego sadu. Niezbyt wyszukane jedzenie, ale więcej nie było im trzeba.
Wbrew przypuszczeniom Bena nie wrócili na trakt nadbrzeżny, ale prze-
mierzyli kilka krętych dróg, by ostatecznie pomaszerować wąskim szlakiem, na
którym mógł się zmieścić co najwyżej jeden wózek, i to popychany przez czło-
wieka, do tego drzewa i liczne górskie wawrzyny tłoczyły się na poboczach, pró-
bując zawładnąć drogą. W gęstym lesie prawie nie czuło się wiatru, a gdy już ja-
kiś podmuch przedarł się między drzewami, niósł zapach ziemi i butwiejących
roślin.
– Jesteś pewien, że to właściwa droga? – zawołała Amelia do Rhysa, który
prowadził grupkę.
– Nadbrzeżna niewątpliwie będzie pod obserwacją – odpowiedział Rhys. –
Tak właśnie Tomas was dopadł, czyż nie? Ten szlak nie jest tajemnicą, ale mało
kto tędy wędruje, więc jeśli mają ograniczone zasoby, to nie będą go pilnować.
– A jeśli mają nieograniczone zasoby? – indagowała Amelia.
– To pamiętaj, czego uczyła cię Karina, i bądź gotowa dobyć broni – odpo-
wiedział Rhys, przeciągając słowa.
Amelia zrobiła kilka następnych kroków i uchyliła się przed wiszącą nisko
gałęzią.
– To wcale nie wygląda na właściwą drogę – stwierdziła niezadowolona.
Rhys uśmiechnął się i postukał palcem w skroń.
– Wszystko jest tutaj, moja pani.

116
Po trzech dniach wędrówki drzewa przy ścieżce utworzyły równy szpaler,
a oni dotarli do niewielkiego miasteczka.
– Jak się nazywa to miejsce? – chciała wiedzieć Amelia.
– Nie jestem pewien – odparł Rhys.
– A myślałam, że wszystko jest – postukała palcami w skroń – tutaj.
– Powinienem powiedzieć, że dużo – odparł kpiąco. – Dużo jest tutaj.
Wszystko to raczej przesada.
W odpowiedzi ostentacyjnie przewróciła oczami. Ben spodziewał się, że
Towaal poprowadzi ich przez miasto bez przystanku, tak jak to miało miejsce
wcześniej, ale czarodziejka powiodła ich do spokojnej gospody. Zajazd był mniej-
szy niż karczma Pod Baranim Rogiem w Widokach, ale i osada była mniejsza niż
rodzinne miasteczko Bena.
Promienie popołudniowego słońca wlewały się do izby karczemnej przez
otwarte okna. W palenisku trzaskały niewielkie płomyki, musiały minąć całe
dzwony od chwili, gdy ktoś dołożył do ognia, który i tak nie zdołałaby ogrzać
izby przy tych otwartych oknach.
– Jesteś pewna, że powinniśmy się tu zatrzymać? – Amelia machnęła ręką
w stronę pomieszczenia, w jej głosie dało się słyszeć potężną dozę wątpliwości.
– W tym miejscu od razu rzucimy się w oczy.
– Jeśli jest tu ktoś, kto nas wypatruje, to i tak zauważył nas, gdy tylko wy-
łoniliśmy się zza zakrętu drogi – uświadomiła dziewczynę Towaal. – W takich
maleńkich miasteczkach każdy obcy godzien jest uwagi, większej jeszcze, gdy
nie zatrzymuje się na odpoczynek. Dobrze mówię, Beniaminie?
– Ludzie zobaczyli nas w tej samej chwili, co my ich – potwierdził. – I już
się rozeszło, że przybyliśmy.
Na stoliku przy wejściu do zajazdu położono niewielki dzwoneczek. To-
waal uniosła go i zadzwoniła przenikliwie. W następnej chwili zażywny mężczy-
zna o czerwonym obliczu wypadł gdzieś z zaplecza.
– Witam, witam. Siadajcie, proszę. Zwę się Perrod. Co mogę wam zaofe-
rować? Jedzenie? Napitek? Nocleg?
– Zacznijmy od napitku – zadecydował Rhys.
Zajazd nie miał widocznego szyldu z nazwą, a przynajmniej Ben takowego
nie wypatrzył, nie wpływało to jednak w najmniejszym stopniu na gościnność go-
spodarzy, zarówno karczmarz, jak i jego żona co rusz wybiegali z kuchni z no-
wymi propozycjami, starając się ze wszystkich sił zadbać o przybyszy. Po pierw-
szej kolejce piwa powód ich starań stał się oczywisty.

117
– Trzy srebrniki za naszą czwórkę? – Rhys zakrztusił się i opluł blat stołu.
Otarł usta grzbietem dłoni i z niedowierzaniem wpatrywał się w gospodarza.
– Niewielu tu się trafia podróżników – odparł Perrod, przepraszająco roz-
kładając dłonie. – Żeby związać koniec z końcem, musimy słono sobie liczyć za
nasze usługi.
Rhys wymamrotał pod nosem propozycję znalezienia innego zajazdu.
– Szlachetny panie, następny zajazd znajdziecie dopiero w Weimer – po-
wiedział spokojnie karczmarz. – To cztery dni drogi, o ile będziecie żwawo ma-
szerować.
– Cicho, Rhysie – wtrąciła się Towaal. – Mości Perrodzie, chętnie zapła-
cimy srebrem za tak dobre miejsce. Zastanawiam się jednak, czy mógłbyś coś
jeszcze dla mnie zrobić.
Perrod potaknął gorliwie.
– Mam niewielką listę potrzebnych mi przedmiotów. Macie tu jakiegoś
handlarza? – zapytała. – Może mógłbyś posłać tam kogoś, mości Perrodzie, kto
przyniósłby potrzebne rzeczy?
– Oczywiście! – uśmiechnął się karczmarz, gotów zaspokoić kaprys swych
gości i otrzymać srebrniki. – Sam pójdę i dopilnuję, żebyś dostała, pani, czego
potrzebujesz, i to za najlepszą możliwą cenę! Reynold narzuca nieprzyzwoitą
marżę, gdy chodzi o obcych.
– Nie wątpię, że tak właśnie robi – odpowiedziała uśmiechem lady Towaal.
– Jeśli mogłabym dostać skrawek papieru, zapisałabym, czego potrzebuję.
Perrod oddalił się natychmiast.
Czarodziejka odwróciła się do towarzyszy.
– Zazwyczaj istnieje więcej niż jeden sposób, by zwyciężyć w negocja-
cjach – oświadczyła, uśmiechając się kątem ust.
– Rozumiem – zgodził się Rhys, kiwając głową. – Bardzo zręcznie to zała-
twiłaś.
Towaal obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem, ale nie odpowiedziała.
Karczmarz wrócił ze skrawkiem pergaminu, a Rhys osuszył kufel i popro-
sił o następny. Perrod spełnił jego życzenie niezwłocznie, a kiedy wrócił, Rhys
zapytał go spokojnie:
– Mości karczmarzu, jak już pewnie zauważyłeś, jestem człowiekiem spra-
gnionym. Nie chciałbym przeszkadzać twej żonie w kuchni, podczas gdy ty udasz
się na zakupy. Czy jest tu jeszcze ktoś, kto mógłby napełniać mój kufel?

118
Perrod zerknął ku kuchni i skrzywił się mimowolnie. Jego żona zaczynała
właśnie szykować dania na wieczorny napływ gości i nie powinna sobie przery-
wać co chwila tylko po to, by nalać piwa. Karczmarz sprawiał wrażenie rozdar-
tego, wreszcie westchnął i podjął decyzję.
– Panie, zdajesz się być człowiekiem godnym zaufania.
Ben musiał przygryźć policzek, by się nie roześmiać.
– Nie mam zatem nic przeciwko, abyś sam napełniał swój kufel. Wierzę,
że zostawisz mi, panie, tyle monet, ile się należy.
Na twarz Rhysa wypłynął szeroki, zadowolony uśmiech kota, który dobrał
się do skopka ze śmietaną. Szelma nie próbował nawet go ukryć.
– Oczywiście. Dwa miedziaki za kufel, tak?
Karczmarz pokiwał głową, po czym przyjął kawałek pergaminu od Towaal,
ledwie spojrzał na treść i pospieszył do drzwi. Nie budziło najmniejszych wątpli-
wości, że im szybciej dostarczy zamówiony towar, tym szybciej wróci, by pilno-
wać swego piwa.
Rhys wygrzebał dwa miedziaki z sakiewki i spacerowym krokiem ruszył
do beczki.
– Naprawdę? – spytała kąśliwie Towaal.
Rhys, wciąż szeroko uśmiechnięty, napełnił kufel, przerwał, gdy piana nie-
mal przelała się przez brzegi, odczekał, aż osiadła, po czym dopełnił kufel po
brzegi.
Lady Towaal obserwowała go z dezaprobatą.
Rhys spojrzał jej prosto w oczy, pochylił się, upił sążniście z kufla i dopeł-
nił go ponownie.
– Błagam! – Towaal wyrzuciła w górę ręce. – To niedorzeczne i małost-
kowe!
Ben i Amelia roześmiali się głośno, a Rhys powrócił do stołu tym samym
spacerowym krokiem, zostawiając za sobą dwa miedziaki na barze.
Tego wieczoru usypał cały stosik miedzianych monet.
Ben też miał swój udział w budowaniu miedzianej górki, ale gdy zaczęło
kręcić mu się w głowie i uświadomił sobie, że nader głośno i zupełnie niepotrzeb-
nie dyskutuje z Rhysem, zamówił już tylko jedno piwo i sączył je powoli. Kiedy
przy następnej kolejce podziękował, lady Karina posłała mu uśmiech, po czym
wstała od stołu.
– Pójdę chyba odpocząć – oznajmiła. – Amelio, też idziesz?
– Wszyscy mnie zostawiają? – spytał Rhys żałośnie.
Amelia westchnęła i opadła na krzesło.

119
– Zostanę, póki Rhys nie dopije piwa. Nawet przez moment nie uwierzyłam
w tę smutną minę, ale nie jestem jeszcze zmęczona. Jak przyjdę, będę bardzo ci-
cho – obiecała.
Towaal kiwnęła głową i oddaliła się korytarzem do pokoju, który miała
dzielić z Amelią. Ben doszedł do wniosku, że też zaczeka, aż w kuflu Rhysa po-
jawi się dno, co oczywiście nie trwało długo.
– Skoro oboje tylko siedzicie, to ja też zakończę wieczór – oznajmił Rhys,
osuszywszy kufel.
– Ja zaczerpnę świeżego powietrza i do ciebie dołączę – odparł Ben.
– Mogę iść z tobą? – poprosiła Amelia.
– Tylko nie odchodźcie daleko. Wioska wydaje się spokojna, ale nigdy nie
wiadomo – ostrzegł ich Rhys.
Ben przytaknął, po czym razem z Amelią wyszli przed gospodę.
Droga prowadząca do zajazdu oświetlona była srebrzyście przez wiszący
nisko księżyc w trzeciej kwadrze. Wokół panowała cisza, w izbie karczemnej
poza właścicielem pozostało jeszcze dwóch tutejszych gości, ale Ben miał wraże-
nie, że już wszyscy udali się na spoczynek.
Rozejrzał się pobieżnie i poprowadził Amelię ku szczytowej ścianie bu-
dynku, gdzie stała długa ława z widokiem na las, ciemniejący poza granicą wio-
ski.
Usiedli i Amelia przysunęła się do Bena.
– Zimno się robi – szepnęła.
Objął ją i otulił jej ramiona swoim płaszczem. Poczuł chłodny podmuch
wiatru, ale zarazem też przyjemne ciepło jej ciała.
– Musimy kupić cieplejsze ubrania, gdy już dotrzemy do Bramy – odparł,
zniżając głos.
Zadrżała i mocniej okryła się płaszczem.
Siedzieli tak w milczeniu, patrząc, jak na nocnym niebie jedna po drugiej
zapalają się gwiazdy, i tulili się do siebie. Razem było im ciepło.
Na czarnym tle nieboskłonu pojawiła się srebrzysta smuga i zarówno Ben,
jak i Amelia śledzili wzrokiem spadającą gwiazdę, póki nie zniknęła gdzieś za
koroną wielkiego dębu.
Ashwood odetchnął głęboko i spojrzał na swą towarzyszkę. Ona też spo-
glądała na niego. Światło księżyca zabarwiło jej policzki i czoło, czyniąc ją po-
dobną do przepięknej lalki, jaką Ben widział na bazarze w Fabrizo. Usta miała
lekko rozchylone, a jej oczy lśniły niczym gwiazdy.

120
Pochylił się ku niej, a wtedy Amelia gwałtowniej nabrała powietrza i odsu-
nęła się szybko. Wiatr wbił klin chłodu między ich ciała.
– Ja... – zaczął Ben, ale uciszyła go, kładąc mu palec na ustach.
– Nie o to chodzi.
Patrzył jej w oczy i czekał, co powie dalej.
– To nie jest odpowiedni moment – wyjaśniła wreszcie.
– Rozumiem – szepnął, bojąc się odezwać głośniej, żeby nie zdradzić, jak
bardzo zaciśnięte miał gardło.
– To dobrze – odparła równie cicho. – Przyszedłeś po mnie do Sanktua-
rium, zaryzykowałeś własnym życiem i zostałeś przy mnie, nie bacząc na niebez-
pieczeństwo. Beniaminie, nie mogłabym nawet prosić o więcej. Wykazałaś się
lojalnością, na którą nie zasłużyłam, i bardzo dużo na ten temat myślałam.
Ashwood wciąż milczał, pozwalając jej mówić.
– A potem wróciliśmy do Kirkbany i znowu zobaczyliśmy Krągłości – do-
dała.
Ben przełknął ślinę, czując się mocno niezręcznie. Noc spędzona z tamtą
szynkarką nie należała do jego najszlachetniejszych dokonań.
– Nie – westchnęła Amelia. – Źle mówię. Kiedy zobaczyłam tę gospodę
i pomyślałam o tej ladacznicy z tobą...
Nie wiedział, jak zdjąć rękę z jej ramion, nie czyniąc tego w sposób zbyt
oczywisty.
– Byłam zazdrosna, Beniaminie, nadal jestem – szepnęła.
– Przepraszam, Amelio – odparł żałośnie. – Wiem, że to żadne usprawie-
dliwienie, ale byłem pijany. Nie chciałem cię zranić.
– Wiem. Wtedy byłam wściekła, teraz już nie jestem... No, przynajmniej
nie tak bardzo – znów westchnęła. – Chodzi mi o to, że byłam zazdrosna, bo mi
na tobie zależy. Chciałam tego, co ona dostała. Wciąż tego chcę. Wtedy powie-
działam sobie, że to głupie pragnienie. Jestem przecież damą z wysokiego rodu,
miałam zostać nowicjuszką w Sanktuarium. Coś takiego nie było dla mnie, mia-
łam inne plany. To było niemądre i już taka nie jestem. Tamto życie już się skoń-
czyło.
Ben nie wiedział, co począć, brzmiała jak ktoś, kto pragnął pocałunku.
– Amelio... – zaczął, a w jego głosie zadrżało pożądanie.
– Ale teraz to nie jest właściwy moment – mówiła dalej. – Za wiele się
dzieje, znaleźliśmy się w zbyt wielkim niebezpieczeństwie, żeby pozwalać sobie
na nieuwagę. Musimy myśleć o tym, co robimy, a nie... o tym, co chcielibyśmy
robić. Ta wioska wydaje się bezpieczna, ale Rhys ma rację, nigdy nie wiadomo.

121
Ktoś nas może zaatakować, tutaj, w każdym innym miejscu i chwili. Musimy być
stale czujni.
– Masz rację – odpowiedział, mimo oporu przyjmując do wiadomości jej
słowa. Musiał się z nią zgodzić, choć bardzo nie chciał. Rzeczywiście, nie mogli
sobie pozwolić na nieuwagę.
I wtedy Amelia go pocałowała.
Jej miękkie usta początkowo były zimne, ale gdy dotknęły jego warg,
szybko stały się ciepłe. Cofnęła się, zanim Ben zdążył zareagować.
– Powinniśmy wracać do łóżek – powiedziała, oddychając szybko. – To-
waal i Rhys będą gotowi do drogi o brzasku.
Wstała i Ben zrobił to samo, po czym podążył za nią do wnętrza zajazdu.
Nie odważył się powiedzieć ani słowa.
Drzwi pokoju, który dzielił z Rhysem, zaskrzypiały głośno i kiedy
Ashwood ściągał buty i ubranie, jego towarzysz począł wiercić się pod przykry-
ciem.
W pokoju panował nocny chłód, okno pozostawało bowiem szeroko
otwarte, Ben pospiesznie wskoczył pod koce i otuliwszy się, próbował zapanować
nad kołowrotem myśli. Jednakże nie pomagały nawet techniki medytacyjne, któ-
rych uczyła go Towaal.
– Ręce na kocach – mruknął zaspany Rhys.
– Co? – zdziwił się Ashwood szeptem.
– Trzymaj ręce na kocach – ziewnął przyjaciel.
– O czym ty gadasz? – syknął Ben.
– Właśnie wróciłeś z nocnego spaceru z Amelią, ale ten spacer nie trwał na
tyle długo, żebyś mógł naprawdę cieszyć się jego urokami. Słyszę, jak sapiesz.
Niczym parobek, który pierwszy raz w życiu zobaczył nagą kobietę. Trzymaj ręce
na kocu – polecił stanowczo Rhys, po czym przewrócił się na drugi bok i zaczął
cicho pochrapywać.
Ben leżał i gapił się w sufit.

Iskierki mrozu połyskiwały na strzechach domów, zmarznięta rosa chrzę-


ściła czworgu wędrowcom pod stopami. Każdy oddech Bena zmieniał się w wi-
doczną chmurkę i Ashwood raz po raz zacierał ręce, by je rozgrzać.
– Naprawdę musieliśmy ruszać tak wcześnie? – narzekał z głębi kaptura. –
Zimno jest.

122
– Im szybciej dotrzemy do Północnej Bramy, tym szybciej lord Rhymer
wyśle pomoc do Issen – odpowiedziała sucho Towaal i stanowczym gestem uci-
szyła Amelię, która już otwierała usta. – Musieliście nauczyć się choć podstaw
obrony przed magią, bez tego nie było sensu iść dalej. Postój był zatem konieczny.
Przesiadywanie nad miską gorącej owsianki i parującym kubkiem kafu konieczne
nie jest.
– A ty przypadkiem nie pochodzisz z gór? – zapytał Bena Rhys. – W Wi-
dokach na pewno bywa zimniej niż tutaj. Powinieneś być przyzwyczajony.
– Zimą robi się zimniej – burczał Ashwood. – Ale ja jestem bystry i wtedy
siedzę w domu!
– No cóż, przykro mi psuć ci humor o poranku, ale gdy dotrzemy do Pół-
nocnej Bramy, będzie o wiele zimniej.
Ben szedł za przyjacielem niezbyt szczęśliwy.
Wąski szlak, którym wędrowali, wiódł przez gęsty las i tuż za granicą wio-
ski począł piąć się lekko. Północna Brama nie leżała wśród gór, ale na terenach
położonych znacznie wyżej niż Miasto, całą drogę mieli więc wędrować pod górę,
póki nie dotrą do celu. Zdawało się, że nikt inny nie wybierał trasy, którą podążali.
– Kto tędy podróżuje? – zrzędziła Amelia, gdy niemal nadziała się na nisko
zwisającą gałąź, ciężką od nocnego deszczu. Gdy dziewczyna próbowała prześli-
znąć się pod konarem, zimna woda zlała ją od stóp do głów.
– Dalej trafimy na górnicze miasteczka i osady – odparł Rhys. – Z tego
zresztą słynie Północna Brama. Z górnictwa. W tej okolicy można znaleźć głów-
nie osady myśliwych, futrzarzy, czasem skupiska zwykłych gospodarstw. Ciężko
tu wykarczować kawałek poletka.
Amelia otrząsnęła się z wody i zbliżywszy do powalonego pnia, kopnęła
go ze złością.
– Kto dba o tę drogę? Bo zupełnie sobie z tym nie radzi.
– Ludzie, którzy jej używają. – Rhys wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mo-
żemy zlikwidować ten pień, jeśli chcesz, uporządkować drogę dla kolejnych po-
dróżników. Mam nadzieję, że przyniosłaś ze sobą siekiery i piły, co?
Amelia rzuciła mu spojrzenie pełne złości.
– Prędzej czy później – dodał Rhys – ktoś zjawi się tu z wozem pełnym
żelaza z którejś kopalni i oczyści drogę. A potem rośliny znowu zaczną ją zara-
stać.
– Żaden z lordów nie rości sobie praw do tej ziemi? – zainteresował się
Ben. Poza Widokami i Wolną Ziemią każdy inny teren zdawał się do kogoś nale-
żeć.

123
– Ja nic na ten temat nie wiem. – Rhys wzruszył ramionami. – Ale minęły
lata od czasu, gdy tędy przechodziłem. Wtedy tutejsi ludzie wydali mi się nieza-
leżni. Aczkolwiek ziemie mogą należeć do Północnej Bramy, jak sądzę.
– Czyli wolnoziemianie nie byli wcale tacy wyjątkowi, za jakich się uwa-
żali – podsumowała Amelia.
Bena zaintrygowała inna kwestia.
– Rhys, a dlaczego wożą żelazo tędy wozami? Nie mogą spławić go rzeką?
Zakładam, że skoro dostarczają je do Venmor, to łatwiej chyba byłoby dotrzeć do
rzeki i załadować towar na barki?
– Dobre pytanie – przyznał Rhys. – Podejrzewam, że musieliby najpierw
wykarczować nową drogę do rzeki, a to już nie jest takie łatwe. A gdyby dotarli
do rzeki, musieliby znaleźć barkę i załogę chętną załadować ciężki towar
z brzegu, a nie w porcie czy na cumowisku. O ile w ogóle znaleźliby tu barkę.
Mogliby spędzić sporo czasu na czekaniu.
– Na rzece jest mnóstwo barek – stwierdził Ben stanowczo. – Znaleźliśmy
jedną bez najmniejszego problemu, zanim Tomas nas dopadł.
– Teraz jest mnóstwo, bo były żniwa – przypomniał mu Rhys.
Ben miał już pytać dalej, gdy nagle Towaal uniosła rękę.
– Stać! Wszyscy! – rozkazała.
Zatrzymali się, sięgając odruchowo do broni i rzucając wokół czujne spoj-
rzenia. Las zdawał się doskonale spokojny.
Lady Towaal rozglądała się skupiona.
– Czujecie to? – spytała.
Ben popatrzył zdziwiony, jemu wszystko wydawało się w porządku.
Rhys gwizdnął z podziwem.
– Subtelne. Ja bym w to wszedł bez wahania.
Lady Karina zerknęła na Amelię, która ściągnąwszy brwi, wpatrywała się
przed siebie.
Ben podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Droga pięła się przed nimi jak
każdego dnia. Górski wawrzyn zarastał pobocze, za nim w stronę traktu wycią-
gały gałęzie potężne dęby i wiązy. Ashwood nie dostrzegł między nimi najmniej-
szego nawet ruchu.
– Ja coś czuję – wymamrotała Amelia – ale nie wiem, co to.
Towaal przywołała ją ruchem dłoni.
– Chodź. Podejdziemy z boku i ci pokażę.
Weszły między drzewa. Zaszeleściły gałęzie, zachrzęściły opadłe liście
i obie kobiety zniknęły z widoku.

124
– Nie martwią się raczej, że ktoś je usłyszy, co? – rzucił Ben.
– Nie sądzę, żeby ktoś tu był w pobliżu – odparł Rhys, stał wyraźnie spo-
kojny i odprężony na środku drogi.
Ben pytająco uniósł brew.
– Poczekaj, to zobaczysz – odpowiedział mu przyjaciel.
Nie trwało to długo, a Towaal i Amelia ponownie się pojawiły.
– Chodźmy – zachęciła ich gestem czarodziejka. – Przejdziemy bez prze-
szkód.
– Glif strażniczy – wyjaśniła Amelia na widok miny Bena.
– Magiczny glif strażniczy? – upewnił się zaskoczony.
Kiwnęła twierdząco głową.
– Małe drewniane coś wbite u nasady gałęzi. Lady Towaal twierdzi, że po
drugiej stronie drogi jest takie samo. Są w jakiś sposób ze sobą połączone i jeśli
ktoś przejdzie między nimi, to uruchomi alarm.
– Istnieją magiczne glify strażnicze? – nadal nie dowierzał Ben.
– Oczywiście, że tak – zapewniła Towaal, zerkając na niego z ciekawością.
– A czy – zaczął, myśląc intensywnie – są jakieś glify na północnym brzegu
rzeki przy Sanktuarium? Które można uru-
chomić, gdy ktoś tam się schowa?
– Nie. Sanktuarium nie potrzebuje
glifów. Kto byłby tak głupi, żeby... O, na
prawo. – Towaal potrząsnęła głową i zosta-
wiwszy Bena, ponownie weszła między
drzewa.
Ashwood słyszał, jak mamrotała:
„Jakim cudem udawało im się wymykać
pogoni, zanim ich znalazłam, nigdy nie zro-
zumiem”.
Rhys poklepał Bena po plecach.
– Co dzień uczysz się czegoś poży-
tecznego, prawda?
Wszyscy przedarli się przez wały
wawrzynu śladem Towaal, która poprowa-
dziła ich szerokim łukiem, aż znaleźli się za
drzewem, pozornie nieróżniącym się od in-
nych.

125
Ben dostrzegł wbity w pień dysk wielkości dłoni, podobny do tego, który
niosła Amelia. Z bliska Ashwood poczuł też i emanację dziwnego przedmiotu,
coś jak brzęczenie na granicy świadomości. Miał wrażenie, że pszczoła krąży na
skraju jego pola widzenia.

– To, co czujecie – wyjaśniła Towaal – to zakłócenie woli. Ten artefakt


i drugi bliźniaczy po tamtej stronie drogi tworzą pole, w którego granicach została
poczyniona jakaś pomniejsza sugestia – dodała, widząc niezbyt mądre miny swo-
ich uczniów. – Prawdopodobnie coś bardzo prostego. To słaba sugestia, więc ktoś
o silnej woli bez trudu może się jej oprzeć, nawet nieświadomie. Zwierzę nato-
miast lub ktoś o słabej woli jej ulegnie. Jednak jeśli ktoś oprze się sugestii, osoba,
która ustanowiła to pole, zostanie natychmiast powiadomiona.
Ben przyglądał się dyskowi z bezpiecznej odległości. Artefakt pokrywały
skomplikowane rzeźbienia, ale zrobione prostą techniką. Każdy rzemieślnik pra-
cujący w drewnie mógłby je wykonać.
– Co znaczą te nacięcia? – spytał czarodziejkę.
– Nie jestem pewna – odparła. – Najogólniej mówiąc, pomagają skupić
wolę twórcy w tym artefakcie i podtrzymywać działanie, do którego jest przezna-
czony. – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem zbyt wiele o tych rzeczach poza tym,
że istnieją.
– Ale przecież jesteś prawdziwą czarodziejką – zdumiała się Amelia.
Towaal pokręciła głową ze smutkiem.
– Dziecko, im więcej się uczysz, tym bardziej zdajesz sobie sprawę, jak
wielu rzeczy nie wiesz. Stworzenie takiego artefaktu wymaga ogromnej wiedzy
z dziedziny, której nigdy nie badałam. Nikt na świecie, nawet Protektorka, nie wie
wszystkiego.
Obeszli tajemniczy artefakt i wrócili na drogę.
– Czy to znaczy, że gdzieś w okolicy jest mag? – zapytał nerwowo Ben.
– Mało prawdopodobne, wtedy by obserwował drogę, a nie ustawiał zabez-
pieczenia – odparła lady Karina. – Raczej nie powinniśmy się martwić, że na ko-
goś wpadniemy za następnym zakrętem, ale niewątpliwie artefakt oznacza, że
ktoś brał pod uwagę, że możemy pójść tędy. Może lady Ingrid, może kto inny.
Będziemy musieli być bardzo ostrożni, gdy dotrzemy już do Bramy. Przynajmniej
jeden mag uznał, że to prawdopodobna trasa naszej wędrówki.

126
10

Corina i Mruk
Dwa tygodnie później wyglądali ostrożnie zza gęstych jeżynowych krza-
ków. Mocne mury Północnej Bramy wyrastały na wysokość dziesięciu mężczyzn
i ciągnęły się pół staja w każdą stronę. W promieniu pięciuset kroków przed nimi
wycięto wszelką roślinność, co dawało strażnikom na obwarowaniach możliwość
atakowania bez przeszkód każdego zbliżającego się zagrożenia. Na tym przygo-
towanym do walki polu nie było też ani budynku, ani najmniejszego nawet ku-
pieckiego straganu.
Na szczycie muru, za zębami krenelażu, Ben widział maleńkie postacie pa-
trolujących żołnierzy, niewielu, ale nie miał wątpliwości, że Brama gotowa była
do walki, tym bardziej gdy spoglądał na katapulty i balisty rozstawione w rów-
nych odległościach.
– Spodziewają się ataku? – zaniepokoił się od razu.
– Zawsze – odparł Rhys. – I zawsze wystawiają straże. To kraina demo-
nów. Niemniej ten widok wydaje mi się nieco nietypowy. – Rhys wskazał mur,
gdzie u podstawy stała grupa mężczyzn. Gdy Ben spojrzał w tamtą stronę, zoba-
czył, jak dzięki systemowi lin i przekładni zamontowanych na szczycie fortyfika-
cji ogromny stos kamieni zostaje podniesiony na wysokość blanek, gdzie druga
grupa już czekała, by wszystko rozładować.
– Amunicja do katapult – wyjaśnił Rhys.
– Do czego twoim zdaniem się przygotowują? – indagował Ben.
Rhys wzruszył ramionami.
– Może nie powinniśmy wchodzić do miasta, póki się nie dowiemy? – pod-
sunął Ashwood, wiercąc się wśród jeżyn, aby zyskać lepszy widok.
– Musimy wejść! – wykrzyknęła Amelia oburzona. – Jesteśmy już tak bli-
sko.
Lady Towaal uspokajającym gestem położyła jej dłoń na ramieniu.
– To raczej nie ma z nami nic wspólnego. Bez względu na to, do czego się
przygotowują, musimy wejść do miasta i dowiedzieć się czegoś więcej.

127
Postanowili porzucić ochronę lasu i ruszyli ku bramom – dwóm potężnym
skrzydłom z żelaza, z których jedno tylko pozostawało otwarte.
Przejście było na tyle szerokie, żeby dwa wozy mogły minąć się bez naj-
mniejszych przeszkód, ale to drugie, zamknięte skrzydło utwierdziło Bena
w przekonaniu, że Północna Brama na coś się szykowała.
Dołączyli do kolejki wozów czekających na inspekcję uzbrojonych po zęby
wartowników. W przeciwieństwie do straży innych miast, które miał okazję od-
wiedzić Ben, w Północnej Bramie dokładnie sprawdzano wozy i towary, zanim
kogokolwiek wpuszczono. Strażnicy nie ograniczali się do pospiesznego zerknię-
cia, by ustalić cło, im naprawdę chodziło o bezpieczeństwo.
Kolejka nie była długa, więc wkrótce Ben i jego przyjaciele stanęli przed
zbrojnymi.
– Cel wizyty? – zapytał osiłek o dzikiej, potarganej brodzie, łypiąc podejrz-
liwie na ich broń.
– Szukamy pracy – odparł Rhys. – Przed kilku laty usłyszałem, że można
tu zgarnąć niezłą nagrodę za demonie rogi. To jakiś kłopot? Po nagrodzie?
– Ano, nagroda jest – burknął strażnik. – Choć mało kto wybiera się ostat-
nimi czasy w Ostępy. – Machnięciem ręki dał im znać, że mają przejść, i skupił
uwagę na następnym wozie.
– Okazało się łatwiejsze, niż się spodziewałam – szepnęła Amelia, gdy już
znaleźli się za murami.
– Oni są przyzwyczajeni do łowców. To jedyne miejsce, gdzie broń u pasa
i groźny wygląd pozwalają wtopić się w tło. Jednak wejście do twierdzy Rhymera
może być o wiele trudniejsze.
– Mogę po prostu ogłosić swoje przybycie – zaproponowała Amelia. –
Rhymer mnie zna. Z pewnością udzieli nam audiencji.
Rhys pokręcił przecząco głową, ale to Towaal odpowiedziała:
– Nie możesz tego zrobić. Wiemy, że jakaś czarodziejka spodziewała się,
że nadejdziemy tą drogą. Pamiętasz glif? Jeśli ogłosisz swoje przybycie u bram
twierdzy, to równie dobrze mogłabyś namalować ogromny znak informujący
wszystkich, gdzie zamierzamy nocować. Musimy postępować ostrożnie i subtel-
nie, dotrzeć do Rhymera, nie zawiadamiając całej służby o naszym przybyciu.
– A to już jest moja specjalność – oświadczył Rhys z szerokim uśmiechem.
Zaciekawieni Ben i Amelia podążyli w głąb miasta za Rhysem i czaro-
dziejką. Ruchliwe ulice nie różniły się wcale od tych, którymi Ashwood wędro-
wał wcześniej. Już miał ocenić, że wszystko tu wygląda tak samo jak gdzie in-

128
dziej, i wtedy zauważył, że niemal każdy z przechodniów był uzbrojony. Począw-
szy od odzianych w kolczugi i kirysy strażników, po kobietę, która z niewielkiego
wózka sprzedawała zupę – wszyscy mieli jakąś broń.
Sprzedawczyni zupy nosiła u pasa imponujący sztylet o klindze niemal tak
długiej, jakie miewają miecze. Drugiego noża o solidnym ostrzu używała do wy-
krawania miseczek z bochenków chleba. Kupujący skinął jej głową, wrzucił
w wyciągniętą dłoń kilka miedziaków i odszedł, popijając zupę z chlebowej mi-
ski, na plecach miał przypasaną kuszę, do boku zaś pałasz.
– Każdy tu jest uzbrojony – podzielił się spostrzeżeniem Ben.
– Bójki w karczmach muszą być godne pieśni bardów – odparł ironicznie
Rhys.
Starał się żartować, ale Ben znał już go na tyle długo, by wyczuć napięcie
w głosie przyjaciela. Rhys przed laty mieszkał w Północnej Bramie i najwyraź-
niej nie uznawał tego powszechnego uzbrojenia za normalne.
W pół dzwona doszli do przytłaczającej kamiennej góry, która była twier-
dzą lorda Rhymera. Nie miała nawet odrobiny tej elegancji, co budynki Miasta.
Brakło jej nawet tego prostego, a zarazem groźnego artyzmu fortecy Argrena –
była ni mniej, ni więcej, a wielgachną górą kamienia, wzniesioną tak, by oparła
się wszelkim żywiołom i zagrożeniom ze strony wrogów. Mury poczerniały po
latach znoszenia bez drgnienia kaprysów pogody i ognia ataków.
– Niezbyt urodziwa budowla – mruknęła Amelia.
– Stoi tu naprawdę długo – odpowiedział Rhys tonem usprawiedliwienia. –
Twierdza jest starsza od wszystkich budynków w mieście. Zewnętrzne mury mia-
sta mają ponad sześćset lat, a w porównaniu z twierdzą są nowe.
– Jak wejdziemy do środka? – chciał wiedzieć Ben.
– No cóż, normalnie znalazłbym jakąś pokojówkę. Tak lubieżną, jak to
tylko możliwe...
– Bądź poważny – przerwała mu Towaal. – Nie mamy na to czasu.
Rhys westchnął.
– Musimy znaleźć bramę, którą wynoszą odpadki.
– Co proszę? – zapytała Amelia zaskoczona, nie śledziła rozmowy, tylko
przyglądała się uważnie ludziom, którzy ich mijali.
Szuka czarodziejek, domyślił się Ben.
– Bramę, którą wynoszą pomyje – powtórzył cierpliwie Rhys. – Zawsze
pełnią tam służbę najmłodsi i najbardziej leniwi ze strażników. Tamtędy wej-
dziemy.
– Tak po prostu wejdziemy? – W głosie Amelii zadźwięczał sceptycyzm.

129
– Tak. Przecież nie będziemy się pchać do garderoby jego lordowskiej mo-
ści. W tej twierdzy znajdują się tysiące ludzi, większość z nich to lordowska straż.
A ci przy bramie nie dbają o to, czy wejdziemy do środka, czy nie, o ile im się za
to nie oberwie. Chcą tylko skończyć wartę, napić się i zabawić z jakąś spód-
niczką.
Amelia ostentacyjnie założyła ramiona na piersi, ale milczała. Jej zdanie na
temat tego, jak powinni zachowywać się strażnicy w służbie arystokracji, i obraz,
jaki malował Rhys, nierzadko pozostawały w sprzeczności.
Wejście, którym wywożono odpadki, znaleźli u podstawy twierdzy, było
wąskie, mogło pomieścić co najwyżej ręczny wózek, a w okutych drzwiach znaj-
dowało się okienko, nie większe niż obie złożone dłonie Bena. Na zewnątrz nikt
ich nie pilnował.
– Gdzie straż? – chciał wiedzieć Ben.
– W środku – odparł Rhys. – Pewnie śpią. Nie mogą stać na zewnątrz, zbyt
łatwo byłoby ich zaatakować i wedrzeć się do środka. Poza tym strażnicy śpiący
na warcie robią bardzo złe wrażenie, szczególnie gdy stoją przed wejściem do
lordowskiej twierdzy.
Poprowadził ich pod bramę i Ben miał okazję przekonać się niemal natych-
miast, że strażnicy nie spali, aczkolwiek na pewno nie spodziewali się, że ktoś
załomocze do okutych żelazem drzwi.
Dwóch młodzików, którym groziło, że skończą pożarci przez własne, zbyt
duże zbroje, poderwało się natychmiast.
– Odsunąć się od drzwi! – rozkazał jeden, zobaczywszy Rhysa przy maleń-
kim okienku. – Wszystkie sprawy załatwia się przy frontowej bramie.
– Kiedy ja to nie mam oficjalnej sprawy – zaczął Rhys, przeciągając głoski.
– Chciałem niespodziankę mojej pannie zrobić.
– I tak trzeba przez główną bramę – upierał się strażnik.
– Panowie zacni, no pomóżcie swojemu – poprosił Rhys. – To nasza rocz-
nica i miałem plan taki, żeby zakraść się do jej izdebki. Kwiatów nastawiać i tak
dalej. Będzie zachwycona.
– Nie ma żadnego zakradania się tędy – zajęczał strażnik.
– Racja, racja. Źle żem słowa dobrał – sumitował się teatralnie Rhys. – To
żadne zakradanie. Jej przyjaciele pomagają mi ją zaskoczyć. Kazali mi wejść
tędy, coby mnie nikt nie zobaczył. Mają się ze mną spotkać w Ogrodzie Królowej.
Zaprowadzą mnie prosto do jej izby.
– Mieszka tu? Kim jest? – zapytał strażnik.

130
– Ma na imię Karina. Jest pokojową. Krąglutka taka, jest co w garść chwy-
cić – dodał. – Ma wielu przyjaciół we straży. – Zerknął na troje towarzyszy, nie-
widocznych dla wartowników, i mrugnął szelmowsko.
Teraz Towaal też założyła ręce na piersi i wywróciła oczami.
– Uhm... nie, nie znam takiej – odpowiedział jednocześnie młodzik.
– Twoja strata – stwierdził Rhys. – Ale zaraz, właśnie uświadomiłem sobie,
że wyświadczycie mi przysługę, więc pozwólcie mi się odwdzięczyć. Srebrnika
dla każdego za to, że mnie wpuścicie. To by wiele znaczyło dla mnie i dla mojej
Kariny też. Może później przedstawiłbym was jej przyjaciółkom? Zawsze są
chętne poznać jakich młodzieniaszków, mężczyzn znaczy, jak wy, i trochę się za-
bawić.
– No nie wiem... – łamał się strażnik.
Rhys obrócił w palcach srebrne momenty, uśmiechając się najprzyjaźniej
jak potrafił.
– Mnie by się przydało trochę srebra – rozległ się głos drugiego ze strażni-
ków. – I przedstawisz nas jej przyjaciółkom? Pokojowe, tak?
– Oczywiście, że przedstawię – zapewnił go Rhys. – Jak mnie wpuścisz, to
dzisiaj jeszcze z nią porozmawiam. A będzie w dobrym humorze, jak jej zrobię
niespodziankę. Zobaczymy, może jaką potańcówkę uda się urządzić.
Strażnicy się poddali i żelazne rygle odsunęły się ze zgrzytem.
Rhys gestem wezwał towarzyszy i wepchnął się do środka, gdy tylko drzwi
poczęły się uchylać. Wcisnął pierwszemu strażnikowi oba srebrniki i pociągnął
za sobą Amelię, zanim tamci zorientowali się, że wchodzi ktoś jeszcze.
– Hej – krzyknął wartownik, zastępując drogę Ashwoodowi. Mógł mieć
z piętnaście wiosen, nie więcej, ledwie sięgał Benowi do ramienia, ten zaś bez
słowa odsunął go lekko i szedł dalej.
– Kto to jest?! – krzyknął strażnik czerwony niczym burak.
Rhys nawet nie zwolnił.
– Lepiej zamknijcie te drzwi – zawołał przez ramię. – Nie chcecie chyba,
żeby ktoś się zakradł do środka.
Długi i wąski korytarz prowadził w głąb trzewi twierdzy i kończył się na
niewielkim dziedzińcu otoczonym ścianami, w których odcinało się wiele niczym
niewyróżniających się par drzwi. Rhys zatrzymał się na chwilę, ale zaraz wybrał
jedne z nich i poprowadził swych towarzyszy kolejnym korytarzem.
– On wie, dokąd iść? – szepnął Ben.
– Raczej nie – odparła Towaal cierpko – ale ja też nie, więc równie dobrze
możemy iść za nim.

131
Mijali czasami i innych ludzi, jednak nikt nie próbował ich zatrzymać. Ben
natychmiast zauważył, że nawet służki nosiły przy pasach sztylety.
Nie upłynęło wiele czasu, a weszli w szersze korytarze i Rhys zwolnił,
mrucząc coś pod nosem o prawdziwych strażnikach.
Ben i Amelia wymienili nerwowe spojrzenia. Ashwood doszedł jednak do
wniosku, że w rzeczywistości wcale nie próbowali przemknąć się ukradkiem,
chcieli tylko zostać odnalezieni przez odpowiednią osobę.
Na ścianach poczęły pojawiać się gobeliny i nie umknęło Benowi, że
w większości przedstawiały sceny bitewne, od czasu do czasu jedynie któregoś
z dawnych władców Północnej Bramy. Pod nimi ustawiono rozmaite zbroje i nie
były to tylko ozdoby, każda nosiła ślady walki. Ben uznał, że i one należały do
dawnych władców miasta, być może przodkowie lorda Rhymera stawali w nich
na polach słynnych bitew.
Ku swemu zdziwieniu nigdzie nie dostrzegał oznak bogactwa, obecnych
w innych fortecach władców. Korytarze w Cytadeli Argrena wręcz wyłożono sre-
brem i złotem.
– Czy Północna Brama jest bogatym miastem? – spytał, patrząc na poobi-
janą zbroję płytową.
– Nie szepcz – skarcił go Rhys. – Sprawia wrażenie, jakbyśmy się zakra-
dali.
– Dobrze – odpowiedział Ben tym razem nieco zbyt głośno i aż się skulił
na dźwięk swojego głosu.
Rhys wzniósł oczy ku powale i westchnął.
– Gdzie jest dobry złodziej, gdy go potrzeba? Szkoda, że Renfro z nami nie
przyjechał. – Urwał na chwilę. – Nie, może akurat nie Renfro.
Ben prychnął w odpowiedzi.
– Północna Brama nie chwali się luksusami, bo nie musi. Inni wielmożowie
chełpią się bogactwem, żeby zrobić wrażenie na swych gościach. Jeśli chodzi
o Bramę, to wszyscy wiedzą, że jest bogata, to stąd przecież pochodzi złoto i sre-
bro, a i drogie kamienie też. Tutejsi mieszkańcy są jednak zbyt praktyczni i na-
stawieni na handel, żeby marnować drogocenności na ozdabianie korytarzy, któ-
rymi chadzają tylko służki.
Znów skręcili i tym razem Rhys gestem nakazał towarzyszom milczeć.
Przed nimi szli trzej smukli dworzanie, odziani jak na bal. Należeli do tych na-
prawdę nielicznych mieszkańców Bramy, którzy nie nosili przy sobie broni. Rhys
podążył za nimi, prowadząc grupę śladem dworaków.

132
Skręcili kilkakrotnie, zeszli po szerokich schodach i nieoczekiwanie stanęli
w przestronnym, otwartym westybulu. Sufit nagle znalazł się kilka pięter nad gło-
wami przybyszy i spływały z niego sztandary, nowe i stare, tutaj też pod ścianami
stały puste zbroje, niczym niemi strażnicy.
Od kamiennych ścian odbijały się wielokrotnym echem niezliczone głosy.
Trzej dworzanie wmieszali się między innych, ale Rhys zatrzymał swoją grupkę.
Pomieszczenie, które obserwowali uważnie, miało szerokość co najmniej
trzystu kroków i pełno w nim było dworzan, żołnierzy i innych ludzi pozostają-
cych w nieustannym ruchu.
– To przyjęcie? – zdziwił się Ben.
– Nie – odpowiedziała mu Amelia, kręcąc głową. – Tak samo wygląda we-
stybul w Issen. Ci ludzie czekają, by spotkać się z lordem Rhymerem, albo mają
jakieś sprawy z tymi, którzy czekają. Ta część w zamkach władców zawsze jest
tłoczna i gwarna.
Rhys pokiwał głową.
– Znaleźliśmy się we właściwym miejscu.
Ludzie przemieszczali się nieustannie niczym mielone ziarno. Bez przerwy
tworzyły się jakieś grupki, by rozstać się kilka zdań później. Wszędzie kręcili się
paziowie, donosząc wiadomości, przynosząc żądane przedmioty i potrzebne do-
kumenty. Po jednej stronie ustawiono biurko, za którym zasiadał urzędnik o znę-
kanym wyrazie twarzy i gorączkowo zapisywał imiona niezbyt zadowolonych lu-
dzi, stojących przed nim w długiej kolejce. Wielu z czekających odzianych było
raczej skromnie w porównaniu z resztą gości twierdzy.
– Suplikanci. Chcą audiencji u lorda Rhymera – wyjaśniła Amelia. – Może
przyjmie jednego czy dwóch, żeby lud miał go za władcę dobrotliwego i łagod-
nego, ale większość go nie zobaczy. Jeśli będą mieli szczęście, zajmie się nimi
urzędnik niższej rangi. Jeśli nie, przeczekają w osobnym pomieszczeniu cały
dzień i wieczorem zostaną wyrzuceni na ulicę.
– Skąd to wiesz? – zdziwił się Ben.
– Dorastałam w takim miejscu – uśmiechnęła się. – Opisałam tylko, co ro-
bił mój ojciec. Dokładnie to samo.
Ben zmarszczył brwi.
– Skoro ci ludzie mają jakieś skargi, czy lord nie powinien spróbować ich
wysłuchać?
– Spójrz na nich wszystkich. – Amelia szerokim gestem objęła całe po-
mieszczenie. – Dnia by nie starczyło, aby ich wszystkich wysłuchać. Mój ojciec

133
uważał, że ci z poważną sprawą wrócą i będą wracać. Kazał urzędnikowi zazna-
czać powtarzające się nazwiska i tych przyjmował. Uważał, że większość supli-
kantów zna doskonale rozwiązanie swego problemu, pragną jedynie potwierdze-
nia, walidacji, więc odsyłał ich z niczym w nadziei, że sami sobie poradzą.
Ben przestąpił z nogi na nogę i raz jeszcze się rozejrzał. Ta teoria wydawała
się sensowna. W westybulu tłoczyły się setki ludzi, Amelia miała rację, żaden
lord nie znalazłby czasu, by ich wszystkich wysłuchać.
– A to znaczy, że mamy problem. Skoro lord nie przyjmuje wszystkich, jak
skłonimy Rhymera, żeby przyjął nas? – zastanawiała się Amelia półgłosem.
– Już działam – odparł Rhys. Przysunął się do Towaal, objął ją ramieniem
i podprowadził kilka kroków. – Może ci się to nie spodobać – zapowiedział prze-
praszająco.
Spojrzała nań spod ściągniętych brwi i już miała coś powiedzieć, ale Rhys
przeszedł do zapowiedzianego działania, zanim zdążyła to zrobić.
Wysunął stopę i zahaczył kostkę przechodzącej kobiety, pozbawiając ją
równowagi.
Kobieta, a właściwie młoda dziewczyna, zwaliła się na posadzkę w falach
zdobionego klejnotami jedwabiu.
W tej samej chwili Rhys odskoczył od Towaal i wskazał na nią oskarży-
cielsko.
– Dlaczegoś to zrobiła?! – zawołał z rozpaczą w głosie.
Towaal rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Nic nie zrobiłam!
Dworzanie natychmiast rzucili się jeden przez drugiego, by pomóc kobiecie
w klejnotach stanąć na nogi. Zaczerwieniona powiodła spojrzeniem od Rhysa do
Towaal. On zaś znów okazał się szybszy. Ukląkł przed rozwścieczoną niewiastą
na jedno kolano.
– Błagam o wybaczenie, moja pani. Moja siostra jest zazdrosną bestią! Na-
kazałem jej nie zwracać uwagi na ciebie, pani, ale, och... jakże mi przykro! Bła-
gam, wybacz jej, pani – jęczał błagalnie.
Towaal patrzyła na niego z irytacją.
– Zazdrosna? – zapytała mimowolnie zaintrygowana dziewczyna w klejno-
tach.
– Nie może znieść, że jego lordowskiej mości towarzyszy inna kobieta –
oznajmił Rhys. – Lata minęły, a ona wciąż pragnie powrócić do jego łoża.

134
– Lordowska mość? Jego łoża? – Dziewczyna aż się zakrztusiła, każde wy-
powiedziane z oburzeniem słowo podkreślała jeszcze żywa czerwień jej ust, wy-
malowanych w nadęty dzióbek. Doskonałe łuki brwi uniosły się do pół czoła.
Młodzi mężczyźni ze wszystkich stron oferowali swoją pomoc i wsparcie.
– O tak. Przez wiele lat moja siostra dzieliła łoże jego lordowskiej mości –
łgał Rhys. – Więc kiedy wezwał ją dziś do twierdzy, gdy prosił o spotkanie,
uznała, że dawny płomień znów rozgorzał. Nie jest gotowa zapomnieć.
Twarz dziewczyny zmieniła barwę z czerwonej na purpurową, fioletową
niemal. W ułamku chwili panna przestała nadymać się z niezadowoleniem i przy-
brała prawdziwie lodowatą minę. Ben uświadomił sobie, że nie mogła być starsza
od niego, a najpewniej była młodsza.
– Prosił, żeby się z nią zobaczyć? Zaraz się przekonamy. Za mną – rozka-
zała.
Dworzanie uskakiwali na boki, gdy obróciła się na pięcie i ruszyła ku wy-
sokim drzwiom na drugim końcu westybulu.
Starszy mężczyzna odziany w barwy Północnej Bramy, ze srebrną odznaką
przypiętą do klapy kaftana dogonił rozzłoszczoną dziewczynę i próbował uspo-
koić.
– Isabello, on ma teraz spotkanie, to musi poczekać.
– Ta wszetecznica twierdzi, że ją wezwał, Franklinie. Wezwał ją dzisiaj! –
prychała Isabella, błyskając ząbkami spod ściągniętych brzydko warg. – Powie-
dział mi, że skończył z tymi głupotami. Nie będę czekać. Jeśli spróbujesz mnie
zatrzymać, każę cię wychłostać!
Mężczyzna splótł nerwowo palce i obrzucił sprawców zamieszania wrogim
spojrzeniem, ale nie próbował powstrzymać dziewczyny.
– Kto to? – szepnął Ben do Amelii.
– Wygląda mi na ladacznicę. – Wyprostowała się nagle i spojrzała na
dziewczynę, szeroko otwierając oczy, po czym zerknęła na Rhysa z aprobatą. –
To jest ladacznica. Nałożnica lorda Rhymera!
Zbliżyli się do wysokich drzwi, niemal biegnąc śladem niewysokiej Isa-
belli. Strażnicy spojrzeli na towarzyszącego grupie Franklina i na widok jego go-
rączkowego machania natychmiast otworzyli drzwi.
Towaal posłała Rhysowi rozbawione spojrzenie.
Jego lordowska mość siedział pod przeciwległą ścianą, za wielkim maho-
niowym biurkiem. Przed sobą miał pergamin, kałamarz i na wpół opróżnioną ka-
rafę rubinowego wina. Przed nim stała grupka ludzi, na pierwszy rzut oka – kup-
ców. Teraz wszyscy obrócili się w stronę wchodzących.

135
Rhymer podniósł się i Ben natychmiast zauważył, że władca schudł dobre
dwa, może nawet trzy kamienie od dnia, gdy widział go w Białym Dworze. Po-
liczki mu się zapadły, sprawiał wrażenie chorego. Spojrzenie też miał człowieka,
któremu problemy przyćmiewają wszelkie radości życia.
– Seneszalu – zwrócił się ostro do Franklina – co to ma znaczyć? Jak wi-
dzisz, zajęty jestem z przedstawicielami Diamentowej Gildii.
Starszy mężczyzna, jak się okazało, seneszal jego lordowskiej mości,
uniósł ręce w przepraszającym geście.
Isabella ruszyła do przodu.
– Nie ignoruj mnie! – krzyknęła.
Rhymer popatrzył na dziewczynę i westchnął.
– O co chodzi, Isabello?
– Ta prostaczka mnie zaatakowała – wrzasnęła kobieta, wskazując Towaal.
– Gorzej nawet! Mówi, żeś wezwał ją tu dzisiaj, nie, że prosiłeś, by zechciała
przyjść! Miałeś nadzieję wpuścić jedną z twoich dawnych nałożnic do łoża, żeby
raz jeszcze spróbowała szczęścia? Nie wystarczam ci, mój panie? Potrzebujesz
kogoś, kto ma... więcej doświadczenia?!
Dziewczyna dotarła już do biurka jego lordowskiej mości. Diamentowi
kupcy wycofali się bez słowa, dając jej więcej miejsca. Sprawiali wrażenie roz-
bawionych tym, jak maleńka osóbka zastrasza potężnego władcę Północnej
Bramy.
– No już, już, Isabelciu... – Rhymer starał się uspokoić kochanicę. – Nawet
nie wiem, kto...
Napotkał wzrok Towaal i zamilkł. Czarodziejka uśmiechnęła się w odpo-
wiedzi.
– Myślałam, że ona kłamie, ale ty ją znasz! – wrzasnęła cienko Isabella na
widok tej wymiany spojrzeń. Odwróciła się od Rhymera i ujmując się pod boki,
wbiła spojrzenie płonące furią w domniemaną rywalkę. – Kazałabym cię wychło-
stać tylko za to, że się tu pojawiłaś. Powinnaś być mądrzejsza, ale nie, przewró-
ciłaś mnie, suko! I za to dostanę twoją głowę!
– Nie sądzę – odparła Towaal z lekceważeniem i pobłażliwością. – Idź
może i pobaw się, podczas gdy dorośli będą rozmawiać.
Wymalowane usteczka Isabelli otworzyły się mimowolnie. W oczach
dziewczyny zapłonął ogień.
– Wezwij kata! – zażądała piskliwie, zwracając się do Franklina. – I to już!
Towaal zignorowała ją całkowicie.
– Najlepiej byłoby porozmawiać na osobności – zwróciła się do Rhymera.

136
Lord kiwnął głową i poprosił przedstawicieli gildii, by zechcieli zaczekać.
Kupcy skłonili się w milczeniu i zgodnie opuścili komnatę. Niewątpliwie cieszyła
ich okazja podzielenia się tak soczystymi plotkami z otoczeniem.
Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, Rhymer jęknął z rozpaczą.
– Przysporzyłaś mi niemało kłopotów, lady...
Czarodziejka powstrzymała go gestem.
– Żadnych imion. Nie byłam pewna, czy mnie rozpoznałeś. Byłeś nieco...
nieswój, gdy rozmawialiśmy ostatnio w Białym Dworze.
– Pijany? W Białym Dworze? Wiedziałam, że był jakiś powód, że kazałeś
mi zostać tutaj! – wrzeszczała Isabella. Gwałtownym ruchem porwała sztylet do
otwierania listów z biurka Rhymera. – Nie będę czekać na kata. Sama się z tobą
rozprawię!
Stanowczym krokiem ruszyła ku czarodziejce. Towaal jedynie uniosła
brew.
– Ta jest zadziorna. Podoba mi się. Więcej w niej ikry niż w twojej mał-
żonce.
– Isabello! – huknął Rhymer, zmuszając kochankę, by zatrzymała się w pół
kroku. – To nie to, co myślisz. Ta kobieta nie jest moją byłą kochanką. Zaczekaj
na mnie w moich komnatach.
Isabella obrzuciła Towaal spojrzeniem spod ściągniętych brwi, przesuwa-
jąc zarazem opuszką po czubku nożyka do listów.
– Niezwłocznie, Isabello, albo będę tobą bardzo rozczarowany – dodał lord
złowieszczo.
Metresa z rozdrażnieniem rzuciła nożyk na dywan.
– Później się zobaczymy – wysyczała do Towaal. – Nie daruję ci tego, że
mnie wywróciłaś!
Wybiegła z komnaty, korzystając z niewielkich drzwi na tyłach sali, które
zatrzasnęła z siłą, o jaką Ben nigdy by nie podejrzewał osóbki tak mikrych roz-
miarów.
– Lepiej, żeby to było warte tego zamieszania – jęknął Rhymer. – Na-
prawdę ją przewróciłaś, pani? Przyjdzie mi za to zapłacić.
– Przybyłam tu prosić cię o pomoc – odparła Towaal. – Najpierw jednak –
zerknęła na Franklina – muszę mieć pewność, że rozmawiamy w całkowitym za-
ufaniu. Nikt nie może wiedzieć, że tu jestem ani po co przybyłam.
– Rozmawiając z Franklinem, rozmawiasz ze mną – burknął Rhymer. –
Służy u mnie od lat. Powierzyłbym mu własne życie. Po tym zamieszaniu, jakie
spowodowałaś z Isabellą, nie nadwerężaj bardziej mojej cierpliwości.

137
Towaal skinęła oszczędnie głową.
Amelia postąpiła krok naprzód.
– Tuszę, że i mnie rozpoznajesz, panie, razem z tobą podpisywałam traktat
Przymierza w Białym Dworze. A może pamiętasz mnie nawet z czasów, gdy by-
łam jeszcze małą dziewczynką, a ty odwiedzałeś Issen.
Rhymer otworzył szeroko oczy, a Franklin podszedł pospiesznie do córki
isseńskiego władcy, by zajrzeć jej w twarz.
– Ty żyjesz... – stwierdził zdumiony lord Północnej Bramy.
– Nadal jeszcze – odparła cierpko Amelia.
– Sanktuarium – zaczął Franklin i ośmielił się zerknąć na Towaal. – Powie-
działy, że nie żyjesz. Czarodziejka zjawiła się tu osobiście. Tydzień ledwie minął,
jak odjechała. Powiedziała, że zginęłaś. W trakcie szkolenia, o ile dobrze pamię-
tam.
– Widzę, że mamy wiele do omówienia – skrzywił się Rhymer. – Frankli-
nie, każ przynieść jedzenie, jakieś kieliszki i dużo, dużo więcej wina.
Ben nie bardzo wiedział, na ile mogą zaufać lordowi Północnej Bramy,
zważywszy, że kiedy widział go ostatnim razem, ten napastował młodą dziew-
czynę w czasie pokazu fajerwerków na balu Argrena. Jednak lady Towaal i Ame-
lia zdawały się nie mieć w tym względzie wątpliwości. Przez kolejne dwa dzwony
opowiadały mu całą historię, nie szczędząc szczegółów.
Wieści wyraźnie przygnębiły Rhymera. Słuchając, raz po raz wymieniał
z Franklinem zatroskane spojrzenia. Opróżnił też kilka karaf doskonałego wina,
rywalizując z dokonaniami Rhysa w najbardziej rozrywkowe noce.
Choć władca Północnej Bramy pił co niemiara, zachowywał trzeźwość my-
śli, co można było ocenić po pytaniach, jakie zadawał, gdy słuchał opowieści. Pod
koniec kiwał tylko głową i Ben mógł niemal zobaczyć, jak ciężko pracują koło-
wroty lordowskich myśli.
Zakończywszy historię, Amelia przedstawiła Rhymerowi swą pełną pasji
i uczuć prośbę.
– Nie wiem, co dzieje się teraz w Issen, ale wiem, co się stanie, jeśli mój
ojciec nie otrzyma pomocy. Znasz go, panie, od lat, od dekad nawet, i zawsze
byliście sobie przyjaciółmi. Teraz gdy przyjaźń ta stała się oficjalnie sojuszem
w ramach Przymierza, błagam, dotrzymaj obietnic, panie, i wyślij pomoc do Is-
sen.
Rhymer osuszył kielich i nie rzekł ani słowa. Frustracja uwidaczniała się
w każdym jego ruchu i grymasie.

138
– Czy wiesz, panie, może coś więcej na temat tego, co dzieje się w Issen?
– spytała Amelia, odczekawszy kilka chwil.
Rhymer potrząsnął głową i gestem przywołał seneszala.
– Nie wiemy więcej niż ty, pani – odparł Franklin. – Issen zostało otoczone
przez siły zarówno większe, jak i lepiej przygotowane, niż ktokolwiek się spo-
dziewał. Żyliśmy w przekonaniu, że przynajmniej rok jeszcze minie, zanim Koa-
licja zdoła powołać tak silną armię. A nawet dwa lata. Gdybyśmy my, Przymie-
rze, byli przygotowani, ich siły nie stanowiłyby zagrożenia. Razem możemy wy-
stawić większą i silniejszą armię niż Koalicja w każdych okolicznościach. Ale nie
byliśmy gotowi. Jeśli chodzi o bieżące informacje, wiemy o kilku potyczkach, ale
to wszystko. Jak na razie wydają się zadowoleni z faktu, że udało im się odciąć
Issen od sojuszników. Obawiamy się jednakowoż, że Koalicja po prostu czeka na
dowódcę. Zbudowali maszyny oblężnicze i wedle doniesień mają wystarczające
siły. Czego im jeszcze brakuje? Zdaje się, że lorda Jasona. Nie zjawił się pod
murami Issen, by poprowadzić wojska. Z tego, co nam, pani, powiedziałaś, wy-
nika, że właśnie tam zmierza i kiedy dotrze na miejsce, rozpocznie się oblężenie.
Twój ojciec, pani, najpewniej utrzyma się całe miesiące. Issen jest mocno uforty-
fikowane, do tego jego lordowska mość spodziewał się ataku, zadbał więc na
pewno o aprowizację. Jednak gdy oblężenie się zacznie, nikt nie będzie mógł
wejść do miasta ani się z niego wydostać.
Amelia poruszyła się niespokojnie.
Rhys odchrząknął cicho.
– Zgodzę się z twoją opinią, panie. Jeśli ich początkowym założeniem było
pojmać Amelię i odciąć dostawy broni, mogli targować się z lordem Gregorem
i mieliby w tych negocjacjach przewagę. Wszyscy wiedzą, że jego lordowska
mość uczyniłby wszystko dla jedynej córki.
Ben zauważył, jak ściągnęły się rysy Amelii, dziewczyna jednak nie po-
wiedziała ani słowa.
– Bez córki lorda Gregora – kontynuował Rhys – kolejną prawdopodobną
opcją byłby atak wszystkimi siłami. I to pasuje do wersji, którą rozpowszechnia
Sanktuarium: Amelia została zabita. Póki lord Gregor będzie sądził, że jego córka
żyje, będzie walczył do ostatniego tchu.
– Gdy zacznie się walka, pozostanie to jedynie kwestią czasu – odezwał się
Franklin. – Jego lordowska mość będzie się bronił, ile zdoła, może nawet bardzo
długo, ale nie ma takich sił i środków, by przerwać oblężenie.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, panie, że nie wyślesz wojsk na pomoc
memu ojcu? – zapytała Amelia otwarcie.

139
Lord Rhymer znów potrząsnął głową z przygnębieniem.
– Nie chodzi o to, czy chcę wysłać wojska, czy nie. Bez względu na to, co
powiesz, pani, nie mam ludzi, których mógłbym wyprawić do Issen.
– Wasza lordowska mość, jest nader oczywiste, że zebrałeś armię w samym
mieście. Nawet służki chodzą pod bronią! Gdy Koalicja zaangażowała swe siły
w oblężenie Issen, Północna Brama nie stoi w obliczu bezpośredniego zagroże-
nia. Z całym szacunkiem, ale nie zgadzam się, że wasza lordowska mość nie może
wysłać pomocy. I raz jeszcze proszę, uhonoruj swe zobowiązania względem
mego ojca, wyślij swoich żołnierzy!
Rhymer wpatrywał się w niemal opróżniony kielich.
– Nie obawiam się zagrożenia ze strony Koalicji czy nawet Sanktuarium –
oznajmił. – Mamy tu większy problem.
Amelia zamrugała zaskoczona i ze zdumieniem spojrzała znacząco na
swych towarzyszy.
– Demony – wyjaśnił cicho Franklin.
– Demony zawsze nękały Północną Bramę! – wtrącił Rhys. – Co się zmie-
niło teraz, gdy inni potrzebują waszej pomocy?
Rhymer uciszył go uniesieniem dłoni.
– Podróżujesz, panie, w znakomitym towarzystwie i mówisz, jakbyś znał
Bramę, dlatego uznam, że istotnie miałeś okazję poznać moje miasto, jednak
ostatnio sytuacja w nim uległa zmianie. Zagrożenie ze strony demonów uległo
zmianie.
Rhys odchylił się na oparcie, marszcząc gniewnie brwi.
– To, co kiedyś było zaledwie utrapieniem – mówił tymczasem lord – teraz
stało się zagrożeniem dla całego miasta, a nawet całego Alcott, śmiem twierdzić.
Ben gwałtownie dopił swoje wino.
– Demony roją się w Ostępach tak licznie jak jeszcze nigdy dotąd. Nawet
w najstarszych pismach i rejestrach nie wspomina się, by było ich tak wiele. Całe
roje poruszają się bez żadnych przeszkód i zdołały zmieść z powierzchni ziemi
kilka pomniejszych miast na północ od Bramy. Uzbroiłem każdego mężczyznę
zdolnego walczyć, każdą kobietę, a nawet dzieci. Kilka co bardziej godnych zau-
fania raportów donosi o rojach liczących sobie po cztery tuziny osobników. Jeden
człowiek, najpewniej obłąkany, twierdził, że naliczył grupę złożoną z dwustu de-
monów. Fakt, że przeżył, aby móc o tym opowiadać, podważa wiarygodność tego
doniesienia, ale jest wiele innych, bardziej wiarygodnych, których nie możemy
zignorować. Wystarczy choćby rzeź, jaką zastaliśmy w zaatakowanych miastach.
Jeszcze nigdy dotąd nie stanęliśmy w obliczu tak wielkiego zagrożenia, nawet

140
w zamierzchłej historii. Nawet legendy nie wspominają o czymś takim. Łowcy
nie wyprawiają się już w Ostępy i populacja demonów rośnie w siłę bez prze-
szkód.
Lady Towaal słuchała go z twarzą bladą jak śnieg. Jej towarzysze zamarli
natomiast ze zdumienia.
– Setki demonów w jednym roju! – krzyknął lord, jakby chciał ich z tego
stuporu wybudzić, i plasnął dłonią o mahoniowy blat. – I dlatego nie mogę po-
zwolić, by choć jeden zbrojny zrezygnował z obrony tego miasta. Jeśli odeślę
wojsko, ludzie wpadną w panikę i rzucą się do ucieczki. A tak liczni uchodźcy
przyciągną uwagę rojów natychmiast. Tymczasem ja nie będę miał nawet sił, by
je powstrzymać. Na drodze bez mojej ochrony ludzie zostaną bezlitośnie wybici.
– Ależ musi być jakiś sposób, by coś zaradzić! – wykrzyknęła wstrząśnięta
Amelia.
– Nie dalej jak trzy tygodnie temu
dwie kompanie, po stu weteranów każda,
zginęły w bitwie co do żołnierza. Nawet je-
den nie wrócił – odpowiedział jej Rhymer.
– Ich los poznaliśmy tylko dzięki urządze-
niu do dalekowidzenia. Ciała... – Rhymer
osunął się na oparcie fotela.
Ben zrozumiał teraz, dlaczego władca
Północnej Bramy tak źle wyglądał. Nie do-
kuczała mu choroba wywołana nadmiarem
trunku ani też żadna inna, nie cierpiał z po-
wodu kłopotów, jakich przysparzała mu
młoda konkubina. Lord Rhymer stanął
w obliczu katastrofy, która mogła pochło-
nąć całe jego miasto i odebrać mu wszystko.
Ben i jego towarzysze popatrzyli po
sobie nawzajem. Jeśli lord Rhymer mówił
prawdę, to stało się jasne, że nie mógł w ża-
den sposób pomóc Issen.
Towaal pochyliła się do przodu, opierając łokcie na blacie.
– Czy ktokolwiek określił, co powoduje ten nagły wzrost liczebności de-
monów? – spytała, patrząc twardo na władcę Północnej Bramy.
Jednak to Franklin udzielił jej odpowiedzi.

141
– Nie. Nie mamy wieści o tym, co dzieje się w Ostępach. Bez łowców, któ-
rzy zapuszczali się bardzo daleko, a potem donosili o sytuacji, jesteśmy ślepi
i głusi. Posłaliśmy dwie kompanie, licząc, że tyle wystarczy. – Wzdrygnął się. –
Przepadły. Teraz rozmawiamy o wysłaniu dziesięciu. Tysiąc zbrojnych. Może
tyle wystarczy, żeby stawić czoła rojom.
Rhys kaszlnął uprzejmie, lecz znacząco.
– Zbyt liczny oddział tylko przyciągnie demony – wyjaśnił, gdy seneszal
spojrzał nań pytająco. – Te stworzenia wabi przecież siła życia. Żaden demon nie
zdoła zignorować tak dużej grupy. Kiedy grasują w pojedynkę, wykazują się wy-
starczającym instynktem przetrwania, żeby unikać takich konfrontacji, dlatego
właśnie nie atakują miast. Jednak kiedy stworzą rój liczący sobie setki osobni-
ków... Wysłanie dziesięciu kompanii będzie niczym wystawienie demonom świe-
żej pieczeni. Przybędą, żeby ucztować.
– Nie mamy innego wyboru – skrzywił się Franklin.
– Skoro wysyłasz ludzi w głąb Ostępów i wierzysz, że zdołasz tam dotrzeć,
to znaczy, że zamierzasz zamknąć Szczelinę? – zapytała cicho Towaal.
Rhymer jęknął tylko i odwrócił wzrok.
– Tak też myślałam – skwitowała.
W komnacie zapanowała nieprzyjemna cisza i wreszcie Ben nie mógł już
dłużej jej znieść.
– Co to jest ta Szczelina? – wypalił.
– Plotka – odpowiedziała Towaal, nie spuszczając spojrzenia z jego lor-
dowskiej mości. – Coś, o czym niewielu wie i czego nikt nie rozumie, a przy-
najmniej nikt, z kim rozmawiałam.
Rhymer wstał, podszedł do podręcznego stolika i napełnił swój kielich wi-
nem aż po same brzegi.
– Wiemy o wiele mniej, niż zakładają twoje siostry z Sanktuarium – mruk-
nął.
– Powiedz nam zatem, co wiesz, panie – zachęciła go czarodziejka chłodno.
Lord Północnej Bramy jednym haustem opróżnił kielich do połowy, dopeł-
nił go i wrócił na swoje miejsce bez jednego słowa.
– Mój bibliotekarz potrafi opowiadać o tym lepiej, ale spróbuję – odezwał
się wreszcie. – Szczelina, najkrócej mówiąc, to miejsce, z którego przychodzą de-
mony.
Ben wychylił się do przodu, całkowicie skupiony na Rhymerze, niemal
przestał oddychać.

