Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 278

Tytuł oryginału:

SHATTERED

Text copyright © Teri Terry 2014

Cover design © Thy Bui


Cover photography © Nirrimi 2013
First published in the UK in 2014 by Orchard Books
The right of Teri Terry to be identified as the author of this work has been asserted by her
in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act, 1998.

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Redakcja: Ewa Kosiba


Korekta: Marta Stasińska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu


niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się
z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub
osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści
i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

ISBN 978-83-8057-282-9

WYDAWNICTWO DEBIT Sp. z o.o.


ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
email: mlodybook@soniadraga.com.pl
www.mlodybook.com.pl
www.facebook.com/BookMlody
www.instagram.com/mlodybook

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:


konwersja.virtualo.pl
Mojej mamie
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Z zewnątrz niewiele widać. Ale często tak jest. Zwłaszcza ludzie mogą się
okazać tak różni od tego, co podpowiada ich wygląd, że nigdy byśmy się nie
domyślili, jakie skrywają sekrety. Do czego są zdolni. W moim przypadku to,
co czaiło się w środku, było tak dobrze ukryte, że nawet sama o tym nie
wiedziałam.
Aiden zatrzymuje samochód obok zapuszczonego budynku.
Zerka na mnie.
– Nie miej takiej przerażonej miny, Kyla.
– Nie mam – zaczynam protestować, ale rzut oka na drogę sprawia, że
natychmiast ogarnia mnie przerażenie. – Lorderowie – ostrzegam syknięciem
i kulę się na siedzeniu.
Za nami zatrzymuje się czarny furgon i blokuje nam drogę. Ciężki jak
ołów strach zalega mi żyły, unieruchamia mnie i przygważdża, choć
wszystko w środku krzyczy: „Wiej!”. Wracają niedawne wspomnienia: inny
czas, inny Lorder. Coulson. Broń w jego ręce, skierowana we mnie,
a potem…
HUK!
Krew Katrana. Morze gorącej krwi, które zalało nas oboje
i zabrało mi przyjaciela na zawsze. A także
wyrwało z mroków niepamięci wspomnienie podobnej śmierci mojego ojca.
Obaj nie żyją. Obaj z mojej winy.
Aiden kładzie rękę na mojej dłoni. Jednym okiem z zaniepokojeniem
obserwuje furgonetkę w lusterku, drugim spogląda na mnie. Otwierają się
drzwi wozu z tyłu, ktoś wysiada. Nie w czarnym stroju operacyjnym
Lorderów? Drobna sylwetka – kobieta w nisko nasuniętym nakryciu głowy,
tak że nie widać jej twarzy. Podchodzi do drzwi budynku, a gdy się
rozsuwają, znika w nich.
– Spójrz na mnie, Kyla – odzywa się Aiden spokojnym, dodającym otuchy
głosem. Siłą odrywam oczy od czarnego furgonu. – Nie ma się czego bać.
Po prostu nie przyciągaj ich uwagi. – Przesuwa się nieco na siedzeniu
kierowcy, otacza mnie ramieniem i próbuje przyciągnąć bliżej, ale jestem
sztywna ze strachu. – Chociaż poudawaj – mówi, więc zmuszam ciało, żeby
się rozluźniło w jego objęciach. Aiden mruczy w moje włosy: – Dajmy
im powód, niech widzą, dlaczego się zatrzymaliśmy. Na wypadek gdyby się
zaciekawili.
Wolno wciągam powietrze. „Nie ścigają mnie”. Zaraz odjadą. „Nie ścigają
mnie”. Przywieram mocno do Aidena, a jego ramiona oplatają mnie jeszcze
ciaśniej. Za nami rozlega się odgłos uruchamianego silnika, chrzęści żwir
pod kołami, wóz mija nas i oddala się.
– Odjechali – oznajmia Aiden, ale nie wypuszcza mnie z objęć.
Ulga jest tak wielka, że zapadam się w jego ramionach, chowam
twarz na jego piersi. Słyszę szybkie bicie serca – „stuk, stuk” – roztaczające
wrażenie bezpieczeństwa, ciepła i czegoś jeszcze.
Ale to nie w porządku. On nie jest Benem.
Mój strach ustępuje miejsca skrępowaniu, potem pojawia się gniew: jestem
zła na siebie. Wysuwam się z objęć. Jak mogłam się stać takim totalnym
cykorem i wystraszyć się czarnego samochodu? Jak mogłam z powodu
zwykłego strachu przykleić się do Aidena? I przypominam sobie, co mówił
po drodze wcześniej: że przyjeżdżają tutaj Lorderowie. Lorderowie, wysocy
urzędnicy państwowi i ich krewni. Ludzie mający pieniądze i władzę, którzy
potrafią sprawić, by inni odwracali wzrok i siedzieli cicho.
Tamta kobieta to przypuszczalnie żona jakiegoś Lordera. Bardzo możliwe, że
przyjechała z tego samego powodu co ja. Czuję, że się rumienię.
Niebieskie oczy Aidena są pełne ciepła, skupione.
– Kyla, jesteś pewna, że dasz radę?
– Tak. Oczywiście, że dam radę. I zdaje się, że miałeś nie nazywać mnie
więcej tym imieniem?
– Byłoby znacznie łatwiej, gdybyś się zdecydowała na jakieś nowe imię.
Nie odpowiadam, ponieważ właściwie już wymyśliłam sobie imię, ale nie
chcę go jeszcze zdradzać Aidenowi. Nie mam pewności, czy mu się spodoba.
– Wejdź jak do własnego domu, a nie wzbudzisz podejrzeń.
Wszystko odbywa się tu anonimowo.
– Okej.
– I najlepiej zacznij, zanim przyjedzie ktoś jeszcze.
Kolejni Lorderowie?
Otwieram drzwi samochodu, wysiadam. Jest zimny, szary styczniowy
dzień. Mróz wystarczająco usprawiedliwia chustę owiniętą wokół głowy,
zasłaniającą tożsamość, którą i tak wkrótce zmienię. Prostuję się, idę
do drzwi. Otwierają się i wchodzę do środka.
Oczy mi się rozszerzają. O mało nie staję jak wryta, na szczęście
przypominam sobie, że powinnam wejść jak do własnego domu. Mam się
czuć jak u siebie w tym lśniącym wnętrzu z wielkimi pluszowymi fotelami,
łagodną muzyką i uśmiechniętą pielęgniarką? Oraz dyskretnym strażnikiem
w kącie. Kobieta, która tu weszła przede mną, siedzi rozparta w fotelu
z kieliszkiem wina w ręce.
Podchodzi do mnie pielęgniarka.
– Witamy. Czy zna pani swój numer? – pyta z uśmiechem.
– Siedem, jeden, sześć, dwa – podaję cyfry, które wcześniej dostałam
od Aidena.
Choć lepiej nie zdradzać swojego imienia czy nazwiska, nie czuję się zbyt
dobrze z nadanym numerem. Za bardzo przypomina mi to sytuację
po resecie, kiedy musiałam nosić na nadgarstku Levo z wygrawerowanym
numerem, co w oczach otoczenia klasyfikowało mnie jako przestępczynię.
Teraz nie ma już nawet śladu po bransolecie, pozostały jednak blizny
w świadomości.
Pielęgniarka sprawdza numer na tablecie, który trzyma w ręce, po czym
znów się uśmiecha.
– Proszę na chwilę spocząć. Niedługo będzie
do pani dyspozycji konsultant TDW.
Siadam i o mało nie podskakuję, gdy fotel porusza się, dostosowując
do mojego ciała. TDW, Technologia Doskonalenia Wizerunku.
Na zewnątrz ledwie ktoś śmie o niej szepnąć, jest piekielnie
droga i absolutnie nielegalna. Znalazłam się tu dzięki przysługom, jakie ktoś
zawdzięczał organizacji Aidena, Zaginieni w Akcji. ZwA, jak się okazuje, nie
tylko szuka zaginionych osób i działa na rzecz wyjawienia prawdy
o Lorderach. Również przemyca z Wielkiej Brytanii ludzi, którzy chcą
zniknąć, a także potajemnie sprowadza innych – konsultantów TDW, którzy
potrafią zwietrzyć dobrą czarnorynkową okazję.
Kobieta siedząca w drugim fotelu zwraca się w moją stronę. Jest
atrakcyjna, ma około pięćdziesięciu lat. Jeżeli pogłoski nie kłamią,
wychodząc stąd, będzie wyglądała o dwadzieścia lat młodziej. Jej pytające
spojrzenie nagabuje mnie: „A ty tu po co?”. Ignoruję ją.
Otwierają się drzwi i słychać zbliżające się kroki.
Tamta kobieta zaczyna się podnosić, ale mężczyzna, który wszedł, mija ją
i zatrzymuje się przede mną. Lekarz? Ale nie taki, jakich widywałam
dotychczas. Ma na sobie strój chirurga, tyle że z jaskrawofioletowego,
migotliwego materiału. Pasuje mu do pasemek we włosach i fioletowych
oczu, a także do ogólnego nienaturalnego blasku.
Wyciąga do mnie ręce, pomaga mi wstać i cmoka mnie w policzki, nawet
ich nie muskając.
– Witaj, kochanie. Jestem Doc de Jour, możesz mi mówić DJ. Tędy. –
Śpiewnie przeciąga samogłoski. Irlandczyk?
Idę za nim i powściągam złośliwy uśmieszek, jaki mi się ciśnie
na usta na widok oburzonej miny czekającej kobiety. Pewnie się zastanawia,
kim jestem, czemu ją wyprzedziłam w kolejce. Gdyby tylko wiedziała.
Gdyby faktycznie wiedziała, pobiegłaby prosto do swojego męża Lordera.

Doc de Jour jest mną wyraźnie zawiedziony.


– Czy na pewno tylko tyle chcesz zrobić? Włosy. Na brązowo.
Mówi to tak, jakby brązowe włosy były największą zbrodnią przeciętności.
Ale ja właśnie tego potrzebuję – chcę się wtopić w tłum.
– Tak, brązowe.
Lekarz wzdycha.
– Masz takie piękne włosy i tak ciężko uzyskać ten kolor. Jak blask
słońca na wczesnych narcyzach numer dwanaście.
Z pasemkami w dziewiątce. – Przeczesuje moje włosy palcami, jakby
je oceniał i kopiował w pamięci dla następnego klienta. Potem przygląda się
mojej twarzy. – A co z kolorem oczu?
– Zostaje. Podobają mi się zielone.
– Wyróżniają się, to ryzykowne – zauważa, a ja czuję, że zaraz ogarnie
mnie panika. Ile on wie?
Mruga do mnie.
– Są w interesującym odcieniu. Prawie zielone
jabłuszko dwadzieścia sześć, ale bardziej intensywnym – stwierdza, po czym
okręca obrotowe krzesło, na którym siedzę, i mierzy mnie wzrokiem z góry
na dół.
Wiercę się zakłopotana.
– Nie chciałabyś być wyższa?
Unoszę brew.
– A da się to zrobić?
– Oczywiście. Tyle że trochę potrwa.
Najeżam się.
– Co jest nie tak z moim wzrostem?
– Nic. Jeśli ci nie przeszkadza, że podskakujesz, żeby zobaczyć to czy
owo.
– Tylko włosy.
– Brązowe. Wiesz, że TDW to przyśpieszona genotechnologia, zatem
zmiany są trwałe. Brązowe włosy na zawsze. Takie będą odrastać, nie
odzyskasz poprzedniego koloru, o ile nie wrócisz tu do mnie.
Podaje mi lusterko i spoglądam w nie. Dziwnie się czuję na myśl o tym, że
kiedy się przejrzę następnym razem, nie zobaczę tych włosów, które mam
do tej pory. Kolor wydaje mi się w porządku, ale są strasznie cienkie…
Zawsze chciałam mieć grubsze, gęściejsze. Jak Amy z jej wspaniałą ciemną
czupryną. Włosy to było pierwsze, co dostrzegłam w mojej siostrze, kiedy
zaledwie kilka miesięcy temu jako świeżo Zresetowana zostałam
przypisana do rodziny.
– Chwileczkę. Zastanawiam się, czy…
Lekarz okręca krzesło z powrotem i wlepia wzrok w moje oczy.
Trudno nie patrzeć w jego fioletowe tęczówki.
– Tak?
– A mogłyby być dłuższe? I gęściejsze? Może… z pasemkami. Nic
udziwnionego, naturalny wygląd.
– Załatwione! – obwieszcza z klaśnięciem dłoni.

Później mam się położyć na plecach na stole, który przypomina tamte fotele
z poczekalni – dopasowuje się kształtem do ciała i trzyma je jak w uścisku.
Przebłyski paniki raz po raz przywracają mi czujność. Czy tak samo było,
kiedy mnie resetowali? Wtedy nie miałam wyboru – widziałam przecież
zdjęcie ze swoich akt. Byłam przypięta do stołu jak wszyscy kryminaliści.
Lorderowie i ich chirurdzy odebrali mi pamięć, a do mózgu włożyli chipa,
który mógł mnie zabić, póki nosiłam sprawny czujnik Levo. Teraz nie jest
tak samo. Chodzi tylko o włosy. I to mój własny wybór, nie muszę
tego robić.
Rozbrzmiewa cicha muzyka. Wszystko jest zamglone i niewyraźne, oczy
zaczynają mi się zamykać.
Tylko włosy… lecz to właśnie we włosy Ben wsunął palce, kiedy mnie
całował.
Odkąd Lorderowie zabrali go i wymazali mu pamięć, nie wie już, kim
jestem. Ale jeżeli to zwalczy, przezwycięży skutki tego, co Lorderowie z nim
zrobili, i zacznie pamiętać? Rozumieć, że jestem jego „dziewczyną
ze snów”? Co wtedy? Nigdy mnie nie odnajdzie, bo będę wyglądać inaczej.
Przełykam ślinę, próbuję sformułować słowa, powiedzieć im, żeby
przestali, że się rozmyśliłam.
„Ben…”
Twarze zamazują się coraz bardziej i rozpływają.

Biegniemy. Ramię w ramię pędzimy przez noc, ale długie nogi Bena wybijają
wolniejszy rytm niż moje. Pada deszcz, nie przejmujemy się tym jednak.
Na ciemnym odcinku wiodącym pod górę Ben wysuwa się na prowadzenie.
Wąska ścieżka wycięta w skale zamieniła się w koryto strumienia. Wkrótce
jesteśmy przemoczeni i ubłoceni. Ben dociera na szczyt i śmieje się.
Unosi ręce ku niebu, podczas gdy deszcz leje coraz mocniej.
– Ben! – Obejmuję go ramionami i wciągam pod drzewo, po czym tulę się
w jego cieple.
Ale coś jest nie tak.
– Ben? – Odsuwam się nieco, patrzę w dobrze mi znane oczy: brązowe jak
stopiona czekolada, z ciepłymi plamkami. Oczy pełne zdumienia. –
O co chodzi?
Potrząsa głową, odpycha mnie.
– Nie rozumiem – mówi.
– Czego?
– Myślałem, że cię znam, ale nie. Znam cię?
– To ja! To… – Głos mi się załamuje. Czuję narastającą panikę, gdy
szukam w głowie imienia, lecz nie jakiegoś tam imienia, tylko MOJEGO. Kim
ja właściwie jestem?
Ben potrząsa głową, oddala się. Zbiega ścieżką i znika.
Opieram się ciężko o drzewo. Co teraz? Mam za nim pobiec, żeby znów się
mnie wyparł? Czy wrócić po własnych śladach, sama i samotna?
Niebo rozjaśnia się: oślepiająca błyskawica razi mnie w oczy. W jej blasku
ukazują się drzewa i strugi deszczu. Zanim powróci ciemność, ogłuszający
trzask wstrząsa mną do szpiku kości.
Skręcam się z bólu z powodu odejścia Bena, a jednocześnie jakaś
cząstka mojego umysłu przetwarza dane: sterczenie pod drzewem podczas
burzy jest niebezpieczne.
Lecz kim tak naprawdę jestem? Póki nie poznam odpowiedzi, nie będę
wiedziała, w którą stronę ruszyć.
ROZDZIAŁ DRUGI

Kilka dni później DJ po raz pierwszy wręcza mi lusterko. Gapię się na swoje
odbicie przez chwilę, po czym ostrożnie dotykam włosów palcami. To moje
włosy, lecz nawet w dotyku są inne, cudze. Z wyglądu nie przypominam już
siebie. Rzecz jasna, właśnie o to chodziło. Włosy są w głęboko brązowym
odcieniu ze złocistymi pasemkami. Podkreślają kolor oczu tak mocno, że
przyglądam się im podejrzliwie, zastanawiając się, czy może DJ nie oparł się
i dodał im nieco blasku, ale nie – to moje oczy, takie, jakie miałam
od zawsze. Włosy nie są moje, pod żadnym względem: jedwabiste, gęste,
sięgają do połowy pleców. Obracam głowę i krzywię się – są tak ciężkie, że
to wręcz boli. Trochę to potrwa, zanim się do nich przyzwyczaję.
– Przez jakiś czas skóra na głowie będzie wrażliwa. – DJ podaje
mi słoiczek. – Środek przeciwbólowy, nie więcej niż dwie tabletki dziennie,
przez tydzień. No i…?
Odrywam wzrok od lusterka i spoglądam na niego.
– No i co?
– Jak ci się podoba to, co widzisz?
Uśmiecham się szeroko.
– Bardzo.
– Myślę, że przydałby się jeszcze jakiś akcent końcowy. – DJ bierze moją
brodę w dwa palce, przechyla mi twarz ku górze i patrzy uważnie w oczy.
Na tyle długo, że gdyby to był ktoś inny, czułabym się skrępowana, ale
z jakiegoś powodu on nie działa na mnie onieśmielająco. Sprawia wrażenie,
jakby mierzył i oceniał… co? Skórę, układ kości pod nią, pozostałe tkanki.
Wydaje się, że gdyby się przyglądał wystarczająco długo, dostrzegłby
poszczególne komórki i kryjące się w nich geny. Kiwa głową sam do siebie,
następnie zmierza do szafki z wieloma szufladami. Otwiera jedną, potem
drugą, wyciąga coś i podaje mi. Coś staroświeckiego.
– Okulary? Nie potrzebuję szkieł.
– Zaufaj mi. Przymierz – mówi.
Zakładam je i spoglądam w lusterko. Aż mnie zatyka. Przenoszę wzrok
na niego i z powrotem na swoje odbicie.
Delikatne oprawki są wykonane ze srebrzystoszarego metalu i pasują
do mojej twarzy, jakby były specjalnie dla niej zrobione, ale to nie
dlatego zaparło mi dech w piersi. Chodzi o oczy. Mimo najzupełniej
przejrzystych szkieł coś się we mnie zmieniło. Oczy nie są już zielone.
Raczej niebieskoszare. Przekręcam głowę z boku na bok, zdejmuję okulary,
zakładam je ponownie. Przyglądam się sobie jakby komuś obcemu.
Ta ciemnowłosa dziewczyna to ktoś inny niż ja. Wygląda też
na nieco starszą. Nikt jej nie rozpozna. Nie tylko Ben. Mogłabym przejść
na ulicy obok mamy czy Amy i wcale by się nie domyśliły, że to ja.
– Niesamowite. Jesteś niesamowity.
– No faktycznie, jestem. – Uśmiecha się. – A ta technologia –
dotyka okularów – nie jest znana w Wielkiej Brytanii, przynajmniej na razie.
Dlatego nosząc je, nie powinnaś wzbudzać podejrzeń.
Okręca moje krzesło z powrotem, tak że znowu jesteśmy
zwróceni do siebie twarzami.
– A więc zielonooka blondynka zniknęła, a jej miejsce zajęła bardziej
zaawansowana wersja, która może się z powodzeniem podawać
za osiemnastolatkę, gdyby potrzebowała dowodu
tożsamości i zechciała wyjechać za granicę. Co planujesz?
Waham się z odpowiedzią, a on kwituje to śmiechem.
– Zatrzymaj sobie swoje sekrety. Mam nadzieję, a raczej jestem pewien, że
nasze ścieżki znów się kiedyś skrzyżują.
– Dziękuję za wszystko.
Przechyla głowę. Widać po oczach, że znowu coś mierzy, ocenia.
– Coś jeszcze?
Potrząsa głową.
– Wszystko i nic. Czas na ciebie. – Otwiera dla mnie drzwi. Kiedy
wychodzę, dodaje: – Przekaż Aidenowi, że muszę się z nim zobaczyć.

Później tego samego dnia siedzę w małym pomieszczeniu na tyłach jakiegoś


zakładu. Ciemnym pomieszczeniu, w którym fabrykuje się nowe tożsamości.
Ludzie rozpoczynają tu nowe życie.
– Imię i nazwisko? – pyta nieznany mi człowiek.
To właśnie ta chwila. Nie noszę już imienia Lucy, które zapewne
wybrali dla mnie moi prawdziwi rodzice. Nie nazywam się Rain. To imię
sama sobie wybrałam, kiedy mnie
zabrali Nico i jego AntyRządowi Terroryści – nazywający się Wolną
Brytanią – i zrobili ze mnie swoją broń skierowaną przeciw Lorderom. Nie
jestem też Kylą, jak mnie nazwano w szpitalu po tym, jak zostałam
schwytana i zresetowana za przynależność do terrorystów.
„Sama wybieram, kim chcę być”.
– Imię i nazwisko – powtarza mężczyzna.
„Nie jestem żadną z nich i jestem nimi wszystkimi”.
– Riley. Riley Kain – odpowiadam. To imię z nazwiskiem łączy w sobie
tamte trzy.
Wkrótce już ściskam w dłoni sfałszowany dowód tożsamości.
Ciemnowłosa osiemnastoletnia Riley Kain o szarych oczach może
podróżować, jak chce, i żyć własnym życiem.
Jakie życie dla siebie wybiorę?
ROZDZIAŁ TRZECI

Autobus toczy się z klekotem ulicami miasta, potem przemierza wiejskie


drogi. Mając nową tożsamość i nowy wygląd, nie muszę się już ukrywać,
dlatego nalegałam na samodzielny przejazd z Londynu. Ale kto mógł
przypuszczać, że w jednym z londyńskich pociągów zostanie dziś
znaleziona bomba podłożona przez ART, że zamkną całą sieć i będą
wszystkich sprawdzać? Autobus okazał się jedyną opcją.
Każda wyrwa w drodze odbija się echem w mojej obolałej głowie
i raz po raz zaciskam dłonie jedna na drugiej, żeby nie podtrzymywać
rękami włosów, które mi wciąż ciążą.
Za oknem przemykają pola, gospodarstwa i wioski. Krajobraz jest
coraz bardziej znajomy, w miarę jak zbliżamy się do wsi, w której
mieszkałam z mamą i Amy. Opuściłam tamten dom w dniu, kiedy
Nico o mało mnie nie zabił swoją zdalnie sterowaną bombą. Uciekłam
i ukryłam się u Maca. Mac to przyjaciel, tak, i mogę mu zaufać, ale nie
znamy się na tyle długo, by podejmował dla mnie takie ryzyko. Jest kuzynem
chłopaka Amy, jakoś powiązanym z Aidenem i ZwA. On i Aiden niewiele
wiedzieli o tym, co się wydarzyło – co zrobiłam i dlaczego – i nie naciskali,
żebym się wyspowiadała, a mimo to zaoferowali mi pomoc. Bezpieczne
schronienie. Szansę na nowe życie. Dotychczasowe, to z mamą i Amy,
skończyło się właściwie niedawno, lecz już jest dla mnie odległe, odsuwa się
w przeszłość.
Z naprzeciwka nadjeżdża długi czarny samochód z trumną z tyłu. Toczy
się nieśpiesznie, spowalniając ruch drogowy w obie strony. Za karawanem
jedzie czarna osobówka. Siedzą w niej dwie osoby trzymające się za ręce.
Jedna młoda, z gęstymi ciemnymi włosami i ciemną karnacją, druga starsza,
blada. Mijają mnie w ułamku sekundy i już ich nie ma. Oczy mi się
rozszerzają.
To były mama i Amy.

Autobus zatrzymuje się niedaleko od długiej polnej drogi wiodącej do domu


Maca. Ten odcinek pokonuję szybkim marszem. Zmagam się wewnętrznie
z tym, co przed chwilą widziałam. Czyj to był pogrzeb? Ogarnia mnie
od środka głębokie uczucie przerażenia, a jednocześnie jakaś
cząstka mojego umysłu jest rozkojarzona, skupia się na tym, że lodowaty,
ciężki chłód powietrza i szare niebo zapowiadają śnieg. Ale ja przecież nigdy
nie widziałam śniegu, zastanawiam się więc, skąd to wrażenie, że
zaraz zacznie sypać. Lucy – dziewczynka, którą byłam w dzieciństwie –
mieszkała w Krainie Jezior, Lake District, na północy Anglii, i zapewne
nieraz widywała śnieg, jej wspomnienia zostały jednak zresetowane.
Jeszcze jeden zakręt i ukazuje się dom Maca – samotny budynek na końcu
samotnej dróżki. Z lekkiej wyniosłości dostrzegam srebrzystobiały błysk
ponad wysokim ogrodzeniem. Stoi tam jakiś wóz dostawczy. Aidena?
Ktoś na mnie czeka. Kiedy docieram pod dom, porusza się
zasłona w oknie i zaraz otwierają się drzwi. To Mac.
– Wow. Czy to naprawdę ty, Kyla?
– Nie, teraz mam na imię Riley – oznajmiam. Wchodzę
do środka i krzywię się przy zdejmowaniu czapki, którą zaraz potem rzucam
z szalikiem na krzesło.
Jest tu też Aiden.
– Mówiłem ci, że mogę cię podwieźć – mówi na widok mojej miny. –
Wszystko w porządku?
Wzruszam ramionami i mijam ich, zmierzając do pokoju z komputerem.
Skye, suczka Bena, podskakuje i próbuje lizać mnie po twarzy, ale klepię ją
tylko krótko i odsuwam od siebie. Komputer Maca jest nielegalny,
niemonitorowany przez władze. Miałam zamiar przeszukać lokalne
wiadomości z nikłą nadzieją na to, że znajdę informację o dzisiejszym
pogrzebie, lecz teraz coś mi podpowiedziało, by najpierw wejść na stronę
ZwA.
Lucy Connor, zamieszkała w Keswick, zaginęła w wieku dziesięciu lat.
Ostatnio zameldowano jej odnalezienie – osobiście kliknęłam przycisk
na ekranie, mając nadzieję, że w ten sposób znajdę drogę do tego, kim byłam
w tamtych dawnych latach, że dotrę do osoby, która zgłosiła moje zaginięcie.
Teraz przy Lucy wyraźnie jest zaznaczone „zmarła”. Gapię się na monitor,
niezdolna do przetworzenia tego słowa.
Czyjaś ręka dotyka mojego ramienia.
– Dobrze wyglądasz jak na kogoś, kto nie żyje. Podobają mi się te nowe
włosy – mówi Mac.
Odwracam się. Aiden też podszedł i stanął obok niego. Po jego minie
widać, że nie jest zaskoczony.
– Wiedziałeś – syczę.
Nie odzywa się i to mi wystarcza za odpowiedź.
– Dlaczego „zmarła”?
– Bo oficjalnie nie żyjesz – wyjaśnia Aiden. – Według rządowego rejestru
zginęłaś, kiedy w przypisanym ci domu wybuchła bomba. Lorderowie
zgłosili, że umarłaś.
– Ale nie było ciała. Lorderów nie da się oszukać. Gdy tu jechałam,
autobus minął się z konduktem żałobnym. Moja mama i Amy jechały
za karawanem. Czy to był mój pogrzeb?
– Przykro mi. Nie wiedziałem, że to będzie dzisiaj.
– Ale w ogóle wiedziałeś. Że mnie uznają za zmarłą. – Jestem wściekła,
ale też zdezorientowana. – Dlaczego Lorderowie stwierdzili, że nie żyję?
– Może nie chcieli przyznać, że nie wiedzą, co się z tobą stało? –
podsuwa Mac.
– Nie rozumiem, dlaczego Lorderowie mieliby to zrobić.
Aiden przechyla głowę na bok. On też tego nie ogarnia, w jego oczach
maluje się niepewność.
– Może nie chcą przyznać, że im się nie udało? – wysuwa w końcu
przypuszczenie. Aiden uznał, że bombę, która wybuchła przed naszym
domem, zdetonowali Lorderowie z zemsty za to, że pomogłam
Benowi przeciąć Levo. Nigdy tego nie sprostowałam. Aiden nic nie wie
o niebezpiecznej podwójnej grze, w jaką grałam, pracując
dla terrorystów Nica i jednocześnie oszukując Lorderów. Na myśl
o skrywanych sekretach skręca mnie od środka poczucie winy –
za jego pomoc odpłacam milczeniem. Jednak on też ma swoje tajemnice.
Oczy napełniają mi się łzami.
– Nie chcę, żeby mama i Amy myślały, że zginęłam w tym wybuchu. Nie
mogę ich zostawić z tym bólem.
Aiden siada obok mnie i bierze moje ręce w swoje.
– Musisz. Tak będzie lepiej. Nikt nie wyciśnie z nich czegoś, o czym nie
wiedzą.
Wyszarpuję dłonie z jego uścisku.
– Nie. NIE. Nie mogę ich tak zostawić. Nie podobało mi się już, kiedy
myślałam, że uważają mnie za zaginioną, ale to znacznie gorsze! Nie chcę,
żeby myślały, że nie żyję!
– Nie możesz się z nimi zobaczyć. Pewnie są obserwowane na wypadek,
gdybyś próbowała się kontaktować. To zbyt niebezpieczne – tłumaczy
mi Aiden.
– I tak nikt mnie już nie rozpozna.
Aiden potrząsa głową.
– Przemyśl to. W Keswick czeka na ciebie nowe życie. Nie odrzucaj
go teraz.
– Ale mama…
– Nie chciałaby, żebyś ryzykowała – mówi.
Więc już się nie odzywam. Wiem, że ma rację. Gdybym mogła wziąć
mamę na bok, opowiedzieć jej o wszystkim i poprosić o radę, pewnie
powiedziałaby: „Zostań w ukryciu”. Głowa mi pulsuje, skręcam sobie
kosmyki włosów w rękach i wzdrygam się. Podnoszę włosy, żeby mnie nie
ciągnęły. Kto by pomyślał, że gęsta czupryna może tak boleć? Marzę, by się
położyć, ale sytuacja wymaga, aby się nią zająć od razu. Dlaczego na stronie
ZwA figuruję jako zmarła, skoro za taką uznali mnie Lorderowie?
– W porządku? – pyta Mac.
Wzruszam ramionami i przy tym ruchu też się wzdrygam.
– Mam w torbie środek przeciwbólowy – mówię.
Mac przynosi mi torbę i szklankę wody. Połykam tabletkę.
– Powinnaś odpocząć – zauważa Aiden.
– Jeszcze nie. Najpierw musisz mi coś wyjaśnić. Dlaczego na stronie ZwA
zaznaczyłeś, że nie żyję? Czy Lorderowie ją kontrolują? Czy
robisz to dla nich?
Obaj wymieniają spojrzenia.
– Nie wiemy, czy to robią – odpowiada Mac. – Linki są ukryte
i często zmieniane. Ale nie możemy zbytnio utrudniać dostępu, ponieważ
strona musi służyć tym, którzy jej potrzebują. Przypuszczamy, że Lorderowie
ją monitorują, i robią to regularnie.
– A co z tym, że zgłosiłam się jako odnaleziona? Tego się nie dowiedzieli?
Aiden potrząsa głową.
– To nie pojawia się na niczyim ekranie, powiadamia tylko ZwA. I jak
ci już mówiłem, dowiadują się o tym jedynie ci, którzy są
związani z konkretną zaginioną osobą, i tylko jeśli się muszą dowiedzieć.
Zdejmujemy wpis z listy dopiero wtedy, gdy uważamy, że to bezpieczne
dla wszystkich zaangażowanych w sprawę.
Już wcześniej niestrudzenie wyciągałam te informacje z Aidena. Chciałam
ustalić, kto wie, gdzie teraz jestem i dokąd się wybieram. I wierzę, że Aiden
nie przekazuje wiadomości pochopnie, ponieważ nawet nie powiedział
mi jeszcze, kto zameldował o moim zaginięciu. Domyślam się wprawdzie, że
zrobiła to moja prawdziwa matka, lecz on mi tego nie zdradzi, dopóki nie
uzna, że muszę wiedzieć. Zapewne stwierdził, że jestem wyjątkową
paranoiczką – nie wie przecież, z jakiego powodu tak wypytuję. Nie wiedział
o tym, że Nico ma wtykę w ZwA, że w obozie terrorystów zauważyłam
jednego z kierowców Aidena. Nie mogłam dopuścić, by tamten się
dowiedział, że zgłosiłam się jako odnaleziona, bo zaraz doniósłby o tym
Nicowi. Powinnam ostrzec Aidena o krecie, ale jak mam to zrobić, nie
mówiąc mu o całej reszcie?
– Ale co się na ogół dzieje, gdy ktoś zostanie odnaleziony? – pytam. –
Jeżeli jest Zresetowanym nastolatkiem, jak ja, nie byłoby bezpiecznie, żeby
wrócił do dawnego życia, to niezgodne z prawem.
– Zazwyczaj tak się nie zdarza – przyznaje Aiden. – Chociaż
czasami ludzie potajemnie nawiązują kontakt, jednak dalej żyją osobno.
– Czasami. A co się dzieje najczęściej, gdy kogoś znajdziecie?
Aiden i Mac wymieniają spojrzenia.
– Zwykle – odpowiada Aiden – gdy się dowiadujemy, co się stało z kimś
zaginionym… jest już za późno.
– Masz na myśli, że taki ktoś naprawdę nie żyje?
Kiwa głową.
– Lecz ze mną jest inaczej. – Zawsze wracam do „Kyla jest inna”.
– Ale oficjalnie zginęłaś – przypomina Aiden. – Nie możesz żyć jak
dawniej w tej okolicy. Masz kilka możliwości, wybrałaś jedną: wrócić
ze zmienioną tożsamością, odnaleźć swoją przeszłość.
– Muszę. – Wzdycham. Rozmawialiśmy już o tym, ale nie podałam
Aidenowi prawdziwego powodu. Nie mówiłam mu o śmierci mojego ojca,
o ostatnich słowach, jakie do mnie skierował: „Nigdy nie zapomnij, kim
jesteś!”. A ja zapomniałam. Muszę się dowiedzieć, kim byłam, dla niego.
– Możesz powtórzyć swoje nowe imię? – prosi Mac.
Wyławiam z kieszeni dowód osobisty i podaję mu go.
– Riley Kain – czyta na głos Mac. – Trochę dziwne, ale podoba mi się.
Aiden marszczy brwi.
– Brzmi nieco podobnie do Kyli – zauważa.
– Nie za bardzo – uspokajam go. Przypuszczałam, że tak pomyśli. Gdyby
wiedział, że w szeregach ART miałam na imię Rain, poważnie by się
zdenerwował, ale niewielu zostało żywych, którzy znają mnie pod tym
imieniem. „Na przykład Nico” – szepcze we mnie jakiś głos. Odpycham go.
Byłoby to może ważne, gdyby się natknął na moje nowe imię, a niby jak
miałoby do tego dojść? Nie zamierzam więcej zbliżać się do ART. Nowe
imię i nazwisko pozwalają mi trzymać się kurczowo wszystkich
części własnej przeszłości i osobowości. Jeżeli je wypuszczę,
co mi pozostanie?
Głowę mam jak z waty. Pozwalam, żeby Mac pomógł mi się podnieść
i poprowadził mnie do sofy w pokoju od frontu. Przykrywając się kocem,
słyszę, jak Mac i Aiden rozmawiają przyciszonymi głosami przy drzwiach.
Choć bardzo się upieram, że muszę się dowiedzieć, kim byłam, boję się.
Co znajdę?
– Kilka możliwości? – odzywam się. Właśnie do mnie dotarły
te słowa Aidena. – Jakie są jeszcze inne możliwości?
Aiden wchodzi do pokoju, przyklęka koło mnie. Odgarnia mi włosy
z twarzy.
– Wiesz, Kyla. Mogłabyś opowiedzieć swoją historię organizacji ZwA,
zostać jednym z naszych świadków.
– A potem znowu uciec.
– Tak bym tego nie określił. Ukrylibyśmy cię w bezpiecznym miejscu
albo wyjechałabyś całkiem, podczas gdy my zbieralibyśmy dowody. Aż
będziemy gotowi.
– Żeby pokazać światu sprawki Lorderów. I żeby ludzie obalili rząd.
– Tak.
Marzyciel z niego: Lorderowie nie zejdą tak łatwo ze sceny. Jeśli w ogóle
zejdą. Ale to piękne marzenie. Uśmiecham się do niego,
a przez jego usta przemyka drgnienie.
– Ładna jesteś na prochach.
– Zamknij się.
– A twoje nowe włosy są cudowne.
– I bolą.
– Chcesz jeszcze coś przeciwbólowego?
Potrząsam głową.
– Lepiej nie. Aiden, nie o wszystkim ci powiedziałam.
– Wiem. Powiesz, jak będziesz gotowa.
Jego oczy są pełne ciepła, łagodności. Gdyby wiedział o mnie wszystko,
gdyby miał pojęcie, co robiłam w życiu, czy nadal uśmiechałby się w ten
sposób? Za bardzo ufa swojemu światu, musi się dowiedzieć.
Trzeba go ostrzec. Wzdycham.
– Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, i nieważne, czy jestem
na to gotowa, czy nie.
– Co to takiego?
– Twój kierowca. Ten, który był z nami, kiedy widzieliśmy
Bena na bieżni. Nie ufaj mu.
Aiden poważnieje, jakby zamykał się w sobie, rozmyślał.
– To by wyjaśniało parę rzeczy – stwierdza w końcu. – Przyjrzymy się
temu. Ale ciekawi mnie, skąd ty o tym wiesz.
Jak dobrze byłoby opowiedzieć mu o wszystkim. Nie dźwigać tego ciężaru
samotnie. Lecz zanim zdążę sformułować zdanie, on potrząsa głową.
– Nie, nie odpowiadaj na to pytanie. Nie na prochach. Zdradzisz mi swoje
sekrety, kiedy będziesz pewna, że tego chcesz.
Zaczyna się podnosić, a moje myśli odpływają w stronę tego,
co powiedział poprzednio.
– Czekaj. Co przez to rozumiesz, że mogłabym wyjechać całkiem?
– Z kraju.
– Naprawdę?
– Wiesz, że nasza organizacja pomaga ludziom wyjechać, kiedy zbyt
niebezpiecznie jest dla nich zostawać na miejscu. Przemycamy ich morzem.
Do Zjednoczonej Irlandii albo jeszcze dalej.
Zjednoczona Irlandia – raj wolności, o którym się szepcze, nie wierząc
w jego realność. Irlandczycy odłączyli się od Wielkiej Brytanii wiele lat
temu, lecz nasze państwo nigdy tego oficjalnie nie uznało. Czy tam żyłoby
się lepiej niż tu?
I czy mogłabym to zrobić: zostawić wszystko za sobą? Oczy mi się
zamykają. Aiden nie wie o tak wielu sprawach. Nie wspominałam mu o nich.
Wmówiłam sobie, że to dla jego dobra, że wiedza jest niebezpieczna, że
lepiej, aby nie wiedział. Ale czy to naprawdę jedyny powód? Nieprzyjemne
wrażenie w brzuchu podpowiada, że stoi za tym coś więcej: nie chcę,
by Aiden wiedział, co zrobiłam. By patrzył na mnie
bez tego ciepła w spojrzeniu. Mam tak niewielu przyjaciół, nie mogę
ryzykować, że stracę kolejnego.
Czy chciałam tego na początku, czy nie, naprawdę należałam
do ART. Naprawdę byłam terrorystką. Mimo że w końcu z własnego wyboru
odwróciłam się od nich i ich metod, jak mogłabym świadczyć dla ZwA
przeciwko Lorderom? Jestem modelowym przykładem nastolatki, dla której
zresetowanie to zbawienne wyjście.
Przez morze…
Dokąd i do czego? W nieznane.
Uciec.

Mozolnie wspinam się ścieżką. W górę i w górę – tak szybko, jak pozwalają
krótkie nogi. Wkrótce ulice i zabudowania znikają mi z pola widzenia.
Dokoła panuje spokój. Wreszcie jestem sama.
Denerwuję się, ale pamiętam drogę, choć dotąd nie przychodziłam
tu bez opieki. Droga wydaje się teraz dłuższa i odczuwam ulgę, gdy docieram
do furtki.
Kamienie otula dziwna, nisko zawieszona mgiełka. Głazy sterczą w kręgu
ospałe, na wpół ukryte w bieli. Wyżej świeci słońce – jasno oświetlone góry
stoją niczym strażnicy wokół swoich uśpionych dzieci. Idę przez pole,
wkraczam w mgłę i przyciskam ręce do kamienia. Słońce nie przebija się
przez mleczny opar – głazy są zimne i wydają się potężne, wyniosłe. Jednak
jeśli się stanie do nich tyłem i spojrzy na góry, kamienie stają się małe.
Tatuś nazywa je Dziećmi Gór i ja też tak o nich myślę, choć wiem
ze szkoły, że ten kamienny krąg ustawili tu, w Castlerigg, ludzie i druidzi, nie
góry. Tysiące, tysiące lat temu. Idę wzdłuż linii głazów, dotykam
każdego i liczę. Jestem już za połową, kiedy odzywa się głos:
– Wiedziałem, że cię tu znajdę. – Tatuś.
Nie odpowiadam, wciąż liczę kamienie. Góry mają dużo dzieci. Ja jestem
jednym z nich. Tatuś podchodzi do mnie.
– Ile masz? – pyta.
– Dwadzieścia cztery – mówię i odtąd razem idziemy po okręgu, a ja liczę
na głos. – Dwadzieścia pięć.
– Bardzo się niepokoi.
– Dwadzieścia sześć.
– Boi się, że coś ci się stanie, gdy znikasz jej z oczu.
Wzdycham.
– Dwadzieścia siedem.
– Wiem, że bywa z nią ciężko.
– Dwadzieścia osiem.
– Ale ona cię kocha.
– Dwadzieścia dziewięć.
– Nie powinnaś uciekać.
– Ale TY czasami uciekasz. Trzydzieści. – Zatrzymujemy się. –
A ona doprowadza mnie do szału.
Tatuś śmieje się.
– Zdradzę ci pewien sekret. – Rozgląda się na boki. – Mnie też
nieraz doprowadza do szału. Chodźmy do domu i oszalejemy razem.
– Najpierw skończymy, dobrze? – pytam.
– Oczywiście.
Liczymy więc obydwoje na głos, aż nam wychodzi czterdzieści.
– Gotowe – mówię i ruszamy w stronę furtki.
Oglądam się za siebie. Mgiełka zaczyna się rozpływać. Kamienne
Dzieci z radością obudzą się w słońcu. Gdy odejdziemy, będą się mogły
razem bawić.
Później obiecuję, że nigdy więcej już nie ucieknę. Ale mam przy tym
skrzyżowane palce – wiem, że nie dotrzymam obietnicy.
ROZDZIAŁ CZWARTY

Budzę się wcześnie zesztywniała i wystraszona, ponieważ nie mogę się


ruszyć. Zaraz jednak uświadamiam sobie, że to Skye wdrapała się na sofę
i rozłożyła na moich nogach – ciężki koc z golden retrievera, który nie
za bardzo chce się zbudzić i trudno go przesunąć.
Idę cicho do kuchni, żeby sobie zrobić herbaty, i wyglądam przez okno.
Świat jest oszroniony i aż mnie swędzą ręce, by chwycić ołówek
i szkicownik. Misterne białe wzory zdobią ogrodzenie i drzewa, samochody
i ich części na tyłach podwórka Maca, które jest bardziej warsztatem niż
ogródkiem. Nie ma śniegu, przynajmniej na razie, więc w tym się pomyliłam.
A przede wszystkim nie ma białego dostawczaka, zatem Aiden pojechał.
To mi ułatwi sprawę. Najpierw jednak ułożę sobie w głowie plan.
Znajduję swój szkicownik, po czym z herbatą w ręce i Skye u boku
moszczę się z powrotem na sofie. Mam zamiar rysować wymyślne wzory
namalowane przez mróz, lecz zamiast tego uwiecznienia domaga się
kamienny krąg. I mała jasnowłosa dziewczynka – ja, może ośmioletnia? –
przyciskająca ręce do głazu. Czy przyśniło mi się prawdziwe miejsce?
Przeczucie podpowiada, że tak. Może odnajdę ten krąg, kiedy pojadę
do Keswick, dotknę po kolei każdego kamienia i jeszcze raz policzę
Dzieci Gór. Lecz on mnie tym razem nie znajdzie. Odszedł na zawsze.
Tato zginął pięć lat temu, próbując ratować mnie przed Nikiem
i jego terrorystami, ale to wspomnienie jest całkiem świeże. Przez długi czas
było głęboko pogrzebane – tak głęboko i tak długo, że kiedy wreszcie
wróciło, wydaje się, jakby to się zdarzyło niedawno.
Dlaczego wracam? Taty tam nie będzie. Z tamtego życia nie pamiętam
nikogo innego. Czy to od swojej prawdziwej mamy uciekałam w tamtym
śnie?
Powiedział: „Ona cię kocha”. Obiecałam, że więcej nie ucieknę. Wtedy
zabrano mnie wbrew mojej woli, teraz to mój wybór: muszę wrócić.
Ale nie od razu, najpierw się pożegnam. Tym razem nie ucieknę
bez pożegnania. Muszę powiedzieć mamie i Amy, co się tak naprawdę
wydarzyło.
Wkładam wyjściowe buty, kiedy pojawia się zaspany Mac, niezbyt
przytomny i ziewający. Unosi brew.
– No, niech zgadnę. Wyprowadzasz na spacer Skye. Zatoczysz rundkę
po polu i zaraz wrócisz.
– Pewnie, właśnie tak.
Suczka na słowo „spacer” radośnie wali ogonem w podłogę.
– Dokąd się wybierasz?
– Myślę, że wiesz.
– Aiden wyjdzie z siebie.
– Ale ty nie. Bo rozumiesz, że muszę to zrobić.
Spokojnie wytrzymuje moje spojrzenie.
– Coraz bardziej zaczynam sobie uświadamiać, że są takie chwile, kiedy
bez względu na ryzyko trzeba coś zrobić. Coś powiedzieć. Czy to jest
jedna z tych chwil?
– Tak. Muszę powiedzieć mamie. Straciła w życiu zbyt wielu bliskich.
Kto jak kto, ale Mac powinien zrozumieć: sam nosi w sobie poczucie winy
po tym, gdy sześć lat temu jako jeden z nielicznych przeżył zbombardowanie
autobusu szkolnego. Obwinia się o to, że przeżył, ale przede wszystkim o to,
że nic nie mówił o innych ocalałych z katastrofy, w tym o Robercie, synu
mojej mamy, który następnie zniknął i został zresetowany. Przepadł
bez wieści. Wcześniej, gdy mama była młodsza niż ja teraz,
straciła rodziców – oboje, premier i jego żona, zginęli od bomby
zdetonowanej przez ART. Nie mogę jej zostawić z myślą, że
to samo spotkało mnie.
Skye markotnie przysiada między nami. Najwidoczniej dotarło do niej, że
„spacer” nie dojdzie do skutku. Przynajmniej nie ze mną.
– Zabiorę cię później – obiecuje jej Mac, po czym zwraca się do mnie: –
Niedawno przejeżdżałem przez waszą wieś.
– Serio?
– Wasz dom po wybuchu wciąż stoi pusty. Nikt w nim nie mieszka. Gdzie
może być rodzina?
– O. Nie pomyślałam o tym. Pewnie się przeniosły do ciotki Stacey. –
Marszczę w duchu brwi. Ciotka i mama są sobie bliskie, Stacey wydaje się
w porządku. Ale jej brat to eks mojej mamy, Lorder. Jeżeli ciotka mnie
zobaczy, czy zachowa tę rewelację dla siebie? – Wiem: spróbuję złapać
mamę w pracy. Mówiła mi, że w porze lanczu często chodzi na spacer.
Zaczaję się w pobliżu i zobaczę, czy jej nie spotkam.
– Trochę marny plan.
– Lepszego nie mam.
– Chcesz, żebym cię podrzucił?
– Nie. Sama wzbudzam mniejsze podejrzenia – mówię na głos, ale
w duchu odczuwam, że muszę to zrobić samodzielnie. A choć mam nowe
włosy i nową tożsamość, i tak ryzykuję. Jeśli ktoś wypatruje mnie
i śledzi mamę, czy da się nabrać?
– Weź mój rower.
– Dzięki. – Uśmiecham się.
– No to powodzenia. Ale bądź ostrożna. I najpierw zjedz śniadanie.

Jestem na miejscu za wcześnie jak na przerwę mamy i coś mi każe zatrzymać


się przy cmentarzu. Zsiadam z roweru, opieram go o kruszący się kamienny
mur. Szron podkreśla zarysy nagich drzew, płyty nagrobne mają widmowe
białe obrzeża. Wchodzę przez furtkę i ruszam alejką wśród grobów,
spowita całunem własnego zmrożonego oddechu.
To nieduży wiejski kościółek, a na cmentarzu przy nim nietrudno znaleźć
najświeższy grób. Nie ma jeszcze nagrobka – o ile w ogóle kiedyś będzie –
lecz miejsce jest wyraźnie widoczne: zarzucony kwiatami brązowy,
podłużny kawałek ziemi na szarej, oszronionej trawie.
Czy pochowano tu jakąś inną, niezidentyfikowaną dziewczynę, czy raczej
pustą trumnę odpowiednio obciążoną kamieniami?
Przyklękam, zdejmuję rękawiczki i wyciągam nieśmiało rękę
do zmrożonej lilii. Czy mróz zachował jej kruchą urodę? Nie. Płatek
rozpada się przy dotknięciu.
– Dzień dobry – odzywa się czyjś głos, rozcinając ciszę.
Otrząsam się z drgnieniem. Znam ten głos.
Wstaję, odwracam się. Patrzę na nią, niezdolna wykrztusić słowa.
– Czy jesteś znajomą Kyli? – pyta mama.
– Nie zna mnie pani?
Jej brwi niemal splatają się nad nosem. Wygląda starzej, choć przecież
ostatni raz widziałam ją nie tak dawno temu. Oczy ma zmęczone,
zaczerwienione.
– Wybacz, spotkałyśmy się już?
Pod powiekami wzbierają mi łzy. Zdejmuję okulary, odsuwam na bok
włosy, krzywiąc się przy tym trochę, bo ich ciężar wciąż sprawia mi ból.
– To ja – szepczę. – Kyla.
Mama blednie. Potrząsa głową.
– Mamo? – Wyciągam do niej rękę, ale ona się cofa, rozgląda i wzrokiem
przeczesuje cmentarz oraz drogę.
– Załóż te okulary z powrotem – mówi i zaraz bierze mnie pod ramię.
Szybkim krokiem prowadzi mnie ścieżką za kościół i przez furtkę
na tyłach do lasku. Dróżka wije się, a potem rozwidla. Wybieramy mniej
uczęszczane odgałęzienie. Mama zatrzymuje się w końcu.
Lekko zasapana odwraca się do mnie.
– To naprawdę ty. Naprawdę nic ci nie jest.
Znów zbiera mi się na płacz i jej tak samo. Mama przyciąga mnie
i zamyka w uścisku. Stoimy tak dłuższą chwilę, nie ruszając się, nie
odzywając. W końcu odsuwa mnie nieco.
– Te włosy? – Dotyka ich dłonią. – TDW?
Potwierdzam skinieniem.
– Jak? Nie, nie odpowiadaj! Czy to… – waha się – Lorderowie?
Potrząsam głową.
– Nie wiedzą, gdzie jestem. I to nie oni próbowali mnie zabić, ale z sobie
znanego powodu ogłosili, że zginęłam. Nie rozumiem czemu.
– A więc to nie była ich bomba. Tato mówił, że nie ich, ale… –
Wzrusza ramionami, nie musi dokańczać zdania. Nie uwierzyła mu.
Dlaczego miałaby wierzyć mężowi, z którym zerwała, po tym wszystkim,
co przez niego przeszłyśmy?
– Nie. To byli ART.
Mama blednie.
– Ścigają cię?
– Myślą, że ich wydałam Lorderom.
– A to prawda?
Potrząsam głową.
– Nie celowo. Niechcący naprowadziłam na nich Lorderów.
Nie opowiadam całej reszty: że zniweczyłam plany Nica. Że nie byłam
z nią i resztą rodziny obok obecnego premiera i przez to Nico nie zdetonował
bomby, którą nieświadomie na sobie nosiłam. Że zamiast tego uwolniłam
jego więźnia, doktor Lysander, moją lekarkę. Wynalazczynię resetowania.
Jeżeli Nico się dowie, że żyję, jego pragnienie zemsty nie będzie miało nic
wspólnego z logiką, dla niego to sprawa osobista.
– Więc może dobrze, że Lorderowie ogłosili, że zginęłaś. Może ci z ART
w to uwierzą. – Mama gładzi mnie po policzku. – Tak się cieszę, że nic ci nie
jest, ale nie powinnaś była tutaj przychodzić. To zbyt niebezpieczne. I skąd
wiedziałaś, gdzie mnie znaleźć? Nawet nie miałam zamiaru tu przychodzić.
Wyszłam na spacer i nogi same mnie przyniosły na cmentarz.
– Nie wiedziałam. Pomyślałam, że będziesz w pracy, i chciałam tam
spróbować. Nie mogłabym wyjechać i zostawić cię z myślą, że nie żyję.
Mama obejmuje mnie i mocno, mocno ściska.
– Masz jakieś bezpieczne schronienie?
– Chyba tak. Spróbuję skontaktować się z tobą później.
– Nie rób tego. Tak będzie bezpieczniej.
– A co z Amy? Jak się miewa?
– Jest zrozpaczona. Ale nie mogę jej powiedzieć o tobie. Przynajmniej
na razie.
W oczach znowu wzbierają mi łzy. Amy była moją starszą siostrą, odkąd
zostałam przypisana do tej rodziny po resecie. Nieważne, że znałyśmy się
raptem tylko przez kilka miesięcy. Nigdy celowo nie zrobiła nic, żeby
mi zaszkodzić. Ale czy umiałaby dotrzymać takiej tajemnicy?
– Będzie bezpieczniej, jeśli się nie dowie – stwierdza mama. – Zadbam
o nią.
– Wiem. W porządku.
– Dzwoniła doktor Lysander, przysłała kwiaty. Wydawała się autentycznie
przygnębiona z twojego powodu.
Kolejny bolesny skręt w środku. Doktor też zasługuje na prawdę, ale nie
ma bezpiecznego sposobu, by jej cokolwiek przekazać.
Mama wpatruje się we mnie tak długo, jakby uczyła się mojej twarzy
na pamięć. Potem całuje mnie w policzek.
– Lepiej już pójdę. Odczekaj chwilę, zanim stąd wyjdziesz.
Jeszcze raz ściska mnie mocno, po czym się odwraca. Na wpół biegnąc,
oddala się dróżką.
Opieram się o drzewo i obejmuję się ramionami.
Tyle bólu: jej, Amy, mojego. I ta cała maskarada z pogrzebem. Po co?
Czemu Lorderowie udają, że nie żyję?

Po chwili wlokę się z powrotem przez lasek. Kiedy docieram do kościoła,


marudzę trochę przy furtce, ale nikogo nie ma w zasięgu wzroku. Wsiadam
na rower i ruszam w drogę powrotną do Maca.
Nie mija wiele czasu, gdy z nieba zaczynają padać ciężkie białe płatki.
Tańczą łagodnie wokół mnie. Wyciągam ręce, by je łapać. Osiadają na mojej
czapce, na włosach, zmieniają ich brązowy kolor w biały. Przesłaniają moje
przebranie, przesłaniają mnie całą. Coraz trudniej pedałuje mi się w śniegu,
zsiadam więc z roweru i pcham go, idąc pieszo.
Kiedy wreszcie docieram do domu, jestem przemoczona i przemarznięta.
Mac z wyraźną ulgą sadowi mnie przy kominku. Skye
siedzi przyklejona do okna i śledzi wzrokiem każdy spadający płatek śniegu.
– Chyba wariuje z powodu pogody – zauważam.
– To jeszcze nic. Podczas burzy trzęsie się i chowa pod łóżkiem.
A jeśli mowa o chowaniu się, gdy cię nie było, dzwonił Aiden.
– I co?
– Powiedziałem, że się wybrałaś na spacer.
Jego mina jest aż nadto wymowna.
– Rozumiem, że ci nie uwierzył i niespecjalnie się ucieszył.
– Skąd wiesz? I jak ci tam poszło? Powiedziałaś, co musiałaś powiedzieć?
– Tak.
– Jesteś gotowa do przeprowadzki?
– A mogę się najpierw rozgrzać?
– Masz czas do jutra rana. Aiden przyjeżdża o dziewiątej. Pociągi już
kursują, masz kupione bilety. Jest przygotowany dla ciebie plik
komputerowy, żebyś się wieczorem zapoznała ze
szczegółami swojego nowego życia.

Czeka mnie jeszcze jedno pożegnanie. Późną nocą, gdy Mac poszedł już
spać, staję w kuchni na krześle i ściągam z lodówki metalową rzeźbę
przedstawiającą sowę. Stawiam ją na stole i wodzę palcami po jej dziobie,
po rozpostartych skrzydłach. Cała jest zrobiona z kawałków złomu, ale
wszystkie doskonale do siebie pasują. Wygląda jak prawdziwy ptak.
Zrobiła ją mama Bena – dla mnie na jego prośbę, na podstawie
mojego rysunku. Wydaje się, że było to tak dawno temu. Teraz ona nie żyje,
zabita wraz z mężem przez Lorderów. Tylko za to, że chciała się dowiedzieć,
co się stało z Benem, i zadawała za dużo pytań.
Przesuwam palcami po grzbiecie metalowego ptaka, aż natrafiam
na maleńki skrawek papieru. Chwytam go dwoma paznokciami i wyciągam
spomiędzy piór.
Rozwijam liścik zawierający ostatnie słowa Bena skierowane do mnie –
z czasów, kiedy był jeszcze m o i m Benem.

Kochana Kylo,
jeżeli znalazłaś tę kartkę, to znaczy, że poszło bardzo źle. Przykro mi, że
sprawiam Ci ból. Wiedz jednak, że to była moja decyzja i tylko moja.
Nikogo innego nie należy winić.
Kocham Cię,
Ben

Bez względu na jego słowa wtedy myślałam, że to z mojej winy Ben chciał
sobie przeciąć Levo. Że to przeze mnie spotkało go to, co było dalej:
drgawki, ból, omdlenie. Mama Bena kazała mi uciekać,
a jego zabrali Lorderowie. Nie wiedziałyśmy, czy Ben żyje, czy umarł.
Potem znalazła go organizacja ZwA. Lorderowie jakoś tak go zmienili, że
nawet nie wiedział, kim jestem. Ostatnim razem, kiedy go widziałam,
próbowałam, naprawdę próbowałam do niego dotrzeć. Mówiłam, że
powinien się przeciwstawić Lorderom. W pewnej chwili dostrzegłam coś
w jego oczach. Myślałam, że mi uwierzył, że zrozumiał. Teraz jedyne,
co mogę dla niego zrobić, to mieć nadzieję.
Na długo po fakcie uświadomiłam sobie, że to Nico namówił
Bena do próby przecięcia Levo. Chciał w ten sposób wywołać u mnie
traumę, która przywróciłaby mi wspomnienia o tym, jak byłam terrorystką
w grupie Nica. Wciąż jednak uważam, że to moja wina. W końcu gdyby nie
ja, Nico nie miałby powodu, żeby się zbliżać do Bena, prawda?
Wpatruję się w liścik, który trzymam w ręce. Czy mam go zabrać ze sobą?
Kusi mnie. Ale z jakiegoś powodu myślę, że miejsce karteczki jest tu, gdzie
ją znalazłam i gdzie się od początku ukrywa. Składam liścik i ostrożnie
wsuwam z powrotem między pióra sowy, po czym odstawiam ją na lodówkę
Maca. Tu będzie bezpieczna.
Może pewnego dnia Ben i ja wrócimy po nią. Razem.
ROZDZIAŁ PIĄTY

Następnego dnia rano na ziemi leży gruba warstwa śniegu:


dróżka prowadząca do domu Maca jest nieprzejezdna. Po telefonie
Aidena Mac mówi, że odprowadzi mnie do głównej drogi i tam się spotkamy
z Aidenem.
Waham się przy wyjściu, niechętna, żeby opuszczać to, co znam, i ruszyć
w nieznane. Zamienić miejsce, w którym się czuję bezpiecznie na…
co właściwie? Mac napotyka mój wzrok.
– Wrócisz tu.
– Naprawdę?
– O, tak. Skye będzie niepocieszona, jeśli jej znowu nie odwiedzisz.
Otwiera drzwi i suczka wypada na zewnątrz. Zeskakuje ze stopnia,
po czym wyhamowuje ze ślizgiem, zaskoczona dziwnym wilgotnym
dywanem, który sięga jej prawie do nosa.
Wychodzę, biorę trochę śniegu do rąk i daję suczce powąchać.
– To śnieg – wyjaśniam. Robię z niego kulkę i rzucam lekko przed siebie.
Skye pędzi, żeby ją ścigać – zamiast przedzierać się przez śnieg,
sadzi w nim susy – lecz zaraz staje zdumiona, ponieważ rzuconej kulki nie
da się odróżnić od śniegu, w który wpadła.
Mac ze śmiechem upiera się, że poniesie małą torbę podróżną z całym
moim dobytkiem. Brniemy alejką wśród pól, przez śnieg sięgający nam
za kolana.
– Czy Aiden wciąż jest zły? – zagaduję.
– Na mnie tak.
– O. Przepraszam.
Mac wzrusza ramionami.
– Przejdzie mu. Kiedy zobaczy, że nic ci nie jest.
Gdy docieramy do głównej drogi, na szczęście odśnieżonej przez pług,
auto Aidena już na nas czeka.
– Dziękuję, że mnie przyjąłeś i znosiłeś. Dzięki za wszystko – mówię.
Gdzie bym się podziała, gdybym nie mogła się schronić u Maca?
Mac żegna mnie uściskiem, otwiera drzwi dostawczaka, a potem
przytrzymuje Skye, która chce wskoczyć do środka. Macham do nich
przez okno, mrugając zawzięcie. Staram się nie rozkleić, przynajmniej
dopóki nie znikną z pola widzenia.
Aiden na moje „cześć” odpowiada krótkim skinieniem, po czym
skupia uwagę na śliskiej jezdni. Przez całą drogę panuje między
nami milczenie tak lodowate, jak ten zimowy poranek. W końcu
podjeżdżamy pod dworzec kolejowy.
– Aiden, przepraszam. Musiałam się zobaczyć z mamą przed wyjazdem.
Nie obwiniaj Maca, nie mógłby mnie powstrzymać. Nie żegnajmy się
w taki sposób.
Bierze moją rękę w swoją. Minę ma poważną, jego głęboko niebieskie
oczy wpatrują się w moje.
– Kyla, proszę, na przyszłość bądź ostrożniejsza. Nie pozwalaj sobie
na niemądre potknięcia. Twoje życie i życie innych ludzi zależy od tego, że
nie dasz się złapać.
– Niemądre potknięcia: jak podanie niewłaściwego imienia?
– Właśnie.
– Tak jak przed chwilą wyrwało się tobie? Jestem teraz Riley, pamiętasz?
Przez jego twarz przemyka cień uśmiechu. Aiden sięga do teczki, podaje
mi plastikową kartę.
– Twój bilet kolejowy. Nie zgub go.
Przewracam oczami i wtykam bilet do kieszeni.
– Postaram się nie zgubić.
– Masz dowód osobisty?
Rzucam mu znaczące spojrzenie, ale jest nieugięty. Wzdycham, wyławiam
z torby dokument, pokazuję mu i chowam z powrotem.
– A nauczyłaś się szczegółów z pliku, który ci wysłałem? Wymień je.
– Jestem Riley Kain. Mam osiemnaście lat, urodziłam się
siedemnastego września dwa tysiące trzydziestego szóstego roku. Pochodzę
z Chelmsfordu, jestem jedynaczką. Oboje moi rodzice to nauczyciele. Jadę
do Keswick i mam się zatrzymać w internacie dla niepełnoletnich,
nazywanym Waterfall House, Dom nad Wodospadem dla Dziewcząt, nad
jeziorem Derwentwater. I zapisuję się do KPP, Kumbryjskiego Projektu
Praktykanckiego. Cokolwiek to jest. A przy okazji: czy naprawdę muszę?
– Nie możesz po prostu wpaść z wizytą, musisz mieć jakiś powód. –
Uśmiecha się tym razem normalnie i ciasny węzeł napięcia, jaki miałam
w środku, rozluźnia się. – Rozważałem pracę w hotelarstwie, uczęszczanie
na zajęcia ze zmywania naczyń: mamy tam powiązania z jednym hotelem.
Więc rozumiesz, że mogło być gorzej.
– Dzięki. Ale nie powiedziałeś mi jeszcze jednej ważnej rzeczy.
– Czego takiego?
– Jak znajdę osobę, która zgłosiła moje zaginięcie.
Przez jego usta przemyka drgnienie.
– Już ci mówiłem: przekazuje się takie informacje, dopiero gdy jest
wyraźna potrzeba.
Gapię się na niego w oburzeniu.
– Chyba nie może być wyraźniejszej potrzeby niż moja teraz! Nie
powiesz mi?
– Nie mogę zostawić tego jako niespodzianki?
Piorunuję go wzrokiem.
– Żartowałem. Łatwo będzie odnaleźć twoją matkę, Stellę Connor.
Prowadzi Waterfall House. Wie, że przyjeżdżasz. Wie, że jesteś jej zaginioną
córką.
M o j a m a t k a. Moja prawdziwa, rzeczywista mama. Ta, która mnie
urodziła, a nie została mi przypisana przez Lorderów.
To ona zameldowała o moim zaginięciu, tak jak myślałam. Moja mama… ta,
której nie pamiętam.
Aiden ściska mnie za rękę, jakby widział myśli, które mnie powstrzymują
od mówienia.
– Ruszaj. I nie rób takiej miny, jakby zżerała cię niepewność,
bo przyciągniesz uwagę. Po prostu przejdź gładko przez bramkę, jakbyś nie
miała żadnych zmartwień.
– Okej – udaje mi się wykrztusić, ale wciąż siedzę w samochodzie,
a Aiden nadal trzyma mnie za rękę.
– Kyla… to znaczy Riley, uważaj na siebie. Wiesz, co masz zrobić, w razie
gdybyś potrzebowała pomocy, gdyby coś poszło nie tak?
Kiwam głową. Jego plik wspominał również o pewnej tablicy ogłoszeń.
Jeżeli umieszczę tam zakodowaną wiadomość, dotrze do jego kontaktu.
– Mam nadzieję, że wszystko dobrze zadziała. Że znajdziesz to,
czego szukasz. Ale gdybyś nie… – Urywa. – Tak czy inaczej, lepiej już idź. –
Jednak wciąż trzyma mnie za rękę. W jego oczach widzę jakąś emocję zbyt
pierwotną i prywatną, ale nie umiem odwrócić wzroku. Sekundy wloką się
i rozciągają, aż w końcu Aiden mnie wypuszcza.
Gramolę się z szoferki na zewnątrz, zamykam drzwi i unoszę rękę
na pożegnanie – rękę teraz pustą i zimną. Słowa nie chcą się przecisnąć
przez zaciśnięte gardło. Kolejny przyjaciel, którego mogę już nigdy nie
zobaczyć. Patrzę na jego twarz w oknie samochodowym, zachowuję ją
w pamięci, zapamiętuję sposób, w jaki Aiden przechyla głowę na bok, gdy
patrzy na mnie w skupieniu, jak teraz. Poranne słońce budzi ogniste
błyski w jego rudych włosach. Tyle dla mnie zrobił, a ja nic,
tylko przysparzam mu zmartwień i kłopotów. Wszystko, co przygotował,
na pewno nie było proste do załatwienia, tymczasem nawet mu porządnie nie
podziękowałam.
Lecz on, jakby umiał mnie przejrzeć na wylot, kiwa mi głową. „W
porządku. Idź już” – zachęca bezgłośnie.
Odwracam się, prostuję ramiona i oddalam się od jego auta, zmierzając
na dworzec. Kiedy się zbliżam, bramka otwiera się sama. W pliku
Aidena przeczytałam, że to działa automatycznie – wykrywa bilet i dowód
osobisty, które mam przy sobie. W bramce jest też wykrywacz broni.
Strażnicy w budce rzucają na mnie okiem, po czym wracają do swoich
monitorów. Przeszłam. U moich stóp zapala się strzałka zakodowana według
biletu – pokazuje, którędy mam iść. Ruszam od bramki do wyznaczonej
windy, wciąż rozmyślając o tym, co powinnam była powiedzieć…
DJ! Najpierw byłam rozkojarzona z powodu swojego tak
zwanego pogrzebu, potem Aiden złościł się o to, że poszłam się zobaczyć
z mamą, i zupełnie wyleciało mi z głowy, że miałam mu przekazać
wiadomość od lekarza z TDW. DJ chce się zobaczyć z Aidenem. Odwracam
się, by spojrzeć przez szklane drzwi, ale auto Aidena właśnie
znika mi z oczu.
Za późno. Mam nadzieję, że to nie było nic ważnego.
ROZDZIAŁ SZÓSTY

Winda zjeżdża szybko i zaraz otwiera się na podziemnym peronie. Pociąg już
stoi. U moich stóp znów zapalają się strzałki skorelowane z biletem
i wskazują mi drogę do właściwego wagonu, a potem prowadzą mnie
do mojego miejsca. Mijam się z innymi pasażerami, którzy kierują się
według swoich strzałek.
Czy kiedykolwiek przedtem byłam już w pociągu? Jeżeli tak, to nie
pamiętam.
Kładę torbę na półce nad głową, lecz po namyśle ściągam ją z powrotem,
wyjmuję dowód osobisty i wsuwam go do kieszeni obok biletu, po czym
odkładam bagaż na półkę. Nie mogę stracić dowodu. Inaczej niż
u większości ludzi mój byłby trudny do odtworzenia.
Pociąg jest zapełniony w połowie, nikt nie zajął miejsca obok mnie. Siedzę
przy oknie i gdy ruszamy chwilę później, przez szybę przemykają widoki:
urocza wiejska sceneria, antarktyczne lodowce, tropikalna dżungla.
Można to sobie włączyć i nie mogę się powstrzymać – wypróbowuję
wszystkie. Cieszę się, że plik Aidena zawierał instrukcję obsługi, bo inaczej
byłabym zaskoczona i nie wiedziałabym, co robić. Po chwili spostrzegam, że
prawie nikt nie korzysta z odtwarzanych widoków, więc je wyłączam.
Zamiast sceneriom przyglądam się współpasażerom.
Nieliczni są młodzi, ubrani tak jak ja w dżinsy, być może studenci lub
uczący się zawodu praktykanci, większość jednak wygląda na ludzi biznesu.
Mężczyźni w garniturach i kobiety w garsonkach – podobnie ubierał się
przypisany mi tato, gdy wyjeżdżał rzekomo instalować i serwisować rządowe
systemy komputerowe. Chociaż kto wie, co tak naprawdę robił
dla Lorderów? Dużo podróżował po kraju, albo przynajmniej tak twierdził.
Na tę myśl w zdenerwowaniu przyglądam się każdemu pasażerowi, by się
upewnić, że to nie on. Często jeździł samochodem, a krótkie delegacje,
na przykład do Londynu, mógł załatwiać autobusem, jednak ruch takich
pojazdów na długich dystansach jest obecnie zakazany – wszelkie długie
podróże należy odbywać w przyjaznych dla środowiska ekspresowych
pociągach.
Minuty mijają, zamieniając się w godzinę. Pociąg zatrzymuje się kilka razy
na podziemnych stacjach. Na jednej
wsiada udręczona matka z około czteroletnim chłopczykiem, który
kurczowo zaciska swą dziecięcą dłoń na jej ręce. Siadają kilka rzędów przede
mną. Po krótkiej chwili jego główka wynurza się nad siedzeniem, ciemne
oczy wpatrują się w moje. Uśmiecham się i malec znika. Kilka sekund
później wysuwa się znowu, chichocze i posyła mi łobuzerski uśmiech, aż
w końcu matka ściąga go z powrotem na siedzenie. Synek wierci się na jej
kolanach, a ona otacza go ramionami.
Matka przytulająca dziecko. Czy tak było między mną a moją mamą?
Mrugam szybko, po czym wpatruję się w okienny ekran, tak pusty i martwy
jak moje wspomnienia o niej. Zamykam oczy. Może kiedy się zobaczymy,
wszystko wróci na miejsce, jakbym znów miała dziesięć lat. Może
podbiegniemy do siebie, mama mnie obejmie i poczuję, że trafiłam do domu.
Będę wiedziała, kim byłam, kim jestem.
A może nie.
Narasta we mnie panika i każe mi uciekać. Podpowiada, że
niewiedza może być lepsza od wiedzy, że sprawy się zmieniają, a zmiany nie
zawsze są dobre. Przedtem desperacko pragnęłam się dowiedzieć, kim
jestem, skąd pochodzę, czemu zostałam zresetowana. Kiedy odkryłam
prawdę o Nicu, ART i ich planach wobec mnie, nie poprawiło mi to życia,
prawda?
Jakaś cząstka mnie spostrzega, że podczas gdy rozmyślałam, pociąg się
zatrzymał. I stoi znacznie dłużej niż zwykle. Otwieram oczy. Drzwi są wciąż
zamknięte. A więc to nie stacja?
Zerkam na innych pasażerów i daje się odczuć ich narastający niepokój.
Co się dzieje? Kobieta z chłopczykiem wstają i podchodzą
do drzwi łączących wagon z następnym. Wcześniej widziałam, że ludzie
przechodzą tamtędy w jedną i drugą stronę, wracają
z parującymi kubkami w ręku. Teraz jednak drzwi nie chcą się otworzyć.
Matka z synkiem wracają na swoje miejsce.
Chwilę później zablokowane drzwi rozsuwają się i niepokój przeradza się
w przerażenie. Lorderowie. Dwaj, ze stalowym, martwym błyskiem w oku.
W czarnych operacyjnych strojach, w kamizelkach. Jeden z nich
trzyma w ręce broń, drugi – małe urządzenie. Jest z nimi kolejowy
ochroniarz, na jego czole lśnią krople potu.
– Poproszę o bilety i dowody tożsamości – mówi strażnik kolejowy
niezbyt pewnym głosem.
Zaczyna się ruch, wszyscy wyciągają dokumenty z kieszeni i toreb.
Wyjmuję swoje karty drżącą ręką. „Weź się w garść”.
W instrukcji Aidena było napisane, że kontrole biletów i dowodów są częste.
Że mam zachować spokój, bo moje przejdą gładko. Nie wspomniano jednak,
że będą przy tym Lorderowie.
Funkcjonariusz z bronią zostaje przy drzwiach, drugi idzie z kontrolerem.
Podchodzą do pierwszego pasażera, ochroniarz skanuje jego bilet i dowód.
Potem Lorder podnosi urządzenie, które trzyma, i każe pasażerowi popatrzeć
do środka, aż aparat zapiszczy. Najpierw jedno oko, potem drugie.
Przenośny skaner siatkówki oka?
To nie jest zwykła kontrola. Fala strachu zamienia się we mnie w panikę.
Do skanowania siatkówki trzeba zdjąć okulary – zobaczą, że moje
szkła maskują kolor oczu. Czemu nie pozwoliłam, żeby DJ zmienił trwale
kolor, zamiast go tylko maskować? Zachowałam zielone oczy z próżności,
a teraz mogę to przypłacić życiem. Mogłabym zdjąć okulary, zanim dotrze
do mnie kontrola, i mieć nadzieję, że tamci tego nie zauważą, ale
panika tylko się wzmaga: kto wie, czy sczytana siatkówka nie
ujawni niewłaściwego nazwiska, bo przecież należy do nieżyjącej
dziewczyny, Kyli Davis? Skanowano mi siatkówkę w szkole. A wcześniej
w szpitalu. Zerkam za siebie, ale przy drzwiach z tyłu też stoją Lorderowie.
Blokują wyjście.
Nie mam dokąd uciec. Jestem w potrzasku. Jako Zresetowana nie
powinnam szukać swojego dawnego życia, to wbrew prawu. Nie
wspominając o TDW i podróżowaniu pod fałszywą tożsamością. Po tylu
przejściach moja droga skończy się właśnie tu? Keswick pewnie jest
niedaleko. Czy mój fałszywy dowód wysłał jakieś ostrzeżenie? Ścigają mnie?
Są coraz bliżej, rząd po rzędzie. Strażnik sprawdza każdy bilet i każdy
dowód osobisty, potem Lorder sczytuje siatkówki.
Coś trąca mnie w nogę – o mało nie krzyczę. Zerkam w dół: chłopczyk?
Czołga się pod siedzeniami. Kontrola dotarła do jego matki. Jej twarz jest
bardziej niż blada: poszarzała. Kobieta roztrzęsioną ręką podaje swój dowód
i bilet. Ochroniarz skanuje je i dokumenty przechodzą.
Lecz usta Lordera wykrzywiają się w uśmieszku satysfakcji. Jest pewien, że
znalazł tę, której szukał. Nie chodzi o mnie. Podnosi skaner siatkówki do jej
oka. Zamiast piśnięcia rozlega się brzęczenie. Lorder uśmiecha się szeroko.
Jego ręka zaciska się na jej ramieniu, wyciąga ją z siedzenia,
popycha do przejścia.
– Idź! – warczy funkcjonariusz.
Ruszają w stronę drzwi z przodu. Za nami słychać cichy krzyk. Nie śmiem
się odwrócić, ale matka to robi i na jej twarzy maluje się rozpacz.
Zaraz potem jeden z Lorderów z tyłu wlecze ze sobą chłopczyka.
Znikają w przednich drzwiach. Nikt nic nie mówi. Nikt na nikogo nie
patrzy. Jestem przejęta zgrozą, ale też czuję ulgę. Nie szukali mnie. Nie tym
razem. Ale gdybym siedziała przed nią, gdyby sczytali mi siatkówkę…
Trzęsę się cała w środku.
Potem przychodzi zawstydzenie. Co z nimi będzie? Nigdy się nie dowiem,
czy ta kobieta zrobiła coś na tyle złego, żeby zasłużyła na takie traktowanie.
Nigdy się też nie dowiem, co się z nią teraz stanie – z nią i z jej synkiem.
Co by było, gdyby wszyscy w wagonie powiedzieli razem: „Nie, nie możecie
ich zabrać”? Czy powstrzymalibyśmy Lorderów?
Być może tak – na kilka minut. Lecz na następnej stacji czekałyby już
posiłki, aresztowaliby nas wszystkich i zabrali. Spotkałby nas ten sam los
co ją. Czy to nie wystarczający powód, by się nie odzywać?
A gdyby wszyscy ludzie w kraju powiedzieli „nie” jednocześnie, tak jak
to sobie wyobraża Aiden? Nie mogą przecież aresztować każdego obywatela.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

