Professional Documents
Culture Documents
Teri Terry - 03.osaczona
Teri Terry - 03.osaczona
SHATTERED
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub
osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści
i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
ISBN 978-83-8057-282-9
E-wydanie 2018
Z zewnątrz niewiele widać. Ale często tak jest. Zwłaszcza ludzie mogą się
okazać tak różni od tego, co podpowiada ich wygląd, że nigdy byśmy się nie
domyślili, jakie skrywają sekrety. Do czego są zdolni. W moim przypadku to,
co czaiło się w środku, było tak dobrze ukryte, że nawet sama o tym nie
wiedziałam.
Aiden zatrzymuje samochód obok zapuszczonego budynku.
Zerka na mnie.
– Nie miej takiej przerażonej miny, Kyla.
– Nie mam – zaczynam protestować, ale rzut oka na drogę sprawia, że
natychmiast ogarnia mnie przerażenie. – Lorderowie – ostrzegam syknięciem
i kulę się na siedzeniu.
Za nami zatrzymuje się czarny furgon i blokuje nam drogę. Ciężki jak
ołów strach zalega mi żyły, unieruchamia mnie i przygważdża, choć
wszystko w środku krzyczy: „Wiej!”. Wracają niedawne wspomnienia: inny
czas, inny Lorder. Coulson. Broń w jego ręce, skierowana we mnie,
a potem…
HUK!
Krew Katrana. Morze gorącej krwi, które zalało nas oboje
i zabrało mi przyjaciela na zawsze. A także
wyrwało z mroków niepamięci wspomnienie podobnej śmierci mojego ojca.
Obaj nie żyją. Obaj z mojej winy.
Aiden kładzie rękę na mojej dłoni. Jednym okiem z zaniepokojeniem
obserwuje furgonetkę w lusterku, drugim spogląda na mnie. Otwierają się
drzwi wozu z tyłu, ktoś wysiada. Nie w czarnym stroju operacyjnym
Lorderów? Drobna sylwetka – kobieta w nisko nasuniętym nakryciu głowy,
tak że nie widać jej twarzy. Podchodzi do drzwi budynku, a gdy się
rozsuwają, znika w nich.
– Spójrz na mnie, Kyla – odzywa się Aiden spokojnym, dodającym otuchy
głosem. Siłą odrywam oczy od czarnego furgonu. – Nie ma się czego bać.
Po prostu nie przyciągaj ich uwagi. – Przesuwa się nieco na siedzeniu
kierowcy, otacza mnie ramieniem i próbuje przyciągnąć bliżej, ale jestem
sztywna ze strachu. – Chociaż poudawaj – mówi, więc zmuszam ciało, żeby
się rozluźniło w jego objęciach. Aiden mruczy w moje włosy: – Dajmy
im powód, niech widzą, dlaczego się zatrzymaliśmy. Na wypadek gdyby się
zaciekawili.
Wolno wciągam powietrze. „Nie ścigają mnie”. Zaraz odjadą. „Nie ścigają
mnie”. Przywieram mocno do Aidena, a jego ramiona oplatają mnie jeszcze
ciaśniej. Za nami rozlega się odgłos uruchamianego silnika, chrzęści żwir
pod kołami, wóz mija nas i oddala się.
– Odjechali – oznajmia Aiden, ale nie wypuszcza mnie z objęć.
Ulga jest tak wielka, że zapadam się w jego ramionach, chowam
twarz na jego piersi. Słyszę szybkie bicie serca – „stuk, stuk” – roztaczające
wrażenie bezpieczeństwa, ciepła i czegoś jeszcze.
Ale to nie w porządku. On nie jest Benem.
Mój strach ustępuje miejsca skrępowaniu, potem pojawia się gniew: jestem
zła na siebie. Wysuwam się z objęć. Jak mogłam się stać takim totalnym
cykorem i wystraszyć się czarnego samochodu? Jak mogłam z powodu
zwykłego strachu przykleić się do Aidena? I przypominam sobie, co mówił
po drodze wcześniej: że przyjeżdżają tutaj Lorderowie. Lorderowie, wysocy
urzędnicy państwowi i ich krewni. Ludzie mający pieniądze i władzę, którzy
potrafią sprawić, by inni odwracali wzrok i siedzieli cicho.
Tamta kobieta to przypuszczalnie żona jakiegoś Lordera. Bardzo możliwe, że
przyjechała z tego samego powodu co ja. Czuję, że się rumienię.
Niebieskie oczy Aidena są pełne ciepła, skupione.
– Kyla, jesteś pewna, że dasz radę?
– Tak. Oczywiście, że dam radę. I zdaje się, że miałeś nie nazywać mnie
więcej tym imieniem?
– Byłoby znacznie łatwiej, gdybyś się zdecydowała na jakieś nowe imię.
Nie odpowiadam, ponieważ właściwie już wymyśliłam sobie imię, ale nie
chcę go jeszcze zdradzać Aidenowi. Nie mam pewności, czy mu się spodoba.
– Wejdź jak do własnego domu, a nie wzbudzisz podejrzeń.
Wszystko odbywa się tu anonimowo.
– Okej.
– I najlepiej zacznij, zanim przyjedzie ktoś jeszcze.
Kolejni Lorderowie?
Otwieram drzwi samochodu, wysiadam. Jest zimny, szary styczniowy
dzień. Mróz wystarczająco usprawiedliwia chustę owiniętą wokół głowy,
zasłaniającą tożsamość, którą i tak wkrótce zmienię. Prostuję się, idę
do drzwi. Otwierają się i wchodzę do środka.
Oczy mi się rozszerzają. O mało nie staję jak wryta, na szczęście
przypominam sobie, że powinnam wejść jak do własnego domu. Mam się
czuć jak u siebie w tym lśniącym wnętrzu z wielkimi pluszowymi fotelami,
łagodną muzyką i uśmiechniętą pielęgniarką? Oraz dyskretnym strażnikiem
w kącie. Kobieta, która tu weszła przede mną, siedzi rozparta w fotelu
z kieliszkiem wina w ręce.
Podchodzi do mnie pielęgniarka.
– Witamy. Czy zna pani swój numer? – pyta z uśmiechem.
– Siedem, jeden, sześć, dwa – podaję cyfry, które wcześniej dostałam
od Aidena.
Choć lepiej nie zdradzać swojego imienia czy nazwiska, nie czuję się zbyt
dobrze z nadanym numerem. Za bardzo przypomina mi to sytuację
po resecie, kiedy musiałam nosić na nadgarstku Levo z wygrawerowanym
numerem, co w oczach otoczenia klasyfikowało mnie jako przestępczynię.
Teraz nie ma już nawet śladu po bransolecie, pozostały jednak blizny
w świadomości.
Pielęgniarka sprawdza numer na tablecie, który trzyma w ręce, po czym
znów się uśmiecha.
– Proszę na chwilę spocząć. Niedługo będzie
do pani dyspozycji konsultant TDW.
Siadam i o mało nie podskakuję, gdy fotel porusza się, dostosowując
do mojego ciała. TDW, Technologia Doskonalenia Wizerunku.
Na zewnątrz ledwie ktoś śmie o niej szepnąć, jest piekielnie
droga i absolutnie nielegalna. Znalazłam się tu dzięki przysługom, jakie ktoś
zawdzięczał organizacji Aidena, Zaginieni w Akcji. ZwA, jak się okazuje, nie
tylko szuka zaginionych osób i działa na rzecz wyjawienia prawdy
o Lorderach. Również przemyca z Wielkiej Brytanii ludzi, którzy chcą
zniknąć, a także potajemnie sprowadza innych – konsultantów TDW, którzy
potrafią zwietrzyć dobrą czarnorynkową okazję.
Kobieta siedząca w drugim fotelu zwraca się w moją stronę. Jest
atrakcyjna, ma około pięćdziesięciu lat. Jeżeli pogłoski nie kłamią,
wychodząc stąd, będzie wyglądała o dwadzieścia lat młodziej. Jej pytające
spojrzenie nagabuje mnie: „A ty tu po co?”. Ignoruję ją.
Otwierają się drzwi i słychać zbliżające się kroki.
Tamta kobieta zaczyna się podnosić, ale mężczyzna, który wszedł, mija ją
i zatrzymuje się przede mną. Lekarz? Ale nie taki, jakich widywałam
dotychczas. Ma na sobie strój chirurga, tyle że z jaskrawofioletowego,
migotliwego materiału. Pasuje mu do pasemek we włosach i fioletowych
oczu, a także do ogólnego nienaturalnego blasku.
Wyciąga do mnie ręce, pomaga mi wstać i cmoka mnie w policzki, nawet
ich nie muskając.
– Witaj, kochanie. Jestem Doc de Jour, możesz mi mówić DJ. Tędy. –
Śpiewnie przeciąga samogłoski. Irlandczyk?
Idę za nim i powściągam złośliwy uśmieszek, jaki mi się ciśnie
na usta na widok oburzonej miny czekającej kobiety. Pewnie się zastanawia,
kim jestem, czemu ją wyprzedziłam w kolejce. Gdyby tylko wiedziała.
Gdyby faktycznie wiedziała, pobiegłaby prosto do swojego męża Lordera.
Później mam się położyć na plecach na stole, który przypomina tamte fotele
z poczekalni – dopasowuje się kształtem do ciała i trzyma je jak w uścisku.
Przebłyski paniki raz po raz przywracają mi czujność. Czy tak samo było,
kiedy mnie resetowali? Wtedy nie miałam wyboru – widziałam przecież
zdjęcie ze swoich akt. Byłam przypięta do stołu jak wszyscy kryminaliści.
Lorderowie i ich chirurdzy odebrali mi pamięć, a do mózgu włożyli chipa,
który mógł mnie zabić, póki nosiłam sprawny czujnik Levo. Teraz nie jest
tak samo. Chodzi tylko o włosy. I to mój własny wybór, nie muszę
tego robić.
Rozbrzmiewa cicha muzyka. Wszystko jest zamglone i niewyraźne, oczy
zaczynają mi się zamykać.
Tylko włosy… lecz to właśnie we włosy Ben wsunął palce, kiedy mnie
całował.
Odkąd Lorderowie zabrali go i wymazali mu pamięć, nie wie już, kim
jestem. Ale jeżeli to zwalczy, przezwycięży skutki tego, co Lorderowie z nim
zrobili, i zacznie pamiętać? Rozumieć, że jestem jego „dziewczyną
ze snów”? Co wtedy? Nigdy mnie nie odnajdzie, bo będę wyglądać inaczej.
Przełykam ślinę, próbuję sformułować słowa, powiedzieć im, żeby
przestali, że się rozmyśliłam.
„Ben…”
Twarze zamazują się coraz bardziej i rozpływają.
Biegniemy. Ramię w ramię pędzimy przez noc, ale długie nogi Bena wybijają
wolniejszy rytm niż moje. Pada deszcz, nie przejmujemy się tym jednak.
Na ciemnym odcinku wiodącym pod górę Ben wysuwa się na prowadzenie.
Wąska ścieżka wycięta w skale zamieniła się w koryto strumienia. Wkrótce
jesteśmy przemoczeni i ubłoceni. Ben dociera na szczyt i śmieje się.
Unosi ręce ku niebu, podczas gdy deszcz leje coraz mocniej.
– Ben! – Obejmuję go ramionami i wciągam pod drzewo, po czym tulę się
w jego cieple.
Ale coś jest nie tak.
– Ben? – Odsuwam się nieco, patrzę w dobrze mi znane oczy: brązowe jak
stopiona czekolada, z ciepłymi plamkami. Oczy pełne zdumienia. –
O co chodzi?
Potrząsa głową, odpycha mnie.
– Nie rozumiem – mówi.
– Czego?
– Myślałem, że cię znam, ale nie. Znam cię?
– To ja! To… – Głos mi się załamuje. Czuję narastającą panikę, gdy
szukam w głowie imienia, lecz nie jakiegoś tam imienia, tylko MOJEGO. Kim
ja właściwie jestem?
Ben potrząsa głową, oddala się. Zbiega ścieżką i znika.
Opieram się ciężko o drzewo. Co teraz? Mam za nim pobiec, żeby znów się
mnie wyparł? Czy wrócić po własnych śladach, sama i samotna?
Niebo rozjaśnia się: oślepiająca błyskawica razi mnie w oczy. W jej blasku
ukazują się drzewa i strugi deszczu. Zanim powróci ciemność, ogłuszający
trzask wstrząsa mną do szpiku kości.
Skręcam się z bólu z powodu odejścia Bena, a jednocześnie jakaś
cząstka mojego umysłu przetwarza dane: sterczenie pod drzewem podczas
burzy jest niebezpieczne.
Lecz kim tak naprawdę jestem? Póki nie poznam odpowiedzi, nie będę
wiedziała, w którą stronę ruszyć.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kilka dni później DJ po raz pierwszy wręcza mi lusterko. Gapię się na swoje
odbicie przez chwilę, po czym ostrożnie dotykam włosów palcami. To moje
włosy, lecz nawet w dotyku są inne, cudze. Z wyglądu nie przypominam już
siebie. Rzecz jasna, właśnie o to chodziło. Włosy są w głęboko brązowym
odcieniu ze złocistymi pasemkami. Podkreślają kolor oczu tak mocno, że
przyglądam się im podejrzliwie, zastanawiając się, czy może DJ nie oparł się
i dodał im nieco blasku, ale nie – to moje oczy, takie, jakie miałam
od zawsze. Włosy nie są moje, pod żadnym względem: jedwabiste, gęste,
sięgają do połowy pleców. Obracam głowę i krzywię się – są tak ciężkie, że
to wręcz boli. Trochę to potrwa, zanim się do nich przyzwyczaję.
– Przez jakiś czas skóra na głowie będzie wrażliwa. – DJ podaje
mi słoiczek. – Środek przeciwbólowy, nie więcej niż dwie tabletki dziennie,
przez tydzień. No i…?
Odrywam wzrok od lusterka i spoglądam na niego.
– No i co?
– Jak ci się podoba to, co widzisz?
Uśmiecham się szeroko.
– Bardzo.
– Myślę, że przydałby się jeszcze jakiś akcent końcowy. – DJ bierze moją
brodę w dwa palce, przechyla mi twarz ku górze i patrzy uważnie w oczy.
Na tyle długo, że gdyby to był ktoś inny, czułabym się skrępowana, ale
z jakiegoś powodu on nie działa na mnie onieśmielająco. Sprawia wrażenie,
jakby mierzył i oceniał… co? Skórę, układ kości pod nią, pozostałe tkanki.
Wydaje się, że gdyby się przyglądał wystarczająco długo, dostrzegłby
poszczególne komórki i kryjące się w nich geny. Kiwa głową sam do siebie,
następnie zmierza do szafki z wieloma szufladami. Otwiera jedną, potem
drugą, wyciąga coś i podaje mi. Coś staroświeckiego.
– Okulary? Nie potrzebuję szkieł.
– Zaufaj mi. Przymierz – mówi.
Zakładam je i spoglądam w lusterko. Aż mnie zatyka. Przenoszę wzrok
na niego i z powrotem na swoje odbicie.
Delikatne oprawki są wykonane ze srebrzystoszarego metalu i pasują
do mojej twarzy, jakby były specjalnie dla niej zrobione, ale to nie
dlatego zaparło mi dech w piersi. Chodzi o oczy. Mimo najzupełniej
przejrzystych szkieł coś się we mnie zmieniło. Oczy nie są już zielone.
Raczej niebieskoszare. Przekręcam głowę z boku na bok, zdejmuję okulary,
zakładam je ponownie. Przyglądam się sobie jakby komuś obcemu.
Ta ciemnowłosa dziewczyna to ktoś inny niż ja. Wygląda też
na nieco starszą. Nikt jej nie rozpozna. Nie tylko Ben. Mogłabym przejść
na ulicy obok mamy czy Amy i wcale by się nie domyśliły, że to ja.
– Niesamowite. Jesteś niesamowity.
– No faktycznie, jestem. – Uśmiecha się. – A ta technologia –
dotyka okularów – nie jest znana w Wielkiej Brytanii, przynajmniej na razie.
Dlatego nosząc je, nie powinnaś wzbudzać podejrzeń.
Okręca moje krzesło z powrotem, tak że znowu jesteśmy
zwróceni do siebie twarzami.
– A więc zielonooka blondynka zniknęła, a jej miejsce zajęła bardziej
zaawansowana wersja, która może się z powodzeniem podawać
za osiemnastolatkę, gdyby potrzebowała dowodu
tożsamości i zechciała wyjechać za granicę. Co planujesz?
Waham się z odpowiedzią, a on kwituje to śmiechem.
– Zatrzymaj sobie swoje sekrety. Mam nadzieję, a raczej jestem pewien, że
nasze ścieżki znów się kiedyś skrzyżują.
– Dziękuję za wszystko.
Przechyla głowę. Widać po oczach, że znowu coś mierzy, ocenia.
– Coś jeszcze?
Potrząsa głową.
– Wszystko i nic. Czas na ciebie. – Otwiera dla mnie drzwi. Kiedy
wychodzę, dodaje: – Przekaż Aidenowi, że muszę się z nim zobaczyć.
Mozolnie wspinam się ścieżką. W górę i w górę – tak szybko, jak pozwalają
krótkie nogi. Wkrótce ulice i zabudowania znikają mi z pola widzenia.
Dokoła panuje spokój. Wreszcie jestem sama.
Denerwuję się, ale pamiętam drogę, choć dotąd nie przychodziłam
tu bez opieki. Droga wydaje się teraz dłuższa i odczuwam ulgę, gdy docieram
do furtki.
Kamienie otula dziwna, nisko zawieszona mgiełka. Głazy sterczą w kręgu
ospałe, na wpół ukryte w bieli. Wyżej świeci słońce – jasno oświetlone góry
stoją niczym strażnicy wokół swoich uśpionych dzieci. Idę przez pole,
wkraczam w mgłę i przyciskam ręce do kamienia. Słońce nie przebija się
przez mleczny opar – głazy są zimne i wydają się potężne, wyniosłe. Jednak
jeśli się stanie do nich tyłem i spojrzy na góry, kamienie stają się małe.
Tatuś nazywa je Dziećmi Gór i ja też tak o nich myślę, choć wiem
ze szkoły, że ten kamienny krąg ustawili tu, w Castlerigg, ludzie i druidzi, nie
góry. Tysiące, tysiące lat temu. Idę wzdłuż linii głazów, dotykam
każdego i liczę. Jestem już za połową, kiedy odzywa się głos:
– Wiedziałem, że cię tu znajdę. – Tatuś.
Nie odpowiadam, wciąż liczę kamienie. Góry mają dużo dzieci. Ja jestem
jednym z nich. Tatuś podchodzi do mnie.
– Ile masz? – pyta.
– Dwadzieścia cztery – mówię i odtąd razem idziemy po okręgu, a ja liczę
na głos. – Dwadzieścia pięć.
– Bardzo się niepokoi.
– Dwadzieścia sześć.
– Boi się, że coś ci się stanie, gdy znikasz jej z oczu.
Wzdycham.
– Dwadzieścia siedem.
– Wiem, że bywa z nią ciężko.
– Dwadzieścia osiem.
– Ale ona cię kocha.
– Dwadzieścia dziewięć.
– Nie powinnaś uciekać.
– Ale TY czasami uciekasz. Trzydzieści. – Zatrzymujemy się. –
A ona doprowadza mnie do szału.
Tatuś śmieje się.
– Zdradzę ci pewien sekret. – Rozgląda się na boki. – Mnie też
nieraz doprowadza do szału. Chodźmy do domu i oszalejemy razem.
– Najpierw skończymy, dobrze? – pytam.
– Oczywiście.
Liczymy więc obydwoje na głos, aż nam wychodzi czterdzieści.
– Gotowe – mówię i ruszamy w stronę furtki.
Oglądam się za siebie. Mgiełka zaczyna się rozpływać. Kamienne
Dzieci z radością obudzą się w słońcu. Gdy odejdziemy, będą się mogły
razem bawić.
Później obiecuję, że nigdy więcej już nie ucieknę. Ale mam przy tym
skrzyżowane palce – wiem, że nie dotrzymam obietnicy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Czeka mnie jeszcze jedno pożegnanie. Późną nocą, gdy Mac poszedł już
spać, staję w kuchni na krześle i ściągam z lodówki metalową rzeźbę
przedstawiającą sowę. Stawiam ją na stole i wodzę palcami po jej dziobie,
po rozpostartych skrzydłach. Cała jest zrobiona z kawałków złomu, ale
wszystkie doskonale do siebie pasują. Wygląda jak prawdziwy ptak.
Zrobiła ją mama Bena – dla mnie na jego prośbę, na podstawie
mojego rysunku. Wydaje się, że było to tak dawno temu. Teraz ona nie żyje,
zabita wraz z mężem przez Lorderów. Tylko za to, że chciała się dowiedzieć,
co się stało z Benem, i zadawała za dużo pytań.
Przesuwam palcami po grzbiecie metalowego ptaka, aż natrafiam
na maleńki skrawek papieru. Chwytam go dwoma paznokciami i wyciągam
spomiędzy piór.
Rozwijam liścik zawierający ostatnie słowa Bena skierowane do mnie –
z czasów, kiedy był jeszcze m o i m Benem.
Kochana Kylo,
jeżeli znalazłaś tę kartkę, to znaczy, że poszło bardzo źle. Przykro mi, że
sprawiam Ci ból. Wiedz jednak, że to była moja decyzja i tylko moja.
Nikogo innego nie należy winić.
Kocham Cię,
Ben
Bez względu na jego słowa wtedy myślałam, że to z mojej winy Ben chciał
sobie przeciąć Levo. Że to przeze mnie spotkało go to, co było dalej:
drgawki, ból, omdlenie. Mama Bena kazała mi uciekać,
a jego zabrali Lorderowie. Nie wiedziałyśmy, czy Ben żyje, czy umarł.
Potem znalazła go organizacja ZwA. Lorderowie jakoś tak go zmienili, że
nawet nie wiedział, kim jestem. Ostatnim razem, kiedy go widziałam,
próbowałam, naprawdę próbowałam do niego dotrzeć. Mówiłam, że
powinien się przeciwstawić Lorderom. W pewnej chwili dostrzegłam coś
w jego oczach. Myślałam, że mi uwierzył, że zrozumiał. Teraz jedyne,
co mogę dla niego zrobić, to mieć nadzieję.
Na długo po fakcie uświadomiłam sobie, że to Nico namówił
Bena do próby przecięcia Levo. Chciał w ten sposób wywołać u mnie
traumę, która przywróciłaby mi wspomnienia o tym, jak byłam terrorystką
w grupie Nica. Wciąż jednak uważam, że to moja wina. W końcu gdyby nie
ja, Nico nie miałby powodu, żeby się zbliżać do Bena, prawda?
Wpatruję się w liścik, który trzymam w ręce. Czy mam go zabrać ze sobą?
Kusi mnie. Ale z jakiegoś powodu myślę, że miejsce karteczki jest tu, gdzie
ją znalazłam i gdzie się od początku ukrywa. Składam liścik i ostrożnie
wsuwam z powrotem między pióra sowy, po czym odstawiam ją na lodówkę
Maca. Tu będzie bezpieczna.
Może pewnego dnia Ben i ja wrócimy po nią. Razem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Winda zjeżdża szybko i zaraz otwiera się na podziemnym peronie. Pociąg już
stoi. U moich stóp znów zapalają się strzałki skorelowane z biletem
i wskazują mi drogę do właściwego wagonu, a potem prowadzą mnie
do mojego miejsca. Mijam się z innymi pasażerami, którzy kierują się
według swoich strzałek.
Czy kiedykolwiek przedtem byłam już w pociągu? Jeżeli tak, to nie
pamiętam.
Kładę torbę na półce nad głową, lecz po namyśle ściągam ją z powrotem,
wyjmuję dowód osobisty i wsuwam go do kieszeni obok biletu, po czym
odkładam bagaż na półkę. Nie mogę stracić dowodu. Inaczej niż
u większości ludzi mój byłby trudny do odtworzenia.
Pociąg jest zapełniony w połowie, nikt nie zajął miejsca obok mnie. Siedzę
przy oknie i gdy ruszamy chwilę później, przez szybę przemykają widoki:
urocza wiejska sceneria, antarktyczne lodowce, tropikalna dżungla.
Można to sobie włączyć i nie mogę się powstrzymać – wypróbowuję
wszystkie. Cieszę się, że plik Aidena zawierał instrukcję obsługi, bo inaczej
byłabym zaskoczona i nie wiedziałabym, co robić. Po chwili spostrzegam, że
prawie nikt nie korzysta z odtwarzanych widoków, więc je wyłączam.
Zamiast sceneriom przyglądam się współpasażerom.
Nieliczni są młodzi, ubrani tak jak ja w dżinsy, być może studenci lub
uczący się zawodu praktykanci, większość jednak wygląda na ludzi biznesu.
Mężczyźni w garniturach i kobiety w garsonkach – podobnie ubierał się
przypisany mi tato, gdy wyjeżdżał rzekomo instalować i serwisować rządowe
systemy komputerowe. Chociaż kto wie, co tak naprawdę robił
dla Lorderów? Dużo podróżował po kraju, albo przynajmniej tak twierdził.
Na tę myśl w zdenerwowaniu przyglądam się każdemu pasażerowi, by się
upewnić, że to nie on. Często jeździł samochodem, a krótkie delegacje,
na przykład do Londynu, mógł załatwiać autobusem, jednak ruch takich
pojazdów na długich dystansach jest obecnie zakazany – wszelkie długie
podróże należy odbywać w przyjaznych dla środowiska ekspresowych
pociągach.
Minuty mijają, zamieniając się w godzinę. Pociąg zatrzymuje się kilka razy
na podziemnych stacjach. Na jednej
wsiada udręczona matka z około czteroletnim chłopczykiem, który
kurczowo zaciska swą dziecięcą dłoń na jej ręce. Siadają kilka rzędów przede
mną. Po krótkiej chwili jego główka wynurza się nad siedzeniem, ciemne
oczy wpatrują się w moje. Uśmiecham się i malec znika. Kilka sekund
później wysuwa się znowu, chichocze i posyła mi łobuzerski uśmiech, aż
w końcu matka ściąga go z powrotem na siedzenie. Synek wierci się na jej
kolanach, a ona otacza go ramionami.
Matka przytulająca dziecko. Czy tak było między mną a moją mamą?
Mrugam szybko, po czym wpatruję się w okienny ekran, tak pusty i martwy
jak moje wspomnienia o niej. Zamykam oczy. Może kiedy się zobaczymy,
wszystko wróci na miejsce, jakbym znów miała dziesięć lat. Może
podbiegniemy do siebie, mama mnie obejmie i poczuję, że trafiłam do domu.
Będę wiedziała, kim byłam, kim jestem.
A może nie.
Narasta we mnie panika i każe mi uciekać. Podpowiada, że
niewiedza może być lepsza od wiedzy, że sprawy się zmieniają, a zmiany nie
zawsze są dobre. Przedtem desperacko pragnęłam się dowiedzieć, kim
jestem, skąd pochodzę, czemu zostałam zresetowana. Kiedy odkryłam
prawdę o Nicu, ART i ich planach wobec mnie, nie poprawiło mi to życia,
prawda?
Jakaś cząstka mnie spostrzega, że podczas gdy rozmyślałam, pociąg się
zatrzymał. I stoi znacznie dłużej niż zwykle. Otwieram oczy. Drzwi są wciąż
zamknięte. A więc to nie stacja?
Zerkam na innych pasażerów i daje się odczuć ich narastający niepokój.
