Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 246

EMILY ST.

JOHN MANDEL

STACJA
JEDENAŚCIE
Station Eleven

Przełożyła
Magdalena Lewańczyk
Ku pamięci Emily Jacobson
Jasna potowa planety przesuwa się w ciemność
I zasypiają miasta, każde na swojej godzinie.
A dla mnie jak wtedy za dużo, za dużo świata.

Czesław Miłosz, „Osobny zeszyt


Teatr
1.

Król stał w strumieniu błękitnego światła. Był to akt czwarty Króla Leara,
wystawianego podczas zimowego wieczoru w teatrze Elgin w Toronto. Wcześniej, kiedy
widzowie wchodzili na salę, trzy dziewczynki - dziecięce wersje córek Leara - bawiły się i
klaskały, a teraz powróciły jako halucynacje w scenie szaleństwa. Król potykał się i wyciągał
do nich ręce, a one czmychały pośród cieni. Nazywał się Arthur Leander. Miał pięćdziesiąt
jeden lat i kwiaty we włosach.
- Poznajesz mnie, panie? - zapytał aktor grający Gloucestera.
- Twoje oczy pamiętam całkiem wyraźnie - odpowiedział Arthur, rozkojarzony przez
dziecięcą wersję Kordelii. I wtedy się to stało. Zaszła jakaś zmiana na jego twarzy, potknął
się, chciał się złapać kolumny, ale źle ocenił odległość i jedynie uderzył w nią mocno dłonią.
- Takie od pasa w dół są jak centaury - powiedział i nie tylko była to zła kwestia, ale
sposób, w jaki ją wypowiedział, był chrapliwy, ledwie słyszalny. Przytknął zaciśniętą dłoń do
klatki piersiowej niczym ranny ptak. Aktor grający Edgara przyglądał mu się uważnie. Nadal
istniała możliwość, że Arthur grał w tym momencie, ale z pierwszego rzędu wstawał już
mężczyzna. Szkolił się na ratownika. Dziewczyna mężczyzny pociągnęła go za rękaw i
szepnęła: „Jeevan! Co ty wyprawiasz?” I sam Jeevan na początku tego nie wiedział. Już
rozlegały się za nim szmery, żeby z powrotem zajął miejsce. W jego kierunek szedł bileter.
Na scenie zaczął padać śnieg.
- Mały czyżyk to robi - wyszeptał Arthur. Jeevan, który znał tę sztukę bardzo dobrze,
wiedział, że aktor cofnął się o jakieś dwanaście linijek. - Czyżyk...
- Proszę pana, czy mógłby pan... - zaczął bileter.
Ale Arthurowi Leanderowi kończył się już czas. Zachwiał się, jego oczy stały się
zamglone i dla Jeevana oczywistym było, że przestał być Learem. Jeevan odepchnął biletera i
rzucił się biegiem w stronę schodów na scenę, ale drugi pracownik już szedł przejściem, więc
Jeevan był zmuszony skoczyć na scenę bez korzystania ze schodów. Była wyżej, niż
przypuszczał i najpierw musiał kopnąć pierwszego biletera, który przytrzymywał go za
rękaw. Jeevan zauważył mimowolnie, że śnieg był z plastiku. Na scenę opadały malutkie
przezroczyste wycinki, które przywierały do jego marynarki i muskały skórę. Edgar i
Gloucester byli pochłonięci zamieszaniem i żaden z nich nie patrzył na Arthura, kiedy opierał
się o kolumnę ze sklejki, wyprany z wszelkiego wyrazu. Rozległy się krzyki zza sceny, dwa
cienie pospiesznie się zbliżały, ale Jeevan już dotarł do Arthura, złapał aktora, kiedy ten
stracił przytomność i delikatnie położył go na podłodze. Śnieg prószył gęsto wokół nich,
migotał w jasnoniebieskim świetle. Arthur nie oddychał. Dwa cienie, ochroniarze, zatrzymali
się parę kroków dalej. Teraz już zaczynali rozumieć, że Jeevan nie jest żadnym obłąkanym
fanem. Widownia przeistoczyła się w zgiełk głosów, błysków z aparatów telefonicznych i
niewyraźnych zawołań w ciemności.
- Jezu Chryste - powiedział Edgar. - O Jezu. - Porzucił brytyjski akcent, którego
wcześniej używał i brzmiał teraz jakby był z Alabamy, skąd rzeczywiście pochodził.
Gloucester zdjął bandaż, który zakrywał mu pół twarzy - w tym momencie sztuki jego
postać już miała wyłupione oczy - i wyglądał jak zawieszony w czasie, otwierał i zamykał
usta niczym ryba.
Serce Arthura przestało bić. Jeevan zaczął go resuscytować. Ktoś coś krzyknął i kurtyna
opadła. Świst tkaniny i cienia, który oddzielił widownię od tego równania i zmniejszył scenę
o połowę. Ochroniarze oddalili się. Zmieniły się światła, odcienie bieli i błękitu zamieci
śnieżnej zostały zastąpione fluorescencyjnym blaskiem, który w porównaniu z nimi wydawał
się jaskrawożółty. Jeevan pracował cicho w cytrynowym świetle, czasem tylko zerkał na
twarz Arthura. Błagam, ocknij się, błagam. Oczy Arthura były zamknięte. Za kurtyną powstał
jakiś ruch, ktoś szamotał tkaniną, szukał przejścia na drugą stronę, i wtem starszy mężczyzna
w szarym garniturze kucnął po drugiej stronie Arthura.
- Jestem kardiologiem - wyjaśnił. - Walter Jacobi. - Jego oczy wydawały się być
powiększone przez okulary i miał przerzedzające się włosy.
- Jeevan Chaudhary - odpowiedział Jeevan. Nie był pewien, jak długo już tu był. Ludzie
poruszali się wokół niego, ale wszyscy wydawali się tak oddaleni i niewyraźni, wszyscy poza
Arthurem, a teraz też poza tym mężczyzną, który do nich dołączył. Prawie jakbyśmy byli w
oku cyklonu, pomyślał Jeevan, on, Walter i Arthur razem w tym bezruchu. Walter dotknął
czoła aktora, delikatnie jak rodzic uspokajający chore dziecko.
- Zadzwonili już po karetkę - powiedział.
Opuszczona kurtyna tworzyła na scenie aurę niespodziewanej intymności. Jeevan
przypomniał sobie jak lata temu, podczas swojej krótkiej kariery dziennikarza, przeprowadzał
wywiad z Arthurem w Los Angeles. Myślał o swojej dziewczynie, Laurze, i zastanawiał się,
czy czekała wciąż na swoim miejscu w pierwszym rzędzie, czy może wyszła do foyer.
Arthurze, błagam, zacznij znów oddychać, błagam. Myślał o tym, w jaki sposób opuszczona
kurtyna oddzieliła ich od widowni i przemieniła scenę w pokój. Co prawda był to pokój o
przepastnej przestrzeni bez widocznego sufitu, ze śladem wybiegów i świateł, pomiędzy
którymi dusza mogłaby umknąć niezauważona. Co za durna myśl, powiedział sobie w duchu
Jeevan. Nie bądź idiotą. Ale teraz drażniło go dziwne ukłucie w karku, jakby był
obserwowany z góry.
- Mam cię zmienić? - zapytał Walter. Jeevan zrozumiał, że kardiolog czuje się
bezużyteczny, więc przytaknął, wziął ręce z klatki piersiowej Arthura i Walter przejął rytm
uciskania.
Jeevan rozejrzał się jeszcze raz po scenie i zmienił wcześniejsze zdanie - nie można jej
było porównać do zwykłego pokoju. Była zbyt otwarta, z tymi wszystkimi drzwiami,
ciemnymi przestrzeniami pomiędzy przejściami, bez sufitu. Bardziej przypominała terminal
na dworcu lub na lotnisku, wszyscy tylko pospiesznie przechodzący dalej. Przyjechała
karetka, para ratowników zbliżała się przez wciąż absurdalnie padający śnieg, aż w końcu
znaleźli się nad upadłym aktorem niczym wrony, mężczyzna i kobieta w ciemnych
mundurach odsuwający Jeevana na bok. Kobieta tak młoda, że mogłaby uchodzić za
nastolatkę. Jeevan wstał i cofnął się o parę kroków. Dotknął kolumny, przy której upadł
Arthur. Była gładko wypolerowana, z drewna pomalowanego tak, żeby przypominało skałę.
Wszędzie byli inspicjenci, aktorzy, anonimowi pracownicy teatru z notesami.
- Na miłość boską - Jeevan usłyszał jak jeden z nich mówi - czy ktoś może wyłączyć ten
śnieg?
Regana i Kordelia trzymały się za ręce i płakały za kurtyną. Edgar siedział na podłodze
niedaleko nich, zakrywając usta dłonią. Goneryla rozmawiała cicho przez komórkę. Sztuczne
rzęsy rzucały cień na jej twarz.
Nikt nie zwracał uwagi na Jeevana i wtedy zdał sobie sprawę, że jego rola w tym
spektaklu już dobiegła końca. Nie wydawało się, żeby ratownikom udało się cokolwiek
zdziałać. Chciał odnaleźć Laurę. Pewnie roztrzęsiona czekała na niego w korytarzu. Być
może - było to wątpliwe, ale możliwe - uzna jego działanie za godne podziwu.
W końcu komuś udało się wyłączyć śnieg, ostatnie kilka przezroczystych płatków
opadało na podłogę. Jeevan rozglądał się za najłatwiejszym wyjściem ze sceny, kiedy usłyszał
szloch. Było to dziecko, które zauważył już wcześniej, mała aktorka kucająca na scenie obok
drugiej kolumny. Jeevan widział już tę sztukę cztery razy, ale nigdy nie uczestniczyły w niej
dzieci i uważał to za dość innowacyjną zmianę. Dziewczynka miała siedem albo osiem lat.
Przecierała oczy tak, że resztki makijażu zostawały na jej twarzy i dłoni.
- Raz - powiedział jeden z ratowników, a drugi odsunął się, kiedy ten zaczął
defibrylację.
Jeevan zwrócił się do dziewczynki:
- Hej. - Kucnął przed nią. Czemu nikt nie przyszedł, żeby ją stąd zabrać? Obserwowała
ratowników. Zawsze chciał mieć dzieci, jedno lub dwoje, ale nie miał z nimi żadnego obycia,
nie miał pojęcia jak z nimi rozmawiać.
- Dwa. - Znowu ratownik.
- Nie powinnaś na to patrzeć - powiedział Jeevan.
- On umrze, prawda? - Jej oddech przerywało szlochanie.
- Nie wiem. - Chciał powiedzieć coś pokrzepiającego, ale sam musiał przyznać, że nie
wyglądało to dobrze. Arthur leżał nieruchomo na scenie, po dwóch seriach elektrowstrząsów,
a Walter wciąż trzymał jego nadgarstek i patrzył ponuro w przestrzeń w oczekiwaniu na puls.
- Jak masz na imię?
- Kirsten - odpowiedziała dziewczynka. - Jestem Kirsten Raymonde. - Ten cały makijaż
sceniczny był niepokojący.
- Kirsten, gdzie twoja mama? - zapytał się Jeevan.
- Ma mnie odebrać o jedenastej.
- Czekaj - powiedział ratownik.
- Ok, więc kto się tobą zajmuje, kiedy tu jesteś?
- Tanya jest stajennym. - Dziewczynka wciąż wbijała wzrok w Arthura. Jeevan
przesunął się, żeby zasłonić jej widok.
- Dwudziesta pierwsza czternaście - powiedział Walter Jacobi.
- Stajennym?
- Tak ją nazywają - wyjaśniła. - Zajmuje się mną, kiedy tu jestem.
Zza sceny wyszedł mężczyzna w garniturze i rozmawiał teraz pospiesznie z
ratownikami, którzy przyczepiali Arthura do noszy. Jeden z nich wzruszył ramionami i zsunął
koc, żeby nałożyć Arthurowi maskę z tlenem. Jeevan stwierdził, że to ze względu na rodzinę
Arthura, żeby nie otrzymali wieści o jego śmierci poprzez wieczorne wiadomości. Ujął go ten
prosty akt dobroci.
Jeevan wstał i wyciągnął rękę do pochlipującego dziecka.
- Chodź - powiedział. - Poszukamy Tanyi. Pewnie sama już cię szuka.
Było to wątpliwe. Jeśli Tanya szukałaby swojego kucyka, to na pewno już by ją
odnalazła. Poprowadził dziewczynkę za scenę, ale mężczyzna w garniturze już zniknął. Za
kulisami panował chaos, rozlegały się okrzyki, żeby przepuścić procesję Arthura, z Walterem
na jej czele. Parada przeszła w dół korytarza w kierunku tylnych drzwi, a cały zgiełk jeszcze
bardziej napęczniał. Ludzie płakali, rozmawiali przez telefon, skupiali się w małych
grupkach, opowiadając sobie, jak to się stało - „No i patrzę na niego, a on nagle upada...” -
wykrzykiwali polecenia albo ignorowali polecenia wydane przez innych.
- Tyle ludzi - powiedział Jeevan. Nie przepadał za tłumami. - Widzisz gdzieś Tanyę?
- Nie, nigdzie jej nie widzę.
- Może powinniśmy zostać w jednym miejscu i pozwolić jej odnaleźć nas. - Pamiętał,
że przeczytał kiedyś coś podobnego w poradniku na temat tego, co zrobić, kiedy zgubisz się
w lesie. Wzdłuż tylnej ściany był rząd krzeseł i usiadł na jednym z nich. Stąd widział surowy
tył sceny. Jeden z pracowników zamiatał śnieg.
- Czy z Arthurem będzie wszystko w porządku? - Kirsten wdrapała się na krzesło obok
niego i kurczowo zaciskała dłonie na swojej sukience.
- W tamtej chwili robił coś, co kocha najbardziej na świecie. - Opierał się na czymś, co
przeczytał z miesiąc temu w wywiadzie, którego Arthur udzielił jednej z kanadyjskich gazet,
„The Globe and Mail” - „Całe życie czekałem, aż będę w odpowiednim wieku, żeby zagrać
Leara i niczego nie kocham tak mocno jak bycia na scenie, tej bezpośredniości...” Te słowa
wydawały mu się teraz takie puste. Arthur grał głównie w filmach, a niby kto w Hollywood
chciałby być stary?
Kirsten siedziała w milczeniu.
- Chodzi mi o to, że jeśli granie na scenie było ostatnią rzeczą, jaką zrobił -
kontynuował Jeevan - to ta ostatnia rzecz była czymś, co dawało mu dużo szczęścia.
- A była to ostatnia rzecz, jaką zrobił?
- Niestety myślę, że tak.
Śnieg został zamieciony w połyskujący stosik, mały srebrny pagórek.
- Też kocham to najbardziej na świecie - powiedziała po chwili Kirsten.
- Co takiego?
- Granie - odpowiedziała i wtedy z tłumu wynurzyła się zapłakana młoda kobieta z
rozłożonymi ramiona. Ledwo spojrzała na Jeevana, od razu wzięła Kirsten za rękę.
Odchodząc, Kirsten jeszcze raz się odwróciła, po czym zniknęła mu z oczu.
Jeevan wstał i wszedł z powrotem na scenę. Nikt go nie zatrzymywał. Część niego
miała nadzieję, że zobaczy Laurę tam, gdzie ją zostawił, w pierwszym rzędzie - ile to czasu
minęło? - ale kiedy wydostał się zza aksamitnych kurtyn, widowni już nie było, między
rzędami chodzili jedynie pracownicy, zamiatali i zbierali upuszczone programy. Na jednym z
siedzeń wisiał zapomniany szal. Przeszedł do imponującego foyer z czerwoną wykładziną.
Uważał, aby nie napotkać wzroku któregoś z bileterów. Po sali snuło się paru niedobitków z
widowni, lecz Laury wśród nich nie było. Zadzwonił do niej, ale wyłączyła telefon na czas
trwania sztuki i najwidoczniej wciąż go nie uruchomiła.
- Laura, jestem w foyer. Nie wiem, gdzie jesteś. - Zostawił jej wiadomość.
Stanął w wejściu do damskiej toalety, zawołał do sprzątaczki, ale odpowiedziała mu, że
w środku było pusto. Przeszedł się jeszcze raz po foyer, po czym udał się do szatni, jego
kurtka była jedną z nielicznych wciąż tam wiszących. Nie było wśród nich niebieskiego
płaszcza Laury.
Na Yonge Street padał śnieg. Zaskoczyło go to echo plastikowych przezroczystości,
które wciąż były przyczepione do jego marynarki. Kilku paparazzi spędzało wieczór przy
tylnych drzwiach do teatru. Arthur nie był już tak znany jak kiedyś, ale jego zdjęcia wciąż się
sprzedawały, szczególnie teraz, kiedy był uwikłany w głośny rozwód z modelko-aktorką,
która zdradziła go z reżyserem.
Do niedawna Jeevan też był paparazzim. Miał nadzieję, że przemknie niezauważony
obok swoich byłych kolegów, ale to byli ludzie, którzy zawodowo zajmowali się
dostrzeganiem ludzi próbujących prześlizgnąć się obok, więc od razu go wychwycili.
- Dobrze wyglądasz - powiedział jeden z nich. - Elegancki płaszczyk. - Jeevan miał na
sobie swój dwurzędowy płaszcz, który nie był zbyt ciepły, ale sprawiał, że odróżniał się od
swoich starych współpracowników w puchowych kurtkach i dżinsach. - Stary, gdzieś ty się
podziewał?
- Teraz pracuję za barem i uczę się na ratownika medycznego.
- Pogotowie? Serio? Chcesz zajmować się zbieraniem meneli z chodników?
- Chciałbym robić coś pożytecznego, jeśli to miałeś na myśli.
- Taa, jasne. Byłeś w środku, nie? Co się tam stało? - dopytywał.
Kilkoro z nich rozmawiało przez telefon:
- Uwierz mi, facet nie żyje - mówił jeden z nich, stojący obok Jeevana. - No tak, śnieg
trochę zasłania, ale spójrz na to, co ci wysłałem, na to gdzie ładują go do karetki, spójrz na
jego twarz...
- Nie mam pojęcia, co się stało - odpowiedział Jeevan. - Po prostu opuścili kurtynę w
połowie czwartego aktu. - Nie miał ochoty teraz z nikim rozmawiać, może z wyjątkiem
Laury, ale w szczególności nie chciał rozmawiać z nimi. - Widziałeś, że zabierali go do
karetki?
- Wynieśli go tylnymi drzwiami - powiedział jeden z fotografów. Pospiesznym,
nerwowym ruchem palił papierosa. - Ratownicy, karetka, wszystkie te bajery.
- A jak on wyglądał?
- Szczerze? Jak pieprzony trup.
- Jest różnica między botoksem, a botoksem - powiedział inny z paparazzi.
- Dali jakieś oświadczenie? - zapytał Jeevan.
- Wyszedł jakiś koleś w garniturze i z nami pogadał. Wyczerpanie i, skumaj to,
odwodnienie. - Kilku z nich się zaśmiało. - Z tymi to zawsze wyczerpanie i odwodnienie, co
nie?
- Ktoś powinien im, kurde, powiedzieć - zaczął ten od botoksu. - Ktoś powinien wpaść
na to, żeby wziąć jednego czy dwóch z tych aktorów na bok i im powiedzieć: Ej, stary,
przekaż to reszcie, trzeba pić wodę i czasem trochę pospać, ok?
- Niestety, widziałem jeszcze mniej od was - odparł Jeevan i udał, że dostał ważny
telefon. Poszedł dalej Yonge Street z mocno przyciśniętym do ucha telefonem, zatrzymał się
w jakiejś bramie i ponownie zadzwonił do Laury, jej telefon wciąż był wyłączony.
Jeśli zadzwoniłby po taksówkę to byłby w domu w pół godziny, ale podobało mu się
bycie na zewnątrz, na tym rześkim powietrzu i z dala od innych ludzi. Śnieg był coraz
gęstszy. Tak intensywnie, tak niesamowicie intensywnie czuł, że żyje, aż ukłuło go poczucie
winy. Cały ogrom tej niesprawiedliwości, że jego serce działało bez szwanku, podczas gdy
Arthur leżał gdzieś zimny i nieruchomy. Udał się pod górę Yonge Street, wcisnął dłonie
głęboko do kieszeni płaszcza, a śnieg smagał go po twarzy.
Jeevan mieszkał w Cabbagetown, w dzielnicy na północny wschód od teatru. Dość
długi spacer, mając dwadzieścia parę lat nie raz tak chodził, ale teraz od dawna tego nie robił.
Nie był pewien, czy w ogóle jest w stanie temu podołać, ale kiedy skręcił na Carlton Street,
poczuł w sobie energię i to natchnęło go, żeby ominąć przystanek tramwajowy.
Dotarł do Allan Gardens Parku, który znajdował się mniej więcej w połowie drogi i w
tym miejscu uderzyło go niesamowite, niespodziewane uczucie radości. Arthur nie żyje,
umarł, a ty nie potrafiłeś go uratować, nie ma z czego się cieszyć. Był jednak wniebowzięty,
ponieważ całe życie zastanawiał się, czym powinien się zajmować, a teraz był pewien, był
absolutnie pewien, że chce zostać ratownikiem. W tych momentach, w których inni ludzie
tylko się gapią, on chciał być tym, który działa.
Poczuł absurdalną chęć, żeby wbiec do parku. Wydawał się być taki obcy przez tę
zamieć, tylko śnieg i cienie, mroczne sylwetki drzew, podwodny błysk szklarni. Kiedy był
chłopcem, lubił leżeć na plecach na trawie i obserwować, jak zasypywał go biały puch.
Cabbagetown było już widoczne, zaledwie parę ulic dalej mrugały przymglone śniegiem
światła Parliament Street. Telefon zawibrował mu w kieszeni. Zatrzymał się, żeby przeczytać
SMS-a od Laury: Bolała mnie głowa, więc poszłam do domu. Kupisz mleko?
I oto uleciała z niego cała energia. Nie mógł iść dalej. Bilety do teatru miały być miłym
gestem, czymś w rodzaju „zróbmy coś romantycznego, bo ostatnio tylko się kłócimy”, a ona
go tam zostawiła, zostawiła go na scenie, kiedy próbował ratować martwego aktora. Poszła do
domu i chciała teraz, żeby kupił mleko. Kiedy tak stał w miejscu, zrobiło mu się zimno. Nie
czuł palców u stóp. Zniknęła magia zamieci, radość, którą czuł zaledwie chwilę temu, też go
opuszczała. Noc była ciemna, niespokojna, śnieg gęsto sypał, zaparkowane samochody
przemieniły się w miękkie szkice. Bał się tego, co powie, jeśli wróci do domu, do Laury.
Może mógłby znaleźć jakiś bar, ale nie chciał z nikim rozmawiać i kiedy tak o tym myślał, to
w sumie nawet nie miał ochoty się upić. Po prostu chciał być sam, w spokoju zdecydować,
dokąd dalej pójść. Wkroczył w ciszę lasu.

2.

W teatrze Elgin pozostała teraz jedynie garstka osób. Kobieta piorąca kostiumy w
garderobie, niedaleko niej mężczyzna prasujący stroje. Aktorka, która grała Kordelię, pijąca
tequilę z asystentem kierownika sceny. Młody pracownik zamiatający scenę i kiwający głową
w rytm muzyki ze swojego iPoda. Zaś w przymierzalni kobieta, opiekunka dziecięcych
aktorek, próbowała uspokoić szlochającą dziewczynkę, która była na scenie, kiedy Arthur
umarł.
Sześć zabłąkanych dusz przeniosło się do baru w lobby, za którym litościwie pozostał
barman. Był tam kierownik sceny, a także Edgar i Gloucester, makijażysta, Goneryla i
producent, który był na widowni. W tym samym czasie, kiedy Jeevan przemierzał zaspy
śnieżne w Allan Gardens, barman nalewał Goneryli whiskey. Rozmowa skupiła się na
poinformowaniu najbliższych Arthura.
- Ale kim była jego rodzina? - Goneryla siedziała na wysokim krześle barowym. Miała
zaczerwienione oczy. Bez tego całego makijażu jej twarz była niczym z marmuru. Miała
najjaśniejszą, najczystszą cerę, jaką barman kiedykolwiek widział. Na scenie wydawała się o
wiele większa, bardziej złowroga. - Miał kogoś?
- Miał syna, Tylera - odparł makijażysta.
- W jakim wieku?
- Siedem, może osiem lat? - Makijażysta doskonale wiedział, ile lat ma syn Arthura, ale
nie chciał się zdradzić z tym, że czyta plotkarskie magazyny. - Wydaje mi się, że mieszka z
matką w Izraelu. W Jerozolimie albo Tel Awiwie. - Dobrze wiedział, że w Jerozolimie.
- Ach, no tak, ta blond aktorka - powiedział Edgar. - Elizabeth, nie? Czy Eliza? Coś w
tym stylu.
- Była żona numer trzy? - zapytał producent.
- Matką dzieciaka jest chyba była żona numer dwa.
- Biedny chłopak. Arthur miał jeszcze kogoś, z kim był blisko? - dopytywał producent.
To wywołało niezręczną ciszę. Arthur miał romans z kobietą, która zajmowała się
dziecięcymi aktorkami. Wszyscy o tym wiedzieli, wszyscy poza producentem, ale żadne z
nich nie wiedziało, że inni też wiedzą. Gloucester w końcu wypowiedział jej imię.
- Gdzie Tanya?
- Kim jest Tanya? - Chciał wiedzieć producent.
- Jeden z dzieciaków wciąż tu jest. Tanya jest chyba z nią w przymierzalni -
odpowiedział kierownik sceny. Nigdy wcześniej nie widział, jak ktoś umiera. Potrzebował
papierosa.
- No więc - zaczęła Goneryla - czy jest ktoś jeszcze? Tanya, ten mały chłopiec, byłe
żony. Zapomnieliśmy o kimś? Może rodzeństwo albo rodzice?
- Kim jest Tanya? - Producent nie dawał za wygraną.
- O ilu byłych żonach mówimy? - Barman wycierał szklanki.
- Ma brata, ale nie pamiętam jego imienia - powiedział makijażysta. - Pamiętam tylko,
jak mówił, że ma młodszego brata.
- Były chyba trzy albo cztery. - Goneryla wróciła do tematu byłych żon. - Trzy?
- Trzy - sprecyzował makijażysta, z trudem powstrzymując łzy. - Ale nie wiem, czy
ostatni rozwód został już sfinalizowany.
- Ok, więc Artur nie był żonaty kiedy... na chwilę obecną nie jest żonaty, tak? -
Producent wiedział, że głupio to zabrzmiało, ale nie miał pojęcia, jak inaczej to ująć.
Zaledwie parę godzin temu Arthur Leander jakby nigdy nic przyjechał do teatru i trudno było
sobie wyobrazić, że jutro już tego nie zrobi.
- Trzy rozwody. Wyobrażacie to sobie? - Gloucester też ostatnio się rozwiódł. Próbował
sobie przypomnieć swoją ostatnią rozmowę z Arthurem. Coś o zasłanianiu go w drugim
akcie? Chciałby sobie przypomnieć. - Czy ktoś został już poinformowany? Do kogo
powinniśmy zadzwonić?
- Powinienem zadzwonić do jego prawnika - powiedział producent.
Było to bezsprzecznie najlepsze rozwiązanie, ale przy tym tak przygnębiające, że cała
grupa przez kilka minut piła w milczeniu, zanim ktokolwiek odważył się powiedzieć coś na
głos.
- Do prawnika - odezwał się w końcu barman. - Chryste, co za sytuacja. Umierasz, a
dzwonią do twojego prawnika.
- No ale do kogo innego? - zapytała Goneryla. - Do jego agenta? Do siedmiolatka?
Którejś z byłych żon? Do Tanyi?
- Wiem, wiem. To straszne i tyle - odparł barman. Znowu zapadła cisza. Ktoś
skomentował gęsto padający śnieg i rzeczywiście za szklanymi drzwiami do lobby szalała
zamieć. Z ich punktu widzenia przy barze, śnieg wydawał się totalnie abstrakcyjny, jakby
oglądali film o ekstremalnej pogodzie na opuszczonej ulicy.
- No więc, za Arthura - wzniósł toast barman.
W przymierzalni Tanya dała Kirsten przycisk do papieru.
- Trzymaj - powiedziała, kładąc go Kirsten na dłoni. - Spróbuję skontaktować się z
twoimi rodzicami, a ty przestań w końcu płakać i skup się na tej ładnej kuli...
Zapłakana i pozbawiona tchu Kirsten, która za parę dni miała obchodzić swoje ósme
urodziny, spojrzała na to, co dostała i uznała to za najpiękniejszą, najwspanialszą i
najdziwniejszą rzecz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek jej podarował. Była to szklana kula z
burzowymi chmurami w środku.
W lobby ludzie siedzący przy barze stuknęli się szklankami.
- Za Arthura - powiedzieli. Pili jeszcze przez parę minut, a potem każde z nich rozeszło
się w swoją stronę.
Najdłużej z tej grupy przeżył barman. Zmarł trzy tygodnie później na drodze
wyjazdowej z miasta.

3.

Jeevan wędrował samotnie po Allan Gardens. Pozwolił chłodnemu światłu szklarni


przyciągnąć się niczym statek do latarni. Zaspy sięgały mu do kolan i odczuwał dziecięcą
radość z bycia pierwszym, który zostawia tu swoje ślady. Zajrzał do środka i widok tego
wewnętrznego tropikalnego raju, tych egzotycznych kwiatów rozmazanych przez zamgloną
szybę, tych rozłożystych palmowych liści, przypominających mu wakacje na Kubie, napełnił
go spokojem. Zdecydował, że pójdzie odwiedzić brata. Bardzo chciał opowiedzieć Frankowi
o swoim wieczorze, zarówno o okropności śmierci Arthura, jak i o olśnieniu, że bycie
ratownikiem to jego powołanie. Aż do dzisiaj nie był tego pewien. Tak długo poszukiwał
odpowiedniej profesji. Był barmanem, paparazzim, dziennikarzem, potem znowu paparazzim
i raz jeszcze barmanem, a to wszystko tylko przez ostatnie parę lat.
Frank mieszkał na południowych obrzeżach miasta w szklanym wieżowcu z widokiem
na jezioro. Jeeven wyszedł z parku i czekał chwilę na chodniku, podskakując dla rozgrzania
się, w końcu wsiadł do tramwaju, który przydryfował jak statek z ciemności. Jeevan oparł
głowę o szybę, podczas gdy tramwaj jechał wzdłuż Carlton Street. Burza śnieżna przemieniła
się w obezwładniającą zamieć, tramwaj ospale się przez nią przedzierał. Jeevan odczuwał ból
dłoni, po tym jak próbowały obudzić niechętne serce Arthura. Ten smutek, wspomnienia
fotografowania Arthura w Hollywood tyle lat temu. Myślał o tej małej dziewczynce, Kirsten
Raymonde, tak bladej w scenicznym makijażu, o kardiologu kucającym w swoim szarym
garniturze, o zmarszczkach na twarzy Arthura, o jego ostatnich słowach - „Czyżyk...” - i to
skojarzyło mu się z ptakami, z Frankiem, z tą jego lornetką podczas tych paru razy, kiedy
razem obserwowali ptaki, z Laurą w jej ulubionej letniej niebieskiej sukience z żółtymi
papugami. Laura, co z nimi dalej będzie? Wciąż było możliwe, że sam wróci do domu albo
ona zadzwoni i przeprosi. Wrócił do punktu wyjścia. Teatr był zaledwie parę przecznic dalej.
Tramwaj zatrzymał się przed Yonge Street. Jakiś samochód zatrzymał się na torach, troje
ludzi próbowało go zepchnąć, podczas gdy koła samochodu obracały się w śniegu. Telefon
Jeevana znowu zawibrował w kieszeni, ale tym razem nie była to Laura.
- Hua - powiedział. Uważał Hua za swojego najlepszego przyjaciela, pomimo że rzadko
się widywali. Zaraz po studiach przez parę lat razem pracowali za barem, Hua uczył się wtedy
na egzamin do szkoły medycznej, a Jeevan bezskutecznie próbował stać się fotografem
ślubnym. Potem Jeevan pojechał z innym znajomym do Los Angeles, żeby robić zdjęcia
celebrytom, a Hua poszedł do szkoły medycznej. Teraz Hua pracował w szpitalu głównym w
Toronto.
- Oglądałeś wiadomości? - zapytał Hua z niespodziewaną natarczywością.
- Dzisiaj? Nie, byłem w teatrze. I nie uwierzysz co się tam stało, byłem...
- Czekaj. Posłuchaj, musisz mi teraz szczerze odpowiedzieć. Dostaniesz jednego z tych
swoich ataków paniki, jeśli powiem ci teraz coś bardzo, bardzo złego?
- Nie miałem ataku paniki od trzech lat. Lekarz powiedział, że ta cała sprawa była tylko
chwilowa, spowodowana stresem, przecież o tym wiesz.
- Ok, słyszałeś o grypie gruzińskiej?
- Pewnie, przecież śledzę wiadomości. - Poprzedniego dnia zaczęto mówić o nowej,
niepokojącej epidemii grypy w Gruzji, pojawiały się sprzeczne informacje o liczbie
zachorowań i przypadków śmiertelnych. Cała sprawa była dość niejasna. Nazwa nadana przez
stacje telewizyjne, „grypa gruzińska”, rozbrajała Jeevana swoim urokiem.
- Mam teraz pacjentkę na pogotowiu - powiedział Hua. - Szesnastoletnia dziewczyna,
wczoraj wieczorem przyleciała z Moskwy, dzisiaj rano z objawami grypy trafiła do szpitala. -
Dopiero teraz Jeevan usłyszał wyczerpanie w głosie Hua. - Nie jest w zbyt dobrym stanie. Do
południa trafiło do nas kolejnych dwunastu pacjentów z tymi samymi objawami, okazało się,
że wszyscy lecieli tym samym samolotem. Wszyscy mówią, że poczuli się gorzej na
pokładzie.
- A to krewni albo znajomi tej pierwszej pacjentki?
- Nie, nie ma między nimi żadnych powiązań. Po prostu wszyscy lecieli tym samym
lotem z Moskwy.
- A co z szesnastolatką?
- Wątpię, żeby przeżyła. Jest zatem oryginalna grupa pacjentów, grupa z Moskwy.
Teraz słuchaj dalej. Popołudniu przyjęliśmy kolejnego pacjenta. Dokładnie te same objawy,
ale nie leciał z nimi. Tylko pracuje na lotnisku.
- Nie wiem, co chcesz mi przez to wszystko powiedzieć...
- Pracuje przy odprawie. Chodzi mi o to, że jedyną formą kontaktu jaki miał z innymi
pacjentami, była rozmowa o tym, gdzie najlepiej złapać taksówkę.
- Och, brzmi kiepsko - odpowiedział Jeevan. Tramwaj wciąż tkwił za unieruchomionym
samochodem. - Więc pewnie będziesz pracował dziś do późna?
- Pamiętasz epidemię SARS? I o czym wtedy rozmawialiśmy?
- Pamiętam, że dzwoniłem do ciebie z Los Angeles, kiedy twój szpital znajdował się
pod kwarantanną, ale nie pamiętam, co mówiłem.
- Panikowałeś. Musiałem cię uspokajać.
- No dobra, pamiętam. Ale to wszystko brzmiało naprawdę...
- Powiedziałeś mi wtedy, że mam do ciebie zadzwonić, jeśli kiedyś naprawdę
wybuchnie epidemia.
- Pamiętam.
- Od rana przyjęliśmy ponad dwustu pacjentów. Sto sześćdziesięcioro z nich tylko w
ciągu ostatnich trzech godzin. Piętnaścioro już zmarło. Szpital jest pełen nowych
przypadków. Mamy rozstawione łóżka w korytarzach. Ministerstwo Zdrowia ma zaraz wydać
oświadczenie. - Teraz Jeevan wyczuł, że nie było to tylko przemęczenie. Hua był przerażony.
Jeevan nacisnął dzwonek, żeby zatrzymać tramwaj i przeszedł do tylnych drzwi. Zaczął
przyglądać się pozostałym pasażerom. Młoda kobieta z zakupami, mężczyzna w garniturze,
pochłonięty jakąś grą na swoim telefonie, starsza para po cichu porozumiewająca się w hindi.
Czy któreś z nich jechało z lotniska? Był aż nadto świadomy ich oddechów wokół niego.
- Wiem, jak łatwo popadasz w paranoję - powiedział Hua. - Wierz mi, byłbyś ostatnią
osobą, do której bym zadzwonił, gdybym myślał, że to nic poważnego, ale...
Jeevan uderzył dłonią w szybę drzwi. Kto ich dotykał przed nim? Kierowca rzucił mu
karcące spojrzenie zza ramienia, ale w końcu go wypuścił. Drzwi zamknęły się za nim i
Jeevan wszedł z powrotem w zamieć.
- Ale nie uważasz, że to nie jest nic poważnego. - Jeevan przeszedł obok utkniętego
samochodu, jego koła wciąż bezużytecznie kręciły się w śniegu. Przed nim była Yonge Street.
- Jestem pewien, że to poważne. Dobra, muszę wracać do pracy.
- Hua, ty pracowałeś z tymi pacjentami przez cały dzień?
- U mnie ok, Jeevan. Będzie w porządku. Muszę kończyć. Zadzwonię później.
Jeevan schował telefon do kieszeni i szedł dalej w śniegu, skręcił na południe w Yonge
Street i udał się w stronę jeziora, w stronę wieżowca, w którym mieszkał jego brat. Czy
naprawdę wszystko w porządku, Hua, mój stary przyjacielu? Zmartwił się. Widział przed
sobą światła teatru Elgin. W środku było już ciemno, ale na zewnątrz wciąż wisiały plakaty
reklamujące Króla Leara ze zdjęciem Arthura z kwiatami we włosach, wpatrującego się w
błękitne światło. W ramionach trzymał martwą Kordelię. Jeevan przystanął na chwilę, żeby
przyjrzeć się plakatom. Powoli poszedł dalej, nieustannie rozmyślając o tym dziwnym
telefonie od Hua. Yonge Street była prawie całkowicie opustoszała. Zatrzymał się, żeby
złapać oddech obok wejścia do sklepu sprzedającego walizki i patrzył, jak taksówka powoli
przesuwa się przez nieodśnieżoną ulicę. W jej światłach odbijała się zamieć i ta wizja
oświetlonego śniegu przeniosła go z powrotem na scenę teatru Elgin. Pokręcił głową, żeby
wyrzucić z myśli obraz pustego wzroku Arthura i ruszył dalej, wycieńczony i oszołomiony,
przez cienie i pomarańczowe światła pod autostradą Gardinera w kierunku połyskującego
południa Toronto.
W dół Queens Quay zamieć była jeszcze silniejsza, wzmocniona wiatrem znad jeziora.
Jeevan dotarł wreszcie pod budynek Franka i wtedy znowu zadzwonił do niego Hua.
- Myślałem o tobie - powiedział Jeevan. - Czy naprawdę jest aż tak...
- Słuchaj, musisz wydostać się z miasta - przerwał mu Hua.
- Co? Dzisiaj? Co się dzieje?
- Nie wiem, Jeevan. Taka jest krótka odpowiedź. Nie mam pojęcia, co się dzieje. To
epidemia grypy, tyle wiadomo, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego, jest tak szybka. Tak
szybko się rozprzestrzenia...
- Jest coraz gorzej?
- Szpital jest pełen, a co gorsza połowa pracowników już teraz jest zbyt chora, żeby
pracować.
- Zarazili się od pacjentów?
W lobby w budynku Franka ochroniarz przeglądał gazetę, na ścianie za nim wisiał
podświetlony, abstrakcyjny obraz w czerwieniach i szarości.
- To najszybszy okres inkubacji, jaki kiedykolwiek widziałem. Właśnie byłem u
pacjentki, jest u nas salową, pracowała dziś rano, kiedy zaczęliśmy przyjmować pierwszych
pacjentów. Niedługo potem gorzej się poczuła, urwała się szybciej ze swojej zmiany,
pojechała do domu i jej chłopak przywiózł ją do szpitala dwie godziny później. Teraz jest pod
respiratorem. Jak tylko masz z tym jakikolwiek kontakt, to jesteś chory zaledwie parę godzin
później.
- Myślisz, że przeniesie się poza szpital? - Jeevan z trudnością zbierał myśli.
- To już wyszło poza szpital. Totalna epidemia. Jeśli roznosi się tutaj, to roznosi się też
po mieście, nigdy czegoś takiego nie widziałem.
- Czyli mówisz, że powinienem...
- Musisz teraz wyjechać. Albo jeśli nie możesz, to zrób zapas jedzenia i zamknij się w
domu. Muszę jeszcze przedzwonić do paru osób. - Hua rozłączył się.
Ochroniarz przerzucił kolejną stronę gazety. Jeśli byłby to ktokolwiek inny poza Hua,
Jeevan nie uwierzyłby. Hua miał wręcz talent do bagatelizowania problemów. Zatem jeśli
Hua mówił, że to epidemia... Epidemia nie była na to wystarczająco silnym słowem. Jeevan
został przytłoczony nagłą myślą, że to właśnie ta chwila, ta choroba, o której mówił Hua, to
ona będzie wyznacznikiem życia przed i po. Będzie cienką linią dzielącą jego życie na pół.
Wtedy też Jeevan stwierdził, że być może nie pozostało mu zbyt wiele czasu. Odwrócił
się od budynku Franka, ominął przyciemnioną kawiarnię na molo, mały port z pokrytymi
śniegiem łódeczkami i udał się na drugą stronę do sklepu spożywczego. Przez chwilę stał
przed wejściem, oślepiony światłem ze środka. Jedynie dwóch albo trzech klientów snuło się
pomiędzy regałami. Czuł, że powinien jeszcze do kogoś zadzwonić. Ale do kogo? Hua był
jego jedynym bliskim przyjacielem. Brata zobaczy za parę minut. Rodzice nie żyli i jakoś nie
mógł się przemóc, żeby zadzwonić do Laury. Poczeka, aż będzie już u Franka, tak
zdecydował. Tam sprawdzi, co mówią w wiadomościach i wtedy przejrzy swoją listę
kontaktów i do wszystkich zadzwoni.
Nad stanowiskiem do wywoływania zdjęć umieszczony był mały telewizor, na którym
akurat leciały wiadomości z napisami. Jeeven przesunął się bliżej, żeby lepiej je widzieć.
Szpital główny w Toronto i jeszcze dwa inne w okolicy zostały poddane kwarantannie.
Ministerstwo Zdrowia potwierdziło wybuch epidemii grypy gruzińskiej. W chwili obecnej nie
podawali danych o liczbie zachorowań, ale były już zgony i wkrótce zostanie przedstawione
więcej informacji. Pojawiły się sugestie, że rządy Rosji i Gruzji nie były do końca szczere
przy opisie powagi sytuacji. Rząd prosi wszystkich o zachowanie spokoju.
Wiedza Jeevana na temat zachowania się w sytuacji kryzysowej pochodziła głównie z
filmów akcji, ale przynajmniej widział ich dosyć sporo. Zaczął od wody, zapełnił jeden z
wózków tyloma zgrzewkami, ile się zmieściło. Miał moment zwątpienia w drodze do kasy,
kiedy z trudem popychał wózek przed siebie - czy przypadkiem nie przesadzał? - ale już
podjął decyzję. Nie było odwrotu. Zdziwiona kasjerka podniosła brwi.
- Mam samochód przed wejściem. Przyprowadzę wózek z powrotem - powiedział
Jeevan.
Zmęczona kasjerka jedynie pokiwała głową. Była młoda, miała koło dwudziestu lat, co
chwila poprawiała za długą grzywkę. Wypchnął niesamowicie ciężki wózek na zewnątrz i
przepychał go przez śnieg. Trafił na pochylnię biegnącą w dół do małego parku z ławkami i
krzewami. Wózek rozpędził się, wpadł w zaspę i uderzył w skrzynię z krzewami.
Było dwadzieścia po dwudziestej trzeciej. Sklep zamykano za czterdzieści minut.
Myślał o tym, jak długo zajmie przeniesienie wózka do mieszkania Franka, rozładowanie go
oraz wyjaśnienie sytuacji i przekonanie brata o tym, że wcale nie traci zmysłów. Dopiero po
tym wszystkim mógłby wrócić do sklepu po więcej zapasów. Chyba nic się nie stanie, jeśli na
razie zostawi tu wózek. W drodze do sklepu zadzwonił do Hua.
- Jak sytuacja? - Jeevan szybko przemieszczał się po sklepie, podczas gdy Hua
opowiadał. Kolejna zgrzewka wody. Jeevan wierzył, że nigdy nie można jej mieć zbyt dużo.
Pełno puszek z jedzeniem - tuńczyk, fasolka, zupy, makaron - wszystko co mogło dłużej
wytrzymać. Szpital główny był pełen pacjentów, podobnie inne szpitale w mieście. Karetki
nie nadążały z przewożeniem chorych. Trzydziestu siedmiu pacjentów już zmarło, w tym
wszyscy, którzy przylecieli z Moskwy i dwie pielęgniarki, które przyjmowały pierwszych
chorych. Jeevan znowu stanął przy kasie, kasjerka skanowała jego puszki i inne produkty.
Hua mówił, że dzwonił do żony i kazał jej zabrać dzieci i wydostać się z miasta, byle nie
samolotem. Wydarzenia z teatru Elgin wydawały się tak odległe, jakby miały miejsce w
innym życiu. Kasjerka poruszała się bardzo powoli. Jeevan podał jej swoją kartę, a ona
przyglądała się, jakby wcale nie widziała jej zaledwie parę minut wcześniej.
- Weź Laurę i brata. Wyjedźcie z miasta - powiedział Hua.
- Nie mogę dziś wyjechać, nie dam rady. Nie znajdę o tej godzinie auta z miejscem na
wózek.
W odpowiedzi usłyszał jedynie jakiś stłumiony dźwięk. Hua kaszlał.
- Jesteś chory? - Jeevan pchał wózek do drzwi.
- Dobranoc, Jeevan. - Hua rozłączył się i Jeevan został sam w śniegu. Czuł się jak
opętany. Następny wózek wypełnił papierem toaletowym. W kolejnym były znowu puszki z
jedzeniem, mrożonki, lekarstwa, worki na śmieci, środki czystości i taśma klejąca.
- Pracuję dla fundacji charytatywnej - wytłumaczył kasjerce za trzecim czy czwartym
razem, ale zbytnio nie zwracała na niego uwagi. Nieustannie zerkała na telewizor,
automatycznie skanując jego zakupy. Podczas swojej szóstej wyprawy do sklepu Jeevan
zadzwonił do Laury, ale trafił na pocztę głosową.
- Laura, Laura - zaczął, ale stwierdził, że lepiej porozmawiać z nią bezpośrednio. Do
zamknięcia sklepu pozostało dziesięć minut, nie miał czasu na rozmowy. Pakował jedzenie do
kolejnego wózka, w pośpiechu poruszając się po tym umierającym świecie pachnącym
chlebem i kwiatami. Ciągle myślał o Franku, siedzącym w swoim mieszkaniu na
dwudziestym drugim piętrze. Pewnie nie mógł spać przez zamieć, do tego jeszcze jego
bezsenność i planowanie nowej książki. Prawdopodobnie czytał wczorajszego „New York
Timesa” przy Beethovenie. Jeevan rozpaczliwie chciał już być z nim. Stwierdził, że później
przedzwoni do Laury. Potem znowu zmienił zdanie i podczas gdy czekał w kolejce do kasy,
próbując uniknąć kontaktu wzrokowego z kasjerką, zadzwonił na telefon domowy.
- Jeevan, gdzie ty się podziewasz? - rzuciła Laura oskarżycielskim tonem. Podał
kasjerce swoją kartę.
- Oglądasz wiadomości?
- A powinnam?
- Wybuchła epidemia grypy. Jest poważnie.
- Ta sprawa w Rosji czy gdzieś? Słyszałam o tym.
- Teraz przeniosła się tu. Jest gorzej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Właśnie
rozmawiałem z Hua. Musisz wyjechać z miasta. - Spojrzał w górę i napotkał przestraszony
wzrok kasjerki.
- Co takiego? Gdzie ty w ogóle jesteś? - dopytywała się Laura.
Jeevan podpisał rachunek i nakierowywał już wózek do wyjścia. Trudno było
prowadzić go jedną ręką. Czekało na niego jeszcze pięć wózków, już lekko przyprószonych
śniegiem i zaparkowanych na chybił trafił pomiędzy ławkami a krzewami.
- Laura, po prostu włącz wiadomości.
- Dobrze wiesz, że nie lubię oglądać wiadomości przed pójściem spać. Znowu masz
jakiś atak paniki?
- Słucham? Nie. Idę do brata, żeby sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku.
- A czemu miałoby nie być?
- W ogóle mnie nie słuchasz. Nigdy mnie nie słuchasz. - Jeevan wiedział, że czepiał się
bez sensu, zwłaszcza w obliczu prawdziwej epidemii, ale nie mógł się powstrzymać. Ustawił
wózek obok poprzednich i ruszył biegiem z powrotem do sklepu. - Jak mogłaś mnie tak
zostawić w teatrze? Próbowałem uratować człowiekowi życie, a ty po prostu sobie poszłaś.
- Jeevan, powiedz mi gdzie jesteś.
- W sklepie spożywczym. - Było za pięć północ. Ostatni wózek napełnił mało
praktycznymi zachciankami: warzywa, owoce, całe worki pomarańczy i cytryn, herbata,
kawa, krakersy, sól, ciasto. - Słuchaj, Laura, nie chcę się kłócić. Ta epidemia jest poważna i
bardzo szybko postępuje.
- Co jest szybkie?
- Ta grypa. Ona bardzo szybko się rozprzestrzenia. Hua tak mi mówił. Błyskawicznie
zaraża i wyniszcza. Powinnaś wyjechać z miasta. - W ostatniej chwili dołożył do wózka
bukiet żonkili.
- Ale, Jeevan...
- Wsiadasz do samolotu, jesteś całkowicie zdrowa, a dzień później już nie żyjesz. Ja
zostanę z bratem, a ty powinnaś się już teraz spakować i pojechać do swojej matki, jeszcze
zanim wszyscy się o tym dowiedzą i zakorkują drogi.
- Jeevan, naprawdę mnie martwisz. To brzmi jak atak paniki. Przepraszam, że
zostawiłam cię w teatrze, ale serio bolała mnie głowa i...
- Proszę cię, włącz wiadomości. Poczytaj w internecie, cokolwiek.
- Jeevan, powiedz mi gdzie jesteś i przyjadę...
- Laura, po prostu zrób, co ci mówię. - Rozłączył się, bo stał już przy kasie i czas na
rozmowę z Laurą już minął. Ze wszystkich sił starał się nie myśleć o Hua.
- Zaraz zamykamy - powiedziała kasjerka.
- To już mój ostatni raz - odparł Jeevan. - Pewnie masz mnie za wariata.
- Gorsze rzeczy widziałam. - Przestraszył ją, teraz to widział. Usłyszała strzępki jego
rozmów, a poza tym w telewizji wciąż wyświetlali te niepokojące wieści.
- Cóż, po prostu próbuję się przygotować.
- Na co?
- Nigdy nie wiadomo, kiedy może wydarzyć się coś strasznego - odpowiedział Jeevan.
- O to panu chodzi? - wskazała na telewizor. - Znowu będzie jak z SARS. Tyle szumu
wokół tego narobili, a potem minęło raz dwa. - Nie brzmiała zbyt pewnie.
- To nie jest jak SARS. Powinnaś wyjechać z miasta. - Chciał być z nią szczery, może
dzięki temu pomóc jej w jakiś sposób, ale od razu zrozumiał, że to był błąd. Bała się, ale
jednocześnie uważała go za obłąkanego. Spojrzała na niego tępo, zeskanowała ostatnie
produkty i po chwili Jeevan znowu znalazł się w śniegu. Za nim zamykał już drzwi młody
chłopak z działu warzywnego. Stał na zewnątrz z siedmioma wózkami do
przetransportowania przez śnieg do mieszkania brata. Był jednocześnie zlany potem i
przemarznięty. Czuł się głupio, był przerażony i być może trochę szalony, a Hua był na końcu
każdej jego myśli.
Z godzinę zajęło mu przepchanie przez śnieg wózków jeden za drugim do lobby
budynku Franka. Musiał zapłacić ochroniarzowi, żeby uzyskać dostęp do windy towarowej i
wjeżdżał parę razy z wózkami na dwudzieste drugie piętro.
- Jestem surwiwalowcem - tak się tłumaczył.
- Nie mamy ich tutaj zbyt wielu - odpowiedział ochroniarz.
- Dlatego jest to idealne miejsce do tego - odparł Jeevan, może trochę zbyt nerwowym
tonem.
- Do czego?
- Do surwiwalu.
- Aha, rozumiem.
Sześćdziesiąt dolarów później Jeevan stał samotnie przed mieszkaniem swojego brata.
Wózki rozstawił wzdłuż korytarza. Być może powinien był zadzwonić ze sklepu. Była
pierwsza w nocy w czwartek, korytarz składał się tylko z pozamykanych drzwi i ciszy.
- Jeevan! Co za miła niespodzianka - przywitał go Frank, otwierając drzwi.
- Ja... - Jeevan nie wiedział jak się wytłumaczyć, więc jedynie zrobił krok w tył i
wskazał na wózki. Frank podjechał bliżej na swoim wózku inwalidzkim i wyjrzał na korytarz.
- Widzę, że byłeś na zakupach.

4.

O tej porze teatr Elgin był już pusty, nie licząc ochroniarza grającego w Tetris na swoim
telefonie w dolnym lobby oraz producenta, który zdecydował się wykonać ten nieprzyjemny
telefon w jednym z pokoi biurowych na górze. Zdziwił się, kiedy adwokat Arthura od razu
odebrał, w końcu była pierwsza w nocy, ale no tak, przecież on był w Los Angeles. Czy
prawnicy gwiazd normalnie pracują do dziesiątej wieczorem czasu pacyficznego? Producent
skonstatował, że ta ich specyficzna nisza prawa musi być wyjątkowo konkurencyjna.
Przekazał wiadomość o śmierci Arthura o udał się do domu.
Prawnik, który przez całe swoje życie był pracoholikiem i nauczył się egzystować na
dwudziestominutowych drzemkach, spędził dwie godziny, analizując testament Arthura, a
następnie przejrzał też wszystkie jego maile. Miał parę pytań. Pozostało kilka
nieuporządkowanych spraw. Zadzwonił do najbliższego przyjaciela Arthura, którego poznał
kiedyś na niezręcznej kolacji w Hollywood. Rano, po serii coraz bardziej irytujących rozmów
telefonicznych, najbliższy przyjaciel Arthura zaczął dzwonić do jego byłych żon.

5.

Miranda znajdowała się na południowym wybrzeżu Malezji. Była kierownikiem w


firmie wysyłkowej i została wysłana tu, żeby ocenić ich system w praktyce, na lądzie. Tak
przynajmniej powiedział jej szef.
- Na lądzie? - spytała.
Leon uśmiechnął się. Ich biura były tuż obok siebie i mieli identyczny widok na Central
Park. Pracowali razem już bardzo długo, ponad dziesięć lat, wspólnie przeżyli dwa
korporacyjne przegrupowania i przeniesienie z Toronto do Nowego Jorku. W sumie nie byli
przyjaciółmi, na pewno nie na takiej płaszczyźnie, żeby widywali się poza biurem, ale
Miranda uważała Leona za swojego najbardziej przyjaźnie nastawionego sprzymierzeńca.
- Masz rację, dziwnie to brzmi - powiedział. - To niech będzie na morzu.
To był rok, w którym dwanaście procent wszystkich statków dostawczych było
zacumowanych przy wybrzeżach Malezji, ogromne statki ładunkowe nagle uśpione przez
ekonomiczną zapaść. Za dnia potężne łodzie były jedynie szaro-brązowymi kształtami na
niebie, prawie niewidocznymi we mgle. Na każdym z okrętów kwaterowało od dwóch do
sześciu mężczyzn, szkieletowa załoga snująca się po pustych pokojach, a jedynym
towarzyszącym im dźwiękiem było echo ich kroków.
- Czujemy się samotni - powiedział jeden z nich Mirandzie, kiedy przybyła na pokład
firmowym helikopterem razem z tłumaczem i miejscowym szefem załogi. Jej firma trzymała
tam dwanaście statków.
- Nie mogą się tam tylko lenić - mówił Leon. - Ten ich szef nie jest zły, ale chcę, żeby
wiedzieli, że firma wciąż ma pełną kontrolę nad sytuacją. Potencjalnie to flota dryfujących
imprez.
Ci mężczyźni byli jednak poważni i ostrożni - żyli w strachu przed piratami.
Rozmawiała z jednym, który nie był na lądzie od trzech miesięcy.
Tamtego wieczoru na plaży przy jej hotelu Mirandę ogarnęło takie poczucie
samotności, którego sama nie potrafiła wytłumaczyć. Myślała, że wiedziała wszystko o
strzępkach tej floty, ale nie spodziewała się takiego piękna. Statki miały pozapalane światła,
żeby uniknąć kolizji w ciemności i kiedy na nie patrzyła, czuła się taka opuszczona. Ten blask
świateł na horyzoncie był jakby owiany tajemnicą, niesamowicie odległy niczym jakieś
baśniowe królestwo. Trzymała komórkę w dłoni, spodziewała się telefonu od znajomego, ale
kiedy w końcu poczuła wibracje, na ekranie pojawił się nieznany jej numer.
- Halo? - Niedaleko niej jakaś para rozmawiała po hiszpańsku. Uczyła się tego języka
przez ostatnie kilka miesięcy i rozumiała co trzecie czy czwarte słowo.
- Miranda Carroll? - Męski głos, trochę znajomy i bardzo brytyjski.
- Tak, z kim rozmawiam?
- Pewnie mnie nie pamiętasz, ale poznaliśmy się parę lat temu na przyjęciu w Cannes.
Tu Clark Thompson. Przyjaciel Arthura.
- Widzieliśmy się jeszcze później. Przyszedłeś do nas na kolację w Los Angeles.
- Ach, no tak, masz rację, jak mogłem zapomnieć... - Wtedy dotarło do niej, że wcale
nie zapomniał. Po prostu chciał być dyplomatyczny. Odchrząknął.
- Mirando. Obawiam się, że dzwonię z dość przykrą nowiną - powiedział. - Może
powinnaś usiąść.
- Mów. - Dalej stała.
- Arthur zmarł zeszłej nocy na zawał serca. - Światła nad morzem rozmazały się i
przeistoczyły w szereg zachodzących na siebie aureoli. - Tak mi przykro. Nie chciałem, żebyś
dowiedziała się z wiadomości.
- Ale dopiero co go widziałam - powiedziała do samej siebie. - Byłam w Toronto dwa
tygodnie temu.
- Trudno się z tym pogodzić. - Znowu chrząknął. - To prawdziwy szok, ja... poznałem
go, kiedy miałem osiemnaście lat. To wszystko wydaje mi się takie nierealne.
- Czy możesz powiedzieć mi coś więcej na temat jego śmierci?
- No więc, mam nadzieję, że nie uznasz tego za brak szacunku, ale być może on
doceniłby taki rodzaj śmierci, bo umarł na scenie. Powiedziano mi, że dostał zawału w czasie
czwartego aktu Króla Leara.
- Tak po prostu upadł?
- Słyszałem, że na widowni było dwóch lekarzy i kiedy zrozumieli, co się dzieje, weszli
na scenę i próbowali go ratować, ale było już za późno. Nie żył, kiedy przewieźli go do
szpitala.
Zatem tak wyglądał koniec, pomyślała po zakończeniu rozmowy i w pewien sposób
ukoiła ją zwyczajność tego wszystkiego. Jesteś w obcym kraju, dostajesz telefon, i ot tak, nie
ma już mężczyzny, z którym kiedyś planowałaś wspólną starość.
Rozmowa po hiszpańsku wciąż trwała gdzieś w ciemności. Statki nadal świeciły, trwała
spokojna noc bez wiatru. W Nowym Jorku wstawał ranek. Wyobraziła sobie, jak Clark
odkłada telefon w swoim biurze na Manhattanie. To wszystko działo się podczas ostatniego
miesiąca ery, w której można było nacisnąć kilka guzików na telefonie i połączyć się z kimś
na drugiej stronie półkuli.

6.

Niedokończona lista:
Nigdy więcej nurkowania w podświetlonym na zielono basenie z chlorowaną wodą.
Nigdy więcej meczów baseballowych w świetle reflektorów. Nigdy więcej przyciągających
ćmy lampek na ganku podczas letnich nocy. Nigdy więcej pociągów sunących pod
powierzchnią miast, zasilanych oszałamiającą mocą trzeciej szyny. Nigdy więcej miast.
Nigdy więcej filmów, poza tymi rzadkimi okazjami przy prądnicy, która zagłusza połowę
dialogów, a to i tak tylko na początku, przez krótki czas, aż skończyło się paliwo, bo benzyna
do samochodów psuje się po dwóch, trzech latach. Benzyna do samolotów jest trwalsza, ale
trudna do zdobycia.
Nigdy więcej podświetlonych ekranów, kiedy ludzie podnoszą swoje telefony ponad
tłum, żeby zrobić zdjęcie w czasie koncertu. Nigdy więcej koncertowych scen z jaskrawymi
światłami, nigdy więcej muzyki elektronicznej, punka, gitar elektrycznych.
Nigdy więcej lekarstw. Nigdy więcej pewności, że przeżyjesz zadrapanie na dłoni,
zadraśnięcie palca podczas krojenia warzyw na obiad, ugryzienie przez psa.
Nigdy więcej lotów. Nigdy więcej miast widzianych z lotu ptaka, tych rozjarzonych
małych punkcików. Nigdy więcej spoglądania w dół i wyobrażania sobie tych ludzi, których
życie było rozjaśniane przez te światła. Nigdy więcej samolotów, nigdy więcej próśb o
podniesienie stolików do pozycji pionowej - choć nie, to nieprawda, jest jeszcze parę
samolotów. Tkwią nieruchomo na pasach startowych i w hangarach. Zbierają śnieg na
skrzydłach. W zimnych miesiącach były idealnym miejscem do przechowywania żywności. Z
kolei latem te w pobliżu sadów były wypełniane skrzyniami owoców, które potem suszono na
słońcu. Nastolatki wymykały się do samolotów na seks. Rdza kwitła i rozrastała się.
Nigdy więcej państw. Wszystkie granice zostały zniesione.
Nigdy więcej straży pożarnej, nigdy więcej policji. Nigdy więcej służb drogowych czy
zbierania śmieci. Nigdy więcej statków kosmicznych wzbijających się z przylądka Canaveral,
z kosmodromu Bajkonur, z Vandenberga, Plesiecka, Tanegashimy, przedzierających się przez
atmosferę w przestrzeń kosmiczną.
Nigdy więcej internetu. Nigdy więcej serwisów społecznościowych, nigdy więcej
przewijania przez długą litanię marzeń, rozedrganych nadziei, zdjęć, jedzenia, błagań o
pomoc, wyrazów radości, statusów związków z ikonką złamanego albo całego serca,
planowanych spotkań, próśb, narzekań, pragnień, zdjęć niemowlaków przebranych za misie
albo papryki na Halloween. Nigdy więcej czytania i komentowania życia innych, dzięki
którym można się było poczuć odrobinę mniej samotnie w swoim pokoju. Nigdy więcej
awatarów.
Sen nocy letniej
7.

Dwadzieścia lat po tym, jak zaprzestano podróży powietrznych, karawana Podróżującej


Symfonii poruszała się mozolnie w ukropie. Był koniec lipca i dwudziestopięcioletni
termometr, przymocowany do tylnej części pierwszego pojazdu, wskazywał 106 stopni
Fahrenheita i 41 stopni Celsjusza. Zbliżali się do jeziora Michigan, choć stąd jeszcze nie było
go widać. Drzewa tworzyły ciasny mur wzdłuż drogi, korzenie przebijały się przez szczeliny
w chodniku, młode drzewka uginały się pod naporem pojazdów, a miękkie liście ocierały
nogi zarówno koni, jak i samych członków Symfonii. Fala upałów ciągnęła się uparcie już od
tygodnia.
Większość z nich szła pieszo, żeby odciążyć konie, które zdecydowanie zbyt często
musiały odpoczywać. Podróżujący nie znali zbyt dobrze tego terytorium i chcieli jak
najszybciej je opuścić, ale pośpiech nie był wykonalny w tym upale. Poruszali się wolno z
bronią w ręku, aktorzy powtarzali swoje kwestie, muzycy starali się ich ignorować, a
zwiadowcy wyglądali możliwych niebezpieczeństw przed i za nimi.
- To całkiem dobry sprawdzian - powiedział wcześniej reżyser. Gil miał siedemdziesiąt
dwa lata, jechał na drugim wozie, gdyż jego nogi odmawiały posłuszeństwa. - Jeśli pamiętasz
swoje kwestie, będąc na niebezpiecznym terenie, to dasz radę i na scenie.
- Wchodzi obłąkany Lear - powiedziała Kirsten. Dwadzieścia lat wcześniej, w życiu,
którego prawie nie pamiętała, miała niemą rólkę w Królu Learze wystawianym w Toronto.
Teraz chodziła w sandałach, których podeszwa została wycięta z opon, i z trzema nożami za
paskiem. Niosła ze sobą sztukę w miękkiej okładce, wszystkie didaskalia podkreślono żółtym
markerem. - Przystrojony zielskiem - kontynuowała.
- A to kto? - powiedział mężczyzna grający Edgara. Nazywał się August i dopiero
niedawno wziął się za aktorstwo. Był drugim skrzypkiem i w tajemnicy pisał wiersze, o czym
wiedzieli tylko Kirsten i siódmy gitarzysta. - W ten sposób nie dekoruje swego... swego
właściciela... co było dalej?
- Przytomny umysł - podpowiedziała Kirsten.
- Dzięki. W ten sposób nie dekoruje swego właściciela przytomny umysł.
Ich karawana składała się z pickupów na kołach ze stali i drewna ciągniętych przez
konie. Wszystkie części, które stały się bezużyteczne przez brak paliwa, zostały odrzucone -
silnik, wtrysk paliwa i cała reszta komponentów, których nikt poniżej dwudziestego roku
życia nie widział działających. Na dachu każdego z wozów umocowali ławkę dla woźniców.
Samochody rozebrano ze wszystkiego, co zwiększałoby ich ciężar, ale sama ich forma
pozostała nietknięta. Wciąż miały zamykane drzwi i grube okna. Kiedy podróżowali przez
niebezpieczne tereny, dobrze było mieć w miarę bezpieczne miejsce, w którym można ukryć
dzieci. Na szerokich bagażnikach wszystkich trzech wozów rozłożono plandeki. Na każdej z
nich widniał biały napis: PODRÓŻUJĄCĄ SYMFONIA.
- Nie, nie, mam przywilej bicia monety, niech nie próbują mi w tym przeszkadzać -
rzucił Dieter przez ramię. Uczył się roli Leara, choć był do niej zbyt młody. Dieter szedł parę
kroków przed resztą aktorów i szeptał coś do swojego ulubionego konia. Bernstein nie miał
połowy swojego ogona, ponieważ pierwsza wiolonczelistka musiała w zeszłym tygodniu
wymienić cięciwę w swoim łuku.
- Rozdzierający widok! - zawołał August.
- Wiecie co dla mnie jest rozdzierające? - powiedział pod nosem trzeci trębacz. -
Słuchanie Króla Leara trzeci raz pod rząd w tym upale.
- A wiecie co jest jeszcze bardziej rozdzierające? - wtrąciła Alexandra. Miała piętnaście
lat i była najmłodszą aktorką Symfonii. Znaleźli ją na drodze, kiedy była jeszcze
niemowlęciem. - Podróżowanie przez cztery dni pomiędzy miastami na obrzeżach terytorium.
- Co to znaczy rozdzierające? - zapytała Olivia. Miała sześć lat, była córką tubisty i
aktorki o imieniu Lin. jechała na drugim wozie razem z Gilem i swoim misiem.
- Będziemy w St. Deborah Przy Wodzie za parę godzin - uspokajał ich Gil. - Absolutnie
nie ma czym się martwić.

Po gwałtownej epidemii grypy nastąpił długi okres Szoku. Przez pierwsze lata, jeszcze
zanim ludzie zrozumieli, że nie ma miejsca, do którego mogliby się udać i w którym wciąż
trwałoby życie, jakie znali, wszyscy podróżowali. W końcu jednak zaczęto osiedlać się gdzie
się tylko dało, ludzie ściskali się razem dla bezpieczeństwa na parkingach, w byłych
restauracjach i starych motelach. Członkowie Podróżującej Symfonii zaczęli poruszać się
pomiędzy tymi osadami zmienionego świata już pięć lat po upadku, kiedy to dyrygent zebrała
paru znajomych z orkiestry wojskowej, razem opuścili bazę powietrzną, w której mieszkali i
wyruszyli w nieznane.
Do tego czasu większość ludzi już się gdzieś osiedliło, ponieważ paliwo zepsuło się w
Trzecim Roku, a nie można przecież chodzić w nieskończoność. Po sześciu miesiącach
podróżowania od miasta do miasta - słowo „miasto” jest tu nad wyraz łaskawe, niektóre z
tych miejsc składały się z trzech, czterech rodzin mieszkających razem na parkingu - orkiestra
spotkała na swojej drodze trupę aktorów szekspirowskich pod przewodnictwem Gila. Uciekli
z Chicago, przez parę lat pracowali na farmie i byli w podróży od trzech miesięcy. Po tym
spotkaniu orkiestra i trupa aktorów połączyły się w jedną grupę.
Dwadzieścia lat po upadku wciąż byli w ruchu, podróżując tam i z powrotem wzdłuż
brzegów jezior Huron i Michigan. Najdalej na zachód do Traverse City, potem na północny-
wschód, przecinali 49 równoleżnik i docierali do Kincardine. Na południe szli wzdłuż rzeki
St. Clair aż do miast rybackich, Marine City i Algonac, i z powrotem tą samą trasą.
Terytorium to było teraz raczej spokojne. Rzadko spotykali innych podróżnych, jeśli już to
głównie handlarzy, wiozących rozmaitości pomiędzy miastami. Symfonia grała muzykę -
klasyczną, jazz, instrumentalne aranżacje popowych hitów z czasów przed upadkiem - i
wystawiała Shakespeara. W ciągu pierwszych paru lat wystawiali też bardziej nowoczesne
sztuki, ale - co zdumiewające i czego nikt się nie spodziewał - ich widownia wydawała się
woleć Shakespeara.
- Ludzie pragną tego, co było najlepsze w starym świecie - skwitował to Dieter. On sam
miał trudności z zaakceptowaniem teraźniejszości. Na studiach grał w kapeli punkowej i
bardzo tęsknił za dźwiękiem elektrycznej gitary.
Od St. Deborah Przy Wodzie dzieliło ich mniej niż dwie godziny drogi. Próba Króla
Leara została przerwana jakoś w połowie czwartego aktu. Wszyscy byli zmęczeni, a w takim
upale tym łatwiej było się zirytować. Zatrzymali się, żeby dać odpocząć koniom. Kirsten,
która nie miała ochoty na spoczynek, odeszła trochę dalej, żeby porzucać nożami w drzewo.
Rzucała z odległości pięciu kroków, potem dziesięciu, na końcu dwudziestu. Lubiła to
uczucie satysfakcji, gdy ostrze wbijało się w drewno. Kiedy Symfonia ruszyła dalej, wspięła
się na tył drugiego wozu, w którym Alexandra odpoczywała i zszywała kostium.
- No więc - Alexandra podjęła temat poprzedniej rozmowy - kiedy zobaczyłaś ekran
komputera w Traverse City...
- Co z nim?
W Traverse City, ostatnim mieście, w którym byli, pewien wynalazca zbudował system
elektroniczny na strychu. Źródłem zasilania był rower stacjonarny - kiedy się na nim
energicznie jeździło, można było zasilić laptopa. Dość skromne urządzenie, ale wynalazca
miał co do niego większe ambicje: celem nie była energia elektryczna, a odnalezienie
internetu. Kilkoro młodszych członków Symfonii podekscytowało się jego planami,
przypomnieli sobie zasłyszane historie o wifi i o trudnym do wyobrażenia iCloud.
Zastanawiali się, czy internet może gdzieś tam jeszcze istnieje jako niewidzialne punkciki
światła zawieszone w powietrzu wokół nich.
- Czy był taki jak pamiętałaś?
- W sumie to nie pamiętam, jak wyglądały ekrany komputerów - przyznała Kirsten. Na
drugim wozie wyjątkowo mocno trzęsło, czuła, jakby jej kości też grzechotały.
- Jak możesz nie pamiętać czegoś tak pięknego?
- Miałam osiem lat.
Alexandra przytaknęła, choć była wyraźnie niezadowolona z odpowiedzi, a ponadto w
pełni przekonana, że gdyby to ona zobaczyła ekran komputera w wieku ośmiu lat, to z całą
pewnością by to pamiętała.
W Traverse City Kirsten wbijała wzrok w widniejącą na ekranie wiadomość: Ta strona
jest niedostępna. Nie wierzyła w to, że wynalazca odnajdzie internet, ale fascynowała ją
energia elektryczna. Pielęgnowała w sobie wspomnienia różowej lampki na stoliku, lampki
nocnej w kształcie wzdętego półksiężyca, żyrandola w jadalni. Wynalazca pedałował jak
szalony, żeby powstrzymać ekran od zgaśnięcia. Tłumaczył coś o satelitach. Alexandra była
zachwycona, ten ekran był dla niej czymś magicznym, nie wywołującym żadnych
wspomnień. August z kolei wpatrywał się w ekran z wyrazem zagubienia na twarzy.

Kiedy Kirsten i August włamywali się do opuszczonych domów - to było ich hobby,
tolerowane przez dyrygent, ponieważ czasem znajdywali przydatne rzeczy - August zawsze
tęsknie patrzył na telewizory. Był cichym i nieśmiałym dzieckiem, zakochanym w muzyce
klasycznej. Nie interesował się sportem i nie był specjalnie towarzyski, a to oznaczało długie,
samotnie spędzane popołudnia w domach udostępnianych przez armię amerykańską, podczas
gdy jego bracia grali w koszykówkę i nawiązywali nowe przyjaźnie. Zaletą telewizji było to,
że wszędzie leciały te same programy, obojętnie czy twoi rodzice zostali przeniesieni do
Maryland, Kalifornii czy Teksasu. Przed upadkiem spędzał mnóstwo czasu oglądając
telewizję, grając na skrzypcach, a czasem robiąc obydwie te rzeczy jednocześnie. Kirsten bez
problemu potrafiła to sobie wyobrazić: August w wieku dziewięciu, dziesięciu, jedenastu lat,
blady i kościsty z ciemnymi włosami opadającymi na oczy i z poważną, skupioną miną gra na
dziecięcych skrzypcach przy jasnoniebieskim świetle telewizora. Kiedy teraz włamywali się
do domów, August szukał gazetek z programem telewizyjnym. Były przeżytkiem jeszcze
przed wybuchem epidemii, ale można było jeszcze wtedy znaleźć ludzi z nich korzystających.
August lubił je przeglądać w chwilach spokoju. Zarzekał się, że pamięta wszystkie programy:
statki kosmiczne, sitcomowe duże pokoje z ogromnymi kanapami, policjantów biegających
po ulicach Nowego Jorku, sale sądowe z sędziami o surowych twarzach. Szukał też tomików
z poezją, a te były jeszcze rzadsze od programów telewizyjnych, i czytał je potem wieczorami
albo kiedy szedł z Symfonią.
Kirsten zawsze rozglądała się za plotkarskimi gazetami, ponieważ kiedy miała
szesnaście lat natknęła się na zakurzony magazyn, w którym odnalazła swoją przeszłość:
ZNOWU RAZEM: ARTHUR LEANDER ODBIERA SYNA TYLERA Z LAX
ZAROŚNIĘTY ARTHUR WITA SIEDMIOLETNIEGO TYLERA MIESZKAJĄCEGO W
JEROZOLIMIE RAZEM Z MATKĄ ELIZABETH COLTON, MODELKĄ I AKTORKĄ
Do tego zdjęcie: Arthur z trzydniowym zarostem, w pomiętym ubraniu, z bejsbolówką
na głowie trzyma na rękach drobnego chłopca. Tyler rozpromieniony wpatrywał się w ojca, a
Arthur uśmiechał się do kamery. Rok później wybuchła grypa gruzińska.
- Hej, znałam go - powiedziała Augustowi. - To od niego dostałam te komiksy, które ci
pokazywałam! - Na co August pokiwał głową i poprosił, żeby jeszcze raz mu je pokazała.
Kirsten zapomniała o wielu rzeczach z czasów przed upadkiem, takich jak nazwa ulicy,
na której mieszkała, twarz matki, te programy telewizyjne, o których August ciągle
opowiadał, ale pamiętała Arthura Leandera. Po tym pierwszym odkryciu przeglądała każdy
magazyn, każdą gazetę, jaką znalazła, w poszukiwaniu jego zdjęć. Zbierała wycinki do
zasuwanej torebki plastikowej, którą zawsze miała ze sobą w plecaku. Zdjęcie zamyślonego i
wyglądającego na chorego Arthura samotnie siedzącego na plaży. Zdjęcie z pierwszą żoną,
Mirandą, a później zdjęcie z drugą żoną, Elizabeth, wychudzoną blondynką, która nigdy się
nie uśmiechała. Następnie zdjęcia z synem, który prawdopodobnie był w wieku Kirsten, a
jeszcze później z trzecią żoną, bardzo podobną do tej drugiej.
- Jesteś niczym archeolog - powiedziała Charlie, kiedy Kirsten pokazała jej swoje
znaleziska. Charlie chciała zostać archeologiem, kiedy była mała. Teraz była drugą
wiolonczelistką i jedną z najbliższych przyjaciółek Kirsten.
Nic w kolekcji Kirsten nie przypominało tego Arthura Leandera, którego ona znała, ale
właściwie to co ona o nim wiedziała? Arthur był dla niej przelotnym wrażeniem dobroci i
siwych włosów, mężczyzną, który kiedyś podarował jej dwa komiksy - „Mam dla ciebie
prezent”, tak powiedział, była tego pewna. Jakoś niedługo po tym, następowało
najwyraźniejsze wspomnienie sprzed upadku, jakie miała: scena, mężczyzna w garniturze
mówiący do niej, podczas gdy Arthur leży nieruchomo na scenie, medycy nachylający się nad
nim, różne głosy, płacz, gromadzący się ludzie, prószący śnieg, mimo że byli pod dachem,
padające na nich światła reflektorów.

8.

Komiksy od Arthura Leandera: dwa numery z serii, o której nikt inny z Symfonii nawet
nie słyszał. Doktor Jedenaście, tom pierwszy, numer pierwszy: Stacja Jedenaście oraz Doktor
Jedenaście, tom pierwszy, numer drugi: Pościg. W Roku Dwudziestym Kirsten znała je już
na pamięć.
Doktor Jedenaście był fizykiem. Mieszkał na stacji kosmicznej, była to niezwykle
zaawansowana technologicznie baza stworzona na wzór małej planety. Miała głębokie oceany
i górzyste wyspy połączone mostami oraz pomarańczowo-szkarłatne niebo z dwoma
księżycami na horyzoncie. Kontrafagocista, który przed upadkiem zajmował się grafiką i
drukiem, powiedział Kirsten, że wydanie tych komiksów w tak bogatej oprawie graficznej, z
wyrazistymi kolorami na papierze archiwalnym musiało być bardzo kosztowne. Nie były
komiksami w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, nie trafiły do masowej sprzedaży. Były
czyimś prywatnym projektem artystycznym. Ale czyim? W żadnym z numerów nie było notki
biograficznej. Zamiast nazwiska autora widniały jedynie inicjały M.C Na wewnętrznej stronie
okładki pierwszego numeru ktoś napisał ołówkiem kopia 2 z 10. W drugim numerze było
napisane kopia 3 z 10. Czy to możliwe, że na całym świecie istniało tylko dziesięć
egzemplarzy?
Kirsten dbała o komiksy, jak tylko potrafiła najlepiej, ale ich brzegi i tak były
postrzępione i wygięte. Pierwszy numer rozpoczynał się dwustronicową rozkładówką. Jest
zmierzch, a Doktor Jedenaście stoi na ciemnym, kamienistym brzegu morza w kolorze
indygo. Małe łódki przepływają między wyspami. Na horyzoncie widać kręcące się turbiny
wietrzne. Doktor Jedenaście trzyma w dłoni swój kapelusz. U jego boku stoi małe, białe
stworzenie. (Kilkoro ze starszych członków Symfonii potwierdziło, że to pies, ale nie
przypominał żadnego psa, którego Kirsten widziała. Nazywał się Luli. Wyglądał jak
skrzyżowanie lisa z chmurą.) Linijka tekstu w ramce na dole strony: Patrzyłem na mój
zniszczony dom i starałem się wymazać z pamięci słodycz życia na Ziemi.

9.

Symfonia dotarła do St. Deborah Przy Wodzie wczesnym popołudniem. Przed


upadkiem to było jedno z tych miejsc, które trudno byłoby przypisać do konkretnego miasta -
stacja benzynowa, parę restauracji, motel i Walmart, ciągnące się przy jednej drodze. Teraz to
miasto wyznaczało południowo-zachodnią granicę terytorium znanego Symfonii. Z tego, co
wiedzieli, poza nią i tak nic więcej nie było.
Dwa lata temu zostawili tu Charlie i szóstego gitarzystę. Charlie była z nim w ciąży,
więc urządzili im mieszkanie w byłej restauracji Wendy obok stacji, żeby mogła tam
spokojnie urodzić. Teraz na północnych rogatkach miasta przywitał Symfonię wartownik,
około piętnastoletni chłopiec siedzący pod kolorowym plażowym parasolem.
- Pamiętam was - powiedział, kiedy się zbliżyli. - Możecie się rozstawić przy
Walmarcie.
Symfonia poruszała się przez St. Deborach Przy Wodzie wyjątkowo powoli, pierwszy
trębacz grał solo z koncertu Vivaldiego, ale co dziwne, ich muzyka nie przyciągnęła żadnych
gapiów. W Traverse City tłum podążający za nimi rozrósł się do około setki ludzi, a tutaj
zaledwie czworo czy pięcioro osób podeszło do drzwi, albo wyłoniło się zza budynków, żeby
popatrzeć, bez cienia uśmiechu. Nie było wśród nich ani Charlie, ani szóstego gitarzysty.
Walmart znajdował się na południowym końcu miasta. Asfalt na parkingu zdawał się
falować w upale. Symfonia zaparkowała swoje karawany obok wyłamanych drzwi i
rozpoczęła swój stały rytuał oporządzenia koni, wykłócania się o to, którą sztukę dziś
wystawiać, czy może jednak powinni się skupić tylko na muzyce. Charlie i szósty gitarzysta
wciąż się nie pojawili.
- Pewnie gdzieś pracują - stwierdził August, ale dla Kirsten całe to miasto wydawało się
zbyt puste. W oddali formowały się fatamorgany. Na drodze pojawiły się urojone jeziora.
Mężczyzna popychający taczkę zdawał się chodzić po wodzie. Kobieta niosła stertę prania
pomiędzy budynkami. Kirsten nie widziała nikogo innego.
- Zaproponowałbym na dziś Króla Leara - powiedział Sayid, aktor. - Ale nie wiem, czy
chcemy zrobić tu jeszcze bardziej posępną atmosferę.
- Zgadzam się - poparła go Kirsten. Inni aktorzy wciąż się kłócili. Czy Król Lear,
ponieważ ćwiczyli go przez cały tydzień, czy Hamlet, ponieważ nie wystawiali go od
miesiąca?
- Niech będzie Sen nocy letniej - zadecydował Gil. - Myślę, że przyda się dziś trochę
wróżek.

- Wszyscy już tu są?