Wychodzę z mrocznej dworcowej windy w oślepiającą jasność. Keswick jest


zalane słońcem. Panuje tu rześki chłód, powietrze jest tak mroźne, że
o mało nie kaszlę przy oddychaniu. Na ziemi nie ma śniegu, ale wyżej?
Nagie wzgórza są oprószone bielą. Czuję na karku i plecach dreszcz, ale nie
z zimna. To fizyczna reakcja na przebywanie w tym miejscu, na oddychanie
tym powietrzem. Stoję jak zamurowana, gapiąc się na góry, aż podszept
zdrowego rozsądku przywraca mnie do rzeczywistości. „Nie ściągaj na siebie
uwagi”. Zmuszam się, by spuścić wzrok i rozejrzeć się dookoła.
Oprócz mnie wysiadło tu tylko kilku pasażerów i rozchodzą się właśnie
żwawym krokiem, każdy w swoją stronę. Koło dworca parkuje czarny furgon
Lorderów, blokując widok na jedną z wind. Wyciągają z pociągu kolejnych
więźniów? Trzeba się stąd zabierać. Poprawiam sobie na ramieniu torbę,
znajduję znak kierujący do centrum – jak podpowiadały notatki Aidena –
i ruszam według tego drogowskazu. Nie rozpoznaję okolicy ani dworca.
Zerkam za siebie i na łukowatym przejściu wiodącym do kas i wind widzę
napis „2050”. Ten dworzec nie istniał, kiedy tu mieszkałam. Jest nowy.
Dziesięć minut później docieram do centrum miasteczka i powracają
ciarki zaciekawienia – wrażenie, że zarówno znam to miejsce, jak i nie znam.
Zatłoczony deptak prowadzi do zabytkowego budynku Moot Hall, na którym
widnieje znak informacji turystycznej. Pod stopami mam niszczejące
kamienie brukowe. Wydają się jakby mniejsze, niż powinny. Bo ja urosłam?
Potrząsam głową. Wyobraźnia? Nie jest to określone wspomnienie,
tylko cienie, które się rozwiewają, kiedy próbuję im się przyjrzeć. Może
tylko po prostu pragnę znać to miejsce.
Po przyjeździe do Keswick mam iść do Waterfall House. Do mamy.
Przełykam ślinę. To słowo wydaje się nie na miejscu. Dom znajduje się nad
jeziorem Derwentwater, prawie naprzeciwko miasta. Nauczyłam się map
na pamięć – prawie pięć kilometrów marszu ścieżkami.
Albo przeprawa łodzią przez jezioro. Albo autobusem drogą.
Pieszo będzie najdłużej. Więc idę. Drogi, a potem ścieżki wyprowadzają
mnie z centrum, wiodą obok zrujnowanego teatru i w dół nad jezioro.
Następnie szlak wije się przez las z widokami na jezioro i opada ku wodzie.
Ciemnoniebieska tafla ma srebrzyste lodowe obrzeża.
Ziemia pod stopami jest mocno zmrożona. Spotykam po drodze ludzi,
niektórzy są z psami. Wędrują w różne strony, wydychając białe obłoki pary,
ale im dalej od Keswick, tym jest ich mniej. Wkrótce zostaję sama.
Moje nogi poruszają się wolniej i wolniej, głowę
wypełnia szalona gonitwa myśli. Mam ochotę śmiać się i płakać
jednocześnie. Chcę dotknąć po drodze każdego drzewa, każdego kamienia.
Pragnę je poznać, wchłonąć w siebie, tak aby scementowały poszepty
pamięci. W głowie kłębi mi się pełen oszołomienia waciany zamęt – c h c
i a ł a b y m pamiętać, że tutaj bywałam, ale nic nie jest określone. Może
to tylko to pragnienie sprawia, że czuję się w ten sposób,
skłania nogi do zawrócenia i przejścia tej drogi raz jeszcze – tak abym ją
pamiętała, jeżeli nie z dawnych czasów, to z obecnych.
Potrząsam głową. Aiden powiedział, że ona wie o moim przyjeździe.
Będzie się zastanawiać, co się ze mną stało… znowu. Przyśpieszam kroku.
Jak by się z tym czuła, gdybym do niej nie dotarła? M o j a m a m a.
Powtarzam te słowa w kółko w myślach, smakuję je, ale wciąż wydają się nie
na miejscu, nie brzmią właściwie. Jestem j e j c ó r k ą – to też
sprawia dziwne wrażenie. Zniknęłam, kiedy miałam dziesięć lat. Siedem lat
temu. Jak można się pogodzić z czymś takim? A potem, kilka lat po moim
zniknięciu, zginął jej mąż, gdy mnie próbował ratować. Z mojej winy.
Ona może mnie o to obwiniać.
I tak przez resztę drogi moje stopy poruszają się to szybciej, to wolniej,
dostrajając się do tempa skłębionych myśli. Gdy w końcu widzę
w oddali dom – zatrzymują się zupełnie. Z pliku Aidena wiem, że kiedyś był
to hotel Lodore Falls, a od jakiegoś czasu nosi nazwę Waterfall House, Dom
nad Wodospadem dla Dziewcząt. Z zewnątrz pokryty szarym łupkiem,
typowym dla pojezierza Lake District, pasuje do rozciągającego się przed
nim jeziora, wznoszącego się z tyłu zalesionego wzgórza oraz do okolicznych
przyprószonych śniegiem bezleśnych gór. Z daleka dom sprawia wrażenie
ciepła, niczym nie całkiem ostry obraz wyśnionego zamku. Nie widać stąd,
że po poważnych zniszczeniach z czasów zamieszek budynek
odnowiono z większym udziałem betonu niż łupku. Idę dalej. Im jestem
bliżej, tym dom wygląda bardziej surowo.
Kiedy wreszcie do niego docieram, waham się przed drzwiami. To już.
Czy ona mnie pozna? A ja ją? Przejęcie i strach walczą we mnie podszyte o s
t r o ż n o ś c i ą. Aiden podkreślił w notatkach, że mieszka tu
dużo dziewczyn. Żadna z nich nie może się domyślić, co nas łączy.
Zapukać? Wejść?
Jakby w odpowiedzi na moje pytanie drzwi się otwierają
i wychodzi przez nie dziewczyna. Kiwa mi głową i idzie dalej. Przestępuję
próg, zanim drzwi zamkną się za nią.
W strefie recepcji jest więcej dziewczyn. Dwie siedzą na krzesłach,
rozmawiają. Przy kontuarze stoi jakaś kobieta. Jest wysoka, szczupła, może
czterdziestoletnia. Długie jasne włosy ma odrzucone do tyłu, na głowie widać
ciemne odrosty. Schludnie, bardzo schludnie ubrana – nawet guziki błyszczą.
Czy to ona? Nie wygląda znajomo. Podchodzę do kontuaru.
– Tak? – odzywa się kobieta.
– Em, dzień dobry. Jestem Riley Kain. Chyba dobrze trafiłam?
– S p ó ź n i ł a ś s i ę. Już miałam wysłać dziewczęta, żeby cię poszukały,
na wypadek gdybyś się zgubiła w lesie.
Czy to ona, moja mama? Usta ma zesznurowane, słowa padają z nich
spokojne i wyraźne, lecz oczy omiatają mnie zarówno z tęsknotą, jak
i zakłopotaniem. Spodziewała się, że będę zielonooką blondynką. Nie wie
o TDW?
Stojąc tyłem do dziewczyn, zdejmuję okulary, jakbym chciała przetrzeć
sobie oczy. Zielone oczy. Widzę, że je rozpoznaje. Zakładam z powrotem
okulary.
– Twój dowód osobisty? – pyta. Podaję jej dokument. Lekko drżącą dłonią
wczytuje go do netbooka. – Dobrze trafiłaś, Riley. Jestem Stella Connor.
Możesz mi mówić Stella.
Wlepiam w nią wzrok. S t e l l a C o n n o r – matka Lucy Connor. Jednak
nic ani w niej, ani w jej imieniu nie wydaje mi się znajome. Brak wspomnień
sprawia, że narasta we mnie gorzkie rozczarowanie.
– Obawiam się, że nie zdążyłaś na obiad. O czwartej mamy podwieczorek
w ogrodzie zimowym, a kolację w jadalni o siódmej. Oto twój regulamin. –
Wręcza mi pokaźny plik kartek połączonych zszywkami i dotyka przy tym
mojej dłoni. – Porozmawiamy wieczorem – dodaje tak cichym szeptem, że
nie jestem pewna, czy na pewno to usłyszałam, a nie wyobraziłam sobie.
– Madison? – woła kobieta i jedna z dziewczyn podnosi wzrok. – Proszę,
zaprowadź Riley do jej pokoju. W wieży.
Dziewczyna zeskakuje z krzesła. Wygląda ślicznie
z ciemnymi kręconymi włosami, niewiele wyższa ode mnie, z psotną iskierką
w oku. Podchodzi do nas.
– Jasne, pani C.
Stelli zwężają się oczy. Nie lubi, gdy ktoś się do niej zwraca w ten sposób.
– Tędy! – oznajmia Madison z zamaszystym gestem.
Idę więc za nią przez drzwi i korytarze na schody. Ogląda się na mnie.
– Wtrącić ją do wieży! – mówi teatralnie, rozkazująco kierując palec
na schody. Tak dobrze naśladuje głosem Stellę, że muszę się roześmiać.
Na samej górze Madison otwiera drzwi.
– Nie mogę uwierzyć, że cię wsadziła do wieży. Ten pokój jest pusty
od wieków. Tylko raz pozwoliła jednej osobie zatrzymać się tu na chwilę, ale
to dlatego, że część pokoi zalało, a reszta była pozajmowana. I zaraz gdy
jeden się zwolnił, przeniosła stąd tamtą dziewczynę.
– Ile nas tu jest? – pytam, wchodząc. Kładę torbę na łóżku.
– Teraz już nie za dużo. Z tobą będzie siedemnaście. Kto może,
wyjeżdża z Dziwactwa na Wodospadem, jeśli znajdzie miejsce gdzieś
indziej.
– Dlaczego Dziwactwa?
– Poznałaś na dole Królową Dziwaczkę, nie zauważyłaś? Poczekaj, aż
przeczytasz regulamin. – Wyjmuje mi go z ręki i wymachuje nim groźnie,
po czym odkłada na stolik przy łóżku. – Złam którąś z zasad, to popamiętasz.
– Znów naśladuje głos Stelli, a ja staram się nie parsknąć śmiechem, w końcu
to z mojej mamy się naśmiewa. – I jeszcze ta jej rodzina. – Madison
przewraca oczami.
Rodzina? Więc mam rodzinę?
– Dlaczego? Co to za jedni? – pytam neutralnie, by nie wyjść na zbyt
ciekawską.
– Jej matka jest KdsN na całą Anglię. Nie chciałabyś znaleźć się z kimś
takim w jednym pokoju. Na szczęście rzadko nas odwiedza.
KdsN? Gapię się na nią w szoku. Mam b a b c i ę. A moja babcia jest nie
tylko Lorderem, lecz w dodatku Kontrolerem do spraw Nieletnich, a jakby
tego było mało, na całą Anglię. Szczęka mi opada.
Madison jakby tego nie zauważała.
– A tak w ogóle co robisz w Keswick?
– Przyjechałam na jakiś nabór praktykancki.
– KPP? Zaczyna się jutro, nie?
Kiwam głową. W pliku Aidena był zarys programu. Właśnie
dlatego musiałam się śpieszyć, żeby zdążyć na pierwszy dzień.
– A ty co robisz?
– Pracuję w kawiarni Cora. Dzisiaj mam wolne. W przyszłym roku w lecie
kończę dwadzieścia jeden lat. Nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyrwę.
Dwa lata temu akurat z trzema innymi dziewczynami wprowadziłam się
do wypasionego mieszkania, kiedy weszła ta głupia ustawa i musiałyśmy się
wynieść.
Patrzę na nią, nie rozumiejąc.
– Nawet nie wiesz, dlaczego tu jesteś? Kontrola do spraw Nieletnich,
Ustawa o młodocianych 29(b). – Dziewczyna staje na baczność. – „Nie
będziesz mieszkać inaczej jak z rodziną swoją lub w zatwierdzonym
zorganizowanym ośrodku pod nadzorem do dwudziestego pierwszego roku
życia” – recytuje nosowym głosem, po czym udaje, że się dusi. –
Co oni sobie o nas myślą, że w co wpadniemy? W Keswick nie
ma za bardzo co robić, choćbyśmy nawet nie były tu pilnowane.
Madison otwiera drzwi, żeby mi pokazać łazienkę.
– Może będziesz w tej wieży samotna, ale przynamniej nie musisz dzielić
wspólnej łazienki. Uważaj na zasadę numer dziewięć: prysznic najwyżej pięć
minut. Jeżeli przekroczysz limit, zakręci ciepłą wodę na cały dzień. Jakoś
z a w s z e wie. Urządza też wyrywkowe kontrole: snuje się po korytarzach
w środku nocy o dziwnych porach i sprawdza, czy ktoś nie naruszył szóstej
albo jedenastej zasady.
– Dzięki. – Uśmiecham się do niej. „Proszę, idź już”. Muszę przez chwilę
pobyć sama.
Pewnie widać to w mojej twarzy.
– Chcesz, żebym sobie poszła. Okej.
– A…
– Spoko. Widzimy się na podwieczorku o czwartej. Tylko się n i e s p ó ź
n i j: zasada numer dwa.

Wreszcie zostaję sama. Okrążam pokój. Podwójne łóżko, pusta szafa, stolik
i krzesło. Jest tutaj więcej szaf, ale pozamykanych na klucz. Mnóstwo wolnej
przestrzeni – to duże pomieszczenie. Czy był to kiedyś pokój Lucy – mój
pokój – i dlatego Stella nie umieszcza w nim lokatorek? Wzruszam
ramionami. Nie mam pojęcia. Nie czuję się tu jak u siebie.
Rozsuwam jak najszerzej zasłony. Wszędzie dokoła są okna: z jednej
strony jezioro, z drugiej las. Wspaniałe widoki. Zamykam oczy, próbuję
sobie wyobrazić w tym pokoju siebie, młodszą, wyglądającą
przez okno z tatą, ale nie umiem.
Po drugiej stronie drzwi rozlega się jakiś dźwięk. Skrobanie? W szparze
u dołu pojawia się szara łapa. Otwieram.
Szara kotka patrzy na mnie, po czym wciska się przez uchylone drzwi.
Z rozpędu wskakuje na łóżko i zasiada na nim z gracją. Liżąc sobie łapę,
spogląda na mnie zielonymi ślepiami.
Szary kotek Lucy, jej prezent na dziesiąte urodziny – jedno z niewielu
wspomnień, jakie o niej zachowałam po tym, gdy mnie zresetowano. Czy
to… ten kot?
Podchodzę do łóżka i siadam na drugim końcu ze skrzyżowanymi nogami.
– Czy to ty? – szepczę.
Kotka kroczy po posłaniu, okrąża mnie, jakby musiała sprawdzić
i obejrzeć moją osobę z każdej strony. Wyciągam do niej rękę,
a ona ociera o nią brodę. Wkrótce biorę kotkę na kolana i głaszczę,
a ona zwija się w kłębek i mruczy.
W zasięgu ręki leży regulamin – tam, gdzie go położyła Madison.
Przysuwam sobie plik kartek i patrzę na pierwszą. Zasada numer jeden:
„Bądź miła dla Pounce (kotki)”.
– Pounce? – zagaduję, a ona porusza się lekko i patrzy na mnie
zielonymi szparkami, po czym chowa sobie łebek w łapkach, jakby
chciała powiedzieć: „Cicho bądź. Nie widzisz, że śpię?”. Pounce1 wygląda
na imię, jakie dziesięciolatka mogłaby nadać kociakowi.
Cóż. Stella może i jest trochę dziwaczna, ale biorąc pod uwagę to,
co wypisała na początku regulaminu, myślę, że mimo wszystko będziemy się
dogadywać.
ROZDZIAŁ ÓSMY

Zjawiam się na podwieczorku punktualnie za minutę czwarta. W brzuchu


mi burczy. Są już Madison i dziewczyna, z którą ją widziałam wcześniej,
a także dwie inne. Ani śladu Stelli. Dowiaduję się, że pozostałe
mieszkanki domu pracują o tej porze w różnych miejscach w okolicy
Keswick. Jest imbryk z herbatą i talerz ciepłych bułeczek z dżemem, które
pochłaniamy z ogromną przyjemnością. Madison mówi mi, że zazwyczaj
dostają na podwieczorek suche herbatniki. Zastanawiam się, czy to specjalny
poczęstunek ze względu na mnie.
Po posiłku dziewczyny szybko oprowadzają mnie po domu. Jest
tu sala telewizyjna z sofami i kominkami, biblioteka i jadalnia z jednym
długim stołem nakrytym już do kolacji.
Wracam do swojego pokoju, żeby się rozpakować. Kiedy zbieramy się
o siódmej na kolacji, Madison sadza mnie na krześle obok siebie. Wkrótce
już wszystkie krzesła, oprócz dwóch, są zajęte. Wokół mnie rozciąga się
morze przyjaznych, zaciekawionych oczu, dziewczyny wykrzykują swoje
imiona – za dużo, żebym je spamiętała od razu. I wszystko to wydaje się…
miłe. Sympatyczne. Nie jak miejsce, z którego chciałoby się uciec.
Gdy zegar wybija siódmą, wchodzi Stella i rozmowy cichną. Zajmuje
puste krzesło na końcu stołu. Patrzy na ostatnie niezajęte miejsce i marszczy
brwi.
– Czy któraś z was wie, gdzie jest Ellie?
W odpowiedzi rozlega się pomruk zaprzeczeń, dziewczyny potrząsają
głowami.
– Może nie jest głodna. Może źle się czuje. Może znalazła sobie coś
lepszego do roboty – mówi głośno Maison i w sali zapada cisza.
Stella jeszcze mocniej marszczy brwi.
– W takim razie powinna nas była powiadomić. Może któraś z was zajrzy
do jej pokoju?
Zgłasza się jedna z dziewczyn i wraca za chwilę.
– Jest u siebie. Śpi – oznajmia.
Zastanawiam się, dlaczego Ellie nie przyszła. Napięcie ustępuje z twarzy
Stelli i stopniowo dziewczyny również się rozluźniają. Podajemy sobie
nawzajem półmiski. Z ulgą stwierdzam, że siedzę za daleko od Stelli, żeby
próbować z nią rozmawiać przy wszystkich, ale nie mogę się powstrzymać
i od czasu do czasu spoglądam na nią, krzyżujemy spojrzenia, po czym
natychmiast odwracam wzrok. To takie s u r r e a l i s t y c z n e:
po raz pierwszy od siedmiu lat jem kolację z moją prawdziwą matką, ale
siedzimy daleko od siebie, nie rozmawiając. Jakaś cząstka mnie chce
podskoczyć i zawołać: „Już dość!”. A inna cząstka cieszy się
z obecności obcych, bo może się przyczaić, obserwować z boku.
Po kolacji wszystkie zaczynamy wychodzić oprócz dwóch dziewczyn,
które mają dyżur przy sprzątaniu ze stołu. Pozostałe rozchodzą się
dwójkami i trójkami, niektóre kierują się do sali telewizyjnej, część
zmierza jeszcze gdzieś indziej, a ja stoję, niepewna co dalej. Czy
Stella chciałaby teraz ze mną porozmawiać? Wtem Madison bierze mnie
pod rękę i dokądś ciągnie. Kilka dziewczyn idzie za nami.
Najpierw przemierzamy korytarz, potem kilka stopni i w końcu pukamy
do drzwi.
– Wejdźcie! – woła głos w środku. – Przyniosłyście mi coś? –
pyta dziewczyna, którą przedstawiają mi jako śpiącą Ellie. – Umieram
z głodu!
Madison i pozostałe wyjmują bułki i inne kąski przemycone z kolacji.
– Nie rozumiem… – odzywam się. – Dlaczego nie przyszłaś do stołu i nie
zjadłaś z nami? Co za sens posyłać kogoś do twojego pokoju i zostawiać cię
tutaj?
Madison przewraca oczami.
– Jeżeli przyjdziesz spóźniona, nie dostaniesz jeść. Zgodnie
z Regulaminem Dziwaków, zasada numer trzy.
– Nie bądź taka niemiła. Stella jest w porządku – mówi Ellie,
a ja odczuwam ulgę, słysząc, że ktoś się za nią ujął. Nie wygląda jednak
na to, żeby ta opinia cieszyła się popularnością.
– To niepoważne, że musimy się spowiadać z każdej sekundy dnia. Nie
jesteśmy maluchami – wtrąca inna dziewczyna.
– Wiesz przecież czemu – odpowiada Ellie i orientuję się, że wszystkie
przerabiały już tę rozmowę.
Madison krzywi się.
– Tak, ale to było lata temu, nie? Nie powinna się już otrząsnąć?
– Z czego? – pytam.
Niezręczne milczenie potwierdza to, co już wiem, choć nie powinnam. Czy
zadałam pytanie, bo wydawało się to normalne, czy koniecznie chciałam
usłyszeć odpowiedź? Usłyszeć, jak ktoś inny mówi o sprawach, o których
wiem, ale ich nie pamiętam.
– Z takich rzeczy człowiek się nie otrząsa – stwierdza poważnie Ellie,
kręcąc głową. Potem zwraca się do mnie: – Jej córka zaginęła. Nikt nie wie,
co się z nią stało. Myślę, że Stella boi się, że coś się nam przydarzy,
i dlatego tak nas pilnuje.

Późnym wieczorem ktoś cicho puka do moich drzwi. Otwierają się,


a ja siadam na łóżku, czując, jak dudni mi serce.
W obramieniu palącego się w korytarzu światła staje Stella.
Wygląda inaczej, włosy ma rozpuszczone, długi flanelowy szlafrok
przewiązany ciasno. Wydaje się łagodniejsza i niepewna. Pounce wciska się
do pokoju obok niej, biegnie i z rozpędu wskakuje mi do łóżka.
Stella przysuwa sobie krzesło i siada na nim. Bierze mnie za rękę
i trzyma tak mocno, że zaczyna boleć.
– Lucy? Czy to naprawdę ty? – szepcze. Wyciąga drugą, drżącą rękę
do mojej nowej czupryny. – Co się stało z twoimi pięknymi włosami?
– Są trwale zmienione: TDW.
– Chyba możemy je zafarbować.
– Nie. Staram się, żeby mnie nikt nie rozpoznał.
– O. Faktycznie. – Wzdycha. – Zawsze mogę przestać farbować moje.
– Dlaczego? Czy musimy do siebie pasować?
Wzdryga się i odsuwa swoją rękę.
– Niezupełnie. Chodzi o to, że cię nie poznałam, gdy weszłaś. Nie
poznałam własnej córki. Ty też mnie nie rozpoznałaś, prawda?
Z wahaniem potrząsam głową. Widzę, że ją to zraniło.
– Przykro mi. Wiesz, że mnie zresetowali, prawda?
Kiwa głową.
– Powiedziała mi o tym.
– Kto?
Odwraca wzrok.
– Nie wiem. Ten ktoś, kto mnie powiadomił, że wreszcie
wracasz do domu.
Ktoś z ZwA?
– Powiedz mi, co ci się przydarzyło, Lucy. Powiedz mi wszystko,
co możesz, gdzie się podziewałaś przez te siedem lat.
Milczę przez chwilę. Przyjechałam tu, bo chciałam poznać moją zaginioną
przeszłość, dowiedzieć się jak najwięcej o spędzonych tu latach. Rzecz jasna,
ona chce tego samego – pragnie poznać tę część mojego życia, o której nic
nie wie. To chyba uczciwa wymiana? Tyle że ja nie chcę mówić
głośno o większości rzeczy, przez które przeszłam w ciągu tych siedmiu lat.
Niektóre demony lepiej trzymać zamknięte, w ukryciu.
– Lucy?
– Czy mogłabyś nie mówić na mnie Lucy? Chodzi o bezpieczeństwo. Nikt
nie może się dowiedzieć, kim naprawdę jestem.
– Nikt nas teraz nie słyszy.
– Ale mogłoby ci się wyrwać przy ludziach.
Uśmiecha się lekko.
– Postaram się, Lu… – Urywa i poprawia się z poczuciem winy: – Riley.
A jak ty powinnaś nazywać mnie?
W jej oczach maluje się głód i wiem, co chciałaby usłyszeć, ale nie umiem
się do tego zmusić.
– Tak jak wszystkie inne dziewczyny, z tego samego powodu: Stella.
Marszczy brwi i wzdycha.
– O, dobrze więc. Opowiedz mi o swoim życiu, R i l e y.
Wpatruję się w nią i wciąż nie odzywam. Czy p o w i n n a m jej
powiedzieć wszystko, bez względu na to, czy tego chcę, czy nie? Czy
ta wiedza jest niebezpieczna?
– Nie wiem wszystkiego. Wiele moich wspomnień zniknęło.
– W takim razie tyle, ile wiesz.
– Myślę, że mnie porwano, kiedy miałam dziesięć lat. Przez długi czas nie
rozumiałam dlaczego.
Na jej ustach pojawia się grymas.
– To ART.
Oczy mi się rozszerzają. Wie, czy się domyśla?
– Tak, to byli oni. Mieli co do mnie swój plan, żeby mi rozszczepić
osobowość. Tak aby po zresetowaniu część moich wspomnień przetrwała.
Na twarzy Stelli smutek walczy ze zgrozą.
– Musiałaś się straszliwie bać.
Tak niewiele pamięci przetrwało z tamtego czasu, a strzępy, które mam,
to nic dobrego: późną nocą głos doktora powtarzający bez końca: „Nie
masz już rodziny; nie chcieli cię; oddali cię nam”. Oczy zaczynają mnie piec,
mrugam pośpiesznie.
– Na pewno chcesz wiedzieć? – pytam. – Wszystko? Nie jest
mi łatwo o tym mówić. Słuchanie może się okazać jeszcze trudniejsze.
Stella waha się.
– Tak. Powiedz mi – decyduje i niepewnie otacza mnie ramieniem.
Część mojego wewnętrznego oporu topnieje na tyle, że nachylam się
ku niej i jestem gotowa opowiedzieć jej swoje najczarniejsze wczesne
wspomnienia. Unoszę lewą rękę.
– Sprawili, że jako Lucy stałam się praworęczna. Połamali mi palce lewej
dłoni, więc nie miałam wyboru.
Stella bierze moją dłoń w swoją i tuli ją w milczeniu. Zachęca mnie
skinieniem głowy, ale nie naciska. Lecz ja nie umiem powiedzieć jej o tym,
co ostatecznie rzeczywiście rozszczepiło moją osobowość: to, że tato wykradł
mnie terrorystom i że prawie udało się nam uciec. Pistolet w ręce Nica. Czy
ona wie, że tato, jej mąż, zginął od kul? Prostuję się.
– Później dopięli swego. Miałam rozszczepioną osobowość. Gdy byłam
leworęczna, przeszłam u ART szkolenie jako jedna z nich. Od czasu do czasu
wracała praworęczność i znów byłam Lucy. Kiedy Lorderowie złapali mnie
i zresetowali, druga część mnie ukryła się i dominowała Lucy, zostałam więc
zresetowana jako praworęczna i to wspomnienia Lucy wymazano. Przetrwały
późniejsze: te z czasów, gdy byłam z ART. Wcześniejsze życie Lucy
zniknęło.
– Dlaczego zrobili ci coś takiego?
– O ile zrozumiałam, wszystko to było częścią planu. Chcieli pokazać
Lorderom, że reset może zawieść, że zresetowany przestępca jest zdolny
do przemocy, choć z założenia powinno to być niemożliwe. Wówczas nikt
nie byłby bezpieczny.
Nie chce mi przejść przez gardło, jakie byłyby konsekwencje planów Nica:
nie dałoby się wówczas stwierdzić, kto ze Zresetowanych może być czarną
owcą. I co Lorderowie zrobiliby ze wszystkimi Zresetowanymi? Wzdrygam
się wewnętrznie.
– Ale jeśli byłaś Zresetowana, czemu nie nosisz Levo?
Rozmowa zbacza na zakazane tory. Nie byłoby dla niej bezpiecznie
wiedzieć, jak utknęłam między pełnymi przemocy
planami terrorystów Nica a szantażem Lorderów. O tym, jak bezwiednie
naprowadziłam ich na ART i myślałam, że agent Coulson zaraz mnie zabije,
lecz Katran – owszem, terrorysta, ale dla mnie stary przyjaciel, któremu
naprawdę na mnie z a l e ż a ł o – rzucił mi się na ratunek i Coulson na moich
oczach po prostu go zastrzelił. Jak tuląc umierającego Katrana,
przypomniałam sobie w końcu śmierć własnego taty.
Dzięki interwencji doktor Lysander Lorderowie pomyśleli, że wypełniłam ich
rozkazy, dlatego mnie wypuścili i w nagrodę zdjęli mi Levo.
– Lucy? To znaczy Riley, przepraszam. Co się stało z twoim Levo? –
dopytuje się Stella.
Jak długo gapiłam się w przestrzeń?
– Przecięto je – mówię. Nieszkodliwe kłamstewko. Metoda Lorderów jest
łagodna: naciskają kilka guzików na swoim urządzeniu
i bransoleta bezboleśnie odpada.
– Nie wiedziałam, że to możliwe.
– Możliwe – zapewniam i to już prawda. Sama przecież przecięłam
Levo Bena szlifierką kątową. Przeżył. Ledwie, ale jednak; potem Lorderowie
ukryli go w swoim ośrodku.
– Czegoś tu nie rozumiem. Jeżeli zresetowali cię jako praworęczną, jak
mogły zniknąć lata dzieciństwa? Do dziesiątego roku życia byłaś leworęczna.
M u s i s z coś pamiętać! – Wypowiada te słowa tak, jakby
wystarczyło zrobić to żarliwie, żeby się spełniły.
– Nie znam się na tej całej neurologii. To tak, jakby lewo- czy
praworęczność była plastyczna, dawała się naginać i zmieniać. Myślę, że
wiązało się to z tym, jak rozszczepili moją osobowość.
– Taka młoda. – Stella potrząsa głową. – Ale po zresetowaniu zostały
ci jakieś wspomnienia?
– Niezupełnie. Na początku byłam jak inni Zresetowani. Dostałam nową
rodzinę i…
– Czy byli dla ciebie mili?
– Przeważnie. Mama i siostra były w porządku, choć z mamą
początkowo trudno się dogadywało.
Stella sztywnieje.
– Nazwałaś tamtą kobietę mamą.
– Byłam Zresetowana. Kazali nam trzymać się umowy.
– Przepraszam. Nieważne. A potem?
– Zaczęłam odzyskiwać wspomnienia. – Zatrzymuję dla siebie szczegóły.
Ona nie musi wiedzieć, że zostałam zaatakowana, że strach i wściekłość
przebiły mur i wypuściły z ukrycia Rain: tę połówkę mojej osoby,
która była czysto terrorystyczna, pozostawała pod urokiem Nica,
gotowa zrobić wszystko, czego sobie zażyczył.
– A więc co pamiętasz?
Potrząsam głową.
– Przykro mi. To są wspomnienia z czasów już po tym, jak mnie porwano.
Z życia z ART. Wcześniejsze wymazano mi podczas resetu.
Stella patrzy na mnie desperacko, błagalnie.
– Ale pamiętasz cokolwiek związanego ze mną? W ogóle cokolwiek stąd?
Coś – nie wiem co – każe mi z a p r z e c z y ć. Mimo że strzępy
wspomnień wróciły. Ta kotka, teraz zwinięta w kłębek między nami.
Gra w szachy z tatą i wieża. Czy to dlatego, że – jak powiedziała –
w dzieciństwie byłam leworęczna? Jeśli to prawda, może powrócić więcej
wspomnień. A może dlatego, że Rain wiedziała te rzeczy? Najgorsze
wspomnienie ze wszystkich – śmierć taty – zostało stłumione, pogrzebane tak
głęboko, że wydobyło się z mroku dopiero pod wpływem śmierci Katrana.
– Lucy? To znaczy Riley. Co jest?
Potrząsam głową. Czy ona wie, jak zginął? Czy wie, że z mojej winy? Nie
mogę wypowiedzieć tego na głos. Nie dzisiaj. Przesuwam wzrokiem
po pomieszczeniu, w którym siedzimy.
– Czy to był mój pokój? – pytam.
Zaprzecza ruchem głowy i odczuwam ulgę. Od początku nie wydawał
mi się moim pokojem. Przynajmniej w tym miałam rację.
– Umieściłam cię tutaj, żebyś była z daleka od pozostałych dziewcząt.
Łatwiej mi tu niepostrzeżenie zajrzeć. – Waha się. – Kiedyś
to była moja sypialnia. Dawno temu.
– Opowiedz mi wszystko, czego nie pamiętam – proszę. – Tak
bardzo chciałabym wiedzieć.
Stella wydaje się wahać. Znowu wyciąga do mnie rękę. Niewielka rzecz,
jednak z jakiegoś powodu tak mi ciężko wziąć ją, obcą osobę, za rękę
i trzymać, podczas gdy jej oczy są pełne desperackiego pragnienia.
Odpowiadam tym samym gestem i jej dłoń znów mocno zaciska się na mojej.
Stella uśmiecha się.
– Co chciałabyś wiedzieć?
– Wszystko, od początku. Opowiedz mi o tym, kiedy się urodziłam. Gdzie
się urodziłam? Czy… – Urywam z wahaniem. Nie chciałam o nim
wspomnieć, a teraz mam wrażenie, że ona też nie chce. – Czy był przy tym
mój ojciec?
Kręci głową, usta zaciskają się jej w wąską linię.
– Nie było go. Nigdy nie było go w trudnych chwilach.
Oczy mi się rozszerzają. Na usta ciśnie się riposta, lecz w porę gryzę się
w język.
– Ale ty, Lucy, byłaś najśliczniejszym maleństwem, jakie ujrzało ten świat.
– Uśmiecha się. – Pokażę ci. – Wstaje i wyjmuje z kieszeni szlafroka klucze.
Podchodzi do jednej z zamkniętych szaf. – Włożyłam tu dla ciebie albumy:
zdjęcia i najróżniejsze rzeczy, które mogą ci coś przypomnieć. Jedenaście
albumów, po jednym na każdy rok. Teraz zaczniemy robić kolejny, prawda?
Wyciąga jeden album i daje mi go do rąk, a ja z przejęciem przewracam
kartki. No faktycznie, byłam uroczym bobasem. Fotka za fotką przedstawiają
ślicznego pulchnego malucha: w łóżeczku, wyciągającego ręce
i roześmianego; chichocącego w kąpieli; ubabranego papkowatym jedzeniem.
Zawsze uśmiechniętego. Czy nigdy nie płakałam? Na kilku zdjęciach jest też
Stella – miała wtedy ciemne włosy, uśmiechała się całą twarzą i oczami.
Tu i tam widzę puste miejsca: czegoś brakuje? Coś usunięto?
– Czemu nie ma żadnych zdjęć z tatą?
Zatrzaskuje album.
– Dosyć na dziś. Musisz się przespać. Jutro wcześnie wstajesz, prawda?
Chowa album z powrotem do szafy, zamyka ją na klucz.
– Czy mogę dostać klucz?
Waha się, po czym zaprzecza ruchem głowy.
– Nie. Musisz odpocząć. Obejrzymy je razem, dobrze? Dobranoc, Lucy.
I wychodzi.
Cóż.
„Dziwactwo nad Wodospadem” – w głowie
rozbrzmiewa mi echo słów Madison i nie czuję się z tym dobrze. To nie fair.
Los obszedł się z nią okropnie, prawda? Zabrał jej jedyne dziecko, gdy
miało dziesięć lat, po czym oddał po siedmiu latach Zresetowane, zupełnie jej
niepamiętające. Wyraźnie widać też, że miała jakieś problemy z tatą. Muszę
się dowiedzieć, o co w tym chodzi, co powinnam albo czego nie powinnam
jej o nim mówić. Wzdycham. Czuję przemożną potrzebę, by dowiedzieć się
o nim jak najwięcej – wszystkiego, co zapomniałam, i to jeszcze za mało.
Ciekawe, czy gdzieś w ogóle są jego zdjęcia?
Zsuwam kotkę z kolan, podchodzę do szafy z albumami i badam zamek.
Kilka ruchów spinką do włosów i zamknięcie puszcza: sezamie, otwórz się!
Nauczył mnie tego Nico.
W środku po jednej stronie wiszą ubrania – letnie sukienki schowane
na zimę? A po drugiej są półki. Na kilku leżą albumy ponumerowane
od jednego do jedenastu, tak jak mówiła. Ale jeżeli wyjęła tatę z pierwszego,
są duże szanse na to, że usunęła go z wszystkich. Na dolnych półkach
ułożono rzeczy poowijane w papier bibułowy. Zaciekawiona biorę
jedno zawiniątko, kładę na łóżku i ostrożnie odpakowuję. Starannie
poskładane dziecięce ubrania. Dziewczęce. Moje?
Waham się. Naruszam strefę wspomnień Stelli, poowijanych w bibułkę
i trzymanych pod kluczem – od jak dawna? Czuję, że źle robię.
Lecz jej wspomnienia powinny być moimi. Podnoszę sukienkę pasującą
na dziewięcio-, może na dziesięciolatkę. Jest różowa, marszczona, naprawdę
śliczna; właściwie nawet zbyt śliczna…
„Nienawidziłam sukienek. A zwłaszcza różowych”.
Ze zdumienia o mało się nie zataczam. Kładę sukienkę na łóżku.
„Zmuszała mnie, żebym ją nosiła”.
W głowie mi wiruje, czuję się kiepsko. Nie chcę oglądać nic więcej.
Składam ubrania z powrotem, zawijam w papier – jak najstaranniej, choć
ręce mi drżą. Nie tego szukałam.
Tato. Chcę fotografii z tatą.
Odkładam zawiniątko na miejsce. Na dolnych półkach leżą kolejne
paczuszki – sądząc po dotyku, zawierające ubrania. Kolejne
wspomnienia zakonserwowane i trzymane pod kluczem. Odsuwam się.
Jest jeszcze najwyższa półka, nie sięgnę do niej łatwo. Przyciągam
po podłodze krzesło od stolika i staję na nim. Jest tu plastikowe pudełko,
popchnięte tak głęboko, że nie widziałam go z dołu. Zdejmuję je z półki,
kładę na stoliku i podnoszę wieczko. Bingo. Zdjęcia w ramkach – schowane,
żeby nie były na widoku. Tutaj powinnam coś znaleźć.
Ale w pudełku są tylko fotografie przedstawiające kobietę, której nie
rozpoznaję. Te z wierzchu wyglądają na stare, co poznać po noszonych
ubraniach i fryzurze. Pod nimi ta sama kobieta jest pokazana z dziewczynką
– trzyma rękę na jej ramieniu. Na następnej fotce dziewczynka jest o kilka lat
starsza. Aż mnie zatyka, kiedy uświadamiam sobie, że to ciemnowłosa,
młoda wersja Stelli. Zatem kobieta pewnie jest jej matką, moją babcią. Tą,
która pracuje dla Lorderów i jest KdsN?
Przyglądam się uważnie jej twarzy, ale nie widzę
charakterystycznego spojrzenia Lorderów. Są jeszcze nowsze zdjęcia – jest
na nich starsza, włosy ma przyprószone siwizną, ale wygląda dobrze,
bez względu na wiek. Ile może mieć lat? Co najmniej sześćdziesiąt parę.
Szczupła, dobrze ubrana w rzeczy wyglądające na drogie, ale bez ostentacji.
Miły uśmiech na twarzy. Podnoszę jej portret wyżej i wpatruję się w jej oczy.
Z nieokreślonego powodu przebiega mnie dreszcz i pośpiesznie odkładam
fotkę.
Przeglądam dalszą zawartość pudełka. Na samym dnie znajduję ostatnią
ramkę i wyciągam ją stamtąd.
Grupowe zdjęcie ślubne: pośrodku szczęśliwa para, obok
pana młodego dwoje starszych ludzi, przypuszczalnie jego rodzice,
a koło panny młodej moja babcia.
W pannie młodej trudno rozpoznać Stellę. Nie tyle z powodu upływu lat
czy białej sukni, ile dlatego, że się radośnie, młodzieńczo uśmiecha. A przy
niej stoi garniturowa wersja mojego taty. Jest młodszy niż w moich snach czy
wspomnieniach, lecz to na pewno on. Wyciągam drżącą dłoń do ramki, żeby
go dotknąć. A on nie kieruje wzroku na aparat – spogląda na Stellę,
i to z taką miłością na twarzy, że aż trudno się na to patrzy.
Co im się przydarzyło?
Odkładam zdjęcia z powrotem, jak były, i odstawiam pudełko na półkę.
Zamykam szafę moim wytrychem i gaszę światło. Jest jeszcze więcej
pudełek i druga zamknięta szafa obok tamtej, ale za dużo tego jak na jedną
noc.
W łóżku nagle uświadamiam sobie, jak bardzo zmarzłam. Naciągam
na siebie pościel i przytulam Pounce. Kotka zostaje ze mną, mruczy
i przypomina mi Sebastiana. Czuję ukłucie tęsknoty za domem, za mamą
i Amy. O Stelli nie umiem myśleć jako o mamie, a nawet nie jako o matce.
Przynajmniej na razie.
Jedyne zdjęcie taty, jakie do tej pory znalazłam w zamkniętej szafie numer
jeden, to fotografia ślubna. Czy Stella zniszczyła je wszystkie, ale nie
umiała się pozbyć akurat tego jednego?
Poza tym ukryła w plastikowym pudełku pod kluczem wszystkie ślady
swojej matki. Czemu?
Chyba fakt, że kobieta należy do Lorderów, to wystarczający powód.

Przekradamy się do tylnych drzwi. Tato uśmiecha się szeroko, kładzie sobie
palec na ustach.
– A teraz cichutko, Lucy, jesteśmy szpiegami.
– Na tajnej misji? – szepczę, wkładając płaszcz, który tato mi podaje.
Potwierdza skinieniem i mruga porozumiewawczo, po czym przemykamy
wzdłuż domu na zewnątrz, pochylając się pod oknami. Tato ogląda się
na mnie.
– Hmm… Zaczekaj chwileczkę – mówi. Idzie z powrotem i zaraz wraca,
niosąc w ręce buty gumowe.
Przewracam oczami.
– Włóż je, Lucy. Jeden powód mniej do tego, żeby cię okrzyczała. – Znowu
posyła mi porozumiewawcze mrugnięcie.
Z trudem ściągam znienawidzone różowe buciki, trochę ubrudzone
przez naszą wielką ogrodową ucieczkę, i mam je rzucić w krzaki, gdy tato je
przechwytuje i starannie stawia na parapecie.
– Zostawiasz ślad, wyśledzą nas – ostrzegam.
Wzrusza ramionami.
– I tak na pewno wie, dokąd się wybieramy.
– Więc po co się skradamy?
– Jesteśmy szpiegami, pamiętasz?
– Ale nie jestem ubrana jak szpieg. – Marszczę brwi i chwytam rąbek
idiotycznej różowej sukienki wystającej spod płaszcza. Robię wdzięczny obrót
w gumowcach w panterkę.
Tato śmieje się cicho i odpowiada dwornym ukłonem.
– Jesteś idealnym obrazem oszalałej szpiegowskiej księżniczki,
wasza wysokość. Chodź, twój oficjalny urodzinowy szpiegowski rydwan
czeka.
Ruszamy w stronę jeziora i kajaków. Wtem ponad nami z trzaskiem
otwierają się drzwi. Gniewny głos woła:
– Wracaj tutaj w tej chwili. Babcia czeka.
– Przyłapała nas – mówię.
– Lepiej wróć, Lucy.
– Dlaczego?
– Ona chce ci tylko życzyć wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Idź.
Wzdycham i zaczynam mozolnie piąć się z powrotem do domu. Nogi mam
jak z ołowiu. Kiedy docieram do parapetu z bucikami, odwracam się. Taty nie
ma. Odległe chlupnięcie podpowiada, że mój szpiegowski rydwan odpłynął
beze mnie.
Przy tylnych drzwiach zdejmuję gumowce i wkładam satynowe różowe
pantofelki. Tak czy inaczej, lepiej się nadają na szpiegowskie wejście. Nie
rezygnując z zabawy, wślizguję się bezgłośnie do domu, ale nie
do głównego korytarza, nie. Szpieg musi być ostrożny, cichy, znać sekretne
przejścia. Przemykam przez gabinet mamy, po czym korzystam
z drzwi ukrytych za zasłoną. Stąd maleńki korytarzyk
prowadzi dokoła salonu, w którym na pewno siedzą.
Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden…
Pomruk głosów za ścianą staje się głośniejszy i docierają do mnie słowa,
po czym zaraz żałuję, że je usłyszałam.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

„Miau? Miaaaau”.
Hmmf? Otwieram jedno oko. Jest jeszcze ciemno, a Pounce skrobie
drzwi mojej sypialni. Uchylam je dla niej i kotka znika na schodach. Mrużę
oczy, wpatrując się w zegarek: piąta dwadzieścia. Dzięki za wczesną
pobudkę, kocie. Ziewam i przeciągam się. Drżąc z zimna, wkładam szlafrok
i przewiązuję go ciasno. Nie ma siły, żebym z powrotem zasnęła.
Ten sen był dziwaczny, ale jestem wewnętrznie przekonana, że
prawdziwy. To się zdarzyło naprawdę. Czy
ta okropna różowa sukienka sprowadziła wspomnienie?
Początkowo sytuacja wyglądała radośnie – zapowiadała się
przygoda z tatą. A potem… co? Niechcący podsłuchałam rozmowę
Stelli z jej matką. Coś mnie w niej wzburzyło. Co to było?
Chce mi się pić. Idę na dół po schodach, potem korytarzem. Gdy się
przemieszczam, wykrywacze ruchu natychmiast zapalają oślepiające mnie
światła. Rozjaśniają skrawek ciemności, po czym zaraz gasną i włącza się
następne. Nie znając dobrze drogi, trafiam do niewłaściwego korytarza –
muszę wrócić po własnych śladach, aż wreszcie znajduję strefę recepcji,
gdzie wczoraj widziałam czajnik.
Nastawiam wodę na herbatę, po czym gaszę światła i idę do okien
wychodzących na jezioro, ale jego tafla tonie w atramentowej ciemności.
Szpiegowski kajak… Czy na przystani wciąż są jakieś łódki? Uśmiecham się
do siebie, lecz zaraz marszczę brwi. Tato odpłynął beze mnie. Kazał
mi wrócić, miałam się zmierzyć z nimi sama. „Nigdy nie było go w trudnych
chwilach” – czy nie tak powiedziała Stella? Nie. To nie fair. Kiedy próbował
wyratować mnie z rąk Nica, to były bardzo trudne chwile. Najgorszą z nich
okazała się porażka.
Nagle recepcję zalewa jasne światło. W wejściu staje
ziewająca dziewczyna. Aż podskakuje na mój widok. Madison.
– Nie wyglądasz mi na rannego ptaszka – mówię.
– Kto, ja? Nie, szczerze mówiąc. Ale w kawiarni zaczynam o siódmej,
przychodzą klienci na wczesne śniadanie. A ty? – pyta, gdy razem idziemy
do czajnika.
– KPP zaczyna się o ósmej.
– Szczęściara. Nie możesz spać?
Potrząsam głową.
– Denerwujesz się?
Zerkam na nią szybko, po czym dociera do mnie, że chodzi jej o mój
oficjalny powód wizyty, właśnie o KPP. Tak mnie pochłonęły sprawy
związane ze Stellą i moją utraconą przeszłością, że zupełnie o tym nie
myślałam. Kolejne nowe miejsce, nowi ludzie, znowu niepewność
co do tego, co mam zrobić albo powiedzieć, tym razem starać się reagować
na „Riley Kain” i uważać, żeby nie wyskoczyć z czymś, co do niej nie
pasuje. Nagle zaczynam się tym niepokoić. Wzdycham.
– Wiesz co? Pojedź ze mną autobusem o wpół do siódmej i pokażę ci,
gdzie masz iść. A potem zrobię ci w kawiarni niesamowite śniadanie.
Ja stawiam.
– Naprawdę?
– Jasne. – Unosi kubek z herbatą. – Wypijmy za pierwszy raz. To znaczy
za pierwszą pracę – dodaje i mruga łobuzersko, sugerując, że ma na myśli coś
zupełnie innego. Stuka się kubkiem z moim, po czym się krzywi. –
Za głośno wyszło. Spotykamy się tu za godzinę.

Godzinę później, po prysznicu i przebraniu się, zmierzamy


do drzwi wyjściowych. Madison zatrzymuje się przy stole, otwiera segregator
z tabelką do wypełniania i wpisuje swoje imię. W osobnej kolumnie podaje
godzinę, a w kategorii „opis” pisze: „do pracy”. Wręcza mi długopis.
– Co to jest?
– Nie przeczytałaś regulaminu? To pewnie też jest wykroczenie. –
Uśmiecha się szeroko. – Zasada numer dwanaście: zawsze się wpisuj przy
wychodzeniu oraz kiedy wracasz.
Pochylam się, by zanotować: „Riley” oraz „KPP”, i uświadamiam sobie,
że po raz pierwszy napisałam swoje nowe imię.
Wychodzimy na zewnątrz w ciemność.
– Nie cierpię tej pory roku. Jest jak o północy – mówi Madison.
– A ja lubię ciemność – przyznaję. Łatwo się w niej ukryć, zaczaić, a chłód
też jest dobry.
Zmarznięta ziemia chrupie pod naszymi stopami, kiedy idziemy ścieżką
w ciszy wśród drzew do drogi biegnącej wyżej, za domem.
– Nie ma przystanku autobusowego? – pytam.
– Nie. Po prostu wyciągasz rękę, żeby się zatrzymał. Jeżdżą mniej więcej
co pół godziny.
Wkrótce w oddali pojawia się autobus. Madison macha i pojazd
zatrzymuje się przy nas.
Wsiadamy i wczytujemy nasze dowody osobiste, po czym idziemy między
siedzeniami. Madison kieruje się do wolnych miejsc z tyłu.
– O mój Boże. Czy to możliwe? – odzywa się z boku jakiś głos. Męski.
Madison staje, odwraca się.
– Co jest możliwe? – pyta.
– Nie siadaj jeszcze, muszę się upewnić – mówi tamten.
Dziewczyna stoi, trzymając się siedzenia, bo autobus już ruszył krętą
drogą. Tamten uśmiecha się i coś przeskakuje między nimi w zimnym
powietrzu. Jej chłopak? Nawet kiedy siedzi, jest od niej wyższy.
Niesalonowy typ, całe życie spędzający pod gołym niebem. Opalony nawet
w styczniu.
Przygląda się to Madison, to mnie, po czym zerka na siedzących z przodu
znajomych.
– Wow. To rzeczywiście prawda – zauważa jeden z nich.
– Co? – dopytuje się Madison.
Ten, który z uśmiechem patrzy jej w oczy, odpowiada:
– Nareszcie, Niziołku, znalazł się ktoś niższy od ciebie.
Pozostali wybuchają śmiechem, a Madison daje mu kuksańca w ramię.
Prostuje się, jakby chciała wyglądać na wyższą, po czym wślizguje się
na miejsce naprzeciwko niego. Siadam obok niej.
– Kto to jest? – pytam ją szeptem.
– Ten dryblas to Finley. – I dodaje podniesionym głosem: – On
i jego kumple to Surowe Leśne Prymitywy.
Tamten wychyla się w naszą stronę.
– To prawda. A tym nam zazdrościsz.
Zerkam na jedno i na drugie i pewnie mam głupią minę.
– Jesteśmy w Służbie Leśnej, na praktyce – wyjaśnia. – W skrócie SLP.
– Właśnie: Surowe Leśne Prymitywy – upiera się Madison.
– Tylko tobie może to ujść na sucho, Niziołku – ostrzega Finley
i puszcza do niej oko. – A ty kim jesteś? – pyta, zwracając swój uśmiech
do mnie.
– Riley. – Udaje mi się podać właściwe imię. – Przyjechałam na nabór
praktykancki.
– Hej, też możesz się dostać do prymitywów! – stwierdza Madison.
Finley potrząsa głową ze śmiechem.
– Na pewno są jakieś wymagania co do minimum wzrostu – mówi.
W tym momencie autobus zatrzymuje się, jesteśmy w Keswick.
– Panie przodem – oznajmia Finley przy wysiadaniu z autobusu.
Machając chłopakom na pożegnanie, Madison bierze mnie pod ramię.
Pokazuje mi budynek, w którym mam się zgłosić o ósmej, po czym
zabiera mnie do swojej pracy – kawiarni Cora. Kierujemy się
do tylnego wejścia, w środku jeszcze nie palą się światła.
– Dzieńdoberek! – wyśpiewuje Madison, otwierając drzwi kluczem.
Z wąskich drzwi kuchennych wychyla się kobieca głowa w czapce
kucharskiej i rzuca gniewne spojrzenie.
– Miło, że zdecydowałaś się pojawić.
Madison pokazuje jej język.
– A to kto, jeszcze jedna bezpańska dusza, którą trzeba nakarmić?
– Aa, przepraszam – jąkam się i zaczynam się wycofywać.
Kobieta wybucha śmiechem.
– Żartowałam, dzieciaku. Wchodź. Jestem Cora.
Sadzają mnie przy stoliku z przodu kawiarni i ani na chwilę nie przestają
się przekomarzać. Po kilku minutach zapalają się światła, a po otwarciu
drzwi od frontu napływają wcześni klienci. Wkrótce wszyscy pochylamy się
nad potężnymi porcjami przepysznego śniadania na ciepło.

Jakiś czas później obfite śniadanie ciąży mi niewygodnie w żołądku, gdy idę
do rządowego budynku, który Madison pokazała mi wcześniej.
Tabliczka na drzwiach oznajmia: „Kumbryjski Projekt Praktykancki: nabór
uczestników”. Wygląda to bardzo oficjalnie, a ja wszystko, co oficjalne,
kojarzę z Lorderami. Czy Aiden wie, co robi, wysyłając mnie na coś takiego?
Zazwyczaj ma dopięte szczegóły. Waham się, patrząc, jak mijają mnie
inni i wchodzą do budynku.
– Hej, a oto EN – odzywa się za mną głos.
Odwracam się. To Finley.
– EN? Co by to niby miało znaczyć?
– Ekstra Niziołek. Chyba powinnaś wejść, zamiast się gapić na drzwi, nie?
– Co ty tu robisz?
– Jestem jednym z dobrych przykładów. Szokujące, wiem. Wchodź. –
Przytrzymuje dla mnie drzwi. – Zapisy są tutaj. – Wskazuje stół z kolejką
ludzi. – Do zobaczenia. – Macha do kogoś przez salę i zaraz gdzieś wsiąka.
Czekam na swoją kolej.
– Nazwisko? – pyta kobieta o przesadnie promiennym uśmiechu
i stalowych oczach.
– Ky… – Kończę kaszlnięciem. O mało nie powiedziałam „Kyla”. „Weź
się w garść”. – Przepraszam. Nazywam się Riley Kain.
Skanuje plik w netbooku.
– Nie ma cię na liście. Następny.
Stojący za mną chłopak wciska się przede mnie.
– Nie, chwileczkę. Powinnam być na liście. Czy mogłaby pani sprawdzić
jeszcze raz? Kain, pisane przez K.
Kobieta wzdycha. Sprawdza ponownie. Uśmiecha się.
– Mimo to nie ma cię na liście. – Zwraca się do chłopaka.
Zaczynam panikować. Czy Aiden mógł coś pomylić? Nie.
– Zostałam zapisana w ostatniej chwili.
Urzędniczka wzdycha ponownie.
– Uzupełnienia z rezerwy. Czemu od razu nie mówisz? – Dotyka ekranu. –
Jesteś. Wypełnij to, żebyśmy cię przenieśli na główną listę. – Podaje
mi tablet z moim imieniem i nazwiskiem u góry i pustymi rubryczkami niżej.
Zaczyna się od daty urodzenia. Kiedy to było?
– Nie tutaj – upomina mnie kobieta. – Zawadzasz. – Wskazuje mi miejsce
z boku.
Odsuwam się pośpiesznie, czerwona na twarzy.
Dotykam ekranu i próbuję sobie przypomnieć zawartość pliku Aidena.
W końcu wyławiam z pamięci datę urodzenia: 17 września 2036 roku.
Wypełniam resztę: adres, włosy, oczy, wzrost – jedyne prawdziwe jest
to ostatnie. A potem utykam w miejscu. „W razie wypadku powiadomić”.
Aiden nie podał mi adresu moich fikcyjnych rodziców mieszkających
w Chelmsfordzie. W końcu, jako że nie przychodzi mi do głowy nic innego,
wpisuję: „Stella Connor, Waterfall House” i klikam enter.
Podchodzę z powrotem do stołu. Urzędniczka nie zwraca na mnie uwagi,
obsługuje innych.
– Przepraszam – mówię w końcu.
– W samą porę – stwierdza. Bierze ode mnie tablet i aktualizuje listę
w swoim netbooku. – Jesteś zarejestrowana. Proszę. – Wręcza mi teczkę. –
Usiądź, Riley.
Zajmuję miejsce na tyłach sali. Jest nas około pięćdziesięciorga,
zostało trochę wolnych krzeseł. Każdy tu z kimś rozmawia, jakby
byli sami znajomi. Czy wszyscy są miejscowi? Od czasu do czasu ktoś
rzuca na mnie okiem i próbuję się uśmiechać, ale nie są to szczególnie
przyjazne spojrzenia. W końcu poddaję się i ignoruje je. Finley stoi z boku
z kilkoma innymi osobami. Szukam jego wzroku, a on puszcza do mnie oko.
Jeszcze trochę szurania i nagle zapada cisza.
Na przód wychodzi mężczyzna w wymiętym brązowym garniturze.
Przygląda się twarzom zgromadzonych, przesuwa po nich wzrokiem, jakby
wszystkich znał. Na mnie jego oczy zatrzymują się nieco dłużej.
– Dzień dobry! – odzywa się wreszcie. – Cieszę się, widząc dziś tyle
znajomych twarzy na pierwszym spotkaniu Kumbryjskiego Projektu
Praktykanckiego, a także kilka nieznajomych. – Jego wzrok znowu wędruje
na mnie, a potem na chłopaka siedzącego dalej, z przodu. – Dla tych, którzy
mnie nie znają: nazywam się Watson, jestem radnym. W imieniu Centralnej
Koalicji chciałbym was powitać u wrót waszej przyszłości.
Polityka Koalicji „Praca dla Wszystkich” z powodzeniem działa już
od dwudziestu lat, a programy praktykanckie są nieodłączną częścią jej
sukcesu. Teraz przekażę gło lokalnemu koordynatorowi praktyk.
Rozlegają się uprzejme oklaski i przed rzędy krzeseł wychodzi następny
mówca. Kątem oka dostrzegam, że Watson opuszcza salę
i zgromadzeni wyraźnie się rozluźniają.
W ciągu godziny projekt zostaje wyjaśniony szczegółowo. Dzisiaj są
tu obecni reprezentanci i praktykanci z wszystkich sekcji, możemy
z nimi rozmawiać i zadawać pytania. Obecnie jest zapotrzebowanie
na praktykantów w działach: administracji, hotelarstwa, parków narodowych,
transportu, szkolnictwa, sił porządkowych, komunikacji i służb sanitarnych.
Jutro mamy się tu pojawić znowu i podpisać w wykropkowanym miejscu,
by przystąpić do KPP na pięć lat. Możemy zadawać pytania, wybrać
dla siebie kilka opcji, a potem przejdziemy testy kwalifikacyjne.
W poniedziałek dowiemy się, do jakich czterech opcji się nadajemy.
Następnie dostaniemy po tygodniowym okresie próbnym dla każdej, aż
w końcu kandydaci zostaną przydzieleni do sekcji. Koordynator nie mówi,
kto decyduje o ostatecznym wyborze, i domyślam się, że nie my.
Tak więc, nie mając żadnej gwarancji co do tego, gdzie wylądujemy,
musimy się z góry zgodzić na pięć lat szkolenia? Czyli na całą wieczność.
Po skończonych wyjaśnieniach otwierają się drzwi do przyległej sali, gdzie
dla każdej sekcji wydzielono osobne miejsce. Wszyscy się rozchodzą
i wydają bardziej zainteresowani tym, żeby dostać kubek herbaty, niż
rozmową z reprezentantami i praktykantami. Zauważam, że niektórzy
machają do nich i wymieniają powitania. Już wiedzą, co chcą wybrać?
Co więcej: uważają to za czystą formalność? Każdy ma już pewność,
do której sekcji się dostanie?
Kobieta siedząca przy najbliższym stole – szkolnictwo – łapie moje
spojrzenie i uśmiecha się. Jest w niej coś takiego, że odpowiadam uśmiechem
i podchodzę do niej.
– Dzień dobry – wita się. – Czy myślałaś o pracy w szkole?
– Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Co za szczerość! Doskonała cecha. – Patrzy na mnie zaintrygowana. –
Nigdy nie zapominam twarzy, a w twojej jest coś szczególnego, ale nie mam
pojęcia co. Nie jesteś tutejsza?
Potrząsam głową, starannie ukrywając zaniepokojenie. Czy mogła po tak
wielu latach dostrzec we mnie Lucy mimo zmienionych włosów i koloru
oczu?
– Jestem z Chelmsfordu.
– Tak mi się zdawało, że cię nie rozpoznaję, a wszystkie dzieci z Keswick
chodzą do mojej szkoły. Ale to dla mnie nie ma znaczenia i nie
powinno mieć dla innych, ponieważ miejsce pochodzenia nie jest żadnym
kryterium.
– Naprawdę? Myślałam, że trafię prosto do służb sanitarnych.
Nauczycielka śmieje się.
– Cóż, w razie gdybyś wolała inną opcję, potrzebujemy
trójki praktykantów do szkoły podstawowej w Keswick. Kandydat
zaczyna jako asystent nauczyciela, a jeśli wszystko idzie dobrze, po roku
może przejść na szkolenia nauczycielskie. – Entuzjastycznie rozwodzi się
o inspirowaniu młodych umysłów, a ja myślę o uśmiechniętym chłopczyku
z pociągu, zabranym przez Lorderów.
– Wszystko w porządku? – pyta.
Otrząsam się z rozmyślań. Jestem aż tak przejrzysta?
– Nie ciągnie mnie do szkolnictwa. Nie miałam wiele
do czynienia z małymi dziećmi, no i…
– Cóż, właśnie na tym polega ten projekt. Spędzisz z nami w szkole
tydzień i wkrótce obie strony będą wiedziały, czy to dla ciebie odpowiednie.
– Dziękuję – mówię, a wdzięczna jestem nie tyle za samą informację, ile
za ciepły sposób, w jaki jej udzieliła.
Nauczycielka, jakby wiedziała, o co mi chodzi, znów się uśmiecha.
– Idź, porozmawiaj z innymi. Żadne z nas nie gryzie! – Nachyla się
do mnie bliżej i zniża głos. – Może z wyjątkiem sił porządkowych.
Prostuję się i zaczynając od jednego końca sali, odwiedzam
po kolei stanowiska każdej sekcji, omijam jednak siły porządkowe. Nie są
to co prawda Lorderowie – raczej straż gminna, zajmująca się parkowaniem
i pomniejszymi sprawami – lecz wszystko, co się wiąże z władzą, każe mi się
trzymać z daleka. Poza tym współpracują z Lorderami, prawda?
Wkrótce staje się oczywiste, że najwięcej chętnych przyciągają
hotelarstwo i parki narodowe. Przy tych drugich zebrał się spory tłumek.
I to nieprzyjazny tłumek, jak się przekonuję, kiedy próbuję się przedostać
do stanowiska.
– Hej, oto i EN – odzywa się Finley, na tyle wysoki, by widzieć ponad
głowami innych, że stoję na końcu i nie przesuwam się do przodu.
Chwyta mnie, przepycha do przodu i zaraz staję twarzą
w twarz z jego szefem. Ten patrzy na mnie i unosi brew.
– Rozważasz zatrudnienie w parkach narodowych?
– Oczywiście.
Wzdycha.
– Nie chodzi w tym tylko o wędrowanie górskimi szlakami w słoneczne
wakacyjne dni.
Najeżam się na ten ton.
– Jasne, że nie. Chodzi o ochronę przyrody, dostęp publiczny, edukację
i bezpieczeństwo. – Na tyle długo tkwiłam na obrzeżu tłumu, żeby
podsłuchać to i owo.
– Masz jakieś stosowne umiejętności?
– Umiem posługiwać się mapami i kompasem. Biegam i mam
doświadczenie w wędrowaniu, jestem sprawna. Uwielbiam być na świeżym
powietrzu w każdą pogodę.
– Naprawdę? – W jego głosie nadal pobrzmiewa sceptycyzm i chociaż
jeszcze pięć minut temu nie miałam pojęcia, na czym polega praca w parkach
narodowych, jest w jego głosie coś, co działa mi na ambicję.
Prostuję się i krzyżuję z nim wzrok.
– Niech mnie pan wypróbuje i sam zobaczy – rzucam wyzwanie.
– No, no. Nigdy nic nie wiadomo.
Odsuwam się, odprowadzana wrogimi spojrzeniami innych kandydatów.
Finley idzie za mną.
– Dobrze sobie z nim poradziłaś.
– Serio?
– Tak, ale nie dawałbym ci szans. W tym roku wypróbują dziesięć osób
i przyjmą pięć. Ale większość pozostałych pracowała ochotniczo w parkach
narodowych przez całą szkołę i wszyscy się zgłosili. Nawet jeśli się
dostaniesz do pierwszej dziesiątki, będzie ostra konkurencja.
A więc to tyle w kwestii tego, że miejsce pochodzenia nie jest żadnym
kryterium.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Popołudnie mam wolne. Powinnam wrócić do domu? Pewnie tak.


Najprawdopodobniej pozostałe dziewczyny są w pracy, więc byłaby
szansa na rozmowę ze Stellą, a czy nie po to tutaj przyjechałam?
Ale jest piękna pogoda. Mimo pory wczesnego obiadu, po Śniadaniu
Olbrzymów wciąż czuję się najedzona, a słońce iskrzące się
na przyprószonych śniegiem wzgórzach nawołuje, aż stopy same się rwą
do wędrówki.
Na początek szwendam się po prostu po Keswick, nie zwracając
zbytnio uwagi na to, dokąd idę. Po chwili widzę, że nogi zaniosły mnie
pod szkołę podstawową. Tamta nauczycielka powiedziała, że wszystkie
dzieci z Keswick chodzą do tej podstawówki – pewnie była to też
moja szkoła. Uczniowie mają teraz chyba długą przerwę, bo biegają i bawią
się na podwórku. Miejsce wygląda na radosne, bez podskórnych nurtów,
na jakie trafiłam w szkole średniej, do której chodziłam jeszcze niedawno.
Czy tę podstawówkę też wizytują Lorderowie? Stoją z boku podczas
apelów i wywlekają nieposłusznych w nieznane, tak że nikt nigdy ich już nie
widzi? Nie. To byłoby niedorzeczne. To szkoła p o d s t a w o w a, nie
ma w niej potencjalnie niebezpiecznych nastolatków. Patrzę przez chwilę
na białe budynki, ale nie wydają mi się znajome.
A tymczasem góry wołają. Chcę na nie wejść, wspiąć się aż
do nieba i dotknąć słońca. Ruszam przed siebie szlakiem wyprowadzającym
z miasta. Nie wybieram kierunku, ważne, żeby powędrować w górę. Nagle
spostrzegam tabliczkę wskazującą ścieżkę do kamiennego kręgu
w Castlerigg. Aż mi zapiera dech w piersi, gdy czytam te słowa – czy
to kamienny krąg z mojego snu, tego z tatą? Gdy razem liczyliśmy głazy –
Dzieci Gór.
Idę szybciej, jednak nie wystarcza mi to tempo, przechodzę więc do biegu.
Szlak wiedzie w górę po nierównym terenie, a zimne powietrze drapie
w gardło, ale dobrze mi się biegnie. Powiedziałam
reprezentantowi parków narodowych, że biegam, lecz ile
tego biegania było ostatnio? Może trochę joggingu. Bieg tak
bardzo przypomina mi Bena, że aż rani. Teraz jednak mój umysł
wypełnia tylko Castlerigg, chcę się tam dostać, jak najszybciej się da.
Zwalniam do marszu, gdy wreszcie w oddali dostrzegam furtkę. To TA
furtka, jestem tego pewna. Otulam się ciaśniej kurtką. Mimo biegu i słońca,
odnoszę wrażenie, że temperatura spadła. W powietrzu wisi też jakieś
oczekiwanie. Zapowiada się śnieg? Odległe chmury przysuwają się
coraz bliżej.
Opierając się o furtkę, nareszcie je widzę. Rozległe pole z kamiennym
kręgiem pośrodku. Wznoszące się dookoła góry stanowią naturalny amfiteatr.
Otwieram furtkę i wchodzę przez nią, a potem staję i gapię się,
poruszona w środku do głębi. To nie był tylko sen, jestem tego pewna. P a m
i ę t a m i radość z odzyskanego wspomnienia wyrywa ze mnie głośny
śmiech. Bywałam tu już wcześniej wielokrotnie w każdą pogodę: latem
w słoneczne dni na piknikach, jesienią mimo wiatru i deszczu na spacerach,
zimą wśród śnieżnej magii i wiosną, szukając kolorowych plam wczesnych
kwiatów. To było nasze miejsce, moje i taty, nasze specjalne miejsce,
do którego przychodziliśmy wiele, wiele razy.
Podchodzę do głazów, ale ich jeszcze nie liczę. Muszę przystąpić
do tego we właściwym miejscu: tam, gdzie część z nich stoi w głębi kręgu.
Zaczynaliśmy tutaj, żeby się nie pogubić w rachubie.
Z bliska niektóre kamienne bloki są potężne, ale nie tak olbrzymie jak
w mojej pamięci. Teraz niektóre okazują się nawet niższe ode mnie.
Docieram do pierwszego, przyciskam dłonie do chłodnej skały.
Z wyciągniętymi rękami odwracam twarz, żeby przytulić policzek
do kamienia. Zamykam oczy. Numer jeden.
Wszystko, kim byłam i przez co przeszłam w ostatnich latach, wydaje się
odpływać. Zostaje tylko Lucy. Mała dziewczynka ze swym tatą. Otwieram
z powrotem oczy. Czy sprawiły to te starożytne kamienie? Same mają tysiące
lat, ale czy potrafią zrobić coś z czasem, żeby siedem lat nie
miało znaczenia? Mam ochotę zachować się jak wtedy, dawno temu: odsunąć
się i pobiec wokół kręgu, dotykając każdego kamienia dłonią i licząc je przy
tym.
Robi się ciemniej i chłodniej; ni stąd, ni zowąd wokół głazów owijają się
palce mgły. Słońce znika. „Pogoda w Krainie Jezior zmienia się w mgnieniu
oka”. Słowa pojawiają się w mojej głowie nieproszone. Kto tak mawiał?
Znowu zamykam oczy, opieram się o inny głaz i czuję, jak w niego zapadam.
Przenika mnie zimno, ale nie dbam o to. Sięgam wstecz po coś innego, nie
wiedząc, o co chodzi.
Ogarnia mnie jakieś poczucie niepokoju: nie zawsze było to dobre miejsce.
Odpycham od siebie tę myśl, chcę pozostać dziewczynką, lecz ona się
wymyka.
Jak długo tu stoję? Drżę z zimna, światło zaczyna przygasać. Powinnam
iść z powrotem, złapać autobus i wrócić nim z Madison,
która zamyka kawiarnię o piątej. Zerkam na zegarek – dochodzi czwarta.
Mam szansę zdążyć na czas, ale straciłam poczucie kierunku. Z którym
kamieniem się bratałam i którędy mam iść do furtki? Nie wiem. Wpatruję się
w mgłę, lecz ona strzeże swoich sekretów. Widzę jedynie na odległość kilku
metrów, a wokół mnie rozciąga się zmrożone pole. Po plecach
przebiega mi dreszcz. A gdybym poszła za swoim pierwszym impulsem
i powędrowała w górę, wyżej i wyżej? Wzdrygam się na myśl o tym, że
znalazłabym się na górskim grzbiecie, nie widząc drogi powrotnej.
Ładny byłby ze mnie strażnik parku.
Z nadzieją, że mgła się podniesie, ruszam po zmrożonej ziemi, starając się
właściwie wybrać kierunek. Idę dłużej, niż się spodziewałam, zanim
natrafiam na ogrodzenie – ale nie na furtkę. Żaden problem, pójdę wzdłuż
płotu. Maszeruję więc, nie tracąc go z oczu, ale
znów trwa to długo i uświadamiam sobie, że wybrałam się w niewłaściwą
stronę. Zawrócić? Nie. W ten sposób skończyłabym, miotając się tam
i z powrotem. Jedyna rada to obejść pole dokoła. Docieram do furtki, jednak
wygląda ona inaczej niż ta, przez którą weszłam. A, jestem po przeciwnej
stronie, koło parkingu samochodowego. Teraz od mojej furtki dzieli mnie
równie długi marsz.
Wreszcie ją odnajduję, wychodzę i ruszam ścieżką w dół. Przez mgłę
zaczynają się przedzierać światła miasteczka. Biała zasłona podnosi się,
kiedy docieram do pierwszych domów, pędzę więc na pełnej
prędkości przez ulice z powrotem do centrum.
Wypadam zza ostatniego rogu i widzę, że autobus właśnie odjeżdża.
Macham, zatrzymuje się i wsiadam zdyszana. Skołowana przeżywam
moment paniki, kiedy nie mogę znaleźć dowodu, ale okazuje się, że jest
w innej kieszeni. Wczytuję go i idę na tył autobusu. Ktoś do mnie macha –
Madison. Przesuwa się, robiąc mi miejsce koło siebie.
– Riley? Myślałam, że spotkanie organizacyjne skończyło się dawno temu.
Jak było?
Ranek wydaje się tak odległy.
– Raczej w porządku. Myślę o parkach, może o szkolnictwie.
Przygląda mi się z zaciekawieniem.
– Co się z tobą działo po południu?
Wzruszam ramionami.
– Nic szczególnego. Poszłam na spacer.
– Dostanie ci się, gdy wrócimy.
– Czemu?
Teraz ona wzrusza ramionami.
– Nie martw się, nie urwie ci głowy. Powinnaś była to napisać w tych
głupich rubryczkach, kiedy wychodziłyśmy. Stella pewnie wyłazi z siebie,
musi przecież wiedzieć, co robimy w każdej sekundzie dnia.
– Naprawdę?
– Nie przejmuj się. Nie wiedziałaś o tym, no nie?
Bo nie przeczytałam regulaminu.