142
– Wedle naszych uczonych demony żyją w innym świecie niż nasz. Nasz
pełen jest życia. Ich pełen jest, ujmijmy to, braku życia. Od czasu do czasu tkanina
między światami rozdziera się i demony mogą dostać się do naszego świata, co
robią, zwabione siłą życiową. Nasz świat, jak każda żywa istota, ma moc, by się
uleczyć. Oznacza to, że rozdarcia są tymczasowe. Osnowa świata goi się, zamyka,
świat się naprawia i demony nie mogą przechodzić, póki nie powstanie nowe roz-
darcie.
Kątem oka Ben dostrzegł Towaal słuchającą z takim samym zaangażowa-
niem i uwagą. Czarodziejka dysponowała przeogromną wiedzą, ale to było chyba
dla niej coś nowego.
Rhymer przetarł twarz znużonym gestem.
– Szczelina to stałe rozdarcie w materii świata. Właściwie należałoby je ra-
czej nazwać dziurą stworzoną z rozmysłem. Przed wiekami, długo przed tym, za-
nim Północna Brama stała się potężnym miastem, grupa magów stworzyła Szcze-
linę. Z tego, co zrozumiałem, chodziło o to, by zmniejszyć napięcie w przestrzeni
między światami. Jeden otwór, stworzony specjalnie w odpowiednim miejscu,
działa niczym dzióbek w czajniku. Kiedy napięcie wzrośnie zanadto, można je
dzięki temu uwolnić.
Ben starał się obserwować uważnie zarówno jego lordowską mość, jak
i czarodziejkę. Zauważył, że lady Karina nieznacznie kiwa głową.
– Tutaj, w Północnej Bramie, jesteśmy przygotowani, by radzić sobie z nie-
uniknionymi konsekwencjami tak uwalnianego ciśnienia, czyli z pojawianiem się
demonów. Tysiące lat temu powołano tu łowców. Jak wiecie, ci ludzie mają wy-
jątkowe umiejętności, są doskonale wyszkoleni i zarabiają na życie, polując na
demony i inne potworności. Płacąc łowcom od przyniesionych rogów, ściągamy
ich tutaj i tym sposobem kontrolujemy liczebność demonów, utrzymujemy ją na
poziomie, który pozwala nad nimi zapanować. Co kilka dziesięcioleci w Ostępach
zbiera się duży rój, wtedy wysyłamy armię, która robi z nim porządek. Tak było
od stuleci. I ten system się sprawdzał.
– Co się zatem zmieniło? – spytała Towaal.
– Tego nie wiem. – Rhymer wzruszył ramionami.
– Przed kilku laty – dodał Franklin – odnotowaliśmy mniejszy spadek li-
czebności demonów, mniejszy, niż się spodziewaliśmy. Pod koniec letniego se-
zonu łowów doniesienia o pojawieniu się demonów pozostawały tak samo częste
jak w chwili, gdy sezon się rozpoczął. Wypłaciliśmy przy tym trzykrotnie więcej
nagród niż w minionych latach. Łowcy licznie wyprawiali się w Ostępy, a demo-
nów przybywało. Coraz częściej zdarzało się, że łowcy nie wracali z Ostępów.

143
W końcu nawet ci najśmielsi nie chcieli zapuszczać się zbyt daleko. Rozpoczęli-
śmy zaciąg w nadziei, że uda nam się zebrać odpowiednie siły, ale zbyt późno.
– Zeszłej zimy – opowieść podjął Rhymer – utraciliśmy pierwsze z miast.
Wtedy wiedzieliśmy już, że przegrywamy. Kiedy dołączyłem do Przymierza,
uczyniłem to z myślą, że uda nam się odeprzeć zagrożenie ze strony Koalicji, a ja
zyskam wsparcie innych władców Alcott. I dlatego nie mogę ci pomóc, lady
Amelio. Kiedy przystępowałem do Przymierza, nie zrobiłem tego, by pomóc
twemu ojcu i innym. Dołączyłem, albowiem to ja potrzebowałem ich pomocy.
Pomocy, która teraz nie nadejdzie.
W komnacie znów zapadła cisza.
– To sporo do przemyślenia – przyznała Towaal po długiej chwili milcze-
nia. Popatrzyła po swych towarzyszach. Ben dojrzał niepokój i troskę w jej
oczach.
– Szczerze ubolewam – powiedział Rhymer. – Nad Issen i nad Północną
Bramą.

Przydzielono im wygodne kwatery w gościnnym skrzydle. Jego lordowska


mość stwierdził, że nie mógł dla nich zrobić mniej.
Ben wraz z pozostałymi siedzieli z ponurymi minami przed kominkiem
w pokoju dziennym.
– Jeśli Rhymer nie może nam pomóc, do kogo się zwrócimy? – zapytał
wreszcie Beniamin.
Towaal pokręciła głową.
– Nie wiem. Venmor, Fabrizo, reszta miast Przymierza... żadne nie ma dość
dużej własnej armii. Dopiero prowadzą zaciąg, ale miną miesiące, może nawet
rok, zanim zbiorą siły na tyle duże, by stawić czoła Koalicji. Król Argren to chyba
jedyny władca, którego wojska mogą przerwać to oblężenie, przynajmniej z tego,
co wiem. Zdrada Sanktuarium to nowe niebezpieczeństwo grożące Północnej
Bramie. – Westchnęła i mocno splotła dłonie. – Wszystko, czego się dowiadu-
jemy, daje Argrenowi więcej powodów, by zatrzymać armię przy sobie. Możemy
spróbować, ale osobiście nie wierzę, że nam pomoże.
– Musimy coś zrobić! – zaprotestowała gorąco Amelia. – Nie mogę sie-
dzieć i patrzeć, jak giną moi poddani. Musimy porozmawiać z Argrenem.
– Wiedząc to, czego my się dowiedzieliśmy, i będąc na jego miejscu, nie
wysłałabym oddziałów – stwierdziła otwarcie Towaal. – Wybacz mi, Amelio,
mówię to z bólem, ale taka jest przykra rzeczywistość.

144
Amelia ukryła zbolałą twarz w dłoniach. Patrzyli na nią w milczeniu.
Każde z nich chciało pocieszyć dziewczynę, ale co mogli powiedzieć?
Mijały minuty, komnata pogrążona była w ciszy przerywanej jedynie trza-
skaniem ognia.
Ben myślał intensywnie, mimowolnie mrużąc oczy.
– Czy to nie ty wspomniałaś coś o zamykaniu tej Szczeliny? – zwrócił się
Ben do lady Towaal.
Czarodziejka potwierdziła skinieniem głowy.
– Sanktuarium niewiele wie na ten temat. Nie mam wątpliwości, że za-
równo Rhymer, jak i wcześniejsi władcy Bramy wiele przed nami ukrywali,
zresztą może Protektorka i jej zaufany krąg wiedzą więcej. Z tego, co się orientuję
jednak, to wiemy tyle, ile właśnie powiedział nam Rhymer. Szczelina to miejsce,
skąd przychodzą demony. Brama zawsze radziła sobie z nimi sama i z tego, co mi
wiadome, nigdy wcześniej nie prosiła o pomoc. Moje pytanie o zamknięcie tej
Szczeliny wzięło się z pewnej dyskusji, której przysłuchiwałam się przed laty.
Skoro Szczelina została otwarta specjalnie, być może jest sposób, aby ją zamknąć.
Niektóre z czarodziejek w Sanktuarium zastanawiały się, co się stanie, gdy
władcy Północnej Bramy zmęczą się rolą obrońców świata. Czy zamknęliby
Szczelinę, żeby zatamować napływ demonów?
Amelia poderwała się jak podcięta batem.
– My ją możemy zamknąć! – wykrzyknęła. – Gdy demony przestaną prze-
chodzić do naszego świata, to Rhymer poradzi sobie z tymi, które tu już są, a po-
tem pomoże Issen.
– I co potem? – spytała Towaal, wyraźnie niezarażona entuzjazmem swej
uczennicy. – Jeśli Rhymer ma rację, to przed wiekami grupa magów stworzyła
Szczelinę w bardzo konkretnym celu, by zmniejszyć ciśnienie, jakiemu podlegała
reszta świata. Jeśli zamkniemy Szczelinę tutaj, czy nie otworzymy tym samym
rozdarcia w innym miejscu?
Amelia opadła na siedzenie, ściągając brwi.
– Rozumiem twoje emocje, Amelio – zapewniła ją czarodziejka – jednak
musimy wiedzieć coś więcej, zanim dojdziemy do jakichś konkluzji. Lord Rhy-
mer wspomniał bibliotekarza. Jutro poszukam tego osobnika i się dowiemy.
Amelia kiwnęła głową, trochę uspokojona.
– Nadto – kontynuowała Towaal z poważną miną – musisz zrozumieć, że
rozprawienie się z demonami, które tu są, to nie jest coś, czego można dokonać
szybko. Setek demonów nie można po prostu zlikwidować w ciągu kilku dni. Bez
względu na to, co zrobimy, może być zbyt późno, żeby powstrzymać oblężenie.

145
Ben patrzył, jak Amelia zmaga się ze sobą, próbując zrezygnować z tego,
co chciała uważać za prawdę, na rzecz tego, co logicznie wydawało się prawdo-
podobne. Na jej twarzy odmalowała się cała gama emocji, ale wreszcie wygrała
ponura akceptacja. Ben uświadomił sobie, że to niezwykła cecha wyjątkowej oso-
bowości: umiejętność oddzielenia tego, co pragnęło się uważać za prawdę, na
rzecz tego, co było prawdą.

Wczesnym rankiem czworo przyjaciół razem udało się do lordowskiej bi-


blioteki. Mieściła się w osobnym budynku przylegającym do potężnych murów
zamczyska. Budynek ten stał otulony ciszą, co nie było zaskakujące, natomiast
to, jak bardzo był przeciętny i niewyróżniający się, szczerze zdziwiło Bena.
Władcy twierdzy nie chcieli, by miejsce to było odwiedzane przez gości, zapewne
dlatego czworo towarzyszy nie znalazło tu żadnych znaków ani uczynnej służby,
ani nawet przyjaznego wyrazu twarzy dwóch strażników pełniących służbę pod
drzwiami.
– Zamknięte – warknął jeden z nich, opuszczając halabardę, by zablokować
drogę przybyszom.
– Proszę. – Lady Towaal wręczyła mu niewielki prostokąt pergaminu. –
Pismo jego lordowskiej mości zezwalające nam na wejście.
Strażnik pochwycił pergamin i wpatrzył się intensywnie w równe litery.
Minęła chwila.
– Nie umiesz czytać, prawda? – zgadł Rhys.
Strażnik podniósł wzrok, zagryzając usta i marszcząc gniewnie brwi, ale
nie odpowiedział.
– Pilnujesz biblioteki i nie umiesz czytać – ryknął śmiechem Rhys. – A ty?
– spytał drugiego.
Drugi strażnik odpowiedział mu takim samym, pełnym złości spojrzeniem.
– Zanieś bibliotekarzowi – poleciła Towaal z westchnieniem. – On nas
wpuści.
Istotnie, po niedługim czasie strażnik powrócił z wysokim i chudym męż-
czyzną, odzianym w opończę, któremu wokół głowy powiewał wianuszek siwych
włosów. Uważnym spojrzeniem obrzucił gości.
– Chodźcie za mną – polecił cienkim głosem.
Posłuchali, wchodząc za nim do budynku.
– Jesteś jednym z bibliotekarzy? – zapytała go Towaal.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.

146
– Jestem jedynym Bibliotekarzem. Jego lordowska mość nie jest zbyt ufny,
gdy chodzi o wiedzę przechowywaną w tym miejscu. Jestem ja i mój uczeń.
– Może dlatego strażnicy tu nie umieją czytać – stwierdził Rhys.
– Nie umieją? Nie wiedziałem. Jak to możliwe? – zdziwił się Bibliotekarz.
– To twoja biblioteka, panie. – Rhys wzruszył ramionami.
Bibliotekarz poprowadził ich w głąb ciemnego budynku, gdzie jedynie za-
glądające w wysokie okna promienie słońca zapewniały trochę światła. Mijali ko-
lejne regały wypełnione księgami, nowymi i starymi, były ich dziesiątki tysięcy.
Ben nigdy jeszcze nie widział tylu ksiąg w jednym miejscu, ale ciasnota, w jakiej
je złożono, sprawiała, że prezentowały się o wiele mniej interesująco, niżby
chciał. Tych ksiąg nie wystawiano na widok publiczny, po prostu je gromadzono
i przechowywano.
Gdzieś w połowie budynku, jak ocenił Ben, zawrócili. Pod jedną ze ścian
znaleźli niewielkie, pozbawione okien pomieszczenie, w którym ustawiono ka-
mienny stół i metalowe krzesła, na oko bardzo niewygodne. Bibliotekarz wydobył
z kieszeni krzesiwo. Poruszając się na pamięć, zapalił lampę i pokój zalało ciepłe
złotawe światło.
– Staram się trzymać ogień z dala od książek. Są bardzo łatwopalne. –
Usiadł na jednym z krzeseł i gestem zachęcił ich, by zrobili to samo. – Pismo od
jego lordowskiej mości odnosi się do naszych najstarszych tekstów. Chyba wiem,
co ma na myśli, ale to niezwykłe, że jego lordowska mość chce tę wiedzę udo-
stępnić. Dla pewności zatem, jakich informacji szukacie?
– O Szczelinie – oświadczyła Towaal, nie bawiąc się we wstępy.
Chudzielec kiwnął twierdząco głową i kazał im poczekać. Ćwierć dzwona
później wrócił, niosąc cztery cienkie książki. Ku zdumieniu Bena wszystkie wy-
glądały na stosunkowo nowe. Bibliotekarz zauważył zaskoczoną minę Ashwo-
oda.
– Zajmuję się między innymi przepisywaniem starych woluminów. Zupeł-
nie nie rozumiem, dlaczego niektóre biblioteki upierają się zachowywać znisz-
czone księgi i nic z nimi nie robią. To jest przecież wiedza, wartość niezaprze-
czalna. – Pokręcił głową, ubolewając nad głupotą swych kolegów po fachu. – Za-
nim zaczniecie czytać – dodał – może jest jakaś konkretna informacja albo dzie-
dzina, w kwestii której mógłbym służyć wam pomocą?
Lady Towaal streściła, czego dowiedzieli się poprzedniego dnia od lorda
Rhymera, i spytała, czy Bibliotekarz mógłby dodać jeszcze jakieś informacje.
Mężczyzna splótł palce z namysłem.

147
– Powinienem zacząć od ostrzeżenia, że niemal wszystko, co wiem
o Szczelinie, to domysły – oświadczył. – Cała wiedza opiera się na kilku strzępach
informacji z czasów, gdy Szczelina powstała, i ogromnej ilości spekulacji póź-
niejszych uczonych.
Usiedli wygodniej, czekając, aż podejmie temat.
– W istocie Szczelina, jak zasugerował jego lordowska mość, przypomina
czajniczek do herbaty. Ciśnienie narasta, napięcie materii świata powoduje otwar-
cie się Szczeliny na pewien niedługi czas, póki nie zostanie uwolnione, i wtedy
przechodzą demony. Możemy założyć, że jest to akuratny opis działania Szcze-
liny. Jeśli chodzi o to, gdzie się ona znajduje, nie mamy już takiej pewności. Są
w tych księgach mapy, owszem, ale nakreślone tysiące lat temu. Niewątpliwie
wiecie, co to erozja, trzęsienia ziemi, lawiny? – Uniósł pytająco brew.
Towaal mruknęła twierdząco.
– Zatem rozumiecie, że geografia nie jest taka sama jak wtedy.
– Tak, wiemy – potwierdziła wyraźniej.
– No i ostatnia kwestia, oparta już jedynie na domysłach, to ewentualne
skutki zamknięcia Szczeliny. Nie wiemy, co się wtedy stanie. Wedle niektórych
pism sam obiekt nie ma żadnego znaczenia, nawet po jego zniszczeniu materia
wszechświata pozostanie w tym miejscu cienka jak wcześniej. Wedle innych ist-
nienie obiektu jest niezwykle istotne i jeśli zostanie on zniszczony, przejście po-
jawi się samoczynnie w dowolnym miejscu na świecie. Większość uczonych po-
pierających tę teorię uważa, że jeśli Szczelina zostanie zniszczona, to ciśnienie
będzie nadwerężało materię świata w innych miejscach i demony zaczną częściej
pojawiać się tam, gdzie obecnie występują rzadko.
Bibliotekarz pokiwał głową, wyraźnie zadowolony z własnych wyjaśnień.
Ben uniósł rękę, ale zaraz opuścił ją pod rozbawionym spojrzeniem Amelii.
– Co masz na myśli, panie, mówiąc „obiekt”? – zapytał.
Bibliotekarz szybkim ruchem obrócił jedną z książek, przerzucił kilka stron
i wskazał na szkic kamiennego łuku pokrytego runami. Benowi wydały się nie-
zwykle podobne do tych, które widywał na magicznych artefaktach.
Towaal pochyliła się i bez słowa zaczęła przeglądać strony przed szkicem
i po nim.
– A twoim zdaniem jakie będą skutki zniszczenia Szczeliny? – zapytał
Rhys.
Bibliotekarz skrzywił się z dezaprobatą.

148
– Nie jestem uczonym, by wypowiadać się na ten temat, szczególnie
w przypadku, gdy z niepewności może wyniknąć ogromne niebezpieczeństwo.
Powinniśmy trzymać się faktów. A fakt jest taki, że nie wiemy.
– Kiedy fakty pozostają niekompletne, sprzeczne lub nie mówią wszyst-
kiego, trzeba czasami dedukować na podstawie dostępnych informacji i wysunąć
przypuszczenie w oparciu o to, co już wiemy – upierał się Rhys.
Bibliotekarz mruknął i spojrzał taksująco na Rhysa.
– Zatem moje przypuszczenie oparte na posiadanych informacjach jest ta-
kie, że nie ma najmniejszego znaczenia, jakie będą konsekwencje zniszczenia
Szczeliny. Jeśli najnowsze doniesienia są bliskie prawdy, a biorąc pod uwagę, że
są świeże i oparte na twierdzeniach naocznych świadków, należy uznać, że są,
możemy wyliczyć, co się stanie. Przy obecnym tempie ekspansji demony przedrą
się przez obronę Północnej Bramy, zanim nadejdzie kolejna zima, nieco ponad
rok od chwili obecnej. – Rozejrzał się po twarzach słuchaczy, czekając na odpo-
wiedź, a gdy takowa nie nastąpiła, dodał: – W obrębie murów Północnej Bramy
przebywa zwykle jakieś pół miliona dusz. Biorąc pod uwagę, że północne miasta
opustoszały, a mieszkańcy przybyli tutaj, możemy założyć, że jest tych dusz
sześćset tysięcy. Demony stają się większe i potężniejsze, gdy karmią się siłami
życiowymi z krwi. Jeśli przełamią obronę Północnej Bramy i skonsumują krew
sześciuset tysięcy ludzi, czy jest na świecie jakakolwiek siła, może poza Sanktua-
rium, która zdołałaby stawić im czoła? Czy nawet Sanktuarium zdołałoby je za-
trzymać?
– Uważasz zatem, że Szczelinę należy zamknąć? – naciskał Rhys. – Żeby
ochronić Bramę i zapobiec temu, co stałoby się z całym Alcott, gdyby padła?
– Chciałbym, aby było to tak proste – odparł Bibliotekarz. – Decyzja o tym,
że coś powinno zostać zrobione, a sposób, żeby tego dokonać, to dwie diametral-
nie różne kwestie. Zamknięcie Szczeliny to zadanie niezwykle trudne i niebez-
pieczne. Wymagałoby wyjątkowego połączenia magicznych umiejętności i nie-
samowitej determinacji, by przetrwać tygodnie w Ostępach. A nawet przy tym
połączeniu sukces nie jest w żadnym razie gwarantowany. Myślałem o tym długo
i doszedłem do wniosku, że muszę pozostać w tym miejscu, muszę chronić wie-
dzę zawartą w murach tej biblioteki. Ryzyko jest zbyt wielkie, a ja nie jestem od-
powiednią osobą do tego zadania. Jeśli Szczelinę należy zamknąć, nie ja się tego
podejmę. Ale znaleźć kogoś, kto będzie miał konieczne umiejętności i odwagę...
– Wzruszył ramionami. – Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Ben szykował się spytać, czy ten chudy człowiek wie, jak zamknąć niebez-
pieczną Szczelinę, bo tak mówił, jakby tę opcję rozważał, ale Towaal go ubiegła.

149
– Bibliotekarzu, ta strona opisuje przywódcę magów, którzy stworzyli
Szczelinę. – Wskazała akapit w książce. – Wyraźnie napisane jest „on”.
Bibliotekarz przerzucił następną stronę.
– Przed ustanowieniem Sanktuarium nierzadko trafiali się magowie płci
męskiej, między innymi dlatego wciąż używamy tego słowa. Mężczyźni mają ta-
kie same podstawy i możliwości, by poznawać sztukę tajemną, jak kobiety. Wy-
klęcie mężczyzn z rozkazu Protektorki to posunięcie mające na celu skupienie
całej potęgi w jej rękach.
– Jestem świadoma tego, że istnieli kiedyś magowie mężczyźni. Nie sły-
szałam jednak nigdy wcześniej o roli Sanktuarium opisanej tymi słowy – odparła
Towaal z pewną dozą kąśliwości. – Nie jestem pewna, czy powinno to zostać na-
zwane wyklęciem.
Bibliotekarz bez wahania spojrzał jej w oczy.
– A jakie polecenia wydała wam Protektorka, na wypadek gdybyście na-
tknęły się na mężczyznę praktykującego magię? Macie go zostawić w spokoju?
Towaal zmarszczyła lekko brwi.
– Zdaje się, że odchodzimy od tematu, który nas tu sprowadził.
– Owszem – zgodził się Bibliotekarz. – Magowie mężczyźni to niezbyt wy-
godny temat dla tych z Sanktuarium. Może wrócimy do Szczeliny?
Towaal zacisnęła usta i popukała opuszką stronę otwartej książki.
– Odnosiłam się do tego fragmentu. Tu jest napisane, że Naierga, który jak
mniemam, jest tym wspomnianym wcześniej przywódcą, mag, założył Zakon
Purpuratów, żeby kontynuować swoją pracę i chronić wszystkie ziemie przed sta-
rożytnym złem.
– A pytanie brzmi? – Bibliotekarz spojrzał na nią spod oka.
– Ta księga opisuje organizację, której istnienia nie byłam świadoma – wy-
znała Towaal. – Zakon założony przez mężczyznę maga. Co się z nimi stało?
– Tej odpowiedzi nie ma w żadnej księdze – odparł sucho Bibliotekarz.
Ignorując jego protesty, zdecydowali się pożyczyć cztery książki, które
przyniósł, i zażądali kolejnych. W pewnym momencie Towaal zaczęła domagać
się, by pokazał jej regały, gdzie składowano księgi o Szczelinie. Bibliotekarz
ustąpił wreszcie i gdy wróciła z krótkiej wyprawy w głąb biblioteki, gestem we-
zwała towarzyszy do wyjścia, usatysfakcjonowana, że dostali wszystko, co dostać
mogli.
Wrócili do swych kwater, podzielili się księgami i poczęli je wertować.
Szukali wszelkich odniesień. Każde znalezione meldowali lady Karinie, a ona
sporządzała notatki.

150
Lord Rhymer wysłał do nich Franklina z zaproszeniem na obiad, jednak
czarodziejka go odprawiła.
– Musimy zapoznać się z tym wszystkim i zrozumieć, co się dzieje –
oświadczyła. – Przybyliśmy tutaj, by zyskać pomoc dla Issen, tymczasem poja-
wiło się mnóstwo nowych wiadomości, które musimy sobie przyswoić.
Seneszal skłonił się nisko.
– Szlachetna pani, jego lordowska mość choruje ze zmartwienia i niepo-
koju o to, co stanie się z Północną Bramą. Rozumie w pełni ważkość prośby Is-
sen, ale nic nie może uczynić, by wam pomóc. Jest zrozpaczony, ale wszystkie
nasze zasoby musimy zaangażować tutaj.
– A co z królem Argrenem? – spytała Towaal. – Nie wysłał ludzi do Issen,
ale przecież zna doskonale lorda Rhymera. Z pewnością jego lordowska mość
prosił króla o pomoc?
Franklin ze smutkiem potrząsnął głową.
– Król Argren bez reszty skupiony jest na Koalicji. Mój pan udał się do
samego Białego Dworu i próbował nakreślić powagę sytuacji, wrócił jeszcze bar-
dziej sfrustrowany. Król wspominał raz po raz o ataku na Snowmar, o którym
wiesz, pani, i stanowczo nie chciał przyznać, że istnieje różnica w poziomie za-
grożenia. W opinii Jego Królewskiej Mości skoro on poradził sobie w kwestii
Snowmar, to lord Rhymer powinien poradzić sobie z Ostępami. Zażądał nawet,
żeby mój pan wysłał więcej oddziałów do Białego Dworu, dasz, pani, wiarę?
– Wspominałeś, że była tu jakaś czarodziejka – przypomniała mu Towaal.
– Czy Protektorka zaoferowała pomoc?
Franklin popatrzył na nią nieruchomo.
– Ty mi powiedz, pani.
– Nie jestem chwilowo w najlepszych stosunkach z Protektorką – skrzy-
wiła się Towaal. – Na pewno rozmawialiście z czarodziejką o tym problemie
w czasie jej wizyty?
– Czarodziejka, szlachetna lady Anna – mruknął z tłumioną irytacją Fran-
klin. – Przedstawiliśmy jej kilkakrotnie, co nas niepokoi, a ona obiecała przyjrzeć
się bliżej naszym problemom. Zamiast tego wyjechała nagle w samym środku
nocy, bez słowa pożegnania. Dopiero badając ten nagły wyjazd, dotarliśmy do
posłańca, który przybył z Kirkbany nieco wcześniej. Dostarczył magiczce zapie-
czętowaną kopertę. Nie znał treści wiadomości, ale powiedział nam, że krótko
przed tym, zanim wyruszył z Kirkbany, w mieście zdarzył się straszliwy wypa-

151
dek. Dziesiątki ludzi zginęło, a tuzin budynków spłonęło do szczętu. Wedle plo-
tek na skutek bitwy magów. – Franklin wzruszył ramionami. – Możemy tylko
przypuszczać, że dlatego lady Anna opuściła Północną Bramę.
Ben i Amelia wymienili spojrzenia.
– Tak, sądzę, że istotnie lady Anna mogła wyjechać, usłyszawszy takie wie-
ści – mruknęła Towaal.
– Znasz ją, pani? – zainteresował się Franklin. – Przedstawi Protektorce
nasze błagania? Sądzisz, że Protektorka nam pomoże?
Towaal ściągnęła brwi.
– Uwaga lady Anny może zostać rozproszona... wydarzeniami w Kirkba-
nie. A nawet jeśli nie, minie miesiąc, zanim lady dotrze do Miasta, jeszcze więcej,
zanim powróci. A przed powrotem musiałaby jeszcze zebrać czarodziejki i zbroj-
nych. Trzy miesiące, lekko licząc.
Franklin nerwowo spacerował w niewielkiej przestrzeni antykamery.
– Nie wiemy, do kogo jeszcze się zwrócić! – wykrzyknął.
– Daj nam trochę czasu – poradziła Towaal. – Musimy się zastanowić.
Może jest jeszcze inne rozwiązanie.
Seneszal skinął jej głową i odszedł.
– Ta wyprawa z dnia na dzień staje się bardziej przygnębiająca – oznajmił
Rhys, ale nikt nie był w nastroju, by podjąć żart.
Późną nocą, po tym jak dzwon wybił po raz dwunasty i rozpoczął się nowy
dzień, czworo towarzyszy odłożyło księgi i poczęło podsumowywać to, czego się
dowiedzieli.
Zarówno lord Rhymer, jak i Bibliotekarz mieli rację, z ksiąg nie dowie-
dzieli się wiele więcej niż z przekazów.
– Szczelina, jak sądzę, powiązana jest z fizycznym obiektem, z kamienną
bramą – powiedziała Towaal. – Bibliotekarz tego nie zrozumiał. Ale to runy na
kamieniu umożliwiają otwarcie przejścia między światami. Łuk to po prostu ko-
lejne magiczne urządzenie, podobne do tych, które już widziałam. I dlatego też
uważam, że można je zniszczyć. Wtedy ryzyko pojawienia się demonów w tym
konkretnym miejscu byłoby takie samo jak w każdym innym na świecie. Zasto-
powanie napływu demonów do Ostępów niewątpliwie wielce pomogłoby lordowi
Rhymerowi i Północnej Bramie, ale to wciąż zbyt mało, żeby zapewnić im bez-
pieczeństwo. Trzeba by poradzić sobie z tymi, które już przeszły do naszego
świata, a to niełatwe zadanie.
– Co zacznie się dziać w innych miejscach? – spytała Amelia.

152
– Nie wiem. – Towaal wzruszyła ramionami. – W tych księgach nie ma
cienia informacji na ten temat. Intuicja podpowiada mi, że częstotliwość pojawia-
nia się demonów w innych przypadkowych miejscach wzrośnie, ale jest to może
bezpieczniejsze dla świata w ogólnym rozrachunku. Pojedyncze demony są
groźne, ale zawsze można się ich pozbyć. Tymczasem rój liczący sobie setki to
już straszliwy problem.
– A co z Purpuratami? – zainteresował się Ben. – Skoro powołano ich, żeby
chronili ten świat przed zagrożeniami, może wiedzą coś więcej?
– Tak, mogą wiedzieć więcej, tylko jak mamy ich znaleźć? – odpowiedziała
pytaniem czarodziejka. – Nie wiem nawet, gdzie zacząć. Jeśli zakon istnieje na-
dal, to moim zdaniem powinni się gdzieś tu pojawić.
– Istnieją czy nie, to kwestia całkowicie pomijalna – wtrąciła Amelia.
– Nauczyłaś się tego słowa w bibliotece? – szepnął Ben.
Amelia rzuciła mu druzgocące spojrzenie.
– Nie wiemy, gdzie są ani jak ich szukać, tylko marnowalibyśmy czas –
wyjaśniła. – Musimy działać, jakby już przestali istnieć.
Towaal odłożyła pióro przy pergaminie, na którym robiła notatki, i zaczęła
słuchać dziewczyny z uwagą.
– A skoro nie ma już Purpuratów i Sanktuarium nie oferuje żadnej pomocy,
musimy założyć, że Rhymer i jego armia to jedyna siła zdolna zaradzić temu za-
grożeniu.
Pokiwali głowami, zgadzając się z tą wypowiedzią, rozumowanie Amelii
było jak najbardziej logiczne.
– Zatem dalej, skoro żołnierze Rhymera to jedyna siła zdolna zatrzymać
pochód demonów, to nie wyśle jej na pomoc memu ojcu w Issen, niezależnie od
tego, co mu powiemy. Zakładając, że w ogóle byłoby uczciwie i honorowo prosić
go o to po tym, co usłyszeliśmy. Stało się chyba jasne, że położenie, w jakim zna-
lazła się Północna Brama, jest równie złe jak to, w jakim znajduje się Issen. I jeśli
Brama padnie, wtedy całe Alcott będzie zagrożone.
– Nie sądzę, aby Rhymer czy ktokolwiek inny w Alcott miał umiejętności
konieczne, by zamknąć Szczelinę – oświadczyła Towaal. – Łuk jest artefaktem
magicznym i trzeba magii, aby go zniszczyć. A skoro Sanktuarium nie wysłało
od razu pomocy... – zamilkła. Nie musiała mówić więcej, towarzysze mogli sami
dokończyć tę myśl.
– Przepraszam, o czym my mówimy? – Ben przełknął z wysiłkiem zimną
kulę w gardle. – Mówimy, że to my spróbujemy zamknąć Szczelinę?

153
Popatrzyli po sobie. Pomysł był absolutnie szalony, ale jakie mieli inne op-
cje?
– To może ja przedstawię alternatywę – odezwał się Rhys. – Czy nie bę-
dziemy mieli więcej szans, wyruszając do Argrena do Białego Dworu, żeby na-
kłonić go do pomocy Issen, albo i Północnej Bramie? Wiem, że Argren jak dotąd
był niechętny, ale Gregor i Rhymer są jego sojusznikami. Jeśli odmówi im po-
mocy, straci twarz i poparcie pozostałych.
Amelia i Towaal jak na komendę pokręciły głowami.
– Jak mówiłam już wcześniej – odezwała się czarodziejka – nie wysłał ich,
kiedy jeszcze nie wiedział o zdradzie Sanktuarium. Ale kiedy już zyska tę infor-
mację, to raczej nie przekonamy go, żeby oddalił swych ludzi dokądkolwiek. To
potężny władca i do tego nie jest wolny od obsesji. Mając z jednej strony Koali-
cję, z drugiej Sanktuarium, będzie trzymał swe siły jak najbliżej.
Amelia przytakiwała cały czas.
Rhys wzruszył ramionami.
– Warto było o tym wspomnieć.
– Pozwólcie, że podsumuję. Po pierwsze, zakładamy, że zniszczenie ka-
miennego łuku zamknie Szczelinę. – Towaal zgięła pierwszy palec. – Po drugie,
że zniszczenie Szczeliny, choć możliwe, może być zadaniem niezwykle trudnym,
nie znamy nawet miejsca jej położenia. Po trzecie, lord Rhymer nie pozwoli, by
jakikolwiek inny problem odciągnął jego uwagę od Północnej Bramy, póki ist-
nieje tak wielkie zagrożenie ze strony demonów. Po czwarte, Argren raczej nam
nie pomoże. Po piąte, nie mamy pojęcia, jak innym sposobem zdobyć pomoc dla
Issen. – Zamknęła pięść. – I do tego nie wiemy też, jakie nieprzewidziane w tej
chwili konsekwencje dla świata może spowodować zniszczenie Szczeliny.
Amelia patrzyła na swą mentorkę z kamienną twarzą.
– Zamykając Szczelinę, żeby pomóc lordowi Rhymerowi i Północnej Bra-
mie, możemy dokonać znacznie więcej. Bibliotekarz przedstawił nam możliwy
rozwój wypadków, w którym demony pożywiają się połową miliona mieszkań-
ców Bramy. Nigdy jeszcze nie doszło do czegoś takiego, prawda? Czy ktoś
mógłby przewidzieć, jak potężne staną się demony? Skoro uważamy, że zagroże-
nie z ich strony nie jest wymysłem ani przesadą, to czy możemy odwrócić się do
niego plecami?
– A w ogóle wiemy, jak zamknąć Szczelinę? – spytał Ben, miał wrażenie,
że został pominięty w tej dyskusji.
– Tym – oznajmiła Amelia i położyła na stole niewielki dysk wykradziony
z Sanktuarium. – Nie zamkniemy tych drzwi. Zniszczymy je.

154
Lady Towaal pochyliła się i powiodła palcem po krawędzi dysku.
– To zabrałaś z pracowni? Moim zdaniem wystarczy.

Następnego ranka poinformowali lorda Rhymera i seneszala o swojej de-


cyzji. Udadzą się w Ostępy, spróbują odnaleźć Szczelinę i ją zniszczyć. Nie wspo-
mnieli ani słowem o tym, co stanie się później. Wszyscy mieli świadomość, że
zamknięcie Szczeliny nie zlikwiduje zagrożenia ze strony demonów. Nadal ist-
niała możliwość, że siły Rhymera okażą się niewystarczające, by pokonać roje.
Jednak czworo wędrowców uznało, że lepiej będzie odłożyć ten problem na póź-
niej, na chwilę, w której będą mogli się nim zająć.
Franklin upierał się, by poczekali jeszcze dzień – zebrali zapasy, odzienie
i wszystko, co niezbędne do wyprawy w Ostępy. Zaproponował wysłanie z nimi
oddziału żołnierzy, ale Rhys go powstrzymał.
– Więcej ludzi przyciągnie tylko uwagę większej liczby demonów – wyja-
śnił. – Lepiej dla nas, byśmy zostawali w ukryciu, a mamy wystarczające umie-
jętności, żeby przetrwać atak niewielkiej grupki demonów.
– Czworo to zbyt mało! – zaoponował lord Rhymer. – I do tej czwórki za-
licza się na wpół wyszkolony chłopak i była nowicjuszka. Potrzeba wam więcej
mieczy.
Rhys odmownie kręcił głową.
– A łowcy? – zaproponował Franklin. – Kilku dodatkowych nie przycią-
gnie większej liczby bestii. A umiejętności łowców mogą stanowić wielką róż-
nicę.
Towaal i Rhys wymienili spojrzenia. I on wzruszył ramionami w odpowie-
dzi na jej nieme pytanie.
– Macie kogoś na myśli? Kogoś zaufanego?
– To ważne zadanie. I w mojej opinii ważniejsze niż cokolwiek innego,
dlatego możemy poświęcić zasoby, by podjąć tę próbę. Mam kogoś, komu po-
wierzyłbym własne życie – odparł seneszal. – Przyślę ich do waszych kwater.
Resztę dnia spędzili na pakowaniu i porządkowaniu zapasów. Lord Rhy-
mer zaproponował, żeby udali się jeszcze do biblioteki i poprosili o dodatkowe
wskazówki, ale gdy wrócili do swych komnat, Towaal postanowiła tego nie robić.
Bibliotekarz nie był szczególnie skłonny do pomocy, a oni musieli skupić się na
przygotowaniach.

155
Ostępy przypominały w zasadzie każdą inną dzicz, jeśli nie liczyć demo-
nów i zimna. Lord Rhymer przysłał im odpowiednie zapasy, aby nie musieli oba-
wiać się chłodu: ubrania i dziwaczne szerokie obuwie.
– A co to takiego? – zdziwił się Ben.
– Śnieżne buty – odparł Rhys.
– Nie rozumiem.
– Przywiązujesz je do podeszwy i dzięki temu, że są takie szerokie, możesz
chodzić po śniegu. Zaufaj mi. Lepiej chodzić po śniegu, niż brnąć przez zaspy,
a o tej porze roku zaspy będą sięgać ci nawet powyżej ramion. Całymi dniami
będziesz się przedzierał i nigdy nie znajdziesz Szczeliny.
Ben raz jeszcze popatrzył na dziwaczne buty, po czym z powrotem na
Rhysa i przywiązał je do plecaka. Dostał teraz nowe, podbite futrem spodnie i ka-
ftan, ciepłą i ciężką opończę, wysokie buty ze skóry, odporne na przemakanie,
i nakrycie głowy z niedorzecznymi klapami na uszy. Zamierzał poczekać, aż któ-
ryś z towarzyszy nałoży to dziwactwo, zanim sam zaryzykuje zrobienie z siebie
pośmiewiska. Z zaskoczeniem przyjął jednak fakt, że nie dano im zbroi.
– Nie potrzeba nam jakiejś ochrony? – spytał Rhysa. – Choćby hełmu albo
i kolczugi?
Rhys uśmiechnął się szeroko.
– Poczekaj tylko, aż znajdziemy się w Ostępach, a zobaczysz, z czym bę-
dziemy się mierzyć. Zimą w Ostępach chłód i ciężar metalu stałyby się przyczyną
twojej śmierci. Musimy zachować swobodę ruchu i się nie wyziębiać.
Ben zmarszczył lekko brwi i bez słowa wrócił do pakowania.
W południe ktoś zapukał do drzwi pokoju dziennego. Kiedy Towaal otwo-
rzyła, zobaczyli na progu dwoje uzbrojonych po zęby ludzi.
– Seneszal powiedział, że przyda wam się nasza pomoc – stwierdziła hardo
kobieta.
Czarodziejka przytaknęła milcząco i wpuściła łowców do środka.
Kobieta miała jasne policzki usiane piegami, a długie rude włosy związane
w kitę na karku. Ubrana była w obcisłe skóry podbite grubym futrem, z ramienia
zwisały jej kołczan i łuk, z pasa para bitewnych toporków, a z cholewy wyso-
kiego buta wystawała rękojeść sztyletu. Kobieta poruszała się pewnie, mocnym
krokiem kogoś, kto świadom jest swych umiejętności.
Mężczyzna, który wszedł za nią, też miał takie ruchy. U pasa nosił długi
sztylet i niewielką kuszę, za to na plecach wielgachny dwuręczny miecz. Skó-
rzana lamelka sięgała mu niemal do kolan, a płócienna opaska ledwie trzymała
w miejscu sterczące czarne włosy.

156
Para przywiodła Benowi na myśl dwa psy, które popisują się nieco przed
nową sforą.
– Corina i Mruk – przedstawiła ich kobieta.
– Mruk? – zdziwiła się Amelia.
– Złamałem szczękę kilka lat temu – wyjaśnił. – Żeby się zagoiła, medyk
mi ją unieruchomił tak, że mogłem tylko pomrukiwać. Banda wesołków zaczęła
nazywać mnie Mrukiem. No to też im połamałem szczęki. Było to tak jakby tro-
chę zabawne, no i przezwisko przylgnęło.
– Słowo, którego szukasz, to: ironiczne – stwierdziła Corina.
Mężczyzna odpowiedział mruknięciem.
– Ja jestem lady Towaal. To Rhys, Amelia i Ben – zaprezentowała siebie
i towarzyszy czarodziejka.
– Masz jakieś imię, lady Towaal? – zainteresowała się Corina.
– Nie takie, którego powinnaś używać – odparła czarodziejka chłodno.
Corina zmarszczyła brwi.
– Czy seneszal poinformował was, co zamierzamy? – spytała Towaal, igno-
rując kwaśną minę łowczyni.
– Poinformował – skinęła głową tamta. – Szukacie jakiejś starożytnej skały
gdzieś w Ostępach. Chce, byśmy zaprowadzili was tam i z powrotem.
– Owszem. Powinniście rozumieć nasze zadanie, zanim podejmiecie się
pomocy. Szukamy czegoś, co nazywa się Szczeliną, i zamierzamy to zniszczyć.
Nie wiemy dokładnie, gdzie się znajduje, a w Ostępach czekają na nas liczne nie-
bezpieczeństwa.
– Posłuchajcie, ja urodziłam się w Skarston, jakieś dwadzieścia staj na pół-
noc. Dorastałam w Ostępach. Nie wiem, czym jest ta Szczelina, ale nie musicie
opowiadać mi o niebezpieczeństwie. Z tego, co rozumiem, to ty, pani, nie wiesz,
w co się pakujesz. Seneszal powiedział, że nigdy nie byłaś na północy poza gra-
nicami miasta.
Towaal uśmiechnęła się z kpiną.
– To prawda. Nie byłam dalej niż mury Północnej Bramy.
– Pozwól zatem, pani, że coś ci wyjaśnię. – Corina ciskała w nią spojrze-
niem spod ściągniętych brwi. – Ponieważ seneszal poprosił, gotowa jestem po-
prowadzić tę głupią wyprawę, ale...
– Jeśli z nami pójdziecie, to nie ty będziesz prowadzić, tylko ja – przerwała
jej Towaal.
Corina cofnęła się i obrzuciła pogardliwym wzrokiem pozostałych troje
przybyszy.

157
– Macie jednego szermierza – stwierdziła, na co Rhys ukłonił się szyder-
czo. – Jednego chłopca, dziewczynkę, która nie wygląda na kogoś zdolnego do
użycia swojego rapiera. Ty w ogóle nie masz broni. Jak zatem zamierzasz sobie
poradzić, jeśli znajdziecie się w szponach demona?
Amelia uniosła dłoń w stronę łowczyni i strzeliła palcami. Między kobie-
tami zabłysła jaskrawa iskra. Corina cofnęła się gwałtownie, niemal przewracając
krzesło.
– Co to było?!
– Sztuczka dla zabawy – odparła Amelia z krzywym uśmieszkiem.
– Seneszal Franklin najwyraźniej pominął kilka szczegółów dotyczących
naszej grupy – powiedziała spokojnie Towaal. – Nie każdy z nas jest szermierzem
czy kobietą, ale mamy w rękawach kilka sztuczek. Jesteście pewni, że chcecie iść
z nami?
Mruk pociągnął nosem.
– Ale seneszal nie pominął szczegółów nagrody. Jeśli poprowadzimy was
bezpiecznie tam i z powrotem, dostaniemy tysiąc złociszy do podziału. Nic mnie
nie obchodzi, co tam zamierzacie robić. Za taką ilość złota zaprowadzę was
w Ostępy, schwytam demona i wyszkolę, byście mogli jeździć na nim jak na ko-
niu – oświadczył i stanowczym gestem zaplótł ręce na piersi. Czekał.
Corina postąpiła o krok do przodu, kątem oka obserwując cały czas Amelię.
– Jak powiedział Mruk, nagroda jest godna. Nadto tat... seneszal nie prosił
w dosłownym sensie. Porozmawiam sobie z nim na temat tego, jak przedstawił
waszą sprawę, niemniej wysłał Mruka i mnie z wami, ponieważ ta wyprawa jest
niebezpieczna, a nie pomimo niebezpieczeństwa. Jeśli idziecie w Ostępy, jeste-
śmy wam potrzebni.

158
11

Ślady na śniegu
Następnego ranka podeszwy wysokich butów Bena załomotały na kamien-
nych schodach i Ashwood wyszedł na dziedziniec. Przywitały go ciężkie, stalo-
woszare chmury, drobniutki deszczyk i zimny wiatr. Podmuch wcisnął Benowi
wilgoć w twarz. Ashwood zamrugał gwałtownie, próbując odnaleźć się na ruchli-
wym dziedzińcu.
– Wspaniały dzień na wyprawę – mruknął kwaśno Rhys i odszedł w ponury
poranek.
Corina i Mruk czekali już na nich na zewnątrz.
– W Ostępach dni zaczynają się wcześnie – rzuciła cierpko łowczyni.
– Nie ciskaj się, dziewczyno – wtrącił Rhys. – Sam byłem w Ostępach raz
czy dwa.
Wyciągnął zza pazuchy jedną ze swoich srebrnych flaszek, które towarzy-
szyły mu w każdej podróży, i pociągnął łyk. Corina obrzuciła go spojrzeniem peł-
nym dezaprobaty.
– Rozgrzewa – wyjaśnił i podsunął łowczyni manierkę zapraszającym ge-
stem. Odmówiła.
– Mówisz, że byłeś w Ostępach? – spytała wyzywająco. – Znam większość
łowców w Północnej Bramie, ale o tobie nawet nie słyszałam.
– A kto mówi, że jestem łowcą? – Rhys stłumił ziewnięcie. – Tak czy ina-
czej, chciałaś chyba powiedzieć, że znasz większość łowców, którzy działają
w Północnej Bramie w tych dniach. Świat jest wielkim miejscem, a ty nie cho-
dzisz po nim zbyt długo.
– Poluję na demony od trzech lat, to dłużej niż większość łowców – wark-
nęła ze złością.
Rhys raz jeszcze pociągnął z flaszki, po czym ją schował.
– To będzie bardzo długa podróż, czyż nie?
Ben słuchał tej wymiany zdań i myślał, że byłoby lepiej, gdyby nie zaczy-
nali wyprawy, skacząc sobie nawzajem do gardeł. Podszedł więc do Mruka.
Łowca był aż nadto szczery, ale nie tak drażliwy jak jego towarzyszka.
159
– Jak długo ty polujesz na demony? – zapytał Mruka.
Łowca zastanowił się chwilę.
– Z pięć lat będzie.
– To długo, prawda? – odparł Ben. – I też pochodzisz ze Skarston, jak Co-
rina?
– Pochodzę tak naprawdę z Białego Dworu. Służyłem tam w gwardii, ale
zdarzyło się nieporozumienie w kwestii długu.
– Byłeś komuś dłużny pieniądze? – zainteresował się Ben.
– Nie. Ktoś mi był winien – skorygował Mruk. – I pewnej nocy sytuacja
zrobiła się nieco gorąca i dłużnik został nieco obity. No dobra, mocno obity,
prawdę powiedziawszy. Okazało się potem, że to jakieś lordziątko, więc uznałem,
że posłuży mi zmiana otoczenia.
– Służyłeś w gwardii, a znałeś zbrojmistrza Brinna? – spytał Ben.
Mruk spojrzał na niego z widocznym zaskoczeniem.
– Znasz zbrojmistrza?
Ben kiwnął potakująco głową.
– Wcześniej w tym roku byłem w Białym Dworze i spędziłem tydzień,
ćwicząc z gwardzistami. Jednego ranka miałem okazję odbyć pojedynek z mi-
strzem Brinnem.
– I jak ci poszło? – Mruk był wyraźnie ciekaw.
– Udało mi się dosięgnąć go kilka razy, ale potem powalił mnie i cały
dzwon spędził, spuszczając mi lanie. – Ben żartobliwie potarł pośladki.
Mruk zaśmiał się na ten widok.
– No tak – przyznał. – Potrafi się zamachnąć tym swoim mieczyskiem! –
Wyciągnął do Bena rękę, złapali się mocno za przedramiona. – Miło cię poznać,
Benie.
Jedyna brama miasta stała otworem i sześcioro towarzyszy przekroczyło ją
w milczeniu. Gdy ruszyli na północ nie najlepiej utrzymaną drogą, Ashwood po-
czuł w sercu drgnienie obawy. Ziemia zmiękła od deszczu, na szczęście szlak nie
spłynął jeszcze błotem.
Najpewniej tam zginiemy, pomyślał Beniamin, maszerując przez kałuże.
Co dziwne, obawa przed śmiercią nie miała nad nim władzy. Całym sercem
zaangażował się w tę misję, a to oznaczało, że żadne niebezpieczeństwo nie mo-
gło zawrócić go z obranej drogi. Nawet jeśli mieliby zginąć w trakcie próby za-
mknięcia Szczeliny, to i tak warto było tę próbę podjąć, tak właśnie uważał. Może
i nie był najlepszym człowiekiem, by rozwiązać ten konkretny problem, ale na
pewno nie odwracał się od ludzi oczekujących pomocy. Mieszkańcy Północnej

160
Bramy, a właściwie całego świata, potrzebowali kogoś, kto będzie walczył w ich
obronie, i Ben zamierzał ich bronić jak zdoła najlepiej. Z każdym krokiem to po-
stanowienie twardniało w nim na kamień, a na twarzy coraz wyraźniej malował
się wyraz ponurej determinacji.
– Ale z ciebie poważny człowiek – stwierdziła Corina.
Ben aż podskoczył, nie zauważył, jak się z nim zrównała, i nie spodziewał
się, że go zagadnie.
– Trochę przy tym nerwowy – dodała. – Niech zgadnę, byłeś jakimś urzęd-
nikiem, zanim związałeś się z tymi ludźmi? Sprawiasz wrażenie kogoś, kto myśli
dużo i poważnie o rzeczach, które nie obchodzą nikogo innego.
Ben zmarszczył brwi, nie do końca wiedział, jak zareagować na taką ocenę.
– Nie, kiedy ich poznałem, byłem piwowarem – odparł wreszcie.
Corina zamrugała zaskoczona, chyba doszła do wniosku, że sobie z niej
żartuje.
– Byłeś piwowarem? Warzyłeś piwo?
Ashwood pokiwał głową.
– Od razu wiedziałem, że cię polubię – zawołał z tyłu Mruk.
– A ty? – spytał Ben. – Jak ty zostałaś łowcą?
Skrzywiła się.
– Jak większość ludzi tutaj nie miałam nic lepszego do roboty.
– Powiedz im prawdę, dziewczyno – skarcił ją Mruk. – Spędzimy z nimi
sporo czasu, mam taką nadzieję, no to możemy się zaprzyjaźnić.
Westchnęła.
– To długa opowieść, ale niech będzie. Wspominałam chyba wczoraj, że
dorastałam w Skarston. To takie małe miasteczko, jakieś dwadzieścia staj na pół-
noc stąd. Będziemy przez nie przechodzić.
Maszerowali w równym tempie. Ben zauważył, że Amelia zrównała się
z nimi, by słuchać.
– No więc tam każdy musi umieć się bronić, nieważne, czy jest się łowcą,
czy może piekarzem. Demonom zdarzało się nie raz porywać samotnych ludzi,
a co kilka lat pojawiał się cały rój. – Wzruszyła ramionami. – Po jakimś czasie
człowiek się przyzwyczaja.
Ben nie zdołał powstrzymać grymasu. Pojawienie się demona w Widokach
wstrząsnęło całym miasteczkiem, wzburzyło mieszkańców na długie tygodnie.
Nie potrafił sobie nawet wyobrazić życia z takim zagrożeniem nieustannie wiszą-
cym nad głową.

161
– W każdym razie – mówiła Corina – mój tatko jest człowiekiem ciutkę
nerwowym i nie chciał, żeby jego dziewczynka została zjedzona w Ostępach,
więc zaczął mnie uczyć, jak się posługiwać tym. – Wskazała wiszący na ramieniu
łuk. – I dobrze mnie wyszkolił. Zanim dorosłam, umiałam strzelać lepiej niż któ-
rakolwiek kobieta w mieście, a mężczyzn lepszych ode mnie było ze dwóch,
może trzech. Takie umiejętności w miejscu jak Skarston sprawiają, że stajesz się
bardzo cennym nabytkiem. Zyskałam sporo uwagi ze strony chłopców. – Zmru-
żyła oko.
– Mogę się założyć, że sporo – odparł Ben w takim samym tonie. Uznał, że
warto zignorować płonące spojrzenie Amelii, które wwiercało mu się w plecy,
czuł to wyraźnie.
– Mój tatko starał się mnie chronić przed chłopcami jak przed demonami.
A wtedy był wielkim mężczyzną, zanim się zestarzał. Z łukiem radził sobie tak
dobrze jak i ja, a i pałaszem umiał srogo wywijać. Większość chłopców zaczęła
poświęcać uwagę innym dziewczętom, zanim dorośliśmy na tyle, żeby sprawy
mogły przybrać ciekawszy obrót. – Westchnęła. – Miałam wrażenie, że zostałam
pominięta w czymś istotnym.
Ben słuchał z uwagą. Zupełnie jakby rozmawiał z jedną ze starszych
dziewcząt w Widokach. Znał sporo takich, których historia brzmiała identycznie
jak ta opowiadana przez Corinę. Ojcowie córek są tacy sami w każdym zakątku
świata.
– I tak zaczęłam się po trosze buntować. – Corina uśmiechnęła się krzywo.
– Podjęłam kilka decyzji, których patrząc z perspektywy czasu, nie powinnam
była podejmować. I zakochałam się bez pamięci w jednym z chłopców na tyle
odważnym, żeby przemykać na spotkania ze mną za plecami mego tatki. Przeko-
nał mnie, bym poszła z nim w Ostępy. To był wspaniały plan, ja miałam wyruszyć
z łukiem, on ze swoją włócznią. Uważaliśmy, że tworzymy doskonałą parę łow-
ców-kochanków. I tu historia robi się smutna. Mojego tatki nie było, gdy ode-
szłam z domu. Otrzymał wysokie stanowisko w Bramie i coraz mniej czasu spę-
dzał w Skarston, ale wciąż miał tyle kontaktów i powiązań, żeby usłyszeć o mojej
wyprawie. Nie mógł sam ruszyć moim śladem, więc wysłał brata. To był dobry
chłopak, ale brakło mu umiejętności, jakie mieliśmy tatko i ja. – Westchnęła
ciężko. – Nawet nie wiedziałam, że poszedł za mną. Nie wiedziałam, póki nie
znalazłam go dwa tygodnie później. Martwego. Nie odszedł dalej niż dzień od
Skarston i demon go zaskoczył.
– To straszne. – Ben aż się wzdrygnął.
Corina pokiwała głową.

162
– Tak. To było straszne. Ból, jaki niosła ze sobą ta strata, był nie do znie-
sienia. Nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić.
– Nawet nie umiem sobie wyobrazić – powiedział współczująco Ben.
– Przekonałam się, że chłopiec, z którym byłam, zainteresowany był tylko
tym, co mam między nogami, a nie pocieszaniem dziewczyny po śmierci brata.
Zabrał się kilka dni później. Byłam na niego wściekła, na niego, na tatkę i brata,
ale najbardziej byłam wściekła na siebie. Przez następne kilka lat... no cóż, nie
uznawałam granic i o nic nie dbałam. Za dużo piłam, za wiele czasu spędzałam
z chłopcami. – Z żalem pokręciła głową. – Nie jestem z tego dumna. I pewnego
dnia, przed trzema laty, wreszcie się ocknęłam – podjęła z ponurą miną. – Skar-
ston zostało zaatakowane przez największy rój, jaki widzieliśmy od dziesiątków
lat. Byłam pijana jak ostatnia świnia, ale wybiegłam na ulicę z innymi i starałam
się ocalić miasto. Naszpikowałam strzałami z pół tuzina demonów. Może nawet
zabiłam jednego czy dwa. Od dawna nic nie sprawiło mi takiej przyjemności.
Zrozumiałam, że tylko marnowałam czas na gniew. To przecież demon zabił mi
brata. Wytrzeźwiałam następnego dnia i od tamtej chwili zabijam demony.
– Wszystko im powiedz – zażądał Mruk.
– No tak. Zawsze upiera się, żebym wspominała i o tym. W niego też wra-
ziłam strzałę – oznajmiła bynajmniej nie przepraszająco, wskazując Mruka unie-
sionym kciukiem. – Prosto w plecy. Chciałabym móc powiedzieć, że to był wspa-
niały strzał, niestety, muszę go złożyć na karb przypadku. Wtedy było mi bardzo
przykro, ale Mruk ma się dobrze. Twardy z niego chłop, choć trudno w to uwie-
rzyć, słysząc całe to narzekanie i skargi, że został postrzelony.
– Wraziłaś w niego strzałę? – powtórzyła Amelia z niedowierzaniem. Po-
patrzyła na Mruka, a ten potwierdził skinieniem głowy.
– Jak mówiłam, byłam pijana jak świnia – skwitowała Corina.
– Jak trafisz człowieka strzałą, to powinnaś wziąć za to odpowiedzialność
– pouczył ją Mruk. – Pijana czy nie. Wędrujemy razem od trzech lat i nadal nie
doczekałem się przeprosin.
Corina wzruszyła ramionami.
– Nie kłamię i aż tak tego nie żałuję. Kupię ci piwo.

Pierwszej nocy zatrzymali się w niewielkim zajeździe w miasteczku zwa-


nym Kapinpak. Gospoda nie była przyjemnym miejscem, a z zapadnięciem
zmroku zrobiło się naprawdę zimno. Nawet Towaal nie chciała się niepotrzebnie

163
męczyć, mając w pamięci, że już niedługo będą musieli znosić ciągły chłód Ostę-
pów.
– Dlaczego Ostępy? – spytał Ben nad kawałkiem baraniego udźca i kuflem
marnego piwa.
– Bo są nieujarzmione i dzikie – odparł Rhys. – Nikt tam nie mieszka poza
najdzikszymi ze stworzeń. Nikt tam nigdy nie mieszkał.
– Są... – Ben urwał niepewny, jak sformułować pytanie – są inne?
Rhys pokręcił głową.
– Leżą dalej na północ – odezwał się Mruk. – To już właściwie góry, więc
jest zimno i oczywiście pełno tam demonów. Poza tym nie różnią się od puszczy
rozciągającej się bliżej Północnej Bramy. Taka sama ziemia, takie same drzewa.
– Wielkolud upił nieco kwaśnawego piwa i skrzywił się z niesmakiem. – Nie
wiem, czy to się liczy jako moje darmowe piwo.
– Mówisz to za każdym razem – zaoponowała Corina.
– Ale to smakuje jak końskie szczyny! – narzekał Mruk.
– To dlaczego pijesz czwarte? – nie ustępowała.
Ich przyjacielska sprzeczka przypominała Benowi zachowanie Rhysa. Dłu-
gowieczny zawsze nakładał maskę i żartował ze wszystkiego wokół. Najwyraź-
niej, kiedy przeżyje się dość trudnych chwil, człowiek zmusza się, by cieszyć się
tymi dobrymi.
Ben pochylił się, oparł łokcie na stole
i zasłoniwszy twarz dłońmi, zrobił minę do
Amelii. Wytknęła mu język, a potem wy-
wróciła oczami pod adresem łowców.
– Piwowarze, gdzieś się dorobił tych
blizn? – zapytała nagle Corina. Przyglądała
się uważnie jego rękom. Ben podążył wzro-
kiem za jej spojrzeniem. Kiedy uniósł dło-
nie, rękawy mu opadły, odsłaniając przedra-
miona. Na jednym jaśniały trzy równoległe
blizny po demonich pazurach, pamiątka po
starciu w Stanicy Snowmar. Na drugim ró-
żowiły się zagojone głębokie rozdarcia, zro-
bione przez najeżony odłamkami szkła mur.
– Których?
– Chyba jednych i drugich.
Wskazał na prawą rękę.

164
– Te zyskałem, przechodząc jednej nocy przez mur. Trochę za późno zo-
rientowałem się, że właściciel nie chciał, żeby ludzie to robili.
Corina prychnęła z lekceważeniem. Zignorował ją.
– A te zrobił mi demon. – Wskazał drugą rękę.
Rudowłosa dziewczyna wyprostowała się gwałtownie i wbiła w Bena
twarde spojrzenie.
– Walczyłeś z demonem?
Ben uśmiechnął się szeroko i obojętnie wzruszył ramionami.
– Nie raz.
Corina i Mruk wymienili spojrzenia. Ben odgadł, a może wyczuł, że para
łowców nieco bardziej zaczęła cenić sobie towarzystwo, z którym przyszło im
podróżować. Nie wiedział, dlaczego Rhys i lady Towaal byli tak powściągliwi
w kwestii swych umiejętności. Członkowie grupy stającej w obliczu tak trudnego
zadania powinni chyba darzyć się zaufaniem. Jednak Ashwood też milczał, uwa-
żał bowiem, że nie do niego należało wyjawianie akurat tych informacji.
Lady Towaal odchrząknęła.
– Przedyskutujmy może drogę, jaką obierzemy – zasugerowała.
Pochylili się zgodnie nad blatem i poczęli odsuwać naczynia, by zrobić
miejsce dla książki, którą Towaal wydobyła z torby. Jeden z przepisanych przez
Bibliotekarza woluminów – najwyraźniej go sobie pożyczyła.
– Obciąży cię jakąś karą, jeśli nie oddasz książki – zażartował Rhys.
– Potrzebujemy jej bardziej niż on – odparła ostro.
Przerzuciła kilka stron i zaprezentowała towarzyszom mapę. Jak domyślił
się Ben, rycina przedstawiała Ostępy, kilka odwróconych literek V reprezento-
wało góry, falujące linie natomiast musiały być rzekami. Pośrodku rysunku znaj-
dował się symbol, w który Towaal postukała teraz palcem.
– To Szczelina – oznajmiła.
Corina i Mruk pochylili się niżej, marszcząc brwi, znali Ostępy, więc naj-
pewniej odruchowo dopasowywali rysunek do rzeczywistego terenu.
– Jeśli mam być szczery, to nie wiem, gdzie to jest – wyznał Mruk.
Towaal pokiwała głową.
– Podejrzewałam, że ta okolica z mapy nie będzie wyglądała znajomo. Te-
ren musiał się przecież zmienić od czasów stworzenia Szczeliny. Jeśli uda nam
się wyśledzić, gdzie demony występują w największym skupieniu, może bę-
dziemy mogli zawęzić granice poszukiwań do tego właśnie obszaru i może wtedy
dopasujemy jakoś elementy mapy do rzeczywistego terenu.

165
– To znaczy, że chcesz wiedzieć, gdzie znajduje się najwięcej demonów,
a potem tam pójść? – zapytała Corina, dobitnie akcentując słowa. Wszyscy ją zi-
gnorowali.
– Jak się dowiemy, gdzie demony występują, khem, w największym za-
gęszczeniu? – zapytał Ben po chwili.
– Chyba wiem – odezwał się Rhys i natychmiast wszystkie oczy zwróciły
się ku niemu. – A jak się dowiedzieć, gdzie są wszystkie ryby w jeziorze? – rzucił,
uśmiechając się szeroko, a ponieważ pozostali milczeli, sam sobie odpowiedział:
– Trzeba zapytać najstarszego rybaka.

Po słowach Rhysa Corina i Mruk przyznali, że natychmiast pomyśleli o tej


samej osobie. „Najstarszym rybakiem” w tym przypadku należało nazwać Dłu-
giego Topora, byłego łowcę, który żył w rodzinnym miasteczku Coriny – Skar-
ston.
Miasteczko znajdowało się o dzień marszu na północ od Kapinpak i było
właściwie ostatnim cywilizowanym miejscem przed Ostępami.
– To imię jest chyba trochę przesadzone i raczej niemądre, czyż nie? Długi
Topór? – zapytał kpiąco Ben.
– A mnie nazywają Mrukiem – stwierdził Mruk.
– Masz rację. To dobry argument.
Łowca mruknął coś pod nosem i dalej maszerował ulicą.
Uzupełniali zapasy, podczas gdy Corina i lady Towaal ruszyły szukać Dłu-
giego Topora. Corina znała go z czasów, gdy była dziewczynką, i Towaal miała
nadzieję, że osobista znajomość zachęci leciwego łowcę do odpowiedzi na pyta-
nia. Jak większość starych ludzi, Długi Topór umiał opowiedzieć niejedną zajmu-
jącą historię, tylko nie zawsze tę, którą chciało się usłyszeć.
– Ryż, fasola, kaf.... Czego jeszcze nam trzeba? – spytał Mruk.
Ben miał nadzieję, że ta zmiana tematu nie wynikała z tego, że łowca po-
czuł się urażony uwagą o imionach.
– Ryż i fasola? To dobry wybór? Rozpalanie ognia w Ostępach nie jest
chyba najlepszym pomysłem? – zauważył Ben.
Mruk pokręcił głową.
– Demony nie dbają o ogień. Ludzie dbają. Uwierz mi na słowo, jeśli bę-
dziemy tam na tyle długo, żeby zastała nas tam zima, to nie obejdziemy się bez
ognia. A jak już rozpalimy ogień, to będziemy mogli nagotować ryżu z fasolą.

166
– Ogień nie przyciąga demonów? – zdziwił się Ben. – Znaczy nie widzą go
ani nie czują?
– Pojęcia nie mam, co taki demon widzi czy czuje – odparł Mruk. – Wiem
tylko, że ogień jakoś ich nie wabi. Setki razy rozpalałem ognisko w Ostępach i ni-
gdy nie wpakowałem się przez to w kłopoty. Demony przyciąga tętniąca krew, to
wiem. I nienawidzą wody – dodał na zakończenie.
– O wodzie wiem – powiedział Ben. – I będę o tym pamiętał, bo już raz
woda ocaliła mi skórę. I chyba nie przepadają za światłem dnia. Zawsze słysza-
łem, że aktywne są w nocy.
Mruk prychnął z czymś na kształt rozbawienia.
– Synu, w Ostępach zimą nie ma prawdziwej wody. Jest zamrożona. A co
do światła dziennego, to im dalej zajdziemy na północ, tym krótsze będą dni. Jeśli
martwi cię ciemność, to będziesz się dużo martwił, zanim wrócimy do Bramy.
– Aha – odparł Ben. Uświadomił sobie właśnie, że musi się jeszcze wiele
nauczyć.
Weszli do składu, gdzie według Mruka mogli nabyć wszystko, czego po-
trzebowali. Ashwoodowi wystarczył jeden rzut oka, by się przekonać, że właści-
ciel czerpał zyski głównie z zaopatrywania poszukiwaczy przygód, no i oczywi-
ście łowców.
Gdy wrócili na ulicę, Ben zobaczył ciemną smugę czarnego dymu wzno-
szącą się nad dachami.
– Co to? Atak? – zapytał, chwytając Mruka za ramię.
Łowca pokręcił głową bez większego zainteresowania.
– E, nie, atak pewnie już był, dym oznacza sprzątanie.
– Jak to sprzątanie?
– Palą truchła demonów – wyjaśnił cierpliwie Mruk. – Są trujące, stąd ten
dym czarny. I chyba nic na świecie tak nie cuchnie. Dlatego palą je za miastem.
Nikt nie chce, żeby mu ten dym do domu wpadał. Dobrze ci radzę, jak zobaczysz,
że podpalają stos, pilnuj, żebyś stał z wiatrem, bo przez tydzień będziesz choro-
wał.
– No to dlaczego palą, skoro to takie wstrętne? – indagował Ben.
– Niespalone demony nie pachną dużo lepiej – odparł Mruk z powagą.
Wrócili do zajazdu, Mruk poszedł porozmawiać z właścicielem, Ben usiadł
w izbie karczemnej. Przy sąsiednim stole siedziało trzech mężczyzn, rozmawiali
o dymiącym w oddali stosie.
– Będzie jakichś osiem albo i dziewięć, maluchy – mruknął jeden. – Nie-
dobrze, że taki rój na miasto poszedł. Skądyś one wybiegają.

167
– Wolałbyś większy rój? – parsknął jego rozmówca.
– No przecie, że nie! – obruszył się pierwszy. – Tylko mówię, że takie małe
grupki to się zwykle pod Skarston nie zapuszczają. A skoro idą w tę stronę, to
może znaczyć jedno z dwóch. Albo coś ich pcha w tym kierunku, albo nie znala-
zły niczego do jedzenia w Ostępach.
– A czego cię obchodzi, że demonie ścierwo jedzenia nie znalazło? – za-
śmiał się ten drugi.
– Bo jeśli rój nie znalazł niczego do żarcia, to dlatego, że ktoś już to zeżarł
– wyjaśniał pierwszy cierpliwie. – A to znaczy, że siedzą tam i większe roje i to
tylko kwestia czasu, kiedy tu przyjdą. Pewnie dlatego stary Rhymer wciąż powta-
rza, żeby się stąd wynosić.
– Rhymer każe nam się wynosić, bo ziemi naszej chce. Słyszałem, że w tym
sezonie kopalnie cienko przędą, a ceny za to, co przywożą z Sainuk, ciągle rosną.
Mówię ci, to wszystko kłamstwo jest i podstęp, żeby nam ziemię odebrać.
– Nie sądzę – oznajmił pierwszy i zrobił dramatyczną pauzę. – Zastana-
wiam się, czy nie przenieść się z rodziną na południe.
– Co?! – wykrzyknął trzeci, dołączając do rozmowy. – Przecież nie możesz
stąd odejść! Po pierwsze, wszystko stracisz, interes się nie podniesie. A ten twój
teść, to on całkiem z siebie wyjdzie, jak mu będziesz próbował córkę i wnuczęta
wywieźć. Z miejsca cię zabije! Nie tak mówił na weselisku?
Pierwszy westchnął ciężko.
– Rozmawialiśmy z teściem. Uważa, że pomysł wcale nie jest taki zły.
Trzej mężczyźni zamilkli, kontemplując zawartość kufli.
Ben odsunął się po cichu i ruszył na poszukiwanie swoich towarzyszy.
Następnego ranka wrócili na szlak i ruszyli ku Skarston. Ashwood oglądał
się jeszcze przez ramię, popatrując na zbrojnych patrolujących mury miasta wy-
sokie na trzech chłopa, ale w żadnym razie nie takie grube jak te chroniące Pół-
nocną Bramę.
W jednym z narożników pracowali gorączkowo mieszkańcy, dodając ko-
lejne piętro do wieży strażniczej. Ben zauważył, że zza murów wygląda więcej
wież, najpewniej dopiero co wzniesionych. Znaki świadczące o tym, co dzieje się
w Ostępach, były aż nadto wyraźne, ale ci ludzie nie chcieli ich dostrzec.
Zrelacjonował Amelii zasłyszaną wcześniej rozmowę.
– Większość tych ludzi nie zawędrowała dalej niż Północna Brama. Jedyne,
co znają, to Skarston, swój dom. – Bezradnie rozłożyła ręce.
– Mają rodziny, dzieci. Jak mogą narażać ich życie? – nie ustępował Ben.

168
– Nie wiem, ilu ludzi uciekło z Issen, zanim zostało otoczone, ale przypusz-
czam, że nie było ich wielu. Ilu opuściło Widoki, gdy pojawił się tam demon?
Gdybyśmy się nie zjawili, to jak myślisz, jak by to było?
Ben zmarszczył brwi.
Zagrożenie ze strony demonów było rzeczywistością. Przywódcy społecz-
ności doskonale zdawali sobie z tego sprawę, nawet jeśli nie przyznawali się do
tego głośno. Ludzie też to wiedzieli, a jednak nikt nie podejmował żadnych kon-
kretnych działań. Umacnianie murów i przypinanie do pasa sztyletu, by udać się
na zakupy, nie miało najmniejszego sensu, szczególnie jeśli przewidywania lorda
Rhymera były słuszne. Jeżeli setki demonów spadną na Skarston, miasteczko
zmieni się w ponure pole bitwy, zasłane dziesiątkami pozbawionych krwi ciał.
Dlaczego zatem mieszkańcy nie próbowali temu zapobiec albo nie szukali jakie-
goś bezpieczniejszego miejsca? W Widokach jednak coś zrobili. Wezwali łow-
ców.
– Zwyczajnie tego nie rozumiem – mruknął.
– Ludzie widzą, że coś jest nie tak, i są przerażeni – odpowiedziała Amelia.
– Ale to nie znaczy, że wiedzą, co robić. A czasem, jeśli nawet wiedzą, to nie
mają dość odwagi, żeby to zrobić.
– To jest właśnie obłęd – wtrąciła się Towaal. – Każdy z nich siedzi i czeka,
aż ktoś inny podejmie jakieś działania. Każdy z nich dostrzega problem, czasami
nawet omawiają go między sobą i zawsze czekają na kogoś, kto znajdzie rozwią-
zanie. Trzeba wyjątkowego człowieka, by wystąpił z tłumu i coś zrobił. – Czaro-
dziejka poprawiła plecak i spojrzała Benowi w oczy. – Czy ty jesteś takim czło-
wiekiem?