- Lepiej wywoływać każdego po kolei - doradził Jackson, który grał Spodka od ponad
dekady i jako jedyny poradził sobie dziś bez tekstu. Nawet Kirsten musiała do niego zerknąć
dwa razy. Od tygodni nie grała Tytanii.
- To miejsce jest takie ciche, nie? - Dieter stał z Kirsten tuż za sceną, na której
rozgrywała się próba.
- Dziwne. Pamiętasz, jak byliśmy tu ostatnio? Z piętnaścioro dzieci biegało za nami,
kiedy weszliśmy do miasta, a potem wszyscy wyszli popatrzeć na próbę.
- Twoja kolej - wtrącił Dieter.
- Tak było, nie? Wszyscy do nas ciągnęli. - Kirsten już wchodziła na scenę.
Dieter zmarszczył brwi, patrząc na pustą drogę.
- Lecz odejdź - mówiła Alexandra, która grała Puka - oto widzę Oberona.
- W zły przyszedł czas - skomentowała Lin w roli wieszczki - bo jest i jego żona.
- Spotkaniu temu zły przyświeca księżyc, dumna Tytanio - przemówił Sayid. Miał
dumną postawę króla, w której swego czasu Kirsten się zakochała. Nawet teraz, na parkingu
w uciążliwym upale, w podartych dżinsach i z plamami potu pod pachami, był wiarygodny
jako król.
- Wszakże to zazdrosny Oberon! - Kirsten podeszła najbardziej pewnym krokiem, jaki
potrafiła z siebie wykrzesać. Ona i Sayid byli parą przez dwa lata, aż cztery miesiące temu
przespała się z podróżnym handlarzem, głównie z nudów, i teraz, kiedy grali razem w Śnie
nocy letniej, trudno jej było spojrzeć mu prosto w oczy.
- Wieszczki, uciekajcie szybko, bo jam się jego łoża wyprzysięgła i towarzystwa -
kontynuowała Kirsten, a na jej słowa rozległy się złośliwe chichoty zza sceny. Sayid
uśmiechnął się drwiąco.
- Chryste, naprawdę nie możecie się powstrzymać? - usłyszała Dietera.
- Wstrzymaj się, porywcza Wietrznico! - powiedział Sayid, przeciągając każde słowo. -
Czyż nie jestem twoim panem?

10.

Podróżującą Symfonię dręczył ten sam problem, który od zamierzchłych czasów


dotykał każdą grupę ludzi. Zacznijmy, na przykład, od trzeciego wiolonczelisty: od paru
miesięcy był w stanie zimnej wojny z Dieterem, po tym jak ten zwrócił mu uwagę na
zagrożenia związane z graniem na instrumencie w niebezpiecznym terenie, jak to w
bezwietrzny dzień dźwięk może się daleko nieść. Dieter nie miał pojęcia o tej wojnie. Za to
Dieter darzył sporą niechęcią drugą grającą na rogu, ponieważ kiedyś niepochlebnie wyraziła
się o jego aktorstwie. Ta uraza nie przeszła niezauważona - ona uważała, że Dieter jest
małostkowy - ale kiedy druga grająca na rogu rozmyślała o ludziach, których nie lubi, to w
tym rankingu wygrywał siódmy gitarzysta. Co prawda w Symfonii nie było siedmiu
gitarzystów, ale gitarzyści mieli zwyczaj nie zmieniania przypisanych numerów, jeśli któryś z
nich umarł czy odszedł, tak więc aktualnie w orkiestrze byli czwarty, siódmy i ósmy
gitarzysta, zaś szósty wciąż pozostawał niewiadomą. Skończyli próby do Snu nocy letniej,
rozwieszali już scenografię pomiędzy samochodami. Byli tu od dobrych paru godzin, więc
czemu on wciąż do nich nie zajrzał? Ale wracając do tematu, siódmy gitarzysta miał tak słaby
wzrok, że nie mógł wykonywać różnych rutynowych czynności, takich jak naprawy,
polowanie i tym podobne, i wszystko byłoby w porządku, gdyby znalazł sobie jakieś inne
zajęcie, ale tego nie zrobił. Był tylko ciężarem. Tak przynajmniej uważała druga grająca na
rogu. Siódmego gitarzystę bardzo irytowała własna. Kiedyś miał okulary z bardzo grubymi
szkłami i w nich widział dość dobrze, ale zgubił je sześć lat temu i od tego czasu żył w
cienistej krainie, w której zmieniała się jedynie paleta kolorów - latem było zielono, a zimą
szarawo-biało - a zamazane postacie wchodziły i opuszczały jego pole widzenia, zanim mógł
się domyślić, kim one są. Nie wiedział, czy jego migreny były spowodowane ciągłym
wysilaniem wzroku, czy stresem, że nigdy nie wie kto lub co się zbliża. Wiedział za to, że w
tej całej sytuacji na pewno nie pomaga mu pierwsza flecistka, która miała w zwyczaju głośno
wzdychać za każdym razem, kiedy siódmy gitarzysta musiał zatrzymać próbę, żeby dopytać
się o nuty.
Pierwsza flecistka była jednak bardziej zirytowana drugim skrzypkiem, czyli Augustem,
który ciągle opuszczał próby, szwendał się nie wiadomo gdzie i włamywał do domów razem z
Kirsten, tak jakby uważał Symfonię za stado hien, czasem tylko pobrzękujących na
instrumentach. („Jeśli chciał być w grupie hien, to czemu się do jednej nie przyłączył?”,
spytała kiedyś czwartego gitarzysty, na co ten odpowiedział: „Przecież dobrze wiesz, jacy są
skrzypkowie”). August nie przepadał za trzecim skrzypkiem, który zawsze rzucał jakieś
niewybredne uwagi na temat jego i Kirsten, mimo że byli tylko bliskimi przyjaciółmi i nawet
zawiązali kiedyś pakt, że nigdy nie wydarzy się między nimi nic więcej, pakt, który opili
pewnej nocy z miejscowymi za zrujnowanym przystankiem autobusowym w jakimś mieście
na południowym brzegu jeziora Huron. Trzeci skrzypek nie cierpiał pierwszej skrzypaczki z
powodu jakiejś dawnej kłótni o to, kto zużył ostatnią porcję żywicy, z kolei pierwsza
skrzypaczka była oziębła w stosunku do Sayida, gdyż odrzucił jej awanse na rzecz Kirsten,
która z całych sił starała się ignorować nawyk altowiolistki do wtrącania francuskich słówek,
jakby ktokolwiek inny w całej Symfonii znał ten cholerny francuski, zaś altowiolistka żywiła
urazę do jeszcze kogoś innego i tak dalej. Tak oto ten zbiór małostkowej zazdrości, nerwic,
niezdiagnozowanych przypadków PTSD oraz narastających żali żył razem, podróżował
razem, ćwiczył razem, występował razem przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, ciągle
to samo towarzystwo na niekończącej się trasie. Tym, co czyniło to wszystko znośnym, były
oczywiście przyjaźnie, zażyłość, muzyka, Shakespeare, chwile absolutnego piękna i radości,
w których nie miało znaczenia, kto zużył całą żywicę albo kto się z kim przespał, choć ktoś -
prawdopodobnie Sayid - napisał w środku jednego z aut: Sartre: Piekło to inni, a ktoś jeszcze
inny wymazał inni i wpisał fleciści.
Czasem ktoś opuszczał Symfonię, ale ci, którzy zostali, rozumieli coś, co było rzadko
wypowiadane na głos. W Roku Dwudziestym cywilizacja była archipelagiem małych miast.
Te miasta zwalczyły dzikich, pogrzebały sąsiadów, żyły, umierały i razem cierpiały w tych
krwawych latach zaraz po upadku. Przeżyły pomimo tych wszystkich przeciwności, ale tylko
dlatego, że ich mieszkańcy jednoczyli się, aby odzyskać pokój. I miejsca te nie były zbyt
serdecznie nastawione do obcych.
- Życie w małych miasta nawet wcześniej nie było łatwe - powiedział kiedyś August
jakoś o trzeciej nad ranem. Był to jedyny raz, kiedy Kirsten o tym z kimś rozmawiała. Była
zimna, wiosenna noc w pobliżu miasteczka New Phoenix. Miała wtedy piętnaście lat, a
August osiemnaście i była z Symfonią dopiero od roku. W tamtym czasie miała problemy ze
snem i często przesiadywała z nocną wartą. August wspominał swoje życie przed epidemią
jako niekończące się pasmo spotkań z dziećmi mierzącymi go wzrokiem i mówiącymi w
różnych akcentach: „Nie jesteś stąd, nie?”, przeplatanych z pakowaniem rzeczy do
samochodu i kolejną przeprowadzką, jeśli ciężko było przebić się w nowych miejscach wtedy,
czyli w tamtym niedorzecznie łatwym świecie, w którym jedzenie brało się z półek w
supermarkecie, wodę z kranów, a żeby się dokądś dostać wystarczało wsiąść do zasilanej
benzyną maszyny, to o stokroć trudniej było teraz. Życie w Symfonii bywało nieznośne,
piekło to fleciści albo inni, albo ktokolwiek zużył resztę żywicy, albo ten, który przegapił
najwięcej prób, ale to nie zmieniało faktu, że Symfonia była ich jedynym domem.

Pod koniec próby do Snu nocy letniej, Kirsten stała przy wozach, przyciskając dłoń do
czoła i starając się przepędzić narastający ból głowy.
- Wszystko ok? - spytał August.
- Piekło to inny aktorzy - odpowiedziała Kirsten. - I byli chłopacy.
- Trzymaj się muzyków. Z reguły jesteśmy normalniejsi.
- Przejdę się i spróbuję znaleźć Charlie.
- Poszedłbym z tobą, ale dziś moja kolej na gotowanie obiadu.
- Nie ma problemu. Pójdę sama.
Miasto popadło w popołudniowy letarg, światła gęstniały, a cienie rozciągały się nad
drogą. Tutejsza droga rozpadała się tak jak wszystkie inne, które mijali, pełno w niej było
głębokich szczelin, dziur wypełnionych chwastami. Na skraju jezdni grządki warzyw
mieszały się z polnymi kwiatami, które szeptały do wnętrza rozłożonej dłoni Kirsten. Przeszła
obok motelu Motor Lodge, w którym mieszkały najstarsze rodziny w mieście. Ich pranie
powiewało na wietrze, drzwi były pootwierane, a mały chłopiec bawił się samochodzikiem w
ogródku warzywnym wśród pomidorów.
Jaka to była przyjemność choć raz być samej, z dala od zgiełku Symfonii. Mogła
spojrzeć na znak McDonalda i choć przez chwilę wyobrazić sobie (ale musiała skupić się na
znaku i tylko na nim), że wciąż żyła w starym świecie i mogła wejść po hamburgera.
Poprzednim razem kiedy tu była, w naleśnikami IHOP mieszkały trzy albo cztery rodziny.
Teraz ze zdziwieniem zauważyła, że była zamknięta, drzwi zostały zabite deskami, a ktoś
namalował srebrnym sprayem jakiś dziwny symbol, jakby małą literkę „t” z dodatkową
kreską na dole. Dwa lata temu podążała za nią cała gromada dzieci, a teraz widziała tylko
dwójkę - tego chłopca z samochodzikiem i około jedenastoletnią dziewczynkę, która patrzyła
na nią zza drzwi. Mężczyzna w okularach słonecznych i z pistoletem w ręku stał na straży
stacji benzynowej, której okna kiedyś były zasłonięte kwiecistym prześcieradłem, a teraz
ciemnymi zasłonami. Młoda kobieta w zaawansowanej ciąży z zamkniętymi oczami opalała
się na rozkładanym krześle obok dystrybutorów paliw. Obecność uzbrojonego mężczyzny w
środku miasta sugerowała, że nie jest ono bezpieczne - może ktoś ich ostatnio napadł? - ale
nie mogło być tak źle, skoro kobieta w ciąży spokojnie się opalała. To wszystko nie miało
sensu. W McDonaldzie mieszkały dwie rodziny, gdzie one się podziały? Tutaj też drzwi były
zabite deską i namalowano na nich ten sam dziwny symbol.
Restauracja Wendy była niskim, kwadratowym budynkiem, wyglądającym jakby
stworzył go wyjątkowo nierozgarnięty architekt, ale miała piękne drzwi wejściowe. Widać
było, że są nowe z litego drewna, a ponadto ktoś wydrążył rząd kwiatów obok rzeźbionej
klamki. Kirsten, zanim zapukała, przejechała palcami po drewnianych kwiatach.
Przez te dwa lata rozłąki tyle razy wyobrażała sobie ten moment. Ona puka do drzwi,
Charlie otwiera z dzieckiem w ramionach, płacz i śmiech, szósty gitarzysta stoi za nią z
szerokim uśmiechem na twarzy. Tak bardzo za tobą tęskniłam. Ale drzwi otworzyła jej obca
kobieta.
- Dzień dobry, szukam Charlie - przywitała się Kirsten.
- Przepraszam, kogo? - Ton głosu kobiety nie był wrogi, ale widać było, że nie ma
pojęcia o co chodzi. Była mniej więcej w wieku Kirsten, może trochę młodsza, i nie
wyglądała zbyt dobrze. Była bardzo blada i chuda, miała ciemne cienie pod oczami.
- Charlie. Charlotte Harrison. Była tu dwa lata temu.
- Tutaj u Wendy?
- Tak - Charlie, gdzieś jesteś? - Jest moją przyjaciółką, wiolonczelistką. Była tutaj z
mężem, z szóstym... z Jeremym. Była w ciąży.
- Jestem tu dopiero od roku, ale może ktoś inny będzie coś wiedział. Może chciałabyś
wejść do środka?
Kirsten weszła do środka dusznego korytarza. Prowadził do dużego pokoju, który
kiedyś musiał być kuchnią. Przez otwarte tylne drzwi widziała pole kukurydzy, ciągnące się
aż pod sam las, długie łodygi kołysały się na wietrze. Przy drzwiach siedziała starsza kobieta i
szydełkowała. Kirsten rozpoznała w niej położną.
- Maria - zagaiła.
Maria była oświetlona przez słońce wpadające przez uchylone drzwi, więc trudno było
odczytać wyraz jej twarzy.
- Jesteś z Symfonii - odpowiedziała. - Pamiętam cię.
- Szukam Charlie i Jeremy’ego.
- Przykro mi, ale wyjechali z miasta.
- Wyjechali? Ale dlaczego? Dokąd pojechali?
Położna spojrzała na kobietę, która wpuściła Kirsten do środka. Kobieta wbijała wzrok
w ziemię. Żadna z nich się nie odzywała.
- To powiedz mi chociaż kiedy - poprosiła Kirsten. - Jak długo ich już nie ma?
- Ponad rok.
- Urodziła dziecko?
- Tak, dziewczynkę, Annabel. W pełni zdrową.
- I nic więcej już mi nie powiesz? - Kirsten rozważała przystawienie noża do gardła
położnej.
- Alissa - Maria zwróciła się do drugiej kobiety - wyglądasz tak blado, moja droga.
Może pójdziesz się położyć?
Alissa zniknęła za zasłoną prowadzącą do innego pokoju. Położna szybko wstała.
- Twoja przyjaciółka odrzuciła awanse proroka - wyszeptała Kirsten na ucho. - Musieli
wyjechać z miasta. Przestań zadawać tyle pytań i przekaż swoim ludziom, że musicie jak
najszybciej stąd odejść.
Usiadła na krześle i wróciła do szydełkowania.
- Dziękuję za odwiedziny - powiedziała tak głośno, żeby było ją słychać w drugim
pokoju. - Czy Symfonia da dziś występ?
- Sen nocy letniej. Przy akompaniamencie orkiestry. - Kirsten z trudnością zachowywała
spokój w głosie. Tak bardzo liczyła na spotkanie Charlie i Jeremy’ego. - Miasto wydaje się
być nieco inne od czasu, kiedy byliśmy tu ostatnio - dodała.
- Och, tak! - odpowiedziała energicznie położna. - Wiele się zmieniło.

Kirsten wyszła na zewnątrz i drzwi od razu zatrzasnęły się za nią. Dziewczynka, która
wcześniej obserwowała ją zza drzwi, stała teraz po drugiej stronie drogi i nadal się na nią
patrzyła. Kirsten skinęła jej głową. Dziewczynka odpowiedziała tym samym. Poważne
dziecko, zaniedbane, z rozczochranymi włosami, w podartej bluzce. Kirsten chciała ją
zawołać, spytać, czy może wie dokąd poszli Charlie i Jeremy, ale coś w spojrzeniu
dziewczynki ją niepokoiło. Czy ktoś kazał dziewczynce ją śledzić? Kirsten ruszyła dalej
drogą, spacerując z wystudiowaną swobodą, próbując sprawiać wrażenie, że interesuje ją
jedynie popołudniowe słońce, polne kwiaty i ważki niesione podmuchami wiatru. Kiedy
spojrzała przez ramię, dziewczynka wciąż szła za nią.
Dwa lata temu spacerowała tą samą drogą z Charlie, parę godzin przed wyjazdem
Symfonii i nieuniknionym rozstaniem. „Te dwa lata szybko zlecą”, tak powiedziała Charlie i
Kirsten teraz musiała przyznać jej rację. Podróż na północ do Kincardine, z powrotem w dół
wzdłuż rzeki St. Clair, zima spędzona w jednej z rybackich wiosek. Wystawianie Hamleta i
Leara w ratuszu, który wcześniej był salą gimnastyczną liceum. Zimowa opowieść, Romeo i
Julia, muzycy występujący prawie co wieczór, potem Sen nocy letniej, kiedy znowu zrobiło
się ciepło. Fala zachorowań, która zaskoczyła Symfonię wiosną. Gorączka i wymioty, połowa
członków się rozchorowała, ale wszyscy wyzdrowieli, poza trzecim gitarzystą - postawili mu
grób przy drodze wychodzącej z New Phoenix. „I szliśmy dalej, Charlie, tak jak zwykle,
przez te wszystkie miesiące, a ja ciągle zastanawiałam się, jak sobie radzisz w tym mieście.”
Ktoś wyszedł jej naprzeciw. Słońce ocierało się już o korony drzew, droga topiła się w
cieniu i dopiero po chwili rozpoznała Dietera.
- Powinniśmy już wracać - powiedziała.
- Najpierw coś ci pokażę. Musisz to zobaczyć.
- Co takiego? - Nie podobał się jej ton jego głosu. Coś go zdenerwowało. Kiedy szli,
opowiedziała mu, czego dowiedziała się od położnej.
Skrzywił się.
- Powiedziała, że wyjechali? Jesteś pewna, że właśnie tak powiedziała?
- No tak. A co?
Na północnym skraju miasta stał budynek w surowym stanie, jego fundamenty zostały
pewnie ukończone tuż przed wybuchem grypy gruzińskiej. Był to betonowy blok, otoczony
metalowymi prętami, które teraz oplatały pnącza. Dieter zszedł z drogi i poprowadził ją
ścieżką za budynek.
Każde miasto miało cmentarz, ale ten w St. Deborah Przy Wodzie znacząco rozrósł się
od czasu, kiedy przywędrowała tu z Charlie dwa lata temu. Teraz było tu z trzysta grobów,
rozstawionych w schludnych rzędach pomiędzy opuszczonymi fundamentami a lasem. W
najnowszej części świeżo pomalowane nagrobki odznaczały się bielą w trawie. Z oddali
dostrzegła ich imiona.
- Nie, proszę, tylko nie to...
- To nie oni - uspokoił ją Dieter. - Muszę ci to pokazać, ale to nie oni.
Trzy nagrobki w jednym rzędzie w popołudniowym cieniu, ich imiona schludnie
wypisane na czarno: Charlie Harrison, Jeremy Leung, Armabel (niemowlę). Cała trójka z tą
samą datą: 20 lipca, rok 19.
- To nie oni. Spójrz na ziemię. Pod tymi nagrobkami nikogo nie ma.
Zobaczenie ich imion w tym miejscu było strasznym przeżyciem. Ale Dieter miał rację
- najstarsze nagrobki na drugim końcu cmentarza były niezaprzeczalnie przy grobach, widać
było małe wzniesienia. Ten schemat ciągnął się do zbitki grobów sprzed półtora roku,
wszystkie umieszczone na nich daty śmierci mieściły się w okresie dwóch tygodni. Jakaś
choroba, szybko i bezwzględnie rozprzestrzeniająca się w zimowym mrozie. Ale po tym
zaczęło dziać się coś dziwnego: połowa grobów po zimowej chorobie wyglądała na groby,
zaś reszta, w tym te Charlie, Jeremy’ego i ich dziecka, była jedynie nagrobkami ułożonymi na
idealnie płaskiej, nienaruszonej ziemi.
- Bez sensu - powiedziała.
- Moglibyśmy zapytać o to twojego cienia.
Dziewczynka, która śledziła Kirsten, stała teraz na skraju cmentarza, obok
fundamentów. Obserwowała ich.
- Ej ty - zawołała Kirsten. Dziewczynka cofnęła się. - Znałaś Charlie i Jeremy’ego?
Dziewczynka obejrzała się przez ramię. Kiedy znowu spojrzała na Kirsten i Dietera, jej
kiwnięcie głową było ledwie dostrzegalne.
- Czy oni...? - Kirsten wskazała na groby.
- Oni wyjechali - odpowiedziała cichutko dziewczynka.
- Jednak mówi! - skomentował Dieter.
- Kiedy... - Kirsten nie zdążyła zadać pytania, dziewczynka już uciekła. Biegiem
ominęła fundamenty i słychać było tylko odgłos jej stóp na drodze. Kirsten została sama z
Dieterem, grobami i lasem. Spojrzeli na siebie, ale nie mieli nic do powiedzenia.

Kiedy chwilę później dotarli do Walmartu, zapoznali się z rewelacjami tubisty.


Odnalazł znajomego, który mieszkał w motelu. Opowiedział mu o epidemii, która zabrała
trzydziestu ludzi, w tym burmistrza. Potem nastąpiła zmiana kierownictwa, ale znajomy
tubisty nie chciał wdawać się w szczegóły. Powiedział za to, że od tego czasu dwadzieścia
rodzin opuściło miasto - w tym Charlie, szósty gitarzysta i ich dziecko. Dodał, że nikt nie wie,
dokąd poszli i że lepiej się o to nie wypytywać.
- Zmiana kierownictwa - powtórzyła dyrygent. - No proszę, jak oficjalnie.
Rozmawiali też o nagrobkach. Co mogły znaczyć, jeśli nie śmierć? Czy przepowiadały
coś, co się dopiero wydarzy?
- Mówiłam wam - powiedziała Kirsten. - Położna wspominała coś o proroku.
- Rewelacja - skomentował Sayid, unikając kontaktu wzrokowego z resztą. Szósty
gitarzysta był jednym z jego najlepszych przyjaciół. - Dokładnie kogoś takiego potrzebuje
każde miasto.
- Ktoś musi wiedzieć, dokąd poszli - stwierdziła dyrygent. - Musieli komuś powiedzieć.
Nikt więcej nie ma tu jeszcze znajomych?
- Znałem faceta, który mieszkał w IHOP - powiedział trzeci wiolonczelista. - Ale byłem
tam dziś i wszystko pozamykane. Dowiedziałem się od kogoś w Motor Lodge, że on też
wyjechał z rok temu. Nikt nie chciał mi powiedzieć, dokąd Charlie i Jeremy mogli pójść.
- Nikt nie chce tu nic powiedzieć. - Kirsten chciało się płakać.
- Jak mogliśmy ich tutaj tak zostawić? - Lin potrząsnęła swoim kostiumem wróżki,
srebrną sukienką wieczorową, która lśniła jak rybie łuski, i w powietrzu uniosły się obłoki
kurzu. - Groby. Nawet nie potrafię sobie...
- Nie groby, tylko nagrobki - sprostował Dieter.
- Miasta się zmieniają. - Gil stał obok trzeciego wozu, opierając się na lasce i patrzył na
budynki i ogrody St. Deborach Przy Wodzie, na zastępy polnych kwiatów przy drodze.
Ostatnie promienie słońca padały na znak McDonalda. - Skąd mogliśmy wiedzieć?
- Może jest jakieś logiczne wytłumaczenie - powiedział niepewnym tonem trzeci
wiolonczelista. - Wyjechali i może, no nie wiem, ktoś pomyślał, że umarli?
- Jest tutaj prorok - powtórzyła Kirsten. - Są nagrobki z ich nazwiskami. Położna
powiedziała, że mamy jak najszybciej stąd wyjechać i nie zadawać więcej pytań. Nie
wspominałam o tym?
- A czy my nie odpowiedzieliśmy ci wystarczająco głośno te sześć razy, kiedy już o tym
mówiłaś? - odgryzł się Sayid. Dyrygent westchnęła.
- Nie możemy wyjechać, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej - zarządziła. - Dobra,
bierzmy się do roboty, a po występie popytamy jeszcze ludzi.

Samochody były zaparkowane jeden obok drugiego. Między nimi rozwieszono tło do
Snu nocy letniej, pozszywane razem prześcieradła, wytarte od lat ciągłych podróży, z
namalowanym na nich lasem. Dla dopełnienia efektu Alexandra i Olivia porozrzucały
zerwane kwiaty i gałązki, a sto świeczek znaczyło krańce sceny.
- Rozmawiałem z naszą nieustraszoną przywódczynią - powiedział August do Kirsten. -
Myśli, że Charlie i szósty gitarzysta poszli na południe wzdłuż brzegu jeziora.
- Dlaczego na południe?
- Ponieważ na zachód jest woda, a na pewno nie poszli na północ. Minęlibyśmy ich po
drodze.
Zapadał zmierzch, mieszkańcy St. Deborah Przy Wodzie gromadzili się już na występ.
Mniej licznie niż kiedyś, przyszło może około trzydziestu widzów o posępnych twarzach,
siedzących w dwóch rzędach na byłym parkingu. Przypominający wilka pies leżał z
wytkniętym językiem na boku przy końcu pierwszego rzędu. Nigdzie nie było widać
dziewczynki, która wcześniej śledziła Kirsten.
- A czy na południu w ogóle coś jest?
- Jest tam dosyć sporo miejsca - stwierdził August, po czym wzruszył ramionami. - Coś
przecież musi być pomiędzy tym tutaj a Chicago, no nie?
- Mogli pójść w głąb lądu.
- Mogli, ale wiedzą, że my nigdy tam nie zachodzimy. Poszliby tam, gdyby nie chcieli
nas już więcej spotkać, a niby czemu by tego chcieli? - Pokręcił głową. To wszystko nie
miało sensu.
- Urodziła córeczkę. Annabel - powiedziała Kirsten.
- Tak nazywała się jej siostra.
- Na miejsca! - zawołała dyrygent i August poszedł przyłączyć się do smyczków.

11.

Co stracili w wyniku upadku? Prawie wszystko, prawie wszystkich, ale wciąż istniało
piękno. Zmierzch w odmienionym świecie, wystawiany Sen nocy letniej na parkingu w St.
Deborah Przy Wodzie, jezioro Michigan połyskujące w pobliżu. Kirsten jako Tytania, korona
z kwiatów na jej krótko ostrzyżonych włosach, blizna na policzku prawie niewidoczna w
blasku świec. Widownia siedziała w ciszy. Sayid, ubrany w smoking, który Kirsten znalazła
w szafie opuszczonego domu niedaleko miasta East Jordan, okrążył ją i powiedział:
- Wstrzymaj się, porywcza Wietrznico! Czyż nie jestem twoim panem?
- To i ja bym być panią twą musiała. - Tekst sztuki został napisany w 1594 roku, kiedy
teatry Londynu zostały ponownie otwarte po dwóch sezonach zarazy. Albo rok później, w
1595, rok przed śmiercią jedynego syna Shakespeare’a. Kilka wieków później, na dalekim
kontynencie, Kirsten kroczyła po scenie w obłoku umalowanej tkaniny. Miała na sobie suknię
ślubną, którą zabrała z domu w okolicach miasteczka New Petoskey. Szyfon i jedwab sukni
zostały pomazane błękitem z dziecięcego zestawu farb.
- Zabawy nasze - kontynuowała Kirsten - ty zakłócasz waśnią - Nigdzie nie czuła się tak
dobrze jak na scenie. Kiedy grała, nie bała się niczego. - A przez to wichry, jakby mszcząc
się, że nam na próżno grają, z mórz wyssały jady mgieł zaraźliwych...
Shakespeare urodził się jako trzecie dziecko swoich rodziców, ale był pierwszym, które
przeżyło okres niemowlęcy. Czworo jego rodzeństwo zmarło bardzo wcześnie. Jego syn,
Hamnet, zmarł w wieku jedenastu lat. Przez zarazę wielokrotnie zamykano teatry, śmierć
czaiła się za każdym rogiem. I teraz, w zmierzchu ponownie rozpraszanym przez światło
świec, po przeminięciu ery elektryczności, Tytania odwróciła się do swojego wróżkowego
króla i rzekła:
- Stąd fal władca, księżyc, pobladły z gniewu, smaga tak słotami, że pełno wszędzie
reumatycznych schorzeń.
Oberon obserwował ją ze swoją trupą wróżek. Tytania mówiła teraz bardziej do siebie,
jakby zapomniała o Oberonie. Jej głos niósł się daleko nad cichą widownią, nad sekcją
smyczków czekającą na swoje wejście.
- Wskutek nieładu tego pory roku zmieniły kolej.
Na wszystkich trzech autach pysznił się napis PODRÓŻUJĄCA SYMFONIA, ale
pierwsze miało jeszcze jedną, dodatkową linijkę: Samo przetrwanie nie wystarcza.

12.

Widzowie nagrodzili ich występ owacją na stojąco. Kirsten tkwiła w stanie zawieszenia,
który zawsze ogarniał ją po zakończonym występie. Uczucie, że unosisz się tak wysoko, a
potem nieudanie lądujesz. Jej dusza wciąż wyrywała się ku niebu. Mężczyzna w pierwszym
rzędzie miał łzy w oczach. Inny mężczyzna, którego zauważyła już wcześniej, jako że był
jedynym siedzącym na krześle, przyniesionym mu ze stacji benzynowej, podszedł do przodu i
uniósł ręce do góry. Oklaski ucichły.
- Moi drodzy, proszę usiądźcie - powiedział. Miał około trzydziestu lat, blond włosy do
ramion i brodę. Przekroczył półokrąg ze świeczek, żeby stanąć obok aktorów. Pies, który
leżał obok pierwszego rzędu, teraz usiadł w oczekiwaniu.
- Co za radość! Cóż za wspaniały spektakl! - mówił dalej mężczyzna. W jego twarzy
było coś znajomego, ale Kirsten nie potrafiła określić co takiego. Sayid zmarszczył brwi.
- Dziękuję - zwrócił się do aktorów i muzyków. - Wszyscy jesteśmy wdzięczni
Podróżującej Symfonii za tak miłą odskocznię od naszych codziennych zmartwień. - Teraz
uśmiechał się do każdego z nich po kolei. Widzowie raz jeszcze zaczęli bić brawo, ale tym
razem już ciszej.
- Zostaliśmy pobłogosławieni - powiedział, a oklaski znowu ucichły. Oto i prorok. -
Zostaliśmy pobłogosławieni, mogąc gościć wśród nas tych muzyków i aktorów. - Coś w jego
tonie skłaniało Kirsten do ucieczki. Niejasne przeczucie pułapki kryjącej się za każdym
słowem.
- Zostaliśmy pobłogosławieni na tak wiele różnych sposobów, czyż nie? Przede
wszystkim wciąż żyjemy. Musimy zadać sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego zostaliśmy
oszczędzeni?
Zamilkł i w ciszy rozglądał się po członkach Symfonii i zebranej widowni, ale nikt nie
odpowiedział.
- Wierzę, że wszystko to wydarzyło się z jakiegoś powodu.
Dyrygent stała za sekcją smyczków, splotła dłonie za plecami. Trwała nieruchomo.
- Moi drodzy, dzisiaj rano rozmyślałem nad grypą, nad wielką epidemią i pozwólcie, że
zadam wam pytanie. Czy zastanawialiście się kiedyś nad doskonałością tego wirusa?
Po widowni rozległ się szmer głosów, ale prorok uniósł ręce i zapadła cisza.
- Ci z was, którzy pamiętają świat przed grypą gruzińską, niech pomyślą o różnych
wcześniejszych odmianach tej choroby. O tych błahych zarazach, przeciwko którym
szczepiono nas kiedy byliśmy dziećmi, o tych epidemiach z przeszłości. Zarazy z 1918 roku,
jego przyczyna, moi drodzy, jest oczywista - kara boska za zniszczenie i mordy pierwszej
wojny światowej. Ale co z późniejszymi latami? Grypy pojawiały się co sezon, ale były to
słabe, nieudolne wirusy, które zabierały tylko bardzo starych, bardzo młodych i bardzo
chorych. I wtedy nadszedł prawdziwy wirus niczym anioł zemsty, nie do pokonania,
drobnoustrój, który zredukował populację upadłego świata o ile? Nikt już wtedy nie
prowadził statystyk, ale powiedzmy, moi mili, że o dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek
dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Przeżyła jedna na dwieście pięćdziesiąt, może trzysta
osób? Wierzę, moi kochani, że tak doskonały agent zagłady musiał być boski. Przecież
czytaliśmy już o takim oczyszczeniu ziemi, czyż nie?
Kirsten i Dieter spojrzeli na siebie. On grał Tezeusza. Nerwowo bawił się spinkami do
mankietu.
- Ta grypa, to wielkie oczyszczenie, które przeżyliśmy dwadzieścia lat temu, ono było
naszą powodzią. Nosimy w sobie światło, które prowadzi nas przez niebezpieczne wody
niczym arka Noego - mówił coraz głośniej. - Wierzę, że zostaliśmy ocaleni nie tylko po to,
żeby przynosić światło, żeby je rozprzestrzeniać, ale żebyśmy sami zostali światłem.
Zostaliśmy ocaleni, ponieważ jesteśmy światłem. Jesteśmy czyści.
Kirsten czuła jak pod jedwabną sukienką pot spływa jej po plecach. Sukienka nie
pachniała zbyt dobrze. Kiedy ostatni raz ją prała? Prorok wciąż przemawiał o wierze, świetle i
przeznaczeniu, o boskich planach przekazanych mu w snach, o przygotowaniach, które muszą
poczynić na koniec świata.
- Ujawniono mi, moi aniołowie, że plaga sprzed dwudziestu lat była jedynie
początkiem, zaledwie pierwszym ubojem nieczystych, epidemia z zeszłego roku była też
tylko zapowiedzią, czeka nas o wiele więcej prób...
Kiedy jego kazanie dobiegło końca, podszedł do dyrygent i mówił do niej po cichu.
Spytała go o coś, a on odsunął się ze śmiechem.
- Skąd miałbym wiedzieć? Pełno ludzi przychodzi i odchodzi - odpowiedział.
- Naprawdę? To są jakieś inne miasta w pobliżu, do których ludzie mogą podróżować? -
dociekała dyrygent.
- Nie, nie ma innych miast. Ale każdy, podkreślam - spojrzał przez ramię na cichy tłum,
uśmiechnął się do nich i powiedział na tyle głośno, żeby wszyscy go słyszeli - każdy może
oczywiście pójść, dokąd tylko zechce.
- Rzecz jasna. Nie spodziewałam się żadnej innej odpowiedzi - odparła dyrygent. - Po
prostu nie spodziewaliśmy się, że sami dokądś pójdą. Wiedzieli, że po nich wrócimy.
Prorok pokiwał głową. Kirsten zbliżyła się do nich, żeby lepiej słyszeć. Reszta aktorów
powoli schodziła ze sceny.
- Moi ludzie i ja uważamy światło za porządek - powiedział. - To jest miejsce porządku.
Osoby z chaosem w sercu nie mogą tu pozostać.
- Proszę mi wybacz wścibskość, ale muszę jeszcze spytać o te nagrobki na cmentarzu.
- Jest to całkiem rozsądne pytanie - odpowiedział prorok. - Jesteście już dość długo w
podróży, prawda?
- Prawda.
- Twoja Symfonia była w drodze od początku?
- Prawie. Od piątego roku.
- A ty? - Nagle prorok zwrócił się do Kirsten.
- Wędrowałam przez cały pierwszy rok. - Czuła się trochę tak, jakby skłamała. Nie
miała żadnych wspomnień z tego pierwszego roku.
- Jeśli przez tak długi czas byłaś w drodze, jeśli błąkałaś się przez całe życie tak jak ja
wśród tego okropnego chaosu, jeśli pamiętasz to wszystko tak jak i ja, to dobrze wiesz, że
można umrzeć na wiele sposobów.
- Widziałam różne śmierci - powiedziała dyrygent i Kirsten widziała, że z trudem
próbuje zachować spokój. - W sumie to widziałam wszystkie możliwe, od utonięcia przez
ścięcie głowy do gorączki, ale żaden z tych sposobów nie tłumaczy...
- Źle mnie zrozumiałaś - przerwał jej prorok. - Nie chodzi mi o te wszystkie żmudne
rodzaje śmierci fizycznej. Jest śmierć ciała i jest śmierć duszy. Dwa razy widziałem jak moja
matka umierała. Kiedy upadli oddalają się bez naszego przyzwolenia, to wyprawiamy im
pogrzeby i stawiamy im nagrobki, ponieważ dla nas są martwi. - Spojrzał przez ramię na
Alexandrę zbierającą kwiaty ze sceny i szepnął coś na ucho do dyrygent. Odsunęła się.
- Nie, absolutnie nie. To nie wchodzi w rachubę.
Prorok przez chwilę wbijał w nią wzrok, po czym się odwrócił. Szepnął coś do
mężczyzny w pierwszym rzędzie. Był to łucznik, który tego ranka strzegł stacji benzynowej.
Razem oddalili się od Walmartu.
- Luli! - zawołał prorok przez ramię i pies pobiegł za nim. Widzowie rozchodzili się i w
ciągu paru minut członkowie Symfonii zostali sami na parkingu. Pierwszy raz nikt z widowni
nie został, żeby z nimi porozmawiać.
- Szybko, zaprzęgajcie konie - zarządziła dyrygent.
- Myślałam, że zostaniemy tu na parę dni - marudziła Alexandra.
- To sekta. Nie słyszałaś tego, co mówił? - powiedziała klarnecistka, ściągając tło Snu
nocy letniej.
- Ale kiedy byliśmy tu ostatnim razem...
- To nie jest już to samo miasto. - Namalowany las opadł bezgłośnie na asfalt. - To
jedno z tych miejsc, w których nie zauważysz, że wszyscy wokół ciebie padają jak muchy,
dopóki sam nie napijesz się zatrutego wina.
Kirsten schyliła się, żeby pomóc zwinąć prześcieradło.
- Powinnaś wyprać tę sukienkę - powiedziała klarnecistka.
- Wrócił na stację benzynową - zauważył Sayid.
Wejście do stacji, niewidoczne w mroku, było teraz pilnowane przez dwóch
uzbrojonych strażników. Za motelem rozpalono ognisko.
Symfonia w parę minut znalazła się na drodze wychodzącej z miasta. Przy poboczu
drogi paliło się małe ognisko. Mały chłopiec, wartownik, piekł na patyku coś, co mogło być
wiewiórką. Większość miast trzymała strażników przy swoich punktach wejściowych, bo
dobrze było dostać jakieś ostrzeżenie o zbliżającej się szajce łupieżców, ale wiek chłopca i
jego beztroska wskazywały, że nie był to posterunek uważany za szczególnie niebezpieczny.
Powstał, kiedy się zbliżali, przytrzymując swój obiad z dala od płomieni.
- Macie zgodę na wyjazd? - zawołał.
Dyrygent kiwnęła głową do pierwszej flecistki, która prowadziła karawanę - „Jedź
dalej” - i poszła porozmawiać z chłopcem.
- Dobry wieczór - przywitała się. Kirsten zatrzymała się kawałek dalej, nasłuchując.
- Jak się nazywasz? - zapytał podejrzliwie.
- Ludzie nazywają mnie dyrygentem.
- I to jest twoje imię?
- Jedyne imię, jakiego używam. A czy to twój obiad?
- Dostaliście zgodę na wyjazd?
- Kiedy byliśmy tu ostatnio, nie trzeba było mieć żadnej zgody - odpowiedziała.
- Teraz jest inaczej. - Chłopiec nie przeszedł jeszcze mutacji. Brzmiał bardzo młodo.
- A co gdybyśmy nie mieli zgody?
- Jeśli ktoś opuszcza miasto bez zgody, to urządzamy dla niego pogrzeb.
- A jeśli ten ktoś wróci?
- Jeśli już mieliśmy pogrzeb to... - zaczął mówić, ale nie miał na to odpowiedzi.
- To miejsce to pieprzone piekło i tyle - przeklinał pod nosem czwarty gitarzysta.
Dotknął ramienia Kirsten, kiedy ją mijał. - Lepiej idź dalej, Kiki.
- Zatem lepiej, żebyśmy tu już nie wrócili - powiedziała dyrygent. Właśnie mijał ich
ostatni wóz. Idący z tyłu Sayid, złapał Kirsten za ramię i pociągnął za sobą.
- Oszalałaś? Chcesz zginąć? - syknął. - Idź dalej.
- Nie mów mi, co mam robić.
- To przestań zachowywać się jak idiotka.
- Zabierzecie mnie ze sobą? - Kirsten usłyszała pytanie chłopca. Dyrygent
odpowiedziała coś, czego dziewczyna nie dosłyszała, a kiedy spojrzała za siebie, chłopiec
wpatrywał się w odjeżdżającą Symfonię. Jego wiewiórka wisiała smętnie na końcu patyka.
Noc robiła się coraz chłodniejsza. Słychać było jedynie stukot kopyt na popękanym
asfalcie, skrzyp aut, tupot stóp członków Symfonii, szmery lasu. W powietrzu unosił się
zapach sosny, polnych kwiatów i trawy, a gwiazdy świeciły tak jasno, że wozy rzucały długie
cienie na drogę. Wyjechali w takim pośpiechu, że wszyscy wciąż byli w swoich kostiumach.
Kirsten przytrzymywała swoją sukienkę Tytanii, żeby się o nią nie potknąć. Sayid wyglądał
co najmniej dziwnie w smokingu Oberona, biel jego koszuli biła po oczach. Kirsten wyminęła
go, żeby porozmawiać z dyrygent, która jak zawsze szła obok pierwszego auta.
- Co powiedziałaś temu chłopcu przy drodze?
- Powiedziałam mu, że nie możemy ryzykować oskarżeń o porwanie.
- Co powiedział ci prorok po koncercie?
Dyrygent obejrzała się za siebie.
- Zatrzymasz to dla siebie?
- Pewnie powiem Augustowi.
- Oczywiście, że mu powiesz. Ale nikomu więcej?
- Nikomu więcej - przyrzekła Kirsten.
- Zaproponował, żebyśmy zostawili tam Aleksandrę jako gwarancję przyszłych dobrych
stosunków pomiędzy Symfonią a miastem.
- Ale niby czemu mielibyśmy ją tam zostawić?
- Mówił, że szuka kolejnej żony.
Kirsten cofnęła się, żeby powiedzieć o tym Augustowi, który na tę wieść cicho przeklął
i pokręcił głową. Niczego nieświadoma Alexandra szła obok trzeciego auta i podziwiała
gwiazdy.

Niedługo po północy Symfonia zatrzymała się na odpoczynek. Kirsten wrzuciła suknię


Tytanii do bagażnika karawany i przebrała się w bawełnianą sukienkę z łatami, którą zawsze
nosiła w czasie upałów. Poczuła dodający otuchy ciężar noży przy pasku. Jackson i drugi
grający na oboju wzięli dwa konie, pojechali kawałek z powrotem w stronę miasta, żeby
sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi.
Dyrygent i paru innych starszych członków Symfonii studiowało w świetle księżyca
mapę. Przez nagłą konieczność opuszczenia miasta zmierzali obecnie w dziwnym kierunku,
na południe wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Michigan. Jedyne dostępne stąd szlaki
wracające do ich zwykłego terytorium wiodły albo z powrotem przez St. Deborah przy
Wodzie, albo obok miasta, które było znane z tego, że strzelało do obcych bez żadnego
ostrzeżenia, albo w głąb lądu, przez tereny, które w czasach sprzed upadku były parkiem
narodowym.
- Co wiemy o tym parku? - zapytała dyrygent, przyglądając się mapie.
- Ja jestem przeciw - powiedział tubista. - Znałem kiedyś kupca, który tam był. Podobno
nie ma tam nic poza wypaloną ziemią. Żadnych miast, a w lasach kryją się agresywni dzicy.
- Cudownie. A wiemy coś o tym, co jest dalej na południe?
- W sumie nic - odpowiedział Dieter. - Rozmawiałem z kimś, kto tam był, ale może z
dziesięć lat temu. Mówił, że jest tam mało ludzi, ale poza tym nie pamiętam żadnych
szczegółów.
- Dziesięć lat temu - powtórzyła dyrygent.
- Tak jak mówiłem, nic nie wiem. Ale spójrz, jeśli będziemy szli dalej na południe to i
tak w końcu będziemy musieli wejść w głąb lądu. No chyba że chcesz zobaczyć, co zostało z
Chicago.
- Słyszeliście tę historię o snajperach w Sears Tower? - zapytała pierwsza
wiolonczelistka.
- Ja ją przeżyłem - odparł Gil. - A nie ma przypadkiem jakiejś osady tu na południu, za
Severn City? Jakieś miasteczko na terenie lotniska, z tego co pamiętam.
- Też o tym słyszałam - przytaknęła dyrygent. Należała do osób szybko podejmujących
decyzję, ale jeszcze długo patrzyła na mapę, zanim znowu się odezwała. - Od lat rozmawiamy
o rozszerzeniu naszego terytorium, czyż nie?
- Jest to pewne ryzyko - powiedział Dieter.
- Życie jest ryzykiem - skwitowała dyrygent, po czym zwinęła mapę. - Zaginęło nam
dwóch członków Symfonii i wciąż myślę, że poszli na południe. Jeśli w Severn City
rzeczywiście żyją jacyś ludzie, to być może oni wskażą nam najlepszą drogę z powrotem na
nasze terytorium. Pójdziemy dalej na południe wzdłuż brzegu.
Kirsten wspięła się na przednie siedzenie, żeby napić się wody i trochę odpocząć.
Zdjęła swój czerwony dziecięcy plecak z popękanym i wytartym wizerunkiem Spidermana.
Nosiła w nim tylko to, co niezbędne: dwie szklane butelki z wodą, które w starych czasach
zawierały mrożoną herbatę Lipton, sweter, szmatę, którą zawiązywała na ustach w wyjątkowo
zakurzonych domach, krótki pręcik do otwierania zamków, plastikową torebkę z kolekcją
wycinków z gazet, komiksy Doktor Jedenaście i przycisk do papieru.
Przycisk był gładką, szklaną kulą o wielkości śliwki, z chmurami burzowymi wewnątrz.
Nie miała z niego żadnego pożytku, był tylko dodatkowym ciężarem w jej torbie, ale uważała
go za coś pięknego. Jakaś kobieta, której imienia nawet nie pamiętała, dała go jej tuż przed
upadkiem. Kirsten przytrzymała go przez chwilę w dłoni, zanim zajęła się swoją kolekcją.
Lubiła przeglądać te wycinki, uspokajało ją to. Te wizje dawnego świata z czasów
sprzed grypy gruzińskiej. Nie były zbyt wyraźne w świetle księżyca, ale ona znała je na
pamięć. Arthur Leander ze swoją drugą żoną, Elizabeth, w restauracji z ich malutkim
synkiem, Tylerem. Arthur z trzecią żoną, Lydią, zaledwie parę miesięcy później. Arthur i
Tyler na lotnisku w Los Angeles. I starsze zdjęcie, zrobione jeszcze przed jej urodzeniem, a
które znalazła na strychu z trzydziestoletnim zapasem plotkarskich gazet: Arthur otaczający
ramieniem bladą dziewczynę o ciemnych włosach, która wkrótce zostanie jego pierwszą żoną,
złapani przez fotografa, kiedy wychodzili z restauracji. Dziewczyna ukryta za okularami
słonecznymi, a Arthur oślepiony przez flesze.
Wolałam cię
w koronie
13.

Zdjęcie z gazety:
Dziesięć minut przed zrobieniem zdjęcia, Arthur Leander i dziewczyna czekali przy
szatni w restauracji w Toronto. Było to wiele lat przed grypą gruzińską. Cywilizacja nie
upadnie jeszcze przez dobre czternaście lat. Arthur przez cały tydzień kręcił dramat
kostiumowy, częściowo w studio filmowym, a częściowo w parku na obrzeżach miasta.
Wcześniej tego dnia miał na głowie koronę, teraz zastąpiła ją bejsbolówka z napisem Toronto
Blue Jays. Miał wtedy trzydzieści sześć lat.
- Co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał.
- Zostawię go. - Dziewczyna, Miranda, miała świeży siniak na policzku. Mówili
szeptem, żeby nie usłyszał ich żaden z pracowników restauracji.
- To dobrze - przytaknął Arthur. Patrzył na siniaka, którego Miranda niezbyt udanie
próbowała ukryć pod makijażem. - Miałem nadzieję, że tak właśnie powiesz. Czego
potrzebujesz?
- Nie wiem - odpowiedziała. - Przepraszam za to wszystko. Po prostu nie mogłam
wrócić do domu.
- Mam propozycję... - urwał w pół zdania, ponieważ dziewczyna z szatni wróciła z ich
płaszczami. Piękny, elegancki płaszcz Arthura wyglądał na bardzo drogi. Miranda miała
wysłużoną kurtkę, którą kupiła za dziesięć dolarów w sklepie z używaną odzieżą. Odwróciła
się przy jej zakładaniu, żeby ukryć nadszarpnięte szwy, ale po uśmiechu hostessa poznała, że
jej się to nie udało. Arthur, który w tamtym momencie swojego życia był już niesamowicie
sławny, rzucił swoim najlepszym uśmiechem i podał dziewczynie dwadzieścia dolarów
napiwku. Ta ukradkiem wysłała SMS-a do paparazzi, który dał jej wcześniej pięćdziesiąt
dolarów. Na zewnątrz paparazzi odczytał wiadomość: Wychodzą.
- Wracając do naszej rozmowy - szepnął Arthur do ucha Mirandy. - Uważam, że
powinnaś zatrzymać się u mnie.
- W hotelu? Nie, nie mogłabym...
- Nalegam. Bez zobowiązań.
Uwagę Mirandy rozproszyła na chwilę dziewczyna z szatni, z zachwytem wpatrująca
się w Arthura.
- Nie musisz teraz podejmować żadnych decyzji - namawiał ją dalej Arthur. - Jeśli byś
chciała, to możesz tam przenocować i tyle.
- Nie wiem nawet jak ci... - Miranda poczuła, jak do oczu napływają jej łzy.
- Po prostu zgódź się.
- Tak. Dziękuję. - Kiedy hostessa otworzyła im drzwi, Miranda uświadomiła sobie, jak
strasznie musiała wyglądać z tym siniakiem na policzku, z zaczerwienionymi oczami.
- Poczekaj - powiedziała, jednocześnie przeszukując swoją torebkę. - Przepraszam, daj
mi tylko chwilę. - Nałożyła ogromne okulary przeciwsłoneczne, które już wcześniej dziś
nosiła.
Arthur otoczył ją ramieniem, fotograf na zewnątrz podniósł aparat i tak oto wkroczyli w
oślepiający błysk fleszy.

- Zatem, Arthurze - zaczęła dziennikarka, piękna w stylu osób wydających niebotyczne


sumy pieniędzy na swój wygląd. Miała profesjonalnie oczyszczoną cerę, fryzurę za czterysta
dolarów, nieskazitelny makijaż i gustownie umalowane paznokcie. Kiedy się uśmiechała,
nienaturalna biel jej zębów aż rozpraszała Arthura. Mimo że był w Hollywood od lat, wciąż
nie potrafił przyzwyczaić się do pewnych rzeczy.
- Opowiedz nam proszę o tej tajemniczej brunetce, z którą jesteś ostatnio widywany.
- Tajemnicza brunetka ma prawo do prywatności, nie sądzisz? - odpowiedział Arthur z
idealnie wypracowanym uśmiechem, dzięki któremu każdy docinek stawał się czarujący.
- Naprawdę nic nam o niej nie powiesz? Może chociaż jakąś drobnostkę?
- Pochodzimy z tego samego miasta - odparł, po czym puścił dziennikarce oczko.

Była to bardziej wyspa niż miasto.


- Jest tego samego kształtu i rozmiaru co Manhattan - opowiadał Arthur ludziom na
przyjęciach. - Tyle że z tysiącem mieszkańców.
Wyspa Delano leżała pomiędzy wyspą Vancouver a Kolumbią Brytyjską w prostej linii
od Los Angeles. Składała się z samych lasów i kamienistych plaż, z jeleni wkradających się
do ogródków warzywnych albo wyskakujących przed samochody, z mchu na nisko wiszących
gałęziach, z westchnień wiatru wśród cedrów. Na środku wyspy znajdowało się małe jezioro,
idealnie okrągłe i bardzo głębokie. Arthur zawsze sobie wyobrażał, że to pozostałość po
asteroidzie. Pewnego lata jakaś przyjezdna kobieta popełniła tam samobójstwo. Zaparkowała
samochód przy drodze, zostawiła w nim pożegnalny list i weszła do wody, a kiedy potem
nurkowie szukali jej ciała to „nie mogli znaleźć dna jeziora”, tak przynajmniej szeptały do
siebie dzieci, w równym stopniu przerażone co zafascynowane. Z perspektywy czasu pomysł
jeziora tak głębokiego, że nie można sięgnąć dna wydał się Arthurowi dość
nieprawdopodobny. Jednak sam fakt, że kobieta weszła do niedużego jeziora i nikt nie
odnalazł jej ciała, pomimo dwutygodniowych, intensywnych poszukiwań, naznaczył
wspomnienia Arthura z dzieciństwa pewnym mrokiem, dreszczykiem grozy. Na co dzień było
to tylko jezioro, jego ulubione miejsce do pływania, wszystkich ulubione miejsce do
pływania, bo ocean był zawsze przeraźliwie zimny. W jego wspomnieniach związanych z
jeziorem, jego matka zawsze siedziała na brzegu pod drzewem i czytała książkę, młodszy brat
pluskał się w dmuchanych rękawkach na płyciźnie, a owady co jakiś czas lądowały na chwilę
na tafli wody. Na drodze prowadzącej do jeziora z nieznanych przyczyn ktoś wkopał do
połowy nagą lalkę Barbie.
Dzieci całe lato biegały na boso, z piórami we włosach, a vany, którymi przyjechali tu
ich rodzice w latach siedemdziesiątych, stały opuszczone w lesie i porastały rdzą. Każdego
roku przypadało około dwustu deszczowych dni. Przy porcie, do którego przypływały promy,
utworzyło się swego rodzaju miasteczko: sklep ogólnospożywczy z jednym dystrybutorem
paliwa, sklep ze zdrową żywnością, biuro nieruchomości, szkoła podstawowa z
sześćdziesięcioma uczniami, ośrodek kultury z dwiema ogromnymi rzeźbami syren
tworzącymi łuk nad jego wejściem i mała biblioteka. Reszta wyspy to były skały i lasy oraz
wąskie drogi z zakurzonymi wjazdami znikającymi wśród drzew.
Innymi słowami było to miejsce, którego praktycznie nikt, kogo Arthur spotkał w
Nowym Jorku, Toronto czy Los Angeles, nie był sobie w stanie wyobrazić, więc kiedy o nim
opowiadał, w odpowiedzi napotykał tylko puste spojrzenia. Odkąd pamiętał, próbował we
właściwy sposób opisać wyspę, ale jedyne co mu z tego wychodziło to ogólniki o plażach i
roślinności. „Paprocie sięgały mi do głowy”, mówił ludziom, jednocześnie wykonując gest,
który z każdym rokiem oznacza coraz to większą wysokość, aż w końcu kiedy miał
czterdzieści parę lat, zdał sobie sprawę, że opisywał rośliny dosięgające dwóch metrów.
- Z perspektywy lat to wprost niewiarygodne.
- Musiało tam być pięknie. - Tak mu zawsze odpowiadali.
- Było - potwierdzał Arthur. - Jest. - Wtedy zmieniał temat, bo nie potrafił wytłumaczyć
dalszej części historii. Owszem, było pięknie. Najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek
widział. Było cudowne i klaustrofobiczne. Kochał je i zawsze chciał z niego uciec.

Kiedy skończył siedemnaście lat, dostał się na uniwersytet w Toronto. Wypełnił


podanie o kredyt studencki, rodzice dali mu pieniądze na bilet lotniczy i po prostu wyjechał.
Planował studiować ekonomię, ale kiedy przybył do Toronto, odkrył, że woli się zająć
czymkolwiek innym, byle nie tym. W liceum był pilnym uczniem, ale na studiach nic go nie
obchodziło. Zajęcia były żmudną udręką. Wtedy stwierdził, że studia nie były jego celem -
były jedynie drogą ucieczki. Celem było samo Toronto. W ciągu czterech miesięcy rzucił
szkołę i zaczął chodzić na castingi, ponieważ jakaś dziewczyna na zajęciach z handlu
powiedziała mu, że powinien zostać aktorem.
Jego rodzice byli przerażeni. Przeprowadzili wiele łzawych rozmów przez telefon.
„Najbardziej zależało mi na wydostaniu się z wyspy”, tak im odpowiadał, ale to nie
pomagało. Oni kochali wyspę i mieszkali tam z własnego wyboru. Dwa miesiące później
Arthur dostał się jako statysta do amerykańskiego filmu kręconego w Toronto, a potem miał
rólkę z jedną kwestią w kanadyjskim serialu. Stwierdził, że tak naprawdę nie ma zielonego
pojęcia o aktorstwie, dlatego zaczął wydawać wszystkie pieniądze na lekcje. Tam poznał
swojego najlepszego przyjaciela, Clarka. Razem przeżyli wspaniały rok, podczas którego byli
nierozłączni. Załatwili sobie podrobione dowody osobiste i wychodzili do klubów cztery razy
w tygodniu. Kiedy oboje skończyli dziewiętnaście lat, Clark w końcu uległ namowom
rodziców i wrócił na studia do Anglii, a Arthur dostał się do szkoły teatralnej w Nowym
Jorku. Pracował w restauracji, a mieszkał nad piekarnią w Queens z czterema
współlokatorami.
Skończył szkołę teatralną, znowu zaczął chodzić na castingi i wciąż pracował jako
kelner, aż w końcu dostał pracę w Prawie i porządku - czy był jakiś aktor w Nowym Jorku,
który nie grał w Prawie i porządku? - dzięki której zdobył swojego agenta, a jego rola
rozszerzyła się do powracającej postaci w kolejnym sezonie Prawa i porządku.
Kilka reklam, dwa odcinki pilotażowe seriali, które jednak nie były dalej kręcone -
„Powinieneś wpaść do L.A.”, powiedział mu reżyser tego drugiego, kiedy zadzwonił ze złą
nowiną. „Możesz pomieszkać w moim domku gościnnym, pochodzić na jakieś castingi, może
coś z tego wyjdzie” - i Arthur, mający już dość wschodnich zim, pozbył się większość swoich
rzeczy i poleciał na zachodnie wybrzeże.
W Hollywood chodził na dużo przyjęć. Dostał małą rolę jako żołnierz, który
wypowiada trzy kwestie i wybucha w ciągu pierwszych dziesięciu minut filmu, ale dzięki
temu dostał potem o wiele większą rolę, i wtedy dopiero zaczęły się imprezy - kokaina i
gładkie dziewczyny z idealną cerą, libacje w domach i w pokojach hotelowych. Kilka lat, z
których wspomnienia wracają do niego jak mruganie stroboskopu, jest w Malibu, pije wódkę
i siedzi przy basenie z dziewczyną, która mówi, że dostała się tu nielegalnie z Meksyku,
przekroczyła granicę, leżąc pod stertą papryczek chili, kiedy miała dziesięć lat. Nie jest
pewien, czy powinien jej wierzyć, ale jest tak piękna, że ją całuje i ona mówi, że zadzwoni,
ale już nigdy więcej jej nie spotyka. Jeżdżenie po Los Angeles w kabriolecie, jego przyjaciele
śpiewają do piosenek z radia, a on patrzy, jak nad głową migają mu liście palmowe. Tańczy z
dziewczyną do Don’t stop believin’ - nigdy się do tego nikomu nie przyznał, ale to jego
ulubiona piosenka - w piwnicy jakiegoś faceta, a tydzień później jakimś cudem spotyka tę
samą dziewczynę na innej imprezie, ta sama dziewczyna na dwóch różnych imprezach w tym
ogromnym mieście, uśmiecha się do niego z przymkniętymi oczyma i bierze go za rękę,
prowadzi do ogrodu i razem patrzą na wschód słońca. Miasto zaczyna już go trochę nudzić,
ale wtedy przy Mulholland Drive dostrzega, że wciąż tkwi w nim jakaś tajemnica, że są tu
rzeczy, których jeszcze nie widział - morze świateł znikających w dolinie podczas gdy słońce
wschodzi, sposób w jaki jej palce ocierają się lekko o jego ramię.
- Kocham to miejsce - mówi.
Kiedy zrywają sześć miesięcy później, rzuca mu tym w twarz: „Kochasz to miejsce, ale
nigdy nie będziesz tu pasować i nigdy nie dostaniesz głównej roli w żadnym z tych swoich
głupich filmów”. Miał wtedy dwadzieścia osiem lat. Czas pędził niepokojąco szybko, a
imprezy stały się za długie i zbyt niechlujne. Dwa razy czekał na pogotowiu na wieści o
znajomych, którzy przedawkowali egzotyczne kombinacje alkoholi i leków. Na każdej
imprezie ci sami ludzie, słońce wschodzące nad kolejnymi scenami deprawacji, wszyscy
wyglądali jakby już mieli tego dosyć. Tuż po swoich dwudziestych dziewiątych urodzinach
dostał główną rolę w niskobudżetowym filmie o nieudanym napadzie na bank i z
zadowoleniem dowiedział się, że film ma być kręcony w Toronto. Podobała mu się wizja
zwycięskiego powrotu do Kanady.

Pewnego wieczoru dostał telefon od matki z pytaniem, czy pamięta Susie, kelnerkę,
która pracowała w kawiarni przy sklepie, kiedy był dzieckiem. Oczywiście, że ją pamiętał.
Zawsze podawała mu naleśniki w kawiarni. Ale, wracając do tematu, parę lat temu do Susie
wprowadziła się jej bratanica z przyczyn, które wciąż były tajemnicą, pomimo dzielnych prób
wywiadowczych największych plotkarzy na wyspie. Ta bratanica, Miranda, miała już
siedemnaście lat i była bardzo ambitna. Miała dobrze poukładane w głowie. Ostatnio
przeprowadziła się do Toronto, żeby iść do szkoły artystycznej i może Arthur znalazłby czas,
żeby się z nią spotkać?
- Ale po co? - spytał. - Nie znamy się. Ona ma siedemnaście lat. Nie wydaje ci się, że to
będzie trochę niezręczne? - Arthur nienawidził niekomfortowych sytuacji i starał się ich
unikać za wszelką cenę.
- Macie ze sobą dużo wspólnego - odpowiedziała jego matka. - Oboje ominęliście jedną
klasę w szkole.
- No, nie powiedziałbym, że to „dużo wspólnego”. - Ale już mówiąc to, zaczął się
zastanawiać. Ona będzie wiedziała, skąd pochodzi. Arthur żył w niekończącym się stanie
dezorientacji, jakby nieustannie miał stan podgorączkowy i ciągle dręczyło go jedno pytanie:
jak ja się tu znalazłem? Zdarzały się takie chwile - na przyjęciach w Toronto, Los Angeles,
Nowym Jorku - kiedy opowiadał ludziom o Delano i dostrzegał na ich twarzach
zainteresowanie, ale też pewien sceptycyzm, tak jakby opisywał im swoje dzieciństwo na
powierzchni Marsa. Z wiadomych powodów bardzo mało osób słyszało o Delano. Kiedy
mówił ludziom z Toronto, że był z Kolumbii Brytyjskiej, to od razu wspominali o Vancouver,
jakby to szklane miasto oddalone o cztery godziny i dwa promy od jego domu rodzinnego
miało cokolwiek wspólnego z wyspą, na której dorastał. Za to kiedy opowiadał ludziom w
Los Angeles, że pochodził z Kanady to dwa razy usłyszał pytanie o igloo. Rzekomo dobrze
wykształcony nowojorczyk uważnie słuchał jego wyjaśnień, skąd pochodzi - z południowo-
wschodniej Kolumbii Brytyjskiej, z wysepki pomiędzy wyspą Vancouver a kontynentem - a
potem z pełną powagą zapytał się go, czy to znaczy, że wychował się w pobliżu Maine.
- Zadzwoń do Mirandy - powiedziała matka. - To tylko lunch.

Miranda w wieku siedemnastu lat: nienaturalnie spokojna i bardzo ładna, o jasnej cerze
z szarymi oczami i ciemnymi lokami. Weszła do restauracji wraz z podmuchem zimnego
wiatru. Drobinki śniegu uwiesiły się na jej włosach i płaszczu, Arthura uderzyła jej pewność
siebie i elegancja. Wydawała się być o wiele starsza.
- Jak ci się podoba Toronto? - spytał Arthur.
Orzekł, że nie można było nazwać ją ładną. Była piękna, ale w ten subtelny sposób,
który dostrzegało się dopiero z czasem. Była przeciwieństwem blondwłosych, opalonych
dziewczyn z L.A. w ich obcisłych koszulkach.
- Bardzo - odparła.
Cudowność prywatności: mogła iść ulicą i nikt, absolutnie nikt nie wiedział, kim była.
Tylko ludzie, którzy mieszkali w małych miasteczkach, potrafili pojąć piękno tego, ile
wolności daje anonimowość wielkich miast. Zaczęła mu opowiadać o swoim chłopaku, Pablo,
który również był artystą. Arthur zmusił się do uśmiechu. Jest taka młoda, tak sobie
tłumaczył. Miała dość mówienia o sobie i spytała się o niego, a on starał się wyjaśnić jej
surrealizm świata, do którego trafił, świata, w którym ludzie go znali, a on ich nie.
Opowiedział jej o tym, jak bardzo kochał Los Angeles, mimo że tak straszliwie go męczyło.
Opisał to zagubienie, które czuł, porównując swoje obecne życie z tym na Delano. Nigdy nie
była w Stanach, choć całe życie mieszkała trzysta kilometrów od granicy. Arthur widział, że
ciężko było jej sobie wyobrazić jego życie tam. Jej myśli zapewne układały się w kolaż scen z
filmów i zdjęć z gazet.
- Kochasz aktorstwo, prawda?
- Tak. Zazwyczaj tak.
- Wspaniale móc robić to, co się kocha i na tym zarabiać - stwierdziła Miranda, a on się
z tym zgodził.
Podziękowała mu za lunch i razem wyszli z restauracji. Na zewnątrz było zimno, słońce
oświetlało brudny śnieg. Później będzie wspominać to jako złoty czas, kiedy mogli chodzić
do restauracji bez ludzi robiących im zdjęcia na chodniku.
- Powodzenia z filmem - rzuciła Miranda, wsiadając do tramwaju.
- Powodzenia w Toronto - odpowiedział, ale jej już nie było.
W kolejnych latach często udawało mu się wyrzucić ją ze swoich myśli. Była bardzo
daleko i była bardzo młoda. Nakręcił parę filmów, przeniósł się na półtora roku do Nowego
Jorku na czas wystawiania sztuki Mameta, potem znowu wrócił do Los Angeles, bo grał w
serialu HBO. Umawiał się z innymi kobietami. Niektóre były aktorkami, inne nie, dwie z nich
były tak sławne, że nie mogli się pokazywać w miejscach publicznych bez przyciągania
paparazzich, którzy zlatywali się jak komary. Kiedy wrócił do Toronto nagrywać kolejny
film, każde jego wyjście kończyło się całą serią zdjęć. Po części dlatego, że dostawał coraz
większe i bardziej imponujące role, ale też paparazzi przyzwyczaili się do robienia mu zdjęć,
gdy trzymał za rękę coraz to inną, bardziej znaną osobę. Jego agent pogratulował mu strategii.
- Nie miałem w głowie żadnej strategii - tłumaczył Arthur. - Umawiałem się z nimi, bo
mi się podobały.
- No pewnie - odpowiadał agent. - Tak tylko mówię, że to ci na pewno nie zaszkodziło.
Czy naprawdę umawiał się z tymi kobietami, bo mu się podobały, czy może jednak
gdzieś tam w tyle głowy myślał tylko o swojej karierze? Niespodziewanie dręczące pytanie.

Arthur miał już trzydzieści sześć lat, a Miranda dwadzieścia cztery. Stał się
niesamowicie, nieprzyjemnie sławny. Nie spodziewał się sławy, oczywiście marzył o niej tak
jak wszyscy inni, kiedy miał dwadzieścia lat, ale teraz gdy już ją miał, to nie wiedział, co z
nią począć. Zazwyczaj czuł się po prostu zażenowany. Przykładowo: zameldował się w
Hotelu Le Germain w Toronto i młoda kobieta w recepcji powiedziała mu, jaki to zaszczyt
móc gościć go w ich hotelu - „chciałabym tylko panu powiedzieć, jak bardzo mi się podobał
ten film z detektywem” - i jak zawsze w takich sytuacjach nie wiedział, co powinien
odpowiedzieć, bo czy naprawdę podobał jej się ten film, czy tylko była uprzejma, czy może
chciała się z nim przespać, czy też była to jakaś kombinacja tych wszystkich wymienionych.
Uśmiechnął się tylko i jej podziękował. Skołowany wziął kartę do pokoju i poszedł do windy,
wciąż czując na sobie jej wzrok. Starał się sprawiać wrażenie, że nie zauważył i nie
obchodziły go skupione na nim oczy połowy osób przy wejściu.
Zamknął się w pokoju, usiadł na łóżku i poczuł ulgę, że w końcu został sam,
nieobserwowany przez nikogo, ale jak zwykle w takich chwilach dopadła go też
dezorientacja, totalne wycieńczenie, poczucie zagubienia. I nagle wiedział, co musi zrobić.
Zadzwonił na numer, który trzymał przez te wszystkie lata.

14.

Miranda była w pracy, kiedy zadzwonił telefon od Arthura Leandera. Była asystentką w
firmie wysyłkowej Neptune Logistics i spędzała całe dnie, siedząc za biurkiem w kształcie
podkowy w recepcji obok biura swojego szefa. Drzwi do jego pokoju prawie zawsze były
zamknięte, bo młody kierownik, Leon Prevant, rzadko kiedy bywał w mieście. Otaczała ją
bezkresna szara wykładzina, a szklana ściana wychodziła na jezioro Ontario. Zazwyczaj
wykonywała swoją pracę w ciągu godziny, dwóch, a potem mogła poświęcić całe popołudnie
na rysowanie - tworzyła serię komiksów - z długimi przerwami na kawę, podczas których
lubiła stać przy szklanej ścianie i podziwiać jezioro. Kiedy tak tam stała, to czuła, jakby
unosiła się ponad miastem. Uwielbiała ten spokój wody, horyzont widoczny pomiędzy
innymi szklanymi wieżowcami, miniaturowe łódki dryfujące w oddali.
Usłyszała cichy dźwięk sygnalizujący odebranego e-maila. Podczas długiego okresu, w
którym jej obowiązki wypełniał niekompetentny stażysta - „zima naszego niezadowolenia”,
jak mawiał Prevant - Leon przekazał planowanie swoich podróży w ręce Thei, asystentce jego
podwładnej Hannah. Thea, nienaganna w ten swój profesjonalny sposób, który Miranda
podziwiała, właśnie przesłała jej potwierdzenia lotów Leona do Tokio w przyszłym miesiącu.
W obecności Thei Miranda czuła się zaniedbana i niechlujna. Jej loki sterczały każdy w inną
stronę, a włosy Thei zawsze były idealnie ułożone i gładkie. Ubrania Mirandy nigdy nie były
do końca odpowiednie, zaś Thei codziennie doskonałe. Szminka Mirandy była zawsze albo
zbyt pstrokata, albo za ciemna. Szpilki za wysokie albo za niskie. Wszystkie pary rajstop były
dziurawe na stopach, więc musiała je nosić do odpowiednich butów. Szpilki miały zdarte
obcasy pieczołowicie zamalowane czarnym markerem.
Ubrania stanowiły problem. Większość profesjonalnej garderoby Mirandy pochodziła z
taniego outletu przy Yonge Street. W przymierzalni rzeczy wyglądały całkiem dobrze, ale jak
tylko wracała do domu, wszystkie okazywały się być do niczego. Czarna spódnica miała same
pozrywane szwy, a bluzka ze sztucznej tkaniny dziwnie leżała. Każda rzecz wyglądała na
bardzo tanią i łatwopalną.
- Jesteś artystką - powiedział jej chłopak Pablo, kiedy rano szukała podkoszulki pod
bluzkę, która skurczyła się w praniu. - Czemu chcesz się podporządkowywać jakimś
pieprzonymi firmowym zasadom?
- Bo tego wymaga ode mnie moja praca.
- Moje biedne korporacyjne maleństwo - powiedział. - Mały trybik w maszynie. - Pablo
często opowiadał o metaforycznych maszynach albo używał tajemniczego hasła „Oni”.
Czasem łączył swoje dwa ulubione terminy w jedno, na przykład: „Właśnie tego Oni chcą,
uwięzić nas w korporacyjnej maszynie”.
Poznali się w szkole. Pablo skończył ją rok wcześniej i na początku jego kariera tak
wspaniale się rozwijała, że na jego prośbę rzuciła pracę kelnerki. Sprzedał obraz za dziesięć
tysięcy dolarów, potem następny za dwadzieścia jeden tysięcy i momentalnie został
desygnowany na nową gwiazdę malarstwa, ale odwołano jedną wystawę i przez kolejny rok
już nic nie sprzedał. Miranda zarejestrowała się w agencji pracy i krótko po tym znalazła się
za biurkiem przy pokoju Leona Prevanta.
- Wytrzymaj jeszcze trochę, kochanie - powiedział Pablo, patrząc jak się ubierała. - To
tylko tymczasowe.
- Jasne - odpowiedziała. Mówił tak odkąd poszła do agencji pracy, ale nie wiedział, że
po sześciu tygodniach stażu Leon zatrudnił ją na stałe. Lubił ją. Cenił jej spokój, jej
opanowanie w każdej sytuacji. Podczas tych rzadkich chwil, kiedy był w biurze, nawet
przedstawiał ją w taki sposób: „To moja asystentka, zawsze opanowana Miranda”. Sprawiało
jej to większą przyjemność, niż chciałby się do tego przyznać.
- Sprzedam te nowe obrazy, zobaczysz - ciągnął dalej Pablo. Leżał półnagi w łóżku,
rozłożony jak rozgwiazda. Lubił sprawdzać, jak dużo powierzchni łóżka potrafi sam zająć. -
Wiesz, że zbliża się w końcu dzień wypłaty, no nie?
- Na pewno - odpowiedziała Miranda. Porzuciła bluzkę i starała się znaleźć w miarę
profesjonalnie wyglądający T-shirt, który będzie dobrze leżał pod marynarką za dwadzieścia
dolarów.
- Mało kto sprzedał coś na ostatniej wystawie - zamruczał pod nosem Pablo, bardziej do
siebie niż do niej.
- Wiem, że to tylko tymczasowe. - Ale miała tajemnicę: wcale nie chciała, żeby to się
skończyło. Nie mogła tego powiedzieć Pablo, ponieważ nienawidził wszystkiego, co było
związane z korporacjami, ale szczerze powiedziawszy, Miranda wolała być w pracy niż w
domu. Mieli małe, ciemne mieszkanie z rosnącą ilością kurzu, z opartymi o ścianę płótnami
Pabla, które jeszcze bardziej zwężały i tak już wąski korytarz, ze sztalugą zasłaniająca okno w
dużym pokoju. W Neptune Logistics miała za to czyste, poukładane miejsce do pracy z
przydymionym światłem. Mogła do woli pracować nad swoim komiksem. W szkole
artystycznej mówili o pracy na etat z przerażeniem w głosie. Nigdy by nie pomyślała, że to
właśnie praca będzie najspokojniejszą i najmniej zagraconą częścią jej życia.
Tego ranka otrzymała od Thei pięć wiadomości, same rezerwacje hoteli i lotów dla
Leona. Miranda przyjrzała się jego podróży po Azji. Japonia, potem Singapur, na końcu
Korea Południowa. Lubiła patrzeć na mapy i wyobrażać sobie, że sama leci do tych miejsc.
Nadal nigdy nie była poza granicami Kanady. Przy bezrobotnym, nie sprzedającym obrazów
Pablo, sama ledwo dawała radę spłacać swój kredyt studencki i opłacać czynsz za mieszkanie.
Wpisała do planu podróży informacje o locie z Singapuru do Seulu, sprawdziła numery
rezerwacji i zdała sobie sprawą, że na dziś wypełniła już wszystkie swoje obowiązki. Była
dopiero dziewiąta czterdzieści pięć.
Miranda poczytała przez chwilę wiadomości, popatrzyła na Półwysep Koreański na
mapie, aż uświadomiła sobie, że od paru minut wgapia się nieobecnym wzrokiem w ekran, a
jej myśli skupiają się na wymyślonym świecie z jej projektu, z jej powieści graficznej, z jej
serii komiksów. Sama nie wiedziała, jak nazwać to, nad czym pracowała od ukończenia
szkoły. Wyjęła swój notes ze szkicami.

W projekcie Stacji Jedenaście było kilka ważnych postaci, ale głównym bohaterem był
Doktor Jedenaście, genialny fizyk, z wyglądu przypominający Pablo, lecz zupełnie inny z
charakteru. Był osobą z przyszłości, która nigdy nie marudziła. Był pewny siebie i czasem
sarkastyczny. Nie pił zbyt dużo. Nie bał się niczego, ale nie miał szczęścia do kobiet. Przybrał
imię po stacji kosmicznej, w której mieszkał. Wroga cywilizacja z pobliskiej galaktyki
przejęła kontrolę nad Ziemią i zniewoliła ludność Ziemi, ale kilkuset buntowników zdołało
ukraść jedną stację kosmiczną i zbiec. Doktor Jedenaście wraz ze swoimi współpracownikami
umknęli w Stacji Jedenaście przez tunel czasoprzestrzenny i ukrywali się w niezbadanych
rejonach przestrzeni kosmicznej. Akcja rozgrywa się tysiąc lat w przyszłości.
Stacja Jedenaście była wielkości Księżyca i była zaprojektowana na wzór planety, ale
mogła przemieszczać się między galaktykami i nie potrzebowała Słońca. Sztuczne niebo
stacji zostało uszkodzone w czasie wojny, więc teraz na powierzchni Stacji Jedenaście zawsze
był tylko zachód słońca, zmierzch i noc. Systemy operujące poziomem mórz Stacji Jedenaście
również zostały zniszczone, dlatego jedynymi pozostałościami lądu były wyspy, które kiedyś
były wierzchołkami górskimi.
Nastąpiła schizma. Znaleźli się ludzie, którzy po piętnastu latach życia w ciągłym
zmroku, zatęsknili za domem. Chcieli wrócić na Ziemię i błagać o amnestię, spróbować
egzystować pod władzą obcych. Mieszkali w Podmorzu, połączonej sieci schronów
wojskowych, znajdującej się pod oceanami Stacji Jedenaście. Było ich już trzystu.
W scenie, którą Miranda teraz rysowała, Doktor Jedenaście płynął łodzią wraz ze
swoim mentorem, Kapitanem Lonagan.
Doktor Jedenaście: Wpłynęliśmy na niebezpieczne wody. Przepływamy nad bramą do
Podmorza.
Kapitan Lonagan: Musisz spróbować ich zrozumieć. (Następny obrazek to zbliżenie na
jego twarz.) Chcą tylko znowu ujrzeć światło Słońca. Dziwisz się im?
Miranda stwierdziła, że po tych dwóch kolumnach potrzebowała czegoś na całą stronę.
Miała już namalowany obraz i kiedy przymknęła oczy, prawie go ujrzała, przyczepionego do
sztalugi w domu. Na nim konik wodny, który był ogromną, pokryta rdzą istotą z oczami
pustymi jak spodki. Był połączeniem zwierzęcia z maszyną. Z boku jego głowy migało
niebieskie światełko nadajnika radiowego. Powolnie poruszał się pod wodą, jednocześnie
piękny i koszmarny, a na jego grzbiecie siedział jeźdźca z Podmorza. Połowę płótna
zajmowała głęboko niebieska woda. Na powierzchni morza Doktor Jedenaście i Kapitan
Lonagan w swojej łodzi, tak mali pod tymi obcymi konstelacjami przestrzeni kosmicznej.