Co się dzieje? Kobieta z chłopczykiem wstają i podchodzą
do drzwi łączących wagon z następnym. Wcześniej widziałam, że ludzie
przechodzą tamtędy w jedną i drugą stronę, wracają
z parującymi kubkami w ręku. Teraz jednak drzwi nie chcą się otworzyć.
Matka z synkiem wracają na swoje miejsce.
Chwilę później zablokowane drzwi rozsuwają się i niepokój przeradza się
w przerażenie. Lorderowie. Dwaj, ze stalowym, martwym błyskiem w oku.
W czarnych operacyjnych strojach, w kamizelkach. Jeden z nich
trzyma w ręce broń, drugi – małe urządzenie. Jest z nimi kolejowy
ochroniarz, na jego czole lśnią krople potu.
– Poproszę o bilety i dowody tożsamości – mówi strażnik kolejowy
niezbyt pewnym głosem.
Zaczyna się ruch, wszyscy wyciągają dokumenty z kieszeni i toreb.
Wyjmuję swoje karty drżącą ręką. „Weź się w garść”.
W instrukcji Aidena było napisane, że kontrole biletów i dowodów są częste.
Że mam zachować spokój, bo moje przejdą gładko. Nie wspomniano jednak,
że będą przy tym Lorderowie.
Funkcjonariusz z bronią zostaje przy drzwiach, drugi idzie z kontrolerem.
Podchodzą do pierwszego pasażera, ochroniarz skanuje jego bilet i dowód.
Potem Lorder podnosi urządzenie, które trzyma, i każe pasażerowi popatrzeć
do środka, aż aparat zapiszczy. Najpierw jedno oko, potem drugie.
Przenośny skaner siatkówki oka?
To nie jest zwykła kontrola. Fala strachu zamienia się we mnie w panikę.
Do skanowania siatkówki trzeba zdjąć okulary – zobaczą, że moje
szkła maskują kolor oczu. Czemu nie pozwoliłam, żeby DJ zmienił trwale
kolor, zamiast go tylko maskować? Zachowałam zielone oczy z próżności,
a teraz mogę to przypłacić życiem. Mogłabym zdjąć okulary, zanim dotrze
do mnie kontrola, i mieć nadzieję, że tamci tego nie zauważą, ale
panika tylko się wzmaga: kto wie, czy sczytana siatkówka nie
ujawni niewłaściwego nazwiska, bo przecież należy do nieżyjącej
dziewczyny, Kyli Davis? Skanowano mi siatkówkę w szkole. A wcześniej
w szpitalu. Zerkam za siebie, ale przy drzwiach z tyłu też stoją Lorderowie.
Blokują wyjście.
Nie mam dokąd uciec. Jestem w potrzasku. Jako Zresetowana nie
powinnam szukać swojego dawnego życia, to wbrew prawu. Nie
wspominając o TDW i podróżowaniu pod fałszywą tożsamością. Po tylu
przejściach moja droga skończy się właśnie tu? Keswick pewnie jest
niedaleko. Czy mój fałszywy dowód wysłał jakieś ostrzeżenie? Ścigają mnie?
Są coraz bliżej, rząd po rzędzie. Strażnik sprawdza każdy bilet i każdy
dowód osobisty, potem Lorder sczytuje siatkówki.
Coś trąca mnie w nogę – o mało nie krzyczę. Zerkam w dół: chłopczyk?
Czołga się pod siedzeniami. Kontrola dotarła do jego matki. Jej twarz jest
bardziej niż blada: poszarzała. Kobieta roztrzęsioną ręką podaje swój dowód
i bilet. Ochroniarz skanuje je i dokumenty przechodzą.
Lecz usta Lordera wykrzywiają się w uśmieszku satysfakcji. Jest pewien, że
znalazł tę, której szukał. Nie chodzi o mnie. Podnosi skaner siatkówki do jej
oka. Zamiast piśnięcia rozlega się brzęczenie. Lorder uśmiecha się szeroko.
Jego ręka zaciska się na jej ramieniu, wyciąga ją z siedzenia,
popycha do przejścia.
– Idź! – warczy funkcjonariusz.
Ruszają w stronę drzwi z przodu. Za nami słychać cichy krzyk. Nie śmiem
się odwrócić, ale matka to robi i na jej twarzy maluje się rozpacz.
Zaraz potem jeden z Lorderów z tyłu wlecze ze sobą chłopczyka.
Znikają w przednich drzwiach. Nikt nic nie mówi. Nikt na nikogo nie
patrzy. Jestem przejęta zgrozą, ale też czuję ulgę. Nie szukali mnie. Nie tym
razem. Ale gdybym siedziała przed nią, gdyby sczytali mi siatkówkę…
Trzęsę się cała w środku.
Potem przychodzi zawstydzenie. Co z nimi będzie? Nigdy się nie dowiem,
czy ta kobieta zrobiła coś na tyle złego, żeby zasłużyła na takie traktowanie.
Nigdy się też nie dowiem, co się z nią teraz stanie – z nią i z jej synkiem.
Co by było, gdyby wszyscy w wagonie powiedzieli razem: „Nie, nie możecie
ich zabrać”? Czy powstrzymalibyśmy Lorderów?
Być może tak – na kilka minut. Lecz na następnej stacji czekałyby już
posiłki, aresztowaliby nas wszystkich i zabrali. Spotkałby nas ten sam los
co ją. Czy to nie wystarczający powód, by się nie odzywać?
A gdyby wszyscy ludzie w kraju powiedzieli „nie” jednocześnie, tak jak
to sobie wyobraża Aiden? Nie mogą przecież aresztować każdego obywatela.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wreszcie zostaję sama. Okrążam pokój. Podwójne łóżko, pusta szafa, stolik
i krzesło. Jest tutaj więcej szaf, ale pozamykanych na klucz. Mnóstwo wolnej
przestrzeni – to duże pomieszczenie. Czy był to kiedyś pokój Lucy – mój
pokój – i dlatego Stella nie umieszcza w nim lokatorek? Wzruszam
ramionami. Nie mam pojęcia. Nie czuję się tu jak u siebie.
Rozsuwam jak najszerzej zasłony. Wszędzie dokoła są okna: z jednej
strony jezioro, z drugiej las. Wspaniałe widoki. Zamykam oczy, próbuję
sobie wyobrazić w tym pokoju siebie, młodszą, wyglądającą
przez okno z tatą, ale nie umiem.
Po drugiej stronie drzwi rozlega się jakiś dźwięk. Skrobanie? W szparze
u dołu pojawia się szara łapa. Otwieram.
Szara kotka patrzy na mnie, po czym wciska się przez uchylone drzwi.
Z rozpędu wskakuje na łóżko i zasiada na nim z gracją. Liżąc sobie łapę,
spogląda na mnie zielonymi ślepiami.
Szary kotek Lucy, jej prezent na dziesiąte urodziny – jedno z niewielu
wspomnień, jakie o niej zachowałam po tym, gdy mnie zresetowano. Czy
to… ten kot?
Podchodzę do łóżka i siadam na drugim końcu ze skrzyżowanymi nogami.
– Czy to ty? – szepczę.
Kotka kroczy po posłaniu, okrąża mnie, jakby musiała sprawdzić
i obejrzeć moją osobę z każdej strony. Wyciągam do niej rękę,
a ona ociera o nią brodę. Wkrótce biorę kotkę na kolana i głaszczę,
a ona zwija się w kłębek i mruczy.
W zasięgu ręki leży regulamin – tam, gdzie go położyła Madison.
Przysuwam sobie plik kartek i patrzę na pierwszą. Zasada numer jeden:
„Bądź miła dla Pounce (kotki)”.
– Pounce? – zagaduję, a ona porusza się lekko i patrzy na mnie
zielonymi szparkami, po czym chowa sobie łebek w łapkach, jakby
chciała powiedzieć: „Cicho bądź. Nie widzisz, że śpię?”. Pounce1 wygląda
na imię, jakie dziesięciolatka mogłaby nadać kociakowi.
Cóż. Stella może i jest trochę dziwaczna, ale biorąc pod uwagę to,
co wypisała na początku regulaminu, myślę, że mimo wszystko będziemy się
dogadywać.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Przekradamy się do tylnych drzwi. Tato uśmiecha się szeroko, kładzie sobie
palec na ustach.
– A teraz cichutko, Lucy, jesteśmy szpiegami.
– Na tajnej misji? – szepczę, wkładając płaszcz, który tato mi podaje.
Potwierdza skinieniem i mruga porozumiewawczo, po czym przemykamy
wzdłuż domu na zewnątrz, pochylając się pod oknami. Tato ogląda się
na mnie.
– Hmm… Zaczekaj chwileczkę – mówi. Idzie z powrotem i zaraz wraca,
niosąc w ręce buty gumowe.
Przewracam oczami.
– Włóż je, Lucy. Jeden powód mniej do tego, żeby cię okrzyczała. – Znowu
posyła mi porozumiewawcze mrugnięcie.
Z trudem ściągam znienawidzone różowe buciki, trochę ubrudzone
przez naszą wielką ogrodową ucieczkę, i mam je rzucić w krzaki, gdy tato je
przechwytuje i starannie stawia na parapecie.
– Zostawiasz ślad, wyśledzą nas – ostrzegam.
Wzrusza ramionami.
– I tak na pewno wie, dokąd się wybieramy.
– Więc po co się skradamy?
– Jesteśmy szpiegami, pamiętasz?
– Ale nie jestem ubrana jak szpieg. – Marszczę brwi i chwytam rąbek
idiotycznej różowej sukienki wystającej spod płaszcza. Robię wdzięczny obrót
w gumowcach w panterkę.
Tato śmieje się cicho i odpowiada dwornym ukłonem.
– Jesteś idealnym obrazem oszalałej szpiegowskiej księżniczki,
wasza wysokość. Chodź, twój oficjalny urodzinowy szpiegowski rydwan
czeka.
Ruszamy w stronę jeziora i kajaków. Wtem ponad nami z trzaskiem
otwierają się drzwi. Gniewny głos woła:
– Wracaj tutaj w tej chwili. Babcia czeka.
– Przyłapała nas – mówię.
– Lepiej wróć, Lucy.
– Dlaczego?
– Ona chce ci tylko życzyć wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Idź.
Wzdycham i zaczynam mozolnie piąć się z powrotem do domu. Nogi mam
jak z ołowiu. Kiedy docieram do parapetu z bucikami, odwracam się. Taty nie
ma. Odległe chlupnięcie podpowiada, że mój szpiegowski rydwan odpłynął
beze mnie.
Przy tylnych drzwiach zdejmuję gumowce i wkładam satynowe różowe
pantofelki. Tak czy inaczej, lepiej się nadają na szpiegowskie wejście. Nie
rezygnując z zabawy, wślizguję się bezgłośnie do domu, ale nie
do głównego korytarza, nie. Szpieg musi być ostrożny, cichy, znać sekretne
przejścia. Przemykam przez gabinet mamy, po czym korzystam
z drzwi ukrytych za zasłoną. Stąd maleńki korytarzyk
prowadzi dokoła salonu, w którym na pewno siedzą.
Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden…
Pomruk głosów za ścianą staje się głośniejszy i docierają do mnie słowa,
po czym zaraz żałuję, że je usłyszałam.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
„Miau? Miaaaau”.
Hmmf? Otwieram jedno oko. Jest jeszcze ciemno, a Pounce skrobie
drzwi mojej sypialni. Uchylam je dla niej i kotka znika na schodach. Mrużę
oczy, wpatrując się w zegarek: piąta dwadzieścia. Dzięki za wczesną
pobudkę, kocie. Ziewam i przeciągam się. Drżąc z zimna, wkładam szlafrok
i przewiązuję go ciasno. Nie ma siły, żebym z powrotem zasnęła.
Ten sen był dziwaczny, ale jestem wewnętrznie przekonana, że
prawdziwy. To się zdarzyło naprawdę. Czy
ta okropna różowa sukienka sprowadziła wspomnienie?
Początkowo sytuacja wyglądała radośnie – zapowiadała się
przygoda z tatą. A potem… co? Niechcący podsłuchałam rozmowę
Stelli z jej matką. Coś mnie w niej wzburzyło. Co to było?
Chce mi się pić. Idę na dół po schodach, potem korytarzem. Gdy się
przemieszczam, wykrywacze ruchu natychmiast zapalają oślepiające mnie
światła. Rozjaśniają skrawek ciemności, po czym zaraz gasną i włącza się
następne. Nie znając dobrze drogi, trafiam do niewłaściwego korytarza –
muszę wrócić po własnych śladach, aż wreszcie znajduję strefę recepcji,
gdzie wczoraj widziałam czajnik.
Nastawiam wodę na herbatę, po czym gaszę światła i idę do okien
wychodzących na jezioro, ale jego tafla tonie w atramentowej ciemności.
Szpiegowski kajak… Czy na przystani wciąż są jakieś łódki? Uśmiecham się
do siebie, lecz zaraz marszczę brwi. Tato odpłynął beze mnie. Kazał
mi wrócić, miałam się zmierzyć z nimi sama. „Nigdy nie było go w trudnych
chwilach” – czy nie tak powiedziała Stella? Nie. To nie fair. Kiedy próbował
wyratować mnie z rąk Nica, to były bardzo trudne chwile. Najgorszą z nich
okazała się porażka.
Nagle recepcję zalewa jasne światło. W wejściu staje
ziewająca dziewczyna. Aż podskakuje na mój widok. Madison.
– Nie wyglądasz mi na rannego ptaszka – mówię.
– Kto, ja? Nie, szczerze mówiąc. Ale w kawiarni zaczynam o siódmej,
przychodzą klienci na wczesne śniadanie. A ty? – pyta, gdy razem idziemy
do czajnika.
– KPP zaczyna się o ósmej.
– Szczęściara. Nie możesz spać?
Potrząsam głową.
– Denerwujesz się?
Zerkam na nią szybko, po czym dociera do mnie, że chodzi jej o mój
oficjalny powód wizyty, właśnie o KPP. Tak mnie pochłonęły sprawy
związane ze Stellą i moją utraconą przeszłością, że zupełnie o tym nie
myślałam. Kolejne nowe miejsce, nowi ludzie, znowu niepewność
co do tego, co mam zrobić albo powiedzieć, tym razem starać się reagować
na „Riley Kain” i uważać, żeby nie wyskoczyć z czymś, co do niej nie
pasuje. Nagle zaczynam się tym niepokoić. Wzdycham.
– Wiesz co? Pojedź ze mną autobusem o wpół do siódmej i pokażę ci,
gdzie masz iść. A potem zrobię ci w kawiarni niesamowite śniadanie.
Ja stawiam.
– Naprawdę?
– Jasne. – Unosi kubek z herbatą. – Wypijmy za pierwszy raz. To znaczy
za pierwszą pracę – dodaje i mruga łobuzersko, sugerując, że ma na myśli coś
zupełnie innego. Stuka się kubkiem z moim, po czym się krzywi. –
Za głośno wyszło. Spotykamy się tu za godzinę.
Jakiś czas później obfite śniadanie ciąży mi niewygodnie w żołądku, gdy idę
do rządowego budynku, który Madison pokazała mi wcześniej.
Tabliczka na drzwiach oznajmia: „Kumbryjski Projekt Praktykancki: nabór
uczestników”. Wygląda to bardzo oficjalnie, a ja wszystko, co oficjalne,
kojarzę z Lorderami. Czy Aiden wie, co robi, wysyłając mnie na coś takiego?
Zazwyczaj ma dopięte szczegóły. Waham się, patrząc, jak mijają mnie
inni i wchodzą do budynku.
– Hej, a oto EN – odzywa się za mną głos.
Odwracam się. To Finley.
– EN? Co by to niby miało znaczyć?
– Ekstra Niziołek. Chyba powinnaś wejść, zamiast się gapić na drzwi, nie?
– Co ty tu robisz?
– Jestem jednym z dobrych przykładów. Szokujące, wiem. Wchodź. –
Przytrzymuje dla mnie drzwi. – Zapisy są tutaj. – Wskazuje stół z kolejką
ludzi. – Do zobaczenia. – Macha do kogoś przez salę i zaraz gdzieś wsiąka.
Czekam na swoją kolej.
– Nazwisko? – pyta kobieta o przesadnie promiennym uśmiechu
i stalowych oczach.
– Ky… – Kończę kaszlnięciem. O mało nie powiedziałam „Kyla”. „Weź
się w garść”. – Przepraszam. Nazywam się Riley Kain.
Skanuje plik w netbooku.
– Nie ma cię na liście. Następny.
Stojący za mną chłopak wciska się przede mnie.
– Nie, chwileczkę. Powinnam być na liście. Czy mogłaby pani sprawdzić
jeszcze raz? Kain, pisane przez K.
Kobieta wzdycha. Sprawdza ponownie. Uśmiecha się.
– Mimo to nie ma cię na liście. – Zwraca się do chłopaka.
Zaczynam panikować. Czy Aiden mógł coś pomylić? Nie.
– Zostałam zapisana w ostatniej chwili.
Urzędniczka wzdycha ponownie.
– Uzupełnienia z rezerwy. Czemu od razu nie mówisz? – Dotyka ekranu. –
Jesteś. Wypełnij to, żebyśmy cię przenieśli na główną listę. – Podaje
mi tablet z moim imieniem i nazwiskiem u góry i pustymi rubryczkami niżej.
Zaczyna się od daty urodzenia. Kiedy to było?
– Nie tutaj – upomina mnie kobieta. – Zawadzasz. – Wskazuje mi miejsce
z boku.
Odsuwam się pośpiesznie, czerwona na twarzy.
Dotykam ekranu i próbuję sobie przypomnieć zawartość pliku Aidena.
W końcu wyławiam z pamięci datę urodzenia: 17 września 2036 roku.
Wypełniam resztę: adres, włosy, oczy, wzrost – jedyne prawdziwe jest
to ostatnie. A potem utykam w miejscu. „W razie wypadku powiadomić”.
Aiden nie podał mi adresu moich fikcyjnych rodziców mieszkających
w Chelmsfordzie. W końcu, jako że nie przychodzi mi do głowy nic innego,
wpisuję: „Stella Connor, Waterfall House” i klikam enter.
Podchodzę z powrotem do stołu. Urzędniczka nie zwraca na mnie uwagi,
obsługuje innych.
– Przepraszam – mówię w końcu.
– W samą porę – stwierdza. Bierze ode mnie tablet i aktualizuje listę
w swoim netbooku. – Jesteś zarejestrowana. Proszę. – Wręcza mi teczkę. –
Usiądź, Riley.
Zajmuję miejsce na tyłach sali. Jest nas około pięćdziesięciorga,
zostało trochę wolnych krzeseł. Każdy tu z kimś rozmawia, jakby
byli sami znajomi. Czy wszyscy są miejscowi? Od czasu do czasu ktoś
rzuca na mnie okiem i próbuję się uśmiechać, ale nie są to szczególnie
przyjazne spojrzenia. W końcu poddaję się i ignoruje je. Finley stoi z boku
z kilkoma innymi osobami. Szukam jego wzroku, a on puszcza do mnie oko.
Jeszcze trochę szurania i nagle zapada cisza.
Na przód wychodzi mężczyzna w wymiętym brązowym garniturze.
Przygląda się twarzom zgromadzonych, przesuwa po nich wzrokiem, jakby
wszystkich znał. Na mnie jego oczy zatrzymują się nieco dłużej.
– Dzień dobry! – odzywa się wreszcie. – Cieszę się, widząc dziś tyle
znajomych twarzy na pierwszym spotkaniu Kumbryjskiego Projektu
Praktykanckiego, a także kilka nieznajomych. – Jego wzrok znowu wędruje
na mnie, a potem na chłopaka siedzącego dalej, z przodu. – Dla tych, którzy
mnie nie znają: nazywam się Watson, jestem radnym. W imieniu Centralnej
Koalicji chciałbym was powitać u wrót waszej przyszłości.
Polityka Koalicji „Praca dla Wszystkich” z powodzeniem działa już
od dwudziestu lat, a programy praktykanckie są nieodłączną częścią jej
sukcesu. Teraz przekażę gło lokalnemu koordynatorowi praktyk.
Rozlegają się uprzejme oklaski i przed rzędy krzeseł wychodzi następny
mówca. Kątem oka dostrzegam, że Watson opuszcza salę
i zgromadzeni wyraźnie się rozluźniają.
W ciągu godziny projekt zostaje wyjaśniony szczegółowo. Dzisiaj są
tu obecni reprezentanci i praktykanci z wszystkich sekcji, możemy
z nimi rozmawiać i zadawać pytania. Obecnie jest zapotrzebowanie
na praktykantów w działach: administracji, hotelarstwa, parków narodowych,
transportu, szkolnictwa, sił porządkowych, komunikacji i służb sanitarnych.
Jutro mamy się tu pojawić znowu i podpisać w wykropkowanym miejscu,
by przystąpić do KPP na pięć lat. Możemy zadawać pytania, wybrać
dla siebie kilka opcji, a potem przejdziemy testy kwalifikacyjne.
W poniedziałek dowiemy się, do jakich czterech opcji się nadajemy.
Następnie dostaniemy po tygodniowym okresie próbnym dla każdej, aż
w końcu kandydaci zostaną przydzieleni do sekcji. Koordynator nie mówi,
kto decyduje o ostatecznym wyborze, i domyślam się, że nie my.
Tak więc, nie mając żadnej gwarancji co do tego, gdzie wylądujemy,
musimy się z góry zgodzić na pięć lat szkolenia? Czyli na całą wieczność.
Po skończonych wyjaśnieniach otwierają się drzwi do przyległej sali, gdzie
dla każdej sekcji wydzielono osobne miejsce. Wszyscy się rozchodzą
i wydają bardziej zainteresowani tym, żeby dostać kubek herbaty, niż
rozmową z reprezentantami i praktykantami. Zauważam, że niektórzy
machają do nich i wymieniają powitania. Już wiedzą, co chcą wybrać?
Co więcej: uważają to za czystą formalność? Każdy ma już pewność,
do której sekcji się dostanie?
Kobieta siedząca przy najbliższym stole – szkolnictwo – łapie moje
spojrzenie i uśmiecha się. Jest w niej coś takiego, że odpowiadam uśmiechem
i podchodzę do niej.
– Dzień dobry – wita się. – Czy myślałaś o pracy w szkole?
– Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Co za szczerość! Doskonała cecha. – Patrzy na mnie zaintrygowana. –
Nigdy nie zapominam twarzy, a w twojej jest coś szczególnego, ale nie mam
pojęcia co. Nie jesteś tutejsza?
Potrząsam głową, starannie ukrywając zaniepokojenie. Czy mogła po tak
wielu latach dostrzec we mnie Lucy mimo zmienionych włosów i koloru
oczu?
– Jestem z Chelmsfordu.
– Tak mi się zdawało, że cię nie rozpoznaję, a wszystkie dzieci z Keswick
chodzą do mojej szkoły. Ale to dla mnie nie ma znaczenia i nie
powinno mieć dla innych, ponieważ miejsce pochodzenia nie jest żadnym
kryterium.
– Naprawdę? Myślałam, że trafię prosto do służb sanitarnych.
Nauczycielka śmieje się.
– Cóż, w razie gdybyś wolała inną opcję, potrzebujemy
trójki praktykantów do szkoły podstawowej w Keswick. Kandydat
zaczyna jako asystent nauczyciela, a jeśli wszystko idzie dobrze, po roku
może przejść na szkolenia nauczycielskie. – Entuzjastycznie rozwodzi się
o inspirowaniu młodych umysłów, a ja myślę o uśmiechniętym chłopczyku
z pociągu, zabranym przez Lorderów.
– Wszystko w porządku? – pyta.
Otrząsam się z rozmyślań. Jestem aż tak przejrzysta?
– Nie ciągnie mnie do szkolnictwa. Nie miałam wiele
do czynienia z małymi dziećmi, no i…
– Cóż, właśnie na tym polega ten projekt. Spędzisz z nami w szkole
tydzień i wkrótce obie strony będą wiedziały, czy to dla ciebie odpowiednie.
– Dziękuję – mówię, a wdzięczna jestem nie tyle za samą informację, ile
za ciepły sposób, w jaki jej udzieliła.
Nauczycielka, jakby wiedziała, o co mi chodzi, znów się uśmiecha.
– Idź, porozmawiaj z innymi. Żadne z nas nie gryzie! – Nachyla się
do mnie bliżej i zniża głos. – Może z wyjątkiem sił porządkowych.
Prostuję się i zaczynając od jednego końca sali, odwiedzam
po kolei stanowiska każdej sekcji, omijam jednak siły porządkowe. Nie są
to co prawda Lorderowie – raczej straż gminna, zajmująca się parkowaniem
i pomniejszymi sprawami – lecz wszystko, co się wiąże z władzą, każe mi się
trzymać z daleka. Poza tym współpracują z Lorderami, prawda?
Wkrótce staje się oczywiste, że najwięcej chętnych przyciągają
hotelarstwo i parki narodowe. Przy tych drugich zebrał się spory tłumek.
I to nieprzyjazny tłumek, jak się przekonuję, kiedy próbuję się przedostać
do stanowiska.
– Hej, oto i EN – odzywa się Finley, na tyle wysoki, by widzieć ponad
głowami innych, że stoję na końcu i nie przesuwam się do przodu.
Chwyta mnie, przepycha do przodu i zaraz staję twarzą
w twarz z jego szefem. Ten patrzy na mnie i unosi brew.
– Rozważasz zatrudnienie w parkach narodowych?
– Oczywiście.
Wzdycha.
– Nie chodzi w tym tylko o wędrowanie górskimi szlakami w słoneczne
wakacyjne dni.
Najeżam się na ten ton.
– Jasne, że nie. Chodzi o ochronę przyrody, dostęp publiczny, edukację
i bezpieczeństwo. – Na tyle długo tkwiłam na obrzeżu tłumu, żeby
podsłuchać to i owo.
– Masz jakieś stosowne umiejętności?
– Umiem posługiwać się mapami i kompasem. Biegam i mam
doświadczenie w wędrowaniu, jestem sprawna. Uwielbiam być na świeżym
powietrzu w każdą pogodę.
– Naprawdę? – W jego głosie nadal pobrzmiewa sceptycyzm i chociaż
jeszcze pięć minut temu nie miałam pojęcia, na czym polega praca w parkach
narodowych, jest w jego głosie coś, co działa mi na ambicję.
Prostuję się i krzyżuję z nim wzrok.
– Niech mnie pan wypróbuje i sam zobaczy – rzucam wyzwanie.
– No, no. Nigdy nic nie wiadomo.
Odsuwam się, odprowadzana wrogimi spojrzeniami innych kandydatów.
Finley idzie za mną.
– Dobrze sobie z nim poradziłaś.
– Serio?
– Tak, ale nie dawałbym ci szans. W tym roku wypróbują dziesięć osób
i przyjmą pięć. Ale większość pozostałych pracowała ochotniczo w parkach
narodowych przez całą szkołę i wszyscy się zgłosili. Nawet jeśli się
dostaniesz do pierwszej dziesiątki, będzie ostra konkurencja.
A więc to tyle w kwestii tego, że miejsce pochodzenia nie jest żadnym
kryterium.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nieco później jestem już w tej samej sali co dzień wcześniej i wpatruję się
w umowę.
Ostatnim razem, kiedy podpisywałam kontrakt, byłam świeżo po resecie
i wychodziłam ze szpitala. Wydaje się to tak dawno temu. Wtedy nie miałam
wyboru. Trudno sobie nawet wyobrazić, co by się ze mną stało, gdybym
odmówiła podpisu. Tamten kontrakt był głównie po to, żebym się
trzymała zasad – panujących w nowej rodzinie, szkole i społeczeństwie.
Abym z całych sił starała się przystosować, nie wpadać w kłopoty.
