Seria Niefortunnych Zdarzeń - Gabinet Gadów - 2002 - Wydawnictwo Egmont - Anna's Archive

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 214

SERIA

NIE FOR" FUNNYCH


ZDARZE N
7a za że

KSIĘGA DROGA

Gabinet godów
- Dotychczas w serii ukazały się:
Przykry początek
Gabinet gadów

Ogromne sku
Tetak tortur

Aldi ata
Wada wia
Wredna wiegka
Szkodliwy szpital
Krwieżerezy kacnawał
Zjezdne zbocze
Sceźna grota
SERIA
NIEFORTUNNYCH
ZDARZEŃ

KSIĘGA DRUGA

GABINET GADÓW
Momaypdracke

Ilustrował Brett Helquist

Tłumaczenie Jolanta Kozak

EGMONT
*
Tytuł serii: A Series of Unfortunate Events
Tytuł oryginału: The Reptile Room

Text copyright © 1999 by Lemony Snicket


Illustrations copyright © 1999 by Brett Helquist

First Edition, 1999 HarperCollins


Published by arrangement with HarperCollins Children's Books,
a division of HarperCollins Publishers, Inc.

From 4 Series of Unfortunate Events. The Reptile Room


by Lemony Snicket.
Cover illustration copyright © 1999 Brett Helquist.
Published by Egmont Books Limited, London and used with
permission.

© for the Polish edition by Egmont Polska Sp. z 0.o.,


Warszawa 2002

Redakcja: Hanna Baltyn


Korekta: Anna Sidorek, Anna Jutta-Walenko

Wydanie piąte, Warszawa 2005


Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z 0.0.,
ul. Dzielna 60, 01-029 Warszawa
tel. (0-22) 838 41 00
www.egmont.pl/ksiazki

ISBN: 83-237-9440-5

Skład i opracowanie typograficzne: SEPIA, Warszawa


Druk: Edica SA, Poznań
*
Dla Beatrycze
Moja miłość dla Ciebie wciąż żyje.
Ty — Już nie.
Digitized by the Internet Archive
in 2023 with funding from
Kahle/Austin Foundation

https://archive.org/details/serianiefortunny0000unse_h9a2

RYTOZZRDSZYETARAb

Pierwszy

ad. kawałek drogi, którym wyjeżdża się z mia-


sta, aby minąć Zamgloną Zatokę i wjechać do
miejscowości Nuda Wielka, jest chyba najbrzyd-
szym kawałkiem drogi na Świecie. Nazywa się
Parszywa Promenada.
Parszywa Promenada biegnie przez chorobli-
wie szare pola, z rzadka porośnięte rachityczny-
mi jabłonkami, które rodzą owoce tak kwaśne, że
można się pochorować od samego ich widoku.
Parszywa Promenada przecina rzekę Ponurkę,
którą w dziewięciu dziesiątych wypełnia muł
i w której żyją wyjątkowo nieapetyczne ryby, po
czym okrąża fabrykę chrzanu, od której cała oko-
lica zalatuje kwaśną goryczą.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Z przykrością zawiadamiam was, że nasza no-


wa opowieść o sierotach Baudelaire zaczyna się
od ich podróży tą właśnie wyjątkowo nieprzy-
jemną drogą i że od tej pory będzie już tylko go-
rzej. Ze wszystkich nieszczęśników na świecie —
a tych, jak wam pewnie wiadomo, nie brakuje —
młodzi Baudelaire'owie zdecydowanie zasługują
na palmę pierwszeństwa; zwrot ten znaczy tutaj,
że przydarzyło im się znacznie więcej okropnych
rzeczy niż innym ludziom. Wszystko zaczęło się
od straszliwego pożaru, który pochłonął ich dom
i kochających rodziców — taka dawka przykrości
wystarczyłaby każdemu do końca życia, ale dla
trojga młodych Baudelaire
ów był to dopiero po-
czątek nieszczęść. Po pożarze oddano ich pod
opiekę dalekiemu krewnemu nazwiskiem Hra-
bia Olaf — osobnikowi podłemu i chciwemu.
Baudelaire owie-rodzice pozostawili ogromny
majątek, który po dojściu Wioletki do pełnolet-
ności miał przejść w ręce dzieci, lecz Hrabia
Olaf, opętany żądzą przechwycenia fortuny
w swoje brudne łapy, wymyślił szatański plan,

*1lO*%*
* GABINET GADÓW *

który do dzisiaj śni mi się po nocach. Zdemasko-


wany w ostatniej chwili, zbiegł, odgrażając się,
że kiedyś jeszcze dorwie się do majątku Baude-
laireów. Tymczasem Wioletkę, Klausa i Sło-
neczko prześladowały koszmarne sny o dziko
błyszczącym wzroku Hrabiego Olafa, o jego po-
jedynczej krzaczastej brwi, a przede wszystkim
o oku, które miał wytatuowane nad kostką lewej
nogi. Sierotom Baudelaire zdawało się, że to
upiorne oko śledzi ich na kazdym kroku.
Muszę was uprzedzić, że jeśli otworzyliście tę
książkę z nadzieją wyczytania w niej, że w koń-
cu jednak dzieci żyły długo i szczęśliwie, to le-
piej zaraz zamknijcie ją z powrotem i poczy-
tajcie sobie coś innego. Gdyż Wioletka, Klaus
i Słoneczko, ściśnięci w samochodzie, gapiąc się
na Parszywą Promenadę, zmierzali właśnie ku
jeszcze większym nieszczęściom i smutkom.
Rzeka Ponurka i fabryka chrzanu były zaledwie
preludium serii tragicznych a niemiłych epizo-
dów, których wspomnienie chmurzy moje czoło,
a oczy napełnia łzami.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Kierowcą samochodu był pan Poe, przyjaciel


rodziny, który pracował w banku i stale miał ka-
szel. Jako osoba nadzorująca sprawy sierot Bau-
delaire, to właśnie on, po przykrych zajściach
z Hrabią Olafem, zadecydował o umieszczeniu
dzieci na wsi, pod opieką dalekiego krewnego.
— Przepraszam, jeśli jest wam niewygodnie —
odezwał się pan Poe, pokasłując w białą chus-
teczkę — ale mój nowy samochód nie jest prze-
znaczony dla tak wielu pasażerów. Nawet wasze
walizki się nie zmieściły. Podjadę jeszcze raz
za tydzień, albo coś koło tego, i podrzucę wam
rzeczy.
— Dziękujemy — odparła machinalnie Wiolet-
ka, lat czternaście, najstarsza z rodzeństwa Bau-
delaire'ów. Kazdy, kto znał Wioletkę, domyśliłby
się zaraz, że wcale nie słuchała pana Poe, gdyż
związała swoje długie włosy wstążką, aby nie
wpadały jej do oczu. Wioletka była wynalazczy-
nią 1 zawsze kiedy obmyślała nowy wynalazek,
wiązała włosy w ten sposób. W ten sposób lepiej
jej się myślało o rozmaitych trybikach, kablach
* GABINET GADÓW *

i sznurkach, niezbędnych do skonstruowania


większości urządzeń.
— Po tylu latach spędzonych w mieście — ciąg-
nął pan Poe — życie na wsi będzie dla was, jak
sądzę, przyjemną odmianą. O, widzę nasz za-
kręt. Jesteśmy prawie na miejscu.
— Całe szczęście — mruknął cicho Klaus.
Klaus, jak wiele osób, strasznie się nudził
podczas jazdy samochodem i bardzo żałował, że
nie wziął nic do czytania. Klaus uwielbiał czy-
tać. Mając około dwunastu lat, zdążył przeczytać
więcej książek niż niejeden człowiek przez całe
życie. Czasami czytał do późna w nocy i rankiem
znajdowano go nieraz śpiącego z książką w ręku
i w okularach na nosie.
— Sądzę też, że spodoba wam się Doktor Mont-
gomery — mówił dalej pan Poe. — Bardzo wiele
podróżował i ma mnóstwo ciekawych rzeczy do
opowiedzenia. Podobno jego dom jest pełen pa-
miątek, które poprzywoził z podróży.
— Baks! — pisnęło Słoneczko. Najmłodsza z sierot
Baudelaire często wydawała takie dźwięki, jak to
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

niemowlęta. Prawdę mówiąc — oprócz gryzienia


wszystkiego, co popadło, czterema bardzo ostrymi
ząbkami — wygłaszanie strzępków słów było głów-
nym zajęciem Słoneczka. Często trudno było od-
gadnąć, co Słoneczko ma na myśli. W tym konkret-
nym przypadku mogło chodzić o coś w rodzaju:
„Denerwuję się przed spotkaniem z nowym krew-
nym”. Denerwowała się zresztą cała trójka.
— Jak właściwie jest z nami spokrewniony
Doktor Montgomery? — spytał Klaus.
— Doktor Montgomery jest... zaraz, zaraz...
bratem żony kuzyna waszego zmarłego ojca.
Chyba tak. To naukowiec. Otrzymuje bardzo du-
żo pieniędzy od rządu. Jako bankier, pan Poe
interesował się głównie pieniędzmi.
— Jak mamy się do niego zwracać? — pytał da-
lej Klaus.
— Najlepiej „Doktorze Montgomery” — odparł
pan Poe. — O ile sam nie każe się nazywać po
imieniu, albo po nazwisku. Montgomery to jego
imię i nazwisko, więc i tak nie ma różnicy.
— Nazywa się Montgomery Montgomery?

*14*
* GABINET GADÓW *

— No właśnie. I na pewno jest bardzo drażliwy


na tym punkcie, więc nie ważcie się z niego szy-
dzić — ostrzegł pan Poe i znów rozkaszlał się
w chusteczkę. — „Szydzić” — dodał — to znaczy
„wyśmiewać się”.
Klaus westchnął ciężko.
— Ja wiem, co znaczy „szydzić”.
Nie dodał, że oczywiście wie również, jak to
niegrzecznie wyśmiewać się z czyjegoś nazwiska.
Niektórym najwyraźniej zdawało się, że skoro
sieroty są nieszczęśliwe, to muszą być również
niedorozwinięte umysłowo.
Wioletka też westchnęła — i rozwiązała wstąz-
kę. Jeszcze przed chwilą próbowała wymyślić
urządzenie, które zapobiegałoby przedostawa-
niu się zapachu chrzanu do nosa, ale trema
przed spotkaniem z Doktorem Montgomerym
nie pozwoliła jej się skupić.
— Awjakiej dziedzinie naukowej specjalizuje
się Doktor Montgomery? — spytała, licząc na to,
że ma on laboratorium, z którego będzie mogła
korzystać.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Niestety, nie wiem — odparł pan Poe. — Tyle


miałem załatwiania w związku z waszymi spra-
wami, że nie starczyło mi czasu na pogaduszki.
O, to ten podjazd. Jesteśmy na miejscu.
Stromą żwirowaną drogą samochód pana Poe
doturlał się pod ogromny, murowany dom. Dom
miał ganek podparty kilkoma kolumnami i kwa-
dratowe wrota z ciemnego drewna. Po obu stro-
nach wrót wisiały latarnie w kształcie pochodni,
jasno świecące, chociaż był już dzień. Nad gan-
kiem ciągnęły się liczne szeregi kwadratowych
okien, w większości otwartych na poranny wie-
trzyk. Najniezwyklejsze było jednak to, co wid-
niało przed domem: ogromny, starannie utrzy-
many trawnik, obsadzony długimi żywopłotami
z krzewów o osobliwych kształtach. Kiedy samo-
chód pana Poe się zatrzymał, sieroty Baudelaire
rozpoznały w tych kształtach żmije. Każdy
krzew był inną żmiją: krótszą albo dłuższą, z ję-
zykiem na wierzchu albo z rozwartą paszczą, od-
słaniającą straszliwe, zielone zęby. Wyglądały
dość niesamowicie, więc Wioletka, Klaus i Sło-

*16*%
* GABINET GADÓW *

neczko przestraszyli się trochę, że BOA je mi-


nąć, aby dojść do domu.
Pan Poe, który szedł przodem, chyba wcale
nie zauważył zmijokrzewów, pewnie dlatego, że
zajęty był instruowaniem dzieci, jak się mają
zachować.
— Pamiętaj, Klaus, żebyś nie zadawał na po-
czątek zbyt wielu pytań. A ty, Wioletko... co się
stało z twoją wstążką? Moim zdaniem wygląda-
łaś z nią bardzo wytwornie. I błagam was, pil-
nujcie, żeby Słoneczko nie ugryzło Doktora
Montgomery
ego. lo by całkiem popsuło pierw-
sze wrażenie.
Pan Poe ruszył do drzwi i nacisnął dzwonek —
jeden z najgłośniejszych, jakie dzieci kiedykol-
wiek słyszały. Po chwili dały się słyszeć coraz
bliższe kroki. Wioletka, Klaus i Słoneczko spoj-
rzeli po sobie. Nie wiedzieli, oczywiście, że w ich
pechowej rodzinie zdarzy się wkrótce kolejne
nieszczęście — a jednak czuli się jakoś niewyraź-
nie. Najgorsza była ta niepewność. Czy Doktor
Montgomery okaże się sympatyczny? Czy będzie

% 1 4 ż
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

przynajmniej trochę lepszy od Hrabiego Olafa?


A czy można być gorszym od Hrabiego Olafa?
Drzwi skrzypnęły i otworzyły się powoli, a sie-
roty Baudelaire wstrzymały oddech i zerknęły
w mroczny przedsionek. Zobaczyły ciemnowi-
śniowy chodnik na podłodze i witrażowy żyran-
dol u sufitu. Zobaczyły tez malowidło na ścianie,
przedstawiające dwie splecione zmije. Ale gdzie
był Doktor Montgomery?
— Hop, hop! — zawołał pan Poe. — Hop, hop!
— Witam, witam, witam! — zadudnił z bliska
tubalny głos 1 spoza drzwi wychynął niski, tęgi
pan z okrągłą rumianą twarzą. — Jestem wasz
Wujcio Monty. Co za idealne wyczucie czasu!
Właśnie skończyłem dekorować tort kokosowy!
= (GG: Słoneczko nie lubi kokosa? — zmartwił
się Wujcio Monty.
Wujcio Monty, pan Poe i sieroty Baudelaire
siedzieli przy jaskrawozielonym stole. Każdy do-
stał porcję ciepłego jeszcze tortu. W całej kuch-
ni też było jeszcze ciepło od pieczenia. Tort
okazał się rewelacyjny: miał
mnóstwo kremu, a kokosa
dokładnie tyle, ile trzeba.
Wioletka, Klaus 1 Wuj-
cio Monty kończyli już
swoje porcje, ale pan
Poe i Słoneczko skubnęli
ledwie po kawałeczku.

%* 1 9 żk
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Prawdę mówiąc — wyjaśniła Wioletka — Sło-


neczko nie lubi jeść niczego miękkiego. Woli
chrupać coś twardego.
— To bardzo nietypowe dla niemowlęcia — za-
uważył Wujcio Monty — chociaż jak najbardziej
typowe dla wielu zmij. Taka na przykład Żwacz-
ka Barbaryjska musi stale mieć coś w otworze
gębowym, inaczej zaczyna zżerać własną pasz-
czę. Bardzo trudna do utrzymania w niewoli.
Więc może Słoneczko woli surową marchewkę?
Mamy jej tu w bród.
— Surowa marchewka byłaby idealna, Dokto-
rze Montgomery — odparł Klaus.
Nowy prawny opiekun dzieci już szedł do
lodówki, ale odwrócił się i pogroził Klausowi
palcem.
— Nie życzę sobie żadnych „Doktorów Mont-
gomerych” — oznajmił. — Nie znoszę sztywniac-
twa. Mówcie mi Wujcio Monty! Nawet wśród ko-
legów herpetologów nikt nie tytułuje mnie
Doktorem Montgomery.
— Kto to jest herpetolog? — spytała Wioletka.

*20*%
* GABINET GADÓW *

— A jak Wujcia tytułują? — spytał Klaus.


— Dzieci, dzieci! — skarcił ich surowym tonem
pan Poe. — Nie zadawajcie tylu pytań.
Wujcio Monty uśmiechnął się do sierot.
— Nic nie szkodzi. Pytania dowodzą dociekli-
wego umysłu. „Dociekliwy” to znaczy...
— Wiemy, co to znaczy — przerwał mu Klaus. —
Pełen pytań.
— Skoro wiesz, co znaczy „dociekliwy” — stwier-
dził Wujcio Monty, wręczając Słoneczku znacz-
nych rozmiarów marchewkę — to powinieneś rów-
nież wiedzieć, co to jest herpetologia.
— Na pewno nauka, która coś bada — powie-
dział Klaus. — Każde słowo kończące się na „lo-
gia” oznacza naukę, która coś bada.
— Zmije! — krzyknął z entuzjazmem Wujcio
Monty. — Zmije, żmije, żmije! Tym się właśnie
zajmuję! Kocham zmije, wszelkiego gatunku,
i dlatego jeżdżę po całym świecie, wyszukując
najrozmaitsze okazy, by je badać tu, w swoim la-
boratorium. Czyż to nie pasjonujące, moje dro-
gie dzieci?
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— To jest pasjonujące — przyznała Wioletka. —


Nawet bardzo pasjonujące. Ale czy nie zanadto
niebezpieczne?
— Nie dla kogoś, kto dysponuje odpowiednią
wiedzą — odparł Wujcio Monty. — Czy pan Poe
też życzy sobie surową marchewkę? Ledwie
skosztował tortu.
Pan Poe poczerwieniał i przez dłuższy czas
kaszlał w chusteczkę, zanim wykrztusił:
— Nie, dziękuję, Doktorze Montgomery.
Wujcio Monty mrugnął do dzieci.
— Pan też może mówić do mnie Wujciu Mon-
ty, jeśli ma pan chęć.
— Nie, dziękuję, Wujciu Monty — wyrecytował
sztywno pan Poe. — A teraz ja mam pytanie, je-
śli łaska. Wspomniał pan, że podróżuje po ca-
tym świecie. Kto wobec tego będzie zajmował
się dziećmi podczas pańskich wypraw po nowe
okazy?
— Jesteśmy już tak duzi, że możemy zostać sa-
mi — zapewniła go pospiesznie Wioletka, chociaż
w głębi duszy wcale nie była tego taka pewna.

* 22
* GABINET GADÓW +

Wprawdzie to, co Wujcio Monty mówił o swojej


pracy, brzmiało interesująco, ale zostać tylko
z rodzeństwem w domu pełnym żmij — to już by-
łoby mniej ciekawe.
— Nawet nie chcę o tym słyszeć — oburzył się
Wujcio Monty. — Cała trójka będzie podróżować
ze mną. Za dziesięć dni wyruszamy do Peru; mu-
sicie mi koniecznie towarzyszyć w dżungli.
— Naprawdę? — Oczy Klausa rozbłysły z emo-
cji za okularami. — Naprawdę zabierze nas Wuj-
cio do dżungli?
— Bardzo mi się przydacie jako pomocnicy —
odparł Wujcio Monty, sięgając widelczykiem po
kęs porcji Słoneczka. — Mój główny asystent Gu-
staw zupełnie nieoczekiwanie zostawił mi wczo-
raj pisemne wymówienie. Zatrudniłem już ko-
goś na jego miejsce, nazywa się Stefano, ale
przyjedzie nie wcześniej niż za tydzień, więc
przygotowania do ekspedycji bardzo się opóź-
niają. Trzeba sprawdzić, czy wszystkie pułapki
na żmije działają prawidłowo i nie grożą zranie-
niem schwytanego okazu. lrzeba przestudiować

*23%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

opis terenu, abyśmy mogli bez kłopotu poruszać


się po peruwiańskiej dżungli. Trzeba pociąć bar-
dzo długą linę na małe, poręczne odcinki.
— Interesuję się mechaniką — powiedziała
Wioletka, oblizując widelczyk — więc z najwięk-
szą przyjemnością poznam tajniki pułapek na
zmije.
— Mnie fascynują przewodniki turystyczne —
rzekł Klaus, ocierając usta serwetką — więc bar-
dzo chętnie przestudiuję opis terytorium Peru.
— Eodzip! — pisnęło Słoneczko, odgryzając kęs
marchewki. Prawdopodobnie miało na myśli coś
w rodzaju: „Z rozkoszą poprzegryzam tę długą
linę na małe, poręczne odcinki!”.
— Wspaniale! — uradował się Wujcio Monty. —
Cieszę się, że macie tyle entuzjazmu. Dzięki te-
mu łatwiej damy sobie radę bez Gustawa. Swoją
drogą, bardzo dziwne było to jego nagłe odejście.
Dla mnie to spory cios.
Wujcio Monty zasępił się, co tu oznacza: „Zzro-
bił zmartwioną minę na myśl o ciosie, który go
spotkał” — chociaż gdyby mógł przewidzieć cios,

* 2 4 3
* GABINET GADÓW *

który go czeka, nie marnowałby czasu na myśle-


nie o Gustawie. Bardzo żałuję — tak samo jak
i wy z pewnością żałujecie — że nie można cofnąć
się w czasie i ostrzec Wujcia Monty'ego, ale nie
można, i już. Wujcio Monty też widocznie po-
myślał sobie, że jak nie można, to nie można,
i już, bo otrząsnął się z przykrych myśli i znów
spojrzał na dzieci z uśmiechem.
— W takim razie bierzmy się zaraz do roboty.
Zrób dziś, co jutro zrobić masz — zawsze to sobie
powtarzam. Więc odprowadźcie pana Poe do sa-
mochodu, a potem ja was oprowadzę po Gabine-
cie Gadów.
Trójka młodych Baudelaireów, która za
pierwszym razem tak się bała przejść obok krze-
wów w kształcie żmij, teraz przebiegła między
nimi zupełnie bez lęku, eskortując pana Poe do
automobilu.
— Słuchajcie, dzieci — rzekł pan Poe, pokasłu-
jąc w chusteczkę. — Za jakiś tydzień przyjadę
podrzucić wam bagaże i sprawdzić, czy wszystko
w porządku. Rozumiem, że Doktor Montgomery

* 2 5 ES
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

może was początkowo trochę onieśmielać, ale na


pewno z czasem przywykniecie...
— Wcale nas nie onieśmiela! — przerwał mu
Klaus. - Wydaje się bardzo sympatyczny.
— Nie mogę się doczekać zwiedzania Gabine-
tu Gadów — wyznała z przejęciem Wioletka.
— Mika! — oznajmiło Słoneczko, co zapewne
miało znaczyć: „Do widzenia panu, panie Poe.
Dziękujemy za podwiezienie”.
— No to do widzenia — powiedział pan Poe. —
Pamiętajcie, że macie stąd blisko do miasta,
więc gdyby wynikły jakiekolwiek kłopoty, skon-
taktujcie się zaraz ze mną lub innym pracowni-
kiem Mecenatu Mnożenia Mamony.
Pan Poe machnął niezdarnie białą chusteczką,
wpakował się do ciasnego autka i zawrócił w dół
stromym żwirowanym podjązdem na Parszywą
Promenadę. Wioletka, Klaus i Słoneczko długo
machali mu na pożegnanie. Mieli nadzieję, że
pan Poe będzie pamiętał o zamknięciu okien sa-
mochodu, aby smród chrzanu nie za bardzo dał
mu się we znaki.

x26*
* GABINET GADÓW *

— Bambini! — zawołał tymczasem z ganku Wuj-


cio Monty. — Chodźcie już, bambini!
Sieroty Baudelaire popędziły między żmijo-
krzewami do swojego nowego opiekuna.
— Wioletka, Wujciu Monty — przedstawiła się
Wioletka. — Nazywam się Wioletka, to jest mój
brat Klaus, a to Słoneczko, nasza mała sio-
strzyczka. Żadne z nas nie ma na imię Bambini.
— Bambini to po włosku znaczy „dzieci” — wy-
jaśnił Wujcio Monty. — Zachciało mi się nagle
pogadać po włosku. To jeszcze nie najgorzej, bo
tak się z was cieszę, że mógłbym bełkotać ze
szczęścia.
— Nie miał Wujcio nigdy własnych dzieci? —
spytała Wioletka.
— Niestety nie. Wiele razy chciałem poszukać
sobie żony i założyć rodzinę, ale zawsze mi to ja-
koś wylatywało z głowy. Chcecie teraz obejrzeć
Gabinet Gadów?
— Jeszcze jak! — powiedział Klaus.
Minęli wiszące w przedsionku malowidło ze
żmijami i wkroczyli za Wujciem Montym do

*k27%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

wielkiego, bardzo, bardzo wysokiego hallu z pa-


radnymi schodami.
— Wasze pokoje są na górze — oznajmił Wuj-
cio Monty, wskazując schody. — Możecie za-
mieszkać, w którym kto chce, i poprzestawiać
meble według swego gustu. Zrozumiałem, że
pan Poe dowiezie wasze bagaże swoim minipo-
jazdem w późniejszym terminie, więc sporządź-
cie, proszę, listę niezbędnych rzeczy, to poje-
dziemy jutro do miasta i wszystko kupimy; nie
możecie przeciez chodzić przez parę dni w jed-
nej bieliźnie.
— Naprawdę kazde z nas dostanie własny po-
kój? — upewniła się Wioletka.
— Oczywiście — powiedział Wujcio Monty. —
Nie sądziliście chyba, że mając taki wielki dom,
upchnę was wszystkich w jednym pokoju? Któż
mógłby tak postąpić?
— Hrabia Olaf — odparł Klaus.
— A, rzeczywiście, pan Poe coś mi o nim wspo-
minał. — Wujcio Monty skrzywił się tak, jakby
skosztował czegoś bardzo niesmacznego. — Zda-

x28x*
* GABINET GADÓW *

je się, że ten Hrabia Olaf to paskudny typek.