Wieczorem rozbili obóz na otwartym terenie przy drodze, rozpalili ognisko


kilka kroków od wiekowego dębu. Chybotliwe płomienie ledwie oświetliły naj-
niższe z gałęzi, którymi potrząsał upiorny wiatr. Ben przez cały czas nie odezwał
się ani słowem.
Mruk zgłosił się na ochotnika do kucharzenia i teraz gotował wodę, by
przyrządzić swoją specjalność: ryż z fasolą. Corina kręciła się blisko Rhysa i nę-
kała go pytaniami. Towaal w milczeniu spoglądała na północ, w bezkres nocnego
nieba.
Amelia przysiadła się do Bena.
– Cały dzień jesteś jakiś milczący. Boisz się? – zagadnęła.
Potrząsnął głową.

169
– O siebie nie. Raczej boję się tego, co dzieje się ze światem.
– Myślisz o tym, co powiedziała Towaal? – zgadła Amelia.
– Chyba tak. Idziemy w Ostępy, żeby zamknąć Szczelinę z demonami. Pró-
bujemy zebrać posiłki, żeby wesprzeć Issen. Uciekamy przed Sanktuarium, które
jak się okazuje, nie jest zainteresowane pomaganiem ludziom. To... strasznie
dużo. A lady Towaal zachowuje się tak, jakbym ja był kimś, kto może te wszyst-
kie problemy rozwiązać. Jestem prostym piwowarem z Widoków. Jakże miałbym
to uczynić?!
– Jeśli my, nie wyłączając ciebie, czegoś nie zrobimy, to kto zrobi? Trzeba
od czegoś zacząć i ktoś to musi zacząć, równie dobrze owym kimś możemy być
i my.
– A wiesz, co moim zdaniem powinieneś zrobić? – zaczął Rhys, który pod-
szedł do nich, tupiąc głośno. – Powinieneś trochę się rozchmurzyć.
Ben uśmiechnął się blado.
– No naprawdę, świat to pokręcone miejsce, zawsze tak było. Nie możesz
się tym zamartwiać przez cały czas – pouczył Ashwooda Rhys i począł nabijać
tytoniem trzymaną w dłoni fajkę. Corina stanęła za jego plecami.
– Mówiłam ci, że nie lubię fajkowego dymu – oznajmiła.
– Wiem. – Rhys teatralnie wywrócił oczami. – Dlatego to ja będę palił.
Corina nie sprawiała wrażenia urażonej tą odpowiedzią, raczej zdetermino-
wanej, i na widok jej miny Ben uśmiechnął się pod nosem. Rhys będzie się musiał
dobrze pilnować. Amelia uśmiechnęła się zadowolona z siebie, gdy długo-
wieczny wrócił do swojego plecaka, z łuczniczką depczącą mu po piętach.
Ben ujął dłoń Amelii i uścisnął lekko.
– Cokolwiek się wydarzy, zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy –
powiedział.

Tego wieczoru ustanowili kolejność wart. Demony stawały się bardziej ak-
tywne po zmroku. Jeśli jeden z nich natknąłby się na grupę pogrążonych we śnie
wędrowców, zginęliby niechybnie, ktoś więc musiał czuwać, żeby w razie czego
ostrzec pozostałych. Benowi dostała się ostatnia warta.
Dwa dzwony spędził, obchodząc obóz, od czasu do czasu dorzucał też
drewna do ogniska, unikając przy tym spoglądania w płomienie. Ciasno otulił się
płaszczem i marzył, by móc usiąść przy ogniu. Ale musiał się ruszać, by odegnać
sen i chęć spoglądania w tańczące płomienie, w ten sposób bowiem zniweczyłby
przyzwyczajenie oczu do ciemności i praktycznie się oślepił.

170
Późnojesienna noc była niewątpliwie zimna. Ani Ben, ani jego towarzysze
nie wiedzieli, ile potrwa ich wędrówka, żadne z nich nie liczyło jednak na rychły
powrót. Zanim znów znajdą się w murach Bramy, na północy nastanie już regu-
larna zima i chłód, z którym teraz mierzył się Ben, zda im się bardzo przyjemny
w porównaniu z mrozami, jakie będą musieli znosić.
Ashwood nie przestawał obchodzić obozowiska i spoglądać na pola wokół.
Na nocleg wybrali sobie miejsce z doskonałą widocznością. Jeśli nie liczyć wiel-
kiego dębu, pozostawali na płaskim i otwartym terenie. Zupełnie nie takich miejsc
szukali po ucieczce z Sanktuarium, wtedy jednak nie chcieli ryzykować, że wy-
patrzą ich inni ludzie. Teraz natomiast nie chcieli ryzykować, że oni nie zdołają
wypatrzyć zbliżających się demonów.
Niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć i Ben widział już nierówną linię drzew
niedaleko obozu. Zdawało mu się nawet, że dostrzega w oddali wąską smużkę
dymu unoszącą się nad koronami. Dokładnie w tamtym kierunku mieli podążyć
tego ranka i teraz Ashwood zastanawiał się, czy wyjaśnieniem owego dymu był
uparty gospodarz, który nie chciał porzucić swej ziemi, czy jednak coś innego,
być może groźniejszego.
Usłyszał ruch za plecami i odwrócił się w stronę ogniska. Mruk siedział
i zasłaniał dłonią imponujące ziewnięcie, po czym wstał bezszelestnie i sięgnął
po swój plecak. Wydobył stamtąd poobijany kociołek i napełnił go wodą z bu-
kłaka. Ben podjął swój marsz, kątem oka obserwując ogromnego łowcę.
Wkrótce i Rhys się obudził. Bez słowa powędrował za pień dębu
i Ashwood usłyszał, jak przyjaciel opróżnia pęcherz.
Kociołek Mruka wypuszczał kłęby pary i łowca wyciągnął z plecaka drugi,
w kształcie cylindra, napełnił go czymś, co wyglądało jak czarna ziemia, następ-
nie nalał do naczynia gotującej się wody i starannie umieścił na nim pokrywkę.
Rhys przysunął się do Mruka i wymownym gestem podsunął mu kubek.
Łowca docisnął tłoczek na czubku naczynia, po czym napełnił kubek Rhysa
i swój. Ben poczuł wreszcie zapach i zrozumiał, że Mruk parzył właśnie kaf.
Obaj mężczyźni ostrożnie skosztowali nieco parującego płynu, Rhys wes-
tchnął z zadowoleniem i upił jeszcze trochę, wreszcie podniósł się i podszedł do
Bena.
– Dobrze jest podróżować z człowiekiem, który ma właściwe priorytety –
szepnął.
– Myślałem, że twoim jest mocny trunek – zażartował Ben.
Rhys wyszczerzył zęby w uśmiechu.

171
– O świcie, pod gołym niebem, w czasie północnej zimy gotów jestem
uczynić wyjątek i rozkoszować się kubkiem kafu, zanim sięgnę po jakiś poważny
napitek.
Ben uśmiechnął się w odpowiedzi, ale pomyślał, że sam też chętnie by się
napił. Spojrzał na Rhysa i coś ponad ramieniem przyjaciela przykuło jego wzrok.
Ashwood zmarszczył brwi.
Jakieś dwieście kroków dalej z sięgającej kolan porannej mgły wynurzał
się co chwila czarny kształt.
– Patrzcie – syknął cicho Ashwood, wskazując kształt.
Rhys i Mruk spojrzeli w tamtym kierunku.
Mruk wziął jeszcze jeden łyk kafu.
– Taka mała rada, Benie, i mówię to w duchu szczerej przyjaźni – zaczął,
odstawił kubek i ujął swoją kuszę. – Kiedy zobaczysz demona, nie szepcz.
Krzycz! – wrzasnął.
Kobiety poderwały się natychmiast w swoich posłaniach i zobaczyły, jak
łowca sunie stanowczym krokiem na skraj obozowiska. Stanął na rozstawionych
lekko nogach i uniósł okutą stalą kuszę. Spojrzał wzdłuż mocnego bełtu o szero-
kim grocie.
Rhys zajął miejsce przy łowcy, ale bardziej koncentrował się na linii drzew
za zbliżającym się szybko demonem.
Stwór zaskrzeczał przenikliwie, od czego Ashwoodowi zimny dreszcz po-
szedł po plecach.
Sto kroków, pięćdziesiąt, trzydzieści – potwór zbliżał się nieustannie. Ben
zaczął się niepokoić. Gdy dystans zmniejszył się do dwudziestu kroków, dobył
swego miecza. A wtedy brzęknęła kusza Mruka.
Bełt świsnął i wbił się w pierś demona, zagłębiając się w mocarnych mię-
śniach.
Teraz już wszyscy wędrowcy byli na nogach i wszyscy trzymali broń. Jed-
nakże demon leżał w bezruchu.
Mruk, nieprzerwanie obserwując zewłok, cofnął się po swój kubek kafu.
– Zawsze odczekaj chwilę, zanim podejdziesz do truchła – poradził. – Je-
żeli przestają się ruszać, to niemal zawsze są martwe, ale jeśli będziesz opierał się
na „niemal zawsze”, to sam szybko możesz skończyć martwy. Najlepiej chwilę
odczekać, jeśli jest taka możliwość.
Wszyscy czujnymi spojrzeniami omiatali okolicę.
– Wygląda na to, że ten był sam – mruknął Rhys.

172
– One zwykle chadzają w pojedynkę – poparł go Mruk. – Rój się formuje,
gdy brakuje pożywienia albo gdy zjawia się arcydemon.
– Arcydemon? – zaciekawił się Ben.
– Wielki demon. – Łowca pokiwał głową. – Chyba dodaje odwagi tym
mniejszym. Idą za nim i nagle mamy rój. Z tego, co słyszałem, to nikt nie wie na
pewno, czy one się jakoś porozumiewają, czy idą za dużymi ze strachu. Jak by
nie było, bądźcie gotowi walczyć. I nie chodzi tu jedynie o rozmiary i siłę. Gdy
demony się rozwijają i spożywają więcej krwi, robią się mądrzejsze. Choć „mą-
drzejsze” to nie jest właściwe słowo. – Z namysłem podrapał się po brzuchu. –
Przebieglejsze. Tak bym powiedział.
– I trzymajcie się z dala od dużych sztuk – wtrąciła Corina. – Zostawcie je
mnie i Mrukowi. To nie są cele dla nowicjuszy albo co bardziej bojaźliwych. –
Obchodziła padłego demona, badając zwłoki.
– Widzisz coś ciekawego? – zapytała Towaal, ignorując przytyk dotyczący
doświadczenia.
– Próbuję stwierdzić, czy różni się jakoś od innych, ale wygląda tak samo
jak te, które zabiłam.
– A ile ich zabiłaś? – spytała niewinnie Amelia.
– Mnóstwo – burknęła Corina.
Rhys odchrząknął.
– Ja tam się zgadzam w kwestii arcydemona, to ma sens – zwrócił się do
Bena i Amelii. – Jeśli natkniemy się na rój, trzymajmy się z daleka od dużych
sztuk. Niech łowcy się nimi zajmą.
Ben kiwnął głową, Amelia zaś wzruszyła ramionami.
– Stanąłeś kiedyś twarzą w twarz z arcydemonem? – prychnęła Corina do
Rhysa. – To nie jest zabawa, są bardzo niebezpieczne.
– Złotko, ale o mnie martwić się nie musisz – odparł, unosząc brew.
Zakaszlała, otwierając szeroko oczy.
– Złotko?!
– Zdarzało mi się być w niebezpiecznej sytuacji. – Rhys uśmiechnął się
słodko. – Chyba umiem o siebie zadbać.
Corina rzuciła mu spojrzenie spode łba, najwyraźniej nie wiedząc, co my-
śleć o tym szelmie.
Tymczasem Ben wrócił do ogniska, by coś zjeść. Ten brak wzajemnego
zaufania w grupie bardzo go dręczył. Potrzebowali czegoś, co ich ze sobą zwiąże.
Gdyby byli w Widokach, to pewnie popiliby się na umór Pod Baranim Rogiem,
ale tu? Ben nie miał pojęcia, co powinni zrobić, by uwierzyć w siebie nawzajem.

173
Mruk posilił się, po czym wrócił do ścierwa i zaczął wyjmować swój bełt,
dając przy tym pokaz rzeźniczych umiejętności i znajomości demoniej anatomii.
Amelia przyglądała się z obrzydzeniem, kiedy piłował potężne mięśnie stwora
i wycinał uwięziony w nich grot. Przytrzymał ścierwo stopą i wyszarpnął pocisk
przy wtórze ohydnego mlaśnięcia.
– To odrażające – oznajmiła, walcząc z odruchem wymiotnym.
Ben parsknął śmiechem, natomiast Mruk popatrzył na dziewczynę ze zbo-
lałą miną.
– Mam ich ograniczoną liczbę – wyjaśnił, strząsając resztki juchy i mięsa
z bełtu. Niewielkie kropelki purpurowej krwi poszybowały w powietrze.
– Hej! – krzyknęła Corina, odskakując.
Ben śmiał się już w głos. Amelia, Corina i Rhys zawtórowali mu w następ-
nej chwili. Towaal spoglądała na to wyraźnie zdezorientowana. Mruk zaś wes-
tchnął i spłukał ostatnie nieczystości z bełtu wodą z bukłaka.
– Ocaliłem was wszystkich przed atakującym demonem i tak mi za to dzię-
kujecie – wymamrotał pod nosem.
– Jesteśmy ci wdzięczni za zabicie demona – oświadczyła Corina z zamia-
rem udobruchania towarzysza – ale chciałeś mnie obryzgać demonią juchą. A to,
no cóż, Amelia określiła to najlepiej, jest odrażające.
– No, przepraszam – wymamrotał Mruk, po czym ponownie ukląkł przy
demonie i przy użyciu sztyletu usunął z czaszki niewielkie rogi.
Ruszyli na wpół zarośniętą ścieżką prowadzącą ku odległej linii drzew.
Mgła rozwiała się już bez śladu i nastał słoneczny dzień. Rześkie powietrze było
całkiem przyjemne, gdy miało się na sobie grube zimowe odzienie. Las, przez
który szli, składał się głównie ze strzelistych brzóz, białe pnie ciągnęły się jak
okiem sięgnąć w każdą stronę. Wędrowcy podążali szlakiem wiodącym między
drzewami, a wyschnięte liście trzeszczały im pod stopami. Wiedziony kaprysem
Ben zerwał z pnia kawałek obłażącej kory i począł obracać go w palcach dla za-
bawy. Amelia, która szła obok niego, przyglądała się cienkiemu zwitkowi.
– Coś jest nie tak z tymi drzewami, że tak się obierają? – zapytała.
Ben pokręcił głową.
– Nie. Niektóre drzewa po prostu tak robią. Nie znam tych odmian. – Wzru-
szył ramionami. – Ale nie sądzę, żeby było z nimi coś nie tak.
Amelia przeszła kilka kroków z miną, jakby szykowała się do zadania ko-
lejnego pytania, jednak po chwili zrezygnowała.
– Taką wiedzę powinien chyba posiadać mag – dodał Ben z uśmiechem.

174
Prychnęła rozbawiona, zaraz jednak spojrzała na Mruka i Corinę, którzy
szli z przodu, sprawdzając, czy usłyszeli uwagę Bena.
– Nie mów głośno takich rzeczy – szepnęła. – I tak, jestem pewna, że ist-
nieje wiele czarodziejek skupionych na drzewach i wiedzą one wiele na temat
fascynujących właściwości kory. Ja jeszcze nie doszłam do tych zagadnień.
Ben cisnął pergaminowym kawałkiem kory w przyjaciółkę, a Amelia od-
biła pocisk, udając warknięcie.
Ich przekomarzanie i chrzęst miażdżonych stopami liści były właściwie je-
dynymi dźwiękami, jakie rozlegały się w lesie. Po jakimś czasie ta cisza zaczęła
wydawać się Benowi upiorna.
– Nie słychać żadnych zwierząt. To normalne? – zapytał.
Mruk potrząsnął głową.
– Normalne głębiej w Ostępach, tak daleko na południe trochę nietypowe.
Najogólniej mówiąc, to znak, że w pobliżu jest czy też był demon. Karmią się
życiem zwierząt tak samo jak ludzi.
Ashwood sięgnął do rękojeści miecza. Mruk zauważył ten ruch i machnął
uspokajająco ręką.
– Nie znaczy to, że demon jest dokładnie tutaj – podjął wyjaśnienia. – To
oznacza, że jakiś był w okolicy. Może właśnie ten, którego ubiłem rano.
– A skąd będziemy wiedzieli, że się do nas zbliża? Powinniśmy się martwić
rojem? – pytał Ben.
– Usłyszysz, jak będzie atakował – odparł Rhys.
– No – potwierdził Mruk. – Kiedy polujesz, skąd wiesz, że jeleń albo zając
jest blisko? Nie wiesz, póki ich nie zobaczysz. Z demonami jest łatwiej, dadzą ci
znać, że szarżują.
Ben zmarszczył brwi.
– Kiedy poluję na jelenie czy zające, to wtedy ja staram się złapać coś na
obiad. A nie na odwrót.
Słońce wędrowało po niebie, a oni zmierzali niezbyt wyraźnym szlakiem
w kierunku dymu, który Ben widział o poranku.
– Kto tu może mieszkać? – zainteresowała się Amelia.
Corina wzruszyła ramionami.
– Kiedy szłam tędy poprzednio, nikt nie mieszkał.
– To może być obóz łowców – dodał Mruk. – Inni ludzie raczej tu nie by-
wają, szczególnie ostatnimi czasy. Zresztą łowców też nie ma zbyt wielu, gdy się
tak zastanowić.
W tej samej chwili Ben posłyszał nowy, odległy dźwięk: rąbanie drewna.

175
– Ktokolwiek to jest, chyba ciężko pracuje – stwierdził.
Pół dzwona później drzewa się przerzedziły i wędrowcy poznali źródło
dymu i hałasu.
Na rozległej polanie poznaczonej kikutami pni wznosiło się zbudowane
z bali ogrodzenie, dwakroć tak wysokie jak Ben. Wszędzie pełno było trocin, a na
przeciwległym końcu mężczyźni z siekierami pracowali niestrudzenie, by dostar-
czyć kolejne kłody.
– Dziwne – ocenił pod nosem Mruk.
Rhys zatrzymał się na skraju polany i spojrzał pytająco na Towaal.
– Omijamy czy wchodzimy?
Czarodziejka poprawiła plecak i uważnym spojrzeniem obrzuciła ogrodze-
nie, a potem ruszyła przed siebie.
– Noc pod dachem i za palisadą nam nie zaszkodzi. Będziemy mieli jeszcze
dużo okazji, żeby spać pod gołym niebem. Ale miejcie oczy otwarte. Coś mi się
tu wydaje nie w porządku.
Gdy dotarli do palisady, nad pniami ukazała się główka chłopca, który ob-
serwował ich marsz. Ben uznał, że dzieciak ma nie więcej niż dwanaście wiosen.
– Hej tam, w obozie! – krzyknął Mruk.
– Kto wy? – spytał chłopak bez ogródek.
– Łowcy. Tylko przechodzimy – odpowiedział Mruk. – Nie przypominam
sobie, żeby to tu było, kiedy szedłem tędy poprzednim razem. Uznaliśmy, że
sprawdzimy, co to takiego, a może znajdziemy miejsce, by przenocować.
– Zatrzymajcie się – polecił im chłopak i zniknął za palisadą.
– Pomocny maluch – burknął Mruk.
Przez kilka chwil stali na zewnątrz ogrodzenia, coraz bardziej spięci i nie-
spokojni. Wreszcie coś załomotało po drugiej stronie i brama się uchyliła. Wy-
szedł zza niej mężczyzna o surowym wyglądzie.
– Niewielu nas odwiedza, właściwie to nikt. Jak wam możemy pomóc?
Mruk i Corina wymienili spojrzenia.
– Przechodziłem tędy będzie ze cztery miesiące temu i nie przypominam
sobie, żeby było kogo odwiedzać – powiedział łowca.
Mężczyzna uśmiechnął się ironicznie.
– Racja, racja – potwierdził jowialnie. – A co tu, panie, robiłeś te cztery
miesiące temu?
Mruk zmarszczył brwi, ale odpowiedział:
– Jestem łowcą. Wracałem z wycieczki na północ z workiem rogów, które
niosłem do Północnej Bramy.

176
– Słyszeliśmy, że mogą tu być łowcy, ale za wielu nie widzieliśmy – oznaj-
mił mężczyzna wyzywająco, biorąc się pod boki. – Możesz, panie, udowodnić, że
jesteś łowcą?
Mruk wygrzebał z mieszka przy pasie parę rogów z zabitego rankiem de-
mona i bez słowa pokazał rozmówcy.
– Dobrze zatem – ustąpił tamten. – Możemy udzielić wam schronienia na
noc w zamian za te rogi.
Mruk na ułamek chwili skrzywił się boleśnie, ale rogi oddał.
– Witajcie w Wolnej Ziemi – powiedział mężczyzna.
Na twarzy Bena odmalowało się zaskoczenie.
– W Wolnej Ziemi? – powtórzył, zwracając się do gospodarza, który wła-
śnie wchodził do obozu.
– A tak. Jesteśmy ludźmi, którzy powyżej uszu mają życia pod szlacheckim
jarzmem. – Szerokim gestem wskazał karczowisko. – Jak widzicie, brak tu wy-
soko urodzonych.
Amelia chrząknęła znacząco, ale Ashwood ją zignorował i zwrócił się do
mężczyzny:
– I jak zgaduję, nikt tu nie sprawuje rządów, społeczność sama ustanawia
swoje prawa, tak?
Gospodarz łypnął na Bena krzywo.
– Tak właśnie – odparł, cedząc słowa.
– Byłem w innej osadzie, która się tak nazywała. Wolna Ziemia – wyjaśnił
Ben. – Niedaleko Miasta.
– Miasto – prychnął mężczyzna z niedowierzaniem. – Synu, to miejsce nie
istnieje. Jest wymyślone. Tak samo jak wróżki czy wiwerny. Nie opowiadaj ta-
kich rzeczy ludziom, bo uznają, że ci brak piątej klepki.
Minęli dopiero co zbudowane domy i stosy świeżego drewna. Na szczycie
jednego z nich siedział okrakiem mężczyzna z uniesioną głową i zamkniętymi
oczami. Nie miał na sobie koszuli, w dłoni zaś trzymał fajkę, z której płynęły ko-
smyki bladego dymu.
– Z drugiej strony – stwierdził gospodarz – mogą pomyśleć, że skoro jesteś
pomylony, to pasujesz tu jak ulał.
Obok nich przeszła kobieta z dwójką dzieci, zaganiając świnię z prosię-
tami. Maciora miała boki wymalowane błotem w szerokie rude pasy. Dzieciaki
otwarcie gapiły się na obcych.

177
– To jakieś dziwne miejsce – stwierdził pod nosem Mruk. Ben zobaczył, że
usta ich gospodarza drgnęły w uśmiechu, ale mężczyzna w żaden sposób nie sko-
mentował uwagi łowcy.
Amelia ujęła Bena pod rękę.
– I co tym myślisz? – szepnęła.
– Nie jestem pewien, co myśleć. Jak się tak rozejrzeć, to ta osada przypo-
mina tamtą, ale nasz gospodarz o tamtej chyba nie słyszał.
Przewodnik zaprowadził ich do sporego domostwa niemal w samym
środku osady, nie było duże w porównaniu z budynkami w Mieście czy Północnej
Bramie, ale tu stanowczo wyróżniało się między pozostałymi.
– Jak powiedziała Towaal, miejmy oczy otwarte – podsumował Ben.
Mieszkała tam kobieta nazywana babką Albi, niemłoda już, ale wciąż jesz-
cze silna i krzepka. Powitała ich ciepło i wskazała kilka pustych pokoi na tyłach.
Wszędzie pachniało świeżo ciętym drewnem.
– Przepraszam, kochanieńcy. Ledwie tydzień będzie, jak mi dach położyli,
i nikt nie miał czasu, żeby naszykować porządne meble.
– To żaden kłopot. Przez kilka najbliższych tygodni będziemy nocować
w Ostępach, więc dach nad naszymi głowami to już jest luksus – zapewniła ją
Towaal. – Co to za miejsce?
– To szpital, złociutka – odparła babka Albi.
– Szpital? – zdziwiła się Corina.
– To taki pomysł południowców. – Kobieta uśmiechnęła się miło. – Będę
tu opiekować się chorymi i rannymi. Każdy musi coś robić, żeby zarobić na utrzy-
manie. Ja tak zarobię na moje. Kiedyś byłam uzdrowicielką... – zawiesiła głos. –
Zanim przeniosłam się do Wolnej Ziemi.
– A... – Ben zawahał się na chwilę – dlaczego przeniosłaś się do Wolnej
Ziemi?
Kobieta uśmiechnęła się raz jeszcze, ale tym razem była w tym uśmiechu
gorycz.
– To długa historia, młodzieńcze. Może później będzie okazja, żeby ją opo-
wiedzieć.
Zostawili swoje bagaże w pomieszczeniach wskazanych przez uzdrowi-
cielkę i ustalili, że zapłacą za posiłek pracą. Mężczyźni poprzestawiali ciężkie
przedmioty i zakleili szczeliny między kłodami, używając przygotowanej przez
gospodynię zaprawy. Kobiety pomogły babce Albi uporządkować zapasy. Sześć
par rąk szybko radziło sobie z każdą pracą i gospodyni wydawała się tym faktem
szczerze zachwycona.

178
– A teraz uciekajcie z kuchni – zawołała. – W dzwon przygotuję potrawkę.
Posłuchali polecenia. Stanęli przed szpitalem, a po krótkiej rozmowie po-
stanowili rozdzielić się i lepiej przyjrzeć osadzie.
– Nigdy nie słyszałem o takim miejscu – powiedział Rhys, zanim jeszcze
się rozstali, i popatrzył na Bena. – A ktoś z was?
Ashwood spojrzał mu w oczy i pokiwał twierdząco głową. Lady Towaal
zauważyła tę niemą wymianę i gestem nakazała im milczeć. Nie opowiedzieli
łowcom o sobie i to akurat Ben uważał za słuszne posunięcie. Gdyby dalej pró-
bowali dyskutować o podobnej osadzie niedaleko Miasta, niewątpliwie doprowa-
dziłoby to do pytań, dlaczego z niego uciekli i błąkali się po pustkowiach.
Ben, Amelia i Rhys ruszyli w jedną stronę, pozostała trójka w drugą.
Ashwood szybko doszedł do wniosku, że obie osady były bardzo do siebie
podobne. Tutejsi mieszkańcy zajmowali się swymi obowiązkami, kątem oka ob-
serwując przybyszy. Nikt z tubylców nie zachował się wrogo, ale wyraźnie nie
spodziewali się obcych. Różnica pomiędzy tą a tamtą osadą polegała głównie na
tym, że tu wszystko było nowe. Wolna Ziemia niedaleko Miasta też została
wzniesiona z drewna i gliny, ale o wiele wcześniej. Tamte budynki wyglądały,
jakby stawiano je przed wieloma laty.
– Jest ich tu ze dwie setki – mruknął Rhys.
Ben pokiwał głową.
– I co oni wszyscy tu robią? – spytała Amelia.
Rhys wzruszył ramionami.
– Zapytajmy.
Pierwszy wolnoziemianin, na którego się natknęli, mozolił się, by wtoczyć
świeżo zbitą beczkę za byle jak zbudowaną szopę.
– Czołem! – zawołał Rhys.
Mężczyzna zatrzymał się i kiwnął im głową.
– Ale wielka i ciężka beczka – kontynuował Rhys.
Właściciel wielkiej i ciężkiej beczki wyprostował się i przeciągnął.
– Proponujecie pomoc?
– Możemy pomóc w zamian za... – Rhys ostentacyjnie udał, że się zastana-
wia. – Za trochę tego, co jest w środku.
Wolnoziemianin uśmiechnął się szeroko.
– Mam jeszcze dwie takie, które muszę umieścić na stojaku. Pomożecie mi
ułożyć wszystkie trzy, to znajdzie się i czwarta, którą dla was otworzę.
Rhys zarzucił Benowi ramię na szyję.
– No to pomóżmy temu dobremu człowiekowi.

179
Pół dzwona później dyszeli ciężko zlani potem, ale raźnym krokiem podą-
żyli za właścicielem beczek do środka, gdzie ten odszpuntował beczułkę dziesięć
razy mniejszą od tych, które toczyli. Wyciągnął skądś cztery gliniane kubki i na-
pełnił po brzegi ciemnym piwem o gęstej pianie.
– Dzięki wam. Sam bym sobie chyba nie poradził. – Uniósł swój kubek
w toaście. – Następnym razem zamówię mniejsze beczki.
– Tu tego nie uwarzyłeś – stwierdził Ben, skosztowawszy piwa. Było
smaczniejsze, niż się spodziewał. – Ze dwa miesiące dojrzewało w nowej dębo-
wej beczce?
Wolnoziemianin uśmiechnął się ponownie.
– Znasz się na piwie, chłopcze.
– Sam trochę warzyłem – odparł Ben.
– Jak i ja – przyznał tamten i wyciągnął do Bena rękę. – Pekins – przedsta-
wił się.
– Ben. – Ashwood uścisnął podaną dłoń. Reszta poszła w jego ślady. –
I gdzie warzyłeś to piwo? W Północnej Bramie?
– A owszem. Miałem mały sklep i zarabiałem przyzwoicie, lejąc piwo
strażnikom. Znaczy zanim wszystko zaczęło się zmieniać.
– Zmieniać? – spytał Ben i zauważył natychmiast błysk nieufności
w oczach rozmówcy. – Nie jestem stąd – dodał. – W Północnej Bramie zabawili-
śmy ledwie dwie noce po drodze. Na pierwszy rzut oka zdaje się... khem, że ludzie
tam są dobrze uzbrojeni.
Pekins splunął na klepisko i popił piwa.
– No, uzbrojeni są, jak mówisz. Na moje szykują się do wojny z Koalicją.
Ale tłuścioch Rhymer mówi, że to na demony. Tylko że ja dorastałem w Północ-
nej Bramie i powiem wam, że demony to tu były zawsze.
– I nie wierzysz, że demony gromadzą się w Ostępach? – upewnił się Rhys.
– Nie. Demony przychodzą i odchodzą. Myślicie, że bym się tu przeniósł,
gdybym wierzył w te bzdury, które wciskają dobrym ludziom? Przeżyjesz tu kilka
zim i będziesz wiedział, że niektóre gorsze są od innych. Można przywyknąć.
Uważaj, nie wychodź nocą i nie zapuszczaj się w Ostępy bez odpowiedniej
ochrony. Nie zrozumcie mnie źle, trzeba uważać i zachować czujność, ale żeby
zaraz gromadzić armię? Nie ma powodów. Posłuchajcie, ta armia szykuje się na
Koalicję. Rhymer widzi, że nadciąga wojna, i chce uszczknąć dla siebie kawałek
południowych ziem. Sainuk co roku żąda więcej za swoje plony, a Rhymer zaw-
sze chciał mieć własne uprawy, których nie trzeba będzie bronić przed demonami.

180
– I dlatego przeniosłeś się do Wolnej Ziemi? Bo nie popierasz wojny? –
dopytywała Amelia.
– Ano tak, panienko. Wszyscy ci wysoko urodzeni próbują narzucić ci
swoje zasady. Uważają, że nie masz innego wyjścia. Ale wierz mi, masz. Wstajesz
i odchodzisz.
– Hmm – odparła Amelia i zerknęła na Bena.
Pekins osuszył swój kubek i napełnił go ponownie.
– Ze cztery miesiące temu grupa podróżników ze wschodu przejeżdżała
przez Bramę. Gadali o tym, żeby żyć dla siebie, samemu się rządzić i uciec lor-
dom spod obcasa. Uznałem, że to ciekawe. Ludzie Rhymera zaczęli nieprzychyl-
nie popatrywać na tamtych, łazić za nimi krok w krok. Dużo nie minęło, a przy-
bysze uznali, że czas ruszać dalej, i zaproponowali kilku osobom, by dołączyły.
Ja i będzie jeszcze ze czterdzieści innych posłuchaliśmy i oto jesteśmy.
– I zadowoleni jesteście z tej decyzji? – zainteresował się Rhys.
Pekins chciał machnąć ręką i rozchlapał piwo.
– No tak, jak tylko palisadę skończymy, to będzie dobrze. Mieliśmy kilka
potyczek z demonami, ale nie gorszych, niż się trafiają w Skarston. Dajemy radę.
Rhys też napełnił swój kubek bez pytania. Pekins nic na to nie powiedział,
pochłonął go inny temat.
– Nikt mnie tu nie nęka podatkami, nikt nie mówi, co mogę, a czego nie
mogę gadać, nikt nie traktuje mnie, jakbym był gorszy, bo niby ma lepsze uro-
dzenie. Ta, myślę, że dobrze mi tu będzie.
Kiedy Ben i Amelia dopili swoje piwo, a Pekins i Rhys jeszcze po dwa
kubki, troje przyjaciół ruszyło na dalsze zwiedzanie. Zobaczyli, że palisada istot-
nie była już niemal ukończona. Miała wysokość dwóch mężczyzn i wieżyczki
umieszczone w równych odstępach. Ben miał nadzieję, że to wystarczy, by ochro-
nić tych ludzi. Jeśli nie liczyć palisady, wszystko w Wolnej Ziemi wyglądało
zwyczajnie. Ben czegoś takiego właśnie by się spodziewał po setce osadników,
którzy postanowili założyć nową społeczność.
Po krótkim spacerze wrócili do szpitala, nie rozmawiając już z nikim. To-
waal niemal od razu zapytała, czego się dowiedzieli, więc zrelacjonowali jej to,
co mówił Pekins, dokładając do tego własne obserwacje.
– Dowiedzieliśmy się właściwie tego samego – stwierdziła, wysłuchawszy.
– Rozmawialiśmy z kilkoma osobami o demonach, ale wszystkich bardziej ob-
chodzą działania Rhymera. Obawiają się wojny, a zagrożenia ze strony demonów
w ogóle nie są świadomi.
– Zginą wszyscy – rzucił ze złością Mruk, spacerując nerwowo po izbie.

181
– Próbowaliśmy ich ostrzec. – Corina położyła mu dłoń na ramieniu.
– Ten marny płotek z drewna nie zda się na nic, gdy nadejdzie rój – warknął
Mruk.
– Jak powiedziała Corina: próbowaliśmy ich ostrzec – odparła Towaal. –
Decyzja należy do nich.
Wieczorem babka Albi podała im pożywną potrawkę z warzyw.
– Przepraszam – powiedziała, szybko zauważywszy miny mężczyzn – nie
ma w tym wiele mięsa. Póki nie postawimy palisady i nie zaczniemy hodować
własnej trzody, mięso to tutaj rzadki towar.
– Demony porywają wam zwierzęta? – zainteresował się Mruk.
– Czasami – odparła Albi, zaciskając usta. – Ale czego się spodziewać
w Ostępach? W przeciwieństwie do niektórych członków naszej społeczności ja
pochodzę z północy i dokładnie wiem, dlaczego te ziemie pozostają niezamiesz-
kałe.
– Nie martwicie się, że demony mogą porywać albo choć ranić ludzi? Jak
się utrzymacie, gdy ataki staną się gorsze?
Albi uśmiechnęła się smutno.
– Dlatego zdecydowałam się zbudować szpital – szepnęła.
– O – mruknął łowca zmieszany.

Następnego dnia, gdy tylko słońce wychynęło zza horyzontu, wędrowcy


wyszli przez uchyloną bramę i podjęli swój marsz na północ. Żadne z nich nie
chciało pozostawać w Wolnej Ziemi dłużej, niż było to konieczne.
– To takie... – zaczęła Corina.
– Nie rozumieją, na jakie ryzyko się narażają – dokończyła za nią Amelia.
– No właśnie – zgodziła się łowczyni.
– Powinniśmy zawiadomić jakoś Północną Bramę, żeby może oni spróbo-
wali ochronić tych ludzi? – zapytał Mruk.
Towaal potrząsnęła głową.
– Nie mamy czasu, żeby się cofać. A każda zwłoka tylko utrudni nam wy-
konanie zadania. Poza tym poinformowano ich o zagrożeniu, oni po prostu w to
nie wierzą. Uzbrojeni żołnierze, którzy zjawią się na ich progu, by ich stąd wy-
rzucić, nie zachęcą tych ludzi do zamieszkania za murami Północnej Bramy. Mo-
żemy jedynie mieć nadzieję, że odzyskają rozsądek. Zanim będzie za późno –
dokończyła ponuro.

182
Ben wzruszył ramionami, starając się odpędzić wszelkie myśli o mieszkań-
cach Wolnej Ziemi. Ich pragnienie, by umknąć przed nadciągającym konfliktem
pomiędzy Koalicją a Przymierzem, zbyt bliskie było temu, co sam myślał, przez
co czuł się bardzo nieswojo. Co do miejsca, jakie sobie wybrali, i życia na skraju
Ostępów, no cóż, życzył im wszystkiego najlepszego. Tylko tyle mógł zrobić.
Szli przez niepokojąco cichy las brzozowy, powoli, bo lasy tu były dzikie
i skończyły się już wytyczone szlaki. Gdzieniegdzie między koronami drzew wi-
dać było pokryte śniegiem szczyty.
– Musimy dostać się aż tam, do góry? – zapytał Ben.
– Raczej nie – uspokoiła go Towaal. – Z tego, co dowiedzieliśmy się od
Długiego Topora, najbogatsze łowiska, jak to określił, znajdują się u podnóża gór.
– Zwolniła i wyciągnęła rękę przed siebie. – Widzicie ten zaokrąglony szczyt?
Ben skinął potakująco głową.
– Poniżej znajduje się szeroka dolina i tam właśnie powinniśmy się udać
według Długiego Topora – oznajmiła. – To może być miejsce zaznaczone na ma-
pie, dwie granie rozchodzące się niczym ramiona. Taki sam krajobraz Długi To-
pór narysował na podstawie tego, co zapamiętał.
– Co zapamiętał – weszła jej w słowo Amelia. – Myślałam, że miał być
najmądrzejszym z żyjących łowców.
– I jest – Corina stanęła w obronie Topora. – On po prostu... No, minęło
kilka lat od czasu, gdy był w tej okolicy, i nigdy tak naprawdę nie wszedł do do-
liny, tylko patrzył z góry. Wejście było zbyt niebezpieczne, tak nam powiedział.
– Ile lat minęło? – spytała sucho Amelia.
– Sporo – odpowiedziała jej Towaal, ruchem dłoni uciszając Corinę. –
Przestał zbliżać się do tamtego miejsca na kilka staj, bo ryzyko stało się zbyt wiel-
kie. Zrobił się za stary, żeby stawić czoła takiej liczbie demonów i rojów nawet
ze wsparciem.
– Za dużo demonów to brzmi jak miejsce, którego szukamy – zauważył
Rhys.
– Przypomnijcie mi raz jeszcze, dlaczego w ogóle idziemy do miejsca,
które ma w opisie „za dużo demonów”? – zaoponował Mruk. – Jesteśmy w prze-
klętych Ostępach. Tu wszędzie są demony.
– Szczelina – przypomniała mu usłużnie Towaal – najpewniej oznacza naj-
liczniejsze skupisko demonów w całych Ostępach. Żeby zatem ograniczyć obszar
do przeszukania, pójdziemy śladem demonów.
– A, no tak – jęknął łowca. – To po prostu doskonały plan.

183
Trzy dni wędrówki nieustannie pod górę i Ben był już zmęczony. Owszem,
kiedy uciekali z Sanktuarium, parli naprzód w większym jeszcze tempie, ale
wtedy gnał ich strach. Teraz strach raczej ich spowalniał. Im dalej bowiem szli,
tym większe mieli szanse natknąć się na demony.
Wędrówka też stawała się coraz trudniejsza, co chwila na ich drodze wyra-
stały skały i za każdym razem musieli decydować, czy poświęcą czas, by je
obejść, czy jednak spróbują przejść górą.
Pokonawszy kolejny, wyjątkowo trudny występ skalny, Ben i Corina ze-
skoczyli z krótkiej półki na równy grunt.
– Czyli tak to jest być łowcą? – zagadnął Ashwood.
– Nie podoba się? – Mrugnęła w odpowiedzi.
– Wędrówka po niekończącym się lesie, wspinanie się na skały i czekanie,
aż demon na mnie skoczy – jęknął. – No nie jestem zachwycony.
– Polowanie na demony, jak każde inne, polega właściwie na zastawieniu
pułapki i czekaniu, aż pojawi się zwierzyna – odparła. – My czekamy, żeby je
zaatakować, tak o tym myśl. To lepsze niż czekanie, aż one nas zaatakują.
– Jeżeli zastawiamy pułapkę, to gdzie przynęta? – zapytał i zamilkł na wi-
dok jej wymownej miny. – Nieważne –
mruknął ponuro. – Nie mam pojęcia, jak
myślenie w taki sposób ma pomóc.
Corina uśmiechnęła się do niego
szeroko.
Amelia ześliznęła się ze skał i spa-
dła na ziemię obok nich z przekleństwem,
które nie przystoi damie. Corina odłożyła
łuk i pochyliła się, by pomóc dziewczynie
wstać. W tym samym momencie od strony
drzew rozległ się wściekły wrzask. Ben
obrócił się i zobaczył ciemny kształt wy-
padający spomiędzy białych pni.
Rhys znajdował się gdzieś daleko
z przodu, udał się bowiem na zwiad, a To-
waal i Mruk schodzili ze stromych skał.
Ben wyszarpnął więc miecz z pochwy
i stanął na rozstawionych nogach. Za ple-
cami słyszał, jak Corina sięga po łuk,

184
a Amelia usiłuje dobyć rapiera, i wiedział już, że to on pierwszy będzie musiał
stawić czoła szarży potwora.
Demon przedarł się przez kruchą ścianę podszytu i mknął ku Ashwoodowi
niczym bełt z kuszy Mruka. Był zaledwie o pięć kroków dalej. Ben zrobił wypad
i pchnął mieczem, skręcając się w ostatniej chwili, aby uniknąć ciosu ogromnych
szponów. Łapa minęła jego gardło zaledwie w odległości dłoni. Ben poczuł po-
wiew, gdy pazury świsnęły mu obok głowy, zagarniając jedynie powietrze.
W tym samym momencie sztych miecza zagłębił się w karku demona, a rękojeść
niemalże wyrwała się z palców Ashwooda.
Gorąca purpurowa jucha chlusnęła Benowi na ręce, a mocarny bark uderzył
go w pierś i posłał na ziemię. Demon padł tuż obok.
Ben poderwał się natychmiast, w tej samej chwili Corina znalazła się przy
nich, strzałę na cięciwie przyciągnęła do ucha, gotowa zareagować na każdy ruch
potwora. Demon jednak pozostał nieruchomy.
Mruk zeskoczył ze skał ze swym dwuręcznym mieczem w dłoni. Wylądo-
wał i natychmiast przyjął pozycję do walki.
Rhys pojawił się niczym chochlik z pudełka, dyszał ciężko, co było jedyną
oznaką tego, jak bardzo spieszył się, by wrócić do towarzyszy.
Lady Towaal spokojnie spoglądała na wszystko ze skalnego występu.
– Dobrze się spisałeś, Beniaminie – oświadczyła.
Ashwood stał bez ruchu, oszołomiony nieco faktem, że bestia nie pode-
rwała się do kolejnego ataku. Przypomniało mu się pierwsze spotkanie z demo-
nem w Widokach. Uderzył tamtego kijem, a potwór zaatakował jego kompana.
Tym razem miecz sięgnął celu. Demon był martwy.
Corina zwolniła cięciwę i klepnęła Bena w łopatkę.
– Najwyraźniej coś tam jednak umiesz.
Ashwood potarł pierś, gdzie demon trafił go barkiem.
– Jak mówiłem, nie pierwszy raz miałem z czymś takim do czynienia.
– Właśnie upaprałeś się demonią juchą – zauważył uprzejmie Rhys.
Ben spojrzał w dół i zobaczył purpurową plamę, jaką na skórach zostawiła
jego dłoń.
– No i jak to wyczyszczę? – jęknął.
– To jest, mój przyjacielu, pytanie do kogoś innego – stwierdził Mruk
i wsunął wielki miecz do pochwy.
Ruszyli dalej, tylko Amelia zatrzymała się, by poczekać na Bena.
– Słyszałam, że plamy z krwi dobrze czyści się octem – powiedziała.
– A masz przy sobie ocet?

185
Parsknęła śmiechem.
– Chodźmy – westchnął ciężko Ben i podążyli za resztą grupy, kierując się
głębiej w las.

W ciągu kolejnego tygodnia zaatakowało ich jeszcze kilka pojedynczych


demonów, ale rozprawili się z nimi bardzo szybko. Okazało się, że Corina nie
przesadzała w kwestii swych łuczniczych umiejętności. Gdy tylko miała okazję,
szpikowała potwora strzałami, zanim ten zbliżył się do grupy. A kiedy demonowi
i tak udało się dotrzeć do wędrowców, ginął od ciosów Mruka bądź Rhysa.
Wydawało się, że łowca z rozkoszą rąbie bestie swym wielkim mieczem.
Potężne ostrze za każdym razem odcinało demonom spore kawałki ciała – trze-
ciego stwora Mruk niemalże przerąbał na pół.
Rhys i Ben przyglądali się, jak łowca przyklęka, by wyciąć kolejną parę
rogów.
– Ten dureń się w końcu zabije – narzekał Rhys.
– Co masz na myśli? – zaciekawił się Ben, bo on z kolei uważał, że łowca
dobrze wie, co robi. Przecież nie po raz pierwszy Mruk wędrował przez Ostępy.
– Za głęboko tnie – wyjaśnił Rhys. – Te stwory składają się niemal całko-
wicie z twardych kości i mięśni. I choć jak na razie mogłoby się wydawać, że za-
bijamy je z łatwością, to one wcale szybko nie umierają. Jeśli Mruk tnie jakiegoś,
który nie jest martwy, to może się okazać, że ma unieruchomione ostrze, a obok
bardzo złego demona.
– Powinniśmy mu coś powiedzieć?
Rhys przecząco pokręcił głową.
– Kiedy człowiek nosi taki wielgachny miecz, to będzie chciał nim machać.
Nie ma sensu z nim rozmawiać. Tylko go wkurzysz.
– A co to ma za znaczenie, jak duży jest jego miecz? – zdziwił się Ben. –
Mruk zarabia na życie zabijaniem demonów. Na pewno zawsze szuka sposobów,
żeby stać się lepszym w swoim fachu. Poza tym cały czas dajesz mi rady w za-
kresie machania mieczem.
– Twoim zdaniem wielkość miecza nie ma znaczenia? – Rhys uniósł jedną
brew. – Ten człowiek pracuje z ładną dziewczyną o połowę młodszą od niego,
jego przezwisko odnosi się do dźwięków, jakie wydaje, i ma miecz niemal tak
długi, jak jesteś wysoki... – Rhys wzruszył ramionami. – Chcesz, to z nim gadaj,
ale ja nie zamierzam poruszać z nim tego tematu.

186
– Czy my... – Ben zawahał się na moment. – Czy my wciąż mówimy o mie-
czu?

Następnej nocy, tuż przed świtem, podczas warty Bena zaczął padać śnieg.
Delikatne płatki, ledwie widoczne w mdłym świetle ogniska, wirowały mu przed
twarzą. Gdy niebo pojaśniało, warstewka bieli okryła las i śpiących towarzyszy.
Obozowisko otaczał krąg wydeptanych w śniegu śladów, widomy znak tego, jak
Ben chodził w czasie warty, by odpędzić senność i się rozgrzać.
Mruk usiadł i wytrzepał śnieg z włosów.
– Kafu mi trzeba – wymamrotał sennie.
Rhys podniósł się z posłania i przeciągnął, a potem wykonał szybką serię
pozycji jednego z omów. Corina spoglądała na to ze zdziwieniem. Rhys uśmiech-
nął się do niej.
– Rozgrzewa człowieka – oświadczył.
– Naprawdę? – zainteresowała się Amelia, ziewnąwszy.
– Sama spróbuj – zaproponował Rhys, a ona go posłuchała.
Corina i Mruk obserwowali te działania zaskoczeni. Ben doszedł do wnio-
sku, że i on powinien wrócić do omów, chłód sprawiał, że ciało stawało się
sztywne, a omy mogły temu zaradzić.
Lady Towaal wstała i strzepnęła koce, posyłając w powietrze kaskadę na
wpół stopionych płatków.
– Możesz dziś przygotować dwa dzbanki kafu? – spytała Mruka.
Łowca mruknął coś potakująco i dorzucił do ognia jeszcze dwie gałęzie.
Dmuchnął delikatnie w węgle, i gdy Ben przyglądał się rosnącym płomieniom,
Mruk umieścił kociołek z wodą jak najbliżej ognia. Następnie ułożył przy ognisku
drewno, które zebrali zeszłej nocy. Ben przysunął się do łowcy i wyciągnął ręce
w stronę płomieni.
– A to po co? – zapytał, wskazując na zgrabny stos chrustu.
– Suszę je – odparł Mruk. Dźgnął palcem topniejący śnieg. – Od teraz bę-
dziemy mieć kłopoty ze znalezieniem suchego drewna. Najlepiej ułożyć je przy
ognisku, żeby odparowała wilgoć, a potem zabrać ze sobą. Będziemy bardziej ob-
ciążeni, ale lepsze to niż nocleg w śniegu bez ognia.
– Powinniśmy zacząć rozstawiać namioty – zasugerował Rhys, który oczy-
wiście wisiał nad garnuszkiem z kafem. – Jeszcze trochę śniegu i będziemy bu-
dzić się przemoczeni i zmarznięci.
Łowca pogrzebał w plecaku i wyciągnął woreczek z kaszą owsianą.

187
– Owsianki? – zaproponował.
– Dlaczego nie – zgodził się Rhys.
Ben chciał bardzo wypróbować buty śniegowe, ale uznał, że zakładanie ich
na tak mizernym śniegu byłoby niemądre. Zresztą po upływie dzwona słońce roz-
topiło biały puch do ostatniego płatka.
Wędrowcy znaleźli strużkę wody szemrzącą na dnie szerokiego i wy-
schniętego koryta, ruszyli za nią na północ. Strumyczek wił się między skalistymi
wzgórzami i grzbietami, na które wcześniej się wspinali, i choć nie prowadził ich
prosto, to i tak podążanie brzegiem znacznie przyspieszyło ich marsz. Ben domy-
ślał się, że na wiosnę, gdy śniegi zaczną topnieć, koryto wypełni się po brzegi,
jednak jesienią potoczek miał zaledwie pół kroku szerokości.
– Trzymamy właściwy kierunek? – zapytała Corina, gdy szerokim łukiem
ominęli wysokie, najeżone skałami wzgórze.
– Trzymamy – uspokoiła ją Towaal. Przez moment wydawało się, że cza-
rodziejka ograniczy się tylko do tego stwierdzenia, ale ona mówiła dalej: – W tym
tempie powinniśmy dotrzeć do celu za jakieś dwa tygodnie. Czy zdołamy to
tempo utrzymać, to się zobaczy.
Trzy tygodnie marszu od cywilizowanego miejsca, pomyślał Ben. Bardzo
daleko od domu.
– A kiedy już tam dotrzemy, ile czasu będziemy potrzebować, żeby znisz-
czyć Szczelinę? – dociekała łuczniczka.
– Niewiele, jeśli znajdziemy się wystarczająco blisko. – Towaal zerknęła
na Amelię. – Potrzebujemy kilku chwil, by umiejscowić artefakt i go aktywować.
– A jak... em... go aktywujecie? – chciała wiedzieć Corina. – Nie znam się
za bardzo na tych magicznych urządzeniach. Używałaś już czegoś takiego?
– Te magiczne urządzenia nie są mi obce – odpowiedziała sucho Towaal.
Corina spojrzała na czarodziejkę podejrzliwie i zmarszczyła brwi.
Amelia podeszła bliżej.
– Kiedy aktywujemy dysk, jak bardzo musimy się oddalić? – spytała cza-
rodziejkę.
Corina zmarszczyła brwi jeszcze bardziej.
Towaal na moment zacisnęła usta, a potem odpowiedziała:
– Trzysta, czterysta kroków. Mniejszy dystans będzie niósł ze sobą po-
ważne ryzyko.
– Chwileczkę – nie wytrzymała Corina. – Co tak naprawdę robi ta rzecz?
Myślałam, że roztrzaska kamień. Słyszałam, że czegoś takiego używają w kopal-
niach.

188
– To coś trochę większego – odparła Towaal.
– Większego? – Corina wyraźnie nie zrozumiała.
– Większe bum – wyjaśnił Rhys.
Corina maszerowała wyschniętym korytem, głęboko zamyślona. Podczas
minionego tygodnia musiała pogodzić się z koncepcją, że umiejętności jej towa-
rzyszy mogą być większe, niż wyglądało to na pierwszy rzut oka. Ben podejrze-
wał, że łuczniczka wreszcie zaakceptowała fakt, że nie wie wszystkiego.
Ashwood porzucił rozważania, dostrzegł bowiem coś sterczącego z ziemi,
przyspieszył więc kroku, by to zbadać. Corina dołączyła do niego i oboje spoglą-
dali na niezbyt długi promień z pierzastymi lotkami, wbity w ziemię pod kątem.
Pierzysko wyglądało na świeże, czyli tkwiło tu nie dłużej niż dzień, jak ocenił
Ben.
Teraz już cała grupa oglądała strzałę i wszyscy niewątpliwie myśleli to
samo: ktoś wystrzelił ją bardzo niedawno.
Rhys wskazał wzgórze, które omijali, idąc brzegiem strumienia.
– Tam.
Spojrzeli na wzniesienie i przyznali mu rację: kąt i odległość pasowały.
– Nie mamy czasu badać każdej dziwnej rzeczy, na którą się natkniemy –
zaoponowała Towaal.
– Aż na tyle ich się nie natykaliśmy – sprzeciwił się Rhys. – A to świeży
ślad. Warto sprawdzić, czy oznacza coś, o czym powinniśmy wiedzieć.
– Idźcie – westchnęła czarodziejka. – Szybko. Ja tu poczekam.
Rhys znów pokręcił przecząco głową.
– Nie powinniśmy się rozdzielać.
Towaal jęknęła protestująco.
– Nie zamierzam się wspinać z tym na grzbiecie – oświadczyła.
Pozostali poszli w jej ślady i złożyli bagaże. Ruszyli pod górę, zaopatrzeni
jedynie w broń i bukłaki z wodą.
Przeszli kawałek i Ben zrozumiał, że nie podchodzili pod zwyczajne wzgó-
rze. Sterczące z niego skały były równe i prostokątne, a całość miała wyraźnie
regularny cylindryczny kształt.
– Stara twierdza – podsumował Mruk. – Czasami można się na takie na-
tknąć w Ostępach. Starożytne umocnienia i ślady dawnej cywilizacji. Czasami
można nawet znaleźć jakieś stare artefakty warte nieco monet.

189
– Jak stare? – zaciekawiła się Amelia, wodząc palcami po kamiennym
bloku u podstawy całego wzgórza. Ogromny kamień sięgał jej do pasa, lata wy-
gładziły jego krawędzie widoczne spod ziemi i osadów, które zmieniły twierdzę
w część krajobrazu.
– Ta może mieć jakieś dwa, trzy tysiące lat – wysunął przypuszczenie Rhys.
– Trudno powiedzieć.
– Może być, że powstała, zanim jeszcze stworzono Szczelinę – mruknęła
nagle zainteresowana Towaal, idąca na czele grupy w górę pionowego niemal
zbocza.
Z daleka wspinaczka zdawała się przytłaczająco trudna, ale gdy zaczęli
wchodzić, okazało się, że mają aż nadto podparcia dla stóp i rąk. Kamienne bloki
stworzyły coś na kształt nierównych schodów.
Kiedy dotarli na szczyt, odkryli pochodzenie strzały. Trzej mężczyźni leżeli
w przygnębiającym bezruchu. Lica mieli trupio blade, oznaka, że pozbawiono ich
całej krwi – jak nic padli ofiarą demonów, które wyssały z nich siły życiowe do
ostatniej kropli.
Powierzchnia dorównująca szerokością przeciętnemu domostwu z Wido-
ków pokryta była rozbryzgami szkarłatu i demoniej purpury. Odbyło się tu zaja-
dłe starcie. Broń ludzi też umazana została demonią juchą, tylko ścierwa potwo-
rów nie było jakoś widać.
Przy dłoni jednego z nieboszczyków leżał połamany łuk. Pewnie w czasie
walki mężczyzna próbował bronić się, uderzając bestię łęczyskiem, bo miecz miał
ciągle w pochwie. Nietknięty.
Mruk przykląkł przy ciałach i obrócił każde tak, by leżało twarzą w górę.
– Nong – powiedziała Corina, wskazując niskiego mężczyznę, którego
pierś została brutalnie otwarta. Łuczniczka gwałtownie wciągnęła powietrze
i przysunęła się bliżej, aby przekonać się na własne oczy. – Nong był jednym
z najbardziej doświadczonych łowców w Północnej Bramie – wyjaśniła pozosta-
łym. – Rąbał demony bułatem jak rzeźnik świnie. Mówiło się nawet, że mógłby
być mistrzem miecza, gdyby zechciał rzucić któremuś wyzwanie.
Rhys przykląkł i sięgnął po bułat zmarłego. Nie było na broni znaku mi-
strzowskiego, ale na szerokiej klindze widniały ślady purpurowej krwi potworów.
– No cóż, tym razem chyba żadnego nie zarąbał – stwierdził Rhys, rozglą-
dając się po okolicy.
Mruk wstał i ruszył do krawędzi starej twierdzy.
– Jeden demon nie pokonałby Nonga. To musiał być rój – oświadczył.

190
Przeszukali najbliższą okolicę, ale nie znaleźli niczego więcej. Towaal
sprawiała wrażenie, jakby szykowała się dokładniej sprawdzić ruiny, ale Rhys
zastąpił jej drogę.
– Nie mamy czasu, żeby wszystko badać, pamiętasz?
Ujęła się pod boki, gotowa zacząć kłótnię, lecz Rhys uniósł dłoń i nie do-
puścił jej do głosu.
– Skoro rój to zrobił, nie możemy pozwolić sobie na dłuższy postój. Jeśli
są w okolicy, to nas niechybnie wyczują i będziemy musieli z nimi walczyć.
Towaal jeszcze przez chwilę sprawiała wrażenie zdecydowanej obstawać
przy swoim, ale ostatecznie westchnęła i opuściła ręce. Gestem wskazała im wyj-
ście i posłuchawszy tego milczącego polecenia, Rhys począł schodzić z wieży.
Amelia i Towaal ruszyły za nim. Ben stał na szczycie, czekając na swoją kolej.
Spojrzeniem omiótł okolicę. Jak dotąd nie znalazł się wyżej, skorzystał zatem
z okazji, by się rozejrzeć. Teraz widział już, że przez kolejne dni przyjdzie im
wędrować przez taki sam teren. Gęsty las niczym morze oblewał skaliste grzbiety
i wypiętrzenia. Dopiero w oddali z leśnych fal wyłaniały się zbocza gór. Zdało
mu się, że widzi dwa wysokie grzbiety, ostre niczym klingi i wyciągnięte do
przodu niczym chciwe ręce. Obejmowały dolinę, w której jak zakładała Towaal,
kryła się Szczelina. Z daleka kotlina wydawała się pogrążona w ciszy i niezmą-
conym spokoju. Nie widać było rojących się demonów obłażących wzgórza ani
żadnego innego niebezpieczeństwa mogącego tam czyhać na wędrowców.
Towaal zaczęła schodzić i Ben powiódł za nią spojrzeniem, by zorientować
się, gdzie najlepiej będzie się oprzeć dłonią czy stopą. Nie miał do tego smykałki
i nie lubił wysokości. Widok Rhysa, który pokonał dwie trzecie drogi i szybko
posuwał się dalej, sprawił, że Ashwood poczuł się nieco lepiej, póki nie usłyszał,
jak Mruk klnie mu za plecami.
– Niech to otchłań zeżre!
– Co się dzieje? – Ben obrócił się natychmiast.
– Gdzie reszta?! – spytał łowca nagląco.
– Schodzą – odparł Ben i podszedł do Mruka, by przekonać się, co tamten
zobaczył. Osłonił oczy dłonią, spojrzał i sam zaklął.
W oddali, może z jakieś pół staja od wieży, na sterczących z ziemi skałach
poruszała się czarna masa. Po chwili zapadła między drzewa.
– Ile? – spytał Ben.
– Dość – burknął Mruk. – Wezwij resztę do góry, tu nam będzie lepiej się
bronić.

191
Wrócili i rozproszyli się po szczycie starożytnej wieży. Stamtąd patrzyli
w dół, na porośnięte drzewami wzgórza.
– Nic nie widzę – poskarżyła się Amelia.
– A ja widziałem. Przez uderzenie serca tylko, ale tam są – zapewnił ją Ben.
Corina miała już w dłoniach łuk z naciągniętą cięciwą, Mruk trzymał ku-
szę. Pozostali nie mieli czym razić wroga z dystansu.
Rhys dawał Benowi i Amelii krótki wykład o przewadze płynącej z wyso-
kości.
– Niech podsumuję – stwierdził Ben, gdy Rhys przedstawił kilka taktycz-
nych założeń. – Kiedy zobaczymy ich łby, mamy im je ścinać.
Rhys uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową.
– Tak właśnie.
Amelia dobyła obu ostrzy i niestrudzenie machała nimi w przód i w tył.
– Tym niewiele zdziałasz przeciwko dużemu demonowi – zauważyła Co-
rina.
Amelia spojrzała na nią pytająco.
– Trzymaj się tych chudych raczej – poradziła łuczniczka. – Demon to góra
mięsa. Ciężko ci będzie zadać ostateczny cios taką lekką bronią. A w walce z de-
monami, gdy znajdziesz się na tyle blisko, by jakoś go trafić, to uwierz mi, chcesz,
żeby to był śmiertelny cios.
Amelia odetchnęła głęboko.
– Dziękuję ci za radę.
Łuczniczka nieznacznie skinęła głową.
– Kiedy dotrzemy do jakiejś cywilizacji, musimy ci sprawić coś takiego. –
Poklepała toporek przy pasie. – Mniejszy zasięg, ale głębiej rani. Jak się zamach-
niesz wystarczająco mocno, to rozwalisz najtwardszy demoni czerep.
Ben spacerował po wyznaczonym mu krańcu wieży, czas mijał i nic się nie
działo. Wprawdzie żaden z towarzyszy nie kwestionował faktu, że on i Mruk wi-
dzieli demony, ale Ashwood czuł, że zaczynają się niecierpliwić.
Mruk mruczał pod nosem, sam siebie pytając, gdzie podziewają się po-
twory.
– Może nas nie zauważyły? – podsunęła Amelia.
– Z tak niewielkiej odległości powinny nas wyczuć – odparł łowca.
– Poczekajmy jeszcze chwilę – wtrąciła Towaal. – Albo nas wyczuły, albo
i nie. Jeśli wyczuły, długo nie będziemy musieli czekać. A jeśli nie wyczuły i po-
szły dalej, to warto i dzwon poczekać w zamian za bezpieczne zejście.

192
Uspokojeni usiedli. Ben na płaskim kamieniu, który mógł być kawałkiem
starożytnej ściany, przed wiekami otaczającej szczyt wieży. Obnażony miecz po-
łożył na kolanach, mimowolnie przesuwał palcami po klindze i spoglądał w dół,
na czubki drzew. Dzień był bezwietrzny i las trwał w bezruchu.
Oni też, nieruchomi i cisi, siedzący w równych odległościach, wyglądali
jak szprychy w kole.
Po upływie kolejnego dzwonu znowu zaczęli się niecierpliwić.
– Możemy dzień tu strawić, czekając na nic – narzekała Corina.
– Wiem, co widziałem – warknął Mruk w odpowiedzi.
Corina wyjrzała za krawędź wieży.
– Bez względu na to, co widziałeś, to coś jakoś nie jest zainteresowane,
żeby się tu wdrapać.
– Za dużo czasu tu zmitrężyliśmy – oznajmiła Towaal. – Nie powinniśmy
zbaczać z drogi, w rezultacie straciliśmy pół dnia marszu.
Rhys spojrzał na nią, unosząc brew.
– Tak, wiem, wiem – mruknęła. – To też moja wina.
Mruk z ponurą miną przytroczył kuszę do pleców.
– Dobrze. Dość się naczekaliśmy. Wiem, co widziałem. Rój. Ale macie ra-
cję. Miały mnóstwo czasu, żeby tu przyjść. A skoro ich tu nie ma, to najwyraźniej
nas nie wyczuły. Chodźmy.
Łowca począł schodzić z wieży, a reszta podążyła za nim. Na dole zeszli
pospiesznie do wysuszonego koryta i zabrali bagaże. Ben poczuł podmuch chłodu
i wiatr przybrał na sile.
Nie minęło pół dzwona, a znów zawirowały wokół nich płatki śniegu.
Tego wieczoru Ben i Rhys między trzema nagimi pniami rozwiesili grube
płócienne namioty, by stworzyć osłonę przed wiatrem. Nie była doskonała, ale
lepsza niż nic.
Zjedli prosty posiłek, a wtedy Rhys wyjął jedną ze swych nieodłącznych
flaszek i puścił w obieg. Każdy upił łyk, nawet lady Towaal. Wszyscy wiedzieli,
że przed dużym rojem by się nie obronili. Niemniej widok jednego demona, nawet
z daleka, był nieprzyjemnym przypomnieniem, że podczas gdy Ostępy wydawały
się spokojne, to z pozoru jedynie, w rzeczywistości bowiem pozostawały zabój-
czo niebezpieczne.
Towaal pierwsza położyła się i ciasno otuliła derką. Nieco później pozostali
też poszli w jej ślady.
Amelia pełniła pierwszą wartę. Zanim Ben zamknął oczy, spróbował jesz-
cze pochwycić spojrzenie przyjaciółki. Nie miał wątpliwości, że jest czujna

193
i z pewnością wypatrzy wszystko, co będzie się do nich zbliżało, ale całe dzwony
nie mógł zasnąć. Kiedy wreszcie mu się udało, Towaal obudziła go natychmiast,
a przynajmniej takie Ben miał wrażenie.
– Twoja kolej – szepnęła.
Jęknął i wyczołgał się z ulotnego ciepła posłania. Wzuł buty, zatupał i cia-
sno owinął się opończą, przy czym cały czas trzymał dłoń na rękojeści miecza.
Wiatr wiał coraz mocniej, nabierał mocy od zachodu słońca i teraz niósł ze
sobą całe chmury śniegu. Zaspy sięgały już Benowi do kostek i chrzęszczały przy
każdym kroku, gdy obchodził obozowisko.
Chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy. Ta odrobina światła, której udało
się przez nie przedrzeć, malowała świat czernią i bielą. Drobiny niesione wiatrem
kłuły Bena w twarz i oślepiały, gdy choć na chwilę przestawał mrugać.
Kręcił się, starając się zobaczyć cokolwiek dalej niż te kilka kroków przed
sobą. Po jednej stronie obozu dostrzegł kłodę z wyraźną łatą. Tam siedziała To-
waal, odgadł. Nie mógł sobie wyobrazić, że sam miałby usiąść na mrozie i wilgoci
i zaczekać, aż wachta dobiegnie końca. Jego zdaniem tylko nieustanne chodzenie
wokół obozu pozwalało zachować czujność i nie zamarznąć.
Obszedł obóz trzy razy i poczuł zew natury, więc oddalił się nieco od śpią-
cych towarzyszy. Znalazł odpowiednie drzewo i aż się zatrząsł z zimna, gdy roz-
sznurował spodnie.
Zęby dzwoniły mu rozpaczliwie, nie przestał się jednak rozglądać i wtedy
coś zauważył. Za drzewem zobaczył wysoką do kolan zaspę z naniesionego
śniegu. A w jej środku widniała luka, szersza nieco niż barki Ashwooda.
Ben skończył, strząsnął ostatnie krople i zawiązawszy spodnie, ruszył
sprawdzić.
Coś przeszło przez zaspę, zrozumiał. Przykląkł, wyciągnął dłoń i z zasko-
czeniem wyczuł wgłębienia w śniegu, jakby tropy czegoś. Wymacał kolejne.
Małe. Zbyt małe, nawet jak na lady Towaal.
Wyprostował się gwałtownie, szeroko otwierając oczy. Śnieg padał, czyli
ślady były świeże, a od dnia, w którym opuścili Wolną Ziemię, nie widział tu żad-
nych zwierząt ani ludzi. Tylko jeden gatunek stworzeń żył w Ostępach.
Ben biegiem wrócił do obozu.
– Wstawać! – wrzasnął.
Towaal poderwała się pierwsza, nie zdążyła jeszcze dobrze zasnąć po swo-
jej wachcie. Pozostali ruszali się wolniej, ale nikt chyba nie spał zbyt mocno
z obawy przed demonami i chłodem. Wystarczyło kilka uderzeń serca i wszyscy
stali czujni, z bronią w dłoniach.

194
– Co się dzieje? – spytała Towaal, wypatrując jakiejś zapowiedzi ataku.
– Tropy znalazłem – wydyszał Ben.
– Tropy? – powtórzyła skonfundowana czarodziejka.
– Tu nie powinno być żadnych śladów – stwierdził Mruk.
Rhys wyciągnął ze stosu drewna gałąź, owinął ją kawałkiem jakiegoś ma-
teriału wydobytego z plecaka, po czym oblał zawartością flaszki i wraził w ogień.
Prowizoryczna pochodnia zapłonęła jasno.
– I ty to pijesz?! – zdziwiła się z potępieniem Corina.
Rhys uśmiechnął się ponuro.
– Dam ci spróbować później. Ben, pokaż te ślady.
Ashwood wyprowadził ich z obozowiska.
– Tu stałem, kiedy je zobaczyłem – oznajmił, wskazując na drzewo.
Rhys zbliżył pochodnię do pnia i oświetlił bladożółtą plamę na śniegu.
– No lepiej, żebyś nie żartował – mruknął złowieszczo.
– Ej, to nie ten ślad – pospiesznie wyjaśnił Ben. – Tam. – Pokazał znisz-
czoną zaspę.
Teraz gdy Rhys przysunął łuczywo, zobaczyli wszyscy, że coś krępego
przeciskało się przez śnieg, a od zaspy prowadziły ledwie widoczne ślady.
– A niech to – mruknął Mruk.
Pochylili się, skrupulatnie oglądając ślady na śniegu.
– Do rana nic z tego nie zostanie – stwierdził Rhys. Wyciągnąwszy dłoń
przed siebie, patrzył, jak osiadają na niej drobne białe płatki.
Mruk przyjrzał się tropom w śniegu.
– To mógł być demon. W ciemnościach ciężko powiedzieć. Spory, jak na
demona, dojrzały. Jedno wiemy na pewno: tropy są świeże.
– Jak świeże? – spytała Towaal.
Mruk wsadził palec w jeden ze śladów.
– Na kłykieć i pół – stwierdził, przysiadając na piętach. – Może dzwon,
może półtora dzwona? – rzucił.
– To ja miałam wartę i nie spałam – dodała szybko czarodziejka. Obróciła
się i wskazała kłodę, którą wcześniej zauważył Ben. – Tam siedziałam, powinnam
zobaczyć, jak się coś zbliża.
– A wszystko, co by tu przyszło, widziałoby ciebie – stwierdził Rhys.
Towaal rzuciła mu ostre spojrzenie.
– Ale to sensu żadnego nie ma – zaoponowała Corina. – Nie słyszałam jesz-
cze o demonie, który zobaczyłby człowieka i nie zaatakował.
– Demony robią się sprytniejsze, gdy dojrzewają, tak? – spytał Ben.

195
Każdy pokiwał głową.
– Do czego zmierzasz? – zapytał Mruk.
– A ten jak był dojrzały? Znaczy jak bystry? – pytał dalej Ben.
Mruk wzruszył ramionami.
– Może jeśli to był sprytny demon, zobaczył lady Towaal i nie zaatakował
– dokończył Ben. – Może się wystraszył?
– Wystraszył?! – zawołała Corina. – Kobiety z nożykiem u pasa? Bez
urazy. – Rzuciła czarodziejce przepraszające spojrzenie. – Tylko dlaczego demon
miałby się wystraszyć nieuzbrojonej kobiety?
Rhys spojrzał na Towaal uważnie.
– To możliwe?
Zmarszczyła brwi z namysłem.
– Może. Pomyśleć muszę.
Nie odezwała się już ani słowem, choć Corina nie przestawała pytać. Zde-
cydowali wspólnie, że śledzić demona po nocy byłoby niebezpiecznie, więc wró-
cili do obozu. Rhys sam zgłosił się, by objąć wartę. Amelia i Ben położyli się
obok siebie.
– Myślisz, że to prawda? – zapytała Amelia. – Że wystraszył się Towaal?
Ben przewrócił się na bok, by popatrzeć na przyjaciółkę.
– A przychodzi ci do głowy jakieś inne wytłumaczenie?
Nie odpowiedziała. Leżeli przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie oboje za-
padli w sen.