Podpisując, miałam szczere chęci, ale wszystko się skomplikowało i niezbyt
długo wywiązywałam się z kontraktu. Gdyby Lorderowie mnie teraz znaleźli,
oskarżyliby mnie o złamanie
warunków i powlekli do Ośrodka Zwrotów i Terminacji. Szukanie
swojego poprzedniego życia to naruszenie jednego z najważniejszych
przykazań „Nie będziesz…”, które obowiązują Zresetowanych. A na mojej
liście grzechów są jeszcze: wykorzystanie TDW do zmiany wyglądu,
przybranie nowej tożsamości i posługiwanie się sfałszowanym dowodem
osobistym.
Ale podpisanie umowy, którą dostałam dzisiaj, zależy ode mnie.
Sama mam zdecydować. Gryzę długopis, starając się skupić i dokładnie
przeczytać dokument.
Wokół mnie szurają krzesła. Nikt nie zadaje żadnych pytań, wszyscy
podpisują bez czytania i wręczają papiery, komu trzeba. Wkrótce moje
wahanie zostanie zauważone.
Co to oznacza? Pięć lat praktyki zawodowej. Szkolenie w zawodzie, który
w tej chwili nie jest przesądzony – albo to będzie mój wybór, albo ich.
Życie, i to moje własne. Jako Zresetowana nie miałabym na nie szans
do dwudziestego pierwszego roku życia. Gdyby siedem lat temu nie
porwali mnie terroryści i nie zamienili w swoje narzędzie, gdybym nie
została Zresetowana, jak wyglądałoby teraz moje życie? Czy siedziałabym
tutaj, dokładnie w tym momencie, i próbowała dokonać wyboru? Może Lucy
byłaby szczęśliwa, podekscytowana. Podpisałaby umowę, a potem
wyszła z przyjaciółmi i imprezowała przez weekend. Może miałaby pewność,
że dostanie przydział do sekcji, którą sama wybrała, skoro tu, we własnym
miasteczku, wszyscy ją znają.
Czy Stella nadal tkwiłaby gdzieś w umyśle Lucy, próbując jej
wyperswadować praktyki i w trosce o bezpieczeństwo córki pragnąc
zatrzymać ją blisko siebie, w domu?
Podpisuję: Riley Kain.
Następny jest formularz z wyborem sekcji. Jako pierwszą zaznaczam
parki narodowe, jako drugą z wahaniem wybieram szkolnictwo. Gapię się
na pozostałe, lecz nagle spostrzegam, że już tylko nieliczni zwlekają
z oddaniem papierów. Wpisuję więc pozostałe sekcje na chybił trafił,
ze służbami sanitarnymi i siłami porządkowymi na samym końcu. Oddaję
formularze.
Potem zaczynają się testy kwalifikacyjne: ze zrozumienia tekstu,
matematyki, dziwnych problemów logicznych i ciągów przyczynowo-
skutkowych. Gdy wreszcie kończymy, każą nam się stawić ponownie
w poniedziałek o ósmej rano – wtedy się dowiemy, do których
sekcji skierowano nas na tygodniowe okresy próbne, i z marszu
rozpoczniemy pierwszy z nich.
Na zewnątrz wczorajsze słońce jest odległym wspomnieniem.
Niebo zdążyło poszarzeć, góry kryją się w chmurach.
To mi ułatwia szybki powrót do domu pierwszym autobusem. Czas stanąć
przed Stellą i powiedzieć jej, że złożyłam podpis w wykropkowanym
miejscu.
Ciasto urodzinowe Ellie nie jest takie wymyślne, jak moje torty
z dzieciństwa. Trzy warstwy czekoladowego biszkoptu, czekoladowa polewa,
misterne lukrowe kwiaty na górze i dwadzieścia świeczek. Smakuje
cudownie i świetnie nas nastraja, nawet Madison nie wyrywa się
z komentarzami. Obwieszcza nam, że ma taki dobry humor, ponieważ
właśnie zaczyna się jej jedyny wolny weekend w miesiącu, a jutro idę z nią
i Finleyem na pieszy wypad z przewodnikiem na Catbells.
Nawet po tej nowinie Stella jest rozluźniona bardziej niż kiedykolwiek,
odkąd ją poznałam. Uśmiecha się na swoim końcu stołu, wodzi wzrokiem
po dziewczynach. I widzę, że wszystkie są jej córkami –
zastępczymi dziećmi po stracie rodzonej córki? Niektóre mieszkają tutaj
od lat.
Później dowiaduję się, że Ellie to zapalona ogrodniczka i ogromnie ją
ucieszyło, że kwiaty na torcie były dokładnymi kopiami tych, które
ostatnio posadziła latem w ogrodzie. I czuję w środku lekkie zawirowanie
zazdrości.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
– Widzę dziś kilka nowych twarzy. – Uśmiecha się, a jej oczy błyskają
spoza okularów, które trochę przypominają moje. – Jestem Astrid Connor,
a wasza urocza matka zastępcza, prowadząca ten dom, to moja córka. Założę
się, że wam o tym nie powiedziała. – Patrzy na Stellę i znów się uśmiecha. –
Córki! – mówi i potrząsa głową. Jak na ostatnim ze zdjęć, które oglądałam,
ma srebrzystosiwe włosy zaczesane do tyłu. Ubrana jest zwyczajnie, nic w jej
wyglądzie czy zachowaniu nie zdradza przynależności do Lorderów, a jednak
coś w sobie ma. Włos mi się jeży na karku. Wszystkie patrzymy przed siebie.
Do niektórych ludzi nie chciałoby się odwracać tyłem.
Stella odchrząkuje.
– Od twojej ostatniej wizyty doszły trzy dziewczęta. – Szybko wskazuje
każdą z nas, wymieniając imiona i nazwiska.
Tymczasem Steph i druga, dokooptowana dziewczyna podają talerze
i pieczeń na półmisku. Gdy Stella wskazuje na mnie i mówi: „Riley Kain”,
oczy Astrid spoczywają na moich. Coś błyskawicznie przemyka przez jej
twarz – zaciekawienie? – zaraz jednak ustępuje miejsca obojętnemu
brakowi zainteresowania. A potem ciekawskie spojrzenie powraca.
Nikt się nawet nie sili na zwykłą pogawędkę przy stole. Wszystkie jemy
w milczeniu, nie wyłączając Madison. Astrid za to bryluje. Rozmawia ze
Stellą o prowadzeniu domu, pyta o remont okien. Od czasu do czasu jej oczy
wędrują na jedną z nas i pada pytanie: o pracę albo o Keswick.
Milutko i cacy-cacy. Astrid nie przepytuje nas po kolei, jak siedzimy
za stołem, ani według żadnego logicznego porządku.
Wtem odwraca się i jej wzrok pada na Madison,
która siedzi przygarbiona ze spuszczonymi oczami i smętnie gmera w talerzu,
zamiast jeść.
– Madison, prawda? – zagaduje Astrid.
Dziewczyna podnosi wzrok, kiwa głową. W jej spojrzeniu – teraz to widać
– czai się wyzwanie. Aż mi się przewraca w żołądku.
Na twarzy pani kontroler maluje się rozbawienie.
– Nie jesteś dziś głodna, co?
– Niespecjalnie. Czy mogę wyjść?
Stella tak gwałtownie wciąga powietrze, że słychać to w przesadnie cichej
sali.
– Pod jednym warunkiem. Najpierw powiesz mi dokładnie, o czym
myślisz.
Mina dziewczyny zdradza powątpiewanie, ale Madison otrząsa się z tego.
„Proszę, nie bądź idiotką” – błagam ją w myślach.
– Dobrze, powiem. Akurat ten weekend mam wolny od pracy, tylko jeden
w miesiącu. I miałam plany. Ale ona kazała nam wszystkim siedzieć
w domu. – Madison oskarżycielsko patrzy na Stellę.
– O, rozumiem. Przykro mi, że zaprzepaściłaś swoje plany –
odpowiada Astrid. – Czego dotyczyły?
Policzki Madison czerwienieją lekko.
– Chłopaka, jak się domyślam? Ojej. Doprawdy, Stello – Astrid zwraca się
teraz do swojej córki – wcale nie muszą być dziś tutaj wszystkie, jeśli mają
plany. Wiesz, że tak naprawdę wpadłam, by zobaczyć, jak się miewasz.
Rozumiem, jak to jest być m a t k ą, martwić się o swoją c ó r k ę. – W
ostatnim zdaniu brzmi złośliwa nuta.
Usta Stelli zaciskają się w cienką linię.
– Myślę, że wiem, co jest najlepsze dla moich dziewcząt.
Madison odchrząkuje.
– Powiedziałam pani, o czym myślałam, tak jak pani prosiła. Czy mogę już
iść?
Astrid spogląda na córkę, unosi pytająco brew.
– Zostań i dokończ jedzenie – mówi Stella.
Dziewczyna patrzy wilkiem.
– To nie fair! – wybucha. – Żaden inny dom nie jest prowadzony w ten
sposób. Ona traktuje nas jak więźniarki!
P r z e s a d z i ł a. Pozostałe dziewczyny patrzą na nią ze zgrozą. Błagam
ją oczami: „Przestań. Przeproś jak najszybciej!”.
Astrid uśmiecha się.
– Myślę, Madison, że umiałabyś odróżnić to miejsce od więzienia, gdybyś
się faktycznie znalazła w tym ostatnim. Możesz już iść.
Madison patrzy to na nią, to na Stellę, jak królik sparaliżowany światłem
reflektorów samochodowych. Stella przyzwala lekkim skinieniem głowy.
– Idź – mówi.
Dziewczyna odkłada serwetkę na stół, odsuwa krzesło. Idzie
sztywno do drzwi i znika. Astrid wybucha śmiechem.
– Ale z was poważna gromadka! Czy nie macie jakiejś
historii do opowiedzenia? – Jej wzrok pada na mnie. – Kylie, prawda?
– Riley – poprawiam ją, starając się nie zareagować na imię, które
wymówiła, tak podobne do „Kyla”.
– Kiedy przyjechałaś do Keswick?
– Niedawno, w tym tygodniu. Na nabór praktykancki KPP.
– Skąd jesteś?
– Z Chelmsfordu. Ale uwielbiam góry i chcę pracować w parkach
narodowych. – Pośpiesznie wyrzucam z siebie wyjaśnienie o tym, czym się
zajmują, zanim zdąży mnie o to zapytać. W końcu milknę.
Astrid unosi brew.
– Nareszcie ktoś rozmowny. A w jaki sposób…
– A niech to! Przepraszam – odzywa się niespodziewanie Stella, zrywając
się z miejsca, gdy woda z przewróconego dzbanka rozlewa się po stole.
Steph pędzi po ściereczkę, a Astrid wstaje, zanim woda do niej dopłynie.
– Przepraszam, przepraszam – powtarza Stella.
– Przestań robić z igły widły – ucisza ją warknięciem matka, po czym obie
wychodzą z jadalni.
Drzwi zamykają się za nimi z rozmachem, a my, jakbyśmy dotąd
wstrzymywały oddech, wszystkie wydajemy zbiorowe westchnienie ulgi.
– Zawsze jest taka? – pytam siedzącej obok mnie Ellie.
Potwierdza skinieniem głowy.
– Jest okropna dla Stelli, prawda? Uwierzysz, powiedziała jej, że wie, jak
to jest martwić się o córkę, a przecież córka Stelli zaginęła. To wredne.
Potem wszystkie zaczynają mówić przyciszonym głosem o Madison –
o tym, co powiedziała, i jak długo Stella będzie ją trzymać w domu za karę,
ale ja nie mogę się pozbyć z głowy słów, które wyszły z ust Astrid. Tak, były
wredne, ale nie tylko w tym znaczeniu, jakie miała na myśli Ellie.
Za tymi słowami kryło się coś j e s z c z e, co mnie martwi i nie daje
mi spokoju.
Udaję, że mnie boli głowa, i zostawiam dziewczyny. Wychodzę z myślą,
że poszukam Madison, ale kiedy jestem w strefie recepcji, stopy same mi się
zatrzymują. Gabinet Stelli, ukryte drzwi. Czy matka z córką będą w tym
samym salonie, w którym siadywały kiedyś?
Nie powinnam. Ale i tak przecież będzie zamknięte na klucz, prawda?
Rozglądam się – nikogo w pobliżu. Przechodzę za kontuar do drzwi gabinetu
i wyciągam rękę do klamki. Drzwi otwierają się bez oporu.
Za późno uświadamiam sobie swój błąd: a jeśli siedzą właśnie tutaj? Ale
w pokoju jest pusto. Z tyłu słyszę zbliżające się głosy i kroki. Wchodzę
do środka i zamykam za sobą.
Znalazłam się w potrzasku.
A jeśli ktoś tu teraz wejdzie?
W popłochu przeszukuję pokój wzrokiem, nasłuchuję kroków. Słyszę
jednak tylko przyciszone głosy za drzwiami – nie Stelli czy Astrid, ale
jakichś dziewczyn. Nie ruszają się stamtąd, przypuszczalnie usiadły
w fotelach i nieprędko gdzieś pójdą.
Z wahaniem robię kilka kroków w stronę zasłony zakrywającej drugie
drzwi. Z jakiegoś powodu czuję się na wpół zamarła, każdy ruch to dla mnie
wysiłek. Powinnam była wrócić do swojego pokoju albo poszukać Madison.
Wszystko, tylko nie to.
Moje oczy przyciąga coś, czego przedtem nie było na ścianie. Ostatnie
zdjęcie Astrid, do niedawna ukryte w pudełku w moim pokoju. Staję,
rozglądam się i spostrzegam, że tu i tam powieszono też pozostałe fotografie.
Ach tak. Więc kiedy Astrid ma przyjechać, Stella z powrotem wystawia jej
zdjęcia. A gdy wyjeżdża, fotografie wędrują do schowka. Potrząsam głową.
Co to za dziwaczna rodzina?
Może czas znaleźć odpowiedź na to pytanie. Odsuwam kotarę, wchodzę
za nią. Uchylam drzwi i zaglądam przez nie.
Jest jak w moim śnie: wąski korytarzyk. „Kiedyś bawiłam się
tu w chowanego”. Wokół jest pełno kurzu; przytykam sobie palec do nosa,
by nie kichnąć. Nie używa się już tego przejścia?
Wchodzę do korytarzyka, a kiedy drzwi się za mną zamykają, otacza mnie
ciemność. „Latarka”. Dawniej była tutaj ukryta latarka, w rogu. Wymacuję
ścianę i sięgam w dół, ale nic nie znajduję.
Idę więc po omacku, powoli i cichutko, jedną ręką wciąż dotykając ściany.
Korytarzyk ciągnie się wzdłuż jednego pokoju, po czym skręca pod kątem
prostym. Na podłodze rysuje się kilka jasnych kresek – to światło wpadające
przez kratkę wentylacyjną. I słychać głosy.
Przykucam koło kratki i nasłuchuję.
– …ale nie rób tego, proszę. Błagam cię. – To Stella.
– Czego?
– Wiesz dobrze.
Astrid podśmiewa się z niej.
– Żebyś się widziała. Ojej. Taka zaciekła. Szkoda, że nie wykorzystasz tej
energii do czegoś innego.
– Nie widzę innego celu dla swojego życia. Czy ochrona młodych
ludzi tego kraju nie należy też do t w o i c h oficjalnych
obowiązków jako KdsN?
– O, należy, i traktuję to bardzo poważnie. Jak dobrze wiesz, zgniłe
jabłka trzeba usunąć, by nie zepsuły całej beczki. Te dziewczyny tutaj to nie
są twoje córki. Znasz konsekwencje błędu, może się on okazać b o l e s n y
w skutkach.
Cisza. Nawet po tej stronie ściany wyczuwa się napięcie. Czy Astrid
przyłapała na czymś córkę? Przeszywa mnie dreszcz.
– Mówiłam ci, że mam dla ciebie nowe wiadomości o Lucy. Nie zapytałaś
mnie o nie – odzywa się wreszcie Astrid. – Nie jesteś ciekawa?
– Oczywiście, że jestem. Proszę, powiedz, czego się dowiedziałaś.
– Stello, przygotuj się na szok.
– O co chodzi?
– Pamiętasz, jak ci powiedziałam jakiś czas temu, że ta Lucy
zginęła od bomby w zamachu terrorystycznym? Znalazłam pewne…
nieścisłości w raportach Lorderów w tej kwestii.
– Co przez to rozumiesz?
– Wychodzi na to, że jej śmierć została sfingowana.
Jakbym dostała po głowie. Więc Stelli powiedziano, że zginęłam od tamtej
bomby? Nic mi nie mówiła, ale też nie pytałam o to. A teraz – na ile słyszę –
ani słowem nie kwituje wiadomości o tym, że żyję, czego nie
powinna wiedzieć. I mam nadzieję – modlę się o to – że jest dobrą aktorką.
– Nie rozumiem. A więc gdzie jest? – pyta w końcu Stella.
Chwila ciszy.
– Nie mam pojęcia. Wciąż figuruje na liście oficjalnie zmarłych, ale
nieoficjalnie uznano ją za zaginioną. Zdaje się, że jej odnalezieniem są z a i n
t e r e s o w a n e różne… i n t e r e s u j ą c e placówki. Naprawdę jestem
ciekawa, co ta dziewczyna knuje.
– Na pewno nic, co by cię miało niepokoić! – odszczekuje Stella.
Reaguje za szybko i napawa mnie to niepokojem. To niebezpieczna gra.
Z jakiegoś powodu wiem – albo na podstawie strzępków wspomnień,
albo z dzisiejszych obserwacji, albo też i jedno, i drugie – że Astrid
doskonale umie odczytywać podteksty w tym, co ludzie mówią
i co przemilczają. Czy Stella nie powinna wybuchnąć histerycznym płaczem
na wieść o tym, że jej córka żyje?
– Czyżby? Zobaczymy – kwituje to Astrid. – Ale tak czy inaczej, wiesz, że
wywiązuję się z mojej połowy naszego układu: znalazłam wszystko,
co mogłam, o tym, co się z nią stało. Chroniłabym ją
i sprowadziła bezpiecznie do domu, gdyby to było możliwe. Kochanie,
mimo dzielących nas różnic wiesz, że chcę wyłącznie twojego dobra. Gdy
tylko się dowiem czegoś o miejscu przebywania Lucy, dam ci znać. Jednak
nie proś mnie już o więcej, bo się rozczarujesz.
Wkrótce rozmowa schodzi na inne rzeczy: naprawę dachu, wilgoć
w piwnicy. Jestem zdrętwiała i zziębnięta od kucania w nieogrzewanym
korytarzu. Pora się wynosić, dopóki obie nie ruszają się z miejsca.
Nie mogę wrócić tą samą drogą, którą przyszłam – za drzwiami gabinetu
Stelli prawie na pewno ktoś jest. Wstaję ostrożnie, rozluźniam mięśnie
i wolno ruszam przed siebie, wciąż z jedną ręką na ścianie. Głosy zanikają,
kiedy docieram do następnych drzwi.
Pociągam je lekko do siebie – nic! Zaczynam panikować. Zamknięte
na klucz? Kiedyś nie miały nawet zamka, jestem tego pewna. Macam drzwi.
Nie ma kłódki, jest tylko zwykła zasuwka. Łatwo się daje otworzyć.
Wchodzę do pomieszczenia gospodarczego za kuchnią, po czym wracam
do głównego holu.
Jakimś cudem moje stopy przypominają sobie coraz więcej i coraz lepiej
poruszam się po tym domu. Zerkam do korytarza, zanim do niego wyjdę,
i otrzepuję sobie jeszcze ubranie z kurzu.
Później, gdy jestem już w swoim pokoju, moje myśli krążą uparcie wokół
Astrid: tego, co powiedziała i w jaki sposób to mówiła. Jakby obracała nóż
w ranie.
Myślę też o tym, że Stelli doniesiono o mojej śmierci. Czy stało się to,
zanim zameldowałam o swoim odnalezieniu, zanim się dowiedziała, że chcę
do niej wrócić? Nie wspomniała mi o tym, a ja jeśli o to zagadnę, będę
musiała przyznać, że podsłuchiwałam. Ale dlaczego mi nie powiedziała? Nie
rozumiem jej, ani trochę.
Astrid z kolei twierdzi, że mnie szuka i sprowadzi do domu, gdy znajdzie.
Lecz przecież tu jestem, a ona najwyraźniej nie ma o tym pojęcia. Stella jej
tego nie zdradziła. Nie ufa jej.
Astrid zauważyła jednak, że Stella coś ukrywa – tego mogę być pewna.
Nie odpuści. A jeśli się dowie, o co chodzi, będę miała kłopoty.
Pomimo zapewnień, jakie wygłasza przed Stellą, ja też jej nie ufam.
Jeśli Lorderowie odkryją, gdzie jestem, przyjdą po mnie.
„Niebezpieczeństwo”.
Później stoję w sali spotkań KPP, a gdy zostaję wywołana, biorę swoją
kopertę. Teraz nie wydaje się to takie ważne, ale o ile Astrid nie domyśli się
sekretu Stelli i nie dowie, kim jestem – co by zakończyło całą przygodę –
chodzi o pięć lat mojego życia.
Otwieram kopertę.
„Droga Panno Kain…” Bla, bla, bla. Przeskakuję wzrokiem
do najistotniejszej części – moich okresów próbnych.
„Tydzień 1: szkolnictwo
Tydzień 2: parki narodowe
Tydzień 3: hotelarstwo
Tydzień 4: transport”
Późną nocą rozlega się ciche stukanie do drzwi. Otwierają się i staje w nich
Stella. Spostrzega, że siedzę na łóżku, poowijana w koce, oparta o ścianę.
– Widzę, że nie śpisz. Pomyślałam, że może jesteś głodna. –
Wyciąga w moją stronę talerz z jedzeniem.
Potrząsam głową. Ramiona mam skrzyżowane na piersi.
Stella podchodzi, kładzie talerz na stoliku. Siada na krześle.
– Dlaczego jesteś na mnie zła?
Oczy mi się rozszerzają.
– Chcesz listę?
– Mów ciszej. Bez względu na to, co myślisz, nie mogłam nic zrobić
w sprawie Madison. Zagalopowała się.
– Nigdy jej nie lubiłaś.
– To nieprawda. Czasami bywała trudna, ale…
– No to dlaczego nic nie z r o b i ł a ś? Czemu nie zadzwoniłaś do Astrid?
Posłuchałaby cię.
– Wręcz przeciwnie.
– Więc taką macie filozofię? Że matki nie muszą słuchać córek?
– Co masz na myśli?
Potrząsam głową.
– Teraz to i tak nieważne. Ważna jest Madison. Astrid powinna od ciebie
usłyszeć, że postąpiła źle, że powinna nam oddać Madison! Jak mogła kazać
ją zabrać, skoro dziewczyna tylko szczerze odpowiedziała na pytanie
i wyznała, co naprawdę myśli?
– Nadmiar prawdy może być szkodliwy. I uważaj, jak się
wyrażasz o swojej babce!
– Co, b r o n i s z jej?
– Nie, niezupełnie, ale…
– Więc o co chodzi?
– Uważa, że postąpiła właściwie. Że chroni w ten sposób pozostałe, jeśli…
– Jeśli usunie zgniłe jabłko? Co za chora brednia. Ta kobieta jest walnięta,
władza i manipulacje przeżarły jej mózg.
– Licz się ze słowami! Uważaj, co mówisz i do kogo!
Znowu potrząsam głową.
– Stajesz w jej obronie.
– To moja matka.
– To nie jest wystarczający powód. Każdy musi sobie zasłużyć
na szacunek, nawet matka.
– Lucy! Wiele jej zawdzięczasz. Nie mów o niej w ten sposób. –
Stella wygląda na zaniepokojoną, jak gdyby ściany miały uszy. Ale nawet
jeżeli mają, nie dbam o to.
– Co? Co takiego jej zawdzięczam?
Stella nie odpowiada.
– Jesteś tak samo zła jak ona.
– Co masz na myśli?
– Robisz to, co uważasz, że dla mnie najlepsze, a nie
masz najmniejszego pojęcia, czego naprawdę mi potrzeba.
Patrzy na mnie, w jej oczach czai się trwoga.
– O, tak, rozgryzłam cię. Pociągnęłaś za sznurki, prawda? Załatwiłaś, żeby
mnie skierowali tutaj na próbną praktykę. Czy teraz cokolwiek, co zrobię lub
powiem, ma jakiś wpływ na to, gdzie się dostanę?
Widzę to w jej spojrzeniu. Potwierdzenie.
– Lucy, posłuchaj mnie. Po prostu chcę twego bezpieczeństwa. Zobaczysz,
że wyjdziesz na tym…
– Zobaczysz, jak wyjdę na tym, jeśli wciąż będziesz mówić na mnie L u
c y i wyróżniać mnie tak jak teraz. Nie doszłoby do tego, gdyby był tutaj tato.
Nic takiego by się nie zdarzyło.
Aż ją cofa.
– Zamknij się! Nie wiesz, o czym mówisz. Nawet go nie pamiętasz!
Nie odpowiadam, ale pewnie czyta to w moich oczach, bo na jej twarzy
maluje się furia.
– A jednak. Pamiętasz go, chociaż nie pamiętasz mnie. – Krzyżuje
ciasno ramiona, na jej bladych policzkach wykwitają czerwone plamy.
– Może coś niecoś pamiętam. Ale jeżeli mam mylne pojęcie, jak mogę
je naprostować, skoro nic mi nie mówisz? Powiedz coś w końcu!
– To przez niego, od początku wszystko przez niego!
– Co przez niego?
– Danny był w ART. To jego wina! Przez niego cię zabrali.
Chcieli uzdolnionych artystycznie dzieci w wieku do lat dziesięciu, żeby
robić na nich jakieś eksperymenty, a ty idealnie spełniałaś warunki. Oddał cię
im.
Gapię się na nią oszołomiona. To właśnie zawsze powtarzali doktor Craig
i Nico: że mnie oddali rodzice. Że już mnie nie chcą i wiedzą, co się ze mną
dzieje. Czy tato naprawdę to zrobił, mając świadomość, przez co będę
przechodzić? Byłam pewna, że tamci kłamią. I czy faktycznie
namierzyli mnie dlatego, że byłam artystycznie uzdolniona?
Zszokowana przypominam sobie, jak Nico podkreślał, że artystyczne umysły
mają inne okablowanie. Łatwiej w nich majstrować.
Ale skąd Stella o tym wie? Sama jej nie mówiłam. Czy dostała te
informacje od taty? Czy to dowodzi, że mówi prawdę? Nie. Niemożliwe.
– Nie wierzę ci. Skąd mogłabyś wiedzieć, czego chcą terroryści,
co w ogóle robią?
– Powiedziała mi moja matka. Robiła, co mogła, żeby cię odnaleźć!
Prowadziła śledztwo dotyczące ART, wszystko, co tylko się dało.
Zalewa mnie poczucie ulgi i rozluźniam się pod jego wpływem. To nie
tato jej o tym powiedział. Jeśli informacje pochodzą od Astrid, wcale nie
muszą być prawdziwe. Wtem uderza mnie niekonsekwencja faktów. Patrzę
na Stellę znacząco.
– To się nie trzyma kupy. Jeżeli Astrid próbuje mnie znaleźć dla ciebie,
czemu jej nie powiesz, że tu jestem?
Jej usta otwierają się i zaraz zamykają z powrotem.
– Rozumiem. Nie ufasz jej. Dlaczego więc wierzysz, kiedy mówi, że
tato oddał mnie terrorystom? Nie zrobiłby mi czegoś takiego!
– Nie zrobiłby czegoś takiego swojej córce.