Mam nadzieję, że kiedyś dzikie bestie rozerwą
go na strzępy. Miałby za swoje, co? A oto i Gabi-
net Gadów.
Stanęli przed bardzo wysokimi drzwiami
z wielką klamką dokładnie pośrodku. Klamka
była umieszczona tak wysoko, że Wujcio Monty
musiał wspiąć się na palce, aby ją nacisnąć.
Drzwi otworzyły się ze skrzypem zawiasów,
a sieroty Baudelaire wstrzymały oddech ze zdu-
mienia i zachwytu, kiedy ujrzały wnętrze.
Gabinet Gadów był cały ze szkła: miał jasne,
przejrzyste szklane ściany i wysoko umieszczony
szklany sufit, który zwężał się w szpic, jak w ka-
tedrze. Za przezroczystymi ścianami ciągnęły
się soczystozielone łąki pełne traw 1 krzewów,
a wszystko było tak świetnie widać, że człowiek
stojący w Gabinecie Gadów czuł się tak, jakby
przebywał w domu i na dworze jednocześnie.
Ale jeszcze bardziej niezwykłe niż sama sala by-
ło to, co się w niej mieściło. Czyli, rzecz jasna,
gady. Metalowe klatki z gadami stały jedna przy

* 2 9 żK
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

drugiej na drewnianych stołach, w czterech


równiutkich rzędach ciągnących się przez całą
długość pokoju. W klatkach siedziały, oczywi-
ście, najrozmaitsze żmije, ale nie tylko — rów-
nież jaszczurki, żaby i sporo stworzeń, jakich
dzieci nigdy jeszcze nie widziały, nawet na ob-
razku ani w zoo. Była tam, na przykład, bardzo
gruba żaba, której z grzbietu wyrastała para
skrzydeł, i dwugłowa jaszczurka z brzuszkiem
w jaskrawożółte prążki. Była taka zmija, która
miała trzy otwory gębowe, jeden nad drugim,
i taka, która nie miała chyba ani jednego. Była
jaszczurka, która wyglądała jak sowa: siedziała
na kłodzie jak na grzędzie i wybałuszała ślepia,
i była żaba, która wyglądała zupełnie jak ko-
ściół: nawet oczy miała jak witraże. Tylko jedną
klatkę okrywała biała płachta, więc nie było
wiadomo, co tam siedzi. Dzieci przechodziły
wzdłuż rzędów i w niemym zachwycie zagląda-
ty do wszystkich klatek po kolei. Jedne stwo-
rzenia wyglądały sympatycznie, inne dość groź-
nie, ale wszystkie prezentowały się fascynująco,
* GABINET GADÓW *

więc sieroty Baudelaire każdej klatce poświęci-


ty dobrą chwilę, a Klaus za każdym razem pod-
nosił Słoneczko, aby i ono mogło sobie popa-
trzeć.
Dzieci tak się zaciekawiły zawartością klatek,
że nie zauważyły nawet, co mieści się w samym
końcu Gabinetu Gadów — dopiero gdy doszły do
końca ostatniego rzędu klatek, stanęły jak wryte
ze zdumienia i zachwytu. Tam gdzie kończyły
się rzędy klatek, zaczynały się rzędy regałów, je-
den za drugim, każdy wypakowany książkami
wszelkich rozmiarów, a w kącie oświetlonym
lampami do czytania stały stoliki i fotele. Pa-
miętacie na pewno, że rodzice młodych Bau-
delaire'
ów posiadali olbrzymi księgozbiór, który
sieroty wspominały z rozrzewnieniem i wielką
tęsknotą — dlatego, odkąd zdarzył się ten strasz-
ny pożar, największą przyjemnością było dla
nich spotkać kogoś, kto też uwielbiał ksiązki.
Wioletka, Klaus i Słoneczko przyglądali się
książkom z taką samą uwagą, jak gadom w klat-
kach, i zaraz zauważyli, że są to w większości

*31%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

lektury o żmijach i innych gadach. Wyglądało na


to, że znajduje się tu wszystko, co dotychczas na-
pisano na ten temat, od Wprowadzenia do jaszczu-
rów po Hodowlę i żywienie kobry androgynicznej —
toteż cała trójka dzieci, a zwłaszcza Klaus, nie
mogła się wprost doczekać pouczających lektur
w Gabinecie Gadów.
— To nadzwyczajne miejsce — powiedziała
w końcu Wioletka, przerywając długą ciszę.
— Dziękuję — uśmiechnął się skromnie Wujcio
Monty. — Gromadziłem ten księgozbiór przez ca-
szycie:
— Naprawdę wolno nam tu wchodzić? — upew-
nił się Klaus.
— Czy wolno? — powtórzył Wujcio Monty. —
Oczywiście, że nie. Ja was błagam, żebyście tu
przychodzili. Począwszy od jutra rana, wszyscy
troje macie siedzieć tu codziennie i przygotowy-
wać wyprawę do Peru. Opróżnię jeden stół dla
ciebie, Wioletko, abyś mogła na nim sprawdzać
pułapki. Ciebie, Klausie, zobowiązuję do prze-
czytania wszystkich znajdujących się w bibliote-

*32*%
* GABINET GADÓW *

ce książek o Peru i poczynienia starannych nota-


tek. A Słoneczko może siedzieć na podłodze
i przegryzać linę. Będziemy pracowali do kola-
cji, a po kolacji codziennie wyskoczymy sobie do
kina. Czy są jakieś zastrzeżenia?
Wioletka, Klaus i Słoneczko popatrzyli po so-
bie i uśmiechnęli się od ucha do ucha. Zastrze-
zenia? Przecież jeszcze do niedawna mieszkali
u Hrabiego Olafa, który kazał im rąbać drewno
i sprzątać po swoich pijanych gościach, a do te-
go cały czas knuł, jak by tu zagarnąć ich mają-
tek. Wujcio Monty proponował im cudowny spo-
sób spędzania czasu, więc odpowiedzieli mu
uśmiechami pełnymi entuzjazmu. Oczywiście,
że nie było żadnych zastrzeżeń. Wioletka, Klaus
i Słoneczko rozglądali się po Gabinecie Gadów,
wyobrażając sobie beztroskie życie pod opieką
Wujcia Monty ego. Co do beztroski to, oczywi-
ście, grubo się mylili, ale na razie cała trójka by-
ła pełna nadziei, zapału i radości.
— Nie, nie, nie! — zawołało Słoneczko, najwyraź-
niej w odpowiedzi na pytanie Wujcia Monty ego.

3 3 E' *
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Świetnie, świetnie, świetnie — uśmiechnął


się Wujcio Monty. — A teraz chodźmy zobaczyć,
kto zamieszka w którym pokoju.
— Wujciu Monty? — odezwał się nieśmiało
Klaus. — Mam pytanie.
— Słucham.
— (Co jest w tej przykrytej klatce?
Wujcio Monty popatrzył na zakrytą klatkę,
a potem na dzieci. Jego oblicze rozpromieniło
się uśmiechem najczystszej radości.
— To, moi kochani, jest nieznana żmija, którą
przywiozłem z ostatniej wyprawy. Na razie wi-
działy ją tylko dwie osoby: Gustaw i ja. W przy-
szłym miesiącu zamierzam zademonstrować ją
jako swoje odkrycie Towarzystwu Herpetolo-
gicznemu, ale wam pozwolę zerknąć już teraz.
Chodźcie no bliżej.
Sieroty Baudelaire skupiły się przed zakrytą
klatką, a Wujcio Monty zamaszyście — słowo „za-
maszyście” znaczy tu: „szerokim, teatralnym ge-
stem” — ściągnął zasłonę z klatki. Duża, czarna
zmija — czarna jak węgiel i gruba jak rura kana-

*34*
* GABINET GADÓW *

lizacyjna — spojrzała wprost na dzieci lśniącymi,


zielonymi oczami. Zaraz po odsłonięciu zaczęła
się wić i pełzać po całej klatce.
— Ponieważ to ja ją odkryłem — rzekł Wujcio
Monty — ja również musiałem nadać jej nazwę.
— A jak się nazywa? — spytała Wioletka.
— Niewiarygodnie Jadowita Zmija — odparł
Wujcio Monty.
W tej samej chwili zdarzyło się coś, co z pew-
nością was zainteresuje. Zmija jednym zama-
chem ogona otworzyła klatkę, wyślizgnęła się na
stół i zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć,
rozwarła paszczę i ukąsiła Słoneczko w samą
bródkę.
tzojtjęł NOWO
HA =

Myj
b
1 M

3% w
26
"Mń r m ; AŚKA

SĄ j PME U |
KORZEDSZETZĄFE

Trzeci
253 2
06

Da, bardzo przepraszam, że tak długo trzy-


małem was w niepewności, ale pisałem sobie
spokojnie historię sierot Baudelaire — a tu patrzę
na zegarek i widzę, że zaraz spóźnię się na pro-
szoną kolację do Madame diLustro. Madame di-
Lustro jest moją dobrą znajomą i wyśmienitym
detektywem, a w dodatku świetnie gotuje, ale
wpada w szał, jeśli gość zjawi się choćby pięć mi-
nut po godzinie wyznaczonej w jej zaproszeniu,
więc sami rozumiecie, że musiałem gnać. Na
pewno przeczytawszy koniec poprzedniego roz-
działu, nabraliście pewności, że Słoneczko nie
żyje i że to jest właśnie to straszne nieszczęście,
które spotkało młodych Baudelaireów w domu

*37*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Wujcia Monty ego, więc spieszę was zapewnić,


że Słoneczko wyszło z tej opresji bez szwanku.
Umrze, niestety, Wujcio Monty, choć nie zaraz.
Gdy zęby Niewiarygodnie Jadowitej Zmii za-
cisnęły się na bródce Słoneczka, Wioletka
z Klausem ujrzeli ze zgrozą, że oczka siostrzycz-
ki zamykają się, a jej buzia zastyga w bezruchu.
Lecz po chwili Słoneczko z promiennym uśmie-
chem pochyliło głowę równie gwałtownie, jak
atakujący przed chwilą gad, rozwarło buzię
i ugryzło Niewiarygodnie Jadowitą Zmiję prosto
w maciupeńki, pokryty łuską nos. Żmija natych-
miast puściła bródkę dziecka, pozostawiając na
niej ledwo widoczny ślad. Dwójka starszych Bau-
delaire'ów spojrzała pytająco na Wujcia Mon-
tyego, a on popatrzył na nich i roześmiał się.
Tubalny śmiech jeszcze przez chwilę odbijał się
echem od szklanych ścian Gabinetu Gadów.
— Co robić, Wujciu Monty? — krzyknął zrozpa-
czony Klaus.
— Strasznie was przepraszam, kochani — rzekł
Wujcio Monty, ocierając dłońmi oczy. — Na pew-

* 38%
* GABINET GADÓW *

no najedliście się strachu. A tymczasem Niewia-


rygodnie Jadowita Zmija należy do najmniej
niebezpiecznych i najbardziej przyjaznych stwo-
rzeń w całym królestwie zwierząt. Słoneczko nie
ma się czego obawiać, i wy też nie.
Słoneczko, które Klaus cały czas trzymał na
rękach, radośnie uściskało grube cielsko Niewia-
rygodnie Jadowitej Zmii. To przekonało Klausa,
ze Wujcio Monty mówi prawdę.
— Ale dlaczego w takim razie nazywa się ona
Niewiarygodnie Jadowita Żmija?
— Dla niepoznaki - roześmiał się ponownie
Wujcio Monty. — Mówiłem wam przecież, że sko-
ro ja ją odkryłem, to i ja muszę nadać jej nazwę.
Tylko nie zdradźcie nikomu sekretu Niewiary-
godnie Jadowitej Zmii, bo w czasie prezentacji
chciałbym dobrze nastraszyć Towarzystwo Her-
petologiczne, zanim wyjawię, że jest to gad cał-
kowicie nieszkodliwy! Bóg jeden wie, ile się na-
słuchałem kpin ze swojego imienia i nazwiska.
„Dzień dobry dzień dobry, Montgomery Montgo-
mery”, „Jak zdrowie jak zdrowie, Montgomery

*39*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Montgomery?” — tak sobie ze mnie żartują. Ale


na tegorocznej konferencji sam odpłacę im żar-
cikiem. — Wujcio Monty wyprężył się dumnie
i przybrał sztuczny, napuszony ton naukowca. —
„Szanowni koledzy, chciałbym przedstawić
wam okaz nowego gatunku — oto Niewiarygod-
nie Jadowita Zmija. Znalazłem ją w południo-
wo-zachodnich lasach... o mój Boze! Wymknęła
się!”. A gdy już wszyscy moi koledzy herpeto-
lodzy powskakują na krzesła 1 stoły, wrzeszcząc
ze strachu, wyjaśnię im spokojnie, że moja zmi-
ja nie skrzywdziłaby nawet muchy! Przedni ka-
wał, co?
Wioletka z Klausem wymienili spojrzenia
1 oboje parsknęli śmiechem — częściowo z ulgi, że
siostrzyczce nic się nie stało, a częściowo z rozba-
wienia, gdyż kawał Wujcia Monty'ego wydał im
się naprawdę niezły.
Klaus posadził Słoneczko na podłodze, a Nie-
wiarygodnie Jadowita Zmija zaraz czule oplotła
je ogonem, tak jak obejmujemy ramieniem ko-
goś, kogo lubimy.

* 40 *
* GABINET GADÓW +

— Ale czy są w tej sali prawdziwie niebezpiecz-


ne żmije? — spytała Wioletka.
— Oczywiście — odparł Wujcio Monty. — Nie
można badać żmij przez czterdzieści lat i nie na-
tknąć się na niebezpieczne okazy. Mam całą
szafkę próbek jadu wszystkich poznanych dotąd
jadowitych Zmij: badając je, zgłębiam różne me-
chanizmy niebezpiecznych ukąszeń. Pewna żmi-
ja w tej sali ma jad tak zabójczy, że serce ofiary
przestaje bić, zanim poczuje ona ukąszenie. In-
na potrafi tak szeroko rozdziawić paszczę, że po-
tknęłaby nas wszystkich czworo na jeden kęs.
Mam też parkę zmij, które umieją prowadzić
samochód, ale tylko po piracku: przejechałyby
człowieka na ulicy i nawet nie zatrzymałyby się,
by powiedzieć „przepraszam”. Wszystkie te oka-
zy siedzą w solidnie zabezpieczonych klatkach,
lecz z każdym można zadawać się bezpiecznie,
gdy się je odpowiednio dobrze pozna. Obiecuję
wam, że jeśli nie pożałujecie czasu na naukę,
włos wam z głowy nie spadnie w Gabinecie
Gadów.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Są w życiu takie sytuacje, z którymi spotyka-


my się o wiele za często i nazywamy je ogólnie
„ironią losu”. Jedna z nich zdarzy się za chwilę
sierotom Baudelaire. Mówiąc najprościej, ironia
losu ujawnia się wtedy, gdy ktoś wygłasza nie-
winną uwagę, a ktoś inny, kto tę uwagę słyszy,
wie coś, przez co nabiera ona całkiem odmienne-
go i zwykle niemiłego znaczenia. Gdybyś na
przykład, jedząc obiad w restauracji, powiedzia-
ła głośno: „Nie mogę się doczekać, kiedy mi
przyniosą zamówioną potrawkę cielęcą”, a do-
okoła siedzieliby ludzie, którzy wiedzieliby, że
potrawka cielęca jest zatruta 1 ledwie jej skosztu-
jesz, padniesz trupem na miejscu — byłby to
przykład ironii losu. Ironia losu jest okrutna
i prawie zawsze tragiczna w skutkach, dlatego
przykro mi, że zakradła się do naszej opowieści,
ale niestety, Wioletka, Klaus i Słoneczko są taki-
mi pechowcami, że zjawienie się w ich życiu po-
twora ironii losu było tylko kwestią czasu.
Słuchając, jak Wujcio Monty obiecuje sierotom
Baudelaire, że włos im z głowy nie spadnie w Ga-

*42*
* GABINET GADÓW +

binecie Gadów, wy i ja powinniśmy doświadczyć


osobliwego uczucia, które zawsze poprzedza
ironię losu. Uczucie to przypomina nagły ucisk
w żołądku, który przydarza nam się, gdy winda,
do której wsiedliśmy, rusza gwałtownie w dół
albo, gdy leżymy sobie pod kołderką, drzwi sza-
fy otwierają się ze skrzypnięciem, odsłaniając
ukrytą w środku osobę. Żeby nie wiem jak bez-
pieczne i szczęśliwe czuły się chwilowo sieroty
Baudelaire i żeby nie wiem jak kojąco brzmiały
słowa Wujcia Monty ego, my przecież wiemy, że
już niedługo Wujcio Monty padnie trupem,
a dzieci znów będą bardzo nieszczęśliwe.
Przez tydzień wiodły jednak w nowym domu
cudowne życie. Co rano budziły się i ubierały
w zaciszu własnych pokoi, które sobie wybrały
i urządziły wedle gustu. Wioletka wybrała pokój
z wielkim oknem, wychodzącym na trawnik
przed domem i rosnące na nim zmijowate krze-
wy. Miała nadzieję, że ten widok będzie dla niej
natchnieniem przy obmyślaniu wynalazków.
Wujcio Monty pozwolił Wioletce poprzyczepiać

* 43%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

pinezkami do ścian duże arkusze białego papie-


ru, aby mogła na gorąco szkicować swoje pomy-
sły; nawet w środku nocy. Klaus zamieszkał
w pokoju z przytulną alkową — słowo „alkowa”
oznacza tu: „mały, zaciszny kącik, idealny jako
miejsce do czytania”. Za pozwoleniem Wujcia
Monty'ego wtaszczył na górę duży wyściełany
fotel z salonu, który akurat zmieścił się w alko-
wie, pod ciężką, mosiężną lampą. Co noc, za-
miast czytać w łóżku, Klaus kulił się w fotelu
z kolejną książką z biblioteki Wujcia Monty ego
i siedział tam nieraz do rana. Słoneczko wybrało
sobie środkowy pokój, między Wioletką a Klau-
sem, 1 zapełniło go twardymi przedmiotami
uzbieranymi po całym domu, aby mieć co gryźć,
gdy tylko przyjdzie mu na to chęć. W pokoju
Słoneczka znalazł się także zestaw zabawek dla
Niewiarygodnie Jadowitej Zmii, aby Zmija
i Słoneczko mogły się razem bawić — oczywiście
w granicach rozsądku.
Ale ulubionym miejscem sierot Baudelaire
pozostał Gabinet Gadów. Co rano po śniadaniu

ż 4 4 ES
* GABINET GADÓW *

biegły tam, aby towarzyszyć Wujciowi Mon-


ty emu, który już od świtu pracował nad przygo-
towaniami do wyprawy. Wioletka zasiadała przy
stole z mnóstwem linek, trybików i klatek, z któ-
rych zbudowane były pułapki na żmije: pozna-
wała zasady działania pułapek, naprawiała, co
trzeba, a od czasu do czasu wprowadzała jakieś
ulepszenie, aby żmije miały większą wygodę
podczas długiej podróży z Peru do domu Wujcia
Monty ego. Przy sąsiednim stole Klaus czytał po
kolei wszystkie książki o Peru i w specjalnym
bloczku sporządzał notatki, które mogły się
przydać w podróży. A Słoneczko siedziało na
podłodze i z wielkim entuzjazmem przegryzało
długą linę na krótkie kawałki. Najwspanialsze
dla młodych Baudelaireów było jednak to, cze-
go w czasie pracy dowiadywali się od Wujcia
Monty'ego o gadach. Wujcio Monty pokazał im
na przykład jaszczurkę zwaną Krową Alaski —
podłużne, zielone stworzenie, które daje pyszne
mleko. Poznały też Ropuchę Dysonansową,
chropawym głosem naśladującą ludzką mowę.

3 4 5 *
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Nauczyły się, jak brać w rękę Atramentową Ki-


jankę, żeby nie poplamić sobie całych palców
czarnym barwnikiem, i po czym poznać, kiedy
Pyton Drażliwy jest w złym humorze i lepiej go
nie ruszać. Wujcio Monty poinstruował dzieci,
że Zielona Ropuszka Koktajlowa nie powinna
dostawać za dużo wody, a Wilkowęża Wirgiń-
skiego nie wolno nigdy, pod żadnym pozorem,
dopuszczać do maszyny do pisania.
Przedstawiając rozmaite okazy gadów, Wujcio
Monty często wekslował — czyli „zbaczał z tema-
tu” — na wspomnienia z własnych podróży i opo-
wieści o mężczyznach, wężach, kobietach, ropu-
chach, dzieciach i jaszczurkach, z którymi ze-
tknął się na szlaku. Wkrótce sieroty Baudelaire
też zaczęły opowiadać Wujciowi Monty emu
o swoim życiu, a w końcu nawet o rodzicach
i 0 tym, jak bardzo za nimi tęsknią. Wujcio Mon-
ty słuchał dzieci z nie mniejszym zaciekawie-
niem niż one jego: parę razy tak się zagadali, że
ledwo zdążyli zjeść późny obiad, zanim wciśnię-
ci do minidżzipa pognali do kina.

*46 *
* GABINET GADÓW *

Lecz przyszedł dzień, w którym dzieci weszły


po śniadaniu do Gabinetu Gadów i zamiast Wuj-
cia Monty ego zastały tam tylko podpisany przez
niego liścik tej oto treści:

Kochane Bambini,
Jadę do miasta po kilka ostatnich zakupów
niezbędnych w naszej ekspedycji. Kupię środek
przeciwko komarom peruwiańskim, szczoteczki
do zębów, brzoskwinie w puszce 1 ognioodporny
kajak. Poszukiwanie brzoskwiń na pewno trochę
potrwa, więc nie spodziewajcie się mnie przed
obiadem.
Stefano, następca Gustawa, przyjedzie dzisiaj
taksówką. Przyjmijcie go gościnnie. Jak wiecie,
do wyprawy zostały tylko dwa dni, więc
popracujcie dziś solidnie.

Wasz oszołomiony
Wujcio Monty

*47%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Co znaczy „oszołomiony”? — spytała Wiolet-


ka, gdy doczytali list do końca.
— „Nieprzytomny z emocji” — wyjaśnił Klaus,
który kilka lat wcześniej natknął się na to słowo
w tomie poezji. — Na pewno emocjonuje się wy-
prawą do Peru. A może tym, że będzie miał no-
wego asystenta.
— Albo tym, że ma nas — dorzuciła Wioletka.
— Kindal! — pisnęło Słoneczko, co pewnie mia-
ło znaczyć: „Albo wszystkim naraz”.
— Ja sam czuję się lekko oszołomiony — wyznał
Klaus. — Fajnie się mieszka z Wujciem Montym.
— Zgadzam się — potwierdziła Wioletka. — Po
pożarze myślałam, że już nigdy nie będziemy
szczęśliwi. Ale tu jest nam cudownie.
— Mimo wszystko brakuje mi rodziców — po-
wiedział Klaus. — Wujcio Monty jest bardzo mi-
ty, ale jednak wolałbym mieszkać z powrotem we
własnym domu.
— Ja też! — przyznała szybko Wioletka. A po
chwili, powoli i głośno, powiedziała coś, co nie
dawało jej spokoju od paru dni: — Myślę, że ni-

* 4 8 3
* GABINET GADÓW +

gdy nie przestaniemy tęsknić za rodzicami. Ale


tęskniąc za nimi, nie musimy chyba być stale
nieszczęśliwi. Przecież oni na pewno nie chcieli-
by, żebyśmy byli nieszczęśliwi.
— Pamiętasz — ożywił się Klaus — jak kiedyś po
południu padał deszcz i z nudów pomalowali-
śmy sobie wszyscy paznokcie u nóg na wściekle
czerwono?
— Jasne — uśmiechnęła się Wioletka. — A mnie
się trochę lakieru wylało na żółty fotel.
— Arcio! — wtrąciło cicho Słoneczko, mając za-
pewne na myśli coś w rodzaju: „I plama nigdy
całkiem nie zeszła”. Sieroty Baudelaire uśmiech-
nęły się do siebie i już bez dalszego gadania wzię-
ły się do roboty. W milczeniu pracowały solidnie
całe rano, wiedząc już, że ich zadowolenie z po-
bytu w domu Wujcia Monty ego ani trochę nie
unieważnia śmierci rodziców, ale przynajmniej
pozwala poczuć się lepiej po długim okresie
smutku.
To oczywiście bardzo przykre, że opisana chwi-
la spokojnego szczęścia była dla dzieci ostatnią

*49*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

dobrą chwilą na dłuższy czas — ale nic nie można


na to poradzić. Młodzi Baudelaire owie zaczynali
właśnie myśleć o obiedzie, gdy przed dom zaje-
chał samochód i rozległ się klakson. Był to dla
dzieci sygnał, że przybył Stefano. Dla nas powi-
nien to być sygnał początku dalszych nieszczęść.
— Pewnie przyjechał nowy asystent — zgadł
Klaus, podnosząc oczy znad Wielkiej peruwiań-
skiej księgi małych peruwiańskich zmiyj. — Mam na-
dzieję, że okaże się tak samo miły jak Wujcio
Monty.
— Ja też mam taką nadzieję — powiedziała
Wioletka, otwierając i zamykając pułapkę na ro-
puchy, aby sprawdzić, czy gładko działa. — Nie
byłoby przyjemnie podróżować po Peru z kimś,
kto jest nudny albo złośliwy.
— Gerdzia! — pisnęło Słoneczko, mając zapew-
ne na myśli coś w rodzaju: „No to chodźmy zo-
baczyć, jaki jest ten Stefano!”.
Sieroty Baudelaire opuściły Gabinet Gadów
1 wyszły na ganek. Przy zmijokrzewach stała tak-
sówka. Z tylnego siedzenia wygramolił się bar-

* 50%
* GABINET GADÓW *

dzo wysoki, bardzo chudy osobnik z długą brodą


1 całkiem bez brwi; w ręku trzymał walizę
z błyszczącą srebrną kłódką.
— Napiwku nie będzie — oświadczył taksówka-
rzowi — bo za dużo pan gadał. Nie każdego, wie
pan, interesuje, że urodził się panu nowy dzie-
ciak. O, cześć, dzieciaki! Nazywam się Stefano,
jestem nowym asystentem Doktora Montgome-
ry ego. Miło was poznać.
— Nam również — powiedziała Wioletka, pod-
chodząc do nieznajomego, którego Śświszczący
głos zabrzmiał jej jakoś dziwnie znajomo.
— Bardzo mi miło — przywitał się grzecznie
Klaus, chciaż gdy spojrzał Stefanowi w oczy, do-
strzegł w nich dziwnie znajomy błysk.
— Hudda! — pisnęło Słoneczko. Stefano był bez
skarpetek, a Słoneczko, raczkując po ziemi, wi-
działo dobrze kawałek jego gołej nogi między
mankietem spodni a butem. Nad kostką tej nogi
widniało coś aż nadto znajomego.
Sieroty Baudelaire w jednej chwili pojęły
straszną prawdę i cofnęły się przed przybyszem

*5l*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

jak przed złym psem. To nie był żaden Stefano,


chociaż tak się przedstawił. Dzieci obejrzały no-
wego asystenta Wujcia Monty ego od stóp do
głów i upewniły się, że jest to nie kto inny, jak
Hrabia Olaf. Cóż z tego, że zgolił pojedynczą gę-
stą brew i zapuścił brodę na kostropatym pod-
bródku, skoro nie umiał ukryć oka wytauowane-
go nad kostką u nogi.
ROORZADOZAD
ARE

Czwarty

Jada z najgorszych rzeczy


w życiu jest załowanie. Coś
się wydarza, ty robisz nie to,
co trzeba, a potem latami ża-
łujesz, że nie zrobiłeś czegoś
całkiem innego. Na przykład
ja, gdy spaceruję brzegiem
morza albo odwiedzam grób
przyjaciółki, zawsze myślę
o tym dniu, dawno, dawno
temu, gdy nie zabrałem la-
tarki w miejsce, gdzie ko-
niecznie trzeba było zabrać
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

latarkę, i skutki tego były tragiczne. Dlaczego ja


nie wziąłem latarki? — wyrzucam sobie, chociaż
już nic nie można na to poradzić. — Trzeba było
wziąć latarkę.
Przez wiele lat po opisanych zdarzeniach
Klaus wspominał tę chwilę, w której wszyscy
troje poznali, że Stefano to w rzeczywistości
Hrabia Olaf — i za kazdym razem żałował, że nie
zawołał do taksówkarza, który właśnie zawracał
w dół na szosę: „Stać! Proszę zabrać z powrotem
tego człowieka!”. Oczywiście, jest całkiem zro-
|?

zumiałe, że zaskoczenie nie pozwoliło Klausowi


i jego siostrom działać dość szybko — a jednak
Klaus jeszcze po latach nie mógł zasnąć w nocy,
bo myślał sobie, że gdyby wtedy się nie zagapił,
może uratowałby życie Wujciowi Monty emu.
Ale nie uratował. W czasie gdy dzieci stały jak
wryte i gapiły się na Hrabiego Olafa, taksówka
odjechała, a one pozostały sam na sam ze swo-
im fatum — słowo „fatum” znaczy tutaj: „najgor-
szym wrogiem, jakiego można sobie wyobrazić”.
Olaf uśmiechnął się do dzieci dokładnie tak, jak

* 54%
* GABINET GADÓW *

Podłożmij Mongolski Wujcia Monty'ego uśmie-


chał się codziennie na widok białej myszki, któ-
rą wkładano mu do klatki na obiad.
— Może ktoś z was zaniesie moją walizkę do
pokoju? — zaświszczał Hrabia Olaf. — Jazda tą
śmierdzącą drogą była nudna i nieprzyjemna.
Bardzo się zmęczyłem.
— Jeśli ktokolwiek zasługuje na to, żeby jeź-
dzić Parszywą Promenadą, to właśnie pan, Hra-
bio Olafie — powiedziała Wioletka, piorunując
go wzrokiem. — Nie pomożemy panu wnieść ba-
gaży, bo w ogóle nie zamierzamy wpuścić pana
do domu.
Olaf spojrzał groźnie na sieroty, ale zaraz ro-
zejrzał się tu i tam, jakby podejrzewał, że ktoś
chowa się za żmijokrzewami.
— Kto to jest Hrabia Olaf? — spytał zdumio-
ny. — Ja nazywam się Stefano. Przyjechałem, aby
asystować doktorowi Montgomery
emu Montgo-
mery'emu w ekspedycji do Peru. Jak się domy-
ślam, wy troje jesteście karłami zatrudnionymi
u doktora Montgomery
ego jako służba.