Stella stoi przy swoim kontuarze


w recepcji z rękami skrzyżowanymi na piersi, sztywna z napięcia.
Odwraca głowę w naszą stronę, gdy wchodzimy, i wbija we mnie wzrok.
Gdy napotyka moje spojrzenie, jej twarz nieco się rozluźnia. Próbuję
przeprosić bez słów. Uśmiecha się, potem spogląda na stojącą obok mnie
Madison i jej uśmiech znika.
– Cześć, pani C. – wita się Madison. Trzymając mnie pod rękę,
zaczyna ciągnąć w bok.
– Nie tak szybko – odzywa się Stella. – Riley? Pozwól na słówko. Tędy.
Odwraca się i idzie do innych drzwi, za sobą.
– O-ou. Pogawędka w prywatnym gabinecie – kwituje cicho Madison. –
Powodzenia.
Ruszam za Stellą, przechodzę przez drzwi, a one zamykają się za mną.
– Przepraszam, że się nie wpisałam. Nie zdawałam sobie sprawy… –
zaczynam się usprawiedliwiać, lecz ona robi krok w moją stronę
i przyciska mnie do siebie w niezręcznym, mocnym uścisku. Jest chuda,
koścista i zdesperowana. W końcu wypuszcza mnie z objęć.
– Tak się martwiłam. Nie rób mi tego więcej! – mówi oschle, siadając
za biurkiem. Na jej twarzy znowu maluje się gniew.
– Dlaczego każesz wszystkim spowiadać się z każdej minuty dnia? Gdyby
była inna zasada, nie martwiłabyś się, gdy ktoś zapomni coś wpisać
do księgi wyjść. Powinnaś nam trochę ufać. Czy nie możemy mieć swobody
wyjścia za dnia? Wszystkie mamy ponad osiemnaście lat. Przynajmniej
w teorii – dodaję, bo sama jestem młodsza, choć pozostałe na pewno mają
osiemnastkę za sobą.
Stella potrząsa głową.
– Jestem odpowiedzialna za każdą dziewczynę w tym domu i traktuję ten
obowiązek poważnie.
– O. Czy taki nadzór to konieczna część prowadzenia domu
dla niepełnoletnich? Musisz to robić?
Waha się.
– Nie musisz, prawda? To ty każesz im to robić; każesz nam to robić.
Znowu potrząsa głową.
– Nie one złamały zasady, tylko ty, nie spieraj się. – Mięknie trochę. – Nie
mogę wprowadzić dla ciebie odmiennych reguł, obowiązują was wszystkie.
– To oczywiste.
Wzdycha i ponownie potrząsa głową.
– Tak się bałam, że coś ci się stało, że się domyślili, kim jesteś,
i znów mi cię zabrali.
Teraz odczuwam skruchę.
– Naprawdę przepraszam. Nie przeczytałam do końca regulaminu –
przyznaję. – Nie wiedziałam, że powinnam napisać, co zamierzam robić
po południu.
Otwiera szufladę i wręcza mi egzemplarz regulaminu.
– W takim razie posiedzisz tu i przeczytasz go przed kolacją – oznajmia. –
Zanim zdążysz przypadkowo znowu złamać którąś z zasad.
Nie jest tak źle. Siadam w fotelu w rogu gabinetu. Trochę tu zimno, ale
wkrótce odnajduje mnie Pounce i zwija się w kłębek na moich kolanach,
działając jak termofor. Stella przynosi mi kubek herbaty i zaczynam
od początku. Zasadę numer jeden już opanowałam: jestem miła dla Pounce.
Drapię ją za uszami, a ona mruczy. Pozostałe reguły są na ogół łatwe,
logiczne, na przykład żeby nie chodzić w butach wyjściowych po dywanach
czy zamykać na noc drzwi na klucz.
Będąc mniej więcej w połowie, przerywam, podnoszę wzrok. Czy ten
gabinet to ten sam pokój z mojego snu? Długie kotary zasłaniają
okna i sięgają też nieco na przyległą ścianę. Zsuwam kotkę z kolan,
podchodzę do zasłon i zaglądam za nie. Są drzwi! Tak jak w moim śnie. Nie
mogąc się powstrzymać, wyciągam rękę, żeby je otworzyć, ale
na zewnątrz gabinetu słyszę głosy. Jednym susem wracam na fotel, otwieram
regulamin i niemal natychmiast wchodzi Stella. Bierze coś z biurka,
wychodzi z powrotem.
Lepiej dokończę czytanie przed kolacją. „Skup się”. Kilka zasad dotyczy
ciszy nocnej, wyrywkowych kontroli pokojów oraz namierzania dziewczyn:
gdzie są i co robią.
– Ma trochę fioła na punkcie kontrolowania, prawda? – zagaduję
cichutko do Pounce.
Zastanawiam się w duchu, czy zawsze taka była, czy stała się z powodu
mojego porwania.

Tej nocy wkrótce po zgaszeniu świateł – teraz wiem, że następuje


to o jedenastej – ktoś delikatnie puka do moich drzwi i uchyla je.
Przez szparę zagląda Stella.
– Nie śpisz? – pyta.
– Nie – odpowiadam, a ponieważ wydaje się wahać, dodaję: – Wejdź.
Idzie przez pokój i przysuwa sobie krzesło do łóżka, jak poprzedniej nocy.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że światła są już pogaszone – zaznaczam. – I
powinnam spać.
– Nie przekomarzaj się. Wiem, że jutro zaczynasz wcześnie, nie będę
siedzieć długo.
– Nie ma problemu. I tak nie potrzebuję dużo snu. – W tej
chwili moja głowa jest pełna gór i wędrowania po bezleśnych wysokich
grzbietach.
– Zawsze tak było. Póki nie skończyłaś czterech lat, trzymałaś mnie
na nogach przez pół nocy. A potem z powodu koszmarów.
– O czym były te koszmary?
– Najróżniejsze. Potwory pod łóżkiem. Że coś się przydarzyło… – Urywa.
– Takie tam dziecięce strachy.
Więc miałam je od zawsze: sugestywne sny i koszmary? Myślałam, że
we śnie nawiedzają mnie tylko poszatkowane wspomnienia.
– Czy możemy pooglądać albumy? – pytam.
– Nie dzisiaj. Chcę z tobą o czymś porozmawiać. Jak było na wstępnym
spotkaniu KPP?
Wzruszam ramionami.
– W porządku.
– Wiesz, że jeżeli się jutro zapiszesz, to będzie na pięć lat i niekoniecznie
dostaniesz to, czego chcesz?
– Tak, wyjaśnili to. Ale…
– Mam inny pomysł. Może podjęłabyś pracę tutaj?
– Co masz na myśli?
– Tu, w domu. Zwykle pracują u mnie dwie dziewczyny, ale jedna z nich
kilka miesięcy temu skończyła dwadzieścia jeden lat i wyjechała.
– Co miałabym robić?
– No wiesz, zajmować się domem. W lecie też ogrodem. Pomagać przy
gotowaniu. – Spogląda mi w twarz. – Wiem, że nie brzmi to zbyt
ekscytująco. Ale mogłybyśmy spędzać z sobą więcej czasu, z powrotem się
poznać. I byłabyś bezpieczniejsza. Byłoby mniej strachu, że ktoś odkryje
prawdę o tobie.
– Nie wiem. Zainteresowała mnie praktyka w parkach narodowych.
– Tam pewnie trudno będzie się dostać.
– Czy dawniej lubiłam chodzić?
– I biegać. Nie usiedziałaś ani minuty.
– Mam na myśli chodzenie po górach. Wędrowanie.
Waha się.
– Myślę, że urodziłaś się po części jako górska kózka. Uwielbiałaś to.
– Ale ty nie. – Dostrzegam to w jej twarzy.
Wzdycha.
– Nie. Nie lubię dużych wysokości. I martwiłam się, że się pośliźniesz,
zrobisz sobie krzywdę.
– Skoro nie lubisz dużych wysokości, to z kim chodziłam? Z tatą?
Kiwa głową, w końcu przyznając, że istniał.
– To drugi powód, dla którego tego nie lubiłam.
– Co masz na myśli?
Znów nie od razu odpowiada, więc przejmuję pałeczkę.
– Odniosłam wrażenie, że nie najlepiej się między wami układało.
Mimo wszystko on jest częścią mojej przeszłości, częścią tego, skąd się
wywodzę. O nim też muszę się czegoś dowiedzieć.
Wpatruje się we mnie, w końcu kiwa głową.
– Oczywiście. Przepraszam. Tak, tato zabierał cię w góry. – Przerywa,
a ja nie odzywam się. Patrzę na nią i przekazuję jej oczami:
„Powiedz więcej”, aż w końcu coś w niej ustępuje. Stella bierze mnie za rękę.
– Dobrze więc. Twój tato… co mogę o nim powiedzieć? Zawsze był
marzycielem, błądził z głową w chmurach. Umiał zabierać cię w wymyślone
miejsca, gdzie wszystko było możliwe. To mnie do niego przyciągnęło, ale
okazało się, że na dłuższą metę nie wystarcza. Zwłaszcza kiedy się pojawiłaś.
Danny nie był osobą, na której można szczególnie polegać. Równie
łatwo dawał się ponieść radości, jak i złości. Cokolwiek mogło go też
rozproszyć. Zawsze przerażała mnie myśl, że zapomni o tym, że cię zabrał
z sobą, i zgubi gdzieś po drodze.
– Ale nie zgubił, więc niesłusznie się bałaś.
Stella sztywnieje. Coś się blokuje w jej oczach i żałuję, że powiedziałam
te słowa, chciałabym je cofnąć. Wypuszcza moją rękę z uścisku.
– Dość pogaduszek na dziś – stwierdza. Wstaje, idzie do drzwi.
Odwraca się znów z łagodniejszą miną. – Proszę, pomyśl o KPP. Czy
naprawdę chcesz sobie związać życie na pięć lat? Możesz wylądować
zupełnie gdzie indziej, niż byś chciała. Czy nie lepiej byłoby pracować tutaj
niż w służbie sanitarnej? I zawsze możesz stąd odejść, choćby zapisać się
na kolejny nabór za pół roku, jeśli nadal będziesz miała ochotę.
– W porządku – mówię. – Zastanowię się nad tym.
– Dobranoc, Lucy. To znaczy Riley.

Odpływając w sen, faktycznie o tym myślę. O tym, że spędzałabym w tym


domu dwadzieścia cztery godziny na dobę i mogłabym się wyrwać,
tylko gdybym wymyśliła naprawdę dobry powód, nadający się
do wpisania w rubryczkę. I musiałabym wrócić, zanim ten powód wygaśnie.
A potem myślę o górach, o wędrowaniu po grzbietach, o wspinaniu się aż
pod niebo. Z tatą – Dannym Marzycielem. Mam teraz jego imię i tulę
je w sobie.
Tym razem sny nie są wyraziste, ale cudowne.
ROZDZIAŁ JEDENASTY

Następny wykład dostaję wcześnie rano w autobusie


z nieoczekiwanego źródła – od Madison.
– Jesteś pewna, że chcesz się zapisać do KPP?
Patrzę na nią z zaskoczeniem.
– To całe pięć lat i przez ten czas płacą ci marne grosze.
No i możesz wpaść jak śliwka w kompot. Może ci się nawet trafić –
twarz marszczy jej się ze zgrozy – że będziesz pracować z Finleyem.
Na te słowa chłopak odwraca się z siedzenia przed nami i puszcza do nas
oko.
– Ale kopnęłoby ją szczęście – mówi.
– A ty co myślisz? – pytam go. – O zapisaniu się.
– To było najlepsze, co zrobiłem w życiu – odpowiada poważnie. –
Uwielbiam to.
– Ale… – wtrąca Madison.
– Nie ma żadnych ale. Jednak jeśli liczysz na parki, zapomnij. Przygotuj
sobie plan B.

Nieco później jestem już w tej samej sali co dzień wcześniej i wpatruję się
w umowę.
Ostatnim razem, kiedy podpisywałam kontrakt, byłam świeżo po resecie
i wychodziłam ze szpitala. Wydaje się to tak dawno temu. Wtedy nie miałam
wyboru. Trudno sobie nawet wyobrazić, co by się ze mną stało, gdybym
odmówiła podpisu. Tamten kontrakt był głównie po to, żebym się
trzymała zasad – panujących w nowej rodzinie, szkole i społeczeństwie.
Abym z całych sił starała się przystosować, nie wpadać w kłopoty.
Podpisując, miałam szczere chęci, ale wszystko się skomplikowało i niezbyt
długo wywiązywałam się z kontraktu. Gdyby Lorderowie mnie teraz znaleźli,
oskarżyliby mnie o złamanie
warunków i powlekli do Ośrodka Zwrotów i Terminacji. Szukanie
swojego poprzedniego życia to naruszenie jednego z najważniejszych
przykazań „Nie będziesz…”, które obowiązują Zresetowanych. A na mojej
liście grzechów są jeszcze: wykorzystanie TDW do zmiany wyglądu,
przybranie nowej tożsamości i posługiwanie się sfałszowanym dowodem
osobistym.
Ale podpisanie umowy, którą dostałam dzisiaj, zależy ode mnie.
Sama mam zdecydować. Gryzę długopis, starając się skupić i dokładnie
przeczytać dokument.
Wokół mnie szurają krzesła. Nikt nie zadaje żadnych pytań, wszyscy
podpisują bez czytania i wręczają papiery, komu trzeba. Wkrótce moje
wahanie zostanie zauważone.
Co to oznacza? Pięć lat praktyki zawodowej. Szkolenie w zawodzie, który
w tej chwili nie jest przesądzony – albo to będzie mój wybór, albo ich.
Życie, i to moje własne. Jako Zresetowana nie miałabym na nie szans
do dwudziestego pierwszego roku życia. Gdyby siedem lat temu nie
porwali mnie terroryści i nie zamienili w swoje narzędzie, gdybym nie
została Zresetowana, jak wyglądałoby teraz moje życie? Czy siedziałabym
tutaj, dokładnie w tym momencie, i próbowała dokonać wyboru? Może Lucy
byłaby szczęśliwa, podekscytowana. Podpisałaby umowę, a potem
wyszła z przyjaciółmi i imprezowała przez weekend. Może miałaby pewność,
że dostanie przydział do sekcji, którą sama wybrała, skoro tu, we własnym
miasteczku, wszyscy ją znają.
Czy Stella nadal tkwiłaby gdzieś w umyśle Lucy, próbując jej
wyperswadować praktyki i w trosce o bezpieczeństwo córki pragnąc
zatrzymać ją blisko siebie, w domu?
Podpisuję: Riley Kain.
Następny jest formularz z wyborem sekcji. Jako pierwszą zaznaczam
parki narodowe, jako drugą z wahaniem wybieram szkolnictwo. Gapię się
na pozostałe, lecz nagle spostrzegam, że już tylko nieliczni zwlekają
z oddaniem papierów. Wpisuję więc pozostałe sekcje na chybił trafił,
ze służbami sanitarnymi i siłami porządkowymi na samym końcu. Oddaję
formularze.
Potem zaczynają się testy kwalifikacyjne: ze zrozumienia tekstu,
matematyki, dziwnych problemów logicznych i ciągów przyczynowo-
skutkowych. Gdy wreszcie kończymy, każą nam się stawić ponownie
w poniedziałek o ósmej rano – wtedy się dowiemy, do których
sekcji skierowano nas na tygodniowe okresy próbne, i z marszu
rozpoczniemy pierwszy z nich.
Na zewnątrz wczorajsze słońce jest odległym wspomnieniem.
Niebo zdążyło poszarzeć, góry kryją się w chmurach.
To mi ułatwia szybki powrót do domu pierwszym autobusem. Czas stanąć
przed Stellą i powiedzieć jej, że złożyłam podpis w wykropkowanym
miejscu.

Kiedy docieram do Domu nad Wodospadem, boczne drzwi, z których


zazwyczaj korzystamy, są zamknięte na głucho. Na szczęście wczoraj
przeczytałam regulamin i znam kod dostępu. Wstukuję go na klawiaturce
i wchodzę do środka. We wnętrzu panuje cisza.
Otwieram księgę wyjść i ze zdumieniem na samym dole spostrzegam
wpis: „Stella Connor”, w rubryce z opisem: „zakupy”,
przewidywana pora powrotu: „16.00”. Sama także przestrzega zasad?
Na zakupy wybrał się również ktoś o imieniu Steph. Czy
to ta zatrudniona tutaj dziewczyna? Przeglądam dzisiejszą stronę. Zdaje się,
że nikogo nie ma w domu i nikogo nie należy się spodziewać w ciągu
najbliższych kilku godzin.
Czas na zwiedzanie.
Ogarnia mnie osobliwe podekscytowanie. Początkowo skradam się,
zachowuję cicho, prawie jakbym się spodziewała, że zaraz ktoś wyskoczy
zza rogu i zażąda ode mnie wyjaśnień.
Zaczynam od pomieszczeń wspólnych, licznych korytarzy i schodów.
Wędruję, próbując znaleźć coś – cokolwiek – co wyda mi się znajome,
lecz chodzę tak na próżno. W pewnym momencie, gdy skręcam za róg,
ze stolika na korytarzu zeskakuje Pounce i o mało nie wyrywa mi się okrzyk
przerażenia.
Dom jest ogromny. Kotka przemyka za mną, gdy wkraczam do potężnej,
lśniącej czystością kuchni, pomieszczeń gospodarczych i obszernych
schowków. Nic nie jest znajome, nic nie wywołuje błysku przypomnienia.
Kuchnia jednak wydaje się nowa, może ją zmieniono w ciągu tych siedmiu
lat. Potem docieram do ukrytych drzwi w gabinecie Stelli, gdzie siedziałam
wczoraj, ale są zamknięte.
Stella powiedziała, że w wieży była jej sypialnia. W takim razie gdzie
znajdę swój dawny pokój? Próbuję przestać myśleć, pozwolić stopom
po prostu wędrować po domu, nic jednak z tego nie wynika. Dawniej
miewałam sny o swoim pokoju z dzieciństwa, ale kiedy zamykam oczy
i próbuję go wywołać z pamięci, nic nie jest pewne. Wraca wrażenie
proporcji, wizja pomalowanych na biało szaf, przesadnie
ozdobionego falbankami łóżka. Może będą jakieś fotografie w albumach?
Wracam do swojego obecnego pokoju, zamykam za sobą drzwi, wyjmuję
spinkę do włosów i otwieram szafę z albumami. Taszczę
je na łóżko i układam według numerów od pierwszego do jedenastego.
Otwieram jeden, potem drugi. Przeglądam je pod kątem zdjęć
mojego dziecinnego pokoju, lecz szybko zapominam o poszukiwaniu, kiedy
dociera do mnie, że oprócz pierwszego, w którym fotki przedstawiają mnie
jako niemowlę, każdy kolejny zaczyna się od urodzin. Od pierwszych,
z tortem rozsmarowanym na buzi malucha, przez urodziny
kilkuletniego berbecia, po przyjęcia małej panienki. Uwiecznione
uroczystości wyglądają na bardzo poważne. Co roku miałam tematycznie
udekorowany tort: a to z wróżkami, a to z kucykami, a to ze skrzatami.
„Mamusia robiła je dla mnie”.
Po plecach przebiega mi dreszcz. Mamusia? Stella. Na każdym zdjęciu jest
uśmiechnięta, albo ona obejmuje mnie, albo ja ją. Miałam kilka lat, kiedy jej
włosy zmieniły kolor i stały się bardzo jasne, jak moje. Z wiekiem moje
nieco ciemniały i dziwnym trafem jej włosy dostosowywały się odcieniem
do moich. Prawie jakby się starała do mnie upodobnić.
I znów nie ma żadnych zdjęć z tatą. Są za to niewyjaśnione puste miejsca,
jakby z albumów coś pousuwano. Takich luk nie ma jednak dużo i zdarzają
się rzadko. Zacznijmy od tego, że i tak nie mógłby być na wielu fotografiach.
„Sam zrobił większość z nich”.
W moim umyśle pojawia się obraz taty stojącego z aparatem, ale
zaraz znika. Muszę zapytać Stellę, co się stało ze zdjęciami, które
wyjęła z albumów. Czy je gdzieś odłożyła, czy zniszczyła?
Coś każe mi zostawić wcześniejsze albumy i sięgnąć po ostatni – numer
jedenaście.
Pierwsza strona: Lucy uśmiecha się do zdjęcia. Ja. Na ramiona i plecy
wypełza mi gęsia skórka: mam na sobie różową sukienkę. Tę z szafy
i z mojego snu. Pounce wskakuje na łóżko i podchodzi do mnie,
przygląda się przewracanym stronom.
– Zobacz, to ty – szepczę, nie wiedząc, czemu zniżyłam głos.
Oglądam zdjęcie po zdjęciu Pounce jako małej kici: ściga kawałek
sznurka, siedzi mi na kolanach, śpi w moich ramionach. Mój prezent
z okazji dziesiątych urodzin. Potem są fotografie przedstawiające mnie
z wielkim tortem w różowym lukrze – w tym roku temat księżniczek.
Dziesięć świeczek, a więc miałam rację.
Kilka stron dalej coś się zmienia.
Wciąż się uśmiecham, lecz coś jest nie tak. Widać to w mojej twarzy. Coś
skrywam. Mogę niemal wyczuć ten moment, ale mi się wymyka.
Co?
Odwracam jeszcze jedną stronę i widzę swoje zdjęcie zrobione
na zewnątrz w słoneczny dzień, ze szczytami Catbells w tle. W ramionach
ściskam mocno Pounce, a mój szczerbaty uśmiech jest tym razem szczery.
Odwracam kartkę: nic. Przerzucam pozostałe strony, lecz album dalej jest
pusty. Od środka przenika mnie coś zimnego.
Zamykam album. Serce tłucze mi się o żebra. Tę ostatnią fotografię
widziałam wcześniej na stronie ZwA. Ostatnie zdjęcie, jakie
Stella zrobiła mi, zanim zniknęłam. Zamieściła je potem na tej stronie
w nikłej nadziei, że może się odnajdę i pewnego dnia do niej wrócę.
Nie wiem, jak długo siedzę niczym posąg, gapiąc się w ścianę i myśląc.
Nie wiem, dlaczego nie czuję bliskości, która by mnie łączyła ze Stellą. Może
odpycha mnie ten głód w jej oczach? Z tego, czym byłyśmy dla siebie
w tamtych dawnych latach, zostało tylko wspomnienie uwiecznione
na zdjęciach. Dla niej nasz związek jest prawdziwy i bezpośredni, dla mnie
to tylko odległe echo, jak piosenka, którą kiedyś ledwie słyszałam, ale nie
mogę jej sobie tak naprawdę przypomnieć.
A teraz zapisałam się do KPP, zamiast z nią zostać.

Z pewnej odległości dobiega słaby dźwięk. Samochód? Spoglądam


na zegarek: dochodzi czwarta, zapewne wracają. Zrywam się z miejsca,
pośpiesznie odkładam albumy do szafy w takim porządku, jak były.
Zamykam szafę spinką i schodzę na dół.
W kuchni Stella rozpakowuje pudełka ze sklepu spożywczego.
Przez chwilę stoję w drzwiach. Podnosi wzrok i uśmiecha się na mój widok.
– Pomóc? – pytam.
– Oczywiście.
Chowamy rzeczy do dwóch masywnych lodówek, po czym Stella pokazuje
mi, co trzyma w którym ze schowków.
– A teraz filiżanka herbaty i pogawędka – oznajmia na końcu
i nastawia czajnik. – Steph została w mieście, mamy chwilę dla siebie.
Nalewa herbaty i siadamy na wysokich stołkach przy kuchennej wyspie.
– Muszę ci coś powiedzieć – zaczynam z wahaniem.
– O co chodzi, Riley?
– Przykro mi, ale zapisałam się do KPP.
Przygotowuję się na jej reakcję, lecz ona patrzy na mnie spokojnie, sącząc
herbatę.
– Tak myślałam, że to zrobisz. Choć wiesz, że nie jestem zwolenniczką
parków narodowych. Część z tego, co robią, może być niebezpieczna.
A jeśli trafisz do sił porządkowych, może być nieszczęście,
z tymi wszystkimi środkami kontroli, jakie tam mają. Ale zaczekajmy
i zobaczmy, gdzie cię skierują na próbę. Nie trzeba się martwić na zapas,
prawda?
Gapię się na nią i moje zaskoczenie przeradza się w szok. Nie takiej
reakcji się spodziewałam.
– Dzięki, mamo – szepczę.
A jej twarz robi się taka dziwna. Stella wyciąga rękę, ale zamiast zgnieść
mnie w uścisku, jak wczoraj, dotyka mojego policzka. Mruga gwałtownie,
po czym wstaje, podchodzi do szafek za nami i zdejmuje z półki pudełko.
– Mam coś dla ciebie. – Wyciąga z pudełka mały czarny prostokąt.
– Co to jest?
– Zobacz, aparat fotograficzny z funkcją kamery. Te nowe są takie sprytne.
Dotyka guziczka na aparacie, a ten otwiera się, ukazując
obiektyw i kilka kontrolek. Jest mały, szeroki zaledwie na dwa palce.
Stella wyjaśnia mi, jak działa.
– Pomyślałam, że jeśli masz pędzić dokądś codziennie, możesz robić
zdjęcia, żeby mi pokazać, co robisz. I mogłybyśmy zacząć kolejny album.
Dobrze?
– Dziękuję – mówię i pstrykam fotki Pounce siedzącej u naszych stóp,
Stelli i jej kuchni.
Potem stajemy obok siebie i robię nam wspólne selfie. Stella pokazuje
mi też, jak je oglądać, rzucając obraz na gładką powierzchnię. I oto po kilku
kliknięciach uśmiechamy się ze zdjęcia wyświetlonego na kuchennej ścianie.
– O, i mam dla ciebie coś jeszcze. – Stella sięga do kieszeni. – Dorobiłam
kluczyk do szafy z albumami, żebyś mogła je sobie oglądać, kiedy zechcesz.
Ale trzymaj ją stale zamkniętą. Nie chcę, żeby dobrał się do nich ktoś inny,
dobrze?
Podaje mi kluczyk, a ja z poczuciem winy zamykam go w dłoni i wsuwam
sobie do kieszeni. Głupio mi, że już je oglądałam bez jej wiedzy. Pamiętam,
że chciałam zapytać o brakujące fotki z tatą, ale nie umiem się zdobyć
na takie pytanie, nie dzisiaj. Nie kiedy tak dobrze zaczęło się nam układać.
– A teraz dość tego, mam robotę – oświadcza Stella. – Dzisiaj są urodziny
Ellie. Pomożesz mi udekorować tort?

Ciasto urodzinowe Ellie nie jest takie wymyślne, jak moje torty
z dzieciństwa. Trzy warstwy czekoladowego biszkoptu, czekoladowa polewa,
misterne lukrowe kwiaty na górze i dwadzieścia świeczek. Smakuje
cudownie i świetnie nas nastraja, nawet Madison nie wyrywa się
z komentarzami. Obwieszcza nam, że ma taki dobry humor, ponieważ
właśnie zaczyna się jej jedyny wolny weekend w miesiącu, a jutro idę z nią
i Finleyem na pieszy wypad z przewodnikiem na Catbells.
Nawet po tej nowinie Stella jest rozluźniona bardziej niż kiedykolwiek,
odkąd ją poznałam. Uśmiecha się na swoim końcu stołu, wodzi wzrokiem
po dziewczynach. I widzę, że wszystkie są jej córkami –
zastępczymi dziećmi po stracie rodzonej córki? Niektóre mieszkają tutaj
od lat.
Później dowiaduję się, że Ellie to zapalona ogrodniczka i ogromnie ją
ucieszyło, że kwiaty na torcie były dokładnymi kopiami tych, które
ostatnio posadziła latem w ogrodzie. I czuję w środku lekkie zawirowanie
zazdrości.
ROZDZIAŁ DWUNASTY

Następnego dnia rano, kiedy wychodzimy z Madison, żeby złapać autobus


do Keswick, w końcu zaczyna padać śnieg.
Tańczę po drodze, wyciągając ręce do nieba.
– Szalona jesteś – stwierdza Madison.
– To dlatego, że strasznie lubię śnieg. Nie wiem czemu.
Wzrusza ramionami.
– Ja go ledwie znoszę. Jednak byłoby super, gdyby się naprawdę, ale
to naprawdę mocno rozpadało, wtedy odwołaliby ten głupi wypad.
– Myślałam, że chcesz iść.
Nie odpowiada, więc przyglądam się jej.
– O, rozumiem. Nie tyle napalona na góry, ile na Finleya.
Madison patrzy krzywo, a potem przyznaje ze śmiechem:
– Może.
– Macie się ku sobie?
Znów wzrusza ramionami.
– Trudno powiedzieć. To Finley. – Jakby to wszystko wyjaśniało.
– No i…?
– Słynie z tego, że miewa dziewczyny nie dłużej niż pięć minut. Finley
flirciarz.
Docieramy do szosy, stajemy i czekamy na autobus.
– Mylisz się – mówię. – Może taki był kiedyś, ale teraz naprawdę cię lubi.
Widać to w jego oczach, gdy na ciebie patrzy.
Policzki różowieją jej mocniej, ale nie odpowiada, tylko wyciąga rękę,
żeby zatrzymać nadjeżdżający autobus.
W mieście idziemy pod Moot Hall. Zebrała się tam grupka ludzi ubranych
podobnie jak my, w ciepłe rzeczy stosowne do wędrowania. Jest wśród nich
Finley, a grupę ma poprowadzić mężczyzna zapowiedziany jako John –
zaopatrzony w notatnik z podkładką, zaznacza każdą zgłaszającą się osobę.
Finley dostrzega nas i macha. Podaje Johnowi nasze
imiona i podchodzi do nas.
– No proszę: Niziołek i Ekstra Niziołek. Lepiej obie trzymajcie się
blisko mnie.
– Dlaczego? – pyta Madison.
– Jeżeli nie przestanie padać, możecie zniknąć w zaspie. Nie chcielibyśmy
was tam zgubić.
Śnieg pada wielkimi, ciężkimi płatkami i w grupie wywiązuje się
mała dyskusja na temat warunków pogodowych. Uczestnicy postanawiają
zaczekać na opinię kontrolera szlaków, który ma się pojawić lada chwila.
– Kto to jest kontroler szlaków? – pytam Finleya.
Chłopak odwraca się do mnie i unosi brew.
– Powinnaś wiedzieć takie rzeczy, jeśli chcesz pracować dla parków.
Wszystko masz w nazwie.
– Niech zgadnę: kontroluje szlaki? – odzywa się odkrywczo Madison.
– Doskonale, Einsteinie. Len codziennie wchodzi na Helvellyn
i sprawdza warunki na Striding Edge. Robi na szczycie zdjęcia. Wywieszają
jego raporty, żeby turyści przed wyruszeniem wiedzieli, czego się
spodziewać. – Finley gestem dłoni wskazuje gablotkę zamontowaną
na zewnętrznej ścianie Moot Hall.
Podchodzę, żeby rzucić okiem. W środku wisi wczorajszy raport
pogodowy z Helvellyn. „Oblodzenie. Wyłącznie dla doświadczonych
piechurów z zimowym sprzętem survivalowym. Konieczne raki”. I zdjęcie:
wąska oblodzona ścieżka wijąca się górskim grzbietem
ze stromo opadającymi zboczami po obu stronach.
– Nie dla mięczaków – stwierdza Finley.
– Nie dla mnie! – dodaje Madison.
– Właśnie – potwierdza chłopak i dostaje od niej kuksańca w ramię.
Lecz ja nie zwracam na nich uwagi, zapatrzona w zdjęcie wiszące
w gablotce. Byłam już na tym górskim grzbiecie, wiele razy. Jestem
tego pewna! Z Dannym Marzycielem.
– Sądząc po tym uśmiechu, ty nie jesteś mięczakiem – odzywa się inny
głos.
Odwracam się. To John – zapewne podszedł i przysłuchiwał się, a ja go nie
zauważyłam.
– Nie. Czy moglibyśmy tam pójść dzisiaj?
John się śmieje.
– Nie ma mowy. Za dużo mamy dziś początkujących.
– Nie rozumiem – wtrąca Madison. – Dlaczego jakiś gość musi tam
wchodzić codziennie, żeby sprawdzać warunki? Nie możecie zainstalować
na górze kamery i jakiegoś sprzętu pogodowego?
Finley tylko potrząsa głową nad tym niemądrym pytaniem. Wyjaśniam jej,
zanim ktokolwiek inny zdąży odpowiedzieć:
– Chodzi o ochronę przyrody. Stacja meteo i kamera naruszałyby
równowagę, to wbrew zasadom parków narodowych.
John przytakuje skinieniem.
Pojawia się kontroler szlaków, Len. Jest starszy, niż się spodziewałam.
Ma długie siwe włosy, spięte z tyłu, równie siwą splątaną brodę i dziki błysk
w oku. Zamienia kilka słów z Johnem i ustalają, że mimo wszystko idziemy
na Catbells. Gdy Len oddala się wielkimi krokami, tęsknie odprowadzam
go wzrokiem. Aż mnie stopy świerzbią, by pobiec za nim i poprosić, żeby
mnie zabrał na Helvellyn.
– Idziesz?! – woła Finley i dopiero teraz spostrzegam, że grupa już ruszyła.
John prowadzi, Finley zamyka pochód.
Idziemy przez Keswick nad rzekę, a potem jej brzegiem
do ścieżki wiodącej przez pola do lasu i wspinamy się do zakrętu
odbijającego na Catbells. Im wyżej, tym więcej śniegu leży na stromym
zboczu. Madison sapie, zwalnia, a Finley ze śmiechem popycha ją od tyłu.
Po chwili bierze ją za rękę. Sposób, w jaki zachowują się względem siebie,
coś we mnie porusza, budzi ból, który zawsze noszę ukryty w środku.
Wyobrażam sobie, jak by to było iść tędy z Benem. Trzymać go za rękę.
Wspinać się tylko we dwoje zamiast w grupie zasapanych piechurów.
Przyśpieszam, żeby Finley i Madison zostali w tyle. Czy rzeczywiście chcę
im dać trochę prywatności, jak sobie mówię, czy raczej nie mogę już na nich
patrzeć? Wysilam mięśnie i na odcinku, gdzie wszyscy zwalniają z powodu
stromizny, wyprzedzam ich jednego po drugim. Wkrótce zrównuję się
z Johnem.
– Zwolnij trochę – zagaduje do mnie wesoło. – Nie możesz mi zniknąć
z przodu, a ja z kolei nie przyśpieszę, bo stracę z oczu tych, którzy zostają
w tyle.
– To może pójdę przodem, ale będę się trzymać w zasięgu wzroku? –
proponuję, bo korci mnie, żeby widzieć przed sobą pustą ścieżkę.
– Dobrze – zgadza się John. – Ale nie pędź za daleko. Od czasu do czasu
zaczekaj, aż cię dogonimy.
Maszeruję więc na czele pochodu. Śnieg przestał padać, jak
zapowiadała prognoza, i niebo się przejaśnia. Przed nami otwierają się
widoki.
Ścieżka pod stopami woła mnie do przodu. Czuję, że z każdym krokiem
zbliżam się do czegoś, choć nie wiem do czego. Zmuszam się, żeby od czasu
do czasu zaczekać na pozostałych, jak obiecałam, a potem znów ruszam
przodem. Chmura stopniowo się podnosi i dookoła jeden po drugim ukazują
się bezleśne szczyty. Coś we mnie puszcza, rozplątuje się kawałek
po kawałku. „Właśnie do tego miejsca przynależę”.
Dotykam skał ręką – wiatr zmiótł z nich warstwę śniegu, odkrywając
pokrywający je lśniący lód. We wspinaczce trzeba sobie pomóc rękami.
Stella miała rację: jest we mnie coś z kozicy górskiej. Wdrapuję się
łatwo na górę i na znak Johna zatrzymuję się, by zaczekać. Większość
wycieczkowiczów wspina się bez trudu, ale Madison
wygląda na wystraszoną i najwyraźniej nie jest to poza obliczona na reakcję
Finleya. Schodzę więc do niej szybko i pomagam jej pokonać stromiznę,
zanim on się połapie.
Za pierwszym grzbietem pojawia się kolejny trudniejszy odcinek, a potem
jestem już sama na szczycie świata. W dole rozciąga się jezioro, za nim
widać Keswick. Z drugiej strony wznoszą się kolejne, wyższe góry, wołają
mnie bardziej strome szlaki i obiecuję sobie: pewnego dnia.
„Tu, w górze, możesz uwierzyć we wszystko; być, kim zechcesz”.
Te słowa odzywające się we mnie szeptem to Danny Marzyciel. Powtarzam
je na głos.
Za mną rozlegają się kroki. Obok mnie staje John. Słyszał?
– To prawda. A te jeziora i góry są tutaj od dawna, były na długo, zanim
pojawili się ludzie. I pozostaną, kiedy nas już nie będzie.
Nie odzywamy się więcej. Świat rozciągający się poniżej,
z jego problemami i Lorderami, wydaje się odległy, pozbawiony znaczenia.
Nadchodzą pozostali i wkrótce musimy się zbierać, by zdążyć na dół przed
zmrokiem. Powrót do rzeczywistości.

Wieczorem podczas kolacji Stella oznajmia, że jutro w porze obiadu


odwiedzi nad inspektor – KdsN. Wszystkie musimy być obecne,
bez wymówek, i mamy się zachowywać jak najlepiej. Nie
wymienia nazwiska. Czy to będzie moja babcia, jak wspomniała Madison?
Ta, której zdjęcia ukryto w pudełku w zamkniętej na klucz szafie?
Dziewczyny wymieniają ukradkowe spojrzenia, nic nie mówią, ale nastrój
wyraźnie ochłódł, jakby ktoś chlusnął wiadrem zimnej wody.
Po kolacji Madison, przygnębiona, idzie ze mną do mojego pokoju.
Siada ciężko na łóżku.
– N a p r a w d ę nie mogę w to uwierzyć.
– W co?
– Że ta wiedźma musiała sobie wybrać akurat tę niedzielę, jedyną, jaką
mam wolną w całym miesiącu, żeby przyjechać na głupi obiad. I wszystkie
musimy być na miejscu. Niektóre z nas mogłyby mieć własne życie. Coś
do załatwienia.
– Na przykład?
Patrzy gniewnie, ale grymas walczy na jej twarzy z figlarnym uśmiechem.
– Finley?
Madison kiwa głową.
– Właśnie. Wreszcie umówił się ze mną na całe popołudnie, właśnie dziś.
Mamy się spotkać w mieście, zjeść razem, cokolwiek… A teraz…
– Cokolwiek? Co niby ma znaczyć „cokolwiek”?
– Teraz i tak już przepadło. Próbowałam do niego zadzwonić, ale nie
odbiera. Pewnie pomyśli, że szukam wymówki, żeby się wymigać. Nigdy
mi nie uwierzy, że koniecznie musimy być na tym głupim obiedzie.
To przez ten beznadziejny dom. W żadnym innym nie ma takich układów.
– Czy to przyjeżdża matka Stelli? Kontroler do spraw Nieletnich na całą
Anglię, o którym mi mówiłaś?
Potakuje ruchem głowy.
– Pojawia się co kilka miesięcy. Stella nigdy nie powie o niej „matka”, ale
to właśnie ona: Astrid Connor, uśmiechnięty zabójca.
– Co masz na myśli?
– O, sama niedługo zobaczysz. – Wzdycha tragicznie. – Nie mogę
uwierzyć, że mnie to spotyka.
– Coś ci powiem.
– Co?
– Że Finley naprawdę cię lubi.
– Może. – Uśmiecha się, ale zaraz smutnieje. – Po tym, jak jutro nie
przyjdę, i tak nie będzie to miało znaczenia.
– Zadzwoń jeszcze raz jutro. Powiedz, że spotkacie się później. Będzie
w porządku.
– Jasne, że w porządku. Pewnie od razu pójdzie gdzieś z inną dziewczyną.
– Wątpię!
– A coś ty taka doświadczona w sprawach damsko-męskich?
Nie odpowiadam.
– Okej, ja ci opowiedziałam o swoich, kolej na ciebie. Jest ktoś?
Na pewno jest. Opowiedz mi!
Czuję, jak przez twarz przemyka mi cień.
– Był.
– Co się stało? Wystawiłaś go do wiatru, on odszedł i…
– Nie. – Rzucam w nią poduszką. – Nie, naprawdę mu na mnie zależało,
nie byłby taki durny. Tak jak naprawdę zależy Finleyowi.
– No to dlaczego nie jesteście razem? Jeżeli „miłość ci wszystko wybaczy”
i tak dalej, to gdzie on teraz jest? Czemu go zostawiłaś? Czemu nie pojechał
za tobą do Keswick?
– Nie mógł, po prostu. – Nie chcę zdradzać nic więcej.
W końcu Madison widzi, że mnie to przygnębiło,
przeprasza i zostawia mnie samą.
Wzdycham, gaszę światło i otulam się szczelnie pościelą. Gdyby Ben
naprawdę mnie kochał… czy miłość nie powinna przetrwać mimo wszystko?
Czy nie powinien wciąż czuć tego samego, gdzieś w głębi serca, mimo że
Lorderowie wymazali mu wszystkie związane ze mną wspomnienia?
Takie myśli to romantyczne bzdury. Powoli, po kawałeczku, ogarnia mnie
fala smutku, i to tak głębokiego, że czuję się przygnieciona ogromnym
ciężarem, sparaliżowana. Później słyszę lekkie stukanie do drzwi. Stella? Ale
kiedy się uchylają, moje oczy nie chcą się otworzyć, ciało jest nieruchome,
oddech głęboki. Nie mam siły, by się odezwać czy choćby drgnąć.
Po chwili drzwi się zamykają i słychać oddalające się kroki.
Pozostaje we mnie smutek i nieprzyjemnie wrażenie niepokoju.
Jutro poznam swoją b a b c i ę.
Co by zrobiła, gdyby się dowiedziała, kim jestem? Czy cieszyłaby się
z odnalezienia dawno zaginionej wnuczki, czy może jest na wskroś
Lorderem?
ROZDZIAŁ TRZYNASTY

– Widzę dziś kilka nowych twarzy. – Uśmiecha się, a jej oczy błyskają
spoza okularów, które trochę przypominają moje. – Jestem Astrid Connor,
a wasza urocza matka zastępcza, prowadząca ten dom, to moja córka. Założę
się, że wam o tym nie powiedziała. – Patrzy na Stellę i znów się uśmiecha. –
Córki! – mówi i potrząsa głową. Jak na ostatnim ze zdjęć, które oglądałam,
ma srebrzystosiwe włosy zaczesane do tyłu. Ubrana jest zwyczajnie, nic w jej
wyglądzie czy zachowaniu nie zdradza przynależności do Lorderów, a jednak
coś w sobie ma. Włos mi się jeży na karku. Wszystkie patrzymy przed siebie.
Do niektórych ludzi nie chciałoby się odwracać tyłem.
Stella odchrząkuje.
– Od twojej ostatniej wizyty doszły trzy dziewczęta. – Szybko wskazuje
każdą z nas, wymieniając imiona i nazwiska.
Tymczasem Steph i druga, dokooptowana dziewczyna podają talerze
i pieczeń na półmisku. Gdy Stella wskazuje na mnie i mówi: „Riley Kain”,
oczy Astrid spoczywają na moich. Coś błyskawicznie przemyka przez jej
twarz – zaciekawienie? – zaraz jednak ustępuje miejsca obojętnemu
brakowi zainteresowania. A potem ciekawskie spojrzenie powraca.
Nikt się nawet nie sili na zwykłą pogawędkę przy stole. Wszystkie jemy
w milczeniu, nie wyłączając Madison. Astrid za to bryluje. Rozmawia ze
Stellą o prowadzeniu domu, pyta o remont okien. Od czasu do czasu jej oczy
wędrują na jedną z nas i pada pytanie: o pracę albo o Keswick.
Milutko i cacy-cacy. Astrid nie przepytuje nas po kolei, jak siedzimy
za stołem, ani według żadnego logicznego porządku.
Wtem odwraca się i jej wzrok pada na Madison,
która siedzi przygarbiona ze spuszczonymi oczami i smętnie gmera w talerzu,
zamiast jeść.
– Madison, prawda? – zagaduje Astrid.
Dziewczyna podnosi wzrok, kiwa głową. W jej spojrzeniu – teraz to widać
– czai się wyzwanie. Aż mi się przewraca w żołądku.
Na twarzy pani kontroler maluje się rozbawienie.
– Nie jesteś dziś głodna, co?
– Niespecjalnie. Czy mogę wyjść?
Stella tak gwałtownie wciąga powietrze, że słychać to w przesadnie cichej
sali.
– Pod jednym warunkiem. Najpierw powiesz mi dokładnie, o czym
myślisz.
Mina dziewczyny zdradza powątpiewanie, ale Madison otrząsa się z tego.
„Proszę, nie bądź idiotką” – błagam ją w myślach.
– Dobrze, powiem. Akurat ten weekend mam wolny od pracy, tylko jeden
w miesiącu. I miałam plany. Ale ona kazała nam wszystkim siedzieć
w domu. – Madison oskarżycielsko patrzy na Stellę.
– O, rozumiem. Przykro mi, że zaprzepaściłaś swoje plany –
odpowiada Astrid. – Czego dotyczyły?
Policzki Madison czerwienieją lekko.
– Chłopaka, jak się domyślam? Ojej. Doprawdy, Stello – Astrid zwraca się
teraz do swojej córki – wcale nie muszą być dziś tutaj wszystkie, jeśli mają
plany. Wiesz, że tak naprawdę wpadłam, by zobaczyć, jak się miewasz.
Rozumiem, jak to jest być m a t k ą, martwić się o swoją c ó r k ę. – W
ostatnim zdaniu brzmi złośliwa nuta.
Usta Stelli zaciskają się w cienką linię.
– Myślę, że wiem, co jest najlepsze dla moich dziewcząt.
Madison odchrząkuje.
– Powiedziałam pani, o czym myślałam, tak jak pani prosiła. Czy mogę już
iść?
Astrid spogląda na córkę, unosi pytająco brew.
– Zostań i dokończ jedzenie – mówi Stella.
Dziewczyna patrzy wilkiem.
– To nie fair! – wybucha. – Żaden inny dom nie jest prowadzony w ten
sposób. Ona traktuje nas jak więźniarki!
P r z e s a d z i ł a. Pozostałe dziewczyny patrzą na nią ze zgrozą. Błagam
ją oczami: „Przestań. Przeproś jak najszybciej!”.
Astrid uśmiecha się.
– Myślę, Madison, że umiałabyś odróżnić to miejsce od więzienia, gdybyś
się faktycznie znalazła w tym ostatnim. Możesz już iść.
Madison patrzy to na nią, to na Stellę, jak królik sparaliżowany światłem
reflektorów samochodowych. Stella przyzwala lekkim skinieniem głowy.
– Idź – mówi.
Dziewczyna odkłada serwetkę na stół, odsuwa krzesło. Idzie
sztywno do drzwi i znika. Astrid wybucha śmiechem.
– Ale z was poważna gromadka! Czy nie macie jakiejś
historii do opowiedzenia? – Jej wzrok pada na mnie. – Kylie, prawda?
– Riley – poprawiam ją, starając się nie zareagować na imię, które
wymówiła, tak podobne do „Kyla”.
– Kiedy przyjechałaś do Keswick?
– Niedawno, w tym tygodniu. Na nabór praktykancki KPP.
– Skąd jesteś?
– Z Chelmsfordu. Ale uwielbiam góry i chcę pracować w parkach
narodowych. – Pośpiesznie wyrzucam z siebie wyjaśnienie o tym, czym się
zajmują, zanim zdąży mnie o to zapytać. W końcu milknę.
Astrid unosi brew.
– Nareszcie ktoś rozmowny. A w jaki sposób…
– A niech to! Przepraszam – odzywa się niespodziewanie Stella, zrywając
się z miejsca, gdy woda z przewróconego dzbanka rozlewa się po stole.
Steph pędzi po ściereczkę, a Astrid wstaje, zanim woda do niej dopłynie.
– Przepraszam, przepraszam – powtarza Stella.
– Przestań robić z igły widły – ucisza ją warknięciem matka, po czym obie
wychodzą z jadalni.
Drzwi zamykają się za nimi z rozmachem, a my, jakbyśmy dotąd
wstrzymywały oddech, wszystkie wydajemy zbiorowe westchnienie ulgi.
– Zawsze jest taka? – pytam siedzącej obok mnie Ellie.
Potwierdza skinieniem głowy.
– Jest okropna dla Stelli, prawda? Uwierzysz, powiedziała jej, że wie, jak
to jest martwić się o córkę, a przecież córka Stelli zaginęła. To wredne.
Potem wszystkie zaczynają mówić przyciszonym głosem o Madison –
o tym, co powiedziała, i jak długo Stella będzie ją trzymać w domu za karę,
ale ja nie mogę się pozbyć z głowy słów, które wyszły z ust Astrid. Tak, były
wredne, ale nie tylko w tym znaczeniu, jakie miała na myśli Ellie.
Za tymi słowami kryło się coś j e s z c z e, co mnie martwi i nie daje
mi spokoju.
Udaję, że mnie boli głowa, i zostawiam dziewczyny. Wychodzę z myślą,
że poszukam Madison, ale kiedy jestem w strefie recepcji, stopy same mi się
zatrzymują. Gabinet Stelli, ukryte drzwi. Czy matka z córką będą w tym
samym salonie, w którym siadywały kiedyś?
Nie powinnam. Ale i tak przecież będzie zamknięte na klucz, prawda?
Rozglądam się – nikogo w pobliżu. Przechodzę za kontuar do drzwi gabinetu
i wyciągam rękę do klamki. Drzwi otwierają się bez oporu.
Za późno uświadamiam sobie swój błąd: a jeśli siedzą właśnie tutaj? Ale
w pokoju jest pusto. Z tyłu słyszę zbliżające się głosy i kroki. Wchodzę
do środka i zamykam za sobą.
Znalazłam się w potrzasku.
A jeśli ktoś tu teraz wejdzie?
W popłochu przeszukuję pokój wzrokiem, nasłuchuję kroków. Słyszę
jednak tylko przyciszone głosy za drzwiami – nie Stelli czy Astrid, ale
jakichś dziewczyn. Nie ruszają się stamtąd, przypuszczalnie usiadły
w fotelach i nieprędko gdzieś pójdą.
Z wahaniem robię kilka kroków w stronę zasłony zakrywającej drugie
drzwi. Z jakiegoś powodu czuję się na wpół zamarła, każdy ruch to dla mnie
wysiłek. Powinnam była wrócić do swojego pokoju albo poszukać Madison.
Wszystko, tylko nie to.
Moje oczy przyciąga coś, czego przedtem nie było na ścianie. Ostatnie
zdjęcie Astrid, do niedawna ukryte w pudełku w moim pokoju. Staję,
rozglądam się i spostrzegam, że tu i tam powieszono też pozostałe fotografie.
Ach tak. Więc kiedy Astrid ma przyjechać, Stella z powrotem wystawia jej
zdjęcia. A gdy wyjeżdża, fotografie wędrują do schowka. Potrząsam głową.
Co to za dziwaczna rodzina?
Może czas znaleźć odpowiedź na to pytanie. Odsuwam kotarę, wchodzę
za nią. Uchylam drzwi i zaglądam przez nie.
Jest jak w moim śnie: wąski korytarzyk. „Kiedyś bawiłam się
tu w chowanego”. Wokół jest pełno kurzu; przytykam sobie palec do nosa,
by nie kichnąć. Nie używa się już tego przejścia?
Wchodzę do korytarzyka, a kiedy drzwi się za mną zamykają, otacza mnie
ciemność. „Latarka”. Dawniej była tutaj ukryta latarka, w rogu. Wymacuję
ścianę i sięgam w dół, ale nic nie znajduję.
Idę więc po omacku, powoli i cichutko, jedną ręką wciąż dotykając ściany.
Korytarzyk ciągnie się wzdłuż jednego pokoju, po czym skręca pod kątem
prostym. Na podłodze rysuje się kilka jasnych kresek – to światło wpadające
przez kratkę wentylacyjną. I słychać głosy.
Przykucam koło kratki i nasłuchuję.
– …ale nie rób tego, proszę. Błagam cię. – To Stella.
– Czego?
– Wiesz dobrze.
Astrid podśmiewa się z niej.
– Żebyś się widziała. Ojej. Taka zaciekła. Szkoda, że nie wykorzystasz tej
energii do czegoś innego.
– Nie widzę innego celu dla swojego życia. Czy ochrona młodych
ludzi tego kraju nie należy też do t w o i c h oficjalnych
obowiązków jako KdsN?
– O, należy, i traktuję to bardzo poważnie. Jak dobrze wiesz, zgniłe
jabłka trzeba usunąć, by nie zepsuły całej beczki. Te dziewczyny tutaj to nie
są twoje córki. Znasz konsekwencje błędu, może się on okazać b o l e s n y
w skutkach.
Cisza. Nawet po tej stronie ściany wyczuwa się napięcie. Czy Astrid
przyłapała na czymś córkę? Przeszywa mnie dreszcz.
– Mówiłam ci, że mam dla ciebie nowe wiadomości o Lucy. Nie zapytałaś
mnie o nie – odzywa się wreszcie Astrid. – Nie jesteś ciekawa?
– Oczywiście, że jestem. Proszę, powiedz, czego się dowiedziałaś.
– Stello, przygotuj się na szok.
– O co chodzi?
– Pamiętasz, jak ci powiedziałam jakiś czas temu, że ta Lucy
zginęła od bomby w zamachu terrorystycznym? Znalazłam pewne…
nieścisłości w raportach Lorderów w tej kwestii.
– Co przez to rozumiesz?
– Wychodzi na to, że jej śmierć została sfingowana.
Jakbym dostała po głowie. Więc Stelli powiedziano, że zginęłam od tamtej
bomby? Nic mi nie mówiła, ale też nie pytałam o to. A teraz – na ile słyszę –
ani słowem nie kwituje wiadomości o tym, że żyję, czego nie
powinna wiedzieć. I mam nadzieję – modlę się o to – że jest dobrą aktorką.
– Nie rozumiem. A więc gdzie jest? – pyta w końcu Stella.
Chwila ciszy.
– Nie mam pojęcia. Wciąż figuruje na liście oficjalnie zmarłych, ale
nieoficjalnie uznano ją za zaginioną. Zdaje się, że jej odnalezieniem są z a i n
t e r e s o w a n e różne… i n t e r e s u j ą c e placówki. Naprawdę jestem
ciekawa, co ta dziewczyna knuje.
– Na pewno nic, co by cię miało niepokoić! – odszczekuje Stella.
Reaguje za szybko i napawa mnie to niepokojem. To niebezpieczna gra.
Z jakiegoś powodu wiem – albo na podstawie strzępków wspomnień,
albo z dzisiejszych obserwacji, albo też i jedno, i drugie – że Astrid
doskonale umie odczytywać podteksty w tym, co ludzie mówią
i co przemilczają. Czy Stella nie powinna wybuchnąć histerycznym płaczem
na wieść o tym, że jej córka żyje?
– Czyżby? Zobaczymy – kwituje to Astrid. – Ale tak czy inaczej, wiesz, że
wywiązuję się z mojej połowy naszego układu: znalazłam wszystko,
co mogłam, o tym, co się z nią stało. Chroniłabym ją
i sprowadziła bezpiecznie do domu, gdyby to było możliwe. Kochanie,
mimo dzielących nas różnic wiesz, że chcę wyłącznie twojego dobra. Gdy
tylko się dowiem czegoś o miejscu przebywania Lucy, dam ci znać. Jednak
nie proś mnie już o więcej, bo się rozczarujesz.
Wkrótce rozmowa schodzi na inne rzeczy: naprawę dachu, wilgoć
w piwnicy. Jestem zdrętwiała i zziębnięta od kucania w nieogrzewanym
korytarzu. Pora się wynosić, dopóki obie nie ruszają się z miejsca.
Nie mogę wrócić tą samą drogą, którą przyszłam – za drzwiami gabinetu
Stelli prawie na pewno ktoś jest. Wstaję ostrożnie, rozluźniam mięśnie
i wolno ruszam przed siebie, wciąż z jedną ręką na ścianie. Głosy zanikają,
kiedy docieram do następnych drzwi.
Pociągam je lekko do siebie – nic! Zaczynam panikować. Zamknięte
na klucz? Kiedyś nie miały nawet zamka, jestem tego pewna. Macam drzwi.
Nie ma kłódki, jest tylko zwykła zasuwka. Łatwo się daje otworzyć.
Wchodzę do pomieszczenia gospodarczego za kuchnią, po czym wracam
do głównego holu.
Jakimś cudem moje stopy przypominają sobie coraz więcej i coraz lepiej
poruszam się po tym domu. Zerkam do korytarza, zanim do niego wyjdę,
i otrzepuję sobie jeszcze ubranie z kurzu.
Później, gdy jestem już w swoim pokoju, moje myśli krążą uparcie wokół
Astrid: tego, co powiedziała i w jaki sposób to mówiła. Jakby obracała nóż
w ranie.
Myślę też o tym, że Stelli doniesiono o mojej śmierci. Czy stało się to,
zanim zameldowałam o swoim odnalezieniu, zanim się dowiedziała, że chcę
do niej wrócić? Nie wspomniała mi o tym, a ja jeśli o to zagadnę, będę
musiała przyznać, że podsłuchiwałam. Ale dlaczego mi nie powiedziała? Nie
rozumiem jej, ani trochę.
Astrid z kolei twierdzi, że mnie szuka i sprowadzi do domu, gdy znajdzie.
Lecz przecież tu jestem, a ona najwyraźniej nie ma o tym pojęcia. Stella jej
tego nie zdradziła. Nie ufa jej.
Astrid zauważyła jednak, że Stella coś ukrywa – tego mogę być pewna.
Nie odpuści. A jeśli się dowie, o co chodzi, będę miała kłopoty.
Pomimo zapewnień, jakie wygłasza przed Stellą, ja też jej nie ufam.
Jeśli Lorderowie odkryją, gdzie jestem, przyjdą po mnie.
„Niebezpieczeństwo”.

Ostrożnie, cichutko, każdy krok na paluszkach przez gabinet mamy,


trudno jednak być szpiegiem w tej głupiej różowej sukience: szeleści przy
każdym ruchu. Zbieram wokół siebie sztywną spódnicę i ściskam ją
w dłoniach, żeby nie wydawała dźwięków, gdy wślizguję się za zasłonę.
Otwieram drzwi, przechodzę przez nie i przytrzymuję uchylone stopą, kiedy
się schylam po latarkę. Zapalam światło, po czym pozwalam drzwiom, by się
zamknęły same.
Sunę wzdłuż ściany, za róg, a potem przykucam, by podsłuchiwać jak
szpieg.
– …niedługo tu będzie. – Mama.
– Rozpieszcza to dziecko, tak samo jak ty.
– To jej urodziny!
– Doprawdy, Stello. Czy nie czas, żeby mu powiedzieć prawdę? Że
ta ukochana córeczka nie jest jego, że nawet nie wiesz, czyje to dziecko. Może
ja mu powinnam powiedzieć?
– Nie! Nie ośmielisz się, ja…
– Nie groź mi, Stello, bo pożałujesz.
Głosy przemawiają się dalej, ale ja już nie słucham.
Roztrzęsiona zasłaniam sobie uszy rękami, jednak w głowie wciąż i wciąż
słyszę słowa babci: „ta ukochana córeczka nie jest jego”.
Jak to możliwe? To przecież tatuś.
Mój tatuś!
Zaczynam płakać.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY

– Wszystko w porządku? – pyta Madison.


– Czy to nie ja powinnam cię o to zapytać? Gdzie wczoraj zniknęłaś?
Dziewczyny się zakładały, na jak długo Stella uziemi cię za to, co wczoraj
powiedziałaś przy obiedzie.
Madison uśmiecha się i jest to bardzo radosny uśmiech.
– Napisałam w księdze po prostu: „do późna”. Myślałam, że to całkiem
jasne.
Autobus zatrzymuje się i wsiadamy do niego. Madison sadowi się
koło Finleya, a on bierze ją za rękę, na co niektórzy chłopcy pogwizdują.
Siadam sama, zadowolona, że dzieli mnie od nich trochę przestrzeni,
bo Madison może się otrząsnąć ze swojego miłosnego upojenia i znowu
zapytać, czy u mnie wszystko w porządku.
Ten sen, słowa Astrid – czy mogą być prawdziwe? Czy on naprawdę nie
był moim ojcem? Wszystkie związane z nim strzępy wspomnień – sposób,
w jaki się do mnie odnosił – świadczą o czymś przeciwnym. Ale jeżeli nie
wiedział?
W takim razie umarł za córkę, która nie była jego dzieckiem.

Później stoję w sali spotkań KPP, a gdy zostaję wywołana, biorę swoją
kopertę. Teraz nie wydaje się to takie ważne, ale o ile Astrid nie domyśli się
sekretu Stelli i nie dowie, kim jestem – co by zakończyło całą przygodę –
chodzi o pięć lat mojego życia.
Otwieram kopertę.
„Droga Panno Kain…” Bla, bla, bla. Przeskakuję wzrokiem
do najistotniejszej części – moich okresów próbnych.
„Tydzień 1: szkolnictwo
Tydzień 2: parki narodowe
Tydzień 3: hotelarstwo
Tydzień 4: transport”

Hurra! Dostałam dwie ze swoich wybranych sekcji. Dlaczego jednak


przyznali mi hotelarstwo? Nie przemawia do mnie na tyle, żebym
je umieściła wysoko na liście swoich preferencji, a wiem, że
inni byli bardzo zainteresowani tą branżą. Przewracam strony i znajduję
szczegóły każdego przydziału. Przy „hotelarstwie” rzuca się w oczy
adnotacja:

„Zgłosić się do Domu nad Wodospadem dla Dziewcząt, do Stelli Connor”.

Co? Jak to możliwe? Wracam myślą do tego, jak


stanowczo Stella odradzała mi KPP, zwłaszcza parki. Jednak kiedy jej
powiedziałam, że się zapisałam, przyjęła to nadzwyczaj spokojnie. Sądziłam,
że uświadomiła sobie, jak ważne jest dla mnie samodzielne podejmowanie
decyzji. Ale się myliłam. Była tamtego dnia w mieście. Zapewne zna,
kogo trzeba, i pociągnęła za sznurki. A więc okresy próbne nic nie znaczą,
skoro już załatwiła, że wyląduję u niej na pięć lat jako praktykująca pomoc
domowa?
W końcu dociera do mnie, że inni już wychodzą, kierując się
do wyznaczonych miejsc. Dla mnie na pierwszy tydzień
przewidziano szkolnictwo – znajduję szczegóły w dokumentach.
Szkoła podstawowa w Keswick: mam tam zaraz iść i zgłosić się w portierni.
Ale czy to w ogóle ma sens?

Kiedy przybywam na miejsce, pośpiesznie kierują mnie do sekretariatu.


Czeka tu już dwoje potencjalnych praktykantów i ta pogodna kobieta, z którą
rozmawiałam w zeszłym tygodniu o pracy w szkolnictwie.
– Bardzo przepraszam, że musieliście na mnie czekać. Zgubiłam się –
kłamię. Znałam drogę, ale moje nogi nie chciały współpracować.
– Nie ma problemu, moja droga, siadaj. Nazywam się Medway, jestem
dyrektorką szkoły. Prowadzę też praktykantów i asystentów. Zapoznam was
z tym, co będziecie robić przez ten tydzień.
Staram się skupić uwagę, choćby przez wzgląd na nią, ale
to przegrana bitwa. Docierają do mnie tylko niektóre szczegóły:
przez dwa dni będziemy się przyglądać lekcjom, jeden dzień spędzimy
w portierni i w administracji, a potem dwa znowu w klasach, tym razem
pomagając nauczycielom.
– Macie jakieś preferencje co do grup wiekowych albo przedmiotów?
Pozostała dwójka podaje swoje i w końcu dyrektorka z uśmiechem
zwraca się do mnie:
– Jesteś dziś małomówna. Masz ulubiony przedział wiekowy dzieci?
Albo przedmiot?
– Wszystko mi jedno… – zaczynam mówić, ale się zatrzymuję. – Chyba że
są zajęcia plastyczne. Uwielbiam plastykę. I bieganie… sport.
– Znakomicie. Na następnej lekcji u początkujących jest malowanie
palcami. Skieruję cię tam. A w piątek po południu w tym tygodniu mamy
dzień sportu. Zawsze się przyda dodatkowa para rąk do pomocy. Zaraz coś
wymyślimy na pozostałe dni.
Następnie oprowadza nas po szkole i opowiada nam jej historię. Podczas
zamieszek budynek został zniszczony, a potem odbudowany.
Podstawówka w Keswick kiedyś nosiła nazwę
Szkoła Świętego Herberta Kościoła Anglii, ale zmieniło się to trzydzieści lat
temu, kiedy zlikwidowano szkoły kościelne. Przez okienka w drzwiach
widzimy uczniów w klasach; grających hałaśliwie w koszykówkę
na sali gimnastycznej; pochylonych nad książkami w bibliotece szkolnej.
W końcu docieramy do pracowni artystycznej. Powiedziała „początkujący”?
To maluchy, czterolatki. Wszystkie siedzą po turecku na podłodze, słuchając
nauczycielki.
Pani Medway puka do drzwi i zamienia z nią kilka słów.
Wraca i ściska mnie za ramię.
– Wejdź. Dasz sobie radę. Nie miej takiej wystraszonej miny.
Wchodzę i w moją stronę zwraca się morze uśmiechniętych twarzyczek.
Chwilę później wszyscy już mają na sobie fartuchy, a nauczycielka podaje
mi jeden większy, żebym sobie osłoniła ubranie.
– Jesteś tu, żeby poobserwować lekcję – mówi – więc możesz usiąść
w kącie i patrzeć. Albo przyłącz się, jeśli chcesz. Twoja decyzja.
Postanawiam, że przez chwilę posiedzę i popatrzę. Dzieci dostały wielkie
arkusze papieru i malują na nich palcami. W powietrzu unosi się zapach
farby, słychać podekscytowane głosy. Mimo że chciałam się trzymać z boku,
wkrótce kolorowe zawijasy na białych kartkach przyciągają mnie bliżej. Też
mam ochotę coś namalować. Czyjaś mała ręka trąca moją.
– Niech pani zobaczy, co namalowałem! – woła jakiś chłopczyk i ciągnie
mnie do swojego stolika, gdzie podziwiam nakapane plamy i maźnięcia.
W tej rozgadanej gromadce jedna dziewczynka siedzi cicho, nie
przyłącza się.
– Cześć – zagaduję do niej.
Nie odpowiada. Znajomy chłopczyk podnosi na mnie wzrok.
– To Becky. Jest smutna.
– O, rozumiem. Ja też czasami jestem smutna – przyznaję. – A kiedy jest
mi smutno, lubię malować. – Chyba nigdy nie powiedziałam nic tak
prawdziwego. Przyklękam między nimi i zanurzam palce w czarnej farbie.
– Dlaczego jest ci smutno? – pyta Becky.
– Zazwyczaj dlatego, że mi kogoś brakuje, tęsknię za kimś. Na przykład
za Sebastianem.
– Kto to jest? – zaciekawia się chłopczyk.
– Popatrzcie – mówię. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek
malowała palcami, raczej wolałabym dostać do ręki pędzel, ale wkrótce
na kartce pojawia się nie najgorsza postać czarnego kota. Becky wpatruje się
w niego intensywnie.
– Tęsknisz za swoim kotem? – Kiwa głową sama do siebie. – Aha.
To ja też coś namaluję.
Wybiera różne farby i wkrótce jest już skupiona na pokrywaniu
barwnymi plamami zarówno papieru, jak i siebie samej. Podnoszę wzrok
i widzę, że nauczycielka pokazuje mi kciuki do góry. Inne dzieci chwalą się
swoimi obrazkami, a potem proszą, żebym je nauczyła malować kota.
Po chwili odkrywam, że mi się to spodobało.
Czy mogłabym być nauczycielką plastyki? Nie, jeśli Stella ma tu coś
do powiedzenia.

Zostaję podczas przerwy obiadowej i pomagam przy sprzątaniu.


Nauczycielka rozwiesza prace dzieci na ścianach,
mojego kota umieszcza koło dzieła Becky. Obrazek
dziewczynki przedstawia coś, co mogłoby być kosmitą albo słupem
latarni ulicznej, lecz jestem prawie pewna, że chodzi o mężczyznę. Jej tatę?
– To jej ojciec – potwierdza nauczycielka. – Zaginął w zeszłym miesiącu.
Zszokowana odwracam do niej twarz.
– Co się wydarzyło?
Cisza.
– Dobrze, że udało ci się nakłonić Becky, żeby wzięła udział w zajęciach.
Dziękuję.
Nie odpowiada na moje pytanie. A skoro nie można powiedzieć czegoś
głośno, wiadomo, co to oznacza.
Lorderowie.

Gdy dzwonek oznajmia koniec ostatniej lekcji, jestem zaskoczona tym, że


dzień minął tak szybko. Każda grupa wiekowa ma w tygodniu pół dnia zajęć
plastycznych. Popołudnie spędziłam z klasą piątą na rysowaniu węglem.
Wracając pieszo do centrum Keswick, popatruję na pobielone śniegiem
szczyty. Jeśli się nie dostanę do parków, może szkoła nie byłaby takim złym
wyborem. Potem otrząsam się z tych rojeń. Wolne żarty. Jak mogę choćby
myśleć o pracy nauczyciela, skoro nie ukończyłam nawet szkoły średniej, nie
mówiąc o fałszywych papierach. I co z manipulacjami Stelli?
Powinnam teraz złapać autobus i jechać z powrotem do domu, ale
iskierka gniewu każe mi się sprzeciwić.
Madison: ona mnie zrozumie. Ruszam w stronę kawiarni. Zaczekam, aż
skończy pracę, możemy pojechać autobusem razem.
Docieram do kawiarni i popycham drzwi, ale nie ustępują. Zamknięte?
Ze zdziwieniem spostrzegam, że w środku nie palą się światła, a na drzwiach
rzeczywiście wywieszono napis „Nieczynne”. Jestem jednak pewna, że
Madison miała pracować do piątej.
Rodzi się we mnie niepokój. Obchodzę budynek dokoła i pukam
do tylnych drzwi.
Nikt nie odpowiada, ale chyba w środku coś słychać. Pukam znowu – nic.
Już mam się odwrócić i odejść, jednak postanawiam jeszcze sprawdzić drzwi.
Klamka ustępuje. Nie są zamknięte na klucz. Uchylam je, zaglądam
do środka.
– Dzień dobry. To ja, Riley. Czy jest Madison?
Cora siedzi na blacie kuchennym tyłem do mnie. Nie odwraca się ani nie
odpowiada. Niepewna, co mam zrobić, otwieram drzwi szerzej, wchodzę
i zamykam za sobą. Mrugam, bo we wnętrzu panuje półmrok.
– Dzień dobry – odzywam się znowu i ruszam w stronę siedzącej Cory.
Ramiona jej drżą. Płacze? Czuję, jak wypełnia mnie strach.
– Co jest? Co się stało?
Podnosi na mnie wzrok, potrząsa głową.
– Co ona takiego zrobiła? – szepcze.
Madison? Strach przeradza się w panikę. Nie, tylko nie to. Nie znowu.
– Co się wydarzyło? Niech mi pani powie! – proszę natarczywie.
– Pomagała mi przy ciastach na jutro. Stała tu z mąką na nosie
i opowiadała o tym chłopaku, który się jej podoba. A oni po prostu
weszli i zabrali ją. Wywlekli na oczach klientów. Wszyscy po prostu
siedzieli i patrzyli w talerze, które chwilę temu przed nimi położyła. I już jej
nie ma. – Cora kryje twarz w dłoniach.
– Lorderowie? – pytam szeptem.
Kiwa głową.
Nie. NIE. To się nie dzieje naprawdę. Tu też? Niemożliwe. Mam wrażenie,
jakby piasek osypywał mi się spod stóp, wciągał w kolejny koszmar.
– Czym ona mogła zawinić? – pyta znów Cora.
Kręcę głową. Niczym, co by na to zasługiwało. Mrugam, ale
pod powiekami nie ma łez. Gdzieś w środku zieje we mnie pusta dziura, gdy
sobie uświadamiam, kto za to odpowiada: Astrid Connor. Moja b a b c i a.
Na pewno ona. A może nawet Stella? W żołądku obraca mi się zimny
kamień. Zmuszę ją, żeby coś zrobiła. Zmuszę, żeby to naprawiła.
Zostaję z Corą, robię jej herbatę i zaczynam sprzątać bałagan, który został
w lokalu. Wyciągam z niej tyle, że po wyjściu Lorderów wyrzuciła klientów.
W sali jadalnej jest pełno niedojedzonych posiłków. Zeskrobuję z talerzy
resztki do kubłów, wstawiam naczynia do zmywarki, jedzenie chowam
do lodówek. W końcu staję z wahaniem przy drzwiach.
– Muszę już iść. Da sobie pani radę?
Wzrusza ramionami.
– Wstanę rano. Dzięki za pomoc.
Jej słowa rozbrzmiewają echem w moich uszach, gdy idę do autobusu. Nie
dziękowałaby mi, gdyby wiedziała, kim jest moja babcia.
Kiedy zbliżam się do przystanku, autobus już czeka. Wsiadam. W środku
siedzi Finley. Czuję się podle, gdy dociera do mnie, że będę musiała mu
powiedzieć. Idę do jego miejsca, kiedy autobus już rusza.
– Finley?
Podnosi wzrok. Twarz ma białą, oczy martwe. Już wie. Musiał
mu powiedzieć ktoś z klientów kawiarni albo przypadkowy przechodzień.
Nic nie mówię. Siadam obok niego, jakby moja obecność mogła mu
w czymkolwiek pomóc.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Wpadam wzburzona do recepcji. Jest już po podwieczorku, ale siedzi tam


grupka dziewczyn. Szepczą z pobladłymi twarzami. Wieści rozchodzą się
szybko.
– Gdzie jest Stella? – pytam.
Jedna z nich wskazuje gabinet, ale zanim zdążę ruszyć w tę stronę,
drzwi się otwierają. Wychodzi Stella, kiwa wszystkim głową i zaczyna iść
przez hol.
– Czekaj! – wołam.
Odwraca się.
– Wiesz, co się stało z Madison? – rzucam i wszystkie głosy cichną.
Stella staje jak wryta. Patrzy na mnie, a jej oczy mówią: „Bądź cicho”,
ja jednak nie przyjmuję przekazu.
– Wiesz, prawda? Lorderowie wywlekli ją dziś z kawiarni i zabrali.
Bardzo dziwne, że stało się to akurat na drugi dzień po tym, jak Astrid,
twoja matka, przyjechała na obiad.
– Dość, Riley.
– Nie, wcale nie. Nigdy nie będzie dość. Nigdy nikt nic nie mówi.
Co zamierzasz z tym zrobić?
Jakaś cząstka mnie jest świadoma tego, że zbiera się coraz więcej
świadków. Ale wszystkie dziewczyny milczą, prawie każda z opadłą szczęką.
Wielkimi ze zdumienia oczami patrzą to na Stellę, to na mnie.
– Nic nie mogę zrobić.
– Jest twoją m a t k ą. Czy to nic nie z n a c z y?
Nie odpowiada.
Potrząsam głową. Czuję, że Ellie podchodzi do mnie i bierze mnie
pod ramię. Ciągnie w stronę korytarza wiodącego do mojego pokoju.
Pozwalam się prowadzić, moje stopy robią kroki, zatrzymuję się jednak
w drzwiach i oglądam na Stellę. Wciąż stoi, zastygła w tym samym miejscu.
– Nie. Domyślam się, że to rzeczywiście nic nie znaczy – mówię, a potem
odchodzę, ciągnięta przez Ellie.
„Wtrącić ją do wieży!” – tak powiedziała Madison ze śmiechem, kiedy
pierwszego dnia pokazywała mi drogę do mojego pokoju.
Ellie próbuje skłonić mnie do rozmowy, ale odprawiam ją i zamykam
drzwi. Wszyscy przyjaciele, jakich miałam, odeszli. Pounce skrobie, żeby ją
wpuścić, ale nie zwracam na nią uwagi. Mimo pory kolacji zostaję u siebie.
Nikt do mnie nie przychodzi. Wiedzą, gdzie jestem, ale do mnie nie zajrzą,
by sprawdzić, prawda?
Nikt nigdy n i c nie mówi. Czy to nie największy problem w tym
wszystkim? Gdybyśmy się wszyscy postawili – wszyscy w całym kraju –
i za każdym razem, gdy coś się dzieje, powiedzieli: „Stop! Już dość”, może
byśmy ich powstrzymali?
Zaczynam w myślach mówić jak Aiden.