196
12

Kąsający mróz
Następnego dnia, gdy się obudzili, powitały ich zaspy wysokie do kolan
i dojmujące zimno. Oddechy zmieniały się przed twarzą Bena w małe obłoczki,
a policzki i nos zupełnie zdrętwiały z zimna.
Rhys dorzucał do ognia i gdy wszyscy wstali, oznajmił, że wszelkie ślady
z zeszłej nocy zniknęły pod świeżą warstwą śniegu.
Pospiesznie zjedli zimne śniadanie. Jak najszybciej chcieli podjąć dalszą
wędrówkę.
Ben i Rhys poskładali płótno, strząsnąwszy z niego grubą warstwę śniegu.
Było zabezpieczone tak, by nie wchłaniać wody, jednak Bena zastanawiało, kiedy
wytrzymałość tkaniny sięgnie kresu.
– Od następnego wieczora będziemy musieli starannie wybierać miejsca na
nocleg – stwierdził Rhys. – Nie możemy po prostu się kłaść i oczekiwać, że ran-
kiem wstaniemy zdrowi i wyspani.
Ben zauważył, że Towaal skrzywiła się na te słowa. Zależało jej na pośpie-
chu, ale na co im było utrzymywać tempo marszu, skoro pierwszej nocy groziła
im śmierć z zimna.
Tego ranka jak co dzień Ben czekał, aż któryś z towarzyszy przypnie śnie-
gowe buty, ale nikt tego nie zrobił. Mruk po prostu ruszył przodem i przedzierał
się przez głęboki do kolan śnieg, a oni szli za nim. W połowie przedpołudnia
zmienili się i teraz Ben szedł na przedzie. Zmieniali się tak cały dzień, żeby ten,
kto przecierał szlak, nie zmęczył się zanadto.
W południe ból na dobre zagnieździł się w nogach Bena, a palce u stóp zda-
wały się płonąć żywym ogniem.
– Jak je czujesz, to wszystko jest w porządku – zapewnił go Mruk. – Ale
jak przestaniesz je czuć, krzycz. Wtedy trzeba coś z tym zrobić.
Ben jęknął i tupnął mocno. Ból przeszył mu nogę, uznał więc, że wszystko
jest jeszcze w porządku.
Po popołudniowym postoju Corina stanęła na przedzie i podjęli marsz wy-
schniętym korytem, którym podążali od kilku dni. Strumień nie płynął prosto,
197
tylko zakręcał na północ, ale łożysko miał szerokie i po płaskim dnie wędrowcy
maszerowali w dobrym tempie. Tym bardziej że po obfitych opadach śniegu mię-
dzy drzewami wędrowałoby się jeszcze trudniej niż dotychczas.
Nagle Corina zatrzymała się i uniosła ostrzegawczo dłoń. Obserwowali ją
w milczeniu, gdy powoli zbliżała się do czegoś. Ben wiedział, że nie było to nic
groźnego, bo łuk wciąż miała na ramieniu.
Gestem przywołała ich do siebie i wtedy zobaczyli na śniegu kolejne ślady.
Zostawiła je jakaś istota o szeroko rozstawionych łapach, poruszająca się z brzu-
chem przy samej ziemi.
– Jeleń to to nie był – zażartował ponuro Rhys.
– No to chyba oczywiste – prychnęła Corina. – Mnie interesuje, co tu robił?
Potok jest niewielki, ale woda w nim nie zamarzła. Demony nienawidzą wody.
Nie przyszedł się tu napić.
Poczęli się rozglądać, ale wokół widzieli jedynie śnieg i wysokie, strome
brzegi koryta, dalej zaś brzozowy las i nic, co wyjaśniałoby nietypowe zachowa-
nie demona.
– Kto wie dlaczego tu zszedł? Kto wie dlaczego demony robią cokolwiek?
– rzucił Mruk.
– Co ty gadasz? – Corina odwróciła się w jego stronę. – Częściej tropiłeś te
stwory niż ja. Ile razy znalazłeś ich ślady w pobliżu wody?! One się do wody nie
zbliżają.
Mruk wzruszył ramionami.
– Boję się, że to coś innego, coś nowego – oznajmiła Corina.
Rhys wspiął się na brzeg wyschniętego koryta, spojrzał na północ, na po-
łudnie i zeskoczył z powrotem.
– To nie jest coś innego, to niewątpliwie demon – oświadczył. – Ale może
być jakiś nowy rodzaj. – Ukucnął przy wydeptanej w bieli ścieżce. – Nie widać
dobrze, gdzie wylądowały łapy, bo piersią zamiótł sporo śniegu. Tu i tu widać,
gdzie się podpierał przednimi łapami. Ben podszedł i uważnie przyjrzał się śla-
dom, o których mówił Rhys. Dla niego wszystkie wyglądały jak dziury w śniegu.
– Kiedyś już tropiłem demony w śniegu, dawno temu, ale tak to właśnie wyglą-
dało. Na moje to był mały demon. Stojąc, sięgałby mi do pasa. Ważył jakieś pięć
kamieni, nie więcej.
Corina łypnęła na Rhysa z uwagą. Ben czekał, aż łuczniczka kąśliwie sko-
mentuje tę ocenę albo rozpocznie kłótnię, ale ona tylko kiwnęła głową, zgadzając
się z długowiecznym.

198
– Taki mały demon jest nowy. Niedojrzały – wtrącił Mruk. – A one reagują
w sposób łatwy do przewidzenia. To – wskazał na strumień – nie jest normalne.
– To samo miałem na myśli – zgodził się Rhys. – To jest coś nowego, coś
innego. – Wstał i poprawił broń. – U góry, na brzegu, ślady są oczywiste. Demon
szedł wzdłuż strumienia. Zszedł tutaj, zatoczył koło, a potem wspiął się na górę
i szedł dalej.
– Nie rozumiem. – Ben zmarszczył brwi.
– Prowadzi zwiad – huknął Rhys bez ogródek.
– Demony nie prowadzą zwiadu – zaoponowała Corina.
– A ten prowadzi – odpowiedział Rhys.
Przez moment stali wszyscy w milczeniu, przetrawiając tę nowinę.
– Moim zdaniem Rhys ma rację – odezwała się Towaal.
– Wiesz coś, czego nam nie mówisz? – zapytał Mruk.
– Podejrzenia Rhysa dotyczące tego, co działo się zeszłej nocy, też są moim
zdaniem zgodne z rzeczywistością – powiedziała. – Demon natknął się na nasz
obóz podczas zwiadu, ale zawrócił.
– Dlaczego? – Ciekawość Coriny wygrała z potrzebą, by się kłócić.
– Bo mnie zobaczył – oznajmiła Towaal.
– Myślisz, że wyczuł twoją moc? – dociekała Amelia.
– Nie byłam pewna, ale moim zdaniem ślady to potwierdzają i lepiej będzie
dla nas, jeśli założymy, że tak właśnie było.
– Musisz być z nami szczera, i to już! – warknął Mruk.
– Pamiętasz tę iskrę, którą Amelia przywołała, gdy spotkaliśmy się w Pół-
nocnej Bramie? – zapytała go Towaal.
Mruk z niejakim oporem przytaknął.
– Tę przydatną sztuczkę, tak? – upewniła się Corina.
– To nie jest sztuczka – skorygowała Towaal. – A ja mogę zrobić o wiele,
wiele większą.
Corina ściągnęła brwi, za to Mruk szeroko wytrzeszczył oczy.
– Mag! – krzyknął.
Corina spojrzała nań natychmiast, a potem przeniosła zaszokowane spoj-
rzenie na Towaal. Czarodziejka po prostu potwierdziła skinieniem głowy.
– Moment. – Corina zaczęła łączyć elementy układanki. – Skoro ty jesteś
czarodziejką, to kim ona jest? – Wskazała Amelię.
– Wciąż się uczę – odpowiedziała Issenka z uśmiechem.
– Myślałam, że to sztuczka – wymamrotała Corina.
– Dlaczego nam nie powiedzieliście?

199
– A poszlibyście z nami, gdybyśmy wam powiedzieli? – odpowiedziała py-
taniem Towaal. – Ludzie nie ufają czarodziejkom. Boją się tego, do czego jeste-
śmy zdolne. Przekonałam się już, że łatwiej jest ujawniać ten fakt, gdy zachodzi
konieczność. A do teraz nie zachodziła.
Mruk skrzywił się, ale nic nie powiedział.
– Masz rację co do jednego – mówiła tymczasem Towaal. – Niedojrzały
demon nie mógł posiadać takiej wiedzy, by się mnie bać, ani mieć tyle rozumu,
żeby przewidywać, którędy pójdziemy. Ten, który zostawił tu ślady, nie powinien
zachowywać się w taki sposób.
– Czyli co to takiego? – zapytał.
– Rojowi przewodzi arcydemon – odparł Rhys. – Nikomu dotąd nie udało
się zbadać dokładniej tych więzi. Ale pojawiły się przypuszczenia, że arcydemon
jest w stanie... kierować innymi bestiami, do pewnego stopnia.
– Wysłać je na zwiad? – Mruk był wyraźnie sceptyczny.
– Inaczej nie potrafię wyjaśnić tego, co tu widzimy – odpowiedział Rhys.
– Ale co to znaczy? – chciał wiedzieć Ben.
– To znaczy, że demony planują zasadzkę – wytłumaczyła mu Towaal. –
Są na tyle sprytne, by nie zbliżać się za bardzo do obozowiska podczas mojej
warty, sprawdzić naszą przypuszczalną trasę i poszukać dogodnego miejsca do
ataku.
– Ale na tyle głupie, by zostawić ślady, które znaleźliśmy – zauważyła Co-
rina.
– To prawda – uśmiechnęła się Towaal. – Choć prezentują niespotykany
wręcz instynkt taktyczny, nadal są zwierzętami, nie ludźmi. Powinniśmy wyko-
rzystać to przeciwko nim. Jeśli jest z nimi arcydemon dojrzały na tyle, żeby my-
śleć na tym poziomie, powinniśmy się martwić. I to bardzo. Potrzebujemy zatem
wszystkiego, co może dać nam jakąś przewagę. Wszystkiego.

Cały dzień wypełniony był nerwowym napięciem. Mruk niósł kuszę


w dłoni, Corina łuk z nałożoną cięciwą. Ben i pozostali umieścili broń tak, by
mogli sięgnąć po nią w każdej chwili, ale nic się nie działo, nie natrafili też na
kolejne ślady.
Zatrzymali się wczesnym wieczorem, kiedy zobaczyli nad krawędzią ko-
ryta niszę w skalnej ścianie. Nie była to właściwie jaskinia, ale wklęsłość głęboka
na tyle, że mogła zapewnić wędrowcom osłonę i nie dopuścić, by coś spadło im
na głowy, śnieg albo demon.

200
Tym razem trudno było im rozpalić ogień czy wykonywać codzienne obo-
wiązki związane z zakładaniem obozu. Towaal nakazała wszystkim, by zachowy-
wali się normalnie.
– Kiedy słońce jest na niebie, ryzyko jest niewielkie – powiedział Rhys,
rozkładając posłanie na kawałku czystego gruntu.
– Spróbuj się teraz przespać – poradził Mruk Benowi. – Rhys ma rację. Gdy
słońce zajdzie, będziemy musieli zachować jak największą czujność.
Ryzykując, że w zauważalny sposób zmienią swą wieczorną rutynę, dwoje
z nich położyło się, by odpocząć, zanim jeszcze dzień zgasł całkiem. Zakładali,
że czeka ich długa noc, podczas której będą leżeć i udawać, że śpią, kiedy tak
naprawdę czekać będą na atak demonów. To oczekiwanie mogło potrwać i całą
noc.
Ben miał kłopot z zaśnięciem. Nie mógł przestać myśleć o atakującym ich
roju warczących demonów.
Przygotowali się na atak najlepiej, jak się dało. Nie mieli wiele czasu, a do
tego dręczyło ich wszystkich przekonanie, że bestie obserwują swe przyszłe
ofiary, więc poczynione przygotowania były w znacznym stopniu ograniczone.
Mruk i Corina mieli pewność, że czeka ich paskudna, brutalna walka nos w nos,
stal przeciwko pazurom.
Minęło kilka kolejnych dzwonów zaciskania zębów i bezowocnego wga-
piania się w ciemności i nadeszła kolej Beniamina, by pełnić wartę. Rhys udał, że
go budzi, i wymamrotał pod nosem, że jak na razie noc okazała się aż nadto cicha.
Ben usiadł i przeciągnął się teatralnie, a kiedy to zrobił, uświadomił sobie,
że mięśnie i stawy niemalże mu zamarzły od leżenia nieruchomo. Rozciągnął się
więc uczciwie, podczas gdy Rhys zawinął się w derki, po czym z głębi posłania
wydobył srebrną manierkę.
– Coś na rozgrzewkę? – zaproponował.
– Powinienem teraz pić? – odpowiedział pytaniem Ben.
– W każdej chwili rój wściekłych demonów może zaatakować nasz obóz,
żeby nam porozrywać gardła i napić się życiodajnej krwi. Nie wiemy, ile ich jest
ani kiedy na nas uderzą. – Przyjaciel spojrzał Benowi w oczy. – Słyszałeś kiedy-
kolwiek o lepszej chwili, żeby się napić?
Ben wzruszył ramionami i wziął łyk z flaszki Rhysa. Zaraz rozkaszlał się
mocno i oddał naczynie przyjacielowi. Ognisty trunek przypomniał mu o specy-
fiku Mylanda z pierwszej Wolnej Ziemi.
– Przepraszam – uśmiechnął się Rhys. – Lepsze zostawiam dla siebie.

201
Potem obrócił się na bok, układając derki tak, by w każdej chwili móc się-
gnąć po leżący obok miecz.
Ben tylko pokręcił głową i przysiadł przy wielkim głazie, który jakiś czas
temu stoczył się na dno koryta. Taka była jego rola – miał siedzieć i przez chwilę
trzymać wartę, a potem udać, że zasypia, opierając się o kamień. Nie zamknął do
końca oczu i przez szparki powiek wypatrywał każdego ruchu.
Jego towarzysze leżeli, udając, że śpią, wystarczyło, aby Ben krzyknął,
a poderwą się gotowi do walki. Nie oczekiwali, że ten podstęp da im przewagę
płynącą z zaskoczenia, a raczej tego, że zdołają zwabić wszystkie demony od razu
i sami unikną przykrej niespodzianki później.
Ben zauważył błysk ognia odbijający się w otwartych oczach Amelii i miał
nadzieję, że tylko on. Nie mógł jej winić. Nie sposób było tak leżeć bez ruchu
dzwon po dzwonie.
Puścił do niej oczko i uśmiechnął się do siebie, gdy natychmiast zamknęła
powieki, a z jej posłania rozległo się ciche pochrapywanie.
Odprężył się, na ile był w stanie, i oparł o zimny i twardy głaz jak mógł
najwygodniej. Głowę złożył na skale tworzącej płytką jaskinię, w której noco-
wali. Jedną dłoń położył na rękojeści pałasza i próbował pozbyć się napięcia spi-
nającego mięśnie. Bezskutecznie. Miał tylko nadzieję, że zamarkował odprężenie
na tyle, by zwieść demony.
Pół dzwona później niemal podskoczył, gdy smukły, ciemny kształt spłynął
z przeciwnego brzegu koryta. Na tle białego śniegu oblana księżycowym świa-
tłem sylwetka małego, skrzydlatego demona była aż nadto wyraźna.
Ben zacisnął palce na rękojeści miecza. Potrzebował całej siły woli, by po-
zostać w bezruchu. Chcieli mieć przecież pewność, że atak się rozpoczął, zanim
pokażą, że są na niego przygotowani.
Mały demon bezszelestnie skoczył naprzód i zatrzymał się na przeciwle-
głym brzegu strumienia. Stał tam przez chwilę, a potem wycofał się szybko z po-
wrotem do góry, znikając Benowi z oczu.
Poszedł po przyjaciół, pomyślał Ashwood.
Nie musiał czekać zbyt długo, by przekonać się, że miał rację. Kilka ciem-
nych kształtów spadło z brzegu koryta, lądując w miękkim śniegu przy wtórze
zgłuszonych łomotów. I natychmiast ruszyło do ataku po płaskim dnie.
– Teraz! – krzyknął Ben, podrywając się na nogi.
Stosy chrustu zapłonęły w jednej chwili. Demony dzikimi skokami poko-
nywały strumień, próbując zachować jak największy dystans do wody.

202
Stuknęła kusza Mruka, zaśpiewał łuk Coriny. Nie było czasu na kolejne
strzały, ale Ben zobaczył, że te pierwsze powaliły jedną z bestii. Upadła, skrze-
cząc boleśnie.
Blask płonącego chrustu oświetlał szarżę demonów. Towaal podpaliła
drewno, używając magii i ciepła z obozowego ogniska.
Niestety, zimno, którego mieli pod dostatkiem, nie mogło zrobić krzywdy
odpornym na nie potworom. Umiejętność tworzenia sopli też okazała się nieprzy-
datna, uformowanie ich i skierowanie we właściwy cel wymagało zbyt wiele
czasu, jak wyjaśniła im wcześniej Towaal. Mogła użyć tej sztuczki w starciu
z lady Ingrid, która stała nieruchomo, ale demony pędziły na nich niczym wicher.
Ben próbował policzyć napastników, ale nie zdążył. Wystarczyło kilka ude-
rzeń serca i demony znalazły się tuż obok.
Rhys ruszył na nie pierwszy. Mruk stanął do walki po jego lewej, Ben usta-
wił się po prawej. Mieli nadzieję osłonić Corinę i dać jej możliwość rażenia de-
monów strzałami. Towaal i Amelia trzymały się z tyłu, unikając bezpośredniego
kontaktu z wrogiem. Rapier dziewczyny i styl walki skoncentrowany na obronie
w starciu z demonami był nieskuteczny, a Towaal nie potrzebowała być blisko
bestii, by zrealizować swój plan.
Rhys ciął czysto raz za razem. Trafił dwa potwory i zepchnął resztę w tył,
zyskując cenne miejsce dla kobiet za swoimi plecami.
Strzała świsnęła nad ramieniem Bena i trafiła demona w bark. Natychmiast
jej śladem pomknęły kolejne.
Ashwood starł się z jednym z chudszych demonów. Zupełnie tak samo, jak
odbyło się to w czasie bitwy w stanicy, stwór spróbował pochwycić ostrze mie-
cza. Ben pozwolił demonowi owinąć długie palce wokół klingi, po czym obrócił
miecz i pociągnął, odrzynając je wszystkie jednym cięciem. Teraz jednak na tym
nie poprzestał. Poprowadził cięcie dalej i rozpłatał bestii kark niemalże do kości.
Stwór wrzasnął bulgotliwie i upadł w tył, pazurami starając się pochwycić fon-
tannę purpurowej juchy.
Ben obrócił się i szerokim ciosem uderzył w grzbiet demona, z którym wal-
czył Rhys. Odrąbał kawałek barku potwora, a siła ciosu obróciła bestię. Rhys do-
skoczył i przebił ją mieczem.
Mruk walczył sam z dwoma demonami. Trzymał je na dystans, wymachu-
jąc swym wielkim dwuręcznym mieczem. Wytrzewione zwłoki trzeciej bestii wy-
jaśniały, dlaczego tamte dwie nie paliły się bynajmniej, by podejść bliżej.
Ben ruszył łowcy na pomoc, ale zatrzymał go okrzyk Coriny:
– Ben, unik!

203
Odwrócił się i w tej samej chwili łuczniczka strzeliła prosto w niego. Przy-
najmniej tak mu się zdało. Zaraz jednak zrozumiał, że bełt przejdzie mu nad
głową. Usłyszał głuche uderzenie i demon zwalił się nań, machając wściekle ra-
mionami. Szpony zatonęły w plecach Bena, rwąc ciało. Upadł. Strząsnął z siebie
ranną bestię i przetoczył się po śniegu. Chciał zwiększyć dystans i dobić potwora
mieczem.
Za jego plecami z drugiego brzegu strumienia rozległ się głęboki, niski ryk.
Ben poczuł, jak dźwięk wibruje mu w kościach. Mały demon znieruchomiał na
moment, co Ashwood wykorzystał bezwzględnie. Poderwał się z kolan i ściął
stwora bez litości.
Kolejny ryk zmroził mu krew w żyłach. Z przeciwległego brzegu ruszyło
na nich siedem stworów, każdy wielkości wołu. Były większe niż te w Snowmar
i poruszały się niczym wataha polujących wilków. To były największe demony,
jakie Ben w życiu widział. Dopóki nie dostrzegł tego, co majaczyło za nimi:
kształt tak olbrzymi, że wydał się niewiarygodny. Monstrum dwakroć tak wyso-
kie jak Ashwood, o skrzydłach szerokości małego domu powoli zbliżało się do
obozowiska.
Rhys zaklął pod nosem.
Arcydemon. Ben z trudem przełknął ślinę. Stwór był ogromny. Ashwood
spojrzał na przyjaciół. Rhys stał ramię w ramię z dyszącym ciężko Mrukiem. De-
mony, z którymi walczył łowca chwilę wcześniej, leżały martwe na śniegu. Obaj
mężczyźni unieśli miecze, gotowi stawić czoła kolejnej grupie napastników.
Wielkie, czarne ciała przesadziły strumień i Ben z wysiłkiem stłumił dławiącą
falę strachu.
– Celuj w kark! – krzyknął Rhys.
Powietrze zatrzeszczało wyładowaniem. Włosy na karku Bena zjeżyły się.
Lady Towaal dołączyła do walki.
Oślepiający blask błyskawicy eksplodował przed mężczyznami i potoczył
się wprost na szarżujące demony. Pełne cierpienia wycie niemal pozbawiło Bena
słuchu.
Pierwszy z atakujących stworów począł się cofać, a z piersi, w miejscu,
gdzie dotknęła go błyskawica, strzeliły płomienie. Migotliwy pocisk energii prze-
skakiwał od demona do demona, aż pierwszych siedem potworów podrygiwało
niczym lalki na sznurkach.
Błyskawica przeskoczyła wprost na nadciągającego arcydemona. Gigant
nie zdążył jeszcze przekroczyć strumienia i teraz stał spowity lśniącą siecią eks-
plodującego i syczącego światła.

204
Straszliwy ryk wyrwał się z gardzieli olbrzymiego potwora. Dźwięk i to-
warzyszące mu wibracje były tak potężne, że pchnęły Bena o kilka kroków w tył.
Błyskawice raz po raz uderzały w ciało arcydemona, teraz już cała energia wyła-
dowań koncentrowała się jedynie na nim.
I nagle wszystko ustało. Za plecami Bena rozległ się głuchy dźwięk upada-
jącego ciała. Ogarnęła ich cisza. Słychać było tylko cichy trzask niewielkich pło-
mieni tańczących na truchłach martwych demonów. Powietrze wypełnił wstrętny,
ostry smród spalonego mięsa. Podpalony chrust już dogasał, ale Ben widział jesz-
cze dym unoszący się z ciał. W korycie strumienia zapanował bezruch.
– Co, do... – zaczął Mruk. Zrobił kilka kroków naprzód ku zwłokom, wy-
raźnie zaskoczony, że sam jeszcze stoi na nogach.
Zwierzęcy ryk rozległ się nieoczekiwanie, tak głośny, że zapadło się kilka
najbliższych zasp. Arcydemon dźwignął się na nogi. Płomienie lizały mu skrzydła
tam, gdzie dotknęła ich magia Towaal, ale stwór rozpostarł je i skoczył w górę.
Machnął skrzydłami kilkakrotnie, by przesadzić strumień i dopaść grupki wę-
drowców.
Mruk stał przed resztą grupy i natychmiast uniósł swój miecz, ale zaraz od-
skoczył, ogromny demon wylądował bowiem dokładnie w tym miejscu. Ziemia
zatrzęsła się pod nogami Bena, gdy opadło na nią wielgachne cielsko.
Z bojowym okrzykiem na ustach Mruk ruszył do ataku. Zawinął dwuręcz-
nym mieczem. Zbrojna w pazury łapa bez trudu odepchnęła ostrze. Łowca za-
machnął się po raz kolejny i zatopił klingę w boku potwora. Bryznęła purpurowa
krew. Mruk z twarzą wykrzywioną grymasem nienawiści szarpnął za rękojeść, by
uwolnić ostrze, ale demon pochwycił je w pazury. Drugą łapą sięgnął ku łowcy
i złapał go za ramię.
Rhys rzucił się do walki. Ciął z całej siły tak, by nie trafić towarzysza.
Ostrze zatonęło głęboko w trzymającej miecz łapie i uwolniło broń. Arcydemon
jednak wciąż trzymał Mruka drugą. Wyprostował się na całą wysokość, unosząc
przy tym łowcę. Mruk wisiał w potężnym uścisku i wierzgał bezradnie. Arcyde-
mon chwycił go za drugie ramię i rycząc łowcy w twarz z wściekłością, powoli
rozerwał go na dwoje.
Krew, ciało, jelita, wszystko to, co kiedyś było silnym, potężnym wojow-
nikiem, spadło na zryty śnieg.
Rhys nie mógł sięgnąć wystarczająco wysoko, by zadać śmiertelny cios,
wbił więc miecz w drugi bok potwora. Teraz już bliźniacze strumienie purpuro-
wej krwi płynęły po nogach arcydemona, ten jednak nawet nie zwolnił. Połowa

205
ciała Mruka wciąż wisiała w jego pazurach. Zamachnął się, próbując trafić Rhysa,
ale długowieczny uchylił się przed ciosem i zachował głowę na ramionach.
Ben postąpił naprzód. Nie miał pojęcia, jak zaatakować tego potwora.
– Cofnij się – warknął Rhys ostrzegawczo przez ramię. – Nie daj się innym
zbliżyć, kiedy ja będę zajęty – polecił Benowi.
Ben nie wiedział, co przyjaciel ma na myśli, ale już w następnej chwili po-
czuł coś jak łupnięcie w piersi i długi miecz Rhysa zapłonął białym blaskiem.
Znaki na klindze rozjarzyły się światłem tak jasnym, jakby pochodziło z małego
księżyca.
Demon porzucił szczątki Mruka i osłonił oczy łapami, cofając się niezgrab-
nie. Rhys skoczył do ataku i jednym potężnym ciosem przerąbał potworowi nogę
w kolanie. Gigant zwalił się na ziemię przy wtórze zaskakująco wysokiego
krzyku. Rhys z niewiarygodną prędkością zatoczył krąg. I ściął arcydemonowi
łeb. Głowa zbrojna w rogi szerokie na dłoń i długie jak ramię Bena upadła ciężko
w zbrukany śnieg.
Smużki dymu uniosły się z magicznego ostrza Rhysa i Ben ze zdumieniem
zobaczył, jak purpurowa krew zostaje wypalona, pozostawiając ostrze tak czyste,
jak było w chwili, gdy Rhys wydobył je z pochwy.
Długowieczny, oddychając ciężko, zatoczył się kilka kroków na bok, ni-
czym pijak po wieczorze w karczmie. Upuścił broń, która zgasła natychmiast,
a sam zwalił się nieprzytomny twarzą w śnieg.

Odrażający smród spalonego demoniego ciała wypełniał nozdrza Bena.


Ashwoodowi z trudem udało się zdławić narastające torsje. Zakrztusił się żółcią
podchodzącą mu do gardła, zakaszlał i wypełzł spod przykrycia.
Corina siedziała na tym samym kamieniu co Ben, gdy zaczął się atak, i spo-
glądała w jego stronę. Jej oczy miały ten nieobecny, pusty wyraz jak u kogoś, kto
spędził ostatnich kilka dzwonów, uświadamiając sobie, że na świecie jest wiele
rzeczy i spraw, o jakich mu się nawet nie śniło. Ben doskonale to rozumiał.
– Działo się coś? – spytał.
Bez słowa pokręciła przecząco głową.
Oczywiście, że nie, pomyślał. Gdyby pojawiły się kolejne demony i doszło
do kolejnego ataku, przecież obudziłaby ich.
Przed nim wydarzenia minionej nocy rozpościerały się niczym obraz wy-
malowany krwią i jelitami. Ben ruszył, by w świetle dnia przyjrzeć się śladom

206
pozostawionym przez rzeź, którą oglądał przy słabym blasku ognisk. Dziewięt-
naście demonów i jeden łowca legło martwych. Ashwood nie pamiętał nawet, że
stawili czoła tak wielu bestiom, ale ich ścierwa mówiły same za siebie. Szedł mię-
dzy zwłokami, unikając jedynie miejsc splamionych czerwienią ludzkiej krwi.
Większość demonów padła pod ciosami mieczy Mruka i Rhysa. Z ciał kilku ster-
czały strzały. Największe zostały spalone błyskawicami Towaal
Arcydemon też był osmalony niemalże od stóp do głów. Ben nie widział
tego w nocy. Ciosy Mruka i Rhysa pozostawiły w ciele giganta głębokie rany.
Łeb podparty długim zakręconym rogiem sięgał Ashwoodowi niemal do pasa.
Ben wzdrygnął się i nie podszedł bliżej. Arcydemon był martwy, to nie ulegało
wątpliwości, ale Ashwood nie miał ochoty znaleźć się w pobliżu tych kłów.
Odwrócił się nieswój i podszedł do Coriny.
– Nawet nie strzeliłam – powie-
działa ponuro.
– Co masz na myśli? – zdziwił się
Ben, widział jej strzały sterczące ze zwłok
kilku demonów.
– W to coś. – Wskazała arcyde-
mona. – Dosłownie rozerwał mego przy-
jaciela na dwoje, a ja nie strzeliłam. Sie-
działam tu zbyt przerażona, żeby coś zro-
bić. Jak mogę nazywać się łowcą, skoro
jestem zbyt przerażona, żeby stawić czoła
demonowi?
Ben westchnął.
– Też nic nie zrobiłem. To... – za-
milkł na moment – to był straszliwie
wielki demon. Myślę, że nikt nie wie, jak
zareaguje, póki czegoś takiego nie zoba-
czy.
– No cóż. Ja już wiem – stwierdziła
Corina. – I chyba nie mogę stawić temu czoła – dokończyła, krzywiąc się bole-
śnie.
– Kilka miesięcy temu – zaczął Ben, ściągając brwi z namysłem – ja też
straciłem przyjaciela. Zwał się Mathias. Strasznie się czułem. Cały czas myśla-
łem, że gdybym zrobił coś więcej, to może zdołałbym go uratować. Długo i głę-

207
boko zastanawiałem się nad tym, co dalej. Pozwól, że ci powiem, do czego do-
szedłem, może i tobie to pomoże. – Ben przysiadł obok łuczniczki na głazie. –
Świat jest surowym miejscem, bezwzględnym. A nasza wyprawa będzie już tylko
trudniejsza. Jeśli przestaniemy próbować, jeśli się zatrzymamy, to skończymy
martwi. Jeśli nie zrobimy wszystkiego, naprawdę wszystkiego, co tylko się da,
żeby to przetrwać i dotrzeć do celu, to też skończymy martwi. Łatwa część tej
podróży właśnie się skończyła, wczoraj, gdy zapadła noc. Ta część już za nami.
Zanim wrócimy do Północnej Bramy, musimy być cały czas gotowi. I to gotowi
na wszystko.
Corina wpatrywała się w ścierwo arcydemona.
– Wiem, że minie sporo czasu, zanim pogodzisz się ze śmiercią Mruka.
Wiem, że to niełatwe – pocieszył ją Ben. – Ale jesteśmy, gdzie jesteśmy, i łatwiej
nie będzie. Od Wolnej Ziemi dzieli nas ponad tydzień marszu. Więcej jeszcze od
miejsc, które uznalibyśmy za bezpieczne. Potrzebujemy cię. Musimy iść dalej,
żeby wypełnić zadanie. Musimy zrobić wszystko, żeby poświęcenie Mruka nie
poszło na marne. Jesteś z nami?
– A jaki mam wybór? – odparła Corina, a oczy jej lśniły powstrzymywa-
nymi łzami.
Ben objął ją pokrzepiająco za ramiona.
– Czy ty właśnie zacytowałeś moje słowa? – zapytała Amelia ze swego po-
słania. – Tak mi się przypomina, że dokładnie coś takiego mówiłam tobie.
Ben opuścił rękę.
– Ja... um...
Amelia podniosła się z ironicznym uśmiechem.
– W porządku. Doceniłeś mą radę na tyle, żeby powtórzyć ją komuś jako
własną. I póki to jest jasne, możesz bez ograniczeń dzielić się moją mądrością
z innymi. Chyba powinno mi to pochlebiać.
Wywróciła oczami, a potem skupiła się na śpiących Towaal i Rhysie. Ben
zakaszlał dyskretnie, wstał i począł tupać, i zabijać ramiona dla rozgrzewki. Cały
wysuszony chrust spalili poprzedniej nocy.
– Jak długo będą spać twoim zdaniem? – spytała Bena Amelia.
Wzruszył ramionami.
– Poprzednim razem Towaal przespała dwa dni. A jeśli chodzi o Rhysa, to
nawet nie wiem, co on właściwie zrobił.
– Zabiłem tego wielkiego demona, tak? – mruknął długowieczny, otwiera-
jąc oczy.
– Od jak dawna nie śpisz? – spytał go Ben z naganą.

208
Rhys usiadł, przeciągnął się i ziewnął.
– Doszedłem do wniosku, że skoro obudziłem się żywy, to poradziliście
sobie ze wszystkim, więc zasnąłem znowu.
– Co to było, co zrobiłeś z tym mieczem? – zapytała Corina.
Rhys wstał i popatrzył na wielki zewłok arcydemona.
– Odrąbałem mu głowę. To go chyba ostatecznie zatrzymało.
– Nie żartuj sobie – wtrącił się Ben. – Widziałem twój miecz i on był... No
nie wiem nawet, jak to nazwać. Magiczny chyba.
Rhys rozejrzał się i zobaczył miecz spoczywający w pochwie przy posła-
niu.
– Został magicznie wykuty – odpowiedział.
– Tak, wiem, ale powiedziałeś, że nie ma żadnych wyjątkowych właściwo-
ści – przypomniał mu Ben.
– Och – przyznał Rhys. – Chyba skłamałem, jeśli o to chodzi.
– Co? – wykrzyknął oburzony Ashwood. – Dlaczego nas okłamałeś?!
– Przepraszam. Jeśli to ma jakieś znaczenie, to robiłem w życiu gorsze rze-
czy.
Ben w milczeniu wpatrywał się w przyjaciela. Wreszcie Rhys westchnął
z rezygnacją.
– Pewne sprawy nie nadają się do tego, żeby je omawiać, nieważne, z przy-
jaciółmi czy nie. Jeśli chodzi o właściwości miecza, to nie byłem gotów, żeby
o nich opowiadać w tamtej chwili. To trudny temat. – Schylił się i podniósł broń.
– Nawet teraz nie jestem gotów, żeby się w niego zagłębiać.
– Bez względu na to, jak to zrobiłeś – włączyła się do rozmowy Amelia –
najważniejsze, że pokonałeś demona i uratowałeś nam życie.
– Raczej tylko przedłużyłem – odparł Rhys ponuro. – Zeszłej nocy otrzy-
maliśmy ważną lekcję na temat niebezpieczeństw, które na nas czyhają, oraz tego,
z czym będzie musiała zmierzyć się Północna Brama, i to nawet wtedy, gdy nasza
misja się powiedzie. Ten atak został przygotowany i skoordynowany na wyjątko-
wym poziomie, dla ludzi może prymitywnym, ale niesłychanym w przypadku de-
monów! Od czasów wojny w Krwawej Zatoce nie słyszałem o czymś takim.
– A jaką to lekcję otrzymaliśmy? – zapytała Corina równie niewesołym to-
nem.
Rhys podszedł do plecaka Mruka i trącił go nogą.
– Myślisz, że miałby coś przeciwko? – spytał łuczniczki, chwilowo igno-
rując jej pytanie.
– Raczej nie może zaprotestować – warknęła w odpowiedzi.

209
Rhys przykucnął i zaczął przeglądać zawartość bagażu, póki nie znalazł
garnuszków do parzenia kafu.
– Ten rój był niewielki w porównaniu z tym, o czym opowiadał Rhymer –
podjął wreszcie. – Mamy w drużynie czarodziejkę, a i tak musieliśmy wykorzy-
stać wszystkie sztuczki, żeby przeżyć. No, żeby większość z nas przeżyła. Nie
możemy ryzykować starcia z większym rojem. Nie wiadomo, czy przetrwaliby-
śmy taki atak, może tak, a może i nie.
– To jak będziemy unikać rojów? – spytał Ben.
– Po pierwsze – zaczął Rhys, odznaczając na palcach – zaparzymy kafu. Po
drugie, wyniesiemy się stąd jak najdalej. Ta jatka może przyciągnąć ich więcej. –
Szerokim gestem wskazał demonie zwłoki otaczające obozowisko. – Po trzecie,
znajdziemy miejsce, gdzie Towaal będzie mogła odpocząć, i powiemy jej, żeby
wymyśliła jakiś plan.
Dwa dzwony później Ben wytyczał szlak w sięgającym kolan śniegu. Ame-
lia i Corina szły za nim, a na końcu Rhys potykał się i zataczał, dźwigając Towaal
w ramionach. Ben wiedział, że nawet przy swojej pozornie nieskończonej energii
Rhys zmęczy się wkrótce, niosąc czarodziejkę, zaproponował więc przyjacielowi,
że będą się zmieniać. Zamiast tego skończył, dźwigając plecak Rhysa, jak się
okazało, zdumiewająco ciężki. Na pytanie, co Rhys do niego schował, ten zmru-
żył szelmowsko oko.
– Płyny dużo ważą. Może powinniśmy wypić trochę, żeby ci ulżyć?
– Jeszcze nie – odmówił Ben. – Później, wieczorem. Tak, na pewno wie-
czorem.
Westchnął i począł przedzierać się przez śnieg, który wiatr nawiał między
kilka głazów tak, że zaspy sięgały Benowi do pasa. Spodnie i buty zostały po-
dobno zabezpieczone przed przemakaniem, a jednak czuł zimną wilgoć przenika-
jącą powoli przez skóry. Pod koniec dnia od pasa w dół będzie całkiem mokry,
jeśli nie zamarznięty. Palce stóp już mrowiły go boleśnie.
– Jak ci tam na przedzie? – zawołała Amelia.
– Dobrze – odsapnął. – Ale dzisiaj to chyba daleko nie zajdziemy.
– Nie możemy się zatrzymywać – przypomniała mu. – Zostawiliśmy za
sobą stos martwych demonów i nie wydaje mi się, żeby bezpiecznie było pozo-
stawać w okolicy. Poza tym im szybciej będziemy wędrować, tym szybciej bę-
dziemy mieli to za sobą.
Ben machnął ręką za plecami, nawet się nie odwracając. Niedługo potem
usłyszał jęk. Obejrzał się i zobaczył, że Amelia wyciągnęła przed siebie dłoń wnę-
trzem do góry.

210
– Co się dzieje?
– Śnieg – wyjaśniła ze skrzywieniem.
Spojrzał w górę i przekonał się, że miała rację. Z góry spływał ku nim wir
delikatnych płatków.
– Nie zatrzymujmy się – zawołał Rhys. – Chmury idą ciężkie, ale na razie
pada słabo. Im dalej zajdziemy, tym dla nas lepiej.
Ben skinął głową i podjął marsz, podnosił wysoko nogi, by jak najlepiej
udeptać śnieg dla tych, co szli za nim.
Pół dzwona później zaczęło sypać mocniej i gęściej. Mięsiste płatki osia-
dały na płaszczu i skórach, przylepiały się do twarzy, topniały na policzkach, kłu-
jąc chłodem, i zlepiały rzęsy, przesłaniając wzrok. Wystarczyło kilka chwil, a Ben
miał cały przód pokryty warstwą białego puchu.
– Wyjdź na brzeg i kieruj się w stronę drzew – krzyknął z tyłu Rhys.
– Między drzewami będziemy iść o połowę wolniej – zaoponował Ben.
– Pada coraz mocniej, za chwilę w ogóle nie będziemy mogli iść – odpo-
wiedział mu długowieczny.
– Nie powinniśmy szukać schronienia? – zapytał Ashwood. – Jak będziemy
się trzymać strumienia, to może znajdziemy kolejną jaskinię.
– Nie mamy czasu. – Rhys poprawił bezwładne ciało Towaal. – Znajdź
miejsce, gdzie możemy wyjść na górę, i kieruj się do lasu. Coś ci pokażę.
Ben zaprzestał protestów, wzruszył ramionami i ruszył ku brzegowi. Nie
był on zbyt wysoki, sięgał mu zaledwie do ramienia. Zaczął się wspinać i złapał
za cienkie gałązki marnego krzaka. I zanim się obejrzał, już toczył się na dno ko-
ryta, a za nim sunęła niewielka lawina. Zatrzymał się w miękkim chłodzie i na-
tychmiast przysypało go śniegiem na dwie stopy. Z zaspy wystawały mu tylko
nogi i Ben machał nimi dziko, próbując się wydostać. Reszta ciała utknęła na do-
bre.
Poczuł, jak silne ręce chwytają go za kostki i szarpnięciem wydostają z bia-
łej pułapki.
– Żarty sobie robisz?! – sapnął Rhys i wrócił, by podnieść nieprzytomną
Towaal.
– Tamten krzak się wyrwał! – usprawiedliwił się Ben.
Rhys przeszedł obok, tupiąc i kręcąc głową z naganą, po czym bez trudu
wspiął się na brzeg, który teraz był już niemal wolny od śniegu. Amelia i Corina
szły za nim, a na końcu Ben wdrapał się niezbyt zgrabnie.
Śnieg zalegał wysoko między brzozowymi pniami. Na tle zasp jasna kora
drzew sprawiała wrażenie, że świat pozbawiony został koloru.

211
– Spróbujmy tędy. – Rhys wskazał kierunek ruchem podbródka.
Ben posłusznie ruszył naprzód, przecierając nowy szlak. Śnieg sięgał mu
do pół uda i przedzieranie się przezeń było naprawdę trudne. Po stu krokach Rhys
kazał im się zatrzymać.
– To niemądre. Tu się zatrzymamy, miejsce dobre jak każde inne.
Ben się rozejrzał. Stali otoczeni kręgiem drzew, nieruchomych, pozbawio-
nych liści, dźwigających śniegową pierzynkę na każdej gałęzi. To miejsce wcale
nie wyglądało na szczególnie sprzyjające obozowaniu.
– Um... Rhys – zaczął Ben.
– Powiedziałem, że ci coś pokażę. Masz. – Długowieczny złożył lady To-
waal w ramiona Bena. Bezwładne ciało czarodziejki oparło się ciężko o pierś
Ashwooda. Ben natychmiast zrozumiał, że dźwiganie lejącej się przez ręce To-
waal przy tej pogodzie pozbawiłoby go sił w ciągu kilku chwil. Nie mógł uwie-
rzyć, że Rhys niósł ją tak długo.
Stojąc wraz z Amelią i Coriną, Ashwood z uwagą obserwował poczynania
długowiecznego. Ten zaś wydostał z plecaków wszystkie płótna namiotowe i za-
czął udeptywać biały puch na polance, a kiedy się z tym uporał, powiązał ciasno
płachty nad miejscem, gdzie śnieg został ubity, tak by tworzyły coś na kształt
kopuły. Jedno płótno rozłożył na ziemi. Gdy już wszystkie zostały rozpostarte,
zaczął gorączkowo usypywać przy nich śniegowe zaspy.
Ben spojrzał na dziewczęta spod uniesionych brwi i zobaczył, jak w oczach
Coriny rozjarzyło się zrozumienie.
– Śniegowa chata! – zawołała łuczniczka i ruszyła Rhysowi na pomoc, zo-
stawiając za sobą plecak i broń. Razem garść po garści narzucali śnieg na płótna,
po czym starannie ubijali. Przestali dopiero wtedy, gdy całą konstrukcję pokry-
wała warstwa śniegu. W niecałe pół dzwona zbudowali ze śniegu górę wysoką
jak Ben.
– Byłoby ci cieplej, gdybyś pomógł – rzuciła pod jego adresem Corina.
Ben przestąpił z nogi na nogę, unosząc Towaal. Czarodziejka oddychała
nieznacznie.
– No tak – wycofała się Corina. – Jak sądzisz, wystarczy? – spytała Rhysa.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać – odparł spokojnie.
Łuczniczka dała nura w śnieg i zaczęła się wiercić energicznie. Kopała
dziurę pomiędzy płótnami. Ben rzucił Rhysowi spojrzenie spod zmarszczonych
brwi, ale ten tylko okładał śniegową budowlę kolejnymi porcjami białego puchu.
– Chyba będzie dobrze – zawołała Corina gdzieś ze środka konstrukcji.

212
Amelia westchnęła z rezygnacją, opadła na kolana i podążyła za łowczynią
w głąb śniegowego pagórka, wlokąc za sobą swój plecak.
Kiedy Ben zdołał tam wciągnąć i Towaal, zobaczył, że Corina pościągała
płótna i siedzieli teraz wewnątrz śniegowego stożka, a łuczniczka starannie umac-
niała ściany od wewnątrz. U szczytu konstrukcji znajdowało się kilka dziur, jed-
nak spadło tamtędy jedynie kilka płatków.
Wewnątrz panował chłód, niemniej osłonięty przed wiatrem i opadami Ben
poczuł się lepiej. Położył lady Towaal na boku i sprawdził, czy czarodziejka od-
dycha. Oddychała. Powoli, ale równo.
– Zaraz zrobi się cieplej – obiecała Corina.
– To? – Amelia wskazała śniegowe wnętrze. – To się zrobi cieplejsze?
Corina potwierdziła skinieniem głowy.
– Rozgrzeje się od ciepła naszych ciał. Trochę śniegu stopnieje, ale zaraz
znowu zamarznie i stworzy barierę między nami a mrozem na zewnątrz. Gorąco
nie będzie, ale dużo lepiej niż na zewnątrz.
Rhys wsadził głowę do środka.
– Ben, chodź ze mną. Zbierzemy drewno na opał – polecił. – Amelio, Co-
rino, postarajcie się, żeby było nam tu jak najwygodniej. Śnieg sypie coraz bar-
dziej, może być, że przyjdzie nam tu i ze dwa dni siedzieć, zanim przestanie.
Ben posłusznie wypełzł na zewnątrz, zostawiając kobiety w śniegowym
stożku. Odruchowo strzepnął śnieg z ramion raz i drugi, ale po chwili zdał sobie
sprawę, że jego wysiłki były całkowicie daremne. Grube płatki osiadały na nim
szybciej, niż je strzepywał.
– Chyba nie uda nam się żadnego drewna wysuszyć – poskarżył się, rozej-
rzawszy. – Niczego tu nie podpalimy.
– Na to też mam plan. – Rhys wyszczerzył radośnie zęby.
Szybko zaczęli grzebać w sypkim śniegu i wkrótce zebrali dwa naręcza
wilgotnego drewna.
– Ogień by to wysuszył, jak jakiś zdołasz rozpalić – rzucił Ben sceptycz-
nym tonem.
Rhys pokręcił przecząco głową.
– Nie, nie możemy mieć tam dymu z ogniska. Nie bylibyśmy w stanie od-
dychać.
Ben patrzył na przyjaciela pustym wzrokiem. Nic nie rozumiał.
– Chcesz rozpalić ognisko z mokrego drewna na zewnątrz? W tej śnieżycy?
– Mam plan – zapewnił go Rhys spokojnie. – Przygotuj miejsce na ognisko,
zaraz wracam.

213
– Skoro nie dla rozgrzewki, to na co nam ogień? – zaoponował Ben.
Rhys spoważniał.
– Towaal ma w plecaku zioła, które można zaparzyć. Musimy ugotować
wodę.
Nie musiał mówić nic więcej, zioła miały pomóc czarodziejce stanąć na
nogi, zatem ogień był niezbędny.
Rhys wpełzł do środka śniegowej chatki, a Ben, mamrocząc z niezadowo-
leniem, zaczął rozgarniać śnieg. Miał ochotę zobaczyć, co przyjaciel zamierzał,
zanim weźmie się do kopania w zmarzniętej ziemi.
– Doskonale – podsumował Rhys, gdy ponownie się wyłonił. Amelia wy-
pełzła tuż za nim i mocniej owinęła się płaszczem. Minę miała kwaśną.
– Nie jestem pewna, czy dam radę to zrobić – poskarżyła się.
– Dasz, dasz – zapewnił ją Rhys.
Ben przyglądał się wszystkiemu bez słowa.
Amelia przykucnęła przy ognisku i przyjrzała się kupce chrustu. Wreszcie
spojrzała na Rhysa i Bena i przywołała ich gestem.
– Chodźcie bliżej. To nie będzie miłe.
– Wiem – mruknął Rhys.
– Gotowi? – spytała Amelia.
Długowieczny kiwnął głową.
– Ale na co? – zdziwił się Ben.
Amelia złapała go za łydkę i nagle jego ciało objął chłód. Lodowaty ból
zaczął się w nodze, by w następnej chwili przeszyć Bena aż po czubek głowy.
Ashwood miał wrażenie, że coś wysysa zeń całe ciepło. Chciał się cofnąć, uciec,
ale mięśnie miał stężałe, zamarznięte w przenośni i dosłownie.
– Za dużo – stęknął Rhys przez zaciśnięte zęby.
Amelia też zaciskała swoje i koncentrowała się na rozpałce.
Ben zobaczył, jak z gałązek poczynają unosić się smużki pary. Początkowo
nieznaczne, zaraz jednak wyraźniejsze i gęstsze, i nagle chrust zajął się płomie-
niem. Amelia szarpnęła się w tył, uciekając przed ogniem. Rhys powoli i sztywno
przysunął się do stosu drewna.
– Prędko, zanim się wypali, dołóżcie więcej – nakazał z wysiłkiem.
Amelia szybko odzyskała panowanie na sobą i wsunęła w płomienie kilka
grubszych gałązek. Para buchnęła kłębem, a mokre drewno zasyczało głośno. Ben
ze zdumieniem patrzył, jak wilgotne gałęzie zajmują się ogniem, podczas gdy po-
czątkowy stosik chrustu zmienił się w popiół. Rhys pochylił się i z wprawą doło-

214
żył drewna, po czym błyskawicznie ułożył kilka gałęzi przy ognisku, by je wysu-
szyć. Na skutek jego zabiegów płonące gałęzie zmieniły się w schludne i płonące
wesoło ognisko.
– Użyłaś na mnie czarów? – spytał Amelii oszołomiony Ben.
– Jeśli już chodzi o ścisłość, to użyłam ciebie do czarów – westchnęła. –
Wyciągnęłam ciepło z twojego ciała, żeby podpalić drewno. Sama się dziwię, że
to zadziałało.
– To nie w porządku – poskarżył się Ben. – Nie podoba mi się, że mogłaś
zrobić mi coś takiego bez pytania.
– Nie mogłaby, gdybyś ją powstrzymał – przypomniał mu Rhys. – Pamię-
tasz, czego uczyła was Karina? Gdybyś umocnił swoją wolę, bez trudu powstrzy-
małbyś Amelię przed wydobyciem ciepła z twojego ciała. Miejmy nadzieję, że
korzyścią z tego będzie zatem nie tylko płonące ognisko, ale i ważna lekcja. Zaw-
sze umacniaj swą wolę.
Rhys zagotował wodę na zioła dla Towaal, a Ben przyrządził prosty posi-
łek. Nie przestało padać ani na chwilę, więc Ashwood był gotów wśliznąć się do
śniegowej chatki jak tylko mógł najszybciej.
Wewnątrz nie było ciepło, ale jemu zdało się wręcz gorąco w porównaniu
z chłodem na zewnątrz. Nawet gdy siedział przy ogniu, mróz kąsał go bezlitośnie
i dreszcze wstrząsały całym ciałem.
Wyplątał się z mokrego płaszcza i odpoczywał, podczas gdy pozostali je-
dli. Jedynym źródłem światła w chacie była niewielka świeczka, którą Rhys wy-
dobył z plecaka Towaal.
– Kto zabiera świeczkę w Ostępy? – zdziwiła się Corina.
– Ktoś, kto zamierza czytać – odparł Rhys.
Wygrzebał z torby książkę, którą Towaal zabrała Bibliotekarzowi z Pół-
nocnej Bramy. Przewrócił kilka stron, aż znalazł mapę.
– Chyba dlatego zabrała ją ze sobą, ale zabijcie mnie, nie wiem, co jej ta
mapa daje.
Wszyscy po kolei obejrzeli rycinę, jednak nikt nie doznał zaskakującego
oświecenia ani nie wpadł na żadne błyskotliwe odkrycie. Mapa przedstawiała
dwie granie rozciągające się od podstawy góry. Tworzyły jakby miskę otwartą
przy dnie i tamtędy właśnie wędrowcy zamierzali wejść. Ben pomyślał, że mo-
gliby przejść górą, przez jeden z grzbietów, ale trzeba by najpierw zobaczyć to
miejsce na własne oczy. Bez tego mogli się tylko domyślać szczegółów terenu,
tym bardziej że od powstania mapy upłynęły stulecia, jak nie tysiąclecia.

215
Nie minęło wiele czasu, a zaczęło dawać im się we znaki zmęczenie po
przedzieraniu się przez wysokie zaspy, półmrok też robił swoje. Śnieżna chata
rozgrzała się ciepłem ich ciał i choć było w niej ciasno, to dawała wygodę, jakiej
nie zaznali od wielu dni. I zasnęli, jedno po drugim, głębokim snem.
Ben wziął na siebie pierwszą wartę i usiadł, wiedział bowiem, że na leżąco
nie zdołałby utrzymać oczu otwartych. Sklepienie śnieżnego domku miał jakieś
dwie dłonie nad głową.
Przez wąskie otwory zostawione dla wentylacji Ben widział, że na zewnątrz
jest ciemno, a gęste i ciężkie chmury do cna przesłoniły księżyc i gwiazdy. Jedy-
nym dźwiękiem, jaki słyszał, były równomierne oddechy śpiących towarzyszy.
Ciekawiło go, czy śnieg jeszcze pada. Niczego nie słyszał, a w ciemności niczego
też nie widział. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wyjść i nie trzymać warty
na zewnątrz. Gdyby demon zaatakował ich w chacie, sprawy nie skończyłyby się
dobrze. Ale następna myśl przyniosła mu wspomnienie śniegu, w którym zapadał
się po uda, i kąsającego zimna i zdecydował, że trudno, zaryzykuje.
Siedział tak sam ze swoimi myślami i ćwiczył umacnianie woli. Nie wie-
dział, czy robi, co należy, bo ani Towaal, ani Amelia nie mogły go sprawdzić, ale
to, jak na wpół wyszkolona adeptka magii zdołała wykraść mu z ciała ciepło,
przeraziło go bardziej, niż chciałby przyznać. Prawdziwa czarodziejka pokona-
łaby Bena w mgnieniu oka. Postanowił solennie, że będzie ćwiczył w każdej moż-
liwej chwili. Gdy będzie siedział na warcie albo szedł i milczał.
Wreszcie uznał, że dość czasu minęło i jego wachta dobiegła końca, prze-
sunął się więc, by obudzić Corinę. Ziewnęła w ciemności i poklepała go po dłoni,
dając znak, że już nie śpi. Ben wczołgał się pod swoją derkę i zasnął natychmiast.
Obudziły go stęknięcia i przekleństwa Rhysa. Nogi długowiecznego znaj-
dowały się wewnątrz śniegowej chaty, reszta ciała na zewnątrz. Przez dziury do
wentylacji wlewało się słońce. Corina i Amelia nie spały i ze spokojem spoglą-
dały na nogi Rhysa.
– Co się dzieje? – zainteresował się Ben.
Amelia uśmiechnęła się szeroko.
– Najwyraźniej w nocy mocno padało. Zasypało wejście. No to Rhys nas
wykopuje.
Długowieczny wierzgnął raz i drugi i wydostał się na zewnątrz. Ben
uśmiechnął się, wciągnął skóry i wyszedł śladem przyjaciela. Cały świat skąpany
był w iskrzącym białym świetle. Ben musiał osłonić oczy ręką, bo po półmroku
panującym w chacie blask poranka go poraził.
Śnieg sięgał mu do pasa.

216
– No i nadszedł czas na śnieżne buty – oznajmił Rhys.
Ben pokiwał głową.
– Ale najpierw – Rhys uniósł palec – musimy postawić Towaal na nogi,
a to znaczy, że znowu potrzebujemy ogniska i ziół. Musimy też w miarę możli-
wości uzupełnić zapasy. Przy tym tempie marszu zostaniemy bez niczego, zanim
ruszymy w drogę powrotną.
Corina wypełzła z chatki i zaproponowała, że spróbuje zapolować. Ben ze-
brał drewno na opał i razem z Amelią zabrali się do rozpalania ogniska.
Tym razem skoncentrował się i jak w czasie lekcji na farmie, zdołał wy-
czuć, co dziewczyna robi. Wzmocnił swą wolę i powstrzymał dalsze działania
Amelii, za co zarobił gniewne spojrzenie spod zmarszczonych brwi, więc pozwo-
lił zabrać sobie ciepło. Tym razem zrobiła to wolniej i delikatniej, udało jej się
zapalić ognisko, nie wyziębiając przy tym Bena niemalże na śmierć.
Rhys przygotował zioła i ostrożnie wlewał w usta śpiącej wciąż Towaal.
Rozświetlony poranek poprawił wszystkim nastroje. Tylko Corina wróciła
z pustymi rękami.
– Trzeba ściślej racjonować jedzenie, póki odpoczywamy. Musimy jak naj-
więcej zaoszczędzić na ten czas, gdy będziemy maszerować i potrzebować sił.
Kolejny dzień w śniegowej chacie oszczędził im przynajmniej walki
z chłodem.

Następnego dnia Towaal wreszcie się obudziła.


– Jak długo? – zapytała sennie, zamrugała i rozejrzała się po wnętrzu śnie-
gowej chaty.
– Dwa dni – odparł Rhys.
– Gdzie jesteśmy? – Na próbę dźgnęła palcem w białą ścianę.
– W śniegowej chatce, dwa dzwony spacerem na północ od miejsca, gdzie
zaatakowały nas demony – wyjaśnił Rhys. – Śnieżyca się rozpętała następnego
dnia i nie mogliśmy zajść za daleko, niosąc ciebie.
Kiwnęła lekko głową i rozejrzała się raz jeszcze.
– Mruk?
Corina natychmiast spuściła wzrok.
– Twoja błyskawica zraniła arcydemona, ale nie zabiła – odparł Rhys cicho.
– Podniósł się niespodziewanie. Mruk pierwszy stawił mu czoła.
– Dobiłeś go? – upewniła się Towaal.
Rhys potwierdził milcząco.

217
– Musimy przedyskutować plan – powiedział. – Nie przetrwalibyśmy,
gdyby rój był większy. Jeśli sytuacja się powtórzy, nie wykonamy zadania.
– Pomyślę – odparła.
Wyszli i rozpalili kolejne ognisko, wokół którego uformowali siedziska ze
śniegu. Był to pomysł Bena, który zresztą napawał Ashwooda dumą, ale nikt inny
nie był jakoś pod wrażeniem.
Towaal siedziała z mapą w ręku. Studiowała rycinę uważnie, po czym prze-
rzucała stronę to w tył, to w przód i czytała, mrucząc pod nosem.
Zjedli proste śniadanie, a po nim Ben i Amelia ćwiczyli chodzenie w śnie-
gowych butach. Lekki, puchaty śnieg nadal się pod nimi zapadał, ale już znacznie
mniej. Ben uznał, że w butach dużo łatwiej chodzi się po śniegu, niż się przez
puch przebija. Mróz wciąż trzymał, ale ćwiczenia w jasnym słońcu rozgrzały
Bena i Amelię.
Minął dzwon i Towaal wreszcie podniosła głowę znad lektury, oznajmia-
jąc, że ma plan. Przywołała ich wszystkich do siebie i powiodła palcem po mapie.
– Widzicie? – spytała, pokazując pasmo górskie, które otaczało dolinę,
gdzie znajdowała się ponoć Szczelina.
Pokiwali głowami.
– Wygląda na to, że ta formacja podobna jest do niektórych wysp na Morzu
Południowym – powiedziała. – Może moglibyśmy to wykorzystać?
– Wyspy na Morzu Południowym? – powtórzył Rhys sceptycznie.
Przytaknęła.
– Chodzi ci o wyspy powstałe z wulkanów? – doprecyzował Rhys.
– Dokładnie o nie – odparła Towaal.
– Jeśli myślisz o tym samym co ja, czy nie jest to dość niebezpieczne? –
zaniepokoił się długowieczny.
– Jest – przyznała Towaal. – Powiedziałabym: szalenie niebezpieczne, ale
spróbowałabym uwolnienia kontrolowanego.
– O czym wy mówicie? – zirytowała się Corina. – Coś jest jeszcze bardziej
niebezpieczne niż to, co planujemy?
– Wulkan – wyjaśniła Towaal – to przerwa w pokrywie świata. Kiedy po-
jawia się takie pęknięcie, wypływają z niego niewyobrażalnie gorące gazy i sub-
stancja nazywana magmą. Czasami te gazy uwalniają się w drodze potężnej eks-
plozji. Niewielu przeżyło coś takiego, żeby o tym opowiedzieć, bardzo niewielu.
Ale wyłom może też powstawać powoli, stopniowo, co zostało zaobserwowane
i opisane szczegółowo. Te raporty znajdują się obecnie w bibliotece Sanktuarium.

218
– I jak to niby ma nam pomóc wykonać zadanie? – zapytała wyzywająco
Corina.
Towaal zacisnęła usta.
– Jeśli moje podejrzenia są słuszne, dolina, do której zmierzamy, to tak na-
prawdę uśpiony wulkan. Ale gdybyśmy mogli obudzić go z daleka, to może rów-
nież pokierować magmą tak, by popłynęła do Szczeliny i ją zniszczyła. Zakłada-
jąc, że utworzenie wyłomu odbędzie się powoli i w sposób kontrolowany, może
to być o wiele bezpieczniejszym rozwiązaniem niż stawianie czoła rojom, które
znajdują się w dolinie.
– Może być? – powtórzył Ben.
– Tutaj. – Rhys postukał palcem w mapę. – Tu chyba zaznaczono wysokie
wzgórze, kilka dni marszu od doliny. Może będziesz mogła użyć stamtąd daleko-
widzenia.
Towaal zerknęła na mapę.
– I nie będziemy musieli nadłożyć zbyt wiele drogi. Spróbujmy.
Kiedy znów ruszyli na północ, Ben doszedł do wniosku, że podoba mu się
ten nowy plan. Nie była to koncepcja doskonała i ryzyko, o jakim wspominała
Towaal, z pewnością budziło spory niepokój, ale nadal lepszy niedoskonały plan
niż żaden.
Krok w śniegowym bucie po kroku w śniegowym bucie, żartował
Ashwood w duchu, z uwagą przestawiając nogi.
– Nie najgorzej, jak się przyzwyczaić – stwierdziła Amelia idąca za Benem.
– Początkowo trochę dziwnie się chodzi, ale chyba już nabrałem wprawy –
odpowiedział.
Amelia już chciała coś powiedzieć, gdy nagle lasem wstrząsnął wściekły
wrzask. Benowi oddech uwiązł w gardle na kilka uderzeń serca.
– Jeden tylko – oznajmił Rhys.
Zobaczyli ciemny kształt sadzący długimi susami przez wysoki śnieg, to
znikający, to wyłaniający się z potężnych zasp. Corina w mgnieniu oka chwyciła
łuk, nałożyła cięciwę i strzałę, a gdy stwór wyłonił się po raz kolejny, strzeliła,
trafiając go niemal w środek piersi.
Demon zawył z bólu, ale się nie zatrzymał. Corina wypuściła jeszcze dwie
strzały. Potwór zwalił się w śnieg i nie wyłonił więcej.
Przez dłuższą chwilę nasłuchiwali w napięciu, ale wokół słychać było je-
dynie cichy szum zasypanego śniegiem lasu.
– Niezły strzał – pochwalił łuczniczkę Rhys.

219
– Tyle dobrego ze śniegu – odpowiedziała Corina – że spowalnia demony.
Stają się łatwym celem.
– Przynajmniej jest coś dobrego w tym śniegu – burknął Ben, kopnięciem
wzbijając w górę chmurę białego puchu, który oblepił mu śniegowy but.

Minął kolejny tydzień. Jeszcze kilka razy natknęli się na demony, ale były
to pojedyncze osobniki, z którymi poradzili sobie szybko i bez większego ryzyka.
Bardziej dał im się we znaki mróz i wysiłek związany z przedzieraniem się przez
śnieg. Ben był pewien, że wszystkim brakuje już sił.
– Jeszcze dwa, może trzy dni – mruknął Rhys pewnego ranka. Kaf już im
się skończył, teraz długowieczny ostrożnie raczył się zawartością manierki, by
i napitku przedwcześnie nie zabrakło.
Ben doskonale rozumiał ból przyjaciela. Wszyscy stali się też drażliwi
i spięci, przez ostatnie dwa dni widzieli bowiem coraz więcej demonich tropów.
Zazwyczaj nieliczne, ale poprzedniego popołudnia ślady, na jakie się natknęli,
mogły sugerować obecność całego roju. Rhys i Corina z uwagą studiowali ście-
żynki wydeptane w śniegu, ale żadne z nich nie umiało powiedzieć, ile osobników
tworzyło tę grupę.
Wystarczająco dużo, myślał Ben.
Drzewa stawały się coraz rzadsze i ustępowały skalnym wypiętrzeniom
i graniom. Wędrowali przez okaleczone ziemie. Rzednący las sprawiał, że jeszcze
wyraźniej rzucał się w oczy brak życia. Wszystko, co oddychało i miało bijące
serce, zostało pożarte przez demony. Ben wiele by dał, żeby zobaczyć królika
skaczącego przez śnieg albo ćwierkającego wśród gałęzi ptaka.
– Tam. – Amelia wyciągnęła przed siebie rękę.
Daleko przed sobą zobaczyli wysoki ostaniec. Istniała możliwość, że wła-
śnie ten, który zaznaczono na mapie.
Rhys zmrużył oczy taksująco.
– Dwa dni marszu, może półtora, jeśli się postaramy.
– Pół dnia to nam zajmie sama wspinaczka – odpowiedziała Towaal. – Za-
tem się postarajmy.
Na północy słońce gasło wcześnie, za dnia nie pokonywali więc zbyt dłu-
gich dystansów, dlatego tym razem Towaal zasugerowała, by nie zatrzymywali
się i przez część nocy. Blask księżyca odbijał się od wszechobecnego śniegu, za-
pewniając aż nadto światła. Zresztą nawet gdyby się ktoś potknął, to co najwyżej
skończyłby w śniegowej zaspie.

220
Wiatr przybrał na sile i chłód przeszył Beniamina dreszczem. Ashwood za-
dygotał i mocniej okręcił się opończą. Opadający z ramion śnieg zawirował mu
wokół nóg.
Wreszcie po upływie dnia z okładem dotarli do podstawy iglicy, w połowie
tak wysokiej jak Biały Dwór, ocenił Ben. I może tam nie robiłaby takiego wraże-
nia – tutaj, na pustkowiach, górowała nad całą okolicą.
Ruszyli wokół podstawy ostańca, aż natrafili na osuwisko, które tworzyło
naturalną rampę prowadzącą aż do połowy wysokości tej skalnej iglicy. Rampa
była stroma, ale ponieważ pokrywał ją śnieg, wspinaczka okazała się stosunkowo
nietrudna. Na górze osuwiska znaleźli rynnę wiodącą ku szczytowi. Postanowili
dalej wspinać się tamtędy.
– Czy ktoś wziął ze sobą linę? – zainteresował się Ben.
Nikt. Musieli zatem radzić sobie każdy z osobna.
Rhys ruszył pierwszy, zdjąwszy najpierw śniegowe buty. Zagłębienie
w skale szerokie było na stopę, nie więcej, i Ben obserwował wspinaczkę przyja-
ciela z sercem w gardle.
– Boisz się wysokości? – zapytała Corina, zauważywszy zdenerwowanie
Beniamina.
– Wspinaczka na pokrytą lodem skałę w otoczeniu demonów i trzy tygo-
dnie marszu od najbliższego medyka? Dlaczego miałoby mnie to przerażać? –
odpowiedział żartobliwie, choć kolana się pod nim uginały.
Amelia stanęła za nim i położyła mu dłoń na ramieniu uspokajającym ge-
stem. Uśmiechnęła się do niego, ale nie powiedziała ani słowa. Tymczasem Co-
rina ustawiła nogę w rynnie i ruszyła za Rhysem. Ben przyglądał się z uwagą,
starając się zapamiętać, gdzie łuczniczka stawia stopy bądź gdzie kładzie dłonie,
w nadziei, że uda mu się powtórzyć jej ruchy.
Już niemal na szczycie Rhys zatrzymał się i odchylił w tył, uchwycony nie-
widocznego kawałka skały, obejrzał ostatni odcinek. Ben ze zdumieniem patrzył,
jak przyjaciel pokonuje niemal pionową skałę niczym jakiś pająk. Chwilę później
Rhys zniknął za krawędzią ostańca. Corina, która szła śladem długowiecznego,
też zatrzymała się przed ostatnim odcinkiem. Rhys pojawił się ponownie i wy-
wiesił do połowy za krawędź, jedną ręką chyba się czegoś trzymał, a przynajmniej
Ben miał taką nadzieję, drugą machnął, gestami nakazując Corinie, by podała mu
swój plecak. Łuczniczka uwolniona od ciężaru szybko pokonała ostatni odcinek
wspinaczki i zniknęła Ashwoodowi z oczu.
Towaal szła następna. I wspinała się w naprawdę dobrym tempie, choć nikt
nie spodziewałby się tego po czarodziejce o aparycji uczonej, stałej bywalczyni

221
bibliotek. Ostatni odcinek pokonała szybciej nawet niż jej poprzednicy. Ben zdu-
miony obserwował jej wyczyny.
– Przyczepiła się do skały za pomocą magii – rzuciła Amelia z przekąsem.
– Tu chodzi o grawitację i wzmocnienie siły ostańca.
– Hę? – zdumiał się Ben.
– Nieważne – zbyła go Amelia. – Nie musisz czuć się źle. Oszukiwała –
pocieszyła Bena i ruszyła ku skale.
Ben był pod wrażeniem tego, jak przyjaciółka radziła sobie ze stromizną.
Zupełnie jakby Amelia nie wkładała we wspinaczkę najmniejszego wysiłku. Rhys
i tym razem pojawił się na górze, by odebrać plecak, i wskazał dziewczynie, gdzie
najlepiej oprzeć ręce.
Wreszcie Ashwood sam postawił stopę w wąskiej rynnie, wzdychając przy
tym ciężko. Spojrzał pod nogi, na warstwę lodu pokrywającą skałę, i doszedł do
wniosku, że jeśli ma spaść i się zabić, to właściwie może wspinać się szybko. Im
wyżej wejdzie, tym szybciej zginie w razie upadku.
Znalazł dość nagiej skały wolnej od lodu, by się utrzymać, bez trudu wy-
szukiwał też szczeliny, żeby wsunąć w nie palce i się podciągać. Kiedy znalazł
się w połowie drogi przed ostatnim, pionowym odcinkiem, poczuł silniejsze po-
dmuchy wiatru. Ręce i nogi trzęsły mu się ze zmęczenia, zatrzymał się na mo-
ment, popełnił błąd i spojrzał w dół. Słusznie ocenił, ostaniec sięgał połowy wy-
sokości Białego Dworu, a Ashwood znajdował się w trzech czwartych drogi na
szczyt. Zamknął oczy i przycisnął policzek do kamienia. Natychmiast tego poża-
łował. Skała była lodowato zimna, już wsuwanie palców w jej zimne szczeliny
było wystarczająco przykrym doznaniem, policzek zapiekł go boleśnie.
Ben przysiągł sobie w duchu, że więcej w dół nie spojrzy, i zupełnie mi-
mowolnie począł liczyć, ile to czasu trwać będzie jego lot w dół, zmusił się przy
tym jednak, by podjąć wspinaczkę. Gdy zbliżył się do zwężenia rynny, kawałek
skały poruszył się pod jego stopą i poleciał w dół. Ben pośliznął się i stracił rów-
nowagę, ale zaraz chwycił się palcami niewielkiego występu.
Rhys wystawił głowę znad krawędzi.
– Idziesz?
– Tak, już prawie jestem – stęknął Ben, spoglądając w górę.
Zdołał zsunąć z grzbietu plecak, a Rhys sięgnął i złapał bagaż bez naj-
mniejszego wysiłku. Tymczasem Ben badał dłonią ścianę, szukając jakiejś nie-
równości bądź szczeliny, w którą mógłby wsunąć palce.
Rhys ponownie się wychylił i rzucił Benowi spojrzenie spod zmarszczo-
nych brwi.