3 5 5 %
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Nie jesteśmy żadnymi karłami — rozzłościł


się Klaus. — Jesteśmy dziećmi. A pan nie jest
żadnym Stefanem, tylko Hrabią Olafem. Mógł
pan sobie zapuścić brodę i zgolić brwi, ale wciąż
jest pan tym samym obrzydliwym typem i dlate-
go nie wpuścimy pana do domu.
— Futa! — pisnęło Słoneczko, co zapewne mia-
ło znaczyć: „Właśnie!”.
Hrabia Olaf popatrzył po kolei na sieroty Bau-
delaire, a oczy tak mu zabłysły, jakby miał zaraz
opowiedzieć świetny dowcip.
— Nie wiem, o czym mówicie — oświadczył —
ale nawet gdybym wiedział i nawet gdybym był
tym waszym Hrabią Olafem, pomyślałbym so-
bie, że jesteście bardzo niegrzeczni. A gdybym
sobie pomyślał, że jesteście bardzo niegrzeczni,
mógłbym się rozgniewać. A gdybym się rozgnie-
wał, to kto wie, do czego mógłbym się posunąć.
Wzniósł ręce i groźnie wystawił straszne szpo-
ny. Nie trzeba wam chyba przypominać, jaki
brutalny potrafił być Hrabia Olaf —a już na pew-
no nie trzeba było przypominać tego młodym

* 5 6 *
* GABINET GADÓW *

Baudelaire
om. Klaus wciąż miał podpuchnięte
oko, podbite przez Hrabiego Olafa, kiedy jeszcze
mieszkali u niego w domu. Słoneczko było jesz-
cze obolałe od siedzenia w ptasiej klatce, którą
Olaf wywiesił z okna wieży, kiedy knuł swoje
szatańskie plany. Wioletka nie padła, co prawda,
ofiarą przemocy fizycznej ze strony tego strasz-
nego człowieka, ale została prawie zmuszona do
poślubienia go — to wystarczyło, aby wzięła teraz
jego walizkę i z ociąganiem powlokła ją w stronę
domu.
— Wyżej! — zażądał Olaf. — Podnieś wyżej. Nie
pozwalam szorować moją walizką po ziemi!
Klaus i Słoneczko podskoczyli na pomoc Wio-
letce, ale nawet we trójkę chwiali się pod cięzża-
rem walizy. Ponowne pojawienie się w ich życiu
Hrabiego Olafa — i to właśnie w chwili, gdy za-
czynało im być tak dobrze i bezpiecznie u Wujcia
Monty'ego — było samo w sobie wielkim nie-
szczęściem. Ale to, że muszą w dodatku pomagać
temu okropnemu typowi wtargnąć do domu,
było wprost nieznośne. Olaf szedł tuż za nimi

k kj 4 X
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

i cały czas czuli jego nieświeży oddech. Wreszcie


wnieśli walizę do środka i postawili na dywanie
pod malowidłem przedstawiającym dwie splecio-
ne żmije.
— Dziękuję wam, sieroty — powiedział Olaf,
zamykając za sobą drzwi wejściowe. — Doktor
Montgomery obiecał, że na górze będzie czekał
na mnie pokój. Stąd już chyba sam doniosę wa-
lizkę. A wy teraz zmykajcie. Będziemy mieli
jeszcze mnóstwo czasu, żeby się bliżej poznać.
— My pana znamy aż za dobrze, Hrabio Ola-
fie — rzekła Wioletka. — Widać, że nic a nic się
pan nie zmienił.
— Ty też nie — odpalił Olaf. — Widać, że jesteś
ciągle tak samo uparta, Wioletko. A ty, Klaus,
dalej nosisz te idiotyczne okulary, bo za dużo
czytasz. No a Słoneczko, jak widzę, wciąż ma
dziewięć paluszków u nóżek zamiast dziesięciu.
— Fijut! — pisnęło Słoneczko, co zapewne mia-
ło znaczyć: „Wcale nie!”.
— (Co pan gada? — zirytował się Klaus. — Ma
dziesięć palców, jak każdy.

* 5 8 *
* GABINET GADÓW *

— Czyżby? — zdumiał się Olaf. — To ciekawe.


Pamiętam przecież, że straciła jeden palec
w przykrym wypadku. — Oczy zabłysły mu jesz-
cze mocniej, jakby opowiadał świetny kawał, po
czym sięgnął do kieszeni zszarganego płaszcza
i wyciągnął długi nóż, taki jak do krojenia chle-
ba. — Pamiętam przecież, że pewien dżentelmen,
zakłopotany tym, że stale przekręca się jego
imię, niechcący upuścił nóż prosto na jej małą
stópkę i pozbawił ją jednego paluszka.
Wioletka z Klausem spojrzeli na Hrabiego Ola-
fa, a potem na bosą stópkę swojej siostrzyczki.
— To niemożliwe! Pan się nie waży! — oburzył
się Klaus.
— Oszczędźmy sobie dyskusji o tym, na co ja
się ważę, a na co nie — powiedział Olaf. — Pody-
skutujmy lepiej o tym, jak się należy do mnie
zwracać, póki mieszkamy tu razem pod jednym
dachem.
— Będziemy mówić do pana Stefano, ponie-
waż nam pan grozi — odparła Wioletka. — Ale nie
pomieszkamy tu długo razem.

%*59*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Stefano otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś


powiedzieć, ale Wioletka nie była zainteresowa-
na dalszą rozmową. Odwróciła się na pięcie
i przez wielkie drzwi przeszła dumnie do Gabi-
netu Gadów, a za nią jej rodzeństwo. Gdybyśmy
przy tym byli, moglibyśmy przysiąc, że sieroty
Baudelaire nie bały się nic a nic, skoro tak śmia-
ło rozmawiały ze Stefanem, a potem po prostu
sobie poszły, ale kiedy znalazły się w zaciszu Ga-
binetu Gadów, po ich minach można było po-
znać, co czuły naprawdę. Dzieci były przerażo-
ne. Wioletka zakryła twarz dłońmi i oparła się
o najbliższą klatkę. Klaus zapadł się w miękki
fotel, dygocąc tak, że bębnił obcasami po mar-
murowej posadzce. A Słoneczko skuliło się na
podłodze i zrobiło się takie malutkie, że ktoś,
kto wszedłby nagle do Gabinetu Gadów, pewnie
by go nie zauważył. Przez dłuższą chwilę żadne
z dzieci się nie odzywało: nasłuchiwały stłumio-
nych kroków Stefana, wchodzącego po schodach
na górę, i własnego tętna, które dudniło im
w uszach.

*60*
* GABINET GADÓW *

— Nic nie rozumiem. Jak on nas znalazł? —


szepnął Klaus schrypniętym głosem. — W jaki
sposób został asystentem Wujcia Monty ego? Co
on tu robi?
— Groził przecież, że położy łapę na fortunie
Baudelaireów — powiedziała Wioletka, odsła-
niając twarz i biorąc na ręce Słoneczko, które ca-
te się trzęsło. — To były ostatnie słowa, jakie po-
wiedział do mnie, zanim uciekł. Zapowiedział,
że dorwie się do naszego majątku, choćby to
miał być ostatni wyczyn w jego życiu.
Wioletka zadrzała, ale nie powtórzyła, co poza
tym zapowiedział Hrabia Olaf: że gdy tylko zdo-
będzie majątek, wykończy całą trójkę młodych
Baudelaire
ów. Nie musiała tego powtarzać.
Wszyscy troje świetnie przecież wiedzieli, że je-
śli Olaf wykombinuje sposób na zagarnięcie ich
fortuny, poderżnięcie im gardeł będzie dla niego
taką samą drobnostką, jak dla nas zjedzenie
ciastka z kremem.
— Co robić? — spytał Klaus. — Wujcio Monty
wróci najwcześniej za parę godzin.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Może zadzwonimy do pana Poe? — zapropo-


nowała Wioletka. — Przeszkodzimy mu w godzi-
nach pracy, ale chyba w nagłych wypadkach wol-
no mu opuszczać bank?
— Nie uwierzy nam — pokręcił głową Klaus. —
Pamiętasz, jak pierwszy raz mówiliśmy mu
o Hrabim Olafie? Tak długo przekonywał się do
prawdy, że omal nie zrobiło się za późno. Moim
zdaniem powinniśmy stąd wiać. Jeśli zrobimy to
zaraz, mamy szanse zdążyć na pociąg, który od-
jezdża z miasteczka.
Wioletka wyobraziła sobie, jak we troje, cał-
kiem sami, wędrują Parszywą Promenadą pod
zdziczałymi jabłoniami, wdychając gryzący
smród chrzanu.
— A dokąd pójdziemy? — spytała.
— Wszystko jedno — odparł Klaus. — Byle jak
najdalej stąd. Pójdziemy gdzieś, gdzie Hrabia
Olaf nas nie znajdzie, i zmienimy imiona, żeby
nikt nie dowiedział się, kim jesteśmy.
— Przecież nie mamy pieniędzy — zauważyła
Wioletka. — Z czego będziemy żyć?

x62*
* GABINET GADÓW *

— Pójdziemy do pracy — odparł Klaus. — Ja


mogę pracować w bibliotece, a ty w fabryce urzą-
dzeń mechanicznych. Słoneczka na razie nikt
chyba nie zatrudni ze względu na wiek, ale za
parę lat już tak.
Sieroty zamilkły. Spróbowały wyobrazić sobie,
że uciekają od Wujcia Monty'ego i żyją samo-
dzielnie, szukając pracy i opiekując się sobą na-
wzajem. Była to wizja wielkiego osamotnienia.
Dzieci przez dobrą chwilę siedziały w milczeniu
i każde myślało o tym samym: jaka to straszna
szkoda, że stracili rodziców w pożarze, a ich włas-
ne życie stanęło na głowie. Gdyby rodzice żyli,
Wioletka, Klaus i Słoneczko nigdy nawet nie
usłyszeliby o Hrabim Olafie, a co dopiero o tym,
że miałby się wprowadzić do ich domu i knuć
tam swoje diabelskie plany.
— Ucieczka nic nie da — powiedziała w końcu
Wioletka. — Hrabia Olaf znalazł nas tym razem
i na pewno znajdzie nas zawsze, żebyśmy nie
wiem jak daleko się przenieśli. A poza tym, kto
wie, gdzie się teraz podziewają pomocnicy

% 6 3 %
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Hrabiego Olafa? Może właśnie otoczyli dom


i pilnują, żebyśmy go nie przechytrzyli?
Klaus zadrżał. Zapomniał o pomocnikach Ola-
fa. A przecież Olaf, poza tym, że dybał na mają-
tek Baudelaire'ów, był też szefem podejrzanej
trupy teatralnej: miał kompanów-aktorów, za-
wsze skorych do pomocy. Ponura to była szajka,
złożona z samych strasznych typów. Należał do
niej łysy z długim nosem, który zawsze parado-
wał w czarnej szacie. I dwie kobiety, które pu-
drowały sobie twarze na trupio blado. I tłusta
postać z twarzą tak kompletnie pozbawioną wy-
razu, że nie wiadomo było, czy to mężczyzna, czy
kobieta. I chudzielec, który zamiast dłoni miał
dwa haki. Wioletka miała rację. Ludzie Olafa
mogli czaić się wokół domu Wujcia Monty ego,
aby złapać dzieci, gdyby tylko próbowały uciec.
— Najlepiej poczekajmy, aż wróci Wujcio
Monty — podsumowała Wioletka. — Powiemy
mu, co się stało. On nam uwierzy. A przynaj-
mniej, kiedy usłyszy o tatuażu, zażąda wyjaś-
nień od „Stefana”.

* 64%
* GABINET GADÓW *

Słowo „Stefana” Wioletka wypowiedziała to-


nem wyrażającym skrajną pogardę dla kiepskie-
go przebrania Olafa.
— Jesteś tego pewna? — zwątpił Klaus. — Prze-
cież Wujcio Monty sam zatrudnił Stefana. — Ton,
jakim Klaus wymówił słowo „Stefana”, świad-
czył o tym, że w pełni podziela on uczucia sio-
stry. — Kto wie, czy Wujcio Monty ze Stefanem
nie knują czegoś razem.
— Minda! — pisnęło Słoneczko, co prawdopo-
dobnie miało znaczyć: „Nie bądź śmieszny,
Klaus!”.
Wioletka pokręciła głową.
— Słoneczko ma rację. Nie wierzę, że Wujcio
Monty jest w zmowie z Olafem. Był dla nas taki
dobry i miły, a poza tym, gdyby działali razem —
po co Olaf miałby używać fałszywego imienia?
— To prawda — zastanowił się Klaus. — Pocze-
kajmy w takim razie na Wujcia Monty ego.
— Poczekajmy — zgodziła się Wioletka.
— Todzio! — oznajmiło z powagą Słoneczko
i cała trójka smętnie spojrzała po sobie.

% 6 5 Ed
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Czekanie to jedna z najprzykrzejszych rzeczy


w życiu. Bardzo trudno jest doczekać się tortu
czekoladowego z kremem, mając wciąż na tale-
rzu przypaloną pieczeń wołową. Jeszcze trudniej
jest doczekać się Gwiazdki, kiedy przed nami
dopiero nudny wrzesień. Ale czekać na powrót
do domu przybranego wujka, gdy piętro wyżej
panoszy się chciwy brutal, było dla młodych
Baudelaireów jednym z najgorszych życiowych
doświadczeń. Aby nie myśleć o czekaniu, dzieci
próbowały zająć się pracą, ale za bardzo się de-
nerwowały, żeby cokolwiek osiągnąć. Wioletka
chciała naprawić obluzowaną klapę pułapki,
lecz całą jej uwagę pochłaniał supeł strachu
w żołądku. Klaus próbował przeczytać o sposo-
bach ochrony przed ciernistymi roślinami w Pe-
ru, ale myśl o Stefanie nie pozwalała mu się sku-
pić. Słoneczko zaczęło gryźć swoją linę, ale zaraz
przestało, gdyż z każdym ugryzieniem czuło
w ząbkach zimny prąd lęku. Nawet nie chciało
mu się bawić z Niewiarygodnie Jadowitą Zmiją.
Ostatecznie więc trójka Baudelaire'ów w bez-

x 06 *
* GABINET GADÓW *

czynnym milczeniu przesiedziała całe popołu-


dnie w Gabinecie Gadów, wyglądając przez
okno, czy nie nadjeżdża dżip Wujcia Monty ego,
1 nasłuchując dobiegających co jakiś czas z góry
hałasów. Dzieci wolały nie wyobrażać sobie, co
takiego rozpakowuje tam Stefano.
Wreszcie, gdy o zachodzie słońca żmijokrzewy
zaczęły rzucać na trawnik długie, chude cienie,
rozległ się warkot silnika i wyczekiwany dzip za-
jechał przed dom. Do dachu przytroczony miał
spory kajak, a na tylnym siedzeniu piętrzyły się
zakupy. Wujcio Monty wysiadł, zataczając się
pod ciężarem kilku wypchanych toreb, a do-
strzegłszy dzieci przez szybę Gabinetu Gadów,
uśmiechnął się do nich wesoło. Odpowiedziały
mu uśmiechami — i właśnie tej chwili gorzko po-
tem żałowały. Bo gdyby, zamiast uśmiechać się
przez szybę i tracić cenny czas, wybiegły zaraz
powitać Monty'ego przy samochodzie, zdążyły-
by może szepnąć mu słówko na osobności. A tak,
zanim wybiegły do hallu, Wujcio Monty już roz-
mawiał ze Stefanem.

k 67%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Nie wiedziałem, jakiej życzy pan sobie


szczoteczki do zębów — usprawiedliwiał się Wuj-
cio Monty — więc kupiłem supertwardą, bo sam
takiej używam. Peruwiańskie jedzenie jest dość
kleiste, dlatego dobrze jest tam zabrać przynaj-
mniej jedną zapasową szczoteczkę.
— Supertwarda to coś w sam raz dla mnie — od-
powiedział mu Stefano, ale mówiąc to, wpatry-
wał się w sieroty bardzo, bardzo błyszczącymi
oczami. — Czy mam wnieść kajak do domu?
— Bardzo proszę, ale niech pan, broń Boże, nie
dźwiga sam! Klaus, proszę, pomóż panu Stefa-
nowi, dobrze?
— Wujciu Monty — odezwała się Wioletka. —
Mamy wujciowi coś bardzo ważnego do powie-
dzenia.
— Cały zamieniam się w słuch... Tylko chwi-
leczkę: pozwólcie, że pokażę wam, jaki kupiłem
środek na komary. Świetnie się złożyło, że Klaus
przestudiował temat peruwiańskich owadów:
okazuje się, że wszystkie preparaty poza tym jed-
nym byłyby nieskuteczne. Tylko ten jeden... —

* 68 *
* GABINET GADÓW *

Wujcio Monty grzebał gorączkowo w jednej z to-


reb zawieszonych na ramieniu, a dzieci czekały
niecierpliwie, aż skończy zdanie — ...zawiera
związek chemiczny o nazwie...
— Wujciu Monty — przerwał mu Klaus — to, co
mamy do powiedzenia, jest sprawą niecierpiącą
zwłoki.
— Klaus! — skarcił go Wujcio Monty, ze zdu-
mienia unosząc brwi. — lo niegrzecznie przery-
wać wujowi. Proszę cię, pomóż Stefanowi wnieść
kajak, a za chwilę porozmawiamy, o czym tylko
zechcesz.
Klaus westchnął, ale wyszedł za Stefanem do
dzipa. Drzwi zostały otwarte, więc Wioletka śle-
dziła ich wzrokiem, dopóki Wujcio Monty nie
postawił toreb na ziemi i nie stanął tuż przed
nią, zasłaniając widok.
— Nie pamiętam — oświadczył, trochę zły — co
chciałem powiedzieć o tym środku na komary.
Nienawidzę tracić wątku.
— Ale my musimy wujciowi powiedzieć... —
Wioletka nie dokończyła, bo ujrzała nagle coś

% 6 9 *
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

strasznego. Wujcio Monty, który stał plecami do


drzwi, nie mógł widzieć, co robi Stefano, ale
Wioletka widziała doskonale: Stefano zatrzymał
się przy żmijokrzewach, sięgnął do kieszeni
płaszcza i wyciągnął swój długi nóż. Ostrze odbi-
ło blask zachodzącego słońca i zalśniło jak latar-
nia morska. Jak wam zapewne wiadomo, latarnie
morskie wysyłają do statków sygnały ostrzegaw-
cze: pokazują im, gdzie jest brzeg, aby nie rozbiły
się o przybrzeżne skały. Błyszczący nóż też wysy-
łał sygnał ostrzegawczy.
Klaus spojrzał na nóż, potem na Stefana,
a w końcu na Wioletkę. Wioletka spojrzała na
Klausa, potem na Stefana, a w końcu na Mon-
tyego. Słoneczko popatrzyło na wszystkich po
kolei. Jedynie Wujcio Monty nie zauważył, co się
dzieje, zajęty wyłącznie przypominaniem sobie,
co tez chciał rzec o środkach na komary.
— Musimy wujciowi powiedzieć... — zaczęła
jeszcze raz Wioletka, ale głos uwiązł jej w gardle.
Stefano nie odezwał się ani słowem. Nie musiał.
Wioletka i tak wiedziała, że jeśli ona piśnie cho-

*70O*
* GABINET GADÓW *

ciaż słówko, Stefano bez wahania ugodzi nożem


Klausa, tam gdzie stoją, pod żmijokrzewami. Fa-
tum sierot Baudelaire bez słowa przesłało im
wyraźne ostrzeżenie.
| W * (ALI
>: NEJ OUONEPO aaa |1-ha«88
) | „A. am trój ) We
pó f% ) każ j
UCIORZEDZZ PBZASE

Piąty

DB. to chyba najdłuższa i najstraszniejsza


noc, jaką przeżyły sieroty Baudelaire, a przeżyły
wiele strasznych nocy. Wkrótce po narodzinach
Słoneczka złapali wszyscy troje koszmarną gry-
pę 1 przez całą noc miotali się w gorączce, a tata
zmieniał im co chwila zimne kompresy na spo-
conych czołach. Pierwszą noc po tragicznej
śmierci rodziców spędzili bezsennie w domu pa-
na Poe: było im tak okropnie smutno i dziwnie,
że nawet nie próbowali zasnąć. Pamiętali też

ES 74 3 %
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

wiele długich i strasznych nocy z czasów, gdy


mieszkali u Hrabiego Olafa.
Ale ta noc zdawała się jeszcze gorsza. Od
chwili powrotu Wujcia Monty ego aż do pójścia
spać Stefano utrzymywał dzieci pod stałą kura-
telą, co tu oznacza: „obserwował je bez przerwy,
aby nie mogły porozmawiać z Wujciem Montym
na osobności i powiadomić go, że Stefano to
Hrabia Olaf” — a Wujcio Monty był zbyt zaafe-
rowany, żeby zauważyć, że coś jest nie tak. Gdy
przenosili do domu resztę zakupów, Stefano
dźwigał torby tylko jedną ręką, bo drugą trzymał
cały czas w kieszeni, na rękojeści noża — ale Wuj-
cio Monty, zachwycony nowymi nabytkami,
wcale się tym nie zdziwił. W kuchni, gdy szyko-
wali kolację i Stefano kroił pieczarki w cienkie
plasterki, uśmiechając się krwiożerczo do dzieci,
Wujcio Monty był tak pochłonięty pilnowaniem,
zeby sos nie wykipiał, że nie spostrzegł nawet, iż
Stefano posługuje się swoim morderczym no-
żem. Przy kolacji Stefano opowiadał śmieszne
dykteryjki i wychwalał osiągnięcia naukowe

*74*
* GABINET GADÓW *

Wujcia Monty ego — a zachwycony Wujcio Mon-


ty nawet się nie domyślał, że Stefano przez cały
czas trzyma pod stołem nóż i co chwila przesu-
wa bokiem ostrza po kolanie Wioletki. Gdy
wreszcie Wujcio Monty oznajmił, że przez resz-
tę wieczoru będzie oprowadzał nowego asysten-
ta po Gabinecie Gadów, z nadmiaru entuzjazmu
nie zauważył nawet, że dzieci poszły spać bez
pożegnania.
Po raz pierwszy pozałowały, że mają oddzielne
sypialnie, które dotąd wydawały im się luksusem:
pojedynczo każde z nich czuło się jeszcze bardziej
opuszczone i bezradne. Wioletka gapiła się na ar-
kusz papieru przyczepiony pinezkami do ściany
i próbowała wyobrazić sobie, co knuje Stefano.
Klaus usiadł w swoim miękkim, głębokim fotelu,
zapalił mosiężną lampę do czytania, ale ze zmar-
twienia nawet nie otworzył ksiązki. Słoneczko
spoglądało na swoją kolekcję twardych przedmio-
tów, ale żadnego nie miało chęci ugryźć.
Cała trójka myślała tylko o tym, aby przemknąć
się korytarzem do sypialni Wujcia Monty ego,

*75%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

obudzić go i powiedzieć, co się dzieje. Ale po dro-


dze musieliby minąć pokój Stefana, a Stefano
przez całą noc trzymał tam straż, siedząc na krze-
śle przed otwartymi drzwiami. Gdy dzieci uchyla-
ły drzwi i wyglądały na korytarz, widziały bladą,
wygoloną głowę Stefana, która w ciemności wyglą-
dała, jakby wisiała w powietrzu. Widziały też nóż:
Stefano bujał nim miarowo, jak wahadłem szafko-
wego zegara. Buj-buj, w tył — w przód: ostrze noża
błyskało w mroku tak przerażająco, że sieroty
Baudelaire nie ośmieliły się wychynąć z pokoi.
W końcu dom rozjaśnił się siwoniebieskim
światłem Świtu, a dzieci zeszły po schodach na
śniadanie, półprzytomne i obolałe po nieprze-
spanej nocy. Zasiadły do stołu, przy którym
pierwszego ranka w tym domu jadły tort, i bez
apetytu dziobały w talerzach. Po raz pierwszy,
odkąd zamieszkały u Wujcia Monty'ego, nie
spieszyło im się do Gabinetu Gadów i do prze-
rwanej pracy.
— Chodźmy tam, najwyższy czas — powiedzia-
ła wreszcie Wioletka, odkładając na talerz ledwo

* 7 6 *
* GABINET GADÓW *

nadgryzioną grzankę. — Wujcio Monty na pewno


już zaczął pracę i czeka na nas.
— Stefano też na pewno już tam jest — burknął
Klaus, gapiąc się w miskę pełną płatków na mle-
ku. — Nigdy nie zdemaskujemy go przed Wuj-
ciem Montym. Nie da nam szans.
— Inga — przytaknęło smutno Słoneczko, rzu-
cając nietkniętą marchewkę na podłogę.
— Gdyby tak Wujcio Monty wiedział to, co my
wiemy... — westchnęła Wioletka. — I gdyby Stefa-
no wiedział, że Wujcio Monty wie to, co my wie-
my. Ale Wujcio Monty nie wie, a Stefano wie, że
on nie wie.
— Wiem — powiedział Klaus.
— Wiem, że wiesz — powiedziała Wioletka. —
Za to nikt z nas nie wie, co knuje Hrabia Olaf,
chciałam powiedzieć — Stefano. Jasne, że dybie
na nasz majątek, ale jakim sposobem chce go do-
stać? Przecież jesteśmy teraz pod opieką Wujcia
Monty ego.
— Może postanowił poczekać, az będziesz peł-
noletnia, i wtedy ci go ukraść? — spytał Klaus.

* 7 /*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Cztery lata to bardzo długie czekanie — za-


uważyła Wioletka.
Sieroty zamilkły: każde z trójki przypomnia-
ło sobie, co się z nim działo przed czterema la-
ty. Wioletka miała wtedy dziesięć lat i bardzo
krótkie włosy. Pamiętała, że gdzieś około dzie-
siątych urodzin wynalazła nowy typ temperów-
ki. Klaus miał prawie osiem lat: interesował się
bardzo kometami i czytał wszystkie książki
o astronomii z biblioteki rodziców. Słoneczka,
oczywiście, przed czterema laty nie było jeszcze
na świecie, więc usiłowało sobie przypomnieć
życie w niebycie — okropnie ciemno i nie ma co
gryźć. Całej trójce zdawało się, że cztery lata to
strasznie długo.
— Prędzej, prędzej! Ruszacie się dzisiaj jak
muchy w smole! — ponaglił ich Wujcio Monty,
wpadając do jadalni. Twarz jaśniała mu jeszcze
bardziej niż zwykle, a w ręce trzymał zwinięty
rulonik. — Stefano pracuje u mnie dopiero od
wczoraj, a już jest w Gabinecie Gadów. Był tam
nawet wcześniej ode mnie — zderzyłem się z nim,

* 7 8 *
* GABINET GADÓW *

zbiegając ze schodów. Pracowity jak mrówka.


A wy co? Ruszacie się jak Węgierska Zmija Gnu-
śna, której rekordowa prędkość wynosi pół cala
na godzinę! Przed nami mnóstwo pracy, a chciał-
bym zdążyć na szóstą do kina, bo pokazują dzi-
siaj Śnieżne zombi — więc pospieszmy się, z ży-
ciem, z życiem!
Wioletka spojrzała na Wujcia Monty'ego
i zrozumiała, że nadarza się być może ostatnia
sposobność porozmawiania z nim na osobności,
bez Stefana — zeby tylko w całym swoim zapa-
miętaniu chciał ich wysłuchać.
— Skoro mowa o Stefanie — zaczęła cicho —
chcielibyśmy z Wujciem chwilę o nim poroz-
mawiać.
Wujcio Monty przymrużył oczy i rozejrzał się
dookoła, jakby w obawie przed szpiegami, po
czym nachylił się i szepnął do dzieci:
— Ja też chciałbym porozmawiać. Mam pewne
podejrzenia co do Stefana i chętnie je z wami
przedyskutuję.
Sieroty Baudelaire spojrzały po sobie z ulgą.

* 79 *
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Ma Wujcio podejrzenia? — upewnił się Klaus.


— Tak jest — potwierdził Wujcio Monty. — Już
wczoraj wieczorem nabrałem poważnych wątpli-
wości co do mojego nowego asystenta. Jest w nim
coś niesamowitego i właśnie... — Wujcio Monty
rozejrzał się ponownie i jeszcze bardziej ściszył
głos, tak że dzieci musiały wstrzymać oddech,
aby go słyszeć. — Lepiej przenieśmy się z tą roz-
mową na zewnątrz, dobrze?
Dzieci pokiwały głowami i wstały od stołu.
Zostawiły po sobie brudne talerze — co normal-
nie jest bardzo nieładne, ale w sytuacji wyjątko-
wej całkiem usprawiedliwione — i w ślad za
Wujciem Montym wyszły z domu, mijając ma-
lowidło przedstawiające dwie splecione żmije.
Od ganku skierowały się wprost do zżmijokrze-
wów, jakby chciały pogadać właśnie z nimi,
a nie ze sobą nawzajem.
— Nie chcę się chełpić — zaczął Wujcio Monty,
używając tu słowa, które znaczy „przechwalać
się” — ale naprawdę zaliczam się do najbardziej
szanowanych herpetologów na świecie.