Późną nocą rozlega się ciche stukanie do drzwi. Otwierają się i staje w nich
Stella. Spostrzega, że siedzę na łóżku, poowijana w koce, oparta o ścianę.
– Widzę, że nie śpisz. Pomyślałam, że może jesteś głodna. –
Wyciąga w moją stronę talerz z jedzeniem.
Potrząsam głową. Ramiona mam skrzyżowane na piersi.
Stella podchodzi, kładzie talerz na stoliku. Siada na krześle.
– Dlaczego jesteś na mnie zła?
Oczy mi się rozszerzają.
– Chcesz listę?
– Mów ciszej. Bez względu na to, co myślisz, nie mogłam nic zrobić
w sprawie Madison. Zagalopowała się.
– Nigdy jej nie lubiłaś.
– To nieprawda. Czasami bywała trudna, ale…
– No to dlaczego nic nie z r o b i ł a ś? Czemu nie zadzwoniłaś do Astrid?
Posłuchałaby cię.
– Wręcz przeciwnie.
– Więc taką macie filozofię? Że matki nie muszą słuchać córek?
– Co masz na myśli?
Potrząsam głową.
– Teraz to i tak nieważne. Ważna jest Madison. Astrid powinna od ciebie
usłyszeć, że postąpiła źle, że powinna nam oddać Madison! Jak mogła kazać
ją zabrać, skoro dziewczyna tylko szczerze odpowiedziała na pytanie
i wyznała, co naprawdę myśli?
– Nadmiar prawdy może być szkodliwy. I uważaj, jak się
wyrażasz o swojej babce!
– Co, b r o n i s z jej?
– Nie, niezupełnie, ale…
– Więc o co chodzi?
– Uważa, że postąpiła właściwie. Że chroni w ten sposób pozostałe, jeśli…
– Jeśli usunie zgniłe jabłko? Co za chora brednia. Ta kobieta jest walnięta,
władza i manipulacje przeżarły jej mózg.
– Licz się ze słowami! Uważaj, co mówisz i do kogo!
Znowu potrząsam głową.
– Stajesz w jej obronie.
– To moja matka.
– To nie jest wystarczający powód. Każdy musi sobie zasłużyć
na szacunek, nawet matka.
– Lucy! Wiele jej zawdzięczasz. Nie mów o niej w ten sposób. –
Stella wygląda na zaniepokojoną, jak gdyby ściany miały uszy. Ale nawet
jeżeli mają, nie dbam o to.
– Co? Co takiego jej zawdzięczam?
Stella nie odpowiada.
– Jesteś tak samo zła jak ona.
– Co masz na myśli?
– Robisz to, co uważasz, że dla mnie najlepsze, a nie
masz najmniejszego pojęcia, czego naprawdę mi potrzeba.
Patrzy na mnie, w jej oczach czai się trwoga.
– O, tak, rozgryzłam cię. Pociągnęłaś za sznurki, prawda? Załatwiłaś, żeby
mnie skierowali tutaj na próbną praktykę. Czy teraz cokolwiek, co zrobię lub
powiem, ma jakiś wpływ na to, gdzie się dostanę?
Widzę to w jej spojrzeniu. Potwierdzenie.
– Lucy, posłuchaj mnie. Po prostu chcę twego bezpieczeństwa. Zobaczysz,
że wyjdziesz na tym…
– Zobaczysz, jak wyjdę na tym, jeśli wciąż będziesz mówić na mnie L u
c y i wyróżniać mnie tak jak teraz. Nie doszłoby do tego, gdyby był tutaj tato.
Nic takiego by się nie zdarzyło.
Aż ją cofa.
– Zamknij się! Nie wiesz, o czym mówisz. Nawet go nie pamiętasz!
Nie odpowiadam, ale pewnie czyta to w moich oczach, bo na jej twarzy
maluje się furia.
– A jednak. Pamiętasz go, chociaż nie pamiętasz mnie. – Krzyżuje
ciasno ramiona, na jej bladych policzkach wykwitają czerwone plamy.
– Może coś niecoś pamiętam. Ale jeżeli mam mylne pojęcie, jak mogę
je naprostować, skoro nic mi nie mówisz? Powiedz coś w końcu!
– To przez niego, od początku wszystko przez niego!
– Co przez niego?
– Danny był w ART. To jego wina! Przez niego cię zabrali.
Chcieli uzdolnionych artystycznie dzieci w wieku do lat dziesięciu, żeby
robić na nich jakieś eksperymenty, a ty idealnie spełniałaś warunki. Oddał cię
im.
Gapię się na nią oszołomiona. To właśnie zawsze powtarzali doktor Craig
i Nico: że mnie oddali rodzice. Że już mnie nie chcą i wiedzą, co się ze mną
dzieje. Czy tato naprawdę to zrobił, mając świadomość, przez co będę
przechodzić? Byłam pewna, że tamci kłamią. I czy faktycznie
namierzyli mnie dlatego, że byłam artystycznie uzdolniona?
Zszokowana przypominam sobie, jak Nico podkreślał, że artystyczne umysły
mają inne okablowanie. Łatwiej w nich majstrować.
Ale skąd Stella o tym wie? Sama jej nie mówiłam. Czy dostała te
informacje od taty? Czy to dowodzi, że mówi prawdę? Nie. Niemożliwe.
– Nie wierzę ci. Skąd mogłabyś wiedzieć, czego chcą terroryści,
co w ogóle robią?
– Powiedziała mi moja matka. Robiła, co mogła, żeby cię odnaleźć!
Prowadziła śledztwo dotyczące ART, wszystko, co tylko się dało.
Zalewa mnie poczucie ulgi i rozluźniam się pod jego wpływem. To nie
tato jej o tym powiedział. Jeśli informacje pochodzą od Astrid, wcale nie
muszą być prawdziwe. Wtem uderza mnie niekonsekwencja faktów. Patrzę
na Stellę znacząco.
– To się nie trzyma kupy. Jeżeli Astrid próbuje mnie znaleźć dla ciebie,
czemu jej nie powiesz, że tu jestem?
Jej usta otwierają się i zaraz zamykają z powrotem.
– Rozumiem. Nie ufasz jej. Dlaczego więc wierzysz, kiedy mówi, że
tato oddał mnie terrorystom? Nie zrobiłby mi czegoś takiego!
– Nie zrobiłby czegoś takiego swojej córce.
Nie. Potrząsam głową i znów jestem w korytarzu. Podsłuchuję rozmowę
mamy i babci. Astrid mówi: „Czy nie czas, żeby mu powiedzieć prawdę? Że
ta ukochana córeczka nie jest jego”.
– Nie był moim ojcem. – Słowa wymykają mi się cicho. W duchu wciąż
im zaprzeczam, ale nie wypowiadam ich pytająco.
– Nie. Dowiedział się o tym. I zaraz potem oddał cię terrorystom na ich
eksperymenty. Z zemsty. Zrobił właśnie to, co miało mnie zranić bardziej niż
cokolwiek innego.
– Nie zrobiłby tego.
– Przykro mi, Lucy. – Gniew odpływa już z jej twarzy. – Przykro mi. Nie
powinnam była ci tego mówić.
– I tak ci nie wierzę!
Zwijam się w kłębek na łóżku. Stella podchodzi i kładzie mi dłoń
na ramieniu.
– Lucy, przykro mi.
– Daj mi już spokój! – mówię. Stella wycofuje rękę. – Idź sobie.
Zostaw mnie samą.
Mamrocze, że mnie kocha, że nic nigdy nie może tego zmienić.
Po chwili w końcu wychodzi. Drzwi zamykają się cicho, zostaję sama.
To nie może być prawda, nie może. Nie zrobiłby tego. Mój tato nie
zrobiłby czegoś takiego.
Ale jeżeli się dowiedział, że nie jestem jego córką, mógł się wściec.
Jaki mężczyzna by się nie zezłościł? Stella musiała się puszczać, i to nie
raz czy dwa. Jak to powiedziała Astrid? Że nie wiadomo nawet, czyim jestem
dzieckiem. Moim ojcem może być ktokolwiek. Myśl o tym napełnia mnie
zgrozą, choć jej w duchu zaprzeczam.
Czy tato mógł zrobić to, co powiedziała: dowiedzieć się, że nie jestem
jego córką i oddać mnie, żeby odpłacić żonie pięknym za nadobne?
Nie. Nie mogę uwierzyć. Nie wierzę.
Stella się myli. Musiała to sobie wymyślić. Znowu próbuje mną
manipulować, tak jak jej matka manipuluje nią.

Drzwi zamykają się za nami z kliknięciem i otacza nas ciemność.


Tato zapala latarkę i świeci nią sobie pod brodą.
– Uhahahaha! – zawodzi scenicznym szeptem.
– Cicho! Nie jesteś duchem. Szpiegujemy.
– No jasne. Przepraszam – odszeptuje.
Przekradamy się korytarzykiem za róg i cichy pomruk głosów staje się
głośniejszy.
– Myślę jednak, że powinniśmy się pobawić w duchy i wrzasnąć
przez kratkę: „Buuu!” – zagaduje szeptem tato.
Potrząsam głową i schylam się, żeby lepiej słyszeć. Tato przykuca tuż
obok.
Lecz to, co słyszę, brzmi źle. Słowa docierają do mnie wyraźnie, ale ich
sens – nie. Rozlega się stuknięcie – tato upuścił latarkę. Podnoszę wzrok.
– Tatusiu?
Tato chwieje się na nogach. Latarka nie świeci bezpośrednio na niego,
jednak nawet w półmroku widzę, że jego twarz nie wygląda tak jak zawsze,
kiedy na mnie patrzy.
– Tatusiu? – powtarzam.
Jego oczy ponownie skupiają się na mnie.
– Idź do swojego pokoju, Lucy. Idź!
Przestaje się bawić w szpiega. Pędzi do drzwi i zaraz jest już po drugiej
stronie z mamusią i babcią, a ich głosy rozbrzmiewają tak donośnie, że nie
trzeba ich podsłuchiwać przez kratkę.
ROZDZIAŁ SZESNASTY

– Wszystko w porządku? – pyta pani Medway, kiedy w pośpiechu wpadam


do szkoły następnego dnia rano.
Przy śniadaniu szczęśliwie uniknęłam rozmowy ze Stellą, ale nadal nie
mogę dojść do siebie po tym, co usłyszałam od niej wczoraj. No i ten sen.
Mój ojciec – wiedział. Był tam ze mną, kiedy w salonie padły straszne słowa.
Czy coś we mnie stłumiło wspomnienia o tym, że podsłuchiwaliśmy razem?
Nie chciałam tego wiedzieć. Nie chciałam pamiętać jego spojrzenia tuż
po tym, jak się dowiedział prawdy.
Czy wersja Stelli jest prawdziwa?
– Pobladłaś. – Pani Medway kładzie mi rękę na czole.
– Nic mi nie jest, naprawdę.
Przygląda mi się uważniej.
– Madison, ta z kawiarni, była twoją przyjaciółką, prawda?
Wzdrygam się z poczuciem winy. Prawie o niej nie myślałam od czasu
nocnej wizyty Stelli. Później obudził mnie sen i godzinami leżałam,
wpatrując się w ścianę. Dyrektorka rozumie moje zachowanie po swojemu.
– To małe miasteczko. Wszyscy wszystko wiedzą. Może przydzielimy
ci dziś prace administracyjne? Mamy stos dokumentów do uporządkowania.
Ale jeśli wolisz się zdrzemnąć gdzieś w kąciku, nie ma sprawy.
Trafiam więc do zamkniętego biura z rzędami szafek archiwizacyjnych
opisanych rok po roku, z nazwiskami uczniów w porządku alfabetycznym.
Dyrektorka wyjaśnia mi, co mam zrobić z pudłami pełnymi papierów.
A kiedy wyrażam zdziwienie, że dokumenty są papierowe, a nie cyfrowe,
przykłada sobie palec do nosa i mruga porozumiewawczo.
– Papierów nie da się zhakować – wyjaśnia, po czym zostawia mnie sam
na sam z dokumentami.
Gmeram w pierwszym pudle: usprawiedliwienia nieobecności z powodu
grypy, upoważnienia, oceny końcowe, wyniki sprawdzianów. Zaczynam
od samej góry, dla każdego dokumentu znajduję odpowiednią szufladę
i wkładam papiery na miejsce, zadowolona, że mam do zrobienia coś, co nie
wymaga myślenia. Ale po chwili odstawiam pudełko.
W rzędzie z samego przodu stoją szafki dotyczące bieżących lat. A co jest
z tyłu? Zaglądam dalej. Za pierwszym rzędem są starsze szafki i ciągną się
tak dekadami, do czasu ponownego otwarcia szkoły pod nową nazwą jakieś
trzydzieści lat temu.
Gdzieś tutaj powinny być dokumenty z moich szkolnych lat. Zerkam
na drzwi: zamknięte na klucz. Cisza. Mój ostatni rok szkolny to 2047/2048.
Znajduję odpowiednią szafkę i otwieram szufladę „A – H”. Szukam Lucy
Connor, ale bez rezultatu.
Zaraz, zaraz. Astrid, moja babcia ze strony mamy, też się nazywa Connor,
tak samo jak Stella. Czy wtedy, zanim się rozstali, nie nosiłam
nazwiska po ojcu? Jak on się nazywał? Skupiam się na Dannym, potem
na Danielu. Pochylam się, zamykam oczy, opieram czoło o chłodny metal
szafki, pragnąc, by zdradziła mi swe sekrety. Próbuję odpłynąć myślami,
lecz nic nie przychodzi mi do głowy. Sfrustrowana zaczynam od „A”
i sprawdzam każdą teczkę, szybko się jednak przekonuję, że to potrwa wieki.
Wracam do pracy i przedpołudniowa część lekcji wreszcie dobiega końca.
Na dużej przerwie zamiast iść do pokoju nauczycielskiego, wychodzę
na podwórko.
Teren szkolny jest zewsząd ogrodzony, a ogrodzenie – zbyt wysokie, żeby
dziesięciolatka mogła je pokonać bez drabiny. Przy bramach i furtkach widać
klawiaturki – wszystko pozamykane, trzeba znać kod, aby je otworzyć,
a jestem pewna, że uczniowie nie znają kodu.
Mimo zimna można się bawić w śniegu, toteż na podwórku jest
mnóstwo dzieci. Lepią bałwana, urządzają bitwy na śnieżki.
Jedna śniegowa kulka leci prosto na mnie, ale dostrzegam ją za późno, by się
uchylić. Podchodzi nauczycielka, krzyczy na uczniów, żeby przestali.
– W porządku? – pyta, gdy wytrzepuję sobie śnieg z włosów.
– Jasne – odpowiadam i opieram się o furtkę.
– Jesteś jedną z nowych praktykantek, prawda?
– Dopiero mam okres próbny – uściślam.
– Podoba ci się?
– Nawet bardzo. – Przyglądam się jej uważniej. – Nie była pani pewna,
skąd się tu wzięłam, póki nie potwierdziłam. Czy na teren szkolny może ktoś
tak po prostu wejść?
Tamta potrząsa głową.
– Są kamery – mówi i pokazuje je: przy bramie, na budynku, kilka wśród
drzew. – Ochrona na pewno wie, skąd się wzięłaś. A furtki są stale
zamknięte.
– Czy zawsze tak było?
Wzrusza ramionami.
– Dyrektorka ma bzika na punkcie ochrony. – Rozgląda się, sprawdza, czy
najbliższe dzieci są na tyle daleko, by nie słyszeć, ale i tak zniża głos. – Od
tamtej pory, kiedy ze szkoły zginęła dziewczynka. Jakieś sześć czy siedem lat
temu.
– O. Chyba coś o tym słyszałam. Jak się nazywała? – Staram się,
by zabrzmiało to lekko, swobodnie, choć tak naprawdę desperacko chcę
poznać swoje nazwisko.
– Louise czy jakoś tak? Tak, zdaje się, że Louise Howard.
Na drugim końcu podwórka zaczyna się zamieszanie: ktoś rozwalił
bałwana, rozlegają się skargi. Nauczycielka śpieszy, by załagodzić sprawę.
Po południu wracam do pracy archiwizacyjnej. Louise
brzmi nieco podobnie do Lucy. Może naprawdę nazywałam się Howard? Nie
ma jednak ani Lucy Howard, ani Louise Howard. Ale skoro przekręciła imię,
może nazwisko też zapamiętała niedokładnie.
Sprawdzam po kolei teczki pod literą H, raz po raz przecinam sobie skórę
papierem i wreszcie jest, znalazłam: Lucy Howarth. Gdy tylko widzę
to nazwisko i wypowiadam je szeptem, wiem, że jest moje. Zaczynają mi się
trząść ręce. Naprawdę przypominam sobie rzeczy, i to coraz więcej. Może
błahostki, ale nie spodziewałam się, że będzie ich aż tyle. Czy są jak klocki?
Naruszy się jeden u dołu i wali się cała budowla?
Wyciągam teczkę. Jest pękata. Czy byłam wagarowiczką? Jakoś mi się nie
wydaje. Stella by do tego nie dopuściła.
Na okładce widnieją informacje rejestracyjne: rodzice Stella i Daniel
Howarth – Danny Marzyciel – oraz dane kontaktowe. W środku
z grubsza takie same papiery jak te, z którymi miałam do czynienia rano.
Raporty od nauczycieli, kilka usprawiedliwień, ale bardzo mało, najwyraźniej
dużo nie chorowałam. No i już wtedy byłam artystką: wygrywałam konkursy
szkolne i rejonowe. Jeśli ART szukali dzieci uzdolnionych artystycznie,
nietrudno byłoby mnie znaleźć, niekoniecznie z pomocą mojej rodziny.
Trzymam się tej myśli.
Na spodzie teczki jest osobny skoroszyt – raport o moim zaginięciu.
Zaczyna się od nieobecności na popołudniowych zajęciach. Dalej następują
notatki, najpierw odręczne, potem wydrukowane z komputera: o tym, jak
zawiadomiono moją mamę, później władze. Potwierdzono obecność
na porannych lekcjach. Zaginęłam zatem po południu. Nikt na terenie
szkolnym nie zauważył, jak wychodziłam, pozostało to niewyjaśnioną
tajemnicą. Dokumenty kończą się raptownie. Lucy zniknęła. Co się z nią
stało? Ze mną. Nie dowiedzieli się – na końcu nie ma żadnych adnotacji.
Odkładam teczkę z zawartością tam, gdzie ją znalazłam, i wracam
do porządkowania niekończącej się sterty papierów. Nie skupiam się na tym,
co właściwie trzymam w rękach, interesuje mnie tylko kolejność
alfabetyczna, według której chowam dokumenty. I tak mijają minuty.
Dokąd poszłam?
Okej, w tamtych czasach furtek nie zamykano na klucz i być może nie
było monitoringu, trudno jednak uwierzyć, że ktoś mnie porwał ze szkoły,
wyrywającą się i protestującą, a nikt tego nie zauważył. Lecz może był
to ktoś, z kim chciałam pójść?
Jak tato.

Tego wieczoru próbuję. Wyjaśnić Stelli, dlaczego nie mogę uwierzyć, że


tato oddał mnie terrorystom. Opowiadam jej, jak przekupywał strażników,
którzy mnie pilnowali, jak nocą wykradł mnie z więzienia. Potem biegliśmy
po piasku do łodzi. Potknęłam się i przez to nas złapali. Nico, uniesiony
pistolet w jego ręce. Tato leżał na ziemi, kazał mi zamknąć oczy i nigdy nie
zapomnieć, kim jestem. A ja nie mogłam odwrócić wzroku. Skrzyżowaliśmy
ze sobą spojrzenia, gdy umierał.
Mówię o tym, jak widok jego śmierci stał się ostatnią cegłą – Nico i tamten
doktor z ART osiągnęli w ten sposób swój cel. Nie umiałam sobie poradzić
z tym przeżyciem i to ostatecznie rozszczepiło moją osobowość. Schowałam
te wydarzenia głęboko w środku. A oni dostali to, czego chcieli: kiedy
zostałam zresetowana, część moich wspomnień przetrwała, czekając
na właściwy bodziec, by się wydostać na zewnątrz i z powrotem uczynić
ze mnie bojowniczkę ART.
Stella płacze. Zanosi się rozpaczliwym szlochem. Nie miała pojęcia, jak
tato umarł, może nawet nie była pewna jego śmierci. Wiedziała tylko, że
zniknął i nigdy nie wrócił.
Nie wiedziała też, że stało się to przeze mnie.
Ale mimo tych łez widzę, że wciąż go obwinia, nadal uważa, że to on
zabrał mnie, by się na niej zemścić.

Ostrożnie, jak przystało na szpiega, przekradam się przez szkolne podwórko.


Nie może mnie zobaczyć dyżurująca nauczycielka. Czekam, aż ktoś odciągnie
jej uwagę. Jacyś chłopcy zaczynają się popychać i tarmosić, wywiązuje się
bójka. Krzyczą, wszyscy wyciągają szyje, żeby zobaczyć, co się dzieje,
i w końcu nauczycielka idzie w tamtą stronę.
Z trudem przełykam ślinę, otwieram furtkę, wychodzę. Zamyka się za mną
ze zbyt głośnym szczęknięciem. Jestem na zewnątrz! Rzucam się pędem przed
siebie, ale oglądam się raz po raz do tyłu, spodziewając się, że
lada chwila ktoś mnie dogoni i każe mi natychmiast wracać. Nie mogę dać
się złapać.
Rękę trzymam w kieszeni, ściskając liścik, który znalazłam pod poduszką.
Tatusia od dawna nie było w domu, od tak dawna… Nie chcę myśleć
o tamtym dniu, o moich urodzinach, o tym, co powiedziała babcia.
Mamusia i tatuś krzyczeli do późna w nocy. Kiedy się obudziłam, już go nie
było.
Ale teraz jest już w porządku, na pewno. Wyciągam liścik, który od wczoraj
czytałam miliony razy.

Kochana Lucy!
Jestem na specjalnej tajnej misji i potrzebuję Twojej pomocy. Przyjdź
jutro na przerwie obiadowej do Dzieci Gór i zaczekaj na dalsze wskazówki.
Nikomu o tym nie mów.

Kocham Cię,
Tatuś

No właśnie: „Kocham cię, Tatuś”. To było jakieś okropne nieporozumienie.


Teraz spotkam się z tatusiem, a on powie, że wszystko będzie w porządku.
Pędzę na wskazane miejsce, wybierając boczne uliczki, gdzie nikt mnie nie
zobaczy, nie zatrzyma. Potem wspinam się ścieżką na wzgórze, wciąż
bardzo szybko. Nie chcę się spóźnić na spotkanie. Nie chcę, żeby pomyślał, że
nie przyszłam.
Wpadam przez bramkę na pole – ani śladu tatusia. Może się ukrył
za którymś z głazów? Podbiegam do naszego kamienia numer jeden
i zaczynam obchodzić krąg, głośno licząc. Przy każdym głazie spodziewam
się, że tatuś zza niego wyskoczy, żeby mnie nastraszyć.
Jestem przy numerze czternastym, gdy słyszę nadjeżdżający samochód.
Zatrzymuje się na parkingu po drugiej stronie pola.
Chwilę później otwiera się bramka, ale to nie tatuś. Jakiś mężczyzna,
którego nie znam, idzie przez pole w moją stronę. Nie zwracam
na niego uwagi, dalej liczę głazy, choć czuję się nieswojo. „Tatusiu, przestań
się już ukrywać. Wyłaź wreszcie!”.
Tamten mężczyzna nie podchodzi do mnie. Stoi pośrodku kręgu
i przypatruje mi się przez chwilę, po czym rozgląda się na boki.
– Czy jesteś tajną agentką Lucy?
Staję jak wryta. Tylko tatuś tak mnie nazywa.
– Kim pan jest?
– Jestem agent specjalny Craig. Mam dla ciebie dalsze
wskazówki od agenta Howartha.
O. Przypatruję mu się przez chwilę. Tatuś jest agentem Howarthem! Ale
do naszych zabaw nigdy nie wciągał innych agentów. Musi być prawdziwym
szpiegiem!
– Proszę o rozkazy – odpowiadam i salutuję.
– Agent Howarth rozkazuje ci, żebyś pojechała szpiegowskim pojazdem
ze specjalnym agentem Craigiem, czyli ze mną. – Mruga do mnie
porozumiewawczo. – Zawiozę cię na odprawę do agenta Howartha, a on
opisze ci twoją misję.
Waham się, idąc przez pole w stronę parkingu. Agent Craig zostaje
nieco w tyle, oglądam się więc na niego. Czujnym, uważnym spojrzeniem
omiata głazy i góry. I mnie.
Gdy docieramy do auta, zatrzymuję się.
– Gdzie jest tatuś?
Tamten otwiera dla mnie drzwi.
– Wsiadaj, tajna agentko Lucy. Wkrótce się dowiesz, dokąd jedziemy.
Uśmiecha się, a moje nogi nagle wrastają w ziemię. Przypominam sobie,
że w szkole pani Medway mówiła, żebyśmy nigdy nie szli z ludźmi, których nie
znamy. Ale ja znam tatusia, a ten pan zabierze mnie do niego. Więc chyba nie
robię nic złego, prawda?
Mężczyzna kiwa do mnie głową, jak gdyby czytał w moich myślach.
– Wszystko jest w porządku, Lucy. Zawieziemy cię prosto do twojego ojca.
Chciał przyjechać sam, ale go śledzą. To dlatego ostatnio się ukrywał.
Jeżeli wie, że tatuś ostatnio się ukrywał, to wszystko musi być prawdą.
Wślizguję się do samochodu, tamten zamyka za mną drzwi. Sam wsiada i ze
stuknięciem włącza się blokada zamków. Gdy odjeżdżamy, oglądam się
za siebie na głazy, próbując stłumić w sobie rozdygotaną panikę,
która podpowiada, że już nigdy ich nie zobaczę.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Przed nami leżą rozłożone rysunki. Nauczycielka plastyki uśmiecha się


do mnie.
– Trudny wybór. Które ci się najbardziej podobają?
Próbuję się skupić po ciężkiej nocy, przygnieciona brakiem snu i zbyt
wieloma bolesnymi wspomnieniami. Czasami żałuję, że nie pozostały
pogrzebane na zawsze. Czuję się wewnętrznie
poraniona i wystawiona na widok, jakbym krwawiła na oczach świata. Nie
mogę uwierzyć, że nikt nie dostrzega tych ran. Czy tato naprawdę to zrobił?
Wystawił mnie tym liścikiem? Czy go naprawdę napisał, czy może tylko tak
pomyślałam, skoro znalazłam karteczkę pod poduszką i pasowała mi treść?
– Riley?
Za ścianą na naszą decyzję czekają mali artyści. Siłą ściągam się
z powrotem do rzeczywistości.
– Trudno wybrać, ale wyróżniłabym te – mówię i wskazuję pięć
wykonanych ołówkiem rysunków.
Nauczycielka wybiera swoją piątkę, porównujemy je i ostatecznie godzimy
się na trzy naszym zdaniem najlepsze. Wracamy do gwarnej sali i uczniowie
czwartej klasy uspokajają się. Nauczycielka pokazuje zwycięskie prace, ale
chwali też wszystkie pozostałe. Widać i szczęśliwe twarze, i rozczarowane.
Czy ja też taka byłam? Czy zależało mi na wygranej?
Nauczycielka pokazuje zwycięzców z ostatniego roku – ich prace wiszą
na ścianie i uświadamiam sobie, że rozpoczynają długi pas
rysunków ciągnący się przez ściany całej sali. Rok po roku najlepsze
w szkole prace z różnych grup wiekowych.
Później, gdy dzieci się już pakują i wychodzą na obiad, oglądam
po kolei wiszące na ścianie dzieła. Wtem zamieram przed krajobrazem:
Dzieci Gór. Szare głazy kamiennego kręgu w Castlerigg są narysowane
delikatnie, z subtelnymi ożywiającymi je szczegółami – tańczą. Wznoszące
się ponad nimi góry mają nieznacznie zaznaczone twarze, uśmiechają się
do swoich dzieci. Na pierwszy rzut oka wrażenie ruchu,
cała personifikacja są ukryte. Ukazują się przy uważniejszym oglądzie.
W dolnym rogu umieszczono mały podpis: „Lucy”.
Ledwie zauważam ruch w sali, lecz go tak naprawdę nie rejestruję. Jestem
w jakimś innym miejscu, z ołówkiem w ręce, ukrywam twarze w cieniowaniu
i teksturze skały.
– Niesamowity, prawda? – odzywa się głos koło mojego ucha. Nie
odpowiadam. – Widzisz? – Nauczycielka plastyki pokazuje mi sekrety
rysunku.
Nie mogąc się powstrzymać, zadaję pytanie:
– Co się stało z tą dziewczynką, Lucy? Czy jak dorosła, została artystką?
– Nie wiem. Odeszła. – Po tej krótkiej odpowiedzi nauczycielka oddala się
szybko.
Odeszła czy została porwana? Wsiadła do tamtego auta z własnej woli.

Pod koniec dnia nie mogę się oprzeć i biegnę w górę


ścieżkami prowadzącymi do Castlerigg. Teraz rozumiem swoje uczucie
sprzed kilku dni, kiedy tu przyszłam – cień strachu, którym podszyte były
moje powiązania z tym zakątkiem.
Przedtem było to nasze specjalne miejsce: taty i moje. Widzę magię
tańczących kamieni; słabe zarysy twarzy, jakie nadałam górom, malują się
w odległych liniach i cieniach późnego popołudnia. Zaczynam liczyć
kamienie, tak jak robiłam to w zeszłym tygodniu, ale zabawa nie
sprawia mi już przyjemności. Kiedy docieram do czternastego, czuję
na plecach zimny dreszcz. Prawie spodziewam się, że usłyszę nadjeżdżający
samochód, podniosę wzrok i zobaczę idącego w moją stronę doktora Craiga.
Bo choć tamtego dnia udawał agenta czy przyjaciela, był lekarzem
pracującym dla ART, a potem celowo rozszczepił mi jaźń.
I nie był to tylko sen. Klocki blokujące mi pamięć spadają jeden
po drugim. Pamiętam tamten dzień. Liścik był prawdziwy,
tylko kto go napisał?
W głowie mam mglisty mętlik, ale stopniowo się przejaśnia. Czy jest tak,
jak niedawno zastanawiała się Stella? Jako dziecko byłam leworęczna.
Nieważne, że później zmuszano mnie do posługiwania się głównie prawą
ręką, że mnie zresetowano jako praworęczną. Tamte wspomnienia były
ukryte i mocno stłamszone, lecz zaczynają się rozplątywać i uwalniać,
a ja rozwijam się razem z nimi.
Myślałam, że rozszczepienie osobowości ostatecznie dokonało się, gdy
patrzyłam, jak Nico zabija mojego ojca, ale może to był tylko ostatni gwóźdź
do trumny. Może zaczęło się od taty, od tego liściku. Może uznałam, że
skoro się dowiedział, że nie jestem jego córką, już mnie nie chce.
A może po prostu Nico i doktor Craig chcieli, żebym tak myślała?
Tak czy inaczej, jedno jest teraz pewne: Stella nie miała z nimi nic
wspólnego. Wyjawienie jej sekretu być może uruchomiło bieg wypadków,
ale nigdy mnie nie wydała. Uparcie przy mnie trwała, desperacko i blisko.
Zaczyna się szarówka, więc zbiegam do miasta na autobus. Odjeżdża już,
gdy wpadam na plac. Macham, kierowca się zatrzymuje i wsiadam.
W środku jest Finley, siedzi w tym samym miejscu, które przedtem
zajmował razem z Madison. Ogarnia mnie poczucie winy – tak byłam
zaabsorbowana własnymi sprawami, że nawet nie zauważyłam, że
w ostatnich dniach nie widywałam go w autobusie. Nieważne, jak się
sama czuję i co przeżywam – moja historia jest stara. A ból
Finleya bardzo świeży.
Siadam obok niego po drugiej stronie przejścia i próbuję nawiązać kontakt
wzrokowy, lecz on ma spuszczoną głowę. Odnoszę już wrażenie, że nawet
nie wie o mojej obecności, ale po chwili zerka na mnie.
– Hej, Ekstra Niziołku – mówi.
– Hej – odpowiadam.
Chcę go zapytać, jak się czuje, czy wszystko w porządku, ale to głupie,
nie? Jasne, że nie jest w porządku. Próbuję przekazać mu to spojrzeniem.
Po kilku uderzeniach serca kiwa mi głową i znów spuszcza wzrok.
Czy wie, kim jest matka Stelli i że
to na pewno ona odpowiada za zniknięcie Madison? Co by to dało, gdyby
wiedział? Może gdyby Stella ujrzała jego ból, zrobiłaby coś dla Madison.
Może skłoniłaby swoją matkę, żeby ją sprowadziła z powrotem.
A może tak by się awanturował, żeby się odegrać na Astrid, że zabraliby
i jego.
Ale nie mogę tego tak zostawić i kiedy to do mnie wreszcie dociera,
sama się dziwię, że zaświtało mi dopiero teraz. ZwA: trzeba zgłosić Madison
jako zaginioną. Choć wydaje się to mało prawdopodobne, może ją ktoś
znajdzie.
Patrzę na niego, trącam go w stopę.
– Finley? Musimy pogadać – szepczę prawie bezgłośnie.
Podnosi głowę z błyskiem nadziei w oczach, ale ta iskra zaraz gaśnie, gdy
lekko potrząsam głową. Gdybym tylko wiedziała, gdzie ona jest.
– Jutro. Jedź autobusem o siódmej – odpowiada równie cicho.
Potwierdzam kiwnięciem głowy.

Wieczorem zabieram się do rysowania portretu Madison. Dlaczego nie


zrobiłam jej zdjęcia swoim aparatem, gdy miałam okazję?
Żeby ją wciągnąć na listę zaginionych, muszę się skontaktować
z Aidenem. A może nie? Powiedział mi, jak mogę przekazać wiadomość
komuś, kogo zna w tych stronach – zostawić zakodowaną notkę na tablicy
ogłoszeń, a potem czekać, aż ten ktoś do mnie dotrze. To było na wypadek
awaryjnej sytuacji. Czy to się kwalifikuje?
Tak.
Sportretowanie Madison okazuje się łatwe. Wyróżnia ją zadziorne
spojrzenie. I może właśnie tym zraziła do siebie matkę Stelli?
Już prawie kończę, kiedy rozlega się ciche pukanie do drzwi. Wsuwam
rysunek pod łóżko. Stella zagląda z wahaniem, a gdy daję jej znak, żeby
weszła, rusza w moją stronę.
– Przepraszam za wczorajszy wieczór – mówi.
– Ja też. Ale możemy dziś nie rozmawiać o tych rzeczach? Za dużo tego,
nie poradzę sobie.
– Oczywiście – odpowiada i na jej twarzy pojawia się ulga. – Mam
pomysł: poświętujmy.
– Jak?
Uśmiecha się. Pokazuje mi klucz.
– Sama zobacz! – Podchodzi do innej zamkniętej szafy,
przekręca klucz w zamku. Ogląda się na mnie. – Podejdź.
Wstaję i idę przez pokój. Stella otwiera szafę, ukazują się półki, a na nich
kolorowo opakowane paczki.
Patrzę na nią, nie rozumiejąc.
– To dla ciebie, twoje prezenty urodzinowe.
– Naprawdę?
– Tak. Po jednym na każdy rok, kiedy nie byłyśmy razem. Bo ja nigdy nie
straciłam nadziei, Lucy. Ani razu. Co roku na trzeciego listopada dodawałam
kolejny. – Dotyka mojego policzka. – Jakoś zawsze wiedziałam, że do mnie
wrócisz. – Mruga zawzięcie. – Proszę, pomóż je przenieść. – I
wkłada mi w ręce paczki: duże i małe. Kilka ostatnich niesie sama. Układamy
je wszystkie na łóżku.
– No, dalej – zachęca.
– Mogę je rozpakować?
– Oczywiście. Są przecież dla ciebie, prawda? Chociaż niektóre mogą już
teraz nie pasować. Zacznij od początku –
mówi i wręcza mi pudełko opakowane w papier w jedenastki. – Gdzie twój
aparat? Chcę zdjęć urodzinowych!
Uśmiecham się i potrząsam głową.
– Jak byśmy to wyjaśniły, gdyby ktoś je znalazł?
Jej uśmiech gaśnie.
– Oczywiście. Masz rację, to zbyt ryzykowne.
– Nie, to dobry pomysł. Może w przyszłym roku? Ale moje urodziny nie
są w listopadzie.
Sztywnieje cała.
– Co powiedziałaś?
– Teraz mam urodziny we wrześniu! Jako Riley, ze sfałszowaną
tożsamością, siedemnastego września skończyłam osiemnaście lat.
– O. Oczywiście. – Uśmiecha się, napięcie ustępuje. – Robiłaś zdjęcia?
– Nie, przepraszam. Popstrykam jutro.
Zabieramy się do prezentów i wkrótce brodzę w pomiętych papierach,
mając wokół siebie podarunki dla jedenasto-, dwunasto-, trzynasto-,
czternasto-, piętnasto- i szesnastoletniej Lucy: ubrania, z których wiele jest
już za małych, przybory artystyczne, wspaniała skórzana teczka na portfolio.
– Ostatni? – Stella podaje mi paczkę, prezent na siedemnaste urodziny.
Ostrożnie ściągam papier. W środku jest uroczy bladozielony sweter
z cudownie miękkiej włóczki.
– Przepiękny – zachwycam się.
– Naprawdę? Naprawdę ci się podoba?
W odpowiedzi wstaję, wkładam go na piżamę i wtulam się w niego.
– Idealny.
Stella zdejmuje mi okulary.
– Idealnie pasuje ci do zielonych oczu. Sama zrobiłam go na drutach,
dziergałam po nocach.
– Dziękuję. – Zakładam z powrotem okulary. – Ale dopasowanie do oczu
musi pozostać sekretem.
– Oczywiście. – Zbiera kolorowe papiery, wciska je do torby. – Spalę je –
stwierdza rzeczowo.
– Przepraszam.
– Za co?
– Te wszystkie związane ze mną sekrety pewnie są dla ciebie trudne,
prawda?
– Najważniejsze, że mam cię z powrotem. – Coś przemyka przez jej twarz,
zaczyna mówić, lecz jej przerywam.
– Nie rozmawiamy dziś o tych rzeczach, pamiętasz?
– Dobrze. Następnym razem. Teraz się prześpij.
Pomaga mi schować prezenty w szafie. Zostawiam na wierzchu przybory
do rysowania i kilka ubrań, które powinny być dobre. Stella zmierza już
do drzwi, ale zatrzymuje się i odwraca.
– Powiem jednak jedną rzecz. Miałaś rację. Nie powinnam była mieszać
się do twoich praktyk. Dopilnuję, żeby nie byli stronniczy, kiedy cię będą
przydzielać, dobrze? – Po tych słowach wychodzi.
Cóż. Gapię się w drzwi, za którymi zniknęła. Mówiła serio? Czas pokaże.
Wydobywam spod łóżka prawie skończony portret Madison. Robię
ostatnie pociągnięcia ołówkiem i chowam kartkę do kieszeni kurtki.
Mimo późnej godziny nerwy sprawiają, że sen nie przybywa. Otwieram
inną szafę i wyjmuję albumy. Każdy zaczyna się od urodzin,
na nowo oglądam więc urodzinowe fotografie: prezenty, torty, uśmiechy.
Rzecz jasna, z wyjątkiem pierwszego albumu. Tak naprawdę pierwsze
urodziny powinno się chyba świętować w dniu, w którym się
przyszło na świat? Powinien być tort z cyfrą zero. Ale pierwszy album
zaczyna się od fotek, na których uśmiecham się szeroko i sięgam po zabawki.
Raczkuję na podłodze. Żenująco goła biorę kąpiel.
Odkładam albumy na miejsce, gaszę
światło i z zamkniętymi oczami wtulam się w miękką zieloną wełnę swetra,
który wciąż mam włożony na piżamę. Po męczarni wywołanej tamtym snem
o tacie i jego liściku oraz po wspomnieniach, jakie potem przyszły, wreszcie
mam pełne ciepła uczucie, że ktoś mnie chce. Może Stella wystarczy. Jeden
rodzic, który mnie kocha, który mnie nigdy nie wyda.
Wszystkie te prezenty, które dla mnie wyszukiwała co roku… Wiem, że
każdą z tych rzeczy uwielbiałabym; właściwie uwielbiam je teraz.
Pakowała je starannie i zamykała w szafie – wszystko dla córki, której
mogła już nigdy nie zobaczyć. To nie do zniesienia smutne, mimo że przecież
już tu jestem.
Jeszcze trudniejszy do zniesienia okazuje się ciężar tego, że jestem kimś,
za kim tak bardzo tęskniono.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Ranek zaczyna się wcześnie. Finley jest w autobusie o siódmej, jak


było zaplanowane. Kiwam mu głową, ale siadam bez słowa z przodu
autobusu.
Na miejscu wysiadamy i idę w milczeniu
do tylnego wejścia kawiarni Cora. Finley rusza za mną. Dogania mnie, gdy
jestem już przy drzwiach. Pukam. Tym razem są zamknięte na klucz,
lecz zaraz się otwierają.
Corze na nasz widok przemyka przez twarz promyk nadziei.
– Pakujcie się do środka.
Wchodzimy, a ona, zanim zamknie za nami drzwi, rozgląda się po uliczce.
– Są jakieś wieści? – Patrzy to na mnie, to na Finleya, a ponieważ
on kieruje wzrok na mnie, ona robi to samo.
Potrząsam głową.
– Przykro mi, nie mam wieści, ale możemy coś zrobić. Słyszeliście
o organizacji ZwA? Zaginieni w Akcji?
Oboje zaprzeczają.
– To ściśle tajna działalność. Organizacja prowadzi nielegalną stronę
internetową, na której zamieszcza zaginione osoby. Cała sieć ludzi próbuje
ich odnaleźć albo przynajmniej dowiedzieć się, co się z nimi stało.
– To, co się stało z Madison, to raczej nie będzie nic dobrego –
mówi Cora.
Finley krzywi się, potrząsa głową.
– Lepiej wiedzieć – stwierdza. – Jak to zrobimy?
– Potrzebne będzie zdjęcie Madison, jakieś niedawne. Gdyby nie było,
narysowałam ją. – Wyjmuję portret, który zrobiłam zeszłego wieczoru.
– Dobry rysunek, ale mam fotki – mówi Cora i idzie
do przyległego pomieszczenia.
Finley wyciąga rękę, przesuwa palcem po papierowej twarzy Madison.
– Szkoda, że… – Urywa.
– Co?
Kręci głową.
– Szkoda, że jej nie powiedziałem, co naprawdę czuję.
– Myślę, że to wiedziała – pocieszam go, choć sama nie jestem pewna.
Dopiero zaczynali, prawda? Czy Madison wiedziała, że on ją kochał? Że ją
kocha, poprawiam sama siebie.
Cora wraca ze zdjęciami i wybieramy najodpowiedniejsze. Widząc
tęsknotę w oczach chłopaka, daje mu drugą fotkę.
– Jeśli chcesz, możesz też zatrzymać rysunek – proponuję.
Finley chowa i jedno, i drugie w swojej torbie.
– Co teraz? – pyta Cora.
– Zajmę się tym – zapewniam.
Następnie wszyscy przyrzekamy, że nikomu o tym ani słowa,
i rozchodzimy się. A ja zastanawiam się, dlaczego to robię. Nie
chodzi o zamieszczenie Madison na liście ZwA, tylko o to, że ich
wtajemniczam. To ryzyko, potężne ryzyko, ale także jedyny sposób, by dać
im nadzieję.
Tak właśnie działa Aiden, taki ma cel. Zachęcał, żebym do nich dołączyła.
Zdaje się, że właśnie to zrobiłam.
Wciąż jest o wiele za wcześnie na szkołę, ruszam więc na spacer w stronę
tablicy ogłoszeniowej, którą opisał mi Aiden. Znajduję ją we wskazanym
miejscu, schowaną w bocznej uliczce koło ratusza. Nikogo nie ma w pobliżu,
kiedy przypinam karteczkę: „Szukam partnera do szachów. Anita, kontakt
w ratuszu”.
Teraz mogę już tylko czekać.
W drodze do szkoły pstrykam kilka zdjęć – uwieczniam miasteczko tuż
przed wschodem słońca. Słońce zresztą nie tyle wschodzi, ile wyskakuje
znienacka zza góry jak z ukrycia i pierwsze jego promienie przemieniają
poranny mrok w oślepiająco pogodny poranek.
Zbliżam się do szkoły i widzę rodziców odprowadzających
dzieci do bramy. Po drugiej stronie stoi nauczyciel i czujnie pilnuje, jak
uczniowie wchodzą na teren szkolny.
Z przeciwka nadchodzi kobieta z dwoma chłopcami i z niemowlęciem
na ręku. Jeden z chłopców potyka się i wybucha płaczem.
Kobieta przesuwa sobie niemowlę w ramionach, schyla się, próbując
podnieść brzdąca.
– Może pomogę? – ofiarowuję się. Podaję chłopcu rękę, a on
po chwili razem z bratem pędzi do szkoły.
– Dziękuję – mówi ich matka. – Jest pani nowa w szkole?
– Jestem dopiero na okresie próbnym przed praktykami – wyjaśniam.
– Więc może kiedyś będzie pani uczyć moje maleństwo. – Z czułym
uśmiechem patrzy na niemowlę w swoich ramionach.
Ją? Jego? Bobas jest tak opatulony, że po samej zaróżowionej twarzyczce
nie umiałabym rozpoznać, czy to dziewczynka, czy chłopczyk. Na głowie
ma najmniejszą czapeczkę, jaką w życiu widziałam, i smacznie śpi.
– Nigdy nie wiadomo – odpowiadam. – Może.
Podchodzi jakaś nauczycielka i zachwyca się maluszkiem.
– Ile ma tygodni? – pyta.
– Prawie cztery – mówi matka.
Zostawiam je i przechodzę przez bramę. Co wiem o niemowlętach?
Dokładnie nic. Ale ta kruszyna jest taka maleńka. Ma cztery tygodnie?
Marszczę brwi. W pierwszym albumie z moimi zdjęciami jestem
pucołowatym bobasem, który raczkuje, sięga po zabawki. Ile miałam
tygodni czy miesięcy, kiedy rozpoczęto „dokumentację”? Może
Stella ma inny album wetknięty gdzieś głębiej. Jest taką maniaczką
fotografowania, aż trudno uwierzyć, że nie zrobiłaby mi zdjęć
świeżo po urodzeniu. Pewnie gdzieś je ukryła.

Przez cały dzień coś mi nie daje spokoju, jak bolący ząb, którego nie
powinno się ruszać, ale człowiek wciąż go dotyka językiem,
naciska i przechyla, aż się poluzuje. Dziś jestem na lekcjach klasy drugiej,
lecz moje myśli wciąż gdzieś błądzą, tak że nauczycielka musi mi powtarzać
polecenia więcej razy niż uczniom. Pewnie stwierdziła, że jestem idiotką.
Po obiedzie klasa ma zajęcia z czytania, a ponieważ jedna z dziewczynek
dzisiaj kończy siedem lat, w ramach wyróżnienia urodzinowego może
wybrać historyjkę, którą będą czytać. Wybór pada na starą, sfatygowaną
książkę z najniższej półki regału – historia o księżniczce, która ratuje
zwierzęta. Nauczycielka czyta, a ja, zapatrzona w baloniki przywiązane
do krzesła solenizantki, znów odpływam myślami.
Jako Riley mam datę urodzenia zmienioną na 17 września. Dziwne, jak
Stella jest zakręcona na punkcie urodzin – rok w rok robi wokół nich wielkie
halo. Wydawała się wręcz porażona, kiedy usłyszała, że nie obchodzę ich już
w listopadzie.
Wieczorem przy kolacji myśli nadal kołaczą mi w głowie. Nie umiem się
skupić na tym, co dzieje się wokół mnie. Kiedy skontaktuje się ze mną
człowiek od Aidena? To może być ktokolwiek, nawet siedzący tu, przy tym
stole. Uśmiecham się na tę myśl. Mojej babce by się to nie spodobało. Tak
czy inaczej, Astrid na pewno ma baczne oko na to miejsce. Spoglądam
na rozmawiające dziewczyny, na Stellę siedzącą u szczytu stołu.
Wygląda jakoś inaczej. Patrzy na mnie ni to figlarnie, ni pytająco, jakby
wyczuwała, że coś mi chodzi po głowie. Ale nawet ja nie wiem, co mi jest,
czemu więc ona miałaby podejrzenia? „Matczyna intuicja” – odzywa się
we mnie podszept, lecz go odrzucam. Co za bzdura.
Steph, pomocnica Stelli, podała już wszystko na stół i teraz siedzi z nami.
Zauważam, że jest równie wyciszona jak ja. Je kolację, spogląda na pozostałe
dziewczyny – zupełnie jak ja.
Nie mogę się otrząsnąć z wewnętrznego poczucia niepokoju ani też dojść
do tego, skąd się ono bierze. Dotyczy chyba tego maleńkiego bobasa,
którego dziś widziałam, oraz albumów ze zdjęciami. Tych brakujących
wczesnych fotografii. Wszystko wydaje się z tym wiązać. Może
Stella trzyma je tylko dla siebie.
Zauważam, co mi wcześniej nie dawało spokoju w związku ze Stellą.
Ma ciemniejsze włosy. Nie mocno, ale odrosty zniknęły, wtopiły się w resztę,
która została odrobinę przyciemniona. Stella była u fryzjera. W duchu
marszczę brwi. Tak jak mówiła, kiedy po raz pierwszy zobaczyła, że z jasnej
blondynki zmieniłam się w szatynkę. Założę się, że będzie sobie
przyciemniać włosy, aż zrównają się odcieniem z moimi.
Czemu tak obsesyjnie stara się do mnie upodobnić? Czy to tylko część
tego, że tak się do mnie garnie?
Coś mi podskakuje w żołądku. „Czekaj, pomyśl”. Zbyt
dużo namieszało się dziwactw. Stella, gdy byłam dzieckiem,
upodabniała sobie włosy do moich, jakby chciała w ten sposób zaznaczyć:
„Należymy do siebie”. Teraz próbuje robić to samo. I tak dziwnie
zareagowała na zmianę daty moich urodzin. I nie ma zdjęć przedstawiających
mnie tuż po urodzeniu. Kolacja smakuje jak pył. Odkładam widelec.
– Nic ci nie jest, Riley? – pyta Ellie i czuję, że zwracają się na mnie
wszystkie oczy, ale nie odpowiadam.
U r o d z i n y. Doktor Lysander powiedziała mi, że przeprowadzono u
mnie test komórkowy i zgodnie z jego wynikiem w momencie
zresetowania nie miałam szesnastu lat. Ale jeżeli moje urodziny wypadają
w listopadzie, to miałam już wtedy skończone szesnaście. Mówiła też, że
wpisano mnie do rejestru jako Jane Doe – osobę o tożsamości niedającej się
zidentyfikować na podstawie DNA. W jej oczach widziałam dezorientację:
nie kłamała, po prostu nie mogła uwierzyć. W to, że nikt nie wiedział, kim
naprawdę jestem. Powiedziała… Nie. Powiedziała, że mogę być jednym
z tych dzieci, które przychodzą na świat na uboczu, jeśli rodzice chcą ominąć
prawo.
– Riley? – Znowu dociera do mnie głos, ale odległy i niewyraźny.
A Astrid? Co mówiła tamtego dnia? Dokładnie jakich słów użyła?
Zamykam oczy, wracam myślą do tamtych chwil, w głowie mi wiruje, jestem
gdzie indziej. Kucam w ciemnym korytarzu. Wiem, że ta zabawa źle się
skończy, lecz chcę usłyszeć jej dokładne słowa…

„Czy nie czas, żeby mu powiedzieć prawdę? Że ta ukochana córeczka nie jest
jego, że nawet nie wiesz, czyje to dziecko”.

Zapadam w ciemność.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Stopniowo nicość zamienia się w zimną podłogę, słychać głosy.


– Lu… Riley. – Głos Stelli.
Otwieram oczy i widzę, że przyklękła obok mnie i próbuje mnie cucić.
Wlepiam w nią wzrok.
– Kim jestem?
– Pewnie się uderzyła w głowę – mówi Stella, w jej oczach widać popłoch.
A obok kuca Steph. Ma w rękach moje okulary.
– Wypadło jedno szkło – oznajmia.
Zamykam oczy. Steph na pewno zdążyła je już zobaczyć.
Musiała zauważyć, że bez szkieł są zielone. Że okulary maskują, kim
naprawdę jestem.
Kim tak naprawdę jestem? „Nawet nie wiesz, czyje to dziecko”.
Stella pomaga mi wstać.
– Pójdziesz teraz do łóżka – zapowiada i ruszamy przez jadalnię.
– Czekajcie – odzywa się Steph. – Naprawiłam je. Szkło dało się
wepchnąć z powrotem.
Podaje mi okulary. Biorę je od niej, zakładam z powrotem. Steph patrzy
to na Stellę, to na mnie. Widać, że się czegoś domyśla.
Ellie biegnie naprzód i przytrzymuje dla nas drzwi. Chcę strząsnąć z siebie
Stellę i iść sama, ale w głowie mi się wciąż plącze i w dodatku mnie boli.
Naprawdę uderzyłam się, gdy upadłam? Kiedy zemdlałam.
Stella pomaga mi się położyć. Ellie stoi tuż obok.
– W porządku, Ellie. Możesz już iść – mówi Stella.
Dziewczyna spogląda niepewnie to na nią, to na mnie, ale wychodzi,
zamykając za sobą drzwi. Zatrzaskują się z cichym stuknięciem.
– Nie jesteś moją matką – wygłaszam to oznajmująco, nie jako pytanie.
Odrywa ode mnie oczy, patrzy w bok.
– Co za bzdura.
– Posłuchaj. Przed zresetowaniem zrobili mi test komórkowy. Nie miałam
szesnastu lat, a to było po tak zwanych moich szesnastych urodzinach, które
podobno miałam w listopadzie.
– Ale testy mogą się mylić…
– O mało nie wybuchłaś, kiedy ci powiedziałam, że mam urodziny
we wrześniu. Nie ma moich zdjęć z wczesnego niemowlęctwa.
A tamtego dnia, w moje dziesiąte urodziny, kiedy usłyszałam, jak
rozmawiasz z Astrid…
– Pamiętasz to? – Oczy otwierają się jej szeroko.
– Astrid powiedziała, że nawet nie wiesz, czyim jestem dzieckiem.
Myślałam, że chodzi o to, że tato nie jest moim ojcem, ale
to tylko połowa prawdy, tak? Ty też nie jesteś moją matką. Przyznaj to!
Kolory odpływają z jej twarzy. Patrzy mi w oczy z desperacją.
– Jestem pod każdym względem, jaki się liczy. Zawsze cię kochałam,
Lucy.
– Nie! Nie pod jednym względem, który się liczy. Powiedz mi prawdę.
Powiedz teraz!
– Powinnaś odpocząć. Możesz mieć wstrząśnienie mózgu.
– Wcale nie. Powiedz mi, skąd się wzięłam! Mam prawo wiedzieć.
Stella się trzęsie, jej twarz drży.
– Jestem twoją matką. J e s t e m. – Przełyka łzy, a z nimi coś jeszcze:
prawdę.
Jakaś cząstka mnie chce ją pocieszyć, położyć dłoń na jej ręce. Ale nie.
Stella musi się z tym zmierzyć. Czy pogrzebała to tak głęboko, że nawet nie
potrafi o tym mówić?
– Nie będzie między nami nic dobrego, jeśli nie dowiem się prawdy –
oświadczam i odwracam się od niej do ściany.
Mija czas. Minuty, godziny? Jej ręka dotyka mojego ramienia, potem się
odsuwa.
– W porządku – odzywa się w końcu Stella matowym głosem. – Powiem
ci. To smutna historia.
Odwracam się, siadam.
– Słucham.
Nie od razu zaczyna. Długo się zbiera, potem kiwa głową.
– Okej. Tato i ja chcieliśmy mieć dzieci. Rozpaczliwie. Ale za każdym
razem, kiedy zachodziłam w ciążę, traciłam ją. Czasami kilkumiesięczną,
zaawansowaną. Nie wiem czemu. Lekarze też nie wiedzieli. I w końcu, gdy
znów spodziewałam się dziecka, nikomu o tym nie powiedziałam, nawet
tacie. Wyjechał na jakiś czas, nie układało się nam za dobrze. – Przerywa,
przygryza sobie wargę.
– I?
– Mieszkałam wtedy u mamy. – Sposób, w jaki to wypowiada, sugeruje, że
za tymi słowami kryje się coś więcej, ale jej nie przeszkadzam. –
Dziecko urodziło się za wcześnie. Moja kochana, śliczna córeczka. Miałam
Lucy tylko przez kilka dni. Potem zmarła. – Głos więźnie jej w gardle,
a ja nie wiem, jak zareagować. Zwraca się w moją stronę, bierze mnie
za rękę. – Potem mama, już po kilku miesiącach, przyniosła mi ciebie. Byłaś
idealna. I moja. Zawsze cię kochałam, Lucy. To właśnie sprawia, że jesteś
moją córką. Nie rozumiesz?
– Zaraz, zaraz. Mówisz, że Astrid po prostu przyszła z jakimś dzieckiem,
żeby zastąpić twoje, które umarło? Skąd je wzięła?
– Naprawdę nie wiem. Domyśliłam się, że z sierocińca. Jako KdsN Astrid
nadzoruje też domy dziecka. Ale nie pytałam. Nie chciałam, żeby mi cię
zabrała.
– I dostałaś mnie po kilku miesiącach? Nikt nie zauważył, że
najpierw masz dziecko, potem nie masz, a potem znowu masz? Co z tatą?
– Mówiłam ci. Mieszkałam… gdzie indziej. U mamy. Twój tato i ja nie
widzieliśmy się przez długi czas. Gdy wreszcie wrócił, zobaczył cię i uznał,
że jesteś jego córką. Pogodziliśmy się. Nie powiedziałam mu prawdy o tobie.
Potrząsam głową na te rewelacje.
– Jak mogłaś go okłamywać w takiej sprawie?
– Musiałam. Mama zagroziła, że mi cię zabierze, jeżeli choć pisnę słowo.
A po latach miała na mnie haka i kiedy Danny i ty usłyszeliście naszą
rozmowę…
– Wyszło na jaw z hukiem.
– Tak. Nie mógł tego przeżyć, odszedł. Kilka dni później zaginęłaś.
Mama się dowiedziała, że jesteś u terrorystów. Że cię im oddał. Wiem, że nie
chcesz w to uwierzyć. Mama wiele razy próbowała cię odzyskać, ale nie
mogła ustalić, gdzie dokładnie przebywasz.
– Mówisz, że zawsze kochałaś mnie jak córkę. Dlaczego z tatą miałoby
być inaczej? Okej, doznał szoku, kiedy się dowiedział, ale to wciąż byłam ja.
Córka, którą znał od lat. – Znowu potrząsam głową.
– Może masz rację. Może nic go nie łączyło z tym, co cię spotkało. –
Wypowiada te słowa, jakby były trudne do wymówienia na głos. Na jej
twarzy malują się sprzeczne odczucia. Po wszystkich tych latach
obwiniania nie będzie jej łatwo przyznać, że nie zrobił nic złego. A potem
pogodzić się z tym, jak umarł.
– Czy to ma jakieś znaczenie? – pyta.
– Dla mnie ma. – Ale zaraz potrząsam głową, w oczach wzbierają mi łzy.
– To dla ciebie za dużo naraz. Przykro mi, że nie wiedziałaś. Ja…
– Nie tylko o to chodzi. Myślę, że pamiętam, co się zdarzyło tamtego dnia.
Tego dnia, kiedy zniknęłam.
Stella nie odzywa się, nie porusza.
– Znalazłam pod poduszką karteczkę od taty. Miałam się z nim spotkać
w Castlerigg. Poszłam tam na przerwie obiadowej, ale go nie było. Przyjechał
ktoś inny, z ART, i powiedział, że tato przysłał go po mnie. Ale kiedy
dotarliśmy na miejsce, taty tam też nie było. Nie widziałam
go przez dwa lata. Aż do czasu, kiedy próbował mnie uratować.
Twarz Stelli twardnieje, wyraża gniew.
– Nie, czekaj – mówię. – To nie znaczy, że on napisał ten liścik. Może
go sfałszowali.
– Ale jak podrzuciliby ci go pod poduszkę? Albo skąd by wiedzieli, że
ty i tato lubicie chodzić do Castlerigg, gdyby im o tym nie powiedział?
Wzruszam ramionami.
– Nie wiem. Nie chcę w to wierzyć, nie mogę.
Stella z całych sił stara się zapanować nad gniewem.
– Posłuchaj. Cokolwiek się wydarzyło, przecież próbował cię uratować,
tak?
– I przez to zginął.
– Zginął, p r ó b u j ą c być bohaterem. – Za jej słowami kryje się
niewypowiedziane echo. Stella nie może mu wybaczyć, choćby nie był
zamieszany w moje zniknięcie. Chodzi o to, że mu się nie udało.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę, ale udaję, że chce mi się spać,
i Stella wreszcie wychodzi. Gapię się na ścianę w ciemności.
Więc wróciłam do punktu wyjścia, jakbym ponownie została Zresetowana.
Znowu nie wiem, kim jestem. Nie znam swoich rodziców, nie mam pojęcia,
skąd pochodzę. Nie ma nawet nazwiska ani imienia, które byłoby tak
naprawdę moje. Lucy Howarth czy Lucy Connor – tak się
nazywała dziewczynka, która umarła w niemowlęctwie, nie ja.
Jestem zupełnie otępiała.
Jestem niczym.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

– Usiądź – mówi pani Medway i siadam naprzeciw jej biurka.


Zamyka za mną drzwi.
– Riley, czy podobał ci się tydzień w naszej szkole?
– Tak, dziękuję pani – odpowiadam, starając się skupić na chwili obecnej,
chociaż przez większą część dnia raczej mi się to nie udawało.
Dyrektorka wzdycha.
– Nie za bardzo wiem, jaką co do ciebie podjąć decyzję. Nasz dział
plastyczny wręcz się domaga, żebyś do nas dołączyła jako praktykantka.
Zrobiłaś tam wielkie wrażenie. To fantastycznie, ale w inne dni nie wypadłaś
aż tak dobrze. Chodzi o to, że jeśli przyjmiemy cię na praktykę,
będziesz musiała przez rok pracować z każdą klasą i na lekcjach z wszystkich
przedmiotów.
– Przykro mi. W ostatnich dniach zupełnie nie byłam sobą.
Jak mogłam być sobą, skoro nawet nie wiem, kim jestem?
– Rozumiem, że wyprowadziła cię z równowagi sprawa z twoją
przyjaciółką Madison. Czy jest coś jeszcze?
Zaskakuje mnie, że ponownie o tym wspomina. Nie jest ogólnie przyjęte,
żeby wyrażać uczucia związane z kimś, kogo zabrali Lorderowie. Ale jej
twarz wygląda na pełną autentycznego zainteresowania, troski. Nic mi tutaj
nie grozi. Na ile jednak mogę być szczera? Waham się.
– Tak między nami?
– Oczywiście.
– Dowiedziałam się ostatnio, że jestem adoptowana. To był szok. –
Chyba nigdy nie powiedziałam nic bardziej prawdziwego.
– O, rozumiem.
– Zastanawiałam się, czy nie znalazłaby się jakaś praca w sierocińcu?
– Kiedyś była. – Marszczy lekko brwi, potrząsa głową. – Najbliższe takie
miejsce to Kumbryjski Ośrodek Opiekuńczy. Kiedyś wysyłaliśmy tam
nauczycieli rotacyjnie. Ale kilka lat temu zatrudnili własnych. Zupełnie nas
odcięli. Mogłabym zapytać. – Waha się. – Nie jestem pewna, co się tam
dzieje. To może nie być dla ciebie odpowiednie miejsce.
– Dlaczego?
– Jest odizolowane, usytuowane w odległej dolinie. W promieniu wielu
kilometrów jest tylko kilka gospodarstw, a ludzie, którzy tam pracują, nie
przyjeżdżają do miasta. – Marszczy brwi. – Na razie zostańmy przy tym,
co mamy, dobrze? Co z tobą robimy? – Otwiera netbook, przez chwilę patrzy
w ekran, potem dotyka go i podnosi wzrok. – Dobrze. Zarekomendowałam
cię jako praktykantkę. Jeżeli na pierwszym miejscu wybierzesz szkołę,
to powinno być rozstrzygającym głosem. Ale nie decyduj pochopnie,
najpierw przejdź pozostałe okresy próbne.
Patrzę na nią, oczy mi się rozszerzają z zaskoczenia.
– Dziękuję pani.
– Riley, ryzykuję, stawiając na ciebie. Bardzo poważnie biorę
odpowiedzialność za każde powierzone nam dziecko, każde, które uczymy.
Nie możemy sobie pozwalać na gorsze dni, bez względu na uzasadniony
powód, ponieważ liczy się dobro dzieci.
– Rozumiem.
– Możesz już iść. Jakakolwiek będzie twoja decyzja, życzę ci jak najlepiej.
– Dziękuję pani – powtarzam ze ściśniętym gardłem.
Nie wie, kim jestem, ale chce mi dać szansę. Zatrzymuję się z wahaniem
przy drzwiach. Dyrektorka podnosi wzrok.
– Coś jeszcze? – pyta.
Tak bardzo chcę jej powiedzieć, że jestem jej zaginioną uczennicą, Lucy –
tą, której brakowało jej do rachunku przez wszystkie te lata. Czy wciąż ją
to gnębi? Ale tak czy inaczej, nie jestem przecież Lucy.
– Nie, to wszystko. Jeszcze raz dzięki. – I wypadam z gabinetu.

Zatrzymuję się przy Moot Hall, gdzie w sobotę Madison i ja spotkałyśmy


Finleya i dołączyłyśmy do grupy idącej na Catbells. Wcześniej zauważyłam,
że w gablotkach z boku budynku są wywieszone mapy, i teraz studiuję
je uważnie.
– W środku jest więcej map – rozlega się czyjś głos.
Aż podskakuję. W drzwiach stoi Finley.
– Co ty tu robisz?
– Nie mam głowy, żeby się zająć w pracy czymś zabawnym,
dlatego dostałem dyżur za biurkiem. – Urywa, rozgląda się. – Jakieś
wiadomości?
Potrząsam głową.
– Czekam na kontakt ze strony ZwA. Powinien się wkrótce odezwać. Ale
nie rób sobie zbyt dużych nadziei – ostrzegam łagodnie.
– A więc co robisz? Planujesz weekendową wycieczkę?
– Może.
– Mogę z tobą iść?
– Może. Nie pytaj dlaczego, ale chcę przejść
koło Kumbryjskiego Ośrodka Opiekuńczego. Wiesz, gdzie to jest?
– Nie, ale mogę sprawdzić.
Zabiera mnie do środka, przeszukuje indeksy i znajduje właściwą mapę.
– Nigdy tamtędy nie szedłem, nie leży przy głównych szlakach. Ale dobrze
będzie tam w górze oderwać się od wszystkiego i wszystkich.
– Wiem. Też tak czuję. Czy to, dokąd idziemy, możemy zachować
dla siebie?
Patrzy na mnie z zaciekawieniem.
– Jasne.
Opracowujemy trasę. Trzeba będzie podjechać z Keswick do punktu, gdzie
zaczyna się szlak. Finley mówi, że ma od kogo pożyczyć samochód. Ocenia,
że stamtąd wędrówka zajmie nam w każdą stronę około trzech godzin.
Umawiamy się na spotkanie rano.
Wracając do domu, zastanawiam się, co ja właściwie robię. Tak naprawdę.
Co dobrego może wyniknąć z faktu, że rzucę okiem na sierociniec,
z którego mogę, ale nie muszę pochodzić, w dodatku byłam tam
krótko jako niemowlę siedemnaście lat temu? Stella tylko się d o m y ś l i ł a,
że wzięto mnie z domu dziecka, a nawet gdyby tak było, nie ma gwarancji, że
jest to właśnie ten ośrodek.
Wzruszam ramionami. Nie wiem. Jakiś wewnętrzny głos ponagla mnie,
żebym tam poszła, sprawdziła.

Wieczorem Stella puka do moich drzwi, zagląda.