Nie. Potrząsam głową i znów jestem w korytarzu. Podsłuchuję rozmowę
mamy i babci. Astrid mówi: „Czy nie czas, żeby mu powiedzieć prawdę? Że
ta ukochana córeczka nie jest jego”.
– Nie był moim ojcem. – Słowa wymykają mi się cicho. W duchu wciąż
im zaprzeczam, ale nie wypowiadam ich pytająco.
– Nie. Dowiedział się o tym. I zaraz potem oddał cię terrorystom na ich
eksperymenty. Z zemsty. Zrobił właśnie to, co miało mnie zranić bardziej niż
cokolwiek innego.
– Nie zrobiłby tego.
– Przykro mi, Lucy. – Gniew odpływa już z jej twarzy. – Przykro mi. Nie
powinnam była ci tego mówić.
– I tak ci nie wierzę!
Zwijam się w kłębek na łóżku. Stella podchodzi i kładzie mi dłoń
na ramieniu.
– Lucy, przykro mi.
– Daj mi już spokój! – mówię. Stella wycofuje rękę. – Idź sobie.
Zostaw mnie samą.
Mamrocze, że mnie kocha, że nic nigdy nie może tego zmienić.
Po chwili w końcu wychodzi. Drzwi zamykają się cicho, zostaję sama.
To nie może być prawda, nie może. Nie zrobiłby tego. Mój tato nie
zrobiłby czegoś takiego.
Ale jeżeli się dowiedział, że nie jestem jego córką, mógł się wściec.
Jaki mężczyzna by się nie zezłościł? Stella musiała się puszczać, i to nie
raz czy dwa. Jak to powiedziała Astrid? Że nie wiadomo nawet, czyim jestem
dzieckiem. Moim ojcem może być ktokolwiek. Myśl o tym napełnia mnie
zgrozą, choć jej w duchu zaprzeczam.
Czy tato mógł zrobić to, co powiedziała: dowiedzieć się, że nie jestem
jego córką i oddać mnie, żeby odpłacić żonie pięknym za nadobne?
Nie. Nie mogę uwierzyć. Nie wierzę.
Stella się myli. Musiała to sobie wymyślić. Znowu próbuje mną
manipulować, tak jak jej matka manipuluje nią.
Kochana Lucy!
Jestem na specjalnej tajnej misji i potrzebuję Twojej pomocy. Przyjdź
jutro na przerwie obiadowej do Dzieci Gór i zaczekaj na dalsze wskazówki.
Nikomu o tym nie mów.
Kocham Cię,
Tatuś
Przez cały dzień coś mi nie daje spokoju, jak bolący ząb, którego nie
powinno się ruszać, ale człowiek wciąż go dotyka językiem,
naciska i przechyla, aż się poluzuje. Dziś jestem na lekcjach klasy drugiej,
lecz moje myśli wciąż gdzieś błądzą, tak że nauczycielka musi mi powtarzać
polecenia więcej razy niż uczniom. Pewnie stwierdziła, że jestem idiotką.
Po obiedzie klasa ma zajęcia z czytania, a ponieważ jedna z dziewczynek
dzisiaj kończy siedem lat, w ramach wyróżnienia urodzinowego może
wybrać historyjkę, którą będą czytać. Wybór pada na starą, sfatygowaną
książkę z najniższej półki regału – historia o księżniczce, która ratuje
zwierzęta. Nauczycielka czyta, a ja, zapatrzona w baloniki przywiązane
do krzesła solenizantki, znów odpływam myślami.
Jako Riley mam datę urodzenia zmienioną na 17 września. Dziwne, jak
Stella jest zakręcona na punkcie urodzin – rok w rok robi wokół nich wielkie
halo. Wydawała się wręcz porażona, kiedy usłyszała, że nie obchodzę ich już
w listopadzie.
Wieczorem przy kolacji myśli nadal kołaczą mi w głowie. Nie umiem się
skupić na tym, co dzieje się wokół mnie. Kiedy skontaktuje się ze mną
człowiek od Aidena? To może być ktokolwiek, nawet siedzący tu, przy tym
stole. Uśmiecham się na tę myśl. Mojej babce by się to nie spodobało. Tak
czy inaczej, Astrid na pewno ma baczne oko na to miejsce. Spoglądam
na rozmawiające dziewczyny, na Stellę siedzącą u szczytu stołu.
Wygląda jakoś inaczej. Patrzy na mnie ni to figlarnie, ni pytająco, jakby
wyczuwała, że coś mi chodzi po głowie. Ale nawet ja nie wiem, co mi jest,
czemu więc ona miałaby podejrzenia? „Matczyna intuicja” – odzywa się
we mnie podszept, lecz go odrzucam. Co za bzdura.
Steph, pomocnica Stelli, podała już wszystko na stół i teraz siedzi z nami.
Zauważam, że jest równie wyciszona jak ja. Je kolację, spogląda na pozostałe
dziewczyny – zupełnie jak ja.
Nie mogę się otrząsnąć z wewnętrznego poczucia niepokoju ani też dojść
do tego, skąd się ono bierze. Dotyczy chyba tego maleńkiego bobasa,
którego dziś widziałam, oraz albumów ze zdjęciami. Tych brakujących
wczesnych fotografii. Wszystko wydaje się z tym wiązać. Może
Stella trzyma je tylko dla siebie.
Zauważam, co mi wcześniej nie dawało spokoju w związku ze Stellą.
Ma ciemniejsze włosy. Nie mocno, ale odrosty zniknęły, wtopiły się w resztę,
która została odrobinę przyciemniona. Stella była u fryzjera. W duchu
marszczę brwi. Tak jak mówiła, kiedy po raz pierwszy zobaczyła, że z jasnej
blondynki zmieniłam się w szatynkę. Założę się, że będzie sobie
przyciemniać włosy, aż zrównają się odcieniem z moimi.
Czemu tak obsesyjnie stara się do mnie upodobnić? Czy to tylko część
tego, że tak się do mnie garnie?
Coś mi podskakuje w żołądku. „Czekaj, pomyśl”. Zbyt
dużo namieszało się dziwactw. Stella, gdy byłam dzieckiem,
upodabniała sobie włosy do moich, jakby chciała w ten sposób zaznaczyć:
„Należymy do siebie”. Teraz próbuje robić to samo. I tak dziwnie
zareagowała na zmianę daty moich urodzin. I nie ma zdjęć przedstawiających
mnie tuż po urodzeniu. Kolacja smakuje jak pył. Odkładam widelec.
– Nic ci nie jest, Riley? – pyta Ellie i czuję, że zwracają się na mnie
wszystkie oczy, ale nie odpowiadam.
U r o d z i n y. Doktor Lysander powiedziała mi, że przeprowadzono u
mnie test komórkowy i zgodnie z jego wynikiem w momencie
zresetowania nie miałam szesnastu lat. Ale jeżeli moje urodziny wypadają
w listopadzie, to miałam już wtedy skończone szesnaście. Mówiła też, że
wpisano mnie do rejestru jako Jane Doe – osobę o tożsamości niedającej się
zidentyfikować na podstawie DNA. W jej oczach widziałam dezorientację:
nie kłamała, po prostu nie mogła uwierzyć. W to, że nikt nie wiedział, kim
naprawdę jestem. Powiedziała… Nie. Powiedziała, że mogę być jednym
z tych dzieci, które przychodzą na świat na uboczu, jeśli rodzice chcą ominąć
prawo.
– Riley? – Znowu dociera do mnie głos, ale odległy i niewyraźny.
A Astrid? Co mówiła tamtego dnia? Dokładnie jakich słów użyła?
Zamykam oczy, wracam myślą do tamtych chwil, w głowie mi wiruje, jestem
gdzie indziej. Kucam w ciemnym korytarzu. Wiem, że ta zabawa źle się
skończy, lecz chcę usłyszeć jej dokładne słowa…
„Czy nie czas, żeby mu powiedzieć prawdę? Że ta ukochana córeczka nie jest
jego, że nawet nie wiesz, czyje to dziecko”.
Zapadam w ciemność.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
– Jest coś takiego w tych górach, że choćby życie nie wiedzieć jak
dawało mi w kość, tu czuję się lepiej. – Patrzę przez obiektyw aparatu
fotograficznego na otaczające nas bezleśne grzbiety i ciągnące się niżej
doliny. Na szlak, który mamy przed sobą.
Finley milczy. Opuszczam aparat.
– Przepraszam – mówię, patrząc na niego z ukosa.
– W porządku. Nie mam światowego monopolu na nieszczęścia, ty też
możesz dostać w nich jakiś udział. Więc czemu daje ci w kość?
Wzruszam ramionami.
– Większości nie mogę powiedzieć. – Waham się. – Ale jest coś, czym
mogę się podzielić. Tak między nami. Niedawno Lorderowie zabrali też
kogoś, na kim mi zależy.
– Kogo?
– Okej. Chłopaka. – „Bena”.
– A ty go kochałaś.
– Poprawka: ja go kocham. Czas przeszły jest niedozwolony.
– Z tym się zgadzam.
Idziemy dalej, po tej krótkiej rozmowie głównie w milczeniu.
Zatrzymujemy się czasami, żeby sprawdzić na mapie rozwidlające się
ścieżki, i równym tempem wspinamy się coraz wyżej. Docieramy do grzbietu
– pusty szlak podąża wyniosłą krawędzią, smaganą zimnym, zaciekłym
wiatrem. Nie ma tu śniegu – czyżby go wywiało? Niebo jest niemal
bezchmurne, ale powietrze wydaje się rozrzedzone, jakby porywisty wiatr
zabrał z sobą nawet tlen. Poruszamy się szybko, by nie zmarznąć.
– Ładny dzień wybrałaś – odzywa się Finley, ale widzę, że tak samo jak
ja nie ma nic przeciwko takiej pogodzie.
Jednak gdy szlak znów się obniża, czujemy ulgę, ponownie mając osłonę
przed wiatrem.
– Jesteśmy prawie na miejscu, sierociniec mieści się w tej dolinie. –
Wskazuje kierunek, kiedy trawersujemy zbocze. – Powiesz mi, dlaczego tu
przyszliśmy?
Zerkam na kiego z ukosa. Wzdycham.
– Szczerze? Tak naprawdę nie jestem pewna. Ale to długa historia.
– Mamy czas.
Potrząsam głową.
– Może lepiej ty coś opowiesz?
– O czym?
– Nie wiem. Gdzie mieszkasz?
– Keswick Boys: głośne szmery i piękne bajery.
– Co?
– Słyniemy z zawodów wioślarskich. I paru innych rzeczy.
To niedaleko od waszego domu. Szybka wycieczka łodzią, a potem spacerek
albo około godziny marszu wokół jeziora, pod górę. – Pokazuje
mi to na mapie.
– Zdaje się, że macie tam więcej luzu niż my.
– Faktycznie. – Śmieje się. – Wychodzimy i wracamy, kiedy się nam
podoba. Nie mogłem uwierzyć, kiedy Madison opowiadała o waszych
zasadach. – Jego uśmiech gaśnie. – Powiedz mi. Czy to dlatego, że
wyszła podczas obiadu, żeby się ze mną zobaczyć?
Nie mówi, o co mu chodzi, ale i tak wiem.
– To nie twoja wina. Cokolwiek stało się z Madison, nie miałeś z tym nic
wspólnego. Oni mają swoje powody.
Widzę po jego ponurej minie, że go nie przekonałam.
– Wiem, jak to jest – mówię.
– Co?
– Myśleć, że coś przydarzyło się komuś z twojej winy. Zżera cię
od środka. Ona by tego nie chciała, Finley.
– Ani twój chłopak. Jednak nie umiesz powstrzymać swojego uczucia.
– Nie.
Podczas rozmowy schodziliśmy ku dolinie, lecz jeszcze znajdujemy się
na tyle wysoko, by dobrze widzieć z góry okolicę. I oto jest –
skupisko budynków na polanie pod nami, nad wijącym się leśnym
strumieniem. Odległe ogrodzenie zamyka wokół nich spory teren.
Malownicze miejsce, ale cokolwiek dziwne. A przy tym zimne, i nie
chodzi tylko o zimowe warunki. Zakątek wydaje się odludny i pozbawiony
życia.
– Patrz – odzywa się Finley. – Tam, przy ogrodzeniu.
Skupiam się na wskazanym odcinku i widzę poruszające się przy płocie,
po jego wewnętrznej stronie, punkciki. Ludzie? Ale są
rozmieszczeni w równych odstępach, suną w tym samym tempie. Dziwne.
Ponownie wyjmuję aparat, nastawiam ostrość. Ścieżką po wewnętrznej
stronie ogrodzenia idą rzędem dzieci. Przyglądam się i dostrzegam, że
wszędzie, dokąd sięga wzrok, ścieżka biegnie wzdłuż ogrodzenia.
– Co widzisz? – pyta Finley.
– Dzieci. Są chyba na spacerze. – Marszczę brwi. – Ale jakoś tak dziwnie.
– Jak to?
– Idą gęsiego w równych odstępach.
– Może zejdziemy niżej i popatrzymy z bliska? – proponuje, lecz ja się
waham.
Coś tu wydaje się nie tak, bardzo nie tak, ale nie wiem co. Mam
nieokreślone złe przeczucie. Podpowiada mi, że nie powinno nas tu być.
Albo przynajmniej, że nie powinno tutaj być Finleya.
Odciągam go pod drzewa. Zdejmuję plecak.
– Możesz tu zaczekać? Zejdę i rozejrzę się ostrożnie. Nie chcę, żeby nas
ktoś zobaczył.
– No, nie wiem. Powinienem pójść z tobą.
– Szczerze mówiąc, nie ma się czego obawiać – kłamię. – A ja naprawdę
umiem się ukrywać w terenie. I będzie mi łatwiej bez plecaka. Podkradnę się,
rzucę tylko okiem i zaraz tu wrócę. Po prostu zostań i nie wychylaj się.
Dobrze? Nic mi się nie stanie. Daję słowo.
– Rzucisz tylko okiem i wrócisz?
– Tak.
– W porządku. – Spogląda na zegarek. – Daję ci godzinę. Jeśli do tej pory
nie wrócisz, zejdę, żeby cię poszukać. Umowa?
– Umowa.
Zdejmuję kurtkę. Jest jasnoniebieska i mogłaby się rzucać w oczy.
Wełniana szara bluza, którą mam pod spodem, łatwiej wtopi się w cienie.
Najpierw trzymam się szlaku. Ścieżka wcina się w zbocze, więc kiedy idę
schylona, raczej nie widać mnie z dołu. Potem, gdy się zbliżam do drzew,
zbaczam z dróżki w niskie zarośla i ukrywając się za skałami, a potem
drzewami, zmierzam do ogrodzenia, przy którym widzieliśmy dzieci.
Oceniam, że jeśli nadal idą równym tempem, powinnam przeciąć im drogę.
Poruszam się ostrożnie, cicho, powoli. Bezgłośne przemieszczanie się w lesie
i korzystanie z naturalnych osłon to umiejętności, które przyswoiłam
lata temu podczas treningów z Nikiem i ART. Zatrzymuję się
za kilkoma głazami w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów od płotu
i czekam.
Wkrótce na zakręcie ukazuje się pierwsze z dzieci. Tak jak dostrzegłam
z góry, po prostu idą. Uśmiechnięte. Gęsiego, bez rozmawiania, nic
oprócz spaceru. Przeczesuję okolicę wzrokiem – żadnych dorosłych.
Powinnam już wracać, ale podkradam się bliżej, przypominając sobie
ukształtowanie widzianego z góry terenu. Jeżeli dzieci wciąż będą szły
ścieżką wzdłuż płotu, wkrótce znajdą się pod drzewami, a zbocze osłoni je
od strony budynków.
Pędzę ukradkiem w tamtą stronę, coraz bliżej ogrodzenia. Nie jest
wysokie, łatwo mogę spoglądać ponad nim. Ale dostrzegam słaby błysk
biegnącego po nim drutu. Czy to elektryczny pastuch, czy czujnik
antywłamaniowy? Tak czy inaczej, lepiej nie próbować dostać się na drugą
stronę. Chowam się i czekam.
Słychać odgłosy kroków. Waham się – to szaleństwo.
Wychodzę z kryjówki, gdy dzieci się zbliżają. Jako pierwszy idzie
jedenasto- czy dwunastoletni chłopiec. Maszeruje z uśmiechem na ustach.
Widzi mnie – musi mnie widzieć – ale nie zwalnia kroku.
Reszta podąża za nim, każde w odległości kilku metrów od poprzedniego,
mijają mnie jedno po drugim bez reakcji. Im dalej od prowadzącego, tym
młodsze. Teraz nadchodzi może siedmioletnia dziewczynka.
– Witaj – mówię.
Uśmiecha się.
– Witaj – odpowiada, lecz idzie dalej.
Pochód zamykają najmłodsi: cztero-, może pięciolatki.
– Stójcie – wydaję polecenie.
Ostatnia trójka patrzy na mnie i zatrzymuje się. Bez słowa.
– Co robicie? – pytam, spoglądając na pierwszego z trzech chłopców.
– Stoimy – odpowiada.
– Nie teraz, tylko zanim powiedziałam „stójcie”. Co robiliście?
Ma zdziwioną minę. Uśmiecha się.
– Jest sobota. Robimy poranny spacer.
Wszyscy trzej uśmiechają się i nie ruszają z miejsca. Jakby
wykonywali moje polecenie, cały czas z uśmiechem. A pozostali wciąż idą
w niezmienionym tempie, z takim samym uśmiechem. Prawie jakby…
Nie. Nie, to niemożliwe. Niemożliwe.
Zaczynam się trząść, narasta we mnie zgroza.
– Wyciągnijcie przed siebie ręce – rozkazuję, nie mogąc powstrzymać
drżenia głosu.
Wszyscy trzej jednocześnie unoszą ręce.
– Podwińcie rękawy.
Posłusznie wypełniają polecenie.
A na ich nadgarstkach błyszczą metalowe bransolety – czujniki Levo.
Mam na tyle przytomności umysłu, by pośpiesznie pstryknąć im kilka zdjęć,
choć ręce mi się przy tym tak trzęsą, że muszę oprzeć aparat o płot.
Zapominam, że górą idzie przewód, ale dociera do mnie, że to nie
elektryczny pastuch, bo nie poczułam porażenia prądem. To niemożliwe,
zupełnie wbrew prawu. Reset jest karą dla nastoletnich przestępców, którzy
nie ukończyli szesnastego roku życia. Nie dla małych dzieci. Co zresztą
mogłyby zrobić, żeby zasłużyć na coś takiego?
Patrząc w zbliżeniu przez obiektyw, widzę to. Ostatni chłopczyk, ten
krzywy uśmiech. Nie. Niemożliwe. Kiedy jechałam do Keswick pociągiem.
Matka z synkiem. To ten chłopczyk. Opuszczam aparat, patrzę na niego.
– Gdzie twoja mama? – pytam.
Uśmiecha się, ale nic nie mówi. Powtarzam pytanie.
– Nie wiem, co to jest – odpowiada. Uśmiecha się jak wtedy w pociągu,
lecz wzrok ma pusty. Chichot, psotne spojrzenie – wszystko, kim był,
zniknęło.
Szczęk.
Z oddali przez drzewa dobiega słabo słyszalny dźwięk. Trzaśnięcie drzwi?
Ogarnia mnie strach. Czy opierając aparat o ogrodzenie, uruchomiłam alarm?
Co za głupota.
– Opuśćcie z powrotem ręce – mówię. – Idźcie. Dogońcie pozostałych!
Ruszają i bardziej teraz biegną, niż idą, próbując dopędzić kolegów.
A ja nurkuję między drzewa.
Żołądek mi się przewraca, czuję mdłości. Dzieci, małe dzieci.
Zresetowane? Nie. To wbrew wszelkiemu prawu. Czterolatek, jak ten
chłopiec z pociągu, nie może być przestępcą, bez względu na to, czym
zawiniła jego matka.
Słyszę kolejne dalekie odgłosy. Ktoś tu idzie, by sprawdzić?
„Wynoś się stąd”. Przemykam z powrotem, starając się w miarę
możliwości ukrywać, trzymać nie na widoku. Kiedy
od ogrodzenia dzieli mnie już spora odległość, chowam się
za głazami i wyglądam zza nich. Dzieci zdążyły już dotrzeć do domu, są
z nimi wyższe postacie. Pstrykam pośpiesznie fotkę, patrząc w zbliżeniu
przez obiektyw. Kilkoro dorosłych i nie muszę widzieć ich czarnych strojów,
żeby wiedzieć, kim są – jest coś w sposobie ich poruszania, w tym, jak stoją,
co nie zostawia mi wątpliwości. Lorderowie.
Niektórzy rozmawiają z dziećmi. Inni z lornetkami przy oczach
przeszukują zbocze wzrokiem. Modlę się, żeby Finley nie wychylał się
z miejsca, w którym miał na mnie czekać.
Skoro tak pilnie patrzą, nie ma mowy, żebym się dostała z powrotem
na ścieżkę niezauważona. Jedyna moja szansa to szybkość i zmylenie
przeciwnika. Pędzę więc, ale w inną stronę, nie oglądając się za siebie.
Dopiero kiedy docieram do zarośli, kulę się i pod osłoną skał i podszytu
przemykam we właściwym kierunku, aż do ścieżki. Nadal skulona biegnę
do punktu, gdzie zostawiłam Finleya.
– Co się dzieje?
Dyszę ciężko.
– Musimy się stąd jak najszybciej zabierać. Najlepiej nie na widoku i nie
ścieżką.
Wygląda zza drzewa.
– Tam w dole jacyś ludzie idą do bramy.
Żołądek mi się skręca. Finley podaje mi kurtkę, ale zamiast ją włożyć,
upycham w plecaku.
– Co to za jedni?
– Najpierw spadamy, potem gadamy.
– Okej. Sekunda. – Zagląda do mapy. – Umiesz się wspinać po skałach?
– Tak.
Ruszamy na pełnej prędkości ścieżką w górę, ale za wyniosłością,
poza zasięgiem wzroku tamtych z dołu, zbaczamy ze szlaku i pędzimy
po skałach i błocie, stromymi, krętymi ścieżynami wydeptanymi przez owce.
Finley podobnie jak ja porusza się w takim terenie niczym kozica górska.
Widzę, dokąd zmierzamy – do stromej skały tuż pod grzbietem. Jeśli do niej
dotrzemy i znajdziemy się po drugiej stronie góry, zanim ktoś
trafi do miejsca, gdzie zeszliśmy ze szlaku, nikt nas nie wyśledzi.
Chyba że mają psy. Odrzucam tę myśl. Jeżeli nie mieli psów do tej pory,
nie zdążą ich sprowadzić.
Docieramy do ścianki i od razu widzę, że na kilku odcinkach będę
miała kłopoty z powodu niskiego wzrostu.
– Muszę się wspinać trawersem – stwierdzam i ruszam w górę.
Jakieś wewnętrzne echo podpowiada mi, że zawsze trzeba mieć trzy
punkty kontaktu ze skałą, ale w pośpiechu co rusz o tym zapominam.
Ześlizguje mi się stopa. Finley, wspinający się tuż za mną, łapie mnie
i podtrzymuje.
– Nie ma sensu być szybkim i martwym – mówi.
Zerkam w dół i widzę, że trawersując, wyszliśmy już wysoko i pod sobą
mamy spory obryw. Mało brakowało.
Zwalniam posłusznie i odtąd uważnie wybieram punkty podparcia, aż
wreszcie przemykamy na drugą stronę grzbietu. Szybki rzut oka za siebie
i na ścieżce tuż nad krawędzią zbocza ukazują się czubki głów. Nurkujemy
za skały.
– Na pewno nie widzieli, że zboczyliśmy ze ścieżki – mówię. Tak
naprawdę nie jestem tego pewna, ale jeśli się mylę, to mamy wielkie kłopoty.
– Jesteśmy teraz na szlaku, którym i tak chciałem wracać. Chociaż nie
było w planach wspinaczki bez sprzętu. – Finley śmieje się.
– Jesteś szalony.
– A ty jeszcze bardziej.
Teraz, kiedy jesteśmy po drugiej stronie bezleśnego grzbietu, znowu
zaczyna nam dokuczać wiatr. Wkładam kurtkę.
– Może przewrócisz swoją kurtkę na lewą stronę? – proponuję. – Żebyśmy
wyglądali inaczej.
Finley wlepia we mnie wzrok ze zdumieniem, ale robi, jak zasugerowałam.
Jego niebieskie ubranie zamienia się w zielone. Wyjmuje też z plecaka inną
czapkę i zamiast niebieskiej wkłada czerwoną.
– Dobre przebranie?
– Tak. A teraz zabierajmy się stąd. Szybko.
Nie biegniemy krawędzią grzbietu – to byłoby samobójstwo – ale
utrzymujemy jak najszybsze rozsądne tempo. Temperatura spadła i zaczynają
się zbierać chmury. Do naszej ścieżki dołącza boczna.
– Tu byśmy wyszli trasą nie dla szaleńców – mówi Finley.
Idziemy dalej, coraz niżej, teraz już osłonięci od wiatru. Oddycha się
łatwiej, bez dyszenia, i…
– Co to było? – pyta nagle Finley.
– Nic nie słyszałam. – Ale zaraz i ja słyszę. Cichy dźwięk za nami. – Czy
mogli pójść dłuższą drogą i nas dogonić?
– Nie ma mowy. To parę kilometrów więcej, a przecież idziemy szybko.
– Jesteś pewien?
– Nie.
Ruszamy znowu, jeszcze szybciej. Przed nami ukazują się skały.
Chowamy się za nimi przed ludzkim wzrokiem i wiatrem.
– Sprawdzę. – Wyciągam aparat fotograficzny i nastawiam zbliżenie
na ścieżkę. Jedna postać, samotny wędrowiec. I wygląda znajomo. – To ten
facet, który tydzień temu był przy Moot Hall.
– Jaki facet?
Podaję mu aparat, żeby sam zerknął.
– To Len – mówi Finley. – Kontroler szlaków.
– Powinniśmy wiać?
– Len jest w porządku. Poza tym nie ma sensu. Niedługo wyjdziemy
na prostą, a wtedy i tak nas zobaczy, choćby nie wiem co. Głosuję za tym,
żebyśmy zostali tu i coś zjedli. – Otwiera swój plecak,
wyciąga kanapki i termos. – Herbaty?
– Tak, proszę! Pomyślałeś o wszystkim.
– Staram się, ale przy tobie trudno nadążyć.
Wydobywa kubki, nalewa nam herbaty i moje zziębnięte ręce chłoną
ciepło napoju.
– Powiesz mi w końcu, co się naprawdę dzieje? – pyta Finley.
– Czasami lepiej nie wiedzieć – odpowiadam.
Patrzy na mnie przez chwilę, potem kiwa głową. Rozpakowuje kanapki.
– Może być z serem?
Posilamy się, kiedy nadciąga Len.
– Cześć, młody Finleyu – wita się.
– Cześć, stary Lenie. – Finley kiwa do niego głową.
– A to spryciarze. Dobre miejsce na piknik w chłodny dzień. Mogę się
przyłączyć? – zagaduje Len i siada wysoko na skałce z widokiem na ścieżkę
w obie strony.
Finley przedstawia nas, a Len wyjmuje z plecaka herbatniki do podziału.
Jakaś cząstka mnie nie chce się ruszać, sparaliżowana tym, co widziałam
w sierocińcu, zimnem, zmęczeniem po pośpiesznym biegu i wspinaczce.
Inna cząstka chce krzyczeć ze strachu i natychmiast uciekać.
Finley pyta Lena o warunki pogodowe i szlak przed nami, a gdy ten
odpowiada, zastanawiam się, czy jego oczy nie spoglądają na mnie ze zbyt
dużym zainteresowaniem. Wciąż siedzi na skałce mimo wiatru,
raz po raz rzucając okiem to w jedną, to w drugą stronę.