W dniu, w którym ponownie zobaczyła Arthura, Pablo zadzwonił na jej biurowy


telefon. Właśnie upiła parę łyków swojej popołudniowej kawy i była w trakcie rysowania
serii scen, w których Doktor Jedenaście próbował udaremnić kolejny spisek Podmorza, aby
zniszczyć reaktory stacji i tym samym zmusić ich do powrotu na Ziemię. Jak tylko usłyszała
głos Pablo, wiedziała, że będzie to nieprzyjemna rozmowa. Chciał wiedzieć, o której wróci do
domu.
- Około ósmej.
- Zastanawia mnie, co ty tak naprawdę robisz dla tych ludzi - powiedział Pablo.
Okręciła wokół palców kabel od telefonu i patrzyła na scenę, którą właśnie rysowała.
Doktor Jedenaście mierzył się ze swoim nemezis z Podmorza na podziemnym przejściu obok
głównego reaktora Stacji Jedenaście. Dymek z myślą: Ale cóż to za szaleństwo?
- No więc, zajmuję się planami podróży Leona - odpowiedziała cierpliwie, jako że nie
był to pierwszy tego typu nieprzyjemny telefon i teraz już była na nie przygotowana. -
Przygotowuję raporty jego wydatków i czasem piszę za niego e-maile. Od czasu do czasu
przekazuję mu różne wiadomości. Segreguję dokumenty.
- I to zajmuje ci cały dzień.
- Oczywiście, że nie. Kochanie, przecież już o tym rozmawialiśmy. Mam sporo
wolnego czasu.
- I co robisz w tym wolnym czasie?
- Pracuję nad swoim projektem. Nie wiem, czemu mówisz to z takim sarkazmem. -
Problem tkwił w tym, że tak naprawdę wcale jej to nie obchodziło. Kiedyś taka rozmowa
doprowadziłaby ją do łez, ale teraz jedynie obróciła się na krześle, żeby spojrzeć na jezioro i
zastanowiła się nad wynajmem samochodu do przeprowadzki. Mogłaby wziąć chorobowe w
pracy, spakować swoje rzeczy i w parę godzin zniknąć. Czasem trzeba zostawić wszystko za
sobą.
- ...dwunastogodzinne dni - kontynuował Pablo. - Nigdy nie ma cię w domu. Nie ma cię
od ósmej rano do dziewiątej wieczorem, a czasem pracujesz też w soboty. Nie wiem Miranda.
Co ty byś pomyślała na moim miejscu?
- Czekaj - przerwała mu. - Właśnie zdałam sobie sprawę, czemu dzwonisz na mój
biurowy telefon.
- No i co?
- Sprawdzasz, czy na pewno jestem w pracy, nie? Dlatego nie zadzwoniłeś na komórkę.
- Poczuła niespodziewanie silny przypływ gniewu. To ona płaciła cały czynsz za mieszkanie,
a on sprawdzał, czy na pewno była w pracy.
- Pracujesz w tak dziwnych godzinach - rzucił tak, żeby w pełni zrozumiała wymiar
jego oskarżenia.
- Tak jak mówiłam już wcześniej - tłumaczyła Miranda bardzo spokojnym tonem.
Zawsze była dobra w trzymaniu swoich emocji na wodzy. - Leon wyraził się bardzo jasno,
kiedy mnie zatrudnił. Podczas jego podróży mam być w pracy do siódmej wieczorem, a kiedy
jest w biurze, to ja też mam być. Wysyła mi SMS-a, kiedy będzie w pracy przez weekend i
wtedy ja też muszę przyjść.
- Ach, więc on wysyła ci SMS-y.
Była niesamowicie znudzona całą tą rozmową, znudzona Pablo, znudzona kuchnią na
Jarvis Street, w której doskonale wiedziała, że on teraz był, bo jeśli miał się kłócić przez
telefon, to tylko z domu - jedną z rzeczy, która ich łączyła, była niechęć do ludzi gniewnie
szepczących albo krzyczących do telefonu, zajmujących się praniem swoich osobistych
brudów w miejscach publicznych - a w kuchni był najlepszy zasięg.
- Pablo. To tylko praca. Potrzebujemy tych pieniędzy.
- Tobie to zawsze tylko o pieniądze chodzi, co nie?
- Dzięki nim możemy zapłacić za mieszkanie, zapomniałeś o tym?
- Mówisz, że ja nie dokładam się do mieszkania? Chcesz mnie nazwać pasożytem?
Nie mogła już tego dłużej słuchać, więc delikatnie odłożyła słuchawkę. Czemu
wcześniej - czyli na przykład osiem lat temu, kiedy zaczęli się spotykać - nie widziała, tego
jaki Pablo potrafił być wredny. Parę minut później dostała od niego e-maila. W nagłówku
napisał Co jest, kurwa, a pod spodem: Miranda, co się z tobą dzieje? Ostatnio jesteś jakaś
dziwnie agresywna i ciągle chodzisz zła. O co ci chodzi?
Zamknęła go bez odpowiadania i przystanęła na chwilę przy szklanej ścianie, patrząc na
jezioro. Wyobraziła sobie, jak poziom wód się wznosi, aż zalewa ulice. Między wieżowcami
dystryktu biznesowego przepływałyby gondole, a Doktor jedenaście stałby na tamtym
moście. Wtedy zadzwoniła jej komórka. Nie znała tego numeru.
- Arthur Leander z tej strony - przedstawił się, kiedy Miranda odebrała. - Co byś
powiedziała na kolejny lunch?
- A czy może być kolacja?
- Dziś wieczorem?
- Jesteś zajęty?
- Nie - odpowiedział, siedząc na swoim łóżku w Hotelu Le Germain i zastanawiając się,
jak wykręcić się od kolacji z reżyserem. - Ani trochę. Nie mogę się już doczekać.
Miranda zdecydowała, że nie ma po co dzwonić do Pablo, biorąc pod uwagę ich obecną
sytuację. Musiała jeszcze zrobić coś dla Leona, który miał zaraz wsiadać na pokład samolotu
w Lizbonie. Odnalazła dokument, którego potrzebował i wysłała mu go e-mailem. Wróciła do
Stacji Jedenaście. Sceny w Podmorzu, pracujący w ciszy ludzie w pokojach
przypominających jaskinie. Musieli żyć przy drgającym świetle świec, nieustannie świadomi
ogromu oceanu znajdującego się nad nimi, nienawidzący Doktor Jedenaście i jego
współpracowników, którzy kierowali Stacją Jedenaście w czeluści przestrzeni kosmicznej.
(SMS od Pablo: ??dostałaś mojego maila???). Oni, mieszkańcy Podmorza, niezmiennie
trwali w oczekiwaniu. Od lat czekali, aż ich życie zacznie się na dobre.
Rysowała swój pokój w pracy, jeszcze zanim zdała sobie sprawę z tego, co robiła.
Bezkresny dywan, biurko, zamknięte drzwi do biura Leona, ścianę ze szkła. Dwa zszywacze
na biurku - jak to się stało, że miała dwa? - i drzwi prowadzące do windy i łazienki.
Próbowała przelać na papier elegancję i spokój miejsca, w którym spędzała większość
najprzyjemniejszych godzin, ale na jej rysunku za szklaną ścianą znajdował się inny
krajobraz, z ciemnymi skałami i wysokimi mostami.
- Myślami zawsze jesteś przy Stacji Jedenaście - wypomniał jej Pablo podczas którejś z
ostatnich kłótni. - A ja nawet nie rozumiem, o czym to jest. Właściwie to o co w tym chodzi?
Pablo nie interesował się komiksami. Nie dostrzegał różnicy pomiędzy poważnymi
powieściami graficznymi, a sobotnimi kreskówkami z kotami ganiającymi za kanarkami o
wielkich oczach. Kiedy był trzeźwy, sugerował, że marnotrawi swój talent. Kiedy był pijany,
dawał jej do zrozumienia, że i tak nie ma zbyt wiele talentu do zmarnotrawienia. Później
zawsze przepraszał, czasem nawet płakał. Minął rok i dwa miesiące, odkąd sprzedał swój
ostatni obraz. Po raz kolejny zaczęła wyjaśniać mu swój projekt, ale słowa grzęzły jej w
gardle.
- Nie musisz tego rozumieć - odpowiedziała. - To mój projekt.

Restauracja, w której umówiła się z Arthurem, miała wnętrze z ciemnego drewna,


wysoko sklepiony sufit i panował w niej lekki półmrok. Czekała na przybycie Arthura,
rozglądała się po sali i stwierdziła, że mogłaby odwzorować to pomieszczenie. Wyobrażała
sobie taki pokój w Podmorzu - podziemne miejsce wykonane z drewna odratowanego ze
zniszczonych lasów Stacji. Żałowała, że nie miała przy sobie szkicownika. Minutę po
dwudziestej dostała SMS-a od Pablo: czekam. Miranda wyłączyła telefon i wrzuciła go do
torebki. Arthur przyszedł dziesięć minut spóźniony, ledwo łapiąc oddech i od razu zarzucając
ją przeprosinami, jego taksówka utknęła w korku.
- Pracuję nad komiksem - opowiedziała mu później, kiedy on spytał o jej pracę. - Może
zrobię z tego całą serię powieści graficznych. Sama jeszcze nie wiem.
- A czemu akurat komiks? - Arthur wydawał się być szczerze zainteresowany.
- Kiedy byłam mała, czytałam dużo komiksów. Pamiętasz Calvina i Hobbes’a? - Arthur
przyglądał się jej z uwagą. Miranda stwierdziła, że wyglądał bardzo młodo jak na swoje
trzydzieści sześć lat. Wyglądał na tylko trochę starszego niż wtedy, kiedy poznali się siedem
lat temu.
- Pewnie. Uwielbiałem Calvina i Hobbesa - odpowiedział. - Moja najlepsza
przyjaciółka miała ich całą stertę.
- A też jest z wyspy? Może ją znam.
- Raczej nie. Victoria wyprowadziła się do Tofino piętnaście lat temu. Ale mówiłaś o
Calvinie i Hobbesie.
- Ach tak, racja. Pamiętasz może Astronautę Spiffa?
Te części były jej ulubionymi. Latający spodek Spiffa przemierzał odległe galaktyki, a
pod jego szklaną kopułą siedział mały astronauta w goglach. Były zabawne, ale przy tym też
piękne. Miranda opowiedziała Arthurowi o tym, jak po pierwszym semestrze studiów
naznaczonym nieudanymi próbami zajęcia się fotografią, wróciła na święta na Delano.
Przypadkiem odnalazła swoje stare komiksy Calvin i Hobbes, przejrzała je i nagle wiedziała,
że to było to. Te czerwone pustynie, niebo z dwoma księżycami. Wtedy zaczęła myśleć o
wszystkich możliwościach, które dawała ta forma, o statkach kosmicznych i gwiazdach, o
obcych planetach, ale minął kolejny rok, zanim stworzyła piękną ruinę Stacji Jedenaście.
Arthur nie odrywał od Mirandy wzroku. Kolacja przeciągnęła się do późna.

- Wciąż jesteś z Pablo? - spytał, kiedy wyszli na zewnątrz. Arthur przywołał taksówkę.
Pewne rzeczy zostały już postanowione bez wypowiadania ich na głos.
- Rozstajemy się. Nie pasujemy do siebie. - W tym momencie Miranda zdała sobie
sprawę, że taka była prawda.
Wsiedli do taksówki, zaczęli się całować na tylnym siedzeniu, on trzymał rękę na jej
plecach, kiedy prowadził ją przez lobby hotelu, ona pocałowała go w windzie i poszła za nim
do jego pokoju.

SMS-y od Pablo o dziewiątej, dziesiątej i jedenastej wieczorem: jesteś na mnie


zła?,??,????
W końcu odpowiedziała: nocuję dziś u koleżanki, będę rano, to pogadamy, a w zamian
dostała: to w ogóle nie wracaj.
Ten czwarty SMS wywołał u Mirandy wyjątkowe uczucie beztroski. Pojawiły się myśli
o wolności i zbliżającymi się wyswobodzeniu. Mogłaby wszystko rzucić i zacząć od nowa.
Stacja Jedenaście będzie jej jedyną stałą.

O szóstej rano wzięła taksówkę do Jarvis Street.


- Chciałbym cię jeszcze dziś zobaczyć - szepnął Arthur, kiedy się całowali. Umówili się
na wieczór w jego pokoju.
W mieszkaniu panowała cisza i mrok. W zlewie przewracały się naczynia, a na
piekarniku leżała patelnia z resztkami jedzenia. Drzwi do sypialni były zamknięte. Miranda
spakowała dwie walizki - jedną z ubraniami, drugą z przyborami do rysowania i w piętnaście
minut była gotowa do wyjścia. Wzięła prysznic w siłowni pracowniczej w Neptune Logistics,
przebrała się w lekko pogniecione ubrania, a malując się, spojrzała na swoje odbicie w lustrze
i pomyślała: „Niczego nie żałuję”. Zaczęła robić sobie wyrzuty, że jest bez serca, ale szybko z
tego zrezygnowała, chociażby przez to, jak dalekie było to od prawdy. Dobrze wiedziała, że
na każdym kroku czyhały na nią pułapki, mogące wzbudzić w niej łzy. Kiedy ktoś prosił ją o
drobne, a ona nie mogła mu ich dać, było jej tak straszliwie przykro. Była zbyt miękka dla
tego świata, a może tylko dla tego miasta. Czuła się w nim taka mała. Do oczu napłynęły jej
łzy. Miranda nie była pewna wielu spraw, ale wiedziała, że tylko ludzie pozbawieni honoru
wychodzili, kiedy sytuacja stawała się zbyt trudna.

- No nie wiem - powiedział jej Arthur o drugiej w nocy. Leżeli w jego ogromnym łóżku
w hotelu Le Germain. Arthur był w Toronto jeszcze przez trzy tygodnie, a potem wracał do
Los Angeles. Chciałaby wierzyć, że padało na nich światło księżyca, ale wiedziała, że jasność
zza okna jest głównie elektryczna. Artur kontynuował:
- Czy poszukiwanie szczęścia jest niehonorowe?
- Sypianie z gwiazdą filmową, podczas gdy wciąż mieszkasz z kimś innym, na pewno
nie jest honorowe.
Arthur przesunął się na łóżku. Nie lubił wyrażenia „gwiazda filmowa”. Pocałował
Mirandę w czoło.
- Wrócę rano do mieszkania, żeby zabrać parę rzeczy - zdecydowała zaspana Miranda o
czwartej rano. Przypomniała sobie o obrazie, który zostawiła na sztaludze. Widniał na nim
wypływający z morskiej otchłani konik morski. Już zaczęli rozmawiać z Arthurem o
przyszłości. Sprawy szybko przybrały poważny obrót.
- Chyba nie zrobi niczego głupiego, co? Ten cały Pablo?
- Nie - odpowiedziała. - Ewentualnie trochę sobie pokrzyczy. - Oczy same się jej
zamykały.
- Na pewno?
Arthur czekał na odpowiedź, ale Miranda już zasnęła. Pocałował ją w czoło -
wymamrotała coś w odpowiedzi przez sen - okrył kołdrą jej nagie ramiona, wyłączył
telewizor i zgasił światło.

15.

Dorobili się domu w Hollywood Hills i małego pomeraniana, świecącego niczym biały
duszek, kiedy Miranda przywoływała go wieczorami z ogrodu. Fotografowie, którzy śledzili
Arthura i Mirandę, sprawiali, że Miranda była wiecznie poddenerwowana. Nazwisko Arthura
pojawiało się nad tytułami filmów. W dzień ich trzeciej rocznicy twarz Arthura pojawiła się
na billboardach w całym kraju.
Wieczorem urządzili przyjęcie i Luli, ich pomeranian, obserwował wszystko z ogrodu
zimowego, do którego został zesłany za próby zgarnięcia jedzenia ze stołu. Za każdym razem
kiedy Miranda podnosiła wzrok znad stołu, widziała swojego psa wpatrującego się w nich zza
szklanych drzwi.
- Wasz pies wygląda jak wata cukrowa - powiedział Gary Heller, adwokat Arthura.
- Jest najsłodszym maleństwem, jakiego w życiu widziałam - stwierdziła Elizabeth
Colton. Jej twarz znajdowała się obok Arthura na billboardach. Ma tam mocno umalowane
czerwone usta i piękny uśmiech, ale w rzeczywistości nie używała szminki i wydawała się
być nieśmiała i nerwowa. Była piękna w taki sposób, który sprawiał, że ludzie zapominali, co
chcieli jej powiedzieć. Miała bardzo spokojny, łagodny głos. Trzeba było się do niej nachylić,
żeby usłyszeć, co mówi.
Tamtego wieczoru mieli dziesięciu gości, małe przyjęcie dla najbliższych, żeby uczcić
rocznicę i nowy film.
- Dwie rzeczy za jednym zamachem - skwitował to Arthur, ale coś było nie tak z tą
kolacją i Mirandzie coraz trudniej było ukryć własny niepokój. Dlaczego trzecia rocznica
ślubu miałaby być świętowana w obecności kogokolwiek innego, poza samymi małżonkami?
Kim tak właściwie byli ci wszyscy dodatkowi ludzie przy stole?
Miranda siedziała naprzeciwko Arthura, ale nie mogła złapać jego spojrzenia.
Rozmawiał ze wszystkimi poza nią. Nikt nie zwracał uwagi na to, że Miranda wyjątkowo
rzadko zabierała głos. „Mogłabyś się czasem trochę bardziej postarać”, wypomniał jej parę
razy Arthur, ale ona wiedziała, że nigdy nie będzie się dobrze czuć wśród tych ludzi, choćby
nie wiadomo jak się starała. Zostawiono ją na dziwnej planecie. Jedyne co mogła zrobić, to
zgrywać w pełni opanowaną i spokojną.

Talerze i butelki przenoszone były od stołu do kuchni i z powrotem przez mały oddział
kelnerów, którzy ukradkiem zawsze podrzucali gdzieś swoje portfolia i scenariusze. Luli, po
drugiej stronie szklanej ściany, wlepiał wzrok w truskawkę, która spadła z deseru żony
Hellera. Mirandzie szwankowała pamięć, kiedy była zestresowana, czyli za każdym razem,
gdy poznawała ludzi z branży albo urządzała przyjęcia. Tego wieczoru te dwie rzeczy się ze
sobą łączyły, więc nie potrafiła przypomnieć sobie imienia żony Hellera, mimo że słyszała je
już przynajmniej ze dwa razy.
- Było bardzo intensywnie - opowiadała żona Hellera w nawiązaniu do czegoś, czego
Miranda nie usłyszała. - Spędziliśmy tam tydzień, każdego dnia surfowaliśmy. To wręcz
duchowe przeżycie.
- Surfowanie było duchowym przeżyciem? - spytał z powątpiewaniem producent
siedzący obok Mirandy.
- Też bym się tego nie spodziewała! Ale to wychodzenie każdego dnia, tylko ty, fale i
twój prywatny instruktor, to było silnie skoncentrowane doświadczenie. Surfujesz?
- Chciałbym, ale ostatnio ciągle jestem zajęty przez tę całą sprawę ze szkołą -
odpowiedział producent. - W sumie można to nazwać sierocińcem, w zeszłym roku założyłem
taką małą placówkę w Haiti, ale skupia się głównie na nauce, nie tylko na trzymaniu tam
dzieci...
- Nie mam pojęcia, nie jestem związanym z jego projektem czy jakkolwiek to nazwać -
Arthur był pogrążony w rozmowie z aktorem, który w zeszłym roku grał jego brata w jednym
z filmów. - Nigdy go nawet nie poznałem, ale słyszałem od znajomych, że podoba mu się
moja praca.
- Rozmawiałem z nim parę razy - odpowiedział aktor.
Miranda wyciszyła toczące się wokół niej rozmowy, żeby spojrzeć na psa, który
odwzajemnił jej spojrzenie. Tak bardzo chciała zabrać Luliego na zewnątrz, zostać z nim w
ogrodzie i poczekać, aż ci wszyscy ludzie sobie pójdą.

Około północy zniesiono ze stołu talerzyki po deserze, ale nikt nie zbierał się jeszcze do
wyjścia. Przy stole zapanowało zakrapiane winem rozleniwienie. Arthur rozmawiał z
Hellerem. Bezimienna żona Hellera gapiła się bezmyślnie na żyrandol.
Był tam też Clark Thompson, stary przyjaciel Arthura i jedyna osoba, poza Mirandą,
która nie była związana z branżą filmową.
- Wybacz, ale czym ty się właściwie zajmujesz? - zwróciła się do Clarka kobieta o
imieniu Tesch.
Tesch wydawała się należeć do tych osób, które mylą bezczelność z intelektualnym
wigorem. Miała około czterdziestu lat i nosiła okulary w ciężkich, czarnych oprawkach, które
kojarzyły się Mirandzie z architektami. Miranda pierwszy raz ją widziała i nie pamiętała,
czym Tesch się zajmowała poza tym, że oczywiście w jakiś sposób była związana z
przemysłem filmowym. Może pracowała przy edytowaniu? Miranda nie rozumiała też
samego „Tesch” - czy to imię, czy nazwisko? Czy może Tesch to po prostu Tesch, tak jak
Madonna to Madonna? Czy można było mieć tylko jedno imię, jeśli nie jest się sławnym?
Być może Tesch rzeczywiście była kimś bardzo znanym, tylko Miranda jej nie kojarzyła.
Tak, to brzmiało całkiem prawdopodobnie. Właśnie takimi rzeczami się zamartwiała.
- Czym się zajmuję? Obawiam się, że niczym specjalnie efektownym. - Clark był
bardzo wysokim i szczupłym Brytyjczykiem. W garniturze i Conversach zestawionych z
różowymi skarpetkami stanowił kwintesencję nonszalancji. Przyniósł im dziś prezent - piękny
szklany przycisk do papieru ze sklepu z pamiątkami w Rzymie. - Nie jestem związany z
filmem.
- Ach. - Do rozmowy przyłączyła się żona Hellera. - Uważam, że to wspaniałe.
- Z całą pewnością nietypowe, ale to nie zawęża nam zbytnio opcji, prawda? - dociekała
dalej Tesch.
- Doradztwo kierownicze. Nasza siedziba jest w Nowym Jorku, ale teraz mam klienta w
Los Angeles. Specjalizuję się w naprawie wadliwych kierowników - odpowiedział
rzeczowym tonem Clark, sącząc wino.
- Mógłbyś jaśniej?
- Nasza firma wychodzi z założenia - tłumaczył Clark - że jeśli ktoś zatrudnia dobrą, acz
nie idealną osobę na stanowisku kierowniczym, to czasem taniej jest naprawić tego
pracownika, niż go zastąpić. Go lub ją, rzecz jasna.
- Jest psychologiem pracy - dodał Arthur, odrywając się od swojej rozmowy przy
drugim końcu stołu. - Pamiętam, jak musiał wracać do Anglii, żeby skończyć doktorat.
- Doktorat. Jak tradycyjnie - skwitowała Tesch. - A jak twoja praca? - zwróciła się teraz
do Mirandy.
- Dobrze, dziękuję. - Miranda poświęcała większość czasu Stacji Jedenaście. Wiedziała
z różnych plotkarskich portali, że ludzie uważali ją za ekscentryczną żonę bogatego aktora,
która tworzyła jakieś tajemnicze komiksy i nigdy ich nie publikowała - „Moja żona jest
bardzo skryta, jeśli chodzi o jej pracę”, tak mówił Arthur w wywiadach - która nawet nie
miała prawa jazdy i lubiła chodzić na długie spacery po mieście, w którym nikt nigdy nie
chodził i która nie miała żadnych przyjaciół poza swoim psem, choć czy ktoś tak naprawdę
wiedział o tej ostatniej kwestii? Na żadnym portalu nigdy nie pojawiła się wzmianka o jej
braku przyjaciół, z czego Miranda bardzo się cieszyła. Miała nadzieję, że inni ludzie nie
uważali ją za tak pozbawioną wdzięku, jak ona sama siebie widziała. Elizabeth Colton znowu
spojrzała na nią w ten swój olśniewający sposób. Nigdy nie czesała włosów, a zawsze
wyglądała pięknie. Miała uderzająco niebieskie oczy.
- Są genialne, naprawdę - opowiadał Arthur. - Któregoś dnia pokaże swoje komiksy
światu i będziemy mogli mówić, że znaliśmy ją, kiedy jeszcze nie była sławna.
- A kiedy zamierzasz je skończyć?
- Już niedługo - odpowiedziała Miranda. To była prawda, nie zostało jej już zbyt wiele.
Od miesięcy czuła, że zbliża się do jakiegoś końca, choć sama historia rozrosła się w tyle
różnych kierunków i czasem wydawała się być plątaniną nierozwiązanych wątków. Miranda
próbowała złapać spojrzenie Arthura, ale on patrzył na Elizabeth.
- A co chcesz z tym zrobić, jak już skończysz? - dopytywała dalej Tesch.
- Nie wiem.
- Pewnie będziesz próbowała znaleźć wydawcę, nie?
- Miranda ma mieszane uczucia w tej kwestii - odpowiedział Arthur. Miranda nie
wiedziała już, czy to tylko jej wyobraźnia, czy Arthur naprawdę za wszelką cenę unika jej
oczu.
- Ach tak? - Tesch uśmiechnęła się i uniosła brwi.
- Dla mnie liczy się sam projekt. - Miranda wiedziała, jak pretensjonalnie to zabrzmiało,
ale jeśli taka była prawda, to czy wciąż było to pretensjonalne? - Nie to, czy uda mi się go
wydać.
- Myślę, że to wspaniałe - wtrąciła Elizabeth. - Przecież liczy się sam fakt, że to istnieje,
czyż nie?
- Ale po co robić to wszystko, skoro nikt inny tego nie zobaczy? - spytała Tesch.
- Lubię to robić. Sprawia mi to radość, uspokaja mnie. To, czy ktoś inny to zobaczy, nie
ma dla mnie znaczenia.
- Ach, jaka godna podziwu postawa - skomentowała Tesch. - Przypomina mi o takim
czeskim dokumencie, który widziałam w zeszłym miesiącu. O takiej wyobcowanej artystce,
która nigdy nie chciała wystawiać swoich prac. Mieszkała w Praha i...
- Myślę, że skoro nie mówisz po czesku, to możesz powiedzieć „Praga” - przerwał jej
Clark.
Tesch wyglądała, jakby straciła zdolność do wypowiadania się.
- To takie piękne miasto. - Elizabeth posłała uśmiech, który sprawiał, że wszyscy wokół
niej również nieświadomie się uśmiechali.
- Byłaś tam? - spytał Clark.
- Na studiach miałam zajęcia z historii sztuki. Pod koniec semestru pojechałam do
Pragi, żeby zobaczyć obrazy, o których czytałam. Można tam poczuć ten ogrom historii,
nieprawdaż? Przez jakiś czas nawet myślałam o tym, żeby się tam przeprowadzić.
- Z powodu tej całej historii?
- Dorastałam na przedmieściach Indianapolis - odpowiedziała Elizabeth. - Najstarszy
budynek w moim sąsiedztwie miał pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat. Jest coś urokliwego w
mieszkaniu w mieście, które posiada tak bogatą historię.
- Czy dobrze mi się wydaje, że dzisiaj świętujemy też rocznicę ślubu? - Heller zmienił
temat.
- Tak, istotnie - przyznał Arthur i wszyscy unieśli swoje kieliszki. - To już trzy lata. -
Arthur uśmiechnął się do lewego ucha Mirandy. Obejrzała się przez ramię, ale kiedy wróciła
do niego wzrokiem, on znowu patrzył już gdzieś indziej.
- Jak się poznaliście? - spytała żona Hellera. Miranda bardzo szybko dostrzegła, że w
Hollywood wszyscy byli jak Thea, jej była koleżanka z Neptune Logistics. Wszyscy mieli
idealne ubrania, właściwe fryzury, wszystko doskonale dobrane, a Miranda tylko ciągnęła się
za nimi w swoim nieadekwatnym ubraniu i rozczochranych włosach.
- Obawiam się, że nie jest to zbyt ekscytująca historia - odpowiedział Arthur lekko
napiętym głosem.
- Opowieści o pierwszym spotkaniu zawsze są ekscytujące - stwierdziła Elizabeth.
- Masz zatem o wiele więcej cierpliwości ode mnie - skwitował Clark.
- Nie wiem, czy nazwałabym je ekscytującymi - powiedziała żona Hellera. - Ale na
pewno mają swój urok.
- Nie, chodzi mi o to, że jeśli wszystko dzieje się z jakiegoś powodu - kontynuowała
Elizabeth - a ja wierzę, że tak właśnie jest, to kiedy słyszę opowieść o tym, co przyciągnęło
do siebie dwójkę ludzi, to czuję, jakby odkrywano przede mną małą część tego wielkiego
planu.
W ciszy, która nastąpiła po tej przemowie, kelner dolał wina Mirandzie.
- Pochodzimy z tej samej wyspy - powiedziała Miranda.
- Ach, ta wyspa, o której nam opowiadałeś! - zawołała do Arthura kobieta z wytwórni. -
Z tymi wielkimi paprociami!
- Więc jesteście z tej samej wyspy i...? Co dalej? - dopytywał się Heller, patrząc na
Arthura. Nie wszyscy słuchali. Wokół stołu toczyły się różne pomniejsze rozmowy i
dyskusje. Heller miał pomarańczową opaleniznę. Krążyły płotki, że nie mógł spać w nocy. Po
drugiej stronie szklanych drzwi Luli zmienił pozycję, żeby lepiej widzieć upuszczoną
truskawkę.
- Przepraszam na chwilę - odezwała się Miranda. - Muszę wypuścić psa. Zresztą Arthur
o wiele lepiej opowiada tę historię.
Miranda wymknęła się do pokoju za szklanymi drzwiami, a stamtąd do ogrodu.
Nareszcie wolność! Na zewnątrz otoczyła ją cisza nocy. Luli przemknął obok jej stóp i
zniknął w ciemnościach. Ich ogród nie był zbyt duży. Większą jego część zajmowało zbocze
pokryte krzewami i kwiatami, a niewielki trawnik otaczały liście. W ramach przygotowań na
przyjęcie był tam dzisiaj ogrodnik i powietrze przesiąkło zapachem wilgotnej gleby i świeżo
ściętej trawy. Miranda odwróciła się w stronę jadalni, wiedząc, że nie mogą jej zobaczyć
przez ich własne, nakładające się na siebie odbicia. Zostawiła drzwi lekko otwarte, żeby móc
słyszeć o czym rozmawiają i teraz w ogrodzie rozległ się głos Arthura:
- No więc wiecie, kolacja była udana i następnego wieczoru - opowiadał - po dwunastu
godzinach na planie, czekam na Mirandę w swoim hotelu, żeby znowu zabrać ją na kolację,
już drugi wieczór z rzędu. Siedzę w swoim pokoju, przysypiam przed telewizorem i wtedy
słyszę pukanie do drzwi. Voilà! jest i ona, tyle że teraz nie do końca sama. - Arthur przerwał
dla lepszego efektu. Miranda znowu dostrzegła Lubego, podążającego za jakimś tajemniczym
zapachem na drugim końcu ogrodu. - Niech mnie cholera weźmie, jeśli dziewczyna nie
wzięła ze sobą całego swojego ziemskiego dobytku!
Rozległ się śmiech. Ta historia rzeczywiście była zabawna, kiedy on ją opowiadał.
Pojawiła się przed jego drzwiami z dwiema walizkami, wcześniej przeszła przez hotelowe
lobby z taką pewnością siebie, jakby sama była tam gościem. (Najlepsza rada, jaką dostała od
swojej mamy: „Do każdego pokoju wchodź jak do siebie.”) Powiedziała Arthurowi coś
zdawkowego o tym, że sama przeprowadza się do hotelu i czy mogłaby na razie zostawić u
niego walizki, kiedy będą na kolacji, ale Arthur już był zakochany, pocałował ją i zabrał do
łóżka. Tamtej nocy w ogóle nie wyszli z hotelu. Potem Arthur zaproponował, żeby została u
niego na parę dni, ona się zgodziła i już nigdy nie wyprowadziła i tak oto znaleźli się w Los
Angeles.
Nie opowiadał jednak całej historii. Nie powiedział ludziom zebranym przy stole, że
kiedy następnego ranka wróciła do mieszkania po swój obraz, akwarelę pozostawioną na
sztaludze, to Pablo już na nią czekał, pijany i zapłakany. Wróciła do hotelu z siniakiem na
twarzy. Arthur nie powiedział im, jak zabrał ją potem ze sobą na plan, przedstawił jako swoją
kuzynkę, a ona wzięła chorobowe z pracy i spędziła dzień w jego przyczepie, czytając gazety
i starając się nie myśleć o Pablo. Arthur wpadał co jakiś czas w swoim kostiumie. Miał długą,
czerwoną pelerynę i koronę. Wyglądał naprawdę wspaniale. Za każdym razem, kiedy na nią
spojrzał, czuła jakiś ucisk w klatce piersiowej.
Kiedy skończył pracę, jego kierowca podrzucił ich do restauracji w centrum miasta,
gdzie potem siedział naprzeciwko niej, wyglądając bardzo zwyczajnie w swojej bejsbolówce
z Toronto Blue Jays i pomyślała wtedy: „Wolałam cię, kiedy byłeś w koronie”, ale
oczywiście nigdy nie powiedziałaby tego na glos. Trzy i pół roku później Miranda stała w
ogródku w Hollywood Hills i zastanawiała się, czy ktokolwiek z zebranych przy stole widział
to zdjęcie, które obiegło gazety następnego dnia - Arthur otacza ramieniem Mirandę w
wielkich, ciemnych okularach, Arthur oślepiony przez flesze, które na szczęście tak bardzo
rozjaśniły jej twarz, że siniak nie był widoczny.
- Cóż za urocza historia - powiedział ktoś i Arthur przytaknął, rozlał wino do kieliszków
i wzniósł toast: „Wypijmy zdrowie mojej pięknej, cudownej żony”. Obserwująca ich z
zewnątrz Miranda widziała jednak wszystko: to jak Elizabeth się spięła i spojrzała w dół, to
jak Arthur podziękował wszystkim za przybycie, ale ominął wzrokiem Elizabeth, która lekko
ścisnęła go pod stołem za udo. I nagle wszystko stało się jasne. Było już za późno i to od
dłuższego czasu. Miranda wzięła głęboki oddech.
- Świetna historia - powiedział Heller. - Ale gdzie podziewa się ta twoja żona?
Może spróbowałaby obejść dom dookoła, weszłaby frontowymi drzwiami i
przemknęłaby niezauważona do swojej pracowni, a potem wysłałaby Arthurowi SMS-a, że
rozbolała ją głowa. Miranda odsunęła się od szklanej ściany i przeszła na środek trawnika,
gdzie było najciemniej. Stamtąd przyjęcie wyglądało jak diorama - te białe ściany, złote
światła i wykwintni ludzie. Odwróciła się, żeby spojrzeć na Luli - krążył z nosem przy trawie,
najwyraźniej zachwycony zapachem dobywającym się spod krzewu azalii - i wtedy usłyszała,
jak ktoś zamyka drzwi. Clark wyszedł na papierosa. Już chciała zacząć się tłumaczyć, że
wyszła na dwór, żeby poszukać psa, ale on o nic nie pytał. Uderzył lekko pudełkiem z
papierosami o wnętrze dłoni i bez słowa podał jej jednego.
Miranda przeszła przez trawnik i wzięła papierosa, nachyliła się, żeby Clark mógł jej go
odpalić i wróciła do obserwowania przyjęcia. Arthur śmiał się. Jego ręka powędrowała na
nadgarstek Elizabeth i została tam przez chwilę, zanim znowu nie zaczął napełniać
kieliszków. Czemu Elizabeth siedziała obok niego? Jak mogli być aż tak niedyskretni?
- Niezbyt przyjemny widok, co?
W pierwszym odruchu Miranda chciała zaprzeczyć, ale coś w głosie Clarka ją
powstrzymało. Czy wszyscy już wiedzieli?
- Co takiego? - odpowiedziała pytaniem, ale głos jej zadrżał.
Clark rzucił jej spojrzenie i odwrócił się tyłem do tego żywego obrazu. Po chwili
Miranda zrobiła to samo. Nie było sensu patrzeć na tonący statek.
- Przepraszam, że byłem niemiły dla twojego gościa.
- Chodzi ci o Tesch? Błagam, nie sil się na uprzejmość w stosunku do niej ze względu
na mnie. Jest najbardziej pretensjonalną kobietą, jaką kiedykolwiek poznałam.
- Znałem gorsze.
Nie paliła już od dłuższego czasu, przekonała samą siebie, że palenie jest obleśne, ale w
sumie było przyjemne, przyjemniejsze niż pamiętała. Zapalony lont tlił się w ciemności, a ona
wdychała dym. Najbardziej lubiła Hollywood nocą, w ciszy, kiedy wokół były tylko ciemne
liście, cienie, rozkwitające na wieczór kwiaty z ich miękkimi koniuszkami, delikatnie
oświetlone drogi wijące się po wzgórzach. Luli chodził przy kwiatach, niuchając trawę. Na
niebie widać było gwiazdy, niewiele, bo większość zasłaniał dym miasta.
- Powodzenia, kochanie - powiedział cicho Clark. Skończył palić. Kiedy Miranda się
odwróciła, on zdążył już wejść do środka i znowu zająć swoje miejsce przy stole.
- Tylko szuka psa. - Miranda usłyszała, jak Clark odpowiedział na czyjeś pytanie. -
Zaraz wróci.
Doktor Jedenaście miał pomeraniana. Nie wpadła na to wcześniej, ale pasowało
idealnie. Miał tylko paru przyjaciół i bez psa czułby się zbyt samotny. Tamtej nocy w swojej
pracowni szkicowała scenę: Doktor Jedenaście, szczupła postać z kapeluszem w dłoni, stoi na
skraju skały i obserwuje wzburzone morze, a obok niego mały biały pies z sierścią targaną
przez wiatr. Dopiero w połowie rysowania zdała sobie sprawę, że dała Doktorowi Jedenaście
klona Lubego. Na horyzoncie widoczne były turbiny wietrzne. Luli Doktora Jedenaście
wpatrywał się w morze. Luli Mirandy spał na poduszce przy jej stopach, drgając przez sen.
Okna w pracowni Mirandy wychodziły na basen w ogrodzie. Obok niego stała lampa z
lat pięćdziesiątych, półksiężyc na wysokim, ciemnym słupie, ustawionym w taki sposób, żeby
księżyc zawsze odbijał się w wodzie. Ta lampa była jej ulubioną rzeczą w całym domu, choć
czasem zastanawiała się nad jej rodowodem. Czy zamówiła ją jakaś diwa estrady, która
pragnęła być zawsze oświetlona przez światło księżyca? A może flirciarz, który chciał zrobić
wrażenie na młodych gwiazdkach? We większość nocy przez krótki czas widać było
dryfujące obok siebie na tafli wody dwa księżyce. Ten sztuczny, który miał przewagę
mniejszej odległości i nie przysłaniał go smog, był prawie zawsze jaśniejszy od tego
prawdziwego.
O trzeciej nad ranem Miranda odeszła od swojego biurka i poszła do kuchni po drugi
kubek herbaty. Wszyscy goście poza jednym już pojechali. Pod koniec nocy wszyscy byli
pijani, ale wgramolili się do swoich drogich samochodów. Jedynie Elizabeth, która piła w
ciszy, z determinacją, bez żadnej widocznej przyjemności, zasnęła na kanapie w dużym
pokoju. Clark wziął z jej dłoni kieliszek, Arthur wyjął z jej torebki kluczyki do samochodu i
wrzucił do wazy na kominku, a Miranda przykryła ją kocem i postawiła szklankę wody na
stoliku obok.
- Myślę, że powinniśmy porozmawiać - powiedziała Miranda Arthurowi, kiedy
wszyscy, poza Elizabeth, już pojechali, ale ten jedynie machnął ręką i potoczył się w stronę
sypialni. Idąc schodami do góry, wymamrotał, że mogą porozmawiać jutro.
Dom był teraz cichy i czuła się w nim obco.
- To życie nigdy nie należało do nas - szepnęła do psa, który chodził za nią z jednego
pokoju do drugiego. Luli pomerdał ogonem w odpowiedzi i wlepił brązowe oczy w Mirandę.
- My je tylko na chwilę wypożyczyliśmy.

Elizabeth Colton wciąż leżała nieruchomo w dużym pokoju. Nawet pijana do


nieprzytomności prezentowała się pięknie. Na blacie w kuchni leżały cztery portfolia.
Czekając na wodę, Miranda przejrzała je i rozpoznała młodsze, bardziej ponure oblicza
czterech z dzisiejszych kelnerów. Przeszła potem do zimowego ogrodu, włożyła klapki i
wyszła na chłodne powietrze. Przez chwilę siedziała z kubkiem herbaty na brzegu basenu,
Luli przy jej boku, i chlupała stopami w wodzie, patrząc jak odbicie księżyca faluje i zamiera.
Rozległ się jakiś dźwięk z ulicy, odgłos zamykanych drzwi do samochodu.
- Zostań - powiedziała do psa. Siedział przy basenie i obserwował, jak Miranda
otworzyła bramkę i wyszła na podjazd, gdzie stał ciemny, błyszczący kabriolet Elizabeth.
Miranda przejechała palcami po masce samochodu. Na jej dłoni została cienka warstwa pyłu.
Lampę przy podjeździe otoczyły rozedrgane ćmy. Przy ulicy zaparkowane były dwa
samochody. O jeden z nich opierał się mężczyzna i palił papierosa. W drugim na siedzeniu
kierowcy spał inny mężczyzna. Miranda rozpoznała obydwu, to oni najczęściej śledzili
Arthura i ją.
- Hej - przywitał się mężczyzna z papierosem i sięgnął po aparat. Był mniej więcej w jej
wieku, miał baczki i ciemne włosy, które zachodziły mu na oczy.
- Przestań - powiedziała ostrym tonem Miranda i mężczyzna zawahał się.
- Co robisz na zewnątrz tak późno?
- A zrobisz mi zdjęcie?
Opuścił aparat.
- Dziękuję - powiedziała Miranda. - A co do twojego pytania, to wyszłam spytać, czy
masz może papierosa.
- Skąd wiedziałaś, że palę?
- Co noc stoisz przed moim domem i palisz.
- Sześć nocy w tygodniu - uściślił. - Poniedziałki mam wolne.
- Jak się nazywasz?
- Jeevan Chaudhary.
- To czy mógłbyś mi dać papierosa, Jeevan?
- Jasne, trzymaj. Nie wiedziałem, że palisz.
- Ostatnio znowu zaczęłam. Masz ogień?
- To dziwne - powiedział, kiedy już podpalił jej papierosa. - Pierwszy raz mi się coś
takiego przytrafiło.
Miranda zignorowała tę uwagę i spojrzała na dom.
- Pięknie stąd wygląda, prawda?
- Tak, masz piękny dom - odpowiedział Jeevan i Miranda nie wiedziała, czy był to
sarkazm, czy nie. W sumie nie obchodziło jej to. Ten dom zawsze się jej podobał, ale teraz,
kiedy wiedziała, że odchodzi, wydał się jej jeszcze piękniejszy. Jak na standardy ludzi,
których imiona pojawiają się nad tytułami filmów, prezentował się dość skromnie, ale dla
Mirandy był najbardziej ekstrawaganckim domem, jaki mogła sobie wyobrazić. Już nigdy nie
będzie miała takiego domu.
- Wiesz która godzina? - spytał Jeevan.
- Nie. Może trzecia, trzecia trzydzieści?
- Czemu samochód Elizabeth Colton wciąż jest na podjeździe?
- Ponieważ jest alkoholiczką.
- Serio? - Jeevan szeroko otworzył oczy.
- Jest zbyt pijana, żeby prowadzić. Nie słyszałeś tego ode mnie.
- No jasne. Dzięki.
- Nie ma za co. Żyjecie dla takich plotek, nie?
- Nie - odpowiedział Jeevan. - Ja tylko żyję z takich plotek, to znaczy dzięki nim płacę
czynsz za mieszkanie. Żyje dla czegoś zupełnie innego.
- Zatem dla czego żyjesz?
- Dla prawdy i piękna - rzekł z pełną powagą.
- Nie lubisz swojej pracy?
- Mogło być gorzej.
- Więc lubisz prześladować ludzi? - Miranda czuła, że jest niebezpiecznie blisko łez.
- Powiedzmy, że ta pracy spełnia moje podstawowe wymagania.
- Nie rozumiem.
- Oczywiście, że nie rozumiesz. Nie musisz pracować.
- Wypraszam sobie - prychnęła Miranda. - Całe życie musiałam pracować. Pracowałam
przez całe studia. Te ostatnie parę lat to anomalia. - Przypomniał jej się Pablo. Żyła z jego
pieniędzy przez dziesięć miesięcy, aż stało się jasne, że skończy im się kasa, zanim on
sprzeda kolejny obraz. W swoim następnym życiu będzie całkowicie niezależna, tego jednego
była pewna.
- Mniejsza o to.
- Nie, serio, jestem ciekawa. Jak postrzegasz swoją pracę?
- Praca to walka.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie cierpiałeś każdej pracy, którą miałeś?
Jeevan wzruszył ramiona. Rozproszyło go coś, co zobaczył na swoim telefonie. Jego
twarz wydawała się być błękitna w świetle ekranu. Miranda ponownie skupiła się na domu.
Czuła jakby była we śnie, który może się w każdej chwili skończyć, tyle że nie wie, czy
walczy o to, żeby w nim pozostać, czy żeby się obudzić. Samochód Elizabeth lśnił w świetle
księżyca. Miranda rozmyślała nad tymi wszystkimi miejscami, do których mogła się teraz
udać. Z zaskoczeniem odkryła, że pierwszym miejscem, które przyszło jej na myśl, było
Neptune Logistics. Brakowało jej ładu tego miejsca, łatwości z jaką wypełniała tam swoje
obowiązki, chłodnego powietrza biura Leona Prevanta i spokoju jeziora.
- Hej! - krzyknął nagle Jeevan. Miranda odwróciła się, w ustach wciąż miała papierosa i
tak złapał ją niespodziewany flesz aparatu. Aparat wciąż błyskał, kiedy rzuciła papierosa na
jezdnię, odeszła szybkim krokiem, wybiła kod do bramy i weszła z powrotem do ogrodu. Jak
mogła tak dać się nabrać? Jak mogła być tak głupia?
Rano na portalach plotkarskich pojawi się jej zdjęcie z podpisem: KŁOPOTY W RAJU?
PRZYTŁOCZONA PLOTKAMI O ROMANSIE ARTHURA, MIRANDA BŁĄKA SIĘ
ZAPŁAKANA O CZWARTEJ NAD RANEM ULICAMI HOLLYWOOD. I to zdjęcie. Samotna
Miranda nad ranem ze łzami w oczach, blada, z rozczochranymi włosami, papierosem
pomiędzy palcami, rozchylonymi ustami, a spod sukienki wystaje jej ramiączko stanika.
Najpierw musiała jednak przetrwać tę noc. Miranda zamknęła bramę i przez dłuższy
czas siedziała na marmurowej ławce przy basenie, trzęsąc się. Luli wskoczył na miejsce obok
niej. W końcu Miranda przetarła oczy i oboje wrócili do środka. Elizabeth wciąż spała w
dużym pokoju. Miranda weszła na górę i zatrzymała się przy sypialni, z której dobiegało
chrapanie Arthura.
Otworzyła drzwi do pracowni Arthura, która znajdowała się naprzeciwko jej pokoju.
Pokój Arthura był niesamowicie czysty. Cztery sterty scenariuszy na biurku zrobionym ze
szkła i stali. Ergonomiczne krzesło, gustowna lampa. Obok lampy stało płaskie, skórzane
pudełko z szufladą, która otwierała się za pociągnięciem wstążki. Otworzyła ją i znalazła to,
czego szukała: żółty notatnik, w którym Arthur często coś zapisywał. Widniał tam jednak
tylko urywek ostatniego listu do przyjaciółki Arthura z dzieciństwa: Droga V. Nastały dziwne
dni. Mam poczucie, że życie tak bardzo przypomina film. Dużo rozmyślam o przyszłości. Mam
tak wielkie...
I koniec. Masz tak wielkie co, Arthurze? Czy przerwał ci jakiś telefon? U szczytu strony
widniała wczorajsza data.
Miranda odłożyła notatnik tam, gdzie go znalazła. Użyła skrawka sukienki, żeby zetrzeć
odciski palców z biurka. Jej wzrok padł na prezent od Clarka, ten szklany przycisk do papieru
z burzą w środku.
Podniosła go i poczuła przyjemny ciężar w dłoni. To prawie tak, jakby patrzeć w sam
środek sztormu. Kiedy zgasiła światło, udała sama przed sobą, że bierze przycisk tylko na
chwilę, żeby go narysować, ale doskonale wiedziała, że zatrzyma go już na zawsze.

Gdy wróciła do pracowni, za oknem zaczęło już robić się widno. Doktor Jedenaście, ten
krajobraz, pies, na dole okienko na monolog wewnętrzny Doktora Jedenaście: Po śmierci
Lonagana życie przestało być takie samo. Sam sobie stałem się obcy. Wymazała to i napisała:
Po śmierci Lonagana sam sobie stałem się obcy. Sama myśl wydawała się być właściwa, ale
niekoniecznie do tego obrazka. Nowa, wcześniejsza scena. Zbliżenie na liścik zostawiony na
ciele Kapitana Lonagana przez jego zabójcę: Nie pasujemy do tego świata. Pozwólcie nam
wrócić do domu.
W kolejnej scenie Doktor Jedenaście trzyma liścik w dłoni, stoi na skraju skały z małym
pieskiem u boku. Jego myśli:
Pierwsze zdanie wiadomości od zabójcy być może jest prawdą: nie pasujemy do tego
świata. Wróciłem do swojego miasta, do swojego zrujnowanego życia i zniszczonego domu,
do swojej samotności i próbowałem zapomnieć o słodyczy życia na Ziemi.
Za długie, zbyt melodramatyczne. Wymazała to i napisała coś innego: Patrzyłem na mój
zniszczony dom i starałem się wymazać z pamięci słodycz życia na Ziemi.
Jakiś dźwięk za nią. W drzwiach stanęła Elizabeth Colton ze szklanką wody w dłoni.
- Przepraszam, nie chciałam ci przeszkadzać. Po prostu zobaczyłam zapalone światło -
wytłumaczyła.
- Wchodź. - Miranda z zaskoczeniem odkryła, że nie czuła niczego więcej poza
ciekawością. Wspomnienie tej pierwszej nocy w Hotelu Le Germain w Toronto. Kiedy tak
leżała obok Arthura, miała tę cudowną świadomość początku. A teraz w progu jej drzwi
stanął koniec. Na wpół pijana, z niesamowicie długimi nogami w obcisłych dżinsach,
zmierzwionymi włosami, rozmazanym tuszem do rzęs, delikatnym połyskiem potu na nosie,
ale wciąż piękna, nadal jeden z najdoskonalszych okazów w Los Angeles. Tego Los Angeles,
do którego Miranda nigdy nie będzie należeć, nieważne jak długo tu będzie, czy jak bardzo
będzie się starać. Elizabeth zrobiła krok do przodu i nagle osunęła się na podłogę. Jakimś
cudem udało jej się nie wylać wody.
- Przepraszam, wciąż się trochę chwieje.
- A kto się nie chwieje - próbowała zażartować Miranda, ale jak zwykle w takich
sytuacjach, nikt nie rozumiał jej poczucia humoru. Elizabeth i pies wlepili w nią oczy.
- Tylko nie płacz, proszę - powiedziała Miranda do Elizabeth, której oczy zaczęły się
już świecić. - Naprawdę, mówię poważnie. To będzie już przesada.
- Przepraszam - wymamrotała po raz trzeci Elizabeth. Ten irytująco niewinny głosik.
Przed kamerą brzmiała zupełnie inaczej.
- Przestań przepraszać.
Elizabeth zamrugała oczami.
- Pracujesz nad swoim tajnym projektem - stwierdziła i rozejrzała się po pokoju.
Zapadła cisza. Miranda w końcu poddała się własnej ciekawości i usiadła na podłodze obok
Elizabeth, żeby zobaczyć pokój z jej punktu widzenia. Na ścianach wisiały obrazy i szkice.
Na wielkiej korkowej tablicy rozwieszone były różne notatki o strukturze i chronologii
historii. Do parapetu przyczepiła cztery strony szkicu fabuły.
- I co teraz? - spytała Miranda. Łatwiej rozmawiało się z Elizabeth, kiedy tak siedziały
obok siebie i Miranda nie musiała na nią patrzeć.
- Nie wiem.
- Nie wiesz.
- Chciałabym móc ci powiedzieć, jak bardzo mi przykro - powiedziała Elizabeth. - Ale
powiedziałaś, że mam przestać przepraszać.
- To po prostu okropna rzecz.
- Nie wydaje mi się, żebym była okropną osobą - odparła cicho Elizabeth.
- Nikt nie myśli, że jest okropny, nawet ludzie, którzy naprawdę tacy są. To chyba jakiś
mechanizm obronny.
- Myślę, że to się miało wydarzyć - stwierdziła delikatnym tonem Elizabeth.
- Wolałabym nie myśleć, że moje życie przebiega według jakiegoś scenariusza -
odpowiedziała jej Miranda, ale była już zmęczona, w jej głosie nie dało się usłyszeć żadnego
jadu. Było już po czwartej nad ranem i zdecydowanie za późno, w każdym znaczeniu tego
słowa.
Elizabeth nic już nie odpowiedziała, tylko podciągnęła pod siebie kolana i westchnęła.

Trzy miesiące później Miranda i Arthur siedzieli w sali konferencyjnej razem ze swoimi
prawnikami, żeby uzgodnić ostatnie sprawy związane z rozwodem, podczas gdy na zewnątrz
paparazzi stali na chodniku i palili, a Elizabeth wprowadzała się do domu z półksiężycową
lampą przy basenie. Wkrótce po tym Miranda wróciła do Toronto, rozwiedziona w wieku
dwudziestu siedmiu lat. Zaczęła studiować handel i wydawać pieniądze z alimentów na
drogie ubrania i konsultacje ze stylistami, ponieważ zrozumiała, że ubrania były jak zbroja.
Zadzwoniła do Leona Prevanta z zapytaniem o pracę i tydzień później wróciła do Neptune
Logistics, tym razem jednak na bardziej interesujące stanowisko. Zaczęła pracować
bezpośrednio pod Leonem w kontaktach z klientami. Błyskawicznie wspinała się po
szczeblach kariery, aż cztery, pięć lat później doszła do takiego etapu, że nieustannie
podróżowała pomiędzy kilkunastoma krajami i żyła głównie na bagażu podręcznym. W tym
okresie czuła, że była prawdziwie wolna. Czasami sypiała ze swoim sąsiadem, ale nie
spotykała się z nikim. Szeptała „nie żałuję niczego” do swojego odbicia w lustrze w tysiącu
pokoi hotelowych od Londynu aż po Singapur. Każdego ranka nakładała ubrania, które
czyniły ją niezwyciężoną. Wiodła życie, w którym chwile pustki czy rozczarowania należały
do rzadkości. W wieku trzydziestu paru lat czuła się pewna siebie i mniej lub bardziej
swobodnie w otaczającym ją świecie. Uczyła się języków obcych w lotniskowych
poczekalniach dla pierwszej klasy, podróżowała przez oceany na najwygodniejszych fotelach,
spotykała się ze swoimi klientami i żyła swoją pracą, oddychała nią, aż nie była pewna, kiedy
kończy się ona, a zaczyna jej praca. Prawie zawsze kochała swoje życie, choć często czuła się
też samotna. Wieczorami w pokojach hotelowych wciąż rysowała historię Stacji Jedenaście.
Jednak początkiem była ta chwila w delikatnie oświetlonym pokoju: Miranda siedzi na
podłodze obok Elizabeth, od której wciąż czuć wino, opiera się, czując za sobą dodającą
otuchy trwałość drzwi. Elizabeth, która wciąż trochę płacze, przygryza wargę i razem patrzą
na szkice oraz obrazy przyklejone do każdej ze ścian. Pies stoi na baczność i wpatruje się w
okno, na którym przysiadła ćma. Przez chwilę panuje idealny spokój. Stacja Jedenaście jest
wszędzie wokół nich.

16.

Zapis wywiadu przeprowadzonego przez bibliotekarza miasta New Petoskey, wydawcę


gazety „New Petoskey News” Françoisa Diallo w dwadzieścia sześć lat po ostatnim
wspólnym przyjęciu Mirandy i Arthura w Los Angeles i piętnaście lat po wybuchu grypy
gruzińskiej :
FRANÇOIS DIALLO: Dziękuję, że zdecydowałaś się poświęcić mi dziś czas.
KIRSTEN RAYMONDE: Cała przyjemność po mojej stronie. Co tam zapisujesz?
DIALLO: To takie skróty, które sam wymyśliłem. Moja stenografia.
RAYMONDE: I tak jest szybciej?
DIALLO: O wiele szybciej. Mogę od razu robić transkrypcję wywiadu, a dopiero
później go rozpisać. Ale wróćmy do tematu. Bardzo się cieszę, że zdecydowałaś się dziś ze
mną porozmawiać. Tak jak już wcześniej wspominałem, dopiero zacząłem prowadzić gazetę i
przeprowadzam wywiady ze wszystkimi podróżującymi przez New Petoskey.
RAYMONDE: Raczej nie mam zbyt ciekawych wiadomości, które mogłabym ci
przekazać.
DIALLO: Wystarczy, że opowiesz mi o innych miastach, które odwiedziłaś. Dla nas
nawet to jest nowinką. Nagle świat stał się taki zamknięty, czyż nie? Oczywiście
dowiadujemy się różnych rzeczy od kupców, ale większość ludzi już nie opuszcza swoich
miast. Jestem pewien, że moi czytelnicy będą bardzo zainteresowani historią osób, które
widziały też inne miasta po upadku.
RAYMONDE: W porządku.
DIALLO: Potem pomyślałem sobie, że no tak, wydawanie gazety jest niezwykle
inspirującym przedsięwzięciem, ale czemu ograniczać się tylko do tego? Można by stworzyć
przekazywaną ustnie historię naszych czasów, historię życia po upadku. Za twoją zgodą
wydam fragmenty wywiadu w następnym numerze, a całość zachowam w swoim archiwum.
RAYMONDE: Jasne, nie ma problemu. To ciekawy pomysł. Wiem, że to ty powinieneś
mi zadawać pytania, ale czy mogłabym najpierw ja spytać o coś ciebie?
DIALLO: Oczywiście, słucham.
RAYMONDE: Jesteś bibliotekarzem już od długiego czasu...
DIALLO: Od Czwartego Roku.
RAYMONDE: Chodzi mi o te komiksy ze stacją kosmiczną, które ci pokazałam. Czy
widziałeś je już kiedyś? Albo inne z tej serii?
DIALLO: Nie, nigdy wcześniej ich nie widziałem. Mówiłaś, że dostałaś je w prezencie,
tak?
RAYMONDE: Tak. Dał mi je Arthur Leander. Ten aktor, o którym ci opowiadałam.

17.

Rok przed grypą gruzińską Arthur i Clark spotkali się w Londynie na kolację. Arthur
miał tam przesiadkę w drodze do Paryża, a Clark odwiedzał swoich rodziców, więc umówili
w dzielnicy miasta, której Clark nie znał zbyt dobrze. Dał sobie dość duży zapas czasu, żeby
spokojnie dotrzeć na miejsce, ale kiedy wyszedł ze stacji metra, od razu pożałował, że
zostawił telefon z otwartą aplikacją mapy na blacie w kuchni rodziców. Clark lubił myśleć, że
zna Londyn, ale tak naprawdę większość dorosłego życia spędził w Nowym Jorku,
bezpiecznie otoczony nie przepuszczającą idiotów siecią Manhattanu, i tego wieczoru
wyjątkowo nie mógł sobie poradzić z poplątanym kłębkiem londyńskich ulic. Boczna uliczka,
której szukał, jakoś się nie pojawiała i błąkał się bezmyślnie, coraz bardziej spóźniony,
wkurzony i zażenowany. Krążył w miejscu. Zaczął padać deszcz i wtedy wezwał taksówkę.
- Najłatwiejsze dwa funty, jakie w życiu zarobiłem - skomentował taksówkarz, kiedy
Clark podał mu adres.
Dwa raz skręcili w lewo i już byli przy restauracji w bocznej uliczce, której jeszcze
dziesięć minut temu Clark nie potrafił wypatrzyć.
- Tak to już jest - skwitował taksówkarz. - Nie wiesz, dokąd zmierzasz, dopóki tam nie
trafisz.
Clark wszedł do środka. Arthur już tam czekał, oświetlony światłem w tylnej loży. Był
taki czas, kiedy Arthur nie chciał wchodzić do restauracji. Długi okres, podczas którego
Arthur jadł, siedząc tyłem do sali i modląc się, żeby nikt nie rozpoznał jego zgarbionych
ramion i drogiej fryzury. Jednak teraz Clark zauważył, że Arthur chciał być widziany.
- Doktorze Thompson - przywitał się Arthur.
- Panie Leander - odparł Clark.
To niesłychana dezorientacja, kiedy spotykasz swoich starzejących się rówieśników.
Wspomnienie młodej twarzy gryzie się z obrazem obwisłych policzków, worków pod oczami,
wyraźnych zmarszczek. Potem przychodzi ten straszny moment, w którym zdajesz sobie
sprawę, że prawdopodobnie wyglądasz tak samo staro. Pamiętasz te czasy, kiedy byliśmy
piękni i młodzi? O to Clark chciał zapytać. Pamiętasz, że wtedy wszystko sprawiało wrażenie,
jakby mogło trwać wiecznie? Pamiętasz, jak niemożliwe wydawało się to, że ty staniesz się
sławny, a ja zrobię doktorat? Zamiast tych wszystkich pytań, Clark jedynie złożył Arthurowi
życzenia urodzinowe.
- Pamiętałeś.
- Oczywiście. Tę jedną rzecz lubię w urodzinach. Są zawsze w tym samym miejscu.
Ten sam dzień w kalendarzu, rok za rokiem - odpowiedział Clark.
- Ale lata mijają teraz coraz szybciej, zauważyłeś?
Zamówili drinki i przystawki, a Clark ciągle się zastanawiał, czy Arthur widzi, jak para
przy stoliku obok zerka na niego i szepcze między sobą. Jeśli zauważył, to był tym całkowicie
niewzruszony, ale Clarka stresowała ta ciągła uwaga.
- Lecisz jutro do Paryża? - zapytał Clark gdzieś po między pierwszym martini a
przystawkami.
- Odwiedzam syna. Elizabeth jest tam z nim teraz przez tydzień na wakacjach. Ten rok
był taki do dupy.
- Wiem. Przykro mi - odpowiedział Clark. Trzecia żona Arthura przesłała mu niedawno
dokumenty rozwodowe, a jej poprzedniczka zabrała ich syna do Jerozolimy.
- Czemu akurat Izrael? - narzekał Arthur. - Nigdy tego nie zrozumiem. Ze wszystkich
miejsc na świecie ona musiała wybrać Izrael.
- A czy nie studiowała przypadkiem historii? Może właśnie dlatego jej się tam tak
podoba. To bogactwo historii.
- Chyba skuszę się na kaczkę - powiedział Arthur i już nie wrócili do tematu Elizabeth.
W gruncie rzeczy nie podjęli już żadnego tematu, który miał znaczenie.
- Miałem nieprzyzwoicie dużo szczęścia w życiu - stwierdził później Arthur, już po
swoim czwartym martini. Ostatnio często używał tej kwestii. Clark nie przejąłby się tym,
gdyby nie przeczytał jej jakoś dwa miesiące wcześniej w wywiadzie, którego Arthur udzielił
„Entertainment Weekly”. Ta restauracja była jednym z tych ogromnych, słabo oświetlonych
miejsc, w których znaczna część sali skrywała się w cieniu i Clark dostrzegł w oddali
mrugające zielone światełko, co oznaczało, że ktoś nagrywał Arthura swoim telefonem. Clark
czuł się coraz bardziej niezręcznie. Słyszał te wszystkie szepty wokół nich, widział spojrzenia
znad innych stolików. Arthur opowiadał o jakimś kontrakcie reklamowym, coś z męskimi
zegarkami, i żywo gestykulował. Przywoływał jakąś zabawną anegdotkę o spotkaniu z ludźmi
od zegarków, o śmiesznym nieporozumieniu w sali konferencyjnej. On grał.
Clark był przekonany, że umówił się na spotkanie z przyjacielem z dawnych lat, ale
Arthur nie jadł kolacji z kimś bliskim, tylko z widzami. Clarkowi zrobiło się niedobrze. Kiedy
wyszedł chwilę później, znowu zaczął błąkać się po ulicach, mimo że teraz już wiedział,
gdzie jest i jak trafić na stację metra. Zimny deszcz, połyskujący chodnik, cichy szmer
samochodów przejeżdżających po mokrej drodze. Rozmyślał o straszliwej przepaści
pomiędzy osiemnastym a pięćdziesiątym rokiem życia.

18.

DIALLO: Za chwilę zadam ci więcej pytań o Arthura Leandera i komiksy. Ale być
może najpierw mógłbym się dowiedzieć czegoś więcej o tobie.
RAYMONDE: Przecież mnie znasz, François. Od lat przechodzimy przez to miasto.
DIALLO: Tak, tak, oczywiście, ale część naszych czytelników może nie znać ciebie czy
Symfonii. Rozdaję egzemplarze gazety też handlarzom z prośbą, żeby przekazywali je dalej.
Zacznijmy zatem. Grasz od dziecka, prawda?
RAYMONDE: Tak. Zaczęłam od grania w reklamach, kiedy miałam trzy latka.
Pamiętasz jeszcze reklamy?
DIALLO: Tak, niestety tak. I co reklamowałaś?
RAYMONDE: Nie pamiętam samej reklamy, ale brat mi opowiadał, że to była reklama
herbatników.
DIALLO: Tak, kojarzę. I co było dalej?
RAYMONDE: Ja sama nie pamiętam, ale brat trochę mi opowiedział. Mówił, że
wystąpiłam jeszcze w innych reklamach, a kiedy miałam sześć czy siedem lat, dostałam
epizodyczną rolę w programie... w serialu telewizyjnym.
DIALLO: Pamiętasz jak się ten serial nazywał?
RAYMONDE: Chciałabym. Niczego o nim nie pamiętam. Chyba już wcześniej ci o
tym wspominałam. Mam pewne problemy z pamięcią. Mało co pamiętam z czasów sprzed
upadku.
DIALLO: To normalne wśród ludzi, którzy byli dziećmi, kiedy to się stało. Przejdźmy
teraz do Symfonii. Dość długo już z nim podróżujesz?
RAYMONDE: Odkąd skończyłam czternaście lat.
DIALLO: Gdzie cię znaleźli?
RAYMONDE: W Ohio. W mieście, w którym wylądowaliśmy z bratem po opuszczeniu
Toronto. A po jego śmierci byłam tam sama.
DIALLO: Nie wiedziałem, że chodzą tak daleko na południe.
RAYMONDE: Tylko raz tam poszli. Nieudany eksperyment. Chcieli poszerzyć swoje
terytorium, więc tamtej wiosny poszli wzdłuż rzeki Maumee, minęli ruiny Toledo, potem
wzdłuż rzeki Auglaize do Ohio, aż w końcu trafili do miasteczka, w którym mieszkałam.
DIALLO: Czemu nazywasz to nieudanym eksperymentem?
RAYMONDE: Zawsze będę wdzięczna losowi, że Symfonia przeszła akurat przez moje
miasteczko, ale sama ekspedycja wiele ich kosztowała. Zanim przybyli do Ohio, jeden z ich
aktorów złapał jakąś chorobę, prawdopodobnie malarię, i umarł. Trzy razy byli ostrzeliwani.
Jeden z flecistów oberwał i prawie umarł. Oni, to znaczy my, Symfonia, już nigdy nie
wyszliśmy poza granice swojego terytorium.
DIALLO: Brzmi to jak dość niebezpieczne życie.
RAYMONDE: Nie, nie bardzo. To było lata temu. Teraz jest o wiele bezpieczniej.
DIALLO: Te inne miasta, przez które przechodzicie - mocno się różnią od naszego?
RAYMONDE: Miejsca, do których wracamy, są podobne do tego miasteczka. Przez
niektóre miejsca przechodzisz tylko raz i potem już nigdy więcej nie wracasz, bo można
wyczuć, że coś jest z nimi nie tak. Wszyscy są jacyś przerażeni albo wygląda na to, że część
ludzi ma co jeść, a druga część głoduje, albo widzisz ciężarne jedenastolatki i już wiesz, że to
miejsce bezprawia albo kontrolowane przez jakiegoś szaleńca czy sektę. Są takie miasteczka,
które były zupełnie spokojne, z rozsądnym systemem zarządzania i tak dalej, odwiedzasz je
dwa lata później i są pogrążone w totalnym chaosie. Każde miasteczko ma swoje własne
tradycje. Są miasta takie jak to, z ludźmi zainteresowanymi historią, macie bibliotekę...
DIALLO: Im więcej wiemy o starym świecie, tym lepiej będziemy mogli zrozumieć, co
się stało, kiedy cywilizacja upadła.
RAYMONDE: Ale wszyscy wiedzą, co się stało. Nowa odmiana świńskiej grypy, te
loty z Moskwy pełne pacjentów zero...
DIALLO: Niemniej jednak ja wierzę w rozumienie historii.
RAYMONDE: No dobrze, niech ci będzie. Jak już mówiłam, niektóre miasta są
podobne do waszego, ludzie chcą mówić o tym, co się wydarzyło, o przeszłości. W innych
miastach niechętnie wspominają o przeszłości. Byliśmy w jednym miejscu, w którym dzieci
nawet nie wiedziały, że świat był kiedyś inny, choć zardzewiałe samochody i kable
telefoniczne powinny były dać im do myślenia. Niektóre miasta odwiedza się chętniej niż
inne. Mieszkańcy niekiedy wybierają burmistrza albo radę. Czasami władzę przejmuje jakaś
sekta i takie miasteczka są najniebezpieczniejsze.
DIALLO: W jakim sensie?
RAYMONDE: Są nieprzewidywalne. Z mieszkańcami nie można dyskutować, bo
myślą w zupełnie inny sposób. Na przykład przychodzisz do miasta, w którym wszyscy
ubrani są na biało. Jest takie miasteczko trochę za naszymi granicami, na północ od
Kincardine. I ci ludzie mówią nam, że zostali ochronieni przed grypą gruzińską i przeżyli
upadek, ponieważ są lepszymi ludźmi, wolnymi od grzechu. I co można im odpowiedzieć? To
nie jest logiczne. Nie można z tym dyskutować. Wtedy tylko myślisz o swojej zmarłej
rodzinie i albo chce ci się płakać, albo zaczynasz żywić w sobie mordercze myśli.
Statek kosmiczny
19.

Czasem członkom Symfonii wydawało się, że to co robili, było wręcz szlachetne.


Zdarzały się chwile przy ognisku, kiedy ktoś mówił coś inspirującego o roli sztuki w życiu i
potem wszyscy lepiej spali w nocy. Były też jednak takie momenty, podczas których ich życie
wydawało się tak ciężkie i żmudne, niewarte tego całego wysiłku. Kiedy musieli rozbijać
obóz między miasteczkami, kiedy straszono ich bronią we wrogich miejscach, kiedy
podróżowali w śniegu czy deszczu przez niebezpieczne tereny, grupa aktorów i muzyków
trzymających pistolety i łuki, ich konie wydychające wielkie obłoki pary. Chwile, podczas
których byli zziębnięci, przerażeni, przemoczeni do suchej nitki. Albo chwile takie jak ta,
kiedy lipcowy upał był już nie do wytrzymania, otaczał ich las, maszerowali już od wielu
godzin w ciągłym lęku, że zaraz napadnie na nich obłąkany prorok ze swoimi ludźmi, a teraz,
żeby odwrócić uwagę od strachu, zaczęli się sprzeczać.
- Po prostu uważam, że ten cytat byłby o wiele bardziej głęboki, gdybyśmy nie wzięli
go ze Star Treka - stwierdził Dieter w dwanaście godzin po opuszczeniu St. Deborah Przy
Wodzie. Szedł obok Kirsten i Augusta.
Samo przetrwanie nie wystarcza. Kirsten wytatuowała sobie te słowa na lewym
przedramieniu, kiedy miała piętnaście lat i od tego czasu wykłócała się o nie z Dieterem.
Dieter żywił silną niechęć do wszelkich tatuaży. Mówił, że widział kiedyś jak
mężczyzna umarł przez zakażenie spowodowane tatuażem. Kirsten miała też wytatuowane
dwa małe noże na wewnętrznej stronie prawego nadgarstka, ale z tymi Dieter nie miał takiego
problemu, bo były o wiele mniejsze i symbolizowały konkretne wydarzenia.
- Tak, doskonale znam twoje zdanie na ten temat - odparła Kirsten. - Ale to wciąż jeden
z moich ulubionych tekstów na świecie.
Kirsten uważała Dietera za jednego ze swoich najlepszych przyjaciół. Na przestrzeni lat
ta sprzeczka o tatuaże straciła na ostrości i stała się tematem koleżeńskiego przekomarzania
się.
Wstawał dzień, słońce nieśmiało wychylało się zza drzew. Symfonia maszerowała przez
większość nocy. Kirsten bolały nogi, była otępiała ze zmęczenia. Ciągle myślała o tym, jakie
to dziwne, że pies proroka miał na imię tak samo jak pies z jej komiksów. Nigdy wcześniej
nie słyszała imienia Luli.
- I w tym tkwi cały problem - kontynuował Dieter. - Najlepsza szekspirowska aktorka
na naszym całym terenie, a jej ulubiony tekst pochodzi ze Star Treka.
- Ale jaki problem? - Kirsten czuła się tak, jakby śniła. Desperacko pragnęła wziąć
zimną kąpiel.
- To musi być jeden z najlepszych tekstów w historii telewizji - powiedział August. -
Widzieliście ten odcinek?
- Nie przypominam sobie. Nie byłem zbyt wielkim fanem - odpowiedział Dieter.
- A ty, Kirsten?
Kirsten wzruszyła ramionami. Nie była pewna, czy pamiętała cokolwiek ze Star Treka,
czy po prostu August tyle razy jej już o tym opowiadał, że zaczęła widzieć jego historie w
głowie.
- Nie mów mi, że nigdy nie widziałaś Star Trek: Voyager? - spytał z nadzieją w głosie
August. - Ten odcinek z zagubionymi Borg i Siedem z Dziewięciu?
- Przypomnij mi, co tam było - poprosiła Kirsten, na co August wyraźnie się ucieszył.
Kiedy mówił, pozwoliła sobie wyobrażać, że naprawdę to pamięta. Telewizor w dużym
pokoju, statek przemierzający bezkres przestrzeni kosmicznej, jej brat oglądający razem z nią,
a ich rodzice - gdyby tylko mogła sobie przypomnieć ich twarze - też gdzieś w pobliżu.

Symfonia zatrzymała się na odpoczynek wczesnym popołudniem. Czy prorok wysłał za


nimi swoich ludzi, czy jednak pozwolił im odejść? Dyrygent wysłała zwiadowców, żeby
jeszcze raz prześledzili ich trasę. Kirsten wspięła się na ławkę ostatniego z wozów. Stłumione
bzyczenie owadów dobiegające z lasu, zmęczone konie skubiące trawę przy drodze. Polne
kwiaty na poboczu wydawały się takie abstrakcyjne, małe plamki różu, fioletu i błękitu wśród
trawy.
Kirsten przymknęła oczy. Wpadło jej do głowy wspomnienie z wczesnego dzieciństwa,
z czasów przed upadkiem: siedziała z koleżanką na trawie, obie z zamkniętymi oczami,
mocno się koncentrowały i próbowały czytać w swoich myślach. Nigdy do końca nie
porzuciła przekonania, że jeśli wystarczająco się na tym skupi, to przywoła kogoś swoimi
myślami. Jeśli dwoje ludzi pomyślałoby o sobie w tym samym momencie, to być może
spotkaliby się gdzieś po środku. Charlie, gdzie jesteś? Wiedziała, że to głupie. Otworzyła
oczy. Droga za nimi wciąż była pusta. Olivia zbierała kwiaty przy drodze.
- Jeszcze trochę dalej - zarządziła dyrygent. Konie znowu zostały zaprzęgnięte, auta
wystartowały z piskiem, a wykończeni członkowie Symfonii ruszyli naprzód pomimo upału i
rozbili obóz na noc dopiero wiele godzin później. Ci, którzy pamiętali stracony świat, wciąż z
tęsknotą wspominali klimatyzację.
- I po prostu wychodziła z wentylatora? - dopytywała się Alexandra.
- Tak mi się wydaję - odpowiedziała Kirsten. - Jestem zbyt zmęczona, żeby myśleć.
Z osiemnastu godzin, które minęły, odkąd opuścili St. Deborah Przy Wodzie, tylko
przez pięć nie maszerowali. Szli przez całą noc, poranek, aż do popołudnia, chcąc jak
najbardziej oddalić się od proroka. Niektórzy na zmianę drzemali w poruszających się autach,
inni maszerowali i maszerowali, aż wszystkie ich myśli wypaliły się jak umierające gwiazdy i
popadali w pewien stan odrętwienia, w którym jedyne co się liczyło, jedyne co kiedykolwiek
istniało, to te drzewa, ta droga, równy rytm kroków ludzi i koni, światło księżyca
przytłoczone przez ciemność, a potem letni poranek, samochody wyglądające w tym upale jak
rozmazane zjawy. Aż w końcu członkowie Symfonii rozłożyli się na poboczu w oczekiwaniu
na obiad. Smuga białego dymu z ogniska przecięła niebo.
- Klimatyzacja wychodziła z wentylatora - potwierdził August. - Trzeba było nacisnąć
guzik i szu! Już leciało zimne powietrze. Miałem takie coś u siebie w pokoju.
Kirsten i August rozstawiali namioty, a Alexandra, której namiot już został
rozstawiony, leżała na trawie i patrzyła w niebo.
- Aha - odpowiedziała. - Ale to było elektryczne czy na gaz?
August spojrzał na grającego na tubie, który siedział nieopodal ze przysypiającą
córeczką w ramionach. Olivia ogłosiła, że jest zbyt zmęczona, żeby czekać na obiad, więc
ojciec opowiadał jej bajkę na dobranoc o syrence, gdy Lin rozstawiała ich namiot.
- Elektryczne - odparł grający na tubie. - Klimatyzacja działała na prąd. - Nachylił się,
aby spojrzeć na twarz córki. - Śpi?
- Chyba tak - odpowiedziała Kirsten. Wtedy usłyszała krzyki dobiegające z ostatniego
wozu - „Co to, kurwa, jest?”, krzyknął ktoś. „Do cholery, co to ma być?” - i wstała, żeby
ujrzeć jak pierwsza wiolonczelistka siłą wyciąga jakąś dziewczynę. Olivia usiadła,
przecierając oczy.
- Pasażer na gapę - stwierdził z uśmiechem August. Sam pojechał kiedyś z nimi na
gapę. - Nie mieliśmy żadnego od wielu lat.
Pasażerem na gapę była dziewczyna, która chodziła za Kirsten w St. Deborah Przy
Wodzie. Była spocona i płakała, a jej spódnica przesiąkła moczem. Pierwsza wiolonczelistka
podniosła ją z ziemi.
- Ukryła się pod kostiumami - powiedziała. - Szukałam swojego namiotu i tak ją
znalazłam.
- Dajcie jej trochę wody - polecił Gil.
Dyrygent przeklęła pod nosem i wpatrywała się w drogę za nimi, kiedy reszta Symfonii
powoli się gromadziła. Pierwsza flecistka dała dziewczynie butelkę z wodą.
- Przepraszam - zatkała dziewczyna. - Tak bardzo przepraszam, ale błagam, nie każcie
mi tam wracać...
- Nie możemy zabierać dzieci - powiedziała dyrygent. - Nie jesteśmy jakimś cyrkiem
przygarniającym uciekinierów.
Dziewczyna wyglądała na zmieszaną. Nie wiedziała, czym jest cyrk.
- Właśnie dlatego - mówiła dalej dyrygent - zawsze sprawdzamy karawany przed
wyruszeniem w dalszą drogę.
- Wyjechaliśmy z St. Deborach w pośpiechu.
- Musiałam stamtąd uciec - tłumaczyła dziewczyna. - Przepraszam, naprawdę
przepraszam, zrobię wszystko co chcecie, tylko...
- Czemu musiałaś stamtąd uciec?
- Zostałam obiecana prorokowi.
- Że co?
- Nie miałam innego wyjścia. - Znowu zaczęła płakać. - Miałam zostać jego kolejną
żoną.
- Chryste, co za popieprzony świat - mruknął Dieter.
Olivia stała obok swojego ojca, wciąż przecierając oczy.
Tubista wziął ją na ręce.
- To on ma więcej niż jedną żonę? - spytała Alexandra, wciąż szczęśliwie nieświadoma.
- Ma cztery - odparła dziewczyna, pochlipując. - Mieszkają na stacji benzynowej.
Dyrygent podała dziewczynie chusteczkę.
- Jak się nazywasz?
- Eleanor.
- Ile masz lat?
- Dwanaście.
- Czemu prorok chciałby za żonę dwunastolatkę?
- Miał sen, w którym Bóg nakazał mu ponownie zaludnić ziemię.
- Pewnie, że miał - prychnęła grająca na klarnecie. - Oni wszyscy zawsze mają te swoje
sny.
- Oczywiście. Zawsze myślałem, że to jeden z głównych warunków, żeby zostać
prorokiem - powiedział Sayid. - Kurde, gdybym to ja był prorokiem...
- Twoi rodzice się na to zgodzili? - przerwała mu dyrygent, jednocześnie uciszając
wzrokiem Sayida i grającą na klarnecie.
- Nie żyją.
- Przykro mi to słyszeć.
- Śledziłaś mnie w St. Deborah? - zapytała Kirsten.
Dziewczyna pokręciła głową.
- Nikt ci nie kazał nas śledzić?
- Nie - odparła dziewczyna.
- Znałaś Charlie i szóstego gitarzystę?
- Charlie i Jeremy’ego? - upewniła się dziewczyna.
- Tak. Wiesz dokąd poszli?
- Poszli do Muze... Muzeum Cywilizacji - wyjąkała. Eleanor powiedziała „muzeum”
bardzo powoli i dokładnie, jak ludzie wymawiający nieznane sobie słowa, których wymowy
nie są do końca pewni.
- Dokąd?
- Powiedzieli ci, że tam właśnie idą? - dopytywał August.
- Charlie powiedziała, że jeśli kiedykolwiek uda mi się uciec, to tam będę mogła ich
znaleźć.
- Wydawało mi się, że Muzeum Cywilizacji to tylko plotki - zastanowił się August.
- A co to takiego jest? - Kirsten nigdy wcześniej o tym nie słyszała.
- Słyszałem, że to muzeum, które ktoś zrobił na lotnisku - wyjaśnił Gil, rozkładając
mapę. - Jakiś handlarz powiedział mi o nim lata temu.
- I tak idziemy w tamtym kierunku, prawda? Podobno jest zaraz obok Severn City. -
Dyrygent zaglądała mu przez ramię. Dotknęła punktu na mapie mocno oddalonego na
południe.
- Co wiemy o tym miejscu? - Chciał wiedzieć tubista. - Ludzie wciąż tam mieszkają?
- Nie mam pojęcia.
- To może być pułapka - powiedział pod nosem grający na tubie. - Dziewczyna może
nas do niej prowadzić.
- Wiem - odrzekła dyrygent.
Co począć z Eleanor? Wiedzieli, że ryzykują oskarżenie o porwanie i od dawna
wyznawali zasadę nieangażowania się w sprawy miast, przez które przejeżdżali, ale nie mogli
przecież zwrócić prorokowi jego dziecięcej narzeczonej. Czy już został ustawiony nagrobek z
jej imieniem? Czy wykopaliby grób, gdyby wróciła? Nie pozostało im nic innego, tylko wziąć
dziewczynę ze sobą głębiej w nieznane południe, dalej na wschodnie wybrzeże jeziora
Michigan niż kiedykolwiek wcześniej byli.

Podczas obiadu starali się wciągnąć Eleanor do rozmowy. Popadła w czujną ciszę tak
typową dla sierot. Jechała w bagażniku pierwszego wozu, żeby choć z początku była
niewidoczna, jeśli ktoś zajechałby Symfonię od tyłu. Była uprzejma, ale nie uśmiechała się.
- Co wiesz o Muzeum Cywilizacji? - pytali.
- Niezbyt dużo - odparła. - Słyszałam jak parę osób o nim mówiło.
- Więc Charlie i Jeremy usłyszeli o tym od handlarzy?
- I prorok stamtąd pochodzi.
- Ma tam jakąś rodzinę?
- Nie wiem.
- Opowiedz nam więcej o proroku - poprosiła dyrygent.
Przybył do St. Deborah Przy Wodzie niedługo po tym, jak Symfonia zostawiła tam
Charlie i Jeremy’ego. Był przywódcą sekty religijnych wędrowców. Najpierw sekta osiadła w
Walmarcie, stworzyli wspólnotę obozów w byłym dziale ogrodnictwa. Powiedzieli
mieszkańcom, że przybywają w pokoju. Parę osób było do nich nieufnie nastawionych, do tej
nowej grupy z mętnymi historiami o podróżach na południu, po terytorium znanym kiedyś
jako Virginia, i jeszcze dalej - podobno południe było wyjątkowo niebezpieczne, najeżone
bronią, więc co oni musieli tam zrobić, żeby przeżyć? - ale nowi przybysze byli mili i
niezależni. Dzielili się mięsem po powrocie z polowania. Pomagali w różnych obowiązkach i
wydawali się niegroźni. Było ich dziewiętnaścioro i przez większość czasu trzymali się razem
na uboczu. Dopiero później mieszkańcy miasta dowiedzieli się, że wysoki mężczyzna o blond
włosach znany jest jako prorok i ma trzy żony. „Jestem wysłannikiem”, tak się przedstawiał.
Nikt nie znał jego prawdziwego imienia. Mówił, że prowadzą go zsyłane mu wizje i znaki
oraz że ma prorocze sny. Jego zwolennicy powiedzieli im, że pochodzi z miejsca nazywanego
Muzeum Cywilizacji i już jako dziecko udał się w drogę, żeby głosić prawdę o światłości.
Podzielili się z nimi historią o tym, jak kiedyś wyruszyli wczesnym rankiem i zaledwie parę
godzin później przerwali podróż, bo prorok ujrzał trzy kruki przelatujące nad drogą. Nikt inny
nie widział tych kruków, ale prorok był nieugięty i nie chciał ruszyć dalej. Następnego ranka
trafili na zawalony most i przyrzeczny pogrzeb z kobietami śpiewającymi nad trzema białymi
całunami. Okazało się, że trzech mężczyzn zginęło, kiedy most zapadł się do rzeki.
„Widzicie? Gdyby nie jego wizja, to my byśmy zginęli”, mówili.
Kiedy w St. Deborah Przy Wodzie wybuchła zimowa grypa i umarł burmistrz, prorok
dodał żonę burmistrza do swojej kolekcji i przeniósł się wraz ze swoimi wyznawcami do
stacji benzynowej w centrum miasta. Nikt nie wiedział, że mieli ze sobą tyle broni. Ich
historie o podróżach na południu nagle nabrały sensu. W przeciągu tygodnia stało się jasne,
że miasto należało teraz do proroka. Eleanor nie wiedziała, czemu jego pies nazywał się Luli.
20.