* 80%
* GABINET GADÓW +

Klaus zamrugał gwałtownie. Nie spodziewał


się takiego początku rozmowy, więc bąknął:
— To wiadomo, ale...
— I właśnie dlatego — ciągnął Wujcio Monty,
jakby go wcale nie usłyszał — z przykrością stwier-
dzam, że wiele osób mi zazdrości.
— Bardzo możliwe — przytaknęła zaskoczona
Wioletka.
— A kiedy ludzie komuś zazdroszczą — konty-
nuował Wujcio Monty, kręcąc głową — gotowi są
na wszystko. Na najbardziej szalone posunięcia.
Gdy robiłem doktorat z herpetologii, mój współ-
lokator z pokoju był tak zazdrosny o żabę, którą
odkryłem, że wykradł i połknął mój jedyny eg-
zemplarz. Musiałem mu zrobić rentgen brzucha
i posłużyć się podczas prezentacji zdjęciem rent-
genowskim zamiast żabą. A teraz coś mi mówi,
że mamy do czynienia z podobną sytuacją.
Co ten Wujcio Monty wygaduje?
— Przepraszam, chyba się pogubiłem — prze-
rwał mu Klaus, w grzeczny sposób wyrazając py-
tanie: „Co ty, Wujciu Monty, wygadujesz?”.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Wczoraj wieczorem, gdy już poszliście spać,


Stefano podejrzanie szczegółowo wypytywał
mnie o rozmaite żmije i o plany naszej ekspedy-
cji. A wiecie, dlaczego?
— Ja chyba wiem... — powiedziała Wioletka, ale
Wujcio Monty nie dał jej skończyć.
— Dlatego, że ten osobnik, który przedstawia
się jako Stefano, jest w gruncie rzeczy członkiem
Towarzystwa Herpetologicznego, który przybył
tu, aby wytropić Niewiarygodnie Jadowitą Zmi-
ję i udaremnić moją prezentację. Czy znacie sło-
wo „udaremnić”?
— Nie — odpowiedziała Wioletka — ale...
— Chodzi o to, że, moim zdaniem, Stefano
chce mi wykraść żmiję i zaprezentować ją Towa-
rzystwu Herpetologicznemu jako swoje własne
odkrycie. Ponieważ jest to gatunek nieznany, nie
ma sposobu, abym udowodnił, że to ja ją odkry-
łem. Zanim się obejrzymy, Niewiarygodnie ]Ja-
dowita Zmija objawi się światu jako Zmija Ste-
fana, albo coś równie niestosownego. Jeżeli on to
rzeczywiście planuje, to pomyślcie tylko, jak bę-

* 02%
* GABINET GADÓW *

dzie wyglądała nasza peruwiańska ekspedycja:


kazda próbka jadu, którą umieścimy w probów-
ce, każde nagranie syku żmii — każdy najmniej-
szy owoc naszej pracy — wpadnie w łapy tego
szpiega lowarzystwa Herpetologicznego.
— Io nie jest szpieg Towarzystwa Herpetolo-
gicznego — zniecierpliwił się Klaus. — To jest
Hrabia Olaf!
— Rozumiem, co masz na myśli — pokiwał
smutno głową Wujcio Monty. — Jego postawa
istotnie godna jest tamtego łotra. Dlatego wła-
Śnie zaraz coś zrobię. — Wujcio Monty pomachał
w górze rulonikiem. — Jak wiecie, jutro wyrusza-
my do Peru. Oto nasze bilety na rejs „Prospe-
rem”, luksusowym statkiem, który zawiezie nas
do Ameryki Południowej. Odpływamy o piątej.
Mam tu bilet dla siebie, dla Wioletki, dla Klau-
sa i dla Stefana. Słoneczko popłynie bez biletu —
dla oszczędności przemycimy je w walizce.
— Dipo!
— Żartuję, żartuję. Ale teraz nie Żartuję...
uwaga! — Wujcio Monty, zarumieniony z emocji,

*83*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

wyjął z ruloniku jeden bilet i zaczął go drzeć na


malutkie kawałki. — To bilet Stefana. Nie zabie-
ramy Stefana do Peru. Jutro rano powiadomię
go, że ma zostać w domu i pilnować moich oka-
zów. Dzięki temu przeprowadzimy spokojnie
udaną ekspedycję.
— Ale, Wujciu Monty... — odezwał się Klaus.
— Ile razy mam ci powtarzać, że niegrzecznie
jest przerywać, gdy ktoś mówi? — przerwał mu
niezadowolony Wujcio Monty, kręcąc głową. —
Przecież ja wiem, co cię niepokoi. Martwisz się,
co będzie z Niesamowicie Jadowitą Zmiją, gdy
zostawimy z nią Stefana sam na sam. Ale nie
martw się. Zmija pojedzie z nami w klatce po-
dróżnej. Czemu masz taką ponurą minę, Sło-
neczko? Myślałem, że ucieszysz się z towarzy-
stwa Zmii. Nie smućcie się, bambini. Jak
widzicie, Wujcio Monty panuje nad sytuacją.
Kiedy ktoś myli się troszeczkę — na przykład
kelner w kawiarni, który leje nam do kawy cał-
kowicie odtłuszczone mleko zamiast chudego —
można mu na ogół łatwo wytłumaczyć, gdzie po-

* 8 4 *%
* GABINET GADÓW +

pełnił błąd. Lecz gdy ktoś myli się gruntownie —


na przykład kelner, który gryzie nas w nos, za-
miast przyjąć zamówienie — z zaskoczenia naj-
częściej nie jesteśmy w stanie nic powiedzieć.
Sparaliżowani pomyłką kelnera rozdziawiliby-
śmy najwyżej lekko usta i zamrugali gwałtownie
oczami, ale nie wykrztusilibyśmy ani słowa. Tak
właśnie się stało z sierotami Baudelaire. Wujcio
Monty tak gruntownie mylił się co do Stefana,
uważając go za szpiega Iowarzystwa Herpetolo-
gicznego, a nie za Hrabiego Olafa, że dzieci zu-
pełnie nie wiedziały, jak mu o tym powiedzieć.
— Do roboty, kochaneczki — zarządził Wujcio
Monty. — Dość już czasu zmarnowaliśmy na ga-
danie. Musimy... au!
Z głośnym okrzykiem zdumienia i bólu Wuj-
cio Monty padł nagle na ziemię.
— Wujciu Monty! — krzyknął Klaus.
Na Wujciu Montym wylądował jakiś spory,
błyszczący przedmiot. Dopiero po chwili młodzi
Baudelaire owie poznali, że jest to ciężka mo-
siężna lampa do czytania, która zwykle stała

*85«
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

przy głębokim wyściełanym fotelu w pokoju


Klausa.
— Au! — powtórzył Wujcio Monty, zdejmując
z siebie lampę. — Co za ból. Kto wie, czy nie pękł
mi obojczyk. Całe szczęście, że nie dostałem
w głowę; mógłbym doznać poważnych obrażeń.
— Ale skąd tu się wzięła lampa? — zdziwiła się
Wioletka.
— Musiała spaść z tamtego okna — oświadczył
Wujcio Monty, wskazując okno Klausa. — Czyj to
pokój? Zdaje się, że Klausa. Musisz uważać,
chłopcze. Kto to widział wystawiać za okno takie
ciężkie przedmioty? Widziałeś, czym to grozi.
— Przecież ta lampa nie stała nawet w pobliżu
okna — oburzył się Klaus. — Trzymam ją we wnęce,
przy wielkim fotelu do czytania.
— Doprawdy, Klausie — rzekł Wujcio Monty,
wstając z ziemi i podając Klausowi lampę. —
Czyżbyś chciał mi wmówić, że lampa sama prze-
tańcowała z wnęki do okna i skoczyła na mnie?
Zanieś ją, proszę, do pokoju, ustaw w bezpiecz-
nym miejscu i nie mówmy o tym więcej.

*86*
* GABINET GADÓW *

— Ale... — Klaus próbował się dalej bronić, lecz


przeszkodziła mu starsza siostra.
— Pomogę ci, Klaus. Razem znajdziemy naj-
bezpieczniejsze miejsce.
— Tylko zaraz wracajcie — zaznaczył Wujcio
Monty, masując ramię. — Spotkamy się w Gabi-
necie Gadów. Chodź, Słoneczko.
Weszli wszyscy razem do domu i rozstali się
w hallu przy schodach: Wujcio Monty ze Sło-
neczkiem zniknęli za ogromnymi drzwiami Ga-
binetu Gadów, a Wioletka z Klausem zanieśli
lampę na górę, do pokoju Klausa.
— Wiesz doskonale — syknął po drodze brat do
siostry — że nie postępowałem z tą lampą nie-
ostrożnie.
— Jasne, że wiem — odszepnęła Wioletka. — Ale
nie ma sensu przekonywać o tym Wujcia Mon-
tyego. Dla niego Stefano to szpieg herpetolo-
gów. A my oboje wiemy przecież, że ta cała heca
z lampą to sprawka Stefana.
— Co za bystre dzieci! — odezwał się nagle głos
z góry. Wioletka z Klausem ze zdumienia omal

* 8 yś %*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

nie upuścili lampy. Nad nimi stał Stefano, albo,


jak kto woli, Hrabia Olaf. Krótko mówiąc: czar-
ny charakter. — Zawsze wiedziałem, że jesteście
inteligentni — mówił dalej. — Ciut za inteligent-
ni jak na mój gust. Ale nie pożyjecie już długo,
więc nie ma się czym martwić.
— Za to pan nie wykazał się inteligencją —
burknął gniewnie Klaus. — Ta ciężka mosiężna
lampa omal nie trafiła w nas, a wiadomo prze-
cież, że jeśli mojej siostrze albo mnie stanie się
krzywda, nigdy nie położy pan łapy na majątku
Baudelaire
ów.
— (oś takiego, coś takiego! — wyszczerzył się
Stefano, odsłaniając popsute zęby. — Gdybym
chciał wyrządzić krzywdę tobie, sieroto, to two-
ja krew już spływałaby tu po schodach jak wo-
dospad. Zapewniam was, że żadnemu z Bau-
delaireów włos z głowy nie spadnie — przynaj-
mniej nie w tym domu. Nie musicie się mnie
obawiać, maleństwa — do czasu, aż znajdziemy
się tam, gdzie zbrodnie są o wiele trudniejsze do
wytropienia.

* 88 *
* GABINET GADÓW *

— Czyli gdzie? — odezwała się Wioletka. — My


nie mamy zamiaru się stąd przeprowadzać, aż
dorośniemy.
— Czyżby? — spytał podstępnie Stefano. —
A mnie się zdawało, że jutro wszyscy razem wy-
jezdzamy za granicę.
— Wujcio Monty podarł pana bilet — oświad-
czył triumfalnie Klaus. — Nabrał co do pana po-
dejrzeń, więc zmienił plany i pan już z nami nie
jedzie.
Uśmieszek Stefana zmienił się w okropny gry-
mas, a popsute zębiska zrobiły się jakby jeszcze
większe. Oczy Stefana błyszczały tak okropnie,
że ich spojrzenie aż bolało.
— Nie byłbym tego taki pewien — przemówił
Stefano strasznym, strasznym głosem. — Nawet
najlepsze plany mogą ulec zmianie w razie na-
głego wypadku. — Długim, szponiastym palu-
chem wskazał mosiężną lampę. — A nagłe wy-
padki zdarzają się na kazdym kroku.
R"ORZEDRZEDZAWIE

Szósty

Pac okoliczności potrafią popsuć kazdą


przyjemność. Tak właśnie stało się z sierotami
Baudelaire i z filmem Śnieżne zombi. Przez całe
popołudnie trójka dzieci zamartwiała się w Ga-
binecie Gadów pod drwiącym okiem Stefana,
przy akompaniamencie niefrasobliwej — słowo
„niefrasobliwej” zna-
czy tutaj: „wynikają-
cej z nieświadomości,
że Stefano to naprawdę
Hrabia Olaf i płynącego
stąd zagrożenia” — paplaniny
Wujcia Monty ego. Zanim
nadszedł wieczór, dzieci
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

całkiem straciły ochotę na kino. Ponieważ dzip


Wujcia Monty'ego był stanowczo za ciasny, aby
pomieścić właściciela, Stefana i trójkę Baude-
laire'ów, Klaus z Wioletką musieli ścisnąć się na
jednym miejscu, a Słoneczko jechało na okry-
tych wyświnionym płaszczem kolanach Stefana.
Sieroty były jednak tak przygnębione, że nawet
nie zauważyły niewygody.
W kinie Stefano usiadł pośrodku, między Wuj-
ciem Montym a dziećmi, i sam obżerał się pop-
cornem. Ale dzieciom 1 tak nie chciało się nic jeść
ze zmartwienia, a ponieważ cały czas głowiły się,
co knuje Stefano, nie mogły nawet z uwagą śle-
dzić filmu Śnieżne zombi, który był naprawdę nie-
złym horrorem. Gdy zombi pierwszy raz wychy-
nęły zza pagórków okalających małą wioskę
rybacką w Alpach, Wioletka usiłowała właśnie
wyobrazić sobie, jakim sposobem Stefano może
dostać się bez biletu na pokład „Prospera” i towa-
rzyszyć wyprawie do Peru. Gdy wioskowa starszy-
zna wznosiła solidną dębową barykadę, którą
zombi bez trudu sforsowały, Klaus zastanawiał
* GABINET GADÓW *

się, co dokładnie miał na myśli Stefano, mówiąc


o wypadkach. A kiedy mała mleczareczka Gerta
zaprzyjaźniła się z żywymi potworami i poprosiła
je, aby uprzejmie przestały zjadać mieszkańców
wioski, Słoneczko, które, rzecz jasna, było za mło-
de, aby rozumieć całą grozę sytuacji rodzeństwa
Baudelaireów, próbowało wymyślić sposób po-
krzyżowania planów Stefana, wszystko jedno ja-
kich. W końcowej scenie filmu zombi i wieśniacy
wspólnie obchodzili majowe święto, ale sierotom
Baudelaire było już wtedy tak smutno i straszno,
ze wcale nie mogły się cieszyć. W drodze powrot-
nej do domu Wujcio Monty zagadywał milczące,
przygnębione dzieci, ale ponieważ ledwo mu od-
powiadały, w końcu i on zamilkł.
Gdy dżip zatrzymał się przy zżmijokrzewach,
sieroty Baudelaire wyskoczyły i pognały prosto
do domu, nie życząc nawet dobrej nocy zdumio-
nemu opiekunowi. Z ciężkim sercem wdrapały
się po schodach na górę, ale gdy juz stanęły
przed drzwiami swoich pokoi, trudno im było
się rozstać.

*93*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Czy nie moglibyśmy spać dzisiaj w jednym


pokoju? — spytał nieśmiało Klaus. — Wczoraj
w nocy czułem się jak więzień w celi, sam na
sam ze zmartwieniami.
— Ja też — wyznała Wioletka. — Skoro i tak zad-
ne z nas nie zaśnie, możemy pójść spać razem.
— Tikko — zgodziło się Słoneczko i podreptało
za rodzeństwem do pokoju Wioletki.
Wioletka popatrzyła wkoło i przypomniała so-
bie, z jaką radością jeszcze niedawno wprowa-
dzała się do tego pokoju. A teraz — wielkie okno
z widokiem na zmijokrzewy zamiast natchnie-
nia budziło przygnębienie, a czyste arkusze po-
przyczepiane pinezkami do Ścian, zamiast
usłużnie zachęcać do twórczości, przypominały
jej tylko o tym, jaka jest niespokojna.
— Widzę, że nie za bardzo posunęłaś się w wy-
nalazkach — zauważył cicho Klaus. — Ja w ogóle
nie mogę czytać. Bliska obecność Hrabiego Ola-
fa zawsze paraliżuje wyobraźnię.
— Nie zawsze — zaprzeczyła Wioletka. — Kiedy
mieszkaliśmy u Olafa, wykryłeś przecież jego
* GABINET GADÓW *

plan dzięki temu, że przeczytałeś wszystko co


trzeba o prawie matrymonialnym, a ja, żeby ten
plan udaremnić, wynalazłam linę z kotwiczką.
— No tak, ale teraz sytuacja jest inna — rzekł
ponuro Klaus — bo nie wiemy nawet, co Hrabia
Olaf knuje. Jak możemy układać swój plan dzia-
łania, nie znając jego planów?
— Więc spróbujmy je wydedukować — zapropo-
nowała Wioletka, używając słowa, które tu znaczy:
„rozmawiać o czymś tak długo, aż się to w końcu
zrozumie”. — Hrabia Olaf, podając się za Stefana,
przybył do tego domu w przebraniu niewątpli-
wie po to, aby zagarnąć majątek Baudelaire
ów.
— A gdy położy na nim łapę — dodał Klaus —
wykończy nas. Taki ma plan.
— Tadu — mruknęło poważnie Słoneczko, ma-
jąc zapewne na myśli coś w rodzaju: „Znaleźli-
śmy się w doprawdy opłakanej sytuacji”.
— Wiadomo jednak — ciągnęła Wioletka — że
jeśli nas zabije, nie dorwie się do pieniędzy. Dla-
tego przecież chciał się ze mną ożenić poprzed-
nim razem.

*95*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Dzięki Bogu, że nic z tego nie wyszło —


rzekł Klaus i zadygotał. — Inaczej Hrabia Olaf
byłby teraz moim szwagrem. Tym razem jednak
nie chce się z tobą żenić. Za to mówił coś o wy-
padkach.
— I o miejscu, gdzie zbrodnie są trudniejsze
do wytropienia — przypomniała Wioletka. — Na
pewno miał na myśli Peru. Ale przecież Stefa-
no nie jedzie do Peru. Wujcio Monty podarł je-
go bilet.
— Dug! — Słoneczko wydało nieartykułowany
odgłos rozpaczy i rąbnęło piąstką w podłogę.
„Nieartykułowany odgłos” znaczy tutaj: „taki
odgłos, który człowiek wydaje, gdy brak mu
słów”. Słoneczko nie było w tym przypadku od-
osobnione: Wioletka i Klaus tez chętnie zawoła-
liby „Dug!”, gdyby nie byli tacy duzi. Załowali,
że nie mogą wydedukować planów Hrabiego
Olafa. Żałowali, że ich sytuacja jest aż tak za-
wiła i beznadziejna. Żałowali też, że są za duzi,
aby pisnąć „Dug!” i walnąć pięścią w podłogę.
A przede wszystkim żałowali, że nie mają już ro-

* g 6 *
* GABINET GADÓW *

dziców i nie żyją bezpiecznie w domu, w którym


się urodzili.
Tak gorzko jak sieroty Baudelaire żałowały, że
nie mogą zmienić swojego życia, tak i ja żałuję,
że nie mogę zmienić dla was tej opowieści. Cho-
ciaż siedzę tu sobie bezpiecznie i daleko od Hra-
biego Olafa, przeraża mnie myśl o napisaniu
choćby słowa więcej. Chyba najlepiej by było,
gdybyście w tym momencie zamknęli książkę
i nigdy nie przeczytali dalszego ciągu tej mrozą-
cej krew w żyłach opowieści. Wówczas, jeśli ze-
chcecie, możecie wyobrazić sobie, że w ciągu
najbliższej godziny sieroty Baudelaire rozgryzły
nagle, co knuje Stefano, i zdołały uratować życie
Wujciowi Monty emu. Możecie wyobrazić sobie,
jak przed dom z głośnym wyciem syreny zajez-
dża policja na sygnale, aby zabrać Stefana do
więzienia na całą resztę życia. Możecie wmówić
sobie — chociaż to nieprawda — że sieroty Bau-
delaire po dziś dzień żyją szczęśliwie u Wujcia
Monty ego. Albo możecie wmówić sobie coś jesz-
cze lepszego: że rodzice młodych Baudelaireów

k 9 ść LJ
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

wcale nie zginęli, a straszny pożar, Hrabia Olaf,


Wujcio Monty i wszystkie inne pechowe zdarze-
nia, to był tylko sen — kapryśny wytwór wy-
obraźni.
Niestety, nasza historia nie należy do szczęśli-
wych. Ja też nie jestem szczęśliwy, mówiąc wam,
że otępiałe sieroty Baudelaire przesiedziały całą
noc w pokoju Wioletki. Słowo „ostępiałe” znaczy
w tym wypadku, że siedziały w milczeniu, nie
zaś, że ogłupiały. Gdyby ktoś o wschodzie słońca
zajrzał tam przez okno, ujrzałby trójkę dzieci,
które siedzą na łóżku przytulone do siebie, a oczy
mają szeroko otwarte i pociemniałe ze zmartwie-
nia. Ale nikt nie zajrzał przez okno. Ktoś zapukał
za to do drzwi, cztery razy, krótko i głośno, jakby
zabił wyjście czterema gwoździami.
Dzieci zamrugały gwałtownie i spojrzały po
sobie.
— Kto tam? — głos Klausa zabrzmiał skrzekli-
wie po długim milczeniu.
Zamiast odpowiedzi ten ktoś, kto pukał, nacis-
nął klamkę i drzwi uchyliły się powoli. W progu
* GABINET GADÓW *

stał Stefano: ubranie miał całe wymięte, a oczy


błyszczały mu tak mocno, jak jeszcze nigdy.
— Dzień dobry — powiedział. — Pora się zbierać
do Peru. W dzipie starczy miejsca tylko dla mnie
i trzech sierot, więc ruszajcie się.
— Przecież mówiliśmy panu wczoraj, że pan
nie jedzie — przypomniała mu Wioletka. Miała
nadzieję, że jej głos zabrzmiał dzielniej, niż ona
sama się czuła.
— Osobą, która nie jedzie, jest wasz Wujcio
Monty — oznajmił Stefano, unosząc tę część czo-
ła, na której powinna się znajdować jego gruba
brew.
— Niech pan nie opowiada głupstw — powie-
dział Klaus. — Wujcio Monty nie zrezygnowałby
z tej ekspedycji za skarby Świata.
— Zapytajcie go sami — odparł Stefano, robiąc
minę, którą sieroty Baudelaire poznały natych-
miast. Prawie nie poruszył ustami, ale oczy tak
mu zalśniły, jakby opowiedział przed chwilą
świetny dowcip. — No, czemu nie biegniecie spy-
tać? Jest na dole, w Gabinecie Gadów.

Ed 9 9 w
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Naturalnie, że go spytamy — powiedziała


Wioletka. — Wujcio Monty na pewno nie ma za-
miaru wysłać nas samych z panem do Peru. —
Dziewczynka zeskoczyła z łóżka, wzięła brata
i siostrę za ręce, i we trójkę szybko minęli Stefa-
na, który stał w drzwiach z szyderczym uśmiesz-
kiem. — Naturalnie, że go spytamy — powtórzyła
Wioletka, a Stefano skłonił się lekko wychodzą-
cym dzieciom.
Hall był dziwnie cichy i pusty, jak oczodoły
czaszki.
— Wujciu Monty? — zawołała z góry Wioletka.
Nikt nie odpowiedział.
Parę razy skrzypnęły tylko schody, ale poza
tym cisza była tak niesamowita, jakby dom stał
opuszczony od wielu lat.
— Wujciu Monty?! — zawołał Klaus, już z dołu.
Brak odpowiedzi.
Wioletka podeszła na palcach do olbrzymich
drzwi Gabinetu Gadów i otworzyła je: przez
chwilę dzieci stały jak zahipnotyzowane dziw-
nym, niebieskawym blaskiem słońca, które

*k100 *
* GABINET GADÓW *

przeświecało przez szklany sufit i ściany. W nie-


wyraźnej poświacie widać było tylko sylwetki
rozlicznych gadów, które wiły się w swoich klat-
kach albo spały, zwinięte w bezkształtne, ciem-
ne supły.
Kiedy dzieci ruszyły wreszcie od progu w głąb
Gabinetu Gadów, gdzie czekała na nie jak zawsze
biblioteka Wujcia Monty'ego, ich kroki odbijały
się echem od połyskliwych ścian. Półmroczne po-
mieszczenie wydawało się tajemnicze i obce, ale
tajemnica jego była przyjazna, a obcość bezpiecz-
na. Dzieci pamiętały przecież obietnicę Wujcia
Monty ego, że jeśli nie pozałują czasu na naukę,
włos im z głowy nie spadnie w Gabinecie Gadów.
Wy i ja pamiętamy jednak, że w obietnicy Wujcia
Monty ego czaiła się ironia losu — i oto teraz,
o ponurym, szarym brzasku w Gabinecie Gadów,
owa ironia losu miała zaowocować, co znaczy, że
dzieci Baudelaire miały ją wreszcie poznać. Zbli-
żając się do biblioteki, dostrzegły w kącie po-
kaźny, ciemny, nieforemny obiekt. Klaus nerwo-
wym ruchem zapalił jedną z lamp do czytania,
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

aby lepiej przyjrzeć się temu czemuś. Ciemnym,


nieforemnym obiektem okazał się Wujcio Monty.
Usta miał lekko rozchylone, jakby ze zdziwienia,
a oczy szeroko otwarte — patrzył na dzieci, ale ich
nie widział. Jego oblicze, zwykle tak rumiane,
było bardzo, bardzo blade, a pod lewym okiem
widniały dwie dziureczki, równiuteńko obok sie-
bie — podwójny ślad, jaki zostawiają zęby żmii.
— Diwo sum? — zagadnęło Słoneczko, szarpiąc
Wujcia Monty ego za nogawkę. Ani drgnął. Tak
jak obiecał dzieciom — włos im z głowy nie spadł
w Gabinecie Gadów. Czego nie można było po-
wiedzieć o samym Wujciu Montym.
BAORZYDĘYZADZANE

Siódmy

= Ajajajajaj — odezwał się


głos za ich plecami.
Sieroty Baudelaire odwróci-
ły się i ujrzały Stefana, z czar-
ną, zamykaną na srebrną kłód-
kę walizą w dłoni i wyrazem
faryzeuszowskiego zdumienia
na twarzy. „Faryzeuszowskie”
jest tak rzadkim odpowiedni-
kiem „fałszywego”, że nawet
Klaus nie wiedział, co to słowo
znaczy. Mimo to nie trzeba by-
ło tłumaczyć dzieciom, że Ste-
fano tylko udaje zdziwienie.

