idealną akustykę, można było usłyszeć kroki z drugiego końca holu. Żyrandole na suficie nie oświetlały przestrzeni wokół siebie, ponieważ o późnej, nocnej godzinie były wyłączane. Jedynym źródłem światła była woskowa świeca, którą kobieta trzymała w dłoni. Delikatny płomień rzucał poświatę na zlewającą się odcieniem z bladą ścianą twarz. Jej spokojny wyraz nie wskazywał na cel, dla którego szła o północy do komnaty królewskiego dziecka. Hebanowe włosy spływały falami na ramiona okryte granatową bawełną, parę z kosmyków plątało się bliżej knota świecy. Kiedy końcówki włosów zajęły się ogniem, nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Wielkie, białe drzwi otworzyła z łatwością, chociaż swoje ważyły. Nie przeszkadzał jej hasał wydawany przez obcasy, a na pewno mógł on zbudzić nie tylko dziecko, ale też nie jedną osobę w zamku. Postawiła świece na wysokiej komodzie, aby dobrze oświetlała łoże następczyni tronu. W drugiej dłoni kobieta niosła lepiącą się ciecz – przypominała konsystencją piasek na dnie morza. Powoli, leniwymi krokami podeszła do łóżeczka dziewczynki, przesuwając substancję między sprawnymi palcami – ani jedna kropla nie spadła na podłogę. Wolną ręką pogłaskała delikatny, rumiany policzek śpiącej pięciolatka, która wyglądała w tej pozycji tak niewinnie, nieszkodliwie. - Słodkich snów – szepnęła, składając pocałunek na jej czole. Kwas spadł z dłoni Keliny prosto na twarz dziewczynki. Cały zamek zbudził wrzask bólu. Pierwsze zjawiły się dwie pościelowe, które nie skończyły swojej nocnej zmiany w pralni. Zastały dziecko w cierpieniach, twarz pokryta palącym, zielonym kwasem, którego nawet nie można było dotknąć. Jednej z nich odebrało mowę na ten widok, druga natomiast zachowała zimną krew – chwyciła dziewczynkę i ruszyła pędem do łazienki. Tam delikatnie spłukała całą ciecz zimną wodą. Pięciolatka nadal przeraźliwie krzyczała i płakała, co sprawdziło więcej osób. Służba, mieszkańcy dworu, a na końcu sam król wpadali jeden po drugim do komnaty. Władca rzucił się do toalety, odsuwając innych na bok. - Co się stało z moją Esteni?! Widok go przeraził. Pościelowa nadal trzymała księżniczkę na rękach, obok stał już medyk, który przecierał twarz małej watą nasączoną niekorzystnie pachnącym specyfikiem. Najwyraźniej miało to coś pomóc. Widząc króla, podniósł na niego wzrok, jego oczy były przepełnione strachem i rezygnacją. Atmosfera była tak ciężka, że zmusiła ojca Esteni, Sanantę, do zajęcia miejsca siedzącego. Te słowa wisiały w powietrzu, nikt nie miał odwagi ich wypowiedzieć. Dopiero gdy tłum się rozrzedził, a jedna ze służących zabrała księżniczkę, doktor Merma podszedł do Sananty. - Królu, obawiam się, że…- głos doktora trząsł się, tak samo jak jego ciemne ręce oraz kolana – twoja córka będzie już niewidoma do końca życia. Gdyby jeszcze nie siedział, to na pewno w tym momencie by to zrobił. Panika, strach oraz niedowierzanie, które w nim wezbrało, było nie do opisania. Płacz dziecka sprzed paru chwil szumiał mu w uszach, wydarzenia znowu kotłowały się w głowie. Jak za mgłą zarejestrował moment, w którym pulchna kobieta wyniosła jego własną córkę za drzwi, a ciemna twarz dziewczynki mignęła mu przed oczami. Łzy króla spłynęły po jego policzkach gładkim strumieniem.