– Zaraz będziemy mieli towarzystwo – oznajmia w taki sposób, że od razu
narasta we mnie niepokój. Patrzy na nas. – Uzgodnimy wersje?
Finley i ja wymieniamy spojrzenia. Mam ochotę zerwać się i popędzić
ścieżką w przeciwną stronę.
– Nie ma sensu uciekać, zobaczą cię – ostrzega Len. – Poza tym jesteśmy
trójką wędrowców, którzy mile spędzają razem czas, prawda? Zatrzymaliśmy
się na posiłek pod osłoną grzbietu. Nie mamy nic do ukrycia.
Słyszę teraz zbliżające się kroki. Bardzo szybkie. Jeśli przybyli tu
z sierocińca, poruszają się znacznie prędzej, niż przypuszczałam. Pojawiają
się dwie twarze, pewnie się rozdzielili na rozwidleniu ścieżek.
Len wita ich skinieniem głowy.
– Dzień dobry – mówi.
Lorder uśmiecha się. To nienaturalne.
– Dzień dobry. Udana wycieczka? – zagaduje.
– Wiatr przewiewa człowieka na wylot – odpowiada Len. – Tak jak lubię.
– Skąd idziecie? – pyta Lorder i Len podsuwa mu zmyśloną opowieść
o naszej dzisiejszej wędrówce, podczas gdy Finley i ja bez słowa chrupiemy
herbatniki.
Lorder w zamyśleniu kiwa głową.
– Rozumiem. Widzieliście dwoje turystów? Jedna to dziewczyna.
Uważamy, że mogli się zgubić.
– Chwilę temu mijaliśmy dwie dziewczyny. Skręciły chyba w ostatnie
odgałęzienie. Tam, skąd przyszliście.
Tamci odsuwają się, zamieniają ze sobą kilka słów. Przekazują coś
przez komunikator, jeszcze raz obrzucają nas wzrokiem, po czym wracają
tam, skąd przyszli.
– No dobrze – odzywa się Len. – Wynośmy się stąd, do licha, zanim się
połapią, co i jak.
Pośpiesznie zbieramy rzeczy i ruszamy w swoją stronę. Len
narzuca mordercze tempo. Za każdym razem, gdy ścieżka się rozwidla,
skręcamy w inną stronę, kluczymy i zmieniamy kierunek w taki sposób, że
nigdy bym stąd nie wyszła bez niego. W końcu schodzimy w dolinę
po przeciwnej stronie góry.
Len każe Finleyowi prowadzić, a sam zwalnia, tak że we dwoje zostajemy
w tyle.
– Myślę, że musimy pogadać – odzywa się przyciszonym głosem.
Faktycznie, bardzo nam dzisiaj pomógł, lecz co mu mogę powiedzieć?
– Dzięki za pomoc, ale…
– Rozumiem, że szukasz partnera do szachów. Anita, tak?
O mało nie staję jak wryta. Len? To on jest kontaktem Aidena?
Mruga porozumiewawczo.
– Ciężko cię było namierzyć.
– Szedłeś dzisiaj za nami?
– To był łut szczęścia. Finley pożyczył ode mnie samochód. Wyciągnąłem
od niego, że wybieracie się razem. W kluczyku jest tracker. A więc,
o co chodzi?
Najpierw to, co obiecałam. Wyławiam z kieszeni zdjęcie Madison, które
noszę przy sobie, odkąd przypięłam ogłoszenie na tablicy.
– Czy możecie zamieścić Madison na liście ZwA?
Waha się.
– Możemy. Ale właściwie nie ma po co – mówi. Jego szczere
słowa łagodzi smutek malujący się w oczach.
– Wiesz, dokąd ją zabrali?
– Nie wiem, domyślam się. Jest karny obóz pracy, właściwie więzienie
w Honister. Stara i wciąż czynna kopalnia łupku. Przypuszczalnie
dziewczyna trafiła tam, jak większość zaginionych z tych okolic.
Oddycham z ulgą.
– Więzienie. A więc żyje.
– Czasami to nie jest najlepsza wiadomość. Nikt stamtąd nie wychodzi.
Ale śpieszmy się, zanim braknie nam czasu. Co dzisiaj zmalowałaś, że tak
zainteresowało Lorderów?
Ale zanim podejmę decyzję, ile powinnam mu powiedzieć, rozlegają się
powitania – zrównuje się z nami inna grupa turystów. Trzymają się
blisko cały czas aż do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód.
– Potrzebujesz podwózki, staruszku? – pyta Finley.
– Bezczelny smarkacz. Tak się składa, że owszem. A biorąc pod uwagę, że
to moje auto, sam poprowadzę, wielkie dzięki.
Finley niechętnie wręcza mu kluczyki.
– Jak się tutaj dostałeś? – pytam.
– Górą, dołem, borem, lasem. – Len szczerzy się w uśmiechu.
Szczęka mi opada. Ile to kilometrów? Wygląda na sędziwego i zataczał
wokół nas kółka.
Wyjeżdżamy na drogę. Po chwili Len zerka na mnie w lusterku
wstecznym.
– Jesteś wśród nowych potencjalnych praktykantów w parkach, prawda?
Pierwszego dnia zabieram grupę na wycieczkę po górach, więc zobaczymy
się w poniedziałek. Wtedy porozmawiamy.
Lekki nacisk na „wtedy”. Nie chce, żeby Finley się czegoś dowiedział.
Chłopak pogwizduje sobie po drodze.
– Coś strasznie ci wesoło – zauważam.
Zerka na mnie z ukosa.
– Wystawiliśmy ich do wiatru, no nie? Wiem, że mi nie powiesz,
dlaczego cię gonili, ale nie szkodzi. Za każdym razem, kiedy nie dostaną
tego, czego chcą, będzie mi wesoło.
Wiem, co ma na myśli, ale nie podzielam tego uczucia. Czy rzeczywiście
uwolniliśmy się od nich? Przez całą drogę do Keswick z niepokojem
spoglądam na szosę, lada chwila spodziewając się na niej blokady.
A aparat wypala mi dziurę w kieszeni. Aiden musi dostać te zdjęcia. Jest
na nich dowód: Lorderowie łamią prawo, resetują małe dzieci. Tego nie
da się ignorować. Czy to może w końcu sprawić, że wszyscy się sprzeciwią,
zjednoczą i powiedzą Lorderom: „dość”?
Panikuję wewnętrznie na myśl o tym, że nie mam zapasowej kopii, jedynie
zdjęcia w aparacie. Jeśli Lorderowie zadadzą dzieciom właściwe pytania,
dowiedzą się, że ktoś sfotografował ich Levo. Zrobią wszystko, żeby mnie
znaleźć. A jeśli się domyślą, kim jestem… nie żyję.
Chodzi już o coś znacznie więcej niż instynkt samozachowawczy. Muszę
przeżyć. Muszę dostarczyć te zdjęcia Aidenowi.
Musimy to pokazać światu i położyć temu kres.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
– Możemy porozmawiać?
Stella uśmiecha się do mnie, wygląda na tak absurdalnie szczęśliwą, że
przyglądam się jej i budzi się we mnie jakieś złe przeczucie.
– Oczywiście, wejdź – mówi.
Wchodzę do jej gabinetu i zamykam za sobą drzwi na klucz. Unosi brew.
– Zanosi się na coś poważnego. Wszystko w porządku?
– Nie. Niezupełnie.
– O co chodzi?
Nie wiem, co jej powiedzieć. Im mniej wyjawię, tym dla niej lepiej. Ale
mimo potrzeby zachowania ostrożności, po prostu nie mogę jej tego zrobić.
Nie mogę znów zniknąć bez słowa.
Stella wstaje zza biurka, idzie do stojącej przy ścianie sofy. Siadam obok
niej.
– Śmiało. Możesz mi wszystko powiedzieć.
– Nie chciałabyś tego usłyszeć. Przykro mi, ale muszę wyjechać.
Potrząsa głową.
– Wyjechać? Dopiero przyjechałaś. Dlaczego?
– Jestem prawie pewna, że moja przykrywka prysła, a jeśli nawet w tej
chwili tak nie jest, stanie się to niedługo. Przyjdą po mnie, jeżeli zostanę.
– O, Lucy. Nie. Pojadę z tobą. Ja…
– Nie. Naprawdę nie możesz. Za duże ryzyko. Będzie bezpieczniej,
jeśli wyniosę się sama.
Przez jej twarz przemykają najróżniejsze emocje. Przygotowuję się już
na burzę, ale przechodzi, zanim zdążyła się rozpętać. Stella garbi się,
przygnębiona.
– Kiedy? – szepcze.
– Nie wiem. Niedługo. Gdy tylko coś załatwię. Nie zniknę na zawsze, daję
słowo. Będę z tobą w kontakcie. Pewnego dnia, gdy sytuacja się poprawi,
wrócę, żeby się z tobą zobaczyć.
– O, Lucy. Nie, to niesprawiedliwe.
– Takie jest życie – mówię ostrzejszym tonem, niż zamierzałam. Ale tak
prawdę mówiąc, czy życie było kiedyś wobec mnie sprawiedliwe? Nawet
kiedy myślałam, że w końcu wracam do swojej rodziny, odkryłam, że
wszystko to były kłamstwa.
– To nie z mojego powodu, co?
– Oczywiście, że nie.
– Powiedz mi wszystko. Może będę mogła pomóc.
Potrząsam głową.
– Przykro mi. Jest bezpieczniej, jeżeli nic nie wiesz.
– Nie ufasz mi. – W jej głosie brzmi gorzki wyrzut.
– Nie o to chodzi! Ale dlaczego miałabym ci ufać? Okłamywałaś mnie
przez całe życie. – Słowa wylewają się ze mnie, zanim udaje mi się
je zatrzymać.
Aż ją cofa.
– Domyśliłaś się tego przecież.
– Czego?
– Że ci nie mówiłam wszystkiego.
– Czego mi jeszcze nie mówiłaś? – pytam natarczywie, choć jednocześnie
uświadamiam sobie, że rozmowa toczy się niewłaściwym torem. Chciałam
przed wyjazdem poprawić nieco nasze relacje, teraz jednak nie mogę się
powstrzymać od pytań. Co jeszcze ukrywała przede mną?
– To nie była moja wina!
– Co nie było twoją winą?
– Ona mnie do tego zmusiła, nie rozumiesz?
– Kto? Twoja matka? Do czego cię zmusiła?
– Szantażowała mnie przez wszystkie te lata, żebym siedziała cicho.
Byłam wtedy jej więźniem! Trzymała mnie pod kluczem przez cały czas,
kiedy byłam w ciąży, żebym nie rozpowiadała. Nie dopuszczała do mnie
Danny’ego; sprawiła, żeby myślał, że ja tak chcę. Może moje
dziecko przeżyłoby, gdybym była w domu. Ale kiedy przyniosła ciebie…
wiedziała, że ma mnie w garści. Przyszpiliła mnie, jak chciała. Nie mogłam
nic mówić, nie? Bo zabrałaby mi ciebie. I w końcu mnie wypuściła.
– O czym ty mówisz?
– Nie. Dość. Jeżeli chcesz się dowiedzieć więcej, też musisz mi zdradzić
swoje sekrety.
– Właśnie to zrobiłam. Przyszłam tu, żeby ci powiedzieć, że muszę
wyjechać. Nie powinnam była o tym wspominać, bo to dla ciebie
niebezpieczne, ale to zrobiłam. – Wstaję.
– Czekaj. Nie odchodź w ten sposób. Proszę. Powiem ci. Ale
musisz obiecać, że nigdy nikomu ani słowa.
Milczę przez chwilę. Gotuje się we mnie. Coś, co jest między mną
a Stellą… nie wiem. Ona mnie doprowadza do szału. Ale będzie tak smutna,
gdy ją opuszczę. Biorę głęboki wdech, siadam.
– Okej. Mów.
– Dowiedziałam się paru rzeczy, poskładałam razem. O tym, jak
moja matka dawno temu działała przeciwko rządowi.
– Przeciwko Lorderom? – W głowie mi wiruje. Niemożliwe: sama jest
w każdym calu Lorderem.
– Nie, niezupełnie. W rządzie są frakcje, układy. Rozumiesz. Matka jest
zwolenniczką twardej linii, ale ostatni premier nie był. Dlatego musiał odejść.
– Czekaj chwilę. Mówisz o Armstrongu?
– Tak. O nim i jego żonie. – Wzdycha. – I on, i Linea byli tacy czarujący,
a…
– Znałaś ich?
– Linea i matka były przyjaciółkami jeszcze ze szkoły. Linea zwierzyła się
Astrid, że jej mąż zamierza podać do publicznej wiadomości paskudne
sprawki Lorderów i złożyć rezygnację. Nie zdążył.
Jestem wstrząśnięta.
– Niemożliwe. Rodzice mamy?
Stella marszczy brwi.
– Mamy? Co masz na myśli?
– Kiedy mnie zresetowali, zostałam przypisana do rodziny zastępczej.
Do Sandry Armstrong-Davis.
Teraz to na twarzy Stelli maluje się szok.
– Byłaś u Sandry? Nie wiedziałam.
– Znałaś ją?
– Oczywiście. W dzieciństwie spędzałyśmy razem wakacje. Ale potem już
nie utrzymywałyśmy kontaktu. Nie mogłam. Nie po tym, gdy się
dowiedziałam, co naprawdę spotkało jej rodziców.
– Ale oni zginęli w zamachu bombowym z ręki terrorystów.
– Tak. Jednak ktoś doniósł terrorystom, gdzie będą. Ta informacja to był
wyciek. Zamach ukartowano.
– I stała za tym twoja matka? O Boże! Musisz to wyjawić. Musisz!
– Nie. Nie mogę! Nigdy nie mogłam i teraz tym bardziej. Za późno na to,
o wiele za późno. A zresztą czy miałoby to jeszcze jakieś znaczenie?
Minęło tyle lat. Nie.
– Posłuchaj. Astrid szantażowała cię, wykorzystując do tego mnie.
Jeśli ja stąd zniknę, a ona się nie dowie, gdzie przebywam, nie będzie cię
mogła szantażować. Prawda?
– To nie jest już takie proste. Dotyczy też wszystkich mieszkających tutaj
dziewcząt. Wykorzysta je przeciwko mnie.
Próbuję. Staram się, jak mogę. Wyjaśnić jej, że jeśli ludzie nie będą
wyjawiać tego, co wiedzą, że jeśli się nie sprzeciwimy Lorderom,
sytuacja wciąż będzie się pogarszać. Że mamy w rękach los kraju, że
możemy coś zrobić. Lecz ona mnie nie słucha, widzę to po jej twarzy.
Ale jak mogę mieć jej to za złe, skoro sama przez tyle czasu też nie
słuchałam Aidena?
Nie wypowiadam na głos pytania: co by się stało, gdyby wyjawiła prawdę
wiele lat temu? Ogłosiła wszem i wobec, że premier zamierzał podać się
do dymisji i upublicznić nadużycia Lorderów. Że
on i jego żona zostali zamordowani przez ludzi z własnego rządu, którzy
postanowili ich uciszyć. Może gdyby to w porę wyszło na jaw, Lorderowie
nie zacisnęliby nam tak mocno ręki na gardle.
Wstaję, żeby wyjść.
– Czekaj. Ostatnia prośba. Mogę wziąć twój aparat?
– Mój aparat? Dlaczego?
Potrząsa głową.
– Oddam ci go. Chcę tylko skopiować zdjęcia, te z nami dwiema.
Waham się.
– Dobrze. Zaraz ci go przyniosę.
Wychodzę z gabinetu, zastanawiając się, czy po wybrzuszeniu kieszeni nie
domyśliła się, że cały czas mam aparat przy sobie.
W swoim pokoju tak długo gmeram przy interaktywnym ekraniku aparatu,
aż udaje mi się dojść do tego, jak się robi katalogi. Zbiór zdjęć
z sierocińca zabezpieczam hasłem. Bardzo mnie korci, żeby je do kogoś
wysłać, kogokolwiek, ale nie odważę się bez dostępu
do komputera niemonitorowanego przez władze. Gdybym
je wysłała z normalnego sprzętu, na pewno by je przechwycono,
a Lorderowie zaraz by mnie namierzyli.
Idę z powrotem na dół. Zamierzam poczekać, aż Stella skopiuje zdjęcia.
Nie chcę spuszczać aparatu z oczu.
– Mam coś dla ciebie. – Wyciąga rękę, podaje mi klucz. – Rzeczy
twojego taty. Zdjęcia, cały kram. Chciałam się tego pozbyć, ale jakoś nie
mogłam się zdobyć.
– Gdzie?
– W starej szopie na łodzie. Pamiętasz, gdzie to jest?
– Chyba tak. Dzięki. – Zaciskam klucz w dłoni.
– Idź, obejrzyj je, a ja tymczasem skopiuję zdjęcia. Oddam ci aparat
podczas obiadu.
Waham się, niepewna, czy powinnam go zostawić w jej rękach, ale
klucz ciągnie mnie w inną stronę. Wkładam kurtkę i buty, jęcząc cicho,
bo stopy mam obolałe po pośpiesznie pokonanych dzisiaj kilometrach.
Wymykam się bocznymi drzwiami i pędzę przez ogród nad jezioro.
Czy pamiętam szopę na łodzie? Próbuję ją sobie przypomnieć, naprawdę
się staram, ale we wspomnieniach mam tylko przebłyski zsuwanego na wodę
kajaka. Idę ścieżkami wiodącymi wzdłuż brzegu. Obok
stojaków z kajakami jest kilka budyneczków. Jeden z nich stoi nieco z boku,
niemal ukryty wśród zarośli i nisko zwieszonych gałęzi drzew. Gdy
tylko dostrzegam go w świetle księżyca, wiem: to jest szopa na łodzie.
„Tato spędzał tu dużo czasu”.
Nie ma w niej żadnych łodzi, tato urządził sobie w środku warsztacik,
w którym czasami majstrował albo po prostu przesiadywał, urywając się
z domu. Stroniąc od Stelli – teraz to do mnie dociera, przedtem nie zdawałam
sobie z tego sprawy.
Klucz pasuje do zamka, ale się nie obraca. Jakiś strzęp wspomnienia każe
mi pchnąć drzwi kolanem i spróbować ponownie – tym razem zamek
ustępuje. Drzwi otwierają się ze skrzypieniem.
W środku czuć kurzem i wilgocią, wszędzie wisi pełno pajęczyn.
Przedzieram się przez nie i kicham, macając ścianę w poszukiwaniu
włącznika. Znajduję go, ale nie działa. Wtem strącam coś łokciem z szafki.
Schylam się, żeby to podnieść, i dłoń napotyka latarkę. Zapalam ją.
Stół, ławka – są wciąż na miejscu. Na ich widok zalewa mnie
fala wspomnień i niemal zwala z nóg. Zamiast narzędzi i naprawianych
rupieci teraz stoją na nich plastikowe pudełka. Uchylam pokrywkę jednego,
potem drugiego: ubrania. Ubrania taty z dawnych czasów, jego książki.
W innym pudle, pod kolejnymi książkami leży zestaw do gry w szachy.
To jego szachownica, na niej uczył mnie grać – jedno z moich nielicznych
szczęśliwych wspomnień. Pozwalał mi wygrywać. Uśmiecham się, otwieram
zestaw i dotykam schowanych w środku bierek.
Rzecz jasna, jednej brakuje – wieży. Zamku. Wykorzystał ją, żeby do mnie
dotrzeć w tamtym odległym miejscu, dokąd mnie zabrali, gdzie mnie
przetrzymywali i rozszczepili. Teraz wieża jest w moim pokoju,
wciśnięta w kącik torby. A tu zostali wszyscy jej towarzysze. Korci mnie,
żeby przynieść i odłożyć na miejsce brakującą figurę, aby
dołączyła do kompletu w przeznaczonej dla siebie przegródce.
Następne pudełko jest pełne zdjęć – zaczynam je zachłannie oglądać. Są
tu stare fotografie Stelli i taty, niektóre z ich ślubu. Szukam fotek, które
przedstawiałyby nas razem – nie ma ich wiele, znajduję tylko kilka. Na jednej
jestem ja, tato i Pounce jako maleńka kicia. Uśmiechamy się. Zdjęcie
zapewne zrobiono rano w moje dziesiąte urodziny. Zanim się
wszystko zepsuło. Wsuwam je sobie do kieszeni wraz z fotką, na której
młodzi Stella i tato śmieją się z czegoś razem. Jeżeli to już wszystkie
zdjęcia taty, to jest ich bardzo mało – słaby ślad, gdyby ktoś chciał
prześledzić całe jego życie. Pewnie zazwyczaj to on trzymał w ręce aparat.
M ó j a p a r a t. Powraca wrażenie niepokoju. Jak długo tu siedziałam?
– Riley?
Podskakuję, odwracam się. W wejściu stoi Ellie, bez kurtki,
drżąca z zimna, w ręce trzyma mój aparat fotograficzny. Podaje mi go.
– Stella prosiła, żeby ci to dać. Zapomniałaś w jej biurze. I mam
ci powiedzieć, że nic się nie stanie, jeśli będziesz wolała nie przyjść na obiad.
Odwraca się i pędzi ścieżką z powrotem.
Zdezorientowana gapię się na aparat w swych rękach. Zapomniałam go?
Powiedziała, że mi go odda podczas obiadu. Czemu zmieniła zdanie?
Uświadomiła sobie, że zamierzam tu spędzić mnóstwo czasu? Bo co innego?
Może za tymi słowami kryje się jakaś wiadomość? Coś jest nie tak.
Po skórze przechodzą mi ciarki, jakby dopadła mnie armia pająków.
Wyłączam latarkę i wyślizguję się w ciemność. Powoli, cichutko zamykam
drzwi, dociskam kolanem, przekręcam klucz. Zastanawiam się, co z nim
zrobić, po czym kładę go na górze obramowania drzwi.
W ciemności płyną głosy, zbyt odległe, by je odróżnić. Słychać
kroki na żwirze powyżej. Przemykam od drzewa do drzewa, aż idące górą
postacie znajdą się w zasięgu wzroku, jest jednak zbyt ciemno, żeby
zobaczyć, kto to. Wyciągam aparat, przestawiam na tryb nocny i patrzę
w powiększeniu przez obiektyw. Z boku budynku stoi zaparkowany
samochód. Główne drzwi od strony jeziora są otwarte, stoi w nich Stella.
W jej stronę idą dwie osoby. Jedna z nich to Astrid. Druga to mężczyzna,
zwrócony do mnie plecami. Słabo widać w tym świetle, ale każdy jego ruch
jest płynny, miękki, koci. Czuję, że mięśnie i kości mi się topią, nie
utrzymają mnie na nogach. Zaraz się osunę.
Nico.
Czemu miałby tu być, z Astrid? To nie ma sensu.
Nico zatrzymuje się, odwraca głowę i przesuwa wzrokiem po ciemnym
otoczeniu, a ja drżę, przekonana, że wyczuwa moją obecność, że
jego bladoniebieskie oczy w jakiś sposób przenikną mrok i zobaczą, gdzie się
ukrywam. Bez zastanowienia mój palec naciska guzik w aparacie – robię
kilka szybkich zdjęć z Nikiem i Astrid w tym samym kadrze.
Jak to możliwe? Astrid i Nico – Lorder i antyrządowy terrorysta – są
zaprzysiężonymi wrogami. A może nie?
Po bokach budynku moje oczy rejestrują jakiś ruch. Przesuwam aparat.
Postacie w czarnych strojach: Lorderowie. Pilnują bocznych drzwi. Zakład,
że obsadzili wszystkie wejścia? Strach ściska mnie za gardło z powodu Ellie.
Czy zdążyła wrócić, zanim się pojawili?
Wtem zauważam, że jeden z Lorderów ma coś przypięte do oczu –
noktowizor.
Zsuwam się niżej, aż pochyły grunt osłoni mnie przed ich wzrokiem.
Wiadomość od Stelli faktycznie była ostrzeżeniem. Czy Astrid
domyśliła się, kim jestem? Mój spanikowany umysł nie potrafi przetworzyć
tego, że KdsN jest tu razem z Nikiem. Co to może oznaczać? Cokolwiek, ale
na pewno nie będzie to nic dobrego.
Przez moje ciało przelewa się adrenalina. „Wiej!”.
Ale jeśli się puszczę biegiem, będę musiała przebyć odkryty odcinek
zbocza schodzący ku wodzie. Na pewno mnie zauważą.
Jedyna logiczna droga ucieczki prowadzi w lewo, leśną ścieżką do miasta.
Jednak właśnie tam się skierują, gdy sprawdzą, że nie ma mnie w domu.
„Jezioro”.
Zsuwam się w stronę brzegu do stojaków z kajakami. Prawie wstrzymuję
oddech, jak najciszej zdejmując jeden ze stojaka. Wiosła są przypięte
do każdego przy burcie. Pragnienie, żeby natychmiast uciec, jest tak silne, że
trudno je opanować. Mam jednak na tyle przytomności, by poodpinać
wszystkie pozostałe wiosła i zebrać je razem. Utrudnić pościg.
Idę wzdłuż brzegu, niezdarnie balansując z kajakiem
i wszystkimi wiosłami. Wchodzę powoli do wody, tak żeby nie chlupnęła,
i z najwyższym trudem powstrzymuję się od głośnego sapnięcia w zetknięciu
z zimnem, które mi się wlewa do butów. Cichaczem wsiadam do kajaka,
niezgrabnie, bo zimowe ubranie i wetknięte pod pachę wiosła utrudniają
ruchy. Jedno z nich wysuwa się, zahacza o wodę, a drugi koniec
strąca mi okulary z twarzy. Rozlega się ciche chlupnięcie, gdy wpadają
do wody. Szukam ich, ale zniknęły w ciemności. Co to ma za znaczenie?
I tak nie zwiodą Nica, jeżeli mnie złapie.
Wyruszam i szybko wraca do mnie dzieciństwo spędzone w kajakach:
ruchy mam szybkie i pewne, trzymam się blisko brzegu, żeby trudniej mnie
było zauważyć.
Gdy jestem już daleko od domu, wypływam bardziej na środek
jeziora i przepraszając w duchu, upuszczam tu pozostałe wiosła. Zostawiam
je unoszące się na wodzie, a sama przetwarzam całą wydobytą
z paniki energię w ruchy, które zabiorą mnie jak najdalej od Astrid i Nica.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
WRRRRR…
Budzę się z drgnieniem, chcę się zerwać i walę o coś głową, po czym
przypominam sobie, gdzie jestem. Ten rozsadzający mi czaszkę hałas
to odkręcanie śrub. Czy jesteśmy na miejscu – cokolwiek to znaczy – czy
raczej zatrzymano nas po drodze? Nie wiem, ile upłynęło czasu.
Teraz jednak, gdy się obudziłam, każdy mięsień ciała desperacko chce się
poruszyć, rozciągnąć. Tak czy inaczej, muszę się stąd wydostać.
Ostatnia śruba puszcza, podłoga się unosi, ktoś ją zdejmuje, a ja siadam.
Nad sobą widzę zaskoczone twarze. Ten ktoś o mało nie
upuszcza mi podłogi na głowę.
– O mój Boże. To dziewczyna – mówi.
Odkładają na bok podłogę. Pojawia się druga twarz. Dwóch mężczyzn,
obaj w kombinezonach roboczych. Ewidentnie nie Lorderowie. Oddycham
z ulgą, wysuwam nogi ze schowka.
– Au. Ktoś mi poda rękę?