* MZDŻzaZOZ
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Cóż to za straszny wypadek! Ukąszenie


przez żmiję. Na pewno bardzo się zmartwią, kie-
dy go tu znajdą — powiedział Stefano.
— Jak pan... — wykrztusiła Wioletka, ale głos
uwiązł jej w gardle, jakby wieść o śmierci Wuj-
cia Monty ego była kęsem nie do przełknięcia.
Stefano ją zlekceważył.
— Oczywiście, gdy stwierdzą, że doktor Mont-
gomery nie żyje, zadadzą sobie pytanie, gdzie się
podziały te nieznośne sieroty, które do niedawna
pętały się po domu. A sierot nie będzie. Skoro
już o tym mowa, to czas jechać. „Prospero” o go-
dzinie piątej wypływa z Meglistej Zatoki, a ja
chciałbym być pierwszym pasażerem, który
wsiądzie na pokład, gdyż mam chęć wypić tam
buteleczkę wina przed obiadem.
— Jak pan śmiał... — szepnął chrypliwie Klaus.
Nie mógł oderwać wzroku od bladej, bladej twa-
rzy Wujcia Monty ego. — Jak pan śmiał to zro-
bić? Jak pan śmiał go zamordować?
— Doprawdy, Klausie, dziwię ci się — odparł
Stefano, podchodząc do nieboszczyka. — Taki
* GABINET GADÓW *

mały mądrala jak ty powinien natychmiast po-


znać, że jego zażywny wujaszek zmarł od uką-
szenia żmii, a nie z powodu morderstwa. Spójrz
tylko na te ślady zębów. Spójrz na tę bladą, bla-
dą twarz. Spójrz na te wytrzeszczone oczy.
— Niech pan przestanie! — krzyknęła Wiolet-
ka. — Nie wolno panu tak mówić!
— Masz rację — zgodził się Stefano. — Szkoda
czasu na pogaduszki. Irzeba pędzić na statek!
W drogę!
— Nigdzie z panem nie jedziemy — oświadczył
Klaus, który z największym trudem starał się
myśleć przytomnie o tragicznej sytuacji i nie
wpadać w panikę. — Zostaniemy tu do przybycia
policji.
— A skąd, twoim zdaniem, policja ma wpaść na
pomysł, żeby tu przyjechać? — zdziwił się Stefano.
— Wezwiemy ją telefonicznie — odparł Klaus,
mając nadzieję, że jego głos zabrzmiał zdecydo-
wanie. I ruszył do drzwi.
Stefano upuścił walizę na marmur posadzki,
aż szczęknęła błyszcząca, srebrna kłódka. Zrobił

%* 1 05 żę
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

parę kroków i zastąpił Klausowi drogę, wy-


trzeszczając na niego wielkie, przekrwione oczy.
— Bardzo mnie męczy — wycedził przez zęby —
konieczność wyjaśniania ci kazdego głupstwa.
Podobno jesteś nadzwyczajnie inteligentny, a ja-
koś wcale z tego nie korzystasz! — Stefano sięg-
nął do kieszeni i wyciągnął swój ząbkowany
nóż. — Widzisz ten nóż? Jest bardzo ostry i łatwo
może wyrządzić ci krzywdę — prawie tak łatwo
jak ja. Jeśli nie będziesz posłuszny, narazisz się
na obrażenia cielesne. Czy wyrażam się dość jas-
no? A teraz marsz do cholernego dzipa!
Jak wam wiadomo, bardzo niegrzecznie i na
ogół zbytecznie jest używać brzydkich słów, lecz
sieroty Baudelaire były zbyt przerażone, aby
przypomnieć o tym Stefanowi. Spojrzawszy po
raz ostatni na swego nieszczęsnego wujcia, trójka
dzieci podreptała za Stefanem: wyszli z Gabine-
tu Gadów 1 skierowali się do cholernego dżipa.
Na domiar złego — zwrot ten oznacza tutaj: „aby
sprawić dodatkową przykrość komuś, komu i tak
jest już przykro” — Stefano kazał Wioletce nieść

*106*
* GABINET GADÓW +

swoją walizę. Wioletka była jednak zbyt zajęta


własnymi myślami, aby się tym przejąć. Próbo-
wała przypomnieć sobie ostatnią rozmowę, którą
odbyli z Wujciem Montym, i z nagłym wstydem
uświadomiła sobie, że tej rozmowy nie było. Pa-
miętacie, oczywiście, że w drodze powrotnej
z kina, gdzie obejrzeli Śnieżne zombi, młodzi
Baudelaire'owie tak się martwili z powodu Ste-
fana, że nie odezwali się do Wujcia Monty ego
ani słowem. A kiedy dżzip zajechał przed dom,
popędzili jak najszybciej na górę, by deduko-
wać, nie życząc nawet dobrej nocy człowiekowi,
który teraz leżał martwy pod prześcieradłem
w Gabinecie Gadów. Młodsze rodzeństwo docho-
dziło już do dżipa, a Wioletka bardzo chciała
przypomnieć sobie, czy przynajmniej podzięko-
wali Wujciowi Monty emu za to, że ich zabrał do
kina, ale wspomnienie ubiegłej nocy całkiem jej
się zamazało. Miała wrażenie, że razem z Klau-
sem i Słoneczkiem powiedzieli „dziękujemy,
Wujciu Monty”, kiedy stali razem w kolejce po
bilety, ale wcale nie była tego pewna. Stefano

*107%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

otworzył drzwiczki dżipa i gestem noża wskazał


Klausowi i Słoneczku miejsca na ciasnym tyl-
nym siedzeniu, a Wioletce, która miała wieźć na
kolanach jego ciężką czarną walizę — fotel
z przodu, koło kierowcy. Ostatnią nadzieją sierot
było, że samochód nie zapali, gdy Stefano prze-
kręci kluczyk w stacyjce — lecz niestety, nadzieja
ta okazała się płonna. Wujcio Monty dobrze dbał
o swojego dzipa — silnik zawarczał od razu.
Samochód wolno mijał zmijokrzewy, a Wio-
letka, Klaus i Słoneczko oglądali się na dom. Na
widok Gabinetu Gadów, który Wujcio Monty
z takim staraniem zapełnił okazami, a teraz sam
był w nim jednym z okazów, ciężar rozpaczy tak
przygniótł młodych Baudelaireów, że zaczęli
cichutko płakać. Śmierć kochanej osoby to
dziwna rzecz. Wszyscy wiemy, że nasz czas na
tym świecie jest ograniczony i w końcu każdy
skończy pod tym czy owym białym prześciera-
dłem, zeby się więcej nie obudzić. A jednak, gdy
spotyka to kogoś, kogo znamy, zawsze jesteśmy
zaskoczeni. To tak, jakby się szło po ciemku po

*1O8*
* GABINET GADÓW *

schodach do sypialni i miało pewność, że powi-


nien być jeszcze jeden stopień — a nie ma go.
Stopa natrafia na powietrze i spada ciężko,
a człowieka ogarnia mdlące, mroczne zdumie-
nie, że trzeba odtąd myśleć o wszystkim cał-
kiem inaczej. Sieroty Baudelaire opłakiwały nie
tylko Wujcia Monty'ego, ale i swoich rodziców;
płakały zgnębione przez to mroczne, dziwne
uczucie zapadania się w siebie, które zawsze to-
warzyszy wielkiej stracie.
Co z nimi będzie? Stefano z zimną krwią za-
katrupił człowieka, który miał opiekować się
młodymi Baudelaire
ami, 1 zostali całkiem sami.
Co teraz zrobi z nimi Stefano? Mieli zostawić go,
wyjeżdżając do Peru, a oto za chwilę wraz z nim
wsiądą na pokład „Prospera”. Co strasznego mo-
że przydarzyć im się w Peru? I czy znajdzie się
tam ktoś, kto ich wyratuje? Czy Stefano położy
w końcu łapę na ich spadku? A jeśli tak, to co
zrobi wtedy z dziećmi? Były to przerażające py-
tania: myślenie o takich sprawach całkowicie
pochłania uwagę człowieka, więc nic dziwnego,

*10 9 *
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

że zagłębione w rozmyślaniach sieroty nie za-


uważyły nawet, że Stefano pędzi prosto na inny
samochód — przekonały się o tym dopiero
w chwili zderzenia.
Z przeraźliwym zgrzytem blach i szczękiem
tłuczonego szkła czarne auto wbiło się w maskę
dżipa Wujcia Monty'ego, rozległo się tępe ŁUP!
i dzieci wylądowały gwałtownie na podłodze,
z uczuciem, że ich żołądki zostały na górze.
Czarna waliza odbiła się od ramienia Wioletki
i rąbnęła w szybę, która rozpękła się promieni-
Ście na kilkanaście części, tak że przypominała
pajęczynę. Stefano krzyknął ze zdziwienia i za-
czął gwałtownie kręcić kierownicą w tę i z po-
wrotem, ale osiągnął tylko tyle, że mocno scze-
pione pojazdy z kolejnym ŁUP! obsunęły się
z jezdni na muliste pobocze. Rzadko się zdarza,
aby można było nazwać wypadek drogowy
uśmiechem losu, lecz w tym przypadku z całą
pewnością tak było. Jazda do Mglistej Zatoki za-
kończyła się dla młodych Baudelaire'ów w miej-
scu, skąd widzieli jeszcze znajome żmijokrzewy.

*k110O*
* GABINET GADÓW *

Stefano wydał kolejny okrzyk, tym razem


wściekłości. |
— Diabli nadali! — wrzasnął.
Wioletka masowała ramię, sprawdzając, czy
nie doznała poważnego obrażenia. Klaus i Sło-
neczko wygramolili się z podłogi dzipa i wyjrze-
li przez popękaną przednią szybę. Zdawało im
się, że w drugim samochodzie siedzi tylko jedna
osoba, ale pewności nie mieli, gdyż tamten wóz
ucierpiał w wypadku znacznie bardziej niż dzip
Wujcia Monty ego. Cały przód miał sprasowany
w harmonijkę, a jedna z osłon na koła wirowała
hałaśliwie po chodniku Parszywej Promenady,
zataczając pijane kręgi, jakby była gigantyczną
monetą, którą ktoś niechcący upuścił. Kierowca
w szarym garniturze, wydając rytmiczne gardło-
we odgłosy, odemknął zgniecione drzwiczki
i chwiejnie wygramolił się na zewnątrz. Tam
znów wydał z siebie serię rytmicznych gardło-
wych odgłosów, po czym sięgnął do kieszeni gar-
nituru i wyciągnął białą chusteczkę.
— To pan Poe! — krzyknął Klaus.

k1lllx
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

To był rzeczywiście pan Poe, jak zwykle kasz-


lący. Jego widok tak uszczęśliwił dzieci, że roz-
promieniły się, nie bacząc na dramatyczne oko-
liczności.
— Pan Poe! Pan Poe! — cieszyła się Wioletka, się-
gając poprzez walizę Stefana do klamki drzwi.
Stefano błyskawicznie złapał ją za bolące ra-
mię i powoli odwrócił się do dzieci, tak aby kaz-
de mogło przyjrzeć się dobrze jego błyszczącym
oczom.
— To niczego nie zmienia! — syknął. — Mieli-
Ście trochę szczęścia, ale to już były tylko smęt-
ne resztki. Zdążymy dojechać do Mglistej Zato-
ki przed odpłynięciem „Prospera”, to wam na
bank obiecuję.
— Jeszcze zobaczymy — powiedziała Wiolet-
ka, otwierając drzwi i wyślizgując się spod wa-
lizy. Klaus tez wysiadł przez swoje drzwi, wy-
nosząc Słoneczko na rękach. — Proszę pana!
Panie Poe!
— Wioletka? — zdziwił się pan Poe. — Wioletka
Baudelaire? Czy to ty?

k1Ii2%*
* GABINET GADÓW *

— Io ja, proszę pana — potwierdziła Wiolet-


ka. — Jesteśmy tu wszyscy. Dziękujemy bardzo,
że się pan z nami zderzył.
— No, niezupełnie — skrzywił się pan Poe. — To
była oczywista wina waszego kierowcy. To wy
wpadliście na mnie.
— Jak pan śmie! — krzyknął Stefano i wysiadł
z dżipa, marszcząc nos od zapachu chrzanu, któ-
ry unosił się w całej okolicy.
Ruszył zamaszyście w kierunku pana Poe, lecz
gdy był w połowie drogi, dzieci ujrzały na jego
twarzy nagłą przemianę: z czystej wściekłości
w faryzeuszowski wyraz zmieszania i żalu.
— Przepraszam — przemówił cienkim, płochli-
wym głosem. — Io wszystko moja wina. Tak się
przejąłem tym, co się stało, że zapomniałem
o przepisach ruchu drogowego. Mam nadzieję,
że nie jest pan ranny, panie Foe?
— Poe — poprawił pan Poe. — Nazywam się Poe.
Ranny nie jestem. Na szczęście chyba nikomu
z nas nic się nie stało. Szkoda, że nie mogę tego
powiedzieć o swoim samochodzie. Ale kim pan
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

właściwie jest i co pan tu robi z rodzeństwem


Baudelaire ów?
— Ja powiem — zaoferował się Klaus. — To jest...
— Klausie! — skarcił go pan Poe tonem surowej
reprymendy, co tu oznacza: „zwrócił mu uwagę,
chociaż Klaus miał powody, aby wyrwać się z od-
powiedzią”. — To niegrzecznie komuś przerywać.
— Nazywam się Stefano — rzekł Stefano i podał
rękę panu Poe. — Jestem... chciałem powiedzieć,
byłem... asystentem doktora Montgomery
ego.
— (o znaczy „byłem”? — zainteresował się pan
Poe. — Został pan wyrzucony z pracy?
— Nie. Za to Doktor Montgomery... przepra-
szam... — Stefano odwrócił się i udał, że ociera
oczy, jakby żałoba nie pozwalała mu dalej mó-
wić. Korzystając z tego, że pan Poe nie widzi je-
go miny, puścił oko do dzieci. Po chwili konty-
nuował: — Z przykrością muszę donieść panu,
panie Doe, że miał miejsce tragiczny wypadek.
Doktor Montgomery nie żyje.
— Poe — poprawił pan Poe. — Nie żyje? To
straszne. Co się stało?

*114*%
* GABINET GADÓW *

— Nie wiem — odparł Stefano. — Mnie to wyglą-


da na ukąszenie zmii, ale nie znam się ani w ząb
na zmijach. Dlatego właśnie jechałem do mia-
sta, po lekarza. A dzieciaki tak się wystraszyły,
że bałem się zostawić je same w domu.
— On nas nie wiózł do żadnego lekarza! —
krzyknął Klaus. — On nas wiózł do Peru!
— Sam pan widzi — zwrócił się Stefano do pa-
na Poe, głaszcząc Klausa po głowie. — Dzieciaki
strasznie to przeżyły. Doktor Montgomery miał
je dzisiaj zabrać do Peru.
— Tak, wiem o tym — potwierdził pan Poe. —
Właśnie dlatego tak się tu spieszyłem z samego
rana, żeby wreszcie podrzucić im bagaże. Klau-
sie, wiem, że jesteś wstrząśnięty i przygnębiony
wypadkiem, ale proszę cię, spróbuj zrozumieć,
że jeśli Doktor Montgomery naprawdę nie żyje,
wyprawa jest odwołana.
— Ale proszę pana... — upierał się Klaus.
— To ja ciebie proszę — uciszył go pan Poe. —
O takich sprawach decydują dorośli. Z całą pew-
nością należy wezwać lekarza.
* GABINET GADÓW *

— Właśnie — wpadł mu w słowo Stefano. —


Więc niech pan jedzie na górę do domu, a ja
z dzieciakami skoczę poszukać lekarza.
— Dżoze! — pisnęło Słoneczko, co zapewne
miało znaczyć: „Nie ma mowy!”.
— A czemu nie wrócimy wszyscy do domu i nie
zadzwonimy po lekarza? — spytał pan Poe.
Stefano zamrugał kilkakrotnie i przez chwilę
znów miał wściekłą minę, zanim zdołał się opa-
nować iudzielić gładkiej odpowiedzi:
— Oczywiście! Że też sam na to nie wpadłem.
Pan, jak widzę, rozumuje logicznie, nie to co ja.
No, dzieciaki, wskakujcie z powrotem do dżipa,
a pan Poe pojedzie za nami.
— My nie wsiądziemy z panem do jednego au-
ta — oświadczył kategorycznie Klaus.
— Proszę cię, Klaus — rzekł pan Poe. — Zrozum.
Zdarzył się poważny wypadek. Wszelkie inne
dyskusje trzeba odłożyć na później. Martwię się
tylko, czy uruchomię samochód. Jest mocno
uszkodzony.
— Niech pan włączy zapłon — poradził Stefano.

%*% 11 7 ES
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Pan Poe kiwnął głową i udał się do samochodu.


Usiadł na miejscu kierowcy i przekręcił kluczyk
w stacyjce. Silnik kaszlnął chrypliwie, wilgotno —
bardzo podobnie do pana Poe — ale zaraz zgasł.
— Niestety, koniec z silnikiem! — zawołał zroz-
paczony pan Poe.
— A niedługo i z tobą — mruknął Stefano do
dzieci.
— Przepraszam? — spytał uprzejmie pan Poe. —
Nie dosłyszałem.
Stefano uśmiechnął się.
— Przykra sprawa. Zróbmy więc tak: ja z dzie-
ciakami pojadę do domu, a pan pójdzie za nami
piechotą. Bo wszyscy się do auta nie wciśniemy.
Pan Poe zmarszczył brwi.
— Mam przecież w samochodzie walizki dzie-
ci. Nie chcę ich tak zostawiać bez nadzoru. Mam
pomysł: niech pan weźmie walizki do auta, a ja
z dziećmi podejdę pieszo.
Stefano zmarszczył brwi.
— Niech chociaż jedno z dzieci pojedzie ze
mną, zebym się nie zgubił.

*118*
* GABINET GADÓW +

— Przecież dom widać nawet stąd — uśmiech-


nął się pan Poe. — Na pewno się pan nie zgubi.
— Stefano nie chce nas z panem zostawiać sam
na sam — odezwała się wreszcie Wioletka. Czeka-
ła na taką właśnie stosowną chwilę. — Boi się, że
powiemy panu, kim naprawdę jest i co napraw-
dę zamierza.
— O czym ona mówi? — zwrócił się pan Poe do
Stefana.
— Nie mam pojęcia, panie Toe — odparł Stefa-
no, kręcąc głową i piorunując Wioletkę wzro-
kiem.
Wioletka zaczerpnęła głęboko powietrza.
— Ten człowiek — wskazała palcem — to nie ża-
den Stefano. Io Hrabia Olaf, który przyjechał
tu, aby nas porwać.
— Że niby kim ja jestem? — zdziwił się Stefa-
no. — I co tu robię?
Pan Poe zmierzył Stefana wzrokiem od stóp
do głów i pokręcił głową.
— Proszę darować dzieciom — powiedział. — lo
na pewno z szoku. Hrabia Olaf to wyjątkowo

*119*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

podły osobnik, który próbował zagarnąć ich ma-


jątek. Dzieci bardzo się go boją.
— Czy ja wyglądam jak ten, jak mu tam, Hra-
bia Olaf? — błysnął oczami Stefano.
— Ależ skąd — zapewnił go pan Poe. — Hrabia
Olaf miał długą, zrośniętą brew i golił się gład-
ko. A pan ma brodę i, proszę się nie gniewać, ani
śladu brwi.
— Bo zgolił brwi — wyjaśniła Wioletka. — I za-
puścił brodę. Ale nikogo nie nabierze.
— I ma tatuaż! — krzyknął Klaus. — Ma wytatu-
owane oko na kostce u nogi! Niech pokaże tatuaż!
Pan Poe spojrzał na Stefana i przepraszająco
wzruszył ramionami.
— Pan wybaczy, że o to proszę, ale skoro dzieci
są aż tak wytrącone z równowagi, chciałbym je
uspokoić, zanim przejdziemy do dalszych spraw.
Czy byłby pan łaskaw odsłonić kostkę u nogi?
— Z największą przyjemnością — odparł Stefa-
no, szczerząc zęby do dzieci. — Prawą czy lewą?
Klaus przymknął oczy i przypominał sobie
przez chwilę.

*1l20%
* GABINET GADÓW *

— Lewą! — zażądał.
Stefano oparł lewą nogę na zderzaku auta
Wujcia Montyego. Nie odrywając lśniących,
lśniących oczu od sierot Baudelaire, podciągał
powolutku nogawkę brudnych spodni w prążki.
Wioletka, Klaus, Słoneczko i pan Poe wpatrywa-
li się z napięciem w kostkę jego nogi.
Nogawka podjechała w górę, jak kurtyna te-
atralna przed spektaklem. Lecz na odsłoniętej
kostce nie było ani śladu tatuażu. Sieroty Bau-
delaire z niedowierzaniem gapiły się na gładką
skórę, bladą jak papier albo jak nieszczęsna
twarz Wujcia Monty ego.
ni
W

=
b, 4
jAUBER
RRFOPZODRZ
WA

Osmy

|DER przodem, pykając z rury wyde-


chowej, a z tyłu wlokły się noga za nogą sieroty
Baudelaire, z wonią chrzanu w nozdrzach i po-
czuciem klęski w sercach. To bardzo
nieprzyjemne, gdy ktoś nam udo-
wodni, że się mylimy — zwłaszcza
gdy mamy rację, a osobą, która na-
prawdę się myli, jest właśnie ten,
kto udowodnił nam, że się mylimy,
a więc i sobie udowodnił, że się myli.
Zgadza się?
— Nie wiem, jakim cudem pozbył się
tatuażu — przekonywał Klaus pana Poe,

*123*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

który kaszlał w chusteczkę — ale to jest z całą


pewnością Hrabia Olaf.
— Klausie — powiedział pan Poe, gdy wreszcie
się wykaszlał. — Powtarzanie w kółko tego same-
go staje się bardzo męczące. Wszyscy widzieli-
śmy przed chwilą nieskazitelną kostkę Stefana.
„Nieskazitelną” to znaczy...
— My wiemy, co znaczy „nieskazitelna” — prze-
rwał mu Klaus, obserwując z daleka, jak Stefano
wysiada z dzipa Wujcia Monty ego i pospiesznie
wchodzi do domu. — Ale to jest Hrabia Olaf, cho-
ciaż bez tatuaży. Czy pan tego nie widzi?
— Widzę jedynie to, co mam przed sobą — od-
parł pan Poe. — Mężczyznę bez brwi, z brodą i bez
tatuaży, a tak nie wygląda Hrabia Olaf. W każ-
dym razie, nawet jeśli ten Stefano z jakichś powo-
dów chce wam wyrządzić krzywdę, to nie musicie
się martwić. Śmierć Doktora Montgomery
ego to
dla nas wielki szok, ale nikt nie zamierza tak po
prostu przekazać was i waszego majątku w ręce
jego asystenta. Przecież ten człowiek nie umie na-
wet zapamiętać mojego nazwiska!

*124 *%
* GABINET GADÓW *

Klaus spojrzał na swoje siostry i westchnął.


Zrozumiał, że łatwiej byłoby dogadać się ze
zmijokrzewem niż z panem Poe, gdy uczepi się
jakiejś opinii. Wioletka chciała mimo to raz jesz-
cze spróbować perswazji, gdy nagle za ich pleca-
mi zatrąbił samochód. Młodzi Baudelaire owie
1 pan Poe ustąpili z drogi, przepuszczając szary
samochodzik, prowadzony przez niesamowicie
chudego kierowcę. Samochodzik zatrzymał się
przed domem i chudzielec wysiadł. Miał na sobie
biały kitel.
— Pan kogoś szuka? — zawołał do niego pan
Poe, który właśnie nadchodził wraz z dziećmi.
— Jestem doktor Lucafont — przedstawił się
chudzielec, stukając się w pierś palcem potężnej
łapy. — Otrzymałem wezwanie do ofiary tragicz-
nego wypadku z udziałem Zzmii.
— I już pan zdążył przyjechać? — zdziwił się
pan Poe. — Przecież Stefano ledwo miał czas za-
dzwonić, więc skąd tak szybko?
— Mniemam, iż szybkość działania to podsta-
wowa zasada w nagłych wypadkach, pan tak nie

*125%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

sądzi? — odparł doktor Lucafont. — Jeśli wskaza-


na jest sekcja zwłok, należy dokonać jej bez-
zwłocznie.
— Naturalnie, naturalnie — zgodził się potul-
nie pan Poe. — Zaskoczył mnie pan, to wszystko.
— Gdzie zwłoki? — spytał doktor Lucafont, kie-
rując się do wejścia.
— Stefano panu pokaże — rzekł pan Poe, otwie-
rając mu drzwi. W przedsionku czekał już Stefa-
no, z imbrykiem do kawy w dłoni.
— Robię kawę — obwieścił. — Kto się napije?
— Ja chętnie — zgłosił się doktor Lucafont. —
Nie ma to jak filiżanka dobrej kawy przed roz-
poczęciem pracy.
Pan Poe zmarszczył brwi.
— Nie powinien pan najpierw spojrzeć na
Doktora Montgomery
ego?
— Właśnie, doktorze Lucafont — poparł go Ste-
fano. — Szybkość działania to podstawowa zasa-
da w nagłych wypadkach, pan tak nie sądzi?
— Tak, tak, oczywiście ma pan rację — przyznał
doktor Lucafont.

k126x*
* GABINET GADÓW *

— Biedny Doktor Montgomery leży w Gabine-


cie Gadów. — Stefano wskazał kierunek do miej-
sca spoczynku opiekuna sierot Baudelaire. —
Proszę dokonać starannych oględzin, a potem
może się pan napić kawy.
— Jasne, szefie — powiedział doktor Lucafont,
otwierając drzwi Gabinetu Gadów dziwnie
sztywną dłonią.
Stefano zaprowadził pana Poe do kuchni,
a dzieci z ponurymi minami poszły za nimi. Gdy
człowiek czuje się bezużyteczny i bezradny, mo-
ze powiedzieć o sobie, że jest jak piąte koło u wo-
zu, gdyż rzecz, która ma cztery koła, na przykład
wóz konny albo samochód, nie potrzebuje piąte-
go. Kiedy Stefano parzył kawę dla dorosłych,
Wioletka, Klaus i Słoneczko siedzieli przy tym
samym stole, przy którym jakże niedawno zaja-
dali swój pierwszy kokosowy tort z Wujciem
Montym, i czuli się jak piąte, szóste i siódme ko-
ło u wozu, jadącego w dodatku w złą stronę — do
Mglistej Zatoki, skąd niebawem miał odpłynąć
statek „Prospero”.

127%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Rozmawiając przez telefon z doktorem Lu-


cafontem — powiedział Stefano — wspomniałem
mu o naszym zderzeniu i o pańskim uszkodzo-
nym samochodzie. Obiecał, że gdy skończy ob-
dukcję, podwiezie pana do miasta, do mechani-
ka. A ja poczekam tutaj z sierotami.
— Nie ma mowy — zaprotestował Klaus. — Nie
zostaniemy z nim sam na sam ani na chwilę.
Pan Poe uśmiechnął się do Stefana, który wła-
Śnie nalewał mu kawy, po czym spojrzał surowo
na Klausa.
— Klausie, rozumiem twoje rozdrażnienie,
ale tak ordynarne zachowanie wobec Stefana
jest niewybaczalne. Proszę go natychmiast prze-
prosić.
— Nie! — wrzasnął Klaus.
— Nic się nie stało, panie Yoe — rzekł słodko
Stefano. — Dzieciaki strasznie przejęły się mor-
derstwem, więc nie wymagam od nich wzorowe-
go zachowania.
— Morderstwem? — podchwyciła Wioletka.
Obróciła się do Stefana z miną osoby uprzejmie

k128%
* GABINET GADÓW *

zainteresowanej, wcale nie wściekłej. — Czemu


powiedział pan „morderstwem”, panie Stefano?
Stefano nachmurzył się i zacisnął pięści. Wi-
dać było, że jego największym marzeniem jest
w tej chwili wydłubać Wioletce oczy.
— Przejęzyczyłem się — powiedział wreszcie.
— Każdemu wolno się przejęzyczyć — wtrącił
pan Poe, siorbiąc kawę z filiżanki. — Ale skoro
dzieci tak się denerwują, to niech jadą z dokto-
rem Lucafontem i ze mną.
— Nie wiem, czy się zmieszczą — rzekł Stefano,
błyskając oczami. — To bardzo mały samochód.
Ale skoro sieroty uparły się jechać do mechanika,
niech jadą dżipem ze mną: pan z doktorem Lu-
cafontem pojedziecie przodem, a my za wami.
Sieroty spojrzały po sobie, próbując ocenić sy-
tuację. Przypominała ona grę, z tym że stawki
w tej grze były zawrotnie wysokie. Celem gry by-
ło nie wylądować sam na sam ze Stefanem, gdyż
to groziło porwaniem na pokład „Prospera”.
A o tym, co ich może spotkać, gdy znajdą się na
odludziu peruwiańskiej dżungli z tym chciwym

*k129*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

i podłym osobnikiem, woleli nawet nie myśleć.


Myśleli tylko o tym, jak do tego nie dopuścić.
Trudno było uwierzyć, że o ich życiu lub śmierci
ma przesądzić rozmowa o jeździe w dwa samo-
chody do mechanika, ale tak to już w życiu by-
wa, że o wszystkim decydują drobne szczegóły.
— To może my pojedziemy z doktorem Luca-
fontem, a pan Poe ze Stefanem? — zaproponowa-
ła ostroznie Wioletka.
— A to dlaczego? — zdziwił się pan Poe.
— Zawsze bardzo chciałam zobaczyć, jak wy-
gląda od środka samochód lekarza — powiedzia-
ła Wioletka, wiedząc, że jest to bardzo kiepskie
wytłumaczenie. |
— Właśnie, ja też! — poparł ją Klaus. — Czy mo-
żemy pojechać z doktorem Lucafontem? Bardzo
prosimy!
— Obawiam się, że nie — odezwał się od drzwi
doktor Lucafont, zaskakując wszystkich swoim
przybyciem. — A już na pewno nie wszyscy troje.
Z tyłu umieściłem ciało doktora Montgomery
ego,
więc zostało miejsca tylko dla dwóch pasażerów.

* 13 O *
* GABINET GADÓW *

— Już pan zakończył obdukcję? — spytał zacie-


kawiony pan Poe.
— Owszem, wstępnie — odparł doktor Luca-
font. — Zabieram ciało do dalszych badań, lecz
sekcja zwłok wykazała, że doktor Montgomery
zmarł wskutek ukąszenia żmii. Zostało dla mnie
trochę kawy?
— Naturalnie — odrzekł Stefano, nalewając mu
kawy do filiżanki.
— Skąd ta pewność? — spytała doktora Wioletka.
— Jak to skąd? — zdziwił się doktor Lucafont. —
Chyba mogę mieć pewność, że zostało dla mnie
kawy, skoro ją widzę przed sobą.
— Wioletka chciała chyba spytać, skąd pew-
ność, że doktor Montgomery zmarł wskutek
ukąszenia żmii — uściślił pan Poe.
— W jego żyłach znalazłem jad żmii z gatunku
Mamba Zła, jednej z najjadowitszych na świecie.
— Czy to znaczy, że po domu grasuje jadowita
zmija? — zaniepokoił się pan Poe.
— Ależ nie! — zapewnił go doktor Lucafont. —
Mamba Zła siedzi sobie bezpiecznie zamknięta

*131*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

w kłatce. Widocznie jakoś się stamtąd wydostała,


ukąsiła doktora Montgomery'ego i zamknęła się
z powrotem.
— Co takiego? — oburzyła się Wioletka. — Co za
bzdurna teoria! Zmija nie jest w stanie sama
otworzyć zamka klatki.
— Może pomogły jej inne żmije — rzekł spokoj-
nie doktor Lucafont, popijając kawę. — Nie ma
tu czegoś do zjedzenia” Wyjechałem w pośpie-
chu, bez śniadania.
— Dziwnie brzmi ta pańska historia — zauwa-
żył pan Poe, spoglądając pytająco na doktora Lu-
cafonta, który właśnie badał zawartość kredensu.
— Doświadczenie nauczyło mnie, że tragiczne
wypadki często przebiegają w dziwnych okolicz-
nościach — odparł doktor.
— [o nie mógł być wypadek — powiedziała
Wioletka. — Wujcio Monty... - Umilkła na chwi-
lę. — Wujcio Monty był przecież jednym z najwy-
bitniejszych herpetologów na świecie. Nigdy nie
trzymałby jadowitej żmii w klatce, którą żmija
może sama otworzyć.