222
– No co ty robisz? Wejdź tak samo jak ja. Tu popatrz. – Wskazał pęknięcie,
które idealnie nadawało się na uchwyt.
– A, tak. – Ben pospieszył skorzystać z podpowiedzi przyjaciela. Podcią-
gnął się na rękach i zamachał nogami, próbując znaleźć dla nich jakieś oparcie.
Jak gąsienica wczołgiwał się na płaski szczyt.
Rhys pojawił się obok po raz trzeci.
– Wciąż się wspinasz? – jęknął, po czym chwycił Bena za ubranie na ple-
cach i przeciągnął przez krawędź, szorując nim po skale. – Nie mamy na to całego
dnia.
– No cóż – odezwała się Towaal – właściwie to mamy. I ten dzień, i jeszcze
dwa albo trzy do tego.
Rhys spojrzał na czarodziejkę, pytająco unosząc brwi.
– Będę potrzebowała kilku dzwonów, żeby zbadać dolinę, używając dale-
kowidzenia. I nie wiem, ile czasu zajmie mi otworzenie wyłomu.
– Możemy ci jakoś pomóc? – spytał Rhys.
– Nie. Amelia może obserwować, będę też potrzebowała dysku z energią,
który ma przy sobie. Reszta może robić, co chce.
– To się trochę rozejrzyjmy – zaproponował Rhys, zwracając się do Coriny
i Bena, i wskazał dziurę ziejącą pośrodku szczytu.
Ben podszedł do otworu i zajrzał tam ostrożnie. W ciemności wiele nie zo-
baczył, ale zorientował się, że dziura sięgała głęboko. Przede wszystkim doszedł
do wniosku, że jej istnienie tu, pośrodku ostańca, nie ma żadnego sensu.
– To nie może być naturalny otwór – oświadczył.
– To samo pomyślałem – zgodził się Rhys.
Odłożyli bagaże, by nikomu nie przeszkadzały, i długowieczny zaczął szy-
kować pochodnię. Ben spoglądał to na niego, to kątem oka na Amelię i Towaal.
Czarodziejka wyciągnęła z bagażu rondel, umieściła go na płaskim kamieniu
i wlała pół bukłaka wody, potem obróciła się tak, by spoglądać na północ –
w stronę doliny.
Widzieli ową nieckę w oddali, a dokładniej: dwie wyraźne granie przedsta-
wione na mapie. Ze szczytu ostańca wyglądały dokładnie tak, jak wyobrażał je
sobie Ben. Widział też wąskie otwarcie między skalnymi ramionami obejmują-
cymi dolinę, przez które zamierzali do niej wejść. Dojrzał jeszcze coś, coś mogło
być zamarzniętą rzeką, zastygłą w tym przejściu, i to wszystko.
Rhys zapalił pochodnię.
– Chodźcie – przywołał gestem Bena i Corinę.

223
Wsunął płonącą żagiew do wnętrza otworu i wszyscy troje zajrzeli z cieka-
wością. Poniżej, w odległości czterech, pięciu kroków, znajdował się podest,
a z niego odchodziły schody prowadzące w głąb skały.
– No, to już jest strasznie dziwne – skonstatował Rhys.
– Kto mógł zbudować schody wewnątrz tego? – zdumiała się Corina.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć – oświadczył Rhys, zrzucił
pochodnię, a potem sam zsunął się w głąb otworu. Na moment zawisł na rękach,
po czym zeskoczył na podest.
– Jesteś pewien, że zdołamy stamtąd wyjść? – zawołał za nim Ben.
– Mam nadzieję – odparł Rhys. – Idziesz?
Ben i Corina wymienili wymowne spojrzenia. I łuczniczka bez słowa zsu-
nęła się do dziury. Ben westchnął ciężko i poszedł w jej ślady.
Podest był zbyt mały, by pomieścić całą trójkę, więc Rhys zszedł kilka
stopni niżej, zrobił miejsce towarzyszom i dał im chwilę na rozejrzenie się po
wnętrzu ostańca.
Za wiele do zobaczenia nie było. Wszystko wskazywało na to, że natura
pospołu z człowiekiem wydrążyli ostaniec. Dlaczego? Nie wiadomo.
Poczęli schodzić po kamiennych stopniach. Schody zakręcały lekko i Ben
ocenił, że dwukrotnie zrobili pełne okrążenie, zanim wreszcie znaleźli się na dole.
Stanęli w przestronnym pomieszczeniu, pełnym śmieci i szczątków, które
w znacznej części zmieniły się już w pył i rdzę. Pod jedną ze ścian znajdowało się
wgłębienie w podłodze przeznaczone na palenisko, z którego wiodła w górę wą-
ska rynna. Jednak na jego dnie leżały już tylko bezkształtne rdzawe grudy.
Ben uznał, że spoczywające pod ścianami stosy śmieci były kiedyś stołami
i krzesłami, dziś nie do poznania.
Pośrodku pomieszczenia stało coś, co się nie rozpadło i nie zmieniło w pył:
duży stół z czarnego onyksu. Ben zgarnął nieco kurzu i zobaczył, że blat zacho-
wał idealną gładkość i swój kamienny połysk.
– Nie dotykaj – skarcił go Rhys.
– Dlaczego?
– Minęły wieki od czasu, gdy ktoś tu był – powiedział Rhys, szerokim ge-
stem wskazując wydrążone w skale pomieszczenie. – Meble, żelazny ruszt. Że-
lazo z paleniska, wszystko to się rozpadło. Jak sądzisz, dlaczego stół nadal stoi,
tak samo świeżutki jak w dniu, w którym powstał?
– Nie użyłbym słowa „świeżutki” – zaoponował Ben.
– Jakiś mag go wykonał – wyjaśnił Rhys.
– Stół? – zdziwił się Ben, spoglądając na błyszczący blat.

224
– Pewnie miał służyć czemuś jeszcze poza posiłkami. Sprowadzimy To-
waal, żeby go przebadała.
Zanim jednak zdążył wrócić na schody, pomieszczenie wypełniło światło.
Corina cofnęła się gwałtownie z przekleństwem na ustach, a przed nią jeden z żół-
tych kamieni na ścianie rozjarzył się ciepłym światłem.
– Mówiłem, żeby nie dotykać – warknął Rhys.
– Ledwie to musnęłam – zawołała, wpatrując się w kamień jak zaczaro-
wana.
Rhys podszedł do łuczniczki z westchnieniem. Kamień umieszczony był
w ścianie na wysokości oczu.
– Już takie kiedyś widziałem – stwierdził. Szybko obszedł pomieszczenie
i dotknął trzech kolejnych kamieni. Teraz całe pomieszczenie zalane zostało cie-
płym światłem. – Jakich trzeba było umiejętności, żeby stworzyć coś, co działać
będzie po setkach lat – mruknął Rhys do siebie. – Niewiarygodne.
– Setkach lat? – powtórzył zaskoczony Ben.
– Jeśli nie tysiącach – odpowiedział Rhys. – Rozejrzyj się tylko, wszystko,
czego nie stworzyli magowie, rozpadło się w pył. Jak myślisz, ile czasu potrzeba,
żeby żelazo zmieniło się w rdzę i rozwiało bez śladu w suchej komnacie?
Ashwood wzruszył ramionami, nie miał pojęcia.
– Bardzo długo – zapewnił go Rhys.
Ben gotów był się zgodzić z tą opinią. Istotnie wyglądało na to, że już od
dawna nikt nie postawił w tej komnacie stopy.
– Spójrzcie tutaj – zawołała Corina, wskazując przeciwległy kąt pomiesz-
czenia, wcześniej pogrążony w ciemności. Teraz gdy zapłonęły światła, troje wę-
drowców widziało wyraźnie wąską klatkę schodową wiodącą głębiej w skałę.
Obeszli pospiesznie pierwszą izbę, upewniając się, że nie było tam niczego
więcej do odkrycia, i ruszyli ku kolejnym stopniom. Schody wiły się spiralą,
a gdy zeszli, u ich podstawy odkryli ciemny korytarz, dokładnie pod górnym po-
mieszczeniem. Znaleźli tu sześć kolejnych komnat, z czego pięć stało otworem.
Nawet jeśli kiedyś coś je zamykało, dawno się rozpadło. Szóstej strzegły jednak
drzwi, które zdawały się całkiem nowe.
– Spójrzcie na podłogę – odezwała się Corina.
Rhys opuścił pochodnię i zobaczyli wyraźnie grubą warstwę nietkniętego
kurzu.
– Nikogo nie było tu od wieków – stwierdziła łuczniczka.
– No to skąd te nowe drzwi? – zapytał Ben.
– Nie są nowe – zaprzeczył Rhys. – A przynajmniej zgaduję, że nie są.

225
Ruszył korytarzem, zerkając do mijanych pomieszczeń, i zatrzymał się
przed tajemniczymi drzwiami. Przez chwilę przyglądał się im uważnie, a potem
przesunął dłonią po ich powierzchni. Pod dotknięciem jego palców na płaszczyź-
nie drzwi pojawiły się lekko lśniące znaki. Kiedy cofnął rękę, zgasły bez śladu.
– Magia konserwująca – mruknął.
– Powinniśmy zawołać Towaal? – spytał Ben.
– O tak – potwierdził Rhys. – Wydaje mi się, że będzie chciała to zobaczyć.
Jak się okazało, Towaal istotnie chciała to zobaczyć. Przerwała przygoto-
wania do rzucenia czaru dalekowidzenia i bezzwłocznie zeszła w głąb wydrążo-
nej skały.
W pierwszym pomieszczeniu najpierw obejrzała onyksowy stół.
– Niewiarygodne – stwierdziła ze zdumieniem.
– Co to jest? – zapytała natychmiast Amelia.
– Urządzenie do dalekowidzenia – odparła Towaal. – A my marnujemy
czas z rondlem pełnym wody.
Benowi przypomniało się, jak sprzedawczyni w Fabrizo próbowała sprze-
dać mu takie urządzenie, tylko że tamto miało wielkość dłoni, przy tym zaś mógł
zasiąść tuzin rosłych mężczyzn.
– Jak to działa? – spytał zaciekawiony.
– To, co widzisz, to tylko postrzeganie światła – odparła Towaal. – Kiedy
widzimy jakąś rzecz, widzimy tak naprawdę to, jak odbija się od niej światło. A to
urządzenie łapie i pokazuje to światło. Adept magii o odpowiednich umiejętno-
ściach może użyć woli, żeby przemieścić to źródło światła, które będzie wtedy
widoczne tutaj – zakończyła, stukając w gładki blat.
Ben zmarszczył brwi, próbując jakoś zrozumieć jej słowa.
– Pozwala ci zobaczyć coś, co jest daleko – dodała Amelia.
Ben wywrócił oczami.
– Później zbadam to dokładniej. Teraz jestem jeszcze bardziej ciekawa tych
drzwi, które odkryliście – stwierdziła Towaal.
Poprowadzili ją schodami w dół, a ona ostrożnie zbliżyła się do drzwi na
końcu korytarza. Tak samo jak Rhys przesunęła dłonią nad ich płaszczyzną i od-
czytała lśniące znaki. Zadowolona złapała za klamkę i nacisnęła bez wahania.
Drzwi ustąpiły bezszelestnie, bez jednego nawet skrzypnięcia. Towaal pchnęła
skrzydło, a Corina przesunęła się za plecy Bena. Czarodziejka spojrzała tylko na
swych towarzyszy i bez słowa przekroczyła próg.
Wszyscy rzucili się za nią, by zajrzeć do środka.

226
Za progiem znajdował się zaskakująco duży pokój dzienny i przylegająca
doń komnata sypialna. Ben rozglądał się w zdumieniu. W tym pomieszczeniu nie
było nawet śladu minionych lat, wszystko zostało doskonale zachowane, zupełnie
jakby właściciel wyszedł stąd chwilę wcześniej. Nawet powietrze pachniało przy-
jemnie.
– Zdumiewające – szepnęła Towaal.
– Nie widziałaś wcześniej takich czarów? – zainteresował się Rhys. – Nie
sądziłem, że są takie rzadkie.
– Nie, w takim wymiarze jeszcze nie widziałam – odpowiedziała Towaal.
– I masz rację, nie są właściwie rzadkie. Używa się ich dość często, na przykład
żeby zachować ważne dokumenty albo traktaty, jak Przymierze Argrena. Znaczy
ci, którzy ufają czarodziejkom, tak robią. Ale jeszcze nie widziałam takiego czaru,
który trwałby przez tysiące lat bez konieczności odnawiania go, a do tego obej-
mował dwie całe komnaty. Ktokolwiek rzucił ten czar, był naprawdę potężny.
– W Sanktuarium widziałam magię konserwującą w użyciu – dodała Ame-
lia. – Ale istotnie, nic tak potężnego. Jak to się robi?
– Zasada jest taka sama jak w przypadku długowiecznych – wyjaśniała To-
waal. – Ustanawia się kontrolę, która może powstrzymać naturalny proces starze-
nia. Nigdy nie widziałaś, jak to się robi, bo nowicjuszki nie mają zazwyczaj rze-
czy, które wymagają konserwacji. Ja osobiście uważam korzystanie z tego czaru
za niezbyt mądre. Dlaczego nie sporządzić kopii dokumentu, skoro jest taki
istotny?
– Długowieczni? – prychnęła drwiąco Corina. – Czyli teraz opowiadamy
sobie baśnie? Mogę uwierzyć w niejedno, co dotyczy magii, ale ta cała legenda
o długowiecznych nigdy jakoś do mnie nie przemawiała.
Rhys posłał jej szeroki uśmiech.
– A nie lubisz tej baśni, w której urodziwy i czarujący książę przybywa na
ratunek damie w opałach?
– Nie jestem w opałach. – Corina pogardliwie pociągnęła nosem. – A ty
z pewnością nie jesteś urodziwy. Już lepiej zacznij opowiadać, że jesteś długo-
wiecznym.
– Może spróbuję – odparł Rhys, uśmiechając się jeszcze szerzej.
Towaal nie zwracała uwagi na ich przekomarzanie i nadal uważnie badała
pomieszczenie. Ben również nie przestawał przyglądać się tej starannie wyposa-
żonej komnacie ukrytej w trzewiach skały, z tym że on robił to, stojąc w progu.
Pod jedną ze ścian stało proste biurko. Towaal szybko przejrzała zawartość
mebla i skończyła z notesem w dłoni, reszta przedmiotów pozostała na miejscu:

227
pióro, czyste arkusze pergaminu i wykonana niewprawną ręką, raczej żałosna
drewniana fajka. Naprzeciwko biurka ustawiono dwa fotele, a między nimi ktoś
ułożył cały stos książek. Na stoliku obok foteli połyskiwała karafka wypełniona
bursztynowym płynem. Podłogę przykrywał gruby dywan. Bena najbardziej za-
interesowała wisząca na ścianie prosta chorągiew o barwie purpury.
– Purpuraci? – zapytał, przyglądając się tkaninie.
Towaal zmarszczyła brwi i obejrzała chorągiew.
– Nic w niej szczególnego, znaków żadnych też nie ma – stwierdziła. – Ale
kto wie? Nie wiem, czy kolor ma jakieś znaczenie.
Towaal dokładniej obejrzała notatniki i książki, Rhys zbadał karafkę. Nic
innego do oglądania nie znaleźli; kiedy jednak przeszli do komnaty sypialnej, Be-
nowi dech zaparło z wrażenia. W kącie pomieszczenia stała lśniąca zbroja, a obok
na stojaku umieszczono długi miecz i potężny buzdygan. Pełne płyty pancerza
wyglądały, jakby je ktoś przed chwilą wypolerował, blask metalu zdawał się
wręcz rozświetlać kamienną izbę. Nad naramiennikami wisiał hełm z purpuro-
wym pióropuszem. Rhys pochylił się, by obejrzeć go dokładniej, po czym opuścił
zasłonę przyłbicy. Ben zmarszczył brwi. Zasłona nie miała żadnych szczelin na
oczy, opuszczona bez reszty zasłaniałaby twarz noszącego.
– Wykute przez maga płatnerza – ocenił Rhys. – Jakiś czar musi umożli-
wiać spoglądanie przez metal.
– Wykuta przez maga zbroja? – zainteresowała się Towaal i podeszła do
stojaka. Delikatnie dotknęła hełmu, a potem zbroi i w tych miejscach zalśniły
blado znaki. Ben nie pojął żadnego z nich.
– To musi być warte iście królewskich sum – szepnęła Corina.
– Raczej całego królestwa – poprawił ją Rhys. – Wiele widziałem, ale peł-
nej zbroi płytowej magicznie wykutej to jeszcze nigdy w życiu. Takiego pancerza
nie można chyba rozbić ani przebić. Człowiek, który go nosił, musiał być niemal
niepokonany.
Ben podszedł do stojaka z bronią. Buzdygan był wielki i raczej bardzo
ciężki. Ashwood nie potrafił sobie wyobrazić, ile sił potrzeba do władania taką
bronią. Z ciężkiej głowicy sterczały ostre kolce, a trzonek był grubości męskiego
ramienia. Buzdygan musiał ważyć niemal tyle, co sam Ben.
Długi miecz miał normalne rozmiary, lśniącą srebrzystą głownię i prze-
pięknie wykuty jelec, którego ramiona rozchodziły się na podobieństwo gałęzi
drzewa. Rękojeść owinięta była drutem, a w głowicy, gdzie bogaci panowie zwy-
kli wstawiać klejnoty, znajdowała się kula wygładzonego i wypolerowanego
dziwnego drewna.

228
Towaal stanęła obok Bena.
– Weź go – zasugerowała.
– Co? – zapytał zaskoczony niebotycznie.
– Miecz. Weź go – powtórzyła.
– Jak... że – zająknął się.
– Został magicznie wykuty. Trzeba by go było dokładniej zbadać, żeby
dojść do tego, jakie ma właściwości, ale nawet bez nich lepszy jest niż ten, którego
używasz teraz. Weź go – powiedziała raz jeszcze.
– A Rhys? Jest lepszym szermierzem niż ja. On powinien go dostać – zao-
ponował niepewnie Ashwood.
– Ja już mam magiczny miecz – stwierdził Rhys, poklepując rękojeść swo-
jej broni. – Ten należy do ciebie.
Przyglądali się wszyscy, jak Ben ujmuje broń i podnosi ze stojaka.
Ashwood nie był właściwie pewien, czego się spodziewać, nic się jednak nie wy-
darzyło. Miecz był może trochę lżejszy niż dotychczasowy oręż Ashwooda, ale
niemal identycznej wielkości. Rękojeść pozostawała chłodna w dotyku. Rhys wy-
dobył zza stojaka prostą skórzaną pochwę, na której widniał znak, ale nie taki jak
znak mistrzowski, inny, jakiego Ben nigdy wcześniej nie widział.
Cofnął się o krok i delikatnym ruchem wykreślił w powietrzu ósemkę.
Może mu się tylko wydawało, ale miał wrażenie, że lekki powiew poruszył po-
wietrzem w pomieszczeniu.
Lady Towaal z uznaniem pokiwała głową.
– Muszę go zbadać dokładniej, kiedy znajdziemy się w jakimś bezpiecz-
nym miejscu, ale jestem pewna, że znaleźliśmy coś wyjątkowego.
– A co z resztą? – zapytała Corina, chodząc w tę i z powrotem przed zbroją.
– Na żadne z nas nie będzie raczej pasowała – stwierdził Rhys. – Ktokol-
wiek nosił te płyty, wyższy był ode mnie i znacznie większy niż my. Zbroja
przede wszystkim byłaby zawadą, nie pomocą.
– Szkoda – mruknęła Towaal. – Jeśli dobrze odczytuję znaki i pieczęcie, to
zbroja daje noszącemu wielką siłę. Ten, kto by ją założył, zdolny byłby do rzeczy
niezwykłych.
– To ma sens – zgodził się Rhys, ze smutkiem spoglądając na zbroję i buz-
dygan. Sięgnął do ciężkiej broni i uniósł ją ze stojaka, ledwo. Natychmiast też
odłożył przy wtórze głośnego łupnięcia. – Chyba nikt z nas nie chce dźwigać tego
do Północnej Bramy, nawet jeśli to magiczny buzdygan.
– Czyli dla reszty z nas nic nie ma? – poskarżyła się Corina.
– Nic na to nie wskazuje – potwierdził Rhys.

229
Amelia, gdy tylko się zorientowała, że ani broń, ani zbroja jej się nie przy-
dadzą, otworzyła stojącą po przeciwnej stronie szafę. W środku znajdowały się
ubrania należące, co wynikałoby z rozmiarów, do właściciela zbroi. Amelia przej-
rzała je pospiesznie, ale nie znalazła niczego ciekawego.
Wrócili do pokoju dziennego i Towaal zgarnęła książki przy fotelach. Rhys
otworzył karafkę i ostrożnie powąchał zawartość. Niemal natychmiast na jego
usta wypłynął przebiegły uśmiech i długowieczny stanowczym gestem wsunął
sobie kryształową butelkę pod pachę.
– Dajże spokój – zbeształa go Towaal i zacisnęła wargi sfrustrowana za-
chowaniem towarzysza. – Chcę popatrzeć na stół do dalekowidzenia. Zbierz na-
sze bagaże ze szczytu i znieś na dół, zanim zaczniesz prowadzić badania nad tym
tajemniczym trunkiem.
Rhys zrobił zbolałą minę, ale nikt nie okazał mu współczucia.
– No dobrze – westchnął wreszcie.
Wrócili do pierwszego pomieszczenia i tam kobiety oczyściły onyksowy
blat z kurzu. Ben ruszył z Rhysem po plecaki, a kiedy wyszli na szczyt ostańca,
zobaczył, że znad gór nadciąga kolejna śnieżyca. Ciemne, wściekłe chmury prze-
lewały się nad szczytami, spływając w dolinę Szczeliny.
– Jak daleko jest stąd do Szczeliny twoim zdaniem? – spytał Ben przyja-
ciela.
Rhys spojrzał w dal, mrużąc oczy.
– Cztery, może pięć dni marszu, w zależności od pogody i od tego, jak czę-
sto musielibyśmy obchodzić wzgórza.
– Myślisz, że by się nam udało?
Rhys spochmurniał.
– Myślisz, że Towaal zdoła otworzyć wulkan pod Szczeliną z odległości
pięciu dni marszu? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Ja... – Ben nie wiedział.
– Miejmy nadzieję – stwierdził Rhys. – Chcę tylko powiedzieć, żebyś nie
przekreślał tej możliwości, ciągle jeszcze może być tak, że będziemy musieli
pójść dalej na północ.
Ben z wysiłkiem przełknął ślinę.
– Wracajmy do środka – poprosił. – Chwilowo dość mam śniegu.
Na dole oczyścili palenisko i opróżnili sypialnię z mebli. Pożyczywszy to-
pory Coriny, porąbali biurko na podpałkę. Suche drewno szybko płonęło, więc
Rhys zaproponował, aby poświęcić i łóżko. Solidne kolumienki dłużej ogrzewa-
łyby komnatę w ostańcu.

230
– A czemu nie użyjecie tych waszych wymyślnych magicznych mieczy,
żeby rąbać drewno? – zapytała łuczniczka, gdy oddali jej toporki. – Nie znam się
na tym specjalnie, ale słyszałam, że takiej broni nie trzeba nigdy ostrzyć.
– Każde narzędzie ma swoje przeznaczenie, a każde przeznaczenie ma od-
powiednie narzędzie – odpowiedział Rhys poważnie.
– Moje topory służą do rąbania demonich łbów – odparła Corina.
I właśnie w tymże momencie chłodne światło zalało całe pomieszczenie.
Stół do dalekowidzenia obudził się do życia. Skupili się wokół niego, a palce lady
Towaal tańczyły nad gładkim jak szkło blatem. Czarodziejka wyjaśniała Amelii,
co robi.
– Urządzenie ustawione jest tak, żeby dać nam widok z lotu ptaka. To kon-
kretnie ustawiono na wysokości szczytu tego ostańca. Pewnie mogłybyśmy to
zmienić, ale muszę najpierw zrozumieć, co zrobili twórcy tego artefaktu.
Amelia pochyliła się nad stołem. Gładka płaszczyzna pokazywała skały
i drzewa. Czyli teren, jaki otaczał ich z każdej strony. Ben przyglądał się z otwar-
tymi ustami. Czegoś tak zdumiewającego jeszcze nie widział. Towaal przesunęła
powoli dłoń nad blatem i obraz także się przesunął, podążając za ruchem ręki cza-
rodziejki. Zobaczyli więcej drzew i więcej skał.
– Widzisz? Używając woli, mogę wpływać na to, co widzimy. Skupiam
wolę na tym. – Pokazała jarzące się glify u podstawy obrazu. – Oznaczają kieru-
nek i coś jeszcze, czego nie jestem pewna.
– Jak... – zaczęła niepewnie Corina. – Jak sprawiasz, że to działa? Ja też
bym mogła?
Towaal uśmiechnęła się do łowczyni.
– Po odpowiednim szkoleniu na pewno. Małe artefakty do dalekowidzenia
są bardzo popularne. Używają ich wszelakie wilki morskie i poszukiwacze przy-
gód. Ale im większa powierzchnia i odległość, tym trudniej takim urządzeniem
manipulować. Bez odpowiedniego przeszkolenia w zakresie używania woli i bez
ćwiczenia raczej nie zdołałabyś kontrolować tego urządzenia. – Towaal z coraz
większą pewnością manipulowała obrazem na onyksowym blacie, nie przesta-
wała też wyjaśniać. – Ten stół jest punktem centralnym, dzięki czemu to, co pla-
nowałam początkowo, stało się łatwiejsze, a wyniki będą też o wiele wyraźniej-
sze. Wydaje mi się, że mogę rozszerzyć zakres tego, co widzę. Moja metoda, żeby
zadziałać, wymagałaby więcej wysiłku i czasu. Nie mam żadnych wątpliwości,
że ten, kto stworzył stół, zrobił to z zamiarem rozglądania się po okolicy.
– Ale dlaczego? – chciał wiedzieć Ben.

231
– Jeśli ten posterunek, czy co to jest, był stworzony dla Purpuratów... – za-
częła Amelia.
– Zatem może używali stołu, żeby obserwować Szczelinę? – dokończył
Rhys.
Wszyscy w milczeniu popatrzyli na blat artefaktu. Wszyscy też chyba my-
śleli to samo. Koncepcja, że komnatę tę stworzono, by obserwować Szczelinę,
była bardzo prawdopodobna i sensowna. Ale zaraz nasuwało się oczywiste wręcz
pytanie: co się stało z tymi, którzy prowadzili obserwacje?
Miękkie światło płynące z kamieni w ścianie i migotanie stołu, którego To-
waal używała do przeszukiwania okolicy, po jakimś czasie stały się męczące. Ben
nie mógł przestać myśleć o tym, co spotkało tych, dla których przygotowano po-
mieszczenia wewnątrz skały. Zbroja i inne wyposażenie znalezione w komnatach
w połączeniu z talentem magicznym twórców tych artefaktów – Ben nie miał wąt-
pliwości, że ci ludzie byli przygotowani, by się tu bronić. Zatem co się stało? Po
prostu odeszli? Czy może zostali zaatakowani?
Ben zostawił kobiety pochylone nad blatem, skupione na szukaniu punktów
odniesienia, podniósł porzuconą pochodnię i ponownie udał się na niższy poziom
zdumiewającej wieży. Raz jeszcze wszedł do komnaty zabezpieczonej czarami
i począł rozglądać się bez celu. Odzienie nie zajęło go za bardzo. Uszyto je w ob-
cym mu stylu. Ben nie umiał powiedzieć, czy to dlatego, że noszono je przed
wiekami, czy może dlatego, że stworzyła je obca kultura i moda.
Jedyną ozdobą pomieszczenia była purpurowa chorągiew. Przesłanki co do
zainteresowań mieszkańca czy mieszkańców można było czerpać tylko z ksiąg
i karafki. Ben postanowił nie brać pod uwagę niezdarnie wyrzeźbionej fajki. Jego
zdaniem była to rozpaczliwa próba zabicia nudy.
Wyszedł na korytarz i postanowił zajrzeć do każdego z pozostałych po-
mieszczeń. Wyglądały podobnie jak to zapieczętowane czarem, z tą różnicą, że
nie zostały w najmniejszym stopniu zakonserwowane. Wszystko, co się w nich
kiedyś znajdowało, zmieniło się w pył. Gdy Ben rozglądał się po czwartej izbie,
usłyszał czyjeś kroki. W progu pomieszczenia stanęła Corina.
– Znalazłeś coś? – spytała.
– Nie. Tylko kurz i... kurz.
– Dziwne, prawda?
– Dziwne – zgodził się.
– Wiesz, chodzi mi o to, że nic nie zostało w tych pomieszczeniach. Dla-
czego zachowano tamto, a w tych nie ostało się nic?

232
– Może nie mieli czasu, żeby rzucić czary na pozostałe? – podsunął. – Może
opuścili to miejsce w pośpiechu. Albo nie mieli takich umiejętności? A z biegiem
czasu wszystko uległo zniszczeniu.
– Ale nie urządzenie zrobione przez czarodziejki – zwróciła mu uwagę. –
Światła i stół nie tylko się zachowały, ale nadal działają! To jest wyjątkowe rze-
miosło. W tej zabezpieczonej izbie były magicznie stworzone rzeczy, a one prze-
trwałyby nawet bez czarów. Skoro ludzie odeszli stąd w pośpiechu, dlaczego
w pozostałych pomieszczeniach nic nie zostało?
Ben rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym stali. Znaczną część podłogi
pokrywały wzgórki kurzu sięgające mniej więcej kostek przybyszy, a przecież nie
mógł ich tutaj nawiać żaden wiatr.
– Nie przeszukaliśmy tych izb porządnie – przyznał.
Corina oderwała się od futryny i kopnęła jeden z kurzowych pagórków, za-
krywając usta, gdy wiekowe szczątki zawirowały w powietrzu. Ben ruszył za
łuczniczką i wkrótce w całym pomieszczeniu unosiły się chmury kurzu. Opuścili
komnatę, kaszląc, ale i uśmiechając się do siebie szeroko.
– Chodźmy do następnej – zaproponowała Corina.
Wpadli do kolejnej izby. Rozkopali szczątki, śmiejąc się i kaszląc na prze-
mian. Ben od stóp do głów pokryty był warstwą szarego kurzu, ale po tygodniach
spędzonych w Ostępach uznał to za poprawę. Jednak w trzecim pomieszczeniu,
gdy Corina kopnęła stosik, coś zadzwoniło wyraźnie.
– Czekaj – zatrzymał ją Ben. – Co to było?
– Co było co? – spytała, osłaniając usta dłonią.
Ben powoli poszurał w kierunku, gdzie jak mu się wydało, usłyszał tajem-
niczy dźwięk, i jego czujność została nagrodzona, gdy poczuł pod butem jakiś
niewielki kształt.
Ukląkł, odgarnął grubą pokrywę kurzu i podniósł dwa drewniane owale.
Miały wielkość jego dłoni, runy na całej powierzchni i wgłębienie w środku.
Corina uklękła obok.
– Co to jest?
– Jakby drewniane – stwierdził – ale dźwięczą niczym metal. I, no cóż,
wciąż tu są.
Corina wyciągnęła rękę.
– Czy powinnaś... – chciał ją ostrzec, ale nie zdążył zdania dokończyć, a jej
palce już zamknęły się na jednym z dysków.

233
Obejrzeli je uważnie, jednak niczego nie wywnioskowali. Dyski były gład-
kie w dotyku, jak wypolerowane drewno, a ciężkie przy tym jak metal. Przypo-
minały bardzo artefakt do magazynowania energii, który nosiła przy sobie Ame-
lia. Może wszystkie magiczne urządzenia tak wyglądały?
– Pokażmy je Towaal – zaproponował Ben.
– Jasne – zgodziła się Corina – ale należą do mnie.
– Jak tam sobie chcesz. – Ben nie oponował. Przecież nie mógł się skarżyć,
u pasa wisiał mu magiczny miecz.
W pozostałych izbach niczego już nie znaleźli, wrócili więc na wyższy po-
ziom, gdzie reszta grupy stała nad dalekowidzącym stołem. Towaal obejrzała zna-
lezione dyski, ale też nie umiała powiedzieć, jakie jest ich przeznaczenie. Jednym
postukała w onyksowy blat, przysłuchując się metalicznemu dźwięczeniu, a po-
tem oddała przedmiot Corinie, wzruszając przy tym ramionami.
– Połóżmy je z resztą przedmiotów, zbadam je, gdy znajdę trochę czasu –
poradziła. – Są wykonane za pomocą magii i chyba istnieje między nimi jakieś
połączenie, ale teraz nie mogę tego sprawdzać.
Corina kiwnęła głową, lecz na jej twarzy malowało się rozczarowanie.
– Pozwól, niech ja zobaczę – zaproponowała Amelia.
Łowczyni podała jej oba dyski, a Amelia uklękła i położyła je na podłodze
jeden obok drugiego. Ben nie miał pojęcia, co takiego mogłaby odkryć Amelia,
czego nie zdołała stwierdzić Towaal. Amelia powiodła po dyskach opuszkami
palców, potem rozsunęła oba przedmioty i znów przysunęła do siebie. Wpatry-
wała się w nie spod ściągniętych brwi, najwyraźniej próbując użyć na nich sku-
pionej woli. Wreszcie zadzwoniła jednym o podłogę, tak jak wcześniej Towaal
o blat. Przykucnęła na piętach, mamrocząc coś pod nosem.
Corina przysunęła się do niej, łypiąc na artefakty.
– Masz. – Amelia oddała jej jeden. – Idź tam, na drugi koniec, i stuknij
o podłogę, jak ja to zrobiłam.
Corina wypełniła polecenie i wróciła do Amelii.
– Wiesz coś?
– Chyba tak – odparła Amelia. – Są ze sobą jakoś połączone. Przenoszą
dźwięk, ale nie wiem jak...
– Amelio! – krzyknęła Towaal. – Chodź tu, znalazłam dolinę.
Amelia wstała i chciała oddać drugi dysk Corinie, ale łuczniczka ją po-
wstrzymała.
– Zatrzymaj jeden, ja będę miała drugi – oświadczyła. – Skoro są połą-
czone, to może dowiemy się, jak działają, gdy będziemy je trzymać osobno.

234
Amelia kiwnęła głową na zgodę i ruszyła, by stanąć obok Towaal.

235
13

Szczelina
Gdy tylko wstał kolejny dzień, wrócili do badania doliny przez urządzenie
do dalekowidzenia. Stłoczeni nad blatem obserwowali, jak Towaal manipuluje
obrazem, prezentując co rusz inny fragment niecki. W przeciwieństwie do całej
okolicy dno doliny było równe i porośnięte gęstymi drzewami na tyle wysokimi,
że nie mogli zobaczyć, czy coś porusza się na ziemi. Towaal nie przestawała oglą-
dać kaldery pod różnymi kątami i wkrótce wszyscy zyskali wyraźny obraz tego
miejsca. Była to niezbyt głęboka skalna misa, przez której środek przepływała
rzeka. Na samotnym wzgórzu pozbawionym wszelkiej roślinności wznosiła się
starożytna kamienna struktura. Z góry wydawała się wysoka, mniej więcej jak
trzypiętrowy dom, i miała kształt idealnego kręgu. Stała wyważona na boku, ni-
czym otwarta brama, a wokół niej poruszało się kilka ciemnych kształtów.
– Demony – stwierdził Rhys.
Towaal kiwnęła głową.
– Nie jestem pewna, czy przeżylibyśmy wejście do tej doliny.
Nagle w pobliżu Szczeliny błysnęło światło i przy kamieniach pojawił się
nowy kształt, inne doskoczyły doń natychmiast, ale obraz był zbyt odległy, by
zobaczyli, co się wydarzyło. Chwilę później cienie rozbiegły się na wszystkie
strony.
– Co to było? – wyrwało się Corinie.
– Nie jestem pewna – mruknęła Towaal. – Może nowy demon został zre-
krutowany do roju?
– No, jedno jest pewne – odezwał się Rhys. – Widzieliśmy właśnie, jak
demon przybył przez to coś. I możliwe, że jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy
mieli okazję to zobaczyć. Potwierdziły się nasze podejrzenia co do istnienia
Szczeliny i tego, skąd pochodzą demony. Pozostaje pytanie, co możemy z tym
zrobić.
Ben czuł głównie zdziwienie. Te same stworzenia, które przy każdej okazji
próbowały rozerwać go na strzępy i wypić jego życiodajną krew, z daleka wyda-
wały się spokojne i nieagresywne. Oczywiście od grupy Ashwooda dzieliło je
236
cztery dni marszu, a jednak poczuł się nieswojo, patrząc na ciemne ciała potwo-
rów.
Towaal zatrzymała obraz na kilka chwil bezpośrednio nad Szczeliną, ale
nic nowego się nie wydarzyło. Czarodziejka przyjrzała się bliżej rzece płynącej
dnem kotliny, aż do źródła, po czym starannie sprawdziła obie granie formujące
misę. Teraz obraz poruszał się coraz szybciej, ledwie zatrzymywał się nad każ-
dym punktem, zanim przechodził do następnego.
– Co ci chodzi po głowie? – zapytał cicho Rhys.
– Wszystkie cechy tej doliny zdają się potwierdzać, że pod nią jest uśpiony
wulkan. Może udałoby się zajrzeć głębiej i odkryć pierwotne źródło, znaczy to,
co stworzyło tę dolinę.
– A wtedy?
– Wtedy spróbujemy obudzić wulkan i zniszczyć Szczelinę – odpowie-
działa.
Zanim nadeszło południe, Towaal zobaczyła za pomocą artefaktu
wszystko, co zobaczyć musiała, i zaczęła zagłębiać się pod ziemię, by odnaleźć
źródło żaru. Przeszła na szczyt ostańca, a za nią podążyła Amelia i pozostali. Nie
mieli nic lepszego do roboty. Ben dygotał z zimna, ale nie chciał zostać sam
w komnatach poniżej.
– To nie będzie łatwe, bo odległość jest duża – wyjaśniła Towaal Amelii. –
Ogólna zasada jest taka, żeby być jak najbliżej miejsca, w które się zagłębiasz, bo
wtedy twoje zmysły działają lepiej i lepiej też wszystko wyczuwasz.
– A co chcemy wyczuć? – spytała Amelia.
– Żar – odparła Towaal. – Sięganie na zewnątrz siebie nawet na niewielką
odległość jest sporym wyzwaniem. Na taką odległość będzie to bardzo trudne.
W najlepszym wypadku uda nam się wychwycić podstawowe wrażenia, jak świa-
tło albo ciepło. Dla naszych celów musimy znaleźć źródło potężnego żaru. Ale
może nawet jest to niemożliwe na taką odległość. Mam jednak nadzieję, że
magma jest na tyle gorąca, by dystans ostatecznie nie miał znaczenia.
Towaal i Amelia usiadły obie na szczycie ostańca, zwrócone twarzami ku
północy i Szczelinie. Ben i pozostała dwójka kręcili się przy krawędzi i po prostu
marnowali czas.
Czarodziejka i nowicjuszka ucichły, skupione na miejscu odległym o staja.
Ben przyglądał im się przez chwilę i zobaczył, jak powieki Amelii się
otwierają i dziewczyna zerka z ukosa na Towaal. Uśmiechnął się do niej. Złapała
jego spojrzenie, zmarszczyła brwi i ponownie zamknęła oczy, nie wyczuwając
najwyraźniej tego, co być tam powinno.

237
Przez dzwon Ben spacerował nerwowo, czekając, aż Towaal coś powie.
Ale czarodziejka siedziała w milczeniu.
Corina dołączyła do tego niespokojnego spaceru.
– Myślisz, że ona naprawdę coś robi? – szepnęła.
– Mam nadzieję. – Wzruszył ramionami. – Po tym, jak zobaczyłem demony
wokół Szczeliny, nie chcę tam iść.
Corina pokiwała twierdząco głową.
– Nie mam wielkiego doświadczenia z czarodziejkami. Wydaje się bar-
dzo... no, władcza. To chyba odpowiednie słowo.
Ben prychnął.
– Tak, chyba odpowiednie. Ale jeśli uważasz, że ona jest trudna, żałuj, że
nie poznałaś mistrzyni Eldred.
Wreszcie czarodziejka otworzyła oczy i wstała. Porozciągała się przez
chwilę, bo zesztywniała, siedząc na twardej skale.
– No i? – Rhys nie miał za miedziaka cierpliwości. Był człowiekiem czynu,
więc siedzenie i obserwowanie, jak Towaal „wyczuwa” coś w oddali, dało mu się
we znaki.
– Znalazłam źródło niezwykłego ciepła i jestem przekonana, że doskonale
się nada do naszych celów. Mamy ogromne szczęście, bo jest blisko powierzchni.
Za kilka dziesiątków lat wyłom powstałby w sposób naturalny – odpowiedziała
Towaal krótko.
– Dziesiątków? – powtórzyła pytająco Corina.
– W kategoriach gór i skał to oznacza za chwilę – wyjaśniła Towaal.
– Zdołasz zrobić wyłom z takiej odległości? – upewniła się Amelia.
Towaal zacisnęła usta i wzruszyła ramionami.
– Łatwo nie będzie, ale w tym świecie wszystko jest możliwe, jeśli tylko
masz wolę, żeby to osiągnąć.
– Jak... – zdziwiła się Amelia.
– Pod powierzchnią ziemi znajdują się kamienne płyty, które pokrywają
cały świat. Te płyty unoszą się na powierzchni rozgrzanej, płynnej skały. Poru-
szają się i przesuwają na przestrzeni dziesiątków tysięcy lat. My musimy poru-
szyć jedną z nich nieco szybciej. Kiedy to się stanie, pod Szczeliną powinien po-
wstać wyłom.
– Co?! – zdumiała się Corina.
Towaal spojrzała na nią z niewzruszonym spokojem.
– Zamierzam sprawić, żeby niewyobrażalnie gorąca ciecz wybuchła pod
Szczeliną.

238
– Aha – odpowiedziała Corina.
– Najpierw jednak potrzebuję odpoczynku – oznajmiła czarodziejka. – Mu-
simy pchnąć i przyspieszyć coś, co miało i tak stać się za kilka lat, niemniej nadal
nie jestem pewna, czy będę w stanie tego dokonać. Zamierzam się przygotować
najlepiej jak potrafię. – Ruszyła w stronę otworu i przy ostatnim kroku obróciła
się do Amelii. – Będę potrzebowała tego dysku, który zabrałaś z Sanktuarium.
Repozytorium energii.
Amelia kiwnęła głową i śladem Towaal zeszła w głąb skały.
– Jeszcze jeden dzień na tym kamieniu – stwierdził Rhys.
Ben pokiwał głową.
– No dobrze, wyciągaj ten swój miecz – zażądał Rhys, dobywając własnej
broni i cofając się o kilka kroków. – Zobaczymy, czego zdołasz dokonać z ma-
gicznym orężem.
Tego wieczoru Towaal wycofała się do kąta i kartkowała z uwagą notatniki
zabrane z biurka w sypialni. Zerknęła wprawdzie na książki zebrane przy fotelu,
ale zostawiła je sobie na później i zaczęła studiować odręczne zapiski.
Rhys pykał z fajki i od niechcenia bawił się karafką.
– Znalazłaś coś interesującego?
– Może – przyznała. – Chyba mieliśmy rację. To pomieszczenie i te poniżej
zostały stworzone, żeby można stąd było obserwować Szczelinę i teren wokół
niej. Może to zrobili ci Purpuraci, a może ktoś inny. To zapiski z obserwacji
Szczeliny. Z tego, co zrozumiałam, ten dziennik został założony krótko po tym,
jak Szczelinę stworzono, i jego właściciel prowadził zapiski przez lata. Chyba na
własny użytek.
Rhys odstawił karafkę i podszedł do czarodziejki, by zajrzeć jej przez ra-
mię.
– I co zaobserwował ten, co go napisał?
– Ten fragment tutaj – Towaal dotknęła strony – omawia zagadnienie gro-
madzenia się demonów w dolinie. Otóż autor przypuszczał, że bestie rozejdą się,
gdy zabraknie jedzenia, chyba chodziło o zwierzęta, tymczasem się nie rozpro-
szyły. Autor spekuluje zatem, że podtrzymuje je przy życiu coś innego, najpraw-
dopodobniej sama Szczelina.
– I jak to niby działa?
– Cóż, nie jestem pewna – przyznała Towaal. – Z tego, co wypatrzyłam
przy użyciu magicznego blatu, Szczelina to największy magiczny artefakt, o ja-
kim w życiu słyszałam. Kto wie jaka się z niej uwalnia energia i jak oddziałuje na
istoty znajdujące się w pobliżu. W ogóle nie mam pojęcia, jak coś tak wielkiego

239
mogło zachować moc przez tyle lat. Tylu rzeczy nie wiem jeszcze, ale z tego, co
tu jest napisane, mamy szczęście, że nie próbowaliśmy w ogóle wejść do doliny.
Autor opisał roje, jakie tam bytują.
Rhys ściągnął brwi i wypuścił kilka większych obłoczków dymu. Oddalił
się, pozwalając Towaal ponownie utonąć w lekturze.

Zaczęło się wszystko powoli. Towaal bez słowa usiadła w tym samym
miejscu co poprzednio, tak samo zwrócona ku północy. Poranne słońce pieszczo-
tliwie muskało szczyty odległych gór i rozlewało się na pokrytych śniegiem prze-
strzeniach. Mróz, który kąsał bez litości poprzedniej nocy, ustąpił teraz przed cie-
płymi promieniami, nadal jednak panował dotkliwy chłód. Ben wypatrywał cze-
goś, chowając przemarznięte dłonie pod płaszczem. Co chciał zobaczyć, tego aku-
rat nie był pewien. Repozytorium spoczywało na kolanach Towaal, a ona nakryła
drewniany dysk dłonią. Nic właściwie się nie działo, ale w pewnej chwili Amelia
głośno wciągnęła powietrze, szeroko otwierając oczy. Ben wywnioskował, że To-
waal zaczęła w tym momencie używać swej woli.
Magiczny stół ustawiony był tak, by pokazywać Szczelinę, lecz jak na razie
nie miał czego pokazywać. Kręcili się więc po szczycie ostańca, czekając na znak
Towaal. Na czole czarodziejki pojawiły się drobne perełki potu, które niemal na-
tychmiast zaczęły zamarzać. Nie zwracała na to uwagi. Na jej ustach igrał deli-
katny uśmiech. Benowi wydało się, że coś usłyszał, głośny chrzęst, trzask może
i huk dobiegające z oddali. Dźwięki jednak były stłumione, jakby płynęły spod
ziemi.
Rhys podszedł do krawędzi skały i spojrzał na północ. Mijały kolejne
chwile, ale nic się nie działo. Wreszcie Towaal otworzyła oczy.
– Zrobiłam, co mogłam – oznajmiła. Lekceważącym ruchem wyrzuciła re-
pozytorium, które natychmiast rozpadło się na kawałki. – Jest już bezużyteczne.
Ben zamrugał niepewnie i przyjrzał się panoramie za krawędzią ostańca.
Spodziewał się czegoś spektakularnego i dramatycznego. A jego zdaniem nic się
nie zmieniło.
– Patrzcie. – Towaal wyciągnęła dłoń ku północy.
Ben popatrzył, jak kazała, lecz niczego nie dojrzał.
– I to była magia? – spytała Corina. – Sądziłam, że będzie bardziej ekscy-
tująca, jak błyskawice czy coś podobnego.
Czarodziejka wzruszyła ramionami.
– No przykro mi, że cię rozczarowałam. Niektóre przejawy woli są oczy-
wiste, inne bardzo subtelne.

240
Z daleka napłynął kolejny odległy trzask.
– Coś się dzieje – przyznała Corina i osłoniła oczy, by lepiej widzieć.
Nagle huknęło głośno i ułamek chwili później ziemia zadygotała. Łow-
czyni zatoczyła się, tracąc równowagę. Ben złapał ją za ramię, a ona spojrzała nań
ze strachem w oczach.
– Tam – krzyknęła Amelia, pokazując cienką smużkę dymu, która wznosiła
się ku niebu.
Znów rozległ się huk i ostaniec zatrząsł się raz jeszcze. Tym razem wszyscy
się zachwiali, a ze skały posypały się mniejsze kamienie.
– Nic nam tu nie grozi? – zaniepokoił się Ben.
– No, bezpieczniej nam siedzieć tutaj, niż złazić w tej chwili – zapewnił go
Rhys.
– Chodźmy popatrzeć na stół – zaproponowała Towaal. – Tam zobaczymy,
co się dzieje.
Nikt się nie sprzeciwił. Smużka dymu zmieniła się w trzykrotnie większą,
tłustą kolumnę. Ben łypał na nią niepewnie, czekając na swoją kolej, by zejść do
środka skały.
Powietrze aż drżało od huku i trzasków, a całym ostańcem wstrząsały przy-
prawiające o mdłości drgawki. Ben ze wszystkich sił starał się to zignorować.
W komnacie wewnątrz onyksowy blat pokazywał teren wokół Szczeliny.
Na pierwszy rzut oka nic się tam nie zmieniło. Dopiero Ashwood dostrzegł cień
w rogu blatu i natychmiast pokazał przyjaciołom.
Towaal przesunęła obraz i jakąś jedną trzecią staja od Szczeliny zobaczyli
dym wylewający się spomiędzy drzew. Patrzyli w milczeniu, jak coraz więcej
czarnych kłębów napływa z nieznanego źródła. I nagle jedno z drzew stanęło
w płomieniach. Wszyscy głośno wciągnęli powietrze, Ben cofnął się mimowolnie
o krok – w brzozowym lesie drzewo po drzewie stawało w ogniu niczym knoty
świecy. Teraz z dymem mieszały się kłęby pary z topniejącego gwałtownie
śniegu. Niczego już nie mogli zobaczyć. I nagle gwałtowny powiew wiatru roz-
gonił dym i parę. Ujrzeli pomarańczowy blask, który niepowstrzymanie pełzł po
ziemi.
– Zadziałało – szepnęła Towaal.
– Nie miałaś pewności? – zdziwiła się Corina.
– Założenia miały solidne podstawy – mruknęła czarodziejka – ale założe-
nia to tylko założenia. Wiedziałam natomiast, że nie mieliśmy innego wyboru.
Para płynęła coraz dalej i coraz szybciej. Towaal raz jeszcze dostosowała
obraz, musiała zatoczyć szeroki krąg, bardzo trudno było dojrzeć, co dzieje się

241
pod osłoną obłoku. Czarodziejka zrezygnowała wreszcie z bezowocnych wysił-
ków i ustawiła obraz tak, by mogli zobaczyć grań najbliżej Szczeliny.
– Co to takiego? – spytała Corina, pokazując nieprzesłonięty dymem frag-
ment okolicy. Między drzewami dostrzegli ruch. Towaal nie mogła przybliżyć
obrazu, mogła ustawić go jedynie tak, by punkt wskazany przez łuczniczkę zna-
lazł się w centrum.
– Coś się porusza pod drzewami – zauważyła.
– Demony – stwierdził Rhys. – Uciekają przed tym, coś rozpętała.
– Ale to nie mogą być demony! – zaoponowała stanowczo Corina. – Po-
patrz tylko, to coś się rusza nieprzerwanie. Żeby to były demony, musiałoby być
ich... – umilkła. Demonów musiałyby być setki.
– Obejrzyjmy Szczelinę – zasugerował Ben. – Wokół niej nie było drzew,
może zobaczymy coś więcej.
Towaal przesunęła dłońmi nad onyksową taflą i znów ujrzeli Szczelinę. Te-
raz nie widzieli już niczego poza kamiennym kręgiem. Czarne kształty wylewały
się z polany nieustannie. Corina syknęła ze wstrętem. Rzeka potworów płynęła,
omywając Szczelinę jak woda z przerwanej tamy.
– Spodziewaliśmy się, że w dolinie będzie wiele demonów – stwierdził Ben
ostrożnie.
– No tak, ale... – Czarodziejka nie musiała dopowiadać. Niekończąca się
fala bestii wylewała się z lasu poza Szczelinę, ku drzewom po drugiej stronie.
Setki. Tysiące. Nie było im końca.
Ben i jego towarzysze przez pół dzwona oglądali ucieczkę demonów, póki
dym znów nie przesłonił obrazu. W czarnych kłębach połyskiwały płomienie po-
chłaniające drzewa. Towaal gwałtownie poruszała dłońmi, przenosząc obraz
z jednej strony na drugą. Obserwowała rzekę magmy płynącą do Szczeliny.
Wreszcie ostatnia linia drzew stanęła w ogniu, a ostatnie z czarnych kształtów
zniknęły po przeciwnej stronie.
Teraz gdy drzewa zmieniły się w popiół i dymu było mniej, zobaczyli, jak
magma powoli pełznie w stronę artefaktu. Zamarli wszyscy i przyglądali się temu
w całkowitej ciszy. Pomarańczowa fala żaru zbliżyła się do Szczeliny.
– Miejmy nadzieję, że zadziała – mruknął Rhys.
Ben zerknął na przyjaciela, upewniając się, że ten nie żartuje, ale Rhys wpa-
trywał się w onyksowy blat.
Mijały chwile, aż wreszcie płynąca masa dotarła do podstawy artefaktu.
Magma, jak nazywała tę ciecz Towaal, oblała strukturę niczym miód. Ben pochy-
lił się, szukając jakichkolwiek zmian w Szczelinie.

242
– Nie sądzę... – zaczęła Corina.
I nagle wszyscy jak na komendę odskoczyli od stołu.
Oślepiająco błękitna sieć błyskawic wypełniła magiczną bramę. Był to
dziwny widok, albowiem artefakt do dalekowidzenia nie przekazywał żadnego
dźwięku. Ben mógł sobie tylko wyobrażać, że pokazowi światła towarzyszył huk
gromu.
Z kamienia Szczeliny uniósł się nakrapiany srebrem dym, a błękitne bły-
skawice rozbłyskiwały jeszcze intensywniej. Benowi obraz na onyksowym blacie
wydał się zupełnie nierealny. Powoli magiczna brama tonęła w magmie. Kamień
zapadał się coraz głębiej. Bezdźwięczne błyskawice uderzały coraz mocniej i czę-
ściej i po chwili nie widać już było kamiennego artefaktu ani błękitnobiałego wy-
ładowania energii, które go spowiło.
– Co się stanie, gdy roztopi się do końca? – chciał wiedzieć Ben.
Zanim ktoś zdążył mu odpowiedzieć, onyksowy blat do dalekowidzenia
ściemniał i pękł w połowie. Kamienne światła w pomieszczeniu eksplodowały
deszczem rozgrzanych odłamków. Ból przeszył ciało Bena, napełnił mu oczy na-
głymi łzami. Głośny huk wstrząsnął ostańcem. Ashwood zatoczył się i osunął na
kolana. Stężał w bezruchu na posadzce, gdy fale straszliwego bólu przetaczały się
przez jego ciało, jedna po drugiej. Zaczynały się od głowy i mknęły przezeń
w rytmie pulsu. Nie wiedział, ile czasu minęło. Istniała tylko niekończąca się ago-
nia.
Wreszcie z każdym uderzeniem serca ból słabł nieco. Ben z wysiłkiem za-
czerpnął powierza, przyciskając czoło do podłogi, i czekał, aż cierpienie się skoń-
czy. Wreszcie, kiedy już mógł, otworzył oczy i zobaczył siedzącą obok Corinę,
która trzymała się za głowę. Łuczniczkę oświetlał jedynie blask płomieni z pale-
niska, wszystkie inne źródła światła w pomieszczeniu zostały zniszczone. Po dru-
giej stronie skalnej komnaty Ben dostrzegł nogi lady Towaal. Dźwignął się z wy-
siłkiem, chwiejnie obszedł stół i znalazł czarodziejkę leżącą na plecach, szeroko
otwarte, niewidzące oczy zwrócone miała ku powale. Z nosa płynął jej wąski stru-
myczek krwi.
Amelia przyczołgała się do czarodziejki, po jej policzkach toczyły się łzy.
– Co się stało? – wychrypiał Ben.
– Czar wokół Szczeliny został przełamany – wymamrotała Amelia z bó-
lem.
– Musiała sięgać zmysłami w tamtym kierunku – stwierdził Rhys, podcho-
dząc do czarodziejki.

243
– Nic jej nie jest? – zaniepokoił się Ben, na co Rhys wbił weń nieruchome,
wymowne spojrzenie. Ashwood przyjrzał się lady Towaal i zobaczył, jak pierś
czarodziejki unosi się w płytkim oddechu. – Nieważne – wymamrotał przeprasza-
jąco.
– Może gdy odpocznie, to będzie wszystko w porządku – podsunęła Co-
rina. – Jak poprzednio.
– Nie mamy czasu, żeby czekać, aż odpocznie – odparł stanowczo Rhys. –
Musimy ruszać. Teraz. Zbierzcie swoje rzeczy.
– Co?! – wyrwało się Benowi.
– Demony – wykrztusiła Amelia.
– Właśnie widzieliśmy tysiące demonów, które umykały przed magmą.
Zdaniem Towaal siedziały w dolinie, bo Szczelina w jakiś sposób je karmiła. To
źródło siły teraz zniknęło. – Rhys zamilkł na moment. – Tysiące demonów. Jak
sądzicie? Co teraz zrobią?
– O... – Ben stęknął, jakby go ktoś uderzył.
Wyciągnięcie nieprzytomnej Towaal na szczyt ostańca nie przysporzyło im
większych problemów, ale gdy już się tam znaleźli, musieli się zatrzymać. Nie
mieli ani liny, ani niczego innego, co pomogłoby im pokonać stromiznę.
Rhys zastanowił się przez chwilę, po czym użył płaszczy, swojego i czaro-
dziejki, by zmajstrować nosidło. Nieprzytomna Towaal zawisła mu na plecach.
Swój bagaż Rhys oddał Benowi. Na myśl o tym, że będzie musiał zejść z ostańca
podwójnie obciążony plecakami, Ashwood poczuł niepokój, jednak duma nie po-
zwoliła mu zwrócić się do którejś z dziewcząt o pomoc.
– Ty pójdziesz pierwszy – polecił mu Rhys.
– Czekajcie – wtrąciła się Corina. – A co ze zbroją i buzdyganem? Rhymer
obiecał mi fortunę, jeśli wrócę, ale te rzeczy warte są... Nie wiem, ile są warte. –
Ujęła się pod boki. – Niejedną fortunę.
– Znaczy chcesz zejść do środka skały, wziąć zbroję i buzdygan, wyciągnąć
je na zewnątrz, a potem zejść z tej skały z nimi? – upewnił się Rhys, unosząc
brew. – Nie wspomnę już o trzytygodniowym marszu do Północnej Bramy z wa-
żącą ze dwadzieścia kamieni zbroją na grzbiecie i demonami depczącymi po pię-
tach.
Corina zmarszczyła brwi.
– Wiesz, gdzie jest ta zbroja. Jeśli przeżyjemy – zasugerował – możesz
wrócić, kiedy będziesz miała wolną chwilę.
– A ty jej nie weźmiesz? – spytała Corina.

244
– Cała twoja – zapewnił ją. – I jeśli już to omówiliśmy, to nie mam ochoty
schodzić z tej skały, gdy rój liczący sobie tysiące sztuk dotrze do jej podstawy.
Ruszajmy.
Ben przełknął twardą kluchę w gardle i ostrożnie zbliżył się do krawędzi
ostańca. Próbował ignorować kolumnę dymu i niecichnące huki i trzaski, które
wstrząsały ziemią na północ od nich, i powtarzał sobie w myślach, że kamienna
wieża prawie się nie rusza.
Zerknął w dół i natychmiast tego pożałował. Dwa plecaki zwisały mu
ciężko z ramion. Obrócił się i przysunął stopy do krawędzi, po czym ukląkł i po-
woli zaczął się opuszczać.
Rhys, widząc to, wywrócił oczami. Amelia uśmiechnęła się pokrzepiająco,
natomiast Corina zignorowała wysiłki Ashwooda całkowicie – ani na chwilę nie
odrywała wzroku od gęstniejącej chmury dymu.
Ben wysunął stopę do tyłu. Zawisła w powietrzu bez żadnego podparcia.
Położył się na brzuchu, dygocąc, próbował na ślepo znaleźć jakiś występ.
Amelia przyklękła obok i spojrzała nad krawędzią.
– Przesuń prawą stopę na lewo mniej więcej o szerokość dłoni – podpowie-
działa.
Posłuchał jej i odetchnął z ulgą, gdy czubek buta wsunął się w solidną
szczelinę. Zsunął całe ciało ze szczytu i zwisł nad stromą ścianą ostańca.
– Lewa stopa prosto w dół o cztery dłonie – instruowała go Amelia.
Powoli, ale bez przeszkód schodził ku wąskiej rynnie, którą weszli na
szczyt, cały czas Amelia podpowiadała mu, gdzie znajdzie uchwyt dla rąk albo
oparcie dla stóp.
Będzie musiał za nią zmywać naczynia, uznał ponuro, gdy już dotarł do
stosunkowo bezpieczniejszej oblodzonej rynny. Trząsł się cały, a ręce miał zupeł-
nie zdrętwiałe z zimna i wysiłku od czepiania się skały.
Amelia ruszyła w dół następna. Ben schodził ostrożnie, krok za krokiem
i wkrótce znalazł się nad pokrytym śniegiem rumowiskiem, sięgającym do po-
łowy wysokości ostańca. Nagle trafił na lodową łatę i but mu się ześliznął.
Ashwood szarpnął się gwałtownie, próbując utrzymać równowagę. Bezskutecz-
nie.
– Ben!! – krzyknęła Amelia, jednak mogła tylko patrzeć bezradnie, jak Ben,
machając rękami, przechyla się w tył i odrywa od skały pociągnięty przez ciężki
bagaż.
Każde uderzenie serca zdawało się trwać w nieskończoność. Ben stracił
kontakt ze skałą i upadł.

245
Wylądował niemal natychmiast na dwóch plecakach w sięgającym pasa
śniegu.
Leżał z rękami rozrzuconymi na boki, gapiąc się na przyjaciół. Wreszcie
jęknął z zażenowaniem.
– Nic ci się nie stało, prawda? – upewniła się Amelia.
– Ale głupio wyglądasz – dorzuciła Corina, znajdująca się nieco wyżej.
Ben, stękając, miotał się przez chwilę w głębokim puchu. Próbował założyć
śniegowe buty, ale był już na wpół zagrzebany w zaspie, więc szło mu marnie,
wreszcie zdołał poderwać się na nogi i znalazł miejsce, gdzie zmrożony śnieg go
utrzymał i pozwolił na zaciągnięcie pasków na stopach. Dysząc ciężko, pozbierał
bagaż i obejrzał się, szukając wzrokiem towarzyszy. Wszyscy zdążyli już zejść
i czekali na niego obuci w śniegowe buty.
– No tak – podsumował. – Chodźmy.
Pozwolili mu zachować te żałosne szczątki godności i ruszyli jego śladem
bez komentarzy.
Po dwóch dniach spędzonych w cieple i w ukryciu okrutny ziąb Ostępów
był nie do zniesienia. Luźny śnieg nie sprzyjał wędrowcom, potykali się i zapadali
mimo specjalnych butów. Wkrótce wszyscy mieli zimny śnieg w miejscach ku
temu bardzo niestosownych. Gdy znaleźli się już na płaskim terenie, Ben oddy-
chał nierówno i z trudem. Chodzenie w śnieżnych butach było łatwiejsze niż po-
konywanie ścieżki w głębokim puchu, ale to nie znaczyło, że było łatwe.
Rhys przejął dowodzenie.
– Ruszajmy. Dni są coraz krótsze. Im dalej się znajdziemy, zanim zapadnie
zmrok, tym lepiej.
Zgodzili się z nim wszyscy i od razu ruszyli w stronę koryta potoku, który
przywiódł ich tutaj. Ben z niepokojem myślał o tym, że przyjdzie im minąć miej-
sce starcia z demonami, ale rozumiał, że to była najkrótsza droga do Północnej
Bramy. Brnąc przez śnieg, uświadomił sobie, że mimo tych trudów i wysiłków
mieli dotąd niesamowite szczęście. Gdyby weszli do doliny, jak zamierzali na
początku, zostaliby rozszarpani przez demony. Tymczasem udało im się wykonać
zadanie i wracali do domu.
– Mogło się gorzej skończyć – powiedział do idącej obok Amelii.
Pokiwała głową potakująco.
– O wiele, wiele gorzej. – Zerknęła przez ramię na Rhysa, który szedł za
nimi z Towaal w nosidle z płaszczy.
– Jak myślisz, Rhymer ci pomoże i wyśle wojsko do Issen? – zapytał Ben.
Amelia poprawiła plecak, zwlekając nieco z odpowiedzią.

246
– Po tym, co zobaczyliśmy za pomocą dalekowidzenia, nie mógłby zosta-
wić Północnej Bramy bez obrony. Zresztą może być już za późno na pomoc dla
Issen. Jeśli Koalicja czekała jedynie na przybycie lorda Jasona, no cóż, teraz to
on nawet nie musi się spieszyć.
– I co zrobimy, jeżeli Rhymer nam nie pomoże? – zastanawiał się Ben.
Amelia uśmiechnęła się do niego.
– Cieszę się, że się nie poddajesz. Też nie chcę się poddawać, ale... – wes-
tchnęła. – Naprawdę nie wiem, co moglibyśmy jeszcze zrobić.
– Coś wymyślimy – pocieszył ją Ben.
Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i w tej samej chwili niemal upadł, bo
na głowie wylądowała mu wielka pecyna śniegu. Corina parsknęła śmiechem.
Ben strzepnął śnieg i spojrzał w górę. Z rozłożonymi skrzydłami spadał nań smu-
kły stwór.
– Demon! – wrzasnął Ben. Jednym ruchem strząsnął plecaki i chwycił za
miecz. Dłoń wypracowanym ruchem zamknęła się wokół rękojeści, zasyczało
ostrze wyciągane z pochwy i Ben od razu wyprowadził cięcie znad głowy. Spa-
dającego demona przywitała wykuta magicznie klinga. Ostrze przeszło przez
ciało stwora jak gorący nóż przez masło.
Śnieg zbryzgała purpurowa krew. Truchło demona zapadło się w biały
puch i zniknęło. Spoglądając w tę stronę, Ben zauważył kilka ciemnych kształtów
pędzących ku niemu z oddali.
Corina też już je dostrzegła i właśnie nakładała strzałę na cięciwę.
– Utwórzcie krąg, plecami do siebie – rozkazał Rhys.
Ciemne kształty otaczały ich z każdej strony. Ile ich było? Dziesięć? Pięt-
naście?
– Amelia, pilnuj góry – krzyknął Rhys. – Corina, zestrzel kilka tych prze-
klętych stworów!
Brzęknęła zwalniana cięciwa i rozległ się wrzask bólu.
– Nie mogę dobrze wycelować, drzewa zasłaniają – warknęła przez zaci-
śnięte zęby.
– Nie ma znaczenia – rzucił Rhys. – Powstrzymaj je albo zaraz się nie opę-
dzimy. Czekają na coś, nie pozwól im.
Kolejne strzały świsnęły w powietrzu i większość trafiła w cel. Ben nie po-
trafił powiedzieć, czy położyła trupem choćby jednego demona, z pewnością na-
robiła wśród nich dość szkód, by skłonić je do zmiany taktyki. Bestie ruszyły do
ataku i popędziły na wędrowców z każdej strony.

247
Ben czuł, jak przyjaciele ustawiają się przy nim w kręgu. Zwróceni na ze-
wnątrz. Szykowali się do walki. Rhys rzucił nieprzytomną Towaal do wnętrza
kręgu i dobył miecza. Corina odłożyła łuk i chwyciła swoje topory. Amelia trzy-
mała sztylet i rapier przed sobą w pozycji obronnej.
– Nogi podnoście wysoko, żebyście się nie wywalili w tym śniegu – pora-
dził Rhys.
Ben strząsnął biały puch ze śniegowych butów. Czuł, że to może być jego
koniec, i pozwolił, aby pochłonęła go bitewna mgła. Zupełnie jak wtedy, gdy sta-
nął w obliczu szarży pierwszego w życiu demona, tego w Widokach. Pozwolił,
żeby kierował nim jedynie instynkt. Nie pamiętał w tej chwili, czego nauczyli go
Saala i Rhys. Polegał jedynie na pamięci wyrobionej w mięśniach wskutek po-
wtórzeń. Bez zastanowienia wystąpił naprzód, by osłonić Amelię.
– Pilnuj moich pleców – polecił jej.
Zakręcił młynka lśniącym srebrzyście ostrzem i ruszył naprzeciwko pierw-
szej fali atakujących. Starł się z nadciągającymi demonami, a tam, gdzie prze-
szedł, zostawały porąbane demonie cielska.
Pierwszy, który się zbliżył, nie miał najmniejszej szansy. Ben po prostu
zrobił krok naprzód, ściął potworowi łeb i odepchnął walące się nań zwłoki.
Kolejne demony zaatakowały w parze. Były to te mocno zbudowane i dłu-
gorękie bestie. Ben odstąpił w bok, by je zmylić, pamiętał doskonale, co robił
Saala, gdy walczyli w Snowmar. Demony obróciły się, nie dość szybko jednak,
i Ashwood pchnął jednego przez pierś i używając jego ciała jako tarczy, zabloko-
wał atak drugiego. Uwolnił ostrze, spychając z niego martwego potwora, i ciął
atakującego demona przez oczy. I mózg.
Klinga z łatwością rozcinała kości i mięśnie. Ben zachwycony był tym, jak
skuteczne okazało się stosunkowo lekkie ostrze.
Zerknął przez ramię i zobaczył Corinę tańczącą wokół jednego z potwo-
rów. Ten próbował ją dopaść, ale grzązł w głębokim śniegu. Łowczyni raz po raz
uderzała w niego toporami, pozostawiając w ciemnej skórze głębokie rany. Nagle
jeden z demonów się odsłonił. Corina skoczyła naprzód i zatopiła ostrze topora
w czaszce bestii. Demon zwalił się w śnieg obok swego pobratymca, który skonał
już wcześniej.
Ashwood nie sprawdzał, jak sobie radzi Rhys, wiedział, że przyjaciel zdoła
się obronić. Ale Amelia cofała się przed zajadłym atakiem jednego z chudych de-
monów. Broniła się z powodzeniem, wykorzystując do tego oba swe ostrza, nie
była jednak w stanie wyprowadzić żadnego kontrataku.

248
Ben zaszedł stwora od tyłu i wbił mu klingę w plecy tak głęboko, że czubek
wychynął z piersi kreatury.
– Dzięki – wydyszała Amelia i natychmiast uniosła dłoń, pokazując coś
nad ramieniem Bena.
Odwrócił się, akurat by odeprzeć atak solidnie zbudowanej bestii, sięgają-
cej mu do ramienia. Zanurkował, unikając ciosu łapy zbrojnej w pazury, i ciął
potwora w gardło, po czym poprowadził ostrze dalej, przez brzuch. Splątane jelita
wylały się na śnieg.
Ben nie miał już przed sobą żadnego przeciwnika, więc odwrócił się, aby
sprawdzić, jak radzą sobie towarzysze. Amelia toczyła wokół dzikim wzrokiem,
szukając kolejnego zagrożenia, ale chyba nie odniosła żadnych ran. Rhys ostroż-
nie kluczył, zostawiając za sobą truchła demonów i niezliczone kawałki ich ciał.
Corina skrzywiona boleśnie przyciskała dłoń do boku. Podbite futrem skóry pla-
miła szkarłatna krew. Ben pospieszył do niej natychmiast, ale odgoniła go mach-
nięciem ręki.
– To tylko jedno cięcie. Byłam już bardziej ranna – zapewniła go. – Będzie
je trzeba zszyć, ale później, na razie mogę się ruszać.
– Ruszać? – powtórzył zaskoczony Ben.
– Gdzieś tu jest arcydemon – ostrzegł Rhys. – Pewnie na niego czekają.
W tej samej chwili rozległo się przeszywające zawodzenie. Arcydemon
szedł w ich stronę. Był znacznie większy od swych pobratymców, zwinięte na
plecach skrzydła i tak ocierały się o drzewa, które mijał. Kontrast pomiędzy bia-
łym śniegiem a zbliżającym się ku nim koszmarem wzmagał jeszcze lęk walczą-
cych.
Arcydemon nie dorównywał rozmiarami temu, z którym walczyli nad stru-
mieniem, ale i tak był o półtora raza większy od człowieka. To, że okazał się
mniejszy od domu, nie było bardzo pokrzepiające.
Zawył ponownie, wyraźnie rozwścieczony tym, co ludzie zrobili z jego ro-
jem.
– Gdzie... Co się dzieje? – rozległ się niewyraźny głos.
Lady Towaal niemrawo próbowała wydostać się z płaszczy, którymi była
obwiązana.
– Nic się nie martw – uspokoił ją Rhys. – Poradzimy sobie.
Spojrzał na Bena i jego nowy oręż.
– Gotów?
Ben obrócił się w stronę arcydemona, który zbliżał się do nich błyskawicz-
nie.