– Mogę? – pyta z wahaniem.
Kiwam głową.
– Przyniosłam coś, żeby ci pokazać.
W ręce ma mały album, niepasujący do tamtych trzymanych w szafie.
Otwiera go i w środku strona po stronie – wszystkie są zapełnione
zdjęciami maleńkiego dziecka, znacznie drobniejszego niż czterotygodniowy
bobas, którego widziałam wczoraj. Ma mnóstwo czarnych włosów, nie
do końca rozwarte powieki. Nawet na zdjęciach
wygląda na bardzo nieruchome.
– To jest Lucy.
– Dlaczego dałaś mi tak samo na imię?
Wzrusza ramionami z wyraźnym zakłopotaniem.
– Nie jestem pewna. Może nie powinnam była. – Wzdycha. – Zawsze
było mi żal, że zmarła, ale i tak kochałam ciebie, i wiąż cię kocham, za to,
kim jesteś. Jedno drugiego nie zmienia.
– Jednak imię Lucy musiało ci stale przypominać o stracie.
Patrzę na nią i powoli zaczyna do mnie docierać przypuszczenie. Tak
bardzo się bała, że mnie straci, podobnie jak straciła to ledwie narodzone
dziecko. I wszystkie poprzednie też. A potem, po latach, kiedy zaginęłam,
spełniły się jej obawy. Czuję, że ją zaczynam rozumieć, choć trochę.
Ale to nie znaczy, że ją zaraz lubię.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

– Jest coś takiego w tych górach, że choćby życie nie wiedzieć jak
dawało mi w kość, tu czuję się lepiej. – Patrzę przez obiektyw aparatu
fotograficznego na otaczające nas bezleśne grzbiety i ciągnące się niżej
doliny. Na szlak, który mamy przed sobą.
Finley milczy. Opuszczam aparat.
– Przepraszam – mówię, patrząc na niego z ukosa.
– W porządku. Nie mam światowego monopolu na nieszczęścia, ty też
możesz dostać w nich jakiś udział. Więc czemu daje ci w kość?
Wzruszam ramionami.
– Większości nie mogę powiedzieć. – Waham się. – Ale jest coś, czym
mogę się podzielić. Tak między nami. Niedawno Lorderowie zabrali też
kogoś, na kim mi zależy.
– Kogo?
– Okej. Chłopaka. – „Bena”.
– A ty go kochałaś.
– Poprawka: ja go kocham. Czas przeszły jest niedozwolony.
– Z tym się zgadzam.
Idziemy dalej, po tej krótkiej rozmowie głównie w milczeniu.
Zatrzymujemy się czasami, żeby sprawdzić na mapie rozwidlające się
ścieżki, i równym tempem wspinamy się coraz wyżej. Docieramy do grzbietu
– pusty szlak podąża wyniosłą krawędzią, smaganą zimnym, zaciekłym
wiatrem. Nie ma tu śniegu – czyżby go wywiało? Niebo jest niemal
bezchmurne, ale powietrze wydaje się rozrzedzone, jakby porywisty wiatr
zabrał z sobą nawet tlen. Poruszamy się szybko, by nie zmarznąć.
– Ładny dzień wybrałaś – odzywa się Finley, ale widzę, że tak samo jak
ja nie ma nic przeciwko takiej pogodzie.
Jednak gdy szlak znów się obniża, czujemy ulgę, ponownie mając osłonę
przed wiatrem.
– Jesteśmy prawie na miejscu, sierociniec mieści się w tej dolinie. –
Wskazuje kierunek, kiedy trawersujemy zbocze. – Powiesz mi, dlaczego tu
przyszliśmy?
Zerkam na kiego z ukosa. Wzdycham.
– Szczerze? Tak naprawdę nie jestem pewna. Ale to długa historia.
– Mamy czas.
Potrząsam głową.
– Może lepiej ty coś opowiesz?
– O czym?
– Nie wiem. Gdzie mieszkasz?
– Keswick Boys: głośne szmery i piękne bajery.
– Co?
– Słyniemy z zawodów wioślarskich. I paru innych rzeczy.
To niedaleko od waszego domu. Szybka wycieczka łodzią, a potem spacerek
albo około godziny marszu wokół jeziora, pod górę. – Pokazuje
mi to na mapie.
– Zdaje się, że macie tam więcej luzu niż my.
– Faktycznie. – Śmieje się. – Wychodzimy i wracamy, kiedy się nam
podoba. Nie mogłem uwierzyć, kiedy Madison opowiadała o waszych
zasadach. – Jego uśmiech gaśnie. – Powiedz mi. Czy to dlatego, że
wyszła podczas obiadu, żeby się ze mną zobaczyć?
Nie mówi, o co mu chodzi, ale i tak wiem.
– To nie twoja wina. Cokolwiek stało się z Madison, nie miałeś z tym nic
wspólnego. Oni mają swoje powody.
Widzę po jego ponurej minie, że go nie przekonałam.
– Wiem, jak to jest – mówię.
– Co?
– Myśleć, że coś przydarzyło się komuś z twojej winy. Zżera cię
od środka. Ona by tego nie chciała, Finley.
– Ani twój chłopak. Jednak nie umiesz powstrzymać swojego uczucia.
– Nie.
Podczas rozmowy schodziliśmy ku dolinie, lecz jeszcze znajdujemy się
na tyle wysoko, by dobrze widzieć z góry okolicę. I oto jest –
skupisko budynków na polanie pod nami, nad wijącym się leśnym
strumieniem. Odległe ogrodzenie zamyka wokół nich spory teren.
Malownicze miejsce, ale cokolwiek dziwne. A przy tym zimne, i nie
chodzi tylko o zimowe warunki. Zakątek wydaje się odludny i pozbawiony
życia.
– Patrz – odzywa się Finley. – Tam, przy ogrodzeniu.
Skupiam się na wskazanym odcinku i widzę poruszające się przy płocie,
po jego wewnętrznej stronie, punkciki. Ludzie? Ale są
rozmieszczeni w równych odstępach, suną w tym samym tempie. Dziwne.
Ponownie wyjmuję aparat, nastawiam ostrość. Ścieżką po wewnętrznej
stronie ogrodzenia idą rzędem dzieci. Przyglądam się i dostrzegam, że
wszędzie, dokąd sięga wzrok, ścieżka biegnie wzdłuż ogrodzenia.
– Co widzisz? – pyta Finley.
– Dzieci. Są chyba na spacerze. – Marszczę brwi. – Ale jakoś tak dziwnie.
– Jak to?
– Idą gęsiego w równych odstępach.
– Może zejdziemy niżej i popatrzymy z bliska? – proponuje, lecz ja się
waham.
Coś tu wydaje się nie tak, bardzo nie tak, ale nie wiem co. Mam
nieokreślone złe przeczucie. Podpowiada mi, że nie powinno nas tu być.
Albo przynajmniej, że nie powinno tutaj być Finleya.
Odciągam go pod drzewa. Zdejmuję plecak.
– Możesz tu zaczekać? Zejdę i rozejrzę się ostrożnie. Nie chcę, żeby nas
ktoś zobaczył.
– No, nie wiem. Powinienem pójść z tobą.
– Szczerze mówiąc, nie ma się czego obawiać – kłamię. – A ja naprawdę
umiem się ukrywać w terenie. I będzie mi łatwiej bez plecaka. Podkradnę się,
rzucę tylko okiem i zaraz tu wrócę. Po prostu zostań i nie wychylaj się.
Dobrze? Nic mi się nie stanie. Daję słowo.
– Rzucisz tylko okiem i wrócisz?
– Tak.
– W porządku. – Spogląda na zegarek. – Daję ci godzinę. Jeśli do tej pory
nie wrócisz, zejdę, żeby cię poszukać. Umowa?
– Umowa.
Zdejmuję kurtkę. Jest jasnoniebieska i mogłaby się rzucać w oczy.
Wełniana szara bluza, którą mam pod spodem, łatwiej wtopi się w cienie.
Najpierw trzymam się szlaku. Ścieżka wcina się w zbocze, więc kiedy idę
schylona, raczej nie widać mnie z dołu. Potem, gdy się zbliżam do drzew,
zbaczam z dróżki w niskie zarośla i ukrywając się za skałami, a potem
drzewami, zmierzam do ogrodzenia, przy którym widzieliśmy dzieci.
Oceniam, że jeśli nadal idą równym tempem, powinnam przeciąć im drogę.
Poruszam się ostrożnie, cicho, powoli. Bezgłośne przemieszczanie się w lesie
i korzystanie z naturalnych osłon to umiejętności, które przyswoiłam
lata temu podczas treningów z Nikiem i ART. Zatrzymuję się
za kilkoma głazami w odległości niecałych pięćdziesięciu metrów od płotu
i czekam.
Wkrótce na zakręcie ukazuje się pierwsze z dzieci. Tak jak dostrzegłam
z góry, po prostu idą. Uśmiechnięte. Gęsiego, bez rozmawiania, nic
oprócz spaceru. Przeczesuję okolicę wzrokiem – żadnych dorosłych.
Powinnam już wracać, ale podkradam się bliżej, przypominając sobie
ukształtowanie widzianego z góry terenu. Jeżeli dzieci wciąż będą szły
ścieżką wzdłuż płotu, wkrótce znajdą się pod drzewami, a zbocze osłoni je
od strony budynków.
Pędzę ukradkiem w tamtą stronę, coraz bliżej ogrodzenia. Nie jest
wysokie, łatwo mogę spoglądać ponad nim. Ale dostrzegam słaby błysk
biegnącego po nim drutu. Czy to elektryczny pastuch, czy czujnik
antywłamaniowy? Tak czy inaczej, lepiej nie próbować dostać się na drugą
stronę. Chowam się i czekam.
Słychać odgłosy kroków. Waham się – to szaleństwo.
Wychodzę z kryjówki, gdy dzieci się zbliżają. Jako pierwszy idzie
jedenasto- czy dwunastoletni chłopiec. Maszeruje z uśmiechem na ustach.
Widzi mnie – musi mnie widzieć – ale nie zwalnia kroku.
Reszta podąża za nim, każde w odległości kilku metrów od poprzedniego,
mijają mnie jedno po drugim bez reakcji. Im dalej od prowadzącego, tym
młodsze. Teraz nadchodzi może siedmioletnia dziewczynka.
– Witaj – mówię.
Uśmiecha się.
– Witaj – odpowiada, lecz idzie dalej.
Pochód zamykają najmłodsi: cztero-, może pięciolatki.
– Stójcie – wydaję polecenie.
Ostatnia trójka patrzy na mnie i zatrzymuje się. Bez słowa.
– Co robicie? – pytam, spoglądając na pierwszego z trzech chłopców.
– Stoimy – odpowiada.
– Nie teraz, tylko zanim powiedziałam „stójcie”. Co robiliście?
Ma zdziwioną minę. Uśmiecha się.
– Jest sobota. Robimy poranny spacer.
Wszyscy trzej uśmiechają się i nie ruszają z miejsca. Jakby
wykonywali moje polecenie, cały czas z uśmiechem. A pozostali wciąż idą
w niezmienionym tempie, z takim samym uśmiechem. Prawie jakby…
Nie. Nie, to niemożliwe. Niemożliwe.
Zaczynam się trząść, narasta we mnie zgroza.
– Wyciągnijcie przed siebie ręce – rozkazuję, nie mogąc powstrzymać
drżenia głosu.
Wszyscy trzej jednocześnie unoszą ręce.
– Podwińcie rękawy.
Posłusznie wypełniają polecenie.
A na ich nadgarstkach błyszczą metalowe bransolety – czujniki Levo.
Mam na tyle przytomności umysłu, by pośpiesznie pstryknąć im kilka zdjęć,
choć ręce mi się przy tym tak trzęsą, że muszę oprzeć aparat o płot.
Zapominam, że górą idzie przewód, ale dociera do mnie, że to nie
elektryczny pastuch, bo nie poczułam porażenia prądem. To niemożliwe,
zupełnie wbrew prawu. Reset jest karą dla nastoletnich przestępców, którzy
nie ukończyli szesnastego roku życia. Nie dla małych dzieci. Co zresztą
mogłyby zrobić, żeby zasłużyć na coś takiego?
Patrząc w zbliżeniu przez obiektyw, widzę to. Ostatni chłopczyk, ten
krzywy uśmiech. Nie. Niemożliwe. Kiedy jechałam do Keswick pociągiem.
Matka z synkiem. To ten chłopczyk. Opuszczam aparat, patrzę na niego.
– Gdzie twoja mama? – pytam.
Uśmiecha się, ale nic nie mówi. Powtarzam pytanie.
– Nie wiem, co to jest – odpowiada. Uśmiecha się jak wtedy w pociągu,
lecz wzrok ma pusty. Chichot, psotne spojrzenie – wszystko, kim był,
zniknęło.
Szczęk.
Z oddali przez drzewa dobiega słabo słyszalny dźwięk. Trzaśnięcie drzwi?
Ogarnia mnie strach. Czy opierając aparat o ogrodzenie, uruchomiłam alarm?
Co za głupota.
– Opuśćcie z powrotem ręce – mówię. – Idźcie. Dogońcie pozostałych!
Ruszają i bardziej teraz biegną, niż idą, próbując dopędzić kolegów.
A ja nurkuję między drzewa.
Żołądek mi się przewraca, czuję mdłości. Dzieci, małe dzieci.
Zresetowane? Nie. To wbrew wszelkiemu prawu. Czterolatek, jak ten
chłopiec z pociągu, nie może być przestępcą, bez względu na to, czym
zawiniła jego matka.
Słyszę kolejne dalekie odgłosy. Ktoś tu idzie, by sprawdzić?
„Wynoś się stąd”. Przemykam z powrotem, starając się w miarę
możliwości ukrywać, trzymać nie na widoku. Kiedy
od ogrodzenia dzieli mnie już spora odległość, chowam się
za głazami i wyglądam zza nich. Dzieci zdążyły już dotrzeć do domu, są
z nimi wyższe postacie. Pstrykam pośpiesznie fotkę, patrząc w zbliżeniu
przez obiektyw. Kilkoro dorosłych i nie muszę widzieć ich czarnych strojów,
żeby wiedzieć, kim są – jest coś w sposobie ich poruszania, w tym, jak stoją,
co nie zostawia mi wątpliwości. Lorderowie.
Niektórzy rozmawiają z dziećmi. Inni z lornetkami przy oczach
przeszukują zbocze wzrokiem. Modlę się, żeby Finley nie wychylał się
z miejsca, w którym miał na mnie czekać.
Skoro tak pilnie patrzą, nie ma mowy, żebym się dostała z powrotem
na ścieżkę niezauważona. Jedyna moja szansa to szybkość i zmylenie
przeciwnika. Pędzę więc, ale w inną stronę, nie oglądając się za siebie.
Dopiero kiedy docieram do zarośli, kulę się i pod osłoną skał i podszytu
przemykam we właściwym kierunku, aż do ścieżki. Nadal skulona biegnę
do punktu, gdzie zostawiłam Finleya.
– Co się dzieje?
Dyszę ciężko.
– Musimy się stąd jak najszybciej zabierać. Najlepiej nie na widoku i nie
ścieżką.
Wygląda zza drzewa.
– Tam w dole jacyś ludzie idą do bramy.
Żołądek mi się skręca. Finley podaje mi kurtkę, ale zamiast ją włożyć,
upycham w plecaku.
– Co to za jedni?
– Najpierw spadamy, potem gadamy.
– Okej. Sekunda. – Zagląda do mapy. – Umiesz się wspinać po skałach?
– Tak.
Ruszamy na pełnej prędkości ścieżką w górę, ale za wyniosłością,
poza zasięgiem wzroku tamtych z dołu, zbaczamy ze szlaku i pędzimy
po skałach i błocie, stromymi, krętymi ścieżynami wydeptanymi przez owce.
Finley podobnie jak ja porusza się w takim terenie niczym kozica górska.
Widzę, dokąd zmierzamy – do stromej skały tuż pod grzbietem. Jeśli do niej
dotrzemy i znajdziemy się po drugiej stronie góry, zanim ktoś
trafi do miejsca, gdzie zeszliśmy ze szlaku, nikt nas nie wyśledzi.
Chyba że mają psy. Odrzucam tę myśl. Jeżeli nie mieli psów do tej pory,
nie zdążą ich sprowadzić.
Docieramy do ścianki i od razu widzę, że na kilku odcinkach będę
miała kłopoty z powodu niskiego wzrostu.
– Muszę się wspinać trawersem – stwierdzam i ruszam w górę.
Jakieś wewnętrzne echo podpowiada mi, że zawsze trzeba mieć trzy
punkty kontaktu ze skałą, ale w pośpiechu co rusz o tym zapominam.
Ześlizguje mi się stopa. Finley, wspinający się tuż za mną, łapie mnie
i podtrzymuje.
– Nie ma sensu być szybkim i martwym – mówi.
Zerkam w dół i widzę, że trawersując, wyszliśmy już wysoko i pod sobą
mamy spory obryw. Mało brakowało.
Zwalniam posłusznie i odtąd uważnie wybieram punkty podparcia, aż
wreszcie przemykamy na drugą stronę grzbietu. Szybki rzut oka za siebie
i na ścieżce tuż nad krawędzią zbocza ukazują się czubki głów. Nurkujemy
za skały.
– Na pewno nie widzieli, że zboczyliśmy ze ścieżki – mówię. Tak
naprawdę nie jestem tego pewna, ale jeśli się mylę, to mamy wielkie kłopoty.
– Jesteśmy teraz na szlaku, którym i tak chciałem wracać. Chociaż nie
było w planach wspinaczki bez sprzętu. – Finley śmieje się.
– Jesteś szalony.
– A ty jeszcze bardziej.
Teraz, kiedy jesteśmy po drugiej stronie bezleśnego grzbietu, znowu
zaczyna nam dokuczać wiatr. Wkładam kurtkę.
– Może przewrócisz swoją kurtkę na lewą stronę? – proponuję. – Żebyśmy
wyglądali inaczej.
Finley wlepia we mnie wzrok ze zdumieniem, ale robi, jak zasugerowałam.
Jego niebieskie ubranie zamienia się w zielone. Wyjmuje też z plecaka inną
czapkę i zamiast niebieskiej wkłada czerwoną.
– Dobre przebranie?
– Tak. A teraz zabierajmy się stąd. Szybko.
Nie biegniemy krawędzią grzbietu – to byłoby samobójstwo – ale
utrzymujemy jak najszybsze rozsądne tempo. Temperatura spadła i zaczynają
się zbierać chmury. Do naszej ścieżki dołącza boczna.
– Tu byśmy wyszli trasą nie dla szaleńców – mówi Finley.
Idziemy dalej, coraz niżej, teraz już osłonięci od wiatru. Oddycha się
łatwiej, bez dyszenia, i…
– Co to było? – pyta nagle Finley.
– Nic nie słyszałam. – Ale zaraz i ja słyszę. Cichy dźwięk za nami. – Czy
mogli pójść dłuższą drogą i nas dogonić?
– Nie ma mowy. To parę kilometrów więcej, a przecież idziemy szybko.
– Jesteś pewien?
– Nie.
Ruszamy znowu, jeszcze szybciej. Przed nami ukazują się skały.
Chowamy się za nimi przed ludzkim wzrokiem i wiatrem.
– Sprawdzę. – Wyciągam aparat fotograficzny i nastawiam zbliżenie
na ścieżkę. Jedna postać, samotny wędrowiec. I wygląda znajomo. – To ten
facet, który tydzień temu był przy Moot Hall.
– Jaki facet?
Podaję mu aparat, żeby sam zerknął.
– To Len – mówi Finley. – Kontroler szlaków.
– Powinniśmy wiać?
– Len jest w porządku. Poza tym nie ma sensu. Niedługo wyjdziemy
na prostą, a wtedy i tak nas zobaczy, choćby nie wiem co. Głosuję za tym,
żebyśmy zostali tu i coś zjedli. – Otwiera swój plecak,
wyciąga kanapki i termos. – Herbaty?
– Tak, proszę! Pomyślałeś o wszystkim.
– Staram się, ale przy tobie trudno nadążyć.
Wydobywa kubki, nalewa nam herbaty i moje zziębnięte ręce chłoną
ciepło napoju.
– Powiesz mi w końcu, co się naprawdę dzieje? – pyta Finley.
– Czasami lepiej nie wiedzieć – odpowiadam.
Patrzy na mnie przez chwilę, potem kiwa głową. Rozpakowuje kanapki.
– Może być z serem?
Posilamy się, kiedy nadciąga Len.
– Cześć, młody Finleyu – wita się.
– Cześć, stary Lenie. – Finley kiwa do niego głową.
– A to spryciarze. Dobre miejsce na piknik w chłodny dzień. Mogę się
przyłączyć? – zagaduje Len i siada wysoko na skałce z widokiem na ścieżkę
w obie strony.
Finley przedstawia nas, a Len wyjmuje z plecaka herbatniki do podziału.
Jakaś cząstka mnie nie chce się ruszać, sparaliżowana tym, co widziałam
w sierocińcu, zimnem, zmęczeniem po pośpiesznym biegu i wspinaczce.
Inna cząstka chce krzyczeć ze strachu i natychmiast uciekać.
Finley pyta Lena o warunki pogodowe i szlak przed nami, a gdy ten
odpowiada, zastanawiam się, czy jego oczy nie spoglądają na mnie ze zbyt
dużym zainteresowaniem. Wciąż siedzi na skałce mimo wiatru,
raz po raz rzucając okiem to w jedną, to w drugą stronę.
– Zaraz będziemy mieli towarzystwo – oznajmia w taki sposób, że od razu
narasta we mnie niepokój. Patrzy na nas. – Uzgodnimy wersje?
Finley i ja wymieniamy spojrzenia. Mam ochotę zerwać się i popędzić
ścieżką w przeciwną stronę.
– Nie ma sensu uciekać, zobaczą cię – ostrzega Len. – Poza tym jesteśmy
trójką wędrowców, którzy mile spędzają razem czas, prawda? Zatrzymaliśmy
się na posiłek pod osłoną grzbietu. Nie mamy nic do ukrycia.
Słyszę teraz zbliżające się kroki. Bardzo szybkie. Jeśli przybyli tu
z sierocińca, poruszają się znacznie prędzej, niż przypuszczałam. Pojawiają
się dwie twarze, pewnie się rozdzielili na rozwidleniu ścieżek.
Len wita ich skinieniem głowy.
– Dzień dobry – mówi.
Lorder uśmiecha się. To nienaturalne.
– Dzień dobry. Udana wycieczka? – zagaduje.
– Wiatr przewiewa człowieka na wylot – odpowiada Len. – Tak jak lubię.
– Skąd idziecie? – pyta Lorder i Len podsuwa mu zmyśloną opowieść
o naszej dzisiejszej wędrówce, podczas gdy Finley i ja bez słowa chrupiemy
herbatniki.
Lorder w zamyśleniu kiwa głową.
– Rozumiem. Widzieliście dwoje turystów? Jedna to dziewczyna.
Uważamy, że mogli się zgubić.
– Chwilę temu mijaliśmy dwie dziewczyny. Skręciły chyba w ostatnie
odgałęzienie. Tam, skąd przyszliście.
Tamci odsuwają się, zamieniają ze sobą kilka słów. Przekazują coś
przez komunikator, jeszcze raz obrzucają nas wzrokiem, po czym wracają
tam, skąd przyszli.
– No dobrze – odzywa się Len. – Wynośmy się stąd, do licha, zanim się
połapią, co i jak.
Pośpiesznie zbieramy rzeczy i ruszamy w swoją stronę. Len
narzuca mordercze tempo. Za każdym razem, gdy ścieżka się rozwidla,
skręcamy w inną stronę, kluczymy i zmieniamy kierunek w taki sposób, że
nigdy bym stąd nie wyszła bez niego. W końcu schodzimy w dolinę
po przeciwnej stronie góry.
Len każe Finleyowi prowadzić, a sam zwalnia, tak że we dwoje zostajemy
w tyle.
– Myślę, że musimy pogadać – odzywa się przyciszonym głosem.
Faktycznie, bardzo nam dzisiaj pomógł, lecz co mu mogę powiedzieć?
– Dzięki za pomoc, ale…
– Rozumiem, że szukasz partnera do szachów. Anita, tak?
O mało nie staję jak wryta. Len? To on jest kontaktem Aidena?
Mruga porozumiewawczo.
– Ciężko cię było namierzyć.
– Szedłeś dzisiaj za nami?
– To był łut szczęścia. Finley pożyczył ode mnie samochód. Wyciągnąłem
od niego, że wybieracie się razem. W kluczyku jest tracker. A więc,
o co chodzi?
Najpierw to, co obiecałam. Wyławiam z kieszeni zdjęcie Madison, które
noszę przy sobie, odkąd przypięłam ogłoszenie na tablicy.
– Czy możecie zamieścić Madison na liście ZwA?
Waha się.
– Możemy. Ale właściwie nie ma po co – mówi. Jego szczere
słowa łagodzi smutek malujący się w oczach.
– Wiesz, dokąd ją zabrali?
– Nie wiem, domyślam się. Jest karny obóz pracy, właściwie więzienie
w Honister. Stara i wciąż czynna kopalnia łupku. Przypuszczalnie
dziewczyna trafiła tam, jak większość zaginionych z tych okolic.
Oddycham z ulgą.
– Więzienie. A więc żyje.
– Czasami to nie jest najlepsza wiadomość. Nikt stamtąd nie wychodzi.
Ale śpieszmy się, zanim braknie nam czasu. Co dzisiaj zmalowałaś, że tak
zainteresowało Lorderów?
Ale zanim podejmę decyzję, ile powinnam mu powiedzieć, rozlegają się
powitania – zrównuje się z nami inna grupa turystów. Trzymają się
blisko cały czas aż do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód.
– Potrzebujesz podwózki, staruszku? – pyta Finley.
– Bezczelny smarkacz. Tak się składa, że owszem. A biorąc pod uwagę, że
to moje auto, sam poprowadzę, wielkie dzięki.
Finley niechętnie wręcza mu kluczyki.
– Jak się tutaj dostałeś? – pytam.
– Górą, dołem, borem, lasem. – Len szczerzy się w uśmiechu.
Szczęka mi opada. Ile to kilometrów? Wygląda na sędziwego i zataczał
wokół nas kółka.
Wyjeżdżamy na drogę. Po chwili Len zerka na mnie w lusterku
wstecznym.
– Jesteś wśród nowych potencjalnych praktykantów w parkach, prawda?
Pierwszego dnia zabieram grupę na wycieczkę po górach, więc zobaczymy
się w poniedziałek. Wtedy porozmawiamy.
Lekki nacisk na „wtedy”. Nie chce, żeby Finley się czegoś dowiedział.
Chłopak pogwizduje sobie po drodze.
– Coś strasznie ci wesoło – zauważam.
Zerka na mnie z ukosa.
– Wystawiliśmy ich do wiatru, no nie? Wiem, że mi nie powiesz,
dlaczego cię gonili, ale nie szkodzi. Za każdym razem, kiedy nie dostaną
tego, czego chcą, będzie mi wesoło.
Wiem, co ma na myśli, ale nie podzielam tego uczucia. Czy rzeczywiście
uwolniliśmy się od nich? Przez całą drogę do Keswick z niepokojem
spoglądam na szosę, lada chwila spodziewając się na niej blokady.
A aparat wypala mi dziurę w kieszeni. Aiden musi dostać te zdjęcia. Jest
na nich dowód: Lorderowie łamią prawo, resetują małe dzieci. Tego nie
da się ignorować. Czy to może w końcu sprawić, że wszyscy się sprzeciwią,
zjednoczą i powiedzą Lorderom: „dość”?
Panikuję wewnętrznie na myśl o tym, że nie mam zapasowej kopii, jedynie
zdjęcia w aparacie. Jeśli Lorderowie zadadzą dzieciom właściwe pytania,
dowiedzą się, że ktoś sfotografował ich Levo. Zrobią wszystko, żeby mnie
znaleźć. A jeśli się domyślą, kim jestem… nie żyję.
Chodzi już o coś znacznie więcej niż instynkt samozachowawczy. Muszę
przeżyć. Muszę dostarczyć te zdjęcia Aidenowi.
Musimy to pokazać światu i położyć temu kres.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

– Możemy porozmawiać?
Stella uśmiecha się do mnie, wygląda na tak absurdalnie szczęśliwą, że
przyglądam się jej i budzi się we mnie jakieś złe przeczucie.
– Oczywiście, wejdź – mówi.
Wchodzę do jej gabinetu i zamykam za sobą drzwi na klucz. Unosi brew.
– Zanosi się na coś poważnego. Wszystko w porządku?
– Nie. Niezupełnie.
– O co chodzi?
Nie wiem, co jej powiedzieć. Im mniej wyjawię, tym dla niej lepiej. Ale
mimo potrzeby zachowania ostrożności, po prostu nie mogę jej tego zrobić.
Nie mogę znów zniknąć bez słowa.
Stella wstaje zza biurka, idzie do stojącej przy ścianie sofy. Siadam obok
niej.
– Śmiało. Możesz mi wszystko powiedzieć.
– Nie chciałabyś tego usłyszeć. Przykro mi, ale muszę wyjechać.
Potrząsa głową.
– Wyjechać? Dopiero przyjechałaś. Dlaczego?
– Jestem prawie pewna, że moja przykrywka prysła, a jeśli nawet w tej
chwili tak nie jest, stanie się to niedługo. Przyjdą po mnie, jeżeli zostanę.
– O, Lucy. Nie. Pojadę z tobą. Ja…
– Nie. Naprawdę nie możesz. Za duże ryzyko. Będzie bezpieczniej,
jeśli wyniosę się sama.
Przez jej twarz przemykają najróżniejsze emocje. Przygotowuję się już
na burzę, ale przechodzi, zanim zdążyła się rozpętać. Stella garbi się,
przygnębiona.
– Kiedy? – szepcze.
– Nie wiem. Niedługo. Gdy tylko coś załatwię. Nie zniknę na zawsze, daję
słowo. Będę z tobą w kontakcie. Pewnego dnia, gdy sytuacja się poprawi,
wrócę, żeby się z tobą zobaczyć.
– O, Lucy. Nie, to niesprawiedliwe.
– Takie jest życie – mówię ostrzejszym tonem, niż zamierzałam. Ale tak
prawdę mówiąc, czy życie było kiedyś wobec mnie sprawiedliwe? Nawet
kiedy myślałam, że w końcu wracam do swojej rodziny, odkryłam, że
wszystko to były kłamstwa.
– To nie z mojego powodu, co?
– Oczywiście, że nie.
– Powiedz mi wszystko. Może będę mogła pomóc.
Potrząsam głową.
– Przykro mi. Jest bezpieczniej, jeżeli nic nie wiesz.
– Nie ufasz mi. – W jej głosie brzmi gorzki wyrzut.
– Nie o to chodzi! Ale dlaczego miałabym ci ufać? Okłamywałaś mnie
przez całe życie. – Słowa wylewają się ze mnie, zanim udaje mi się
je zatrzymać.
Aż ją cofa.
– Domyśliłaś się tego przecież.
– Czego?
– Że ci nie mówiłam wszystkiego.
– Czego mi jeszcze nie mówiłaś? – pytam natarczywie, choć jednocześnie
uświadamiam sobie, że rozmowa toczy się niewłaściwym torem. Chciałam
przed wyjazdem poprawić nieco nasze relacje, teraz jednak nie mogę się
powstrzymać od pytań. Co jeszcze ukrywała przede mną?
– To nie była moja wina!
– Co nie było twoją winą?
– Ona mnie do tego zmusiła, nie rozumiesz?
– Kto? Twoja matka? Do czego cię zmusiła?
– Szantażowała mnie przez wszystkie te lata, żebym siedziała cicho.
Byłam wtedy jej więźniem! Trzymała mnie pod kluczem przez cały czas,
kiedy byłam w ciąży, żebym nie rozpowiadała. Nie dopuszczała do mnie
Danny’ego; sprawiła, żeby myślał, że ja tak chcę. Może moje
dziecko przeżyłoby, gdybym była w domu. Ale kiedy przyniosła ciebie…
wiedziała, że ma mnie w garści. Przyszpiliła mnie, jak chciała. Nie mogłam
nic mówić, nie? Bo zabrałaby mi ciebie. I w końcu mnie wypuściła.
– O czym ty mówisz?
– Nie. Dość. Jeżeli chcesz się dowiedzieć więcej, też musisz mi zdradzić
swoje sekrety.
– Właśnie to zrobiłam. Przyszłam tu, żeby ci powiedzieć, że muszę
wyjechać. Nie powinnam była o tym wspominać, bo to dla ciebie
niebezpieczne, ale to zrobiłam. – Wstaję.
– Czekaj. Nie odchodź w ten sposób. Proszę. Powiem ci. Ale
musisz obiecać, że nigdy nikomu ani słowa.
Milczę przez chwilę. Gotuje się we mnie. Coś, co jest między mną
a Stellą… nie wiem. Ona mnie doprowadza do szału. Ale będzie tak smutna,
gdy ją opuszczę. Biorę głęboki wdech, siadam.
– Okej. Mów.
– Dowiedziałam się paru rzeczy, poskładałam razem. O tym, jak
moja matka dawno temu działała przeciwko rządowi.
– Przeciwko Lorderom? – W głowie mi wiruje. Niemożliwe: sama jest
w każdym calu Lorderem.
– Nie, niezupełnie. W rządzie są frakcje, układy. Rozumiesz. Matka jest
zwolenniczką twardej linii, ale ostatni premier nie był. Dlatego musiał odejść.
– Czekaj chwilę. Mówisz o Armstrongu?
– Tak. O nim i jego żonie. – Wzdycha. – I on, i Linea byli tacy czarujący,
a…
– Znałaś ich?
– Linea i matka były przyjaciółkami jeszcze ze szkoły. Linea zwierzyła się
Astrid, że jej mąż zamierza podać do publicznej wiadomości paskudne
sprawki Lorderów i złożyć rezygnację. Nie zdążył.
Jestem wstrząśnięta.
– Niemożliwe. Rodzice mamy?
Stella marszczy brwi.
– Mamy? Co masz na myśli?
– Kiedy mnie zresetowali, zostałam przypisana do rodziny zastępczej.
Do Sandry Armstrong-Davis.
Teraz to na twarzy Stelli maluje się szok.
– Byłaś u Sandry? Nie wiedziałam.
– Znałaś ją?
– Oczywiście. W dzieciństwie spędzałyśmy razem wakacje. Ale potem już
nie utrzymywałyśmy kontaktu. Nie mogłam. Nie po tym, gdy się
dowiedziałam, co naprawdę spotkało jej rodziców.
– Ale oni zginęli w zamachu bombowym z ręki terrorystów.
– Tak. Jednak ktoś doniósł terrorystom, gdzie będą. Ta informacja to był
wyciek. Zamach ukartowano.
– I stała za tym twoja matka? O Boże! Musisz to wyjawić. Musisz!
– Nie. Nie mogę! Nigdy nie mogłam i teraz tym bardziej. Za późno na to,
o wiele za późno. A zresztą czy miałoby to jeszcze jakieś znaczenie?
Minęło tyle lat. Nie.
– Posłuchaj. Astrid szantażowała cię, wykorzystując do tego mnie.
Jeśli ja stąd zniknę, a ona się nie dowie, gdzie przebywam, nie będzie cię
mogła szantażować. Prawda?
– To nie jest już takie proste. Dotyczy też wszystkich mieszkających tutaj
dziewcząt. Wykorzysta je przeciwko mnie.
Próbuję. Staram się, jak mogę. Wyjaśnić jej, że jeśli ludzie nie będą
wyjawiać tego, co wiedzą, że jeśli się nie sprzeciwimy Lorderom,
sytuacja wciąż będzie się pogarszać. Że mamy w rękach los kraju, że
możemy coś zrobić. Lecz ona mnie nie słucha, widzę to po jej twarzy.
Ale jak mogę mieć jej to za złe, skoro sama przez tyle czasu też nie
słuchałam Aidena?
Nie wypowiadam na głos pytania: co by się stało, gdyby wyjawiła prawdę
wiele lat temu? Ogłosiła wszem i wobec, że premier zamierzał podać się
do dymisji i upublicznić nadużycia Lorderów. Że
on i jego żona zostali zamordowani przez ludzi z własnego rządu, którzy
postanowili ich uciszyć. Może gdyby to w porę wyszło na jaw, Lorderowie
nie zacisnęliby nam tak mocno ręki na gardle.
Wstaję, żeby wyjść.
– Czekaj. Ostatnia prośba. Mogę wziąć twój aparat?
– Mój aparat? Dlaczego?
Potrząsa głową.
– Oddam ci go. Chcę tylko skopiować zdjęcia, te z nami dwiema.
Waham się.
– Dobrze. Zaraz ci go przyniosę.
Wychodzę z gabinetu, zastanawiając się, czy po wybrzuszeniu kieszeni nie
domyśliła się, że cały czas mam aparat przy sobie.
W swoim pokoju tak długo gmeram przy interaktywnym ekraniku aparatu,
aż udaje mi się dojść do tego, jak się robi katalogi. Zbiór zdjęć
z sierocińca zabezpieczam hasłem. Bardzo mnie korci, żeby je do kogoś
wysłać, kogokolwiek, ale nie odważę się bez dostępu
do komputera niemonitorowanego przez władze. Gdybym
je wysłała z normalnego sprzętu, na pewno by je przechwycono,
a Lorderowie zaraz by mnie namierzyli.
Idę z powrotem na dół. Zamierzam poczekać, aż Stella skopiuje zdjęcia.
Nie chcę spuszczać aparatu z oczu.
– Mam coś dla ciebie. – Wyciąga rękę, podaje mi klucz. – Rzeczy
twojego taty. Zdjęcia, cały kram. Chciałam się tego pozbyć, ale jakoś nie
mogłam się zdobyć.
– Gdzie?
– W starej szopie na łodzie. Pamiętasz, gdzie to jest?
– Chyba tak. Dzięki. – Zaciskam klucz w dłoni.
– Idź, obejrzyj je, a ja tymczasem skopiuję zdjęcia. Oddam ci aparat
podczas obiadu.
Waham się, niepewna, czy powinnam go zostawić w jej rękach, ale
klucz ciągnie mnie w inną stronę. Wkładam kurtkę i buty, jęcząc cicho,
bo stopy mam obolałe po pośpiesznie pokonanych dzisiaj kilometrach.
Wymykam się bocznymi drzwiami i pędzę przez ogród nad jezioro.
Czy pamiętam szopę na łodzie? Próbuję ją sobie przypomnieć, naprawdę
się staram, ale we wspomnieniach mam tylko przebłyski zsuwanego na wodę
kajaka. Idę ścieżkami wiodącymi wzdłuż brzegu. Obok
stojaków z kajakami jest kilka budyneczków. Jeden z nich stoi nieco z boku,
niemal ukryty wśród zarośli i nisko zwieszonych gałęzi drzew. Gdy
tylko dostrzegam go w świetle księżyca, wiem: to jest szopa na łodzie.
„Tato spędzał tu dużo czasu”.
Nie ma w niej żadnych łodzi, tato urządził sobie w środku warsztacik,
w którym czasami majstrował albo po prostu przesiadywał, urywając się
z domu. Stroniąc od Stelli – teraz to do mnie dociera, przedtem nie zdawałam
sobie z tego sprawy.
Klucz pasuje do zamka, ale się nie obraca. Jakiś strzęp wspomnienia każe
mi pchnąć drzwi kolanem i spróbować ponownie – tym razem zamek
ustępuje. Drzwi otwierają się ze skrzypieniem.
W środku czuć kurzem i wilgocią, wszędzie wisi pełno pajęczyn.
Przedzieram się przez nie i kicham, macając ścianę w poszukiwaniu
włącznika. Znajduję go, ale nie działa. Wtem strącam coś łokciem z szafki.
Schylam się, żeby to podnieść, i dłoń napotyka latarkę. Zapalam ją.
Stół, ławka – są wciąż na miejscu. Na ich widok zalewa mnie
fala wspomnień i niemal zwala z nóg. Zamiast narzędzi i naprawianych
rupieci teraz stoją na nich plastikowe pudełka. Uchylam pokrywkę jednego,
potem drugiego: ubrania. Ubrania taty z dawnych czasów, jego książki.
W innym pudle, pod kolejnymi książkami leży zestaw do gry w szachy.
To jego szachownica, na niej uczył mnie grać – jedno z moich nielicznych
szczęśliwych wspomnień. Pozwalał mi wygrywać. Uśmiecham się, otwieram
zestaw i dotykam schowanych w środku bierek.
Rzecz jasna, jednej brakuje – wieży. Zamku. Wykorzystał ją, żeby do mnie
dotrzeć w tamtym odległym miejscu, dokąd mnie zabrali, gdzie mnie
przetrzymywali i rozszczepili. Teraz wieża jest w moim pokoju,
wciśnięta w kącik torby. A tu zostali wszyscy jej towarzysze. Korci mnie,
żeby przynieść i odłożyć na miejsce brakującą figurę, aby
dołączyła do kompletu w przeznaczonej dla siebie przegródce.
Następne pudełko jest pełne zdjęć – zaczynam je zachłannie oglądać. Są
tu stare fotografie Stelli i taty, niektóre z ich ślubu. Szukam fotek, które
przedstawiałyby nas razem – nie ma ich wiele, znajduję tylko kilka. Na jednej
jestem ja, tato i Pounce jako maleńka kicia. Uśmiechamy się. Zdjęcie
zapewne zrobiono rano w moje dziesiąte urodziny. Zanim się
wszystko zepsuło. Wsuwam je sobie do kieszeni wraz z fotką, na której
młodzi Stella i tato śmieją się z czegoś razem. Jeżeli to już wszystkie
zdjęcia taty, to jest ich bardzo mało – słaby ślad, gdyby ktoś chciał
prześledzić całe jego życie. Pewnie zazwyczaj to on trzymał w ręce aparat.
M ó j a p a r a t. Powraca wrażenie niepokoju. Jak długo tu siedziałam?
– Riley?
Podskakuję, odwracam się. W wejściu stoi Ellie, bez kurtki,
drżąca z zimna, w ręce trzyma mój aparat fotograficzny. Podaje mi go.
– Stella prosiła, żeby ci to dać. Zapomniałaś w jej biurze. I mam
ci powiedzieć, że nic się nie stanie, jeśli będziesz wolała nie przyjść na obiad.
Odwraca się i pędzi ścieżką z powrotem.
Zdezorientowana gapię się na aparat w swych rękach. Zapomniałam go?
Powiedziała, że mi go odda podczas obiadu. Czemu zmieniła zdanie?
Uświadomiła sobie, że zamierzam tu spędzić mnóstwo czasu? Bo co innego?
Może za tymi słowami kryje się jakaś wiadomość? Coś jest nie tak.
Po skórze przechodzą mi ciarki, jakby dopadła mnie armia pająków.
Wyłączam latarkę i wyślizguję się w ciemność. Powoli, cichutko zamykam
drzwi, dociskam kolanem, przekręcam klucz. Zastanawiam się, co z nim
zrobić, po czym kładę go na górze obramowania drzwi.
W ciemności płyną głosy, zbyt odległe, by je odróżnić. Słychać
kroki na żwirze powyżej. Przemykam od drzewa do drzewa, aż idące górą
postacie znajdą się w zasięgu wzroku, jest jednak zbyt ciemno, żeby
zobaczyć, kto to. Wyciągam aparat, przestawiam na tryb nocny i patrzę
w powiększeniu przez obiektyw. Z boku budynku stoi zaparkowany
samochód. Główne drzwi od strony jeziora są otwarte, stoi w nich Stella.
W jej stronę idą dwie osoby. Jedna z nich to Astrid. Druga to mężczyzna,
zwrócony do mnie plecami. Słabo widać w tym świetle, ale każdy jego ruch
jest płynny, miękki, koci. Czuję, że mięśnie i kości mi się topią, nie
utrzymają mnie na nogach. Zaraz się osunę.
Nico.
Czemu miałby tu być, z Astrid? To nie ma sensu.
Nico zatrzymuje się, odwraca głowę i przesuwa wzrokiem po ciemnym
otoczeniu, a ja drżę, przekonana, że wyczuwa moją obecność, że
jego bladoniebieskie oczy w jakiś sposób przenikną mrok i zobaczą, gdzie się
ukrywam. Bez zastanowienia mój palec naciska guzik w aparacie – robię
kilka szybkich zdjęć z Nikiem i Astrid w tym samym kadrze.
Jak to możliwe? Astrid i Nico – Lorder i antyrządowy terrorysta – są
zaprzysiężonymi wrogami. A może nie?
Po bokach budynku moje oczy rejestrują jakiś ruch. Przesuwam aparat.
Postacie w czarnych strojach: Lorderowie. Pilnują bocznych drzwi. Zakład,
że obsadzili wszystkie wejścia? Strach ściska mnie za gardło z powodu Ellie.
Czy zdążyła wrócić, zanim się pojawili?
Wtem zauważam, że jeden z Lorderów ma coś przypięte do oczu –
noktowizor.
Zsuwam się niżej, aż pochyły grunt osłoni mnie przed ich wzrokiem.
Wiadomość od Stelli faktycznie była ostrzeżeniem. Czy Astrid
domyśliła się, kim jestem? Mój spanikowany umysł nie potrafi przetworzyć
tego, że KdsN jest tu razem z Nikiem. Co to może oznaczać? Cokolwiek, ale
na pewno nie będzie to nic dobrego.
Przez moje ciało przelewa się adrenalina. „Wiej!”.
Ale jeśli się puszczę biegiem, będę musiała przebyć odkryty odcinek
zbocza schodzący ku wodzie. Na pewno mnie zauważą.
Jedyna logiczna droga ucieczki prowadzi w lewo, leśną ścieżką do miasta.
Jednak właśnie tam się skierują, gdy sprawdzą, że nie ma mnie w domu.
„Jezioro”.
Zsuwam się w stronę brzegu do stojaków z kajakami. Prawie wstrzymuję
oddech, jak najciszej zdejmując jeden ze stojaka. Wiosła są przypięte
do każdego przy burcie. Pragnienie, żeby natychmiast uciec, jest tak silne, że
trudno je opanować. Mam jednak na tyle przytomności, by poodpinać
wszystkie pozostałe wiosła i zebrać je razem. Utrudnić pościg.
Idę wzdłuż brzegu, niezdarnie balansując z kajakiem
i wszystkimi wiosłami. Wchodzę powoli do wody, tak żeby nie chlupnęła,
i z najwyższym trudem powstrzymuję się od głośnego sapnięcia w zetknięciu
z zimnem, które mi się wlewa do butów. Cichaczem wsiadam do kajaka,
niezgrabnie, bo zimowe ubranie i wetknięte pod pachę wiosła utrudniają
ruchy. Jedno z nich wysuwa się, zahacza o wodę, a drugi koniec
strąca mi okulary z twarzy. Rozlega się ciche chlupnięcie, gdy wpadają
do wody. Szukam ich, ale zniknęły w ciemności. Co to ma za znaczenie?
I tak nie zwiodą Nica, jeżeli mnie złapie.
Wyruszam i szybko wraca do mnie dzieciństwo spędzone w kajakach:
ruchy mam szybkie i pewne, trzymam się blisko brzegu, żeby trudniej mnie
było zauważyć.
Gdy jestem już daleko od domu, wypływam bardziej na środek
jeziora i przepraszając w duchu, upuszczam tu pozostałe wiosła. Zostawiam
je unoszące się na wodzie, a sama przetwarzam całą wydobytą
z paniki energię w ruchy, które zabiorą mnie jak najdalej od Astrid i Nica.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Drżąc z zimna, wyciągam kajak z wody i wsuwam go razem z wiosłem


w krzaki. Skupiam się, przypominając sobie mapę, którą
niedawno pokazywał mi Finley. Dom dla chłopaków, Keswick Boys,
powinien być w pobliżu.
Nie podoba mi się, że tam idę, to ryzykowne z wielu powodów, ale
jaki mam inny wybór? Muszę odszukać Lena, a dotrzeć do niego mogę
tylko przez Finleya. Poza tym ociekam zimną, jak na styczeń przystało, wodą
z jeziora. Moje stopy pewnie gdzieś tam są, lecz ich nie czuję, tak zziębły. Aż
trudno się idzie. Temperatura spada, a sądząc po warstewce lodu, przez którą
przedzierałam się po tej stronie jeziora, będzie jeszcze gorzej. Muszę się
ogrzać i wysuszyć.
Gdzieś wyżej widać budynki, światła, słychać głosy. Znajduję ścieżkę,
omijam domy i w końcu widzę stojącą na uboczu, nad nimi, nieforemną
budowlę. Przemykam wzdłuż jej boku. Przy tylnych drzwiach stoi w cieniu
jakiś chłopak. Czerwone światełko podpowiada, że pali. Czy powinnam
zaczekać, aż skończy, i wśliznąć się do środka, czy raczej iść na całość?
Za bardzo mi zimno, żebym się siliła na subtelności. Staję na ścieżce tuż
przed nim.
– Cześć – mówię.
Mruży oczy, wpatrując się w ciemność, wychodzę więc w plamę
światła padającego przez okno.
– No, cześć, piękna. Skąd się wyczarowałaś?
Chichoczę.
– Mógłbyś powiedzieć Finleyowi, że tu jestem?
– Znowu on? – Przewraca oczami. Gasi peta na ścianie budynku. – Czekaj
chwilę – mówi i znika w domu.
Mija kilka minut. Potem z trzaskiem otwiera się okno na końcu budynku,
wychyla się czyjaś głowa: Finley.
– Riley? Co ty tu robisz?
Szybko podchodzę do okna.
– Mam małe kłopoty.
– Dama w opałach? Mój ulubiony temat. Zapraszam wejściem od tyłu.
Wyciąga rękę i uświadamiam sobie, że ma na myśli okno. Pomaga mi się
wdrapać na parapet, ląduję w jakimś pomieszczeniu gospodarczym.
– Zamarzasz – zauważa Finley.
Kiwam głową, trzęsąc się gwałtownie i nie próbując już tego ukrywać.
– Przypłynęłam kajakiem. Przemokłam.
– Domyślam się, że ma to coś wspólnego z dzisiejszym pościgiem
Lorderów.
– Prawdopodobnie – odpowiadam, chociaż nie jestem pewna, czy
tamci mogli skojarzyć, kim jestem, i namierzyć mnie tak szybko. Nagle
przypominam sobie Steph przy wczorajszej kolacji. Widziała moje zielone
oczy. Szpieguje dla Astrid? Jeśli tak, byłoby bardzo dziwne, że doniosła,
choć nie podejrzewała, kim jestem. – Nie wiem. Może to, a może co innego.
Tak czy inaczej, mam kłopoty. Jesteś pewien, że możesz mi pomóc?
– Nie gadaj głupot. Jasne, że ci pomagam. Na początek musisz się ogrzać.
Czekaj. – Otwiera drzwi, wygląda przez nie. – Horyzont czysty. –
Wyciąga do mnie rękę. – Postaraj się wyglądać, jakby ściągnął cię tu mój
nieodparty urok, a nie ucieczka przed prawem. – Mruga porozumiewawczo,
bierze mnie za rękę i obejmuje w pasie.
Idziemy szybko do końca korytarza, potem
schodami na piętro i znów korytarzem. Finley otwiera drzwi sypialni. Są
w niej dwa łóżka, na jednym czyta książkę inny chłopak.
– Zmywaj się – rzuca Finley.
Tamten wstaje, przewraca oczami.
– Szybko się pocieszyłeś po poprzedniej – mówi.
Finley sztywnieje, ale udaje mu się zatrzymać rękę na mojej talii,
póki tamten nie wyjdzie. Gdy tylko drzwi się za nim zamykają, odskakujemy
od siebie.
– Przepraszam – wypowiadamy oboje równocześnie.
– Nikomu nie powie? – pytam.
– Jasne, że powie. Ale tylko kumplom. Chłopaki trzymają sztamę –
wyjaśnia i palcem dotyka sobie boku nosa.
– Świetnie – kwituję, a potem zastanawiam się, dlaczego mi na tym zależy,
o ile nie doniosą władzom, że tu jestem. Moja reputacja znajduje się
daleko na końcu listy zmartwień.
Finley otwiera szafę, gmera w niej.
– Wyskakuj z tych mokrych ciuchów i wdziewaj moje.
Odwraca się, a ja zrzucam z siebie dżinsy i skarpetki, po czym wkładam
o kilometry za duży na mnie dres i potężne wełniane skarpety. Wciąż się
trzęsę.
– Moje łóżko nie jest takie ohydne jak jego wyrko. Właź pod pościel
i ogrzej się.
Kładę się więc i owijam pościelą jak kokonem. Finley rozwiesza moje
rzeczy na grzejniku, wypycha buty papierem. Przysuwa sobie krzesło.
Pora na pytania i ma do nich pełne prawo, ale ja w jakiejś szalonej
opóźnionej reakcji na strach kulę się, oplatam sobie głowę rękami. Nico:
na pewno wie, że żyję. Bo inaczej dlaczego by tam przyjechał? Znajdzie
mnie. Wyrywa mi się głęboki, wstrząsający ciałem szloch. Finley niezręcznie
poklepuje mnie po ramieniu – to miłe, ale z jakiegoś powodu sprawia, że
płaczę coraz mocniej.
– No hej. Będzie w porządku – uspokaja mnie. Jednak wiem przecież, że
nie będzie. – Nie płacz. Jeżeli ktoś usłyszy, zrujnujesz moją reputację.
Roztrzęsiona biorę głęboki wdech i staram się wziąć w garść. Wtem
odzywa się dzwonek i aż podskakuję.
– Dzwonek na kolację – wyjaśnia Finley. – Ale mogę zostać w pokoju.
Siadam na łóżku i ocieram sobie oczy ręką.
– Właściwie umieram z głodu.
– O, dzięki Bogu, bo ja też. Dobra. Wezmę coś na wynos.
– Możesz?
– Pewnie. Chłopaki zrobią trochę szumu i zgarnę coś na dodatkowy talerz.
Wracam za pięć minut.
Wychodzi, a ja próbuję odzyskać opanowanie, które miałam jeszcze
niedawno. Pewność, że mi się uda wydostać, odnaleźć Aidena i przekazać
mu zdjęcia, a on będzie wiedział, co dalej. Mając na karku wszystkich
Lorderów świata, nie czułam się rewelacyjnie, ale umiałam działać.
Lecz teraz, gdy ściga mnie Nico?
Po tym, co on i jego ART mi zrobili – ukradli dzieciństwo i życie,
zabili ojca, zaprogramowali mnie na swoją zabójczynię – narosła we mnie
zimna furia. Ale nad wszystkim innym dominuje coś innego – przytłaczający
strach. Jedno spojrzenie na Nica z oddali i byłam przerażona. Na pewno wie,
że nie zginęłam, kiedy zdetonował bombę. Bo inaczej dlaczego by
przyjechał? Astrid wiedziała, że przeżyłam wybuch. Pewnie mu powiedziała,
kiedy się domyśliła, gdzie jestem. Znajdzie mnie. Zawsze umiał mnie
znaleźć.
Cała w nerwach zerkam na okno za sobą, na drzwi naprzeciwko, jakby
sama myśl o tym, co mnie przeraża, mogła to coś zmaterializować.
Astrid i Nico działają razem. Co to oznacza? Nie umiem przetworzyć tej
informacji. Stella powiedziała, że jej matka stała za zabójstwami, że zamach
zorganizowali ART, lecz ona to ustawiła. Nico nie mógł w tym uczestniczyć,
to było ponad dwadzieścia pięć lat temu, był wtedy jeszcze dzieckiem. Ale
Astrid musi mieć powiązania z ART. Skoro tak, czy wciąż wykorzystuje
terrorystów do swych celów?
Jednak Nico n i e n a w i d z i ł Lorderów. Jak mogli się znaleźć
jednocześnie w tym samym miejscu? Jest przecież terrorystą w każdym calu.
Potrząsam głową, próbując znaleźć w tym jakiś sens. Kiedy doktor Craig
przywiózł mnie z Castlerigg do tamtego miejsca, Nico już tam był.
Zaangażowany od samego początku. Astrid jako moja babcia – przynajmniej
tak wtedy o niej myślałam – znała mnie od niemowlęctwa. Może być jedyną
osobą, która w ogóle wie, skąd się wzięłam. Teraz – po tym, jak zobaczyłam
ją z Nikiem – nie dam sobie wmówić, że ART namierzyli mnie, a ona nie
maczała w tym palców. Stella myśli, że zostałam porwana z winy taty, ale
to była sprawka Astrid, jej własnej matki – to ona od początku za tym stała.
Z zamyślenia wyrywa mnie odgłos zbliżających się kroków. Serce
zaczyna mi bić szybciej. Słychać ciche pukanie do drzwi i pojawia się w nich
Finley. Na widok mojej miny mówi:
– To tylko ja. Może powinniśmy ustalić jakiś tajny sposób pukania?
– Przepraszam, ponoszą mnie nerwy. I przepraszam też, że się tak
wcześniej rozkleiłam.
– Spoko. Proszę. – Podaje mi jedną z dwóch wielkich misek, które
przyniósł: jest pełna apetycznie pachnącego gulaszu, z górą chleba z boku.
Powiedziałam mu, że jestem głodna, żeby się go na chwilę pozbyć i mieć
czas na wzięcie się w garść, ale teraz aromat jedzenia sprawia, że faktycznie
czuję się wygłodzona.
Podczas gdy jemy, Finley popatruje na mnie z zaciekawieniem. W końcu
pomiędzy kęsami zauważa:
– Wyglądasz inaczej i dopiero teraz się połapałem: nie masz okularów. Ale
zmieniły ci się też jakoś oczy.
– Zgubiłam okulary w jeziorze.
– Powiesz mi, co się dzieje?
Patrzę na niego przez chwilę. Słaby punkt w moim planie.
– Czasami lepiej nie wiedzieć – odpowiadam.
– Tak jak podczas naszej wycieczki.
– Właśnie.
– Miło jest gościć osobę, która nabija punktów mojej reputacji, ale
mimo że mamy tu bardzo luźne zasady, w końcu ktoś zwróci na ciebie
uwagę. Nie możesz zostać na zawsze.
– Wystarczy mi kilka godzin. Dzięki.
– Jak mogę ci pomóc?
Nie widzę innego sposobu, dlatego rzucam prosto z mostu:
– Muszę się spotkać z Lenem. – W duchu przepraszam staruszka. Nie
chciał wtajemniczać Finleya, prawda?
– Zawsze wiedziałem, że ten gość ma w sobie coś więcej, niż widać
na pierwszy rzut oka. To łatwe, mieszka za wzgórzem. Możemy pójść
od razu.
– Myślę, że lepiej będzie zaczekać, aż wszyscy zasną, i wtedy się
wymknąć. Powiedz mi, jak go znaleźć, a ja…
– Nie ma mowy. Idę z tobą. Nie chcę, żebyś się zgubiła i dobijała do nie
tych drzwi, co trzeba.
– Ale…
– Żadnych ale. Tak zrobimy.
Zabiera puste miski i parę rzeczy dla swojego współlokatora, który
zadekował się w innym pokoju. Wraca, patrzy z niesmakiem na sąsiednie
łóżko, bierze książkę i siada na krześle obok. Mówi, żebym się przespała,
a on popilnuje mnie i obudzi za kilka godzin.
Nareszcie czuję, że mi ciepło, ale jestem przekonana, że nie zasnę, że
to niemożliwe. Mam wiele własnych obaw, a teraz dołączają kolejne:
a jeśli Nico się dowie, że Ellie widziała mnie jako ostatnia? Żołądek mi się
przewraca na myśl, co mógłby zrobić, gdyby ją dostał w swoje łapy. Złoszczę
się na Stellę za to, że wykorzystała Ellie w ten sposób. A potem boję się
z kolei o Stellę. I o Finleya. Dużo nie trzeba, żeby ktoś skojarzył, że
spędziliśmy razem dzień, a później do niego przyszłam. I jeżeli dotąd nie
połączyli nas z tamtą dwójką, którą ścigali z sierocińca, wkrótce to zrobią.
Finley mówi, że mnie popilnuje, ale nie ma pojęcia, co by go czekało, gdyby
naprawdę przyszli.
Lęki krążą mi w głowie jak czarne wrony, ale stopniowo stają się odległe,
coraz mniej widoczne, aż znikają w oddali.

Dziecięca główka wysuwa się ponad ramię matki. Maluch chichocze.


„Schowaj się!” – upominam go w duchu, ostrzegam spojrzeniem, ale
on tego nie łapie. Wychyla się znowu.
Teraz go dostrzegają. Ubrani na czarno Lorderowie. Maszerują obok mnie
i wyrywają syna matce. Kobieta błaga, chłopczyk płacze. Pasażerowie
pociągu wbijają wzrok we własne stopy, w podłogę, w martwe okna. Nikt
ani drgnie. Nikt się nie odzywa.
Nie tym razem – pora powiedzieć: „Nie. Już dość”. Wstaję
ze swojego miejsca.
– Zostawcie go! – wołam.
Jeden z Lorderów odwraca się wolno. Jego blond włosy z pasemkami są
za długie i zbyt zmierzwione jak na Lordera. W bladoniebieskich oczach
błyska groźba. Uśmiecha się uwodzicielsko i wyciąga rękę.
Nico? Nie. Niemożliwe.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Raptownie otwieram oczy. Krótka chwila dezorientacji: gdzie jestem?


W pokoju Finleya. Jest cicho, spokojnie. Co mnie obudziło?
Rozglądam się i w świetle księżyca wpadającym przez szparę między
zasłonami widzę puste krzesło i sąsiednie łóżko. Jestem w pokoju sama.
Z korytarza dobiega jakiś cichy odgłos. Kroki?
W przypływie strachu siadam na posłaniu. Nie ma się gdzie schować. Nie
ma czasu, żeby się wydostać przez okno. Nie ma jak uciec.
Rozlega się cichutkie puknięcie do drzwi. Otwierają się: Finley.
Rozluźniam się z wielką ulgą.
– Dobrze, że się zbudziłaś – mówi. – Pora iść.
Otrząsam się z paniki i biorę swoje rzeczy z grzejnika.
– Prawie suche.
Finley odwraca się, gdy szybko zmieniam ubranie.
– Teraz chodź – mówi i bierze mnie za rękę. – Jeśli ktoś zauważy, pomyśli,
że cię ukradkiem wyprowadzam.
Wygląda na korytarz, wyciąga mnie z pokoju. Idziemy cicho na schody,
na dół, a potem do wyjścia na tyłach – tym razem prawdziwych drzwi, nie
okna.
Rzucam okiem na jezioro – milcząca atramentowa ciemność. W duchu
marszczę brwi. Kiedy Lorderowie przekonali się, że nie ma mnie w domu
ani na ścieżce, pewnie się domyślili, że wzięłam kajak, tym bardziej że przy
pozostałych brakowało wioseł. Prawie się spodziewałam, że zobaczę
szperacze.
Przekradamy się ścieżkami w górę, coraz dalej od budynków i jeziora.
Finley prowadzi. Potrafię pewnie i bezgłośnie poruszać się w ciemności –
lata leśnego treningu z Nikiem zrobiły swoje. Finley nie jest w tym tak
dobry. Szczególnie głośny trzask z przodu sprawia, że aż się wzdrygam.
– Ciszej tam – szepczę.
– Nie martw się, drzewu nic się nie stało – odpowiada Finley.
– Jakiemu drzewu?
– Temu, w którego gałąź walnąłem właśnie głową. Zaczynam rozumieć, że
bycie Niziołkiem ma swoje plusy.
Docieramy do drogi i idziemy nią jakieś półtora kilometra, uważnie
nasłuchując i chowając się w cień, ilekroć przejeżdża samochód. Następnie
skręcamy w długą, krętą dróżkę.
– Jesteśmy na miejscu: chata wuja Lena – oznajmia Finley.
I rzeczywiście, bardziej to wygląda na chałupę czy szopę niż dom. Obok
stoi auto, którym jechaliśmy wcześniej. Wokół jest cicho i ciemno.
– Która godzina? – pytam.
– Czwarta rano.
– Mam nadzieję, że nie ma mocnego snu.
Finley puka ostrożnie do drzwi. Bez odpowiedzi. Naciska klamkę –
zamknięte na klucz. Wymieniamy spojrzenia.
– Dobijanie się do drzwi chyba zepsułoby cały efekt nocnego skradania –
mówi.
Podnoszę z ziemi kilka kamyczków i rzucam nimi kolejno w okno.
W końcu słyszymy wewnątrz jakiś ruch, szczęk zamka. Drzwi się uchylają,
wygląda przez nie Len.
– Obyście mieli dobry powód.
Wciąga nas do kuchni, zamyka drzwi.
– Nie wiem jak wy, ale ja o tej porze nie stanę na nogi bez herbaty. Ty ją
zaparzysz – zwraca się do Finleya – a my tymczasem porozmawiamy.
Pokazuje czajnik i kubki, po czym zabiera mnie do pokoju
i zamyka za nami drzwi.
– A więc, panno Lucy Connor, twoja przykrywka prysła.
– Wiesz o tym?
Potwierdza skinieniem głowy.
– Skąd?
– Dostałem wiadomość od twojej matki.
Gapię się na niego zszokowana.
– Ona cię zna?
– A myślisz, że jak zamieściła ogłoszenie na stronie ZwA?
Potrząsam głową.
– Nie miałam pojęcia. Chyba po prostu o tym nie myślałam.
– Czy wiesz, jak doszli do tego, kim jesteś?
– Nie jestem pewna. Ale myślę, że Steph, jedna z dziewczyn, szpieguje
dla Astrid. Widziała mnie bez okularów. Z zielonymi oczami.
– To były specjalne okulary. Już ich nie nosisz?
– Zgubiłam, wpadły do jeziora. Nie sądzę, żeby jeszcze miały się przydać.
Astrid już wcześniej podejrzewała, że coś jest między mną a Stellą. Więc
jeśli się dowiedziała od Steph o okularach, pewnie skojarzyła fakty
i domyśliła się. – Opieram się o krzesło i wzdycham. – Przepraszam, że
wmieszałam w to Finleya. Musiałam uciekać, a nie wiedziałam, jak cię
znaleźć.
– To sprytny chłopak. Będzie trzymał buzię na kłódkę. Ale jest coś
jeszcze, prawda?
Rozlega się ciche stuknięcie w drzwi i zagląda do nas Finley
z dwoma kubkami w rękach.
– Mogę wejść?
– Jeszcze nie, daj nam chwilę – odpowiada Len.
Chłopak ma rozczarowaną minę, ale podaje nam
kubki i znika za drzwiami.
Len siorbie prawie wrzącą herbatę i wyraźnie poprawia mu to nastrój.
– Już lepiej. A teraz powiedz mi, co takiego wydarzyło się wczoraj
po południu, że Lorderowie biegali za tobą po górach.
– Odkryłam coś, co stawia ich w bardzo złym świetle. Muszę się dostać
do Aidena, możliwie jak najszybciej. Możesz mi pomóc?
Patrzy na mnie uważnie, potem wzdycha.
– Zawsze pomagam, gdy mogę, bo jestem głupim starym idiotą. Nie
starczyłoby mi życia na ostrożne zachowanie. Ale jeżeli cię szukają,
trudno będzie wydostać cię z miasta. Może powinnaś mi powiedzieć, czemu
to takie ważne.
Waham się, rozdarta między argumentami. Aiden mu ufa,
a to mi wystarcza. Ale może byłoby bezpieczniej, gdyby nie wiedział?
– Spójrz na to w ten sposób: jeśli tylko ty wiesz coś ważnego i coś ci się
przydarzy, nikt więcej już się nie dowie.
Kiwam głową. Przełykam ślinę.
– To takie okropne, że trudno mi o tym mówić.
Głowa mnie boli, opieram ją na rękach.
– Mamy mało czasu, Lucy – ponagla łagodnie Len.
– Wolałabym, żebyś nie używał tego imienia. Trzymajmy się obecnego:
Riley.
– Okej, w takim razie: Riley.
Podnoszę wzrok, napotykam jego spojrzenie.
– Widzieliśmy z góry, z daleka. Sznur dzieci idących wzdłuż
ogrodzenia na terenie sierocińca. Ale coś było z nimi nie tak. Nie
zachowywały się jak normalne dzieci. Dlatego podeszłam, żeby sprawdzić
z bliska.
– Szalone jak skok w mrok. No i?
– Wszystkie były Zresetowane. Nawet maluchy, cztero- czy pięcioletnie. –
Zgroza, jaka zapewne maluje się na mojej twarzy, odbija się w jego minie. –
Były jak… roboty, prawie. Bez osobowości, bez życia.
Len łapie mnie za rękę.
– Dowody?
Klepię się po kieszeni.
– Zdjęcia, mam je w aparacie. Sfotografowałam Levo na ich nadgarstkach.
– Niedobry moment. – Len przeklina pod nosem. – Strona ZwA
została zhakowana.
– Co? Czy to w ten sposób mogli się dowiedzieć, gdzie jestem?
Jako Zresetowana postępuję wbrew prawu, szukając
swojego dawnego życia. Byłby to wystarczający powód, by mnie
ścigali Lorderowie, nie musiałoby dochodzić do tego przypadkowe odkrycie
ich sekretów z sierocińca.
– Dostali się do chronionych obszarów naszej strony. Zdobyli wszelkie
informacje dostępne tylko dla administratorów ZwA. Jeśli je przeszukali,
dowiedzieli się, że zostałaś odnaleziona, ale nie
poznali twojego miejsca pobytu. Takich danych nie przechowujemy
na stronie internetowej, nawet zaszyfrowanych. Oczywiście mogli się
domyślić, że trzeba cię szukać w Keswick. Tak czy inaczej,
cała komunikacja komputerowa w tej chwili jest zawieszona do czasu
załatania dziury. Nie możemy wysłać zdjęć mejlem. Poza tym Aiden będzie
cię potrzebował jako świadka. Musimy cię stąd wydostać.
– Cóż. Teraz poszukują Lucy Connor. Może być jeszcze gorzej.
– Gorzej? – pyta łagodnie.
– Jeżeli ją skojarzą z dziewczyną, która robiła zdjęcia w tak zwanym
sierocińcu. I jeśli się dowiedzą, że był ze mną Finley. I że potem
widziano z nami ciebie. Tak mi przykro.
Len woła Finleya, żeby wypił z nami herbatę. Znajduje herbatniki, częstuje
nas. Ale unosi rękę, gdy chcę coś powiedzieć.
– Cicho. Myślę.
W końcu spogląda na mnie, wskazuje Finleya.
– Nie powiedziałaś mu, co odkryłaś?
Potrząsam głową.
– Więc niech tak zostanie – stwierdza Len.
Finley wygląda, jakby miał zaprotestować,
lecz gospodarz ucisza go gestem.
– Posłuchaj. Możemy mieć wielkie kłopoty. Jeżeli nie wiesz, nic nie
wydasz. Możesz udawać niewinnego. Wiem, że to do ciebie trochę
niepodobne.
– Nic ich nie obchodzi niewinność – odzywam się gorzko, myśląc
o Zresetowanych dzieciach. Dzieciach? Były wśród nich prawdziwe
maluchy.
– Oto co moim zdaniem powinieneś zrobić – mówi Len do Finleya. – Iść
do domu. Wśliznąć się do środka jakby nigdy nic. Myślę, że
to mało prawdopodobne, żeby cię z nią skojarzyli.
– Nie może uciec ze mną? – pytam.
– Nie. Jeśli ktoś zgłosi jego zaginięcie, wtedy na pewno was powiążą.
I wzrosną szanse na to, że skojarzą was z parką, której poszukiwali wczoraj
w górach.
– Nie, nie możesz go po prostu odesłać! To zbyt niebezpieczne.
– Posłuchaj. W tym wszystkim jest coś dziwnego. Jeśli naprawdę znalazłaś
coś, co rząd Lorderów chciałby zachować w ukryciu, powinni zorganizować
obławę w skali kraju: blokady dróg, przeszukiwanie domu po domu,
te rzeczy. A tymczasem nic takiego się nie dzieje.
– Co to oznacza?
Len drapie się po głowie.
– Nie mam pojęcia, ale wydaje się, że działa to na naszą korzyść.
Zazwyczaj mam taką taktykę, żeby się przyczaić i przeczekać, aż
sprawa przycichnie, zanim się gdzieś ruszę, ale tym razem uważam, że
im szybciej cię wyprawimy z miasta, tym lepiej.
– Dobra. To ja się zmywam, bo inaczej nie wśliznę się do domu przed
porannym ruchem. – Finley wstaje, podchodzi do mnie zakłopotany.
Pochyla się, by mnie uścisnąć. – Uważaj na siebie – mówi. – I nie martw się
o mnie. Nic mi nie będzie.
Len odprowadza go do drzwi. Rozmawiają przyciszonymi głosami, tak że
nic nie słyszę, po czym drzwi się zamykają i Len wraca do mnie.
– Naprawdę myślisz, że go nie namierzą? – pytam.
Waha się, zanim odpowie.
– Nie. I on o tym wie. Kupuje ci w ten sposób nieco czasu. Nie zmarnuj
tego.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

– Jesteś tego pewien?


– Tak. Chyba że zamachasz rękami i odlecisz – odpowiada Len. –
Pociągi odpadają. Nawet gdyby się udało szybko zdobyć dla ciebie nowy
sfałszowany dowód, i tak cię teraz szukają. Raczej nie dadzą się wykiwać.
To jedyny sposób.
Ciężarówka przewożąca towary stoi zaparkowana za odosobnionym
warsztatem. Odkąd pod pozorem ochrony środowiska zakazano dalekich
podróży prywatnymi samochodami, tylko takie pojazdy przemierzają w kraju
drogi na długich dystansach. W szoferce jest podwójna podłoga. Len właśnie
ją podniósł, ukazując pod spodem mały – naprawdę mały – schowek. Do tej
pory przewożono w nim tylko materiały dla ZwA. Mam być pierwszą
tego rodzaju pasażerką.
– Sprawdźmy, czy się zmieścisz – mówi Len.
Wsuwam się do środka, owijam kocem. Wypróbowuję różne ułożenie rąk
i nóg.
– Teraz na próbę zamknę – zapowiada Len. – Pukaj albo krzycz,
jeśli będzie za ciasno.
Pokazuję mu kciuki do góry i Len wolno opuszcza podłogę. Pogrążam się
w ciemności. Podnosi wieko z powrotem.
– I jak, w porządku? – pyta.
– Chyba tak. Musiałam się tylko trochę rozpłaszczyć. Działaj.
Kładzie podłogę na miejsce. Hałas wkrętarki przy ponownym zakładaniu
śrub jest wręcz ogłuszający. Próbuję zasłonić sobie uszy rękami, ale
w ciasnocie nie mogę się ruszyć. Ogarnia mnie irracjonalne poczucie paniki,
jakby mnie pogrzebano żywcem w trumnie. Kierowca poszedł na obiad. Nie
należy do ZwA, ale regularnie bierze łapówki i dlatego zostawia ciężarówkę
bez nadzoru. Wie, że coś przewozi, ale nikt go nie informuje
o zawartości schowka. Nie ma pojęcia, że tym razem będzie to pasażerka.
A jeśli coś się stanie z osobą, która ma odebrać „przesyłkę” na drugim końcu
trasy? Tylko Len wie, że jestem tu zamknięta. Uznał, że wysyłanie
wiadomości byłoby zbyt niebezpieczne, ktoś mógłby ją przechwycić.
Mimo że wywiercił otwory, żeby do środka dopływało powietrze, już czuję,
jakbym się dusiła.
Gdzieś od zewnątrz rozlega się „pac-pac” i domyślam się, że to Len
poklepał ciężarówkę na szczęście, wysyłając mnie w drogę.
Uśmiecham się lekko, ale mój uśmiech zaraz gaśnie. Tyle
mu zawdzięczam – jemu i Finleyowi. „Proszę, niech będą bezpieczni”.
Wymogłam na Lenie, żeby przygotował dla Finleya kryjówkę na wypadek,
gdyby wpadł w kłopoty, ale jeśli Lorderowie po niego przyjdą, może nie
mieć szansy, by z niej skorzystać. To był łut szczęścia, że akurat znalazłam
się nad jeziorem, kiedy przyjechali po mnie Nico i Astrid z obławą. Gdyby
Stelli nie udało się wysłać Ellie z zaszyfrowaną wiadomością,
przypuszczalnie już by mnie mieli. I co by ze mną zrobili? Jestem pewna, że
nic dobrego. Może powlekliby mnie do tego więzienia, w którym – zdaniem
Lena – może być Madison. Albo już bym nie żyła.
Mija czas. Otwierają się drzwi, potem zatrzaskują. Silnik
zaczyna pracować i auto toczy się po wyboistych bocznych drogach – wydaje
się, że w nieskończoność. Potem wyjeżdża na szosę, mknie gładko i szybko.
Monotonny ruch okazuje się niemal kojący. W małej ograniczonej
przestrzeni jest mi ciepło i jazda kołysze mnie do snu.

WRRRRR…
Budzę się z drgnieniem, chcę się zerwać i walę o coś głową, po czym
przypominam sobie, gdzie jestem. Ten rozsadzający mi czaszkę hałas
to odkręcanie śrub. Czy jesteśmy na miejscu – cokolwiek to znaczy – czy
raczej zatrzymano nas po drodze? Nie wiem, ile upłynęło czasu.
Teraz jednak, gdy się obudziłam, każdy mięsień ciała desperacko chce się
poruszyć, rozciągnąć. Tak czy inaczej, muszę się stąd wydostać.
Ostatnia śruba puszcza, podłoga się unosi, ktoś ją zdejmuje, a ja siadam.
Nad sobą widzę zaskoczone twarze. Ten ktoś o mało nie
upuszcza mi podłogi na głowę.
– O mój Boże. To dziewczyna – mówi.
Odkładają na bok podłogę. Pojawia się druga twarz. Dwóch mężczyzn,
obaj w kombinezonach roboczych. Ewidentnie nie Lorderowie. Oddycham
z ulgą, wysuwam nogi ze schowka.
– Au. Ktoś mi poda rękę?
Jeden z nich pośpiesznie pomaga mi wyjść. Na ziemi o mało z powrotem
nie padam – zdrętwiałe nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Opieram się ręką
o bok ciężarówki. Znajdujemy się za jakimś budynkiem, jest ciemno i zimno.
– Gdzie ja jestem?
Wymieniają spojrzenia.
– O, sorry. Przyjechałam na ostatni akt Zimowej opowieści.
Len podał mi to hasło, zapewniając, że otworzy mi szybki dostęp
do władz ZwA.
I rzeczywiście, odtąd wszystko przebiega błyskawicznie. Czym prędzej
zabierają mnie do warsztatu i obrzydliwej łazienki. Potem udaje mi się
wyżebrać kubek herbaty, podczas gdy po drugiej stronie drzwi odbywa się
gorączkowa rozmowa. Jestem dziwnie spokojna. Czy to dlatego, że to, co się
zaraz wydarzy, zupełnie ode mnie nie zależy? Nie wiem.
Podjeżdża samochód osobowy, pakują mnie na tylne siedzenie. Z przodu
siedzą w milczeniu mężczyzna i kobieta. Patrzę przez okno – jedziemy
przez teren przemysłowy, z czasem pojawia się coraz więcej zabudowań. Nie
jest to Londyn ani nic znajomego, ale dostrzegam tablicę: „Witamy
w Oxfordzie”. Tak blisko domu! Albo przynajmniej tego, co kiedyś
było domem: moja dawna szkoła, imienia lorda Williamsa, znajduje się
w Thame, jakieś dwadzieścia kilometrów stąd. W pobliżu leży nasza wieś.
Na ulicy robi się gęsto od zabytkowych budynków, od przechodniów.
Skręcamy w boczną uliczkę i zatrzymujemy się. Dostaję do ubrania inną
kurtkę i czapkę, po czym kierowca prowadzi mnie
krętymi brukowanymi uliczkami wśród dostojnej architektury. Mam wielką
ochotę stanąć i pogapić się na otoczenie, ale nie ośmielę się ściągnąć
na siebie uwagi.
Nurkujemy pod łukowatym przejściem, idziemy ścieżką przez otoczony
budynkami dziedziniec ze skwerkiem i zmierzamy do drzwi, gdzie wita nas
uśmiechnięta dziewczyna, kilka lat starsza ode mnie.
Kierowca zostawia mnie tutaj. Podążam za dziewczyną
licznymi korytarzami do innych drzwi. Puka w nie lekko.
– Wejdź – mówi, po czym się oddala.
Otwieram drzwi: gabinet z książkami na półkach. A za biurkiem?
Niesamowicie zaskoczony Aiden.
– Kyla? To ty jesteś naszym nowym świadkiem? Dzięki Bogu, że nic
ci nie jest. – Zrywa się z krzesła, bierze mnie w ramiona, a ja przywieram
do niego mocno.
Coś we mnie topnieje. Aiden jest tutaj, będzie wiedział, co robić. Czy
jestem bezpieczna, przynajmniej na chwilę? W końcu wypuszcza mnie
z objęć, ale wciąż trzyma za rękę, splata palce z moimi. A ja gapię się
na niego, wstrząśnięta tym, jak bardzo chcę uścisku tej dłoni, jak mocno się
za nim stęskniłam. Za jego głęboko niebieskimi oczami.
Radosnymi mimo podejmowanego ryzyka. Za blaskiem
światła w jego włosach, za ognistymi błyskami rudej czupryny. Uśmiecham
się.
Ktoś chrząka za moimi plecami.
Odwracam się i widzę, że w pokoju jest druga osoba – na krześle
koło kominka siedzi kobieta, starsza od Aidena. Jej
blada twarz z podkrążonymi oczami wyraża jakąś zaciekłość.
– Mam nadzieję, że nie zaangażowaliśmy wszystkich tych
środków do przetransportowania jakiejś przyjaciółeczki. – Marszczy brwi.
– Len nie przysłałby nam w ten sposób czegoś, co nie miałoby kluczowej
wartości. Nie z hasłem nagłego niebezpieczeństwa. – Głos
Aidena brzmi spokojnie, lecz na policzki wypełza mu rumieniec.
– Więc co to za pilna sprawa? – pyta kobieta. – Powiedz.
Patrzę na Aidena.
– Wolałabym rozmawiać o tym z tobą na osobności.
Tamta spogląda gniewnie.
– To nie przejdzie – ostrzega.
– W takim razie kim pani jest? – Chcę wiedzieć.
– W porządku, Kyla. To Florence. Prowadzimy razem ZwA, odkąd… –
Urywa. – W każdym razie zawsze mamy taki sposób
przesłuchiwania świadków. Im więcej ludzi przyjmuje zeznania, tym
informacja jest bezpieczniejsza.
– Dobrze więc. – Wyjmuję aparat fotograficzny, wprowadzam
hasło i włączam system projekcji zdjęć. – Zrobiłam je w Kumbryjskim
Ośrodku Opiekuńczym koło Keswick. To położony na odludziu sierociniec.
Widziałam dzieci idące wzdłuż ogrodzenia od wewnętrznej strony, poruszały
się nienaturalnie. Podeszłam bliżej i oto, co odkryłam.
Na ścianach nie ma wolnego miejsca, kieruję więc projektor
na drzwi i wyświetlam fotografie. Trzech małych
chłopców z wyciągniętymi przed siebie rękami. U każdego na nadgarstku
wyraźnie widoczne Levo.
Moim słuchaczom wyrywa się okrzyk przerażenia.
– O mój Boże – szepcze Aiden.
Oboje patrzą po sobie.
– Z zachowania dzieci wywnioskowałam, że wszystkie
z tego sierocińca zostały zresetowane. Od tych maluchów po jedenasto- czy
dwunastolatki. Łącznie około pięćdziesięciorga.
– Nie możemy dłużej czekać – mówi Aiden. – Nie z taką informacją
i innymi dowodami na okropieństwa, jakich dopuszczają się Lorderowie.
Najwyższy czas pokazać to wszystko ludziom. Tego nie mogą zignorować,
to będzie początek końca Lorderów.
Florence potrząsa głową.
– Potrzebujemy weryfikacji. Zdjęcia mogą być spreparowane.
– Nie! Mamy świadka.
Spierają się dalej. Odnoszę wrażenie, że to stara różnica zdań
z różnymi wariantami, ale nie mam ochoty brać w niej udziału – przekazałam
im, co wiem, zrzuciłam z siebie ciężar. Są inne rzeczy, o których chcę –
muszę – porozmawiać z Aidenem, osobiste. Ale nie tu i nie teraz. Nie przy
tej kobiecie.
– Przepraszam – wtrącam w momencie ciszy. – Jest jakaś szansa na coś
do jedzenia?
– Jasne. – Aiden robi skruszoną minę. – Ale najpierw skopiujmy zdjęcia. –
Wyciąga rękę po aparat.
– Sprzęt chciałabym zatrzymać. Mam w nim też własne fotki.
Podłącza go do komputera, podaję hasło i przegrywa zdjęcia z sierocińca.
Oddaje mi aparat.
– Len chyba mówił, że system komputerowy ZwA został uszkodzony? –
rzucam pytająco.
Aiden wzdycha i przytakuje.
– To był totalny koszmar. Nasi technicy wciąż nad tym pracują. Od lat
wiedzieliśmy, że monitorują naszą stronę, ale tym razem przebili się
przez zapory ochronne i namierzyli naszych administratorów. Wciąż nie
wiadomo, jak się dostali do środka, nie jesteśmy też pewni, od jak dawna nas
szpiegowali i ile wydostali informacji. Ale ten komputer nie jest podłączony
do netu. Więc póki co, zdjęcia są tylko w nim. No i oczywiście tutaj. –
Wskazuje mój aparat. – Uważaj na nie.
Wsuwam aparat z powrotem do kieszeni. Aiden patrzy
znacząco na Florence. Kobieta wzdycha, wstaje.
– Umiem odczytać aluzję.
– Mogłabyś przynieść Kyli coś do jedzenia? – Aiden posyła jej czarujący
uśmiech, który powinien zadziałać, lecz ona spogląda wilkiem.
– Nie igraj z losem. – Idzie ciężkim krokiem do wyjścia, ale odwraca się
w drzwiach. – Tak czy inaczej, coś przyniosę.
– A możesz przysłać tu z jedzeniem tego nowego chłopaka?
Florence patrzy na niego z zaciekawieniem, po czym kiwa głową. I już jej
nie ma.
– Drażliwa – zauważam, zadowolona, że kobieta wyszła, i jeszcze bardziej
uszczęśliwiona tym, że zostałam sama z Aidenem.
Moja ręka znów szuka jego dłoni, a on się uśmiecha.
– Ma powody. To jej ojciec kilkadziesiąt lat temu założył ZwA.
Jego tożsamość wyszła na jaw, gdy zhakowali nam system.
Przykrywki prysły i człowiek nie żyje. Dlatego Florence się tu ukrywa.
Ja zresztą też.
– O, nie. To okropne.
– Ale nie roztrząsajmy tego teraz. Dziś mamy się z czego cieszyć.
– Serio?
– Jesteś bezpieczna, cała i zdrowa. Mimo problemów technicznych
zbliżamy się do celu. Gdy tylko nasz system znów ruszy, będziemy gotowi,
żeby upublicznić prawdę o Lorderach. Z tobą jako ostatnim gwoździem
do ich trumny.
– Co za uroczy obraz. – Uśmiecham się jednak. – Aiden, we wszystkim
miałeś rację.
Odpowiada szerokim uśmiechem.
– Miło mi to słyszeć, ale w czym konkretnie?
– Sytuacja się zmieni, dopiero gdy wszyscy poznają prawdę i wspólnie się
przeciwstawią Lorderom. Zrobię dla ZwA wszystko, co mogę. Chcę do was
dołączyć.
– Wystarczy, jeśli zostaniesz świadkiem.
– Nie, nie wystarczy – zaprzeczam. – Na pewno znajdzie się coś,
do czego się przydam.
Zbieram się w duchu, żeby powiedzieć Aidenowi całą resztę: wszystko,
czego mu do tej pory nie zdradziłam i czego się dowiedziałam
od naszego ostatniego spotkania. Ale gdy mam już rozpocząć opowieść,
rozlega się pukanie do drzwi.
– Oto twój trzeci powód do radości – oznajmia Aiden.
Ale sam robi się jakiś zgaszony, smutnieje. Wypuszcza moją rękę. Patrzę
na niego, nie rozumiejąc.
Otwierają się drzwi.
Mrugam, spoglądam na Aidena, nie dowierzając własnym oczom.
Jeszcze raz patrzę na tego, kto stoi w drzwiach z tacą kanapek w rękach.
Zbyt długie ciemne włosy zatknięte za uszy, brązowe jak czekolada oczy.
Sposób, w jaki stoi. Czuję, że się rozpływam w uśmiechu.
– Ben?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Wpatruję się w niego sparaliżowana, potem zerkam z powrotem na Aidena.