Dwa dni po opuszczeniu St. Deborah Przy Wodzie, Symfonia trafiła na zniszczone
miasteczko turystyczne. Parę lat temu musiał być tam pożar i teraz miasto zmieniło się w łąkę
z osmalonymi ruinami. Pomiędzy kawałkami budynków rozpleniło się morze różowych
kwiatów. Przy brzegu jeziora stały zwęglone szkielety hoteli, a w centrum ceglana wieża z
zegarem, którego wskazówki już na zawsze zatrzymały się na ósmej piętnaście.
Członkowie Symfonii maszerowali ostrożnie i w pełnym skupieniu. Olivia i Eleanor
siedziały dla bezpieczeństwa w bagażniku, ale wokół nie dało się dostrzec żadnych oznak
ludzkiego życia. Jedynie jelenie skubały trawę z chodników, króliki wykopywały sobie norki
w cieniu jesionów, a mewy obserwowały to wszystko, przycupnięte na lampach. Myśliwi
Symfonii ustrzelili dwa jelenie na obiad. Droga przy jeziorze była skomplikowanym zlepkiem
popękanego asfaltu i trawy.
Na obrzeżach miasta zaznaczała się granica pożaru. Rosły tam wyższe drzewa, trawa i
polne kwiaty wyglądały inaczej. Tuż za granicą ognia znaleźli opuszczone boisko do
baseballu. Zatrzymali się tam, żeby dać odpocząć koniom. W ziemi tkwiły na wpół
zapadnięte trybuny. Kiedyś przy boisku stały trzy wysokie reflektory, dwa z nich leżały teraz
na ziemi. Kirsten przykucnęła, żeby dotknąć grubego szkła ogromnej lampy. Próbowała sobie
wyobrazić przepływający przez nią prąd i światło, które się potem z niej wydobywało. Na jej
dłoni wylądował świerszcz i po chwili odskoczył.
- Nie dało rady patrzeć prosto na nie - powiedział Jackson. Nie przepadał za baseballem,
ale był na paru meczach jako dziecko, siedząc grzecznie obok taty na trybunach.
- Będziecie tak stać cały dzień? - zawołał do nich Sayid. Kirsten zgromiła go wzrokiem,
ale wróciła do pracy. Ścinali trawę dla koni, żeby mieć ze sobą na zapas, jeśli trafiliby na
miejsce, gdzie nie byłoby nic do jedzenia dla zwierząt. Eleanor siedziała samotnie w cieniu
auta, cicho nucąc pod nosem i zaplatając warkocze z trawy. Niewiele się odzywała, odkąd ją
znaleźli.

Zwiadowcy poinformowali ich o szkole, znajdującej się tuż za drzewami za boiskiem.


„Weźcie ze sobą kogoś jeszcze i poszukajcie tam instrumentów”, zleciła dyrygent Kirsten i
Augustowi. Udali się razem z Jacksonem i altowiolistką. W cieniu lasu było trochę chłodniej,
miękka ziemia z igłami sosny uginała się pod ich stopami.
- Cieszę się, że mogłam wyrwać się z tego boiska - powiedziała Viola. Kiedyś nazywała
się inaczej, ale po upadku przyjęła imię po swoim instrumencie. Delikatnie pociągnęła nosem.
Miała alergię na trawę. Las ciągnął się aż do parkingu przy szkole, a i na nim powyrastały
drzewa przez pęknięcia w asfalcie. Na parkingu wciąż stało kilka samochodów.
- Poczekajmy chwilę. - August zatrzymał ich, stali przez chwilę na skraju lasu. Małe
drzewka na parkingu kołysały się na wietrze, ale poza nimi, ptakami i migotaniem fali upału,
nic się nie poruszało. Szkoła była pogrążona w ciszy i ciemności. Kirsten przetarła dłonią pot
z czoła.
- Nikogo tam nie ma - powiedział w końcu Jackson. - To miejsce wygląda na
całkowicie opuszczone.
- No nie wiem - wymamrotała Viola. - Szkoły zawsze mnie przerażały.
- Sama się zgłosiłaś - przypomniała jej Kirsten.
- Tylko dlatego, że nienawidzę trawy.
Najpierw obeszli budynek i zaglądali przez okna, ale jedyne co ujrzeli to zniszczone
sale lekcyjne i graffiti na ścianach. Tylne drzwi do sali gimnastycznej stały otworem. Przez
dziurę w suficie przebijało światło słoneczne. Chwasty porosły te parę oświetlonych miejsc
wśród rumowiska. To miejsce było wcześniej używane jako schron albo szpital połowy. W
rogu pokoju stała sterta łóżek. Ktoś robił ognisko pod dziurą w suficie, stary popiół zmieszał
się tam z kośćmi zwierząt. Łatwo było odczytać ogólny rys historii tego pokoju - schron,
który później stał się miejscem, w którym ludzie przyrządzali jedzenie, ale jak zwykle
brakowało całej masy szczegółów. Ile ludzi tu mieszkało? Kim byli? Dokąd poszli? Po
drugiej stronie sali gimnastycznej znajdowały się drzwi prowadzące do korytarza, z którego
można się było dostać do sal lekcyjnych. Światło słoneczne rozlewało się po korytarzu przez
ułamane drzwi frontowe.
To była mała szkoła, tylko z sześcioma klasami. Podłogę pokryły odłamki szkła, resztki
po segregatorach i podręcznikach oraz różne inne śmieci. Przechodzili z pokoju do pokoju w
nadziei, że znajdą coś pożytecznego, ale napotykali tylko zniszczenie i ruinę. Warstwy
graffiti, zamazane imiona zamaszyście napisane na tablicy, jakieś stare wiadomości: Jasmine
L, jeśli to czytasz, przyjedź do domku letniskowego mojego taty. Ben. Przewrócone ławki.
Ogień przyciemnił jeden róg sali, zanim ktoś go ugasił, albo sam się wypalił. Rozpoznali salę
muzyczną dzięki leżącej na podłodze stercie pulpitów na nuty. Samych nut nigdzie nie było -
pewnie ktoś użył ich do rozpalenia ogniska w sali gimnastycznej - i nie było też żadnych
instrumentów. Viola znalazła pół słoika żywicy w szafce, a Kirsten pod śmieciami wyszukała
ustnik do fletu. Na północnej ścianie widniały namalowane sprayem słowa: Nadszedł koniec.
- Cholernie przerażające - powiedziała Viola.
Jackson pojawił się w drzwiach.
- W męskiej toalecie jest kościotrup.
- Stary? - August zmarszczył brwi.
- Stary. Ma dziurę po kuli w czaszce.
- Co robiłeś w toalecie?
- Myślałem, że może znajdę mydło.
August skinął głową i wyszedł na korytarz.
- Co on robi? - spytała Viola.
- Lubi odmówić modlitwę nad zmarłymi - wytłumaczyła Kirsten, odgarniając śmieci
złamaną linijką. - Chodźmy jeszcze przeszukać szafki.
Wszystkie szafki zostały już ograbione, ich drzwiczki wisiały ułamane. Kirsten
podniosła parę przemoczonych zeszytów, żeby obejrzeć naklejki i napisy: Lady Gaga jest de
best, Eva+Jason=WNM, Kocham Chrisa i tak dalej. Być w może w chłodniejszy dzień
zostałaby tam dłużej, bo zawsze interesowały ją różne ciekawostki o starym świecie, ale
powietrze w środku było ciężkie i śmierdziało, upał był nie do zniesienia, więc kiedy August
wynurzył się z toalety, z westchnieniem ulgi wyszła na zewnątrz, na słońce, wiatr i dźwięki
świerszczy.
- Chryste - powiedział Jackson. - Nie wiem, jak dajecie radę chodzić do takich miejsc.
- Przede wszystkim nie wchodzimy do publicznych toalet - odrzekł August.
- Chciałem tylko trochę mydła.
- Rozumiem, ale to było głupie. Zawsze znajdziesz kogoś zastrzelonego w łazience.
- No właśnie, więc tak jak mówiłem, nie wiem, jak wy dajecie radę to robić.
Kirsten pomyślała, że ona i August dają radę, ponieważ byli młodsi od niego, kiedy
świat upadł, ale nie aż tak młodzi, żeby niczego nie pamiętać. Ponieważ nie zostało już zbyt
wiele czasu, bo wszystkie dachy już się zapadają i niedługo już żaden ze starych budynków
nie będzie bezpieczny. Ponieważ szukamy śladów starego świata, zanim one wszystkie znikną
na zawsze. Wytłumaczenie tego zajęłoby zbyt dużo czasu, więc Kirsten po prostu wzruszyła
ramionami.

Członkowie Symfonii odpoczywali pod drzewami na poboczu. Większość z nich


drzemała. Eleanor pokazywała Olivii, jak zrobić wianuszek ze stokrotek. Klarnecistka
uprawiała jogę, a dyrygent i Gil studiowali mapę.
- Ustnik! - zawołała pierwsza flecistka, kiedy August przedstawił ich znaleziska. Choć
August był osobą, która najbardziej irytowała pierwszą flecistkę, to ta aż pisnęła z radości i
zarzuciła mu ręce na szyję.
- Co znaleźliście w szkole? - zapytała Alexandra, kiedy Symfonia ruszyła w dalszą
drogę. Bardzo chciała chodzić na wyprawy razem z Kirsten i Augustem, ale Kirsten nigdy jej
na to nie pozwalała.
- Nic ciekawego - odparła Kirsten, starając się nie myśleć o szkielecie w męskiej
toalecie. Skupiła wzrok na drodze. - Tylko ten ustnik i dużo śmieci.

21.

Wywiad z Roku Piętnastego, ciąg dalszy:


FRANÇOIS DIALLO: Z tego, co wiem. byłaś bardzo młoda, kiedy wybuchła grypa
gruzińska. Kiedy nastąpił upadek.
KIRSTEN RAYMONDE: Miałam osiem lat.
DIALLO: Musisz mi wybaczyć, ale bardzo fascynuje mnie ten aspekt, kiedy
rozmawiam z ludźmi, którzy byli dziećmi w tamtym czasie. Nie wiem, jak to ująć, ale
chciałbym spytać, co tobie przychodzi na myśl, kiedy zastanawiasz się, jak świat się zmienił
na przestrzeni tych dwudziestu lat.
RAYMONDE: [cisza]
DIALLO: Chodzi mi o to...
RAYMONDE: Zrozumiałam pytanie. Wolałabym na nie nie odpowiadać.
DIALLO: No dobrze. Ciekawi mnie jeszcze twój tatuaż.
RAYMONDE: Tekst na moim ramieniu? Samo przetrwanie nie wystarcza?
DIALLO: Nie, nie, ten drugi. Te dwa czarne noże na twoim prawym nadgarstku.
RAYMONDE: Dobrze wiesz, co taki tatuaż oznacza.
DIALLO: Ale może mogłabyś mi sama o tym opowiedzieć...
RAYMONDE: Nie będę o tym mówić, François. Nie powinieneś nawet o to pytać.

22.

Kiedy Kirsten myślała o tym, jak świat zmienił się za jej życia, to jej myśli zawsze
wracały do Alexandry. Alexandra wiedziała, jak posługiwać się bronią, ale świat łagodniał.
Istniała całkiem realna szansa, że nigdy nie będzie musiała nikogo zabić. Była młodszą
piętnastolatką niż Kirsten.
Alexandra szła w ciszy, nadąsana, bo nie pozwolono jej pójść z nimi do szkoły.
Symfonia maszerowała do końca dnia, nad nimi gromadziły się chmury, a po plecach Kirsten
spływały strużki potu. Poruszali się przez tereny rolnicze. Gdzieniegdzie stały zardzewiałe
samochody, porzucone w miejscach, gdzie skończyło się paliwo. Wozy Symfonii ostrożnie
przejeżdżały pomiędzy nimi. Pojawiły się błyski i rozległy grzmoty, najpierw w oddali,
potem coraz bliżej. Przeczekali burzę w lesie nieopodal drogi, a o zmierzchu, kiedy było już
po wszystkim, rozstawili na mokrej ziemi swoje namioty.

- Zeszłej nocy śniło mi się, że widziałem samolot - szepnął Dieter. Leżeli obok siebie w
jego namiocie. Od zawsze byli tylko przyjaciółmi, w pewien sposób Kirsten uważała go za
swoją rodzinę, a jej trzydziestoletni namiot rozpadł się rok temu i wciąż nie znalazła nowego.
Z oczywistych przyczyn nie mogła już dzielić namiotu z Sayidem, więc przygarnął ją Dieter,
który miał jeden z największych namiotów w Symfonii. Kirsten słyszała w oddali stłumione
głosy. Tubista i pierwsza skrzypaczka stali na straży.
- Już od dawna nie myślałam o samolotach.
- To dlatego, że jesteś taka młoda - odparł nieco ostrym tonem. - Niczego nie pamiętasz.
- Oczywiście, że pamiętam. Miałam osiem lat.
Dieter miał dwadzieścia lat, kiedy świat upadł. Największą różnicą między Kirsten a
Dieterem było to, że on pamiętał wszystko.
- Kiedyś wyglądałem ich - powiedział. - Myślałem o tych krajach po drugiej stronie
oceanu, czy może któreś z nich przetrwało. Gdybym kiedykolwiek zobaczył samolot, to
znaczyłoby, że jest miejsce, z którego wciąż startują. Przez dziesięć lat po pandemii
nieustannie zerkałem na niebo.
- A czy to był dobry sen?
- Byłem w nim szczęśliwy - szepnął. - Spojrzałem w górę i w końcu tam był, nareszcie
zobaczyłem samolot. Wciąż istniała gdzieś jakaś cywilizacja. Upadłem na kolana, zacząłem
śmiać się i płakać jednocześnie. Wtedy się obudziłem.
Dotarł do nich głos zza namiotu. Ktoś wołał ich imiona.
- Druga warta - powiedział Dieter. - Nasza kolej.
Pierwsza warta kładła się spać. Nie zauważyli niczego podejrzanego. „Same pieprzone
drzewa i sowy”, mamrotał grający na tubie. Druga warta zgodziła się pracować tak, jak
zwykle: Dieter i Sayid monitorowali okolicę za nimi, Kirsten i August strzegli obozu, a
czwarty gitarzysta i oboista sprawdzali drogę przed nimi. Zwiadowcy udali się w swoje
strony, a Kirsten została sama z Augustem. Okrążyli obóz i stanęli na drodze, nasłuchując i
wypatrując jakiegokolwiek ruchu. Chmury rozeszły się i nad nimi ukazały się gwiazdy. Przez
chwilę zamigotało światło meteorytu albo spadającej satelity. Czy tak wyglądałyby samoloty
w nocy - tylko smugi światła na ciemnym niebie? Kirsten wiedziała, że poruszały się z
niesamowitą prędkością kilkuset kilometrów na godzinę, ale nie była pewna, jak pojazd o
takiej prędkości wyglądałby w ruchu. Las przepełniony był różnymi drobnymi dźwiękami:
krople deszczu kapiące z drzew, ruch zwierząt, lekki wiatr.
Nie pamiętała, jak wyglądał samolot na niebie, ale wiedziała, że sama kiedyś leciała. To
wspomnienie było wyraźniejsze od innych z czasów przed upadkiem, więc musiało już być
blisko końca. Miała wtedy siedem czy osiem lat i poleciała z mamą do Nowego Jorku. Nie
miała pojęcia dlaczego. Pamiętała, jak leciały z powrotem do Toronto. Jej matka piła coś z
brzęczącymi, połyskującymi kostkami lodu w szklance. W jej pamięci żywy był ten drink, a
nie twarz jej matki. Przyłożyła czoło do okna i zobaczyła gmatwaninę jasnych punkcików w
ciemności, niektóre samotne, a inne wyglądały jak rozsypane konstelacje połączone drogami.
To całe piękno, ta samotność, świadomość, że ci wszyscy ludzie na dole wiedli swoje życie, a
każde światełko na ganku oznaczało kolejny dom, kolejną rodzinę. Dwadzieścia lat później na
drodze przy lesie chmury odsłoniły księżyc, a August spojrzał na nią oświetlony tym
blaskiem.
- Mam gęsią skórkę - powiedział. - Myślisz, że jesteśmy tu sami?
- Niczego nie słyszałam. - Znowu poszli wokół obozu. Docierały do nich ledwie
słyszalne głosy z jednego czy dwóch namiotów, westchnienia i delikatne ruchy koni. Słuchali
i patrzyli, ale droga wciąż pozostawała pusta.
- To właśnie jedna z tych chwil, kiedy mam ochotę to wszystko sobie darować - szepnął
August. - Myślałaś kiedyś o skończeniu z tym życiem?
- Żeby już więcej nie podróżować?
- Myślisz o tym? Gdzieś tam musi być jakiejś spokojniejsze, bardziej stabilne życie.
- Pewnie, ale gdzie indziej mogłabym recytować Shakespeare’a?
Usłyszeli jakiś dźwięk, zakłócenie, które zburzyło spokój nocy jak kamień przebijający
taflę wody. Jakieś zawołanie o pomoc, które nagle zostało przerwane. Czy naprawdę ktoś
wołał o pomoc? Kirsten już zaczynała myśleć, że to tylko jej wyobraźnia, ale kiedy spojrzała
na Augusta, ten tylko pokiwał głową. Dźwięk pochodził skądś za nimi. Stali nieruchomo,
próbując coś usłyszeć, ale bezskutecznie.
- Musimy obudzić trzecią wartę - zdecydowała Kirsten. Wyjęła zza pasa swoje dwa
najlepsze noże. August zniknął pomiędzy drzewami. Słyszała jego stłumiony głos - „Nie
wiem, jakiś dźwięk, może jakieś głosy za nami, musicie zająć nasze miejsca, żebyśmy mogli
pójść to sprawdzić” - i z cienia wyłoniły się dwa ziewające, chwiejące się postacie.
August i Kirsten wyruszyli jak najszybciej i jak najciszej było możliwe w kierunku
źródła dźwięku. Z obydwu stron otaczał ich gęsty, ciemny las, pełen szumów nie do
odczytania, pełen cieni odznaczających się przy blasku księżyca. Nisko nad drogą przeleciała
sowa. Chwilę później rozległo się odległe trzepotanie skrzydeł należących do ptaków
najwyraźniej wybudzonych ze snu. Ich czarne dzioby wynurzały się z gniazd i wzbijały do
gwiazd.
- Coś je wystraszyło - powiedziała cicho Kirsten.
- Sowa?
- Wydaje mi się, że sowa leciała w innym kierunku. Ptaki były bardziej na północ.
- Poczekajmy.
Czekali w cieniu na poboczu, starając się oddychać możliwie jak najciszej, rozglądając
się na wszystkie strony. Klaustrofobia lasu. Pierwsze parę drzew dobrze widocznych przed
nią, stanowiły część monochromatycznego kontrastu między czernią cieni a bielą księżyca, a
za tym cały kontynent, niezakłócona dzicz od oceanu do oceanu z tak niewielką liczbą ludzi,
która pozostała między brzegami. Kirsten i August obserwowali drogę i las, ale jeśli
ktokolwiek czy cokolwiek tam z nimi było, to nie ujawniało się.
- Chodźmy jeszcze kawałek dalej - szepnął August.
Ruszyli ostrożnie wzdłuż drogi. Kirsten tak mocno zaciskała dłonie na swoich nożach,
że aż czuła przez nie bicie swojego serca. Minęli punkt, w którym powinni być zwiadowcy.
Szli drugi, trzeci kilometr, wyglądając jakiś śladów. Zawrócili o świcie, obojgu brakowało
słów w tym świecie hałaśliwego jazgotu ptaków. Żadnego śladu po zwiadowcach. Nic na
granicy lasu, żadnych śladów stóp, żadnych oznak jakiegoś większego zwierzęcia, żadnych
nadłamanych gałęzi czy krwi. Tak jakby Dieter i Sayid zniknęli z powierzchni ziemi.

23.

- Nie rozumiem tego - powiedział tubista wczesnym popołudniem po wielogodzinnym


poszukiwaniu Sayida i Dietera. Nikt tego nie rozumiał. Nikt nie odpowiedział. Ich zniknięcie
było nie do pojęcia. Nie mogli znaleźć po nich żadnego śladu.
Członkowie Symfonii podzielili się na czteroosobowe drużyny, prowadzące ponure i
niezwykle dokładne poszukiwania, ale las był gęsty. Równie dobrze mogli przejść obok
Dietera i Sayida i tego nie zauważyć. W ciągu tych pierwszych paru godzin Kirsten łapała się
na myśli, że to wszystko to jakieś nieporozumienie, że Dieter i Sayid zagubili się w
ciemności, że lada chwila się pojawią i zaczną ich przepraszać, ale zwiadowcy przeszli trasę
wzdłuż i wszerz i nic. Kirsten co rusz zatrzymywała się w lesie i nasłuchiwała. Czy ktoś ją
obserwował? Ale słyszała tylko członków innych drużyn i każdy czuł się obserwowany.
Spotykali się w lesie i na drodze, patrzyli po sobie i nic nie mówili. Słońce leniwie
przesuwało się po horyzoncie. Powietrze nad drogą drgało w falach upału.
Kiedy zaczęło zmierzchać, zgromadzili się przy wozach. Samo przetrwanie nie
wystarcza - napisana na biało na plandece odpowiedź na pytanie, które gnębiło Symfonię od
samego początku ich wędrówki. Tekst był bardzo wyraźny w niknącym świetle słońca.
Kirsten stała obol; ulubionego konia Dietera, Bernsteina, i położyła dłoń na jego boku. Koń
spojrzał na nią ogromnymi, ciemnymi oczyma.
- Tak daleko razem zaszliśmy - powiedziała dyrygent. W pewnym świetle upływ czasu
zdawał się zacierać. Czasami kiedy Kirsten i August byli razem na warcie o świcie, patrzyła
na niego podczas wschodu słońca i przez ulotną chwilę widziała chłopca, którym kiedyś był.
Teraz na drodze dyrygent wyglądała na o wiele starszą niż godzinę temu. Przeczesała dłonią
swoje krótkie, siwe włosy.
- Przez te wszystkie lata cztery razy członkowie Symfonii odłączyli się od reszty i za
każdym razem postąpili zgodnie z protokołem rozdzielenia i w końcu spotykaliśmy się w
miejscu docelowym. Alexandra?
- Słucham?
- Czy możesz powtórzyć protokół rozdzielenia? - Każdy z nich znał go na pamięć.
- Nigdy nie podróżujemy bez ustalonego celu drogi - wyrecytowała Alexandra. - Jeśli
kiedykolwiek odłączysz się od Symfonii, to sam idziesz dalej do miejsca docelowego i
czekasz na resztę.
- A dokąd teraz idziemy?
- Do Muzeum Cywilizacji na lotnisku w Severn City.
- Istotnie. - Dyrygent zamilkła i przyjrzała się każdemu z nich. Las był już pogrążony w
cieniu, ale nad samą drogą wciąż było trochę światła, resztki różowego zachodu słońca
przebijającego się przez chmury.
- Wędruję od piętnastu lat - kontynuowała - a Sayid był ze mną od dwunastu. Dieter
jeszcze dłużej.
- Był ze mną od początku - dodał Gil. - Razem wyszliśmy z Chicago.
- Nie mam najmniejszej ochoty zostawiać któregokolwiek z nich. - Dyrygent miała łzy
w oczach. - Ale nie zamierzam ryzykować bezpieczeństwa was wszystkich, zostając tu dłużej.
Tej nocy trzymali podwójną wartę, czteroosobowe drużyny zamiast dwuosobowych, i o
świcie ruszyli dalej. Powietrze było wilgotne, chmury nad nimi wyglądały jak wykute z
marmuru. Unosił się zapach sosen. Kirsten szła obok auta, starając się nie myśleć o niczym.
Czuła się tak, jakby została uwięziona w okropnym koszmarze.
Zatrzymali się pod wieczór. Jezioro lśniło za drzewami. To nie do końca było
przedmieście, ale też ciężko określić to miejsce inaczej. Dzielnica między przedmieściem a
centrum z domkami stojącymi na drewnianych działkach. Trzy dni drogi do lotniska. Kirsten
siedziała na kłodzie z głową między rękami, skupiając się tylko na jednej myśli: „Gdzie
jesteś, gdzie jesteś, gdzie jesteś”. Nikt jej nie przeszkadzał, dopóki August nie usiadł obok.
- Przykro mi - powiedział.
- Myślę, że zostali porwani - odparła, nie podnosząc głowy. - Nie mogę przestać myśleć
o tym, co mówił prorok w St. Deborah. To o tym świetle.
- Chyba tego nie słyszałem. Pakowałem się.
- Nazywają siebie światłem.
- I co z tego?
- Jeśli jesteś światłem, to twoi wrogowie są ciemnością, nie?
- Pewnie tak.
- Jeśli jesteś światłem, a twoi wrogowie to ciemność, to możesz zrobić im cokolwiek i
zawsze będziesz miał uzasadnienie. Nie ma rzeczy, której byś nie przetrwał, bo nie ma
rzeczy, której nie byłbyś w stanie zrobić.
- Jedyne, co możemy zrobić, to wciąż mieć nadzieję - powiedział August z
westchnieniem. - Musimy wierzyć, że sytuacja się jakoś wyklaruje.
Ale cztery drużyny ruszyły na poszukiwanie obiadu, a tylko trzy i pół wróciły.
- Odwróciłem się i już jej nie było - opowiadał Jackson o Sidney, klarnecistce. Wrócił
sam do obozu, bardzo roztrzęsiony. Znaleźli rzekę w okolicy, którą mijali wcześniej. Jackson
kucnął, żeby nabrać wody do pojemnika, a kiedy wstał, Sidney już nie było. Może wpadła do
rzeki? Nie, bo usłyszałby wtedy plusk, a poza tym był w dole rzeki, więc przepłynęłaby obok
niego. To była płytka rzeka, a jej brzegi nie były strome. Wokół nich był tylko las. Wołał ją,
ale nie odpowiedziała. Wtedy zauważył, że ptaki przestały ćwierkać. Las pogrążył się w
ciszy.
Po tym jak skończył opowiadać, przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Członkowie
Symfonii zgromadzili się wokół niego.
- Gdzie Olivia? - zapytała nagle nerwowo Lin. Olivia znalazła się w samochodzie,
bawiła się szmacianą lalką.
- Zawsze masz być w zasięgu mojego wzroku - szepnęła Lin. - A nawet nie tylko
wzroku, ale w zasięgu moich rąk. Rozumiesz?

- Była blisko z Dieterem - powiedział pierwszy oboista. To była prawda i wszyscy


zamilkli, rozmyślając o klarnecistce i szukając w swoich wspomnieniach jakiś wskazówek.
Czy zachowywała się normalnie w ostatnich dniach?
Nikt nie był tego pewien. Co znaczyło „zachowywać się normalnie” w tak dziwnym
czasie? Jak ktokolwiek miał zachowywać się normalnie?
- Czy polują na nas? - spytała Alexandra. To wydawało się możliwe. Kirsten spojrzała
przez ramię na cienie pośród drzew. Zorganizowali ekipę poszukiwawczą, ale nie było już
światła. Rozpalenie ogniska wydawało się zbyt niebezpieczne, więc zjedli obiad składający
się z jedzenia z puszek, wędzonego mięsa królika i suszonych jabłek i położyli się, żeby
zapaść w niespokojny sen. Na drugi dzień rano ruszyli pięć godzin później, ponieważ dalej jej
szukali, ale bez skutku. Zaczęli wędrówkę przez kolejny piekący dzień.
- Czy to naprawdę możliwe, że cała trójka została porwana? - August szedł obok
Kirsten. - Dieter, Sayid i pierwsza klarnecistka?
- Jak ktoś mógł tak cicho i sprawnie ich obezwładnić? - W gardle rosła jej gula. Z
trudnością przychodziło jej mówienie. - Może po prostu odeszli.
- Opuścili nas?
- Tak.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem.
Później tego dnia ktoś wpadł na pomysł, żeby przeszukać rzeczy pierwszej klarnecistki.
Znaleźli notkę. Był to początek listu: Drodzy przyjaciele, czuję się niezmiernie zmęczona,
więc udałam się na odpoczynek do lasu. I nic więcej. Data sugerowała, że list został napisany
albo jedenaście miesięcy wcześniej, albo klarnecistka nie wiedziała, jaki był miesiąc i rok.
Każda z opcji była prawdopodobna. To była era, w której trzymanie się dokładnych dat nie
było zbyt przydatne, a pilnowanie czasu wymagało wiele uwagi. Notka była wielokrotnie
składana i rozwijana.
- To brzmi bardziej na coś napisanego ot tak - powiedziała pierwsza wiolonczelistka. -
Napisała to rok temu, a potem się rozmyśliła. Niczego to nie dowodzi.
- Tylko jeśli zakładamy, że rzeczywiście napisała to rok temu - odparła Lin. - Równie
dobrze mogła to napisać tydzień temu. Widać, że miała myśli samobójcze.
- Gdzie byliśmy rok temu? Ktoś pamięta?
- W Mackinaw City - odpowiedział August. - W New Petoskey, w East Jordan, w tych
wszystkich małych miasteczek wzdłuż brzegu do New Sarnia.
- Nie pamiętam, żeby była jakaś inna rok temu - zastanowiła się Lin. - Była smutna?
Nikt nie był tego pewien. Czuli, że powinni byli poświęcać jej więcej uwagi.
Zwiadowcy po raz kolejny nie zgłosili niczego wyjątkowego na drodze za nimi ani przed
nimi. Trudno było sobie nie wyobrażać kogoś obserwującego ich zza drzew.
Czym była Symfonia bez Dietera, klarnecistki i Sayida? Kirsten traktowała Dietera jak
starszego brata, bliskiego kuzyna, kogoś kto był pewnego rodzaju stałą w życiu jej i
Symfonii. Wydawało się to wręcz niemożliwe, żeby Symfonia kontynuowała swoją
wędrówkę bez niego. Nigdy nie była blisko z klarnecistką, ale jej brak był odczuwalny. Każda
jej rozmowa z Sayidem kończyła się teraz kłótnią, ale sama myśl, że mógłby cierpieć,
sprawiała jej ból. Oddychała nierówno, a do jej oczu nieustannie napływały ciche łzy.
Później tego dnia znalazła w swojej kieszeni skrawek zwiniętego papieru. Rozpoznała
pismo Augusta.
Kawałek dla przyjaciela
Gdyby twoja dusza opuściła ziemię, poszedłbym za nią i ją odnalazł
W tej ciszy, mój statek kosmiczny zawieszony
Nigdy wcześniej nie czytała jego poezji i niesamowicie ją to wzruszyło.
- Dziękuję - wyszeptała, kiedy go zobaczyła. On jedynie skinął głową.

Teren stawał się coraz bardziej dziki, mijali coraz mniej domów. Trzy razy musieli się
zatrzymywać, żeby usunąć zwalone drzewa. Używali dwuręcznych pił, pracując tak szybko,
na ile pozwalał im pot cieknący przez ubrania. Wszędzie rozstawili zwiadowców,
obserwujących drogę i las, podskakujących i chwytających za broń na odgłos najmniejszego
dźwięku. Kirsten i August poszli naprzód, wbrew protestom dyrygent. Pół kilometra dalej
znaleźli ciągnącą się równinę.
- Pole golfowe - powiedział August. - Dobrze wiesz, co to znaczy.
Kiedyś znaleźli w klubie golfowym dwie butelki szkockiej i puszkę oliwek, nie
wiadomo jakim cudem wciąż jadalnych. Od tego czasu August próbował odtworzyć to
wydarzenie.
Klub golfowy znajdował się na samym końcu długiego podjazdu, ukryty za linią drzew.
Strawił go pożar, jego dach złożył się między trzema ścianami jak jakaś tkanina. Wózki
golfowe leżały w stercie przewrócone na trawie. Niebo już ciemniało i trudno było dojrzeć
wnętrze klubu, widoczny był jedynie błysk potłuczonego szkła w miejscu okien. Z tym
zawalonym dachem było zbyt niebezpiecznie, żeby wejść do środka. Na drugim końcu
znaleźli mały sztuczny staw z zapadniętym pomostem. Pod powierzchnią wody widać było
jakieś drganie ruchu. Wrócili do karawany po sprzęt do wędkowania. Pierwsza
wiolonczelistka i trzeci wiolonczelista kończyli piłować ostatnie ze zwalonych drzew.
W stawie na polu golfowym pływało tyle ryb, że mogli łapać je samą siecią, po prostu
zgarniać je z przepełnionej nimi wody. Były małe i brązowawe, nieprzyjemnie w dotyku. W
oddali rozległ się grzmot i po chwili zaczął padać deszcz. August, który zawsze nosił ze sobą
swój instrument, owinął pokrowiec na skrzypce plastikową plandeką ze swojej torby.
Pracowali, nie zważając na ulewę. Kirsten wyciągała sieć z wody, August patroszył i czyścił
ryby. Wiedział, że ona nie mogła się zmusić do tej czynności - musiała zobaczyć co w czasie
tego pierwszego roku po opuszczeniu Toronto, nosiła w sobie jakieś ulotne wrażenie czegoś,
czego nie pamiętała, ale na samą myśl o tym robiło jej się niedobrze - i zawsze robił to za nią.
Kirsten ledwo widziała go przez deszcz. Przez chwilę niemalże można było zapomnieć o tym,
że troje ludzi zaginęło. Kiedy ulewa trochę zelżała, napełnili sieć rybami i ruszyli z
powrotem. Z drogi unosiła się para. Znaleźli miejsce, w którym leżały ścięte i odłożone na
bok drzewa, ale Symfonii już tam nie było.
- Musieli pójść dalej, kiedy my łowiliśmy - powiedział August. To było jedyne logiczne
wytłumaczenie. Zanim wrócili na staw z siecią, rozmawiali z dyrygent o trasie. Staw był na
tyle oddalony od drogi, że nie zobaczyliby Symfonii, tym bardziej że byli schowani za
klubem golfowym, a odgłos maszerujących ludzi zostałby zagłuszony przez deszcz.
- Szybko poszli - odparła niepewnie Kirsten. Jej żołądek był ściśnięty, a August zaczął
nerwowo bawić się drobnymi w kieszeni. To wszystko nie do końca się zgadzało. Dlaczego
Symfonia ruszyłaby w takiej ulewie, gdyby nie było żadnego przymusu? Burza oczyściła
drogę z wszelkich śladów, na asfalcie tłoczyły się liście i gałązki, a temperatura znowu
zaczęła rosnąć. Niebo wyglądało jak połamane, pomiędzy chmurami wyglądały skrawki
błękitu.
- W takim upale ryby szybko się zepsują - stwierdził August.
Mieli dylemat. Każda komórka w ciele Kirsten chciała iść dalej za Symfonią, ale
bezpieczniej było rozpalić ognisko w świetle dnia, tym bardziej że zjedli tylko trochę
suszonego mięsa z królika. Zebrali drewno, ale oczywiście wszystko było mokre i rozpalanie
choćby najmniejszej iskry ognia zajęło bardzo długo. Ogień źle się palił, oczy ich piekły, ale
dym przynajmniej usunął smród ryb z ich ubrań. Zjedli tyle ryb, ile mogli, a resztę nieśli ze
sobą w sieci. Było im niedobrze. Minęli pole golfowe, parę domów, które już dawno temu
zostały splądrowane, w ogródkach zalegały porozrzucane zniszczone meble. Po jakimś czasie
porzucili ryby - już się psuły w tym upale - i przyspieszyli, szli tak szybko jaki mogli, ale
wciąż nie widzieli Symfonii, a do tego czasu powinni byli już trafić na jakiś trop - czy to ślad
stóp, kopyt końskich, czy kół od wozów. Kirsten i August szli w milczeniu.
O zmierzchu droga zaczęła przechodzić pod autostradą. Kirsten wspięła się na wiadukt
w nadziei, że z wyższego punktu ujrzy w oddali Symfonię, ale droga zakręcała w stronę
jeziora i znikała za drzewami. Autostrada składała się z kilometrów wiecznego korku.
Pomiędzy samochodami rosły teraz małe drzewka, a tysiące szyb samochodowych odbijało
niebo. W najbliższym samochodzie na fotelu kierowcy siedział ludzki szkielet.
Spali pod drzewem przy wiadukcie na plandece Augusta. Kirsten spała niespokojnie,
była boleśnie świadoma tej pustki wokół niej - braku ludzi, zwierząt i wozów. Piekło to brak
ludzi, za którymi tęsknisz.

24.

Drugiego dnia bez Symfonii, Kirsten i August trafili na sznur samochodów, ciągnący
się wzdłuż drogi. Był już późny ranek, upał stawał się coraz silniejszy. Stracili z oczu jezioro.
Samochody rzucały zaokrąglone cienie. Zostały już do cna wyczyszczone, żadnych kości na
tylnym siedzeniu, żadnych toreb czy innych rzeczy, a to oznaczało, że ktoś mieszkał w
pobliżu i już przeszedł tę trasę. Godzinę później trafili na stację benzynową. Był to samotnie
stojący niski budynek z jaskrawo żółtym znakiem przy drodze. Przy dozownikach wciąż stały
samochody. Jeden z nich miał kolor roztopionego masła z czarnymi literami na boku. Kirsten
rozpoznała taksówkę z Chicago. Ktoś w tych ostatnich dnia wezwał taksówkę w tym
pogrążonym w chaosie mieście, wynegocjował cenę i uciekł na północ. Drzwi od strony
kierowcy przestrzelono w dwóch miejscach. Nagle zaszczekał pies i oboje stanęli w miejscu,
ich dłonie zatrzymały się na broni.
Mężczyzna, który wyszedł zza budynku ze swoim golden retrieverem, miał około
sześćdziesięciu lat i krótko obcięte siwe włosy. Poruszał się bardzo sztywno. W dłoni trzymał
strzelbę. Na twarzy miał krętą bliznę.
- W czymś pomóc? - zapytał. Miał dość przyjazny ton głosu, co było zaletą życia w
Dwudziestym Roku, już w tym spokojniejszym okresie. Przez pierwsze dziesięć czy
dwanaście lat po upadku o wiele bardziej prawdopodobne było, że od razu by ich zabił.
- Tylko przechodzimy - odparła Kirsten. - Niczego nie chcemy. Idziemy do Muzeum
Cywilizacji.
- Dokąd proszę?
- Do lotniska w Severn City.
August stał cicho za nią. Nie lubił rozmawiać z obcymi.
Mężczyzna pokiwał głową.
- A tam ktoś jeszcze jest? - zapytał.
- Mamy nadzieję, że znajdziemy tam swoich przyjaciół.
- Zgubiliście ich?
- Tak. Zgubiliśmy - odpowiedziała Kirsten. August westchnął. Już od jakiegoś czasu
stało się oczywiste, że Symfonia nie szła tą drogą. Na ziemi nie widać było żadnych śladów,
żadnych końskich kopyt, żadnych odcisków kół, żadnych oznak, że przeszło tędy ponad
dwadzieścia osób, trzy wozy i siedem koni.
- No cóż, pech. - Mężczyzna pokiwał głową. - Przykro mi to słyszeć. A tak przy okazji,
mam na imię Finn.
- Ja jestem Kirsten. A to August.
- To futerał na skrzypce?
- Tak.
- Uciekliście z jakiejś orkiestry?
- Oni uciekli od nas - odpowiedziała szybko Kirsten, ponieważ widziała, jak August
zaciska w kieszeni dłonie w pięści. - Jesteś tu sam?
- Oczywiście, że nie - odparł Finn i wtedy Kirsten zrozumiała swój błąd. Nawet w
spokojnych czasach, kto przyznawał się do tego, że nie ma przewagi liczebnej? Jego wzrok
padł na noże Kirsten. Starała się nie patrzeć na bliznę na jego twarzy. Z takiej odległości
ciężko było stwierdzić, ale wyglądało to jak zamierzony wzór.
- Ale to nie jest miasto?
- Nie, nie nazwałbym tego miejsca miastem.
- Przepraszam, pytam z ciekawości. Nie spotykamy zbyt wielu takich jak ty.
- Jak ja?
- Mieszkających poza miastem - odparła Kirsten.
- Ach. Tutaj jest cisza. To miejsce, o którym mówiłaś, to muzeum. Wiecie coś o nim?
- Prawie nic - odpowiedziała Kirsten. - Ale nasi przyjaciele tam szli.
- Słyszałem, że jest to miejsce, w którym przechowywane są artefakty ze starego świata
- dodał August.
Mężczyzna zaśmiał się, a zabrzmiało to jak szczeknięcie. Jego pies spojrzał się na niego
jakby z troską.
- Artefakty ze starego świata - powtórzył. - Sprawa wygląda tak, dzieciaki. Cały świat
to miejsce, w którym przechowywane są rzeczy ze starych czasów. Kiedy ostatnio
widzieliście jakiś nowy samochód?
Spojrzeli po sobie.
- Mniejsza o to - powiedział Finn. - Za budynkiem jest pompą z wodą, jeśli
chcielibyście napełnić swoje butelki.
Podziękowali mu i poszli za nim. Za stacją zobaczyli dwójkę małych dzieci - około
ośmioletnie, rudowłose bliźnięta o trudniej do zidentyfikowania płci. Obierały ziemniaki. Byli
boso, ale ich ubrania były czyste, ich włosy ładnie przystrzyżone i gapili się na zbliżających
się obcych. Za każdym razem, kiedy widziała dzieci, Kirsten zastanawiała się, czy to dobrze,
czy źle, że nie znały żadnego innego świata poza tym po grypie gruzińskiej. Finn wskazał im
ręczną pompę na małym stopniu.
- My się już chyba kiedyś poznaliśmy - powiedziała Kirsten. - Nie było was
przypadkiem w St. Deborah Przy Wodzie dwa lata temu? Pamiętam rudowłose bliźnięta
biegające za mną, kiedy poszłam na spacer.
Finn napiął się i mocniej ścisnął strzelbę.
- Prorok was wysłał?
- Słucham? Nie, nie. My tylko przechodziliśmy przez to miasto.
- Opuściliśmy je tak szybko, jak tylko mogliśmy - dodał August.
- Jesteśmy z Podróżującej Symfonii.
Finn się uśmiechnął.
- Ach, to tłumaczy skrzypce - powiedział. - Pamiętam Symfonię. - Opuścił strzelbę,
atmosfera rozluźniła się. - Nigdy nie byłem fanem Shakespeare’a, ale dawno nie słyszałem
tak dobrej muzyki.
- Dziękujemy - odparł August.
- Opuściłeś miasto po przybyciu proroka? - dopytywała Kirsten. August pracował przy
pompie, podczas gdy Kirsten przykładała ich butelki pod strumień. Chłodna woda
opryskiwała jej dłonie.
- Najbardziej szaleni ludzi, jakich w życiu spotkałem - odpowiedział. - Cholernie
niebezpieczni. Kilkoro z nas wzięło dzieci i uciekło.
- Znałeś Charlie i Jeremy’ego? - Kirsten zakręciła butelki, jedną włożyła do swojego
plecaka, a drugą do torby Augusta.
- Muzycy, prawda? Ona była czarna, a on Azjatą?
- Tak.
- Niezbyt dobrze ich znałem. W sumie tylko z widzenia. Odeszli razem ze swoim
dzieckiem parę dni przede mną.
- Wiesz dokąd poszli?
- Nie mam pojęcia.
- A czy mógłbyś nam może powiedzieć, co jest na końcu drogi?
- Długo, długo nic. Parę opuszczonych miast, nikogo tam już nie ma, z tego co wiem.
Po tym już tylko Severn City i jezioro.
- Byłeś tam? - Szli już z powrotem do drogi. Kirsten przyjrzała się twarzy mężczyzny i
wtedy ujrzała, czym była jego blizna: małe „t” z dodatkową kreską, symbol, który widziała
namalowany sprayem na budynkach w St. Deborah Przy Wodzie.
- W Severn City? Nie od czasu upadku.
- Jak to jest żyć tak poza miastem? - zainteresowała się Kirsten.
- Cicho. - Finn wzruszył ramionami. - Nie ryzykowałbym tego osiem czy dziesięć lat
temu, ale poza tym prorokiem, ostatnie dziesięć lat było naprawdę spokojne. - Zawahał się. -
Słuchajcie. Nie byłem z wami do końca szczery. Znam to miejsce, o którym mówiliście. To
muzeum. Podobno jest tam dość dużo ludzi.
- Nie chciałeś tam iść, po tym jak opuściłeś St. Deborah?
- Podobno prorok stamtąd pochodzi - odpowiedział. - Co jeśli ci ludzie z lotniska są
tacy sami jak on?

Kirsten i August przez większość czasu szli w ciszy, jeleń przeszedł na drugą stronę
drogi i zatrzymał się, żeby na nich popatrzeć, po czym zniknął za drzewami. Piękno świata, z
którego prawie nic innego już nie pozostało. Jeśli piekło to inni ludzie, to czym jest świat
prawie że pozbawiony ludzi? Być może ludzkość też wkrótce się wypali, ale ta myśl
napawała Kirsten bardziej spokojem niż smutkiem. Tyle innych gatunków było na ziemi, a
potem zniknęło, czemu ludzkość miałaby być inna? Ile ludzi w ogóle jeszcze teraz żyło?
- Jego blizna - powiedział August.
- Wiem. I gdzie jest Symfonia? Czemu zmienili trasę?
August nie odpowiedział. Było kilka możliwych przyczyn, dla których Symfonia nagle
zboczyła z planowanego kursu. Może czuli się zagrożeni i zdecydowali się obrać mniej
oczywistą drogę. Stwierdzili, że inna trasa jest jednak szybsza i spodziewali się spotkać z
Kirsten i Augustem na lotnisku. Źle skręcili i zagubili się w obcym terenie.

August wczesnym popołudniem zauważył podjazd. Odpoczywali w cieniu, kiedy nagle


wstał i przeszedł na drugą stronę ulicy. Kirsten widziała rządek małych drzewek, ale była zbyt
zmęczona i za bardzo przytłoczona upałem, żeby zastanowić się, co to może znaczyć. August
kucnął, żeby zbadać ziemię.
- Żwir - stwierdził.
Podjazd był tak zarośnięty, że ledwo widoczny. Za drzewami ujrzeli dwupiętrowy dom
i dwa zardzewiałe samochody na pozostałościach opon. Czekali przez chwilę przy linii drzew,
obserwując, ale nie wykryli żadnego ruchu.
Drzwi wejściowe były zamknięte, niezwykła rzecz. Obeszli dom, ale tylne drzwi
również zamknięto. Kirsten otworzyła zamek wsuwką. Od pierwszej chwili stało się
oczywiste, że nikogo tam nie ma. Poduszki leżały równo na kanapie, a zakurzony pilot od
telewizora na stoliku. Spojrzeli na siebie z tym samym zdziwieniem w oczach. Od lat nie
widzieli nietkniętego domu.
W kuchni Kirsten przejechała palcem po talerzach na suszarce do naczyń, wzięła parę
widelców. Na górze znajdował się pokój, który kiedyś należał do dziecka. Dziecko wciąż tam
było, mały szkielet na łóżku - Kirsten nałożyła na niego koc, podczas gdy August wciąż
przeszukiwał łazienkę na dole. Na ścianie wisiało zdjęcie w ramce. Chłopiec w stroju do gry
w baseball, obok jego rodzice, cała trójka roześmiana i pełna życia. Usłyszała kroki Augusta
za sobą.
- Patrz, co znalazłem - powiedział.
Miał w dłoni metalowy model statku Enterprise. Trzymał go w świetle słonecznym,
połyskujący gadżet o wielkości ważki. Wtedy Kirsten zauważyła wiszący nad łóżkiem plakat
Układu Słonecznego. Chłopiec kochał baseball i kosmos.
- Powinniśmy iść dalej - powiedziała Kirsten po chwili.
Wzrok Augusta padł na łóżko. Pierwsza wyszła z pokoju, żeby mógł odmówić swoją
modlitwę, choć nie wiedziała, czy modlitwa to właściwe słowo. Kiedy mamrotał nad
zmarłymi, zdawał się mówić tylko do nich. „Mam nadzieję, że była to spokojna śmierć”,
słyszała. Albo: „Masz bardzo ładny dom. Przepraszam, że zabieram ci buty”. „Gdziekolwiek
jesteś mam nadzieję, że jest tam też twoja rodzina”. Do dziecka w łóżku mówił tak cicho, że
Kirsten nic nie usłyszała. Jedynymi słowami, które wyłapała były „w niebie pośród gwiazd”.
Przeszła szybko do drugiej sypialni, żeby nie przyłapał jej na podsłuchiwaniu. Zobaczyła, że
August już tam był - rodzice chłopca też zmarli w łóżku i wciąż unosiły się nad nimi opary
kurzu po tym, jak August przykrył ich twarze kocem.

Kirsten weszła do łazienki obok. Nacisnęła włącznik światła i przymknęła na chwilę


oczy. Oczywiście nic się nie wydarzyło, ale jak zwykle w takich momentach próbowała sobie
przypomnieć, jak to było, kiedy ten ruch autentycznie działał. Ot tak, wchodziło się do
pokoju, naciskało włącznik i pojawiało się światło. Najgorsze było to, że nie była pewna, czy
naprawdę to pamięta, czy tylko sobie to wyobraża. Przejechała dłonią po niebiesko-białym
porcelanowym pudełku stojącym na szafce, patrzyła z podziwem na równy rządek patyczków
do uszu, zanim zgarnęła je i schowała do kieszeni. Przydadzą się nie tylko do czyszczenia
uszu, ale też instrumentów. Kirsten spojrzała do góry i napotkała własne spojrzenie w odbiciu
lustrzanym. Musi podciąć włosy. Uśmiechnęła się, ale zaraz przymknęła usta, żeby ukryć
rzucający się w oczy brak zęba. Otworzyła jedną z szafek i wpatrywała się w stertę czystych
ręczników. Na szczycie leżał niebieski ręcznik z żółtymi kaczkami, jeden z jego boków miał
przyszyty kaptur. Czemu rodzice nie wzięli chłopca do siebie, skoro wszyscy razem byli
chorzy? Być może rodzice zmarli pierwsi. Nie chciała się nad tym dłużej zastanawiać.
Drzwi do dodatkowej sypialni także zamknięto, ale okno było nieco uchylone, więc
dywan się zniszczył, ale za to ubrania w szafie nie przesiąkły zapachem śmierci. Znalazła
błękitną sukienkę z kieszeniami, która się jej spodobała, więc przebrała się w nią, póki August
był jeszcze w pokoju chłopca. Była tam też suknia ślubna i ciemny garnitur. Wzięła je jako
kostiumy. Symfonia od zawsze próbowała oczarować widownię, przenieść ich do innego
świata i kostiumy niesamowicie w tym pomagały. Ludzie, których spotykali na swojej
drodze, byli przemęczeni i znużeni, ich życie wypełniało spełnianie różnorakich obowiązków
koniecznych do przetrwania. Kilkoro z aktorów uważało, że sztuki Shakespeare’a byłyby
bardziej przystępne, gdyby grali je w tych samych znoszonych i przetartych ubraniach, które
nosili widzowie, ale Kirsten wierzyła, że to było coś niesamowitego zobaczyć Tytanię w
sukni, a Hamleta w garniturze. Tubista zgadzał się z nią.
- Nowemu światu tak straszliwie brakuje elegancji - powiedział kiedyś. Kto jak kto, ale
tubista znał się na elegancji. Przed upadkiem grał w orkiestrze wojskowej pod batutą
dyrygent. Czasami opowiadał o wojskowych balach. Gdzie on teraz był? Tylko nie myśl o
Symfonii. Nie myśl o Symfonii. Liczy się tylko teraz, tylko ten moment.
- Ładna sukienka - powiedział August, kiedy zeszła na dół do dużego pokoju.
- Stara śmierdziała dymem i rybami.
- W piwnicy znalazłem parę walizek.
Każde z nich wyszło z walizką w dłoni. Wzięli ręczniki, ubrania, stertę magazynów,
które Kirsten chciała później przejrzeć, nieotwarte opakowanie soli i jeszcze inne rzeczy,
które mogły okazać się przydatne. Przed wyjściem Kirsten przeszła się jeszcze po dużym
pokoju, przeglądając półki z książkami, a August szukał programu telewizyjnego lub
tomików poezji.
- Szukasz czegoś konkretnego? - zapytał po tym, jak sam zaniechał swoich poszukiwań.
Widziała, że zastanawiał się nad zabraniem pilota telewizyjnego. Ciągle go trzymał i
bezwiednie naciskał guziki.
- Doktora Jedenaście, rzecz jasna. Ale zadowoliłabym się też Drogą V.
Ten ostatni tytuł to była książką, którą zgubiła z dwa lub trzy lata temu i od tego czasu
szukała nowego egzemplarza. Książka stanowiła własność jej mamy, zakupiona na krótko
przed końcem. Droga V. Nieautoryzowana biografia Arthura Leandera. Zdjęcie na okładce
było czarno-białe. Przedstawiało Arthura wsiadającego do samochodu i zerkającego przez
ramię. Wyraz jego twarzy można było odczytywać na wiele sposobów. Z jednej strony
wyglądał na przygnębionego, pogrążonego w myślach, a z drugiej równie dobrze mógł się po
prostu odwracać, bo ktoś go zawołał. Książka składała się głównie z listów pisanych do
przyjaciółki, do anonimowej V.
Kiedy Kirsten opuszczała Toronto, brat powiedział jej, że może zabrać ze sobą tylko
jedną książkę i ona zdecydowała się na Drogą V., ponieważ mama zakazała jej tego czytać.
Jej brat zdziwił się, ale nie skomentował tego.

25.

Kilka z listów:
Droga V.,
w Toronto jest zimno, ale podoba mi się, gdzie mieszkam. Tylko nie mogę się
przyzwyczaić do tego, że kiedy jest pochmurnie i zaraz ma padać śnieg, to niebo robi się
pomarańczowe. Pomarańczowe. Wiem, że to tylko odbicie świateł miasta, ale i tak jest to
dziwne.
Ostatnio dużo spaceruję, ponieważ po opłaceniu czynszu, prania i jedzenia nie stać mnie
na autobusy. Wczoraj znalazłem lśniącego centa w rynsztoku. Stwierdziłem, że do dobry
znak. Przykleiłem go do tego listu. Ładny, nie? Wczoraj z okazji dziewiętnastych urodzin
poszedłem do klubu w centrum. Wstęp kosztował pięć dolarów. Wiem, że to głupie dać aż
pięć dolarów na wstęp, kiedy mam tak mało godzin w restauracji, ale trudno, lubię tańczyć,
mimo że nie mam pojęcia, co robię i pewnie wyglądam jakbym miał atak padaczki. Wracałem
do domu z moim znajomym, Clarkiem. Opowiadał mi o takim eksperymencie, w którym
aktorzy nosili wielkie maski z papier-mâché. Brzmiało spoko, ale też trochę pretensjonalnie.
Powiedziałem tak C. i wiesz co on na to? Że moje włosy są pretensjonalne. I nie mówił tak,
żeby być wrednym. Rano zrobiłem śniadanie jednemu z moich współlokatorów w zamian za
podcięcie włosów i wydaje mi się, że jest ok. Mój współlokator uczy się na fryzjera. Już nie
mam kucyka! Nie poznałabyś mnie na ulicy! Uwielbiam to miasto, ale też i nienawidzę.
Tęsknię za Tobą.
A.

Droga V.,
śniło mi się wczoraj, że znowu byliśmy u Ciebie w domu i graliśmy w madżonga
(dobrze napisałem?) z Twoją mamą. Chyba tylko raz w to graliśmy i wiem, że oboje byliśmy
zjarani, ale podobało mi się, te wszystkie małe kawałki. Mniejsza o to. Dziś rano myślałem o
tym, co podobało mi się w Twoim domu, ta cała iluzja optyczna, to znaczy chodzi mi o ocean.
Z dużego pokoju wyglądało to tak, jakby zaraz na końcu ogrodu zaczynał się ocean, ale kiedy
wyszło się na dwór, to pomiędzy trawą i wodą był jeszcze klif z tymi chybotliwymi
schodami, które zawsze mnie tak cholernie przerażały.
Z jednej strony tęsknię za domem, a z drugiej nie. Dużo czasu spędzam z Clarkiem,
który też chodzi na moje zajęcia z aktorstwa. Polubiłabyś go. C. ma punkrockową fryzurę.
Jedna połowa wygolona, a druga zafarbowana na różowo. Rodzice C. chcą, żeby studiował
biznes albo chociaż coś w miarę praktycznego, ale C. powiedział mi, że szybciej umrze, niż to
zrobi. Brzmi dość ekstremalnie, ale pamiętam, jak sam mówiłem, że wolałbym umrzeć, niż
zostać na wyspie, więc powiedziałem mu, że go rozumiem. Podobały mi się dzisiejsze
zajęcia. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze. Odezwij się,
A.

Droga V.,
pamiętasz jak słuchaliśmy muzyki u Ciebie w pokoju? Wspominałem jak fajnie wtedy
było, mimo że niedługo miałem jechać do Toronto, więc było też trochę smutno. Pamiętam
jak patrzyłem na liście za Twoim oknem i zastanawiałem się, jakby to było, gdyby to były
wieżowce, jakbym się wtedy czuł, czy tęskniłbym za tymi drzewami i tak dalej. Przyjechałem
do Toronto i zaraz za moim oknem jest drzewo, więc wciąż jedyne, co widzę, to liście. Ale
jest to miłorząb, na zachodzie nigdy takiego nie widziałem. Ładny. Liście są w kształcie
małych wachlarzy.
A.

Droga V., jestem beznadziejnym aktorem, w tym mieście jest kurewsko zimno i tęsknię
za Tobą.
A.

Droga V.,
pamiętasz tę noc, kiedy siedzieliśmy do późna, żeby zobaczyć kometę Hyakutake?
Kometa Hyakutake, ta niesamowicie zimna noc w marcu, szron na trawie, pamiętam jak w
kółko powtarzaliśmy Hyakutake, Hyakutake. Pięknie to wyglądało, to światełko wiszące na
niebie. Pomyślałem teraz o tym i zastanawiałem się, czy pamiętasz tę noc tak dobrze jak ja.
Tutaj nie widać gwiazd.
A.

Droga V.,
nie pisałem Ci o tym, ale w zeszłym miesiącu w czasie zajęć nauczyciel powiedział mi,
że wypadam trochę sztywno, co w tłumaczeniu znaczy, że uważa mnie za beznadziejnego
aktora. Potem dodał coś niejasnego i prawie że dobrodusznego o tym, jak trudno jest się
poprawić. Odpowiedziałem mu „tylko czekaj i patrz”, na co on tylko spojrzał na mnie
zdziwiony i w sumie ignorował mnie przez następne trzy tygodnie. Ale wczoraj wieczorem
mówiłem swój monolog i kiedy spojrzałem do góry, to on się na mnie patrzył, naprawdę się
we mnie wpatrywał i później po raz pierwszy od tygodni powiedział mi dobranoc i poczułem,
że jest jeszcze jakaś nadzieja. Jestem jak człowiek na wózku patrzący, jak inni biegają.
Widzę, na czym polega dobre aktorstwo, ale sam jeszcze tego nie potrafię, choć czasem
wydaje mi się, że jestem już tak blisko. Naprawdę się staram, V.
Ostatnio dużo myślę o wyspie. Wydaje się taka nierealna, jakby tylko była częścią snu,
który kiedyś miałem. Chodzę tu po mieście, wędruję od parku do parku, tańczę w klubie i
czasami łapię się na myśli: „kiedyś chodziłem po plaży z moją przyjaciółką V., kiedyś razem
z młodszym bratem zbudowałem fortecę w lesie, kiedyś wokół mnie były tylko drzewa” i te
wszystkie prawdziwe rzeczy wydają się być kłamstwem. Jak bajka, którą ktoś kiedyś mi
opowiedział. Stoję na przejściu w Toronto, czekam na zmianę świateł i całe to miejsce, to
znaczy wyspa, wydaje się jakby z innej planety. Bez obrazy, ale nawet dziwnie mi myśleć, że
Ty wciąż tam jesteś.
Twój,
A.

Droga V.,
To już ostatni list, ponieważ nie odpisujesz mi od czterech miesięcy, a od pięciu nie
napisałaś niczego dłuższego od pocztówki. Wyszedłem dziś na dwór i drzewa eksplodowały
wiosennymi kwiatami, czyżbym śnił, że idziesz ze mną tą błyszczącą ulicą? (Wybacz V., ale
mój współlokator wrócił dziś w wyjątkowo hojnym nastroju z wyjątkowo dobrym ziołem,
jestem też trochę szalony i samotny, nie masz pojęcia, jakie to uczucie być tak daleko od
domu i nigdy się nie dowiesz, bo nigdy nie wyjedziesz, co nie, V.?) Myślałem też wcześniej,
że trzeba być naprawdę biednym (chodzi mi to, żeby nie mieć nawet dwóch dolarów na
metro), żeby prawdziwie poznać to miasto, bo wtedy wszędzie musisz chodzić pieszo i wtedy
najwięcej się widzi. Mniejsza z tym. Będę aktorem i będę w tym dobry, to się liczy.
Chciałbym zrobić coś niesamowitego, tylko jeszcze nie wiem co. Powiedziałem to wczoraj
jednemu z moich współlokatorów, wyśmiał mnie i nazwał młodym, ale wszyscy się
starzejemy i to w tak błyskawicznym tempie. Mam już dziewiętnaście lat.
Chyba złożę papiery do szkoły aktorskiej w Nowym Jorku.
Ostatnio o czymś myślałem i wiem, że zabrzmi to brutalnie i z góry przepraszam, ale
mówiłaś, że zawsze będziemy przyjaciółmi, że zawsze będziesz moją przyjaciółką, ale nie
jesteś nią. Dopiero ostatnio zdałem sobie z tego sprawę. W ogóle nie obchodzi Cię moje
życie.
Zabrzmi to zgorzkniałe, ale ma takie być, po prostu mówię jak jest: dzwonisz do mnie
tylko wtedy, kiedy ja najpierw zadzwonię do Ciebie. Zauważyłaś? Jeśli ja zadzwonię i
zostawię wiadomość, to oddzwonisz, ale nigdy sama pierwsza nie zadzwonisz.
To dość straszne, nie uważasz, V.? Tym bardziej, jeśli mamy być przyjaciółmi. To ja
zawsze pierwszy wyciągam do Ciebie rękę. Zawsze powtarzasz, że jesteś moją przyjaciółką,
ale nigdy się sama pierwsza nie odzywasz i chyba muszę przestać Cię słuchać i zacząć brać
pod uwagę Twoje czyny. Mój znajomy C. uważa, że mam zbyt wysokie wymagania co do
przyjaźni, ale nie zgadzam się z nim.
Trzymaj się, V. Będę za Tobą tęsknić.
A.

V.,
Nie pisałem do Ciebie od lat (może i dekad?), ale często o Tobie myślałem. Miło było
Cię zobaczyć w czasie świąt. Nie wiedziałem, że moja mama zaprosiła tyle osób. Zawsze tak
robi, kiedy przyjeżdżam, tak jakby chciała się mną pochwalić, choć gdyby zależało to od niej,
to nigdy nie wyjechałbym z wyspy i jeździłbym pługiem śnieżnym mojego ojca. Trochę
niezręcznie było znaleźć się w jednym pokoju, ale tak dobrze było Cię znów zobaczyć i
porozmawiać po tak długim czasie. Czwórka dzieci! Nawet nie potrafię tego ogarnąć.
Od lat do nikogo nie pisałem, nie tylko do Ciebie, i trochę wyszedłem z wprawy. Ale
wydarzyło się coś ważnego, coś bardzo ważnego i byłaś pierwszą osobą, której chciałem o
tym powiedzieć. Biorę ślub. Wiem, że to dość niespodziewane. Nie mówiłem o tym w czasie
świąt, bo nie byłem jeszcze pewien, ale teraz już jestem i czuję, że to dobry wybór. Ma na
imię Miranda i pochodzi z wyspy, ale poznaliśmy się w Toronto. Jest artystką, która rysuje
piękne, dziwne komiksy. Przeprowadza się do mnie do L.A. w przyszłym miesiącu.
Kiedy staliśmy się tacy starzy, V.? Pamiętam, jak razem budowaliśmy fortece w lesie,
kiedy mieliśmy pięć lat. Możemy znów być przyjaciółmi? Tak bardzo za Tobą tęskniłem.
Twój,
A.

Droga V.,
Nastały przedziwne dni. To uczucie, że twoje życie przypomina film. Czasem jestem
taki zdezorientowany V., nawet nie potrafię tego wyrazić. W najbardziej niespodziewanych
momentach nachodzi mnie myśl: jak ja się tutaj znalazłem? Jakim cudem właśnie „to” jest
moim życiem? Kiedy rozmyślam o przeszłości, to wydaje się to takie nieprawdopodobne.
Znam co najmniej kilkunastu aktorów o wiele bardziej utalentowanych ode mnie, a jednak im
się nie udało.
Poznałem kogoś i się zakochałem. Elizabeth. Ma w sobie tyle wdzięku, piękna, ale, co
ważniejsze, i pewną lekkość, której tak bardzo mi brakowało. Kiedy nie zajmuje się
pozowaniem albo kręceniem filmów, chodzi na zajęcia z historii sztuki. Wiem, że to
niemoralne, V. Wydaje mi się, że Clark się domyśla. Wczoraj wyprawiliśmy kolację (wyszło
bardzo niezręcznie, z perspektywy czasu widzę, jaki to był nieroztropny pomysł, ale cóż, na
początku myślałem, że to dobry plan) i w pewnym momencie złapałem spojrzenie Clarka i
patrzył na mnie, jakbym go zawiódł i wtedy uderzyło mnie, że on ma prawo czuć się
zawiedziony. Zawiodłem samego siebie. Sam nie wiem, V. To wszystkie jest takie
zagmatwane.
Twój,
A.

Droga V.,
Clark przyszedł wczoraj na kolację, pierwszy raz od ponad pół roku. Stresowałem się
tym spotkaniem, częściowo dlatego, że nie wydaje mi się już tak interesujący jak wtedy,
kiedy oboje mieliśmy po dziewiętnaście lat (niemiłe z mojej strony, wiem, ale bądźmy
szczerzy: ludzie się zmieniają), a częściowo, bo ostatnim razem kiedy tu był, to wciąż byłem
mężem Mirandy, a Elizabeth była tylko jednym z gości. Ale Elizabeth upiekła kurczaka i
zrobiła swoją najlepszą parodię kury domowej z lat pięćdziesiątych i Clark chyba ją polubił.
Przez cały wieczór była uśmiechnięta, radosna, absolutnie czarująca i tak dalej. Choć raz nie
wypiła za dużo.
Pamiętasz tego nauczyciela angielskiego, który miał bzika na punkcie Yeatsa? Zaraził
Cię trochę swoim entuzjazmem i pamiętam, że przez jakiś czas na ścianie sypialni miałaś
przyklejony plakat z cytatem. Ostatnio dużo o nim myślę: Bo miłość jest jak pazur lwa.
Twój,
A.

26.

- Powiedz, że żartujesz - powiedział Clark, kiedy zadzwoniła Elizabeth, żeby


poinformować go o książce. Elizabeth nie żartowała. Jeszcze jej nie widziała - książka miała
wyjść dopiero w przyszłym tygodniu - ale wiedziała z wiarygodnego źródła, że oboje są w
niej opisani. Była wściekła. Rozważała skierowanie sprawy do sądu, ale nie wiedziała kogo
pozwać. Wydawcę? V.? Doszła do wniosku, że nie mogłaby pozwać Arthura, choć bardzo by
chciała, bo sam też nie miał pojęcia o książce.
- Co on tam o nas mówi? - spytał Clark.
- Nie wiem. Ale podobno opowiada w szczegółach o swoich małżeństwach i
przyjaźniach. Mój znajomy opisał ją jako „bezwzględnie szczerą”.
- Bezwzględnie - powtórzył Clark. - W sumie nie wiadomo, co to znaczy. Ale pewnie
nic dobrego. Nikogo nie nazywano bezwzględnie życzliwym.
- Lubił pisać o ludziach, których znał. Przynajmniej sam też był zły, kiedy do niego
zadzwoniłam - powiedziała Elizabeth. Na linii pojawiły się jakieś zakłócenia.
- Jaki brzmiał ten tytuł? Droga B.? - Clark zapisał to sobie. To było trzy tygodnie przed
wybuchem epidemii. Wciąż mieli tę niewypowiedzianą przyjemność przejmowania się
wydaniem zbioru listów.
- Droga V. To jego przyjaciółka Victoria.
- Była przyjaciółka, jak mniemam. Zadzwonię do niego jutro - powiedział Clark.
- On tylko zacznie gadać od rzeczy, od razu zmieni temat i będzie próbował odwrócić
twoją uwagę - odparła Elizabeth. - A może tylko ze mną tak rozmawia. Czy też masz takie
wrażenie, kiedy z nim rozmawiasz, że on ciągle gra?
- Muszę kończyć. Mam spotkanie o jedenastej.
- Niedługo będę w Nowym Jorku. Chyba powinniśmy się spotkać i to omówić -
zaproponowała Elizabeth.
- Tak, pewnie. - Nie widział się z nią od lat. - Niech twój asystent pogada z moim i
ustalimy termin.
Kiedy skończył rozmowę, nie mógł przestać myśleć o Drogiej V. Wyszedł z biura, nie
zamieniając z nikim słowa, przerażony nawet wizją rozmowy ze współpracownikami - czy
któryś z nich czytał już książkę? - i wyszedł na ulicę. Od razu chciał iść poszukać Drogiej V. -
na pewno znał kogoś, kto mógłby załatwić mu egzemplarz - ale nie miał tyle czasu przed
spotkaniem. Miał przedstawić źródłową ocenę w firmie konsultingowej zajmującej się
systemami wodnymi obok stacji Grand Central.
Przez ostatnie parę lat takie oceny stały się jego specjalizacją. Tematem każdej był
kierownik, którego wydajność dana firma chciała poprawić i bez cienia ironii nazywano go
targetem. Do obecnych targetów Clarka zaliczali się: sprzedawca, który zarabiał miliony dla
swojej firmy, ale krzyczał na podwładnych, niezaprzeczalnie genialny prawnik, który
pracował do trzeciej nad ranem, ale nie mógł wyrobić się w terminie, specjalista od PR, który
świetnie radził sobie z klientami, ale nie potrafił zarządzać własnym zespołem. Każda ocena
Clarka składała się z przeprowadzanych rozmów z kilkunastoma osobami, blisko pracującymi
z targetem. Następnie przedstawiał targetowi serię raportów z anonimowymi fragmentami z
tamtych rozmów - najpierw pozytywne słowa, żeby złagodzić nadchodzącą krytykę. Na
końcu, w finałowej fazie projektu, przeprowadzał kilkumiesięczny coaching.
Manhattan nie był jeszcze zbyt zatłoczony - trochę za wcześnie na tłumy zmierzające na
lunch - ale i tak ciągle potrącały go grupki zombie z iPhonami, ludzi o połowę młodszych od
niego ze wzrokiem wbitym w małe ekrany. Odepchnął łokciem dwójkę z nich, szedł szybciej
niż zwykle. Był zły w taki najbardziej pierwotny sposób, chciał uderzyć pięścią w ścianę,
chciał biec ile sił w nogach, chciał rzucić się na parkiet taneczny, choć nie robił tego od
dwudziestu lat. Arthur kiedyś tańczył tak absurdalnie nie do rytmu. Młoda kobieta nagle
zatrzymała się na schodach do metra i prawie na nią wpadł. Zmroził ją wzrokiem - nawet tego
nie zauważyła, za bardzo była pochłonięta ekranem telefonu - i wskoczył do metra tuż przed
zamknięciem drzwi. Chociaż raz mu się dziś poszczęściło. Gotował się w tłumie ludzi aż do
stacji Grand Central, na której wysiadł i biegiem popędził po schodach do marmurowego
korytarza odchodzącego od głównego przejścia. Przebiegł szybko przez pachnące
przyprawami powietrze Grand Central i kolejnym korytarzem do budynku Graybar.
- Przepraszam za spóźnienie - wydusił z siebie, wchodząc do pokoju. Jego klient
wzruszył ramionami i wskazał mu krzesło.
- Skoro uważa pan, że dwie minuty to spóźnienie, to chyba się nie dogadamy. - Czy to
był akcent z Teksasu? Dahlia miała pod czterdziestkę. Nosiła krótko przystrzyżone włosy i
okulary w czerwonych oprawkach, idealnie pasujące do koloru szminki.
Clark zaczął od swojego typowego wstępu i przedstawienia działań wieloźródłowej
oceny. Targetem był jej szef. Zacznie od przeprowadzenia rozmów z piętnastoma ludźmi,
każda będzie anonimowa, komentarze zostaną przydzielone do odpowiednich kategorii i
spisane w raporty dla każdego z podwładnych, współpracowników i przełożonych z
minimalną liczbą trzech osób w każdej z grup i tak dalej. Słuchał swojego własnego głosu i z
zadowoleniem stwierdził, że brzmi na opanowanego.
- Zatem, jeśli dobrze pana rozumiem, powinnam zmienić swojego szefa? - spytała.
- Bardziej polega to na wyłapaniu słabych punktów i próbie naprawienia ich - wyjaśnił
Clark. Znowu myślał o Drogiej V., bo czy brak dyskrecji nie był słabością?
- Zmienić go - upierała się z uśmiechem.
- No cóż, można też tak to widzieć.
Przytaknęła.
- Nie wierzę w to, żeby jednostka potrafiła osiągnąć perfekcję - powiedziała.
- Ach - odparł. Pomyślał, że jest trochę za stara, żeby sypać takimi filozoficznymi
banałami. - A co pani powie o polepszeniu jednostki?
- Nie wiem. - Odchyliła się na krześle, założyła ręce na piersi i zastanowiła się nad
pytaniem. Miała lekki ton głosu, ale Clark dopiero teraz zauważył, że nie było w nim niczego
żartobliwego. Przypomniał sobie niektóre komentarze jej współpracowników, które usłyszał
w poprzednich rozmowach. Ktoś nazwał ją „trochę inną”. Jeszcze inny opisał jako
„intensywną osobę”.
- Długo się pan tym zajmuje? - zapytała.
- Od dwudziestu jeden lat.
- Ci ludzie, których pan szkoli. Czy oni naprawdę się zmieniają? Chodzi mi o to, czy
zmienili się na stałe w zauważalny sposób.
Zawahał się. To była akurat kwestia, która często go trapiła.
- Niektórzy z nich zmieniają swoje zachowanie - odpowiedział powoli. - Często ludzie
nie mają pojęcia, jak inni ich postrzegają, że są strefy, w których mogliby się poprawić.
Potem widzą raport i...
- Zatem rozróżnia pan pomiędzy zmienianiem ludzi, a zmienianiem zachowań?
- Oczywiście.
- Chodzi o to, że pewnie będzie pan mógł wyszkolić Dana i pewnie wykaże on jakąś
poprawę, w niektórych dziedzinach może i nawet sporą poprawę, ale wciąż pozostanie
ponurym draniem - skwitowała Dahlia.
- Ponurym...
- Nie, proszę poczekać, niech pan tego nie zapisuje. Ujmę to inaczej. No dobrze,
powiedzmy, że trochę się zmieni, jest to prawdopodobne, jeśli zacznie go pan szkolić. Ale
wciąż będzie odnoszącym sukcesy, smutnym mężczyzną, który pracuje codziennie do
dziewiątej wieczorem, ponieważ tkwi w nieszczęśliwym małżeństwie. Proszę nie pytać, skąd
to wiem, bo każdy to wie. Od razu czuć, jeśli ktoś ma nieudane małżeństwo. To tak jak ze
złym oddechem - zbliżysz się do kogoś i wyczuwasz. Może poniosła mnie trochę wyobraźnia,
ale wydaje mi się, że chciałby robić coś innego w życiu, cokolwiek innego - czy za bardzo
odbiegłam od tematu?
- Nie. Proszę kontynuować.
- No dobrze. Kocham swoją pracę. Nie mówię tego tylko dlatego, że przeczyta to mój
szef. Tak przy okazji, to nie wierzę, że nie będzie w stanie stwierdzić, czyj jest dany
komentarz, bez względu na to, czy będą anonimowe, czy nie. Mniejsza o to. Po prostu czasem
rozglądam się i tak sobie myślę - wiem, że dziwnie to zabrzmi - że ten cały korporacyjny
światek jest pełen duchów. W sumie nie, nawet nie tak. Moi rodzice są w szkolnictwie, więc
sama najlepiej wiem, jaki to jest horror. Szkolnictwo w niczym nie różni się od korporacji,
więc w sumie powinnam była powiedzieć, że świat dorosłych jest pełen duchów.
- Przepraszam, nie do końca rozumiem o co...
- Chodzi mi o tych ludzi, którzy wiodą takie życia, a nie inne i są tym tak zawiedzeni.
Rozumie pan, o co mi chodzi? Zrobili wszystko czego od nich oczekiwano. Chcieliby zrobić
coś innego, ale już nie mogą, bo mają kredyt, dzieci, milion innych spraw. Tkwią w pułapce.
Dan właśnie taki jest.
- Zatem uważa pani, że on nie lubi swojej pracy.
- Dokładnie - przytaknęła. - Ale myślę, że on sam nie zdaje sobie z tego sprawy. Pewnie
ciągle ma pan do czynienia z takimi ludźmi. Ze świetnie funkcjonującymi lunatykami.
Czemu to stwierdzenie sprawiło, że Clarkowi zachciało się płakać? Przytaknął i zapisał
najwięcej, jak tylko mógł.
- Myśli pani, że opisałby siebie jako niezadowolonego z pracy?
- Nie - odpowiedziała szybko Dahlia. - Ponieważ ludzie tacy jak on uważają, że praca
powinna być żmudną harówką, czasem naznaczoną drobnymi chwilami szczęścia, a raczej
beztroskiej nieuwagi. Rozumie pan?
- Nie bardzo, proszę wyjaśnić.
- No dobrze, niech pan sobie wyobrazi, że idzie do kuchni i jest tam parę osób, które
pan lubi. Ktoś opowiada jakąś śmieszną historię, pośmieje się pan trochę, czuje się pan
częścią grupy, wszyscy są w dobrych nastrojach i wraca pan do swojego biurka z takim
chwilowym poczuciem szczęścia. No to mamy ten krótki moment zadowolenia, ale do
czwartej czy piątej on już przemija. Kolejny, zwyczajny dzień, i tak całe życie, które polega
na wyczekiwaniu na piątą, na wyczekiwaniu na weekend, potem na te dwa czy trzy tygodnie
urlopu, dzień za dniem, i tyle. Nic więcej.
- Rozumiem - powiedział Clark. Poczuł niewyobrażalną tęsknotę. Poprzedniego dnia
wszedł do kuchni i chyba przez pięć minut śmiał się z parodii jakiegoś skeczu przedstawionej
przez kolegę.
- To jest coś, co uchodzi za życie. Tak powinnam była powiedzieć. Coś, co dla
większości ludzi uchodzi za szczęście. Ludzie tacy jak Dan są lunatykami. I nic ich nigdy nie
wybudza.
Dokończył rozmowę, uścisnął jej rękę, wyszedł z budynku Graybar na Lexington
Avenue. Było zimno, ale chciał być na zewnątrz, z dala od innych ludzi. Poszedł długą i
okrężną drogą do stosunkowo cichej Drugiej Alei.
Rozmyślał o książce i o tym, co Dahlia powiedziała o lunatykowaniu. Przyszła mu do
głowy dziwna myśl: czy Arthur widział, że Clark lunatykował? Czy pisał o tym w listach do
V.? Ponieważ Clark rzeczywiście lunatykował. Od lat na pół we śnie przechodził przez swoje
życie. Nie był wybitnie nieszczęśliwy, ale kiedy ostatni raz czuł prawdziwą satysfakcję ze
swojej pracy? Kiedy ostatni raz był czymś naprawdę poruszony? Kiedy ostatnio czuł podziw,
inspirację? Żałował, że nie może odnaleźć ludzi od iPhonów, których wcześniej popchnął na
chodniku. Chciałby ich teraz przeprosić - „wybaczcie, okazuję się, że jestem tak samo
nieobecny w tym świecie jak wy, nie miałem prawa was oceniać”. Chciał też zadzwonić do
każdego obiektu jego ogólnych ewaluacji i ich też przeprosić, bo to okropne pojawić się w
czyimś raporcie, teraz to widział. Strasznie jest być czyimś targetem.
Toronto
27.