249
– Ty przodem – mruknął nerwowo do przyjaciela.
– Myślałem, że wyszkoliliśmy cię, byś był bohaterem – zakpił Rhys i ru-
szył demonowi naprzeciw.
Ben podążył za nim, ustawiając się nieco z boku, tak by mieć Rhysa po
stronie słabszej ręki.
– Ja uderzę górą, ty dołem – powiedział Rhys.
– Co masz na myśli, mówiąc: górą? – spytał Ben, ale Rhys już ruszył do
ataku. Jego stopy w śniegowych butach ledwie dotykały powierzchni śniegu. Ar-
cydemon zaryczał wściekle na widok przeciwnika i przyspieszył, ale sam grzązł
nieustannie w białym puchu.
Ben z jękiem pognał za przyjacielem i ze zdumieniem zobaczył, jak ten
wybija się w powietrze wyżej, niż Ashwood uznałby za możliwe.
Arcydemon natychmiast spróbował strącić Rhysa łapą zbrojną w potężne
szpony. Długowieczny jednak był gotów. Z całej siły kopnął potwora w ramię.
Siła tego ciosu obróciła go i posłała w śnieg. Ale ten manewr otworzył drogę Be-
nowi. Ashwood doskoczył do arcydemona zaraz za przyjacielem i ciął głęboko
masywne udo. Nie zatrzymał się jednak i natychmiast wyprowadził drugie cięcie
prosto w żołądek.
Ledwie zdołał odskoczyć. Poczuł podmuch powietrza, gdy potężna łapa
śmignęła mu tuż przed twarzą. Niewiele brakowało, a arcydemon strąciłby Be-
nowi głowę z ramion.
Potwór zaatakował ponownie, wolniej, bo rana na udzie była poważna. Ben
cofnął się niezgrabnie. Nie myślał już o kontrataku, tylko o tym, by przeżyć to
starcie.
Rhys skoczył mu na pomoc, zaszedł demona od tyłu i podciął mu ścięgno
w zdrowej nodze. Potwór zwalił się w śnieg, ale nadal próbował pełznąć ku lu-
dziom. Ben cofnął się i umknął przed szponami arcydemona.
Olbrzymi stwór usiłował na kolanach dotrzeć do Rhysa. W tej samej chwili
oba toporki Coriny śmignęły w powietrzu. Jeden zatonął głęboko w boku bestii,
drugi odbił się od rogatego łba.
Arcydemon, rycząc wściekle, obrócił się w stronę nowego zagrożenia
i Rhys natychmiast wykorzystał okazję. Dopadł potwora i wbił swój miecz przez
szyję wprost w jego mózg.
Arcydemon znieruchomiał natychmiast i pochylił się do przodu bezwład-
nie. Rhys wyrwał ostrze i ciężkie ciało bestii zwaliło się w śnieg.
– Niewiele brakowało – stwierdziła Corina z ulgą.

250
Tego wieczora zatrzymali się, gdy tylko zaczął zapadać zmierzch. Rana
Coriny wciąż krwawiła i Rhys upierał się, że trzeba ją opatrzyć. Lady Towaal
przez chwilę toczyła wokół dzikim spojrzeniem, po czym ponownie zasnęła.
Znaleźli miejsce za wielkim głazem, gdzie było trochę mniej śniegu, i tam
zdecydowali się rozłożyć obóz. Rhys odśnieżył niewielki kawałek ziemi, a Ben
rozwiesił namiotowe płótna dla większej ochrony, po czym obaj zebrali tyle
drewna, ile się dało. Ben pozwolił Amelii zabrać sobie ciepło na ognisko. A gdy
ogień już zapłonął, umocnił swoją wolę w ramach ćwiczeń i odciął przyjaciółkę.
Skarciła go za to uderzeniem w ramię mocniejszym, niż należało, przynajmniej
zdaniem Bena.
Kilka garści śniegu wrzuconego do czajniczka zapewniło im wodę.
Amelia wyciągnęła z plecaka igłę i nić, po czym gestem poleciła Corinie
unieść koszulę.
– Robiłaś to już kiedyś? – spytała łuczniczka sceptycznie. – Nie przypusz-
czam, żeby w szkole dla czarodziejek uczyli zszywania ludzi.
– Mnie pozszywała – odezwał się Ben w obronie przyjaciółki, podciągnął
przy tym rękaw, żeby zaprezentować blizny, jakie mu zostały po przechodzeniu
przez mur najeżony odłamkami szkła.
– Pamiętam te blizny. Wyglądają paskudnie – stwierdziła Corina sucho.
– Nie mówiłem, że pozszywała mnie dobrze – zażartował Ben.
– Zamknijcie się oboje – zażądała Amelia. – Ktoś to musi zrobić, więc albo
to będę ja, albo jeden z tych dwóch.
Dziewczęta spojrzały na mężczyzn.
Rhys stał przy namiocie, ukradkiem popijając ze swojej flaszki. Ben usiło-
wał ponownie zawiązać sznurek przymocowany do namiotowego płótna. Obaj
odwzajemnili spojrzenia dziewcząt, uśmiechając się szeroko.
– Nie miałam zbyt wiele powodów, by ćwiczyć tę umiejętność – podjęła
Amelia – ale moja niania nauczyła mnie szyć.
– Niania nauczyła cię szyć? No dobrze – westchnęła Corina. – Rób, co mo-
żesz najgorszego.
Amelia odsunęła odzienie łuczniczki, odsłaniając długie na trzy dłonie roz-
cięcie na żebrach. Głębokie rozcięcie, sięgające kości. Amelia gwizdnęła przez
zęby i sprawdziła, czy posiada wystarczający zapas nici.
– To nie jest dobra mina – zauważyła łuczniczka.
– To może trochę potrwać – mruknęła Amelia i delikatnie położyła rękę na
bladej skórze Coriny.

251
– Masz. – Rhys podał łuczniczce swoją manierkę.
– Co jest w środku? – spytała.
– Nie bój się, zadziała jak trzeba – zapewnił ją długowieczny.
– Tego się właśnie obawiam – warknęła Corina, ale solidnie pociągnęła
z flaszki, a potem wylała nieco płynu na poharatany bok, krzywiąc się boleśnie,
gdy alkohol spłynął na ranę.
Amelia przystąpiła do pracy. Po kilku pomyłkach i niepotrzebnych ukłu-
ciach zamknęła rozcięcie, zakładając niezbyt wprawne, za to skuteczne szwy. Na
koniec kawałkiem wilgotnego materiału oczyściła bok i ranę z krwi.
Corina przytrzymała delikatną dłoń Amelii i spojrzała dziewczynie w oczy
z powagą.
– Dziękuję – powiedziała. – Mam u ciebie dług.
– Miejmy nadzieję, że nie będziesz musiała oddawać mi podobnej przy-
sługi – odpowiedziała Amelia z uśmiechem.

Wędrowali w szybkim tempie, maszerując aż do całkowitego wyczerpania.


Wiedzieli, że mogą natknąć się na demona, ale wiedzieli też, co znajdowało się
za ich plecami. Nie mogli dopuścić, by dogonił ich rój z doliny artefaktu. Jeśli
potrzebowali przypomnienia, wystarczyło im obejrzeć się na czarną kolumnę
dymu bijącą z miejsca, gdzie Towaal uwolniła magmę. Warstwa miękkiego po-
piołu nadawała wszystkiemu wokół niezdrowego szarego zabarwienia. Ben ma-
rzył już tylko o kąpieli.
Po dwóch tygodniach intensywnego marszu Ashwood po prostu bezmyśl-
nie stawiał jedną stopę przed drugą. Od czasu do czasu monotonię wędrówki prze-
rywał jakiś demon, ale był to zawsze pojedynczy osobnik. Nie natknęli się na
kolejny rój. Ben dawno już stracił poczucie kierunku i miał tylko nadzieję, że
Rhys i Corina wiedzieli, dokąd zmierzają.
Towaal i Amelia były w jeszcze gorszym stanie. Poprzedniego dnia osu-
nęły się na posłania i chrapały głośno, zanim jeszcze przygotowano posiłek. Rhys
obudził je obie i uparł się, żeby zjadły kolację. Post mógł bowiem odebrać im
resztki energii.
Jedyne, co dawało im siły wędrować dalej, to obraz, który oglądali na onyk-
sowej powierzchni artefaktu do dalekowidzenia. Tysiące demonów umykające
z doliny. Tysiące demonów, które teraz znajdowały się gdzieś w Ostępach. Na

252
pewno szukały pożywienia. A jedynym miejscem, które mogło wyżywić rój ta-
kich rozmiarów, była Północna Brama. Ashwood i jego towarzysze musieli tam
dotrzeć wcześniej. Musieli ostrzec Rhymera.
Tego wieczoru Ben usiadł przy ognisku i dokonawszy pospiesznych obli-
czeń, uznał, że następnego ranka powinni dotrzeć do Wolnej Ziemi. Nie zbliżyli
się jeszcze na tyle, by usłyszeć rąbanie, ale miał wrażenie, że są już blisko.
A o dzień marszu od Wolnej Ziemi leżało Skarston.
Ben owinął się ciasno płaszczem i z niepokojem patrzył, jak płomienie
ogniska przygasają powoli. Kiedy wędrowali tędy poprzednim razem, nie było
tak zimno. Minęło półtora miesiąca. Półtora miesiąca od czasu, gdy miał okazję
zaznać prawdziwej kąpieli albo uraczyć się kuflem przyzwoitego piwa. Wolna
Ziemia nie była idealnym miejscem na postój, ale wciąż mogła zapewnić im noc-
leg w łóżku i pod dachem. Może odszukaliby Pekinsa, wtedy mieliby i szansę na
piwo. Ben osuszyłby największy kufel.
Następnego ranka, gdy podjęli swój marsz, nad czubkami drzew rozpostarł
się niezmącony błękit nieba, a słońce ogrzewało im plecy. Mróz wciąż trzymał,
sięgający kostek śnieg utrudniał wędrówkę, ale i tak zdaniem Bena pogoda znacz-
nie się poprawiła. Odetchnął głęboko i poczuł, jak chłodne powietrze wypełnia
mu płuca.
– Zatrzymamy się w Wolnej Ziemi? – zapytał.
Jeśli dobrze zapamiętał okolicę, powinni dotrzeć tam wczesnym przedpo-
łudniem.
– Nie. – Towaal pokręciła głową.
– Ledwie idziemy – zaoponowała Corina zmęczonym głosem. – I nie chcę
być niegrzeczna, ale ty wyglądasz najgorzej. Ledwie powłóczysz nogami.
– Nie możemy się zatrzymywać – obstawała przy swoim czarodziejka. –
Jeśli się zatrzymamy, do Skarston przybędziemy o dzień później i kolejny dzień
później do Bramy. Nie możemy pozwolić sobie na opóźnienia.
– Pamiętajcie, co jest za nami – dodał Rhys.
Łowczyni skrzywiła się, ale nic nie powiedziała. Wiedziała, co nadciąga
ich śladem.
Ben zerknął na czarodziejkę. Pod oczyma miała czarne kręgi i apatycznie
powłóczyła nogami, wyglądała tak źle, że zwątpił, czy uda jej się dotrzeć do Pół-
nocnej Bramy. Nie doszła do siebie po tym, co wydarzyło się, gdy unicestwiła
Szczelinę. Potrzebowała odpoczynku.
– Wola – powiedziała Amelia, zrównując się z Benem.
Spojrzał na nią pytająco.

253
– Nadaje się nie tylko do rzucania zaklęć – wyjaśniła Amelia. – Lady To-
waal spędziła dekady, może nawet stulecia, cyzelując swoją wolę. Wiem, co my-
ślisz, że wygląda, jakby miała umrzeć w każdej chwili. I o to właśnie chodzi. Bę-
dzie szła, aż dotrze do Północnej Bramy albo padnie martwa. Jest zdetermino-
wana, żeby tam dotrzeć, i się nie ugnie.
– To obłęd – stwierdził Ben.
– To lekcja, i to taka, którą powinniśmy zapamiętać – odparła Amelia.
– Co masz na myśli?
– Sanktuarium pełne jest ludzi takich jak lady Towaal – odpowiedziała
Amelia. – Zdeterminowanych. Myślę o tym od chwili, gdy zbliżyliśmy się do
miejsca, które uznaliśmy za bezpieczne.
Ben zmarszczył brwi.
– Sanktuarium nie zostawi nas w spokoju – mówiła tymczasem Amelia. –
Wojna między Przymierzem a Koalicją dopiero się zaczyna. A my nadal wiemy,
że Sanktuarium dopuściło się zdrady wobec Przymierza, wiemy, że zabiło ludzi
Przymierza. Przyjdą po nas, Beniaminie.
– Minęły miesiące – zaoponował. – Jeśli dotąd nas nie znaleźli, to dlatego,
że nie wiedzą, gdzie szukać. W Północnej Bramie tylko Rhymer, Franklin i Bi-
bliotekarz wiedzą, kim jesteśmy. A oni nic nie powiedzą. Sanktuarium powtarza,
że zginęłaś. A skoro zginęłaś, to nie mogą wysyłać twoim śladem łowców i żoł-
nierzy. Nie mówię, że nic nam nie grozi, ale sądzę, że niebezpieczeństwo jest
znacznie mniejsze. I nic nam nie zagrozi, jeśli będziemy sprytni.
– Może. – Wpatrywała się w drzewa przed nimi. – Może żołnierze nie będą
pilnować dróg, może łowcy nie będą szukać w lasach, ale to właśnie czarodziejek
się obawiam. Gdyby szukała nas lady Towaal – Amelia wskazała czarodziejkę
gestem – czy kiedykolwiek by przestała?
– Masz rację – zgodził się Ben ze smutkiem. – Może już zawsze będziemy
musieli mieć się na baczności, ale nadal mamy nad nimi tę przewagę, że nie wie-
dzą, gdzie nas szukać.
– Mistrzyni Eldred może być w stanie nas znaleźć – odparła Amelia. – Pa-
miętasz magię krwi? Jeśli będzie czuła z nami jakąś więź, to może nas wyśledzić.
Maszerowali przez las, a Bena zaczął dręczyć mdlący niepokój za każdym
razem, gdy pomyślał o Eldred. Właściwie cała ucieczka z Sanktuarium zlała się
w ciąg niezbyt wyraźnych obrazów, ale dokładnie pamiętał tę chwilę, gdy Amelia
rozbiła szklane naczynie, ciskając nim w twarz czarodziejki. Pamiętał pełen cier-
pienia krzyk i jak skóra Eldred zdawała się topić w odrażający sposób... Ten wi-
dok wypalony został w jego pamięci na zawsze.

254
Zastanawiał się, czy Eldred wtedy zginęła. Pytali o to Towaal, ale ta nie
wiedziała.
Sanktuarium miało najlepszych uzdrowicieli na całym kontynencie. Jeżeli
Eldred nie umarła od razu, któraś z czarodziejek mogła ją uratować. A jeśli mi-
strzyni została uratowana... Musiał przyznać Amelii rację, ta kobieta nigdy nie
przestałaby ich ścigać.
Nic jednak nie mogli na to poradzić. Mogli tylko iść dalej.
Ben uchylił się pod nisko zwisającą gałęzią i pociągnął Amelię, by zrobiła
to samo. W tej samej chwili uświadomił sobie, że jeszcze coś go niepokoi. Po-
winni już dotrzeć do Wolnej Ziemi. Tymczasem w ogóle nie było słychać odgło-
sów rąbania ani też innych dźwięków.
– Rhysie – zawołał.
Długowieczny, idący na czele ich niewielkiej grupy, spojrzał przez ramię.
– Niczego nie słyszę – powiedział mu Ben. – Żadnego rąbania, kucia, ni-
czego.
– Uczysz się. – Rhys pokiwał głową.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że musimy zachować ostrożność – odparł przyjaciel. – A to
znaczy, że dyskusję o postoju w Wolnej Ziemi może trzeba będzie powtórzyć.
– Myślisz, że zaatakowały ich demony?
– Możliwe – wzruszył ramionami Rhys. – Trudno powiedzieć na pewno.
Poprawili broń i spróbowali otrząsnąć się ze zmęczenia. Im bliżej podcho-
dzili, tym bardziej niepokoił ich brak jakichkolwiek odgłosów. Coś niewątpliwie
było nie tak.
Dwa dzwony później zobaczyli palisadę zbudowaną wokół osady. Nie
zdziwiło ich to, że całe części częstokołu zostały zniszczone i zwalone na ziemię.
Przez wyrwy widzieli ciała mieszkańców osady, którzy rzucili się do obrony
ostrokołu. Na szczęście Ben i jego towarzysze znajdowali się zbyt daleko, by wi-
dzieć makabryczne szczegóły rzezi.
Przed zniszczonym częstokołem dostrzegli kilka ciemnych kształtów.
Zwłoki demonów zabitych strzałami. Panująca wokół cisza była dowodem na to,
jak wielu potworom udało się jednak przedrzeć przez palisadę.
– Zbadamy? – spytał Rhys lady Towaal.
– Nie – odparła ze smutkiem. – Nie ma tam nikogo żywego. Idziemy dalej.
Ben obejrzał się i poczuł ukłucie żalu, że nie postarali się bardziej, by
ostrzec mieszkańców osady. Pekins i babka Albi byli miłymi ludźmi.

255
Rozumiał ich potrzebę ucieczki. Przymierze, Koalicja, Sanktuarium... On
też nie widział w tym wszystkim sensu. Przywódcy nie interesowali się dobrem
zwykłych ludzi, więc zwykli ludzie odeszli. Niestety, ci tutaj wybrali złe miejsce,
aby zacząć wszystko od nowa.

Półtora dnia później, gdy słońce kryło się za nagimi gałęziami brzóz, dotarli
do Skarston. Wolna Ziemia została napadnięta i wszyscy jej mieszkańcy wymor-
dowani. Ten sam rój mógł ruszyć dalej, na większe Skarston. Solidne mury, wieże
strażnicze i uzbrojeni żołnierze z pewnością zaważyliby na wyniku starcia, ale
czy na tyle, by uratować mieszkańców?
Wiatr zmienił kierunek i kilka minut później wędrowcy otrzymali pierwszą
odpowiedź. Przypłynął ku nim ostry, oleisty smród.
– Palą demony – mruknęła Corina.
– Czyli musiał zostać ktoś przy życiu, żeby palić – odparł Rhys z nadzieją.
Wszyscy wiedzieli, że rój na tyle duży, by unicestwić Wolną Ziemię, poczyniłby
poważne zniszczenia w Skarston. Przed tyloma demonami nie można było się
obronić, nie przelewając krwi.
Gdy w lesie zaczął zapadać zmierzch, zobaczyli płomienie stosu, z którego
unosił się gęsty, czarny dym. Ben zakaszlał, gdy wiatr dmuchnął mu w twarz
obezwładniającym smrodem.
Na murach płonęły kosze wypełnione węglem i w ich migotliwym świetle
Ashwood zobaczył poruszających się ludzi.
W miarę jak podchodzili, widział coraz więcej szczegółów, zburzoną część
muru, otwartą ciężką bramę, która zwisała pod dziwnym kątem.
Corina przyspieszyła kroku, najwyraźniej chciała jak najszybciej zobaczyć,
co stało się za murem – dorastała w Skarston i wciąż miała tam przyjaciół. Reszta
szła w takim samym tempie jak dotąd.
Przy rozbitej bramie zmęczony żołnierz podniósł się, żeby ich powitać. Stał
na przewróconym wozie, którym zablokowano wejście.
– Hej tam, podróżnicy! – zawołał.
– Hej tam, Skarston! – odpowiedziała Corina, wciąż oddalona od wejścia
o jakieś pięćdziesiąt kroków.
Mężczyzna zagadnął do kogoś w obrębie murów i odwrócił się do nadcho-
dzących z kuszą w rękach.
– Opowiedzcie się, zanim podejdziecie bliżej.

256
– Łowcy wracający z Ostępów – warknęła Corina w odpowiedzi, odsłania-
jąc zęby w gniewnym grymasie. – Od kiedy to muszę się opowiadać, zanim wejdę
do rodzinnego miasta?
– Corina? – zdziwił się strażnik. – To ty?
– Dorastaliśmy trzy ulice od siebie – prychnęła, podchodząc bliżej. – Nie
poznajesz mnie, Efrainie?
Żołnierz zszedł z wozu i ruszył im naprzeciw. Zza bariery wyjrzały jeszcze
dwie twarze. Mężczyzna objął łuczniczkę i przycisnął do piersi obleczonej w kol-
czugę.
– Ooo, ostrożnie – zaprotestowała z jękiem.
– Wybacz – wychrypiał. – Tylu straciliśmy. Dobrze cię widzieć.
– Co się stało? – spytał cicho Rhys.
– Rój, jakiego jeszcze w życiu nie widziałem. – Strażnik odwrócił się
w jego stronę. – Nikt z nas nie widział. Naliczyliśmy czterdzieści siedem tych
bestii. Teraz wszystkie są martwe, ale srogo nam przyszło za to zapłacić... Chodź-
cie. – Gestem zachęcił, by ruszyli za nim, i zawrócił do bramy. – Musimy się
wspiąć – dodał przepraszająco, spoglądając na kobiety. – Nie spodziewaliśmy się,
że ktoś nadejdzie z północy, i nie zostawiliśmy wejścia.
– Damy radę – odparła Corina, po czym spojrzała na Bena i uśmiechnęła
się złośliwie. – Dasz radę, tak?
Ben wywrócił oczami.
– Tak, chyba sobie poradzę – odparł, ostentacyjnie przenosząc spojrzenie
na burtę wozu.
Przeszli na drugą stronę i ruszyli za Efrainem w głąb Skarston. Kiedy Ben
wspiął się na tę tymczasową barykadę i spojrzał na miasteczko, oddech uwiązł
mu w gardle.
Ulice były w opłakanym stanie. Ponure smugi ciemnoczerwonego brązu
prowadziły do kilku najbliższych budynków.
– Zaczęliśmy sprzątać – mruknął Efrain na widok min przybyszy. – Ale
cóż, ludzie nie widzieli w tym sensu.
– Co masz na myśli? – chciała wiedzieć Corina.
– Opuszczamy miasto – oświadczył inny mężczyzna, który zbliżył się do
nich. Miał na szyi zawieszony znak świadczący o jego randze, lecz to aura auto-
rytetu zdradzała w nim przywódcę.
– Kapitanie Ander – przywitała się Corina.
Skinął jej głową.

257
– Cieszę się, że żyjesz. Twoje umiejętności bardzo nam się przydadzą
w Północnej Bramie, bardziej niż kiedykolwiek. Tam się wycofujemy – oznajmił
głucho.
– Słusznie – pochwalił Rhys.
Ander zerknął nań, ale potem odwrócił się do Coriny.
– A teraz, panienko, chciałbym usłyszeć, co tam robiłaś i co widziałaś.
Łuczniczka popatrzyła na Towaal.
– Powiemy Rhymerowi i Franklinowi. Nikomu innemu – zadecydowała ci-
cho czarodziejka.
Ander wziął się pod boki, gotów zacząć kłótnię, ale Corina uciszyła go jed-
nym spojrzeniem.
– Znasz mnie, kapitanie, wiesz, kto jest moim ojcem. Ruszamy prosto do
lorda Rhymera. Tu odpoczniemy, a o brzasku ruszamy do Północnej Bramy.
Ander już miał odpowiedzieć, ale Towaal weszła mu w słowo:
– Kapitanie, wycofanie się to dobra decyzja. Jedno mogę powiedzieć: nie
marnujcie czasu. Nadciągają demony, kapitanie. Rój o wiele większy niż ten,
z którym tu walczyliście. Jak powiedziała Corina, wyruszymy z samego rana i su-
geruję, byście od razu ruszyli za nami. Nie przetrwacie kolejnego starcia.
I z tymi słowy minęła kapitana i szurając nogami, podążyła brudną od krwi
ulicą.
– Ja... – zaczął kapitan, ale reszta przybyszy już szła za czarodziejką. Byli
zbyt zmęczeni na dyskusję.
Zajazd, w którym przenocowali, był opuszczony, ale łóżka zostały i nawet
co nieco w spiżarni. Poczęstowali się i udali na spoczynek. Po wielu tygodniach
w Ostępach mogli zasmakować wygód miasta.

258
14

Gotowi na najgorsze
Ben nie pamiętał za dobrze drogi ze Skarston do Północnej Bramy. Wy-
czerpani niemal do granic, byli zdeterminowani dotrzeć do celu bez żadnych
opóźnień.
Minęli Kapinpak, ale się nie zatrzymali. Bramy niewielkiego miasteczka
zostały zresztą zamknięte na głucho. Ben nie zobaczył żadnych ludzi. Miał na-
dzieję, że uciekli.
Kiedy wreszcie dotarli do Północnej Bramy, ucieszył się, widząc, że wej-
ście do miasta wciąż stoi otworem. W miarę jak się zbliżali, Ben coraz mocniej
wyczuwał aurę ponurej świadomości, która osnuła miasto od czasu, gdy byli tu
po raz ostatni.
Północna Brama szykowała się do walki. Ludzie na ulicach nadal uzbrojeni
byli po zęby. I to wszyscy. Mężczyźni, kobiety, nawet dzieci. Większość miała
proste miecze, ale niektórzy biedniejsi mieszkańcy nosili tasaki do mięsa, siekiery
i inne narzędzia gospodarskie.
Pierwsza fala ocalałych ze Skarston była zarazem ostatnim dowodem, ja-
kiego potrzebowali ludzie na to, że wypadki ostatnich tygodni to coś więcej niż
tylko tymczasowy przyrost populacji demonów. Teraz już nikt w Północnej Bra-
mie nie miał wątpliwości, że zagrożenie jest prawdziwe.
Gdy wędrowcy dotarli do centrum miasta, zobaczyli, że plac przed twierdzą
lorda Rhymera udekorowano rozmaitymi chorągwiami. Na ich widok Rhys zaklął
pod nosem.
– Co? – zapytał Ben, który nie wiedział, co mogły oznaczać sztandary.
– Kiedy armia wyrusza z koszar, używa tych chorągwi – wyjaśnił Rhys. –
Każda z nich reprezentuje inną kompanię. Rhymer planuje wymarsz.
– Wymarsz, dokąd? – zdziwił się Ben.
– A czy to ma jakieś znaczenie? Jego żołnierze muszą zostać za murami,
żeby obronić tutejszą ludność.
Poszli prosto do głównej bramy twierdzy, nie marnując czasu na skompli-
kowane wybiegi, do jakich uciekli się poprzednio. Tym razem Corina prowadziła
259
ich niewielką grupkę. Jako łowczyni miała doskonałą wymówkę, by wejść do sie-
dziby jego lordowskiej mości. Straż od razu ją przepuściła razem z towarzyszami.
Ponownie znaleźli się w wielkiej komnacie pełnej wyperfumowanych
i odzianych z przepychem dworzan. Tylko w tym miejscu nie widać było przygo-
towań do wojny, ludzie wydawali się całkowicie nieświadomi tego, co działo się
na ulicach miasta. Tryby biurokracji kręciły się jak co dzień.
Corina pochwyciła za ramię jednego z zaaferowanych paziów.
– Gdzie znajdę seneszala Franklina? – zapytała władczo.
Chłopaczek obrzucił taksującym spojrzeniem jej brudny strój i skrzywił się
z odrazą.
– Nie sądzę, żeby seneszal znalazł dla ciebie czas. Może najpierw powinnaś
się wykąpać? – pouczył ją z wyższością.
Niewielka pięść Coriny trafiła młodzika w sam żołądek. Paź zgiął się wpół,
spazmatycznie łapiąc powietrze, i osunął na podłogę. Rozległy się okrzyki obu-
rzenia i wokół grupki wędrowców natychmiast zrobiło się więcej miejsca.
– Mój sposób był jednak bardziej subtelny – mruknął półgłosem Rhys.
Ben rzucił mu wymowne spojrzenie.
– No, w pewnym sensie – przyznał długowieczny.
Corina stała nad powalonym młodzikiem, czekając, aż dojdzie on do siebie.
Zanim to jednak nastąpiło, pojawiło się kilku strażników. Pokasływanie i pojęki-
wanie pazia zostało przez nich całkowicie zignorowane.
– Co to ma znaczyć? – zapytał ostro jeden z nich, kierując te słowa do kło-
potliwych przybyszów.
Corina uniosła głowę i spojrzała na strażnika, unosząc jedną brew.
– Musimy natychmiast zobaczyć się z seneszalem Franklinem, proszę za-
wiadomić jego lordowską mość, że wróciłam.
– Aha – powiedział strażnik, po czym odwrócił się na pięcie i gestem na-
kazał im iść za sobą. – Tędy, lady Corino.
– Lady? – mruknęła Amelia.
– Ty mi nie powiedziałaś, że jesteś nowicjuszką, a ja tobie, że mam... szla-
checkie pochodzenie. Teraz obie wiemy wszystko.
– Prawie wszystko – skorygował Ashwood.
Obie spojrzały nań równocześnie i Ben się skrzywił. Na szczęście nie mu-
siał niczego wyjaśniać, znaleźli się bowiem w niewielkiej, wyłożonej drewnem
komnacie, gdzie siedział seneszal pochylony nad sporym rejestrem, którego
strony wypełniało równe pismo.
Na ich widok podniósł się i skinął głową.

260
– Wróciliście – stwierdził z ulgą.
– Większość z nas – mruknęła ponuro Corina.
– Poproś jego lordowską mość, by przyszedł do mnie – zwrócił się do straż-
nika Franklin. – Powiedz mu, że to pilne.
– I przynieś piwa. Dużo zimnego piwa – dodał Rhys.
Strażnik obrzucił go oburzonym spojrzeniem, ale Franklin odezwał się
przyzwalająco:
– Idź i przynieś tego piwa, tylko najpierw zawiadom jego lordowską mość.
Niedługo potem siedzieli wszyscy z seneszalem, lordem Rhymerem,
dwoma generałami i dowódcą straży.
Franklin zdążył już przepytać ich na okoliczność wykonania zadania i teraz
zwięźle relacjonował wszystko lordowi i oficerom. Generałowie i dowódca straży
mieli bardzo sceptyczne miny, ale zaufanie, jakie lord Rhymer i jego seneszal po-
kładali w przybyszach, na razie zamykało im usta. Przynajmniej do momentu,
w którym Franklin przekazał im informację o gigantycznym roju. Jeden z burkli-
wych generałów nie zdołał dłużej ukrywać swego niedowierzania.
– Chwileczkę – szczeknął. – Spodziewacie się, że uwierzę w tę bajkę? O ja-
kiej starożytnej Szczelinie, o której nigdy nie słyszeliśmy? Magicznych mocach
i jakimś wulkanie? Nie wierzę w te bzdury – oświadczył, wpatrując się w przy-
byszy.
– Generale, pewien jestem, że słyszałeś pogłoski o Szczelinie – odparował
Franklin. – Nie była to wiedza powszechna, ale ktoś o twojej pozycji musiał coś
słyszeć.
Żołnierz ostentacyjnie pociągnął nosem i usiadł.
– Nie wierzę w tę opowieść i nie wiem, co to mogłoby zmienić. No i co, że
widzieli wielki rój? Wiedzieliśmy, że w Ostępach taki grasuje. Nie zmienia to
niczego w kwestii tego, co trzeba nam zrobić.
– Generale – przerwał mu Rhys obcesowo – jeśli wasz plan polega na tym,
by wymaszerować z miasta i tam walczyć z demonami, to zostaniecie unice-
stwieni.
– A co ty tam wiesz, łowco – prychnął pogardliwie generał.
– Więcej, niż ci się wydaje – odpowiedział zimno długowieczny. – Tam są
tysiące demonów i najpewniej zmierzają właśnie w tę stronę!
– W całej naszej historii nie było tak wielkiego roju – odpowiedział wyzy-
wająco drugi dowódca. – Jeśli w ogóle możliwe jest, żeby powstał tak wielki rój,
na pewno gdzieś byłyby zapisy, że kiedyś coś takiego miało miejsce. A z tego, co
wiem, nie ma nawet wzmianek o roju, który liczyłby sobie setkę osobników.

261
– Nie jestem kronikarzem – odparł Rhys. – Mogę tylko powiedzieć, co wi-
działem.
– No cóż, to ja mogę tylko powiedzieć, że to banialuki – wrzasnął pierwszy
generał.
– Dość! – huknął Rhymer, waląc pięścią w stół. Powiódł spojrzeniem od
Rhysa do Coriny i Towaal. – Jesteście absolutnie przekonani, że widzieliście ty-
siąc demonów?
– Nie zatrzymywaliśmy się, żeby je liczyć – burknął Rhys.
– Tak, widzieliśmy – oświadczyła Corina. – Sama je widziałam, na własne
oczy. I zapewniam was, było ich ponad tysiąc. I osobiście wierzę, że może być
ich znacznie więcej.
– Jeśli Corina mówi, że je widziała, to widziała. Proponuję, żebyśmy uznali
to za fakt i przeszli do kolejnych kwestii – stwierdził Franklin, rzucając genera-
łom wyzywające spojrzenie.
Ben przypomniał sobie teraz, że Corinę specjalnie wybrano do tego zada-
nia, a strażnicy tytułowali ją „lady”. Czego jeszcze nie wiedział?
Generałowie nie robili wrażenia przekonanych, ale usiedli i chwilowo za-
trzymali swe zastrzeżenia dla siebie. Najwyraźniej opinia Franklina, no i Coriny,
miała niemałą wagę dla lorda Rhymera, a dowódcy armii, choć byli przede
wszystkim ludźmi walki, ich instynkt taktyków sprawdzał się nie tylko na polu
bitwy, ale i na salonach władcy. Wiedzieli, kiedy należy się wycofać.
– Skoro już ustaliliśmy, że taki rój istnieje, to jak ta informacja zmienia
nasze plany? – zapytał Rhymer.
– Jeśli – zaczął pierwszy z generałów, pochylając się do przodu, by obrzu-
cić przybyszy surowym spojrzeniem – przyjmiemy istnienie tego roju... o histo-
rycznej liczebności, i że ten rój nadciąga do miasta, musimy się dostosować. Ta-
kich sił nie możemy spotkać w otwartym polu. Łowca ma rację, tak wiele demo-
nów nas rozniesie. Powinniśmy zachować ochronę, jaką dają nam mury.... Ale
jeśli zostaniemy za murami, to jedno musicie wiedzieć. – Generał przerwał na
chwilę. – Poświęcimy w takiej sytuacji całą okolicę. Nasz plan, żeby walczyć
z demonami w Ostępach, podyktowany był pragnieniem ochrony mniejszych
miast i osad. Nie możemy zostać z obrębie murów i jednocześnie chronić ludzi
żyjących poza nimi. Tysiąc demonów w roju czy sto... to już nie ma znaczenia,
każdy poza murami, kto nie uciekł, zginie. Wiem, że to już ustalone, jak mówicie,
ale... – Dowódca poruszył się niespokojnie. – Mimo ostrzeżeń nie wszyscy miesz-

262
kańcy okolicznych miasteczek zdecydowali się opuścić swoje domy. Jeśli zosta-
niemy za murami, stracimy tych wszystkich ludzi. Tysiące zostanie wymordowa-
nych bez litości, jeżeli nie wyjdziemy w pole.
Te słowa zrobiły wrażenie na jego lordowskiej mości, na twarzy Rhymera
odmalowała się niepewność, ale wtedy odezwała się Corina:
– Wybór w tej kwestii nie istnieje, panie. Nie jestem nawet pewna, czy twoi
ludzie, generale, zdołają się obronić przed tym zagrożeniem. Ale jeśli spróbujecie
walczyć bez ochrony tych murów, to Północna Brama już upadła.
Po tym spotkaniu lord Rhymer i jego generałowie siedli za zamkniętymi
drzwiami, by opracować plan obrony Północnej Bramy. Seneszal zaś raz jeszcze
wysłał wieści do wszystkich okolicznych miasteczek i osad, wzywając mieszkań-
ców do opuszczenia domów i szukania ochrony za murami.
Po raz pierwszy od miesiąca Ben i jego towarzysze nie mieli nic do roboty.
Umyli się zatem i zasiedli do wczesnego obiadu, na który podano barani udziec
i zacne piwo.
Ben zamyślony przesuwał widelcem ziemniaki i marchewki na talerzu, co
rusz popatrując na swych przyjaciół. Wszyscy byli wymęczeni, ale przecież żywi.
Wydało mu się niemal niewiarygodne, że w czasie ich wyprawy zginął jedynie
Mruk.
Rhys spojrzał na Ashwooda i najwyraźniej odczytał jego myśli z wyrazu
twarzy.
– Czasami lepiej przyjąć do wiadomości, że miało się szczęście, i ruszyć
dalej. Nieważne, jak do tego doszło, przeżyliśmy i możemy walczyć jeszcze przez
kolejny dzień.
– Mieliśmy wielkie szczęście, czyż nie? – odpowiedział ponuro Ben. –
Jedna potyczka więcej, jeden więcej demon w roju i ponieślibyśmy porażkę.
– A co złego w szczęściu? – spytał Rhys spokojnie.
Ben raz jeszcze przegarnął ziemniaki.
– Wiele nauczyłem się przez ostatni rok i mogłem stawić czoła demonom,
ale to nie dość. Każdy z tych arcydemonów pokonałby mnie bez trudu, gdyby
ciebie ze mną nie było. Skoro szkolenie z mistrzami miecza takimi jak Saala i ty
nie wystarczy, zatem czego trzeba?
– Każdy sukces zawiera odrobinę szczęścia – odpowiedział Rhys. – Musisz
się z tym pogodzić. Nieważne, jak jesteś dobry, każda walka może zakończyć się
na wiele sposobów. Mistrz miecza może przegrać z parobkiem, jeśli będzie miał
pecha. I nieistotne, jak długo się szkolił.
– Czyli powinniśmy zawierzyć szczęściu? – pytał Ben.

263
– No chyba taki niemądry to nie jesteś – mruknął Rhys. – Tu chodzi o po-
łączenie elementów. Szczęście jest ważne, niewątpliwie, ale umiejętności i przy-
gotowanie też. Pomyśl o tym w ten sposób. Może i nie masz umiejętności, żeby
zmierzyć się sam z arcydemonem, ale gdybyś się nie szkolił, to każdy z tych de-
monów, które zabiłeś, mógłby zabić ciebie. Przecież w Widokach niemal do tego
doszło, wtedy gdy przyjechaliśmy. Ale tym razem ty je pozabijałeś. To przygoto-
wanie i odpowiednie umiejętności. A szczęście polegało na tym, że nie musiałeś
stawić czoła czemuś, z czym nie dałbyś sobie rady.
Ben westchnął i popił piwa.
– Każdy żyjący szermierz jest szczęściarzem – dodał Rhys. – Pomyśl
o tym. Gdzieś jest taki człowiek, który jest najlepszym szermierzem na świecie.
A reszta z nas ma szczęście, że nie musiała z nim walczyć.
– Albo z nią – wtrąciła Amelia.
– Albo z nią. – Rhys zakaszlał, zasłaniając usta dłonią.
– Chcesz powiedzieć, że lepiej mieć szczęście niż umiejętności? – spytał
Ben.
– Nie. – Rhys pokręcił głową. – Ja mówię, że najlepiej mieć jedno i drugie.

Przygotowania, by umocnić obronę Północnej Bramy, zaczęły się od sa-


mego rana następnego dnia. Wszystko, co Ben widział wcześniej, stanowiło je-
dynie zabezpieczenie, na wypadek gdyby część demonów ominęła armię, gotową
walczyć z nimi w polu. Teraz jednak wszyscy już wiedzieli, że polem bitwy będą
miejskie mury.
Ben niemalże przespał wszystko, obudził go dopiero zapach ciepłego po-
siłku i świeżo parzonego kafu. W pokoju dziennym przylegającym do jego sy-
pialni znalazł Amelię i Rhysa pochylonych nad tacami z jedzeniem.
Rhys odwrócił się do Bena z kubkiem parującego kafu w jednej ręce
i świeżo pieczoną bułeczką w drugiej, z kąta ust zwisał mu kawałek smażonego
boczku.
– Choś, zjes fniadanie – zachęcił Bena.
Ashwood nie dał się prosić dwa razy. Poprzedniego dnia podano im na
obiad, co było w kuchni, ale choć baranina smakowała o wiele lepiej od tego, co
jedli po drodze, to bezsprzecznie ustępowała świeżemu i gorącemu śniadaniu.
Ben pochłaniał bekon, jajka, bułki i dżem, jakby jego życie od tego zależało.
Amelia i Rhys też jedli w milczeniu. Po ponad miesiącu spędzonym w Ostępach
nic nie było tak ważne jak jedzenie.

264
Wreszcie, napchawszy się po uszy tak, że groziła mu eksplozja żołądka,
Ben rozsiadł się wygodnie i popił chłodnego już kafu.
– Musimy porozmawiać – oznajmił.
– Ale o czym?
– Co robić dalej – odparła Amelia za Bena.
Ashwood poparł ją kiwnięciem głowy.
– No właśnie. Zostajemy tu czy idziemy gdzie indziej szukać pomocy dla
Issen? Może w Białym Dworze? Nie wypełniliśmy jeszcze naszej misji.
Rhys ugryzł kawałek bekonu i żuł powoli. Tymczasem Amelia i Ben cze-
kali, by przejął dowodzenie.
– To zależy od waszej dwójki – poinformował ich wreszcie.
– Od nas? – zapytali Ben i Amelia zgodnym chórem.
– Towaal i ja jesteśmy tu z tego samego powodu – odparł Rhys. – Przyby-
liśmy tu, ponieważ wy tu przybyliście.
– No ja właściwie też. – Ben obrócił się do Amelii. – Przybyłem tu, żeby
pomóc tobie i Issen. I nadal chcę to zrobić.
Westchnęła.
– Nie wiem, czy możemy teraz pomóc Issen.
Ben spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.
– Cokolwiek zdecydujemy się zrobić – mówiła dalej Amelia – powinniśmy
przyjąć, że Issen pozostaje poza naszym zasięgiem.
Rhys pokiwał głową.
– Myślę, że co do jednego wszyscy się zgodzimy: Rhymer w żadnym wy-
padku nie wyśle żołnierzy na pomoc twemu ojcu. Przynajmniej póki nie rozprawi
się z zagrożeniem ze strony demonów. A potem możemy mieć tylko nadzieję, że
jacyś żołnierze mu zostaną.
– Ale choć nie możemy teraz pomóc Issen, nie znaczy to, że nie możemy
pomóc komuś innemu – wtrąciła Amelia. – Są inni ludzie, którzy potrzebują na-
szej pomocy.
– Znaczy chcesz zostać tu i walczyć? – upewnił się Ben.
– Tak – mruknęła Amelia. – Będą potrzebować każdego miecza. Ale... nie
mogę was prosić, żebyście zostali ze mną. To właściwie nie moja walka, ale je-
stem gotowa stanąć z innymi i bronić miasta i jego mieszkańców. Wasza też nie
jest. Zatem nie ma powodu, żebyście tu zostawali, jeśli nie chcecie.
– Nie, Amelio. Jestem z tobą – zapewnił ją Ben. – Przecież nie mogę od-
wrócić się plecami do tych wszystkich ludzi tutaj. Może moja obecność zmieni

265
bieg wydarzeń w istotny sposób, może jedynie odrobinę, tak czy inaczej, na mu-
rach będą mieli mój miecz. Bez względu na to, co się stanie.
– A ty? – spytała Amelia Rhysa, który przyglądał się im w milczeniu.
– Skoro zostajecie tu oboje, to Towaal i ja zostaniemy z wami – oświad-
czył. – Północna Brama będzie miała mój miecz i jej magię.
– Jestem ci bardzo wdzięczna – powiedziała Amelia. – Ale czy nie powin-
niśmy najpierw porozmawiać z lady Towaal, zanim zgłosimy jej udział w tej
walce? Pozostanie tutaj oznacza stawienie czoła wielkiemu niebezpieczeństwu.
To będzie bitwa, jakiej dotąd nie było.
– Nie sądzisz, że Towaal doskonale zdaje sobie sprawę z niebezpieczeń-
stwa? – prychnął Rhys. – Dziecko, ona widziała takie rzeczy, w które nigdy byś
nie uwierzyła, i przetrwała więcej bitew, niż możesz sobie wyobrazić.
Amelia wyprostowała się i założyła ręce na piersi, patrząc na Rhysa wyzy-
wająco.
– Przepraszam, że nazwałem cię dzieckiem – westchnął i sięgnął po kubek
z kafem. – Mówię tylko, że ona doskonale wie, w co się pakuje.
– Przecież ona śpi! – zaoponował Ben.
Rhys się zaśmiał.
– To prawda. Chodziło mi o to, że ona doskonale wie, że podążanie za wa-
szą dwójką będzie niebezpieczne.
– Podążanie za nami? Co to znaczy? – zdziwił się Ben.
– Towaal i ja zdecydowaliśmy doczepić nasz wózek do waszego konia, że
tak powiem.
Ben i Amelia patrzyli na długowiecznego z oczekiwaniem.
– Szkoda, że jej tu nie ma, żeby wam to wszystko wyjaśniła – mruknął,
czując się wyraźnie nieswojo. – Przez lata oboje robiliśmy różne rzeczy. Czasem
złe, czasem dobre, czasem złe w nadziei osiągnięcia dobrego celu. Zyskaliśmy
umiejętności, zyskaliśmy moc, a kiedy nie piłem wcale, to zebrałem przyzwoity
stosik złota. I co? Niczego nie zmieniliśmy. Świat toczył się jak dotąd i nie ma
w moim życiu jednego momentu, który mógłbym wskazać i powiedzieć, że je-
stem dumny.
Ben popijał kaf i przyglądał się przyjacielowi. Jeszcze chyba nigdy nie wi-
dział Rhysa tak zmieszanego. To nawet było zabawne.
– Właściwie to już od jakiegoś czasu zmierzaliśmy do takiej konkluzji –
mówił Rhys. – Karina i ja współpracujemy od bardzo dawna i oboje zdaliśmy so-
bie sprawę, że w czasie tych lat, a było ich naprawdę sporo, nie zrobiliśmy tyle
dobrego, żeby zrównoważyć to złe.

266
Amelia popatrzyła na Bena wymownie, dając do zrozumienia, że nie ma
pojęcia, o czym mówi Rhys. Ben wzruszył ramionami i czekał, aż długowieczny
skończy. Rhys zauważył tę niemą wymianę i z sykiem wciągnął powietrze przez
zaciśnięte zęby.
– Źle mówię – stwierdził. Położył dłonie na blacie i popatrzył przyjaciołom
w oczy. – Towaal i ja pójdziemy za wami bez względu na to, co zdecydujecie. Ty,
Amelio, niewątpliwie znasz takie sytuacje, Ben może nie, w każdym razie przy-
sięgamy wam dwojgu wierność lenniczą.
Tym razem Amelia głośno wciągnęła powietrze. Ben mimowolnie otwo-
rzył usta.
Tymczasem Rhys usiadł wygodnie, zadowolony, że przekazał, co miał do
przekazania.
– O czym ty mówisz?! – wykrzyknęła Amelia, gdy już odzyskała głos.
– Co to jest wierność lennicza? – zapytał w tej samej chwili Ben.
Rhys zmarszczył brwi.
– Może znowu źle powiedziałem. – Podrapał się w ucho. – Rozmawialiśmy
z Kariną długo i często, gdy was szukaliśmy. Rozmawialiśmy o tym, jak przez
ostatnich kilka lat próbowaliśmy postąpić właściwie i ponosiliśmy porażkę za po-
rażką. Widzicie, co teraz dzieje się z Przymierzem, Koalicją i Sanktuarium. I co
zrobiliśmy w tej kwestii? Uświadomiliśmy sobie, że może jest inny sposób wy-
równania rachunków. Możemy oddać nasze umiejętności na służbę komuś, kto
spożytkuje je w słusznej sprawie, żeby zrobić to, co należy. Wam dwojgu.
– Jestem tylko piwowarem! – zaprotestował okrzykiem Ben.
Rhys pokręcił głową.
– Gdybyś był piwowarem, tobyś warzył piwo w Widokach. Jesteś wojow-
nikiem, Beniaminie, wojownikiem, który walczy o to, w co wierzy.
– On ma rację – poparła długowiecznego Amelia. – Wcale nie musiałeś iść
z nami. Byłeś ze mną, z nami, ponieważ tego chciałeś. Bo zobaczyłeś problem,
który mogłeś rozwiązać, bo uważałeś, że tak należy postąpić.
Ben nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
Skrzypnęły otwierane drzwi sypialni Towaal i czarodziejka weszła powoli
do pokoju dziennego. Kręgi pod jej oczami zbladły już nieco, ale nadal wyglądała
na wycieńczoną.
– O czym rozmawiacie? Słyszałam krzyki.
– Rhys mówi, że przysięgacie nam wierność lenniczą – wyjaśniła Amelia
głucho.
Towaal popatrzyła na długowiecznego, unosząc brew.

267
– No nie wiem, czy tak bym to ujęła – wymamrotała. – Ale pójdziemy za
waszym przewodnictwem. Ten świat potrzebuje takich ludzi jak wy, przywódców
jak wy. Pójdziemy tam, gdzie nas poprowadzicie.
– Zamierzają zostać i walczyć z demonami – poinformował ją Rhys.
– To dobry początek – oceniła czarodziejka i siadła do śniadania.
Ben i Amelia popatrzyli na siebie nawzajem. Mieli sporo do omówienia.
Resztę dnia poświęcili na to, by dojść do siebie po wyczerpującej wędrówce
przez Ostępy. Towaal zjadła i poszła spać, a Rhys zasugerował, by przećwiczyli
omy. Nie mogli tego robić w śniegu, więc kiedy zaczęli, Ben miał wrażenie, że
zaśniedział mocno. Szybko jednak złapał rytm. Amelia nie znała tylu omów, co
on, dlatego w pewnej chwili usiadła i przyglądała się, jak przyjaciele ćwiczyli da-
lej.
Pod koniec Ben czuł się odprężony na tyle, na ile odprężony może być ktoś,
kto spodziewa się ataku armii demonów.
– Może pójdziemy na mury zobaczyć, jak idą przygotowania? – podsunął
Rhys.
– Chodźmy – zgodził się Ben. Wprawdzie w Białym Dworze spędził mnó-
stwo czasu z gwardzistami króla, ale nigdy jakoś nie zaglądał na mury obronne
i ciekaw był, co tam zobaczy.
Przypasali broń i ruszyli się rozejrzeć.
– Przydzielą nam stanowisko? – zaciekawiła się Amelia. – Nigdy jeszcze
nie brałam udziału w bitwie.
Rhys pokręcił głową.
– Nie jesteśmy przypisani do żadnej kompanii, więc nikt nas nie będzie
szukał. Światem armii rządzi sztywna biurokracja. Jeśli nie znajdziemy się na
czyjejś liście, nie zostaniemy nigdzie przydzieleni.
– To gdzie mamy walczyć? – chciał wiedzieć Ben.
– Tam, gdzie będziemy potrzebni – odparł Rhys. – Możemy poszukać łow-
ców i zobaczyć, co oni zamierzają. Zapewne będą zorganizowani w jakiś lotny
oddział albo coś w tym rodzaju. No i może kiedy już staniemy na murach, to zo-
baczymy, że gdzieś przydałaby się nasza pomoc.
– Tam, gdzie najgorętsza walka? – Amelia nerwowo przesuwała dłoń po
rękojeści rapiera.
– Chciałaś walczyć w obronie Północnej Bramy, prawda?
Zbliżali się już do muru, gdy Ben zobaczył znajomą strzechę czerwonych
włosów.
– Corina! – krzyknął.

268
Łowczyni odwróciła się i pomachała do nich. Zupełnie jak tego dnia, gdy
wyruszali, żeby odnaleźć Szczelinę, miała na sobie obcisłe skóry, u pasa toporki,
a na ramieniu łuk.
Towarzyszył jej seneszal Franklin.
– Witajcie. – Kiwnął głową, gdy się zbliżyli. – Słyszałem, że zamierzacie
zostać i walczyć wraz z nami. Cieszę się. Wnioskując z tego, co opowiadała mi
Corina, każdy z waszych mieczy wart jest tuzina naszych żołnierzy.
– No nie wiem – mruknęła Amelia pod nosem.
– Chcieliśmy przyjrzeć się murom – dodał Ben.
– My też tam zmierzamy – oznajmiła Corina. – Chodźcie z nami. Przypi-
sano was już do kompanii?
– Nie. Właśnie o tym rozmawialiśmy. A ty gdzie będziesz walczyć?
Franklin prychnął, na co Corina rzuciła mu wymowne spojrzenie.
– No, my też właśnie o tym rozmawialiśmy.
Ben pytająco uniósł brwi.
– Mój tatko chce, żebym została w mieście i broniła samej twierdzy – wy-
jaśniła. – Jakby było o co walczyć, gdy demony wedrą się do miasta.
– Twój tatko? – zdziwił się Ben.
– Pamiętasz? Opowiadałam ci o nim, gdy się spotkaliśmy – przypomniała
mu łowczyni. – Mówiłam ci, że kiedyś nieźle sobie radził z łukiem.
– Nadal sobie radzi – burknął Franklin.
– To ty, panie, jesteś jej ojcem! – zrozumiała Amelia.
Seneszal wzruszył ramionami.
– Tak mówi jej matka.
Corina wymierzyła ojcu żartobliwego kuksańca.
– Nie lubi się do mnie przyznawać. Mówi, że za dzika jestem. Wolałby,
żebym zamiast polować na demony, ustatkowała się i miała setkę wnucząt, z któ-
rymi mógłby się bawić.
Franklin potrząsnął głową.
– Przesadza – zapewnił. – Każdy ojciec ma prawo dbać o dobro swej córki.
– Można dbać i dbać przesadnie – stwierdziła Corina, jakby rzucała ojcu
wyzwanie. – Mam umiejętności, które przydadzą się w nadchodzącej walce. Nie
możesz zawsze trzymać mnie z dala od niebezpieczeństwa, tatku.
– Przecież wysłał cię z nami w Ostępy – przypomniał jej Ben.
Corina spojrzała na seneszala.
– Masz rację. Wysłał.

269
– Powinnaś walczyć, gdy walczyć trzeba – powiedział Franklin. – Pierwszy
przyznam, że umiesz. Ale chcę, żebyś walczyła o coś, co jest tego warte, a nie po
prostu walczyła. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał z błyskiem w oku: – Poza
tym jej mama nęka mnie, bym znalazł jej odpowiedniego męża, żeby mogła za-
cząć pracować nad tymi wnukami.
Corina potknęła się i rozkaszlała. Reszta grupy parsknęła śmiechem.
Choć Franklin był seneszalem potężnego władcy, to mówił jak każdy oj-
ciec.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Rhys.
Stali u podstawy zewnętrznego muru, nieopodal stromej klatki schodowej
wiodącej na sam szczyt.
– Sprawdzam nasze fortyfikacje, żeby zdać raport lordowi Rhymerowi.
Chodźcie ze mną, może po drodze znajdziemy odpowiednie miejsce dla was.
Na szczycie muru biegł szeroki chodnik pełen żołnierzy zajętych przygo-
towaniami do bitwy. W równych odstępach ustawiono włócznie i kołczany ze
strzałami. Kamienie, potężne bełty, ciężkie żelazne kule umieszczono przy kata-
pultach i trebuszach, a przy wielkich koszach pełnych węgli stały kotły wypeł-
nione gęstą, czarną cieczą.
Po zewnętrznej stronie muru wbito w ziemię jaskrawo pomalowane paliki,
które miały pomóc łucznikom ocenić dystans. Ludzie cały czas pracowali, wko-
pywali w ziemię las zaostrzonych pali, inni drążyli rowy, które wypełniano wodą.
Ben zrozumiał, że chwytają się każdego sposobu, by spowolnić atakujące de-
mony. Nic z tego nie mogło odstraszyć takiego roju, ale dawało szanse katapul-
tom, trebuszom i łucznikom na przerzedzenie hordy.
Od wewnętrznej strony opróżniono najbliższe murom budynki, których
okna starannie zabito deskami. Na dachach wzniesiono tymczasowe wieże. Miały
to być platformy dla łuczników. Pomiędzy dachami zbudowano też kładki, tym
sposobem ludzie będą mogli się wycofać, gdyby mury padły. Stukanie młotków
niosło się gromkim echem, mieszkańcy Północnej Bramy pospiesznie wprowa-
dzali ostatnie poprawki i rozbudowywali fortyfikacje w głąb miasta.
Na ulicach poniżej wozy, beczki, meble i rozmaite ciężkie przedmioty
zgromadzono tak, by zablokować przejścia i zmusić demony do podążania ku śle-
pym uliczkom, gdzie ludzie będą mogli nieść im śmierć z góry. Wszystko tak or-
ganizowano, by siać wśród prostych stworzeń zamęt i zamieszanie, a przy tym
doprowadzić do sytuacji, w których ludzie nie będą musieli walczyć z demonami
bezpośrednio.

270
Ben zobaczył łowców otoczonych grupami żołnierzy. Doszedł do wniosku,
że najpewniej omawiają taktykę.
– W Ostępach demony są liczne – wyjaśnił Franklin – ale większość na-
szych żołnierzy służyła tylko w najbliższej okolicy Północnej Bramy albo bar-
dziej na południe. Niektórzy mieli okazję walczyć z potworami, niektórzy nie.
Poprosiliśmy więc łowców, by podzielili się swoją wiedzą i doświadczeniem, na
ile mogą. Sami wiecie, że walka z demonami to nie to samo, co walka z ludźmi.
Szli, a Franklin wydawał się coraz bardziej nerwowy. Aż zaczęli mu się
przyglądać ze zdziwieniem.
– Czy lady Towaal będzie walczyć z nami? – wypalił wreszcie seneszal. –
Słyszałem, że niedomaga od waszego powrotu.
– Wypełnienie zadania wiele ją kosztowało – przyznał Rhys. – Teraz od-
poczywa. Ale nie ma zamiaru opuszczać miasta przed atakiem. Uczciwie mówiąc,
nie wiem, jak bardzo będzie zdolna się wysilić w ciągu najbliższych dni. Ale jeśli
tylko jej stan na to pozwoli, stanie wraz z nami na murach.
Franklin pokiwał głową. Widać było, że ta odpowiedź go nie usatysfakcjo-
nowała, ale przynajmniej miał ten temat za sobą.
Co dwieście kroków mijali platformę z artylerią. Wokół masywnych broni
stali ciężkozbrojni strażnicy, ich olbrzymie halabardy oparte o mur sprawiały, że
platformy przypominały ogromne metalowe jeże.
Amelia zerknęła do pojemników z amunicją.
– Spodziewacie się, że tu walki będą bardziej intensywne? – zapytał Rhys,
wskazując na wielkie katapulty.
– Gdybyśmy walczyli z ludźmi, to na pewno skupiliby się na rozbiciu ka-
tapult – odparł Franklin – ale demony nie myślą w kategoriach taktycznych. Nie
mamy pewności, czy zrozumieją, jak ważna jest artyleria.
– Sądzę, że powinniśmy założyć, że zrozumieją – poradził Rhys. – Roje,
z którymi mieliśmy do czynienia, stosowały taktykę. W pewnym zakresie, można
powiedzieć: ograniczonym, ale i tak w większym, niż miałem okazję widzieć kie-
dykolwiek wcześniej. Jeśli jest między nimi arcydemon na tyle dojrzały, żeby
przewodzić tysiącom swych pobratymców, to z pewnością jest bardzo inteli-
gentny. Przygotujcie się na najgorsze.
– Wziąłem pod uwagę to, co mówiliście o demonach przygotowujących za-
sadzkę, i starałem się planować, mając na uwadze, że nie będą kierować się tylko
zwierzęcym instynktem. Jeśli są już inteligentne i tak bardzo liczne... – Seneszal
zawiesił głos.

271
Wszyscy wiedzieli, że jeśli demony wykażą się inteligencją ludzkich do-
wódców, Północna Brama może przegrać tę bitwę.
Gdy już obeszli niemal cały mur, Rhys zwrócił się do Bena i Amelii:
– Mamy dwie opcje, jak sądzę. Możemy dołączyć do lotnej kompanii i wal-
czyć tam, gdzie zagrożenie w danym momencie będzie największe, albo możemy
bronić katapult.
– Proponuję, byśmy skupili się na katapultach – odparła Amelia i dodała
cicho: – Jest kilka rzeczy, których chciałabym spróbować. Będą jednak wymagały
ogromnego skupienia, więc lepiej, żebyśmy trzymali się w jednym miejscu.
– No to katapulty – podsumował Ben.
– No i dobrze. – Rhys klasnął w dłonie. – Zobaczymy, która katapulta jest
najbliżej, i będziemy czekać, aż dzwon się odezwie.

272
15

Dźwięk dzwonu
Ben się denerwował. Dwa dni po obejściu murów przygotowania w Pół-
nocnej Bramie toczyły się bez przeszkód – demonów nikt nie widział. Tego ranka
Ben dowiedział się jednak, że nikt nie widział też kapitana Andera ani pozostałych
żołnierzy ze Skarston. Należało założyć, że nie zdążyli wycofać się na czas.
– Myślisz, że naprawdę zaatakują całym rojem? – zapytał.
Razem z Amelią wykonywali proste ćwiczenia szermiercze. Ben chciał się
przyzwyczaić do wagi i wyczuć lepiej swój magiczny miecz, Amelia zaś wyko-
rzystywała każdą okazję, by trenować posługiwanie się dwoma ostrzami. Nie wy-
silali się, żeby uniknąć zmęczenia, chcieli po prostu zachować czujność i spraw-
ność.
– Nie wiem – sapnęła. – Na czele każdego roju, z którym mieliśmy do czy-
nienia w Ostępach, stał arcydemon, ale nie na czele roju, z którym walczyliśmy
w stanicy. Nie mam pojęcia, co to oznacza. Czy to w ogóle możliwe, żeby tyle
demonów ze sobą współpracowało?
– Wcześniej to się nie zdarzało. Ale kto wie...?
– Może Towaal się czegoś dowie? – stwierdziła Amelia z nadzieją.
– Może... – w głosie Bena dźwięczało powątpiewanie.
Parę dni wcześniej Towaal zamknęła się w bibliotece. Słyszeli, jak zmienia
życie Bibliotekarza w niekończące się pasmo cierpień. Podobno sam lord Rhymer
musiał opuścić swoje kwatery i przekonać Bibliotekarza, by nadal jej pomagał,
albowiem ten zareagował grzmiącym oburzeniem, gdy usłyszał relację o ich do-
konaniach w Ostępach. A kiedy Towaal zażądała dostępu do zbiorów, dostał pra-
wie apopleksji. Trząsł się nad swoimi książkami i bardzo osobiście potraktował
to, że zniszczyli Szczelinę, nie konsultując z nim tej decyzji.
– Rhys coś mówił? – zapytała Amelia. – Jest dość stary, prawda? I przez
jakiś czas mieszkał w Północnej Bramie. Powinien coś wiedzieć. Nawet drobiazg
mógłby nam pomóc.

273
– Zamknął się z Coriną – wzruszył ramionami Ben. – Nie wiem, czy dys-
kutują nad planami bitwy, czy robią coś, hm... innego, ale mi się nie zwierzał.
I wydaje mi się, że gdy tu mieszkał, to spędzał czas głównie na hulankach.
– Jakoś mnie to nie dziwi – mruknęła Amelia.
Słońce schowało się za murami twierdzy. Zmierzch zasnuł dziedziniec, na
którym ćwiczyli. Twierdza została zbudowana z ciemnego kamienia, więc gdy
tylko zgasły słoneczne promienie, rynek zmienił się w ponure, upiorne miejsce.
Ben pomyślał, że gdyby miał tu mieszkać, to pewnie po jakimś czasie popadłby
w przygnębienie. Może dlatego właśnie Rhymer był takim opojem – nie mógł
znieść mieszkania tu na trzeźwo.
– Dumasz nad czymś? – zapytała Amelia.
– Właściwie to nie. – Ben uśmiechnął się i pokręcił głową. – Tak tylko my-
ślę, że chciałbym już stąd odejść.
– Ja też – przyznała dziewczyna. – Chodź, poszukamy czegoś do jedzenia.
Pomieszczenie stołowe dla służby znajdowało się w głębi twierdzy i oka-
zało się przyjemniejszym miejscem niż oficjalna komnata jadalna, gdzie stołowali
się dworzanie. Roiło się tam od strażników, służących, kamieniarzy, kowali i in-
nych rzemieślników niezbędnych w twierdzy. Ben lubił towarzystwo ludzi, któ-
rzy zarabiali na życie pracą swych rąk. W komnacie jadalnej czuł się tak, jakby
wszyscy go obserwowali. Amelia nie przedstawiła się oficjalnie, więc dwór hu-
czał od plotek i spekulacji, kim są i dlaczego jego lordowska mość i seneszal tak
się liczą z ich słowem.
Ben zaprowadził Amelię do stołowego. Uśmiechała się, ale milczała. Po-
śród służby też czuła się swobodnie i nie przeszkadzały jej zaciekawione spojrze-
nia współbiesiadników. Dorastała w takim środowisku.
Podeszli po talerze, kufle z piwem i nalali sobie zupy. Tutaj jadało się
głównie zupy i gulasze. Łatwo było je przyrządzać w dużej ilości i odgrzewać
w miarę potrzeby. Dla dworu gotowano bardziej wyszukane potrawy. Tego Be-
nowi akurat brakowało.
Usiadłszy, chłopak nabrał łyżkę zupy i upuścił ją niemal w tym samym mo-
mencie, gdy rozległ się dźwięk dzwonu. Spojrzeli na siebie z Amelią zaskoczeni
i zerwali się z ław.
– Sygnał! – oznajmił Ben niepotrzebnie.
Wokół strażnicy i żołnierze też podnosili się od stołów. Służba pospiesznie
kończyła jeść, żeby udać się na wyznaczone stanowiska – pokojówki i podkuwa-
cze mieli przenosić i opatrywać rannych, gdy rozpocznie się bitwa.

274
Amelia złapała pajdę chleba, a Ben wysiorbał pospiesznie pół piwa, po
czym ruszyli za żołnierzami do drzwi.
W twierdzy zapanował zorganizowany chaos. Każdy miał przydzielone za-
danie, ale na chwilę przed rozpoczęciem bitwy wszyscy biegali zaaferowani. Ben
i Amelia minęli kilka osób, które najwyraźniej dały się ponieść nerwom.
Jakiś młody żołnierz wymiotował przez okno, obok stała służka i starała się
go pokrzepić, zachęcając, by się otrząsnął i zebrał na odwagę.
Para kochanków, stwierdził w duchu Ben. Miał nadzieję, że chłopak prze-
żyje i po wszystkim spotka się z dziewczyną.
Po wyjściu z twierdzy pobiegli głównym traktem, przyłączając się do grupy
żołnierzy. W drugą stronę ciągnęli mieszkańcy miasta, którzy dotychczas nie opu-
ścili swych domów. Na ich twarzach malowały się lęk i panika. Wielu dźwigało
to, co mieli cennego, i jakieś zapasy.
– Powinni byli przenieść się wcześniej – zauważyła Amelia, obserwując
kobietę usiłującą poradzić sobie z dwójką płaczących dzieci i nie upuścić przy
tym tobołka ze świecami i jedzeniem.
Ben przytaknął skinieniem głowy.
Gdzieś przed nimi zapłonęły pochodnie. Ulicami oświetlonymi migotli-
wym blaskiem łuczyw biegli ludzie zapalający kolejne. Na szczycie murów
w wielkich metalowych koszach również płonęły ognie.
W ciemności demony miały przewagę.
Gnając na szczyt muru obronnego po stromych kamiennych schodach, Ben
niemal zapomniał o swoim lęku wysokości. Krzyk ściągnął jego uwagę na dół.
Resztę drogi pokonał przytulony do zimnego muru.
Na szczycie żołnierze zwolnili. Pierwsi zajęli już swoje stanowiska i teraz
sprawdzali cięciwy i poprawiali pancerze. Pozostało im już tylko czekać.
– Spiesz się, a potem czekaj – stwierdził Rhys, kiedy znaleźli go przy kata-
pulcie.
Na platformie stało też kilkunastu żołnierzy i pół tuzina artylerzystów, któ-
rych zadaniem było obsługiwanie katapulty. Ben podszedł do przedpiersia i spoj-
rzał w dół.
Na przedmurzu przygotowano ogromne ogniska. Oświetlały paliki dla
łuczników, ale nic ponadto. Zresztą nic więcej nie było do oglądania.
– Wiemy na pewno, że nadciągają demony? – zapytał Ben.
Sierżant z armii Rhymera oparł łokcie o parapet tuż obok Ashwooda.
– Tak, są tam.
– Niczego nie widzę – stwierdził Ben.

275
– W lesie porozciągano linki – wyjaśnił mężczyzna. – Cienkie, prowadzące
do flag zawieszonych na pierwszych drzewach. Pół dzwonu temu flagi zaczęły
się poruszać, jakby przechodziły tamtędy duże siły i pozrywały wszystkie
sznurki.
Ben wytężał wzrok, ale nadal niczego nie widział, mimo to bez zastrzeżeń
przyjął wyjaśnienia sierżanta.
Amelia usiadła pod przeciwległą ścianą na rozłożonym płaszczu. Skrzyżo-
wała nogi i zamknęła oczy.
Rhys zauważył spojrzenie Bena i wzruszył ramionami.
Próbuje posłużyć się magią, domyślił się Ashwood. Przy jej poziomie
umiejętności pewnie nie chciała za wiele obiecywać. Ale w tej chwili liczyła się
nawet najmarniejsza pomoc. Nadal nie mieli pewności, czy Towaal wypoczęła na
tyle, by stanąć do walki. Od poprzedniego dnia nie opuściła biblioteki nawet na
posiłek.
Mijały dzwony. Mężczyźni wiercili się nerwowo. Na chodniku co chwila
ktoś podchodził do przedpiersia, żeby wyjrzeć na zewnątrz, a potem odwracał się,
kręcąc głową do towarzyszy. Nic nie było widać.
Niektórzy opowiadali sobie sprośne żarty, ale cicho, żeby Amelia nie usły-
szała. Inni prosili towarzyszy, żeby w razie ich śmierci przekazali wiadomość
osieroconym rodzinom. Rhys położył się, wsadził zwinięty płaszcz pod głowę
i uciął sobie drzemkę.
Żołnierze gapili się na niego zdziwieni. Ben z żalem potrząsnął głową. Sam
nie wiedział, czy przyjaciel się popisuje, czy chce swoim spokojem wlać nieco
otuchy w serca obrońców, czy naprawdę śpi. Z Rhysem nigdy nic nie było wia-
domo.
Dalej po obu stronach chodnika sterczały wieże strażnicze. Tam najpewniej
pierwsi zauważą, gdy tylko będzie coś do zauważenia. Niektórzy z żołnierzy mieli
nawet artefakty do dalekowidzenia, aczkolwiek Ben wiedział, że te na nic się nie
zdadzą, bo w pochmurną noc niewiele da się zobaczyć.
Amelia milczała z zamkniętymi oczyma, skupiona na tym, co robiła.
Dla zabicia czasu Ben poszedł obejrzeć katapultę. Machina była gigan-
tyczna, niemalże wielkości domu. Skręcone liny odciągały w tył potężną dźwi-
gnię, gromadząc tym sposobem energię, która po uwolnieniu pchała ramię ma-
chiny, wyrzucając kamienie lub żelazne kule na przedpole. Sześcioro ludzi stało
gotowych, by ponownie odwieść drąg miotający i załadować łyżkę.
Najważniejsze było w tym przypadku to, by strzelać jak najszybciej, bo cel-
ność machiny pozostawiała sporo do życzenia. Gdy demony przekroczą granicę

276
zasięgu katapulty, stanie się ona całkiem nieskuteczna. Dlatego obok machiny stał
stojak z kuszami.
– Jak daleko strzela? – zapytał Ben jednego z żołnierzy.
– Na około czterysta kroków – odpowiedział mężczyzna z dumą i położył
dłoń na katapulcie. – Nie przeszła jeszcze próby prawdziwej walki, ale podczas
ćwiczeń spisywała się świetnie. – Żołnierz cofnął się i dźwignął jedną z żelaznych
kul, dużych jak ludzka głowa. – Te maleństwa łamią kości, miażdżą łby i potrafią
wybić w celu dziurę na wylot, jak dobrze trafią. – Wskazał na stos skalnych
odłamków. – Mamy też kamienie, jeśli zabraknie nam właściwej amunicji.
Ben podszedł do niego i podniósł jedną z kul. O mało nie upuścił jej sobie
na stopę. Była naprawdę ciężka!
– Toczą się i dlatego wolimy je od kamieni – wyjaśnił żołnierz z uśmie-
chem. – Uderzają w pierwszy szereg, a potem toczą się i trafiają w drugi, łamią
nogi i przewracają atakujących. Paskudne, ale skuteczne.
Ben postąpił chwiejnie do przodu i wrzucił kulę z powrotem do kosza. Cie-
kawe, kto, u licha, wniósł te kule po schodach.
Późną nocą nad ich głowami powoli toczył się księżyc. W szeregi obroń-
ców zaczęło wkradać się znużenie. Normalnie już dawno by spali, więc czekanie
na coś, czego nie było widać, budziło ich niepokój. Dowódcy nie chcieli ryzyko-
wać, nie zamierzali więc otwierać bram i wysyłać ludzi na zwiad, aby potwierdzić
obecność demonów. Nie zamierzali też zwalniać żołnierzy z posterunków.
Ben słyszał gderanie i narzekania, ale strach przed demonami wystarczył,
żeby ludzie zachowywali czujność. Ashwood nie zauważył, by ktokolwiek w po-
bliżu próbował się wymknąć.
Nagle na jednej z wież rozległ się krzyk.
Ben wraz z innymi rzucił się do przedpiersia, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Na początku nic nie było widać, a potem mgnienie ciemności przemknęło
przez blask jednego z ognisk. Jakiś niewyraźny kształt uderzył w ogień, wywra-
cając wielki stos i rozrzucając pniaki.
Ogień migotał i gasł na toczących się po ziemi kłodach, a przedpole po-
ciemniało jeszcze bardziej.
W powietrzu śmignęło kilkadziesiąt strzał, ale zaraz rozległy się okrzyki
dowódców powstrzymujące łuczników. Ciemny kształt się cofnął, a pociski, nie
czyniąc żadnych szkód, trafiły w ziemię wokół resztek ogniska.
Na krańcu linii coś uderzyło w kolejne ognisko, rozżarzone polana rozsy-
pały się i przygasły.