Jeden z nich pośpiesznie pomaga mi wyjść. Na ziemi o mało z powrotem
nie padam – zdrętwiałe nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Opieram się ręką
o bok ciężarówki. Znajdujemy się za jakimś budynkiem, jest ciemno i zimno.
– Gdzie ja jestem?
Wymieniają spojrzenia.
– O, sorry. Przyjechałam na ostatni akt Zimowej opowieści.
Len podał mi to hasło, zapewniając, że otworzy mi szybki dostęp
do władz ZwA.
I rzeczywiście, odtąd wszystko przebiega błyskawicznie. Czym prędzej
zabierają mnie do warsztatu i obrzydliwej łazienki. Potem udaje mi się
wyżebrać kubek herbaty, podczas gdy po drugiej stronie drzwi odbywa się
gorączkowa rozmowa. Jestem dziwnie spokojna. Czy to dlatego, że to, co się
zaraz wydarzy, zupełnie ode mnie nie zależy? Nie wiem.
Podjeżdża samochód osobowy, pakują mnie na tylne siedzenie. Z przodu
siedzą w milczeniu mężczyzna i kobieta. Patrzę przez okno – jedziemy
przez teren przemysłowy, z czasem pojawia się coraz więcej zabudowań. Nie
jest to Londyn ani nic znajomego, ale dostrzegam tablicę: „Witamy
w Oxfordzie”. Tak blisko domu! Albo przynajmniej tego, co kiedyś
było domem: moja dawna szkoła, imienia lorda Williamsa, znajduje się
w Thame, jakieś dwadzieścia kilometrów stąd. W pobliżu leży nasza wieś.
Na ulicy robi się gęsto od zabytkowych budynków, od przechodniów.
Skręcamy w boczną uliczkę i zatrzymujemy się. Dostaję do ubrania inną
kurtkę i czapkę, po czym kierowca prowadzi mnie
krętymi brukowanymi uliczkami wśród dostojnej architektury. Mam wielką
ochotę stanąć i pogapić się na otoczenie, ale nie ośmielę się ściągnąć
na siebie uwagi.
Nurkujemy pod łukowatym przejściem, idziemy ścieżką przez otoczony
budynkami dziedziniec ze skwerkiem i zmierzamy do drzwi, gdzie wita nas
uśmiechnięta dziewczyna, kilka lat starsza ode mnie.
Kierowca zostawia mnie tutaj. Podążam za dziewczyną
licznymi korytarzami do innych drzwi. Puka w nie lekko.
– Wejdź – mówi, po czym się oddala.
Otwieram drzwi: gabinet z książkami na półkach. A za biurkiem?
Niesamowicie zaskoczony Aiden.
– Kyla? To ty jesteś naszym nowym świadkiem? Dzięki Bogu, że nic
ci nie jest. – Zrywa się z krzesła, bierze mnie w ramiona, a ja przywieram
do niego mocno.
Coś we mnie topnieje. Aiden jest tutaj, będzie wiedział, co robić. Czy
jestem bezpieczna, przynajmniej na chwilę? W końcu wypuszcza mnie
z objęć, ale wciąż trzyma za rękę, splata palce z moimi. A ja gapię się
na niego, wstrząśnięta tym, jak bardzo chcę uścisku tej dłoni, jak mocno się
za nim stęskniłam. Za jego głęboko niebieskimi oczami.
Radosnymi mimo podejmowanego ryzyka. Za blaskiem
światła w jego włosach, za ognistymi błyskami rudej czupryny. Uśmiecham
się.
Ktoś chrząka za moimi plecami.
Odwracam się i widzę, że w pokoju jest druga osoba – na krześle
koło kominka siedzi kobieta, starsza od Aidena. Jej
blada twarz z podkrążonymi oczami wyraża jakąś zaciekłość.
– Mam nadzieję, że nie zaangażowaliśmy wszystkich tych
środków do przetransportowania jakiejś przyjaciółeczki. – Marszczy brwi.
– Len nie przysłałby nam w ten sposób czegoś, co nie miałoby kluczowej
wartości. Nie z hasłem nagłego niebezpieczeństwa. – Głos
Aidena brzmi spokojnie, lecz na policzki wypełza mu rumieniec.
– Więc co to za pilna sprawa? – pyta kobieta. – Powiedz.
Patrzę na Aidena.
– Wolałabym rozmawiać o tym z tobą na osobności.
Tamta spogląda gniewnie.
– To nie przejdzie – ostrzega.
– W takim razie kim pani jest? – Chcę wiedzieć.
– W porządku, Kyla. To Florence. Prowadzimy razem ZwA, odkąd… –
Urywa. – W każdym razie zawsze mamy taki sposób
przesłuchiwania świadków. Im więcej ludzi przyjmuje zeznania, tym
informacja jest bezpieczniejsza.
– Dobrze więc. – Wyjmuję aparat fotograficzny, wprowadzam
hasło i włączam system projekcji zdjęć. – Zrobiłam je w Kumbryjskim
Ośrodku Opiekuńczym koło Keswick. To położony na odludziu sierociniec.
Widziałam dzieci idące wzdłuż ogrodzenia od wewnętrznej strony, poruszały
się nienaturalnie. Podeszłam bliżej i oto, co odkryłam.
Na ścianach nie ma wolnego miejsca, kieruję więc projektor
na drzwi i wyświetlam fotografie. Trzech małych
chłopców z wyciągniętymi przed siebie rękami. U każdego na nadgarstku
wyraźnie widoczne Levo.
Moim słuchaczom wyrywa się okrzyk przerażenia.
– O mój Boże – szepcze Aiden.
Oboje patrzą po sobie.
– Z zachowania dzieci wywnioskowałam, że wszystkie
z tego sierocińca zostały zresetowane. Od tych maluchów po jedenasto- czy
dwunastolatki. Łącznie około pięćdziesięciorga.
– Nie możemy dłużej czekać – mówi Aiden. – Nie z taką informacją
i innymi dowodami na okropieństwa, jakich dopuszczają się Lorderowie.
Najwyższy czas pokazać to wszystko ludziom. Tego nie mogą zignorować,
to będzie początek końca Lorderów.
Florence potrząsa głową.
– Potrzebujemy weryfikacji. Zdjęcia mogą być spreparowane.
– Nie! Mamy świadka.
Spierają się dalej. Odnoszę wrażenie, że to stara różnica zdań
z różnymi wariantami, ale nie mam ochoty brać w niej udziału – przekazałam
im, co wiem, zrzuciłam z siebie ciężar. Są inne rzeczy, o których chcę –
muszę – porozmawiać z Aidenem, osobiste. Ale nie tu i nie teraz. Nie przy
tej kobiecie.
– Przepraszam – wtrącam w momencie ciszy. – Jest jakaś szansa na coś
do jedzenia?
– Jasne. – Aiden robi skruszoną minę. – Ale najpierw skopiujmy zdjęcia. –
Wyciąga rękę po aparat.
– Sprzęt chciałabym zatrzymać. Mam w nim też własne fotki.
Podłącza go do komputera, podaję hasło i przegrywa zdjęcia z sierocińca.
Oddaje mi aparat.
– Len chyba mówił, że system komputerowy ZwA został uszkodzony? –
rzucam pytająco.
Aiden wzdycha i przytakuje.
– To był totalny koszmar. Nasi technicy wciąż nad tym pracują. Od lat
wiedzieliśmy, że monitorują naszą stronę, ale tym razem przebili się
przez zapory ochronne i namierzyli naszych administratorów. Wciąż nie
wiadomo, jak się dostali do środka, nie jesteśmy też pewni, od jak dawna nas
szpiegowali i ile wydostali informacji. Ale ten komputer nie jest podłączony
do netu. Więc póki co, zdjęcia są tylko w nim. No i oczywiście tutaj. –
Wskazuje mój aparat. – Uważaj na nie.
Wsuwam aparat z powrotem do kieszeni. Aiden patrzy
znacząco na Florence. Kobieta wzdycha, wstaje.
– Umiem odczytać aluzję.
– Mogłabyś przynieść Kyli coś do jedzenia? – Aiden posyła jej czarujący
uśmiech, który powinien zadziałać, lecz ona spogląda wilkiem.
– Nie igraj z losem. – Idzie ciężkim krokiem do wyjścia, ale odwraca się
w drzwiach. – Tak czy inaczej, coś przyniosę.
– A możesz przysłać tu z jedzeniem tego nowego chłopaka?
Florence patrzy na niego z zaciekawieniem, po czym kiwa głową. I już jej
nie ma.
– Drażliwa – zauważam, zadowolona, że kobieta wyszła, i jeszcze bardziej
uszczęśliwiona tym, że zostałam sama z Aidenem.
Moja ręka znów szuka jego dłoni, a on się uśmiecha.
– Ma powody. To jej ojciec kilkadziesiąt lat temu założył ZwA.
Jego tożsamość wyszła na jaw, gdy zhakowali nam system.
Przykrywki prysły i człowiek nie żyje. Dlatego Florence się tu ukrywa.
Ja zresztą też.
– O, nie. To okropne.
– Ale nie roztrząsajmy tego teraz. Dziś mamy się z czego cieszyć.
– Serio?
– Jesteś bezpieczna, cała i zdrowa. Mimo problemów technicznych
zbliżamy się do celu. Gdy tylko nasz system znów ruszy, będziemy gotowi,
żeby upublicznić prawdę o Lorderach. Z tobą jako ostatnim gwoździem
do ich trumny.
– Co za uroczy obraz. – Uśmiecham się jednak. – Aiden, we wszystkim
miałeś rację.
Odpowiada szerokim uśmiechem.
– Miło mi to słyszeć, ale w czym konkretnie?
– Sytuacja się zmieni, dopiero gdy wszyscy poznają prawdę i wspólnie się
przeciwstawią Lorderom. Zrobię dla ZwA wszystko, co mogę. Chcę do was
dołączyć.
– Wystarczy, jeśli zostaniesz świadkiem.
– Nie, nie wystarczy – zaprzeczam. – Na pewno znajdzie się coś,
do czego się przydam.
Zbieram się w duchu, żeby powiedzieć Aidenowi całą resztę: wszystko,
czego mu do tej pory nie zdradziłam i czego się dowiedziałam
od naszego ostatniego spotkania. Ale gdy mam już rozpocząć opowieść,
rozlega się pukanie do drzwi.
– Oto twój trzeci powód do radości – oznajmia Aiden.
Ale sam robi się jakiś zgaszony, smutnieje. Wypuszcza moją rękę. Patrzę
na niego, nie rozumiejąc.
Otwierają się drzwi.
Mrugam, spoglądam na Aidena, nie dowierzając własnym oczom.
Jeszcze raz patrzę na tego, kto stoi w drzwiach z tacą kanapek w rękach.
Zbyt długie ciemne włosy zatknięte za uszy, brązowe jak czekolada oczy.
Sposób, w jaki stoi. Czuję, że się rozpływam w uśmiechu.
– Ben?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Jest mi ciepło, leżę zaspana w ciemności. Chyba coś mnie zbudziło, jakiś
dźwięk? Pstryk. Otrząsam się ze snu i przypominam sobie, gdzie jestem.
Zrywam się, siadam na łóżku. Spod zasłon sączy się na tyle światła, że
wszystko widać. Ben, zwrócony do mnie tyłem, odkłada coś do szafy.
– Ben?
Odwraca się błyskawicznie. Uśmiecha.
– Ślicznie wyglądasz, gdy śpisz.
– Jest już rano? Nie chciałam u ciebie nocować! Muszę iść do siebie,
zanim ktoś zauważy.
Ben wzrusza ramionami.
– Zostań. Kogo to obchodzi?
Wsuwa mi dłoń pod brodę, całuje mnie, ale się odsuwam.
– Mnie obchodzi.
Przemykam do drzwi, uchylam je cichutko. Student w drugim pokoju
twardo śpi.
– Daremny z niego dozorca – szepcze Ben. – Mógłby przespać życie. –
Całuje mnie w policzek. – Widzimy się tu znów wieczorem?
Patrzymy sobie w oczy i odpowiedź wypływa ze mnie
bez zastanowienia czy woli:
– Okej.
Idę korytarzami, nikogo nie spotykając po drodze. Docieram do swoich
drzwi, otwieram je. Wendy siedzi przy biurku. Odwraca się do mnie
z uśmieszkiem.
– Dobrze ci się wczoraj biegało z Benem?
– Tylko rozmawialiśmy, a potem zasnęłam!
Śmieje się.
– Jasne, wierzę ci. – Mruga porozumiewawczo. – Nie martw się. Nie
wydam twojego sekretu.
Zaprzeczam jeszcze kilka razy z płonącymi policzkami, po czym idę
pod prysznic. Czy Wendy zatrzyma to dla siebie? Dlaczego tak mi na tym
zależy? Z jakiegoś powodu nie chcę, żeby wyszło na jaw, że nocowałam
gdzieś indziej, żeby zaczęły się przypuszczenia.
Coś mi nie daje spokoju. Głównie chodzi o to, że nie chcę, aby dowiedział
się Aiden – i nie jestem pewna czemu. Przecież to on sprowadził tu Bena,
musi wiedzieć, co do niego czuję. Wydaje mi się jednak, że Aidenowi by się
nie spodobało, gdyby się dowiedział, że spędziłam u Bena całą noc. Jest
bardzo opiekuńczy, martwiłby się. Za nic w świecie nie chciałabym go zranić
– po tym wszystkim, co dla mnie zrobił. To jedyny powód, dla którego nie
chcę, żeby się dowiedział, prawda?
– Ben był tu wczoraj wieczorem, szukał cię – mówi Wendy. – Domyślam się
więc, że to nie z nim byłaś tym razem przez całą noc.
– Z n i k i m nie byłam.
– Nie rób takiej zaciętej miny, wierzę ci. Ale posłuchaj mnie przez chwilę.
– Co?
– Wiem, że za dobrze cię nie znam, i wiem na tyle o tym, dlaczego tu
jesteś, żeby z kolei wiedzieć, że nie powinnam zadawać pytań. Ale bądź
ostrożna.
– Co masz na myśli?
Wręcza mi kopertę.
– Po prostu bądź ostrożna.
Wychodzi, a ja rozrywam kopertę.
Odręczne pismo Bena – wygląda tak samo jak dawniej.
Kochana Kylo,
wyniki badań mam dobre, urwałem się więc spod nieustannego nadzoru,
hura! Przyszedłem wieczorem, żeby to uczcić. Gdzie byłaś?
Możesz mi to wynagrodzić tylko w jeden sposób. Spotkajmy się na wieży
kościoła Marii Panny. Zapowiadają się niesamowite widoki.
Nie każ mi znowu czekać.
Kocham Cię,
Ben
Nie ma jednak podanej pory. Może czeka tam na mnie od wielu godzin!
Szukam czystych ubrań, ale napotykam poważne braki. Pożyczam bluzkę
od Wendy, zostawiając przepraszający liścik. Wciskam aparat
do kieszeni kurtki i wymykam się z pokoju. Wychodzę z budynku
bocznymi drzwiami i wkrótce znajduję wejście do kościoła. Pokazuję
zakrystianowi legitymację studencką, a on wskazuje mi drogę na wieżę.
I zaczynam wspinaczkę. Najpierw schody w kościele, potem w samej
wieży – coraz wyżej, aż docieram do spiralnego ciągu starych, wytartych
kamiennych stopni. Klatka schodowa jest coraz węższa i coraz bardziej
stroma. Mimo że bardzo chcę się znaleźć już na samej górze, muszę zwolnić,
bardziej uważać.
W końcu wdrapuję się na szczyt i wychodzę na galeryjkę. A tam – zimny
wiatr i ani śladu Bena. Galeryjka jest nieregularna i wąska,
otoczona kamienną balustradą, od góry osłonięta rzeźbionymi kamieniami,
prawie jakby była wykuta w budowli. Otulam się ramionami i idę
dookoła wieży, nurkując po drodze w łącznikowych korytarzykach, aż
docieram do ślepego końca.
Bena nie ma.
Albo już tutaj był, znudził się czekaniem i poszedł, albo jeszcze nie dotarł.
Dlaczego nie zapytałam Wendy, kiedy dał jej liścik? Jeżeli już tu był,
powinnam zejść i go poszukać. Ale jeśli dopiero przyjdzie, a mnie nie
będzie? Postanawiam zaczekać i jeszcze raz obejść wieżę. Teraz zwracam
większą uwagę na widoki Oksfordu i gargulce, wychylające się z wieży
z rozdziawionymi paszczami, jakby chciały połknąć okoliczne budynki.
W końcu wtulam się w kamienną ścianę i drżąc z zimna, wpatruję się
w College Wszystkich Świętych. Widać stąd oba kwadratowe dziedzińce,
włącznie z ławką, na której siedzieliśmy z Benem i rozmawialiśmy.
Tak się cieszę, że wyniki badań Bena są dobre, ale nagle zaczynam o tym
myśleć. Co to właściwie oznacza? Jak skany mózgu mogły na tyle przekonać
Florence i Aidena, że pozwolili Benowi na więcej swobody? Mogłyby
wykazać, na ile gmerano mu w pamięci, ale nie ujawnią przecież jego myśli.
Głowię się nad tym, ale moje obawy znikają, kiedy dociera do mnie słaby
odgłos zbliżających się kroków na kamiennych stopniach.
Już idzie!
Kroki są coraz bliższe, mój uśmiech zaś – coraz szerszy. Ben powiedział,
że będzie to nasz sekret, nasze specjalne miejsce. Nowe specjalne miejsce,
żeby nowe wspomnienia wypełniły lukę po starych. Ale w drzwiach ukazuje
się nie ta twarz, której się spodziewałam.
– Aiden?
– Gdzie jest Ben?
– Nie wiem. Co ty tu robisz?
– Raczej: co ty tu robisz? Kyla, doskonale wiesz, że nie powinnaś się
wymykać, nie mówiąc nikomu, dokąd się wybierasz.
– Jak to: wymykać się? Wcale się nie wymknęłam. Ja tylko… – Urywam.
Kiedy dostałam liścik, tak się śpieszyłam na spotkanie z Benem, że nie
pomyślałam o tym. Przyglądam się uważniej Aidenowi i widzę,
co przeoczyłam. – Coś jest nie tak. Co się stało?
– Znaleziono strażnika Bena w schowku na szczotki. Martwego. Szukamy
Bena, ale jak dotąd na próżno.
– Co? Martwego? Czy coś się przydarzyło Benowi?
– Oprócz tego, że zabił swojego strażnika, nic mi więcej nie wiadomo.
Miałaś się tu z nim spotkać?
– Nie zrobiłby tego, to nie mógł być on. Nie wierzę ci.
Aiden potrząsa głową.
– Powiedz mi wszystko, co wiesz, ale już.
Kolana się pode mną uginają, opieram się o kamienną balustradę. Strażnik
Bena nie żyje? Ten student, który mógłby przespać życie?
– Kyla?
– Ben zostawił mi liścik. Napisał, że wyniki badań są dobre i już go nie
trzeba pilnować.
– Kłamstwa, Kyla. Wyników nawet jeszcze nie ma.
Waham się, po czym wyjmuję karteczkę z kieszeni, podaję ją Aidenowi.
Z trudem przełykam ślinę.
– Nie rozumiem. Dlaczego miałby kłamać?
Aiden czyta liścik.
– Nie wiem. Ale nic, co mi przychodzi do głowy, nie wygląda dobrze.
– Szedłeś tu za mną?
– Nie. Coś mnie tknęło. Florence powiedziała, że pytałaś o wejście
na wieżę. Musimy zaalarmować…
Huk.
Strzały? Na dole, w College’u Wszystkich Świętych. Przez dziedziniec
biegną ludzie. Wiatr niesie odległe krzyki.
Nie. Nie. To się nie dzieje naprawdę.
Pośpiesznie wyjmuję aparat, żeby lepiej widzieć w zbliżeniu.
– We wszystkich wyjściach z college’u stoją ludzie w czarnych ubraniach.
Lorderowie.
– Rób, co możesz, Kyla: bądź świadkiem. – Słowa Aidena brzmią gorzko.
Nagrywam. Jak Lorderowie popychają
studentów i pracowników naukowych, a także tych, którzy się u nich
ukrywali. Wyciągają ich z budynków i pędzą przez dziedziniec. Pod ścianę.
Otwierają ogień. Chaos, krzyki, niektórzy próbują uciekać, ale nie mają szans
– Lorderowie pilnują wszystkich drzwi. W tym wszystkim kilka osób
stoi prosto, ramię w ramię, w środku pomiędzy nimi Florence. Ze spokojną
pogardą patrzą na Lorderów i dają się zastrzelić. Ciała, coraz więcej ciał.
Prastare kamienie, martwą zimową trawę plami czerwień.
Mimo wszystko moje ręce stabilnie trzymają kamerę. Jestem sparaliżowanym
świadkiem, równie martwym w środku jak ci na dziedzińcu.
Potem zapada cisza.
Jednego z wejść, tego obok ławki, na której niedawno siedziałam z Benem,
strzeże dwoje ubranych na czarno ludzi. Jeden z nich odwraca się w stronę
wieży i patrzy prosto na mnie, jakby wiedział, że tutaj stoję i obserwuję.
Druga osoba otacza go ręką w pasie. Śmieje się.
Ben. I Tori.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Ręce w końcu opadają. Aparat im ciąży. To się nie może dziać naprawdę.
Aiden stoi w milczeniu, jego twarz odbija moje emocje: wstrząs. I udrękę.
Florence.
Wendy.
Cała uczelnia nieznanych
mi z imienia i nazwiska pracowników i studentów, którzy głosowali za tym,
by nam pomóc. Wszyscy nie żyją.
Patrzę na kamerę w swoich rękach, pełną świadectw. Zapisów bólu. Ben?
Nie. Nie mogę… on nie mógłby…
Ale Ben stał tam, był częścią masakry. Nie mogę zaprzeczać czemuś,
co widziałam na własne oczy, choć wszystko we mnie krzyczy, że pewnie się
mylę.
Jestem świadkiem, tak jak wszyscy uwiecznieni wcześniej tą kamerą.
Zawierającą teraz jedyne ocalałe nagrania.
Jednym ze świadków jest Edie. Ben był tam ze mną. Wie, gdzie
ona mieszka.
„Leć!”.
Myśl ledwie mi zdążyła zaświtać, a stopy już podrywają się do biegu
po spiralnych schodach.
Aiden gna za mną, woła, żeby uważać, zaczekać, ale zostaje w tyle.
Na dole wypadam na zalaną słońcem ulicę – jak dzisiaj może świecić słońce?
– i biegnę, a Aiden za mną nie nadąża. Nikogo nie ma w zasięgu wzroku:
ani w kościele, ani w żadnym z college’ów, każdy się chowa pod łóżkiem.
Biegnę jak jeszcze nigdy w życiu. Jakbym stopami nie dotykała ziemi –
jakbym leciała, ledwie muskała powierzchnię świata, do którego już nie chcę
należeć. Pędzę dla tego jednego dziecka. Jeżeli mogę uratować choć
jedno dziecko, mogę też… Nie. Nie potrafię myśleć o tym, co było przedtem
ani co będzie potem. Jest tylko t e r a z, ta chwila. Bo jeśli się zatrzymam, nie
będę już w stanie zrobić kolejnego kroku.
Lecę dalej, po kilkunastu kilometrach docieram na ulicę Edie. Do jej
frontowych drzwi.
Do jej otwartych frontowych drzwi?
Wchodzę, z trudem łapiąc powietrze.
– Halo! – wołam zdyszana. – Edie?
W domu są zapalone światła. Na stole talerze z niedojedzonym posiłkiem.
N i e, n i e, n i e…
Przebiegam z jednego pokoju do drugiego, przez cały dom. Jest pusty.
Dom jest pusty.
Został w nim tylko Murray. Leży na kuchennej podłodze. Podnoszę go,
gapię się oszołomiona na uśmiechniętą twarz pluszowego misia. Nie mogę
uwierzyć.
Nie. To koszmar. Cały dzisiejszy dzień. Nic nie jest rzeczywiste. Nie może
być rzeczywiste. Zaraz się obudzę.
Walę pięścią w ścianę najmocniej, jak umiem. Knykcie wbijają się w tynk,
rozchodzą się po nim promieniste pęknięcia. Ból. Krew.
Lecz się nie budzę.
Bo nie śpię.
Mocno ściskam w ramionach Murraya, osuwam się na podłogę, zwijam
w ciasny kłębek. Wreszcie pojawiają się łzy. Fala za falą przebijają mnie
szpony udręki i rozszarpują na strzępy wszystko, co miałam w środku, aż nie
zostaje nic.
Później – nie wiem, ile minęło czasu – rozlegają się kroki. Powieki mam
wciąż zaciśnięte, podobnie jak całe ciało: zdrętwiałe i sztywne.
– Tak myślałem, że cię tutaj znajdziemy.
Jakąś cząstką umysłu rejestruję, że to głos Aidena. Aiden tu jest.
Dlaczego? To wszystko moja wina. Czemu miałby mnie szukać?
Tuż obok wyczuwam jakiś ruch, coś ciepłego dotyka moich włosów,
gładzi je.
– Musimy cię stąd zabrać. – Przyciszony kolejny głos.
Otaczają mnie czyjeś ramiona, podnoszą z podłogi.
Nie mogę się poruszyć, odezwać. Ale gdybym mogła, co byłoby
do powiedzenia?
Ktoś mnie niesie, słychać, że otworzono drzwi samochodu. Kładą mnie
na siedzeniu. Otulają czymś ciepłym.
Przyciszone głosy, włączony silnik, kołyszący ruch.
Wszystko odpływa w ciemność.
Leżę nieruchomo jak figura na grobie. Zziębnięta, bez czucia.
Z zamkniętymi oczami.
Przez długi czas dokoła panuje cisza, absolutne milczenie martwych ciał.
Czemu nie jestem jednym z nich? Bardzo bym chciała. Kule minęły mnie,
mimo że się wyrywałam przed szereg, próbowałam wziąć je na siebie, żeby
nie trafiły nikogo innego. Nie udało mi się.
Później rozlega się odgłos kroków. Początkowo słaby, potem wyraźniejszy,
bliższy.
– Musi gdzieś tu być – odzywa się czyjś głos. Ben.
Leżę nieruchomo jak martwy głaz, twarzą do zimnej ziemi. Obok
wyczuwam jakiś ruch, słyszę inny głos.
Wtem ktoś łapie mnie od tyłu za włosy, zadziera mi głowę.
Przewraca mnie. Otwieram oczy.
Tori uśmiecha się i wyciąga nóż.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Budzę się wcześnie rano. W domu panuje cisza. Słowa Aidena dotarły
do mnie wczoraj przez mgłę środka przeciwbólowego, ale pamiętam
je wystarczająco. Prawie zaraz po tym, jak je wypowiedział, z powodu
nadmiaru tabletek odpłynęłam na jego ramieniu.
Potrząsam głową. Nie był sobą. Mówił to pod wpływem ostatnich przeżyć.
Naprawdę wcale tak nie myśli.
Nie jestem jednak pewna, która z rzeczy, jakie od niego wczoraj
usłyszałam, wzbudza we mnie największą trwogę. Że rezygnuje z ZwA? Że
mnie odsyła z kraju? Że mnie kocha. Wczorajszą rozmowę
spowija mgiełka nierealności, jak wszystkie wydarzenia tamtego dnia. Ból
wywołany zdradą Bena i tym, co z niej wynikło, grozi, że pochłonie
wszystko, czym jestem. Ale jest coś jeszcze: bez pewnego oparcia, jakim
mi służył Aiden, czuję się zgubiona.