Była taka chwila, z perspektywy czasu wręcz niemożliwa do uwierzenia, a tak


naprawdę to nawet nie chwila, bo w historii ludzkości trwała tyle, co mrugnięcie okiem, kiedy
można było zarabiać na życie poprzez fotografowanie i przeprowadzanie wywiadów ze
znanymi osobami. Siedem lat przed końcem świata Jeevan Chaudhary umówił się na wywiad
z Arthurem Leanderem.
Jeevan przez jakiś czas pracował jako paparazzi i całkiem nieźle z tego żył, ale miał już
dość krążenia za celebrytami, czatowania na nich za krzakami albo w samochodzie, więc
zdecydował się spróbować swoich sił w dziennikarstwie związanym z przemysłem
rozrywkowym, które wciąż było niezbyt uczciwym zajęciem, ale lepszym od bycia paparazzi.
- Znam go - powiedział redaktorowi, które kupił kiedyś parę jego zdjęć, a teraz w
rozmowie przy drinkach wypłynął temat Arthura Leander. - Widziałem wszystkie jego filmy,
niektóre nawet dwa razy, latałem za nim po całym mieście, robiłem zdjęcia jego żonom.
Mogę z nim pogadać.
Redaktor zdecydował się dać mu szansę, więc wyznaczonego dnia Jeevan przyjechał do
hotelu, przedstawił swój dowód osobisty i referencje młodej asystentce, która stała przed
wejściem do apartamentu.
- Masz piętnaście minut - powiedziała, wprowadzając go do środka. Apartament miał
podłogę z parkietu i bardzo jasne oświetlenie. W jednym pokoju postawiono stół z
przekąskami, wokół którego zgromadzili się dziennikarze skupieni na swoich telefonach, zaś
w drugim pokoju czekał Arthur. Mężczyzna, którego Jeevan uważał za najlepszego aktora
swojego pokolenia, siedział w skórzanym fotelu przy oknie wychodzącym na centrum Los
Angeles. Jeevan, który znał się na drogich rzeczach, automatycznie ocenił wygląd zasłon,
skórę fotela i elegancki krój marynarki Arthura. Ciągłe uspokajał się w myślach, że nie ma
najmniejszej szansy, żeby Arthur wiedział, kto zrobił to zdjęcie Mirandzie. Oczywiście taka
możliwość istniała, bo niestety był na tyle głupi, żeby tamtej nocy jej się przedstawić. Cały
ten pomysł, żeby zostać dziennikarzem, był pomyłką, teraz to było jasne. Kiedy przekraczał
próg pokoju, miał szalone myśli, żeby udać nagłą chorobę i uciec, zanim ktokolwiek go
zauważy, ale Arthur uśmiechnął się i podał mu rękę, gdy asystentka go przedstawiała. Arthur
najwyraźniej nie skojarzył ani jego twarzy, ani imienia. Jeevan postarał się, aby zmienić swój
wygląd. Zgolił bokobrody, pozbył się soczewek kontaktowych i nosił teraz okulary, które
miały nadawać mu poważny wygląd. Usiadł na fotelu naprzeciwko Arthura, a na stoliku
między nimi położył dyktafon.
W ciągu ostatnich dwóch dni raz jeszcze obejrzał wszystkie filmy Arthura i dodatkowo
poczytał o każdym z nich. Arthur jednak nie chciał rozmawiać o filmie, który obecnie
nagrywał, ani o swojej edukacji czy inspiracjach, ani o tym, co motywowało go jako artystę,
ani o tym czy wciąż widział siebie jako odludka, jak powiedział w jednym ze swoich
pierwszych wywiadów. Na pierwsze trzy pytania Jeevana odpowiedział monosylabami.
Wydawał się być zamroczony i na kacu. Wyglądał, jakby nie sypiał zbyt dobrze.
- Proszę mi powiedzieć - zaczął po niesamowicie długim i niezręcznym okresie ciszy.
Jego asystentka chwilę wcześniej podała mu filiżankę cappuccino. - Jak można zostać
dziennikarzem zajmującym się show-biznesem?
- Czy to jedna z tych postmodernistycznych akcji? - zapytał Jeevan. - Odwraca pan kota
ogonem i teraz to pan będzie zadawać mi pytania? Tak jak ci celebryci, którzy robią zdjęcia
paparazzi? - Musi być bardziej ostrożny. Był zawiedziony podejściem Arthura, jego wręcz
namacalnym znudzeniem. Rozgoryczenie Jeevana powoli przeradzało się we wrogość, a pod
nią kryły się inne pytanie, które męczyły go w nocy i nie pozwalały mu spać. Owszem,
przeprowadzanie wywiadów z aktorami było lepsze od śledzenia ich, ale co to była za
profesja? Co to za życie? Niektórzy ludzie robili coś, co naprawdę miało znaczenie. Na
przykład tacy ludzie jak jego brat Frank, który pracował dla Reutersa i obecnie zdawał relację
z Afganistanu. Jeevan nie chciał być taki jak Frank, ale i tak czuł, że gdzieś po drodze
dokonał bardzo złych wyborów.
- Nie wiem - odparł Arthur. - Po prostu jestem ciekawy Jak to się stało, że zaczął pan
pracować w tym zawodzie?
- Stopniowo, a potem wszystko naraz.
Aktor skrzywił się, jakby starał się sobie coś przypomnieć.
- Stopniowo, a potem wszystko naraz - powtórzył. Zamilkł na chwilę. - Nie, pytam się
serio. Zawsze zastanawiałem się, co was motywuje.
- Pieniądze, w skrócie mówiąc.
- Jasne, ale czy nie ma łatwiejszej pracy? Ten cały show-biznes... Ok, nie mówię, że
jesteście tacy sami jak paparazzi... - Jeevan w duchu dziękował, że Arthur jest tak mało
spostrzegawczy. - Wiem, że zajmujecie się czymś zupełnie innym, ale...
Arthur podniósł dłoń - poczekaj chwilę - i wypił pół swojego cappuccino. Zastrzyk
kofeiny rozszerzył jego źrenice.
- Widziałem, jak ludzie wspinali się po drzewach - kontynuował. - Poważnie, nie
żartuję. Podczas mojego rozwodu, jakoś po wyprowadzce Mirandy. Myłem naczynia,
spojrzałem przez okno, a tam koleś siedzi na gałęzi z kamerą w dłoni.
- Pan sam myje naczynia?
- Gosposia rozmawiała z dziennikarzami, więc musiałem ją zwolnić, a zmywarka akurat
się zepsuła.
- Nieszczęścia chodzą parami, co?
- Podobasz mi się - odparł Arthur z uśmiechem.
Jeevan odpowiedział uśmiechem, nieco zawstydzony tym, jak bardzo te słowa
połechtały jego ego.
- To z pewnością interesująca praca. Poznaje się wiele ciekawych osób - powiedział.
Czasem poznaje się też najbardziej nudnych ludzi świata, ale stwierdził, że mały komplement
na pewno nie zaszkodzi.
- Zawsze interesowali mnie ludzie - przyznał Arthur. - Co nimi kieruje, co ich porusza,
tego typu sprawy. - Jeevan szukał w jego twarzy śladu sarkazmu, ale wydawał się być
szczery.
- Mam tak samo.
- Zadałem panu to pytanie, ponieważ wydaje się pan inny od reszty.
- Inny? W jakim sensie?
- Od zawsze chciał pan zajmować się show-biznesem?
- Kiedyś byłem fotografem.
- O, a jakie zdjęcia pan robił? - Arthur kończył swoje cappuccino.
- Zdjęcia ślubne i portrety.
- I od tego przeszedł pan do pisania o ludziach takich jak ja?
- Tak - skłamał Jeevan.
- A czemuż to?
- Miałem dość chodzenia na śluby. Tu była lepsza płaca, a mniej roboty. Czemu pan się
pyta?
Arthur sięgnął przez stolik i wyłączył dyktafon.
- Czy ma pan pojęcie, jak bardzo mam dość mówienia o sobie?
- No, udziela pan sporo wywiadów.
- Za dużo. Proszę nie pisać, że tak powiedziałem. Łatwiej było, jak grałem tylko w
telewizji czy w teatrze. Od czasu do czasu napisali o mnie jakiś profil, czasem udzieliłem
wywiadu i tyle. Ale nagle odnosisz sukces w filmie i to już zupełnie inna sprawa. - Podniósł
filiżankę w geście oczekiwania na więcej cappuccino i Jeevan usłyszał stukanie obcasów
asystentki.
- Wybacz - mówił dalej Arthur. - Wiem, że to trochę głupie narzekać na taką pracę, jaką
ja mam.
Jeevan pomyślał, że Arthur nawet nie miał pojęcia, jak bardzo głupie. Był bogaty i już
zawsze będzie bogaty, a gdyby tylko chciał, mógłby rzucić wszystko i już nigdy więcej nie
pracować.
- Ale od lat kręci pan filmy - powiedział Jeevan swoim najbardziej neutralnym tonem.
- Tak, wiem - odparł Arthur. - Po prostu chyba wciąż się do tego nie przyzwyczaiłem.
Ten cały zamęt wokół m nie. Wzbudza to we mnie zażenowanie. Mówię ludziom, że już nie
zauważam paparazzich, ale to nieprawda. Widzę ich. Po prostu nie mogę już na nich patrzeć.
Za to akurat Jeevan był bardzo wdzięczny. Zdawał sobie sprawę, że jego piętnaście
minut już się kończyło. Podniósł dyktafon, tak żeby Arthur go widział, nacisnął nagrywanie i
położył go z powrotem na stolik między nimi.
- Odniósł pan wielki sukces - powiedział Jeevan. - A to pociąga za sobą pewną utratę
prywatności. Czy można powiedzieć, że uznaje pan to życie pod ciągłą obserwacją za
uciążliwe?
Arthur westchnął. Złączył dłonie i Jeevan odniósł wrażenie, jakby Arthur zbierał w
sobie siłę.
- Wie pan co - zaczął Arthur rześkim i dziarskim tonem, jakby grał nową beztroską
personę, która nie brzmiałaby na nagraniu jak blady, przemęczony człowiek z głębokimi
cieniami pod oczami. - Po prostu uznaję to za część mojej pracy. Mieliśmy tak wielkiego
farta, my wszyscy, którzy zarabiamy na życie jako aktorzy, że wszelkie narzekania na brak
prywatności uznaję za bardzo głupie, jeśli mogę pozwolić sobie na takie słowa. Bądźmy
szczerzy: każdy z nas chciał być sławny. To nie było tak, że nie wiedzieliśmy w co się
pakujemy.
Ten monolog zdawał się go osłabić. Wyraźnie opadł z sil i z podziękowaniem przyjął
kolejną filiżankę cappuccino. Zapadła niezręczna cisza.
- Dopiero co przyleciał pan z Chicago, prawda? - zagaił Jeevan, kompletnie zagubiony.
- Tak, to prawda - przytaknął Arthur. Znowu wyłączył dyktafon Jeevana. - Proszę mi
przypomnieć, jak się pan nazywa?
- Jeevan Chaudhary.
- Jeśli coś ci powiem, Jeevan, to ile czasu minie, zanim pojawi się to w druku?
- Zależy od tego, co pan mi powie.
- Zdradzę ci coś, czego nie wie nikt inny, ale chciałbym mieć dwadzieścia cztery
godziny, zanim pojawi się to w gazetach.
- Arthurze - odezwała się asystentka. - Żyjemy w wieku informacji. To będzie w
telewizji, jeszcze zanim on dotrze do swojego samochodu.
- Dotrzymuję złożonych obietnic - zaprzeczył Jeevan. W tym momencie jego
pozbawionego kierunku życia nie miał pewności, czy to prawda, ale miło było tak myśleć.
- A co to znaczy dokładnie? - dopytywał się Arthur.
- To znaczy, że robię to, co mówię, że zrobię.
- Dobrze, więc jeśli ci coś powiem...
- Tylko mi? Nikt więcej nie otrzyma tej informacji?
- Tak, tylko tobie - zgodził się Arthur. - Ale pod warunkiem, że dasz mi te dwadzieścia
cztery godziny.
- Dobrze, mogę tyle poczekać, zanim puszczą to w druk.
- Nie tylko zanim puszczą to w druk. Musisz poczekać dwadzieścia cztery godzin,
zanim powiesz o tym komukolwiek innemu, ponieważ nie chcę, żeby jakiś stażysta z tej
twojej redakcji to wypaplał.
- Ok. Dwadzieścia cztery godziny, zanim komukolwiek o tym powiem. - Jeevan był
zaintrygowany.
- Arthurze - odezwała się znowu asystentka. - Mogę cię prosić na słówko?
- Nie. Muszę to zrobić.
- Nic nie musisz robić. Pamiętaj, z kim rozmawiasz - ostrzegła go.
- Dotrzymuję złożonych obietnic - powtórzył Jeevan. Brzmiało to trochę bardziej
żałośnie niż za pierwszym razem.
- Jesteś dziennikarzem - odpowiedziała mu. - Arthurze, nie bądź szalony...
- Dobra, słuchaj - zwrócił się Arthur do Jeevana. - Przyjechałem tu prosto z lotniska.
- Ok.
- Przyjechałem tu dwie, a nawet trzy godziny wcześniej, ponieważ nie chciałem wracać
do domu.
- Czemu nie...?
- Rozstaję się z żoną, bo mam romans z Lydią Marks - oznajmił Arthur.
- O mój Boże - jęknęła asystentka.
Lydia Marks grała razem z Arthurem w filmie, który właśnie skończył kręcić w
Chicago. Jeevan zrobił jej kiedyś zdjęcie, jak wychodziła o trzeciej nad ranem z klubu w Los
Angeles. Miała roziskrzone oczy i wyglądała na zaskakująco rześką, biorąc pod uwagę porę.
Należała do osób, które lubiły paparazzich i czasami nawet sama się z nimi umawiała. Posłała
mu wtedy szeroki uśmiech.
- Rozstaje się pan z Elizabeth Colton. Dlaczego?
- Muszę. Zakochałem się w kimś innym.
- Czemu pan mi to mówi?
- W przyszłym miesiącu planuję zamieszkać razem z Lydią - powiedział Arthur. -
Elizabeth jeszcze o tym nie wie. Przyleciałem tu w zeszłym tygodniu, kiedy miałem dzień
wolny od zdjęć, żeby jej o tym powiedzieć, ale jakoś nie mogłem tego zrobić. Jest jedna
rzecz, którą musisz wiedzieć o Elizabeth: nigdy nie spotkało jej nic złego.
- Naprawdę nic?
- Tylko tego potem nie pisz. Nie powinienem był tego mówić. Chodzi o to, że nie
potrafiłem jej tego powiedzieć. Nie mogłem tego zrobić przez telefon, nie mogłem tego zrobić
dzisiaj. Ale jeśli powiesz mi, że jutro ta historia wyjdzie na jaw, to już nie mam wyjścia,
prawda? Muszę jej powiedzieć.
- To będzie delikatna historia - odparł Jeevan. - Pan i Elizabeth wciąż jesteście
przyjaciółmi, życzy pan jej wszystkiego co najlepsze, nie ma pan żadnych więcej komentarzy
i prosi pan o uszanowanie jej prywatności w tym trudnym czasie. Tak może być?
Arthur westchnął. Nagle wyglądał starzej niż na swoje czterdzieści cztery lata.
- Czy możesz napisać, że to była wspólna decyzja?
- To była wspólna decyzja i rozstaliście się w przyjacielskich stosunkach - poprawił
Jeevan. - Pan i Elizabeth wciąż jesteście przyjaciółmi. Darzycie się ogromnym... ogromnym
szacunkiem i razem zdecydowaliście, że powinniście się rozejść i zacząć wieść osobne życia.
Prosicie o uszanowanie waszej prywatności w tym trudnym czasie.
- Idealnie.
- Chciałby pan, żebym wspomniał o...? - Jeevan nie skończył pytania, ale nawet nie
musiał tego robić.
Arthur mrugnął i spojrzał na sufit.
- Tak - powiedział powoli. - Myślę, że można wspomnieć o dziecku. Czemu nie.
- Waszym priorytetem jest wasz syn Tyler, którego nadal planujecie z Elizabeth
wspólnie wychowywać. Jakoś zgrabniej to ujmę.
- Dziękuję - powiedział Arthur.

28.

Arthur podziękował mu i co było dalej? Osiem dni po śmierci Arthura, Jeevan leżał na
kanapie w mieszkaniu brata na południu Toronto, wpatrywał się w sufit i próbował sobie
przypomnieć, co się potem stało. Czy asystentka zaproponowała mu cappuccino? Nie, nie
zaproponowała, choć byłoby miło. (Jeevan ostatnio dużo myślał o cappuccino, ponieważ
należało do jego ulubionych napojów, a jeśli naprawdę było tak źle, jak mówili we
wiadomościach, to być może nigdy już żadnego nie wypije. Ech, te dziwne rzeczy do których
się przywiązujemy.) Wracając do tematu, asystentka odprowadziła go do drzwi i zamknęła je
za nim i jakimś cudem wydarzyło się to już siedem lat temu.
Jeevan leżał na kanapie, nachodziły go różne przebłyski wspomnień, rozmyślał o
rzeczach takich jak cappuccino i piwo, podczas gdy Frank pracował jako ghostwriter nad
biografią pewnego filantropa, którego nazwiska Frank nie mógł zdradzić. Jeevan myślał o
swojej dziewczynie, o swoim mieszkaniu w Cabbagetown. Zastanawiał się czy jeszcze kiedyś
je zobaczy. Telefony komórkowe już przestały działać. Jego brat nie miał telefonu
domowego. Na zewnątrz świat się kończył, a śnieg wciąż padał.

29.

Dotrzymał słowa. To był jeden z nielicznych momentów w życiu zawodowym Jeevana,


z którego był dumny. Nikomu nie powiedział o rozstaniu Arthura i Elizabeth, absolutnie
nikomu, przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny po wywiadzie.
- Czemu się tak uśmiechasz? - zapytał Frank.
- Myślę o Arthurze Leanderze.
W innym życiu Jeevan stał godzinami pod domem Arthura, palił jednego papierosa za
drugim i wpatrywał się w okna ledwo żywy z nudów. Którejś nocy udało mu się zrobić
niekorzystne zdjęcie pierwszej żonie Arthura. Dobrze na nim zarobił, ale wciąż miał z tego
powodu wyrzuty sumienia. Sposób w jaki na niego patrzyła, taka zdziwiona i zasmucona z
papierosem w dłoni, rozczochranymi włosami, opadającym ramiączkiem sukienki. Jak
dziwnie, że akurat to wpadło mu do głowy, kiedy tak tkwił w tym zaśnieżonym mieście.

30.

- Musisz przestać śpiewać tę piosenkę - powiedział Frank.


- Wybacz, ale jest genialna.
- Nie przeczę, ale ty masz fatalny głos.
It’s the end of the world as we know it! To koniec świata, którego znamy! Już od kilku
dni miał w głowię tę piosenkę. W sumie to odkąd pojawił się w mieszkaniu brata z tymi
wszystkimi wózkami z jedzeniem. Przez jakiś czas żyli wiadomościami z telewizji. Ściszyli
dźwięk, a i tak nieustannie słyszeli tę szeptaną litanię koszmarów, która ich wykańczała, na
przemian usypiała i wybudzała ze snu. Jak to możliwe, że tak wielu tak szybko umarło? Te
liczby wydawały się tak nieprawdopodobne. Jeevan zalepił wszystkie wentylatory w
mieszkaniu i zastanawiał się, czy to wystarczy, czy było jeszcze możliwe, że wirus jakoś do
nich dotrze przez taśmę. Rozwiesił ręczniki Franka nad oknami, żeby w nocy nie widać było
świateł z ich mieszkania. Przesunął szafkę nocną Franka, żeby zaryglować drzwi wejściowe.
Czasem ludzie do nich pukali, ale za każdym razem Jeevan i Frank siedzieli w ciszy. Bali się
każdego obcego. Dwa razy ktoś próbował się do nich włamać, szperał przy drzwiach jakimś
metalowym narzędziem, podczas gdy Frank i Jeevan czekali w przerażeniu, ale zamek
wytrzymał.
Mijały kolejne dni. Dalej słuchali wiadomości, ale to wszystko wydawało się już tak
abstrakcyjne niczym niekończący się horror. Dziennikarze telewizyjni mieli otępiały, sztywny
sposób mówienia. Czasem też płakali.

Duży pokój w mieszkaniu Franka znajdował się na rogu budynku, zatem miał widok i
na miasto, i na jezioro. Jeevan wolał widok na jezioro. Kiedy kierował teleskop Franka na
miasto, widział autostradę i nie był to przyjemny widok. Przez pierwsze dni samochody
jeszcze jakoś się poruszały. Ciągnęły za sobą przyczepy, plastikowe pojemniki, na dachach
miały przyczepione walizki. Lecz trzeciego ranka korek stał się już tak straszliwy, że ludzie
wychodzili z samochodów i szli pieszo razem ze swoimi walizkami, dziećmi i psami.

Piątego dnia Frank wrócił do pracy nad swoim projektem. Nie chciał oglądać
wiadomości, bo stwierdził, że to doprowadzi ich obu do szaleństwa, a poza tym nie
występowali już tam profesjonalni prezenterzy, tylko ludzie, którzy pracowali dla stacji.
Operatorzy kamer, księgowi, nieprzyzwyczajeni do bycia przed kamerą i niepewnie patrzący
z ekranu. Coraz więcej państw znikało z informacyjnych radarów, jedno miasto za drugim -
najpierw żadnych wieści z Moskwy, potem Pekinu, Sydney, Londynu, Paryża i tak dalej,
media społecznościowe wpadły w prawdziwą panikę - i lokalne wiadomości stawały się coraz
bardziej lokalne, odpadały kolejne stacje telewizyjne, aż w końcu pozostał tylko jeden czynny
kanał pokazujący newsroom. Pracownicy stacji na zmianę stawali przed kamerę i
przekazywali coraz to bardziej skąpe informacje, aż którejś nocy Jeevan obudził się o drugiej
nad ranem i pokój był pusty. Wszyscy odeszli. Przez długi czas wpatrywał się w pusty pokój
na ekranie.
Na reszcie kanałów były tylko szmery i szumy, poza tymi kilkoma, na których w kółko
leciało ostrzeżenie od rządu, bezużyteczne porady o nie opuszczaniu domu i omijaniu
tłumów. Dzień później ktoś w końcu wyłączył kamerę w pustym newsroomie albo kamera
sama się rozładowała. Następnie zniknął internet.
W Toronto zapadła cisza. Każdego ranka cisza stawała się coraz głębsza, ten nieustanny
szum umierającego miasta. Jeevan wspomniał o tym Frankowi, na co ten odparł: „Wszystkim
kończy się paliwo”. Patrząc na nieruchome samochody na autostradzie, Jeevan zdał sobie
sprawę z tego, że nawet ci, którym nie skończyło się paliwo, nie mieli jak uciec. Wszystkie
drogi były zablokowane przez porzucone samochody.
Frank nie przestawał pracować. Wspomnienia filantropa były już prawie gotowe.
- On pewnie i tak nie żyje - skomentował Jeevan.
- Pewnie tak - zgodził się Frank.
- To czemu wciąż o nim piszesz?
- Podpisałem umowę.
- Ale ci wszyscy, z którymi ją podpisałeś...
- Wiem - uciął Frank.
Jeevan trzymał swój bezużyteczny telefon przy oknie. Na ekranie wyświetlał się
komunikat: BRAK ZASIĘGU. Rzucił telefon na kanapę i spojrzał na jezioro. Może
przypłynie jakiś statek...
W te ciche popołudnia spędzane w mieszkaniu brata, Jeevan rozmyślał o tym, jak
ludzkie było to miasto, jak ludzkie było to wszystko. Narzekaliśmy na anonimowość
współczesnego świata, ale według niego to kłamstwo. Świat nigdy nie był anonimowy. Od
zawsze istniała krucha, acz ogromna infrastruktura ludzi. Pełno ludzi pracujących
niezauważenie wokół nas, a kiedy oni przestali przychodzić do pracy, cała ta maszyneria
upadła. Nikt już nie dostarczał paliwa do stacji benzynowych czy na lotniska. Samochody
stały się bezużyteczne. Samoloty nie mogły już latać. Ciężarówki stały. Do miast nie
docierało jedzenie, sklepy zostały pozamykane, a potem rozgrabione. Nikt nie przychodził do
pracy w elektrowni czy przy stacjach elektroenergetycznych, nikt nie usuwał zwalonych
drzew z przewodów elektrycznych. Jeevan stał akurat przy oknie, kiedy zgasły wszystkie
światła.
Przez chwilę stał głupio przy drzwiach wejściowych i nerwowo wciskał włącznik
światła.
- Przestań - powiedział mu w końcu Frank. Robił notatki na marginesie swojego
rękopisu przy szarym świetle docierającym przez żaluzję. - Doprowadzisz mnie do szału.
Frank skupiał się na swoim projekcie, żeby nie mierzyć się z nową rzeczywistością.
Jeevan nie miał mu tego za złe. Zrobiłby to samo, gdyby tylko miał jakiś projekt.
- Może to tylko chwilowe - stwierdził niepewnie Jeevan. - Może tylko bezpiecznik
poszedł w piwnicy.
- Oczywiście, że nie. I tak jestem w szoku, że tak długo mieliśmy światło.

- Prawie jakbyśmy znowu byli w domku na drzewie - powiedział Frank. Był trzydziesty
dzień, parę dni wcześniej skończyła się bieżąca woda. Zwykle w ogóle nie rozmawiali, ale
żyli w jakimś niewytłumaczalnym spokoju. Jeevan jeszcze nigdy nie czuł się tak blisko z
bratem. Frank pracował nad biografią filantropa, a Jeevan czytał. Całymi godzinami
obserwował jezioro przez teleskop, ale nic się nie pojawiało ani na wodzie, ani na niebie.
Zero samolotów, zero statków. I gdzie się podział internet?
Już od dawna nie myślał o tym domku na drzewie. Znajdował się w ogródku ich domu
na przedmieściach Toronto i potrafili w nim siedzieć godzinami, czytając komiksy. Mieli
sznurowaną drabinę, którą można było podciągnąć do góry w razie najazdu obcych.
- Możemy tu przeżyć przez dość długi czas - stwierdził Jeevan. Sprawdził ich zapas
wody, który był wciąż dość spory. Póki mieli bieżącą wodę to napełniał nią każdy zbiornik w
mieszkaniu, a ostatnio zbierał też śnieg do garnków na balkonie.
- Owszem - przytaknął Frank. - Ale co potem?
- No, zostaniemy tu, aż wróci światło albo pojawi się Czerwony Krzyż.
Jeevan miał ostatnio skłonności do snucia filmowych wizji, różne obrazy przychodziły
mu do głowy. W jednej z nich budził go rano odgłos megafonu, do miasta wkroczyło wojsko i
ogłoszono, że już po wszystkim - zaraza wyleczona, wszystko wraca do normy. Odsunąłby
szafkę od drzwi, zszedłby na parking, a tam żołnierz dałby mu kubek kawy, poklepałby go po
plecach. Wyobrażał sobie, jak ludzie gratulują mu rozsądku, że tak zapobiegawczo poczynił
tyle zapasów. To była jego ulubiona wizja.
- A skąd wiesz, że prąd wróci? - zapytał Frank bez podnoszenia wzroku. Jeevan chciał
już odpowiedzieć, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy.

31.

Dalszy ciąg rozmowy Françoisa Diallo, kierownika Biblioteki w New Petoskey i


wydawcy „New Petoskey News” z Kirsten Raymonde, przeprowadzonej w Piętnastym Roku:
DIALLO: Przepraszam, nie powinienem był pytać o tatuaże noży.
RAYMONDE: Przeprosiny przyjęte.
DIALLO: Dziękuję. Zastanawiam się, czy mógłbym cię spytać o upadek?
RAYMONDE: Jasne.
DIALLO: Byłaś wtedy w Toronto, z tego co pamiętam. Byłaś z rodzicami?
RAYMONDE: Nie. Tej ostatniej nocy, Dzień Pierwszy w Toronto, albo raczej Pierwsza
Noc, prawda? W sumie bez różnicy jak to nazwać. Brałam wtedy udział w produkcji Króla
Leara i główny aktor zmarł na scenie. Nazywał się Arthur Leander. Nie wiem, czy pamiętasz,
ale rozmawialiśmy o tym parę lat temu. Pokazałeś mi jego nekrolog w jednej z gazet.
DIALLO: Ale być może mogłabyś przybliżyć tę historię, ze względu na naszych
czytelników...
RAYMONDE: Jasne, nie ma problemu. Miał zawał serca na scenie. Nie pamiętam o
nim zbyt wiele, w ogóle mało pamiętam z tego okresu, ale zrobił na mnie pewne wrażenie,
które wciąż ze sobą noszę. Pamiętam, że był dla mnie miły i mieliśmy dobry kontakt. Bardzo
wyraźnie pamiętam tę noc, kiedy zmarł. Byłam na scenie z dwiema innymi dziewczynkami,
które też tam grały. Stałam za Arthurem, więc nie widziałam jego twarzy. Ale pamiętam, że
powstało jakieś zamieszanie na widowni. Zaraz potem usłyszałam huk - to Arthur uderzył
dłonią o stojącą obok mnie kolumnę. Zatoczył się do tyłu, machnął ręką i wtedy podbiegł do
niego jakiś mężczyzna z widowni...
DIALLO: Ten tajemniczy widz, który wiedział, jak udzielić pierwszej pomocy. Piszą o
nim w tym nekrologu w „New York Times”.
RAYMONDE: Był dla mnie miły. Wiesz, jak się nazywał?
DIALLO: Chyba nikt tego nie wie.

32.

Czterdziestego siódmego dnia Jeevan zobaczył w oddali ogień. Wątpił, żeby za bardzo
się rozprzestrzenił w tym śniegu, ale nie wpadł wcześniej na to, że pożar mógłby wybuchnąć
w mieście pozbawionym strażaków.
Czasami Jeevan słyszał w nocy strzały. Żadne zwinięte ręczniki czy taśma klejąca nie
mogły zatrzymać smrodu przenikającego z korytarza do ich mieszkania, więc pootwierali
wszystkie okna i założyli na siebie kilka warstw ubrań. Spali razem na łóżku Franka, żeby
było im cieplej.
- W końcu będziemy musieli stąd wyjść - powiedział Jeevan.
Frank odłożył długopis i spojrzał na okno, jezioro i błękitne niebo.
- Nie wiem, dokąd ja miałbym pójść - odparł. - Nie wiem, jak miałbym to zrobić.
Jeevan wyciągnął się na kanapie i zamknął oczy. Niedługo będą musieli podjąć jakąś
decyzję. Jedzenia starczy im jeszcze na dwa tygodnie.

Kiedy Jeevan patrzył na autostradę, nękała go myśl, że nie da rady prowadzić wózka
Franka przez ten tłok porzuconych samochodów. Będą musieli znaleźć jakąś inną trasę, ale co
jeśli wszystkie drogi wyglądały tak samo?
Od tygodnia nie słyszeli nikogo na korytarzu, więc Jeevan zdecydował się zaryzykować
i wyjść z mieszkania. Odsunął szafkę od drzwi, wyszedł na zewnątrz i poszedł schodami do
góry na dach. Po tych wszystkich tygodniach spędzonych w środku czuł się obnażony na
zimnym powietrzu. Jedynym źródłem jasności było odbijające się od szkła światło księżyca.
Uderzyło go surowe, niespodziewane piękno opuszczonej metropolii, pozbawionej
jakiegokolwiek hałasu czy ruchu. Nad jeziorem jedna gwiazda znikała za drugą, chowały się
za gęstymi chmurami. W powietrzu czuć było śnieg. Zdecydował, że wyjdą stąd pod osłoną
śnieżycy.

- Ale co nas czeka na zewnątrz? - zapytał Frank. - Nie jestem idiotą, Jeevan. Słyszałem
te strzały. Widziałem wiadomości, zanim wszystkie kanały upadły.
- Nie wiem. Jakieś miasteczko czy farma.
- Farma? Od kiedy to jesteś farmerem? Nawet jeśli nie byłby środek zimy, to czy farmy
w ogóle teraz pracują, bez elektryczności i kanalizacji? Jak myślisz, co niby urośnie wiosną?
Co będziesz jadł do tego czasu?
- Nie wiem, Frank.
- Umiesz polować?
- Wiesz dobrze, że nie. Nigdy nawet nie trzymałem broni w ręku.
- A umiesz łowić ryby?
- Przestań - powiedział Jeevan.
- Po tym jak zostałem postrzelony, jak powiedzieli mi, że już nigdy nie będę mógł
chodzić i tak leżałem w szpitalu, dużo myślałem o cywilizacji. O tym, co tak naprawdę
znaczy i co w niej cenię. Pomyślałem wtedy, że już nigdy więcej nie chcę widzieć wojny.
Wciąż nie chcę.
- Poza tym mieszkaniem nadal jest życie - odparł Jeevan.
- Myślę, że tam jest już tylko przetrwanie. Jeevan, powinieneś iść i spróbować tam
przetrwać.
- Nie mogę cię tak zostawić.
- Odejdę pierwszy - powiedział Frank. - Już to przemyślałem.
- Ale co przemyślałeś? - zapytał Jeevan, choć wiedział, co Frank miał na myśli.

33.
RAYMONDE: Masz może ten nekrolog Arthura Leandera? Wiem, że już mi go
pokazywałeś parę lat temu, ale nie pamiętam, czy było tam nazwisko...
DIALLO: Czy wciąż mam przedostatni numer „New York Times’a”? Cóż za pytanie.
Oczywiście, że mam. Ale nie ma tam nazwiska tamtego mężczyzny. Mężczyzna, który
udzielił Arthurowi pierwszej pomocy, pozostał niezidentyfikowany. W normalnych
okolicznościach nastąpiłby dalszy ciąg tej historii. Ktoś na pewno znalazłby go, dotarłby do
niego. Ale opowiedz mi, co tam się dalej działo. Leander upadł i...
RAYMONDE: Tak, upadł i wtedy na scenę wbiegł ten mężczyzna, a ja zdałam sobie
sprawę, że przybiegł z widowni. Próbował uratować Arthura, robił mu sztuczne oddychanie, a
potem przyjechała karetka, ratownicy stali przy Arthurze, a mężczyzna z widowni siedział ze
mną. Pamiętam, jak opadła kurtyna, a ja siedziałam tam i patrzyłam na pracę ratowników.
Wtedy właśnie podszedł do mnie ten mężczyzna z widowni. Był bardzo opanowany.
Poszliśmy za scenę i tam chwilę posiedzieliśmy, aż przyszła moja opiekunka. W sumie była
naszą nianią. Zajmowała się mną i dwójką innych dzieci, które też brały udział w sztuce.
DIALLO: Pamiętasz, jak się nazywała?
RAYMONDE: Nie. Ale pamiętam, że płakała, i to naprawdę mocno, i wtedy ja też się
rozpłakałam. Zmyła mój makijaż i dała mi prezent, ten szklany przycisk do papieru, który ci
kiedyś pokazałam.
DIALLO: Jesteś jedyną osobą, jaką znam, która nosi w plecaku przycisk do papieru.
RAYMONDE: Wcale nie jest ciężki.
DIALLO: Ale to dość dziwny prezent dla dziecka.
RAYMONDE: Wiem, ale i tak od razu pomyślałam, że jest piękny. Wciąż tak uważam.
DIALLO: Dlatego wzięłaś go ze sobą, kiedy wyjeżdżałaś z Toronto?
RAYMONDE: Tak. No i dała mi ten prezent, w końcu obie się uspokoiłyśmy i
pamiętam, że siedziałyśmy w przymierzalni i grałyśmy w karty, a ona próbowała dodzwonić
się do moich rodziców, ale oni się wciąż nie pojawiali.
DIALLO: A oddzwonili do niej?
RAYMONDE: Nie mogła się dodzwonić. Nie pamiętam tego, co było dalej, ale mój
brat mi opowiedział. W końcu zadzwoniła do mojego brata, Petera, który był tego wieczoru w
domu. Powiedział, że też nie wie, gdzie są nasi rodzice, ale że może zabrać mnie do domu.
Peter był ode mnie sporo starszy, miał wtedy z piętnaście czy szesnaście lat, więc często się
mną zajmował. Opiekunka zawiozła mnie do domu i zostawiła z Peterem.
DIALLO: A twoi rodzice?
RAYMONDE: Nigdy więcej ich nie widziałam. Moi znajomi mają podobne historie.
Ludzie po prostu znikali.
DIALLO: Musieli być wśród pierwszych chorych, skoro to działo się podczas
pierwszego dnia w Toronto.
RAYMONDE: Tak, pewnie byli. Czasami zastanawiam się, co się z nimi stało. Może
rozchorowali się, jak jeszcze byli w pracy i od razu pojechali do szpitala. To chyba
najbardziej prawdopodobna wersja. I jak już byli w szpitalu, to cóż, raczej nie mieli szans na
przeżycie.
DIALLO: Więc zostałaś w domu z bratem i czekaliście na ich powrót.
RAYMONDE: Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Na początku czekanie wydawało się
być jedyną sensowną opcją.

34.

- Przeczytaj mi coś - powiedział Jeevan pięćdziesiątego ósmego dnia. Leżał na kanapie,


wpatrywał się w sufitu i trochę przysypiał. To była pierwsza rzecz, jaką powiedział od dwóch
dni.
Frank odchrząknął.
- Jakieś konkretne życzenia? - Też nie odzywał się od dwóch dni.
- Strona, nad którą teraz pracujesz.
- Serio? Chcesz posłuchać wynurzeń rozpieszczonego filantropa o działaniach
charytatywnych hollywoodzkich aktorów?
- A czemu nie?
Frank znowu odchrząknął.
- Nieśmiertelne słowa filantropa, którego nazwiska nie mogę ci podać, ale i tak o nim
nigdy nie słyszałeś - powiedział w ramach wstępu.
Podoba mi się, kiedy aktorzy wykorzystują swoją sławę w interesujący sposób.
Niektórzy prowadzą fundacje charytatywne, próbujące zwrócić uwagę na ciężki los kobiet i
dziewczynek w Afganistanie, starające się uratować nosorożca białego albo dbające o
nauczanie pisania i czytania u dorosłych czy cokolwiek innego. Oczywiście każdy z tych celów
jest warty uwagi i doskonale wiem, że ich sława rzeczywiście pomaga je rozpropagować
Ale bądźmy szczerzy: żaden z nich nie wszedł do świata show-biznesu, żeby czynić
dobro na świecie. Mówiąc sam za siebie, nawet nie myślałem o działalności charytatywnej,
dopóki sam nie osiągnąłem sukcesu. Zanim zostali sławni, moi koledzy po fachu tylko chodzili
od castingu do castingu, łapali każdą fuchę, jaką mogli znaleźć, grali za darmo w filmach
znajomych, pracowali jako kelnerzy, po prostu próbowali przeżyć. Grali, ponieważ kochali
aktorstwo, ale też, bądźmy szczerzy, bo chcieli zostać zauważeni. Chcieli, żeby ktoś zwrócił na
nich uwagę.
Ostatnio dużo myślę o nieśmiertelności. O znaczeniu bycia zapamiętanym, o tym za co
chciałbym zostać zapamiętany. Dręczą mnie różne kwestie związane z pamięcią i sławą.
Uwielbiam stare filmy. Patrzę na twarze od dawna już nieżyjących aktorów i stwierdzam, że
oni nigdy tak naprawdę nie umarli. Banał, wiem. Ale to akurat jest też prawda. Nie chodzi mi
tylko o tych bardzo znanych, jak Clark Gable czy Ava Gardner, ale o tych wszystkich
pobocznych aktorów. Pokojówka niosąca tacę, lokaj, kowboje w barze, trzecia dziewczyna z
lewej w klubie. Oni wszyscy są dla mnie nieśmiertelni. Najpierw chcemy być zauważeni, ale
kiedy już tak się stanie, to już nam nie wystarcza. Chcemy zostać zapamiętani.

35.

DIALLO: Jakie były te ostatnie dni przed opuszczeniem Toronto?


RAYMONDE: Siedziałam na dole i oglądałam telewizję. Coraz więcej naszych
sąsiadów wyjeżdżało. Peter wychodził nocami - wydaje mi się, że kradł jedzenie - i pewnego
ranka powiedział: „Kiki, musimy się zwijać”. Odpalił samochód porzucony przez sąsiadów i
jechaliśmy przez jakiś czas, aż w końcu utknęliśmy. Wszystkie drogi prowadzące do
autostrady były zablokowane przez inne auta, nawet te poboczne wjazdy. Musieliśmy iść
pieszo tak jak wszyscy.
DIALLO: Dokąd poszliście?
RAYMONDE: Na południowy wschód. Wzdłuż jeziora i w głąb Stanów
Zjednoczonych. Granice były już wtedy otwarte. Nie było żadnych strażników.
DIALLO: Mieliście jakiś konkretny cel w głowie?
RAYMONDE: Nie, nie sądzę. Ale nie mieliśmy innego wyjścia. Mogliśmy iść albo
dalej czekać w Toronto, tylko co by nam przyszło z tego czekania?

36.

Jeevan zdecydował się iść wzdłuż jeziora. Plaża składała się ze żwiru i kamieni. Z
trudnością chodziło się po śniegu, zwłaszcza o zmierzchu. Jeevan obawiał się, że wystarczy
jedno poślizgnięcie i zwichnie sobie kostkę. Nie podobało mu się też, że zostawia tak
wyraźnie ślady, ale za wszelką cenę musiał uniknąć wędrówki drogami. Nie chciał natknąć
się na innych ludzi.
Podczas swojego ostatniego wieczoru w mieszkaniu stał przy oknie i obserwował
autostradę przez teleskop. W ciągu tych trzech godzin czuwania widział tylko dwójkę ludzi.
Oboje szli niespokojnym krokiem, po kryjomu uciekali z centrum. W każdej sekundzie tych
trzech godzin był boleśnie świadom ciszy dobiegającej z pokoju Franka. Dwa razy sprawdzał,
czy Frank na pewno już nie oddycha. Drugi raz był kompletnie irracjonalny, ale jak straszne
by to było, gdyby Frank obudził się zupełnie sam. Kręciło mu się w głowie, czuł jak grunt
osuwa mu się spod stóp, ale kurczowo trzymał się resztek zdrowego rozsądku. Nie był do
końca normalny, ale czy ktokolwiek teraz był?
Czekał na koniec dnia, siedząc przy biurku Franka i wpatrywał się w jezioro. Starał się
cieszyć spokojem tych ostatnich chwil w mieszkaniu, w którym przebywał przez tak długi
czas. Frank zostawił swój rękopis na biurku. Jeevan znalazł ostatnią stronę, nad którą
pracował, a tam przemyślenia filantropa o starych filmach i sławie. W górnym prawym rogu
widniało napisane starannym pismem Franka: Ostatnio dużo myślę o nieśmiertelności. Czy
była to zatem myśl Franka, a nie filantropa? Trudno powiedzieć. Jeevan złożył kartkę i
schował do kieszeni.
Tuż po zachodzie słońca wyszedł z mieszkania z zakurzonym plecakiem, który Frank
zabierał ze sobą na górskie wędrówki w czasach przed urazem. Dziwne, że plecak wciąż był
w mieszkaniu. Czy Frank wierzył, że jeszcze kiedyś będzie chodził? Czy chciał go komuś
dać? Kiedy nad jeziorem nikły resztki światła, Jeevan odsunął komodę, wyszedł na korytarz
cuchnący śmiercią oraz śmieciami i ruszył w ciemność schodami w dół. Stał przez parę minut
przed wejściem do lobby, nasłuchiwał, aż w końcu z szaleńczo bijącym sercem otworzył
drzwi. Lobby było opuszczone, ale wejściowe szklane drzwi zostały stłuczone.
Świat zdecydowanie opustoszał od czasu, kiedy widział go po raz ostatni. Nie było
żadnego ruchu na placu przed osiedlem, na ulicy czy na odległej autostradzie. W powietrzu
unosił się zapach dymu z chemiczną domieszką, która zdradzała spalone biurowce i domy.
jednak najbardziej uderzający był brak światła. Kiedyś miał dwadzieścia parę lat, szedł Yonge
Street po dwudziestej trzeciej i nagle wszystkie światła na ulicy zgasły. Miasto zniknęło na
krótką chwilę, ale zaraz światło wróciło, tak szybko, że samo zgaśnięcie wydawało się być
halucynacją. Inni przechodnie pytali się znajomych, czy też to widzieli - „Czy to tylko mi się
wydawało?” - i w tamtej chwili przeraziła go możliwość miasta pogrążonego w ciemności. I
rzeczywiście było to tak przerażające, jak przypuszczał. Chciał się stąd jak najszybciej
wydostać.
Księżyc w kształcie rogala wisiał na ciemniejącym niebie. Szedł najciszej, jak potrafił,
plecak ciążył mu przy każdym kroku. Kiedy tylko mógł, unikał dróg. Po jego lewej stronie w
ciemności lśniło jezioro. Plaża w tym półmroku wydawała się blada. Tak trudno było mu nie
myśleć o Franku, leżącym nieruchomo na swoim łóżku, obok którego stała szafka z pustym
opakowaniem tabletek na sen. Każdy dźwięk mógł oznaczać jego koniec, za każdym cieniem
mógł się kryć ktoś z bronią, kto chciałby odebrać mu plecak. Miał wyostrzone zmysły, czuł
całkowite skupienie. Musiał taki być, żeby przetrwać.
Na jeziorze unosił się jakiś biały kształt. Jeevan stwierdził, że to pewnie żaglówka, być
może ta sama, którą widział parę tygodni temu z okien mieszkania. Teraz zapewne już nikogo
na niej nie było. Szedł dalej, ale miasto co chwila odcinało go od jeziora. Wspinał się po
skarpach i podążał ulicami przy jeziorze i za każdym razem wracał nad wodę, aż w końcu
zostawił miasto za sobą. Co jakiś czas przystawał na chwilę, żeby nasłuchiwać, ale dochodził
do niego jedynie szmer fal i delikatny szum wiatru.
Po paru godzinach usłyszał dalekie strzały - dwa krótkie, ostre dźwięki - po czym
znowu zapadł bezruch nocy, a w nim sam Jeevan. Istniała tylko woda, tylko te przerażone
dusze, którym udało się przetrwać. Jeevan żałował, że nie potrafi iść szybciej.
Księżyc wznosił się coraz wyżej. Jeevan szedł wzdłuż jakiegoś przemysłowego
nieużytku. Był ogromnie zmęczony, ale wiedział, że bardzo niebezpiecznie byłoby teraz
zasnąć. Nie myślał wcześniej o tym, jak to będzie spać tak na zewnątrz - samemu i bez żadnej
ochrony. Było mu zimno. Nie czuł palców u stóp ani języka, ponieważ wkładał sobie śnieg do
ust, żeby się nawodnić. Położył szczyptę śniegu na języku i przypomniało mu się, jak robił
kiedyś lody z mamą i z Frankiem, kiedy jeszcze byli mali. Mama mówiła: „Najpierw musisz
dodać wanilię”. I był tam Frank, który stał na swoich cudownie sprawnych nogach w czasach
przed Libią. Kula, która przetnie jego rdzeń kręgowy, wciąż była oddalona o dwadzieścia pięć
lat, ale nieuchronnie się zbliżała. Kobieta urodziła dziecko, które kiedyś pociągnie za spust,
projektant stworzył szkic broni, aż w końcu dyktator podjął decyzję, która stała się iskrą dla
pożaru, tej ostatecznej przyczyny, przez którą Frank został wysłany do Libii. Puzzle powoli
składały się w całość.
Jeevan usiadł na pieńku, żeby popatrzeć na wschód słońca. Zastanawiał się, co się stało
z jego dziewczyną. Wydawała się tak bardzo odległa. Myślał o swoim domu, czy jeszcze
kiedyś go zobaczy, choć tak naprawdę wiedział, że to się nigdy nie wydarzy. Podczas gdy
niebo jaśniało, zbudował szałas z drewna i worków na śmieci, które wziął ze sobą. Byle jak
zrobiony schron, który miał go uchronić od wiatru, a z daleka wyglądać jak sterta śmieci.
Ułożył się na swoim plecaku i zapadł w niespokojny sen.
Kiedy się obudził, przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie jest. Nigdy w życiu nie było mu
aż tak zimno.
Chodził przez pięć dni, zanim zobaczył kogoś innego. Przez jakiś czas przyjmował
samotność z ulgą. Setki razy wyobrażał sobie panujące na zewnątrz bezprawie, jak
zezwierzęceni, zdesperowani ludzie okradają go z plecaka i zostawiają na pastwę losu bez
żadnych zapasów. Mijały jednak kolejne dni i coraz dotkliwiej odczuwał panującą wokół
pustkę. Grypa gruzińska była bezlitosna - prawie nikogo nie pozostawiła.
Piątego dnia ujrzał trójkę ludzi przy brzegu i serce aż podskoczyło mu z radości. Szli w
tym samym kierunku co Jeevan. Chodził za nimi w pewnym oddaleniu przez cały dzień. O
zmroku rozpalili ognisko na plaży i wtedy zdecydował się zaryzykować. Usłyszeli odgłos
jego stóp i patrzeli jak się zbliżał. Zatrzymał się kawałek od nich, podniósł do góry ręce,
poczekał, aż sami go przywołają. Było to dwójka młodych mężczyzn, około
dwudziestoletnich i starsza kobieta. Nazywali się Ben, Abdul i Jenny. W świetle ogniska
wydawali się znużeni. Podróżowali o jeden dzień dłużej od niego. Szli z północnych
przedmieść miasta.
- W mieście jest dużo przestępstw?
- Pewnie, że tak - odparł Abdul. Był chudy i nerwowy, miał włosy do ramion. Kiedy
mówił, zwijał kosmyk włosów wokół palca. - Przecież panuje anarchia, nie? Zero policji.
Kurewsko strasznie.
- Choć w sumie nie ma aż tyle przestępstw, ile mogłoby być - sprzeciwiła się Jenny. -
Nie ma tylu ludzi.
- Wszyscy gdzieś poszli, czy..?
- Po zachorowaniu zostaje ci czterdzieści osiem godzin życia - powiedział Ben.
Wiedział coś o tym. Jego dziewczyna, rodzice i dwie siostry zmarły w pierwszym tygodniu
epidemii. Nie wiedział, czemu on też nie zachorował. Sam musiał się nimi opiekować, bo
trzeciego dnia wszystkie szpitale były już zamknięte. Wykopał w swoim ogrodzie pięć
grobów.
- Musisz być odporny - stwierdził Jeevan.
- Tak - odrzekł Ben, wpatrując się w płomienie. - Ale ze mnie farciarz, co?
Prawie przez tydzień podróżowali razem, aż dotarli do punktu, w którym Jeevan chciał
iść dalej wzdłuż jeziora, a oni woleli iść na zachód do miasta, gdzie mieszkała siostra Jenny.
Naradzali się przez ponad godzinę. Jeevan był przekonany, że pójście do miasta byłoby
błędem, zaś pozostała trójka się z nim nie zgadzała. Jenny bała się, że nigdy nie ujrzy już
swojej siostry. W końcu rozstali się, życząc sobie powodzenia w dalszej drodze. Kiedy Jeevan
szedł tak znowu w samotności, czuł, jakby sam zlewał się z krajobrazem. Był małą, nieważną
istotą dryfującą wzdłuż brzegu. Jeszcze nigdy nie czuł w sobie tyle życia ani tyle smutku.
Któregoś przejrzystego poranka parę dni później spojrzał za siebie i ujrzał Toronto
daleko za jeziorem. Wydawało się nierealne. Miasto ze szkła z cienką, niebieską iglicą
przebijającą niebo. Z tej odległości wyglądało jak kraina z baśni.

Po drodze spotkał jeszcze kilku wędrowców. Prawie wszyscy szli na południe.

- To tak jak w tych filmach katastroficznych - powiedział Frankowi ponad dwa miesiące
wcześniej, trzeciej czy czwartej nocy w mieszkaniu. Były to dni, w którym jeszcze działała
telewizja. Byli oszołomieni tym wszystkim, ale jeszcze nie dotarło to do nich do końca, więc
tego wieczoru jeszcze sobie z tego żartowali. Wszystko wskazywało na to, że świat chyli się
ku upadkowi - czy to działo się naprawdę? - ale oni mieli jedzenie i wodę. Przynajmniej na
razie byli bezpieczni i zdrowi.
- Wiesz, w filmowej wersji byłaby apokalipsa - kontynuował Jeevan. - A potem...
- A czemu myślisz, że dożyjemy jakiegoś „potem”? - Frank w każdej chwili potrafił być
tak cholernie opanowany.

Wokół niego cisza. Tylko śnieg i nieruchome samochody ze strasznymi rzeczami w


środku. Musiał omijać zwłoki. Droga wydawała się niebezpieczna. Jeevan unikał jej, głównie
trzymał się lasu. Na drodze można było spotkać zdesperowanych wędrowców, dzieci owinięte
kocami, ludzi obrabowanych z zawartości swoich plecaków, wygłodniałe psy. W
miasteczkach słyszał odgłosy wystrzałów, więc ich też unikał. Przeszukiwał domy na uboczu,
brał z nich jedzenie w puszkach. Ich mieszkańcy leżeli martwi w swoich pokojach.
Coraz trudniej było mu pozostać sobą. Podczas wędrówki starał się odmawiać w głowie
litanię biograficznych faktów. W ten sposób chciał utrzymać się przy życiu, chciał
przytrzymać się stałego gruntu. Nazywam się Jeevan Chaudhary. Byłem fotografem, a potem
chciałem zostać ratownikiem medycznym. Moimi rodzicami byli George z Ottawy i Amala z
Hyderbad. Urodziłem się na przedmieściach Toronto. Mój dom stał na Winchester Street. Ale
te myśli rozsypywały się w jego głowie i zostawały zastąpione przez inne: to jest moja dusza i
rozlatujący się świat, to jest moje serce w cichym zimowym powietrzu. W końcu zaczął
szeptem powtarzać dwa słowa: „Idź dalej. Idź dalej. Idź dalej”. Podniósł głowę i napotkał
spojrzenie sowy, obserwującej go z przyprószonej śniegiem gałęzi.

37.

DIALLO: Zatem kiedy opuściliście Toronto, nie mieliście żadnego konkretnego


miejsca w głowie?
RAYMONDE: Z tego, co wiem, to nie. W sumie nie pamiętam tego roku.
DIALLO: Nic z niego nie pamiętasz?
RAYMONDE: Dosłownie nic.
DIALLO: No cóż, to zrozumiałe. Pewnie przeżyłaś duży szok.
RAYMONDE: Pewnie tak, ale w końcu zatrzymaliśmy się w jednym miasteczku i od
tego czasu już wszystko pamiętam. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Myślę, że dla
dzieci to nawet było łatwiejsze.
DIALLO: Dzieci wydawały się być okropnie stłamszone.
RAYMONDE: Na początku tak, jak wszyscy inni. Ale dwa lata później? Czy pięć lat
później? Dziesięć? Ja miałam wtedy osiem lat. Dziewięć, kiedy przestaliśmy chodzić. Nie
pamiętam roku spędzonego na drodze, więc pewnie nie pamiętam tego najgorszego. Ale
chodzi mi o to, czy nie wydaje ci się, że ci którzy mają najtrudniej w tym... w tym świecie po
grypie gruzińskiej, w tej nowej erze, jakkolwiek by jej nie nazwać, no więc czy najtrudniej
nie mają ci, którzy najlepiej pamiętają stary świat?
DIALLO: Nigdy wcześniej w ten sposób o tym nie myślałem.
RAYMONDE: Po prostu wydaje mi się, że im więcej pamiętasz, tym więcej straciłeś.
DIALLO: Ale ty też pamiętasz pewne rzeczy...
RAYMONDE: Bardzo mało pamiętam. Moje wspomnienia sprzed upadku wydają się
być jak sny. Pamiętam, jak patrzyłam przez okno w samolocie, to pewnie było rok czy dwa
lata przed epidemią, i widziałam z góry Nowy Jork. Widziałeś go kiedyś?
DIALLO: Tak.
RAYMONDE: Ocean elektrycznych światełek. Mam ciarki, kiedy o tym myślę. W
sumie nie pamiętam swoich rodziców. Tylko małe skrawki. Pamiętam, że w zimie z
wentylatorów leciało ciepłe powietrze i że były maszyny grające muzykę. Pamiętam, jak
wyglądały komputery z zapalonymi ekranami. Pamiętam, że otwierało się lodówkę, a z niej
wypływało zimne powietrze i światło. Albo zamrażarki, które były jeszcze zimniejsze i miały
małe bryłki lodu na tackach. Pamiętasz lodówki?
DIALLO: Oczywiście, że pamiętam. Choć teraz widuję je używane tylko jako szafki.
RAYMONDE: I były w środku zimne i miały światełko, nie? Nie wyobraziłam sobie
tego, prawda?
DIALLO: Tak, w środku było światło.
Samoloty
38.

Kirsten i August wyszli z domu przy lesie. Kiedy kluczyli pomiędzy drzewami ze
swoimi nowymi walizkami, August przystanął na chwilę, żeby poprawić swoje rzeczy. Kiedy
przekładał tomiki poezji i butelki wody z plecaka do walizki na kółkach, Kirsten odwróciła
się, żeby raz jeszcze spojrzeć na zarośnięty podjazd. Gdyby nie fizyczne dowody, czyli
walizki wypełnione ręcznikami, szamponami i kartonikiem soli, który znaleźli w kuchni,
niebieska sukienka, którą miała na sobie, i wystający z kieszeni Augusta model statku
Enterprise, to pomyślałaby, że tylko wyobrazili sobie ten dom.
- Dom, który nie został jeszcze ograbiony - powiedział August, kiedy ruszyli dalej.
Kółeczka walizki były trochę zardzewiałe i Kirsten irytowały piski, które wydawały na
drodze, ale poza tym były idealne. - Nie myślałem, że jeszcze kiedyś jakiś zobaczę.
- Niesamowite - zgodziła się Kirsten. - Aż chciałam zamknąć za nami drzwi.
Wtedy olśniło ją, że tak właśnie wyglądałoby życie w normalnym domu. Wychodziłoby
się, zamykało drzwi i przez cały dzień nosiłoby się ze sobą klucz. Dieter i Sayid pewnie
pamiętali, jak to było mieszkać w domu i mieć swoje klucze. Każda z jej myśli wracała do
nich.
August wierzył w teorię wielu światów. Twierdził, że to czysta fizyka albo jeśli nie
fizyka w popularnym tego słowa znaczeniu, to przynajmniej dziedzina mechaniki kwantowej.
Z całą pewnością nie była to tylko jego własna szalona teoria.
- Obawiam się, że nie mam zielonego pojęcia - odparł tubista, kiedy Kirsten poprosiła
go o potwierdzenie tej teorii parę lat temu. Nikt nie miał o tym pojęcia. Żaden ze starszych
członków Symfonii nie znał się na nauce, co było dość irytujące, biorąc pod uwagę, ile czasu
mieli, żeby dowiedzieć się wszystkiego przez internet, zanim świat się skończył. Gil
opowiedział jej co nieco o artykule, który kiedyś czytał. Coś o tym, jak cząstki subatomowe
nieustannie znikają i na nowo się pojawiają, co oznaczało, jak przypuszczał, że mogło być
jeszcze jakieś inne miejsce, więc teoretycznie jedna osoba mogła jednocześnie istnieć i nie
istnieć, być może prowadząc drugie życie w równoległym wszechświecie.
- Ale nigdy nie byłem dobry w fizyce - dodał.
Augustowi podobała się wizja nieskończonej liczby równoległych wszechświatów.
Kirsten wyobrażała je sobie jako następujące po sobie płaszczyzny, które się tworzyły, kiedy
stawiało się dwa lustra naprzeciw siebie, a każde kolejne odbicie było coraz bardziej zielone i
zamglone, aż znikały w nieskończoności. Widziała kiedyś coś takiego w sklepie z ubraniami
w opuszczonym centrum handlowym.
August mówił, że skoro było nieskończenie wiele równoległych wszechświatów, to
musiał być i taki, w którym nie było epidemii, a on został fizykiem, tak jak planował.
Albo taki, w którym epidemia wprawdzie wybuchła, ale wirus miał nieco inną strukturę
genetyczną, drobną różnicę sprawiającą, że był on do przezwyciężenia, więc ludzkość nie
została przez niego tak zdziesiątkowana. Po raz kolejny rozmawiali o tym, siedząc późnym
popołudniem na szczycie skarpy. Odpoczywali i przeglądali czasopisma, które Kirsten wzięła
z domu.
- W innym wszechświecie może to twoje zdjęcie byłoby w tych plotkarskich
magazynach - powiedział August. - Nie jest to jedna z żon tego twojego aktora?
- Pokaż. - Wzięła od niego gazetę. Na zdjęciu była trzecia żona Arthura, Lydia, na
zakupach w Nowym Jorku. Szła na niemożliwie wysokich szpilkach i niosła pełno toreb z
zakupami. Epidemia dotarła do Ameryki Północnej miesiąc później. Ciekawe zdjęcie, ale nie
na tyle, żeby dodać je do kolekcji.
W innym numerze Kirsten znalazła zdjęcie innej byłej żony. Fotografia przedstawiała
około czterdziestoletnią kobietę z mocno naciągniętą czapką na głowie i o gniewnym
spojrzeniu, podczas wychodzenia z budynku.
Odnowienie romansu???
Witaj z powrotem, Mirando! Miranda Carroll, kierownik sprzedaży wysyłkowej i
pierwsza żona aktora Arthura Leandera, wzbudziła wiele pytań wymykając się tylnymi
drzwiami teatru w Toronto, w którym Leander gra w Królu Learze. Naoczny świadek donosi,
że byli sami w garderobie aktora przez ponad godzinę! „Wszyscy byliśmy nieco zaskoczeni”,
dodał świadek.
- Chyba tam wtedy byłam - powiedziała Kirsten. - Dokładnie w tym momencie mogłam
być w teatrze.
Za Mirandą widać było tylko stalowe drzwi i ceglaną ścianę budynku. Czy Kirsten też
przechodziła przez te drzwi? Pewnie tak, ale niestety tego nie pamiętała.
August wpatrywał się w zdjęcie wyraźnie zainteresowany.
- Widziałaś ją tam wtedy?
Naszło ją niejasne wspomnienie kolorowanki, zapachu kredek, głosu Arthura, ciepłego
pokoju z czerwonym dywanem, światła elektrycznego. Czy był tam ktoś jeszcze? Nie była
tego pewna.
- Nie, nie pamiętam jej - odparła. Wyrwała zdjęcie z podpisem.
- Spójrz na datę! - zawołał August. - Tylko dwa tygodnie przed apokalipsą!
- Cóż, miło, że chociaż plotkarskie magazyny przetrwały.
Nie znalazła niczego innego w reszcie czasopism, ale to było niesamowite znalezisko.
W pełni jej wystarczało. Zatrzymali dwa numery, żeby móc potem rozpalić ognisko, a
pozostałe trzy zakopali pod stertą liści.
- To ty byłabyś na tych zdjęciach - powiedział August, kontynuując dyskusję o różnych
wszechświatach. - To znaczy jesteś na tych zdjęciach w innym wszechświecie, w którym nie
było upadku.
- Wciąż myślę, że tylko wymyśliłeś sobie tę teorię o równoległych wszechświatach -
odparła, choć jedną z niewielu rzeczy, której August o niej nie wiedział, było to, że czasem,
patrząc na swoją kolekcję zdjęć, próbowała sobie wyobrazić i umiejscowić siebie w tym
innym, drugim życiu. Wchodzisz do pokoju, naciskasz włącznik i pomieszczenie wypełnia się
światłem. Zostawiasz śmieci przed domem, podjeżdża ciężarówka i przewozi je do jakiegoś
niewidzialnego miejsca. Kiedy jesteś w niebezpieczeństwie, dzwonisz po policję. Z kranów
leci ciepła woda. Podnosisz słuchawkę, wciskasz guzik na telefonie i możesz porozmawiać z
kimkolwiek chcesz. Wszystko, co chciałbyś wiedzieć, jest dostępne w internecie, a internet
jest wszędzie wokół ciebie, dryfując w powietrzu jak pyłki kwiatowe na letnim wietrze.
Istnieją pieniądze, kawałki papieru, które można wymienić na coś innego: na domy, łodzie,
idealne zęby. Są dentyści. Próbowała wyobrazić sobie to życie, rozgrywające się w tym
momencie gdzieś indziej. Jakaś druga Kirsten przebudzająca się w swoim klimatyzowanym
pokoju z przerażającego snu o wędrowaniu przez opustoszałą krainę.
- Inny wszechświat, w którym istnieją podróże kosmiczne - powiedział August. Była to
gra, w którą bawili się od lat. Leżeli teraz na plecach wymęczeni przez upał. Gałązki brzozy
poruszały się na wietrze, promienie słońca przebijały się przez zieleń. Kirsten przymknęła
oczy i patrzyła na cienie, liście odpływające pod powiekami.
- Ale przecież wymyślili już podróż w kosmos. Widziałam zdjęcia. - Dotknęła dłonią
blizny na policzku. Skoro istniały lepsze wszechświaty, to musiały też być gorsze. Światy, w
których pamiętała swój pierwszy rok na drodze, skąd wzięła się jej blizna lub w którym
straciła więcej niż dwa zęby.
- Byliśmy tylko na Księżycu - sprostował August. - Nigdzie indziej, nie polecieliśmy
nigdzie dalej. Chodzi mi o prawdziwe podróże kosmiczne, takie, które widziałaś w serialach
telewizyjnych. Zwiedzanie innych galaktyk, innych planet.
- Takie jak w moim komiksie?
- Twój komiks jest dziwny. Chodzi mi bardziej o takie jak w Star Treku.
- Równoległy świat, w którym moje komiksy są prawdziwe.
- To znaczy?
- Świat, w którym wsiedliśmy na Stację Jedenaście i uciekliśmy, zanim świat się
skończył - wyjaśniła Kirsten.
- Świat się przecież nie skończył - odparł August. - Ziemia wciąż się kręci. Naprawdę
chciałabyś mieszkać na Stacji Jedenaście?
- Jest piękna. Te wszystkie wysepki i mosty.
- Ale tam zawsze jest noc czy półmrok, nie?
- Nie przeszkadzałoby mi to.
- Ja wolę ten świat - stwierdził August. - Czy Stacja Jedenaście ma chociaż orkiestrę?
Czy sam stałbym w ciemnościach na skale, grając na skrzypcach dla ogromnych koników
morskich?
- No dobra. To równoległy świat z lepszą opieką dentystyczną - powiedziała Kirsten.
- Wysoko mierzysz.
- Gdybyś nie miał paru zębów, to rozumiałbyś, o co mi chodzi.
- Ok, racja. Przykro mi z powodu twoich zębów.
- Świat, w którym nie mam wytatuowanych noży.
- O, tam też chciałbym mieszkać - przytaknął August. - Świat, w którym Dieter i Sayid
nie zniknęli.
- Świat, w którym wciąż działają telefony i moglibyśmy zadzwonić do Symfonii, spytać
gdzie są, a potem zadzwonić też do Dietera i Sayida i wszyscy spotkalibyśmy się w
umówionym miejscu.
Oboje zamilkli, patrząc na liście nad nimi.
- Odnajdziemy ich - powiedziała Kirsten. - Odnajdziemy Symfonię.
Choć oczywiście nie mogli być tego pewni.

Ciągnęli ze sobą walizki w dół zbocza do drogi. Byli już bardzo blisko Severn City. O
zmierzchu droga przed nimi znowu zakręciła w stronę jeziora i na horyzoncie pojawiły się
pierwsze domy Severn City. Pomiędzy drogą a jeziorem rosło parę młodych sosen, ale nie
można było tego nazwać lasem. Przed nimi były jedynie zapuszczone trawniki, pokryte
bluszczem i krzewami domy oraz skalista plaża.
- Nie chcę tego robić po ciemku - powiedział August. Wybrali pierwszy lepszy dom,
przeszli przez zapuszczony ogród i rozbili obóz za szopą. Nie mieli niczego do jedzenia.
August udał się na poszukiwania i wrócił z paroma jagodami.
- Wezmę pierwszą wartę - ogłosiła Kirsten. Była wycieńczona, ale wątpiła, żeby dała
radę zasnąć. Usiadła na swojej walizce, oparła się o ścianę szopy, w dłoni ściskała swój nóż.
Patrzyła na unoszące się nad trawą świetliki, słuchała szumu fal dochodzących z plaży po
drugiej stronie drogi i świstu wiatru pośród liści. Rozległ się łopot skrzydeł, pisk jakiegoś
gryzonia. Sowa dopadła swój cel.
- Pamiętasz tego mężczyznę, którego poznaliśmy na stacji benzynowej? - zapytał
August. Kirsten myślała, że już spał.
- Pewnie. A co?
- Ta jego blizna. - Usiadł. - Myślałem o niej i już wiem, co to było.
- Prorok go naznaczył. - Samo wspomnienie było bolesne.
- Tak, ale chodzi mi o sam symbol, ten wzór. Jak byś go opisała?
- Nie wiem - odparła Kirsten, chowając nóż. - Wyglądał jak małe „t” z dodatkową
kreseczką.
- Krótsza kreska. Bliżej dołu. Zastanów się. Nie jest to nic abstrakcyjnego.
- No czekaj, myślę. Dla mnie wyglądało abstrakcyjnie.
- To samolot - powiedział August.

39.

Dwa tygodnie przed końcem podróży lotniczych, Miranda poleciała z Nowego Jorku do
Toronto. Był koniec października, a ona nie odwiedzała Kanady już od paru miesięcy.
Zawsze lubiła powroty do tego miasta, widok zastępu wieżowców przy jeziorze,
nieskończonego oceanu przedmieść ciągnących się w głąb miasta, a nad tym wszystkim
górujący budynek CN Tower. Miranda uważała, że CN Tower jest brzydki z bliska, ale
wyglądał zaskakująco urokliwie z lotu ptaka. Jak zawsze odniosła wrażenie, że Toronto
istniało na różnych poziomach. Kiedy przyjechała tu mając siedemnaście lat, miasto
zszokowało ją swoim ogromem, a teraz mimo że zajmowało wciąż tyle samo przestrzeni, to
wydawało się o wiele mniejsze. Przez jej ciągłe podróże do Londynu, Nowego Jorku, miast
portowych Azji, Toronto straciło swój urok. Samolot wylądował. Bez problemu przeszła
przez kontrolę paszportową, choć pracownik graniczny z trudem znalazł wolne miejsce w jej
ostemplowanym paszporcie, i wsiadła do samochodu wiozącego ją do centrali Neptune
Logistics w Toronto. Po dotarciu do celu życzyła kierowcy miłego dnia i dała mu dwadzieścia
dolarów.
- Bardzo dziękuję - powiedział, wyraźnie zdumiony. - Ile mam wydać reszty?
- Dziękuję, nie trzeba. - Odkąd miała pieniądze, to dawała duże, może zbyt duże
napiwki. Forma małej rekompensaty za to, ile miała w życiu szczęścia. Wzięła walizkę do
lobby Neptune Logistics, minęła ochronę budynku i pojechała windą na osiemnaste piętro.
Wszędzie widziała duchy samej siebie. Dwudziestotrzyletnia Miranda w źle
dopasowanych ubraniach i rozczochranych włosach myje ręce i zerka niepewnie na swoje
odbicie w lustrze w damskiej toalecie. Dwudziestosiedmioletnia, świeżo rozwiedziona
Miranda przemyka przez lobby z okularami przeciwsłonecznymi na twarzy, marzy o tym,
żeby zniknąć i ma łzy w oczach, ponieważ na jednym z portali plotkarskich trafiła na artykuł
o bolesnym tytule: CZY ARTHUR WYDZWANIA W TAJEMNICY DO MIRANDY? (Nie,
nie wydzwaniał.) Te wcześniejsze wersje jej wydawały się tak odległe, jakby wspominała nie
siebie, ale innych ludzi - znajome, młode kobiety, które znała lata temu, a teraz szczerze im
współczuła.
- Niczego nie żałuję - powiedziała swojemu odbiciu w damskiej toalecie.
Tamtego dnia uczestniczyła w kilku spotkaniach i późnym popołudniem kolejny
samochód zawiózł ją do hotelu. Miała jeszcze ponad godzinę do spotkania z Arthurem.

Zadzwonił do jej siedziby w Nowym Jorku w sierpniu.


- Czy przyjmie pani telefon od Arthura Smitha-Jonesa? - spytała jej asystentka i
Miranda zamarła. To nazwisko było ich prywatnym żarcikiem, kiedy jeszcze byli
małżeństwem. Te wszystkie lata później nie pamiętała już, czemu nazwisko Smith-Jones było
takie śmieszne, ale wiedziała, że to on.
- Dziękuję, Leatita, odbiorę. - Klik. - Witaj, Arthurze.
- Miranda? - Brzmiał niepewnie. Zastanawiała się, czy jej głos też się tak zmienił. Użyła
swojego najbardziej pewnego tonu, który zazwyczaj rezerwowała na przewodniczenie dużym
spotkaniom biznesowym.
- Arthurze. Długo nie rozmawialiśmy. - Chwila ciszy po drugiej stronie. - Wciąż tam
jesteś?
- Mój ojciec zmarł.
Obróciła się na krześle, żeby spojrzeć na Central Park. W sierpniu park nabierał
bardziej tropikalnego wyglądu, fascynowało ją to. W bujności drzew czuć było jakieś
rozleniwienie, tajemnicę.
- Tak mi przykro. Lubiłam twojego ojca. - Pomyślała o pewnym wieczorze podczas
pierwszego roku ich małżeństwa. Był to jedyny raz, kiedy razem wrócili do Kanady na
święta. Ojciec Arthura opowiadał z wielką pasją o poecie, w którego twórczości akurat się
zaczytywał. Upływ czasu sprawił, że wspomnienie nie było już tak wyraźnie. Nie potrafiła
sobie przypomnieć nazwiska poety ani o czym jeszcze wtedy rozmawiali.
- Dzięki - odpowiedział niemrawo.
- Pamiętasz, jak nazywał się ten poeta, którego lubił? - Miranda usłyszała samą siebie
zadającą to pytanie. - Dawno temu. Kiedy byliśmy tam na święta.
- Pewnie Lorca. Zawsze dużo o nim mówił.
Po parku przechadzała się osoba w jaskrawoczerwonej koszulce, która wspaniale
kontrastowała z tą całą zielenią. Patrzyła, jak czerwona koszulka znika za zakrętem.
- Przez całe życie był stolarzem i jeździł pługiem - powiedział Arthur. Miranda nie była
pewna, co ma na to odpowiedzieć - wiedziała, czym zajmował się ojciec Arthura - ale on
chyba nie potrzebował żadnej reakcji z jej strony. Przez chwilę milczeli, a Miranda
wypatrywała czerwonej koszulki. Nie pojawiła się.
- Wiem - odparła. - Pokazałeś mi jego pracownię.
- Moje życie pewnie wydawało mu się takie nierzeczywiste.
- Myślę, że dla większości ludzi twoje życie jest nierzeczywiste. Czemu do mnie
zadzwoniłeś? - spytała najdelikatniejszym tonem, jakim potrafiła.
- Byłaś pierwszą osobą, do której chciałem zadzwonić, kiedy się o tym dowiedziałem -
odpowiedział.
- Ale czemu ja? Nie rozmawialiśmy od czasu rozwodu.
- Bo ty wiesz, skąd pochodzę - odrzekł krótko. Miranda doskonale rozumiała, co chciał
przez to powiedzieć.
Kiedyś mieszkaliśmy na wyspie na oceanie. Kiedyś pływaliśmy promem do liceum i
nocami niebo było cudownie rozświetlone gwiazdami, a nie światłami miasta. Kiedyś
pływaliśmy kajakami do latarni morskiej, żeby popatrzeć na petroglify, łowiliśmy łososie,
wędrowaliśmy przez głęboki las, ale to wszystko było całkowicie zwyczajne, bo wszyscy,
których znaliśmy, też tak robili. Teraz, w tym życiu, które sobie zbudowaliśmy w tych
migoczących i bezlitosnych miastach, ta cała przeszłość wydawałaby się nierealna, gdyby nie
ty. Poza tym Miranda zdała sobie sprawę, że akurat w tym momencie nie miał żony.

Arthur występował w Królu Learze, który aktualnie miał próby generalne w teatrze
Elgin. Umówili się na spotkanie właśnie tam, ponieważ Arthur był w trakcie ustaleń
rozwodowych ze swoją trzecią żoną i bal się, że jego wyjście do restauracji przyciągnęłoby
mnóstwo kamer. Paparazzi już dawno temu znudzili się bezowocną egzystencją Mirandy po
rozwodzie z Arthurem i przestali śledzić jej poczynania. Przed wyjściem jednak i tak
poświęciła trochę czasu poprawiając swój wygląd, starając się nie wyglądać jak dawna
Miranda. Upięła włosy w gładki, lśniący kok - w czasach, kiedy bywała w Hollywood, a jej
zdjęcia w tabloidach, miała masę niesfornych loków - i ubrała swój ulubiony ciemnoszary
garnitur z białymi prążkami. Do tego drogie, białe szpilki, które teraz często ubierała na
spotkania, ale Miranda, żona aktora z Hollywood, w życiu by na nie nawet nie spojrzała.
- Wyglądasz jak ktoś wysoko postawiony - powiedziała do samej siebie, przeglądając
się w lustrze, a za tym kryło się: „Wyglądasz obco”. Odrzuciła tę myśl.
Miranda wyruszyła wczesnym wieczorem. Na zewnątrz było rześko i przyjemnie, czuć
było chłodny wiatr znad jeziora. Jak dobrze było znać te wszystkie ulice. Zatrzymała się po
bezkofeinową latte w Starbucksie i zauroczyły ją jaskrawozielone włosy baristy. „Masz
piękne włosy”, powiedziała, na co barista się uśmiechnął. Jaka to przyjemność spacerować w
chłodnym, rześkim powietrzu z gorącą kawą w dłoni. Czemu nikt na Stacji Jedenaście nie
miał zielonych włosów? Może ktoś z Podmorza. Albo któryś ze współpracowników Doktora
Jedenaście. Nie, niech będzie Podmorze. Kiedy teatr był już tylko o trzy przecznice dalej,
nałożyła czapkę, która zakryła jej włosy, i ciemne okulary.
Przed teatrem czekało już pięciu czy sześciu mężczyzn. Każdy z nich miał zawieszony
na szyi aparat. Palili i bawili się swoimi telefonami. Miranda poczuła, jak ogarnia ją zimna
nienawiść. Chciała o sobie myśleć jako o osobie, która nikogo nie nienawidzi, ale jak inaczej
nazwać to, co czuła do tych mężczyzn? Planowała przejść szybko niezauważona, ale
założenie okularów przeciwsłonecznych po zmroku było błędem taktycznym.
- Ta Miranda Carroll? - usłyszała. Pieprzone pijawki. Zwiesiła nisko głowę przed
eksplozją fleszów i wślizgnęła się do teatru przez tylne drzwi.
Garderoba Arthura była w sumie apartamentem, jego asystentka, której imię Miranda
od razu zapomniała, wprowadziła ją do poczekalni z dwiema kanapami ze szklanym stolikiem
między nimi. Przez uchylone drzwi zobaczyła łazienkę i prawdziwą garderobę z wieszakiem z
kostiumami - wisiała tam jedwabna peleryna - i z lustrem otoczonym żarówkami. To właśnie
z tego drugiego pokoju wyszedł Arthur.
Arthur nie był stary, ale wiek nie dodawał mu uroku. Wydawało jej się, że jego twarz
wyrażała teraz nieustanny zawód, a z oczu wyzierało znużenie, którego wcześniej w nich
nigdy nie widziała.
- Mirando - przywitał się. - Ile to czasu już minęło?
Uznała to za głupie pytanie. Zawsze myślała, że każdy pamięta datę swojego rozwodu,
tak samo jak pamięta się datę ślubu.
- Jedenaście lat - odparła.
- Usiądź, proszę. Może chciałabyś się czegoś napić?
- A masz herbatę?
- Oczywiście, że mam.
- Tak myślałam. - Miranda zdjęła płaszcz oraz czapkę i usiadła na jednej z kanap, która
okazała się być tak niewygodna, na jaką wyglądała, podczas gdy Arthur krzątał się przy
czajniku na blacie. Oto jesteśmy, sami w jednym pokoju po tylu latach.
- Jak idą próby?
- Dobrze - odpowiedział. - W sumie lepiej niż dobrze. Już dawno nie grałem
Shakespeare’a, ale pracuję z trenerem. Trener to nie jest właściwa nazwa. Bardziej z
ekspertem od Shakespeare’a. - Wrócił do kanap i usiadł naprzeciwko niej. Widziała, jak
zmierzył ją wzrokiem, jak patrzył na garnitur, lśniące buty i wtedy zrozumiała, że robił to
samo, co ona przed chwilą. Próbował dopasować osobę siedzącą naprzeciwko do obrazu
byłego partnera, który wciąż miał w głowie.
- Ekspert od Shakespeare’a?
- Jest znawcą Shakespeare’a. Pracuje na uniwersytecie w Toronto. Bardzo dobrze mi się
z nim pracuję.
- To musi być całkiem ciekawe.
- Bardzo ciekawe. Ma niesamowitą wiedzę, dużo daje od siebie, ale też całkowicie
wspiera moją wizję tej roli.
„Wspiera moją wizję?” Przyswoił nowe zwroty. Oczywiście, w końcu odkąd go ostatni
raz widziała, minęło jedenaście lat przyjaźni, znajomości, spotkań i imprez, różnych podróży,
planów filmowych, dwa wesela i dwa rozwody, jedno dziecko. Miało to sens, że był teraz
inną osobą.
- Świetnie, że masz okazję pracować z taką osobą - powiedziała. Czy kiedykolwiek
siedziała na tak niewygodnej kanapie? Wbiła palce w siedzenie, a nie został po nich nawet
najmniejszy odcisk.
- Arhurze. Tak mi przykro z powodu twojego ojca.
- Dziękuję. - Spojrzał na nią i wyglądał, jakby z trudem dobierał słowa. - Mirando,
muszę ci coś powiedzieć.
- Nie brzmi to dobrze.
- Bo i nie jest dobre. No więc, wychodzi pewna książka.
Jego przyjaciółka z dzieciństwa, Victoria, wydała listy, które do niej wysyłał. Droga V:
Nieautoryzowana biografia Arthura Leandera miała być dostępna w sprzedaży za półtora
tygodnia. Jego znajomy, który pracował w wydawnictwie, podesłał mu jedną z kopii.
- Jest tam coś o mnie? - zapytała.
- Obawiam się, że tak. Bardzo cię przepraszam.
- Powiedz mi co.
- Parę razy o tobie wspomniałem, kiedy do niej pisałem. To wszystko. Chcę, żebyś
wiedziała, że nigdy nie powiedziałem o tobie czegoś złego.
- Ok. No dobrze. - Czy powinna być aż tak wkurzona? Przecież skąd mógł wiedzieć, że
Victoria będzie chciała sprzedać te listy?
- Wiem, że ciężko ci będzie w to uwierzyć - powiedział. - Ale jestem raczej dyskretną
osobą. To nawet jedna z rzeczy, z których jestem znany.
- Wybacz, ale czy poważnie powiedziałeś, że jesteś znany z bycia dyskretnym?
- Ech, nie. Chodzi mi o to, że nie mówiłem Victorii o wszystkim.
- Doceniam to. - Zapadła niezręczna cisza, podczas której Miranda modliła się, żeby
czajnik zaczął gwizdać. - A wiesz, dlaczego to zrobiła?
- Victoria? Mogę tylko przypuszczać, że dla pieniędzy. Z tego, co ostatnio słyszałem,
pracowała jako sprzątaczka w kurorcie na zachodnim wybrzeżu wyspy Vancouver. Pewnie
więcej zarobiła na tej książce niż przez ostatnie dziesięć lat pracy.
- Podasz ją do sądu?
- To tylko przyniesie jej więcej rozgłosu. Mój agent myśli, że najlepiej jeśli zostawimy
książkę w spokoju i pozwolimy całej sprawie samej ucichnąć. - W końcu zagwizdał czajnik.
Arthur szybko zerwał się na nogi - najwyraźniej też czekał, aż woda się zagotuje.
- Miejmy nadzieję, że jak już wyjdzie, to będzie o niej głośno tylko przez tydzień czy
dwa - kontynuował. - Zielona herbata czy rumianek?
- Zielona - odpowiedziała. - Musisz być nieźle wkurzony, że tak sprzedała twoje listy.
- Tak, na początku się wkurzyłem, wciąż jestem zły, ale szczerze powiedziawszy,
myślę, że na to zasługiwałem. - Położył na stoliku dwa kubki zielonej herbaty.
- Czemu tak myślisz?
- Traktowałem Victorię jak swój pamiętnik. - Podniósł swój kubek, dmuchnął na
herbatę i niespiesznie odłożył kubek z powrotem na stolik. Ten ruch nie był do końca
naturalny, a wręcz wystudiowany i Miranda odniosła dziwne wrażenie, że odgrywa przed nią
scenę.
- Pisała do mnie na samym początku - mówił dalej. - Dostałem od niej może ze dwa
listy i trzy pocztówki, kiedy zacząłem do niej pisać z Toronto. Potem tylko parę krótkich
liścików z informacją o zmianie adresu i paroma grzecznościowymi formułkami typu:
„Cześć, przepraszam że się nie odzywam, ale jestem zajęta, tu mój nowy adres”.
- Więc za każdym razem, kiedy widziałam ciebie piszącego do niej list, to ona nic nie
odpisywała - powiedziała Miranda. Zrobiło jej się zaskakująco smutno.
- Tak. Używałem ją jak przechowalni dla własnych myśli. Chyba przestałem ją
postrzegać jako normalną osobę czytającą list. - Spojrzał na nią i zamilkł na chwilę. W tym
momencie Miranda aż widziała dopisek w scenariuszu: Arthur spojrzał na Mirandę. Cisza.
Czy on naprawdę grał? Trudno było powiedzieć. - Chyba nawet zapomniałem o tym, że ona
istnieje naprawdę.
Czy to spotykało wszystkich aktorów? To zacieranie się granicy między grą a
prawdziwym życiem? Mężczyzna grający rolę starzejącego się aktora, napił się herbaty i w
tym momencie, obojętnie czy grał, czy nie, wydawał się być bardzo nieszczęśliwy.
- No to miałeś ciężki rok - powiedziała. - Przykro mi.
- Dziękuję. Nie było lekko, ale ciągle powtarzam sobie, że ludziom przytrafiają się o
wiele gorsze rzeczy. Przegrałem parę bitew, ale to nie to samo, co przegranie wojny
- Zatem wypijmy za wojnę. - Miranda podniosła swój kubek, co wzbudziło uśmiech u
Arthura. - A co jeszcze słychać?
- Dosyć już o mnie - odrzekł. - Powiedz mi lepiej, co u ciebie.
- Wszystko dobrze. Bardzo dobrze. Nie mam na co narzekać.
- Pracujesz przy przesyłkach, tak?
- Tak, kocham swoją pracę.
- Masz męża?
- O Boże, nie.
- Dzieci też nie?
- Nie. Mój pogląd w tej sprawie się nie zmienił. Za to ty masz syna z Elizabeth, prawda?
- Tak, ma na imię Tyler. Właśnie skończył osiem lat. Mieszka z matką w Jerozolimie.
Rozległo się pukanie do drzwi i Arthur wstał. Miranda patrzyła, jak przechodzi na drugą
stronę pokoju i pomyślała o ich ostatnim przyjęciu w Los Angeles - jak Elizabeth Colton
zasnęła na kanapie. Nie wiedziała do końca, po co tutaj przyszła.
Osoba przy drzwiach była bardzo mała.
- Cześć, Kiki - przywitał ją Arthur.
Była to mała dziewczynka, miała może siedem, osiem lat. W jednej dłoni trzymała
kolorowankę, a w drugiej pudełko z kredkami. Miała charakterystyczne blond włosy, była
tego typu dzieckiem, które w odpowiednim świetle wyglądało wręcz anielsko. Miranda nie
miała pojęcia, jaką dostała rolę w Królu Learze, ale widziała wystarczająco dużo dziecięcych
aktorów i potrafiła od razu ich rozpoznać.
- Czy mogę tu pokolorować? - spytała dziewczynka.
- Oczywiście, że tak - odparł Arthur. - Wchodź do środka. Chciałbym, żebyś poznała
moją przyjaciółkę, Mirandę.
- Dzień dobry - powiedziała dziewczynka bez większego zainteresowania.
- Dzień dobry - odpowiedziała Miranda. Dziewczynka wyglądała jak laleczka z
porcelany, jak bardzo zadbane, rozpieszczone dziecko. Pewnie wyrośnie na kogoś podobnego
do Leatitii, asystentki Mirandy, czy do Thei, asystentki Leona. Będzie rozsądna i zawsze
zadbana.
- Kirsten lubi mnie czasem odwiedzić - powiedział Arthur. - Rozmawiamy sobie o
aktorstwie. Twoja stajenna wie, gdzie jesteś?
Widać było w sposobie, w jaki patrzył na dziewczynkę, jak bardzo tęskni za swoim
własnym synem.
- Rozmawiała przez telefon - odparła Kirsten. - Wymknęłam się.
Usiadła na dywanie przy drzwiach, otworzyła kolorowankę na niedokończonej stronie z
księżniczką, tęczą, żabą i zamkiem w tle. Zaczęła kolorować na czerwono paski na sukience
księżniczki.
- A ty wciąż rysujesz? - Arthur zwrócił się do Mirandy. Był wyraźnie bardziej
zrelaksowany, odkąd przyszła Kirsten.
Tak. Zawsze rysowała. Kiedy podróżowała, brała ze sobą szkicownik do walizki, na te
samotne wieczory spędzane w hotelu. Stopniowo zmieniła się jednak główna oś fabularna.
Przez wiele lat Doktor Jedenaście był głównym bohaterem historii, ale ostatnio zaczął ją
irytować i teraz bardziej interesowało ją Podmorze. Ci ludzie mieszkający w podwodnych
schronach, kurczowo trzymający się nadziei, że wciąż mogą odzyskać świat, który pamiętali.
Podmorze było próżnią. Spędzała wiele godzin na rysowaniu historii rozgrywających się w
podziemnych pokojach.
- O, właśnie mi o czymś przypomniałeś. Mam coś dla ciebie. - W końcu złożyła dwa
pierwsze numery serii o Doktorze Jedenaście i wydrukowała parę egzemplarzy dla samej
siebie. Wyjęła z torby dwie kopie Doktora Jedenaście, tom pierwszy, numer pierwszy: Stacja
Jedenaście i dwie kopie Doktora Jedenaście, tom pierwszy, numer drugi: Pościg i podała je
przez stół.
- Twoje dzieło. - Arthur uśmiechnął się. - Są piękne. Okładka pierwszego wisiała w
twojej pracowni w Los Angeles, prawda?
- Pamiętasz.
Obraz, o którym Arthur kiedyś powiedział, że wyglądał jak pierwsze ujęcie filmu: ostre
wysepki Miasta, uliczki i budynki zbudowane na skałach, między nimi wysokie pomosty.
Dużo niżej, w morskich głębinach, widać było zarys drzwi prowadzących do Podmorza,
ogromne kształty na dnie oceanu. Arthur otworzył pierwszy numer na chybił trafił i ukazała
mu się dwustronicowa rozkładówka, a na niej ocean, wyspy połączone mostami, zmierzch i
Doktor Jedenaście stojący na krawędzi skały ze swoim psem u boku. Tekst na dole brzmiał
następująco: Patrzyłem na mój zniszczony dom i starałem się wymazać z pamięci słodycz
życia na Ziemi.
- Był na stacji kosmicznej - powiedział Arthur. - Zapomniałem już o tym. - Przewracał
dalej strony. - Wciąż masz tego psa?
- Luliego? Musiałam go uśpić parę lat temu.
- Przykro mi to słyszeć. Naprawdę piękne te komiksy - powtórzył. - Dziękuję.
- A co to? - spytała dziewczynka. Miranda przez chwilę o niej zapomniała.
- Takie książki, które zrobiła moja przyjaciółka - odpowiedział Arthur. - Później ci
pokażę, Kiki. A nad czym ty tam pracujesz?
- Koloruję księżniczkę - odparła. - Matilda powiedziała, że księżniczki nie mogą mieć
sukienek w paski.
- Cóż, nie zgadzam się z nią - powiedział Arthur. - Dlatego wymknęłaś się z waszej
garderoby? Znowu kłóciłaś się z Matildą?
- Powiedziała, że sukienka nie może mieć pasków.
- Ja myślę, że paski pasują tu idealnie.
- A kim jest Matilda? - spytała Miranda.
- Też jest aktorką - odpowiedziała Kirsten. - Ale czasem jest bardzo wredna.