277
– Próbują się ukryć w ciemności – mruknął sierżant stojący obok Bena i ob-
rzucił ponurym spojrzeniem swoich ludzi. Stali bezczynnie, bo strzelanie w poje-
dynczego demona byłoby stratą amunicji.
Ćwierć dzwonu później reszta płonących stosów została roztrącona. Poje-
dyncze pniaki nadal płonęły, ale rzucały znacznie mniej światła.
– Sprytnie – ocenił Rhys z westchnieniem, rozglądając się po tonącym
w mroku przedpolu. Krzyk z wieży wyrwał go z drzemki.
Kolejny krzyk przeszył noc i wystraszył Bena, podobnie jak żołnierzy wo-
kół. Ashwood rozejrzał się, jednak niczego nie zobaczył. Ludzie przestępowali
nerwowo z nogi na nogę. I znów ktoś zakrzyczał.
Na polu poniżej nic się nie poruszało. Ben nie mógł zrozumieć, co atakuje
obrońców na murach.
– Latające demony! – zagrzmiał Rhys. – Patrzcie w górę!
Ben dobył miecza i odsunął się od krenelażu.
Uderzenie serca później kształt wychynął bezszelestnie z ciemności nad
nimi i uderzył żołnierza dziesięć kroków dalej. Siła zderzenia wyrzuciła obrońcę
za mur, a kształt odpłynął w mrok, jeszcze zanim umilkł krzyk spadającego. Ben
skrzywił się, słysząc trzask łamanych na bruku kości, przykucnął i spojrzał
w nocne niebo.
Na murach paliły się wszystkie pochodnie i polana w metalowych koszach,
nie mogli więc zobaczyć niczego, co znajdowało się poza kręgiem światła. Ben
zrozumiał, że w chwili gdy demon znajdzie się w zasięgu blasku, będzie za późno,
by ludzie zareagowali.
Rozejrzał się rozpaczliwie i jego wzrok padł na piki oparte o krenelaż, które
miały uniemożliwić demonom pokonanie muru.
– Wznieść piki! – zawołał.
Sierżant przestał przeszukiwać wzrokiem czerń nieba i spojrzał na Bena
zaskoczony, najwyraźniej nie zrozumiał, co miał oznaczać ten rozkaz. Ben
chrząknął z irytacją, podbiegł do blanek, chwycił prawie sześciokrokowe drzewce
i zaparł pikę o ziemię w ten sposób, żeby każdy nadlatujący zza murów demon
wpadł prosto na grot.
– Tak! – zrozumiał w końcu sierżant i odwróciwszy się do swoich ludzi,
huknął: – Traktujcie to jak szarżę kawalerii! Nastawić piki!
Żołnierze na murach, słysząc jego okrzyk i widząc, co się dzieje, podnosili
swoją broń w górę i wkrótce mury Północnej Bramy przypominały rozwścieczo-
nego gigantycznego jeża.

278
Nieopodal Bena jeden z demonów sfrunął z ciemnego nieba wprost na ster-
czący grot z taką siłą, że grube drzewce pękło na pół. Stwór zwalił się na chodnik,
a z piersi sterczał mu kawał ostrego żelaza. Żołnierz zamarł w bezruchu z drugą
połową piki w dłoniach i gapił się na demona zaszokowany.
Jego kamraci rzucili się naprzód, żeby przeszyć ostrzami podrygujące ciało
wroga. Bestia próbowała się dźwignąć, ale dwa miecze przygwoździły ją do ziemi
i znieruchomiała.
Żołnierze zakrzyczeli z radości, ale dowódcy nakazali im zachować czuj-
ność i trzymać groty w górze.
Wzdłuż linii co rusz rozlegało się agonalne wycie demonów i odgłosy
upadków, kiedy kolejni napastnicy trafiali na stalowe kolce.
Ranny demon z hukiem wylądował na platformie, gdzie stali Ben i Rhys,
obaj od razu doskoczyli doń z uniesionymi mieczami.
Rhys strząsnął purpurową krew z długiej klingi i klepnął Bena po plecach.
– Dobry pomysł z tymi pikami – pochwalił.
Odgłosy bitwy wypełniły nocne powietrze, nie zagłuszyły jednak skrzypie-
nia i huku, z jakimi wystrzeliła pierwsza katapulta. A po niej dwie kolejne.
Sierżant podbiegł do blanek i wyjrzał przez przerwę pomiędzy zębami.
– Ognia! – wrzasnął do swojego oddziału. Kiedy ruszył, żeby pomóc lu-
dziom ponownie odciągnąć ramię, z nieba spadł czarny kształt i wylądował mu
na plecach. Długie szpony zamknęły się na szyi żołnierza, rozrywając gardło,
i demon runął na kamienie wraz ze swoją ofiarą.
Platformę pokryły bryzgi czerwonej krwi. Rhys dopadł stwora, zanim ten
zdołał zaatakować jeszcze kogoś. Długie ostrze przeszyło pierś demona.
Długowieczny spojrzał tam, gdzie przed śmiercią patrzył sierżant, i ryknął
na podkomendnych poległego:
– Hej! Wy tam! Piki w górę! Nadal nadlatują! – A potem do załogi kata-
pulty: – Strzelać bez rozkazu. Te latające mają tylko odciągnąć naszą uwagę. Nad-
ciągają!
Ben wyjrzał za mur. W migotliwym blasku rozrzuconych polan widać było
zbliżającą się ciemną falę roju. Światła było zbyt mało, żeby ocenić liczebność
wroga, a i te resztki gasły szybko, zadeptywane przez czarne kształty.
Przy bramie zepchnięto z murów bele płonącej słomy, w samą porę, by
obrońcy mogli zobaczyć potwora wielkiego jak cztery woły, który runął na że-
lazne wrota. Cały mur zadrżał od uderzenia. Dwa giganty dołączyły do pierw-
szego, ale brama się oparła, a trzy olbrzymie stwory zniknęły w ciemności. Ben

279
jednak wiedział, że wrota nie wytrzymają wiele dłużej. Zostały zbudowane z my-
ślą o ludzkich najeźdźcach, a ci tu przybyli wprost z najgorszych koszmarów.
Brama miała chyba powstrzymać ludzi skuszonych bogactwami miasta, a nie rój
demonów, i to największy, jaki widziano od początku świata.
Katapulta łupnęła gdzieś za plecami Bena i żelazne kule poszybowały
w mrok. Nie dało się zobaczyć, w co trafiają i jakie wyrządzają szkody, ale
Ashwood nie miał wątpliwości, że trafiały – ciemna fala demonów zalała już całe
przedpole.
Nie mógł jednak obserwować szturmu potworów na dole, bo trzy kolejne,
dorównujące mu rozmiarami, runęły na platformę.
Jeden wpadł w las pik, roztrącając je na boki, a wtedy dwa pozostałe wy-
korzystały lukę, żeby wylądować wśród obrońców.
Nieszczęśnicy wciąż ściskający w garściach drzewce zostali rozdarci na
strzępy, zanim Ben, Rhys i kilku innych żołnierzy zdążyli doskoczyć im na po-
moc.
Ben wyhamował z poślizgiem na zalanych krwią kamiennych płytach i za-
atakował demona wespół z jednym z żołnierzy. Obaj wrazili miecze w potwora,
ale w bitewnym zamieszaniu, otoczeni przez walczących ludzi, nie zdołali zadać
śmiertelnego ciosu. Demon obrócił się i sięgnął szponiastą łapą w stronę żołnie-
rza. Ben natychmiast wykorzystał fakt, że stwór się odsłonił, i wbił w niego swój
nasycony magią miecz. Skręcił ostrze i odskoczył, wyszarpując je z rany. Chlu-
snęła purpurowa jucha, zalała chodnik, mieszając się ze szkarłatem krwi pole-
głych.
Ocalony żołnierz podziękował Benowi skinieniem głowy, po czym spojrzał
w niebo.
Noszowi skoczyli naprzód, by zebrać rannych i trupy.
Rhys przejął dowodzenie nad platformą. Po śmierci sierżanta żaden z żoł-
nierzy nawet nie zaprotestował. Widzieli srebrzystą poświatę znaków na klindze
długowiecznego i wiedzieli, że lepiej milczeć.
Rhys ustawił połowę z nich z ocalałymi pikami, pozostali mieli walczyć
z demonami, którym uda się wylądować. Załoga katapulty dostała rozkaz, by
miotać na pole jak najwięcej żelaznych kul.
– Każdy trafiony demon to o jednego mniej do zabicia w walce! – wrzesz-
czał Rhys.
Ben odszukał wzrokiem Amelię, która pochylała się nad jednym z koszów
z pociskami.
– Tutaj – zawołała do artylerzystów. – Bierzcie z tego!

280
– Co zrobiłaś? – zapytał Ben. Zbliżył się do niej, ale nie spuszczał oczu
z nieba. W nocnych ciemnościach mieli ułamek chwili, żeby zareagować, gdy de-
monowi udało się przedostać przez las pik.
– Zaraz zobaczysz – odpowiedziała zadyszana Amelia. Dobyła rapiera i le-
waka, ale oboje wiedzieli, że walka z demonami przy użyciu tak lekkiej broni to
ostateczność, do której Amelia ucieknie się, gdy żołnierze zostaną pokonani.
Katapulciści załadowali ramię kulami z kosza wskazanego przez Amelię.
Ben kątem oka dostrzegł, że dziewczyna skrzywiła się, kiedy jeden z nich z roz-
machem wsadził pocisk do łyżki.
Żołnierz szarpnął dźwignię i w następnej chwili kule szybowały nad polem.
Ben nie przestawał wpatrywać się w czarne niebo, ale nagły wybuch zniweczył
całą jego koncentrację.
Płomienie wykwitały z hukiem, jeden po drugim, niczym na pokazie fajer-
werków, oświetlając oszołomione demony usiłujące ujść przed eksplozjami.
W jednym z rozbłysków Ben zdołał dojrzeć, jak kule rozpadają się na części,
a kawałki żelaza drą ciała potworów na strzępy. W promieniu dziesięciu kroków
od centrum każdej eksplozji ziemia zasłana była truchłami demonów.
Rhys łypnął dziko na Amelię.
– Możesz to powtórzyć?! – krzyknął.
Wskazała na stos kul, które teraz już żołnierze ładowali z wielką ostrożno-
ścią.
– Te wszystkie są zaprawione. Wydaje mi się, że mogę zrobić więcej. Teraz
już wiem, co robić, więc pójdzie mi szybciej.
– To na co czekasz?! – popędził ją Rhys.
Zmarszczyła brwi i zaczęła obchodzić wszystkie kosze z amunicją, na każ-
dym stosie kładła dłoń i koncentrowała się przez moment.
Eksplozje na polu bitwy po każdym strzale katapulty oznaczały, że wysiłki
Amelii nie szły na marne.
Rhys rozejrzał się i przywołał dziewczynę gestem.
– Chodźmy do następnej katapulty, zobaczmy, co tam zdziałasz.
Wydał rozkazy żołnierzom i posłał gońca po posiłki. Katapulta była teraz
najbardziej niszczycielską bronią w całym arsenale Północnej Bramy i pod żad-
nym pozorem nie mogła przestać strzelać.
Ben pospieszył za przyjaciółmi, którzy pędzili w kierunku drugiej machiny.
I nagle mur zadrżał pod jego stopami. Zrozumiał, że to arcydemony znów atako-
wały bramy miasta. Żałował, że nie mogli do żadnego z potworów strzelić wybu-
chającym żelazem Amelii.

281
Wokół drugiej katapulty trwało zamieszanie.
Kamienie były śliskie od krwi i brakowało połowy obrońców. Rhys wska-
zał Amelii kosze i dziewczyna przykucnęła przy amunicji.
Ben skrzywił się, widząc, że żaden z żołnierzy nie podniósł piki. Dowódcy
zginęli już wcześniej i nie było komu wydawać rozkazów.
Ruszyli z Rhysem naprzód, ale zanim długowieczny zdążył otworzyć usta
i zorganizować obronę, czarny kształt runął na plecy jednego z obrońców. Żoł-
nierz upadł, a towarzysze rzucili mu się na pomoc.
Rhys i Ben również przyskoczyli do atakującego demona, jednak w tej sa-
mej chwili Ashwood kątem oka spostrzegł coś między merlonami blanek. Stwór
o długich kończynach właśnie wspinał się na mur.
– Z tyłu! – krzyknął Ben.
Rhys odwrócił się w momencie, gdy demon stanął na chodniku i szykował
się do skoku.
Jeden z żołnierzy zastąpił potworowi drogę i natychmiast stracił głowę,
oderwaną silną, czarną łapą.
Rhys dał susa naprzód, chlasnął mieczem, odcinając jedno z długich ra-
mion, i zanurkował pod drugim, sięgającym ku jego głowie. Wyprostował się
i ciął demona w brzuch. Bestia przewróciła się do tyłu, wpadając na dwie po-
dobne, które właśnie przelazły przez blanki.
Ben przesadził bezgłowe zwłoki żołnierza i pchnął mieczem jednego de-
mona, zanim ten odzyskał równowagę. Magiczne ostrze gładko zatonęło w pa-
skudnym cielsku, stwór wrzasnął boleśnie i spadł w ciemność za murem.
– Idziemy! – zawołała Amelia, stojąca przy stosie amunicji.
Ze sposobu, w jaki załoga ładowała pociski, Ben odgadł, że Amelia uprze-
dziła żołnierzy, co się stanie, no i widzieli też wybuchy pocisków z pierwszej ka-
tapulty.
Rhys pospiesznie wydał rozkazy i wraz z Benem oraz Amelią pobiegł do
następnego stanowiska.
Za plecami usłyszeli łupnięcie i ramię machiny cisnęło na przedpole falę
śmierci. Benowi zdawało się, że słyszy z dołu rozdzierające wrzaski bólu i prze-
rażenia, ale utonęły w tych rozlegających się wokół.
Mur znów zadrżał, a z dołu dobiegł przenikliwy zgrzyt wyginanego metalu.
Rhys zatrzymał się w pół drogi do katapulty.
– Jeśli przebiją się przez bramę... – warknął.
– Idź – rzuciła Amelia. – Sama dostanę się na miejsce, a tam potrzebują
twojego miecza.

282
– Ale, Amelio...! – zaczął protestować Ben.
– Jeśli przedostaną się przez bramę – przerwała mu stanowczo – walka roz-
gorzeje na ulicach, a nie tu, u góry. Idźcie! – Zaczęła przepychać się w stronę ko-
lejnej platformy.
Rhys spojrzał ponuro na Bena i gestem nakazał mu iść za sobą.
– Gotowy? – zapytał.
– Ale na co? – wydyszał Ben, depcząc mu po piętach.
Rhys wskazał gigantycznego demona, który przedzierał się przez rozbitą
bramę. Ostry zadzior metalu rozorał potworowi bok, pozostawiając głębokie pur-
purowe szramy. Złamana kłoda sterczała mu z barku. A jednak mimo obrażeń ar-
cydemon parł naprzód, zniszczył resztki wrót i wtoczył się na ulice Północnej
Bramy.
Natychmiast spadł na niego deszcz strzał i bełtów. Jednakże olbrzymi ar-
cydemon stanowił niewielki problem w porównaniu z hordą podążającą jego śla-
dem. Rwąca rzeka mniejszych demonów popłynęła ulicami.
– Tędy! – zawołał Rhys, zeskakując na schody wiodące na ulicę. Ben od
razu zorientował się, że znajdą się na ziemi dwie przecznice od demoniego roju.
W mieście rozstawiono prowizoryczne barykady i zapory, ich zadaniem
było skierowanie demonów w ślepe uliczki, gdzie obrońcy mogliby wybić po-
twory, ale arcydemony, które rozbiły bramę, z łatwością mogły zniszczyć prze-
grody.
Ben zdał sobie sprawę, że plan obrony się załamuje.
Po ulicach biegali bezładnie spanikowani ludzie. Nikt nie spodziewał się,
że wróg tak szybko przełamie pierwszą linię obrony. Wedle planu mieli jak naj-
dłużej nie dopuścić, by demony dostały się do miasta, i przetrzebić szeregi nie-
przyjaciela na przedpolu za pomocą strzał i machin. Bezpośrednie starcie z tak
licznym przeciwnikiem nie mogło skończyć się dobrze.
Ben trzymał się tuż za Rhysem, z każdym krokiem zbliżali się do miejsca,
gdzie wrzała walka. Przed nimi majaczyła oświetlona blaskiem ognia zapora.
Nagle barykada eksplodowała odłamkami drewna, na ulice, niczym maka-
bryczny grad, spadły ciała poległych obrońców. Tam, gdzie przed chwilą wzno-
siła się zapora, teraz stał ogromny arcydemon. Postąpił ciężko naprzód, a ludzie
przed nim rozpierzchli się na wszystkie strony. Był większy od tych, które napo-
tkali w Ostępach, ale poruszał się powoli i ociężale, jakby brnął w miodzie. Był
jednak silny, tak silny, że bez trudu zniszczył zaporę wzniesioną przez ludzi Rhy-
mera.
– Za mną! Trzymaj się! – ryknął gromko Rhys, prostując się.

283
Miecz Rhysa rozjarzył się, wypełniając uliczkę przytłumioną białą po-
światą.
Ben stanął obok, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z arcydemona.
Słyszał szczęk pancerzy, kiedy obrońcy, porzuciwszy ucieczkę, zawracali
i ustawiali się za nimi.
Demon ryknął nisko, przenikliwie, aż dźwięk zawibrował w kościach
Ashwooda, po czym ruszył naprzód, z każdym ciężkim krokiem wprawiając ka-
mienie brukowe w drgania.
Rhys rzucił się do ataku, popędził prosto na gigantyczne monstrum. Ben aż
się skrzywił na ten widok. Arcydemon jak nic był trzy razy wyższy i z pięć razy
szerszy od człowieka.
Ben jęknął i pognał za Rhysem, nie zamierzał pozwolić, by przyjaciel to-
czył tę walkę sam.
Bestia wyprostowała się i ryknęła wściekle na żołnierzy, których przyby-
wało z każdą chwilą, ale Rhys się nie zatrzymał, przebiegł między nogami de-
mona. Ben miał nadzieję, że chaos wokół rozpraszał potwory w równym stopniu,
co jego.
Gigant pochylił się, by ich pochwycić, lecz byli od niego szybsi.
Rhys odbił w prawo, więc Ben skoczył w lewo. Obaj zamachnęli się z całej
siły i ostrza wbiły się głęboko w nogi potwora. Ben poczuł, jak miecz przecina
twarde ścięgna, i szarpnął gwałtownie, by uwolnić klingę. Ścięgno pękło, stwór
zawył z bólu i zaskoczenia, a potem powoli, jak walące się w lesie drzewo, runął
na pysk.
W niknącym prześwicie między kolumnami wielkich nóg Ben widział żoł-
nierzy cofających się niezgrabnie, by nie przygniotło ich olbrzymie cielsko.
Rhys, nie tracąc czasu, obrócił się i skoczył na plecy arcydemona. Potwór
miotał się na ziemi, próbując strącić napastnika, jednak długowieczny uniósł obu-
rącz swą magiczną broń i wraził ją w kark bestii aż po rękojeść. Z gardzieli arcy-
demona wyrwał się stłumiony skrzek, ucięty przez wbite w gardło ostrze. Ben
słyszał napływające z drugiej strony gorączkowe wiwaty żołnierzy. Uśmiechnął
się pod wrażeniem odwagi i umiejętności przyjaciela.
Moment triumfu jednak szybko minął, gdy Rhys wyszarpnął ostrze z wiel-
kiego ścierwa i z posępną miną wskazał na coś ponad ramieniem Bena.
Ashwoodowi ciarki przebiegły po plecach.

284
Odwrócił się i zobaczył ze czterdzieści demonów, które czekały tylko, aż
gigant zrobi wyłom w murze, by rozpocząć szarżę, i teraz ruszyły do ataku. Jed-
nak gdy cielsko olbrzyma zablokowało wąską uliczkę, Ben był jedynym człowie-
kiem na ich drodze.
Ujął więc pewniej rękojeść miecza i rozstawił nogi. Ogarnął go spokój.
Czekanie, szalony bieg po szczycie muru i demony spadające prosto z nocnego
nieba – to wszystko się skończyło. Teraz zagrożenie było wyraźne a rozwiązanie
oczywiste. Musiał zabić jak najwięcej potworów. Jeśli zabije ich za mało – zginie.
To jednak nie miało znaczenia. Mógł podążyć tylko jedną drogą.
Demony nadbiegły, zwaliły się na Bena w plątaninie kłów i szponów.
Gdyby współpracowały, Ashwood nie miałby szans. Ale nie współpracowały. Po-
pychały się i miotały, walcząc, żeby dopaść swej ofiary.
Ben uchylił się przed pierwszym szponem, który miał rozharatać mu głowę,
i czysto odciął łapę demona. Drugi już wspinał się po plecach okaleczonego po-
bratymca, Ben wraził mu sztych w oko. Wyrwał miecz z oczodołu i kontynuując
ruch, zdjął trzeciemu głowę z ramion.
Pod czaszką narastał mu huk potężnego wichru, ale Ben go zignorował,
skupiony na ryczących wyzywająco bestiach.
Tańczył wokół trzech pierwszych demonów, wykorzystując je, żeby nie
dopuścić do siebie napastników.
Opadł na jedno kolano i wytrzewił kolejnego, który znalazł się zbyt blisko,
i w tej samej chwili poczuł bolesne szarpnięcie, gdy szpon zahaczył mu o ramię.
Po ręce spłynęła Benowi krew, gorąca i czerwona. Stwór zapłacił słono za
jej przelanie, Ashwood obrócił się i z całej siły wbił demonowi klingę w pierś.
Nie przestawał się obracać, z mieczem wciąż w ciele przeciwnika, używał
stwora jako tarczy przed nacierającym rojem. Demony rzuciły się do walki, ude-
rzając o grzbiet zabitego towarzysza. Ben przewrócił się pod ich naporem i mało
nie puścił rękojeści. Przetoczył się, wyrywając ją ze ścierwa, i wstał w jednym
płynnym ruchu.
Okręcił się, tnąc bezlitośnie, obcinając przeciwnikom szponiaste palce
i dłonie. Obrót trwał zaledwie tyle, co jedno uderzenie serca, ale Ben wiedział, że
jego walka dobiega końca. Potwory otaczały go z każdej strony, nie miał szans
stawić czoła wszystkim jednocześnie.
Nagle jakby z nieba spadł obok Bena Rhys. Zeskoczył z cielska wielkiego
arcydemona i szczerząc się w szaleńczym grymasie, błyskawicznie zaatakował,
wycinając w zwartych szeregach bestii głęboką wyrwę.

285
Ben starał się naśladować ruchy przyjaciela. Stali plecami do siebie, oto-
czeni przez coraz liczniejsze potwory. W uliczce z chwili na chwilę przybywało
bestii, w miarę jak wlewały się przez wyważone wrota do miasta.
– Nie dopuszczaj ich do siebie! – krzyknął Rhys. – Jeśli zbliżą się na tyle,
żeby unieruchomić twoje ostrze, to już po nas.
Ben nie miał głowy ani tchu, żeby odpowiedzieć. Wściekle ciął ciało i ko-
ści. Wykuty przez magów miecz spisywał się lepiej niż jakakolwiek tradycyjnie
obrabiana stal, ale siły Bena były na wyczerpaniu. Kłapiące paszcze zbliżały się
coraz bardziej. Demony, które dopiero dołączyły do starcia, napierały na pobra-
tymców, nie bacząc, że wpychają ich prosto na ostry jak brzytwa miecz Bena.
Potwory same wchodziły mu pod ostrze i zabijał je, jednak nie mógł dosię-
gnąć tych, które nie przestawały napierać na plecy towarzyszy. Kłębiły się jednak
coraz bliżej i bliżej, zalane purpurową posoką kły i szpony, smagane bezlitosnym
głodem.
Musiał jakoś je odeprzeć.
Nie zastanawiał się, zadziałał instynktownie. Odwiódł lewą rękę i machnął,
jakby odganiał od siebie muchę.
Nagły poryw potężnego wichru uderzył w demony przed nim i pchnął je
w dół ulicy. Koziołkowały po bruku jak zmiatane burzą liście.
Ben zatoczył się naprzód, na niespodziewanie oczyszczoną przestrzeń,
a Rhys cofnął chwiejnie, nagle pozbawiony oparcia, i z trudem odzyskał równo-
wagę. Zerknął zdumiony przez ramię na Bena, a jego wzrok musnął magiczny
miecz w dłoni Ashwooda. Potem odwrócił się znów twarzą do atakujących go
stworów. One nie zostały zdmuchnięte.
Ben obrócił się, zajmując miejsce u boku przyjaciela. Obaj zaciekle natarli
na wzbierającą falę nieprzyjaciół.
Nie mogli nawet myśleć o pokonaniu tak wielkiej masy. Mogli jedynie wal-
czyć o przetrwanie.
Wściekłe wycie z tyłu oznaczało, że zepchnięte przez magiczny podmuch
demony wracają i lada moment dołączą znowu do starcia.
Zagrożenie czające się za plecami wybiło Bena z koncentracji. Wraził
miecz w brzuch krępego, umięśnionego przeciwnika i nagle runął na ziemię wraz
z demonem, w którego ciele uwiązł magiczny miecz. Ciężkie cielsko przygniotło
rękojeść i Ben nie mógł dobrze uchwycić oręża, by je wydobyć spod ścierwa.
Odruchowo sięgnął do pasa po nóż myśliwski. Ten wciąż był na swoim
miejscu. Ben jednak wiedział, że to ostrze nie wystarczy.

286
Chudy, skrzydlaty demon wskoczył na grzbiet trupa, pod którym utkwił
magiczny miecz. Ben spojrzał na Rhysa, ale przyjaciel został zepchnięty o kilka
kroków i teraz gorączkowo starał się powstrzymać trzy nacierające stwory.
Ben z zaciętą miną dobył noża. Może i zginie, nie zamierzał jednak tanio
sprzedać skóry.
Nagle na łbie jednego z demonów wykwitło pierzysko, a zaraz potem dwa
kolejne.
Bestie zaczął zasypywać grad pocisków, salwa za salwą. Potwory cofnęły
się natychmiast, dając Benowi czas na odwrócenie trupa kopniakiem i uwolnienie
miecza.
Powietrze przeszył bojowy okrzyk. Żołnierze zablokowani przez cielsko
martwego arcydemona wdrapywali się na nie, zeskakiwali po drugiej stronie, by
przyłączyć się do walki. Minęli Bena i Rhysa i ruszyli falangą najeżoną pikami,
dźgając i nabijając na nie demony. Za nimi sunęli następni, zbrojni w miecze i to-
pory.
Z góry łucznicy nie przestawali szyć strzałami w zwartą grupę bestii.
Ben zadarł głowę i ujrzał Corinę, której rudą głowę otaczała aureola pło-
miennego blasku pożarów płonących teraz w całym mieście. Córka seneszala
miała ze sobą oddział strzelców. Spojrzenia łowczyni i Beniamina skrzyżowały
się na mgnienie, po czym Corina machnęła do swoich ludzi i nakazała im zmienić
dach i zasypać śmiercionośnym gradem kolejną grupę demonów. Żołnierze wy-
bijali bestie, które ocalały z poprzedniego ostrzału.
Dysząc ciężko, Ben odwrócił się do Rhysa, który ostrożnie dotykał krwa-
wiącej rany na brzuchu.
– Co z tobą? – zapytał niespokojnie.
– Przeżyję – mruknął Rhys i wskazał wzrokiem ramię Bena. – A ty?
Ben zerknął na zakrwawioną rękę i dopiero teraz poczuł ukłucie bólu. Za-
cisnął zęby.
– Też będę żył – wycedził.
– To dobrze – skwitował przyjaciel. – Bo jeszcze nie skończyliśmy.
Dowódca walczących na ulicy żołnierzy wykrzykiwał rozkazy i przegru-
powywał swój oddział. Oczyścili ulicę i wracali za barykadę, jaką stał się trup
wielkiego demona. Ludziom polecono zebrać resztę materiałów pozostawionych
w tym właśnie celu i ponownie wznieść zaporę. Dwie grupy pilnowały prac, usta-
wiwszy najeżony ostrzami szereg. Gdy jakieś demony odrywały się od głównego
traktu, skręcając w ich stronę, żołnierze atakowali natychmiast – najpierw przebi-
jali pikami, potem dobijali mieczami.

287
Na widok skuteczności i zorganizowania oddziału serce Bena rosło na-
dzieją. Może jednak im się uda?
Rhys jednak wyraźnie się martwił.
– Coś nimi kieruje – mruknął.
– To znaczy? – zapytał Ben.
– Spójrz, prawie żaden nie zbacza w tę stronę. Coś każe im iść gdzie in-
dziej.
Ben zmarszczył brwi z namysłem. Istotnie, przyjaciel miał rację. Mogli wy-
raźnie zobaczyć wlewający się przez bramy nieprzerwany strumień potworów.
Nieliczne odwracały się ku nim, ale większość szła prosto. Z doświadczenia Ben
wiedział już, że przeciętny demon nie jest w stanie skupić się na innym celu, jeśli
nieopodal znajduje się źródło krwi i życia.
– Gdzie one idą? – zastanawiał się Ben na głos.
– Sprawdźmy – odpowiedział Rhys i kulejąc, ruszył truchtem, a potem
skręcił w jedną z uliczek wiodących w głąb miasta.
Ben poszedł za nim. Podniósł miecz wyżej i przypomniał sobie potężny
wiatr, który ocalił mu życie.
Przemykając opustoszałymi brukowanymi ulicami, dotarli do centrum Pół-
nocnej Bramy.
Po drodze mijali przeważnie kobiety i dzieci. Sporadycznie przemknął ja-
kiś mężczyzna, ścigany pogardliwym spojrzeniem Rhysa. Ci ludzie szukali drogi
ucieczki. Ben nie wiedział, czy jakaś w ogóle istnieje, ale wszyscy, których napo-
tkali, oddalali się od głównych bram. Może miasto nie było otoczone i wciąż mo-
gli wyjść z niego po przeciwnej stronie? Widząc zapłakane dzieci uczepione mat-
czynych rąk, życzył im w duchu powodzenia i znalezienia bezpiecznego wyjścia.
Rhys i Ben szli ulicami mniej lub bardziej równoległymi do głównego
traktu. Mieli nadzieję wyprzedzić chmarę demonów, która przedarła się przez
bramy.
Tempo przemieszczania się roju oceniali na podstawie odgłosów bitwy.
Z każdą przecznicą stawały się głośniejsze i wyraźniejsze. Demony zmierzały
w stronę twierdzy. Na drodze do niej ustawiono barykady, zasadzki i zaplano-
wano działania dywersyjne, ale jeśli stwory nadal będą poruszać się w tym tem-
pie, Ben wątpił, czy uda się je spowolnić na dłużej.
– Jaki mamy plan? – zawołał zdyszany, zmachany, biegnąc za kulejącym
przyjacielem. – Dostać się na plac przed twierdzą i walczyć?

288
– Nas dwóch przeciwko tysiącowi demonów? – rzucił Rhys. Jedną rękę
przyciskał do krwawiącej rany brzucha, w drugiej trzymał miecz. – To pewna
śmierć. A ja przynajmniej nie jestem jeszcze gotów na śmierć.
– To co według ciebie powinniśmy zrobić? Uciekać? – zawołał Ben wyzy-
wająco.
– Nie jestem również gotów się poddać – odpowiedział Rhys. – Ty decy-
dujesz. Mówiłem poważnie, że pójdę za tobą, ale jeśli chcesz usłyszeć radę, to
moim zdaniem powinniśmy sprawdzić, gdzie to tałatajstwo zmierza. Może po
drodze trafi się jakaś okazja, która nie będzie polegała na tym, żeby stać się ich
kolacją.
Ben skinął głową i biegł dalej. Teraz ramię już pulsowało mu bólem,
a każdy krok przeszywał go falą cierpienia, najpierw ramię, a potem całe ciało.
Nie przywykł do tej ustępliwości Rhysa i nie do końca był przekonany, że przy-
jaciel istotnie wierzył w to, co mówił, ale jak na razie długowieczny miał rację.
Mogli wyprzedzić rój i sprawdzić, jaki był jego cel. Perspektywa zmierzenia się
we dwóch z nieprzebranymi siłami mroku bynajmniej nie kusiła, ale może istotnie
mogli jakoś powstrzymać pochód demonów.
Odgłosy walk cichły za nimi. Udało im się nieco wyprzedzić rój. Zrezy-
gnowali więc z wąskich uliczek na rzecz tych znaczniejszych, aż w końcu wyszli
na otwarty plac.
Ustawione w szyku oddziały obszarpanych ludzi szykowały się do walki
z nadciagającą armią demonów. Rozstawieni byli wokół oddziału groźnie wyglą-
dających łowców. Ci ostatni mierzyli się już z demonami i wiedzieli, co oznacza
tysiąc stworów gnających w ich stronę.
– Głównie maruderzy i ranni – stwierdził Rhys, przyglądając się obrońcom.
– Wydaje mi się, że ściągają też ludzi z tylnych murów. Ci przynajmniej nie będą
zmęczeni walką. Generałowie musieli zmienić strategię i kierują demony na plac.
Chyba nie zdają sobie sprawy, że tego właśnie chcą bestie.
– Może powinniśmy ich ostrzec? – zaproponował Ben.
Rhys potrząsnął przecząco głową.
– Rhymer wie, że przyjdzie im stoczyć bitwę. Jeśli będą walczyć na każdej
ulicy, demony ich pozabijają. Za szybko dostały się do miasta.
Ben skrzywił się ponuro. Stojący na rynku ludzie nie wyglądali na siłę
zdolną powstrzymać koszmar, który wlewał się przez bramy. Gdy wraz z Rhysem
zbliżyli się do obrońców, podszedł do nich wysoki mężczyzna w kolczudze, z pa-
łaszem w dłoni. Franklin, seneszal.
– Jest tam – rzekł, wskazując kciukiem przez ramię.

289
– Kto? – zapytał Rhys.
– Lady Towaal – odpowiedział Franklin. – Nie przybyliście jej na pomoc?
– W sumie czemu nie? – wzruszył ramionami Rhys.
Seneszal przyjrzał im się uważnie, dostrzegł rany, jakie odnieśli.
– Wygląda na to, że już mieliście okazję się wykazać.
– Byliśmy blisko bramy – odparł Ben. – Widzieliśmy tam twoją córkę.
– Corina miała zostać tu ze mną. – Franklin zbladł zauważalnie.
– Była cała i zdrowa, kiedy ją widzieliśmy – zapewnił go Ben. – Biegała
po dachach, miała ze sobą grupę strzelców. Będzie miała dużo nowych karbów
na tym swoim łuku.
Franklin z dumą skinął głową.
– To dobrze. A teraz lepiej idźcie sprawdzić, czy lady Towaal czegoś nie
potrzebuje. Bez słowa wyjaśnienia zabrała mi oddział żołnierzy. Mam nadzieję,
że ma jakiś plan. Muszę się zająć sprawami tutaj. Straciliśmy kontakt z oboma
generałami. – Seneszal odmaszerował w stronę swoich ludzi, mamrocząc coś pod
nosem.
Ben i Rhys pospieszyli do biblioteki, przed którą stała Towaal we władczej
pozie w otoczeniu ciężkozbrojnych.
Rhys, zbliżając się, bez słowa uniósł brew.
– O, dobrze, że jesteście – stwierdziła.
– Masz jakiś plan? – zapytał długowieczny.
– Mniej więcej – odparła ostro. – Uważam, że demony zmierzają tutaj. –
Wskazała bibliotekę. – Kiedy się zjawią, postaramy się je powstrzymać.
– A niby jak? – zapytał Rhys zaczepnie. – Z tego, co widzieliśmy, w mie-
ście jest ich grubo ponad tysiąc, może nawet dwa.
Krew odpłynęła z twarzy żołnierzy stojących najbliżej czarodziejki. Kilku
odwróciło się do towarzyszy i zaczęło gorączkowo szeptać. Ich kapitan uciszył
ich natychmiast, po czym gniewnym spojrzeniem obrzucił Rhysa i Towaal.
– Tym – odpaliła, wyciągając zza paska kijek długości trzech dłoni. Wypo-
lerowane drewno pokrywały drobne, misterne rzeźbienia. – To repozytorium za-
wierające sporo energii.
– Miałaś to przez cały czas?! – rozzłościł się Rhys.
Czarodziejka pokręciła przecząco głową.
– Nie. Znalazłam w bibliotece. Wraz z całym zbiorem unikatowych arte-
faktów i dokumentów. Dlatego sądzę, że demony idą właśnie tu. Nie mają pojęcia
o ludzkiej taktyce wojennej. Nie mają zamiaru zdobywać twierdzy, nie mają po-
jęcia, że ludzie się tego spodziewają. Dla demonów wartość Północnej Bramy to

290
życiodajna krew w naszych ciałach, ale jeśli w tych dokumentach zapisano
prawdę, chcą tego, czego strzegą te mury.
– Czyli czego? – zapytał Ben, spoglądając na niczym niewyróżniający się,
całkowicie przeciętny budynek.
– Wyjaśnienia zagadki Szczeliny i organizacji, która jej strzeże – oświad-
czyła Towaal. – Zakon istnieje od dawna i chyba wkrótce się przekonamy, że by-
najmniej nie wymarli, jak myśleliśmy. W zasadzie to na to liczę.
Nerwowość żołnierzy narastała wraz ze zbliżającymi się wrzaskami, wy-
ciami i zgiełkiem bitewnym.
Ben spojrzał w stronę wylotu ulicy prowadzącej na plac, ale nikogo nie zo-
baczył.
– I...? – ponaglił ją Rhys. – Nie mamy zbyt wiele czasu.
– Szczelina stanowiła przejście do innego świata, tak jak przypuszczaliśmy,
ale najważniejsze, że ta brama ma dwa klucze. – Towaal zawiesiła na moment
głos. – Jeden był w bibliotece, a drugi znajduje się gdzieś w mieście Koalicji, Ir-
reforcie. Jeśli ktoś będzie dysponował oboma kluczami, wiedzą o tym, jak działa
brama, oraz wystarczająco silną wolą, będzie też mógł otworzyć kolejną szcze-
linę.
Ben zmarszczył brwi, skonfundowany.
– To widok obserwatorium w Ostępach skłonił mnie do myślenia – wyja-
śniła Towaal. – A co, jeśli ci, którzy je zbudowali i wyposażyli, nie chcieli obser-
wować Szczeliny, tylko demony? Studiowali je, uczyli się od nich? Zapiski, które
znalazłam w bibliotece, to potwierdzają. Wydaje się, że Purpuraci skupiali się na
jednym szczególnym demonie, który okazał się tak potężny, że porzucili pla-
cówkę w Ostępach i wycofali się do Północnej Bramy. Obawiali się, że ten naj-
większy z arcydemonów zaczął wyczuwać klucz do Szczeliny.
– Co ty wygadujesz? – warknął Rhys, nerwowo ściskając swój miecz
i wpatrując się w wylot ulicy, gdzie w każdej chwili mogła pojawić się demonia
horda.
– Tą ulicą idzie demon, który potrafi wyczuć klucz do Szczeliny. Możliwe,
że posiada wiedzę i moc, żeby go użyć i otworzyć kolejną szczelinę. Taką, którą
będzie kontrolował demon, nie człowiek.
Rhys stęknął, jakby ktoś uderzył go w brzuch.
– Niezwykle potężny demon – ciągnęła Towaal. – Który od tysiącleci kar-
mił się mocą Szczeliny. Przypomnij sobie, jak silny może być demon żywiący się
tą mocą przez kilka miesięcy. I pomnóż to przez tysiąc.

291
– I to coś nadciąga tutaj? – przeraził się dowódca przysłuchujący się ich
rozmowie.
– Tak sądzę – oświadczyła Towaal spokojnie.
– I co? Mamy z tym cz-czymś walczyć?! – zająknął się kapitan. Ben miał
nadzieję, że podkomendni nie zwracają na niego uwagi.
– Ja się zajmę demonem – rzekła Towaal, przesuwając palcami po trzyma-
nym w ręku drewnianym pręcie. – Z niewielką pomocą, jak liczę. Ty i twoi ludzie
muszą tylko trzymać jego sługusy z dala ode mnie.
– Damy radę – przytaknął szorstko Rhys.
– Kapitanie! – krzyknął jeden z żołnierzy, wskazując na kraniec placu.
Kilka chudych demonów o długich kończynach wyskoczyło na otwartą
przestrzeń i padło pod gradem strzał. Jednak Ben wiedział, że przybędą następne.
Ujął mocno rękojeść miecza i czekał.
Wkrótce kolejna fala bestii wylała się z ulicy. Stwory popędziły przez ry-
nek ku ludziom. I znowu salwy strzał poszybowały w niebo, zbierając śmiertelne
żniwo. Nie powstrzymały jednak napływu demonów, te nawet nie zwolniły.
Rzeka mroku wylewała na plac coraz więcej stworzeń.
Żołnierze ruszyli naprzeciw rojowi, opuszczając piki. Po kilku krokach
przyklękali na jedno kolano, nastawiając groty, jakby spodziewali się ataku cięż-
kiej kawalerii.
Ben drgnął i skrzywił się boleśnie, gdy obie strony zwarły się z hukiem.
Widział, jak srebrnoszary mur zbroi znika zalany falą demonów. Oddział zbrojny
w miecze i topory ruszył na pomoc towarzyszom. Z odległości dwustu kroków
nie widać było szczegółów walki, ale wrzaski i krzyki agonii mówiły Benowi
wszystko, co powinien wiedzieć.
Jakiś żołnierz za plecami Ashwooda wymiotował głośno, a sierżant ostro
kazał mu wracać do szeregu.
– Może powinniśmy... – zaczął kapitan, zwracając się do Towaal.
– Nie – przerwała mu spokojnym głosem. – To dopiero początek. Cze-
kamy.
Ben poruszył się nerwowo. Nie mógł znieść tej bezczynności, nie mógł pa-
trzeć, jak inni walczą, podczas gdy sam stał z tyłu. Jego umiejętności i wykuty
przez magów miecz mogłyby zaważyć na wynikach starcia. Wiedział to.
Rhys położył mu rękę na ramieniu.
– Wiedzieć, kiedy walczyć, jest tak samo ważne jak to, w jaki sposób wal-
czyć – powiedział łagodnie.
– Ale oni tam giną!

292
– Popatrz – powiedział Rhys uspokajająco. – Franklin ma chyba jakiś plan.
Po przeciwnej stronie na plac wmaszerowały kolejne kompanie, oskrzydla-
jąc demony. Genialne posunięcie taktyczne – gdyby walczyli z ludzkim przeciw-
nikiem.
Szczęk zbroi i oręża przybrał na sile, znów rozbrzmiały krzyki walczących.
Twierdza wypluwała kolejne oddziały gwardzistów. Zakuty w grubą zbroję lord
Rhymer obserwował z góry, jak straż jego domu rzuca się w wir walki.
– Twierdza została bez ochrony – zauważył Ben.
– Rhymer chce zakończyć wojnę tu, na placu. Biorąc pod uwagę, z jaką
łatwością demony pokonały bramy miasta, nie dziwota, że nie zamierza się kryć
za wrotami twierdzy. Poza tym, jeśli Towaal ma rację, to nie twierdza jest celem
demonów – powiedział Rhys. – Zmierzają tutaj.
W miarę jak przybywało żołnierzy i demonów, bitwa stawała się coraz bar-
dziej zacięta.
Zbrojni pod dowództwem czarodziejki nie mogli już ustać spokojnie. Ich
przyjaciele i sąsiedzi walczyli, a oni musieli stać i na to patrzeć.
Nie czekali jednak długo. W jednym miejscu szeregi ludzi pękły i chmara
dwudziestu demonów przedarła się na tyły. Pognały prosto w stronę biblioteki.
– Nasza kolej! – zawołał Rhys.
Ben spojrzał na Towaal, ale czarodziejka nieprzerwanie wpatrywała się
w wylot ulicy, z której napływały demony. Najwyraźniej to, na co czekała, wciąż
się nie pojawiło.
Ben i Rhys wraz z oddziałem zbrojnych wystąpili naprzód, żeby dać odpór
szarżującym bestiom. Ashwood i długowieczny wyszli na czoło. Żołnierze od
razu zauważyli magiczne ostrza i ustawili się za parą przyjaciół. Nikt nie pchał
się na pierwszą linię, by stawić czoła rojowi.
Ben i Rhys przerąbali się przez pierwszą falę stworów. Magiczne ostrza
rzucały gniewne błyski, zostawiając za sobą purpurowy szlak porąbanych ciał.
Żołnierze rozprawili się z pozostałymi, siekąc zapamiętale, by dać ujście swej
frustracji. Kilku cofnęło się chwiejnie, przyciskając ręce do ran, ale starcie było
krótkie i brutalne. Na bruku leżało dwadzieścia martwych demonów.
– Jesteś w tym coraz lepszy – skwitował Rhys. – Za rok czy dwa będziesz
mógł umieścić pieczęć mistrza na tej pochwie.
– Raczej nie. – Ben potrząsnął z żalem głową. – Uczę się walczyć tylko
z tymi stworzeniami.
– Walka to walka – stwierdził Rhys.

293
– Nie, z demonami to co innego – zaprotestował Ben, wycierając klingę
z purpurowej juchy. – Nie mają za grosz przebiegłości, nie stosują strategii. Czło-
wiek będzie szukał twoich słabych punktów, a gdy znajdzie, to je wykorzysta.
Demon atakuje na ślepo. Inaczej nie potrafi. Nie zna strachu, nie zna rozwagi. Jak
już się to zrozumie, walka z nimi staje się łatwa.
– Tak, ale zrozumienie tego i zastosowanie w walce to właśnie jest umie-
jętność godna mistrza – nie ustępował Rhys. – Posiadłeś ją i teraz się nią posłu-
gujesz, właściwie oceniając wroga. Odkryłeś słabość przeciwnika i zmieniasz
sposób walki, wykorzystując przewagę. Tak właśnie działa zdolny szermierz
i w ogóle wojownik.
Ben wzruszył ramionami i skrzywił się, gdy zabolało go to zranione. Był
gotów przyznać rację przyjacielowi.
– Z tyłu! – wrzasnął nagle jeden z żołnierzy.
Jego towarzysze odwrócili się w porę, żeby zobaczyć, jak kilka skrzydla-
tych demonów zeskakuje z dachu biblioteki i ląduje pośród nich. Tuż obok To-
waal.
Czarodziejka przykucnęła natychmiast, a Ben i Rhys rzucili się jej bronić.
Dwóch żołnierzy padło u jej stóp. Towaal zachwiała się, ale Ben i Rhys
zdążyli doskoczyć i zabili demona od tyłu. Żołnierze porąbali resztę bestii, ale
kilka ciał ludzkich dołączyło do martwych potworów leżących na bruku.
Rhys rozkazał żołnierzom utworzyć krąg i mieć baczenie na wszystkie
strony. Kapitan stał osłupiały. Właśnie stracił dziesiątą część podkomendnych,
a jego miecz nadal był nieskalany krwią wroga. Tempo bitwy go przerosło.
– Czemu nic nie zrobiłaś?! – Ben pomachał ręką przed twarzą Towaal.
Drgnęła.
– Jeszcze nie doszłam do siebie po Ostępach. Muszę oszczędzać siły, żeby
stawić czoła temu, co tu nadciąga.
Ben zasępił się. Minęły tygodnie od czasu, gdy straciła przytomność
w Ostępach. Powinna już wrócić do pełni sił.
Kolejny ryk odwrócił jego uwagę od czarodziejki. Na placu pojawił się tu-
zin arcydemonów. Każdy dwukrotnie wyższy od Bena. Nawet z tej odległości
Ashwood widział wyraźnie szpony zwieńczające mocarne łapska, potężnie umię-
śnione torsy i barki szerokie jak wozy.
– Przygotujcie się – mruknęła Towaal. – Przywódca będzie tuż za nimi.
– T... to nie jest jeszcze... – zająknął się Ben i urwał, bo kolejna grupa
mniejszych bestii runęła w ich stronę.

294
Na widok olbrzymich arcydemonów żołnierze złamali szyk. Kilku rzuciło
się do ucieczki. Dowódcy próbowali ich zatrzymać, ale na widok stada gigantycz-
nych stworów serca obrońców wypełniła trwoga, a odwaga wyparowała bez
śladu.
Ben zostawił Towaal, żeby dołączyć do żołnierzy i Rhysa. Jeden z arcyde-
monów, dźwignąwszy wóz, cisnął nim w obrońców. Roztrącił cały oddział, wy-
syłając dorosłych mężczyzn w powietrze niczym zabawki.
– Szlag – mruknął kapitan. Jego ludzie nie byli tak powściągliwi.
Ben i Rhys popatrzyli na siebie.
– Nie pomogę wam z nimi. – Głos Towaal ledwie przebijał się przez bi-
tewny zgiełk.
– Cokolwiek zrobiłeś wcześniej przy pomocy tego ostrza, czas to powtó-
rzyć – oznajmił Rhys. Jego klinga jaśniała coraz mocniej. Może Ben tylko sobie
to wyobraził, ale gotów był przysiąc, że z ostrza unosi się srebrzysty dym.
W ciemności nie mógłby dostrzec cieniutkich smużek, gdyby nie blask run.
Żołnierze odsunęli się od Rhysa, ale długowieczny ich zignorował. Całą
uwagę skupił na rojących się przed nimi stworach i wielkich arcydemonach.
Wszystkie pędziły w stronę biblioteki.
– Nie wiem, jak to zrobiłem – wyznał Ben.
– Posłuchałeś instynktu – odparł Rhys. – Pamiętaj, że wszystko jest moż-
liwe, jeśli masz silną wolę.
Ben, podążając za swym instynktem, postąpił niepewnie naprzód.
– No, dalej – zachęcił go Rhys, zrównując się z nim.
Ben poczuł, jak ogarnia go ten spokój, jak wtedy przy bramie. Nie było
czasu na wahanie ani ucieczkę. Mógł tylko walczyć z przeklętymi stworami, które
gnały w jego kierunku. Wybór był prosty.
Uczynił kolejny krok, a potem puścił się biegiem. Zwlekanie nie miało
sensu. W głowie znów słyszał szum wichru.
To nie była delikatna bryza, która kołysze liśćmi w słoneczny dzień wio-
senny. To było wycie wichru burzowego w gałęziach nagich, zimowych drzew,
ryk orkanu pędzącego przez górskie wąwozy i doliny wokół Widoków. Odgłos
domu, odgłos miejsca, którym nikt nie włada, które rządzi się samo, odgłos buntu.
Rhys podążył za Benem. Ashwood usłyszał za plecami szczęk zbroi obroń-
ców biblioteki, którzy dołączyli do długowiecznego. Wbrew samym sobie, jak
podejrzewał. Musieli wiedzieć, że to jedyny sposób na przeżycie tej bitwy. Zabijaj
lub giń. Demony nie znały litości.

295
Towaal coś krzyczała, ale Ben tego nie słyszał. Całkowicie koncentrował
się na błyskawicznie zbliżających się bestiach. Krępe, umięśnione, sięgające mu
zaledwie do ramienia stwory pokonywały dzielącą ich przestrzeń susami. Szybko
zmniejszały dystans, jeszcze tylko pięćdziesiąt kroków.
Kiedy zostało ich dwadzieścia, ludzie i bestie pędzili ile sił w nogach, chcąc
jak najszybciej zewrzeć się w walce i zakończyć oczekiwanie.
Ben odwiódł rękę. Bez zwalniania zamachnął się szeroko, z całej siły pcha-
jąc powietrze przed sobą.
Gwałtowny poryw wichru pomknął przed szarżującymi ludźmi i zwalił się
na bestie z nieokiełznaną mocą lawiny. Porwał demony i cisnął nimi w tył. Bestie
skręcały się w powietrzu, spadały na plecy, na boki, ślizgały się po bruku pchane
mocą wiatru.
A śladem wichru biegli żołnierze, dopadali oszołomione demony i mordo-
wali bez litości. Potwory padały pod ostrzami, zamroczone, niezdolne do obrony.
Pierwsze otrząsnęły się z ataku arcydemony. Większe od swych pobratym-
ców, nie poddały się tak bardzo naporowi huraganu. Ich wściekły ryk wstrząsnął
posadami domów otaczających rynek.
Szał bitewny wypełnił żyły Bena. Biegł na arcydemony z mieczem odwie-
dzionym do pierwszego zamachu. Rhys pędził obok, a jego miecz ciągnął za sobą
wyraźną świetlistą smugę srebrnego dymu.
Przez moment Ben miał wrażenie, że olbrzymie monstra skuliły się na wi-
dok ich dwóch. Ale może tylko chciał, by tak było. Zanim zyskał pewność, wpadł
pomiędzy potwory.
Pierwszego ciął czysto w udo i nie zatrzymywał się, by uniknąć szponów
potwora. Drugi arcydemon obrócił się i sięgnął łapą, usiłując dopaść Ashwooda.
Chybił. Zdołał jednak zablokować Bena rozpostartymi skrzydłami.
Ben ciął przez skórzastą błonę i odskoczył w ostatniej chwili. Wielka łapa
opadła na miejsce, gdzie stał moment wcześniej.
W plątaninie nóg i skrzydeł Ben dojrzał Rhysa, który wirował ze swym
ostrzem jak szalony. Płonąca, pokryta glifami klinga przenikała przez ciała i kości
demonów, jakby były tylko powietrzem.
Ryki i zamieszanie wypełniły plac. Ogromne bestie jedna za drugą odska-
kiwały niezgrabnie od Rhysa, który skupiał całą ich uwagę. On i jego ostrze sta-
nowili rozmazaną plamę.
Ben wykorzystał ten fakt i wraził swój miecz w kręgosłup łatwo dostępnej
ofiary. Wyszarpnął ostrze, skręcając je przy tym, i od razu zaatakował demony,

296
które tłoczyły się wokół. Były tak wielkie, że zadanie śmiertelnego ciosu wyda-
wało się niemożliwe, a jednak magiczne ostrze cięło czysto i głęboko.
Ben uchylał się i tańczył, ale nie udało mu się uniknąć jednej ze szponia-
stych łap, która spadła z góry, próbując go chwycić. Dostał w twarz, tuż nad pra-
wym okiem, a siła uderzenia posłała go w powietrze.
Odbił się od kończyny innego demona i upadł na ziemię, oszołomiony.
Krew zalewała mu policzek. Poderwał się, mrugając wściekle. Jednym okiem wi-
dział, że trzecia część wielkich demonów leży powalona. Jednego zabił sam,
resztę pokonał Rhys. Wciąż jednak był otoczony z każdej strony.
Ben zrezygnował z ataku i odskoczył od olbrzyma, ale drugi arcydemon
chlasnął go od tyłu skrzydłem. Skórzasta błona popchnęła go i posłała na bruk.
Ashwood przestał myśleć, działał już tylko pod wpływem instynktu. Odsunął się
gwałtownym ruchem, a masywna stopa uderzyła o ziemię zaledwie dłoń od
niego.
Leżał na plecach, wpatrując się w stojącego nad nim okrakiem potwora.
Demon opuścił wielgachny łeb i Ben zajrzał w bezduszne ślepia. Człowiek
uśmiechnąłby się drwiąco. Stwór uniósł tylko nogę, gotowy zdeptać Ashwooda
na śmierć.
Wtem w trzewia bestii wbiła się pika. Demon zawył.
Ben próbował się odsunąć, odpychając łokciami i piętami.
Wokół zaroili się ludzie, dźgali arcydemona grotami swych pik i padali pod
ciosami jego ciężkiego ramienia. Pół tuzina zmiótł jednym zamachem niczym
okruchy ze stołu, ale na ich miejsce wskoczyli następni. Mimo krwawej zasłony,
która mąciła mu wzrok, Ben rozpoznał kapitana. Wreszcie i on rzucił się w wir
walki.
Ben zdołał się poderwać z ziemi i zrobić kilka chwiejnych kroków. Kręciło
mu się w głowie, przed oczyma rozbłyskiwały wszystkie kolory tęczy. Spróbował
wytrzeć krew z oczu i zignorować grzmiący pod czaszką dzwon.
Z miejsca, w które uderzył go demon, rozchodziły się fale mdłości. Ukląkł
na kolano, głowa zaczęła mu ciążyć.
Przewracał się już, gdy coś złapało go za skóry, szarpnęło boleśnie i obró-
ciło. Upadł na plecy i w tej samej chwili zobaczył krępy, muskularny kształt,
który skoczył mu na pierś. Nie był to jeden z arcydemonów, ale i tak miał spore
rozmiary.
Ciężka stopa przygniotła Ashwoodowi ramię z mieczem. Ben szybko zro-
zumiał, że próby uwolnienia ręki są bezcelowe. Demon ważył dwa razy tyle, co
człowiek, a leżąc na plecach, Ashwood nie miał o co się zaprzeć.

297
Stwór rozwarł paszczę, owiewając Benowi twarz ohydnym oddechem,
i pochylił łeb, szykując się, by rozerwać gardło swej ofierze.
Lewą ręką Ashwood wyszarpnął nóż myśliwski i z całej siły wbił
w szczękę demona. Wepchnął ostrze tak głęboko, jak tylko mógł. Widział stal
wnikającą w podniebienie stwora, na trzy palce zagłębiającą się w jego mózgu.
Twarz oblała mu wstrętna purpurowa jucha. Demonie ścierwo zwaliło się nań
i znieruchomiało.
Ben z trudem próbował wydostać się spod ciężaru. Był uwięziony. Jedną
rękę miał wolną, ale druga, zaciśnięta wciąż na rękojeści noża, utknęła pod de-
monem. Udało mu się odsunąć łeb i jucha przestała go zalewać, ale nie mógł się
wyswobodzić.
Oddychał płytko i szybko, bo przygnieciona klatka piersiowa nie praco-
wała jak należy.
Poczuł łupnięcie, które wstrząsnęło kamieniami bruku. Odwrócił z wysił-
kiem głowę i ujrzał zmierzającego ku niemu arcydemona. Ciało potwora jeżyło
się od wbitych połamanych pik, krwawiło, pokaleczone zostało mieczami obroń-
ców, ale żołnierzy Ben przy nim nie widział. Demon miał otwartą drogę do
Ashwooda, a on nie mógł się ruszyć. Przygwożdżony ścierwem, nie mógł też się
bronić. Na myśl, że zaraz umrze, ogarnęła go panika. Ostatkiem sił, których ist-
nienia nawet nie podejrzewał, podjął rozpaczliwą próbę wypełznięcia spod nieży-
wego demona. Kawałek po kawałku udało mu się wreszcie wyzwolić rękę. Mając
dwie do dyspozycji, zdołał zsunąć z siebie martwą bestię i wyczołgał się spod
niej.
Pełznął po ziemi, gorączkowo szukając miecza. Arcydemon był zaledwie
o krok i Ben odwrócił się, by stawić mu czoła. Wtedy dopiero ujrzał swoją broń,
za zbliżającym się potworem. Nóż myśliwski tkwił w ciele pokonanego demona.
Po wietrze, który wcześniej hulał w głowie, nie było śladu. Ben uzmysłowił
sobie, że ta moc związana jest z magicznym ostrzem i bez niego nie ma do niej
dostępu.
Cofając się przed bestią, rozglądał się za czymkolwiek, czym mógł się bro-
nić, choć wiedział, że już jest za późno. Gigant zaryczał, a Ben zadrżał na myśl
o bólu, jaki poczuje, gdy długie na ramię kły zagłębią się w jego ciele.
Nagle pierś bestii przebiła włócznia srebrnego blasku i natychmiast się cof-
nęła, i potwór, wyraźnie zaskoczony, runął na kolana przed Benem. Ashwood od-
skoczył, świadom, że jeśli uwięźnie pod tym jego ciężarem, nie zdoła się uwolnić.
Demon powoli zwalił się na ziemię.

298
Ben uśmiechnął się do Rhysa, stojącego za cielskiem ze świetlistym mie-
czem w drżących rękach.
– Wyglądasz jak kupa łajna – oznajmił długowieczny i wyczerpany opadł
na kolana.
Zgromadzeni żołnierze patrzyli na nich w milczeniu. Zginęło tuzin arcyde-
monów, każdy dwa razy większy od człowieka. Kończyny grubości ludzkiego
tułowia leżały odrąbane przy kadłubach, poznaczonych gładkimi cięciami i na-
kłuciami. Z wielu unosiły się srebrzyste smużki dymu.
Na placu nadal toczyły się walki, ale bezpośrednio wokół nich panował
spokój. Mniejsze stwory bały się albo arcydemonów, albo Rhysa. Żołnierze byli
dla nich łatwiejszym celem.
– To wszystko twoje dzieło? – wysapał Ben, spoglądając na jatkę.
Rhys nie odpowiedział, skulił się bezwładnie, a jego ciałem wstrząsnął
gwałtowny dreszcz.
Ben usiadł z wysiłkiem i niemal wywrócił się ponownie. Czuł, że się wy-
krwawia. Na czole, barku, plechach i przedramionach miał otwarte rany. Wie-
dział, że bez pomocy medyka nie wytrwa długo.
Zadarł głowę. Bruk nadal drżał pod uderzeniami ciężkich stóp. Zdawało
się, że sytuacja na placu się nie zmienia. Ludzie i demony nadal walczyli, choć
największe ze stworów leżały martwe, pokonane przez Rhysa.
Żołnierze też zwrócili uwagę na drżenie kamieni i poczęli się odwracać.
Unieśli piki i miecze, gotowi do walki. Z czym – tego Ben nie widział.
A potem zobaczył.
Nad głowami żołnierzy ujrzał gigantycznego potwora wkraczającego na ry-
nek. Górował nad pobliskimi budynkami, wysoki na cztery, pięć pięter. Kiedy
znalazł się na placu, rozpostarł skrzydła, w ciemnościach nocy zdawały się nie
mieć końca.
Ben siedział bez ruchu, wpatrując się w potwora. Gdyby miał siły wstać,
sięgnąłby może do szczytu stopy giganta. Żołnierze zareagowali na dwa sposoby
– połowa stała oniemiała, nie mogąc się ruszyć z przerażenia, druga zaś rzuciła
się do ucieczki. Ben ich nie potępiał. Nie mogli zrobić nic, żeby pokonać to mon-
strum. Ich miecze i włócznie na nic by się zdały.
Jednak Towaal była gotowa.
Łuk oślepiająco białej błyskawicy pomknął nad placem i trafił potwora
w pierś, jakieś trzy piętra nad głową Bena. Stwór ryknął wściekle, a Ashwood
poczuł, jak fala dźwięku podrywa mu włosy. Skrzywił się, zakrywając uszy lep-
kimi od krwi dłońmi.

299
Bestia zgięła się, jakby skuliła w sobie, a potem wyprężyła pierś. Błyska-
wica odbiła się i śmignęła zygzakiem poprzez plac. Zarówno ludzie, jak i de-
mony, którzy znaleźli się na jej drodze, stanęli w płomieniach. I prawie tak
szybko, jak się pojawił, błysk zgasł, pozostawiając przed oczyma Bena kolorowe
smugi.
Demon ruszył naprzód i jakby od niechcenia zgarnął w łapy grupę ludzi,
odgryzł im głowy z taką łatwością, jak Ben odgryzał kęs jabłka, po czym wyssał
z nich życiodajną krew.
W świetle ognisk widać było ziejącą w klatce piersiowej potwora wypaloną
dziurę wielkości dużej tarczy. Jeśli rana dokuczała demonowi, nie sposób było
tego stwierdzić.
Naraz ogień w jednym z ogromnych metalowych koszy na placu poszybo-
wał w górę. Płomienie wzbiły się w niebo, a węgle w palenisku rozżarzyły z nie-
naturalną intensywnością. Stojący ponad sto kroków od niego Ben poczuł na skó-
rze nieprzyjemne pieczenie. Uniósł ręce, próbując osłonić się przed żarem.
Płomienie pięły się wyżej i wyżej, aż fala ognia runęła w dół, na arcyde-
mona. Stwór zawył i skulił się, okrywając skrzydłami. Czerwone i pomarańczowe
jęzory przesłoniły go na kilka uderzeń serca, aż zniknęły w podmuchu gorącego
powietrza.
Nad placem zawisł smród palącego się mięsa, ale Ben z przerażeniem zo-
baczył, jak demon podnosi się i prostuje na całą wysokość, bijąc skrzydłami.
Niezrażony ogniem, ruszył naprzód.
Na bruku zawirował srebrny dym, dokładnie taki sam jak ten wydobywa-
jący się z ostrza Rhysa. Kłębił się na wysokości kolan niczym fala powodzi scho-
dząca z górskiego stoku. Z każdej strony raz za razem wyłaniały się srebrzyste
macki i niczym bicze chłostały potwora. Demon przystanął, chwiejąc się, nie-
pewny, skąd ten nagły ból.
Ludzie i demony uciekali przed dymem, ale kiedy srebrny opar przypłynął
do Bena, ten niczego nie poczuł. Za to arcydemona macki raniły. Na ramionach,
nogach i bokach monstrum wykwitły purpurowe pręgi, obficie broczące krwią.
Demon znów osłonił się skrzydłami, jednak srebrne bicze nie zaprzestały
ataku. Gigant ryknął i Ben był pewien, że tym razem popękają mu uszy. Dźwięk
przypominał stokrotnie zwielokrotniony zgrzyt metalu.
Ashwood spojrzał ku bibliotece. Nie widział nigdzie Towaal. Widok prze-
słaniał mu dym, ten srebrny i ten zwykły, czarny, z pożarów w mieście. Ben jed-
nak wiedział, że czarodziejka jest gdzieś tam i kieruje magicznymi biczami.

300
Gigant tupnął i ziemia zadrżała. Srebrny dym opadł, ale zaraz smagnął na-
przód i chłostał arcydemona szybciej i szybciej. Jednak Ben dostrzegł, że uderze-
nia są coraz słabsze i sięgają coraz niżej.
Jedna smuga zesztywniała, zgęstniała, aż stała się szeroka na dwa kroki.
Skoczyła w górę, ku sercu potwora, ale ten machnął potężnym ramieniem
i dymna włócznia rozpłynęła się w nocnym powietrzu, mieszając się z kłębami
poniżej.
Atak ustał nagle, a demon ostrożnie strzepnął wystrzępione skrzydła.
Krwawił, ale znów ruszył przed siebie i wtedy Ben zobaczył, że żaden ze srebr-
nych biczy nie ciął na tyle głęboko, by poważnie zranić gigantyczną bestię. Po-
wierzchowne cięcia nie mogły powstrzymać monstrum. Ben miał tylko nadzieję,
że Towaal ma w zanadrzu coś więcej.
Arcydemon rozejrzał się po placu, wyraźnie szukał źródła ataków. I zna-
lazł. Zatrzymał się w pół drogi i utkwił wzrok w bibliotece, przed którą czekała
Towaal.
Ben z trudem dźwignął się na nogi, ledwie ustał, ale musiał widzieć, co
działo się przed biblioteką. Drobna czarodziejka stała dumnie przodem do arcy-
demona, podczas gdy reszta ludzi na placu gapiła się na nią w osłupieniu lub ucie-
kała w popłochu.
Towaal trzymała w dłoni złamaną drewnianą różdżkę. I nic nie robiła.
Arcydemon warknął, przykuwając z powrotem uwagę Bena.
Ruszył naprzód, a ziemia pod jego stopami drżała przy każdym kroku.
Tylko kilka kroków i dopadnie czarodziejki.
Ben pospiesznie podniósł miecz, nie bardzo wiedział, jak mógłby pomóc
lady Karinie, ale zamierzał próbować. Miał świadomość, że gigant porusza się na
swych wielkich nogach o wiele szybciej niż on sam. Magiczny wicher, który
Ashwood wywołał wcześniej, nie mógł nawet dosięgnąć demona z większej od-
ległości.
A potem zza pleców Towaal, z głębi biblioteki, eksplodował snop migotli-
wego światła i pomknął ku bestii. Przypominał chmarę świetlików albo skry z fa-
jerwerków, ale pędził szybciej niż bełt wystrzelony z kuszy.
Fala za falą iskry wylatywały przez drzwi biblioteki i uderzały w demona.
Potwór zatrzymał się i uskoczył, próbując uniknąć świateł, ale one leciały jego
śladem. Machnął wielką łapą i rozgonił dziwne świetliki, lecz te zawróciły i znów
zaatakowały. Każdy wbijał się w skórę potwora niczym szpila. Było ich tysiące
i wciąż przybywały nowe. Ukłucie za ukłuciem.

301
Demon zatoczył się w tył, warcząc wściekle. Jego mniejsi pobratymcy tło-
czyli się wokół stóp olbrzyma, ale iskry omijały je obojętnie. Raniły tylko arcy-
demona. Potwór zachwiał się, zrobił jeszcze jeden niepewny krok do tyłu. Ludzie
na placu zaczęli wznosić radosne okrzyki.
W powietrzu śmignął rój strzał. Ben odwrócił się. Na skraju placu na jed-
nym z dachów wypatrzył grupę łuczników. Nieustająco szyli do wielkiego de-
mona i otaczającej go chmary. Świetliki też nie przestawały wypadać z biblioteki.
Podniesieni na duchu ludzie, którzy przed chwilą jeszcze toczyli przegraną
bitwę z potworami, poczuli, że szala zwycięstwa przechyliła się nieco na ich
stronę, i ruszyli siec najbliższe ze stworów. Prysł urok zmagań czarodziejki i de-
mona, pod którym znaleźli się wszyscy. Walka rozgorzała na nowo.
Tylko olbrzymi arcydemon nie brał w niej udziału. Nie mógł. Światełka
uderzały w niego raz po raz, nie przestawały sypać się z wejścia do biblioteki ni-
czym iskry z kuźni. Stwór zasłaniał oczy i zataczał się w tył. Znalazł się już pra-
wie na skraju placu. A iskry nie przestawały atakować.
I nagle eksplozja grzmotnęła potwora w plecy. Szarpnął się w przód, jakby
otrzymał potężny cios.
Ben uświadomił sobie, że to jedna z żelaznych kul Amelii. Wybuchła sła-
biej niż te podczas obrony murów, ale zdołała zranić demona. Grupa odważnych
ludzi stała na dachu, miotając pociskami z prowizorycznej procy. Wystrzelili ko-
lejny.
Wybuch odrzucił bestię na ścianę jednego z budynków przy rynku. Jej
ogromne ramię wbiło się w mur. Budynek zachwiał się niepokojąco i oparł o są-
siedni. Ataki iskier przybrały na intensywności, kłując raz za razem.
Trzecia eksplozja rozświetliła plac, tym razem demon został trafiony
z przodu. Wybuch wyrwał potworowi z barku ohydny ochłap mięsa. Ben wie-
dział, że w tej samej chwili w ciało potwora wbiły się ostre kawałki żelaza, wi-
dział przecież, jak działał wynalazek Amelii.
Kula białej błyskawicy zatańczyła nad placem i uderzyła w arcydemona.
Nie była tak wielka jak poprzednia, ale dosięgnąwszy demona, syczała i skwier-
czała, paląc bezlitośnie.
Tego było już dla giganta zbyt wiele. Noc rozdarł pełen bólu wrzask. Ben
miał wrażenie, że ktoś mu przeszył głowę włócznią. Runął na jedno kolano, chwy-
tając się za skronie. Jednak ten wrzask jeszcze mocniej podziałał na mniejsze be-
stie. Jak na komendę wszystkie obróciły się i rzuciły do ucieczki. Pognały ulicami
w stronę murów obronnych i bram miasta. Arcydemon ruszył za nimi, ścigany
nieubłaganymi strzałami, błyskawicami i rojami iskier.