– Ale jak… co…
– Niech Ben wyjaśni – mówi Aiden. Wstaje i zmierza do wyjścia. –
Poznajcie się na nowo. Wrócę za jakiś czas. Musimy jeszcze porozmawiać.
Drzwi zamykają się za nim.
Ben uśmiecha się z lekkim zakłopotaniem. Stawia tacę na stole.
– Kyla, tak? – upewnia się.
Kiwam głową i staram się nie dopuścić, by ogarniająca mnie
fala rozczarowania odmalowała się na twarzy. On wciąż nic nie pamięta –
ani mnie, ani tego, czym byliśmy dla siebie. Kiedy otworzył drzwi,
przez chwilę myślałam, że wrócił jako mój dawny Ben, że dlatego tu jest. Ale
on nadal nie ma wspomnień.
Siedzi na krześle obok mnie, tak blisko, ale wydaje się, że dzieli nas
wielokilometrowa przepaść, skoro nie mogę wyciągnąć ręki i go dotknąć.
Wobec tego pozwalam sobie tylko chłonąć go oczami – każdy skrawek
chłopaka, co do którego obawiałam się, że nigdy go już nie zobaczę.
Przez jego twarz przemyka rozbawienie.
– Muszę ci coś powiedzieć, ale nie jest łatwo, gdy tak się na mnie gapisz. –
Odrobina typowego dla Bena humoru. Zniknęły jego wspomnienia, ale
to wciąż jest on.
– Przepraszam, postaram się opanować. Co chciałbyś mi powiedzieć?
– Dziękuję.
– Za co?
Przesuwa sobie ręką po włosach, jak zawsze robił.
– To ty mnie wyciągnęłaś z tamtego obozu szkoleniowego. Od Lorderów.
– Tak?
– Myślałem, że chcę tam być, że chcę odnieść sukces. Stać się tym,
co dla mnie zaplanowali. Ale w mojej głowie odzywał się głos
zwątpienia w to, co mówili, zacząłem się zastanawiać. To był twój głos.
– Więc to, co ci powiedziałam, zadziałało? Przez chwilę zdawało mi się, że
do ciebie dotarłam. Ale potem zwątpiłam. Pomyślałam, że może zobaczyłam,
co chciałam zobaczyć, wmówiłam to sobie. I rzeczywiście zadziałało?
– Tak. Dzięki tobie jestem ścigany przez Lorderów, tak samo jak
ty i cała reszta wariatów – żartuje z szerokim uśmiechem.
– Czy wiesz, co zrobili z twoimi wspomnieniami?
Potrząsa głową.
– Niezupełnie. Aiden załatwi mi lekarza, żeby mnie przebadano i w ogóle.
Nie wiem, co tam znajdą.
Ma ubranie z długimi rękawami. Wyciągam rękę i podwijam je, czując
ciepło jego skóry pod palcami.
– Nie masz Levo.
– Nie. – Posyła mi szelmowski uśmiech. Bierze moje dłonie
i ukrywa w swoich. – Nie potrzebujesz wymówki, żeby mnie dotknąć.
– Nawet nie pamiętasz, że byliśmy razem! Flirciarz z ciebie. – Kręci mi się
w głowie zarówno od jego dotyku, jak i z dezorientacji. Czy
dla Bena moja ręka to ręka obcej osoby? Dziwne uczucie. W wyglądzie
i dotyku jest taki sam, ale czy ja go znam?
– Może masz rację. Ale wiem, że kiedyś byliśmy sobie bliscy.
Musiało ci naprawdę na mnie zależeć, skoro zaryzykowałaś i przyszłaś, żeby
się ze mną tam zobaczyć. To było niebezpieczne.
Wzruszam ramionami.
– Jestem po prostu głupia. Robię takie rzeczy.
– W takim razie cieszę się z tego.
– Jak to się stało, że trafiłeś do Aidena?
– Długa historia. Bardziej to on mnie znalazł. Uciekłem. Zauważył mnie
ktoś z ZwA i rozpoznał. Aiden namierzył moją kryjówkę. Nie ułatwiłem
mu sprawy, nie chciałem uwierzyć, że nie jest od Lorderów.
– Oczywiście. Przecież go nie pamiętałeś.
– Nie. I obawiam się, że go trochę poturbowałem. Zanim się połapałem, że
mówi prawdę.
– Ups.
– Jego duma na pewno ucierpiała, kiedy mu założyłem dźwignię. No i nie
jestem pewien, czy on i Flo w ogóle wiedzą, co ze mną zrobić. Chcą się
dowiedzieć, co jest z moją pamięcią, ale ciągle pilnują, żebym nie został sam.
– Przypuszczam, że muszą zachować ostrożność. – Marszczę brwi. Nie jest
to jednak sposób, by komuś pomóc w wyjściu na prostą. Może zacznie
mu wracać pamięć, tak jak było ze mną? – Wciąż nie mogę uwierzyć, że
tu jesteś.
I znowu uśmiecham się radośnie jak głupia, nie potrafiąc oderwać
od niego wzroku. Jego uśmiech z kolei świadczy o pewności siebie.
– Podobno byłaś głodna. Zrobiłem te kanapki specjalnie dla ciebie. –
Wskazuje zapomnianą tacę, puszcza moje ręce.
– Dzięki – mówię i chwytam kanapkę, słaby zamiennik jego dłoni. Ser
i kiszone ogórki, których nie lubię, ale dlaczego miałby o tym pamiętać?
Skoro nie pamięta tak wielu znacznie ważniejszych rzeczy.
Ben zostaje, gdy jem. Rozśmiesza mnie kilka razy, a ja staram się tak
bardzo nie gapić. Czy to się dzieje naprawdę? Ben rzeczywiście tu jest.
Znaleziony przez Aidena, cały i zdrowy.
Rozlega się pukanie do drzwi. Zagląda Aiden.
– Hej, możemy wejść?
Kiwam głową z pełnymi ustami. Wchodzi Aiden, a z nim Florence, patrzy
znacząco na Bena. Ten przewraca oczami, wstaje.
– No to się zbieram – mówi. – Widzimy się jutro?
– Mam nadzieję – odpowiadam.
Wychodzi i zanim drzwi się zamkną, słyszę, jak rozmawia z kimś
na korytarzu. Naprawdę ktoś tam na niego przez cały ten czas czekał?
– Pilnujecie Bena na każdym kroku?
Aiden wzrusza ramionami, spogląda na Florence.
– Pani Ostrożna uważa, że to konieczne.
Kobieta najeża się.
– Tak naprawdę nie wiemy, co nakręca jego sprężyny, prawda? Nie sądzę
nawet, żeby sam wiedział. Dopóki nie zbadamy, co z nim zrobili,
trzeba zachować środki ostrożności.
– Za dużo tej ostrożności, i z Benem, i w ogóle. Powinniśmy upublicznić
dowody, już teraz. Razem ze świadectwem Kyli…
– Świadectwem? – przerywam. – O co dokładnie chodzi?
– Nagrywamy zeznania świadków, w miarę możliwości filmujemy, żeby
opowieść o okrucieństwach Lorderów była z pierwszej ręki –
wyjaśnia Florence.
– Filmujecie?
– Ty zdajesz po prostu relację przed kamerą, tak jak przed nami –
mówi Aiden. – Potem, kiedy upublicznimy dowody, to znaczy, o ile
to w ogóle kiedyś nastąpi – patrzy znacząco na Florence – twoje
świadectwo będzie ich częścią.
– Nastąpi, Aiden – odzywa się Florence. – Ale żeby uniknąć
dyskredytacji i zignorowania, musimy najpierw zdobyć dowody z pierwszej
ręki na wszystko. Nie wystarczy operować materiałami na zasadzie
„wiadomo nam/powiedziano nam”. Trzeba mieć każdą rzecz popartą
dowodami, pogłoski niczego nie załatwią.
– Tylko że Lorderowie na pewno wiedzą, jak bliscy jesteśmy
upublicznienia dowodów, bo inaczej czemu mieliby się wysilać
na cyberatak? O istnieniu strony internetowej wiedzieli od lat.
Dlaczego zaatakowali teraz? Na pewno zdają sobie sprawę z ryzyka. Musimy
się odezwać, zanim nas powstrzymają.
Florence zerka na mnie.
– Dość tego, Aiden – ucina, jakby chciała powiedzieć: „Nie przy
dzieciach”.
Najeżam się, ale zaraz sobie przypominam, co Aiden wyjawił mi o jej
ojcu, i staram się nie okazać niechęci.
– Myślisz, że dasz radę teraz zdać relację? – pyta Aiden. – Zawsze zależy
nam na tym, żeby była jak najświeższa.
– Sfilmujecie to?
– Tak byłoby najlepiej.
Przełykam ślinę, przerażona perspektywą nagrania obrazu i dźwięku, ale
nie chcę, żeby Florence zobaczyła, że się boję.
– Czemu nie? – odpowiadam. – I tak wszyscy mnie już ścigają. Niewiele
to zmieni, jeśli dam im jeszcze jeden powód.
– I o to chodzi! – kwituje moją decyzję Florence.
Ledwie mam czas pomyśleć, czy spędzenie prawie całego dnia w ciasnym
tajnym schowku w ciężarówce nie zepsuło mi przypadkiem fryzury, gdy
na biurku na trójnożnym statywie zostaje ustawiona kamera.
– Skoro jesteś gotowa – mówi Florence – przedstaw się i opowiedz,
co widziałaś. – Naciska jakiś guzik i zapala się zielone światełko.
– Pod jakim imieniem mam wystąpić?
Florence z niecierpliwym syknięciem wyłącza kamerę.
– Masz kilka do wyboru?
– Właściwie…
– Przedstaw się jako Kyla – podpowiada Aiden.
– Dobrze – godzę się. To imię jest tak samo prawdziwe, jak każde inne,
prawda?
Florence zaczyna nagrywanie, a ja, patrząc w kamerę, mówię, że nazywam
się Kyla Davis, wybrałam się na wędrówkę w Kumbrii i zobaczyłam ośrodek
opiekuńczy, w którym mieszkają sieroty. A one zachowywały się jakoś
dziwnie. Wyświetlam zdjęcia, które zrobiłam, Florence też je nagrywa.
Na końcu wyłącza kamerę.
– Powinno być w porządku. Sprawdzę nagranie i jutro dam ci znać. –
Pakuje kamerę, wymaszerowuje z pokoju i zostawia nas samych.
– Przepraszam za nią – odzywa się Aiden. – Nie zawsze jest
taka uprzejma, jak potrafi. Dziękuję ci za zeznanie. Wiem, jakie to dla ciebie
trudne.
– W porządku. – Wzruszam ramionami, ale uczucie było szalone, kiedy
mówiłam rzeczy, które nie spodobałyby się Lorderom, a jakby
tego było mało, ktoś to jeszcze nagrywał. – Pewnie znajdę się
przez to na szczycie listy poszukiwanych, ale i tak na niej jestem, więc
w sumie co za różnica.
– No właśnie.
– Chcę ci podziękować za to, że znalazłeś Bena.
Teraz on w zakłopotaniu wzrusza ramionami.
– Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Zawsze czułem, że to, co go spotkało,
to przeze mnie.
– Nieprawda – zaprzeczam szybko. – Jeżeli już ktoś ponosi winę, to ja.
„Albo Nico” – dodaję w duchu, ale Aiden nic nie wie o Nicu. Wzdycham.
Nie powiedziałam Aidenowi tylu rzeczy. Czy powinnam? Największą sprawą
dla ZwA byłaby opowieść Stelli o tym, że jej matka, należąca do Lorderów,
stała za zabójstwem premiera. Ale jej obiecałam, że nikomu nie zdradzę,
a poza tym jest to informacja z gatunku, który Florence zalicza do pogłosek,
prawda? Jaką wartość miałaby relacja o tym, że ktoś mi coś powiedział,
skoro nie mam żadnych dowodów na prawdziwość tej historii?
– Odpłynęłaś miliony kilometrów stąd.
– Przepraszam.
– Musimy jeszcze o czymś porozmawiać.
– O czym?
– Bądź ostrożna z Benem, Kyla. Nie wiemy, co mu zrobili. Ale
bez względu na to, co mu się przydarzyło, nie jest to już ten chłopak
co kiedyś. Nie pamięta tego okresu, kiedy go znałaś, zmienił się.
– Wciąż jest sobą.
– Nie takim jak dawniej. Ale zrobimy badania i zobaczymy, co wykażą.
Wygląda na to, że zastosowali procedurę podobną do resetu, ale mniej
drastyczną. Zniknęły jego osobiste wspomnienia, a pozostały ogólne
umiejętności, takie jak zdolność do osądu, umożliwiająca niezależne
myślenie i działanie. To z kolei sprawia, że tacy ludzie są
dla Lorderów bardziej przydatni jako agenci, ale też może potrafią się
wyrwać spod ich kontroli, jak to zrobił Ben.
Nic na to nie mówię. Przecież moje słowa przedarły się do niego, prawda?
Gdzieś w środku jest mój Ben, jakoś do niego dotrę. Muszę.
– Dość chyba na jeden dzień? Zorganizowaliśmy dla ciebie pokój, ale
będziesz go dzielić ze studentką. Zaprowadzę cię – proponuje Aiden.
Ruszam za nim do drzwi, potem idziemy korytarzem.
– Co to za miejsce?
– College Wszystkich Świętych. Jedna z oksfordzkich uczelni.
– Myślałam, że uniwersytet kontrolują Lorderowie.
– Oficjalnie tak i jest to jeden z powodów, dla których zainstalowaliśmy
się właśnie tutaj: najciemniej jest pod latarnią. A College Wszystkich
Świętych odegrał ważną rolę, kiedy kilkadziesiąt lat temu
przekonano uczelnianą radę, by się nie przyłączała do protestów. Rząd
Lorderów przyznał za to uczelni specjalne przywileje niezależności.
Władza najwyraźniej nie zauważyła, że nie chodziło o poparcie dla niej,
tylko o chęć zachowania i ochronienia uniwersytetu. Od lat mamy
tu znajomości, dziadek Florence był tutaj zatrudniony jako pracownik
naukowy, a kiedy zmieniły się zasady przyjmowania studentów, Florence
została jednym z pierwszych. Bardzo poważnie traktuje się tu związek
z absolwentami. Kiedy potrzebowaliśmy pomocy, senat głosował za jej
udzieleniem.
– Głosowały za tym władze uczelni? – pytam osłupiała. – W takim razie
bardzo wielu ludzi wie o ZwA.
– Każdy pracownik naukowy i student w tym miejscu.
– Ale to wielkie ryzyko dla nich wszystkich.
I dla nas, jeżeli któryś z nich nie będzie umiał trzymać ust na kłódkę.
– Zgadza się. Powinniśmy się stąd wynieść, gdy tylko się da. Jedyny
sposób to jak najszybciej upublicznić zebrane dowody. Potem możemy się
rozproszyć, przeczekać w ukryciu do czasu, aż sytuacja się unormuje.
Docieramy do innych drzwi, Aiden puka krótko, jeden. Otwiera je
dziewczyna, która wpuściła mnie do budynku, gdy przyjechałam.
– To jest Wendy – przedstawia ją Aiden. – Dobrych snów.
Dziewczyna zamyka za nami drzwi. Pokój jest nieregularny, przy
kamiennych ścianach stoją regały zastawione książkami historycznymi.
Dwa wąskie łóżka. Szafa i długie biurko z dwoma krzesłami.
– To jest twoje – mówi Wendy, wskazując łóżko przy oknie,
od którego ciągnie chłodem. Pokazuje mi łazienkę w korytarzu,
pożycza ręcznik i ubrania na zmianę. W jej oczach czai się ciekawość, ale
o nic nie pyta.
Przez tak długi czas instynkt samozachowawczy powstrzymywał mnie
przed przyłączeniem do ZwA. Zmieniłam zdanie dopiero wtedy, kiedy się
przekonałam, że to jedyny sposób. Co sprawia, że wszyscy ci studenci, tacy
jak Wendy, ryzykują dla nas życie, skoro nawet nie wiedzą, kim jesteśmy?
Wendy uczy się, gdy idę pod prysznic. Potem udaję, że śpię,
z zimna zwinięta w kłębek.
Zastanawiam się, gdzie w tej chwili jest Ben, czy śpi, czy coś mu się śni.
Mimo niebezpieczeństwa, w jakim będziemy, kiedy Lorderowie nas znajdą,
jego bliskość działa na mnie jak narkotyk. Czy ktoś patrzy, jak jego pierś
unosi się i opada, nawet w nocy?
Jak to powiedziała Florence: wątpliwe, czy nawet on wie,
co nakręca jego sprężyny. Nie ma za bardzo pojęcia, kim był przedtem, ale
jak może się dowiedzieć, jeśli trzymają go pod kluczem? Muszę
mu przywrócić wspomnienia.
Znajdę sposób.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Następnego dnia ranek zaczyna się wcześnie pukaniem do drzwi. Otwieram


oczy. Wendy nie ma, w drzwiach stoi Florence.
– Nie możesz się wylegiwać przez cały dzień, jest robota. Wracam
za dziesięć minut.
Pędzę do łazienki, żeby się szybko oporządzić, po czym wkładam
pożyczone od Wendy ubrania – bluzkę i dżinsy. Rozmiar właściwie pasuje,
ale wszystko jest o wiele za długie, podwijam więc rękawy i nogawki.
Florence wraca, wchodzi i zamyka za sobą drzwi.
– Aiden mówi, że wyraziłaś pragnienie dołączenia do ZwA. –
Lekko uniesiona brew świadczy o powątpiewaniu.
– Chcę pomóc – zapewniam, nieco zdenerwowana tym, z czym może się
wiązać zaangażowanie Florence.
– Cóż, dostaniesz szansę. Mamy kilku świadków, z których nie umiem
wydobyć zeznań. Aiden zasugerował, że może tobie się uda. Najwyraźniej
mam fatalne podejście do pacjenta.
Z całych sił staram się stłumić złośliwy uśmieszek.
– Potrafisz być nieco… konfrontacyjna.
– No i co z tego. Nie jestem pielęgniarką ani lekarzem! – Prawie się
śmieje. – Pokażę ci, gdzie znajdziesz śniadanie, uporządkuję twoje
dokumenty. To będzie legitymacja wydana przez college, noś ją zawsze przy
sobie. Potem Aiden zabierze ciebie i Bena.
– Bena?
– Aiden uważa, że jeśli chłopak będzie przebywał przy tobie, może
to sięgnąć do jego ukrytych głębin. – Przewraca oczami. Ale
zaraz skupia na mnie spojrzenie. – Pod jednym warunkiem.
Odpowiadasz za niego. Jeżeli Ben zrobi lub powie coś, co cię zaniepokoi,
masz to przekazać Aidenowi lub mnie. Dobrze?
– Zgoda.

– Co mam robić? – pyta Ben, kiedy gmeram przy swoim aparacie,


nastawiając tryb kamery.
– Cokolwiek. Chcę się tylko upewnić, że umiem się tym posługiwać.
Gotowy?
– Dawaj.
Uruchamiam nagrywanie, patrzę na niego przez obiektyw.
Ben rozpiera się na swoim końcu sofy, uśmiecha – nieco skrępowany, ale
coś w jego uśmiechu sprawia, że trudno mi się skupić na tym, co robię.
„Sprawdź dźwięk”.
– Powiedz coś.
– Coś.
– Bardzo śmieszne. Powiedz mi, kim jesteś i co myślisz.
– Jestem Ben – zaczyna i pochyla się nieco do przodu. – A myślę o tym,
jaka jesteś wspaniała i że nawet jeżeli nie pamiętam niczego z przeszłości,
na pewno miałem dobry gust do dziewczyn.
W żołądku coś mnie łaskocze – delikatne skrzydełka motyli.
– Postaraj się trzymać kamerę stabilnie – rzuca Ben z kpiarskim
uśmiechem.
– Przepraszam. Wiesz, wtedy byłam blondynką, teraz tak naprawdę
wyglądam inaczej.
Wyciąga rękę, dotyka moich włosów, a ja poddaję się i opuszczam aparat.
Ben przybliża się i patrzy mi w oczy. Tamte poprzednie motyle mają
kumpli i trzepoczą tak mocno, że nie mogę oddychać. Chcę się odsunąć
od obcego, a jednocześnie zbliżyć do Bena, którego znałam i kochałam.
Otwierają się drzwi i odskakujemy od siebie.
– Gotowi? – pyta Aiden.
Wstajemy, idziemy do wyjścia.
– Czy mogę coś zasugerować? – pyta Ben przyciszonym głosem.
– Co takiego?
– Kiedy skończysz, pamiętaj, żeby wyłączyć nagrywanie.
Pośpiesznie wciskam „stop”.

W samochodzie, po drodze, sprawdzam nagranie. Wyszło świetnie.


Dzięki autofokusowi obraz Bena jest ostry, a głos zapisał się bez szumów.
Gdy docieramy na miejsce, Aiden idzie z nami do drzwi domu,
przestawia nas, mówi, że niedługo wróci, i znika.
Tak więc Ben i ja zostajemy w dużym pokoju w domu Edie, razem z nią
i jej matką. Edie ma pięć lat. Z tego, co wiem od Florence,
dziewczynka była świadkiem, jak Lorderowie zastrzelili w parku jej brata.
Dziewięcioletniego. Matce zależy na tym, żeby córka złożyła zeznanie,
mówi, że Edie też tego chce, ale ilekroć ktoś próbuje to nagrać albo choćby
zadawać pytania, mała zamyka się w sobie.
Czuję, że mnie to przerasta, Ben też sprawia wrażenie skrępowanego.
Rozmawiając z mamą dziewczynki o błahych rzeczach, próbuję wymyślić,
co mam powiedzieć, w jaki sposób zbliżyć się do tematu naszych odwiedzin.
Edie – mała, milcząca – siedzi skulona na krześle. Jakby otaczało ją zbyt
wiele oczu i chciała się przed nimi ukryć.
– A może pokażesz mi swój pokój? – proponuję dziewczynce.
Zerka na mamę.
– W porządku, kochanie, możesz iść – zapewnia ją mama.
Mała bierze mnie za rękę i ciągnie w stronę schodów. Daję Benowi znak,
by został z jej matką.
– To tutaj – mówi Edie, otwierając drzwi. Idę za nią, a ona odwraca się
i patrzy mi w oczy. – Czy przyszłaś, żeby mnie wypytywać?
– Pewnie powinnam. Ale może nie będę pytać. Bo wiesz, wcale nie
musisz nic mówić, jeśli nie chcesz.
– Nie muszę? – Oczy zaokrąglają się jej z zaskoczenia.
– Nie. Wcale a wcale. To twoja sprawa, choćby ci wmawiali co innego.
Bo wiesz, ja w tym rządzę, a jestem naprawdę twarda.
– To tak jak Murray. – Dziewczynka poważnie kiwa głową.
– Kto to jest Murray?
Podchodzi do swojego łóżka, pokazuje mi sflaczałego pluszowego misia.
– Nie wygląda na twardziela. Raczej na śpiocha.
Mała chichocze.
– Robi się z niego twardziel, jak ktoś chce go obudzić. Jack też taki był.
– Jack to twój brat?
– Tak. – Jej uśmiech gaśnie. Edie mocno przytula misia.
Wiem, dlaczego tutaj jesteśmy. Mała dziewczynka ze smutną opowieścią –
idealny materiał, by wzbudzić powszechne współczucie, jak
powiedziała Florence. Ale zmuszanie małej, żeby opowiadała o tym przed
kamerą, podczas gdy to dla niej straszne, to zwyczajne zło.
– Nie musimy rozmawiać o Jacku.
– Nikt już o nim nie mówi. Tylko szepczą. Ale mamusia chce, żebym wam
opowiedziała. Żeby nic takiego nie przydarzyło się więcej bratu żadnej
dziewczynki. Ale przedtem nie mogłam nic powiedzieć.
– Dlaczego?
– Bo mamusia słuchała. Robi się przy tym bardzo smutna.
– O, rozumiem. A gdyby jej przy tym nie było?
Edie przechyla głowę na bok.
– Mogłoby się udać. Murrayowi mogę powiedzieć wszystko.
– Tylko czy naprawdę, ale to naprawdę jesteś pewna, że chcesz?
Unosi brew, patrzy na mnie zupełnie nie jak pięciolatka.
– Chyba nie jesteś za dobra w tej swojej pracy, co?
Skoro tak, wkrótce jesteśmy gotowe. Murray pomaga mi trzymać kamerę.
Mała patrzy prosto na niego. Opowiada mu, jak jej brat kopnął piłkę
i niechcący trafił w Lordera. Kiedy tamten nie chciał mu jej oddać, chłopiec
pobiegł za nim. Lorder wyciągnął broń. Nacisnął spust.
Nie jestem pewna, czy trzymałam kamerę wystarczająco stabilnie.

Po południu, gdy jesteśmy z powrotem w college’u, sprawdzamy nagranie.


– Nie mam pojęcia, jak ci się udało sprawić, że tak się otworzyła –
mówi Florence.
Wzruszam ramionami.
– Powiedziałam jej, że nie musi odpowiadać na pytania, jeśli nie
ma ochoty. A ona wyznała, że nie chce o tym mówić przy matce, ale może
opowiedzieć swojemu misiowi.
– Zdałaś egzamin, masz pracę – stwierdza Florence.
– Co będzie z Edie i jej matką, kiedy nagranie zostanie upublicznione? Czy
nie powinny się ukrywać, wyprowadzić z domu?
– Zaproponowaliśmy to. Jej matka chce tymczasem pomieszkać
z dziadkami. Gdy będziemy gotowi do opublikowania dowodów, ostrzeżemy
ją i przeniesiemy razem z córką.
– Możecie ukryć wszystkich? Czy wszyscy będą bezpieczni? – wypytuję,
nie mogąc się pozbyć sprzed oczu obrazu poważnej twarzyczki Edie,
opowiadającej misiowi swoją straszną historię.
– Zrobimy, co w naszej mocy – ucina Florence, rzucając okiem na Bena. –
Widzimy się na obiedzie?
Koniec zajęć.

Później spaceruję z Benem po wewnętrznych dziedzińcach College’u


Wszystkich Świętych – szare kwadraty martwej trawy w zimny, pochmurny
dzień. Dokoła nas wznoszą się zabytkowe budynki, okna spoglądają jak oczy
i nagle ogarnia mnie świadomość, że jestem jednocześnie
obserwowana i zamknięta. Tak naprawdę tkwimy tu jak w pułapce, a patrzeć
może na nas ktokolwiek.
– Możemy pogadać? – odzywa się Ben, a ja nagle uświadamiam sobie,
jaka byłam dotąd milcząca, przed rozmową z Florence i potem.
– Może tam? – Pokazuję wtuloną w ścianę ławeczkę. Podchodzimy
do niej, siadamy. – O co chodzi?
Ben przesuwa sobie dłonią po włosach.
– Jak możesz wierzyć w to, co powiedziała ta mała?
– Co masz na myśli?
Potrząsa głową.
– Nie to chciałem powiedzieć. Miałem na myśli, że trudno uwierzyć, że
coś takiego w ogóle mogło się zdarzyć. Że jakiś Lorder zabiłby
dziecko tylko dlatego, że… – Wzrusza ramionami.
– Za to, że jest dzieckiem? – Prycham. – Nie tylko takie rzeczy robią, ale
też znacznie gorsze.
– Skąd możecie wiedzieć, czy to, co ludzie gadają, to prawda, czy nie? –
Widać, że go to gryzie, żartobliwy Ben zniknął.
– Dlaczego dziecko miałoby kłamać?
– Jeśli mu ktoś kazał.
– Nie. – Kręcę głową. – Patrzyłam jej w oczy. Mówiła prawdę. Tak czy
inaczej, sama widziałam podobne lub nawet gorsze zło. Wiem, że to się
zdarza.
– Nawet jeżeli coś widziałaś, skąd możesz wiedzieć, o co w tym chodziło?
– W jego spojrzeniu maluje się sceptycyzm.
– Słuchaj, opowiem ci. – I mówię mu o kumbryjskim sierocińcu,
o Zresetowanych dzieciach. Pokazuję zdjęcia trzech uśmiechniętych
brzdąców o nienaturalnie zastygłych twarzach,
ze srebrzystymi obręczami na nadgarstkach.
– Ale skąd wiesz, że to są czujniki Levo?
– Z ich zachowania w oczywisty sposób wynikało, że zostali Zresetowani.
Nie ma innego wyjaśnienia.
– Może ich po prostu wyszkolono, żeby się tak zachowywali?
– Czterolatki nie są dobrymi aktorami. I po co ktoś miałby to robić?
– Żeby pokazać Lorderów, rząd w złym świetle.
– A co powiesz o tym? – I mówię mu o Phoebe, dziewczynie, którą oboje
znaliśmy w szkole, a którą zabrano prosto z lekcji i zresetowano bez sądu
tylko dlatego, że nierozważnie rzucała uwagi o tym, że
Zresetowani to szpiedzy. O moim nauczycielu plastyki, Gianellim,
którego wywlekli na oczach całej szkoły jedynie za to, że narysował Phoebe
i uczcił jej pamięć minutą ciszy. O ośrodku terminacji, gdzie Lorderowie
zabijali zastrzykami Zresetowanych za złamanie kontraktu i wrzucali ich
ciała do zbiorowych mogił. I o Emily, którą zabiło jej własne
Levo tylko dlatego, że się zakochała i przed dwudziestym pierwszym rokiem
życia zaszła w ciążę. Nie śmiem wyjawić mu reszty szczegółów tej historii:
że byłam tam z terrorystami atakującymi ośrodek.
Ben siedzi milczący, zamknięty w sobie.
– Jest jeszcze jedna historia. Chcesz ją usłyszeć, czy masz już dość?
– Opowiadaj.
– Miałeś w szkole przyjaciółkę, też Zresetowaną, Tori. Jej przybranej
matce znudziło się, że teraz Tori zamiast niej samej przyciąga uwagę,
i zwróciła ją Lorderom. Dziewczyna nie zrobiła nic złego. Zabrali ją
do ośrodka terminacji, o którym ci wspomniałam, i tam na własne oczy
widziała, jak… – Urywam, zbita z tropu. – Co jest? Pamiętasz Tori?
Czuję wyraźne ukłucie. Nie pamięta mnie, ale na wzmiankę o Tori coś
przemknęło po jego twarzy. Zawsze mówił, że nie była jego dziewczyną,
lecz ona go kochała, no i to jedna z najpiękniejszych dziewczyn, jakie
widziałam w życiu. Trudno mi było uwierzyć, że nic do niej nie czuł.
– Jasne, że jej nie pamiętam – mówi Ben, ale widzę, że się teraz pilnuje,
ma niepewną minę. – Po prostu… ciężko się słucha tych wszystkich
smutnych opowieści. Powiedz, co się przydarzyło Tori.
– Na jej oczach zabijali Zresetowanych zastrzykiem, wrzucali do dołu
w ziemi. A potem… – Znowu urywam.
Zakłopotana mina Bena zniknęła. Czy przez jego twarz przemknęło coś
jeszcze? Tylko co?
– Słuchaj, wszystko to widziałam na własne oczy. Niektóre z tych rzeczy
ty też. Nie wierzysz mi?
– Po prostu… – I nagle jakby się w nim coś przełączyło. Uśmiecha się
i bierze mnie za rękę. – Oczywiście, że wierzę.
– Kiedyś pokażę ci obrączkę Emily. Ukryłam ją na drzewie
kilka kilometrów od domu. To się zdarzyło naprawdę. Nie rozumiesz, Ben?
Wszystkie te historie sprawiają, że to, co robimy w ZwA, jest takie ważne.
To z ich powodu warto podejmować ryzyko: żeby je usłyszał świat. Żeby
powstrzymać zło.
Ben waha się, otacza mnie ramieniem, a ja opieram się o niego.
Jego obecność, bliskość, ciepło tak na mnie działają, że trudno mi myśleć
logicznie.
Ben pokazuje wieżę wznoszącą się ponad dachami College’u Wszystkich
Świętych.
– Widzisz? To jedna z najwyższych budowli w Oxfordzie.
Wieża kościoła Marii Panny. Podobno roztaczają się stamtąd niesamowite
widoki. Chcę tam wejść z tobą.
– Dobrze. Zapytam, czy…
– Nie. Niech to będzie nasz sekret, nasze specjalne miejsce. Zostawmy tę
wycieczkę do czasu, kiedy pozwolą mi chodzić bez ogona.
Późnej rozmyślam nad naszą rozmową. Nad tym, co Ben powiedział
i co przemilczał, ale błysnęło w jego spojrzeniu. Zastanawiam się, czy
Florence właśnie takie rzeczy miała na myśli, kiedy mi przykazała donosić,
gdy coś wyda mi się podejrzane. Ale to nie fair.
Benowi zabrano wspomnienia, od nowa uczy się, jak wygląda i działa świat,
co się w tym świecie dzieje. Żeby odzyskać pamięć, musi zadawać pytania,
prawda?
Jedna rzecz jednak nie daje mi spokoju. Zareagował na imię Tori,
tego jestem pewna. Oczywiście nie opowiedziałam mu reszty jej historii.
Tego, że byłam w ART jako Rain, że
Tori uciekła od Lorderów i dołączyła do terrorystów. A potem niechcący
naprowadziłam na nich Lorderów i Tori została złapana.
Wzdrygam się. Nigdy nie zapomnę malującej się na jej twarzy czystej
nienawiści. I nie chodziło tylko o to, że uznała mnie za zdrajczynię.
Dowiedziała się od Nica, że wiedziałam o Benie, ale jej nie powiedziałam.
Wciąż rozbrzmiewają mi w uszach ociekające jadem słowa, które
wykrzyczała, zanim ją wepchnęli do czarnego furgonu: „Zdrajca! Kyla czy
Rain, czy kim tam jesteś, dorwę cię. Upoluję i wypruję ci flaki nożem”.
Jakaś cząstka mnie odczuwa ulgę, wiedząc, że zabrali ją Lorderowie, że
nie będzie miała okazji do zemsty. Inna cząstka czuje się zawstydzona tą
myślą.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

– Masz ochotę na przejażdżkę? – zagaduje z uśmiechem Aiden


następnego dnia rano. – Tym razem nie ma potrzeby, żebyś się
ukrywała na pace dostawczaka. Pożyczyłem wygodne auto.
– Jasne! Dokąd?
– Niespodzianka. Ale dziś tylko my i Florence.
Bez Bena. Tłumię w sobie rozczarowanie. Teraz, w blasku słońca,
zmartwienia z zeszłego wieczoru wydają mi się niemądre. Ben nie mógłby
pamiętać Tori – to nie miałoby sensu. Pewnie projekcja mojej
zazdrości sprawiła, że wyobraziłam sobie jego reakcję. I tyle.
Samochód rzeczywiście okazuje się komfortowy i imponujący, pożyczony
od niewymienionego z nazwiska pracownika uniwersytetu. Godzinę później
zostawiamy za sobą Oxford i toczymy się pośród pól, po czym skręcamy
na długi podjazd wiodący do jakiegoś gospodarstwa.
– Mamy się tu spotkać z innym świadkiem? – pytam, gdy wysiadamy
z wozu.
– Nie dziś – odpowiada Florence. – Chodź.
Puka jeden raz do drzwi, po czym wyjmuje z kieszeni klucz i otwiera.
Wchodzi, Aiden i ja za nią.
– Dzień dobry! – woła Florence.
– A, wreszcie jesteście. – W drzwiach kuchni stoi człowiek, którego widok
rzeczywiście jest dla mnie wielką niespodzianką. Co on tu robi? Znam twarz,
lecz reszta jest zupełnie zmieniona.
– DJ?
– Tak, to właśnie ja. – Szczerzy się w uśmiechu. – A to ty, Kyla. Twoje
włosy zaliczają się do moich najlepszych dzieł.
– Zmieniłeś się. Już nie na fioletowo?
– Nie, przeobraziłem się w zeszłym tygodniu. – Dziś lekarz od TDW
ma na sobie tygrysie paski, również we włosach i na oczach. – Zapomniałaś
okularów?
– Właściwie zgubiłam. Przepraszam.
– Ale chyba zapomniałaś czegoś innego.
Z poczuciem winy patrzę to na Aidena, to na doktora.
– O, nie. Miałam powiedzieć Aidenowi, że chcesz się z nim widzieć!
Przepraszam. Czy narobiłam kłopotów?
– Miło wiedzieć, że można na tobie polegać – prycha Florence.
– Nie ma dramatu – mówi DJ. – Dało mi to trochę czasu, żeby się wgryźć
w sprawę przed naszą rozmową. Żeby lepiej ci się przyjrzeć od środka.
– Co masz na myśli?
– Ty, moja droga, stajesz się coraz ciekawsza, wręcz ciekawszejsza. Jak
z Alicją w króliczej norze, nic nie jest takie, jak się wydaje.
– Nie rozumiem.
– Kiedy gmeraliśmy w twoich genach od włosów, musieliśmy się też
przyjrzeć całemu DNA. Mam podgląd systemu Lorderów, na ile jest
to konieczne, żeby sprawdzić, czy ludzie, którzy się do mnie zgłaszają,
naprawdę są tym, za kogo się podają. Głównie chodzi o względy
bezpieczeństwa.
– I?
– Na dolnych poziomach systemu twoje DNA jest oznaczone
jako nieznane. Na górnych robi się bardziej interesująco. Tam
figurujesz jako s k l a s y f i k o w a n a.
– Co to znaczy?
– Nie mam pojęcia, ale uwielbiam tajemnice. A to nie wszystko.
Na związanych z tym plikach jest zakodowana ochrona, i to nie byle jaka,
tylko tak zaawansowana, że nie udało mi się nikogo przekupić, żeby ją
złamał.
Wszyscy troje patrzą na mnie, a ja krzyżuję ramiona.
– Nie myślicie chyba, że coś o tym wiem.
– Jasne, że nie. Ale coś wiesz, prawda? – Oczy doktora są takie dziwne:
brązowe i bursztynowe paski na pomarańczowym tle. Nie mogę oderwać
od nich wzroku.
– Tak czy inaczej, co by to miało znaczyć?
DJ wzrusza ramionami.
– Szczerze? Nie musi znaczyć nic. Ale, i tu docieramy do sedna,
z doświadczenia wiem, że jeżeli Lorderom bardzo zależy, by coś ukryć,
warto to coś znaleźć. Jeśli nie chcą, żeby coś wyszło na jaw, chcę to poznać.
Aiden siada obok mnie, bierze mnie delikatnie za rękę.
– Kyla, czy wiesz coś, co mogłoby nam pomóc?
– Może.
– Przy doktorze możesz mówić wszystko. Jest jednym z nas.
Wzdycham.
– Słuchajcie. Najważniejsze, co wiem, to to, że nie mam pojęcia, kim
jestem. Zadowoleni?
– Zaraz, zaraz – mówi Aiden. – Nie rozumiem tego. Przecież
dopiero co spotkałaś się w Keswick ze swoją matką. Właściwie czy jej DNA
też nie powinno być sklasyfikowane, cokolwiek to znaczy?
– Aiden, zamierzałam ci o tym powiedzieć, ale nie
było okazji do porządnej rozmowy. Ona nie jest moją matką.
– Co? Zgłosiła twoje zaginięcie do ZwA. Wszystkie zapisy wskazują na to,
że to twoja matka.
Kręcę głową.
– Jej dziecko zmarło tuż po urodzeniu. Dostała mnie w zastępstwie. Nie
wie, skąd się wzięłam.
– Dostała od kogo? – pyta DJ.
Przełykam ślinę.
– Od swojej matki, Astrid Connor. Ta kobieta to KdsN na całą Anglię.
Stella, czyli moja przybrana matka – wyjaśniam dla Florence i doktora –
sądzi, że Astrid mogła mnie wziąć z sierocińca, ale to nic pewnego.
– To dlatego węszyłaś wokół ośrodka opiekuńczego – zauważa Florence.
Kiwam głową.
– Ciekawostka goni ciekawostkę – wtrąca DJ. – Jeżeli to prawda,
dlaczego osierocone niemowlę miałoby mieć sklasyfikowane DNA?
No i robili ci testy w szkole, w ośrodku zdrowia. Dlaczego wtedy nie
zarejestrowali DNA?
– A skąd mam to wiedzieć? – Wzruszam ramionami.
– Czego j e s z c z e nam nie powiedziałaś? – pyta Florence.
– Przepraszam, że nie chwaliłam się swoim sierocym losem.
Teraz w porządku? Z tego, co wiem, równie dobrze mogłam być porzucona,
niechciana, cokolwiek. Ale nie widzę, jakie znaczenie miałoby to dla kogoś
innego niż ja sama.
Aiden unosi rękę.
– Ona ma rację, Flo. To sprawy osobiste. Kyla nie musiała nam o nich
mówić, to jej wybór.
Najwyraźniej dziś takiego wyboru nie dostałam.
– Jak myślisz, co to oznacza? – zwracam się do doktora, który jak dotąd
mało się odzywał. Niemal widać, jak za jego oczami obracają się myślowe
trybiki. A może to tylko tygrysie paski?
– Nie wiem. Coś mi jednak podpowiada, że należałoby się
tego dowiedzieć.
Opieram głowę na rękach. Stella nie kazała mi przysiąc, że zachowam
swoje pochodzenie w tajemnicy, ale czasami nie trzeba mówić „przyrzekam”,
żeby się czuć związanym sekretem. A co z resztą tajemnic? Z d e c y d
o w a n i e dałam jej słowo, że nikomu nie powiem o roli Astrid w zamachu
na premiera. Zresztą skoro nie mam dowodów, jaką wartość
taka informacja miałaby dla ZwA?
– Kyla? – Aiden kładzie mi dłoń na ramieniu. – W porządku?
– Wie więcej, ale nam nie mówi – rzuca oschle Florence.
– O co chodzi?
Aiden prosi pozostałych, żeby nas zostawili we dwoje.
– O co chodzi, Kyla? – pyta, gdy jesteśmy już sami.
– Nie wiem, co zrobić.
– Nie pomogę ci, jeżeli nie zdradzisz nic więcej.
– Chodzi o Stellę. Powiedziała mi coś jeszcze. Nie o tym, kim jestem
ani nic takiego, ale to ważne. A ja dałam słowo, że tego nie wydam.
– Trudna sprawa. Właściwie mogę doradzić tylko tyle, żebyś
postępowała w zgodzie z tym, co w sercu uznajesz za słuszne. – Waha się. –
Czy jeśli się tego nie dowiemy, zaszkodzi to komuś?
Potrząsam głową.
– To stara historia. Poza tym nie mam na nią dowodów, jest jak pogłoska.
– Jak myślisz, co powinnaś zrobić?
– Uważam, że muszę to lepiej przemyśleć. Jak ty to robisz, że jesteś
taki wyrozumiały?
– To należy do roli superbohatera – odpowiada kpiącym tonem
i przypominam sobie, że dawno temu tak go właśnie nazwałam, kiedy
odnalazł Bena trzymanego w tamtym ośrodku Lorderów. Aiden superbohater
pomagający ludziom w odnalezieniu osób, na których im zależy. Próbujący
naprawić świat.
Myślałam wtedy, że na to ostatnie nie ma nadziei, jednak
stopniowo nabieram jej coraz więcej, czepiam się strzępów możliwości, że
organizacja ZwA naprawi nasz kraj bez użycia broni i bomb. Że Aiden
i jego współpracownicy naprawdę mogą to zrobić.
Że my możemy to zrobić.
– Dziękuję – mówię. – Za wszystko.
Jego oczy odnajdują moje spojrzenie, są ciepłe i przez chwilę
trudno mi wręcz oddychać. Potem Aiden potrząsa głową, odwraca wzrok
i woła pozostałych.
– No i? – pyta natarczywie Florence.
– Dość na dziś – odpowiada Aiden.
Florence protestuje, ale on jest stanowczy.
– Nie działamy w ten sposób – stwierdza. – Nie jesteśmy Lorderami.
Powie nam, kiedy będzie gotowa. Jeśli będzie gotowa. W tej
chwili wystarczy mi zapewnienie, że nie jest to dla nas sprawa wielkiej wagi.
A ja przetrząsam swój mózg z poszukiwaniu czegoś, czegokolwiek,
co mogłoby im pomóc. I oto mam.
– Moment, zaczekajcie. Jest ktoś, kto może coś wiedzieć o moim DNA.
– Kto to taki? – pyta DJ.
– Zawsze myślałam, że jest coś, czego mi nie mówi, że coś ukrywa, ale nie
wiem na pewno. Może sobie to wyobraziłam.
– Kto?
– Mój lekarz prowadzący ze szpitala. Doktor Lysander.
Aidenowi wyostrza się spojrzenie.
– Ona była twoim lekarzem?
– Tak. Powiedziała, że zostałam zarejestrowana jako Jane Doe. Że chociaż
każde przychodzące na świat dziecko powinno mieć sczytane DNA,
mojego nie ma w bazie danych. Nie doszli do tego, skąd się wzięłam.
Mówiła, że nic więcej o tym nie wie, ale za tymi słowami chyba coś się
kryło. Nigdy nie kłamie, jednak tak przekręca słowa, że mogą mieć inne
znaczenie.
– Ta doktor Lysander, ta, która wynalazła resetowanie, była twoim
lekarzem prowadzącym? – dopytuje DJ. – Interesujące. Założę się, że nie jest
to zbieg okoliczności. Ale dlaczego miałaby ci coś mówić o twoim rejestrze?
– Zbliżyłyśmy się do siebie. Powiedziała mi mnóstwo rzeczy, których nie
powinna. Złamała zasady, żeby mi pomóc.
– Musimy z nią porozmawiać.
– Zawsze jest otoczona ochroniarzami, a szpital to forteca.
– Gdybyśmy cię do niej podrzucili, zrobiłabyś to? Sprawdziłabyś, czy
można z niej coś wydostać?
– Oczywiście.
Aiden protestuje. Argumentuje, że doktor Lysander jest lekarzem
na usługach Lorderów. Że nawet gdybym jej była bardzo bliska, to będzie
zbyt niebezpieczne. Potrząsam głową.
– Nie wydałaby mnie. Nigdy.

W drodze powrotnej do Oxfordu siedzę z tyłu samochodu i patrzę


w okno niewidzącym wzrokiem. Zastanawiam się nad zbiegami okoliczności.
Co w rzeczywistości oznacza fakt, że widziałam Astrid z Nikiem? Jak
to się stało, że po zresetowaniu trafiłam akurat do rodziny
zamordowanego premiera? Moje dwie rodziny – mama i Amy, Stella i Astrid
– ich losy i to, co jeszcze może się zdarzyć, są z sobą powiązane, splątane,
a ja tkwię między nimi. Jednakże żadna z tych dwóch rodzin nie jest tak
naprawdę moja.
Wszystkie te myśli cisną mi się do głowy jednocześnie. Jest
tylko jedno rozwiązanie.
„Muszę pobiegać”.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

– Założę się, o co chcesz, że nie dotrzymasz mi kroku – droczy się ze mną


Ben.
– O, czyżby?
Rusza ścieżką, a ja depczę mu po piętach. Na tej wąskiej dróżce nie da się
biec obok siebie, ale przynajmniej robimy coś, co jeszcze
niedawno wydawało mi się nie do powtórzenia: biegniemy razem. Jest
zimno i na tyle ciemno, że bieg z pełną prędkością na tej nieznanej ścieżce
może być niebezpieczny, lecz Ben narzucił szybkie tempo. Nie ma mowy, nie
pozwolę, żeby się wysforował naprzód.
Kiedyś biegaliśmy, żeby utrzymać na przyzwoitym poziomie
wskazania czujników Levo. Endorfiny wytwarzane w ciele w wyniku biegu
sprawiały, że poziom wzrastał nawet do ósemki. Mogliśmy wtedy rozmawiać
o czymkolwiek, nie ryzykując, że Levo z powodu spadku poziomu zaraz nas
wyłączy.
Od tamtych czasów tyle się zmieniło. Żadne z nas nie ma już
czujnika na nadgarstku. Nie musimy biegać, żeby ustabilizować sobie
poziom, dziś jednak potrzebowałam biegu. I zdziwiłam się, że Aiden wyraził
na to zgodę, że pozwolił, żebyśmy razem opuścili teren college’u. Może mnie
rozumie. Może rozumie zbyt wiele.
Wtem z przodu rozlega się jakieś łupnięcie i słychać okrzyk. Ben
leci w powietrze, ląduje ciężko, a ja o mało się na nim nie przewracam.
– Au – mówi.
– Nic ci nie jest?
– Chyba nie. – Przekręca stopę z boku na bok. – Tylko zahaczyłem o coś
i upadłem, nie skręciłem kostki.
Podaję mu rękę, Ben wstaje, otrzepuje się.
– Pospacerujmy trochę – proponuje.
– Na pewno możesz chodzić?
– Nic mi nie jest. Miałaś ciężki dzień i dlatego potrzebowałaś biegu? –
pyta i bierze mnie za rękę, gdy idziemy ścieżką.
– Można tak powiedzieć.
– Chcesz o tym pogadać?
Milczę przez chwilę.
– Wolałabym o tym nie mówić.
Ben zatrzymuje się, przyciąga mnie do siebie. W blasku
księżyca jego ciemne oczy są jak sadzawki.
– Rozmowa to jedna możliwość. Jest i druga.
Obejmuje mnie w pasie, drugą ręką ujmuje pod brodę. Mam wrażenie,
jakbym była w dwóch miejscach naraz: tu i gdzie indziej – tam, gdzie mnie
pocałował po raz pierwszy, też wieczorem, po biegu. I tak dryfuję między
przeszłością a teraźniejszością, między Benem, którego znałam, a tym,
którego nie znam. Nagle zaczynam drżeć i płakać.
Ben się odsuwa.
– Coś nie tak?
– Nie wiem. Kim jesteś? Kim ja jestem? Co to oznacza?
– Za dużo tego myślenia. – Uśmiecha się. – Przestań myśleć.
I całuje mnie znowu, i znowu, aż przeszłość znika, znikają łzy i jesteśmy
tutaj. Teraz. Nie ma nic innego.

Późnym wieczorem wślizgujemy się do budynku. Ben trzyma mnie


mocno za rękę. Protestuję, kiedy w korytarzu ciągnie mnie w niewłaściwą
stronę.
– Mój pokój jest gdzie indziej.
– Nie, idziesz ze mną. Jeszcze nie rozmawialiśmy.
Kolejny korytarz i zakręt, jakieś schody. Ben wciąż trzyma mnie za rękę.
Jest późno, czuję się zmęczona, a jednocześnie podekscytowana. Będziemy
rozmawiać?
– Teraz chwila ciszy – ostrzega szeptem Ben.
Otwiera drzwi, zagląda do środka. W ciemności ktoś twardo śpi na łóżku.
Przemykamy obok niego do następnych drzwi. Ben je otwiera.
– Zaczekaj tu – szepcze. – Powiem mojemu dozorcy więziennemu, że
wróciłem, żeby nie sprawdzał, gdy się zbudzi.
Wchodzę, zamyka za mną i staję pogrążona w ciemności.
Za drzwiami słychać przyciszone głosy, po chwili wchodzi Ben.
– Daj mu pięć minut, a zgaśnie jak rozładowana latarka – mówi szeptem
i przyciąga mnie bliżej.
Całuje mnie w policzek, w szyję, a ja słyszę, jak serce
mi przyśpiesza i dudni. Boję się, że usłyszy to student za drzwiami.
Ben puszcza mnie, odwraca się i zapala lampkę na biurku. Ciemność
ustępuje, ukazując mały studencki pokój. Biurko, szafę.
Pojedyncze łóżko.
– Ben, powinnam już iść.
– Nie uciekniesz tak szybko. – Uśmiecha się. Popycha mnie, żebym
usiadła na łóżku, i siada obok mnie. – Musimy pogadać.
– Pogadać?
Posyła mi szelmowski uśmiech.
– Rozmowa to jedna możliwość. – Bierze mnie za rękę. – Powiedz mi.
Co cię tak wcześniej rozdrażniło?
– Długa historia.
– Czas to jedyna rzecz, której mi nie brakuje.
I niespodziewanie dla samej siebie zaczynam. Opowieść wylewa się
ze mnie, wypływa wszystko, co od tak dawna chciałam mu powiedzieć.
Wraz ze słowami puszczają we mnie zapory, rozluźnia się to,
co było zapętlone, uwalnia się. Ben otula nas kocem i podtrzymuje mnie,
a ja mówię i płaczę, i wciąż mówię. Opowiadam mu nawet o tym, że nie
wiem, skąd się wzięłam, o tym, że porwali mnie terroryści i co ze mną
zrobili. Dlaczego zostałam Zresetowana i co się wydarzyło po tym, jak
zniknął. A także o Stelli, ale nie o Astrid i jej udziale w zamachu – to nie
moja historia, nie mam do niej prawa.
W końcu Ben się odzywa:
– Dość. Mam pytanie. Wszystko rozumiem, ale dlaczego tak cię
to zdenerwowało, kiedy cię pocałowałem na ścieżce?
Potrząsam głową.
– Nie, to nie tak. Było cudownie. – Czuję, że płonę rumieńcem. –
Chodziło mi o to, że jak możemy być razem, jeżeli nawet nie wiemy, kim
jesteśmy?
Teraz to on kręci głową.
– Ja też nie mam pojęcia, skąd się wziąłem. Nie wiem, co było, zanim
mnie zresetowali, więc pod tym względem wyprzedziłaś mnie na całej linii.
Przynajmniej się dowiedziałaś, kto cię wychowywał. Ale to bez znaczenia.
– Bez znaczenia?
– Właśnie. Kyla, ważne jest to, kim jesteśmy tu i teraz.
Znów mnie całuje i tylko to się liczy. Ta chwila. Lecz cichy głos w tyle
głowy podpowiada, że jutro wstanie dzień i trzeba będzie żyć dalej.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Jest mi ciepło, leżę zaspana w ciemności. Chyba coś mnie zbudziło, jakiś
dźwięk? Pstryk. Otrząsam się ze snu i przypominam sobie, gdzie jestem.
Zrywam się, siadam na łóżku. Spod zasłon sączy się na tyle światła, że
wszystko widać. Ben, zwrócony do mnie tyłem, odkłada coś do szafy.
– Ben?
Odwraca się błyskawicznie. Uśmiecha.
– Ślicznie wyglądasz, gdy śpisz.
– Jest już rano? Nie chciałam u ciebie nocować! Muszę iść do siebie,
zanim ktoś zauważy.
Ben wzrusza ramionami.
– Zostań. Kogo to obchodzi?
Wsuwa mi dłoń pod brodę, całuje mnie, ale się odsuwam.
– Mnie obchodzi.
Przemykam do drzwi, uchylam je cichutko. Student w drugim pokoju
twardo śpi.
– Daremny z niego dozorca – szepcze Ben. – Mógłby przespać życie. –
Całuje mnie w policzek. – Widzimy się tu znów wieczorem?
Patrzymy sobie w oczy i odpowiedź wypływa ze mnie
bez zastanowienia czy woli:
– Okej.
Idę korytarzami, nikogo nie spotykając po drodze. Docieram do swoich
drzwi, otwieram je. Wendy siedzi przy biurku. Odwraca się do mnie
z uśmieszkiem.
– Dobrze ci się wczoraj biegało z Benem?
– Tylko rozmawialiśmy, a potem zasnęłam!
Śmieje się.
– Jasne, wierzę ci. – Mruga porozumiewawczo. – Nie martw się. Nie
wydam twojego sekretu.
Zaprzeczam jeszcze kilka razy z płonącymi policzkami, po czym idę
pod prysznic. Czy Wendy zatrzyma to dla siebie? Dlaczego tak mi na tym
zależy? Z jakiegoś powodu nie chcę, żeby wyszło na jaw, że nocowałam
gdzieś indziej, żeby zaczęły się przypuszczenia.
Coś mi nie daje spokoju. Głównie chodzi o to, że nie chcę, aby dowiedział
się Aiden – i nie jestem pewna czemu. Przecież to on sprowadził tu Bena,
musi wiedzieć, co do niego czuję. Wydaje mi się jednak, że Aidenowi by się
nie spodobało, gdyby się dowiedział, że spędziłam u Bena całą noc. Jest
bardzo opiekuńczy, martwiłby się. Za nic w świecie nie chciałabym go zranić
– po tym wszystkim, co dla mnie zrobił. To jedyny powód, dla którego nie
chcę, żeby się dowiedział, prawda?

Dzień ciągnie się swoim tempem. Florence zabiera mnie


na przesłuchania kolejnych świadków. Tym razem są to dorośli, nie jest tak
trudno jak ostatnio, ale ich historie i tak brzmią rozdzierająco. Nie
ma z nami Bena – w końcu znaleziono lekarza, który zabrał
go na badania w miejsce, gdzie nie zadaje się pytań. Po każdym świadku
powtarzam sobie: „Po prostu przetrwaj dzień”. Potem będę z Benem.
Po powrocie do college’u, idąc razem z Florence przez dziedziniec,
podnoszę wzrok na wieżę kościoła Marii Panny, którą wcześniej pokazał
mi Ben.
– Czy można tam wejść, na wieżę? – pytam.
– Jasne. Jeżeli w środku jest ktoś z obsługi kościoła, wystarczy, że się
uśmiechniesz i pokażesz legitymację studencką. Budowla jest
trzynastowieczna. Warto się przyjrzeć gargulcom. No i te widoki.
W gabinecie wiercę się niecierpliwie, podczas gdy Florence kopiuje
nagrania z mojej kamery do komputera.
– Co ci jest? – pyta.
– Nic.
Unosi brew, ale zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, otwierają się drzwi:
Aiden.
– Kyla, jesteś wolna? Na szybkie słówko.
Florence oddaje mi kamerę.
– Gotowe. Możesz iść.
Aiden przytrzymuje dla mnie drzwi. Wychodzę z ciężkim sercem. Czy
dowiedział się czegoś o ostatniej nocy? Nie. Oczy mu błyszczą.
– Migiem, bierz, co ci potrzebne do jutra, ruszamy na przygodę.
– Jaką przygodę?
– Wizytę u doktor Lysander.
– Ale jak…
– Nie ma czasu na pytania, możesz je zadać po drodze. Nie mów nikomu!
Spotykamy się na zewnątrz za pięć minut. Jazda!
Pędzę do swojego pokoju po rzeczy. Nie ma Wendy, nie mogę więc jej
poprosić, żeby przekazała Benowi, że muszę wyjść. Nie zostawię liściku,
skoro Aiden chciał, żebym nikomu nie mówiła. Nie będzie też czasu, żebym
pobiegła do pokoju Bena, w razie gdyby już wrócił z badań.
Śpiesząc na spotkanie z Aidenem, zastanawiam się, czy Ben nie pomyśli,
że go wystawiłam do wiatru.

– Jak dotrzemy do doktor Lysander? Zawsze jest otoczona ochroną.


– Dopisało nam szczęście. DJ się dowiedział, że jutro będzie miała wykład
na konferencji medycznej. Mamy znajomości w tym centrum
konferencyjnym, możemy cię dostarczyć do jej pokoju. Słyszeliśmy, że
doktor nie życzy sobie strażników w prywatnych pomieszczeniach, muszą
stać za drzwiami. Sprawdziliśmy pokój pod kątem pluskiew i kamer, jest
czysty.
– Ale jak to ma wyglądać?
– Umieścimy cię tam dziś wieczorem. Ona przyjeżdża wcześnie rano.
Przed konferencją ma dla siebie kilka godzin odpoczynku.
– I wtedy się pojawię.
– Dokładnie. Kyla, właściwie nie będziemy mogli nic zrobić, jeśli doktor
wezwie ochronę.
– Nie wezwie. Ale wciąż nie rozumiem, po co te wszystkie
wysiłki z mojego powodu. Nawet jeżeli ona wie, skąd się wzięłam,
w co wątpię, dlaczego miałoby to być ważne?
– Nie mam pojęcia. DJ się uparł. Robimy to dla niego.
– Kim on jest?
Aiden zerka na mnie z ukosa.
– Nawet ja nie znam jego prawdziwego nazwiska.
– Nie to miałam na myśli. Co on właściwie robi w ZwA? Zdawało mi się,
że po prostu pomaga w zmienianiu tożsamości, jak w moim przypadku. Ale
to nie wszystko, prawda?
Aiden się śmieje.
– To można zdradzić tylko…
– …w razie absolutnej konieczności – dokańczam i przewracam oczami.
Próbuję z innej strony: – Jest z Irlandii?
– Tego łatwo się domyślić po akcencie, więc chyba mogę potwierdzić. –
Aiden waha się. – Nasza organizacja ma międzynarodowe poparcie, nie
tylko w Zjednoczonej Irlandii. Świat wie, co się u nas dzieje, od ludzi,
których przemyciliśmy za granicę. I właśnie z zagranicy idzie nacisk, żeby
wyjawić wszystkie ukryte historie, upublicznić je, i to szybko. Gwałcone są
prawa człowieka i międzynarodowa społeczność chce położyć temu kres.
To dlatego atak Lorderów na nasz system komputerowy wypadł w tak
nieodpowiednim momencie. Wszystko odwlekł.
Wyglądam przez okno. Dlaczego ludziom w innych, odległych krajach
miałoby zależeć na tym, żeby u nas szanowano prawa człowieka, podczas
gdy tu na miejscu prawie wszyscy odwracają od tego wzrok i udają, że nie
widzą?
– Nie wydaje mi się, żeby to było najważniejsze – mówię. –
Powinno chodzić o to, żeby zdjąć ludziom klapki z oczu. Żeby umieli stawić
czoło temu, co się dzieje w ich własnym kraju, pod ich nosem. Wtedy
będziemy umieli naprawić wszystko sami.
– Obie te rzeczy są ważne. Ale prawda jest taka, że sami nie damy rady.
Lorderowie mają za dużą władzę. Czasami trzeba przyjąć pomoc.
Aiden skręca do małej wioski, zatrzymuje
wóz koło dostawczaka parkującego za ratuszem.
– Tu rozdzielimy się do jutra – oznajmia. – Jesteś pewna, że
chcesz to zrobić?
– Tak. Chcę wiedzieć, skąd się wzięłam, choć moje motywy mogą być
inne od powodów zainteresowania DJ-a.
– Uważaj na siebie – mówi i wygląda, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze,
ale w tym momencie otwierają się drzwi auta dostawczego i wysiada jakiś
mężczyzna.
– Dobry – wita się ze skinieniem, otwiera drzwi od paki. Wyciąga torbę,
podaje mi ją. – Ubrania. Przebierz się w nie.
Macham Aidenowi na do widzenia i wchodzę na pakę.
Auto wkrótce rusza, a ja w półmroku przebieram się w strój służbowy.
Zdaje się, że będę pokojową. W torbie jest kilka zestawów różnych
rozmiarów. Jeden pasuje na mnie na tyle, że nie będzie przyciągał uwagi.
Na pace nie ma okien. Jedziemy przez jakieś pół godziny. Potem słyszę
cichy sygnał dźwiękowy i toczymy się w dół, najpierw prosto, następnie
spiralną rampą. Auto staje, a ja zaczynam się denerwować. Co to za miejsce?
Nie wiem, co mam robić. Jeżeli ktoś mnie o coś zapyta albo…
Drzwi się otwierają.
– Jesteśmy na miejscu, dziewczyno. Teraz o nic się nie martw,
wszystko jest ustawione. Wprowadzam cię, jest noc, nikogo nie
ma w okolicy, a odstawię cię rano. Lepiej zostaw kurtkę i inne swoje rzeczy
w wozie. Nic im tu nie będzie, weźmiesz je sobie jutro.
Zdejmuję kurtkę, wyciągam z kieszeni aparat. Może powinnam
była zostawić go w college’u, ale coś mi mówi, że przyda się podczas
rozmowy z doktor Lysander. Wkładam sprzęt do kieszeni służbowego stroju.
Idę z moim przewodnikiem przez podziemny parking do windy.
Mężczyzna przywołuje ją kluczem i winda zjawia się błyskawicznie.
Jedziemy w górę.
– Nikogo nie powinno tam być, ale jakby się ktoś przyplątał, nic nie mów,
tylko kiwaj głową. Ja to załatwię – mówi.
Wstrzymuję oddech, lecz winda zatrzymuje się dopiero na wybranym
przez niego piętrze. Drzwi się otwierają,
mężczyzna najpierw wystawia głowę, rozgląda się dookoła, po czym daje
mi znak ręką.
Idziemy eleganckim holem, gdzie wszystkie drzwi są otaśmowane.
– Co to jest? – pytam.
– Taśma elektroniczna. Ochrona niedawno sprawdziła wszystkie pokoje
i zabezpieczyła je taśmą.
Na końcu holu mój przewodnik otwiera wejście prowadzące
do wąskiego korytarza z szeregiem wysoko osadzonych drzwiczek. Liczy
je i zatrzymuje się przed jednymi.
– To służbowe okienko od pokoju twojej przyjaciółki. Normalnie podaje
się tędy śniadania i tak dalej. Słuchaj bardzo uważnie. Kiedy elektronika jest
włączona, nie możesz go otworzyć, bo uruchomisz alarm. –
Zerka na zegarek. – Elektronika wyłączy się za chwilę na minutę. Więcej się
nie da, bo aktywuje się alarm. Powinno wystarczyć, żebyś się
wdrapała do środka. Dopytałem się, czy jesteś drobna, sam bym się nie
zmieścił. Jak już tam będziesz, umość się wygodnie. W szafie
znajdziesz zapasowe koce i poduszki. Schowaj się tak, żeby cię nie
było widać od drzwi. Twoja przyjaciółka ma przyjechać jutro między siódmą
a wpół do ósmej. Nie chcesz, żeby cię ktoś zobaczył, gdy będzie wchodzić.
Boj hotelowy na pewno wniesie jej bagaż. Rozmów się z nią, a potem wyjdź
tą samą drogą o ósmej. Elektronika będzie wyłączona dokładnie o ósmej
na minutę, nie dłużej. Tu masz zegarek. Jest zsynchronizowany z systemem
hotelowym, pokazuje ten sam czas. Rozumiesz?
– Tak – odpowiadam, wsuwając sobie zegarek na rękę. Jest cyfrowy.
Godziny, minuty i sekundy wyświetlają się w zielonkawym, pulsującym
światełku.
Mężczyzna patrzy na swój zegarek, pośpiesznie wyjaśnia mi, jak działają
służbowe okienka. Mówi, żebym nie ruszała okien ani drzwi w pokoju,
ponieważ mają założony alarm.
– Już pora – oznajmia i z rozmachem otwiera drzwiczki.
Za okienkiem znajduje się mała winda towarowa. Wciskam się do niej,
szarpię się z drzwiczkami po drugiej stronie, mając za mało miejsca,
by rozprostować ręce, aż w końcu udaje mi się je wypchnąć.
– Śpiesz się – ponagla mój przewodnik.
Wychodzę po drugiej stronie, drzwiczki zamykają się szybko.
– Powodzenia, dziecko. – Rozbrzmiewa słabo słyszalny głos.
Serce bije mi o wiele za szybko. Nie było łatwo zrobić to w ciągu minuty.
Siedzę na miękkim dywanie w pokoju hotelowym i żałuję, że nie zadałam
więcej pytań. Na przykład o to, czy mogę zapalić światło albo czy jest tu coś
do jedzenia.
Po omacku ruszam w głąb pokoju. Duże łóżko. Biurko. Krzesło. Szafa.
Otwieram ją i obmacuję dno. Pod obiecanymi poduszkami i kocami palce
natrafiają na coś zimnego, cylindrycznego, z włącznikiem. Latarka. Zapalam
ją.
– Dziękuję, tajemniczy przewodniku – szepczę cicho.
Oglądam pokój przy świetle latarki przezornie skierowanej w dół, po czym
stwierdzam, że jedyne miejsce, w którym będę się czuć bezpiecznie,
to właśnie szafa, na szczęście ogromna. Może się prześpię do czasu, gdy
przyjedzie doktor Lysander? Układam się na dnie szafy na poduszkach
i kocach. Próbuję zamknąć drzwi, ale czuję się wtedy zbyt klaustrofobicznie,
zostawiam je więc uchylone. Na pewno się ocknę, zanim zjawi się
pani doktor. Właściwie nie jestem przekonana, czy w ogóle zasnę.
Przez chwilę patrzę na ścianę, wyobrażając sobie, co powiem doktor
Lysander, jak ją skłonię do tego, żeby mi zdradziła, ile o mnie wie. W końcu
zamykam oczy. Co teraz robi Ben? Przygryzam sobie wargę. Oby nie
pomyślał, że go unikam albo że nie chciałam się z nim spotkać. Czy ktoś
mu powie, gdzie jestem, jeżeli zapyta?
Osuwam się w niespokojne sny o szafach: tych u Stelli, pełnych
fotografii i owiniętych w bibułkę wspomnień; o wąskich szafach
w studenckich pokojach, zbyt małych, żeby się w nich ukryć. Pstryk… cyk.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Ciche stuknięcie o podłogę, odgłos kroków.