- To dość nietypowa innowacja w sztuce - wytłumaczył Arthur. - Na początku na scenie


są trzy małe dziewczynki i grają dziecięce wersje córek Leara. Wracają potem w czwartym
akcie jako halucynacje. Nie mają żadnych kwestii, tylko tam stoją.
- Myśli, że jest lepsza od innych, bo chodzi do Narodowej Szkoły Baletu. - Kirsten
wróciła do tematu Matildy.
- A ty też tańczysz? - zapytała Miranda.
- Tak, ale nie chcę być tancerką. Balet jest głupi.
- Kirsten powiedziała mi, że chciałaby zostać aktorką - zdradził Arthur.
- Ach, ciekawe.
- Tak - odparła Kirsten, nie patrząc na nich. - Grałam w wielu rzeczach.
- Naprawdę? - zdziwiła się Miranda. Jak rozmawia się z ośmiolatkiem? Spojrzała na
Arthura, który wzruszył ramionami. - W czym na przykład?
- W różnych rzeczach - odrzekła dziewczynka od niechcenia, jakby to wcale nie ona
zaczęła ten temat. Mirandzie przypomniało się, dlaczego nigdy nie przepadała za dziecięcymi
aktorami.
- W zeszłym miesiącu Kirsten pojechała na casting do Nowego Jorku - powiedział
Arthur.
- Leciałyśmy samolotem. - Kirsten przestała kolorować i spojrzała krytycznie na
księżniczkę. - Ta sukienka jest brzydka - stwierdziła łamiącym się głosem.
- Ja myślę, że sukienka wygląda bardzo ładnie - powiedziała Miranda. - Pięknie ją
pokolorowałaś.
- Zgadzam się z Mirandą. Paski były świetnym wyborem.
Kirsten przewróciła stronę. Na następnej był zarys rycerza, smoka i drzewa.
- Nie skończysz księżniczki? - zapytał Arthur.
- Nie wyszła mi - stwierdziła krótko Kirsten.
Przez chwilę siedzieli w ciszy. Kirsten kolorowała łuski smoka na zielono i fioletowo, a
Arthur przeglądał Stację Jedenaście. Miranda piła swoją herbatę i starała się zbytnio nie
analizować jego wyrazu twarzy.
- Często cię odwiedza? - spytała cicho Miranda, kiedy dotarł do ostatniej strony.
- Praktycznie codziennie. Nie dogaduję się z innymi dziećmi. Nieszczęśliwa mała.
Znowu zapadła cisza, podczas której tylko pili herbatę. Zgrzytanie ołówka, którym mała
dziewczynka kolorowała, ślady, które ich kubki zostawiły na szklanym stoliku, przyjemne
ciepło herbaty, piękno tego pokoju - właśnie te rzeczy Miranda pamiętała dwa tygodnie
później, w ciągu swoich ostatnich godzin, kiedy na przemian traciła i odzyskiwała
przytomność na plaży w Malezji.
- Na jak długo zostajesz w Toronto? - zapytał Arthur.
- Na cztery dni. W piątek lecę do Azji.
- Co będziesz tam robić?
- Będę pracować głównie w naszej siedzibie w Tokio. Być może przeniosą mnie tam na
stałe w przyszłym roku. Spotkam się z miejscowymi pracownikami w Singapurze i Malezji,
odwiedzę parę statków. Wiesz, że dwanaście procent floty morskiej ziemi jest zacumowane
niedaleko portu w Singapurze?
- Nie, nie wiedziałem. - Uśmiechnął się. - Azja. Kto by pomyślał?

Miranda była już z powrotem w swoim pokoju w hotelu, zanim przypomniała sobie o
przycisku do papieru. Rzuciła torebkę na łóżko i usłyszała brzdęk. Był to przycisk do papieru
z chmurami burzowymi w środku, który jedenaście lat temu podarował im Clark Thompson
na tej ostatniej kolacji w Los Angeles. Tamtej nocy wzięła go z pracowni Arthura. Chciała mu
go teraz oddać.
Przez chwilę trzymała przycisk i podziwiała go w świetle lampki. Napisała parę słów na
karteczce z hotelowego notesu, włożyła z powrotem buty, zeszła na dół do recepcji i poprosiła
o przesłanie przycisku do teatru Elgin.

40.

Dwa tygodnie później, jeszcze przed końcem starego świata, Miranda stała na plaży w
Malezji i patrzyła na morze. Po całym dniu spotkań wróciła do hotelu, żeby coś zjeść i
dokończyć raport. Chciała wcześnie położyć się spać, ale przez okno w swoim pokoju
zobaczyła w oddali światła statków dostawczych i zeszła na plażę, żeby mieć na nie lepszy
widok.
W ciągu półtorej godziny zamknięte zostały trzy najbliższe lotniska, ale Miranda
jeszcze o tym nie wiedziała. Rzecz jasna wiedziała o grypie gruzińskiej, ale uważała to za
jakiś odległy kryzys dotyczący wyłącznie Gruzji i Rosji. Obsługa hotelu została
poinstruowana, żeby nic nie mówić i nie wzbudzać paniki u gości, więc kiedy przechodziła
przez lobby, nikt nic nie wspomniał o epidemii, choć zauważyła, że w recepcji brakowało
pracowników. W każdym razie przyjemnie było wydostać się z chłodnicy klimatyzowanego
hotelu, przejść się ładnie oświetloną ścieżką na plażę, zdjąć buty i stać boso na piasku.
Później tego wieczoru będzie nieco zakłopotana, a nawet trochę rozbawiona tym, jak
lekko wszyscy używali kiedyś słów „upadek” czy „zapaść”, jeszcze zanim wszyscy
zrozumieli, co one tak naprawdę oznaczają. W tamtej chwili przeżywali zapaść ekonomiczną,
jak nazywali to w starych czasach, i największa flota dostawcza dryfowała zacumowana
niedaleko portu w Singapurze. Dwanaście ze statków należało do Neptune Logistics, z czego
dwa to nowiutkie Panamaksy, które jeszcze nigdy nie miały na sobie ładunku. Były to statki
zamówione w czasie, kiedy wydawało się, że popyt tylko wzrośnie, ale w ciągu trzech lat ich
budowy nastał kryzys ekonomiczny. Teraz, kiedy nikt nie chciał wydawać pieniędzy, były
zbędne.
Wcześniej tego popołudnia, podczas wizyty w biurze, powiedziano Mirandzie, że
miejscowi rybacy boją się tych statków. Rybacy podejrzewali statki o paranormalne
właściwości. Za dnia były nieruchomymi olbrzymami na horyzoncie, a nocami rozjaśniały
się. Miejscowy kierownik śmiał się z absurdalności tych lęków, a Miranda uśmiechała się
razem z resztą osób przy stole, ale czy postrzeganie tych świateł jako coś nie do końca
ziemskiego naprawdę było aż tak dziwne? Wiedziała, że światła na statkach są zapalone, żeby
uniknąć kolizji, ale kiedy tak stała na plaży i na nie patrzyła, dostrzegała w nich coś
niesamowitego. Kiedy zawibrował jej telefon, okazało się, że z Nowego Jorku dzwoni Clark
Thompson, najstarszy przyjaciel Arthura.
- Mirando - powiedział po dość niezręcznej wymianie grzeczności. - Obawiam się, że
dzwonię z dość przykrą nowiną. Może powinnaś usiąść.
- Co się stało?
- Mirando, Arthur zmarł na zawał serca zeszłej nocy. Tak mi przykro.
Och, Arturze.

Clark odłożył słuchawkę i odchylił się na krześle. Pracował w firmie, w której drzwi
nigdy nie były zamknięte, chyba że ktoś miał zostać zwolniony, więc był doskonale świadom,
że stał się teraz tematem różnych plotek i domysłów. Dramaty! Cóż takiego może się dziać w
pokoju Clarka? Wyszedł raz po kawę i wszyscy patrzyli na niego z tym neutralnym acz
zatroskanym wyrazem twarzy, sugerującym: „nie naciskam, ale gdybyś tylko potrzebował z
kimś pogadać...” Przeżywał jeden z najgorszych poranków w swoim życiu, ale czerpał drobną
satysfakcję z nie wyjawiania nikomu o co chodzi i nie podsycania plotek. Wykreślił ze swojej
listy Mirandę Carroll, podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do Elizabeth Colton, ale rozmyślił
się i podszedł do okna. Na ulicy pod nim młody mężczyzna grał na saksofonie. Clark
otworzył okno i do pokoju wpadła cała symfonia dźwięków: delikatne nuty saksofonu, huk
hip-hopu z przejeżdżającego samochodu, odgłos wściekłych klaksonów. Clark przymknął
oczy, próbując skoncentrować się tylko na saksofonie, ale wtedy zadzwoniła jego asystentka.
- Znowu dzwoni prawnik Arthura Leandera - powiedziała Tabitha. - Czy mam mu
powiedzieć, że jest pan w trakcie spotkania?
- Do cholery, czy ten człowiek nigdy nie śpi? - To Heller nagrał mu się na pocztę
głosową o północy w Los Angeles, a o trzeciej w nocy w Nowym Jorku - „pilna sytuacja,
proszę do mnie natychmiast oddzwonić” - i to Heller był w pełni na nogach i gotowy do
pracy, kiedy Clark do niego oddzwonił o szóstej piętnaście rano w Nowym Jorku, czyli o
trzeciej piętnaście w Los Angeles. Uzgodnili, że to Clark powinien powiadomić rodzinę
Arthura, ponieważ poznał ich kiedyś i wydawało się to być najdelikatniejszą opcją. Clark
zdecydował się też powiadomić byłe żony, nawet tę ostatnią, za którą nie przepadał, ponieważ
wydawało się to nie w porządku, żeby dowiedziały się o tym z gazet. Miał pewną teorię - zbyt
ckliwą, żeby wypowiadać ją na głos i wiedział, że żaden z jego rozwiedzionych przyjaciół by
się z nią nie zgodził - że po każdym małżeństwie coś zostaje, pewien sentyment, być może
wspomnienie tej miłości, mimo że jej samej już oczywiście nie ma. Uważał, że ci ludzie
muszą coś wciąż dla siebie znaczyć, nawet jeśli już się nie lubili.
Heller zadzwonił do niego pół godziny później, żeby się dowiedzieć, czy Clark
poinformował już rodzinę, czego oczywiście jeszcze nie zrobił, gdyż trzecia czterdzieści pięć
w Los Angeles to również trzecia czterdzieści pięć na zachodnim wybrzeżu Kanady, gdzie
mieszkał brat Arthura, a Clark uważał że są pewne granice tego, jak wcześnie można do
kogoś zadzwonić. Teraz była dziewiąta rano w Nowym Jorku, szósta rano u Hellera i
wydawało się to wręcz obsceniczne, że ten mężczyzna, który pracował całą noc, wciąż był na
nogach. Clark zaczął sobie wyobrażać Hellera jako nietoperza, jakiegoś złowrogiego
prawnika-wampira, który sypiał za dnia, a pracował w nocy. A może po prostu brał
amfetaminę? Myśli Clarka powędrowały do jednego wyjątkowo ekscytującego tygodnia w
Toronto, osiemnaście lub dziewiętnaście lat temu, kiedy on i Arthur wzięli jakieś pigułki od
znajomego w klubie i nie spali potem przez siedemdziesiąt dwie godziny.
- Chce pan przyjąć telefon? - zapytała Tabitha.
- Tak, połącz mnie z nim, proszę.
Przez chwilę Tabitha nic nie robiła i, po siedmiu latach wspólnej pracy, Clark wiedział,
że ten rodzaj milczenia oznaczał: „Powiedz mi, co się dzieje, wiesz, że lubię plotki”. Nie
spełnił jednak jej zachcianki, a znał ją na tyle dobrze, żeby wyczuć nutkę zawodu w jej
perfekcyjnie profesjonalnym: „Proszę poczekać na rozmowę”.
- Clark? Tu Heller.
- Tak też myślałem - odparł Clark. Było coś wyjątkowo niemiłego w ludziach, którzy
przedstawiali się nazwiskiem, a innych nazywali po imieniu. - Co u ciebie, Gary? Minęło już
grube półtora godziny od naszej ostatniej rozmowy.
- Jakoś się trzymam. - Clark w myślach dodał ten zwrot do swojej własnej listy
najbardziej znienawidzonych banałów. - Poinformowałem rodzinę.
- Ale czemu? Przecież ustaliliśmy...
- Wiem, że nie chciałeś ich budzić, ale w takich sytuacjach wręcz trzeba budzić rodzinę.
Nawet wypada ją obudzić, rozumiesz o co mi chodzi? Chcesz, żeby rodzina wiedziała, zanim
ktoś wrzuci coś do internetu - zdjęcie, filmik, cokolwiek. Bo potem jakiś tabloid dzwoni do
rodziny z prośbą o komentarz i tak oto się o wszystkim dowiadują. Tylko o tym pomyśl.
Przecież on umarł na scenie.
- Racja - odparł Clark. - Rozumiem. - Saksofonista zniknął. Szarość listopadowego
nieba przypomniała mu, że powinien udać się do Londynu, odwiedzić rodziców. - A
Elizabeth już wie?
- Kto?
- Elizabeth Colton. Druga żona.
- Nie, w końcu nie jest rodziną, nie? Kiedy rozmawialiśmy o poinformowaniu rodziny,
chodziło mi głównie o brata Arthura.
- No ale ona jest matką jego jedynego dziecka.
- Tak, oczywiście, masz rację. Ile on ma lat?
- Osiem lub dziewięć.
- Biedny chłopak. Straszne przeżywać coś takiego w tym wieku. - Hellerowi załamał się
głos, nie wiadomo czy ze smutku, czy z wycieńczenia, ale Clark zrewidował jego obraz w
swojej głowie z wiszącego do góry nogami prawnika-nietoperza na smutnego, bladego,
uzależnionego od kawy mężczyznę cierpiącego na chroniczną bezsenność. Czy poznał kiedyś
Hellera? Czy Heller był na tej okropnej kolacji w Los Angeles tuż przed rozwodem Mirandy i
Arthura? Możliwe. Clark miał pustkę w głowie.
- Słuchaj, mam jeszcze jedno pytanie - powiedział Heller, znowu całkowicie
profesjonalny. - Czy Arthur wspominał kiedykolwiek o kobiecie o imieniu Tanya Gerard?
- Nie przypominam sobie.
- Jesteś pewny?
- Nie do końca. A czemu pytasz? Kim ona jest?
- No więc, tak tylko między nami, okazuje się, że Arthur miał mały romansik na boku. -
W głosie Hellera nie dało się odczuć przyjemności, ale raczej poczucie ważności. Był to
człowiek, który lubił wiedzieć coś, o czym inni nie mieli pojęcia.
- Rozumiem, ale nie wiem, jaki to ma związek...
- Oczywiście, że to nie jest nasza sprawa - powiedział Heller. - Każdy ma prawo do
prywatności, tym bardziej że nikt tam nikogo nie krzywdził, oboje byli dorośli i tak dalej. Ja
sam jestem najbardziej dyskretną, ceniącą prywatność osobą, jaką znam. Nawet nie mam
konta na Facebooku. Tak bardzo cenię prywatność. Jestem ostatnim człowiekiem na świecie,
który nie ma konta na Facebooku. Ale mniejsza o to. Bo wychodzi na to, że ta Tanya
pracowała w garderobie przy produkcji Króla Leara. Po prostu zastanawiałem się, czy
wspominał coś tobie o niej.
- Nie, Gary, nie wydaje mi się, żeby cokolwiek mi o niej mówił.
- Producent powiedział mi, że to wszystko było w tajemnicy. Ta dziewczyna podobno
robiła kostiumy czy opiekowała się dziecięcymi aktorkami, może robiła dla nich kostiumy?
Nie wiem, ale tak to chyba było. Choć z drugiej strony, dzieci w Learze? To dopiero
zagwozdka. Mniejsza o to. Bo widzisz on...
Czy to promienie słonecznie tak się odbijały na drugiej stronie East River? Jeden
promień przebił się przez chmury i oświetlał teraz dzielnicę Queens. Skojarzyło się to
Clarkowi z obrazem z farb olejnych. Przypomniało mu się, jak pierwszy raz zobaczył Arthura
w studio aktorskim na Danforth Avenue w Toronto. Arthur w wieku osiemnastu lat: pewny
siebie, pomimo że przez pierwsze pół roku zajęć swoją grą nie potrafiłby przekonać nawet
foliowej reklamówki, tak przynajmniej twierdził ich nauczyciel, co obwieścił któregoś
wieczoru przy drinku w barze z drag queens. Nauczyciel chciał poderwać Clarka, a ten tylko
trochę się temu sprzeciwiał. No i był piękny, Arthur był wtedy naprawdę piękny.
- No i oczywiście nasuwa się pytanie - kontynuował Heller. - Czy chciał coś zostawić
tej dziewczynie w testamencie, ponieważ w zeszłym tygodniu napisał mi w mailu, że chciałby
zmienić testament, napisał, że poznał kogoś i chciałby dodać beneficjenta. Przypuszczam, że
to właśnie o nią chodziło. Po prostu chcę rozważyć najgorszą opcję, to znaczy jeśli jest gdzieś
jakiś drugi testament, nieformalny, który sam sporządził, ponieważ mieliśmy się spotkać
później, no i właśnie tego chciałbym się dowiedzieć...
- Szkoda, że go wtedy nie znałeś - przerwał mu Clark.
- Nie znałem... Ale że kiedy?
- Na początku, kiedy dopiero zaczynał. Widziałeś jaki był utalentowany, to oczywiste,
ale szkoda, że go nie znałeś przed tą całą resztą, przed tymi tabloidami, filmami, rozwodami,
przed całą tą sławą, przed tym wszystkim, co go zmieniło.
- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem do końca, o co ci teraz chodzi...
- Był wspaniały - powiedział Clark. - Wtedy, właśnie na początku. Byłem nim
zafascynowany. I nie mówię, że w sensie uczuciowym, nic z tych rzeczy. Czasem po prostu
spotykasz na swojej drodze kogoś niezwykłego. Miał takie dobre serce, to pamiętam
najwyraźniej. Był dobry dla wszystkich, których poznawał. Miał w sobie taką pokorę.
- Ale co...
- Gary, rozłączę się teraz.
Wychylił się przez okno, żeby zaczerpnąć orzeźwiającego listopadowego powietrza, po
czym wrócił do biurka i zadzwonił do Elizabeth Colton. Głośno westchnęła, kiedy powiedział
jej, co się stało.
- Kiedy jest pogrzeb?
- Pojutrze. W Toronto.
- W Toronto? On ma tam jakąś rodzinę?
- Nie, ale w jego testamencie było tak napisane. Widocznie czuł pewną więź z tym
miastem.
Clarkowi przypomniało się, jak parę lat temu rozmawiał z Arthurem przy drinku w
barze w Nowym Jorku. Dyskutowali o różnych miastach, w których mieszkali.
- Ty jesteś z Londynu - powiedział Arthur. - Duże miasta nie robią na tobie wrażenia.
Ale ktoś taki jak ja, z małego miasteczka... Kiedy myślę o swoim dzieciństwie na Delano... to
miejsce było takie malutkie. Wszyscy mnie znali nie dlatego, że byłem jakiś wyjątkowy, tylko
po prostu wszyscy znali tam wszystkich. Było to niesamowicie przytłaczające. Marzyłem o
prywatności. Odkąd tylko pamiętam, chciałem się stamtąd wyrwać. Wtedy przyjechałem do
Toronto i nikt mnie tam nie znał. Toronto było jak powiew wolności.
- A później przeprowadziłeś się do Los Angeles i stałeś się sławny - odparł Clark. - I
znowu wszyscy cię znają.
- Dokładnie. - Arthur próbował nabić na wykałaczkę oliwkę ze swojego martini. -
Można powiedzieć, że tylko w Toronto czułem się prawdziwie wolny.

Clark obudził się następnego dnia o czwartej rano i pojechał taksówką na lotnisko. To
były godziny cudów, ale okazały się takimi dopiero parę dni później. Wirus już
rozprzestrzeniał się po mieście, ale Clark zamówił taksówkę, której kierowca nie był chory i
nikt zarażony nie jechał nią przed nim. Właśnie tym szczęśliwym samochodem Clark
przemierzał jeszcze ciemne ulice. Wciąż widziało się paru robotników z nocnej zmiany.
Media społecznościowe aż wrzały od plotek o pojawieniu się grypy w Nowym Jorku, ale
Clark nie miał konta na żadnym z portali, więc nie był tego świadomy.
Na lotnisku Johna F. Kennedy’ego znowu jakimś niebywałym zrządzeniem losu
przeszedł przez terminal bez zbliżania się do jakiegokolwiek zarażonego - a było już tam
wtedy kilkanaście chorych osób. Nie dotknął też skażonej wirusem powierzchni, a nawet
udało mu się wsiąść do samolotu pełnego ludzi mających podobnego farta. Po tym samolocie
jeszcze tylko dwadzieścia sześć innych opuściło to lotnisko. Clark pakował się do późna, więc
był tak zaspany, zmęczony, a do tego pogrążony w myślach o Arthurze i skupiony na
słuchaniu Coltrane’a przez słuchawki, że dopiero przy wchodzeniu na pokład zauważył, że
razem z nim leci Elizabeth Colton z synem.
Był to zbieg okoliczności, ale nie jakiś szczególnie niezwykły. Poprzedniego dnia
powiedział jej przez telefon, którym lotem planował lecieć - o siódmej rano, żeby być w
Toronto, zanim zacznie się przewidywana zamieć śnieżna, która zatamuje lotniska - a ona
stwierdziła, że postara się też na nim być. I oto była - w czarnym garniturze, z krótkimi
włosami, ale wciąż rozpoznawalna, z synem u boku. Elizabeth i Tyler mieli miejsca w
pierwszej klasie, Clark w ekonomicznej. Przywitali się, kiedy Clark przechodził obok jej
siedzenia i nie rozmawiali ze sobą do momentu, kiedy pilot ogłosił, że zostali przekierowani
do jakiegoś miejsca w Michigan, o którym Clark nigdy wcześniej nie słyszał. Wszyscy
wysiedli zdezorientowani i zagubieni na lotnisku w Severn City.

41.

Po tym jak Clark przekazał jej wiadomość o śmierci Arthura, Miranda została jeszcze
przez jakiś czas na plaży. Siedziała na piasku, myśląc o Arthurze i patrząc, jak mała łódka
dobija do brzegu, pojedyncze jasne światło dryfujące na powierzchni wody. Myślała o tym, w
jaki sposób brała za oczywiste, że na świecie byli pewni ludzi, nieważne czy kluczowi w jej
życiu, czy rzadko widywani i jeszcze rzadziej pojawiąjący się w jej myślach. Jak bez jednego
z nich świat się delikatnie, ale wyraźnie zmienił, niczym wskazówka na tarczy zegara
przesunięta o jedną czy dwie sekundy. Była bardzo zmęczona, nie czuła się dobrze, gardło
zaczynało ją boleć, a jutro czekał ją kolejny ciąg spotkań. Zapomniała spytać Clarka o
pogrzeb, ale w sumie i tak nie chciałaby na niego pójść. Nie zachęcała jej wizja bycia
otoczoną przez byłe żony Arthura i paparazzi. Myślała o tym, kiedy szła z powrotem do
hotelu, który z plaży wyglądał trochę jak tort weselny z tymi dwoma rzędami białych
balkonów.
Lobby było zaskakująco puste. Nikt nie czekał przy recepcji. Konsjerż miał na twarzy
maskę lekarską. Miranda podeszła do niego, żeby spytać co się dzieje, ale spojrzał na nią ze
strachem w oczach. Zrozumiała, tak wyraźnie, jakby jej to wykrzyczał, że nie chciał, żeby się
do niego zbliżała. Odsunęła się i przeszła szybko do windy, roztrzęsiona, wciąż czując na
sobie jego wzrok. Korytarz na górze też był pusty. Kiedy wróciła do pokoju, włączyła laptopa
i po raz pierwszy tego dnia przeczytała wiadomości ze świata.
Później Miranda spędziła dwie godziny na wykonywaniu telefonów, ale nie było
możliwości, żeby się stąd wydostać. Wszystkie lotniska zamknięto.
- Niech pani mnie posłucha - przerwała jej w końcu zdenerwowana pracownica biura
obsługi klienta jednej z linii lotniczych. - Nawet gdybym mogła zarezerwować pani miejsce
na lot z Malezji, to czy naprawdę chciałaby pani w tej chwili siedzieć dwanaście godzin i
oddychać tym samym powietrzem na pokładzie z dwustoma innymi osobami?
Miranda odłożyła słuchawkę. Kiedy odchyliła się na krześle, jej wzrok padł na
wentylator od klimatyzacji nad jej biurkiem. Pomyślała o powietrzu przemieszczającym się
po budynku, z jednego pokoju do drugiego. Nie wyobrażała sobie tego. Naprawdę bolało ją
gardło.
- To psychosomatyczne - powiedziała na głos. - Boisz się, że zachorujesz, więc czujesz
się chora. To nic takiego.
Próbowała przeobrazić tę historię w ekscytującą przygodę, anegdotkę o tym, jak utknęła
w Azji podczas wybuchu epidemii, ale nie było to zbyt przekonywujące. Zaczęła szkicować,
myśląc, że to ją uspokoi. Kamienista wyspa z małym domkiem, jasne światełka na horyzoncie
ciemnego oceanu Stacji Jedenaście.

Miranda obudziła się o czwartej rano z gorączką. Zbiła ją trzema aspirynami, ale była
cała obolała, ledwo trzymała się na nogach, a skóra paliła ją przy każdym zetknięciu z
ubraniem. Z trudnością przeszła przez pokój do biurka. Przeczytała na laptopie najnowsze
wiadomości, oczy bolały ją od światła ekranu. Wszystko zrozumiała. Czuła powracającą
gorączkę pod cienką osłoną aspiryny. Próbowała dodzwonić się do recepcji, a potem do biur
Neptune Logistics w Nowym Jorku i Toronto, następnie do konsulatów: amerykańskiego,
brytyjskiego i australijskiego, ale wszędzie odpowiadała jej tylko poczta głosowa.

Miranda położyła głowę na biurku - jak dobrze było czuć chłód blatu na rozpalonej
skórze - i rozmyślała nad ubóstwem tego pokoju. Nie ubóstwem w sensie ekonomicznym, ale
że w pewien sposób nie był wystarczający na powagę tej sytuacji. Był nieadekwatnym tłem -
ale tłem czego? Nad tym nie chciała się jeszcze zastanawiać, więc skupiła się na plaży,
statkach, światłach na horyzoncie. Czy dałaby radę tam pójść, mimo że tak źle się czuła?
Może gdyby tam poszła, to ktoś na plaży by jej pomógł. Jeśli zostanie w pokoju, to będzie
tylko gorzej, tym bardziej że nie było nikogo ani przy recepcji, ani w konsulatach. A jeśli
jeszcze jej się pogorszy, to już w ogóle tutaj utknie, bo na pewno będzie zbyt słaba, żeby się
stąd wydostać. Na plaży mogą być jacyś rybacy. Wstała chwiejnym krokiem. Musiała
poświęcić bardzo dużo czasu i koncentracji, żeby włożyć buty.

W korytarzu panowała cisza. Musiała iść bardzo powoli, ręką przytrzymując się ściany.
Obok windy leżał skulony, drżący mężczyzna. Chciała z nim porozmawiać, ale mówienie
wymagało zbyt wiele wysiłku, więc zamiast tego spojrzała na niego - widzę cię, widzę cię - w
nadziei, że to wystarczy.
Lobby całkowicie opustoszało. Wszyscy pracownicy uciekli.
Na zewnątrz gorąco i duszno. Na horyzoncie zobaczyła zielonkawe światło, początek
wschodu słońca. Czuła, jakby szła w zwolnionym tempie, jakby chodziła pod wodą albo we
śnie. Musiała skupiać się na każdym kroku. Była okropnie słaba. Szła ścieżką na plażę,
bardzo powoli, jej wyciągnięte ręce dotykały liści palmowych. Przy końcu ścieżki stał równy
rządek białych, hotelowych leżaków. Na plaży nikogo nie było. Opadła na najbliższy leżak i
zamknęła oczy.
Co za wycieńczenie. Raz było jej straszliwe gorąco, po czym znowu drżała z zimna. W
jej głowie panował chaos. Nikt nie przychodził.

Pomyślała o statku dostawczym dryfującym na horyzoncie. Załoga pewnie nie została


zarażona wirusem. Już za późno, żeby sama się tam do nich dostała, ale miło było myśleć, że
w tym rozpadającym się świecie byli jeszcze zdrowi ludzie.

Miranda otworzyła oczy w samą porę, żeby zobaczyć wschód słońca. Fala
niesamowitych kolorów, róż i olśniewająco pomarańczowe smugi, statki dostawcze
zawieszone między blaskiem nieba a płonącą wodą, obraz oceanu zlewał się z niejasnymi
wizjami Stacji Jedenaście, z jej wspaniałymi zachodami słońca i ciemnoniebieskim morzem.
Światła statków nikły w poranku, ocean płonął na niebie.
Terminal
42.

Początkowo ludzie na lotnisku w Severn City byli przeświadczeni, że utknęli tam tylko
tymczasowo. W późniejszych latach ciężko było to wytłumaczyć młodym ludziom, ale do
tamtego momentu wszelkie przypadki utknięcia na lotniskach kończyły się szczęśliwie - w
końcu wsiadało się na pokład samolotu i odlatywało. W pierwszej chwili uznali za oczywiste,
że wcześniej czy później pojawi się Gwardia Narodowa z kocami i zapasem jedzenia, tuż po
niej wrócą pracownicy lotniska i samoloty zaczną na nowo lądować i startować. Pierwszy
dzień, drugi dzień, czterdziesty ósmy dzień, dziewięćdziesiąty dzień i do tego czasu wszelkie
nadzieje na powrót do normalności już dawno zgasły. Następnie pierwszy rok, drugi rok,
trzeci rok. Czas po upadku cofnął się. Po pewnym czasie wrócili do starego sposobu liczenia
dni i miesięcy, ale zatrzymali nową metodę naliczania lat: pierwszy stycznia trzeciego roku,
siedemnasty marca czwartego roku i tak dalej. W czwartym roku Clark zdał sobie sprawę, że
tak już od tej pory zostanie. Wybuch epidemii stał się nowym początkiem czasu.
Już od dawna wiedział, że świat nie wróci do starego porządku, ale ta nagła świadomość
wyostrzyła jego wspomnienia. Ostatni raz, kiedy w parku w świetle słońca jadł lody w
wafelku. Ostatni raz, kiedy tańczył w klubie. Ostatni raz, kiedy widział poruszający się
autobus. Ostatni raz, kiedy wsiadł na pokład samolotu, który nie został przemieniony w
mieszkanie i który miał za chwilę wystartować. Ostatni raz, kiedy jadł pomarańczę.

Pod koniec drugiego dziesięciolecia spędzonego na lotnisku Clark myślał o tym, jak
bardzo mu się poszczęściło. Nie tylko dlatego, że przeżył, co oczywiście zakrawało na cud,
ale że był świadkiem końca jednego świata i początku drugiego. Nie tylko widział bogactwa i
wspaniałości starego świata, takie jak promy kosmiczne, sieć elektroenergetyczna, gitary
elektryczne, komputery, które mieściły się na dłoni i szybkobieżne pociągi pomiędzy
miastami, ale też żył z nimi przez tak długi czas. Mógł rozkoszować się tymi dobrami przez
pięćdziesiąt jeden lat swojego życia. Czasami kiedy nie mógł spać i tak leżał w terminalu B,
uderzała go myśl: „Byłem tam”. Odczuwał wtedy dziwną mieszaninę smutku i radości.
- Ciężko to wytłumaczyć. - Czasem łapał się na powtarzaniu tego młodym ludziom
odwiedzającym muzeum, które wcześniej było poczekalnią dla członków Sky Club w
terminalu C. Podchodził jednak bardzo poważnie do swojej roli kuratora i zdecydował już lata
temu, że „ciężko to wytłumaczyć” to kiepska odpowiedź, dlatego zawsze próbował wszystko
wytłumaczyć. Wszystkie te przedmioty, które zgromadził na przestrzeni lat, znalezione na
lotnisku i poza jego granicami - laptopy, smartfony, radio z biurka jednego z pracowników,
toster ze stołówki pracowniczej, gramofon i płyty winylowe, które przytargał z Severn City
wyjątkowo optymistycznie nastawiony wędrowiec - ale też ich kontekst, ten świat sprzed
epidemii, który tak dobrze pamiętał. Nie, tłumaczył teraz szesnastolatce, która urodziła się już
na lotnisku, samoloty nie wznosiły się od razu do nieba. Nabierały prędkości na pasie
startowym i wznosiły się pod ukosem.
- A po co im były te pasy startowe? - spytała szesnastolatka. Miała na imię
Emmanuelle. Darzył ją wyjątkową sympatią, bo pamiętał jej narodziny jako jedyną dobrą
rzecz, która wydarzyła się podczas tamtego strasznego pierwszego roku.
- Nie mogły oderwać się od ziemi bez nabrania prędkości. Potrzebowały rozpędu.
- Aha - odparła. - Więc ich silniki nie miały aż tyle mocy?
- Miały, ale nie aż tyle, co rakiety kosmiczne.
- Rakiety...
- Używaliśmy ich do podróży w kosmosie.
- Niewiarygodne - powiedziała, kręcąc głową.
- Tak - przytaknął. Z perspektywy czasu wszystko wydawało się niewiarygodne, a
zwłaszcza rzeczy związane z podróżowaniem i komunikacją. Tak oto trafił na to lotnisko:
wsiadł na pokład maszyny, która przetransportowała go z niebywałą prędkością nad
powierzchnią ziemi. Tak oto powiedział Mirandzie Carroll o śmierci jej byłego męża:
nacisnął ciąg guzików na urządzeniu, które w przeciągu kilku sekund połączyło go z innym
urządzeniem na drugim krańcu świata, a Miranda, stojąc boso na plaży z białym piaskiem i
wpatrujące się na statki dostawcze świecące przed nią w ciemności, nacisnęła guzik, który
połączył ją przez satelitę z Nowym Jorkiem. Te drobne, uważane za coś oczywistego cuda,
które kiedyś toczyły się wokół nich każdego dnia.
Pod koniec drugiej dekady większość populacji lotniska albo się tam urodziła, albo
przywędrowała tam, ale pozostało wciąż kilkanaście osób, które mieszkały tam od chwili
wylądowania ich lotów. Samolot Clarka wylądował bez problemów, nie wpuszczony do
Toronto z przyczyn, których początkowo nikt nie potrafił wyjaśnić, i zatrzymał się przy
bramce w terminalu B. Clark spojrzał znad swojego raportu i zdziwiła go różnorodność
samolotów na płycie postojowej lotniska. Singapore Airlines, Cathay Pacific, Air Canada,
Lufthansa, Air France. Wszystkie te ogromne maszyny ustawione jedna obok drugiej.
Kiedy Clark wyszedł z rękawa lotniczego do fluoroscencyjnie oświetlonego terminala
B, od razu zauważył nierówne rozmieszczenie ludzi. Tłumy gromadziły się przy ekranach
telewizorów. Clark stwierdził, że nie miał siły obejrzeć tego, co tak przykuło ich uwagę, bez
napicia się herbaty. Założył, że to pewnie atak terrorystyczny. Kupił w sklepiku herbatę Earl
Grey i powoli dodawał do niej mleko. Pomyślał, że ostatni raz dodawał mleka do herbaty bez
świadomości tego, co się wydarzyło i już w tamtej chwili zatęsknił za tą niewiedzą. W końcu
dołączył do tłumu stojącego przed telewizorem z CNN na ekranie.
Wiadomość o wybuchu epidemii w Ameryce Północnej dotarła do opinii publicznej,
kiedy on leciał samolotem. Kolejna sprawa, którą potem ciężko było wytłumaczyć. Do
tamtego momentu grypa gruzińska wydawała się być bardzo odległa, zwłaszcza jeśli ktoś nie
miał konta na żadnym z portali społecznościowych. Clark nigdy nie śledził z uwagą
wiadomości, a o grypie usłyszał dopiero dzień przed swoim lotem. Przeczytał w gazecie
krótką wzmiankę o tajemniczym wirusie rozprzestrzeniającym się w Paryżu, ale nie było
żadnych przesłanek, że miałby się przeobrazić w epidemię. Teraz patrzył na zbyt późną
ewakuacje z miast, na zamieszki przy szpitalach na trzech kontynentach, na powolnie
poruszający się ciąg samochodów na każdej z dróg i żałował, że wcześniej nie zwrócił na to
wszystko uwagi. W szczególności zastanawiające były zakorkowane drogi, no bo dokąd ci
ludzie chcieli jechać? Jeśli wierzyć raportom, to wirus gruziński nie tylko dotarł na ich
kontynent, ale też rozprzestrzeniał się z zatrważającą prędkością. Na ekranach telewizorów
leciały urywki pokazujące funkcjonariuszy z różnych rządów, epidemiologów z podwiniętymi
rękawami, a każdy z nich miał przekrwione i podkrążone oczy. Wszyscy byli bladzi,
zdenerwowani i poważnym tonem ostrzegali o katastrofie.
- Nie zapowiada się, aby sytuacja została opanowana w najbliższym czasie - powiedział
prezenter i było to prawdopodobnie największe niedomówienie w historii ludzkości. Prezenter
zamrugał oczami i coś się w nim jakby załamało, opadła jakaś granica, która oddzielała jego
życie zawodowe od osobistego i zaczął pospiesznie mówić do kamery:
- Mel, kochanie, jeśli to oglądasz, zabierz dzieci do swoich rodziców. Jedź tylko
bocznymi drogami, omijaj autostrady. Bardzo cię kocham.
- Miło mieć do dyspozycji telewizję - mruknął mężczyzna stojący obok Clarka. - Ja nie
mam pojęcia, gdzie jest moja żona. A pan wie coś o swojej ? - W jego głosie dało się wyczuć
panikę.
Clark stwierdził, że pytanie równie dobrze mogło dotyczyć jego partnera.
- Nie, też nie mam pojęcia.
Odwrócił się od ekranu. Nie chciał już patrzeć na wiadomości. Ile czasu tam stał? Jego
herbata była zimna. Przeszedł się po terminalu i stanął przed tablicami odlotów i przylotów.
Wszystkie loty były odwołane.
Jakim cudem to wszystko stało się tak szybko? Czemu nie sprawdził wiadomości przed
wyjazdem na lotnisko? Olśniło go, że powinien do kogoś zadzwonić, powinien zadzwonić do
wszystkich, a zwłaszcza do tych, których kochał i powiedzieć im to wszystko, co ma
naprawdę znaczenie, ale już było na to za późno, gdyż jego telefon wyświetlał komunikat,
którego nigdy wcześniej nie widział: PRZECIĄŻENIE SYSTEMU. TYLKO POŁĄCZENIA
ALARMOWE. Kupił kolejną herbatę, ponieważ poprzednia była już zimna, ale też dlatego,
gdyż dopadł go straszliwy strach, a pójście do sklepu zajęło go na chwilę. Poza tym dwie
młode kobiety pracujące w sklepie zdawały się być kompletnie nieporuszone tym, co
pokazywało CNN. Musiały być albo niesamowitymi stoikami, albo po prostu jeszcze nie
wiedziały, co się działo, więc odwiedzenie ich stanowiło niejako podróż w przeszłość, do
raju, w którym znajdował się jeszcze pół godziny temu, nieświadomy, że wszystko się
rozpada.

- Czy mógłby pan nam powiedzieć coś więcej o... no, na co ludzie powinni zwrócić
uwagę? Na jakie symptomy? - zapytał prezenter.
- Na te same, które pojawiają się w każdym sezonie na grypę - odpowiedział
epidemiolog. - Tyle że gorsze.
- Na przykład?
- Bóle mięśni. Nagła wysoka gorączka. Trudności z oddychaniem - wymieniał
epidemiolog. - Choroba rozwija się bardzo szybko. Jeśli zostałeś zarażony, to pierwsze
symptomy pojawiają się w przeciągu trzech, czterech godzin i umierasz dzień lub dwa
później.
- Czas na krótką przerwę na reklamy - powiedział prezenter.
Pracownicy linii lotniczych nie posiadali żadnych informacji. Mieli zaciśnięte usta i
przerażenie w oczach. Rozdawali kupony na jedzenie, które przez siłę sugestii automatycznie
wzbudzały u ludzi głód, więc pasażerowie tkwili w kolejce do jedynej, krzykliwie
meksykańskiej restauracji w terminalu B po tłuste serowe quesadillas i nachos. Dwie młode
kobiety w sklepiku wciąż serwowały gorące napoje i trochę twarde ciastka, co jakiś czas
rzucając oburzone spojrzenie na swoje bezużyteczne telefony. Clark wykupił członkostwo w
klubie Skymiles i w poczekalni znalazł Elizabeth Colton. Siedziała na fotelu niedaleko ekranu
telewizyjnego, a Tyler obok niej zabijał kosmitów na swoim Nintendo.
- Szaleństwo - powiedział Clark do Elizabeth, a te słowa nawet w małej części nie
oddawały tego, co naprawdę czuł.
Oglądała wiadomości, trzymając kurczowo dłoń na piersi.
- To niewiarygodne - odparła. - W całej historii ludzkości... - urwała, kręcąc głową.
Tyler jęknął cicho. Poniósł jakąś porażkę w starciu z kosmitami. Siedzieli przez chwilę w
ciszy, oglądając wiadomości, aż Clark nie mógł już tego dłużej znieść i poszedł kupić więcej
nachos.
Wylądował ostatni samolot, linii Air Gradia, ale zamiast przybliżyć się do terminalu,
skręcił na płycie i stanął na poboczu. Zaparkował dość daleko i nikt z pracowników lotniska
do niego nie podchodził. Clark zostawił swoje nachos i podszedł do okna. Samolot Air Gradii
był tak daleko od terminalu, jak to tylko możliwe. Wydano ogłoszenie: w celu ochrony
zdrowia publicznego, lotnisko zostanie natychmiast zamknięte. Aż do odwołania nie będzie
żadnych lotów. Wszyscy pasażerowie są proszeni o odebranie swoich bagaży, a następnie o
opuszczenie lotniska i zachowanie spokoju.
- To nie dzieje się naprawdę - mówili pasażerowie jeden przez drugiego nad talerzami z
nachos i stojąc w rozgniewanych kolejkach do automatów z jedzeniem. Przeklinali
kierownictwo lotniska, Ministerstwo Zdrowia, swoje bezużyteczne telefony. Byli wściekli,
ponieważ wściekłość była ostatnią linią obrony przed zaakceptowaniem tego, co pokazywano
na wszystkich stacjach informacyjnych. Pod tą powłoką wściekłości kryło się coś nie do
wypowiedzenia. Wiadomości niosły ze sobą sugestię czegoś, czego nikt nie chciał nawet brać
pod uwagę. Można było zrozumieć skalę epidemii, ale niemożliwym było pojąć, co ona
oznaczała. Clark stał przy szklanej ścianie obok meksykańskiej restauracji, obserwując
nieruchomy samolot Air Gradii i uderzyło go, że jeśli nie rozumiał, czemu zaparkował tak
daleko, to tylko dlatego, że nie chciał tego teraz przyjmować do wiadomości.

Obsługa restauracji i sklepów wygoniła klientów i pozamykała swoje stanowiska.


Odeszli bez oglądania się za siebie. Pasażerowie wokół Clarka też zaczęli się rozchodzić,
exodus połączył się z dwiema innymi procesjami wychodzącymi z reszty terminali. Elizabeth
i Tyler wyszli z poczekalni Skymiles.
- Też idziecie? - zapytał Clark. Wciąż nie potrafił w to wszystko uwierzyć.
- Nie, jeszcze nie - odparła Elizabeth. Wyglądała na odrobinę szaloną, ale w sumie
wszyscy tak wyglądali. - Dokąd mielibyśmy pójść? Widziałeś wiadomości.
Wszyscy, którzy oglądali stacje informacyjne, wiedzieli, że drogi były nieprzejezdne.
Samochody stały porzucone w miejscu, w którym skończyło się paliwo, nie latały żadne linie
lotnicze, zero pociągów czy autobusów. Większość z nich i tak wychodziła z lotniska tylko
dlatego, bo tak powiedział im głos w głośniku.
- Na razie też zostanę tutaj - stwierdził Clark. Parę innych osób miało ten sam plan, a
część z tych, którzy wyszli, wróciło pół godziny później, jako że nie mogli znaleźć żadnego
transportu. Jeszcze inni wyruszyli pieszo do Severn City. Clark czekał na przyjście jakiegoś
funkcjonariusza lotniska, który przegoniłby tę ponad setkę zagubionych pasażerów, ale nikt
taki się nie zjawił. Pracowniczka Air Gradii siedziała ze łzami w oczach przy swoim
stanowisku. Znajdujący się nad jej głową ekran wciąż głosił AIR GRADIA LOT 452
WYLĄDOWAŁ, ale Clark usłyszał z szumu z jej radiotelefonu słowo: kwarantanna.
Połowa z pasażerów, którzy zostali na lotnisku przewiązała sobie wokół ust i nosa
szaliki lub koszulki, ale minęło już kilka godzin i skoro wszyscy mieli zginąć od grypy, tak
przynajmniej myślał Clark, to czy przynajmniej część z nich nie byłaby już zarażona?
Większość pasażerów pozostałych na lotnisku była z zagranicy. Patrzeli przez okna na
samoloty, którymi przylecieli - Cathay Pacific, Lufthansa, Singapore Airlines,
Air France - teraz stojące równo jeden obok drugiego na płycie lotniska. Rozmawiali w
językach, których Clark nie rozumiał.

Mała dziewczynka robiła gwiazdy wzdłuż holu terminalu B.


Clark niespokojnie przechadzał się po lotnisku i zszokowało go, że wszystkie
stanowiska kontroli bagażu zostały opuszczone przez personel. Przeszedł przez bramkę trzy
lub cztery razy tylko dlatego, że mógł. Myślał, że będzie to wyzwalające, ale jedyne, co
poczuł, to strach. Przypatrywał się wszystkim, których mijał, szukał u nich symptomów
grypy. Nikt nie wydawał się być chory, ale czy ktoś z nich mógł być już zarażony? Znalazł
sobie miejsce w rogu jak najdalej od innych pasażerów i siedział tam przez jakiś czas.

- Musimy czekać - powiedziała Elizabeth, kiedy znowu poszedł z nią porozmawiać. -


Jutro pewnie przyjedzie Gwardia Narodowa.
Clark przypomniał sobie, że Arthur zawsze cenił jej optymizm.

Nikt nie wyszedł z samolotu Air Gradii stojącego na poboczu lotniska.

Młody mężczyzna robił pompki przy bramce B20. Robił dziesięć powtórzeń, potem
leżał na plecach wpatrując się tępo w sufit, po czym znowu robił dziesięć pompek i tak w
kółko.
Clark znalazł na ławce porzucony egzemplarz „New York Timesa” i znalazł w nim
nekrolog Arthura. Uznany aktor filmowy i teatralny zmarł w wieku pięćdziesięciu jeden lat.
Życie składające się z serii nieudanych małżeństw - z Mirandą, Elizabeth i Lydią - i jedynego
syna, który całą swoją uwagę skupił na Nintendo. W nekrologu wspomniano, że kiedy Arthur
upadł na scenie, podbiegł do niego ktoś z widowni i zrobił mu sztuczne oddychanie, ale nie
udało się zidentyfikować tego widza. Clark złożył gazetę i włożył ją do swojej walizki.
Clark nie znał się zbyt dobrze na geografii środkowych Stanów Zjednoczonych. Nie był
do końca pewien, gdzie się teraz znajdował. Z różnych pamiątek znajdujących się w sklepiku
wywnioskował, że znajdują się w pobliżu jeziora Michigan. Akurat to jezioro potrafił sobie
umiejscowić, gdyż jeszcze za czasów, kiedy mieszkał w Toronto, w jego głowie utknął obraz
Wielkich Jezior. O Severn City jednak nigdy nie słyszał. Lotnisko wydawało się być zupełnie
nowe. Za płytą i pasami startowymi widział tylko linię drzew. Chciał odnaleźć swoją
lokalizację na iPhonie, ale mapa nie chciała się załadować. Nikomu nie działały telefony, ale
rozeszła się wieść o sprawnym automacie telefonicznym przy miejscu odbioru bagażu. Clark
czekał w kolejce do telefonu ponad pół godziny i wykręcił wszystkie numery, jakie miał
zapisane, ale odpowiadał mu tylko zajęty sygnał i niekończące się łączenie. Gdzie się
wszyscy podziewali? Mężczyzna stojący za nim westchnął głęboko, więc Clark oddał mu
telefon, a sam znowu zaczął przechadzać się po lotnisku.
Kiedy już zmęczył się chodzeniem, wrócił do wcześniej upatrzonej ławki przy bramce
B17. Położył się na wykładzinie pomiędzy ławką a szklaną ścianą. Późnym popołudniem
zaczął padać śnieg. Elizabeth i Tyler wciąż siedzieli w poczekalni klubu Skymiles. Wiedział,
że powinien być bardziej towarzyski i siedzieć tam razem z nimi, ale chciał być sam. Na tyle
sam, na ile można było być na lotnisku z setką przerażonych i płaczących ludzi. Zjadł obiad
składający się z chipsów i czekoladowych batoników zakupionych w automacie. Słuchał
Coltrane’a na iPodzie. Myślał o Robercie, z którym był od trzech miesięcy. Clark tak bardzo
chciałby go znów zobaczyć. Ciekawe co Robert teraz robił. Clark pooglądał chwilę
wiadomości. Około dziesiątej wieczorem umył zęby, wrócił do swojego miejsca przy bramce
B17, ułożył się na wykładzinie i próbował sobie wyobrazić, że jest znowu w domu w swoim
własnym łóżku.
Obudził się o trzeciej nad ranem, cały drżący. Wiadomości stawały się coraz gorsze.
Wszystko się sypało. Pomyślał, że ciężko będzie to wszystko odbudować, ponieważ w tych
pierwszych dniach trudno było pojąć, że cywilizacja już nigdy się z tego nie podniesie.

Clark oglądał NBC, kiedy podeszła do niego nastolatka. Widział ją już wcześniej.
Siedziała samotnie przy ścianie z głową schowaną między rękami. Wyglądała na około
siedemnaście lat, a w nosie miała lśniący, diamentowy kolczyk.
- Przepraszam - zaczęła dziewczyna. - Czy ma pan może przy sobie Effocor?
- Effexor?
- Skończył mi się, dlatego pytam wszystkich.
- Przykro mi, ale nie mam. A co to w ogóle jest?
- To lek antydepresyjny - odpowiedziała dziewczyna. - Nie wzięłam dużego zapasu, bo
myślałem, że będę już w domu w Arizonie.
- Och, tak mi przykro. To straszne.
- No cóż, i tak dziękuję - odparła dziewczyna i Clark patrzył, jak podeszła do pary,
nieco starszej od niej, którzy słuchali jej przez chwilę, a potem razem pokiwali przecząco
głowami.

Clark snuł wizję przyszłości, w której siedzieli z Robertem w jakiejś restauracji w


Nowym Jorku czy w Londynie, pili wino i wznosili toast za swoje niebywałe szczęście, za to,
że oboje przeżyli. Ilu ich przyjaciół umrze do czasu, zanim znowu zobaczy Roberta? Będą
pogrzeby, na które trzeba będzie pójść. Pewnie też i okres żałoby, traumy, poczucie winy, że
im się udało, a innym nie. Być może będą musieli pójść na terapię.
- Cóż to był za straszny czas - powiedział delikatnym tonem Clark do wyobrażonego
Roberta. Ćwiczył już na przyszłość.
- Naprawdę okropny - zgodził się wyobrażony Robert. - Pamiętasz jak tkwiłeś tyle dni
na lotnisku, a ja nie miałem pojęcia, co się z tobą dzieje?
Clark przymknął oczy. Na ekranie telewizora wciąż leciały wiadomości, ale nie mógł
już na nie patrzeć. Zwiększająca się liczba ofiar, zamieszki, pozamykane szpitale,
przemierzający kraj uchodźcy o martwym wzroku. Musiał skupić się na czymś innym. Jeśli
nie na przyszłości, to może na przeszłości: tańczenie z Arthurem, kiedy oboje byli młodzi w
Toronto. Smak Orange Julius, pomarańczowego napoju, którego nie widział nigdzie poza
kanadyjskimi sklepami. Blizna nad prawym łokciem Roberta, po tym jak w siódmej klasie
złamał sobie rękę. Bukiet lilii tygrysich, który Robert wysłał mu do pracy zaledwie tydzień
temu. Robert o poranku - lubił czytać książkę przy śniadaniu. To najbardziej intelektualny
nawyk, jaki Clark kiedykolwiek widział. Czy Robert też teraz nie spał? Czy próbował
wydostać się z Nowego Jorku? Zamieć śnieżna minęła i na skrzydłach samolotów leżała teraz
gruba warstwa śniegu. Nie było żadnych pługów śnieżnych, żadnych maszyn odśnieżających,
żadnych śladów stóp na śniegu. Załoga lotniska zniknęła. Air Gradia 452 wciąż stał samotnie
na płycie.

W pewnym momencie Clark mrugnął i zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu patrzy
się bezmyślnie w przestrzeń. Wiedział, że to niebezpiecznie - pozwolić swoim myślom na
swobodne błąkanie się - więc próbował skupić się na pracy. Przeglądał swoje raporty, ale
ciągle coś go rozpraszało. Nie mógł się też powstrzymać od zastanawiania się, czy obiekt jego
raportu oraz wszyscy ludzie z nim związani jeszcze żyją.
Próbował zatem znowu poczytać gazetę, jako że to nie wymagało tyle koncentracji, co
raporty. Raz jeszcze trafił na nekrolog Arthura i uderzyło go to, że świat, w którym umarł
Arthur, już teraz wydawał się być tak odległy. Stracił swojego najstarszego przyjaciela, ale
jeśli wierzyć wiadomościom telewizyjnym, to każda z osób znajdujących się na lotnisku też
kogoś straciła. Poczuł nagłą falę czułości do swoich współtowarzyszy, do tej setki
nieznajomych. Złożył gazetę i rozejrzał się. Niektórzy spali, inni niespokojnie leżeli na
ławkach lub wykładzinie, jeszcze inni chodzili nerwowo i spoglądali to na ekrany
telewizorów, to na krajobraz za oknem, na zaśnieżone samoloty. Wszyscy czekali na to, co
będzie dalej.

43.

Pierwsza zima na lotnisku w Severn City:


Drugiego dnia rozeszła się pewna fala ekscytacji, kiedy ktoś rozpoznał Elizabeth oraz
Tylera i przekazał tę wieść innym.
- Głupi telefon. - Clark usłyszał podirytowany pomruk jakiegoś młodego mężczyzny.
Miał około dwudziestu lat i grzywkę opadającą na oczy. - Jezu, czemu mój telefon nie działa?
Szkoda, że nie mogę wrzucić o tym tweeta.
- Kumam - odpowiedziała mu jego dziewczyna. - Coś w stylu: nic specjalnego, świat
się kończy, a ja cziluję z dzieciakiem Arthura Leandera.
- Właśnie - zgodził się mężczyzna.
Clark odszedł od nich, żeby zachować resztkę swojego zdrowia psychicznego, ale
później, w momencie większej empatii, stwierdził, że pewnie wciąż byli w szoku.

Trzeciego dnia wszystkie automaty z jedzeniem opustoszały, a bateria w Nintendo


Tylera się rozładowała. Tyler się rozpłakał i nie dawał się pocieszyć. Dziewczyna, która
potrzebowała Effexoru, była już wtedy bardzo chora. Symptomy odstawienia, tak to
tłumaczyła. Nikt na lotnisku nie miał leku, którego potrzebowała. Ekipa poszukiwawcza
przeczesała każdy pokój włącznie z biurami kierowników i ochrony. Przeszukali wszystkie
biurka, a potem wyszli na zewnątrz i włamali się do samochodów pozostawionych na
parkingu. W schowkach i bagażnikach znaleźli parę przydatnych rzeczy, dodatkowe pary
butów, ciepłe ubrania i tym podobne, ale z lekarstw udało im się znaleźć jedynie tabletki
przeciwbólowe i pewną tajemniczą buteleczkę, w której mogły być pigułki na zwalczenie
wrzodów na żołądku, jak stwierdził jeden z pasażerów. W tym czasie dziewczyna leżała na
ławce, miała drgawki, ociekała potem i narzekała na okropny ból głowy przy najmniejszym
ruchu.
Zadzwonili po pogotowie z automatu telefonicznego, ale nikt nie odbierał. Wyszli na
zewnątrz i patrzyli na zaśnieżony parking, na drogę z lotniska wiodącą przez drzewa, ale co
innego poza grypą mogło być tam, za nimi?

Prezenterzy telewizyjni nie mówili wprost o końcu świata, ale zaczynało się pojawiać
słowo „apokalipsa”.
- Ech, co za ludzie - powiedział Clark do Wyobrażonego Roberta, ale ten nie
odpowiadał.
Tego wieczoru włamali się do meksykańskiej restauracji i zrobili ogromny obiad
składający się z mielonego mięsa, placków tortilli, sera i ostrego sosu. Niektórzy mieli
mieszane uczucia, gdyż z jednej strony zostali tu pozostawieni na pastwę losu i nawet
pogotowie nie odpowiadało na ich telefony, a wszyscy byli głodni, zaś z drugiej nikt nie
chciał być złodziejem. Wtedy biznesmen Mark powiedział: „Dobra, uspokójcie się, zapłacę za
to swoją kartą”, na co rozległy się oklaski. Teatralnym ruchem wyjął z portfel a swoją kartę i
położył ją obok kasy, gdzie leżała przez następne dziewięćdziesiąt siedem dni.
Czwartego dnia skończyło się jedzenie z meksykańskiej restauracji. Nie było też już
kanapek w sklepie w terminalu C. Tamtej nocy pierwszy raz rozpalili ognisko na płycie
lotniska - spalili gazety i czasopisma z kiosku oraz drewnianą ławkę z terminalu A. Ktoś
ograbił poczekalnię klubu Skymiles. Upili się szampanem oraz zajadali pomarańczami i
przekąskami z poczekalni. Ktoś rzucił, że może jakiś przelatujący samolot czy helikopter
zauważy ogień i wyląduje, żeby ich uratować, ale na bezchmurnym niebie nie widać było
żadnych przemieszczających się świateł.
Clark pomyślał później, że być może była to ostatnia pomarańcza, jaką jadł w życiu.
„Świat bez pomarańczy!”, mruknął sam do siebie albo do Wyobrażonego Roberta i zaśmiał
się w taki sposób, że przyciągnął zaniepokojone spojrzenia towarzyszy. Podczas tego
pierwszego roku wszyscy byli nieco obłąkani.

Piątego dnia włamali się do sklepu z pamiątkami, bo niektórzy nie mieli już żadnych
czystych ubrań - potem większość osób chodziło w czerwonych lub niebieskich koszulkach z
napisem Piękne Północne Michigan. Prali ubrania w umywalkach i rozwieszali je na ławkach,
żeby wyschły. Clark pomyślał, że wygląda to zaskakująco radośnie, niczym sznur
kolorowych flag.
Szóstego dnia skończyły się przekąski ze sklepu z pamiątkami w terminalu B. Gwardia
Narodowa wciąż się nie pojawiała.
Siódmego dnia kanały telewizyjne, jeden po drugim, przestały nadawać transmisję.
- Tymczasowo zawieszamy działanie naszego programu, żeby wszyscy nasi pracownicy
mogli być w tym czasie z rodziną - powiedział prezenter CNN, blady i o zaczerwienionych
oczach po czterdziestu ośmiu godzinach bez snu.
- Dobrej nocy i powodzenia - ogłosiło godzinę później CBS.
NBC bez żadnego komentarza przełączyło się na powtórki Americas Got Talent. To
było o piątej nad ranem i wszyscy, którzy nie spali, oglądali to, bo miło było choć na chwilę
oderwać się od tego, co się działo. Wczesnym popołudniem zgasły wszystkie światła. Prawie
natychmiast znów się włączyły, ale jeden z pilotów wytłumaczył im, że to pewnie dlatego, że
lotnisko przełączyło się na zasilanie z generatorów. Do tego czasu wszyscy pracownicy,
którzy znali się na działaniu generatorów, dawno odeszli. Od trzeciego dnia ludzie stopniowo
się wykruszali.
- Nie mogę znieść tego czekania. - Clark słyszał jak mówiła jedna kobieta. - Muszę coś
zrobić, nawet jeśli mam się tylko przejść do najbliższego miasta i zobaczyć co tam się
dzieje...
Na lotnisku pozostał tylko jeden ochroniarz, Tyrone. Znał się na polowaniu. Ósmego
dnia na lotnisko nie zawitał nikt nowy, ani nie wrócił nikt z tych, którzy odeszli. Nie lądowały
żadne samoloty czy helikoptery, wszyscy byli głodni i starali się nie myśleć o tych wszystkich
apokaliptycznych filmach, które widzieli. Tyrone i kobieta, która kiedyś była leśniczym,
wzięli dwa pistolety i poszli do lasu. Po jakimś czasie wrócili z upolowanym jeleniem.
Rozwiesili go nad ogniem pomiędzy dwoma metalowymi krzesłami i o zachodzie słońca
wszyscy zajadali się dziczyzną i dopijali resztki szampana. Dziewczyna, która potrzebowała
Effexoru, wymknęła się przez inne wyjście z lotniska i poszła do lasu. Próbowali ją potem
znaleźć, ale bez skutku.
Zostawiła na lotnisku walizkę i wszystkie swoje rzeczy, łącznie z prawem jazdy. Na
zdjęciu wyglądała na zaspaną. Była tam nieco młodszą wersją siebie z długimi włosami.
Nazywała się Lily Patterson. Miała osiemnaście lat. Nikt nie wiedział, co zrobić z jej prawem
jazdy. W końcu ktoś położył je na blacie meksykańskiej restauracji obok karty Marka.
Tyler ciągle siedział skulony na jednym z foteli w poczekalni w klubie Skymiles i w
kółko czytał swoje komiksy. Elizabeth siedziała obok niego z przymkniętymi oczami, jej usta
nieustannie się poruszały, jakby pospiesznie odmawiała jakąś modlitwę.

Na ekranach telewizorów tylko szare piksele.


Dwunastego dnia na lotnisku wysiadło światło. Toalety wciąż działały, jeśli do misy
wlało się wody, więc zebrali plastikowe pojemniki z punktów kontroli bagażu i napełnili je
śniegiem. Postawili je obok toalet, żeby tam topniał. Clark nigdy nie zastanawiał się nad
wyglądem lotniska, ale teraz był wdzięczny, że było tu tyle szklanych ścian. Żyli w świetle
słońca, a kładli się spać o zmroku.

Wśród tych, którzy pozostali na lotnisku, było trzech pilotów. Piętnastego dnia jeden z
nich oświadczył, że chce polecieć do Los Angeles. Śnieg już stopniał, więc uważał, że da radę
bez maszyn do odśnieżania i kruszenia lodu. Ludzie przypominali mi, że sytuacja w Los
Angeles wyglądała naprawdę źle w wiadomościach.
- Tak, ale w wiadomościach wszystko wyglądało źle - odpowiedział pilot. Miał rodzinę
w Los Angeles. Nie był gotowy pogodzić się z tym, że może już nigdy więcej ich nie
zobaczyć.
- Jeśli ktoś chce lecieć ze mną, to zapraszam na darmowy przelot do Los Angeles -
zaproponował pilot. Jego słowa zdawały się potwierdzać koniec świata, gdyż to była era,
kiedy podróżujący musieli za wszystko dopłacać: za bagaż, za wcześniejsze wejście na
pokład, żeby móc umieścić swoje torby w górnych skrytkach, zanim będą już zapełnione, za
możliwość siedzenia przy wyjściach awaryjnych, bo było tam więcej miejsca na nogi.
Pasażerowie wymienili między sobą nieufne spojrzenia.
- Samolot ma dosyć paliwa - przekonywał dalej. - Leciałem z Bostonu do San Diego,
kiedy kazali nam tutaj wylądować. Poza tym nie będzie to też pełen samolot.
Clark stwierdził, że nawet jeśli wszyscy przebywający na lotnisku polecieliby do Los
Angeles, to i tak na pokładzie byłyby jeszcze wolne miejsca.
- Macie dzień na zastanowienie się - podsumował pilot. - Tak czy siak, ja wylatuję jutro,
jeszcze zanim znowu zrobi się mroźno.
Oczywiście nie było jakiejkolwiek gwarancji. Odkąd telewizja przestała działać, nie
mieli żadnych wieści z zewnętrznego świata i zdarzały się takie chwile, kiedy wydawało się
całkiem możliwe - możliwe, ale niekoniecznie prawdopodobne! - że te siedemdziesiąt
dziewięć osób, które pozostały na lotnisku, były też jedynymi żyjącymi na świecie. Lotnisko
w Los Angeles równie dobrze mogło być stertą gruzu. Zaczęło się gorączkowe rozmyślanie.
Prawie wszyscy, którzy mieszkali na zachód od Gór Skalistych, podeszli do pilota. Większość
osób z Azji również była chętna lecieć do Los Angeles. Między nimi a ich bliskimi wciąż
byłby ocean, ale byliby o te trzy tysiące kilometrów bliżej domu.
Na drugi dzień w południe pasażerowie weszli na pokład przy pomocy schodów, które
znaleźli w hangarze. Na płycie lotniska zebrał się tłum, żeby patrzeć na odlot samolotu. Hałas
silników był wręcz szokujący po tylu dniach ciszy. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo,
słychać było tylko ryk silników, aż w końcu samolot wysunął się z szeregu zaparkowanych
maszyn, zostawiając puste miejsce pomiędzy odrzutowcami Cathay Pacific i Lufthansy, i
powoli wjechał na pas startowy. Ktoś, z takiej odległości trudno było powiedzieć kto
dokładnie, machał z jednego okna. Parę osób stojących na płycie również machało. Samolot
sunął po pasie startowym, stopniowo nabierał prędkości, aż jego koła oderwały się od ziemi i
grupka gapiów wstrzymała na chwilę oddech, ale maszyna nie opadła, tylko wznosiła się
coraz wyżej. Kiedy samolot zaczął już znikać na horyzoncie, Clark ze zdumieniem odkrył, że
ma łzy w oczach. Czemu nigdy wcześniej, pomimo tylu podróży, nie zauważył piękna lotu,
tego jak bardzo niesamowite to było? Szum silników był coraz mniej słyszalny, a samolot w
końcu zmienił się w mały punkcik na niebie. Clark patrzył na niego, dopóki całkowicie nie
zniknął mu z oczu.
Tej nocy nikt wokół ogniska nie był zbyt rozmowny. Zostało ich teraz pięćdziesięciu
czterech. Dziczyzna była zbyt twarda. Wszyscy przeżuwali ją w milczeniu. Tyler, który
rzadko kiedy się odzywał, stał blisko Elizabeth i wpatrywał się w płomienie.
Clark spojrzał na zegarek. Samolot odleciał pięć godzin temu. Zbliżał się do
zachodniego krańca kontynentu albo został zmuszony do lądowania na jakimś
nieoświetlonym lotnisku przed Kalifornią, albo rozbił się na opustoszałym terenie. Może
wyląduje w Los Angeles i pasażerowie wkroczą do innego świata albo samolot zostanie
przejęty przez rozszalały tłum, albo rozbije się na pasie startowym przepełnionym innymi
maszynami. Pasażerowie odnajdą swoje rodziny albo ich nie odnajdą. Czy w Los Angeles
wciąż mieli prąd? Mieli przecież te wszystkie panele solarne. Miał tyle wspomnień
związanych z tym miastem. Miranda paląca na zewnątrz, podczas gdy jej mąż flirtował ze
swoją przyszłą żoną. Arthur opalający się przy basenie, ciężarna Elizabeth drzemiąca u jego
boku.
- Nie mogę się doczekać, aż wszystko wróci do normalności - powiedziała teraz, drżąc
w świetle ognia, a Clark nie miał pojęcia, co jej na to odpowiedzieć.

Po odlocie samolotu do Los Angeles na lotnisku zostało dwóch pilotów - Stephen i Roy.
Roy ogłosił swój zamiar wylotu następnego dnia po locie do Los Angeles.
- Zrobię rekonesans - powiedział. - Podlecę do Marquette, mam tam znajomego,
rozejrzę się, może dowiem się czegoś istotnego, może uda mi się zdobyć jakieś zapasy i
wrócę.
Następnego ranka wyleciał sam małym samolotem. Nigdy nie wrócił.

- To nie ma sensu - upierała się Elizabeth. - Naprawdę mamy uwierzyć w to, że


cywilizacja ot tak się skończyła?
- No cóż, zawsze była raczej dość krucha, nie uważasz? - odparł Clark. Siedzieli razem
w poczekalni klubu Skymiles, w której Elizabeth i Tyler rozbili swój obóz.
- Nie wiem - odpowiedziała z namysłem, patrząc na płytę lotniska. - Pomiędzy
projektami filmowymi chodziłam na zajęcia z historii sztuki. A historia sztuki jest oczywiście
blisko związana z samą historią, czyta się o tych różnych katastrofach, o straszliwych
rzeczach, o tych wszystkich chwilach, kiedy ludziom wydawało się, że świat się kończy, ale
one były tylko przejściowe. To zawsze mija.
Clark milczał. Nie wydawało mu się, żeby to było przejściowe.
Elizabeth zaczęła mu opowiadać o książce, którą przeczytała lata temu, kiedy utknęła na
lotnisku - rzecz jasna nie utknęła aż tak, jak teraz - była to powieść o wampirach. Zazwyczaj
nie gustowała w takich opowieściach, ale był tam pewien motyw, który ją zainteresował. Była
to powieść postapokaliptyczna, więc podczas czytania z góry się zakładało, że cały świat
upadł. Potem jednak dzięki genialnemu przeskokowi w przyszłość okazało się, że koniec
cywilizacji nastąpił tylko w Ameryce Północnej, która została umieszczona pod kwarantanną,
żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się wampiryzmu.
- Nie wydaje mi się, żeby to była kwarantanna - odpowiedział Clark. - Myślę, że na
zewnątrz rzeczywiście nie ma niczego, a przynajmniej niczego dobrego.
Było mnóstwo argumentów przeciwko teorii o kwarantannie, chociażby fakt że
epidemia wybuchła w Europie, ostatnie wieści telewizyjne opisywały chaos na wszystkich
kontynentach, poza Antarktyką, i poza tym w jaki sposób mieliby odizolować Amerykę
Północną, biorąc po uwagę możliwość podróży powietrznych i to, że Ameryka Południowa
była tuż obok?
Elizabeth pozostawała jednak nieugięta w swoich przekonaniach.
- Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu - skwitowała. - To minie. Wszystko przemija.
W tej kwestii Clark nie mógł z nią dyskutować.
Clark starał się golić co trzy dni. W męskich toaletach nie było okien, więc jedyne
światło pochodziło od świeczek zapachowych ze sklepu z pamiątkami, a wodę trzeba było
podgrzewać na zewnątrz przy ognisku, ale Clark uważał, że warte jest to zachodu. Kilku
mężczyzn przestało się golić i przez to wyglądali dziko, po prostu niekorzystnie. Clark
ogólnie nie lubił być nieogolony, częściowo ze względów estetycznych, a częściowo też
dlatego, że wierzył w teorię rozbitych okien twierdzącą, że sam zaniedbany wygląd sprzyja
wzrostowi złego zachowania. Dwudziestego siódmego dnia równo przedzielił włosy na pół i
zgolił lewą część głowy.
- Tak wyglądałem przez parę lat po skończeniu liceum - wytłumaczył Dolores, kiedy
spojrzała na niego ze zdumieniem na twarzy. Dolores podróżowała w celach biznesowych,
nie miała rodziny ani partnera, więc była jedną z najlepiej trzymających się osób na lotnisku.
Ona i Clark mieli pakt: jeśli któreś z nich zacznie wykazywać objawy szaleństwa, to sobie o
tym powiedzą. Clark nie powiedział jej jednak jednej rzeczy. Po tych wszystkich spokojnych
latach spędzonych w korporacji to uczesanie sprawiło, że znowu poczuł się sobą.

Utrzymanie swojego zdrowia psychicznego wymagało pewnej kontroli nad swoją


pamięcią i nad tym, gdzie się patrzyło. Clark musiał pilnować, żeby nie myśleć o pewnych
rzeczach. Na przykład o tych wszystkich ludziach, których znał, a byli teraz poza lotniskiem.
I o samolocie Air Gradia 452 zaparkowanym obok pasa. Istniała niepisana umowa, żeby
nigdy o nim nie wspominać. Clark starał się na niego nie patrzeć i czasami udawało mu się
sobie wmówić, że on nie różni się od innych stojących tam samolotów, że jest pusty tak samo
jak one. Nie można było myśleć o tej przerażające decyzji, żeby trzymać samolot zamknięty,
aby nie wystawić przepełnionego lotniska na chorobę. Nie można było myśleć o tym, jakimi
sposobami musieli utrzymać tych ludzi w środku. Nie można było myśleć o tych ostatnich
godzinach na pokładzie.

Od czasu wylotu Roya co parę dni sypał śnieg, a Elizabeth upierała się przy tym, żeby
pas startowy był cały czas odśnieżony. Jej wzrok nabrał przerażającego wyrazu, więc na
początku była tam sama, uparcie odśnieżając pas startowy numer siedem, ale w końcu parę
osób się do niej przyłączyło. Jej sława wciąż miała pewną wartość, pracowała tam samotna i
piękna, a poza tym czemu mieliby jej nie pomóc? Lepiej było pracować fizycznie na
zewnątrz, niż przechadzać się tymi niezmiennymi korytarzami, siedzieć i rozmyślać o tych
wszystkich ludziach, których już nigdy się nie zobaczy albo nasłuchiwać wyobrażonych
głosów dobiegających z samolotu Air Gradia. Utworzyła się grupa ośmiu czy dziewięciu osób
dbających o pas startowy. Do tej stałej ekipy dołączali też czasem ochotnicy. Bo czemu by
nie? Nawet jeśli teoria Elizabeth była zbyt cudowna, aby mogła być prawdziwa - że gdzieś
tam życie toczyło się dalej nietknięte w żaden sposób przez wirus, dzieci chodziły do szkoły i
na przyjęcia urodzinowe, a dorośli do pracy, do baru na drinka i rozmawiali o tym, jaka to
szkoda, że nie ma już Ameryki Północnej, ale potem zmieniali temat na sport, politykę czy
pogodę - to wciąż pozostawała opcja wojska. Nadal istniała armia ze swoimi wszystkimi
sekretami, podziemnymi schronami, zapasami jedzenia, benzyny i lekarstw.
- Będą potrzebowali czystego pasu startowego, kiedy po nas przylecą - powiedziała
Elizabeth. - Bo w końcu po nas przylecą, prawda?
- Jest to możliwe - przytaknął Clark, starając się być grzeczny.
- Jeśli ktokolwiek miałby po nas przyjechać, zrobiłby to już dawno - odpowiedziała
Dolores.

Widzieli jednak jeden samolot po upadku. Sześćdziesiątego piątego dnia na horyzoncie


pojawił się helikopter. Słychać było jego szum, przemieszczał się z północy na południe.
Patrzyli się na niego, dopóki nie zniknął. Ustawili potem harmonogram czuwania w
dwuosobowych drużynach. Za dnia czuwali w koszulkach w jaskrawych kolorach, żeby
przyciągnąć uwagę pilota potencjalnego samolotu, a nocą rozpalali ognisko. Jednak już nic
więcej nie przyleciało, poza ptakami i spadającymi gwiazdami.

Niebo w nocy było jaśniejsze niż wcześniej. Podczas najbardziej przejrzystych nocy
gwiazdy były niczym chmura jasnego światła rozpięta na całej szerokości nieba, prawdziwe
ekstrawagancka w swojej wielkości. Kiedy Clark po raz pierwszy to spostrzegł, myślał, że ma
halucynacje. Przypuszczał, że dusił w sobie niesłychane pokłady traumy, które w każdej
chwili mogą się przerodzić w szaleństwo, tak samo jak rak kości jego babci nagle się
rozprzestrzenił podczas ostatnich miesięcy jej życia. Po paru tygodniach stwierdził jednak, że
ta chmura gwiazd była zbyt spójną wizją, żeby mogła być jedynie halucynacją. Była też zbyt
szczegółowa, gdyż samoloty rzucały cień, nawet jeśli księżyc był ledwie widoczny. Clark
zaryzykował i wspomniał o tym Dolores.
- Nie wymyśliłeś sobie tego - odparła.
Clark uważał ją za swoją najbliższą przyjaciółkę. Spędzili razem miły dzień sprzątając
lotnisko, a teraz pomagali przy rozpaleniu ogniska na zewnątrz. Wytłumaczyła mu na czym
polegało to zjawisko. Jednym z największym dylematów naukowych za czasów Galileusza
było to, czy Droga Mleczna składała się z pojedynczych gwiazd. W epoce elektryczności
mało kto miał okazję zobaczyć ją w ten sposób, jako pasmo światła, ale teraz znowu stała się
widoczna. Era zanieczyszczeń świetlnych dobiegła końca. Coraz mocniejsze światło gwiazd
oznaczało, że sieć elektryczna już nie działała. Ciemność rozlewała się nad ziemią. Byłem
świadkiem końca elektryczności. Ta myśl sprawiła, że Clark poczuł ciarki na całym ciele.
- Prąd w końcu wróci - przekonywała dalej Elizabeth. - I wtedy wszyscy wrócimy do
domu.
Ale czy istniały ku temu jakiekolwiek przesłanki?
Mieszkańcy lotniska co wieczór spotykali się przy ognisku. Była to umowna tradycja,
którą Clark jednocześnie kochał i nienawidził. Uwielbiał te chwile rozmowy, momenty
beztroski albo i nawet ciszę. Wystarczała sama świadomość, że nie był sam. Czasem jednak
to małe zgromadzenie ludzi wokół ogniska tylko podkreślało, jak pusto było wokół. Byli jak
mała świeczka tląca się w nieprzepastnej ciemności.

Zdumiewiające, jak szybko można się przyzwyczaić do życia na ławce przy bramce
odlotów za cały dobytek mając zawartość podręcznego bagażu.
Tyler nosił sweter Elizabeth, który sięgał mu do kolan i którego coraz to brudniejsze
rękawy miał podciągnięte do góry. Przez większość czasu siedział sam, czytał swoje komiksy
albo Nowy Testament, który dostał od Elizabeth.

Wymieniali się znajomością języków. Osiemdziesiątego dnia większość


obcokrajowców nie znających angielskiego uczyło się go w nieformalnych grupkach, a ci
którzy posługiwali się już angielskim, uczyli się innych języków przyniesionych tu przez linie
lotnicze Lufthansa, Singapore Airlines, Cathay Pacific i Air France. Clark uczył się
francuskiego od Annette, która pracowała jako stewardesa w Lufthansie. Powtarzał sobie
szeptem zwroty podczas wykonywania swoich codziennych obowiązków, kiedy przynosił
wodę i mył ubrania w umywalce, kiedy uczył się jak ściągać skórę z jelenia, kiedy rozpalał
ognisko, kiedy sprzątał. Je m’appelle Clark. l’habite dans l’aeroport. Tu me manques. Tu me
manques. Tu me manques.

Osiemdziesiątego piątego dnia doszło do gwałtu. Całe lotnisko obudził w nocy wrzask
kobiety. Związali mężczyznę i o świcie wywieźli go do lasu. Przyłożyli mu pistolet do głowy
i zagrozili, że jeśli wróci, to go zabiją.
- Przecież zginę tu sam - łkał i nikt nie zaprzeczył, ale co innego mogli zrobić?