*132*%
* GABINET GADÓW *

— Jeżeli to nie był wypadek — myślał głośno


doktor Lucafont — to ktoś musiał to zrobić celo-
wo. Żadne z was trojga nie wchodzi, oczywiście,
w rachubę, a jedyną osobą w domu poza wami
był Stefano.
— Tylko że ja — wtrącił natychmiast Stefano —
ani w ząb nie znam się na żmijach. Pracuję tu
dopiero od dwóch dni, nie miałem czasu w ni-
czym się zorientować.
— Więc wszystko wskazuje na wypadek — pod-
sumował pan Poe. — Przykro mi, dzieci. Zdawa-
ło mi się, że doktor Montgomery będzie dla was
odpowiednim opiekunem.
— Był dla nas kimś znacznie więcej niż odpo-
wiednim opiekunem — szepnęła Wioletka.
— To jest prowiant Wujcia Monty ego! — wrzas-
nął nagle Klaus z okropnie wściekłą miną.
Wskazywał przy tym palcem na doktora Luca-
fonta, który właśnie wyjął z kredensu puszkę
konserw. — Nie wolno wyżerać jego prowiantu!
— Chciałem się tylko poczęstować brzoskwi-
niami. — Doktor Lucafont uniósł w dziwnie

*133%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

masywnej dłoni puszkę brzoskwiń, zakupioną za-


ledwie dzień wcześniej przez Wujcia Monty ego.
— Proszę pana — zwrócił się do niego łagodnie
pan Poe. — Dzieci są bardzo rozdrażnione. Sam
pan to z pewnością rozumie. Wioletko, Klausie
i Słoneczko, czy nie zechcielibyście opuścić nas
na chwilę? Mamy sporo do omówienia, a wam
nerwy nie pozwalają spokojnie uczestniczyć
w dyskusji. Panie doktorze, ustalmy wreszcie
plan. Pan ma miejsce na troje pasażerów, wlicza-
jąc ciało doktora Montgomery'ego. Pan, Stefano,
również ma trzy miejca dla pasażerów.
— I dlatego sprawa jest prosta — wtrącił się Ste-
fano. — Pan i trup pojedziecie z doktorem Luca-
fontem, a ja z dziećmi za wami.
— Nie — sprzeciwił się twardo Klaus.
— Baudelaire owie — rzekł równie twardo pan
Poe — proszę w tej chwili wyjść za drzwi.
— Afup! — pisnęło Słoneczko, co zapewne zna-
czyło: „Nie!”.
— Proszę bardzo — powiedziała Wioletka, zer-
kając znacząco na Klausa i Słoneczko. Wzięła

*134*%
* GABINET GADÓW *

ich za ręce i, na wpół ciągnąc, wyprowadziła


z kuchni. Klaus i Słoneczko zauważyli w siostrze
jakąś zmianę. Minę miała bardziej zdecydowaną
niż smutną i szła bardzo szybko, jakby nie chcia-
ła się spóźnić.
Na pewno pamiętacie, że Klaus jeszcze po
wielu latach nie będzie mógł zasnąć z żalu, że
nie zatrzymał okrzykiem kierowcy taksówki,
który przywiózł Stefana ponownie do ich życia.
Pod tym względem Wioletka miała więcej szczę-
ścia niż brat. W przeciwieństwie do Klausa, któ-
ry tak się zdumiał, gdy rozpoznał Stefana, że
przegapił okazję do działania, Wioletka, słucha-
jąc nudnej rozmowy dorosłych, zorientowała się
natychmiast, że jeśli działać, to właśnie teraz.
Nie powiem, żeby Wioletka po latach spała spo-
kojnie, gdy wspominała dawne czasy — zbyt
przykre to były czasy, aby którekolwiek z Bau-
delaireów mogło spać spokojnie — ale zawsze
była troszkę dumna z tego, że w porę pojęła, iż
może wraz z rodzeństwem wydostać się z kuchni
i przenieść w bardziej przyjazne miejsce.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Co my robimy? Gdzie my idziemy? — dopy-


tywał się Klaus.
Słoneczko też patrzyło pytająco na siostrę, ale
Wioletka w odpowiedzi tylko pokręciła głową
i przyspieszyła kroku, kierując się do Gabinetu
Gadów.
RROWZ -PRZADZANE

Dziewiąty

(Gy Wioletka otworzyła wielkie


drzwi Gabinetu Gadów, żmije
wciąz tkwiły w swoich klat-
kach, książki wciąż stały i»,
na półkach, a poranne słońce zęż
wciąz wpadało do środka przez szklane
Ściany — a jednak nie było to już to samo
miejsce, co dawniej. Mimo że doktor
Lucafont zabrał ciało Wujcia Mon-
ty ego, Gabinet Gadów utracił swoją
gościnną atmosferę, i to chyba na za-
wsze. Io, co się stało, potrafi splamić
nasz sentyment do miejsca, tak jak
tusz plami białe płótno. Można potem

*137*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

prać i prać, ale i tak nie da się nigdy zapomnieć


o tym, co zaszło — czyli „zdarzyło się i wszystkich
zasmuciło”.
— Nie chcę tam wchodzić — cofnął się Klaus. —
Tam umarł Wujcio Monty.
— Ja też nie chcę — powiedziała Wioletka — ale
musimy wykonać zadanie.
— Zadanie? — zdziwił się Klaus. — Jakie zadanie?
Wioletka zacisnęła zęby.
— Zadanie, które powinien wykonać pan Poe,
ale on, jak zwykle, ma tylko dobre intencje, któ-
re nie zdają się na nic. — Klaus i Słoneczko wes-
tchnęli głęboko, słysząc to, co wszyscy troje czę-
sto sobie myśleli po cichu, odkąd pan Poe wziął
ich sprawy w swoje ręce. — Pan Poe nie wierzy, że
Stefano i Hrabia Olaf to jedna osoba. Za to wie-
rzy, że śmierć Wujcia Monty'ego była nieszczę-
śliwym wypadkiem. Musimy udowodnić mu, że
w obu sprawach się myli.
— Przecież Stefano nie ma tatuażu na nodze —
zauważył Klaus. — A doktor Lucafont stwierdził
obecność jadu Mamby Złej w żyłach Wujcia.

*138*%
* GABINET GADÓW *

— Wiem, wiem — zniecierpliwiła się Wiolet-


ka. — My troje znamy prawdę, ale żeby przeko-
nać dorosłych, musimy znaleźć dowody potwier-
dzające plan Stefana.
— Szkoda, że nie znaleźliśmy dowodów na sa-
mym początku — mruknął z żalem Klaus. — Mo-
że uratowalibyśmy życie Wujciowi Monty emu.
— Tego się nigdy nie dowiemy — szepnęła Wio-
letka i rozejrzała się po sali, w której Wujcio
Monty pracował całe swoje życie. — Ale jeżeli
uda nam się posłać Stefana za kratki za morder-
stwo, uniemożliwimy mu przynajmniej krzyw-
dzenie innych ludzi.
— Na przykład nas — dodał Klaus.
— Na przykład nas — przytaknęła Wioletka. —
Więc do roboty, Klaus: wyszukaj wszystkie książ-
ki Wujcia Monty ego, które mogą zawierać infor-
macje o Mambie Złej. Daj mi znać, jak tylko coś
znajdziesz.
— Przecież to robota na kilka dni — stropił się
Klaus, ogarniając wzrokiem solidną bibliotekę
Monty ego.

*139*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Nie mamy kilku dni — rzekła twardo Wiolet-


ka. — Nie mamy nawet kilku godzin. O piątej po
południu „Prospero” odpływa z Mglistej Zatoki,
a Stefano zrobi wszystko, żebyśmy się znaleźli
na pokładzie, a potem w Peru, sam na sam
z nim, 1 wtedy...
— Dosyć, dosyć — przerwał jej Klaus. — Bierz-
my się do roboty. Szukaj w tej książce.
— Nie będę szukać w zadnej książce — powie-
działa Wioletka. — Ty szukaj, a ja tymczasem
pójdę na górę do pokoju Stefana, może znajdę
tam jakiś ślad.
— Sama? Do jego pokoju? — przeraził się
Klaus.
— Nic mi się nie stanie — oświadczyła Wiolet-
ka, chociaż wcale nie była tego pewna. — Łap się
za książki, Klaus. A ty, Słoneczko, pilnuj drzwi
i gryź kazdego, kto spróbuje wejść.
— Akkroid! — powiedziało Słoneczko, mając
zapewne na myśli: „Tak jest!”.
Wioletka wyszła z Gabinetu Gadów, a Słonecz-
ko, wierne swojej obietnicy, zaczaiło się przy

*140:*
* GABINET GADÓW +

drzwiach z wyszczerzonymi zębami. Klaus udał


się na sam koniec sali, do części bibliotecznej,
skwapliwie omijając przejście między klatkami
mieszczącymi jadowite żmije. Nie chciał patrzeć
na Mambę Złą ani żadnego innego śmiercionoś-
nego gada. Chociaż wiedział, że winę za śmierć
Wujcia Monty ego ponosi Stefano, a nie sama
żmija, nie mógłby znieść widoku gada, który po-
tozył kres szczęśliwym czasom rodzeństwa Bau-
delaire. Klaus westchnął, otworzył książkę i jak
zwykle, gdy nie chciał myśleć o przykrych oko-
licznościach, zaczął czytać.
Muszę w tym miejscu użyć dość wyświechta-
nej frazy „tymczasem na ranczo”. Słowo „wy-
świechtanej” znaczy tu: „używanej tak często
i przez tylu innych pisarzy, zanim użył jej Lemo-
ny Snicket, że zmieniła się w nudny slogan”.
Fraza „tymczasem na ranczo” łączy to, co zda-
rzyło się we wcześniejszej części opowieści,
z tym, co zdarzy się w dalszej części opowieści,
która oczywiście nie musi mieć nic wspólnego
z krowami, końmi i ludźmi pracującymi na wsi,

% 1 4 1 %
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

ani nawet z wiejskim sosem, który jest gęsty jak


śmietana i służy do polewania sałatek. W naszej
historii fraza „tymczasem na ranczo” odnosi się
do tego, co robiła Wioletka w czasie, gdy Klaus
i Słoneczko siedzieli w Gabinecie Gadów. Bo
kiedy Klaus szperał w bibliotece Wujcia Mon-
tyego, a Słoneczko z wyszczerzonymi zębami
pilnowało drzwi, Wioletka robiła coś, co was na
pewno zainteresuje.
Tymczasem na ranczo... Wioletka podkradła
się pod kuchenne drzwi, chcąc podsłuchać,
o czym rozmawiają dorośli. Jak pewnie wiecie,
sukces podsłuchiwania polega na tym, aby nie
dać się przyłapać, więc Wioletka poruszała się
najciszej, jak mogła, i bardzo uważała, żeby
przypadkiem nie nastąpić na skrzypiącą klepkę.
Stanąwszy pod drzwiami kuchni, wyjęła z kie-
szeni wstążkę do włosów i upuściła ją na podło-
gę: gdyby ktoś nagle otworzył drzwi, zamierzała
mu powiedzieć, że przyklękła właśnie, aby pod-
nieść wstążkę, a wcale nie po to, żeby podsłuchi-
wać. Sztuczkę tę opanowała, gdy była jeszcze

*142*%
* GABINET GADÓW *

malutka i podsłuchiwała pod drzwiami rodzi-


ców, zeby dowiedzieć się, jaki prezent szykują
jej na urodziny. Takie dobre sztuczki nigdy się
nie starzeją.
— Ależ panie Poe — perswadował doktor Luca-
font — jeśli Stefano pojedzie ze mną moim samo-
chodem, a pan poprowadzi dżipa Doktora Mon-
tyego, to skąd pan będzie wiedział, którędy
jechać?
— Ma pan rację — przyznał pan Poe. — A jednak
nie sądzę, aby Słoneczko chciało jechać na kola-
nach Doktora Montgomery
ego, skoro jest mar-
twy. Trzeba wymyślić jakiś inny sposób.
— Mam! — powiedział Stefano. — Ja pojadę
z dziećmi samochodem doktora Lucafonta,
a doktor Lucafont z panem i Doktorem Montgo-
merym pojedzie dzipem Doktora Montgome-
ry ego.
— Obawiam się, że nic z tego — wtrącił ponuro
doktor Lucafont. — Przepisy miejskie nie zezwa-
lają, aby ktokolwiek oprócz mnie prowadził mój
samochód.

*143*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— A poza tym jest jeszcze kwestia bagaży dzie-


ci — przypomniał sobie pan Poe.
Wioletka wstała z kolan: usłyszała dość, aby
upewnić się, że zdąży zajrzeć do pokoju Stefana.
Cicho, cichuteńko weszła po schodach 1 prze-
kradła się korytarzem do jego drzwi — tych, w któ-
rych przesiedział z nożem całą straszną minioną
noc. To zdumiewające, pomyślała Wioletka, jakie
straszne jest wszystko, co ma związek z Hrabią
Olafem. Był to tak przerażający osobnik, że na
sam widok drzwi do jego pokoju serce Wioletki
zaczęło walić jak młotem. Wioletka przyłapała się
na tym, że chciałaby nawet, żeby Stefano wbiegł
nagle z tupotem po schodach i zagrodził jej dro-
gę — nie musiałaby wtedy otwierać drzwi i wcho-
dzić do jego sypialni. Zaraz jednak pomyślała
o bezpieczeństwie własnym i rodzeństwa. Gdy
bezpieczeństwo jest zagrożone, człowiek często
znajduje w sobie odwagę, jakiej się nie spodzie-
wał. Najstarsza z sierot Baudelaire stwierdziła
właśnie, że ma dość odwagi, aby otworzyć drzwi
pokoju Hrabiego Olafa. Ramię stłuczone w wy-

*144 *
* GABINET GADÓW *

padku samochodowym zabolało ją, gdy przekrę-


cała mosiężną gałkę drzwi. Weszła do środka.
Tak jak się spodziewała, w pokoju panował
brud i nieład. Na nieposłanym łóżku pełno było
okruchów i włosów. Na podłodze piętrzyły się
niechlujnie gazety i katalogi sprzedaży wysyłko-
wej. Na toaletce stała kolekcja niedopitych bute-
lek wina. Przez otwarte drzwi szafy widać było
pordzewiałe druciane wieszaki na ubrania, które
podzwaniały w nieustannym przeciągu. Na wy-
miętych zasłonach okiennych widniały jakieś
wstrętne, zaschnięte plamy: z bliska Wioletka po-
znała z obrzydzeniem, że Stefano wycierał w za-
słony nos.
Zaschnięte smarki były, co prawda, obrzydli-
we, ale nie stanowiły dowodu rzeczowego, po
który przyszła tu Wioletka. Najstarsza z sierot
Baudelaire stanęła pośrodku pokoju i rozejrzała
się po tym całym, lepkim od brudu bałaganie.
Wszystko wyglądało wstrętnie i beznadziejnie.
Masując bolące ramię, Wioletka przypomniała
sobie, jak wszyscy troje — gdy mieszkali jeszcze

* 145%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

u Hrabiego Olafa — zostali uwięzieni w jego


komnacie na wieży. Okropnie było tkwić w pu-
łapce samotni Olafa — słowo „samotnia” oznacza
tu: „obskurne pomieszczenie, w którym knuje
się podłe plany” — a jednak nawet z tego dzieci
miały jakiś pożytek, gdyż zdążyły przeczytać co
trzeba o prawie małżeńskim i obmyślić sposób
wydostania się z opresji. Tym razem jednak,
w samotni, którą Stefano urządził sobie w domu
Wujcia Monty'ego, Wioletka znalazła tylko śla-
dy niechlujstwa. Czuła, że gdzieś tu musi kryć
się dowód przeciwko Stefanowi, którym dałoby
się przekonać pana Poe — ale gdzie? Załamana —
i przestraszona, że za długo już bawi w pokoju
Stefana — Wioletka po cichutku zeszła na dół.
— Nie, nie, nie! — protestował właśnie pan Poe,
kiedy znów nadstawiła ucha pod kuchennymi
drzwiami. — Doktor Montgomery nie może po-
prowadzić samochodu. Jest nieżywy. Musi ist-
nieć jakieś inne rozwiązanie.
— Ile razy mam panu powtarzać — odezwał się
Stefano, a Wioletka poznała po jego głosie, że

*146*%
* GABINET GADÓW *

zaczyna być zły — że najrozsądniej będzie, jeże-


li ja zawiozę dzieci do miasta, a pan pojedzie za
mną, z doktorem Lucafontem i trupem.
— Może i racja — westchnął pan Poe.
Słysząc to, Wioletka puściła się biegiem do
Gabinetu Gadów.
— Klaus, Klaus! — wołała od progu. — Błagam,
powiedz, że coś znalazłeś. Byłam w pokoju Ste-
fana, ale tam nie ma nic, co mogłoby nam po-
móc. A wygląda na to, że jednak pojedziemy ze
Stefanem.
Klaus uśmiechnął się tylko i odczytał frag-
ment książki, którą właśnie trzymał w ręku:
— „Mamba Zła jest jedną z najgroźniejszych
Zmij na naszej półkuli. Atakuje przez strangula-
cję, która w koniunkcji z jadem nadaje ciału ofia-
ry charakterystyczny czarnosiny tonus i upiorny
wygląd”.
— Strangulację? W koniunkcji? Tonus? — po-
wtórzyła Wioletka. — Co to ma znaczyć?
— Sam nie wiedziałem — rzekł Klaus — ale spraw-
dziłem w słowniku: „strangulacja” to „duszenie”,
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

„w koniunkcji” znaczy „razem z”, a „tonus” to


„odcień”. Czyli Mamba Zła dusi i kąsa jednocześ-
nie, a ciała jej ofiar są ciemnofioletowe od Si-
niaków.
— Przestań! Przestań! — krzyknęła Wioletka. —
Nie chcę już słuchać o tym, co spotkało Wujcia
Monty ego!
— Nic nie rozumiesz — uśmiechnął się Klaus. —
Przecież właśnie to nie spotkało Wujcia Mon-
ty ego.
— Jak to? Doktor Lucafont mówił, że wykrył
w jego krwi jad Mamby Złej.
— Bardzo możliwe — przytaknął Klaus — ale
żmija go tam osobiście nie pozostawiła. Gdyby
to zrobiła, Wujcio Monty byłby cały czarnosiny.
A pamiętasz przecież tak samo dobrze jak ja, że
był blady jak ściana.
Wioletka chciała coś powiedzieć, lecz przeszko-
dziło jej wspomnienie niesamowicie bladej twa-
rzy Wujcia Monty ego w chwili, gdy go znaleźli.
— Rzeczywiście — szepnęła w końcu. — Ale kto
go w takim razie otruł, i jak?

*148*
* GABINET GADÓW *

— Pamiętasz, jak Wujcio Monty mówił nam,


że trzyma trujące jady żmij w probówkach, do
celów badawczych? — przypomniał jej Klaus. —
Moim zdaniem, Stefano wykradł taką probówkę
i wstrzyknął jej zawartość Wujciowi Monty emu.
— Tak myślisz? To straszne.
— Okipi!— pisnęło Słoneczko, najwyraźniej
zgadzając się z siostrą.
— Kiedy powiemy o tym panu Poe — rzekł
z przekonaniem Klaus — Stefana aresztują i wsa-
dzą do więzienia. Nie będzie nas już więcej po-
rywał do Peru, straszył nożem, terroryzował
dźwiganiem walizki i w ogóle.
Wioletka spojrzała na brata i zrobiła wielkie
oczy.
— Walizka! — krzyknęła.
— Jego walizka!
— Co ty wygadujesz? — zdumiał się Klaus, ale
zanim Wioletka zdążyła mu odpowiedzieć, roz-
legło się pukanie do drzwi.
— Proszę! — zawołała Wioletka, dając Słonecz-
ku znak, aby nie gryzło pana Poe, gdy wejdzie do
środka.

*149*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Mam nadzieję, że uspokoiliście się trochę —


rzekł pan Poe, przyglądając się dzieciom po ko-
lei — i nie utrzymujecie już, że Stefano to Hrabia
Olaf.
Pan Poe użył słowa „utrzymujecie” w znacze-
niu „myślicie”, a nie w sensie dosłownym.
— Nawet jeżeli Stefano to nie Hrabia Olaf —
oświadczył spokojnie Klaus — to i tak uważamy, że
mógł być sprawcą śmierci Wujcia Monty ego.
— Bzdura! — wykrzyknął pan Poe, a Wioletka
zerknęła na brata i pokręciła głową. — Śmierć
Wujcia Monty ego była nieszczęśliwym wypad-
kiem i niczym więcej.
Klaus podniósł do góry ksiązkę, którą przed
chwilą czytał.
— Gdy panowie byli w kuchni, my tutaj poczy-
taliśmy sobie o zmijach i...
— Czytaliście o zmijach? — oburzył się pan
Poe. — Myślałem, że po tym, co spotkało doktora
Montgomery ego, zechcecie czytać o wszystkim,
tylko nie o żmijach!
— A jednak wyczytałem coś, co...
* GABINET GADÓW +

— Nie interesuje mnie, co wyczytałeś na temat


żmij — rzekł pan Poe, wyciągając chusteczkę.
Dzieci odczekały, aż się wykaszle i schowa
chustkę z powrotem do kieszeni. — Nie interesu-
je mnie — powtórzył — co wyczytałeś na temat
zmij. Stefano nie zna się na żmijach ani w ząb.
Sam to powiedział.
— Ale... — Klaus urwał, gdy zobaczył, że Wio-
letka znów daje mu znak, kręcąc leciutko głową.
Miał nie mówić nic więcej do pana Poe. Spojrzał
więc raz jeszcze na siostrę, potem na pana Poe,
i zamknął buzię.
Pan Poe zakaszlał dyskretnie w chusteczkę
i zerknął na zegarek.
— Skoro doszliśmy w końcu do porozumienia —
powiedział — pozostaje tylko sprawa jazdy samo-
chodem. Wiem, że wszyscy troje mieliście wiel-
ką chęć obejrzeć od środka pojazd lekarza, ale
przedyskutowaliśmy tę sprawę na wszystkie
strony i stwierdziliśmy, że to się nie da zorgani-
zować. Pojedziecie do miasta ze Stefanem, a ja
zabiorę się z doktorem Lucafontem i waszym

k151%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Wujciem Montym. Stefano i doktor Lucafont


przenoszą właśnie bagaże. Za parę minut wyru-
szamy. A teraz wybaczcie, muszę zadzwonić do
Towarzystwa Herpetologicznego i przekazać im
smutną wiadomość.
Pan Poe kaszlnął jeszcze raz w chusteczkę
i opuścił Gabinet Gadów.
— Dlaczego nie pozwoliłaś mi powiedzieć pa-
nu Poe, co wyczytałem? — spytał Wioletkę rozża-
lony Klaus, gdy był już pewien, że pan Poe nie
może go słyszeć. Wioletka nie odpowiedziała.
Patrzyła przez szklaną ścianę Gabinetu Gadów,
jak doktor Lucafont ze Stefanem maszerują
wzdłuż żmijokrzewów do dzipa Wujcia Mon-
tyego. Stefano otworzył drzwi wozu, a doktor
Lucafont zaczął dziwnie sztywnymi rękami wy-
ciągać walizki z tylnego siedzenia. — Wioletko?
Dlaczego nie pozwoliłaś mi powiedzieć panu
Poe, co wyczytałem?
— Kiedy po nas przyjdą — powiedziała Wiolet-
ka, jakby nie słyszała pytania brata — zatrzymaj
ich w Gabinecie Gadów aż do mojego powrotu.

*152%
* GABINET GADÓW *

— Jak mam to zrobić?


— Odwróć czymś ich uwagę — odparła niecierp-
liwie Wioletka, nie odrywając wzroku od dok-
tora Lucafonta, który ustawiał walizki w pira-
midkę.
— Ale czym? — denerwował się Klaus. — Ale
czym?
— Orany, Klaus — ofuknęła go Wioletka. — Prze-
czytałeś setki książek. Na pewno było w nich coś
o odwracaniu uwagi otoczenia.
Klaus zamyślił się, a po chwili rzekł:
— Aby wygrać wojnę trojańską, starożytni Gre-
cy ukryli swoich wojowników w wielkim drew-
nianym koniu. Odwrócili w ten sposób uwagę
Trojan. Ale ja nie zdążę zbudować drewnianego
konia.
— No to wymyśl coś innego — powiedziała
Wioletka i nie przestając wyglądać przez szkla-
ną ścianę, ruszyła w stronę drzwi.
Klaus i Słoneczko przez chwilę patrzyli na sio-
strę, a potem spojrzeli tam gdzie ona, do ogro-
du. Ciekawe, że różni ludzie, patrząc na to samo,
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

mają różne myśli. Klaus i Słoneczko na widok


sterty waliz pomyśleli tylko, że jeśli zaraz czegoś
nie zrobią, wylądują sam na sam ze Stefanem
w dżzipie Wujcia Monty ego. Za to Wioletka, są-
dząc z miny, z jaką opuszczała Gabinet Gadów,
myślała o czymś całkiem innym. O czym — tego
Klaus i Słoneczko nie umieli odgadnąć, ale czu-
li, że ich siostra wyciągnęła inny niż oni wniosek
z widoku swojej własnej brązowej walizki, a mo-
że tej beżowej, w której były rzeczy Klausa, lub
małej szarej, która należała do Słoneczka, albo
tej wielkiej, czarnej, ze srebrną kłódką — walizki
Stefana.
le KO 4 JDPYA JE b z8

Dziesiąty

Kiedy byliście mali, być może ktoś wam czytał


banalną bajeczkę — słowo „banalną” znaczy tu-
taj: „niewartą czytania” — o chłopczyku, który
wywoływał wilka z lasu. Bohaterem tej bajecz-
ki jest mały męczydusza, który krzyczy: „Wilk!
Wilk!”, chociaż wilka wcale nie ma w pobliżu,
i za każdym razem łatwowierni wieśniacy pę-
dzą mu na pomoc, aby przekonać się, że to był
tylko żart. Ale raz chłopczyk krzyknął: „Wilk!
Wilk!” wcale nie dla żartu — tylko że nikt mu już
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

nie przybiegł na pomoc. Wilk zjadł dowcipnisia,


i na tym, Bogu dzięki, bajeczka się kończy.
Morał z niej płynie oczywisty: „Nie osiedlaj
się tam, gdzie wilki hasają na wolności” — cho-
ciaż ten, kto wam czytał tę bajeczkę, na pewno
twierdził, że jej morał brzmi: nie kłam, bo poza-
łujesz. Byłby to strasznie głupi morał, ponieważ
wszyscy wiemy, że kłamstwo bywa czasem nie
tylko pożyteczne, ale i wskazane. Jak najbardziej
wskazane było, aby po wyjściu Wioletki Słonecz-
ko podczołgało się do klatki, w której mieszkała
Niewiarygodnie Jadowita Zmija, otworzyło
drzwiczki i zaczęło wydawać dzikie wrzaski,
chociaż nic złego mu się nie stało.
Jest i druga bajeczka o wilku, równie niedo-
rzeczna, którą mogli wam czytać w dzieciństwie.
Mam na myśli Czerwonego Kapturka. Tytułową
bohaterką jest wyjątkowo niesympatyczna dziew-
czynka, która — tak samo jak chopczyk, który wy-
woływał wilka z lasu — uparcie pętała się po te-
rytoriach dzikich zwierząt. Pamiętacie zapewne,
że wilk, bardzo niegrzecznie potraktowany przez

*156*
* GABINET GADÓW *

Czerwonego Kapturka, pożarł babcię dziewczyn-


ki i przebrał się za nią dla niepoznaki. To jest wła-
śnie w tej bajce najgłupsze, bo przecież wiadomo,
że nawet tak mało inteligentna dziewczynka jak
Czerwony Kapturek powinna bez trudu zauwa-
żyć różnicę między rodzoną babcią a wilkiem
przebranym w nocną koszulę i papucie z pompo-
nami. Gdy zna się kogoś tak dobrze jak własną
babcię albo własną siostrę, naprawdę nie można
się nabrać. Dlatego właśnie Wioletka i Klaus, sły-
sząc wrzaski Słoneczka, zaraz poznali, że to fał-
szywy alarm.
„len wrzask to fałszywy alarm” — powiedział
sobie Klaus, chociaz był w drugim końcu Gabi-
netu Gadów.
„len wrzask to fałszywy alarm” — powiedziała
sobie Wioletka, chociaż była na schodach.
„O Boże! Coś się stało!” — powiedział sobie
|?

pan Poe, który był w kuchni i rozmawiał przez


telefon.
— Do widzenia panu — rzucił pospiesznie,
odłożył słuchawkę i wypadł pędem z kuchni,
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

aby sprawdzić, co się dzieje. — Co się dzieje? —


spytał Stefana i doktora Lucafonta, którzy wła-
śnie skończyli wypakowywać bagaże i wchodzili
z powrotem do domu. — Słychać jakieś straszne
wrzaski z Gabinetu Gadów.
— To na pewno nic takiego — uspokoił go Ste-
fano.
— Wie pan, jakie są dzieci — dodał doktor Lu-
cafont.
— Nie daj Boże, żeby miało dojść do nowej tra-
gedii! — przeraził się pan Poe i pognał w stronę
Gabinetu Gadów, nawołując: — Dzieci! Dzieci!
— TU jesteśmy! — odkrzyknął Klaus. — Szybko!
Szybko, proszę pana!
Ktoś, kto nie znając Klausa, usłyszałby jego
gruby, schrypnięty głos, pomyślałby, że chłopiec
umiera ze strachu. Ale każdy, kto znał Klausa,
wiedział doskonale, że kiedy Klaus się boi, mó-
wi cienko i cicho — tak jak wtedy, gdy znalazł
trupa Wujcia Monty'ego. Jeśli chrypiał grubym
głosem, to znaczyło, że powstrzymuje się od
śmiechu. Całe szczęście, że Klaus powstrzymał

*158*%
* GABINET GADÓW *

się od śmiechu, gdy pan Poe ze Stefanem i dok-


torem Lucafontem wpadli do Gabinetu Gadów.
Bo inaczej wszystko by popsuł.
Słoneczko wiło się po marmurowej posadzce,
machając dziko rączkami i nóżkami, jakby uczyło
się pływać. Minę miało taką, że Klaus znów omal
nie parsknął: rozdziawiło buzię, wystawiając na
pokaz wszystkie cztery ostre ząbki, i gwałtownie
mrugało oczkami. Pokazywało w ten sposób, że
strasznie się boi, i ten, kto nie znał Słoneczka, był-
by pewien, że tak właśnie jest. Klaus jednak znał
Słoneczko i wiedział, że gdy jego siostrzyczka się
boi, sztywnieje i ani piśnie, tak jak wtedy, gdy Ste-
fano groził, że obetnie jej nożem paluszek u nogi.
Wszyscy oprócz Klausa uwierzyli jednak, ze Sło-
neczko potwornie się boi, szczególnie gdy ujrze-
li, w jakim jest towarzystwie. Ciałko Słoneczka
oplecione było bowiem czarnym jak węgiel
i grubym jak rura kanalizacyjna cielskiem zmii.
Zmija wpatrywała się w maleństwo błyszczącymi,
zielonymi oczami i rozdziawiała paszczę, jakby
je miała zaraz ugryźć.