Z drgnieniem otwieram oczy, zadowolona, że w nocy przymknęłam
drzwi szafy.
– Tak, proszę postawić tutaj. Dziękuję. – Głos doktor Lysander?
Inny, męski, pyta, czy czegoś potrzebuje.
– Nie, dziękuję. Tylko trochę spokoju i ciszy.
Ale nie zawsze dostaje się to, czego się chce. Drzwi się zamykają,
w pokoju słychać już tylko pojedyncze kroki.
Z trudem otrząsam się ze snu. Późno było, gdy w końcu odpłynęłam w sen.
Zerkam na swój cyfrowy zegarek. Siódma czterdzieści? O, nie. Spóźniła się.
Nie mamy wiele czasu.
Leżę jednak cicho, nieruchomo. A jeśli się pomyliłam i kiedy mnie
zobaczy, wezwie ochronę? Nie zrobiłaby tego, nie po tym, co razem
przeszłyśmy. A może?
Nasłuchuję uważnie, żeby się upewnić, czy jest sama. Cichy odgłos
rozpinania zamka błyskawicznego. Walizka? Teraz albo nigdy.
Popycham lekko drzwi, by się uchyliły, i zerkam przez szparę. Akurat
na czas, by zobaczyć, że się zbliża. Otwiera drzwi.
– Doktor Lysander?
Aż podskakuje z wrażenia.
– To ja, Kyla.
– Co? – Robi ruch, jakby miała się rzucić w przeciwną stronę, do drzwi,
ale patrzy na mnie, tym razem naprawdę mi się przygląda.
Wyciągam przed siebie ręce, żeby pokazać, że jestem nieuzbrojona.
Oczy się jej rozszerzyły, twarz pobladła, ale poza tym pani doktor
wygląda jak zawsze: grube okulary, związane z tyłu długie ciemne włosy,
być może z większą domieszką siwych pasemek niż kiedyś. Oczy, które
widzą przeze mnie na wylot. Doktor Lysander chwyta mnie za rękę, żeby
mi pomóc wydostać się z szafy. Staję obok niej.
– Kyla? – Uśmiecha się. – To naprawdę ty? Masz inne włosy. Ale to ty!
I robi coś, czego nigdy do tej pory nie zrobiła: przyciąga mnie do siebie
i szybko ściska. Potem, jakby sobie uświadomiła, że to nie uchodzi,
wypuszcza mnie równie szybko.
– Powiedziano mi, że nie żyjesz.
– Przykro mi z tego powodu. Nic mi nie jest.
– Dlaczego mieliby to robić? – Potrząsa głową. – Jak się tutaj dostałaś,
do mojego pokoju? Co się dzieje?
– Nie mam zbyt dużo czasu. Muszę panią zapytać o parę rzeczy, ale
najpierw powiem, gdzie byłam.
Zdałam sobie z tego sprawę w nocy: jeśli jej nie powiem, co odkryłam
i dlaczego chcę wiedzieć więcej, nie zdradzi mi tego, czego nie
ujawniła do tej pory. Muszę jej dać powód i tak jak dawniej pohandlować
informacjami.
– Pojechałam do kobiety, która podobno była moją matką.
Z czasów sprzed resetu. Pamięta pani, jak mówiłam, że w młodym wieku
dostałam się do terrorystów? Porwali mnie od niej, kiedy miałam dziesięć lat.
Odnalazłam ją i chciałam na nowo poznać. Ale zaraz potem odkryłam, że tak
naprawdę nie jest moją matką.
– Wyjaśnij.
– Dostała mnie jako niemowlę w zastępstwie, kiedy jej własne
dziecko umarło, i wychowywała przez dziesięć lat. Nie wie, skąd się
wzięłam. Jej matka jest KdsN i po prostu dała jej nieznane niemowlę, więc
może zabrała mnie z sierocińca. Zanim zdążyłam odkryć coś więcej,
znaleźli mnie i musiałam pośpiesznie uciekać. – Tę część historii udało mi się
sformułować w nocy. Nie mogę podać szczegółów o tym, gdzie
teraz przebywam ani z kim. Nie wolno mi narażać na ryzyko tych, którzy
mi pomogli. – Od tamtej pory jestem u przyjaciół. Jeden z nich dowiedział
się, że na wyższych poziomach zabezpieczeń w moim oficjalnym rejestrze
nie figuruję jako Jane Doe, mam sklasyfikowane DNA. Kim jestem?
Jeżeli pani coś wie, proszę mi powiedzieć. Muszę wiedzieć.
Doktor Lysander patrzy na mnie uważnie, zastanawia się.
– Dlaczego chcesz wiedzieć?
– A pani by nie chciała, gdyby się pani dowiedziała, że jest adoptowana?
Wzrusza ramionami.
– Może nie tak mocno jak ty. W mojej rodzinie nie byliśmy sobie bliscy,
bywało niełatwo. Po co miałabym szukać drugiej? – Dotyka moich włosów. –
TDW – stwierdza, nie pyta. – To tam ktoś miał wgląd w twoje DNA?
Martwię się o ciebie, Kylo. Znów masz kłopoty? Czy możesz się z nich
wydostać? Czy jeżeli się dowiesz prawdy, pomoże ci to, czy utrudni?
Czego ci nowi p r z y j a c i e l e tak naprawdę od ciebie chcą? Czy są lepsi,
niż okazali się tamci z ART?
Czuję się tak sfrustrowana, że chce mi się krzyczeć. Jak zwykle
trafiła dokładnie w to, o czym akurat nie chcę rozmawiać: w przyjaciół. Biorę
głęboki wdech.
– Już się pani na pewno przekonała, jak zły jest system,
do którego pani należy. A w razie gdyby miała pani wątpliwości, pokażę.
Muszę ją zszokować, skłonić, by mi pomogła. I mam w głowie tylko jeden
sposób, w jaki mogę to zrobić. Wyciągam aparat z kieszeni.
– Wspomniałam, że być może pochodzę z sierocińca. Poszłam, żeby rzucić
okiem na lokalny ośrodek opiekuńczy, nie wiem czemu. – Wzruszam
ramionami. – I tak nie rozpoznałabym miejsca, w którym byłam
jako niemowlę. Leży na uboczu, odosobnione, ogrodzone. Podkradłam się
bliżej i oto co znalazłam.
Otwieram zabezpieczony hasłem katalog, wyświetlam zdjęcie
Zresetowanych małych chłopców. Doktor Lysander gwałtownie
wciąga powietrze.
– Te dzieci, takie małe? Nie. Reset nie jest dla nich. Kto mógłby to zrobić?
Gdzie jest to miejsce? Powiedz mi – pyta natarczywie, na jej twarzy maluje
się zimna furia.
– Zrobili to Lorderowie i robią nadal. Widziałam
około pięćdziesięciorga dzieci. – Zerkam na zegarek. Siódma pięćdziesiąt
jeden. – Odkryłam też coś jeszcze: że ta KsdN, matka kobiety, która mnie
wychowała, ma coś wspólnego z ART i to ona mnie im wydała. Proszę.
Powiedziałam pani wszystko, co o tym wiem. Muszę wyjść dokładnie
o ósmej, bo inaczej się nie wydostanę. Niech mi pani powie, co pani wie.
Doktor Lysander nie odzywa się przez chwilę, myśli, a ja nie naciskam.
W końcu kiwa głową.
– Powiedziałam ci kiedyś, że w szpitalnym rejestrze zostałaś
zapisana jako Jane Doe. Nie było wzmianki o tym, że cię sklasyfikowano,
ani w ogóle żadnej informacji o twoim pochodzeniu.
– Ale jest coś jeszcze?
– Tak. Kilka ciekawostek. Pamiętasz, jak zobaczyłaś swoje rejestry
w szpitalnym systemie? Tam, gdzie komisja zalecała terminację. Napisano,
że odrzuciłam wniosek. – Wzrusza ramionami. – Nie mam takich uprawnień,
żeby odrzucić wniosek szpitalnej komisji, a w każdym razie nigdy nie
próbowałam tego robić. Dokonano tego na wyższym poziomie: ktoś
dopilnował, żebyś żyła. Było też więcej nietypowych ingerencji, jak
na przykład dłuższy pobyt w szpitalu czy Obserwatorzy w nocy. Częściej, niż
ci przysługiwało. Ktoś przy tym mieszał i to wzbudziło moją ciekawość.
– Czy to dlatego tak się mną pani zainteresowała, gdy byłam
pani pacjentką?
Pochyla lekko głowę.
– To był drugi powód. O pierwszym, początkowym, już ci mówiłam.
– Że przypominam pani kogoś, kogo pani znała. Dziewczynę,
która zginęła w zamieszkach.
– Tak – potwierdza krótko, lecz w tym momencie coś jeszcze
przemyka przez jej twarz, tyle że zaraz znika.
– Kiedy zmieniła pani w komputerze numer mojego chipa, żebym
była nienamierzalna, czy to na polecenie kogoś z góry?
– Nie – zaprzecza z lekkim drgnieniem ust. – To była wyłącznie
moja chwila szaleństwa. Lorderowie interesują się tobą bardziej, niż powinni.
Utrudniłam im sprawę.
– Jeszcze jedno. Moje wspomnienia. Kiedy wróciłam tam, gdzie się
wychowywałam, przypomniały mi się niektóre rzeczy z dzieciństwa.
Do dziesiątego roku życia byłam leworęczna, potem zmuszono mnie
do zmiany i zresetowali mnie jako praworęczną. Czy wspomnienia mogły
powrócić, ponieważ znów posługuję się głównie lewą ręką?
Taka była teoria Stelli, a to pytanie nie znajdowało się na liście powodów,
dla których DJ mnie tu skierował, ale w nocy doszłam do wniosku, że muszę
o to zagadnąć. Mogę nie mieć kolejnej szansy.
Pani doktor znów się zamyśla. W końcu kiwa głową.
– Możliwe, że jedyne wspomnienia niedostępne dla resetu były związane
z praworęcznością. Inne mogły być stłumione, ale stały się dostępne
w odpowiednich okolicznościach. Jednak to tylko domysł. Na ile
mi wiadomo, tego, co cię spotkało, nie próbowano nigdy wcześniej, a więc
kto wie?
Chcę zadać kolejne pytanie, kiedy jej wzrok pada na mój nadgarstek.
– Kylo, jest siódma pięćdziesiąt dziewięć.
Zrywam się i pędzę do służbowego okienka na tyłach pokoju. Zegarek
pokazuje już ósmą.
– Przepraszam, nie możemy dłużej rozmawiać – mówię i szarpnięciem
otwieram drzwiczki.
I zaraz przeklinam, bo nie ma za nimi wózka windy. Pomiędzy mną
a okienkiem naprzeciwko zieje ciemna przepaść. Wtem tamte
drzwiczki otwierają się, pojawiają się w nich pomocne ręce, rzucam się więc
w ich stronę. Kostką u nogi walę przy tym boleśnie w drzwiczki od strony
pokoju i już silne ramiona przeciągają mnie przez okienko.
– Gdzie jest ten sierociniec? – pyta doktor Lysander, kiedy ląduję
po drugiej stronie.
– W Kumbrii – mówię cicho, gdy drzwiczki się już zamykają. Nie jestem
pewna, czy powinnam to zdradzać, ale handel to handel:
ona odpowiedziała na pytanie, więc mnie obowiązuje to samo.
Zbieram się z podłogi i w tym momencie w szybie śmiga wagonik windy.
O mały włos. Kostka mnie boli, pochylam się, by ją sprawdzić. Widać małe
rozcięcie.
– W porządku?
– To tylko zadrapanie. Nic mi nie jest.
Idę za moim przewodnikiem, a on mi wyjaśnia, co mam powiedzieć, gdy
ktoś o coś zapyta. Potem wchodzimy do windy. Jest w niej więcej
ludzi z obsługi, ale uśmiechają się tylko, witają skinieniem i nic nie mówią.
Wysiadają na swoich piętrach, jedynie my zjeżdżamy na parking. Idziemy
do dostawczaka.
– Przepraszam, ale musisz tutaj zaczekać, bardzo cicho, do mojej przerwy
obiadowej. Na siedzeniu zostawiłem ci coś do jedzenia.
Otwiera drzwi, wsiadam, zamyka za mną. Przebieram się we własne
ubranie, znajduję przygotowaną kanapkę i herbatniki, po czym pochłaniając
łapczywie posiłek, zastanawiam się nad tym, co usłyszałam.
Kilka godzin później wraca kierowca i zabiera mnie na umówione miejsce
spotkania z Aidenem. W drodze powrotnej do Oxfordu opowiadam,
co mi powiedziała doktor Lysander. Mam nadzieję, że DJ zrozumie
z tego więcej niż ja.
Dlaczego jakaś bezimienna wysoko postawiona persona,
uprawniona do tego, żeby odrzucić wniosek komisji szpitalnej, oraz do wielu
innych rzeczy, miałaby się przejmować moim losem? Nie umiem
odpowiedzieć na to pytanie, ale w głębi duszy jednego jestem pewna: to nic
dobrego.
Doktor Lysander nie wiedziała, co się dzieje w tym sierocińcu,
to było wyraźnie widać. Robi mi się zimno na myśl o tym, co zrobi z tą
wiedzą. Czy wpadnie w jeszcze większe kłopoty niż poprzednio, znowu
z mojego powodu?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

– Ben był tu wczoraj wieczorem, szukał cię – mówi Wendy. – Domyślam się
więc, że to nie z nim byłaś tym razem przez całą noc.
– Z n i k i m nie byłam.
– Nie rób takiej zaciętej miny, wierzę ci. Ale posłuchaj mnie przez chwilę.
– Co?
– Wiem, że za dobrze cię nie znam, i wiem na tyle o tym, dlaczego tu
jesteś, żeby z kolei wiedzieć, że nie powinnam zadawać pytań. Ale bądź
ostrożna.
– Co masz na myśli?
Wręcza mi kopertę.
– Po prostu bądź ostrożna.
Wychodzi, a ja rozrywam kopertę.
Odręczne pismo Bena – wygląda tak samo jak dawniej.

Kochana Kylo,
wyniki badań mam dobre, urwałem się więc spod nieustannego nadzoru,
hura! Przyszedłem wieczorem, żeby to uczcić. Gdzie byłaś?
Możesz mi to wynagrodzić tylko w jeden sposób. Spotkajmy się na wieży
kościoła Marii Panny. Zapowiadają się niesamowite widoki.
Nie każ mi znowu czekać.
Kocham Cię,
Ben

Nie ma jednak podanej pory. Może czeka tam na mnie od wielu godzin!
Szukam czystych ubrań, ale napotykam poważne braki. Pożyczam bluzkę
od Wendy, zostawiając przepraszający liścik. Wciskam aparat
do kieszeni kurtki i wymykam się z pokoju. Wychodzę z budynku
bocznymi drzwiami i wkrótce znajduję wejście do kościoła. Pokazuję
zakrystianowi legitymację studencką, a on wskazuje mi drogę na wieżę.
I zaczynam wspinaczkę. Najpierw schody w kościele, potem w samej
wieży – coraz wyżej, aż docieram do spiralnego ciągu starych, wytartych
kamiennych stopni. Klatka schodowa jest coraz węższa i coraz bardziej
stroma. Mimo że bardzo chcę się znaleźć już na samej górze, muszę zwolnić,
bardziej uważać.
W końcu wdrapuję się na szczyt i wychodzę na galeryjkę. A tam – zimny
wiatr i ani śladu Bena. Galeryjka jest nieregularna i wąska,
otoczona kamienną balustradą, od góry osłonięta rzeźbionymi kamieniami,
prawie jakby była wykuta w budowli. Otulam się ramionami i idę
dookoła wieży, nurkując po drodze w łącznikowych korytarzykach, aż
docieram do ślepego końca.
Bena nie ma.
Albo już tutaj był, znudził się czekaniem i poszedł, albo jeszcze nie dotarł.
Dlaczego nie zapytałam Wendy, kiedy dał jej liścik? Jeżeli już tu był,
powinnam zejść i go poszukać. Ale jeśli dopiero przyjdzie, a mnie nie
będzie? Postanawiam zaczekać i jeszcze raz obejść wieżę. Teraz zwracam
większą uwagę na widoki Oksfordu i gargulce, wychylające się z wieży
z rozdziawionymi paszczami, jakby chciały połknąć okoliczne budynki.
W końcu wtulam się w kamienną ścianę i drżąc z zimna, wpatruję się
w College Wszystkich Świętych. Widać stąd oba kwadratowe dziedzińce,
włącznie z ławką, na której siedzieliśmy z Benem i rozmawialiśmy.
Tak się cieszę, że wyniki badań Bena są dobre, ale nagle zaczynam o tym
myśleć. Co to właściwie oznacza? Jak skany mózgu mogły na tyle przekonać
Florence i Aidena, że pozwolili Benowi na więcej swobody? Mogłyby
wykazać, na ile gmerano mu w pamięci, ale nie ujawnią przecież jego myśli.
Głowię się nad tym, ale moje obawy znikają, kiedy dociera do mnie słaby
odgłos zbliżających się kroków na kamiennych stopniach.
Już idzie!
Kroki są coraz bliższe, mój uśmiech zaś – coraz szerszy. Ben powiedział,
że będzie to nasz sekret, nasze specjalne miejsce. Nowe specjalne miejsce,
żeby nowe wspomnienia wypełniły lukę po starych. Ale w drzwiach ukazuje
się nie ta twarz, której się spodziewałam.
– Aiden?
– Gdzie jest Ben?
– Nie wiem. Co ty tu robisz?
– Raczej: co ty tu robisz? Kyla, doskonale wiesz, że nie powinnaś się
wymykać, nie mówiąc nikomu, dokąd się wybierasz.
– Jak to: wymykać się? Wcale się nie wymknęłam. Ja tylko… – Urywam.
Kiedy dostałam liścik, tak się śpieszyłam na spotkanie z Benem, że nie
pomyślałam o tym. Przyglądam się uważniej Aidenowi i widzę,
co przeoczyłam. – Coś jest nie tak. Co się stało?
– Znaleziono strażnika Bena w schowku na szczotki. Martwego. Szukamy
Bena, ale jak dotąd na próżno.
– Co? Martwego? Czy coś się przydarzyło Benowi?
– Oprócz tego, że zabił swojego strażnika, nic mi więcej nie wiadomo.
Miałaś się tu z nim spotkać?
– Nie zrobiłby tego, to nie mógł być on. Nie wierzę ci.
Aiden potrząsa głową.
– Powiedz mi wszystko, co wiesz, ale już.
Kolana się pode mną uginają, opieram się o kamienną balustradę. Strażnik
Bena nie żyje? Ten student, który mógłby przespać życie?
– Kyla?
– Ben zostawił mi liścik. Napisał, że wyniki badań są dobre i już go nie
trzeba pilnować.
– Kłamstwa, Kyla. Wyników nawet jeszcze nie ma.
Waham się, po czym wyjmuję karteczkę z kieszeni, podaję ją Aidenowi.
Z trudem przełykam ślinę.
– Nie rozumiem. Dlaczego miałby kłamać?
Aiden czyta liścik.
– Nie wiem. Ale nic, co mi przychodzi do głowy, nie wygląda dobrze.
– Szedłeś tu za mną?
– Nie. Coś mnie tknęło. Florence powiedziała, że pytałaś o wejście
na wieżę. Musimy zaalarmować…
Huk.
Strzały? Na dole, w College’u Wszystkich Świętych. Przez dziedziniec
biegną ludzie. Wiatr niesie odległe krzyki.
Nie. Nie. To się nie dzieje naprawdę.
Pośpiesznie wyjmuję aparat, żeby lepiej widzieć w zbliżeniu.
– We wszystkich wyjściach z college’u stoją ludzie w czarnych ubraniach.
Lorderowie.
– Rób, co możesz, Kyla: bądź świadkiem. – Słowa Aidena brzmią gorzko.
Nagrywam. Jak Lorderowie popychają
studentów i pracowników naukowych, a także tych, którzy się u nich
ukrywali. Wyciągają ich z budynków i pędzą przez dziedziniec. Pod ścianę.
Otwierają ogień. Chaos, krzyki, niektórzy próbują uciekać, ale nie mają szans
– Lorderowie pilnują wszystkich drzwi. W tym wszystkim kilka osób
stoi prosto, ramię w ramię, w środku pomiędzy nimi Florence. Ze spokojną
pogardą patrzą na Lorderów i dają się zastrzelić. Ciała, coraz więcej ciał.
Prastare kamienie, martwą zimową trawę plami czerwień.
Mimo wszystko moje ręce stabilnie trzymają kamerę. Jestem sparaliżowanym
świadkiem, równie martwym w środku jak ci na dziedzińcu.
Potem zapada cisza.
Jednego z wejść, tego obok ławki, na której niedawno siedziałam z Benem,
strzeże dwoje ubranych na czarno ludzi. Jeden z nich odwraca się w stronę
wieży i patrzy prosto na mnie, jakby wiedział, że tutaj stoję i obserwuję.
Druga osoba otacza go ręką w pasie. Śmieje się.
Ben. I Tori.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

Ręce w końcu opadają. Aparat im ciąży. To się nie może dziać naprawdę.
Aiden stoi w milczeniu, jego twarz odbija moje emocje: wstrząs. I udrękę.
Florence.
Wendy.
Cała uczelnia nieznanych
mi z imienia i nazwiska pracowników i studentów, którzy głosowali za tym,
by nam pomóc. Wszyscy nie żyją.
Patrzę na kamerę w swoich rękach, pełną świadectw. Zapisów bólu. Ben?
Nie. Nie mogę… on nie mógłby…
Ale Ben stał tam, był częścią masakry. Nie mogę zaprzeczać czemuś,
co widziałam na własne oczy, choć wszystko we mnie krzyczy, że pewnie się
mylę.
Jestem świadkiem, tak jak wszyscy uwiecznieni wcześniej tą kamerą.
Zawierającą teraz jedyne ocalałe nagrania.
Jednym ze świadków jest Edie. Ben był tam ze mną. Wie, gdzie
ona mieszka.
„Leć!”.
Myśl ledwie mi zdążyła zaświtać, a stopy już podrywają się do biegu
po spiralnych schodach.
Aiden gna za mną, woła, żeby uważać, zaczekać, ale zostaje w tyle.
Na dole wypadam na zalaną słońcem ulicę – jak dzisiaj może świecić słońce?
– i biegnę, a Aiden za mną nie nadąża. Nikogo nie ma w zasięgu wzroku:
ani w kościele, ani w żadnym z college’ów, każdy się chowa pod łóżkiem.
Biegnę jak jeszcze nigdy w życiu. Jakbym stopami nie dotykała ziemi –
jakbym leciała, ledwie muskała powierzchnię świata, do którego już nie chcę
należeć. Pędzę dla tego jednego dziecka. Jeżeli mogę uratować choć
jedno dziecko, mogę też… Nie. Nie potrafię myśleć o tym, co było przedtem
ani co będzie potem. Jest tylko t e r a z, ta chwila. Bo jeśli się zatrzymam, nie
będę już w stanie zrobić kolejnego kroku.
Lecę dalej, po kilkunastu kilometrach docieram na ulicę Edie. Do jej
frontowych drzwi.
Do jej otwartych frontowych drzwi?
Wchodzę, z trudem łapiąc powietrze.
– Halo! – wołam zdyszana. – Edie?
W domu są zapalone światła. Na stole talerze z niedojedzonym posiłkiem.
N i e, n i e, n i e…
Przebiegam z jednego pokoju do drugiego, przez cały dom. Jest pusty.
Dom jest pusty.
Został w nim tylko Murray. Leży na kuchennej podłodze. Podnoszę go,
gapię się oszołomiona na uśmiechniętą twarz pluszowego misia. Nie mogę
uwierzyć.
Nie. To koszmar. Cały dzisiejszy dzień. Nic nie jest rzeczywiste. Nie może
być rzeczywiste. Zaraz się obudzę.
Walę pięścią w ścianę najmocniej, jak umiem. Knykcie wbijają się w tynk,
rozchodzą się po nim promieniste pęknięcia. Ból. Krew.
Lecz się nie budzę.
Bo nie śpię.
Mocno ściskam w ramionach Murraya, osuwam się na podłogę, zwijam
w ciasny kłębek. Wreszcie pojawiają się łzy. Fala za falą przebijają mnie
szpony udręki i rozszarpują na strzępy wszystko, co miałam w środku, aż nie
zostaje nic.

Później – nie wiem, ile minęło czasu – rozlegają się kroki. Powieki mam
wciąż zaciśnięte, podobnie jak całe ciało: zdrętwiałe i sztywne.
– Tak myślałem, że cię tutaj znajdziemy.
Jakąś cząstką umysłu rejestruję, że to głos Aidena. Aiden tu jest.
Dlaczego? To wszystko moja wina. Czemu miałby mnie szukać?
Tuż obok wyczuwam jakiś ruch, coś ciepłego dotyka moich włosów,
gładzi je.
– Musimy cię stąd zabrać. – Przyciszony kolejny głos.
Otaczają mnie czyjeś ramiona, podnoszą z podłogi.
Nie mogę się poruszyć, odezwać. Ale gdybym mogła, co byłoby
do powiedzenia?
Ktoś mnie niesie, słychać, że otworzono drzwi samochodu. Kładą mnie
na siedzeniu. Otulają czymś ciepłym.
Przyciszone głosy, włączony silnik, kołyszący ruch.
Wszystko odpływa w ciemność.
Leżę nieruchomo jak figura na grobie. Zziębnięta, bez czucia.
Z zamkniętymi oczami.
Przez długi czas dokoła panuje cisza, absolutne milczenie martwych ciał.
Czemu nie jestem jednym z nich? Bardzo bym chciała. Kule minęły mnie,
mimo że się wyrywałam przed szereg, próbowałam wziąć je na siebie, żeby
nie trafiły nikogo innego. Nie udało mi się.
Później rozlega się odgłos kroków. Początkowo słaby, potem wyraźniejszy,
bliższy.
– Musi gdzieś tu być – odzywa się czyjś głos. Ben.
Leżę nieruchomo jak martwy głaz, twarzą do zimnej ziemi. Obok
wyczuwam jakiś ruch, słyszę inny głos.
Wtem ktoś łapie mnie od tyłu za włosy, zadziera mi głowę.
Przewraca mnie. Otwieram oczy.
Tori uśmiecha się i wyciąga nóż.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

– Może doznała wstrząsu. Zresztą po trosze jak my wszyscy. Straciliśmy


wszystkie przechowywane w college’u dowody?
– Tak.
Słowa przedzierają się do mnie, ale ich znaczenie pływa,
szuka wyjaśnienia, podczas gdy powoli docierają inne szczegóły. Nie jestem
już w samochodzie. Na sofie? Dowody. Jakie dowody?
I wszystko powraca falą, ból, jakby mnie ktoś kopnął w żołądek. Jęczę
i otwieram oczy.
Aiden podchodzi do mnie z drugiego końca pokoju.
– Hej. Ocknęłaś się?
– Chyba tak – szepczę.
Siadam. Światła są przygaszone, ale znam to miejsce – dom Maca. Skye
przyciska się do mnie na sofie, podnosi wzrok i nieśmiało macha ogonem, ale
chyba wie, że nie jest dobrze, bo nie skacze, jak ma w zwyczaju.
Boli mnie dłoń, więc wyciągam ją przed siebie, sprawdzam, jakby
należała do kogoś innego. Nie ma złamań, tylko siniaki, porozbijane knykcie.
– Co ci się stało w rękę? – pyta Mac.
– Walnęłam pięścią w ścianę.
Podaje mi szklankę wody, tabletki.
– Przeciwbólowe. Te, które zostawiłaś po TDW.
Biorę dwie i potrząsam pojemniczkiem. W środku grzechocze kilka sztuk.
– Nie starczy.
– Nie starczy na co?
– Na tyle bólu. Nie, nie chodzi o rękę. Czy to wszystko zdarzyło się
naprawdę? W college’u? I zrobił to Ben?
Wymieniają szybkie spojrzenia. Aiden odsuwa Skye, siada obok mnie.
– Na to wygląda.
– Nie rozumiem. Dlaczego zostawił mi ten liścik i mnie stamtąd
odciągnął?
– Może nie chciał, żebyś ucierpiała.
– Dziwny sposób okazywania troski. Czy Ben zna to miejsce? – pytam
spanikowana, patrząc na Maca. Już nigdy więcej. Koniec z umieraniem
przyjaciół.
– Znał, zanim mu wymazano wspomnienia, potem już nie –
odpowiada Aiden. – Przez jakiś czas powinno być okej.
– „Powinno” to za mało. Trzeba się stąd wynosić, zanim nas znajdą.
– Wyniesiemy się. Wkrótce – mówi Aiden. – Wszystko skończone.
– Co masz na myśli?
Potrząsa głową, potem opuszcza ją, opiera na rękach.
– ZwA, wszystko, co próbowaliśmy robić. To koniec. Florence i pozostali,
wszyscy przyjaciele, co do jednego… zamordowani. Dowody zniszczone,
system komputerowy uszkodzony. Przegraliśmy. – W jego głosie jest tyle
zmęczenia, tyle bólu.
– Więc wszystko na nic? – pytam cicho. „To moja wina”.
– Ty i ja pewnie jesteśmy wysoko na liście poszukiwanych
przez Lorderów. Wydostajemy cię stąd.
– Co przez to rozumiesz?
– Wyjeżdżasz do Zjednoczonej Irlandii. Właśnie to załatwiamy.
– Nie! Każesz mi uciekać. Mam dość uciekania.
– Spróbujemy to odbudować. Pewnego dnia. – Znowu potrząsa głową. –
Ja muszę zostać, robić, co w mojej mocy, ale nie mogę myśleć logicznie,
kiedy nie jesteś bezpieczna. Musisz to dla mnie zrobić: wyjedź.
– Dlaczego? Po wszystkim, co się wydarzyło? Ben mnie zdradził. Nie
mogę uciec od problemów, których narobiłam. – Moje słowa są nijakie,
nierzeczywiste. Zdradził nas wszystkich. Nie znalazłby się tam, gdyby nie ja.
– Ale to ja go sprowadziłem. Co za głupota! Pozwoliłem, żeby
uczucia przesłoniły mi zdrowy rozsądek. To wszystko moja wina.
– Nie, oboje się mylicie – odzywa się Mac. – Daliście mu szansę. Właśnie
o to chodzi w ZwA, prawda? Żeby ratować dusze z łap Lorderów.
Aiden potrząsa głową.
– Tyle ludzi straciło życie. Czy było warto?
– Czekaj chwilę. Nie rozumiem tego, co właśnie powiedziałeś.
Co masz na myśli, mówiąc, że pozwoliłeś, żeby uczucia przesłoniły
ci zdrowy rozsądek?
– Czy to nie oczywiste?
Kątem oka widzę, że Mac wycofuje się z pokoju, zamyka za sobą drzwi.
Aiden wzdycha, opiera się plecami o sofę, zamyka oczy. Otwiera je
ponownie, patrzy mi w twarz. Wygląda młodziej, jakby zagubiony, prawie
nie jak on. Aiden zawsze jest silny, pewny i tego, co robi, i swoich motywów.
To zupełnie nie on. Mam wrażenie, że osuwa mi się spod nóg ostatni skrawek
solidnego gruntu.
Sięgam do jego dłoni, zamykam ją w swojej.
– Nie możesz zrezygnować z ZwA. Jesteś superbohaterem Aidenem.
– Nie. Po prostu Aidenen. Tylko człowiekiem, bez żadnych supermocy.
I wszystko spaprałem. Kompletnie i dokumentnie. Jesteśmy skończeni.
To tyle.
– Jak do tego doszło? – Przełykam ślinę. – Jak Lorderowie mogli zrobić to,
co zrobili? I jak mogli zmienić Bena, sprawić, że nas zdradził?
Zrobili z niego zabójcę.
Aiden dotyka mojego policzka.
– Przykro mi. Żaden Lorder nie trzymał broni przy jego głowie. To,
co Ben robił, robił sam. Dokonywał wyborów i podejmował działania.
To było w nim, wypływało z niego.
– Nie, nie mogę uwierzyć. Ben taki nie był, oni mu to zrobili.
Jednak gdy wypowiadam te słowa, czuję, jak się zakrada zwątpienie. ART
wychodzili ze skóry, żeby zrobić ze mnie terrorystkę, zabójczynię, ale koniec
końców okazało się, że nie umiem zabijać. Nawet kiedy byłam pewna, że
powinnam, że to jedyny sposób, coś mnie wewnętrznie
powstrzymywało przed takim krokiem. Gdyby Ben był taki jak ja, czy coś
nie kazałoby mu się zastanowić?
Aiden wzdycha.
– To wszystko moja wina. Zachowałem się jak zupełny idiota. Gdybym
tylko był ze sobą uczciwy.
– Nie! Nie mogłeś wiedzieć, że Ben…
– Nie to miałem na myśli. Sądziłem, że jeżeli sprowadzę Bena, to się
z tego ucieszysz. A jeśli ty będziesz szczęśliwa, to ja też. Ale się myliłem.
Patrzyłem na was dwoje i tylko mnie to gnębiło.
Wpatruję się w niego. Te słowa oraz to, co mówił i robił wcześniej –
wszystko zaczyna się układać w całość, ale nie potrafię tego do siebie
dopuścić.
– Zlekceważyłem wszelkie wątpliwości, jakie miałem wobec Bena.
Myślałem, że obiekcje rodzą się we mnie pod wpływem tego, co do ciebie
czuję. Spierałem się z Florence, kiedy powinienem był jej posłuchać.
Od początku miała co do niego rację.
Potrząsam głową.
– Zrobili to Lorderowie, nie Ben, którego znałam. To oni go zmienili.
– Ale czy naprawdę go znałaś? – pyta Aiden. – Jak można kogoś kochać,
nie wiedząc o nim wszystkiego, nie mając pojęcia o tym, jakie miał poglądy,
co wcześniej robił i czego nie robił?
Milczę przez chwilę. Jego słowa docierają do mnie, zapadają głębiej.
– Z tego, co mówisz, wynika, że nikt, kto został Zresetowany,
kto ma nieznaną przeszłość, nigdy nie może kochać ani dostać niczyjej
miłości. Ja byłam Zresetowana.
– Więc dlaczego cię kocham?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

Budzę się wcześnie rano. W domu panuje cisza. Słowa Aidena dotarły
do mnie wczoraj przez mgłę środka przeciwbólowego, ale pamiętam
je wystarczająco. Prawie zaraz po tym, jak je wypowiedział, z powodu
nadmiaru tabletek odpłynęłam na jego ramieniu.
Potrząsam głową. Nie był sobą. Mówił to pod wpływem ostatnich przeżyć.
Naprawdę wcale tak nie myśli.
Nie jestem jednak pewna, która z rzeczy, jakie od niego wczoraj
usłyszałam, wzbudza we mnie największą trwogę. Że rezygnuje z ZwA? Że
mnie odsyła z kraju? Że mnie kocha. Wczorajszą rozmowę
spowija mgiełka nierealności, jak wszystkie wydarzenia tamtego dnia. Ból
wywołany zdradą Bena i tym, co z niej wynikło, grozi, że pochłonie
wszystko, czym jestem. Ale jest coś jeszcze: bez pewnego oparcia, jakim
mi służył Aiden, czuję się zgubiona.
Wstaję, jakbym mogła zostawić te myśli i od nich odejść. Ze Skye u boku
przechodzę do kuchni. I aż wstrzymuję oddech na widok metalowej sowy,
którą zrobiła dla mnie mama Bena. Nie mogę się oprzeć – wyciągam rękę,
zdejmuję rzeźbę z lodówki. Przesuwam palcami po skrzydłach, po ostrym
dziobie i pazurach. Natrafiam na skrawek papieru i wyciągam go spomiędzy
metalowych piór. Odręczne pismo Bena. Jego „Kocham Cię, Ben” –
identyczne jak w liściku, którym mnie wysłał na wieżę, gdzie byłam
bezpieczna.
Nie rozumiem. Dlaczego zostawił ten liścik, wywabił mnie z college’u?
Jeśli jest tym stworzonym przez Lorderów zimnym zabójcą,
za którego uważa go Aiden i którego widziałam wczoraj na własne oczy,
czemu nie pozwolił, żebym zginęła z innymi? Czy to byłoby gorsze niż ból,
jaki teraz odczuwam?
Może mimo wszystkiego, co zrobił, choć odrobinę mu zależy. Choćby
tyle, żeby mnie uratować. I nie wiem, czy czepiając się kurczowo tej myśli,
czuję się z nią lepiej, czy gorzej. Ale gdyby mu zależało, dlaczego miałby
mnie wysłać w jedyne miejsce w Oxfordzie, skąd musiałabym patrzeć
na masakrę?
I Tori – aż się wzdrygam. Dlaczego tam była? Teraz jest Lorderem, jak
Ben. Ostatnim razem, kiedy ją widziałam, wlekli ją Lorderowie,
a ona wykrzykiwała groźby. Czy poddali ją temu samemu praniu mózgu,
co Bena? Ale w jej spojrzeniu było coś szczególnego, a w śmiechu
mściwość, tak jakby wiedziała, że patrzę, i pamiętała mnie. A może
wyobraziłam to sobie? Czy naprawdę z tak daleka – nawet
przez powiększający obiektyw aparatu –mogłam odczytać wyraz jej oczu?
Za dużo tych pytań, przytłaczają mnie. Czy jakieś
wskazówki podpowiadały, co Ben zamierza zrobić? Czy mogłam zapobiec
temu, co się wydarzyło, gdybym je zauważyła,
powiedziała Aidenowi i Florence?
Idę z powrotem do frontowego pokoju, biorę aparat ze stołu, gdzie
go zapewne położyłam wieczorem. Wpatruję się w niego i chociaż
bardzo chcę przejrzeć nagranie, nie wiem, czy dam radę. Biorę
głęboki wdech, włączam sprzęt i znajduję plik z Benem – ten, który
nakręciłam, testując w aparacie funkcję kamery.
Uśmiechnięta twarz Bena wyświetla się na ścianie. Przewijam w przód
i w tył, szukając wskazówek, aluzji do tego, co miało nadejść, ale nic
takiego nie widzę. To wciąż po prostu Ben, którego pamiętam
z dawniejszych czasów, prawda? Może bardziej skory do żartów niż kiedyś,
mniej jak Zresetowany. Śmielszy. Zatrzymuję, wpatruję się w jego oczy
i zaczyna wzbierać we mnie ból, nie do opanowania.
Wyłączam. Skupiam się na oddychaniu, omiatam pokój wzrokiem,
szukając czegoś, czegokolwiek, co by zajęło moje myśli, i widzę coś, o czym
zapomniałam. Na półce z książkami siedzi pluszowy miś Murray. Ściągam
go stamtąd.
– Czy naprawdę wszystko skończone? – szepczę do niego. Wszystko,
na co ośmielaliśmy się mieć nadzieję: że historie takie jak opowieść Edie
wyjdą na jaw i wywołają odzew. Gdzie jest teraz Edie? Może
wylądowała w sierocińcu, Zresetowana. Albo jeszcze gorzej.
Wciąż mam jej nagranie. Biorę z powrotem aparat, sprawdzam listę
plików: Edie jest tutaj. Podobnie jak zeznania kolejnych trzech świadków,
które nagrałam. I zdjęcia Zresetowanych dzieci z sierocińca. A także
masakra w college’u. Czy to wystarczy? Patrzę na Murraya.
Jego kosmata twarz wydaje się podpowiadać – a może to tylko działanie
środków przeciwbólowych – że wciąż mamy szansę. Tylko trzeba to zrobić
szybko, zanim sytuacja pogorszy się jeszcze bardziej.
Mam już zamknąć aparat, ale coś zwraca moją uwagę. Na liście plików jest
jeden, którego nie rozpoznaję, i nie pamiętam, żebym go wcześniej
zauważyła. Opisany „SC”, założony, zanim zrobiłam zdjęcia z Astrid
i Nikiem. Otwieram go, odtwarzam. Pojawia się Stella. No jasne,
SC to Stella Connor.
Siadam i słucham jej nagrania. Na końcu mam gęsią skórkę na ramionach.
– To było tu cały czas? – mówię oszołomiona do Murraya.
I zaraz biegnę na tył domu, Skye depcze mi po piętach, dobijam się
do drzwi sypialni.
– Pobudka, wstawajcie!
Skye szczeka, z pokoju wypadają zaspani Mac i Aiden. Obaj
zaniepokojeni.
– Co się dzieje? – pyta Aiden.
– Musimy porozmawiać, i to już.
– O czym?
– Posłuchaj. Nie jadę do Irlandii.
Aiden zaczyna protestować, lecz proszę go gestem, by przestał.
– Mamy coś więcej. Nic nie mów, tylko posłuchaj. Ale
najpierw jedno pytanie. Co jest z systemem komputerowym ZwA?
Można przez niego rozpowszechniać informacje?
– Byliśmy już przygotowani, ale nie z wykorzystaniem dotychczasowych
kanałów – odpowiada Mac. – Kiedy włamano się do naszych systemów,
opracowaliśmy lepsze rozwiązanie, przez Irlandię. Znajomi DJ-a uważają, że
mogą zhakować komunikację satelitarną Lorderów i nadawać za jej
pośrednictwem na cały kraj, a nawet za granicę, gdy tylko będziemy gotowi.
– Ale co nadawać? – Głos Aidena brzmi sceptycznie. – Większość tego,
co mieliśmy, przepadła: albo skradziona po zhakowaniu systemu,
albo zniszczona w college’u.
Podnoszę swój aparat.
– Mam tutaj kilka świadectw: zeznanie Edie i jeszcze trzech osób. Są
zdjęcia Zresetowanych dzieci z sierocińca, wczorajsze nagranie z College’u
Wszystkich Świętych i…
– To nie wystarczy – wchodzi mi w słowo Aiden. – Zawsze byliśmy
zdania, najpierw ojciec Florence, potem ona sama, że potrzebne są
skrupulatnie udokumentowane dowody i świadkowie. Już ich nie mamy. Nie
będzie czego pokazać.
– Jeżeli nie ujawnimy ich historii, to umarli na darmo.
W pokoju zapada cisza.
– Powinniśmy przynajmniej spróbować – stwierdza w końcu Mac.
Aiden patrzy to na niego, to mnie. Coś z m i e n i a się w jego oczach?
Potem potrząsa głową.
– Nigdy się w pełni nie zgadzałem z długą grą ostrożności, ale czy
naprawdę mamy wystarczająco…
– Jest coś więcej. Obejrzyjcie to. – Wskazuję wyświetlany na ścianie
obraz.
Pojawia się twarz Stelli. Nerwowy uśmiech.
– Ee… witajcie. Tu Stella Connor. Moja córka Lucy… Lucy, będę cię tak
nazywać, bo dla mnie zawsze pozostaniesz ukochaną córeczką. –
Uśmiecha się. – No więc Lucy niedawno wydobyła ode mnie wyznanie,
na które, jak myślałam, nigdy się nie zdobędę. Próbowała mnie przekonać, że
powinnam ujawnić tę historię, przekazać ją światu. Ale ja odmówiłam. –
Wzdycha. – Jestem już stara i tchórzliwa. Tchórzliwa byłam zawsze.
Teraz zaczynam dostrzegać jak bardzo. Tak czy inaczej, do rzeczy.
Uświadamiam sobie, że Lucy znów zniknie z mojego życia, bez względu
na to, co zrobię. I w tym aparacie, który od niej pożyczyłam, znalazłam
tego powód. Tak, Lucy, zabezpieczyłaś zdjęcia hasłem, żebym ich nie
zobaczyła, ale ponieważ to ja wprowadzałam ustawienia w tym sprzęcie
i mam uprawnienia admina, ominęłam hasło i poszperałam. A na zdjęciach są
bardzo małe dzieci, Zresetowane. – Wzdryga się, potem prostuje. – Robi się
coraz gorzej, dlatego muszę się zdobyć na odwagę i opowiedzieć swoją
historię.
Moja matka, Astrid Connor, Kontroler do spraw Nieletnich na całą Anglię,
stopniowo wspina się po szczeblach władzy obecnego ustroju. Wiele lat temu
podsłuchałam, jak rozmawia z jakimś swoim podwładnym o zamachu
na premiera Armstronga i jego żonę Lineę, zanim do tego zamachu doszło.
Byłam dzieckiem, za bardzo nie rozumiałam tego, co usłyszałam, ale gdy
o to zapytałam, odpowiedziała, że wiedzieli o tym, zanim dowiedziały się
media. Więc nie wypytywałam. Ale po latach skojarzyłam
to i owo i zagadnęłam ją. Potwierdziła, wręcz chełpiła się tym, że zwolennicy
twardej linii, do których sama się zalicza wśród Lorderów,
celowo doprowadzili do wycieku informacji, tak aby terroryści wiedzieli,
kiedy i gdzie przeprowadzić zamach. Nasza rodzina przyjaźniła się z rodziną
premiera. Linea zwierzyła się mojej matce, że jej mąż odkrył poważne
nadużycia w egzekutywie Lorderów i zamierza je ujawnić, a potem złożyć
rezygnację. To obaliłoby ich rząd.
Matka zamknęła mnie, żebym nie wydała tych informacji. Byłam wtedy
w ciąży, potem moje dziecko umarło wkrótce po urodzeniu. Kilka miesięcy
później matka przyniosła mi Lucy, prześliczne dzieciątko. Nie wiem, skąd ją
wzięła. Kiedy zauważyła, jak ją pokochałam, wypuściła nas. Powiedziała, że
jeżeli coś pisnę na wiadomy temat, zabierze mi Lucy.
Tak bardzo cię kocham, Lucy. Przepraszam, że nie powiedziałam
ci wszystkiego od razu. – Wyciąga rękę w stronę obiektywu. Nagranie
urywa się.
Z całych sił staram się nie rozkleić. Stella musiała to nagrać, gdy byłam
w szopie na łodzie. Potem wysłała do mnie Ellie z aparatem i zakamuflowaną
wiadomością, bo pewnie jakoś się dowiedziała, że Astrid jest w drodze.
Wreszcie zdobyła się na odwagę. Mam ogromną nadzieję, że nic się jej nie
stało. Mrugam intensywnie.
– No i? Wystarczy?
Aiden i Mac patrzą po sobie w milczeniu, wyraźnie oszołomieni.
I zaraz Mac szczerzy się w uśmiechu.
– Mamy drani! – Podnosi rękę dłonią w stronę Aidena, a ten po sekundzie
wahania przybija piątkę.
Aiden znowu ma zdeterminowaną minę.
– Tak! Może się nam udać. – Bierze mnie w ramiona, ściska, lecz nagle
wypuszcza. – I tak musisz najpierw wyjechać.
– Nie. Jestem jedynym świadkiem, jaki został przy życiu.
Na potwierdzenie tych materiałów macie tylko moje świadectwo. Nigdzie nie
jadę. – Patrzę na Aidena stanowczo, a on odpowiada takim samym
wzrokiem.
– Może przerwiemy ten pojedynek spojrzeń śniadaniem? – proponuje Mac
i nastawia czajnik. – Potem moglibyście nagrać, jak opowiadam, co się
stało z Robertem po zbombardowaniu autobusu, nie?
Aiden unosi dłoń, myśli.
– Jest coś jeszcze. Jeden świadek, który naprawdę mógłby pomóc. –
Spogląda przepraszająco.
– Kto?
– Potrzebujemy córki Armstronga, Sandry Davis. Twojej tutejszej mamy.
– Nie. Nie ma mowy. – Patrzę na niego ze zgrozą. –
Bezpieczeństwo mamy i Amy to jedna z niewielu rzeczy, jakie mnie
trzymają na prostej. Nie odbieraj mi tego.
– Posłuchaj: ludzie jej uwierzą. Nie wiedzą, kim jest Stella. Ale
jeżeli Sandra zobaczy, co mówi Stella, i poprze to swoim słowem,
jeśli potwierdzi historię Maca, trafimy w dziesiątkę.
Mac otacza mnie ramieniem.
– Wiesz, że Aiden ma rację. Pora zrezygnować z bezpieczeństwa,
zaryzykować wszystko.
Strząsam jego ramię, wracam na sofę. Murray gapi się na mnie z miną „on
ma rację”. Potrząsam głową. Jeszcze tylko brakuje, żeby mnie pouczała Skye.
Na gwizdnięcie suczka sadowi się obok mnie, kładzie pysk na moich
kolanach i patrzy mi w oczy.
– Okej. Możemy ją spytać, ale bez nacisków.
Nie zrobi przecież tego, prawda? Mnie już nie ochrania, ale nie zdecyduje
się na nic, co by naraziło Amy na niebezpieczeństwo.
– Jak ją zawiadomimy?
Wtem otwierają się z rozmachem drzwi od frontu.
– Cześć, ludzie! – woła radosny głos.
Głos, który znam. Odwracam się i widzę, że w drzwiach stoi chłopak
Amy, Jazz.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY

– Tak naprawdę wcale się nie cieszę – zapewnia Jazz, ale


jego szeroki uśmiech świadczy o czymś wręcz przeciwnym.
Jego ramiona zamieniły się w pułapkę nieustającego uścisku w tym samym
momencie, gdy Jazz, mimo moich zmienionych włosów, uświadomił sobie,
że to ja. – Czemu mi nie powiedziałeś, że Kyla żyje? – zwraca się
do swojego kuzyna Maca.
Wiercę się w jego objęciach.
– Puść mnie już.
– Na pewno wszystko u ciebie w porządku?
– Jestem w jednym kawałku – mówię, ponieważ nie powiedziałabym, że
wszystko u mnie w porządku po tym, co się wydarzyło.
W końcu rozluźnia uścisk, ale wciąż trzyma ręce na moich ramionach.
– Amy była tak… Mogę jej powiedzieć?
– Tylko w razie konieczności – zastrzega Aiden.
Jazz posyła mu mordercze spojrzenie.
– Tiaa, jaasne. Kto jak kto, ale Amy powinna wiedzieć.
– Czemu nie? – wtrącam. – Niedługo i tak się ujawnię. Co to szkodzi, żeby
się dowiedziała już teraz? Niczego nie wyda.
Nie po ostatnim razie. Amy nieświadomie powiedziała o rysunkach, które
robiłam dla ART, po czym Lorderowie porwali mnie do czarnego furgonu,
przesłuchiwali, a potem szantażowali.
– A twoja mama? – pyta Jazz.
– Już wie.
– Niemożliwe. Nic nie pisnęła.
– Tylko w razie konieczności – wypowiadamy równocześnie i łapię się
na tym, że śmieję się razem z Jazzem, trochę zdziwiona, że wciąż to potrafię.
– Dobrze cię widzieć – mówię. – A teraz mnie puść.
Puszcza, ale otacza mnie ramieniem i jest to miłe uczucie. Chłopak Amy
zawsze był dla mnie jak starszy brat.
– Chcemy zorganizować spotkanie – informuje go Aiden. – Kyli z jej
mamą. Ale nie mów nic Amy, jeszcze nie teraz.
– Jasne. Spoko, przekażę wiadomość. A to mi przypomina… – Wyjmuje
z kieszeni pudełeczko. – Poczta przyszła.
– Co to? – pytam ze zdziwieniem.
Mac bierze od Jazza pudełko.
– Pewnie przesyłka od DJ-a.
Gapię się na Jazza.
– To znaczy, że ty też w tym siedzisz?
Starszy brat ma własne sekrety. Uśmiecha się szeroko.
– Zawsze byłem ich chłopcem na posyłki. Ostatnio dość zalatanym, odkąd
padła im komunikacja komputerowa. Zdaje się, że nie musiałaś o tym
wiedzieć.
Daję mu żartobliwego kuksańca w ramię. Pomyśleć, że wszystko to dzieje
się pod powierzchnią zwykłego życia, prawie na moich oczach, a ja nie
miałam o tym pojęcia. Najmniejszego.
Mac otwiera pudełeczko.
– Nareszcie jest. Świetnie.
Pokazuje nam na otwartej dłoni komunikator. Jakby na zawołanie,
urządzenie brzęczy.
– Na pewno do ciebie – mówi Mac do Aidena.
Aiden prostuje ramiona. Odbiera, wychodząc do korytarza, po czym
znika za drzwiami w głębi domu.
Mac i ja wymieniamy spojrzenia.
– Czy DJ już wie, co się wydarzyło? – bąkam cicho.
– Zdziwiłbym się, gdyby nie wiedział. Ale przypuszczalnie chce
to usłyszeć z pierwszej ręki.
– Co się wydarzyło? – pyta Jazz.
– Konieczność czy nie, uwierz mi: nie chcesz tego wiedzieć – mówię.
Mac ustala z nim, gdzie i kiedy mogłabym się spotkać z mamą,
a ja krzątam się po kuchni, robiąc grzanki. Zastanawiam się, czy
DJ zgodzi się z naszym nowym planem. A jeżeli uzna, że nie mamy
wystarczająco materiału, żeby to upublicznić? Jeśli się nie zgodzi? Nie
nadamy naszych relacji bez jego pomocy.
Wychodzę z kuchni, idę do pokoju na tyłach. Pukam raz i wchodzę.
Aiden wciąż rozmawia przez komunikator. Napotyka mój wzrok, daje
mi znak, żebym się nie odzywała.
– Jaki jest na to czas ramowy?
– Nie jestem pewien, czy możemy…
– Rozumiem.
– Pozwól mi z nim porozmawiać – proszę.
Aiden pokazuje, że rwie sobie włosy z głowy.
– Świetnie. Porozmawiaj z nią. – Podaje mi komunikator.
– Halo?
– Cześć, Kyla. Aiden właśnie mi powiedział, że…
– DJ, posłuchaj mnie. Musimy to nadać najszybciej, jak się da. Nie
można czekać, aż sytuacja się jeszcze pogorszy. Trzeba zrobić ruch, zanim…
– Zwolnij. Zgadzam się z tobą.
– Serio?
– Tak. I, Kyla, szczerze, słyszałem, że miałaś ciężkie przeżycia.
Przykro mi. – Robi przerwę, ale tym razem nie wchodzę mu w słowo.
Bo co miałabym powiedzieć? – Aiden chce, żebym cię zabrał z kraju.
Patrzę na Aidena, oczy mi się zwężają.
– Nigdzie się nie wybieram.
– Dzielna dziewczyna. Myślę, że powinniśmy cię włączyć w naszą małą
produkcję filmową. Aiden streścił mi relację Stelli, mamy w twoim aparacie
inne rzeczy, możliwość zaangażowania Sandry Davis. Musicie tego dokonać.
Teraz gromię Aidena wzrokiem.
– Jeszcze jej nawet nie spytaliśmy. Może odmówić.
– Tak czy inaczej, transmisja musi pójść w eter jutro, inaczej będziemy
czekali miesiącami na kolejną okazję. Trochę to technicznie skomplikowane,
głównie chodzi o to, żeby wybrać właściwy moment na wejście w ich
przekaz satelitarny bez wykrycia. Możemy zamaskować nasze działanie
aktywnością słoneczną, jeżeli się zbiegnie z burzą magnetyczną.
Przewidywane są też gwałtowne wiatry i burze z piorunami. Jeżeli prognozy
pogody i solarna się sprawdzą, jutro wieczorem będą
zakłócenia w satelitarnej i naziemnej łączności.
– Jutro? Tak szybko? – dziwię się, zerkając na Aidena.
W odpowiedzi tylko wzrusza ramionami.
– Możecie to zrobić?
Jeśli zaczekamy, mamy szansę zdobyć więcej materiału. Ale jeżeli się
czeka, jak widać, dzieją się złe rzeczy. Otóż to.
– Tak. Działamy.
– I o to chodzi.
– DJ? Mam pytanie.
– Tak?
– Przekazano ci, co powiedziała mi doktor Lysander? O tym, że ktoś
z góry mieszał w moim szpitalnym rejestrze?
– Tak.
– Dowiedziałeś się o mnie czegoś jeszcze? O moim DNA?
Przerwa, ledwie zauważalna.
– Pracuję nad tym.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY

Jestem roztrzęsiona, nie mogę usiedzieć z nerwów. Aiden zerka na mnie.


– Coś nie tak?
– Nie, nic. Wszystko. – Patrzę na zegarek. – Jest spóźniona.
Aiden spogląda na swój.
– Tylko o dwadzieścia sekund. Będzie w porządku.
– Nie chcę, żeby się jej coś przytrafiło. Mam wrażenie, że każdy, kto się
do mnie za bardzo zbliży, płaci wysoką cenę. Nie chcę jej w to mieszać.
Aiden bierze mnie za rękę.
– Bo ci na niej zależy. Chcesz ją odsunąć od zagrożenia.
Nie dodaje nic więcej, ale wiem, czego nie dopowiedział.
– Nie mogłabym wyjechać.
– Wiem. – Wzdycha. – To część tego, kim jesteś. Ale musiałem
spróbować.
Otwierają się drzwi.
– Mamo!
Zrywam się i biegnę do niej. Jej ramiona zamykają mnie w szybkim,
mocnym uścisku. Mama zerka nad moim ramieniem na Aidena.
– Kto to jest?
Aiden wstaje.
– Miło mi panią poznać. Jestem Aiden.
Mama zwraca się do mnie. Potrząsa głową.
– Dlaczego wróciłaś? To zbyt niebezpieczne.
– Próbowałem jej to powiedzieć, ale nie chce wyjechać – wyjaśnia Aiden.
Wymieniają znaczące spojrzenia.
– Uparciuch z niej, prawda? – mówi mama. – Ale do rzeczy. Po co tu
jestem?
– Potrzebujemy twojej pomocy.
Mama siada, a Aiden tłumaczy, co my – ZwA – zamierzamy zrobić.
– Naprawdę pójdzie to na cały kraj? I za granicę?
Mama na chwilę zamyka się w sobie, zamyśla, a potem patrzy na mnie
z iskrą podekscytowania.
– To mogłoby zadziałać. Tylko nie jestem pewna, czego ode mnie
oczekujecie.
– Bardzo mi przykro, ale muszę ci to pokazać – mówię.
– Co?
Wyjmuję aparat.
– Wiesz, kim są Astrid i Stella Connor?
Mama marszczy brwi.
– Astrid Connor chodziła do szkoły z moją matką. Były przyjaciółkami.
Stella to jej córka. W dzieciństwie utrzymywałyśmy z sobą kontakt, ale
w ostatnich czasach nie. Lata temu przestała odbierać ode mnie telefony. –
Wzrusza ramionami. – Co mogą mieć z czymkolwiek wspólnego?
– Są moją rodziną. Z czasów sprzed resetu. Stella adoptowała mnie
w niemowlęctwie i wychowywała do dziesiątego roku życia. To z nią
pojechałam się zobaczyć.
– Co? – Oczy mamy zaokrąglają się ze zdumienia. Potrząsa głową. – Nie
mogę uwierzyć. Ale wciąż nie wiem, jak to się ma do mnie.
Wymieniam z Aidenem spojrzenia. Chciałam ją ostrzec przed tym,
co usłyszy, ale on uznał, że najlepiej będzie, jeśli mama dowie się z pierwszej
ręki.
– Cóż. Oto nagranie, które zrobiła Stella. Ukryła je w moim aparacie
i znalazłam je dopiero dzisiaj. Przepraszam.
Wyświetlam materiał na ścianie. Twarz mamy blednie w miarę
odtwarzania, jej ręka zaciska się mocno na mojej.
Po zakończeniu mama na chwilę odwraca wzrok. Potem patrzy mi w oczy.
– Gdybym tylko wiedziała, co rodzice chcą zrobić. Przez wszystkie
te lata nie mogłam zrozumieć, dlaczego ojciec postawił Lorderów u władzy
i nie przewidział, do czego to wszystko doprowadzi. Zawsze myślałam, że
nie wiedział, co się naprawdę dzieje, ale on miał tego świadomość i chciał
to powstrzymać. Dziękuję wam za wyjaśnienie.
– Widzi pani – odzywa się Aiden. – Właśnie do tego pani potrzebujemy.
Żeby zrobiła pani wprowadzenie do relacji Stelli w naszej transmisji.
To nada jej wiarygodność. Sprawi, że ludzie będą słuchać. Mamy też
świadka, który widział pani syna, Roberta, żywego po bombardowaniu.
Mogłaby pani wspomnieć o tym, że zaginął.
Mama kiwa głową.
– Wiedziałam z innego źródła, że Robert przeżył ten zamach, ale potem
zniknął. Zawsze przypuszczałam, że został Zresetowany. Gdyby moi rodzice
ogłosili i zrobili, co zamierzali, czy nasz świat byłby inny? Czy wciąż
miałabym syna? Chcę to dla nich zrobić, powiedzieć to, czego nie zdążyli.
Ale nie dotyczy to tylko mnie. Coś może pójść nie tak. Mam
do rozważenia bezpieczeństwo Amy. Muszę dostać czas do namysłu.
– Przykro mi, tego akurat nie mamy zbyt wiele – mówi Aiden.
– Kiedy mielibyśmy to zrobić?
– Najpóźniej jutro po południu. Z przyczyn technicznych
transmisja musi się odbyć jutro wieczorem. Jeśli postanowi pani nam pomóc,
Jazz może panią podwieźć.
Rozmawiają jeszcze o szczegółach, a ja po prostu trzymam mamę za rękę.
Wyobrażam sobie jej szok. Przez cały ten czas słuchała powtarzanej
opowieści o śmierci rodziców, aż nagle dowiedziała się, że
to wszystko kłamstwa.
– Muszę iść. – Ściska mnie na pożegnanie. – Opiekuj się nią – przykazuje
Aidenowi i zaraz znika.
– Jak myślisz, co zrobi? – pyta Aiden.
To przypomina mi inny czas, inną decyzję. Kiedy stanęła przed wyborem,
czy powiedzieć całemu krajowi podczas transmisji na żywo, co tak naprawdę
przydarzyło się jej synowi. Wtedy nie zrobiła tego, ponieważ nie
chciała narazić Amy i mnie na niebezpieczeństwo. Czy tym razem
postąpi inaczej?
– Nie wiem.
Z jednej strony mam nadzieję, że mama stawi się jutro na nagranie,
z drugiej zaś – że się nie zjawi.

Wieczorem Aiden pracuje przy komputerze. Mac pojechał z Jazzem, żeby


załatwić sprawy na jutro, skopiować zdjęcia i nagrania z mojego aparatu
i zacząć montować materiał. DJ chce, żebym wystąpiła we wprowadzeniu –
wyjaśniła, jak to, czego byłam świadkiem, łączy się z sobą. Staram się więc
ułożyć sobie w głowie relację, żeby nie gapić się w kamerę jak idiotka.
Co mogę powiedzieć o masakrze w college’u, aby sensownie wytłumaczyć
wydarzenia? Co mogę powiedzieć o Benie?
Co mogę powiedzieć – i co chcę powiedzieć – o swoim życiu? Moim
zwariowanym, pokręconym, zatrutym przez Lorderów życiu i o wszystkich
tych, którzy ucierpieli albo zginęli z mojego powodu.
Chodzę po frontowym pokoju tam i z powrotem. Skye plącze mi się
pod nogami. O mało się o nią nie przewracam i przeklinam. Aiden
otwiera drzwi, za którymi pracował.
– Wszystko w porządku?
– Po prostu trema – odpowiadam, ale wzrok mam wbity w podłogę. Nie
umiem spojrzeć mu w oczy.
– Będzie okej.
– Jak zawsze do tej pory, co?
Trzęsę się, ale nie wiem czemu. Czy to opóźniona reakcja na strach, ból,
wszystko razem?
Podnoszę wzrok i robię krok w jego stronę. Aiden
rusza mi naprzeciw i spotykamy się w połowie korytarza. Otacza mnie
ramionami, łagodnie, nie mocno, tylko kojąco, jak się pociesza siostrę czy
dziecko. Wtulam głowę w jego ramię. Czuję się przy nim inaczej niż przy
Benie – Ben jest wyższy. Aiden gładzi mnie po włosach, stara się poprawić
mi nastrój, ale to nie wystarcza, nic nigdy już nie wystarczy, żeby zapełnić
pustkę. Przysuwam go bliżej i bliżej. Jego serce przyśpiesza, podobnie jak
moje. Wyciągam rękę i pochylam jego głowę, całuję go. Nie wiem, co robię,
nie dbam o to. Mam w sobie tylko chłód, martwotę, pustkę. Aiden zaś
to uczucia, ciepło, życie.
Początkowo odwzajemnia pocałunek. Potem stopniowo, łagodnie
wyplątuje się z objęć. Potrząsa głową.
– Nie w taki sposób – mówi.
A ja zaczynam płakać. Dlaczego? Kolejna strata, kolejna zimna przestrzeń.
Aiden prowadzi mnie do sofy, owija kocem.
– Nie odchodź – proszę.
– Nie odejdę. Nigdy. Chyba że sama zechcesz. – Wstaje. – Zaraz będę
z powrotem.
Idzie do korytarza i wraca z gitarą.
– Nie gram zbyt często, ale zawsze potem czuję się lepiej. Zamknij oczy,
Kyla. Jutro czeka nas długi dzień. Ale go przetrwamy. A ja będę przy tobie.
I gra, naprawdę dobrze. Niektóre z tych piosenek znam, innych nie.
Powieki same mi się zamykają. Osuwam się w ciemny, pozbawiony
śnienia sen.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

Zgodnie z prognozą pogoda rzeczywiście jest straszna. Zimny wiatr


smaga nagie gałęzie drzew i porywa do tańca zeschłe liście, gdy biegnę.
Wstałam późno i oznajmiłam, że muszę pobiegać. Wypadłam na zewnątrz,
po wczorajszym wieczorze nie potrafiąc spojrzeć Aidenowi w oczy. Prawie
się spodziewałam, że mnie nie zechcą wypuścić albo mi dadzą eskortę, ale
nie protestowali.
Pędzę ścieżką nad kanałem, chcąc wszystko od siebie odegnać, ale to nie
działa. Sięgam po głębokie zasoby energii – więcej wysiłku, jeszcze szybciej.
Kilometr po kilometrze jestem coraz bliżej. Nie chodziło mi tylko o ucieczkę
i rozładowanie emocji. Czy odnajdę to miejsce? Nie od razu. Wiem, że
to gdzieś blisko, przy takim szczególnym zakręcie ścieżki – drzewo, na które
da się wspiąć. Zwalniam do truchtu i biegnę z powrotem, aż w końcu
chyba je dostrzegam.
Wiatr targa mną wściekle, kiedy się wspinam wśród gałęzi, jakby mnie
chciał zerwać z drzewa i rzucić o ziemię. Mrużę oczy, osłaniając je przed
piaskiem, którym miota wicher. Jak to było wysoko? Myślę, że wdrapałam
się za daleko, zerkam w dół. Z obrączką mogło się stać cokolwiek –
mogła przyciągnąć uwagę jakiegoś
lubiącego błyskotki ptaka albo wiewiórki. Gałąź, na którą nadziałam
obrączkę, mogła się złamać na wietrze. Może to zresztą inne drzewo. Teraz,
kiedy nie biegnę, zaczynam marznąć. Macam dokoła zdrętwiałymi palcami,
z trudem znajduję oparcie dla zziębniętych stóp. Już mam się poddać, kiedy
natrafiam dłonią na coś zimnego, metalowego.
Skręcam się, żeby lepiej chwycić, i zdejmuję z gałęzi obrączkę,
która kiedyś należała do Emily. Na chwilę zaciskam ją mocno w dłoni,
po czym zaczynam schodzić.
Już na ziemi przyglądam się napisowi: „Emily & David na zawsze”.
Zdjęłam obrączkę z jej palca, kiedy oboje umarli – padli ofiarą
Lorderów i resetu jak tylu innych. Zwrócono ich pod zarzutem
naruszenia warunków kontraktu, kiedy Emily zaszła w ciążę. Jedyną ich
zbrodnią było to, że się zakochali. Potrzebuję jej obrączki – czegoś,
czego będę się mogła trzymać, żeby przejść
przez zdarzenia dzisiejszego dnia. Już mam włożyć obrączkę do kieszeni, ale
wsuwam ją sobie na palec i ruszam biegiem w długą drogę powrotną.

Po prysznicu wchodzę do kuchni, gdzie Mac przygotowuje kanapki.


– Wszystko w porządku? – zagaduje. I zaraz się poprawia: – No tak, głupie
pytanie. Czy mogę coś poradzić na to, co nie jest w porządku?
– Nie. Dzięki. – Uśmiecham się do niego.
– Nareszcie uśmiech. Choć tyle. Siadaj i wcinaj. Pora się zbierać. Aiden?
Drugie śniadanie! – woła.
Aiden wchodzi, ściska mnie ręką za ramię i siada naprzeciwko. Patrzy
mi w oczy i skinieniem oraz spokojnym spojrzeniem daje znać, że jest okej.
Węzeł niepokoju, który ściskał mnie w środku, puszcza – odrobinę,
lecz to wystarczy.
– Witajcie w naszym studiu filmowym – mówi Mac
i otwiera drzwi zrujnowanego budynku gospodarczego.
Dotarliśmy tutaj kilkukilometrową ścieżką z jego domu.
Z zewnątrz miejsce wygląda na opuszczone, ale gdy wchodzę do środka, aż
mnie zatyka. Dla maniaków komputerowych pewnie wygląda to na sezam
ze skarbami, całe wnętrze jest zastawione najróżniejszym sprzętem.
– Nie urządziłeś tego wszystkiego tylko na dzisiejszą okazję – mówię.
– Nie. Od wieków jest to jeden z tajnych ośrodków technicznych ZwA.
Mamy tu sprzęt do różnych zadań. Filmy są czymś nowym. Możemy stąd
przetransmitować materiał do DJ-a, który zrobi przekaz do satelity. Wczoraj
wieczorem Jazz i ja posprzątaliśmy trochę, żeby się dało kręcić nagrania.
Aiden i ja idziemy za nim za wysokie, zawalone różnościami regały
i naszym oczom ukazuje się kawałek pustej przestrzeni ze stołkiem,
reflektorami, kamerą. Resztę rzeczy zasłonięto rozwieszonym brezentem.
– Wygląda to znacznie poważniej niż mój aparat z kamerą – mówię,
dotykając kieszeni, w której znów mam swój mały sprzęt, zwrócony
po skopiowaniu zawartości.
– Ale obsługa jest prosta. Pokażę ci. Potem możemy nagrać moją część.
Mac zaczyna nam wyjaśniać działanie kamery, kiedy rozlega się głośne
pukanie.
– Hej, tam! – To głos Jazza.
I czyjś jeszcze. Mama? Wyskakuję zza regałów i widzę nie tylko mamę –
jest z nią Amy. Siostra podbiega do mnie i zamyka w uścisku.
– Ty szalona dziewczyno. Nigdy więcej mi tego nie rób!
– Obcięłaś sobie włosy – zauważam zdziwiona.
Jej piękna gęsta czupryna zniknęła, Amy jest ostrzyżona krótko,
na chłopaka.
– Hej, gdybym wiedziała, gdzie się podziewasz, i że mogę zasięgnąć
u ciebie rady w sprawie fryzury bez seansu spirytystycznego, to bym
to zrobiła. Poza tym ty też wyglądasz trochę inaczej.
– Przyjechałyście obie? – zwracam się do mamy, która przez chwilę
trzymała się z tyłu, a teraz podeszła do grupowego uścisku.
Mama uśmiecha się do mnie.
– Obie moje dziewczynki razem! Uświadomiłam sobie, że to powinna być
decyzja rodzinna. Musiałam powiedzieć Amy, co się dzieje, a potem
głosowałyśmy.
– I? – pyta Aiden.
– Amy głosowała za. Ja wciąż nie jestem pewna, ale jest jeszcze jeden
głos. Kyla?
Wszystkie oczy zwracają się na mnie.
„Nie. Nie każcie mi tego robić. Nie każcie decydować”.
Przełykam ślinę.
– Jeśli coś pójdzie nie tak, będzie to wyrok śmierci dla każdej
zaangażowanej osoby.
– W tym ciebie – podkreśla mama.
Wzruszam ramionami. Nie chcę mówić na głos, że nie zależy mi już
na własnym życiu.
– Ze mną jest inaczej. I tak mnie ścigają.
– Powiedziałaś mi kiedyś, że czasami najważniejsze jest, by postępować
właściwie.
– Problem tylko w tym, żeby umieć rozeznać, co jest właściwe, nie? –
wtrąca Amy.
Patrzę na nie obie, stojące razem tuż obok. Amy jest Zresetowana,
podobnie jak ja przypisana do mamy, ale ten fakt nie zmienia tego, czym są
teraz dla siebie nawzajem. Co tworzymy we trójkę. Tylko że nie jesteśmy
jedyne.
– Nie chodzi wyłącznie o nas. Chodzi o każdą matkę i córkę,
każdego ojca i syna. Teraz i w przyszłości.
Mama spogląda na mnie, wolno przytakuje skinieniem.
– W takim razie dobrze. Poślijmy to nagranie na antenę.
Mac idzie na pierwszy ogień, ja staję za kamerą. Opowiada o tym, jak
szkolna wycieczka przerodziła się w koszmar, gdy bomby terrorystów trafiły
w autobus pełen piętnasto- i szesnastolatków. O tym, że sam odniósł
tylko niegroźne obrażenia. O tym, jak jego przyjaciel Robby – Robert
Armstrong – został wywleczony z autobusu, gdzie
została jego nieżywa dziewczyna. Krzyczał, ale nie był ranny. Później znalazł
się na liście ofiar tego zamachu.
Następnie przychodzi kolej mamy, żeby opowiedziała o swoim synu,
Robercie. Mówi więc, że przez lata słyszała plotki o tym, że przeżył zamach,
ale został Zresetowany, a ona nie umiała trafić na żaden ślad po nim.
Przerywa, patrzy mi w oczy.
– Ale to nie jedyna tragedia w moim życiu. Wiecie, kim jestem.
Sandra Armstrong-Davis. Mój ojciec, premier William Adam M. Armstrong,
oraz jego żona, moja matka Linea Armstrong, zginęli w zamachu
terrorystycznym, gdy miałam piętnaście lat. Jednak historia się na tym nie
kończy. Moi rodzice przygotowywali się do ujawnienia karygodnych
nadużyć rządzącej partii, Lorderów. Ojciec chciał złożyć rezygnację z urzędu
premiera i rozwiązać rząd. Matka zwierzyła się z tego szkolnej przyjaciółce,
Astrid Connor, ta zaś celowo przekazała terrorystom informację o miejscu
pobytu moich rodziców, tak aby ART urządzili zamach i uciszyli premiera.
Usłyszycie o tym od Stelli Connor, mojej przyjaciółki z dzieciństwa,
córki Astrid, która to zrobiła.
Kończy wystąpienie.
– Jak wyszło? – pyta.
Mac pokazuje jej zza kamery kciuki do góry.
– Znakomicie. Dzięki.
Biorę głęboki wdech.
– Teraz moja kolej?
Podchodzi Aiden.
– O tym, co się wydarzyło w college’u, mogę opowiedzieć ja. Też tam
byłem.
Potrząsam głową.
– To ja filmowałam, patrzyłam przez obiektyw i widziałam w zbliżeniu,
co się dzieje. Mam bardziej szczegółowy ogląd. Sama muszę to zrobić.
– Jesteś pewna?
– Tak. Poza tym mam do zaświadczenia coś więcej. Mamo, czy ty i Amy
możecie zostać? Chcę, żeby już nie było sekretów, wyjawię je tutaj
i chciałabym, żebyście to usłyszały ode mnie.
Siadam na stołku w świetle reflektorów. Amy poprawia mi włosy.
– To nie jest sesja modowa – upominam ją.
Wystawia do mnie język i wycofuje się z kadru.
– Gotowa? – Mac daje sygnał.
Patrzę prosto w kamerę, udając, że mówię do siebie. Że nie ma tu
nikogo innego. Że zza obiektywu spogląda na mnie tylko pluszowy miś
Murray i nikt inny nie usłyszy ani słowa.
– Witajcie. Chciałabym się przedstawić, ale nie mogę. Nie wiem, kim
jestem. Tuż przed tym, zanim się urodziłam, kobieta, której za chwilę
posłuchacie, była uwięziona. Nazywa się Stella Connor. Wcześniej
dowiedziała się, że jej matka, Astrid Connor, Kontroler do spraw Nieletnich
w rządzie Lorderów, ukartowała zamordowanie
premiera Armstronga i jego żony. Własna matka trzymała Stellę
pod kluczem, by ją uciszyć. Stella była wówczas w ciąży, jej
dziecko zmarło wkrótce po przyjściu na świat.
Wówczas Astrid dała Stelli inne niemowlę – mnie. Zagroziła, że mnie jej
odbierze, jeśli Stella ją wyda, i wtedy nas wypuściła.
Stella znów zamieszkała ze swoim mężem Dannym, który myślał, że jestem
jego córką, kochał mnie i wychowywał jako własne dziecko.
Gdy miałam dziesięć lat, porwali mnie terroryści z ART
i poddali traumatycznym przeżyciom, żeby mi rozszczepić jaźń. Potem
terrorysta Nico szkolił mnie na jedną z nich, a kiedy miałam piętnaście lat,
celowo mnie wystawił, żebym została złapana i zresetowana przez Lorderów.
Po zresetowaniu i przypisaniu do nowej rodziny
moja rozszczepiona osobowość sprawiła, że zaczęły powracać wspomnienia.
A wtedy, mimo że byłam Zresetowana, czujnik Levo przestał kontrolować
moje zachowanie. Plan terrorystów działał. Dołączyłam do nich, ale
Lorderowie grozili mi i próbowali mnie skłonić do tego, żebym
zdradziła ART.
W Dniu Pamięci Armstronga byłam obecna na uroczystościach podczas
przemowy, którą wygłaszała przypisana mi matka, Sandra Armstrong-Davis.
Jej świadectwo też zaraz usłyszycie. – Przerywam, nie mogąc wydusić
z siebie tego, co było dalej. Nerwowo obracam na palcu obrączkę Emily
i z całych sił staram się opanować. – Tak mi przykro. Miałam przypięty
do ramienia pistolet. Mama, Sandra, siedziała obok mnie.
Terroryści kazali mi ją zastrzelić, jeżeli nie powie tego, czego od niej chcieli.
– Mrugam mocno, starając się nie patrzeć na mamę i Amy. – Nie umiałam
tego zrobić. Nie zostałam na drugiej części ceremonii, która odbywała się
na terenie posiadłości. Pobiegłam z powrotem do obozu terrorystów, żeby
uwolnić doktor Lysander, którą porwali, ponieważ ją wystawiłam. Później
dowiedziałam się, że komunikator, który dał mi Nico i kazał go ukryć
pod bransoletą Levo, był jednocześnie zdalnie sterowaną bombą.
Nico zamierzał ją zdetonować podczas drugiej części ceremonii, gdy miałam
być razem z rodziną blisko premiera Gregory’ego.
Oddycham kilka razy, walczę o opanowanie. Potem mówię dalej.
O wszystkim, co robiłam z ART i co się stało z Nikiem. O bombie,
która zdaniem Lorderów mnie zabiła. Przechodzę do pobytu
u Stelli i odkryciu, że nie jest ona moją matką. O tym, jak poszłam rzucić
okiem na sierociniec i zobaczyłam Zresetowane dzieci. Jak uświadomiłam
sobie, że będę musiała uciekać, przekazać te informacje organizacji ZwA.
O tym, że widziałam, jak Astrid współpracuje z Nikiem. Że pojechałam
do Oxfordu i znalazłam Bena. Że wcześniej Lorderowie poddali go nieznanej
procedurze i że nas zdradził. Głos mi drży, kiedy opisuję masakrę
w College’u Wszystkich Świętych, którą sfilmowałam z wieży. Potem patrzę
prosto w kamerę.
– Wciąż nie wiem, kim jestem. Ani nie mam pojęcia, co Astrid Connor,
należąca do Lorderów Koordynator do spraw Nieletnich, robiła razem
z Nikiem, antyrządowym terrorystą, który szkolił mnie i niezliczone inne
nastoletnie osoby do atakowania Lorderów. Trudno jednak sobie wyobrazić,
że nie miała nic wspólnego z tym, co mi się przydarzało od samego początku,
a także ze spiskiem, który miał zaowocować zamachem na moją rodzinę
i na premiera Gregory’ego.
Na pewno wiem jedno: trzeba wyjawić prawdę. Całą. Jeśli ktokolwiek wie,
co się naprawdę wydarzyło, co w rzeczywistości robią Lorderowie, co się
dzieje z zaginionymi osobami, powinien, powinniśmy razem, położyć temu
kres. Wszyscy się muszą dowiedzieć.
Kończę wystąpienie. Siedzę bez ruchu, bez słowa, nie umiem podnieść
wzroku, spojrzeć nikomu w twarz. Mam świadomość, że Mac zatrzymał
nagrywanie, ale nikt nic nie mówi. Słyszę kroki – mama. Podchodzi do mnie.
– Przepraszam – mamroczę.
Otacza mnie ramionami. Dociera do mnie niewyraźnie, że
pozostali oddalają się, odchodzą na bok.
– Za co przepraszasz?
– O mało cię nie zabiłam, ciebie i Amy. A przy okazji masy innych ludzi.
– Nie wiedziałaś, że masz na sobie bombę.
– Wiedziałam, że mam pistolet. Myślałam, że go użyję. Myślałam, że nie
mam wyboru.
– Ale tego nie zrobiłaś.
– Nie. Nie mogłam. Jednak zrobiłam tyle innych rzeczy. I jeszcze to, co się
wydarzyło w college’u z powodu Bena. To moja wina.
– Jeżeli robimy coś, bo nam na kimś zależy, to zawsze jest dobre, choćby
się nie udało.
– Ale rani – szepczę.
– Wiem. Coś ci powiem.
– Co?
– Gdybym mogła teraz dorwać Astrid i Nica, oboje już by nie żyli.
Uśmiecham się półgębkiem na myśl o mamie jako rewolwerowcu, ten
obraz jakoś nie wydaje się możliwy.
– Nie jestem dobra w zabijaniu ludzi. Raczej sprawiam, że giną przeze
mnie.
Pojawia się Aiden, odchrząkuje cicho.
– Musimy teraz dać nagrania do produkcji. Możecie już jechać,
jeśli chcecie.
– Powinnam zabrać stąd Amy. Przez kilka dni zatrzymamy się u przyjaciół
w spokojnym miejscu. Zobaczymy, co się wydarzy, jeśli… to znaczy: kiedy
materiał pójdzie na wizję. – Mama patrzy na mnie prosząco. – Jedź z nami.
Dobrze?
– Nie. Przykro mi. Muszę tu przy tym być.
– Okej.
Podchodzi Amy, ma zaczerwienione oczy. Ściskają mnie obie i wychodzą.
Mac i Aiden obrabiają na komputerach kawałki nagrań, montują
dawniejszy materiał z dzisiejszym. Przez chwilę zbieram się w sobie, potem
podchodzę i patrzę, jak pracują.
Aiden łapie moje spojrzenie.
– Dziękuję – mówi.
– Za co?
– Za to, że miałaś odwagę zrobić, co właśnie zrobiłaś.
Wzruszam ramionami.
– Przez długi czas zachowywałam się tchórzliwie. Nie powinieneś
mi za to dziękować. – Odwracam wzrok, nie mogąc patrzeć mu w oczy.
To postawa Stelli i mamy ostatecznie skłoniła mnie do tego, żeby
powiedzieć prawdę. Obie to zrobiły, więc jak ja miałabym wciąż ukrywać
swoją część? Patrząc na wszystko, co w życiu robiłam i kim byłam, staram
się nie dać po sobie poznać, jaka jestem roztrzęsiona, ale od środka czuję się,
jakby mnie wypełniało roztrzaskane szkło. Nie ma ścian, nie pozostały już
żadne złudzenia. Mama wie. Aiden wie. Niedługo będzie wiedział cały świat.
W końcu Mac ogłasza, że wszystko gotowe.
– Chcesz zobaczyć, jak wyszło w całości? – pyta.
– Chętnie obejrzę – mówię.
Mac wyświetla film na ścianie. Na początku pojawiają się napisy:
„Wszyscy się muszą dowiedzieć – produkcja ZwA”.
Próbuję obejrzeć całe piętnaście minut obiektywnie, bezstronnie. Jakbym
nie znała żadnej z tych osób i była przeciętnym widzem, który usiadł
na sofie, żeby zobaczyć wieczorne wiadomości, a został zaskoczony jak
nigdy w życiu. Ale kiedy zaczynają się zdjęcia, które nakręciłam z wieży
kościoła, nie mogę patrzeć. Odwracam wzrok. Obejmuje mnie ciepłe ramię:
Aiden. Chcę na niego spojrzeć, ale boję się tego, co zobaczę w jego oczach.
HUK.
Potężny trzask sprawia, że wszyscy podskakujemy. A potem śmiejemy się,
kiedy do nas dociera, że to zwykły grzmot. Zaczyna się burza. Aiden
szczerzy się w uśmiechu. Jakby na zawołanie odzywa się jego komunikator.
DJ? Aiden odbiera.
– Halo? Tak, gotowe. – Robi przerwę, słucha. – Rozumiem, cześć. –
Kończy połączenie, potem zwraca się do nas: – Mamy transmitować
o szóstej, w szczytowej fazie burzy. Pójdzie na wizję zamiast wieczornych
wiadomości. To będą wieczorne wiadomości! – ogłasza.
Przybija z Makiem piątkę, obaj są podekscytowani i ja po części też.
Wszystko, do czego zmierzaliśmy, wreszcie dochodzi do skutku.
Lecz jakaś cząstka mnie jest z tymi, którzy cierpieli, zginęli. Z Florence,
Wendy, wszystkimi studentami i pracownikami uniwersytetu.
Z tymi małymi dziećmi, które zresetowano.
– Co jest? – pyta Aiden.
– Jak możemy się cieszyć? Nic już nie da się zrobić dla tych, którzy
zginęli, dla ich rodzin.
Aiden obejmuje mnie ramieniem, a ja opieram się o niego.
– Możemy ich pamiętać – mówi. – I dzięki temu, co zrobiliśmy dziś,
powstrzymać zło. Sprawić, że ich ofiara nie pójdzie na marne.
Bez naradzania się wszyscy troje przez chwilę stoimy w milczeniu:
minutę, dwie. Potem rozlega się kolejny potężny grzmot i znów podskakuję.
Nie mam nic przeciwko burzom, normalnie je lubię – im gwałtowniejsze,
tym lepiej. Ale nie dzisiaj. Reaguję na grzmoty jak…
Skye.
Odsuwam się od Aidena.
– Skye pewnie wariuje ze strachu sama podczas burzy. Wracam do domu.
– Chcesz, żebym cię odprowadził? – proponuje Aiden.
– Nie. Zostań tu i wszystkiego dopilnuj. Nic mi nie będzie.
– Czekaj chwilę – mówi Mac i robi coś z komputerem i moim aparatem.
Potem oddaje mi mój sprzęt. – Przegrałem ci kopię zmontowanego materiału.
Na wszelki wypadek, gdyby nas trzasnął piorun.
Patrzę na niego gniewnie.
– Nie kuś losu – mówię i wychodzę: na świeże powietrze, nieważne, że
burzowe. Uciekam.
Przede mną dość długa piesza droga, a już robi się ciemno. Od czasu
do czasu niebo przecina postrzępiona, pokrzywiona błyskawica. Za każdym
razem, gdy uderza piorun – a wydaje się, że tuż nad moją głową – o mało nie
wyskakuję ze skóry. Zła jestem na siebie o to podenerwowanie. Mam za sobą
już połowę drogi, kiedy zaczyna się ulewa – z nieba padają wielkie, ciężkie,
zimne krople. Zaraz przemoknę i zmarznę, ale nie dbam o to.
Biegnąc, zastanawiam się nad swoimi odczuciami. Powinnam się cieszyć
razem z Aidenem i Makiem, czuję się jednak pusta. Co dalej? Jaka mnie
czeka przyszłość? Jak będzie się do mnie odnosił Aiden, kiedy już wie,
co robiłam w życiu?
Mama powiedziała, że jeżeli robimy coś, bo nam na kimś zależy,
to zawsze jest dobre, choćby się nie udało.
Czy właśnie tak postępuję?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY

Widzę już światła domu, gdy nagle gasną i okolica pogrąża się w ciemności.
Czy to uszkodzenie linii energetycznej z powodu burzy? Mam nadzieję, że
nie wpłynie na naszą transmisję. Znając Maca, pewnie ma awaryjny
generator.
W smolistej czerni mimo lodowatego deszczu zwalniam do marszu, żeby
nie zboczyć ze ścieżki. Dziś ciemność jest zniechęcająca, nie dodaje otuchy,
jak zazwyczaj. Bezwiednie przechodzę w tryb cichego przemieszczania się,
każdy krok stawiam ostrożnie.
Kolejna oślepiająca błyskawica i na ułamek sekundy okolicę zalewa blask.
Tam! Koło domu, przy tylnym wyjściu. Dwie postacie w czarnym ubraniu?
Wszystko znów tonie w ciemności, a mnie w jednej chwili ogarnia strach.
Lorderowie!
Czy mnie widzieli?
Panika podrywa stopy do biegu. Pędzę na oślep, na łeb na szyję, ścieżką
z powrotem, nie dbając o ostrożność. Za sobą słyszę krzyki. Spostrzegli mnie
albo usłyszeli – tak czy inaczej, gonią za mną. Na rozwidleniu
ścieżki skręcam w inną stronę, by ich odciągnąć od Maca i Aidena. Nie mogę
tam doprowadzić Lorderów – wszystko, tylko nie to. Raczej na pewno ich
zgubię. Biegam przecież szybciej niż ktokolwiek, kogo spotkałam w życiu.
Ale nie udaje mi się oddalić od pościgu. Ktoś najwyraźniej nadąża za mną.
Jedna osoba, sadząca długie, lekkie susy. Znajomy rytm kroku. Przy kolejnej
oślepiającej błyskawicy nie mogę się powstrzymać – zerkam za siebie.
Ben.
Mylę krok, ale zaraz się zbieram do szybszego biegu. Z powrotem
nabieram prędkości, jednak to nie wystarcza. Ben dogania mnie krok
po kroku. Słyszę, że się zbliża, a świadomość tego, że to on, nie
pomaga w ucieczce.
Nagle Ben rzuca się w moją stronę i zwala mnie z nóg. Zdyszana,
przygnieciona, z trudem walczę o oddech. On jedną ręką przytrzymuje moje
obie dłonie, a drugą przeszukuje mi kieszenie. Nie! Próbuję się wyrwać,
lecz nic to nie daje. Już go ma. Mój aparat.
Ciągnie mnie w górę, żebym wstała, przyciska do pleców coś zimnego.
– Idź!
– Nie. Po prostu od razu mnie zastrzel, jeśli chcesz. Wcale mi nie zależy.
Wykręca mi ramię do tyłu, popycha. Potykam się, ruszam naprzód.
Która godzina? Muszę ich zatrzymać. Nie dopuścić, żeby
znaleźli Aidena i Maca, nie pozwolić, by udaremnili transmisję o szóstej.
Znów się potykam i lecę jak długa do przodu. Ben krzyczy
ze zniecierpliwienia, łapie mnie i niesie, wciąż z wykręconymi rękami. Tak
mocno przyciska mi pistolet do żołądka, że aż boli.
– Jak możesz to robić?
Nie odpowiada.
– Wszyscy ci niewinni studenci postawieni pod ścianą, rozstrzelani.
– To byli zdrajcy. Zasługiwali na to, co dostali. I ty tak samo.
– Sam jesteś zdrajcą. Zdradziłeś mnie. Kiedyś mnie kochałeś, a potem
zachowywałeś się, jakbyś mnie wciąż kochał. Jak mogłeś to zrobić? – pytam
go żałośnie, płaczliwie i nie cierpię się za to.
– A, przepraszam za tamto. Trudno było cię uwieść. Ale musiałem jakoś
sprawić, żebyś zasnęła.
– Dlaczego?
– Zeskanowałem ci chipa, gdy spałaś. Jak twoim zdaniem mieliśmy cię
znaleźć? Coś było nie tak w twoim rejestrze, potrzebny był zaktualizowany
skan, żeby cię namierzyć po chipie.
Nie. Doktor Lysander zmieniła mi numer. Lorderowie zorientowali się, że
nie mogą mnie namierzyć, więc wysłali Bena, żeby się tym zajął.
Teraz gotuje się we mnie gniew, chcę walczyć, ale mimo kilku sztuczek,
których nauczyłam się od ART, wiem, że Lorderowie
na pewno wyszkolili Bena na wypadek takich okoliczności. Albo może ból,
który mam w środku, tak mnie osłabia, że nie jestem w stanie się wyrwać.
Kiedy dociera do mnie prawda, o mało nie zamieram. Pozwolił mi ujść
z życiem, żeby mnie mógł tu namierzyć. A ja myślałam, że jakąś cząstką
duszy pragnął mnie oszczędzić, nie chciał skrzywdzić. Ależ się myliłam.
– Jesteś wcielonym złem.
– Gadaj zdrowa.
– A ta mała dziewczynka? Jak mogłeś?
– Jaka dziewczynka?
– Edie! Znałeś jej adres. Pobiegłam tam i nikogo nie było.
Czuję lekki ruch jego barków. Wzrusza ramionami?
– Nie mam pojęcia. Nie podałem im jej adresu. – W jego głosie słychać
zmieszanie. Wie, że powinien był powiedzieć Lorderom o wszystkim. Czy
wciąż kryje się w nim jakaś cząstka Bena, którego znałam? Czy mogę do niej
dotrzeć?
Jesteśmy już przy wejściu do domu Maca. Światła znowu się palą,
drzwi są otwarte. Ben wchodzi i upuszcza mnie na podłogę w kuchni. U stóp
Tori.
Obok przemyka złota strzała: Skye. Skacze radośnie na Bena, liże
go po twarzy. On ją próbuje odepchnąć, ale suczka nie rezygnuje.
– To Skye – mówię. – Twój pies.
– Mój pies?
Skye szczeka jakby na potwierdzenie.
– Dali ci ją twoi rodzice, kiedy była szczeniakiem. Zobacz, Ben,
twoja mama była artystką. To ona zrobiła tę rzeźbę. Dla mnie.
Jego wzrok zaczyna podążać za moim gestem w stronę stojącej na lodówce
metalowej sowy, lecz w tym momencie Tori ciągnie mnie w górę za włosy
i wlecze po podłodze do frontowego pokoju. Krzyczę, Skye odwraca się,
warczy, skacze na Tori, ale Ben łapie ją za obrożę.
– Leżeć – rzuca ostro.
Suczka jest wyraźnie zdezorientowana.
– Puść Kylę – mówi Ben do Tori. Ta zatrzymuje się z zaskoczoną miną. –
Dopóki nie pozbędę się psa.
Tori wypuszcza moje włosy i walę boleśnie głową o podłogę.
Uśmiecha się, jednak jej oczy są pełne skrzywionej nienawiści. Miałam rację.
Ona mnie pamięta. Czy Lorderowie uznali, że większy będzie z niej pożytek,
jeśli pokieruje nią żądza zemsty?
Ben odciąga Skye do korytarza, zamyka za nią drzwi.
Suczka zaczyna tęsknie skomleć.
– Nie ma ich jeszcze? – Bez zwraca się do Tori.
– Nie. Jeszcze nie – odpowiada dziewczyna i coś ukrywa się
za zadowoleniem w jej oczach: jakieś kłamstwo. Tori chce się ze mną
rozprawić sama.
– Czekasz na posiłki? – odzywam się. – Ona nikogo nie wezwała. Nie
przyjadą.
Ben marszczy brwi, spogląda na Tori.
– Nie słuchaj jej – mówi dziewczyna i wymierza mi tak siarczysty
policzek, że łzy mi napływają do oczu. Mrugam wściekle.
– Pamiętasz mnie, prawda, Tori? Chcesz mi zadać ból, tak?
– Nie tylko chcę, ale zaraz to zrobię. – Wyciąga z kieszeni nóż. – Wiesz,
że dobrze mi idzie z nożami.
– Kiedyś zabiłaś nożem Lordera. Nie mogę uwierzyć, że mogłaś
od tamtych wydarzeń dojść do tego. Nie pamiętasz dnia, w którym
atakowaliśmy ośrodek terminacji? Nie pamiętasz Zresetowanej Emily,
która wtedy umarła?
Zsuwam obrączkę z palca, rzucam ją Benowi, a on łapie ją w powietrzu.
– To obrączka Emily, ciężarnej dziewczyny, o której ci mówiłam
w college’u. Wszystko, o czym ci wtedy opowiadałam, Ben,
to prawda i Tori o tym wie. Była tam.
Tori patrzy na Bena, czytającego napis na obrączce.
– Ona kłamie – mówi. – Mogła to świecidełko wziąć skądkolwiek.
– Nienawidzisz Lorderów, prawda, Tori? Za to, co ci zrobili:
zresetowali cię, potem zabrali do Ośrodka Zwrotów i Terminacji. Ten Lorder,
który udawał, że cię ratuje: pamiętasz go i to, co ci robił? Opłaca ci się
praca dla nich tylko po to, żeby się na mnie odegrać? A może chodzi o Bena?
No tak, to jest powód. Zawsze chciałaś tego, czego nie mogłaś mieć. Jesteś
po prostu zazdrosną małą dziewczynką.
Tori rusza w moją stronę z nożem. Kulę się pod ścianą. Przycisnęłam
za mocno?
– Czekaj, Tori – wtrąca Ben. – Zostaw ją na minutę.
– Co? – Patrzy na niego wilkiem.
– Rzeczywiście pamiętasz ją z przeszłości – stwierdza Ben
bez cienia pytania. – Wyjaśnij to.
Dziewczyna patrzy to na niego, to na mnie – z rezerwą. Wie, że jest
w potrzasku.
Zadziałało? Znajduję wzrokiem zegar na kominku. Szósta dwie.
Transmisja się zaczęła! Odwlekać i odciągać uwagę. Nie mam wątpliwości,
że mnie zabije, a jeżeli tego nie zrobi, oboje wezwą w końcu
posiłki i Lorderowie rozprawią się ze mną. Ale jest mi to obojętne. Nie
zależy mi. I tak nie mam po co żyć. Byle udało się przetransmitować
materiał, powitam śmierć z ulgą.
– Nie wiem, co ci powiedzieli, Ben, ale Tori jest tutaj tylko dla zemsty,
niczego innego. Bo kiedyś Lorderowie śledzili mnie, dotarli do niej,
aresztowali ją i zabrali.
– A ty nigdy mi nie powiedziałaś! – wypomina mi Tori i znów wali mnie
w twarz, tym razem płazem noża, którego ostrze przecina mi przy tym
policzek. Z oczu tryskają mi łzy.
– O, i dlatego jesteś taka urażona? Bo ci nie powiedziałam, że on żyje?
– Tori, czy to prawda? – pyta Ben.
– Ben, ja…
– Czemu mi tego dotąd nie mówiłaś?
– Ben, pomyśl sam – nalegam. – Wszystko, co Lorderowie
i Tori nakładli ci do głowy, to kłamstwa. Chcieli, żebyś robił, co każą.
I wszyscy ci zamordowani ludzie: z twojego powodu.
– Nie – upiera się Ben. – To ty jesteś zdrajczynią! Zginęli przez ciebie
i przez Aidena, to wy ich skrzywiliście i przekabaciliście. Nie mieliśmy
wyboru.
Rozlega się dudnienie – Skye całym ciałem dobija się do zamkniętych
drzwi.
– Nawet Tori w to nie wierzy, zupełnie jej to nie obchodzi.
Ben patrzy na nią.
– Zamknij się! – krzyczy dziewczyna i rzuca się na mnie z nożem.
A ja leżę na podłodze pod ścianą bezbronna, już
teraz bezwładna i pozbawiona życia. Gdzie się podział mój bojowy duch?
To już koniec. Naprawdę koniec.
Wymach nogą, nóż leci w powietrze. Ben. Kopniakiem wytrącił jej broń
z ręki.
– Co mi kazaliście robić? – krzyczy, a ja nie wiem, czy chce powstrzymać
Tori, żeby mnie nie zabiła, czy chodzi mu o jej kłamstwa i o to,
do czego doprowadziły. Albo czy Ben w ogóle zdaje sobie z czegoś sprawę.
Tori wrzeszczy z wściekłości. Sięga za siebie, do kabury. Ma w ręce
pistolet. Celuje w Bena.
Trzask – cienkie drzwi ustępują pod naporem. Pomiędzy
Bena i Tori wpada złota błyskawica – Skye.
Rozlega się strzał i suczka skowyczy, pada, krew plami jej sierść.
Tori gapi się z niedowierzaniem.
Wtem wraca do mnie duch walki. Zrywam się na nogi i robię największy
zamach w życiu, żeby ją trafić pięścią w twarz. Tori upuszcza pistolet,
osuwa się na podłogę. Nieprzytomna. I już trzymam w ręce pistolet, kieruję
go w Bena.
Kogo ja oszukuję? Opuszczam broń.
Ben trzyma Skye, przyciska czerwone miejsce na jej sierści.
Dostała w bark? Zrywam ze ściany opaskę zasłony, przewiązuję ranę
i próbuję powstrzymać krwawienie. Suczka skomli, ale wciąż liże
Bena po twarzy. A on się trzęsie.
– Ben? Pamiętasz Skye? Pamiętasz!
I nagle Ben zaczyna konwulsyjnie płakać, a ja podtrzymuję i jego, i ją.
W tym momencie ktoś otwiera kopniakiem drzwi od frontu. Wchodzi jakiś
mężczyzna.
Nico?
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY

Okręcam się, nurkuję za pistoletem Tori, lecz nagle dopada mnie ból – głowę
rozsadza eksplozja tak dotkliwej udręki, że padam na podłogę i zwijam się
w kłębek.
– To dlatego tropimy tropicieli – odzywa się kobiecy głos. – W ogóle nie
można na nich polegać. Dzisiejsza młodzież zupełnie nie umie się skupić
na celu.
Zbliżają się kroki. Zatrzymują się, czyjaś ręka gładzi mnie po włosach.
Męczarnia bólu jest tak intensywna, że mogę jedynie otworzyć oczy
i spojrzeć w te, które wpatrują się we mnie: bladoniebieskie. Oczy
Nica kiedyś mnie hipnotyzowały, miały nade mną władzę. Kiedyś,
lecz teraz już nie.
– Biedne dziecko. Widzisz, o tam? – Nico wskazuje drzwi od frontu,
a ja podążam wzrokiem w tamtą stronę i widzę Astrid z jakimś urządzeniem
w rękach.
– Raz Zresetowana, zawsze będzie Zresetowana. Wystarczy wprowadzić
numer chipa z mózgu, wcisnąć guzik i bingo: ból. Albo nawet śmierć.
Tori odzyskuje przytomność, rusza się na podłodze.
– Pozwólcie na mały pokaz – mówi Astrid i wstukuje coś na swoim
urządzeniu.
Tori krzyczy, miota się w konwulsjach, po czym nieruchomieje. Jakby
dla lepszego efektu Astrid wstukuje coś ponownie i znów głowę
rozsadza mi ból. Wzrok mętnieje. Cała ta gadanina Lorderów o drugich
szansach to wszystko kłamstwa. Jesteśmy jak w więzieniu. W każdej
chwili mogą nas powalić i zabić.
– Dość tego – wtrąca Nico. – Bo jeszcze zejdzie.
Przenosi mnie na sofę. Bena trzymają dwaj Lorderowie. Tori i Skye leżą
na podłodze nieruchomo.
Ból ustępuje nieco – na tyle, że mogę obrócić głowę i wbić spojrzenie
w Nica. Przełykam ślinę, próbuję się odezwać, choć w ustach mam suchą
gorycz.
– Czemu tu jesteś? Przecież nienawidzisz Lorderów.
– A, moja droga, miłość i nienawiść niewiele mają wspólnego ze
zwyciężaniem. Zawsze trzymałem z Astrid, z silniejszą stroną. – Pochyla się
nade mną, blisko, a ja próbuję się odsunąć, ale mięśnie mnie nie słuchają.
Nico całuje mnie w policzek.
Staram się myśleć mimo męki. Czy Nico ma jakiś własny, prywatny
sojusz z Astrid, czy raczej przez cały czas był Lorderem? Ale uciekł przed
Lorderami Coulsona, kiedy mnie namierzyli i zaatakowali obóz terrorystów.
Coulson ścigał Nica. A może tylko udawał? Jeżeli Nico rzeczywiście jest
Lorderem, to mogłoby wyjaśniać, dlaczego akcje, które planował
z Katranem, zwykle kończyły się porażką. Sabotaż.
Zegar na kominku wskazuje szóstą osiem. Transmisja jest co najmniej
w połowie! Muszę ich jakoś zagadać, żeby się stąd nie ruszyli.
Z ogromnym trudem udaje mi się obrócić głowę w stronę Astrid.
– To ty mnie im wydałaś, kiedy miałam dziesięć lat, prawda?
Astrid uśmiecha się łagodnie jak babcia. Po plecach przebiega mi dreszcz.
– Oczywiście, że ja, moja droga. Czekała cię wielka misja w Dniu
Pamięci Armstronga. Szkoda, że jej ostatecznie nie wypełniłaś.
Wielka misja? Chodząca samobójcza bomba. „Skup się, zajmij ją”.
– To nie był przypadek, że przypisano mnie do tej rodziny, że byłam tam
tego dnia.
– Oczywiście, że nie. Trzeba było tylko trochę pomanipulować, żeby
to ustawić.
– Jak mogłaś to zrobić Stelli? Zabrać jej dziecko?
Twarz Astrid przybiera twardy wyraz.
– Moja córka miała czelność grozić mi, że użyje przeciwko mnie tajnych
informacji. Musiała dostać nauczkę. A potem? Sprowadziła cię z powrotem
do Keswick bez mojej wiedzy. – Potrząsa głową z niesmakiem.
– A więc rzeczywiście ukartowałaś zamach na premiera i jego żonę.
Uśmiecha się.
– Pierwsza zasada polityki: wyeliminować opozycję.
– Skąd się dowiedziałaś, że jestem u Stelli?
Wzrusza ramionami.
– Było oczywiste, że Stella coś ukrywa.
Mała informacja i wnioski nasunęły się same.
– Informacja od Steph. Moje zielone oczy.
Z rozbawieniem unosi brew.
– W rzeczy samej. I łatwo dało się wywnioskować, że to również ty i ten
Finley z całą pewnością byliście tamtego dnia w sierocińcu.
Nie. Wie o Finleyu? Pewnie zobaczyła zgrozę odbijającą się na mojej
twarzy, bo jej uśmiech poszerza się.
Robi mi się zimno od środka. Jeżeli Astrid wie, że mi pomagał, to Finley
już nie żyje. I ja też, skoro ona przyznaje się przede mną do wszystkiego.
Nikt z nas nie wyjdzie stąd żywy. Za dużo wiemy. Ale jest jeszcze
jedna rzecz, której bardzo chcę się dowiedzieć.
– Dlaczego ja? Kim jestem? Dlaczego?
Astrid śmieje się.
– O, moja droga, mamy tu prawdziwy rodzinny zjazd po latach.
A teraz powiedz mi: gdzie jest twój aparat?
– Mój aparat? – Marszczę brwi. – Nie wiem.
– Za niechęć do współpracy trzeba płacić. – Przebiera palcami po swym
urządzeniu, więc przygotowuję się na kolejną eksplozję bólu. Ale nie
nadchodzi. Za to z boku rozlega się krzyk, odwracam się więc w tamtą
stronę. Ben zwija się w kulkę na podłodze.
– Teraz odpowiedz na moje pytanie.
Pośpiesznie rozważam opcje. Czy to ma jakieś znaczenie? W aparacie jest
tylko zapasowa kopia. Zegar pokazuje szóstą dwanaście. Transmisja pewnie
dobiega już końca.
Astrid z powrotem podnosi w ręce urządzenie.
– Czekaj. Ben zabrał mój aparat. Pewnie go jeszcze ma.
Na jej znak jeden z Lorderów przeszukuje jego kieszenie, znajduje aparat.
Wtem otwierają się drzwi od tyłu, słychać kroki w kuchni.
– A, nareszcie dołączą do nas twoi przyjaciele – mówi Nico.
Przez kuchenne drzwi kolejni Lorderowie wloką dwóch więźniów.
Rzucają ich na podłogę.
Mac i Aiden. Obaj pobici i skrwawieni,
ręka Aidena zwisa pod nienaturalnym kątem.
– Nie! – Osuwam się na ten widok.
– Tak. Zatrzymaliśmy ich. Obawiam się, że nie będzie dziś żadnej
premiery filmowej. I zrobimy obławę na wszystkich buntowników, którzy
wystąpili w waszym filmiku. Niektórych już mamy pod kluczem. Ale nie
martw się, niedługo posiedzą w areszcie.
„Bo zaraz będą martwi”.
Tak jak ja.
Lorder podaje Astrid mój aparat. By go obejrzeć, „babcia” odkłada swoje
urządzenie do tortur.
To i tak nie ma już teraz znaczenia, prawda?
Zbieram w sobie każdy okruch determinacji, jaki mi pozostał, ostatnie
rezerwy siły, cały zasób umiejętności zdobytych z ART. Ostatni zastrzyk
adrenaliny, zanim to się skończy.
Nóż Tori – ten, który Ben wytrącił jej z ręki. Teraz leży niezauważony, tuż
pod brzegiem fotela koło Astrid.
Rzucam się szczupakiem do noża i do niej.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY

Przyciskam nóż do szyi Astrid, osłaniam się nią przed pozostałymi.


– Rzućcie broń – mówię do Lorderów.
Patrzą na nią niepewnie.
– Róbcie, co każe – syczy Astrid.
Z wahaniem zaczynają się schylać, kładą broń na podłodze.
– Nie musicie się fatygować – stwierdza Nico, wolno podchodząc do nas
dwóch. Nie rzucił pistoletu, celuje w nas obie.
– Ani kroku dalej! – wołam.
Zatrzymuje się. Uśmiecha z rozbawieniem.
– Naprawdę? Nie zapominaj, że cię znam, Kyla czy Rain, czy Lucy, czy
Riley, czy kim tam, u diabła, dziś chcesz być. Nie umiesz nikogo zabić.
Prawda?
Chwila przeciąga się, każda sekunda jest jak wieczność. Po wszystkim,
przez co przeszłam, czy to jest ostateczny, końcowy moment mojego życia?
Jeżeli ją zabiję, zginę. Jeśli nie – tak samo. Astrid zasługuje na to, bardziej
niż ktokolwiek, kogo umiałabym sobie wyobrazić na tym świecie, może
z wyjątkiem Nica. Wystarczy wepchnąć nóż w jej szyję. Przeciąć gardło.
Patrzeć, jak tryska krew: zemsta za udrękę tak wielu osób.
Nie umiem tego zrobić. Nie mogę być taka jak oni.
A on o tym wie.
Rozluźniam ucisk noża. Przełykam ślinę.
Nico uśmiecha się i podchodzi bliżej. Odbiera mi nóż.
Astrid odsuwa się ode mnie, na jej twarzy maluje się furia. Sięga po swoje
narzędzie tortur.
– Nigdy nie będziesz posłuszna, co? Ale koniec z tym.
– Pozwól, że zajmę się nią na zewnątrz – mówi do niej Nico. – Już prawie
pora.
Astrid uśmiecha się, odkłada urządzenie.
– Jak sobie życzysz. Ale zrób to szybko. Musimy się stąd zbierać.
Nico obejmuje mnie za ramiona, łagodnie odgarnia mi włosy. Całuje mnie
w policzek.
– Mamy niedokończone sprawy, ty i ja.
Za Nikiem wywiązuje się jakaś szarpanina. Aiden krzyczy z bólu, gdy
jeden z Lorderów wykręca mu uszkodzoną rękę.
Nico otwiera frontowe drzwi, wypycha mnie w ciemność. Potykam się
na stopniu, lecę na błotnistą ziemię, w zimny deszcz.
„Wiej”.
Zerkam za siebie. Stoi tam. Patrzy na mnie i czeka. I właśnie tego chce ode
mnie. Chce, żebym uciekała. Żeby mi mógł strzelić w plecy.
Wstaję. Zwracam się w jego stronę, jak Florence na dziedzińcu Wszystkich
Świętych.
Nico wzrusza ramionami, podnosi broń.
– Żegnaj, Rain. Było fajnie.
A ja stoję i tylko na niego patrzę. Pewnie chce, żebym płakała,
błagała o litość. Nic z tego.
Dziwna rzecz. Wcześniej myślałam, że jestem gotowa na śmierć, ale
to nieprawda. Mimo wszystko chcę żyć, oddychać powietrzem, zachować
odczucia, chociaż do odczuwania pozostał już tylko ból. Staram się
powstrzymać łzy, strach i drżenie, narastające w miarę jak Nico unosi broń
i celuje mi w serce. Uśmiecha się, a potem…
HUK!
Wzdrygam się, czekając na zderzenie z pociskiem, ból, siłę, która mnie
pchnie na ziemię. Ale czuję tylko dezorientację.
Nico pada? To on trzyma się za pierś, z której wylewa się c z e r w i e ń,
c z e r w i e ń, c z e r w i e ń. Umiera.
Zbliżają się kroki.
Coulson? Z pistoletem w ręce patrzy na Nica leżącego u jego stóp. Ale
Coulson to Lorder. Nico trzyma teraz z Lorderami. A może nie? Nadbiegają
inni Lorderowie.
– Nie umarłam – mówię.
– Zgadza się – potwierdza Coulson. Otwiera drzwi, ogląda się na mnie. –
Chodź – ponagla.
Oszołomiona omijam nieruchome ciało Nica i wchodzę do domu
za Coulsonem.
Oczy Astrid robią się okrągłe ze zdumienia. Jej Lorderowie też nie mają
szczęśliwych min, choć właściwie u Lorderów to nic dziwnego.
Lecz Coulson to też Lorder. Czy nie są po tej samej stronie?
Coulson gestem wskazuje pozostałych Lorderów w pokoju.
– Wynoście się – rzuca.
Niezdecydowani spoglądają na Astrid.
Z zewnątrz wchodzą następni.
– Róbcie, jak każe – mówi Astrid i jej ludzie zostają wyprowadzeni.
Coulson sprawdza pokój. Wychyla się przez drzwi wejściowe, daje komuś
znak ręką.
Wchodzą dwie osoby, które najmniej spodziewałabym się tu zobaczyć.
Doktor Lysander? A z nią premier Gregory.
Pani doktor podbiega do rannych. Sprawdza Bena, Aidena i Maca. Skye.
A także Tori, lecz przy niej potrząsa głową. Zamyka jej oczy. Tori… nie
żyje? Kolejny szok, którego nie umiem pojąć, nie mogę uwierzyć.
– Pozostali potrzebują pomocy medycznej – oznajmia doktor Lysander. – I
weterynarza.
Gregory potwierdza skinieniem głowy i jeden z Lorderów mówi coś
do swojego kołnierza. Nie zabiją ich, lecz udzielą im pomocy?
– Tak się cieszę, że przybył pan osobiście, premierze. Jak zawsze
cudownie jest pana widzieć – zagaduje Astrid do Gregory’ego. – Ale
sytuacja była pod kontrolą.
Premier unosi brew.
– Doprawdy? Co dokładnie jest pod kontrolą? Jaką operację
przeprowadza tu pani bez mojej wiedzy? W i e p a n c o ś o t y m? –
zwraca się do Coulsona.
– Nic, co by przeszło przez o f i c j a l n e kanały. Na szczęście nieoficjalne
działają dość sprawnie.
– Cóż. Skoro mój szef ochrony o f i c j a l n i e o tym nie wie, a ja nie
wiem w ogóle, jak mam to rozumieć?
Astrid blednie.
– Dowiedziałam się o spisku, który miał zdyskredytować chwalebną
Centralną Koalicję kłamstwami. Spiskowcy zamierzali przejąć naszą
telewizyjną transmisję i puścić dziś na antenę swój materiał. Ochraniałam
pana, ale nie udzielałam informacji, ponieważ nie było to absolutnie
konieczne.
A więc Lorderowie też używają tego wyrażenia.
Gregory wzrusza ramionami.
– Ja może nie muszę o tym wiedzieć, ale jeżeli nie wie Coulson, jak
można było podjąć decyzję o akcji?
Astrid zaczyna coś mówić, lecz on ucisza ją uniesioną dłonią.
– Proszę o ciszę. Wstrzymam się od osądu do czasu, gdy dowiem się
więcej. Stwierdzam, że k o n i e c z n i e m u s z ę s i ę d o w i e d z i e ć.
Głos ma lodowaty i Astrid blednie jeszcze bardziej. Ale choć cieszę się
z tego, że ma kłopoty, co mi właściwie z tego przyjdzie? I tak otaczają mnie
Lorderowie.
– Widzi pani, droga Astrid, dowiedziałem się ostatnio kilku rzeczy,
o których powinienem był wiedzieć wcześniej. Obecna tu doktor Lysander
(przyjaciółka mojej córki, wiedziała pani o tym?) przyszła do mnie
z kilkoma bardzo interesującymi informacjami. Bardzo n a l e g a ł a, żeby się
ze mną zobaczyć, a kiedy mi powiedziała o jednym z pani specjalnych
projektów, zrozumiałem, dlaczego tak jej na tym zależy. Jak pani dobrze
wiadomo, resetowanie jest usankcjonowaną prawnie karą wymierzaną
za popełnione przestępstwa tylko na podstawie wyroku sądowego. Nie
zostało przeznaczone dla sierot, które nie osiągnęły jeszcze wieku
odpowiedzialności prawnej. Odkryliśmy również informacje o n i e o f i c
j a l n y c h obozach szkoleniowych. Czy tych dwoje pochodzi właśnie
stamtąd? – Wskazuje Bena, a potem ciało Tori. – Wybrani ze względu
na szczególne zdolności, poddani eksperymentalnym procedurom.
Wyszkoleni i wynaturzeni. – Potrząsa głową.
– Wszystko w zakresie moich prerogatyw jako KdsN – odpowiada Astrid.
– Wątpię, by nawet pani w to wierzyła. Poskładaliśmy też kilka innych
kawałków układanki. I zrozumieliśmy, co pani zrobiła z moją córką.
Oraz wnuczką.
Gregory odwraca się. Dlaczego patrzy na mnie? Jest blondynem, to wiem
od dawna, teraz z włosami przyprószonymi siwizną, ale z bliska dostrzegam
coś, czego do tej pory nie zauważyłam, kiedy widziałam go w telewizji czy
na zdjęciach: jego oczy. Zielone oczy. W takim samym odcieniu jak moje.
Wszyscy patrzą na mnie.
Jego wnuczkę? M n i e? Nie. Niemożliwe.
A może jednak?
Na zewnątrz zbliża się syrena. Wchodzą sanitariusze pogotowia. Zgodnie
z poleceniem doktor Lysander zabierają Bena i Skye, a także ciało Tori.
Aiden ma złamaną rękę, ale nie chce się stąd ruszać. Unieruchamiają
mu ramię, sprawdzają obrażenia Maca, po czym wychodzą.
– To niedorzeczne – odzywa się Astrid. – Przecież to zdrajcy, należy ich
odpowiednio potraktować.
– Niewykluczone. Jeszcze nie podjąłem decyzji. W tej chwili chcę
zobaczyć transmisję, którą pani udaremniła.
– Nagranie jest w moim aparacie – mówię i pokazuję na podłogę, gdzie
upadł aparat, kiedy się rzuciłam na Astrid.
Coulson podnosi go, sprawdza i podaje Gregory’emu. Mojemu d z i a d
k o w i?!
– Jesteśmy gotowi? Możemy? – Premier wyświetla film na ścianie.
Oglądamy w milczeniu. Tym razem nie odwracam wzroku. Patrzę
na Florence tuż przed jej śmiercią, jak stoi ze spokojem w oczach, stawiając
czoło zabójcom. Czy czuła się tak samo jak ja przed chwilą, gdy stałam przed
Nikiem?
Po zakończeniu filmu nikt się nie odzywa. Gregory w końcu zwraca się
do Astrid:
– Astrid Connor, pani działania były nie do przyjęcia. Konieczne jest
dalsze dochodzenie. – Daje znak Coulsonowi. – Zabierzcie ją i zostawcie nas.
Gdy drzwi zamykają się za Lorderami, premier zwraca się do mnie:
– Czy na tym sprzęcie można nagrać film? – pyta, wskazując mój aparat.
– Tak.
Podaje mi go.
– Przygotuj się do nagrywania.
Nastawiam funkcję kamery, podnoszę aparat. Ręce mam
zaskakująco stabilne. Premier zaczyna wystąpienie:
– Tu Merton Gregory, premier rządu Centralnej Koalicji. Dotarły właśnie
do mnie wiadomości, którymi jestem ogromnie poruszony. Wielu z was być
może wie, że podczas zamieszek, jakie wybuchły trzydzieści lat temu, wśród
skazanych na śmierć studentów znalazła się moja córka Samantha Gregory.
Byłem wówczas zastępcą ówczesnego premiera Armstronga. Premier
zaoferował, że zainterweniuje i ułaskawi ją. Nie pozwoliłem
mu na to w przekonaniu, że jedynym sposobem na opanowanie
szerzącego się w kraju chaosu jest stosowanie prawa w każdym przypadku.
I potem żałowałem tej decyzji przez całe życie. Po części z tego powodu, gdy
sam zostałem premierem, zawsze za wszelką cenę stałem na straży prawa.
Gdybym postępował inaczej, moja strata, a jej ofiara poszłyby na marne.
Czasami z uporem przymykałem oczy na niektóre sprawy,
czego teraz również żałuję.
Ostatnio dowiedziałem się, że na mojej córce nie wykonano wyroku
śmierci, ale nie był to akt łaski ani dowód wyrozumiałości. Nie
ustalono jeszcze, dokąd została zabrana ani czy jeszcze żyje. Odkryłem
jednak, że mam wnuczkę, o której do tej pory nic nie wiedziałem.
Dziewczynę, której jedyna zbrodnia polega na tym, że jest ze mną
spokrewniona, a ponosiła za to taką karę, jakiej nie przewiduje żadne
prawo za żadne przestępstwo.
Zaraz po moim wystąpieniu zobaczycie bardzo przykre sceny. Przykro mi,
ale musicie się dowiedzieć.
W świetle tego, co zaraz obejrzycie, czuję, że nie mam innego wyboru, jak
złożyć rezygnację z urzędu. Rząd zostanie rozwiązany i odbędą się wybory.
Zmiana powinna była nastąpić już dawno. W swoim czasie Lorderowie
spełnili zadanie, do którego zostali powołani, jednak ich czas już się
skończył.
– Dobrze, to by było na tyle – mówi Gregory, zwracając się znów do mnie.
Zatrzymuję nagrywanie, opuszczam aparat. Znajduję spojrzenie Aidena.
Czy to się dzieje naprawdę?
Premier kieruje się teraz do niego i Maca.
– Czy można to nadać jeszcze dziś, póki się nie rozmyślę? I najlepiej
użyjcie swojego systemu. Nie jestem pewien, czy to wystąpienie przeszłoby
przez cenzurę Lorderów, mimo mojego wyraźnego polecenia. Mogliby
uznać, że zrobiłem to pod przymusem.

Wieczorem Mac szybko sprawdza sprzęt transmisyjny i naprawia szkody


poczynione przez Lorderów, kiedy przyszli po niego i Aidena.
Doktor Lysander odciąga mnie na bok, opatruje mi rozcięty policzek.
– Niech mi pani powie: jak się pani dowiedziała, kim jestem?
– Przez dedukcję i domysły. – Wzdycha. – Wstyd mi tylko, że zajęło to aż
tyle czasu.
– Proszę opowiedzieć.
– Dedukcja: rozmyślałam o wszystkim, co ci zrobiono w życiu, jak tobą
manipulowano. Sklasyfikowane DNA w systemie, tak żeby nikt go nie mógł
namierzyć, ustawione przez Astrid, jak się teraz okazuje. Ważną częścią
łamigłówki musiała być twoja prawdziwa tożsamość. I domysły: zawsze
mi się wydawało, że skądś cię znam.
– Mówiła pani, że przypominam pani przyjaciółkę, która zmarła.
– Nie była to zwykła przyjaciółka. – Wyciąga spod ubrania wiszący
na łańcuszku medalion. Otwiera go. – Widzisz, tu w środku? Kosmyk
włosów. Należały do dziewczyny, którą kiedyś kochałam, a która podczas
zamieszek dostała wyrok śmierci. Córka Gregory’ego, Samantha. Kiedy
ostatnio zraniłaś się w nogę przy wychodzeniu przez okienko, coś
mi kazało zeskrobać krew i wziąć ją do sczytania DNA. Potem, choć
wydawało się to niemądre, porównałam je z DNA z tych włosów.
Trudno w to uwierzyć, ale Samantha przeżyła i jest twoją matką.
– Poszła pani do Gregory’ego i powiedziała mu to?
– Właśnie tak.
– Gdzie jest moja mama? Czy jeszcze żyje?
– Mam nadzieję, że tak. Gregory nad tym pracuje.
– Ale jak nas powiązał z Astrid?
– Dzięki tobie. Powiedziałaś mi, że sierociniec, który widziałaś, jest
w Kumbrii. Nie trzeba było dużo, żeby skojarzył tę informację z Astrid,
a zaraz potem z zaginięciem jego córki. Pewnie Astrid uznała sprawę
Samanthy za doskonałą okazję
do ostatecznego zdyskredytowania Gregory’ego.
Po śmierci Armstronga było oczywiste, że to on zostanie premierem. Kiedy
Astrid ukartowała zamach na Armstronga, sama nie była jeszcze na tyle
wysoko, by sięgnąć po władzę. Planowała długofalowo.
– Nie rozumiem. Do czego Samantha miała się jej przydać?
– Astrid zapewne myślała, że gdy sama będzie do tego gotowa,
wykorzysta Samanthę i ogłosi publicznie, że Gregory złamał prawo, żeby
ocalić własną córkę. Później jednak, kiedy się pojawiłaś, wpadła na jeszcze
„lepszy” pomysł: pozorne zresetowanie wnuczki Gregory’ego,
która w odpowiednim momencie miała jako żywa bomba wysadzić
w powietrze i jego, i córkę Armstronga za jednym zamachem. Kiedy
dokładnie zrodziło się to w jej głowie, nie wiemy. Na pewno miała już
taki plan, w momencie gdy oddała cię Nicowi i jego terrorystom.
– Gdyby jej plan wtedy wypalił, Lorderowie nie mogliby odróżnić, którzy
Zresetowani są niebezpieczni i mogą być zagrożeniem.
– Astrid zawsze była zwolenniczką twardej linii. Woli karę
śmierci od resetu. Wcale by się nie zmartwiła, gdyby
zlikwidowano wszystkich Zresetowanych. A gdyby Gregory zginął
w zamachu, sama zostałaby premierem. Ale udaremniłaś jej plany.
– Bo pobiegłam, żeby panią ratować. Nie było mnie tam, razem
z Gregorym i innymi, gdy Nico miał odpalić bombę, którą ukrył w moim
Levo.
– Tak. A potem dowiedziałam się od Gregory’ego więcej. Na przykład, że
Coulson podejrzewał, kim jesteś. Zauważył nieprawidłowości w twoim
rejestrze. Kiedy w waszym domu wybuchła bomba, skorzystał
z okazji i sfingował twoją śmierć, żeby ART nie przeszkadzali mu, podczas
gdy prowadził śledztwo w tej sprawie.
– Ale jak nas dzisiaj znaleźliście?
– Gregory już wcześniej kazał śledzić Astrid. Gdy wyruszyła na południe
z oddziałem Lorderów, wiedzieliśmy, że zanosi się na coś dużego.
Domknęliśmy sprawę.
– W samą porę.
Doktor Lysander uśmiecha się.
– Tak, na szczęście w samą porę.
Przetwarzam to wszystko w głowie, lecz wciąż wracają dwie rzeczy.
Byłam niemowlęciem, kiedy zabrano mnie od prawdziwej matki, o której aż
do tej pory nic nie wiedziałam. Gdzie ona jest? Czy jeszcze żyje? I został
jeszcze Ben.
– Co będzie z Benem?
– Nie wiem. Popełnił przestępstwa, choć pewnie pod przymusem.
– Gdzie teraz jest?
– Zabrano go do szpitala na badania i obserwację.
– Kiedy będę się mogła z nim zobaczyć?
– Nie jestem pewna, czy to rozsądne. Dla każdego z was dwojga.

Mac dodał nowe wprowadzenie Gregory’ego do materiału Wszyscy się muszą


dowiedzieć. Jest dziewiąta wieczór, trzy godziny później, niż planowaliśmy,
kiedy nasz film trafia na antenę, do każdego telewizora i ekranu w kraju
i wielu za granicą. Czy rzeczywiście tyle rzeczy mogło się wydarzyć w tak
krótkim czasie?
Podczas transmisji stoję zakłopotana i niepewna koło Aidena. Ból
ze złamanej ręki odbija się na jego twarzy, lecz oczy mu płoną radością.
– Udało się nam, Kyla. Naprawdę się udało. – Uśmiecha się, a jego wzrok
przeskakuje ze mnie na Gregory’ego i z powrotem.
Po zakończeniu przekazu premier zerka na Aidena i Maca.
– Zostawcie nas na chwilę samych – prosi rozkazującym tonem.
Lecz oni nie są chętni, by posłuchać. Patrzą na mnie.
– W porządku. Idźcie – mówię.
Kiedy wychodzą, wbijam wzrok w Gregory’ego. To mój dziadek
i jednocześnie obcy. Ktoś, kogo nienawidziłam całym sercem za to,
co reprezentował, a zarazem ktoś, kto uratował mi życie. Uratował nas
wszystkich.
Unosi brew.
– Przeszedłem inspekcję?
Wzruszam ramionami.
– Nie wiem. Są dobre i złe strony.
– A ty nie masz pewności, które przeważają.
– Właśnie. Naprawdę rezygnujesz?
– Czy nie tak powiedziałem? Odnosisz się do tego sceptycznie –
stwierdza i wygląda na zadowolonego.
Znów wzruszam ramionami.
– Może jest to po prostu sposób na uwolnienie się od odpowiedzialności.
Pokonać Astrid, zrzucić na nią całą winę, nazwać partię inaczej i zacząć
od nowa.
– Polityka uwielbia kozły ofiarne. – Teraz to on wzrusza ramionami. –
Pewnie by zadziałało. Masz podejrzliwy umysł. Może to po mnie.
– No i?
– Nie. Jestem skończony. Kraj może zacząć beze mnie. Nie mogę być
dumny z tego, co robiono w imieniu mojego rządu. Nie jestem też dumny
z tego, co robiłem sam. Nie zmienię przeszłości, ale zrobię, co w mojej mocy,
żeby ułatwić zmiany polityczne. Tak naprawdę jednak chciałem
ci powiedzieć co innego: przepraszam.
– Za co dokładnie? Nawet jeśli pominiemy Astrid, to nie ona mnie
zresetowała, pobiła i groziła mi. To nie ona sprawiła, że z mojej szkoły
bez powodu znikali uczniowie. Lista jest wystarczająco długa bez niej,
a jeżeli ją dodasz, robi się znacznie gorzej. Kto za to odpowiada?
Gregory się wzdryga.
– Bez obaw. Nie oczekuję radosnego powitania, z kwiatami i uściskami.
Nie spodziewam się, że mi wybaczysz czy zapomnisz. Ale jest jedno,
co dla ciebie zrobię. Dla nas obojga.
– Co takiego?
Co mógłby zaproponować, że dla mnie zrobi i żeby to jeszcze miało jakieś
znaczenie?
– Obiecuję ci, że odnajdę moją córkę, a twoją matkę. Tak czy inaczej,
znajdę ją.
Wyciąga rękę i ściska mi dłoń, a ja się nie odsuwam. Tyle razy myślałam:
to jestem ja. Wiem już wszystko. A potem pojawiała się kolejna rewelacja.
Ale Samantha naprawdę jest moją matką – DNA nie kłamie. Doktor
Lysander też nie. Siłą powstrzymuję łzy, które mi się cisną do oczu. Nie
tu i nie teraz.
– Gdzie ona jest?
– Znajdę ją.

Gdy wracam do domu Maca, Aiden czeka na mnie na zewnątrz. Jest Sam.
– Nie powinieneś być w drodze do szpitala, żeby ktoś zajął się twoją ręką?
– Pewnie tak. Chciałem się najpierw z tobą spotkać. – Wyciąga zdrową
rękę do mojego policzka, a ja opieram się o niego, chłonąc jego ciepło.
Tak się cieszę, że przeżył, że oboje żyjemy. I nagle czuję się tak
bardzo przepełniona tym, co się wydarzyło, że nie chciałabym być nigdzie
indziej.
Aiden obejmuje mnie mocniej i mówi cicho z twarzą w moich włosach:
– Słyszałem, co przedtem powiedziałaś do doktor Lysander.
– O czym?
– O Benie. Chciałaś się z nim zobaczyć.
Odsuwam się.
– Muszę.
– Po wszystkim, co zrobił?
– To nie on. Oni go do tego skłonili. Nie rozumiesz.
– Więc spraw, żebym zrozumiał.
– On walczy z tym, co mu zrobili.
– Skąd o tym wiesz?
– Dziś uratował mi życie, wykopał nóż z ręki Tori.
– Więc podziękuję mu za to. Ale czy jeden dobry czyn wymazuje
wszystkie poprzednie?
Patrzę na Aidena i nie odpowiadam. Czy jeden dobry czyn
Gregory’ego wymazuje jego dotychczasowe winy? Ale to nie to samo.
Premier miał wolną wolę, Ben – nie.
– Kyla, jest jeszcze jedno. Wtedy, kiedy powiedziałem, że cię kocham.
Zapytałem, jak można kochać kogoś, kogo się dobrze nie zna, nie wie się
o nim wszystkiego. A ty mi odpowiedziałaś, że w takim razie jak ktoś
Zresetowany może kochać albo zasługiwać na czyjąś miłość.
– No i?
– Wiem o tobie wszystko. Nie mam na myśli twoich utraconych
wspomnień: wiem, kim jesteś tam w środku. Wiem, że mimo różnych
przeżyć nigdy nie potrafiłabyś nikogo celowo zranić. Wiem, jaka jesteś
dzielna, jak bardzo lojalna, znam też wszystkie twoje drobne rozchwiania,
lęki i uparte zachowania, ale cię kocham, całą. Czy
możesz to samo powiedzieć o Benie?
– Tak – mówię, lecz czuję, jak mnie zżera niepewność, i Aiden to widzi. –
Nie mam wyboru. Nie mogę opuścić Bena, bo on nie ma nikogo. Nie
po tym, czym kiedyś byliśmy dla siebie.
Aiden dotyka mojego ramienia.
– Czym b y l i ś c i e dla siebie. To czas przeszły. Daj mi znać, kiedy
będziesz gotowa na teraźniejszość, a może nawet przyszłość.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI

Po naszej transmisji wszystko działo się bardzo szybko. Premier Gregory


złożył oficjalną rezygnację, jak zapowiedział. Pod naciskiem
opinii publicznej i zagranicy rozwiązał się Parlament i zostały ogłoszone
wybory. Było prawie tak, jak zawsze spodziewał się Aiden: gdy wszyscy się
dowiedzieli prawdy, podniósł się zbiorowy protest: „Nie, nigdy więcej”.
Nigdy więcej Lorderów.
Rzecz jasna, nie odbyło się to tak łatwo. Były wysokie koszty po obu
stronach. W niektórych rejonach wybuchły zaognione walki, jak choćby
w Kumbrii, gdzie zwolennicy Astrid nie chcieli przyjąć do wiadomości, że
zostali odsunięci od władzy, ale koszty te nie były takie straszne, jak życie
w ciągłym strachu przed Lorderami. Dokonała tego organizacja ZwA.
DJ i Aiden w porozumieniu z międzynarodową radą ustanowili rząd
tymczasowy. Przed wyborami powstają nowe partie, wysuwają swych
kandydatów.
Gregory wciąż poszukuje Samanthy, mojej matki, ale minęło już
kilka miesięcy i zaczynam się godzić z myślą, że może jej nigdy nie znaleźć.
Mamie i Amy nic się nie stało – Lorderowie wysłani przez Astrid nie
zdążyli ich znaleźć. Tymczasowo mieszkam z mamą i Amy w naszym
nowo wyremontowanym domu. Skye przeżyła i jest z nami. Wszystkie trzy
pielęgnowałyśmy ją i wciąż ją rozpieszczamy. Resetowanie zostało zakazane.
Doktor Lysander miała ostatnio dużo pracy przy usuwaniu
czujników i chipów z mózgu, w tym u mnie.
Ale choć cząstka mnie cieszy się z zachodzących zmian,
sporo spraw zostało w zawieszeniu. Liżę rany i czekam na ten dzień.

Doktor Lysander siedzi w swoim gabinecie przy biurku naprzeciw mnie


i Bena.
– Nie ma żadnej gwarancji. Nie wiemy, kim byłeś, zanim cię zresetowano.
– Wiem, wiem. Lorderowie zniszczyli moje rejestry, niczego nie
znaleziono – odpowiada Ben. Mocno trzyma mnie za rękę.
– Nie wiemy, kim byłeś, ale czy wiemy wystarczająco dużo? – pytam. –
Nie musisz tego robić.
– Ale chcę.
Doktor Lysander ma całą litanię pouczeń i przestróg – wymienia je nie
po raz pierwszy. Rezultaty przywracania pamięci są nieprzewidywalne. Ben
może odzyskać wspomnienia, których nie chciałby mieć, a nie odzyskać tych,
na których mu zależy. Istnieje ryzyko uszkodzenia mózgu, udaru i śmierci.
Wprawdzie proste przypadki poprawiania były do tej pory udane, ale
jego mózg przeszedł tyle różnych ingerencji, że nie wiadomo, jak tym razem
skończy się zabieg.
– Czy to już wszystko? – pyta Ben.
– Jesteś pewien, że chcesz się temu poddać? – upewnia się pani doktor.
– Tak. Czy Kyla może przy tym być?
– Nie zalecałabym tego, ale jeśli Kyla sobie życzy, może być obecna.
To wasz wybór.
– Chcę być obecna – potwierdzam, pragnąc jak najdłużej trzymać
go za rękę.
Mimo tego wszystkiego, co zrobił, to przecież Lorderowie – ich procedury
i manipulacje – doprowadzili do tego, że nas zdradził. Nie mogę zmazać
jego win. Nadal budzę się w nocy z krzykiem – wizja Florence i innych
ginących od kul na dziedzińcu college’u wciąż nawiedza mnie w snach. I nie
potrafię się otrząsnąć z gdybania. Gdyby Aiden nie przyprowadził tam Bena.
Gdybym bardziej się postarała do niego dotrzeć. Gdybym dostrzegła,
na co się zanosi, i powstrzymała go.
G d y b y.
Lecz to nie Ben nas zdradził, tylko wytwór Lorderów. Po wszystkim,
co mi się przydarzyło w życiu, wszystkich tożsamościach, jakie chcąc
albo nie chcąc, przyjmowałam, potrafię to zrozumieć lepiej niż ktokolwiek
inny. Nie mogę go porzucić, jeżeli istnieje
szansa przywołania go z powrotem, bez względu na to, jak bardzo czuję się
rozdarta. Nie zostawię go.

Przygotowują go. Leży na jednym z tych łóżek, które obejmują pacjenta, jak
ja podczas zabiegu TDW. Personel szpitalny sprawdza sprzęt, monitory,
przewody, podawane dożylnie środki i skaner wokół głowy pacjenta. A Ben
cały czas ściska mnie za rękę.
– A jeśli kichnę? – żartuje. Strasznie go ubawiło, gdy się dowiedział, że
mikrochirurgia dostaje się do mózgu przez nos.
– Wiesz, że nie możesz kichać, będziesz unieruchomiony. Prawie
sparaliżowany, jeśli nie liczyć mówienia.
Kiedy anestezja zaczyna działać, uścisk jego dłoni wiotczeje.
– Wciąż cię trzymam – mówię mu. – Wszystko idzie dobrze.
Ale sama się boję.
Ostatnie miesiące były trudne. Gdy Ben w końcu zrozumiał, co mu
zrobiono, jak go poddano procedurom i manipulowano nim, by zrobić
z niego agenta Lorderów, zupełnie go to rozbiło. Oboje usiłowaliśmy też
pogodzić się z tym, co zrobiła Tori – zachowała pamięć, ale
postanowiła współdziałać z Lorderami – i z jej śmiercią. Ben zaczął wracać
do życia jedynie z tą nadzieją, że mikrochirurgia przywróci to, co mu
skradziono.
Doktor Lysander krzyżuje ze mną wzrok ponad morzem sprzętu, daje znak
skinieniem głowy.
– Dobrze, Ben. Zaczynamy?
– Nie, rozmyśliłem się. Żartuję! Dawajcie.
– W porządku. Najpierw usuwam ci chipa, to rutynowe działanie.
Nie będzie więc już obawy, że ktoś go aktywuje znowu, żeby zadać
Benowi ból albo go zabić, jak Astrid zabiła Tori.
Mojego chipa usunięto kilka tygodni temu.
Doktor Lysander patrzy na ekrany kontrolne, zdalnie steruje skanerem
i mikroskopijnymi narzędziami robotycznymi. Czas płynie wolno, sekundy
wydają się minutami.
– Chip usunięty – oznajmia wreszcie pani doktor. – Wszystko w porządku?
– U mnie tak, świetnie się bawię – odpowiada Ben. – Nie przerywajcie.
– Mów mi teraz, co odczuwasz.
Wcześniej doktor Lysander wyjaśniła nam, że podczas gdy będzie się
przemieszczała przez poszczególne obszary pamięci,
mikrostymulacja dosięgnie różnych skupisk
neuronów i odpowiednio do jego reakcji będzie ponownie łączyła przerwane
połączenia komórek nerwowych.
– Okej, mówię, jak leci – zgadza się Ben. – Niebieskie, niebieskie morze.
Miękkie futerko, szczeniak! To Skye, chyba tak. Ryba. Zapach ryby
z frytkami. Kobieta, widzę jakąś kobietę. Moja mama? – Zaczyna ją
opisywać, ale sądząc z tego, co mówi, nie jest to jego mama z czasów, gdy
był Zresetowany. Potem głos mu się zmienia. – Mamusiu? Mamusiu? –
Dziecięcy piskliwy głosik z nutką paniki.
– W porządku, Ben – uspokajam go. – Jestem przy tobie.
– Jaki Ben? Jestem Nate. Mamusiu? – A potem: – Kyla? –
Znów wraca do swojego głosu. – Pamiętam moją mamę!
– W takim razie punkt dla ciebie.
– Dobrze – odzywa się doktor Lysander. – Opisuj dalej.
Ale on milczy.
– Ben?
– Jestem, jestem. Wszystko przelatuje za szybko, żeby wam opowiedzieć,
czasami jakbym tam był, a czasem, jakbym patrzył na zdjęcie.
– Tak to bywa z pamięcią. W porządku. Przywracam ostatnie głębokie
połączenia, to najtrudniejszy moment.
– Fajnie wiedzieć.
– Opisuj, Ben.
Następuje potok słów, przeinaczone nazwy, nazwiska, a potem…
– Kyla?
– Tak?
– Na grupie. Spóźniłem się, a ty tam siedziałaś. Nowa dziewczyna.
Pamiętam! Ten pierwszy raz, kiedy cię zobaczyłem. Piękna,
wspaniała dziewczyna.
I chociaż wiem, że on nie może teraz odwzajemnić uścisku, trzymam
go za rękę mocniej, a sama z trudem łykam łzy. To działa. On mnie pamięta.
Potem Ben raptownie wciąga powietrze.
– Ból, ostry ból, w boku.
– Tak, masz bliznę, stara rana zadana nożem – mówi doktor Lysander. – I
co jeszcze? Ben? Odpowiedz.
– Nie. – Głos mu się zmienia, nabrzmiewa gniewem. – Nie!
– Ben?
– Ben? – powtarza pani doktor.
Milczenie.
– Ben? – próbuję. – Nate? W porządku?
– Gites. Jest gites, dzięki.
Oddycham z ulgą, ale ten jego akcent… Zmienił się? Na bardziej
londyński, mniej wiejski.
– Już prawie kończymy – zapowiada doktor Lysander.
Wkrótce skaner zostaje odsunięty, mikronarzędzia wyjęte.
Maleńka kropla krwi pod nosem Bena – wytarta. To wszystko.
Ben ma zamknięte oczy, zwiększono mu dawkę leku uspokajającego.
Teraz będzie spał.
– Jedź do domu, Kylo – mówi pani doktor. – Weźmiemy
go teraz na oddział pooperacyjny, będziemy monitorować jego stan podczas
snu. Za dzień lub dwa dowiemy się, jak poszło.
Ale zostaję. Z Benem/Nate’em – kimkolwiek jest, teraz mnie pamięta.
EPILOG

Jest późne lato. Uparłam się, że przyjdę tu sama, górskimi grzbietami. Skye
dzielnie wędruje ze mną, wciąż trochę utyka, ale nie zwalnia to jej kroku.
Rozmyślam po drodze. Przez tyle czasu to, co mnie napędzało,
wypływało z chęci odkrycia, kim jestem, skąd pochodzę.
Każda kolejna rewelacja burzyła w moim umyśle ściany, ale odbywało się
to jakimś kosztem. Czy dziś nastąpi jakieś zamknięcie?
Każdy czegoś szuka – czegoś lub kogoś. Elementu, bez którego nie
jesteśmy kompletni. Dlaczego ja miałabym być wyjątkiem?
Mamy syn, Robert, jeszcze się nie odnalazł, lecz ona wciąż go poszukuje,
z pomocą organizacji ZwA, która teraz jest agencją rządową, choć nadal
prowadzoną przez Aidena i Maca.
Mama odmówiła ubiegania się o urząd premiera, choć wielu chciało ją
widzieć na tym stanowisku. Gregory – z którym widuję się od czasu
do czasu, bo bez względu na to, co robił, jest moim dziadkiem,
no i dzięki niemu tyle rzeczy zakończyło się lepiej, niż mogło – powiedział,
że ci, którzy są stworzeni do sprawowania władzy, nie chcą tego, a garną się
do niej ci, którzy nie powinni. Nie zdradził, do której kategorii zalicza sam
siebie. Tak czy inaczej, premierem został jakiś nowy facet, który się
do tego palił, w wyniku głosowania mamy nowy rząd, a DJ i jego przyjaciele
wciąż mają oko na sytuację w kraju.
Czy teraz wszystko będzie dobrze? Czas pokaże, ale już teraz mam obawy,
czy jest w porządku. Otwarto granice i zalały nas nowe technologie,
niekończące się kanały internetowe, przenośne urządzenia i najróżniejsze
aplikacje. Każdy może mieć nieustające połączenia ze światem. Z zagranicy
napłynęły tłumy ciekawskich turystów, którzy chcieli zobaczyć, jak
bardzo jesteśmy zacofani, zanim dogonimy ich kraje. Gregory twierdzi, że
to dlatego świat się nami interesował: nie żeby kogoś ratować, tylko by
znaleźć nowy rynek zbytu dla swoich zabawek.
Uchylono prawa ograniczające wolność młodych osób i dzięki temu
mieszkam teraz w Keswick z Madison. Tak jak domyślał się Len,
trafiła do więzienia przy kopalni łupku, a potem
została uwolniona wraz z innymi nielegalnie przetrzymywanymi osobami.
Finley zdążył się ukryć tuż po moim wyjeździe z Keswick; wyszedł, kiedy
zrobiło się bezpiecznie. Madison nie jest już taka jak kiedyś, ale
z jego pomocą stopniowo wraca do swojego dawnego ja.
Raz czy dwa razy w tygodniu widuję się ze Stellą. Zaczyna się między
nami rodzić kruche zaufanie. Stella powoli próbuje się pogodzić z tym,
co zrobiła jej matka. Z tym, że to nie tato stał za moim porwaniem. Z tym, jak
bardzo się pomyliła. Trudno jej było zaakceptować to, że się nie zgodziłam,
by doktor Lysander podjęła próbę przywrócenia mi wspomnień. Doszłam
jednak do wniosku, że i tak wystarczająco już w nich namieszano. Od tej
pory tylko ja będę decydowała, co chcę pamiętać, a o czym wolę zapomnieć.
Pracuję teraz w parkach narodowych – kontroluję szlaki. Len jest na liście
tych, którzy odeszli na zawsze – zginął w czasie walk
z poplecznikami Astrid. Gdy jestem sama wśród górskich grzbietów,
wysoko ponad światem, bez względu na pogodę, mając pod stopami góry,
które były, są i będą na długo po tym, kiedy zniknę, czuję wyzwolenie,
jakiego nie zaznałam nigdy przedtem. To dlatego przeniosłam się
do Keswick, zostawiając mamę i Amy na południu. To jedyne miejsce, gdzie
mogę myśleć o czymkolwiek i nie czuć się przytłoczona.
Wciąż mam możliwość powrotu do szkoły, żeby ją skończyć i potem
podjąć praktykę nauczycielską, zostać nauczycielką plastyki, jak Gianelli.
Ale na razie nie chcę. Radosne twarzyczki to dla mnie za wiele po tym, jak
znaleziono Zresetowane dzieci z eksperymentalnego sierocińca – martwe.
Zamordowane przez sługusów Astrid, którzy chcieli ukryć swoją zbrodnię,
ale zostali złapani, zanim zdążyli się pozbyć ciał.
Przynajmniej wiem, że przeżyła Edie i że Ben nie powiedział o niej
Lorderom. Dziewczynka z rodziną opuściła dom w pośpiechu, ponieważ
rozniosła się wieść o tym, co się dzieje w College’u Wszystkich Świętych.
Kiedy już się nie ukrywali, poszłam się z nimi zobaczyć. Edie powiedziała,
że mogę sobie zatrzymać Murraya, bo jestem teraz bardziej samotna niż ona.
To jedyny punkt, w którym Ben powiedział prawdę po wszystkich
kłamstwach, które od niego słyszałam. Wstrzymywał się
ze zwierzeniami na tyle długo, żeby go wypisano ze szpitala. Dopiero potem
wyszła na jaw prawda. Zanim się jeszcze poznaliśmy, popełnił
przestępstwa usprawiedliwiające zresetowanie, a doszła jeszcze
do tego masakra w college’u. Powiedział, że tak naprawdę szczęśliwy był
tylko jako Zresetowany.
A potem ukradł samochód i zniknął. Nikt nie ma pojęcia, gdzie się podział.
Wiem tylko, że nie chce być ze mną. Jakikolwiek jest tego powód – dobry
czy zły – tak ostatecznie przedstawia się prawda.
Czy powinnam to była przewidzieć? Sama nie umiałam
nikogo skrzywdzić, Zresetowana czy nie. A on mógł i to zrobił. Owszem,
eksperymentowali na nim Lorderowie, manipulowali w jego mózgu
i to pozwoliło mu uniknąć odpowiedzialności karnej, ale ostatecznie to on
spowodował masakrę w college’u i sam brał w niej udział. Czy to mówi coś
o tym, kim był na początku? Doktor Lysander dawała nam
to do zrozumienia, ostrzegała nas wielokrotnie, ale zostawiła wybór Benowi.
Czasem się zastanawiam, czy w ogóle kiedykolwiek był mój, czy nie
łudziłam się od samego początku. Według słów Aidena: jak
można prawdziwie kogoś kochać, jeśli się nie wie, kim ten ktoś naprawdę
jest?
Na ogół jednak jestem przekonana, że łączyła nas miłość. W tamtym
czasie i miejscu, gdy byliśmy tym, kim byliśmy: dwojgiem niewinnych
Zresetowanych. Zanim zaczęły mi wracać wspomnienia, zanim Lorderowie
zmanipulowali go i zmienili, zanim doktor Lysander przywróciła mu
przeszłość. Ta miłość była prawdziwa, przynajmniej dla mnie. Najlepszym
dowodem jest ból, jaki mi po niej pozostał.
Patrząc na Finleya i Madison, widzę, że miłość może trwać i umacniać się.
Tyle że nie dla mnie, nie teraz. Ostatnia nauczka, jaką dostałam od Lorderów,
brzmi: nie ma drugich szans. Wybrałam Bena, odwróciłam się
od Aidena i już tego nie odkręcę. Ale Aiden miał rację, prawda? Ben należał
do przeszłości. Nie tęsknię do niego tak, jak do Aidena. Z Benem to raczej
żal za czymś, co przeminęło. Nie czymś, co mogłoby być.
Co powinno być.
Ostatnie podejście i wreszcie docieram do celu: więzienia przy
kopalni łupku. Teraz jedyną więźniarką jest tam Astrid. Za budynkiem ciągną
się bezimienne groby, z kwiatami i zbiorowym pomnikiem, który ma być
dziś odsłonięty w ramach publicznej ceremonii. Są tutaj mama i Stella.
Gregory i doktor Lysander. A także osoby, które przeżyły –
stosunkowo niedawno uwolnione kobiety, w tym Madison, zdradzające
zarówno ślady katorgi, przez jaką przeszły, jak i nerwowe
oznaki radości z nieoczekiwanie odzyskanej wolności. A oprócz nich tacy jak
my – rodziny i przyjaciele tych, którym się nie udało przetrwać.
I jedna niespodzianka. O mało nie zapiera mi tchu w piersi, kiedy
podchodzi do mnie Aiden, przytula mnie. Nic nie mówi, tylko przez chwilę
trzyma mnie blisko przy sobie, a ja mocno do niego przywieram.
Zaczyna się ceremonia. Gregory dotrzymał słowa: odnalazł córkę.
Okazało się, że zmarła zaledwie tydzień po tym, jak mnie urodziła –
z przyczyn naturalnych. O ile można tak nazwać nieleczoną infekcję
okołoporodową. Może to była ucieczka? Choć raczej wolę myśleć, że
zostałaby ze mną, gdyby mogła.
Stoję z mamą i Stellą podczas dwuminutowej ciszy, ale jakby
to było za mało, nikt się nie rusza jeszcze długo po upłynięciu
wyznaczonego czasu. „Tym, wobec których zawiniono więcej, niż
zawinili sami” – czytam słowa wyryte na cmentarnym pomniku. Gdzieś
wśród tych mogił jest grób mojej matki, której nigdy nie znałam, a którą
zastępowały mi te dwie stojące teraz obok mnie.
Po ceremonii czuję na sobie czyjś wzrok – chudej, przygarbionej kobiety
o papierowej, ziemistej cerze i zdeterminowanych oczach byłej więźniarki.
Kobieta odciąga mnie na bok.
– Byłam przy tym, kiedy się urodziłaś. Samantha nie chciała powiedzieć,
kto jest ojcem, ale jaki wybór ma się w żeńskim więzieniu, gdzie
strażnikami są mężczyźni? Wiem, jak ci dała na imię – mówi, a potem
szepcze mi je do ucha, jakby się bała wypowiedzieć na głos.
Nie przyszło to tamtego dnia, lecz w inne dni, gdy słońce topi lód kolejnej
zimy, by wywołać spod ziemi wiosenne kwiaty. Kiedy niebo ciemnieje
i nagle spada ulewny deszcz, a potem znowu świeci słońce – wiem, że aby
wzrastało życie, potrzebne są i radość, i ból. Gdy Skye plącze mi się u stóp,
a Aiden idzie obok, czuję to wbrew wszelkiej logice.
Samantha, moja mama, musiała być niesamowitą kobietą. Tyle się wokół
niej kręciło: Gregory ze swoim poczuciem winy po tym, jak chciał jej
ułaskawienia, stał się zagorzałym Lorderem, przywódcą rządu twardej linii.
Doktor Lysander z żalu po utraconej przyjaciółce, na której
podobno wykonano wyrok śmierci, wynalazła reset. Miał to być sposób
na to, by niedorosłych przestępców nie karano już więcej śmiercią, ale
do czego ostatecznie doprowadził? I sama Samantha,
przez lata więziona przez Astrid w tym okropnym miejscu – nie mogę sobie
nawet wyobrazić, przez co przeszła. A jednak zdobyła się na to, by dać
mi imię, które dotarło do mnie i zbudowało most ponad dzielącymi nas
straconymi latami.
Dawano mi i odbierano tyle tożsamości, ale w końcu zaczynam dorastać
do mojego jedynego prawdziwego imienia. Z czasem zrosnę się z nim jeszcze
bardziej. Stoję teraz na własnych nogach, razem z Aidenem szukam wspólnej
drogi w przyszłość. Ponieważ czasami trafia się nam druga szansa.
Ten właśnie prezent dała mi moja mama wraz imieniem:
Hope – n a d z i e j ę.
PODZIĘKOWANIA

Pisanie i publikowanie trylogii w tempie jednej książki rocznie


to prawdziwa zawierucha!
Szczególne podziękowania składam mojej agentce, Caroline Sheldon.
Bez niej na pewno by mi się nie udało.
A także wszystkim moim wydawcom po obu stronach wielkiej wody,
zwłaszcza redaktorkom Megan Larkin i Rosalind Turner w brytyjskim domu
wydawniczym Orchard Books oraz Nancy Paulsen i Sarze Kreger
w amerykańskim Nancy Paulsen Books. Dziękuję Wam za wszystko.
Chciałabym wyrazić wdzięczność Erin Johnson za to, że mnie
zabrała na wycieczkę po Oxfordzie i jego college’ach, jak również
portierowi z Magdalen College. Kiedy rozpaczałam, że z tamtejszej wieży nie
widać dobrze dziedzińców sąsiednich uczelni, zasugerował wieżę
kościoła Marii Panny i College Wszystkich Świętych jako alternatywę.
Dziękuję pierwszym czytelniczkom: Amy Butler Greenfield i Jo Wyton
oraz piszącym kolegom po piórze, szczególnie przyjaciołom z SCBWI
(Society of Children’s Book Writers, Stowarzyszenie Autorów Książek
dla Dzieci).
A teraz… słyszałam, że zwierzenia są dobre dla duszy.
Pora się wyspowiadać z inspiracji związanych z bohaterami. O niektórych
być może już wiecie, ponieważ ogłaszałam konkursy na imię, z których
wyniknęli Katran z Rozdartej oraz Madison i Finley z Osaczonej.
Ale możecie nie wiedzieć, że wiele innych
postaci otrzymało imiona nawiązujące do moich przyjaciół oraz że
często szukam natchnienia, przeglądając listę znajomych na Facebooku.
Najpierw o zwierzętach. Skye to prawdziwa suczka! Należała do Karen
Murray, ale niestety, już nie żyła, kiedy ukazał się pierwszy tom trylogii.
Jednak oddałam jej charakter dokładnie tak, jak ją zapamiętałam. Sebastian
ze Zresetowanej to też prawdziwy kot. Lata temu moi rodzice
mieli dwa kocury: Damiana i Sebastiana. Osobowość
tego z powieści bardziej przypomina Damiana i początkowo tak go właśnie
nazwałam, ale jakoś po drodze zmieniłam na Sebastiana. A w Osaczonej?
Pounce to imię jednej z kotek mojej siostry.
A teraz o ludziach. Ci powieściowi – o ile nie wspomniano inaczej – nie
mają nic wspólnego z osobami, od których zapożyczyłam imiona.
Benowi użyczył imienia zawsze uśmiechnięty Benjamin Scott.
Nazwisko Nica podającego się za nauczyciela w Zresetowanej – Hatten –
wzięło się od Caroline Hooten, ponieważ jej nazwisko brzmieniem
przypomina pohukiwanie sowy. Pisownia zmieniła się gdzieś po drodze. Imię
Nico wywodzi się od Nicka Crossa. Przypisana matka Kyli, Sandra, to ukłon
w stronę mojej siostry, tym bardziej że ta postać nawiązuje do niej nie
tylko imieniem. Z kolei Stella z Osaczonej dostała imię Stelli Wiseman,
Astrid zaś – Astrid Holm.
I oczywiście nie mogę zapomnieć o Murrayu – to mój własny, wiecznie
zaspany pluszowy miś!
Tak więc jest więcej niż jeden sposób, by wasze imię znalazło się w którejś
z moich książek. Moja strona na Facebooku to TeriTerryAuthor – jeśli ją
polubicie, kto wie…
Możecie mnie również znaleźć jako TeriTerryWrites na Twitterze
i Tumblr oraz na mojej stronie internetowej: teriterry.com.
Dziękuję wszystkim fanom Zresetowanej, czytelnikom, blogerom
i recenzentom. Wasze wparcie i entuzjazm dla całej trylogii były więcej niż
niesamowite.
A także najbardziej cierpliwemu i wyrozumiałemu człowiekowi: życie
z pisarką może być męczące, ale Graham zawsze jest dla mnie ostoją
spokoju.
I wreszcie: Banrockowi, Murrayowi i wszystkim moim muzom wszędzie –
dzięki!
1 Pounce – ang. ‘sus, skok’.
SPIS TREŚCI

Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Epilog
Podziękowania
Przypisy

You might also like