Wstaję, jakbym mogła zostawić te myśli i od nich odejść. Ze Skye u boku
przechodzę do kuchni. I aż wstrzymuję oddech na widok metalowej sowy,
którą zrobiła dla mnie mama Bena. Nie mogę się oprzeć – wyciągam rękę,
zdejmuję rzeźbę z lodówki. Przesuwam palcami po skrzydłach, po ostrym
dziobie i pazurach. Natrafiam na skrawek papieru i wyciągam go spomiędzy
metalowych piór. Odręczne pismo Bena. Jego „Kocham Cię, Ben” –
identyczne jak w liściku, którym mnie wysłał na wieżę, gdzie byłam
bezpieczna.
Nie rozumiem. Dlaczego zostawił ten liścik, wywabił mnie z college’u?
Jeśli jest tym stworzonym przez Lorderów zimnym zabójcą,
za którego uważa go Aiden i którego widziałam wczoraj na własne oczy,
czemu nie pozwolił, żebym zginęła z innymi? Czy to byłoby gorsze niż ból,
jaki teraz odczuwam?
Może mimo wszystkiego, co zrobił, choć odrobinę mu zależy. Choćby
tyle, żeby mnie uratować. I nie wiem, czy czepiając się kurczowo tej myśli,
czuję się z nią lepiej, czy gorzej. Ale gdyby mu zależało, dlaczego miałby
mnie wysłać w jedyne miejsce w Oxfordzie, skąd musiałabym patrzeć
na masakrę?
I Tori – aż się wzdrygam. Dlaczego tam była? Teraz jest Lorderem, jak
Ben. Ostatnim razem, kiedy ją widziałam, wlekli ją Lorderowie,
a ona wykrzykiwała groźby. Czy poddali ją temu samemu praniu mózgu,
co Bena? Ale w jej spojrzeniu było coś szczególnego, a w śmiechu
mściwość, tak jakby wiedziała, że patrzę, i pamiętała mnie. A może
wyobraziłam to sobie? Czy naprawdę z tak daleka – nawet
przez powiększający obiektyw aparatu –mogłam odczytać wyraz jej oczu?
Za dużo tych pytań, przytłaczają mnie. Czy jakieś
wskazówki podpowiadały, co Ben zamierza zrobić? Czy mogłam zapobiec
temu, co się wydarzyło, gdybym je zauważyła,
powiedziała Aidenowi i Florence?
Idę z powrotem do frontowego pokoju, biorę aparat ze stołu, gdzie
go zapewne położyłam wieczorem. Wpatruję się w niego i chociaż
bardzo chcę przejrzeć nagranie, nie wiem, czy dam radę. Biorę
głęboki wdech, włączam sprzęt i znajduję plik z Benem – ten, który
nakręciłam, testując w aparacie funkcję kamery.
Uśmiechnięta twarz Bena wyświetla się na ścianie. Przewijam w przód
i w tył, szukając wskazówek, aluzji do tego, co miało nadejść, ale nic
takiego nie widzę. To wciąż po prostu Ben, którego pamiętam
z dawniejszych czasów, prawda? Może bardziej skory do żartów niż kiedyś,
mniej jak Zresetowany. Śmielszy. Zatrzymuję, wpatruję się w jego oczy
i zaczyna wzbierać we mnie ból, nie do opanowania.
Wyłączam. Skupiam się na oddychaniu, omiatam pokój wzrokiem,
szukając czegoś, czegokolwiek, co by zajęło moje myśli, i widzę coś, o czym
zapomniałam. Na półce z książkami siedzi pluszowy miś Murray. Ściągam
go stamtąd.
– Czy naprawdę wszystko skończone? – szepczę do niego. Wszystko,
na co ośmielaliśmy się mieć nadzieję: że historie takie jak opowieść Edie
wyjdą na jaw i wywołają odzew. Gdzie jest teraz Edie? Może
wylądowała w sierocińcu, Zresetowana. Albo jeszcze gorzej.
Wciąż mam jej nagranie. Biorę z powrotem aparat, sprawdzam listę
plików: Edie jest tutaj. Podobnie jak zeznania kolejnych trzech świadków,
które nagrałam. I zdjęcia Zresetowanych dzieci z sierocińca. A także
masakra w college’u. Czy to wystarczy? Patrzę na Murraya.
Jego kosmata twarz wydaje się podpowiadać – a może to tylko działanie
środków przeciwbólowych – że wciąż mamy szansę. Tylko trzeba to zrobić
szybko, zanim sytuacja pogorszy się jeszcze bardziej.
Mam już zamknąć aparat, ale coś zwraca moją uwagę. Na liście plików jest
jeden, którego nie rozpoznaję, i nie pamiętam, żebym go wcześniej
zauważyła. Opisany „SC”, założony, zanim zrobiłam zdjęcia z Astrid
i Nikiem. Otwieram go, odtwarzam. Pojawia się Stella. No jasne,
SC to Stella Connor.
Siadam i słucham jej nagrania. Na końcu mam gęsią skórkę na ramionach.
– To było tu cały czas? – mówię oszołomiona do Murraya.
I zaraz biegnę na tył domu, Skye depcze mi po piętach, dobijam się
do drzwi sypialni.
– Pobudka, wstawajcie!
Skye szczeka, z pokoju wypadają zaspani Mac i Aiden. Obaj
zaniepokojeni.
– Co się dzieje? – pyta Aiden.
– Musimy porozmawiać, i to już.
– O czym?
– Posłuchaj. Nie jadę do Irlandii.
Aiden zaczyna protestować, lecz proszę go gestem, by przestał.
– Mamy coś więcej. Nic nie mów, tylko posłuchaj. Ale
najpierw jedno pytanie. Co jest z systemem komputerowym ZwA?
Można przez niego rozpowszechniać informacje?
– Byliśmy już przygotowani, ale nie z wykorzystaniem dotychczasowych
kanałów – odpowiada Mac. – Kiedy włamano się do naszych systemów,
opracowaliśmy lepsze rozwiązanie, przez Irlandię. Znajomi DJ-a uważają, że
mogą zhakować komunikację satelitarną Lorderów i nadawać za jej
pośrednictwem na cały kraj, a nawet za granicę, gdy tylko będziemy gotowi.
– Ale co nadawać? – Głos Aidena brzmi sceptycznie. – Większość tego,
co mieliśmy, przepadła: albo skradziona po zhakowaniu systemu,
albo zniszczona w college’u.
Podnoszę swój aparat.
– Mam tutaj kilka świadectw: zeznanie Edie i jeszcze trzech osób. Są
zdjęcia Zresetowanych dzieci z sierocińca, wczorajsze nagranie z College’u
Wszystkich Świętych i…
– To nie wystarczy – wchodzi mi w słowo Aiden. – Zawsze byliśmy
zdania, najpierw ojciec Florence, potem ona sama, że potrzebne są
skrupulatnie udokumentowane dowody i świadkowie. Już ich nie mamy. Nie
będzie czego pokazać.
– Jeżeli nie ujawnimy ich historii, to umarli na darmo.
W pokoju zapada cisza.
– Powinniśmy przynajmniej spróbować – stwierdza w końcu Mac.
Aiden patrzy to na niego, to mnie. Coś z m i e n i a się w jego oczach?
Potem potrząsa głową.
– Nigdy się w pełni nie zgadzałem z długą grą ostrożności, ale czy
naprawdę mamy wystarczająco…
– Jest coś więcej. Obejrzyjcie to. – Wskazuję wyświetlany na ścianie
obraz.
Pojawia się twarz Stelli. Nerwowy uśmiech.
– Ee… witajcie. Tu Stella Connor. Moja córka Lucy… Lucy, będę cię tak
nazywać, bo dla mnie zawsze pozostaniesz ukochaną córeczką. –
Uśmiecha się. – No więc Lucy niedawno wydobyła ode mnie wyznanie,
na które, jak myślałam, nigdy się nie zdobędę. Próbowała mnie przekonać, że
powinnam ujawnić tę historię, przekazać ją światu. Ale ja odmówiłam. –
Wzdycha. – Jestem już stara i tchórzliwa. Tchórzliwa byłam zawsze.
Teraz zaczynam dostrzegać jak bardzo. Tak czy inaczej, do rzeczy.
Uświadamiam sobie, że Lucy znów zniknie z mojego życia, bez względu
na to, co zrobię. I w tym aparacie, który od niej pożyczyłam, znalazłam
tego powód. Tak, Lucy, zabezpieczyłaś zdjęcia hasłem, żebym ich nie
zobaczyła, ale ponieważ to ja wprowadzałam ustawienia w tym sprzęcie
i mam uprawnienia admina, ominęłam hasło i poszperałam. A na zdjęciach są
bardzo małe dzieci, Zresetowane. – Wzdryga się, potem prostuje. – Robi się
coraz gorzej, dlatego muszę się zdobyć na odwagę i opowiedzieć swoją
historię.
Moja matka, Astrid Connor, Kontroler do spraw Nieletnich na całą Anglię,
stopniowo wspina się po szczeblach władzy obecnego ustroju. Wiele lat temu
podsłuchałam, jak rozmawia z jakimś swoim podwładnym o zamachu
na premiera Armstronga i jego żonę Lineę, zanim do tego zamachu doszło.
Byłam dzieckiem, za bardzo nie rozumiałam tego, co usłyszałam, ale gdy
o to zapytałam, odpowiedziała, że wiedzieli o tym, zanim dowiedziały się
media. Więc nie wypytywałam. Ale po latach skojarzyłam
to i owo i zagadnęłam ją. Potwierdziła, wręcz chełpiła się tym, że zwolennicy
twardej linii, do których sama się zalicza wśród Lorderów,
celowo doprowadzili do wycieku informacji, tak aby terroryści wiedzieli,
kiedy i gdzie przeprowadzić zamach. Nasza rodzina przyjaźniła się z rodziną
premiera. Linea zwierzyła się mojej matce, że jej mąż odkrył poważne
nadużycia w egzekutywie Lorderów i zamierza je ujawnić, a potem złożyć
rezygnację. To obaliłoby ich rząd.
Matka zamknęła mnie, żebym nie wydała tych informacji. Byłam wtedy
w ciąży, potem moje dziecko umarło wkrótce po urodzeniu. Kilka miesięcy
później matka przyniosła mi Lucy, prześliczne dzieciątko. Nie wiem, skąd ją
wzięła. Kiedy zauważyła, jak ją pokochałam, wypuściła nas. Powiedziała, że
jeżeli coś pisnę na wiadomy temat, zabierze mi Lucy.
Tak bardzo cię kocham, Lucy. Przepraszam, że nie powiedziałam
ci wszystkiego od razu. – Wyciąga rękę w stronę obiektywu. Nagranie
urywa się.
Z całych sił staram się nie rozkleić. Stella musiała to nagrać, gdy byłam
w szopie na łodzie. Potem wysłała do mnie Ellie z aparatem i zakamuflowaną
wiadomością, bo pewnie jakoś się dowiedziała, że Astrid jest w drodze.
Wreszcie zdobyła się na odwagę. Mam ogromną nadzieję, że nic się jej nie
stało. Mrugam intensywnie.
– No i? Wystarczy?
Aiden i Mac patrzą po sobie w milczeniu, wyraźnie oszołomieni.
I zaraz Mac szczerzy się w uśmiechu.
– Mamy drani! – Podnosi rękę dłonią w stronę Aidena, a ten po sekundzie
wahania przybija piątkę.
Aiden znowu ma zdeterminowaną minę.
– Tak! Może się nam udać. – Bierze mnie w ramiona, ściska, lecz nagle
wypuszcza. – I tak musisz najpierw wyjechać.
– Nie. Jestem jedynym świadkiem, jaki został przy życiu.
Na potwierdzenie tych materiałów macie tylko moje świadectwo. Nigdzie nie
jadę. – Patrzę na Aidena stanowczo, a on odpowiada takim samym
wzrokiem.
– Może przerwiemy ten pojedynek spojrzeń śniadaniem? – proponuje Mac
i nastawia czajnik. – Potem moglibyście nagrać, jak opowiadam, co się
stało z Robertem po zbombardowaniu autobusu, nie?
Aiden unosi dłoń, myśli.
– Jest coś jeszcze. Jeden świadek, który naprawdę mógłby pomóc. –
Spogląda przepraszająco.
– Kto?
– Potrzebujemy córki Armstronga, Sandry Davis. Twojej tutejszej mamy.
– Nie. Nie ma mowy. – Patrzę na niego ze zgrozą. –
Bezpieczeństwo mamy i Amy to jedna z niewielu rzeczy, jakie mnie
trzymają na prostej. Nie odbieraj mi tego.
– Posłuchaj: ludzie jej uwierzą. Nie wiedzą, kim jest Stella. Ale
jeżeli Sandra zobaczy, co mówi Stella, i poprze to swoim słowem,
jeśli potwierdzi historię Maca, trafimy w dziesiątkę.
Mac otacza mnie ramieniem.
– Wiesz, że Aiden ma rację. Pora zrezygnować z bezpieczeństwa,
zaryzykować wszystko.
Strząsam jego ramię, wracam na sofę. Murray gapi się na mnie z miną „on
ma rację”. Potrząsam głową. Jeszcze tylko brakuje, żeby mnie pouczała Skye.
Na gwizdnięcie suczka sadowi się obok mnie, kładzie pysk na moich
kolanach i patrzy mi w oczy.
– Okej. Możemy ją spytać, ale bez nacisków.
Nie zrobi przecież tego, prawda? Mnie już nie ochrania, ale nie zdecyduje
się na nic, co by naraziło Amy na niebezpieczeństwo.
– Jak ją zawiadomimy?
Wtem otwierają się z rozmachem drzwi od frontu.
– Cześć, ludzie! – woła radosny głos.
Głos, który znam. Odwracam się i widzę, że w drzwiach stoi chłopak
Amy, Jazz.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Widzę już światła domu, gdy nagle gasną i okolica pogrąża się w ciemności.
Czy to uszkodzenie linii energetycznej z powodu burzy? Mam nadzieję, że
nie wpłynie na naszą transmisję. Znając Maca, pewnie ma awaryjny
generator.
W smolistej czerni mimo lodowatego deszczu zwalniam do marszu, żeby
nie zboczyć ze ścieżki. Dziś ciemność jest zniechęcająca, nie dodaje otuchy,
jak zazwyczaj. Bezwiednie przechodzę w tryb cichego przemieszczania się,
każdy krok stawiam ostrożnie.
Kolejna oślepiająca błyskawica i na ułamek sekundy okolicę zalewa blask.
Tam! Koło domu, przy tylnym wyjściu. Dwie postacie w czarnym ubraniu?
Wszystko znów tonie w ciemności, a mnie w jednej chwili ogarnia strach.
Lorderowie!
Czy mnie widzieli?
Panika podrywa stopy do biegu. Pędzę na oślep, na łeb na szyję, ścieżką
z powrotem, nie dbając o ostrożność. Za sobą słyszę krzyki. Spostrzegli mnie
albo usłyszeli – tak czy inaczej, gonią za mną. Na rozwidleniu
ścieżki skręcam w inną stronę, by ich odciągnąć od Maca i Aidena. Nie mogę
tam doprowadzić Lorderów – wszystko, tylko nie to. Raczej na pewno ich
zgubię. Biegam przecież szybciej niż ktokolwiek, kogo spotkałam w życiu.
Ale nie udaje mi się oddalić od pościgu. Ktoś najwyraźniej nadąża za mną.
Jedna osoba, sadząca długie, lekkie susy. Znajomy rytm kroku. Przy kolejnej
oślepiającej błyskawicy nie mogę się powstrzymać – zerkam za siebie.
Ben.
Mylę krok, ale zaraz się zbieram do szybszego biegu. Z powrotem
nabieram prędkości, jednak to nie wystarcza. Ben dogania mnie krok
po kroku. Słyszę, że się zbliża, a świadomość tego, że to on, nie
pomaga w ucieczce.
Nagle Ben rzuca się w moją stronę i zwala mnie z nóg. Zdyszana,
przygnieciona, z trudem walczę o oddech. On jedną ręką przytrzymuje moje
obie dłonie, a drugą przeszukuje mi kieszenie. Nie! Próbuję się wyrwać,
lecz nic to nie daje. Już go ma. Mój aparat.
Ciągnie mnie w górę, żebym wstała, przyciska do pleców coś zimnego.
– Idź!
– Nie. Po prostu od razu mnie zastrzel, jeśli chcesz. Wcale mi nie zależy.
Wykręca mi ramię do tyłu, popycha. Potykam się, ruszam naprzód.
Która godzina? Muszę ich zatrzymać. Nie dopuścić, żeby
znaleźli Aidena i Maca, nie pozwolić, by udaremnili transmisję o szóstej.
Znów się potykam i lecę jak długa do przodu. Ben krzyczy
ze zniecierpliwienia, łapie mnie i niesie, wciąż z wykręconymi rękami. Tak
mocno przyciska mi pistolet do żołądka, że aż boli.
– Jak możesz to robić?
Nie odpowiada.
– Wszyscy ci niewinni studenci postawieni pod ścianą, rozstrzelani.
– To byli zdrajcy. Zasługiwali na to, co dostali. I ty tak samo.
– Sam jesteś zdrajcą. Zdradziłeś mnie. Kiedyś mnie kochałeś, a potem
zachowywałeś się, jakbyś mnie wciąż kochał. Jak mogłeś to zrobić? – pytam
go żałośnie, płaczliwie i nie cierpię się za to.
– A, przepraszam za tamto. Trudno było cię uwieść. Ale musiałem jakoś
sprawić, żebyś zasnęła.
– Dlaczego?
– Zeskanowałem ci chipa, gdy spałaś. Jak twoim zdaniem mieliśmy cię
znaleźć? Coś było nie tak w twoim rejestrze, potrzebny był zaktualizowany
skan, żeby cię namierzyć po chipie.
Nie. Doktor Lysander zmieniła mi numer. Lorderowie zorientowali się, że
nie mogą mnie namierzyć, więc wysłali Bena, żeby się tym zajął.
Teraz gotuje się we mnie gniew, chcę walczyć, ale mimo kilku sztuczek,
których nauczyłam się od ART, wiem, że Lorderowie
na pewno wyszkolili Bena na wypadek takich okoliczności. Albo może ból,
który mam w środku, tak mnie osłabia, że nie jestem w stanie się wyrwać.
Kiedy dociera do mnie prawda, o mało nie zamieram. Pozwolił mi ujść
z życiem, żeby mnie mógł tu namierzyć. A ja myślałam, że jakąś cząstką
duszy pragnął mnie oszczędzić, nie chciał skrzywdzić. Ależ się myliłam.
– Jesteś wcielonym złem.
– Gadaj zdrowa.
– A ta mała dziewczynka? Jak mogłeś?
– Jaka dziewczynka?
– Edie! Znałeś jej adres. Pobiegłam tam i nikogo nie było.
Czuję lekki ruch jego barków. Wzrusza ramionami?
– Nie mam pojęcia. Nie podałem im jej adresu. – W jego głosie słychać
zmieszanie. Wie, że powinien był powiedzieć Lorderom o wszystkim. Czy
wciąż kryje się w nim jakaś cząstka Bena, którego znałam? Czy mogę do niej
dotrzeć?
Jesteśmy już przy wejściu do domu Maca. Światła znowu się palą,
drzwi są otwarte. Ben wchodzi i upuszcza mnie na podłogę w kuchni. U stóp
Tori.
Obok przemyka złota strzała: Skye. Skacze radośnie na Bena, liże
go po twarzy. On ją próbuje odepchnąć, ale suczka nie rezygnuje.
– To Skye – mówię. – Twój pies.
– Mój pies?
Skye szczeka jakby na potwierdzenie.
– Dali ci ją twoi rodzice, kiedy była szczeniakiem. Zobacz, Ben,
twoja mama była artystką. To ona zrobiła tę rzeźbę. Dla mnie.
Jego wzrok zaczyna podążać za moim gestem w stronę stojącej na lodówce
metalowej sowy, lecz w tym momencie Tori ciągnie mnie w górę za włosy
i wlecze po podłodze do frontowego pokoju. Krzyczę, Skye odwraca się,
warczy, skacze na Tori, ale Ben łapie ją za obrożę.
– Leżeć – rzuca ostro.
Suczka jest wyraźnie zdezorientowana.
– Puść Kylę – mówi Ben do Tori. Ta zatrzymuje się z zaskoczoną miną. –
Dopóki nie pozbędę się psa.
Tori wypuszcza moje włosy i walę boleśnie głową o podłogę.
Uśmiecha się, jednak jej oczy są pełne skrzywionej nienawiści. Miałam rację.
Ona mnie pamięta. Czy Lorderowie uznali, że większy będzie z niej pożytek,
jeśli pokieruje nią żądza zemsty?
Ben odciąga Skye do korytarza, zamyka za nią drzwi.
Suczka zaczyna tęsknie skomleć.
– Nie ma ich jeszcze? – Bez zwraca się do Tori.
– Nie. Jeszcze nie – odpowiada dziewczyna i coś ukrywa się
za zadowoleniem w jej oczach: jakieś kłamstwo. Tori chce się ze mną
rozprawić sama.
– Czekasz na posiłki? – odzywam się. – Ona nikogo nie wezwała. Nie
przyjadą.
Ben marszczy brwi, spogląda na Tori.
– Nie słuchaj jej – mówi dziewczyna i wymierza mi tak siarczysty
policzek, że łzy mi napływają do oczu. Mrugam wściekle.
– Pamiętasz mnie, prawda, Tori? Chcesz mi zadać ból, tak?
– Nie tylko chcę, ale zaraz to zrobię. – Wyciąga z kieszeni nóż. – Wiesz,
że dobrze mi idzie z nożami.
– Kiedyś zabiłaś nożem Lordera. Nie mogę uwierzyć, że mogłaś
od tamtych wydarzeń dojść do tego. Nie pamiętasz dnia, w którym
atakowaliśmy ośrodek terminacji? Nie pamiętasz Zresetowanej Emily,
która wtedy umarła?
Zsuwam obrączkę z palca, rzucam ją Benowi, a on łapie ją w powietrzu.
– To obrączka Emily, ciężarnej dziewczyny, o której ci mówiłam
w college’u. Wszystko, o czym ci wtedy opowiadałam, Ben,
to prawda i Tori o tym wie. Była tam.
Tori patrzy na Bena, czytającego napis na obrączce.
– Ona kłamie – mówi. – Mogła to świecidełko wziąć skądkolwiek.
– Nienawidzisz Lorderów, prawda, Tori? Za to, co ci zrobili:
zresetowali cię, potem zabrali do Ośrodka Zwrotów i Terminacji. Ten Lorder,
który udawał, że cię ratuje: pamiętasz go i to, co ci robił? Opłaca ci się
praca dla nich tylko po to, żeby się na mnie odegrać? A może chodzi o Bena?
No tak, to jest powód. Zawsze chciałaś tego, czego nie mogłaś mieć. Jesteś
po prostu zazdrosną małą dziewczynką.
Tori rusza w moją stronę z nożem. Kulę się pod ścianą. Przycisnęłam
za mocno?
– Czekaj, Tori – wtrąca Ben. – Zostaw ją na minutę.
– Co? – Patrzy na niego wilkiem.
– Rzeczywiście pamiętasz ją z przeszłości – stwierdza Ben
bez cienia pytania. – Wyjaśnij to.
Dziewczyna patrzy to na niego, to na mnie – z rezerwą. Wie, że jest
w potrzasku.
Zadziałało? Znajduję wzrokiem zegar na kominku. Szósta dwie.
Transmisja się zaczęła! Odwlekać i odciągać uwagę. Nie mam wątpliwości,
że mnie zabije, a jeżeli tego nie zrobi, oboje wezwą w końcu
posiłki i Lorderowie rozprawią się ze mną. Ale jest mi to obojętne. Nie
zależy mi. I tak nie mam po co żyć. Byle udało się przetransmitować
materiał, powitam śmierć z ulgą.
– Nie wiem, co ci powiedzieli, Ben, ale Tori jest tutaj tylko dla zemsty,
niczego innego. Bo kiedyś Lorderowie śledzili mnie, dotarli do niej,
aresztowali ją i zabrali.
– A ty nigdy mi nie powiedziałaś! – wypomina mi Tori i znów wali mnie
w twarz, tym razem płazem noża, którego ostrze przecina mi przy tym
policzek. Z oczu tryskają mi łzy.
– O, i dlatego jesteś taka urażona? Bo ci nie powiedziałam, że on żyje?
– Tori, czy to prawda? – pyta Ben.
– Ben, ja…
– Czemu mi tego dotąd nie mówiłaś?
– Ben, pomyśl sam – nalegam. – Wszystko, co Lorderowie
i Tori nakładli ci do głowy, to kłamstwa. Chcieli, żebyś robił, co każą.
I wszyscy ci zamordowani ludzie: z twojego powodu.
– Nie – upiera się Ben. – To ty jesteś zdrajczynią! Zginęli przez ciebie
i przez Aidena, to wy ich skrzywiliście i przekabaciliście. Nie mieliśmy
wyboru.
Rozlega się dudnienie – Skye całym ciałem dobija się do zamkniętych
drzwi.
– Nawet Tori w to nie wierzy, zupełnie jej to nie obchodzi.
Ben patrzy na nią.
– Zamknij się! – krzyczy dziewczyna i rzuca się na mnie z nożem.
A ja leżę na podłodze pod ścianą bezbronna, już
teraz bezwładna i pozbawiona życia. Gdzie się podział mój bojowy duch?
To już koniec. Naprawdę koniec.
Wymach nogą, nóż leci w powietrze. Ben. Kopniakiem wytrącił jej broń
z ręki.
– Co mi kazaliście robić? – krzyczy, a ja nie wiem, czy chce powstrzymać
Tori, żeby mnie nie zabiła, czy chodzi mu o jej kłamstwa i o to,
do czego doprowadziły. Albo czy Ben w ogóle zdaje sobie z czegoś sprawę.
Tori wrzeszczy z wściekłości. Sięga za siebie, do kabury. Ma w ręce
pistolet. Celuje w Bena.
Trzask – cienkie drzwi ustępują pod naporem. Pomiędzy
Bena i Tori wpada złota błyskawica – Skye.
Rozlega się strzał i suczka skowyczy, pada, krew plami jej sierść.
Tori gapi się z niedowierzaniem.
Wtem wraca do mnie duch walki. Zrywam się na nogi i robię największy
zamach w życiu, żeby ją trafić pięścią w twarz. Tori upuszcza pistolet,
osuwa się na podłogę. Nieprzytomna. I już trzymam w ręce pistolet, kieruję
go w Bena.
Kogo ja oszukuję? Opuszczam broń.
Ben trzyma Skye, przyciska czerwone miejsce na jej sierści.
Dostała w bark? Zrywam ze ściany opaskę zasłony, przewiązuję ranę
i próbuję powstrzymać krwawienie. Suczka skomli, ale wciąż liże
Bena po twarzy. A on się trzęsie.
– Ben? Pamiętasz Skye? Pamiętasz!
I nagle Ben zaczyna konwulsyjnie płakać, a ja podtrzymuję i jego, i ją.
W tym momencie ktoś otwiera kopniakiem drzwi od frontu. Wchodzi jakiś
mężczyzna.
Nico?
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
Okręcam się, nurkuję za pistoletem Tori, lecz nagle dopada mnie ból – głowę
rozsadza eksplozja tak dotkliwej udręki, że padam na podłogę i zwijam się
w kłębek.
– To dlatego tropimy tropicieli – odzywa się kobiecy głos. – W ogóle nie
można na nich polegać. Dzisiejsza młodzież zupełnie nie umie się skupić
na celu.
Zbliżają się kroki. Zatrzymują się, czyjaś ręka gładzi mnie po włosach.