- Czemu nikt tu nie przychodzi? - zastanawiała się Dolores. - Ciągle chodzi mi to po


głowie. Nie mam na myśli ratunku, ale jakiś zbłąkanych ludzi.
Lotnisko nie znajdowało się na uboczu. Severn City było oddalone o zaledwie
trzydzieści kilometrów. Nikt nie przychodził, ale kto tak naprawdę został? Wczesne raporty
wskazywały na śmiertelność w granicach 99%.
- Trzeba też wziąć pod uwagę upadek społeczeństwa - powiedział Garrett. - Być może
nikogo już nie ma.
Był wśród nich biznesmanem z wschodniego wybrzeża Kanady. Odkąd wylądował,
ciągle nosił ten sam garnitur, tyle że teraz zestawiony z koszulką Piękne Północne Michigan
ze sklepu z pamiątkami. Miał rozpalone spojrzenie, które niepokoiło Clarka.
- Przemoc, być może cholera i tyfus, wszystkie te infekcje, które wcześniej można było
wyleczyć antybiotykami, a są też użądlenia osy, astma... Ma ktoś może papierosa?
- Zabawne - odpowiedziała Annette. Czwartego dnia skończył się jej tytoń. Parę
tygodni temu, podczas wyjątkowo trudnego okresu, próbowała palić cynamon znaleziony w
kawiarni.
- Czyli nie masz? No i jeszcze cukrzyca - kontynuował Garrett, najwyraźniej
zapominając o papierosie. - HIV. Podwyższone ciśnienie. Te typy raka, na które działała
chemioterapia, kiedy była jeszcze dostępna.
- Brak chemioterapii - powtórzyła Annette. - Też o tym myślałam.
- Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu - powiedział Tyler.
Clark nie zauważył, kiedy podszedł. Ostatnio Tyler dużo chodził po lotnisku, a poruszał
się tak cicho, że zdawało się, jakby pojawiał się znikąd. Tak rzadko się odzywał, że łatwo
można było zapomnieć o jego istnieniu.
- Tak mówi moja mama - dodał, kiedy wszyscy na niego spojrzeli.
- Tak, ale to dlatego, że Elizabeth jest pieprzoną wariatką - odpowiedział Garrett. Clark
już wcześniej zauważył jego całkowity brak autocenzury.
- Mówisz tak przy dziecku? - Annette bawiła się swoim szalikiem z Lufthansy. - To
przecież jego matka. Tyler, nie słuchaj go.
Tyler tylko wpatrywał się w Garretta.
- Przepraszam, poniosło mnie - powiedział Garrett, ale Tyler nic mu na to nie
odpowiedział.
- Wiecie co? Myślę że powinniśmy wysłać jakąś grupę zwiadowców - zaproponował
Clark.

Zwiadowcy, czyli Tyrone, Dolores i nauczyciel z Chicago, Allen, ruszyli o świcie


setnego dnia. Wcześniej prowadzili dyskusję, czy wysyłanie grupy zwiadowców to
rzeczywiście dobry pomysł. Zdołali upolować tyle dziczyzny, że mieli co jeść i w sumie mieli
wszystko, czego było im potrzeba. Co prawda mydło i baterie już się skończyły, ale tak
naprawdę to co mogli tam znaleźć poza zniszczeniem spowodowanym przez epidemię?
Zwiadowcy jednak w końcu wyruszyli, uzbrojeni w broń Tyrone’a i kilka map drogowych.
Setny dzień był naznaczony ciszą. Trwali w oczekiwaniu na powrót zwiadowców. W
myślach mieli różne scenariusze. Mogli wrócić z zapasami, zarażeni wirusem albo ze
śledzącymi ich rozszalałymi, żądnymi mordu włóczęgami. Mogli też w ogóle nie wrócić. W
nocy spadł śnieg i świat był pogrążony w ciszy. Biały śnieg, ciemne drzewa, szare niebo, a
jedynymi plamkami koloru były loga samolotów stojących na parkingu.
Clark przeszedł do poczekalni klubu Skymiles. Ostatnio unikał tego miejsca, ponieważ
nie miał ochoty na spotkanie z Elizabeth, ale był to przyjemnie cichy pokój i lubił wygodne
fotele, z których miał widok na płytę lotniska. Patrzył na rząd samolotów i po raz pierwszy od
dawna pomyślał o Robercie, swoim chłopaku. Robert jest kustoszem - czy może był
kustoszem? Raczej powinien już myśleć o nim w czasie przeszłym, tak jak o wszystkich
innych ludziach, których znał... Ale nie, nie mógł o tym myśleć. Kiedy Clark odwrócił się od
okna, jego wzrok przyciągnęła szklana gablota, w której kiedyś były przechowywane
kanapki.
Gdyby Robert tu był - Boże, gdyby on tylko tu był - gdyby on tu był, to pewnie
zapełniłby gablotę jakimiś pamiątkami i spontanicznie stworzyłby muzeum. Clark położył
swojego bezużytecznego iPhona na półce. Co jeszcze by się nadawało? Mark poleciał
ostatnim lotem do Los Angeles, ale jego karta kredytowa wciąż kurzyła się na barze
meksykańskiej restauracji w terminalu B. Obok niej leżało prawo jazdy Lily Patterson. Clark
przyniósł te rzeczy do klubu Skymiles i ułożył je na szklanej półce. Nie wyglądały zbyt
specjalnie, więc postawił obok swój laptop. Taki oto był początek Muzeum Cywilizacji.
Nikomu o tym nie powiedział, ale kiedy wrócił tam parę godzin później, leżał tam jeszcze
jeden iPhone, para czerwonych szpilek i śnieżna kula.
Clark zawsze lubił piękne przedmioty, a w jego obecnym stanie psychicznym wszystko
wydawało mu się wspaniałe. Stał przy gablocie i czuł narastające wzruszenie na myśl o tym,
ile ludzkiej pracy wymagało stworzenie każdej z tych rzeczy. Chociażby takiej kuli śnieżnej.
Myślał o tym, że ktoś wymyślił te miniaturowe zamiecie śnieżne, jakiś pracownik fabryki
wyciął z plastiku białe płatki śniegu, czyjaś ręka rozrysowała plan pomniejszonego Severn
City z malutkim kościołem i ratuszem, gdzieś w Chinach inny robotnik patrzył jak kula
przemieszcza się na linii montażowej. Myślał o białych rękawiczkach na dłoniach kobiety,
która wkładała kule do małych pudełek, następnie przekładanych do kartonów, skrzynek,
kontenerów. Myślał o tych wszystkich rozegranych wieczorami partyjkach kart na statku,
niosącym te kontenery przez ocean, o dłoni gaszącej papierosa w przepełnionej popielniczce,
o chmurze siwego dymu w przytłumionym świetle, o odgłosach kilkunastu różnych języków
połączonych przez używanie tych samych przekleństw, o snach marynarzy o lądzie i
kobietach, o tych mężczyznach, dla których ocean był jedynie linią na horyzoncie do
przekroczenia w statkach wielkości wieżowców. Myślał o podpisie widniejącym na liście
przewozowym, po tym jak statek dotarł już do portu, o podpisie, który był jedyny w swoim
rodzaju, o kubku kawy w dłoni kierowcy przewożącego kartony do magazynu, o skrywanych
nadziejach kuriera niosącego pudełka z kulami śnieżnymi na lotnisko w Severn City. Clark
potrząsnął kulą i uniósł ją bliżej światła. Kiedy przez nią spojrzał, samoloty wydawały się być
wykrzywione w spiralę i wciągnięte w odmęt zamieci.

Zwiadowcy, wykończeni i zziębnięci, wrócili następnego dnia z trzema wózkami


pełnymi zapasów. Natknęli się na restaurację Chili’s, która o dziwo nie została jeszcze
ograbiona. Przynieśli papier toaletowy, sos Tabasco, serwetki, sól i pieprz, ogromne puszki
pomidorów, sztućce, worki ryżu i litry różowego mydła do rąk.
Powiedzieli, że tuż przy drodze stała barykada ze znakiem ostrzegającym o
kwarantannie. Nikt nie przywędrował na lotnisko, ponieważ widzieli znak twierdzący, że
grypa już tam była, w środku tylko sami chorzy pasażerowie i trzeba trzymać się z daleka.
Zaraz za barykadą ciągnął się sznur porzuconych samochodów. Niektóre miały w środku
ciała. Przechodzili obok hotelu niedaleko lotniska i zastanawiali się, czy wejść do środka po
pościel i ręczniki, ale dobiegał stamtąd taki odór, że od razu wiedzieli, co ujrzeliby w lobby.
Kawałek dalej były już restauracje. Nie widzieli żadnych innych ludzi.
- I jak tam było? - zapytał Clark.
- Bardzo cicho - odparła Dolores. Była zaskoczona tym, ile emocji owładnęło nią przy
powrocie. Z trudem ciągnęli ze sobą wózki z zapasami, te sterty serwetek i brzdękające
butelki Tabasco, aż w końcu pomiędzy drzewami ujrzeli lotnisko. Dolores poczuła wtedy
niewypowiedzianą ulgę, że była już z powrotem w domu.

Dzień później przywędrował do nich jakiś mężczyzna. Od jakiegoś czasu przy drodze
na lotnisko trzymali wartowników z gwizdkami, żeby w razie czego mogli dać znać reszcie o
przybyciu obcych. Wszyscy znali te postapokaliptyczne filmy, w których niebezpieczni
włóczędzy mordują za resztki jedzenia. Annette przypomniała im, że w większości z tych
filmów były zombie, więc tak naprawdę mogło być o wiele gorzej.
Pierwszy obcy mężczyzna, który do nich przyszedł, wydawał się jednak być w zbyt
wielkim szoku, żeby być groźnym. Trudno było określić jego wiek. Był brudny, miał na sobie
wiele warstw ubrań i już od dawna się nie golił. Pojawił się na drodze z pistoletem w dłoni,
ale kiedy Tyrone zawołał do niego, żeby go upuścił, to od razu tak zrobił. Uniósł ręce za
głowę i patrzył na ludzi gromadzących się wokół niego. Wszyscy mieli do niego pytania.
Wydawało się, że mówienie sprawiało mu niebywałą trudność. Jego usta najpierw poruszały
się bezgłośnie i musiał parę razy odchrząknąć, zanim wydobył się z nich dźwięk. Wtedy
Clark zrozumiał, że ten mężczyzna najwyraźniej od dawna nie miał okazji do rozmowy.
- Byłem w hotelu - powiedział wreszcie. - Poszedłem za waszymi śladami na śniegu. -
Miał łzy w oczach.
- No dobrze - odrzekł ktoś. - Ale czemu płaczesz?
- Myślałem, że zostałem już tylko ja.

44.

Pod koniec Piętnastego Roku na lotnisku mieszkało trzysta osób, a Muzeum Cywilizacji
zapełniło całą poczekalnię klubu Skymiles. Wcześniej, kiedy lotnisko miało zaledwie
kilkudziesięciu mieszkańców, Clark spędzał wiele czasu na wykonywaniu różnych
obowiązków. Zbierał drewno do ogniska, przynosił wodę do łazienek, żeby toalety wciąż były
zdatne do użytku, brał udział w wyprawach do Severn City, sadził warzywa na wąskich
polach pomiędzy pasami startowymi, ściągał skórę z jeleni. Teraz jednak było o wiele więcej
mieszkańców, a Clark był już starszy, więc nikt nie miał mu za złe, że całe dnie poświęcał
muzeum.
Na świecie zdawała się być niezliczona liczba całkowicie niepraktycznych rzeczy, które
ludzie chcieli jednak zachować: telefony komórkowe z ich delikatnymi guzikami, tablety,
konsola Nintendo Tylera, laptopy. Pełno było niepraktycznych i dziwnych, choć pięknych
butów, głównie na obcasach. W kolekcji znajdowały się też trzy silniki samochodowe, czyste
i wypolerowane, oraz jeden lśniący motocykl. Handlarze często przynosili Clarkowi różne
rzeczy, które nie miały żadnej wartości, ale jemu się podobały: gazety i czasopisma, kolekcje
znaczków, monety. Były też paszporty, prawa jazdy, a czasem i karty kredytowe ludzi, którzy
mieszkali na lotnisku, ale już zmarli. Clark prowadził dokładny rejestr wszystkich swoich
nabytków.
Paszporty Elizabeth i Tyler’a trzymał otwarte na stronie ze zdjęciem. Elizabeth dała mu
je na dzień przed ich odejściem. Było to latem Drugiego Roku. Minęło już tyle lat, a te
paszporty nadal wywoływały w nim dziwny niepokój.
- To dlatego, że oboje byli tacy dziwni - skwitowała Dolores.
Parę miesięcy przed ich odejściem Clark łamał gałęzie na rozpałkę, kiedy wydawało mu
się, że zobaczył kogoś stojącego przy samolocie Air Gradii. Dziecko, ale na lotnisku było ich
kilkoro i z takiej odległości nie mógł powiedzieć które. Wchodzenie do tego samolotu było
surowo zabronione, ale dzieciaki lubiły się straszyć historyjkami o duchach. To dziecko coś
trzymało. Jakąś książkę? Clark podszedł bliżej i dzieckiem okazał się Tyler. Stał przy
samolocie i czytał coś na głos z książki.
- Dlatego w jednym dniu nadejdą jej plagi - mówił do samolotu. Kiedy Clark stanął
obok, Tyler zrobił pauzę i podniósł na niego wzrok. - Słyszałeś? Plagi. Dlatego w jednym
dniu nadejdą jej plagi. Śmierć i smutek, i głód. I będzie ogniem spalona, bo mocny jest Pan
Bóg, który ją osądził.
Clark rozpoznał te słowa. Podczas swojego pobytu w Toronto przez trzy miesiące
spotykał się z chłopakiem, który był ewangelikiem i trzymał przy łóżku Biblię. Tyler przestał
czytać i spojrzał na Clarka.
- Bardzo dobrze czytasz jak na swój wiek - powiedział Clark.
- Dziękuję. - Chłopiec był trochę dziwny, ale cóż można było na to poradzić? To był
Drugi Rok, wszyscy wciąż przeżywali traumę.
- Co robisz?
- Czytam ludziom, którzy są tam w środku - odparł Tyler.
- Ale tam nikogo nie ma. - Choć oczywiście nie była to prawda. Clark zadrżał. Samolot
wciąż był zamknięty, ponieważ otwarcie go byłoby koszmarem, na który nikt nie był gotowy.
Nie wiadomo było, czy wirusem można się też zarazić od zmarłych. Poza tym to było
najlepsze mauzoleum, na jakie było ich stać. Clark jeszcze nigdy nie był tak blisko tego
samolotu. Przez okna nic nie było widać.
- Po prostu chciałem, żeby wiedzieli, że to wszystko wydarzyło się z jakiegoś powodu.
- Posłuchaj, Tyler. Niektóre rzeczy po prostu się dzieją. Nie ma żadnej przyczyny. - Z
tak bliska cisza panująca w samolocie była wręcz obezwładniająca. Przerażająca.
- Ale czemu oni umarli, a my nie? - spytał chłopiec z chłodnym spokojem. Brzmiało to,
jakby recytował wiele razy wypowiadaną kwestię. Nieustępliwie wpatrywał się w Clarka.
- Ponieważ zostali zarażeni wirusem, a my nie. Można szukać tego przyczyn i wierz mi,
wiele osób postradało zmysły doszukując się w tym wszystkim jakiegoś znaczenia, ale to nie
ma sensu.
- Ale co jeśli akurat my zostaliśmy ocaleni z jakiegoś konkretnego powodu?
- Ocaleni? - Clark przypomniał sobie, czemu tak rzadko rozmawiał z Tylerem.
- Niektórzy zostali ocaleni. Ludzie tacy jak my zostali ocaleni.
- „Ludzie tacy jak my”?
- Ludzie, którzy byli dobrzy - wyjaśnił Tyler. - Ludzie, którzy nie byli słabi.
- Słuchaj, to nie miało znaczenia, czy ktoś był dobry, czy zły. Ci ludzie w środku, na
pokładzie Air Gradii, oni po prostu znaleźli się w złym miejscu o złej porze.
- No dobrze - odpowiedział Tyler. Clark odwrócił się i chwilę później znowu rozległ się
głos Tylera, choć teraz nieco bardziej stłumiony:
- I będzie ogniem spalona, bo mocny jest Pan Bóg, który ją osądził.
Elizabeth i Tyler mieszkali w kabinie business klasy na pokładzie samolotu Air France.
Elizabeth siedziała akurat na schodach prowadzących do wejścia i szydełkowała. Nie
pamiętał, kiedy ostatni raz z nią rozmawiał. Nie unikał jej, ale z całą pewnością nie szukał jej
towarzystwa.
- Martwię się o twojego syna - powiedział.
Przerwała szydełkowanie. Nie było już w niej tej maniakalnej energii, którą przejawiała
przez pierwsze tygodnie po wybuchu epidemii.
- Dlaczego?
- Stoi teraz przy samolocie Air Gradia i czyta na głos fragmenty Apokalipsy.
- Ach. - Uśmiechnęła się i wróciła do szydełkowania. - Bardzo dobrze mu idzie
czytanie.
- Wydaje mi się, że ma jakieś dziwne teorie na temat tego, co się stało. - Wciąż nie
wiedział, jak to nazwać. Nikt nie mówił o tym wprost.
- Jakie dziwne teorie?
- Myśli, że epidemia wydarzyła się z jakiegoś konkretnego powodu.
- Bo tak było.
- No tak, była spowodowana tym, że prawie wszyscy na świecie złapali śmiertelną
mutację wirusa świńskiej grypy. Ale Tyler myśli, że było w tym jakieś boskie działanie.
- I ma rację - odparła. Na chwilę znowu przerwała szydełkowanie, żeby policzyć rządki.
Clark poczuł, że robi mu się słabo.
- Elizabeth. Niby jaki mógłby być powód tego wszystkiego? jaki boski plan wymagałby
czegoś takiego? - Nieświadomie podniósł głos. Zacisnął pięści.
- Wszystko dzieje się z jakiejś przyczyny - powiedziała spokojnie. Nawet na niego nie
spojrzała. - Nie nam o niej wiedzieć.
Później tego samego lata na lotnisko przybyła grupa religijnych wędrowców. Trudno
było jednoznacznie określić ich religię. Mówili, że nowy świat wymaga nowych bogów i że
są prowadzeni przez wizje. Ciągle powtarzali jakieś niejasne kwestie o znakach i snach.
Pomieszkali na lotnisku przez parę niespokojnych nocy, bo to wydało się bezpieczniejszą
opcją od przepędzenia ich. Wędrowcy jedli ich jedzenie i w zamian oferowali swoje
błogosławieństwo, które polegało na przykładaniu dłoni do czoła i mamrotaniu
niezrozumiałych modlitw. Nocami siedzieli w kółku w terminalu C i śpiewali w języku,
którego nikt nie rozumiał. Kiedy odeszli, Elizabeth i Tyler poszli z nimi.
- Mój syn i ja chcemy wieść bardziej uduchowione życie - tłumaczyła Elizabeth i
przepraszała wszystkich, tak jakby każdy z mieszkańców lotniska miał to odczuć niczym
osobistą stratę. Tyler wyglądał na bardzo małego, kiedy tak szedł z tyłu za grupą. Clark
wyrzucał sobie, że powinien poświęcić jej więcej czasu. Powinien przemówić jej do rozsądku.
Ale sam ledwo utrzymywał siebie przy zdrowych zmysłach, więc jak miałby jeszcze pomóc
jej? Kiedy grupa zniknęła za zakrętem, Clark był pewien, że nie tylko on odczuł ulgę.
- Tego typu szaleństwo jest zaraźliwe. - Dolores powiedziała dokładnie to, co Clark sam
myślał.

W Piętnastym Roku ludzie po długim, zapracowanym dniu przychodzili do muzeum


powspominać przeszłość. Było tam wciąż parę foteli, więc można było usiąść i poczytać
ostatnie gazety, teraz już sprzed piętnastu lat, przewracając kruche kartki w rękawiczkach,
które Clark niezdarnie uszył z hotelowego prześcieradła. To, co się działo tutaj, miało pewien
uduchowiony wydźwięk. James, pierwszy mężczyzna, który przyszedł na lotnisko, zaglądał
do muzeum praktycznie każdego dnia, żeby popatrzeć na motocykl. Znalazł go w Severn City
w Drugim Roku i jeździł na nim, dopóki benzyna nie stęchła i nie skończyło się paliwo do
samolotów. Bardzo za nim tęsknił. Emmanuelle, pierwsze dziecko, które urodziło się na
lotnisku, często przychodziła pooglądać telefony.
W terminalu C znajdowała się też szkoła. Podobnie jak w każdej zwyczajnej szkole i
tutaj dzieci uczyły się całkowicie abstrakcyjnych rzeczy. Samoloty stojące na zewnątrz kiedyś
przecinały przestworza. Można było przenieść się na drugą stronę świata samolotem, ale -
nauczycielem był mężczyzna, który miał kiedyś kartę stałego klienta dwóch linii lotniczych -
przed startem i lądowaniem należało wyłączyć wszystkie urządzenia elektroniczne, zarówno
te malutkie, płaskie aparaty do odtwarzania muzyki, jak i te większe, które otwierały się jak
książki i miały ekrany, które kiedyś nie były ciemne. W środku były wypełnione przewodami
i służyły za portale do międzynarodowej sieci. Satelity przekazywały informacje na Ziemię.
Rzeczy były przewożone po całym świecie statkami i samolotami. Nie było takiego miejsca
na Ziemi, do którego nie można by było dotrzeć.
Opowiadano dzieciom o internecie, o tym jaki był wszechobecny i wszystko ze sobą
łączył, o tym jak poniekąd tworzył nas samych. Pokazano im mapy i globusy, linie
granicznie, które internet bez problemu pokonywał. Jest sobie żółty obszar terenu w kształcie
rękawiczki, a ta pinezka tu to Severn City. To było Chicago. To było Detroit. Dzieci
rozumiały punkty na mapie - o, tutaj - ale nawet nastolatkowie nie rozumieli do końca, o co
chodziło z tymi liniami. Kiedyś były państwa i granice. Trudno było to wytłumaczyć.

Jesienią Piętnastego Roku wydarzyło się coś niesamowitego. Przyszedł do nich


handlarz z gazetą. Przychodził na lotnisko od Szóstego Roku i jego specjalnością były sprzęty
kuchenne, skarpety i przybory do szycia. Spędził noc w samolocie Air France, a rankiem
przed odejściem poszedł do Clarka.
- Mam coś, co będzie się nadawać do tego twojego muzeum - powiedział, wręczając mu
trzy arkusze zniszczonego papieru.
- Co to takiego?
- To gazeta - odparł handlarz.
Były to trzy następujące po sobie numery, zaledwie sprzed paru miesięcy. Handlarz
wyjaśnił, że były wydawane nieregularnie z New Petoskey. Były w nich zawiadomienia o
narodzinach, zgonach i weselach. Była również kolumna na ogłoszenia drobne. Miejscowy
mężczyzna był gotów wymienić parę nowych butów na mleko i jajka. Ktoś inny miał nadzieję
oddać parę okularów do czytania za parę dżinsów, rozmiar sześć. Była też historia o trójce
zdziczałych ludzi, kobiecie i dwójce dzieci, widzianych na południowo-zachodnich terenach
miasta. Radzono, aby mieszkańcy unikali ich, a w razie przypadkowego kontaktu, żeby
mówili do nich spokojnie i powstrzymywali się od gwałtownych ruchów. Jakaś grupa zwana
Podróżującą Symfonią odwiedziła miasto, choć Clark przypuszczał, że nie byli jedynie
orkiestrą symfoniczną. Pojawiła się recenzja Króla Leara, a szczególne słowa pochwały
spotkały odtwórców ról Leara i Kordelii, czyli Gila Harrisa i Kirsten Raymonde. Miejscowa
dziewczynka ogłosiła, że ma do oddania miot kotków oraz że ich matka dobrze polowała na
myszy. Było przypomnienie, że biblioteka ma ciągłe zapotrzebowanie na nowe książki, a
płacą w winie.
Bibliotekarz, François Diallo, był również wydawcą gazety i kiedy miał w niej wolne
miejsce, zapełniał je fragmentami utworów ze swojej kolekcji. W pierwszym numerze
zamieszczono wiersz Emily Dickinson, w drugim fragment biografii Abrahama Lincolna.
Całą tylną okładkę trzeciego numeru - najwyraźniej był to spokojny miesiąc, jeśli chodzi o
wiadomości i ogłoszenia - zajmował wywiad z aktorką, która grała Kordelię, Kirsten
Raymonde. Zaraz po upadku wyjechała z bratem z Toronto, ale wiedziała o tym tylko dlatego,
że brat jej o tym opowiedział. Miała mało wspomnień z czasów sprzed wybuchu epidemii, ale
jedną noc pamiętała doskonale.
RAYMONDE: Byłam na scenie z dwiema innymi dziewczynkami, które też tam grały.
Stałam za Arthurem, więc nie widziałam jego twarzy. Ale pamiętam, że powstało jakieś
zamieszanie na widowni. Zaraz potem usłyszałam huk - to Arthur uderzył dłonią o stojącą
obok mnie kolumnę. Zatoczył się do tyłu, machnął ręką i wtedy podbiegł do niego jakiś
mężczyzna z widowni...
Clark aż się zachłysnął, kiedy to przeczytał. Co za szok, natknąć się na kogoś, kto nie
tylko znał Arthura, ale był też przy jego śmierci.
Przez następne cztery dni mieszkańcy lotniska przekazywali sobie gazety. To były
pierwsze nowe gazety, jakie widzieli od upadku. Kiedy wróciły do muzeum, Clark trzymał je
przez dłuższą chwilę i po raz kolejny przeczytał wywiad z aktorką. Już nawet nie biorąc pod
uwagę tego niesamowitego zbiegu okoliczności z Arthurem, samo w sobie było to
niesamowite. Skoro znowu zaczęliśmy wydawać gazety, co jeszcze było możliwe? Za starych
czasów parokrotnie wylatywał późnym wieczorem z Nowego Jorku, żeby znaleźć się rano w
Los Angeles i podczas lotu był taki moment, kiedy wschodzące słońce rozciągało się od
wschodu do zachodu, jego promienie odbijały się w wyglądających na miniaturowe z takiej
wysokości rzekach oraz jeziorach. Wiedział, że to kwestia różnych stref czasowych, zawsze
na Ziemi gdzieś będzie dzień, a gdzie indziej noc, ale i tak po kryjomu odczuwał niezwykłą
przyjemność z myśli, że widzi budzący się świat.
Żywił nadzieję, że w kolejnych latach ujrzy nowe gazety, ale żadnych więcej już nie
było.

45.

Wywiad w Piętnastym Roku, ciąg dalszy:


RAYMONDE: Masz jeszcze jakieś inne pytania?
DIALLO: Mam, ale nie chciałaś na nie odpowiedzieć.
RAYMONDE: Odpowiem, jeśli przestaniesz notować.
François Diallo odłożył długopis i notes na stolik.
- Dziękuję - powiedziała Kirsten. - Odpowiem teraz na resztę twoich pytań, ale tylko
jeśli mi obiecasz, że nie opublikujesz ich w swojej gazecie.
- Zgoda. Co przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o tym, jak świat zmienił się za
twojego życia?
- Zabijanie. - Miała spokojny wzrok.
- Naprawdę? Dlaczego?
- Musiałeś kiedyś kogoś zabić?
François westchnął. Nie lubił o tym myśleć.
- Kiedyś zostałem napadnięty w lesie.
- Mnie też kiedyś napadli.
Był już wieczór i François zapalił świeczkę w bibliotece. Dla bezpieczeństwa stała
pośrodku plastikowego pojemniczka. Światło świeczki sprawiło, że blizna na policzku
Kirsten była mniej widoczna. Miała na sobie letnią, czerwoną sukienkę w białe kwiaty, a za
paskiem trzymała trzy noże w futerale.
- Ile razy?
Obróciła nadgarstek, żeby pokazać tatuaż. Dwa noże.
Symfonia przebywała w New Petoskey od ponad tygodnia i François zdołał
porozmawiać z większością jej członków. August opowiedział mu, jak opuścił swój pusty
dom w Massachusetts, zabierając ze sobą jedynie skrzypce i potem przez trzy lata był
członkiem sekty, aż w końcu od nich odszedł i natknął się na Symfonię. Altowiolistka
podzieliła się z nim przerażającą historią o tym, jak mając piętnaście lat, uciekała na rowerze
ze zniszczonych przedmieść Connecticut. Chciała dotrzeć do Kalifornii, lecz zanim tam
dotarła, napadł na nią jakiś przechodzień i straszliwie poturbował. Potem na jakiś czas
przyłączyła się do gangu na wpół zdziczałych nastolatków, odeszła od nich i długo
podróżowała w samotności, szepcząc do siebie po francusku, gdyż wszystkie złe rzeczy w jej
życiu przytrafiły się po angielsku, więc stwierdziła, że może zmiana języka ją uratuje, aż pięć
lat wcześniej przywędrowała do miasta, w którym akurat przebywała Symfonia. Trzeci
wiolonczelista musiał pochować swoich rodziców po tym, jak zmarli w wyniku braku
insuliny i następne cztery lata spędził, ukrywając się w ich chatce na Górnym Półwyspie
Mlichigan. Opuścił ją, ponieważ obawiał się, że straci zmysły, jeśli nie porozmawia z drugim
człowiekiem i nie zje w końcu czegoś innego poza dziczyzną. Poszedł na południe, potem na
wschód, przekroczył most Mackinac - dziesięć lat przed tym, zanim zawaliła się jego
środkowa część - i przez jakiś czas żył na uboczu grupy rybaków w Mackinaw City, aż
pewnego dnia zawitała tam Symfonia. François stwierdził, że historie członków Symfonii
można podzielić na dwie, dość zbliżone do siebie wersje. Wszyscy inni umarli, chodziłem,
natknąłem się na Symfonię. Albo byłem bardzo młody, kiedy to się stało tudzież urodziłem
się już po wybuchu epidemii, nie pamiętam czasów sprzed zarazy i przez całe życie
wędrowałem.
- A teraz ty mi powiedz - rzekła Kirsten. - Co tobie przychodzi do głowy?
- Kiedy myślę o tym, jak świat się zmienił, tak?
- Tak.
- Moje mieszkanie w Paryżu. - François był na wakacjach w Michigan, kiedy przerwali
podróże lotnicze. Kiedy zamykał oczy, wciąż widział zawiłą sztukaterię sufitu w swoim
salonie, wysokie białe drzwi wiodące na balkon, drewniane podłogi i książki. - A czemu ty
myślisz o zabijaniu?
- W starym świecie nie musiałeś nigdy nikogo skrzywdzić, nie?
- Oczywiście, że nie. Byłem copywriterem.
- Kim?
- Pracowałem przy reklamach. - Od dawna już o tym nie myślał. - Wiesz, billboardy i te
sprawy. Copywriterzy wymyślali do nich slogany.
Skinęła głową i odwróciła od niego wzrok. Biblioteka była obecnie ulubionym
miejscem Françoisa. Przez lata udało mu się zebrać dość sporą kolekcję. Książki, czasopisma,
szklana gablotka z gazetami sprzed wybuchu epidemii. Dopiero niedawno wpadł na pomysł,
aby samemu wydawać gazetę i jak na razie sam proces był bardzo inspirujący. Kirsten
patrzyła na amatorsko skleconą prasę drukarską, która w blasku świec wydawała się
gigantyczna.
- Skąd masz tę bliznę na twarzy? - zapytał.
Wzruszyła ramiona.
- Nie mam pojęcia. To stało się w ciągu tego roku, którego nie pamiętam.
- Twój brat nigdy ci o tym nie opowiedział?
- Powiedział mi, że lepiej, żebym nie pamiętała. Uwierzyłam mu.
- Jaki był twój brat?
- Był ciągle smutny - odpowiedziała. - Pamiętał wszystko.
- Nigdy mi nie powiedziałaś, co się z nim stało.
- Była to tego rodzaju durna śmierć, która nigdy nie wydarzyłaby się w starym świecie.
Wszedł na gwóźdź i umarł przez zakażenie krwi. - Spojrzała do góry na okno, na gasnące już
światło.
- Muszę się zbierać - stwierdziła. - Już prawie zachód słońca.
Wstała, a rękojeści jej noży połyskiwały w przydymionym świetle. Młoda nerwowa
kobieta, uprzejma, acz niebezpieczna, która nigdy nie rozstawała się ze swoimi nożami.
Usłyszał już od członków Symfonii legendy na temat jej zdolności do rzucania nimi. Podobno
potrafiła trafić w sam środek celu nawet z zawiązanymi oczami.
- Myślałem, że dziś występują tylko muzycy - powiedział François. Jak zwykle nie
chciał, żeby już szła.
- Tak, tylko oni, ale obiecałam im, że przyjdę.
- Dziękuję za wywiad. - Odprowadził ją do drzwi.
- Nie ma za co.
- Jeśli mogę wiedzieć: czemu nie chciałaś, żebym zapisał tę ostatnią część rozmowy?
Nie pierwszy raz słyszę tego typu wyznania.
- Wiem - odparła. - Prawie każdy z Symfonii... Ale ja zbieram wycinki z magazynów
plotkarskich.
- Z magazynów?
- Tylko o jednym aktorze, o Arthurze Leanderze. Z powodu tej mojej kolekcji
wycinków wiem co nieco o tym, jak trwałe jest to, co mówimy i co o nas piszą.
- A ty nie chciałabyś być zapamiętana przez pryzmat tego.
- Właśnie tak - przytaknęła. - Będziesz na występie?
- Pewnie. Pójdę z tobą. - Poszedł zgasić świeczkę.
Ulica już pogrążyła się w cieniu, ale niebo nad zatoką wciąż było jasne. Symfonia
występowała na moście parę przecznic od biblioteki. François usłyszał pierwsze dźwięki, tę
tradycyjną kakofonię spowodowaną przez muzyków dostrajających instrumenty. August z
zaciętym wyrazem twarzy w kółko powtarzał jeden takt. Charlie przeglądała nuty. Wcześniej
paru mieszkańców przyniosło ławki z ratusza i ustawiło je w rzędy odwrócone do zatoki.
Większość ławek już zajęto, dorośli rozmawiali między sobą albo przyglądali się muzykom,
zaś dzieci wpatrywały się jak zahipnotyzowane w instrumenty.
- Z tyłu są jeszcze wolne miejsca - powiedziała Kirsten i François poszedł za nią.
- Co dziś grają?
- Symfonię Beethovena. Nie pamiętam którą.
Nagle muzycy przestali ćwiczyć, dostrajać, rozmawiać i w ciszy zajęli swoje miejsca
plecami do wody. Tłum zgromadzony na widowni również ucichł. Dyrygent wyszła przed
orkiestrę, uśmiechnęła się do widzów i ukłoniła się, po czym bez słowa odwróciła się do
muzyków. W tle słychać było mewy. Dyrygent uniosła batutę.

46.

Tamtej nocy, latem Piętnastego Roku Jeevan Chaudhary siedział nad rzeką i pił wino.
Świat składał się teraz z łańcucha osad i tylko one się liczyły. Same tereny nie miały już
nazw, choć ten, na którym się znajdował, był kiedyś częścią stanu zwanego Wirginia.
Jeevan przeszedł tysiące kilometrów. Trzeciego Roku przywędrował do osady zwanej
McKinley, od nazwiska założycieli. Na początku było ich ośmioro, grupa sprzedawców z
firmy marketingowej McKinley Stevenson Davies, która utknęła na wyjeździe służbowym,
kiedy grypa gruzińska rozprzestrzeniała się po kontynencie. Po kilku dniach wędrowania
natknęli się na opuszczony motel z daleka od autostrady i stwierdzili, że równie dobrze mogą
się w nim zatrzymać. Sprzedawcy wprowadzili się do pokojów i zostali tam, początkowo
dlatego, że te pierwsze lata były naprawdę straszne i nikt nie chciał się za bardzo oddalać od
grupy, a potem już z przyzwyczajenia. Teraz żyło tam dwadzieścia siedem rodzin i tworzyli
spokojną osadę nieopodal rzeki. Latem Dziesiątego Roku Jeevan poślubił jedną z
założycielek miasteczka, byłą asystent do spraw sprzedaży, Darię, i tego wieczoru siedziała
razem z nim i ich wspólnym przyjacielem nad rzeką.
- No nie wiem - powiedział ich kolega. - Czy to ma sens uczyć dzieci o tym, jak było
kiedyś?
Miał na imię Michael i kiedyś był kierowcą ciężarówek. W McKinley mieli szkołę -
dziesięcioro dzieci spotykało się każdego dnia w największym pokoju w motelu.
Jedenastoletnia córka Michaela poprzedniego dnia wróciła z płaczem do domu, ponieważ
nauczycielce się wymsknęło, że przed grypą gruzińską ludzie żyli o wiele dłużej, że kiedyś
sześćdziesiąt lat to nie był szczególnie sędziwy wiek. Przestraszyło ją to, było
niesprawiedliwe, nie rozumiała, czemu nie może żyć tak długo, jak ludzie kiedyś.
- Sama nie wiem - odparła Daria. - Chyba chciałabym, żeby moje dziecko znało naszą
historię, żeby wiedziało o tych wszystkich niesamowitych rzeczach, które mieliśmy.
- Ale po co? - Michael ze skinieniem głowy wziął od niej butelkę wina. - Sama przecież
widziałaś, jak przewracają oczami, kiedy ktoś im opowiada o antybiotykach czy silnikach.
Dla nich to science fiction. A skoro to ich stresuje... - przerwał, żeby wziąć łyk wina.
- Może masz rację - powiedziała Daria. - Tak naprawdę pytanie brzmi, czy ta wiedza
daje im szczęście, czy nie?
- W przypadku mojej córki zdecydowanie nie.
Jeevan nie słuchał ich zbyt uważnie. Nie był też do końca pijany, a po prostu
przyjemnie zadowolony, odpoczywał po dość ciężkim dniu. Tego ranka ich sąsiad spadł z
drabiny i Jeevan, jako najbardziej zbliżona do lekarza osoba w okolicy, musiał nastawić mu
złamaną rękę. Straszna robota. Pacjent upił się bimbrem, ale i tak był na wpół oszalały z bólu.
Jęki cierpienia wymykały się pomimo kawałka drewna, który ściskał zębami. Jeevan lubił być
tym, do którego ludzie zwracali się w trudnych chwilach. Przywiązywał wielką wagę do tego,
że może pomagać innym, ale widoczne cierpnie pacjentów w erze bez znieczulenia często
sprawiało ból i jemu. Teraz patrzył, jak świetliki unoszą się nad wysoką trawą przy rzece i nie
miał ochoty rozmawiać. Cieszył się z towarzystwa żony i przyjaciela. Wino przysłaniało
najgorsze wspomnienia z dnia - strużki potu spływające po czole pacjenta, kiedy Jeevan
nastawiał złamaną kość - ale jego uwagę odwracały także szum rzeki, cykady między
drzewami oraz gwiazdy nad wierzbami. Nawet po tylu latach wciąż zdarzały się chwile, kiedy
aż sam nie wierzył w swoje szczęście, że znalazł to miejsce, ten spokój, tę kobietę, że udało
mu się dożyć dobrych czasów. Ścisnął dłoń Darii.
- Kiedy wróciła wczoraj z płaczem - powiedział Michael. - Tak sobie wtedy
pomyślałem, że może pora przestać opowiadać im te szalone historie. Może czas już
całkowicie odciąć się od przeszłości.
- Ja nie chcę się odcinać - stwierdził Jeevan.
- Chyba ktoś cię woła - wtrąciła Daria.
- Mam nadzieję, że nie - powiedział Jeevan, ale wtedy też usłyszał nawoływania ludzi.

Poszli do motelu, do którego przyjechał konno mężczyzna z ranną kobietą.


- Moja żona została postrzelona - wytłumaczył i Jeevan wyczuł w jego tonie to, jak
bardzo ją kocha.
Kiedy zdjęli ją z konia, to pomimo dość ciepłego wieczoru, kobieta wciąż nie
przestawała się trząść. Była na wpół przytomna, jej powieki poruszały się intensywnie.
Przenieśli ją do pokoju, który służył Jeevanowi za salę operacyjną. Michael zapalił lampy
olejne i pokój zalała fala żółtego światła.
- Pan jest lekarzem? - zapytał mężczyzna. Wyglądał trochę znajomo, ale Jeevan nie
potrafił go sobie umiejscowić. Miał około czterdziestu lat, a włosy zaplótł w cienkie
warkoczyki, tak samo jak żona.
- Raczej kimś najbardziej zbliżonym do lekarza - odpowiedział Jeevan. - Jak się
nazywasz?
- Edward. Więc nie jesteś prawdziwym lekarzem?
- Przed wybuchem epidemii uczyłem się na ratownika medycznego. Przez pięć lat
miałem tu staż u jednego doktora, który potem jednak zdecydował się pójść dalej na południe.
Nauczyłem się tego, co mogłem.
- Ale nie chodziłeś do szkoły medycznej - powiedział z rezygnacją Edward.
- Cóż, bardzo chętnie bym poszedł, ale słyszałem, że już nie przyjmują kandydatów.
- Wybacz. - Edward starł chusteczką pot z twarzy. - Słyszałem, że jesteś dobry. Nie
chciałem cię urazić. Dopiero co ją postrzelili i...
- Zobaczę, co da się z tym zrobić.
Jeevan już od dawna nie widział rany postrzałowej. W Piętnastym Roku nie pozostało
już zbyt wiele amunicji, więc rzadko kiedy używano strzelb czy pistoletów, a jeśli już, to
tylko do polowania.
- Powiedz mi, co się stało - poprosił głównie po to, żeby odwrócić uwagę Edwarda.
- Trafiliśmy na proroka.
- Nie mam pojęcia, kto to jest. - Przynajmniej rana była czysta, kula przebiła jej brzuch
na wylot. Straciła trochę krwi. Miała słaby, ale stabilny puls. - Co to za prorok?
- Myślałem, że jego sława go wyprzedza - odpowiedział Edward. Trzymał żonę za rękę.
- Przeszedł przez całe południe.
- Przez lata słyszałem o kilkunastu prorokach. Nie jest to niespotykane zajęcie. - Jeevan
znalazł w szafce butelkę bimbru.
- Tym sterylizujesz narzędzia?
- Już wcześniej wyparzyłem igłę w gorącej wodzie, a teraz jeszcze wysterylizuję ją tym.
- Igłę? To będziesz ją zszywał bez wyciągania kuli?
- Zbyt ryzykowne - odpowiedział delikatnym tonem Jeevan. - Krwawienie już prawie
ustało. Jeśli wejdę do środka w poszukiwaniu kuli, to ona może się wykrwawić. Bezpieczniej
to zostawić. - Nalał trochę bimbru do miski, przemył nim sobie ręce, przetarł też alkoholem
igłę i nici.
- Mogę jakoś pomóc? - Edward krążył przy nim.
- Wy troje możecie ją przytrzymać, kiedy ja będę zszywać. Mówiłeś o jakimś proroku -
powiedział Jeevan. Z czasem przekonał się, że najlepiej jest zająć czymś innym uwagę osób,
które przychodziły z pacjentami.
- Przyjechał dziś popołudniu - opowiadał dalej Edward. - On i jego zwolennicy. W
sumie może było ich z dwudziestu.
Jeevan przypomniał sobie, skąd kojarzył Edwarda.
- Mieszkasz tam na tej starej plantacji, prawda? Parę razy byłem tam z doktorem, kiedy
jeszcze miałem u niego praktyki.
- Tak, dokładnie, na te; plantacji. Akurat byliśmy na polu, kiedy przybiegł do mnie
znajomy i powiedział, że drogą zbliża się grupa około dwudziestu osób i śpiewają jakiś
dziwny hymn. Niedługo po tym też go usłyszałem i w końcu do nas dotarli. Cała grupa
uśmiechnięta, stłoczeni razem. Zanim do nas podeszli przestali śpiewać. Było ich mniej, niż
się spodziewałem. Może z piętnastu.
Edward ucichł, patrząc jak Jeevan polewa ranę alkoholem. Kobieta jęknęła i z rany
wyciekła cienka strużka krwi.
- Mów dalej - poprosił Jeevan.
- Spytaliśmy ich kim są, a ich przywódca uśmiechnął się do mnie i powiedział, że są
światłem.
- Światłem? - Jeevan przeciągnął igłę przez skórę kobiety. - Nie patrz na to - powiedział
Edwardowi, kiedy ten głośno przełknął ślinę. - Trzymaj ją mocno.
- Wtedy zrozumiałem, z kim mam do czynienia. Handlarze i inni podróżni nam o nim
opowiadali. Ci ludzie byli bezwzględni. Wierzą w jakieś obłąkane teorie, są uzbrojeni i biorą
to, czego zapragną. Próbowałem zachować spokój, wszyscy próbowaliśmy, bo widziałem, że
moi sąsiedzi też już zrozumieli, kto to jest. Spytałem się, czy czegoś potrzebują, czy tylko
wpadli z towarzyską wizytą, a prorok się uśmiechnął i powiedział, że mają coś, czego my
chcemy i są gotowi się na to wymienić za broń i amunicję.
- Wciąż macie amunicję?
- Mieliśmy do dzisiaj. Na plantacji był całkiem spory zapas. Kiedy on tak mówił,
zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu syna. Był ze swoją matką, ale gdzie ona jest? Więc
pytam ich, co takiego mają, że my niby to chcemy.
- I co wtedy?
- Wtedy ich grupa się rozstąpiła, między nimi stał mój syn. Złapali go, on ma pięć lat.
Rozumiesz to? Ma pięć lat, a oni go związali i zakneblowali. Wtedy się przeraziłem, bo wciąż
nie wiedziałem, gdzie jest moja żona.
- Więc dałeś im broń?
- Dałem im broń, a oni oddali mi syna. Parę osób od nich przetrzymywało moją żonę.
Dlatego było ich mniej. Wzięli ją jako zabezpieczenie - mówił głosem przepełnionym
obrzydzeniem - i powiedzieli, że jeśli nie będziemy ich ścigać, to za godzinę, dwie ją puszczą.
Powiedzieli, że opuszczają te tereny, idą na północ i już więcej ich nie zobaczymy. Przez cały
czas się tak przyjaźnie uśmiechali, byli tacy spokojni, jakby nie zrobili niczego złego.
Zostawili mojego syna, wzięli broń i amunicję, a my czekaliśmy. Minęły trzy godziny, a
mojej żony wciąż nie było, więc paru z nas pojechało za nimi i znaleźliśmy ją postrzeloną na
zboczu.
- Czemu to zrobili? - Jeevan spostrzegł, że kobieta była już przytomna. Wciąż miała
zamknięte oczy i płakała cicho. Jeszcze jeden szew.
- Powiedziała, że prorok chciał, żeby została z nimi - odpowiedział Edward. - Żeby
poszła z nimi na północ, poślubiła jednego z jego zwolenników, a ona się nie zgodziła i wtedy
do niej strzelił. Nie chciał jej zabić, przynajmniej nie od razu. Chciał tylko zadać jej ból.
Jeevan przeciął nitkę i przyłożył czysty ręcznik do brzucha kobiety.
- Bandaż - powiedział do Darii, ale ona już była obok niego z kawałkiem starego
prześcieradła. Ostrożnie przewiązał go wokół talii kobiety.
- Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że nie wda się zakażenie, ale raczej nie
powinno być problemu - powiedział Jeevan. - Ciepło kuli sprawia, że sama jest sterylna.
Byliśmy też ostrożni z tym alkoholem. Ale powinniście tu zostać na parę dni.
- Jestem ci tak ogromnie wdzięczny - odparł Edward.
- Robię, co do mnie należy.

Kiedy posprzątał, a kobieta zapadła w niespokojny sen z mężem nieustannie


czuwającym przy jej boku, Jeevan odłożył zakrwawioną igłę do garnka i przeszedł na drugą
stronę drogi nad rzekę. Kucnął w trawie, żeby napełnić garnek wodą i wrócił z nim do motelu.
Przed wejściem do jego pokoju stał prowizoryczny piekarnik - rozpalił go i postawił garnek
na grzałce. Usiadł na ławce obok i czekał, aż woda się zagotuje.
Jeevan napełnił fajkę tytoniem. Był to jego uspokajający rytuał. Starał się myśleć o
gwiazdach i szumie rzeki, próbował nie myśleć o bólu tej kobiety, o jej krwi, o ludziach,
którzy byli zdolni strzelić do niej i zostawić na poboczu drogi. McKinley było dalej na
południe od plantacji. Jeśli prorok mówił prawdę to on i jego ludzie oddalali się od McKinley,
zmierzali w stronę niczego nie podejrzewającej północy. Jeevan zastanawiał się, dlaczego
akurat północ i jak daleko zamierzali iść. Pomyślał o Toronto, o brnięciu przez śnieg. Myśli o
Toronto tak jak zawsze przywołały wspomnienie o jego bracie, wieżowcu przy jeziorze,
rozpadającym się mieście duchów, teatrze Elgin, przy którym wciąż wisiały plakaty
promujące Króla Leara, o tamtej nocy, która była początkiem końca, o tamtym wieczorze,
kiedy umarł Arthur.
Daria podeszła do niego. Zaskoczył go dotyk jej dłoni na ramieniu. Woda gotowała się
już od dłuższego czasu. Igła z całą pewnością była sterylna. Daria chwyciła go za rękę i
pocałowała jego dłoń.
- Już późno - szepnęła. - Chodź do łóżka.

47.

Clark w wieku siedemdziesięciu lat, w Dziewiętnastym Roku, był bardziej zmęczony


niż kiedykolwiek i bardzo wolno się poruszał. Bolały go stawy, zwłaszcza kiedy było zimno.
Zgolił całą głowę, nie tylko lewą stronę i miał cztery kolczyki w lewym uchu. Jego bliska
przyjaciółka Annette zmarła dwa lata wcześniej w wyniku jakiejś tajemniczej choroby i nosił
teraz jej chustę z Lufthansy. Już nie był smutny, ale za to nieustannie świadomy otaczającej
go śmierci.
W muzeum znajdował się jeden fotel, z którego roztaczał się widok na prawie całą płytę
lotniska. Mieli też strefę kuchenną, w której myśliwi wieszali jelenie, dziki i króliki na
prowizorycznym wieszaku zrobionym z tylnej części skrzydła odrzutowca model 737. Tam
wycinali mięso do jedzenia dla ludzi, a wnętrznościami karmili pasy. Między szóstym a
siódmym pasem startowym powstał cmentarz. Każdy z grobów zaznaczono składanym
stolikiem wyjętym z samolotu. Dane o zmarłym żłobili w plastikowych podstawkach. Tego
ranka Clark położył na grobie Annette bukiet z polnych kwiatów i nawet stąd widział tę
plamę błękitu i purpury. Na uboczu zaparkowane były samoloty, teraz pokryte już rdzą, a za
nimi znajdował się ogród. Widział pole kukurydzy, jeszcze dalej stał samotnie samolot Air
Gradia 452, następnie druciane ogrodzenie, a za nim las, z tymi samym drzewami, na które
patrzył od dwudziestu lat.
Ostatnio udostępnił dla szerszej publiki raporty, które przygotowywał dla Water Inc.
Stwierdził, że ci, którzy byli ich tematem, pewnie już nie żyli, więc nie było sensu trzymać
ich dłużej w tajemnicy. Byli kierownicy lotniska przeczytali je z wielkim zainteresowaniem.
W sumie miał trzy raporty. Po jednym od podwładnych, współpracowników i przełożonych, a
każdy o pewnie dawno już zmarłym kierowniku Water Inc. o imieniu Dan.
- No dobra, zajmijmy się tym - powiedział Garrett podczas jednego lipcowego
popołudnia. W ciągu ostatnich lat stali się bliskimi przyjaciółmi. Garrett uważał te raporty za
wyjątkowo pasjonujące. - Masz tutaj nagłówek „komunikacja” i...
- Na który raport patrzysz? - Clark siedział z zamkniętymi oczami na swoim ulubionym
fotelu.
- Na ten od podwładnych - odpowiedział Garrett. - No dobra, więc pod „komunikacją”
mamy pierwszy komentarz: nie sprawdza się przy przepływie informacji do zespołu. Czy Dan
brał może udział w spływach kajakowych? Tak tylko pytam z ciekawości.
- Tak, z całą pewnością o to właśnie chodziło temu, kto to powiedział - odparł Clark. -
Miał na myśli spływy kajakowe.
- A tu inny z moich faworytów: jest dobry w kontaktach z klientami, ale jeśli chodzi o
pozyskiwanie nowych, to stać go jedynie na obiecywanie gruszek na wierzbie. Wysoko mierzy,
ale nie rozkłada spraw na części pierwsze, gdzie leży prawdziwe pole do działania.
Clark zamrugał.
- Pamiętam to. Chyba miałem mały zawał, kiedy to powiedział.
- Zagadkowa kwestia - stwierdził Garrett.
- Zdecydowanie.
- Mamy i pole, i owoce, i rozkładanie, i spore wysokości.
- Być może był rolnikiem zbierającym plony oraz owoce na dużych wysokościach -
powiedział Clark. - Całe szczęście, że sam nigdy w taki sposób nie mówiłem.
- A używałeś zwrotu „zmiksować”?
- Nie, nie wydaje mi się.
- Nienawidziłem tego słowa. - Garrett wciąż przeglądał raporty.
- Mi specjalnie nie przeszkadzał. Kojarzył mi się z pieczeniem. Kiedy byłem mały,
moja mama kupowała takie gotowe miksy do robienia ciastek.
- Pamiętasz ciasteczka z czekoladą?
- Marzę o nich każdego dnia, więc nie mów mi o nich nic więcej.
Garrett zamilkł na tak długą chwilę, że Clark aż otworzył oczy, żeby sprawdzić, czy
wciąż oddychał. Garrett patrzył na dwójkę dzieci bawiących się na płycie lotniska. Chowały
się za kołami samolotu Air Canada i goniły. W ciągu ostatnich lat stał się dużo spokojniejszy,
ale wciąż zdarzały mu się momenty zawieszenia, takie jak ten, a Clark znał go już na tyle
dobrze, że wiedział, jakie pytanie mu teraz zada.
- Czy mówiłem ci kiedyś o mojej ostatniej rozmowie telefonicznej?
- Tak, wydaję mi się, że tak - odpowiedział miękkim tonem Clark.
Garrett miał żonę i czteroletnie bliźniaki w Halifax, ale ostatni telefon wykonał do
swojego szefa. Ostatnie słowa, jakie powiedział do telefonu, były stekiem korporacyjnych
formułek, które już na zawsze zapadły mu w pamięć.
- Najpierw trzeba odnowić kontakt z Nancy i przedyskutować to z Bobem. Wrócimy do
tematu w przyszłym tygodniu. Puszczę maila do Larry’ego.
Powtórzył, chyba nieświadomie, zwrot „wrócimy do tematu”. Odchrząknął i zapytał:
- Czemu mówiliśmy, że „puścimy maila”?
- Nie wiem. Też się nad tym kiedyś zastanawiałem.
- Czemu nie mogliśmy powiedzieć, że wyślemy maila? Przecież tylko wciskaliśmy
jeden klawisz.
- Nawet nie klawisz, tylko obrazek klawisza na ekranie.
- Tak, właśnie o to mi chodzi.
- Nie było żadnego specjalnego urządzenia do puszczania maili. Choć muszę przyznać,
że byłoby to ciekawe.
- Wypuszczalibyśmy maile z klatek, jak gołębie - powiedział Garrett. - Zamiast
„dziękuję” pisałem „dz.”
- Tak, też tak robiłem. Nie wiem czemu. Czy napisanie tych paru dodatkowych liter
było zbyt wielkim wysiłkiem? Nie rozumiem.
- O, to mi się podoba. - Garrett zmienił temat. - Świetnie funkcjonujący lunatyk.
- Tak. Nawet pamiętam kobietę, która to powiedziała. - Clark był ciekawy, co się z nią
potem stało.
Ostatnio dużo myślał o przeszłości. Lubił przymykać oczy i dać się porwać
wspomnieniom. Rozmyślanie o życiu przypominało serię nie związanych ze sobą zdjęć i
filmików. Szkolne przedstawienie, kiedy miał dziewięć lat, jego ojciec siedzący w pierwszym
rzędzie, patrzący na niego z dumą. Tańczenie z Arthurem w klubie w Toronto, wokół nich
oślepiające błyski świateł. Sala wykładowa na uniwersytecie w Nowym Jorku. Kierownik,
jego klient, przeczesujący dłonią włosy i narzekający na swojego szefa. Cała procesja
kochanków wspominana w różnych drobnych szczegółach: granatowa pościel, filiżanka
idealnej herbaty, okulary przeciwsłoneczne, uśmiech. Brazylijskie drzewko z papryczkami w
ogrodzie jego znajomego w Silver Lake. Bukiet lilii na biurku. Uśmiech Roberta. Dłonie jego
matki, szydełkowała, słuchając BBC.
Obudził go odgłos stłumionych głosów. Ostatnio coraz częściej zdarzało mu się nagle
przysnąć. Kojarzyło mu się to z pewnego rodzaju próbą. Najpierw zasypiasz na krótko, potem
na coraz dłużej, aż w końcu na zawsze. Wyprostował się w swoim fotelu i przetarł oczy.
Garretta już nie było. Ostatnie promienie słońca odbijały się od stalowej konstrukcji
motocykla.
- Obudziłem cię? - spytał Sullivan. Był szefem ochrony. Miał około pięćdziesięciu lat i
dziesięć lat wcześniej przyszedł na lotnisko ze swoją córką. - Chciałem ci przedstawić
naszych nowych mieszkańców.
- Bardzo mi miło - powiedział Clark. Kobieta i mężczyzna, oboje około trzydziestki, a
do tego niemowlę.
- Jestem Charlie - przedstawiła się kobieta. - To mój mąż Jeremy i mała Annabel.
Całe jej ramiona pokrywały tatuaże. Dostrzegał tam kwiaty, nuty muzyczne, misternie
wykaligrafowane imiona, królika. Na prawym przedramieniu miała wytatuowane cztery noże.
Wiedział, co taki tatuaż oznaczał i zauważył taki sam u jej męża, dwie czarne strzałki na
lewym nadgarstku. Zatem ona zabiła czterech ludzi, a on dwóch, a teraz przyszli tu z
dzieckiem i według absurdalnych standardów nowego świata - wciąż nie potrafił przestać się
dziwić tym nowymi absurdalnymi standardami - wszystko było w porządku. Dziecko
uśmiechnęło się do Clarka. Odwzajemnił uśmiech.
- Zostaniecie tu na długo?
- Jeśli nas przyjmiecie - odparł Jeremy. - Zostaliśmy oddzieleni od naszych ludzi.
- A poczekaj, jak usłyszysz, kim są ich ludzie - powiedział Sullivan. - Pamiętasz te
gazety z New Petoskey?
- Podróżująca Symfonia - potwierdziła Charlie.
- Co do tych waszych ludzi - mówił dalej Sullivan, wymachując rękami przed Annabel,
która jednak to ignorowała i wpatrywała się w jego twarz - to nie powiedzieliście mi, jak to
się stało, że ich zgubiliście.
- To skomplikowana historia - powiedziała Charlie. - Był pewien prorok. Mówił, że
pochodzi stąd.
Stąd? Czy na lotnisku był kiedykolwiek jakiś prorok? Clark był pewien, że pamiętałby
o kimś takim.
- Jak się nazywał?
- Tego to chyba nikt nie wie - odpowiedział Jeremy. Zaczął opisywać blondwłosego
mężczyznę, który sprawował kontrolę nad małym miasteczkiem St. Deborah Przy Wodzie.
Rządził za pomocą charyzmy, przemocy i specjalnie wybranych wersów z Księgi Apokalipsy.
Przerwał, kiedy zobaczył wyraz twarzy Clarka. - Coś się stało?
Clark podniósł się ze swojego fotela. Patrzyli się na niego, kiedy przeszedł do
najstarszej szklanej gablotki w muzeum.

- A jego matka wciąż żyje? - Clark spojrzał na paszport Elizabeth, na jej zdjęcie z nie
tak odległej, a jednak wydającej się wręcz niemożliwej przeszłości.
- Czyja matka? Proroka?
- Tak.
- Chyba nie - odparła Charlie. - Nigdy o niej nie wspominał.
- Nie było z nim żadnej starszej kobiety?
- Nie.
Co się z tobą stało, Elizabeth? Co się stało z nimi wszystkimi? Z jego rodzicami,
współpracownikami, ze wszystkimi przyjaciółmi z poprzedniego życia, z Robertem? Skoro
oni wszyscy przepadli bez wieści, to czemu miałoby to ominąć Elizabeth? Zamknął oczy.
Myślał o chłopcu stojącym przy samolocie pełnym duchów, o ukochanym jedynym synu
Arthura Leandera, o tym jak czytał na głos trupom wersy o plagach.
Prorok
48.

Trzy dni po tym, jak Kirsten i August oddzielili się od Sym fonii, Kirsten obudziła się
ze łzami w oczach w zarośniętym ogrodzie na przedmieściach Severn City. Śniło się jej, że
szła drogą z Augustem, odwróciła się i nagle zniknął. Czuła, że umarł. Wołała do niego,
szukała go, ale nie było po nim śladu. Kiedy się obudziła, August patrzył na nią i trzymał ją
za ramię.
- Jestem tu - powiedział. Musiała wołać jego imię przez sen.
- To nic takiego. Tylko sen.
- Też czasem mam koszmary. - W drugiej ręce trzymał srebrny statek Enterprise.
Dopiero świtało. Niebo powoli jaśniało, ale noc wciąż czaiła się wśród cieni, krople
rosy błyszczały w szarym świetle.
- Chodź, ogarnijmy się - zarządził August. - Może poznamy dziś nowych ludzi.
Przeszli na plażę. Perłowe niebo odbijało się w wodzie, na falującej powierzchni widać
było pierwsze różowe odcienie wschodu słońca. Umyli się szamponem, który Kirsten znalazła
w ostatnim z domów - zostawił na ich skórze chemiczny zapach brzoskwini, a na jeziorze
dryfujące wysepki piany - a Kirsten wyprała i wycisnęła swoją sukienkę. Nałożyła ją jeszcze
mokrą. August miał nożyczki w swojej walizce. Kirsten podcięła mu włosy, które już
wpadały mu do oczu, a on obciął jej.
- Będzie dobrze - szepnął. - Znajdziemy ich.
Wzdłuż brzegu jeziora znajdowały się hotele z potłuczonymi oknami, w ich odłamkach
odbijało się niebo. Drzewa rozrosły się pomiędzy zardzewiałymi samochodami na parkingu.
Kirsten i August zostawili swoje walizki, których kółeczka robiły zbyt dużo hałasu na
asfalcie. Zawinęli swoje rzeczy w prześcieradła i nieśli pakunki na plecach. Wkrótce ujrzeli
znak z białym samolotem, wiszący nad skrzyżowaniem. Strzałka wskazywała centrum miasta.
Severn City musiało kiedyś być dość zamożnym miastem. Wiele budynków zbudowano
z czerwonej cegły, kwiaty rozrosły się w doniczkach, a korzenie klonów przebijały się przez
chodnik. Kwitnące pnącze oplotło prawie cały budynek poczty i rozrastało się jeszcze dalej na
ulicę. Szli, jak najciszej się dało, trzymali broń w gotowości. Ptaki przelatywały przez
powybijane okna i siadały na luźno zwisających przewodach.
- August.
- Słucham?
- Słyszałeś szczekanie psa?
Tuż przed nimi na małym pagórku był dziko zarośnięty park miejski. Weszli pod górę,
szybko schowali się wśród krzewów, odłożyli swoje pakunki i przykucnęli. Nagle z jednej z
pobocznych dróżek wybiegł jeleń.
- Coś musiało go wystraszyć - szepnął August. Kirsten bawiła się nerwowo swoim
nożem. Obok nich przeleciał żółty motyl. Patrzyła na niego, nasłuchiwała i czekała. Jego
skrzydła były cieńsze od papieru. Wokół nich rozbrzmiewało delikatne brzęczenie owadów.
Usłyszała głosy, a zaraz później czyjeś kroki.
Mężczyzna, który pojawił się na drodze, był tak brudny, że Kirsten w pierwszej chwili
go nie poznała, a kiedy w końcu zorientowała się z kim ma do czynienia, musiała stłumić
krzyk. Sayid był okropnie wychudzony. Poruszał się powoli. Na jego twarzy była krew, jedno
oko miał całkowicie spuchnięte. Miał długi zarost oraz brudne i podarte ubrania. Za nim szli
dwaj mężczyźni i chłopiec. Chłopiec trzymał maczetę. Jeden z mężczyzn miał w ręku
strzelbę, której lufę skierował ku ziemi. Drugi mężczyzna trzymał łuk ze strzałą na cięciwie, a
na plecach wisiał mu kołczan.
Kirsten, poruszając się bardzo powoli, wyciągnęła zza paska drugi nóż.
- Biorę tego ze strzelbą - szepnął August. - Ty weź łucznika.
Jego palce zacisnęły się na kamieniu wielkości pięści. Wstał i rzucił kamieniem, który
przeleciał nad drogą. Uderzył o ścianę jednego z zapadniętych domów. Mężczyźni odwrócili
się gwałtownie w stronę hałasu i wtedy strzała Augusta wbiła się w plecy tego ze strzelbą.
Kirsten usłyszała odgłos oddalających się stóp - chłopiec z maczetą uciekał. Łucznik napiął
swoją broń i jedna ze strzał przeleciała tuż obok ucha Kirsten, ale nóż już opuścił jej dłoń.
Mężczyzna opadł na kolana, patrząc tępo na rękojeść noża wystającą spomiędzy jego żeber.
Gromada ptaków zerwała się do lotu i przeleciała nad parkiem.
August przeklinał pod nosem. Sayid klęczał na drodze, trzymał głowę w dłoniach.
Kirsten podbiegła do niego i przytuliła jego głowę do swojej piersi. Nie opierał się.
- Tak mi przykro - szeptała do jego pokrytych krwią włosów. - Tak mi przykro, że cię
skrzywdzili.
- Nie ma psa - zauważył August. Miał zaciśniętą szczękę, z twarzy spływały mu krople
potu. - Gdzie pies? Słyszeliśmy, jak szczeka.
- Prorok idzie za nami z psem - wyszeptał Sayid. - Ma ze sobą dwóch ludzi.
Rozdzieliliśmy się jakiś czas temu.
Kirsten pomogła mu wstać.
- Łucznik wciąż żyje - stwierdził August.
Mężczyzna leżał na plecach. Jego oczy śledziły Kirsten, ale nie poruszał się.
Przykucnęła przy nim. Był na widowni, kiedy wystawiali w St. Deborah Przy Wodzie Sen
nocy letniej. Siedział w pierwszym rzędzie. Na koniec entuzjastycznie bił im brawo i miał łzy
w oczach.
- Czemu porwaliście Sayida? - spytała. - Gdzie pozostała dwójka?
- Zabraliście coś, co należało do nas - odpowiedział jej mężczyzna. - Chcieliśmy zrobić
wymianę.
Plama krwi pod jego koszulą gwałtownie rosła. Teraz jej strużki spływały mu już po
szyi, wpadając do kałuży u jego boku.
- Niczego wam nie zabraliśmy. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - August
przeszukiwał torby mężczyzn. - Zero amunicji. Strzelba nie była naładowana.
- Mówi o dziewczynie - powiedział Sayid. Miał szorstki, chrapliwy głos. - Mówi o tej,
która się do nas przyłączyła.
- Piąta panna młoda - szepnął łucznik. - To był mój obowiązek. Ona była wybranką.
- Eleanor? - August spojrzał na niego. - Ten przerażony dzieciak?
- Była własnością proroka.
- Ma dwanaście lat - powiedziała Kirsten. - Wierzysz we wszystko, co prorok ci powie?
Łucznik uśmiechnął się.
- Wirus był aniołem - szepnął. - Nasze imiona zostały zapisane w księdze życia.
- Tak, jasne - ucięła Kirsten. - A gdzie reszta?
Mężczyzna patrzył się na nią bez słowa, nie przestając się uśmiechać. Kirsten spojrzała
na Sayida.
- Są gdzieś za nami? - spytała.
- Klarnecistka uciekła - powiedział Sayid.
- A Dieter?
- Kirsten... - zaczął miękkim tonem Sayid.
- O Boże - powiedział August. - Tylko nie Dieter.
- Przepraszam. - Sayid zakrył twarz dłońmi. - Nie mogłem...
- I widziałem nowe niebo - szeptał łucznik. - I nową ziemię, albowiem pierwsze niebo i
pierwsza ziemia przeminęły. - Robił się coraz bledszy.
Kirsten wyrwała nóż z klatki piersiowej łucznika, jęknął z bólu, usłyszała bulgot w jego
gardle, a jego spojrzenie stało się nieobecne. Trzeci, pomyślała i poczuła ogromne zmęczenie.

- Usłyszeliśmy jakiś szmer w lesie - opowiadał Sayid. Szedł bardzo powoli, kuśtykając.
- Tamtej nocy podczas warty. Byliśmy może ze dwa kilometry od Symfonii, już mieliśmy
wracać, ale wtedy usłyszeliśmy jakiś odgłos z lasu. Brzmiało jak płaczące dziecko.
- To był podstęp - powiedział August. Kirsten zauważyła, że miał łzy w oczach.
- Jak idioci poszliśmy to sprawdzić i nagle ktoś przesłonił mi twarz, przyłożył mi
szmatę nasiąkniętą jakimś chemicznym środkiem i obudziłem się już na polanie w lesie.
- A Dieter? - Trudno jej było nawet wymówić jego imię.
- Nie obudził się.
- Jak to?
- Tak po prostu. Może miał alergię na chloroform? A może to było coś zupełnie innego,
jeszcze bardziej toksycznego. Nie wiem. Ludzie proroka dali mi wody, powiedzieli, że chcą
odzyskać dziewczynę, że wzięli nas jako zakładników i chcą zrobić wymianę. Odgadli, że
idziemy do Muzeum Cywilizacji. Widzieli, w jakim kierunku szliśmy i słyszeli o tym, że
Charlie i Jeremy prawdopodobnie tam poszli, a my chcemy ich odnaleźć. I przez ten cały
czas, kiedy mi to tłumaczyli, patrzałem na Dietera, który robił się coraz bledszy, a jego usta
siniały. Próbowałem go obudzić, ale nie mogłem. Nie dałem rady. Leżałem związany obok
niego, kopalem go, wołałem do niego, żeby się obudził, ale on...
- Ale on co?
- Nie obudził się - powiedział Sayid. - Czekaliśmy cały następny dzień, ja wciąż
związany, a ci mężczyźni chodzący w tę i z powrotem, aż w końcu wieczorem przestał
oddychać. Widziałem to. - Kirsten czuła, jak do oczu napływają jej łzy. - Patrzyłem, jak
oddycha. Był taki blady. Widziałem, jak jego klatka unosi się i opada, wtedy jeden ostatni
wydech i koniec. Krzyczałem, próbowałem go ratować, ale nic nie działało. Nic. Tamci
kłócili się przez chwilę, po czym dwójka z nich poszła i wrócili parę godzin później z
klarnecistką.

49.

Klarnecistka nienawidziła Shakespeare’a. Tego roku, w którym świat się zmienił, była
na drugim roku studiów. Studiowała dwa kierunki - muzykę i teatr - i była zafascynowana
niemieckimi sztukami eksperymentalnymi. Dwadzieścia lat po upadku uwielbiała muzykę
Symfonii, kochała być tego częścią, ale nie rozumiała, czemu członkowie Symfonii upierają
się przy wystawianiu Shakespeare’a. Starała się nie okazywać swojej niechęci i zazwyczaj jej
się to udawało.
Rok przed tym, zanim została porwana przez ludzi proroka, klarnecistka siedziała
samotnie na plaży w Mackinaw City. Był chłodny poranek i nad wodą unosiła się mgła.
Przechodzili przez to miejsce więcej razy, niż potrafiłaby zliczyć, ale wątpiła, żeby jej się
kiedykolwiek znudziło. Podobało jej się, że w mgliste dni Górny Półwysep zdawał się znikać,
niczym most łączył się z chmurami, co dawało jej poczucie nieskończenie wielu możliwości.
Ostatnio zastanawiała się nad tym, czy nie napisać własnej sztuki. Być może udałoby
się przekonać Gila i resztę aktorów do wystawienia jej. Chciała napisać coś nowoczesnego,
coś co odnosiłoby się bezpośrednio do czasów, w których się znaleźli. Samo przetrwanie nie
wystarcza, mówiła Dieterowi podczas ich wieczornych sprzeczek, ale sam Shakespeare też
nie wystarcza. Wtedy Dieter przytaczał swoje typowe argumenty, że Shakespeare żył w
czasach zarazy i bez elektryczności, tak samo jak Symfonia. Na co klarnecistka odpowiadała
mu, że owszem, tyle że oni znali elektryczność, widzieli te wszystkie cuda techniki i byli przy
tym, jak ten świat upadł. Tego Shakespeare już nie mógł opisać. W jego czasach te wszystkie
wynalazki technologiczne były daleko przed nim, a nie za nim, zatem też i stracił o wiele
mniej.
- Skoro myślisz, że potrafisz stworzyć coś lepszego, to napisz sztukę i pokaż ją Gilowi -
rzucił wtedy Dieter.
- Nie twierdzę, że potrafię napisać coś lepszego - odpowiedziała mu. - Jedynie mówię,
że nasz repertuar jest nieadekwatny do dzisiejszych czasów.
Napisanie sztuki było jednak ciekawym pomysłem. Zaczęła pisać pierwszy akt
następnego poranka, siedząc na plaży, ale nie zaszła dalej niż poza pierwszą linijkę
początkowego monologu, który wyobrażała sobie jako część listu: Drodzy przyjaciele, czuję
się niezmiernie zmęczona, więc udałam się na odpoczynek do lasu. Wtedy rozproszyła ją
mewa, która wylądowała tuż obok jej stóp. Dłubała dziobem między kamieniem i klarnecistka
usłyszała podchodzącego do niej Dietera. Niósł dwa kubki czegoś, co w tym nowym świecie
uchodziło za kawę.
- Co piszesz? - zapytał.
- Sztukę - odparła. Złożyła kartkę.
Uśmiechnął się.
- Nie mogę się doczekać, aż będę mógł ją przeczytać.
W ciągu kolejnych kilku miesięcy często myślała o tym monologu, wywracała na różne
strony to pierwsze zdanie, ale nie potrafiła wymyśleć następnego. Monolog pozostał więc
jedynie fragmentem zapisanym na skrawku papieru, głęboko wepchniętym do jej plecaka. Do
momentu, aż jedenaście miesięcy później odnalazła go Symfonia, kiedy klarnecistka została
porwana przez ludzi proroka i wspólnie zastanawiali się, czy to list pożegnalny.

Podczas gdy oni czytali ten kawałek monologu, klarnecistka wybudzała się z
nienaturalnego snu. Śniła jej się sala prób na studiach, miała wrażenie czyjegoś śmiechu w tle
- ktoś opowiedział żart - i za wszelką cenę próbowała tam pozostać, bo jeszcze zanim się w
pełni obudziła, czuła, że wszystko jest nie tak, jak być powinno. Leżała na boku na polanie w
lesie. Czuła się, jakby ją otruto. Ziemia pod nią była bardzo twarda, a jej było okropnie
zimno. Miała związane ręce i nogi, natychmiast odczuła bolesny brak Symfonii. Pamiętała, że
nalewała wody do zbiorników razem z Jacksonem, ale co dalej? Usłyszała jakiś dźwięk za
sobą, odwróciła się i wtedy ktoś przyłożył jej szmatę do ust, ktoś chwycił ją za głowę. Teraz
był już wieczór. Niedaleko niej sześciu mężczyzn siedziało w kółku. Dwóch miało długie
strzelby, jeden zwyczajny łuk i kołczan ze strzałami, jeszcze inny dziwną, metalową kuszę,
zaś piąty trzymał maczetę. Szósty siedział tyłem do niej i nie widziała, czy też ma jakąś broń.
- Ale nie wiemy, którą drogą pójdą - powiedział jeden z tych ze strzelbą.
- Spójrz na mapę - odpowiedział mu ten, który siedział tyłem do klarnecistki. - Stąd jest
tylko jedna logiczna trasa na lotnisko w Severn City. - Rozpoznała głos proroka.
- Jak już będą w Severn City, to mogą też pójść Lewis Avenue. Nie jest o wiele dłuższa.
- Rozdzielimy się - zarządził prorok. - Dwie grupy, każda na jedną z tras i spotkamy się
już na drodze na lotnisko.
- Zatem przypuszczam, że mają panowie jakiś plan. - Nagle usłyszała głos Sayida.
Sayid! Chciała z nim porozmawiać, spytać go, gdzie są i co się dzieje, powiedzieć mu, że
Symfonia szukała jego i Dietera, ale było jej zbyt niedobrze, żeby chociażby się poruszyć.
- Już ci mówiliśmy. Chcemy wymienić waszą dwójkę na pannę młodą - powiedział
mężczyzna ze strzelbą. - I jeśli nikt nie będzie miał żadnych głupich pomysłów, to weźmiemy
ją i zejdziemy wam z drogi.
- Rozumiem - przytaknął Sayid. - Lubisz tę pracę czy jesteś tu tylko dla wypłaty?
- Co to wypłata? - spytał ten z maczetą. Wyglądał na najwyżej piętnaście lat.
- Wszystko, co robimy - powiedział prorok z uduchowioną miną. - Wszystkie nasze
działania, wasze cierpienie są częścią większego planu. Musisz to w końcu zrozumieć, Sayid.
- Może się zdziwisz, ale wcale mnie to nie pociesza.
Przypomniało jej się coś, co zawsze wiedziała o Sayidzie. Kiedy był wściekły, miał
trudności z trzymaniem pewnych uwag dla siebie. Wyciągnęła szyję i zobaczyła Dietera,
leżącego trochę dalej. Nie ruszał się, a jego skóra wyglądała jak z marmuru.
- Niektóre rzeczy wydają się być niepojęte - odezwał się łucznik. - Ale musimy zaufać
wielkiemu planowi.
- Jest nam bardzo przykro - powiedział chłopiec z maczetą i brzmiał tak, jakby mówił
całkowicie szczerze. - Naprawdę nam przykro z powodu twojego przyjaciela.
- Tak, pewnie jest wam przykro z całej masy jeszcze innych powodów - powiedział
zgryźliwie Sayid. - Ale skoro już omawiamy strategię, to nie rozumiem, dlaczego musieliście
porwać też klarnecistkę.
- Dwoje zakładników to pewniejsza opcja niż jeden - odparł łucznik.
- Ach, jacy wy wszyscy jesteście mądrzy - rzucił Sayid. - To chyba najbardziej w was
podziwiam.
Mężczyzna ze strzelbą mruknął coś po nosem i już zaczął wstawać, ale prorok położył
mu dłoń na ramieniu i skinął głową, aby z powrotem usiadł.
- Zakładnik testuje nas - powiedział prorok. - Czyż nie potrafimy znieść drwin z ust
upadłych? Czyż to też nie jest częścią naszej misji?
- Wybacz mi - wymamrotał mężczyzna ze strzelbą.
- Upadli kroczą wśród nas. My musimy być światłością. Jesteśmy światłością.
- Jesteśmy światłością - powtórzyło jednym głosem pięciu mężczyzn. Klarnecistka
przesunęła się, a poczuła przy tym taki ból, aż pomyślała, że zaraz znowu straci przytomność.
Wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć Sayida. Był może ze trzy metry od niej, również związany.
- Droga jest o jakieś pięćdziesiąt kroków stąd - powiedział do niej bezgłośnie. - Jak już
do niej dotrzesz, skręć w lewo.
Klarnecistka skinęła głową i przymknęła oczy, bo znowu naszła ją fala nudności.
- Twoja przyjaciółka wciąż śpi? - Usłyszała głos łucznika.
- Jeśli ją choć dotkniesz, to cię zabiję - powiedział Sayid.
- Ale po co te nerwy, przyjacielu. Nikt jej nawet nie tknie. Po prostu nie chcemy
powtórki z...
- Dajcie jej spać - przerwał mu prorok. - Symfonia i tak zatrzymała się na noc.
Dogonimy ich nad ranem.
Kiedy klarnecistka znowu otworzyła oczy, mężczyźni już spali, stłoczeni na zarośniętej
ziemi. Minęło dość sporo czasu. Czy ona też usnęła? Czuła się zdecydowanie lepiej niż
wcześniej. Ktoś zakrył twarz Dietera kawałkiem materiału. Sayid siedział w tym samym
miejscu, w którym go wcześniej widziała. Rozmawiał z chłopcem z maczetą.
- Na południu? - mówił chłopiec. - Nie wiem, nie lubię o tym myśleć. Robiliśmy, co
musieliśmy.
Nie słyszała odpowiedzi Sayida.
- To wykańcza, samo myślenie o tym - kontynuował chłopiec. - Wspominanie tego, co
robiliśmy, męczy mnie. Nie wiem, jak inaczej to opisać.
- Ale wierzysz w to, co on mówi? Wszyscy w to wierzycie?
- Clancy jest prawdziwym wyznawcą - usłyszała cichą odpowiedź chłopca. Wskazał na
śpiących mężczyzn. - Steve też, pewnie większość naprawdę w to wierzy. Nawet jeśli nie
wierzysz, to nie mówisz o tym na głos. Ale Tom? Ten młodszy ze strzelbą. Myślę, że on jest z
nami tylko dlatego, bo jego siostra jest żoną proroka.
- Bardzo przebiegle z jego strony - stwierdził Sayid. - Ale wciąż nie rozumiem,
dlaczego prorok tu z wami jest.
- Czasem chodzi z nami na zwiady. Przywódca musi czasem poprowadzić swoich ludzi
w dzicz. - Czy tylko wyobrażała sobie smutek w jego głosie? Klarnecistka leżała jeszcze
chwilę w bezruchu, aż namierzyła Gwiazdę Polarną. Odkryła, że kiedy leży na plecach i
wygnie się do góry, to może zbliżyć stopy do rąk na tyle, żeby poluzować sznur wokół nóg.
Sayid i chłopiec wciąż po cichu rozmawiali.
- No dobra - usłyszała, jak mówi Sayid. - Ale was jest sześciu, a nas trzydzieścioro.
Wszyscy w Symfonii są uzbrojeni.
- Wiesz przecież, że potrafimy poruszać się bardzo cicho. - Chłopiec westchnął. - Nie
mówię, że to jest dobre. Wiem, że takie nie jest.
- Skoro wiesz, że to złe...
- Ale jaki mam inny wybór? Sam pewnie wiesz, że czasy, w których żyjemy, czasem
zmuszają człowieka do robienia różnych rzeczy.
- Dziwne stwierdzenie na kogoś, kto jest zbyt młody, żeby pamiętać inne czasy - odparł
Sayid.
- Czytałem książki, różne czasopisma. Kiedyś nawet znalazłem gazetę. Wiem, że kiedyś
było inaczej.
- Ale wracając do tematu, was jest tylko sześciu...
- Nie słyszałeś, jak zaszliśmy cię od tyłu na drodze, nie? To dzięki naszemu treningowi.
Poruszamy się bezgłośnie i atakujemy od tyłu. W taki sposób udało nam się zabrać broń z
dziesięciu miast, zanim dotarliśmy do St. Deborah Przy Wodzie. W taki sposób wzięliśmy
dwie żony naszego przywódcy. I nawet twoja przyjaciółka - klarnecistka przymknęła oczy -
zaszliśmy ją od tyłu w lesie i niczego nie usłyszała.
- Nie wiem...
- Możemy was zabierać jednego po drugim - powiedział chłopiec przepraszającym
tonem. - Trenowałem, odkąd skończyłem pięć lat. Macie broń, ale nie jesteście tak
wyszkoleni, jak my. Jeśli Symfonia nie będzie chciała wymienić was na dziewczynę, to
możemy zacząć was zabijać jednego po drugim, nawet nie ruszając się z lasu, aż w końcu ją
nam oddacie.
Klarnecistka znowu zaczęła się poruszać, nerwowo próbowała rozluźnić węzeł wokół
nóg. Sayid widział ją, ale skupił wzrok na chłopcu. Przez długi czas nie słuchała ich
rozmowy, tylko skupiła się na sznurze. Kiedy jej nogi były już wolne, z trudem uniosła się na
kolana.
- Nie jestem pewien, czy dobrze to rozumiem - mówił Sayid. - Tę cześć waszej filozofii
o byciu światłością. W jaki sposób przynosicie światło, skoro sami nim jesteście? Mógłbyś mi
to jakoś wytłumaczyć?
Klarnecistka była jedną z najlepszych myśliwych w Symfonii. Po upadku przez trzy lata
żyła sama w lesie, więc teraz nawet osłabiona, nawet ze związanymi rękami, bez trudu
pobiegła i zniknęła między drzewami. Bezszelestnie przedostała się na drogę. Biegła, podczas
gdy noc zmieniała się w szary świt i wschodziło słońce, przez długie godziny szła, potykając
się, mając halucynację, marząc o wodzie, aż w końcu wpadła w ramiona jednego ze
zwiadowców Symfonii. Był już późny poranek, a niebo ciemniało przed zbliżającą się burzą,
kiedy dostarczyła swoją wiadomość - „Musicie zmienić trasę” - i potem zanieśli ją do reszty
grupy, do miejsca, gdzie właśnie skończyli ścinać ostatnie drzewo blokujące drogę. Kiedy
dyrygent usłyszała wiadomość i zarządziła natychmiastową zmianę trasy, zaczęły padać
pierwsze krople deszczu. Zwiadowcy zostali wysłani, żeby odnaleźć Kirsten i Augusta, którzy
łowili ryby gdzieś nieopodal, ale w tej burzy nie było ich nigdzie widać. Symfonia poszła
inną trasą, zagmatwaną kombinacją bocznych dróg, które w końcu zaprowadzą ich na
lotnisko w Severn City. Klarnecistka jechała na wozie, co chwila traciła przytomność, a
Alexandra przytrzymywała jej butelkę z wodą.