* 159 żk
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Tb Niewiarygodnie Jadowita Zmija! — wrzas-


nął Klaus. — Zaraz ją ugryzie!
Na ten okrzyk Słoneczko jeszcze szerzej roz-
warło buzię i oczka, aby pokazać, że umiera ze
strachu. Doktor Lucafont także otworzył usta:
Klausowi zdawało się, że chce coś powiedzieć,
ale nie znajduje słów. Nawet Stefano, który oczy-
wiście bimbał sobie na życie Słoneczka, miał
jednak lekko zdziwioną minę. Za to pan Poe
wpadł w absolutną panikę.
Są dwa typy panikarzy — albo stojący milczek,
albo rozbiegany gaduła. Ten drugi biega w kółko
i paple byle co. Pan Poe zaliczał się do rozbiega-
nych gadułów. Ani Klaus, ani Słoneczko nigdy
jeszcze nie widzieli, aby ich znajomy bankier
poruszał się tak błyskawicznie i przemawiał tak
piskliwie.
— Rany boskie! Cholera! Wielki Boże! Błogo-
sławiony Allahu! Zeusie i Hero! Jezus Maria
Józefie święty! Nie ruszajcie dziecka! Ratujcie
dziecko! Chodźcie tu! Idźcie stąd! Zabijcie tę
zmiję! Zostawcie tę zmiję! Dajcie jej coś do zje-

*160*
* GABINET GADÓW *

dzenia! Róbcie coś! Trzeba ją zwabić na bok!


Cip, cip, żmijko! Na, na, zżmijko, cip, cip, cip!
Niewiarygodnie Jadowita Żmija wysłuchała
cierpliwie odezwy pana Poe, po czym, gdy prze-
rwał, aby wykaszleć się w chusteczkę, spuściła
teb i ukąsiła Słoneczko w samą bródkę — dokład-
nie tam, gdzie ugryzła je po przyjacielsku przy
pierwszym spotkaniu. Klaus z trudem powstrzy-
mał uśmiech, doktor Lucafont zrobił „och!”,
Stefano wytrzeszczył oczy, a pan Poe znów zaczął
biegać i paplać:
— Ugryzła dziecko! Ugryźliła dziecko! Gryzie
dziecko! Tylko spokojnie! Szybciej! Dzwońcie po
karetkę! Dzwońcie po policję! Dzwońcie po mo-
ją żonę! To straszne! To potworne! To upiorne!
To niedopuszczalne! To...
— To nie powód, żeby się tak gorączkować —
wpadł mu w słowo Stefano.
— Jak to, nie powód, żeby się gorączkować? —
powtórzył z niedowierzaniem pan Poe. — Sło-
neczko zostało właśnie ukąszone przez... jak się
ta żmija nazywa, Klaus?

161%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Niewiarygodnie Jadowita Zmija — odparł


skwapliwie Klaus.
— ..przez Niewiarygodnie Jadowitą Zmiję! —
dokończył pan Poe, wskazując palcem żmiję, któ-
ra wciąż wpijała się zębami w bródkę Słoneczka,
a Słoneczko wydało jeszcze jeden okrzyk grozy. —
A pan mówi, że nie ma się czym gorączkować?
— Nie ma, bo Niewiarygodnie Jadowita Żmija
jest kompletnie nieszkodliwa — objaśnił mu Ste-
fano. — Niech się pan uspokoi, panie Poe. Nazwa
tego gada celowo wprowadza w błąd: Doktor
Montgomery wymyślił ją dla żartu.
— Jest pan pewien? — upewnił się pan Poe, już
nieco mniej piskliwym głosem. Zwolnił też kro-
ku. Wyraźnie się uspokajał.
— Jestem najzupełniej pewien — odrzekł Stefa-
no, z miną znaną Klausowi z czasów, gdy miesz-
kał u Hrabiego Olafa. Była to mina skrajnego py-
szałka, co tu oznacza: „Hrabia Olaf uważał się za
najwspanialszego człowieka, jaki kiedykolwiek
żył na świecie”. Pozostając pod opieką Hrabiego
Olafa, dzieci oglądały tę minę bardzo często,

*162*%
* GABINET GADÓW +

gdyż Hrabia Olaf uwielbiał się popisywać, czy to


na scenie w towarzystwie swojej odrażającej tru-
py teatralnej, czy w komnacie na wieży, gdzie
knuł swe niecne plany. Zachwycony, że może się
popisać, Stefano uśmiechnął się i dalej tłumaczył
panu Poe: — Ta żmija jest całkowicie niegroźna,
można nawet rzec, że przyjaźnie usposobiona do
ludzi. Czytałem o niej, oraz o wielu innych żmi-
jach, w książkach ze zbiorów, znajdujących się
w Gabinecie Gadów, oraz w prywatnych papie-
rach Doktora Montgomery
ego.
— Ale szefie... — Doktor Lucafont odchrząknął
głośno.
— Proszę mi nie przerywać, doktorze Luca-
font — skarcił go Stefano. — Przestudiowałem pod-
ręczniki o najważniejszych gatunkach, zwraca-
jąc baczną uwagę na ilustracje i wykresy. Poczy-
niłem staranne notatki, do których zaglądałem
codziennie przed snem. W tej chwili uważam się
właściwie za eksperta w dziedzinie żmij.
— Aha! — pisnęło Słoneczko, wyłuskując się ze
splotów Niewiarygodnie Jadowitej Zmii.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Słoneczko! Nic ci nie jest! — uradował się


pan Poe.
— Aha! — pisnęło po raz drugi Słoneczko,
wskazując paluszkiem Stefana. Niewiarygodnie
Jadowita Zmija triumfalnie mrugnęła zielonymi
oczami.
Skonsternowany pan Poe spojrzał na Klausa.
— Co twoja siostra rozumie przez „aha”?
Klaus westchnął. Zdawało mu się, że połowę
życia strawił na tłumaczeniu podstawowych rze-
czy panu Poe.
— Przez „aha” moja siostra rozumie: „Chwi-
leczkę! Stefano dopiero co zapewniał nas, że ani
w ząb nie zna się na zmijach, a teraz podaje się
za eksperta!”. Przez „aha” moja siostra rozumie:
„Stefano kłamie”. Przez „aha” moja siostra rozu-
mie: „Sam pan wreszcie widzi, że Stefano to nie-
uczciwy człowiek”. Przez „Aha!” moja siostra ro-
zumie „Aha!”.
KAORNZWDZZALZANE

Jedenasty

ŚP. = na ranczo, czyli piętro wyżej,


Wioletka rozglądała się uważnie po swoim
pokoju. Wzięła głęboki oddech i związała
włosy wstążką, aby nie wpadały jej do oczu.
Jak już wiemy, i jak wie każdy, kto zna Wio-
letkę, związuje ona włosy wstążką tylko
wtedy, gdy musi obmyślić jakiś wynalazek.
A w tej chwili musiała go wymyślić jak naj-
prędzej.
W chwili gdy jej brat wspomniał o obo-
wiązku przeniesienia walizek do domu
na rozkaz Stefana, Wioletka nabrała
pewności, że poszukiwany dowód
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

przestępstwa znajduje się w walizie Stefana.


Wiedziała też, że dopóki jej rodzeństwo odwraca
uwagę dorosłych w Gabinecie Gadów, ona ma je-
dyną okazję, aby tę walizę otworzyć i wydobyć
dowód podłości Stefana na światło dzienne. Bo-
lące ramię przypominało jej jednak, że tak po
prostu otworzyć walizy się nie da, gdyż jest ona
zamknięta na lśniącą kłódkę — tak Iśniącą, jak
podstępne oczy Stefana. Przyznam się wam, że
gdybym nie był w tej chwili na pokładzie jachtu
mej przyjaciółki Beli, gdzie piszę te słowa, lecz
na miejscu Wioletki, i gdybym miał tylko parę
minut na otwarcie zatrzaśniętej walizki, zapewne
poddałbym się, widząc beznadziejność sytuacji.
Osunąłbym się na podłogę i bębnił pięściami
w dywan, zadając sobie pytanie, czemu życie jest
tak strasznie niesprawiedliwe i pełne kłopotów.
Na szczęście dla całej trójki Baudelaireów
Wioletka była dzielniejsza ode mnie i rozgląda-
ła się dalej po pokoju za czymś, co pomogłoby jej
wykonać zadanie. Niewiele tam było materiału
do wynalazków. Wioletka zatęskniła za porząd-

x166 x
* GABINET GADÓW *

ną pracownią, pełną sznurków, kółek zębatych


1 wszelkich narzędzi umożliwiających konstruk-
cję wynalazków wysokiej klasy. Wujcio Monty
miał w domu sporo takich rzeczy, ale wszyst-
kie — przypomniała sobie z rozpaczą Wioletka —
trzymał w Gabinecie Gadów. Wioletka patrzyła
na poprzyczepiane pinezkami do Ściany arku-
sze, na których miała nadzieję szkicować wyna-
lazki, żyjąc sobie spokojnie u Wujcia Monty ego.
Niestety, kłopoty zaczęły się tak szybko, że na
arkuszach widniało raptem parę projektów, na-
szkicowanych w świetle stojącej lampy podczas
pierwszego wieczoru, który Wioletka spędziła
w tym pokoju. Wspominając ów wieczór, prze-
niosła wzrok na stojącą lampę — i nagle, na wi-
dok wtyczki, olśnił ją pewien pomysł.
Wszyscy wiemy, naturalnie, że nie wolno nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,

*167*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,


nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,

*168*%
* GABINET GADÓW *

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy,


nigdy majstrować przy urządzeniach elektrycz-
nych. Nigdy. Z dwóch powodów. Po pierwsze,
można doznać porażenia prądem, co jest nie tyl-
ko śmiertelne, ale i bardzo nieprzyjemne, a po
drugie — nikt z nas nie jest Wioletką Baudelaire,
jedną z niewielu osób na świecie, które umieją
obchodzić się z urządzeniami elektrycznymi.
A nawet Wioletka była bardzo ostrożna i zdener-
wowana, gdy wyłączała lampę z kontaktu i przy-
glądała się uważnie samej wtyczce. Mogło się
udać.
Mając nadzieję, że Klaus i Słoneczko jeszcze
przez chwilę zatrzymają dorosłych, Wioletka za-
częła wyginać oba płaskie wtyki, kręcąc nimi we
wszystkie strony, aż w końcu wyskoczyły z pla-
stikowej osłonki. W ten sposób uzyskała dwa
małe paski metalu. Następnie wyciągnęła ze
ściany jedną pinezkę, co sprawiło, że przymoco-
wany nią arkusz zwinął się i zwiądł, jakby ode-
chciało mu się wisieć prosto. Ostrym końcem pi-
nezki dźgała i naginała jeden metalowy pasek

*169*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

tak długo, aż owinął się wokół drugiego, po czym


oba przekłuła pinezką, tak że ostry czubek ster-
czał na zewnątrz. Powstał w ten sposób metalo-
wy drobiażdżek, który przegapiłoby się, gdyby
leżał na ulicy, a który dla Wioletki był prymityw-
nym — czyli „wykonanym z byle czego i napręd-
ce” — wytrychem. Wytrych, jak wam zapewne
wiadomo, jest to urządzenie działające jak regu-
larny klucz i używane zazwyczaj przez złych lu-
dzi — włamywaczy albo bandytów uciekających
z więzienia. W tym wyjątkowym przypadku wy-
trychem miał posłużyć się dobry człowiek, czyli
Wioletka Baudelaire.
Wioletka zbiegła po schodach, w jednej garści
chowając wytrych, a drugą zaciskając kciuk na
szczęście. Na palcach minęła drzwi Gabinetu
Gadów, mając nadzieję, że nikt nie zauważył jej
nieobecności — i wymknęła się na dwór. Staran-
nie omijając wzrokiem auto doktora Lucafonta,
aby nawet przypadkiem nie spojrzeć na zwłoki
Wujcia Monty ego, najstarsza z sierot Baudelaire
zbliżyła się do sterty bagaży. Najpierw wzrok jej

*170*
* GABINET GADÓW *

padł na trzy sfatygowane walizki, należące do


Baudelaire'ów. Zawierały one, jak pamiętała,
spore ilości wstrętnych, drapiących ubrań, które
wkrótce po śmierci rodziców kupiła dzieciom
pani Poe. Przez kilka sekund Wioletka wpatry-
wała się w te trzy walizki: przypomniało jej się,
jakie proste było jej życie, zanim zaczęły się kło-
poty, i nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że
znalazła się nagle w tak przykrej sytuacji. Nas to
może nie dziwi, gdyz śledzimy z boku tragiczne
dzieje rodzeństwa Baudelaire
ów, ale Wioletki
jej osobiste nieszczęście nie przestawało dziwić,
dlatego dobrą chwilę trwało, zanim odpędziła
czarne myśli i zmusiła się do koncentracji na
tym, co było do wykonania.
Przyklękła obok walizy Stefana, uniosła lśnią-
cą srebrzystą kłódkę, wzięła głęboki oddech —
i wetknęła wytrych do zamka. Wszedł, ale nie
chciał się obrócić, ledwo drgnął 1 leciutko za-
chrobotał o coś w środku. Trzeba było go czymś
nasmarować, żeby zadziałał. Wioletka wyciągnę-
ła więc wytrych i polizała końcówkę, krzywiąc

*171*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

się od nieprzyjemnego, metalicznego smaku.


Jeszcze raz spróbowała obrócić wytrych w zam-
ku. Przekręcił się nieznacznie, ale zaraz utknął.
Wioletka znów wyjęła go z zamka, myśląc bar-
dzo, bardzo intensywnie i poprawiając wstążkę
na włosach. W chwili gdy odgarniała z oczu nie-
sforne kosmyki, przeszedł ją dziwny dreszczyk.
Niemiły i znajomy. Poczuła, że ktoś ją obserwu-
je. Obejrzała się szybko za siebie, ale ujrzała tyl-
ko zżmijokrzewy na trawniku. Spojrzała w bok,
ale tam była tylko droga wiodąca do Parszywej
Alei. Więc popatrzyła na wprost — przez szklaną
ścianę do wnętrza Gabinetu Gadów.
Nigdy nie przypuszczała, że z zewnątrz widać
przez szklane ściany, co się dzieje w Gabinecie
Gadów, tak samo dobrze, jak z Gabinetu Gadów
widać, co się dzieje na zewnątrz — tymczasem
gdy podniosła wzrok, ujrzała jak na dłoni rzędy
klatek z gadami, a między nimi pana Poe, ska-
czącego w kółko z wielkim podnieceniem. Wy
i ja wiemy oczywiście, że pan Poe panikował
z powodu Słoneczka i Niewiarygodnie Jadowitej
* GABINET GADÓW *

Zmii, ale dla Wioletki był to tylko sygnał, że


podstęp wymyślony przez jej rodzeństwo wciąż
działa. To jednak nie wyjaśniało dziwnego dresz-
czyku, który poczuła. Dopiero gdy wytężyła
wzrok, dostrzegła obok pana Poe, nieco z prawej,
postać Stefana, który patrzył wprost na nią.
Wioletka otworzyła usta ze zdziwienia i grozy.
Była pewna, że Stefano lada chwila znajdzie pre-
tekst, aby wyjść z Gabinetu Gadów i dopaść ją,
a ona nawet nie zdążyła otworzyć walizki. Szyb-
ko, szybko, szybko, trzeba natychmiast coś zrobić,
zeby wytrych zadziałał. Spojrzała na wilgotny
żwir podjazdu i zamglone, żółtawe zachodzące
słońce. Spojrzała na swoje ręce, brudne od moco-
wania się z wtyczką — i w tej samej chwili wpadła
na pewien pomysł.
Zerwawszy się na równe nogi, pognała sprin-
tem do domu, całkiem jakby Stefano już deptał
jej po piętach, a tam skierowała się prosto do
kuchni. Przewróciła z rozpędu krzesło 1 złapała
kawałek mydła, który leżał na zlewie z kapiącym
kranem. Natarła nim starannie swój wynalazek,

*173*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

aż cały pokrył się śliską warstewką. Serce waliło


jej jak młotem, gdy wybiegła z domu, zerkając
przelotnie przez szklaną ścianę do Gabinetu Ga-
dów. Stefano mówił coś właśnie do pana Poe —
przechwalał się swoją znajomością żmij, ale Wio-
letka nie mogła tego wiedzieć — więc skorzystała
z okazji, przyklękła i wetknęła wytrych do zamka
kłódki. Obrócił się gładko — po czym rozpadł się
na dwie części w ręku Wioletki. Jedna część
z brzękiem wylądowała w trawie, a druga stercza-
ła z zamka jak nadkruszony ząb. I po wytrychu.
Zrozpaczona Wioletka na chwilę przymknęła
oczy, ale zaraz wstała, opierając się dla równowa-
gi o walizę. W chwili gdy się oparła, kłódka nagle
odskoczyła, a waliza rozwarła się, wysypując całą
swoją zawartość na ziemię. Wioletka aż usiadła
ze zdumienia. Widocznie wytrych, zanim się roz-
leciał, jednak otworzył zamek. Jak widać, nawet
w najgorszej opresji ma się czasem szczęście.
Niezmiernie trudno jest, jak pouczają nas eks-
perci, znaleźć igłę w stogu siana — dlatego „igła
w stogu siana” stała się mocno oklepaną frazą,

*174*%
* GABINET GADÓW *

Która oznacza: „coś, co trudno znaleźć”. Powo-


dem, dla którego tak trudno jest znaleźć igłę
w stogu siana, jest oczywiście to, że igła jest ma-
leńkim drobiazgiem pośród mnóstwa rzeczy
znajdujących się w stogu siana. Gdybyśmy jed-
nak szukali w stogu siana czegokolwiek, nasze
zadanie wcale nie byłoby trudne, ponieważ w sto-
gu siana zawsze się coś znajdzie — głównie siano,
rzecz jasna, ale także ziemia z pola, robaki, a cza-
sem nawet zbiegły więzień, który się tam ukrył.
Wioletka grzebała w rzeczach Stefana raczej tak,
jakby szukała w stogu siana czegokolwiek — po-
nieważ nie wiedziała, czego może się spodziewać.
Dlatego dość łatwo wypatrzyła cenne dowody:
szklaną fiolkę zatykaną gumowym korkiem,
jaką zobaczyć można w kazdym laboratorium;
strzykawkę z cienką igłą, jaką i wam, gdy trzeba,
robią zastrzyki; zwinięty plik papierów; ofolio-
waną legitymację, puszek do pudru i małe ręcz-
ne lusterko.
Chociaż Wioletka wiedziała, że zostało jej
dosłownie parę chwil, wyłowiła wymienione

*175%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

przedmioty spośród cuchnących ubrań, które


wraz z butelką wina stanowiły główną zawartość
walizki Stefana, i przyjrzała się bardzo uważnie
swoim dowodom rzeczowym, jak drobnym ele-
mentom, z których miała zbudować potężną
machinę. Bo w pewnym sensie właśnie do tego
miały posłużyć. Zadaniem Wioletki Baudelaire
było teraz połączyć te luźne dowody tak, aby
szatański plan Stefana został udaremniony
i aby w życiu sierot Baudelaire — po raz pierw-
szy, odkąd rodzice ich zginęli w strasznym poża-
rze — zagościła sprawiedliwość i spokój. Wiolet-
ka z wielkim namysłem obejrzała wszystkie
dowody po kolei i już po chwili rozpromieniła
się, jak zawsze wtedy, gdy stwierdzała, że
wszystkie części pasują do siebie i cała maszyna
działa bez zarzutu.
KNORZEDZYNNZIE

Dwunasty

IRS wam, że po raz ostatni używam


zwrotu „tymczasem na ranczo” — niestety, nie
znam innego sposobu, aby cofnąć się do tej
chwili, w której Klaus skończył tłumaczyć panu
Poe, co Słoneczko rozumie przez „aha!”, i nagle
wszyscy obecni w Gabinecie Gadów spojrzeli na
Stefana. Słoneczko z miną triumfalną. Klaus
z miną wyzywającą. Pan Poe z miną wściekłą.
A doktor Lucafont z miną zafrasowaną. Trudno
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

powiedzieć coś o minie Niewiarygodnie Jadowi-


tej Zmii, ponieważ miny żmij nie bywają zbyt
wymowne.
Stefano uważnie patrzył na wszystkich po ko-
lei i wyraźnie się wahał, czy ma zadośćuczynić
faktom, czyli „przyznać się, że jest Hrabią Ola-
fem i knuje niecne plany”, czy też kontynuować
mistyfikację, czyli „kłamać, kłamać i jeszcze raz
kłamać”.
— Panie Stefano — przemówił pan Poe i zakasz-
lał w chusteczkę. Klaus i Słoneczko czekali
w napięciu, co powie dalej. — Panie Stefano, ze-
chce się pan wytłumaczyć. Przed chwilą oznaj-
mił nam pan, że jest znawcą zmij. Wcześniej
jednak utrzymywał pan, że nie zna się na żmi-
jach ani w ząb, a zatem nie może mieć nic wspól-
nego ze śmiercią Doktora Montgomery
ego.
Czym pan to wytłumaczy?
— Skromnością. Przez skromność powiedzia-
tem, że nie znam się na żmijach ani w ząb — od-
rzekł Stefano. — A teraz, państwo wybaczą, mu-
szę wyjść na chwilę, bo...

*178%*
* GABINET GADÓW *

— Pan wcale nie jest skromny! — krzyknął


Klaus. — Pan jest kłamcą! Teraz też pan kłamie!
Kłamca i morderca!
Stefano zrobił wielkie oczy i nachmurzył się.
— Nie macie na to żadnych dowodów.
— Owszem, mamy — odezwał się głos od drzwi.
Wszyscy odwrócili się i zobaczyli uśmiechnię-
tą Wioletkę z dowodami rzeczowymi w rękach.
Wioletka triumfalnie przemaszerowała w drugi
koniec Gabinetu Gadów, tam gdzie wciąż pię-
trzyła się sterta książek o Mambie Złej, które
niedawno wertował Klaus. Całe towarzystwo po-
szło za nią między rzędami klatek. Wioletka bez
słowa ułożyła dowody rzeczowe na stole, jeden
przy drugim: szklaną fiolkę z gumowym kor-
kiem, strzykawkę z cienką igłą, zwinięty plik pa-
pierów, ofoliowaną legitymację i małe ręczne lu-
sterko.
— (o to jest? — spytał pan Poe, wskazując ge-
stem dziwny zestaw.
— Io są dowody rzeczowe, które znalazłam
w walizce Stefana.

*179*
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Moja walizka — wtrącił Stefano — to moja


prywatna własność i nikomu nie wolno jej ru-
szać. Zachowałaś się bardzo nieładnie. A poza
tym, walizka była zamknięta na kłódkę.
— Z powodu wyjątkowej sytuacji musiałam
użyć wytrycha — wyjaśniła spokojnie Wioletka.
— Skąd wiesz, jak używać wytrycha? — zgorszył
się pan Poe. — Grzeczna dziewczynka nie ma
prawa wiedzieć takich rzeczy.
— Moja siostra jest grzeczną dziewczynką,
a mimo to wie mnóstwo różnych rzeczy — powie-
dział Klaus.
— Rufik! — potwierdziło Słoneczko.
— Pogadamy o tym później — skapitulował pan
Poe. — Na razie mów dalej.
— Kiedy okazało się, że Wujcio Monty nie ży-
je — zaczęła Wioletka — moje rodzeństwo i ja bar-
dzo się zasmuciliśmy, ale od razu mieliśmy po-
wazne podejrzenia.
— Jakie podejrzenia! — przerwał jej Klaus. —
Podejrzenia ma się, kiedy nie jest się pewnym!
A my byliśmy pewni, że to Stefano go zabił!