302
Z głębi biblioteki rozległ się świst, jakby buchnął płomień przez drzwi. Gę-
sta chmura iskier wyrwała się z budynku, zalewając plac jasnym światłem, i po-
mknęła ku swej ofierze. Światełka uderzyły arcydemona, przebiły skrzydła, za-
głębiały się w wielkim ciele.
Monstrum odchyliło łeb, jakby zamierzało zawyć, ale zamiast dźwięku
z jego paszczy i oczu popłynęły strumienie iskier. Arcydemon zwinął się w cichej
agonii, a iskry nadal się zeń wylewały. Życie ulatywało z niego każdym maleń-
kim światełkiem. Benowi wydawało się, że demon sklęsł na jego oczach. Wszech-
potężna moc wypływała w ciemność nocy z każdym uderzeniem serca.
Demon uczynił jeszcze dwa chwiejne kroki, a potem jego olbrzymie ciel-
sko runęło na pobliski budynek, rozbijając ściany z kamienia, jakby były z perga-
minu.
Padł z hukiem, który wstrząsnął całym miastem, a reszta budowli zawaliła
się na niego. Spod gruzu sterczały tylko stopy.
Iskry, wirując, wznosiły się nad Północną Bramą i gasły jedna po drugiej,
aż wreszcie niebo znów było powleczone ciemnością.
Na placu, na którym kłębiły się tylko pył i dym, zaległa cisza.
Nieśmiało tu i ówdzie rozbrzmiały okrzyki radości, przybierały na sile,
w miarę jak do obrońców docierało, że demony uciekają. Wrzaski przerażenia
cichły i przez miasto przetoczyła się z hukiem fala wiwatów.
Kapitanowie i sierżanci pobiegli w ulice, gdzie zniknęły demony. Ben nie
miał wątpliwości, że nakazywali swym podkomendnym zachować czujność. Be-
stie co prawda uciekały, ale nadal stanowiły zagrożenie. Wciąż pozostawały de-
monami. Należało zabezpieczyć miasto i dopilnować, by świętowanie zwycię-
stwa nie wymknęło się spod kontroli.
Ben uśmiechnął się do siebie. Udało się. Zdołali odeprzeć atak najwięk-
szego roju w historii. Uśmiech jednak spełzł mu z ust, gdy się rozejrzał. Ciała
w zbrojach zasłały plac niczym gruby dywan.
Północna Brama przetrwała, ale wielu jej obrońców nie miało tyle szczę-
ścia.

303
16

Na zgliszczach
Ben usiadł. Krew spływała mu po obu bokach prosto na zimne kamienie
bruku. Gdzie nie spojrzał, otaczały go trupy: ludzi i demonów. Ohydny kwaśny
odór wypełniał nozdrza, ale Ashwood był zbyt zmęczony, by choćby poczuć
mdłości.
Kilka kroków dalej klęczał Rhys z głową zwieszoną na piersi. Ben widział,
że przyjaciel oddychał, jednak nie ruszył się od chwili, gdy wielki demon pojawił
się na placu. Bez względu na to, co Rhys zrobił ze swoim magicznym mieczem,
pozbawiło go to wszelkich sił.
Ben też czuł się słaby i przemarznięty. Wiedział, że to z utraty krwi, ale nie
mógł zmusić się do tego, by wstać i poszukać pomocy.
Patrzył, jak najpierw żołnierze, a w końcu kobiety i dzieci wchodzą na ry-
nek. Mężczyźni rozglądali się oszołomieni ogromem rzezi i śmierci. Kobiety go-
rączkowo szukały swych mężów, synów, ukochanych. Dzieci spoglądały, jakby
nie mogły pojąć tego, co tu się wydarzyło. Podobnie jak Ben.
– Żyjesz? – odezwał się słodki głos za jego plecami.
Ashwood odwrócił się i zobaczył Corinę w towarzystwie dwóch łuczni-
ków.
– Jeszcze tak – wychrypiał w odpowiedzi.
– Wyglądasz jak łajno – oceniła.
– Tak słyszałem – jęknął.
– Zabierzcie go do namiotu medycznego – rzuciła do towarzyszących jej
mężczyzn. – Opatrzymy cię jakoś – dodała, zwracając się do Bena.
– Jego też? – Ashwood ruchem brody wskazał zastygłego Rhysa.
– A jemu co się stało? – Corina pospieszyła w stronę długowiecznego.
Uklękła przy nim i objęła go, ale Rhys nie reagował.
– Zabił pół tuzina arcydemonów – odparł Ben. – To go wycieńczyło.
– Sam jeden?! – wykrzyknęła zdumiona Corina.
Ben pokiwał twierdząco głową.

304
– Zabierzcie go do twierdzy – poleciła krótko. – Poślijcie po Olivera, me-
dyka jego lordowskiej mości. On najprędzej poradzi sobie z czymś takim. Już!
Jeden z łuczników przy pomocy Coriny dźwignął Rhysa i przerzucił sobie
jego ramię przez barki. Aż się zachwiał pod ciężarem długowiecznego, ale zde-
terminowany wyraz twarzy żołnierza pozwolił Benowi uwierzyć, że przyjaciel
dotrze do twierdzy. Drugi z łuczników skłonił się przed Rhysem z szacunkiem.
Długowieczny tego nie widział. Może i dobrze, nie trzeba umacniać jego wiary
w siebie.
– Więcej mamy rannych niż medyków, którzy mogliby się nimi zająć –
mruknęła Corina, odprowadzając wzrokiem łucznika, który zabrał Rhysa do
twierdzy.
– Nie potrzebuję... – zaczął Ben, ale łowczyni nie dała mu dokończyć.
– Zaprowadź go do namiotu – rozkazała drugiemu ze swych przybocznych.
– I nie słuchaj żadnych protestów. Sprawdzę, czy tam dotarł.
Mężczyzna pomógł Benowi stanąć na nogi i Ashwood poczuł, jak boleśnie
naciągają się wszystkie jego rany. Świeża krew popłynęła strumieniem, gdy rany
otworzyły się ponownie, i Ben zacisnął zęby.
Ruszyli szukać pomocy medyka. Co krok niemal przechodzili ponad zwło-
kami człowieka lub potwora.

Ben obudził się i zobaczył wpatrzoną w niego Amelię.


– Wyglądasz jak łajno – poinformowała go.
– Wciąż? – zażartował. Obrócił się, by usiąść, i skrzywił się z bólu. Zapo-
mniał już, jak bardzo był poraniony.
Amelia wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, jak wyglądałeś wcześniej, mówię tylko, że teraz wyglądasz jak
łajno.
– Ile czasu minęło? – jęknął.
– Dochodzi wieczór.
Wszystko go bolało. Ciągle czuł rwanie w miejscach, gdzie szpony demona
rozdarły jego ciało. Wreszcie usiadł z głośnym jękiem i potężnymi zawrotami
głowy.
– Proszę. – Amelia podała mu kubek z wodą. – Jeśli możesz, to powinieneś
coś zjeść, żeby nabrać sił. Powiedzieli mi, że straciłeś dużo krwi.

305
Zsunął nogi z łóżka i skrzywił się, gdy ruch ten naciągnął szwy, jakie po-
spiesznie założył mu medyk polowy – tyle włożył uwagi w zszywanie Ashwooda,
co w wiązanie własnych butów.
Znajdowali się z Amelią w komnacie, którą przydzielono Benowi w twier-
dzy. Ashwood nie miał koszuli, był zbyt zmęczony poprzedniej nocy, by się ubrać
po tym, jak go opatrzono. Natomiast wciąż miał na sobie spodnie, w których wal-
czył. Śmierdziały paskudnie.
– Idź się wykąpać – dodała Amelia, marszcząc nos z odrazą. – Jak już skoń-
czysz jeść.
Położyła mu dłoń na ramieniu i uważniej spojrzała na szwy, które spra-
wiały wrażenie prowizorycznych.
– No, mogli się lepiej postarać – oceniła.
Ben poczuł ciepłe mrowienie w miejscu, gdzie jej dłoń stykała się z jego
skórą. Amelia usiłowała go uleczyć. Nic nie powiedział, tylko delikatnie odsunął
jej rękę i spróbował wstać. Udało mu się, choć chwiał się trochę. Zaburczało mu
głośno w brzuchu.
– Medykowi się chyba spieszyło – mruknął Ben. – Miał wielu chętnych na
swoje usługi.
– Dasz radę sam zmienić spodnie? – spytała Amelia. – Cuchną straszliwie
i chyba masz we włosach zaschniętą demonią krew. – Potrząsnęła głową, marsz-
cząc brwi z dezaprobatą. – Zmieniłam zdanie. Najpierw musisz się wykąpać. Nie
usiądę obok ciebie do posiłku, jeśli nie zaczniesz pachnieć mydłem, a nie padliną
jak teraz.
– Jakoś dam radę – odparł Ben poważnie.
– Dobrze. Poczekam na zewnątrz – powiedziała. – Mamy wiele do omó-
wienia.
Ben umył się i przebrał jak mógł najszybciej, pojękując z bólu i krzywiąc
się przy każdym ruchu. Amelia cierpliwie czekała nań na korytarzu. Razem udali
się coś zjeść. Kuchnie pozostawały zamknięte, bo nie było komu w nich praco-
wać, jedynie w koszarach mogli dostać jakiś posiłek.
– Co z Rhysem i Towaal? – spytał Ben, gdy usiedli przy stole.
Dwudniowy, czerstwy chleb, kawałek zimnego mięsa i twardego sera. Nie
była to uczta, ale i tak żołądek Ashwooda zaburczał głośno. Uświadomił sobie, że
minął cały dzień, od czasu gdy miał coś w ustach.
– Towaal siedzi w bibliotece. Poszła tam zaraz po bitwie i jeszcze nie wy-
szła. Widziałam w czasie bitwy takie rzeczy... Rzeczy, których nie potrafię wyja-
śnić. – Amelia wzruszyła ramionami. – Coś wydarzyło się w tej bibliotece, ale

306
tyle się działo... Nie miałam czasu z nią porozmawiać. Zajrzałam tylko, żeby zo-
baczyć, czy nic jej nie jest, a ona mnie zignorowała. Wróciła już do siebie.
Ben z wysiłkiem przełknął kęs suchego chleba.
– A Rhys?
– Jego rany się zagoją – odparła Amelia powoli, ściągnąwszy brwi. – Zaj-
rzałam do niego wcześniej i jest... inny. Musisz sam go zobaczyć. Spał, kiedy za-
glądałam, ale może już się obudził.
Ben zerknął na nią zaciekawiony. Co mogła mieć na myśli?
– Miasto jest pogrążone w chaosie. Chyba nikt nie wie, ilu ludzi zginęło.
Okolica została zrównana z ziemią i brak całych kompanii wojska. Wszędzie
pełno ciał ludzi i demonów, słyszałam, że Rhymer rozkazał to posprzątać, ale gdy
ostatnim razem byłam na zewnątrz, mało kogo było widać.
– Całą noc walczyli – wymamrotał Ben z ustami pełnymi twardej baraniny.
– To prawda – westchnęła Amelia. – Jednak ktoś będzie musiał zrobić coś
ze zwłokami albo rozniesie się zaraza. Powszechnie wiadomo, że tyle ciał może
spowodować więcej ofiar niż sama bitwa.
– Widziałem Corinę – zmienił temat Ashwood. – Przeżyła.
Amelia spuściła wzrok.
– Ale seneszal Franklin ponoć nie.
Ben skrzywił się ze smutkiem.
– Kiedy już zjemy, będziesz potrzebował odpoczynku? – spytała go Amelia
cicho.
– Raczej nie. Jestem zmęczony, ale nie senny, jeśli rozumiesz, co mam na
myśli. A ty?
– Już się wyspałam wcześniej.
– Sprawdźmy zatem, jak się mają Rhys i lady Towaal – podsunął Ben.
– To samo chciałam zaproponować – zgodziła się szybko Amelia.
Przez drzwi komnaty Rhysa usłyszeli gromkie chrapanie, poszli więc dalej,
nie zajrzawszy nawet do środka. Długowieczny dość już zrobił, nie chcieli prze-
rywać mu odpoczynku.
Kiedy szli przez twierdzę, Ben miał wrażenie, że nic się nie wydarzyło.
Może straży było trochę mniej i mniej służących zajętych codziennymi obowiąz-
kami, ale poza tym miejsce nie odczuło skutków bitwy. Wszystko wciąż było
czyste i schludne, zupełnie jak za pierwszym razem, gdy przemierzali korytarze
siedziby jego lordowskiej mości. Władca Północnej Bramy i jego dwór pozostali
bezpieczni w murach twierdzy.
Za to gdy wyszli na zewnątrz, sytuacja zmieniła się dramatycznie.

307
Na dziedzińcu piętrzyły się stosy trupów. Benowi zrobiło się niedobrze.
Zatrzymał się na moment, próbując zapanować nad mdłościami.
– Potworność – mruknęła Amelia. – Czemu Rhymer czegoś z tym nie robi?
Gdzie są jego żołnierze?
Tu i ówdzie grupka mężczyzn z twarzami owiniętymi szmatami powoli ła-
dowała wozy demonimi truchłami. Biorąc pod uwagę, ile padliny musieli wy-
wieźć, Ben ocenił, że oczyszczenie dziedzińca zajmie im przynajmniej tydzień.
– Może są na murach? Ja bym ich wysłał na mury – odpowiedział przyja-
ciółce.
Starannie wybierając drogę między trupami, kierowali się do biblioteki.
Budynek pozostał nietknięty.
Ben spojrzał w stronę miejsca, gdzie padło w walce dwanaście arcydemo-
nów. Ich zwłoki wciąż tam leżały. Zapewne grupki sprzątaczy nie zdołały dźwi-
gnąć żadnego z olbrzymich trupów. Największy leżał wciąż przysypany gruzem
zawalonego budynku. Ben uzmysłowił sobie, że ktoś będzie musiał porąbać wiel-
kie truchła, aby je usunąć, i zrobiło mu się nieprzyjemnie.
– Zeszłej nocy naprawdę mi zaimponowałeś – odezwała się Amelia. – Na
murach ani na chwilę się nie poddałeś i zrobiłeś tyle, co Rhys.
– No nie wiem – zaoponował Ben. – Spójrz na te arcydemony. – Wskazał
ogromne ścierwa. – Tego dokonał Rhys. Gdyby nie on, nie wiem, czy udałoby się
nam zwyciężyć.
Amelia gwizdnęła z uznaniem.
– Masz rację, to robi wrażenie. Może następnym razem też tyle zrobisz.
– Następnym razem – parsknął Ben. – Mam nadzieję, że następnego razu
nie będzie.
– One wciąż tam są – przypomniała mu Amelia. – Setki, może nawet ty-
siące uciekły. I ktoś będzie musiał stawić im czoła.
– Sama też nieźle dawałaś sobie radę – pochwalił ją Ben. Wiedział, że
Amelia ma rację, ale nie chciał o tym rozmawiać, wolał zmienić temat. – Te kule
były zdumiewające.
Amelia zarumieniła się pod wpływem pochwały.
– Coś sobie uświadomiłam, gdy byliśmy w Ostępach. Nie mam takiego wy-
szkolenia jak Towaal i na pewno nie mam tak wielkiej mocy, ale mogę to nadrobić
odpowiednimi przygotowaniami. Potrafię być sprytna. Każdej sile towarzyszy
taka sama reakcja, o równej mocy, ale działająca przeciwnie do tej siły. I to wła-
śnie wykorzystałam przy kulach, po prostu przekierowałem siłę, kiedy uderzyły.

308
Zamiast podążać w kierunku narzuconym przez naturę, rozszerzyły się od żelaz-
nego rdzenia. Wystarczyło wzmocnić, dodać trochę ciepła do mieszanki i w efek-
cie otrzymałam skuteczną broń. Zadziałało tylko dlatego, że prędkość lotu była
taka duża.
– Zgubiłem się już przy takiej samej reakcji w przeciwnym kierunku – od-
parł Ben.
– No cóż, to teoria, a właściwie prawo. Każda siła wywołuje taką samą,
tylko działającą w przeciwnym kierunku.
Weszli w niestrzeżone drzwi biblioteki i oboje zatrzymali się w ciemności,
mrugając szybko. Ben wypatrzył świecę przy progu, którą ktoś najwyraźniej zo-
stawił przychodzącym. Nikogo jednak nie było w pobliżu, więc sami weszli głę-
biej.
– Jak Przymierze i Koalicja – spytał Ben po chwili.
Amelia zmarszczyła się nieco.
– Mówiłam o prawach naturalnych.
Ben wzruszył ramionami.
– Nie znam się na tym za bardzo, na polityce też nie, ale z tego, co zaob-
serwowałem, tak właśnie się dzieje. Koalicja zebrała siły, a Przymierze zareago-
wało. Z taką samą siłą, ale w przeciwnym kierunku. Może to nie jest żadna teoria
z mądrych ksiąg, ale jeśli to dostrzegasz, to ma jakieś znaczenie, tak? Jest chyba
odpowiednie słowo, żeby to nazwać.
– Informacje zebrane poprzez obserwacje są dowodami empirycznymi –
mruknęła pod nosem Amelia, zamyślona głęboko.
– Empir... co? – zdziwił się Ben.
– Nieważne – odpowiedziała cicho. – W kategoriach czysto naturalnych
przeciwstawna siła jest reakcją. Nie ma aspektu.
– Nie rozumiem.
– Nie jest zła czy dobra – wyjaśniła Amelia. – To siła natury.
Dotarli już do otwartego pomieszczenia w centrum biblioteki, ale nadal nie
widzieli nikogo, nie dostrzegli też błysku światła. Szukali więc Towaal między
regałami.
– Czyli to nie to samo według ciebie – szepnął Ben – bo Koalicja jest zła?
– Nie jestem pewna.
Ben łypnął na nią z ukosa.
– Kiedy Argren powołał Przymierze, mówił, że to dla dobra ludzi – konty-
nuowała. – Mówił, że staniemy ramię w ramię, żeby walczyć ze złem, i ja mu
uwierzyłam. Jednak wcześniej, kiedy lord Jason odwiedził Issen, też twierdził, że

309
Koalicja powstała dla dobra ludzi. Niemal tymi samymi słowami. A Myland
z Wolnej Ziemi uważał, że nie ma między nimi żadnej różnicy. Co, jeśli... – Ame-
lia zamilkła na chwilę, dobierając słowa. – Co, jeśli obaj, Argren i Jason, wierzyli
w to, co mówią? Co, jeśli obaj uważają, że czynią dobro?
Ben zmarszczył brwi, tak o tym nie myślał.
– No, ja bym nie powiedział, że jedni albo drudzy czynią teraz dobro. Lord
Jason próbował cię pojmać i oblega Issen. Król Argren nie ruszył nawet palcem,
żeby pomóc, tylko chroni własne interesy.
– No właśnie – odpowiedziała Amelia.
Ben przetarł twarz dłonią. Wciąż czuł zmęczenie po bitwie i nie był przy-
gotowany na takie przemyślenia.
– Poważne dyskusje – rozległ się zmęczony głos za ich plecami.
Aż podskoczyli z zaskoczenia. Obrócili się tak gwałtownie, że niewiele
brakowało, a świeca wylądowałaby na stosie suchych pergaminów.
– Ostrożnie – skarciła ich Towaal, spoglądając niechętnie na świecę. – Za
każdym razem, gdy myślę, że czegoś was nauczyłam... – Machnięciem ręki naka-
zała im iść za sobą, w ciemność, cały czas przy tym mamrotała do siebie: – Żeby
niemal spalić najważniejszą bibliotekę na całym Alcott. Niewiarygodne.
Ben i Amelia wymienili zażenowane spojrzenia i poszli za czarodziejką do
kąta, gdzie ta zniknęła za zasłoną. Ben odsunął tkaninę i zobaczył wąski koryta-
rzyk oświetlony pojedynczą pochodnią umieszczoną w kunie na ścianie, na jego
końcu znajdowało się przejście emanujące ciepłym blaskiem, w który właśnie
wkroczyła Towaal. Pospiesznie podążyli za nią.
Za progiem znajdowała się niewielka komnata, podobnych rozmiarów jak
izba, w której Ben mieszkał jeszcze w Widokach. W środku znajdowała się wy-
soka szafka, pojedyncza drewniana półka i mocno wysiedziany fotel. Drzwiczki
szafki stały otworem, za nimi zaś widać było półki wypełnione najróżniejszymi
przedmiotami. Ben nie potrafił odgadnąć przeznaczenia żadnego z nich, ale skoro
znajdowały się w bibliotece, uznał, że Towaal na pewno znalazła tu coś ważnego.
– Przyszliśmy sprawdzić, jak się miewasz – poinformowała czarodziejkę
Amelia, rozglądając się po komnacie.
– Oczywiście – mruknęła Towaal, miała mocno podkrążone oczy, cała była
jakaś wymięta i rozkojarzona. W porównaniu z tym, jak prezentowała się zazwy-
czaj, jej obecny wygląd był wręcz szokujący. Ashwoodowi przypomniały się
Amelia i Meghan tuż po egzaminach w Sanktuarium.
– Dobrze się czujesz? – upewniała się teraz Amelia.

310
– W ciągu minionych dwóch dni dowiedziałam się wielu rzeczy. – Towaal
pokiwała głową i zamilkła na chwilę.
Ben czekał, aż podejmie temat.
– Purpuraci nie przepadli całkiem – oznajmiła Towaal.
– Byli tu? – Ben rozejrzał się po komnacie z nowym zainteresowaniem.
– Owszem. Bibliotekarz był kimś więcej, niż nam się wydawało.
– Bibliotekarz należy do Purpuratów?! – wykrzyknęła Amelia. – A Rhymer
o tym wie?
– Jestem pewna, że Rhymer wie dużo więcej, niż mówi – odparła Towaal
kwaśno. – Chcę znaleźć tu wszystko, co się da, a potem sobie z nim porozma-
wiam. To zbyt poważna sprawa, aby trzymać ją w tajemnicy. A Bibliotekarz na-
leżał do Purpuratów, a nie należy – skorygowała.
– Co to znaczy? – chciał wiedzieć Ben. – Nie żyje?
– Po bitwie nie ma już Bibliotekarza. On... – czarodziejka zmarszczyła
brwi, wyraźnie szukając właściwego słowa – rozpadł się...
Ben wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, niczego nie rozumie-
jąc.
– Jak mniemam, zużył więcej woli, niż mógł bezpiecznie okiełznać – wy-
jaśniła. – Rozmyślnie czy przez przypadek, jakimś sposobem przekształcił sa-
mego siebie w czystą energię, a ta rozproszyła się w ataku na arcydemona.
– Iskry – zgadł Ben.
Towaal potwierdziła skinieniem głowy.
– Tak, to był on. Ja już wyczerpałam wszystkie swe siły do cna, podobnie
jak moc zmagazynowaną w różdżce. Bez Bibliotekarza arcydemon atakowałby
niepowstrzymany. I tak jak się spodziewałam, Bibliotekarz wkroczył do akcji
i obronił Północną Bramę.
– Jak się spodziewałaś? – zapytała Amelia.
– Tak. Wiedziałam, że jeśli ten arcydemon naprawdę żył tysiące lat, to moje
siły, nawet z repozytorium, będą niewystarczające. Liczyłam na to, że Purpuraci
się pokażą. Musieli zapobiec rzezi i zebraniu życiodajnej krwi w Północnej Bra-
mie, musieli też chronić klucz do szczelin.
– Skąd wiedziałaś, że zdołają, khem, wypłynąć? Skąd mogłaś mieć pew-
ność? – dziwił się Ben.
– Kiedy natknęłam się na klucz i związane z nim dokumenty, znalazłam też
wskazówki. Bibliotekarz był nieopisanie zdenerwowany moim odkryciem, a po-
tem odmówił odpowiedzi na wszelkie pytania. To mi wystarczyło, żeby poskładać
elementy tej układanki. Na przykład w odniesieniu do tej biblioteki wspomina się

311
zawsze tylko o jednym Bibliotekarzu. Jak to możliwe, że nie zauważył tego nikt
inny, nie mam pojęcia. Umysł wierzy w to, w co chce wierzyć, jak mniemam. Na
pewno nikt nie spodziewał się, że będzie tu mag mężczyzna. Bibliotekarz był dłu-
gowiecznym.
– A jego asystent? – chciała wiedzieć Amelia.
– I uważasz, że Bibliotekarz był tu, by chronić klucz? – powiedział powoli
Ben.
– Mogę tylko przypuszczać, ale tak – przyznała Towaal.
– A inni? Inni członkowie Zakonu Purpuratów w Północnej Bramie? – za-
pytała Amelia.
Towaal nie odpowiedziała, najpewniej dlatego, że nie wiedziała co.
– Czyli to koniec – podsumował Ben. – Ty masz klucz do szczelin, a arcy-
demon został pokonany. Teraz możemy skupić się na innych problemach, jak Is-
sen.
Towaal odkaszlnęła znacząco.
– No nie do końca.
Ben skrzywił się, bojąc się tego, co usłyszy.
– Mamy klucz do szczelin, którego należy bronić za wszelką cenę, to jest
oczywiste – kontynuowała Towaal. – Ale jeśli pamiętasz, tuż przed walką wspo-
minałam, że jest jeszcze jeden. Z dokumentów, które znalazłam, wynika, że
umieszczony jest w Irreforcie.
– W stolicy Koalicji?! – jęknął Ashwood.
Czarodziejka ponownie skinęła głową.
– Ale co to ma z nami wspólnego? – spytała Amelia płaczliwie.
Towaal nie odpowiedziała.
Ben ruszył w nerwowy spacer po komnacie.
– I co mamy zrobić, jak już tam dotrzemy? Spytać lorda Jasona, czy ma
jakieś magiczne klucze, które umożliwią mu stworzenie kolejnej szczeliny?
– Nie jestem pewna, co powinniście zrobić – odpowiedziała Towaal cicho.
– Żałuję, bardzo chciałabym mieć odpowiedź na to pytanie. Pomoc Issen niewąt-
pliwie bałaby czynem godnym szacunku, gdybyście mogli tylko wymyślić, na
czym powinna polegać, nadto obawiam się, że to nie koniec problemów z demo-
nami. Setki umknęły po bitwie. Może z tym jakoś moglibyśmy pomóc. – Siedziała
nieruchomo w fotelu, unikając spoglądania im w oczy. – Nie mogę dać wam od-
powiedzi. Próbuję pomóc, dzieląc się z wami informacjami, które znalazłam

312
w tych dokumentach. – Wskazała stos pergaminów zgromadzonych na niewiel-
kim stoliku. – Jak już wiecie, jestem gotowa podążać za waszym przewodnic-
twem. To od was zależy, co zrobimy.
– A jeśli zdecydujemy się ruszyć po ten drugi klucz... – zaczął Ben.
– Należałoby go chronić, może nawet użyć – dokończyła czarodziejka. –
Pamiętajcie, że nie znamy skutków zamknięcia tej Szczeliny. Gdybym mogła cof-
nąć czas, z pewnością staranniej przepytałabym Bibliotekarza przed wyprawą
w Ostępy. Ale wtedy nie znaliśmy jego roli, a on nie miał szans z nami porozma-
wiać, zanim podjęliśmy decyzję, po wszystkim natomiast był na nas bardzo zły.
Mogę tylko mieć nadzieję, że nie popełniliśmy błędu.
– To za mało informacji! – zaoponował Ben. – Chcesz, żebyśmy podjęli
decyzję na temat czegoś, o czym nie mamy pojęcia! Potrzebujemy dowiedzieć się
więcej.
– Zgadzam się – odpowiedziała Towaal rozsądnie – ale ja nie mam infor-
macji, których pragniesz.
– A kto ma?! – wykrzyknął Ben.
– Purpuraci – stwierdziła spokojnie czarodziejka.
– Ale to znaczy, że wróciliśmy do początku. – Powściągliwość czarodziejki
przyprawiała Ashwooda o frustrację. – Wiemy chociaż, gdzie znaleźć tych Pur-
puratów?
– Bibliotekarz był tam, gdzie klucz do szczelin – przypomniała mu. – Może
klucz z Irrefortu też ma swojego strażnika?
– No, to jest po prostu... – Amelia zamilkła w pół zdania. – Jestem na to
zbyt zmęczona – dokończyła bezradnie.

Następnego ranka po śniadaniu udali się sprawdzić, co z Rhysem. Gdy sta-


nęli na progu jego komnaty, służka pokierowała ich na zewnątrz, w stronę nie-
wielkiego dziedzińca. Rhys siedział tam owinięty w gruby płaszcz i sączył gorący
kaf.
Ben wyszedł na placyk i przyjaciel odezwał się doń, nawet się nie ogląda-
jąc:
– Zabawne, czyż nie? Jeśli się nad tym zastanowisz, to przecież jest zimno,
ale po wyprawie w Ostępy znajduję tę pogodę całkiem przyjemną.
Ben mruknął tylko w odpowiedzi. Jemu było zimno. Podszedł do przyja-
ciela, ale gdy się zbliżył, mimowolnie zwolnił kroku. Rhys się zmienił.

313
Spojrzał przez ramię na Bena i uśmiechnął się blado. Ashwood wpatrywał
się w niego zmieszany. W kącikach oczu długowiecznego pojawiły się wachla-
rzyki kurzych łapek, policzki się zapadły, a na skroniach zajaśniały pasma bieli.
Rhys się postarzał.
– Wyglądasz... inaczej – stwierdził Ben z wahaniem.
– Wyglądam – zgodził się tamten.
Ben usiadł obok przyjaciela na żelaznej ławce i niemal natychmiast tego
pożałował. Mimo opinii Rhysa ławka była zimna jak samo nieszczęście, a chłód
szybko pokonał grubą tkaninę bryczesów Bena. Ashwood raz jeszcze spojrzał na
Rhysa. Nawet nie wiedział, od czego zacząć. Jak spytać przyjaciela, dlaczego
z dnia na dzień wygląda na starszego o piętnaście lat?
Rhys odsunął połę płaszcza i położył dłoń na rękojeści swego miecza, który
leżał obok na ławce.
– Kiedy Karina wyjaśniała ci, na czym polega sztuka magiczna, mówiła, że
wszystko jest możliwe, jeśli ktoś ma wystarczającą wolę i wiedzę – mruknął. –
I jest to w znacznej mierze prawda. Ale jest jeszcze trzeci czynnik niezbędny do
czarowania. Energia. Wola i wiedza to narzędzia niezbędne do manipulowania
otaczającym nas światem. Błyskawice, jakie przywołała Karina, ciepło wykorzy-
stane przez Amelię, żeby rozpalić ogień, to wszystko energia. Jeśli nie ma energii
wokół, mag albo ktoś, kto używa magicznego urządzenia, może zaczerpnąć tej
energii z siebie.
Ben pokiwał głową. Towaal nie ujęła tego tak samo, ale sens był podobny.
– Widziałeś, jak Karina czerpie ze swoich rezerw – wyjaśniał dalej Rhys,
upiwszy kolejny łyk. – Jest wtedy zmęczona i śpi. Ale są i inne, bardziej perma-
nentne źródła energii, z których można czerpać.
Magiczny miecz leżał między nimi i Ben odsunął łokieć, by go przypad-
kiem nie dotknąć.
– Nie rozumiem – oświadczył.
– Demony karmią się naszą siłą życiową, ona jest źródłem ich energii na
przykład.
– A – powiedział Ben, czując, jak budzą się w nim mdłości.
– I jeśli sięgniesz do takiego źródła, nie możesz tego po prostu odespać.
– Chcesz powiedzieć, że powrót do sił następuje wolniej albo wcale? – za-
pytał Ben z wahaniem.
Rhys dopił kaf i wzruszył ramionami.

314
– Żyję już bardzo, bardzo długo. Widziałem wiele takich rzeczy, które
uznawałem wcześniej za niemożliwe, i wiele takich, których w ogóle nie spodzie-
wałem się zobaczyć. Zatem kto wie? Wszystko jest możliwe, gdy ma się dość
silnej woli.
– Czy ja... – Ben zawiesił na chwilę głos. – Czy ja mogę coś dla ciebie
zrobić?
– Na przykład zapiekankę? – prychnął Rhys.
– Ja... um... No, chyba, nie wiem... – odpowiedział zmieszany Ashwood. –
Jeśli mogę pomóc...
– Nie, nic nie możesz zrobić – odpowiedział Rhys i uniósł pusty kubek. –
Chodź, muszę sobie dolać.
Rhys wstał powoli i skrzywił się boleśnie, oparł się przy tym o poręcz, żeby
nie stracić równowagi.
– Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję. To chyba jest podobne wrażenie
do tego, co ty czujesz, kiedy próbujesz ze mną pić.
– Oszust – prychnął Ben.
Szelma zaśmiał się i ruszył do drzwi. Ben szedł za nim i przyglądał mu się
ze smutkiem. Jego przyjaciel nie poruszał się jak obolały dziadek, którego uda-
wał, wstając, ale i nie poruszał się jak pełen życia gawędziarz, jakim był kilka dni
wcześniej.

Sprzątanie Północnej Bramy powoli zaczynało przynosić efekty. Po kilku


dniach Rhymer przeznaczył do tego zadania większe siły i miasto zaczęło znów
wyglądać jak miejsce, gdzie można mieszkać. Jedno po drugim ożyły targowiska
i sklepy. Dzieci powychodziły z kryjówek, żeby bawić się na ulicach. Jednak nie
było wątpliwości, że rany pozostałe po bitwie będą goić się przez lata, może nawet
pokolenia.
Ben i Amelia przez krótki czas pomagali w sprzątaniu, ale Ben szybko od-
krył, że nie uśmiecha mu się wywożenie kilkudniowych zwłok. Nie wspominając
o odbudowywaniu czegokolwiek. Walczyli za Północną Bramę i to powinno wy-
starczyć.
Rhymer natomiast nie ustawał w działaniu ani na moment, był całkowitym
przeciwieństwem człowieka, którego Ben spotkał w Białym Dowrze. Jego lor-
dowska mość stracił swą podporę w osobie seneszala i niemalże całe miasto i to
stało się dlań pobudką.

315
Towaal tkwiła zagrzebana w bibliotece, próbując znaleźć jeszcze jakieś in-
formacje o Purpuratach i ich związkach ze Szczeliną.
Rhys pił na umór.
Samo w sobie jego pijaństwo nie było niczym zaskakującym, ale teraz wy-
dawało się, że spowija go jakiś mrok. Stracił po części swój jowialny i żartobliwy
sposób bycia. Corina spędzała z nim wiele czasu. Głównie trwała u jego boku
w milczeniu. Ben miał nadzieję, że przyjaciel ocknie się w końcu i dostrzeże łucz-
niczkę. Straciła ojca. Obojgu przydałoby się wsparcie drugiego człowieka.
Ben wspomniał o tym Rhysowi, próbując poprawić przyjacielowi humor,
ale ten odpowiedział tonem raczej ostrym.
– Nic mi nie będzie. Jej nic nie będzie. Musimy po prostu ruszyć dalej,
w nowym kierunku. I skoro już o tym mówimy, jak się sprawy mają?
Ben westchnął. To był problem. Ani on, ani Amelia nie wiedzieli, jaki obrać
kierunek. Ona martwiła się o ojca i Issen. W Irreforcie znajdował się klucz do
szczelin, który należało brać pod uwagę. W najbliższych tygodniach grupy zwia-
dowcze zaczną szukać zbiegłych demonów. No i nie należało zapominać o wciąż
aktualnym zagrożeniu ze strony Sanktuarium. Gdyby wiedzieli, dokąd pójść, wy-
ruszyliby niezwłocznie.
Zamiast tego zwlekali. Odpoczywali, trenowali szermierkę, omy i umac-
niali wolę. Amelia ćwiczyła uzdrawianie na ranach Bena i choć blizny miały mu
pozostać na zawsze, ostre ukłucia bólu powoli mijały. Ciało w tych miejscach
wciąż było bardzo wrażliwe, ale z tym mógł żyć. W czasie ćwiczeń szermier-
czych nie musiał już się obawiać, że zerwie szwy i na nowo otworzy rany.
Nadeszły wieści z Issen – oblężenie się rozpoczęło. Posłaniec twierdził, że
ojciec Amelii stawiał zaciekły opór. Siły Koalicji były czterokrotnie większe, ale
lord Gregor miał mury obronne. Oblężenie mogło trwać miesiącami.
Początkowo Amelia chciała natychmiast ruszać ojcu na ratunek, ale gdy
porozmawiała o tym z Rhysem i Benem, przyznała, że bez armii u boku niewiele
mogła zdziałać. Być może nawet nie dotarłaby do samego miasta, skoro otaczały
je wojska Koalicji. A gdyby została pojmana przed bramami Issen, to tylko za-
szkodziłaby ojcu i wszystkim za murami. Potrzebowała armii, wiadomo było, że
nie uzyska pomocy od lorda Rhymera. Nie wiedziała przy tym, do kogo jeszcze
mogłaby się zwrócić.

316
Od bitwy minął tydzień. Amelia i Ben wracali właśnie z kolejnej bezowoc-
nej dyskusji z lady Towaal. Czarodziejka tkwiła zagrzebana po uszy w starożyt-
nych dokumentach i artefaktach. Dla pary młodych towarzyszy nie miała żadnych
słów porady. Za to przy każdej okazji pytała ich, co zamierzają zrobić.
Na placu wciąż kręciło się trochę ludzi, którzy starali się dokończyć swe
obowiązki, zanim zgaśnie światło dnia. Robiło się coraz chłodniej. Poprzedniego
wieczora spadło trochę sypkiego śniegu, który wciąż pokrywał kamienie bruku
i krawędzie dachów niczym lekka piana na świeżo nalanym piwie.
Ben wyobrażał sobie, że w lepszych czasach na placu musiało być pełno
młodych ludzi, którzy umknęli spod kurateli rodziców, by spotkać się z przyja-
ciółmi. W powietrzu powinien rozbrzmiewać śmiech dzieci, pakujących się
w całkiem niewinne kłopoty.
Teraz nikt nie miał do tego głowy.
Ashwood szedł zatopiony w swych niewesołych myślach i nagle poczuł
palce Amelii zaciskające się na jego ramieniu.
– Ben... – szepnęła – czy to nie...
Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegł smukłą sylwetkę znika-
jącą w wąskiej bocznej uliczce. Znał ten szybki, zdeterminowany krok.
– Meghan – mruknął.
– Wzywamy Towaal? – spytała Amelia.
– Wtedy stracimy ją z oczu – odparł nerwowo. Ruszył ku uliczce, w którą
skręciła Meghan, ciągnąc Amelię za sobą.
– To dobry pomysł? – denerwowała się dziewczyna. – Zdradziła nas, Be-
niaminie.
– Zdradziła. Ale jest moją siostra. Była twoją przyjaciółką – powiedział. –
Może to wcale nie ona, może dowiedzieli się w inny sposób? A może zrozumiała,
że to był błąd?
– Mogą jej towarzyszyć żołnierze albo gorzej jeszcze: czarodziejka! – opo-
nowała Amelia, podbiegając za Benem, gdy oboje spieszyli śladem Meghan.
Ben podzielał złe przeczucia Amelii. Pojawienie się Meghan było bardzo
nieoczekiwane. Ashwood szczerze wątpił, by przybrana siostra mogła odszukać
ich tu bez pomocy ze strony Sanktuarium. Musiał jednak wiedzieć na pewno.
I musiał zrozumieć, dlaczego ich zdradziła.
– Idź po Towaal. Powiedz jej, że zobaczyliśmy Meghan – zasugerował
Ben.
– Jeśli to pułapka, nie możesz iść sam – warknęła.

317
Dotarli już do ulicy, w którą skręciła Meghan, i Ben ostrożnie wychylił się
zza rogu, i spojrzał w cienie. Słońce już się kryło i mniejsze uliczki Północnej
Bramy zalewała ciemność.
– Jeśli to pułapka, to tym bardziej potrzebujemy Towaal – spróbował raz
jeszcze.
– Idę z tobą – oświadczyła Amelia tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Dobrze – ustąpił.
– Tam! – Amelia wyciągnęła przed siebie rękę. Meghan właśnie znikała
w kolejnej uliczce. Szkarłatny płaszcz powiewał za nią jak skrzydła.
– Nie jest jakoś szczególnie ostrożna – mruknęła Amelia.
Ben kiwnął głową. Meghan nie próbowała ukrywać się przed nimi, nie
w tym płaszczu, co do tego nie miał wątpliwości.
Minęli kwartał i kolejny i wkrótce znaleźli się o kilka domów za Meghan.
Ben zwolnił kroku i teraz podążali za nią w bezpiecznej odległości.
Przez pół dzwona śledzili szkarłatny płaszcz lawirujący między ludźmi.
Meghan nawet raz nie spojrzała przez ramię i Ben zaczął wątpić, czy przybrana
siostra wie w ogóle, że ktoś za nią idzie.
– A co, jeśli to nie jest pułapka? – spytał.
– To zamierzam ją zdzielić w głowę za naskarżenie na nas w Sanktuarium
– burknęła Amelia.
– A jeśli jest? – Ben uśmiechnął się krzywo.
– To i tak ją obiję – warknęła Amelia w odpowiedzi.
Meghan skręciła i weszła do długiego budynku. Ben i Amelia zatrzymali
się w tej samej chwili. Znaleźli się w dzielnicy magazynów i ulice tutaj były nie-
mal całkowicie wyludnione.
– Gdybym zamierzała zastawić na kogoś pułapkę, zrobiłabym to właśnie
tutaj – oświadczyła Amelia. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę i zerkała na
boki.
Ben myślał podobnie.
– Podejdźmy od tyłu – zasugerował. – Nie ma sensu wchodzić od frontu
i im ułatwiać.
Przemknęli wąską alejką zastawioną skrzyniami, beczkami i innym śmie-
ciem. Na tyłach budynku Ben wypatrzył okna umieszczone wysoko pod okapem
dachu. Zapewne latem je otwierano, żeby wpuścić nieco świeżego powietrza.
W milczeniu wskazał je Amelii, ta rozejrzała się i machnięciem ręki kazała
mu ruszać naprzód. Na końcu alejki piętrzyły się połamane skrzynie. Wyglądały,
jakby leżały tu od lat, narażone na kaprysy pogody.

318
Ben podszedł do nich i delikatnie nimi poruszył. Stos ledwie drgnął pod
naciskiem ręki. Ashwood odwrócił się do Amelii i wzruszył ramionami. Albo uda
im się wspiąć na szczyt skrzyń i dotrzeć do okna, albo spadną przy wtórze potęż-
nego hałasu i wylądują wśród drewnianych odłamków. Tak czy inaczej, nie za-
mierzał w żadnym wypadku wejść do magazynu frontowymi drzwiami, a to ozna-
czało, że stos skrzyń był jedyną alternatywą.
Przykucnął, aby podsadzić Amelię, i dziewczyna poczęła się wspinać –
chwytała się wystających desek i podciągała ze skrzyni na skrzynię.
Ben powoli podążył jej śladem. Amelia była drobniejsza i lżejsza, więc na-
wet jeśli konstrukcja wytrzymała jej ciężar, nie znaczyło to, że wytrzyma i Bena.
Ashwood skupił się na nasłuchiwaniu jakichkolwiek złowieszczych trzasków
i ostrożnie pełzł w górę. Podniósł wzrok, by popatrzeć, jak radzi sobie przyja-
ciółka, i przez moment nie patrzył, gdzie opiera dłoń, więc natychmiast wlazła
mu w nią paskudna drzazga. Zaklął pod nosem i podniósł rękę do ust, próbując
zębami uchwycić maleńki kawałek drewna. Dalej wchodził już ostrożniej.
Gdy dotarli na szczyt stosu, skrzynie kołysały się niebezpiecznie, przesu-
wali się więc jeszcze ostrożniej, ze wszelkich sił unikając poruszania stertą na tyle
mocno, by się zawaliła.
Okna pod okapem okazały się zamknięte. Ben sprawdził jedno dokładniej
i odkrył, że zostały niedbale i luźno osadzone, bez trudu mógł wsunąć w szparę
swój nóż myśliwski, co natychmiast uczynił. Przesunął ostrze i podniósł haczyk
blokujący ramę. Okno otworzyło się bez oporów.
– Nauczyłeś się tego od Renfra czy od Rhysa? – spytała szeptem Amelia.
– Usłyszałem w jednej opowieści – odpowiedział równie cicho.
Zajrzał do magazynu, ale niewiele zobaczył, tyle tylko, że budynek był pię-
trowy.
Ben wsunął nóż do pochwy i przecisnął się przez otwarte okno. Spadł z nie-
wielkiej wysokości na pokrytą pyłem podłogę i zamarł przekonany, że dźwięk
jego upadku kogoś zaalarmuje. Nic takiego się nie stało.
Amelia przeszła przez okno druga i Ben pomógł jej zrobić to ciszej
i z większą gracją.
Stali między dwoma rzędami ceramicznych słojów ustawionych jedne na
drugich. Kolumny były tak wysokie jak Ben. Między nimi na wprost Ashwood
widział krawędź podłogi otwartego piętra i migotanie światła na dole, na parterze.
Spojrzał w oczy Amelii i przyłożył palec do ust. Kiwnęła głową, po czym
popełzła ostrożnie po zakurzonej podłodze tuż za Benem. Oboje przedkładali ci-
szę nad pośpiech.

319
Ben wyjrzał zza krawędzi podłogi i zobaczył na dole Meghan. Nadal miała
na ramionach szkarłatny płaszcz i stała teraz przed uzbrojonym mężczyzną. Za
nim przy stoliku siedziało jeszcze trzech innych. Wyglądało na to, że wcześniej
wszyscy czterej pili i grali w karty. Ich stroje nie wyróżniały się w żaden sposób,
ale Ben nie miał wątpliwości, kim byli – żołnierze Sanktuarium.
– Co chcesz powiedzieć przez to, że ich nie widziałaś?! – zapytał ostro sto-
jący mężczyzna.
Ben wycofał się, nie mógł już widzieć pary na dole, słyszał ich jednak bar-
dzo dobrze.
– Myślę, że to oczywiste. Nie widziałam ich – odpowiedziała Meghan ze
złością. – Sprawdziłam każdą karczmę w tym przeklętym mieście. W żadnej się
nie zatrzymali. Muszą mieszkać w twierdzy, to jedyna możliwość. A tam nie bę-
dziemy mogli ich pojmać, więc najlepszym rozwiązaniem jest zwabienie ich tutaj.
Nie wiem, jak inaczej mogłabym ci to wytłumaczyć, kapitanie.
Ben i Amelia popatrzyli po sobie. Wiedzieli, że to Meghan, ale na dźwięk
jej głosu wspomnienia tego, co wydarzyło się w Sanktuarium, runęły spiętrzoną
falą. Ostatnim razem słyszeli ją na chwilę przed tym, jak ich zdradziła.
– Mam dość tego czekania – warknął kapitan. – Jak to możliwe, że ich nie
widziałaś?! Jak mogli cię nie zauważyć?! – Ciężkie buty załomotały na kamiennej
podłodze magazynu. Mężczyzna chyba spacerował nerwowo. – Jeśli cały dzień
spędziłaś na placu, jak mówisz, to jestem pewien, że musiałaś ich widzieć albo
oni ciebie. Nie mam cienia wątpliwości. Zaczynam wątpić w twoją lojalność.
– Nikt by nawet nie wiedział, że uciekli, gdyby nie ja, kapitanie – odcięła
się Meghan ostro. – I nie myśl sobie, że możesz mi grozić, podając w wątpliwość
moją lojalność. Czarodziejki wiedzą, co zrobiłam i po czyjej stronie stoję. Tak
naprawdę nie obchodzi mnie, co myślisz. Póki jakaś czarodziejka nie powie mi
prosto w oczy, że ma inny plan, zrobimy to po mojemu. Nie chcę pojmać jedynie
nowicjuszki Amelii. Chcę dostać ich wszystkich. Zrobimy to po mojemu, zła-
piemy wszystkich razem. Usłyszałeś takie same rozkazy jak ja i dość mam już
twojego gównianego zachowania, kapitanie.
Ben leżał i słuchał. Jego dłoń mimowolnie powędrowała do rękojeści mie-
cza. Wysłuchiwanie, jak przybrana siostra sama przyznaje się do tego, że ich zdra-
dziła, przekraczało niemal jego wytrzymałość.
– Wszystko jedno. – Kapitan głośno pociągnął nosem. – Skończyłem grać
w te gierki. Jeśli jesteś tak lojalna, jak twierdzisz, to jesteś niekompetentna. Tak
czy inaczej, niech zajmie się tobą czarodziejka.
– Tu nie ma... – Meghan zamilkła.

320
Ben i Amelia wymienili milczące spojrzenia. Oboje pchani ciekawością
podnieśli się powolutku, by raz jeszcze zerknąć za krawędź podłogi.
W świetle pochodni pojawiła się druga kobieta, bogato odziana, na bio-
drach miała pas wysadzany klejnotami, u którego wisiała pochwa ze sztyletem.
Musiała być czarodziejką.
– J-j-a... – wyjąkała Meghan. – Co tu robisz, pani?
– A jak myślisz? Skąd wiedzieliśmy, że należy przybyć do Północnej
Bramy? – szydził kapitan. – Głupia dziewczyno, myślałaś, że przypadkiem wyty-
powaliśmy to miasto? Cały czas podążaliśmy za wskazówkami maga. Ciebie za-
braliśmy, żebyś pomogła nam to zakończyć bez konieczności wykorzystywania
jej sił. A jej nie podoba się ten brak sukcesów.
– Ale mój plan zadziała! – sprzeciwiła się Meghan. – Słyszeliście przecież,
że w czasie bitwy użyto magii. Muszą być tutaj. Potrzebuję tylko trochę czasu,
żeby ich znaleźć.
Kobieta, czarodziejka, wpatrywała się w Meghan, po czym przechyliła
głowę. Ben mimowolnie wstrzymał oddech. Jej twarz była całkiem biała, porce-
lanowo biała. Usta wymalowane czerwienią, policzki podkreślone różem, a pod
idealnymi łukami brwi ziały dwie ciemne dziury. Czarodziejka nosiła maskę, zro-
zumiał Ashwood, porcelanową maskę. Resztę głowy osłaniał ciemny kaptur.
Bez słowa kobieta obeszła Meghan, wodząc przy tym palcem po materii
szkarłatnego płaszcza.
– Myślałam, że ty... – Meghan z wysiłkiem przełknęła ślinę. W jej głosie
pojawiły się nuty strachu. – Myślałam, że po powrocie do zdrowia udasz się do
Białego Dworu, pani.
Kobieta nie odpowiedziała. Stanowczym gestem ujęła podbródek Meghan
i obróciła jej głowę tak, by móc zajrzeć w oczy. Po chwili puściła dziewczynę,
a Meghan natychmiast potarła miejsce, gdzie palce czarodziejki wbiły się w jej
ciało.
Kobieta o porcelanowej twarzy skinęła głową kapitanowi. Mężczyzna
skrzywił się i dobył sztyletu.
Meghan wytrzeszczyła oczy.
– Nie! – krzyknęła.
Ale było za późno. Kapitan zrobił dwa szybkie kroki i zatopił ostrze szty-
letu w boku Meghan. I raz jeszcze. I jeszcze. Krew rozlała się po sukni. A Ben
patrzył przerażony, jak jego siostra osuwa się w ramiona żołnierzy. Po zdradzie
Meghan jego uczucia względem siostry były skomplikowane, jednak w głębi

321
serca wciąż miał nadzieję, że się pomylili i źle ją ocenili. Zresztą nawet usłyszaw-
szy, jak Meghan otwarcie przyznaje się do zdrady, bez względu na to, jakich do-
puściła się zbrodni, nie chciał widzieć, jak zostaje zasztyletowana. Pamiętał, że
gdy był małym chłopcem, ona jedna była dlań miła w domostwie Alistaira. Ogar-
nęło go wstrętne i mdlące uczucie. Zacisnął powieki.
Z ust Amelii wyrwał się cichutki jęk i czarodziejka w masce zwróciła swą
porcelanową twarz ku górze. Wpatrywała się w ciemność, gdzie Amelia i Ben le-
żeli bez ruchu, bojąc się choćby odetchnąć. Żołnierze zauważyli zachowanie cza-
rodziejki, wstali od stołu i pochwycili za broń. Kapitan rzucił ciało Meghan na
kamienną podłogę i odsunął się od rosnącej kałuży krwi.
Popatrzył na zamaskowaną czarodziejkę.
Odwzajemniła spojrzenie i wykonała ostry gest dłonią.
– Przygotujcie czarę do szukania. Powinniśmy mieć jeszcze dość, żeby
przeprowadzić ostatnie. Czarodziejka potwierdzi, gdzie dokładnie znajduje się
nowicjuszka Amelia, i pójdziemy to zakończyć. – Kapitan zamilkł, uważnie lu-
strując ciemność ponad ich głowami. – A zanim pójdziemy, przeszukajcie to
miejsce od podłogi do sufitu. Upewnijcie się, że nie mamy tu żadnych szczurów.
Kobieta o twarzy z porcelany usiadła przy stole żołnierzy, podczas gdy oni
ruszyli wykonać rozkazy. W milczeniu patrzyła na jedzenie i napoje na blacie,
pozostawione obok rozsypanych kart.
Gdy mężczyźni z werwą dostarczali niezbędnych materiałów, Ben i Ame-
lia bardzo ostrożnie wycofali się ku oknu. Ben miał nadzieję, że krzątanina żoł-
nierzy zamaskuje ewentualne dźwięki towarzyszące ucieczce. Zostać nie mogli.
Jeśli żołnierze zaczęliby przeszukiwać piętro, Ben i Amelia nie mieliby gdzie się
ukryć. A jeśli czarodziejka istotnie mogła zlokalizować ich za pomocą magii,
Ashwood chciał mieć pewność, że nie będzie go wtedy w tym samym budynku.
Po pełnej nerwów chwili znów stali przy oknie. Ben podsadził Amelię
i sam wyśliznął się za nią. Każde włókienko w jego ciele krzyczało doń, by się
spieszył.
Stojąc już na skrzyniach na zewnątrz, spojrzał na okno i pomyślał, że może
należałoby je zamknąć. Żołnierze na pewno będą podejrzewali, że ktoś był w ma-
gazynie, jeśli zobaczą je otwarte, ale ryzyko, że zawiasy zaskrzypią, było zbyt
wielkie. Wtedy ludzie czarodziejki będą wiedzieli, że ktoś był w magazynie, ale
nie będą wiedzieli kto.
Złażąc po skrzyniach, Ben krzywił się przy każdym trzasku. Na szczęście
żołnierze wewnątrz budynku niczego nie usłyszeli.
Gdy tylko Ben i Amelia zeszli na ziemię, ruszyli biegiem.

322
– Co to jest szukanie? – wysapał Ben.
– Nie wiem – odparła Amelia – ale mogę się domyślić.
Ben przyspieszył. Mijali wystraszonych przechodniów, którzy nie uspoko-
ili się jeszcze po ataku demonów i teraz ze strachem spoglądali za Ashwoodem
znikającym w ciemnościach.
Noc już nadeszła i na ulicach niewiele było światła. Ben wiedział, że zosta-
wiają za sobą ślad, którym łatwo było podążyć, ale skoro czarodziejka mogła ich
jakoś odszukać, to bez sensu było się chować. Zarówno on, jak i Amelia wiedzieli
jedno i nie potrzebowali nawet mówić tego głośno – musieli znaleźć Towaal. I to
szybko.

Popędzili do ciemniejącej po drugiej stronie placu biblioteki. Na prośbę


Towaal przed wejściem postawiono nowych strażników, którzy teraz na widok
Bena i Amelii spróbowali zastawić im przejście. Na próżno, tamtych dwoje prze-
biegło obok.
– Dziękujemy. Znamy drogę – krzyknął Ben.
Strażnicy stali zdumieni.
Potykając się w nieprzeniknionym mroku, Ben i Amelia wpadli do niewiel-
kiego pokoju na końcu wąskiego korytarza. Kiedyś komnatka należała do Biblio-
tekarza, teraz Towaal przywłaszczyła ją sobie całkowicie.
Niczym sowa spojrzała na nich znad jakiegoś notatnika, który studiowała
pilnie przy świetle pojedynczej lampy.
Ben i Amelia poczęli mówić jednocześnie.
Towaal uniosła dłoń i skrzywiła się niezadowolona, widziała panikę
w oczach obojga, ale nie mogła zrozumieć ani słowa.
Ben zerknął na Amelię i ruchem głowy kazał jej kontynuować.
– Znaleźliśmy Meghan, a może raczej ona nas znalazła – zaczęła dziew-
czyna. – Ale już nie żyje. Zabił ją żołnierz Sanktuarium i... i czarodziejka. W por-
celanowej masce.
– Jesteś pewna, że to czarodziejka? – Towaal poderwała się na równe nogi.
– Musi być czarodziejką – zapewniła ją Amelia. – Rozmawiała z żołnie-
rzami o przeprowadzeniu szukania. A kapitan powiedział, że tym sposobem mnie
znajdą. Wiesz, czym jest szukanie?
– Nie słyszałam o czymś takim – Towaal potrząsnęła głową – ale powinni-
śmy założyć, że dobrze usłyszałaś i będą mogli cię znaleźć. No cóż, wiedzieliśmy,
że ten dzień nadejdzie.

323
Amelia, wciąż jeszcze dysząc ciężko, przytaknęła tylko.
Towaal pospiesznie zbierała dokumenty i książki.
– Dlaczego zabili Meghan? – warknęła, nie zatrzymując się ani na chwilę.
– Miała być przynętą dla nas – odparł Ben. – Byli zirytowani, że nas nie
znalazła.
– Opiszcie tę kobietę w masce – zażądała Towaal.
Ben zrobił, o co prosiła, podkreślając upiorność porcelanowego oblicza.
– Kto to? – zapytał, skończywszy.
Towaal wzruszyła ramionami.
– Nie wiem o żadnej czarodziejce w Sanktuarium, która nosiłaby jakąkol-
wiek maskę, w tym taką, jaką opisałeś. – Zgarnęła ostatnie książki. – Powiedzia-
łeś, że żołnierze przynieśli materiały do szukania. Co przynieśli?
– Już wtedy się wymykaliśmy, ale w ostatniej chwili zobaczyłam miskę,
małe drewniane pudełko, złoty sztylet...
– I fiolkę z czerwonym płynem – dokończył Ben, ściągając brwi.
– Niech to demony... – mruknęła Amelia.
– O co chodzi? – spytała Towaal ostro.
– Fiolka – miauknęła Amelia. – Mogła w niej być krew.
– I? – naciskała Towaal.
– Mistrzyni Eldred miała moją krew. Czy mogła mnie wyśledzić przy jej
użyciu?
– To możliwe – przyznała Towaal, a na jej twarzy pojawił się ponury gry-
mas. – Jest taka teoria, o której wspominano przez lata... Nieważne. W jakiś spo-
sób cię wyśledzili. Musimy się zbierać. I musimy wezwać Rhysa.
– Rhys... – zaczął Ben.
– Wiem, co miecz mu zrobił – przerwała Towaal bezceremonialnie. – To
przykre, ale teraz musi walczyć. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ludzi, któ-
rzy są od niego lepszymi szermierzami, i to nie biorąc pod uwagę jego pozosta-
łych możliwości. Jeśli Eldred tu jest, potrzebujemy Rhysa.
Ashwood z wysiłkiem przełknął ślinę.
Towaal skończyła pakować książki i wypadła na zewnątrz, Ben i Amelia,
nie zwlekając ani chwili, ruszyli za nią.
Strażnicy zdążyli wejść do budynku, zapewne za parą domniemanych in-
truzów, i teraz zamarli zaskoczeni, widząc troje towarzyszy opuszczających bi-
bliotekę w pośpiechu. Żaden jednak nie próbował ich zatrzymać.
– Czy Eldred jest niebezpieczna? – zapytała Amelia, gdy już przemierzali
plac. – Czy nasza dwójka może stawić jej czoła?

324
– Bardzo niebezpieczna – odparła Towaal przez ramię. – Bardzo potężna.
Jej wiedza na temat magii bojowej jest wyjątkowa. Ma też... upodobanie do zada-
wania bólu i niszczenia. Chyba dlatego spędza tyle czasu z nowicjuszkami. Jakoś
nie mam ochoty stawiać jej czoła.
Znajdowali się jakieś pięćdziesiąt kroków od twierdzy, gdy chrapliwy głos
odezwał się w głowie Bena. Ashwood nie był pewien, usłyszał te słowa? Czy po-
myślał?
– Dokąd się tak spieszysz, Karino?
Towaal zamarła. Po czym obróciła się na pięcie, by stanąć twarzą w twarz
z czarodziejką o porcelanowym obliczu.
– Eldred – stwierdziła Towaal sucho. To nie było pytanie, ale maska zako-
łysała się twierdząco.
Głos Eldred, przywodzący na myśl węża sunącego po szorstkiej skale, roz-
legł się ponownie w głowie Bena głuchym echem.
– Oj, oj. Wiesz, że Protektorka szuka tych dwojga.
Za plecami Eldred kilkunastu żołnierzy Sanktuarium rozstawiło się, szyku-
jąc do ataku. Ben jednak bardziej martwił się czarodziejką. Coś było nie tak z tą
zamaskowaną kobietą, czuł to, a po tym, jak zobaczył śmierć Meghan, nie wie-
rzył, że Eldred ma zamiar wziąć ich żywcem.
Towaal nie odpowiedziała na zaczepkę. Wsunęła dłoń do plecaka i wycią-
gnęła stamtąd starożytny miedziany dysk wielkości dłoni i czarną księgę z purpu-
rowym emblematem na okładce. Podała Amelii dziennik i zaprezentowała mie-
dziany dysk.
Porcelanowa poruszyła się, śledząc ten ruch dziurami w masce.
– Widzisz? Rozumiesz, dlaczego ci to przekazuję? – spytała Towaal.
Amelia przytaknęła.
– Co to? – odezwał się głos w głowie Bena. – Coś znalazła? Czuję, że to
coś obcego, starego. Znalazłaś coś wyjątkowego w pobliżu Ostępów? Czuję... że
to nie jest broń ani repozytorium. – W upiornym głosie zabrzmiała nuta triumfu.
– I co zamierzasz z tym zrobić?
Nieliczni ludzie, którzy jeszcze pozostali na placu, teraz zaczęli znikać
w ciemnościach, oni też umieli wyczuć, gdy działo się coś złego. Nie wiedzieli,
kim są dwie stojące naprzeciwko siebie kobiety ani dlaczego uzbrojeni mężczyźni
chwytają za broń, ale przeżyli tu atak demonów i nie musieli wiedzieć. Nie chcieli
kłopotów.
Ben zerknął na mury pobliskiej twierdzy. Z tej odległości żołnierze Rhy-
mera raczej nie zobaczą, co się dzieje.

325
– Masz rację – odezwała się Towaal. – To bardzo stara rzecz. Powstała, na
długo zanim nastały nasze czasy. A nawet czasy Protektorki.
Eldred przechyliła głowę. Słuchała. Porcelanowa maska gapiła się na nich,
nie zdradzając, o czym myśli czarodziejka.
Towaal odetchnęła głęboko i zapytała:
– Chciałabyś zobaczyć, co ona robi? Do czego służy?
Błysnęło oślepiająco i rozległ się ohydny dźwięk jakby rozdzieranego
ciała. Zalśniło migotliwe światło.
Zwierzęcy wrzask wypełnił powietrze nad placem.
Ciemny kształt wystrzelił naprzód i jeden z żołnierzy Sanktuarium zwalił
się na ziemię, krzycząc rozpaczliwie.
– Uciekajcie – rozkazała Towaal, nawet nie patrząc na dwoje młodych to-
warzyszy.
Ben dobył miecza, a Amelia utkwiła nieruchome spojrzenie w swej dawnej
nauczycielce.
– Nie bądźcie głupi. Coś tu jest bardzo nie tak. Wyczuwam w tej kobiecie
nienaturalną moc. Coś mrocznego i strasznego. Mogę spróbować ją opóźnić
i mam nawet pomysł, żeby ujść z życiem, ale nie dam rady, jeśli będę musiała
was bronić – huknęła Towaal. – Uciekajcie i nie oglądajcie się za siebie!
Kolejne dwa stwory zmaterializowały się na placu i rzuciły do ataku. Żoł-
nierze machali mieczami, broniąc się przed niewielkimi demonami. Czerwona
i purpurowa krew znowu bryzgała wokół.
– Coś zrobiła?! Jak?! – Głos Eldred boleśnie zgrzytał o świadomość
Ashwooda, niczym nóż o pusty talerz.
Ben i Amelia rzucili się do ucieczki.
Za nimi huknęła eksplozja, ale żadne nie zatrzymało się nawet na chwilę
ani nie spojrzało przez ramię. Biegli ile sił w nogach. Ben kierował się ku połu-
dniowej bramie. Dokładnie tej, przy której oczekiwałaby ich Eldred, jednakże
biorąc pod uwagę zamieszanie na placu, Ashwood nie spodziewał się raczej, że
czarodziejka podąży za nimi natychmiast. Starcie stawało się coraz bardziej za-
żarte, bo trzaski i huki wstrząsały całym miastem. Ashwood słyszał ryk demo-
nów. Było ich chyba sporo. Zagrzmiały dzwony, rozległy się krzyki i znużone
wojsko Rhymera raz jeszcze zostało wezwane do walki.
Przy bramie żołnierze kręcili się zmieszani, nie wiedzieli wyraźnie, czy po-
winni trzymać demony na zewnątrz, czy może ludzi wewnątrz.
Ben pomógł im podjąć decyzję.
– Demony na rynku! – wrzasnął. – Dziesiątki! Wszystkie miecze na rynek!

326
Dowodzący sierżant znieruchomiał na moment, nasłuchując. Odgłosy bi-
twy potwierdziły słowa Bena, więc sierżant machnął ręką, a jego ludzie pobiegli
stawić czoła niebezpieczeństwu.
Niezaczepiani przez nikogo Amelia i Ben przekroczyli bramy miasta i po-
pędzili w mrok. Drogę oświetlał im jedynie wąski sierp księżyca.
Biegli aż do granicy puszczy otaczającej Północną Bramę. Drzewa przy-
garnęły ich, osłoniły. Ben nie obawiał się ciemności, tylko białej porcelanowej
twarzy podążającej ich śladem. Biegli dalej jeszcze jakieś ćwierć staja, gdy nagle
ostry jak brzytwa ból przeszył czaszkę Ashwooda. Ben potknął się, upadł na ko-
lana i podparł się dygocącymi rękami. Ból przepływał przez jego ciało falami,
wykręcając je w bolesnych skurczach.
Wreszcie ustał. Ben otworzył oczy i zobaczył Amelię leżącą tuż obok. Dy-
szała ciężko i trzymała się za głowę. Powieki wciąż miała zaciśnięte.
– Szczelina – wymamrotał. – Tak samo było, jak zniszczyliśmy Szczelinę,
tylko mocniej.
Amelia podniosła się na czworaka, jęcząc cicho.
– Może to oznacza, że Eldred nie żyje. Może oznacza... – Zakrztusiła się
i nie dokończyła.
Potężny huk wstrząsnął ziemią. Ben obejrzał się i zobaczył fioletowy pió-
ropusz ognia nad Północną Bramą.
– Jeszcze nie umarła – powiedział.
Amelia podniosła się chwiejnie.
– Musimy ruszać – jęknęła, zaciskając zęby.
Pobiegli, gnani przerażeniem. Cienkie i nagie gałęzie nad ich głowami po-
zwalały chłodnemu światłu księżyca dotrzeć aż do ziemi.
Uciekinierzy mieli broń, mieszki u pasa i odzież na grzbiecie. To wszystko.
Ani kęsa jedzenia. Ale nawet gdyby mieli prowiant, nie zatrzymaliby się na posi-
łek.
– Myślisz, że Towaal... – zaczął Ben.
– Nie wiem – sapnęła Amelia. – Może?
Żyje czy umarła? Ben sam nie wiedział, o co pytał.
Gdy słońce wychynęło znad horyzontu, potykali się o własne nogi z wy-
czerpania. Ben ledwie szedł. Nieważne, jak bardzo bali się Eldred, musieli odpo-
cząć.
W bladym świetle przedświtu wypatrzył grupę gęstych krzaków rosnących
jakieś pięćdziesiąt kroków od drogi i pociągnął Amelię w tamtym kierunku. Miał
nadzieję, że żaden przypadkowy przechodzień nie dostrzeże dwojga uciekinierów

327
śpiących w tej kępie. Ale był tak zmęczony, że naprawdę niewiele go to obcho-
dziło.

328
17

W drogę
Ben obudził się gwałtownie i rozejrzał spanikowany.
Powoli jego serce przestało łomotać. Jasne zimowe słońce rozświetlało ci-
chy las wokół niego. Krzak, pod który się wcisnęli, wyglądał na nietknięty. Ame-
lia wciąż drzemała obok. Powietrze było chłodne, jak to bywa wczesną zimą, ale
Ben owinął się grubym płaszczem i przytulony do Amelii rozgrzał się na tyle, by
zasnąć. Zupełnie jak pierwszej nocy po ucieczce z Miasta. Za to kiedy już usiadł,
chłód wkradł mu się pod okrycie. Ben zadrżał, a w brzuchu zaburczało mu
z głodu. Dzień cały minął od czasu, gdy miał okazję coś zjeść. Podniecenie i pa-
niczna ucieczka poprzedniej nocy sporo go kosztowały.
Amelia poczuła, że się poruszył, i otworzyła oczy. Policzki miała zaróżo-
wione od zimna, a włosy rozkosznie potargane. Uśmiechnął się do niej, a ona od-
powiedziała uśmiechem.
– Znowu w drodze, bez konkretnego celu i bez jedzenia – wymamrotała
sennie. – To już chyba nasz zwyczaj.
Pokiwał głową i wygramolił się z kryjówki, żeby przyjrzeć się okolicy
w przedpołudniowym słońcu. Od razu zauważył, że nigdzie nie było przyjaznej
karczmy z beczką dobrego piwa i pożywną zupą na ogniu. Ze smutkiem pokręcił
głową. Amelia miała rację, to już był zwyczaj.
Stanęła teraz obok niego.
– Myślisz, że Towaal i Rhysowi nic nie będzie?
– Towaal powiedziała, że ma plan ucieczki – odparł. – Ufam jej. Ale ten
ogień i wybuchy...
Nie powiedział nic więcej, ale też nie musiał. Mieli nadzieję, że przyjacio-
łom nic się nie stało. Tak czy inaczej, nic już nie mogli w tej kwestii zrobić.
Ben wyciągnął ramiona w górę i z pobliskiego gniazda poderwał się ptak.
Ashwood przechylił się, by zajrzeć do środka, i znalazł tam pół tuzina jajek.
– Będę miał z tego powodu poczucie winy przez cały dzień – burknął, wy-
bierając jajka.
329
Połowę oddał Amelii i oboje wyssali surowe żółtka. Ben wolał jajka sma-
żone, z odrobiną soli, najlepiej podawane z bekonem, ale jak się nie ma, co się
lubi, to się lubi, co się ma.
– Dokąd teraz? – spytała Amelia, rzuciwszy na ziemię puste skorupki.
Ben westchnął.
– Nie wiemy, co stało się w Północnej Bramie zeszłej nocy. Nie ma mowy,
żebyśmy tam wrócili. Issen jest oblężone, a gdyby nas złapali pod murami, to
twojemu ojcu to nie pomoże. A skoro miasto jest okrążone, to raczej nie mamy
szans dostać się do środka. Naprawdę mi przykro, Amelio, ale nie wiem, jak mo-
żemy pomóc twojej rodzinie.
Dziewczyna pokiwała głową. Nie chciała mówić tego głośno, ale Ben miał
rację, nie mieli możliwości pomóc Issen.
– Sanktuarium pójdzie naszym śladem, gdziekolwiek się udamy – mówił
dalej Ben. – A co najważniejsze, wiedzą już, że jesteśmy w Północnej Bramie.
Nawet jeśli Towaal pokonała Eldred, to i tak będą wiedzieć. I będą nas szukać
w Białym Dworze, to aż nazbyt oczywiste, może nawet w Widokach. Musimy
zrobić coś nieoczekiwanego, coś, czego by się nie spodziewali.
– Tak się obawiałam, że to powiesz – jęknęła Amelia.
Ben skrzywił się przepraszająco.
– Wiemy, że zniszczenie Szczeliny może pociągnąć za sobą konsekwencje,
i widzieliśmy, z jaką łatwością Towaal stworzyła następną. Tylko jedna grupa lu-
dzi może wiedzieć, jak to działa. Musimy zrozumieć, co uwolniliśmy, niszcząc
pierwszą Szczelinę. Musimy im o tym powiedzieć. Zagrożenie ze strony demo-
nów jest jak najbardziej realne. Ktoś musi stawić mu czoła.
Amelia poprawiła pas z bronią, przesunęła dwie pochwy tak, by rapier i le-
wak spoczywały jej na biodrach.
– No to prowadź – poleciła. – Nie wiem, jak dostać się do Irrefortu.

330
KONIEC TOMU DRUGIEGO

331
332

You might also like