Męczarnia bólu jest tak intensywna, że mogę jedynie otworzyć oczy
i spojrzeć w te, które wpatrują się we mnie: bladoniebieskie. Oczy
Nica kiedyś mnie hipnotyzowały, miały nade mną władzę. Kiedyś,
lecz teraz już nie.
– Biedne dziecko. Widzisz, o tam? – Nico wskazuje drzwi od frontu,
a ja podążam wzrokiem w tamtą stronę i widzę Astrid z jakimś urządzeniem
w rękach.
– Raz Zresetowana, zawsze będzie Zresetowana. Wystarczy wprowadzić
numer chipa z mózgu, wcisnąć guzik i bingo: ból. Albo nawet śmierć.
Tori odzyskuje przytomność, rusza się na podłodze.
– Pozwólcie na mały pokaz – mówi Astrid i wstukuje coś na swoim
urządzeniu.
Tori krzyczy, miota się w konwulsjach, po czym nieruchomieje. Jakby
dla lepszego efektu Astrid wstukuje coś ponownie i znów głowę
rozsadza mi ból. Wzrok mętnieje. Cała ta gadanina Lorderów o drugich
szansach to wszystko kłamstwa. Jesteśmy jak w więzieniu. W każdej
chwili mogą nas powalić i zabić.
– Dość tego – wtrąca Nico. – Bo jeszcze zejdzie.
Przenosi mnie na sofę. Bena trzymają dwaj Lorderowie. Tori i Skye leżą
na podłodze nieruchomo.
Ból ustępuje nieco – na tyle, że mogę obrócić głowę i wbić spojrzenie
w Nica. Przełykam ślinę, próbuję się odezwać, choć w ustach mam suchą
gorycz.
– Czemu tu jesteś? Przecież nienawidzisz Lorderów.
– A, moja droga, miłość i nienawiść niewiele mają wspólnego ze
zwyciężaniem. Zawsze trzymałem z Astrid, z silniejszą stroną. – Pochyla się
nade mną, blisko, a ja próbuję się odsunąć, ale mięśnie mnie nie słuchają.
Nico całuje mnie w policzek.
Staram się myśleć mimo męki. Czy Nico ma jakiś własny, prywatny
sojusz z Astrid, czy raczej przez cały czas był Lorderem? Ale uciekł przed
Lorderami Coulsona, kiedy mnie namierzyli i zaatakowali obóz terrorystów.
Coulson ścigał Nica. A może tylko udawał? Jeżeli Nico rzeczywiście jest
Lorderem, to mogłoby wyjaśniać, dlaczego akcje, które planował
z Katranem, zwykle kończyły się porażką. Sabotaż.
Zegar na kominku wskazuje szóstą osiem. Transmisja jest co najmniej
w połowie! Muszę ich jakoś zagadać, żeby się stąd nie ruszyli.
Z ogromnym trudem udaje mi się obrócić głowę w stronę Astrid.
– To ty mnie im wydałaś, kiedy miałam dziesięć lat, prawda?
Astrid uśmiecha się łagodnie jak babcia. Po plecach przebiega mi dreszcz.
– Oczywiście, że ja, moja droga. Czekała cię wielka misja w Dniu
Pamięci Armstronga. Szkoda, że jej ostatecznie nie wypełniłaś.
Wielka misja? Chodząca samobójcza bomba. „Skup się, zajmij ją”.
– To nie był przypadek, że przypisano mnie do tej rodziny, że byłam tam
tego dnia.
– Oczywiście, że nie. Trzeba było tylko trochę pomanipulować, żeby
to ustawić.
– Jak mogłaś to zrobić Stelli? Zabrać jej dziecko?
Twarz Astrid przybiera twardy wyraz.
– Moja córka miała czelność grozić mi, że użyje przeciwko mnie tajnych
informacji. Musiała dostać nauczkę. A potem? Sprowadziła cię z powrotem
do Keswick bez mojej wiedzy. – Potrząsa głową z niesmakiem.
– A więc rzeczywiście ukartowałaś zamach na premiera i jego żonę.
Uśmiecha się.
– Pierwsza zasada polityki: wyeliminować opozycję.
– Skąd się dowiedziałaś, że jestem u Stelli?
Wzrusza ramionami.
– Było oczywiste, że Stella coś ukrywa.
Mała informacja i wnioski nasunęły się same.
– Informacja od Steph. Moje zielone oczy.
Z rozbawieniem unosi brew.
– W rzeczy samej. I łatwo dało się wywnioskować, że to również ty i ten
Finley z całą pewnością byliście tamtego dnia w sierocińcu.
Nie. Wie o Finleyu? Pewnie zobaczyła zgrozę odbijającą się na mojej
twarzy, bo jej uśmiech poszerza się.
Robi mi się zimno od środka. Jeżeli Astrid wie, że mi pomagał, to Finley
już nie żyje. I ja też, skoro ona przyznaje się przede mną do wszystkiego.
Nikt z nas nie wyjdzie stąd żywy. Za dużo wiemy. Ale jest jeszcze
jedna rzecz, której bardzo chcę się dowiedzieć.
– Dlaczego ja? Kim jestem? Dlaczego?
Astrid śmieje się.
– O, moja droga, mamy tu prawdziwy rodzinny zjazd po latach.
A teraz powiedz mi: gdzie jest twój aparat?
– Mój aparat? – Marszczę brwi. – Nie wiem.
– Za niechęć do współpracy trzeba płacić. – Przebiera palcami po swym
urządzeniu, więc przygotowuję się na kolejną eksplozję bólu. Ale nie
nadchodzi. Za to z boku rozlega się krzyk, odwracam się więc w tamtą
stronę. Ben zwija się w kulkę na podłodze.
– Teraz odpowiedz na moje pytanie.
Pośpiesznie rozważam opcje. Czy to ma jakieś znaczenie? W aparacie jest
tylko zapasowa kopia. Zegar pokazuje szóstą dwanaście. Transmisja pewnie
dobiega już końca.
Astrid z powrotem podnosi w ręce urządzenie.
– Czekaj. Ben zabrał mój aparat. Pewnie go jeszcze ma.
Na jej znak jeden z Lorderów przeszukuje jego kieszenie, znajduje aparat.
Wtem otwierają się drzwi od tyłu, słychać kroki w kuchni.
– A, nareszcie dołączą do nas twoi przyjaciele – mówi Nico.
Przez kuchenne drzwi kolejni Lorderowie wloką dwóch więźniów.
Rzucają ich na podłogę.
Mac i Aiden. Obaj pobici i skrwawieni,
ręka Aidena zwisa pod nienaturalnym kątem.
– Nie! – Osuwam się na ten widok.
– Tak. Zatrzymaliśmy ich. Obawiam się, że nie będzie dziś żadnej
premiery filmowej. I zrobimy obławę na wszystkich buntowników, którzy
wystąpili w waszym filmiku. Niektórych już mamy pod kluczem. Ale nie
martw się, niedługo posiedzą w areszcie.
„Bo zaraz będą martwi”.
Tak jak ja.
Lorder podaje Astrid mój aparat. By go obejrzeć, „babcia” odkłada swoje
urządzenie do tortur.
To i tak nie ma już teraz znaczenia, prawda?
Zbieram w sobie każdy okruch determinacji, jaki mi pozostał, ostatnie
rezerwy siły, cały zasób umiejętności zdobytych z ART. Ostatni zastrzyk
adrenaliny, zanim to się skończy.
Nóż Tori – ten, który Ben wytrącił jej z ręki. Teraz leży niezauważony, tuż
pod brzegiem fotela koło Astrid.
Rzucam się szczupakiem do noża i do niej.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
Gdy wracam do domu Maca, Aiden czeka na mnie na zewnątrz. Jest Sam.
– Nie powinieneś być w drodze do szpitala, żeby ktoś zajął się twoją ręką?
– Pewnie tak. Chciałem się najpierw z tobą spotkać. – Wyciąga zdrową
rękę do mojego policzka, a ja opieram się o niego, chłonąc jego ciepło.
Tak się cieszę, że przeżył, że oboje żyjemy. I nagle czuję się tak
bardzo przepełniona tym, co się wydarzyło, że nie chciałabym być nigdzie
indziej.
Aiden obejmuje mnie mocniej i mówi cicho z twarzą w moich włosach:
– Słyszałem, co przedtem powiedziałaś do doktor Lysander.
– O czym?
– O Benie. Chciałaś się z nim zobaczyć.
Odsuwam się.
– Muszę.
– Po wszystkim, co zrobił?
– To nie on. Oni go do tego skłonili. Nie rozumiesz.
– Więc spraw, żebym zrozumiał.
– On walczy z tym, co mu zrobili.
– Skąd o tym wiesz?
– Dziś uratował mi życie, wykopał nóż z ręki Tori.
– Więc podziękuję mu za to. Ale czy jeden dobry czyn wymazuje
wszystkie poprzednie?
Patrzę na Aidena i nie odpowiadam. Czy jeden dobry czyn
Gregory’ego wymazuje jego dotychczasowe winy? Ale to nie to samo.
Premier miał wolną wolę, Ben – nie.
– Kyla, jest jeszcze jedno. Wtedy, kiedy powiedziałem, że cię kocham.
Zapytałem, jak można kochać kogoś, kogo się dobrze nie zna, nie wie się
o nim wszystkiego. A ty mi odpowiedziałaś, że w takim razie jak ktoś
Zresetowany może kochać albo zasługiwać na czyjąś miłość.
– No i?
– Wiem o tobie wszystko. Nie mam na myśli twoich utraconych
wspomnień: wiem, kim jesteś tam w środku. Wiem, że mimo różnych
przeżyć nigdy nie potrafiłabyś nikogo celowo zranić. Wiem, jaka jesteś
dzielna, jak bardzo lojalna, znam też wszystkie twoje drobne rozchwiania,
lęki i uparte zachowania, ale cię kocham, całą. Czy
możesz to samo powiedzieć o Benie?
– Tak – mówię, lecz czuję, jak mnie zżera niepewność, i Aiden to widzi. –
Nie mam wyboru. Nie mogę opuścić Bena, bo on nie ma nikogo. Nie
po tym, czym kiedyś byliśmy dla siebie.
Aiden dotyka mojego ramienia.
– Czym b y l i ś c i e dla siebie. To czas przeszły. Daj mi znać, kiedy
będziesz gotowa na teraźniejszość, a może nawet przyszłość.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
Przygotowują go. Leży na jednym z tych łóżek, które obejmują pacjenta, jak
ja podczas zabiegu TDW. Personel szpitalny sprawdza sprzęt, monitory,
przewody, podawane dożylnie środki i skaner wokół głowy pacjenta. A Ben
cały czas ściska mnie za rękę.
– A jeśli kichnę? – żartuje. Strasznie go ubawiło, gdy się dowiedział, że
mikrochirurgia dostaje się do mózgu przez nos.
– Wiesz, że nie możesz kichać, będziesz unieruchomiony. Prawie
sparaliżowany, jeśli nie liczyć mówienia.
Kiedy anestezja zaczyna działać, uścisk jego dłoni wiotczeje.
– Wciąż cię trzymam – mówię mu. – Wszystko idzie dobrze.
Ale sama się boję.
Ostatnie miesiące były trudne. Gdy Ben w końcu zrozumiał, co mu
zrobiono, jak go poddano procedurom i manipulowano nim, by zrobić
z niego agenta Lorderów, zupełnie go to rozbiło. Oboje usiłowaliśmy też
pogodzić się z tym, co zrobiła Tori – zachowała pamięć, ale
postanowiła współdziałać z Lorderami – i z jej śmiercią. Ben zaczął wracać
do życia jedynie z tą nadzieją, że mikrochirurgia przywróci to, co mu
skradziono.
Doktor Lysander krzyżuje ze mną wzrok ponad morzem sprzętu, daje znak
skinieniem głowy.
– Dobrze, Ben. Zaczynamy?
– Nie, rozmyśliłem się. Żartuję! Dawajcie.
– W porządku. Najpierw usuwam ci chipa, to rutynowe działanie.
Nie będzie więc już obawy, że ktoś go aktywuje znowu, żeby zadać
Benowi ból albo go zabić, jak Astrid zabiła Tori.
Mojego chipa usunięto kilka tygodni temu.
Doktor Lysander patrzy na ekrany kontrolne, zdalnie steruje skanerem
i mikroskopijnymi narzędziami robotycznymi. Czas płynie wolno, sekundy
wydają się minutami.
– Chip usunięty – oznajmia wreszcie pani doktor. – Wszystko w porządku?
– U mnie tak, świetnie się bawię – odpowiada Ben. – Nie przerywajcie.
– Mów mi teraz, co odczuwasz.
Wcześniej doktor Lysander wyjaśniła nam, że podczas gdy będzie się
przemieszczała przez poszczególne obszary pamięci,
mikrostymulacja dosięgnie różnych skupisk
neuronów i odpowiednio do jego reakcji będzie ponownie łączyła przerwane
połączenia komórek nerwowych.
– Okej, mówię, jak leci – zgadza się Ben. – Niebieskie, niebieskie morze.
Miękkie futerko, szczeniak! To Skye, chyba tak. Ryba. Zapach ryby
z frytkami. Kobieta, widzę jakąś kobietę. Moja mama? – Zaczyna ją
opisywać, ale sądząc z tego, co mówi, nie jest to jego mama z czasów, gdy
był Zresetowany. Potem głos mu się zmienia. – Mamusiu? Mamusiu? –
Dziecięcy piskliwy głosik z nutką paniki.
– W porządku, Ben – uspokajam go. – Jestem przy tobie.
– Jaki Ben? Jestem Nate. Mamusiu? – A potem: – Kyla? –
Znów wraca do swojego głosu. – Pamiętam moją mamę!
– W takim razie punkt dla ciebie.
– Dobrze – odzywa się doktor Lysander. – Opisuj dalej.
Ale on milczy.
– Ben?
– Jestem, jestem. Wszystko przelatuje za szybko, żeby wam opowiedzieć,
czasami jakbym tam był, a czasem, jakbym patrzył na zdjęcie.
– Tak to bywa z pamięcią. W porządku. Przywracam ostatnie głębokie
połączenia, to najtrudniejszy moment.
– Fajnie wiedzieć.
– Opisuj, Ben.
Następuje potok słów, przeinaczone nazwy, nazwiska, a potem…
– Kyla?
– Tak?
– Na grupie. Spóźniłem się, a ty tam siedziałaś. Nowa dziewczyna.
Pamiętam! Ten pierwszy raz, kiedy cię zobaczyłem. Piękna,
wspaniała dziewczyna.
I chociaż wiem, że on nie może teraz odwzajemnić uścisku, trzymam
go za rękę mocniej, a sama z trudem łykam łzy. To działa. On mnie pamięta.
Potem Ben raptownie wciąga powietrze.
– Ból, ostry ból, w boku.
– Tak, masz bliznę, stara rana zadana nożem – mówi doktor Lysander. – I
co jeszcze? Ben? Odpowiedz.
– Nie. – Głos mu się zmienia, nabrzmiewa gniewem. – Nie!
– Ben?
– Ben? – powtarza pani doktor.
Milczenie.
– Ben? – próbuję. – Nate? W porządku?
– Gites. Jest gites, dzięki.
Oddycham z ulgą, ale ten jego akcent… Zmienił się? Na bardziej
londyński, mniej wiejski.
– Już prawie kończymy – zapowiada doktor Lysander.
Wkrótce skaner zostaje odsunięty, mikronarzędzia wyjęte.
Maleńka kropla krwi pod nosem Bena – wytarta. To wszystko.
Ben ma zamknięte oczy, zwiększono mu dawkę leku uspokajającego.
Teraz będzie spał.
– Jedź do domu, Kylo – mówi pani doktor. – Weźmiemy
go teraz na oddział pooperacyjny, będziemy monitorować jego stan podczas
snu. Za dzień lub dwa dowiemy się, jak poszło.
Ale zostaję. Z Benem/Nate’em – kimkolwiek jest, teraz mnie pamięta.
EPILOG
Jest późne lato. Uparłam się, że przyjdę tu sama, górskimi grzbietami. Skye
dzielnie wędruje ze mną, wciąż trochę utyka, ale nie zwalnia to jej kroku.
Rozmyślam po drodze. Przez tyle czasu to, co mnie napędzało,
wypływało z chęci odkrycia, kim jestem, skąd pochodzę.
Każda kolejna rewelacja burzyła w moim umyśle ściany, ale odbywało się
to jakimś kosztem. Czy dziś nastąpi jakieś zamknięcie?
Każdy czegoś szuka – czegoś lub kogoś. Elementu, bez którego nie
jesteśmy kompletni. Dlaczego ja miałabym być wyjątkiem?
Mamy syn, Robert, jeszcze się nie odnalazł, lecz ona wciąż go poszukuje,
z pomocą organizacji ZwA, która teraz jest agencją rządową, choć nadal
prowadzoną przez Aidena i Maca.
Mama odmówiła ubiegania się o urząd premiera, choć wielu chciało ją
widzieć na tym stanowisku. Gregory – z którym widuję się od czasu
do czasu, bo bez względu na to, co robił, jest moim dziadkiem,
no i dzięki niemu tyle rzeczy zakończyło się lepiej, niż mogło – powiedział,
że ci, którzy są stworzeni do sprawowania władzy, nie chcą tego, a garną się
do niej ci, którzy nie powinni. Nie zdradził, do której kategorii zalicza sam
siebie. Tak czy inaczej, premierem został jakiś nowy facet, który się
do tego palił, w wyniku głosowania mamy nowy rząd, a DJ i jego przyjaciele
wciąż mają oko na sytuację w kraju.
Czy teraz wszystko będzie dobrze? Czas pokaże, ale już teraz mam obawy,
czy jest w porządku. Otwarto granice i zalały nas nowe technologie,
niekończące się kanały internetowe, przenośne urządzenia i najróżniejsze
aplikacje. Każdy może mieć nieustające połączenia ze światem. Z zagranicy
napłynęły tłumy ciekawskich turystów, którzy chcieli zobaczyć, jak
bardzo jesteśmy zacofani, zanim dogonimy ich kraje. Gregory twierdzi, że
to dlatego świat się nami interesował: nie żeby kogoś ratować, tylko by
znaleźć nowy rynek zbytu dla swoich zabawek.
Uchylono prawa ograniczające wolność młodych osób i dzięki temu
mieszkam teraz w Keswick z Madison. Tak jak domyślał się Len,
trafiła do więzienia przy kopalni łupku, a potem
została uwolniona wraz z innymi nielegalnie przetrzymywanymi osobami.
Finley zdążył się ukryć tuż po moim wyjeździe z Keswick; wyszedł, kiedy
zrobiło się bezpiecznie. Madison nie jest już taka jak kiedyś, ale
z jego pomocą stopniowo wraca do swojego dawnego ja.
Raz czy dwa razy w tygodniu widuję się ze Stellą. Zaczyna się między
nami rodzić kruche zaufanie. Stella powoli próbuje się pogodzić z tym,
co zrobiła jej matka. Z tym, że to nie tato stał za moim porwaniem. Z tym, jak
bardzo się pomyliła. Trudno jej było zaakceptować to, że się nie zgodziłam,
by doktor Lysander podjęła próbę przywrócenia mi wspomnień. Doszłam
jednak do wniosku, że i tak wystarczająco już w nich namieszano. Od tej
pory tylko ja będę decydowała, co chcę pamiętać, a o czym wolę zapomnieć.
Pracuję teraz w parkach narodowych – kontroluję szlaki. Len jest na liście
tych, którzy odeszli na zawsze – zginął w czasie walk
z poplecznikami Astrid. Gdy jestem sama wśród górskich grzbietów,
wysoko ponad światem, bez względu na pogodę, mając pod stopami góry,
które były, są i będą na długo po tym, kiedy zniknę, czuję wyzwolenie,
jakiego nie zaznałam nigdy przedtem. To dlatego przeniosłam się
do Keswick, zostawiając mamę i Amy na południu. To jedyne miejsce, gdzie
mogę myśleć o czymkolwiek i nie czuć się przytłoczona.
Wciąż mam możliwość powrotu do szkoły, żeby ją skończyć i potem
podjąć praktykę nauczycielską, zostać nauczycielką plastyki, jak Gianelli.
Ale na razie nie chcę. Radosne twarzyczki to dla mnie za wiele po tym, jak
znaleziono Zresetowane dzieci z eksperymentalnego sierocińca – martwe.
Zamordowane przez sługusów Astrid, którzy chcieli ukryć swoją zbrodnię,
ale zostali złapani, zanim zdążyli się pozbyć ciał.
Przynajmniej wiem, że przeżyła Edie i że Ben nie powiedział o niej
Lorderom. Dziewczynka z rodziną opuściła dom w pośpiechu, ponieważ
rozniosła się wieść o tym, co się dzieje w College’u Wszystkich Świętych.
Kiedy już się nie ukrywali, poszłam się z nimi zobaczyć. Edie powiedziała,
że mogę sobie zatrzymać Murraya, bo jestem teraz bardziej samotna niż ona.
To jedyny punkt, w którym Ben powiedział prawdę po wszystkich
kłamstwach, które od niego słyszałam. Wstrzymywał się
ze zwierzeniami na tyle długo, żeby go wypisano ze szpitala. Dopiero potem
wyszła na jaw prawda. Zanim się jeszcze poznaliśmy, popełnił
przestępstwa usprawiedliwiające zresetowanie, a doszła jeszcze
do tego masakra w college’u. Powiedział, że tak naprawdę szczęśliwy był
tylko jako Zresetowany.
A potem ukradł samochód i zniknął. Nikt nie ma pojęcia, gdzie się podział.
Wiem tylko, że nie chce być ze mną. Jakikolwiek jest tego powód – dobry
czy zły – tak ostatecznie przedstawia się prawda.
Czy powinnam to była przewidzieć? Sama nie umiałam
nikogo skrzywdzić, Zresetowana czy nie. A on mógł i to zrobił. Owszem,
eksperymentowali na nim Lorderowie, manipulowali w jego mózgu
i to pozwoliło mu uniknąć odpowiedzialności karnej, ale ostatecznie to on
spowodował masakrę w college’u i sam brał w niej udział. Czy to mówi coś
o tym, kim był na początku? Doktor Lysander dawała nam
to do zrozumienia, ostrzegała nas wielokrotnie, ale zostawiła wybór Benowi.
Czasem się zastanawiam, czy w ogóle kiedykolwiek był mój, czy nie
łudziłam się od samego początku. Według słów Aidena: jak
można prawdziwie kogoś kochać, jeśli się nie wie, kim ten ktoś naprawdę
jest?
Na ogół jednak jestem przekonana, że łączyła nas miłość. W tamtym
czasie i miejscu, gdy byliśmy tym, kim byliśmy: dwojgiem niewinnych
Zresetowanych. Zanim zaczęły mi wracać wspomnienia, zanim Lorderowie
zmanipulowali go i zmienili, zanim doktor Lysander przywróciła mu
przeszłość. Ta miłość była prawdziwa, przynajmniej dla mnie. Najlepszym
dowodem jest ból, jaki mi po niej pozostał.
Patrząc na Finleya i Madison, widzę, że miłość może trwać i umacniać się.
Tyle że nie dla mnie, nie teraz. Ostatnia nauczka, jaką dostałam od Lorderów,
brzmi: nie ma drugich szans. Wybrałam Bena, odwróciłam się
od Aidena i już tego nie odkręcę. Ale Aiden miał rację, prawda? Ben należał
do przeszłości. Nie tęsknię do niego tak, jak do Aidena. Z Benem to raczej
żal za czymś, co przeminęło. Nie czymś, co mogłoby być.
Co powinno być.
Ostatnie podejście i wreszcie docieram do celu: więzienia przy
kopalni łupku. Teraz jedyną więźniarką jest tam Astrid. Za budynkiem ciągną
się bezimienne groby, z kwiatami i zbiorowym pomnikiem, który ma być
dziś odsłonięty w ramach publicznej ceremonii. Są tutaj mama i Stella.
Gregory i doktor Lysander. A także osoby, które przeżyły –
stosunkowo niedawno uwolnione kobiety, w tym Madison, zdradzające
zarówno ślady katorgi, przez jaką przeszły, jak i nerwowe
oznaki radości z nieoczekiwanie odzyskanej wolności. A oprócz nich tacy jak
my – rodziny i przyjaciele tych, którym się nie udało przetrwać.
I jedna niespodzianka. O mało nie zapiera mi tchu w piersi, kiedy
podchodzi do mnie Aiden, przytula mnie. Nic nie mówi, tylko przez chwilę
trzyma mnie blisko przy sobie, a ja mocno do niego przywieram.
Zaczyna się ceremonia. Gregory dotrzymał słowa: odnalazł córkę.
Okazało się, że zmarła zaledwie tydzień po tym, jak mnie urodziła –
z przyczyn naturalnych. O ile można tak nazwać nieleczoną infekcję
okołoporodową. Może to była ucieczka? Choć raczej wolę myśleć, że
zostałaby ze mną, gdyby mogła.
Stoję z mamą i Stellą podczas dwuminutowej ciszy, ale jakby
to było za mało, nikt się nie rusza jeszcze długo po upłynięciu
wyznaczonego czasu. „Tym, wobec których zawiniono więcej, niż
zawinili sami” – czytam słowa wyryte na cmentarnym pomniku. Gdzieś
wśród tych mogił jest grób mojej matki, której nigdy nie znałam, a którą
zastępowały mi te dwie stojące teraz obok mnie.
Po ceremonii czuję na sobie czyjś wzrok – chudej, przygarbionej kobiety
o papierowej, ziemistej cerze i zdeterminowanych oczach byłej więźniarki.
Kobieta odciąga mnie na bok.
– Byłam przy tym, kiedy się urodziłaś. Samantha nie chciała powiedzieć,
kto jest ojcem, ale jaki wybór ma się w żeńskim więzieniu, gdzie
strażnikami są mężczyźni? Wiem, jak ci dała na imię – mówi, a potem
szepcze mi je do ucha, jakby się bała wypowiedzieć na głos.
Nie przyszło to tamtego dnia, lecz w inne dni, gdy słońce topi lód kolejnej
zimy, by wywołać spod ziemi wiosenne kwiaty. Kiedy niebo ciemnieje
i nagle spada ulewny deszcz, a potem znowu świeci słońce – wiem, że aby
wzrastało życie, potrzebne są i radość, i ból. Gdy Skye plącze mi się u stóp,
a Aiden idzie obok, czuję to wbrew wszelkiej logice.
Samantha, moja mama, musiała być niesamowitą kobietą. Tyle się wokół
niej kręciło: Gregory ze swoim poczuciem winy po tym, jak chciał jej
ułaskawienia, stał się zagorzałym Lorderem, przywódcą rządu twardej linii.
Doktor Lysander z żalu po utraconej przyjaciółce, na której
podobno wykonano wyrok śmierci, wynalazła reset. Miał to być sposób
na to, by niedorosłych przestępców nie karano już więcej śmiercią, ale
do czego ostatecznie doprowadził? I sama Samantha,
przez lata więziona przez Astrid w tym okropnym miejscu – nie mogę sobie
nawet wyobrazić, przez co przeszła. A jednak zdobyła się na to, by dać
mi imię, które dotarło do mnie i zbudowało most ponad dzielącymi nas
straconymi latami.
Dawano mi i odbierano tyle tożsamości, ale w końcu zaczynam dorastać
do mojego jedynego prawdziwego imienia. Z czasem zrosnę się z nim jeszcze
bardziej. Stoję teraz na własnych nogach, razem z Aidenem szukam wspólnej
drogi w przyszłość. Ponieważ czasami trafia się nam druga szansa.
Ten właśnie prezent dała mi moja mama wraz imieniem:
Hope – n a d z i e j ę.
PODZIĘKOWANIA
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Epilog
Podziękowania
Przypisy