50.

Wytatuowane noże na nadgarstku Kirsten:


Pierwszy oznaczał mężczyznę, który napadł na nią podczas jej pierwszego roku z
Symfonią. Wyszedł nagle zdecydowanym krokiem zza krzaków i choć nie powiedział ani
słowa, znała jego zamiary. Kiedy tak się do niej zbliżał, świat jakby zamarł. Czuła się, jakby
obserwowała to wszystko z dystansu. On poruszał się szybko, ale zdążyła wyjąć nóż zza
paska i cisnąć nim - powoli i zdecydowanie, stal błyszczała w słońcu - aż wbił się w
mężczyznę, a ten chwycił się za gardło. Jęknął - nie słyszała go, ale widziała jak otwierał usta
i inni musieli go usłyszeć, bo nagle członkowie Symfonii zgromadzili się wokół niej. Wtedy
dopiero odzyskała słuch i czas zaczął znowu normalnie płynąć.
- To typowa psychologiczna reakcja na niebezpieczeństwo - powiedział jej potem
Dieter, kiedy wspomniała mu o tych bezdźwięcznych sekundach, o tym jak czas zdawał się
rozciągnąć. Wydawało się to słusznym wyjaśnieniem, ale nie tłumaczyło opanowania, z jakim
wyciągnęła nóż z gardła mężczyzny i go wyczyściła. Dlatego też potem nie próbowała już
przypomnieć sobie swojego straconego roku na drodze, tych trzynastu zapomnianych
miesięcy pomiędzy opuszczeniem Toronto z bratem i przybyciem do Ohio, gdzie zostali aż do
jego śmierci, a ona sama do przybycia Symfonii. Cokolwiek wydarzyło się w tamtym czasie,
nie chciała tego pamiętać.
Drugi nóż oznaczał mężczyznę, który padł od jej ciosu dwa lata później na obrzeżach
Mackinaw City. Symfonia została wcześniej ostrzeżona o grasujących tam bandytach, ale i
tak byli w szoku, kiedy nagle we mgle pojawiła się przed nim czwórka mężczyzn
uzbrojonych w pistolety i maczety. Jeden ze strzelców tonem wypranym z wszelkich emocji
spytał o jedzenie, cztery konie i kobietę.
- Dajcie nam, co chcemy i nikomu nie musi stać się krzywda - powiedział.
Kirsten wyczuła, nawet nie usłyszała, a właśnie wyczuła, jak szósty gitarzysta wyjmuje
strzałę ze swojego kołczanu.
- Najpierw bierzemy tych z pistoletami - szepnął jej do ucha. - Ja mam już tego po
lewej. Trzy, dwa...
I na „jeden” obaj mężczyźni z pistoletami padli. Jeden ze strzałą w czole, drugi
trzymając się kurczowo noża wbitego w pierś. Dyrygent wykończyła pozostałych dwoma
celnymi strzałami. Zaciągnęli ciała mężczyzn do lasu, żeby posłużyli za pokarm dla zwierząt i
ruszyli dalej do Mackinaw City, gdzie mieli wystawiać Romeo i Julię.
Kirsten miała nadzieję, że nie będzie musiała robić trzeciego tatuażu.
- I widziałem nowe niebo, i nową ziemię - wyszeptał łucznik.
Widziała potem minę Augusta i zrozumiała, że ten ze strzelbą był jego pierwszym -
miał to ogromne szczęście i dotrwał do Dwudziestego Roku bez zabijania nikogo - i gdyby
nie była aż tak zmęczona, gdyby samo oddychanie nie kosztowało jej tyle siły po tym, co
Sayid im powiedział, to pocieszyłaby go. Można to przetrwać, ale nie dało się pozostać
niezmienionym. Teraz, zasypiając, będzie mieć w myślach tego mężczyznę. Do końca życia.

Gdzie podziewał się prorok? Szli głównie w ciszy, przytłoczeni żałobą, Sayid kuśtykał.
Wszyscy nasłuchiwali szczekania psa. Znaki wskazujące lotnisko kierowały ich z daleka od
jeziora, od centrum miasta, przez przedmieścia mieszkalne z drewnianymi domami. Niektóre
dachy zawaliły się pod naporem ułamanych drzew. W świetle poranka nawet i w tym
zniszczonym świecie można było znaleźć piękno. Promienie słońca otaczające kwiaty, które
przebijały się przez asfalt na zapuszczonych podjazdach, ganki domów pokryte niesamowicie
zielonym mchem, kwitnący na biało krzew z przycupniętymi na nim motylami. Świat wciąż
był piękny. Kirsten ścisnęło za gardło. Domy stały coraz rzadziej, pomiędzy zarośniętymi
podjazdami ziały coraz szersze odstępy, aż w końcu wyszli na drogę, której prawy pas
zapełniony był samochodami, które teraz wyglądały jak zardzewiałe szkielety na
pozbawionych powietrza oponach. Kiedy spojrzała przez ich szyby, ujrzała śmieci ze starego
świata: pogniecione torebki po chipsach, pudełka po pizzy, elektroniczne przedmioty z
guzikami i ekranami.
Gdy wyszli na autostradę, ujrzeli znak wskazujący właściwy kierunek, ale równie
dobrze mogli po prostu iść wzdłuż sznura samochodów. Najwyraźniej wszyscy próbowali się
tam dostać. Nie udało im się, bo skończyło im się paliwo, nie mogli się przebić przez korek
albo umarli za kółkiem. Nigdzie nie było widać proroka. Żadnych oznak ruchu pomiędzy
lśniącymi w słońcu samochodami.
Szli poboczem. W pewnym miejscu bluszcz z lasu rozrósł się i pokrył zielenią część
autostrady. Przebijali się przez ten gąszcz, liście muskały stopy Kirsten. Próbowała wyczuć
proroka - był za nimi czy przed nimi? - ale jedyne, co do niej dobiegało, to zgiełk
otaczającego świata: cykady, ptaki, ważki, mijająca ich rodzina jeleni. Samochody stały
krzywo. Niektóre pod dziwnym kątem, inne wręcz najeżdżały na pojazdy przed nimi, a
kolejne na poboczu. Na niektórych kołach smętnie wisiały zardzewiałe łańcuchy. Musiała
rozpętać się śnieżyca, a autostrada nie została odśnieżona. Samochody ślizgały się na mokrym
śniegu i lodzie.
- Co jest? - zapytał August i Kirsten dopiero wtedy spostrzegła, że się zatrzymała.
Grypa, śnieżyca, korek i ta decyzja: czekać w samochodzie, który utknął już na dobre
pomiędzy masą innych aut i trzymać włączone ogrzewanie, dopóki nie skończy się paliwo?
Czy zostawić samochód, iść pieszo, być może z małymi dziećmi, ale dokąd? Jeszcze dalej, na
lotnisko? Czy z w powrotem do domu?
- Widzisz coś? - spytał szeptem Sayid. August pomagał mu iść przez ostatni odcinek
drogi.
Widzę wszystko.
- Nic takiego - odpowiedziała Kirsten.
Kiedyś niedaleko Kincardine poznała starszego mężczyznę, który twierdził, że ofiary
prześladują swoich morderców aż do ich śmierci. Myślała o tym, kiedy szli. O tym, jak
ciągnęły się za nimi zabite przez nich dusze, niczym puszki na sznurku. O tym, jak łucznik
uśmiechnął się pod sam koniec.
Skręcili na lotnisko i po południu doszli do zapory drogowej z drewnianym, wręcz
średniowiecznym znakiem ostrzegającym o grypie gruzińskiej. Szereg przewróconych
stożków i zwalone plastikowe ogrodzenie w jaskrawopomarańczowym kolorze. Wyobraziła
sobie, jakie to musiało być uczucie: przebić się tutaj w zamieci śnieżnej, w nadziei, że uda się
uciec przed zarazą panującą w mieście, a tutaj ten znak i ta świadomość, że przed tym nie ma
ucieczki. Być może przychodziły tu już chore osoby, trzymające małe, rozpalone gorączką
dzieci w ramionach. Kirsten odwróciła się od blokady, ale wiedziała, że przy lesie będą trupy.
Niektórzy pewnie cofali się, szli z powrotem, próbując odnaleźć inne wyjście z tej
beznadziejnej sytuacji, z tego miejsca owładniętego zarazą. Inni, zbyt zmęczeni albo zbyt
chorzy, schodzili z drogi i kładli się na uboczu, patrząc na opadający na nich śnieg. „Wczoraj
śniło mi się, że widziałem samolot.”. Zatrzymała się, przytłoczona wspomnieniem o Dieterze
i w tej chwili ciszy usłyszała odległe szczekanie psa.
- Kirsten - rzucił do niej August przez ramię. Widziała po wyrazie jego twarzy, że nie
usłyszał tego, co ona. - Zaraz będziemy na miejscu.
- Szybko do lasu - powiedziała. - Chyba usłyszałam szczekanie psa.
Pomogli Sayidowi zejść z drogi. Był bardzo blady. Opadł między krzaki, ciężko
oddychając, i zamknął oczy.
W ciszy, która nastała po szczekaniu psa, Kirsten przykucnęła za krzewami i słuchała
własnego bicia serca. Prorok i jego ludzie byli jeszcze dość daleko za nimi. Minęło sporo
czasu, zanim usłyszała ich kroki. Wydawały się być wyjątkowo głośne, ale wiedziała, że
miały na to wpływ jej wyostrzone przez adrenalinę i strach zmysły. Najpierw zobaczyła długą
lufę strzelby proroka, co jakiś czas wynurzającą się z cienia. Szedł na czele grupy
opanowanym, niespiesznym krokiem. Pies biegł u jego boku. Chłopiec, który rano uciekł
Kirsten i Augustowi, niósł teraz pistolet, a maczetę trzymał przewieszoną przez plecy. Za
nimi szedł mężczyzna ze skomplikowaną bronią, której Kirsten nigdy wcześniej nie widziała.
Była to groźnie wyglądająca, metalowa kusza z załadowanymi już czterema krótkimi
strzałami. Na końcu szedł czwarty mężczyzna z pistoletem.
Nie zatrzymuj się. Nie zatrzymuj się. Pies truchtał obok krzaków, w których chowała
się Kirsten. Nagle zatrzymał się i uniósł wyżej pysk. Węszył. Kirsten wstrzymała oddech.
Mogła odejść dalej od drogi. Była za blisko.
- Czujesz coś, Luli? - zapytał mężczyzna z kuszą. Pies odpowiedział pojedynczym
szczeknięciem. Kirsten wstrzymała oddech. Mężczyźni przystanęli obok psa.
- Pewnie znowu jakaś wiewiórka - stwierdził niepewnie chłopiec. Kirsten widziała, jak
bardzo był przerażony i napełniło ją to ogromnym smutkiem. Nie chciała, żeby tak było.
- A może ktoś ukrywa się w lesie.
- Kiedy ostatnio szczekał, to była to wiewiórka.
Pies zastygł, jego nos wciąż drgał. Błagam, idź dalej, błagam. Luli jednak znowu
szczeknął i spojrzał prosto na Kirsten.
Prorok uśmiechnął się.
- Widzę cię - powiedział mężczyzna z kuszą.
Mogła wstać i rzucić nożem, ale zanim trafiłby któregokolwiek z nich, ona zostałaby
zabita przez uderzenie kuli albo metalowej strzały - ten z kuszą i trójka strzelców już mieli ją
na celowniku. Mogła też pozostać ukryta za krzewami, poczekać aż zbliżą się do niej, wtedy
zaatakować i zostać zabitą przez któregoś z nich. Skąd jednak mogła mieć pewność, że się w
ogóle zbliżą? Może zaczęliby strzelać na ślepo w krzaki, za którymi była schowana. Czuła
niepokój Augusta, lekkie drganie w powietrzu. August przykucnął za małym pieńkiem. Był
lepiej ukryty od niej.
Metalowa strzała wbiła się w ziemię tuż obok jej stóp.
- Następna przebije twoje serce - zagroził mężczyzna z kuszą. Był starszy od proroka.
Na twarzy i szyi miał stare blizny po oparzeniu. - Wstawaj. Tylko powoli. Z uniesionymi
rękoma.
Kirsten wstała z ukrycia.
- Rzuć nóż.
Pozwoliła mu opaść między krzaki. Przez cały czas była świadoma dwóch noży za jej
paskiem - tak bliskie, a przy tym tak nieosiągalne. Gdyby teraz sięgnęła bardzo szybkim
ruchem po jeden z nich, czy zdążyłaby chociaż zabić proroka, zanim pierwsza kula rozdarłaby
jej serce? Wątpliwe.
- Podejdź bliżej. Jeśli sięgniesz po któryś z tych noży, zginiesz - powiedział spokojnie
mężczyzna z kuszą. Nie była to dla niego nowa sytuacja. Chłopiec wyglądał na
wstrząśniętego.
Ta szokująca myśl, że po tylu latach szczęśliwego wymykania się śmierci, w końcu
nadszedł koniec. Podchodziła bliżej przez rozpromieniony świat, przez świat zieleni, cienia i
światła. Myślała o tym, że musi spróbować zrobić coś heroicznego, choćby resztką sił rzucić
jeszcze nożem. Myślała o tym, że jest gotowa oddać wszystko, byleby nie znaleźli Augusta i
Sayida. Myślała o Dieterze, ale to sprawiało jej niemalże fizyczny ból, jakby ktoś dźgał ją w
świeżą ranę. Weszła na drogę i stanęła z uniesionymi rękoma przed prorokiem.
- Tytania - przywitał ją. Podniósł lufę swojej broni na wysokość jej oczu. W jego
spojrzeniu ujrzała jedynie uprzejmie zainteresowanie. Był ciekawy, co stanie się dalej.
Wszystkie trzy pistolety były wycelowane w Kirsten. Mężczyzna z kuszą mierzył w krzewy,
ale nic z jego ruchów nie sugerowało, że zauważył Augusta czy Sayida. Prorok skinął głową
do chłopca, który podszedł do Kirsten i wyjął jej noże zza paska. Rozpoznała go. Stał na
warcie, kiedy opuszczali St. Deborah Przy Wodzie. Opiekał sobie obiad na patyku. Nie
potrafił jej teraz spojrzeć w oczy. Pies stracił zainteresowanie zapachami z lasu. Położył się
na asfalcie i obserwował ich.
- Na kolana - powiedziała prorok. Uklękła. Lufa strzelby obniżyła się razem z nią.
Prorok podszedł bliżej.
Głośno przełknęła ślinę.
- Masz jakieś imię? - spytała. Instynktownie próbowała odwlec nadciągający koniec.
- Czasem imiona jedynie nas ograniczają. Gdzie twoi towarzysze?
- Symfonia? Nie wiem. - Znowu odczuła bolesną tęsknotę za nimi, mimo że teraz nie
miało to już znaczenia. Myślała o Symfonii, o ciągniętych przez konie autach, oświetlających
ich promieniach słonecznych, stukocie kopyt. Mogli wciąż iść albo już byli bezpieczni,
uratowani na lotnisku. Tak mocno ich kochała.
- A co z tymi dwoma, którzy dziś rano pomogli ci zabić moich ludzi?
- Nie mieliśmy innego wyjścia.
- Rozumiem - odparł. - Gdzie oni są?
- Nie żyją.
- Na pewno? - Poruszył lufą, robiąc małe kółka w powietrzu.
- Było nas troje, razem z Sayidem - odpowiedziała. - Twój łucznik trafił ich, zanim
zginął.
Było to możliwe. Chłopiec uciekł jeszcze przed tym, zanim dźgnęła łucznika. Starała
się na niego nie patrzeć.
- Mój łucznik był dobrym mężczyzną. Lojalnym - powiedział z rozmysłem prorok.
Kirsten milczała. Doskonale rozumiała, co musiało się teraz dziać w głowie Augusta.
Strzelba proroka była zaledwie o parę centymetrów od jej czoła. Jeśli August ujawniłby swoją
pozycję, strzelając do któregoś z mężczyzn, reszta od razu zaatakowałaby jego i Sayida.
Osłabiony, wciąż krwawiący Sayid nie miałby szans, a Kirsten - klęcząca na drodze, bez
broni, ze strzelbą przy głowie - pewnie i tak by zginęła.
- Odkąd pamiętam, przemierzam ten zbrukany świat - powiedział prorok. - Widziałem
tak wiele mroku, tak wiele potworności.
Kirsten nie chciała już patrzeć na proroka, a raczej nie chciała, żeby jego twarz i lufa
strzelby były ostatnimi rzeczami, jakie zobaczy. Uniosła głowę, żeby spojrzeć za niego na
migoczące w słońcu liście, na wspaniale błękitne niebo. Śpiew ptaków. Była świadoma
każdego swojego oddechu, każdego bicia serca. Chciałaby móc przekazać Augustowi, że go
rozumie. Wiedziała, że albo ona, albo ich cała trójka. Rozumiała, czemu nie mógł strzelić.
Chciałaby móc powiedzieć Sayidowi, że wciąż go kocha. Pamiętała te noce przed zerwaniem,
kiedy leżała obok niego i śledziła dłonią rysy jego ciała, te miękkie włosy na jego karku.
- Ten świat - mówił dalej prorok - jest oceanem ciemności.
Ze zdumieniem zauważyła, że chłopiec z pistoletem płakał. Żałowała, że nie mogła
porozmawiać z Augustem. Tyle razem przeżyliśmy i twoja przyjaźń tak wiele dla mnie
znaczy. Było ciężko, ale zdarzały się prawdziwie piękne chwile. Wszystko się kiedyś kończy.
Nie boję się.
- Ktoś idzie - powiedział jeden z ludzi proroka. Kirsten też to słyszała. Ze strony
autostrady dobiegało stukanie kopyt. Dwa, może trzy konie biegnące szybkim truchtem.
Prorok zmarszczył brwi, ale wciąż wpatrywał się w Kirsten.
- Wiesz, kto to jest? - zapytał.
- Nie - szepnęła. Jak daleko były te konie? Trudno było stwierdzić.
- Kimkolwiek są, przyjadą, kiedy będzie już za późno - powiedział prorok. - Myślisz, że
klęczysz przed mężczyzną, a klęczysz przed wschodem słońca. Jesteśmy światłością
przemierzającą powierzchnię wody nad ciemnością podmorza.
- Podmorza? - powtórzyła Kirsten, ale prorok jej nie słyszał. Na jego twarzy widniał
wyraz całkowitego spokoju i patrzył się na nią, a raczej patrzył przez nią z uśmiechem na
ustach.
- „Jedyne, czego pragniemy, to wrócić do domu” - powiedziała Kirsten. Kwestia
pochodziła z pierwszego numeru Stacji jedenaście. Podczas pojedynku Doktora Jedenaście z
przeciwnikiem z Podmorza. - „Marzymy o słońcu, marzymy o spacerowaniu po ziemi.”
Prorok miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Czy rozpoznał te kwestie?
- „Tak długo byliśmy zagubieni” - mówiła dalej, wciąż cytując tę samą scenę.
Przeniosła spojrzenie z proroka na chłopca. Wpatrywał się w swój pistolet. Sam do siebie
kiwał głową. - „Pragniemy wrócić do świata, w którym się narodziliśmy.”
- „Na to jednak już za późno” - odpowiedział jej prorok. Zachłysnął się i ścisnął
mocniej strzelbę.
Odgłos strzału był tak głośny, że aż poczuła go w sobie niczym huk przy jej sercu.
Wciąż żyła. Kula nie wystrzeliła ze strzelby proroka. W tej bezdennej ciszy, która nastąpiła
po wystrzale, Kirsten dotknęła palcami czoła i patrzyła, jak prorok upada przed nią, jak
bezwładnie wypuszcza z rąk broń. Chłopiec trafił go w głowę. Dwójka pozostałych mężczyzn
zastygła w szoku i w tej chwili zaświszczała w powietrzu strzała Augusta. Mężczyzna z kuszą
upadł, krztusząc się krwią. Mężczyzna z pistoletem zaczął strzelać na ślepo między drzewa,
aż w końcu jedynie pociągał za spust - skończyła mu się amunicja. Przeklął, niezdarnie
przeszukiwał swoje kieszenie, a wtedy kolejna strzała trafiła go prosto w czoło i upadł.
Kirsten i chłopiec zostali na drodze sami.
Chłopiec miał rozszalałe spojrzenie, jego usta poruszały się bezdźwięcznie, wpatrywał
się w proroka, w gwałtownie rosnącą kałużę krwi wokół niego. Podniósł pistolet do ust.
- Nie - szepnęła Kirsten. - Nie, błagam, nie...
Chłopiec zamknął usta wokół lufy i wystrzelił.

Klęczała dalej, patrząc na martwe ciała wokół niej. W końcu położyła się na plecach i
spojrzała w niebo. Szybujące ptaki. Wciąż żyła. Wspaniałe uczucie. Odwróciła głowę i
napotkała niebieskie oczy proroka. Martwe. Słyszała dzwonienie w uszach. Wyczuwała też,
jak droga wibruje od uderzeń kopyt. August zawołał ją i spojrzała do góry. Ujrzała
zbliżających się zwiadowców Symfonii. Viola i Jackson jechali konno, wyglądali jak postacie
ze snu. Promienie słoneczne odbijały się na ich broni i lornetce zwisającej z szyi Violi.

- Chcesz to? - zapytał ją August jakiś czas później. Kirsten siedziała przy proroku, nie
odrywając od niego wzroku, podczas gdy Jackson pomagał Sayidowi wyjść z lasu, a August i
Viola przeszukiwali torby proroka i jego ludzi. - Znalazłem to w torbie proroka.
Egzemplarz Nowego Testamentu pozlepiany taśmą klejącą. Kirsten otworzyła go na
pierwszej lepszej stronie. Druku już prawie nie dało się przeczytać. Kartki były pokryte
spisanymi uwagami na marginesach, wykrzyknikami i podkreśleniami.
Z księgi wypadła kartka papieru.
Wyrwana strona z pierwszego numeru Doktora Jedenaście: Stacja Jedenaście. Nigdy
nie widziała strony ze Stacji jedenaście, która nie podchodziłaby z jej egzemplarzy. Na całej
stronie znajdował się jeden obraz: Doktor Jedenaście klęczy przy martwym ciele swojego
przyjaciela i mentora, Kapitana Lonagana. Byli w pokoju, który Doktor Jedenaście używał
jako miejsce spotkań. Sala biurowa ze szklaną ścianą, przez którą rozchodził się widok na
całe Miasto, na wszystkie mosty, wysepki i łódki. Doktor Jedenaście był przerażony,
zakrywał usta dłonią. Obok stał ich współpracownik. Nad jego głową unosił się dymek z
napisem: Był pan jego prawą ręką, doktorze. Musi pan przejąć dowodzenie po jego śmierci.
Kim byłeś? Jakim cudem miałeś tę stronę? Kirsten uklękła przy proroku, przy kałuży
jego krwi, ale on był tylko kolejnym martwym mężczyzną leżącym na drodze. Kolejnym
tajemniczym człowiekiem z nieopowiedzianą historią o przejściu z jednego świata w inny.
Jedna z jego rąk była wyciągnięta w jej stronę.
August znowu do niej mówił. Kucnął obok.
- Symfonia jest tylko o parę godzin za nami - powiedział bardzo miękkim, delikatnym
tonem. - Viola i Jackson wrócą do nich, a my pójdziemy w trójkę na lotnisko. Nie jest daleko.
Odkąd pamiętam, przemierzam ten zbrukany świat. Po tym jak opuścili Toronto, po tym
zapomnianym przez nią pierwszym roku, jej brat co noc miał koszmary.
- Droga - odpowiadał za każdym razem, kiedy go budziła i pytała, co mu się śniło. -
Mam nadzieję, że ty sobie tego nigdy nie przypomnisz.
Prorok był mniej więcej w jej wieku. Kimkolwiek stał się później, kiedyś był
zagubionym chłopcem przemierzającym kraj i być może nie miał tyle szczęścia, co Kirsten.
Być może wszystko pamiętał. Kirsten zamknęła mu oczy i włożyła w dłoń złożoną stronę ze
Stacji jedenaście.

51.

Sayid, August i Kirsten znowu ruszyli wolnym krokiem w stronę lotniska, a pies
proroka poszedł niepewnie za nimi. Kiedy zatrzymali się, żeby odpocząć, pies przystanął
niedaleko od nich, nie spuszczając z nich oczu.
- Luli! Luli! - zawołała go Kirsten. Rzuciła mu kawałek suszonej dziczyzny i pies złapał
go jeszcze w locie. Podszedł bliżej i pozwolił się pogłaskać. Przeczesała palcami grube futro
na jego karku. Kiedy ruszyli w dalszą drogę, pies szedł blisko niej.

Wkrótce droga zakręciła i ich oczom ukazał się ogromny budynek terminalu -
dwupiętrowy monolit ze stali i szkła, połyskujący nad oceanem zaparkowanych samochodów.
Kirsten wiedziała, że z całą pewnością byli już obserwowani, ale nie zauważyła żadnych
oznak ruchu. Pies zapiszczał i uniósł nos.
- Czujecie to? - zapytał Sayid.
- Ktoś piecze jelenia - odparł August. Droga przed nimi rozdzieliła się na trzy pasy
przeznaczone dla przylatujących, odlatujących i na parking. - Którą wybieramy?
- Wyobraźmy sobie, że jest jakiś sposób, żeby opuścić ten kontynent - odpowiedział
Sayid. Ostatni raz widział lotnisko dwa miesiące przed wybuchem epidemii.
Wrócił wtedy z Berlina, gdzie odwiedzał rodzinę, i wylądował na lotnisko O’Hare w
Chicago. - Chodźmy do odlatujących.
Pas dla odlatujących łączył się z wejściem na drugie piętro. Widać było szklane,
obrotowe drzwi. W oddali połyskiwał lotniskowy autobus. Byli jakieś sto metrów od wejście,
kiedy rozległ się gwizd. Trzy krótki dźwięki. Zza autobusu wyszło dwóch zwiadowców -
kobieta i mężczyzna z kuszami skierowanymi do ziemi.
- Wybaczcie te kusze - powiedział uprzejmie mężczyzna. - To w ramach
bezpieczeństwa...
Przerwał wtedy zakłopotany, ponieważ jego towarzyszka rzuciła kuszę na ziemię,
zaczęła się śmiać, wołać ich imiona i podbiegła do nich, próbując objąć całą trojkę naraz.
Tamtego roku w Severn City mieszkało trzystu dwudziestu ludzi. Była to jedna z
największych osad, jakie Kirsten widziała. August zaprowadził Sayida do szpitala, a Kirsten
leżała oszołomiona w namiocie Charlie.
Z początkiem Drugiego Roku mieszkańcy lotniska zaczęli mieć już trochę siebie dosyć,
ale nie chcieli spać zbyt daleko, więc ustawili dwa rzędy namiotów wzdłuż terminalu B.
Niektóre z gałęzi przyniesionych z lasu, inne kwadratowe ze stożkowatymi dachami.
Oczyścili pokoje biurowe lotniska ze zszywaczy i łączyli razem prześcieradła nad ramami z
gałęzi. Zastanawiali się, czy aby na pewno w taki sposób zużyć te wszystkie prześcieradła,
które poznosili z pobliskich hoteli, ale potrzeba prywatności była już wtedy zbyt wielka. W
namiocie należącym do Charlie i Jeremy’ego stały łóżko, dwa plastikowe pojemniki na
ubrania i pieluchy oraz instrumenty. Przez materiał przebijało się wodniste światło. Luli też
wcisnął się do środka i położył obok Kirsten.
- Tak mi przykro z powodu Dietera - powiedziała Charlie. - August mi mówił.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. - Kirsten chciała zamknąć oczy, ale bała się tego, co
może się jej przyśnić. - Charlie. Jest tu ktoś, kto robi tatuaże?
Charlie przesunęła palcami po prawym nadgarstku Kirsten, po dwóch czarnych nożach,
które powstały dwa lata po sobie.
- Ilu?
- Tylko jeden. Łucznik, którego spotkaliśmy na drodze.
- W samolocie Lufthansy mieszka facet, który zajmuje się tatuażami. Jutro cię z nim
poznam.
Kirsten obserwowała mrówkę, jak wędruje po zewnętrznej stronie dachu namiotu. Przez
materiał dobrze widoczny był cień jej malutkiego ciała.
- Ostatnio myślałam o tym pokoju dziecięcym - powiedziała.
Parę lat wcześniej Kirsten, Charlie i August przeszukiwali ogromny dom na wsi
niedaleko rzeki St. Clair. Widać było, że dom już wcześniej był nie raz ograbiony, ale od
kilku lat stał nieruszany, pokryty kurzem. W końcu August stwierdził, że pora już wracać do
Symfonii. Kirsten poszła na górę i znalazła Charlie w pokoju, w którym kiedyś musiało
mieszkać dziecko. Charlie wpatrywała się w porcelanowy zestaw do kawy dla lalek. Kiedy
Kirsten ją zawołała, nie zareagowała.
- Charlie, musimy już iść - powiedziała. - Jesteśmy kawałek od drogi.
Charlie nadal jednak się nie ruszała.
- No chodź - nalegała dalej Kirsten. - Możemy go wziąć ze sobą - zaproponowała,
wskazując na zestaw do kawy, który został ułożony z niesamowitą precyzją na miniaturowym
stoliku. Charlie wciąż nie odpowiadała. Patrzyła jak zahipnotyzowana na porcelanę. August
zawołał je z dołu i nagle Kirsten odniosła wrażenie, jakby ktoś obserwował je z rogu pokoju,
mimo że poza nimi nikogo więcej tam nie było. Większość mebli z pokoju została już
zabrana, nie zostało nic więcej, poza tym stolikiem dla lalek i małym bujanym krzesłem.
Jakim cudem to stało nieruszone, kiedy reszta rzeczy została rozgrabiona? Kirsten zauważyła,
że na stoliku i porcelanie w ogóle nie było kurzu. Czyja mała dłoń ustawiła te lalkowe
filiżanki na stole? Z łatwością mogła sobie wyobrazić, jak to bujane krzesło się kołysze.
Kirsten starała się na nie nie patrzeć. Szybko zapakowała miniatury filiżanki i sosjerki.
Charlie wciąż tylko patrzyła, nie odzywała się, nawet kiedy Kirsten wcisnęła jej do rąk
pakunek z porcelaną. Kirsten chwyciła ją za rękę i poprowadziła na dół. Wyszły do
zarośniętego ogrodu, gdzie Charlie w końcu zamrugała i powoli wróciła do siebie w blasku
wiosennego słońca.
- Wtedy w pokoju dziecięcym to był tylko dziwny moment i tyle - powiedziała Charlie
parę lat później w swoim namiocie na lotnisku. - Jeden dziwny moment z całej serii dziwnych
momentów. Nie mam pojęcia, co mnie wtedy naszło.
- Naprawdę myślisz, że to był tylko dziwny moment?
- Rozmawiałyśmy już o tym setki razy. Nikogo więcej nie było z nami w pokoju.
- Na porcelanie nie było kurzu.
- Pytasz mnie, czy wierzę w duchy?
- Nie wiem. Może tak.
- Oczywiście, że nie wierzę. Wyobraź sobie, jak wiele musiałoby ich być.
- Istotnie - odparła Kirsten. - Właśnie to mnie zastanawia.
- Zamknij oczy - powiedziała cicho Charlie. - Posiedzę tu z tobą, a ty spróbuj zasnąć.

Tamtej nocy August, Charlie i szósty gitarzysta dali mały koncert. Sayid spał w
szpitalu, który znajdował się przy taśmach bagażowych. Miał opatrzone i zabandażowane
rany. Charlie grała na wiolonczeli z przymkniętymi oczami, uśmiechała się. Kirsten stała z
tyłu tłumu. Próbowała koncentrować się na dźwiękach, ale muzyka rozprężyła ją i
oswobodziła jej myśli. Dieter. Prorok, jedyna osoba, jaką znała, która też wiedziała o Stacji
jedenaście. łucznik na drodze, jej nóż w jego piersi. Dieter jako Tezeusz w Śnie nocy letniej.
Dieter parzący rankiem swoją sztuczną kawę. Dieter sprzeczający się z nią o jej tatuaże.
Dieter tamtej nocy, kiedy poznała go w środkowym Ohio. Wydawało się, że było to wieki
temu, ona miała wtedy czternaście lat, a on dwadzieścia parę.
Podczas jej pierwszej nocy z Symfonią, Dieter podał jej obiad przy ognisku. Po śmierci
brata była taka samotna, więc kiedy Symfonia zgodziła się ją przygarnąć, uznała to za
najlepszą rzecz, jaka się jej w życiu przytrafiła i z ekscytacji aż nie chciało się jej jeść.
Pamiętała, że Dieter opowiadał jej o Shakespearze, o jego dziełach i rodzinie, o jego życiu
również naznaczonym przez zarazę.
- Czekaj. To znaczy, że on też chorował? - spytała.
- Nie, ale został ukształtowany przez zarazę - wyjaśnił Dieter. - Nie wiem, ile lat
edukacji masz za sobą. Wiesz co to znaczy „być ukształtowanym przez coś”?
Tak, wiem. I widziałem nowe niebo, i nową ziemię. Kirsten odwróciła się od świateł i
muzyki. Południowa ściana terminalu była prawie cała szklana. Widać było na niej odciski
dziecięcych palców. Ciemniało. Samoloty lśniły w świetle gwiazd. W oddali słyszała cztery
lotniskowe krowy, które na noc zamykano w magazynie, i gdakanie kur. Na płycie lotniska
widziała płynnie poruszającego się kota, polującego w ciemności.
Nieco dalej siedział na ławce starszy mężczyzna. Obserwował Kirsten. Miał zgolone
włosy, a wokół szyi przedziwnie związaną jedwabną chustę. Na jego lewym uchu
pobłyskiwały cztery srebrne kolczyki. Kirsten nie miała ochoty z nikim rozmawiać, ale już
szła w jego stronę i nieuprzejmie byłoby zawrócić, więc usiadła obok niego.
- Jesteś Kirsten Raymonde - przywitał ją głosem, w którym wciąż słychać było resztki
brytyjskiego akcentu. - Nazywam się Clark Thompson.
- Wybacz, ale byliśmy już sobie przedstawieni, prawda?
- Miałem cię oprowadzić po muzeum.
- Tak, chętnie je zobaczę. Ale może jutro. Dzisiaj już jestem zbyt zmęczona.
- To zrozumiałe - odparł. Siedzieli przez chwilę w ciszy, przysłuchując się muzyce. -
Podobno Symfonia ma tu być jutro.
Pokiwała głową. Teraz bez Dietera nie będzie to już ta sama Symfonia. Jedyne, na co
miała ochotę, to sen. Podszedł do niej Luli. Usiadł przy jej boku i położył łeb na jej kolanach.
- Ten pies wydaje się być bardzo do ciebie przywiązany.
- Jest moim przyjacielem.
Clark odchrząknął.
- W ciągu tego roku spędziłem dużo czasu z Charlie. Wspominała, że interesujesz się
elektrycznością. - Wstał, podpierając się laską. - Wiem, że jesteś zmęczona i że ostatnie parę
dni było dla ciebie wyjątkowo trudne, ale jest coś, co powinnaś zobaczyć.
Zastanowiła się przez chwilę. Zazwyczaj nie chodziła nigdzie z obcymi, ale on był już
w podeszłym wieku i miał zwolnione ruchy, a ona miała trzy noże za paskiem.
- Dokąd idziemy?
- Do wieży kontroli lotów.
- Na zewnątrz?
Clark już szedł do wyjścia. Poszła za nim przez stalowe drzwi niedaleko muzeum,
potem schodami w dół i na dwór. Było już ciemno, niosło się śpiewanie świerszczy,
gdzieniegdzie przemykały polujące nietoperze. Z płyty lotniska widać było jedynie smugę
światła w terminalu C, gdzie odbywał się koncert.
Z bliska samoloty były jeszcze większe, niż je sobie wyobrażała. Patrzyła na ciemne
okienka, na wygięcie ogromnych skrzydeł. Nie potrafiła pojąć tego, że tak wielkie maszyny
kiedyś latały. Clark szedł powolnym krokiem. Znowu zobaczyła kota. Biegał przy wieży
kontrolnej. Usłyszała pisk gryzonia, którego w końcu dopadł. Otworzyły się stalowe drzwi do
wieży. Weszła do małego pokoju, w którym przy świetle świecy czuwał strażnik. Drzwi do
schodów były uchylone, przytrzymywał je kamień.
- Musimy wejść na dziewiąte piętro - uprzedził ją Clark. - Trochę to zajmie.
- Nigdzie mi się nie spieszy - odparła.
Dobrze jej było tak w ciszy wchodzić z nim po schodach. Nie oczekiwał, że będzie z
nim rozmawiać. Powoli wspinali się po zaciemnionych schodach i przez oświetlone światłem
księżyca półpiętra. Słychać było tylko miarowe uderzenia jego laski. Ciężko oddychał. Na
każdym półpiętrze zatrzymywali się, żeby odpocząć. Raz przystanęli na tak długo, że Kirsten
prawie usnęła, ale w końcu usłyszała, jak Clark znowu chwyta się poręczy. Pies na każdym
przystanku kładł się i wzdychał teatralnie. Wszystkie okna pootwierano, ale tej nocy w ogóle
nie było wiatru. Było gorąco i duszno.
- Czytałem ten wywiad, którego udzieliłaś parę lat temu - powiedział Clark, kiedy
weszli na szóste piętro.
- W tej gazecie z New Petoskey?
- Tak. - Clark ocierał sobie czoło chusteczką. - Chciałbym o tym z tobą jutro
porozmawiać.
Na dziewiątym piętrze Clark zapukał laską do drzwi i zostali wpuszczeni do
ośmiokątnego pokoju ze szklanymi ścianami i szeregiem przyciemnionych ekranów. Czworo
ludzi z lornetkami obserwowało płytę lotniska, terminal, ogród i ogrodzenie. Pies zaczął
krążyć po pokoju i węszyć. To dziwne uczucie być tak wysoko nad ziemią. Samoloty odbijały
blade światło gwiazd. Koncert w terminalu C chyba już dobiegł końca.
- Spójrz tam. - Wskazał Clark. - Na południe. Właśnie to chciałem ci pokazać.
Podążyła wzrokiem za jego palcem do miejsca, w którym gwiazdy zdawały się być
mniej wyraźne niż gdziekolwiek indziej na niebie.
- Pojawiło się w zeszłym tygodniu - opowiadał dalej Clark. - To niesamowite. Nie mam
pojęcia, jak udało im się to zrobić i to na tak dużą skalę.
- Ale co zrobili?
- Pokażę ci. James, możemy pożyczyć na chwilę teleskop?
James podał im lunetę i Clark nakierował ją na miejsce tuż pod przyciemnionymi
gwiazdami.
- Wiem, że jesteś dziś zmęczona. - Clark poprawiał jeszcze ostrość teleskopu. - Mam
jednak nadzieję, że uznasz to za warte tej wspinaczki.
- Ale co takiego?
Clark odsunął się.
- Ok, teleskop gotowy - powiedział. - Nie ruszaj nim, tylko popatrz.
Kirsten spojrzała, ale na początku nie potrafiła pojąć, co widzi. Odsunęła się.
- To niemożliwe.
- A jednak. Spójrz jeszcze raz.
W oddali widziała sieć małych, rozświetlonych punkcików. Na zboczu góry znajdowała
się wioska, może nawet małe miasteczko, którego ulice były oświetlone elektrycznymi
lampami.

52.

Kirsten patrzyła przez teleskop na miasteczko z elektrycznym światłem.

W terminalu Charlie i August siedzieli przy Sayidzie i opowiadali mu o koncercie.


Sayid uśmiechał się po raz pierwszy od wielu dni.

Tysiące kilometrów na południe od lotniska Jeevan piekł chleb w piekarniku. Rzadko


myślał o swoim poprzednim życiu, choć czasem śniła mu się scena, aktor upadający w
poblyskującym śniegu, albo to, jak popychał wózki sklepowe przez zaspy, jego syn kucnął
przy jego nogach i bawił się ze szczeniakiem. Chłopiec urodził się już w nowym świecie.
Jego matka odpoczywała w środku z niemowlęciem.
- Frank, idź spytaj się mamy, czy jest głodna - polecił Jeevan. Wyjął z piekarnika blachę
z chlebem. Piekarnik w poprzednim wcieleniu był beczką na ropę. Jego syn pobiegł radośnie
do pokoju, a szczeniak niezdarnie udał się za nim.
Był ciepły wieczór. W tle słychać było śmiech sąsiadów, w powietrzu czuć zapach
gardenii. Za chwilę pójdzie nad rzekę po mięso, które chłodziło się w wodzie w starej puszce
po kawie. Zrobi kanapki dla swojej małej rodziny i podzieli się chlebem z sąsiadami. Teraz
jednak Jeevan wciąż stał i patrzył na sylwetki swojej żony i dzieci, widoczne za cienkimi
zasłonami pokoju, w którym mieszkali. Daria schyliła się, żeby wyjąć dziecko z kołyski, po
czym zgasiła świeczkę i zniknęła mu z oczu, ich rysy się zamazały. Frank wybiegł z
powrotem na zewnątrz.
- Chodź spróbować chleb - powiedział Jeevan i mały Frank z poważną miną nachylił się
nad chlebem. Dotknął go jednym palcem, zbliżył się, żeby poczuć jego zapach i ciepło.
- Chyba już mu się polepszyło - stwierdziła Daria. Frank miał gorączkę poprzedniej
nocy. Śpiewała mu kołysanki, a Jeevan przykładał mu do czoła zimne okłady.
- Już jest z nim dobrze - przytaknął Jeevan. - I jak tam chleb?
- Jest jeszcze za ciepły, żeby go jeść.
- No dobra, więc dajmy mu chwilę, żeby się ostudził.
Chłopiec odwrócił się w stronę rodziców i przez chwilę wyglądał dokładnie tak, jak
jego imiennik, tak jak brat Jeevana. Podszedł do nich, chwila nostalgii już przeminęła, Jeevan
wziął go na ręce, żeby ucałować w miękkie włosy. Wspomnienia ledwo ukryte pod
powierzchnią. Wystarczyła sekunda nieuwagi, a wracały.

Daleko na północy, w miejscu tak odległym w tym pozbawionym podróży


powietrznych świecie, że równie dobrze mogłoby być na innej planecie, wozy Podróżującej
Symfonii wjeżdżały na lotnisko.
Stacja Jedenaście
53.

Był to ostatni poranek Arthura na ziemi. Czuł się bardzo zmęczony - leżał rozbudzony
aż do wschodu słońca, wybudził z półsnu późnym rankiem. Był przemęczony, odwodniony i
miał okropny ból głowy. Miał ochotę na sok pomarańczowy, ale w lodówce stał tylko jeden
kartonik z resztką na dnie. Czemu nie kupił więcej? Przez ostatnie trzy noce cierpiał na
bezsenność, więc ta irytujące drobnostka rozwścieczyła go tak, że aż musiał policzyć do
pięciu, żeby się opanować. Zimne powietrze z lodówki też pomogło okiełznać jego nerwy.
Zamknął lodówkę, przyrządził swoje ostatnie śniadanie - jajecznicę - umył się, ubrał,
przeczesał włosy, wyszedł do teatru godzinę wcześniej, żeby mieć czas przeczytać gazetę i
posiedzieć przy swojej przedostatniej kawie w ulubionej kawiarni. Te wszystkie drobne
czynności, z których składa się poranek, które tworzą życie.

Prognozy pogody zapowiadały zbliżającą się zamieć śnieżną i dało się to wyczuć w
powietrzu, w szarawej ciężkości nieba późnym porankiem. Już podjął decyzję - po
skończeniu Króla Leara przeprowadzi się do Izraela. Ta myśl napawała go radością.
Pozbędzie się wszystkich obowiązków, pozbędzie się swojego dobytku i zacznie na nowo w
tym samym kraju, w którym mieszkał jego syn.
Kupi mieszkanie niedaleko domu Elizabeth i będzie codziennie widywał się z Tylerem.
- Będzie padał śnieg - powiedziała dziewczyna w kawiarni.

Arthur skinął głową sprzedawcy hot dogów, którego budka od zawsze stała na tym
samym rogu pomiędzy hotelem a teatrem. Sprzedawca uśmiechnął się do niego szeroko.
Gołąb chodził w kółko przy budce w nadziei na przechwycenie jakiś okruszków czy resztek
jedzenia. Jaka piękna była jego smukła, połyskująca szyja.

Przybył do teatru w południe, żeby omówić parę kwestii, ale omawianie zmieniło się w
żmudną dyskusję, która ciągnęła się o wiele dłużej, niż planował. Arthur próbował się skupić,
ale wypita kawa nie działała tak, jak powinna. Późnym popołudniem położył się na kanapie w
swojej garderobie w nadziei, że drzemka go pobudzi, ale mimo wycieńczenia pokój wydał mu
się przytłaczający i nie mógł przestać rozmyślać. W końcu się poddał i wyszedł z teatru.
Zignorował znudzonych fotografów przy tylnym wyjściu, którzy robili mu zdjęcia i
wypytywali o Mirandę, kiedy czekał na taksówkę. Czy znowu wciągnął ją do świata
tabloidów, kiedy odwiedziła go dwa tygodnie temu? Poczuł stare ukłucie winy. Miranda
nigdy nie chciała takiego życia.
- Poproszę na skrzyżowanie Queen West i Spadina - powiedział kierowcy
pomarańczowo-zielonej taksówki. Oparł czoło o okno i obserwował Queen Street. Kiedyś to
była jedna z jego ulubionych dzielnic, ale nie było już sklepów i kafejek, które znał.
Przypomniał sobie o pewnej małej restauracji, do której często chodzili z Clarkiem, kiedy
mieli siedemnaście lat. Była gdzieś w okolicach tamtych ulic. Nie pamiętał, gdzie dokładnie
się znajdowała, ale w końcu ją znalazł, choć odrobinę bardziej na wschód niż się tego
spodziewał.
Mimo upływu lat restauracja w przedziwny sposób pozostała taka sama. Ten sam rząd
tapicerowanych loży, krzesełek barowych przy ladzie i przestarzały zegar na ścianie. Czy to
możliwe, że była to ta sama kelnerka? Nie, bez przesady. Pięćdziesięcioletnia kobieta, która
podawała mu kawę, kiedy miał siedemnaście lat, nie mogła wciąż mieć tyle samo lat.
Pamiętał, jak bywał tu z Clarkiem o trzeciej, czwartej, czasem piątej nad ranem. Wtedy
tamten czas wydawał mu się dorosłością. Z perspektywy lat wydawał się jedynie snem.
Ulotnym, ale tak niesamowicie zapadającym w pamięć snem. Oboje chodzili wtedy na zajęcia
z aktorstwa. Arthur dorabiał jako kelner, a Clark żył z drobnego spadku. Kiedy tak teraz
Arthur o tym myślał, to stwierdził, że Clark był naprawdę oszałamiający. Bardzo wysoki,
szczupły, ze słabością do klasycznych garniturów. Połowa głowy ogolona, na drugiej połowie
włosy do ramion, zazwyczaj różowe, ale czasem też turkusowe czy fioletowe. Na wyjątkowe
okazje malował sobie nawet oczy.
I miał ten czarujący, brytyjski akcent.
Przyszło zamówienie Arthura. Grillowana kanapka z serem. Przez chwilę miał ochotę
zadzwonić do Clarka, takie szybkie „Nie zgadniesz, gdzie jestem!”, jednak się rozmyślił.
Chciał porozmawiać ze swoim synem, ale w Izraelu była dopiero czwarta nad ranem.
Arthur skończył jeść i wziął taksówkę z powrotem! do teatru. Miał jeszcze trochę czasu
przed występem. Usiadł na kanapie w swojej garderobie i przejrzał scenariusz - znał swoje
kwestie na wylot, ale lubił znać też role innych. Lubił wiedzieć, czego ma się spodziewać.
Zanim jednak skończył czytać akt pierwszy, rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy wstawał,
trochę zakręciło mu się w głowie. Tanya wyminęła go, wchodząc do pokoju.
- Wyglądasz strasznie - powiedziała. - Wszystko w porządku?
- Jestem zmęczony - odparł Arthur. - Znowu nie mogłem spać.
Pocałowała go i usiadła na jednej z kanap. Zawsze czuł się tak lekko, kiedy ją widział.
Jak zwykle był oczarowany jej młodością. Była prawie o połowę od niego młodsza.
Zajmowała się trzema dziecięcymi aktorkami, które grały młodsze wersje córek Leara.
- Zapomniałeś, że mieliśmy się spotkać na śniadaniu?
Uderzył się w czoło.
- Przepraszam! Musisz mi wybaczyć. Ostatnio nie jestem w zbyt dobrej formie. Długo
czekałaś?
- Pół godziny.
- Czemu do mnie nie zadzwoniłaś?
- Telefon mi się rozładował - odpowiedziała. - W porządku. Nic takiego się nie stało.
Możesz mi to wynagrodzić lampką wina.
To właśnie w niej uwielbiał - jak szybko potrafiła odpuścić i wybaczyć. Ostatnio myślał
o tym, jak miło być z kobietą, która nie pielęgnowała w sobie żalów. Znalazł w lodówce do
połowy wypitą butelkę czerwonego wina - Tanya lubiła pić zimne - i podczas gdy nalewał je
do kieliszka, zauważył, jak trzęsą mu się ręce.
- Serio, źle wyglądasz - powiedziała. - Na pewno nie jesteś chory?
- Nie, to tylko zmęczenie.
Lubił patrzeć, jak piła wino, jak skupiała się na smaku. Potrafiła docenić dobre rzeczy.
Była to cecha osób, którym w dzieciństwie się nie przelewało.
- Masz jeszcze te czekoladki?
- Wiesz co? Myślę, że tak.
Uśmiechnęła się do niego - jak bardzo cieszył go jej uśmiech! - i odłożyła kieliszek na
stolik. Po paru minutach przeszukiwania szafki nad zlewem, wynurzyła się zwycięsko z
małym, złotym pudełeczkiem. Wziął sobie czekoladkę z malinowym nadzieniem.
- A co to? - spytała pomiędzy jedną czekoladką a drugą i wzięła do ręki pierwszy numer
Doktora Jedenaście.
- Moja była żona zostawiła to parę tygodni temu.
- Która była?
Poczuł ukłucie smutku. Czyż to nie był znak nieszczęśliwego życia - posiadanie więcej
niż jednej byłej żony? Nie miał pojęcia, co zrobił nie tak.
- Pierwsza. Miranda. W sumie to nie wiem, co z nimi zrobić.
- A co, nie chcesz ich sobie zatrzymać?
- Nie czytam komiksów - odpowiedział Arthur. - Dała mi po dwie kopie, więc jedną
wysłałem swojemu synowi.
- Mówiłeś mi, że próbujesz pozbyć się swojego dobytku czy coś w tym stylu.
- Dokładnie. Te komiksy są naprawdę ładne, ale nie potrzebuję więcej rzeczy.
- Chyba rozumiem. - Tanya zaczęła czytać. - Ciekawa historia - powiedziała po kilku
stronach.
- Sam nie wiem - stwierdził z wahaniem Arthur. - Szczerze mówiąc, to chyba nigdy
tego nie rozumiałem. - Co za ulga, wyznać to komuś po tylu latach. - Zwłaszcza tego całego
Podmorza. Wszyscy ci ludzie trwający w jakimś zawieszeniu. Czekają na coś, robią jakieś
plany, ale po co to wszystko?
- Mi się podoba - powiedziała Tanya. - Rysunki są bardzo dobre.
- Wolała rysować, niż pisać dialogi.
Teraz to sobie przypomniał. Kiedyś otworzył drzwi do pracowni Mirandy i przez parę
minut patrzył, jak pracowała. Podziwiał zarys jej szyi, kiedy nachylała się nad biurkiem. To
jej absolutnie skupienie. Wydawała się być taka krucha, kiedy zanurzała się w swojej pracy.
- To jest naprawdę piękne. - Tanya przyglądała się obrazkowi Podmorza. Był to gęsto
zakreskowany pokój z łukami wykonanymi z mahoniu z zatopionych lasów Stacji jedenaście.
Przypominał coś Arthurowi, ale nie potrafił dokładnie powiedzieć, co takiego.
Tanya spojrzała na swój zegarek.
- Muszę już iść. Moje małe diabełki będą za piętnaście minut.
- Poczekaj. Mam coś dla ciebie.
Dwa tygodnie temu kurier przyniósł mu paczkę ze szklanym przyciskiem do papieru.
Miranda wysłała go ze swojego hotelu po ich spotkaniu. Doczepiła do niego małą karteczkę z
wyjaśnieniem, że Clark przyniósł im go kiedyś, jak mieszkali w Los Angeles. Żałowała, że go
wzięła, bo Clark z pewnością kupił go z myślą o Arthurze, jednak kiedy Arthur wziął przycisk
do ręki, stwierdził, że w ogóle go nie pamięta. Nie przypominał sobie, żeby Clark mu go
kiedykolwiek dał, a poza tym nie potrzebował jakiegoś przycisku do papieru.
- Piękne - powiedziała Tanya, kiedy jej go wręczył. Spojrzała w zachmurzony środek. -
Dziękuję.
- Dam ci znać, jeśli Kirsten do mnie przyjdzie. Zobaczymy się po występie?
Pocałowała go.
- Pewnie - odparła.
Kiedy wyszła, położył się na kanapie i przymknął oczy, ale zaledwie piętnaście minut
później Kirsten zjawiła się w jego pokoju. Jego wyczerpanie zaczynało przybierać formę
choroby. Na czole miał krople potu. Wpuścił Kirsten do środka i z powrotem szybko usiadł.
- Moja mama kupiła książkę z twoim zdjęciem na okładce - powiedziała. Usiadła
naprzeciwko niego na drugiej kanapie.
Jedyną książką ze zdjęciem Arthura na okładce była Droga V. Poczuł, że robi mu się
niedobrze.
- Czytałaś ją?
- Mama mi nie pozwoliła. Mówi, że jest dla mnie niestosowna.
- Tak powiedziała? Że jest niestosowna?
- Tak.
- No cóż - powiedział Arthur - jak dla mnie niestosowne jest to, że ta książka w ogóle
istnieje. Dobrze zrobiła, nie dając ci jej przeczytać.
Kiedy raz spotkał matkę Kirsten, ta rzuciła się na niego z pytaniami, czy planował może
jakieś zbliżające się filmy z rolą dla małej dziewczynki. Miał ochotę nią potrząsnąć. Chciał jej
powiedzieć: „Twoja córka jest jeszcze taka mała. Pozwól jej być dzieckiem. Daj jej szansę na
normalne życie”. Nie rozumiał, czemu ktokolwiek chciałby, żeby jego dziecko grało w
filmach.
- Czy ta książka jest zła?
- Wolałbym, żeby jej w ogóle nie było. Ale cieszę się, że przyszłaś.
- Czemu?
- Bo mam dla ciebie prezent.
Czuł się trochę głupio, dając jej komiksy Doktora Jedenaście, ponieważ Miranda dała je
jemu, ale on ich nie chciał. Nie chciał mieć żadnych rzeczy. Jedyne, czego chciał, to być ze
swoim synem.

Kiedy Arthur znowu został sam, nałożył swój kostium. Siedział tak przez parę minut.
Lubił tę aksamitną pelerynę. Zostawił koronę na stoliku obok misy z winogronami i poszedł
do makijażystki. Jak dobrze było przebywać z innymi ludźmi. Chyba zaszkodziło mu jakieś
jedzenie. Może ta kanapka w restauracji. Potem jeszcze przez godzinę siedział sam w swojej
garderobie. Pił rumianek i mówił swoje kwestie na głos przed lustrem. Krążył po pokoju,
próbował zakryć wory pod oczami, poprawiał koronę. Zadzwonił do Tanyi.
- Chciałbym coś dla ciebie zrobić - powiedział. - Wiem, że może wydać się to nagłe, ale
myślałem o tym przez cały tydzień.
- Co takiego? - Była rozproszona. Słyszał, jak dziewczynki sprzeczają się w tle.
- Ile jeszcze musisz zapłacić za szkołę? - Mówiła mu kiedyś, ale już nie pamiętał
dokładnej kwoty.
- Czterdzieści siedem tysięcy dolarów - odpowiedziała. Usłyszał w jej głosie tę nutkę
nadziei, to niedowierzanie.
- Chciałbym to zapłacić. - Czy nie po to miał pieniądze? Właśnie to nada jego życiu
sens, po tych wszystkich latach, w których nie mógł wygrać Oskara, po serii nieudanych
filmów. Będzie znany jako mężczyzna, który oddał swoją fortunę. Zostawi sobie tylko tyle
pieniędzy, żeby móc przeżyć. Kupi mieszkanie w Jerozolimie, będzie codziennie widywał
Tylera i zacznie od nowa.
- Arthurze - powiedziała.
- Pozwól mi to dla ciebie zrobić.
- Ale to za dużo.
- Wcale nie. Jak myślisz, ile tobie zajęłoby spłacenie tego? - zapytał delikatnie.
- Pewnie spłacę to dopiero, jak będę miała sześćdziesiąt lat, ale to mój dług i...
- Więc pozwól mi pomóc - powiedział. - Bez żadnych zobowiązań. Obiecuję. Po prostu
przyjdź do mojej garderoby po występie i dam ci czek.
- Ale jak wytłumaczę to moim rodzicom? Jeśli im powiem, będą chcieli wiedzieć, skąd
miałam tyle pieniędzy.
- Powiesz im prawdę, że ekscentryczny aktor dał ci czek na czterdzieści siedem tysięcy,
bez żadnych zobowiązań.
- Nie wiem, jak mam ci dziękować - odparła.
Kiedy skończył rozmowę, poczuł niesamowity spokój. Wyrzuci wszystko, co się da, za
burtę, ten cały ciężar pieniędzy i dobytku. W ten sposób jego życie nabierze lekkości.
- Piętnaście minut - zawołał kierownik sceny.
- Dzięki - powiedział Arthur i zaczął od początku powtarzać swoje kwestie. Przy
„pierwsza, mów jako najstarsza” spojrzał na swój zegarek. W Izraelu była szósta rano, ale
wiedział, że Elizabeth i Tyler wcześnie wstają. Najpierw musiał ponegocjować z byłą żoną -
„Tylko dwie minuty, wiem że on szykuje się do szkoły, ale chciałem go usłyszeć” - i potem
przymknął oczy, podczas gdy telefon przechodził do małych rąk jego syna. Mój najstarszy,
mój jedyny, moje serce.
- Czemu do mnie dzwonisz? - Ten podejrzliwy ton. Przypomniał sobie, że Tyler był na
niego zły.
- Chciałem ci powiedzieć „dzień dobry”.
- To dlaczego nie byłeś na moich urodzinach? - Arthur obiecał Tylerowi, że przyjedzie
do Jerozolimy na jego urodziny, ale powiedział to dziesięć miesięcy temu i, szczerze
powiedziawszy, zapomniał o tym. Przypomniał sobie, kiedy Tyler wczoraj do niego
zadzwonił. Przeprosiny nie poszły zbyt dobrze.
- Nie mogłem przyjechać. Gdybym mógł, to bym przyjechał. Ale czy ty nie
przyjeżdżasz niedługo do Nowego Jorku? Zobaczymy się w przyszłym tygodniu, prawda?
Tyler nic nie odpowiadał.
- Wylatujesz dziś do Nowego Jorku? - Arthur powtórzył pytanie.
- Chyba tak.
- Przeczytałeś te komiksy, które ci wysłałem?
Tyler nie odpowiadał. Arthur usiadł na kanapie i oparł czoło na dłoni.
- Podobały ci się? Te komiksy?
- Tak.
- Dziesięć minut - powiedział kierownik sceny.
- Przyjąłem, dzięki. Przejrzałem te komiksy - powiedział Arthur - ale chyba nie do
końca je zrozumiałem. Miałem nadzieję, że może ty mi je wytłumaczysz.
- Ale co takiego?
- No na przykład o Doktorze Jedenaście.
- On mieszka na stacji kosmicznej.
- Naprawdę? Na stacji kosmicznej?
- Jest jak planeta, tylko taka mała planeta - mówił dalej Tyler. - Ale ona jest zepsuta.
Przeszła przez tunel w czasoprzestrzeni i ukrywa się w kosmosie, ale jej systemy są
uszkodzone i na jej powierzchni jest prawie sama woda. - Tyler rozchmurzył się.
- Prawie sama woda! - Arthur podniósł głowę. To był błąd, że pozwolił Tylerowi
zamieszkać tak daleko od siebie, ale być może da się to jeszcze naprawić. - Więc oni wszyscy
żyją pod wodą, tak? Doktor Jedenaście i jego ludzie?
- Mieszkają na wyspach. Mają miasto, które składa się z samych wysp. Są tam mosty i
statki, ale jest niebezpiecznie, bo są tam też koniki morskie.
- Koniki morskie są niebezpieczne?
- Ale to nie są takie koniki, jakie widzieliśmy kiedyś w słoiku w Chinatown. Te są duże.
- Jak duże?
- Bardzo duże. Naprawdę bardzo duże. Są ogromne - są takimi ogromnymi rzeczami i
wynurzają się z wody, i mają oczy jak ryby, i ludzie na nich jeżdżą, i chcą złapać innych.
- A co się dzieje, kiedy złapie cię konik morski?
- Wtedy cię wciąga pod wodę i należysz już do Podmorza - odpowiedział Tyler.
- Do Podmorza?
- To takie miejsce pod wodą. - Teraz był już podekscytowany i bardzo szybko mówił. -
Są wrogami Doktora Jedenaście, ale tak naprawdę nie są wcale tacy źli. Po prostu chcą wrócić
do domu.
- Tyler - powiedział Arthur. - Chciałbym, żebyś wiedział, że bardzo cię kocham.
Nastała długa cisza. Pomyślałby, że przerwało połączenie, gdyby nie to, że słyszał w tle
przejeżdżające samochody. Chłopiec pewnie stał przy otwartym oknie.
- Ja ciebie też - odpowiedział Tyler. Słabo go słyszał. Mówił bardzo cicho.
Ktoś otworzył drzwi do jego pokoju.
- Pięć minut - powiedział kierownik sceny. Arthur pomachał mu w odpowiedzi.
- Hej, muszę już kończyć.
- Kręcisz jakiś film?
- Nie dzisiaj. Wychodzę na scenę.
- Ok. To pa - powiedział Tyler.
- Do zobaczenia. Widzimy się za parę dni w Nowym Jorku.
Arthur rozłączył się i przez chwilę siedział sam. Patrzył na swoje odbicie w lustrze. Był
bardzo zmęczony.
- Na miejsca - zarządził kierownik sceny.

Scenografia do tej odsłony Króla Leara była naprawdę wspaniała. Z tyłu sceny
wybudowano wysoką platformę, pomalowaną tak, żeby wyglądała jak balkon z misternie
rzeźbionymi kolumnami. Z przodu wydawała się kamienna, a z tyłu była po prostu ze sklejki.
W pierwszym akcie platforma służyła za pokój podstarzałego króla. Podczas gdy teatr się
zapełniał, Arthur musiał tam siedzieć w purpurowym fotelu, odwróconym profilem do
widowni i z koroną w ręku. Zmęczony król u schyłku swojego panowania, nie tak bystry, jak
kiedyś, rozważający katastrofalny w skutkach podział swojego królestwa.
Na dole na głównie scenie trzy małe dziewczynki bawiły się przy przydymionym
świetle. Na znak od kierownika produkcji wstały i wyszły lewym przejściem. Zgasły światła i
wtedy Arthur wstał i uciekł. W ciemności przeszedł za scenę, drogę oświetlał mu latarką
któryś ze statystów, a w tym czasie Kent, Gloucester i Edmund weszli na scenę.
- Nie rozumiem tego - powiedział Arthur do reżysera, który miał na imię Quentin i za
którym Arthur zbytnio nie przepadał. - Niby czemu siedzę tam na górze?
- No, sam możesz coś wymyśleć - odpowiedział Quentin. - Rozmyślasz nad
mankamentami władzy. Zastanawiasz się nad podziałem Anglii. Gnębią cię twoje marne
oszczędności na starość. Sam sobie wybierz, jak chcesz to zagrać. Uwierz mi, że daje to
bardzo dobry efekt wizualny.
- Więc siedzę tam na górze, ponieważ tak ci się podoba.
- Nie analizuj tego zbyt mocno. - Quentin wzruszył ramionami.
Cóż innego miał jednak robić, siedząc tam na górze, jak nie myśleć? Podczas pierwszej
próby generalnej z udziałem widowni Arthur siedział na fotelu, nasłuchiwał jak wszyscy
zajmują miejsca, przypatrują się mu i zerkają na koronę w jego rękach. Zaskoczyło go to, jak
bardzo niekomfortowo się czuł. Robił to przecież już wcześniej, zajmował scenę, kiedy
widzowie dopiero wchodzili, ale miał wtedy dwadzieścia jeden lat. Pamiętał, że wtedy mu się
to podobało. Było to swego rodzaju wyzwanie - żyć w świecie sztuki, jeszcze zanim ta sztuka
się zacznie. Teraz jednak światła były zbyt blisko, było zbyt gorąco i pot ściekał mu po
plecach.
Podczas swojego pierwszego małżeństwa, Miranda i on poszli na imprezę po rozdaniu
Złotych Globów, która miała fatalny koniec. Miranda, która nie była przyzwyczajona do
chodzenia w butach na wysokim obcasie i wypiła o jednego drinka za dużo, potknęła się i
zwichnęła kostkę na oczach wszystkich fotografów, którzy od razu zaczęli wściekle pstrykać
zdjęcia. Arthur nie zdążył jej złapać i już wtedy wiedział, że jutro jej zdjęcie będzie we
wszystkich tabloidach. Znał wtedy kilku aktorów, których kariery się wypaliły po serii
rozwodów oraz pobytów na odwyku i doskonale wiedział, jak destrukcyjny wpływ na życie
człowieka ma bycie pod ciągłą obserwacją mediów. Zirytował się wtedy na Mirandę,
pokłócili się w samochodzie i powiedzieli o parę słów za dużo. Weszła do domu, nie
odzywając się do niego.
Później tego dnia przechodził obok łazienki, Miranda zostawiła otwarte drzwi i
usłyszał, jak zmywając makijaż, mówiła do swojego odbicia w lustrze: „Niczego nie żałuję”.
Odwrócił się i poszedł dalej, ale te słowa z nim zostały. Całe wieki później na drewnianym
drugim piętrze sceny teatralnej w Toronto, Arthur stwierdził, że w końcu w pełni zrozumiał
sens tych słów. Odkrył, że sam jest mężczyzną, który żałuje prawie wszystkiego. Wszystkie
jego błędy lgnęły teraz do jego myśli jak ćmy do światła. Ilość żalu wywołanego przez
niewłaściwe decyzje była główną różnicą pomiędzy dwudziestojednolatkiem a
pięćdziesięciojednolatkiem. Zrobił tyle rzeczy, z których nie był dumny. Skoro Miranda była
tak nieszczęśliwa w Hollywood, to czemu jej stamtąd nie zabrał? Nie było to przecież nic
trudnego. Sposób, w jaki wymienił Mirandę na Elizabeth, Elizabeth na Lydię i pozwolił Lydii
dać się wymienić na kogoś innego. To, że pozwolił, aby Tyler został zabrany na drugi koniec
świata. To, że całe życie spędził na gonitwie za czymś - czy to za sławą, pieniędzmi,
nieśmiertelnością, czy za wszystkimi naraz. Tak naprawdę wcale nie znał swojego jedynego
brata. Ile przyjaźni zaniedbał, zanim całkowicie się wypaliły? Podczas pierwszej próby
generalnej ledwo zszedł ze sceny o własnych siłach. Kolejnego wieczoru zasiadł na
platformie z gotowym planem w głowie. Patrzył na swoją koronę i skupił się na tajemnej
liście wszystkich rzeczy w jego życiu, które były dobre.
Różowe magnolie w jego ogródku w Los Angeles.
Koncerty na świeżym powietrzu, to jak dźwięk unosił się do nieba.
Dwuletni Tyler w wannie, bawiący się bąbelkami.
Elizabeth nocą w basenie, na samym początku, jeszcze przed pierwszą kłótnią, to jak
elegancko, bezdźwięcznie zanurkowała. Na tafli wody podwójne księżyce przełamane falami.
Taniec z Clarkiem, kiedy oboje mieli po osiemnaście lat, z fałszywymi dowodami w
kieszeni. Clark mieniący się w świetle laserów.
Oczy Mirandy. Sposób, w jaki na niego patrzyła, kiedy miała dwadzieścia pięć lat i
wciąż go kochała.
Jego trzecia żona, Lydia, ćwicząca rano jogę na ich tarasie.
Rogaliki w kawiarni naprzeciwko jego hotelu.
Tanya pijąca wino, jej uśmiech.
Ten moment, kiedy miał dziewięć lat i jechał pługiem śnieżnym razem z ojcem i
bratem, powiedział jakiś żart i oni nie mogli przestać się śmiać. Czysta radość, którą wtedy
czuł.
Tyler.

Tego wieczoru, podczas jego ostatniego występu, Arthur doszedł tylko do połowy
swojej listy, kiedy musiał już zejść z platformy. Podążył za białą taśmą i latarką statysty,
wyszedł prawym przejściem. Zobaczył Tanyę po drugiej stronie sceny, prowadziła
dziewczynki do garderoby. Uśmiechnęła się do niego, przesłała mu buziaka. Odwzajemnił ten
gest - bo czemu by nie? - i zignorował szmery, który się potem rozległy.
Później kobieta pracująca w garderobie nałożyła mu na głowę koronę z kwiatów. Był
już w stroju ze szmat, gotowy do sceny szaleństwa. Gdzieś w oddali mignęła mu Tanya - to
był już ostatni tydzień jej życia, grypa gruzińska była już przerażająco blisko - i znowu
pojawił się obok niego statysta, trzymający Kirsten za rękę.
- Cześć - szepnęła do niego. - Bardzo podobają mi się te komiksy.
- Już je przeczytałaś?
- Tylko sam początek.
- Na mnie już czas - odpowiedział jej szeptem. - Porozmawiamy po występie. - I
wyszedł na scenę w środek burzy śnieżnej.
- A to kto? - powiedział mężczyzna grający Edgara. Umrze za cztery dni. - W ten
sposób nie dekoruje swego właściciela przytomny umysł.
- Nie, nie, mam przywilej bicia monety, niech nie próbują mi w tym przeszkadzać -
rzekł Arthur, z trudem wypowiadając swoją kwestię. Skup się, nakazał sam sobie, ale był
dziwnie roztrzęsiony. Nie potrafił ujarzmić swoich myśli. - Jestem w końcu królem.
- Rozdzierający widok! - zawołał Edgar.
Gloucester dotknął dłonią swoich zabandażowanych oczu. Za siedem dni umrze na
autostradzie wyjazdowej z Quebecu.
Arthur z trudem łapał oddech. Usłyszał dźwięk harf i pojawiły się dzieci, dziewczynki,
które na początku były córkami, halucynacjami, małymi duszkami. Dwie z nich umrą w
następny wtorek - jedna nad ranem, druga popołudniu. Trzecia, Kirsten, schowała się za
kolumną.
- Takie od pasa w dół są jak centaury - powiedział Arthur i wtedy to się stało. Poczuł
ostry ból, jakby skurcz serca, pewien ciężar w piersi. Zachwiał się, chciał się złapać
drewnianej kolumny, ale źle ocenił odległość i jedynie uderzył dłonią w słup. Chwycił się za
pierś i w tym geście było coś znajomego, jakby już kiedyś tak zrobił. Kiedy miał siedem lat i
mieszkał jeszcze na Delano, razem z bratem znaleźli na plaży rannego ptaka.
- Mały czyżyk to robi - powiedział, myśląc o tamtym ptaku, ale sam słyszał, że jego
głos jest jakby stłumiony. Edgar patrzył się na niego w taki sposób, jakby pomylił kwestię.
Kręciło mu się w głowie. - Czyżyk...
Z jednego z przednich rzędów wstał mężczyzna. Arthur trzymał dłoń na sercu, tak samo
jak kiedyś trzymał tego rannego ptaka. Nie był już pewien, gdzie się znajdował, a może był w
dwóch miejscach naraz. Słyszał szumi fal na plaży. Światła sceny tworzyły ścieżkę w
ciemności, jak kiedyś robiła to ta kometa, którą widział razem z Victorią, stojąc przed jej
domem. Kometa Hyakutake zawieszona niczym lampion na chłodnym niebie. Pamiętał, że
kiedy miał siedem lat i trzymał w rękach tego ptaka, to poczuł, jak jego serce przestaje bić.
Słabe trzepotanie, które nagle ustało. Mężczyzna z pierwszego rzędu biegł w jego stronę.
Arthur upadł przy kolumnie, ześlizgnął się po niej na ziemię, a wszędzie wokół niego padał
śnieg migoczący w świetle. Była to najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widział.

54.

W drugim numerze pierwszego tomu Doktora Jedenaście o tytule Pościg, Doktora


Jedenaście nawiedza duch jego mentora, Kapitana Lonagana, który został zamordowany
przez zabójcę z Podmorza. Miranda odrzuciła piętnaście wersji tego rysunku, spędziła nad
tym niezliczone godziny zanim stwierdziła, że dobrze uchwyciła ducha. Lata później, kiedy
było już blisko końca i leżała otumaniona na opustoszałej plaży na wybrzeżu Malezji z
fruwającymi nad nią mewami i niknącą na horyzoncie linią statków, właśnie do tego rysunku
wracała myślami. Czasami potrafiła jedynie przywołać jego szkic, pozbawiony jakichkolwiek
detali, ale innym razem widziała go tak wyraźnie, jakby trzymała go w rękach: namalowany
delikatnymi akwarelami kapitan jako prześwitująca postać w przydymionym świetle w
pokoju Doktora Jedenaście, który był idealnym odwzorowaniem biura Leona Prevanta w
Toronto. Nawet w tym samym miejscu umieściła dwa zszywacze. Jedyną różnicę stanowiło
to, że z biura Leona Prevanta roztaczał się widok na jezioro Ontario, zaś z okien pokoju
Doktora Jedenaście widać było Miasto, jego kamieniste wysepki i łączące je mosty.
Pomeranian Luli spał zwinięty w rogu obrazka. Rysunek biura w dwóch miejscach
przesłaniają dymki z dialogiem:
Doktor Jedenaście: Jak czułeś się przy końcu?
Kapitan Lonagan: To było jak przebudzenie się ze snu.

55.

Podróżująca Symfonia wyjechała z lotniska we wrześniu o poranku. Spędzili tam pięć


tygodni. Odpoczywali, naprawiali auta, wystawiali sztuki Shakespeare’a na przemian z
koncertami. Po ich wyjeździe mieszkańcy lotniska czuli teatralno-muzycznego kaca. Tego
popołudnia Garrett podczas pracy w ogrodzie nucił pod nosem koncerty brandenburskie.
Dolores zaś powtarzała w myślach fragmenty dzieł Shakespeare’a przy zamiataniu podłóg.
Dzieci ćwiczyły walkę na miecze patykami. Clark wrócił do muzeum. Starł kurze i myślał o
Symfonii podróżującej przy wybrzeżu, niosącej ze sobą Shakespeare’a, broń i muzykę.
Poprzedniego dnia Kirsten dała mu jeden z komiksów o Doktorze Jedenaście. Widział,
że nie chciała się z nim rozstawać, ale Symfonia zmierzała na nieznane tereny i chciała mieć
pewność, że choć jeden z egzemplarzy przetrwa w razie, gdyby coś się jej stało na drodze.
- Z tego, co wiem, miejsce, do którego idziecie, jest całkowicie bezpieczne - powiedział
jej Clark. To samo mówiła dyrygent parę dni wcześniej. - Mieliśmy tu paru handlarzy, którzy
tam byli.
- Ale nie jest to część naszego normalnego terytorium - odparła Kirsten. Clark trochę
już ją poznał przez ten czas, kiedy Symfonia mieszkała w terminalu A i co wieczór
wystawiali sztukę albo dawali koncerty, dlatego wyczuł w jej głosie ten pełen
zniecierpliwienia entuzjazm. Nie mogła się doczekać, aż zobaczy to miasteczko na południu,
które miało elektryczność. - Kiedy będziemy wracać, wezmę ten numer i dam ci drugi. W ten
sposób zawsze przynajmniej jeden z nich będzie bezpieczny.
Wczesnym wieczorem Clark skończył sprzątać w swoim ukochanym Muzeum
Cywilizacji, usiadł na swoim ulubionym fotelu i zaczął czytać przygody Doktora Jedenaście.
Zatrzymał się przy scenie kolacji w Stacji Jedenaście. Było w niej coś znajomego.
Kobieta w okularach z kwadratowymi oprawkami wspominała życie na Ziemi: Przed wojną
sporo podróżowałam. Spędziłam trochę czasu w Czechach, wiecie, Praha... Do oczu
napłynęły mu łzy, ponieważ rozpoznał to przyjęcie, był na nim, pamiętał kobietę od „Praha”,
jej okulary i jej pretensjonalność. Mężczyzna siedzący obok niej nawet trochę przypominał
Clarka. Blondwłosa kobieta przy końcu komiksowego stołu to nie zaprzeczalnie Elizabeth
Colton, a mężczyzna obok niej, ukryty w cieniu, wyglądał trochę jak Arthur. Dawno temu
Clark siedział z nimi wszystkimi w Los Angeles, w pokoju oświetlonym przez lampy. Na
rysunku brakowało tylko Mirandy. Jej miejsce zajął Doktor Jedenaście.
W komiksowej wersji wieczoru Doktor Jedenaście siedział z założonymi rękoma, nie
słuchał toczącej się rozmowy i był pochłonięty swoimi własnymi myślami. We
wspomnieniach Clarka kelnerzy nalewali wino i poczuł nagły przypływ czułości do nich
wszystkich: kelnerów, gospodarzy, gości, nawet do Arthura, którzy zachowywał się wtedy
wyjątkowo nieodpowiednio, nawet do opalonego na pomarańczowo prawnika Arthura, do
kobiety, która mówiła „Praha” zamiast „Praga”, do psa zaglądającego przez okno. Przy końcu
stołu Elizabeth patrzyła na kieliszek z winem. W jego wspomnieniach Miranda przeprosiła
gości i wyszła, Clark odprowadził ją wzrokiem, kiedy znikała w ciemności. Ciekawiła go i
chciał ją lepiej poznać, więc powiedział reszcie, że musi wyjść na papierosa i udał się za nią.
Co się stało z Mirandą? Od tak dawna o niej nie myślał. Przypomniało mu się, że zajęła się
przesyłką towarów.
Clark podniósł głowę i wyjrzał na płytę lotniska, na samoloty, które od dwudziestu lat
stały unieruchomione, na odbicie świeczki migoczącej w szkle. Nie łudził się, że zobaczy
jeszcze za swego życia samolot wznoszący się w przestworza, ale może gdzieś tam już
wypływały statki. Skoro były miasta z elektrycznością, skoro były symfonie i gazety, to co
jeszcze mogło być w tym budzącym się na nowo świecie? Być może nawet w tej chwili
wypływały statki, zmierzały w jego kierunku albo oddalały się od niego. Na ich pokładach
podróżowali marynarze uzbrojeni w mapy i wiedzę o konstelacjach, którzy wypłynęli w
poszukiwaniu dóbr albo po prostu dręczeni ciekawością, co się stało z państwami po drugiej
stronie świata. Miło było rozpatrywać taką możliwość. Podobała mu się wizja statków
przemierzających ocean w kierunku innego świata za horyzontem.
Posłowie

Książka, do której nawiązywałam w rozdziale czterdziestym trzecim (wampiry, Stany


Zjednoczone pod kwarantanną), to Przejście Justina Cronina.
Kwestia znajdująca się na jednym z wozów i wytatuowana na ramieniu Kirsten - „Samo
przeżycie nie wystarcza” - pochodzi z serialu Star Trek: Voyager, z odcinka numer 122, który
wyemitowano po raz pierwszy we wrześniu 1999 roku, a napisany został przez Ronalda D.
Moore’a.
Wiele zawdzięczam Simonowi Parry’emu, którego artykuł o unieruchomionej flocie
przy wschodnim wybrzeżu Singapuru opublikowany w „Daily Mail” 28 września 2009 roku,
był dla mnie źródłem inspiracji przy pisaniu rozdziałów o Mirandzie w Malezji.
Wersja Króla Leara opisana w książce została częściowa oparta na pięknej wizji tej
sztuki wyreżyserowanej przez Jamesa Lapine’a i wystawianej w 2007 roku w Public Theater
w Nowym Jorku. To Lapine zatrudnił do sztuki trzy małe dziewczynki jako dziecięce wersje
córek Leara.
Podziękowania

Podziękowania należą się:


Mojej wspaniałej agentce, Katherine Fausset i jej współpracownikom z Curtis Brown.
Annie Webber i jej współpracownikom z United Agents.
Moim edytorom, których niestrudzona praca uczyniła tę powieść o wiele lepszą. W
kolejności alfabetycznej: Jenny Jackson z Knopf, Sophie Jonathan z Picador UK oraz Jennifer
Lambert z HarperCollins Canada.
Wszystkim, którzy pracowali nad tą książką w Knopf, Picador, HarperCollins i za
granicą.
Sohail Tavazoie, która tak wspaniale zorganizowała moją trasę promocyjną.
Gregowi Michalsonowi, Fredowi Rameyowi i ich współpracownikom z Unbridłed za
ich wsparcie i szczodrość.
Michele Filgate i Peterowi Geyeowi za czytanie i analizowanie pierwszych szkiców
książki.
Pameli Murray, Sarah MacLachlan, Nancy Miller, Christine Kopprasch, Kathy Pories,
Maggie Riggs, Laurze Perciaseppe i Andrei Schulz za ich niekończący się entuzjazm i
niezwykle pomocne komentarze.
Richardowi Faussetowi za pomoc w kwestiach antropologicznych.
Jonowi Rostenowi za informacje o Moście Mackinac.
Kevinowi Mandelowi, jak zawsze za wszystko.
Przypis od tłumacza

W rozdziale pierwszym i drugim znajdują się fragmenty Króla Leara Williama


Shakespeare’a w przekładzie Stanisława Barańczaka - Znak, Kraków 1997.
W drugim rozdziale znajdują się fragmenty Snu nocy letniej Williama Shakespeare’a w
przekładzie Władysława Tarnawskiego - Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1987.
W czwartym rozdziale znajduje się fragment wiersza Williama Butlera Yeatsa
Postarzała Głupia Jane przygląda się tańczącym w przekładzie Ewy Życieńskiej, ze zbioru
Poezje wybrane pod redakcją Juliusza Żuławskiego - Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 1987.
W siódmym rozdziale znajdują się fragmenty Apokalipsy św. Jana.

You might also like