*180*
* GABINET GADÓW *

— Bzdura! — zaprotestował doktor Lucafont. —


Tłumaczyłem wam przecież, że Doktor Montgo-
mery Montgomery zmarł w wyniku nieszczęśli-
wego wypadku. Ukąsiła go Mamba Zła, która
wydostała się z klatki — i to wszystko!
— Pan wybaczy — powiedziała Wioletka — ale to
na pewno nie jest wszystko. Klaus sprawdził
w książkach informacje o Mambie Złej i może
nam powiedzieć, w jaki sposób zabija ona swoje
ofiary.
Klaus podszedł do sterty książek i otworzył
pierwszą z góry. Wazne miejsce miał zaznaczone
karteczką, więc znalazł je od razu.
— „Mamba Zła jest jedną z najgroźniejszych
Zzmij na naszej półkuli. Atakuje przez strangula-
cję, która w koniunkcji z jadem nadaje ciału
ofiary charakterystyczny czarnosiny tonus
i upiorny wygląd”.
Klaus odłożył książkę, po czym zwrócił się do
pana Poe:
— „Strangulacja” to znaczy...
— Każdy wie, co to znaczy! — krzyknął Stefano.
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— W takim razie wie pan również, że to nie


Mamba Zła uśmierciła Wujcia Monty ego —
rzekł do niego Klaus. — Jego skóra nie miała
ciemnosinego tonusu. Była blada jak papier.
— To prawda — przyznał pan Poe — ale to jesz-
cze nie znaczy, że Doktor Montgomery został za-
mordowany.
— No właśnie — zawtórował mu doktor Luca-
font. — Może wyjątkowo tym razem Żmija nie
miała nastroju do duszenia ofiary.
— Znacznie bardziej prawdopodobne jest jed-
nak to, że ktoś zamordował Wujcia Monty ego,
używając tych oto przedmiotów — oświadczyła
Wioletka. Podniosła do góry fiolkę z gumowym
korkiem. — Ta fiolka ma nalepkę z napisem „Jad
Mamby Złej” i z pewnością pochodzi z szafy tru-
jących próbek w laboratorium Wujcia Mon-
tyego. — Wioletka odłożyła fiolkę i podniosła
strzykawkę z cienką igłą. — lą strzykawką Stefa-
no... a raczej Olaf... wstrzyknął jad w ciało Wuj-
cia Monty'ego. Potem igłą zrobił drugie ukłucie
obok, aby podrobić ślad ukąszenia żmii.
* GABINET GADÓW *

— Ależ ja szczerze kochałem Doktora Montgo-


mery'ego — oburzył się Stefano. — Cóż zresztą
mógłbym zyskać na jego śmierci?
Czasem ktoś palnie takie niedorzeczne kłam-
stwo, że najlepiej puścić je mimo uszu.
— Gdy skończę osiemnaście lat — ciągnęła Wio-
letka, puszczając uwagę Stefana mimo uszu —
odziedziczę majątek Baudelaire'ów. Stefano
chciałby go jednak zagarnąć dla siebie. A przy-
szłoby mu to łatwiej, gdyby znalazł się z nami
w jakimś bardziej odludnym miejscu, na przy-
kład w Peru. — Wioletka podniosła w górę zwi-
tek papierów. — To są nasze bilety na statek
„Prospero”, który dziś o godzinie piątej po po-
łudniu odpływa z Mglistej Zatoki. Właśnie tam
wiózł nas Stefano, kiedy zderzyliśmy się z pa-
nem, panie Poe.
— Przecież Wujcio Monty podarł bilet Stefana
do Peru — odezwał się skonfundowany Klaus. —
Widziałem na własne oczy.
— To prawda — przyznała Wioletka. — I wła-
śnie dlatego Stefano musiał pozbyć się Wujcia

%* 1 8 3 *
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Montyego. Zamordował go... — Wioletka za-


drżała i umilkła na chwilę. — Zamordował Wuj-
cia Monty'ego i ukradł jego zafoliowaną legity-
mację członka Towarzystwa Herpetologicznego.
Chciał, podając się za Wujcia Monty ego, wsiąść
na „Prospera” i uprowadzić nas do Peru.
— Nic nie rozumiem — powiedział pan Poe. —
Skąd Stefano wiedział o waszym majątku?
— Stąd, że to nie żaden Stefano, tylko Hrabia
Olaf — odparła Wioletka, zniecierpliwiona, że
musi tłumaczyć panu Poe to, co i ona sama, i jej
rodzeństwo, 1 wy, 1 ja wiedzieliśmy od chwili po-
jawienia się Stefana przed domem. — Mógł zgo-
lić sobie włosy i brwi, ale tatuażu na nodze nie
mógł się pozbyć: musiał go zamaskować, korzy-
stając z pudru i ręcznego lusterka. Zapudrował
oko nad lewą kostką; założę się, że wystarczy po-
trzeć szmatką, a ukaże się tatuaż.
— To absurd! — oburzył się Stefano.
— Zaraz zobaczymy — rzekł pan Poe. — Kto ma
kawałek szmatki?
— Ja nie mam — powiedział Klaus.

*184*%
* GABINET GADÓW *

— Ja też nie — powiedziała Wioletka.


— Guwil! — powiedziało Słoneczko.
— Skoro nikt nie ma szmatki, to lepiej dajmy
sobie spokój — zaproponował doktor Lucafont,
ale pan Poe uniesionym palcem dał mu znak, że-
by chwileczkę poczekał. Ku wielkiej uldze sierot
Baudelaire sięgnął do kieszeni i wyciągnął chus-
teczkę do nosa.
— Pan pozwoli lewą nogę — zwrócił się surowo
do Stefana.
— A fe! Pan w to kaszlał cały dzień! Tam jest
pełno zarazków! — bronił się Stefano.
— Jeżeli jest pan tym, za kogo uważają pana
dzieci, to zarazki są w tej chwili pana najmniej-
szym problemem — rzekł pan Poe. — Lewą nogę
proszę!
Stefano — w tym miejscu po raz ostatni nazy-
wamy go przybranym imieniem — warknął
gniewnie, ale podciągnął lewą nogawkę, odsła-
niając kostkę nogi. Pan Poe przyklęknął i zaczął
trzeć podejrzane miejsce chusteczką. Z począt-
ku nic nie było widać, ale po chwili — niczym

4 105%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

słonko wychodzące zza chmur po strasznej bu-


rzy z piorunami — spod spodu zaczął się wyła-
niać niewyraźny kontur oka. Oko było coraz wy-
raźniejsze, aż w końcu wyglądało tak jak w dniu,
w którym sieroty ujrzały je po raz pierwszy,
wprowadzając się do domu Hrabiego Olafa.
Wioletka, Klaus i Słoneczko spojrzeli w oko,
które spoglądało na nich — i po raz pierwszy
w życiu ucieszyli się na jego widok.
RBPORZEDNZZ ANZNEE

Trzynasty

Gdyby to była rozrywkowa książeczka dla ma-


tych dzieci, sami odgadlibyście, co teraz nastąpi.
Po zdemaskowaniu łotra i jego niecnych planów
na miejsce przyjechałaby policja, zabra-
liby drania do więzienia, gdzie siedział-
by po kres swoich dni, a dzielna dziatwa
poszłaby na pizzę i żyła dalej długo i szczę-
śliwie. Ale to jest książka o sierotach
Baudelaire, a jak nam wiadomo, szan-
sa na to, aby ta trójka małych
pechowców żyła dalej
długo i szczęśliwie,
jest mniej więcej
taka sama, jak
szansa powrotu
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Wujcia Monty'ego do życia. A jednak, kiedy tatu-


aż z okiem wyszedł na jaw, sieroty Baudelaire po-
czuły się tak, jakby chociaż kawałeczek Wujcia
Monty ego ożył z powrotem. Dowiodły przecież
raz na zawsze, że Hrabia Olaf jest złoczyńcą.
— Oko jak byk! — oznajmił pan Poe i przestał
trzeć nogę Hrabiego Olafa. — Jest pan bez wąt-
pienia Hrabią Olafem i jest pan bez wątpienia
aresztowany.
— A ja jestem bez wątpienia zaszokowany —
wpadł mu w słowo doktor Lucafont, łapiąc się za
głowę obiema dziwnie masywnymi rękami.
— Ja również — rzekł pan Poe i przytrzymał
Hrabiego Olafa za rękaw, zeby mu nie uciekł. —
Wioletko, Klausie, Słoneczko, wybaczcie, że od
razu wam nie uwierzyłem. Wydało mi się niedo-
rzeczne, że ten osobnik wytropił was aż tutaj,
przebrał się za asystenta doktora i uknuł tak mi-
sterny plan, aby zagarnąć wasz majątek.
— Ciekawe, co się stało z Gustawem, prawdzi-
wym asystentem Wujcia Monty ego — zamyślił
się głośno Klaus. — Przecież gdyby Gustaw nie

*k188%
* GABINET GADÓW *

rzucił pracy, Wujcio Monty nigdy nie zatrudnił-


by Hrabiego Olafa.
Hrabia Olaf milczał od chwili ujawnienia ta-
tuażu. Jego rozbiegane, błyszczące oczy śledziły
bacznie wszystkich obecnych, jak oczy lwa, któ-
ry obserwuje stado antylop i kombinuje, którą
by tu najlepiej porwać i pożreć. Jednak na
dźwięk imienia Gustawa przerwał milczenie.
— Gustaw wcale nie rzucił pracy — oznajmił
świszczącym głosem. — Gustaw nie żyje! Utopi-
tem go w Burym Bagnie, kiedy zbierał na łące
okazy botaniczne. A potem podrzuciłem w jego
imieniu fałszywy liścik z wymówieniem. — Hra-
bia Olaf patrzył na dzieci tak, jakby się miał za
chwilę na nie rzucić i wszystkie podusić, a jed-
nocześnie stał sztywno jak posąg, co w pewnym
sensie było jeszcze gorsze. — Ale to jeszcze nic
w porównaniu z tym, co zrobię z wami, sieroty.
Tę rundę gry wygrałyście, ale ja jeszcze wrócę po
waszą forsę i dobiorę się wam do skóry!
— To nie jest gra, podły człowieku — oburzył
się pan Poe. — Domino to jest gra. Piłka wodna to
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

jest gra. A morderstwo to jest zbrodnia, za którą


pójdziesz do więzienia. Osobiście odwiozę cię
zaraz na posterunek policji. O, psiakość, nie od-
wiozę. Mam rozwalone auto. Już wiem, zawiozę
cię dżipem doktora Montgomery
ego, a wy, dzie-
ci, pojedziecie za nami z doktorem Lucafontem.
W ten sposób obejrzycie sobie, tak jak chciały-
ście, wnętrze pojazdu lekarza.
— Rozsądniej będzie — rzekł doktor Lucafont —
wziąć Stefana do mojego samochodu, a dzieci
niech jadą z tyłu. Proszę pamiętać, że u mnie
siedzi już nieboszczyk Montgomery, więc i tak
nie ma miejsca dla trojga.
— A jednak — upierał się pan Poe — nie chciał-
bym sprawić dzieciom zawodu po tym wszyst-
kim, co już wycierpiały. Przenieśmy może ciało
doktora Montgomery
ego do dżipa, a...
— Mamy w nosie pojazd lekarza — przerwała
mu zniecierpliwiona Wioletka. — To był tylko wy-
kręt, bo nie chcieliśmy zostać z Hrabią Olafem.
— Bardzo brzydko jest kłamać, sieroty — po-
wiedział Hrabia Olaf.

*190*
* GABINET GADÓW *

— Nie jest pan chyba najwłaściwszą osobą do


udzielania dzieciom nauk umoralniających —
zgromił go pan Poe. — W porządku, doktorze Lu-
cafont, niech pan go bierze.
Doktor Lucafont dziwnie sztywną łapą chwy-
cił Hrabiego Olafa za ramię i wyprowadził go
z Gabinetu Gadów i dalej, do wyjścia. W progu
przystanął i odwrócił się do pana Poe i dzieci
z chytrym uśmieszkiem.
— Niech pan powie sierotkom do widzenia,
Hrabio Olafie.
— Do widzenia — powiedział Hrabia Olaf.
— Do widzenia — powiedziała Wioletka.
— Do widzenia — powiedział Klaus.
Pan Poe, kaszląc w chusteczkę, machnął tylko
od niechcenia ręką w stronę Hrabiego Olafa, co
tez miało znaczyć „do widzenia”. Tylko Słoneczko
nie powiedziało nic. Wioletka z Klausem spoj-
rzeli na nie, zdziwieni, że nie wydało okrzyku
„Tiit!” ani „Libo!”, ani żadnego innego ze swo-
ich licznych pisków na „do widzenia”. Słonecz-
ko jednak z desperacką miną wpatrywało się

* 191%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

w doktora Lucafonta. Nagle wyskoczyło jak


z procy i ugryzło go w rękę.
— Słoneczko! — zgorszyła się Wioletka i już
miała przeprosić doktora Lucafonta za zachowa-
nie siostrzyczki, gdy wtem jego ugryziona dłoń
odpadła od ramienia i wylądowała na podłodze.
Słoneczko jeszcze mocniej wpiło w nią swoje
cztery ostre ząbki i rozległ się trzask — trzask pę-
kającego drewna albo plastiku, ale nie kości.
A z ręki doktora Lucafonta, z której odpadła
dłoń, wcale nie kapała krew, i nie było tam żad-
nej rany, tylko sterczał metalowy hak. Wioletka
pierwsza to dostrzegła. Doktor Lucafont też
spojrzał na hak, a potem na Wioletkę — i wy-
szczerzył się szyderczo. Równie szyderczo wy-
szczerzył się Hrabia Olaf. Po czym obaj odwróci-
li się błyskawicznie i dali nogę.
— Hakoręki! — krzyknęła Wioletka. — To nie
zaden doktor! To jeden z ludzi Hrabiego Olafa!
Wioletka odruchowo pochwyciła puste miej-
sce po doktorze Lucafoncie i Olafie, których tam
już oczywiście nie było. Otworzyła szeroko drzwi

*192*%
* GABINET GADÓW *

i ujrzała obu gnających sprintem wzdłuż żmijo-


krzewów.
— Łapać ich! — wrzasnął Klaus i cała trójka
Baudelaire
ów podskoczyła do wyjścia.
Pan Poe wyprzedził ich jednak i zagrodził dro-
gę, krzycząc:
— Nie!
— Przecież to hakoręki! — zawołała Wioletka. —
Ucieknie razem z Olafem!
— Zabraniam wam ścigać dwóch niebezpiecz-
nych przestępców — oświadczył pan Poe. — Odpo-
wiadam za wasze bezpieczeństwo i nie pozwolę,
aby spotkała was jakaś krzywda.
— lo niech pan sam ich goni! — krzyknął
Klaus. — Tylko szybko!
Pan Poe dał krok za drzwi, ale zatrzymał się,
słysząc warkot uruchamianego samochodu.
Dwaj obwiesie — słowo to znaczy tutaj: „wstrętni
osobnicy” — dopadli już widocznie auta doktora
Lucafonta i odjeżdzali w siną dal.
— Do dżipa! — rzuciła hasło Wioletka. — Za
nimi!
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

— Poważny człowiek — oświadczył surowo pan


Poe — nie bawi się w pościgi samochodowe. Io
zadanie dla policji. Zaraz tam zadzwonię, może
zdążą zablokować drogi.
Widząc, jak pan Poe zamyka z powrotem
drzwi i biegnie do telefonu, sieroty Baudelaire
upadły na duchu. Zrozumiały, że wszystko na
nic. Zanim pan Poe wytłumaczy policji całą sy-
tuację, Hrabia Olaf z hakorękim będą już dale-
ko. Wioletka, Klaus 1 Słoneczko poczuli się nagle
okropnie zmęczeni: przeszli przez hall i usiedli
na dolnym stopniu wielkich schodów, skąd sły-
chać było niewyraźny głos pana Poe, rozmawiają-
cego przez telefon. Wiedzieli, że polowanie na
Hrabiego Olafa i hakorękiego, szczególnie po
ciemku, będzie szukaniem igły w stogu siana.
Chociaż tak się zdenerwowali ucieczką Hra-
biego Olafa, musieli jednak zdrzemnąć się na
parę godzin, gdyż ocknąwszy się, stwierdzili, że
jest już noc, a oni siedzą dalej na dolnym stop-
niu schodów. Ktoś okrył ich we śnie kocem. Pro-
stując obolałe kości, ujrzeli trzech mężczyzn

*194 *
* GABINET GADÓW +

w kombinezonach, którzy wychodzili właśnie


z Gabinetu Gadów, wynosząc klatki z gadami.
Za tymi trzema kroczył pyzaty pan w garniturze
w jaskrawą kratę. Zatrzymał się, gdy zobaczył,
że dzieci już nie śpią.
— Cześć, dzieciaki! — huknął tubalnym gło-
sem. — Przepraszam, że was budzimy, ale moja
ekipa musi działać szybko.
— Kim panowie są? — spytała Wioletka. Kiedy
człowiek zaśnie w dzień, a obudzi się w nocy,
czuje się całkiem skołowany.
— (o panowie chcą zrobić z gadami Wujcia
Montyego? — zainteresował się Klaus. Kiedy
człowiek obudzi się na schodach, zamiast w łóż-
ku albo w śpiworze, też czuje się całkiem skoło-
wany.
— Diksnik? — zagadnęło Słoneczko. Kiedy
człowiek zobaczy pana w kraciastym garniturze,
czuje się skołowany, nawet jeśli wcale nie spał.
— Moje nazwisko Bruce — przedstawił się
Bruce. — Jestem szefem marketingu lowarzystwa
Herpetologicznego. Wasz znajomy, pan Poe,

*195*%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

zadzwonił do mnie, abym zarekwirował żmije po


Doktorze Montgomerym. „Zarekwirował” to zna-
czy szabral”.
— My wiemy, co znaczy „zarekwirował” — po-
wiedział Klaus — ale dokąd je pan zabiera? Gdzie
będą mieszkać?
— Wy na pewno jesteście tymi trzema sierota-
mi, prawda? Przeniesiecie się teraz do jakiegoś
innego krewnego, który na pewno tak zaraz wam
nie umrze, jak Doktor Montgomery. A zżmijami
trzeba się zająć, więc rozdzielimy je — trochę da-
my innym naukowcom, trochę do zoo, a resztę
do domów starców. Te, dla których nie znajdzie-
my opiekunów, będą musiały zostać uśpione.
— Przecież one stanowią kolekcję Wujcia
Monty ego! — oburzył się Klaus. — Gromadził je
latami! Nie wolno ich rozdawać, jak popadnie!
— Nie może być inaczej — rzucił krótko
Bruce. Wciąż mówił bardzo głośno, chociaż nie
wiadomo, dlaczego.
— Muja! — pisnęło Słoneczko i puściło się na
czworakach do Gabinetu Gadów.

*196*
* GABINET GADÓW *

— Moja siostra — wyjaśniła Wioletka — zaprzy-


jaźniła się tu z pewną żmiją. Czy przynajmniej
tę jedną moglibyśmy z sobą zabrać? Chodzi
o Niewiarygodnie Jadowitą Zmiję.
— Nie ma mowy — rzekł twardo Bruce. — Ten
gość, Poe, mówił, że wszystkie żmije należą w tej
chwili do nas. A po drugie, nigdy w życiu nie po-
zwolę, aby małe dzieci zadawały się z Niewiary-
godnie Jadowitą Zmiją.
— Ale Niewiarygodnie Jadowita Żmija jest
całkiem nieszkodliwa — powiedziała Wioletka. —
Jej nazwa celowo wprowadza w błąd.
Bruce poskrobał się po głowie.
— Znaczy się jak?
— Znaczy się, jest odwrotnie, niż wynika z na-
zwy — wyjaśnił Klaus. — Wujcio Monty sam od-
krył tę żmiję, więc sam nadał jej nazwę.
— A mówiono, że to błyskotliwy naukowiec —
skrzywił się Bruce. Sięgnął do kieszeni kra-
ciastej marynarki i wyciągnął cygaro. — lo ma
być taki błyskotliwy pomysł, nazwać żmiję na
odwrót? Dla mnie to jest pomysł idiotyczny.

* 1 9 A *
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

No, ale czego można się spodziewać po facecie,


który sam się nazywał Montgomery Montgomery?
— Brzydko się tak naigrawać z czyjegoś nazwi-
ska — zauważył Klaus.
— Ty mnie tu nie pouczaj, nie mam czasu —
burknął Bruce. — A dzieciak, jak chce powie-
dzieć pa-pa Niewiarygodnie Jadowitej Zmii, to
niech się pospieszy, bo tę żmiję już wynieśli.
Słoneczko ruszyło na czworakach do wyjścia,
ale Klaus nie uważał rozmowy za skończoną.
— Nasz Wujcio Monty był błyskotliwy —
oświadczył dumnie.
— Był błyskotliwy — potwierdziła Wioletka —
i takim go na zawsze zapamiętamy.
— Błyskotliwy! — pisnęło Słoneczko, nie prze-
rywając raczkowania, a rodzeństwo Słoneczka
uśmiechnęło się do niego, zdumione, że Słonecz-
ko wymówiło słowo dla wszystkich zrozumiałe.
Bruce zapalił cygaro, dmuchnął w górę kłę-
bem dymu i wzruszył ramionami.
— To miło z waszej strony, że tak o nim mówi-
ia. dzieciaki. Życzę wam szczęścia, gdziekolwiek

*1 9 8 ES
* GABINET GADÓW *

teraz traficie. — Spojrzał na wysadzany brylanta-


mi zegarek i zwrócił się do mężczyzn w kombine-
zonach: — Zbieramy się. Za pięć minut musimy
być na tej drodze, co zalatuje imbirem.
— Chrzanem — poprawiła go Wioletka, ale
Bruce zdążył już wyjść. Wioletka z Klausem po-
patrzyli po sobie, a potem ruszyli za Słonecz-
kiem, aby pożegnać się z zaprzyjaźnionymi ga-
dami. Zanim jednak doszli do drzwi, zjawił się
nagle pan Poe i znów zastąpił im drogę.
— Widzę, że już nie śpicie — powiedział. —
W takim razie biegnijcie na górę i kładźcie się
do łóżek. Musimy wstać wcześnie rano.
— Chcieliśmy się tylko pożegnać z gadami —
rzekł Klaus, ale pan Poe pokręcił odmownie
głową.
— Nie pętajcie się Bruce owi pod nogami. Dzi-
wię się zresztą, że nie macie dość widoku żmij
do końca życia.
Sieroty Baudelaire wymieniły spojrzenia i wes-
tchnęły. Cały świat składał się z błędów. Błędem
była śmierć Wujcia Monty ego. Błędem była
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

ucieczka Hrabiego Olafa i hakorękiego. Błędem


była opinia Bruce'a, że Monty to ktoś, kto głupio
się nazywa, a nie genialny naukowiec. Błędem
było też przypuszczenie, że dzieci mają dość wi-
doku żmij do końca życia. Zmije, i w ogóle cały
Gabinet Gadów, były dla Baudelaire
ów ostatni-
mi pamiątkami szczęśliwych dni spędzonych
w tym domu — tych kilku zaledwie szczęśliwych
dni, które dzieci przeżyły od śmierci rodziców.
Rozumiały doskonale, że pan Poe nie pozwoli
im mieszkać w tym domu dalej, sam na sam
z gadami, ale uważały za straszny błąd, że nie
pozwolił im nawet spojrzeć na Zzmije po raz
ostatni i powiedzieć im do widzenia.
Lekceważąc więc zakaz pana Poe, Wioletka,
Klaus i Słoneczko wybiegli na zewnątrz, gdzie
panowie w kombinezonach ładowali właśnie
klatki do ciężarówki, która miała z tyłu napis
„Towarzystwo Herpetologiczne”. Świecił księżyc
w pełni i w jego blasku szklane ściany Gabinetu
Gadów Iśniły niczym wielki klejnot, jasno, bar-
dzo jasno — można by rzec: błyskotliwie. Bruce,

*200*%
* GABINET GADÓW *

mówiąc o Wujciu Montym, użył słowa „błysko-


tliwy” w znaczeniu: „znany z mądrości i inteli-
gencji”. Ale dzieci rozumiały je wtedy inaczej —
1 teraz też, patrząc na błyszczący w świetle księ-
życa Gabinet Gadów, czuły, że to słowo znaczy
o wiele więcej. Znaczyło, że chociaż sytuacja
znów jest niewesoła i chociaż wiele jeszcze nie-
fortunnych zdarzeń spotka je w życiu, wspo-
mnienie Wujcia Monty ego i jego dobroci będzie
błyszczeć w ich pamięci jak cenny klejnot. Bo
Wujcio Monty był błyskotliwy i błyskotliwy był
czas, który razem z nim spędzili. Bruce i jego lu-
dzie mogli rozproszyć kolekcję gadów Wujcia
Monty ego, ale nikt nigdy nie zdoła rozproszyć
wspomnień o Wujciu Montym w pamięci Bau-
delaire ów.
— Do widzenia, do widzenia! — zawołały chó-
rem sieroty Baudelaire, gdy ładowano do cięża-
rówki Niewiarygodnie Jadowitą Zmiję. — Do wi-
dzenia, do widzenia! — wołały, i chociaż Zmija
była właściwie przyjaciółką Słoneczka, Wioletka
i Klaus też płakali, razem z siostrzyczką. A gdy

*k201%
* SERIA NIEFORTUNNYCH ZDARZEŃ *

Niewiarygodnie Jadowita Zmija wyciągnęła do


góry łeb, żeby spojrzeć na dzieci, zobaczyły, że
i ona płacze — z jej zielonych oczu kapały małe,
błyszczące łezki. Zmija też była błyskotliwa.
Dzieci popatrzyły po sobie — ich łzy błyszczały
tak samo jak łzy żmii.
— Jesteś błyskotliwy — mruknęła Wioletka do
Klausa. — Znalazłeś informacje o Mambie Złej.
— Jesteś błyskotliwa — odmruknął Klaus. — Wy-
dobyłaś dowody z walizki Stefana.
— Błyskotliwa! — powtórzyło Słoneczko, a Wio-
letka 1 Klaus uściskali swoją małą siostrzyczkę.
Nawet najmłodsza z Baudelaire
ów była błysko-
tliwa, bo potrafiła z pomocą Niewiarygodnie Ja-
dowitej Zmii odwrócić uwagę dorosłych.
— Do widzenia, do widzenia! — wołali błysko-
tliwi Baudelaire owie, machając na pożegnanie
gadom Wujcia Monty ego. Stali tak w blasku
księżyca i machali dalej, chociaż Bruce zatrzas-
nął już drzwi ciężarówki i wóz ruszył wzdłuż
zmijokrzewów, a potem zjechał na Parszywą Pro-
menadę, minął zakręt i zniknął w ciemności.
ba LI B a LJ a LI 4| LI L B z [ Ł z LI a s „Ra 2) CTN
Bd
m Nóc

j Mh

y
AP ©
M pa TODWUJ , AR MU aw
LJ %
r TĄ NEO ma
Wa UZNA aęZ SEM, o
AL 461 :
Pory id


AN i m
M
( r
i k
WUAA


"
|
U

- U a
a
|

A
] i ję

r
14 J

» i)

| ]

jw
LEMONY SNICKET
urodził się w maiym miastecz-
ku, którego mieszkańcy są po-
dejrzliwi i skłonni do zwady.
Obecnie mieszka w wielkim
mieście. W wolnych chwilach
gromadzi dowody przestępstw
i wśród najwyższych autoryte-
tów cieszy się opinią swoistego
eksperta.

BRETT HELQUIST
urodził się w Gonado w sta-
nie Arizona, dorastał w Orem
w Stanie Utah, a teraz mieszka
w Nowym Jorku. Wiele jego
rysunków ukazuje się w pra-
sie, między innymi w piśmie
„Cricket” i w dzienniku „New
York Times”.
Szanowny Wydawco,
Jeziora Łzawego,
Piszę do Pana znad
domu Ciotki Józefiny,
gdzie badam szczątki
tam
ieć wszystko, co się
aby dokładnie zrozum
air e.
ytu sierot Baudel
zdarzyło podczas pob
środę o czwartej po
Proszę w najbliższą
ówić
kawiarni Kafka i zam
południu udać się do
nera
u najwyższego kel
herbatę jaśminową
e
ile moi wrogowie mni
z drugiej zmiany. O
herbaty
e on Panu zamiast
nie ubiegli, przyniesi
Pan moje
ercie tej znajdzie
dużą kopertę. W kop
ytułowanej
ebiegu tragedii zat
sprawozdanie z prz
Skisłej Groty,
OGROMNE OKNO, a także plan
o szkła i kartę dań
woreczek tłuczoneg
również
Klaun. Będzie tam
z restauracji Smutny
ca Pijawkę Łzawą
probówka zawierają
ł wiernie
Helquista, aby móg
(1 szt.) — to dla p.
należy POD ŻADNYM
sportretować okaz. Nie
POZOREM otwierać probówki.
ostatnią
że jest Pan moją
Proszę pamiętać,
aire zostaną
losy sierot Baudel
nadzieją na to, że
e światu.
wieszcie ujawnion
szacunkiem
Z całym należnym
SZ M.
Lemony Snicket
AA
4

KW
hy KRW „U

A RE Gł Ma
ug m M
hlaóem »%
Drogi Czytelniku!
Jeśli sięgnałeś po tę książkę, aby poczytać
sobie coś łatwego i wesołego, to obawiam się,
że wybrałeś jak najgorzej, Z początku, gdy rodzeństwo
Baudelaire obraca się w towarzystwie interesujących
gadów i roztargnionego wuja, historia ta może
ci się wydać wesoła, ale nie daj się nabrać,
Jeżeli wiesz już cokolwiek o pechowych sierotach
Baudelaire, nie będziesz miał wątpliwości, że nawet
miłe zdarzenia prowadzą w ich życiu do zguby.
Mówiąc konkretnie, w ksiażce, którą w tej chwili
trzymasz w ręku, dzieci będą musiały znieść: wypadek
samochodowy, straszny smród, jadowitą żmiję, długi nóż,
cieżką, mosiężną lampę biblioteczną oraz ponowne
pojawienie się osoby, której miały nadzieję nigdy więcej
nie oglądać.
Moim przykrym obowiązkiem jest spisanie tragicznych
przypadków rodzeństwa Baudelaire, ale Tobie,
Czytelniku, nic nie przeszkadza odłożyć tę ksiażkę
i poczytać sobie raczej coś wesołego, o ile wolisz
wesołe lektury.

Z poważaniem

Lemony Snicket
zę =

EGMONT
ISBN 83-237-9440-5

1883231794400
cena 24,90 zł

Uustracje Brett Helquist

You might also like